Antoni Kieniewicz Nad Prypecią, dawno temu... Wspomnienia zamierzchłej przeszłości Przygotował do druku Stefan Kieniewicz Wrocław • Warszawa Kraków • Gdańsk • Łódź Zakład Narodowy im. Ossolińskich Wydawnictwo 1989 Przedmowa Okładkę i strony tytułowe projektował Lucjan Piąty Redaktor Wydawnictwa Jadwiga Laszkiewicz Redaktor techniczny Maciej Szłapka (c) Copyright by Zoktod Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo, Wrocław 1989 Printed in Poland ISBN 83-04-02816-6 Nie zawsze łatwo jest ocenić i zrozumieć osobę najbliższa, najdroższą - zwłaszcza może własnego Ojca. Te cechy jego charakteru, które się aprobuje i uznaje, skłonnym się jest traktować jako powszechnie obowiązującą normę; zbyt oczywistą, aby ją uwielbiać i podziwiać. Dość często za to dorastający młody człowiek dostrzega w ojcowskiej postaci elementy mniej doskonałe w porównaniu z innymi, poznanymi wzorami mężczyzny. Wydaje mu się wtedy Ojciec mniej wybitnym, mniej godnym naśladowania, nawet jeśli się nie przestaje żywić dlań miłości i wdzięczności. Dopiero w dłuższej perspektywie czasu, kiedy Ojca już dawno nie stało, wraca się doń wspomnieniem, zaczyna jakby odkrywać go na nowo, jako osobę prawdziwie godną szacunku. Zwłaszcza gdy Ojciec pozostawił po sobie pamiętniki. W dzieciństwie Ojciec (Tatko) był dla nas - rodzeństwa postacią nieco odległą i hierarchicznie nadrzędną: bytującą powyżej sztabu niań i guwernantek, dużo mniej dostępną od Mamy. W obecności Ojca nie należało błaznować i hałasować, potrafił bowiem huknąć, jeżeli się w czymkolwiek uchybiło obowiązującej normie. Później, kiedyśmy już nie byli paniczami ze dworu, a tylko ucznia-kami w warszawskim inteligenckim mieszkaniu, stał się znów dla nas Ojciec podstawową, samo przez się zrozumiałą ostoją, na której się wspierała codzienna egzystencja rodziny. Był oczywiście wzorem: pracowitości, obowiązkowości, rzetelności, nieskazitelno- ści - ale te pozytywne cechy charakteru nie narzucały się nam jako wzór do naśladowania. Milcząco przyjmowaliśmy, że tak właśnie się postępuje w życiu; że taka właśnie miłość i zgoda zwykły panować w małżeństwie i w rodzinie. A jednak, kiedy już bardziej podrosłem, w starszych gimnazjalnych i studenckich latach, obserwowałem Ojca z większym krytycyzmem. Nie przyszłoby mi na przykład do głowy, aby w Nim upatrywać wzór obrotności życiowej, poloru światowego, głębszego intelektu. Zdawał mi się wtedy Ojciec osobą bardzo drogą, ale po prawdzie przeciętną. Kilka razy zdarzyło się, że Ojciec znajdował się czas jakiś poza domem i Mama odczytywała nam fragmenty jego listów. Z pewnym zdziwieniem stwierdzałem, że są to listy interesujące i bardzo pięknie napisane. Później zaś jeszcze, w czasie następnej z kolei wojny i po niej stał się kochany Ojciec w moich oczach załamanym i bezradnym staruszkiem, pozbawionym podstaw egzystencji. Należało go otaczać opieką, wspomagać materialnie, głęboko współczuć jego smutnej, a nawet żałosnej starości. W początku 1946 roku Ojciec zaczął spisywać "wspomnienia zamierzchłej przeszłości", przeznaczając je dla wnucząt - było ich już wtedy sześcioro. Inicjatywa była mojej Matki, chodziło jej o umysłowe zatrudnienie Ojca, który nie mógł sobie znaleźć miej- sca w przymusowej bezczynności i nerwowej rozterce. Mieszkali wtedy Rodzice w Krakowie, w skromniutkim jednopokojowym lokalu - a i to w kuchni gnieździła się obca, jakkolwiek życzliwa osoba. Kontrast był znaczny między powojenną nędza, wyzuciem ze wszystkiego, a wspomnieniem nie tak znów dawnych młodych lat: pałaców, roju służby, wykwintnych obiadów, milionowych interesów, swobodnych podróży po Europie z rulonami złota w kieszeni. Zaczynał Ojciec pisać nie mając jeszcze lat siedemdziesięciu, był w pełni władz umysłowych, które później uległy zaćmieniu. Ale już wtedy Matka moja, obdarzona niezwykła pamięcią, okazała się nie tylko inicjatorką, ale i współuczestniczką owego pisania. Ona to niewątpliwie podsuwała Ojcu owe zapamiętane drobiazgi życia codziennego, urządzenia wnętrz, a już zwłaszcza damskich toalet, które tak wiele miejsca zajmują w pamiętniku. Pisał go Ojciec z górą rok. Postarałem się wówczas o przepisanie go na maszynie, w czterech egzemplarzach, dla nas czterech braci. Przepisywała zrazu moja bratowa, później moja szwagierka - nie chcieliśmy, by tekst dostał się w ręce obce. Lektura wzruszyła mnie, to jasne. Upodobałem w niej dwa zwłaszcza wątki: gorące umiłowanie rodzinnego Polesia oraz pięknie skreśloną historię miłości małżeńskiej. O tych sprawach tak ogromnie szczerze Ojciec nigdy z nami młodymi nie rozmawiał, choć przecie nieraz opowiadał nam o pracy swej w Dereszewiczach, o polowaniach, a nawet i o swoim narzeczeństwie. Wydały mi się pamiętniki, odczytane wtedy po raz pierwszy, cenną rodzinną pamiątką, ale też niczym więcej. Przypomnę, że były to lata nie bardzo wesołe oraz niepewne dla osób z ziemiańską przeszłością. Mając nadzór nad powieleniem tego nieco kompromitującego tekstu, zadbałem o pominięcie w maszynopisie niektórych fragmentów odnoszących się do rewolucji rosyjskiej i aktywności politycznej mego Ojca i Stryja wiatach 1917- 1920. . Po śmierci Ojca pamiętniki jego udostępnialiśmy członkom rodziny, bliższym i dalszym, w kraju i za granicą. Długi czas nie przychodziło mi do głowy, by mogły przydać się także historykowi: opisy życia studenckiego na Uniwersytecie Warszawskim albo pracy organicznej na Kresach, albo kultury materialnej ziemiańskiego środowiska. Kilka lat temu zdarzyło mi się napisać książeczkę o dawniejszej przeszłości mego rodzinnego domu, Dereszewicz, na podstawie dokumentów XIX-wiecznych. Posłużyłem się wtedy pamiętnikiem Ojca jako źródłem ubocznym, miejscami przydatnym, chociaż nie zawsze dokładnym. Wydawcy owego eseju w Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich zwrócili uwagę na cytowany w nim pamiętnik; zapragnęli go poznać, zaproponowali wydanie go drukiem. Odczytałem go wtedy raz jeszcze. Przekonałem się, że ma on swoje walory literackie, a także poznawcze; że wśród narastającej fali zainteresowań dla przedpotopowych staroci, snobowania się na antenatów oraz mgiełki sentymentalnej otaczającej Kresy - książka ta znajdzie chętnych czytelników. Wydało mi się również, że utrwalenie rodzinnego świadectwa rzeczywiście "zamierzchłej przeszłości" może okazać się cenne dla dziejów polskiej kultury. Z zawodowego nałogu starałem się oceniać, ile się da obiektywnie, wartość źródłowa owego świadectwa. Jest to relacja wierna i drobiazgowa. Opisy rezydencji dworskich, życia towarzyskiego, opisy krajobrazu nad Prypecia i przeżyć myśliwskich są szczegółowe i bardzo plastyczne. Podobnie informacje o gospodarce majątkowej w dobrach Dereszewicze-Bryniów, chociaż tu pamięć mogła gdzieniegdzie zawieść autora, gdy szło o liczby i daty. Nie zawiera natomiast pamiętnik pogłębionej analizy charakterów. Osoby pojawiające się w tekście: krewni bliżsi i dalsi, sąsiedzi, domownicy, oficjaliści, zostały sportretowane raczej powierzchownie. Autor nie ukrywa ich przywar i śmiesznostek, ale wszystkich otacza niemal jednakową sympatią, nie doszukując się ich głębszej osobowości, ukrytych sprężyn działania. Instruktywne jest pod tym względem porównanie niniejszego pamiętnika ze wspomnieniami siostrzenicy autora, Janiny z Puttkamerów Żółtowskiej {Inne czasy, inni ludzie, Londyn (Yeritas) 1959). Tu i tam opisane zostały równie szczegółowo: ta sama rodzina, te same Dereszewicze, w tych samych właśnie latach. A przecież tu i tam są to naprawdę "inne czasy, inni ludzie". Unika zatem Ojciec na ogół rozwodzenia się o sprawach przykrych i "wstydliwych, np. o utracjuszostwie, czy też o gorszącym trybie życia osób ze swego środowiska. Zaledwie o tych rzeczach napomyka; woli kłaść nacisk na życzliwość i dobrą wolę swoich bliźnich (w tym i najbliższych), nawet gdy doznał z ich strony przykrości albo i krzywdy. Nie zdobył się na powiedzenie prawdy o tragicznej śmierci ukochanej siostry, Isi Lubańskiej. Historia jej samobójstwa, w wyniku fatalnego romansu z Rosjaninem, znana jest z innych świadectw pamiętnikarskich: wspomnianej Janiny Żółtowskiej, a także Marii Czapskiej. Dość powierzchownie też potraktowane zostały w pamiętniku szersze sprawy publiczne. Oboje Rodzice moi w gruncie rzeczy byli domatorami i ludźmi skromnych upodobań. Lubili się zabawić na szerokim świecie, chętnie obcowali z bliską rodziną, ale nie rwali' się do rozbudowywania wielkoświatowych koneksji. Jakże często Ojciec podkreśla, że wolał "chałupkę", w której zamieszkał po ślubie (nota bene: kilkunastopokojowa!) od rodzicielskiego pałacu. Z tym wiązał się u Ojca brak ambicji do wystąpienia na publicznym polu, nawet gdy otwarły się po temu możliwości, po 1905 roku. Prowadził Ojciec, owszem, rozległe interesy, o których niżej będzie mowa. Ale inicjatorem tych śmiałych przedsięwzięć był jego starszy brat Hieronim, człowiek rzutki, ambitny, światowy. Ojciec, jak mi się zdaje, był w tej braterskiej spółce doskonałym, sumiennym realizatorem. Spółka prosperowała dzięki niezłomnej solidarności obu braci - i dzięki fenomenalnej koniunkturze na poleski surowiec drzewny, utrzymującej się bez chwili przerwy w ciągu ćwierć wieku z góra. Nawiasem mówiąc: także dzięki łatwemu zbytowi produkowanego w Dereszewiczach spirytusu. Oglądając się wstecz, w trzydzieści lat po opuszczeniu rodzinnego domu, Ojciec opowiada o swoim życiu osobistym, o kraju, który go otaczał, o swym warsztacie pracy. Wstawki de publicis są w pamiętniku nieliczne i luźno powiązane z całością. Ogólnikowo i w sposób stereotypowy pisze Ojciec o prześladowaniu polskości przez rząd carski; lecz o powstaniu styczniowym, którego klęska tak zaciążyła nad krajem, wypowiada się krótko i jakby mimochodem. A przecież jeden z jego stryjów był w owym ruchu zaangażowany głęboko; również serdeczny przyjaciel Ojca, doktor Władysław Stankiewicz, był weteranem powstania styczniowego. Czyżby nigdy nie rozmawiali o roku 1863? Z roku 1905 odnotował Ojciec właściwie tylko to, że Deresze-wicze w ciągu kilku tygodni strajku powszechnego były odcięte od świata. Kieniewiczowska fabryka w Kopcewiczach jednak nie strajkowała, co Ojciec mój podkreśla z satysfakcją, podobnie jak niechętny stosunek tychże robotników do obu rewolucji 1917 roku. Nie kwestionuję tych faktów, usiłuję je sobie objaśnić. W zestawieniu z ubóstwem otaczającej wsi mogli robotnicy kopcewic-cy czuć się uprzywilejowani, zapewne także lepiej sytuowani, i to ich w jakimś stopniu solidaryzowało z pracodawcą. Cioteczny brat Ojca Stanisław Horwatt z Chabna należał w owych latach do "realistów", szwagier Wawrzyniec Puttkamer Ignacy Horwatt Tablica genealogiczna potomstwa Antoniego Nestora Kieniewicza oraz Ignacego Horwatta, obejmująca osoby wymienione w książce, w partiach zaś sięgających XX wieku jedynie potomstwo Hieronima Kieniewicza - marszałka. Dla bardziej plastycznego uwidocznienia związków kuzynowskich nie szeregowano rodzeństwa według dat urodzin. do Ligi Narodowej. Ojciec nigdzie się nie angażował politycznie, ani się też ubiegał o mandat do Dumy. Owszem, był czynny w Mińskim Towarzystwie Rolniczym i z racji swej pozycji majątkowej zajmował w nim (na gruncie powiatu) eksponowane stanowisko. Rozsiane wzmianki znajdujemy w pamiętniku o innych formach aktywności społecznej: a więc o sklepie spółdzielczym założonym w Kopcewiczach, o polskich szkółkach dla katolickiej dziatwy okolicznej, o roztoczonej opiece nad rzymskokatolicką parafią w Pe-trykowie. Mówi się o tych podejmowanych obowiązkach, zrozumiałych samo przez się; nie czerpie się z nich szczególnej chluby. Dopiero rok 1917 wciąga braci Kieniewiczów na polityczną widownię: w grę wchodzi udział w "radach narodowych ziem białoruskich", zawiązanych w Mińsku, i sto tysięcy rubli, wyłożonych na finansowanie korpusu Dowbora. Ale tu idzie już o ratowanie polskich majątków, zagrożonych przez rewolucję. Ze zrozumiałą, po ludzku rzecz biorąc, goryczą wypowiada się Ojciec o pogromie rodzinnego domu. Zdemolowali go i rozgrabili, tuż po wyjeździe właścicieli, mieszkańcy najbliższej wsi Hołubicy, wsi, która żyła od kilku pokoleń MV szczególnej symbiozie z dworem, czerpała z niego dodatkowe zarobki, korzystała z różnych form świadczonej przez dwór opieki. Okazało się, że ta życzliwość dworu, okazywana wsi, nie była w stanie przełamać głębokiej obcości pomiędzy dwoma niepodobnymi do siebie światami. Tam prymitywnie żyjąca, prymitywnie gospodarująca wieś. Tu oaza eu- ropejskiej kultury, łatwo dostrzegalnego bogactwa, dziesiątki tysięcy hektarów pod dozorem licznej straży leśnej, kwestionującej chłopskie serwituty, osłaniającej pańskie dobro przed wyrębem i kłusownictwem. Czy dziwne jest, że w owej chłopskiej masie znalazło oddźwięk hasło 1917 roku: Grab nagrablennoje? A skoro już lud poleski sięgnął po pańską ziemię i las, i pański dobytek, targnął In się jednym tchem i na pańską rezydencję, tak aby pomieszczyk nie miał już do czego wracać. W jakiejś mierze zaważyła tu i obcość cywilizacyjna, różnica języka i wyznania, lecz nie to chyba decydowało. Bardzo podobna w stylu rabacja galicyjska 1846 roku rozegrała się przecie w rdzennie polskim i katolickim kraju. Wówczas, w Galicji przywrócił porządek cesarski rząd zaborczy. Na białoruskich i ukraińskich Kresach ziemiaństwo polskie utraciło grunt pod nogami, z chwilą kiedy nie stało (znienawidzonego przecie) caratu... Nie miejsce tu na głębiej wyważoną ocenę osiągnięć i dorobku polskiego ziemiaństwa na Kresach; ani też na wymierzenie stopnia eksploatacji ludności miejscowej: do niedawna jeszcze poddanej, do ostatnich dni uzależnionej gospodarczo od dworu. Chłodna refleksja historyka stosunków społecznych obruszy zarówno tradycyjnego wielbiciela temporis acti, jak i twardego rzecznika nieubłaganej sprawiedliwości dziejowej. Opis pogromu Dereszewicz, skreślony po latach przez dotkniętego tym ciosem rozbitka, nie mógł się jednak obejść bez kilku słów historycznego komentarza. Decydując się na publikację niniejszego pamiętnika postanowiłem, w porozumieniu z Wydawnictwem, zamknąć ją na dacie l stycznia 1919 roku, to jest na przymusowej emigracji rodziny Kienie-wiczów z Polesia do Warszawy. O tym, że wolałem nie posuwać się dalej, zadecydowało kilka względów. Po pierwsze: to, co napisał mój Ojciec o życiu swym w Warszawie, nosi charakter o wiele bardziej szkicowy w porównaniu do części "poleskiej". Pominięte dwudziestolecie międzywojenne zajmuje mniej więcej ósmą część rękopisu. Po drugie: koleje losów "wysadzonego z siodła" ziemianina na warszawskim bruku nie przedstawiają aż tak szczególnej wartości źródłowej dla dzisiejszego czytelnika. Po trzecie wreszcie: temat centralny, na którym się skupia końcowa część wspomnień, to bardzo smutna historia braterstwa autora, a moich stryjostwa: choroba umysłowa Leli, rozchwianie pożycia małżeńskiego, katastrofa finansowa - wszystko to zakończone samobójstwem Hieronima Kieniewicza 15 stycznia 1925 roku. Dla kochającego brata był to wstrząs niesłychanie bolesny. Dla osób postronnych - już tylko melodramat, miejscami nawet trywialny. Dzisiejszemu czytelnikowi można oszczędzić tej lektury. Dalsze koleje losów autora pamiętnika przedstawię zatem pokrótce "własnymi słowami". Antoni Kieniewicz znalazł się w polskiej stolicy - niepodległej od siedmiu tygodni - z żona, czterema synami, guwernantką i nauczycielem domowym, ale bez dachu nad głową i z bardzo szczupłym zasobem gotówki. Własne mieszkanie zdobyliśmy po pięciu latach, do tego czasu zmieniliśmy pięć adresów tymczasowych. Młodzież poszła do szkół od jesieni 1919 r., pożegnaliśmy się wtedy z panną Anną i panem Małkiem. Wakacje letnie spędziliśmy wszyscy w Bolcienikach pod Wilnem, u wujostwa Puttkame- j j rów. Wojska polskie posuwały się wtedy na wschód, ogół ziemian kresowych nie wątpił, że w granicach wskrzeszonej Ojczyzny znajda się też niebawem ich dobra. Hieronim Kieniewicz był też aktywny w Komitecie Obrony Kresów Wschodnich oraz stanął na czele Polskiego Białego Krzyża, organizacji ufundowanej przez panią Helenę Paderewską dla roztoczenia opieki nad polskim żołnierzem. We wrześniu 1919 r. komunikat z frontu przyniósł wiadomość o zajęciu stacji kolejowej Kopcewicz i wsi Bryniewa. Ojciec mój zaryzykował wyjazd natychmiastowy, zastał w Kopcewiczach niewielki tylko posterunek polski. Zapisał w pamiętniku: "Wszyscy witają mnie owacyjnie: administracja, majstrzy, robotnicy fabryczni. Fabryka ani jednego dnia roboczego nie stała. Towaru dużo. Wysyłek tylko od dawna już żadnych, sprzedaży też nie ma". Nie tracąc czasu, Ojciec dotarł do sztabowej kwatery poleskiego odcinka frontu w Łunińcu. Od pułkownika (jeszcze wtedy) Sikorskie-go uzyskał zgodę na wywóz forniru z Kopcewicz. Raz na dobę przychodził na front poleski "pociąg towarowy z wojskiem, amunicją, żywnością i paszą"; nazajutrz powracał pusty. Sikorski zgodził się zostawiać w Kopcewiczach po dwa wagony na 24 godziny i doczepiać je załadowane do wracającego pociągu. W ten sposób wywieziono z fabryki około 50 wagonów towaru. Drobną część gorszego gatunku spieniężono na miejscu w Warszawie; co do reszty porozumiano się "z naszym dawnym odbiorcą w Londynie, który natychmiast przyjechał do Warszawy dla obejrzenia towaru". Fornir zatem odchodził do Anglii, opłacany w funtach szterlin-gach. Ojciec i Stryj zaangażowali, co więcej, administratora dla objęcia opieki "nad lasami i folwarkami". Lasy były zdewastowane ("cały rok krągły jeżdżą chłopi po lasach, rąbią materiał i chaty stawiają na potęgę"). Folwarki bez inwentarza, ludność miejscowa wyraźnie niechętna. Chłopi spotykający na drodze dawnego dziedzica "spoglądali spode łba... rzadko który się ukłonił lub przyjaźnie pozdrowił. Unikałem przejeżdżania przez wsie" - pisze Ojciec. Próba przywrócenia dawnej gospodarki załamała się i tak po kilku miesiącach wraz z odwrotem wojsk polskich spod Kijowa. W sierpniu 1920 roku odnajmywaliśmy mieszkanie w jednej z najwyższych wtedy kamienic warszawskich, Marszałkowska l, przy placu Unii Lubelskiej. Z okien 7 piętra obserwowaliśmy wojenną łunę i wsłuchiwaliśmy się w kanonadę w rejonie Radzymina. Ojciec _ pełnił w tym czasie służbę wartowniczą w straży obywatelskiej; najstarszy brat mój zgłosił się do armii ochotniczej. W następstwie pokoju ryskiego Dereszewicze znalazły się poza granicą Polski. Natomiast towar wywieziony z Kopcewicz i spieniężony za dewizy wspomógł braci Kieniewiczów materialnie. W kwietniu 1920 r. ofiarowali oni na różne cele publiczne sumę J 2 2,8 milionów marek, wówczas równowartość 17 tysięcy dolarów. O darowiźnie pisała prasa, pod nagłówkiem: Kresy - Warszawie. Intencja była, rzecz jasna, propagandowa, zainteresowania opinii publicznej sprawą granic wschodnich. Cząstkę tej sumy przeznaczono na odbudowę spalonego niedawno, a tak ulubionego przez Ojca, Teatru Rozmaitości (odbudowanego pod nazwą Teatru Narodowego). Za 2 miliony marek ufundowano Towarzystwo Pomocy dla Inteligencji, raz jeszcze pod patronatem Heleny Paderewskiej. Gros uzyskanych dewiz należało spiesznie inwestować, licząc się z postępującym spadkiem kursu marki polskiej. Zostały więc nabyte niezbędne meble, nieco obrazów, antyków; kilka kamienic i placów w Warszawie i Poznaniu; resztówka Żaków pod Mińskiem Mazowieckim, która nas zaopatrywała w owoce, warzywa, wędliny i gdzie spędziliśmy kilka przemiłych wakacji. Wszedł również Ojciec do jednej z pierwszych w Warszawę spółdzielni mieszkaniowych. Dzięki temu, po wielu perypetiach, dobiliśmy się wreszcie pod koniec 1923 roku własnego, dużego mieszkania, w kamienicy świeżo wykończonej, na rogu ul. Czerwonego Krzyża i Wybrzeża Kościuszkowskiego. Było to wówczas odludzie, gmach Związku Zawodowego Kolejarzy z Teatrem Ateneum stanął po drugiej stronie ulicy dopiero w parę lat potem. Niestety, przeważną część płynnej gotówki mój Stryj lokował w przedsięwzięciach handlowych i przemysłowych, które nie okazały się fortunne. Żyłka ryzykancka Stryja, niezawodna w okresie koniunktury przed 1914 rokiem, zawieść miała sromotnie w powojennych warunkach warszawskich. Splajtował w ciągu lat paru źle skalkulowany interes handlu hurtowego wyrobami gumowymi, importowanymi w Anglii. Zakupywane akcje nowo powstałych przedsiębiorstw spadały zamiast zwyżkować. Nabyte kamienice nie przynosiły dochodu w związku z obowiązującą ochroną lokatorów. Tymczasem oboje Stryjostwo nie zamierzali rezygnować z przedwojennej stopy życiowej, wydawania przyjęć i podróży. Najfatal-niejszą okazała się spółka akcyjna "Columbia", która nabyła w rejonie Borysławia bardzo duże tereny naftowe. "Wielka administracja, nabijająca sobie kieszenie. I wiercenia, wiercenia i ciągle nowe \viercenia terenów, z których już ma wytrysnąć złotodajne źródło naftowe. A tu nic, i dalej wiercą i wiercą". Chwiejący się interes trzeba było wspierać dalszymi wkładami gotówki. Po dramatycznej śmierci brata Ojciec odziedziczył wielki i ciężki kufer bezwartościowych już akcji "Columbii". Natomiast trzeba było spłacać żyro-wane przez brata weksle na wielotysięczne sumy. Ruina ta pochło- nęła nie tylko większa część nabytych świeżo nieruchomości, łącznie z resztówka Żaków, ale i całą biżuterię mojej Matki. Ciężkie to były czasy, gdy nowe nasze mieszkanie na Czerwonego Krzyża 25 nachodzili sekwestratorzy z zaprotestowanymi wekslami. Chodziliśmy dosyć obdarci, oszczędzało się też na jadle. W połowie 1924 r. Ojciec podjął pracę biurową, aby mieć "na pierwszego" choć trochę grosza na bieżące wydatki. Dawny sąsiad § 2 z rzeczyckiego powiatu Michał Jastrzębski został powołany jako fachowy leśnik na stanowisko dyrektora eksploatacji Puszczy Białowieskiej, w związku z kontraktem Ministerstwa Rolnictwa na sprzedaż znacznej ilości drewna do Anglii. Jastrzębski urządził sobie własne biuro w departamencie leśnictwa Ministerstwa Rolnictwa, chciał mieć w nim "swoich ludzi" i w związku z tym między innymi zaoferował pracę memu Ojcu. "Tak się czasy zmieniają - czytamy w pamiętniku - Fortuna kołem się toczy. 2 wielkiego obszarnika, wielkiego pana na tysiącach hektarów, ziemianina, rolnika i fabrykanta, społecznika, kupca i handlarza - zostałem wreszcie gryzipiórkiem urzędnikiem, do którego jednak zwracano się ze słowami: panie radco". W gmachu Ministerstwa w byłym Pałacu Prymasowskim przy ul. Senatorskiej przepracował Ojciec cztery lata, przetrwał nawet odejście ze stanowiska swego opiekuna Jastrzębskiego. Twierdzi, że polubił tę pracę, chociaż męczyło go siedem godzin ślęczenia przy biurku. Wyspecjalizował się i brał do załatwienia najbardziej zagmatwane biurokratyczne "kawałki". Była to jednak posada nisko płatna i Ojciec rzucił ją bez wahania, gdy mu się nadarzyła praca intratniejsza i bardziej samodzielna, jakkolwiek tylko przejściowa. I tym razem wciągnął go Michał Jastrzębski, akcjonariusz drzewnej spółki akcyjnej, która eksploatowała majątek leśny Stęzarzy-ce, położony na prawym brzegu Bugu na Wołyniu, w pobliżu Uści-ługa. Ojciec został dyrektorem tej spółki, z biurem w Warszawie przy ul. Oboźnej 10, z obowiązkiem dojazdów do Stęzarzyc dla nadzoru eksploatacji i rachunkowości pieniężnej. Cięło się w pień las dębowy (grunt czarnoziemny miał iść na parcelację), z dębiny wyrabiało się beczki dla cementowni. Wiadomo było, że interes ten trwać będzie już tylko trzy lata; wraz z zakończeniem wyrębu spółka się zlikwiduje. Na razie jednak Ojciec otrzymywał 1500 zł miesięcznie, "czyli potrójnie więcej od moich poborów ministerialnych". Po kilku miesiącach przyszła podwyżka do 2500 zł. Teraz już nasza rodzina zaczęła żyć nieco swobodniej, Ojciec zaś mógł zużytkować swą wiedzę leśnika także w terenie, w czasie dojazdów do Stęzarzyc. Z niewielką grupą akcjonariuszy stosunki miał doskonałe. Spółka zakończyła czynności na wiosnę 1931 roku i Ojciec już nie podjął innej pracy zarobkowej. Dwie kamienice w Poznaniu, ocalałe z katastrofy majątkowej lat dwudziestych, przynosiły już wtedy dochód wystarczający dla przyzwoitego, choć i nie zbytko- wnego utrzymania rodziny. Syn najstarszy już się usamodzielnił, a można się było spodziewać, że i następni staną niebawem na własnych nogach. W wieku lat 54 Ojciec nie czuł się emerytem. Pracować chciał i nadal, tyle że w charakterze społecznym. W ufundowanym przez obu braci Towarzystwie Pomocy dla Inteligencji Ojciec był od początku prezesem zarządu. Towarzy-stwo to prowadziło schronisko dla 40 staruszek w Sulejówku, ochronkę dla dzieci (przedszkole) przy ul. Złotej, wypożyczalnię podręczników szkolnych, doraźną pomoc dla najbiedniejszej inteligencji itd. W tych społecznościach obok moich Rodziców angażowały się różne panie z warszawskiego mieszczaństwa, wielkie pa-triotki o niemieckich nazwiskach i przeważnie ewangelicko-augs-burskiego wyznania. Zawiązały się tu nowe przyjaźnie. Znacznie szersze pole działania znalazł Ojciec jako prezes zarządu Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności, którym został MV 1931 roku. WTD było szacowną instytucją o tradycji z górą stuletniej. Miało centralę w gmachu dziś odtworzonym przy Krakowskim Przedmieściu, z dewizą Res sacra miser na frontonie. W tymże gmachu od ul. Bednarskiej było schronisko dla 300 starców i staruszek. Przy ul. Wolskiej podobny zakład dla emerytów fabrycznych. Na Freta internat dla 250-300 młodzieży, wraz ze szkołą powszechną. Przy Rakowieckiej takiż internat żeński. Dwadzieścia przedszkoli rozrzuconych w biedniejszych dzielnicach miasta. Kolonie letnie, oddzielne dla chłopców i dziewcząt. Wszystko to prowadzone fachowo przez siostry miłosierdzia (szarytki), które jednak wypadało nadzorować i taktownie rozsądzać codzienne zatargi pomiędzy elementem świeckim a zakonnym. WTD oprócz subwencji miejskich i państwowych czerpało dochód z własnych nieruchomości, a przede wszystkim z dużego majątku leśnego Goście-radów w Lubelskiem, legowanego ongi Towarzystwu przez rodzinę Suchodolskich. W sumie była to duża machina, obracająca znacznymi funduszami, zatrudniająca parę setek osób, roztaczająca opiekę nad tysiącami. Ojciec mój nadzorował to wszystko honorowo, mając do pomocy etatowego dyrektora. W biurze na Krakowskim Przedmieściu spędzał kilka godzin dziennie, wizytował i inne obiekty, dojeżdżał do lasów w Gościeradowie, chociaż nie uczestniczył w urządzanych tam polowaniach. Było to więc absorbujące zajęcie. Matka moja w tych latach przewodniczyła we własnej parafii (Św. Trójcy na Solcu) Stowarzyszeniu Pań Miłosierdzia. Tutaj szło się z bezpośrednią, doraźną pomocą do suteren i poddaszy, w których gnieździła się biedota Powiśla. Spokojnie i pracowicie upływał więc rok za rokiem. Letnie miesiące spędzali Rodzice w Bolcienikach lub Nowosiołkach; bywali też w Biżerewiczach u Ordów, w poznańskich Gorzyczkach Edwarda Horwatta oraz w Topoli w Pińczowskiem, którą odziedziczyła po ciotce Tekla Łopacińska. Nie podtrzymywali stosunków 1. Antoni Kieniewicz. Fotografia ok. 1930 r. na wspomnieniu pośmiertnym. z arystokratyczną częścią rodziny, mieli w Warszawie szczupłe grono przyjaciół, takich jak oni eks-ziemian kresowych. W mieszkaniu na Czerwonego Krzyża, zwanym potocznie "Wisła", ton nadawała młodzież. Prócz czterech własnych synów wychowywała się tu parka dzieci Henryka Grabowskiego, czwórka Stanisława Ordy, przebywała czas dłuższy Tekla Łopacińska. Było więc wesoło i gwar-no, zwłaszcza w karnawałowych tygodniach. Rodzice asystowali temu rozgwarowi z wyrozumiałym uśmiechem; dalecy byli od myśli o arbitralnym kierowaniu naszymi losami. W ciągu kilkunastu ostatnich miesięcy przedwojennych ożenili się wszyscy czterej młodzi Kieniewicze, a więc kolejno: Kazimierz z Renatą Axentowicz, Stefan z Zofia Sobańską, Henryk z Różą Popiel i na koniec, najstarszy z rodzeństwa Hieronim z cioteczną siostrą swą, Zosią Grabowską. Do żadnego z tych czterech małżeństw Rodzice bezpośrednio nie przyłożyli ręki. Wszystkim błogosławili. Mogło się zdawać, że "Wisła" opustoszeje. Tymczasem zaś przyszła wojna. Bombardowanie i oblężenie Warszawy przeżyli Rodzice na miejscu. Dom spółdzielczy ocalał, oczywiście z wybitymi szybami, ale zresztą załamało się wszystko, wraz z Ojczyzną: dwaj synowie w oflagach, trzeci odcięty w odległym Wilnie; dochody z kamienic ustały, nie było z czego żyć. W ciągu miesiąca września 1939 r. oboje Rodzice fizycznie i psychicznie postarzeli się, na oko patrząc, o lat dziesięć. Lata okupacji, wyczerpujące nerwowo, były podwójnie ciężkie dla ludzi starszych i mało zaradnych. Żyło się z wyprzedaży cenniejszych ruchomości, jadło byle co. Trzeciego roku wojny Rodzice zdecydowali się porzucić Warszawę, w której nie byli w stanie się utrzymać. Osiedli u najmłodszej z synowych, w Ruszczy pod Krakowem. Tam zastała ich wieść o wybuchu powstania w Warszawie. Dom przy ulicy Czerwonego Krzyża, położony między liniami stanowisk polskich i niemieckich, spłonął wraz z całym dobytkiem pierwszej nocy z l na 2 sierpnia 1944 roku. W niewiele miesięcy potem Armia Czerwona wyparła hitlerowców z reszty ziem polskich. W ślad za tym mieszkańcy Ruszczy musieli też opuścić schronienie we dworze. Wówczas to staraniem najbliższych znalazło się dla Rodziców wspomniane już mieszkań-, ko na tzw. kolonii oficerskiej w Krakowie, ul. Prażmowskiego (dziś Marchlewskiego) 37 m. 6. W początkowej fazie gnieździły się] w tym pokoiku z kuchnią również dwie synowe i troje wnucząt. Zaopatrzenia w prowiant, wziętego -fe dworu, starczyć mogło na j kilka miesięcy. W tym właśnie locum, jak się wyżej rzekło, pisał Ojciec swoje l pamiętniki. Tamże, w kameralnym nastroju, bo w uszczuplonym gronie, obchodzili Rodzice złote wesele, 6 lutego 1951 roku. Obec-1 ni byli dwaj średni synowie; dwaj pozostali po wyjściu z niewoli niemieckiej nie zdecydowali się na powrót do kraju. Zdrowie mojego Ojca w następnych zaraz latach zaczęło się pogarszać. Skromny byt materialny Rodzice mieli zapewniony; zaczęły się jednak dolegliwości żołądkowe, kilkakrotne pobyty w szpitalu. Z wolna też wygasały u Ojca władze umysłowe; koniec życia miał niewymownie smutny. Zmarł w Krakowie 24 stycznia 1960 roku, w 83 roku życia. Matka moja, młodsza o cztery lata, odeszła w ślad za nim 26 kwietnia roku następnego. Pochowani zostali oboje na pobliskim cmentarzu Rakowickim. Czy jeszcze potrzebne jest tu podsumowanie? Długi żywot Antoniego Kieniewicza da się podzielić na dwie równe części. Pierwsza, dereszewicka, była barwna, bujna, aktywna; druga zaś - warszawska i krakowska, spędzona została, jak to o naszej rodzinie mówiono z przekąsem, "na partykularzu". W jednym i drugim okresie Opatrzność nie szczędziła Ojcu bolesnych doświadczeń, które przyjmował z pokora; stale za to mógł się radować zgodna, serdeczną atmosfera rodzinna. Całość życia, z wyjątkiem ostatnich lat kilku, upłynęła Ojcu na pracy: miarowej, solidnej, uczciwej, nie zawsze efektownej, natomiast efektywnej. Nawet zważywszy, że owoce tej pracy poszły dwukrotnie z dymem, w następstwie pierwszej i drugiej wojny światowej... Prezentujemy więc czytelnikowi opis pierwszej połowy owego żywota. Jest tu potrzebna tak zwana nota edytorska. Autograf pamiętnika, znajdujący się w moim posiadaniu, składa się ze 116 bifoliów kratkowanego papieru kancelaryjnego, zapisanego obustronnie, z zachowaniem po lewej stronie marginesu na jednej czwartej szerokości. Pierwsze bifolium, niepaginowane, zawiera tytuł oraz dedykację: "Ukochani [s] wnuczęta moi!" Paginacja zaś jest oddzielna: dla właściwej autobiografii strony l-409 oraz dla obszernego aneksu pt. Polowania poleskie, strony l-52. W aneksie tym autor opowiada o zwierzynie swoich stron rodzinnych i o różnych typach polowań, urozmaica zaś opowiadanie to licznymi wspomnieniami własnych przeżyć myśliwskich. Pierwotnie fragment ten miał wejść w skład pamiętnika jako jeden ze środkowych rozdziałów. Myśliwski ekskurs rozrósł się jednakże znacznie i autor zdecydował się przesunąć go na koniec tomu. Pismo Ojca (atrament czarny) jest zwarte, ścisłe, drobne, dość trudno czytelne. Zawiera niewiele poprawek, natomiast sporo wstawek poczynionych, jak się wydaje, w drugiej fazie pracy, w miarę odczytywania gotowego dzieła. Pomniejsze wstawki zmieściły się na marginesach, dłuższe - na osobnych kartkach, zapisanych jedno- lub dwustronnie, zwykle formatu mniejszego o połowę od całości tekstu. Wstawki te są zaopatrzone w odnośniki do właściwej strony. Ponad to na marginesach widnieją dość liczne dopiski ołówkowe, pióra mego brata Kazimierza. Brat mój odtwa- 2 - A. Kieniewicz, Nad Prypecią... rżał na użytek pierwszej kopistki (swojej żony) poszczególne wyrazy autografu, które mogły się zdawać nieczytelne. Zwłaszcza odnosiło się to do imion własnych. Osobna, nienumerowana kartka formatu pół arkusza zawiera spis 32 rozdziałów, z odnośnikami do stron autografu. W publikacji niniejszej pomijamy trzy rozdziały końcowe, ty-18 czace się roku 1919 i następnych. Odpada też rozdział III, zatytułowany: Drzewo genealogiczne. W tym miejscu rękopisu znajduje się kilka kart oznaczonych wspólna liczbą 9. Przedstawiono na nich graficznie, w sposób mało czytelny i nieuporządkowany, powiązania familijne Kieniewiczów, Horwattów, Tyszkiewiczów, Gra-bowskich, Reytanów i innych rodzin spowinowaconych. Na podstawie tego materiału i innych danych wypadło sporządzić dwie oddzielne tablice genealogiczne Kieniewiczów i Horwattów i umieścić je poza tekstem. W związku z tym liczba rozdziałów, w porównaniu z autografem, zmniejszyła się do dwudziestu ośmiu. Włączamy do publikacji aneks zatytułowany: Polowania poleskie, w przekonaniu, że zainteresuje on miłośnika flory i fauny, a także etnografa. Autor podzielił ów aneks na 19 rozdziałów nierównej objętości, tyczących się poszczególnych gatunków zwierzyny. Ostatni z tych rozdziałów nosi tytuł: Rybołówstwo, i dzieli się sam na 10 niezatytułowanych paragrafów. Oddajemy do druku całość pamiętnika, aż po koniec roku 1918, w tym również fragmenty poświęcone politycznym aspektom rewolucji rosyjskiej, które opuszczone zostały w pierwszej kopii maszynowej. Niewielkie skróty, poczynione przez niżej podpisanego, tyczą się dwojakiego rodzaju powtórzeń. W obrębie całego pamiętnika: zdarza się autorowi opowiedzieć dwukrotnie tę sama anegdotę lub charakterystykę postaci. Szczegóły takie pozostawiliśmy na jednym tylko miejscu; w rzadkich przypadkach skombinowaliśmy dwie istniejące wersje, nie chcąc uronić żadnego zapisanego szczegółu. W obrębie zdania lub akapitu: wykreślaliśmy powtarzające się wyrazy lub wyrażenia. Usuwaliśmy też gdzieniegdzie nadużywane przez autora przymiotniki "puste", typu: odnośny, szczególny, względny, odpowiedni - w przekonaniu, że dzieje się to z korzyścią dla stylu. Całość owych skreśleń jednego i drugiego typu obejmuje zapewne mniej niż jeden procent tekstu. W niewielu wypadkach poprawiliśmy bez omówienia oczywiste lapsusy autora: tam np. gdy pisał, że Prypeć na wiosnę niesie wody topniejące z Karpat; albo gdy pomylił w Warszawie plac Dąbrowskiego z placem Małachowskiego. Nie usiłowaliśmy korygować formy wypowiedzi. Język pamiętnika jest bardzo indywidualny: wartki, obrazowy. Dość często zdanie pozbawione jest orzeczenia; chętnie też autor posługuje się czasem teraźniejszym, zwłaszcza gdy na gorąco odtwarza przebieg wydarzenia. Uszanowaliśmy te osobliwości stylowe w przekonaniu, że zagustuje w nich również czytelnik. Może też język ów wydać się lekko archaizowanym - rzecz niedziwna u autora urodzonego z górą sto lat temu. Jest w nim nieco prowincjonalizmów, wymagających tu i ówdzie objaśnienia. Pisownia autografu na ogół poprawna, odpowiada zasadom z początku lat międzywojennych. Została zmodernizowana podobnie jak interpunkcja oraz dość chwiejna w oryginale łączna lub rozdzielna pisownia wyrazów. Usunęliśmy cudzysłowy, w które Autor zaopatrywał liczne nazwy miejscowości. Nie poszliśmy też ściśle w ślad za autografem, jeśli idzie o duże i małe litery stanowiące wvraz uszanowania dla najbliższych członków rodziny. Powiększyliśmy nieco liczbę akapitów, niekiedy przydługich. Zaopatrzyliśmy tekst w przypisy, umieszczając je dla wygody czytelnika u dołu odpowiedniej strony. W przypisach prostujemy dostrzeżone niezgodności pamiętnika z rzeczywistym przebiegiem wydarzeń, albo też sygnalizujemy, że dana sprawa znajduje nieco odmienna interpretację w innych pamiętnikarskich świadectwach. Objaśniamy ponadto niektóre personalia - w tej mierze tylko, w jakiej uzupełnienie nasze mogło wzbogacić lub dodatkowo naświetlić relację autorską. Również objaśniamy niektóre wyrazy, najczęściej obcojęzyczne, które w chwili obecnej nie są w powszechnym użyciu. Wydawcy dzisiejsi starają się zaopatrywać rzucane na rynek pozycje w tytuły atrakcyjne dla ewentualnego nabywcy. W tej myśli pozwoliłem sobie położyć na karcie tytułowej nagłówek: Nad Pry-pecia, dawno temu... Poniżej umieściłem tytuł nadany przez autora: Wspomnienia zamierzchłej przeszłości. Stefan Kieniewicz Gniazdo rodzinne 1 Na wyniosłym lewym brzegu rzeki Prypeć biorącej początek w błotach pińskich, płynącej z zachodu na wschód, aż do Dniepru, stał frontem do rzeki, zaledwie o paręset kroków od niej, nasz dom rodzinny Dereszewicze. Dom parterowy z piętrem pośrodku budynku. Dom był drewniany na wysokim podmurowaniu, ze wszystkich stron oszalowany, zaś gontem nakryty. Dach był pomalowany na kolor czerwony, ściany były popielate, drzwi wejściowe oraz obramowanie okien bielą swoją ożywiały wesoło ciemne ściany budynku. Dwa były duże ganki. Półokrągły od strony rzeki i w formie podłużnej od wjazdu i dużego dziedzińca, na którym rosły piękne wysokie drzewa: świerki, wejmuty, kasztany, akacje oraz 'wyniosłe drzewo korony cierniowej. Od ganków z obu stron domu podnosiły się w górę aż do dachu po cztery okrągłe w nader proporcjonalnych rozmiarach murowane kolumny. Na piętrze, zarówno od strony rzeki, jak też od wjazdu, były przez całą szerokość piętra balkony z balustradą kratkowana i pomalowaną w kolorze ścian domu. Z półokrągłego ganku oraz okien domu przepiękny roztaczał się widok. Na pierwszym planie ładnie prowadzone partery - kwietniki z wielką obfitością róż szlamowych, pachnących tuberoz i barwnych gwoździków. Zaś dalej cudna Prypeć o każdej porze roku, dnia i nocy. W dnie pogodne woda jej mieniła się przechodząc z niebieskiego koloru w ciemny granat. W dnie zaś burzliwe umiała być groźną, ciemną i czarną, lecz zawsze czystą i przezroczystą. Przeciwległy brzeg rzeki był niski, pokryty przepięknymi łąkami z mnóstwem przeróżnego kwiecia oraz pojedynczo rosnącymi na nich pięknymi dębami. Zwłaszcza w porze wiosennej, gdy doliną Prypeci spływały do Dniepru ogromne ilości wody i cały przeciwległy brzeg na kilka kilometrów szerokości był zalany - niezrównanie piękna roztaczała się panorama. Atrakcją i wielką dla nas wygodą był duży ruch na rzece, zwłaszcza w porze wiosennej. Przy tak zwanej wysokiej wodzie kursowały pomiędzy Kijowem a Pińskiem bardzo duże i wygodne statki osobowe oraz moc statków towarowych, holujących w górę rzeki barki z różnymi towarami, lub też tak zwane pasy, czyli obrobione już materiały drzewne przeznaczone na zbyt za granicę. W przeciwnym zaś kierunku spływały tratwy drewna na rynki krajowe. W pewnej odległości od domu była przystań, przy której w razie zapotrzebowania statki osobowe się zatrzymywały. W nocy na brzegu zapalano wtedy latarnię, w dzień zaś wywieszano chorągiew. Od domu równolegle do rzeki w górę ciągnął się duży piękny park posadzony omal własną ręką przez moją babkę - matkę mojego ojca. Na obszernej powierzchni łąk rozrzucone były laski przeważnie lipowe lub też grupy w formie okrągłych bukietów wyniosłych sosen, tu też były pojedynczo rosnące wejmuty. Babka moja sporo posadziła też w parku szybko rosnącej osiki, którą w latach późniejszych mój Ojciec już wyciął, zamieniając osikę drzewostanem bardziej wartościowym. Prawdziwą ozdobą parku była długa zwarta aleja wyniosłych grubych świerków. W tym ładnie zarysowanym parku sporo było wijących się w różnych kierunkach dróg i dróżek, przy których na ławeczkach spacerujące starsze osoby mogły przysiąść dla wypoczynku. Pomiędzy parkiem rosnącym na wysokim brzegu a nieco oddalającym się korytem rzeki wśród gęsto rosnącej wikliny były dwa niewielkie jeziorka: jedno długie, drugie zaś miało formę okrągłą. Na wysokim brzegu pierwszego stała altana w formie wysokiego grzyba. Pień jego pomalowany na biało z dachem gontowym o barwie czerwonej. Wokoło pnia, na odpowiedniej wysokości ławeczki. Od grzyba prowadziła sympatyczna dróżka w dół, a następnie w górę do wyniosłego pagórka obsadzonego wokoło grubymi świerkami i też dziko rosnącą nad przepaścistym brzegiem starą grubą sosną. Ulubione to było miejsce zabaw dziecinnych. W końcu zaś parku przy ujściu do Prypeci małej rzeczułki Dereszewiczanki stała obszerna piętrowa altana, na której widniał napis: Belweder. Z górnej części Belwederu roztaczał się ładny widok na zakręt Prypeci odpływającej w lewo oraz tak zwane stare koryto Prypeci, nad którym górował Belweder. Kierując się od niego wzdłuż Dereszewiczanki dochodziło się do dziko rosnącego, wyniosłego i bardzo grubego dębu, na którym w pewnej wysokości umieszczona była kapliczka z figurą Matki Boskiej. Dalej mijało się mostek prowadzący przez Dereszewiczan-kę do folwarku. Tuż za mostkiem stała typowa poleska wędzarnia: wysoka, w której na wiosnę wędzono przewyborne litewskie szynki, salcesony, kiełbasy, karkowiny, polędwice. Posuwając się dalej wzdłuż rzeczki dochodziło się do rodzinnego cmentarza, z piękną, nader proporcjonalną w budowie murowaną kaplicą. Na cmentarzu był wspólny grób moich rodziców, mojego brata Aleksandra i małej siostrzyczki Maryni oraz wspólna mogiła moich dziatek Józia i Oleńki. Poza tym parę grobów osób z administracji mojego dziada. O dziejach kaplicy w następnych rozdziałach jeszcze pisać będę. Ż ogrodzonego cmentarza przez bramę wejście było na gościniec, prowadzący z miasteczka Petryków do gminy naszej Laskowi-cze i dalej. Gościniec ten ciągnął się wzdłuż parku aż do bramy wjazdowej i dalej wzdłuż ogrodu owocowego, odgrodzonego od gościńca solidnym płotem. W sadzie tym, ciągnącym się z drugiej strony od domu mieszkalnego wzdłuż rzeki, była część stara, sadzo- na jeszcze przez moją babkę, reszta zaś kwater posadzona była przez mojego ojca, który co kilkanaście lat z zamiłowaniem ogród powiększał, dosadzając coraz to wykwintniej sze gatunki owoców. W sadzie był murowany domek dla ogrodnika i jego pomocników, oranżeria, składy na warzywa i owoce, stajnia dla koni ogrodowych i różne szopy na składanie owoców w czasie zbioru. 22 W pobliżu domu ogrodnika mieściły się ogrodzone i zamykane na klucz obszerne inspekty i szklarnie, w których rosły przeróżne smakołyki. Naprzeciwko ganku od dziedzińca była brama wjazdowa żelazna wzięta w słupy murowane. Za bramą staroświecka studnia w formie okrągłego domku o wysokim dachu i chorągiewka na nim, wskazującą kierunek wiatru. Studnia bardzo głęboka z wyśmienitą wodą i bardzo zimną w lecie. Przy studni nieduży domek z mieszkaniami służbowymi. Z obu stron bramy wjazdowej po jednym drewnianym budynku. Oba były w tym samym stylu. W każdym trzy wejścia, trzy ganeczki o dwóch słupach drewnianych. W jednym budynku mieściły się stajnie dla koni cugowych i wozownie, w drugim zaś lodownia, spiżarnia i podręczny spichrz na potrzeby dworu. Po obu stronach dziedzińca bliżej domu stały naprzeciwko siebie dwa drewniane budynki jednakowej wielkości i struktury z ganeczkami o czterech słupkach każdy. Były to tak zwane oficyny. W jednej było dwupokojowe mieszkanie rządcy mojego ojca pana Szpilewskiego, poza tym pokoje dla fraucymeru, czyli pań apteczkowych, szwaczek, kawiarek itp. oraz dwa duże składy, w których przechowywały się w ogromnych drewnianych, okutych żelazem skrzyniach zapasowe pościele, materace, futra po sezonie zimowym. Z boku od strony parku było jeszcze drugie wejście przez niewielki kryty ganeczek do dwóch pokoi dla przyjezdnych gości mniej honorowanych. W drugiej zaś oficynie mieściło się również dwupokojowe mieszkanie dla drugiego urzędnika mojego ojca pana Rymaszewskiego z rodziną, poza tym pokoje dla służby męskiej oraz kuchnie i piekarnie. W tymże budynku z wejściem przez ganeczek od strony głównego domu były trzy pokoje gościnne porządnie umeblowane. Zajmowane one były przeważnie przez ciało nauczycielskie. Przy gościńcu za stajnią był jeszcze jeden budynek. Część jego stanowiła obora dla ośmiu krów pałacowych. W drugiej części - były to mieszkania stangretów oraz pracownie dla rymarzy i krawców dworskich. Zaznajomiwszy się z wyglądem zewnętrznym domu mieszkalnego oraz jego otoczeniem zajrzyjmy do jego wnętrza, w którym ujrzałem świat Boży, spędziłem całe moje dzieciństwo i lata młodzieńcze. Przejdźmy przez wszystkie pokoje, zobaczmy, jakie było umeblowanie w czasie moich lat chłopięcych. Później bowiem w związku z powiększeniem rodziny nastąpiły zmiany przez dobudowanie do istniejącego domu nowego skrzydła. Z ganku od strony wjazdowej wchodzimy przez duże drzwi, do których z obu stron klamki przymocowane dwie z drzewa rzeźbione lwie głowy, do niewielkiego przedpokoju, od którego prowadzą drewniane schody na piętro. Stamtąd na lewo "wejście do drugiego przedpokoju. W nim otomana, przy ścianach wieszaki na okrycie. U góry na ścianie portret cieśli, miejscowego chłopa, który budował ten nasz DOM RODZINNY. Portret ten malowała ciotka moja, panna Jadwiga Kieniewiczówna. Z przedpokoju wejście do bardzo dużego salonu, tak zwanego czerwonego. Przecinał on na przestrzał szerokość domu i posiadał po trzy okna z każdej strony. Zwano go czerwonym z powodu zdobiących go pięknych mebli z drzewa orzechowego, krytych nader trwałym i pięknym czerwonym materiałem w różne desenie. W środku ściany od przedpokoju był kominek, ujęty w ramy z białego marmuru, w którym zwykle w zimie całymi wieczorami palił się ogień. Naprzeciwko przy ścianie stała duża kanapa z wymienionego garnituru meblowego, po obu zaś stronach tej kanapy przy ścianach stały ogromne lustra nie oparte jednak o ściany. Za tymi lustrami chowały się często dzieci, bawiąc się w chowanego. Przy kanapie okrągły mahoniowy stół i sporo foteli wokoło. Rodzice moi pod koniec swego życia lubili wieczorami w tym miejscu przesiadywać. Nad tą kanapą wisiały trzy portrety. Pośrodku piękny portret mego pradziada Antoniego Nestora Kieniewicza pędzla Daniela1, a po jego bokach portrety mojego dziada Hieronima Kieniewicza i jego małżonki, a mojej babki Katarzyny z Horwattów. Naprzeciwko nad kominkiem bardzo ładny portret dziewczynki w czerwonej sukience i z rozpuszczonymi blond włosami. Był to portret Dziuni Potworowskiej, córeczki mojej siostry Klotyldy. Po obu zaś stronach kominka i wymienionego portretu wisiały portrety moich rodziców już w wieku starszym. Portret mego ojca był pędzla Sie-strzeńcewicza2, a mojej matki pędzla Dziekońskiej3. Z wymienionego salonu przechodzimy do jadalnego przez drzwi, będące naprzeciwko drzwi wejściowych. Pokój ten, jak na tak obszerny dom, był względnie małych rozmiarów i nie przedstawiał sobą nic godnego uwagi. Na ścianach różne malowidła przedstawiające widoki z Wenecji. Ojciec mój, siedząc przy rannym śniadaniu, lubił przyglądać się przez duże weneckie okno tego pokoju wszystkiemu, co się na dziedzińcu lub przy stajni dzieje. Często burczał lub też udawał, że podpluwa, gdy spostrzegł coś, co mu się nie podobało. Za jadalnią były dwa kredensy i boczne wyjście z domu na podwórze. Wróćmy teraz do czerwonego salonu i przejdźmy przez jego całą 1 Jan Damel (1780-1849) malarstwo studiował na Uniwersytecie w Wilnie. Później osiadł w Mińsku (wyjątkowo obfita twórczość portretowa). 2 Stanisław Siestrzeńcewicz (1869-1927), portrecista i batalista wileński, od 1900 r. osiadły w Warszawie. 3 Kazimiera Dziekońska (1851-1934), portrecistka realistyczna; od 1896 r. w Stanach Zjednoczonych AP. 24 i 2. Dereszewicze. Salon czerwony. Fotografia z 1911 r., ujęcie od południa. długość. W końcu będziemy mieli przed sobą trzy okna z widokiem na rzekę. Pod oknami garnitur mebli ze stołem pośrodku. Na lewo drzwi do niewielkiego saloniku, właściwie mało zamieszkałego, w którym rodzice przeważnie prowadzili poufne rozmowy. Interesowało mnie jako dziecko weneckie okno z widokiem na rzekę, z kolorowymi szybami. W nim duże biuro, garnitur miękkich mebli. Portreciki, fotografie, widoczki na ścianach. W drodze powrotnej przez salon czerwony wprost wchodzimy do drugiego salonu o formie półokrągłej, zwanego niebieskim. Był to pokój też duży, lecz o wiele mniejszy od poprzedniego salonu. W głębi dwa wysokie piece kaflowe, pomiędzy nimi parę obrazów na ścianach oraz bardzo ładne portrety moich dziadostwa Kieniewiczów w młodym wieku. Na bocznej ścianie piękny portret mojej siostry Isi Lubań-skiej pędzla Janowskiego4. Trzy otwory okienne od podłogi do su- 4 Ludomir Janowski (1862-1939), uprawiał najchętniej portret kobiecy typu realistycznego; przed 1914 r. miał liczna klientelę we dworach kresowych. W latach międzywojennych rozjaśnił nieco paletę, m.in. pod wpływem Pankiewicza, z którym się przyjaźnił. W latach 20-tych stworzył piękne portrety obojga moich rodziców, niestety zniszczone w powstaniu. 3. Dereszewicze. Salon niebieski. Fotografia z 1911 r., ściana północna. "-•• '• Portrety: matka autora, dziadostwo autora, ojciec autora (odcięty). fltu łączyły ten salon z gankiem od rzeki, na którym starsze towarzystwo w porze letniej lubiło przesiadywać, mając przed oczami na pierwszym planie klomby kwiatowe, następnie płynącą bystrym prądem bogatą w koloryty rzekę, a w dali widok na łąki, za którymi ciągnęło się pasmo lasów liściastych. Umeblowanie wymienionego salonu składało się z trzech garniturów pokrytych nie-biesko- srebrnym materiałem. Przy ścianach pomiędzy oknami lustra, w głębi konsole lustrzane z różnymi na nich rzeźbami, okrągły stolik z czarnego marmuru z mozaiką widoków Wenecji. Przy ścianie i drzwiach prowadzących do następnego pokoju duży staroświecki fortepian, zresztą mało używany, grywała na nim bardzo ładnie, i to przeważnie utwory Chopina, moja ciotka Mikul-ska Kamila, siostra mego ojca, która co roku stale zjeżdżała do Dereszewicz na wakacje letnie. Mieszkała zaś dawniej w Rzymie, w latach późniejszych przeniosła się do Krakowa. W obu salonach wisiały duże żyrandole. Przy drzwiach i oknach portiery i firanki. Z salonu niebieskiego przechodzimy do obszernego pokoju o trzech oknach z widokiem na rzekę. Jest to sypialnia moich rodziców. Od ściany środkowej występują na pokój dwa niskie bar- 4. Dereszewicze. Salon niebieski. Fotografia z 1911 r., ściana wschodnia z widokiem na salon czerwony. , Portret Isi Lubańskiej pędzla L. Janowskiego. Poniżej portrecik Dziuni Potworowskiej. dzo szerokie łóżka z drzewa orzechowego, pomiędzy nimi takież dwie szafki nocne. Nad szafkami na ścianie podłużna oszklona szafka oprawna w czarne drzewo dębowe. W niej krzyż, parę figurek świętych, woda święcona, kropidło. Przy jednym oknie biureczko mojej mamy, pod drugim jej gotowalnia, a przy środkowym garnitur meblowy: stół, kanapa, parę foteli i kilka krzeseł; w jednym rogu pokoju nieduża oszklona szafa mamy z jej drobiazgami i pudełkami cukierków, nazwana przez dzieci "słodka szafką". W drugim rogu pokoju kasa ogniotrwała, od której klucze zawsze mój ojciec nosił przy sobie. Na ścianach sporo obrazów świętych, z których parę było godnych uwagi. Dużo fotografii rodzinnych na biureczku i stole, trzy zaś portretowe pod szkłem wisiały na ścianie. Były to fotografie dziadostwa Horwattów z Barbarowa, rodziców mojej mamy. Trzecia zaś to wizerunek bratowej mojej matki, Jadwigi z Gieczewiczów. Oprócz drzwi od salonu w ścianie przy łóżkach stały jak gdyby dwie szafy rzeźbione wysokie z jasnego drzewa orzechowego. Przez nie było wyjście na korytarz i ubieralnię mojej matki. Naprzeciwko zaś drzwi od salonu było "wejście do kancelarii mojego ojca. Pokój kwadratowy o dwóch oknach: jednym weneckim z widokiem na rzekę i drugim dającym5 na park. W oknach tych szyby częściowo kolorowe. Na ścianach znane sztychy Yerneta w ramach czeczotkowych: Wojsko polskie - skok ks. Poniatowskiego do Elste-jy _ Somosierra6. Pod każdym oknem duże biuro. Na nich księgi rachunkowe i moc przeróżnych papierów w nieładzie. Przy ścianie otomana, w rogu szafka oszklona, w której pod kluczem ojciec trzymał ładunki do broni, tytoń, papierosy, cygara. W rogu 27 przy szafie broń myśliwska. W pokoju tym ojciec pracował i przyjmował interesantów. We wszystkich pokojach, przez które przeszliśmy dotąd, posadzki były mozajkowe. Najładniejsze były w rysunku w trzech salonach. Z kancelarii było wyjście do ubieralni ojca o jednym oknie, w której stały bardzo duże szafy z bielizną i ubraniami. Za ubieralnią korytarz, na lewo różne wygody i wyjście na boczny ganeczek, na prawo zaś wejście do szeregu małych pokoików powstałych przez podzielenie dużego kilku przepierzeniami, na lewo od ostatniego przepierzenia był duży pokój z weneckim oknem, dającym na dziedziniec wjazdowy. Wprost zaś za przepierzeniami, pozostawiając ubieralnię mamy na lewo, był jeszcze jeden pokój dosyć duży z oknem dającym na ganek wjazdowy. Grupa pierwszych pokoi była zamieszkała przez dziewczynki, a ostatni pokój przez chłopców. Nad całą dzieciarnią w tej części domu zgrupowaną miał stale oko jakiś cerber w postaci srogiej guwernantki, Polki, Francuzki, lub też Niemki. Mama moja też często do dzieciarni zaglądała. Z pokoju chłopców było wyjście na przedpokój, od którego rozpoczęliśmy przegląd wnętrza domu i od którego szły kręte schody na drugie piętro. Od górnej klatki schodowej było wejście do trzech pokoi. Jeden z nich duży, położony nad niebieskim salonem o trzech dużych od sufitu aż do podłogi oknach z wyjściem na balkon, z którego jeszcze piękniejszy niż z dołu roztaczał się widok na dalekie Zarzecze. Cała długa lewa ściana zajęta była przez oszkloną szafę biblioteczną z dużą ilością tomów, dzieł poważnych i beletrystyki w językach polskim, francuskim i angielskim. Po przeciwległej zaś ścianie stały trzy łóżka jedno za drugim. Przy jednym oknie duże czeczotkowe biuro mojego dziada, parę większych foteli; stół okrągły na środku pokoju i kilka krzeseł. Podłoga malowana na kolor brązowy zasłana przez cały pokój dużym dywanem w kolorach czerwono-biało- czarnym. Na przeciwległej do bi- 5 Kalka z języka francuskiego - donner. 6 Bardzo popularne w Polsce sztychy według obrazów francuskiego batalisty Horacego Yerneta (1780-1863), reprodukowane m.in. w wydawnictwie A. Rem- bowskiego, Źródła do historii pułku polskiego lekkokonnego gwardii Napoleona 7, Warszawa 1899. 28 blioteki ścianie trzy duże obrazy, kopie trzech leciwych niewiast7. Dwa drugie pokoje na piętrze były niewielkie o jednym oknie, dającym na balkon od wjazdu. Pokoje te łącznie z salą biblioteczną stanowiły ubikacje gościnne, zajmowane często były przez różne nauczycielki i guwernantki, których nieraz sporo bywało przy moich siostrach. Kształciły się one bowiem w domu i nie bywały oddawane do szkół. 7 Prawdopodobnie mowa tu o portretach trzech sióstr Hieronima Kieniewicza starszego, dziada autora. O jednej z nich, "babci Zienowiczowej", mowa jest niżej w tekście. Malowała portrety te Jadwiga Kieniewiczówna. 29 Własność ziemska Pradziad mój Antoni Nestor, syn Kazimierza, Kieniewicz posiadał majątek1 ziemski w powiecie nowogródzkim guberni mińskiej. W drugiej połowie XVIII wieku sprzedał on wymieniony majątek i nabył od Massalskich obszerne dobra pojezuickie w powiecie mo-zyrskim tejże guberni. Wymienione dobra o powierzchni około 60 000 dziesięcin2 stanowiły jedną całość, składały się jednak z trzech oddzielnych majątków. Figura tych dóbr ciągnęła się długim pasem z północy na południe poza rzekę Prypeć, przy czym mniejsza część każdego majątku znajdowała się na prawym brzegu Prypeci. Największym majątkiem, położonym od strony zachodniej, były Dereszewicze, graniczące od wschodu z majątkiem Paulinów, za którym dalej leżała Łopcza. We wszystkich wymienionych trzech majątkach po obu stronach rzeki były ogromne nie tknięte lasy. Na lewym brzegu Prypeci przeważały bory sosnowe z mniejszą domieszką liściastych, jako to olch, brzóz, jesionu, klonu i dębu, wówczas gdy na prawym brzegu rzeki rosfy lasy liściaste z główną przewagą dębiny. Wśród tych lasów zarzecznych na jednym kilkudziesięciu hektarowym wzniesieniu o gruncie piaszczystym majątku dereszewickiego była jakby oaza wspaniałych niebotycznych sosen przeróżnej grubości i co najciekawsze, bez cienia zgnilizny. Kraj ten wówczas był bardzo mało zaludniony. Rzadkie wsie zgrupowane były przeważnie ponad brzegami Prypeci. Im dalej od rzeki, tym rzadziej spotkać można było jadącego lub idącego drogą człowieka. O ile lasy były dziewicze i piękne, o tyle gleba uprawna słaba, przeważnie piaszczysta z bliską wodą podskórną, 1 Majątek ten nazywał się Darew. Pozostawał w ręku krewnych Kieniewiczów jeszcze w początku XIX w. W trakcie przygotowania do druku Pamiętnika otrzymałem garść odpisów z Centralnego Archiwum Historycznego w Leningradzie (zespół 1343, inwentarz 23, vol. 2816) z następującymi danymi: Antoni Nestor Kieniewicz, ur. 31 I 1775, syn rotmistrza Andrzeja i Marii z Łazarewiczów, wnuk Kazimierza i Marianny z We- ryhów, prawnuk Józefa i Marii z Zawadzkich, posiadał w pow. mozyrskim wieś Ugolce (150 dusz) oraz zastawem od Radziwiłłów wieś Jurkiewicze (134 dusze). Nabył Śniadeńszczyznę do spółki z Kazimierzem Radziejewskim, dnia 23IV 1807 r., za 333 tyś. złotych, przejmując nadto 120 tyś. złotych długu biskupa Massalskiego oraz zapis 5200 zł na kościół w Petrykowie. Nowonabywcy podzielili między siebie majątek aktem z 14 V 1808 r., przy czym A.N. Kieniewicz zatrzymał: folwark Łopczę z wsiami Makarycze, Turek i Wyszyłów, Śniatyń z wsią Mordwinem oraz Dereszewicze ze wsiami Hołubicą i Kopcewiczami. 2 Dziesięcina - ówczesna rosyjska jednostka powierzchni gruntów równa się 1,09 ha. toteż urodzaje zwykle marne. Co zaś do lasów, to pomimo ich wysokiego gatunku nie przedstawiały one wówczas wielkiej wartości, gdyż z powodu znacznych przestrzeni przy braku komunikacji eksploatacja leśna była nader utrudniona. Dopiero gdy za czasów mojego ojca przez środek wymienionych dóbr została przeprowadzona linia kolejowa z zachodu na wschód, wówczas eksploatacja 30 drzewostanów została umożliwiona, a tym samym wartość majątków niepomiernie wzrosła. Pradziad mój po nabyciu wymienionych dóbr zamieszkał z rodziną w Łopczy. Był to największy ośrodek kultury ówczesnej, nieźle uprawne grunta i dosyć obszerny dom mieszkalny, ładnie położony na lewym brzegu Prypeci. W kilkanaście lat po zamieszkaniu w Łopczy zmarła jego małżonka z domu Odyńcówna, a wkrótce po niej i on tragicznie życie zakończył. Oboje zostali pochowani na cmentarzu w Petryko-wie - w miasteczku tym był kościół parafialny. Przed śmiercią jednak pradziad podzielił wymienione dobra pomiędzy trzema synami. Najstarszemu Hieronimowi3 mojemu dziadowi w prostej linii oddał na władanie majątek Łopczę z folwarkiem Zaso-pie. Był to obiekt najmniejszy, lecz najlepiej zagospodarowany i z wygodnym domem mieszkalnym. W domu tym w 1830 roku urodził się mój ojciec, któremu na chrzcie św. dano imię również Hieronim. Drugiemu synowi Hipolitowi oddał mój pradziad na własność majątek Paulinów, graniczący przez całą długość z Łopczą od strony zachodniej. Obiekt ten większy od Łopczy, o wiele jednak gorszy zarówno pod względem gleby, jak i drzewostanów, ale z domem mieszkalnym na dosyć znacznym wzniesieniu z ładnym otoczeniem, oddalonym jednak od rzeki. Największy zaś obiekt, położony na zachód od Paulinowa i najbardziej w przyszłości wartościowy ze względu na duże obszary pięknych drzewostanów, Dereszewicze z folwarkiem Sudzibor, lecz bez domu mieszkalnego, otrzymał trzeci syn Feliks. Natychmiast po objęciu w posiadanie wymienionego majątku Feliks rozpoczął budowę domu w Dereszewiczach nad brzegiem Prypeci. Niedługo jednak Feliks władał Dereszewiczami. Ze względów politycznych zmuszony był kraj opuścić i emigrować za granicę4. Ponieważ groziła mu konfiskata majątku, mój dziad Hieronim odkupił jeszcze w porę cały majątek, dokończył budowę domu w 1825 i zamieszkał z rodziną w Dereszewiczach. O Feliksie opowiadano następującą romantyczną historię. Gdy opuszczał Dereszewicze, był młodym, nieżonatym 3 Hieronim Kieniewicz był drugim z kolei bratem, młodszym od Hipolita. Niezgodność tę, rodzinnej tradycji z faktami, objaśniam w książce Dereszewicze 1863 roku, Wrocław 1986. 4 Feliks Kieniewicz opuścił Polesie w 1831 r., wziąwszy udział w powstaniu listopadowym. Hieronim odkupił od niego Dereszewicze w 1832 r. i wówczas zamieszkał we dworze, jak można sadzić już wykończonym. i bardzo przystojnym mężczyzną. By nie zwrócić na siebie uwagi władz, wyruszył z domu nocą w drogę konno. Dla wypoczynku zatrzymywał się na noclegi przeważnie we dworach. W pobliżu już "ranicy w jednym dworze zwróciła na niego uwagę młodziutka bardzo przystojna panna domu. Ze łzami w oczach żegnała wyg-nańca- bohatera, a gdy wsiadał na koń szybko zdjęła z szyi swojej czerwoną szarfę i jako pamiątkę od siebie zarzuciła ją na ramiona odjeżdżającego młodzieńca. Nigdy się jednak potem nie spotkali. Moja ciotka Jadwiga Kieniewiczówna - malarka - epizod ten w wiele lat później uwieczniła na płótnie. Feliks dojechał do Francji i tam się ożenił z Francuzką. Z małżeństwa tego miał syna, któremu dano imię Hieronim. Po amnestii Feliks z synem w roku 1856 powracają do kraju, mieszkają na Litwie i obaj rozpoczynają wielką działalność na rzecz powstania, poza tym Hieronim zajęty jest propagandą wśród wojska rosyjskiego. Z ramienia Rządu Narodowego Hieronim zostaje delegowany do Paryża; i w drodze powrotnej zostaje na granicy aresztowany przez władze rosyjskie, wywieziony w głąb Rosji i w maju 1864, po roku rozstrzelany w Kazaniu. Ojciec jego Feliks powraca na Polesie. Wybudowuje dla siebie mały domek w uroczysku Bohdanka, stanowiącym część pól łopczyńskich położonych na wyniosłym brzegu Prypeci. Wkrótce jednak umiera i zostaje pochowany na cmentarzyku w Paulinowie. Za mojej pamięci w wymienionym uroczysku pozostały jeno ślady dawnego budynku, różne rosnące już dziko krzewy różyczek, dzikich śliw i innego kwiecia5. Mój Dziad Hieronim był bardzo mądry i wykształcony, nad wyraz pracowity i dobry gospodarz, a przy tym wielce uspołeczniony. Piastował godność chorążego powiatu mozyrskiego, cieszył się wielkim poważaniem w powiecie i w ogóle był bardzo lubiany. Natomiast brat jego Hipolit6 miał niestety manię wielkości i najfatal- niej gospodarował, wkładał znaczne kapitały na różne bezsensowne inwestycje, jak na przykład budowę w Paulinowie cukrowni - plantacje buraków i tytoniu cygarowego na gruntach piaszczystych i kopanie kanałów do Prypeci, by zmienić koryto rzeki dla nawodnienia piaszczystych gruntów, w ogóle powstawało mu w głowie wiele niepraktycznych pomysłów. Toteż w krótkim czasie zbankrutował i nie porozumiawszy się z bratem sprzedał swój majątek Paulinów niestety Rosjaninowi. Była to wielka moralna przykrość dla mego dziada. Dobra bowiem jego Dereszewicze zostały 5 Feliks ożenił się w Galicji z Polką, Franciszką Skrzeszewską. Szczegóły tu podane o synu Feliksa, Hieronimie Władysławie, zasłyszał Ojciec ode mnie. O historii tej nie mówiło się w Dereszewiczach. Bliższe szczegóły patrz cyt. wyżej moją książkę: Dereszewicze 1863, 6 Hipolit Kieniewicz zmarł w 1857 r. Paulinów (Pawlinów) został sprzedany najwcześniej w 1864 r.; wszystko wskazuje na to, że w drodze przymusowej przez syna Hipolita, Zygmunta, skompromitowanego udziałem w powstaniu. oddzielone od Łopczy własnością całkiem cudzą, i to należącą do Rosjanina. Ówczesne prawo rosyjskie nie zezwalało Polakom nabywania ziemi od Rosjan. W wiele lat później mój ojciec odkupił omawiany majątek Paulinów z trzecich już rak na imię swojego szwagra hrabiego Józefa Tyszkiewicza, który jako pułkownik wojsk rosyjskich, 32 ' pomimo że był Polakiem, w drodze wyjątku otrzymał od władz zezwolenie na nabywanie dóbr ziemskich od Rosjan. Tyszkiewicz skorzystał z wymienionego zezwolenia i sporo dóbr ziemskich nabył na Polesiu, Wileńszczyźnie i Litwie Kowieńskiej. Zrobił on tę wielką przysługę mojemu ojcu, ułatwiwszy mu odkupienie Paulinowa, który urzędowo figurował jako własność Tyszkiewicza. Z chwilą zawarcia wymienionej transakcji nabyte swego czasu przez Antoniego Nestora dobra powróciły w całości do rąk jego wnuka, a mojego ojca. W kilka lat potem nad wyraz szczęśliwie udało się mojemu dziadowi nabyć od Kossakowskich na bardzo dogodnych warunkach za sto tysięcy rubli srebrem duży majątek Bryniów7, i to graniczący z majątkiem Dereszewicze w całej długości od strony zachodniej. Obszar Bryniewa wynosił około 30 tysięcy hektarów. Bardzo piękne były tam drzewostany w przeważającej ilości borów sosnowych. W centrum majątku był dwór Bryniów z dużym domem mieszkalnym, drewnianym na podmurowaniu, oraz jak na owe czasy względnie duże gospodarstwo rolne. O piętnaście kilometrów od Bryniewa był mniejszy należący do majątku folwarczek Sielutycze. Gdy się załatwiało wymienioną transakcję, mój ojciec był jeszcze bardzo małym chłopaczkiem, wraził mu się jednak w pamięć pewien szczegół, o którym w wiele lat później mnie opowiadał. Gdy więc dziad mój wyjeżdżał końmi do Kossakowskich dla ostatecznego zakończenia transakcji nabycia Bryniewa i wpłacenia sprzedawcy należności i powóz zajechał przed ganek, służba zaczęła wynosić na plecach z domu duże i ciężkie worki. Skrzętnie one były układane w powozie. Były w nich ruble srebrne. Worków zaś takich, jak opowiadał, "było tyle, że ich się doliczyć nie mogłem, ale co najmniej było ich kilkanaście". 7 Akt nabycia Bryniewa (614 dusz męskich) przez H. i K. Kieniewiczów, od Aleksandra Chodkiewicza, 17 XII 1837 za 75 tyś. rb. sr. z pozostawieniem długu bankowego - WAP Kraków, aren. Młynowskie, rps. 617. > 3 Ukazy cesarskie Nasze gniazdo rodzinne położone było w tej części kraju, która przy rozbiorach Polski przeszła pod władanie carów rosyjskich. Ciężkie bardzo czasy nastały wówczas dla ludności polskiej. Władze rosyjskie prześladowały Polaków na każdym kroku, najbardziej jednak prześladowaną była inteligencja i właściciele dóbr ziemskich. Wiele tysięcy Polaków gnano na piechotę lub w tak zwanych kibitkach na Sybir, gdzie do końca życia swego zmuszeni byli ciężko fizycznie pracować. Minimalny procent po wielu wielu latach wygnania został ułaskawiony i uzyskał możność powrotu. Za najmniejsze, według widzimisię władzy miejscowej, wykroczenie konfiskowano majątki i właścicieli wysyłano do ciężkich robót. Prześladowano również religię katolicka, zamykano kościoły lub zabierano je na cerkwie prawosławne, księży wywożono w głąb Rosji lub więziono. Przeróżnymi sposobami zmuszano ludność katolicka do przechodzenia na wiarę prawosławna. Dzieci urodzone z tak zwanych małżeństw mieszanych musiały być chrzczone w cerkwi. Za tajne ochrzczenie dziecka z małżeństwa mieszanego zarówno księża, jak i rodzice dziecka podlegali surowym karom. Karom podlegały również osoby za nauczanie dzieci języka polskiego. Ciosem wielkim dla moich dziadostwa było opieczętowanie kaplicy dereszewickiej i wywiezienie kapelana miejscowego. Równocześnie też wysiedlony został proboszcz parafii petrykow-skiej, do której należały dobra mojego dziada. Od tego momentu w rozległym powiecie mozyrskim: dla orientacji podam - trzykrotnie większym od Szwajcarii1, pozostał jeden tylko ksiądz w Mozyrzu, obsługujący ponadto również powiat rzeczycki, nie o wiele mniejszy od mozyrskiego. Oczywiście przy tak wielkich odległościach, braku kościołów i księży ludność katolicka pozostawała bez pociechy religijnej. O to przecież głównie chodziło rządowi rosyjskiemu. Wytkniętym celem było wytępienie polskości i wiary katolickiej oraz zmuszenie ludności do zawierania małżeństw mieszanych, względnie do przechodzenia na prawosławie, a tym samym chrzczenie dzieci w cerkwiach. Za czasów panowania w Rosji cesarza Aleksandra II wyszedł ukaz cesarski o uwłaszczeniu włościan, czyli o zniesieniu tak zwanej pańszczyzny i nadzieleniu gruntami miejscowej ludności2. Ukaz racjonalny i celowy. Chłop przestawał być własnością posiadacza danego obszaru, natomiast stawał się wolnym właścicielem odpo- 1 Powiat mozyrski liczył 16 tyś. km2, Szwajcaria - 41 tyś. km2. Była zatem Szwajcaria 2 1/2 rażą rozleglejsza od powiatu mozyrskiego. 2 Pamiętny ukaz ten nosił datę 19 lutego 1861 roku. 3 - A. Kieniewicz, Nad Prypecia... wiedniego kawałka gruntu, i to na "wieczystą własność jego i spadkobierców. Specjalne komisje powołane przez władze państwowe ustalały, ile każda wieś włościańska miała z danego majątku otrzymać gruntu, jak również ile z danej ilości wypadało wydzielić odnośnej rodzinie. Dziwaczne bywały przy tym momenty - opowiadał mój ojciec, jak pewnego dnia włościanie, być może podagito-34 wani przez różne ciemne elementy tłumnie przybyli do dworu ' z żądaniem pokazania im Zołotoj Hramoty, którą wydał "Car Batiuszka", o oddaniu całej ziemi biednej ludności, "A Pany pochowali Carską Hramotę i przydzielają tylko małe kawałki ziemi". W wymienionych komisjach oczywiście brał czynny udział właściciel danego majątku. Zarówno mój dziad, jak i mój ojciec pracowali w podobnych komisjach. Pierwszy przy wydzielaniu gruntów z majątku Dereszewicze i Łopczy, drugi zaś z majątku Bryniów. Ojciec jako bardzo młody człowiek był zapatrywań znacznie liberal-niejszych od mego dziada. Toteż włościanie otrzymali z majątku Bryniów grunta lepsze i na warunkach znacznie dogodniejszych niż włościanie ze wsi przylegających do Dereszewicz i Łopczy. Włościanie po otrzymaniu na własność znacznych obszarów ziemi przeważnie zadrzewionej przystąpili niezwłocznie do karczowania i przekształcania gruntów na użytki rolne. Odbiło się to fatalnie na braku rąk roboczych do uprawy pól dworskich. Miejscowa ludność poleska, zarówno bliska jak dalsza, za bardzo nawet wysoką opłatę nie szła do dworów na roboty rolne lub leśne. Zaczęto myśleć o sprowadzeniu na stałe pracowników nie otrzymujących nadzia-łów gruntowych. Nadarzyła się mojemu dziadowi w danym wypadku dziwna okazja. Odkupił bowiem od Żyda kilka rodzin Polaków z Korony eksploatowanych przez niego za długi. Zapłaciwszy Żydowi sto rubli srebrem osadził te rodziny w miejscowości przy drodze z Dereszewicz do Bryniewa. Wybudował każdej rodzinie domek z odnośnym otoczeniem, nadzielił kawałkiem gruntu i zobowiązał ich umową do wykonywania wszelkich potrzebnych w folwarku robót w ciągu trzech dni w tygodniu bezpłatnie głowie rodziny, a za opłatę umówioną dla członków rodziny. Osada nazwana została Mazury. Wkrótce potem zarówno dziad mój, jak i ojciec sprowadzili z Czech, Śląska i Słowacji kilkanaście rodzin i osadzili ich przy folwarkach w pięciu koloniach. Po dwie kolonie przy folwarkach bryniowskich i łopczańskich, zaś jedną w Dereszewiczach. Każda rodzina otrzymała na własność dwie dziesięciny gruntu, dobrą chałupę z przyległościami. Zobowiązani zaś byli odpowiednie ilości dni w ciągu roku odrobić bezpłatnie, a pewną za umówioną opłatą. Był to element bardzo zacny, porządny i pracowity, głęboko religijny - katolicki i niezmiernie przywiązany i życzliwy dla dworu. Kolonie te szybko się rozrastały. Przez długi czas nie wyzbywali się oni swego poddaństwa austriackiego, aż do momentu, kiedy rząd rosyjski pod grozą ich wysiedlenia zmusił urodzoną już na 35 miejscu młodzież do przyjęcia poddaństwa rosyjskiego. Uważali siebie za element znacznie wyższy i kulturalnie j szy od chłopów miejscowych i nigdy z nimi małżeństw nie zawierali. Trwające stale prześladowanie przez rząd rosyjski ludności polskiej, obłożenie nader wysoką kontrybucja polska własność ziemska3, która jednak została w latach późniejszych przez mojego ojca spłacona, zamknięcie kościołów, wysiedlenie księży, a zwłaszcza opieczętowanie na czas nieograniczony kaplicy Dereszewickiej i usunięcie miejscowego kapelana ogromnie szarpnęło nerwy moich dziadostwa. Zaczęła więc u nich kiełkować myśl opuszczenia kraju na zawsze, jak mówili "barbarzyńskiego", i przeniesienia się do kulturalnej Europy. Zarówno jednak dziad, jak i babunia byli ludźmi nadzwyczaj pracowitymi i obowiązkowymi. Toteż marzenie o wyjeździe na stałe odkładało się z roku na rok, aż do chwili kiedy interesy majątkowe zostaną doprowadzone do porządku, a jedyny ich syn, a mój ojciec ukończy studia w Uniwersytecie Dorpackim i córki podrosną4. 3 Kontrybucja nałożona w 1863 r. na całą polską własność ziemska na Litwie i Białorusi wynosiła pierwotnie 10% od arbitralnie szacowanego dochodu. W następstwie obniżono ją do 8%. Ciążyła na wszystkich ziemianach Polakach niezależnie od ich powiązań z powstaniem i nie mogła też być "spłacona". Przestała obowiązywać po 1905 r. 4 W momencie uwłaszczenia (1861) syn Hieronima Kieniewicza (starszego) był od dawna już samodzielny, najmłodsza córka miała niebawem wyjść za mąż. Decyzję o wyjeździe z kraju opóźniał więc nie wiek dzieci, ale przeszkody natury materialnej, jak również paszportowe. 4 Wyjazd dziadostwa W poprzednim rozdziale wspominałem, że oboje dziadostwo byli ludźmi pracowitymi. Na czym więc polegała ich praca? Babunia przede wszystkim niezmiernie troskliwie zajmowała się wychowaniem córek, ich kształceniem przy pomocy sztabu wszelkiego rodzaju guwernantek i nauczycielek. Poza tym z wielkim zapałem planowała i sadziła park dereszewicki. Ukończywszy tc*pracę, trwającą szereg lat, założyła pierwszą kwaterę sadu owocowego, sprowadziwszy szczepy z Kijowa. Były to przeważnie gatunki jabłek i gruszek pochodzenia rosyjskiego, bardzo odporne na mrozy. Niektóre drzewa jej sadzenia dotrwały do objęcia przeze mnie po śmierci ojca majątku. Wspaniałe dwie rozłożyste były: jedna grusza tuż przy wejściu do sadu z prawej strony drogi, rosły na niej małe gruszeczki zwane małgorzatkami. Dojrzewały najwcześniej i były wyśmienite, może smakowały tak bardzo, że były pierwsze. Na drzewie tym rodzeństwo moje i ja najmłodszy przesiadywaliśmy w sezonie zajadając smakowite małgorzatki. Nieco dalej rosła grusza sapieżanka. Oprócz dobrego smaku odznaczała się pięknym wyglądem samego owocu, bez śladu na nim czarnych grzybków, którym podlegał specjalnie owoc tego gatunku. A jakie wyborne były soczyste, czerwone, niewielkie jabłuszka nieznanej nazwy. Zwaliśmy je winiówkami. Zapewne dlatego, że panna Albina apteczkowa specjalnie używała tych jabłek do robienia wina owocowego. Szczęśliwymi byliśmy dziećmi, mieliśmy wstęp wolny do sadu i o każdej porze mogliśmy wpaść do ogrodu i spożyć, ile się chciało wszelkich jagód, śliwek i innych owoców. Jakże byli pod tym względem biedni i nieraz nieszczęśliwi mój ojciec i jego małe siostrzyczki. Dla nich wstęp do sadu był wzbroniony. Owoce z sadu były wyłącznie dla starszych. Pamiętam z opowiadań mojego ojca, jak w latach chłopięcych wybiegał w pole, gdzie w wielu miejscach rosły dzikie grusze, otrząsał z nich owoc. W domu zaś gruszeczki rozkładane były pod siennikami na łóżkach, a jadalne były dopiero, gdy zaczynała się ich gnilizna - nazywały się wówczas ulęgałkami. Inne niż obecnie było wychowanie dzieci. Dawniej dziecko było w rodzinie na ostatnim planie, dzisiaj - wszystko dla dzieci. Jaki system okazał się lepszym? Dziad mój czynne prowadził życie. Oprócz pracy społecznej w powiecie, w związku z godnością chorążego mozyrskiego, do którego to miasta kilka razy do roku dojeżdżał, całymi dniami zajęty był przy gospodarstwie w tak rozległych swoich dobrach. Oprócz bowiem folwarków doglądał i dojeżdżał do lasów eksploatowanych na wyrób smoły z drzewa sosnowego i dziegciu z brzozowego. Wyroby te w beczkach dowożone były do brzegów Pry- 37 nęci i sprzedawane odpowiednim handlarzom, którzy spławiali wymieniony towar barkami do Kijowa i dalej na południe Rosji. Poza tym dziad ze swoim szwagrem Aleksandrem Horwattem z Barbaro-wa przez pewien czas prowadził handel bydłem. W ciągu lata skupywali woły na różnych jarmarkach w powiecie, w porze zimowej tuczyli je pożywnym wywarem z gorzelni, zaś na wiosnę, gdy ziemia już pokrywała się bujną trawą i roślinnością, stada wołów były gnane pieszo, żywiąc się młodą trawą po drodze, aż do Petersburga, gdzie je po bardzo wysokiej sprzedawano cenie na mięso dla mieszkańców stolicy. Koszt żywienia w drodze był żaden. Wówczas nikt nie sprzeciwiał się paszeniu bydła na cudzych gruntach. Oprócz kilku pastuchów przy bydle jechał parokonnym wozem zaufany człowiek, który przeprowadzał na miejscu już transakcje sprzedaży bydła. W wozie tym spakowana była dostateczna ilość żywności dla ludzi na przeciąg co najmniej paru miesięcy podróży w jedną i powrotną stronę. Mój ojciec po ukończeniu z odznaczeniem studiów uniwersyteckich w Dorpacie na wydziale agronomii1, licząc sobie lat 17 powraca do domu i obejmuje w posiadanie od swego ojca majątek Bryniów na warunkach dostarczania rodzicom w Dereszewiczach rocznie odpowiedniej ilości produktów rolnych, czyli zboża, oraz leśnych, a więc grzybów, jagód, miodu, ryby i zwierzyny. Zamieszkuje wówczas w Bryniewie, gdzie był porządny, względnie dostatecznie duży jak dla kawalera dom mieszkalny. Z ogromnym zapałem zabiera się ojciec do pracy na roli, poza tym czynny jest jego udział w powiatowej pracy społecznej, jak również w komisjach przy nadawaniu gruntów włościanom, o których była mowa w poprzednim rozdziale. W wolnych chwilach uprawia ulubiony swój sport - polowanie. Z każdej bytności w sprawach społecznych w Mozyrzu korzysta, by dojechać do bliskiego już Barbarowa, majątku Aleksandra Horwatta, chorążego powiatu rzeczyckiego. Poznaje tam i zbliża się bardzo do swojej siostry ciotecznej Jadwigi Horwattówny i wkrótce z nią się zaręcza. Stan zaręczynowy trwa dość długo. Państwo Horwattowie z córkami wyjeżdżają za granicę dla ich kształcenia, w międzyczasie zaś w Paryżu robią wyprawę dla córki Jadwigi. Mój ojciec zaś w wielkim pośpiechu doprowadza dom bryniowski do odpowiedniego stanu, dostatecznie godnego na przyjęcie młodej małżonki. Po dokończeniu przygotowań wyjeżdża za granicę. Spotyka się z narzeczoną i jej rodzicami w Paryżu i tam w kościele Madeleine biorą ślub, z rąk księdza Jełowickiego2. Zaraz po ślubie opuszcza młoda para Paryż - wioząc ze sobą 1 Nie było wydziału agronomii na Uniwersytecie w Dorpacie. Ojciec autora studiował zapewne na oddziale matematyczno-przyrodniczym wydziału filozoficznego. 2 Aleksander Jełowlcki (1804-1877), ksiądz zmartwychwstaniec, pisarz, wy dawca, działacz społeczno-religijny (kolegium polskie przy Watykanie). . J"|. dziesiątki kufrów i kufereczków przepełnionych sporządzoną wyprawą: suknie wszelkiego rodzaju od rannych do balowych toalet włącznie, bielizna osobista, pościelowa i stołowa w wielkich ilościach, samego obuwia, jak moja mama mi opowiadała, było par 50. Poza tym kantyny3 ze srebrem stołowym i herbacianym oraz duży portret panny młodej, bardzo ładny, przez dobrego malarza olejno 38 malowany. W drodze powrotnej do kraju młoda para zatrzymuje się w różnych miastach dla zwiedzenia wszelkich bogactw sztuki i malarstwa. Mój ojciec robi swój portret w Berlinie. Wróciwszy do kraju młoda para zamieszkuje w Bryniewie, odległym o 10 kilometrów od Dereszewicz. Często więc widuje się z rodzicami. Ojciec po długiej niebytności w domu powraca do swoich zajęć majątkowych i społecznych. Wkrótce zostaje wybrany na stanowisko marszałka powiatu mozyrskiego. W związku z tym jeszcze częstsze niż dawniej bywają jego wyjazdy do miasta. Młoda zaś jego małżonka gorliwie zajmuje się gospodarstwem domowym oraz ogrodem. Dużo czyta, grywa na fortepianie, a w nieobecności męża często odwiedza rodziców w Dereszewiczach. Dziadostwo w kilka lat po ślubie moich rodziców opuszczają na zawsze Dereszewicze, gdzie tyle włożyli pracy, bardzo wiele ciężkich przetrwali chwil, a przy tym wiele szczęścia doznali.4 Przenoszą się na razie z córkami: Jadwigą, Kamilą, Wandą i Józefą do Wilna, gdzie prawie dwa lata spędzili w wynajętym mieszkaniu, częściowo umeblowanym garniturem meblowym wywiezionym z domu dereszewickiego. Po wydaniu5 najmłodszej córki Józefy za Bolesława Jeleńskiego, a następnie córek Kamili za Januarego Mikulskiego i Wandy za Witolda Ordę opuszczają kraj na zawsze i zamieszkują w Rzymie na Piazza Barbe-rini, gdzie prowadzą dom otwarty, przyjmując rzesze przyjeżdżających rodaków. W tym miejscu muszę wspomnieć o dziejach obrazu Matki Boskiej Jurewickiej. Otóż naprzeciwko Barbarowa, na przeciwległym brzegu Prypeci, było nieduże miasteczko Jurewicze. Za dawnych czasów w wymienionym miasteczku był duży murowany kościół Jezuitów. W jednym z ołtarzy znajdował się niewielkich rozmiarów obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem Jezus na ręku. Obraz ten słynął z cudów i różnych uzdrowień. Ludność katolicka z nader dalekich nawet stron garnęła się masowo do tego kościoła. Odbywały się stałe pielgrzymki. Stan ten oczywiście nie podobał się władzom rosyjskim. Przyszedł pewnego dnia nakaz zlikwidowania kościoła jezuickiego. Kościół został opieczętowany, tegoż dnia jezuitom ka- 3 Tu w znaczeniu puzdra, czyli pudła z odpowiednimi przegródkami i wklęsłościami dostosowanymi do przedmiotów tam przechowywanych. 4 Rodzice autora wzięli ślub w 1857 r. Dziadostwo wyjechali za granicę w 1865 j lub 1866 r. 5 Kolejność ślubów tych była odwrotna: Kamila i Wanda wyszły za maż w po-| czatku lat 50-tych, Józefa dopiero w 1862. zano opuścić Jurewicze. Po pewnym czasie wymieniony kościół został przerobiony na cerkiew prawosławną, osadzono popa, czyli duchownego prawosławnego. Wymieniony obraz Matki Boskiej pozostawał nadal w świątyni. Pomimo że była to już cerkiew, jednak nie tylko prawosławni, lecz ludność katolicka masowo nawiedzała świątynię, nie bywała na nabożeństwach, lecz gorąco modliła się przed obrazem Matki Boskiej. Odbywały się kilka razy do roku pielgrzymki do obrazu ze stron dalszych. Obraz zaś nadal słynął z cudów wszelkiego rodzaju. Otóż - siostra mojego ojca, a moja ciotka - Jadwiga Kieniewiczówna, bardzo zdolna i dobra malarka, pewnego dnia uprosiła popa Jurewickiego o zezwolenie zrobienia kopii cudownego obrazu. Uzyskawszy pozwolenie na to, przesiadywała w świątyni godzinami o różnych porach dnia, a gdy kopia dokładnie została wykończona, zdjęła z ołtarza cudowny oryginał, umieściwszy na jego miejsce zrobioną kopię6. Była ona tak świetnie wykonana, że na tę zmianę nie zwrócono najmniejszej uwagi. Stał się jednak cud, z chwilą zabrania przez artystkę oryginału wszelkie pielgrzymki do świątyni, jak również cuda ustały. Ciotka moja Jadwiga, wobec mającego wkrótce nastąpić wyjazdu do Rzymu, obawiała się zabierać ze sobą cudowny obraz, aby nie został odebrany przy przekraczaniu granicy, ze względu na odbywane przy wyjeździe z Rosji rewizje bagażu. Zdeponowała przy wyjeździe obraz u swojej ciotki Stanisławowej Horwattowej w Hołow-czycach. Obraz ten długie lata przeleżał w Hołowczycach głęboko schowany i dopiero gdy nastały czasy nieco spokojniejsze i sprawy kościoła Jurewickiego poszły w zapomnienie, Pani Horwattowa już po śmierci panny Jadwigi z wielkimi ostrożnościami jednak przewiozła przez granicę rosyjską obraz do Krakowa i wręczyła go jezuitom, prawomocnym jego właścicielom. Obraz ten został umieszczony w oddzielnej kaplicy na ołtarzu kościoła Świętej Barbary. Nadal do dzisiaj słynie cudami, jak to świadczą niezliczone wota w przemiłej kapliczce. 6Kościół w Jurewiczach został odebrany jezitom po ich usunięciu z Rosji w 1820 r. Pozostał jednak katolicki aż do roku 1866. Jadwiga Kieniewiczówna skopiowała obraz w 1863 r. za zgoda katolickiego proboszcza. Nie jest jasne, w jakich okolicznościach nastąpiła wymiana oryginału na kopię. Por. co do szczegółów Dere-szewicze 1863. J -l." • ' ,. '''.'.-'• •'• Pierwsze lata w Dereszewiczach ' Po wyjeździe dziadostwa do Rzymu rozpoczyna się dla moich rodziców nowe życie. Przenoszą się z Bryniewa na stałe do Dereszewicz, gdzie rezydencja jest obszerniejsza, wygodniejsza i ładniejsza. Poza tym położenie Dereszewicz jako centralnego punktu dóbr skraca wszelkie dojazdy do folwarków oraz terenów eksploatacji leśnej, bliskość zaś rzeki ułatwia komunikację z Mozyrzem w okresie nawigacyjnym. Ojciec mój prowadzi wyjątkowo czynne życie. Rzadkim jest dzień cały spędzony przez ojca w domu, i to wówczas moc interesantów do niego się zgłasza. Przeważnie dnie całe schodzą na lustrowaniu folwarków, wydawaniu zarządzeń bądź kontrolowaniu eksploatacji leśnej. Jedyną jego rozrywką jest polowanie, i to jednak w początkach swej pracy organizacyjnej nie mógł sobie pozwolić na zbyt częste używanie tej przyjemności. Wiele mu czasu zabierały wyjazdy do powiatu w sprawach urzędowych i społecznych. W zimie najczęściej, by czasu nie tracić, wyjeżdżał wieczorem końmi rozstawnymi przez Skryhałów do Mozy- rza odległego o 50 km1; przyjeżdżał nad ranem. W ciągu dnia załatwiał sprawy, wieczorem zaś tegoż dnia wyjeżdżał, by przez noc wrócić do domu. Jako młody wytrzymały był na zmęczenie, silny był i dobre miał zdrowie. Najmilsze chwile wypoczynku po pracy wieczorem spędzał z żoną na głośnym czytaniu, a czytał z przejęciem i doskonale, lub też na nieskończonych rozmowach dotyczących wychowania dzieci. Matka moja sporo też miała w domu zajęcia, nie kończące się narady z ogrodnikiem, kucharzem i całym sztabem różnych panien apteczkowych i szwaczek. Wielkim zmartwieniem rodziców był brak dzieci przez dłuższy okres pierwszych lat pożycia małżeńskiego. Dopiero po pięciu latach małżeństwa urodziła się im w 1863 roku pierwsza córeczka, której dano imię Klotylda, we dwa lata później przyszła na świat znowu dziewczynka Zofia, a w roku 1866 syn Hieronim. We dwa lata później syn Aleksander, następnie w 1870 córka Jadwiga, w parę lat po niej urodziła się mała Marynia, która po paru tygodniach zmarła; w roku zaś 1877, 8 września, w dzień święta Matki Boskiej, ujrzałem świat dzienny. Na chrzcie świętym otrzymałem imiona: Antoni Jan Maria. Moimi rodzicami chrzestnymi był 10-letni brat mój Hieronim i ciotka Kamila Mikulska. Ile to trosk, niepokojów przybywało moim rodzicom, by wy- 1 W linii powietrznej było z Dereszewicz do Mozyrza około 70 km. Drogą kołową dużo więcej. chować w zdrowiu i wyprowadzić na porządnych i zacnych ludzi tak liczna rodzinę. Ojciec mój jako marszałek powiatu mozyrskiego z urzędu był również delegatem do guberni, w różnych więc sprawach kilka razy do roku dojeżdżał do Mińska Gubernialnego. Poza tym delegaci powiatowi w wyjątkowo ważnych sprawach wzywani byli na ogólne zjazdy do Generał-Gubernatorstwa, które w latach sześć- j|.| dziesiątych rezydowało w Wilnie. Podległe mu były wszystkie pół-nocno-zachodnie gubernie, a więc: Białoruś z Polesiem włącznie, Litwa z Wilnem i Żmudź. Panem i władcą bez ograniczeń został mianowany przez cara największy polakożerca, satrapa Mura-wiew2. Były to czasy największego prześladowania polskości i religii katolickiej, jak to już wspominałem poprzednio, kończącego się masowym wysyłaniem ludności polskiej na Sybir. W Wilnie, o przeważającej ilości mieszkańców narodowości polskiej, za czasów Murawiewa i później zakazanym było rozmawiać głośno na ulicy po polsku. We wszystkich gmachach rządowych, szkołach, bibliotekach, w ogóle w miejscach publicznych, nawet w niektórych sklepach prywatnych widniały na ścianach napisy: "zdieś wospresz-czajetsia goworit po polski" [Tu zabrania się mówić po polsku - roś.]. Za odezwanie się w języku polskim z łatwością można było być przetransportowanym bez sądu na odległy wschód. Otóż ów sławny Murawiew zawezwał na zebranie do Wilna delegatów wszelkich dykasterii3 z podległych powiatów Generał-Gubernatorstwa. Na tym zebraniu obecnym był również mój ojciec. Gdy wszyscy delegaci, w przeważającej liczbie Polacy, zgromadzili się w odpowiedniej sali, wszedł rozwścieczony Murawiew i chodząc szybkimi krokami wzdłuż sali rozpoczął długie brutalne, polakożer-cze przemówienie do stojących pod ścianami delegatów, zmierzające do tego, że jeśli ludność polska w powiatach nie będzie wykonywała zarządzeń przez niego wydanych, to wszyscy w tej sali dzisiaj zebrani piechotą powędrują na Sybir. ,Ja was wsiech w Sibir soszlu, w katorżnyje raboty" [Ja was wszystkich na Sybir ześlę, na ciężkie roboty - roś.] - wrzeszczał, wymachując kułakiem omal przed twarzami zgromadzonych delegatów. Na podstawie wymienionego oświadczenia z ziemiaństwa narodowości polskiej kilka 2 Michał Murawiew-"Wieszatiel" generał-gubernator wileński od czerwca 1863 do kwietnia 1865 r. Sprawował zwierzchnią władzę cywilną i wojskową nad sześciu guberniami: wileńską, kowieńska, grodzieńską, mińską, mohylowską i Witebska. Obszar ten nosił urzędowo nazwę Kraju Północno-Zachodniego. 3 Prawdopodobnie zostali zwołani marszałkowie szlachty powiatowi i gubernial-ni. Marszałkowie byli obierani na sejmikach zamożniejszych właścicieli ziemskich i przewodniczyli stanowemu samorządowi szlacheckiemu. Do roku 1863 na ziemiach wschodnich dawnej Rzeczypospolitej byli to w większości Polacy. Byli oni °dtąd mianowani prawie wyłącznie spośród Rosjan. ucierpiało osób, między nimi Aleksander Oskierka4, który dopiero po wielu latach pobytu na Sybirze został ułaskawiony i mógł do kraju powrócić. Po pewnym czasie jednak Murawiew został przeniesiony na inne stanowisko w Rosji, w Wileńskim Generał-Guber-natorstwie powiał duch nieco łagodniejszy. Opowiadała mi moja mama, że pewnego dnia za czasów pano-42 wania cesarza Aleksandra II przyszło do ojca oficjalne zawiadomienie, że cesarz odwiedzi miasto Mińsk i że na tak wielką łaskę cesarską, okazywaną całej guberni, wszyscy obywatele ziemscy obowiązani są zjechać do Mińska. Ojciec chcąc nie chcąc musiał jechać. Zabrał jednak ze sobą mamę. Na cześć cesarza odbył się w sali domu szlacheckiego wielki bal5. Cesarz był bardzo uprzejmy, rozmowny zwłaszcza z paniami, do których się zwracał wyłącznie po francusku. Dosyć długo rozmawiał z mamą i przetańczył z nią jedną figurę kontredansową i zachwycał się balową tualetą mojej mamy. Miała na sobie paryską suknię wyprawną z krynoliną z biało- czarnymi dżetami. Z tej sukni został w późniejszych czasach uszyty ornat do kaplicy w Dereszewiczach. 4 Aleksander Oskierka (1830-1911) był w 1863 r. członkiem powstańczego Wydziału Zarządzającego Prowincjami Litwy. Przebywał na Syberii do 1868 r. Jedna z jego córek wyszła za mąż za Edwarda Horwatta. 5 Bal ten odbył się 17IX 1858 r., oczywiście WIĘC przed powstaniem. 6 Wychowanie Dwie moje starsze siostry otrzymały nadzwyczaj staranne i bardzo poważne wykształcenie domowe. Cały komplet nauczycielek: Po- 43 lek, Niemek, rodowitych Francuzek (niektóre władały biegle językiem angielskim), wykładały dziewczynkom różne przedmioty oraz ćwiczyły je w wymowie języków cudzoziemskich. Do nauki językoznawstwa dopuszczona była równocześnie ze starszymi siostrami najmłodsza Isia, inne zaś lekcje odbywała oddzielnie. Wyłączną jej opiekunką była Niemka: Fraulein Mariechen, okropna złośnica i bardzo wymagająca. Lekcje zwykle kończyły się płaczem. Słychać było wówczas głos podniesiony: "Hede wieder du pipst". [Hede (Jadziu), znów piszczysz - niem.] Z tą nauką Isi w ogóle nie szło, toteż mama zadecydowała, że najkorzystniej będzie ulokować Isię w klasztorze. Gdy więc skończyła 12 lat, mama zawiozła ją do Krakowa i ulokowała u urszulanek. Pierwszego dnia pobytu Isi w klasztorze jako drugie danie podano mięso wołowe z buraczkami. Gdy siostra zakonna nakładała buraczki na talerz Isi, odezwała się ona, że nie chce buraczków, gdyż ich nie lubi i nigdy nie je: "Ach tak, drogie dziecko moje - buraczków nie lubisz, a więc dzisiaj zjesz ich dwie porcje". Nic nie pomogło, pomimo płaczu i pisków buraczki były zjedzone. Bracia moi Hieronim i Aleksander przygotowywali się do egzaminów szkolnych pod kierunkiem pana Wardzyńskiego, fachowego pedagoga. Zaznaczyć tu muszę, że nauczanie odbywało się w języku rosyjskim. Polski język bowiem nie był wówczas w szkołach dozwolony. Gdy Hieronim kończył lat dwanaście, zaś Aleksander dziesięć, ojciec powiózł chłopców do Rygi. Z domu jechali końmi przeszło 200 wiorst1 do Bobrujska, a stamtąd dopiero koleją do Rygi. Hieronim zdrobniale nazywany Rucio, miał zdawać egzamin do klasy trzeciej, Olcio zaś do drugiej. Olcio był fenomenalnie zdolny, jedyną rozrywką jego była książka, stale z nią przesiadywał, właściwie nigdy się nie obkuwał, a umiał zawsze więcej niż od niego wymagano. Interesował się wszystkim, lecz zabaw żadnych nie lubił. Natomiast Rucio był bardzo pilny, lecz przyswajał sobie naukę wielką pracą. Egzamin zdał bardzo dobrze do klasy trzeciej. Gdy zaś wezwano na egzamin Olcia, zwrócił się do profesorów z prośbą, by go egzaminowano do klasy trzeciej, pragnie bowiem na jednej z bratem siedzieć ławce. Egzamin wypadł wspaniale, chłopiec odpowiadał na wszystkie pytania o wiele lepiej od swego starszego brata. Nie przyjęto jednak biedaka do upragnionej klasy trzeciej, lecz tylko do drugiej. Wiek jego bowiem odpowiadał zaledwie klasie pierwszej. Chłopiec z rozpaczy 1 Wiorsta - ówczesna rosyjska jednostka długości; równa się około 1,067 km. zalewał się łzami, z trudem zdołano go uspokoić. Obaj chłopcy zostali ulokowani na tak zwanej stancji, u nauczyciela gimnazjalnego Francuza nazwiskiem Cortesi. Cała rodzina państwa Cortesich była bardzo miła, chłopcy przez nich bardzo lubiani, toteż pomimo oddalenia od domu i rodziny czuli się w nowym środowisku doskonale. Profesor w dnie świąteczne zabierał chłopców na dalekie wy-44 cieczki, najczęściej w stronę zatoki morskiej. Łowiono tam ryby, różne ślimaki oraz żabki zielone, których masy się znajdowało na krzewach rosnących w pobliżu morza. Olcio jednak nie gustował w wycieczkach, wolał pozostawać w domu z książką w ręku. Na letnie wakacje, trwające dwa miesiące, młodzież rok rocznie przyjeżdżała do domu. Podróże w obie strony odbywali sami, zarówno koleją, jak i końmi, które na oznaczony dzień po nich przysyłano z domu do Bobrujska. Gdy Olcio był już w czwartej klasie, mając lat dwanaście, pewnego dnia poczuł się niedobrze i w nocy nagle życie zakończył. Lekarze twierdzili wówczas, że tak nagła śmierć nastąpiła wskutek pęknięcia wrzodu w żołądku. Zapewne jednak zmarł biedaczek z zapalenia ślepej kiszki, choroby wówczas nieznanej, zaś dzisiaj bardzo pospolitej, leczonej radykalnie przez usunięcie tak zwanego robaczkowego wyrostka. Ciało mojego biednego braciszka zostało przewiezione końmi z Rygi do Dereszewicz i pochowane na cmentarzyku przy kaplicy naszej. Byłem wówczas jeszcze bardzo mały, jednak pamiętam jakby przez mgłę, że z boną moją, nianią Łaniewską, wyszedłem poza obejście domowe aż do krzyża pod Hołubicą na spotkanie konduktu. Przejście za konduktem i złożenie trumny do grobu ogromne na mnie wywarło wrażenie. Rucio nadal mieszkał u państwa Cortesich i rok rocznie z dobrymi stopniami przechodził z klasy do klasy. Przywiązał się bardzo do rodziny swego mentora, która również go polubiła. Podko-chiwał się mocno w przystojnej, o cudnych sięgających do kolan, dwóch jasnowłosych warkoczach, Stelli, córeczce swego wychowawcy, której podobiznę w pięknej ramce przez długie jeszcze lata po ukończeniu gimnazjum i opuszczeniu Rygi trzymał na swoim biurku. Po ukończeniu szkoły średniej Rucio wstępuje na wydział prawny Uniwersytetu w Warszawie. Kończy studia w przewidziane cztery lata ze stopniem "diejstwitielnogo studienta" [rzeczywistego studenta - roś.]. Przypominam sobie, że wywołało to niezadowolenie mojego ojca. Nie był to bowiem stopień celujący, lecz drugiego stopnia. Ojciec zaś dla synów był bardzo wymagający. Co zaś do beniaminka - najmłodszego z rodziny, którym była moja osoba, to po urodzeniu miałem świetną karmicielkę, czyli tak zwaną mamkę, rodem z Łopczy. Po odłączeniu przeszedłem pod! opiekę najdroższej naszej niani Łaniewskiej, która nie tylko wy-niańczyła, że się tak wyrażę, mnie i całe moje starsze rodzeństwo,' lecz nawet była niańką mojego ojca, przedtem zaś panną służącą; mojej babuni. .."",. : ,,, , Niania Łaniewska lubiła opowiadać o dawnych dziejach, jak to babunia wzięła ją do dworu, gdy miała lat czternaście, we dworze nauczyła się czytania, pisania, szycia oraz różnych robótek igła wykonywanych. Gdy skończyła lat 16 starsi państwo wyjeżdżali (moi dziadostwo) za granicę, zabrali ja ze sobą, dla usłużenia w drodze babuni. Ogromną Dereszewicką kareta - landarą, do której x;i przęgano od 6 do 8 koni, jechano traktami, zmieniając konie n.i każdej następnej stacji pocztowej. Na dachu landary przymocowane odpowiednimi rzemieniami znajdowały się jeden na drugim dwa płaskie kufry dopasowane swoją wielkością i formą do dachu karety. Z tyłu zaś karety pomiędzy szeroko i wysoko sterczącymi resorami na odnośnej desce spoczywały dwie duże o kwadratowej formie skórzane walizy. W kufrach pakowane były ubrania, suknie, bielizna, w walizkach zaś poduszki, kołdry i inne drobiazgi. Opowiadała niania, jak jechali prawie cały miesiąc do Drezna, a tam spędzili kilka miesięcy. Z opowiadań nie dowiedziałem się, jaki był właściwy cel ówczesnej podróży dziadostwa. Ze stanowiska panny służącej mojej babki Łaniewska została nianią i wychowawczynią mojego ojca przez lat kilka. Wyszła potem za mąż i miała jedną tylko córkę, którą w młodym wieku wydała za mąż i powróciła do Dereszewicz, już po wyjeździe dziadostwa do Rzymu, i wszystkie dzieci moich rodziców, włączając i mnie beniamina, po kolei niań- czyła, zakończywszy swój pracowity i długi żywot w naszym domu we dwa lata po moim ślubie. Równocześnie z nianią u moich rodziców panną apteczkową była jej młodsza siostra Albina. Zmarła ona w młodych latach, gdy byłem jeszcze w szkołach. Oprócz wymienionych dwóch służbistek u moich rodziców, oddanych całą duszą swym chlebodawcom, była jeszcze trzecia osoba Siuwa (zdrobnienie imienia) Leszkiewiczówna. Dzierżyła ona klucze od składu, czyli miejsca, w którym przechowywano v? lecie futra, zaś przez rok cały zapasowe pościele, poduszki gościnne, dywany itp., nad którymi to rzeczami należało stale czuwać, trzepać i wietrzyć, by te skarby chronić od moli. Biedna jednak Siuwa za moich lat chłopięcych straciła wzrok i zakończyła swój żywot jako rezydentka w De- reszewiczach. Ponieważ byłem najmłodszym w rodzinie, bracia zaś i siostry o wiele lat starsi ode mnie, i nie miałem żadnych rówieśników, z którymi mógłbym się pobawić, lgnąłem stale do starszych i często jako dwuletnie dziecko wymykałem się z pokoju dziecinnego do salonów, lub też wbiegałem do pokoju sióstr, gdzie odbywały się lekcje. Zawsze z wielkim trzaskiem bywałem wypędzany, pomimo że podobno błagalnym głosem wołałem: "ja siani - lani", to miało oznaczać "jestem grzeczny i ładny". Gdy dorosłem do lat 6, oddano mnie pod opiekę pani Klapeckiej. Była ona rodem z Poznańskiego, raczej Niemka niż Polka. Nauczyłem się doskonale od niej mówić po niemiecku, jakkolwiek nie cierpiałem zarówno tego ję-2yka, jak i mojej opiekunki. Płatałem jej często figle różne, za co 46 , 5. /.olia e. Kicniewiczów Puttkamerdwa. Fotografia. pani Klapccka darzyła mnie mocnymi klapsami. Po roku czy dwóch mój tyran opuścił Dereszewicze, mnie zaś oddano pod opiekę najdroższej mademoiselle Francine Lallemand, która uprzednio była boną przy moim starszym rodzeństwie, a po kilkuletniej przerwie i pracy w innych domach powróciła do Dereszewicz. W okresie tym moja matka z córkami spędzała szereg zim w Warszawie. W pierwszym roku mieszkała na placu Zielonym przezwanym w czasach późniejszych na plac Dąbrowskiego, następnie przeniosła się w Aleje Jerozolimskie do domu Reszków, zaś ostatnio ulokowała się w Alejach Ujazdowskich. Powodem spędzania szeregu zim w Warszawie była konieczność dania córkom dodatkowego wykształcenia. Brały więc lekcje nauk wyższych u różnych profesorów. Poza tym mamie chodziło o wprowadzenie córek w tak zwany świat, poznanie ludzi i nabranie umiejętności obcowania z nimi. Oprócz trzech sióstr moich równocześnie pod opieką mamy były wówczas dwie nasze kuzynki Horwattówny, Kasia i Isia, rówieśniczki moich starszych sióstr, córki Aleksandra i Jadwigi Horwattów. Były one sierotami, gdyż matka ich przedwcześnie zmarła. Mieszkanie w Alejach Jerozolimskich było bardzo obszerne, mama zajmowała całe drugie piętro z paru dużymi salonami, w których przyjmowała w pewne dni tygodnia sporo osób, poza tym w czasie karnawału odbywały się też wieczory taneczne. W mieszkaniu tym odbyło się przyjęcie ślubne mojej siostry Kłosi z Ksawerym Potworowskim. Młoda para po ślubie zamieszkała bardzo blisko od swoich, gdyż w tymże mieście przy ul. Wilczej. Na trzecią zimę ojciec odwiózł mnie również do Warszawy, miała mną się opiekować nadal panna Francina. Podróż z Deresze- 47 6. Wawrzyniec Puttkamer. Fotografia. wicz odbyliśmy statkiem parowym do Pińska,1 skąd już koleją dojechaliśmy do Warszawy. Uradowany byłem z tej tak rozkosznej jazdy. Zadawałem ojcu coraz to różne pytania, nieraz bardzo niemądre, co ojczulka gniewało i niecierpliwiło. W każdym razie niektóre szczegóły moich wrażeń utrwaliły się w mojej pamięci na długie lata. W rannych godzinach codziennie przychodził do mnie na kilka godzin młody człowiek Janek Zajączek, krewny mego szwagra Ksawerego, i uczył mnie czytania i pisania po polsku oraz rachunków. Z panna Francina czytywałem różne bajeczki francuskie i paplałem w tym języku już całkiem biegle. Dwa razy dziennie chodziłem z nią na spacery, a ponieważ Francina bardzo lubiła słodycze, zachodziliśmy zwykle do znanej już cukierenki i objadaliśmy się ciastkami. Gdy ojciec przyjechawszy na święta dowiedział się o tych naszych wizytach w cukierni, strasznie się gniewał i okropne robił pannie Francinie wymówki: że nie dba o chłopca, że chłopiec wygląda jak truposz, że pora już zmienić babską opiekę na męską itp. Panna Francina bardzo była zmartwiona, lecz jeszcze rok cały opiekowała się mną. Miałem też w Warszawie moich przyjaciół Ćwirko-Godyckich, którzy z matką również na zimę z Polesia do Warszawy zjeżdżali. Mieszkali na ul. Brackiej i często spotykałem się z nimi bądź u nas, bądź też z Francina do nich chodziłem. Następną zimę mieszkaliśmy w Alejach Ujazdowskich, w drugim domu od placu Aleksandra. Było to bardzo obszerne mieszkanie z dużym balkonem, wychodzącym z drugiego piętra na obszerny ogródek należący do tegoż domu. Okna wychodziły na dwie ulice. Frontowe okna dawały na Aleje, tylne zaś na ul. Mokotowską. Razem z nami zamieszkali wów- czas Potworowscy, którym przyszła na świat córeczka. Dano jej imię Jadwiga, w skróceniu nazywano ją Dziunią. Tejże zimy odbył się ślub mojej drogiej siostry Zosi z Wawrzyńcem Puttkamerem. Wawrzyniec był poniekąd naszym krewnym, rodził się bowiem z Kieniewiczówny. Rodzina Puttkamerów, jak wiele rodzin na Litwie i w Polsce, a zwłaszcza ród męski tych rodzin, byli wyznania 4g kalwińskiego, toteż przed zawarciem ślubu v? kościele katolickim młoda para musiała złożyć na piśmie i pod przysięgą zobowiązanie, że dzieci z danego małżeństwa będą ochrzczone w wierze katolickiej. Ponieważ byłem świeżo po odbytej szkarlatynie, nie mogłem być w kościele na uroczystości zaślubin, pamiętam jednak doskonale przyjęcie ślubne, a zwłaszcza moc słodyczy, które spożywaliśmy z panną Franciną w sąsiednim od jadalnego pokoju. Zaraz po odjeździe młodej pary do Petersburga, gdzie szwagier mój Puttka-mer miał stanowisko w Ministerstwie Komunikacji, napisałem przy pomocy mojego nauczyciela obszerny list do Zosi. Donosiłem jej między innymi, że okropnie do niej tęsknię, że bardzo po jej wyjeździe płakałem, lecz zjadłem mandarynkę i pocieszyłem się. Ojciec mój miał przesłać zaraz po ślubie do Wilna na ręce teścia Zosi hr. Stanisława Puttkamera pierwszą część posagu Zosi w wysokości 30 000 rubli. Nie chciał sam jechać, postanowił więc załatwić tę sprawę przez swego brata mlecznego Truchanowicza, rodem chłopa ze wsi Makarycze, położonej o parę kilometrów za Łopczą. Truchanowicz był to bardzo uczciwy i porządny człowiek i cieszył się pełnym zaufaniem mojego ojca. Używany był stale do różnych ważnych zleceń. Główną jego za dawnych czasów czynnością było odbywanie raz na tydzień pieszo podróży do Mozyrza, odległego o 50 kilometrów. Najbliższa tam była poczta. Chodził więc z listami i paczkami, przynosił zaś pocztę przychodzącą. Ojciec obawiał się jednak przesyłać pocztą do Wilna większą ilość gotówki, zapytał więc Truchanowicza, czy odważyłby się pójść pieszo z tak znaczną gotówką do Wilna. Chłop chętnie się na to zgodził, zaręczając, że da sobie radę, nie zbłądzi, pomimo że poza Mo-zyrzem nigdy żadnego miasta nie oglądał. Wsunął głęboko do butów banknoty, list za pazuchę i puścił się w drogę. Dobił się do mieszkania Puttkamerów, zaznaczył służbie, że musi się z samym "Grapem" zobaczyć; że jest przysłany od samego "Pana Dereszewi-ckiego". Gdy zaś starszy Puttkamer wyszedł ku niemu, zapytał go: "a panoczek to sam pan Grap". Przekonawszy się, że to ten sam, któremu miał wręczyć gotówkę, ściągnął z nóg buty, rozwinął onuce, wyjmuje paczki z pieniędzmi, kładzie je na stole, a uderzywszy dłonią po paczkach: "A heto hroszy od moho pana dla córki Zosi". Wiele razy słyszałem tę historię opowiadaną przez starego Wuja Puttkamera. Radosne dnie uroczystości weselnych zamieniły się wkrótce vi niepokój i smutek. Szwagier mój Potworowski był w ogóle słabego zdrowia, zaziębił się widocznie w kościele w czasie uroczystości 'lubnej Zosi, w parę dni potem zaniemógł i bardzo się rozchoro-Lał Po kilku tygodniach niebywałych cierpień serce nie wytrzy- .-mało wysokiej gorączki i życie zakończył. Wszystkie szczegóły jego choroby i pogrzebu ogromnie wraziły się w moją pamięć. Został pochowany na cmentarzu Powązkowskim. Ksawery był bardzo dobry dla mnie, lubił mnie i często ze mną się bawił, gdy chorowałem na szkarlatynę, łącznie z dyfterytem, nie zwracał uwagi, że są to 49 choroby bardzo zaraźliwe i że przez obcowanie ze mną może przenieść zarazek swojej maleńkiej córeczce. Nie tylko przesiadywał często przy mnie, lecz nawet on jeden był dopuszczony przeze mnie do pędzlowania gardła wstrętnym lekarstwem, za którą to czynność otrzymywałem od niego zapłatę 20 kopiejek każdorazowo. Gdy choroba minęła, wziął mnie na ręce, zaniósł do wanny 1 sam mnie wyszorował w kąpieli. Rzewnymi łzami płakałem na jego pogrzebie. Oczywiście na pogrzeb przyjechał mój ojciec. Nie podobał się ojcu mój wygląd, pamiętam jak burczał na mamę, że dalej tak być nie może, że w tym babińcu chłopiec marnieje i zginie, że potrzebuje męskiej ręki. Dosyć już tego, wstyd, żeby dziesięcioletni chłopiec na ulicy chodził trzymając obu rękami Franci-nę za pupkę i objadał się z nią ciastkami po różnych cukierniach. Powinien w tym wieku sam chodzić po mieście. Tegoż dnia wyprawił mnie samego z listem na pocztę. Wiedziałem, że poczta była na placu Wareckim, że trafię do niej, lecz pierwszy spacer bez zwykłej opieki napełniał mnie bojaźnią. Polecenie ojca załatwiłem, w drodze jednak powrotnej przyczepiło się do mnie kilku uliczni-ków i tak mną jak piłką zaczęli w różne strony popychać, że wpadłem w kałużę i we łzach, ociekający błotem, powróciłem do domu. Czułem się bardzo pokrzywdzonym, gdyż zamiast słów pocieszenia dostałem burę od ojca i zostałem nazwany fajtłapą i niedołęgą. W ciągu paru dni ojciec zaangażował dwóch do mnie mentorów: pana Jana Dąbrowskiego, który miał mnie przygotować do egzaminów szkolnych, oraz pana Amanza Burkhardta, Szwajcara rodem, który miał mnie uczyć języków francuskiego i niemieckiego, a poza tym stale mną się opiekować i, jak ojciec się wyraził: "z baby i beksy masz się stać mężczyzną". Rozstanie z mademoiselle Francine odbyło się w szlochach wzajemnych. Biedna mama mocno zaniepokojona brakiem kobiecej opieki nade mną dawała przeróżne polecenia panu Burkhardto-wi, dotyczące nadzoru nad moją osobą. Żegnany czule ze znakiem krzyża na czole przez mamę i siostry wyjechałem do Dereszewicz na nowe życie pod opieką ojca i dwóch mentorów. Mama koniec tej zimy i jeszcze następną spędziła w Warszawie 2 Klocią, jej małą córeczką oraz Isią dla dokończenia zwłaszcza wykształcenia mojej siostry najmłodszej. - t.-."§ * - A. Kieniewicz, Nad Prypecią... 7 Chłopięce lata Pierwszy dzień naszego pobytu w Dereszewiczach po powrocie 50' z Warszawy skończył się tragicznie. Tego dnia był bardzo silny mróz i doskonała sanna. Ojciec kazał zaprząc do małych wyjazdowych sanek karego ogiera i wyprawił mnie z panem Burkhardtetn na spacer, polecając nam załatwić po drodze jakąś sprawę w folwarku. Sam dopilnował, byśmy się ciepło ubrali, abym na futerko swoje nałożył jeszcze ciepłą burkę, panu Burkhardtowi dał jeden z zapasowych gościnnych kożuchów, gdyż jako człowiek przybyły z zachodu posiadał z okrycia jedynie jesionkę. Siadłem na koźle, Burkhardt na siedzeniu tylnym i jazda. Po godzinie spaceru byliśmy w domu z powrotem. Ojciec dojrzał nas powracających przez okno, wyszedł do przedpokoju na nasze spotkanie i spojrzawszy na mnie od razu z przestrachem do służącego się zwrócił: "dawaj czym prędzej dużo śniegu, przecież chłopak ma strasznie odmrożone uszy". Jakże można było nie dopatrzyć i nie dopilnować, by czapką uszy przykrywał, w tym stanie uszy w ogóle mogą odpaść". Zaczęto silnie wycierać moje uszy śniegiem, twarde były niczym bryła lodowa. Nie odpadły jednak, lecz długo gojono powstałe na uszach rany. Pozostały na całe życie nader wrażliwe na zimno. Następnego dnia przybył ze wsi Rubcza sprowadzony domowy krawiec, Zydek z dużą siwą brodą imieniem Jankiel. Obszywał on parę razy do roku męską służbę kredensową i stajenną. Miał obecnie uszyć dla mnie garnitur zimowy z czarnego surduta ojcowskiego. "Dosyć już tych dziecięcych strojów, paniczykowatych z krótkimi spodenkami, masz przecie już 10 lat skończonych - nie dziecko więc. Czas już przestać być fircykiem miastowym, wyrastać już trzeba na mężczyznę". Po paru dniach garnitur był gotów. W lustrze wyglądałem wspaniale, uradowany byłem z nowego stroju. Surdut czarny, długi do kolan, zapinany dwustronnie na guziki, podszewka z czerwonej flaneli, aby było w zimie cieplej, kamizelka i, o rozkoszy, długie spodnie, a poza tym moc kieszeni, a zwłaszcza dwie kieszenie z czterema guzikami na tylnej stronie surduta napawały mnie największą rozkoszą. Nieco później dostałem jeszcze drugie odświętne ubranie zielonego koloru z materiału lżejszego, lecz również z długimi spodniami. Przypominam sobie, jak była oburzona moja droga mamusia, gdy wróć wszy z Warszawy zobaczyła moje stroje. Bardzo się na ojca gniewała. Ojciec zaś cieszy się: "A ja tobie mowę, Matko, zobaczysz, będzie z niego człowiek". Był to bodaj wówczas okres najbardziej wytężonej pracy mojego ojca, oprócz bowiem zwykłych spraw majątkowych i społecz nych ojciec brał czynny udział przy rozpoczętej budowie kolei że laznej pomiędzy Pińskiem i Homlem. Przecięcie majątku linią ko lejową, zwłaszcza tak ważną, łączącą zachód ze wschodem, podwyższało w znacznej mierze wartość wszystkich dóbr ziemskich przylegających ^ traSy kolejowej, załatwiało komunikacje, eksploatację lasów, dowóz i wywóz przeróżnych towarów i wyrobów miejscowych, nie mówiąc już o wygodzie podróżowania. Toteż ojciec rozpoczął starania u władz, aby trasa kolejowa przeszła przez jego dobra w jak najbardziej dogodnych dla majątku miejscach 51 oraz aby stacja kolejowa nie była zbyt odległa od dworu deresze-wickiego i była zbudowana na jego gruncie. Szczęśliwie udało mu się uzyskać wymienione warunki. Ustalono, że stacja Kopcewicze, zostanie wybudowana na gruncie ojca w odległości 16 kilometrów od Dereszewicz i 8 od Bryniewa; poza tym zaś na gruntach również ojca wybudowane zostaną dwa przystanki: Staruszki i Bry-niów, przy których towarowe pociągi na zapotrzebowanie zatrzymywały się dla ładowania towarów, jak w danym wypadku różnych wyrobów leśnych. Długość linii przecinającej dobra ojca wynosiła około 25 kilometrów. Po załatwieniu z władzami tak ważnej dla majątku sprawy mój ojciec zawarł z zarządem budowy kolei umowę o dostawę wszystkich materiałów drzewnych w stanie wyrobionym, potrzebnych do budowy kolei na trasie pomiędzy stacjami: Mikaszewicze i Kalenkowicze, czyli na długości przeszło stu kilometrów a więc: podkładów, bali, słupów do budowy mostów oraz dyli i desek na domy stacyjne. Można sobie wyobrazić, ile wymienione czynności wymagały pracy, wyjazdów, zmęczenia, niewyspanych nocy w różnych chłopskich chatach. Wszędzie musiał dojechać, dojrzeć i dopilnować. W ciągu dwóch przeszło lat trwania budowy kolei ojciec był rzadkim gościem w domu. Na czas budowy kolei ojciec oddał dom bryniewski na mieszkanie dla inżynierów, mierniczych i innych pracowników przy budowie naszego odcinka. Z wyniku paroletniej wytężonej pracy przy budowie kolei ojciec był bardzo zadowolony, gdyż oprócz uzyskanych wygód za swoje trudy osiągnął pokaźny zarobek w gotówce. Ojciec nigdy nie miał wielkich administratorów, twierdził zawsze, że "każden plenipotent czy administrator to złodziej wielki". Wolał mieć więcej skromnych rządców, których stopniowo wykształcał i używał ich na posyłki lub do wykonania odpowiedniego polecenia; twierdził, że "taki, jak ukradnie, to na chleb dla dzieci, niech dzieciom służy". Przed rozpoczęciem budowy kolei ojciec mój prowadził handel leśny na wielką skalę. Własnego lasu prawe nie ścinał. Natomiast skupywał wyrobione już drzewo z lasów położonych w niedalekiej odległości od Prypeci, lub też nabywał odnośne przestrzenie leśne na wyrąb. Wyrabiał odpowiednie materiały, a zwłaszcza chodziło mu o kloce, tak zwane szwaje, używane na budowę masztów okrętowych. Materiały te zwożono do miejsc położonych na brzegach Prypeci, związywano je w tratwy i Prypecią, a następnie Dnieprem przez porohy spławiano do Jekaterynosławia1. Wszystkie transakcje kupna-sprzedaży materiałów drzewnych ojciec załatwiał osobiście, często dojeżdżał do miejscowości, gdzie las się wyrabiał. Dwóch miał pomocników: Szpilewskiego i Rymaszewskiego. Obaj co prawda, jako żonaci z dwoma siostrami, byli, jak to wówczas mówiono, "swojacy", co uważane było za ich minus. Obaj mieszkali 52 ' z liczna rodziną w Dereszewiczach: Szpilewski w oficynie na lewo, a Rymaszewski w drugiej na prawo od pałacu. Obaj byli inteligentni, pracowici; Szpilewskiego zadaniem było dozorowanie eksploatacji leśnej, Rymaszewskiego związywanie już wywiezionego materiału w tratwy i spławianie ich na południe. O ile spławiony materiał miał być dopiero sprzedany w Chersoniu lub Jekaterynosławiu, gdzie można było uzyskać znacznie lepsze warunki, to wówczas ojciec mój statkiem parowym wyjeżdżał przez Kijów do Jekaterynosławia. Całe te długoletnie eksploatacje i handel z południem dużo nerwów i zdrowia ojca kosztowały. Były lata bardzo pomyślne, pamiętam jednak rok jeden katastrofalny, kiedy ojciec poniósł kolosalne straty. Cała bowiem partia najcenniejszego materiału leśnego przy spuszczaniu tratew przez porohy dnieprowskie rozbiła się, jak wówczas mówiono "na drobną miazgę". Nie uzyskało się żadnego wpływu w gotówce za zepsuty materiał, trzeba zaś było zapłacić za nabyty surowiec, jego eksploatację i spław na południe. Przypominam sobie, jak po tej katastrofie mój ojciec rozchorował się na bardzo silne bóle głowy i przez kilka lat z rzędu jeździł w lecie na kuracje hydropatyczne do Nałęczowa. Mama zaś w domu zaprowadziła wobec wielkiego braku gotówki różne oszczędności i ograniczenia w wydatkach. Co do moich mentorów, to od pierwszego zetknięcia się niezmiernie polubiłem Burkhardta, okazał się bowiem nie tylko nad wyraz dobrym i kochanym opiekunem, lecz przemiłym kompanem do wszystkich wycieczek i przyjemności. Natomiast do pana Dąbrowskiego od początku nie czułem sympatii. Był nieznośny, wiecznie niezadowolony, nadąsany i strasznie nudnie wykładał. Toteż spędzanie z nim na lekcjach kilku przedpołudniowych godzin było mało powiedzieć męką, lecz prawdziwą torturą. Od obiadu do pójścia na spoczynek przebywałem stale z p. Burkhardtem. W zimie, o ile był dzień pogodny, szliśmy pieszo lub wyjeżdżaliśmy saneczkami na spacer, w domu zaś w tak zwanej naszej pracowni (był to duży pokój w prawej oficynie) byliśmy zajęci stolarką. Ojciec sprawił nam wszelkie narzędzia stolarskie potrzebne, toteż wykonywaliśmy różne reperacje w domu. W jednej części naszej pracowni wybudowaliśmy ciemnię, czyli miejsce do wywoływania klisz; Bur-khardt bowiem był bardzo dobrym fotografem. Niezmiernie lubiłem te wszystkie zajęcia. Najmniej interesowało mnie zegarmi-strzostwo, które było specjalnością Burkhardta. Sprowadzał on ze 1 Jekatierynoslaw - dziś Dniepropietrowsk. Szwajcarii koperty i wszystkie potrzebne kółka i tu na miejscu zegarki montował i z korzyścią wielu osobom oraz służbie dworskiej sprzedawał. W trakcie wymienionych zajęć jednego dnia rozmawialiśmy po francusku, drugiego dnia po niemiecku. W tej samej kolejności odbywały się jedno- lub dwugodzinne lekcje czytania i pisania. Gdy zaś rozpoczynała się wiosna, wówczas o rozkosze. Na du-szehubce, to jest poleskiej łódeczce zbudowanej z wydrążonego pnia drzewa osikowego, wyjeżdżaliśmy we dwójkę na Prypeć i jej kilometrowe wiosenne wylewy. Posiadałem już wówczas strzelbi-ne - pojedynkę, z której bardzo prędko nauczyłem się strzelać, niestety najgrubszą zwierzyna, którą można było z niej uśmiercić, była sroka. W roku następnym za dobre sprawowanie otrzymałem od ojca prawdziwą już dobrą pojedynkę, z której wcale nieźle strzelałem w lot. Drogich moich czytelników muszę jeszcze zapoznać z Moro-zem2. Moroz był to jego przydomek, właściwie nazywał się Wasil Kozłowicz. Wielką on rolę odegrał w moim życiu, a imię jego znane było szeroko w latach późniejszych w kraju naszym, a nawet dostało się do literatury i pism łowieckich. Był on rodem ze wsi Kopcewicze i jako mały chłopiec pasał bydło wiejskie w lasach naszych, w których niestety były po uwłaszczeniu włościan pastwiska na serwituty. Otóż ojciec mój, polując pewnego dnia z wyżłem na cietrzewie, spotkał w lesie małego pastuszka. Chłopaczek ten z zainteresowaniem śledził z daleka, jak wyżeł wystawiał ojcu stadko młodych cietrzewi, wreszcie podszedł do ojca i zaprowadził go nieco dalej, gdzie zwykle spotykał parę stadek już wyrośniętych cietrzewi. Nie posiadał się chłopak z radości i szczęścia, gdy ojciec kilka sztuk upolował w jego obecności. Pocałował ojca w rękę na pożegnanie i powiedział: ,Ja by z panoczkiem wiek tak chodził". Podobał się chłopak ojcu, wziął go też wkrótce do Dereszewicz. Brał go zawsze ze sobą do lasu, gdy jechał na polowanie i wtajemniczał we wszystkie szczegóły łowiectwa. Chłopiec był bardzo sprytny, świetnie poznał naturę wszelkiego zwierza. Orientował się znakomicie w kniei, poznał wszystkie przesmyki i stanowiska, gdzie można spotkać się z dzikiem, którędy lubią przechodzić łosie i w jakim uroczysku zwykle zalegają na zimę niedźwiedzie, a gdzie najlepsze bywają toki głuszcowe. W latach moich chłopięcych Moroz bardzo się moją osobą interesował, widać było z jego oczu, że wyczekiwał tylko momentu, kiedy będzie mógł ze mną łazić po lasach i łąkach. Oryginalny to był typ - raczej tatarski. Średniego wzrostu, °czy małe i skośne, policzki pozbawione owłosienia, tylko w dole na brodzie kępka rzadkich i krótkich włosów. Niewątpliwie był on M.in. występuje Moroz w powieści J. WeyssenhoffaPuszcza oraz w eseju trubadur. " , , ...... ., a potomkiem jakiegoś Tatara, wziętego do niewoli przez Chodkiewi-cza i osadzonego we własnym miasteczku, czy też wsi - Petryko-wie. Rok 1887 był dla mnie młodego chłopca znamienny w różne donośne wypadki. Moja siostra Isia była skończyła swoje studia w Warszawie, toteż zimę tego roku mama z Isią już spędzały w De-54' reszewiczach. Ogromnie się cieszyłem z powrotu mamy i miłej siostrzyczki. Weselej i gwarniej było w domu. Ojciec już rzadziej z domu na dłuższy czas wyjeżdżał. Pewnego zimowego wieczoru Moroz melduje mojemu ojcu, że od kilku już dni chodził po tropach dużego niedźwiedzia i przekonał się, że niedźwiedź w takim to uroczysku niedaleko Sielutycz "zaległ na dobre", czyli jak się to po myśliwsku mówi na całą zimę. Ojciec bardzo się z tej wiadomości ucieszył i po naradzie z mamą postanowili rodzice urządzić polowanie z gośćmi. Mamie chodziło głównie, by skorzystać z pretekstu i móc zabawić trochę Isię, zapraszając paru młodych ludzi, którzy bywali u mamy w Warszawie. Ojciec postanowił zrobić równocześnie przyjemność dobremu bardzo myśliwemu hr. Adamowi Platerowi3, prezesowi Wileńskiego Banku Ziemskiego, od którego zależało przeprowadzenie pewnej ważnej sprawy w tym banku. Na wyznaczony dzień zjechali zaproszeni goście. Przybył więc Adam Plater, Eustachy Lubański, Toł-łoczko, Kazimierz Szczytt, Godycki-Ćwirko. Nie omieszkał też wyrwać się z Warszawy na kilka dni Rucio. Marzyłem, by mnie zabrano do lasu. Wstawili się za mną do ojca pan Burkhardt, Moroz, lecz niestety rodzice się nie zgodzili. Ze łzami w oczach przyglądałem się wyjazdowi myśliwych. Cały szereg sanek, zaprzężonych koń przed koń z powodu głębokiego śniegu, podjeżdżał pod ganek W pierwszych sankach usadowił się ojciec z Platerem, w pozostałych porozmieszczała się reszta gości, Rucio i Burkhardt. Z mężczyzn pozostali pan Szczytt i Dąbrowski. Mówili o sobie, że pozostali, by się panie nie nudziły. Polowanie o tyle się udało, że wspaniały bardzo duży niedźwiedź samiec został zabity, lecz niestety nie przez Platera, o co głównie mojemu ojcu chodziło, lecz właśnie przez samego gospodarza. Po powrocie z polowania było wielkie przyjęcie, doskonały obiad. Isia siedziała przy stole pomiędzy dwoma młodymi ludźmi. Po prawicy miała Eustachego Lubańskiego, po lewicy p. Tukałłę. Ożywioną z nimi prowadziła rozmowę. Naprzeciwko nich siedział p. Szczytt. Ciągle z różnymi swoistymi dowcipami wtrącał się do rozmowy z Isią, niestety jednak z tamtej strony nie zwracano zbytnio na niego uwagi. Wstrętnego psikusa zrobił Dąbrowski panu Szczytowi. Od samego rana narzekał p. Szczyt na ból głowy; p. Dąbrowski dla uśmierzenia rzekomo bólu całkiem świadomie 3 Adam Plater (1836-1909) należał na Litwie do ziemian ultralojalistów; sprawował m.in. czysto honorową funkcję marszałka gubernialnego wileńskiego. raczył go silną dozą pigułek Kowena, radykalnego lekarstwa na prze- zczenie. ^^ raZy w ciągu dnia pan Szczytt próbował popisać C'e nrzed paniami w salonie deklamacja wierszy różnych poetów oraz tworów własnych, za każdym razem jednak nie był w stanie dokoń- ° ć j zmuszony był pośpiesznie salon opuścić. Następnego dnia rana przed wyjazdem myśliwych do lasu na polowanie z naganką dziki i łosie p. Burkhardt sfotografował grupę myśliwych ze strzel- 55 bami w ręku przy zabitym i leżącym na saniach niedźwiedziu. Tejże zimy nadeszła bardzo smutna dla rodziców wiadomość z Rzymu, że dziadunio mój w bardzo podeszłych już latach życie zakończył. Rokiem przedtem dziadostwo obchodzili swoje brylantowe sody, czyli sześćdziesięciolecie małżeństwa, w dniu 25 lutego 1884 r. Smutno mi się bardzo zrobiło, gdy przechodząc przez duży salon dojrzałem przez otwarte drzwi do małego saloniku rodziców rozmawiających ze łzami w oczach. Zawołali mnie i powiedzieli o smutnej nowinie. Wieczorem zaś w sypialnym pokoju zebraliśmy się wszyscy z licznym gronem domowników i mama odmawiała głośno różne modlitwy za duszę ś.p. dziadunia. Ja dziadostwa nie znałem, opuścili bowiem kraj przed moim urodzeniem. Znały ich'tylko dwie moje starsze siostry, z którymi mama jeździła do Rzymu, oraz Rucio, którego ojciec, gdy miał osiem lat, zabrał ze sobą do Rzymu, by zaprezentować dziadostwu swego pierworodnego. Wkrótce po otrzymaniu wymienionej smutnej wiadomości ojciec wyjechał do Rzymu, by załatwić różne formalności i ułatwić babuni dalsze jej życie. Zwłoki dziadunia zostały złożone na cmentarzu rzymskim w kapliczce grobowej wybudowanej jeszcze za życia dziadka na sześć miejsc. Zostali w niej różnoczasowo pochowane następujące osoby: dziadunio, babunia, ciotka Jadwiga Kienie-wiczówna, ciotka Mikulska oraz Jadwiga Welońska, Katarzyna Or-dzianka - moje kuzynki. Chcę tu nadmienić, że pożycie małżeńskie cioci Kamilki z panem Januarym Mikulskim było krótkotrwałe. Miała jednego synka, który zmarł w parę dni po urodzeniu. Wkrótce potem ciocia rozstała się z mężem, nie widywała go i nie korespondowała z nim. Po wielu latach jednak, gdy się dowiedziała, że pan January ciężko chory, pojechała do niego, pojednała się z nim i była przy jego zgonie. W kilka lat po śmierci dziadunia ojciec raz jeszcze jeździł do Rzymu dla odwiedzenia babuni. W lecie tegoż roku przyszło zawiadomienie, że miński gubernator Trubeckoj będzie objeżdżał południowe powiaty guberni i że takiego to dnia będzie w Mozyrzu. Jako marszałek szlachty powiatu mozyrskiego ojciec4 zmuszony był pojechać do Mozyrza i z innymi Po powstaniu styczniowym wszyscy prawie marszałkowie szlachty narodowo-C1 polskiej otrzymali dymisje. Marszałków, dotąd obieralnych, mianował obecnie minister, z nielicznymi wyjątkami Rosjan. Hieronima Kieniewicza w środowisku zie-lanskim tytułowano do śmierci marszałkiem, z dodatkiem: "ostatni z wyboru". władzami miejscowymi spotykać gubernatora na granicy powiatu. Po załatwieniu spraw gubernator miał z Mozyrza jechać specjalnie dla niego przeznaczonym statkiem do Pińska, z krótkimi zatrzymaniami w miasteczkach Petrykowie i Turowie. Ponieważ statek miał przepływać w godzinach popołudniowych koło Dereszewicz, ojciec poprosił gubernatora, by się zatrzymał na parę godzin dla wy-5(5 poczynku w Dereszewiczach. Gubernator chętnie przyjął zaproszenie, ojciec zawczasu przez umyślnego posłańca zawiadomił o tym projekcie mamę, został więc przygotowany odpowiednio luksusowy podwieczorek. Rozmowa toczyła się w języku francuskim. W owych czasach wszyscy mężczyźni władali językiem rosyjskim, znali ten język ze szkół; natomiast nasze panie z zasady nie uczyły się rosyjskiej mowy. Po podwieczorku mama zaproponowała gubernatorowi mała przechadzkę po parku, przystał na to i podawszy ramię mamie poszli wolnym krokiem przez aleję świerkową, prowadzać ożywioną rozmowę. Gubernator Trubeckoj pochodził z bardzo dobrej książęcej rodziny rosyjskiej, oczywiście jednak jak wszyscy urzędnicy Moskale w naszym kraju był z musu polakożercą. A jednak bywają wyjątki. Dochodząc do kaplicy położonej w końcu parku, zapytał: "A cóż to za budynek". "To nasza kaplica rodzinna, od 25 lat już opieczętowana, przy niej na cmentarzu pochowane są moje dzieci, za które nie mam możności w kaplicy się pomodlić. To wielka dla mnie boleść. O, gdyby Ekscelencja mogła spowodować zdjęcie tych pieczęci z drzwi kaplicy". Rozczulił się gubernator: "Będzie zrobione", odrzekł. Co zaś do nabożeństw, to jest sprawa trudniejsza, lecz i to da się zrobić. Po namyśle powiada: "Mogę pozwolić na odprawienie w ciągu roku osiem razy/ mszy św., lecz tylko msze żałobne, i to w dnie przeze mnie wyznaczone. Proszę więc mnie powiedzieć, w jakie dnie życzy sobie pani mieć te nabożeństwa". Wyjął z kieszeni notesik i zanotował sobie dnie, które mu mama podyktowała, przypominając sobie naprędce rocznice śmierci najbliższych osób z rodziny. Bardzo serdecznie mu mama podziękowała za uczynność, on zaś wyglądał zadowolony z przyjęcia i spaceru; pożegnawszy się z rodzicami odjechał w dalszą drogę. W parę tygodni potem nadszedł pod adresem mamy urzędowy papier, zezwalający na odpieczętowanie kaplicy i odprawienie nabożeństw, o czym jednocześnie policja miejscowa została powiadomiona. Papier ten był dołączony do krótkiego osobiście przez gubernatora po francusku napisanego listu, w którym ponawia podziękowanie za tak mile spędzony czas w Dereszewiczach oraz wyraża radość, że mógł spełnić życzenie mamy. Najdroższa mamusia była bardzo dumna, że tak umiejętnie przeprowadziła wymienioną sprawę. Ojciec niezwłocznie przystąpił do gruntownego remontu wnętrza kaplicy i odnowienia ołtarza. W parę miesięcy potem przyjechał ksiądz dziekan z Mozyrza i odprawił pierwszą po 25-letniej przerwie mszę świętą. Radość była dnia tego wielka wśród całej naszej rodziny, admini- 57 7. Dereszewicze. Kaplica. Fotografia, ok. 1900 r. stracji, służby i licznie na mszę św. zgromadzonej ludności katolickiej. Tegoż lata w czasie parotygodniowej przerwy wakacyjnej w naukach mama zrobiła mnie wielką przyjemność. Zabrała mnie ze sobą powozem do Myszanki, majątku państwa Ćwirko-Godyc-kich, odległego od Dereszewicz o około 50 kilometrów. U tych państwa była jedna córka i czterech synów, z których dwaj średni byli prawie w moim wieku. Bawiłem się z nimi często w Warszawie, gdzie zawsze zimę spędzali. W drodze ogromnie zainteresował mnie przejazd przez rzekę Ptycz, i to omal wpław, wypadało bowiem na chwilę podnieść nogi do góry, by ich nie zamoczyć. Przejeżdżaliśmy przez rzekę w pobliżu kończącej się budowy żelazne-: go mostu kolejowego. Ogromnie byłem wszystkim przejęty. Zabawiliśmy w Myszance dwa dni i zaprosiwszy panią i chłopców, by i nas odwiedzili w Dereszewiczach, powróciliśmy tą samą drogą do] domu. W poprzednich rozdziałach wielokrotnie wspominałem o prą-1 cach i działalności mojego ojca, chcę jeszcze raz tu zaznaczyć, żel mój ojciec był całkiem wyjątkowym człowiekiem. Wielkim patriotą, dobrym Polakiem, miłującym swój kraj i ojczyznę. Bez miary pracowitym i zacnym człowiekiem, prawym i sprawiedliwym dobrodziejem wszystkich maluczkich i biednych, których szeroką dłonią obdarzał. Najlepszym synem, mężem i ojcem, miłującym pełnym sercem swoją rodzinę i wszystkich bliskich. Dla synów był bardzo wymagający, a zwłaszcza dla mego brata. Obaj kochaliśmy go pełnym sercem i całą duszą. Za czasów mego dzieciństwa ogromnie się drogiego ojczulka bałem. Gdy jako chłopak przed wstąpieniem do szkół mieszkałem w pokoju od głównego wejścia na prawo, w pobliżu sypialnego pokoju rodziców, drżałem ze strachu, gdy ojciec obudziwszy się z rana w pantoflach i szlafroku zaglądał do mojego pokoju, lub też z sypialnego wzywał mnie do przyjścia. Przeczuwałem, że leżąc w łóżku będzie mi ojciec zadawał pytania, czasami z łaciny, najczęściej zaś z arytmetyki. To było okropne. Pomnożyć w głowie, nie pisemnie, tysiączne cyfry przez setki lub je odwrotnie podzielić, i to przy ponaglaniu: "No, prędzej, czego stoisz i nie myślisz. Widzę, że osłem jesteś i osłem do śmierci zostaniesz". Każde podobne wezwanie ranne kończyło się irytacją ojczulka i moim płaczem, co go najbardziej gniewało. Nigdy jednak nie czułem do niego żalu. Wiedziałem, że on pragnie jedynie mojego dobra. A jakim ojczulek stał się łagodnym, gdy w wiele, wiele lat później uczył arytmetyki swego wnuka, a mojego pierworodnego syna Herutka. W kajeciku widniały stopnie przeważnie celujące. Marzeniem kochanego ojczulka było zawsze, by synowie, gdy wyrosną i pożenią się, zamieszkali wspólnie z rodzicami i z nimi razem pracowali na ziemi ojczystej. Toteż gdy Rucio był już na przedostatnim kursie Uniwersytetu Warszawskiego, ojciec postanowił dobudować do domu Dereszewickiego z prawej strony od 10. Dereszewicze. Prypeć u stóp parku. Fotografia, ok. 1900 r. wjazdu skrzydło, w którym po ślubie mógłby mój brat z małżonka zamieszkać. Twierdził zawsze przy tym, że dla symetrii takież samo skrzydło zostanie później dobudowane z drugiej strony ojcowskiego domu dla Tonią, gdy dojrzeje, zakończy studia i zakładać będzie swoją rodzinę. W tymże roku 1887 rozpoczęła się budowa wymienionego skrzydła. Plan dobudówki zasadniczo sporządził ojciec osobiście, co do kilku szczegółów poradził się architekta wileńskiego. W wyniku dobudówka nie okazała się wygodną do zamieszkania, poza tym absolutnie nie była dopasowana do pięknej architektury starego domu, wobec czego niestety zeszpeciła całość. Przybudówka, li jak ją nazywano nowy dom, drewniana na wysokim podmuro- waniu, piętrowa, oszalowana, pomalowana na kolor starego domu. Od strony rzeki dwa ganki jeden nad drugim z kolumnami drew- • nianymi. Ód strony wjazdu kilka małych ganeczków bez żadnej architektury, nazwanych przez moje siostry "psimi budkami". Ładna i bardzo udaną wewnątrz była tak zwana galeria, jednopiętrowa, łącząca 62 nowy dom ze starym, od małego saloniku przy dużym czerwonym salonie. Było stamtąd wejście do wymienionej galerii o czterech ogromnych oknach z widokiem na rzekę. Z jej środka prowadziły piękne jesionowe schody na piętro. Na piętrze z małego hallu z oknem weneckim dającym na rzekę wejście do dużego kwadratowego salonu z balkonami po obydwu stronach. Z salonu na prawo były dwa obszerne pokoje, z których większy był projektowany na sypialnię, mniejszy zaś na buduarek młodej pani. Na lewo zaś po-kój-garderoba z wyjściem na zewnątrz w dół, po krętych żelaznych schodkach. Od górnego hallu odchodził jeszcze mały pokoik ewentualnie służbowy. Na parterze od galerii wejście było do kwadratowego obszernego pokoju przeznaczonego na jadalny z wyjściem na ganek od rzeki. Z drugiej zaś strony pokoju wyjście dawało na korytarz, od którego na prawo były trzy przechodnie jeden za drugim pokoje, przeznaczone na gościnne względnie dziecinne, na lewo zaś kancelaria i kredens5 z przejściem do kredensu starego domu. Niezmiernie interesowała mnie budowa nowego domu i w wolnych od lekcji chwilach cały czas spędzałem przy budowie. Roboty ciesielskie wykonywali kacapi6 z odległych rosyjskich guberni. Przy wciąganiu ciężkich belek na górne piętro zawsze nader,melo-dyjnie chórem śpiewali, przeważnie jednak smutne melodie. Prawdopodobnie od nieuwagi robotników, a może z innej przyczyny, w oficynie z lewej strony bramy wjazdowej wynikł pożar. Mieszkali tam obaj moi mentorzy, mieściła się nasza pracownia, poza tym różne mieszkania służbowe i kuchnie. Szczęśliwie, że pożar wybuchł w biały dzień. Udało się z mieszkań powynosić wszystkie sprzęty i nie dopuścić pożaru do blisko stojącego, budującego się domu. Napracowałem się mocno przy wynoszeniu dobytku, jak również przy podawaniu wody. Niestety, nie dało się budynku ocalić. Spłonął doszczętnie. Mentorzy moi zamieszkali w gościnnych pokojach przeciwległej oficyny. Nie było już tam miejsca na nasze warsztaty i pracownie. Zresztą coraz więcej czasu w ciągu dnia pochłaniały lekcje, i to niestety z tym nudziarą Dąbrowskim. Nie brak sympatii, lecz raczej 5 Kredens - pokój przyległy do jadalnego. W kredensie przechowywano zastawę stołową i tu przebywała służba; tu również przyrządzano śniadania i podwieczorki oraz wykańczano i podgrzewano niektóre potrawy, gdy kuchnia znajdowała się w oddzielnym budynku. 6 Kacapi - tu chłopi z głębi Rosji. wzajemna antypatia pomiędzy nami wzrastała omal z każdym dniem. Pan Dąbrowski często zwracał się ze skargami do mego ojca, co wywoływało niepożądane skutki pod postacią ostrych Jiiewów spadających na mnie od ojca. Obkuwałem łacinę, rosyjski i arytmetykę z musu i konieczności, bez najmniejszego zainteresowania. Wynik zaś był ten, że projekt przygotowania mnie do trzeciej klasy gimnazjalnej upadł i p. Dąbrowski oświadczył mojemu ojcu, że on najwyżej zdoła mnie w tym roku przygotować do klasy drugiej, gdyż jestem tępy i nie chcę się uczyć. W jesieni, na św. Hieronima, odbyła się dla mnie wielka uroczystość: przystąpiłem w naszej kaplicy do pierwszej komunii świętej. Mszę św. odprawił ksiądz dziekan Isajewicz z Mozyrza, jedyny ksiądz na dwa ogromne powiaty. Do pierwszej spowiedzi i komunii św. przygotowała mnie bardzo poważnie droga i kochana ciocia Mikulska, chrzestna matka moja. Na ten tak uroczysty dzień dla mnie przyjechali do nas moi przyjaciele Godyccy-Ćwirkowie ze swoją matką; gdyby nie moja niana Łaniewska, stałby się tego dnia wielki dla mnie dramat, gdyż nie mógłbym przystąpić do komunii św. Przechodziłem bowiem z rana przez pokój jadalny, gdzie do rannego śniadania były przygotowane na stole przeróżne wyborne bułeczki, kminkówki i ciastka, ręka już moja sięgała po te ostatnie i już już skierowała ku buzi, lecz niania kochana uratowała sytuację, schwyciwszy mnie w porę za rękę. Wreszcie rozpoczęła się ostra zima 1889 roku. Rodzice postanowili oddać mnie do szkół w Petersburgu, a to wobec tego, że wówczas mieszkali tam Puttkamerowie, czyli siostra moja Zosia z mężem. Jakkolwiek zapewne wypadnie mnie ulokować na tak zwanej stancji, w każdym razie oko i opieka rodzinna będzie mogła czuwać nade mną. Ustalono więc, że mama wczesną wiosną powiezie mnie na egzamin do Petersburga i wówczas już wyszuka odpowiednią dla mnie stancję. Sama myśl o mającym już niezadługo nastąpić wyjeździe z domu doprowadzała mnie do rozpaczy. Wmawiałem sobie, że lepiej umrzeć niż dom rodzinny opuszczać; wolę już znosić wszelkie tortury Dąbrowskiego, byle pozostać w domu. Postanowiłem więc koniecznie zachorować i tym samym uniemożliwić wyjazd. Gdy kładłem się wieczorem do łóżka, siłą woli nie zasypiałem i nieraz bardzo długo czuwałem w oczekiwaniu chwili, gdy cisza zapanuje w całym domu. Wówczas z największą ostrożnością, by nie zrobić hałasu, całkiem nagi wychodziłem ze swego pokoju na dwór i przy największym nawet mrozie kładłem się do śniegu. Leżałem do chwili, gdy w ogóle już od chłodu wytrzymać nie mogłem. Procedura ta trwała dosyć długo. Nikt w domu mnie nie przyłapał, przed nikim też się nie przyznałem. W wyniku po pewnym czasie rzeczywiście się rozchorowałem. Dostałem jakiejś silnej febry w oku z wysoką temperaturą. Potrafili mnie jednak z tego wyleczyć. Z nastaniem wiosny z wielkim smutkiem pożegnałem się z kochanym Burkhardtem i przyznam się z radością z Dąbrowskim, i wyjechałem z mamą do Petersburga. Podróż mnie bardzo interesowała. Jechaliśmy pierwszą klasą do Łunińca, gdzie musieliśmy się przesiadać do innego pociągu idącego z południa do Wilna. W Wilnie zatrzymaliśmy się w hotelu na Pare. dni. Mama miała różne interesy, poza tym zaś chciała mnie zaprowadzić do Ostrej Bramy, by się pomodlić przed cudownym obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej. Ogromne na mnie wywarła wrażenie ta mała kapliczka z obrazem Matki Boskiej, która tak słodko i pięknie z góry na mnie patrzała. Wydaje mi się, że niezmiernie gorąco tam się modliłem. Odwiedziliśmy też wujostwo Puttkamerów - rodziców Wawrzyńca, oraz babunię Zienowiczo-wą, siostrę mojego dziadunia Kieniewicza. Mama bardzo jej polecała moją osobę, przewidując, że przy następnych moich podróżach będę miewał oparcie i wypoczynek u babci. Wyjechawszy z Wilna wieczorem, przybyliśmy do Petersburga dopiero następnego dnia po południu. Na dworcu spotkał nas Wawrzyniec i zawiózł nas do hotelu. Wawrzyńcowie nie mogli nas przyjąć u siebie, gdyż mieli bardzo małe mieszkanko. Po krótkim wypoczynku mamusia rozpoczęła odpowiednie starania o znalezienie dla mnie lokaty z opieką oraz zaczęła się rozglądać, do jakiego l gimnazjum się zwrócić o egzamin i oddanie mnie na naukę. Dowiedziawszy się o adresie księdza Martinhoffa, rektora kościoła Maltańskiego, równocześnie prefekta w kilku gimnazjach męskich i żeńskich, zwróciła się do niego o poradę. Ksiądz rektor skierował l mamę do 2-go klasycznego gimnazjum, posiadającego podobno l bardzo dobrych pedagogów i wskazał tam rodzinę państwa de La j Droitiere, nauczyciela języka francuskiego, zamieszkałego w tymże l gimnazjum. Być może zgodzi się mnie przyjąć na stancję, co było-' by bardzo korzystne, gdyż to dom porządny i katolicki. Poza tym ksiądz rektor, dowiedziawszy się, że do egzaminu l z religii w języku rosyjskim, jako wykładowym, absolutnie nie je stem przygotowany, wskazał mi odnośny podręcznik, z którego miałem się nauczyć ustępu o Dziesięciorgu Przykazaniach! i oświadczył, że na egzaminie, odbywającym się w obecności dy | rektora gimnazjum, będzie mnie tylko z tego po rosyjsku pytał. Podziękowawszy serdecznie księdzu rektorowi udaliśmy się " M. de La Droitiere, który nie zgodził się na przyjęcie mnie na stafll cję, natomiast skierował nas do swego kolegi, nauczyciela łacifljl pana Kóniga - Niemca mieszkającego również w tymże gmacht gimnazjalnym. Zapewnił, że jest to bardzo porządna rodzina, jakkolj wiek niekatolicka. Udaliśmy się więc do państwa Kónigów, któr zgodzili się mnie przyjąć na stancję, jako jednego tylko pensjoo riusza. Profesor Kónig po zadaniu mi kilku pytań z łaciny i roś skiego doszedł do wniosku, że należałoby na jakiś miesiąc lub tora przed egzaminami wziąć dobrego korepetytora, najlepiej głego i doświadczonego studenta, który by ze mną przeszedł cały jjurs przedmiotów, wymaganych do klasy drugiej; poza tym wprawiałbym się z nim w rozmowie rosyjskiej. Na tym też stanęło. Następnego dnia wprowadziłem się już do Kónigów, a mamusia odjechała do domu. Drugie gimnazjum klasyczne w Petersburgu położone było w centrum miasta na rogu ulicy Kazańskiej i Demidowego zaułka. Do mieszkania zaś Kónigów wejścia były dwa, od wymienionego zaułka, bocznej oficyny na parterze. Przedpokój obszerny, przegrodzony szafa, z którego wchodziło się do salonu o dwóch oknach. Garnitur mebli: kanapa, fotele, krzesła kryte czerwonym pluszem, ustawione przy stole mahoniowym na dużym dywanie. W dwóch rogach pokoju na postumentach dwa duże gipsowe posągi w otoczeniu sztucznych kwiatów i sztucznej zieleni. W jednym rogu posąg Apolla, w drugim Wenery. Pokój sztywny i nigdy niezamieszkały. Za nim jadalny o jednym oknie. Sypialny państwa Kónigów, z którego się wchodziło do gabinetu pana. Duże biurko, przy ścianach pełno półek z książkami, za nim mały pokoik przeznaczony dla mnie, z otomaną, na której miałem sypiać. 2 gabinetu wejście drugie prowadziło do kuchni i długiego korytarza zakończonego wejściem do jadalni oraz wyjściem służbowym na dziedziniec domowy. Pokoik przeznaczony dla mnie był właściwie pokoikiem panny Soni, która po moim wpr< m adzeniu się sypiała w przedpokoju za szafą. Państwo Kónigowic dzieci nie mieli, a panna Sonia była właściwie przybraną ich córką. Oboje byli wyznania protestanckiego, Sonia zaś prawosławnego. Korepetytor mój, student drugiego kursu, nazwiska jego nie pamiętam, oczywiście Rosjanin, przychodził do mnie codziennie na kilka godzin. Powtarzaliśmy wymagany kurs ze wszystkich przedmiotów, sporo pisałem po rosyjsku. Poza tym czytałem głośno i dla wprawy w wymowie opowiadać musiałem treść przeczytanego rozdziału. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego prawie codziennie mój mentor zadawał mi te same niemądre pytania: który poeta był większy, czy Puszkin, czy też Mickiewicz? Odpowiadałem, oczywiście Mickiewicz; on na to z oburzeniem w głosie: "Nigdy w życiu, tylko Puszkin największym był ze wszystkich poetów na świecie". W wyniku wymienionych korepetycji zdałem całkiem dobrze egzamin ze wszystkich przedmiotów do klasy drugiej. I w parę dni po otrzymaniu ze szkoły odnośnego dowodu, dumny i uradowany wyjechałem z moją siostrą Zosią do Dereszewicz. Pożegnany byłem przez państwa Kónigów i Sonię dosyć serdecznie. Powrócić miałem do Petersburga na określony dzień rozpoczęcia nauk szkolnych w miesiącu sierpniu. 5 - A- Kienicwicz, Nad Prypecią... 8 Pierwsze wakacje A więc znowu jestem w ukochanym domu rodzinnym. Cóż to za 66 radość, jakie szczęście. Przez rodziców, Kłosie, Rucia, Isię najczulej uściskany, przez wszystkich domowników witany. Nawet kochany mój mentor Burkhardt z Myszanki, gdzie opiekował się tameczną młodzieżą, na parę dni do Dereszewicz przybył, by mnie swoje gratulacje złożyć. Rozczulony byłem niewymownie jego pamięcią. Zostałem też przez rodziców najdroższych bardzo obdarowany. Od ojca otrzymałem wspaniały prezent, o jakim nawet marzyć nie mogłem. Świetną strzelbę lankastrówkę 12 kalibru z setką do niej ładunków. Służyła mnie ona wiernie około 15 lat, do czasu kiedy zdobyłem się na kupno innej pięknej broni. Poza tym od ojca otrzymałem do mojej wyłącznie dyspozycji trójkę koni, z których jeden miał mi służyć jako wierzchowiec, para do jazdy wózkiem. Mamusia obdarzyła mnie całym urządzeniem pokoju przeznaczonego wyłącznie dla mnie na parterze nowego domu od wejścia na prawo. Cieszyłem się wszystkim, zwłaszcza zaś byłem dumny, że zostałem już traktowany nie jako dziecko lub mały chłopiec, ale jako wkrótce mężczyzna. To stanowisko rodziców, a zwłaszcza ojca, tak bardzo srogiego, wymagającego wobec synów, niezmiernie mnie rozczuliło i napełniło moje serce wdzięcznością. Poza tym cóż to za rozkosz. Pełna swoboda ruchów. Nikt mnie nie pilnował, nikt nie strofował; chodziłem, jeździłem nie opowiadając się nikomu, sam siebie pilnowałem, będąc dumny z powiedzenia ojca skierowanego do mnie: "Nie jesteś już dzieckiem, rozpoczynasz nowe życie. Od ciebie samego zależeć będzie, jak się twoje życie ułoży. Bierz przykład z twoich rodziców, kochaj Boga, rodzinę, ojczyznę i ojcowiznę, pracuj, ile ci sił starczy, a jeśli się tobie noga powinie, sam sobie winien będziesz". Ogromnie mi te słowa ojca wraziły się w pamięć i rzeczywiście przez długie lata każde słowo, każda czynność ojca były dla mnie drogowskazem mojego życia. Przypominam sobie, że najdroższa mamusia była nieco przerażona tą oracją ojca do mnie, potrącała go w łokieć, by w przemówieniu swoim nie przeholował. Dobrych jeszcze lat kilka dążyła do pewnej kontroli moich wyczynów. Jakże wesoło spędzałem te moje pierwsze, a niestety tak bardzo krótkie, gdyż zaledwie dwa miesiące trwające wakacje. Otóż w ciągu pierwszych paru tygodni zaznajomiłem się z nową bronią i ćwiczyłem się w strzelaniu do celu, lub też do różnych szkodników, jako to jastrzębi, wron, srok, kotów itp. Sezon bowiem polowań na ptactwo jeszcze nie był się zaczął. Moimi konikami jeździłem sam do folwarków, by się ze wszystkimi pracownikami mojego ojca przywitać i pochwalić się ze zdanych egzaminów oraz pokazać im, że już przestałem być dzieckiem. Jeździłem tylko moja nową bry-czulką, konnej bowiem jazdy od najdalszego mojego dzieciństwa nie lubiłem. Czasami do folwarków jeździłem z ojczulkiem, który z wielką przyjemnością wtajemniczał mnie w szczegóły gospodarcze. Przyznam się jednak, że znacznie wolałem w samotności odbywać moje wyprawy. Godziny popołudniowe spędzałem najczęściej nad rzeką, a więc na łódce, tak zwanej duszehubce, lub też z wędką wf ręku, najczęściej łowiąc ryby z łódki, czy też wlokąc za sobą tak zwaną dorożkę na długim sznurze, z przymocowaną do niego przynętą. Na przynętę, w postaci małej metalowej rybki najeżonej ostrymi haczykami, brały się przeważnie szczupaki. Łowienie zaś ryb w nocy z łuczywem i ością praktykowałem dopiero w parę lat później. Wielką rozkoszą była też kąpiel w Prypeci. Bardzo prędko nauczyłem się pływać. Po pewnym czasie z łatwością przepływałem przez Prypeć i po krótkim wypoczynku powracałem. Dobrałem sobie do towarzystwa dwóch chłopaków w moim mniej więcej wieku, Władka syna ogrodnika i Kazika syna ekonoma. Byli to moi satelici i podkomendni. Towarzyszyli mnie wszędzie na wszelkich moich wyprawach: na łódce, rybołówstwie, kąpieli. Mego brata w czasie pierwszych wakacji prawie nie widziałem. Po skończeniu tego roku studiów uniwersyteckich, wkrótce po moim przyjeździe z Petersburga wyjechał za granicę, by trochę świata zobaczyć. Najdłużej przebywał w Paryżu, skąd dla całej rodziny przywiózł moc przeróżnych upominków. Dziunieczka dostała ogromną, wielkości małego dziecka, lalkę, którą nazwała Adele Ravel. Ja zaś otrzymałem wspaniały neseser podróżny ze świńskiej skóry i szklanymi przyborami w srebro oprawnymi. W czasie letnich wakacji miewałem z Klosią lekcje polskiego. Odbywały się one zwykle zaraz po rannym śniadaniu. Trochę gramatyki, a następnie głośne czytanie z komentarzami. Często mając inne projekty w głowie, wymykałem się od tych lekcji. Biedna Klo-sia biegała po parku donośnym głosem wołając ... To ...... niu. To .... niu. A na to w odpowiedzi głuche milczenie. Tonio z wędką nad brzegiem Prypeci, lub też z chłopcami powędrował na grzybobranie. Czytałem głośno na lekcjach tych Pana Tadeusza, zwykle jedną księgę dziennie. Pewnego dnia miałem moc przeróżnych projektów, nie zdołałem się jeszcze wymknąć, gdy zostałem przez Kłosie przyłapany; by jednak jak najprędzej lekcję zakończyć, zacząłem przy czytaniu tak umiejętnie opuszczać całe ustępy, że Klosią wcale się nie spostrzegła - lekcja zaś o wiele wcześniej się zakończyła. W ciągu moich wakacji mama pewnego dnia zabrała mnie ze sobą statkiem parowym do Barbarowa, by zaprezentować mnie jako już dużego chłopca dziaduniowi Horwattowi, ojcu mojej mamy. po raz pierwszy byłem w Barbarowie jako siedmioletni chłopiec, z moimi rodzicami i siostrami. Jechaliśmy wówczas sankami z domu. O ile mnie pamięć nie myli, troje czy też czworo było sanek po parę koni. Jechaliśmy szybko. Wyjechawszy po śniadaniu, dojechaliśmy do Skryhałowa, wsi nad Prypecią położonej, gdy już zaczynało się ciemnieć na dworze. Mieliśmy tu przenocować w karczmie żydowskiej. W obszernej izbie karczemnej rozesłano na podłodze dużo siana, przykryto je kocami i pledami. Wy1- 68 ciągnięto ze skórzanych waliz całą furę poduszek i po spożyciu kolacji wyciągnęliśmy się na wymienionych posłaniach i spaliśmy wyśmienicie. W latach następnych, gdy się do Barbarowa jeździło z mamą już statkiem parowym i statek po drodze zatrzymywał się na godzinę lub też dłużej w Mozyrzu, mama zwykle ze statku przywoływała któregokolwiek małego Żydka, których sporo zawsze kręciło się na brzegu, rzucała mu ze statku kilka monet groszowych z poleceniem, by biegł czym prędzej do miasta i powiedział w sklepie Janklowej, że pani Marszałkowa z Dereszewicz jedzie statkiem, więc żeby Janklowa zaraz przychodziła na statek z towarami, jakie posiada najlepszymi. Chodziło głównie o materiały łokciowe. Zwykle sporo tych materiałów mama nabywała i wiozła do domu na ubranka i sukienki dla dzieci. Często też, korzystając z zatrzymania się statku, sprowadzano z miasta Żydka fryzjera dla ostrzyżenia ojca lub mnie. Bardzo piękny dwupiętrowy, murowany i otynkowany na biało pałac barbarowski był ślicznie położony na wysokim brzegu dużego jeziora łączącego się z Prypecia, z prawej strony jej biegu. Do pałacu przytykała duża, wysoka oranżeria, do której oprócz wejścia zewnętrznego było też wejście z jadalnego pokoju pałacowego. Wielka też była ilość w niej przeróżnych cieplarnianych roślin, a zwłaszcza kilkadziesiąt starych, przepięknych drzew pomarańczowych i cytrynowych, rosnących w ogromnych drewnianych skrzyniach. W porze letniej piękne te okazy wystawiane były na dworze wokoło okrągłego dziedzińca wjazdowego. Fama rodzinna głosiła, że okazy oranżerii łazienkowskiej w Warszawie były niczym w porównaniu do barbarowskich. Wielkie też wrażenie na przyjezdnych robiła kaplica barbarowska, stojąca również na wyniosłym brzegu jeziora opodal od dworu. Kaplica w stylu naszej dereszewi-ckiej, nieco jednak obszerniejsza, z wnętrzem znacznie od naszej bogatszym. Po paru dniach pobytu mania odjechała sama do domu. Śpieszyła z powrotem, ze względu na projektowany wyjazd do Karlsba-du na kurację. Mama zabrała ze sobą Isię, by ją trochę rozerwać i zabawić. Mnie zaś odesłała do Hołowczyc, majątku wuja Maurycego Horwatta odległego o około 20 kilometrów od Barbarowa. Ogromny tam był pałac murowany dwupiętrowy, lecz w stylu brzydki. W samym pałacu była kaplica, do której wejście było z obszernego hallu. Atrakcję stanowił jedynie duży bardzo sad owocowy i wyborne gatunki rosnących w nim gruszek. Z radości? byłem witany przez moich kuzynów i kuzyneczki. Znaliśmy się j dobrze, nie pierwszy bowiem raz przyjeżdżałem do Hołowczyc. V^uj Maurycy był żonaty z siostrzenica swoja, córka Aleksandra Horwatta II1. Najstarsza ich córka była Marysia, po niej szedł Staś 0iój rówieśnik, zaledwie o dwanaście dni starszy ode mnie. Trzecia z rzędu była Janinka, bardzo przystojna dziewczynka, w której jako dziecko jeszcze od pierwszego spotkania zakochałem się, jak się mówi, na zabój, i to ze wzajemnością. Miłość ta trwała długie lata, a jak i kiedy się zakończyła, będzie mowa w dalszych rozdziałach, po Janince szła Lola oraz trzech chłopców znacznie ode mnie młodszych. Ostatnia była córeczka Małgorzata. Oczywiście przy tak licznej dzieciarni był też bardzo liczny personel guwernantek, bon i nauczycielek. Najwyższa instancja była pani Jakacka, która całym tym personelem dyrygowała, po śmierci matki licznej tej gromadki dziecinnej im matkowała. Wszyscy truchleli przy stole, gdy pani Jakacka w czasie obiadu spojrzała surowym okiem na któregoś z młodocianych delikwentów i powiedziała dwa słowa: "Madame-czka patrzy". Wuj Maurycy od śmierci żony prawie nigdy z dziećmi nie obcował. Stale przesiadywał w swojej kancelarii, do której dzieci miały wstęp tylko z rana dla rannego przywitania się z ojcem. Interesantów i pracowników przyjmował u siebie i zarządzał swoim majątkiem właściwie z pokoju, rzadko bowiem w ogóle z domu wychodził, chyba do sadu, i to raczej w porze kwitnienia lub też zbioru owoców. Sad ten, przez niego posadzony, był jego duma. Nic dziwnego, rzeczywiście bodaj na całym Polesiu nie było równie dużego i bogatego w gatunki sadu jak hołowczycki. Poza tym wuj był artysta malarzem, lecz dyletantem. W kancelarii przy oknie stały zawsze stalugi z zaczętą jakaś praca malarska. Dobrze grywał na fortepianie, gorzej nieco na skrzypcach. Spędził kilka lat w Rzymie, gdzie w młodym wieku kształcił się w malarstwie i muzyce. Prawie co roku w czasie wakacji dojeżdżałem na tydzień lub dłużej do Hołowczyc i odwrotnie, starsze rodzeństwo hołowczyckie najczęściej zjeżdżało do nas w pierwszych dniach sierpnia na dzień urodzin mojej mamy. Gdy byłem już dużym malcem, starałem się urozmaicać wszelkimi zabawami bytność towarzystwa hołowczyc-kiego. Urządzaliśmy amatorskie przedstawienia teatralne, wycieczki łódkami, grzybobranie, wieczorami tańce i moc innych rozkoszy. Zabawiwszy tym razem w Hołowczycach około tygodnia, zabrałem Stasia ze sobą do Dereszewicz. Rozpoczął się już sezon myśliwski. Łaziliśmy we dwójkę pod kierownictwem Moroza po łąkach, błotach i lasach, strzelając do młodych, lotnych już kaczek, 1 W ziemiańskich rodzinach, w których imiona dziedziczył syn po ojcu, praktykowało się ich numerowanie, według dynastycznych wzorów. Był więc wśród Hor-wattów z Barbarowa Aleksander I dziad autora pamiętnika, Aleksander II jego wuj, Aleksander III jego kuzyn. Podobnie wśród Kieniewiczów: Hieronim I dziad, Hieronim II ojciec, Hieronim m brat, Hieronim IV syn autora pamiętnika. lub też do cietrzewi wystraszanych przez wyżłów. Pudłowaliśmy niepomiernie, zarówno Staś, jak i ja. Moroz uśmiechał się lub gromił. Uczył nas, jak trzeba spokojnie, bez gorączkowania brać ptaka na cel i zarzuciwszy nieco strzelbę naprzód, pociągnąć za cyngiel. Byliśmy też raz na obławie na wilki, polowanie się jednak nie udało, zabito kilka małych wilczków, stare zaś nie wyszły na strzelców. 70 P° wyjeździe Stasia, sam już z Morozem, chodziłem na polowanie i za każdym razem większe robiłem postępy w strzelaniu. W międzyczasie nadeszła z Karlsbadu od mamy wiadomość, że spotkały tam Eustachego Lubańskiego, który oświadczył się Isi i został przyjęty. Równocześnie mama donosiła o rychłym już powrocie do domu. Odniosłem wrażenie, że ojciec bardzo się ucieszył z otrzymanej wiadomości oraz już rychłego powrotu mamy. W czasie nieobecności mamy był zwykle bez humoru i smutny. Potrzebował bardzo jej towarzystwa, lubił wieczorkiem po pracy posiedzieć na ganku, pogwarzyć lub przejść się do ogrodu owocowego i tam nad rzeką na tak zwanym jasnym brzegu posiedzieć. Ojczulek w ogóle nie pojmował życie bez pracy. Jedna działalność kończyła się, zaczynała się zaraz druga. Obecnie równocześnie w dwóch folwarkach: Dereszewiczach i Łopczy, rozpoczął budowę murowanych dwóch gorzelni nowego typu, tak zwanych kolumnowych. Całe urządzenie wewnętrzne do obu fabryk dostarczała firma Raymunda z Warszawy2. W następnych latach projektowana była budowa rektyfikacji w Dereszewiczach i gorzelni w Bry-niewie. Poza tym jeszcze marzył ojciec o wybudowaniu dużego tartaku przy kolei. O wszystkich swoich projektach lubił mnie opowiadać. Dowiedziałem się również od niego, że po zakończeniu projektowanych inwestycji wzrosną dochody z majątków, co umożliwi mu dokonanie dodatkowego uposażenia trzech córek oraz zabezpieczenie pewnym funduszem mamy naszej na starość w razie śmierci ojca. "Ale ojczulku - rzekłem - po co ojciec mówi o śmierci". "Każdego z nas to czeka, człowiek stworzony do pracy im uczciwiej pracuje, tym milszą i lżejszą będzie miał śmierć". Niestety zbliżał się już dzień wyjazdu. Szóstego sierpnia3 powinienem był być już w szkole. Pierwszego już rodzice, żegnając mnie czule znakiem krzyża świętego, wyprawili koleją samego. Pierwszy raz w życiu jechałem bez żadnej opieki. Znałem już dro- 2 Monografia J. Łukasiewicza, Przewrót techniczny w przemyśle Królestwa Polskiego, Warszawa 1963, s. 364, wymienia pod rokiem 1885 zakład "budowy maszyn i narzędzi rolniczych" E. Rajmonda, sytuowany w Grobli Czarkowskiej w pow. konińskim. Jeśli ta firma później przeniosła się do Warszawy, nie musiała należeć do znacznych, gdyż nie wzmiankuje jej monografia W. Prussa, Rozwój przemysłu warszawskiego 1864-1914, Warszawa 1977. ł Daty dzienne w pamiętniku, jeśli nie określono inaczej, podawane są według starego stylu, opóźnionego w stosunku do nowego: w XIX w. o dni 12, w XX w. O dni 13. ^v."*;>j;~; i"i'-uv" . •. ae, miałem jednak trochę tremy. Do Wilna dojechałem wczesnym rankiem. Wieczorem dopiero odchodził pociąg do Petersburga. Z dworca zajechałem do babuni Zienowiczowej. 2 radością mnie powitała i nakarmiła słodyczami i konfiturami przeróżnych gatunków. Na obiedzie byłem u wujostwa Puttkamerów. Wieczorem wuj odwiózł mnie na dworzec, wsadził do wagonu drugiej klasy, przy tym wręczył parę rubli konduktorowi pociągu z prośba, by opiekował się moja osobą w drodze. Szczęśliwe dojechałem do Petersburga. Na dworcu oczekiwała mojego przybycia panna Sonia. 9 Szkoła Oryginalna to była rodzina Kónigów. On człowiek o charakterze 72 łagodnym, bardzo poczciwy, naukowiec, żyjący Homerem i Cyce-ronem, świadomy swojej wyższości nad kolegami po fachu, biedna ofiara własnej żony. Zewnętrzny jego wygląd - karykatura. Na krótkich cienkich nóżkach niepomiernie gruby tułów z wydętym ogromnym brzuchem. Na krótkiej szyi kolosalnych rozmiarów głowa, pokryta gęsta czupryna siwiejących włosów. Nos krótki, szeroki jak kartofel. Twarz owłosiona, długie ramiona, jedynie ręce białe i kształtne w formie. Biedny poczciwiec był ofiarą i męczennikiem swojej małżonki. Ona straszna megera, herod-baba, ohyda i piekielnica żadna jej dorównać nie zdoła. Złośliwe oczy, ogromne wole, parę plam krwistych na twarzy i jedna duża pod lewym okiem. Gdy wpadała w atak furii, jej krzyki i połajanki poprzez podwójne okna słyszane były na ulicy. Oboje narodowości niemieckiej: On Wirtemberczyk, ona zaś z prowincji bałtyckich, urodzona von Kiserick. Porozumiewają się ze sobą w języku niemieckim, rzadziej używają języka rosyjskiego. Oboje wyznania ewangelickiego. Sonia (Zofia) jest ich córką przybraną, nie wiem, czy prawnie adoptowaną, wyznania prawosławnego. Raczej przystojna. Gdy ją poznałem, miała już gimnazjum żeńskie poza sobą, a więc przypuszczalnie mogła mieć około 19 lat. Dokładnie nigdy się o jej latach nie dowiedziałem. Biedna, nieszczęsna ofiara znęcającej się nad nią matki-potwora. Wzbudziła od razu we mnie ogromną litość, toteż w prędkim czasie zaprzyjaźniłem się z Sonią bardzo. Oprócz wymienionych osób w domu były jeszcze dwa małe pieski: mops ulubieniec pani i biały kudłaty pinczerek przyjaciel pana. Taką była rodzina, wśród której przeżyłem pięć lat, od drugiej klasy gimnazjalnej do szóstej włącznie. Opatrzność czuwała, że nie zwariowałem doszczętnie. Po przyjeździe miałem jeszcze około tygodnia wolnego przed rozpoczęciem lekcji. Chodziło o uszycie mundurków. Z Sonią chodziłem do krawca. Opisać teraz muszę, jak wyglądało moje umundurowanie. Mundur codzienny zimowy była to sukienna czarna bluza wkładana przez głowę i zapinana na trzy od stojącego kołnierza małe posrebrzane guziki; do bluzy czarne długie spodnie. Pasek wokoło tułowia skórzany z metalową klamrą, na której były wyszyte następujące litery-. C.P.2.G., co oznaczało Sankt Pietiersburgskaja Wtoraja Gimnazja [Petersburskie drugie gimnazjum - roś.]. D° tego stroju dochodziła czapka granatowa ciemna z białymi obwód' Icaflii, okrągła ze skórzanym daszkiem. Nad daszkiem przymocowane z białego metalu na krzyż złożone dwie palmy, pomiędzy nimi takież jak na pasku litery. Jako przykrycie długie popielate palto dwurzędowe, zapinane na metalowe białe guziki. Kołnierz wykładany, na dwóch klapach granatowego koloru naszywki, zakończone każda jednym guzikiem. Na zimę miałem takież palto podbite ciepłym futerkiem baranim. Poza tym uszyto mi mundur galowy. Do czarnych długich spodni sukiennych kurtkę ciemnogranatowa, zapinaną na jeden rząd guzików w ilości 9 sztuk. Kołnierz sztywny stojący wysoki, obramowany srebrnym galonem. Z tyłu kurtka nieco rozcięta z dwiema wewnętrznymi kieszeniami. Wycięcie obramowane czterema guzikami, zawsze z białego metalu. Gmach gimnazjalny czteropiętrowy, główne wejście od ulicy Kazańskiej. Parter zajęty poza obszerną szatnią przez biura gimnazjalne, mieszkanie dyrektora, inspektora i innych urzędników biurowych. Na pierwszym i drugim piętrze były klasy oraz sale rekreacyjne, gimnastyczne i biblioteczne. Na trzecim internat na około 150 uczniów, a więc sypialnie oraz lazaret dla chorych. Na czwartym piętrze była cerkiew. Gimnazjum było dziewięcioklasowe. Równoległych klas wstępnych było trzy, zaś następnych po dwie. Przeciętnie w każdej klasie około 40 uczni. Czyli ogółem w całej szkole od 700 do 800 uczących się chłopców. Do cerkwi gimnazjalnej w tak zwane galówki, czyli święta cesarskie, wszyscy uczniowie, nie tylko prawosławni, lecz i innych wyznań, byli obowiązani uczestniczyć w odnośnych nabożeństwach za carów i rodzinę carską. W czasie pierwszych dwóch lat mojego pobytu w szkołach, gdy prefektem katolickim był ksiądz Martin-hoff, lekcje zaś religii katolickiej odbywały się w języku rosyjskim, uczniowie katolicy chodzili na te nabożeństwa galowe do cerkwi szkolnej. Dopiero w trzecim roku mojego pobytu ksiądz Martinhoff ustąpił, prefektem zaś naszym został mianowany profesor Akademii Duchownej, ksiądz Gawroński1, nadzwyczaj dobry, drogi i kochany człowiek. Pierwszą jego działalnością było uzyskanie od władz zwolnienie katolików od uczęszczania do cerkwi. W zamian zaś o tejże samej godzinie zostanie przez niego odprawiona msza św. w kościele katolickim, na którą wszyscy uczniowie katolicy parami ze szkoły do kościoła przybędą. Ksiądz Gawroński uzyskał również zezwolenie władz na wykładanie religii w języku polskim. Lekcje te odbywały się tylko raz jeden w tygodniu. Pierwsza godzina w tygodniu przeznaczona była dla uczniów klas młodszych, następna dla starszych. Modlitwy przed i po lekcjach odmawiano po łacinie. 1 O księdzu Ludwiku Gawrońskim (1861-1947) czytamy w Polskim słowni- biograficznym, że "w gimnazjum rosyjskim podczas lekcji religii uczył potajem-me historii polskiej". Był zwyczaj, że dani profesorowie obejmowali nauczanie w klasach niższych i prowadzili nauki z tymi chłopcami do klas piątych włącznie, od klas szóstych uczniowie przechodzili do innych nauczycieli, aż do matury. Ponieważ w moim gimnazjum był internat, pewna część profesorów miała dodatkowe zajęcie, kolejnego dyżurowania we dnie i w nocy dla pilnowania internistów. Ci sami też profesorowie dozorowali porządku w salach rekreacyjnych w czasie przerw między lekcjami. Dyżurujących profesorów w naszym gimnazjum było siedmiu. Wszyscy oni mieli mieszkania w gmachu gimnazjalnym a to ze względu na konieczność nocnych dyżurów w internacie Do nich należał p. Kónig. W ciągu tygodnia spędzał jedną noc w internacie, zaś dwa razy w tygodniu dyżurował w salach w czasie przerw pomiędzy lekcjami oraz w czasie przygotowań lekcji przez internistów. Biedny Kónig, prawdziwa ofiara losu, nigdy nie zaznał spokoju. W domu omal codziennie piekło, a w szkole w czasie dyżurów największą przyjemnością uczniaków było stałe dokuczanie Kónigo-wi. Przeraźliwe gwizdanie, rzucanie petard, przeróżnego rodzaju inne psoty, które doprowadzały biednego profesora do szału, natomiast bawiły dokuczliwych psotników. Wybuchali głośnym chóralnym śmiechem na widok niezgrabnych ruchów Kóniga, zmierzających do przyłapania na gorącym uczynku odnośnego zbrodniarza. Owych natrętnych łobuzów zbrodniarzami nazywał. W pierwszym dniu rozpoczęcia lekcji Kónig zaprowadził mnie do szkoły i przedstawił profesorowi łaciny, który równocześnie był opiekunem, tak zwanym kłasnym nastawnikom, klasy drugiej. Wy znaczył on mnie miejsce w drugim rzędzie ławek. Za towarzysza w tej dwuosobowej ławce miałem chłopca nazwiskiem Bieredni- kow, przesiedziałem z nim na jednej ławce lat siedem, aż do ukończenia szkoły. Był to chłopiec porządny, dobrze wychowany, staranny uczeń, zapalony szachista. W czasie pauz stale grywał z kolegami w szachy. W naukach wzajemnie sobie pomagaliśmy. On mnie w matematyce, ja zaś mu w łacinie, a później w greckim. Oczywiście pierwszego dnia pobytu w szkole odebrałem sporo kuksów, pstyczek i podnóżek od bandy współtowarzyszy, którzy przekonawszy się wreszcie, że nic sobie z tego nie robię, nie beczę, nie złoszczę się, lecz przeciwnie niejednego nawzajem porządnym sztut-chańcem obdzielę, przestali mnie dokuczać. Uznali mnie za swego kolegę, z którym można dzielić zarówno przyjemności i smutki Było nas w klasie około czterdziestu, oczywiście z wyjątkiem trzecli Polaków katolików i jednego Niemca protestanta, sami Rosjanie W ciągu siedmioletniego pobytu w szkole odpadła większa kolegów, z którymi rozpocząłem naukę: niektórzy pozostawali drugi rok w którejś klasie, drudzy przeszli do innych szkół, tak #1 do egzaminów maturalnych stanęło nas zaledwie 25, odliczaj^ tych, którzy w ciągu siedmiu lat do nas przybywali. Lekcje rozpoczynały się o godzinie 9, wielka półgodzinna pauza o godzinie 12, koniec lekcji w zależności od ilości godzin danego dnia. Najpóźniej o 3-ciej. W Petersburgu, jak to bywa na północy, w zimie dnie były znacznie krótsze niż w naszym klimacie, natomiast w lecie jest pewien okres kilku tygodni, gdy przez całe noce nie ma ciemności i można przy nocnym świetle doskonale czytać. Toteż w zimie szliśmy do szkoły w nocnych mrokach i pierwsze 75 trzy godziny lekcji odbywaliśmy przy świetle lampowym. Zapalano je ponownie na przedostatnie lub na ostatnie lekcje. Były to lampy naftowe, po cztery duże w każdej klasie, zwisające z sufitu. Na każdej u góry był daszek, od którego światło promieniowało silnie w dół. Gdy przyjechałem do Pitra, zaledwie dwie główne ulice: New-ski Prospekt i Wielka Morska były oświetlone lampami elektrycznymi; na niektórych był gaz, większość zaś ulic oświetlane były również przez lampy naftowe. W czasie siedmioletniego mojego pobytu stopniowo, i to bardzo powoli, instalowano światło elektryczne, tak że dopiero, gdy byłem w ósmej klasie, moje gimnazjum otrzymało to światło. Wszyscy uczniowie obowiązani byli stawić się w szkole kwadrans przed dziewiąta. Punktualnie o tej godzinie portier zamykał drzwi wejściowe i żadnego spóźnionego ucznia do gmachu nie wpuszczał. Nieusprawiedliwione spóźnienie było zaliczone do złych adnotacji. Dziesięć minut przed dziewiąta wszyscy uczniowie ze swoich klas szli parami do tak zwanej sali aktowej. Była to sala długa, lecz wąska, o wielu wyjątkowo wysokich oknach. Każda klasa miała w sali odpowiednio przydzielone sobie miejsce. Zawsze obecni byli dyrektor, inspektor oraz dyżurni profesorowie. Gdy ostatnia klasa weszła do sali, zamykano drzwi i dany z kolei uczeń ósmej klasy podchodził do obrazu wiszącego w prawym rogu sali i głośno odmawiał z pamięci parę modlitw w języku cerkiewno-słowiańskim, po czym chór uczniowski odśpiewywał jedna z pieśni świętych. Po zakończeniu modlitwy powracano parami do klas i rozpoczynały się lekcje. Wszystkie ściany sali aktowej były zawieszone portretami. Na głównej wąskiej ścianie wisiał zawsze en pied [w cale) postaci - fr-] od sufitu do podłogi portret panującego cesarza w bogato złoconych ramach. Gdy wstąpiłem do szkoły, w ramach tych był portret Aleksandra III. Wyjęto go w swoim czasie i wstawiono portret Mikołaja II, poprzedni zaś portret cesarski był obcinany na formę owalną do popiersia i w odpowiednich ramach wieszano go na bocznej długiej ścianie, na której wisiały portrety wszystkich poprzednich cesarzy. Na przeciwległej wisiały portrety osób zasłużonych, Ministrów oświaty, dyrektorów szkoły itp. Opuśćmy na razie szkołę i wróćmy do mieszkania państwa Kó-m8ów, w którym miałem przeznaczony dla siebie wyłącznie mały wcale przytulnie urządzony pokoik. Stały w nim: łóżko, komódka na rzeczy, etażerka na książki, stół do nauki, parę krzeseł, umywal nia. Wolno mi jednak było w tym moim własnym pokoiku tylko spać i ubierać się. Siedzenie zaś było wykluczone, musiałem bo wiem być stale pod kontrolą moich opiekunów, raczej właściwie pani Amandy. Z rana po ubraniu się w pośpiechu spożywałem śnia danie w jadalnym pokoju, w wyznaczonym na końcu długiego sto- łu miejscu, naprzeciwko miejsca pana Kóniga. Otrzymywałem mle czną kawę i parę bułek ze smarowaniem, po czym przebiegałem szybko przez dziedziniec do szkoły. W czasie wielkiej pauzy po wracałem do domu na drugie śniadanie, które przeważnie mnie nie smakowało, były to resztki czegoś z poprzednich dni, których nie raz przełknąć nie mogłem, tak były wstrętne. Ponieważ w tej porze dnia przeważnie bywałem w jadalni sam, szybko wsuwałem poda ne mi jadło nie do buzi, lecz zawijałem w papier i do kieszeni wsu wałem, i wyrzucałem zawiniątek na śmietnik w dziedzińcu, w dro dze powrotnej do szkoły. Śpieszyłem się zwykle z powrotem, by ze swoich osobistych, otrzymanych od rodziców, pieniędzy nabyć w bufecie prowadzonym przez żonę woźnego parę wybornych, świeżutkich pasztecików, tak zwanych pierożków filipowskich, na dziewanych przeróżnymi ingrediencjami (mięsem, rybą, wiazigą2, grzybami, marmeladą, konfiturami itd.) Duży pasztecik filipowski smażony na smalcu był wielkości męskiej dłoni i kosztował pięć kopiejek. Mogłem sobie dziennie na dwa do trzech podobnych pie rożków pozwolić. Można było też sobie kupić w tym bufeciku inne ciastka cukiernicze po pięć kopiejek również za sztukę, z wyjąt kiem ciastka kruchego w formie okrągłej, nadziewanego kasztana mi z żółtym kremem. Były wyborne, palce lizać, w cenie podwój nej. Powyższe moje śniadania w szkole nie podlegały opowiadaniu przed panią Amandą, od której bym okropnie za to oberwał. Po skończonych lekcjach spożywaliśmy obiad o trzech daniach, czasa mi obiad był wcale niezły, często jednak prawie niejadalny. Nie wolno mi było grymasić i nic, co mi na talerz włożono, pozostawić. Nieraz ślinka do ust płynęła, gdy spoglądałem na osobne danie, któ re dostawał pan Kónig, zwłaszcza gdy był to móżdżek cielęcy... Po obiedzie wychodziłem na godzinny spacer, najczęściej sam, czasa mi z Sonią po sprawunki domowe. Po powrocie odbywało się przy gotowanie lekcji na dzień następny. Przynosiłem odpowiednie książki, kajety, atrament, pióro i na zasłanym gazetą moim miejscu przy stole jadalnym zasiadałem do pracy. Niestety najczęściej nie była to praca, lecz raczej tortury. Najwyżej parę dni w tygodniu było spokojnych i znośnych, większość zaś całodzienne awantury, krzyki, łajanie, miotanie różnych sprzętów w pokoju. Amandą sza lała, s 2 WiazigiK*- specjalność kuchni rosyjskiej: masa z suszonych strun grzbietowych ryb jefflOftrowatych. Ile to czasu marnowało się na przygotowanie lekcji, w normalnych warunkach wystarczyłoby parę godzin, siedziało się nad książka cały wieczór, zwłaszcza gdy trzeba było nauczyć się czegoś na pamięć- Minęło dobrych parę miesięcy, zanim przywykłem do tych krzyków, zatykałem sobie uszy i jakoś przeważnie miałem lekcje rzygotowane. Nie mam zamiaru tu siebie chwalić, lecz od począ-dcu moich nauk szkolnych byłem bardzo pilnym i obowiązkowym. 77 Utrwaliło mi się w pamięci pożegnalne powiedzenie mojego ojca, gdym wyjeżdżał do szkoły: "Pamiętaj chłopcze, byś nie zmarnował roku, znać bym nie mógł takiego syna". To powiedzenie ojca dodawało mi bodźca do nauki. W pierwszym jednak roku było mi bardzo ciężko. Przez wszystkie jednak klasy gimnazjalne uchodziłem za sumiennego i pracowitego ucznia. Nie byłem prymusem, lecz przez cały okres szkolny, stosownie do otrzymywanych stopni kwartalnych, bywałem czwartym lub piątym, czy też szóstym w klasie. W pierwszych dwóch latach mojego pobytu spędzałem każda niedzielę lub święto u mojej siostry Zosi Puttkamerowej, a w czasie ferii świątecznych Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy przenosiłem się na stałe do ich mieszkania na Czernyszow Pierieułok. Wielkim wypoczynkiem duchowym był dla mnie każdy taki dłuższy pobyt w rodzinie, gdy człowiek mógł inną dobrą i spokojną oddychać atmosferą, wziąć polską książkę do ręki, co w domu Kónigów było srodze zabronione, mogło to rzekomo spaczyć wymowę rosyjską. Wawrzyniec i Zosia byli dla mnie zawsze wyjątkowo czuli, brali mnie do teatru, zapoznali z domem Wincentego hr. Tyszkiewicza. Był u nich mniej więcej w moim wieku syn Waldemar, kształcił się w Korpusie Paziów3. Zaprzyjaźniłem się z nim bardzo i przez parę lat następnych Wal przyjeżdżał do Dereszewicz- na wakacje letnie. Kónigowie jednak nie aprobowali tej znajomości i po paru moich bytnościach u Tyszkiewiczów na zaproszenie, zabronili mnie absolutnie do nich uczęszczać. U Wawrzyńców urodziła się tego lata w Wilnie córeczka, której dano na imię Janina. Bardzo polubiłem to małe dzieciątko. Tak zabawnie ssała pierś swojej mamki, przywiezionej z Wilna. Z uroczystości rodzinnych muszę tu wspomnieć, że na wiosnę tego roku odbył się w Dereszewiczach ślub Isi z Eustachym Lubań-skim. Oczywiście nie mogłem brać udziału w wymienionej uroczystości. Eustachy był dużo starszy od Isi. Po ślubie wyjechali do majątku Eustachego Łoszycy, odległego o pięć kilometrów od Mińska Gubernialnego. Piękny był to majątek, dobra gleba i w dużej kulturze gospodarstwo rolne z ogromną gorzelnią. Ładne otoczenie, śli-C2ny park, przez który przepływała rzeczka Świsłocz, i moc kwia- 3 Korpus Paziów - elitarna wojskowa szkoła zastrzeżona dla młodzieży szla-ckiej. Wśród ziemiaństwa polskiego oddawanie synów do tego zakładu uchodzi-0 Za przejaw serwilizmu. ,.,.,,",.,...,,, ,,.i ,, ,,",,",.".", tów przed domem. Dom wygodny i gustownie umeblowany. Pełno zawsze gości. Całe ziemiaństwo zjeżdżające się do miasta guber- nialnego po załatwieniu spraw i interesów zwykle po południu do rożkami zjeżdżało do Łoszycy. Odbywały się tam też większe ze brania z tańcami, na których w późniejszych latach bywałem czę. sto. Był to dom prawdziwie otwarty i bardzo gościnny. 78 w drugim roku mojego pobytu u Kónigów przyjechała w zimie do Petersburga moja siostra Klosia. Chciała odwiedzić Wawrzyńców i mnie, a poza tym chciała się nieco rozerwać. Bardzo się ucieszy, łem z jej przyjazdu i przywiezionych wiadomości o rodzicach i De- reszewiczach. Sporo przywiozła różnych prowiantów i smakoły. ków zarówno dla Zosi, jak i dla mnie oraz Kónigów. Najdroższa mamusia o mnie stale pamiętała i co pewien czas przychodziły pod adresem Kónigów koleją skrzynki z wędlinami, drobiem, zwierzy ną, konfiturami, nieraz jabłkami itp. Humor Amandy wówczas przez pewien czas był znośny, aż do następnego wybuchu. Dowie działem się od Kłosi, że ojciec przekazał Ruciowi zarząd folwarku Bryniewa z Sielutyczami i że Rucio na stałe w Bryniewie zamiesz kał. Równocześnie Rucio wydzierżawił na lat sześć od młodego Aleksandra Horwatta piękny folwark Dudzicze, położony blisko stacji Kalenkowicze i że do tej dzierżawy bardzo często dojeżdża. Obecnie jednak karnawałuje w Warszawie i ku wielkiemu niezado woleniu naszego ojca bardzo asystuje pannie Sianożęckiej Eugenii vel Żeńci, przezwanej przez ojczulka Zawieruchą. Zosia starała się bardzo Kłosie zabawić. Chodziły więc często do świetnych peters burskich teatrów. Doskonałym był francuski Teatr Michel, w któ rym występowały najlepsze siły paryskie. W okresie tym odbył się doroczny wielki Bal Polski, jak zwykle bardzo udany, z którego do chód szedł na pomoc dla biednych naszych rodaków. Byłem pod wrażeniem wspaniałej tualety Kłosi: biało-niebieskiej z długim tre nem, wyszywanej srebrnymi dżetami. Bardzo oburzała się Klosia moim opowiadaniem o rodzinie Kónigów i awanturach Amandy; była zdania, że koniecznym jest wycofanie mnie z tego domu i szu kanie dla mnie innej stancji. Ubłagałem ją jednak, by nie przedsta wiała rodzicom sprawy w zbyt czarnych kolorach, gdyż właściwie nie tyle ja, co Sonia jest zamęczana i torturowana. Co zaś do mnie, to zżyłem się już z tymi krzykami i nic sobie z awantur Amandy nie robię. Klosia odwiedziła Kónigów, lecz była bardzo sztywna, skutkiem czego oberwałem od Amandy. Często potem w połajan- kach słyszałem różne epitety o polskim honorze. "Ostawtie wasz polskij honor" [Daj spokój ze swym polskim honorem - roś.] - krzyczała. Niestety w roku tym Wawrzyńcowie opuścili Petersburg. Opłakałem ich wyjazd. Nikogo bliskiego. Przed nikim nie będę mógł s pożalić. Wszystko jednak na świecie prędzej czy później przemija, przeminął więc i mój smutek. Puttkamerowie przenieśli się na po; ludnie Rosji i zamieszkali w Nieżynie, Budowała się wówczas kolej z Czernihowa do Nieżyna. Od głównego naczelnego inżyniera Ig-natiewa zależała nominacja Wawrzyńca. W porozumieniu z ojczulkiem Wawrzyniec zaprosił Ignatiewa do Dereszewicz na letni sezon polowań. Przypominam sobie bytność jego z przepięknym rosłym długowłosym irlandzkim seterem noszącym nazwę Zołotoj. Wawrzyniec, jako inżynier komunikacji, otrzymał pewien odci- 79 nek trasy do wybudowania. Budowa ta trwała około dwóch lat, następnie rok cały pracował na Kaukazie, również w kolejnictwie. Po czym oboje na stałe osiedli w Bolcienikach, rodowym majątku puttkamerów. Późną jesienią tegoż roku przez parę dni wiał nadzwyczaj silny, huraganowy wiatr od morza. Ogromne fale z Zatoki pińskiej wtłaczały się do rzeki Newy, która znacznie wezbrała, równocześnie też wezbrały wszystkie kanały przecinające ulice miasta do tego stopnia, że z kanałów woda zalewała chodniki i jezdnię. Na niektórych ulicach, między innymi na naszej ulicy Kazańskiej, pokazały się łodzie. Przez kilka dni nastąpiła przerwa w naukach, o dojściu bowiem do szkoły nie było mowy. Rok rocznie w jesieni bywały wezbrania wód. W czasie mojego pobytu w Pitrze jeden tylko był taki wielki zalew miasta. O ile jednak był on mniejszy od zalewu, który opisał w swoim sławnym i pięknym wierszu Nawodnienie poeta rosyjski Puszkin. Możecie sobie, moi najdrożsi, łatwo wyobrazić, jaką radością był dla mnie każdy kończący się rok szkolny, zdane dobrze bez żadnych poprawek egzaminy i otrzymane świadectwo o promowaniu do następnej klasy. Przeszedłem już do klasy czwartej; pożegnawszy się czule z moimi opiekunami, z podskokiem wyruszyłem w drogę do domu, zabrawszy ze sobą Wala Tyszkiewicza. Cóż to za rozkosz ten coroczny powrót do ukochanego domu rodzicielskiego, do tego ciepła rodzinnego, do łych czułych ukochanych serc, do tych drogich kątów, do przecudnej Prypeci, do kwiecistych łąk i pachnących żywicą lasów. A przy tym pełna swoboda ruchów. Nikt nie strofuje, nikt nie pilnuje, wszyscy bowiem wiedza 1 wierzą, że głupstwa nie popełnię, przecie wkrótce będę miał pełnych czternaście lat, jestem już prawie dorosłym mężczyzną. Nad wyraz wesołe i przyjemne były tegoroczne wakacje, o wiele przyjemniejsze jeszcze od zeszłorocznych. Wielką dla mnie niespodzianką zaraz na wstępie była wiadomość o zaręczynach Rucia 2 panną Adelą Narkiewicz-Jodko, córką Antoniego i Heleny z Czos-nowskich. Wiedziałem już z listów mamy, że Rucio w zimie przez czas dłuższy karnawałował w Warszawie. Mieszkając w Hotelu Europejskim widywał na korytarzach hotelowych lub w restauracji trzy bardzo widne, wysokiego wzrostu, młode i przystojne panie, w ciętej żałobie. Była to pani Jodkowa z dwoma córkami. Ze względu na żałobę po niedawnej śmierci męża i ojca nie mogły bywać na balach i przyjęciach, powracały zaś z zagranicy przez Warszawę do siebie na Wołyń. Rucio, zaintrygowany widokiem tych pań, postarał zaznajomić się z nimi. Bardzo mu się podobała starsza - panna Adela vel Lela. Na wyjezdnem starsza pani prosiła Rucia, by zechciał je odwiedzić na wsi w ich majątku Wolica. Pojechał więc do nich i wkrótce 80 oświadczył się Leli. Ojciec mój jeździł do Wolicy na zaręczyny i był wrócił przed samym moim przyjazdem na wakacje. Wiele nam opowiadał o przyszłej synowej: że taka przystojna, wesoła, śmiejąca się, zaś Rucio zakochany i marzy teraz o tym, aby Staś Horwatt, jego rówieśnik, brat cioteczny i wielki przyjaciel mógł się ożenić z druga panną Jodkówną. Pisał już do niego, aby przyjechał do Wolicy. Sam nie wiedziałem na razie, czy mam się cieszyć, czy też smucić z zaręczyn mego brata. Ogromnie kochałem Rucia, pomimo że w ostatnich latach mało ze sobą obcowaliśmy, poza tym był on o dziesięć lat starszy ode mnie. Zawsze jednak dla mnie czuły, serdeczny i lubił się opiekować mną, gdy byłem jeszcze dzieckiem, on zaś już dorosłym młodzieńcem. Obawiałem się więc, że w związku z tym małżeństwem nastąpi pewne oddalenie się Rucia ode mnie. Przyszłe jednak lata wykazały jak silną i trwałą, wielką i wzajemną może być miłość braterska. Mama była bardzo zadowolona z przyjazdu na wakacje Wala Tyszkiewicza. Uważała, że przynajmniej nareszcie będę miał odpowiedniego towarzysza z dobrego domu i starannie wychowanego. Nie protegowała bowiem, raczej z pewnym bólem tolerowała, moje obcowanie w czasie ubiegłych wakacji z Władkiem i Kazi-kiem. Wal zamieszkał ze mną w moim pokoju. Pierwsze dni pobytu minęły na zaznajomieniu Wala ze wszystkimi kątami domu, dworu, folwarku, stajnią, ogrodem, rzeką, łódką, strzelbą itd. Wal jednak interesował się wyłącznie końmi i konną jazdą, w przeciwieństwie do mnie. Wynik tych naszych odmiennych gustów był ten, że Wal prawie cały dzień jeździł konno, do południa na jednym koniu, po obiedzie zajeżdżał drugiego. Ja natomiast z Morozem chodziłem na polowanie, lub też wyjeżdżałem duszehubką na połów ryb. Pewnego dnia zawiozłem Wala statkiem w strony Horwattowskie. Odwiedziliśmy Barbarów, w którym po śmierci dziadunia rezydował mój kuzyn Oleś Horwatt, starszy syn Aleksandra, marszałka szlachty kijowskiego, wielkiego społecznego działacza, właściciela dóbr Cha-bno, które po śmierci przeszły na własność Stanisława Horwatta, kuzyna naszego i przyjaciela Rucia. Z Barbarowa odwiedziliśmy Narowię, położoną również nad Prypecią, była to własność Edwarda Horwatta, a stamtąd dotarliśmy do Hołowczyc, gdzie spędziliśmy czas dłuższy. Wal i tam dopadł do stajni. Staś był słabym jeźdźcem, prze2 uprzejmość mu czasami towarzyszył. Ja zaś z rozkoszą pozostawałem w domu z kuzyneczkami na opowiadaniu im moich przeżyć w stolicy. Coraz zaś bardziej podkochiwalem się w Janince. Taka już była moja natura. Aby ładna buzia, już mnie ponosiło. Miłość moja do Janinki była jednak dosyć trwała, pomimo to przyczyniłem się do wydania jej za mąż za Włodzimierza Ordę. Ze Stasiem gawędziliśmy godzinami o stosunkach szkolnych. 81 Staś uczęszczał w Kijowie do gimnazjum realnego, czyli bez języków starożytnych, lecz z przewagą nauk matematycznych. Był on o jedną klasę niżej ode mnie. Skończyliśmy jednak szkołę równocześnie, ponieważ gimnazjum realne było siedmioklasowe, zaś klasyczne ośmioklasowe. Na wyjezdnym zaprosiłem w imieniu mamy całe towarzystwo hołowczyckie do Dereszewicz. Od siebie zaś prosiłem wyższą instancję - Madameczkę, aby towarzystwo przyjechało w drugiej połowie czerwca, abyśmy mogli obchodzić imieniny Janinki w Dereszewiczach. Madameczka przychyliła się do mojej prośby, uzależniając jednak termin przyjazdu od grzeczności młodzieży. Wróciwszy do domu zająłem się energicznie przygotowaniami na przyjazd moich gości. Przez osobę jadącą do Kijowa sprowadziłem znaczną ilość ogni bengalskich, rakiet, kolorowych lampionów, magnezji. Klosia dopomogła mnie w wybraniu jednoaktowej komedyjki, parę ról przepisanych przesłałem do Hołowczyc do wyuczenia, główne zaś dwie role męskie objąłem ja i Wal. Zaproszeni goście stawili się punktualnie, kilka dni przed świętym Janem. Wielka była rozmaitość codziennych atrakcji. Jednego dnia wycieczka końmi do lasu na grzybobranie, drugiego jazda wielką łodzią spacerową nazwaną Dziunia w górę rzeki, a następnie bocznymi odnogami do jeziora Kocieczne, gdzie wysiadano. Od jeziora ciągnął się wielki kompleks pięknych bardzo łąk, bogatych w znaczną ilość przeróżnego kwiecia. Pod grupą rozłożystych dębów rozesłano dywany, starsze towarzystwo zasiadło na przywiezionych ze sobą krzesłach, młodzież zaś na stojąco lub na klęczkach spożywała lody, kawę mrożoną, wodę z sokiem, truskawki, czereśnie i ciastka przeróżnych rodzai. Częstowaniem osób starszych zajęły się panienki. Po sutym podwieczorku skakano przez kopy wysuszonego siana, śpiewano chórem różne piosenki. Janinka grała na skrzypcach, wpatrzony w nią zachwycałem się jej grą, powracaliśmy do domu inną Już trasą wodną. Następnego dnia było przedstawienie teatralne y nowym domu na górze, odegrano komedyjkę oraz tak zwane 2ywe szarady. W dzień św. Jana - iluminacje w parku, żywe obra- 2y, ognie sztuczne i moc rakiet nad rzeką. Ta ostatnia zabawa osobiście dla mnie zakończyła się dosyć tragicznie. W trakcie puszcza-nia rakiet manipulowałem przy rozłożonym ognisku, nieopatrznie A. Kieniewicz, Nad Prypecią... trzymałem w prawym ręku funtowe4 pudełko blaszane z prochem. Nastąpił wybuch, pudełko rozerwało się w mojej dłoni. Ręka, ramię, twarz, włosy silnie poparzone i och, ku mojej rozpaczy wysypujący się pod nosem puszek, zapowiedź przyszłego pięknego wąsa, z jednej strony twarzy spalony. Przez długi okres uwłosienie w tym miejscu nie chciało odrastać i teraz, gdy jestem już stary, 82 . owłosienie pod nosem z jednej strony jest rzadsze niż z drugiej. Obawa wielka była, co powie ojciec, gdy mnie zobaczy z twarzą tak bardzo poparzoną. Tego wieczora już się nie pokazałem towarzystwu, smarowano mnie różnymi maściami, przykładano kompresy. Od ojca, gdy mnie nazajutrz zobaczył, oberwałem, lecz nie zanadto. Po wyjeździe towarzystwa hołowczyckiego wkrótce odjechał też Wal do swoich krewnych na pozostałą część wakacji. Ja zaś włóczyłem się z Morozem i wyżłem po lasach i łąkach, strzelając do młodych kaczek, dubeltów i cietrzewi. Moroz był uradowany z moich postępów w celności strzałów do zrywającej się spod wy-żła zwierzyny. Wkrótce jednak nastąpił koniec wakacji i niestety smutne pożegnanie, rozstanie się na długie miesiące z drogim domem i ukochaną rodziną. A smutno mi było, że nie mogłem się pożegnać z Ru-ciem, który towarzyszył swojej narzeczonej w podróży za granicę. Dowiedziałem się od Soni, która mnie spotkała na dworcu, że Kónig ze "względu na swój stan zdrowia zrezygnował ze stanowiska opiekuna w internacie, zatrzymując nadal dawną ilość godzin lekcji w tygodniu. Miał wykładać łacinę w trzech starszych klasach. W związku z tym wynikła konieczność opuszczenia zajmowanego lokalu w gmachu gimnazjalnym. Udało się Soni wynaleźć bardzo miłe, o wiele wygodniejsze i większe mieszkanie na Fontance przy moście Egipskim. Zaznaczam, że Fontanka była to rzeka względnie szeroka, przepływająca przez centrum miasta i wpadająca do Newy prawie przy ujściu do morza. Ucieszyłem się z tej zmiany. Mieszkanie parterowe. Mój pokój nieduży z wejściem od przedpokoju na lewo, nieco ciemnawy z oknem wychodzącym na dziedziniec. Rad byłem również, że Sonia będzie miała teraz swój własny i to dosyć duży pokój, obok pokoju sypialnego Kónigów, poza tym był jeszcze mały salonik, jadalny i gabinet Kóniga. Względnie duża kuchnia, łazienka, wygody. Cieszyła mnie również dość znaczna odległość szkoły od naszego mieszkania i możność dobrego użycia ruchu, chodząc pieszo w obie strony. Szybkim krokiem maszerowałem do szkoły około trzech kwadransów. Kónig jeździł przeważnie dorożką lub saneczkami. W związku z tą zmianą dochody Kóniga się uszczupliły, wydatki zaś urosły przy zmianie darmowego mieszkania na płatne. Toteż stan nerwów Amandy znacznie się pogorszył. Awantury się wzmogły. Biedna Sonia coraz bardziej zapraco- Funt - ówczesna rosyjska jednostka wagi, równa się 40 dkg. . Ładna służąca, świeżo przyjęta, dłużej jak pół dnia wytrwać nie może. Bywały dnie, w których trzy lub cztery służące w ciągu jednego dnia się zmieniały. Dla własnej zabawy i ciekawości zacząłem notować ilość pomocnic domowych, które się przewinęły przez mieszkanie Kónigów. Ciekawa wypadła cyfra, 80 w ciągu trzech miesięcy, dodać jednak trzeba, że bywał nieraz szereg dni, kiedy żadnego garnkotłuka nie było, czasem zaś po kilka osób g 2 dziennie obejmowało posadę i po godzinie albo z własnej woli wynosiło się z pakuneczkami, lub też zostawały z krzykiem wyrzucane z kuchni. W ciągu pięcioletniego mojego u Kónigów pobytu jedna tylko była wyjątkowa ofiara, która ze spokojem i z rezygnacją przetrwała równo trzy tygodnie, znosząc najstraszniejsze połajanki. Dłużej jednak wytrzymać nie mogła. Może świętą została. Z naukami szło mi wcale dobrze. Dawałem sobie radę bez żadnej pomocy z zewnątrz, pomimo że czwarta klasa była zaliczona do tych trudniejszych, nadająca już niektóre prawa po jej ukończeniu. Tygodniowo mieliśmy w klasie sześć godzin łaciny, zaś greki siedem. Z tych dwóch przedmiotów miałem przeważnie bardzo dobre stopnie, a to zawdzięczając Kónigowi, do którego zwracałem się zawsze o pomoc, o ile czegoś nie rozumiałem lub nie byłem w stanie przetłumaczyć. Najtrudniejszą była dla mnie zawsze matematyka. Pewnego dnia otrzymałem bardzo czuły i serdeczny list od Ru-cia, w którym wyraża żal, że w ciągli ubiegłych wakacji wcale ze mnie nie korzystał ze względu na konieczność przebywania z narzeczoną, za to w roku przyszłym tę stratę sobie powetujemy. Donosił mnie przy tym, że po długich wahaniach ze strony panny Zofii Jodkówny, doszło jednak do zaręczyn ze Stasiem Horwattem i ustalono w rodzinie, że śluby obu sióstr, z dwoma ciotecznymi braćmi odbędą się równocześnie w Warszawie w kościele Wizytek w połowie stycznia. Rucio w swoim liście prosi i bardzo pragnie, żebym na tę uroczystość do Warszawy przyjechał i był jego drużbą. Równocześnie nadszedł list mamy do Kóniga, w którym mama wyraża życzenie, abym mógł na tydzień się zwolnić i wyjechać na ślub brata. Poleca przy tym, abym z powodu tej uroczystości zrobił u dobrego krawca nowy mundur galowy. O dniu ślubu i przyjazdu mama zawczasu zawiadomi depeszą. Mundur bardzo szykowny, i to na białej jedwabnej podszewce został uszyty, lecz ostatecznie nz ślub nie pojechałem, może nawet poniekąd z własnej swojej WmY- Obawiałem się opuszczenia lekcji i mogących wyniknąć trudności w naukach, poza tym Kónigowie byli mojemu wyjazdowi przeciwni, do tego doszło dość silne zakatarzenie, które przeginało mnie kilka dni w łóżku, oraz inne jeszcze wynikły po- Podobno wszyscy byli bardzo zasmuceni i zaniepokojeni w warszawie po otrzymaniu depeszy, że nie mogę przyjechać. Ślub 85 84 był bardzo huczny, wielki zjazd licznej rodziny Jodków, Ledó-chowskich i innych rodzin spokrewnionych z nimi. Tańczono przez parę wieczorów, obie panny młode świetnie tańczyły, zwłaszcza mazura, jak to wówczas mówiono, z "przymileniem". Nazajutrz po ślubie obie pary odjechały razem tym samym pociągietn: Ruciowie do Dereszewicz, Stasiowie do Chabna. Ruciowie zamieszkali w nowym domu dereszewickim. Właściwie dla Rucia, mającego interesy swoje w Bryniewie, zamieszkanie w Dereszewiczach było bardzo niewygodne, toteż bardzo prędko zaczęła u nich kiełkować myśl przeniesienia się do Bryniewa. Matka Leli i Zosi Horwattowej w parę tygodni po wydaniu córek za mąż sama zaślubiła pana Władysława Ledóchowskiego. Bardzo jednak krótko z nim żyła, gdyż nagle po paru miesiącach życie zakończył. Rodzice zaś moi zaraz po ślubie wyjechali na kilka tygodni do Rzymu dla odwiedzenia babuni, a równocześnie w celu pozostawienia młodej parze swobody ruchów. Życie moje było bardzo monotonne, koleżeńskiego nie zaznałem wcale. Z kilku kolegami zaprzyjaźniłem się bardzo, widywaliśmy się jednak tylko w szkole. Amanda bowiem kategorycznie zabroniła mnie obcować z kolegami na terenie pozaszkolnym, a zwłaszcza odwiedzać siebie wzajemnie. Pozwalano mnie jedynie chodzić na ślizgawkę, sport ten początkowo mnie bawił, w piątej Masie zaniechałem tej rozrywki. Kóni-gowie nikogo u siebie nie przyjmowali, toteż ludzi i znajomych prawie nie widywałem. Mieli oni jednego tylko dalekiego zresztą krewnego, pana Johansona, starego kawalera z podmalowanym na czarno wąsem i takimiż włosami na głowie. W czasie mojego pobytu zaledwie kilka razy odwiedził on Kónigów, natomiast zapraszał nas wszystkich do siebie w wielkie święta oraz w rocznicę swoich imienin i urodzin. Był on wyższym urzędnikiem w instytucji, w której drukowały się wszystkie papiery państwowe, a więc również banknoty pieniężne. Świetne zawsze były u niego obiady, w święta zaś Wielkiej Nocy stół uginał się od ustawionych różnych smakołyków, ciast, mięsiwa wszelakiego, kilku gatunków tak zwanej paschy (potrawa rosyjska podawana wyłącznie na Wielkanoc). Na oddzielnym małym stole stały butelki z winem, wódkami, likierami. Oczywiście z radością dążyliśmy wszyscy na spożywanie wymienionych przysmaków. W ostatnich jednak paru latach mojego pobytu u Kónigów, pomimo zapraszania mnie, zaprzestałem absolutnie pokazywać się u p. Johansona. Okazał się on zwyrodniały^ zboczeńcem. Gdy do niego w interesie Amandy pewnego dn& przyszedłem, zaczął używać wszelkich forteli, aby mnie na dróg? nierządu sprowadzić. Opuściłem jego mieszkanie czym prędzej Nikomu w domu o tym nie wspominałem. Wielkim ewenementem był przyjazd do Petersburga rodzottfi siostry Kóniga, która była damą dworu królowej Wirtemberski4 rodzonej siostry cara Aleksandra II. Zamieszkała ona w jednym pałaców cesarskich i miała do wyłącznej swojej dyspozycji dworska karetę. Stangret w liberii dworskiej, czerwonej z peleryną, z wyszytymi na niej i na rękawach dwugłowymi orłami czarnymi, przykrycie głowy stanowił tak zwany piróg, nałożony na głowie w poprzek. Gdy przyjeżdżała do nas, powóz nieraz godzinami stał przed domem. Raz jeden wzięła mnie na dość długi spacer. Bardzo była dla mnie miła i uprzejma. W czasie jej pobytu Amanda zachowywała się jak aniołek. Przez parę tygodni ani jednej, o dziwo, awantury. Zbliżał się już koniec roku szkolnego. Ze wszystkich przedmiotów otrzymałem na cenzurze dobre i bardzo dobre stopnie (4 i 5). Egzamin zdałem doskonale i zostałem promowany do klasy piątej z listem pochwalnym. W dobrym więc humorze w dniu otrzymania świadectwa pożegnałem Petersburg i z rozkoszą pędziłem do gniazdu rodzinnego. W domu witany byłem z największą czułością przez rodziców, wszystkie trzy siostry moje, przez małe osóbki Dziunieczkę i Janiu-się. Jedynie brakowało Ruciostwa. Bawili jeszcze w Wolicy. Lada dzień oczekiwano ich przyjazdu. Wolica był to majątek Leli, mojej bratowej. Otrzymała go po przeprowadzeniu działów familijnych. Był to majątek bardzo piękny o powierzchni około 2000 hektarów, w tym około 800 ha bardzo pięknego starodrzewia dębowego. Pozostałość zaś to ziemie orne nader bogate w czterech folwarkach. Wolica położona była w guberni wołyńskiej, prawie na granicy Podola. Wkrótce po ślubie wartość wymienionego majątku została ustalona przez grono miejscowych obywateli i sąsiadów. Połowę ustalonej wartości Lela zobowiązała się swojej siostrze spłacić gotówką w ciągu paru lat. Wobec tego układu rodzinnego Rucio niezwłocznie przystąpił do eksploatowania lasu wolickiego, z którego było możliwe dokonanie, i to z wielką łatwością, oznaczonej spłaty. Pierwszych więc parę lat po ślubie Ruciowie przeważnie przesiadywali na Wołyniu, dojeżdżając do Dereszewicz często, lecz na krótko. Gdy nadeszła telegraficzna wiadomość o ich przyjeździe, poszedł po nich powóz zaprzężony w piękną czwórkę koni. Pojechałem na spotkanie braterstwa do Kopcewicz. Uściskaliśmy się nader serdecznie z Ruciem i Lela. Ona bardzo urodna, wysoka, wyjątkowo zgrabna z pięknymi oczami, niezmiernie żywa w ruchach, wesoła nad wyraz, z przemiłym uśmiechem, pomysłowa i czynna. Nie można było jej nie polubić, tyle miała uroku, i nie podziwiać jej oryginalności i szerokiej natury. Toteż od pierwszego poznania Polubiliśmy się bardzo wzajemnie. Rucio zaraz po przyjeździe oznajmił rodzicom, że zamierza Przenieść się z Dereszewicz na stałe do Bryniewa. Projekt ten wywal na razie wielkie niezadowolenie mojego ojca. Kochany oj-^ujek jednak prędko się z tą myślą pogodził. Zaczęła się przepro-adzka, a równocześnie też odpowiednie nieznaczne remonto- wanie wnętrza domu bryniowskiego. Nowy zaś dom w Dereszew czach został przez mamę przemeblowany na pokoje gościnne, kto' re się bardzo przydały wobec powiększenia się rodziny. Klosia z Dziunią zamieszkały na stałe, Zosia z Janiusią całe zwykle Iat0 spędzały w Dereszewiczach. Przy obu wnuczkach były różne opie. kunki, nauczycielki, guwernantki - cudzoziemki. Rok roczny 86' w lecie na okres kilku miesięcy przyjeżdżała kochana ciocia Mikui. ska. Sporo trzeba było miejsca dla ulokowania tylu osób, niektóre były dosyć co do wygód wymagające. Ponieważ Ruciowie krótko bawili tym razem na Polesiu, obie. calem im, że w czasie wakacji odwiedzę ich w Wolicy. Niespodzianka dla mnie, a zarazem radością, był powrót do nas kochanego Burkhardta, tym razem nie jako mentora, lecz powoła-nego przez ojca mojego na stanowisko zaufanego urzędnika w administracji. Muszę na tym miejscu zaznaczyć, że ojciec mój od kil ku lat przestał eksportować wyroby drzewne na południe Rosji Rozstał się wówczas z Rymaszewskim i Szpilewskim, którzy zajmowali kierownicze stanowiska przy eksploatacji drzewostanów i eksporcie gotowych materiałów leśnych. Rymaszewski dostał posadę w Barbarowie u mojego dziada, zaś Szpilewski obraził się mocno, że go usunięto z nader korzystnej dla siebie placówki, i pomimo że dostał doskonałą posadę w dobrach Agarkowa, z którym na północy majątek mojego ojca graniczył, postanowił się zemścić. Namówił więc swego nowego chlebodawcę o wytoczenie mojemu ojcu procesu granicznego o 800 dziesięck przepięknego drzewostanu sosnowego w rewirze Lubicze. Ojciec mój nigdy z nikim nie procesował się, wszelkie nieporozumienia z ludźmi załatwiał polubownie, nie cierpiał przede wszy stkim adwokatów, których nazywał kauzyperdami. Wolał być stratnym niż mieć do czynienia z radcą prawnym. Toteż w danym wy padku zirytował się, machnął ręką: "Nie zbiednieję, jeżeli mnie zabiorą nawet Lubicze, a sądzić się nie będę". W danym wypadku nasza matuś energicznie postawiła veto. Nie znosiła w ogóle Szpilewskiego, nazywała go zawsze 1'epingle [szpilka - franc.]. Wzięła całą sprawę w swoje ręce, porozumiała się z mińskim radcą prawnym Witkiewiczem5, który z łatwości^ czystą zupełnie sprawę wygrał. Matuś była bardzo dumna ze swego wyczynu. Wzdrygała się zawsze, gdy wspominano przy niej Szpilewskiego. To był zły człowiek, mówiła, nawet tak bardzo łagodny ulubiony wyżeł ojca Nero warczał i rzucał się na Szpilewskiego, gdy ten przychodził z interesem do ojca- W wiele lat później po śmierci naszego ojca Szpilewski sumito; wał się i powrócił do nas na stanowisko urzędnika w fabryce naszli w Kopcewiczach. 5 Adwokat miński Ignacy Witkiewicz był bratem krytyka literacko-artystyczO6' go Stanisława, a stryjem Witkacego. Dawno już pomyślany przez mojego ojca projekt jak najpręd-szego dopłacenia córkom reszty obiecanego posagu oraz zabezpie-zenia większa kwotą naszej mamy i siebie na stare lata wreszcie dojrzą*- Potrzebną na ten cel kwotę można było wyciągnąć jedynie z lasu, najkorzystniej przez sprzedaż drewna nie w stanie okrągłym, lecz już obrobionym, czyli drewna przetartego. Najlepsze drzewostany sosnowe i olszowe w lasach naszych przylegały do kolei, i to w rejonie przystanku Staruszki. Postanowił więc ojciec przy wymienionym przystanku wybudować tartak parowy. Doszło do wiadomości mojego ojca, że w Niegowie, guberni mohylowskiej, w pobliżu Homla znajduje się nieczynny już tartak do sprzedania, i że wszystkie jego maszyny są całkiem w dobrym stanie, oraz że można je nabyć za względnie niską kwotę. Posłał więc ojciec niezwłocznie Burkhardta do Niegowa dla obejrzenia wymienionego tartaku i gdyby okazał się odpowiednim do nabycia, by zawiadomił depeszą o stanie i warunkach nabycia. Po otrzymaniu odpowiedniego sprawozdania ojciec przesłał niezwłocznie gotówkę oraz majstrów - monterów i kowali do rozbiórki maszyn. Burkhardt zaś pozostał w Niegowie dla dozorowania tych robót oraz do ekspedycji koleją do Staruszek rozmontowanych maszyn. Sprawa dostawy była dosyć utrudniona, gdyż odległość od Niegowa do stacji kolejowej duża, najbardziej głowił się Burhardt nad trudnością przetransportowania dużego, bardzo ciężkiego kotła parowego. Po wyekspediowaniu wszystkich części maszynowych koleją, Burkhardt odesłał do Staruszek również monterów potrzebnych do montowania maszyn w wybudowanej uprzednio hali tartacznej, sam zaś z kowalem i paru pomocnikami pozostał jeszcze w Niegowie, by zająć się sprawą najtrudniejszą - przetransportowania kotła. Przyszła mu do głowy genialna, lecz bardzo ryzykowna, myśl przetransportowania kotła wodą do Dereszewicż. Na odpowiednio wybudowanym wozie zaprzężonym w kilka par wołów przewiózł kocioł na brzeg niewielkiej rzeczułki - dopływu rzeki Berezyny. Wszystkie otwory w kotle zostały bardzo szczelnie zabite kołkami, aby woda nie mogła się przez szczeliny przesączać do wnętrza kotła, następnie kocioł został wzięty z obu stron długości w odpowiednie ramy z desek, których celem było utrzymanie równowagi w wodzie. Gdy zaś spuszczenie kotła do wody w wyniku okazało się nader szczęśliwe, zawiadomił telegraficznie ojca, że przypłynie osobiście z kotłem do Dereszewicż. Niewygodna to była jazda °nial konno siedzących na kotle kilku ludzi. Dosyć prędko jednak przepłynęli rzeczkę w dół do Berezyny i z prądem do Dniepru i dalej aż do miejsca, gdzie Prypeć wpada do Dniepru. Następny Jednak etap, gdy wypadło wzdłuż brzegów holować ludźmi pod Pfa.d znaczny ten ciężar, trwało to bardzo długo. Pamiętam, jak ojciec okropnie się niepokoił i zadręczał brakiem wiadomości, gdzie S1? znajdują i kiedy dopłyną. Był głęboko przekonany, że kocioł poszedł na dno, Burkhardt zaś boi się pokazać ojcu na oczy. Jakże potem serdecznie dziękował Burkhardtowi za tak pomysłowy i względnie niedrogi sposób przetransportowania olbrzymiej machiny, którą w kilka dni później dziesięć par wołów na odpowiednio przystosowanym wózku przeciągnęło z brzegu Prypeci do Staruszek. W trakcie montowania tartaku, następnie puszczania go 88 w ruch, ojciec co drugi dzień prawie dojeżdżał do Staruszek. Tak częste i dalekie jazdy po częściowo złej drodze ojca bardzo męczyły. Czasami zabierał mnie ze sobą. Montowanie tartaku bardzo mnie interesowało, a przy tym miałem możność pogwarzenia z Burkhardtem. Ojciec zaś lubił na bryczce mnie opowiadać o gospodarstwie i wtajemniczać w różne sprawy majątkowe. Uważałem, że nie mogłem mu zrobić większej przyjemności, gdy sam zwracałem się z prośbą o pozwolenie pojechania z nim razem. W czasie wakacji tym razem mało korzystałem z polowań, gdyż wyjechałem na kilka tygodni do Wolicy. Pobyt mój tam był bardzo urozmaicony. Do obiadu spędzałem czas z Kuciem, chodząc po gospodarstwie, lub też jeżdżąc do odleglejszych folwarków bądź do lasu. Eksploatacja była już na ukończeniu. Natomiast Rucio w dwóch miejscach wśród lasu zakładał duże pasieki. Projektował miód sprzedawać w Kijowie lub Warszawie. Po południu prawie codziennie Lela woziła mnie do różnych krewnych lub znajomych. Ładna to była okolica i moc sąsiedztwa wokoło. Sporo też osób przyjeżdżało do Wolicy na podwieczorki. Wołyniacy kochali się w koniach i w zaprzęgach. Jeżdżono przeważnie czwórką koni zaprzężonych w poręcz. Chomątów nie używano, lecz szleje i postronki wierówczane6. Orczykowe dwa konie miały założone na szyi różnego rodzaju dzwonki, dzwony lub dzwoneczki. Po ich dźwiękach poznawano z daleka, z jakiego dworu jadą państwo. Wymienioną uprząż nazywano bałagulską. Rucio nie znosił tej jazdy. Wprowadził do Wolicy chomonty krakowskie, ku największemu oburzeniu Wołyniaków. Miłym bardzo domem była Bębnówka pana Jana Jodki, rodzonego stryja Leli. Dużo było młodzieży męskiej oraz trzy panienki. Jedna z nich Marta, bardzo przystojna, wpadła mi w oko. Lela zaczęła od razu mnie z nią swatać. Czasami też tańczono przy fortepianie, o ile zebrało się -większe grono osób. Dom wolicki parterowy. Dwa w nim bardzo duże pokoje. Salon balowy z pięknymi meblami stojącymi wzdłuż ścian oraz jadalny z dużymi kredensami z czarnego dębu. Na nich moc srebrnych garniturów. Pozostałe pokoje mieszkalne i parę saloników mniejszych. Wzdłuż dużego salonu tak zwana markiza oszklona, w której przeważnie przesiadywano w godzinach popołudniowych. W markizie wygodne fotele, kanapki, etażerki z kwiatami. W środku parterowego domu wejście 6 Wierówczane - sznurowe (z roś.). no niewielkich schodach do jednego tylko dużego pokoju. Był to sypialny państwa domu. Bardzo upodobałem sobie moja bratową, mam wrażenie, że ze wzajemnością. Zaprzyjaźniłem się jednak z nią na dobre dopiero znacznie później, gdy poznałem ja lepiej na terenie dereszewickim. Gdy powróciłem z Wolicy, zbliżał się już koniec moich wakacji i powrót do Petersburga. gc, Rozpoczął się na nowo zwykły kierat codzienny. Ranne wstawanie, połknięcie w pośpiechu kawy, szybki marsz do szkoły i rozpoczęcie lekcji przy lampach naftowych. W domu miało się o tyle więcej swobody, że przesiadywałem i odrabiałem lekcje nie jak dawniej w jadalnym, lecz w swoim pokoju. Miałem więc możność czytania książek polskich, których zapas sobie z Dereszewicz przywiozłem. Niestety wiele czasu na to czytanie nie miałem, masami bowiem wypadało czytać książek rosyjskich dla zaznajomienia się z literaturą rosyjską. Ż naukami szło mi nadal wcale dobrze. Pewnego dnia po południu zrobiła się w kuchni najokropniejsza awantura, tak przeraźliwe krzyki Amandy, spadanie przeróżnych przedmiotów na podłogę, obrzydliwe przezwiska miotane na Sonię dolatywały do mojego pokoju. Wybiegam do kuchni, natykam się na bezradnie stojącego w korytarzu Kóniga, mijam go... i oczom moim przedstawia się następujący widok. Rozwścieczona Amanda z tasakiem w ręku zamierza się uderzyć Sonię, która się cofa w przeciwległy koniec kuchni. Jednym susem byłem przy Amandzie, wyrywam z jej ręki tasak i chwyciwszy ją za kark odtrącam w drugi kąt izby. Ona zaczyna wrzeszczeć na mnie. Jak nie tupnę nogą . a nie uderzę kułakiem w blachę, krzyknąwszy: "Moł-czać! Won!" [Milczeć! Precz! - roś.]. Zdumiona szeroko otworzyła oczy i cichcem opuściła kuchnię. Od tej chwili, aż do końca mojego u Kónigów pobytu, wszelkie krzyki i awantury Amandy ustały. Zdarzał się oczywiście zły humor, lecz całkowicie tłumiony w sobie. Byłem bardzo z siebie dumny, zaś w skutku wdzięczność Soni i zawarcie z nią coraz większej przyjaźni. W wolnych od nauk chwilach pomagałem jej w pracach kuchennych, paliłem w piecu, szorowałem co sobotę wszystkie rondle miedziane i samowary, które nigdy nie bywały w użyciu, stanowiły ozdobę kuchni błyszcząc na półkach, szorowaliśmy kuchenną podłogę itp. Zaś przy tej okazji im dalej, tym więcej i goręcej buźkowaliśmy się wzajemnie. W zimie zachorowałem dość poważnie i kilka tygodni przeleżałem z silną gorączką. Przyznać muszę, że oboje Kónigowie bardzo gorliwie mną się opiekowali, nie mówiąc już o Soni, która niejedną noc przesiedziała przy moim łóżku. Oczywiście, że i to ostatnie nas oboje dodatkowo do siebie zbliżyło. Po tej chorobie przez dłuższy czas czułem się bardzo osłabiony i trudno mi było dopędzić w naukach opuszczone lekcje. Rosyjski opanowałem prędko, w greckim 1 ^cinie dopomógł mnie Kónig. Najtrudniej mi jednak było z matematyką, a zwłaszcza w algebrze załamałem się całkowicie. Otrzy- 90 11. Lela Kieniewiczowa. Portret pędzla L. Janowskiego. mywałem szereg niedostatecznych stopni. Bardzo jednak poczciwie dopomógł mi mój kolega Bierednikow. Zawdzięczając jemu jedynie, bardzo srogi i wymagający nasz matematyk Smienow zlitował się nade mną i wystawił mi stopień dostateczny zarówno na rocznej cenzurze, jak i z egzaminu piśmiennego. Z innych przedmiotów otrzymałem stopnie nie celujące, lecz znośne, w każdym razie promowano mnie do klasy szóstej. Wakacje spędziłem jak zwykle rozkosznie. Ruciowie i w ty* roku całe lato spędzili w Wolicy, Rucio parę razy bez Leli na krot- ko do Bryniewa dojeżdżał. W czasie jego pobytu nie rozstawałem się z nim, przenosiłem się nawet na mieszkanie do niego. Stale byliśmy razem, zarówno w domu, jak w polu i polowaniu. Zastałem tym razem w Dereszewiczach bardzo ładną twarzyczkę zgrabna bruneteczkę z dużymi, czarnymi, wyrazistymi oczyma, może o rok czy dwa starszą ode mnie. Była to Blanche Salm, Francuzka rodem, urodzona w południowej Ameryce, wychowana w Portugalii w klasztorze, zaś po śmierci ojca przyjechała do Polski z matką nauczycielką języka francuskiego. Klosia, będąc w Warszawie w poszukiwaniu bony Francuzki do Dziuni, natknęła się na tę panią. Bardzo sobie upodobała jej córeczkę i przywiozła ją do De-reszewicz. Dziecko to było jeszcze zupełne i bardzo głupiutkie, nią się jeszcze trzeba było opiekować i pilnować. Doskonały jednak miała akcent francuski, a o to przecie głównie chodziło. Przypomina mi się następujący epizod po moim przyjeździe, gdy zapozna-łem się z Blanche. Przechodząc przez park spostrzegam z daleka Blanche siedzącą na ławce i czytającą, czy też opowiadającą Dziuni jakąś bajkę. Podchodzę do nich, zaczynamy rozmowę. One siedzą, ja stoję przed nimi. Po pewnej chwili Blanche, dostrzegłszy coś opodal w trawie, zrywa się z ławki, by się przekonać, co ją zainteresowało, ja zaś w trakcie tego zająłem jej miejsce na ławce. Gdy odwróciła swoją twarz ł dostrzegła, że siedzę na opróżnionym przez nią miejscu, chwyta się obu rękami za głowę i z największym przerażeniem, omal plącząc wykrzykuje "Mon Dieu, Mon Dieu, je suis perdue, j'aurai un enfant, j'aurai un enfant" [Boże, Boże, jestem zgubiona, będę miała dziecko - franc.]. Okazało się, że z klasztoru wyniosła taką naukę, prawdopodobnie od równie głupiutkich koleżanek, jak ona sama. Panna bowiem powinna była uważać, by mężczyzna nie siadał natychmiast na miejscu opróżnionym przez nią. Mogło to bowiem spowodować przyjście u niewiasty na świat dziecka. Epizod ten przez długie lata po jej wyjściu za mąż i przyjściu na świat córek był czasami przeze mnie przypominany jej. O ile nie wyjeżdżałem z Morozem na polowanie, grywaliśmy zajadle w krokieta. Dwóch było wśród nas najlepszych graczy: Klosia i ja. Pozostałe towarzystwo o wiele słabsze od nas. Partie składały si?: ja kontra Klosia, zaś każden z nas miał słabszych współpartnerów. Moja przewaga nad Klosia polegała na sile - więc krokietowa-nie kuł przeciwników na daleką odległość, lub też do krzaków, skąd trudno się było wydostać. W czasie trwania krokietowych partii dziewczynki, czyli Dziunia i Jania, nie przyjmowane jeszcze do grona grających, chodziły każda z młotkiem krokietowym w ręku (młotek miał być jakąś żywą istotą) i opowiadały z zapałem każda z osobna swojemu młotkowi niesamowite wszelkiego rodzaju historie wasnego wymysłu. Bardzo zabawnie wyglądały. Jakże obie przejmowały się własnym opowiadaniem. W latach następnych, gdy urządzi-ern w parku plac tenisowy, gra w krokieta prawie zamarła. Czasami ziewczynki właśnie grywały, lecz bez naszej dawnej zawziętości. Dosyć często dojeżdżałem do Staruszek, gdzie tartak od miesięcy był czynny. Interesowała mnie niezmiernie ta praca, poza tym zaś ciągnęła mnie tam obecność Burkhardta, który po zmonto. waniu tartaku pozostał jeszcze w Staruszkach na stanowisku ogól. nego kontrolera z ramienia ojca nad całokształtem robót. Nie podobało mu się jednak wymienione zajęcie, wkrótce żre-92 i zygnował i wyjechał do Warszawy, gdzie został zaangażowany przez Ćwirków do ich fabryki blachy i ładunków myśliwskich na kierownicze stanowisko. Muszę jeszcze tu opowiedzieć o człowieku, który się nazywaj Melikagabek. Był on średniego wzrostu, o śniadej cerze, kruczych hebanowoczarnych włosach. Ojczyzna jego była Chaldeja. Twierdził, że jest chrześcijaninem, duchownym, więcej zbliżony do katolicyzmu, że władze duchowne wydelegowały go do zbierania funduszów na cele misyjne w Chaldei. W Mińszczyźnie grasował on przez lat kilka, objeżdżał bogatsze dwory, w niektórych nieraz przesiadywał miesiącami. Upodobał sobie najbardziej Hołowczyce i -w jednym roku całe tam lato przesiedział, zaprzyjaźnił się bardzo z panem Maurycym, którego namówił na sprowadzenie z Persji ogiera araba. Gdy pan Maurycy się na to zgodził, Chaldejczyk zaproponował mu, że może osobiście dostarczyć p. Maurycemu wspaniałego araba, na zimę bowiem powraca do swojej ojczyzny, z pierwsza wiosna na tym ogierze konno się stawi w Hołowczy-cach. I rzeczywiście słowa dotrzymał. Przyjechał na wspaniałym białym arabie z lekkim odcieniem żółtego. Pozostawił ten koń po sobie wiele bardzo dobrego potomstwa. W następnym roku dostarczył jeszcze drugiego ogiera gniadego. Z tego nabytku Hołowczyce nie były zadowolone. Chaldejczyk ten dwukrotnie odwiedzał Dereszewicze. Władał on dobrze językiem rosyjskim, rozumiał, co się mówi do niego po polsku. Za pierwszym razem spędził u nas kilka tygodni. Ubiór jego był zbliżony do ubioru, jaki nosili księża katoliccy za granica, czyli długi surdut czarny z koloratka sztywną. Przy sobie stale miał gruby jak gdyby brewiarz. Może czytał z niego, raczej szeptał prawdopodobnie modlitwy. Czcionki w brewiarzu przypominały całkowicie pismo żydowskie. Dziwiło nas niepomiernie, że nigdy nie poszedł z nami w niedzielę i święta do kaplicy na pacierze, które w lecie odczytywała zwykle ciocia Kamilka. Gdy mu proponowaliśmy towarzyszenie nam do kaplicy, wykręcał się sianem. W czasie pierwszego jego pobytu moi rodzice byli za granic? Wyjechali na kilka tygodni do Paryża i Londynu. Przywieźli wówczas dla mnie cudowny prezent, piękny z ładnej skóry worek podróżny i puszysty pled w kratę czerwona różnych odcieni. Na wyje' zdnym ojciec rzekł do mnie: "Masz pilnować w domu porządku; a zwłaszcza gospodarki, dojeżdżaj do folwarków i przypominał ekonomom, by starannie oprawiali kartofle". Bardzo byłem z otrzymanego polecenia, z zapałem chodziłem po polach i do warków jeździłem. Pewnego dnia zaproponowałem Chaldejczyko-wi by ze mną pojechał do Łopczy. Chętnie się zgodził. Zaprzężono Ho żółtego koczyka7 czwórkę koni. Na tylnym siedzeniu siedział Chaldejczyk i Klosia, ja zaś przy furmanie na koźle. Skwar był niesamowity od kilku tygodni. Słońce prażyło bez przerwy. Ani kropli deszczu. Roślinność wysychała w oczach. W drodze zacząłem się użalać, że to klęska prawdziwa, z powodu takiej suszy wszystko 93 przepadnie i głodować będziemy. Rozczulił się na te słowa Chalde- , jeżyk, zwraca się do mnie: "Nie martw się dziecko moje, ja się po-niodlę i Bóg ześle deszcz". Otworzył swój brewiarz poszeptał coś niecoś. I stał się cud. W drodze powrotnej już zaczęły z nieba spadać rzadkie kropelki, a potem jak lunął deszcz, tak lał bez przerwy dzień i noc całe trzy tygodnie. Kopy żyta na polu pozieleniały. Jednym słowem klęska na całego. Chaldejczyk wyjechał-na początku pory dżdżystej, żegnając się z nami, uradowany powiada do mnie: A widzisz, jak dobry Bóg wysłuchał mojej modlitwy, dalej będę się modlił o deszcz tak bardzo na wasze urodzaje potrzebny". Gdy rodzice powracali, wyjechałem na ich spotkanie do Kopcewicz. W drodze powoli uprzedziłem już ojca o klęsce gospodarczej, która go czeka. Gdy wyjechaliśmy z lasu na pola dereszewickie i zobaczył, że z prawej strony drogi, gdzie były posadzone kartofle, rosną tylko badyle i chwasty, a śladu nie ma kartofli, z punktu oberwałem, że to ja jestem wszystkiemu winien, że przecież trzeba było na polach robić przekopy, spuszczać wodę do rowów itp. "To taki z ciebie gospodarz... Poleciłem tobie, byś doglądał ekonomów, a ty baki zbijałeś..." Przykro mi było wysłuchiwać te słowa, nie miałem jednak odwagi protestować przeciwko niesłusznym zarzutom. Grubo rok ten kosztował ojca. Tysiące rubli wydano na kupno do gorzelni kartofli. Chaldejczyk powrócił do Dereszewicz w roku następnym. Wypominałem wówczas mu jego modlitwy o deszcz, nie tylko ja, lecz i mój ojciec. Poniesione w ubiegłym roku straty poszły już w zapomnienie. Stały się jednak z Chaldejczykiem inne historie, do Deresze-wicz nie miał szczęścia. Siedzieliśmy przy kolacji. Na przeciwko Chaldejczyka siedział Wawrzyniec pomiędzy dwoma paniami i prowadził z nimi ożywiona rozmowę. Panie bardzo się śmiały. Na to z naprzeciwka odzywa się głos Chaldejczyka, "że gdyby tak w Persji publicznie z kobietami pan się zachowywał, to by pana po palcach u rak i nóg specjalna deszczułka tak długo tłukli, że paznokcie by powylatywały". Na to dictum podnosi się z krzesła Wawrzyniec i skierowuje się w stronę Chaldejczyka. "A ja za to wez-nię kawalera za ucho i wyrzucę za drzwi". Wstrzymany jednak został Wawrzyniec przez ojca od rękoczynu. Natomiast Chaldejczyk tak się obraził, że zażądał, by natychmiast go odstawiono na stację. 7 Kocz - powóz półkryty. < . ; 95 Żadne perswazje, by chociaż przenocował i na pociąg po rannym śniadaniu odjechał, nie poskutkowały. Musiano go tegoż wieczora odwieźć na stację i więcej już, nigdy w Dereszewiczach się nie pokazał. Ciekawy to jednak był typ. Mówiono potem, że go aresztowano i odstawiono etapem8 do Persji. Jestem więc znowu w Pitrze i uczęszczam do klasy szóstej, czy-94 n do pierwszej wyższej. Wszyscy profesorowie nowi. Rok dla mnie jest bardzo ważny. W tej klasie bowiem zakańcza się nauka gramatyk łacińskiej i greckiej. W końcu zaś roku będą zdawane piśmienne egzaminy z tych dwóch przedmiotów, w postaci tłumaczeń z rosyjskiego na łacinę i grekę, a otrzymane stopnie za wymienione tłumaczenia zostaną zaliczone jako stopnie maturalne. W ostatnich dwóch klasach pozostanie czytanie autorów starożytnych z tłumaczeniem na język rosyjski. Pierwszy tydzień w szkole minął na wzajemnym zaznajamianiu się sztabu nauczycielskiego z uczniami. Kilku bardzo miłych zyskaliśmy profesorów, a więc młodego i sympatycznego matematyka, całkiem nowa w szkole siła przysłana przez Ministerstwo. Poczciwy, spokojny, miłujący swój przedmiot, lecz wymagający wykładowca literatury rosyjskiej, no i najdroższy Mateusz Popowski, Polak, nauczyciel języka francuskiego. Zapowiedziano nam z góry, że klasa 6-ta jest w ogóle najtrudniejszą, gdyż do następnej dopuszczeni będą tylko uczniowie ze stopniami powyżej średnimi. Toteż z zapałem i energią wziąłem się do pracy. W domu tymczasem mieliśmy niepokój i wielkie zmartwienie. Kónig począł często zapadać na zdrowiu, zmuszony był coraz to opuszczać wykłady, wreszcie po paru miesiącach całkiem się rozchorował na serce. Stan jego był już beznadziejny. Zastąpiono go w szkole innym wykładowcą. U nas w domu zapanowała ciężka atmosfera. Najczęściej w nocy chory miewał silne ataki duszności i wówczas wypadało przy nim czuwać. Amanda, Sonia i ja kolejno dyżurowaliśmy w nocy. Ja najczęściej w nocy przed świętami lub niedzielą, by w dnie powszednie móc iść do szkoły wyspanym, Choroba ta, dozorowanie chorego i zwiększona styczność z Sonią, wszystko razem wzięte spotęgowało jeszcze zbliżenie się nasze. Parę ostatnich tygodni biedak cierpiał okrutnie, leżeć absolutnie nie mógł. Siedział wyłącznie na fotelu, oparty łokciami o biurko. Dawano mu kilka razy dziennie wino szampańskie do popijania. Ja zaś kupowałem piękne soczyste gruszki, które z przyjemności? spożywał. Pewnego ranka siedząc przy biurku skonał. Pobiegłem do szkoły z samego rana, zameldowałem się do dyrektora, by zakomunikować mu o śmierci Kóniga oraz prosić z polecenia Amandy o wypłacenie na moje ręce należnej zmarłemu pensji. Co do siebie, prosiłem o kilkudniowe zwolnienie mnie od chodzenia do szkofy Zawiadomiłem równocześnie moich rodziców o zgonie Kónig* Pogrzeb odbył się na cmentarzu ewangelickim, gdzie zmarły mi* 8 Etapem - tu pod strażą (z roś.). , ig" uprzednio dla siebie zakupione miejsce przy murze cmentarnym przyległym do trasy kolejowej w kierunku zachodniej granicy. Przed śmiercią niejednokrotnie mawiał, że ogromnie się cieszy, że w tym właśnie miejscu zostanie pochowany, gdyż wydawać się mu będzie, że wkrótce jednym z mijających pociągów będzie mógł dojechać do Yaterlandu [ojczyzny - niem.], czyli Wirtembergii. Na pogrzebie zgromadziło się moc osób, przeważnie ze świata nauczycielskiego oraz byłych jego uczni. Był też szereg przemówień. Ewenementem była obecność ministra oświaty Dielanowa, który po zakończeniu ceremonii pogrzebowej zbliżył się do rodziny i bardzo gorące składał wyrazy współczucia Amandzie i Soni, mnie zaś przypuszczając prawdopodobnie, że jestem synem zmarłego, pocałował w twarz, pogładził po głowie i powiedział: "Nie bój się i ty jeszcze profesorem zostaniesz". Wielkie na mnie zrobiło to wrażenie. Przecież w czasach ówczesnych było nie do pomyślenia, by minister oświaty, traktujący profesorów nieraz per nogam, a zwłaszcza znany ze swej surowości Dielanow, raczył przemówić do gimnazjalisty, który przed ministrem powinien był stać na baczność, wyciągnięty jak struna, jak stoi żołnierz przed generałem. Wkrótce po pogrzebie przyjechał do Petersburga mój ojciec, zamieszkał w hotelu. Był z wizytą kondolencyjną u Amandy i Soni, po czym zabrał mnie do hotelu na obiad. Wówczas dla uczni był wstęp do restauracji wzbroniony. Ojciec oznajmił, że głównym powodem jego przybycia jest wycofanie mnie ze stancji u Kónigowej i ulokowanie u osoby solidnej. Zamierza więc zabawić w Petersburgu nieco dłużej, aż do czasu znalezienia odpowiedniej lokaty. Ogromnie zmartwiłem się tym postanowieniem ojca, a to ze względu na Sonię, której mi żal było opuszczać wobec afektu, który do niej czułem, oraz przeświadczenia, że Amanda Sonię zadręczy. Błaganie moje, by mnie ojciec pozostawił u Kónigowej, gdzie mi jest teraz dobrze i z którym to domem się zżyłem, pozostały bez skutku. Ojciec mój stanął na stanowisku, że nie może mnie, tak dużego już chłopca, pozostawiać w babińcu, wyłącznie pod opieką kobiecą. "Zbabiejesz i zginiesz - wykluczone". Pierwotnie zamierzał ojciec pójść o poradę w tej sprawie do dyrektora lub inspektora gimnazjalnego. Zaczął się mnie rozpytywać również o obecny skład nauczycielski. Dowiedziawszy się, że nauczycielem języka francuskiego jest Polak - Popowski, postanowił w pierwszym rzędzie zwrócić się do niego o poradę. Toteż tego dnia jeszcze, dowiedziawszy się w gimnazjum o adresie profesora Sieńko- Popowskiego, udał się do jego mieszkania. Szczęśliwie zastał go w domu. Był to pensjonat, w którym Popowski zajmował dwa pokoje, stołował się zaś na mieście. Po przeprowadzeniu krót-^ej rozmowy ojciec od razu się zorientował, z kim ma do czynie-^a, jak się to mówi "rozgryzł człowieka". "Nie o poradę przyszedłem do Profesora, lecz z prośba o przyjęcie mojego chłopaka na stancję do siebie". Popowski zaczął się wzbraniać, że on przecie kawaler, że to przecie pensjonat, dodatkowy pokój można byłoby dostać, lecz gdzie się stołować, do restauracji uczniom nie wolno uczęszczać itp. tłumaczenia. A na to mój ojciec: "Zmieni Pan Profesor swoje obecne locum, najmie odpowiednie mieszkanie, z tym by chłopiec miał swój pokój oddzielny, najmie pan dobrą kuchar-kę, wypadnie dokupić trochę mebli do pokoju chłopca oraz jadalnego, jak również garnków do kuchni. Wszystkie koszty przeprowadzki i kupna niezbędnych sprzętów zostaną przeze mnie pokryte. Obliczymy zaraz, co całkowite roczne utrzymanie dwóch osób może v? mieście kosztować i do tej sumy dodamy pewną kwotę tytułem opieki Pana Profesora nad chłopcem. Łączną kwotę będę Panu Profesorów wypłacać w terminach najdogodniejszych dla pana. Żona zaś moja na pewno Warn, panowie, będzie przesyłała sporo różnych wiejskich produktów. Niech się Profesor nie namyśla, a za wyratowanie mojego chłopca ze szpon babskich Bóg Pana wynagrodzi". Kochany ojczulek tak umiejętnie zażył i przemówił do Popowskiego, że ten po krótkim namyśle wyraził swoją zgodę. Stanęło więc na tym, że ja do końca roku szkolnego pozostanę u Kónigowej i że Popowski będzie już miał na terenie szkolnym opiekę i oko nade mną, a że od przyszłych wakacji już mieszkać będziemy razem. W ciągu lata będzie dość czasu na przeprowadzkę i urządzenie się w nowym mieszkaniu. O powyższym postanowieniu ojciec następnego dnia powiadomił panią Kónigową. Nie była jednak tym zaskoczona, widocznie przypuszczała, że tak się stać musi i że w tym celu przybył mój ojciec do Petersburga. Zgodziła mną się nadal opiekować przez kilka ostatnich miesięcy do zakończenia roku szkolnego. Natomiast Sonia była zrozpaczona i łzy z oczu spływały jej na policzki w czasie rozmowy matki z moim ojcem. Mnie też dławiło coś w gardle. Toteż gdy panie na chwilę wyszły do kuchni, by przygotować jakiś poczęstunek, zwróciłem się do ojca z prośbą, aby zaprosił Sonię do Dereszewicz w czasie wakacji letnich, motywując jej wyczerpanie i upadek sił przy uciążliwym, długotrwałym doglądaniu ojca w czasie jego ciężkiej choroby. Kochany ojczulek wyraził na to swoją zgodę i żegnając się z paniami zaprosił Sonię, by przyjechała na paromiesięczny wypoczynek do Dereszewicz. "Może zechce pani udzielać trochę lekcji niemieckiego moim wnuczkom" - dodał. Sonia była uradowana z tej propozycji i serdecznie mojemu ojcu dziękowała. Ze smutkiem żegnałem następnego dnia najdroższego ojca, dziękując mu za jego troskliwość i dobroć dla mnie, jak również za wysłuchanie mojej prośby w sprawie zaprosin Soni. Zaskoczony i zdumiony zostałem zachowaniem się Kónigowej po śmierci męża. Cicha, spokojna, zrównoważona, powiem nawet słodka i uprzejma. Przy likwidowaniu różnych osobistych sprzętów zmarłego hojną dłonią obdzielała różne bliższe i dalsze znajome osoby. Mnie osobiście ofiarowała, jako najcenniejszą pamiątki po mężu: jego biurko, przy którym długie lata pracował i przy kto- rym skonał, oraz jego złoty i bardzo piękny kieszonkowy zegarek. Wahałem się czas pewien z przyjęciem tych tak cennych darów, musiałem jednak ulec, wobec jej powiedzenia, że zmarły bardzo mnie lubił oraz że go rozczulała moja tak troskliwa przy nim opie-j^ w czasie jego choroby; że byłby niewątpliwie mocno niezadowolony, gdybym nie przyjął tych po nim pozostałych pamiątek. Ostatnie więc kilka miesięcy w domu żałoby zeszły mnie i Soni w wielkim spokoju. Ewenementem w życiu szkolnym była reforma wprowadzona przez ministra Dielanowa9, dotycząca szkół średnich zarówno klasycznych, jak i matematycznych. A mianowicie: całkowite zniesienie w powyższych szkołach wszystkich egzaminów przejściowych, z wyjątkiem egzaminów maturalnych i wprowadzenie wymienionej reformy w życie z dniem jej ogłoszenia, czyli od zaraz. Warunkiem przejścia z klasy do klasy były niezbędne dobre stopnie z głównych przedmiotów, to jest: rosyjskiego, łaciny, greckiego i matematyki. Przeciętny stopień roczny z pozostałych przedmiotów mógł być dostatecznym. Reforma powyższa stanowiła wielką ulgę dla biednych uczniaków, którzy nieraz, umiejąc doskonale dany przedmiot, na egzaminie z powodu tremy tracili głowę i przepadali z kretesem. Ze wszystkich zaś przedmiotów tak zwanych maturalnych ostateczne egzaminy były obowiązkowe. Stanowiło to dla mnie w obecnym roku wielka ulgę. Wypadało mi bowiem zdawać w roku bieżącym dwa egzaminy na maturę z łaciny i greckiego, o których wspominałem powyżej. Oba zdałem pomyślnie i promowany zostałem do klasy siódmej, mając nadzieję, że ze względu na wymienioną reformę przeskoczę do ósmej klasy bez zdawania egzaminów. Pożegnawsszy się z p. Kónigową i Sonią, podziękowawszy Pani za tak długą opiekę nade mną i uprosiwszy Sonię, by nie zwlekała z przyjazdem, odwiedziłem jeszcze przyszłego mojego opiekuna pana Popowskiego i z radością opuściłem Petersburg, ubolewając nad biednymi kolegami, którzy jeszcze przez miesiąc cały ślęczeć będą nad szeregiem egzaminów. 9 Iwan Dielanow (1818-1897), minister oświaty od 1882 r. uchodzi w literaturze za skrajnego reakcjonistę i przeciwnika wszelkich reform oświatowych. - A- Kieniewicz, Nad Prypecią 10 Rozstanie Jakże miły jest każden przyjazd do domu, tego tak drogiego gniazda ag rodzinnego. Jak cudnym jest ten nasz kraj poleski, a zwłaszcza na wiosnę. Od Łunińca pociąg toczy się po wysokim nasypie, z jednej i z drugiej strony toru przeważnie lasy liściaste. Co parę kilometrów przejeżdżamy przez większe lub mniejsze mosty przerzucone ponad rzekami i rzeczkami. Są to dopływy Prypeci, płynącej na wschód równolegle z torem kolejowym. Wody jej o tej porze wezbrały i rozlały się szeroko w obie strony rzecznego koryta, zalewając przyległe łąki i lasy na kilometrowe szerokości. Nacieszyć się nie mogę przepięknymi widokami. Napawam swój wzrok drzewami brzozy i olszyny pokrytymi świeżą, bujną, młodą, jasną zielenią, a u ich stóp w wodzie rosnącymi żółtymi kaczeńcami. Tak dawno o tak wczesnej wiośnie nie wracałem na wakacje do domu. Już minęliśmy stację Mikaszewicze, zbliżamy się do Zytkowicz, a potem zaraz już - ojcowizna. Wzrok mój zwraca się ku prawej stronie biegu pociągu. Przecież chcę dojrzeć, jak wyglądają Staruszki. Lokomotywa gwizdnęła, dojeżdżamy, tartak w ruchu, długi zwał dymu ściele się z wysokiego komina. Uwijają się robotnicy wesoło na placu, wjeżdżają do tartaku wagonetki z klocami, z drugiej zaś strony wyjeżdżają już z deskami. Układają je inni w sztabie1 na placu. Zaś przy samym torze do dwóch stojących platform ładują deski na wywóz. Wszysto już pozostało w tyle, jeszcze chwilę, gwizd, pociąg staje, dzwonek, Kopcewicze. Wysiadam. Przed gankiem stacyjnym znany powozik najtyczanka2, czwórka koni: gniade dyszlowe, swe w lejcach. Na koźle gruby, brodaty Amelian. Bardzo serdecznie się witamy, znamy się przecie tak dawno. Jakże często w latach ubiegłych w stajni czyściłem konie lub wygrzebywałem nawóz z przeoryn, Amelian zaś siedząc na ganeczku stajennym z lulką w ustach mną dyrygował i strofował, o ile czynność moja nie uzyskiwała dostatecznej jego aprobaty. Siadłem zaraz na koźle obok Ameliana, wziąłem do rąk lejce, poczciwe koniska ruszyły szparko, zdawało mi się nawet, że mnie poznały. Dziwnie łagodnymi spoglądały na mnie oczami. A cóż Amelian? Oczywiście gadał bez przerwy i plotkował swoim zwyczajem. Już wjeżdżamy do alei wysokich topoli. Z dala widać już studnię i bramę wjazdową, a jeszcze dalej zza gęstych starych drzew wyglądają białe okrągłe słupy ukochanego domu rodzicielskiego. Koniska wiedząc, że jest to już 1 Sztabie - spiętrzenie desek zapewniające im przepływ powietrza. 2 Najtyczanka - "bryczka z tyłu nieco podwyższona, z wasągiem wyplatanym' z pokryciem lub bez niego, z koziołkiem i fartuchami" {Słownik Kar łowicza, 1904). 99 12. Dziunia Potworowska, później Łopacińska. Portret pędzla L. Janowskiego. koniec ich pracy dzisiejszej, a być może nerwowo odczuwając pragnienie moje znalezienia się już w ramionach moich najdroższych - coraz to zwiększają tempo swojego kłusa i jak wryte stają przed gankiem. Zeskakuję z kozła i ze łzami w oczach, a radością w sercu padam w ramiona rodziców, sióstr, dziewczynek. Poza tym czule jestem witany przez cały personel domowy. Doczekałem się w niedługim czasie przyjazdu Ruciów z Woli-cy. Lela jak zwykle wesoła, śmiejąca się do łez, pełna projektów, a więc nie traci czasu. Dziewczynki dorastają. Nie wiadomo po jakiemu chodzą, bez żadnej gracji i "przymilenia". Bezwzględnie natychmiast muszą brać lekcje tańców. Dawno już o tym pomyślała. Została już przez nią zamówiona nauczycielka tańców pani Lesie- wiczowa, znana wołyńska mistrzyni, która przybędzie do Deresze-natychmiast po otrzymaniu wzywającej depeszy. Trzeba więc natychmiast pisać do Rudakowa, by Stasiowie Wańkowiczowie przysłali swoich dwóch chłopców, Stasia i Henia, przezwanych w Dereszewiczach Bobasami, jako partnerów do naszych dziewczynek. Po dziesięciu już dniach odbywały się przez cały miesiąc lekcje wszelakich tańców w niebieskim salonie. Pani Lesiewiczowa z wielką umiejętnością musztrowała dwie nasze młodociane pary, 100 ucząc je nie tylko tanecznych kroków i skomplikowanych figur solo oraz każąc przybierać różne pełne gracji pozy. Na Wołyniu była ona otoczona uznaniem, że wykształciła tam zastęp świetnych tancerek, między innymi Lelę i Sofinetę jej siostrę. Lubiła bardzo alkohol, pod sekretem sprowadzała sobie z miasteczka wódkę i nieraz niewytrzeźwiona już na ranne śniadanie schodziła wymalowana i upudrowana, za nią biegł faworyt mały piesek. Bobasy pozostawały pod opieką nauczyciela pana Cielewicza, który parę godzin dziennie udzielał chłopcom lekcji, przygotowując ich do egzaminów szkolnych. Poza tym swoimi uczniami zajmował się od niechcenia, całą zaś uwagę skierował w stronę Fraulein Luise, opiekunki Dziuni, i zabiegał o podbicie jej bardzo przystępnego serca. Dziewczynki poza lekcjami świetnie się bawiły z Bobasami. Będąc znacznie od nich starszy, nie interesowałem się tą dzieciarnią, wiem, że świetnie się ze sobą bawili w przeróżne nader pomysłowe gry, poza tym całkiem już prawie na serio Staś zaręczył się z Dziunią. Henio oświadczył się Janiusi, która go po dłuższym namyśle przyjęła. W międzyczasie zjechała kochana ciocia Kamilka Mi-kulska na doroczne letnie wakacje. Uszczęśliwiona była z odbywających się lekcji tanecznych i przyglądała się im codziennie. Zachwycając się zwłaszcza gracją Dziunieczki. Lela zwykle do lekcji przygrywała na fortepianie. Ciocia Kamilka przyjeżdżała na wakacje z Karlsbadu, gdzie odbywała coroczną kurację leczniczą. Zatrzymywała się przedtem zwykle w Warszawie na tydzień dla zaangażowania na okres wakacyjny w Dereszewiczach panny służącej. Miała nadzwyczajny talent wynalezienia za każdym razem bardzo młodej i wyjątkowo przystojnej istoty. Przypominam sobie jedną czarnooką Kazię, którą lubiłem, więc spacerowaliśmy po parku i przesiadywaliśmy na ławeczkach. Ciocia zatrzymywała się w Warszawie w Hotelu Briihlowskim3, w którym na jej przybycie oczekiwał już list od mamy mojej. Koperta poza tym zawierała blankiet telegraficzny z wypełnioną po rosyjsku treścią o dniu przybycia do Dereszewicz. In blanco pozostawiono miejsce dla wstawienia dnia przybycia. Na oddzielnym arkuszu wypisane były nazwy wszystkich dni w tygodniu. Pomimo to przypominam sobie odbiór telegramu, w którym zamiast słowa: "czet-wiorg", ku wielkiej radości młodzieży figurowało słowo: "czet- 3 Hotel Briihlowski, dziś nieistniejący, mieścił się przy ul. Kotzebuego (dzis Fredry), na wprost Ogrodu Saskiego. wiartok". Ciocia w ogóle była wrogo usposobiona do wszystkiego, Co było rosyjskie: "cette langue barbare" [Ten barbarzyński ję-zyk - franc.] - lubiła powtarzać. Wspomniałem, że ciocia Kamilka przyjeżdżała do nas po kuracji w Karlsbadzie4. Wymagało to przez pewien czas zachowywać mała dietę, zwłaszcza niespożywanie surowizn. Przyjeżdżała do Deresze-wicz najczęściej w sezonie wielkiej obfitości różnorodnych gatun- j Q j ków truskawek, które stanowiły ulubiony jej owoc. Często więc mój ojciec przy rannym śniadaniu, gdy na stole stało parę półmisków z przepięknymi jagodami, zwracał się do cioci z zapytaniem: ,moja Kamileczko, może już dzisiaj pozwolisz sobie zjeść chociaż parę truskawek, wybiorę Tobie". "Nie, nie Giroli, pas encore, peut-etre demain" - [Jeszcze nie, może jutro - franc. ] Takie zapytanie i takaż odpowiedź powtarzały się co ranek przez szereg dni. Truskawki już znikły ze stołu, ukazały się porzeczki, agrest, maliny. "Mój -drogi Giroli, może wybierzesz dzisiaj kilka ładnych dla mnie truskawek" - zwraca się do ojca. "Ależ droga Kamileczko, już od tygodnia nie ma wcale truskawek, sezon ich już minął". Przypominam sobie co roku powtarzającą się tę sama konwersację. Ciocia Kamilka mieszkała zawsze w tym samym pokoju na parterze od dziedzińca. Przezwany został na stałe pokojem cioci Ka-milki, lub też pani Mikulskiej. Obok w małym pokoiku za przepierzeniem mieszkała jej panna służąca, którą za każdym razem inną przywoziła ze sobą z Warszawy. Ciocia lubiła bardzo stroje i zawsze była ładnie i gustownie ubrana. Przyjeżdżała z dużym bagażem: parę większych kufrów, poza tym kilka walizek, pudełek do kapeluszy i innych drobniejszych pakuneczków. Do rannego śniadania przychodziła w batystowym szlafroczku, których na zmianę posiadała kilka, przystrojone były we fiołkowe lub też innego koloru wstążki. Puszyste jej grzywki bywały przy gościach zwłaszcza bardzo okazałe. Była szczupła, małego wzrostu, z każdym rokiem się więcej garbiła i głowę zsuwała na piersi. Spod koronkowych rękawów wychodziły jej długie, cienkie, śliczne białe ręce. Gdy się nieraz serdecznie śmiała, przykładała prawą rączkę do czoła, i cała ze śmiechu się trzęsła. Przed obiadem zawsze się przebierała i dbała bardzo, by dzień po dniu nie włożyć tej samej sukni. Za każdym przyjazdem przywoziła ze sobą moc przeróżnych prezencików, nie tylko dla młodzieży, lecz również dla osób starszych i służby. Graciki te nie były cenne, ani też nie miały artystycznej wartości. Rozdawała je nie od razu, lecz po jednym co pewien czas. Zwykle po obiedzie wołała daną osobę: "Chodź do mojego pokoju", i tam wręczała odpowiedni upominek. Młodzież wyczekiwała zwykle z biciem serca tej chwili. Pewnego razu spotkała biedną ciocię wielka przykrość na komorze celnej. Miała ze sobą 4 Dziś Karloyy Vary. zegar-budzik. Chcąc uniknąć dość wysokiego oclenia umieściła budzik w turniurze5. Widocznie jednak zapomniała, że budzik był nakręcony. W czasie rewizji bagaży zegar zaczyna głośno terkotać. W wyniku bardzo szczegółowa rewizja licznych kufrów większych i mniejszych oraz znaczna opłata karna. Wieczorem po kolacji i odmówieniu swoich modlitw zwijała 102 papiloty, tak że miała zawsze włosy bardzo ładnie i gustownie ułożone. Lubiła też układać szarady o różnych osobach lub też okolicznościowe, i to najczęściej w języku francuskim. Przytoczę tu jedną szaradę, która mnie się utrwaliła w pamięci. Mon premier est une lettre alphabćtiąue [Pierwsze - litera alfabetu] Mon second est une ville antiąue [Drugie - miasto starożytne] Et mon tout est un homme tres sympatiąue. [Wszystko - bardzo sympatyczny człowiek] Pierwsze - Je Drugie - Rome Razem - Jerome [Hieronim] Szarada ta była skierowana do mojego ojca. Byłem z całej rodziny największym faworytem cioci oraz chrześniakiem, poza tym ciocia przygotowywała mnie do pierwszej komunii świętej. Bardzo lubiła, gdy przychodziłem do niej na po-gwarkę, która za każdym razem powinna była zakończyć się deklamowaniem cioci jakiegoś wiersza. Ulubionymi wierszami jej były: Reduta Ordona, Szło dwóch w nocy6, lub też różne wiersze Tet-majera i Asnyka. W zależności od mojej intonacji zanosiła się bądź cichym śmiechem, lub też z oczu łzy kapały. Była bardzo pobożna i świątobliwa. W niedziele i święta o godzinie dwunastej szliśmy wszyscy do kaplicy, gdzie ciocia klęcząc przy ołtarzu odmawiała głośno szereg modlitw i litanii. Ciocia też była bardzo muzykalna, codziennie po południu grywała co najmniej godzinę na fortepianie, przeważnie utwory Chopina. Po czym przed domem od strony rzeki chodząc w jedną stronę i z powrotem odmawiała różaniec. Wracała potem do domu, nakładała kapelusz, mantylkę, rękawiczki i z parasolką w ręku wychodziła na ganek od rzeki, siadała na fotelu i oczekiwała na przyjście mamy, a czasem ojca. Spacery z mamą odbywały się wolnym krokiem, przystawano co chwila i rozmawiając bardzo żywo udawały się obie panie do ogrodu owocowego, do którego prowadziła aleja kwiatowa. Tafli w końcu sadu nad wysokim brzegiem Prypeci był niewielki półokrągły plac, osadzony kulistymi akacjami. Na placyku kilka wy-godnych ławek. Plac ten przez mamę został nazwany Jasnym Brze- 5 Tiurniura - modny w latach 1870-1890 podkład pod suknię damską ze sztywnych falban lub sprężyn, podtrzymujący draperię lub tren. 6 "Szło dwóch w nocy" - incipit wierszowanego żartu kompozycji A. E. Ody" ca i J. Słowackiego, ze znanym refrenem: "czy to pies, czy to bies?" giern. Tam rozmawiano, plotkowano, cieszono się i radowano lub inartwiono się i smucono. Często ojczulek wracając z pola zachodził na Jasny Brzeg wiedząc, że zastanie tam Panie. O ile byli goście, zawsze ich prowadzono na Jasny Brzeg, roztaczał się bowiem stamtąd prześliczny i rozległy widok na bardzo kręte koryto Prypeci oraz na horyzoncie widziany był dwór Pauli-nowa, na -wzgórzu porosłym wysokimi piramidalnymi topolami. 103 Gdy spostrzegano z daleka idący statek, zdawało się, że za chwilę wyłoni się z jakiegoś zakrętu, ale gdzie tam, zawrócił się, zniknął z oczu i znowu się w innym całkiem miejscu pokazał aż do czasu, gdy wypłynął na prostą już ku nam drogę. Gdy któregoś dnia ciocia siedziała na ganku w oczekiwaniu na mamę, by pójść na spacer, zajechały bryczką dwie panie Rosjanki, które objeżdżały cały powiat z kwesta na jakiś cel dobroczynny. Przybyłe nie mówiły dobrze po polsku, ciocia otrząsała się przy dźwiękach "de cette langue barbare". Wynikały więc dziwaczne nieporozumienia: kanapa - diwan, dywan - kowier (kawior), krawat - krowat [krowat' - łóżko (roś.)] itd. Pewnego dnia otrzymaliśmy telegram od Soni. Oznajmiała o swoim przyjeździe. Wyjechałem do Kopcewicz na jej spotkanie, sam bez furmana koczykiem zaprzężonym w czwórkę w poręcz dobrych koników oddanych mi przez ojca do mojej wyłącznie dyspozycji na okres wakacyjny. Konie te były używane na wszelkie wyjazdy myśliwskie. Powitanie nasze na dworcu było bardzo czułe i serdeczne. Mało jednak w drodze mogliśmy rozmawiać. Sonia siedziała w głębi powozu, ja zaś na koźle uważać musiałem na konie i drogę. Nie wiem, jakie jej było pierwsze wrażenie z przyjazdu do dużego wiejskiego, zasobnego i zamożnego dworu, w którym zetknąć się musiała z wielką ilością całkiem jej obcych osób, rozmawiających między sobą po polsku, niezrozumiałym dla niej językiem. Sonia władała biegle językiem rosyjskim i niemieckim, czyli językami absolutnie nie używanymi w naszym środowisku, jako wrogich nam narodów. Natomiast chętnie używano języka francuskiego, którym Sonia na szczęście władała, jakkolwiek dosyć słabo. Pierwszych kilka dni byłem zajęty wyłącznie Sonia. Oprowadzałem ją po ogrodzie i parku, pokazywałem jej budynki ogrodowe i gospodarcze, obory 1 stajnie, bydło, trzodę i konie, zwiedzaliśmy kurniki i chlewy. Żadnego pod tym względem z jej strony zainteresowania. Woziłem H łódką na odnogi zarzeczne pokryte przepięknym kwieciem, w oczach i twarzy kompletna obojętność. Jestem speszony i ziry-owany. Przy obiedzie ojciec ją zapytuje, czy jej się podoba nasz aJ- "Kakaja użasnaja tiszina" (co za straszna cisza). Na propozycję, y się zajęła odrobinę dziewczynkami i ćwiczyła je w języku nie-za'e m,' odpowiedziała, że nigdy lekcji nie dawała, więc nie warto n:?c- Gdy sam wyjeżdżałem bądź do Bryniewa, by Ruciów od-zić, bądź do lasu na polowanie, zapłakiwała się, a gdy dłużej z kimś wesoło gwarzyłem lub z dziewczynkami się zabawiałem, robiła mi gwałtowne sceny zazdrości. Gdy zaś pewnego dnia zaszedłem do jej pokoju, padła na kolana przede mną, że mnie miłuje że jedynym jej pragnieniem jest zostać moja żona, że żyć beze mnie nie będzie mogła. Wymaga przy tym, bym jej w tej chwili odpowiedział, czy i kiedy się pobierzemy. Z największą trudnością 104 zdołałem ją uspokoić, co zaś do żeniaczki, to o tym mowy być nie może, "przecież nie jestem pełnoletnim, zresztą pani jest o wiele starsza ode mnie, poza tym innego niż ja wyznania, i że na pewno znajdzie jeszcze sobie męża z bardziej odpowiedniego dla siebie środowiska niż moja rodzina". To powiedzenie doprowadziło ją do szału i spazmów, uspokoiła się jednak wkrótce i oświadczyła, że nie ma zamiaru nadal w takim domu (powiedziane z naciskiem) przebywać i pierwszym pociągiem wyjechać do Petersburga zamierza. Nazajutrz po bardzo oziębłym z rodzicami i ze mną pożegnaniu odjechała na stację. Nie życzyła sobie, bym ją odprowadzał na kolej; właściwie rad byłem z tego. Takie było nasze rozstanie po pięciu latach przeżytych pod tym samym dachem! 11 Opiekun - przyjaciel jestem znowu w Petersburgu jako siedmioklasista i mieszkam przy ulicy Krasnyj Piereułok, drugi dom od rogu Fontanki, bardzo blisko 105 domu, gdzie parę lat ostatnich mieszkałem u Kónigów. W parę dni po przyjeździe odwiedziłem Sonię i jej matkę, lecz zostałem przyjęty przez nie nader ozięble, przy czym dano mi wyraźnie do zrozumienia, że nie życzą sobie nadal mnie widywać. Przedstawcie sobie mężczyznę wzrostu nieco wyżej średniego, z duża, raczej rzadko owłosiona głową, twarzą mocno ospowatą, koloru lekko ceglastego, z ruda kwadratowo strzyżoną brodą, długości w przybliżeniu dwóch dłoni, o tęgim tułowiu z dość wypiętym brzuszkiem, spod którego wyłaniały się duże, raczej cienkie nogi. Oczy wyraziste, duże, promieniejące dobrocią i zawsze miły łagodny uśmiech na ustach. Ręce białe, wypielęgnowane, raczej kobiece. Krok szybki, a gdy ubrany w mundur profesorski przechodził przez sale szkolne, tak zawsze przebierał szybko cienkimi nóżkami, że z tyłu poły granatowego fraka to w jedną, to w drugą stronę fruwały. Taki był wygląd zewnętrzny Mateusza Sieńko-Popow-skiego, mojego opiekuna w szkole, a bardzo wielkiego i drogiego przyjaciela w życiu. Pochodził on z zamożnej szlacheckiej i ziemiańskiej rodziny, posiadającej dobra ziemskie na Podolu w powiecie winnickim. Miał czterech braci, sam zaś był piątym, najmłodszym z rodziny. Ojciec jego umarł za młodu. Najstarszy z braci1, jak się to mówi, przegospodarował majątek, który przeszedł w inne ręce, sam zaś się zajął polityką, przebywał w Wiedniu i posłował. Dwóch braci zmarło w wieku dziecinnym. Pozostała matka w podeszłym już wieku, wielkiej zacności i świątobliwości niewiasta, i dwóch synów Władysław i Mateusz, oprócz wymienionego powyżej - posła do izb ustawodawczych w Wiedniu. Zawdzięczając swojej matce, Mateusz otrzymał gruntowne wykształcenie, był bardzo zdolny, skończył parę fakultetów. Władał świetnie kilku językami i jak rodowity Francuz znał język francuski. Obrał sobie karierę nauczycielską ze specjalnością języka francuskiego. Osiadł w Petersburgu i za moich czasów wykładał w trzech szkołach żeńskich i w moim gimnazjum. Poza tym był lektorem Języka francuskiego w Rzymsko-Katolickiej Akademii Duchownej. Jego brata Władysława znałem, gdyż co roku przyjeżdżał na mie- Józef Popowski (1841-1910) utracił majątek za udział w powstaniu stycz- owym, odbył kilkuletnią katorgę, po czym osiadł -w Galicji, posłował jako konser- atysta do sejmu lwowskiego i Rady Państwa w Wiedniu, ogłaszał liczne broszury "nat polityki międzynarodowej, opowiadając się po stronie Austrii w przewidy- Wanyra konflikcie jej z Rosją. siać lub więcej w odwiedziny do brata. Miał obie nogi w kilku miejscach połamane, a to wskutek dziwnego wypadku na polowaniu. Wystrzelił podobno do pędzącego w susach na sztych byka jelenia, który raniony śmiertelnie w pędzie rulował, lecz tak dla myśliwego nieszczęśliwie, iż swym ciężarem zdruzgotał mu nogi. Toteż z wielką trudnością, i to bardzo kulejąc, o dwóch laskach ledwie się ruszał. Poza tym miał wadę bardzo niewyraźnej wymowy nosowej i nieraz trudno go było zrozumieć. Cały dzień siedział w domu, czytał moc gazet, nie wypuszczając z ust papierosa, wieczorem zaś jechał do klubu na partię wista, skąd powracał nad ranem. Grał podobno dobrze i szczęśliwie. Bracia się bardzo kochali. Mateusz finansowo wspierał zarówno brata, jak i matkę staruszkę. Oboje stale mieszkali w Krakowie. Nasze mieszkanie było bardzo miłe. Składało się ono z przedpokoju, czterech pokoi, długiego korytarza, prowadzącego do kuchni, pokoiku służbowego oraz łazienki. Z korytarza były wejścia do każdego pokoju oraz do kuchni i ubikacji. Wszystkie pokoje stanowiły amfiladę z oknami od strony południowej, dającej na ulicę. Pierwszy pokój nieduży o jednym oknie był to gabinet Popowskiego. Duże biurko pośrodku, wygodny fotel. Wszystkie ściany zastawione półkami z wielką ilością książek. Obok jadalny o dwóch oknach. Stół pośrodku, wokoło krzesła. Duży bufet pakowny, w dolnej kondygnacji szuflady z przegrodami przeznaczonymi specjalnie na butelki. Otomana i parę wygodnych foteli. Następnie mój pokój, tej samej co jadalny wielkości. Pomiędzy oknami komoda na moją garderobę. Przy bocznej ścianie biurko Kóniga, fotel, parę krzeseł i w rogu pokoju niewielkie łóżko żelazne, bardzo twarde, z cienkim materacem na deskach. Za moim mały sypialny pokoik Popowskiego. Przy kuchni mały służbowy i wyjście na schody kuchenne. Popowski przez swoich znajomych zdobył bardzo dobrą kucharkę, nader poczciwą niewiastę. Mnie zaś polecił z nią wieczorami obmyślać dania na dzień następny oraz robić rachunki z wydatków na kuchnię. W środy mieliśmy zawsze na obiedzie gości-duchownych, a mianowicie księży profesorów R.K. Akademii Duchownej: Ga-wrońskiego, Drzewieckiego i Cieplaka2. W dnie te obiady były zawsze wykwintniejsze. O księdzu Gawrońskim wspominałem w poprzednich rozdziałach, że był w moim gimnazjum katechetą i przez wszystkich uczni bardzo kochanym. Ksiądz Drzewiecki uchodził n bardzo uczonego i znany był w kolonii polskiej ze swych pięknych nauk i kazań. Zaś ksiądz Cieplak był pierwotnie wykładowcą, następnie został rektorem Akademii, i wreszcie arcybiskupem diecezji 2 Ksiądz Jan Cieplak (1857-1926) pełnił dwukrotnie funkcję administratora archidiecezji mohylowskiej, w latach 1914-1917 oraz 1919-1920. W końcu 1925 r. został powołany na arcybiskupa wileńskiego, ale zmarł przed swoiffl " gresem. mohylowskiej. Po obiedzie opuszczałem jadalnię pozostawiając gospodarza z gośćmi na miłej, ożywionej pogawędce przy czarnej kawie, koniaku i likierach. Po pewnym czasie ks. Gawroński przychodził do mojego pokoju i z nim odbywałem godzinną lekcję literatury polskiej z czytaniem różnych dzieł. Bardzo lubiłem te lekcje, zazwyczaj przeciągały się one znacznie poza określony czas. Stałym bywalcem domu był kolega Popowskiego ze szkół żeńskich Nie-mieć i wykładowca tegoż języka. Nie przypominam sobie jego nazwiska. Przychodził co najmniej raz na tydzień na obiad, poza tym często bez zawiadomienia wpadał wieczorem i wówczas po kolacji konwersacje w języku niemieckim przy butelkach z winem, a gdy wina zabrakło, z piwem, nieraz nawet z cidrem3 przeciągały się do późne} pory nocnej. Oczywiście w tych nocnych libacjach nie brałem udziału, wcześnie bowiem udawałem się na wypoczynek. Jedyną słabością kochanego Popowskiego był brak siły woli. W towarzystwie przyjaciół nie mógł się powstrzymać od użycia większej ilości alkoholu. Stałym bywalcem naszego domu był pan Kownacki, Polak, kawaler, ziemianin z Witebszczyzny. Mieszkał z matką, bardzo miłą staruszką, która nas kilka razy do roku w dnie świąteczne zapraszała na obiady nazywane przez nią "narodowe". A więc równie świetnych kołdunów jak u pani Kownackiej nigdy w życiu nie jadałem. Do jadalni wjeżdżała taca, a na niej po dziesięć kołdunów na mocno nagrzanych talerzach. Gdy talerze się opróżniły, wjeżdżała z kuchni powtórna takaż sama porcja i z tą samą ilością sztuk na talerzu itd. to trwało ad infinitum [do nieskończoności - łac.], gdy ten lub ów biesiadnik rezygnował z dalszych już porcji. Były wypadki spożywania przez gości powyżej pięćdziesięciu kołdunów, i to rozmiarami dość dużych. Do picia specjalny był trunek, przyrządzany przez panią domu - mieszanina różnych likierów na mocnej wódce. Trunek ten rzekomo zaostrzał apetyt. Innym razem częstowano nas wybornymi flakami, lub też rosyjskimi blinami z ziarnistym kawiorem; bywał też pieróg z rybą lub wiazigą. W domu miewaliśmy kuchnię bardzo smaczną i zdrową. Śniadanie spożywałem zwykle sani: herbatę z sutymi przyległościami, bułki i kołacze z masłem; ze sobą do szkoły parę przekładańców. W obiedzie trzy sute potrawy i kawa mocna, którą Popowski łykał bez przerwy szklankami. Kolację sporządzaliśmy sobie sami na maszynce spirytusowej w jadalnym pokoju. Ulubioną naszą potrawą było po pięć jaj na każdego, sadzonych na occie, z dodaniem oczywiście sporej ilości bułek, masła i sera itd. Jednym słowem dobrze S1? jadło. Pewnego dnia wkrótce po moim przyjeździe w czasie obiadu Popowski zwraca się do mnie: "Tonio, dziecko moje - fwykł tak do mnie przemawiać - Wiesz co, pragnąłbym gorąco, być nie tylko twoim opiekunem, lecz twoim wielkim starszym Przyjacielem. Nie powinno być między nami żadnych sekretów, 3 Cydr -jabłecznik. , wzajemnie mówić sobie prawdę w oczy. Będę tobie bardzo wdzięczny, jeśli ty młodszy, zrobisz mnie starszemu słuszną uwagę, co do mojego postępowania. Otóż dzisiaj poczułem w ubikacji zapach dymu od papierosa. Dlaczego się skrywasz przede mną, nie ma przecież w tym nic złego. Przyniosłem tobie paczkę dobrych papierosów, a na pamiątkę ode mnie przyjmij tę papierośnicę. Musisz 108 jednak mnie solennie obiecać, że nie zapalisz nigdy papierosa w szkole i na ulicy, dopóki nosić będziesz mundur gimnazjalisty". Ucałowawszy mojego opiekuna serdecznie mu podziękowałem za jego słowa i danej obietnicy dotrzymałem. Wymieniona papierośnica była z czarnego hebanowego drzewa z moim srebrnym dużym monogramem na wierzchu. Cóż to za idealne i rozkoszne rozpoczęło się dla mnie życie po tych pięciu latach przebytych na stancji u Kónigów. Przede wszystkim swoboda i świadomość odpowiedzialności za swoje czyny. Pracy miałem bardzo dużo, pomimo że siódma klasa uchodziła za jedną z łatwiejszych. Chodziło mnie jednak przede wszystkim o otrzymanie na roczną cenzurę wystarczających stopni, by móc przejść bez egzaminów do klasy ostatniej. Toteż tryb życia mojego był następujący: Po powrocie ze szkoły, spożyciu obiadu i półgodzinnym odpoczynku zabierałem się do przygotowania lekcji na dzień następny. Ponieważ obawiałem się zabrnięcia z matematyki, po porozumieniu się z p. Mateuszem wziąłem kilkanaście lekcji prywatnych z jego kolegą profesorem gimnazjum żeńskiego, to ogromnie wzmocniło moją wiedzę danego przedmiotu. Udawałem się na spoczynek wcześnie i zasypiałem z nastawionym budzikiem wetkniętym pod poduszkę. Chodziło mnie, by nie budzić z rana mojego sąsiada z przyległego pokoju. Wstawałem około piątej, odrabiałem przeważnie rzeczy pamięciowe. Nigdy się nie uczyłem w soboty po południu. Był to mój wypoczynek po tygodniowej pracy. Najchętniej i może nawet najczęściej spędzałem sobotni wieczór w teatrze. Uczniowie mieli prawo uczęszczać tylko do teatrów państwowych. Toteż przeważnie bywałem w Teatrze Mi-chajłowskim, "theatre Michel", w którym występowały najwybitniejsze siły paryskie. Poza tym lubiłem uczęszczać na komedię rosyjską w teatrze Aleksandrowskim. Rzadziej bywałem w Operze rosyjskiej oraz włoskiej, do których bardzo trudno było się dostać i do których bilety wejściowe byty bardzo drogie. Właściwie teatr był jedyną rnoją rozrywką, na którą łożyłem większą część mojej osobistej gotówki otrzymywanej od rodziców na moje potrzeby i przyjemności. Wielkim ewenementem, który wstrząsnął całe cesarstwo rosyjskie był zgon w Liwadii na Krymie cesarza Aleksandra III i wstąpienie na tron Mikołaja II. Popowski przez swoje znajomości i stosunki profesorskie uzyskał dla nas obojga wstęp do Uniwersytetu położonego na przeciwległym brzegu Newy, skąd z okien można był° przyjrzeć się konduktowi żałobnemu, posuwającemu się z dworca kolejowego poprzez most Mikołaj owski4 i dalej wzdłuż Newy do pietropawłowskoj Kreposti, gdzie znajdowały się groby wszystkich satrapów z rodzinami, począwszy od Piotra Wielkiego. Za trumną szedł samotnie cesarz Mikołaj i dopiero w pewnym oddaleniu za nim wszyscy książęta krwi, następnie powozy dwóch cesarzowych, księżniczek i dam dworu. W końcu generalicja, ministrowie itp. Karawan był zaprzężony w osiem koni, z obu stron karawanu ho- 109 norową straż sprawowali abiturienci Korpusu Paziów w galowych strojach, białych ze złotymi galonami mundurach i pióropuszach na głowie. Pomimo żałoby, która objęła Cesarstwo, wyczuwać można było radość ze zgonu nielubianegó despoty, cieszono się zaś z nowego młodego cesarza, uchodzącego za człowieka liberalnego. I rzeczywiście, rządy w pierwszych latach panowania Mikołaja znacznie złagodniały nie tylko dla ludności w rdzennej Rosji, lecz nawet dla nas Polaków, zamieszkałych na Litwie, Białej Rusi i Kijowszczyźnie. Z poprzednich rozdziałów wiedzieliście, jak bardzo była przez rządy carskie prześladowana polskość i katolicyzm. Dążeniem rządu było wykorzenienie polskości, a tym samym zrusyflkowanie kraju. Przez zamykanie kościołów i wysiedlanie księży zmuszano ludność katolicka do przechodzenia na prawosławie. W dwóch naszych ogromnych powiatach mozyrskim i rzeczyckim jeszcze tolerowano i pozostawiono jednego tylko księdza katolickiego, dziekana Isajewicza. Mógł on najwyżej dwa lub trzy razy w ciągu roku dojechać na kilka dni do naszego parafialnego kościoła w Petryko-wie, skąd zwykle na jeden dzień wpadał do Dereszewicz dla odprawienia mszy świętej w naszej kaplicy. Toteż zezwolenie dane uprzednio przez gubernatora Trubeckiego na ośmiokrotne odprawienie mszy św. w kaplicy Dereszewickiej w praktyce nie dało się uskuteczniać. Co zaś do osoby samego księdza dziekana, to żeby się utrzymać na stanowisku i nie być wywiezionym w głąb Rosji, był w dobrych stosunkach z miejscowymi władzami i siedział, jak się to mówi, na dwóch stołkach. Miano mu to za złe. Twierdzono, że jest prorządowy. Czy takim był w rzeczywistości, wydaje się wątpliwym. Był nad wyraz nudny w obcowaniu. Gdy rozpoczynał jakieś opowiadanie, trwało ono bez końca, nikt go nie był w stanie wysłuchać, nikt nigdy nie zrozumiał, do czego zmierzało jego opowiadanie, jak również do kogo przemawia. Przypominam sobie, jak pewnego razu po wstaniu od obiadu towarzystwo zasiadło w salonie. Dziekan rozpoczął jakieś opowiadanie, trwa ono nieskończenie długo jak zwykle, powoli jedni za drugimi się wycofują, pozostaje na pastwę księdza w pokoju Klosia. Długie kwadranse mijają, ksiądz Sl? przechadza po pokoju i dalej snuje swoje opowiadanie. W pewnej chwili ogląda się i spostrzega, że sam do siebie przemawiał. Pierwszy most stalowy na Newie, dzieło polskiego inż. Stanisława Kierbedzia 2 to 1842-1850. Dzisiaj most Lejtnanta Szmidta. v,,, ,, ,;ł Powracając do trybu mojego życia u Popowskiego, muszę powiedzieć, że rok ten szkolny minął nad wyraz szybko, miło i przyjemnie. Anim-em się obejrzał, jak otrzymałem świetną cenzurę ze wszystkich przedmiotów i zostałem promowany bez egzaminów do ostatniej ósmej klasy. Nie zwlekając, wyjechałem do kochanego domu, otrzymawszy obietnicę p. Mateusza, że w ciągu wakacji od-110 wiedzi Dereszewicze. Po drodze wstąpiłem jednak na tydzień do Bolcienik. Budowa tak zwanego szlosu5 w pełni. Wawrzyniec osobiście dozoruje robót i dumny jest z solidnej i fundamentalnej budowy. Cały gmach z czerwonej cegły. Styl staroniemiecki. Dach łamany. Zosia cały dzień spędza w przyszłym rzekłbym parku. Ze sztabem chłopaków i dziewcząt wymierza, wytyka, przekopuje i sadzi przeróżne drzewa i krzewy. Janiusia ze swoją boną w pobliżu przygląda się sadzeniu, chwilami sama próbuje wetknąć drzewko do ziemi. Wawrzyńcowie na razie mieszkają w oficynie, gdzie zajmują trzy pokoje i kuchnię, w pozostałej części domu mieszka rządca, gospodyni i służba. Majątek Bolcieniki od dawna był w dzierżawie i dopiero od paru lat Wawrzyniec go objął i zaczął prowadzić gospodarstwo we własnym zakresie. Równocześnie z budową szlosu rozpoczął montowanie gorzelni na brzegu małej, bystro płynącej rzeczułki. Zosia ogromnie się cieszy. Od dzieciństwa lubiła wszystkie zajęcia mające styczność z ziemią i gospodarstwem rolnym. Marzy już o sadzeniu przeróżnych gatunków kartofli z wysokim procentem krochmalu. Niedaleko domu na pagórku rośnie przepiękny gaj wyniosłych starych sosen. Jest to pamiątkowy gaj Maryli, babki Wawrzyńca. W nim znajduje się duży kamień z odpowiednim na nim napisem wyrytym przez Marylę6. Bardzo lubiła na nim przesiadywać. W gaju tym spotykała się nieraz z Mickiewiczem. Niedaleko gaju przechodzi szeroka droga przez piękne wyniosłe drzewostany sosnowe i świerkowe w stronę stacji kolejowej Bieniakonie, odległej od dworu o trzy kilometry. Nie dojeżdżając do dworca kolejowego, przy drodze stoją budynki stacji doświadczalnej gospodarstwa rolnego. Wybudowane zostały na udzielonym bezpłatnie przez Puttkamerów na ten cel gruncie o powierzchni kilkunastu hektarów. Długoletnim kierownikiem tej stacji był pan Łastowski7. To- 5 "Szlosem" nazwany został żartobliwie pałac w Bolcienikach, wystawiony z czerwonej cegły w latach 1895-1896, według projektu Tadeusza Rostworow- : skiego, na miejsce skromniejszego dworku, w którym ongi rezydowała Maryla. 6 Na wspomnianym kamieniu nie było żadnego napisu, a tylko krzyż dość nieporadnie wyryty, jak powszechnie twierdzono, przez Marylę. 7 Wacław Łastowski (1880-1954), absolwent Instytutu Puławskiego, obj?1 w latach międzywojennych katedrę uprawy roślin na wydziale agronomii w Wiln'6- Przezwisko: "przodujący inteligent", nadane mu przez J. Żółtowską, miało odcie" ironiczny. ••; -• i przyjazne stosunki łączyły Bolcieniki z panem Łastow-skim, który został w późniejszych już latach przezwany przez Ja-niusię - "inteligent". Za torem przy stacji było miasteczko Bienia-konie, z kościołem parafialnym, do którego okoliczne dwory zjeżdżały na nabożeństwa w dnie świąteczne. Przy kościele były groby rodzinne Puttkamerów, między nimi grób Maryli. Sezon wakacyjny w Dereszewiczach, tak zawsze rozkoszny, mi-nał mnie jak słodki sen. Użyłem wsi i wszystkiego, co prawdziwa wieś daje, a przede wszystkim swobody ruchów, czynów i stałego obcowania z przyroda. Nic przyjemniejszego i piękniejszego być nie może na świecie. A w domu, jakże miłe chwile i pogawędki z ukochaną rodzina: rodzicami, bratem, siostrami, dziewczynkami, no i z urocza i przewesołą bratowa. Ileż to razy musiałem przed Lela demonstrować, jak doktor Sommer8 w Warszawie oskultowy-wał9 moja mamę, gdy była chora. Podobno po mistrzowsku odtwarzałem tę czynność! Lela wiła się i dusiła od śmiechu. Sporo umiałem przeróżnych kawałów, które doprowadzały Lelę do spazmatycznego śmiechu, zarażającego również młodzież, a nawet starszych. Podobne błaznowania momentalnie cichły z chwilą, gdy usłyszano w pobliżu głos lub kroki nadchodzącego ojczulka. Ojciec mój bardzo kochał młodzież, cieszył się, gdy młodzi wesoło się bawią, nie znosił jednak niemądrych zabaw i głupich żartów. Pod koniec wakacji odwiedził Dereszewicze po raz pierwszy Popowski. Brylował, jak się mówiło wówczas, swoja przepiękna francuszczyzna przed naszymi paniami, a zwłaszcza gdy poważnie rozmawiał z Klosia o różnych dziełach starszych pisarzy francuskich. "Et comment, Madame, vous ne connaissez pas ce livre super-be. - Prascovie ou la jeune Syberienne, par Xavier de Maistre"? Je rous l' enverrai de S. Petersbourg." [Jak to, proszę pani, nie zna pani tej wspaniałej książki Praskowia, czyli młoda Sybiraczka, przez Ksawerego de Maistre10. Przyślę ja Pani z Petersburga - franc.]. Całe towarzystwo niezmiernie upodobało sobie mojego drogiego mentora, nawet bardzo wymagająca ciocia Kamilka z przyjemnością z nim rozmawiała, zarzucając mu jedynie, że zanadto, i to w jej obecności, palił, oraz że zbyt się delektował starka dereszewicką. A jakże świetną była ta starka. Zlana była wprost z aparatów gorzelanych jeszcze przez mojego dziada wprost do dużych kuf, czyli beczek dębowych. Liczyła więc sobie w tym czasie około lat pięćdziesięciu. Im dłużej w takich beczkach się znajdo-Wała, tym gatunek jej się polepszał i wartość wzrastała. Sporo Doktor Feliks Sommer (1834-1921) należał do znakomitości warszawskiego świata lekarskiego. 9 Oskultować - badać (z franc.). 10 Xavier de Maistre (1763-1852), rodem Sabaudczyk, spędził większa część ycia w Rosji, która idealizował z konserwatywnego stanowiska. Powieść Proscovie Powstała w 1825 r. podobnych kuf dębowych posiadaliśmy w piwnicach: dereszewic-kiej i bryniowskiej, i gdyby nie różnorodne kataklizmy starczyłoby wymienionego nektaru na wiele jeszcze pokoleń. Ale niestety, wszystko co przyjemne prędko przemija, toteż rozkoszny czas wakacyjny minął, jak z bicza trząsł. Żegnani nader czule przez wszystkich, wyjeżdżamy obaj zaopatrzeni przez mamę 112 różnymi smakołykami w postaci wszelkiego rodzaju i gatunku wędlin, konfitur, owoców i przetworów. Parę skrzyń do zdania na bagaż. Nie będę się już powtarzał z opowiadaniem o codziennym trybie mojego życia w ostatnim roku pobytu w szkole. Jedyną różnicą w porównaniu z rokiem ubiegłym było o wiele "więcej ślęczenia nad książką, o wiele mniej rozrywek, czyli teatrów, wycieczek i lektur dla przyjemności. Bardzo bowiem poważne i nieraz trudne są egzaminy maturalne, wymagające wielkiego panowania nad nerwami. Byłem spokojny, że z większości przedmiotów zdam egzamin pomyślnie, przestałem już obawiać się o matematykę, którą zawdzięczając zeszłorocznym korepetycjom opanowałem w roku ubiegłym. Natomiast bardzo zacząłem się obawiać greki, zarówno piśmiennego, jak i ustnego egzaminu z tego przedmiotu. Wiedziałem doskonale, że w danym wypadku żadne korepetycje nie; Pewnego dnia nadeszła od mamy skrzynia z prowiantem. Tym razem szynka, kiełbasy i cztery duże tłuste dzikie kaczki krzyżówki oraz parę butelek starki. Pan Mateusz przy obiedzie zwraca się do mnie swoim zwyczajem, "Tonio, dziecko moje, wesz, co tobie powiem? Widzę, że obawiasz się egzaminu z greki. Nie ma innej rady, trzeba tak strasznego dla ciebie Różowa ugłaskać! Urządzimy wspaniałe dla niego przyjęcie korzystając, że nadeszły od twoich rodziców tak doskonałe prowizje. Oprócz Różowa zaproszę jeszcze kilka osób, a jestem pewien, że po wypiciu kilku kieliszków deresze-wickiej starki straszny dla ciebie Różow zostanie ujarzmiony i stanie się łagodny jak aniołek". Następnego dnia miał już Popowski zaprosić Różowa, księdza Gawrońskiego i jeszcze paru swoich stałych przyjaciół i jednego profesora ze szkoły średniej. Moim zaś zadaniem było obmyślenie jadłospisu i dopilnowanie, by nasza mistrzyni jak najlepiej wszystko podała. Ułożyłem następujące menu: 1. Zakąski: wędliny domowe, siga wędzona, kawior i starka, 2. Rosół, paszteciki od Filipowa, 3. Kaczki dzikie dereszewickie z kaszą jęczmienną w sosie grzybowym, do tego dobre wino czerwone, 4. Różne jarzynki, wino białe, 5. Ciastka cukierniane, 6. Kawa czarna, likiery. Goście najedli się, dobrze podpili, humory były doskonale. Najbardziej smakowały im kaczki i starka. Ponieważ w o^óle nie pokazywałem się gościom, Popowski po skończonym obiedzie wywołał mnie z kuchni, przedstawił mnie gościom i oznajmił, żL jego wychowaniec Kieniewicz sam obmyślił całe menu, a potraf z kaczek własnoręcznie sporządził. Na to powiedzenie odzywa si? RÓŻOW: "W każdym razie okazał on o wiele więcej znajomości v? sztuce kulinarnej niż umiejętności w czytaniu Iliady". Struchla łem na to powiedzenie, niewątpliwie przepadnę na egzaminie. A jednak, jak się okazało, pomysł Popowskiego był dobry, Różow złagodniał, oba egzaminy z greckiego zdałem wcale dobrze. O sro gim i bardzo wymagającym Różowię kursował w gimnazjum nastę pujący czterowiersz rosyjski: j j 2 Kolka Różow zaboleł [Kolka Różow zachorował On poleź na pieczku, Polazł na piec Dajże Boże cztob on zdoch, Daj Boże niech zdechnie ja pastawlu swieczku! to postawię świeczkę - roś.] Wszystkie egzaminy maturalne odbywały się w sali aktowej. Do egzaminów piśmiennych były ustawione na sali pojedyncze ławki stojące w dużych odstępach jedna od drugiej, kolejność egzaminów piśmiennych następująca: rosyjski, matematyka, łacina, grecki. Po zajęciu miejsc przez maturzystów wchodzili do sali dyrektor z kilku profesorami. Otwierał zapieczętowaną kopertę nadesłaną przed chwilą z Ministerstwa i odczytywał głośno wybrane przez Ministerstwo trzy tematy z danego przedmiotu. Po czym te trzy tematy wypisywano na tablicy. Wybór jednego z nich był pozostawiony każdemu uczniów dowolnie. Zaznaczyć należy, że było w zwyczaju, że w całym danym okręgu naukowym tego samego dnia we wszystkich gimnazjach klasycznych odbywały się o tej samej godzinie egzaminy piśmienne z tego samego przedmiotu i z identycznymi tematami. Praktykowany był to sposób zmierzający do utrudnienia uczniom w otrzymaniu jakiejś pomocy z zewnątrz. Na samej sali egzaminacyjnej niemożliwe było również uzyskać pomocy od kolegów, stale bowiem doglądało nas kilku profesorów, krążących pomiędzy ławkami. Otrzymywaliśmy do rąk po dwa arkusze papieru ostemplowanego przez Ministerstwo. Na jednym pisano brulion wybranego tematu, na drugim przepisywano wynik na czysto. Po skończeniu oba egzemplarze składano przewodniczącemu komisji egzaminacyjnej. Dawano cztery godziny do namysłu i napisania. Wymienione cztery egzaminy piśmienne odbywały się zwykle dzień po dniu, następnie po kilkudniowej przerwie rozpoczynały się egzaminy ustne, najpierw z głównych przedmiotów, z paru-dniowymi przerwami pomiędzy jednym a drugim, a potem już z pozostałych wszystkich innych przedmiotów. Przy egzaminach ustnych oprócz grona nauczycieli danego przedmiotu bywał zwykle jeszcze delegat z Ministerstwa. Egzaminował zwykle ten profesor, który w ciągu roku wykładał dany przedmiot. Wszyscy jednak Pozostali mogli również zadawać pytania. Na jednym z ustnych egzaminów moich przesiedział około godziny minister Dielanow. Osobiście sporo zadawał pytań. Ostatni ustny egzamin był z języka francuskiego. Gdy przyszła kolej na mnie, Popowski opuścił salę, ~~ A- Kieniewicz, Nad Prypecią... zadał mnie parę pytań inny profesor, aby stało się zadość forniali. styce. Na tym zakończyły się udręki gimnazjalne. W parę dni po. tem odbyło się uroczyste wręczenie świadectw maturalnych przez dyrektora w obecności grona wszystkich profesorów. Wzajemne ściskanie dłoni, gratulacje, serdeczne rozmowy i pożegnania. Kilku jednak kolegów obcięło się już na egzaminach piśmiennych. Nie 14 dopuszczeni więc zostali do egzaminów ustnych. W dniu zdania ostatniego egzaminu, gdy po powrocie do domu uściskałem się serdecznie z Popowskim, powiada do mnie: "No, jesteś już prawie pełnoletnim mężczyzną, zrzucaj więc mundur, nakładaj garnitur cywilny, który niedawno sobie sprawiłeś, i chodźmy razem na wieczorne i nocne hulanki". Poszliśmy na operetkę do prywatnego teatrzyku, do którego wstęp był uczniom wzbroniony. Następnie na kolację do jednej z przerwszorzędnych restauracji. Nie potrafiłbym już dzisiaj wymienić tych wybornych i wykwintnych potraw, któreśmy wówczas spożyli: zakąski, ryby, mięsiwo, słodycze, a wszystko suto zakropione alkoholem. Na zakończenie piliśmy podawany w szklankach bardzo zimny trunek, nazywany "tresse de vigne". Było to właściwie białe wino z lodem i jagódkami, oraz drobnymi kwiatkami niezmiernie aromatycznej rośliny nazywanej maroszka11, rosnącej wyłącznie na mchach północnej Rosji. Mając już trochę w czubie pojechaliśmy na wyspy do ogrodu zoologicznego, gdzie kilka było wesołych nocnych lokali, kabarety, tingel-tangle. Zwiedziwszy parę podobnych bud, w których też coś się wypiło, wróciliśmy w biały już dzień do domu. Przespałem wówczas bez przerwy dzień i noc całą. Przed wyjazdem musiałem załatwić sprawę mojej wojskowości. Było bowiem prawo, że po ukończeniu szkoły średniej, o ile zamierzało się studiować dalej w zakładach wyższych, należało otrzymać tak zwane odroczenie do ukończenia studiów. Równocześnie oznajmiało się na piśmie, czy po zakończeniu studiów będzie się stawało na komisję poborową-kwalifikacyjną. W razie przyjęcia odbywało się dwuletnią służbę wojskową. O ile jednak przy otrzymaniu odroczenia oznajmiało się na piśmie, że bez stawania na komisję pragnie się służyć wiernie Ojczyźnie, wówczas służba wojskowa trwała rok jeden. Zapisałem się więc na wolontariusza. Załatwiwszy wymienioną formalność, odwiedziłem z pożegnalną wizytą kilku kolegów, z którymi łączyły mnie bliższe stosunki; spakowałem swoje manatki, zostawiwszy Popowskiemu moje meble, a gorąco podziękowawszy kochanemu przyjacielowi-mentorowi za jego tak troskliwą dwuletnią opiekę, wyfrunąłem do domu na zasłużony wypoczynek. Chcę jeszcze w tym miejscu zaznaczyć, że w czasie mojego siedmioletniego pobytu w petersburskim państwowym rosyjskim 11 Maroszka - Rubus chamaemorus, krzew z rodziny różowatych, rosnący "a tundrze. < ,/.,,•..., .-.,.•....,...... gimnazjum zarówno ja, jak i pozostali uczniowie narodowości polskiej nie doznaliśmy najmniejszej przykrości ani ze strony nauczycieli, ani też ze strony kolegów Rosjan. Byliśmy zawsze traktowani nrzez władze, profesorów i kolegów na równi z uczniami narodowości rosyjskiej. Natomiast na Wileńszczyźnie, Litwie Kowieńskiej, Białej Rusi i Kijowszczyźnie, gdzie procent ludności polskiej był znaczny, rząd carski dążył wszelkimi środkami do zrusyflkowania wymienionego kraju. Rusyfikację odczuwali przede wszystkim uczniowie narodowości polskiej. Znacznie większe były wymagania w stosunku do Polaków zarówno co do znajomości języka rosyjskiego, jak i innych przedmiotów. Za najmniejsze przekroczenie usuwano ze szkoły Polaków bez prawa wstąpienia do innej szkoły. Nie o wiele lepiej działo się w Królestwie, gdzie ludność miejscowa była wyłącznie polska i katolicka. Procent ludności rosyjskiej w tym kraju był minimalny. Było to wojsko i urzędnicy państwowi. Wszystkie wyższe stanowiska w urzędach były obsadzone przez najgorszy, zbrodniczy wprost element rosyjski. Jednym z największych polakożerców był gubernator warszawski Hurko, inspiratorką zaś jego co do prześladowania polskości była sławna Maria An-driejewna, małżonka generał- gubernatora, znienawidzona przez ludność warszawska12. Częste zdarzały się wypadki, że zachodziła ona do sklepów pod pretekstem nabycia jakiegoś drobiazgu i gdy jej w sklepie nie poznano i zwrócono się do niej po polsku, robiła okropna awanturę, której wynikiem był następnego dnia nakaz Ge-nerał-Gubernatorstwa zlikwidowania firmy. Szkół polskich w Koronie w ogóle nie było. W szkołach rosyjskich wykładano języki cudzoziemskie, a więc francuski i niemiecki - w kraju wyłącznie polskim język polski był pominięty13. Nauczanie języka polskiego prowadzone było tajnie, co groziło zarówno wykładowcy, jak i uczniom wielkimi represjami. Sławnym polakożercą w szkolnictwie był za moich czasów Apuchtin przedstawiciel Ministerstwa Oświecenia na całe Królestwo z siedzibą w Warszawie14. Z powodu wyżej wymienionych względów rodzice moi woleli poniekąd oddać mnie do szkół w Petersburgu niż do Warszawy, Wilna lub Mińska. 12 Osip Hurko był generał-gubernatorem warszawskim w latach 1883-1894. Żona jego pod płaszczykiem dobroczynności zachęcała uboga ludność Warszawy ° Przyjmowania prawosławia. 13 W Królestwie po 1864 r. mogli Polacy ubiegać się o pozwolenie otwarcia Prywatnych szkół średnich, jednakże bez praw państwowych i bez prawa udzielania matury. W męskich szkołach prywatnych, tak jak ł państwowych, obowiązywał ro- yjski język wykładowy. W niektórych gimnazjach państwowych utrzymał się nad- °wiazkowy przedmiot język polski, wszakże wykładany po rosyjsku. Aleksander Apuchtin był kuratorem warszawskiego okręgu szkolnego w la-(ach 1879- 1897. .12 Maturzysta Mijając bramę wjazdową rodzinnego dworu spostrzegłem od razu zgromadzonych na ganku wszystkich moich najdroższych: rodziców, siostry, Dziunieczkę, Janie. Wyskakuję z bryczki, wbiegam na stopnie. Przede mną staje Dziunia i zaczyna deklamować okolicznościowy wiersz utworu mamusi najdroższej, którego początek brzmiał jak następuje: Witaj nam nasz orle młody " • • Tu w rodzinne nasze progi, ,'; :' v- . Gdyś pożegnał greckie bogi ' I łacinę zwyciężywszy , ^ ?i i ś: v Sam dojrzałą stał figurą , •;' / , t- r ":,-.=. Do domu powróciwszy '•...'"• .,ł*i; 'jV;' ł ^-/r "! x-;.' Ze zdobytą już maturą. 5 ;fi; ,;,--.;, ; itd. •' ' • '. ' •,.,-•"••' . .•• ,: .,, Tu zaznaczę, że najdroższa mamusia z wielką łatwością tworzyła rymowane wiersze treści okolicznościowej, rodzinnej lub patriotycznej. W późniejszych latach zostały wydane nakładem G. Gebe-thnera i Ska w Krakowie jej utwory w trzech tomikach ładnie oprawnych1. Po parutygodniowym wypoczynku, nacieszywszy się domem i rodziną oraz po odbyciu z rodzicami narady co do dalszych moich losów, zostało ustalone, że studia uniwersyteckie będę odbywać w Warszawie. Dosyć miałem już moskiewszczyzny, a chociaż w Uniwersytecie Warszawskim język wykładowy był nadal jeszcze rosyjski, jednak sama Warszawa - to było serce Polski! Do tego serca wszystkich nas mieszkańców Litwy i Białej Rusi ciągnęło. Bezpośrednie połączenie kolejowe bardzo zbliżało nas do tego miasta. Ojczulek w troskliwości o moje zdrowie i wielkiej dla mnie dobroci nie życzył sobie, bym się stołował w różnych garkuch- niach lub mieszkał u obcych na stancji, postanowił więc, bym jadąc obecnie do Warszawy dla zapisania się na studia uniwersyteckie równocześnie wynajął dla siebie mieszkanko dwupokojowe z kuchnią, abym mógł się stołować u siebie w domu. Dla kuchma-rzenia i usługiwania mnie zostanie wyznaczony jeden z kuchcików dereszewickich, którego kucharz rodziców w ciągu lata do wymienionej czynności wyszkoli. Ojciec przy tym uważał, że dwupokojowe mieszkanie moje stanowiłoby wielką dogodność dla przyjeżdżających często do Warszawy członków rodziny, którzy by mogli zamiast do hotelu do mnie zajeżdżać. Wyznaczył mnie też ojczulek 1 J.K., Myśli rymowane, Kraków 1900, stron 128. trzy tysiące rubli pensji rocznej na moje utrzymanie i •wszystkie wydatki osobiste, co stanowiło na ówczesne czasy ogromna sumę, zwłaszcza dla młodego studenta, kawalera. W tych sprawach wyjechałem do Warszawy. Zapisałem się na Wydział Przyrodniczy Fakultetu Fizyko-Matematycznego, który ze wzglądu na kontakt z naturą najbardziej przemawiał do mojej, że się tak wyrażę, duszy oraz zainteresowań. Bez trudu odnająłem na \\~j ulicy Mokotowskiej, co prawda dość wysoko, gdyż na czwartym piętrze, dwupokojowe mieszkanie z przedpokojem i kuchnia. Jeden pokój dość duży o dwóch oknach, drugi za nim mniejszy o jednym. Nabyłem też od razu na Pociejowie2 w dzielnicy żydowskiej całe umeblowanie oraz najpotrzebniejsze statki gospodarcze i kuchenne, wskazane mi przez kucharza. A więc do pokoju większego biurko z fotelem do niego, otomanę, mogąca w razie potrzeby służyć jako łóżko, dwa miękkie fotele, stół jadalny kwadratowy, sześć krzeseł. Do mniejszego łóżko żelazne z materacem, umywalnię, komodę, stolik i parę krzeseł. Do kuchni stół, parę stołków i łóżko żelazne dla służącego. Kupno zaś serwisu obiadowego i her-batniego odłożyłem do czasu już zamieszkania. Mieszkanie zamknąłem na parę zamków, klucze wręczyłem zarządcy domu do czasu mojego przyjazdu na stałe. Ponieważ postanowiłem w czasie tych pierwszych pogimnazjal-nych wakacji wszystkich moich najbliższych odwiedzić, udałem się więc z Warszawy w pierwszym rzędzie do Wolicy. Bardzo przyjemnych spędziłem tam parę tygodni. Jak to zwykle na wsi bywa, ranki spędzałem z Ruciem przy gospodarstwie, oglądając cudowne łany dojrzewającej już pszenicy. Urodzaj zapowiadał się w bieżącym roku wyjątkowo bogaty. Po zakończonej eksploatacji cisza zapanowała w pięknym lesie dębowym. Z każdym rokiem przybywało coraz więcej domków na świeże roje pszczelne. Prawie codziennie dojeżdżaliśmy do dwóch odleglejszych folwarków: Zuzulińczyk i Krasiłowa, ten ostatni graniczył z majątkiem Krasiłów Duży Mań-kowskich, gdzie była cukrownia. Położenie folwarku Krasiłowa tak blisko cukrowni było bardzo dogodne ze względu na bliską dostawę buraków. Folwark ten w działach rodzinnych przeszedł na własność Soflnety Horwattowej . Odkupiła go jednak od siostry Lela. Po południu, jak w roku ubiegłym, przemiła bratowa Lelusina zabierała mnie pod swoje skrzydła opiekuńcze i woziła od dworu do dworu, by mnie wszystkie Wołynianki pokazać! Bardzo był sympatyczny i miły dom pana Jana Jodki, znany mi już z poprzedniego pobytu. Pan Jan przystojny mężczyna, bardzo oczytany i wykształ-^ony, poza tym dobry mówca okolicznościowy na wszystkich zjazdach towarzyskich i bankietach. Jego małżonka pani Jadwiga, arty-stka-rnalarka, bardzo miła i sympatyczna. Potoczny język w domu Pociejowem nazywano potocznie rejon placu Grzybowskiego, wówczas ośro-nandlu używanymi meblami. Było to pogranicze dzielnicy żydowskiej. francuski. Oprócz synów i córek, o których wspominałem już p0. przednio, w Bębnówce mieszkał stryjeczny brat pana Jana, patl Ksawery Jodko, przemiły człowiek, doskonale strzelał. Gdy odu-marła mu żona, zamieszkał w Bębnówce, zarządzał całym gospo-darstwem bębnowieckim, które doprowadził do wysokiej kultury Oczywiście Lela, gdzie bym się z nią nie pokazał, a była w dom\i 118 panienka, rozpoczynała swatostwo. A gdy czasem o którejś pannie odezwałem się dla żartu "czupiradło", pokładała się od śmiechu wykrzykując: "Non, non, vraiment" [nie, nie, rzeczywiście ._ franc.]. Nie mogłem zbyt przedłużać pobytu w Wolicy, miałem przed sobą jeszcze projekt odwiedzenia Isi w Łoszycy i Zosi w Bol-cienikach, toteż gdy nadszedł termin wyjazdu, Lela okropnie się miotała, nie chciała mnie puścić. "Znać Ciebie nie chcę. Jedź już jedź! do Isi!" Była to wielka rywalizacja z Isią Lubańską. Ogromnie się Isia i Eustachy ucieszyli z mojego niespodziewanego przyjazdu. Musiałem im przede wszystkim szeroko i długo opowiadać o egzaminach maturalnych, o życiu moim w dawniejszych latach u Kónigów i ostatnich u Popowskiego, o tym, jak się urządziłem z mieszkaniem w Warszawie. Isia była uszczęśliwiona, że zapisałem się na Uniwersytet w Warszawie. Sama bowiem zwykle kilka razy w ciągu roku dojeżdżała do Warszawy w sprawach toaletowych i twierdziła, że będę jej bardzo pomocny w niektórych sprawach. Isia jakkolwiek była o siedem lat ode mnie starsza, z sióstr moich najbardziej usposobieniem i upodobaniem byłem do niej zbliżony. Nie była pięknością, lecz raczej przystojną, pełną wdzięku niewiastą. Śliczną miała cerę, piękne ciemnoblond włosy, śliczny uśmiech, bardzo wiele wyrazu i inteligencji w oczach, niezmiernie zgrabną figurę i prześliczne ręce. Dzisiaj jeszcze widzę ruch jej rąk, gdy zapalała papierosa, lub też w czasie prowadzenia ożywionej dyskusji. Lubiła toalety i zawsze nader gustownie się ubierała. Mąż jej Eustachy, tęgi barczysty mężczyzna wzrostu wysokiego, ciemny brunet z czarnym wąsem i śniadą cerą, trochę abnegat, zakochany po uszy w swojej małżonce. Oboje byli bardzo lubiani przez wszystkich sąsiadów i mieszkańców Mińska, toteż rzadko zdarzał się dzień, by popołudnie minęło bez gości, przyjeżdżających dorożkami z miasta do Łoszycy. Tym razem zaledwie kilka dni zabawiłem w Łoszycy, niewiele już czasu pozostawało mnie do końca wakacji, a w drodze powro tnej do domu postanowiłem zahaczyć na krótko o Bolcieniki, by się jeszcze Zosi i Wawrzyńców zaprezentować w roli już dorosłe go mężczyzny. Budowa szlosu już była zakończona, pozostawała jL' szcze do całkowitego wykończenia tak zwana górka, składająca sic. z czterech pokoi. Dół zaś już był zamieszkały. Bardzo mi się podo bały stiuki w dużym salonie. Z Bolcienik zajechałem do Wilna, W ucałować rączki wujostwa Puttkamerów, którzy mnie serdeczni6 witali, winszowali otrzymania matury oraz życzyli dalszych fów na terenie Uniwersytetu. *" >. > Wróciwszy do domu, kilka razy jeszcze z wyzełkiem chodziłem na dubelty i pożegnawszy się ze wszystkimi, tym razem już nie na gdyż do świąt zimowych, wyruszyłem z moim "niewolni-Olesiem do Warszawy. długo, kieffl" 13 Uniwersytet Około dziesięciu jeszcze dni wolnych miałem do rozpoczęcia wy-120 kładów, zajęcia jednak na razie nie brakło. Należało uzupełnić brakujące sprzęty gospodarcze, a poza tym jedną ze spraw ważnych: uszycie mundurów. Studentom bowiem w ubraniach cywilnych wstęp do Uniwersytetu był wzbroniony, natomiast poza Uniwersytetem na jakość stroju władze uniwersyteckie nie zwracały uwagi. Na razie obstalowałem sobie mundur codzienny, palto i czapkę. Krój munduru był w rodzaju surduta długiego mniej więcej do kolan, koloru ciemnozielonego. Dwurzędowe złote guziki z wizerunkiem dwugłowego orła zdobiły przód, cztery zaś guziki z tyłu, po dwa przy każdej kieszeni. Kołnierz stojący bladoniebieskiego koloru. Palto ciemne dwurzędowe, również z takimiż guzikami. Kołnierz wykładany i po jednym guziku na klapie. Czapka okrągła z daszkiem skórzanym koloru ciemnozielonego z obwodem wokoło bladoniebieskim. Wszyscy studenci Rosjanie zamiast bladoniebieskiego koloru, używali koloru ciemnoniebieskiego, wpadającego raczej w kolor czarny. Po tym można było odróżnić Rosjan od Polaków. Nieco później sprawiłem sobie jeszcze mundur galowy, który różnił się od codziennego tym, że był krótszy jednorzędowy z siedmiu guzikami złotymi i z kołnierzem stojącym dosyć wysokim, wyszywanym z obu stron złotym lampasem. Ubierało się w mundur galowy do teatru, na bale itp. Poza tym do prac w laboratoriach miałem bardzo przyjemny krótki dwurzędowy mundur sukienny koloru popielatego z kołnierzem wyłożonym i guzikami jak w tamtych. W porze letniej zamiast sukiennego materiału był używany biały - pikowy. Okrycie zimowe było bardzo pompatyczne. Strój właściwie czysto rosyjski. Płaszcz z sukna popielatego watowany, długi, sięgający prawie do stóp, bardzo szeroki z dużą peleryną i rękawami wiszącymi, do których się rąk nie wkładało. Nosiło się go narzuconym na ramiona. Kołnierz futrzany, zwykle bobrowy. Niektórzy nosili płaszcze podbite futrem, były one jednak bardzo ciężkie. Na podobne płaszcze mogli sobie pozwolić studenci zamożni, mało się więc widywało na ulicy studentów w takich płaszczach. Wydział przyrodniczy, na który się zapisałem, był bardzo nieliczny; w pierwszym roku na tym wydziale było nas około czterdziestu, zaś w ostatnim kończyło zaledwie szesnastu. Co się tyczy narodowości, to w moim wydziale było trzech Rosjan, z którymi włas-ciwie nie mieliśmy żadnego kontaktu, z daleka lekki ukłon głowy Trzymali się oni tylko ściśle z Rosjanami z innych wydziałów, stanowiąc zwartą paczkę. Wśród naszych kolegów było kilku Żydó^> pomiędzy nimi jeden Żyd z Rosji, ten ostatni należał do paczki syjskiej. Pomiędzy kolegami narodowości żydowskiej było paru bardzo sympatycznych, uważali siebie za rdzennych Polaków wyznania mojżeszowego. Właściwie życie koleżeńskie nie istniało. Zbliżyłem się zaledwie z paru kolegami: Ocetkiewiczem i Szwejce-rem, lecz na terenie uniwersyteckim. W domu siebie nie odwiedzaliśmy. Nader przykrym elementem w tak zwanej po studencku "bu-dzie" byli "pedle". Każdy wydział miał swego pedla jednego lub więcej. Właściwie byli to szpicle, donosiciele, którzy węszyli, co się wśród studentów dzieje i donosili władzom. Oficjalnym ich zadaniem było imienne notowanie frekwencji studentów na wykładach. Jawnego prześladowania polskości nie było, a jednak wielu było profesorów wrogo nastawionych do Polaków, co zaś do władz u góry stojących, byli to w większości zajadli polakożercy. W pierwszym roku mojego pobytu w Warszawie powstał projekt budowy pomnika Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu. Zbierano wszędzie składki na ten cel. Studenci postanowili przyczynić się również do tej zbiórki, każdy więc wydział posiadał swoja listę. Kolega Szwejcer podjął się zbierania składek wśród nas. Pierwszymi, którzy się na naszej liście podpisali, wpłaciwszy po pięć rubli każdy, był Szwejcer i ja. Niewątpliwie nasz pedel- opiekun doniósł władzom o tej zbiórce i zapewne wymienił nazwiska nas obu, zostaliśmy bowiem wezwani do władzy, przed którą zmuszeni byliśmy się tłumaczyć, a stanowczo nam oświadczono, że jeśli się będziemy polityką zajmowali, to usunięci zostaniemy nie tylko z Uniwersytetu, lecz może i dalej powędrujemy na wschód. Inne fakultety, jak prawny, medyczny, matematyczny, w porównaniu z moim, były znacznie liczniejsze - po stu i więcej studentów w każdym roczniku. Toteż przedmioty ściśle przyrodnicze - jako to: zoologia, botanika, systematyka roślin, histologia, mineralogia, krystalografia, geologia, paleontologia - bywały nam przyrodnikom wykładane przez specjalistów w odnośnych laboratoriach i gabinetach, w których poza wykładami odbywały się zajęcia praktyczne. Inne zaś przedmioty, jak fizykę, chemię nieorganiczną i organiczną, anatomię człowieka, słuchaliśmy wspólnie z matematykami, medykami, farmaceutami, weterynarzami w dużych aulach i salach, z tym jednak, że treść wykładów była bardzo szeroko ujęta, wymaganie zaś znajomości danego przedmiotu dostosowywane było do odpowiedniego wydziału. Na przykład od przyrodnika wymagało się na egzaminie mniej znajomości z anatomii człowieka niż od medyka. Przyrodnika uczono anatomii na trupach ludzkich, lecz on sam ich nie preparował, wówczas gdy medycy latarni nad tym ślęczeli. Od nich również mniej wymagano znajomości z dziedziny chemii lub fizyki niż od matematyka itd. Był Poza tym jeszcze jeden przedmiot wykładany w pierwszym roku , obowiązujący wszystkie bez wyjątku fakultety, a mianowicie i literatura rosyjska. Na te wykłady chodziła nieznaczna gar- stka studentów, i to wyłącznie narodowości rosyjskiej. Noga żadnego Polaka z zasady na tych wykładach nie postała, jakkolwiek zmuszeni byliśmy wszyscy składać piśmienny egzamin z tego przedmiotu. Najliczniejsza frekwencja studentów bywała na wykładach fizyki i obu chemii. Na początku trzeciego roku wydziału przyrodniczego rozpo-122 ' czynała się tak zwana specjalizacja. Każdy student powinien był wybrać jakiś przedmiot i w tym przedmiocie się specjalizować, pracując w ciągu ostatnich lat dodatkowo nad danym przedmiotem w laboratorium i napisać odnośną rozprawę z wyniku przeprowadzonych doświadczeń. Ja się specjalizowałem w histologii roślin, przeprowadziłem w ciągu tych dwóch lat cały szereg doświadczeń nad oddychaniem przeróżnych roślin w zależności od wysokości temperatury. Najdłużej przeprowadzałem badanie nad łubinem i cebulą. Bardzo zajmujące i ciekawe były zajęcia praktyczne w różnych laboratoriach. A więc w pierwszym roku pracowaliśmy w laboratorium chemii nieorganicznej nad badaniem różnych składników znajdujących się w niektórych minerałach. W drugim zaś roku byliśmy zajęci w laboratorium zoologicznym nad preparowaniem, powiedzmy dla przykładu, systemu nerwowego pluskiew, prusaków oraz małżów rzecznych. W laboratorium zaś histologicznym praca polegała na odtwarzaniu na papierze rysunku tego, co się widziało przez mikroskop. Wielkim byłem specem w drugim i trzecim roku w znajomości mineralogii, a zwłaszcza paleontologii. Gdy mnie koledzy dawali do ręki skamieniałego jakiegoś molu-ska1 lub jakiś minerał, to po dotknięciu z zamkniętymi oczami wymieniałem nazwę danego mi przedmiotu. Nie znosiłem, a raczej nienawidziłem, gdyż nie rozumiałem, jednego przedmiotu. Była to krystalografia. Początkowo chodziłem na wykłady tego przedmiotu, właściwie w bardzo nudny sposób wypowiadane. Całe moje szczęście, że program przewidywał krystalografię tylko w pierwszym roku oraz że egzamin z tego wstrętnego dla mnie przedmiotu według rozkładu egzaminacyjnego wypadał ostatnim. Do tego ostatniego egzaminu miałem wszystkie poprzednie zdane ze świetnym wynikiem. Los jednakże mi sprzyjał. Wyciągani bilet nr l, treść jego: wstęp, określenie danej nauki. Zaczynam coś opowiadać, profesor przerywa i zadaje mi szereg pytań, na żadne nie daję odpowiedzi. Ze stojącej przy nim na oddzielnym stole tacy bierze i podaje mi formę jakiegoś kryształu i zapytuje: "Co może mi pan powiedzieć o tym? Nie wie pan? zatem do jakiej grupy należy?" Biorę się na odwagę, zwracam się do profesora z następującymi słowami: "Panie profesorze, niech mnie pan więcej pytań nie zadaje, na żadne bowiem nie potrafię dać odpowiedzi. Nie umiem tego przedmiotu, od samego początku go nie rozumiałe^ Świat nie zginie, jeżeli jeden student, w tym wypadku ja, nie będzie 1 Z łac. molusca - mięczaki. posiadał tego przedmiotu. Niech pan profesor spojrzy do dziennika egzaminacyjnego, a przekona się pan profesor, że ze wszystkich przedmiotów dostałem na egzaminie stopnie celujące, z jednej tył- , Ico zoologii, dobrze; dlatego też chcę prosić pana profesora o zlito wanie się nade mną". Poczciwiec spojrzał do dziennika, sprawdził prawdziwość słów moich. Wszyscy koledzy jednogłośnie wstawili się za mną. Zwrócił 123 się więc do mnie: "Postawię panu stopień dostateczny, lecz uprzedzam, że jeśli w roku przyszłym nie będzie pan umiał mineralogii, którą wam, panowie, będę wykładał, to już pana nie puszczę na kurs trzeci. Serdecznie podziękowałem za dobre słowa obiecując, że profesor w roku następnym będzie zadowolony z moich odpowiedzi na egzaminie. Tak się zakończył pierwszy rok moich nauk uniwersyteckich. Największą rozrywka w czasie moich studiów był teatr, a zwłaszcza Teatr Rozmaitości, do którego najczęściej uczęszczałem. Nie opuszczałem żadnej premiery, były takie sztuczki, na których kilkakrotnie byłem obecny, najczęściej na tych, w których występowała moja ulubiona artystka Irena Trapszo- Chodowiecka2. Ileż to razy po wyjściu z teatru wyczekiwałem na dworze przy tylnym wyjściu teatralnym ukazania się Trapszanki, by z innymi jej adoratorami jeszcze raz ją burzą oklasków obdarzyć. Rzadziej bywałem na operetkach i operach. Gdy przyjeżdżała parę razy do roku Isia, sama dla spraw tuale-towych, a Eustachy rzadko jej towarzyszył, wówczas od południa do późnego wieczora w ciągu tygodnia, a nieraz dłużej, czas spędzałem z nią. Bywaliśmy co wieczór w jednym z teatrów, a po teatrze na luksusowej kolacji do późna w Hotelu Europejskim. Oczywiście wszystkie te rozkoszne bumblerki były. fundowane przez Isię. W takich wypadkach jednak bardzo cierpiały moje studia. Na wykłady ranne, a zwłaszcza na praktyczne zajęcia, uczęszczałem stale, jednorazowe bowiem opuszczenie ćwiczeń przedstawiało już pewna trudność w następnym ćwiczeniu. Toteż najczęściej po tygodniu podobnej hulanki miewałem ze trzy tygodnie bardzo ciężkiej i intensywnej pracy. Ź krewnych i bliskich mieszkających stale w Warszawie miałem właściwie dwa domy: matkę Leli panią Helenę Ledóchowską, zamieszkałą z pasierbami Guciem i Adasiem i pasierbicą Lorką. Wszyscy troje byli mniej więcej zbliżeni do mnie latami. Pani Ledócho-wska bardzo mnie lubiła, stawiała mnie za przykład swojej młodzieży. Nazywałem ją ciocią, jakkolwiek krewną moją nie była. Odwiedzałem ją co najmniej raz w tygodniu. Oczywiście, w czasie pobytu Ruciów, co się zdarzało zwykle w karnawale, bywałem tam czę-Sciej. Drugą osobą, którą dość często odwiedzałem, była ciocia He- Irena Trapszo-Chodowiecka (1868-1953), ze znakomitej rodziny aktorów, tynne )ej role m.in. w Zemście, Ślubach panieńskich, Mazepie. lena Wańkowiczowa, wielka przyjaciółka mojej mamy, bawiąca zwykle latem w Dereszewiczach w drodze do Rudakowa, majątku jej synowej Helci. W czasie karnawału zacząłem bywać u państwa Sianożęckich na lekcjach tańca, które się odbywały zwykle w dnie sobotnie. PQ trwającej godzinę lekcji i odejściu metra tańców, jeszcze godzinę 124 i lub dłużej tańczono przy muzyce fortepianowej. Bardzo milutka była panna domu, jeszcze młodziutka Wanda, późniejsza Mielżyń-ska. Bardzo skorzystałem z tych lekcji. Żadne jednak zabawy nie mogły mnie zastąpić teatru. Spotykałem się czasami z Blanche, która po opuszczeniu Dereszewicz, a następnie w poszukiwaniu pracy przybyła do Warszawy. Rok jeden była u pani Śniadeckiej przy jej córeczce Ludwice. Mieszkały one wówczas w okresie szkolnym w Pińsku. Chłopcy Śniadeccy uczęszczali w Pińsku do gimnazjum realnego. Zastępczynią zaś Blanche przy Dziunieczce została Frau-lein Luise Othmer. Zaprosiłem pewnego dnia Blanche do Teatru Rozmaitości. Siedzieliśmy w trzecim rzędzie krzeseł, bawiliśmy się doskonale, spotkałem kilka osób znajomych, którzy zapytywali mnie w palarni, co to za przystojna osoba, z którą flirtuję w teatrze. Po teatrze udaliśmy się do restauracji na kolację. Nie widziałem w tym wszystkim nic karygodnego. W jednym więc liście do rodziców, z którymi zwykle raz na tydzień korespondowałem, wspomniałem o tym spotkaniu się z Blanche. Oberwałem od mamy listownie co się zowie i zabroniono mnie w ogóle widywać się z nią. Zresztą bardzo prędko Blanche wyjechała do Łoszycy jako panna do towarzystwa Isi. Wiosną pod koniec już moich egzaminów przyjechał do Warszawy mój ojciec dla nabycia aparatów do budującej się w Dereszewiczach rektyfikacji, jeszcze jednej z tak wielu już dokonanych inwestycji. Zamieszkał oczywiście u mnie. Dowiedziałem się od ojca, że Klosia z Dziunią wkrótce będą jechały za granicę do Rei-chenhallu3 na rok kuracji dla wzmocnienia zdrowia Dziunieczki, że z nimi będzie jechała również ciotka Puttkamerowa, matka Wawrzyńca, po którą Klosia ma po drodze zajechać do Wilna. Po namyśle ojciec zwraca się do mnie: "Wiesz co, jakoś mi źle wyglądasz, dobrze tobie na zdrowie posłuży, gdy odetchniesz górskim powietrzem. Po skończonych więc egzaminach puszczaj się za granicę, zobaczysz kawał świata. Klosia ciebie wyprzedzi. Wyrobię tobie zaraz paszport zagraniczny, gdyż jadę stąd do Mińska w różnych sprawach. Z Mińska więc tobie przyślę paszport oraz pieniądze zarówno na podróż, jak i zaopatrzenie się w cywilne ubrania" Uradowałem się z tego projektu i bardzo najdroższemu ojcu z* wszystkie jego dla mnie dobrodziejstwa dziękowałem. Wobec tego, że ojciec ogromnie narzekał na moje czwarte pi?' tro, stanęło na tym, że przed wyjazdem jeszcze za granicę przenio- 3 Reichenhall - uzdrowisko w południowej Bawarii, u podnóża Alp. se się d° zwalniającego się wkrótce w tymże domu i na tej samej klatce schodowej takiejże wielkości mieszkanie na pierwszym piętrze. Załatwiwszy wymienioną przeprowadzkę, odprawiłem mojego Olesia do Dereszewicz, klucze zaś od nowego mieszkania wręczyłem właścicielowi kamienicy. Sam zaś spakowawszy bagaż w dwóch walizkach - jednej dużej, drugiej zaś małej podręcznej - 125 dość stremowany siadłem do wagonu drugiej klasy pociągu pośpiesznego Warszawa-Wiedeń. Na stacji Granica w nocy rewizja paszportów i bagaży. Ruszamy dalej, jesteśmy już w Austrii. Skończyły się potrójne sygnały rosyjskich dzwonków kolejowych i wykrzykiwania konduktorów o ruszaniu pociągu. Wjeżdżamy na stację Oderberg4, duży dworzec. Zapowiedź postoju osiem minut. Wyskakuję na stację, by coś przegryźć i łyknąć herbaty, pozostawiam w wagonie na moim miejscu otwartą mniejszą walizkę oraz kilka sprzętów na bankiecie5 z niej wyjętych. Wychodzę z bufetu stacyjnego na peron i z przerażeniem widzę oddalający się już pośpiesznie mój pociąg. Rozpacz mnie ogarnia i obawa o moje walizki, o ich zawartość, o moje nowiusieńkie ubranka, łzy mam w oczach. Poczciwi ludziska skierowują mnie do biura zawiadowcy stacji, uspokajając przy tym, że u nas nic nie zginie, odnajdzie pan w Wiedniu wszystkie swoje rzeczy w całości, a w Rosji to co innego, w wagonie by wszystko porozkradali. Zawiadowca również mnie uspokoił oświadczając, że niezwłocznie w mojej obecności zatelefonuje do stacji wiedeńskiej o przechowanie takich to pakunków pozostawionych w wagonie w takiej to klasie, po które zgłosi się właściwy pasażer, przyjeżdżający z Oderbergu takim to pociągiem. Poza rozmową telefoniczną wysłałem jeszcze od siebie pośpieszną depeszę pod adresem wskazanym mi przez zawiadowcę stacji. W jaką godzinę później odjechałem miejscowym osobowym pociągiem, trwając nadal w wielkiej obawie o cenne moje walizki. Dojechałem do Wiednia późnym już wieczorem. I rzeczywiście, o radości, odzyskałem moje walizki, nawet pozostawione w nieładzie sprzęty na bankietce zostały skrzętnie zawinięte w papier i ułożone w pozostawionej otwartej walizce. Uczciwy, sumienny i porządny kraj. Podziękowawszy grzecznie oddawcy moich sprzętów pojechałem fiakrem do hotelu "Carlton", wskazanym mnie przez ojczulka drogiego. Spożyłem kolację w hotelu, nabyłem u portiera plan miasta i ułożyłem się do snu. Nazajutrz z rana wychodzę na miasto i bedekerem6 i planem w ręku. Zaczepia mnie zaraz posłaniec w czerwonej czapce i zwraca się do mnie po polsku z propozycją, bym wziął go na przewodnika do zwiedzania miasta, że oprowadzi mnie i pokaże wszystko, co jest w Wiedniu godne widzenia, oraz Oderberg - dziś Bohumin (Czechosłowacja). <•:><•'••. 5 Bankieta - ławka (z franc.). ' • ">, "' '*": f-'-' Baedeker - słynna ongi firma przewodników turystycznych. fci"" '.'*"'• > ; • że mnie będzie codziennie cyceronować. Wymienił przy tym bardzo nieznaczną kwotę gotówki za cały dzień. Zgadzam się na je"0 propozycję, zdziwiony jednak zapytuję go, skąd się domyślił, że je. stem Polakiem. A no - powiada - wyszedł pan z hotelu, w którym zatrzymują się zwykle goście polscy; że pan nie zna miasta był wskaźnik - plan, który pan w ręku trzymał, a że pan zamierza J26 zwiedzać osobliwości Wiednia, to przecie na to wskazuje bedeker pod pachą. Bawiłem w Wiedniu około tygodnia, pogoda była wspaniała, prawie upalna. Codziennie punktualnie o ósmej rano ople-kun mój w czerwonej czapce pukał do drzwi mojego pokoju hotelowego. Byłem już zawsze ubranym i po rannym śniadaniu wychodziliśmy na miasto z gotowym już projektem zwiedzenia w danym dniu takich lub innych godnych widzenia osobliwości. Jeśli zwiedzałem muzea, wchodziłem sam do środka, opiekun zaś mój oczekiwał zwykle na mnie, siedząc na stopniach wejściowych do danego gmachu lub gdzieś w umówionym miejscu w skwerze na ławce. W przerwach od zwiedzania spożywaliśmy na mieście w byle jakiej restauracji śniadanie lub obiad, który fundowałem mojemu towarzyszowi. W przejściu z jednego muzeum do drugiego lub do kościoła, czy też gmachu godnego widzenia połykaliśmy niezliczone ilości kufli wybornego piwa pilznera, by zaspokoić pragnienie. Sam bez przewodnika nigdy bym tak szczegółowo i w krótkim czasie nie zdołał poznać tak rozległego miasta ze wszystkimi jego osobliwościami. Wyjeżdżamy też parokrotnie za miasto. Byłem na Kahlen-bergu - górze, z której król Jan Sobieski kierował odsieczą Wiednia. Zwiedziłem Schónbrunn, rezydencję cesarską. Bardzo bogate Tiergarten. Oglądałem zabawy ludowe na Praterze. Zaprowadził mnie nawet mój opiekun do jakiegoś nocnego rozrywkowego lokalu, z którego jednak bardzo szybko się ulotniłem. Byłem też parę razy w teatrze, oczywiście bez mojego opiekuna. Dzięki niemu miałem możność przyjrzenia się wspaniałej procesji w dzień Bożego Ciała, w której brał udział cesarz Franciszek Józef w otoczeniu całej rodziny cesarskiej, oraz przepięknej wojskowej defiladzie, a zwłaszcza konnicy węgierskiej we wspaniałych mundurach i na cudownych koniach. Doznałem wielu wrażeń, lecz wyszastałem się porządnie z gotówki. Pożegnawszy się z moim towarzyszem, późnym wieczorem siadłem do pociągu i wczesnym już rankiem sta- netem w Reichenhallu. W ulewny deszcz dotarłem z dworca do pensjonatu, w którym mieszkała Klosia z Dziunieczką i ciocia Puttkamerowa. Dużośmy gawędzili, opowiadałem o moich przejściach egzaminowych i wrażeniach z pobytu w Wiedniu. Dowiedziałem się od Kłosi o pobycie już od kilku tygodni w Reichenhallu naszych krewnych, mojego ciotecznego brata Aleksandra Grabowskiego rodzącego się z Hor-wattówny, siostry mojej matki. Jego małżonki z domu Reytanówny, syna Henryka o parę lat młodszego ode mnie i córki Magdaleny o dwa lata młodszej od brata. Podobno cała rodzina bardzo ffliła i sympatyczna. Klosia codziennie się z nimi spotyka, przeważnie na spacerach. Przyjechali na czas dłuższy do Reichenhallu dla wzmocnienia zdrowia dzieci. Synowi podobno bardzo służy pobyt w górskiej miejscowości, wzmocnił się i na zdrowiu poprawił. Natomiast z córeczka maja zmartwienie. Od pewnego czasu stale gorączkuje, trzymają ja w łóżku od szeregu dni. Tegoż dnia wyszliśmy z Klosia i Dziunieczka na przechadzkę 127 po ulicach niewielkiej kuracyjnej mieściny, ślicznie położonej wśród pięknych drzewostanów, pokrywających dosyć już znacznej wysokości wzgórza, z których spływały w wielu miejscach szumiące bystro potoki. Stojąc właśnie nad takim potokiem, pędzącym z szumem i piana w dół, by się połączyć z większa rzeką, spotkaliśmy się z Heniem Grabowskim, powracającym z dalszego spaceru. Zapowiedzieliśmy się z popołudniowa wizytą u jego rodziców. Zły byłem za przekręcenie mojego nazwiska; w kurliście7 gości zostało wydrukowane mylnie moje nazwisko: Anton von Kemenritz zamiast Kieniewicz. Ogromnie miłe wrażenie odniosłem z wizyty u Grabowskich, zwłaszcza najbardziej upodobałem Aleksandra. Niezmiernie sympatyczny, wesoły, rozmowny, a z oczu widać, że jest to człowiek wielkiej dobroci. Małżonka jego, małego wzrostu, wychowana w Dreźnie, mówiąca świetnie wszelkimi cudzoziemskimi językami; bardzo dowcipna, lecz małomówna i przy pierwszym poznaniu robiła wrażenie osoby nieco podejrzliwej. Ciekaw byłem bardzo poznania ich córeczki. Niestety, od szeregu dni była chora i jeszcze leżąca. Umówiliśmy się z Grabowskimi, że odbędziemy wspólnie wycieczkę do Berchtesgaden8, gdy tylko Magdalena, którą rodzice nazywali Lalą, będzie mogła z domu wychodzić. W kilka dni później, doczekawszy się pięknej pogody po całym szeregu ulewnych deszczów, wybraliśmy się na wymienioną wycieczkę. Czwórka Grabowskich, Klosia z Dziunią i ja. Ciocia Puttka-merowa pozostała w domu. Jechaliśmy przeszło godzinę dużym parokonnym omnibusem, mieszczącym przeszło dwadzieścia osób, bardzo wolno, gdyż stale pod górę. Berchtesgaden nieduże miasteczko, położone na ogromnie bogatych i bardzo głębokich, kilkupiętrowych pokładach soli. Ludność miasteczka to sami górnicy pracujący przy wydobywaniu soli. W pobliżu przepiękne jezioro - Kónigsee, kilkukilometrowej długości, niezbyt szerokie, do ćwierć kilometra najwyżej, otoczone przeważnie ze wszystkich stron skalistymi, prostopadłymi górami, zaledwie w nielicznych miejscach pokrytymi rzadkim drzewostanem lub ścielącymi się mchami. Kolor wody stale mieniący się od seledynowego przechodzący w zielony, potem naraz w błękit i szafir; głębokość znaczna, ale wobec 7 Kurlista - lista gości w uzdrowisku (z niem.). 8 Berchtesgaden w pół wieku potem zdobyło europejską sławę jako wczasowa rezydencja Hitlera. nader przeźroczystej wody przy gładkiej powierzchni widać byi0 dno kamieniste. Żadnego podmuchu wiatru, słońce wysoko, p0. wietrze raczej upalne. Siadamy w ośmioro, wliczając wioślarza do dużej łodzi i wolno płyniemy wzdłuż jeziora, które to się rozl szerzą, to znowuż w niektórych miejscach zwęża. Stada dziki^ kaczek, zwykłych naszych krzyżówek, podpływają prawie do samej 128 > naszej łodzi i wyławiają z wody rzucane im przez nas kawałki bułek i chleba. Podziwialiśmy nad samym brzegiem jeziora malowrii. czy kościółek Sankt- Bartholomea. Nieco dalej, gdy łódź się zatrzymała, nasz przewoźnik dał kilka strzałów z rewolweru, by nam za-demonstrować kilkakrotnie powtarzające się z różnych stron wspaniałe echo. Rozkoszna była ta przejażdżka, która niezatarte pozostawiła po sobie wspomnienie. Żal mi niezmiernie było biednej Lali, która fatalnie się czuła. Pomimo że była bardzo ciepło ubrana, z peleryną futrzaną na plecach, trzęsła się z chłodu i bardzo źle wyglądała. Nie przypuszczałem wówczas, że w kilka lat później biedactwo to zostanie moją żoną i matką moich dzieci. Po powrocie do miasta pozostawiliśmy panie w cukierence, we trójkę zaś zjechaliśmy w głąb kopalni na specjalnie zbudowanych do zjazdu krzesełkach. Oprowadzano nas po różnych kondygnacjach, objaśniając procedurę wydobywania, ładowania, przewożenia oraz częściowego oczyszczania soli. Podjęliśmy się w końcu windą z mroków na świat Boży, całkiem oślepieni przez światło słoneczne. W kilka dni potem odbyliśmy jeszcze jedną wycieczkę razem z Grabowskimi. Lala powróciła już do zdrowia i mogła wziąć udział w wyprawie. Jechaliśmy dorożkami do drugiego jeziora - położonego powyżej Reichenhallu w odległości kilku kilometrów - pod nazwą Listsee. Było ono formy okrągłej, rozmiarów niewielkich, szmaragdowego koloru. Uderzająca była cisza nad brzegiem jeziora, jak gdyby wszystko, co tam żyło, na czas pewien całkowicie zamarło. Poza tymi dwiema wycieczkami w liczniejszym gronie odbywałem z Heniem codziennie w pogodne dnie bliższe i dalsze wycieczki pieszo w góry. Był to sezon leśnych poziomek. Zaszliśmy któregoś dnia do małej restauracyjki położonej w górach; kazaliśmy sobie podać większe porcje poziomek leśnych ze śmietaną - "mit Schmand". Oczekiwaliśmy niezmiernie długo na zamówione poziomki. Nareszcie podają nam jakąś absolutnie nie do przełknięcia, całkiem niejadalną potrawę. Coś w rodzaju klusek smażonych na oleju i osypanych poziomkami. Oczywiście nie dotknęliśmy się wymienionego dania. Okazało się, że w tej miejscowości nasza śmietanka nosiła nazwę "Sahn", zaś "Schmand" oznaczało nazwę tej właśnie wstrętnej niejadalnej potrawy. Wypi" liśmy więc parę kufli piwa i ruszyliśmy w powrotną drogę d° domu. Bardzo przyjemnie i wesoło minęły cztery tygodnie mojego, a sześć tygodni Kłosi pobytu w Reichenhallu. Czas już naglił do powrotu. Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie i czule z Grabowski' iściliśmy Reichenhall z zamiarem zatrzymania się w drodze tiej na kilka dni w Monachium. *W tej stolicy Bawarii zajechaliśmy do dużego luksusowego holu yierjahreszeiten; był już późny wieczór i zmęczeni podróżą łożyliśmy się do snu. Nazajutrz poszedłem z Klosią i Dziunią na miasto, zamierzaliśmy zwiedzić Pinakotekę, czyli muzeum malar-fwa wszechświatowego. Ponieważ ciocia Puttkamerowa była zmęczona i w ogóle nie mogła dużo chodzić, zaprowadziliśmy ją do niewielkiego ogródka położonego bliziutko hotelu, posadziliśmy na ławce, z tym że my wrócimy do hotelu dopiero na obiad, więc gdyby ciocia miała dosyć siedzenia lub spacerowania w ogródku, zęby wracała do hotelu i czekała nas w numerze. Po dobrych kilku godzinach oglądania arcydzieł malarstwa oraz zwiedzenia ciekawszych ulic, placów i budynków miasta dosyć już zmęczeni powracaliśmy do hotelu. I o nasze zdziwienie, spotykamy ciocię jadąca dorożką. Skąd? dokąd? Dojrzała nas również, macha na nas ręką, zatrzymuje dorożkę, wysiada. Drżącym głosem, przestrachu pełna, zaczyna opowiadać swoje okropne przeżycie. Przez dłuższy czas siedziała na ławeczce lub przechadzała się w ogródku. Po pewnym czasie postanowiła wracać do hotelu, całkowicie jednak straciła orientację, zaczęła błądzić po różnych ulicach i do hotelu trafić nie mogła, co najgorzej, absolutnie zapomniała nazwy hotelu, w którym zamieszkała. Najęła więc dorożkę, którą zaczęła objeżdżać po kolei wszystkie możliwe hotele, przed każdym zatrzymywała się, wchodziła do środka i zwracała się do portiera z zapytaniem: "Wohnt ja hier die Grafin von Puttkamer" [czy tu mieszka hrabina Puttkamer - niem.]. Otrzymawszy odpowiedź przeczącą, powracała do swojej dorożki i jechała dalej do następnego najbliżej położonego hotelu. Jedno z drugim objechała około dwudziestu hoteli i szczęśliwie w swoich niesamowitych peregrynacjach spotkała się z nami. Radość jej była wielka. Obiecała sobie i nam, że więcej już sama na miasto nie będzie wychodziła. Następnego dnia projektowaliśmy zwiedzić Gliptotekę9. Ponieważ do tego muzeum wstęp dla niepełnoletnich był zakazany, Dziunieczka musiała na ten czas pozostać w hotelu, dotrzymując towarzystwa cioci. Dziunią w płacz; jeśli dla niej wstęp do Glipto-teki jest wzbroniony, to my starsi nie mamy prawa bawić się i rozkoszować się zwiedzaniem i pozostawiać ją zapłakaną z ciotką-nu-dziarką. Jednym słowem spazmy, ryki, awantury. Musiałem użyć całej swojej powagi i tupnąć nogą. Uspokoiła się nieco. Wyszedłem z Klosią i obejrzawszy w szybkim tempie arcydzieła sztuki zgromadzone w muzeum, wracamy do hotelu i kogóż spotykamy? Dziunię ubraną w suknię swojej matki, podtrzymywaną ręką ze względu na niezmierną jej długość, kapelusz również matczyny włożony na ba-er, parasolka w ręku. Miała nadzieję, że ją w tym przebraniu Gliptoteka - galeria starożytnej rzeźby (z grec.). K{ i ~ A- Kieniewicz, Nad Prypecia... . woźni wezmą za starszą panią i do gmachu wpuszczą. Nie jednak dojść do zamierzonego celu. Uśmieliśmy się bardzo z jej przebrania. Natomiast zastaliśmy ciocię w hotelu w najokropniH, szej rozpaczy, że Dziunia wyleciała nie opowiedziawszy się, Le może się zgubić lub jeszcze Niemiec ją pochwyci!!! Jeszcze dzień jeden bez towarzystwa niewiast zwiedziłem w mieście różne bardzo ciekawe monachijskie lokale, do których wieczorami schodzą się przeważnie artyści na pogwarki, grę w sza-chy i najlepsze na świecie piwo. W ostatniej przed wyjazdem chwili wielki ogarnął nas strach. Zaczęliśmy obliczać pozostałe nasze fundusze i okazało się, że po opłaceniu rachunku hotelowego całość pozostałej u nas wszystkich gotówki nie może wystarczyć na dojechanie do kraju. Rozpacz nas ogarnia, nikogo w Monachium nie znamy, nikt nam nie pożyczy potrzebnej kwoty. Klosia po raz nie wiem już który przelicza swoje banknoty. Z torebki noszonej na piersiach je wyjmuje i wkłada z powrotem, naraz spostrzegam dwie sturublówki jakoś krzywo jedną na drugiej złożone. Wychwytuję z rąk Kłosi podejrzany banknot i cóż się okazuje - jeden banknot od wilgoci pod stanikiem tak mocno przylgnął do drugiego, że Klosia licząc brała dwa banknoty za jeden. Radość więc była wielka, gdyż ta przybywająca nam setka najzupełniej wystarczy na dojechanie do Warszawy. Z Monachium jednak jeszcze zatelegrafowałem do rodziców z prośbą, by nam do Warszawy telegraficznie nadesłali sukurs pieniężny. Biedna ciocia właściwie w czasie całego pobytu za granicą bardzo się wynudziła. My młodzi całymi dniami byliśmy poza domem, ona zaś prawie ciągle osamotniona. Wieczorami jednak litowałem się nad nią i grywałem z nią w przekorę, czyli inaczej zwaną gapió-wkę. Lubiła bardzo tę grę w karty. Natomiast nie lubiła przegrywać, umiejętnie więc podszachrowywała. Dojechaliśmy szczęśliwie do Warszawy, zastaliśmy już nadesłaną gotówkę. Odprowadziłem ciocię na dworzec, wsadziłem do wagonu. Sama już dojechała do Wilna. Na życzenie Kłosi, dotyczące urządzenia w czasie wakacji po raz drugi lekcji tańca dla Dziunie-czki, porozumiałem się z p. Bieleckim, solistą baletmistrzem Opery Warszawskiej i zaprosiłem go na sierpień do Dereszewicz. My zaś, spędziwszy dwa dni z noclegami w moim mieszkaniu, wyjechaliśmy do domu. Wakacje zeszły mi niezmiernie przyjemnie. Polowałem z wy-złem bardzo dużo. Ojciec miał wówczas doskonałego psa Bekasa. Był to długowłosy jasnożółty seter, wielki flegmatyk, rzadko kiedy podbiegał kłusem, nigdy nie wpadał w galop, po co miał się fatygować i męczyć, kiedy był obdarzony tak fenomenalnym węchem. że każdego cietrzewia, zaszytego głęboko w trawach czy krzakach, już o kilkaset kroków zwęszył. O ile ojciec nie jechał na polowań^; brałem Bekasa i wówczas wynik polowania zawsze był bardziLi udany niż gdy chodziłem z innym psem. Poza tym Bekas był psel" bardzo rozumnym, sypiał zawsze na sienniku w przedpokoju. Robi-ł wrażenie, że leżąc nadsłuchuje, o czym rozmowa się toczy w jadalnym pokoju przy stole. I gdy mój ojciec wieczorem przy kolacji w zamiarze jechania następnego dnia na polowanie zwracał się głośno do służącego, by zawołano Moroza - Bekas natychmiast oodejmował się ze swego siennika, łapą otwierał drzwi do salonu, wsuwał się cicho do jadalnego i kładł się pod stołem. Gdy zaś za-wezwany Moroz się zjawiał i ojciec z nim ustalał godzinę wyjazdu i miejscowość, dokąd zamierza jechać - Bekas wolnym krokiem opuszczał pokoje, szedł w stronę stajni i tam noc spędzał; o ile zaś była otwarta wozownia, wskakiwał do bryczki, która jeżdżono na polowanie, i w niej się na spoczynek układał. Stosownie do porozumienia pan Bielecki-tancmistrz zjechał do Dereszewicz w połowie sierpnia. Dwa razy dziennie po godzinie trenował Dzłunieczkę i Janiusię, kształcąc je w wielkiej sztuce tanecznej i wyrabiając w nich piękność ruchów: rak, głowy, nóg i giętkość korpusu. Wykorzystałem osobiście pobyt mistrza. Wyszkolił mnie znakomicie w mazurze, tak że uchodziłem nawet potem w salonach warszawskich za dobrego mazurzystę i tańczącego świetnie walca. Nauczył Dziunię i mnie tańczyć solo pokazowego mazura z wielu figurami. Popisywaliśmy się tymi solowymi tańcami zwykle po południu przed ciocia Mikulską, która z zachwytu i rozczulenia nad naszymi pełnymi wdzięku ruchami, zwłaszcza przy menuecie łzy roniła. Bielecki traktował swój fach bardzo poważnie i stale nad sobą samym pracował. Niejednokrotnie widywałem go z daleka spacerującego w parku wolnym krokiem, w pewnej chwili zaczynał raptownie podskakiwać, wybijać hołubce, podnosić, przysiadać i inne dziwaczne wykonywać ruchy. Nie były to jednak ćwiczenia nóg i ciała, lecz tworzenie nowego solowego tańca w balecie operetkowym bądź operowym. Rad byłem bardzo z pierwszych moich -wakacji uniwersyteckich, spędzonych częściowo za granicą, częściowo zaś w ukochanym domu rodzinnym. Czas już było wracać do Warszawy. Na wy-jezdnem obiecywałem sobie radosny przyjazd po raz pierwszy na trzytygodniowy pobyt wakacji zimowych. Pierwsze półrocze na drugim kursie minęło bardzo szybko, pracowałem nadzwyczaj sumiennie, uczęszczając na wszystkie omal wykłady i pracując po południu w laboratoriach. Cieszyłem się bardzo, że obrałem wydział przyrodniczy, a nie inny. Zaszedł w tym okresie bardzo przykry w skutkach incydent. W czasie wykładu fizyki przez znienawidzonego rusofla-polakożercę w dużej auli, w której była przewaga studentów matematyków, medyków i innych, przyrodników zaś znaczna mniejszość, niewiadomy osobnik z ostatnich ławek tak zręcznie rzucił w stronę katedry kaloszem, ZP trafił nim profesora w samą twarz. Równocześnie w auli rozległy Slę krzyki, rwetes, gwizdy, wołania: precz, won itp. Uniwersytet zo- stał zamknięty. Dwa tygodnie przeprowadzano śledztwo, badano pedlów, studentów Moskali. Prawdopodobnie na podstawie ich zeznań sławny Apuchtin, przedstawiciel Ministerstwa Oświecenia tia Królestwo, zarządził usunięcie kilkudziesięciu studentów z różnych kursów i wydziałów bez prawa wstąpienia do innych uniwersytetów, kilkunastu zaś studentów zostało przeniesionych do uniwersytetu w Dorpacie10. Z mojego wydziału szczęśliwie żaden stu-132 dent wówczas nie ucierpiał. Pedel naszego wydziału okazał wiele poczciwości w czasie badań i nas wszystkich obronił. A jak się zachował profesor? Nic sobie z tego incydentu nie robił, pozostał na stanowisku i wykładał nadal, lecz w prawie pustej sali. Słuchało go zaledwie kilkudziesięciu Moskali, wszyscy bowiem Polacy oraz Żydzi polscy, a nawet niektórzy porządniejsi Rosjanie, zaprzestali do końca roku uczęszczać na jego wykłady. W związku z wymienionym incydentem i zamknięciem uniwersytetu na czas dłuższy ferie zimowe rozpoczęły się wcześniej niż zwykle, z czego się bardzo cieszyłem. Ojca zastałem w wyjątkowo dobrym humorze. Zima ostra, rzeka stanęła wcześnie, toteż w pełni było zwożenie siana do folwarków z różnych odległych błotnych łąk, a zwłaszcza zza rzeki. Codziennie do każdego folwarku po sto i więcej sań naładowanych sianem pod wieczór wjeżdżało do stodół, lub też zajeżdżało pod rozpoczęte już sterty. Ostatnie zaprojektowane przez ojca inwestycje zostały wykonane. W Dereszewi-czach za folwarkiem nad brzegiem Prypeci stanęła murowana rektyfikacja z przyległymi murowanymi składami i dwoma mieszkalnymi domami. Jest już w ruchu. Codziennie prawie z różnych odległych majątków przychodzą transporty spirytusu gorzelanego w kufach żelaznych do dereszewickiej rektyfikacji. Z trzech własnych gorzelni co dwa tygodnie przewożony jest również spirytus. Zlewa się go do żelaznych cystern, kolejno oczyszcza z fuzli, to jest rektyfikuje, i magazynuje się w innych przeznaczonych dla rektyfikatu cysternach. W miarę zapotrzebowania rektyfikat był wywożony w kufach, częściowo do kolei na eksport, częściowo zaś do miasteczka Petrykowa, gdzie ojciec wybudował dużą rozlewnie, w której przerabiano spirytus na wódkę, butelkowano ją, lub też skażano spirytus na denaturat. Wszystkie te czynności były dokonywane pod nadzorem urzędników państwowych, tak zwanych ak-cyźników. Jeden taki akcyźnik mieszkał stale w Dereszewiczach, w oddzielnym domku wybudowanym przy rektyfikacji. Kierownikiem zaś z ramienia ojca był pan Lukstenek - Łotysz, bardzo porządny i uczciwy pracownik. Ojczulek w ogóle był uradowany, że doprowadził do skutku wszystkie zaprojektowane przez siebie inwestycje gospodarcze, 10 Przygoda ta spotkała w roku 1898 profesora fizyki Piotra Ziłowa. Władze relegowały wówczas kilkudziesięciu studentów, odmówiono też zaliczenia roto1 wszystkim pierwszorocznym studentom medycyny. Apuchtin nie był już wtedy k11" ratorem okręgu szkolnego. 133 a więc tartak, trzy gorzelnie parowe z dwoma przy nich młynami na razówkę i pytel, rektyfikację i rozlewnię. Czasami mówił: "Zrobiłem swoje, niech już teraz synowie dalej pracują i zakładają inne fabryki". Wyjątkowo wesołe i bardzo miłe były święta Bożego Narodzenia tego 1898 roku. Zjechała się w komplecie cała rodzina. Rucio-yfie już od miesiąca bawili w Bryniewie. W każdą niedzielę stale, a nieraz w ciągu tygodnia parę razy, dojeżdżali do Dereszewicz. Przybyli Wawrzyniec z dziewięcioletnią Janiusią i jej opiekunką Adiną, Lubańscy, bracia Staś i Karolek Ordowie, kochany mój dawny opiekun Popowski, no i jak zwykle stały bywalec w święta i uroczystości rodzinne doktor Rudolf Nawrocki z Petrykowa. Tu chcę słów parę powiedzieć o Stasiu Ordzie. Był on synem siostry mojego ojca. Po śmierci jego matki ojciec mój wziął kilkuletniego Stasia na wychowanie do Dereszewicz; Staś był o dwa lata młodszy od Rucia. Jako dziecko wielkim był psotnikiem, nie chciał się uczyć i stale ze wszystkimi się wykłócał. Ulubioną jego czynnością było składanie do pudełek zebranych wszelkich szmatek i gał- ganków. Jeśli inne dziecko ośmieliło się dotknąć jego pudełka lub szmatki, wrzeszczał w niebogłosy na cały dom: "Nie luś, to mój pudełek!" Ojciec mój bardzo go karcił za te ciągłe wykrzykiwania. Gdy trochę podrósł, wyszedł spod opieki ojca. Został potem oddany do Szkoły Wojskowej w Połocku, gdzie podobno bardzo broił. Do tradycyjnej wieczerzy wigilijnej zasiadało w Dereszewi-czach zwykle około dwudziestu osób. Stół był długi, rozciągnięty, zasłany pięknym obrusem na pachnącym sianie. Duże dwa srebrne kandelabry na stole. W dwóch rogach pokoju snopy zboża. Po czterech rogach stołu tradycyjne talerze z niejadalnymi, jak mówiliśmy, dzieci, paskudztewkami, zwanymi kutja. Menu: 1. kwasek zabielany z uszkami z grzybów; 2. szczupak duży w całku po polsku, czyli z jajkiem; 3. leszcz smażony nadziewany kaszą gryczaną; 4. łamańce z makiem; 5. kompot z suszonych gruszek i jabłek; 6. kisiel z mlekiem makowym i migdałowym do wyboru. Do tego starka i wina czerwone i białe, zwykle krajowe. Herbata i kilka gatunków przeróżnych strucli i moc przywiezionych zwykle z Pińska rozmaitych bakalii. Po wieczerzy zapalenie choinki, bardzo gustownie ubranej, tym razem przez Fraulein Louise Othmer, nauczycielkę Dziuni, i rozdawanie przez mamę różnych upominków dla młodzieży. Przy choince śpiewano kolędy. O ile mój ojciec dbał bardzo o tradycję 1 wymagał, by co roku było to samo menu na wieczerzy wigilijnej \ rozkoszował się kolędami, o tyle nie cierpiał choinki. Twierdził, 2e to zwyczaj niemiecki. Z dawnych moich lat dziecinnych pamiętam, choinka urządzana zwykle bywała w sali na starej górze. Nigdy 'ttoj ojciec nie bywał obecny. Później już godził się z widokiem ch°inki nawet w salonie. Irytowało go jednak, że Fraulein Louise Jako Niemka nie mogłaby przeżyć świąt, gdyby nie miała choinki przez siebie zapalanej co wieczór aż do święta Trzech Króli Ojczulek w podobnych wypadkach zwykł podpluwać i burczeć lecz w swej dobroci nie stawiał absolutnego veta, zaś Louise prze? cały czas przesiadywała zadumana przy choince aż ostatnia świeczka gasła. Tryb życia świątecznego gości w następnych dniach po wigiUj •134 był następujący. Ranne śniadania były obfite w różne pieczywa i wszelkiego rodzaju świeże kiełbaski, rolady, pasztety itp. z garnuszkami przy każdym nakryciu parzonej śmietanki, pokrytej grubą warstwą kożuszka z ciemnymi plamkami. Te ranne śniadania przeciągały się zwykle dość długo, zależnie od schodzenia się gości z apartamentów sypialnych do jadalnego pokoju. O godzinie 12 pierwszego i drugiego dnia świąt szło się do kaplicy, gdzie mama odczyty, wała różne okolicznościowe modlitwy, parę litanii i właściwą na dany dzień Ewangelię. Przy silnych mrozach lub zamieciach śnieżnych modlitwy były odmawiane w sypialnym pokoju rodziców. Po czym szwagrowie zasiadali w małym saloniku do partii pikieta, która z przerwami na czas posiłków ciągnęła się w nieskończoność. Przed obiadem podawano w dużym salonie zakąski ustawione na odpowiednio nakrytym niewielkim stoliku. A więc znów wyśmienita starka i różne puszki: z homarem, sardynkami, kilkami, śledzikami, kawiorem prasowanym, w wypadku przyjazdu ważniejszych gości figurował kawior ziarnisty, z dodatkiem oczywiście domowych wyrobów masarskich. Zakąski te spożywano na stojąco, po czym przechodzono do jadalnego. Menu obiadowe co roku to samo: Świeże kiełbasy i kaszanki (bez czosnku!!) z surową kwaszoną kapustą. Bulion klarowny z pasztecikami paru gatunków. Pieczeń, jaka się nadarzy, a więc polędwica lub rosbif, czy też pieczeń cielęca. Następnie indyki z kasztanami, obowiązkowo jakaś jarzyna i lody. Po obiedzie podawano do salonu czarną kawę, herbatę, moc bakalii, owoce własne oraz sprowadzane pomarańcze i mandarynki. Klosze z bakaliami przez całe popołudnie stary w salonie i gryzło się te słodycze bez przerwy. Wieczorem kolacja z dwóch dań: potrawa mięsna i słodka. W salonie po południu figurował stolik do kart. Zasiadali przy nim zwykle starsi panowie do winta, zwłaszcza gdy był obecny doktor Nawrocki, który bez codziennej partyjki obejść się nie mógł. Trzeciego dnia świąt zwykle całe towarzystwo jechało do Bry-niewa, gdzie kuchnia była zawsze o wiele wykwintniejsza od derę-szewickiej, pomimo że w owym roku 1898 był jeszcze u rodziców starej szkoły bardzo dobry kucharz Makary, który w parę lat później życie zakończył. W Bryniewie świetnie się zawsze bawiono-Lela była doskonałą organizatorką wszelkich zabaw, miała m°c przeróżnych projektów i pomysłów, wnosiła ożywienie i swoją wesołością wszystkich do zabaw, śmiechu i radości umiała Sławne były, o których fama głosiła i w innych powiatach, tak ne Les bals de Bryniew [bale bryniowskie - franc.]. W roku opisywanym obecnie taki bal bryniewski odbył się w Dereszewiczach. Tańczono w niebieskim salonie przy muzyce petrykowskich Żydków, którzy samorzutnie co roku w okresie świątecznym zjawiali się. Tańczono w kilka zaledwie par, lecz bardzo ochoczo. Tańce prowadził z wielkim ożywieniem Eustachy Lu-bański. Kolejność tańców, jak zwykle ówczesna. Bal rozpoczynał się walcem, potem kontredans o sześciu figurach, walc drugi i zamaszysty, bogaty w przeróżne figury mazur. Nawet Popowski wraz z doktorem Nawrockim, spoceni okrutnie, przebiegali przez salon ze swoimi tancerkami. Drugi taki bal, być może jeszcze bardziej ożywiony, odbył się po Nowym Roku w Bryniewie. 2 wyjątkiem rodziców całe towarzystwo dereszewickie było w komplecie. O zmroku w jadalnym zapalono duża, bardzo bogato ubrana choinkę, przy której odbywało się rozdawnictwo różnych prezentów dla służby dworskiej oraz całego grona dzieci fornalskich, po kolacji zaś tańczono ochoczo do późna. W późniejszych latach miejsce bali bryniewskich zajęły przedstawienia teatralne urządzane i reżyserowane przez Lelę. Często były grywane sztuki jej pióra. W obecnym okresie świątecznym parę razy polowaliśmy z na gonką na dziki, których sporo się trzymało w lasach zarzecznych. Zabiłem wówczas pierwszego mojego dzika, niewielkiego warchla ka. Do śmierci nie zapomnę doznanych wówczas wrażeń, a równo cześnie okropnej bury, którą oberwałem od ojca. Bardzo duże sta do zostało otoczone na dość znacznej powierzchni pięknego lasu I liściastego. Moroz ustawił lepszych i godniejszych myśliwych na " najlepszych, jak mu się wydawało, stanowiskach, mnie zaś najmłod szego, wyczuwałem, że postawił na całkiem niepewnym miejscu. Okazało się jednak, że się grubo pomylił. Gdy tylko odezwała się naganka, dojrzałem z daleka kolosalne stado złożone z wielkich, średnich wielkości i całkiem małych warchlaków drobnym tru chcikiem biegnących w moją stronę na sztych11. Sam zamarłem, serce zaś kołatać zaczęło, przytuliłem się do drzewa, strzelba kiwać się zaczęła w moich drżących z emocji rękach. Palnąłem dwa razy i spudłowałem haniebnie. Rozproszyło się stado w różne strony. Miałem czas nabić strzelbę i jeszcze dwa razy wystrzelić do ostat nich biegnących za stadem warchlaków, z których jednego położy- tern, lecz i to dopiero dwoma strzałami go dobijałem. Ojczulek był w furii, że polowanie się nie udało, wyłajał Moroza, że mnie w złym miejscu postawił, ja zaś oberwałem niesamowicie: "Pudla- rzu, ty do dzików strzelasz, jak do dubeltów! Co z ciebie wyrośnie? I ti> tobie tylko po posadzce, a nie na zwierza do lasu jeździć!" Jakkolwiek przykro mi było usłyszeć przy wszystkich obecnych na- Na sztych - prosto na myśliwego, nie zaś bokiem (z niem.). ganiaczach czynione mi wymówki, w duszy jednak uradowany byłem z pierwszego, co prawda nie odyńca, lecz jednak zabitego dzika. Po wyjeździe gości jeszcze kilka razy jeździłem z Morozem saneczkami na zające objazdem. O sposobie tego polowania będzie mowa w późniejszych rozdziałach. \ 36 Nadszedł już termin powrotu do pracy. Ze smutkiem żegnałem się z domem i rodziną na dłuższy już czas, do lata. O przyjeździe na ferie wielkanocne nie mogło być mowy ze względu na odbywa jące się w tym czasie egzaminy. Był to okres najbardziej wytężonej pracy. Rozstanie nie trwało jednak długo, gdyż we dwa tygodnie po moim do Warszawy powrocie zjechali Ruciowie oraz Stasiowie Horwattowie. Karnawał był w pełni. Warszawa, rzec można, szalała. Codziennie bal za balem: prywatne, publiczne, dobroczynne. Obie moje pary mieszkały u matki swojej, pani Ledóchowskiej, w obszernym mieszkaniu przy ulicy Wiejskiej. Nie było dnia, by Lela i Sofineta nie tańczyły. Obie miały kolosalne powodzenie, gdyż przepięknie tańczyły, zwłaszcza mazura, toteż stale obie figu rowały z najlepszymi tancerzami w pierwszej czwórce. Ja się też trochę ruszałem. Sprawiłem sobie frak i dwa do trzech razy w tygo dniu bywałem na mniejszych i większych przyjęciach z tańcami. Na jednym z większych dobroczynnych bali publicznych, odbywa jącym się w pięknej sali ratuszowej, na którym byłem obecny, do znali Ruciowie, a raczej Lela, dwu wstrząsów. Wszedłszy w ratuszu po schodach na drugie piętro, Rucio spostrzegł u Leli brak przy gorsie dużej bardzo pięknej kwadratowej klamry brylantowej. Roz pacz! Przed wyjazdem na bal Rucio własnoręcznie przypiął Leli tę broszę. Gdzie wypadła? Czy jeszcze w domu, czy w karecie? A może przy wysiadaniu na ulicy? Pogodzili się już byli ze stratą przepięknej biżuterii, którą zachwycały się wszystkie znajome pa nie. Bardzo szczęśliwie się stało, że właśnie jedna ze znajomych Leli dojrzała w kącie na jednym ze stopni jakiś bardzo błyszczący przedmiot, podniosła go i poznała w nim klamrę Leli. Cóż to były za podskoki i radość Leli, gdy jej wręczono tak cenną zgubę. Dru giego wstrząsu tegoż dnia w ratuszu doznała Lela w trakcie oży wionego tańczenia figury mazurowej. Poczuła naraz, że coś nie w porządku w tualecie. Nogi zaczynają się plątać, wreszcie nie mogą się wcale poruszać. Zmuszona jest przerwać taniec. Dojrzała Rucia w tłumie. On zaniepokojony tym, co się stało. ,Jerome, Jero- me, ratuj! Je perd mes pantalons!" [Hieronimie, gubię majtki - franc.]. Wolno posuwając nogami doszła do damskiej ubieralni. P° krótkiej chwili znowu tańczyła. Większa część publiczności wie działa o zaszłym wypadku i podżartowywała z Leli. Lela codziennie poświęcała kilka godzin na pisanie dwócn dzienników. Oba znajdowały się zawsze pod kluczem w specjału6! teczce. Miał prawo wglądu do nich jedynie Rucio. Czasami póz** lała Dziuni odczytać niektóre ustępy. W małym dzienniku n°to wała codzienny rachunek sumienia, plan czynności na d/ień bieżący i krótkie streszczenie tego, co miała pisać w dużym dzienniku. Duży dziennik roczny składał się z czterech grubych oprawnych książek jednakowego rozmiaru. Wykonywane były na zamówienie w Warszawie u Szustra12. W tych dziennikach opisywała szczegółowo cały przebieg dnia, wszystkie swoje czynności i dobre uczynki, wszystkie przyjemności i smutki, działalność osób innych, pochwa-ły lub krytyki. Ważniejsze ustępy podkreślała czerwonym atramentem, stawiała moc wykrzykników. Streszczała przeczytane książki, lub też własne nowe utwory. Przy imionach szwagra i jego żony lub dzieci zjawiały się zwykle wykrzykniki, albo znaki zapytania. Jednym słowem notowała wszystko o życiu swoim i swojego otoczenia. W bieżącym okresie karnawałowym doznałem wielkiego wstrząsu, smutku i wiele miałem kłopotu. Pewnej nocy obudziło mnie silne dzwonienie i stukanie do drzwi mojego mieszkania. Oleś otwiera. Jest to posłaniec z Hotelu Europejskiego z kartką do mnie. Pisze Władzio Tyszkiewicz, mój brat cioteczny, żebym natychmiast przybył do restauracji hotelowej, gdzie będzie mnie oczekiwał. Sprawa ważna i bardzo pilna. Znajomy posłaniec potwierdza, że pan hrabia koniecznie oczekuje natychmiastowego mojego przybycia, lecz nie wie, o co rzecz idzie. Ubieram się w pośpiechu i różne mnie myśli przychodzą do głowy. Może to pojedynek, sprawa miłosna?... Wychodzę, chwytam na placu Św. Aleksandra dorożkę i wpadam do restauracji hotelowej. W głębi sali przy stoliku siedzi trzech panów we frakach. Władzio, zobaczywszy mnie wchodzącego, wstaje i podchodzi pośpiesznie na moje spotkanie. Dowiaduję się, że Staś Orda na balu u Czetwertyńskich dostał jakiegoś nerwowego ataku w związku z otrzymaniem rekuzy od jednej panny. Podobno potem uganiał się za nią w salonie aż do czasu, gdy go z trudem zdołano wyprowadzić. Zapewnia mnie Władzio, że w danej chwili już się uspokoił i oprzytomniał. Potrzebuje jednak pewnej opieki, więc jako najbliższy jego krewny, powinieneś - zwraca się do mnie - nim się zaopiekować. Po tych słowach Władzio ze swoim towarzyszem pośpiesznie się ulotnili, pozostawiwszy mojej opiece biednego Stasia w okropnym rozstroju nerwowym. Szczęśliwie, że mieszkał w tymże hotelu na piętrze. Po długich perswazjach udało mi się wreszcie namówić go do opuszczenia restauracji i do udania się do swojego numeru. Był spokojny, lecz stale wyrażał chęć powrotu na bal. Używać musiałem chwilami siły, by się nie wyrwał z moich rak. Gdy doszliśmy do )^go pokoju, zamknęłem drzwi na klucz i wziąłem klucz do kiesze-m- Wreszcie dał się rozebrać i ułożył się do łóżka. Wykonywał Wszystkie moje polecenia, mocno był jednak podniecony i leżąc Franciszek Szuster, spekulant budowlany, właściciel parku "Promenada" na °towie, miał też elegancki magazyn z papeterią w gmachu Hotelu Europejskiego. gadał bez przerwy, powtarzając w kółko jedno i to samo. Obawiając się pozostawienia go samego, siedziałem przy nim aż do rana. W nocy jeszcze wysłałem pilny telegram do Nowoszyc pod adresem Karola oraz opiekuna rodziny o natychmiastowy ich przyjazd. Dwa dni jednak minęły zanim wezwani przeze mnie przybyli. Czułem się już bardzo wymęczony, czuwając bez przerwy przy bied-f §8 nYm chorym. W parę dni później wywieziono go do Kowanówka, gdzie ulokowany został w zakładzie dla nerwowo chorych. Po odbyciu tam kilkumiesięcznej kuracji wyzdrowiał i powrócił do domu. W przejeździe przez Warszawę odwiedził mnie i bardzo mi dziękował za okazaną mu w czasie choroby opiekę. Na razie go nie poznałem, zapuścił długą gęstą brodę i niezmiernie się zmienił na twarzy. Wiózł do domu przepięknego psa, doga szwedzkiego. Opisany incydent bardzo szarpnął moimi nerwami, zaprzestałem karnawałować, a korzystając z paru dni galówek13, pojechałem do Puław, by odwiedzić Stasia Horwatta z Hołowczyc, który po ukończeniu szkoły realnej w Kijowie wstąpił w bieżącym roku do Instytutu Agronomicznego w Puławach. Spędziwszy z nim jeden dzień, namówiłem go, by jechał ze mną na hulankę do Warszawy. Nie wprowadzałem go na bale do salonów warszawskich, nie miał na to ochoty, ani zresztą odpowiedniego stroju, natomiast codziennie w ciągu całego tygodnia bywaliśmy w teatrze, a nawet jednej niedzieli na dwóch przedstawieniach, popołudniowym i wieczornym. Przyznać jednak muszę, że pomimo karnawałowania uczęszczałem sumiennie na wykłady, odkładając jedynie popołudniowe prace laboratoryjne na okres nieco późniejszy. Coraz bardziej zajmowały mnie wszystkie działy nauk przyrodniczych. Świetnie przyswoiłem sobie mineralogię, pamiętając zeszłoroczne ostrzeżenie profesora krystalografii. Od połowy postu zabrałem się do intensywnej pracy wobec zbliżających się za kilka tygodni sześciu egzaminów. Tak zwanego obkuwania się na pamięć było bardzo dużo ze względu na wielką ilość nazw łacińskich. Pierwszy egzamin był z chemii organicznej. Był to przedmiot bardzo trudny i profesor wielce wymagający. Pomimo że najmniej wzbudzał we mnie zainteresowania, jednak odpowiadałem całkiem dobrze. W kilka dni później świetnie mi poszedł egzamin właśnie z mineralogii. Na wyrywki z całego kursu zadawał mi profesor pytania, na które doskonale odpowiedziałem14. Pamiętał wybornie o nieudanym moim zeszłorocznym egzaminie z krystalografii i dlatego stosownie do zapowiedzi tak solidnie wymęczył mnie obecnie. 13 Galówka - państwowe święto w rocznicę uroczystości członków rodziny cesarskiej. 14 Owym profesorem był Georgij Wulf. H. Kiepurska pisze o nim w DZ'e' jach Uniwersytetu Warszawskiego, s. 537, że "w decydujących momentach op0' wiadał się po stronie żądań polskich". ,...,. Po tym egzaminie poczułem się niewyraźnie: dreszcze, ból głowy. Następny egzamin wypadał za kilka dni. Zaszedłem do doktora Sommera, który stale leczył moją mamę. Oskultował mnie, sprawdził wysoką temperaturę, przepisał lekarstwo i kazał położyć się. Obiecał nazajutrz odwiedzić mnie. Co do egzaminów kiwał głową, przypuszczając, że choroba może się przedłużyć. Następnego dnia temperatura znacznie się podniosła i doktor orzekł, że mam tyfus 139 brzuszny. A więc przepadły moje egzaminy! Wysłałem Olesia z kartką do kolegi Kuczyńskiego z prośbą, by mnie odwiedził. Bardzo poczciwie przybiegł natychmiast. Prosiłem, by załatwił w Uniwersytecie wszystkie wymagane formalności, dotyczące zezwolenia na składanie egzaminów po wakacjach ze względu na moją ciężką chorobę. Już nazajutrz przybył kolega z doktorem uniwersyteckim, który stwierdziwszy moją chorobę, wydał odpowiednie świadectwo. Poza tym dał mi do podpisu podanie do władz uniwersyteckich o zwolnienie mnie z powodu choroby od egzaminów wiosennych i o zezwolenie składania ich na jesieni. Jednocześnie pocieszył mnie, że Rektor15 oznajmił, iż moja sprawa zostanie przychylnie załatwiona, jedyna przykrość jest ta, że będę musiał na jesieni powtórnie zdawać egzaminy z przedmiotów, które obecnie składałem. Bardzo byli poczciwi moi koledzy, z którymi prawdę mówiąc nie miałem bliskiego kontaktu. Stale to ten, to ów wpadał, by się o stanie mojego zdrowia dowiedzieć i opowiedzieć o przebiegu dalszych egzaminów. Bardzo fatalnie się czułem, gorączka stale była wysoka. Posłałem Olesia do cioci Wańkowiczowej z prośbą, by napisała bez straszenia słówko do mamy o stanie mojego zdrowia. Poczciwa ciocia natychmiast do mnie przybyła, zirytowała mnie jednak solidnie, stanowczo twierdząc, że przy tak wysokiej temperaturze i bólu głowy niezbędne jest postawienie synapiz-mu16 na nasadzie nosa pomiędzy oczami. Żachnąłem się na tę propozycję. W swej poczciwości, codziennie mnie odwiedzała. O tej mojej chorobie dowiedziała się, nie wiem z jakiego źródła, pani Le-dóchowska, niezwłocznie mnie też odwiedziła. Doktor Sommer co parę dni wpadał do mnie. Gdy mama przyjechała i zamieszkała u mnie, stan już mój był po przesileniu i obawa o inne komplikacje minęła. Zacząłem szybko powracać do zdrowia. Natomiast przyczepiła się mnie inna bieda. Utworzył się olbrzymi wrzód, strasznie bolesny, w nader przykrym miejscu, temperatura ponownie się podniosła. Przybył doktor Sommer ze swoim kolegą doktorem Stan- kiewiczem. Obejrzeli obaj bolące miejsce i zadecydowali konieczność przecięcia wrzodu. Zwraca się Sommer do mnie: "Ślusarz swoją precyzyjną pracę solidnie wykonał, niech się już teraz kowal 0 swojej roboty zabierze". Tak sobie zażartował z kolegi i przyjaciela. Niesamowity ból czułem przy każdym poruszeniu. Przy j5 Rektor - Grigorij Uljanow. " Synapizm- plaster z gorczycy. próbie wstania z łóżka z bólu upadłem na podłogę i straciłem przy. tomność. Nazajutrz dr Stankiewicz z asystentem oraz felczerem, panem Maternich, ułożyli mnie na biurku, dali dozę chloroformu i zoperowali moją bolączkę. W międzyczasie na parę dni przyjechał też ojciec; chciał osobiście sprawdzić, jak się czuję. Bóle ustały i świetnie się czułem po narkozie. Dr Stankiewicz przez szereg dni 140 codziennie mnie odwiedzał. Okazało się, że jest zapalonym myśli-wym. Prowadziliśmy nieskończenie długie rozmowy na tematy myśliwskie. Ojciec mój bardzo sobie upodobał Doktora i zaprosił go do Dereszewicz na polowania letnie. Od tej znajomości przez szereg lat następnych dr Stankiewicz corocznie zjeżdżał do Dereszewicz na polowania letnie, do Bryniewa zaś na wiosenne. Wielkim był moim i całej rodziny przyjacielem. Gdy mogłem już się ruszać swobodnie doktor Stankiewicz zaprosił ojca i mnie na obiad do siebie. Oprócz nas było jeszcze kilku bardzo poważnych panów, między nimi Henryk Sienkiewicz i prałat Chełmicki17. Obiad był bardzo wystawny. Po obiedzie przy kawie i cygarach siedzieliśmy w salonie, którego okna dawały na plac Saski, z ogromnym soborem prawosławnym, ostatnio wybudowanym przez władze rosyjskie. Rozmowa przez dłuższy czas toczyła się o soborze oraz jak najłatwiej dałoby się zniszczyć tak bardzo znienawidzony przez ludność Warszawy obiekt. Panowie doszli wówczas do wniosku, że najłatwiej by było zamknąć hermetycznie sobór, doczekać się silnych mrozów i napełnić go wodą. Zamarzająca woda rozsadziłaby przez noc całą budowę18. Mój ojciec słuchał tej rozmowy, lecz nie zabierał głosu. Opowiadając w domu o szczegółach przyjęcia, wyraził zdziwienie, że tak poważni ludzie o podobnych głupstwach mogli z przejęciem, obszernie i długo dyskutować. Rodzice odjechali przede mną, ja jeszcze kilka dni zabawiłem dla załatwienia różnych formalności w kancelarii uniwersyteckiej. Egzaminy już były zakończone, koledzy porozjeżdżali się na wakacje. Jechałem do domu z radością, lecz niestety w tym roku nie na rozkosze wakacyjne, lecz obładowany tomami książek i skryptów do bardzo solidnego kucia, egzaminy bowiem powakacyjne odbywają się zwykle jednego dnia ze wszystkich przedmiotów. Zacząłem powątpiewać, czy będę w stanie przezwyciężyć te trudności. Całymi dniami przesiadywałem z książką lub skryptem, jedynie w niedzielę wypoczywałem. 17 Ksiądz Zygmunt Chełmicki (1851-1922) był wówczas rektorem kościoła Św. Ducha i dość znanym społecznikiem. Później zaangażował się w Stronnictw Polityki Realnej. 18 Sobór na placu Saskim budował się w latach 1894-1912, rozebrany zaś l° stał w latach 1924-1926. - i. Doktor Stankiewicz przyjechał w ostatnich dniach lipca. Polował sam z Morozem, czasami ojciec dotrzymywał mu towarzystwa, ja zaledwie parę razy w ciągu pobytu miałem strzelbę w ręku. Wolałem nie mieć żadnych pokus i nie odrywać się od nauk. Wcześniej też niż zwykle powróciłem do Warszawy. Inny już ze mną pojechał chłopak do usługi. Nazywał się Grzegorz i od paru lat pracował w kredensie, w okresie wakacyjnym został oddany do kuchni dla nauki. Z Olesiem zarówno ja, jak i rodzice musieliśmy się rozstać pod koniec pobytu w Warszawie, bardzo się rozłajdaczył, poza tym zachorował na brzydką chorobę. Zaraz po przyjeździe dowiedziałem się, że moje podanie zostało uwzględnione i że egzaminy będę składał po parę dziennie z przerwa parudniowa, pomiędzy jedną seria egzaminów a drugą. Równocześnie ze mną jeszcze kilkunastu studentów z różnych wydziałów i roczników miało stawać do egzaminów. Wyjątkowo uprzejmi i łaskawi byli dla mnie wszyscy profesorowie, łatwo i krótko pytali, zaś profesor mineralogii w swej poczciwości oświadczył, że nie będzie mnie egzaminował, gdyż posiadam przedmiot dobrze, przekonał się o tym z odpowiedzi moich na egzaminie wiosennym. Do rozpoczęcia wykładów miałem około tygodnia czasu. Przypadkowo dowiedziałem się, że jest do wynajęcia dwupoko-jowe mieszkanie na pierwszym piętrze w pałacu Krasińskich19 na Krakowskim Przedmieściu, naprzeciwko Uniwersytetu. Gratka nie lada, pomimo że czynsz dość wysoki. Wynająłem to mieszkanie i zająłem się przeprowadzką z Mokotowskiej. Obrzydła mnie dawna dzielnica, było to przecież pustkowie. Dom, w którym mieszkałem, był ostatnim budynkiem na Mokotowskiej - do rozpoczętej budowy kościoła Zbawiciela ani jednego budynku. W ogóle •wieczorami straszno było przechodzić Mokotowską. Gdy wracałem do domu późno w nocy, zawsze miałem w kieszeni kastet, który na pogotowiu trzymałem w ręku. Nowy mój apartament składał się z jednego bardzo dużego w długość pokoju o czterech oknach wychodzących na Krakowskie Przedmieście i drugiego małego pokoiku z pojedynczym oknem, dającym na dziedziniec pałacowy. Stanęło w nim zaledwie łóżko, umywalka, stolik i komoda. W rogu przy drzwiach był przez podłogę w dół do półpiętra przeciągnięty drut z dzwonkiem na końcu do dosyć obszernej mojej kuchni, w której sypiał i kuchma-rzył nowy mój niewolnik Grzegorz. Gdy ustawiłem w dużym poko-ju wzdłuż ścian otomanę przy piecu, stół jadalny, kanapkę, parę fo-eu, kilka krzeseł i biurko pod oknem, to jeszcze przez środek pokoju z łatwością cztery pary mogły przetańczyć mazura. Bardzo hl u * PrzyJemnie czułem się w nowym apartamencie. Wszędzie lsko. Centrum miasta. Sporo też osób mnie odwiedzało. Urządza- °ziś mieści się tu Akademia Sztuk Pięknych. ,, ,. 142 13. Magdalena Grabowska. Fotografia z czasów panieńskich. łem od czasu do czasu małe herbatki z ciastkami, na których bywały nawet panie. Raz jeden podejmowałem wystawnym obiadem Ruciów i Stasiów Horwattów ku wielkiemu oburzeniu pani Ledó-chowskiej. Odwiedzała mnie też często Luiza, która opuściwszy Dereszewicze zamieszkała u swojej siostry Małyszczyckiej w Warszawie. Po jej wyjeździe Klosia sprowadziła do Dziuni wprost z Anglii miss Emmę Greenshaw, bardzo miła, przystojną i dystyngowana panienkę. Pochodziła z Irlandii. Przed jej przyjazdem ojczulek drażnił Dziunieczkę, przedstawiając nową nieznaną nauczycielką w czarnych kolorach, jako chudą, długą z wystającymi zębami; przystojna zaś blondynka daleką była od opisanego typu. Otoczono ją od pierwszej chwili wielkimi względami; zasługiwała na nie w pełni miłym charakterem i ułożeniem. Pewnego dnia, szczęśliwie byłem w domu, ktoś dzwoni, otwieram, kto? Aleksander Grabowski: Cóż za niespodzianka! Dowiedział się od kogoś o moim adresie i poczciwie przyszedł mnie odwie-dzić. Przyjechał na kilka dni z córeczką, aby się trochę rozerwać, odwiedzić znajomych, nacieszyć się teatrem, w ogóle odetchn?c powietrzem miejskim, głównie zaś w sprawach toaletowych "la dorosłej już panny. Zapytuje mnie, co grają obecnie w teatrze i & jaką sztukę radzę im pójść. Jako stały bywalec teatralny byłem ^ courant wszystkiego, co się w teatrach dzieje. Mówię więc, l Teatr Rozmaitości wystawia w dniu dzisiejszym premierę po"° no dobrej sztuki20, występują najlepsze siły w rolach męskich oraz jrena Trapszo w głównej roli. Sam oczywiście również poszedłem 0a wymienioną sztukę, zająłem, jak zwykle, krzesło w trzecim rzędzie i czekałem przybycia Grabowskich. Po pewnej chwili wchodzą do loży pierwszego piętra, z dołu się kłaniam. Gdy podniosła się kurtyna, skierowuję lornetkę w stronę ich loży. Jakże panna na awantaż się zmieniła, wcale przystojna, ładne rysy; nie to schoro-wane biedactwo, które mnie utkwiło w pamięci z pobytu w Rei-chenhalłu. W czasie antraktu poszedłem na górę do loży, by się z nimi przywitać! Byłem bardzo speszony, że doradziłem Grabow-skiemu pójście na tę sztukę, właściwie całkiem była nieodpowiednia dla młodej panienki. Grabowski niby serio bardzo mi wymawiał, że tak niefortunnie ich skierowałem. Jednak dosiedzieli do końca. Nie wiem, co o sztuce myślała panienka, z dołu jednak widziałem, że jej ojciec doskonale się bawił. Byłem z wizytą u Grabowskich w hotelu i dowiedziałem się od nich, że prawdopodobnie w roku przyszłym przyjadą do Warszawy w sezonie karnawałowym. Nauki moje w trzecim roku były nader przyjemne. Najtrudniejsze i dla mnie najmniej ciekawe dwa przedmioty: fizyka i chemia organiczna - odpadły. Natomiast przybyły geologia i paleontologia, którymi się pasjonowałem. Dużo też pracowałem w laboratorium fizjologicznym nad oddychaniem roślin. Specjalizowałem się w rym przedmiocie i w roku następnym miałem pisać pracę dyplomową na wymieniony temat. Na święta zimowe wyjechałem do domu. Pierwsza wiadomość, o której się dowiedziałem od furmana na stacji, była, że w lasach objazdu Sielutyckiego znajduje się barłóg niedźwiedzia. Straż leśna kolejno dzień i noc pilnuje, by nikt niepowołany nie chodził tam i nie spłoszył niedźwiedzia. W czasie świąt ma być obława. Może mi się uda po raz pierwszy w życiu zobaczyć żywego niedźwiedzia, nie w klatce, lecz na wolności w dużym lesie. Termin polowania został wyznaczony w tygodniu poświątecznym. Zostali zaproszeni stryjowie Leli pan Jan i Ksawery Jodkowie. Obaj zamieszkali u Ru-ciów w Bryniewie. Wczesnym rankiem wyjechaliśmy: ojciec, ja i Moroz do Bryniewa, a stamtąd po krótkiej przekąsce ruszyliśmy objazdowymi sankami do lasu w stronę Sielutycz. Na jednych sankach z gajowym jechała też Lela, która gwałtownie pragnęła brać udział w tym polowaniu, na co ojciec ostatecznie zezwolił, jakkol-Wlek bardzo nie lubił, gdy niewiasty uczestniczyły i towarzyszyły a poważnych polowaniach. W ustalonym miejscu na nasz przy-' Oczekiwali obławnicy oraz straż leśna ze starym Niekraszewi- e*n, od dawna sławnym na Polesiu znawcą od polowań na niedź-k i zie! Zanim myśliwi pozsiadali z sań i składali swoją broń, od- "wała się na stronie konferencja Niekraszewicza z Morozem, na W T 1 co teraz? 145 jakim stanowisku którego z panów myśliwych postawić. Po załatwieniu tej tak ważnej sprawy Niekraszewicz poprowadził naganiaczy do miejsc, od których miała ruszyć naganka. Myśliwi zaś za Mo-rozem ruszyli gęsiego w przeciwną stronę na ustalone z góry stanowiska, które każdemu myśliwemu wskazywał Moroz. Pierwsze stanowisko było moje, na wąskiej leśnej dróżce przy dużej brzozie j 44 Na prawo o kroków około pięćdziesięciu ode mnie postawił Moroz Rucia z Lelą, posiadała ona też swoją lekką strzelbinę. Następnie na stanowisku był pan Jan, dalej stał mój ojciec, za nim pan Ksawery, w końcu Moroz. Długo czekaliśmy zanim z przeciwległej strony lasu odezwała się trąbka Niekraszewicza, dając znać myśliwym, że legowisko niedźwiedzia jest przez nagankę wokoło otoczone i że mała naganka gajowych ruszyła w stronę barłogu. Po krótkim oczekiwaniu spostrzegłem już z daleka nie bardzo wielkiego niedźwiedzia, biegnącego wolnym kłusem z głową nisko spuszczoną, dziwnie na krzyż przebierającego przednimi łapami. Kierunek jego biegu był, jak mi się wydawało, prosto na stanowisko Ruciów, okazało się jednak po tropach, że nieborak zamierzał przemknąć pomiędzy moim i Rucia stanowiskiem. Gdy Lela zobaczyła biegnącego ku niej niedźwiedzia, tak się przestraszyła, że rzuciwszy strzelbę w śnieg zaczęła ze stanowiska swego uciekać w moją stronę, sądząc, że tam stoi Moroz. Biegnąc krzyczała: "Moroz ratuj, Moroz ratuj". Od jej krzyku niedźwiedź skręcił w bok i przebiegł pomiędzy Ruciem a panem Janem, obaj prawie równocześnie strzelili po dwa razy. Raniony, mocno farbując, wolnym już krokiem poszedł w gąszcz. Ruszyliśmy prawie wszyscy za tropem, był ciężko ranny, na tropach coraz więcej farby. Wkrótce zaległ w gęstych krzakach, żył jeszcze, lecz wstawać i uciekać widocznie brakło mu sił. Moroz podprowadził zasapanego pana Jana na jakie 15-20 kroków do niedźwiedzia i od wystrzału jego w głowę biedny niedźwiadek życie zakończył... Przy zdejmowaniu już w domu skóry niedźwiedziej zostało stwierdzone, że oprócz kuli w głowie niedźwiedź dostał jedną kuł? Rucia śmiertelną, kula zaś pana Jana przebiła mu tylną nogę. Drugie dwa strzały były chybione. Właściwie więc Rucio zabił niedźwiedzia. Przyznano go jednak jako trofeum panu Janowi, który skór? zabrał ze sobą. Niedźwiedź ten został wypchany na stojąco w dwóch tylnych łapach, trzymając przed nimi lampę. Ozdabia przedpokój w Bębnówce. Następnego dnia polowaliśmy objazdem na łosia. Widzieliśmy ich sporo, lecz nie natknęliśmy się na róg* Goście byli pod wielkim wrażeniem pięknych naszych poleskie polowań. W drodze powrotnej do domu Moroz dojrzał kunę s^' dzącą bardzo wysoko na bocznej niewielkiej gałęzi starej osi*^ Zwraca się do pana Ksawerego, z którym jechał sankami, pokazul mu kunę i powiada: "Strzelaj pan, byle nie popsuć skóry, strZJ|J pan żółte, to szyja". Strzelił pan Ksawery, spada martwa kuna, w trafiła w oznaczone przez Moroza miejsce. "O, to strełok, jaks zał, tak ubił, budzie 15 rublej". Minęło wiele lat potem, a Moroz różnym gościom opowiadał o celnym strzale pana Ksawerego. Po wyjeździe gości jeszcze wiele razy włóczyłem się z Ruciem po lasach, zawsze ze strzelbami w sankach, jednak nie tyle z zamiarem polowania, ile żeby się zapoznać ze stanem drzewostanów w rejonach, gdzie była przeprowadzana eksploatacja i wywóz kloców do tartaku w Staruszkach. Po takiej intensywnej eksploatacji starodrzewia koniecznem było sporządzenie nowych planów leśnych i oznaczenie corocznych cięć w odpowiednich ilościach na planie i w naturze. Podobne uporządkowanie gospodarstwa leśnego było niezbędne dla majątku i właściciela, poza tym zaś wymagane przez państwową ochronę lasów. W czasie tych zimowych wakacji używałem co się zowie jak nigdy dotąd. Codziennie na sankach bądź w lesie, lub, o ile łagodny śnieg wypadł w nocy, z rana Moroz wyciągał mnie z łóżka, by jechać za rzekę na łąki, objazdem na zające. Po powrocie z wakacji do Warszawy dowiedziałem się od Grzegorza, że w czasie mojej nieobecności była przeprowadzona w mieszkaniu rewizja, jak on twierdził, z Uniwersytetu. Trzech cywilnych i funkcjonariusz policji. Przejrzeli tylko książki i skrypty. Zajrzeli do szuflad w biurku i komodzie, lecz nic nie znaleźli. Jaki był cel tej rewizji, oczywiście Grzegorz nie umiał mi powiedzieć. Wiedziałem, że u wielu studentów przeprowadzane były podobne rewizje. Szukano zabronionych wydawnictw lub druków. Studenci warszawscy był to element antyrządowy, toteż bardzo śledzeni byli zawsze przez policję. Być może w tym celu zaglądali do mojego mieszkania21. Wielką wygodę stanowiło to tak bliskie Uniwersytetu mieszkanie, pomiędzy wykładami wpadałem często do domu, lub też nieraz późno wieczorem zaglądałem do laboratorium, by sprawdzić, jak się czuje w termostacie moja cebula lub łubin, czy im nie za ciepło, czy też może chłodno. W porze karnawałowej wpadli na krótko Ruciowie. Byli oni w przelocie do Paryża, gdzie Lela miała odbyć odpowiednią kurację u pewnej znakomitości medycznej. Męką dla niej był brak dzieci. Sofineta miała już dwoje, chłopca i córeczkę. Był to dramat życia Leli. Dorocznym zwyczajem przyjechała Isia w sprawach toaletowych. Bardzo wzajemnie kochaliśmy się, toteż miłym był dla mnie n jej pobyt. Rankami Isia była zajęta swoimi sprawunkami, u szwaczek lub u Hersego22, nie byłem wówczas odrywany od W styczniu 1899 r. Uniwersytet Warszawski ogarnęło wrzenie, w związku °§olnorosyjskim strajkiem studentów. W Warszawie wysuwano postulaty autono-u "czelni oraz utworzenia katedr polskich. Z tym mogły się wiązać rewizje w stu- enckich mieszkaniach. -A. Ri Bogusław Herse - największy dom mód warszawski; właśnie w 1899 r. zain-ał się \v nowym 4-ro piętrowym gmachu, Marszałkowska 150. icniewicz, Nad Prypecia... wykładów moich. Spotykaliśmy się dopiero w porze obiadowej w restauracji Hotelu Europejskiego, po czym już całe popołudnie do późnego wieczora spędzaliśmy razem na zwiedzaniu, wizytach, teatrze i kolacji poteatralnej. W okresie tym przerywałem całkowicie moje badania laboratoryjne, niemożliwym było w określonych godzinach wpadać chociażby na kwadrans do laboratorium, by 146 zwiększyć lub zmniejszyć temperaturę, w której przebywają moi pupile roślinni. Pod koniec pobytu Isi zjechał tu Karol Niezabytow-ski23, właściciel wielkich dóbr ziemskich w powiecie bobrujskim, rówieśnik i przyjaciel Rucia, późniejszy nasz powinowaty, gdy się ożenił z nasza krewną Zofią Leską. Irytowałem się strasznie, gdyż przyczepił się do nas i na krok nie odstępował, a zwłaszcza zapraszał codziennie Isię i mnie na śniadania i kolacje po teatrze ze specjalnie zamówionym menu i winami, w oddzielnych gabinetach restauracyjnych. Nie zgadzał się przyjąć ode mnie proponowanego uczestniczenia w kosztach. Isia jednak wyglądała bardzo zadowolona z jego obecności i dobrze się bawiła w jego towarzystwie. Po paru dniach miałem tego dosyć i poburczawszy na Isię wycofałem się. Wkrótce jednak potem dała mi Isia znać o swoim wyjeździe. Pożegnaliśmy się bardzo czule. Ucieszyłem się z zapowiedzianego jej przyjazdu w lecie do nas na czas dłuższy do Dereszewicz. Na karnawał tegoroczny zjechała do Warszawy ciocia Chłapow-ska, siostra wuja Maurycego Horwatta, z Marysią i Janinką. Zamieszkały w Europejskim. Apartament składał się z dużego względnie salonu i dwóch mniejszych pokoi sypialnych na pierwszym piętrze. Ciocia prosiła mnie, bym jej dopomagał w zapraszaniu młodych ludzi na dnie jej przyjęć i w ogóle, żebym był zawsze pod ręką na zatkanie dziury, lub też do załatwienia różnych spraw, jednym słowem rodzajem popychadła. Poza tym ciocia była pod niektórymi względami bardzo uparta. Nie mogłem jej wyperswadować, że umeblowanie salonu przez nią uskutecznione jest absurdalne i niewątpliwie będzie stanowiło pretekst do śmiechów i żartów. Salon w dzień przyjęć popołudniowych wyglądał jakby kaplica pogrzebowa. Naprzeciwko drzwi wejściowych w głębi pod lustrem, zawieszonym pomiędzy dwoma oknami, stała duża kanapa dla pań starszych, od drzwi aż do kanapy rozesłany był szeroki chodnik, po obu jego stronach wazony roślin laurowych, jakie bywają używane w kościołach na pogrzebach. Pośrodku zaś chodnika z obu stron na konsolach po dużym kandelabrze z zapalonymi świecami. Za tą częścią pogrzebową w pokoju, jak ją ludzie nazywali, były garnitury meblowe, gdzie panny domu miały zabawiać gości. Nie zdołałem wytłumaczyć cioci całej śmieszności tak kościelno-żałobnego umeblowania. 23 Karol Niezabytowski (1865-1952) posiadał kilka uprzemysłowionych maj?' tków w guberniach mińskiej i grodzieńskiej. Za młodu w gimnazjum wileńskim k°' legował z Józefem Piłsudskim. Ten przypadek, jak się wydaje, sprawił, że wkrótce po zamachu majowym został ministrem rolnictwa (1926-1929). W tym czasie ukazał się na terenie Warszawy Włodzimierz Orda, ściągnąłem go pewnego dnia do salonu cioci. Ogromnie mu się podobała Janinka i przez cały czas karnawału bywał stale na żur-\ea24 cioci. Zacząłem wówczas odgrywać rolę swata. Przyszło mi na myśl, że w lecie miały się odbyć w Chabnie chrzciny u Stasiów Horwattów, na które spodziewano się licznego zjazdu gości. Od dawna byłem już przez Stasiów zaproszony na tę uroczystość rodzinną. Namówiłem więc Włodzimierza, by przyjechał do Deresze-wicz i razem pojedziemy wówczas do Chabna. Postaram się zawczasu wyrobić dla niego zaproszenie. Na święta Wielkiejnocy zostałem zaproszony przez państwa Ćwirko-Godyckich na wieś do ich majątku Oblasy, położonego o dziesięć kilometrów od Puław, prawie nad brzegiem Wisły naprzeciwko Kazimierza. Państwo Ćwirkowie po sprzedaniu swojego majątku Myszanki na Polesiu nabyli wymienione Oblasy, w których spędzali większą część roku. Niedaleko domu nad brzegiem Wisły były bardzo ciekawe ruiny zamku Tarłów25. Z przyjemnością skorzystałem z zaproszenia i razem z Burkhar-dtem wyjechałem koleją do Puław, a stamtąd już końmi do Oblas. Miło zeszły mi święta. Święcone ustawione było wedle naszej tradycji kresowej. Na stole mięsiwa, torty, mazurki, ciasta, baranek z masła w altance obrośniętej zieloną rzeżuchą, sporo też świeżej zieloności przypiętej po obu stronach obrusa. Jeden obiekt tylko odróżniał święcone oblaskie od naszych kresowych: brak głuszca w upierzeniu, z rozpiętym w wachlarz ogonem. Zastąpiony był głuszec przez pawia w piórach. Piękny! lecz nie to! Drugiego dnia świąt po południu całe towarzystwo męskie nie tylko z Oblas, lecz i z sąsiednich majątków, zgromadziło się tradycyjnie na plebanii w celu złożenia proboszczowi i wikarym życzeń świątecznych. Moc tam było wszelkiego jadła i różnych gatunków wódek. Po spożyciu święconego zasiadano przy kilku stolikach w sąsiednim pokoju do kart; zaś około północy wjeżdżał do jadalnego sporych rozmiarów antałek wina węgierskiego. Ustawiano go na środku stołu jadalnego już opróżnionego z wszelkiego nakrycia. Wokoło antałka ustawione były w wielkiej ilości sporej wielkości kieliszki. Przerywano wówczas grę w karty, przechodzono do jadalni i stawano wokoło stołu z antałkiem. Proboszcz rozpoczynał toasty, począwszy od osoby najgodniejszej w wieku i urzędu. Ile było osób obecnych, tyle też odbyło się toastów, po każdym śpiewano sto lat i po każdym należało z obowiązku opróżnić do dna swój kieliszek. Gospodarz gniewał się na tych, którzy po paru wypitych do dna kieliszkach już pasowali. Był już biały dzień, gdy wracaliśmy drabiniastym wozem z parani do Oblas. Dwóch nas było na wozie jeszcze przytomnych: Burk- Żurek - stały w tygodniu dzień przyjęć (z franc.). Mowa o ruinach XVI-wiecznego zamku Firlejów w Janowcu. W XVII w. nale-2al on czas jakiś do Tarłów. hardt i ja, pozostałych musieliśmy podtrzymywać, by z wozów nie spadli. A czy i jak były odprawiane msze św. tego dnia - zadawałem sobie pytanie? W Oblasach tegoż roku byłem jeszcze raz późną jesienią na polowaniu na zające i kuropatwy z naganką. Zwierzyny było sporo zastrzelono nawet kilka lisów. Bardzo miły był dom i sympatyczni 148 ' chłopcy. Po powrocie z Oblas zabrałem się gorliwie do pracy ze wzgie. du na zbliżający się termin egzaminów. Może czytelnika interesuje jakie prowadziłem życie w okresie egzaminacyjnym oraz jak się odbywały egzamina uniwersyteckie. Otóż przede wszystkim drzwi mojego mieszkania dla wszystkich niepowołanych były zamknięte żadnych wizyt nie przyjmowałem, sam nikogo nie odwiedzałem. Nastawiony z wieczora budzik podrywał mnie z łóżka codziennie o godzinie czwartej rano. Nie ubierając się, w pidżamie chodziłem wzdłuż po moim obszernym salonie i kułem na pamięć niezliczone ilości nazw minerałów, skamieniałości, molusków, insektów tych dużych i tych najmniejszych jedynie przez mikroskop widzianych. Około godziny ósmej oblewałem się zimną wodą, ubierałem się, Grzegorz podawał mi sute śniadanie. Następnie zabierałem się do odczytywania odnośnych podręczników lub skryptów oraz własnych notatek poczynionych na wykładach w ciągu roku. Pamięciowe rzeczy przyswajałem sobie najlepiej chodząc po pokoju, czytałem zaś najczęściej w pozycji leżącej na otomanie. Po przeczytaniu dłuższego ustępu zwykle podnosiłem się z otomany i chodząc głośno powtarzałem. I tak przechodziły dnie aż do godziny szóstej. Punktualnie o wyznaczonej godzinie odkładałem książki i wyruszałem na długi spacer do Łazienek lub szosą w stronę Wilanowa. O dziewiątej byłem już w domu, lekka przegryzka przy herbacie i rozkoszne spanie. Doskonały był to system uczenia się, zwłaszcza rzeczy pamięciowych i dawał wyśmienite wyniki. Przejdźmy teraz do egzaminów. Już na parę tygodni przed ich rozpoczęciem można było otrzymać w kancelarii uniwersyteckiej wydrukowane odnośne arkusze na każden przedmiot oddzielnie Na arkuszach tych pod numerami od l-go i dalej plus minus do numeru 30-go lub jeszcze dalej w zależności od obszerności przedmiotu. Pod każdym numerem było wydrukowane pytanie jedno lub więcej, bądź też odnośna nazwa przedmiotu do odpowiedz1 System ten poniekąd ułatwiał zorientowanie się zawczasu i ułożenie sobie w pamięci odnośnych odpowiedzi na zawarte pod dany10 numerem zapytanie. Każden egzamin odbywał się w obecnos^ trzech profesorów. Egzaminował wykładowca, lecz asystenci fli°$ również zadawać pytania. Studenci po dwóch według alfabetu P° chodzili do stołu egzaminacyjnego i ze stojącej na stole urny ^ ciągali po jednym bilecie zawierającym numer pytania, z delikwent będzie egzaminowany. Każdemu studentowi od pięciu do dziesięciu minut czasu do namysłu. Można było sobie usiąść przy bocznym stole i ułożyć w pamięci odpowiedź, lub też ^ez namyślania się stanąć do egzaminu. Najczęściej profesorowie zadowalniali się odpowiedzią na zapytanie objęte wylosowanym numerem. O ile student słabo odpowiadał, wówczas zadawano mu na wyrywki pytania innej treści. Jakkolwiek zwykle bywałem doskonale przygotowany ze 140 wszystkich przedmiotów, jednak dla swego własnego spokoju, by czegoś nie zapomnieć, przygotowywałem przed każdym egzaminem na małych bilecikach maczkiem napisane skróty odpowiedzi na każden bilet oddzielnie. Bileciki były numerowane i odpowiadały numeracji egzaminacyjnej. Układałem je w kolejności numerów, rozkładałem je następnie w różnych moich kieszeniach: spodni, munduru, kamizelki itp., przy tym trzeba było pamiętać, w której kieszeni znajduje się numeracja od takiego do takiego numeru. Praktycznie rzecz się przedstawiała następująco. O ile bym, powiedzmy, wyciągnął z urny bilet z numerem 13 i nie miałbym pojęcia, jak na pytanie zawarte w tym bilecie odpowiadać, wówczas pamiętając w której kieszeni znajdują się pomocnicze bileciki od numeru 10 do 20, sięgnąłbym do odpowiedniej kieszeni, palcem bym obliczył kolejną trzecią kartkę z wierzchu i wydostałbym murowanie na wierzch ten pomocniczy tekst, który by w danym momencie oświetlił mój rozum. W rzeczywistości wcale nie potrzebowałem i nie korzystałem z tej pomocy, jednak dawało mi to pewność siebie, że w razie jakiegoś nieszczęśliwego zapomnienia dana karteczka zdoła mnie uratować. Sporo co prawda czasu zabierało mi przygotowywanie podobnych kartek do każdego egzaminu, byłem jednak rad z mojego pomysłu, gdyż ze spokojem i bez najmniejszej tremy szedłem na każden egzamin. Zawdzięczając intensywnej mojej pracy przed egzaminem, wszystkie egzaminy z trzeciego roku na czwarty zdałem celująco. Nie mogłem jeszcze zaraz po egzaminach jechać do domu i musiałem jeszcze parę tygodni zabawić w Warszawie. Powstał bowiem w Dereszewiczach projekt, że Klosia od jesieni ma zamieszkać z Dziunieczką w Warszawie dla dokończenia jej wychowania naukowego. Rodzice więc zaprojektowali, by wynająć mieszkanie dość duże dla Kłosi, w którym byłby dodatkowy pokój gościnny ewentualnie na przyjazd rodziców, oraz oddzielny wyłącznie mój osobisty. Polecono więc mnie wyszukać w tym rodzaju mieszkanie, względnie go zadatkować, lub też zawezwać Kłosie telegraficz-Jjj*e- Udało mi się bardzo szczęśliwie i szybko wynaleźć przy ulicy spólnej na parterze dwa mieszkania: jedno pięciopokojowe (sa-^n, pokój dla Kłosi, pokój Dziuni, gościnny i jadalny oraz kuch-n.eJ, obok od kuchennej klatki schodowej małe mieszkanko rów-nie 2 kuchnią i dwoma pokojami: jednym niewielkim o jednym ok-cie ' ru8im dosyć dużym również o jednym oknie, toteż bardzo mnym, tworzącym w końcu rodzaj alkowy. Żal mi było rozsta- wać się z tak wygodnym i luksusowym apartamentem w pałacu Krasińskich, cieszyłem się jednak, że będę miał nadal oddzieW swoje mieszkanie z osobistymi wygodami. Klosia przyjechała na moje wezwanie i zaaprobowała wybór. Zająłem się znowu po raz trzeci przeprowadzką moich gratów z Krakowskiego Przedmieścia równocześnie pomagałem Kłosi przy kupowaniu różnych sprzętó^ do umeblowania jej mieszkania, chodziło głównie o meble do salonu. Wybraliśmy niebrzydki garnitur secesyjnych mebelków mahoniowych, pokrytych zielonym aksamitem w desenie. Sporo sprzętów miało nadejść z licznych zapasów dereszewickich. Zakończy-wszy nasze sprawy, pozostawiliśmy Grzegorza do pilnowania przez lato obu mieszkań, doprowadzenia ich do czystości i utrzymania porządku, oboje zaś wyjechaliśmy do Dereszewicz. Bardzo wesoło i rojno zeszły miesiące letnie, pełno było gości, zarówno w Dereszewiczach, jak i Bryniewie, toteż oba domy stale wzajemnie się odwiedzały. Oprócz stałych corocznych gości, jak ciotki Mikulska i Wańkowiczowa, na dłuższy też okres letni przyjechała babunia Michalina (Misia) Ottonowa Horwattowa oraz ciocia Jeleńska z córką Emmą, późniejszą powieściopisarką26. Wszystko to rówieśniczki i przyjaciółki mamy. Przyjechały też Isia i Zosia z Ja-niusią. Do Bryniewa zaś zjechała pani Janowa Jodkowa z trzema córkami (oczywiście Lela ponownie swatała mnie z przystojną Martą). Po wyjeździe tych pań zjechała inna ciotka Leli, pani Ledó-chowska z dwiema córkami, i tym razem znów odbywało się swa-tostwo moje z panną Minią, przystojną osobą, lecz starszą ode mnie o dobrych lat parę. Co to szkodzi, że Minia starsza od Tonią o parę lat, przecie jej matka też starsza od męża o kilka lat, a bardzo ze sobą byli szczęśliwi. A ileż to panienek Lela mnie poza tym raiła w Warszawie! Irytowała się biedna Lela, że wszystkie jej projekty co do mojego ożenku się nie udawały. W sezonie polowań zjechał dr Stankiewicz ze swoim zięciem panem Stanisławem Lilpopem27. Lilpop zabawił kilka dni, nastrzelai sporo dubeltów i cietrzewi, miał doskonale wytresowaną sukę niemiecką pointerkę, świetnie aportującą zwierzynę. Stankiewicz spędził parę tygodni, polując ze mną co drugi dzień w rejonach dalszych, lub też bliżej od domu położonych. Miałem wówczas dobrego wyżła pointera czekoladowego, wabił się Zola, Moroz go zwal Zolczyk, pochodził od suki Burkhardta. Wiatr miał dobry, lecz wadę wielką: uganiał się za ruszonym zającem, za co brał baty. Największy zjazd był na dzień urodzin mojej mamy 4 sierpnia. Oprócz najbliższych, wyżej wymienionych, zjechały Hołowczyce 26 Emmazjeleńskich Dmochowska(1864-1919) zamieściła opis Dereszewicz na pierwszych kartach powieści Panienka (1897). Należała do zasłużony0^ działaczek na polu tajnej oświaty polskiej na Kresach. 27 Stanisław Lilpopp ze znanej rodziny przemysłowców warszawskich. Byt ^ ziemianinem; z czasem zostać miał teściem Jarosława Iwaszkiewicza. w komplecie, pani Śniadecka z córka i synem, Rudaków z dwoma synami i tyluż córkami. Do Bryniewa zaś zjechali Stasiowie Hor-wattowie. \V wigilię urodzin mamy, gdy już liczne grono osób siedziało przy obiedzie, ojciec mój spostrzega przez okno, że zajechał pod ganek chłopski wózek, zaprzężony -w jednego konia i że z wózka wysiadł niewielkiego wzrostu młody mężczyzna, bardzo wymize-rowany. Zwraca się mój ojciec do kamerdynera Witkowskiego, by dowiedzieć się, co zacz za podróżny i czego pragnie. Powraca kamerdyner uśmiechnięty i powiada: "Ach, jakiś łapserdak, brak mu klepki w głowie, powiedział, że jest on książę, powiedział jakieś nazwisko i że przyjechał jako sąsiad młodszy wiekiem odwiedzić Państwa w Dereszewiczach. Wariat, a nie książę! Zamknąłem mu drzwi przed nosem". Tu spojrzał przez okno. "A, jeszcze stoi". Ojciec wstał od stołu, by się osobiście przekonać co za podróżny. Powraca też, pod rękę prowadzać młodego człowieka i prezentuje go siedzącym przy stole jako księcia Hieronima Lubeckiego. Bardzo rodzice go przepraszali za głupotę służącego, który w taki niegrzeczny sposób potraktował miłego gościa. Po ukończeniu studiów uniwersyteckich z odznaczeniem odbył w obecnym roku obowiązująca służbę wojskowa w artylerii jako wolontariusz. Obecnie zaś zamierzał osiąść w majątku i pracować na roli, marzy przy tym o pracy społecznej. Mówił bardzo wolno, i to nieco śpiewnym głosem. Ktoś mu zadaje przy stole pytanie: "A jakże tam księciu było ze służba wojskowa, jaka była czynność?" "Ah, cóż, bie-ga-łem z mio-tła za ar-ma-tą". W późniejszych latach okazał się on bardzo mądrym, zdolnym, wielce uspołecznionym człowiekiem oraz działaczem w mińskiej guberni. Był wybierany na posła do pierwszej Dumy w Petersburgu. Poza tym był poetą, pisywał wiersze, a nawet kilkuaktową sztukę teatralną, graną przez kilka wieczorów w mińskim teatrze, lecz bez powodzenia. Rojno więc, wesoło i gwarno bywało w całym domu. Bawiono się doskonale zarówno na różnorodnych wycieczkach, jak i jazdach do Bryniewa na podwieczorek. Wielka atrakcją były bardzo udane różne przedstawienia, organizowanie przez Stasia Wańkowi-cza. Pierwszego dnia w salonie czerwonym był urządzony Bazar Międzynarodowy. Wszystkie meble z salonu zostały usunięte. Przy kominku na rozesłanym dywanie siedziała na poduszkach po turec-ku Turczynka-Lela w stroju wschodnim i paliła nargile, przy niej niurzyn (Stanisław Wańkowicz) w krótkich spodenkach. Twarz, "iust, ręce i nogi wysmarowane tłuszczem i pokryte sadzą. Naprzeciwko: Japonka-gejsza (Isia) w bardzo pięknym stroju, nadzwyczaj stylowo uczesana, rozdająca zwiedzającym herbatę. Dalej pod jednym z okien: Krakowiacy i Krakowianki (Horwattówny i Staś z Ho-owczyc oraz ja) w narodowym stroju. Przy drugim oknie: Cyganie k^yganki. Największy sukces zdobyła Isia jako Japonka oraz Wań-^icz-rnurzyn. Na skutek jednak wyrażanych przez widzów po- 14. Isia Lubańska. Fotografia w stroju gejszy (1899). hlebstw dotyczących strojów pań wynikły kwasy i boczenie się C 'edzy Lelą i Isią, które stale rywalizowały co do strojów, poza nie sympatyzowały wzajemnie. Nazajutrz wieczorem odbyły żywe obrazy, urządzone na trawniku przed gankiem fronto-oświetlone magnezją. W czasie oświetlania obrazu słychać dochodzący z ukrycia głos deklamujący wierszem, co ma oz-aczać dany obraz. Pierwszy obraz: dziewczę (Janinka Horwattów-na) w stroju krakowskim z koszykiem w ręku, schylona, zbiera poziomki. W głębi na koniu ja - młodzieniec, przypatruje się z zaciekawieniem dziewczynie. Do tego wiersz: ; W gaiku zielonym ,; Dziewczę rwie jagody, Na koniku wronym jedzie panicz młody... itd. •<• Drugi obraz: Titania - Lela roztkliwiona widokiem osła. Trzeciego dnia w górnym salonie nowego domu zostały odegrane dwie jednoaktówki, w których brali udział oboje Wańkowi-czowie, Ruciowie, Janinka, Marysia, Staś i ja. Całość wypadła bardzo dobrze, publiczność doskonale się bawiła. Wańkowicz chodził bardzo zadowolony z okazanego mu uznania w zorganizowaniu całej imprezy. Oprócz tak wesołych i gwarnych letnich wakacji spędzonych w domu, bawiłem się jeszcze znakomicie w czasie wystawy rolniczej w Wilnie. Zjechało do Wilna całe ziemiaństwo miejscowe, jak również z Mińszczyzny i Polesia. Wszystkie dwory Horwattowskie były obecne, nawet wuj Maurycy, taki domator, zdecydował się na wyjazd i szapronował28 tym razem swoim dwóm córkom, Marysi i Janince. Wszystkie nie tylko większe hotele wileńskie, lecz różne pomniejsze hoteliki żydowskie były przepełnione. W Hotelu Geor-ge'a sama śmietanka. Jakkolwiek swojej osoby do śmietanki nie zaliczałem, jednak w tym hotelu dostałem pokoik. Wystawa była bardzo udana: piękne bydło, dużo rasowych koni i bardzo podrasowa-na chlewnia z Hroszówki pani Reytanowej. Najwyższą nagrodę otrzymała stajnia Daszkiewicza z Wojczyzny. Wszyscy przybyli goście spędzali całe przedpołudnia na terenie wystawy. Oglądano eksponaty żywe i martwe, młodzież zaś męska i żeńska flirtowała i dowcipkowała, jak to zwykle bywa przy podobnych atrakcjach. Codziennie o godzinie dwunastej odbywał się pokaz skoków na wysokość przy braniu przeszkód przez konie ze stajni Daszkiewl-C2a, na których jeździł sam właściciel. Fenomenalne było to widowisko, gorąco oklaskiwane przy każdym skoku przez licznie zgro- Szapronować (z franc.) - opiekować się bywająca w świecie panną w za-?Pstwle matki. Terminu tego nie stosowano na ogół do opiekujących się panną m?żczyzn. madzoną publiczność. Jakże się ucieszyłem, gdym ujrzał na terenie wystawy pana Grabowskiego, z milutką swoją córeczką. Przyjemnie się z nimi rozmawiało, wspominając wspólny pobyt w Reichen-hallu i następne spotkanie na nieudanym przedstawieniu w Teatrze Rozmaitości. Co wieczór odbywały się bale, przeważnie w salonach Hotelu George'a. Były one wydawane przez osoby prywatne, 154 parę zaś bali na cele dobroczynne przez miejscowe panie, opiekujące się różnymi instytucjami. Świetnie się na tych balach bawiłem, tańcząc stale mazura w pierwszej czwórce. Nie zamierzam bynajmniej mojej osoby wychwalać, lecz w skromności swojej przyznać muszę, że za mój sposób tańczenia moc usłyszałem pochwał od uroczych tancerek. Poznałem wówczas dwie siostry Szyrmianki, bardzo posażne panny. Obie ogromnego wzrostu i dość ociężałe! Dochodziłem obu zaledwie do ramion, ręką zaś z trudnością mogłem je objąć w pasie. Bardzo wyglądały zadowolone, gdy je zapraszałem do tańca. Jedna z nich wyszła za mąż za Krasickiego, druga zaś za Józefa Zdziechowskiego. W kilkanaście lat potem wraz z moją żoną byliśmy ze Zdziechowskim w wielkiej przyjaźni. Z panną Grabowską, która pierwszego dnia była w gustownej sukience różowej, niestety mogłem tańczyć tylko walca, większość bowiem na ten dzień kontredansów, mazury zaś na szereg następnych dni, miałem już zaangażowane. Następnego dnia, gdy tańczyliśmy pierwszego walca z panną Grabowską, zapytała się mnie ona, czy mam następny kontredans zajęty, bo jeśli nie, to musi mnie pan poratować i tego kontredansa ze mną zatańczyć. Ale służę pani z największą radością, lecz czym ma się objawić ten mój ratunek? Ona zaś na to: "Zmykam jak tylko mogę od Feliksa Lubeckiego, który wprost ugania się za mną z zamiarem proszenia mnie do kontredansa, a ja nie chcę z nim tańczyć". Nie było w tym nic dziwnego, że nie chciała biedactwo tańczyć z grubym, starszym, brodatym panem dość niechlujnie wyglądającym. Gdy po przetańczeniu walca siedliśmy sobie rozmawiając bardzo przyjemnie, podchodzi ku nam Lubecki i zwróciwszy się do mojej sąsiadki, zaprasza ją do kontredansa. "Och, bardzo mi przykro i żałuję mocno, odpowiada milutko, lecz tańczę z panem Kieniewiczem". Gdy po przetańczeniu tego tańca usiadłem w kąciku z moją bardzo milutką tancerką, ślicznie wyglądającą w białej sukience, i bardzo przyjemnie rozmawialiśmy, podchodzi do niej pan Grabowski, ogromnie wstrząśnięty wiadomością, że otrzymał w tej chwili telegram o zgonie swego szwagra Konstantego Platera i że nazajutrz rano wyjeżdżać musi na pogrzeb. Obecnie zaś oboje muszą bal opuścić. Odniosłem wówczas wrażenie, że o ile ojciec wyglądał przybity, o tyle córeczka miała łezkę w oczkach i żal jej było przerywać szereg przyszłych zabaw. Bawiłem w Wilnie do końca wystawy. Najwspanialszy był b& ostatni, wydawany przez państwa Leskich. Wprowadzali oni vfó^' czas w świat córkę Zofię, bardzo ładniutką brunetkę i miłą Pa' nienkę, daleką krewną moją. Krążyły już wersje, że stara się o jej rękę Karol Niezabytowski. Na tym ostatnim balu tańczono do białego dnia. I tego białego mazura tańczyłem w pierwszej czwórce. Taniec prowadził Niezabytowski z Zosią Leską. Była w ładnej sukni żółtego koloru. To nie był już taniec, lecz wprost niesamowity szał. Panienki z ostatnim wysiłkiem przebierały nóżkami. Wreszcie finał. Panowie klękają i całują rączki swych tancerek. Nazajutrz dowie-dzieliśmy się, że Niezabytowski był już po słowie z panną Leską. W lalka dni po powrocie moim z wystawy wileńskiej przyjechał statkiem parowym z Pińska Włodzio Orda. Przywiózł ze sobą świeżo nabyty, całkiem nowy wynalazek: instrument muzyczny gramofon o wielkiej tubie. Jako nowość wiózł ten obiekt z dużą ilością płyt do Chabna dla zabawienia gości. Wieczorem następnego dnia wyjechaliśmy statkiem do Czarnobyla, miasteczka przy ujściu Prypeci do Dniepru. Tam oczekiwały na gości przyjeżdżających powozy i konie chabeńskie. Chabno był to bardzo piękny i duży majątek położony w bogatej glebie kijowskiej, z dużymi lasami, wielką gorzelnią i rektyfikacją. Obecny właściciel, dobry gospodarz, umiejętnie prowadził interesy majątkowe. Pałac duży, murowany, odnowiony świeżo przed ślubem, z wieżą zegarową w środku budynku. W salonach dużo antyków i pięknych obrazów odziedziczonych po Wołodko-wiczach. Zastaliśmy już sporo gości przyjezdnych z dalszych okolic. Oczekiwano jeszcze na przyjazd powozami wszystkich Horwat-tów z Barbarowa, Hołowczyc i Narowli, odległych od Chabna o około 80 km. Następnego dnia w pałacu odbyła się uroczystość ochrzczenia najstarszego synka Stanisława i Zofii z Jodków Horwattów, który na chrzcie świętym otrzymał imię Stanisław, jak i jego rodzicie!. Chłopczyk wówczas był w wieku lat pięciu. Większość osób nie mogła zrozumieć i zastanawiała się nad tym, dlaczego tak długo czekano na udzielenie sakramentu chrztu świętego. Ponieważ wśród gości było kilku młodych ludzi, w tym paru Wołyniaków, braci Mogielnickich, dobrych tancerzy, oraz kilka panienek i młodych mężatek tańczono wieczorami przy orkiestrze miasteczkowej lub też przy fortepianie. Władzio Orda bardzo asystował Janince; jasne dla wszystkich było, że zamierza, starać się o jej rękę. Godzinami zabawiał ją grą na gramofonie, a ona się tą muzyką zachwycała. Pewnego dnia po południu odbyła się majówka dla zabawienia gości. Miano jechać powozami do rzeki Uszy, wpadającej do Prype- Cl> a odległej od Chabna o kilka kilometrów. Tam na brzegu rzeki Przygotowane były łodzie w dużej ilości i różnej wielkości. Łodzie e "yty obwieszone lampionami kolorowymi, które zapalono o niroku. Cała ekipa łodzi płynęła w górę rzeki jednym korytem, Wfacała zaś drugim. Sofłneta posiadała bardzo ładną, rasową i doskonale wytreso- waną czwórkę kuców i bardzo miły niewielki powozik na dwie osoby. Kucami zwykle sama powoziła. Tym razem ustąpiła ten powozik Janince i Włodzimierzowi, którzy w nim przybyli na brzeg rzeki wraz z całym szeregiem innych powozów. W drodze powrotnej jeden z Mogielnickich, chcąc widocznie zrobić psikusa Or-dzie, namówił Janinkę, by wracała do domu kucami z nim razem. 156 Wyskoczyli więc oboje z łodzi i nie opowiadając się nikomu wskoczyli do powoziku i odjechali pozostawiwszy Włodzimierza Piń-czuka z głupią miną. O to przecież Wołyniakowi chodziło. Całe towarzystwo powróciło już do domu. Panie się poprzebierały w suknie wieczorowe, panowie w smokingi, a Janinki i Mogiemickiego jak nie ma, tak nie ma. Niepokój wszystkich, a zwłaszcza gospodarstwa, ogarnia: co się z nimi stało, dokąd pojechali, nie znając drogi po ciemku zapewne zbłądzili. Rozsyłają konnych w różne strony z kagankami. Wołano, krzyczano, strzelano, a pary tej jak nie ma, tak nie ma. W domu niepokój. Pan Maurycy wściekły. Włodzimierz z nosem na kwintę. Towarzystwo po kątach chichocze i z upragnieniem oczekuje na spóźnioną kolację; inni plotkują i bawią się w rozmaite domysły. Nareszcie zguba się odnajduje. Nie zbłądzili bynajmniej, pojechali szybko w jedną stronę, i to dosyć daleko, wracali zaś tą samą drogą, lecz stępa, a więc bardzo wolno. Janinka oberwała od ojca solidnie, bardzo była znękana i zawstydzona. Od Stasia i Sofinety oberwał Mogielnicki, lecz nic sobie z tego nie robił i uszczęśliwiony był z wyrządzonego Pińczukowi psikusa. Incydent ten jednak zakończył się pomyśnie zaręczynami w parę dni później po moim odjeździe. Ślub Włodziów odbył się w Wilnie w Ostrej Bramie w karnawale następnego roku. Na ślubie tym nie byłem, mimo otrzymanego z Hołowczyc zaproszenia, jak również pomimo prośby panny Grabowskiej o dotrzymanie jej towarzystwa na wymienionym ślubie. Po raz pierwszy odmówiłem prośbie miłej, ładnej i bardzo sympatycznej niewiasty! Anim się obejrzał, jak zbliżył się termin powrotu do Warszawy na ostatni rok moich studiów. Jechałem z mocnym postanowieniem bardzo intensywnej pracy naukowej, nieuczęszczania na żadne bale i przyjęcia karnawałowe, które zwykle wciągają w coraz większy wir zabaw i powodują opuszczanie wykładów i rozleniwiają człowieka. Chodziło mnie bowiem o osiągnięcie na ostatecznym egzaminie możliwie najlepszych wyników i otrzymanie odpowiednio dobrego dyplomu. Wytrwałem w tym moim postanowieniu, pomimo że mnie nieraz jedna bardzo miła i sympatyczna panienka nie tylko namawiała, lecz nawet tak milutko prosiła, abym był na tym lub też tamtym balu. Byłem twardy jak skała i nie dałem si? skusić. Kim była ta milutka panienka, może kiedyś się przyznam! Współżycie moje z Klosią i Dziunieczką było bardzo przyjefiin6 i miłe. Każdy z nas miał swoje zajęcia i prace, ja przesiadywał^111 cały ranek, a często i popołudniowe godziny, w Uniwersytecie Klosia zaś przeważnie zajęta była prowadzeniem Dziuni na lekcje w kompletach, które się odbywały kolejno w różnych domach, i odprowadzaniem jej z powrotem do domu. Sporo też czasu zajmowało jej prowadzenie własnego domu. Klosia miała pokojową do usługi, przywiezioną z Dereszewicz, był to surowy materiał, który trzeba było jeszcze wyszkolić. Kuchmarzył zaś dla nas wszystkich Grzegorz całkiem nieźle, mieszkał w kuchni mojego 157 mieszkania i usługiwał mnie. Ranne śniadanie spożywałem u siebie. Na obiady i kolacje przychodziłem do Kłosi. Ponieważ w mieszkaniu Kłosi był pokój gościnny, ja zaś również mogłem u siebie przyjąć na nocleg jakiegoś pana, toteż od czasu do czasu miewaliśmy gości na kilka lub więcej dni. Przyjeżdżali rodzice nasi. Zatrzymywała się przejazdem Zosia. U siebie gościłem Stasia Hołowczyckiego i Popowskiego. Jeden dzień w tygodniu był dniem przyjęć Kłosi. Nie były to żurki światowe, zachodzili swoi bliscy znajomi i krewni na pogwarki oraz do Dziuni przyjaciółki 1 koleżanki; podawano herbatę i ciastka. Czasami pokazywałem się w te dnie przyjęć, jeśli spodziewałem się przybycia interesującej mnie osoby. Poznałem kilka koleżanek i przyjaciółek Dziuni. Niektóre z nich, jak na przykład Lizetka Schuch i Mokijewska, wcale były ładniutkie, Dowgiałłówna zaś bardzo miła i sympatyczna. W okresie świąt Bożego Narodzenia spotkała Kłosie wielka przykrość i strata. Zostało bowiem okradzione jej mieszkanie w nocy. Złodzieje wyłamali zamek drzwi frontowych i całe srebro stołowe i herbaciane zabrali. Klosia była zabrała ze sobą jadąc na święta służącą, Grzegorz nocował w moim mieszkaniu. Na telegraficzne zawiadomienie Grzegorza Klosia jeździła do Warszawy, oczywiście nie odnalazła się zguba i nie zostali odkryci złodzieje. Karnawał tegoroczny był wyjątkowo huczny. Najbardziej arystokratyczny świat z całej Polski zjechał do Warszawy. Moc pięknych, zamożnych, utytułowanych i po raz pierwszy przybyłych na karnawał panien z różnych stron kraju ściągnął do Warszawy moc zaciekawionej młodzieży męskiej, toteż o wiele więcej niż dawniej bywało bali prywatnych ze wspaniałymi przyjęciami, a znacznie mniej tak zwany świat uczęszczał na bale publiczne. "Na te drugie chodzi miasto" - mówiono w salonach. W samym początku karnawału zjechał Aleksander Grabowski 2 córką, z zamiarem wprowadzenia po raz pierwszy w świat panny Magdaleny, nazywanej w domu w skrócie Lalą. Przyjechali zawczasu, by zaopatrzyć pannę w odpowiednie stroje balowe, wizytowe, żakiety, okrycia, kapelusze, buciczki, pantofelki, szaliki i wszelkiego rodzaju niezbędne fmtifluszki. Zamieszkali przy ulicy Brackiej w bardzo pięknych apartamentach pani Zofii Platerowej, siostry Pana Grabowskiego, która z powodu żałoby po śmierci męża wyje-"a na dłuższy czas za granicę z dwiema córkami, Lola i Zosią, odstąpiła na czas swojej nieobecności całe mieszkanie urządzone e służbą: a więc lokajem, kucharzem, służącą. W parę dni po przy- jeździe Grabowscy nas odwiedzili, rozpytywali się o różne adresy i liczyli, że w wielu sprawach, dotyczących może nawet tualet będę im pomocnym. Wyjątkowym był ojcem i troskliwym opiekunem swojej ukochanej córeczki, dbającym, by jej nic nie brakło. A byli ze sobą zgrani, zawsze uśmiechnięci, weseli. Gdy oboje w wesołych nastro-Jacn wchodzili na salę balową, wyglądali jak rodzeństwo - starszy o wiele lat brat troskliwie opiekujący się młodziutką siostrzyczką. Zanim zaczęli bywać, już przez szereg dni codziennie przychodził do ich mieszkania metr tańca z taperem29 na pół godziny i dokształcał Lalę w wielkiej sztuce tanecznej. Oświadczono mnie, że obecność moja w czasie tych lekcji tańca będzie zawsze mile widziana. Parę więc razy asystowałem tym lekcjom i przy tej okazji zaznajomiłem się z nowymi toaletami Lali, wykonanymi w najlepszych domach mód. Bardzo mi się podobał popielaty żakiecik z kołnierzem z szynszyli i do niego odpowiednie nakrycie główki oraz mufka również z szynszyli. Wyjątkowo w tym okryciu ładnie wyglądała. Przy sposobności pokazywała mi również Lala swoje rysunki kredką robione. Chodziła bowiem w rannych godzinach na lekcje rysunku do pracowni pani Stankiewiczowej, artystki malarki30. Lubiła te lekcje i znaczne robiła postępy. Wielokrotnie Lala zwracała się do mnie z prośbą, a czasem wydawało mi się jakby z rozkazem, bym przybył na taki to bal i z nią tańczył mazura. Nie tolerowałem jednak podobnych wymagań i z góry na wszystkie propozycje takowe raz na zawsze udzieliłem odpowiedzi odmownej. Nie wiem, jakie w tej małej główce wówczas powstało mniemanie, czy gniew, smutek, czy też zrozumienie? Bardzo mi było przykro odmawiać prośbie milutkiej panienki, pod żadnym jednak warunkiem nie mogłem zmienić mojego mocnego postanowienia. Pewnego dnia zostałem zaproszony przez pana Aleksandra na śniadanie. Oprócz mnie byli obecni Ruciowie, Stasiowie Horwatto-wie i Staś Orda. Śniadanie było wyśmienite, nec plus ultra - palce lizać! Najbardziej smakowitą potrawą, którą raz tylko jeden w życiu jadłem, był to omlet nadziewany wielką ilością ziarnistego kawioru. Siedziałem przy Lali. Mile z sobą gwarzyliśmy. Przy moim nakryciu był bilecik z moim nazwiskiem: Mr. Antoine Kieniewicz, ręką Lali pisanym. Bilecik ten wraz z parą innych pamiątek do chwili, w której piszę te słowa, stale jest ze mną w pugilaresie. Jakkolwiek byliśmy ze sobą blisko spokrewnieni, ojciec Lali, o wiele starszy ode mnie, był jednak ciotecznym bratem moim, wobec tego Lala była moją siostrzenicą w drugim stopniu, a jednak zawsze do siebie zwracaliśmy się per pan i pani. Gdy żegnałem się po śniadaniu, odezwała się do mnie tymi słowy: Już jeżeli pan kategory- 29 Metr z taperem (z franc.) - nauczyciel tańca z przygrywającym pianistą. •* 30 Zofia Stankiewiczówna, ur. 1861, malarka i graficzka. ,,.: , cznie odmawia tańczenia ze mną w czasie karnawału, to może się pan zgodzi przychodzić do nas wieczorem przed każdorazowym wyjazdem na bal dla wypowiedzenia swego zdania o mojej toalecie". Rozczuliło mnie do głębi to tak proste i szczerze wypowiedziane zaproszenie; po raz pierwszy, dziękując, pocałowałem ją w rączkę na pożegnanie. W jakim to nieraz pośpiechu około godziny dziesiątej wieczorem gnałem na Bracka, by zastać jeszcze państwa Grabowskich w domu przed wyjazdem na bal i wyrazić swój zachwyt, podziw na twarzową dzisiejszą toaletę, lub też ze smutkiem się odezwać: "Lecz w onegdajszej było najcudniej!!" Pewnego popołudnia, już pod wieczór, przyszli do nas z wizytą Grabowscy z tym, że nie mają tego dnia żadnych zaproszeń na wieczorne przyjęcia, więc pan Aleksander zapytuje, czy Lala może u Kłosi spędzić wieczór, natomiast proponuje mnie, abym z nim poszedł do teatru na wesołą i podobno dobrą operetkę Koszary. Lala zaczęła protestować. "Cóż to papa myśli, a któż nas będzie zabawiał, nie puścimy pana Antoniego, papa nie potrzebuje towarzysza w teatrze". Wyglądała trochę nadąsana, czy też rzeczywiście taką była w chwili, gdy z jej ojcem wychodziłem z domu. Wesoła i dobra była operetka z Kawecką31 w głównej roli. Powróciwszy do domu na skromną herbatkę, zastaliśmy nasze panie już trochę znudzone wyczekiwaniem na nasz powrót. Lala pokazała nam zaraz portrecik Dziuni w międzyczasie naszkicowany ołówkiem, na którym u spodu widniał napis: Na pamiątkę Koszar. Posiadałem tę cenną dla mnie pamiątkę w rodzinnych archiwach przez długie lata - niestety, spłonęła w czasie powstania warszawskiego w roku 1944. Zwróciła się wówczas po raz drugi do mnie z prośba, bym przyjechał do Wilna na ślub Janinki Horwattówny z Włodzimierzem Ordą, na który ojciec się z nią wybiera. W Wilnie prawie nikogo nie ma, wielkim więc będzie dobrodziejstwem, jeśli przyjadę, by jej dotrzymać towarzystwa. Niestety i tym razem odmówiłem jej prośbie. Jednym z ostatnich balów bieżącego karnawału był urządzony przez panią Konstantową Górską doroczny wielki bal w sali Malinowej na cele dobroczynne32. Główną atrakcją tej zabawy było to, że wszystkie panie miały się ukazać w stylowych uczesaniach główek. Oczywiście wieczorem pobiegłem na Bracka. Bardzo ładna różowa sukienka, przybrana koronkami, a główka z długimi ciemnymi lokami - "Marie Antoinette! Jak marzenie!" Z twarzyczki jej widać było, że jest ze swego wyglądu zadowolona. Pewnego dnia w porze obiadowej zajechali do nas powozem Grabowscy z propozycją, czy nie chciałbym z nimi pojechać na Wiktoria Kawecką (l 875-1929), wówczas primadonna warszawskiej operę -• Krotochwila niejakiego Strobitzera nosiła tytuł W koszarach. Sala Malinowa - w świeżo właśnie inaugurowanym Hotelu Bristol. Miodową do fotografa Mieczkowskiego, by dopomóc im w wyborze najlepszych zdjęć Lali w różnych pozach i tualetach, jak również w tym stylowym uczesaniu głowy. Oczywiście nader chętnie zgodziłem się na tę propozycję. Około dwudziestu zdjęć gabinetowego formatu w różnych pozach i kostiumach przedstawiono nam do oglądania. Długo trwała decyzja, co do jakości i koniecznej do zamówienia ilości. Wyraziłem się przy tym, że do najbardziej udanych, a przy tym w pozie pięknych, zdjęć należy zdjęcie z balu do pasa z główką stylową. Podwieźli mnie jeszcze do Uniwersytetu. "tografia. 15. Magdali 16. Magdalena Grabowska. Fotografia. W drodze zaś dowiedziałem się, że zabawią w Warszawie do końca przyszłego tygodnia, lecz światowego życia już prowadzić nie będą i że przed wyjazdem przyjdą do nas z pożegnaniem. Gdy wiadomym mi był dzień i godzina ich wyjazdu z Warszawy pojechałem na Dworzec Brzeski33. Po drodze wstąpiłem do kwiaciarni i kupiłem malusieńki bukiecik fiołków. Na stacji byłem zawczasu, wyczekując w poczekalni ich przybycia. Gdy zobaczyłem Lalę, wchodzącą w popielatym żakieciku z ogromnym bukietem białych róż i goździków, zdumiałem, skąd? od kogo? Dowiaduję się, 33 Dworzec Brzeski częściej wtedy zwany Terespolskim, na miejscu dzisiejszego Wschodniego. , Nad Prypecią... że Staś Orda był u nich na Brackiej, w chwili gdy wsiadali do p0 wozu, na pożegnanie wręczył Lali ten bukiet. Wówczas ja odwiną, wszy z bibułki mój bukiecik; "a ode mnie proszę przyjąć na pożeo. nanie tych kilka skromnych fiołków". .Jakie śliczne, a takie pachnące", rzekła, przyłożywszy kwiatki do noska i buzi. "A to dla na pamiątkę ode mnie" rzekła, podając mnie w kopercie dużą 162 ją fotografię w stylowym uczesaniu, która mnie najbardziej wszystkich zdjęć się podobała, i to z własnoręcznym podpisem i datą wręczenia, drugą zaś rączką wyrwawszy z bukietu Ordow-skiego jeden biały goździk wręczyła mi go również. Promieniałem z radości i nie wytrzymałem, wziąłem jej rączkę i po raz pierwszy ze wzruszeniem do moich ust podniosłem. W owych czasach nie było przyjęte całowanie panien w rękę. Do dnia dzisiejszego, czyli już 48-ty rok mija, jak noszę stale w pugilaresie dany mi przez nią : goździk, z bilecikiem jej rączką pisanym, oraz małą fotografię z Rei-\ chenhallu, gdzie Lalę po raz pierwszy poznałem. Piękna zaś foto-! grafia, która przez wiele, wiele lat stała zawsze na moim biurku wszędzie, gdzie mnie późniejsze losy zagnały, niestety spłonęła jak ' wiele, wiele cennych pamiątek w czasie powstania warszawskiego. Gdyśmy tak przyjemnie rozmawiali w poczekalni kolejowej, pan Aleksander przy kasie nabywał bilety i zdawał bagaż. Odprowadziłem Grabowskich do wagonu pierwszej klasy, idącego bezpośrednio przez Mińsk do Moskwy, i jeszcze około kwadransa z nimi w wagonie siedziałem. Ucieszyłem się niezmiernie, gdy mnie Aleksander bardzo serdecznie zaprosił, abym ich odwiedził w Tołkacze-wieżach. A może tego lata przyjedziesz? - na to Lala: "Ale koniecznie niech pan po nas tego lata przyjedzie". Drugi dzwonek, ostatnie pożegnanie, serdeczne uściśnienie dłoni mojej przez Aleksandra: "A więc czekamy" - powiada ojciec. "Koniecznie!" - córka. Spojrzeliśmy sobie wzajemnie w oczy. "Dziękuję" - rzekłem. Trzeci dzwonek, wyskakuję pośpiesznie z wagonu, pociąg rusza, ja na platformie, w oknie stoi Lala, przy niej ojciec, wzajemnie do siebie machamy rękami. To wszystko jest i było bardzo znaczące! myślałem, wracając pieszo wolnym krokiem z Pragi na Wspólną. Po powrocie do domu postawiłem fotografię w ramce na biurku, goździk zawinąłem w watę i włożyłem do pugilaresu. I długo, długo jeszcze w nocy nad przeżytym dniem myślałem. Od następnego dnia zabrałem się ponownie do bardzo intensywnej pracy. Dokańczałem pisemną moją pracę dyplomową O oddychaniu roślin, która powinna była być złożona w wyznaczony^ terminie w kancelarii uniwersyteckiej. Po złożeniu wymienione] pracy zabrałem się do powtarzania kursu ze wszystkich przedmiO' tów według systemu wypraktykowanego przeze mnie w latach poprzednich. Pewnego popołudnia, gdy siedziałem zatopiony w moich skryptach, rozległ się w przedpokoju dzwonek. Grzegorz był ^e' obecny, idę, by otworzyć drzwi, klnąc w duchu, że ktoś mi przeszkodzi w pracy. Otwieram - Henio Grabowski w przejeździe do Zakopanego na sześć tygodni lub więcej. Miał parę godzin czasu pomiędzy jednym a drugim pociągiem. Poczciwie wstąpił, by mnie odwiedzić; przyjemnie rozmawialiśmy o wielu różnych rzeczach. Nie poruszałem jednak z nim tematu leżącego mi na sercu. Spostrzegłem jednak, że pomimo wielkiego krótkowidztwa dostrzegł 163 stojącą na biurku ramkę z fotografią Lali i parokrotnie na nią okiem rzucił. Odniosłem wrażenie, że go ta fotografia intrygowała. Wielką mi niespodziankę i przyjemność zrobił Popowski zajeżdżając do mnie z walizką w drodze z Krakowa, gdzie odwiedził staruszkę matkę w czasie świąt wielkanocnych, do Petersburga. Od razu spostrzegł fotografię stojącą na biurku. Przed nim pierwszym zwierzyłem się. Otwarcie powiedziałem mu, jakie różne myśli przychodzą mi do głowy. Na to kochany Popowski: "Widzę, że niezadługo będę na twoim ślubie, na razie jednak nie myśl o tym, zdawaj swoje egzamina, a przede wszystkim pamiętaj, że zaraz po egzaminach musisz się zgłosić do Petersburga do odbywania jako wolontariusz służby wojskowej. Jeśli więc masz zamiar zawierać związek małżeński, trzeba się postarać o zwolnienie ciebie na zawsze z wojska, czyli chodzi o to, byś otrzymał na przeglądzie biały bilet jako numer absolutnie niezdatny do służby wojskowej z powodu złego zdrowia. Otrzymanie w tych warunkach białego biletu zapewne będzie kosztowało grube pieniądze. Ja zaraz rozpocznę w Petersburgu pewne zabiegi w tej sprawie i gdy będę coś wiedział konkretnego, natychmiast ciebie, a równocześnie twego ojca, zawiadomię. Ty zaś natychmiast skomunikuj się z ojcem twoim w tej sprawie i zapyta], jak się twój ojciec będzie na to zapatrywał". Popowski przenocował u mnie i nazajutrz wyjechał. Serdecznie mu za poradę podziękowałem i tegoż dnia wysłałem odpowiedni list do ojca. W ciągu tygodnia nadeszła już odpowiedź ojca, że wymieniony projekt aprobuje, że ile na tę sprawę trzeba będzie gotówki, to mi ją w odpowiednim czasie przyśle, i że jeżeli tylko sprawa w Petersburgu zostanie załatwiona pomyślnie, to żebym po zdaniu ostatniego egzaminu, nie zwlekając, jechał wprost do Petersburga, bez zajeżdżania do Dereszewicz. Bardzo prędko otrzymałem też wiadomość od Popowskiego, że trzeba mieć na wiadomą sprawę od trzech do trzech i pół tysięcy rubli i że równocześnie o tym pisze do ojca. Na święta wielkanocne Klosia z Dziunią pojechały do Dereszewicz, ja oczywiście pozostawałem w Warszawie, ze względu na okres egzaminowy. Przez powracającą Kłosie ojciec przysłał mnie gotówkę na koszty związane z moją podróżą do Petersburga, ponadto dodał mi tysiąc rubli na oporządzenie mojej garderoby 'ewentualny wyjazd wprost do Tołkaczewicz bez zajeżdżania do pniu ze względu na tak uprzejme zaproszenie Grabowskiego. Od-Pisałern odwrotnie do najdroższego ojczulka dziękując mu za jego stałą dobroć dla mnie, zawiadamiając go jednocześnie, że zastosuj^ się do jego wskazówek. Obstalowałem sobie kilka ubranek letnich, z nich jedno bardzo gustowne i wówczas modne - surdut długi do kolan w ciemnopo. pielatym kolorze z lekkiego materiału sukiennego, z dwurzędowy, mi guzikami, nie zapinano go jednak. Poza tym kupiłem sporą ilość 164 eleganckiej bielizny i moc krawatów wszelkiego rodzaju, koloro. wych skarpetek, obuwia itp. Wszystkie egzaminy zdałem z wynikiem bardzo dobrym, praca moja piśmienna została uznana za wystarczającą do otrzymania dyplomu. Ostatni egzamin zdawałem w dniu 13 VI w dzień św. Antoniego, mojego patrona według nowego stylu, i tegoż dnia wieczorem z małą podróżną walizką i grubą forsą na piersiach pod koszulą koleiłem się do Petersburga. Pod wieczór następnego dnia byłem już v? mieszkaniu Popow-skiego, który, będąc uprzedzony o dniu i czasie mojego przyjazdu, sprowadził jeszcze aptekarza Polaka, nieznajomego pana X, który zorganizował sprawę mojego dobrowolnego stawania do wojska. Następnego dnia po południu byłem z Popowskim u wysoko postawionej figury, admirała, nazwijmy go p.C. On miał ustalić dzień i godzinę, kiedy mam się stawić na komisję wojskową, w której on uczestniczy jako członek komisji. Jemu też należało tegoż dnia z góry wpłacić trzy tysiące rubli. Tak się też stało. Bardzo nas pan admirał grzecznie powitał, zapoznał nas ze swoją połowicą. Wyznaczył termin komisji na dzień następny o godz. 9, przyjął ode mnie gotówkę, która z jego rąk po przeliczeniu przeszła bezpośrednio w ręce jego małżonki. Uprzedził mnie, żebym go na komisji w razie potrzeby tytułował "dziadzia", czyli wujaszek, on zaś do mnie zwracać się będzie po imieniu "Tosza", jako skrót od Antoniego w języku rosyjskim. W towarzystwie Popowskiego stawiłem się w oznaczonym budynku o oznaczonej godzinie. Niewielka była ilość sta-wających tego dnia na komisję wolontariuszy. Sama inteligencja, i to przeważnie studenci różnych wyższych zakładów naukowych. Dziwnym trafem spotkałem się tam z moim kolegą i przyjacielem Bierednikowem, z którym siedem lat z rzędu przesiedziałem na jednej ławce. Bardzo czule witaliśmy się, zaś po załatwieniu mojej sprawy byłem u niego w domu na przyjemnej pogawędce. Gdy weszła do sali komisja wojskowa, wszyscy musieliśmy wstać i wyciągnąć się jak struna. Usiedliśmy dopiero, gdy przewodniczący machnął ręką i wyrzekł: "Sadities" [siądźcie - roś.]. Członkowie komisji, których było około dziesięciu, byli w bardzo różnorodnych mundurach z przypiętymi orderami różnych stopni. Mój przybrany wujaszek, jako admirał, miał mundur czarne' go koloru, do którego było przypiętych parę gwiazd, na szyi zaś, na wstędze czerwono-czarnej wisiał krzyż Św. Włodzimierza. Delikwenci rozbierali się w sąsiednim pokoju do naga i na wez według kolejności nazwisk, wchodzili na salę. Gdy stanąłem pr kotnisj?, usłyszałem, jak mój przybrany wujaszek zwrócił się do swoich kolegów, mówiąc: "a eto mój plemiannik", czyli: to mój siostrzeniec. Zważyli mnie, opukali, zdjęli pomiary i orzekli, że absolutnie nie jestem zdatny do służby wojskowej z takich to przyczyn chorobowych. Odesłano mnie do ubieralni i gdy wróciłem na salę, jjiój admirał zawołał mnie po imieniu: "Tosza, padi sjuda" [Tosza, chodź tu - roś.]. Podszedłem do stołu, wręczył mi biały bilet woj- 165 skowy, zwalniający mnie na zawsze od służby wojskowej. Ukłoniłem się komisji, która oczywiście na mój ukłon nie zwróciła uwagi. Gdy wychodziłem z gmachu z Popowskim, dopędził nas na schodach admirał, uścisnął nasze dłonie, życzył mnie powodzenia, ja mu też serdecznie podziękowałem. Pan aptekarz, organizator całej imprezy, czekał nas w sali na dole. Bardzo serdecznie ja, a zwłaszcza Popowski dziękował, wręczywszy mu dwieście rubli za jego trudy i starania. Odwiedziłem Bierednikowa, dowiedziałem się od niego trochę szczegółów o pozostałych naszych kolegach i spędziwszy jeszcze noc u Popowskiego nazajutrz rano opuściłem Petersburg. Zwinąłem swoje warszawskie mieszkanie, przeniósłszy swoje ruchomości do mieszkania Kłosi, spakowałem garderobę do świeżo nabytego żółtego kufra i wyruszyłem do Mińska, a stamtąd dorożką dojechałem do Łoszycy. Chciałem się z Isią naradzić, czy jechać do Tołkaczewicz bez zawiadomienia o przyjeździe, czy też zapytać depeszą o zezwolenie na przyjazd. Ogromnie Isia i Eustachy cieszyli się, gdy im opowiedziałem o szczegółach zawartej z Grabo-wskim ojcem i jego córką przyjaźni, i naglili, żebym nie zwlekał z wyjazdem. Chodziło jednak o dowiedzenie się, czy aby Grabow-scy są w domu. O tym można najpewniej się dowiedzieć u bufetowej na stacji w Mińsku, zawyrokował Eustachy. Ona wie wszystko, co się dzieje w Mińsku i w okolicy. Jutro będę w mieście i dowiem się, dodał Eustachy. I rzeczywiście, nazajutrz powrócił z wiadomością, że w dniu wczorajszym hrabia Grabowski był w mieście i tego dnia powrócił do Tołkaczewicz. Wyruszyłem więc nazajutrz rannym pociągiem do stacji Ru-dzieńsk, od której miałem 28 km dobrej zresztą drogi do majątku Tołkaczewicze. Zdobyłem na stacji jednokonną chłopską furkę i siadłszy na moim żółtym kufrze, który z trudem ułożony został na wózku, drobnym truchcikiem puściłem się w drogę. Poczciwy mój woźnica przez całą drogę zabawiał mnie różnymi ploteczkami o wszystkich okolicznych dworach. W połowie drogi przejeżdżaliś-my przez duży most drewniany zbudowany przez rzekę Ptycz, tę sama, przez którą będąc dzieckiem przejeżdżałem z moją mamą w bród w drodze do Myszanki Ćwirków. Za mostem mijaliśmy ład^ me położony nad Ptyczą dwór pana Weyssenhoffa znanego w Pol-Sce i za granicą malarza34. Następnie nieco dalej drogi widać było Henryk Weyssenhoff (1859-1922), pejzażysta, bywał gościem Dereszewicz. a)?tek jego nazywał się Rusakowicze. piękne, duże siergiejewickie jezioro. No, i nareszcie po długich g0. dzinach jazdy, w czasie których zostałem porządnie zlany krótka lecz silną ulewa, ujrzałem z daleka gęste zadrzewienie i z jego lel wej strony szereg dużych, pięknych zabudowań gospodarczych. p0 obu zaś stronach drogi wiodącej do dworu łany żyta i owsa, bliżej zaś bramy wjazdowej z prawej strony drogi grupa robotnic uprali^ ' wiajacych motykami buraki pastewne. Zwraca się do mnie mój WQ-źnica i powiada: "A ot i sam hrabia po burakach depce". Przyglą. dam się - oprócz robotnic z motykami z daleka dwóch mężczyzn. Jeden z nich stanął i spogląda w stronę mojego wózka. A czy to na pewno hrabia? - zapytuję mojego woźnicy. "A jakże, sam hrab toj w biełoj kurteczce", brzmi odpowiedź. Wtykam więc do ręki mojemu woźnicy zapłatę, mówię mu, by z rzeczami moimi jechał do domu, sam zaś wyskakuję z wózka i przez pole na przełaj skierowuję się w stronę hrabiego, który poznawszy mnie już z daleka wita, machając słomkowym kapeluszem. Ogromnie czule się witamy. Otrzymuję wymówkę, że nie depeszowałem o konie i tłukłem się długo na okropnym wózku. Opowiadam, że jadę wprost z Petersburga. I tak gawędząc dochodzimy przez bramę wjazdową do bardzo zacienionej alei, z której widać już okrągły dziedziniec, a wprost naprzeciwko fasadę domu w ciemnopopielatym kolorze i dużą krytą werandę na froncie. Na tej werandzie spostrzegam z daleka siedzące na wygodnych fotelach trzcinowych dwie niewiasty. Gdy ujrzały nas idących, jedna z nich wysoka, szczupła, w białej sukni wstała i prędkim krokiem opuściła werandę wchodząc do wnętrza, druga zaś siedząc na bujaku oczekiwała naszego przybycia. Była to pani domu, która mnie grzecznie i miło powitała. A ta, co opuściła werandę - to najprawdopodobniej była Lala? Czy uciekła z werandy, że mnie spostrzegła i rozpoznała? Jeżeli tak, to po co uciekała, to niedobry znak! Dowiedziałem się później, że od razu się domyśliła, kto przyjechał, musiała więc poprawić swoje wk>sy i dlatego zemknęła z werandy. No tak, wiadomo - Niewiasta!! Nakarmiono, wysłuchano moich opowiadań o egzaminach, podróży do Pitra, o zwolnieniu z wojska, o różnych ploteczkach warszawskich. I dość wcześnie dano znak do spoczynku. Gospodarz odprowadził mnie do gościnnych pokoi. Na moje zapytanie, jaki jest porządek dnia, dowiedziałem się, że w ogóle wszyscy wstają wcześnie. Śniadanie ranne jest zwykle między ósmą a dziewiątą godziną. 14 jSfarzeczeństwo Niespokojną miałem noc. Po tylu doznanych wrażeniach nie mogłem przez długi czas zasnąć. Przeróżne myśli kłębiły się w mojej 167 mózgownicy. Czy tu w tym domu ma się rozstrzygnąć los całego mojego przyszłego życia? Wierzę i ufam w miłosierdzie Boże; niewątpliwie wszystko się na dobre obróci. Dniało już, gdym się zdrzemnął na krótko. Przed piątą byłem już na nogach. Rozpakowałem swój kufer, porozkładałem manatki w odpowiednich miejscach, wypucowałem należycie swoją osobę od twarzy począwszy w dół. Włożyłem jedną z ładniejszych koszulek i odpowiedniego koloru do niej skarpetki, ranny szykowny garnitur i dokładnie zbadawszy w dużym ściennym lustrze swoją sylwetę, szepnąłem sam do siebie: "ujdzie" i wyszedłem na świeży luft. Pogodny i piękny zapowiadał się dzień czerwcowy. Obszedłem wokoło dziedziniec, zajrzałem do kwietników i klombów, bujnie rosnących na dużej przestrzeni z lewej strony domu. Podziwiałem dwie kolosalnej grubości lipy, co najmniej liczące sobie po jakieś lat trzysta lub więcej. Rosły one przy domu mieszkalnym tak blisko, odchylając się w dwóch kierunkach: od siebie samych i od ścian domu ku światłu i słońcu. Stojąc i przyglądając się z oddalenia tym wspaniałym lipom, dojrzałem panią domu z pękiem ogromniastych kluczy, powracającą zapewne z lustracji gospodarczej, gdyż za nią kroczyła cała czereda męskiej i żeńskiej płci. A więc szef w białym birecie na głowie z dużym nożem kuchennym w ręku, przy nim widocznie jego po- pychadło w zabrudzonym fartuchu, dźwigając coś ciężkiego w wiadrze, niewątpliwie lód. Oczywiście będą lody, a może krem? pomyślałem. Za nimi czereda niewiast: jedne z konwiami pełnymi mleka, drugie z bryłami masła. Nie miałem już czasu podziwiać kroczącą procesję, dążyłem bowiem w pośpiechu, by się przywitać z panią domu. Proszono, bym się nie oddalał, gdyż najdalej za pół godziny zostanie podane ranne śniadanie w jadalni. Siadłem na werandzie i zatopiłem się w myślach. Wróble ćwierkały nade mną, w parku Pogwizdywały wilgi, a jeszcze chwilami odzywał się słaby zamierający trel słowika. Zamknąłem oczy i znowu te same myśli zaczęły się w głowie mojej kłębić. "Tak, tu ma się rozstrzygnąć los całego mojego życia, a z moim i Jej!" Naraz poza mną ktoś się odzywa: ..Dzień dobry panu, mama prosi na śniadanie". Zrywam się, uścisk j^k, spojrzenie w oczy i banalne zapytania i takież odpowiedzi w fakcie przejścia z werandy do jadalni, gdzie już państwo domu siedli przy stole. Henio na razie był nieobecny, bawił dotąd w Za-K°panem. "o śniadaniu odbyła się szczegółowa lustracja, jak to zwykle bywa w każdym z naszych dworów wiejskich, zwłaszcza gdy po raz pierwszy się pojawia w danej okolicy. Oprowadzany byłem przez Lalę. Milutko wyglądała w białej, pikowej, skromnej sukience ze słomianym kanotierem1 na główce. Była gładko uczesana z prze-działkiem pośrodku. Rozpoczęliśmy lustrację od wnętrza domu. Przede wszystkim 168 od razu zwróciłem uwagę, że w całym domu drzwi oraz ratny okienne były z drzewa jesionowego, które z wiekiem z koloru jas-nozłocistożółtego nabrały patyny, przechodząc w odcień czerwonawy. Przedpokój też cały był wokoło w wysokich boazeriach jesionowych. U góry wieszaki do okryć. Od przedpokoju wejście do salonu z wyściełanymi meblami, dywanami i portierami. Fortepian pomiędzy dwoma oknami. Za tym salonem był drugi nieco mniejszy, zastawiony miękkimi meblami innego koloru. W obu na stołach lampy stojące. Od tego salonu dwa wyjścia: jedno na lewo do dużego sypialnego pokoju państwa domu i na prawo do trzeciego saloniku małego z kanapką, wygodnymi bardzo fotelikami, pokryty, mi ciemnoczerwonym materiałem. W rogu kominek, na nim zegar i kilka fotografii w ramkach. Od niego na lewo jadalnia, nieduża, cztery okna po dwa z każdej strony. Stół okrągły, jesionowy, ścienne szafy i winda również z drzewa jesionowego. Windą wyjeżdżają z kredensu mieszczącego się w suterenie półmiski. Od czerwonego saloniku wyjście na niewielki korytarz, od którego po stopniach jest zejście: jedno do kredensu, drugie zaś prowadzi do bardzo wysokiej, prawie okrągłej, bardzo dużej oranżerii, w połowie oszklonej i dosyć zasobnej v? tak zwane rośliny oranżeryjne. Po drugiej stronie oranżerii wchodziło się po paru stopniach do drugiej części domu. Przez całą jego długość przechodził korytarz, od którego z obu stron były pokoje. Pierwsze dwa naprzeciwko siebie, bardzo duże gościnne. Na prawo pokój damski, na lewo zaś męski. Za nimi na prawo niewielka ubieralnia pana, na lewo zaś biblioteka dosyć bogata w różne poważne dzieła. W razie potrzeby można było w niej przenocować jednego gościa. Wróciwszy swoim tropem do przedpokoju, wchodzimy do dużego pokoju, tak zwanej kancelarii, chyba dlatego jedynie, że w rogu stało biurko, a na nim księgi gospodarcze. Mniej więcej pośrodku pokoju stał dosyć duży podłużny stół przykryty pluszową serwetą, na niej lampa wysoka. Po obu stronach stołu po jednym nader wygodnym fotelu pana i pa°i domu; przy dwóch pozostałych stronach stołu fotele mniejszych rozmiarów, w których siadywała Lala i Henio. Był to pokój, gdzie się toczyło życie rodzinne, a więc wszelkie rodzinne debaty, lektury książek i gazet, gromienie dzieci przez ojca lub matkę za większe lub najdrobniejsze przewinienia. Jednym słowem był to pokój 1 Kanotier - letni kapelusz ze sztywnej słomki, z małym rondkiem. W zasada' męski, w owych latach adoptowały go także panie. Aktualnie, w latach 1986-* wrócił do mody damskiej. ;•',>.",,, .,,..., adornowiony, w którym toczyło się życie. Od niego wejście na Zfawo do sypialnego, za którym był pokoik Lali i ubieralnia pani, Wprost zaś wchodziło się do pokoju Henia, wychodzącego na korytarz z różnymi schowaniami i wygodami i wyjściem na zewnętrzny ganeczek. Przez ten ostatni ganeczek wyszliśmy z domu, zdążając oboje wolnym krokiem w stronę parku. Na bogatej, żyznej ziemi moc bujnych krzewów i sporo przepięknych, grubych, wyniosłych, rozłożystych dębów, rozrzuconych pojedynczo, lub też po kilka sztuk na łączkach parkowych. Były też w parku niewielkie stawy ze stojącą wodą, mniej ponętne, wiejące silną wilgocią. Prawdziwa wylęgarnia komarów. Przy parku ogród owocowy. Gatunki drzew odpowiednio dobrane do ostrego klimatu. Tamże się jnieszczą inspekty, bogate w wielką ilość wspaniałych melonów i wszelkiego rodzaju smakowitych warzyw. Przy inspektach cały szereg oranżerii i szklarni. Były to budynki bardzo wysokie, murowane, oszklone z jednej, południowej strony. Wewnątrz wokoło przechodził kanał od pieca dla odpowiedniego ogrzania budynku w porze zimowej. W tych oranżeriach, w których w lecie okna wyjmowano, rosły wysokie i rozłożyste drzewa morelowe, brzoskwiniowe i winogronowe, i to wszystko w kilku wybornych gatunkach, owocujące omal przez cały okres letni. Po tej lustracji powracaliśmy wolnym krokiem, gawędząc, w stronę domu, gdy usłyszeliśmy dzwonek kuchenny wzywający kredens do przyjścia z wazą i półmiskami. Przyśpieszyliśmy kroku, by przed obiadem zajrzeć jeszcze do swoich apartamentów. Po drugim dzwonku oznajmiającym, że zupa wstawiona już do windy, zgromadziliśmy się wszyscy równocześnie w jadalnym pokoju. Po bardzo dobrym obiedzie odbyła się na werandzie ożywiona ogólna rozmowa, w której udział wzięli państwo domu, po czym starsi udali się każde do swoich zajęć, a być może na krótką drzemkę. Lala zaproponowała mnie pójście do stajni, chciała mnie pokazać swoją wierzchówkę Yedette. Lubiła pasjami konną jazdę i podobno dobrze jeździła na damskim siodle. O tym jej sporcie wiedziałem już dawno. Osobiście od dzieciństwa nie znosiłem w ogóle konnej jazdy. Gdy jednak zostałem zaproszony do Tołkaczewicz, przypuszczając, że może będą się odbywały wspólne konne wycieczki, wziąłem na wszelki wypadek kilkanaście lekcji w maneżu2 Krausego. Uczyła jazdy sama pani Krause. Stała zwykle pośrodku jftaneżu, z ogromnym długim batem i donośnym głosem wymieniana komendy, dotyczące różnych zwrotów, biegów itp., które uczniowie i uczennice jeżdżąc konno wokoło maneżu powinni byli ^ykonywać. O ile ktoś z uczni nieposłusznie wykonywał komendy, onośny głos pani Krause go skarcił, długi zaś bat piec delikwenta Osięgnął. Sporo batów pani Krause na swoich plecach poczułem. "laneż, czyli tak zwany Tattersal, mieścił się przy Okólniku 9. Z początku jeździłem na poczciwej starej klaczy, która świetnie znała wszystkie komendy i sama bez udziału w tym jeźdźca wykonywała wszystkie zwroty; gdy zaś pewnego dnia podano mi innego wierzchowca, o, wtedy moc batów dosięgnęło moich pleców. Gdy podeszliśmy do stajni i wyprowadzono rzeczywiście bardzo pięknie prezentująca się Yedettę, Lala zaproponowała mi, by w dniu 170 jutrzejszym odbyć razem spacer konno i że dla mnie by osiodłano siwą klacz Henia, która jest dosyć ostra i ma dobre chody. Skrzywiłem się nieco na tę propozycję, lecz cóż na to poradzić? Uważałem to za rozkaz, a rozkaz jest rozkazem i taki rozkaz powinien być wypełniony. Obejrzeliśmy jeszcze dwie czwórki wypasionych niesamowicie koni cugowych i poszliśmy wprost przed siebie wysadzana aleją do kaplicy, położonej na dosyć znacznym wzniesieniu. Nabożeństwa w niej odbywały się bardzo rzadko, zaś kościół parafialny był w miasteczku Uzda, bardzo od Tołkaczewicz odległym. W drodze powrotnej spotkaliśmy się z panią Grabowską, zdążającą do obory i chlewni, czyli resortu znajdującego się pod jej wyłącznym kierownictwem. Łaskawie mnie zaprosiła, bym obejrzał jej krowy, cielęta i chlewnię. Zdumiony i zachwycony byłem zwłaszcza porządkiem i czystością w oborze, w której stało około pięćdziesięciu krów dojnych, oprócz pierwiastek i młodzieży, rasy szwiców od dawna już tu prowadzonej. Pani Grabowska trzy razy dziennie bywała przy udoju i omal każdą krowę znała po imieniu i doskonale wiedziała na pamięć, ile mniej więcej powinna dać każda krowa mleka z udoju. Zajrzeliśmy również do chlewni, też bardzo porządnie utrzymanej, gdzie spora ilość białych dużej rasy yorkshirów głośnym chrzą-kaniem wyrażała radość na widok swojej pani. Odniosłem wrażenie, że pani Grabowska była zadowolona, że bardzo interesowałem się jej gospodarstwem i z pewnym znawstwem poruszałem z nią różne tematy hodowlane. Po powrocie z całodziennej lustracji spożyliśmy podwieczorek z przewybornym melonem, a następnie zagrałem z Lalą kilka setów tenisa na korcie trawnika strzyżonym przed werandą domu. Po każdym secie podchodziliśmy oboje do siatki na krótki wypoczynek, a raczej na miłą pogawędkę, kończącą się zwykle zdaniem: "A więc grajmy dalej!" Następnego dnia, gdy po śniadaniu wyszliśmy na werandę, już pod gankiem stangret trzymał za cugle obie osiodłane wierzchów-ki. Poszliśmy się przebrać: po krótkiej chwili zjawiłem się z powrotem w sportowych spodniach i sztylpach3, Lala w drugiej amazonce i cylindrem sztywnym na główce. Rozkoszna była wierzchów^ Lali Yedetta. Gdy dojrzała zbliżającą się swoją panią, powitała jąra" dosnym cichym rżeniem, pokiwała głową, stanęła spokojnie i *$' szyła stępa, gdy poczuła, że jej pani mocno siedzi w siodle. $ Sztylpy - buty z cholewkami do konnej jazdy. " -.i inaczej zachowywała się ze mną siwa wierzchówka, zwana Madzią. Fikała, skakała, a gdy już usadowiłem się w siodle, z punktu poderwała i dwa razy w pełnym biegu okrążyła dziedziniec, zamierzając skręcić do stajni, zanim nie zdołałem siłą jej utrzymać. Nie pojmowałem wówczas, jakim cudem się stało, że na skrętach udało mi się jakoś utrzymać w siodle. Yedetta miała doskonałe chody i gdy szła wyciągniętego kłusa, moja Madzia w galopie pozostawała dale- j y j ko w tyle, poza tym była strasznie płochliwa. Jechaliśmy stępa obok siebie przez długa, względnie wąską groblę. 2 obu stron były mokradła. W pewnej chwili moja Madzia nastawia uszy, zaczyna chrapać, dojrzała bociana spacerującego po mokradle w nieznacznej odległości od grobli. W pewnej chwili bocian rozpostarł skrzydła i zerwał się do lotu. Madzia zaś z przestrachu dała takiego szczupaka w bok, że o mały włos nie strąciła Yedetty z grobli, a ze mną cud się stał, że zlatując już z siodła utrzymałem się jednak na końskiej szyi. Jeszcze raz jeden w czasie następnego pobytu mojego w Tołkaczewiczach dosiadłszy poczciwego starego siwosza dotrzymałem towarzystwa Lali na Yedecie i Heniowi na owej wariatce Madzi. Po obiedzie wyszedłem z milutką Lalunią w pole, oglądaliśmy zapowiadające się w roku bieżącym piękne urodzaje. Rozmowa nie bardzo się kleiła, przechodziliśmy z jednego tematu na drugi. Po głowie mi jednak całkiem inne krążyły myśli! A jakie krążyły w jej główce? Pod wieczór ponownie partia tenisa. W przerwie stojąc przy siatce odzywam się do Lali: Jeśli pani nie zmęczona, to może zagramy jeszcze dzisiaj tego ostatniego naszego seta, jutro bowiem będę prosił o konie na stację, czas bowiem wracać do domu i brać się do pracy". Na te słowa żachnęła się Lala: "Ale co też pan sobie myśli, mowy nie może być o żadnym wyjeździe. Koni pan nie dostanie". Naprawdę? - zapytuję patrząc w jej oczęta - więc mam jeszcze na jeden dzień pozostać?" "Wcale nie na jeden dzień, lecz na znacznie dłużej" - odrzekła, a wydało mi się, że twarzyczka jej pokryła się pąsem. "A więc grajmy tego, lecz nie ostatniego seta!" - rzekła. Gdy wieczorem rozeszliśmy się wszyscy na spoczynek i znalazłem się w swoim pokoju, zacząłem analizować krótką, a tak bardzo znamienną moją rozmowę z Lalą przy korcie tenisowym. Co do moich uczuć w stosunku do niej byłem już całkiem pewien. Gdy po bytności w Reichenhallu spotkałem się z Lalą na krótko ^ Warszawie, cała jej sylwetka wryła się głęboko w moją pamięć, oliska zaś i częsta styczność z nią w okresie karnawałowym powoli Pogłębiała moje uczucia przechodzące z coraz to zwiększającej się sympatii do rzeczywistej miłości. Byłem już pewien, że ją szczerze 1 2 całego serca pokochałem. Z ostatnich jej odezwań na dworcu Przy wyjeździe z Warszawy wywnioskować mogłem, że nie jestem >eJ obojętnym, tu zaś odniosłem wrażenie, że jej sympatia ku mnie (i powoli przekształciła się w uczucie głębsze. I gdy przyłożywszy się na kanapie rozmyślać zacząłem i badać siebie samego, głos jakiś wewnętrzny mi szepnął do ucha: "Będzie twoją jedyną i dozgonną towarzyszką życia". Ale czy ja potrafię ją uszczęśliwić? "Od ciebie to będzie zależało" - usłyszałem odpowiedź. Nazajutrz był dzień moich imienin - 13 czerwiec, dzień świe-172 te8° Antoniego według starego stylu. Dwanaście dni przedtem również 13 czerwca według nowego stylu zdałem ostatni egzamin uniwersytecki. Lubiłem od dawna trzynastkę. Była mi zwykle szczęśliwą. A więc w dniu jutrzejszym się zdecydować! Trzynasty czerwca powinien przynieść nam wspólne szczęście. Westchnąłem gorąco do mojego świętego patrona i udałem się na spoczynek. Noc jednak miałem bezsenną, zasnąłem dopiero nad ranem, obudziło mnie wejście służącego. Ubierałem się w pośpiechu, by nie spóźnić się na śniadanie. Dzień był pochmurny, nad ranem wypadł obfity deszcz. Na dziedzińcu kałuże, lecz słońce już przebłyskuje, wygląda, że będzie pogoda. O wyjściu jednak na spacer nie może być na razie mowy. Po śniadaniu więc sjesta na werandzie i do obiadu prawie ogólna z rodzicami rozmowa lub wertowanie trzydniowych gazet przywiezionych przed chwilą z poczty, znajdującej się w miasteczku Szack, o pięć kilometrów od Tołkaczewicz odległej. Rozpogodziło się jednak niebo, wybłysło słońce, zaczęło przyskwarzać, kałuże wody na dziedzińcu powoli znikały, zapowiadał się wieczór pogodny. Po obiedzie pani domu zasiadła do fortepianu, pan zaś w kancelarii bodaj się zdrzemnął nad książką. Ja zaś z Lalą siedzieliśmy w małym saloniku przy jadalnym pokoju. Ona na fotelu, ja zaś naprzeciwko na krześle stojącym bokiem do stołu. Zaczynani coś mówić, słowa mi się plączą, prawa moja ręka nerwowo ściska porcelanową popielniczkę, mającą formę rosyjskiej czapki wojskowej - po pewnej chwili popielniczka pęka w mojej dłoni na dwie połowy i w tym samym momencie usta moje wypowiadają znamienne słowa: "Czy zechce pani zostać moją żoną?" Odpowiedź: "Tak". Uklękłeffl przed nią, pocałowałem ją w rękę. W tej samej chwili pani Grabo-wska jakby przeczuciem jakimś tknięta przerwała grę na fortepianie. Podnoszę się z kolan. Idziemy we dwoje do salonu. Klękamy przed matką i prosimy ją o błogosławieństwo, a z nią już razeffl idziemy do ojca. My młodzi wyglądamy rozpromienieni. Rodzice widocznie przeczuwali, czym się zakończy mój przyjazd do Tołkaczewicz. wyglądali zadowoleni. Po pewnej chwili wyszliśmy we czwórkę & spacer suchą drogą w stronę wsi Kowalewicze, odległej trzy u° czterech kilometrów od Tołkaczewicz. Gdy byliśmy mniej wi nazywać, pobiegła wyszukać swoich rodziców, by im przedstawić mój projekt. Po pewnej chwili powróciła rozpromieniona, że j-0 180 dzice zaaprobowali i są z projektu zadowoleni. W kilka chwil p0. tem państwo Grabowscy i ciocia Czapska zbliżyli się do mnie i wszyscyśmy się bardzo serdecznie uściskali. Tak się wielka przy, krość w radość obróciła. Zajechaliśmy jeszcze na dwa dni do Nowosiółek, bardzo piejj. nej rezydencji, o której w następnych rozdziałach wielokrotnie bę. dzie jeszcze mowa. Poznałem Janie Czapska, kuzynkę i wielką przy. jaciółkę Maduszki, oraz jej brata Frania, będącego w szkołach we Lwowie. Bardzo miło i przyjemnie spędziłem dwa dni, wobec jednak konieczności szybkiego powrotu do domu pożegnałem się ze wszystkimi, oczywiście najczulej z moją Jedyną, do której obiecałem pisywać codziennie. Państwo Grabowscy pozostali jeszcze na kilka dni w Nowosiółkach. ^ Przyjechałem do Dereszewicz o późnej godzinie. Rodzice już spali; dopiero nazajutrz wczesnym rankiem z wielką tremą zapuka łem do ich sypialnego pokoju. Po ucałowaniu rąk drogich rodzi ców, siadłem na łóżku ojca. Musiałem zdawać im szczegółowo rela cje o podróży, pobycie itp. Myśl jednak moja odbiegała do innego tematu. Od czego rozpocząć i jak przedstawić tę dla mnie tak wa żną sprawę, by kochanego ojca nie urazić. Wiedziałem przecież, jak się cieszył na wspólne nasze z nim zamieszkanie, jak stale pla nował i układał projekty współżycia. Odczuwałem więc dokładnie, jak bardzo się zmartwi, gdy wyłożę mu moją prośbę. A jednak naj droższy ojczulek pomimo wielkiego wstrząsu, który się odbił na jego twarzy, spokojnym głosem wyraził całkowitą swoją zgodę. Uś cisnął mnie najczulej: "Przecież przede wszystkim o wasze szczęś cie chodzi, a tak gorąco pokochałem twoją przyszłą żonusię, że jej nie potrafiłbym niczego odmówić". Tegoż dnia wysłałem telegrafi czną odpowiednią wiadomość do mojej Najdroższej. Harówka była wielka. Całymi dniami przesiadywałem przy majstrach w domu oraz przy budującej się naprzeciwko oficynie. Zawdzięczając jedynie ciągłemu pędzeniu, robota kipiała, a w przy-szłej naszej chatynce z dniem każdym coś przybywało. Na inne sprawy i interesy, a zwłaszcza na prowadzenie gospodarstwa w Ł°' pczy i Zasopiu, absolutnie nie miałem czasu, toteż prosiłem Ojczulka, by był na razie łaskaw i nadal gospodarstwem moim rolnym si? opiekował do czasu, kiedy skończą się moje kłopoty budowla^ oraz wyjazdy do Warszawy po niezbędne zakupy. Poza tym przecież i do narzeczonej, chociażby na kilka dni wypadało od c su do czasu zajrzeć; ojciec był bardzo rad z mojej propozycji i razy na tydzień dojeżdżał do Łopczy. O jakimkolwiek polowa111 . mogło być mowy, ku wielkiej rozpaczy Moroza. Rucło tego lata 01 wet z Wolicy nie dojeżdżał. Moroz czasami zdołał namówić ojca do pojechania na pół dnia z wyżłem na młode cietrzewie. Sam zaś dla zaopatrzenia spiżarni mamy w zwierzynę łaził za rzeka i strzelał Pewnego dnia zjawił się kandydat na stangreta, który przez statnich kilka lat służył w Barbarowie u Olesia Horwatta, z powo-°. jakiegoś zatargu został wydalony, posiadał jednak dodatnie 'wiadectwo. Zaangażowałem owego Jacka Rosoła, który okazał się świetnym stangretem, dbałym bardzo o konie, jedna miał wielka wadę, że zanadto lubił gorzałkę. Pod tym względem musiał zawsze czuć nad sobą silna rękę pana. Prawie jednocześnie otrzymałem list od Rucia z zawiadomieniem, że w następnym tygodniu odbywać się będzie doroczna wielka licytacja na sprzedaż! kupno koni w Kumaniu na Podolu. Skwapliwie skorzystałem z tej wiadomości i zabrawszy ze sobą Jacka oraz Niekraszewicza ekonoma z Łopczy pojechałem do Hu-mania. Daleka to była droga z kilkakrotnym przesiadaniem z jednego pociągu na drugi. Dojechaliśmy prawie już w nocy, z największą trudnością i dużym przepłacaniem zdobyliśmy w żydowskim wstrętnym hoteliku malusieńką izdebkę na nas trzech. O spaniu nie było mowy. Moi satelici ułożyli się na podłodze, ja zaś przeki-wałem się siedząc na krzesełku z drucianym siedzeniem i z jedną nadłamaną nogą. Z samego rana poszliśmy na plac licytacyjny, by obejrzeć konie. Bardzo mi się podobała czwórka doskonale dobranych nie bardzo rosłych, gniadych, młodych koni. Jacek namawiał do ich nabycia. Niekraszewicz, jako niby znawca wad końskich, po dokładnym obejrzeniu całej czwórki zadecydował, że są zdrowe i nie mają wyraźnych wad. Cena zaś licytacyjna rozpoczynała się od 600 rubli za czwórkę. Gdy wprowadzono wymienioną czwórkę na plac licytacyjny, kilka osób stanęło do licytacji. Za sumę 800 rubli z ogonkiem gniadosze o nazwach: Psikus, Kozak, Parol i Dudek, zostały moją własnością. Okazało się, że był to dobry nabytek. Załadowałem konie do wagonu towarowego i wyprawiłem je tegoż dnia pod opieką Niekraszewicza i Jacka do Dereszewicz, sam zaś pojechałem do Warszawy dla dokonania pozostałych niezbędnych jeszcze do na-SZe8° gospodarstwa zakupów. Zatrzymałem się w mieszkaniu nieobecnej Kłosi, która ze Wspólnej przeniosła się na parter przy ul Brackiej, w tym samym domu, w którym karnawałowała moja Najdroższa. Nabyłem bardzo ładny faeton7 oraz bryczkę szydłowie-cka8 na resorach. Udało mi się również skreślić z obstalunku nie-|°re zamówione meble i zastąpić je innymi sprzętami. Jedynym 'ektem, który się już nie dał naprawić, były portiery do salonu Faeton - elegancki lekki pojazd odkryty. wytwórnia bryczek istniała w Szydłowcu jeszcze w latach międzywojennych. i gabineciku. Były już wykończone na wymiar wysokich sufitów nowego domu, okazały się do naszego małego domku nieco za ciężkie. Poza tym nabyłem całą baterię lamp, serwisów stołowych, szkła, garniturów umywalnianych itd. Sprawy te zajęły mi około tygodnia. O umeblowanie pokoju sypialnego nie potrzebowałem się bardzo troszczyć. Łóżka bowiem z materacami i odpowiednimi do 182 łóżek szafkami zostały obstalowane w Warszawie przez pp. Gra-bowskich. Ja nieco później nabyłem niebieski, puszysty dywan na cały pokój. Przed wyjazdem zaszedłem jeszcze do cukierni Lourse'a9, zostawiłem tam sto rubli z tym, by regularnie co dwa tygodnie wysyłano paczkę do Tołkaczewicz pod adresem mojej Najdroższej, po dziesięć funtów najlepszych cukierków i czekoladek. Część sprzętów gospodarczych, jako szafy, komody, stoły itp. wykonywane były na miejscu przez bardzo dobrego stolarza Mowszę Cyporyna, mieszkającego stale w Bryniewie. On też wykonywał wszystkie stolarskie roboty do naszej przyszłej sadyby. Wróciwszy do domu zastałem sporą paczkę listów od mojej Najdroższej. Drogie i kochane listy tak wielką były dla mnie radością. Grubsze roboty w domu były już na wykończeniu, pozostawały jeszcze tapety oraz dociągnięcie różnych drobiazgów. Kuchnia była już pod dachem, stawiano piece. Był koniec września. Do stycznia, w którym to miesiącu był projektowany termin naszego ślubu, pozostawało mi trzy miesiące na sprowadzenie wszystkich zamówień z Warszawy i do całkowitego dociągnięcia wszystkich robót. Doczekałem się dnia imienin mojego ojca i w dniu następnym dałem sobie samemu dziesięciodniowy urlop i machnąłem się, niczym lot ptaka, do mojego najukochańszego Maleństwa. Cóż to za rozkosz spotkanie się po sześciotygodniowej przeszło rozłące! Obszernie musiałem opowiadać rodzicom o projektowanym urządzeniu naszych pokoi mieszkalnych, o ich rozkładzie i umeblowaniu. Maduszka najdroższa była listownie szczegółowo powiadamiana o wszystkich moich czynnościach. Po raz pierwszy od zaręczyn spotkałem się obecnie z Heniem. Lubił z nami gawędzić i cieszył się z każdego naszego do rozmówki wezwania, dyskretnie jednak w porę się wycofywał. Po południu we trójkę grywaliśmy w tenisa, a parę razy nawet zdobyłem się na wspólną wycieczkę konno. Wobec tego, że moja Pani poczciwie zrezygnowała na przyszłość ze sportu konnego po ślubie, przeto wierzchówka jej przechodziła na własność Henia i pozostać miała w Tołkaczewi-czach. Przedłużyłem jeszcze o parę dni moje wakacje, a wobec projektowanego wyjazdu w końcu października państwa Grabów-skich z Maduszka do Wiednia dla robienia wyprawy i zatrzymań^ 9 Cukiernia Lourse'a, sięgająca XVIII w., mieściła się w XX w. aż do II woj11)' światowej w gmachu Hotelu Europejskiego. się P° drodze na kilka dni w Warszawie, uradziliśmy, że się wówczas tam spotkamy. Towarzyszyć im w podróży do Wiednia, na co mnie namawiano, nie mogłem z powodu braku czasu. Ostatni więc to miał być mój pobyt w Tołkaczewiczach w charakterze narzeczonego, gdzie spędziłem tyle rozkosznych chwil. Z rozczuleniem ujrzałem wszystkie kąty, pamiętny salonik czerwony i pokój mój, gdzie tak wiele przemyślałem. Spakowałem pozostawianą zwykłą moją garderobę do żółtego kufra, opuściłem kochany dom, w którym tak wiele szczęścia i radości życia, doznałem. Za powrotem do domu zastałem wszystkie roboty prawie na wykończeniu. Sporo już skrzyń i mebli nadeszło z Warszawy. W domu służbowym roboty znacznie się posuwały i należało przypuszczać, że do świąt zimowych i tam wszystko wykończone zostanie. Dumny byłem ze swoich wyczynów. Więcej już miałem czasu, toteż kilka razy na tydzień jeździłem bardzo wybieganymi swoimi konikami do Łopczy. Roboty polne oraz rzecz u nas najważniejsza - kopanie kartofli były już zakończone i gorzelnia w pełnym ruchu. Wyjeżdżałem zwykle z rana, wracałem na obiad, a po południu zajmowałem się bądź rozpakowywaniem mebli, lub też dotrzymywałem towarzystwa rodzicom. Ruciowie od niedawna byli zjechali na zimowe leże do Brynie-wa. W każdą niedzielę lub święto przyjeżdżali na obiad do rodziców, po kolacji najczęściej zaraz odjeżdżali. Ja zwykle parę razy na tydzień wpadałem do Bryniewa, już na cały dzień! Wówczas omawialiśmy z Ruciem różne ważne sprawy majątkowo- gospodarcze w związku z przekazaniem przez ojca nam obydwom synom niepodzielnie całego obszaru leśnego, odpowiedniego na nim gospodarowania, prowadzenia według sporządzonych planów eksploatacji leśnej łącznie z tartakiem w Staruszkach. Ź dochodów leśnych ojciec zrezygnował wobec odłożonego dla matki naszej i dla siebie odpowiedniego kapitału oraz wobec wyposażenia już córek. Zatrzymał sobie tylko gospodarstwo rolne z gorzelnią i rektyfikacją w Dereszewiczach, z folwarkami Paulinowem i Sudziborem. Często z Ruciem jeździłem do różnych rewirów, by się bliżej zapoznać ze stanem pozostałych drzewostanów w tych częściach, gdzie była przeprowadzona większa eksploatacja. Rucio, jako od dawna już osiadły w Bryniewie, był oczywiście o wiele więcej ode mnie uświadomiony i obznajomiony w sprawach i interesach leśnych prowadzonych dotąd przez ojca. Ja zaś dopiero teraz zaczynałem wnikać we wszystkie dosyć skomplikowane interesy, na razie jednak pobieżnie. Dopiero po ślubie, gdy na stałe osiadłem w Dereszewiczach, rozpoczęła się moja prawdziwa i nieraz ciężka praca, 'ecz bardzo wdzięczna i dająca wiele radości i zadowolenia w życiu. 2 Lelą byłem nadal w wielkiej przyjaźni i doskonałej komity-w'e. Pogodziła się już z moim narzeczeństwem i z panną nie jej . Narzekała jednak, że nie jestem już takim, jakim byłem dawniej i nie tym wesołym, dowcipnym Toniem, lecz jakąś kluską, czy też nogą od krzesła. Otrzymawszy od Maduszki list z zawiadomieniem, że l listopada będą w Warszawie, wyruszyłem na ich spotkanie. Spędziliśmy kilka dni nad wyraz wesoło. Rodzice byli w doskonałych humorach i cieszyli się z odświeżenia swoich sił i zapomnienia na pewien 184 czas ° kłopotach domowych. My młodzi cieszyliśmy się sobą, wspominaliśmy czasy karnawałowe i stopniowo, z każdym omal dniem wzajemne do siebie zbliżenie się, poznawanie swoich charakterów i upodobań i wreszcie uwieńczone prawdziwą, szczerą miłością. Codziennie we czwórkę bywaliśmy w teatrze, a nawet czasami, jeśli mama nie czuła się bardzo zmęczona, szliśmy po teatrze na dobrą kolacyjkę fundowaną przez ojca. Smutno było się rozstawać, pocieszaliśmy się myślą ponownego spotkania w Warszawie równo za miesiąc. Przez cały listopad omal codziennie spotykałem się z Ruciem. Nieskończone prowadziliśmy rozmowy o planach na przyszłość, o konieczności zwiększenia w jak najprędszym czasie straży leśnej, a to ze względu na rozpanoszenie się kradzieży leśnych przez ludność miejscową, jak również na zwiększające się kłusownictwo. Postanowiliśmy tej zimy jeszcze przygotować materiał drzewny na budowę na razie dwunastu gajówek w odpowiednich uroczyskach najbardziej przez brakonierów10 i złodziei leśnych nawiedzanych. Projekt dalszej budowy gajówek przewidywał doprowadzenie w ciągu lat trzech następnych do ogólnej liczby 36 gajówek na całym obszarze dóbr, przy równoczesnym skasowaniu przyjętego dotąd zwyczaju angażowania do służby strażniczej osobników z ludności miejscowej. Postanowiliśmy całkowicie zamknąć eksploatację lasów położonych w rejonie Staruszek, w ciągu zimy odremontować tartak, rozebrać większość budynków przyległych do tartaku. Cały materiał drzewny z rozebranych budynków oraz maszyny fabryczne przewieźć wagonami do Kopcewicz. Wybraliśmy odpowiednie miejsce na małym wzniesieniu, a więc suche, bardzo blisko przy stacji po drugiej stronie torów kolejowych. Projektowaliśmy w ciągu miesięcy letnich zmontować tartak, wystawić odpowiednie budynki i w zimie następnego roku uruchomić już tartak. Przyległe do Kopcewicz drzewostany były dotąd prawie nietknięte. Największy poza tym procent tamecznych lasów były to drzewostany liściaste z przeważającą ilością olszyny, której wartość rynkowa w ostatnich latach niezmiernie szybko wzrastała. Rozpoczęta przez nas braci wspólna praca, zmierzająca do postawienia całego majątku na stopniu wysokiej kultury, niezmiernie nas do siebie zbliżyła. Kochaliśmy się zawsze, nie zaistniał nigdy między nami żaden zgrzyt, nie było też nigdy tajemnic, mówiliśmy sobie zawsze w oczy prawdę, wspomagając siebie wzajemnie .•. 10 Brakonier - kłusownik (z franc.). tylko słowem, lecz czynem. Zawdzięczając jedynie tak wyjątkowej naszeJ braterskiej miłości, utrwaliła się zwartość całej naszej rodziny Za przykładem tej zwartości rodzinnej szczęśliwie przez twarde obecnie życie kroczy następne pokolenie. Wszystkie już meble, kantyna ze srebrem stołowym na dwanaście osób i inne zakupione sprzęty już nadeszły z Warszawy, zostary rozpakowane i rozstawione mniej więcej w przeznaczonych z góry dla nich miejscach. Mój kawalerski służbista Grzegorz miał za zadanie utrzymywać czystość w domu, opalać starannie wszystkie pokoje w celu usunięcia wilgoci i zapachów farby, kleju itp. Ostateczne umeblowanie pokoi postanowiłem dokonać dopiero po naradzeniu się z najdroższa Maduszka, z którą w najbliższych dniach miałem się nareszcie spotkać po tak długo trwającej miesięcznej rozłące. Zjechaliśmy się w Warszawie prawie równocześnie, spotkałem moje Kochanie na Dworcu Wiedeńskim11. Cóż to za radosne było powitanie! Zarówno Mad, jak i jej rodzice w doskonałych humorach, świetnie się bawili, zwiedzając miasto, muzea i często bywając w teatrze. Wiele godzin dziennie poświęconych było na konferencje w domach mód przy wybieraniu materiałów, głębokim zastanawianiu się nad przeróżnymi fasonami. Wreszcie następowały najbardziej męczące i bez końca trwające mierzenia. Nazajutrz po przyjeździe przyniesiono do hotelu toalety wykończone w warszawskich domach mód u Hersego i Kwiatkowskiej. Była to suknia ślubna i dwie balowe. Gdy oglądałem wszystkie te dzieła sztuki krawieckiej rozłożone na łóżku, kanapce i krzesłach hotelowych, tak mi się one głęboko wryły w pamięć, a tak były gustowne i w nich moja Maduszka tak prześlicznie wyglądała, że je do dnia dzisiejszego pamiętam i jeszcze po wielu, wielu latach potrafię je opisać. A więc w Wiedniu zostały wykonane dwa bardzo piękne i bogate kostiumy: jeden czarny z białym, drugi zielony, poza tym suknia liliowa oraz żakiet karakułowy z szynszylowym kołnierzem i takąż mufką. Zaś w Warszawie: u Hersego suknia ślubna, u Kwiatkowskiej jedna z seledynowo-srebrnego adamaszku z lila-złotymi kwiatami - istne marzenie, druga różowa ubrana przepięknymi koronkami. Od kuśnierza Chowańczaka przyniesiono dachy12 z dużym kołnierzem z białych lisów i czapkę z daszkiem na głowę. Mama zaś zrobiła sobie trzy toalety bardzo bogate i efektowne na 11 Pierwszy w Warszawie dworzec Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej sytuowany był w poziomie ulicy, w pobliżu skrzyżowania Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. 12 Dachami nazywano długie, sięgające kostek płaszcze złożone z dwóch warstw futer, używane zima do podróży saniami. Fragmenty futra wyprawnej dachy "fiojej Matki przetrwały dwie wojny światowe. Renomowana firma futrzarska • ^nowańczaka mieściła się przy Krakowskim Przedmieściu. • dzień ślubu i dwa przedślubne wieczory. Kostiumy wiedeńskie Ma. duszka już zaczęła nosić w Warszawie, przekonałem się już wó\y. czas, jak świetnie były skrojone i jak dobrze na figurze mojej Na; milszej leżały. Z papierni Watsona13 przyniesiono kilka pudełek zawiadomień o mającym się odbyć naszym ślubie w formacie dwustronnym. z jednej strony zawiadamiają rodzice panny, z drugiej pana młode-go. W dole oznaczone: data, dzień, kościół i godzina. Do tych zaproszeń my właściwie pierwsi wprowadziliśmy pewną nowość. W dole drobniejszym drukiem zostało napisane następujące zdanie: "Zamiast telegramów prosimy przysyłać pocztówki z życzeniami". Otrzymaliśmy moc pocztówek: niektóre były artystycznie wykonane, inne z wierszowanymi życzeniami lub przeróżnymi dowcipami. Obstalowaliśmy sobie już po ślubie na te pocztówki odpowiednio duży album z datą naszego ślubu. Miła to była pamiątka. Zaglądaliśmy często do tego albumu. Wiele osób poszło za naszym przykładem i używało tej samej "wzmianki na zawiadomieniach ślubnych. Ustaliliśmy, że po powrocie do domu przyślę jak najprędzej spis osób, do których ja i moja rodzina zamierza posłać zawiadomienia, Maduszka zaś w Tołkaczewiczach zajmie się rozesłaniem zawczasu zawiadomień pod odpowiednimi adresami. Data zaś ślubu została ustalona na dzień 241/6II1901l4 r. Postanowiliśmy zjechać się w Warszawie, na tydzień lub dziesięć dni przed oznaczoną datą ślubu. Z Warszawy tym samym pociągiem jechaliśmy do Brześcia, gdzie nastąpiło ostatnie nasze rozstanie, mające trwać nie dłużej niż jeden miesiąc. W ciągu ostatniego miesiąca mojego kawalerskiego życia zająłem się wewnętrznym urządzaniem naszej małej, lecz bardzo milutkiej chałupki. Opiszę teraz, jak wyglądał zewnętrznie i wewnątrz niewielki dom w Dereszewiczach, ogólnie rwany domem Toniów. Budynek ten był na wysokim podmurowaniu, drewniany, oszalowany i pomalowany na kolor popielaty, futryny zaś okienne i drzwi wejściowe na biało, zaś dach gontowy pociągnięty farbą czerwoną. Od dziedzińca wjazdowego po pięciu stopniach wchodzono na ganek pokryty dwustronnym dachem. Ganek był oparty na dwóch murowanych na biało otynkowanych filarach. Z ganku wchodziło się do korytarza przechodzącego na przestrzał przez całą szerokość domu. Korytarz ten służył właściwie jako przedpokój. Tapety papierowe jasnożółtego koloru, na prawej stronie sza-ragi na wieszanie okryć. Od przedpokoju czworo drzwi, z każdej strony po dwoje. 13 Gwidon Watson, znany litograf warszawski, miał też elegancki sklep papierniczy przy Krakowskim Przedmieściu. 14 W autografie omyłkowa data 1900! 00 17. Dereszewicze. Oficyna. Fotografia z pierwszych lat XX w. Wchodzimy pierwszymi drzwiami z lewej strony do niewielkiego pokoju o jednym oknie, wychodzącym na ganek. Tapeta cienino-bordo. Przy oknie biurko dotykające ściany okiennej jednym koń-ceni, przy biurku fotelik, parę krzeseł. W głębi naprzeciw okna szafa w górnej części oszklona i wewnątrz obita zielonym suknem Jest w niej miejsce na cztery strzelby myśliwskie. Dolna część 1188 z dwustronnym zamknięciem i półkami wewnątrz służy na ładunki i inne myśliwskie przybory. Na ścianach trofea myśliwskie: głowa dzika, głuszec, orzeł z rozpostartymi skrzydłami. Naprzeciwko biurka na ścianie stara zbroja pancerna, na ścianach wokoło szereg obrazków z życia zwierząt łownych. Na podłodze skóra niedźwiedzia, na niej stolik kaukazki niski, przy nim dwa pufy. Z kancelarii wchodzimy do salonu o dwóch oknach. Pomiędzy oknami duże na wysokość ściany lustro w biało-kremowych ra mach, ze złoceniami. Przy lustrze stolik-konsola, na nim fotografie w ramkach, wazony do kwiatów. Duży w jasnych kolorach dywan leżący na ładnej mozaikowej posadzce. Na dywanie garnitur mebli z dużym podłużnym stołem i dwoma mniejszymi, okrągłymi w ko lorze kremowym, jedna duża kanapa w rogu i dwanaście foteli i fotelików pokrytych materiałem jasnoniebieskim ze złoconymi średniej wielkości kwiatami. Za kanapą konsola, na niej klęcząca f Wenus z marmuru. W drugim rogu parawanik o czterech skrzy-1 dłach, na nich na jasnozielonym tle cztery olejno malowane damy! karciane, w kolorach sukien czarnym, czerwonym, różowym i jas-l nozielonym. Tytuł "gra w winta". W rogu kominek, na którego wy-f stępie zegar, wazony i inne drobiazgi. Na dwóch przeciwległych! ścianach po jednym dużym obrazie, pejzaże włoskie, prezent ślub-| ny od Rucia, które wybrał ojciec mój w Rzymie. Na trzech;, drzwiach portiery, nad oknami lambrekiny i firanki kremowe. Lam-| brekiny z materiału jak meble, tapety na ścianach kremowe. Wcho-i dzimy prosto dalej, do następnego pokoju, jest to buduar panii Duży, puszysty, piękny dywan francuski fraise. Na nim biureczko stylowe Ludwik XV z jasnego orzecha z odpowiednim do niego krzesełkiem. Stół średniej wielkości tegoż stylu. Duży szezlong po kryty przepięknym materiałem jedwabnym koloru fraise, z rzadko; rozrzuconymi na nim złoconymi kwiatkami, dwa duże fotele materiałem pokryte. Z tegoż materiału duże portiery nad dwoma) drzwiami i dwa lambrekiny nad oknem i drzwiami oszklonymi wy-j chodzącymi na bardzo miłą krytą werandę z widokiem na ogródl różany z brzegu, a dalej na park. Obicie na ścianach różowo-fraisej w złocone kwiaty. Na ścianie portret pastelowy mojej Pani - P°1 •. piersie w białej sukni, wykonany przez pannę Dziekońską w Derei szewiczach w pierwszym roku po naszym ślubie; przy biureczkii dywanik - skóra zabitego przeze mnie rysia. W obu wymienio nych pokojach odpowiednie do stylu żyrandole oraz lampy stojąc na stołach do oświetlania spirytusem denaturowanym. Z buduarku wchodzimy do najmilszego pokoju, gdzie e dwójeczkę spędzaliśmy godziny wolne od zajęć. Często czyta-ł m wieczorami mojej najdroższej Pani, ona zaś wyszywała przeró-. piękne robótki. Tapety zielone w żółte duże słoneczniki. Podłoga w całości pokryta dywanem ciemnozielonym również z takimi kwiatami. Ogromna otomana z wysokim oparciem zakończonym u 8°^ Sateryjk? z jasnego dębu, kryta welwetem również zie-lonyn1 z żółtymi słonecznikami, takież pokrycie na bardzo dużym, \ gc; głębokim fotelu oraz dwóch mniejszych, wygodnych, również i na dwóch małych krzesełkach o nóżkach z jasnego dębu. Dwa stoły dębowe niewielkie, na jednym duża okrągła lampa zielona z żółty-mi kwiatami i takiż do niej klosz. Trzy szafy z jasnego dębowego drzewa zapełnione książkami, na dwóch oknach lambrekiny, a na drzwiach portiery z tegoż co meble materiału. Na ścianie obraz Stefana Popowskiego15 Młyn wodny o brzasku. Jedno okno daje na werandę, drugie na aleję świerkową w parku. Wróciwszy do niebieskiego salonu, •wchodzimy przez drzwi z lewej przy kominku do sypialnego pokoju o rozmiarach sąsiedniego salonu. Tapety ciemnoniebieskie, cały pokój zasłany niebieskim dywanem. Przy ścianie z lewej strony stoją dwa obok siebie piękne łóżka. Drzewo jasny orzech, styl Ludwik XV. Nad łóżkami duży obraz w ładnych ramach Matki Boskiej Ostrobramskiej, dar ślubny ciotki Mikulskiej. Przy łóżkach odpowiednie do stylu szafki nocne. Dwa okna z widokiem na park, firanki na nich z materiału w pasy niebieskie i żółtawe, dwustronne, zsuwane do środka i takież firanki na dwóch drzwiach. W głębi przy ścianie kanapka i parę foteli z tegoż co firanki materiału. Pomiędzy oknami zwykły stół drewniany obity odpowiednim w kolorze do całego pokoju lekkim materiałem, na którym stoi duże lustro w srebrnych ramach i wszystkie przybory toaletowe srebrne z monogramami Pani; za nim na krześle z boku podróżny duży neseser z krokodylowej skóry i przyborami z szyld-kretu. Jedno z drugim podarunek ślubny od cioci Czapskiej. Z sypialnego pokoju wchodziło się do jednookiennego pokoju wielkości kancelarii. Okno i drzwi obramowane firankami z ładnego kre-tonu. Jest to ubieralnia mojej Małżonki. A więc umywalnia z blatami z marmuru w niklowych ramach, komoda, szafki; podłoga zasłana dywanem plecionym z pewnego gatunku słomy. Z ubieralni przechodzimy w poprzek przez przedpokój i wchodzimy do gościnnego pokoju o dwóch łóżkach, umywalni, szafie, komodzie, nocnych stolikach, stole, paru fotelach i krzesłach. Dwa okna obramowane firankami z kretonu. Za tym pokojem niewielka moja ubieralnia bardzo skromna, z odpowiednimi sprzętami. Za ubieralnia duży kredens z jednym oknem dającym na park, a drugim na trakt C13gnący się wzdłuż parku. Za kredensem niewielki korytarz, z któ-rego na lewo wyjście na boczny ganek, naprzeciwko zaś wejście Stefan Popowski(1870-1937), pejzażysta; jako krytyk literacki skłaniał się modernizmowi. Nie był krewnym Mateusza. do małego pokoju panny służącej, na prawo zaś wejście do tz\v przechodniego pokoju z szafami: jedną obszerną na suknie i okry cia Pani, druga zaś z duża ilością różnej wielkości szuflad i szufladę. czek na różny podręczny suchy prowiant. Z tego przejściowego pokoju wchodziło się do jadalnego o dwóch oknach. W środk^ stół, przy dwóch bocznych ścianach dwa kredensy, przy ścianach 190 . dwanaście krzeseł krytych skórą brązową. Całość z drzewa ciemne-go dębowego. Na ścianie w dużych ramach martwa natura, prezent Zosi Puttkamerowej. Obicie ciemne, na dresuarach16 srebro, por-celana, kandelabry. Nad stołem lampa wisząca. Od jadalnego wracało się przez drzwi do przedpokoju. Na przyjazd nasz ze ślubu we wszystkich pokojach pełno było kwiecia: hiacyntów, żonkili, tulipanów i innych cebulkowych, które pędzone były w oranżerii z cebulek sprowadzonych przeze mnie z Haarlemu. Tak wyglądało wnętrze naszego miłego domeczku zaraz po ślubie. W latach późniejszych następowały parokrotnie przeróżne zmiany. Pewnego dnia otrzymałem telegraficzne zawiadomienie o przyjeździe dwóch niewiast służebnych mojej Maduszki z kilku kuframi oraz wielką i bardzo ciężką kantyną, zawierającą piękne srebro oksydowane stołowe na 24 osoby oraz cały garnitur herba-ciano-kawowy z wytłoczonymi herbami Topór. Posłałem więc bryczkę po pannę Felicję i o parę stopni niżej według pragmatyki służbowej - Stasię oraz wóz drabiniasty po rzeczy. Zbliżał się już dzień mojego wyjazdu na ślub do Warszawy. Obliczywszy swoje zasoby pieniężne, zaniepokoiłem się mocno, że może mi zabraknąć gotówki, a przecież parotygodniowy pobyt w mieście przed ślubem przy asystowaniu narzeczonej pociąga za sobą znacznie zwiększone wydatki; do tego dojdą jeszcze wydatki na kościół, chóry, wyjazd itd. Co robić? Nie chciałem do ojca się zwracać o sukurs pieniężny, byłem pewny, że mnie nie odmówiłby, lecz i tak już ojciec się zwydatkował na zwolnienie mnie z wojska, \vszystkie moje podróże i dwadzieścia tysięcy rubli na mój? instalację; to wszystko razem kolosalna jak na owe czasy suma. Wiedziałem, że Rucio też na razie nie opływa w gotówkę, zdecydowałem więc posłać Niekraszewicza do Żydków w Petrykowie i zaciągnąć pożyczkę tysiąca rubli, która łącznie z pozostałością może powinna byłaby mi wystarczyć na pobyt w Warszawie. Pierwszy to raz w życiu moim zaciągnąłem pożyczkę. Pieniędzy tych jednak przy kolosalnych wydatkach w związku ze ślubem wystarczyło na bardzo krótko i gdyby nie kochany Eustachy Lubański, który satn z siebie przyjechawszy do Warszawy zwrócił się do mnie z propO' zycją pożyczenia mi bezprocentowo dwóch tysięcy rubli na cz# 16 Dresuar - długa, niska, szafka, zazwyczaj służąca do przechowywania nać y nią (z franc.). . '••.. -ty,- •;, ,,,...,.., , .",,_, •e0graniczony - nie wiem, co bym począł. Serdecznie mu wdzię-nl byłem za wyratowanie mnie z ciężkiej opresji. CZ Uprzednio już wspominałem, że lubiłem przynoszącą mi szczę-' ie cyfrę trzynastkę. Okazuje się, że Hotel Europejski, w którym ,. S dbywały się wszystkie uroczystości ślubne, mieścił się na Krakow- °kim Przedmieściu pod numerem 13. Osobiście w tymże hotelu Samieszkałem w pokoju na pierwszym piętrze również pod nume- ł 191 rem 13- Państwo Grabowscy na samą uroczystość zajęli apartamenty orzylegające do Sali Pompejańskiej - bardzo dużej i pięknej, mającej formę elipsy z dwoma absydami. W sali tej odbył się dziewiczy wieczór, obiad ślubny i wielki bal po obiedzie. Apartamenty ich składały się z dużego salonu i dwóch pokoi sypialnych. Całe niemal piętro pierwsze w hotelu było zajęte przez gości, którzy przyjechali na nasze uroczystości weselne. Ponieważ obie nasze rodziny były ze sobą spokrewnione, stały był ruch pomiędzy pokojami zajętymi na piętrze, jedni drugich stale siebie wzajemnie odwiedzali. Najwięcej jednak osób gromadziło się w salonie państwa Grabow-skich. Składały bowiem tam wizyty również osoby nie spowinowacone, lecz znajomi, którzy pragnęli otrzymać zaproszenia na dwa zapowiedziane bale, mające być wydane przez państwa Grabow- skich. Zadaniem moim, jako narzeczonego, było, żeby w salonie panny młodej nie brakło nigdy wszelkiego rodzaju słodyczy, owoców oraz pięknych kwiatów. Toteż jednego dnia z mojego polecenia przynoszono z kwiaciarni piękny kosz kwiatów, następnego dnia z owocarni kosz z najbardziej wyszukanymi owocami. Zwykle pośrodku kosza piękny ananas, dokoła wyborowe gatunki jabłek i gruszek, pomiędzy nimi brzoskwinie, morele, parę bananów. Osobiście zaś codziennie przynosiłem od Lourse'a, przeważnie w pudełkach ozdobnych, cukierki i czekoladki. Udało mi się znaleźć jedno pudełko obite zielonym welwetem z żółtymi na nim słonecznikami. Moja Najdroższa używała wymienione pudełko przez długie lata do swoich robótek, a stało w naszym zielonym saloniku, stanowiąc przedmiot nader do danego pokoju dobrany. A więc zaślubiny nasze mają się odbyć w kościele Panien Wizytek w dniu 6II nowego stylu. .Wszystkie śluby arystokratyczne odbywały się wówczas wyłącznie w wymienionym kościele. Parokrotnie przez zakratowane okienko rozmawiałem z matką przełożoną w sprawie ustalenia jak największej ilości światła w kościele oraz udekorowania roślinami i najpiękniejszymi dywanami świątyni. Matka Przełożona wyraziła się: Jednym słowem ślub będzie pierw-j*2e) klasy". Na pożegnanie pobłogosławiła mnie zapewniając, że ?dę zadowolony. Udałem się wówczas do kapelana miejscowego, o którego mnie skierowała Matka, zwróciwszy moją uwagę, że ze zględu na podeszły wiek kapelana należy prosić do asystowania Przy ołtarzu jeszcze drugiego księdza. Załatwiwszy te sprawy i po uregulowaniu należności w kościele i na plebanii, udałem się wieczorem do Teatru Wielkiego, by się tam spotkać z dyrygentem chórów operowych. Odnalazłszy wymienioną osobę ustaliliśmy, Le chór będzie się składał z najlepszych chórzystów męskich oraz jakie i w jakiej kolejności w czasie ceremonii będą odśpiewane pie. śni. Uprzedził mnie jednak pan dyrygent, że przyjmuje wymienio- 192 ne zamówienie pod warunkiem, że ceremonia ślubna zacznie się punktualnie o godz. 7; w razie bowiem opóźnienia się publiczności dotrzymanie umowy będzie niemożliwe, gdyż chórzyści już o kwadrans przed ósmą muszą się stawić w teatrze. Obiecałem, że starać się będę o punktualność. Przed ślubem oboje musieliśmy odbyć spowiedź z całego życia. Lela namówiła nas, abyśmy się spowiadali u księdza Katowskiego, rektora seminarium duchownego, późniejszego kardynała17, który dawał ślub jej i Sophinecie i potem przez szereg lat był jej spowiednikiem. Miała ona tę sprawę z wymienionym księdzem omówić. W parę godzin po tej rozmowie poczciwa Lela wpadła już do mnie z wiadomością, że następnego dnia w przeddzień wilii ślubu ksiądz Rektor o godz. 9 będzie w kościele Karmelitów (Św. Józefa) w konfesjonale przy kaplicy Chrystusa w Grobie, oraz że w dzień ślubu o tejże godzinie w kaplicy odprawi cichą mszę św. na nasza intencję. Poza tym będzie asystował jako trzeci duchowny przy ołtarzu w czasie udzielania sakramentu małżeństwa. Oboje bardzo podziękowaliśmy Leli za tak gorliwe zajęcie się naszą sprawa. Tegoż wieczora wycofaliśmy się wcześnie do swoich pokoi dla odpowiednich rozmyślań i należytego przygotowania się do przedślubnej spowiedzi i przystąpienia do komunii świętej. Gdy po powrocie z kościoła wpadłem do swego pokoju, wielka mnie tam radość spotkała. Zastałem bowiem siedzącego na fotelu kochanego Mateusza Popowskiego, który nie wytrzymał: Jakże bym nie miał być na twoim ślubie, Toniu, dziecko moje. Wziąłem tygodniowy urlop i jestem". Poszliśmy we dwójkę na śniadanie do restauracji, a potem zaprowadziłem go do państwa Grabowskich, by go zapoznać z nimi i z moją narzeczoną. Wieczorem tego dnia był wielki bal wydawany na naszą intencję przez hr. Magdalenę Krasińską, bliską krewną p. Aleksandra18, w pałacu własnym przy ul. Foksal. Zaproszeni byli wszyscy będący w Warszawie członkowie obu rodzin, poza tym cała najwyższa arystokracja, będąca tego dnia w mieście oraz najświetniejsi tancerze. Był to pierwszy rok ukazania się w świecie panny domu, której 17 Aleksander Kakowski (1862-1938) był regensem seminarium metropolitalnego. Arcybiskupem warszawskim zostaj w 1913, kardynałem w 1919 r. 18 Magdalena Krasińską była z domu Kieżgayłło-Zawisza i wypadała kuzyni w 2. stopniu Aleksandra Grabowskiego, którego babka była Zawiszanka. Po wydaniu za maż jedynaczki Magdalena wyszła powtórnie za maż za ks. Mikołaja Radziwiłł* Pałacyk jej przy Foksalu to dzisiejsza siedziba Związku Dziennikarzy. ło na imię Ludwika. Była bardzo miła, małego raczej wzrostu, "rcale ładna, śliczne miała oczy, a poza tym jedynaczka, najbogatsza ntia w kraju. Toteż na obecnym balu uwijali się koło niej i rwali Y do tańca najlepsi przeważnie tancerze, i to z mitrami w herbach. Maduszka moja prześlicznie wyglądała w różowej sukience znanej mi z czasów karnawałowych, z przypiętą przy gorsie gałązką otrzy-jnanych ode mnie brylantów i dużymi brylantowymi nader czystej wody dormeuzami19, otrzymanymi wraz z jeszcze jednym solite-rem20 w darze od wuja Reytana. Jako panna młoda, której ślub miał się odbyć w dniu następnym, tańczyła bez przerwy. Ubiegała się młodzież męska o zaproszenie na wieczór przedślubny. W przerwach między tańcami przechodzono do obszernego drugiego salonu w którym był ustawiony długi stół z przewybornym mięsiwem, rybami, owocami, wszelkiego rodzaju słodyczami; na drugim stole bocznym parę gatunków boli21 oraz szampańskie. Wokoło ścian małe stoliki, przy których zasiadało do przegryzki rozbawione taneczne towarzystwo. W pewnej chwili, gdy Maduszka z sali przechodziła do bufetu, zatrzymała ja pośpiesznie pani domu ze słowami: "Mais, Madeleine, vous perdez votre corsage!" [Ależ Magdaleno, gubisz stanik! - franc.]. Spojrzała z przerażeniem, a to nic wielkiego, małe jeno ra-miaczko w tańcu trzasnęło i staniczek odrobinę za wiele się obsunął. Pobiegło więc Maleństwo moje kochane w pośpiechu do damskiego pokoju, gdzie sztab panien służebnych doprowadzał toalety tancerek do porządku. Ja nie tańczyłem wcale, parę razy w trakcie figur mazurowych byłem wybrany przez moją Najdroższą. Wróciliśmy do hotelu dopiero nad ranem, toteż towarzystwo wysypiało się do obiadu. Ja tylko z panem Grabowskim i moim ojcem około dwunastej udaliśmy się na ulicę Senatorską do kancelarii parafialnej przy kościele Św. Antoniego dla spisania metryki ślubnej i złożenia podpisów przeze mnie oraz przez dwóch ojców jako świadków, przy czym poprosiłem, by kancelista w dniu następnym po południu przed wyjazdem do kościoła przybył z księgą metryczną do hotelu dla uzyskania podpisu Maduszki. Na dziewiczy wieczór wszyscy byli proszeni o przybycie na godzinę dziewiątą. Miano bowiem tańczyć tylko do dwunastej, a to ze względu na mszę św. o rannej godzinie dnia następnego. Przed wymienioną godziną usadowił się w bocznej nawie Sali Pompejańskiej przy fortepianie najlepszy w Warszawie kwartet muzyki tanecznej, zaś na pogotowiu w sali w celu witania przyby- 19 Dormeusy (z franc.) - kolczyki złożone z dobranej pary brylantów lub pereł. 20 Sollter - pojedynczy duży kamień szlachetny. 21 Bolą (z ang.) - napój orzeźwiający, sporządzony z białego wina, soku pomarańczowego i owoców, podawany z lodem. W latach międzywojennych nazywany kruszonem. 13 •- A. Kieniewicz, Nad Prypecią... wających zaproszonych gości w pobliżu drzwi wejściowych byli państwo Grabowscy i Maduszka ze mną. Moja Najdroższa w koronkowej, różowej, wiedeńskiej toalecie, od której migały się na wszystkie strony niby gwiazdy przypięte do sukni brylanty. Cudownie było mojej Władczyni do twarzy. Obok w salonie był ustawiony zimny bufet i wina, zaś wino szampańskie służba roznosiła na ta-cach w czasie krótkich przerw pomiędzy tańcami. Nad całością butelek z winami znajdującymi się w sąsiednim salonie czuwał zaproszony przeze mnie kochany mój pan Mateusz. Wiedziałem z góry, że z wyznaczonej mu roli będzie bardzo zadowolony. Według przyjętego zwyczaju bal otwierała młoda para pierwszym walcem, a więc Maduszka ze mną, i dopiero po trzykrotnym przetańczeniu wokoło sali balowej pannę młodą z rąk narzeczonego przejmował dyrygujący tańcami tancerz i rozpoczynał się wówczas walc wszystkich par, przy czym drużbowie tańczyli z drużka-mi. Drużkami naszymi były Jania Czapska i Dziunia, zaś drużbami Henio Grabowski i Staś Horwatt. Punktualnie o dwunastej muzyka stopniowo przyciszając grę zamilkła. Młoda para chwilę przedtem już była się wycofała do swoich pokoi. Rozbawieni goście ze smutkiem się rozchodzili, świtała jednak nadzieja długiej do białego rana zabawy w dniu następnym. Nazajutrz na naszej mszy św., którą odprawił ksiądz rektor Ka-kowski, służył do mszy kochany Mateusz, była obecna najbliższa rodzina, która w większości przystępowała do komunii św. Na godzinę pierwszą młodzież męska urządziła pożegnalne kawalerskie śniadanie dla pana młodego w dużym gabinecie restauracji hotelowej. Obecnych było około trzydziestu panów, pomiędzy nimi kilku starszych i żonatych. Inicjatorem tej imprezy i gospodarzem był Eustachy Lubański. Przed śniadaniem delegacja, składająca się z gospodarza i trzech osób z młodzieży, z wielkich rozmiarów bukietem róż czerwonych udała się do panny młodej z uniżoną prośbą o zlitowanie się nad swoim narzeczonym i danie mu parogodzinnego urlopu. Eustachy był to wielki smakosz i głośne były w Mińszczyźnie całej przyjęcia w Łoszycy, na które, dla przykładu wskażę, bywała sprowadzana cielęcina z Moskwy, ponieważ w kraju, jak twierdzono, była niejadalna, bo nie stosowano karmienia jajami cieląt przeznaczonych na ubój. Toteż z góry wiadomo było, że wydawane na moją intencję śniadanie pod każdym względem będzie pierwszorzędnej jakości. Po tylu latach nie mogę pamiętać, jakie było menu wymienionego śniadania. Zaczęło się od najbardziej wyszukanych zakąsek, zakrapianych suto pierwszorzędną starką i ze trzy dania, z których ostatnie wraziło mi się w pamięć: były to zamrożone w lodach brzosJW'' niowych brzoskwinie w całości, w których w miejsce wydrążonycl1 pestek została wtłoczona twarda masa z orzechów i migdałów. Oczywiście do każdego dania kieliszki były wypełnione odpowiednim wysokiego gatunku winem. Dużo było przemówień, na które zmuszony byłem, niestety, odpowiadać. Wielka owacja na cześć Eustachego zakończyło się wymienione śniadanie. Zaszedłem do Maduszki, by zdać jej sprawę z odbytej biby, zastałem ja już siedząca przed lustrem, a znany w Warszawie najlepszy fryzjer, pan Władysław, którego bywające panie na kilka dnii na-przód zamawiały, fryzował i układał na główce włosy, w które został wetknięty dukat i kromeczka chleba, a następnie upinał długi, spadający na ramiona welon. W trakcie czesania coraz to wpadały różne panie z rodziny, by zobaczyć jak jest uczesana i jak ubrana panna młoda. Przynoszone i przysyłane też były różne prezenty. Hr. Krasińska przysłała przy liście parę kolczyków z dużych pereł otoczonych brylancikami. Maduszka w tym stałym rwetesie musiała na prędce wystosować list z podziękowaniem. Wuj Czapski zaszedł z gwiadą brylantową. Isia z neseserem karlsbadzkim, bratem już otrzymanego od cioci Czapskiej, z ta różnica, że przybory jego były z kości słoniowej, zaś tego od cioci z szyldkretu. Od moich rodziców Maduszka otrzymała broszkę z ładnymi brylantami średniej wielkości. Ciocia Platerowa przyniosła broszeczkę z szafirem- cabochon22. W sukni ślubnej, powłóczystym welonie, obramowanym u góry kwiatem pomarańczowym, i bardzo długim trenie najsłodsze moje kochanie miało postawę i wygląd iście królewski. Moje ubieranie się do ślubu odbywało się również przy licznej asyście męskiej drużby, a więc Henia i Stasia, Eustachego, Popows-kiego i jeszcze paru osób. Popowski zwierzył się wówczas przede mną o swoim mocnym postanowieniu wstąpienia do seminarium duchownego niezwłocznie po zakończeniu roku szkolnego. Jedyna droga, która mi pozostała w życiu, to pogodzenie się z Panem Bogiem. Po tobie nie mogłem już znaleźć choćby częściowo podobnych tobie wychowanków. Bliskiej i dalekiej rodziny nie posiadam. Wszyscy wymarli". Obaj ze łzami w oczach wzajemnie uściskaliśmy się. Kochany Mateusz był to jeden z tych rzadkich wielkich przyjaciół. Punktualnie o godzinie szóstej już obie drużki w jednakowych ładnych różowych sukienkach, w towarzystwie drużby we frakach, były na posterunku w dużym salonie pp. Grabowskich. Wszyscy krewni i przyjaciele obu rodzin mieli się tu zebrać przed wyruszeniem do kościoła na będące w zwyczaju tak zwane błogosławieństwo. Każdemu wchodzącemu do sali drużki i drużbowie przypinali do butoniery złotą szpilkę z monogramem państwa młodych, w danym wypadku - A.M. Szpilki te przytrzymywały małe bukieciki mirtowe z białą kokardą, przy czym drużbowie przypinali Kaboszonami (z franc.) nazywa się drogie kamienie szlifowane stożkowato 1 Polerowane - • . '' T wchodzącym paniom, a drużki panom, z tą różnicą, że panom żo-natym przypinano do klapy fraka z prawej strony, kawalerom zaś z lewej. Do tej uroczystości zamówiłem u Mankielewicza równo sto sztuk wymienionych szpilek i wszystkie prawie się rozeszły. W pewnej chwili przylatuje zadyszany Olutek Kaszowski z za-wiadomieniem, że ciocia Platerowa i Lola Kaszowska się opóźnia 196 ' być może nawet do kościoła, gdyż w ich mieszkaniu nakopciła okropnie lampa i rozłożone na łóżku w pokoju obie toalety zostały całkowicie zabrudzone sadzą. Muszą więc obecnie odświeżać nieco inne wydobyte z szaf suknie, co też przedłuży ubieranie się Niestety w owych czasach podobne wypadki zdarzały się nawet dość często. Nic w tym dziwnego. Warszawa nie posiadała jeszcze światła elektrycznego, dopiero rozpoczęta była budowa elektrowni. Tramwaje w mieście były konne. Ulice w śródmieściu oraz większe arterie nawet dalsze oświetlane były latarniami gazowymi. Wszystkie boczne i małe uliczki posiadały przy niektórych z rzadka domach latarenki na świece. Od niedawna niektóre większe hotele oraz luksusowe mieszkania prywatne i urzędowe budynki zainstalowały już oświetlenie gazowe. Przeważająca zaś większość mieszkańców Warszawy korzystała wyłącznie z lamp naftowych, a w takich wypadkach nic dziwnego, że lampa u cioci Platerowej nakop- ciła i przygotowane na uroczystość toalety zostały zabrudzone i nie do użycia. Gdy główne osoby obu rodzin były w salonie zebrane, odbyło się przed wyruszeniem do kościoła błogosławieństwo. Młoda para podchodziła w pierwszym rzędzie do rodziców panny młodej, klękała przed nimi, całowała ich ręce, w zamian znak krzyża świętego nad głowami klęczących uczynionego. Podnosili się z klęczek i podchodzili do rodziców pana młodego, przy których odbywała się takaż ceremonia i tak dalej, przed starszymi bliskimi krewnymi. Przed osobami młodszymi wiekiem już nie klękano, ceremonia błogosławieństwa odbywała się przez dotknięcie czoła znakiem krzyża i serdecznym wzajemnym uściśnieniem. Spojrzałem w międzyczasie na zegarek - bez kwadransa siódma, podchodzę do p. Grabowskiego z tym, że pora już jechać: "Nie możemy jechać do kościoła, jeszcze Krasińskiej z córką nie ma, musimy na nie zaczekać". Jeśli się spóźnimy, to śpiewaków nie będzie, chórzyści muszą być o ósmej w teatrze" - odpowiedziałem. "Na to nic nie poradzę, musimy na nią czekać" - A więc ja z drużbą pojadę do kościoła zaraz i będę się starał śpiewaków zatrzymać, a błagam, by nie marudzić i gdy Krasińska nadjedzie, zaraz wyn1' szać". Całe szczęście, że kościół Wizytek był oddalony od hotelu o kilkanaście zaledwie kroków. Wsiadamy do karety, pada obfity śnieg, jezdnia i chodniki zaśnieżone. Czuć jednak w powietrzu odwilż. Wchodzimy do kościoła i spostrzegamy siedzącą przy ołtarzu Krasińska z córką. Henio wskoczył z powrotem do powozu, by P0' wiadomić czym prędzej ojca, że Krasińska jest już w koście^ Antoni i Magdalen;t ńacmtuic/uwie. F°tografia poślubna. * Ja zaś zaszedłem na chór, by uspokoić śpiewaków, że za chwilę Or szak ślubny nadjedzie. I rzeczywiście po pięciu minutach nadjecha ła pierwsza kareta, a potem cały szereg karet zajeżdżał jedna za drugą. Ostatnią według zwyczaju była kareta panny młodej z drui karni. Na nią przy drzwiach kościelnych wyczekiwał pan młody z drużbą. W międzyczasie przybywający goście od drzwi kościel 198' nych przechodzili po wysłanym czerwonym chodniku pojedynczo lub parami do presbiterium, gdzie ustawione były przy bocznych ścianach fotele i krzesła. Mniej więcej w połowie drogi do prezbiterium stała z notesem i ołówkiem w ręku znana w Warszawie pani Kaftal, Izraelitka, właścicielka dużego magazynu mebli stylowych przy ul. Wierzbowej i żona właściciela bardzo rozpowszechnionego w mieście pisma "Kurier Poranny", a przede wszystkim uchodząca za wielką znawczynię mód23. Znała ona osobiście wszystkie panie bywające na karnawałach warszawskich, a większość pań ubiegała się o względy pani Kaftalowej, od której zależała przecież rzecz najważniejsza, aby w numerze "Kuriera Porannego" z dnia następnego była dokładnie z najdrobniejszymi szczegółami opisana każda toaleta oddzielnie, z podaniem tytułu, imienia i nazwiska odnośnej właścicielki. Toteż każda z pań, zmierzając w stronę ołtarza, zatrzymywała się na chwilę przy pani Kaftalowej, odkrywała nieco swój płaszcz, by pokazać toaletę, wymieniała dla pewności swoje imię i nazwisko i tytuł oraz firmę, skąd toaleta pochodzi, zwłaszcza jeśli była ona pochodzenia zagranicznego. Serdeczny uścisk dłoni i nader przyjemny uśmiech zakańczał zwykle krótką pogwarkę z panią Kaftal. Gdy nadjechał ostatni powóz panny młodej z drużkami, a niewiasta służebna, czekająca na swoją panią, ułożyła odpowiednio na chodniku długi tren i poprawiła coś nie coś przy toalecie, panna młoda, trzymająca w ręku duży bukiet białych róż, prowadzona 23 Felicja z Jollesów Kanałowa (1844-1907) nie była już wtedy właścicielką "Kuriera Porannego", ale nadal prowadziła w nim dział mód i kronikę towarzyską. Reportaż jej ze ślubu, 8II1901, nie opisywał sukni panny młodej, ale m.in. wymieniał następujące toalety: Marii Grabowskiej, adamaszkowa vieux rosę, przybrana points de Yenise. Jadwigi Kieniewiczowej, atłasowa gris argent. Aliny Reytanowej, tur-ąuoise atłasowa w srebrne kwiaty. Jadwigi Czapskiej, adamaszkowa heliotrope bro-che w bukiety różowe przybrane koronkami. Magdaleny Krasińskiej, biała atłasowa w złote kwiaty, we włosach diadem brylantowy. Ludwiki Krasińskiej, biała points d'esprit raye, przybrana gaza i raban comete mais. Loli Kaszowskiej, różowa satm duchesse, przybrana w złote inkrustacje i koronki; przy staniku i we włosach bryła"' ty. Isi Lubańskiej, różowa gazę de soie, przybrana points de Murano, okrycie różoWe mauve, inkrustowane w kwiaty. Leli Kieniewiczowej, różowa morowa, przybW' koronkami. Sofinety Horwattowej, rosę vif atłasowa, przybrana w srebrne inkrusta' je i sobole. Jani Czapskiej, różowa mousseline de soie z walensinami. Dziuni PotW° rowskiej, niebieska mousseline de soie, przybrana wstążkami. Zofii Plateroweji i argent, inkrustowana srebrem. Kłosi Potworowskiej, morowa vieux rosę. dwóch drużbów, wolnym krokiem dążyła w stronę ołtarza. PfZgrodząc obok pani Kanałowej została na chwilę przez nią zaginana, usłyszała słowo: "Tak, to oczywiście Herse, a płaszcz bia-15 z kozami angorskimi to mu się rzeczywiście udał". Złożyła przy m najlepsze życzenia. Za nimi kroczyłem również wolnym krojem prowadzony przez dwie panienki w identycznych sukien-v Gdy uklękliśmy oboje na dwóch przygotowanych przed wielkim ołtarzem klęcznikach i księża wyszli z zakrystii, celebrans zaintonował hymn Veni Creator, zaś wielogłosowy chór męski podchwycił tę przepiękną melodię, zaczęło mi serce silnie kołatać, w głowie się kręcić, w uszach szumieć, wzrok miałem jak by nie- nrzytomnie skierowany w stronę ołtarza, przy tym okropne uczucie zbliżającego się lada chwila zemdlenia. Szybko jednak oprzytomniałem i bardzo gorąco się modliłem o szczęście dla mojej umiłowanej Istoty. A Ona donośnym i pewnym głosem wymawiała słowa przysięgi małżeńskiej. Po skończonej ceremonii kościelnej odchodziliśmy od ołtarza radośni na twarzy, z wiarą w szczęśliwe nowe życie, witając się z wielu znajomymi nie wchodzącymi do orszaku ślubnego i dziękując za składane nam życzenia. Wsiedliśmy do karety dwuosobowej, wyściełanej wewnątrz białym materiałem, specjalnie używanej do odwożenia ze ślubu młodych par małżeńskich i pojechaliśmy na półgodzinny spacer w stronę Alei Ujazdowskich. Nie rozmawialiśmy ze sobą, trzymaliśmy się mocno za ręce i patrzyliśmy sobie w oczy. Czuliśmy się oboje bardzo szczęśliwi. Gdy wróciwszy do hotelu wchodziliśmy pod rękę po schodach na pierwsze piętro, ujrzeliśmy stojącego na progu drzwi prowadzących do Sali Pompejańskiej ojca Grabowskiego, trzymającego obydwoma rękami srebrną tacę z bochenkiem chleba i solniczką soli. Stał nieporuszenie, a tak bardzo ze wzruszenia był zmieniony na twarzy. Dotąd stoi mi w pamięci jego ówczesna sylwetka. Przeszliśmy do salonu uściskani i witani przez zgromadzony orszak ślubny, składający się z najbliższych oraz również zaproszonych na obiad ślubny dalszych osób. Stół jadalny w formie podkowy był ustawiony w Sali Pompejańskiej. Szereg kandelabrów oraz sporo żardinierek24 z kwiatami stało na stole. Dwie ciocie: Czapska i Platerowa, kończyły układanie kartek z nazwiskami przy nakryciach, zaś ojciec Grabowski i Eustachy listą zaproszonych panów zawiadamiali, jakie panie mają prowa- c do stołu. Drużbowie wskazywali panom, w której części stołu panowie odszukać swoje nazwiska. Gdy ta przedwstępna ważnego oficjalnego przyjęcia została załatwiona, młoda para Pierwsza ruszyła do sali jadalnej i zajęła środkowe miejsce w ze-n?trznej części podkowy, przy czym pan młody miał po prawicy Zardinierka - piaski wazon na kwiaty (z franc.). : swoją małżonkę. Przy panu młodym zajęła miejsce matka pani dej, za nią ojciec pana młodego, przy pani Młodej jej ojciec, nim matka pana młodego. Naprzeciwko państwa młodych brat pana młodego, przy nim ciotka Czapska, dalej hr. Krasińska obolj wuja Reytana, dalej wuj Czapski prowadził ciotkę Arturową Hor-wattową i tak dalej siedziały różne pary według bliskiego pokre-200 wieństwa lub też starszeństwa. W lewej bocznej odnodze zajmo-wała miejsce najbogatsza w kraju panna na wydaniu - Ludwig Krasińska. Na prawo od niej zajmował miejsce ks. Adam Czartorys-ki, w przyszłości jej mąż, z lewej Maurycy Zamoyski, który równocześnie starał się o rękę Ludwiki. Po drugiej stronie stołu naprzeciwko niej siedziała moja siostra Isia Lubanska, mając po swej prawicy Jana Radziwiłła, po prawej któregoś z Platerów Niekłańskich. Q dwaj panowie również konkurowali do ręki Ludwiki. Radziwiłł który prowadził do stołu Isię, był wściekły, że nie posadzono go obok Ludwiki, wobec czego niegrzecznie się zachował wobec Isi, nie odezwawszy się do niej ani jednym słowem. Biedna Isia, o której względy dobijali się zwykle wszyscy mężczyźni, doznała tu tak wielkiej przykrości, powiedzmy raczej upokorzenia. Był to jeden zgrzyt rodzinny, drugi zaś odegrał się z następującego powodu. Na końcu obu odnóg podkowy siedzieli drużbowie i drużki. Na skutek prośby Jani Czapskiej posadzono przy niej Henia Grabowskiego, jej ciotecznego brata, zaś przy Dziuni siedział Staś Horwatt, wówczas gdy według przyjętego zwyczaju układ tych dwóch par powinien był być odwrotny. Dziunieczka, mam wrażenie, nie zwróciłaby może na ten właściwie nietakt uwagi, lecz Klosia z tego dokonanego faktu zrobiła istną tragedię. W ogóle biedaczka rozmiłowana do absurdu, że się tak wyrażę, w swojej bardzo milutkiej jedynaczce, uważała, że moim obowiązkiem, jako młodego wujaszka, jest opiekowanie się siostrzeniczką, towarzyszenie jej na balach i wszelkich przyjęciach, wynajdywanie dla niej najlepszych tancerzy na balach, ewentualne sprokurowanie odpowiedniej partii. Tymczasem wszystkie jej plany i nadzieje w tym karnawale prysły w związku z moim ożenkiem, biedactwo wiele łez uroniła z wymienionego powodu. Zaś obecnie spotkało ją na uroczystości mojego ślubu ponowne tak wielkie upokorzenie: okropnie było mi jej żal, gdym \\ ujrzał z zapuchniętymi od płaczu oczami. Niestety, absolutnie zawiodła mnie pamięć co do menu obiadowego; pamiętam jedynie, że gdy zasiadano do stołu, przy każdym nakryciu stał talerz z pół tuzinem ostryg t czterema ćwiartkami cj\ tryny oraz że wszyscy biesiadnicy z wielkim apetytem spożywał1 ten specjał, który jako zupełna nowość została z zadowoleniem zaaprobowana przez smakoszy, potem zaś przez dłuższy czas na większych zebraniach była stosowana. Maduszka moja prawie obiadu nie tknęła, czy ze względu zmęczenie, czy też wskutek doznanych wrażeń. Ja natomiast talem z apetytem i ze znawstwem smakosza wszystko, co się z iska brało na talerz. Pierwszy powstał mój ojciec i odczytał otrzymany tegoż dnia długi telegram z Rzymu od Ojca świętego Leona viii z błogosławieństwem dla młodej pary. Następnie Rucio dłuższym przemówieniu równocześnie wzniósł toast na cześć nowożeńców oraz rodziców młodej pani. Wuj Reytan pił zdrowie moich rodziców. Następowały potem toasty na cześć członków obu rodzin, drużek itp. 201 po skończonym obiedzie biesiadnicy przeszli do salonu i dalszych pokoi, w których urządzono palarnię, służba zaś hotelowa zajęła się pośpiesznie sprzątaniem Sali Pompejańskiej przez usunięcie stołów, jej przewietrzenie; a gdy wymieniona czynność została zakończona, kwartet zagrał przygrywkę, zapraszającą gości do tańca. Młodzież pośpiesznie ruszyła do sali. I znowu, po raz bodaj ostatni, otworzyłem bal przetańczonym walcem z moją Małżonką. Następnie po jednym turze walca przetańczyłem z obu drużkami. Dziunieczka wyglądająca bardzo milutko w różowej sukience, a przy tym doskonale tańcząc, uzyskała wielkie powodzenie i bez ustanku tańczyła. Wobec tego nerwy biednej Kłosi nieco się uspokoiły. Bawiono się wyśmienicie i bal trwał do białego rana. Krótki był mój sen, a raczej wcale prawie go nie było. Leżałem już w łóżku, gdy jeszcze na gawędkę przyszli do mojego pokoju Eustachy, Popowski, Staś Horwatt. Dzieliliśmy się wzajemnie wrażeniami. Wszystkim trzem byłem bardzo wdzięczny, najbardziej się bowiem w czasie tych kilku dni ostatnich mną troszczyli i opiekowali. Oświadczyli mi również, że się zajmą ekspedycją zarówno moich rzeczy oraz bagaży mojej Małżonki, że cały przedział w wagonie pierwszej klasy pociągu odchodzącego o godz. 4 po południu, idącego bezpośrednio przez Kopcewicze do Homla już jest opłacony i zarezerwowany wyłącznie dla nas. Powóz, który ma nas odwieźć na Dworzec Brzeski, jest również zamówiony. Poczciwy Eustachy wszystko przewidział i zorganizował. Prosiłem Franciszka, służącego tołkaczewickiego, by obudził mnie o ósmej i spakował moje rzeczy, sam zaś szybko się ubrałem i stosując się do umowy z moją żonusią, zapukałem punktualnie do jej pokoju o godzinie 9. Była już ubrana i oczekiwała mnie. Ślicznie wyglądała w zielonym kostiumie wiedeńskim z aksamitną kamizelką ze złotymi guzikami, kapelusz również zielony z dużym kogucim piórem. Na tym karakułowy żakiecik przybrany szynszylą, takaż mufka. Zeszliśmy na dół do fryzjera, gdzie pan Władysław bardzo szybko Maduszkę odpowiednio do drogi uczesał, mnie zaś w oddziale męskim ogolono i uczesano. Żegnani bardzo czule przez personel zakładu, zaszliśmy obok do Lourse'a na ranne śniada-J^po czym wróciliśmy do hotelu z zamiarem złożenia wizyt ran-*""~'i, a raczej pożegnalnych całej najbliższej rodzinie mojej żonusi. liśmy przede wszystkim do rodziców, następnie do wujostwa anów, potem do wujostwa Czapskich i Jani, z powodu braku czasu bawiąc wszędzie zaledwie krótką chwilkę. Wyszliśmy potem na miasto, Maduszka miała zamiar kupić parę drobiazgów toaletowych. Bardzo dziwnie czuliśmy się sami bez opieki innych osób na chodnikach wielkiego miasta. Załatwiwszy sprawunki, parokonną dryndą pojechaliśmy do mieszkania Kłosi na Brackiej, by się z moimi rodzicami, mieszkającymi u Kłosi, a wyjeżdżającymi na czas dłuższy do Florencji i Rzymu, pożegnać, jak również nasza 202 ' obecnością starać się ukoić roztrzęsione nerwy Kłosi. Niestety moje przekonywanie, pocieszanie i obiecywanie dalszej nad Dziu-nieczką opieki nie wywarły żadnego skutku. Zanadto nerwy je; były roztrzęsione; uspokoiły się dopiero w kilka lat później, równo-• cześnie z narzeczeństwem Dziunieczki. Między pierwsza a drugą godziną weszliśmy do restauracji Hotelu Europejskiego i zasiedliśmy przy oddzielnym stole. Pełno już było osób, większość stolików zajętych przez bliskich lub przez znajomych. Ze wszystkich stron nam się kłaniają, niektórzy podchodzą, by się przywitać i młodą mężatkę w rączkę pocałować. Różne panie nas, a raczej moją żonę, lornetują z daleka. Nawet całkiem nieznajomi, lecz bywalcy hotelowi, wiedzą, kto my jesteśmy i interesują się naszymi osobami. Coraz to ktoś nowy wchodzi do restauracji, spostrzega nas i przysiada się do naszego stolika, już całkiem ciasno się przy naszym stole zrobiło, lecz gwarno, wesoło i przyjemnie. Tacy wszyscy dla nas mili i uprzejmi. Spożywszy śniadanie, rozpoczęliśmy wędrówkę od jednego do drugiego stolika, by się z jednymi przywitać, z drugimi pożegnać, i z innymi jeszcze pogwarzyć. Czas tak szybko przeleciał, że ani obejrzeliśmy się, gdy nadeszła chwila wyjazdu na dworzec. Gdy wyszedłszy z powozu weszliśmy do poczekalni dworca, wzajemnie, mimo woli, ścisnęliśmy się za ręce. To samo wspomnienie początku naszej miłości, tu w tej poczekalni równocześnie przyszło każdemu z nas na myśl. Tłumy znajomych żegnały nas na peronie dworcowym; ożywione rozmowy - przerwane, trzeci dzwonek, wskakujemy do wagonu, pociąg rusza, jeszcze słów kilka z wagonu, wzajemne znaki krzyża świętego. Coraz szybszy bieg pociągu. Wchodzimy do naszego przedziału. O dziwo! Zdumienie nas ogarnia. Na siatkach nasze nesesery, płaszcze zapasowe, koszyk z prowizją, a dalej jakie cuda! Od siatek zwisa sześć przecudnych ogromnych wiązanek czerwonych róż, goździków różowych i tuberoz, których zapach napełnił cały przedział. Bukiety w owych czasach wiązane były b°' gatymi wstążkami (sztuczny jedwab nie był jeszcze znany). Kill^ poza tym mniejszych bukietów ozdabia niższą kondygnację siatek A pod oknem na stoliku znowu parę większych i mniejszych pu^e' łęk ze słodyczami. Nie wiemy, od kogo te piękne kwiaty, kto M wykosztował na słodycze. Przykro nam, żeśmy nie dziękowali z wszystko hojnym ofiarodawcom. Bóg im wszystkim stokrotnie vfl nagrodzi. Maduszka najmilsza patrzy mi w oczy, a ja w jej oczęta^ łezki spostrzegam. Nie dziwię się jednak, wszak Najmilsza je"2 nieznane, a żal jej domu rodzinnego, Ojca, Matki! Ucałowuja te ^. najśliczniejsze oczęta, a usta nasze równocześnie wypowiadają eotem: "Tyś moją na wieki", "Tyś mój na zawsze". SZ Zaczęliśmy gawędzić, przypominając sobie różne epizody ostatnich kilku dni. Oczęta jednak mojej Pani zaczęły się coraz ześciej zamykać, główka parokrotnie kiwnęła. Biedactwo, tyle wrażeń, trzy noce niewyspane. Otworzyłem największe pudło ze łodyczami od Lourse'a, spożyliśmy po kilka wyśmienitych cukierków. Wyjąłem z neseseru poduszeczkę i ułożyłem moją Najdroższą. Po paru już minutach zapadła w głęboki sen. Ja zaś bardzo, bardzo jeszcze długo, aż do zmroku, siedząc na przeciwległej kanapce wpatrywałem się w miarowe oddychanie pogrążonej w głębokim śnie Maduszki. Konduktor wszedł, zasalutował, nie pytał o bilety, zapalił świecę w latarni, wyszedł. Zamknąłem drzwi, wyciągnąłem się na kozetce i widocznie zasnąłem. Jak długo spałem, nie wiem, obudziło mnie jednak silne stuknięcie, zerwałem się, Mad też otworzyła oczy. Przyglądam się: co też się stało, co wywołało ten hałas. A to nasze duże pudło z cukierkami od miarowego ruchu wagonu zsunęło się ze stolika i z hałasem trzasnęło o podłogę przedziału, zaledwie drobna ilość cukierków pozostała w pudełku, całość rozsypała się po podłodze na całej powierzchni. Jaka szkoda, jaka wielka szkoda! szepczemy i śmiejemy się radośnie, jak duże, lecz jeszcze bardzo młode dzieci. Zebrawszy co się dało z podłogi, złożyliśmy z powrotem do pudełka z zamiarem pozostawienia całości w wagonie przy wysiadaniu w Kopcewiczach z pociągu. Dojeżdżamy do dużej stacji. To Brześć. Maduszka piszczy: "Pić! pić! wody, pić!" Wyszedłem, po chwili powracam z dwiema butelkami wody sodowej i szklanką. Ugasiwszy pragnienie zawartością jednej butelki, zabraliśmy się do przegryzki smakowitych prowiantów, danych nam na drogę, a gdy pociąg ruszył z Brześcia w dalszą drogę, odkorkowałem drugą butelkę wody sodowej, zatkawszy mocno korek z powrotem, postawiłem butelkę na stoliku, przymocowawszy ją sznurkiem, by upaść ze stolika nie mogła. Ułożyłem Maduszkę do snu, miałem ją dopiero obudzić przy odjeździe z Łu-nińca. W pewnej chwili, gdy oboje pogrążeni byliśmy w głębokim śnie, budzi nas głośna detonacja, jak by wystrzału rewolwerowego. Zrywamy się przestraszeni z naszych posłań, oblani jakimś płynem. Nie mogliśmy się na razie zorientować, skąd detonacja, dlaczego mamy zwilżone głowy, a u mnie za kołnierzem mokro. Rzecz jednak była prosta. Woda sodowa od ciepła w wagonie zaczęła wydzielać większą ilość gazu, który wywołał nie tylko wysadzenie Ofka, lecz w dodatku jeszcze silny wytrysk płynu, który prysnął n.a nasze głowy, spoczywające po obu stronach stolika. Co dałoby 1(? wywróżyć z dwóch drobnych incydentów znaczących począ- tk wspólnej drogi życiowej? od Łunińca staliśmy ciągle przy oknie, przyglądając się całkiem rebnernu krajobrazowi. Wyjechawszy z tak zwanej Pińszczyzny, przejeżdżaliśmy przez sam środek Polesia wzdłuż biegu Prype . Przecinaliśmy poprzez mosty i mostki cały szereg jej dopły^ *' Z ilości piętnastu większych dopływów tej dużej arterii wodn : pochodziła nazwa rzeki Prypeć, czyli w gwarze miejscowej "Trv -piat", trzy razy pięć, co stanowi piętnaście rzek tworzących tę j Ji~ na dużą rzekę. Maduszka podziwiała te całkiem nieznane jej krajobrazy, te xw niosłe lasy liściaste, rosnące w wodzie, za nimi znowuż pagórki pjo szczyste pokryte drzewostanem sosnowym, od którego jak okiem sięgnąć ciągną się w dal mszary głębokie, porośnięte z rzadka karłowatą sośniną lub brzeziną. Kto się w tym kraju urodził, ten się tam czuł zawsze szcześlj. wym, a kazden przyjezdny go zawsze podziwiał, opuszczał ze smutkiem, z największą radością do niego powracał. Czy moja Maduszka w tym nowym całkiem kraju będzie się czuła szczęśliwa? zada-wałem sobie w myśli pytanie. Och, niewątpliwie tak. Stały mieszkaniec nie może nie kochać Polesia, zawsze się czuje szczęśliwym a przecież Maduszka idzie za mężem, więc stanie się stałą mieszkanką Polesia. Takie to myśli krążyły mi wówczas w głowie. Pomimo że był to jeszcze zaledwie koniec stycznia, jednak słoneczny, całkiem wiosenny dzień, po lasach ani śladu śniegu. Rzeki i rzeczułki bez pokrywy lodowej, z rzadka gdzieniegdzie w cieniu widać na błotku cienką warstwę lodu lub kupkę topniejącego śnie- Mijamy Staruszki. Zaledwie pozostały dwa domki na obszernym placu, zajmowane obecnie przez gajowego. Tartak przeniesiony do Kopcewicz, udzielam powyższych wyjaśnień mojej Pani. Ale już czas się ubierać, dojeżdżamy do mety. Oddajemy pudło z cukierkami dwom paniom jadącym w sąsiednim przedziale drugiej klasy, pozostawiamy w przedziale wiązanki kwiatów już zwiędłych, odwiązawszy od nich śliczne, wzorzyste wstążki jedwabne, ściągamy z siatek nasze ręczne drobne pakuneczki. Maduszka wręcza rai do schowania parę rulonów złotych, stanowiących tysiąc rubli, które na wyjezdnym dostała od ojca na tak zwane szpilki, czyli toaletowe drobiazgi, a to by nie zwracać się do męża o pieniądze w pierwszych tygodniach po ślubie. Stało się jednak odwrotnie. Na wyjezdnym z Warszawy byłem już bowiem całkiem bez grosza. Wyrnie' niony tysiąc mojej Maduszki przydał się znakomicie na wydatki innej natury. Gwizd, pociąg zwalnia biegu. Z sapaniem raptownie się zatrzy muje. Dzwonek. "Kopcewicze, pierwszy dzwonek". Wysiadamy- ^a platformie stacyjnej tłum gapiów, pragnących zobaczyć Młodą ?a' nią. Przed wejściem do budynku stacyjnego zgromadzona w kofl1' plecie administracja ze wszystkich folwarków, a więc: ekonoffl0 wie, leśniczowie, urzędnicy tartaczni, maszyniści, ogrodnicy. Z P° witalnym przemówieniem występuje Romanowski, mechanik z *° pczy, ogrodnik zaś Piwnicki z Dereszewicz wręcza nowej Pani b kwiatów. Następuje prezentacja, krótka rozmowa, opuszczamy stacyjny. Przed gankiem nasz nowy powóz, piątka koni. ter i Psikus w dyszlu, zaś Parol, Dudek i Kozak w lejcach. v koźle Jacek w nowej, ciemnogranatowej szamerowanej szubie, kołnierzem futrzanym, a na głowie okrągła czapka futrzana. Pod Z czy i pakunki wóz drabiniasty parokonny z furmanem rodziców. Maduszka wdziała swoją piękną nową dachę z kołnierzem z białego 205 fsa ja włażę do swojej. Obie były przysłane przez niewiasty służebne Okrywszy nogi dużym ciemnym futrem z oposów, z wierzchu okrytym suknem dopasowanym MV kolorze do pokrycia powozu. Ruszamy wyciągniętym kłusem. Jacek już wie, że nie lubię wlec się końmi. Jedziemy szparko, droga twarda i wyjeżdżona. W pół drogi przy gajówce droga zabarykadowana, stolik przykryty płótnem, na nim bochenek chleba i sól, przy stoliku gajowy z rodziną. Zatrzymujemy się, przyjmujemy życzenia., sięgam do rulonu Maduszki, która wręcza pięć rubli. Ruszamy dalej. Gdy minąwszy ostatni las wjechaliśmy już na pole dereszewickie, przylegające do kolonii Ślązackiej, takież zatrzymanie przez mieszkańców kolonii, pracujących we dworze. Druga pieciorublówka złota przechodzi w ręce najstarszego Ślązaka "Ma-trosa". Zatrzymują nas jeszcze v? alei topolowej fornale folwarczni, nieco dalej robotnicy ogrodowi, przed bramą wjazdową pracownicy we dworze. Wjeżdżamy przez bramę udekorowaną zielenią, - skąd? chyba z oranżerii (?) - na dziedziniec, dwukrotny trzask z bata, z którego Jacek zwykle jest dumny, twierdzi bowiem, że on jeden tylko tak klaskać potrafi. Konie podrywają i stają jak wryte przed gankiem. Wejście do domu oraz oba murowane słupy udekorowane zielenią. Na ganku przed drzwiami wejściowymi stoi niania Ła-niewska, wiekowa już bardzo staruszeczka, licząca sobie dobrych lat kilka poza osiemdziesiątką, w najpiękniejszej odświętnej sukni z jedwabiu czarnego, mocno zgarbiona, z chusteczką czarną na głowie gustownie zawiązaną, spod której nie widać ani jednego siwego, lecz same gęste krucze włosy ze znawstwem ułożone. W obydwóch trzęsących się rękach trzyma srebrną tacę, na niej w srebrnej solniczce sól, w takimże drugim naczyniu miód. Na froncie chleb oraz pęczek kluczy od wszystkich szaf, komód, czerwoną wstążeczką związanych. Maduszka odbiera z jej rak tacę, ucałowu-jerny staruszkę, witamy się z fraucymerem młodej pani, ze służbą domową, zdejmujemy okrycia. Oprowadzam moją Władczynię po wszystkich kątach i kąteczkach naszej maleńkiej chałupki. Z opisów i opowiadań moich Maduszka na pamięć znała, gdzie, w któ-tym miejscu stoi jaki mebel; pyta, dlaczego parawanik'kartowy stoi e przy kominku, od dawna stał, a teraz jest przeniesiony? Wszys-e najdrobniejsze szczegóły miała w główce, jak gdyby dawno tu 'eszkała i powróciła do domu z daleko odbytej podróży. po rozpakowaniu podręcznych rzeczy, odświeżeni i przebrani T poszliśmy do jadalnego na obiad. Przy stole były dwa nakrycia; kazaliśmy dodać trzecie, by Niania mogła z nami zjeść obiad. Za zad-ne skarby się na to zgodzić nie chciała. Ubłagaliśmy ją, by przynaj. mniej siedząc opodal w pokoju zabawiała nas opowiadaniem o młodocianych swoich latach, jak to jeździła karetą końmi z moi-mi dziadostwem jeszcze z Łopczy aż do samego Drezna, a jak po. 206 " tem niańczyła mojego ojca, następnie zaś kolejno do jej rąk przechodziły wszystkie moje siostry, bracia i ja najmłodszy. Obiad był o czterech potrawach, typowy wiejski, lecz smakowity, wyczyn dobrego kucharza moich rodziców, Makara. Na słodkie był tort hiszpański, który Maduszce bardzo smakował. Nasz kucharz imieniem Izaak, zaangażowany z Mińska, podobno dopiero w dniu wczorajszym się zjawił. Po krótkiej sjeście wyszliśmy z domu, by trochę się przejść. Pogoda zaczęła się psuć, zaczął prószyć śnieg z wiatrem północnym. Obeszliśmy dziedziniec wokoło, obejrzeliśmy wszystkie kąty w świeżo wybudowanym naszym domu gospodarczym, następnie stajnię i wozownię. Spotkaliśmy po drodze koło bramy Moroza, który ku nam się zbliżał. Zanim biegł mój wyżeł Zola. Dowiedzieliśmy się od niego, że w dniu dzisiejszym dwa najlepsze psy gończe trafiły gdzieś na trutki, objadły się i zdechły. Moroz trochę miał w czubie, ex re naszego przyjazdu i był bardzo wymowny, poradziłem, by poszedł się przespać. Sami zaś wyszliśmy za bramę, skierowując swe kroki wzdłuż ogrodu owocowego w stronę wsi Hołubi-cy. Chłodny wiatr wiał coraz mocniej, rozpoczynała się zadymka. Zacząłem się obawiać, by Maduszka się nie przeziębiła w krótkim swoim miastowym żakieciku. Podniosłem jej z tyłu kołnierz na uszy. Rozgniewała się po raz pierwszy na mnie, że do jej spraw się wtrącam, a ja na to, że się zawsze wtrącać będę, gdy o jej zdrowie będzie chodziło. Szelmutka mała odrzuciła z powrotem swój podjęty przeze mnie kołnierz, co wznowiło moje niezadowolenie. W milczeniu wracaliśmy ku domowi. Była to pierwsza, a może nawet i ostatnia kłótnia małżeńska, zakończona bardzo prędko wzajemnymi pocałunkami. Wróciwszy do domu kazałem Grzegorzowi o zmroku pozapalać wszystkie lampy stojące i wiszące oraz kandelabry i żyrandole. Interesowało mnie, jak będzie wyglądało wnętrze domu przy całkowitym oświetleniu. Z zarządzenia tego wynikła jednak okropna katastrofa. Wisząca lampa bowiem w sypialnym pokoju, od którego drzwi do innych pokoi były zamknięte, tak strasznie nakopciła, że czarno od sadzy było w pokoju, zaś łóżka, meble niebieskie, dywan na podłodze, ściany pokryte grubą warstwą sadzy. Oberwał za to straszliwie Grzegorz, bodaj po raz pierwszy w życiu tak bardzo si? uniosłem. Moja Władczyni była przerażona. Służba męska i żeńska co najmniej przez kilka godzin była zajęta sprzątaniem pokoju. przy obu oknach otwartych. Najbardziej kłopotliwe było zbieram6 sadzy z dywanu, by nie rozdeptać jej nogami i tym samym nie sp° odować czarnych plam na suknie. Nieznany był wówczas elektro-^ts który by momentalnie wchłonął w siebie tą czarną pokrywę. TUdtiocześnie zapalono w piecu, by ogrzać pokój, bardzo ochłodzo- v przez trzymanie okien otwartych; co pewien czas zaglądałem Ho pokoju i za każdym razem Grzegorz obrywał od ostatnich. Po kolacji jednak, co prawda dosyć spóźnionej, całkowite dokładne sorzatanie zostało wykonane. Nie mogliśmy jednak pomimo wielkiego zmęczenia i doznanych w ciągu ostatnich dni wrażeń udać się zaraz po kolacji na spoczynek. Trzeba było dłuższy czas jeszcze przeczekać, zanim pokój się ogrzeje. Siedzieliśmy więc przytuleni do siebie na otomanie w zielonym saloniku, układając wzajemnie plany na bliższą i dalszą przyszłość, marząc o stworzeniu rodziny, o umiejętnym jej wychowaniu, o wielkiej naszej rado§ci z ich czynów i pracy na terenie narodowym, społecznym, rodzinnym. Odczuwaliśmy poza tym głęboką wiarę, że przy pomocy Bożej doczekamy się szczęśliwej starości. Była już północ, gdy udaliśmy się na spoczynek. Po raz pierwszy odmawialiśmy głośno wspólny pacierz. Od dnia następnego rozpoczęło się nowe nasze życie. -• ' "Y'"-- -"•;"• 'h^tiyf.-^-^^o ••:','J ^ r ,-s; -?"4 jU>'' ••it^sl.!--; :•.- Nowe życie A więc, Kochanie, w imię Boże, rozpoczynamy dzisiaj nowe 208' wspólne życie. Tymi słowy powitałem moją milutką żonusię, zmęczona wrażeniami i uciążliwą podróżą dopiero oczęta ze snu otworzyła. "Żonuś, pora wstawać, już dwunasta dochodzi, ja 0(j siódmej już jestem na nogach. Może tu przynieść śniadanie, d.0 luli?" "Brzydki jesteś, dlaczego mnie wstając nie obudziłeś, nie p0. zwalam, wszystko -wspólnie mamy robić, gdzie ty Kajus, tam i ia Kaja". "A więc hops z łóżeczka, wstawaj i nałóż swój szlafroczek Ach, jaki cudny! i chodź na śniadanie". W jadalni przy stole zacząłem jej tłumaczyć, że to bardzo pięknie ten Kajus i Kaja, ale czasem Kaja może przeszkadzać Kajusowi Kajus zaś może się wówczas zniecierpliwić i co z tego wyniknie? Może się pogniewamy! I to możliwe, tym bardziej będziemy się miłowali! I tak przeszliśmy oboje ręka w rękę od dnia obecnego przez długie, długie życie nasze, radując się i martwiąc zawsze wspólnie, dziękując Najwyższemu za tyle doznanych łask i tak wielkie szczęście. Oznajmiłem przy śniadaniu mojej żonusi, że obecnie nie jest to ani miesiąc styczeń, ani też luty, lecz miesiąc miodowy, i jak każden inny trwa on miesiąc. A więc jestem gotów do wykonywania wszelkich usług i rozkazów mojej żonusi, stawiam się na każde jej skinienie, nie odstępowanie od niej na krok jeden. Gdy jednak ten miesiąc miodowy, liczący 31 dni, się skończy: Meniuś do swojej dawnej pracy powraca, a Nioniuś zaczyna swoją pracę nową Wieczorami zaś będziemy sobie wzajemnie opowiadali, gdzie kto był, co jak robił. I tak mijały nam dnie, miesiące i lata. Po obiedzie odbyliśmy mały przegląd gospodarczy, a więc park, folwark, skąd pokazałem z daleka poprzez lasek sosnowy rektyfikację już w ruchu, wracaliśmy zaś gościńcem koło gorzelni, zaszliśmy jesz . cze do cieplarni w ogrodzie owocowym. A gdy zmrok już zapadł, zasiedliśmy w ulubionym saloniku zielonym na otomanie, gdzie najmilsze spędzaliśmy zwykle chwile. Gdy Grzegorz wnosił zapalo ne już lampy, najczęściej czytałem głośno, siedząc w głębokim fo telu, moja zaś Najmilsza siedziała z drugiej strony pod lampą z kwintną robótką w ręku. Wielką rozrywką i przyjemnością była czta przywożona z Kopcewicz codziennie. Zaprenumero ostatnio w Warszawie: jedną gazetę codzienną, "WędroW 1 "Wędrowiec" - ilustrowany tygodnik, wychodził w Warszawie w laW 1863-1906. Awangardowe poglądy na sztukę głosił w nim Stanisław tration"2. Rodzice moi sporo też pism codziennych, tygodni-" ' U§i miesięczników otrzymywali, a biblioteka obfita w dawne k°w z każdym rokiem bogatsza się stawała przez nabywanie dzieł ^Zie ściowych j ws2yStkich nowości. Toteż materiału do czytania ^-ar brakło. Poczta prawie codziennie przynosiła list z Tołkacze-nl-C z codziennie też zwykle żonuś mój zdawał o sobie relację ma- ml Następnego dnia w czasie obiadu dowiedziałem się, że Rucio czkami sam \^ez furmana przyjechał z Bryniewa wprost do rek-rdlkacji i po konferencji odbytej z kierownikiem Lukstenkiem od-^chał z powrotem do siebie. Zły byłem, że do nas nie zaszedł na ' obiad. Widocznie nie chciał przeszkadzać młodym w zaledwie rozpoczętym miesiącu miodowym. Natomiast następnego dnia mieliśmy pierwszą wizytę. Był to pan Aleksander Lenkiewicz, nasz sąsiad, jeśli można nazwać sąsiedztwem majątek Dąbrowę, do którego od nas się jechało z Kop-cewicz koleją do stacji Ptycz, a następnie około 15 km końmi. Przyjechał pan Lenkiewicz z partią spirytusu ze swojej gorzelni do rektyfikacji dereszewickiej. Wymawialiśmy, że nie zaszedł do nas na obiad, daliśmy mu więc coś na prędce do przegryzienia; bardzo był rozmowny i wyglądał ciekaw poznania nowej dereszewickiej Pani, o której niewątpliwie już wszystkie szczegóły spostrzeżone kursowały szeroko od domu do domu w okolicy Dąbrowy. Z Aleksandrem Lenkiewiczem bardzo zbliżyliśmy się w latach następnych. Przyjeżdżał do nas często na polowania, wiosną na głuszce oraz w zimie na grubszego zwierza, ja zaś z Kuciem dojeżdżaliśmy też w zimie do Dąbrowy, gdzie Lenkiewicz miał piękne polowanie na rysie i wilki. Następnego dnia po wczesnym obiedzie pojechaliśmy sankami parą koni do Bryniewa, by odwiedzić Rucia, a równocześnie zrobić mu wymówkę, że nie raczył do nas wstąpić. Żonuś mój najmilszy włożył szykowny swój czarny kostium wiedeński, tak bardzo twarzowy. Zastaliśmy w Bryniewie już Lelę, która we dwa dni po Ru-ciu ze swoją najcenniejszą Józia, panną służącą i opiekunką, z Warszawy wróciła. Lela bardzo miła była dla swojej nowej bratowej, z czego ogromnie serce moje się radowało. Ja z Ruciem zwykle pod rękę lub częściej jeszcze obaj z ramionami wzajemnie założonymi na ramionach drugiego chodziliśmy wzdłuż i z powrotem po salonie, gawędząc o tym, co się stało lub co powinno było się stać w przeróżnych działach gospodarstwa rolnego i leśnego. Oznajmiłem Rucio-wj> że zamierzam znacznie skrócić mój miesiąc miodowy i stanę wkrótce do wspólnej z nim pracy. Ruciowie mieli wybornego kucharza, Kowalewskiego, brata ,i Ulusttrtion" - najpoczytniejszy tygodnik francuski. Przynosił w formie do-"ow grane w Paryżu sztuki teatralne. ..,. , ,,."., - A V ' "wnicwicz, Nad Prypeci?... mlecznego Leli, toteż spożyliśmy kolację palce lizać i bardzo no w mroźną księżycową noc wyciągniętym kłusem wracaliśmy ( naszej miłej chałupki. W drodze powrotnej nuciliśmy podśpiewu v jąć przeróżne melodie, przeważnie operowe, nagrane na wałkach gramofonowych, świeżo przez Rucia nabytych w Warszawie. W ciągu następnych dni codziennie bądź przed południem, lub 210 . też po obiedzie wyjeżdżaliśmy do folwarków Paulinowa i Łopczy lub też woziłem moją Maleńką saneczkami objazdowymi przez za' marzniętą Prypeć na łąki zarzeczne, skąd codziennie setki sań zwoziło siano do stodół dworskich, lub też ludność miejscowa własne siano wiozła do odnośnych wsi. Ciekawy był to widok i bardzo charakterystyczny dla naszego kraju poleskiego, położonego wśród rzek i rozległych błot. Bardzo prędko musieliśmy się rozstać z kamerdynerem moim Grzegorzem, rozpuścił się bardzo i dostał manii wielkości, zrobił poza tym szkodę, dziurawiąc szczotką parawanik kartowy w salonie. Na skutek mojego listu Klosia przysłała mi z Warszawy starszego kamerdynera Jana, który długo u nas służył. Miał dwie wady i jedną zaletę. Lubił butelkę z kieliszkiem i wówczas bywał bardzo rozmowny, poza tym miał wadę w strunach głosowych, odzywał się chrypiąc, przezwany więc został przez Moroza "Chryplak". Do zalet jego zaś można było zaliczyć amatorstwo, przechodzące w pasję i umiejętność grzybobrania. W odpowiedniej porze roku o zmroku już był w lesie, przed moim wstaniem był już z powrotem z koszem pełnym przepięknych borowików lub rydzów. Toteż prawie codziennie miewaliśmy grzyby w obiedzie lub na kolację. Musieliśmy się również rozstać z przysłanym nam z Mińska kucharzem Izaakiem, który okazał się bardzo słabym w swoim fachu. We dworze twierdzili, że niewątpliwie jest on narodowości żydowskiej, gdyż nosi imię Izaaka. W ciągu paru lat następnych sporo zmienialiśmy różnych kucharzy. Pomiędzy nimi byli lepsi i gorsi. Dopiero będąc w Warszawie zaangażowałem co prawda drogiego, lecz wyśmienitego kuchmistrza Terlikowskiego, specjalistę zwłaszcza od ciast, legumin i potraw mrożonych, poza tym mistrza w dekorowaniu półmisków. Był u nas parę lat, lecz zatęsknił wreszcie do Warszawy. Po nim przez długie lata mieliśmy doskonałego kuchmistrza Bernasia, dawniejszego kucharza Lubańskich, który po śmierci biednej mojej siostry do nas się dostał. Stała była rywalizacja pomiędzy naszym Bernasiem a Kowalewskim. W czasie wielkich przyjęć dereszewickich, które się odbywały w domu rodziców, obaj wymienieni kucharze zwykle dzielili pomiędzy siebie robotę. Jeden na przykład przyrządzał mięsiwa, drugi słodkie potrawy i zupy, lub odwrotnie, lecz zawsze w wielkiej tajemnicy jeden przed drugim, by nie wyjawić jakiegoś głęboko tajonego szczegó!u> nadającego wyjątkowy smak lub wygląd potrawę. Krótkotrwała była zima tegoroczna. Pod koniec lutego śnieg zniknął, lód na Prypeci pokrywać się zaczął wodą, a gdy w h dniach marca słońce przez parę dni przygrzało, rzeka ruszy-ł tak się wówczas mówiło. Maduszce mojej najsłodszej ogromnie • podobał widok wezbranej rzeki, pokrytej przez całą szerokość sto płynąc? k1"? lodowa, szum wody oraz trzask kruszącego się idu gdy jedna kra z drugą się zderza. Lubiła wówczas moja Maleńka przesiadywać godzinami nad brzegiem rzeki w końcu ogrodu wocowego na tak zwanym Jasnym Brzegu, gdzie koryto rzeki 211 tworzy wielki łuk, wobec czego w tym miejscu na zakręcie największy huk i trzask lodów z powodu zderzania się i piętrzenia płynących odłamków kry. Zdarzały się nieraz dziwaczne przy tym widoki, jak na przykład: na płynącej większej płaskiej bryle lodowej siedzi stadko gęsi domowych, płyną z odległych stron - oczywiście w strony nieznane. Z trudem wówczas można było moją Maleńka oderwać od rzeki. Słońce z każdym dniem bardziej przygrzewało. Kry szybko spłynęły, następował pierwszy przybór wód. Pokazały się statki na rzece, pierwej pojedyncze parowce, w pośpiechu łopocące kołami, by zawczasu dojechać do miejsca przeznaczenia po barki lub tratwy do holowania. Nieco później pokazał się pierwszy, zwykle jeden z większych, parowiec osobowy z Kijowa, zdążający do Pińska. Wszystko to było dla mojej Małej nowością, a serce moje tak się cieszyło, że jej się moje ukochane Polesie, mój kraj rodzinny podoba. Nie może go nie polubić, zżyje się z nim. Tyle w nim piękna, tyle uroku. Najpilniejszą sprawą, którą musiałem w pierwszym rzędzie załatwić przed rozpoczęciem prac na roli, była konieczność kupienia przynajmniej sześciu par koni do Łopczy. Przy oddawaniu mi wymienionego folwarku ojciec mój część inwentarza żywego, a więc wołów, krów i koni, zatrzymał dla siebie i rozlokował w Paulino-wie i Sudziborze. W Łopczy pozostała wystarczająca ilość bydła rogatego, natomiast za mało koni roboczych, i to w większości pozostały konie stare i słabe. Byłem już wówczas dosyć zasobny w gotówkę, wpływała należność od rządu za spirytus z gorzelni łopczańs-kiej, który w miarę zarządzeń akcyzy3 dostarczało się do rektyfikacji dereszewickiej. Posłałem więc ponownie Niekraszewicza z paru fornalami, tym razem do słuckiego powiatu, gdzie w różnych miasteczkach, a zwłaszcza w Kojdanowie, odbywały się jarmarki końskie. Dobrze się sprawił Niekraszewicz, gdyż mocne kupił konie i względnie tanio. Parę najlepszych zabrałem do mojej stajni cugowej. Na moje bowiem częste rozjazdy, i to po ciężkich piaszczystych poleskich drogach, szóstka koni do wyjazdu była za mało. Para świeżo nabytych miała mi służyć przeważnie do wyjazdów na polowanie, do których moje cugowe nie nadawały się, jako ostre w biegu, a nader wrażliwe na wielką ilość w lasach i błotach poleskich wszelkiego rodzaju much, baków i ślepców. A przecież z na- Akcyza - tu urząd pobierający podatek od produkcji spirytusu. Przy rektyfi-^cji rezydował dla kontroli agent tego urzędu, tzw. akcyźnik. dejściem wiosny zbliżał się już wiosenny sezon polowań, któn miał być w bieżącym roku dopiero po raz pierwszy przeze poznany. Dotąd bowiem w sezonie tym nie ruszałem się z wy, ślęcząc stale nad książkami i skryptami. Program naszej codziennej pracy w wiosennym okresie by} na stepujący. Trzy razy w tygodniu przez dzień wczesnym rankiem 212 po śniadaniu jeździłem do Łopczy w sprawach gospodarczych W czasie nieobecności mojego ojca, bawiącego za granica, po dro dze zajeżdżałem do Paulinowa. Powracałem na obiad i popołudnie spędzałem już z Nioniusią, zaglądając do gospodarstwa dereszewic-kiego, rektyfikacji, gorzelni, a potem do ogrodu, planując z ogród-nikiem, gdzie co posadzić, jakie nasiona jeszcze trzeba sprowadzić itd. Rozkoszne zaś wieczory spędzaliśmy jak zwykle w saloniku zie. lonym. Pozostałe trzy dni w tygodniu spędzałem przeważnie w Kop-cewiczach, gdzie spotykałem się z Kuciem. Omawiane tam były najważniejsze sprawy majątkowe, dotyczące eksploatacji lasu oraz tartaku, który już został zmontowany i uruchomiony. Tam też przeważnie odbywały się transakcje sprzedaży wyrobów drzewnych różnym kupcom, oczywiście przeważnie Żydom, przyjeżdżającym koleją z bliższych, a nieraz z dalekich stron. Zawarliśmy na lat kilka jedną transakcję, niestety do spółki z dwoma Żydami z Pińska, na wyrób w tartaku z drzewa olszowego klepek do beczek o różnych wymiarach. Okazał się jednak ten interes bardzo fatalny, zmarnowaliśmy sporo lasu wysokiego gatunku i przekonaliśmy się, że wszelkie spółki, a zwłaszcza z Żydami, nigdy nie są korzystne. Po roku udało się nam szczęśliwie usunąć Żydów ze spółki z dużą oczywiście opłatą za ustąpienie. Z Kopcewicz powracałem do domu na późny zawsze obiad. Zdarzało się czasami, że przyjechawszy do Kopcewicz odprawiałem konie do domu, zaś po załatwieniu spraw jechałem z Kuciem do Bryniewa, gdzie znowuż spotykałem się z Maduszką, która zjeżdżała do Bryniewa sama na obiad, lub też już po obiedzie. Wówczas dopiero późnym wieczorem powracaliśmy do domu po wysłuchaniu koncertu gramofonowego. Niedziele i dni świąteczne spędzaliśmy zwykle w domu. Ale wówczas też bywały różne pilne sprawy do załatwienia, poza tym rachunki i wypłaty. Zawsze brak czasu, pragnęło się, by tydzień zawierał jeszcze parę dni więcej niż siedem. Pomimo że tak często bywałem poza domem, moja Najdroższa Pani w swej wielkiej dobroci nigdy nie pomstowała, zawsze znajdowała sobie przeróżne zajęcia w domu, czy to przy pisaniu listów, czy też na różnych konferencjach z niewiastami służebnymi, l^P też czas spędzała z robótką czy też książką w ręku. Nigdy się ntf nudziła, ze wszystkiego zadowolona, uśmiechnięta, radosna, żadnego narzekania, nigdy wymówki, jedynie troska, że późno wracał"1 zgłodniały z Kopcewicz, że mogę się rozchorować będąc godzin3' mi na czczo. Od czasu do czasu wypadał dzień wolniejszy, ^°^ czas wymykało się do któregoś rewiru na głuszce w nocy lub o czorki łódką z Morozem. W czasie tego sezonu zjechał do Bry-. wa olutek Kaszowski z młodą małżonką Lola, cioteczną siostrą nl jgj Maduszki. Objeżdżali wówczas wszystkich krewnych i przy-^cioł z wizytami poślubnymi. Przyjechali też do nas na obiad. Po ' pierwszy podejmowaliśmy u siebie gości z daleka. Wystąpiło f o raz pierwszy wyprawne srebro Maduszki. Cały zaś obrus na sto-?e był zasypany fiołkami, poza tym fiołki w wazonikach przy każ- 213 dyni nakryciu. Menu też bardzo udane. P > obiedzie rozmowa, spacer po parku i ogrodzie. Lola zachwycała się Prypecią i rozległym ^wlewem rzeki. Wieczorem goście odjechali do Bryniewa. Nad ranem oboje mieli zapolować na głuszce i tegoż dnia odjechać. pewnego dnia otrzymałem telegram od rodziców z Warszawy z zawiadomieniem o przyjeździe takiego to dnia do Kopcewicz. Maduszka najmilsza zaczęła się okropnie tremować: A jak to będzie? Czy potrafi rodzicom dogodzić? Popiskiwała, że się bardzo boi tego spotkania. A tak nam było rozkosznie we dwójeczkę. Uspokajałem tę tak biedną, bezbronną kobietkę, jak tylko potrafić umiałem. Przekonało się jednak moje Maleństwo nie tylko zaraz po przyjeździe rodziców, lecz w wiele lat później, że nigdy od swoich teściów nie doznało najmniejszej przykrości. Kochali się wzajemnie jak najbliższe rodzeństwo. O jedno rodzice bardzo dbali, byśmy do nich codziennie przychodzili na podwieczorek. Początkowo to moją Maduszkę nieco męczyło, lecz w swej poczciwości bardzo skrupulatnie przestrzegała tego obowiązku. Wówczas to rodzice przywieźli dwa obrazy włoskie, które ojciec kupił w Rzymie jako prezent ślubny dla nas od Rucia. Wisiały one w naszym niebiesko-kremowym salonie. Na jesieni roku bieżącego przypadała pięćdziesięcioletnia rocznica pracy mojego ojca na zagonie rodzinnym. Postanowiliśmy obaj z Kuciem uczcić tę rocznicę przez urządzenie możliwie jak największego zjazdu bliższej rodziny, sąsiadów, współpowiatników 1 przyjaciół. Jako prezent pamiątkowy dla ojca od dwóch jego synów uradziliśmy przedstawić mu w zdjęciach fotograficznych całą jego działalność gospodarczą. Chodziło więc, by nie zwlekając sprowadzić fotografa dla dokonania wymienionego projektu. Ponieważ zamierzałem z moją Panią wyfrunąć na parę tygodni 2 domu, by się trochę odświeżyć i odetchnąć innym powietrzem, uradziliśmy pojechać przede wszystkim do Warszawy dla sporządzenia mojej Pani letnich sukienek, których brak zaczynało się już odczuwać, a stamtąd wpaść na parę dni do Tołkaczewicz, a jeśliby nic nie nagliło z powrotem, to jeszcze zahaczyć o Nowosiółki. Przyszła więc mi myśl do głowy, by ściągnąć z Warszawy Burkhar-dta, który posiada doskonały aparat fotograficzny, wykonuje świet-nie 2(%cia, a poza tym zna kraj, wszędzie trafi, dojedzie i z chęcią j*1? zgodzi na przyjazd, jeśli mu tylko czas pozwoli. Rucio zaapro-°Wał wymieniony projekt. 2 radością i w podskokach, jak małe dzieciaki, koleiliśmy się do Warszawy, z która tyle wspomnień Maduszkę, a zwłaszcza mnie łączyło. Przyjechaliśmy po raz pierwszy po ślubie do Hotelu Eurol pejskiego, w którym zaledwie przed kilku miesiącami odbyły Sie tak świetne ślubne przyjęcia, należało więc z właściwą godnością do wymienionego hotelu zajechać. Dwoma więc dniami przed wy. jazdem wysłałem do zarządu hotelu telegram, by przygotowano dla 214 . nas na oznaczony dzień dwupokojowy apartament na pierwszym piętrze, oraz aby na Dworcu Brzeskim do odnośnego pociągu oczekiwał na nas powóz oraz portier z hotelowym omnibusem pod nasze bagaże. Zaraz po przyjeździe wpadłem do Burkhardta, wyjaśniłem, o co nam chodzi. Bardzo chętnie się zgodził. Dałem mu odpowiednią kwotę na zakupienie klisz fotograficznych wszelkich rozmiarów i ustaliliśmy dzień jego przyjazdu. Świetnie bawiliśmy się w kochanej Warszawce. Z rana odbywało się załatwianie sprawunków, wybieranie modeli, następnie długo trwające miary w salonach mód. Po drugim śniadaniu w restauracji hotelowej szliśmy do Zachęty, Zamku lub Łazienek. Wieczorem teatr, po teatrze dobra kolacyjka. Znajomych spotykało się niewielu. Martwy był sezon o tej porze, kazden z miasta wyjeżdżał na wieś lub za granicę do wód. Załatwiwszy wszystkie sprawunki, przeliczywszy pozostałą w portfelu gotówkę i odłożywszy jako kapitał żelazny odpowiednią ilość pieniędzy na projektowany wyjazd do Tołkaczewicz, Nowosiółek i powrotną drogę do domu, za pozostałą gotówkę poszliśmy jeszcze ostatniego dnia do księgarni Ge-bethnera4 i nabyliśmy przede wszystkim nowe wydawnictwa dotyczące historii Polski, a poza tym różne ostatnie nowości polskie, francuskie i angielskie. Podobny zwyczaj powiększania naszej biblioteki praktykowany był stale za każdą bytnością w Warszawie. Toteż nasze trzy szafy w zielonym saloniku po kilku latach były już zapełnione i zaczęliśmy myśleć o konieczności sprokurowania czwartej. Sukienki były bardzo udane-, biała z niebieskimi bławatkami, alpagowy5 popielaty kostium i liliowa jedwabna. W nich paradowało moje Kochanie zarówno w Tołkaczewiczach, jak i w No-wosiółkach. Rodzice i Henio uradowani byli z naszego jednak krótkiego pobytu. Wszak Maduszka od kilku miesięcy nie widziała swojej rodziny, a wrażeń w tym czasie przeżyła wiele. Ciocia Czapsica też bardzo dla nas obojga łaskawa. Odniosłem wrażenie, że jej obawy o mogące zaistnieć scysje pomiędzy naffli i moimi rodzicami ostygły. Jania i jej brat Franio, który uczęszczał jeszcze do szkół we Lwowie, godzinami wysłuchiwali opowiadań 4 Czołowa warszawska księgarnia, założona w 1857 r. przez Gustawa Gebethn6' ra i Roberta Wolfa. Mieściła się na rogu Krakowskiego Przedmieścia i ul. Czystel (dziś Ossolińskich) w oficynie pałacu Potockich. ; 5 Tu tkanina wełniana z połyskiem. , ,", ....... , -. aaduszki o Dereszewiczach, obu domach, Bryniewie, Kuciach, itp. Zachwycano się toaletami. Z wujem Czapskim oglądałem stajnię cugowa, gdzie stały dwie czwórki bardzo pięknych koni wyjazdowych, zwłaszcza jedna czwórka karych wspaniale dobranych. Pod tym samym dachem mieściła się dużych rozmiarów wozownia, zapełniona wszelkiego rodzaju wehikułami, począwszy od karet, eleganckich powozów, 215 kabrioletów, a skończywszy na bryczkach i linijkach. W dziedzińcu folwarcznym wspaniałe, murowane budynki: stodoły, stajnie, obory, chlewnie. Dobre konie robocze. Wszędzie znać ład i porządek. Gleba dobra, urodzajna i starannie uprawiona, toteż plony zapowiadały się dobre. Otoczenie samego dworu stanowił średniej wielkości zacieniony park angielski z dwoma niedużymi stawkami, nieco dalej ładny las sosnowy z pięknym, wyniosłym, starym drzewostanem. W lasku tym dość duży domek drewniany, w którym państwo Czapscy zamieszkali przed wybudowaniem pałacu. Obecnie zaś służył jako dom administracyjny. Do wymienionego lasku przechodziło się przez wysoki i długi most, przerzucony przez wartko płynąca Oszmiankę. W pobliżu wymienionego lasu, lecz również w otoczeniu drzew i różnych krzewów, mieściły się kuchnia, lodownia i inne budynki gospodarstwa domowego. Ta część zabudowań przylegała do długiego szerokiego stawu. Była też na nim łódka spacerowa, raczę] rzadko używana. W dalszej od dziedzińca pałacowego odległości mieścił się niewielki, lecz bardzo przytulny domek z małym ogródkiem wokoło i bardzo pięknym starym dębem i lipami, tak zwany Kaukaz. Dawniej zajęty był przez administrację, zaś po wielkiej wojnie, gdy oboje pp. Czapscy już nie żyli, mieszkała na Kaukazie Jania Czapska ze swoja dawniejsza nauczycielka Francuzka, później zaś towarzyszka, panna Ducret. Przyjrzyjmy się teraz pałacowi i zajrzyjmy do jego wnętrza. Budował go wuj Czapski według projektów i planów wileńskiego architekta Rostworowskiego6. Ogromnych rozmiarów murowany budynek, otynkowany na biało, piętrowy. Od strony wjazdu z krytą, niska weranda. Natomiast fasada budynku z przeciwległej strony z ogromnym szerokim przez cała długość budynku otwartym tarasem, tworzyła bardzo estetyczną całość, zwłaszcza w porze letniej. Przesiadywano tam w dnie pogodne na wygodnych, gustownych Mebelkach plecionych, leżakowano w otoczeniu oranżeryjnych roślin, grywano w różne gry sportowe, lub też przy stolikach karcianych w pikietę lub winta. Po stopniach kamiennych, rozchodzących się w dwie strony, schodzono z tarasu, a następnie stromymi dróżkami wokoło gustownie posadzonych kwiecistych parterów dochodziło się do brzegu bystro z szumem płynącej Oszmianki, Tadeusz Rostworowski (1862-1928) projektował m.ln. wspominany tu wie- okrotnie Hotel George'a w WUnie. ;*,.," ,"•._; .* • ." .. wpadającej do Wilii. Bardzo piękny roztaczał się widok z tarasu na rzekę i przeciwległy brzeg pokryty pięknymi łąkami. Wchodząc z ganku od strony wjazdowej do przedpokoju mieliśmy wprost wejście do bardzo dużego salonu z wyściełanymi w niebieskim kolorze meblami, z lewej zaś strony było wejście do dużego jadalnego pokoju z ciężkim, rzeźbionym umeblowaniem 216 i dresuarami z ciemnego dębu, na których stało moc sreber. Z jadalnego jedne drzwi prowadziły poprzez przechodni pokój do trzypokojowego apartamentu gościnnych pokoi z nadzwyczaj wygodnymi łóżkami. Przyjeżdżając do Nowosiółek zwykle zajmowaliśmy ten apartament. Z przechodniego pokoju prowadziły schody na górne piętro. Przez drugie drzwi z pokoju jadalnego wchodzono do pokoju bilardowego. Pośrodku na rozesłanym przez całą wielkość pokoju wschodnim dywanie stał bilard karambolowy. Pod ścianami ogromne otomany z narzuconymi na nich wschodnimi dywanami, poza tym sporo poduszek. W rogu pokoju kominek, na którym w dnie zimowe bez przerwy palił się ogień. Przy kominku wygodne, miękkie meble. Na ścianach obrazy starej szkoły, z których jeden, zajmujący cała szerokość ściany, nad otomaną. Drzwi od bilardowego prowadziły do wymienionego już niebieskiego salonu, od którego kilka wyjść było na taras. W końcu salonu wyjście do całego szeregu mniejszych apartamentów, jako buduar-ków, saloników i sypialni Jani i panny Ducret oraz paru gościnnych damskich pokoi po obu stronach długiego korytarza, od niego też prowadziły schody na piętro. Na piętrze były apartamenty państwa domu. Z jednej strony pałacu - cioci, z drugiej - wuja, poza tym również było tam kilka gościnnych pokoi. Bardzo ładnie, gustownie, wygodnie i nader przyjemnie był umeblowany ogromny gabinet wuja. Przy jednej ścianie przez całą szerokość budynku stała zapełniona bardzo cennymi książkami w bogatych oprawach rzeźbiona biblioteka. W tym pokoju wisiały dwa duże portrety państwa Czapskich, pędzla Ludomira Janowskie-go. Przyjemnie się z wujem w jego ulubionym pokoju rozmawiało. Lubiliśmy oboje dojeżdżać do Nowosiółek. Moja Maduszka w późniejszych latach kilkakrotnie spędzała jednorazowo po kilka tygodni. Tymczasem jednak śpieszyliśmy z powrotem do domu ze względu na umówiony z Burkhardtem termin jego przyjazdu. Burkhardt przyjechał z kilku aparatami fotograficznymi, pu" dłem klisz, strzelbę i ukochanym swoim wyżłem, rodzicielem mojego wyżła Zoli. Odznaczał się on doskonała tresura, na skinienie brał pyskiem od swego pana fajkę, wskakiwał na krzesło i usadowiwszy się na nim, trzymał w pysku fajkę, z której wydzielał się dym-Ulokowaliśmy Burkhardta w naszym gościnnym pokoju. Wziął on urlop miesięczny, mając nadzieję, że w tym okresie uda mu się całe nasze zamówienie wykonać, a potem znajdzie jeszcze trochę czasu by na cietrzewie i dubelty zapolować. Po obiedzie odbyli*111' w saloniku zielonym konferencję z Burkardtem. Wypisałem i"1 nasze dezyderata omówione już przedtem z Ruciem. więc: wszystkie zdjęcia maja być w największym rozmiarze, czyli tak zwane portretowe, dopuszczalna nieznaczna ilość rozmiaru gabinetowego obiektów niewielkich i mało znaczących. Przede wszystkim powinno być zrobione w dużym formacie dobre zdjęcie ojczulka jubilata, następnie zdjęcie wszystkich budynków znajdujących się na terenie dziedzińca w Dereszewiczach z bramą wjazdo- 217 wa, dalej kaplica i pomniki Olcia i Marysi (format gabinetowy). Kilka najładniejszych widoków z parku, aleja świerkowa, Belweder, orzyb nad urwiskiem, w owocowym ogrodzie oranżerie, składy i szopy, dom ogrodnika. Na folwarku każden budynek oddzielnie. Rektyfikacja z przyległościami, gorzelnia i budynki opodal. Idące bydło rogate do wodopoju oraz konie w stadzie. Podobne zdjęcia mają być dokonane i w innych folwarkach według kolejności: Paulinów, Łopcza, Zasopie, Sudzibor, Bryniów, Sielutycze, oczywiście \v Bryniewie dom mieszkalny i inne przylegające budynki. Poza tym kolonie Ślązaków w trzech folwarkach, Mazurów, czynszowe domy na Bielanach, stare karczmy znajdujące się w rękach żydowskich, stanowiące własność majątku. Tartak i tartaczne budynki w Kopcewiczach, wszystkie leśniczówki i gajówki na całym obszarze majątku w liczbie około 30. Parę zdjęć z Najdy, czyli miejscowości dawniej nieużytecznej, głębokich mchów, zamienionych na piękne urodzajne łąki po przeprowadzeniu racjonalnej kanalizacji na przestrzeni dwóch tysięcy dziesięcin. Kilka zdjęć podobnych z Woło-chowa, gdzie obecnie prowadzone są prace osuszające grunta z równoczesną budowa w niektórych miejscach tam dla zatrzymywania wody w celu utrzymywania pewnej wilgoci w razie wielkich upałów i suszy. Następnie zdjęcie cmentarzyka w Paulinowie na wzgórku, gdzie pochowani są stryjowie mojego ojca oraz żona Hipolita z córeczką. Również na cmentarzu petrykowskim groby rodzinne mojego pradziada Antoniego Nestora oraz małżonki jego Odyńcówny. Tamże w Petrykowie budynki rozlewni spirytusowej. Następnie szereg zdjęć grupowych: urzędnicy rektyfikacyjno-go-rzelniani, rolni, mierniczo-leśni, tartaczni. Potem grupy robotników przed rozpoczęciem pracy dziennej w każdym folwarku oddzielnie. Na przykład: dziedziniec folwarczny na pierwszym planie, ekonom wydający zarządzenia, wokoło robota kipi, jedni wyprowadzają konie, drudzy już siedzą na zaprzężonym wozie, ten gna woły ciągnące za sobą pług. Przechodzi stelmach z siekierą i piłą do zreperowania wożą itp. Dalej grupy straży leśnej w mundurach. Oddzielne podobizny w formacie portretowym emerytów: a więc njani Łaniewskiej, Pileckiego - klucznika, Moroza w paru pozach, Kuka zdjęć najbardziej typowych starych Poleszuków, między innymi Niekraszewicza oraz Ćwirki, speców od polowań na niedź-^edzie. Pozostawiłem do uznania Burkhardta ewentualne dokona-nie większej ilości zdjęć. Miał poza tym Burkhardt zadanie obstalo- ania w Warszawie odpowiedniej wielkości albumu z odpowied- nią ilością otworów na fotografie portretowe, jak i na gabinetowe z tym, żeby nie pozostawały w końcu albumu puste miejsca. AJ. bum miał być oprawiony w skórę ciemnozielonego koloru z wytłoczonymi złotymi cyframi: 1851-1901. Pod pierwszą fotografia ojca miały być wszyte trzy arkusze ładnego papieru do wpisania przez mamę ułożonej wierszowanej dedykacji, a następnie do pod-218 pisów łaskawych gości będących na rodzinnej naszej uroczystości. Miała się ona odbyć w dniu imienin mojego ojca, czyli 30 września, zobowiązałem więc kochanego Amansa, by w odpowiednio wcześniejszym terminie przesłał nam lub przywiózł osobiście dane mu zamówienie. Najważniejszą zaś sprawą na razie jest, by ojczulek nie domyślał się niczego. Dałem do dyspozycji Burkhardta parokonną bryczkę z chłopcem stajennym do rozjazdów. Były one ze mną omawiane codziennie. Ze względu na zdjęcia dworu i folwarku można je było uskuteczniać wówczas, gdy ojczulek wyruszał do Paulinowa lub Sudzibora, i odwrotnie. Cała służba domowa oraz urzędnicy majątkowi, z którymi się ojczulek stykał, byli uprzedzeni o konieczności milczenia lub udzielania wykrętnych odpowiedzi na ewentualne zapytania w danej sprawie ojczulka. Ponieważ Burkhardt wyjeżdżał z domu zawsze ze strzelbą i psem, na zapytanie ojca odpowiadaliśmy wszyscy, że przyjechał na wakacje z Warszawy i używa na polowaniu. Nie bardzo dowierzał jednak tym odpowiedziom. Tropił, dopytywał się, domyślał się jakiejś niespodzianki, lecz do ostatniego dnia nie odgadł. Jedna myśl go trapiła-, wyobrażał sobie, że Burkhardt przyjechał dla przeprowadzenia telefonów do Kopcewicz i folwarków. Ubolewał bowiem, że synowie nie będą osobiście doglądać spraw i interesów, lecz tylko gadać przez telefon, a wobec tego wszystkie ważne sprawy będą szły kulawo. Na dzień św. Aleksandra, 5 czerwca, wyruszyliśmy wieczorem statkiem parowym do Barbarowa z pierwszą poślubną wizytą do Aleksandrostwa Horwattów. Był to dzień jego imienin. Dawniej dzień ten bywał w Barbarowie uroczyście obchodzony. Świętowano trzy pokolenia: imieniny mojego dziada, syna jego - marszałka kijowskiego i wnuka jego - Olesia Horwatta, mojego ciotecznego brata. Oleś był żonaty z Jadwigą hrabianką Krasicką, mieli wówczas jedną czteroletnią córeczkę Marię Gabrielę, w skróceniu zwano ją Dzidzią. Moja Najmilsza była uszczęśliwiona z pierwszej swojej podróży parowcem po Prypeci. Osobowe statki kursujące z Kijowa po Dnieprze, a następnie po Prypeci aż do Pińska, były bardzo komfortowo urządzone. Zwłaszcza wiosną, aż do połowy lata, gdy woda w rzekach była wysoka. Kabiny męskie, damskie i ogó^e pierwszej klasy mieściły się w przedniej części statków, takież z# drugiej - w tylnej części. Trzecia klasa miała swoje miejsce J13 pokładzie. W czasie tak zwanej małej wody mniej więcej od pój0' wy lata do późnej jesieni chodziły już coraz to mniejsze statki; rżały się nawet wówczas wypadki, że stawały na mieliznach i z nich ściągane przez inne napotkane przepływające parowce. Ponieważ podróż z Kijowa do Pińska pod prąd trwała przeszło trzy doby, w drodze zaś powrotnej o dobę krócej, dla jadących gości i oczywiście całej załogi była na statkach kuchnia, i to wyborna. Można było prawie zawsze dostać doskonałe potrawy rybne. Stale sandacz po polsku, często też zdarzał się jesiotr. Z mięsiwa zawsze kurczęta. A na deser świetne, jakich nigdy w domu nie jadłem, na- 219 leśniki z konfiturami oraz przewyborne owoce, a zwłaszcza kawony. Przewyborny obiad spożyliśmy pomiędzy Mozyrzem a Barbaro-wem. Po obu stronach Mozyrza, naszego miasta powiatowego, położonego na górzystych dość znacznych wzniesieniach, brzegi Pry-peci były bardzo malownicze. Mijaliśmy mury dwóch dawnych klasztorów katolickich cystersów i cystersek7, które zostały przez rząd rosyjski zamknięte, budynki zaś przeszły do rąk żydowskich, a mury klasztorne przebudowano potem na fabryki zapałek i tartaki. Odległość od Mozyrza do Barbarowa drogą lądową była około trzydziestu kilometrów, statkiem zaś jechało się około trzech godzin. Pałac barbarowski, o którym już w poprzednich rozdziałach była mowa, był położony na wzgórzu ponad dużym, pięknym jeziorem, łączącym się z korytem rzeki. Statki zatrzymywały się we wsi barbarowskiej, która się ciągnęła od przystani prawie do samego obejścia domu. Gdy dojeżdżaliśmy do przystani, spostrzegliśmy oczekujące nas na brzegu piękne lando8 miastowe zaprzężone w parę rosłych gniadoszy w angielskich chomątach, ze stangretem i lokajem w liberyj-nych płaszczach z herbowymi guzikami, oraz mały wózek dla zabrania naszych bagaży. Pięć minut jazdy i podjeżdżaliśmy do pięknie wykutej bramy żelazne), którą roztworzył dozorca, mieszkający w niewielkim domku przy bramie. Za bramą, minąwszy aleję lipowa, był przejazd przez długi most drewniany, przed wiekami zwodzony, ponad fosą, w której obecnie przy starych pozostałych murach dojrzewały brzoskwinie, morele i różne owoce inspektowe. Zajeżdżało się przed ganek pałacowy wokoło pięknych kwietników i wystawionych z oranżerii na okres letni cudownych okazów drzew pomarańczowych, cytrynowych, cyprysów i innych. Oleś przed ożenkiem wspaniale pałac odnowił, zewnętrznie i wewnętrznie, zainstalował kanalizację i stały dopływ wody zimnej i gorącej do rezerwuarów za pomocą instalacji umieszczonej w głębokich suterenach pałacowych. Państwo Aleksandrostwo nader serdecznie powitali nas wysia- Klasztory te skasowane po powstaniu styczniowym mieściły się na przedmie-Sc'u Mozyrza w Kimbarówce. Lando - paradna kareta o dwóch podnoszonych i spuszczanych budach oraz , zwróconych ku sobie, kanapowych siedzeniach. dających z powozu oraz odprowadzili do przygotowanych dla nas apartamentów honorowych na piętrze. Przejdę teraz do opisu, jak wyglądał pałac barbarowski \ve-wnątrz po odnowieniu go przez Olesia. Z ganku wchodziło się do niewielkiego przedpokoju, od którego na prawo przez mały salonik wchodziło się do salonu sporej wielkości z pięknymi, starymi me-220 blami stylowymi, krytymi żółto-złotym materiałem. Na ścianach portrety dziadostwa i trzech ich córek: ciotki Grabowskiej, mojej matki i ciotki Tyszkiewiczowej. W salonie tym przesiadywano po wstaniu od stołu. Za salonem pokoje sypialne i toaletowe państwa domu oraz pokoje dziecięce. Z drugiej strony przedpokoju rodzaj przejściowego hallu, od którego prowadziły posadzkowe schody o pięknie rzeźbionej poręczy na pierwsze piętro. Przy tych schodach na prawo kancelaria pana, składająca się z dwóch pokoi i tylnego wyjścia na zewnętrzny ganeczek. Na lewo przy schodach wejście do dużego o czterech oknach pokoju jadalnego, zakończonego dwoma oszklonymi od góry do dołu drzwiami, prowadzącymi do oranżerii. Na ścianach wokoło portrety rodzinne zarówno Horwattów, jak i Krasickich. Od jadalnego na prawo jeden duży pokój gościnny, a nieco dalej z tejże strony przejście do kredensów oraz pokoi gościnnych w tak zwanej dobudówce. Skierujmy teraz nasze kroki po pięknych rzeźbionych schodach na piętro. Zakończenie schodów stanowił nieduży hali o jednym oknie, na lewo jeden pokój gościnny. Na prawo wejście do ogromnego szerokiego salonu na przestrzał przez całą szerokość budynku. Z obydwóch stron przez oszklone drzwi wyjście na balkony. Z tylnego balkonu roztacza się przepiękny widok na jezioro i rzekę oraz za rzeką na dawny kościół jezuitów, obecnie zaś cerkiew w Jurewiczach. Wokoło na wszystkich ścianach piękne obrazy przeważnie starych mistrzów w kopiach, wśród nich parę w oryginałach. Odziedziczone zostały po Wołodkowiczu, bracie mojej babki9. Od wymienionego salonu na prawo wchodzono do drugiego nieco mniejszego o czterech oknach salonu, tak zwanego reprezentacyjnego, z ładnymi staroświeckimi meblami krytymi zielonym aksamitem. Na jednej ścianie ogromny obraz batalistyczny i kilka mniejszych starej również szkoły na ścianach bocznych. Po przeciwległej stronie dużego salonu było kilka gościnnych pokoi z przeróżnymi wygodami dla gości honorowych. We wszystkich salonach i apartamentach gościnnych piękne deseniowe posadzki. Z obu stron wjazdu naprzeciwko siebie dwie murowane oficyny, w których mieszczą się kuchnie, pokoje służbowe oraz pokoi gościnnych dla panów i gości mniej honorowanych. 9 Klotylda z Wołodkowiczów Aleksandrowa Horwattowa miała kilku Ł>raa Obrazy dziedziczyła zapewne po bezdzietnym Aleksandrze Wołodkowiczu (1806" 1854), działaczu Wielkiej Emigracji i stronniku Hotelu Lambert. nałacu z prawej strony od wjazdu tak zwany lipniak - grupa starych wysokopiennych lip na niewielkiej powierzchni z kilkunastu ławkami. Za nim bardzo stary drewniany lamus, używany na różne składy. Z lipniaka przejście do ogrodów owocowych i kwiatowych. Większego parku w Barbarowie nie było. Z drugiej strony pałacu aleja akacjowa prowadziła do kaplicy murowanej, podobnej w stylu do dereszewickiej. Była ona położona wysoko nad brzegiem je- 221 ziora. W podziemiach mieściły się groby rodzinne. Z obydwu stron kaplic7> wśród krzewów kwitnących w lecie, sporo mogił dawnych j późniejszych, przeważnie administracji i służby dworskiej. Za czasów mojego dzieciństwa przy kaplicy tej był kapelan, dawny cysters, ksiądz Borkowski, wiekowy już staruszek, oraz zakrystian imieniem Norbert, niewiele młodszy od swego pana, i piesek czarny, kundelek Buruś. Mieszkali w trójkę w trzech pokojach w oficynie przy kuchni. Gdy staruszek kap'elan, wciągając do nosa tabakę, odzywał się: "Gdzie pies, nie ma psa, już zdechł". Buruś przybiegał z drugiego pokoju, kładł się na ziemi, wyciągał łapki i zamykał oczy. Podnosił się wówczas, gdy usłyszał głos swego pana: Jest pies, dobry, grzeczny pies", dostawał wówczas kawałek cukru. Lubiłem przesiadywać u księdza Borkowskiego, kochał bardzo dzieci, obdarzał nas zawsze landrynkami i opowiadał moc przeróżnych bajeczek, sam się zaśmiewał swoim opowiadaniem. Gdy cała wymieniona trójka prawie jednocześnie przeszła do wieczności, już stałego kapelana przy kaplicy barbarowskiej nie było. Dojeżdżał od czasu do czasu dziekan Isajewicz z Mozyrza, a nieco później inni księża. Dawne wnętrze kaplicy ze srebrnym cymbo- rium przez nieuwagę dozorującego spaliło się, po ożenieniu się Oleś kaplicę odnowił, o czym niżej. Następnego dnia po naszym przyjeździe w dniu imienin około południa zaczęło się zjeżdżać sąsiedztwo: a więc Wańkowiczowie z Rudakowa ze starszą córką i synami, Oskierkowie z synem, Witold Oskierka, Jastrzębski z Borysowszczyzny, Edwardowie Hor-wattowie z Narowli. Bawiły już tam przed naszym przyjazdem dwie siostry Wiwy z mężami Łubieńskim i Michałowskim. Przed obiadem w salonie służba w liberii herbowej z Michałem w granatowym stroju kozackim na czele roznosiła na tacach wyborną starkę i wszelkiego rodzaju delicyjne kanapki. Gdy Michał zameldował panu domu o rozlanej już zupie, towarzystwo parami skierowało się w stronę jadalni. Maduszkę prowadził do stołu Stanisław Wańkowicz. Stół uginał się od wspaniałych sreber barbarowskich, żardinie-rek z kwiatami, piętrowych kloszy z wszelkiego rodzaju smakowi-' tynii owocami i cukrami. Jakie było menu? Oczywiście tego pamię-^c nie mogę, w każdym razie wszystko było smakowite i elegan-Lko podane. Dobrego bowiem szefa posiadał Barbarów. Przed na- ftyciem Maduszki i Wańkowicza stał klosz z owocami. U góry pię-ny bardzo melon, pocięty już na kawałki. W pewnej chwili po trze- ciej czy czwartej potrawie Staś Wańkowicz dobrał się do owego melona, nałożył jeden plaster na talerz Maduszki, drugi zaś sobie Dojrzał z dość daleka siedzący z przeciwległej strony stołu pan domu to niebywałe wykroczenie przeciw protokołowi, dokonane przez Wańkowicza, zwraca się więc poprzez stół do niego rozgniewanym głosem w te słowa-. "Stasiu, tego, tego, tego, nieporządek 222 tego, taka jest rzecz, melon tego, tego nie teraz, na podwieczorek taka tego, jest rzecz". Na to Wańkowicz: "A my zjedliśmy teraz swoją porcję, na podwieczorek będziemy jedli inne owoce". "To tego, tego, nieporządek, tego". Mojej Pani i mnie siedzącemu opodal powyższy incydent sprawił wielką przykrość. Wańkowicz zaś twierdził Maduszce, że znając jak Oleś dba o porządek przewidziany z góry protokołem, naumyślnie, by go wytrącić z równowagi, zainscenizował sprawę melonową. Po obiedzie towarzystwo po ką' tach rozbawione było wynikłym incydentem. Większość gości z sąsiedztwa odjechała wieczorem. Nas w dniu następnym Olesiowie odesłali bardzo pięknym powozem w piątkę koni zaprzężonym do Narowli Edwardostwa Horwattów. Bardzo piękny był tam też pałac murowany piętrowy, w całkiem innym jednak stylu niż barbarowski. Wybudowany był jak wszystkie właściwie dwory poleskie w pierwszej połowie XIX w. Ponieważ babka Edwarda, Ratyńska z domu, miała wiele poczucia artystycznego, z wielkim zamiłowaniem i znawstwem upiększała wnętrze pałacu. Przede wszystkim cudownej piękności były we wszystkich salonach posadzki, zwłaszcza w jednym salonie na piętrze miało się wrażenie, że posadzka w środku salonu jest jak gdyby dnem rzeki, w której pływają różnorodne ryby, mniejsze i większe. W drugim zaś dużym salonie przepiękny był sufit stiukowy. Dwie alegoryczne postacie przedstawiały jedna rzekę Dniepr, druga Prypeć. Był też jeden pokój z sufitem w złocone gwiazdy. Żona Edwarda, Jadwiga, zdrobniale Gusia, z domu Oskierczan- ka, miała też duszę artystyczną i wielkie zdolności w kierunku ściennego malarstwa. Oglądaliśmy już w dużym stołowym pokoju pod sufitem świeżo wykończoną winietę, przedstawiającą girlandy przeróżnych kwiatów, wśród których w pewnych odstępach byty portreciki główek jej sióstr i własny. Z prac jej już znacznie póź niejszych nader pomysłowe z talentem i ciekawie były wymalowa ne ściany w łazience. Dół ścian przedstawiał głębinę wody, z dna czystego wyrastały wodorosty; w wodzie pływały rybki, na dnie piaszczystym, gdzieniegdzie kamuszki i ślimaki. Na powierzchni wody w jednym miejscu kąpiąca się niewiasta - portret jednej z sióstr. Na gzymsie wejściowych drzwi do łazienki - siedzące w kostiumach kąpielowych dwie inne siostry artystki. Oprócz du szy artystycznej Edziowa była bardzo miła, przystojna, niestety je^' nak odumarła za młodu z choroby płucnej, osierociwszy córeczfó Aleksandrę i syna, który jako młody chłopiec również z chór0"' płucnej życie zakończył. v^ ;*-,,,, W wiele lat później Edward ożenił się z wychowawczynią swojej córki, Niemką z prowincji bałtyckich. Dalsza rodzina z początku {^-żywiła się na to małżeństwo, pogodziła się jednak z faktem doko-naiiyni. Okazało się przy tym, że była ona dobrą żoną i bardzo wartościową niewiastą. Pałac narowlański oraz wszystkie piękne budynki gospodarcze i fabryczne (cukierki owocowe) bardzo się pięknie prezentowały, 223 gdy mijało się je w przejeździe po Prypeci statkiem parowym. Duże bardzo były w Narowli sady owocowe oraz plantacje przeróżnych jagód, służące do wyrobów cukierniczych. Nad brzegiem Prypeci była kaplica murowana w stylu dereszewickiej i barbarow-sktój; z niewielkim cmentarzem z grobami rodzinnymi. Bardzo miło spędziliśmy półtora dnia u Edziów, gościnnie podejmowani i oprowadzani nie tylko po wszystkich kątach domowych, lecz po budynkach gospodarczych. W stajni oglądaliśmy dobrą stadninę z Hołowczyc. Mieliśmy tylko noc całkiem bezsenną. Ulokowano nas w honorowym pokoju gościnnym, wspaniale umeblowanym, z ogromnym łożem francuskim odchodzącym od ściany w środek pokoju. Maduszka moja nie przywykła do tego rodzaju legowisk, nie zmrużyła oka wcale, no i oczywiście ja też. Następnego dnia po południu parowcem odjeżdżaliśmy do swojej najmilszej chałupki. Pewnego dnia zrobił nam wielką niespodziankę kochany Popo-wski, przyjechał na krótko, by się z nami zobaczyć przed wstąpieniem do seminarium. Był jeszcze w stroju cywilnym, jakkolwiek został już przyjęty na specjalnych warunkach ulgowych. Otrzyma oddzielny dla siebie pokój i wolno mu będzie u siebie palić, a co najważniejsze, zostaje przyjęty od razu na trzeci kurs seminarium, a więc tylko trzy lata nauk do chwili otrzymania święceń kapłańskich. I jeszcze jedna ulga, studiować będzie nauki ścisłe wyłącznie z teologią związane. A co najciekawsze, będzie uczniem swoich własnych uczni. Zapowiedział, że dopiero za rok będzie mógł do nas na wakacje przyjechać jako kleryk w sutannie. Wobec uroczystości jubileuszowej, zapowiedzianej wszystkim bliskim, urodziny mamy nie były obchodzone w roku bieżącym. Ruciowie zjechali z Wolicy na zimowe już leże wcześniej niż zwykle. Burkhardt nadesłał przed wyznaczonym mu terminem bardzo dobrze wykonany album z udanymi zdjęciami, a gdyśmy go przy rozpakowywaniu wyjmowali ze skrzyni, był tak ciężki, że we dwie osoby można go było z miejsca na miejsce przenieść. Zawczasu sprowadziliśmy z Warszawy różne delikatesy śniadaniowe: kawior, rybki w puszkach, homary, parę gatunków serów Oraz kilka butelek szampańskiego i innych lepszych win. Panie były zajęte urządzaniem gościnnych pokoi. Przy tym zaję- c'u toczyły długie rozważania i dysputy, gdzie kogo ulokować. Już a. kilka dni przed uroczystością zaczęli stopniowo zjeżdżać się go- Cle- Pierwsi zjechali najbliżsi: Puttkamerowie z Janiusią, Eusta- chowie z Blanche, Horwattowie z Barbarowa, wuj Maurycy z Marysią, Lola i Stasiem, Stasiowie z Chabna, Wańkowiczowie z Rudako-wa, państwo Jodkowie z Bębnówki z dwiema córkami, p. Hieroni-mowa Ordzina z córka Stenia, Staś Orda, ciotka Wańkowiczowa Gabriela Wańkowiczowa ze szwagierka Jula, Aleksander Lenkie- wicz, dr Nawrocki, ciocia Mikulska, a jeśli doliczyć domowników 224 czyli rodziców, Kłosie z Dziunieczka, Ruciow i nas, to jedno z drugim zasiadało do stołu w jadalni nowego domu sporo osób. Wszystkie pokoje w tak rwanej Lelówce i starym domu były zajęte. Część gości ulokowaliśmy w naszym sypialnym i dwóch pokojach gościnnych. Państwo Jodkowie i Stasiowie Horwattowie mieszkali w Bryniewie i z Ruciami dojeżdżali na obiad. Ranne śniadania odbywały się w jadalnym starego domu, a obiady i kolacje w jadalni nowego. Gotował kucharz Ruciow Kowalewski. W dniu uroczystym w czasie obiadu był szereg przemówień na cześć jubilata, fetowano równocześnie drugiego solenizanta Rucia. Po obiedzie obecni wpisali się do albumu, wieczorem młodzież trochę tańczyła przy muzyce fortepianowej. W rannych godzinach ojciec przyjmował delegacje administracji folwarcznej i leśnej z życzeniami. Pogoda sprzyjała, dnie były ciepłe. Spacerowano i przesiadywano na dworze bez okryć. Ojczulek wyglądał zadowolony i był bardzo szarmancki, jak u nas na Polesiu się wyrażano. Po wyjeździe gości ze stron dalszych, a po pewnym czasie swoich najbliższych nastała cisza w Dereszewiczach i każdy z nas powrócił do swoich zajęć. Od czasu do czasu jeździłem z Morozem w nocy łódką do jeziora Kocieczne lub jeziora Bobrowe na zloty kaczek. Czasami Rucio mi towarzyszył. Zdarzyło się też z ojczulkiem w piękne jesienne dnie wyruszyć w stronę Paulinowa na zajączki z psami gończymi. Ojciec bardzo lubił ten rodzaj polowania. Wyjeżdżałem na kilka dni do Mińska na wystawę rolniczą. Pod względem eksponatów niczym nie ustępowała zeszłorocznej wileńskiej. Organizacja była świetna, zjazd wielki. Szereg też był wieczorów tanecznych. Furorę robiły dwie bardzo widne i przystojne siostry Mężyńskie. Świetne partie i bardzo bogate herytiery10 z Mo- hylewszczyzny. Starsza Anna wkrótce po wystawie wyszła za Żółto-wskiego z Niechanowa, druga zaś Maria za Władysława Zamoyskie-go. Na zakończenie wystawy był urządzony pokaz koni powozowych w zaprzęgach różnorodnych. Piękna czwórka koni Jerzego Czapskiego z Przyłuk zaprzężona do dużych kar drabiniastych, w których siedziała cała dzieciarnia Czapskich w liczbie siedmiu osób (dwóch synków i pięć córeczek). Wszystkie ubrane w krakowskie stroje prezentowały się przepięknie. Gdy po raz drug1 czwórka ta objeżdżała przed trybunami, konie się przestraszyły' czy to oklasków publiczności, czy też czegoś innego, i poderwały 10 Herytiera - posażna panna (z franc.). Stangret nie zdołał ich wstrzymać na pierwszym zakręcie przed trybunami, kary się wywróciły, dzieciaki powypadały, mocno się biedactwa potłukły11. Zwłaszcza jedna dziewczynka, której ślady na twarzy pozostały na całe życie. Oczywiście cała publiczność tym tragicznym zakończeniem była bardzo przejęta. Dnie szybko mijały, zbliżał się okres powiększenia się naszej własnej rodziny. Zawczasu przybyła do nas z Warszawy pani Koś-niiderska, tak zwana mądra pani12, a około tygodnia po niej przybył doktor Sękowski z Lachowicz, specjalista ginekolog, polecony przez wuja Reytana jako doktor bardzo sumienny i jego serdeczny przyjaciel. Na ten okres oraz na święta Bożego Narodzenia rodzice moi wraz z Klosią i Dziunią wyjechali do Bolcienik. Tam też święta spędzali Ruciowie. Do nas przyjechała mama Grabowska. Wszyscyśmy byli zdenerwowani, gdyż wyczekiwanie trwało nieskończenie długo. Sękowski chodził zirytowany, obliczał swój przyjazd na okres około tygodnia, przesiedział zaś w Dereszewiczach równo trzy tygodnie. W dzień wigilijny po południu moje Kochanie położyło się. Nie mogła już być na wieczerzy wigilijnej, którą spożywaliśmy kolejno, co chwila zrywając się od stołu na zawołanie chorej. Całą noc przebyłem u wezgłowia mojego najsłodszego Biedactwa, trzymając ją za główkę, a łzy mi chwilami na jej główkę kapały, gdy widziałem, jak bardzo moje Biedactwo cierpiało. Mądra pani się krzątała wokoło, doktor zacierając ręce miarowym krokiem przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokoju, od czasu do czasu deklamując coś po łacinie, co irytowało moje Biedactwo. Mama drzemała skuliwszy się w fotelu. Dopiero rano koło godziny szóstej urodził się duży, zdrowy i ładny chłopiec. Pomimo wielkiego osłabienia oczęta mojego jedynego Skarbu promieniały radością, gdy mądra pani po wykąpaniu dzieciątka przyniosła je i położyła na łóżku młodej mamusi. Mojej biednej teściowej, której w ogóle zdrowie nie było tęgie, przez tę noc nerwy zostały bardzo szarpnięte. Na następne podobne ewenementy nie zdecydowała się więcej przyjeżdżać. Pierwszą moją czynnością dnia tego było zredagowanie szeregu telegramów do Bolcienik, Tołkaczewicz, Łoszycy, Nowosiółek, Hroszówki, zawiadamiających o przyjściu na świat syna. Konny został niezwłocznie wysłany do Kopcewicz dla nadania wymienionych depesz. Wiedziałem, jak wszyscy będą radzi z otrzymanej wiadomości, Jak się z daleka radować będą naszym szczęściem; przeczuwałem )ednak i nie omyliłem się, że wiadomość ta stanowić będzie trage- Por. opisowej katastrofy, pióra jednej z uczestniczek, Marii Czapskiej,Lw-r°Pa w rodzinie, Paryż 1970, s. 221-222. Mądra pani - dosłowne tłumaczenie francuskiego żartobliwego wyrażenia Sa8e- fernme: akuszerka. 15-A v • • Kieniewicz, Nad Prypccia... dię całą w życiu biednej Leli, a tym samym bólem wielkim dla mojego drogiego, a tak bardzo kochanego brata. Każde późniejsze przyjście na świat u nas dziecka było ciosem dla Leli. Nie można się nawet dziwić, że zarówno ja, jak i Rucio dokładaliśmy wszel-kich usilności, aby nie dopuścić do najmniejszego rozdźwięlą, w rodzinie. Trzeba przyznać, że Lela też bardzo nad sobą pracowa-226 ' & i dużo dokładała starań, a jednak jej bogata i żywa natura rue mogła pohamować wybuchów nerwowych. Po wielu już latach i doznanych w życiu klęskach i tragediach biedna i bardzo nieszczęśliwa Lela pogodziła się z losem. Bardzo szczerze kochała wszystkich naszych synów i stosunki pomiędzy obu bratowymi stały się nie tylko poprawne, lecz nawet bardzo przykładne. W kilka dni po świętach rodzice powrócili do domu, a w dzień Trzech Króli odbyły się chrzciny naszego pierworodnego Hieronima, którego rodzicami chrzestnymi byli mój brat Hieronim i matka Maduszki. -."**),'• 16 Moja praca Rozpoczął się rok 1902. Mam syna. Jestem z niego dumny. Raduję się wyraźnym szczęściem mojej Jedynej. Tak! mamy już cel w ży- 227 ciu. Przy pomocy Bożej wychowamy naszego pierworodnego na dobrego syna Kościoła i Ojczyzny. Chłopiec nasz rozpoczął dzisiaj siódmy dzień życia, zadowolony jest ze swojej karmicielki Gratkowej, Ślązaczki z Łopczy, oraz z opiekunki staruszki Nowakowskiej, która uprzednio była w Bar-barowie u Aleksandrostwa Horwattów. A może Bóg dobry obdarzy nas jeszcze dalszym potomstwem? Oby też Ruciowie mogli się doczekać dzieciątka, tak bardzo cierpią nad brakiem dzieci. Tak! mam już dziś dla kogo pracować. A więc, człowiecze, bierz się do pracy, do której jesteś stworzony. Rozkład dnia mojego był następujący: między piątą a szóstą na palcach, by nie budzić mojej ukochanej małżonki, wysuwałem się z sypialni do gabinetu, zasiadałem przy biurku do rachunków lub korespondencji. Jan po pewnej chwili przynosił mi herbatę, raczę) szklankę wrzątku z herbatą w specjalnej łyżeczce dziurkowanej, która trzymało się w szklance. Popijając herbatę i paląc jednego papierosa za drugim załatwiałem swoje najpilniejsze sprawy. Około siódmej w ubieralni pół godziny na golenie i inne toaletowe sprawy. Powrót do sypialnego, by wyciągnąć z łóżeczka magnifikę, która narzuciwszy jeden z licznych szlafroczków przychodziła towarzyszyć mojemu śniadaniu. Pod gankiem stały już parokonne sanie lub bryczka z Jackiem na koźle. Po śniadaniu odwiedzenie na chwilę pierworodnego, a po wysłuchaniu relacji o spędzonej nocy, dobrej lub złej kupce, szybko wskakiwało się do wehikułu i jazda. W porze zimowej jeździłem do Łopczy rzadziej niż w lecie. Przeważnie jechało się do lasu, tam gdzie prowadzona była eksploatacja, lub do Kopcewicz, gdzie mieściło się centralne biuro wszystkich naszych interesów. Tam też zwykle spotykałem się z Ruciem. Omawialiśmy wszystkie sprawy dotyczące sprzedaży wyrobów leśnych, tartaku, eksploatacji i innych. A spraw tych było bez liku i wciąż ich przybywało. Ostatnio odwiedził nas jakiś komiwojażer Niemiec z Berlina ^propozycja wybudowania fabryki fornirów i dykty klejonej. Tak kwieciście przedstawił nam sposób zużytkowania najgorszych ga- unków drzewa olszowego do tych wyrobów, z taką umiejętnością zachwalał maszyny do wymienionej fabrykacji, montowane w Ber- mie, poza tym taniość wyrobu i wielkie zyski, które można osiąg- s.ac 2e sprzedaży gotowego materiału, żeśmy obaj zainteresowali ? tą sprawą. Twierdził ów pan poza tym,.że wyłącznie jego firma Sladała sekret sporządzania odpowiedniego kleju do sklejania dykty i że z chwilą zawarcia umowy na zakup maszyn, udzielą nam również sekretu na sporządzenie wymienionego kleju. Rozstaliśmy się z przedstawicielem berlińskim z tym, że po przesłaniu przez biuro fabryczne szczegółowego kosztorysu po-trzebnych maszyn, łącznie z ich zmontowaniem w budynku przez nas wybudowanym według planu firmy, rozpatrzymy projekt 228 i udzielimy odpowiedzi. Dochodziły już do nas słuchy, że od paru miesięcy funkcjonuje w Pińsku zbudowana przez dwóch bogatych braci Żydów Lurie fabryka, w której wyrabiają z drzewa długie rulony obicia, lecz nikt jeszcze tego obicia nie widział, gdyż wstęp do fabryki osobom obcym jest wzbroniony, robotnicy zobowiązani są do milczenia. Podobno wymienieni Luriowie posiadają od paru lat w Wiedniu podobną fabrykę, do której z Polesia transportują masę olszyny. Bardzo obaj byliśmy całą tą sprawą, jak się to mówi, podpie-przeni; przeprowadzaliśmy przeróżne kalkulacje, dotyczące nie tylko ewentualnego zakupu maszyn, lecz kosztów wybudowania gmachu fabrycznego, a w związku z tym całego szeregu domów większych i mniejszych mieszkalnych dla robotników fabrycznych i administracji. Ponieważ zaś Ruciowie projektowali przed końcem jeszcze zimy wyjechać do Paryża na parę miesięcy dla przeprowadzenia odpowiedniej kuracji Leli, przed ich wyjazdem musiałem z Ruciem omówić dokładnie i wspólnie ustalić wszystkie sprawy dotyczące ewentualnej budowy fabryki. Przedstawiliśmy ojczulkowi całokształt sprawy, projekt ten bardzo mu się podobał, radził nawet, by z tym nie zwlekać, wykorzystać obecnie trwającą zimę, przygotować i wywieźć do Kopcewicz cały materiał drzewny na budowę domów fabrycznych. Gdyby ewentualnie przysłana z Berlina oferta okazała się nie do przyjęcia, przygotowany do budowy materiał zawsze będzie mógł być spieniężony na stacji przy kolei. Jeszcze przed wyjazdem Ruciów za granicę decyzja budowy fabryki przy istniejącym tartaku była postanowiona. Z firmą berlińska zawarliśmy odnośną umowę na dostarczenie odpowiednich maszyn w terminie półrocznym i przysłanie montera do ich zmontowania na miejscu, gdy tylko zawiadomimy firmę o wykończonej budowie gmachu fabrycznego. Ojciec nasz niezmiernie był przejęty tą całą sprawą. Sam zaproponował nam odstąpienie Lukstenka prowadzącego rektyfikacji dereszewicką, bardzo uczciwego i rozsądnego pracownika, fla ewentualnego przyszłego dyrektora fabryki, na razie zaś na dozorującego przedwstępnych robót budowlanych. Na tę propozycji Lukstenek się zgodził, z tym, że kierownikiem rektyfikacji zostanie młodszy jego brat, na co ojciec wyraził swoją zgodę. Kochany ojczulek sam tak bardzo całe swoje życie pracowaŁ sam wszędzie osobiście wglądał, obawiał się nieco, że my, syo°' wie, będziemy rządzić się za pośrednictwem telefonów, sami zaś wgladać w drobiazgi nie zamierzamy, a przecież nieraz od drobiazgów właśnie zależą ważne sprawy. Ojczulek - ten wróg telefo-noW - pewnego dnia odezwał się do mnie: "No, teraz, kiedy się buduje taka duża fabryka w Kopcewiczach, to rozumiem, że przeprowadzenie telefonu do fabryki jest niezbędne". Nie wiedział jeszcze ojciec, że słupy telefoniczne na duża sieć już są w lesie przygo- 229 towane, a rozwożenie -ich na trasę Bryniów-Dereszewicze już się uskutecznia, że aparaty już zakupione i monter przybędzie z Mińska z chwila zakończenia zwózki słupów. Biedny drogi nasz ojciec od pewnego czasu zaczął opadać z sił, skarżył się na dolegliwe, niezrozumiałe wewnętrzne bóle. Namawialiśmy go, by pojechał do Warszawy dla pokazania się doktorom, wolał jeszcze doczekać się dorocznego przyjazdu na letnie polowanie doktora Stankiewicza, któremu bardzo ufał i był pewien, że mu zaradzi. Stankiewicz zbadał skrupulatnie ojca, lecz nie chciał się wypowiedzieć, czy też nie poznał się dokładnie na rzeczy. Doradził jednak ojcu, by nie zwlekał i jechał do Warszawy dla poddania się opinii grona znakomitości warszawskich lekarzy. Na prośby mamy 1 nasze zgodził się ojciec na wyjazd. Toteż wkrótce po wyjeździe Stankiewicza rodzice wyruszyli do Warszawy. Stankiewicz zwołał konsylium najznakomitszych chirurgów i lekarzy od chorób wewnętrznych, którzy kategorycznie stwierdzili u ojca raka na górnej kiszce stolcowej. Nie mogą się jednak podjąć dokonania operacji, której by ojciec mógł nie przeżyć. Natomiast radzili i namawiali, by ojciec jechał do Berlina, gdzie obecnie ordynuje nowa jakaś sława usuwająca podobne cierpienia bądź drogą operacyjną, bądź za pomocą długiego leczenia. Na razie jednak w porze letniej nie chciał ojciec wyjeżdżać 2 domu na ewentualnie długą kurację, powrócili więc rodzice do Dereszewicz. W czasie pobytu w Warszawie mama spotkała się 2 dawną swoją znajomą panną Kazimierą Dziekońską, malarką, przeważnie portrecistką, która przed laty wyjechała do Ameryki, tam na drugiej półkuli zdobyła sławę wielce utalentowanej artystki. Powróciła obecnie do kraju, do swojej siostry Heleny, znanej i bardzo wziętej nauczycielki śpiewu, u której brała lekcje Lela za każdą bytnością w Warszawie. Mama zaprosiła obie siostry, by przyjecha-ty do Dereszewicz na parę tygodni wypoczynku. Chętnie się zgodziły, i to wówczas panna Dziekońską namalowała piękny portret olejny mamy w sukni bordo aksamitnej i koronkowej. Był to pen-ant do portretu mojego ojca, namalowanego przed rokiem przez 'estrzeńcewicza. Równocześnie panna Dziekońską zrobiła nie-iclki do pasa portrecik mojej Maduszki w białej bluzce pod szyję j.ył to stanik ślubnej sukni). Panny Dziekońskie odwiedzały też leco później Wolicę, gdzie była też Lela portretowana. Na usilne jednak prośby mamy zgodził się ojciec wreszcie na 230 19. Dr. Stankiewicz - przyjaciel domu. Fotografia. odbycie tej przykrej podróży do Berlina, miasta, którego nie cierpiał. Mimo że czuł się właściwie coraz gorzej, do tej niemiłej dla niego podróży zachęcało go skorzystanie z okazji, by zwiedzić fabrykę maszyn Flecka, z którą została zawarta nasza umowa. Nie udało mu się jednak dotrzeć do Flecka, zaraz bowiem po przyjeździe i ulokowaniu się w Moabicie, klinice, w której ordynowała owa nowa sława niemiecka, położono ojca i starano się usunąć złośliwą narośl za pomocą wewnętrznego leczenia. Nie godził się profesor na środek radykalny, jakim była operacja. Dwa miesiące przeleżał mój ojciec w Moabicie, aby się od sławy berlińskiej ostatecznie dowiedzieć, że wszelkie próby leczenia zawiodły; dokonania zaś operacji, tj. radykalnego usunięcia nowotworu, nie chce ryzykować z powodu podeszłego wieku pacjenta, który by tak ciężkiej operacji nie przeżył. W czasie pobytu rodziców w Moabicie różni krewni i znajomi z Poznańskiego, dojeżdżający często w interesach do Berlina, jako stolicy, odwiedzali za każdym przyjazdem rodziców w klinice. I jak to bywa nie tylko przy ciężkich, ale i przy lżejszych zachorowaniach, każda osoba przy odwiedzaniu chorego występuje z jakaś radą i nieraz z całkiem nowym projektem. Zaczęto wówczas doradzać rodzicom dojechanie do Lozanny dla zaradzenia się sławnego homeopaty, który masę osób od raka właśnie homeopatią wyleczyl Cytowali przy tym różnych znajomych wyleczonych za pomoc? homeopatii. Biedny mój ojciec, pomimo że tak był wymęczony wszystkim1 próbami leczenia dotychczasowego, a właściwie nie wierzył w n10', żność wyzdrowienia, widząc jednak błagający wzrok tak zbolał6) naszej mamusi, na jej wszystkie prośby wyraził swoją zgodę. Udali się więc rodzice z Berlina do Lozanny. Otrzymali od nego homeopaty ogromną różnorodność wszelkiego rodzaju łęk i pigułeczek, które miał ojciec w pewnej kolejności ciągu paru miesięcy, po czym znowu się owemu doktorowi po- Biedni nasi rodzice najdrożsi po kilku miesiącach tułaczki w poszukiwaniu ratunku powrócili do domu z nadzieją wyzdrowienia. Poczuł się bowiem ojciec znacznie lepiej, bóle zmalały, tym samym samopoczucie się polepszyło. Ojciec bardzo sumiennie prawie co godzinę, łykał różnorodne pigułeczki lub też szczyp- 231 ry proszku rozpuszczonego w wodzie i twierdził, że kuracja ta mu znacznie pomaga - czy udawał, czy też rzeczywiście tak było. przypuszczam, że udawał, nie chcąc martwić biednej mamusi. W każdym razie rzeczywiście nieco lepiej i weselej wyglądał na twarzy. Osobom odwiedzającym go zwykł był z humorem opowiadać, jak się obecnie znakomicie kuruje i jak niewymownie po tej kuracji tak niedawno rozpoczętej coraz lepiej się czuje. "Otóż, moi państwo - powiada - codziennie wrzucani przed domem do Prypeci jedną pigułeczkę homeopatyczną, mój oficjalista wysłany do Kijowa codziennie z Dniepru tam czerpie wiadro wody, z tego wiadra jedną łyżeczkę wody w szklanej tubce ekspresową pocztą przesyła do Dereszewicz, ja zaś tu z tej przysłanej porcji trzy razy dziennie po jednej kropli połykam". Z humorem opowiadał wszystkim przyjezdnym wymienioną historyjkę. Kto wie, a może rzeczywiście powrót do domu, pobyt wśród swoich tak kojąco po tych przykrych przejściach za granicą na ojca podziałał, że nerwy się uspokoiły i dalszy rozwój tej okropnej choroby się wstrzymał. W czasie przeszło trzymiesięcznego pobytu rodziców za granicą byłem wyjątkowo zapracowany, z rzadka miałem możność znalezienia jednego lub pół dnia, by z wyżłem pochodzić na dubelty lub ciecieruki. Przesiadywałem w Kopcewiczach nieraz całymi dniami od wczesnego ranka, wracając do domu wygłodzony dopiero na wczesną kolację. Burczała na mnie moja pani małżonka, że się głodzę, zamęczani, że jestem uparty, bo nie zgadzam się na branie ze sobą przegryzki, godziłem się więc na wzięcie czasem jakiegoś kotleta lub kurczęcia na zimno, najczęściej jednak te przysmaki spożywał mój woźnica Jacek Rosół. Święta wielkanocne spędziliśmy w Hroszówce. Była to równocześnie pierwsza poślubna nasza wizyta. Byliśmy ostatnio w Hroszówce jako narzeczeni. Ogromnie serdecznie nas witano. Wuj Reytan dla nas zawsze czuły. W ogóle wielce nas honorowano. Od stacji Lachowicze, odległej o 5 kilometrów, jechało się do (tm)r°szówki przez bardzo piękny wyniosły las sosnowy, położony na alistym gruncie. Dwór otoczony wokoło solidnym ogrodzeniem w murowane słupy. Dom drewniany, oszalowany. Z ganku wjazdo-yego wchodziło się do obszefego przedpokoju, w którym przy cianie z obu stron drzwi, prowadzących do dużego salonu, stały a wypchane piękne niedźwiedzie, trzymające w łapach po jed-eJ lampie. Salon z wyjściem na przeciwległą stronę domu, przy ścianie z lewej strony dwa piękne w złoconych ramach lustra k tyczne z lustrami, które były w Pałacu Łazienkowskim w Warsza. wie. Tapety w salonie papierowe białe. Od salonu na prawo drzwi do jadalni bardzo obszernej. Klatki z papugą i kanarkami. Z jadalnego wejście do dwóch niewielkich saloników z miękkimi meblami, w których zwykle gospodarstw0 oraz goście przesiadywali. W jednym z nich stał zwykle przy goto. wany do gry stolik kartowy. Wuj Reytan lubił zagrać partyjkę z gośćmi i proboszczem z Lachowicz. Za salonikami pokoje Wvija! szka, gościnny, kredens i wyjście dla służby. Z jednego z saloników przejście przez przedpokój do pokoju bilardowego. Pośrodku bilard, przy ścianie wygodne, ciężkie meble obite skórą w zielonym odcieniu. Za nim sypialny państwa, parę gościnnych pokoi, garderoby i pokoje służbowe dla niewiast. Z bilardowego niewielkie krę. cone schodki żelazne prowadziły na górę do bardzo obszernej biblioteki, bogatej w księgozbiór poważny, beletrystykę oraz pisma wszelkiego rodzaju. Przy bibliotece parę gościnnych pokoi z oknami w mansardach. Z obu stron domu duże oficyny, w których były mieszkania administracji, służbowe oraz kuchenne. Przy jednej z nich tak zwana Murowanka, w której życie zakończył Tadeusz Reytan. Okna z jednej strony domu dawały na duży gazon, poza którym były budynki gospodarcze w bardzo dobrym stanie, oraz duża gorzelnia przylegająca do obszernego stawu. Po drugiej stronie domu znajdował się sad z wykwintnymi gatunkami wszelkich owoców. Parku właściwie nie było, jakkolwiek wokoło domu aleje lipowe oraz piękne zadrzewienie wiekowych drzew. Pisząc o Hroszówce muszę wspomnieć o dwóch zaufanych osobach, bez których uczestnictwa nic się nie mogło dziać w domu i dworze. Był to Wiktor, kamerdyner wuja, równocześnie łowczy, dostarczający zwierzyny na stół pański, oraz odwieczna panna Rozalia, krzątająca się stale z kluczykami w ręku. W czasie naszego pobytu na święta zjechało do gościnnej Hro-szówki sporo osób ze stron dalszych oraz z bliższego licznego sąsiedztwa, że wymienię braci Szczytów, Kazimierza i Iścisława, Lu-beckich, Czarnockich, Massalskich, Bochwiców i innych. Długi stół ze święconym ustawiony był w salonie, a uginał się pod ciężarem wszelkiego rodzaju mięsiwa, tortów, mazurków, bab i babeczek grubych i niskich, wysokich i cienkich, z których każda inną posiadała nazwę. Pogoda sprzyjała, wiosna była ciepła, toteż bardzo miło zeszły nam dnie świąteczne. Czwartego dnia świat w tak zwany u fl"? dzień "hradawaja siereda" [gradowa środa - białorus.] byliśmy iuz w domu. Włościanie w wymieniony dzień na swoich polach & pracowali, by uchronić urodzaj od klęski gradowej. Do dworu P nak przychodzili na robotę. Nazajutrz po przyjeździe konikami " łowałem do Kopcewicz. ?ii"| "j ", " , , ,,", Rad byłem, że moja Maduszka trochę się rozerwała. W kilka dni o naszym powrocie z Hroszówki zjechała do nas Jania Czapska P jnademoiselle Ducret. Ogromnie ucieszyliśmy się z ich przyjaz-z. jania była bardzo zakatarzona i silnie kaszlała. Nie wiedziała na ani my też, że były to początki kokluszu, jak się potem okazało Wkrótce bowiem po ich wyjeździe bardzo silnie na koklusz zachorował maleńki nasz Heruś. Sami jako młodzi jeszcze rodzice nie /dawaliśmy sobie sprawy, jak jest taki koklusz niebezpieczny dla noworodka. Męczyło się długo, i to bardzo, nasze najmilsze dzieciątko, a dziękować Bogu obrzydliwe to choróbsko powoli zaczęło mijać. Natomiast jego mamusia zaraziła się również tym wstrętnym kokluszem, dniami i nocami zanosiła się i krztusiła od okropnego kaszlu. Poradzono koniecznie zmienić powietrze, chociażby na przeciąg tygodnia. Pomimo że miałem moc zajęcia i pilnych spraw do załatwienia, postanowiłem wyjechać z moim najdroższym Biedactwem chociażby na tydzień do Warszawy, by zaradzić się doktora, a równocześnie, jak to nam mówiono, "zmienić powietrze". I rzeczywiście ten ostatni środek okazał się zbawienny. Ledwie wsiedliśmy do pociągu, już ten tak męczący kaszel zaczynał słabnąć, a gdy dojechaliśmy do Warszawy, to ataki kaszlu z każdym dniem stawały się rzadsze. Dla spokoju własnego sumienia poprowadziłem mój Skarb do doktora Sokołowskiego, sławnego wówczas specjalisty od chorób płucnych, który co do płuc znalazł u mojej Pani wszystko w należytym porządku, co zaś do koklusza poradził, abyśmy codziennie przez tydzień co najmniej godzinę jeździli powozem po ogrodzie Łazienkowskim. Twierdził doktor, że po tygodniu kaszel powinien całkowicie ustać. Przedłużyliśmy jednak nieco nasz pobyt. Po dwóch tygodniach dopiero odwiozłem zdrowiusieńka moja Panią do domu. Heruteczka naszego małego zastaliśmy już dziękować Bogu zdrowego. Jeszcze bardzo z rzadka odrobinę pokaszli-wał. Na mój powrót oczekiwało moc spraw nader ważnych do załatwienia, toteż przez szereg dni byłem omal gościem w domu. Niezmiernie ucieszyłem się wiadomością, że przyjeżdża moja siostra z Janiusią i przywożą ze sobą na cały miesiąc wakacyjny młodego artystę malarza z Wilna, pana Jarockiego, który już dojeżdżał od czasu do czasu do Bolcienik i dawał Janiusi lekcje rysunku 1 tftalarstwa1. Janiusią bardzo lubiła te lekcje i okazywała duże zdolności w tym kierunku. Uradowane były Dziunieczka i moja Maduszka z projektu Zosi ^proszenia pana Jarockiego do Dereszewicz. Mad przecież w cza- le bywania w Warszawie brała lekcje rysunków, a Dziunieczka też trochę kredkami i ołówkiem nauczyła się władać od miss ( Stanisław Jarocki (1879-1944), profesor szkoły rysunkowej w Wilnie, był na e Pionierem harcerstwa oraz działaczem niepodległościowym. ••*?$'*( *"" ' Greenshaw. Miss Greenshaw spędziła w Dereszewiczach dwa lata. Wszyscyśmy polubili ją bardzo. Miła, dystyngowana, przy tym wesoła, ze wszystkiego zadowolona, z żalem żegnaliśmy ją. Z ogromnym zapałem cała trójeczka ze sztalugami, pędzlami papierem i ołówkami, w dostatecznej ilości przywiezionymi przez Zosię, kroczyła pod batutą pana Jarockiego do parku w stronę Bel-234 wederu, skąd roztaczał się piękny widok na zakręt Prypeci, lub też siadywali na dróżce parkowej i przenosili na papier stojącego na grubej pomalowanej nodze wielkiego okrągłego grzyba. W oświetleniu promieni słonecznych, przesuwających się przez gęste zadrzewienie parku, na malowanym obiekcie tworzyły się piękne, mieniące się przeróżnymi kolorami słoneczne plamy, podobno bardzo trudne do przelania farbami na płótno. Toteż popiskiwały moje młode panie, gdy Mistrz serio bardzo krytykował posunięcia swoich uczennic. Należy przyznać, że wiele włożyły starań i trudów, zważywszy niezliczoną ilość płótna, papieru i farb w czasie okrągłego miesiąca. Po zakończeniu nauki została urządzona w górnym salonie nowego domu wystawa obrazów. Pozawieszane zostały wszystkie arcydzieła oraz kicze na ścianach, z odpowiednimi nazwami danego obiektu oraz podpisami artysty. W dzień wernisażu, przypadającego w niedzielę, oprócz domowych byli zaproszeni starsi urzędnicy gospodarczy: Kwiatkowski, bracia Luksten-kowie, Kiper itp. Oczywiście bractwo chcąc nie chcąc zachwycało się dziełami sztuki. Przyznać należy, że twory Janiusi o wiele przewyższały znajomością władania pędzlem, i to lewą ręką, od utworów dwóch pozostałych artystek. Janiusia miała duże zdolności i w późniejszych czasach po za-mążpójściu w czasie letnich pobytów w Bolcienikach masami obrazków większych i mniejszych z natury tworzyła. Niektóre były rzeczywiście bardzo udane, a najlepsze zdobiły ściany sypialni mojej siostry. W pierwszych dniach września zarówno rodzice, jak i my oraz Klosia otrzymaliśmy od Olesia zaproszenie na przybycie do Bar-barowa na uroczystości poświęcenia odnowionej wewnątrz kaplicy. Ze względu na stałe niedomaganie ojczulka rodzice nie pojechali, natomiast ja z Klosia i Dziunieczką na oznaczony dzień wyruszyliśmy statkiem parowym. Rzeczywiście przepięknie Oleś odnowił całe wnętrze kaplicy. Wspaniałe cymborium2 wykonane przej Łopieńskiego z Warszawy3, duża i bardzo bogata monstrancja oraz wszystkie inne aparaty kościelne, jak również ornaty, z który"1 parę nader bogato wyszywanych złotem. 2 Cymborium - właściwie cyborium, puszka z komunikantami. Tu w znac niu tabernakulum, szafki na ołtarzu, w której puszki te przechowywano. 3 Mowa o Janie Łopieńskim (1838 - 1907), znakomitym artyście Synowie jego kontynuowali przedsiębiorstwo pod firmą Bracia Łopieńscy. Oleś był bardzo dumny z dokonanego czynu. I nic dziwnego, gdyż rzeczywiście stworzył rzecz bardzo piękną. Poświęcenia kaplicy oraz odprawienia w niej pierwszej niszy świętej dokonał dziekan Isajewicz z Mozyrza. Na solennym nabożeństwie było zebrane całe okoliczne sąsiedztwo oraz ludność katolicka ze szlachec-laej osady Kustownicy, no i oczywiście administracja miejscowa. Tegoż dnia wieczorem odjechałem do domu. Klosia pozostała z Dziunieczką na czas dłuższy, zamierzała poza tym odwiedzić Ho-{owczyce i Narowię. Prace przy budowie gmachu fabrycznego oraz zabudowań mieszkalnych dobiegały końca. Byłem w oczekiwaniu mających wkrótce przybywać różnych części maszyn zamówionych w Berlinie. Rad byłem bardzo, że główna linia telefoniczna, łącząca mój gabinet z kancelarią Rucia w Bryniewie, a przez nią z biurem tarta-czno- fabrycznym w Kopcewiczach, była już wykończona. W tych trzech punktach były ustawione aparaty-centrale, do których stopniowo w miarę potrzeby dołączały się inne punkty. Żeby nie powracać w opowiadaniach moich do sprawy dalszych połączeń telefonicznych, wymienię obecnie wszystkie dodatkowe punkty w naszych dobrach, z którymi były połączone trzy nasze centrale. Określę przy tym w kilometrach długość wszystkich linii: 1. Wymieniona główna linia z trzema centralami przedstawiała długość ................ 18 km 2. Od centrali dereszewickiej szła: a) linia przez Łopczę do Petrykowa do mieszkania naszego radcy prawnego ............ 16 km b) linie przez Prypeć do folwarku i leśnictwa Sudzi-bor ................. 6 km c) różne samoistne linie łączące centralę dereszewicką z różnymi punktami w samych Dereszewiczach, a więc: dom rodziców, gorzelnię, rektyfikację, ekonoma, stację kolejki - razem ................ 2 km d) linia do leśniczówki na Kocieczne ...... 2 km 3. Takież samoistne linie od centrali bryniowskiej: a) mieszkanie gorzelanego, leśniczego, kuchnia, garaż drezy-nowy ................ l km b) leśniczówka Bieżyn ........... 8 km "*• Od centrali kopcewickiej odchodziła linia: a) do leśnictwa w Sielutyczach ....... 10 km b) różne samoistne linie z biura do mieszkań dyrektora, bu-chaltera, gospodarza fabryki i kolejki, sklepu udziałowego - razem ............... l km Razem długość . . 64 km więc całej linii, funkcjonującej w naszych dobrach, anej własnym kosztem, stanowiącej wyłączną własność bez otrzymywania zezwoleń na tę budowę od władz państwowych stanowiła 64 km. W jednej tylko sprawie musieliśmy się zwrócić z podaniem do zarządu kolejowego w Wilnie o zezwolenie przeprowadzenia naszego drutu przez plant kolejowy do naszej fabryki, co wymagało postawienia przez nas bardzo wysokich słupów z obydwu stron 236 plantu kolejowego. Nasz drut musiał bowiem przechodzić ponad drutami kolejowymi, i to w oznaczonej wysokości. Zezwolenie powyższe otrzymaliśmy omal odręcznie. Natomiast mieliśmy sporo trudności z otrzymaniem zezwolenia na przejazd naszych wagonetek z drzewem pod mostem kolejowym z jednej strony toru na drugi do fabryki. Dyrekcja kolejowa wileńska, do której należała linia poleska, nie mogła się zdecydować na wydanie odnośnego zezwolenia. Sprawa ta oparła się o Petersburg, skąd po przeprowadzeniu odpowiednich starań otrzymaliśmy ostatecznie zezwolenie, ułatwiające nam sprawę dowozu drzewa. Na linii telefonicznej łączącej Dereszewicze przez rzekę z Su-dziborem miewałem częste przerwy, zwłaszcza w okresie wiosennym. Rzeka w Dereszewiczach była szeroka, drut telefoniczny był przerzucony przez rzekę z dwóch bardzo wysokich słupów, ustawionych po obu stronach rzeki. Drut ten pomimo bardzo silnego naciągnięcia zwisał, silne zaś wiatry i burze go przerywały. Poza tym przerywały go często w czasie wysokiego stanu wody na rzece przepływające pod nim barki z wysokimi masztami. W okresie tym dosyć uciążliwe było przeprowadzanie odnośnego remontu. W projekcie naszym było jeszcze dalsze rozszerzenie linii telefonicznych, zmierzające do połączeń z najgłówniejszymi gajówkami, co przy tak wielkich przestrzeniach niepomiernie ułatwiałoby przeróżne sprawy dotyczące w pierwszym rzędzie ochrony lasów od wiosennych pożarów, które były istną plagą wobec serwitutu pastwiskowego4, obowiązującego nasze lasy na całej powierzchni majątku. Poza tym zaoszczędzałoby czas przy wydawaniu zarządzeń co do eksploatacji drzewa na okolicznych terenach. Nie mówiąc już o znacznym ułatwieniu polowań przez telefoniczne zawiadomienie naszych dworów o zasadzonych głuszcach lub otropio-nych w zimie odyńcach. Niestety Wielka Wojna, a następnie rewolucja położyła kres nie tylko dalszym inwestycjom, lecz wytrąciła nas wszystkich z gniazd rodzinnych i całego kraju. Pod koniec listopada Ruciowie organizowali duże, dwudnio*e polowanie z naganką na zające i lisy w lesie wolickim. W z polowaniem miały się odbywać też wieczorami tańce pod 4 Autor ma na myśli zaprószenie ognia przez wiejskich pastuchów maj ' ' prawo wstępu z bydłem do lasu dworskiego z tytułu serwitutu (służebności wiacej relikt ustroju poddańczego). - . , ,, 237 sławnej orkiestry Herszka z Płoskirowa. Na to parodniowe polowanie z tańcami Ruciowie oprócz sąsiedztwa miejscowego zaprosili panów z Polesia i Wileńszczyzny w celu nawiązania kontaktu południowych prowincji z północnymi. Płeć piękna na Wołyniu była liczniejsza od męskiej, toteż na te zabawy panie z północy nie były przez Ruciów proszone. Oprócz mnie był zaproszony Henio Gra-bowski, Staś Orda i Szachno z Inflant. Przyjęcie bardzo było udane. Organizacja polowania pierwszorzędna, zwierzyny dużo, przyjemność wielka, gdyż polowano w pięknym lesie dębowym. Tańce, a zwłaszcza mazur z przymile-niem, jakiego bodaj w tej części Polski jedynie tańczono, przy muzyce niezrównanej Herszka z Żydkami. Tańce prowadził, o dziwo, na Wołyniu Szachno z północy. Niezrównane w mazurze były trzy siostry Rakowskie, bodaj była to jeszcze wyższa klasa od Sofinety i Leli. A obiady wieczorne w pięknych toaletach pań i panach we frakach, ze wznoszeniem toastów przez świetnych mówców, przy spożywaniu delicji przez Kowalewskiego przyrządzonych dopełniały przyjemność i urok bardzo miłej dwudniowej zabawy. Zakończeniem były zaręczyny Szachny z Tunusią Ledóchow-ską, cioteczna siostrą Leli, córką Karola i Zofii z Czosnowskich. t ;r/r\>w *-'n vir; :• • ' • ' '.fji •-. '.•''•*<'•// 3f-i•='.':": ,.i>.,iin--!jj{ ^-.^ >" :^ 'l'^^' :!' >S*' ..^ 239 238 17 Rok 1903 Rozpoczął się rok 1903. Bogaty w przeżycia. Były chwile radosne były też bolesne, pełne niepokoju, zmartwień i trosk. Do najbardziej radosnych należy zaliczyć najistotniejszy dla nas Polaków zamieszkałych na Litwie, Białej Rusi i Kijowszczyźnie akt zezwalający na swobodniejsze wyznawanie religii katolickiej w wy. mienionych prowincjach1. A więc obsadzanie opustoszałych kościołów przez kapłanów, odprawianie w nich nabożeństw, udzielanie sakramentów świętych, a nawet budowanie nowych kościołów. Bardzo szczęśliwie się stało, że ojciec, przeczuwając jak gdyby świeży powiew pomyślnego wiatru, przeprowadził przed paru laty gruntowny remont kościoła i plebanii w Petrykowie. Toteż gdy oficjalna wiadomość o wymienionych ulgach doszła do nas, wkrótce zaś potem dowiedzieliśmy o mianowaniu już świeżo wyświęconego księdza Józefa Skokowskiego na proboszcza parafii petrykow-skiej, dokończyliśmy w szybkim tempie ostatnich pociągnięć, zmierzających do wykończenia dodatkowych budynków gospodarczych przy plebanii. I rzeczywiście, z chwilą zakończenia wszelkich dodatkowych robót w kościele i plebanii przybył do Petrykowa nasz nowy młody proboszcz. Ludność nie tylko katolicka, lecz nawet prawosławna i Żydzi z miasteczka, owacyjnie witała przybyłego kapłana; a gdy go bliżej poznali, tym więcej go czcili i uwielbiali. Był to asceta, świątobliwy, pracowity, dla siebie niczego nie żądał, a co miał, to biednym rozdawał, zawsze uśmiechnięty, każdego pocieszał, obdarzał, toteż ludzie masami się do niego garnęli. Oczywiście w związku z przybyciem na stałe nowego proboszcza nabożeństwa w kaplicy dereszewickiej odbywały się znacznie częściej, nieraz parę razy w ciągu miesiąca, lecz tylko w dnie po wszednie. Wielka to była radość dla nas wszystkich we dworze oraz dla okolicznej ludności katolickiej. Petryków było to miasteczko położone wśród dóbr należących dawniej do Chodkiewiczów, potomków hetmana, który osadzał w Petrykowie swoich jeńców Tatarów. Stąd ludność w Petryko1^6 odznaczała się wybitnie typem tatarskim. Byli oni wszyscy wyz°a nią prawosławnego. Większość trudniła się budową barek rzecz nych, rybołówstwem oraz handlem. Miasteczko jednak wyd*1 1 Głośny ukaz tolerancyjny Mikołaja II wydany został dopiero w 1905 f-" L naciskiem sił rewolucyjnych, o czym mowa jest w rozdziale 19. Nie wyklucz ,^ że już przed tą datą doszło na Białorusi do złagodzenia restrykcji wobec l"to1 czego następstwem było obsadzenie parafii w Petrykowie. niemała ilość inteligencji: doktorów, adwokatów, sędziów, którzy praktykowali w większych już miastach, zawsze jednak szczycili się swoim pochodzeniem z Petrykowa. Poza tak zwanymi mieszczanami oczywiście sporo było Żydów. Polaków zaś minimalna ilość: kilka osób z administracji dóbr petrykowskich. Dwór bowiem mieścił się w samym miasteczku, poza tym jeden adwokat oraz doktor Nawrocki, wzywany do Dereszewicz przy każdorazowym zachorowaniu kogokolwiek z pałacu, dworu, czy też folwarku. Doktor Nawro-cki, )^° °d dawna wielki przyjaciel całej naszej rodziny, bywał w Dereszewiczach na wszystkich uroczystościach rodzinnych oraz w czasie świat zimowych, wiosennych i letnich. Ponieważ był wielkim amatorem grywanego wówczas winta, z chwilą jego przyjazdu stale był przygotowany w małym saloniku zielony stolik kartowy, zachęcający obecnych do gry. Mój ojczulek lubił czasami zagrać w winta, grał dobrze, a biedny Nawrocki, gdy był jego partnerem, bardzo często od ojca obrywał. Tu zaznaczę, że gra w karty stanowiła pewien dochód lokaja domowego. Miał on zawsze w zapasie kilkanaście talii kart, gdy otrzymywał polecenie ustawienia stolika do gry, kładł zawsze na stoliku ze swego zapasu grę kart, czyli dwie talie i cztery kredki. Po skończonej partii osoby grające pozostawiały na stole dla służącego wartość dwóch talii z dodatkiem jednego rubla "na kredki", jak się mówiło. Karty już grane zwykle odprzedawał różnym osobom z administracji lub też w miasteczku po cenie zniżonej. W domach, gdzie grywano dużo, stanowiło to znaczny nieraz dochód. Nie było przyjęte grywać tymi kartami, którymi się grało dniem przedtem. Doktor Nawrocki był mniej więcej w wieku mojego ojca, siwa-wy z dużą głową, małą bródka, wypiętym brzuszkiem, bardzo zawsze starannie i stosunkowo szykownie ubrany. Do Dereszewicz przyjeżdżał zwykle w żakiecie, ze sztywnym kołnierzykiem, jasnym zwykle wiązanym krawacie z wetkniętą w nim szpilką z główką perłową. W czasie wielkich upałów zamiast żakietu nosił kurtkę z surowego jedwabiu (czeczuńcza). Po ukończeniu uniwersytetu w Kijowie osiadł na stałe w Petrykowie i przez całe życie nigdzie do żadnego większego miasta nie wyjeżdżał. Znał tylko jedno swoje miasto uniwersyteckie. Był jednak bardzo oczytany, korzystał z biblioteki dereszewickiej oraz ze wszystkich nowości literackich. Można było powiedzieć o nim, że wchłaniał w siebie wszystko, co było drukowane. Rozkoszował się nimerą" i Przybyszewskim2. Interesował się spirytyzmem i lubił a ten temat dyskutować. Prenumerował kilka pism medycznych warszawy i Kijowa. Duszę miał artystyczną i trochę też tworzył (I9n mera" - czasopismo literackie ukazujące się w Warszawie w latach styc !907) pod redakcja Zenona Przesmyckiego; popularyzowało kierunek arty-b>'sz ^ ZWany modernizmem. Pionierem modernizmu w Polsce był Stanisław Przy-CWski (1864-1921), czynny na gruncie Krakowa w latach 1898-1900. 241 pędzlem na płótnie. Dwa jego obrazki figurowały na ścianie w saloniku. Przystojna dziewczyna wiejska powracająca z sierpem w ręku ze żniwa oraz siedząca na gałęzi wiewiórka, gryząca orzech trzymany w dwóch przednich łapkach. Jako medyk niestety był słaby. Pamiętam niejednokrotnie jego odwiedziny do różnych chorych osób z rodziny. Oskultuje,'opuka na wszystkie strony, założy termometr i orzeka: "Och niedobrze tyfusik, tak tyfusik, typ, typ". Dał proszki salicylowe (ulubione jego lekarstwo), kilka godzin później ogląda znowu chorego, a gdy termometr po wymienionym lekarstwie wskazywał obniżenie temperatury zacierał ręce: "A co, pani Marszałkowo, nie mówiłem, to ba- gatel, bagateli" Nie lubił podróżować końmi w nocy do chorego. Bał się, by nie ukazał mu się w drodze duch, zwłaszcza gdy przejeżdżał w pobliżu cmentarza. Nieraz opowiadał historię, jak go przy mogiłkach w Makaryczach zatrzymała kobieta-duch: "w białej była kofcie, jak Boga kocham, pani Marszałkowo". Wielką zasługą doktora była bezgraniczna dbałość o kościół w Petrykowie. I rzeczywiście, gdyby nie opieka jego, wszystkie sprzęty kościelne byłyby rozkradzione lub zniszczone, gdyż żadnego dozorcy przy kościele nie było. Nawrocki mieszkał w paru pokojach walącej się już plebanii, bardzo blisko kościoła położonej. Klucze od kościoła były w jego ręku. Bardzo często zaglądał do wnętrza, by sprawdzić, czy wszystko na miejscu. Od siebie najmował od czasu do czasu parę kobiet dla odkurzania wnętrza, wytrze-panią dywanów, przewietrzenia kilku starych ornatów. Ogromna praca czekała naszego młodego proboszcza ze względu na obszar parafii, obejmującej około trzy czwarte części rozległego mozyrskiego powiatu i liczącej do dziesięciu tysięcy ludności katolickiej rozsianej po całej przestrzeni w małych względnie skupieniach. Większe skupienia katolickie były przy dworach, lecz i dwory były nieliczne. Najtrudniejszą i bardzo uciążliwą sprawą były dla proboszcza dojazdy do odległych od kościoła punktów, zwłaszcza w porze wiosennych rozlewów rzek, kiedy kilometrami wypadało z Panem Bogiem jechać do chorego, częściowo wózkiem, częściowo zaś łódeczką. Samo zaznajomienie się z osadami katolickimi i poznanie swoich parafian zajęło proboszczowi przesz ło pół roku. W niedziele i święta odprawiane zawsze były nabożeństwa w kościele petrykowskim, w dnie zaś powszednie zwykł6 proboszcz był w rozjazdach, a mszę świętą odprawiał wówczas, gdzie się dało. Miał na to odpowiednie zezwolenie od swojej w&-dzy duchownej. Przez pewien czas obsługiwał jeszcze sąsiedniąPa' rafię, położoną na północny wschód od Petrykowa z kościołem P*' rafiainym w Kopatkiewiczach, zanim nie zjechał do Kopatkiewic również świeżo wyświęcony ksiądz Bitny-Szlachto, świątobli^' zacny kapłan. Staraliśmy się naszemu proboszczów możliwie ułatwić życl Ojciec mój ofiarował mu jednokonną bryczkę z uprzężą. Rucio bardzo dobrego, mocnego konia. Ja zaś jedną z lepszych krów i Łopczy, którą w okresach, gdy się zapuszczała, zamieniałem na inną. Poza tym nasze trzy dwory dowoziły do plebanii całą potrzebną roczną tak zwaną ordynarię dla przeżywienia księdza oraz służby kościelnej. Łopcza dostarczała potrzebną ilość owsa i siana na przekarmienie żywego inwentarza. Całą bielizną kościelną i osobistą proboszcza, tj. szyciem, reperacją i praniem, opiekowała się jnoja Pani. Oczywiście od razu okazał się brak wielu niezbędnych sprzętów kościelnych, których dostarczeniem przeważnie z Warszawy zajęły się nasze trzy panie. Ksiądz Skokowski osobiście żył jak asceta. Dla siebie nie żądał niczego, a co wpłynęło od zamożniejszych parafian osobiście dla niego, rozdawał niezwłocznie biednej ludności. Jeździł, pracował, nawracał, pocieszał, nauczał, nakarmił, nieraz dziesiątki ludzi u siebie na plebanii przenocował. Toteż ludność tłumnie do niego się garnęła, a uważano go za świętego. Doktor Nawrocki nie znajdował wprost słów uznania dla swego proboszcza, zarzucał mu jedynie, że nie gra w winta. Równocześnie we wszystkich naszych folwarkach pootwieraliśmy szkółki, w których częściowo miejscowe panienki, częściowo zaś sprowadzony fachowy element dawał początki nauki polskiego i religii dzieciom służby dworskiej i kolonistów miejscowych wyznania rzymsko-katolickiego. Wśród personelu nauczycielskiego był w jednej ze szkółek młody jeszcze człowiek, nazwiskiem Krasno-piór. Dziwak, małego wzrostu, w długim do kolan czarnym surducie, ofiara zarówno kolegów, jak i dziatwy. Lubił swój fach i umiejętnie dzieciarnię uczył. Opiekę i nadzór nad tymi szkółkami objęły nasze panie - Lela i Maduszka. Przechodzę do drugiego radosnego przeżycia w roku bieżącym. Była to zbliżająca się chwila ponownego powiększenia rodzinki. Według naszych obliczeń ewenement ten miał nastąpić w ostatnich dniach lutego. Znajoma nasza z roku ubiegłego mądra dama, pani Kośmiderska, od paru dni już zjechała z Warszawy, zaś doktor Sękowski zapowiedział swój przyjazd mniej więcej w dziesięć dni po przybyciu mądrej pani. Od tygodnia mieliśmy u siebie bardzo miłego i kochanego gościa. Zjechał na kilka tygodni wypoczynku kochany nasz przyjaciel Popowski, w sukience kapłańskiej, jako kleryk już czwartego kursu seminarium petersburskiego. Wobec spodziewanego ewenementu ulokowaliśmy Popowskiego w domu rodziców, gdzie tylko sypiał. Cały zaś czas w ciągu dnia spędzał u nas. . Zwykł przesiadywać w naszym białorniebieskim salonie, ze sto- J jcą przed nim na stole szklanką mocnej czarnej kawy, kładąc nie- yiczone ilości przeróżnych pasjansów. Lubił bardzo przekomarzać *5 2 Kośmiderska. Wypalał mi niezliczone ilości grubych papiero- °w z bardzo mocnego tytoniu francuskiego zwanego kaporalem. leszyłem się z jego pobytu, bo i Maduszka w czasie moich wyjaz- ~~ A Kieniewicz, Nad Prypecią... T. 243 242 dów gospodarczych, a nie mogąc sama się bardzo ruszać, miała przynajmniej w domu towarzystwo Popowskiego do rozmowy lub do głośnego czytania. Ruciowie bawili w Warszawie, i to bardzo szczęśliwie ze wzgle. du na biedną Lelę, dla której ewentualne przyjście na świat u nas drugiego dziecka było nową tragedią i torturą. Klosia z Dziunia była na dokończenie studiów częściowo w Warszawie, częściowo w Chyliczkach pod Warszawą. Rodzice spędzali zimę w domu. Ojczulek łykał dalej homeopatyczne pigułki, które właściwie niewiele pomagały. Czuł się nawet może nieco lepiej, lecz zło w organiz-mię tkwiło nadal. Zwykle z Popowskim szliśmy na podwieczorek do starego domu, by dotrzymać trochę towarzystwa osamotnionym bardzo rodzicom. W oczekiwaniu na nasze przyjście ojczulek z mamusią przy okrągłym stole w czerwonym salonie pod lampą grywali w tak zwane pałeczki, a mamuś nasza bardzo z przegranej była nierada. Ojczulek zaś lubił przy kartach mamę podrażnić. "Nim co, przyjm to" - zwykł mawiać, gdy rozpoczynał grę. Wobec spodziewanego powiększenia się naszej rodziny robiło się już w naszym domku ciasnawo. Obydwa nasze gościnne pokoje zostały zajęte przez Herutka z mamką i nianią. Nowy kawaler lub panna ze swoją ewentualną świtą będzie potrzebować również dla siebie pokoju, toteż postanowiliśmy dobudować do naszej małej chałupki odpowiednie skrzydło ze wszelkimi wygodami obliczonymi specjalnie dla dzieci. Cały materiał drzewny był już przygotowany zawczasu na porębach w lesie oraz przy tartaku w Kopcewi-czach i obecnie zwożono go na miejsce budowy. Obliczałem, że za rok dobudówka będzie doprowadzona do stanu zamieszkania. -- ,:^^v,-,ł Hoktór Sekowski, którego ulokowaliśm -*,, "A Reytana i Isi Lubańskiej, którzy mieli być rodzicami chrzestnymi nowo narodzonego chłopaczka. Na matkę chrzestną była już od da-^ma proszona Isia, zaś wuj Reytan, gdy byliśmy ostatnio w Hro-szówce, sam wyraził chęć trzymania do chrztu świętego pierwsze-op po Herusiu naszego maleństwa. Wysłany więc został do wuja Reytana odpowiedniej treści telegram, przypominający mu wyrażone przez niego osobiście życzenia. Poszły jeszcze ponadto telegramy do Bolcienik, Warszawy, Nowosiółek itp. Kochany Popowski ubolewał, że jeszcze niestety nie może udzielać sakramentów świętych, kończył się przy tym jego urlop seminaryjny. Z wielkim smutkiem pożegnał się z nami, obiecując przyjechać w czasie wakacji letnich. Sekowski nazajutrz po ewenemencie odjechał. Mądra pani około dziesięciu dni jeszcze u nas zabawiła. Najsłodsza Maduszka bardzo szybko powracała do sił. W połowie marca odbyły się chrzciny naszego małego w niebieskim salonie starego domu. Ex re [z powodu - łac.] wuja Rey-tana otrzymał na chrzcie świętym imię Józefa. Obecni byli Wawrzyńcowie z Janiusią, wróciła też z Warszawy Klosia z Dziu-nieczką. Lada dzień mieli też powrócić Ruciowie. Cudowna była pogoda słoneczna i bardzo wczesna wiosna. Przypominam sobie, że z wu- "iim oi/^^m i AY/aTurfyirtir^m cf^a/^^rf^Ts^alicfTTłr r\r Lekkij pan był nazwany przez Moroza Kaszowski, gdyż spra\v nie i z wielką umiejętnością podchodził do głuszców. "A może de. reszewickij pan pojedzie w koleso i wy panoczku razem potapitie się tam w hriazi" [dereszewicki pan pojedzie kołami... utopicie się tam w błocie - białorus.]. Takie były zwykle propozycje Morozj najczęściej przez nas przyjmowane bez zmian. On bowiem wigl dział najlepiej, gdzie są zasadzone głuszce, lub dokąd można jechać na pewniaka i gdzie w jakim punkcie na drodze oczekiwać będzie na przyjazd gości odnośny gajowy. Tym konferencjom odby. wającym się w kredensie lub w drzwiach pomiędzy kredensem a jadalnym pokojem w Bryniewie przysłuchiwał się zwykle kamerdyner Ruciów, Ignacy Bieniak. Wołano na niego zwykle lgnąc, Olu-tek zaś go przezwał "niespaczem". Dlaczego nadano mu takie przezwisko i po co przysłuchiwał się, do jakiego rewiru na polowanie ma jechać w nocy ten lub inny gość? A więc dlatego, że Ignacy Bieniak, chłopak jeszcze młody, lecz już żonaty i obarczony kilkor- giem dzieci, Ślązak z kolonii bryniowskiej, wzięty od lat chłopię, cych do kredensu, awansowany następnie na kamerdynera, nasłuchał się przez szereg lat konwersacji prowadzonych przez nas z Morozem. Wiedział więc doskonale, jak daleko od domu położony jest rewir, do którego ma dnia dzisiejszego jechać powiedzmy Kaszowski, i ile czasu wymagać będzie jazda w nocy do danegi rewiru, a w związku z tym, o której godzinie, aby zdążyć do mei należy gościa obudzić, by miał czas się ubrać i w porę go wyp wić. A ponieważ w czasie głównego sezonu myśliwskiego każde; myśliwego należało budzić o innej godzinie nocnej, w zależnoś od odległości rewirów, Ignacy sam wiedział doskonale, że daneg| dnia Kaszowskiego trzeba obudzić o pierwszej, zaś pana deresze ckiego trzeba budzić wcześniej, gdyż o dwunastej, a doktora starczy obudzić parę minut po drugiej, zaledwie bowiem ma czi ry kilometry do przejechania, i to po dobrej drodze. Ponieważ myśliwi wyjeżdżający najpóźniej powracali zwyl z polowania najwcześniej, nieraz już między godziną czwartą i pią: tą, trzeba więc było już tego pierwszego gościa przyjąć, mieć już przygotowane dla niego ranne śniadanie: kawę z przeróżnymi przystawkami, wyśmienite bułeczki i ciasta, niektórzy lubili wypić po parę kieliszków wyborowej starki. Te ranne śniadania przeciągał)' się; najczęściej ten, co przyjechał pierwszy, pragnął doczekać się powrotu ostatniego, by się pochwalić swoim upolowanym głuszcem, a jeśli go spłoszył, to w duszy się cieszył z ewentualnego niepowodzenia współtowarzysza. Był zwyczaj, że myśliwy powracający z polowania wieszał na gwoździu przy ganeczku kredensowy*11 swoje trofeum. Nadjeżdżający następni myśliwi z daleka już spostrzegli, czy wisi przy ścianie kredensowej głuszec, czy też, powiL' dzmy, Stankiewicz powrócił znowu bez głuszca, a jeśli z głuszcetft to czyj głuszec piękniejszy i który wart więcej. Ignacy więc każdego upolowanego głuszca zaraz po powróci ^"PB|r 246 21. Tokujmy głuszec. Fotografia z 1913 r. danego myśliwego ważył, przez dziób przeciągał sznurek lub cień ki drut, na którym zawieszał dane trofeum. Waga zabitego ptaka wahała się od 8 do 12 funtów. Ja swoich nie ważyłem, zdawało n" się śmieszne przywiązywanie znaczenia do wagi zabitego ptak2 Oprócz głuszców przywożone były często cietrzewie, rzadziej niL co słonki lub kaczorki upolowane w drodze powrotnej. A ile to było przekomarzeń i sprzeczek nad pięknością tego lub tamteg okazu! A biedny Ignacy, pomyśleć tylko, kiedy miał czas na ^ w nocy bowiem wcale się nie kładł, i ile takich nocy całkowi0 •ą{irj"':": -Ł 247 • Lela Kieniewiczowa z zabitym głuszcem. Fotografia z 1913 r. bezsennych spędzał w ciągu parotygodniowego wiosennego wskiego sezonu. Na tych podstawach kamerdyner Ignacy zost; przez Kaszowskiego przezwany "niespaczem". Co prawda zarówno Rucio, jak i ja w czasie polowań z gościn z wieczora zaledwie na parę godzin snu mogliśmy sobie pozwolić Jako gospodarze wyjeżdżaliśmy najczęściej do rewirów najdą] szych, a więc najwcześniej, z rana zaś, gdy wszyscy po powrocie śniadaniu i przeróżnych pogwarkach układali się do snu aż do pory obiadowej, ja z Ruciem najczęściej wyjeżdżaliśmy do Kopcewicj lub też Rucio załatwiał swoje sprawy gospodarcze w Bryniewie, j; zaś odjeżdżałem do Dereszewicz, stamtąd innymi końmi nieraz dc Łopczy, by znowu na wieczór lub już wprost w nocy powrócić do Bryniewa. Goście zwykle po wyspaniu się, spożyciu obiadu, roz mowie ewentualnie z paniami, krótkiej przechadzce po ogrodzie około godziny szóstej zwykle wyjeżdżali do lasu lub błotek na ciąg słonek, z których powracało się już po ciemku na kolację do domu W ogóle w tym sezonie moja biedna Maduszka rzadko mnie wi dywała w domu. Ogromnie się zawsze cieszyła, gdy doznałem przyjemnych wrażeń myśliwskich i w wyjątkowych tylko wypad kach popiskiwała, gdy moja nieobecność w domu przekraczała już większe granice. Niedosypiane noce w czasie mojej młodości odzwyczaiły moją naturę od potrzeby dłuższego wysypiania się. Do późnej starości wystarczało mi najzupełniej sześć, najwyżej do siedmiu, godzin snu. Budziłem się zawsze sam w razie potrzeby o każdej porze no cnej lub rannej; a po obudzeniu się od razu podejmowałem się z łóżka, nie uznając zwyczaju wylegiwania się. Przetrzymywałem się ściśle zasady następującego czterowiersza: Pięć godzin snu potrzebuje i stary, i miody, Sześć kupiec, siedem szlachcic dla swojej wygody, W osiem wyśpi się nawet chory należycie, A kto chce spać dłużej, niech śpi całe życie! W Kopcewiczach montowanie nadchodzących z Berlina ma-szyn postępowało w szybkim tempie. Na tartaku robota, jak si? mówi, kipiała! Lukstenek okazał się bardzo użytecznym, nad wyraz sumiennym i uczciwym pracownikiem. Jako typowy Łotysz by' zwykle ponury, nigdy najmniejszego uśmiechu na twarzy i okrop nie obraźliwy. Byliśmy jednak z niego bardzo zadowoleni. U nas w domu, jak to zwykle przy dwojgu małych dzieci, stal) niepokój: jedno kaszle, drugie ma biedę z brzuszkiem. Stara niani okazała się uparta i wielkim brudasem, za to mamka Józia, r°^z°n siostra Gratkowej, pierwszorzędną była karmicielką, natomiast y tkowa traciła z dnia na dzień pokarm i trzeba było zdecydować na rozstanie się z nią i wyszukanie odpowiedniej bony do naszL" pierworodnego. jL. Toteż Maduszka moja najdroższa przechodziła niezliczone 249 okoje i chwile trwogi, na domiar dostała ostrej anginy z wysoka P jjjperatura, zmuszona więc była położyć się do łóżka i w ogóle •zolować siebie od dzieci. Na mnie więc leżał obowiązek wglądania życie dziecinne, co często kończyło się dramatycznie: czyli moja rytacja, a potokami łez w babińcu. w" międzyczasie zjechał na cały okres wakacyjny kochany Po-oOwski, przeszedł już był na ostatni kurs seminarium. W roku więc nrzyszłym zapewne otrzyma święcenia kapłańskie. Mieszkał na dole w Lelówce, na posiłki przychodził do nas. Z Klosią prowadził długie rozmowy w języku francuskim na tematy pedagogiczne. Nie lubił słońca, toteż dopiero o zachodzie decydował się na przechadzkę po parku, lecz i to na bardzo krótko. Panicznie się bał żab i węży. Na widok podskakującej ropuchy lub nawet niewielkiej żabki niemal omdlewał z przerażenia. Pamiętam, jak Herutek otrzymał od którejś z ciotek zabawkę w postaci żabki, która po odpowiednim nakręceniu parokrotnie po równej podłodze skakała. Miałem kłopot z Popowskim, gdy zemdlał zobaczywszy metalową żabę skacząca po nakręceniu tej zabawki przeze mnie. Asystował też często ciotce Mikulskiej w dyskusjach religijnych. Ciocia bardzo lubiła z nim rozmawiać o księżach, a zwłaszcza o jezuitach krakowskich. Zarzucała mu jedynie palenie w jej towarzystwie. Tolerowała bowiem .jedynie, gdy naukochańszy Dżirolli, jak ojczulka zwykła nazywać, zapalał w jej obecności papierosa. Wielkim dla nas zmartwieniem był od pewnego czasu pogarszający się stan zdrowia naszego ojca. Coraz to nowe wskazówki przysyłane przez homeopatę z Lozanny, ż którym mama stale korespondowała, nie przynosiły pożądanego skutku, bóle zaś wewnętrzne coraz się wzmagały. Wzbraniał się biedny ojczulek. Uległ wreszcie prośbom całej rodziny i zgodził się ostatecznie jechać. Jechali do Lozanny z przestankami, zatrzymując się po parę dni w Warszawę i Berlinie. W drodze nastąpiło znaczne pogorszenie. Zwątpił ojciec w skuteczność leczenia choroby homeopatią, zaprojektował więc już w drodze zajechać pierwej do Genewy i tam się z profesorem Laskowskim3 naradzić, czy w ogóle warto się takiej poddawać kuracji homeopatycznej. Szczęśliwie się stało, że zajechali rodzice do Genewy. Laskowski bowiem, nie badając ojca, wypowiedział swoje 2danie. Jeżeli tylu wybitnych lekarzy warszawskich i berlińskich postawiło jednomyślną diagnozę: - złośliwego nowotworu w kisz-ce stolcowej, nie podjęło się jednak użycia jedynego w takich wypadkach środka radykalnego - to jest operacji, to widocznie oba-^iali się, że wycieńczony organizm przy podeszłym weku nie wy-rzytna tak poważnej operacji. Homeopatią w danym wypadku to foku Zygmunt Laskowski (1841-1928), uczestnik organizacji narodowej 1863 w Warszawie, zrobił doktorat medycyny na emigracji w Paryżu, od 1875 r. esor anatomii w szkole lekarskiej w Genewie. Współpracownik Muzeum w Ra- środek niewinny. Nie zaszkodzi, lecz pomóc nie może. Następu. jącą radą jedynie mogę służyć Panu. Proszę jechać do Berna do profesora Kochera4, największa to dzisiaj sława europejska, jeśli on podejmie się dokonania operacji usunięcia złośliwego nowotworu to śmiało z całkowitą ufnością można jemu zawierzyć". Następnego dnia nie zajeżdżając do Lozanny, przybyli rodzice d0 250 Berna. Zatrzymali się w największym hotelu Bernerhof na pierwszym piętrze. Bardzo szczęśliwie się stało, że w tymże hotelu na parterze w kilku pokojach profesor Kocher nie tylko przyjmował przyjezdnych pacjentów, lecz nawet dokonywał wszelkiego rodzaju operacji. Niestety, profesor nie był obecny w mieście, został bowiem wezwany do królowej Grecji i nie wiedziano dokładnie, kiedy powróci. Widział się jedynie ojciec z jego asystentem, rodzonym synem sławnego Kochera, który nie interesując się przyjezdnym pacjentem polecił czekać na powrót profesora. Mijały dnie i tygodnie, profesor powracał kilkakrotnie i wyjeżdżał w innym kierunku, nie miał chwili czasu na obejrzenie przybyłego do niego z daleka pacjenta. Ojciec tracił cierpliwość, już chciał powracać do domu, jedynie na błagalne prośby mamusi zgodził się czekać na powrót. Nareszcie pewnego dnia bez zapowiadania zjawił się profesor z asystentem synem swoim w numerze rodziców. Bardzo szczegółowo zbadał ojca, rozpytując o wszystkie szczegóły choroby i dlaczego nie operowano go w Warszawie lub Berlinie, po czym zwracając się do mamy spokojnym i pewnym siebie głosem wypowiedział swoje zdanie: "Niech pani będzie spokojna, operacja da się zrobić i mąż pani wyzdrowieje i sporo lat jeszcze żyć będzie". Wypowiedziane to było tak pewnym głosem, przy tym profesor zrobił tak sympatyczne wrażenie i wzbudził tyle ufności, że ojciec bez namysłu zdecydował się na operację. Na razie jednak profesor nie mógł określić jej terminu wobec paru wyjazdów do Włoch i Francji. Prawdopodobnie da to się zrobić za dziesięć dni, mój zaś asystent kilka dni przed terminem odwiedzi pana i poczyni wszystkie potrzebne przed operacją zabiegi. Ze słowami: "Proszę być dobrej myśli i być pewnym, że operacja się uda", pożegnał rodziców. Tegoż dnia mama wysłała do nas wszystkich depesze o mającej się odbyć operacji w terminie dziesięciodniowym. Zaraz po otrzymaniu wymienionej wiadomości Rucio pojechał do Mińska dla wyrobienia zagranicznych paszportów dla siebie, Leli, Kłosi i mnie, postanowiliśmy bowiem w tych tak ciężkich chwilach być przy ojcu, a i mamusię nerwowo podtrzymać. Madu-szka moja niestety wobec ciągłych niedomagań dzieciaków na' szych nie mogła domu opuścić. Z Mińska Rucio zadepeszował, & paszporta wyrobił i że oczekiwać na nasz przyjazd będzie w Warszawie. Dołączyła się do nas w Warszawie Isia, otrzymaliśmy również zawiadomienie od Zosi, że z Wilna wyjeżdża via Berlin o° . 4 Emil Kocher (1841-1917) był właścicielem kliniki chirurgicznej w Bernie- Rerna. Natomiast Lela na razie pozostała u matki w Warszawie • miała w razie wezwania jej przez Rucia sama do Berna przyjechać. Wyjechaliśmy więc z Warszawy w cztery osoby: Klosia, Ru-Ho Isia i ja. Prawie jednocześnie zjechaliśmy się z Zosią. Z rozczuleniem i łzami w oczach witani przez kochanego biednego ojczulka a właściwe jeszcze biedniejszą naszą mateczkę. O terminie ma-iaćej się odbyć operacji nie było jeszcze wiadomo. Profesor nadal 251 Lł nieobecny. Gdy pociąg nasz przekroczył granicę szwajcarską, spodziewałem się ujrzeć pasma wysokich górskich wierzchołków śniegiem pokrytych- A tu tymczasem gór ani śladu, niewielkie pagóreczki, pokryte karłowatym drzewostanem. Byłem więc zawiedziony. Co zaś do Berna, miasta stołecznego Szwajcarii, to byłem zbudowany porządkiem, czystością ulic oraz grzecznością ludności* W jednym tylko punkcie miasta widziałem stojącego na środku jezdni policjanta w czapce mundurowej, kierującego ruchem różnorodnych wehikułów. Szwajcar w ogóle pojąć nie może, że w innych państwach na każdym placu, rogach ulic i w ogóle co krok widzi się moc policji. Czyżby ci ludzie nie mogli korzystniej dla swojej ojczyzny pracować? zadają pytanie. Wojska absolutnie się nie widzi. Każden mężczyzna w dojrzałym wieku odbył przeszkolenie wojskowe i posiada u siebie w domu umundurowanie i odnośną broń wojskową, ale to na wypadek wojny europejskiej dla ochrony swoich granic. A jaka ludność uczciwa. Kradzież w tym kraju jest nie do pomyślenia. Ruch pieszy w mieście duży, załatwiają transakcje lub inne różne sprawy. Poza tym sporo przyjezdnych turystów. W centrum miasta na obszernym placu otoczonym ze wszystkich stron kamienicami mieści się rynek, na którym można nabyć omal wszystko, co miejscowemu człowiekowi potrzeba, z przewaga produktów żywnościowych. Ogromne koła młyńskie wybornych serów szwajcarskich, wyroby cukiernicze, najlepsza na świecie czekolada, gorące kasztany, parówki i wiele innych smakowitości. Punktualnie o godzinie dwunastej zegar z wieży głównego tumu wybija godzinę. Wówczas miasto zamiera. Godzina przerwy na drugie śniadanie. Obiad cała ludność spożywa wieczorem po zakończeniu pracy. Cały personel z głównego rynku również wyruszył do swoich mieszkań, pozostawiwszy bez żadnej opieki stragany z przeróżnym towarem, na niektórych można było zobaczyć kasetki z pieniędzmi. Pośrodku zaś rynku roje dzieci w przerwie między lekcjami, wybiegłszy z przylegających zabudowań szkolnych, gonią się, biegają, mocują, śmieją, przyglądają nieraz leżącym na straganach towarom. Stawałem nieraz na stronie lub przechodzi-,eni przez rynek o tej porze wyłącznie, by sprawdzić, czy rzeczywiście w tym małym kraiku, wśród dzieci od ośmiu lat począwszy, Panuje tak wielka uczciwość. Nie zdarzyło mi się zobaczyć, by *eciak palcem dotknął ciastka lub zabawki, przed którą oczęta mu z zachwytu. Szczęśliwy kraj! szczęśliwi ludzie! A jed- nak spotykałem wśród Szwajcarów niesympatyczne rysy charakte ru. Przede wszystkim szorstkość i gburowatość, brak tolerancji re. ligijnej. Północna i środkowa część kraju wyznawała przeważnie religię kalwińską. Na katolików ludność spoglądała niemiły^ okiem. W Bernie był jeden kościół katolicki, jednak stale zamknie, ty. Przy kościele paru księży, na ulicy ubranych po cywilnemu 252 Msze święte codziennie się odprawiały w dolnym kościele p drzwiach zamkniętych. Turystów wszelkich narodowości, z przewaga jednak Anglj. ków, ilość stale była liczna. Toteż w naszym Bernerhofie wszystkie prawie pokoje stale były zajęte. Kuchnia hotelowa wyśmienita, śniadania o dwunastej, obiad o siódmej wieczorem. Usługa pierwszorzędna. Szwajcarzy słyną jako specjaliści hotelarze. Na wieczorne posiłki panowie schodzili w smokingach, panie w sukniach pół-wieczorowych. Ranne śniadania przynoszono dla nas wszystkich na górę do większego pokoju zajmowanego przez Rucia. Śniadanie składało się, co kto wolał: z kawy, czekolady lub herbaty z wielką ilością różnych przystawek: ciast, serów, miodu i dżemów. Poza tym przed śniadaniem Rucio wyskakiwał zwykle na miasto i przynosił we wszystkich kieszeniach ubrania i palta gorące kasztany, sprzedawane wprost z piecyków umieszczonych na różnych rogach ulic. Osobliwością Berna była w centrum miasta głęboka fosa, w której spacerowały trzy niedźwiedzie. Publiczność przechodząc w pobliżu skręcała zwykle ku fosie i rzucała niedźwiadkom różne smaczne łakocie. Stale w fosie były trzy niedźwiedzie, ani mniej, ani więcej. A to ze względu na herb miasta Berna, mający na swej tarczy właśnie trzy niedźwiedzie. Odznaczał się jeszcze Bern swoim tumem gotyckim. Przecudne w nim były organy. Odbywały się tam raz w tygodniu koncerty. Grywali często na tych organach przyjezdni sławni muzycy. Nareszcie pewnego dnia zjawił się w rannych godzinach młody Kocher z pielęgniarką, przydzieloną wyłącznie do ojca na cały okres przed- i pooperacyjny, pobieżnie opatrzył ojca i oznajmił, że profesor wyznaczył termin operacji na dzień pojutrzejszy na godz. 8 rano w klinice na dole. Oznajmił przy tym, że jeśli rodzina życzy sobie, to profesor zezwala jej asystować przebiegowi operacji z pokoju obok sali operacyjnej przy drzwiach do sali otwartych. Zdziwiliśmy się niezmiernie tak oryginalnemu zaproszeniu, jak gdyby na jakie widowisko, zdumieniem zaś ogarnęło nas urządzenie całej kliniki. Zajmowała ona zwykły apartament hotelowy, składający si? z czterech pokoi. Pierwsze dwa, przez które wchodziło się do w niki z korytarza hotelowego, stanowiły poczekalnię i pokój przyj? profesora, z którego wchodziło się do niewielkiego pokoju opati"1* kowego, za nim zaś był pokój nieco większy, zwany salą operacfl na. Oba te ostatnie pokoje niczym się nie różniły od pierwszyc_ Na ścianach papierowe tapety kwiatowe w ciemnym kolorze, P dłoga - zwykła posadzka niezbyt dawno froterowana, przy sc ch jjjjka szafek z instrumentami chirurgicznymi, umywalka z kra nami; pośrodku naprzeciwko drzwi wejściowych stół operacyjny laiku taboretami. Pod stołem linoleum. Sala operacyjna otapeto- ana papierem, nie wiadomo przed ilu laty, nie do pomyślenia naszych warunkach. Przecież przy otworzeniu jamy brzusznej lub w ogóle rany - zakażenie, przeróżne komplikacje, kończące się bardzo często śmiercią! Tu zaś w tym cudownym górskim kli- 253 macie nie ma złośliwych, chorobotwórczych bakterii, objaśniał nam już po operacji młody Kocher, gdyśmy z nim poruszyli tą sprawę. W przeddzień operacji sprowadziliśmy księdza. Nasz bied ny ojczulek spowiadał się i przyjął komunię św. Gdy następnego dnia z dołu przyszła asystentka i oznajmiła, że wszystko do operacji przygotowano, ojczulek wstał z kanapy, uściskał mamusię i nas wszystkich i swoim zwykłym krokiem, nie pozwolił, by mu rękę podano, schodził w szlafroku do sali operacyjnej. Nie pozwoliliśmy mamusi iść z nim. Pozostała zapłakana na górze w towarzystwie Kłosi. Zaś Zosia, Isia, Rucio i ja zeszliśmy na dół i ukląkłszy w poko ju opatrunkowym, mając wprost przed sobą stół operacyjny, z ksia- ,,, żkami do nabożeństwa, przez cały czas trwania operacji odmawia liśmy cicho półszeptem przeróżne modlitwy i litanie. Ojciec po otrzymaniu narkozy wyjątkowo szybko zasnął, nie mógł oczywiście się ruszać, mając wszystkie członki odpowiednio skrępowane, głę boko oddychał, chwilami przez sen jęczał. Spojrzałem na zegarek. Od chwili pierwszego cięcia dokonanego przez profesora do chwi li ostatecznego odłożenia przez niego chirurgicznego instrumentu minęło równo trzy i pół godziny. Tyle czasu trwała operacja rozpo częta głębokim i długim cięciem z tyłu nieco poniżej kości ogono wej, wycinanie oraz przeróżne skrobanie w otwartej ranie złośli wego tumom ulokowanego .w górnej części kiszki stolcowej. si Najdłużej zaś trwało zaszywanie i zszywanie kiszki poprzez względnie wąski zewnętrzny otwór. Podziwialiśmy Kochera, człowieka w wieku zapewne około sześćdziesięciu lat, mocno szpakowatego, lecz prędki w ruchach, który przez trzy godziny przeszło siedział na wysokim stołku, z głową pochyloną nisko nad operowanym obiektem, pracując rękoma w gumowych rękawiczkach; coraz to odrzucając jeden instrument, aby od asystenta otrzymać dru-81 przez siebie zapotrzebowany. Stale półgłosem do asystentów przemawiał, jak gdyby tłumaczył, co w danej chwili wykonuje swo-lmi intrumentami. Nareszcie podniósł głowę, wyprostował tułów, szedł z tabureta. Obejrzał się, spojrzał na nas stojących we rzwiach i odezwał się: "So alles ist fertig. Oh, er wird noch lange Q P1- Morgen komme ich oben" [A więc wszystko skończone. ię Zie ^? ^8°- Jutro PrzYJdę na górę - niem.]. Ukłoniliśmy ies Z ^a'a' Siostry poszły do mamusi, ja zaś z Kuciem zostaliśmy się ^2C> ^ doczekać się chwili zdjęcia chorego ze stołu i przynie-Z(j ,la 8° na noszach na górę. Dużo minęło jeszcze chwil, zanim 31 odezwać się po narkozie. Pewien czas siedział przy chorym młody Kocher, czuwając nad pulsem, przekazawszy następnie czynność pielęgniarce. Kilka razy jednak w ciągu dnia wpadał n^ chwilę, by skontrolować stan chorego. Uklękliśmy wszyscy pr?a łóżku i odmawialiśmy głośno litanię dziękczynną na intencje rv chłego powrotu do zdrowia chorego. Mocno niesympatyczna pZ lęgniarka wyglądała bardzo zdziwiona naszym zachowaniem się 254 ' Stosownie do zapowiedzi w dniu następnym około połudi^ przybył profesor sam bez eskorty. Biedny ojczulek widocznie bar dzo cierpiał, gdyż stękał i jęczał chwilami, był jednak przytomny i na pytania doktora głosem normalnym odpowiadał. Profesor prze. konawszy się, że puls i temperatura normalne, zwrócił się b) ekspedycja i kasa, c) dyrektor, d) właściciele; na prawo od we)' ścia dwa duże pokoje: urzędnicy dostarczający surowiec do febry' ki. 2. Dom mieszkalny - jedna połowa dyrektor z rodzina, ^ ga gospodarz z rodziną. 3- Dom mieszkalny - rodziny buchaltera i kasjera. 4. Dom mieszkalny - rodziny kierownika materiałów suro-wych i dwie rodziny jego zastępców. 5. Sklep spółdzielczy. 6. Szkoła - dla dzieci robotników z mieszkaniem dla nauczy- 7. Dom mieszkalny - felczer z rodziną, apteka, pokój opa trunkowy, szpitalik na parę łóżek. 271 8. Bania - codziennie czynna dla robotników i ich rodzin. Jeśli wziąć pod uwagę, że ilość stałych majstrów oraz wykwalifikowanych robotników przewyższała co najmniej sześćdziesiąt rodzin, drugie zaś tyle było stałych robotników i robotnic, to można sobie mniej więcej przedstawić, ile stało na placach poza wymienionymi domów mieszkalnych, a jaka też wielka ilość różnych stajenek, chlewików, ptaszników i innych gospodarczych budek. Ogromną inwestycja niezbędna dla fabryki było uregulowanie bardzo krętej rzeczki Bobryk, wypływającej z obszernych błot położonych na północy, skręcającej koło Kopcewicz na wschód j wpadającej do rzeki Ptycz, dopływu Prypeci. Za czasów młodocianych mojego ojca w rzeczce tej były chatki bobrowe, stad nazwa rzeczki: Bobryk. Nikt oczywiście wówczas nie pilnował i nie ochraniał tych pięknych zwierzątek; stad w związku z uwłaszczeniem włościan, gdy rzeczka weszła częściowo w ich władanie, znikły chatki bobrowe, pojedyncze zaś sztuki wyłowione zostały na żelaza przez ludność okoliczna. Przepływając przez lasy rzeczka w wielu miejscach była zawalona wywróconymi drzewami. Chodziło nam o stworzenie z tej zawalonej i zanieczyszczonej rzeczki drogi spławnej od położonego już poza granicami naszych dóbr jeziora zwanego Żyd lub Kniaź, wielkiego basenu wodnego, otoczonego wielkimi przestrzeniami pięknych lasów, należących dawniej do książąt Hohenlohe6, sprzedanych następnie z rozporządzenia carskiego Moskalowi Agarkowowi, oczywiście prawie za bezcen. Podanie głosiło, że swego czasu przelatywała nad tamta miejscowością wiedźma i w swoim fartuchu trzymała naczynie z jakimś płynem; gdy brzask zaczynał rozjaśniać niebo, wiedźma upuściła naczynie z płynem na ziemię, w wyniku czego powstało wymienione jezioro. Z lasów okalających jezioro spławialiśmy kloce do naszej fabryki. W ogóle ilość drewna z lasów własnych stanowiła niewielki procent w stosunku do zapotrzebowania fabryki. Większość drew- Rozległe alodialne (nie wchodzące w skład ordynacji) dobra Radziwiłłów na e Przeszły po kądzieli, w pierwszej połowie XIX w., do Wittgensteinów, z kolei do książąt Hohenlohe. W latach 1880-tych rząd carski postawił obcopoddanym cicielom ziemskim alternatywę; przyjęcia rosyjskiego poddaństwa lub wyprze- 13 si?- W zarządzonej podówczas wyprzedaży owych posiadłości Polacy (z nieli- Znymi ^TOtkami) nie mogli brać udziału. " , ,.,",,, 272 27. Kopccwicze. Straż pożarna. Fotografia ok. 1913 r. W środku dyrektor S. Ulatowski. na, jak o tym już pisałem, była nabywana bądź w stanie obrobionym, bądź też na pniu i przybywała do fabryki drogą wodną lub też koleją. Największy skład kloców do fabryki znajdował się w basenie dereszewickim. Dla ułatwienia dostawy kloców z basenu rzecznego do fabryki dokonaliśmy drugiej kolosalnej inwestycji, przeprowadzając własnym kosztem tor kolejki wąskotorowej przez własne nasze grunty do Kopcewicz. Codziennie kolejką tą własny nasz parowóz ciągnął szereg wagonetek naładowanych klocami olszowymi. Bywały dnie, gdy kurs ten parowóz odbywał dwa razy Drewno to wyładowywano przy torze szerokotorowym, skąd ręcznymi wagonetkami przewożono pod mostem kolejowym do fabryki, o czym już była mowa. Wielkim udogodnieniem dla naszych dworów była możność transportowania rektyfikowanego spirytusu z Dereszewicz kolejką do stacji, jak również przewożenia ze stacj1 spirytusu przybywającego szerokotorową koleją do rektyfikacji W następnym roku od głównego toru naszej kolejki na trzecim to' lometrze od Kopcewicz przeprowadziliśmy odnogę do Brynie^3 Świetna więc była komunikacja kolejką pomiędzy DereszewiczaOtt Bryniewem i Kopcewiczami. W Warszawie nabyłem wyranżero"* ny7 wagon tramwajowy konny, dostosowaliśmy go do wąskiego n*' szego toru. Przy bramie wjazdowej wsiadaliśmy do własnego ^(tm) Wyranżerowany (z franc.) - wycofany z obiegu. 273 28. Kobiety wiejskie. Fotografia z 1913 r. gonu, dojeżdżaliśmy do bramy w Bryniewie lub do stacji w Kopce-wiczach. Rucio zafundował sobie drezynę motorowa, która bardzo szybko dojeżdżał zarówno do Kopcewicz, jak i Dereszewicz, o ile była całkowita pewność, że tor jest wolny. Główny garaż parowozi-ku był przy rektyfikacji. Rucio w Bryniewie dokonał wielkich inwestycji przez zbudowanie na polach szeregu kolejek konnych, przerzucanych w razie potrzeby z jednego poletka na drugie. Kolejkowe tory konne były używane do wywożenia obornika lub torfu w pole i zwożenia T- pól płodów rolnych. Bardzo często staraliśmy się skorzystać z idącego pociągu, do którego doczepiano wówczas tramwaj. W wyjątkowych wypadkach przyjazdu większej ilości gości z bagażami wysyłaliśmy wagon Pfzy lokomotywie. Długość toru kolejowego, po którym kursował parowóz, wynosiła 28 km. W czerwcu wyjechaliśmy do Franzensbadu. Zatrzymaliśmy się w warszawie na kilka dni. Do Borysowicza nie zaglądaliśmy. W Fran-ensbadzie ulokowaliśmy się w pensjonacie dość obskurnym; mieliś-y jednak pokój dosyć duży i słoneczny. Ranne śniadanie spożywajmy u siebie w pokoju, na obiady zaś chodziliśmy do kurhauzu8. Uchnia niemiecka zresztą jadalna. Dobre były torty i ciastka, które Kurhaus (niem.) - dom zdrojowy. • Kfaiiewicz, Nad Prypecią... 29. Holownik na Prypeci. Fotografia, ok. 1900 r. spożywaliśmy na deser. Na podwieczorek kupowaliśmy owoce, truskawki, maliny. Doktor zakładowy, Polak austriacki, przepisał Maduszce picie wód Stahl-Quelle oraz cały szereg kąpieli błotnych' Moc kuracjuszy różnych narodowości zjechało do Franzensba-du, toteż wszystkie hotele i pensjonaty były przepełnione, zaś pttf źródłach tłok niesamowity. Publiczność należała przeważnie d° płci pięknej. Spotykaliśmy często w parku na przechadzkach rodzi' nę rosyjską spacerującą z kubkiem w ręku i popijającą różne w ne stada zaczęły krążyć nisko nad naszymi głowami, popisk ze zręcznością chwytając w powietrzu podrzucony w górę ka^' łęk bułki, lub też zgrabnie wyrywając go z ręki podjętej do gon,* Odwiedziliśmy doktorostwo Laskowskich, przywożąc im L. zdrowienia od rodziców, wieczorem zaś byliśmy w teatrze na Cąr 286 men- Nie doczekaliśmy się wizyty profesora tak zawsze nieuchwyt nego. Czas już było wracać do domu; dzieci i zajęć codziennych Pożegnawszy się z najdroższymi rodzicami z życzeniami rychłeg0 i szczęśliwego powrotu wyjechaliśmy, zatrzymawszy się dzień w Berlinie i tyleż w Warszawie. Dzięki Bogu zastaliśmy chłopaczków w dobrym zdrowiu. W kilka tygodni po nas powrócili rodzice. Niestety nie udało się Kocherowi naprawić defektu. Dziękować jednak Bogu Najwyż-szemu, pomimo tego defektu, ojczulek żył, ruszał się, jeździł, po!0. wał nawet przez siedem lat jeszcze. 19 Żałoba znoczęliśmy rok 1905 bardzo wesoło. Gwarno było w Deresze-czach i Bryniewie. Z wyjątkiem Lubańskich cała bliska rodzina wl. ojnplecie; poza tym zjechało kilka osób dalszych krewnych. Sta-^owle Ordowie oraz trzech braci Ronikierów, rośli przystojni 51 bardzo mili chłopcy. W drodze powrotnej od Wańkowiczów 1 Rudakowa do Warszawy wstąpili do nas. Ruch był pomiędzy na-z mi dworami. Obiady u nas, podwieczorki i kolacje u Ruciów. Wesoły powrót w piękna noc księżycowa przy doskonałej sannie. Wielką niespodziankę zrobili nam Stasiowie Wańkowiezowie swoim na dwa dni przyjazdem; w czasie pobytu Ronikierów Staś zawsze wesół zabawiał swoimi opowiadaniami, dowcipami i deklamacją całe towarzystwo. Jednego wieczoru pod jego dyrekcją urządzone były na nowej górze żywe obrazy. Mad była Ligią, zaś jeden z Ronikierów Winicjuszem. Urządziliśmy również niewielką naganeczkę na dziki, lecz bez pomyślnego wyniku. Staś Orda - żaden myśliwy, strzelał na bliską metę, o zgrozo, do łoszy. Szczęśliwie nie trafił. W dzień Trzech Króli - monstrum drzewko w Bryniewie dla dzieciarni dworskiej z bogatym rozdawnictwem dla całej służby domowej i folwarcznej. W ogóle radosne były święta zimowe. Cieszyło nas przede wszystkim dobre samopoczucie ojczulka, pomimo niestety wiadomego przykrego defektu. Codziennie jednak ojciec wyjeżdżał saneczkami zaprzężonymi w jednego konia półardena, gniadego ogiera, którego nabyłem w maneżu warszawskim jako reproduktora do klaczy fornalskich. Był ona bardzo spokojny i służył wyłącznie ojcu naszemu do samotnych wyjazdów w pole lub do folwarków. Mógł nawet ojciec zostawić ardena w zaprzęgu samego na polu, gdy chciał się przejść i skontrolować, czy wschodzi zasiane już zboże lub jak wygląda plon wyoranych z ziemi kartofli. Arden wówczas nie ruszał się z miejsca. Tryb życia ojczulka po tych dwóch tak ciężkich operacjach był następujący. Budził się, lecz nie podnosił się z łóżka zaraz. Natomiast budził matkę i dopiero rozpoczynały się długie rodziców rozmowy. Na jakie tematy? Przeróżne! Najczęściej jednak o dzieciach i wnukach. Ubolewania, rozpacze nad słabym zdrowiem pier- *orodnego wnuka, za kogo może wyjść ta, dlaczego nie mają oni dzieci, przecież wyglądają jak dęby. Co z tych wnuków będzie przy Podobnym wychowaniu? itd. itd. Po ubraniu się bardzo zawsze starannym ojciec jadł śniadanie * jadalnym, przypatrując się przy tym przez okno, co się dzieje na 2iedzińcu, przy stajni lub za bramą. Dojrzał, że ekonom Kwiat- kowski na linijce1 przejechał w stronę Hołubicy. Parokrotne lekkie splunięcie, czego ten bałwan poleciał do Hołubicy, kiedy dzisiaj robota wre pod Ślązakami?! Witkowski! zawołał na kamerdynera, który w danej chwili obok w czerwonym salonie z miotełką w ręi^ w długim fartuchu i z mycką na głowie strzepywał kurze ze stołć% i mebli: "Poszlij chłopca do stajni, by zaprzęgali ardena". "Idę" ^ 288 brzmi odpowiedź, lecz nie idzie i dalej sprząta. "Witkowski, słys2a. łeś, prędzej!" "Zaraz idę". Po wypiciu dwóch szklanek bardzo osło-dzonej herbaty ze śmietanką zapalał papierosa, zakładał prawą nogę na poręcz fotela i rozmawiał z mamą o różnych, przeważnie rodzinnych lub społecznych sprawach, zawsze jednak skierowując swój wzrok poprzez okno. Po wypaleniu dwóch papierosów jednego zawsze sortymentu, sprowadzanych z Warszawy od firmy "Kaij. nowski i Przepiórkowski", wstawał ód stołu, szedł się przebierać siadał na wózek lub sanki; siedząc zapalał cygaro i ruszał w pole lub do folwarku. Dobrych parę godzin spędzał na powietrzu. Gdy powracał do domu nakładał szlafrok i wyciągał się w niebieskim salonie na bardzo wygodnej, długiej i szerokiej kanapie. Przy niej był stół, na nim: pisma, tygodniki, gazety, książki wszelkiego rodzaju. Masami czytał. A jakże pięknie, barwnie i z wielkim przejęciem i humorem umiał opowiadać treść przeczytanej powieści, lub też poważnego artykułu. Gdy Witkowski zawiadamiał, że obiad podany, przechodził ze wszystkimi do jadalnego. Niestety, przyglądał się, jak inni spożywają przeróżne smaczne potrawy, sam codziennie jadał prawie to samo: rosołek, kotlecik z białego mięsa z przystawką, kompocik. Wszelkie odstąpienie od wymienionego reżimu powodowało największe zaburzenia. Po obiedzie w salonie brał udział w ogólnej rozmowie, a gdy gości nie było, lubił z matką pograć w pałeczki. Partyjka kończyła się zwykle przegraną mamusi, która twierdziła, że nigdy już więcej grać z ojcem nie będzie, aż do dnia oczywiście następnego. Potem zwykle powracał na swój? kanapę do książki i gazet. Po obiedzie zwykle przychodziła poczta z Kopcewicz, którą codziennie w skórzanej, na klucz zamkniętej torbie przywoził jednym konikiem wynajęty do tej czynności.staruszek. W dnie, kiedy się czuł lepiej, zwłaszcza w jesieni, lubił pojechać na parę godzin, najczęściej w stronę Paulinowa i tam stanąć na długim, wysokim, piaszczystym pagórku porośniętym karłowatą sosenką. Moroz zaś z paru psami gończymi wydeptywał zające po okolicznych krzakach, laskach i poletkach włościańskich, położonych wokoło. Ruszony przez psy zając zwykł był uciekać przed psami na wymieniony pagórek i czas dłuższy biegł wzdłuż pagórka Natykał się na stojącego tam ojca i rulował od jego strzału. Nawet czasem w zimie, gdy była piękna pogoda, przychodził Moroz z meldunkiem, że tu blisko za rzeką objechał w paru miejscach kilka i* 1 Linijka - wózek w kształcie deski osadzonej na czterech kołach, służący objazdów polowych. jecy- Jeżeli tylko ojciec czuł się niezgorzej, chętnie nakładał buty, długie futerko rysiem podszyte i jak by młody siadał na objazdowe saneczki z prawą nogą wyciągnięta na sankach, lewą zaś spuszczona. Zawsze powracał z paru upolowanymi zającami. Pamiętam nawet, jak rokiem przed śmiercią, jeżdżąc w zimie z Morozem objazdem, zabił bardzo dużego łosia z pięknymi rogami. Opuszczając na zawsze Dereszewicze zabrałem ze sobą te rogi §89 do Warszawy. Wisiały one w naszym mieszkaniu w korytarzu na Wiśle. Pewnego wiosennego już dnia w końcu marca przed głównym sezonem myśliwskim byłem z Maduszką na obiedzie u Ruciów. Przetelefonowano mi z Kopcewicz telegram donoszący o nagłym zgonie w Petersburgu drogiego Mateusza Popowskiego. Na pogrzeb już zdążyć nie mogłem, więc do Petersburga nie pojechałem. Otrzymałem natomiast od znajomych mnie księży szczegóły o jego zgonie. Z rana miał ksiądz Mateusz audiencję w sprawach służbowych u metropolity, arcybiskupa Szembeka2, który, jak mi mówiono, nie lubił ks. Mateusza, wyobrażał sobie, że on dla kariery wyłącznie w tak późnym wieku wstąpił do seminarium. Być może metropolita po sobie osądził Popowskiego; sam bowiem wstąpił do seminarium w wieku ponad trzydziestkę i w szybkim tempie został biskupem. Czy ten aby Popowski nie marzy o wstąpienie w jego - metropolity - ślady? Czy tak było w rzeczywistości, czy też wymyślili to różni księża? W każdym razie wiadomym było duchowieństwu, że ksiądz Mateusz nie był w łaskach u metropolity. Na wymienionej audiencji spotkał się z bardzo przykrymi wymówkami i ostrym słowem oraz stanowczą odmową w pewnej sprawie służbowej. Gorzkie słowa i zupełnie podobno niesłuszne wymówki tak wziął do serca biedny ks. Mateusz, że całkiem roztrzęsiony nerwowo powrócił do domu, zaszedł do ubikacji i tam z ataku apoplektycznego skonał. Pisano do mnie z Petersburga, że przepiękne nabożeństwo żałobne w kościele Św. Katarzyny celebrował metropolita, po czym osobiście pieszo w otoczeniu licznego kleru prowadził kondukt z kościoła aż do katolickiego cmentarza, położonego po drugiej stronie Newy, nazywanej Wyborgskaja Starana [Przedmieście Wy-borskie - roś.], odległego o dobrych kilka kilometrów od Prospektu Newskiego. Czy w danym wypadku sumienie metropolitę Szembeka ruszyło? Oboje ogromnie odczuliśmy tak nagłą i niespodziewaną śmierć kochanego przyjaciela i tak bardzo zacnego człowieka. Gdy kreślę te słowa, przeszło czterdzieści lat minęło od jego śmierci, a bardzo często ze sobą go wspominamy i o jego świetlanej duszy w na-S2ych modlitwach pamiętamy. Rodzice nasi, Ruciowie, siostry 2 Jerzy Szembek (1851-1905), arcybiskup metropolita mohylowski od '9 -A K- ' 1 ^emewicz, Nad Prypecij... moje, nawet młode nasze panienki ogromnie odczuli śmierć Po-powskiego, z którym w ciągu ostatnich lat bardzo się zbliżyli. Muszę tu wspomnieć o okropnej historii, która miała miejsce na Litwie Kowieńskiej za czasów gubernatora Orżewskiego, największego polakożercy. Wydał on zarządzenie, by kościół katolicki w Krożach zabrać na prawosławie. Ludność wymienionego miaste-290 czka, wyłącznie katolicka, oparła się temu i nie dopuściła władzy do świątyni. Sprowadzono wojsko, rozległy się strzały. Kilkanaście osób zabito. Sporo osób zamknęło się w kościele i nie dopuszczało władzy do sprofanowania świątyni. Przybył na miejsce gubernator Orżewski. Nastąpiła ponowna strzelanina, siłą opanowali kościół. Jeden z włościan wziął do rąk Przenajświętszy Sakrament i przeniósł do sąsiedniej parafii3. Sprawa głośnym echem doszła nie tylko do cara w Petersburgu, lecz głośna się stała w Europie. Car posłał swojego adiutanta dla przeprowadzenia śledztwa w tej sprawie. Orżewski jednak potrafił przekupić przedstawiciela carskiego i pozostał na stanowisku. Przez długi jednak czas zagraniczne pisma powracały do tego okropnego skandalu. Po pewnym czasie cesarz Mikołaj II usunął Orżewskiego i od tej chwili nastąpił nieco lżejszy kurs polityki rosyjskiej na naszych ziemiach. W pierwszych dniach maja bawiąca w Dereszewiczach siostra moja Zosia zrobiła projekt zajechania na parę dni do domu, a stamtąd udania się do Łoszycy, by odwiedzić Isię, która ostatnio niedobrze się czuła. Namówiła -więc Madę, aby z nią razem jechała do Łoszycy. Przewietrzenie się niewątpliwie Maduszce dobrze zrobi po doznanym wstrząsie. Zgodziłem się na ten wyjazd, sam z nimi pojechać nie mogłem. Wyruszyły więc panie w drogę. W Bolcieni-kach znowuż Mad namówiła Zosię, aby przed Łoszycą wstąpić do Nowosiółek. Ucieszyła się Zosia z tego projektu, gdyż Nowosiółek nie znała, natomiast ciocię Czapską nieraz spotykała w Wilnie i z nią się zaprzyjaźniła. Nazajutrz jednak po przyjeździe do Nowosiółek Mad moja źle się poczuła, a niepokój był wielki ze względu na ponowny krwotok. Dziękować Bogu, w znacznie mniejszych rozmiarach niż w roku ubiegłym. Ciocia Czapską niezwłocznie sprowadziła doktora z Oszmiany, który poza jakimiś lekarstwami polecił zachować łóżko co najmniej przez tydzień do dziesięciu dni i wcale się z łóżka nie podnosić. Zosia więc odjechała sama do Łoszycy. O niedomaganiu Maduszkł ciocia donosiła mnie w tonie bardzo uspokajającym. Codziennie też prawie otrzymywałem listy| od mojej Jedynej, Po odleżeniu dziesięciu dni i decyzji lekarza, żel obawy nie ma co do pogorszenia się stanu, Mad zaczęła stopniowó| coraz więcej się ruszać i chodzić nawet na dalsze spacery. Po miesiącu spędzonym bardzo mile ze swoimi bliskimi, doniosła mi, ze 5 Masakra w Krożach, sprowokowana zabraniem na cerkiew kościoła benedyK tynek, miała miejsce w 1893 r. Piotr Orżewski (1839-1897) właśnie w 1893 r został generał-gubernatorem wileńskim. 291 3-t. Isia Lubańska. Fotografia. chciałaby już wracać do domu. Pojechałem więc po nią do Nowo-siółek, gdzie zabawiłem dwa dni. W doskonałym nastroju, stęskniona do dzieci, a miałem wrażenie, że i do mnie również, z radością opuszczała gościnne progi Nowosiółek. W kilka dni po powrocie w dniu 15 czerwca spada na nas wszystkich jak grom z jasnego nieba bolesna telegraficzna wiadomość o nagłym zgonie Isi, siostry mojej. W depeszy brak szczegółów. Telegram otrzymaliśmy w porze obiadowej. Pociąg w stronę Mińska odchodził o siódmej po południu. Wyjeżdżamy wszyscy. W domu pozostaje ojciec z Maduszką. Ze względu na ponowny jej stan i przeżyte w Nowosiółkach obawy konieczna była ostrożność. Ubłagałem ją, by pozostała w domu, pilnowała dzieci i dotrzymywała towarzystwa ojczulkowi. Telegrafowałem blitzem4 do Wolicy o nieszczęściu, które nas spotkało. Przyjechaliśmy do Łoszycy około południa w upalny słoneczny dzień. Burza wisiała w powietrzu. W dużym zaciemnionym salonie na katafalku, otoczonym płonącymi kandelabrami i świecami, w białej trumnie wśród masy kwiecia leżała w jasnej sukni z głową białym woalem zakrytą. Droga, kochana i tak bardzo biedna Isia. O> jak strasznie zmieniona! Ta piękna, śliczna w ruchach, z cudny-, pełnymi wyrazu oczyma, dzisiaj w trumnie leżąca, z opuchniętą z raną na czole - ohydna - straszna. 2 trzech ścian salonu spoglądają cudnymi, tak bardzo wyrazi- BHtzein (niem.) - depeszą błyskawiczną. stymi oczyma jej trzy bardzo piękne podobizny, ujęte w ramy, różnymi czasy malowane przez Ludomira Janowskiego. Zdawały się pytać: co z tobą się stało? I po co? Tłumię w sobie spazm płaczu, wszyscy obecni chodzą ze łzami w oczach. Eustachy zbolały, ze spuchniętymi od płaczu oczami siedzi u siebie w kancelarii i ćmi jednego papierosa za drugim. Nie 292 Jest w stanie wypowiedzieć jednego słowa. Dowiadujemy się od panny Blanche, która od kilku lat była stałą towarzyszką Isi) o szczegółach śmierci. Od dłuższego już czasu niedomagała, bardzo było nerwowa, podniecona. Chwilami zapadała w ciężkie omdlenia, z którymi lekarze nie umieli sobie poradzić. Wychudła strasznie, ostatnio chodziła jak cień, słaniając się co chwila. Wilią śmierci zapadła ponownie w długotrwałe, przeszło godzinne omdlenie. Wolała przebywać sama w pokoju u siebie lub spacerować w osamotnieniu po parku. Blanche bez zwracania na siebie uwagi kontrolowała jej zachowanie i ruchy. W dzień śmierci po rannym śniadaniu wyszła do parku, lecz gdy bardzo długo nie wracała, Blanche poszła, by ją w parku na którejś ławce odnaleźć. Dopiero gdy się zbliżała do wartkiej rzeczułki Świsłoczy, w miejscu gdzie przez rzeczkę przerzucona była wąska kładka, przez którą prowadziła boczna ścieżka z dworu do wsi, Blanche z przerażeniem dojrzała leżącą w płytkiej, mniej więcej do kolan wodzie Isię z głową zanurzoną i z twarzą dotykającą dna rzeki. Jak się to stało? Czy zmarła zamierzała przejść po kładce na drugą stronę rzeczki i będąc już pośrodku straciła równowagę lub zamroczyło ją i wpadła do wody głową na dół? Najprawdopodobniej w danym momencie uległa atakowi omdlenia. Przy niej na brzegu leżał jej biały, wspaniały, długowłosy chart. Podążył krokiem z głową spuszczoną za ciałem do dworu. Czy też tragicznie zakończyła swoje młode życie? Gdy wydostawali z wody ciało zmarłej, zostało stwierdzone, że spadając z kładki głową uderzyła o duży kamień leżący na dnie rzeki, od tego uderzenia powstała wymieniona rana na czole. Po południu rozpętała się straszna burza. Pioruny trzaskały jeden za drugim, drzewa w parku wyrywane były z korzeniami, a potem potoki ulewnego deszczu do późnego wieczora. Ciało zmarłej tak szybko się rozkładało, że prędko zamknięto trumnę. Następnego dnia odbył się pogrzeb. Oprócz zebranej rodziny zmarłej i Eustachego oraz administracji i służby na pogrzebie były tłumy mieszkańców Mińska oraz całe okoliczne sąsiedztwo, z którym łączyły Eustachego i Isię przyjazne stosunki towarzyski6 i przyjacielskie. Przybył też na pogrzeb wstrętna figura kin, gubernator miński5. 5 "Wstrętna figura" - jedyna aluzja do roli, jaką w samobójstwie Isi odegra* l nieszczęśliwy romans z gubernatorem mińskim, hrabią Musin-Puszkinem. W małej kapliczce przy bramie wjazdowej odbyło się nabożeństwo i tam w podziemiach kapliczki zostały złożone na wieczny spoczynek zwłoki tak uroczej, całym sercem kochanej, a tak bardzo biednej i nieszczęśliwej mojej siostry. W biurku zmarłej znajdowała się na piśmie krótka notatka z ostatnia jej wolą. Kilka legatów pieniężnych na rzecz instytucji dobroczynnych, którymi zmarła opiekowała się w Mińsku, oraz 293 dziesięć tysięcy rubli zapisanych pannie Blanche Salm, z która łączyły ja bardzo ścisłe i przyjazne stosunki. Legat ten niewątpliwie bardzo dopomógł pannie Blanche do wyjścia wkrótce za maż za mecenasa Włodzimierza Grabowskiego z Warszawy. Z rodzina tą łączyły nas nadal bardzo serdeczne i przyjazne stosunki oraz wspólnie przeżyte w życiu ciężkie i przykre chwile. Ze śmiercią Isi rozpoczęło się wolne konanie Łoszycy. Ona bowiem była tym spiritus movens, który swoim fenomenalnym rozumem praktycznym kierowała posunięciami swego męża. Ona wstrzymywała go od załatwiania różnych niepewnych interesów, do których namawiali Eustachego, bardzo łatwowiernego, różni " przyjaciele i Żydki mińskie. Jeśli zaś Łoszyca, jako dobry warsztat pracy, w kilka lat po ślubie Eustachego stała się majątkiem o wysokiej kulturze z powiększoną gorzelnią i ogromną rektyfikacją, to w tym niewątpliwe była wielka zasługa Isi. Gdy jej nie stało, Eustachy stał się człowiekiem absolutnie bezradnym. Otoczyli go z jednej strony Żydzi, z drugiej niby to wielcy przyjaciele, którym bezgranicznie dowierzał, a oni za własną korzyścią doprowadzali go w szybkim tempie do ruiny. Dawanie swojego żyra Żydom na wszystkie strony i każdemu, kto o żyro do Eustachego się zwrócił, bez adnotacji komu, na jaką sumę i termin żyrował, doprowadziło do katastrofy. Wziął Eustachego ostatecznie w swoje łapy taki pan Przeciszewski z Mińska, niby przyjaciel ratujący rzekomo sytuację. Prawdopodobnie po to, by mu Eustachy nie przeszkadzał w załatwianiu różnych korzystnych dla siebie interesów, wmówił Eustachemu konieczność wyjechania na czas dłuższy na Kaukaz, niby na kurację do wód leczniczych. Nikt z nas oraz z najbliższej rodziny Eustachego nie potrafił się dowiedzieć, gdzie właściwie obraca się Eustachy i kiedy powróci. Po paru latach nieobecności dopiero świat się dowiedział, że Eustachy w jednym z miast na Kaukazie tycia dokonał i tam został pochowany. Wkrótce po Eustachym zmarł i jego sławny opiekun Przeciszewski. Łoszyca przeszła we władanie pozostałej rodziny - brata i siostry Eustachego. Ja z Ru-ciern w sprawę ratowania Łoszycy zaangażowaliśmy się i straciliś-jfiy dosyć poważną sumę kilkunastu tysięcy rubli wyłożonych na ^Pno placów miastowych z parcelacji majątku Łoszyckiego. n dobiegał końca, gdyż gubernator spodziewał się odwołania do Petersburga. Por. • 2ółtowska, Inne czasy, inni hułzie, Londyn 1959, s. 99-104; M. Czapska, 0/1 c't, s. 207-208. Po powrocie z pogrzebu zastałem w domu wielki niepokój Okazało się, że kilka osób we dworze - a między nimi Witkowski z żona mieszkający w dawnym moim kawalerskim pokoju w Le-lówce, oraz Moroz - choruje od pewnego czasu na lekka krwawa biegunkę. Maduszka wita mnie przestraszona i melduje, że u obu naszych chłopaczków w dniu dzisiejszym pokazały się krwawe ,294 i wydzieliny. Szczęśliwe mieliśmy już wówczas stale mieszkającego w Dereszewiczach młodego doktora Wojcickiego. Zaangażowaliśmy go w roku ubiegłym z polecenia doktora Stankiewicza głównie jako stałego doktora fabryczno-gospodarczego z pensja roczną za leczenie wszystkich nas i pracowników naszych. Zezwalając mu poza tym na wyrobienie klienteli obcej. Mieszkał on w domu administracyjnym przy gorzelni dereszewickiej i stołował się w starym domu. Z wielkim staraniem opiekował się naszymi chorymi dzieciaczkami. Zalecił różne środki wewnętrzne, przede wszystkim zaś kazał rozdzielić dzieci, aby nie były w jednym pokoju. Herutka ulokowaliśmy w jadalnym, bardziej słonecznym pokoju pod stała opieka Janiny i Felicji, przeniósłszy jadalny do gościn-. nego. Józio zaś z boną pozostał w garderobie pod opieka całkowitą Mady. Działanie choroby było gwałtowne, Maduszka dzień i noc przechodziła z jednego pokoju dziecinnego do drugiego. Wchodząc pewnego dnia w nocy do pokoju, gdzie leżał w łóżeczku mały Józio z nader wysoką temperaturą, Mad miała widzenie, stanęła w drzwiach jak wryta. Ujrzała bowiem postać Isi, pochylonej nad łóżeczkiem Józia i spoglądającej czułym wzrokiem na swojego małego chrześniaka. Gdy przyśpieszyła kroku, by się zbliżyć do łóżka, postać Isi znikła. W godzinę potem tak miłe i ładne dzieciątko w silnych konwulsjach powiększyło grono Aniołków w dniu 5 sierpnia. Przeboleliśmy okropnie śmierć małego Józia. Pochowany został na cmentarzyku przy kaplicy z tyłu za grobem mojego brata Olesia. Cośmy przeżyli trwogi i niepokoju o stan Herutka. Walka jego ze śmiercią trwała jeszcze dni kilka. Bóg Miłosierny wysłuchał błagalnych próśb naszych i nasz pierworodny powoli zaczął powracać do zdrowia. Do Wojcickiego mieliśmy żal, że nie uprzedził nas o konieczności wywiezienia dzieci natychmiast po pierwszym zachorowaniu osoby we dworze, gdyż dyzenteria jest strasznie zaraźliwą chorobą a w 90 procentach śmiertelną dla małych dzieci. Rodzice zaś moi, a zwłaszcza mamusia, która w ogóle nie znosiła Wojcickiego, cal? winę śmierci Józia przypisywała nieumiejętnemu leczeniu Wójcie-kiego. W gruncie rzeczy my sami niedoświadczeni młodzi rodzice maleńkich dzieciaczków powinniśmy byli niezwłocznie po wybuchu epidemii we dworze wywieźć dzieci, jeśli nie gdzieś dalek°> to przynajmniej do Bryniewa czy Kopcewicz, gdzie na razie ' teria jeszcze wówczas nie grasowała. W każdym razie nie niśmy byli prowadzić dla pociechy dziadków naszych na podwieczorki do starego domu, w którym dwie osoby chorowały na te. straszna chorobę. W międzyczasie zmarł w Petrykowie po krótkiej chorobie stary orzyjaciel naszego domu doktor Rudolf Nawrocki. Zmarł biedak bardzo osamotniony i omal w nędzy. Osiedliło się tu bowiem okolicy kilku młodych lekarzy, co prawda Żydów, lecz bardziej od Nawrockiego ruchawych. Powoli wszyscy dawni klienci Na- 295 wrockiego odpadli od niego. Zmarł jednak biedny Nawrocjusz nrzed przybyciem do Dereszewicz zaangażowanego przez nas sta-jego doktora. Byłby to cios dla starego przyjaciela Nawrockiego. Tak pierwsze półrocze 1905 roku ciężką żałoba okryło naszą rodzinę. Ja osobiście od szeregu tygodni ogromnie cierpiałem na zęby. Tak zwane fluksje powracały co kilka tygodni to z jednej, to z drugiej strony mojego uzębienia. Postanowiłem pewnego dnia raz z tym skończyć i gdy puchlina męcząca mnie niemal przez kilkanaście dni minęła, pojechałem sam do Warszawy, udałem się zamiast do dentysty, do Stankiewicza, który tegoż dnia mnie zabrał ze sobą do Szpitala Ewangelickiego, w którym był naczelnym lekarzem, położył mnie, dał mi dobrą dozę chloroformu i wyjął z obu stron sześć czy osiem zepsutych zębów. We dwa dni potem powróciłem do domu. Bardzo jednak prędko potem, gdy prawie wszystkie blizny po wyjętym uzębieniu się zagoiły, jedna u góry z lewej strony nie chciała się goić. Wójcicki przepisał mi jakieś płukania, które nie pomagały, zaś z nosa zaczęła się wydzielać ropa, a w rance w górnej szczęce poczułem, że jest coś ostrego, kłującego mnie w język. Okazało się po zbadaniu przez Wójcickiego, że Stankie-wicz przy wyjmowaniu zębów nadłamał mi w jednym miejscu szczękę i drobny odprysk w postaci małej kosteczki w ranie pozostał. Wydobył ją zręcznie z rany Wójcicki. Ranka prędko się zasklepiła, lecz niestety ropa przez nos coraz bardziej się wydzielała. Nowa więc bieda - dostałem zapalnego stanu hejmory. Polecił mnie Wójcicki wyjazd do Warszawy i udanie się do specjalisty od leczenia ucha, gardła, nosa. Pojechałem więc po raz drugi. Wymęczyli mnie tam solidnie przy usuwaniu ropy i oczyszczaniu jamy hejmory i założyli specjalny aparat, który od wymienionej operacji do dnia, gdy kreślę te słowa, stale noszę. Po zakończeniu w końcu roku wojny japońsko-rosyjskiej, wkrótce rozpoczęły się w różnych krańcach Imperium zamieszki. Zaczęło się od stolicy. W dzień Trzech Króli u prawosławnych od- ywała się co roku uroczystość święcenia wody na środku zamarz niętej Newy. Carowie zaś ze świtą brali zawsze udział w tej uroczy- s ości. Procesja z bardzo licznym duchowieństwem wyruszała z Zi- owego Pałacu i skierowywała się ku środkowi rzeki, gdzie bywał ;*ybudowany z lodu ołtarz, przy którym odprawiało się nabożeństwo oraz święcenie wody. Gdy więc tego dnia, w bardzo silny mróz, procesja, za którą kroczył cesarz Mikołaj II ze swoją liczną świtą zatrzymała się przy ołtarzu i rozpoczęło się nabożeństwo, nagle z Pietropawłowskiej Twierdzy, położonej na jednej z licznych wysepek rozgałęzionej Newy, wystrzelony został pocisk armatni, skierowany w stronę odbywającego się na lodzie nabożeństwa. Pocisk jednak uderzył ^ lód, nieco opodal ołtarza, przy którym stał cesarz. Czy był to nieu- 296 dany zamach na cesarza, czy też pewnego rodzaju ostrzeżenie i wykazanie niezadowolenia z obecnego reżimu? Nabożeństwo zostało przerwane. Uroczystość niedokończona. Nikt się nie dowiedział czy, kto i jak został ukarany za wypuszczony z twierdzy pocisk. W parę dni potem ukazał się na głównych ulicach Petersburga nader liczny pochód, prowadzony przez duchownego Gapona6, uchodzącego za bardzo świątobliwego i poważanego przez ludność miejscową. Przy okrzykach antypaństwowych i wrogich pochód skierowywał się w stronę pałacu cesarskiego. W pewnym momencie użyte zostało wojsko, które rozproszyło ten pochód, dokonawszy okropnej masakry wśród uczestników. Gapona zaś aresztowano i uwięziono. Jednocześnie w różnych miastach obszernego Imperium wybuchły ruchawki, wiece wyrażające niezadowolenie z reżimu. Na południu, w Kiszyniowie, Odessie i na Krymie, rozpoczęła się masakra ludności żydowskiej. Agitatorzy sprężyście pracowali, toteż niezadowolenie wzrastało i coraz większe zataczało kręgi. Prowincje Bałtyckie, Królestwo zaczęły się też ruszać. Agitację w Królestwie prowadził Bund. Zaś partia PPS odmówiła swojego udziału, uważając, że jest to rewolucja wyłącznie rosyjska, w której polska partia nie zamierza wziąć udziału. Wyrazem niezadowolenia całego kraju był fenomenalnie zorganizowany strajk kolejowy. Tego samego dnia, o tej samej godzinie stanęły w całym państwie pociągi, przestały działać telegramy, ruch wszelki zamarł. Byliśmy całkiem odcięci od świata, bez gazet i poczty. W wielu miastach stanęły fabryki, warsztaty. Życie zaczynało zamierać. Kursowały jeno niezliczone niesamowite plotki o tym, co się dzieje w różnych krańcach obszernego Imperium. Nasza fabryka pracowała bez przerwy, pomimo że coraz to zjawiali się agitatorzy, przeważnie żydowskiej narodowości, którzy usiłowali wywołać ruchawkę wśród robotników fabrycznych. Gdy któregoś wiecowicza pewnego dnia porządnie nasi robotnicy P0' tłukli, ustały próby zmierzające do zbuntowania naszych robotników. Wielką zasługą tu była zrównoważona taktyka LukstenW i umiejętne przemówienie do rozumu naszym robociarzom. Straj* kolejowy trwał równo miesiąc, i tak jak się jednego dnia i godzin? 6 Georgij Gapon (1870-1906), duchowny prawosławny, organizator ruc robotniczego powiązany z policją carską. Oskarżony o sprowokowanie nw* z 9/22 I 1905 r. Zginał w rok potem z wyroku rewolucjonistów. rozpoczął, tak też się zakończył po uzyskaniu od rządu szeregu obietnic i ulg. My Polacy na Wileńszczyźnie, Białej Rusi, Podolu i •^ołyniu uzyskaliśmy wolność prasy, swobodę nauczania, otwierania szkółek po wsiach i miasteczkach. Ukazały się więc wszędzie gazety o różnych oczywiście kierunkach. po najbardziej dla nas ważnych ustępstw należał wydany przez cesarza Mikołaja II ukaz tolerancyjny, zezwalający na całkowite swobodne wyznawanie religii katolickiej, z udzielaniem chrztów katolickich dzieciom urodzonym z małżeństw mieszanych i przechodzenia z prawosławia na katolicyzm. Wspomnieć tu muszę o przygodzie, która spotkała Olesia Hor-watta wkrótce po zakończeniu strajku kolejowego. Otrzymał on ostrzegający anonim, żeby miał się na baczności, gdyż przygotowuje się atentat7 na niego. Biedny Oleś tak się przeraził, że tegoż dnia postanowił ze swoim wiernym kozakiem Michałem opuścić Barba-rów. By jednak nie pozostawić po sobie śladów, wyjechał w nocy z Barbarowa wozem drabiniastym ukryty w słomie, na którym siedział zaufany parobek jako woźnica. Pojechali do miasteczka Naro-wli i tam wsiedli w nocy na rządowy służbowy statek inżyniera Chalutina. Nasze wielkie zdziwienie, gdy pewnego dnia w porze poobia: dowej zatrzymał się statek przed domem dereszewickim i ze statku wysiadł Oleś z Michałem. Drżąc cały ze zdenerwowania opowiada nam o otrzymanym wyroku śmierci; wyjeżdża więc za granicę, błaga przy tym, by nikomu o tym nie wspominać. Prosi, by go natychmiast odstawić do kolei na pociąg wieczorny w stronę Warszawy. Nie dał się zatrzymać - przesiedział parę godzin u rodziców moich w gabineciku z Michałem, nie chciał bowiem na dworze się pokazywać. Odjechali powozem z budą podniesioną na stację. Oleś w powozie siedział aż do przybycia pociągu i w kapeluszu nasuniętym na oczy przebiegł szybko z powozu do wagonu, by go, uchowaj Boże, ktoś z obecnych na stacji nie rozpoznał. Wyjechał do Królewca, gdzie kilka miesięcy spędził, chcąc tym sposobem zatrzeć ślady po sobie. Na ulicy jednak w Królewcu zatrzymuje go pewnego dnia jakiś osobnik Niemiec ze słowami: "Guten Morgen, Herr von Horwatt, S1nd Się schon lange hier in Kónigsberg?" [Dzień dobry Panie Hor- watt, dawno pan tu już w Królewcu - niem]. W przerażeniu odże- Snuje się od osobnika, który, jak się okazało, był przed laty ogrod- flikiem w Barbarowie. "Ich bin ja kein Horwatt, was wollen Się von lr Pośpiesznie się od niego oddalił i opuścił Królewiec, udając '? do Poznania. Dojechała wówczas do niego Olesiowa z córecz- ^ ł tani oboje przeszło rok spędzili. Wiwa nam potem z przejęciem opowiadała, jak oboje wracając 7 Atentat (z franc.) - tu zamach. do hotelu z miasta z przerażeniem spostrzegli na stole dosyć duży sprzęt, zawinięty w papier. Wyobrazili sobie, że to niewątpliwi! bomba lub piekielna zegarowa maszyna. Chodzili koło tego przed-miotu nader ostrożnie. Po pewnym czasie przypomnieli sobie, że to najprawdopodobniej przysłana z magazynu paczka papieru hi-gienicznego, nabyta przed chwilą. 298 Ostatecznie otrzymawszy zapewnienie od krewnych sąsiadów że w Barbarowie spokój i nic mu nie grozi, zdecydował się oieś powrócić. Zabawnie o całej tej przygodzie lubił opowiadać Edzio Horwatt, jak to "parobek siedział na Horwacie". W czasie strajku odcięte od nas były Klosia z Dziunią, które strajk objął w Bolcienikach. Z Wilna wówczas dojechał do Bolcie-nik również uwięziony przez strajk pan Stanisław Łopaciński z sy-nem Euzebiuszem. Młody człowiek przystojny, rozmowny, dobrze się wysławiający podobał się Kłosi oraz Dziunieczce8. Spotykali się parokrotnie. Raz jeden nasze panie dojeżdżały do Wilna, to znowiiż młodzieniec wpadał do Bolcienik. W wyniku odbyły się w Bolcienikach zaręczyny. Jeszcze w czasie trwającego strajku 25 października przyszła u nas na świat córeczka, niestety niedorozwinięta. Urodziła się o dwa miesiące przedwcześnie. Szczęśliwie, że udało nam się jeszcze przed strajkiem sprowadzić panią Kośmiderską, asystował zaś nasz doktor Woj cieki. Ze względu na cały szereg chorób zakaźnych, przebytych ostatnio w naszym domku, Maduszka odbyła swoją słabość na górze w Lelówce. Maleńkie dzieciątko absolutnie nie mogło ssać, toteż trzeba było od samego początku karmić łyżeczką. Gdy koleje ruszyły, Kośmiderską sprowadziła z Warszawy znajomą pielęgniarkę do opiekowania się naszym biednym maleństwem, sama zaś odjechała w pośpiechu do swojej rodziny. Prosiliśmy ją; aby wystarała się dla nas o młodą panienkę do zajmowania się Hę-rutkiem, gdyż Janina nudziła się na Polesiu i tęskniła za Warszawy Zresztą nie ubolewaliśmy nad rozstaniem się z nią, nie była bowiem wiele warta. W kilka dni potem przyjechała Jula Pfeiffer, bardzo milutka panieneczka, dobrze wychowana, córka leśniczego w lasach pafl" stwowych, lecz całkiem jeszcze surowy materiał, którym właściwie trzeba było się zająć, uczyć i kierować. te Staś Horwatt z Cnabna pewnego dnia zawiadomił listownie Ru-cia, że zamierza sprzedać większą partię wycechowanej olszyny & pniu z majątku swojego Lipowa i zapytuje, czybyśmy nie reflektowali na tę partię do naszej fabryki. Lipów, majątek Horwattowslft należał ostatnio do Ottona Horwatta, brata mojego dziada. Zfflaf on, ostatni ze starych Horwattów, bezdzietnie. Duży ten majątek 8 Dziunią Potworowska poznała się z Euzebiuszem Łopacińskim jesienią r. Zaręczyny odbyły się w Bolcienikach na Nowy Rok 1906. Por. J. Żółto" op. cit., 116 - 119. leśśny, z pięknym pałacem, położony w powiecie rzeczyckim niedaleko od kolei poleskiej, w spadku przechodził na wnuków Alek-gandra i Daniela Horwattów. Stanisław z Chabna, jako jeden ze spadkobierców, spłacił wszystkich pozostałych. Chodziło Stanisła-^rowi, by Lipów, po dojściu do pełnoletności jego syna, również Stanisława, stanowił schedę tego ostatniego. Oczywiście Rucio odpowiedział, że na kupno olszyny reflektujemy- Na termin wskazany przez Stasia wysłaliśmy Lukstenka do Lipowa. Był to już miesiąc grudzień i bardzo silne mrozy. Wobec tego, że pałac nie był od dłuższego czasu zamieszkały, v? zimie prawie nieopalany, chłód więc był w pokojach niesamowity. Staś z natury bardzo powolny, w interesach niezmiernie ścisły, dużo gadał, przy sprzedażach zwykł zachwalać swój towar. Chodził po pokoju, zacierał ręce lub kręcił wąsa wokoło prawego palca. I tym sposobem wymęczywszy solidnie kupującego, zwykle uzyskiwał bądź wyższą cenę, bądź też wygodniejsze warunki. Tak się też stało z Lukstenkiem. Przetrzymał go przez prawie całą noc w nieopalonym pokoju i podobno wyglądał bardzo z siebie zadowolony, że uzyskał zarówno cenę, jak i warunki, których żądał. Okazało się jednak potem, żeśmy na tej transakcji zrobili wyjątkowo dobry interes. Gatunek olchy był pierwszej klasy, eksploatowaliśmy wymieniony drzewostan w ciągu kilku lat w miarę potrzeby, wówczas kiedy ceny na olszynę bardzo zwyżkowały. Staś Horwatt nieraz potem wymawiał, że nam bardzo tanio sprzedał li-powską olchę. Biedny jednak Lukstenek strasznie się wówczas przeziębił, powrócił do Kopcewicz z zapaleniem płuc, do tego przyplątał się jeszcze tyfus brzuszny. Po dziesięciu dniach wysokiej temperatury życie zakończył. Ogromny żal nam było porządnego człowieka względnie jeszcze młodego, pełnego sił, doskonałego organizatora, bardzo uczciwego i sumiennego pracownika. Pięć śmierci w ciągu jednego roku - to straszne przeżycie, zaś szósta śmierć wisiała na włosku. Słaba bowiem była nadzieja, by nasza mała Oleńka mogła żyć. W drugim miesiącu życia jeszcze nie przybyła na wadze. Na paluszkach u rąk i nóżek nie miała wcale paznokci. I tak się też stało. W końcu stycznia następnego roku zmarła nasza mała córeczka, z urodzenia której tak się cieszyłem. Okropny był ten rok 1905. A tu znowuż Herutek, cudem ^Prost zaledwie wyrwany z ramion śmiertelnych, zapada na bar-dzo ciężką grypę z komplikacjami. Przerażenie nasze i obawa, że i 0 nasze dziecko, syn pierworodny, nie wytrzyma. A jednak Bóg Miłosierny łaskawie wysłuchał nasze modlitwy. Chłopak powoli Powracał do zdrowia. Długo jeszcze trzymano go w łóżku, wobec ,l^lkiego osłabienia. Nie wypuszczał od siebie babińca, stale mu-aiy go zabawiać niewiasty. Ogromnie polubił Stefanię, pannę słu-m?JeJ mamy, poza tym Felicję i Julę. Biedna moja mama ogro-się martwiła, że był dla niej niegrzeczny, gdy przychodziła 300 go odwiedzać. Gdy tylko nabrał już trochę sił, postanowiliśmy \vy. wieźć go na cała zimę do ciepła i słońca. Polecano nam bardzo Nervi, położone w Zatoce Genueńskiej. Napisaliśmy od razu do hotelu Eden w Nervi z prośba o zatrzymanie dla nas dwóch pokoi na termin około 15 stycznia. Otrzymaliśmy potwierdzająca odpo. wiedź z zapewnieniem przygotowania pokoi. Poza tym z drogi je. szcze, bodaj z Warszawy, telegrafowałem do hotelu z określeniem dnia przyjazdu. Natychmiast rozpocząłem starania o paszporty zagraniczne dla Mady z Herusiem, Juli Pfeiffer i siebie. Zamierzałem bowiem odwieźć ich i zaraz wracać do domu. ff* 20 --- Choroba Święta Bożego Narodzenia i Nowego Roku jak zwykle spędziliśmy w zwiększonym gronie. Oczywiście Ruciowie, Puttkamerowie z Ja- 301 niusią, Klosia z Dziunią i my zasiadaliśmy w dnie świąteczne do stołu w jadalnym rodziców. Gości dalszych tym razem nie było. Rozmowy toczyły się przeważnie na temat zaręczyn Dziunieczki, którą po katach zamęczano różnymi pytaniami na temat narzeczonego. Z wyjątkiem Leli, której marzeniem było wydania Dziunieczki za szykownego Wołyniaka, jej krewnego lub bliskiego sąsiada, wszyscy właściwie byliśmy zadowoleni z zaręczyn Dziuni. Rodzina znana na Kresach, dwa piękne majątki. W jednym stary bardzo dwór, w drugim piękny pałac. Syn zaś jedynak. Wszystko przemawiało, że partia jest dobra. Wyczekiwaliśmy z niecierpliwością zapowiedzianego przyjazdu w okresie poświątecznym panów Łopa-cińskich, Stanisława ojca z synem Euzebiuszem, z czołobitnością do dziadostwa panny Jadwigi Potworowskiej. Narzeczony Dziunieczki bardzo się nam wszystkim podobał, wysokiego wzrostu, przystojny, dobrze ułożony w wieku około 25 lat, studiów podobno nie skończył, ostatnio był wolnym słuchaczem na Uniwersytecie Krakowskim, był jednak oczytany i bardzo dobrze się wysławiał. Natomiast jego ojciec, działacz społeczny na terenie Wileńszczyz-ny, a zwłaszcza Inflant. Za lat młodzieńczych był znanym i bardzo wziętym prawnikiem w Kijowie. Był żonaty z Borchówną, rodził się zaś z Szumskiej. Wcześnie odumarła mu żona. Po jej śmierci urodził mu się drugi syn naturalny, Stanisław, którego matką była Józefa, panna służąca nieboszczki żony. Na parę lat przed śmiercią ulegalizował swoje powtórne małżeństwo i usynowił Stanisława. Pan Łopaciński ojciec był bardzo szarmancki, nader rozmowny, lubiący opowiadać dość śliskie kawały w towarzystwie pań, co mocno się nie podobało mojemu ojcu: "Stary, poważny obywatel i działacz narodowy, a głupstwa mu w głowie!" Irytowało nas wszystkich to, że bez ustanku ogadywał i oczerniał swego syna przed każdym 2 nas, nie pomijając przyszłej synowej, której powtarzał: Ja ostrzegam, proszę pamiętać, że Zibi to i tamto!" Po kilku dniach panowie ci odjechali. Zibi przyjeżdżał do Dereszewicz na Wielkanoc, lecz my wówczas byliśmy za granicą, p Po wyjeździe Łopacińskich zaczęliśmy się pakować do drogi. aszporty zagraniczne dostarczył mnie już "uriadnik" z Petrykowa. dpowiednią kwotę pieniężną na drogę i pozostawienie Maduszce a pobyt miałem już przygotowaną. Projektowałem zawieźć moją ozinkę na miejsce, zainstalować i powrócić do domu, warsztatu °JeJ pracy i zajęć. Wyjazd nasz nastąpił w mroźne i bardzo śnież- ne popołudnie. W obawie, by kaszlący jeszcze po ciężkiej grypie Herutek ponownie się nie rozchorował, została wyciągnięta z najdalszego kąta wozowni rodziców jedna z dwóch karet zimowych Buda była osadzona na saniach i płozach. Maduszka z Herutkienj i Julą ulokowały się w karecie, ja zaś na koźle przy Jacku. Para korij zaprzężona w szydło (koń przed koń), a to wobec głębokich zasp śnieżnych, ciągnęła tę omal przedpotopową maszynę. Buda coraz to zataczała się. Trzeba było trzymać w niej otwarte okienka, moim niewiastom bowiem robiło się wobec braku powietrza słabo Wstrętna jazda karetą na saniach. Po raz pierwszy i ostatni jechaliśmy wówczas takim zaprzęgiem, a przecież za dawnych czasów nasze matki i babki w zimie innym zaprzęgiem nigdy w dalszą drogę nie odważyłyby się ruszać. Zatrzymaliśmy się w Warszawie na kilka dni w Hotelu Europejskim. Bawiła tamże przejazdem cioteczna siostra Mady, Zosia margrabina Wielopolska, Platerówna z domu. Bardzo przystojna i urocza niewiasta. Gdy zaszła pewnego dnia do naszego apartamentu, mały Herutek był zdumiony pięknością swojej uroczej cioci, wpakował się jej zaraz na kolana, a ponieważ Zosia od nas szła do opery, miała więc na sobie suknię wyciętą, brylanty na szyi, bulony? w uszach i sporo pierścionków na palcach. Oczy Herutkowi wyłaziły z orbit, zachwycał się blaskiem brylantów, dotykał ich, gadał bez przerwy, powtarzając co chwila: Jaka ciocia ładna, jaka ciocia piękna!" Po pewnej chwili schodzi z kolan i z zasmuconą miną powiada: "Ale moja mamusia ładniejsza". Wyjechaliśmy z Warszawy kurierem idącym przez Wiedeń do Rzymu. Zakupiłem cały przedział czteroosobowy w wagonie sypialnym do Mediolanu, gdzie wypadało nam wysiadać i nadal inną trasą kierować się na zachód ku Genui. Zamierzaliśmy przy tym skorzystać z konieczności przesiadania się, aby zatrzymać się na parę dni w Mediolanie i zwiedzić osobliwości tej stolicy północnych Włoch. Z Wiednia jechaliśmy przez Semmering. Pociąg wolno podejmował się ciągle w górę, obchodząc kilkakrotnie wokoło dane wzniesienia. Co pewien czas oczom naszym ukazywały się poniżej nas miejscowości, przez które niedawno przejeżdżaliśmy. Początkowo mijaliśmy różne miasteczka z kominami fabrycznymi, następnie wille prywatne, letniska. Im wyżej tym piękniejsza i dalsza panorama roztaczała się przed naszymi oczami. Ładny też był widok na rozległy Wiedeń położony w dole. Gdy pociąg, dotarłszy do końca wyniosłości, zaczął się staczać w dół po dość znacznej pochyłości, dawało się odczuwać dość silne rzucanie wozów. Toteż biedna nasza Juld* dostała zawrotu głowy, następnie zaczęły ją męczyć nudności,az się rozchorowała na dobre. Musiała się wyciągnąć i leżeć spokojni^ Nie poszła też z nami na obiad do wagonu restauracyjnego. bowiem podniesienie głowy powodowało wzmocnienie Butony (z franc.) - kolczyki, por. w rozdz. 14. Heruś niezmiernie był przejęty podróżą, a zwłaszcza lokomotywami oraz zatrzymaniami się na większych stacjach. W wagonie restauracyjnym, o dziwo, zachował się pomimo swoich 4 i pół lat całkiem przyzwoicie. Spotkaliśmy w restauracji ks. Władysława Lu-beckiego, który się przesiadł do naszego stolika. Jechał do Rzymu. Bardzo przyjemnie się z nim rozmawiało, pomimo że Mad musiała czuwać nad jedzeniem Herutka. Lubeckiemu bardzo podobał się ubiór Herutka, a zwłaszcza nabyty w Warszawie serdaczek zakopiański, narzucony na ubranko. Najokropniej rzucało wozami, gdy Ujeżdżaliśmy w nocy do Udine, granicy włoskiej. Trzeba było Herutka pilnować, by nie zleciał z łóżka. Najgorsze rzucanie przebyliś-my w nocy. Dopiero gdy pociąg wjechał w dolinę płaskiej Lombardii, Jula odważyła się podjąć z łóżka. Była blada z zielonkawym odcieniem cery. Po raz pierwszy byłem we Włoszech i na razie całkiem rozczarowany. Gdzież te góry, gdzie te Alpy, czy też Apeniny? Płasko, szaro, pociąg omija bez zatrzymania się jedną stację za drugą. Nareszcie około południa stanęliśmy w Mediolanie. Wysiadamy, skierowujemy się ku wyjściu, gdzie moc hotelarzy wywołuje nazwy swoich hoteli. Po odebraniu bagaży wsiadamy do omnibusu, który nas dowozi do hotelu, położonego na Piazza del Duomo, tuż obok przepięknej katedry, drugiej co do wielkości po Św. Piotrze i wybudowanej w całości z białego marmuru. Pierwsze nasze wyjście na miasto było skierowane do katedry. Wzięliśmy ze sobą Julę z Herutkiem. Mad była tak przytłoczona ogromem tego wnętrza, że dostała panicznego strachu, kurczowo trzymała się mojego ramienia, wyciągając mnie do wyjścia. Pozostawiłem więc ją z Julą i Herutkiem na ławce w pobliskim skwerze, sam zaś powróciłem jeszcze do katedry, obszedłem wnętrze wokoło, a następnie wdrapałem się po dość stromych schodach na dach katedry, skąd roztaczała się przepiękna panorama nie tylko na miasto, lecz w dali, na horyzoncie, dojrzeć można było pasmo Apenin. Nader ciekawe były na dachu rzeźby wykute z białego marmuru przeróżnych postaci świętych oraz sceny biblijne. Po obiedzie zwiedziliśmy centrum miasta, gapiąc się przy wystawach magazynowych, wieczorem zaś, pozostawiwszy Julę z Herutkiem w hotelu, poszliśmy do najświetniejszej opery włoskiej, La Scala, gdzie dawano Traviatę. Mówiono wówczas, że soliści i solistki operowe dopiero po dopuszczeniu ich na występy w La Scali mogą być uważani za wszechświatowe sławy. La Scala była więc jak gdyby tą najwyższą na ca-tytn świecie instancją, która kwalifikowała wyrobienie głosowe artystów i artystek operowych. Słuchając jednak wówczas Traviaty łaściwie nie byliśmy wcale oczarowani pięknością głosów występujących artystów. Być może sami nie byliśmy dość muzykalni. Po eatrze lekka kolacja w restauracji hotelowej i udanie się na spo-ynek. w drugim od naszego pokoju obok spali już mocnym nem Herutek i Jula. Czuliśmy się dosyć zmęczeni podróżą, rozebraliśmy się szybko, wystawiłem nasze obuwie do czyszczenia za drzwiami na korytarzu, zgasiłem światło i po krótkiej chwili zapadliśmy v? głęboki sen. Naraz obudził mnie szelest, jak gdyby coś się ruszało w materacu sprężynowym pode mną. Nasłuchuję, cisza, po chwili wyraźnie słyszę takiż szmer w materacu Mady przyległym do mojego. Obudziła się ona również. Oboje nasłuchujemy. Zaczynają się harce pod nami. Stuknąłem raz i drugi pięścią i nogą po materacu, co spowodowało chwilę ciszy i na nowo ruch się zaczął. "To niewątpliwie jakieś gryzonie się w materacu wylęgły" - mówię szeptem do mojej małżonki - Spać nie dadzą przez całą noc". Nie leżę już, lecz siedzę w łóżku i nasłuchuję, co będzie dalej. Mad również się podniosła. Po chwili uczucie, jak gdyby coś przespacerowało po naszych kołdrach, podniosłem, nie ruszając się, rękę do kontaktu nad łóżkiem, pokręciłem, zapaliło się pełne światło w pokoju i ujrzeliśmy spokojnie siedzącego na poręczy mojego drewnianego łóżka ogromnego szczura z długim ogonem. Dobrą chwilę patrzyliśmy się wzajemnie na siebie, po czym szczur zeskoczył na podłogę, ja zaś wstałem, otworzyłem drzwi od pokoju na korytarz, zgasiłem światło, położyłem się do łóżka i długo jeszcze nasłuchiwałem. Cisza zupełna zaległa w pokoju, widocznie nasz współtowarzysz przespacerował się przez otwarte drzwi na korytarz. Wstałem, zamknąłem drzwi, czas jakiś nasłuchiwaliśmy, zmęczenie jednak wzięło górę, zasnęliśmy snem głębokim. Z rana opowiedzieliśmy hotelowej służącej o naszych nocnych przygodach. Ona zaś na to powiada: "Przecie dzisiaj z rana służący złapał prawdopodobnie tego szczura, zabierając obuwie państwa do czyszczenia, spał najspokojniej, skręciwszy się w buciku pani; to zwykła rzecz w Mediolanie - szczurów wszędzie masami. Och, dużo więcej niż ludzi". Zwiedziwszy w ciągu ranka miejscowe muzeum, wyjechaliśmy około południa do Nervi pociągiem pośpiesznym, idącym przez Genuę na Riwierę francuską. Zajeżdżamy do hotelu Eden, z którego zarządem zawczasu korespondowaliśmy w sprawę zatrzymania dla nas dwóch pokoi i otrzymaliśmy potwierdzenie z obietnica. Okazało się tymczasem, że w ogromnym hotelu Eden wszystkie pokoje zajęte od dawna, dla nas zaś mają zarezerwowane pokoje w tak zwanej dependance, czyli oddzielnej oficynie w parku hotelowym. Mocno nam te pokoje się nie podobają. W oficynie parterowej cztery małe mieszkanka dwupokojowe. Trzy są zajęte, jedno jeszcze wolne dla nas. Dwa okna dają na morze, pokoiki niewielkie* sufity niskie. Piecyki małe opalane drobnymi oliwkowymi gałązkami lub też wiórkami. Drzwi wejściowe i okna nieszczelne. Wtótr od morza dmucha przez szczeliny okienne oraz drzwi wejściowe Jednym słowem tragedia. Oznajmiają nam, że w hotelu powiflfl się wkrótce zwolnić parę pokoi, będziemy wówczas mogli w przenieść. Wątpimy bardzo, gdyż jest dopiero początek sez°°e Kto obecnie przyjechał, co najmniej połowę sezonu przebędzl_ Spędzamy pierwszą noc, dmuchało przez wszystkie szczeliny* P mimo że od morza wiał wiatr słaby, co zaś będzie, gdy zaczną silne, chłodne dmuchać wiatry. 2 rana wybiegamy na miasto, obchodzi my wszystkie hotele, pensjonaty, wille, szukając choćby jednego najmniejszego pokoiku. Nic, wszędzie wszystko zajęte. Nie ma in nej rady, trzeba zrezygnować i brać to, co jest. Może się coś od mieni, ktoś wyjedzie, Mad się dowie, czy w sąsiednim Rapallo lub dalej okaże się coś wolnego. 39 5 Zabawiwszy parę dni pożegnałem moich najdroższych, poleciłem ich opiece Boskiej i jednym cięgiem nie zatrzymując się nigdzie, przesiadając z pociągu na pociąg, dążyłem pośpiesznie ku domowi. Przejeżdżając przez Włochy w nocy znalazłem się sam jeden w zamkniętym przedziale wagonu. Noc, zaczynam drzemać, ułożyłem się. Robi się zimno, chłód. Na ścianie rączka dla regulowania temperatury w wagonie za pomocą dopływającej pary z parowozu. Z jednej strony raczki widnieje napis po włosku "caldo", z drugiej "fredo". Myślę sobie "caldo" to zapewne od niemieckiego słowa "kalt", czyli zimno, to w takim razie należy przesunąć rączkę na "fredo", to w wagonie się ociepli. Przestawiłem, położyłem się, przykryłem pledem i staram się zasnąć. Coraz zimniej się robi, zaczynam się trząść z chłodu, potem kostnieję, widocznie instalacja zepsuta i para nie dochodzi. Nikt na stacjach do mojego przedziału nie wsiada, konduktor nie zagląda. Nareszcie na jakiejś większej stacji przez okno wywołuję konduktora nie znającego żadnego poza włoskim języka i staram się mu w gwarze francusko-niemiec-kiej wytłumaczyć, że zimno, że chcę się przenieść do innego przedziału, niech mnie w tym dopomoże. Wszedł do przedziału, spojrzał na rączkę od pary, rubasznie zaczął się śmiać, coś bełkotał, przesuwał rączkę na drugą stronę na "caldo" i zamierzał wychodzić. Ja go nie puszczani, tłumaczę na migi, że jak caldo - jeszcze będzie chłodniej, on jednak swoje pokazuje na migi, bym nie ruszał rączki, niech stoi na "caldo". Wyszedł, drzwi zatrzasnął za sobą. Rączka na "caldo" niech będzie, widocznie cała instalacja jest zepsuta, bo przecież coraz bardziej robiło się ciepło, gorąco nie do wytrzymania, zmienić musiałem położenie rączki. Dopiero w domu się dowiedziałem, że wcale instalacja w tym wagonie nie była zepsuta, gdyż po włosku "caldo" nie pochodzi od niemieckiego "kalt" i oznacza właśnie gorąco, zaś słowo "fredo" pochodzi od francuskiego słowa "froid", czyli właśnie zimno. Jak jednak czło-wiek nieraz bywa głupi! Moskal by w takim wypadku powiedział: >A łarczyk prosto otkrywałsja!" [skrzynka łatwo się otwierała - r°s. Aluzja do bajki Kryłowa]. . Niestety wysiadłszy w Kopcewiczach z wagonu dowiedziałem '? o zgonie przed paru dniami naszej biednej maleńkiej Oleńki. Jest ksiądz w Dereszewiczach, czekają na mój przyjazd z po- o^ebern. Szybko pędzą sanki, w niepełne trzy kwadranse dojeż- aiji do domu. Przywitanie. Idziemy do kaplicy. Mała trumienka ~~ A Kieniewicz, Nad Prypeci:}... drewniana, pomalowana na biało, na prowizorycznym katafalk, pośrodku kaplicy. Pełno ludzi ze dworu, folwarku, kolonii A* kiej. W kaplicy ksiądz Skokowski odprawia mszę św. w białym or nacie. Rodzice, Ruciowie, domowi siedzą, ja klęczę przy trumien ce, gdy lud zaintonował pieśń Serdeczna Matko, rozpłakałem Sje może pierwszy raz w życiu ryczałem spazmatycznie. Złożono tru-306 ' niienkę w grobie obok trumienki naszego małego Józia. Zbolały ijsl tegoż dnia wysłałem do Nervi. W następnym roku na wspólnym grobie ukochanych dzieci wmurowana została z białego marmuru płyta z krzyżem, na której wyryte były odpowiednie napisy, czarnym ołowiem wylane. Niedługo dane mi było gościć w domu i zajmować się interesami. Po tygodniowym zaledwie pobycie otrzymuję pilny, długi telegram z Nervi, podpisany przez nieznajomą mi osobę, Polkę kuracjuszkę, mieszkającą w hotelu Eden, takiej mniej więcej treści; donosi o bardzo ciężkiej chorobie mojej małżonki, nader wysokiej temperaturze, o konieczności mojego przyjazdu. Chora bez żadnej opieki. Oczywiście postanawiam tegoż dnia wyjechać. Muszę jednak jechać do Mińska po paszport, a stamtąd z parogodzinnym zatrzymaniem w Warszawie jednym ciągiem do Nervi. Przewidują mój wyjazd z domu na czas bardzo długi. Ubieram się już raczej po letniemu niż po zimowemu. Z kasy kopcewickiej biorę większą ilość gotówki. Telegrafuję do Nervi, zapowiadając swój przyjazd. I tegoż dnia wieczornym pociągiem wyjeżdżam. Wczesnym rankiem jestem w Mińsku. Pociąg do Warszawy odchodzi późnym wieczorem. Obym mógł zdobyć paszport w ciągu jednego dnia. W dawnych czasach nigdzie nie było ogonów i ogonków. Aby się w urzędzie państwowym pokazać, urzędnicy omalże stawali na baczność. Najwyżej w ciągu godziny wszystkie formalności zostały załatwione, potrzebny jeszcze tylko był podpis gubernatora, który zwykle około południa przybywał do urzędu gubernialnego. Jeden z wyższych urzędników jednak poszedł do mieszkania prywatnego gubernatora z różnymi papierami i moim paszportem, ja zaś wyszedłem na chwilę do restauracji, by coś przegryźć, po chwili wracam do urzędu. Wręczają mi paszport z podpisem. Uściśnienia rąk, salaffl-alejki itd. Dowiaduję się w hotelu garni1, że Eustachy jest w domu. Biorę sanki dorożkarskie i jadę do Łoszycy. Mróz z wiatrem około piętnastu stopni, a ja w jesiennym paltociku, w płytkich kaloszach, koń dobry, wybiegany rysak. Mkniemy szybko sankami, marznę okropnie, nogi kostnieją, pomimo że wilczura dość wytarta przykrywa kolana. Do Łoszycy pięć kilometrów. W niespeto3 kwadrans wysiadam skostniały przed gankiem łoszyckim. Eustachy bardzo się ucieszył z mojego przyjazdu. Pierwszy raz byłem w Łoszycy po pogrzebie biednej Isi. Pogawędziliśmy kilka godzin, W Hotel garni (franc.: umeblowany) - nazwa tą określano podrzedniejsze tele. dłem dobry obiad i odjechałem łoszyckimi końmi, otulony \y brą ciepłą szubę baranią. Wieczorem zaś koleiłem się już do \ szawy. Budzę się w nocy z szalonym bólem w krzyżach, z wielką nością z kanapy mogę się podnieść. To ta jazda do Łoszycy w lei, kim paletku przy kilkunastostopniowym mrozie jest tego 308 dem. Aby nie rozchorować się na dobre w Warszawie! Z n szym trudem wylazłem z wagonu i wsiadłem do dorożki. Najgorze~ było wchodzić po schodach hotelowych na pierwsze piętro. JecłJ nogą na stopniu, trzymając się za poręcz, podnoszenie z trudem drugiej, sycząc wprost z bólu. A tu trzeba jeszcze pójść do biura wagonów sypialnych, by nabyć bilet do Mediolanu. Odświeżywszy się w numerze, spożywszy tamże śniadanie, biorę się na odwagę i schodzę w dół. Idzie to z wielkim trudem, ból w krzyżach niesamowity. "Des douleurs atroces" [Straszliwe bóle - franc.], jakby powiedziała Lela. Nagle, gdy byłem już prawie u dołu klatki schodowej i pozostało mi jeszcze trzy czy cztery stopnie, zaczepiłem butem o chodnik dywanowy na schodach, tracę równowagę i prze-skakuję jednym susem przez pozostałe stopnie, stając twardo na samym dole. Pociemniało mi w oczach z szalonego bólu, lecz błogosławiony był ten skok niespodziany przez kilka stopni. Widocznie naciągnięte ścięgno wróciło do normalnej pozycji, ból minął całkowicie i całkiem swobodnie zacząłem się ruszać. Jedna sekunda wystarczyła, by mnie wyleczyć. Wieczorem w przedziale wagonu sypialnego opuszczałem Warszawę, a po dwóch prawie dobach jazdy stanąłem w Neryi. Zastałem moje najdroższe Maleństwo z silnym pleurytem2 przy wysokiej temperaturze i właściwie prawie bez żadnej opieki - Jula bowiem zajęta dzień cały Herutkiem. Parę razy był doktor miejscowy, w dodatku Niemiec, przepisał jakieś proszki, polecił kompresy, które nieumiejętnie zmieniała Jula przy pomocy służą cej hotelowej. A tu wiatr zimny od morza w mieszkaniu dmucha Skwar, gdy w piecyku się pali, gdy ogień przygasa, temperatura od razu opada. Zabieram się energicznie do działania i ratowania mojej najuko chańszej istoty. Sprowadziłem doktora, który parę razy odwiedzał chorą, by ją przy mnie obejrzał. W porozumieniu z nim zamówiłem pielęgniarkę, która kilka razy dziennie dochodziła dla zmienia nią kompresów. Najgłówniejszą zaś sprawą było przemówienie moje do sumienia zarządu hotelowego o konieczności zmiany |°; kału ze względu na ciężki stan chorej. Obiecali mnie najsolenntf) przy pierwszej możliwości załatwić moje żądanie. Codziennie je" nak do biura hotelowego wpadałem i zanudzałem ich z najwięk52' energią, na którą mnie stać było. W międzyczasie dowiedział się, że od niedawna bawi w Nervi doktor Dunin, sławny specjalista 2 Pleuryt - zapalenie opłucnej. 309 od chorób płucnych w Warszawie3, który po śmierci żony przybył z dwiema córeczkami na wypoczynek nad morze. Dowie- się również, że go codziennie spotkać można na promena-nad morzem. Poszedłem go odwiedzić w willi, w której za- ieszkiwał, jakkolwiek go osobiście nie znałem. Ucieszył się ze motkania z rodakiem, jednak kategorycznie odmawiał leczenia horej, twierdząc, że nie ma na to prawa, a bawi tu nie w charakterze lekarza, lecz jako gość na wypoczynku. Po usilnych jednak moich prośbach, by zaszedł do nas, obejrzał chorą i skonstatował, czy diagnoza miejscowego lekarza oraz przedsięwzięty sposób leczenia S3 właściwe, wyraził zgodę. Razem ruszyliśmy do naszej mysiej dziury, jak nazywałem nasze mieszkanie. Bardzo długo i sumiennie oskultował chora i postawił następująca diagnozę. Widocznie na skutek panującej w tym sezonie grypy nastąpiło zapalenie opłucnej, czyli pleuryt z wysiękiem. Zaaprobował sposób obecnego leczenia twierdząc, że temperatura stopniowo powinna się zmniejszać. Nalegał również na konieczność prędkiej zmiany mieszkania, chodzi bowiem o wystrzeganie się ponownego zaziębienia. Stanowczo odmówił wzięcia honorarium za wizytę. Po pierwsze nigdy by nie brał od rodaka na obczyźnie, a po drugie nie ma do tego prawa. Serdecznie podziękowaliśmy doktorowi za jego uczynność. Kilka razy go jeszcze spotykałem nad morzem, gdy spacerował z córeczkami. Zapytywał zawsze, jak się miewa chora i wyrażał zadowolenie, że temperatura się obniża. Wkrótce jednak opuścił Nervi. Bardzo poczciwie znalazł się zarząd hotelowy, w kilka dni bowiem po mojej interwencji przyszedł zarządca do mnie z tym, że są dwa wolne przylegające do siebie pokoje na pierwszym piętrze i możemy je zaraz zająć. Ucieszyliśmy się wszyscy z tej wiadomości i zabraliśmy się do przenosin. W pierwszym rzędzie moja Najdroższa chora została przeniesiona na noszach do oswobodzonego apartamentu, który wydał się biednej mojej chorej prawdziwym rajem. Zamieszkaliśmy w większym pokoju o dwóch oknach, obok zaś w mniejszym Julka z Herutkiem. Pokoje słoneczne z widokiem na morze. Bardzo jednak jeszcze długo z powodu wysięku moje biedactwo kreskowało, co oczywiście opóźniało powrót do całkowitego zdrowia. Doktor już coraz rzadziej do nas zaglądał, pielęgniarka sta-^ się już zbyteczna. Sezon hotelowy zbliżał się już ku końcowi. ^swobadzało się coraz więcej pokoi, dla nas bardzo szczęśliwie, ^7? lekarz zalecił częste zmiany pokoi. Kilkakrotnie więc przeno-suisrny się z jednego piętra na wyższe, z których cudowny, malow- C2Y roztaczał się widok na morze. Herutkowi ogromnie na zdro- le posłużył ten kilkumiesięczny pobyt nad morzem. Bardzo się nki Teodor Dunin (1854 - 1909) należał w Polsce do czołowych ftyzjatrów. Był Ligi Narodowej oraz działaczem społecznym. •wzmocnił i zmężniał, stał się jednak dosyć niegrzeczny i nieznośny Julkę miał za burą podszewkę. My zaś co prawda niewiele my doświadczenia w wychowywaniu dzieci. Zresztą trudno gać od czteroletniego chłopaczka wielkich grzeczności. dniami przebywał z Julcią, nad morzem, bawiąc się kamyczkami lub grzebiąc się w piasku. Piękne było morze, ruchliwe, gdy faie 310 . rozbijały się o nabrzeżne skały, pokryte ścielącymi się kaktusowy, mi roślinami, tworzącymi całe dywany fioletowego koloru. Całe zaś Nervi położone było wśród kwitnących kamelii, pomarańczowych i migdałowych drzew oraz niezliczonej ilości róż krzaczastych, pnących, ścielących się wszelkich kolorów i barw. Całość zaś opromieniona południowym słońcem. Zbliżał się już czwarty miesiąc pobytu w Nervi. Dziękować Bogu kreskowanie temperatury ustało całkowicie. Doktor zadecy-dowal, że w płucach jest wszystko w porządku, pozostało tylko bardzo wielkie osłabienie. Codziennie pod rączkę, bardzo powoli odbywaliśmy spacery wzdłuż morza, zachwycając się zwłaszcza wielką ilością kwiatów. Sezon hotelowy się kończył. Hotel zwijał się na cały okres letni. Pozostawaliśmy czas pewien jedynymi ostatnimi gośćmi. Opuściliśmy Nervi l maja według nowego stylu. Na wyjezdnym jeszcze doktor zalecił, abyśmy powoli z zatrzymywaniem powracali do kraju o znacznie chłodniejszej temperaturze. Pierwsze nasze zatrzymanie było w Genui, gdzie zabawiliśmy parę dni. Zwiedzaliśmy bardzo powoli miasto, aby jak najmniej się męczyła moja najmilsza rekonwalescentka. Ciągnęliśmy wszędzie za sobą Herutka i jego opiekunkę. Podziwialiśmy przecudne Campo Santo położone na wzgórzu nad Zatoką Genueńską. Moc przepięknych z białego marmuru pomników, niektóre bardzo dziwaczne: przedstawiające całe grupy osób wykutych z marmuru w strojach staroświeckich, turniurach, zasmuconych, zapłakanych, stojących przy grobie zmarłej osoby itp. Cały zaś cmentarz tonący wśród masy różnorodnego kwiecia. Obejrzeliśmy ogromny port, objechawszy motorówką wokoło pomiędzy stojącymi w porcie okrętami, na których powiewały flagi przeróżnych państw. Przy nas wypływał duży pasażerski parowiec do Cejlonu. Wjechaliśmy motorówką z portu osobowego i handlowego do portu wojennego, gdzie znowuż stały większe i mniejsze statki wojenne. Zwiedziliśmy nawet wnętrze torpedowca, do któregp z rno-torówki wchodziło się po drabince. Samo zwiedzanie bardzo nudziło Herutka, wolał grzebać się w piasku. Irytował mnie ten brak w nim zainteresowania się niewidzianymi dotąd rzeczami. Któregoś dnia z rana przed wyjściem powiadam do Herutka: "No, teraz pójdziemy do zwierzyńca, a potem na ciastka". Okropnie się na chłopaka irytowałem, wcale bowiem zwierzęta w klatkach go w. interesowały. A gdy pokazałem mu słonia i zapytałem: "Powiedz o1 teraz, co to za zwierzę" - nie umiał udzielić odpowiedzi. "Pfze cięż masz łamigłówkę, układasz w domu z klocków różne zwierz? ta Posiadasz w klockach i to zwierzę z długą trąbą, a takie same, tylko bardzo duże przed tobą tu stoi. No więc co to jest?" "Nie 5,jern" - brzmi odpowiedź. "Dureń jesteś, nie widzisz, że to jest słoń". ,A kiedy pójdziemy na ciastka?" - brzmi odpowiedź. Gdy podeszliśmy do Mady, która z Julka siedziała opodal na ławeczce, odzywam się do niej głosem pełnym rozpaczy: "Wiesz, matuś, nic tego chłopca nie będzie. Słonia nie poznał, tylko ciastka ma w 311 ołowie. Co z niego wyrośnie?" Na to młoda matuś: "Przecież on ma zaledwie cztery lata, zobaczysz, będziemy jeszcze z niego dumni". Machnąłem ręką i poprowadziliśmy chłopaczka na ciastka. Z Genui znaną już trasą pojechaliśmy do Wenecji. Postanowiliśmy zamieszkać nie w samym mieście, lecz na Lido. Była to dość duża wyspa, odległa od miasta o mniej więcej pół godziny jazdy gondolą, bardzo piaszczysta, z paru hotelami. Wymarzona do zamieszkania dla dzieci, toteż pełno było w hotelach dzieciarni. Bardzo dobrze się tam czuł Heruteczek, grzebał się w piasku na bosaka, pluchał się w wodzie i bawił się z dzieciakami różnych narodowości. My zaś na Lido właściwie tylko nocowaliśmy. Spędzaliśmy zaś całe dnie na zwiedzaniu kościołów, muzeów, pałaców najpiękniejszego bodaj miasta na świecie. Stołowaliśmy się w niewielkiej restauracyjce Capello nero, położonej w małej uliczce przy placu Św. Marka. Spożywaliśmy same narodowe potrawy, w których główną rolę odgrywały różnorodnie przyrządzane makarony. Popijaliśmy zaś wybornym Chiantim. W jednym z wielu pięknych magazynów jubilerskich na placu Św. Marka nabyliśmy ładną broszkę ze szmaragdem pośrodku, otoczonym brylantami jako prezent ślubny dla Dziunieczki. Herutek bardzo sobie upodobał plac Św. Marka, oczywiście nie jako jedno z cudów piękna światowego, lecz z tej ilości gołębi, które nie tyle karmił ziarnem kukurydzy, ile za nimi się po placu uganiał i płoszył. Na jeden dzień wyjechaliśmy we dwójkę do Padwy. Chciałem koniecznie być na grobie swojego patrona św. Antoniego Padewskiego. Gorąco oboje tam modliliśmy się. Korzystając z bytności zwiedziliśmy parę muzeów. Po dziesięciodniowym pobycie w Wenecji wyjechaliśmy nad jeziora włoskie, obrawszy sobie za punkt mieszkaniowy Lugano. Jakże się cieszyłem, że moja Najdroższa coraz silniejsza się czuła i nie przemęczała się zbytnio przy dość intensywnym zwiedzaniu Wenecji. Widocznie skutecznie na to wzmocnienie oddziaływały Przepisane przez doktora żelaziste pigułki, które bardzo skrupulat- nie łykała. Dojechaliśmy do Lugano w godzinach popołudniowych, Zatrzymaliśmy się w jednym z lepszych hoteli, położonym na ^zniesieniu nad mocno błękitnym jeziorem. Spożyliśmy bardzo .Orjry obiad w restauracji hotelowej, a moja Maduszka delektowała ^ zwłaszcza wyśmienitą sałatą, przyprawiona na mocnym occie. °bec dość wielkiego zmęczenia nie tyle podróżą, a raczej poby-w Wenecji, udaliśmy się względnie wcześnie na spoczynek. Około północy Mad moja budzi mnie z tym, że bardzo źle się czy. je, ma bardzo silne bóle żołądkowe; siedzi biedactwo na łóżku wije się i stęka. Niezawodnie to ta mania jedzenia sałaty z octem i to wówczas, gdy się łyka żelazo w pigułkach. Żelazo oblane moc' nym octem wywołuje gazy, wzdęcia. Co tu robić? Drogie Maleńst-wo piszczy i jęczy coraz bardziej. Gdzie ja tu po nocy znajdę 312 l w obcym mieście doktora? Rezygnujemy na razie z doktora. Ubig. ram się, schodzę na dół, budzę zaspanego portiera, zapytuję, gdzie jest apteka. Nie znając absolutnie miasta, nie rozumiem udzielanych mi wskazań, jakimi ulicami mam dojść do najbliższej apteki Wychodzę, ciemno i pusto na ulicy. Idę przed siebie, zaczepiam rzadko mijanych przechodniów. Jedni coś mruczą pod nosem, inm nie wiedza. Natrafiam nareszcie na jakiegoś poczciwca, który mnie doprowadził do położonej właściwie blisko hotelu apteki, a ja kołowałem po nie wiadomo ilu ulicach. Nie przypominam sobie, czy z butelką gorzkiej wody, czy też z olejkiem rycynowym powróciłem do hotelu, w każdym razie moja nocna wędrówka została uwieńczona dobrym skutkiem. Z rana bowiem już bóle ustały i samopoczucie było dobre. Przetrzymałem jednak moją Panią w łóżeczku i na ścisłej diecie przez parę dni. Natomiast wynikła bieda z Herutkiem, u którego zrobiło się silne, dokuczliwe zapalenie oczu. Zaprowadziłem go do okulisty. Zapalny stan był wywołany od silnego blasku słonecznego, gdy przebywał godzinami nad morzem w Lido. Codziennie prowadziłem chłopca do okulisty dla zapuszczenia lekarstwa do oczu i smarowania powiek jakaś maścią. Zalecił noszenie aż do wyzdrowienia okularów o czarnych szkłach. Zwykle ja z malcem chodziłem do okulisty na wymienione opatrunki. Ponieważ wizyty odbywały się z piskiem, płaczem, miotaniem się, nie było innej rady, jak za każde przyzwoite zachowanie się u okulisty i spokojne poddanie się opatrunkowi, opłacać pana Hieronima. Opłata polegała na spożywaniu w drodze powrotnej od okulisty paru cukierków i zawsze takiego samego ciastka w cukierni oraz kupienie w bazarze, przez który się przechodziło, chorągiewki z barwami coraz to innego państwa. Kuracja ta trwała około dziesięciu dni. Nie przeszkadzało to nam w zwiedzaniu miasta, okolicy i nawet odbywania dalszych wycieczek. Odszukiwaliśmy po różnych okolicznych kościołach obrazów Matki Boskiej pędzla Luinie-go, którymi moja Pani się zachwycała. Kilka tych obrazów odnale; źliśmy w miejscowości Lago Maggiore, odległej od Lugano o mflie) więcej godzinę jazdy statkiem, który kilka razy w ciągu dnia odbywał wymienioną trasę tam i z powrotem. Pewnego dnia wybrał18' my się na podobną wycieczkę z Herutkiem. Dzień był dość wietrz ny i pochmurny. Siedzieliśmy na przystani pływającej przy brzeg11 jeziora w oczekiwaniu na powrotne przybycie statku. Niepokoiłe"1 się o Herutka, gdyż bardzo silnie kaszlał, bałem się, by się nie zazi? bił i nie rozchorował. Był nieznośny, wiercił się i nie mógł cW siedzieć na jednym miejscu, coraz to wymykał się od nas i przebiegał w drugi koniec przystani. Dopiero solidnych parę klapsów jarzniiło niesfornego Baszybuzuka, jak mawiał Wawrzyniec. Cudo-^Ina zrobiliśmy wycieczkę koleją do jeziora Como, po którym jeździliśmy kilka godzin łódką, zachwycając się przepięknym widokiem brzegów otaczających jezioro i odbijających się w jego błękitach. Nasz wioślarz parokrotnie zatrzymywał się przy brzegu jezio- 313 ra radząc byśmy wysiedli i obejrzeli czy to pałacyk, lub też willę, z których piękny roztacza się widok. Wysiedliśmy też w jednym miejscu> gdzie zaszliśmy, by coś niecoś przegryźć. Zaproponowałem naszemu wioślarzowi, by z nami zaszedł. Podziękował bardzo grzecznie, że nie jest głodny. ,J'ai tres bien dine aujourd 'hui, j'ai rnange un oeuf et de la salade, et j'ai bu du Chianti". [Bardzo dobrze dziś obiadowałem, zjadłem jajko z sałatą i popiłem Chianti - franc.]. Z Lugano wyjechaliśmy do Warszawy, zatrzymawszy się na pół dnia w Berlinie, gdzie zwiedziliśmy bardzo bogatą i piękną kolekcję prac Bócklina. W Warszawie zaś bawiliśmy kilka dni. Maduszka bowiem robiła sobie toalety na mający się odbyć w czerwcu ślub Dzłunieczki. Jedna biała w paliety wieczorowa, różowa crepe de chine popołudniowa4 i do niej kapelusz czarny. Herutka zaprowadziliśmy do zakładu fotograficznego Golcza w Hotelu Bristol. Bardzo udane było jego zdjęcie w białym wełnianym ubranku, kupionym w jednym z miast zagranicznych. Herutek od dzieciństwa dbał bardzo o zewnętrzny swój wygląd, zwłaszcza pałał miłością do nowego obuwa. Gdy spostrzegł drobny pyłek na buciku, klękał na jedno kolano pośrodku jezdni Krakowskiego Przedmieścia, by palcem sprzątnąć ów pyłek. Po pięciu prawie miesiącach pobytu za granicą odwoziłem nareszcie wzorową matkę z synkiem do naszego przemiłego domecz-ku. Gorąco dziękowałem Najlepszemu Bogu za ocalenie żony i syna pierworodnego oraz zastanie ojczulka w dobrej kondycji pomimo wiadomych dolegliwości, do których biedny ojciec już zdołał się przyzwyczaić. Zastałem jednak różne zmiany. Opuścił naszą parafię ksiądz Skokowski, którego władze duchowne przeniosły do Rakowa, miasteczka położonego w powiecie ihumeńskim. Do Petrykowa natomiast został przeniesiony ksiądz Bitny-Szlachto z Kopatkiewicz, podobno czasowo. Po kilku miesiącach zjechał na stałe ksiądz Su- chwałko, bardzo gorliwy i dbający o solenność wszystkich nabożeństw i bogactwo aparatów kościelnych, zamiłowany w liturgii. Niedługo gościłem w domu. Wszyscyśmy bowiem, z wyjątkiem ojczulka , wyruszyli do Wilna, gdzie miał się odbyć ślub Dziuniecz-to- Wszystkie numery w Hotelu George'a były z góry zamówione Crepe de chine (franc.) - cienka, marszcząca się tkanina jedwabna; paliety ranc.) - cienkie różnokolorowe blaszki szklane, naszywane na tkaninę. przez rodziny państwa młodych. Wilia ślubu odbył się w dużej sali hotelowej, znanej już z uprzednich sławnych bali, wieczór wigiij; ny, na którym bawiono się bardzo ochoczo. Zaś nazajutrz z raria przy mszy św. odbyły się zaślubiny w kościele katedralnym, w ka. plicy Świętego Kazimierza. Ślub dawał metropolita mohylowski Ed-ward Ropp, krewny ze strony pana młodego5. Ojciec mój nierad 314 ' kył z tego powodu, twierdził bowiem, że kilka zna małżeństw po. błogosławionych przez biskupów, a wszystkie były bardzo w życiu nieszczęśliwe, a niektóre się nawet rozpadły. Po ślubie w sali balowej hotelu odbył się wystawny obiad, gdzie przy stole ustawionym w podkowę zasiedli liczni bardzo przedstawiciele obu rodzin. Wiele było wznoszonych toastów oraz wypowiedzianych przemówień mniej lub więcej udanych. Po skończonym śniadaniu młoda para znikła, by się przebrać do drogi. Po chwili powróciła w kostiumach podróżnych uszytych z jednakowego, ciemno- popielatego materiału. Przyznać trzeba, że wyglądali oboje bardzo przystojnie, mile oraz nad wyraz byli do siebie dopasowani. Panowie oraz młodsze panie odprowadzały młodą parę na dworzec z kwiatami i pudełkami cukierków. Zabawna była bardzo Lela, która na dworcu strasznie się agitowała, a gdy pociąg ruszał głośno się wyraziła: "Ah, comme je leur envie cette douce atmosphere d'alcóve!" [Ach, jak im zazdroszczę tej słodkiej atmosfery alkowy - franc.]. Co wywołało ogólny śmiech. Najbardziej sama Lela ze swego dowcipu się śmiała. Z radością powróciliśmy do normalnego życia, którego przez tak długi okres byliśmy pozbawieni. Rozpoczynał się okres letnich polowań. Jak zwykle zjechał doktor Stankiewicz, tym razem ze swoim młodym Griffem. Musiałem wysłuchiwać opowiadań doktora o wszystkich emocjach i przeżyciach w czasie sezonu głuszcowego, którego niestety po raz pierwszy byłem tego roku całkiem pozbawiony. Towarzyszyłem Stankiewiczowi, gdy się jechało do dalszych i lepszych rewirów. Najczęściej on jeździł sam z Moro-żem na pół dnia lub odwrotnie po południu. Wówczas siedziałem w Łopczy przy żniwach lub też spędzałem dzień cały w Kopcewi-czach, gdzie obecnie po śmierci Lukstenka został zaangażowany przez Rucia na wielkiego dyrektora pan inżynier Stanisław Ulatow-ski, bardzo miły, porządny, uczciwy i nader zacny człowiek. Był on żonaty z bardzo zamożną panną Marią Gordziałkowską. Przybyli z dwiema córeczkami Marią i Krystyną. Ulatowski był co prawda bardzo drogo płatny, jednak rozwinął on bardzo produkcję nasze) fabryki oraz rozszerzył rynki zbytu na zagranicę. Oprócz Ang"| dykta nasza również szła do Belgii, Holandii i Włoch. Fabryka T& pracowała bez przerwy dniem i nocą na trzy zmiany. Dziennie pr°' dukowała jeden pełny duży wagon dykty klejonej. 5 Edward Ropp (1851-1939) był wówczas biskupem wileńskim. mohylowskim został dopiero w 1917 r. gospodarstwach folwarcznych została dokonana w bieżącym też ważna inwestycja - został nabyty pełny komplet do mło-zkoża. A więc: lokomobila, młocarnia, elewator. Dotąd każdy folwark młócił swoja krescencję6 w miarę potrzeby na młocar-iach większych lub mniejszych, poruszanym końmi zaprzęganymi do kieratu. Za czasów zaś jeszcze odleglejszych mojego dzieciństwa młocarnie budowano w domu przez miejscowych stelmachów, • to wyłącznie z drzewa. Poruszane one były przez tak zwany deptak czyli podłogi w formie okrągłej i nachylonej pod pewnym kątem, a zbudowane w ten sposób, że mogła się obracać wokoło słupa osadzonego w środku koła. Kilka par wołów ustawionych na Wymienionej podłodze, były poganiane, skierowały się więc w górę, właściwie zaś stale pozostawały na tym samym miejscu, natomiast siłą swych nóg poruszały całą okrągłą podłogę, która się obracała wokoło swojej osi i tym samym wprawiała w ruch całą młocarnię. Wymieniona inwestycja okazała się nader korzystną w naszych gospodarstwach rolnych. Komplet kolejno był przewożony z folwarku do folwarku. W ciągu lata i jesieni całkowita krescencja była wymłócona we wszystkich folwarkach z wyjątkiem trzech mniejszych: Sudzibora, Zasopia i Sielutycz, do których dowiezienie kompletu z powodu złych dróg przedstawiało wielkie trudności. W pierwszej połowie grudnia zamierzaliśmy pojechać w strony wileńskie, głównie dla odwiedzenia naszej młodej pary w Leonpo-lu. Tymczasem niedługo cieszyłem się całkowitym powrotem do zdrowia swojej Najdroższej. Zaczęła okropnie kaszlać, obawiałem się wznowienia przebytej ostatnio tak ciężkiej choroby. Pod ręką nie było doktora. Wójcicki niedługo u nas popasał. Pomimo że był już wyrobił sobie markę i coraz bardziej był wzięty w okolicy, jednak nudził się, nasze towarzystwo widocznie mu nie dogadzało, powrócił więc do Warszawy. Sprowadziłem Żydka doktora z Żyt-kowicz. Mad z góry mu oświadczyła, że powinien jej dać mocny środek dla radykalnego przerwania kaszlu, chce bowiem za kilka dni z domu wyjechać. Doktor przepisał jej heroinę, od której zażywania Mad dostawała strasznych zawrotów głowy i omal omdlenia. Zarzuciła więc owe przepisane krople i nie zważając na trwający kaszel i moje prośby, złoty mój- uparciuszek, jak postanowił, tak na swoim postawił. Wyjechaliśmy więc zmieniwszy nieco marszrutę. Przed Leon- Polem bowiem wstąpiliśmy do Nowosiółek. Ciocia była przerażona tym okropnym kaszlem Mady, czyniła mnie wymówki, że zezwoli- em swej upartej małżonce puszczać się w drogę, i to w okresie ardzo silnych mrozów, które przedwcześnie się rozpoczęły. Nie YIO jednak racji trwożenia się, po kilku dniach zmiany pobytu śla- u Już prawie kaszlu nie było. Wyruszyliśmy więc bez obawy 6 Krescencja (z łac.) - zbiory. , ,, w dalszą drogę do Leonpola, przez "węzłową stację Dynaburg, później przemianowaną na Dźwińsk do stacji Biegusowo, odległej od Leonpola o około pięciu kilometrów. Pomimo bardzo silnego mrozu z wiatrem, okutani w ciepłe dachy, nie odczuwaliśmy absolut. nie chłodu. Parą dobrych wybieganych koni, zaprzężonych do wy. godnych sań jechaliśmy nader szybko. Minąwszy szeroką branie 316 ' wjazdową i okrążywszy obszerny dziedziniec, stanęliśmy przed du-żym piętrowym murowanym pałacem, pomalowanym na biało Zibi powitał nas przy stopniach, po których weszliśmy do obszernego, a zwłaszcza wyjątkowo wysokiego hallu, w którym na ścianach wokoło wisiało sporo lepszych i gorszych portretów przeróżnych przodków. Na poczesnym miejscu był portret pani Doroty Łopacińskiej, prababki Zibiego7. Z hallu wchodziło się do dużego salonu, z którego było wyjście na obszerny taras. Poniżej w dole szerokie koryto Dźwiny w lewą stronę płynącej, wówczas zaś całkowicie grubą warstwą lodów pokrytej. Z salonu na lewo przechodziło się do jadalnego oraz do gościnnych pokoi, na prawo zaś do sypialnego i innych. Na piętrze był ogromnych rozmiarów salon przez całą szerokość pałacu, lecz nie umeblowany. Na razie piętro w ogóle nie było zamieszkałe. Wszystkie pokoje odznaczały się nadmierną wysokością sufitów, a w związku z tym bardzo dużymi oknami. Wobec jednak grubych murów i dobrych pieców, pomimo silnego na dworze mrozu temperatura w całym domu była nawet wysoka. Obszerne były sutereny, w których mieściły się kuchnia, składy, mieszkania służbowe. W jednej bardzo obszernej suterenowej izbie projektowano w przyszłości urządzić kaplicę. Dziunieczkę zastaliśmy niestety dosyć rozgrymaszoną i bardzo niezadowoloną ze swego stanu oczekiwania potomstwa. Chciało się jej po ślubie używać bywania lub karnawałowania z ciocią Lel$, tymczasem zaś została przykuta do spełniania innych obowiązków poślubnych. Oboje byli dla nas bardzo mili, cieszyli się z naszego przyjazdu i projektowali obwożenie nas do różnych sąsiednich dworów. Z zachwytem opowiadali o właściwie tak krótkiej swojej pierwszej poślubnej podróży. Po krótkim pobycie i zadomowieniu się w Le-onpolu wyjechali do Vevey do Szwajcarii dla odwiedzenia tam mieszkających państwa Chołoniewskich, bardzio bliskich krewnych Zibiego. Pani Chołoniewska bowiem była rodzoną ciotką Zibiego, Borch z domu. Była niewidomą, doskonale jednak sama sobie dawała radę, pisała i czytała książki pisane alfabetem dla niewidomych, bardzo była miła, i towarzyska. My, a zwłaszcza ja, przyzwyczajeni do wczesnego wstawania, spożywaliśmy ranne śniadanie w jadalnym z Klosią. Była to chwil3-kiedy swobodnie mogliśmy z nią rozmawiać. Miłując swoją 7 Dorota z Morykonich Łopacińska była w pierwszej ćwierci XIX w. wileńskich salonów. '< ad życie i wszystko na świecie, nie mogła być obojętna na rozpacze Dziuni z obecnego stanu, w którym się znajdowała. Przyjmo-aja jednak nasze uwagi w tym względzie ze spokojem, uważając . za słuszne i racjonalne. Irytowało mnie co prawda to długie po obudzeniu się wylegiwanie młodej pary w łóżku i spożywanie śniadania w pozycji leżącej przy naszej asyście w sypialnym pokoju. Zibi z natury był bardzo rozmowny, dobrze się wysławiał, lubił gło- 317 śno czytywać. Toteż w zapale rozpoczętego odczytywania danego ustępu z otwartej książki gotów był na leżąco godzinami nam czytać, lub też rozpocząć dyskusję na temat przeczytanego ustępu. W czasie naszego kilkudniowego pobytu Zibiowie powieźli nas do Sarii, drugiego majątku Łopacińskich, w którym mieszkał pan Łopaciński ojciec. Saria była położona na prawym brzegu Dźwiny, nad niewielkim jej dopływem. Od Leonpola była odległa około dziesięć kilometrów. Dom bardzo stary, częściowo drewniany, częściowo murowany. Sufity niskie, okna małe, w niektórych poko jach sufity sklepione. W najstarszej części domu były pokoje z oknami, w których szyby pamiętały odwieczne czasy, oprawione # były bowiem w ołowiu. Pokazywano nam pokój, w którym miesz kał przed laty biskup Łopaciński8; obecnie zaś w tym pokoju urzą dzona była kapliczka domowa. Ciekawe też w wielu miejscach domu było przechodzenie z jednego pokoju w dół po schodkach do drugiego; w innym znowuż miejscu wchodzenie do pokoju po schodkach w górę. Wszystkie zaś na ogół kondygnacje zagracone były wielką ilością staroświeckich mebli przeróżnych stylów. Na stołach pełno albumów fotografii w zamkach, różnych kasetek i pu dełek. Na ścianach obrazy, portrety. Pan Stanisław bardzo szarman cki: zabawiał, opowiadał, pokazywał, objaśniał, tłumaczył. Przez okna jednego pokoju widać było w parku z czerwonej cegły zbu dowany w stylu nowego gotyku dawniejszy kościół katolicki, za brany na cerkiew. Przykre to tak bliskie domu sąsiedztwo prawo sławia z jego duchowieństwem. Park duży z pięknym starodrze- wiem. Obiad był bardzo wykwintny z winem wysokiego gatunku. Raziło jednak bardzo w staroświeckim otoczeniu donderowa-nie Józefy, dawnej panny służącej pani Stanisławowej, obecnie zaś zajmującej się prowadzeniem domu oraz całego gospodarstwa do-tnowego, równocześnie zaś piastującej nieoficjalnie godność bliskiej przyjaciółki pana domu. Przy gościach Józefa nie zasiadała do stołu. Wiadome jednak było wszystkim w całej okolicy, że jeśli się chciało być w dobrych stosunkach z panem Stanisławem, należało Pozyskać w pierwszym rzędzie sympatię panny Józefy. W poprzed-j^ch rozdziałach wspominałem, że na kilka lat przed śmiercią pan ' amsław zawarł z Józefą związek małżeński. Przed Józefą bardzo nadskakiwała Dziunieczka, pomimo to jed- Dominik Łopaciński, biskup żmudzki w latach 1762 - 1778. nak Józefa knuła różne intrygi i kto wie, czy częściowo nie czyniła się do zepsucia stosunku małżeńskiego pomiędzy i Dziunią. Spędziliśmy jedną noc w Sarii. Po rannym śniadaniu się do staroświeckiego albumu pożegnaliśmy pełną uroku Sarip i bardzo dla nas uprzejmego i miłego jej gospodarza. 318 W dniu następnym Zi^iowie zawieźli nas jeszcze na podwig. czorek do pani Moniki Berjjsławskiej. Była to już bardzo wiekowa pani, miła, sympatyczna, rozmowna, ciekawie opowiadająca o daw- nych swoich przeżyciach. Przy rozmowie nie wypuszczała z vist grubego cygara w dość jednak podłym gatunku. Mieszkała w Bali- nie z trzema swoimi wnukami, panami Ciechanowieckimi. Z jed- nym z nich, panem Witoldem, spotykaliśmy się w latach później. szych. Jedno z drugim zabawiliśmy w Leonpolu około tygodnia i w drodze powrotnej do domu zatrzymaliśmy się na parę dni w Wił- nie dla załatwienia dorocznych zakupów świątecznych, na zbliżają, ce się święta Bożego Narodzenia. Chodziło o nabycie na gwiazdkę nie tylko ozdób gwiazdkowych oraz prezentów dla Herutka, wszystkich domowników i służby, lecz sporo przeróżnych materia łów na sukienki i ubranka dla dziatwy uczęszczającej do szkółki w Łopczy. A ileż trzeba było przywieźć do domu przeróżnych bakalii, pomarańcz, mandarynek, tak aby tego wystarczyło na parę tygodni dla siebie i gości świątecznych. W trzaskający mróz i niebywałą śnieżycę opuszczaliśmy Wilno w drodze do domu. Z kilkunastogodzinnym opóźnieniem dojechaliśmy do Kopce-wieź. Na peronie stacyjnym nasz Jacek oświadcza, że tak wielkie po drodze są zaspy, że od samego rana trójkątem ciągniętym przez parę wołów przetarto nieco drogę z Dereszewicz do stacji; po nas zaś przyszło troje sań objazdowych zaprzężonych po jednym koniu do sanek. W jednych pojedzie jaśnie Pani, w drugich jaśnie Pan, zaś trzecie sanki po rzeczy. Inaczej nie dało się zrobić. I to nie wiadomo jeszcze, jak się przejedzie przez bramę wjazdową. Gdy Jacek odjeżdżał, rozkopywali bramę zasypaną do samego wierzchu. Pomimo przetartej wołami drogi jechaliśmy w zaspach noga za nóg? przeszło trzy godziny ze stacji. Długo musieliśmy opowiadać rodzicom i Kuciom o naszych wrażeniach z pobytu w Leonpolu, a zwłaszcza o stanie Dziunieczki Herutka dzięki Bogu zastaliśmy w dobrym zdrowiu. Julcia jednak oświadczyła, że zamierza nas opuścić, gdyż rodzice ją wzywają,fa' czej miała już dosyć szarpaniny z nie bardzo sfornym Herutecz kiem. na- Ponieważ Ruciowie po świętach wybierali się do Warszawy> prosiliśmy Lelę, by wyszukała jakąś dobrą bonę i przysłała j? możliwie prędko. Julcię mieliśmy zwolnić po przyjeździe jej stępczyni. 21 Złote gody Rozpoczął się rok 1907. Rok dla nas i naszej rodziny bardzo uroczy-", W listopadzie będziemy obchodzili złote wesele moich najdroższych rodziców. Pół wieku szczęśliwego wspólnego przeżycia niezmąconego najmniejszym zgrzytem. Miłość Boga, ojczyzny, rodziny, bliźnich i praca ciężka i żmudna, lecz wdzięczna na zagonie rodzinnym dla kraju, społeczeństwa i przyszłych pokoleń. Postanowiliśmy z Ruciem ten tak ważny dzień jak najbardziej solennie obchodzić, czyniąc zawczasu do tej uroczystości wszelkie przygotowania. Zaraz po świętach Ruciowie wyjechali do Warszawy, i po pewnym czasie stosownie do naszej prośby Lela przysłała nam bonę do Herutka. Była to panna Antonina Kiereńska w wieku około czterdziestki, z wyglądu mocno niesympatyczna. Cóż było na razie robić! Zatrzymaliśmy ja na próbę. Julcia zaś odjechała. Przybudówka do naszego domu była już całkowicie wykończona. A bardzo nam w tym roku zwłaszcza się przyda ze względu na spodziewany większy zjazd gości na uroczystość Złotych Godów. Nowa przybudówka w metrach była prawie wielkości naszego domu. Mniej jednak w niej było pokoi, natomiast rozmiarami były większe. Następujący był rozkład pokoi i ich wnętrze. W końcu korytarza naszego dawnego domu były przebite drzwi, przez które wchodzono do dwuokiennego pokoju, stanowiącego przejście do właściwej przybudówki. Okna w tym pokoju były w ścianie od strony parku i rzeki, zaś przy przeciwległej ścianie przez cała jej długość stała na biało pomalowana czterodrzwiowa długa szafa, do połowy od góry oszklona w małe szybki, z firaneczkami żółtego koloru od środka. Szafa ta służyła częściowo jako bieliźniarka, częściowo na wieszanie okryć. Z pokoju tego prowadziło dwoje drzwi do właściwej przybudówki. Przez drzwi z lewej strony było wejście do obszernego o dwóch oknach pokoju z widokiem na park i stronę południowa. Był to pokój mieszkalny przeznaczony dla małych dzieci z ewentualna mamka lub bona. Stały więc w nim łóżeczka, łóżka, małe mebelki, stoliki z siedzeniami do spożywania posiłków. Z tego pokoju było wejście do znacznie większego o trzech oknach również od strony południowej. Był to pokój przeznaczony do zabaw dziecinnych w dnie zimowe lub w czasie słoty na dworze. Pośrodku pokoju stał duży okrągły solidny stół z drzewa jesionowego. Nad nim z sufitu zwisała silna lampa daszkiem. Przy jednej ze ścian miękka otomana, nad nią w ra- Mach jesionowych pod szkłem podobizny królów polskich. Na innych ścianach pomiędzy oknem różne obrazki dziecinne, powyżej nad nimi gipsowe postacie hetmanów. Poza tym oprócz krzeseł i taboretów dwie szafy na składanie zabawek i książeczek. Za tym pokojem trzeci wielkości pierwszego o trzech oknach, z których dwa od południa, trzecie od zachodu z widokiem na początek alei świerkowej. Jest to pokój Herutka. Chłopięce umeblowanie: łóżko, stół, szafa na książki, druga na ubranie i bieliznę, umywalka i przybory toaletowe. W ścianie na prawo drzwi prowadzą do niewielkiego o dwóch oknach pokoju: jedno dające na aleję 320 świerkowa, drugie na park od strony północnej. Jest to pokój dla opiekunki lub bony, bądź też nauczycielki przy dzieciach. Ze środkowego dużego pokoju naprzeciwko środkowego okna wchodziło się przez drzwi do takiej że wielkości pokoju rwanego garderobą. Mieszkały tam pokojówki i odbywały się w nim wszelkie szycia, cerowania, prasowania itp. pod kierownictwem panny służącej, wówczas młodziutkiej, bardzo przystojnej brunetki, panny Mani, której pokój o jednym oknie dającym na stronę północną był przy garderobie przy ścianie pokoju bony lub nauczycielki. Tu wspomnę, że po odejściu panny Felicji, moja Pani miała później bardzo nieciekawą Stasię, następnie zaś nieznośną Pirożyńską, ex pannę Wandy Smolczyny, po której dopiero przewieźliśmy ze sobą z Warszawy wymienioną przystojną Manię. Z garderoby było wejście do przedsionka, z którego wejścia do ubikacji, do łazienki, na ganeczek zewnętrzny ze schodkami oraz do pokoju, przez który już przechodziliśmy, a łączącego przybudówkę z właściwym domem. Wszystkie pokoje w przybudówce były bardzo wysokie, a dziecinne poza tym bardzo słoneczne. Łazienka i ubikacja posiadały instalację wodną. Rezerwuar na wodę mieścił się na strychu, do niego przywożona w beczce z rzeki woda była przepompowywana ręcznie. Wszelkie ścieki spływały do tak zwanego cementowanego szamba. Pod przejściowym pokojem było wejście do piwnicy mieszczącej się pod starym domem, w której przechowywane były wina oraz zapasy owoców na zimę. Pierwszym mieszkańcem wymienionej przybudówki, oprócz babińca, był w trzecim pokoju Herutek z opiekunką Antoniną w małym pokoiku obok. W końcu marca otrzymujemy wiadomość z Leonpola, że u Zi-biów przyszła na świat 28 marca córeczka, której zamierzają dać imię Tekla. Klosia donosi listownie o rozpaczy swojej, jak również Dziuni, że urodziła się córka, a nie syn. Dziwne bywają nieraz rozpacze kobiece. Myśmy wszyscy bardzo się cieszyli z tego rozwiązania. Władze nasze powiatowe zaczęły mnie coraz bardziej wciąga0 do różnych urzędowych czynności, od których nie należało się ^T mawiać. Dość liczni w powiecie ziemianie Moskale stale w swoic" dobrach nie mieszkali, piastowali różne urzędy w głębi Rosji. Ma)|" tki ich przeważnie były w dzierżawie, lasy zaś zaprzedane na wyr?" kupcom żydowskim. Brakło więc ludzi poważnych i zwłaszcza ucz ciwych. Wszyscy więc prawie polscy ziemianie piastowali fózn stanowiska w powiecie. Wciągnęli więc mnie, jakkolwiek fll byłem prawnikiem, na sędziego honorowego powiatu mozyrskiego na kadencję trzyletnia. Czynność powiatowego sędziego honoro-wego polegała na zastępowaniu nieobecnego sędziego urzędowego na wyjazdowych do powiatu sesjach sądu okręgowego mińskiego, składających się zawsze z prezesa i dwóch członków oraz pro-loiratora. Na sesjach sadu okręgowego bardzo rzadko się zdarzało zastępowanie urzędowego członka sądu, a to ze względu na korzy- 2 2 j ści finansowe, płynące z pobierania diet za wyjazd z miasta guber-nialnego do powiatowego, zwykle na okres tygodniowy. Moja zaś czynność, jako sędziego honorowego, oczywiście bezpłatna, polegała na uczestniczeniu jako jeden z trzech członków powiatowego sądu apelacyjnego, przeważnie na sesjach wyjazdowych do gmin odległych od miasta powiatowego. Najodleglejszą od powiatu gminą był Turów. Sesje wyjazdowe odbywały się u nas prawie wyłącznie w miesiącach letnich. Sędziowie uważali te sesje jako rozrywkę, rodzaj wycieczki na wieś z zakurzonej żydowskiej mieściny. Jeździłem do tego Turowa dwa razy w ciągu lata, zwykle w czerwcu i sierpniu. Sesja trwała cały tydzień, od poniedziałku do soboty włącznie. Sąd składał się z trzech sędziów, czyli prezesa noszącego piękne nazwisko Siniebriuchow, oraz dwóch sędziów: miejscowego ziemskiego naczelnika sędziego Matwiejewa oraz w danym wypadku mnie. Zaczynaliśmy posiedzenie zwykle o godz. 9, trwało zaś z godzinną przerwą do 18. Rozpatrywane były apelacje od miejscowych sądów jednoizbowych w sporach dość zawikłanych o władania ziemią. Poza tym sprawy o kradzież bez włamania, o pobicie z drobnym skaleczeniem itp. Przy tych sprawach najczęściej stawali obrońcy stron. Rozpatrywanie każdej sprawy rozpoczynało się od zreferowania jej przez członka sadu. Zawczasu prezes rozdzielał mające się rozpatrywać danego dnia sprawy pomiędzy członków, aby oni z nimi się zapoznali i dokładnie je w ten sposób zreferować mogli. Chociaż nie byłem z zawodu prawnikiem, jednak w tych sprawach orientowałem się dość dobrze i uchodziłem za bardzo dobrego referenta. Po zreferowaniu sprawy prezes zwykle zadawał stronom pytania, wysłuchiwaliśmy odpowiedzi strony, a gdy sprawa wydawała się sądowi wyjaśniona dostatecznie, prezes porozumiewał się 2 członkami szeptem na sali, lub też na chwilę sąd w komplecie *ychodził na naradę, po czym powracał i prezes ogłaszał wyrok s?du, który przez wszystkich obecnych w sali, z wyjątkiem sądu, musiał być wysłuchany na stojąco. W budynku gminy były trzy pokoje gościnne, w których mieszkaliśmy. Dwa pokoje mniejsze - sypialnie, oraz jeden większy do pracy przygotowawczej, służący równocześnie za jadalnię. Obiady . ysponował zwykle Siniebriuchow miejscowej niewieście, obzna-jottiionej ze sztuką kuchmarzenia. Wydatki pokrywaliśmy równo- le"iie. Zwykle ze sobą przywoziłem kilka butelek starki, która A- Kieniewicz, Nad Prypecia... bardzo mile była wdziana przez moich kolegów. Po skończonej pracy najczęściej wyjeżdżaliśmy łódką poza miasteczko, kąpaliśmy się przy piaszczystych brzegach rzeki, lub też łowiliśmy na wędki Zwykle Matwiejew zapraszał nas do siebie na pożegnalny obiad Pierwotnie na tych sesjach urzędowałem w mundurze szlacheckinj z medalem państwowym, zawieszonym na szyi na łańcuchu meta-322 • lowym. Ponieważ jednak moi koledzy ubierali się bardzo skromnie i często omal prawie po cywilnemu, z sędziowskimi odznaczenia-mi, urzędowałem więc i ja po cywilnemu, mając zawsze łańcuch na szyi z wiszącym medalem. Trzykrotnie na trzyletnie kadencje sędziowskie byłem wybierany. Trzecią kadencję przerwał wybuch pierwszej wojny światowej. Oprócz wymienionych wyjazdów do Turowa na sesje sądu apelacyjnego, co najmniej raz do roku, a nieraz częściej, bywałem wy-bierany jako sędzia przysięgły na sesje wyjazdowe Mińskiego Sadu Okręgowego, odbywające się w Mozyrzu. Na tych sesjach były rozpatrywane sprawy bardzo ważne i nieraz bardzo ciekawe. A więc sprawy o zabójstwo, o kradzież z włamaniem, koniokradztwo, kazirodztwo itd. Wszystkie z udziałem przedstawiciela prokuratury. Sesje sądu okręgowego odbywały się w Mozyrzu zwykle sześć razy do roku i każda zwykle trwała tydzień. Z ustalonej zawczasu w powiecie listy mieszkańców wybranych na sędziów przysięgłych wyznaczano przez losowanie na każdą sesję dwunastu czynnych i kilku zastępców. Ci ostatni zastępowali według kolejności któregokolwiek z czynnych w razie zachorowania względnie usprawiedliwionej konieczności wyjazdu czynnego sędziego. Wszystkie klasy ludności z wyjątkiem Żydów mogły być sędziami przysięgłymi, a więc włościanie, kupcy, szlachta drobna, ziemianie itp. Przed rozpoczęciem sesji czynni przysięgli wybierali ze swego grona jednego przewodniczącego, tak zwanego starostę. Na wszystkich sesjach, w których uczestniczyłem, zawsze piastowałem czynność starosty; było to już przyjęte, że na starostę sędziowie wybierali zawsze ziemianina jako człowieka najbardziej doświadczonego i wykształconego. Sędziowie przysięgli zasiadali na ławach bocznych i przysłuchiwali się pilnie odczytywaniu przez sędziego referenta aktu oskarżenia oraz zadawanym przez sędziów lub prokuratora pytaniom, jak również pytaniom zadawanym przez obronę. Sędziowie przysięgli mieli prawo również zadawać pytania, lecz wyłącznie za pośrednictwem swego starosty, który zwracał się do prezesa z oświadczeniem, że zamierza zadać pytanie oskarżonemu. Po wysłuchaniu pytań następowały przemówienia prokuratora i obrońcy, a następnie cały przebieg rozprawy sądowej był streszczany przez prezesa, który wyjaśniał sędziom przysięgłym, ja}52 kara według kodeksu karnego grozi oskarżonemu, jeśli go przysi?' gli uznają za winnego. Wręczał wówczas staroście odnośny papiej: w którym były wypisane pytania, na które sędziowie przysięgą udzielali odpowiedzi jednym słowem "tak" lub "nie", czyli "taK ", lub "nie, nie winien". Do pierwszego mogli sędziowie dopisać: "lecz zasługuje na zmniejszenie kary". Sędziowie przysięgli wychodzili do oddzielnego pokoju przyległych, byli tam zamykani na klucz, aby nie było możliwości porozumienia się z elementem obcym. W swoim pokoju naradzali się nad wysłuchaną sprawą. Obowiązani byli według swojego sumienia przez głosowanie wypowiedzieć, czy oskarżony jest winien lub 323 nie, czy też zasługuje na zmniejszenie kary. Większość głosów za lub przeciw decydowała o wyniku. O ile sześć głosów było "za" j tyleż przeciw, to wówczas przeważał głos starosty. Nieraz takie narady trwały godzinami, o ile sprawa była skomplikowana i wzbudzała różne wątpliwości. Po dojściu do porozumienia starosta wpisywał uradzony wyrok, pod którym składał swój podpis. Dawał znak dzwonkiem. Otwierano drzwi. Starosta stojąc na sali odczytywał zadane pytania i udzielone odpowiedzi przez przysięgłych. Wszyscy obecni na sali wysłuchiwali wyroku stojąc. Oprócz wymienionych zajęć w sądownictwie spadła na mnie jeszcze czynność bardzo pracowita i odpowiedzialna. Ze względu na wyjątkowo ostrą w ubiegłym roku zimę oraz niebywałe zaspy śnieżne wszystkie oziminy pod śniegiem wyprzały. W wyniku klęska nieurodzaju, a w związku z tym grożąca ludności klęska głodu w kilku guberniach północno-zachodnich, w głównej mierze w guberni mińskiej. Rząd przewidując, że już w końcu bieżącej jesieni i początku zimy ludność miejscowa pozbawiona zostanie całkowicie ziarna nie tylko na chleb, lecz również ziarnu siewnego, obecnie już zawczasu organizował dostawę różnorodnego zboża do guberni objętych nieurodzajem z bardzo bogatych, lecz odległych miejscowości, położonych w Syberii. Należało spodziewać się przybycia pierwszych transportów wagonowych ze zbożem, niestety dopiero w listopadzie lub grudniu. Nieznaczna ilość zboża siewnego zapewne będzie mogła być dostarczona z Królestwa. Ze względu na powyższe władze powiatowe otrzymały zarządzenie zorganizowania zawczasu odnośnych placówek przy stacjach kolejowych do odbioru transportów zboża, jego magazynowania i następnie sprawiedliwego rozdziału potrzebującej ludności PO wyznaczonej niskiej cenie. Na kierowników tych czynności winni byli być powoływani odpowiedni i godni zaufania stali mieszkańcy powiatu. Za "godnego zaufania" zostałem przez władze powiatowe uznany. Odbierać i magazynować zboże miałem w Kopcewiczach na stacji, zaopatrywać zaś ziarnem miałem dwie gminy, Laskowicką 1 Sielutycką. Zawczasu należało przygotować odnośne imienne spisy ludności w każdej wsi oddzielnie. Sporządzenie tej ewidencji ludności zostało poruczone urzędom gminnym. W roku ubiegłym zostały zakończone wszystkie postanowione Ppez nas inwestycje w naszych dobrach, dotyczące ochrony i eksploatacji lasów, czyli 1. sporządzenie dokładnych planów mająt- kowych; 2. doprowadzenie do maksimum produkcji fabryki i wyro- bów tartacznych; 3- wybudowanie trasy kolejki wąskotorowej- 4. uregulowanie rzeczki Bobryk; 5. wprowadzenie różnorodnych ulepszeń w gospodarstwie rolnym. Postanowiliśmy więc rozpo. cząć nową serię inwestycji, zmierzających do podniesienia wartoś- ci i rentowności dóbr przez osuszanie mokrych nieużytków i prze- twarzanie ich na użytki. n l. Największa jednolita powierzchnia nieużytków, mokradeł zam- szonych, porośniętych na nieco wyższych miejscach rzadką karło- watą brzeziną lub sosenkami, pomiędzy którymi mszary pokryte bywały w lecie masami żórawin, była położona na południowych krańcach dóbr naszych i nosiła nazwę Wołochowo. Moczary te o powierzchni około 3000 hektarów stanowiły południową grani cę dóbr, ciągnącą się szerokim pasem ze wschodu od rzeki Uborć, dopływu Prypeci, na zachód do granicy z dobrami państwowymi. Od południa i wschodu graniczyliśmy z dobrami Wiszniewskich i Tyszkiewiczów. Na tej powierzchni gdzieniegdzie rozrzucone były, jak gdyby wyspy wśród morza, mniejsze i większe wzniesie nia, czyli ostrowia, pokryte przepięknym drzewostanem liściastym-. dęby, jesiony, klony, olchy, brzozy, brzosty, wśród których w sezo nie leśnym cała pokrywa ziemi porośnięta była grzybami, w prze ważającej części borowikami! Nikt tych grzybów nie zbierał. Za nadto były odległe te miejscowości od osad ludzkich. Polując pew nego dnia z wyżłem na cietrzewie na wymienionych mszarach, za szedłem na taki ostrówek, by tam w cieniu posiedzieć i nieco wy począć. Zdumiony wprost byłem niezliczoną ilością borowików, i dużych gnijących, i zdrowych pięknych z ciemnym kapeluszem, i takich drobnych zaledwie wykluwających się z ziemi. Nie było wprost miejsca, by postawić nogę, nie rozgniatając kilku naraz przepięknych grzybów. Kosą można było ścinać. Zanadto daleko i droga męcząca, by urządzić liczne w tym miejscu grzybobra nie. Ze zwierząt czworonożnych z rzadka spotykało się tropy łosia, natomiast ogromne ilości cietrzewi oraz wszelkiego rodzaju ptactwa wodnego, lecz nie łownego, a więc: żórawi, kulonów, kulików i innych. Moczary te jak gdyby się prosiły, by je na kulturalne zamienić użytki. Nasz leśniczy, pan Mikulski, z zawodu doskonały geometra, który wykonał wszystkie nasze plany majątkowe, zajęty był obecnie niwelacją wymienionych mokradeł. Proponował on równocześnie przeprowadzić kanały osuszające z budową na nich śluz, czyli zastaw, w celu ewentualnego nawodnienia przez odchodzące w rożne strony od głównego kanału drobne kanaliki. Przedstawiliśmy nasz projekt ojczulkowi, który bardzo przykl3' snął temu wielkiemu przedsięwzięciu. Obawiał się jednak bardzo wielkich na ten cel wkładów. Niewątpliwie inwestycja ta pochłonie bardzo duże sumy, toteż postanowiliśmy rozłożyć tę pracę fla dobrych kilka lat. Poza tym planowaliśmy już dalsze projekty po osuszeniu Wołochowa i zdobyciu tym sposobem wielkiej ilości lak kośnych. Zamierzaliśmy w przyszłości wybudować nad rzeczką Uborcią instalacje do prasowania siana i jego dostawy dla wojska. Niewątpliwie byłby to świetny interes. Ojczulek na ten projekt kiwał głową, lecz w gruncie rzeczy w duchu się cieszył. Zbliżał się okres ponownego rozwiązania mojej Najukochańszej. W związku z tym wielki niepokój. Że względu na przeszłość, oby tym razem wszystko odbyło się normalnie. Porozumieliśmy się obecnie z wileńskim światem lekarskim. Zawczasu przed spodziewanym terminem przybyła mądra pani Łukawska, a w jakiś czas później przyjechał doktor Waszkiewicz. W naszym domku po tej okropnej chorobie mojej Najmilszej nastąpiła niewielka zmiana w rozkładzie naszych pokoi. Dawny sypialny i przylegająca do niego ubieralnia zostały przemeblowane na dwa gościnne pokoje, zaś w dawniejszym gościnnym był urządzony nasz sypialny, który równocześnie służył mojej Pani za ubieralnię; w pokoiku obok była moja ubieralnia. 15 września 1907 roku urodził się bez żadnych komplikacji duży zdrowy chłopaczek. Przeżyłem jednak ciężkie chwile. Maleńkiego naszego synalka ulokowaliśmy w nowym apartamencie przeznaczonym w dobudówce dla noworodków, pod opieka bardzo sympatycznej Bilkiewiczowej, rodem z Wilna, oraz karmicielki Weroniki z tegoż grodu, która jednak nie okazała dostatecznych walorów i w prędkim czasie odjechała w rodzinne swoje strony. Malec prosperował przy buteleczkach doskonale, rósł i przybywał normalnie na wadze. Biedaczek jednak, gdy liczył sobie już parę miesięcy, zaczął chorować na wrzody tworzące się na szyi i plecach. Jeden był tak duży, że musiano go przeciąć i wyłyżeczkować. Po tej operacji wszystkie biedy minęły. Chłopiec rósł zdrów ku naszej radości. Gdy tylko Maduszka całkowicie do sił powróciła, wybraliśmy się na tydzień do Warszawy, by poczynić różne zakupy inwentarzowe niezbędne do gościnnych pokoi, poza tym win i delikatesów, no i przy okazji obstalować parę toalet dla mojej Pani. Maduszka zrobiła sobie suknię aksamitną szafirową oraz kostium z sukna jaskrawo czerwonego w przepięknym kolorze. Na przewidywany wieczór taneczny Mad posiadała prześliczną suknię balową białą palietową, zrobioną przed rokiem na ślub Dziu- nieczki. Jako prezent pamiątkowy dla rodziców na rocznicę ich złotego wesela kupiliśmy u jubilera Mankielewicza ołtarzyk zamykany. We- ^nątrz bardzo piękny emaliowany obraz Matki Boskiej Ostrobram- slpej na tle białego aksamitu. Na spodzie złota blaszka z wyrytą na 'ej odpowiednią dedykacją. Zewnętrzna strona obita była ładną , ora koloru orzechowego z lekkim złoceniem. Na dwustronnych raczkach kapliczki wyryte były daty 1857-1907. W sklepie 2yborów kościelnych na Miodowej nabyliśmy parę lasek złotych (z drzewa pozłacanego) długich powyżej wzrostu dorosłego czło wieka, zakończonych u góry krzyżem na okrągłej gałce. W czasie jubileuszowej uroczystej mszy świętej, przy odmawianiu przez celebransa odpowiednich modlitw jubilaci parokrotnie wstają, trzy. mając w ręku wymienione laski jako symbol ich lat podeszłych. Parę ranków straciliśmy na nudne sprawunki, które poruczyia 326 nam załatwić mama: kilka łóżek żelaznych siatkowych z dobrymi materacami i kocami, miednice, dzbanki itd. U Wróbla1 zakupiliśmy ogromne ilości przeróżnych delikatesów: kawioru, serów, wszelkiego rodzaju konserw w puszkach. W składzie zaś Hotelu Europejskiego sporą ilość butelek szampańskiego i innych win. Wieczory oczywiście spędzaliśmy codziennie w teatrze; jak zwykle były to najmilsze chwile, przypominające mi dawne studenckie lata. Niezrównani byli wówczas artystki i artyści we wszystkich teatrach warszawskich. W Rozmaitościach obie Trap-szówny, Chodowiecka i Krywultowa, Ludowa, Frenkiel, stary Leszczyński, Rapacki, Wojdałowicz i wielu innych, zaś w Małym na operetkach: Łaska, Messalka, Kawecka, Morozowicz, Redo, Sliwiń-ski. W dzień zaś wyjazdu, jak zwykle, za pozostałość gotówki nabyliśmy u Gebethnera za kwotę przeszło stu rubli sporą paczkę ciekawych książek na powiększenie naszej biblioteki i na czytanie w czasie długich zimowych wieczorów. Wymieniony pobyt w Warszawie zaliczałem do najprzyjemniejszych. Byliśmy sami ze sobą, bawiliśmy się znakomicie, nie potrzebowaliśmy nikogo odwiedzać. Był to prawie drugi nasz miesiąc miodowy, trwający jednak zaledwie jeden tydzień. Zrobił nam wielki zawód nasz kuchmistrz Terlikowski, który przebył u nas około dwóch lat. Był to kucharz pierwszej klasy pod każdym względem. Specjalnością jego były wszelkiego rodzaju desery, a w szczególności ciastka. Byliśmy z niego w pierwszym roku bardzo zadowoleni, gdy zaś sprowadził swoją żonę z Warszawy, zaczęły się różne historie i dramaty pomiędzy nim, jego żoną a naszą panną Manią. Pewnego dnia nas opuścił. Szczęśliwie bardzo zgłosił się sam z siebie do nas doskonały kucharz Bernaś, dawny kuchmistrz i wychowanek nieboszczki Isi Lu-bańskiej. Oczywiście przyjęliśmy go. Wspólnie z Kowalewskim, kucharzem Ruciów, podzieliwszy pomiędzy sobą czynności kuchffli-strzowskie, zgodnie i świetnie sporządzali wystawne przyjęcia w czasie uroczystości złotych godów. Już od l listopada rozpoczął się ruch przygotowań apartamentów na przyjazd licznych gości, zarówno w starym domu, jak i w nowym. Wielkie porządki, czyszczenie, sprzątanie, odkurzanie, froterowanie i inne czynności. Dysputy, gdzie kogo lub z kim ul"' kować, zaprzątały umysły naszych pań. Wielką pomocą w tych 1 Restauracja i wytworny sklep kolonialny, własność B. Wróbla, mieściły iV< przy ul. Mazowieckiej. towaniach była mamie naszej Zosia, która zawczasu przyj e- a poniosła nam przy tym pod wielkim sekretem, że Wawrzy-c. zamówił na przyjazd trzydniowy do Dereszewicz świetny kwartet z Hotelu George'a w Wilnie. Przybędzie on 10-go rannym DOCiągiem. Bardzo gustownie zostały urządzone pokoje gościnne: zwłasz- góra w Lelówce. Dwa pokoje sypialne dla honorowych mał- 327 'eństw, salon zaś obok w formie dortuaru2 dla ośmiu panienek, których każda miała w tym salonie oddzielny swój gustownie urządzony za parawanem apartamencik. W naszym domku przygotowaliśmy cztery dwuosobowe gościnne pokoje. We wszystkich apartamentach bawialnych, jadalnych i sypialnych dużo kwiatów zawczasu w oranżeriach specjalnie pędzonych przez bardzo dobrego wówczas ogrodnika Witolina, Łotysza rodem z Rygi- W domu ogrodowym oraz w pokojach przy gorzelni i rektyfikacji były również przygotowane pokoje dla młodzieży męskiej, muzykantów i służby przybyłej z gośćmi. Gdy wszystkie apartamenty zostały zawczasu przygotowane na przyjazd gości, nastąpił podział pracy w rodzinie Jubilatów, którym nie pozwolono niczym się w domu zajmować i o nic się nie troszczyć, jedynie przebywać w salonie i dać się zabawiać przez licznych przyjezdnych gości. Siostry i żony nasze miały za zadanie przyjmować i rozlokowy-wać przyjezdnych oraz w salonach bawić konwersacją gości. Rucio objął kierownictwo nad kuchmistrzami i kamerdynerami. Ja zaś miałem dział stangretowo-koński. Przywożenie gości przyjeżdżających koleją z obu stron różnymi pociągami, następnie zaś ich odwożenie. Przez szereg dni były w ruchu trzy powozy po piątce koni i kilka bryczek parokonnych, poza tym wozy pod bagaże gościnne. Korzystałem też nieraz z kolejki naszej wąskotorowej i wagonika osobowego. Ranne śniadania były spożywane w jadalnym pokoju starego domu, niektórym osobom były podawane na tacach do pokoi gościnnych. Obiady zaś i kolacje w dużej jadalni w Lelówce, w której stół był ustawiony w podkowę. Zakąski i wódkę roznoszono przed obiadem na tackach w salonach. [Do pamiętnika swego autor włączył w tym miejscu wyjątek z listu przyjaciela i sąsiada, Henryka Śniadeckiego, otrzymany w kwietniu 1951 r.] "...Dzięki za przesłanie mi wiadomości o Waszym złotym wese-u. Przypomniało mi ono żywo szczegóły ze złotych godów śp. Rodziców Antoniego ± 1908-1910, na których wraz ze śp. Matką ^oją byliśmy w Dereszewiczach. Jesień polska - trochę pochmu-na była, tak że w parku już niewiele było chętnych do chodzenia. C2tty zjazd. Wielka gościnność. Pamiętam, że z Antonim służyliś- 2 Dortuar (z franc.) - sypialnia. " .."^ my do mszy św. Antoni do ampułek, ja do mszału (łatwiejsza służ. ba. Ministrantury prawie nie znałem). Przy ołtarzu (bodaj w starym domu dereszewickim) stały laski czcigodnych Jubilatów z małymi krzyżykami. Mszę odprawiał ks. Suchwałko. Nie pamiętam, czy miał przemowę do Jubilatów. Ponieważ w owej dobie nie należałem d0 światowo wyrobionych młodych (choć już nie pierwszej młodoś-328 ' C0 ludzi, nie bardzo do towarzystwa się garnąłem, chodziłem i ^ nałogu przyglądałem się "ludziom i rzeczom". Doskonała organiza- cja. Hieronim posiłki, zastawy itp. dla kilkudziesięciu osób, Antoni konie, powozy, służba. Wszak do Kopcewicz było chyba ze 12 km lekkiej, piaszczystej, śródleśnej (sosnowy bór jagodowy) drogi. po. staci Jubilatów nie widzę z tamtych dni, ale pamiętam postać śp. Ojca Antoniego - okazałej postawy, o bystrym spojrzeniu, i Jubila-tki, śp. Matki Antoniego, o dobrej tuszy i b. łagodnym wyrazie twarzy i przymrużonych oczach krótkowidza. Z grona gości zapamię-' tałem śp. Stanisława Wańkowicza ojca, który od śniadania do obiadu i od obiadu do wieczora grał w winta z gronem zamiłowanych winciarzy. I pamiętam, jak siostry, Kieniewiczowa śp. Adela i śp. Stanisławowa Horwattowa w wielkim bodaj salonie tzw. Lelówki (nowy dom w Dereszewiczach, łączący się ze starym) jedna grała (akomp.), a druga śpiewała, oklaskiwane przez słuchaczy. I pamiętam, jak Antoni z panią Łopacińską coś solowego tańczyli. Grał przy obiedzie i do tańca kwartet Zorza. To mówi samo za siebie. I przy obiedzie hymn zagrano. Powstaliśmy wszyscy. Obiad, już nie mówię o wystawności jadła i napoju - wszystko superlatywy!, ale zastawa - Baranówka. Ta sama, która padła ofiarą pierwszej fali zniszczenia w 1917 bodaj roku... Ale ta zastawa na złote gody była istotnie osobliwie piękna". Na uroczystości złotych godów były obecne następujący osoby: ciotka Tyszkiewiczowa, Józiowie Tyszkiewiczowie, ciotka Pla-terowa, Rodzice Maduszki, Henio Grabowski, ciotka Wańkowiczo-wa, Stasiowie Wańkowiczowie, ciotka Ottonowa Horwattowa z Jadwigą Mikuliczową,,Aleksandrowie Horwattowie, Edward Horwatt, Stanisławowie Ordowie, pani Śniadecka z Henrykiem, Aleksander Chomiński, Aleksander Lenkiewicz, Józef Wołodkowicz, ksiądz Suchwałko, Lubański, Puttkamerowie z Janiusią, Klosia, Euzebiuszo-wie, Ruciowie, Stasiowie Horwattowie. Staś Horwatt z Hołowczyc, Piotrowie Wańkowiczowie, Ulatowscy, Kazimierz Szczytt, Stankie-wieź, my, Herutek i Antonina jego bona. Ogółem zasiadło do stołu 45 osób. Z powodu chłodu i śniegu było niemożliwe urządzić solenne fljj' bożeństwo w kaplicy, toteż odbyło się ono w salonie niebieskim- ' tarz został ustawiony przed szklanymi drzwiami wychodzącymi nek od strony rzeki. Przed ołtarzem stały dwa klęczniki, za mi fotele dla Jubilatów. Przy fotelach laski złote. Ksiądz odśpiewał mszę świętą. Do mszy służyłem ja i Henryk Śniadecki. ołtarza ksiądz Suchwałko serdecznie przemówił do Jubilatów. W czasie obiadu kilka przemówień. Bardzo miło i ładnie przemówiła do rodziców Lela. Do obiadu w galerii przygrywał kwartet Panie w strojnych popołudniowych sukniach, panowie w żakietach i surdutach. Jubilat w surducie, Jubilatka w sukiennej brązowej sukni ze złota róża, przypiętą do gorsu. Po obiedzie samorzutnie przybyły z Pińska fotograf zrobił dwa 330 zdjęcia: jedno w galerii wszystkich uczestników z Jubilatami po. środku; drugie rodziców naszych w otoczeniu najbliższej rodziny Wieczorem panowie we frakach, panie w sukniach balowych. Moja Mad w swojej pięknej białej sukni z długim trenem i brylantami przy gorsie i w uszach oraz przepięknym przy staniku przypię. tym lila storczykiem, przywiezionym jej w darze przez Edwarda Horwatta, jadącego wprost z Petersburga. Gdy moja Pani toaletowała się wieczorem w sypialnym pokoju, zajętym wówczas przez jej rodziców, wszedłem na chwilę, by zobaczyć, jak wygląda w swojej palietowej toalecie, i poprawiałem niektóre nieodpowiednio moim zdaniem przypięte brylanty moja teściowa, rozczuliwszy się moją rzekomo troskliwością co do wyglądu swojej córuni, zaczęła bardzo czule mnie ściskać i po raz pierwszy w życiu całować. Cały wieczór i większą część nocy przetańczono przy doskona łej do tańca muzyce. Wszystkie nasze panie i młode, i nawet nieco już leciwe świetnie się bawiły, pomimo że i niektórzy starsi pano wie byli zmuszeni stawać do tańca ze względu na niedostateczną ilość męskiej młodzieży. Seniorowie zaś zabawiali się przy zielo nych stolikach w winta i pikietę. Następnego dnia bawiono się również doskonale, tańczono po południu, wieczorem i w nocy, i pomimo że kilku nawet mężczyzn ubyło. ! U nas po południu odbyły się chrzciny naszego małego chłopaczka, któremu nadano imię Stefan. Rodzicami chrzestnymi byli ojciec Mady i ciotka Tyszkiewiczowa. Po tej ceremonii przyjmowaliśmy gości wykwintnym podwieczorkiem. Rodzice nasi byli ogromnie wzruszeni ceremonią kościelny przemówieniami, licznym zjazdem krewnych, przyjaciół, sąsiadów* i w ogóle miłym i wesołym nastrojem wszystkich zebranych. Cis? zapanowała na czas dłuższy w obu naszych domach. Wszyscy i l den z nas powrócili do swoich codziennych zajęć i pracy. Rozpoczęła się dla mnie intensywna praca przy rozdawnictwie zboża głodującej ludności, co pewien czas przybywały wagony z Syberii. Nieraz cały dzień wypadało wystać na rampie kolejowej przy silnym mrozie i wietrze dla zmagazynowania przybyłego zboża, lub też przy rozważaniu i wydawaniu przyjeżdżającej nieraz z dosyć odległych wiosek ludności. Zdarzały się dnie, kiedy przybY' wało naraz po kilka wagonów, wówczas przez szereg dni z rz? . przesiadywałem na rampie. Ulatowscy wówczas bardzo poczciwi zapraszali mnie do siebie na obiad. Z fabryką nie było już wówczas kłopotów. Ulatowski bafdz ( urniejętnie i dobrze zorganizował cała administrację. Sprowadził też parę osób nowych na stanowisko gospodarza placu oraz kasje-ra pomimo absolutnej samodzielności działania, która od nas otrzymał, nie powziął nigdy decyzji nawet w błahych sprawach bez poradzenia się z nami lub z jednym z nas. Jedynie w wypadkach nieobecności nas obydwóch, i to w razie konieczności pilnego załatwienia danej sprawy, decydował się na osobista odpowiedział- 22 j ność. Na polowanie w tym okresie nie miałem absolutnie czasu. Czasami Moroz wyruszywszy o brzasku do lasu, a objechawszy gdzieś odyńca, wyciągał mnie omal siła, by zapolować. W razie dobrej po-nowy3 nie pytając, czy mani czas, czy też nie, od brzasku dnia siedział w saniach objazdowych pod gankiem w oczekiwaniu na moje wstanie, by odrazu mi wmówić konieczność wyjazdu, zanim telefonem nie werwą mnie w jakiejś sprawie. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia; jak zwykle na parę dni wyniknęliśmy się do Wilna dla poczynienia zakupów świątecznych i prezencików gwiazdkowych. Tym razem nabyliśmy wyjątkowo piękne ozdoby choinkowe: przeróżne zwierzątka, ptaki, grzybki wykonane z celuloidu lub kolorowego szkła. Oprócz dorocznego rozdawnictwa prezentów przy choince służbie i dzieciom ze szkó łek Maduszka urządziła oddzielną choinkę w naszym białym salonie ' bardzo bogato udekorowaną dla Herutka i wyłącznie naszych do mowników i służby. Po rozdaniu prezentów przy zapalonej choin ce Mad zdejmowała z choinki niektóre ładniejsze ozdoby i dodat kowo obdarowywała nimi obecne przy choince osoby. Szklanym grzybkiem muchomorem o czerwonej główce, osadzonej na białej nóżce obdarowała Antoninę, bonę Herutka. Przyjęła ten drobiazg, lecz spojrzawszy dziwnym wzrokiem na Madę, powiada: "ja wiem, że pani chce mnie otruć, to jest więc trutka dla mnie". Zdziwieni byliśmy tym powiedzeniem, lecz zbagatelizowaliśmy je, a jednak było to dla nas jak by ostrzeżenie przykrego wkrótce następstwa. Drugiego dnia Świąt Antonina poprosiła o konie do kościoła w Petrykowie. Silna była dość zamieć przy wysokim mrozie. Odra dzałem jej tę jazdę. Uparła się, że gwałtownie musi jechać. Jacek M pod gazem, powiózł więc Antoninę chłopiec stajenny parą koni. Zwykle z kościoła w zimie wracało się w porę na obiad. Tym czasem mijają godziny, ciemno się robi, nie możemy się doczekać powrotu Antoniny. Wreszcie powraca chłopiec sankami i tłuma czy, że w drodze powrotnej około Paulinowa panna raptownie wy skoczyła z sanek i zaczęła uciekać w stronę lasu. On wołał, krzy- C2ał, zawrócił, jechał po polach i wertepach, przy tym ściemniało Sl?> więc wrócił i o tym, co się stało, melduje. Rozesłałem naty chmiast dwie pary sanek objazdowych z ludźmi i kagankami ^onowa - pora stosowna do zimowego polowania, tuż po śnieżycy, kiedy na leżym śniegu widoczne są ślady zwierzyny. " i , w tamtym kierunku, by szukać zwariowanej chyba baby. Wysłańcy powrócili z niczym, natomiast ona, zmęczona, zziajana dowlokła się jednak sama do domu, nieprzytomna, całkiem od rzeczy belko-cąc. Herutek był już w łóżeczku, ułożony do spania. Stan nerwo\vy Antoniny z godziny na godzinę pogarszał się. Obawialiśmy się, by w szale nieprzytomności nie zrobiła dziecku krzywdy. Przenieśliś. 332 my więc Herutka z łóżeczkiem do naszego sypialnego pokoju. An. tonina wpadała w coraz większy szał na tle seksualnym, rzucała się mnie na szyję. Przyszła mnie wówczas myśl do głowy, żeby ją \vy. wieźć pociągiem do Brześcia, gdzie mieszkała jej bliska rodzina Korzystając więc z odpowiedniej chwili, zaproponowałem jej wy! jazd razem ze mną dzisiaj w nocy, gdy wszyscy się już do snu ułożą, na pociąg ranny. Pojedziemy razem może do Warszawy lub gdzie ona zechce. Niech się teraz położy i czeka cierpliwie, aż wszyscy w domu usną, a ja w odpowiedniej porze po nią przyjdę i wówczas razem puścimy się w drogę. Uspokoiła się nieco i z radością przyjęła moją propozycję. Zostawiłem ją w pokoju, sam zaś zatelefonowałem do Rucia. Opowiedziałem mu całą historię i projekt odwiezienia Antoniny do Kopcewicz, skąd w ostatniej chwili ruszenia pociągu bym wyskoczył z wagonu, a z nią by pojechał do Brześcia felczer kopcewicki Dąbrowski; chcę teraz telefonować do Ulatowskiego, by do tego wyjazdu przygotował felczera. Rucio zaaprobował mój projekt, od siebie w swej poczciwości dodał, że wyszle dodatkowo na ten pociąg swojego ogrodnika, Józefa Brodo-wskiego, bardzo sprytnego i silnego człowieka do pomocy felczerowi. Tak się też stało. O piątej rano para koni w sankach z Jackiem na koźle stanęła pod gankiem. Ubrałem ciepło w dachy moją niby "umiłowaną", z którą w nocy uciekałem od prawdziwej małżonki w nieznane. Widocznie umiejętnie grałem rolę męża opuszczającego żonę, dzieci i domowe ognisko z przybraną oblubienicą. Siedliś-my głęboko w saniach, noc była mroźna, okutani oboje w ciężkie futra, z ciepłą wilczura na nogach i kolanach - jedziemy. Jacek miał polecenie jechania szybko. Nie zapomnę do śmierci tej okropnej, ohydnej jazdy nocnej z najwstrętniejszą babą, w dodatku na wpół przytomną wariatką, która przez całą drogę, odrzuciwszy z siebie futro i ciepłe okrycie, tuliła się do mnie, wpijając się swymi wstrętnymi wargami w moje usta. Odsuwałem się, jak tylko mogłem, od tych czułości. Nie mogłem jednak zbyt silnie się sprzeciwiać i na te miłosne wybryki negatywnie reagować w obawie, by się nie domyśliła podstępu i nie pozostała nam siłą na karku. Szcze; śliwie dojechaliśmy szybko. Pozostawiłem ją samą w poczekalń1 i pod pretekstem kupowania biletów wyszedłem. Porozumiałet11 się natychmiast z oczekującymi mnie felczerem i Brodowskifl1 Ustaliliśmy, że oni wsiądą do tego samego co i ja z nią wagonu drugiej klasy, lecz z przeciwległego końca wozu, a gdy tylko K' dzie sygnał odjazdu, ja szybko wyskoczę z wagonu, oni zaś wo*' czas szybko podbiegną ku niej i siłą ją przytrzymają. W drodze z 333 , Brześcia jakoś sobie dadzą z nią radę i do jej rodziny dostarcza całości, jak się obaj wyrazili. Poprosiłem jeszcze zawiadowcę, by rzyśpieszył sygnał odejścia, a w każdym razie prosił od siebie ma- P njstę, by z chwila dzwonka od razu ruszył, aby nie zdołała się dostrzec i mnie zatrzymać. Tak się też wszystko składnie stało. Na drugi dzień powrócili moi wybawiciele z meldunkiem, że delikwentka z początku bardzo się miotała, stłukła jedna szybę w wagonie, zamierzała wyskakiwać w biegu, zrywała się do ucieczki; notem jednak uspokoiła się, a gdy ze swoją rodziną spotkała, omal fe całkiem oprzytomniała. Rodzina przyjęła ją chętnie. Wręczyli przy tym rodzinie przesłaną przeze mnie kwotę gotówki na utrzymanie chorej względnie na jej leczenie. W kilka miesięcy potem Mad otrzymała od Antoniny list z zawiadomieniem o swoim wyzdrowieniu oraz że jeszcze przebywa w Brześciu u swoich krewnych. Prosi zaś o wydanie jej świadectwa pracy przy dziecku w naszym domu. Mad odpisała do niej bardzo czule, wyrażając radość z jej wyzdrowienia, lecz zawiadamiając, że niestety odpowiedniego świadectwa jej napisać nie może. Do Herutka przysłano nam z Wilna bardzo niefortunny nabytek, mademoiselle Pecot, młodą Francuzeczkę, dobrze władająca swoim rodowitym językiem, lecz niestety niedorozwiniętą fizycznie, słabo trzymającą się na nogach, z wyjątkowo krótkim wzrokiem i bardzo mocnymi szkłami na nosie. Herutek miał ją za burą podszewkę, strącał ją ze schodów, tak że biedaczka nieraz padała i absolutnie jej nie słuchał. Toteż po paru miesiącach rozstaliśmy się z mademoiselle Pecot, zdobywszy przez biuro w Warszawie - za pomocą listownej korespondencji na niewidzianego - prawdziwą perłę, mademoiselle Leonie Juste, która posiadała znakomite świadectwa z kilku domów polskich, ostatnie zaś parę lat przebyła w Przysusze u Dembińskich, Tyszkiewiczówny z domu. Od Zosi Dembińskiej mieliśmy później bardzo chwalebne referencje o wymienionej osobie. . Urlop Przez całą jeszcze zimę 1908 roku do samej prawie wiosny po parę 334 dni w tygodniu byłem zajęty w Kopcewiczach rozdawnictwem zboża zgłodniałej ludności, która z powodu spóźniających się transportów tak długo wyczekiwała na otrzymanie przyznanej jej ilości zboża. Z nadejściem wiosny nadzieje zwykle rosną. Toteż z energią, mając więcej wolnego czasu od zajęć kopcewickich oraz społecznych, zabrałem się do większego wglądu w gospodarstwo rolne w Łopczy. Dojeżdżałem więc znacznie częściej, by dopilnować przede wszystkim wykończenia danych Niekraszewiczowi zleceń dotyczących uprawy roli przed siewami wiosennymi. Jednakże nieraz zmuszony byłem się unieść i przebrać upartego ekonoma, który jak każdy zresztą odwieczny, zasiedziały na tym samym miejscu służbista-rolnik nie znosił wszelkich innowacji, nazywając je pańskimi wymysłami i zachciankami, które opóźniają tylko siew i zmniejszają urodzaj. Nie mógł zrozumieć starej daty ekonom, że o wiele ważniejszą jest rzeczą dokładne oczyszczenie ziemi od chwastów i perzu od wczesnego rzucania ziarna w niewyrobioną glebę. Sprowadziłem z Warszawy sporo narzędzi rolniczych: kulty-watory, brony sprężynowe, walce. Z największą trudnością udawało się zmusić upartego idiotę do użycia wymienionych narzędzi. Wykręcał się tym, że są ciężkie, że konie będą zamęczone, a są słabe, gdyż po zimie lenieją, trzeba zwiększyć dawkę owsa, którego tak mało już jest w spichrzu. Jednym słowem na każdym kroku piętrzące się trudności. Dopiero gdy człowiek krzyknie od wszystkich diabłów, piorunów, bałwanów, wstępuje wówczas nadzieja, że wydane zarządzenie wykonanem zostanie. Chodziło nam wszystkim rolnikom w guberni o zwiększenie produkcji ziemniaków, a to ze względu na bardzo korzystne dla rolników wydane przez rząd zarządzenie o powiększeniu we wszystkich gorzelniach produkcji dzięki przedłużeniu okresu pędzenia gorzelni o całych dni pięćdziesiąt, czyli z dotychczasowych 200 dni do 250 w ciągu roku. Nasze folwarki nie były w stanie wyprodukować dostatecznej ilości ziemniaków przy dwustu dniach pracy, co zmuszało nas do sprowadzania z odległych ziem południowych wodą ziemniaków po cenach nieraz dosyć wysokich. Pomimo to pracowaliśmy z zyskiem, zwracając główną uwag? °& instensywniejsze unawożenie gruntów rolnych, zwiększenie p0' wierzchni zasiewu ziemniaków i udoskonalenie ich Oprócz używania nawozów sztucznych rozpoczęliśmy ir przez krągły rok wywożenie na pola torfu i przekładanie go pach z obornikiem. W Bryniewie pokłady torfu były dość od pól, toteż przywożono torf na pola lorami konnymi po nych z pola na pole relsach. Wzmocnienie unawożenia pól znacznie zwiększyło ich wydajność. Radowała się dusza rolnika, gdy stwierdził po pewnym okresie, że nawet na naszych poleskich piaseczkach, nieraz bardzo podmokłych, przy wymienionym systemie unawożenia i prawidłowej uprawy, można się doczekać z każdym rokiem zwiększającego się urodzaju. Po zeszłorocznej klęsce bieżąca wiosna zapowiadała lato bogate a zima nie powinna sprawić zawodu. Wyjątkowo przyjemny był w tym roku sezon polowań wiosennych. Liczny był zjazd myśliwych: doktor Stankiewicz, doktor Za-borowski, DowgiaÓo, Rzewuski, Kaszowski, Pogorski, Weyssenhoff, Lenkiewicz. Wszyscy zjechali się prawie równocześnie. Dosyć skomplikowane rozwożenie tej ilości osób w nocy do różnych rewirów. Weyssenhoff w ogóle po raz pierwszy polował u nas na głuszce. Zabił wówczas dwa koguty. Zachwycony był polowaniem, a zwłaszcza Morozem. Wkrótce potem ujrzała światło dzienne jego wspaniała powieść Puszcza1. Pierwszego kwietnia uroczyście były obchodzone przez tak licznych gości w Bryniewie urodziny Leli. Przypominam sobie, ile to było śmiechu i wykrzykników Leli, gdy w czasie obiadu kamerdyner Ignacy "Niespacz", jako primaaprilis podał solenizantce pierwszej wazę przykryta, w której zamiast zupy znajdowało się 36 świeżo wylęgłych żółtych piszczących kurczątek, z czerwonymi wstążeczkami na szyjkach. Tyle bowiem lat sobie wówczas liczyła solenizantka. Był to pomysł kucharza Kowalewskiego, brata mlecznego Leli. Jak się wówczas do łez śmiała, wywracając się na krześle, ten tylko sobie wyobrazić może, kto Lelę znał. W poprzednich rozdziałach tyle razy wspominałem o domu bryniowskim, którego duszą był mój brat, sercem zaś jego małżonka. Dotąd jednak nie wspomniałem, jak wyglądał zewnętrznie po przebudowaniu i powiększeniu go przez mojego brata oraz jaki był rozkład pokoi. Dom drewniany parterowy, oszalowany i pomalowany na kolor kremowy, kryty gontem. Od frontu cztery murowane białe kolumny. Na pięterku niewielka mansarda, dwa nieduże pokoje gościnne, do których prowadziły schodki od przedpokoju z głównego wejścia. Środek domu przecinał na przestrzał względnie szeroki korytarz, kończący się wyjściem na przeciwległy ganek, przed którym tył kwietnik, dalej zaś ogród owocowy. Czworo drzwi po parę z każdej strony prowadziło do następ-nycn pokoi. Przejdźmy obecnie przez wszystkie pokoje, począwszy °d pierwszych drzwi na prawo. Pierwszym był względnie obszerny Moroz - leśnik sportretowany został w tej powieści (1914) w guście młodo- swin, jako mistycznie związany z poleską przyroda. Umiera w chwili, gdy jego awja swego pierwszego głuszca. .,< ••!<••• • ; i. 337 336 37. Bryniów. Dwór od strony podjazdu. ,-Fotografia z 1913 r. salon o dwóch oknach, wysłany dywanem czerwonego koloru, w tymże kolorze obicie na ścianach. Kominek, wygodne meble, Pośrodku pokoju bilard karambolowy, na którym pani domu chętnie grywała z gośćmi. W rogu duże biuro ze skrytkami, przy kto rym chatelaine [pani domu - franc.] spędzała długie godziny, pi sząc swój dziennik: jeden mały, drugi zaś obszerny, w którym noto wane było nie tylko, co się działo w domu własnym, lecz w do mach innych, kto co powiedział, o czym inny się wyraził, kto kogo, jaka drogą obraził; przede wszystkim zaś, jak się cierpiało, jakie były czyny dobre, a jakie złe, o czym się myślało, jak się względefl) maluczkich zachowywali inni, a jak autorka. Wszystkie zaś najwaz niejsze zdania były podkreślone w dzienniku czerwonym atratnen tem. Im ważniejsza była opisana sprawa, tym więcej było pod**6' sień i wykrzykników. Liczba osób dopuszczonych do wglądu W odczytania ustępu wpisanego w dzienniku była minimalna: Dziunia i bodaj nikt więcej. Rok rocznie przybywało grubyc tomów jednakowej wielkości. Spora już szafka przy wielkim była zapełniona zapisanymi tomami dzienników. Z tego pokoju pracy przechodziło się do białego rogow łonu o formie kwadratu. Na stronie jednej dwa okna i tyleż na giej. Meble białe, złotawym materiałem kryte. Na ścianach t>i^ . iL pety. W jednym rogu fortepian, przy którym pani domu sama s 38. Bryniów. Dwór od strony ogrodu. Fotografia z 1913 r. akompaniując śpiewała. Miała głos bardzo miły, doskonale postawiony przez pannę Dziekońska. Przy tym fortepianie Lela kształciła w śpiewie podwładne sobie niewiasty, kreatorki głównych ról w jej teatralnych utworach. Za salonem pokój sypialny. Duża ilość dewocjonalii. Łóżka dębowe, dywan niebieski zakrywający podłogę w całości. Za nim parę pokoików garderobianych dla panien służących, kończących się wyjściowym ganeczkiem. Na lewo od sypialnego dwa gościnne dla pań pokoiki, jeden za drugim. W jednym z nich stała oparta o ścianę dębowa trumna z wekiem, przez całą długość którego chatelaine wymalowała postać Matki Boskiej Bolesnej. W momentach rozterek duchowych i konieczności umartwienia siebie pani domu, włożywszy włosiennicę i habit za-onny, spędzała noc w wymienionej trumnie, przy której paliły się °wie świece woskowe. Co do dewocji Leli należy podkreślić, że jeśli w dnie światecz-e nie jechało się do kościoła z własnym chórem, którym osobiście yTgowała, było odprawiane przez nią nabożeństwo w przezna-°nyrn do modlitw pokoju przy ołtarzyku. .^Odczytywana była przypadająca na ten dzień Ewangelia, bvtom P°tem słowem tłumaczona. Nabożeństwo zakończane ?t>ie law?Ze odśpiewanymi pieśniami. Na tych nabożeństwach a*y się tłumy. Liczna była służba dworska i folwarczna, a poza ^-A K- "^niewicz, Nad Prypecia... ix- ...•. ^szewicze. Salonik. Fotografia z 1911 r. Siedzą: Klotylda Potworowska, Jadwiga Kieniewiczowa. Stoją: Zofia Puttkamerowa, Janina Zółtowska, Antoni Kieniewicz. 331 duże kolonie Ślązaków, o parę kilometrów od dworu odległych. Każden piątek w tygodniu był dniem umartwień. Lela włas-flOfęcznie gotowała obiad dla biednych, którzy z dalszych nawet okolic w piątki się gromadzili. Na znak umartwienia w dniu tym Lela nie wkładała do uszu swych ogromnych pięknych butonów (dormeuse). Zdarzały się wypadki, że niektórym biednym myła Wymieniłem tu niektóre śmiesznostki Leli. Muszę jednak posiedzieć o jej wielkich zasługach, położonych przy przygotowywaniu rok rocznie tłumów dzieciarni do pierwszej komunii św. j to dzieci nie tylko z Bryniewa i Dereszewicz, lecz nieraz z bardzo odległych okolic, które przez trwający okres nauk przygotowawczych żywiła, dając im oczywiście dach nad głową. Po zakończeniu przygotowania dzieciaki jechały na kilku furmankach do kościoła pod jej kierownictwem. Należy 'przyznać, że Lela świetnie wykładała naukę religii i doskonale cała dzieciarnia była przygotowana. Nasze dzieci, Herutek i Stefan, jak również córeczka Dziuni, Tekla, byli przez Lelę wyjątkowo starannie i dobrze przygotowani do pierwszej komunii św. Lela miała wiele całkiem odrębnych cech charakterystycznych, mówiła o sobie: "To już moja prywyczka". Oprócz poświęconych codziennie kilku godzin na pisanie dzienników, od szeregu lat tworzyła kilkutomową powieść pod tytułem Sataniello w języku francuskim, której zresztą nie dokończyła. Jaka była mniej więcej treść tego tak obszernego dzieła, nikt poza paru zaufanymi osobami się nie dowiedział. Sama zaś żyła życiem swojego bohatera, Sataniella. Postać jego miała zdaje się często przed oczami. Lela bardzo dużo czytała, i to książki poważne, a miała niestety złe przyzwyczajenie podkreślania zwykle czerwonym ołówkiem różnych zdań i ustępów przeczytanych w książce, które upodobała lub pragnęła, by jej się w pamięć wraziły. Na marginesach czytanej książki często widniały czerwone wykrzykniki lub też imię "Sataniello!!!" Bohaterów w czytanych książkach przyrównywała do siebie lub też - i to bardzo często - do osób z rodziny. Wówczas pozostawał w danej książce mocno podkreślony ustęp, a na marginesie: ,Ja", "Madzia" z kilku wykrzyknikami, często ze znakami za-Pytania: "Dziunia?" itp. Oprócz Sataniella napisała sporo jedno- lub nawet kilku- j&tówek, odgrywanych na scenie teatralnej w Bryniewie. Aktorami byty panny służebne i niektórzy panowie z administracji. Do ze- sP.ołu teatralnego należały nie tylko osoby zamieszkałe w Brynie- le, lecz również z Dereszewicz i Łopczy. Teatr funkcjonował za- S2e w okresie wielkich swat, przed którymi odbywały się liczne Próby. Łatwo było miejscowemu elementowi aktorskiemu urzą- ac próby wieczorem po skończonych zajęciach. Gorzej, gdy wy- ne siły występujące w głównych rolach musiały przyjeżdżać na próby, powiedzmy, z Łopczy o 18 kilometrów odległej, i to ważnie w zimowym okresie. Biedni aktorzy!! lecz jeszcze biednin. sze konie!! Nasza Autorka była bardzo pomysłowa co do tworzenia ról oraz kostiumów, nie miała jednak zdolności do reżyserii, toteż re. żyserem był najczęściej Rucio, a nawet niejednokrotnie ja brałein 340 w tym udział. Oprócz wystawianych komedyjek, a nawet drania, tów, grywane były również jasełka lub też żywe obrazy o treści religijnej, zawsze własnego pomysłu. Przed wybudowaniem spe-cjalnej sali teatralnej przedstawienia odbywały się w jadalnym p0. koju, jakkolwiek dużym i mającym za sobą amfiladę dwóch innych dużych pokoi, jednak ciasnota była wielka. Tłumy były zawsze zaproszone na te przedstawienia ze wszystkich folwarków. Ubolewaliśmy najczęściej nad końmi, które przywoziły i odwoziły widzów. Wygoda była wielka, gdy została wybudowana specjalna sala teatralna ze wszystkimi udogodnieniami. Oprócz przedstawień odbywały się w tej sali lekcje, pogadanki, tańce, baliki służbowe. Nadmienię tu, że po opuszczeniu na zawsze przez Ruciów Bry-niewa i zamieszkaniu w Warszawie na alei Szucha były też odgrywane komedyjki Leli w salonie warszawskim przez młodzież męską i żeńską z tak zwanego mondu1. Miała być odegrana, wprawdzie niedokończona jeszcze, sztuka Leli o ewangelicznych mądrych i głupich pannach, której pierwsze dwa akty reżyserował wielki Osterwa. Wróćmy obecnie do oglądania dalszego wnętrza domu. Z pokoiku, w którym zostawiliśmy stojącą przy ścianie trumnę, wracało się do korytarza. Stały tam meble z rogów bawolich i łosich, krytych skórą bawolą. Na ścianach parę wypchanych głuszców. W rogu czarny bocian nazywany Majstrem. Naprzeciwko wymienionego pokoju był tylko jeden duży gościnny. Drugie drzwi z korytarza prowadziły do długiej, względnie wąskiej jadalni o trzech oknach. Dwa dresuary, stół i krzesła z ciemnego dębu. Na końcowej ścianie brzydka majolika. Na prawo od jadalnego dwa pokoje gościnne. W końcu sali jedno wejście do kancelarii Rucia, drugie do ubieralni i szeregu kredensów, od których było wejście do bardzo obszernej sali teatralnej ze stałą kurtyną, ubieralnią dla aktorów i budką suflera. Dobudówka teatralna została wystawiona w latach 1906-1907. Muszę jeszcze nadmienić, że wszystkie drzwi i futryny okienne w całym domu były wykonane z ładnego drzewa jesionowego, które już przez dawność nabrało charakterystycznej patyny, przechodzącej w czerwień. Z ubikacji kredensowych bp0 wyjście na ganeczek, przy którym na ścianie zawsze umieszczał^ były trofea wiosennych polowań. W pobliżu tego ganku stary lamus, dawna dwupiętrowa lodoW' nią. Otoczenie domu - trochę pięknych świerków, kaszlano^ parę sadzawek i niewielki ogród owocowy. Natomiast piękne przez 1 Monde - świat (fr), tu w znaczeniu dobrego towarzystwa. Rucia postawione budynki folwarczne oraz gospodarstwa domo- Wego i murowana kuchnia, mieszkania służbowe i lodownia w for- mie okrągłej wysokiej wieży. Gorzelnia murowana nad brzegiem pierwsza połowa roku o tyle była dla nas łaskawa, że dzieciaki łv zdrowe i miały bardzo dobrą opiekę, bowiem bona Bilkiewi-zdwa okazała się prawdziwa perła, a Herutkiem doskonale opieko-wała się panna Juste. Herutek już sporo wyrazów francuskich rozumiał i wcale dobrym akcentem niektóre powtarzał. Ojczulek nasz też lepszej był myśli. Zwykłe przykre dolegliwości ostatnimi czasy nieco osłabły. Zaczęliśmy projektować wykorzystanie dobrego momentu i wyjechanie, jak się mówi, na kilkoty-eodniowy urlop wypoczynkowy, gdzieś dalej, aby nie .być raptownie telegramem wezwani z powrotem do domu. Ruciowie przed sezonem głuszcowym wyjechali za granicę, zahaczyli o Rzym, gdzie się spotkali z Zibiami. Bardzo miłe urządzili sobie wakacje. Dlaczego my nie mamy sobie sprawić podobnych wywczasów? Żonuś najmilsza! Już mam w kieszeni zagraniczny paszport dla nas obojga wydany. Trzy tysiące rubli w złotych rulonach obciążać będą nieco nasze kieszenie; kiedy chcesz puszczać się w drogę i dokąd? Proponuję zaraz, chociażby jutro. Maduszka z podskokiem! Więc do Paryżu. Był to początek czerwca, najbardziej odpowiednia pora właśnie na Paryż. Wyruszamy rozradowani na wakacje, zdawałoby się jak para uczniaków! Po raz pierwszy mijamy Warszawę bez zatrzymania, przejechawszy z jednego dworca na drugi. To samo w Berlinie. Dojeżdżamy do Kolonii, gdzie kilka godzin mamy czasu do odejścia pociągu pośpiesznego do Paryża. Oddajemy swój ręczny bagaż na przechowanie. Kufry nasze nadane są z Warszawy bezpośrednio do Paryża, nie potrzebujemy się więc o nie troszczyć. Idziemy wprost do katedry bardzo blisko dworca położonej. Zachwycaliśmy się wspaniałą architekturą zewnętrzną i wewnętrzną. Na placu kilka dużych sklepów z napisami Johann Maria Farina", każdy reklamujący prawdziwą wodę koloń-ską. Pokręciliśmy się trochę po mieście, które właściwie poza katedrą nie przedstawiało nic bardzo godnego uwagi. Przez noc byliśmy już w Paryżu. Zajechaliśmy do Grand-Hotelu. Położony w samym centrum miasta, przy operze i wszystkich bulwarach. Punkt wiec doskonały. Zaś hotel, to kolos, przedstawiał sobą labirynt, gdzie gość mógł dostać omal wszystko, co mu do życia lub przyjemności było potrzebne, a więc kawiarnie, cukiernie, restauracje, Srillrooniy, fryzjerzy, bilety do wszystkich teatrów, co chwila noto-^ania giełdowe. Mógł więc grać siedząc w hallu, w ogóle miał Wszelkiego rodzaju wygody i przyjemności. Zamieszkaliśmy na pierwszym piętrze we względnie dużym Wuosobowym pokoju, zasłanym całkowicie dywanem, ze wszelki- mi wygodami i o tyle przyjemnym, że położonym od dziedzińca i od strony północnej, przy tym nie hałaśliwym. Tryb naszego życia był następujący. Wstawaliśmy, jak na Paryż, bardzo wcześnie. O godzinie dzie. wiątej siedzieliśmy już w kawiarni hotelowej przy stoliku ustawio. nym na chodniku bulwaru. Spożywaliśmy kawę z doskonałymi • t chrupiącymi rogalikami: des croissants lub des brioches, i parę jaj 342 w szklance. Nabywaliśmy w hotelu bilety do odnośnego na teti dzień teatru i wyruszaliśmy na zwiedzanie bądź miasta jako miasta bądź też do Louvru, do którego wielokrotnie się powracało, czy też do Luxembourg, Cluny, w którym Mad godzinami przesiadywa- ła w zachwycie nad koronkami, haftami itp. Poza tym było przecież sporo wystaw ruchomych sezonowych, które warto było obejrzeć: Galerie Georges Petit, wystawa portretów angielskich, wystawa Krzeczkowskiego, rosyjskiego malarza, przeważnie widoki z Rzymu, i rzeźby Trubeckiego2. Potem le Salon i le Salon des Indćpendants. A kościoły: Notre- Dame, La Madeleine, gdzie moi rodzice ślub brali, Notre-Dame de la Yictoire, Invali-des - grób Napoleona (ogromne robi wrażenie) i bardzo wiek innych. Poza tym przechodząc bulwarami, jakże się nie zatrzymać przed wystawami sklepów z modami lub na rue de la Paix nie napawać oczu przebogatymi wyrobami jubilerskimi, w dziesiątkach sklepów na tej ulicy jeden obok drugiego położonych. Zmachani, zziajani dążyliśmy około drugiej do grill-roomu ho telowego, gdzie siedziąc na bulwarach oczekiwaliśmy na podanie nam zamówionego kawałka mięsa, na którego smażenie na rożnie mogliśmy z naszego stolika przez okno spoglądać. Jadaliśmy zwy kle dobry kawał mięsa z przystawkami. Następne danie doskonale przyrządzone, jarzyny sezonowe oraz tak zwane des fruits rafrai- chis, czyli najwyszukańsze owoce sezonowe w białym winie z lo dem. Po czym godzinka wypoczynku w hotelu i spacer dorożką do Bois de Boulogne z zatrzymaniem się dla przyglądania się rozryw ce Polo a cheval lub też innym sportom. Spożycie w cukierni por cji czegoś mrożonego. Powrót z lasku do miasta, załatwienie spra wunku toaletowego. O ile nie jechaliśmy do lasku, to zwiedzaliśmy cmentarz Pere La Chaise lub Jardin des Plantes, korzystając często z komunikacji metrem. Dalszą wycieczkę całodzienną odbyliśmy do Wersalu. Przed codziennym pójściem do teatru, który w Paryżu bardzo późno się zaczynał, zwykle parę godzin spędzaliśmy w ho telu dla wypoczynku, ewentualnie napisania listów i oczywiście p13 odpowiedniej zmiany toalety na pójście do teatru. Pani do wiL kich teatrów w stroju wieczorowym, ja w smokingu. . Jedno z drugim zabawiliśmy w Paryżu osiemnaście dni i tre wieczorów spędziliśmy w różnorodnych teatrach. 2 Paweł Trubecki (Trubieckoj 1867-1938), twórca słynnego, dalekieg0 idealizacji pomnika Aleksandra III w Petersburgu. Sztuki, które najbardziej wraziły mi się w pamięć, były następujące: l- L'Aiglon z Sarah Bernhard, 2. Madame Sans-Gene z Rćjane, \ Occupe-toi d'Amelie w Palais- Royal, 4. Grand guignol, 5. Boite a Fourcy, 6. Sherlock Holmes, 7. Les cloches de Cornevillei, 8. balet Snieguroczka, muzyka Rimskij-Korsakow, z występem sławnej Krzesińskiej, tancerki petersburskiej i przyjaciółki cara Mikołaja II, 9 Folies Bergeres, 10. Teatr des Capucines. Moja Pani sprawiła sobie płaszcz, narzutkę w kolorze crevette fkraba - franc.] z czarnym przybraniem i złotymi chwastami. Narzutka ta robiła niesamowita sensację w Warszawie. Następnie tea-.gown niebieski, ubrany koronkami, gorset i inne toaletowe drobiazgi- Ja zaś sobie sprawiłem walizkę-neseser podróżny i trochę drobiazgów toaletowych. Dla upiększenia domu nabyliśmy marmur, przedstawiający Yenus accroupie, która wysłaliśmy z Paryża do domu bagażem w skrzyni ze względu na ciężar. Bardzo chcieliśmy nabyć reprodukcję Nike Samothrace bez głowy, lecz cofnęliśmy się przewidując, jakie wrażenie to dzieło sztuki zrobiłoby w Dereszewiczach. Poza tym trochę przeróżnych drobiazgów na prezenciki domowe oraz sporo różnych ubranek, czapeczek, skarpetek dla naszych chłopaczków. Z Paryża wyjechaliśmy do Brukseli, gdzie spędziliśmy kilka dni. Ciekawy był kościół Sainte Gudule, muzea, Palais de Justice, Mane-ken-Piss. Z Brukseli pojechaliśmy na jeden dzień do Ostendy, gdzie na plaży grano bardzo zręcznie w diabolo4, oraz do Antwerpii, gdzie było moc przepięknych Rubensów. Następnie wyjechaliśmy do Amsterdamu, czyli Wenecji północy, gdzie dużo Rem-brandtów. W drodze do Amsterdamu, siedząc w przedziale, w którym wszystkie miejsca były zajęte, na chwilę zdrzemnąłem się. Naraz podskakuję z przerażenia, jakiś bowiem pasażer, siedzący naprzeciwko mnie, z całej siły trzepnał mnie dłonią po udzie. Pokazuje mi przez okno, że dojeżdżamy do Rotterdamu. Dziwne zachowanie Holendra. Oglądaliśmy w Amsterdamie wspaniale urządzoną oborę oraz wytwórnię serów holenderskich. Z Amsterdamu na jeden dzień dojeżdżaliśmy do Hagi, gdzie również była bardzo bogata kolekcja Rembrandtów. Zrobiliśmy z Amsterdamu wycieczkę morska do Zuidersee z zatrzymaniem się na wyspie Yollendamm, gdzie ludność rybacka była wyznania katolickiego, zachowała dawne bardzo Spektakle historyczno-kostiumowe, nawiązujące do legendy napoleońskiej, yty wtedy jeszcze nowością: premiera L'Aiglon E. Rostanda, 1900, Madame a*is-Gene V. Sardou, 1893. Les cloches de Comeville to bezpretensjonalna ope-"*a B. Planquette'az połowy XIX w. Inne wyliczone tu sztuki należały do lekkiego repertuaru. Diabolo - modna w owych latach gra zręcznościowa, polegająca na podrzu- Iu, przy pomocy dwóch kijków połączonych sznurkiem, dość ciężkiej metalowej " malownicze stroje. Małżeństwa zawierane były wyłącznie pornie. dzy mieszkańcami tej wyspy. Zwiedzaliśmy wnętrza domków, nie-zmiernie schludnych i czystych. Spanie było w szafach ściennych piętrowych, zamykanych na drzwi. Około dziesięciu dni zajął nam pobyt w Belgii i Holandii, bardzo pracowicie spędzony. Z Amsterdamu pociągiem pośpiesznym 344' idącym na południe, w wagonie sypialnym wyjechaliśmy do uzdro-wiska Kissingen, gdzie rodzice mojej Najdroższej byli na kuracji Ojciec od dłuższego czasu zapadał na serce, bardzo niedobrze się czuł, pił wody i mało się ruszał. Parę dni spędziliśmy spokojnie ł rodzicami, przesiadując przeważnie w parku na pogawędce i opowiadaniu o szczegółach naszej podróży. Jedno z drugim spędziliśmy za granicą przeszło miesiąc. Piękna pogoda przez cały czas nam sprzyjała. Potrafiliśmy wykorzystać nie tylko każden dzień, lecz może nawet każdą godzinę, by jak najwięcej rzeczy i cudów zobaczyć i czasu na próżno nie tracić. Rozkoszne były nasze wakacje i jedna w życiu naszym podróż za granicą wyłącznie dla przyjemności spędzona, bez trosk, zmartwień i niepokoi. Zastaliśmy chłopaczków naszych w dobrym zdrowiu. Herutek zrobił znaczne postępy nie tylko w języku francuskim, lecz nawet w początkach czytania po polsku. Codziennie odbywał półgodzinną lekcyjkę z panną Tatarzyńska, nauczycielką szkółki dla dziatwy miejscowej w Dereszewiczach. Ojczulek zaś dawał Herutkowi trzy razy na tydzień lekcyjki rachunków i twierdził, że Heruś będzie miał wielkie zdolności do matematyki. Stawiał mu ojczulek do oddzielnego kajecika stopnie. Nie zdarzało się niższych od czwórek Lekcyjki te sprawiały ojcu wielką przyjemność. Czy je lubił Herutek? Odwiedził nas Aleksander Tyszkiewicz z Kretyngi, który zwykle co roku dojeżdżał do swoich dóbr Ostrożanka, graniczących z nami. Bardzo byliśmy zawsze radzi z jego przyjazdów. Mój ojciec niezmiernie go lubił i cenił wysoko jako dobrego obywatela, skrzętnego gospodarza, nie utracjusza i bez pańskich fantazji, jak niektórzy jego bracia. Oleś pomimo już poważnego wieku był z usposobienia bardzo wesół i wśród bliskich uchodził za dowcipnego i skorego do wszelkich kawałów. Z rozkoszą teraz opowiadał, jak jadąc ze swoim synem w przL' pełnionym przedziale pierwszej klasy, w zamiarze przestraszeni towarzyszy podróży, zaczął udawać niemego wariata. Siedzieli om obaj w wagonie na przeciwległych ławkach - on przy oknie, syn zaś w drugim końcu przy drzwiach wejściowych do przedział W pewnej chwili zmieniwszy wyraz twarzy, ojciec podniósłszy w górę prawą rękę, złożoną w kułak z wystającą "figą", robi ruc ' jakby gdyby przerzucał ponad głowami towarzyszy podróży sWW figę w kierunku siedzącego z dala syna. Ten znowuż robi rud1' ' złapać tę figę. Uradowany, głośno się śmiejąc, odrzuca ojcu złap3" fi ten ją łapie, wydaje okrzyk uradowanego wariata, lub też uda- •e rozwścieczonego za nieodpowiedni rzut figi, której nie zdołał ' chwycić; klęka, szuka pod ławkami, podnosi z wyrazem ukonten- rmvania i rozpoczyna ponownie zabawę. Podróżni, początkowo / rozbawieni, uśmiechali się, powoli jednak zaczęli wycofywać się z zedziału. ojciec z synem pozostali sami, zamknęli się w przedzia le wyciągnęli swoje członki na ławkach, by pogrążyć się we śnie. 345 W ogóle cała linia naszych hrabiów Tyszkiewiczów słynęła dziwactw, począwszy od ojca Józefa, żonatego z siostrą mojej mamy, Zofią Horwattówną. Pomimo że był on Polakiem i dobrym patriotą, cieszył się łaskawymi względami cesarza Aleksandra II. Czas pewien służył w randze pułkownika w wojsku w Petersburgu, uzyskał od cesarza w drodze wyjątku zezwolenie na nieograniczone nabywanie dóbr ziemskich na Litwie i Białej Rusi. Wówczas też na własną prośbę został przeniesiony do wojskowego okręgu w Wilnie na stanowisko względnie wysokie. Był to człowiek bardzo zamożny, ustosunkowany, obrotny i słynący z dziwactw. Osiadłszy na stałe w Wilnie, rozpoczął skupywać majątki od Żmu- ,, dzi do głębokiego naszego Polesia. Pamiętam, gdy byłem jeszcze w latach przedszkolnych, zajechała kiedyś przed ganek dereszewicki rosyjska trójka siwych koni, zaprzężona do niewielkiej bryczuszki (rosyjska kibitka). Jeden lejcowy w ohłoblach z duhą5, dwa zaś na orczykach. Za nim szedł wóz drabiniasty z osobistym bagażem. Powracał do Wilna po nabyciu obszernych dóbr w powiecie mozyrskim. Rodzice byli bardzo radzi z jego przyjazdu, zabawił wówczas kilka dni. Jedno z jego dziwactw polegało na panicznym strachu przed nie tylko szczurem, lecz nawet najmniejszymi myszkami. Nie mógł sypiać na zwykłym łóżku ze strachu przed gryzoniami. Toteż gdy wyjeżdżał w drogę, woził ze sobą rozkładane łóżko- klatkę z drobniutkimi oczkami, przez które najmniejsza myszka nie mogłaby się przedostać. Przypominam sobie, jak bardzo interesowało mnie ustawianie owego łóżka-klatki w gościnnym pokoju. Znane też jego zachowanie się przy kupnie majątku Landwaro-wa, należącego do jakiejś starszej pani. Majątek mu się bardzo podobał, dom mieszkalny był niewielki, drewniany i dosyć stary. Męczył i zanudzał staruszkę, by mu swój majątek sprzedała. Wreszcie zgodziła się odstąpić mu połowę, wraz z połową domu mieszkalne-80. Transakcja została zawarta. Tyszkiewicz zamieszkał na stałe w swojej połowie, a ponieważ Landwarów był położony bardzo blisko od Wilna, więc co dzień trójką siwków dojeżdżał do swoich za- w Wilnie. Głowa zaś jego pracowała nad tym, jak wykurzyć nie z drugiej połowy majątku, lecz również z domu współwłaści- Ohłoble (holoble) z duhą - dwa dyszle połączone drewnianym pałakiem, sowane na Kresach w zaprzęgu jednokonnym, a w rosyjskim zaprzęgu "trojki" aia konia środkowego. ........ cielkę staruszkę. Udało mu się nabyć dużego żywego niedźwiedzia którego na względnie długim łańcuchu ulokował w sieniach wej! \ ściowych do 'wspólnego domu mieszkalnego. Był w swoim prawie \ Łańcuch był przjczepiony przy drzwiach Tyszkiewicza. Niedt wiedź mógł na łańcuchu dochodzić do połowy sieni. Staruszka jed. nak tak była przerażona i tak bała się tego niedźwiedzia, że p0 346 pewnym czasie zrezygnowała z mieszkania i zgodziła się na sprze. dąż swojej połowy. Podobno jednak Tyszkiewicz szeroką dłonią za. płacił staruszce wyższą niż żądała cenę. Swoją trójką siwków, zwłaszcza w zimie, rozjeżdżał po ulicach Wilna i w szalonym tempie podjeżdżał pod gmach urzędu, w którym pracował. Pewnego dnia jego przełożony zrobił mu uwagę, że nie należy starszemu rangą wojskowemu tak po mieście się afiszować. Następnego więc dnia zajechał do urzędu Tyszkiewicz w niewielkich saneczkach, do których w ohłoblach i na orczykach było zaprzężonych trzech Żydów wileńskich. Wróciwszy pewnego dnia z zagranicy, Tyszkiewicz lansuje w Wilnie wiadomość, że z zagranicy przywiózł ciekawe okazy zamorskich ptaków. Zostaną one umieszczone na dachu jego kamienicy w Wilnie. Od brzasku dnia tłumy ludności miejskiej kierowały się w stronę kamienicy hrabiego, by zobaczyć jednego dużego i dwóch małych nagich Żydów, opierzonych biało-czarnymi piórami. Synowie jego nie mieli już tego rozmachu, co ojciec, lecz trzymały się ich też różne dziwactwa. Z wyjątkiem bodaj Aleksandra i Antoniego pozostali panicznie bali się burzy. Gdy z dala już grzmiało, zamykali się w szafach lub też włazili pod łóżka i leżeli tam z głowami nakrytymi poduszkami aż do końca piorunów i grzmotów. Józef uchodził za bardzo skąpego, zwłaszcza gdy chodziło o zapłacenie składki na cele społeczne. Wychodziło w ówczesnych latach tygodniowe pisemko humorystyczne pod nazwą "Plotka"6. Stronę rysunkową prowadził w nim malarz wileński Siestrzeńce-wicz. W jednym z numerów na podwójnej stronie przedstawieni byli w karykaturze wszyscy działacze wileńscy zmierzający triumfalnym marszem z darami na wiadomy wówczas cel społeczny. Na czele pochodu z buławą w ręku maszerował w todze Adam Plater, za nim Trzej Królowe: Kacper, Melchior i Baltazar, czyli Kończą, Montwiłł i Bortkiewicz, trzej dyrektorowie Wileńskiego Banku Ziemskiego, w środku pochodu na pierwszym planie maszerował Józef Tyszkiewicz. W lewym ręku trzymał dużą tacę, na której spoczywała jego prawa ręka w formie "figi". Oznaczać to miało, zL dany osobnik uznał za zbędne złożenie ofiary na wiadomy cel. P°" dobno jednak Józef nie zrozumiał dowcipu. Odzywał się bowiem 6 "Plotkę Wileńską" w latach 1907 - 1908 wydawał Stanisław (Bohusz). ze zdziwieniem: "Skąd Siestrzeńcewicz już się dowiedział, że ja w Zatroczu od niedawna założyłem w oranżerii plantację fig?" Feliks jak w Wilnie mówiono, był do absurdu zakochany swojej małżonce Antolce. Pewnego razu zachodzi on z matką w. a do restauracji Zorza w Wilnie na obiad. Antolka zajęła miej-1 ZP na kanapce pod ścianą, na której w ramie był jakiś widok. Ma-§ka zaś i Feliks na krzesłach. W pewnej chwili odzywa się Feliks: tAntolko, zamień się miejscem z mamą, obawiam się, by nie spadł iobie na 'głowę ten obraz". Zaznaczę, że wujostwo Tyszkiewiczowie mieli pięciu synów: Aleksandra, żonatego z Pusłowską, Władysława - z Lubomirską, Antoniego - z Cywińską, Józefa - z Czetwertyńską i Feliksa - Łącką, oraz trzy córki: Marię niezamężną, Zofię za Dembińskim i Helenę za Ostrowskim. Wuj Tyszkiewicz względnie w sile weku życie zakończył. Pozostawił swoim synom i córkom kolosalną fortunę. Mój ojciec brał udział w przeprowadzaniu działów rodzinnych pomiędzy spadkobiercami wuja. Aleksander otrzymał Władysław Antoni Ostrożankę, Maniewicze, Ossowiec i młyny w Wilnie Lelczyce Kretyngę i na Polesiu Landwarów " Kojrany " Feliks ' " Połągę Józef " Zatrocze Matka i córki otrzymały kapitały, nieruchomości miejskie i kilka do podziału mniejszych folwarków. Zaznaczyć muszę, że nieruchomość na Polesiu wynosiła 100000 hektarów. Władysław i Antoni bardzo prędko wyzbyli się majątków poleskich. W czasie ówczesnej bytności Aleksandra w Dereszewiczach w rozmowie z nim wspomniałem, że zamierzam zlikwidować swoją czwórkę koni wyjazdowych, które mi już służą około ośmiu lat. Doskonale się nadawać jeszcze będą do pracy folwarcznej. Poszukuję obecnie okazji nabycia dobranej czwórki wyjazdowej. Dowiedziałem się wówczas od Olesia, że w jednym z majątków sąsiadujących z Kretyngą, gdzie jest prowadzona racjonalna hodowla koni, była przygotowana na sprzedaż bardzo dobrana czwórka rosłych koni wysokiej krwi po niemieckim reproduktorze trakenie7. Propo-nuje mi, że zaraz po powrocie do Kretyngi doniesie, czy sprzedaż tej czwórki jest jeszcze aktualna. Zawiadomi mnie wówczas telegraficznie, czy jest i jaka jest ostateczna cena. W kilka dni potem otrzymuję obiecany telegram, że sprzedaż aktualna, cena 2000 ru-11 wygórowana, konie młode, dobrane i radzi, by je nabyć. Z moją Najdroższą decyduję się na to kupno. Ponownie wysy-m Niekraszewicza z jackiem do Kretyngi. Mniej więcej po ty- wschodniopruska rasa koni, ceniona zarówno w pracach polowych, jak 'w kawalerii. 'śnią. l Sobą *c l godniu, w godzinach rannych rodzice siedzieli w jadalni przy śtija daniu. Ojczulek, jak zwykle skończywszy posiłek, mając przed niedokończoną szklankę z herbatą, przełożywszy jedną nogę poręcz fotela, na którym siedział przy stole, palił papierosa i przez okno spoglądał na to, co się na dziedzińcu dzieje. Spostrzega wjeż, dżającego przez bramę wjazdową kogoś na koniu prowadzącego 348 luzem drugiego konia. Za tym pierwszym drugiego jeźdźca rów. nież z drugim koniem obok. Zatrzymują się przy stajni. Ojczuieu zaciekawiony posyła chłopca z kredensu, by się dowiedział, czyje to konie i dokąd je prowadzą. Gdy się dowiedział, że to nasze świeżo nabyte i z dalekich stron sprowadzone, nie byłem przy tym' lecz w oczach moich stanęła postać ojczulka z wyrazem niezado' wolenia, czyniącego ustami ruch trzykrotnego splunięcia w powie-trzu i wypowiedzianym do matusi zdaniem: "Pańskie fantazje". Bardzo byliśmy zadowoleni z tego nabytku. Uradowany był przede wszystkim Jacek, który wiecznie wykłócał się z Iwańką -. Wołyniakiem, stangretem Ruciów, czyje konie są lepsze. A gdy przed Jackiem ośmieliłem się chwalić konie bryniowskie, nie kupione, lecz własnej hodowli w Wolicy po pięknym reproduktorze krwi węgierskiej, z wyrazem niezadowolenia odwracał się z kozia do mnie z następującymi słowami: "Kunie jak kunie, ale Iwańko, co to za furman, który na kunia mówi: kin". W parę dni po ustawieniu w stajni przybyłych koni zostały nad ich żłobami przybite na biało pomalowane tabliczki z napisami: Giedymin, Kiejstut, Olgierd, Witold. Doskonale nam służyła ta czwórka. Z dawniejszej czwórki parę lepszych zatrzymałem w stajni, pozostałe słabsze odesłałem do Łopczy. Wyjątkowo przyjemnie minął nam ten 1908 rok, zwłaszcza bez chorób i większych kłopotów. Finansowo był rok pomyślny i nasz urlop udany. 23 Lata 1909-1910 dniu 23 lutego 1909 roku przyszedł nam szczęśliwie na świat h z żadnych komplikacji bardzo milutki chłopczyk. Przy urodzeniu vstowali po raz drugi pani Łukawska, która po uprzednim poro-sie. z nami przyjechała z innym młodym lekarzem Macze-ochrzczeniem małego nie czekaliśmy na liczniejszy przy- jazd gości. Bawili wówczas w Dereszewiczach Puttkamerowie z Janiusią, skorzystaliśmy więc z przyjazdu księdza Suchwałki, aby ochrzcić małego Kazimierza. Rodzicami chrzestnymi byli Wawrzyniec i fflOja mama. Wkrótce potem Zosia z Janiusia wyjechały do Krakowa na sezon karnawałowy, po karnawale zaś wyruszyły do Rzymu. W Wiecznym Mieście u Ketty Ordzianki poznały Adama Żółto-wskiego, który bardzo się naszym paniom podobał1. Widywały się z nim często przy zwiedzaniu zabytków lub też u Ketty, która mieszkała nadal w dawnym mieszkaniu moich dziadostwa na Piazza Barberini. Jak za życia moich dziadostwa, tak teraz u niej gromadzili się zawsze Polacy przyjeżdżający do Rzymu. W początku lata Mad, zaalarmowana chorobą swego ojca, pojechała sama do Tołkaczewicz. Odjeżdżała późniejszym nocnym pociągiem w kierunku Homla. Odprowadzałem moja Miła do Kopce-wicz. Ponieważ miałem sporo spraw do załatwienia na fabryce, wyjechaliśmy powozem zaraz po obiedzie. Wyjechawszy na pagórek przed Czerskim Błotem, spostrzegamy ponad lasem w kierunku Kopcewicz wysoki słup czarnego dymu. Zapewne pożar leśny. Zaczyna się jednak dym rozszerzać i to z duża szybkością. "Boże, to fabryka płonie!" "Ruszaj prędzej!" Trzasnął Jacek z bata raz, drugi. Nowe gniadosze pomknęły. Zdały egzamin, wykazały, że mogą dociągnąć ciężki powóz po drodze piaszczystej na odległość jeszcze ośmiu kilometrów w niespełna kwadrans. O parę kilometrów spotykamy chłopca. "Co się pali" - pytam. "Deski na placu" - odpowiada. Odetchnąłem. Może się da nie dopuścić ognia do budynków fabrycznych. Oczywiście, szkoda materiału tartego. Osobiście dla nas niewielka byłaby to strata. Większa bowiem część desek w sztablach na placu była nabyta przez kilku kupców leśnych, któ-rzy w miarę zapotrzebowania ekspediowali towar wagonami do rożnych miast. Gdy dojechaliśmy do Kopcewicz, galopem popędzi-01 przez plant kolejowy w stronę fabryki, większa część placu tar-acznego stała w ogniu. Ogarnięte płomieniami stały wszystkie Jania Puttkamerówna poznała się z Adamem Żółtowskim w Rzymie, w marcu " r. W Zakopanem wraz z matka bawiła latem t.r. Do zaręczyn doszło w Krako-Me, w kwietniu 1910. Por. J. Żółtowska, op. cit, s. 213 - 234. I sztabie położone bliżej toru kolejowego, ogień zaś rozszerzał w kierunku tartaku, a za nim fabryki. Na stronie z boku placu sta) duży budynek, nazywany składem, zapełniony gotowym już forty. rem przygotowanym na eksport. Cała więc energia własnej naszej straży pożarnej była skierowana na niedopuszczenie ognia do tarta-ku i składu z fornirem. Zalewane więc były najbliższe płomienje 350 strumieniami wody z wężów gumowych od przyległej do fabryki studni artezyjskiej. Na dachu zaś składu grupa strażaków siedzia}a pilnując, by nie zapalił się dach od iskier, pędzonych w różne stro-ny przez wir powietrza, towarzyszący zwykle pożarom. 2 Łunińca, o cztery stacje odległego, przybyły dwie lokornoty. wy z cysternami z wodą. Polewały jednak przeważnie budynki stacyjne. O ogień na naszym placu nie bardzo się kłopotały. Zawdzie-czając wyłącznie sprawności straży ogniowej kopcewickiej i dziel-nemu kierownictwu pana Wróblewskiego, ogień został wstrzyma-ny o kilkanaście metrów przed budynkiem tartacznym. Na tym miejscu, gdzie został ogień zatrzymany, stanął z inicjatywy Leli krzyż z obliczem św. Floriana, patrona od ognia. Gdy pociąg Maduszki się zbliżał, panował już spokój na placu, niebezpieczeństwo minęło. Wsadziłem moją Najmilszą do wagonu i smętny, lecz równocześnie zadowolony z ocalenia fabryki, późno wracałem do domu. Mad zastała ojca po minionym już ataku para-litycznym bardzo wyczerpanego i osłabionego. Pozostało lekkie zdrętwienie ręki, źle się czuł i fatalnie wyglądał. Lekarze mińscy zalecili spokój i dłuższe leżenie. Po krótkim pobycie u rodziców Mad powróciła do domu. Życie nasze płynęło zwykłym trybem. Ona zajęta większą część dnia dziećmi. Bóg miłosierny obdarował nas trzema już synami, było więc kim się zająć, troszczyć się o zdrowie jednego, radować się postępami w naukach i "językoznawstwie" pierworodnego lub martwić się zieloną kupką beniaminka. Przy każdym synalku były oddzielne opiekunki. Przy Herutku panna Juste. Stefan miał staq Bilkiewiczową, zaś bardzo miła i przystojna karmicielka, Gralkowa, bratowa poprzedniej, a żona fornala z Łopczy, świetnie troszczyła się o naszego beniaminka. Ranne godziny Maduszka spędzała bądź w apartamentach dziecinnych, bądź na spacerze w parku. Najłatwiej było ich zastać przy Belwederze nad rzeką. Po obiedzie, o ile byłem w domu, krótka sjesta w zielonym saloniku, następnie spa cer do ogrodu owocowego, oglądanie zbioru jabłek lub gruszek, obcinanie okwitłych róż, których z każdym rokiem przybywał0 pod naszą werandą. Po południu wyjście w pole lub spacer wóz kiem i obowiązkowe przyprowadzenie dzieciaków na podwieczo rek do dziadziusiów. Rodzice moi byli zwykle bardzo rozżaleni, jeśli coś stanęło $ przeszkodzie w przyprowadzeniu dzieci do starego domu. Wiec^ rem po kolacji przemiłe sam na sam w zielonym saloniku, przy& nym świetle lampy spirytusowej; Maduszka z robótką artystyczw , ja zaś w wygodnym fotelu zabawiam moja Jedyną głośnym em. Najmilsze w ciągu całego dnia były te ostatnie chwile, dv już telefon nawet przestawał mnie wzywać na długie nieraz 8 dne i przykre rozmowy. Stary generał Slizień, nasz bardzo dobry 0 jomy z Wilna i wielki przyjaciel całej rodziny Tyszkiewiczów, Z telefonach zwykł mówić: "Gdy telefon dzwoni, po co zaraz się °rywać i iść słuchać? Wiadomo przecież, qu'il ne dit que des beti- 351 LS!" [że mówi tylko głupstwa - franc.]. Pod koniec lata stan mojego teścia znacznie się pogorszył, dostał bowiem drugiego ataku, tym razem bardzo silnego, i ostrych holi serca: angina pectoris. Oprócz mińskich lekarzy sprowadzono królewiecka sławę: profesora Szrajbera. Na tę wiadomość Mad wyjechała do Tołkaczewicz i spędziła przy doglądaniu bardzo ciężko chorego ojca przeszło miesiąc. Wróciła do domu w'nader smutnym nastroju i strasznie przybita. Stan coraz to się pogarszał, leżał już nieprzytomny, przy chorym była stała pielęgniarka. Doktorowie mińscy kolejno dojeżdżali, lecz nie robili żadnej nadziei utrzymania go przy życiu. We wrześniu mieliśmy, właściwie rodzice, bardzo przyjemna wizytę trzech pań z Wielkopolski: Franię Potworowska z domu Kur-natowska, z córkami Wandą i Franią. Jechały one na czas dłuższy do Narowli, po drodze zatrzymały się na parę dni u nas, skąd już dalszą drogę odbyły statkiem. W czasie ich pobytu w Narowli otrzymałem od Edzia zaproszenie na doroczne zloty kaczek. Sławne w całej okolicy były zloty kaczek w Narowli. Główne polowanie odbywało się w jednym z folwarków narowlańskich na względnie wąskim, lecz długim jeziorze, przylegającym do starego koryta Prypeci. Jezioro to, do którego można się było dostać wyłącznie łódką, otoczone było gąszczem łozy rosnącej w wodzie. Przez całą jesień straż leśna strzegła dostępu do jeziora, by kaczek nie spłoszyć. Po wczesnym obiedzie zaproszeni panowie i panie (Edzio zawsze lubił polować z paniami) wyjechali ładnym statkiem rządowym inżyniera Chalutina, bardzo zaprzyjaźnionego z Edziem. Jechaliśmy do owej miejscowości około dwóch godzin. Statek zatrzymał się na jednej z wielu odnóg Prypeci, która w ogóle bardzo często zmieniała koryto. Pogoda sprzyjała, księżyc w pełni, na statku była niezła orkiestra. Wesoło się rozmawiało, śpiewało, trochę tańczono, niektórzy panowie grali w winta lub pikietę. Po sutej i wykwintnej gorącej kolacji udano się na spoczynek. W dwóch co prawda niewielkich kajutach panie ułożyły się do snu. Dla panów Przygotowano posłania na pokładzie pod gołym niebiem, na świętym lufcie. O jakie półtorej godziny przed brzaskiem ruszyliśmy °d statku na kilku łodziach do przygotowanych na środku jeziora udek. Budki te, odległe mniej więcej jedna od drugiej o długość rzału, były zbudowane na palach wbitych głęboko do dna jeziora. a Palach był ułożony pomost z desek, a na nim parę dobrych sno- pów słomy do wygodnego siedzenia. Budki zaś okryte były woW gęsto zatkniętymi do dna gałązkami wikliny, która będąc w wodr° nie wysychała, a raczej zapuszczała nowe korzenie do dna jezior6 Dla wygodnych i dobrych strzałów były w nich odpowiednie W,-Wśród myśliwych była równa ilość pań i panów. Podjeżdżano IÓH karni do budek, do których kolejno z łódek wchodziły z góry przp> 352 gospodarza ustalone pary. Mnie dano do towarzystwa Wandę p0 tworowską, Staś Wańkowicz miał za zadanie flirtowanie z jej xir0 czą matką. Chalutin siedział z Franią Potworowską córką. Gosp0. darz z panną Frydą. Był też obecny na polowaniu ksiądz dziekan Humnicki z Mozyrza. Nie przypominam sobie, czy towarzyszy^ mu w budce niewiasta, czy też on, jako w sutannie, odgrywał role kobiecą. Strzelano prawie wyłącznie do kaczek w lot. Wobec bowiem znacznej ilości myśliwych strzały były częste i nie dawano nadlatu-jącym stadom czasu do siadania na wodzie. Pudłowano też bardzo Pomimo to jednak podniesiono z wody po zakończeniu polowania przeszło dwieście sztuk zabitych kaczek, a ile też pozostało rannych w szuwarach! Słońce już było wysoko, gdy w doskonałych humorach powracaliśmy statkiem do domu, siedząc wygodnie na pokładzie przy sutym doskonałym rannym śniadaniu. Następnego dnia powróciłem do Dereszewicz. W dzień Trzech Króli 1910 roku teść mój życie zakończył. Po jechaliśmy oboje na pogrzeb. Zastaliśmy już przybyłego z Wilna pastora Jastrzębskiego2. Teść mój bowiem był wyznania kalwińskiego. Po odprawieniu modłów w domu eksportowano zwłoki do kaplicy położonej na wzgórku. W dniu następnym, w rannych godzinach, w kaplicy odbyło się nabożeństwo kalwińskie z długim przemówieniem pastora. Pochowany został z prawej strony przy kaplicy, nieco poniżej wzgórka. Na pogrzebie było obecne najbliższe sąsiedztwo, nikogo bowiem z dalszych osób nie powiadomiono. Bardzo pomocną mamie była panna Zofia Uniechowska z Cię-pienie. Po pogrzebie miejscowy proboszcz zainterpelował moją teście-wą, na jakiej podstawie trumna została wstawiona do kaplicy katolickiej, a zwłaszcza jakim prawem zostały w niej odprawione mo dły kalwińskie. Wszak cmentarz protestancki i tegoż wyznania świątynia znajduje się w Siemionowiczach, majątku Grabowskich Tamże jest cmentarz tegoż wyznania i groby rodzinne Grabów skich. Teściowa moja udzieliła krótkiej i suchej odpowiedzi, że kapu ca tołkaczewicka stanowi własność prywatną i że ona swoją ' nością ma prawo się rozporządzać. 2 Michał Jastrzebski (1859-1938) był w ciągu pół wieku proboszcze gelicko- reformowanej parafii wileńskiej (dawnej Jednoty litewskiej")- nią Mady śmierć ojca była wielkim ciosem. Ogromnie swojego kochała. A i on swoją córeczkę całym sercem miłował. Wielką fobił ojciec różnicę pomiędzy synem a córką. Oczywiście dbał teego zdrowie, wykształcenie, był bardzo dla Henia wymagający, ° -fetowała go wyraźna chłopomania syna. Dla mnie był zawsze K * dzo dobry, łaskawy, odczuwał moją wielką miłość dla Maduszki, jedno wystarczało, że mnie do swoich bardzo bliskich zaliczał. 353 tO Raz jeden tylko strasznie od teścia mojego oberwałem, i to oowodu Henia. Gdy doszedł Henio do pełnoletności, ojciec od-dal mu na własność majątek Ostaszyn w nowogródzkim powiecie. przy zakładaniu gospodarstwa bardziej intensywnego, jak to bywa, że zwykle synowie krytykują działalność rodziców, Henio znalazł sie w kłopotach finansowych. Potrzebował do przeprowadzenia jakiejś transakcji gospodarczej, a być może dla innych spraw osobistych, pięciu tysięcy rubli. Zwrócił się więc do mnie z prośbą, bym dał mu swoje żyro na wekslu, który zostanie w Mińsku zdyskontowany na termin półroczny. Oczywiście zgodziłem się i na przysłanym blankiecie złożyłem swój podpis i Heniowi odesłałem weksel. Gdy zbliżał się termin wykupienia weksla, Henio listownie zawia- * domił swojego ojca, że jest w obiegu jego weksel na poważną sumę pięciu tysięcy rubli, żyrowany przez szwagra i że nie jest w możności wykupić go, zwraca się więc do ojca z prośbą o spłacenie tego zobowiązania. Do mnie zaś Henio w tej sprawie się nie odezwał. Ogromnie zdziwił mnie i zaniepokoił otrzymany pewnego dnia od teścia telegram, wzywający mnie natychmiast do Mińska i że oczekiwać będzie mojego przyjazdu w hotelu garni. Przyjeżdżam o rannej godzinie do numeru zajmowanego przez teścia. Chcę się przywitać, cofa się, nie podaje mi ręki. Zapytuje, czy pamiętam o terminie wykupienia zobowiązania Heniowego, a jeśli pamiętam, to będę musiał wykupić ten weksel, gdyż on ani myśli płacić długów Henia. "Bardzo mi przykro, odpowiadam, że ojcu moim żyrem przyczyniłem przykrość. Weksel jest Henia, moje zaś żyro. Jeśli Henio nie może spłacić swojego długu, to rzecz prosta, że ja ten weksel wykupię bezwzględnie w terminie". Zdziwił się ojciec, wysłuchawszy mojej odpowiedzi, poklepał mnie po ramieniu i śmiejąc się powiada: "To już ja wykupię ten nieszczęśliwy weksel, lecz pod warunkiem, że dasz mi dzisiaj słowo honoru nieżyrowania nigdy więcej weksli Heniowych". Podaliśmy sobie ręce, uścisnęli się i poszliśmy do restauracji na dobre śniadanie. Wieczorem koleiłem się z powrotem do domu. W lecie 1909 r. odwiedziła nas w Dereszewiczach Anuncjata We-jońska, w zdrobnieniu Nusia, córka mojej ciotecznej siostry Jadwigi urdzianki z domu i Piusa Welońskiego, wielkiej miary rzeźbiarza3. Pius Welońskl (1849-1931); w Warszawie znany zwłaszcza z posagu Gla-ra w Parku ujazdowskim. ~~ A. Kieniewicz, Nad Prypecią... / ładna j Była to urocza panienka, jasna blondynka, nader subtelna, łacjn w ruchach, z Maduszką od razu wzajemnie się pokochały. jej za młodu zmarła w Rzymie, pochowana została w kapliczce bowej moich dziadostwa. Osierociła dwoje małoletnich Jana i Marię Anuncjatę, o parę lat młodszą od brata. Po śmierc; żony Weloński dłuższy czas jeszcze przebywał we Włoszech, cie> 354 ko pracował i gorliwie opiekował się umiłowanymi sierotami a zwłaszcza młodszą, tym ukochanym oczkiem w jego głowie. Gdy dzieci doszły do lat młodzieńczych, Weloński opuścił Rzym i pr2e niósł się do Warszawy, gdzie założył swoją pracownię. Otrzymaj wówczas wielkie zamówienie z Częstochowy na wykonanie na Jaś-nej Górze stacji Męki Pańskiej. Za jednej z naszych bytności w Warszawie poznaliśmy Welon-skich: ojca, syna i córkę. Mad od razu zaprzyjaźniła się z Nusia a dowiedziawszy się, że miała ona lato spędzić w Biżerewiczach u swojego wuja Stanisława Ordy, prosiła Nusię, żeby po drodze zajechała do nas co najmniej na kilka tygodni. Bardzo chętnie się na ten przyjazd zgodziła. Przyszło mi na myśl równocześnie, że dla zabawienia panienki niezbędna jest obecność kawalera, a ponieważ dawno myślałem o konieczności ożenku Stasia hołowczyckiego, wysłałem do niego telegram, by co najprędzej przyjeżdżał, dając mu do zrozumienia, że jest u nas bardzo miła i przystojna panienka. Staś na wezwanie niezwłocznie się stawił, a po paru dniach już po uszy się w Nusi zakochał. Zastanawialiśmy się oboje, czy aby nie szkoda tak bardzo subtelnej istoty dla gburowatego, ciężkiego Poleszuka. Nusia odjechała do Biżerewicz, Staś Orda, mistrz w swataniu, ściągnął do siebie Stasia Horwatta. On się oświadczył, nic w tym dziwnego, ona go przyjęła. Czym się w danym wypadku kierowała? Opowiadał nam Staś Orda, że przed oświadczynami podsłuchał zapytanie Horwatta, z którym zwrócił się do Nusi: "A co pani woli: rozum czy siłę? Ha?" i ściągnął swoje prawe ramię, by pokazać pannie muskuły. Zaręczyny te wywołały oburzenie wszystkich rodzin Horwat-towskich. Jak to, Horwatt przecież nie może się żenić z nieherbo-wą panną! Ojciec jej nie jest szlachcicem! Jak Toniowie Kieniewi-czowie mogli namawiać Stasia na małżeństwo z taką panną! Byliśmy oboje bardzo źle przyjęci, gdy pojechaliśmy w strony Horwat- towskie, zarówno przez wszystkie panny hołowczyckie, a zwłaszcza przez Wiwę i Olesia, do tego nawet stopnia, że przez czas dłuższy nasze stosunku rodzinne z Horwattowszczyzną bardzo ostygły-Obrzydliwe było zachowanie się narzeczonego, który zadziobany przez siostry i wujów, do panny ani słówkiem się nie odezwał i n3 pisemne zwrócenie się Welońskiego do niego nie odpowiedział. W jesieni tegoż roku Zosia z Janiusią w największej tajemnicy przed wszystkimi, nawet najbliższymi, wyjechały do Zakopanego, niby dla użycia górskiego powietrza, jednak właściwie w celacfl rnonialnych, by poznać panią Stanisławową Żółtowską i jej Zofię, które spędzały czas dłuższy w Zakopanem. O wyniie-i podróży ani moi rodzice, a tym bardziej my nie byliśmy po-owani. Zimę zaś 1910 roku Zosia z Janią po raz drugi spę-I!i łv w Krakowie, widywały się bardzo często z Adamem Żółtow- \i^ wyniku wymienionych spotkań nastąpiły zaręczyny, zacho- 355 e jednak w najgłębszej tajemnicy przed całą rodziną. Dopiero ^od koniec postu wielkiego bomba pękła. Zawiadamiają Puttkame-P wie Ze Janiusia jest po słowie z Adamem Żółtowskim oraz że r j źółtowska z córką i synem zamierzają przyjechać z czołobitnością do dziadostwa Janiusi. Sami zaś Puttkamerowie o kilka dni uprzedzą przybycie gości. Oczywiście u rodziców rwetes. Czynią się przygotowania w pokojach gościnnych, salonach na przyjazd tak ważnych osób. Ozdobą wielką domu w tym okresie świątecznym była wyjątkowo wielka ilość róż Marechal Niel w pełnym cudownym kwiecie, rosnących w oranżerii dereszewickiej. Wszystkie pokoje ukwiecone różami wzbudzały zachwyt gości. Wielkanoc tego roku była dosyć " późna, ciepło było i pogodnie. Woziłem gości łódkami po Prypeci i jej przecudnych odnogach, byli oni pod urokiem piękna naszego Polesia, z którym po raz pierwszy się zetknęli. Po paru dniach pobytu nasz stangret Jacek w liberii odwoził piękną nową czwórką koni, zaprzężonych do naszego faetonu, fetowanych gości: matkę z córką i synem do dworca kolejowego. Byliśmy wszyscy pod urokiem przemiłej pani Żółtowskiej, Sapieżanki z domu, i bardzo przystojnej panny Zofii, ciemnej brunetki o nader prawidłowych rysach. Adam zaś z punktu pozyskał wszystkie nasze serca. Jacek tylko po odwiezieniu gości na dworzec ze smutkiem wyjmuje z kieszeni półrublówkę srebrną, pokazuje mi ją i powiada: "Tyle tylko zarobiłem od tego młodego pana, to nie jest żaden prawdziwy pan!" W początku lata 1910 dowiedzieliśmy się o dłuższej chorobie wuja Reytana. Pojechaliśmy do Hroszówki. Niestety stan był poważny. Nie pozwolono nam wchodzić do pokoju, gdzie leżał chory. Zabawiwszy więc krótko, dojechaliśmy do Nowosiółek. Przy nas przyszła z Hroszówki wiadomość o zgonie wuja. Z ciocią Czapską i Janią powróciliśmy do Hroszówki. W tym okresie bawił w Słucku biskup Cieplak, któremu rząd rosyjski w drodze wielkiej łaski zezwolił na wizytację niektórych Powiatów guberni mińskiej. Wśród domowników powstała myśl, aby prosić biskupa o przyjazd do Hroszówki dla odprawienia żałobnej mszy św. i pochowania zwłok ostatniego Reytana. Wobec tego, że znałem z moich czasów petersburskich biskupa Cieplaka, jako wówczas rektora Akademii Duchownej, wydelegowano mnie do Słucka, abym w imieniu rodziny prosił biskupa o przyjazd. Hroszówka w tym czasie posiadała już samochód-karetę, bodaj pierwszy i jedyny w całym powiecie. Śp. wuj niedługo się tym nadzwyczaj rzadkim i bardzo kosztownym na owe czasy bytkiem. Pojechałem więc w towarzystwie miejscowego księd^ Wańkowicza do Słucka, szczęśliwie większą część drogi szosa odległego od Hroszówki o około 60 - 80 kilometrów, w nadziel że biskup się zgodzi i ze mną samochodem przyjedzie. Przybyliśmy 356 na plebanię w Słucku pod koniec obiadu. Przypomniałem się pa mięci ks. biskupa. Wspomnieliśmy z żalem śp. Popowskiego. Stanowczo jednak biskup odmówił mojej i rodziny Reytana prośbie, tłumacząc się tym, że ma przez Rząd wytkniętą marszrutę ruchów i każde odchylenie od niej mogłoby spowodować wstrzymanie dalszej wizytacji. Z powiatu słuckiego władze nie pozwoliły mu odbywać dalszej projektowanej wizytacji w powiecie pińskim. Nie podobały się władzom miejscowym solenne nabożeństwa, tłumy gar-nącej się ludności do sakramentów świętych, tej ludności, która nigdy jeszcze nie miała szczęścia widzieć wyższej władzy kościelnej. Gdyby był pojechał do Hroszówki, odium całe wstrzymania dalszej wizytacji spadłoby na Reytanów4. Wróciłem z ks. Wańkowiczem do domu, a następnego dnia odbyło się nabożeństwo i pogrzeb ostatniego Reytana. Pochowany został w wybranym odpowiednio miejscu poza domem pod laskiem, niedaleko drogi prowadzącej do Lachowicz. W tym miejscu w kilka lat potem Henio Grabowski wybudował bardzo ładną kaplicę, w podziemiach której złożone były prochy wuja, mojej teściowej oraz przeniesione zostały z Lachowicz prochy rodziców wuja - Stefana i Marii z Niesiołowskich Reytanów. Podobno odnalezione zostały szczątki wielkiego Tadeusza Reytana, które Henio Grabowski z wielkim pietyzmem również do wymienionej kaplicy złożył. Zbliżał się termin ślubu Janiusi. Rodzina Mady uważała, że ze względu na naszą żałobę po ojcu, a teraz po wuju, nie wypada nam pokazywać się w salonach na uroczystościach weselnych. Stanowczo jednak się temu sprzeciwiłem. Co innego bowiem tańce, zabawy, co innego zaś ślub rodzonej siostrzenicy. Zwłaszcza że tańców nie będzie, a to ze względu na żałobę w rodzinie Puttkamerów. Zmarła ostatnio rodzona siostra Wawrzyńca, śp. Paulina Houwalto-wa. Starsze panie pokiwały trochę głowami, widocznie jednak glos mój był o tyle stanowczy, że nie poruszały nadal tej sprawy, jakkolwiek moja teściowa nieraz Maduszce w chwilach niezadowolenia wymawiała to, że będąc w żałobie byliśmy na ślubie Janiusi. Wkrótce po powrocie do domu z pogrzebu wyjechałem saffl do Warszawy dla obstalowania, ze względu na żałobę, odpowie^' nich toalet dla mojej Pani na uroczystości ślubne AdamostW^ 4 W istocie władze carskie 16 VIII 1910 nakazały biskupowi Cieplakowi wanie wizytacji, zarzucając mu m.in. uczestnictwo w polskich manifestacjach f&s0 dowych. tak zwykle skora do wyjazdów, zwłaszcza do kochanej War-i tym razem ze względu na wielkie przygnębienie zrezygno-SZała z tej jazdy, pomimo że ją bardzo namawiałem, by po przeży- • ciężkich chwil innym odetchnęła powietrzem. Zamówiłem w 'j111 Koch", w którym ostatnio moja Pani się ubierała: jedną toa-i ° na ślub ranny pół żałobny, a więc suknię pod szyję liliową jed- J>ną z takimże szalem z długą frędzlą. Na wieczór suknię wyciętą 357 ^włóczystą z czarnych dżetów bardzo ciężkich, prawdziwe cudo P kności. pjrma posiadała dokładną miarę mojej Pani, a zaręczała, > bez przymierzania obie toalety będą leżały jak ulane, i nie będą notrzebne żadne poprawki, a gdyby nawet coś się znalazło drobnego to na poczekaniu natychmiast się defekt poprawi. Poleciłem nriec firmie, by nie wysyłała nam na wieś toalet, a trzymała je wykończone aż do naszego przyjazdu w sam dzień ślubu. Równocześnie w Warszawie miałem załatwić sprawę zaangażowania nauczyciela do Herusia. Chodziło nam o znalezienie dobrego pedagoga, który by przygotował chłopca do szkół gimnazjalnych. Liczyliśmy na to, że Heruś będzie zdawał rok rocznie egzami- ^ ny w szkole, a nadal przechodził kurs nauk w domu. Chodziło więc nam o profesora, który by mógł chłopca uczyć ze wszystkich przedmiotów według kursu klas nawet wyższych. Porozumiewaliśmy się uprzednio już z warszawskim biurem stręczeń o odpowiedniego kandydata. Na wyjezdnym otrzymałem wiadomość z biura, które polecało nam bardzo gorąco dobrego pedagoga z doskonałymi świadectwami z różnych domów ziemiańskich. Skomunikowałem się więc obecnie z biurem i poznałem kandydata pana Maurycego Małka w wieku około lat trzydziestu, bardzo gładkiego i sympatycznego. Umówiłem z nim warunki i ustaliliśmy termin jego przyjazdu do Dereszewicz. Korzystając, że byłem sam w Warszawie, wziąłem większą kwotę gotówki, postanowiłem bowiem sobie samemu po wielu już latach wstrzemięźliwości zrobić wielki prezent. Poszedłem więc do sklepu Spółki Myśliwskiej, na ul. Królewskiej w gmachu Zachęty, i zacząłem przeglądać, przymierzać, dobierać przeróżną broń myśliwską. Wśród personelu Spółki miałem wielu dobrych znajomych, między innymi prezesem Spółki był Stanisław Lilpop, zięć doktora Stankiewicza. Przyjeżdżał z teściem swoim raz jeden do Dereszewicz na letnie polowanie i od niego dostałem psa Boja, wyżła niemieckiej rasy. Dopomógł mi Lilpop w wyborze broni. Nabyłem piękną bardzo strzelbę dwunastkę belgijskiej firmy "Lebeau", istne marzenie, nazwałem ją Kochaneczką. Jakże się świetnie z niej strzelało na polowaniach letnich. A ile strą- , ° się starych kogutów na tokach głuszcowych. Druga broń, którą Równocześnie nabyłem, był to sztucer dwustrzałowy średniego ka- oru, firmy ;;Heim", niemiecki, bardzo lekki i składny, jako zaleta ni. Wielce mi się przysłużył w moich precyzyjnych strzałach do zwierza. Uszczęśliwiony byłem z tego nabytku, jakkolwiek 359 wykosztowałem się należycie na dwa sobie samemu ofiarowane prezenty. Za strzelbę zapłaciłem 450 rubli, za sztucer 300 mbij czyli razem 750 rubli. Suma bardzo poważna i piechotą nie chodzi Do tej kwoty dochodzą jeszcze koszty drobniejsze: futerały, kuferk i inne. Tyle wydanej gotówki, a przecież mam: żonę i trzech synó\v na utrzymaniu. Może dostanę burę od mojej małżonki za rozrzutni. 358 ctwo. Takie mi przychodziły myśli do głowy w drodze powrotnej leżąc wygodnie sam jeden na ławce w przedziale pierwszej klasy. Przyjechaliśmy do Warszawy w przeddzień ślubu w godzinach popołudniowych. By nie tracić czasu, oddaliśmy swoje manatki i kwit na bagaż komisjonerowi hotelowemu, sami zaś dryndą poje- chaliśmy do Hersego, by nabyć dla Mady odpowiedni kapelusz do zamówionych toalet. Bardzo szczęśliwie trafiliśmy na to, co nam było potrzebne. Wyjątkowo dużych rozmiarów z czarnej słomki kapelusz, przybrany przepiękną długą czarną pleureuse5 (strusią). Kapelusz był tak wielki, że należało bardzo umiejętnie manipu. lować głową, by wejść w nim do karety. Poleciliśmy odesłać naby-tek do hotelu, sami zaś tą samą dryndą pojechaliśmy do firmy Koch, by obejrzeć i przymierzyć toalety. Wszystko było wykończone z największą precyzją, nie wymagało więc najmniejszych poprawek. Poza tym nabyliśmy u Mankielewicza prezent ślubny dla Ja-niusi: dużą wysoką srebrną tacę na owoce, podtrzymywaną przez trzy niewiasty. Pośpiesznie dążyliśmy do hotelu, by się przebrać, przywitać się z najbliższymi i złożyć kilka wizyt członkom rodziny Adama, przede wszystkim matce, braterstwu i stryjostwu. Janiusia niezmiernie była zabawna, gdy ubrana już do ślubu w oczekiwaniu na wyjazd siedziała na niskim hotelowym pufie i podskakując na nim bez przerwy powtarzała: "A ja będę miała męża, a ja będę miała męża!!" Uroczystość ślubna odbyła się przy mszy św. o godzinie jedenastej w kościele PP. Wizytek. Jania wyglądała bardzo ładnie w długiej, powłóczystej ślubnej białej sukni, z przepięknym ze starych koronek spadającym aż do ziemi wualem. Poza tym z gracją się ruszała przy wstawaniu z klęcznika i podchodzeniu do stóp ołtarza. Okropnie zirytowałem się w kościele, gdy na klęczkach zatopiony w modlitwie podniosłem wzrok i spostrzegłem klęczącą w pobliżu mojej Pani drugą osobę w identycznie takiej samej sukni liliowej z dużym szalem. Czy to sobowtór? Nie! gdyż Mad blondynka, zaś owa pani - ciemna szatynka. Była to Józefowa ŻółtoW-ska z Kocka Zamoyska z domu. Wściekam się na firmę Koch, że odważyła się dwie identyczne suknie stworzyć. Oczywiście, z*' szliśmy potem do firmy z wymówką. Wysłuchaliśmy moc przyjęci' nych wyrazów i przeprosin. Tłumaczyli się, że nigdy nic podobni okropnego by się u nich nie zdarzyło, gdyby firma wiedziała, ze obie panie należą do tego samego towarzystwa i spotkają sfó 5 Czyli plereza (franc.) - pióro puszyste zwisające z kapelusza. tvrn pięknym ślubie, na który zjechała cała arystokracja z Wiel-Po uroczystości zaślubin odbyło się w Sali Pompejańskiej nader kwn śniadanie, w czasie którego Wawrzyniec bardzo piękną ał przemowę do młodej pary, w której poruszał między innymi ^rawy polityki dotyczące przyszłości i zjednoczenia wszystkich SP ' polskich6. Wznoszono, jak to zwykle bywa, toasty obu rodzin. 7e strony Janiusi oprócz jej rodziców obecna była moja mama, Ru-iowie, Klosia, Zibiowie i my, a ze strony Adama oprócz matki, sio-cfv braterstwa i dwóch nieżonatych braci moc przedstawicieli Sf>du Żółtowskich oraz osób z nimi spokrewnionych. po śniadaniu odprowadzaliśmy w licznym gronie odjeżdżającą w podróż poślubną młodą parę. Wieczorem zaś w salonach Hotelu Europejskiego odbył się ze względu na żałobę bardzo nudny raut. Maduszka moja cudownie wyglądała w bogatej czarnej dekoltowa-nej sukni. Zrobiwszy acte de prćsence [akt obecności - franc.] bardzo prędko wycofaliśmy się do swoich apartamentów. Wieczorem dnia następnego goście weselni od strony pana młodego samorzutnie urządzili wieczór taneczny, na którym z naszej rodziny ze względu na świeżą żałobę nikt nie był obecny. Po powrocie drażniono małego ośmioletniego Herutka zapowiedzianym przyjazdem bardzo strasznego brodatego, w czarnych okularach pedagoga. Ojczulek sekundował, twierdząc jednak, że pomimo tak strasznego wyglądu będzie bardzo łagodny i o wiele mniej wymagający i groźny od dziadunia przy lekcjach arytmetyki. Gdy nadszedł dzień przyjazdu pana Małka i poszły konie po niego na dworzec, biedny Herutek w wyczekiwaniu na jego przybycie to przesiadywał na ganku, bądź też wychodził za bramę, by spojrzeć w dal, czy aby już z lasu nie wyłoniła się nasza szydłowiecka żółta bryczka. W pewnej chwili co tchu pędził od bramy, przytulił się za róg domu, by się ze schowania przyjrzeć podjeżdżającemu pedagogowi. Po chwili, przekonawszy się, że go straszono, wylazł ze swojej kryjówki i bardzo grzecznie z przyszłym swoim ciemięzcą się przywitał. Pana Małka ulokowaliśmy na parterze w Lelówce w moim dawnym kawalerskim pokoju, zajmowanym czas długi przez małżeństwo Witkowskich, którzy po złotym weselu rodziców opuścili De-reszewicze. Po ich wyjeździe pokój ten został wyczyszczony, ota-petowany i świeżo wymalowany. Na zastępcę Witkowskiego został zaawansowany długoletni chłopiec kredensowy, uczciwy i porząd-ny człowiek, jakkolwiek "pas tres presentable" [nie bardzo prezentujący się . - franc.]. W końcu października 1910 roku Ruciowie urządzali w Wolicy polowanie z naganką w lesie, na dwanaście strzelb. 2 Naród Toast niniejszy odzwierciedlał poglądy polityczne W. Puttkamera, związanego Demokracja. 361 Zapowiedziane były wieczorami tańce, toteż zaproszono więks2 ilość pań. Ruciowie też prosili mnie i Maduszkę, abyśmy na tę fet! przyjechali. Pod wieczór dojechaliśmy koleją do Szepetówki, ska tak bardzo zacnego, szlachetnego i przez wszystkich ludzi ko- nanego Pana Marszałka. Zastanawialiśmy się nad tym, czy uwzglę- c ich prośbę, czy też wykręcić się sianem. Pomimo kilku gło-w sprzeciwu, ostatecznie uwzględniliśmy prośbę żydowską. Po-oni nasze świece, pozapalali swoje we własnych świeczni- 366 40. Hieronim Kieniewicz - wspomnienie pośmiertne. Fotografia ze schyłku życia. kach i bardzo długo przeciągle śpiewali, pomiędzy nimi było bardzo dobrych głosów. Oczywiście nikt z nas tym modłom asystował. Po zakończeniu serdecznie podziękowaliśmy skiej delegacji za pamięć o Zmarłym. Wysyłaliśmy do kolei konie na wszystkie pociągi po przyjeżoza jących gości na pogrzeb. Do każdych sań trzeba było dołączać płe okrycia: dachy, burki, dodatkowe pledy ze względu na 367 hardziej zwiększający się mróz. Przybyli: Wawrzyńcowie, Adamo-ie Zibiowie, Klosia, moja teściowa, Henio Grabowski, ciotki Ot-nówa Horwattowa, Wankowiczowa i Jeleńska, Stasiowie z Ruda-towa, Witold Oskierka, pani Śniadecka z synem Henrykiem, Staś Horwatt z Hołowczyc, Edzio z Narowii, Stasiowie Ordowie, Alek- ander Lenkiewicz, Ludwik i Stanisław Lewandowscy. Nie wspomi-affl o licznych osobach przybyłych samorzutnie z Mozyrza, Petry-kowa, Turowa. Poza tym cała nasza liczna administracja: fabryczna, leśna, folwarczna, oraz tłumy drobnych pracowników i okolicznych włościan. Z powodu silnego mrozu ksiądz Suchwałko odprawił mszę św. w pokoju przy zwłokach, po czym nastąpiła eksporta-cja na cmentarz przez bramę wjazdową, trakt do bramy cmentarnej przy naszej kaplicy. Trumna była niesiona kolejno przez przedstawicieli administracji, pracowników i służbę. Nieproszony przybył pop powiatowy ze Śniadynia z chorągwiami i garstka ludności tamecznej. Zamierzali iść przed konduktem; ksiądz Suchwałko był temu przeciwny, stanowczo nie pozwolił, by duchowieństwo prawosławne znajdowało się na terenie cmentarza w czasie odprawiania modlitw pogrzebowych. Szepnąłem więc o tym panom z administracji, którzy bardzo zgrabnie utworzyli rodzaj kordonu, raczej zaś sztucznego tłoku, tak że procesja prawosławna kroczyła całkiem z tyłu za konduktem. Nad mogiłą świętej pamięci naszego ukochanego ojczulka na wiosnę stanął bardzo piękny pomnik z białego marmuru, dłuta artysty Syrewicza. Rucio całkiem przypadkowo, będąc w Warszawie, dowiedział się, że jest na wystawie do sprzedania wymieniony pomnik i bardzo szczęśliwie, że się od razu zdecydował na kupno3. Po powrocie z pogrzebu w salonie czerwonym ustawione były obfite zakąski oraz karafeczki ze starką najbardziej ponętną po solidnym wymrożeniu się na cmentarzu. Następnie podano obiad. Po południu nastąpiło odwożenie większości przyjezdnych na obydwa wieczorne pociągi. Pozostali tylko swoi i kilka osób, przeważnie starszych pań. Nazajutrz mróz bardzo zelżał, natomiast zrobiła się okropna zamieć z wiatrem. Nie było widać świata bożego. Teściowa moja pomimo naszych próśb i nalegań, a to ze względu na straszną pogodę, nie dała się zatrzymać. Za swój upór biedna mama bardzo jednak odpokutowała. Po wczesnym obiedzie Jacek zajechał sankami Przed ganek. Okutaliśmy mamę w dachy i futra na nogi. Po paru Jednak godzinach, już o zmroku sanie pod ganek podjeżdżają z pokotem z biedną moją teściową w nerwach okropnych, strasznie roztrzęsioną. Okazało się, że gdy się jechało w tak silną zamieć dro-8? przez las, pomimo zasp jechało się względnie dobrze, gdy jed-ak wyjechało się na wielkie pola włościańskie położone przed Bolesław Syrewicz (1835-1899) już wówczas nie żył. Rzeźba, została nabyta groblą czerską, droga była całkiem zawiana, miejscami konie brnę ły po brzuchy w śniegu. Jacek stracił orientację, zaczął błądzić, k0. łować to w jedną, to w drugą stronę, i całkiem zbłądził. Nie był niestety Poleszukiem! Poleszuk na Polesiu, w swojej ojczyźnie, nigdy nie zbłądzi. Nosem wywęszy, oczami wypatrzy, stopami wyczy. je drogę i nigdy z niej nie zboczy. Najgorzej się orientują Wołyniacy nie o wiele lepiej koroniarze. Po parugodzinnym kołowaniu zupełnie wyjątkowym trafem wjechał Jacek na drogę prowadzącą z Dereszewicz do Bryniewa. Do domu mieli jeszcze około sześciu kilometrów. Konie były mocno wymęczone, droga kopna, szczęściem prawie cały czas ciągnąca się przez las, jechało się stępa. Biedną mamę uspokoiliśmy, ułożyliśmy do łóżeczka, nakryliśmy i odrobinę gderaliśmy za upór. Zapowiedziała jednak nazajutrz swój wyjazd do Kopcewicz zaraz po rannym śniadaniu, dzień bo wiem cały ma zamiar spędzić u pp. Ulatowskich w oczekiwaniu na pociąg. Dla spokoju jej nerwów towarzyszyłem mamie w drodze do Kopcewicz. Ostatni to był pobyt mojej teściowej u nas w Derę szewiczach. Po tak śnieżnej zimie rozpoczęły się nader wcześnie roztopy i właściwie nastąpił koniec zimy. Grube lody popękaj i spłynęły. Wcześnie rozpoczęła się żegluga na Prypeci, a z nią rów nież wiosna. Zaczęliśmy po nie wiem już który raz niepokoić się o Herutka Zaczął bowiem narzekać na coraz większe bóle w stopach, na prze mian to w jednej, to w drugiej nodze. Pierwotnie nie zwracaliśmy na to wielkiej uwagi, sądząc, że chłopiec przesadza, że uwierają go długie buty przez miejscowego szewca uszyte. Buty poszły w kąt bóle jednak chwilami się zmniejszały, aby po pewnym czasie się odnowić. Przypuszczaliśmy, że chłopak przy skakaniu lub forsownym bieganiu naciągnął ścięgna. Miejscowi eskulapi przepisali ma-ście do wcierania. Zdarzały się dnie spokojne bez bólu, inne zaś znowu, kiedy chłopak ledwie mógł stąpać. Miewał przy tym nieznacznie podniesioną temperaturę. Oczekiwaliśmy rozpoczęcia se zonu toków głuszcowych i w związku z tym przyjazdu Stankiewi-cza. Jako specjalista chirurg, i to bardzo wzięty w Warszawie, na czelny lekarz Szpitala Ewangelickiego, niewątpliwie będzie wie dział, jak przykrócić te bóle. Niestety i Stankiewicz zlekceważył tę sprawę, przepisał nowe nacieranie. Każdy nowy środek na razie sprawiał, że bóle nawet na czas dłuższy uspokajały się omal całko wicie, by się odnowić z większą jeszcze siłą. Chłopiec stawał si? nerwowy. Pan Małek rozpaczał, że obecny jego stan odbija się fla naukach. Ja osobiście większą część dni w tygodniu spędzałem poza d° mem. Po śmierci ojca przybyło mi dużo więcej zajęć. WszystB sprawy rektyfikacji i gospodarstwa ojcowskiego w Deresze*" czach, Paulinowie i Sudziborze zabierały sporo czasu. Toteż o domaganiach Herutka dochodziły mnie dopiero wieczorami . gdy wracałem do domu. Cały ciężar niepokoju i trosk o Her11 y absolutnej bezradności spadał na barki Maduszki. Zaczynaliśmy myślec o ewentualnej potrzebie wywiezienia chłopca do jakichś wód na kurację, ponowny jednak stan mojej Pani na razie tawał na przeszkodzie wszelkim wyjazdom. Trzeba więc było czekać cierpliwie. Ze śmiercią ojczulka wynikły sprawy spadkowe. Urzędowe ^prowadzenie we władanie spadkobierców. Toteż jeszcze trud- 369 no mi byl° oddalać się na czas dłuższy z domu. Dojeżdżać musiałem kilkakrotnie z Kuciem do Mińska dla konferencji z naszym prawnikiem Witkiewiczem. O ostatniej woli naszego ojca, dotyczącej majątku, wiedzieliśmy od niego słownie. Na piśmie nie pozostawił żadnego zlecenia. Mateczka nasza finansowo była przez ojczulka całkowicie zabezpieczona. Złożony bowiem był na imię matki w Ziemskim Banku Wileńskim duży portfel akcji oraz listów zastawnych wymienionego banku, od których dywidenda bardzo obficie zabezpieczała zapotrzebowania życiowe naszej mateczki. Poza tym matka posiadała dożywocie na starym domu w De- .f. reszewiczach, my zaś synowie mieliśmy obowiązek dostarczania wszelkich płodów i produktów na utrzymanie mamy, dworu i całej służby. Siostry nasze przed zamążpójściem zostały przez ojczulka całkowicie wyposażone. Ze względu jednak na pomyślny stan naszych interesów, po porozumieniu się z Zosią i Wawrzyńcem, postanowiliśmy dopełnić posagi sióstr sumą po 30 000 rubli każdej w terminie rocznym. Stosując się do ustnej woli ojca, my bracia postanowiliśmy nie przeprowadzać między sobą działów, a wszystkie dobra łącznie z fabrykami urzędowo przepisać na imiona nas obydwóch i nadal wszystkie interesa prowadzić jak do chwili obecnej w całkowitej zgodzie. Jedynie, jak było dotąd, osobiście ja się nie wtrącałem do gospodarstwa rolnego bryniowskiego z folwarkiem, jak również Rucio nie mieszał się do gospodarstwa łopczańskiego z folwarkiem. Folwark dereszewic-ki i paulinowski przejmuję całkowicie na siebie z warunkiem utrzymywania mamy i całej jej dworni. Folwark zaś Sudzibor przechodził do naszego wspólnego zarządu, a to ze względu na dawny nasz projekt zrobienia w tym folwarku pewnych inwestycji przez założenie na wielką skalę gospodarstwa mlecznego z wyrobem masła na eksport. Zajęć i rozjazdów oraz wspólnych konferencji mieliśmy sporo. Na rozrywki myśliwskie brakło czasu. Stankiewicz przyjeżdżał na Polowanie letnie, rozjeżdżał jednak zwykle sam w towarzystwie Moroza. Ruciowi chodziło o możliwie szybkie załatwienie wszyst-^ch spraw spadkowych, gdyż oboje projektowali wyjechać na je- Sleni do Wiesbadenu na kurację potrzebną Ruciowi ze względu na C2?ste ataki ischiasowe. Z Wiesbadenu poza tym projektowali jesz-C2e dojechać do Paryża dla przeprowadzenia przez Lelę pewnych ^biegów u lekarzy paryskich. Ponieważ stan nóg Herutka nie po- 24 ... "~~ A- Kieniewicz, Nad Prypecią... lepsza! się, Stankiewicz poradził, bym pokazał Herusia profesorów Brudzińskiemu, znanemu pediatrze warszawskiemu4. ' Zabrałem więc chłopca ku jego wielkiej radości i powiozW go sam do Warszawy. Brudziński również właściwie nic nie 23,. dził. Orzekł, że jest to rodzaj artretyzmu. Przepisał jakieś kapiei nóg i wcieranie maści w miejscach bolących, a gdy go zapytałem 570 czy na przykład Wiesbaden, do którego na jesieni jedzie mój brat mógłby małemu pomóc, odrzekł: "No, tak naturalnie, kąpiele wies' badeńskie niewątpliwie mogą być na jego artretyzmy skuteczne" Ucieszyłem się z tej odpowiedzi. Rucio i poczciwa Lela, wyczuwa^ jąć nasze zmartwienie i kłopoty z Herusiem, samorzutnie zaofiaro- wali się zabrać Herutka pod opieką Małka ze sobą do Wiesbadetiu pozostawiając sobie główny nadzór nad dzieckiem. ' Po raz pierwszy przejechawszy się z Herutkiem żółtymi tram wajami elektrycznymi po wszystkich omal liniach miasta i nakarmi- wszy go czekoladą i ciastkami Lourse'a, po dwóch dniach pobytu powróciłem do domu. Ruciowie w swej poczciwości potwierdzili swoją propozycję zabrania Herutka do Wiesbadenu. Zbliżał się ponowny termin rozwiązania mojej Pani, a więc sprowadzenie Łukawskiej i dr Maczewskiego. 18 sierpnia 19H roku przychodzi szczęśliwie na świat tęgi, duży, zdrowy chłopak. Jakkolwiek tym razem pragnąłem bardzo córeczki, zawsze wielki miewałem sentyment do małych dziewczynek, jednak rad byłem bardzo, że tak prędko, bez komplikacji urodził się bączek z czarną, gęstą czuprynką. Doskonałą też dostał karmicielkę, Jadwigę, przystojną i bardzo poczciwą Ślązaczkę. Wszystko by się w naszej rodzinie dobrze i szczęśliwie działo, gdyby nie ten stały niepokój i zmartwienie z nogami biednego Herutka. Raptem w połowie września nowa bieda. Heruś zapada na odrę. Obawa o tamte dzieciaki, a zwłaszcza o beniaminka małego. Przenosimy trzech najmłodszych z mamk} i boną do starego domu. Wymienione bractwo zostaje ulokowane w trzech gościnnych parterowych pokojach na Lelówce, pod zwierzchnią opieką mojej matusi. Mad z Juste pozostają dla dozo rowania Herutka. Maduszka noce przy nim spędza, a panna Juste dogląda go w ciągu dnia. Szczęśliwie przynajmniej, że odrą ]$' w lekkiej formie. Ponieważ chłopaczek leży, nie możemy sobie zdać sprawy, jaki przy odrze jest stan jego chorych nóg, zwykle bóle odczuwały się przy stąpaniu. W trakcie tej choroby przyjechał do nas w odwiedziny Henio, który był proszony na ojca chrzes' nego. . Lela w swej poczciwości wyraziła sama ochotę być chrzestną naszego małego. Pragnęła jednak, by mały nasz 4 Józef Brudziński (1874 - 1917) był też znanym działaczem społeczni w 1915 r. został pierwszym rektorem odrodzonego Uniwersytetu Warszawski" zni* Henr)' na drugie jej własne imię - Adela. Ksiądz Suchwałko był otfzy z tej racjj w kłopocie, jednak po długich śmiechach i targach n'eC-edzy proboszczem i Lela chłopak nasz otrzymał na chrzcie ?Ol^rnie Henryk Adela. Mada w obawie, aby nie nanieść zarazków H^eciakom, nie była obecną przy chrzcinach małego. Wielką niespodziankę zrobiła nam młoda para Krzyżanowskich, • żdżając do nas na parodniowy pobyt w swoim tournee poślub-Z^ch wizyt rodzinnych. Miła i tak urocza nasza Nusia poślubiła znanie od niej starszego i właściwie bardzo fizycznie nieurodziwego Fdmunda Krzyżanowskiego. W czasie swego pobytu dokonali oni dieć dzieciaków w różnych pozach oraz widoków dereszewickie-2o dworu i widoki Prypeci. Obiecywaliśmy im odwiedzać ich za każdym naszym pobytem w Warszawie. W drugiej połowie października Ruciowie wyjeżdżają do Wiesbadenu i tak bardzo poczciwie zabierają ze sobą Herutka z jego mentorem, panem Małkiem. Liczyliśmy, że po odbyciu miesięcznej kuracji Ruciowie wyjadą do Paryża, Małek zaś będzie mógł już zdrowego chłopca odwieźć do domu. Niestety, stało się całkiem inaczej. Po pierwszych paru kąpielach nastąpiło bardzo silne pogorszenie z nogami Herusia. Doktor Błociszewski, Polak z Poznania, który na sezon kąpielowy przenosił się co roku do Wiesbadenu, początkowo był przepisał Herusiowi kąpiele, okazały się jednak wyraźnie szkodliwe; rozpoczął więc inną stosować kurację. Bardzo był miły staruszek, przyjaźnił się dawniej z śp. Arturem Horwattem, toteż zainteresował się Herutkiem i prawie codziennie go nawiedzał. Gdy zbliżał się koniec kuracji Rucia, otrzymaliśmy od nich listy, w których donosili o złym stanie zdrowia Herusia oraz że Błociszewski nie radzi, by mógł wracać do kraju, toteż niezbędny byłby przyjazd Mady do Wiesbadenu. Pojechała więc moja Maduszka po raz pierwszy w życiu sama za granicę. Nie mogłem jej towarzyszyć, musiałem pozostać w domu ze względu na różne ważne sprawy i interesy w nieobecności Rucia. Codziennie jednak pisywaliśmy wzajemnie do siebie. Po wyjeździe Mady rozstałem się z panną Juste, która od pewnego czasu rozchorowała się na cierpienia żołądkowe, wymagające specjalnej kuracji. Na razie wobec wyjazdu Herusia nie była nam potrzebna. Żal mi jej było, gdyż doskonale umiała się opiekować i prowadzić chłopca. . Moje Biedactwo bardzo ciężkie przechodziło chwile trwogi 1 niepokoju. Dziwaczna była ta choroba Herusia. Wzmagające się w nogach bóle z obrzękiem, wzrost wysokiej temperatury, i to u ^ nieraz silne, że przy dotknięciu się kołdry lub łóżka bieda- ^2eK już krzyczał i jęczał. Błociszewski zawezwał do narady dokto- a 2 Moguncji. Zaczęli dawać jakieś środki do wewnątrz, przepisali cisłą dietę. Moja biedna Maduszka rozpaczliwe przesyłała listy. j. )e(inym z nich bardzo ostrożnie opisała wyrok odbytego konsy- m- Poczciwy Błociszewki sam rozpaczał, że osobiście i do spółki ze swym kolega z Moguncji nie mogą biedzie zaradzić, postanowi zwołać konsylium, na które zaproponował wezwanie europejski' sławy doktora Czernego5 ze Strasburga, specjalisty chorób dziecje cych. Jeśli on złu nie zaradzi, to już chyba nikt", orzekł Błocisz^ ki. Przybył Czerny, rozpytał o szczegóły, trafił na jeden z gorszy^ momentów. Orzekł, że jest to bardzo długotrwała infekcja, zatruCj 372 całego organizmu, że należy zaniechać dawania wszelkich środke de fleurs. Warte były widzenia wozy wystawnie przybrane w0' brzymie ilości kwiecia, z których panny i panowie w odpowiedni0 przeróżnych kostiumach przy spotykaniu się wozów obrzucalislL 1 Toastami - grzankami (ang.). uje wzajemnie kwiatami. Najpiękniej udekorowane wozy otrzymywały nagrody. Sławną była Nicea z najlepszej na świecie bouiłlaba-isse, czyli potrawy w rodzaju bardzo gęstej zupy, do której dochodziły wszelkiego rodzaju najlepsze kawałki ryb i homarów, śmieta-na, wielka obfitość czosnku i wszelkich korzeni. Ze względu na czósnek ja tej potrawy nie próbowałem, sądzę jednak, że gdyby nie wymieniony dodatek mogłoby to danie być smakowite. W mojej nieobecności moja Pani delektowała się wymieniona potrawą. Byliśmy też pewnego dnia w Monte Carlo, mieście najbardziej uczęszczanym, a to ze względu na dom gry, w którym codziennie tysiące ludzi grywało w przeróżne gry hazardowe i miliony sztuk złota w ciągu jednej nocy przechodziły z jednych rąk do drugich, najwięcej zaś zgarnianych było przez krupierów do kasy domu gry. jakże często w ciągu jednej nocy namiętni gracze przegrywali całe swoje mienie i z ludzi bardzo majętnych stawali się nędzarzami. Bardzo też często bywały wypadki kończące się samobójstwem z rozpaczy. Żeby zdać sobie sprawę, jak rzeczywiście wygląda taki dom gry, znany nam z opowiadań bywalców lub też z powieściowych opisów, zaszliśmy do kasyna, obejrzeliśmy przepiękne wnętrze budynku, takiego jednak doznaliśmy wstrętu i obrzydzenia do tej tysiącznej publiczności, oblegającej w szeregu sal dziesiątki stołów, która z zapartym oddechem, spocona, ze wzrokiem wlepionym w toczącą się kulę, wyczekiwała momentu jej zatrzymania. Czy jesteś wygrany? Ile? Niestety przegrałeś!! W pośpiechu opuściliśmy tę wstrętną jaskinię. A jednak bardzo wielu naszych znajomych zapytywało nas, gdy wróciliśmy z Riwiery, ile wygraliśmy, czy też przegraliśmy w Monte Carlo. Jakże się ludziska dziwili i ramionami wzruszali dowiedziawszy się, że nie postawiliśmy do gry ani jednej najmniejszej stawki. W Monte Carlo spotkaliśmy się z moją mamą, która z Klosią, Dziunią, małą Teklą oraz panną służącą mojej mamy, Stefanią, od paru dni tu zamieszkały. Wiedzieliśmy dawno o projekcie ich wyjazdu do Włoch, nie przypuszczaliśmy, że po drodze zajadą na Riwierę francuską. Biedna Dziunieczka. Wiadome już było, że pożycie małżeńskie Zibiów się rozkleja. Że on zadurzył się w bonie swojej córeczki. Wkrótce po śmierci mojego ojca, na którego pogrzebie po raz ostatni był w Dereszewiczach, opuścił Leonpol i wyjechał ze swoją kochanką w nieznanym na razie kierunku. Dziunią Jednak, w porozumieniu z teściem swoim, panem Stanisławem Ło-Pacińskim, który zresztą był bardzo oburzony na syna, postanowiła nadal pozostawać w Leonpolu. . Przypominam sobie, że z naszymi paniami spożyliśmy obiad 1 ^Pędziliśmy całe popołudnie, pogwarzając w parku w cieniu wyniosłych palm. Irytowałem się na małą, pięcioletnią Teklunię, która ardzo niegrzecznie się zachowywała, nie słuchała ani matki, ani też at)ki, tak że raz zmuszony byłem w pewnej chwili interweniować. Klosia z Dziunią zamierzały zaraz wyjechać na parę tygodni do Paryża, moja zaś mama na ten czas projektowała przenieść się z Tekletką i panna Stefania do nas do Juan les Pins. Po powrocie zaś Kłosi i Dziunl z Paryża nasze panie zamierzały jechać do Rży. mu, zatrzymując się po drodze w Mediolanie, Florencji i może też w innych miastach. 376 Mama bardzo ucieszyła się z wiadomości o pobycie z nami cio- tki Wańkowiczowej. Obie starsze panie całe popołudnia spędzały codziennie w ogródku hotelowym pod palmami na pogwarce i przeróżnych ploteczkach. Biedna Stefania tylko miała udrękę przy dozorowaniu bardzo niesfornej Tekluni, o którą mateczka moja sta le drżała i obawiała się, że Tekla wpadnie do morza!! Mała zaś urny- ślnie wymykała się, gdy tylko mogła, właśnie w stronę morza. Nie doczekawszy powrotu pań z Paryża, po około trzech tygodniach spędzonych na Riwierze, pożegnałem moje najdroższe istoty, uspokojony co do lepszego stanu zdrowia Herutka, wyruszyłem do domu. Zatrzymałem się tylko na pół dnia w Wenecji, by przesiąść w Udine w nocy na pociąg kurierski zdążający do Warszawy. Zatrzymałem się w Warszawie na parę dni w celu wyszukania odpowiedniej wychowawczyni do starszych chłopców, Stefana i Kazia. Za pośrednictwem biura warszawskiego zaangażowałem pannę Annę Bem, która okazała się prawdziwą perłą. W Dereszewiczach Stary Dom zamknięty na wszystkie spusty. Trójka moich tęgich syneczków, dziękować Bogu zdrowa i w dobrej kondycji. Opiekujący się nimi babiniec uszczęśliwiony z mojego powrotu. Wszelka odpowiedzialność z tą chwilą odpada. O wiele teraz częściej niż dawniej bywałem w Bryniewie, pustka w domu, gdy dusza i serce daleko, dawała się bardzo we znaki. Wstawałem dużo wcześniej niż dawniej. Siedząc przy biurku na szklanką mocnej herbaty kreśliłem codziennie długie foliały Ą mojej Jedynej, a potem po śniadaniu na bryczkę i do pracy, kiert jąć się na północ lub wschód, na razie zaś dosyć często na połu| nie - do Sudzibora, gdzie, jak to już uprzednio wspominałem, Ą łożyliśmy dużą mleczarnię. Zgromadziliśmy tam krowy ze wszystkich folwarków. Stanę! w Sudziborze około stu krów w wybudowanym uprzednio na u cel budynku. Sprowadziliśmy z Warszawy specjalistę nileczar| centryfugę większego typu, duży zapas beczek bukowych do składania masła, które produkowaliśmy na eksport do Kijowa. Dwa razy w tygodniu wysyłaliśmy towar statkiem osobowym, w zimie zaś koleją. Sudzibor bardzo się nadawał do trzymania większej ilości bydła. Gleba była dużo lepsza niż na lewym brzegu Prypecl> poza tym rozległa powierzchnia łąk, których lewy brzeg był pozbawiony. Toteż krówki doskonale się tam czuły, bardzo szybko na' brały nie tylko tuszy, lecz zawdzięczając umiejętnemu kierowW^' twu w sposobie intensywnego odżywiania ilość mleka znaczni wzrosła, a tym samym stopniowo zwiększał się eksport interesowała mnie bardzo nowa placówka pracy, będąca na Polesiu rzadkością. Opiszę na tym miejscu, jaka tragedia spotkała mleczarnię w parę lat po jej założeniu, i to w pierwszy dzień Świat Wielkiejno-cy, które w danym roku wypadły dość późno. Dzień był słoneczny 1 ciepły- Sawicki, ekonom sudziborski, dostał urlop na święta i wyjechał do swojej rodziny. Na gospodarstwie pozostał mleczarz. 2 rana, jak zwykle po wydojeniu krów, pomimo święta wypędzono jyowy na pastwisko dosyć wilgotne, na niektórych miejscach było jeszcze sporo nawet wody. Gdy około południa słońce przygrzało, zaczęły się wyrajać i podnosić z wody roje drobniutkich meszek, jeśli mówię "roje", to oznacza miliardy miliardów. Roje tych meszek obsiadły pasące się krowy, a co gorzej przedostawały się do ich chrap, a stamtąd do płuc; krowy zaczęły się dusić, kładły się, ryczały. Dozorcy stada, jedni pognali bydło do obory, inni pobiegli do mleczarza po lód dla ratowania duszących się krów. Jako ludzie miejscowi powinni byli wiedzieć, że w czasie wylęgania się meszek w danym kraju nie należy wypuszczać bydła na trawę, zwłaszcza na gruntach mocno wilgotnych. Mleczarz, jako koroniarz, po raz pierwszy w życiu spędzający wiosnę na Polesiu, mógł nie wiedzieć o możliwościach podobnej klęski. Gdyby był Sawicki na miejscu, z pewnością by do tej klęski nie doszło. Padło tego dnia dwadzieścia kilka i to bodaj najlepszych krów, następnego dnia jeszcze sztuk parę. Gdyby nie prędki ratunek i okłady z lodu na chrapy, straty byłyby jeszcze większe. O wymienionej tragedii dowiedziałem się dopiero drugiego dnia po południu. Nie mógł się bowiem mleczarz dodzwonić do mnie, ponieważ przewód telefoniczny przez rzekę był przerwany. Przyjechał więc dopiero w dniu następnym z osobistym raportem. Zwłoka ta była bez znaczenia, gdyż nic bym nie pomógł, gdybym wówczas nawet był w Sudziborze na miejscu. Rozpoczęte przez nas inwestycje osuszenia wielkich połaci błot zarzecznych i zamienienia ich na piękne użytki z trawami wyższych gatunków jeszcze w tym roku klęski nie były doszły do rejonu Sudzibora. Czy jednak wówczas byłoby bezpiecznie wypuszczać bydło na pastwiska w wiadomym okresie wiosny, to pozostaje dla mnie wielkim znakiem zapytania. Sezon polowań głuszcowych jak wszystkie poprzednie minął dla mnie przyjemnie. Tak bardzo kocham tę przecudną wiosnę poleską, te ranki o brzasku spędzane w lesie i budzące się w nim życie przeróżnego ptactwa, a może jeszcze milsze dla mnie zachody słońca ze stopniowym wzrostem ciemności i wolnym zacichaniem gwaru ptasiego w ciszę zupełną. Rzeczywistość minęła! Pozostały wspomnienia! W pierwszej połowie maja, po zakończeniu wszystkich najważniejszych robót wiosennych w polu, jak również po zamknięciu gorzelni i otrzymaniu należnych kwot za dostarczony na rachunek rządu spirytus, spakowałem manatki do żółtego kufra, pożegnałem krzyżykiem coraz milszych moich chłopaczków, ich opiekunkj i domowników i puściłem się w drogę do mojej Najdroższej i bje dnego pierworodnego. Powrót mamy z Rzymu miał wkrótce nasta pić. Ruciowie poczciwie z racji mojego wyjazdu przedłużyli s\v(t pobyt na Polesiu. Z Warszawy wysłałem telegram do Maduszki z zawiadomię-niem o dniu i godzinie przyjazdu do Antibes. Pośpieszny bowiem Warszawa-Cannes nie zatrzymywał się w Juan les Pins. Pociąg którym jechałem, był to ostatni w sezonie zimowym idący na Rj! wierę francuską. Pomiędzy więc Warszawą i Wiedniem względy była spora ilość jadących, natomiast gdyśmy odjeżdżali z Wiednia w całym pociągu, składającym się z dwóch długich wagonów sy. pialnych, wagonu restauracyjnego i jednego bagażowego, było ze mną razem równo czterech pasażerów w dwóch wagonach. W wagonie zaś towarowym koleił się jeden jedyny mój żółty kufer. Towarzysze podróży nie przedstawiali sobą nic ciekawego: rozmawiałem z nimi tylko przy spotkaniu w wagonie restauracyjnym. W godzinach popołudniowych, minąwszy granicę włoską, mój pociąg mknął wzdłuż morza, mijając stacje jedna za drugą, zatrzymując się przy większych, jak Nicea, Monte Carlo i inne, aż stanął na jedną minutę w Antibes. Najsłodsza Maduszka spacerkiem na piechotkę przyszła na moje spotkanie. Jakże czule uściskaliśmy się na stacji po tak długiej rozłące! Władowawszy siebie i kufer do jednokonnego fiakra, wzajemnie patrząc sobie z rozczuleniem w oczy, podjechaliśmy pod ganek naszego hotelu, witani przez pana Małka i Herutka oczekujących na nasz przyjazd w ogródku hotelowym. Herutek od szeregu już dni był na nogach, jednak mocno jeszcze, zwłaszcza na jedną nogę, utykał. Dawne skoki temperatury minęły. Mad jednak trzymała go na przepisanej mleczno- jarzynowo-białomięsnej diecie. Z powodu zapewne tej diety oraz mało używanego ruchu nabrał wielkiej tuszy i właściwie nie miał zdrowej cery. Toteż od razu uradziliśmy, by w drodze powrotnej zajechać do Strasburga i pokazać chłopca profesorowi Czernemu. W czasie mojej nieobecności Maduszka moja zrobiła sobie u doskonałego paryskiego krawca, zjeżdżającego co roku w sezonie do Juan les Pins, dwa przecudne czysto angielskie kostiumy sukienne. Jeden biały, drugi zaś ciemnogranatowy. Ten ostatni budzi) podziw wśród panów, zaś zazdrość wśród pań. Opowiadała mi Maduszka ze wszystkimi szczegółami o przemiłych dniach spędzonych w Nicei z ciotką Platerową i Lola. Dzień jeden spędziła z nfl w Nicei i jadła wówczas w restauracji pływającej na morzu tę sto*' na bouillabaisse, o której poprzednio już wspominałem. Za drugi1" razem odbyła z Lola przepiękną całodzienną wycieczkę otwarty1" samochodem przez góry L'Esterel, z wysokości których się przepiękny widok na morze, zatokę i wszystkie miasta . . jywiery i częściowo włoskiej. Zwiedziły wówczas Les Gorges TOup, Saint Raphael i Grasse. W tej ostatniej miejscowości, po-ej juz wysoko w górach, cudowne były ogrody, w których prowadzone wszelkiego rodzaju kwiaty, przede wszystkim soce aromatyczne, zdatne do wyrobu najznakomitszych perfum Wszystkie perfumy, mydła, wody pachnące itp. wyro- o najwyższych walorach pochodziły z Grasse, w której to mieś-•ase kilka było dużych fabryk znanych największych firm paryskich, Poza wielu mniejszymi. Raz jeden pojechaliśmy do Nicei na parę godzin z powodu ma-. e"o się odbyć koncertu znanego jakiegoś pianisty. Zaszliśmy Wówczas na podwieczorek do uczęszczanej bardzo cukierni mieszczącej się na piętrze. Kazaliśmy sobie podać herbatę, którą nam przyniesiono na ładnym porcelanowym serwisie i kazano dość drogo zapłacić. Jednak podano na kilku kloszach niezliczoną ilość wszelkiego rodzaju ciastek, których gość pijąc herbatę miał prawo zjeść, ile by zechciał i w ogóle ile mógł ich w siebie wchłonąć. Bardzo przyjemną mieliśmy rozrywkę w samym Juan les Pins. W jedną niedzielę odbył się pokaz nowego całkiem wynalazku startowania z morza oraz wodowania tak zwanych wodnopłatowców. Zjechała na wyznaczoną godzinę z Cannes, Nicei i innych miejscowości Riwiery niezliczona ilość osób, zaciekawionych nowym całkiem wynalazkiem. Myśmy z Herutkiem z wysokości naszego balkonu, na dole bowiem tłumy tłoczyły się w ścisku, oczekiwali z niecierpliwością na mający się odbyć pokaz. Spostrzegamy z daleka nadlatujący od strony portu wojennego samolot. Okrążył parę razy nasze Juan i już, już miał zamiar wodować, gdy naraz w powietrzu wywrócił koziołka i wpadł ze swoim kierowcą w morze, szczęśliwie blisko brzegu. Łódką podjechano i z wody wyciągnięto lotnika. Po krótkiej przerwie spostrzegamy płynący w powietrzu drugi aparat, przeleciał raz i drugi nad naszymi głowami i udał się daleko, zamierzając wodować w zatoce. Naraz w tłumie przerażenie, krzyki: Co się stało? zlatuje z wysokości w morze wodnopłato-wiec ze złamanym jednym skrzydłem. Nic się szczęśliwie lotnikowi nie stało, siedział sobie bowiem spokojnie na złamanej maszynie, bujając się na falach zatoki. Siedział dość długo w oczekiwaniu na wioślarza z łódką, prującą fale zatoki dość wolno, który go z aparatu na łódź swoją zabierze. Do zabrania z morza aparatu musiał przybyć z portu stateczek. Tak się odbył sławny pokaz, na który Jechało kilkanaście tysięcy ludzi z bliższych i dalszych okolic. Parokrotnie jeździliśmy do Cannes, gdzie moja Pani w bardzo szykpwnym domu mód: "Grandę Maison de Blanc", zamówiła dla siebie dwie letnie sukienki i jedną bluzkę. Nie omieszkaliśmy oczy- iscie za każdym razem odwiedzić rozkoszny lokal Rumpelmeiera. facając raz już prawie o zmroku miejscowym pociągiem z Can-s parę sekund brakowało, bym nie został na stacji Juan zmiażdżo-Pfzez niezatrzymujący się na stacji kurier, który niespodziewa- nie wyskoczył całym pędem z położonego przy stacji tunelu. Zdążyłem zaledwie przeskoczyć przez tor. Stało się to dlatego, że chcąc skrócić sobie drogę od stacji do hotelu wysiadłem z pociągu nie od strony stacji, lecz od strony niedozwolonej. Pani moja, która zamierzała iść za moim przykładem, doznała chwili wstrząsu, przy. puszczając, że zostałem zmiażdżony, lub też leżę bez nóg, brocząc 380 we własnej krwi. Bóg jednak ochronił! Doczekawszy wykończenia toalet Pani oraz paru ubranek Heru-tka, uszytych również przez znakomitość miejscowo-paryską, rozstaliśmy się z panem Małkiem, który odjechał wprost do Warszawy na urlop miesięczny. Przez cały czas nieobecności mojej w Juan les Pins Małek był okropnie nieznośny. Nie dziwię się, że mu obrzydła bezczynność ze względu na przeciągającą się chorobę Herusia. Brak regularnych lekcji, częste przerwy, stąd zapomniane rzeczy już wykute. Powtarzał często przed Madą następujące zdanie: Jestem profesorem chłopca, zamiast nauki każą mi codziennie robić analizy moczu mojego ucznia". Nikt mu nie kazał. Robiła te analizy początkowo moja Pani, Małek sam z uporem pomimo sprzeciwu zabrał się do wymienionej czynności. Jedno z drugim zabawiłem tym razem na Riwierze około czterech tygodni. Wyruszyliśmy wczesnym pociągiem do Strasburga, po południu byliśmy już w jednym z większych hoteli wymienionego miasta. Dowiedzieliśmy się od szwajcara hotelowego, że profesor Czerny mieszka w pobliżu hotelu, przez boja więc hotelowego napisaliśmy słówko po francusku do profesora z prośbą, aby nas odwiedził tegoż lub następnego dnia. Z podpisanego nazwiska przypomniał sobie, że był wzywany na konsylium do chorego chłopca w Wiesbadenie. I nie zwlekając przybył natychmiast do hotelu. Rozmowa toczyła się po francusku. Profesor jednak, jako pochodzenia czeskiego, znał trochę słów polskich i względnie, lecz bardzo słabo, rozumiał, gdy się do niego po polsku zwracano. Dobrych parę godzin przesiedział u nas wówczas w hotelu. Posadził Herusia na fotelu naprzeciwko siebie, polecając mu, by uważnie słuchał, jakie pytania będzie zadawał mamie i sprawdzał, czy mama dokładnie na te pytania odpowiada, a w razie mylnej odpowiedzi, niech swoją mamę zaraz poprawi. Zadając pytania, stale wpatrywał się w oczy chłopca. Zaznajomiwszy się dokładnie z przebiegiem choroby, kazał mu się rozebrać do naga, położył g° na otomanie i względnie długo go osłuchiwał, zadając mu różne pytania, które dość chłopca śmieszyły. Skończywszy badanie, nachylił się nad leżącym na wznak chłopcem, zaczął wolno, lecz donośnym głosem, mówić po francusku. Mad zaś każde słowo prze' kładała Herutkowi na język polski. Werdykt był następujący: Chłopiec jest zupełnie zdrów. Kilkakrotnie powtórzył: "Rozumiesz, co mówię do ciebie - jesteś zupełnie zdrów. Wyobraź sobie, że jesz' cze ciebie noga boli: Nie myśl o tym. Nogi twoje, całkiem zdto^c' Choroba twoja dawno minęła. Rozumiesz! Masz o niej całkowic' zapornnieć! Jesteś mężczyzną, nawet gdyby gdzieś w nosie, palcu lub nodze coś strzyknęło, nie zwracaj na to uwagi. Mnie i każdemu może coś dolegać, jesteś mężczyzna, nie masz prawa zwracać na takie głupstwa uwagi. Pojmujesz, co mówię, że jesteś całkiem zdrów. Wstawaj, ubieraj się. Zapewne państwo pójdą wieczorem na obiad. Od dzisiejszego dnia chłopiec w podróży niech je wszystko to, co państwo będą jedli z menu hotelowego". Zwracając się do nas powiada: "Proszę się wcale nie obawiać. Niech je wszystko, niech z państwem zwiedza, miasto, kościoły, nie zwracać na niego żadnej uwagi, zwłaszcza nie zadawać pytań, czy go gdzieś boli, nawet gdyby przez pewien czas utykał na nogę z przyzwyczajenia. Proszę mi jutro z rana do mojej kliniki przynieść jego urynę. Po jej zbadaniu dla pamięci zapiszę moje rady co do dalszego odżywiania chłopca, który powinien schudnąć i wzmocnić swoje-mięśnie". Herutek wyglądał uszczęśliwiony z wyroku profesora, zwłaszcza jedzenia wszystkiego i swobodnego ruszania się. Pożegnawszy się z profesorem, który za wizytę tak długa określił śmiesznie niskie honorarium, wyszliśmy na miasto. Z punktu Heruś, utykając jednak trochę na jedną nogę, odbiegał coraz to od nas i powracał uszczęśliwiony aż do czasu, gdy przebiegając przez jezdnię wpadł pod rower i wywrócił się razem z rowerzystą, który chłopca zbeształ solidnie. Trochę chłopak się przestraszył, lecz pamiętał zalecenie profesora, że na ból nie należy zwracać uwagi. W restauracji oboje drżeliśmy patrząc, jak chłopiec z apetytem pożerał wszystkie dania obiadowe, zwłaszcza jedno mocno papryką zaprawione, drugie zaś mięsne, krwawy rostbif, a po tym wszystkim użył sobie na daniu słodkim, owocach i ciastach. Przy wychodzeniu z restauracji do hotelu Mad tak niefortunnie na wyglansowanej posadzce się poślizgnęła, że runęła w tył całą swoją postacią. Uderzyła się bardzo silnie, zwłaszcza w tył głowy oraz całym ciałem. Z trudem Biedaczkę podejmowałem, sam bardzo przestraszony. Gdy biedna matka stękała, szelma chłopak powtarzał słowa profesora, że nie trzeba myśleć: na pewno nie boli. Ułożyłem moje obydwa skarby do łóżek, sam wyszedłem na miasto, przyjrzeć się jego wyglądowi przy nocnym oświetleniu, a równocześnie, by wyprostować nieco nogi. W dniu następnym Maduszka czuła się bardzo obolała, dzięki jednak Bogu, że na tym dość silnym stłuczeniu się skończyło. He-rutek zaś czuł się po papryce wyśmienicie. Po rannym śniadaniu w numerze zostawiłem moją Panią w łóżeczku, sam zaś z Herusiem ^szedłem na miasto, by odnieść do lecznicy jego urynę i przespacerować malca. Z lekka jeszcze utykał. Udawałem jednak, że nie ^racam na to uwagi. Gdy po krótkim spacerze wróciliśmy do ho-pelu' Mad już była ubrana,przy niektórych ruchach nieco piszczała. ,° 'unch'u poszliśmy zwiedzić piękną katedrę. Nie tylko Herutka, ^ i nas zaciekawiła niezmiernie znana w Europie osobliwość ka-clry strasburskiej - jej zegar. Nie tylko ze strony zewnętrznej, lecz i w środku cała maszyneria, wszystkie koła większe i najdrobniejsze oraz bardzo liczny szereg figur, wszystko to było wykonane nader precyzyjnie z drzewa. Wybijał kwadranse i godziny. Przy każdym uderzeniu kwadransa lub pół godziny, czy też trzech kwadransów oraz pełnych godzin z wnętrza zegara wyłaniała się za każdym inna pojedyncza lub też cały szereg postaci ludzkich 382 mk tez zwierząt niektórych, a nawet w pewnym wypadku śmierć w postaci kościotrupa z kosą w ręku. Gdy biła godzina dwunasta, z wnętrza wychodzili jeden po drugim dwunastu apostołów' Pierwszym był św. Piotr. Nic też dziwnego, że Herutka nie można było oderwać od wymienionego zegara. Z największą rozkoszą stałby przy nim przez całą dobę, gdyby go wreszcie sen nie zmorzył, W każdym razie pewno przeszło godzinę stał przy zegarze, aż się doczekał dwunastu apostołów. My zaś tymczasem mieliśmy możność szczegółowo obejrzeć wnętrze katedry. Następnego dnia o oznaczonej godzinie poszedłem do lecznicy. Po zameldowaniu się do profesora, zaraz zostałem przyjęty w jego gabinecie. Podając mi odpis analizy, oznajmił, że nic złego nie zostało wykryte. "Syn pana jest absolutnie zdrów, te wszystkie tak długie niedomagania, to były tylko nerwy. Za dużo przy nim mówiono o chorobach oraz koło niego chodzono i niepokojono się jego stanem. Rzeczą najważniejszą jest absolutne zarzucenie mierzenia temperatury oraz robienia jakichkolwiek analiz. Chłopiec powinien zapomnieć o istnieniu termometru, jak również słowa: analiza. Żadnej diety, powinien jeść wszystko to, co państwo w domu jedzą. Dużo surowizn, owoców. Dobrze by mu zrobiły na obecne wzmocnienie góry na parę miesięcy dla prędszego doprowadzenia nerek do porządku, lecz i te drobne ślady w nerkach same z siebie po pewnym czasie znikną. Sami państwo powinni przez ciekawość, bez jego wiedzy, robić jego analizy i do nich zaglądać. Najmniejszy niepokój Pani o zdrowie chłopca zostanie natychmiast przez niego odczuty i może mu tylko ujm? sprawić. A teraz, jeżeli pan ma chwilę czasu i zechce obejrzeć całą instalację mojej lecznicy, w której leczę wyłącznie dzieci, to służę". Oprowadzał mnie po wszystkich salach operacyjnych, szpitalnych, gimnastycznych, rekreacyjnych, szkolnych i innych. Wszędzie czystość, porządek, mali pacjenci i pacjentki uśmiechnięci M widok profesora, który przechodząc, jednego po głowie pogłaska, drugiego po imieniu przywoła i za uszko potarga. "Tu jest moje życie" - powiedział mi na zakończenie lustracji. "A teraz pokaz? panu moje laboratorium". Przeszliśmy do przyległego, niewielki^' go budynku. Byłem zdumiony zobaczywszy bardzo wielkich r°z' miarów salę, przez której środek ciągnął się długi stół z marmurowym blatem, przy którym z obydwu stron stali zarówno m^z czyźni, jak i niewiasty w białych kitlach przy pracy nad p*2? różnymi analizami. "Widzi pan, tak bardzo przed państwem ^ eważyłem sprawę analizy moczu ich syna, a jednak przekonał się an że wszelkie analizy w moim zakładzie traktowane są bardzo serio"- Na pożegnanie uścisnął moja dłoń i jeszcze powtórzył: "Żadnej diety> żadnych termometrów i analiz". Uzyskawszy wymieniony wyrok, w dobrych nastrojach opuściliśmy Strasburg, powracając z radością do domu. 25 Wystawa W pierwszych dniach czerwca 1912 r. powróciliśmy pełni nadzin 384 w całkowite już wyzdrowienie Herusia, pomimo że chwilami uty. kał jeszcze na jedną nogę, być może wprost z przyzwyczajenia. Nie zwracaliśmy na to uwagi, a i on się wcale nie uskarżał. Rozpoczęty się wreszcie regularne lekcje z panem Małkiem. Irytowałem się n0 trochu na Herusia, który gdy tylko lekcje zostały skończone, wyru-szał do parku, ciągnąc za sobą pięć czy też więcej skrzynek dre\v-nianych od gwoździ, powiązanych sznurkiem jedna za drugą. Miały to być wagony, on zaś lokomotywa, która przeraźliwie ryczała na stacjach położonych w parku; w drodze pomiędzy stacjami wydawał mniej więcej dźwięki: czy, czy, czy, czy. Dziwiłem się, że mu język od tych dźwięków nie spuchł i gardło nie zaschło. Miał przecie już dziesięć lat, pora by była innymi rzeczami się interesować. Ja trafiłem w wir pracy społecznej. Tu cofnę się nieco do dwóch lat ostatnich. Na terenie naszego miasta powiatowego powstały dwie instytucje: pierwsza nosiła nazwę: Mozyrsko-Rzeczycki Oddział Mińskiego Towarzystwa Rolniczego z siedzibą w Mozyrzu. Prezesem oddziału został wybrany pan Henryk Śniadecki, jako mieszkający blisko Mo-zyrza i mogący być w biurze towarzystwa kilka razy w tygodniu, zaś wiceprezesem pan Michał Jastrzębski, właściciel majątku Bory-sowszczyzna, już w rzeczyckim powiecie położonym. Oczywiście, wszyscy ziemianie Polacy, więksi i mniejsi, a nawet niektórzy Rosjanie posiadający własność ziemską w tych dwóch powiatach i mieszkający w swych dobrach, byli członkami Towarzystwa. Kilka razy do roku odbywały się w Mozyrzu zebrania członków, na których wygłaszano różne referaty na tematy rolnicze i przeprowadzane były dyskusje. Frekwencja na tych zebraniach była liczna. Byliśmy dumni z naszej właściwie czysto polskiej placówki w Mozyrzu, mieście z przeważającą ludnością żydowską i bardzo liczną kolonią "czynowników". Na każdym walnym zgromadzeniu centrali w Mińsku, które odbywały się cztery razy do roku, obowiązkowo musiał być obecny przedstawiciel Mozyrsko--Rzeczyckiego Oddziału. Na zebrania te zwykle wyjeżdżał wiceprezes, pan Jastrzębski. Drugą instytucja, prawe równocześnie z Towarzystwem Rolniczym powstałą, był Piński Bank Spółdzielczy, Oddział w Mozyrzu. Była to instytucja bardzo użyteczna, zwłaszcza dla drobniejszych właścicieli ziemskich, będących członkami wymienionej spółdziel' ni bankowej. Pożyczki krótkoterminowe były wydawane członkom, zabezpieczone wekslami żyrowanymi przez dwóch człofl' ków, i to bardzo odpowiedzialnych finansowo. Parokrotnie nawet ja i Rucio korzystaliśmy z kredytu bankowego. Zarządzał bankiem dyrektor specjalista, przy nim było paru rachmistrzów. Poza tym była rada nadzorcza, składająca się z kilku członków z wyboru, któ- i zadaniem było przeprowadzać kontrolę nad działalnością ban- ku.Prezesem wymienionej rady z wyboru był p. Jan Anzelm, właś- ciciel ziemski narodowości rosyjsko-niemieckiej, mieszkający fr pobliżu Mozyrza. Porządny był to człowiek, dobry rolnik i gos- odarz, mówił, chociaż z trudem, po polsku. Otóż jeszcze w końcu ubiegłego roku na jednym z bardzo licznych zebrań członków naszego oddziału Towarzystwa Rolniczego, została powzięta uchwała urządzenia w Mozyrzu na jesieni roku 1912 wystawy rolniczej. Przedstawiciele wszystkich majątków zarówno powiatu mozyrskiego, jak i rzeczyckiego zgłosili akces przygotowania eksponatów. Sporo też osób drobnej własności wyraziło zgodę na wzięcie udziału w projektowanej wystawie. Na tym zebraniu zostałem wybrany na prezesa mającej się odbyć wystawy. W związku z tym stanowiskiem sporo miałem zajęcia i wyjazdów do Mozyrza, a co najgorsze, kłopotów i użerania się z władzami, które niechętnie odnosiły się do polskiego przedsięwzięcia. Chodziło mi bardzo, aby eksponaty z naszych dóbr przedstawiły się na wystawie interesująco. Postanowiłem więc mieć na wystawie oddzielny pawilon pod nazwą naszej marki fabrycznej HAK - czyli Hieronim Antoni Kieniewiczowie. Pan Wróblewski, gospodarz naszej fabryki, niezmiernie był mnie pomocny i miał doskonałe pomysły. Pod jego kierownictwem został zbudowany w Kopcewiczach pawilon bardzo zgrabny wielkości wewnętrznej około ośmiu metrów kwadratowych, w stylu zbliżonym do neozakopiańskiego (a raczej w stylu kopcewic-kim), z wieżyczką. Wszystkie części drzewne były ponumerowane, tak że z wielką łatwością w ciągu jednego dnia trzech ludzi mogło budyneczek na placu wystawowym zmontować. Miał być pomalowany na kolor popielaty, gzymsy zaś na biało. Gdy powróciłem z zagranicy, budyneczek był już gotów. Obecnie przygotowywały się eksponaty fornirowe, ekonomowie zaś wszystkich folwarków w tajemnicy, na własną rękę, forsowali wzrost plonów rolnych. Co do naszego pawilonu i eksponatów, byłem pewien, że otrzymają najwyższe wyróżnienie, zależało mi jednak, jako prezesowi, by całość wystawy, poza wielką ilością wystawców i eksponatów, przedstawiła się jak na nasze warunki impo-nujaco. Toteż cały mój wysiłek polegał na bardzo częstych dojazdach do Mozyrza. Chodziło mnie, aby z przeznaczonego przez zarząd miasta placu na jednej z wyniosłości mozyrskich, na którym były jamy, wą-"°ty, śmietniska, stworzyć coś o tyle o ile estetycznego. W pierwszym więc rzędzie należało cały plac ogrodzić szczelnym płotem, Wyrównać i oczyścić, a poza tym wybudować dla żywego inwenta- rza odpowiednią ilość stajni, obór, chlewni, kurników oraz więk- ueniewicz, Nad Prypecia... 386 hitekta Rostworowskiego z Wilna, omal kopia domu w Raklisz-^ h Houwaltów, w bliskim sąsiedztwie Bolcienik. Pokoje wszyst-• o bardzo wysokich sufitach. Jeden salon równy czworobok '°e jadalny, oba bardzo duże i ładne. Natomiast parę saloników °ookoi mniejszych ze względu na ich znaczną wysokość nie były 1 roporcjonalne. W jadalnym piękne boazerie dębowe. W salonie duży portret pani domu, Helci, w czerwonej sukni, pędzla Ludomi- janowskiego. Przyjezdnych witają jubilaci z dorosłą już młodzie- *. swoją: Stasiem, Heniem, Inią, Elą i Krysią. Z dalszych okolic za- taliśmy już panią Gieczewiczową z córką Julą, trzech braci Halle- row z których później dwaj, Józef i Stanisław, byli generałami Wojsku Polskim. Piotruś z Gabrielą Wańkowiczowie oraz całe sąsiedztwo miejscowe, rodziny: Oskierków, Gordziałkowskich, Michał Jastrzębski i inni. Gdy po przywitaniu zasiedliśmy w salonie, Piotruś Wańkowicz lubiący bardzo dużo mówić, lecz niestety bardzo niezrozumiale, opowiedział długo i wolno o założonej w swoich dobrach w kilkunastu miejscach leśnych sztucznej hodowli borowików. Gdy skończył opowiadanie, Helcia-jubilatka zapytuje: No, ale co z tego wynikło?" Zamyślił się głęboko Piotruś i po chwili się odzywa: "Koniki". Wywołało to ogólny wybuch śmiechu. Następnego dnia odbyło się solenne nabożeństwo w kościele parafialnym w Ostrohladach, dawnej własności Prozorów, w obecnej chwili w drodze wyjątku nabytej szczęśliwie przez Polaka, Olgierda Gordziałkowskiego, żonatego ze swoją krewną, również Gordziałko-wska z domu. Ona bardzo przystojna niewiasta, o pięknym, dobrze postawionym głosie. Z wielką przyjemnością słuchaliśmy jej śpiewu. Przyznać należy, żeśmy się świetnie bawili w Rudakowie, w ciągu tygodniowego pobytu. Jedni zabawiali się na placu tenisowym, drudzy siedząc przy zielonych stolikach, inni zaś, do których siebie z Madą zaliczam, spędzaliśmy na nieraz odległych spacerach przy oglądaniu bardzo pięknego gospodarstwa rolnego na bogatej rze-czyckiej glebie. Ładne i dobrze utrzymane bydło, stojące w obszernych, światłych, murowanych oborach. Poza tym wielkie źródło dochodu stanowiła produkcja masła, zwłaszcza deserowego, codziennie wysyłanego do Kijowa. Uznawane ono było w mieście jako wyrób wyjątkowo wysokiej marki. Śniadania, obiady, kolacje, bufety, wina itp. pierwszorzędne. Nasze dubelty z wdzięcznością były przez panią domu przyjęte i figurowały jako pieczyste drugiego dnia. Trzy noce z rzędu trwały nader ożywione tańce przy orkiestrze z Kijowa. Prowadził tańce z Zacięciem świetny wodzirej i mazurzysta Tolcio Oskierka. Wówczas w Rudakowie nastąpiła pomiędzy nami a Olesiami Horwatt 2§oda po burzliwym rozstaniu w Barbarowie ze względu na zaręczyny Stasia Horwatta z Nusią Welońską. , Dopiero trzeciego dnia po wczesnym obiedzie opuściliśmy go-^uine progi Rudakowa, udając się z wizytą do młodych państwa Witoldostwa Oskierków, ona Hallerówna z domu. Oboje bardzo mili, mieszkali w Małych Wodowiczach, o kilka kilometrów odległych od Wielkich Wodowicz, w których mieszkał ojciec Witolda, stary pan Ludomir Oskierka. Pan Ludomir lubił bar-dzo konie, nie prowadził żadnej hodowli, lecz stale był otoczom, zgrają Żydków handlarzy końmi, którzy coraz to innego konia mu do zamiany lub kupna proponowali. O starym panu Oskierce on0. 388 władano, że przez całe życie dobierał czwartego dyszlowego konia do posiadanej czwórki i wreszcie nigdy odpowiedniego nie dobrał Opowiadano również o nim, że gdy syn jego Witold zaręczył się matka narzeczonej, pani Hallerowa, widocznie z zamiarem przekonania się, co zacz ci Oskierkowie, za którego ma wyjść jej córka zapowiedziała swoją wizytę w Wodowiczach u starego pana Os-kierki. Pan Ludomir wielce był niezadowolony, otrzymawszy wy. mienioną wiadomość, bo to przecież kłopot w domu. Gorzej jeszcze, przecież do Kalenkowicz, stacji kolejowej, kawał drogi, nie mogę narażać na tak daleką drogę mojej karę j czwórki. Myślał, myślał i wreszcie wymyślił, ale co? Dał swój powóz, wynajął u Żydów handlarzy czwórkę koni, na koźle za woźnicę siadł Zydek, tak zwany bałagulszczyk. Pani Hallerowa zdumiona i przestraszona była zobaczywszy podobny zaprzęg przy wysiadaniu z wagonu. Mówiono, że uskarżała się przed ludźmi, że ten dziwak, wyobraźcie sobie, przysłał po mnie, matkę jego synowej, powóz z Żydem na koźle. O panu Ludomirze opowiadano również, że po ożenieniu syna, z upragnieniem i wielką niecierpliwością wyczekiwał przyjścia na świat wnuka. Tymczasem urodziła się jedna córka, potem druga. Pan Ludomir rozpacza, zły, wyrzeka. Nareszcie przychodzi moment, że lada dzień oczekują w Małych Wodowiczach trzeciego rozwiązania u młodej pani. Pan Ludomir codziennie zaraz po śniadaniu każe zaprząc parę koni do bryczki i jedzie do Małych Wodowicz, by się dowiedzieć, czy już u młodej pani po wszystkim. Porozmawiawszy chwilę z synem i synową, powracał do swoich zajęć. Otóż pewnego dnia zajeżdża znowu pod ganek synowski. Lokaj oczekuje na ganku starszego pana: "No i co?", rzuca zapytanie. "Córka, proszę jaśnie pana!", odpowiada lokaj. Splunął stary głośno, nie wysiadł z bryczki, krzyknął do furmana: "Pohaniaj!" i dalej rozpaczał biedaczysko. Dopiero za piątym razem doczekał się wreszcie wyczekiwanego jedynego wnuka. LI Tolciów przenocowaliśmy, obejrzeliśmy folwarczne gospodarstwo, ogród, a na obiad pojechaliśmy do Wielkich Wodowicz Tolcio nabytym na ożenek pięknym powozem sam powoził bardzo dobraną czwórką siwych koni. Objechaliśmy pola obydwóch dwO' rów. Stary pan Oskierka był dla Maduszki bardzo szarmancki, duz" opowiadał o dawnych czasach, o swoim bracie Witoldzie, stary"1 kawalerze, który podobno przez całe swoje życie kochał się w m0 jej mamie. Rzekomo rozpaczał bardzo po jej zamążpójściu. Patni? tam go, gdy byłem małym chłopcem, często do Dereszewicz doje2 .j Lubił siadywać z moja mama pod środkowym oknem w czer-sał°me- Tam trwały nieskończone rozmowy na tematy ge- logiczne i heraldyczne, pan Witold bowiem był wielkim znaw- n rOdowodów, zwłaszcza poleskich. Od niego też moja matka po- C'adała wiele biegłości w genealogii i heraldyce. s po bardzo przyjemnej rozmowie państwo Witoldostwo odwie- 'li nas swoim powozem do przystani statków parowych. Wstrętny 389 bvł czas, padał chłodny deszcz. Pożegnaliśmy się więc z młodymi ' schroniliśmy się na przystani, czyli na dużej pływającej barce, orrywiazanej na brzegu. Zastaliśmy na przystani Henryka Sniadec-kiego, powracającego z Rudakowa. Mogłem z nim omówić wiele spraw związanych ze sprawą przyszłej wystawy. Dobrych kilka godzin minęło, zanim statek już o zmroku przypłynął. Natychmiast ułożyliśmy się na spoczynek, który się nam bardzo należał po wielu nieprzespanych nocach. Dopiero wieczorem następnego dnia, bardzo rozbawieni wysiadaliśmy ze statku w Dereszewiczach. Stankie-wicza jeszcze zastaliśmy. Niezmiernie był dumny, gdy mu doniosłem, jak bardzo smakosze w Rudakowie delektowali się dubeltami na półmisku i podziwiali jego wyczyny myśliwskie. Parę razy, aż do wyjazdu Stankiewicza, towarzyszyłem mu na polowaniach błotnych, po czym bardzo niechętnie pewnego wieczora wsiadłem na statek, który miał mnie zawieźć do Dawidgródka. Na statku spotkałem się z moimi kolegami Lewandowskim i Anzelmem, którzy wraz ze mną byli wydelegowani z ramienia Towarzystwa Rolniczego na wzięcie udziału w wystawie. Miasteczko Dawidgródek leżało nad Horyniem przy jego ujściu do Prypeci. W miejscu, w którym ciemnoczarne wody Horynia łączyły się z wodami Prypeci na przestrzeni kilku kilometrów w dół w korycie Prypeci, zwłaszcza w dnie pogodne, doskonale było widać odcinające się odmiennej barwy dwa pasma wody. Północna strona błękitna, to wody Prypeci, południowa - ponuroczarna to wody Horynia. Dawidgródek był położony w środku obszernych dóbr Radzi-wiłłowskich o powierzchni około dwustu tysięcy hektarów. Ówczesny ich właściciel Stanisław Radziwiłł1, po ożenieniu się rów-tież z Radziwiłłówną, zamieszkał na stałe w wybudowanym przez siebie pałacu w Mankiewiczach nad Horyniem. Była to właściwie Miniatura zamku nieświeskiego. Młody książę był na Polesiu bardzo Popularny i lubiany przez współpowietników Pińczuków, żywy brał udział w pracach społecznych powiatu. W czasie dwudniowego po-tozu żywego inwentarza Radziwiłł był nieobecny, przebywał bo-Ierfl za granicą, toteż z ramienia księcia robił honory jego plenipo-enti z ramienia zaś rządowego figurowało kilku czynowników. Stanisław Radziwiłł, (ur. 1880) młodszy syn ordynata nieświeskiego Antonie-°> ożenił się w 1906 r. z Dolores Radziwiłłówna. Zginąć miał w 1920 r. jako adiu- tantJ- Piłsudskiego. 391 Przy miasteczku był myśliwski pałacyk Radziwiłłów - małe muzeum. Zawierało ono oprócz dużej ilości trofeów myśliwskich bogatą kolekcję przepięknych obrazów Fałata, który za życia stare! go księcia wiele sezonów myśliwskich spędził w Dawidgródku. My jako goście i delegaci Mozyrsko-Rzeczyckiego Oddziały Mińskiego Towarzystwa Rolniczego byliśmy bardzo honorowani 390 zarówno przez zarząd książęcy, jak i przez miejscowe władze rżą. dowe. Większą część dnia spędziliśmy na wspólnym z komitete^ rzeczoznawców przeglądzie żywych eksponatów. Następny uczestniczyliśmy przy uroczystym wręczaniu dosyć znacznej Uo^. ci, dla zachęty na przyszłość, nagród różnych stopni. Wieczoreu zaś w kasynie, raczej domu urzędniczym, odbył się obiad, do którego zasiadło około pięćdziesięciu osób hierarchii urzędniczej oraz inteligencji miejscowej. Zebranie było wyłącznie męskie, ani jednej niewiasty. Posadzono mnie na honorowym miejscu pośrodku długiego stołu. Po prawej stronie miałem najwyższego rangą urzędnika powiatowego, a po lewej plenipotenta księcia. Początek fe-stynu pół biedy, ożywione rozmowy, głupie dowcipy, przeważnie w rosyjskim języku. Rozpoczęły się toasty okolicznościowe, w których oczywiście z musu zabierałem głos, następnie kolejne wznoszenie zdrowia całego szeregu biesiadników. Kiedy zaś w kieliszkach i szklankach zaczęto mieszać wódkę z kiepskimi gatunkami wina, lub też z piwem, a w głowach obecnych wielce szumiało, zrobiła się atmosfera nader nieprzyjemna, zwłaszcza że nie było sposobu doczekania się końca biesiady. Przy wschodzie słońca udało mi się wreszcie pożegnać organizatorów pokazu oraz wyższe władze rządowe i z moimi towarzyszami wycofać się do przygotowanego dla nas pokoju w dworku radziwiłłowskim. Moi towarzysze natychmiast zasnęli snem sprawiedliwych i solidnie chrapali, ja zaś widocznie się strułem, gdyż dostałem bardzo silnych boli żołądkowych przy podniesionej temperaturze, a wróciwszy do domu parę dni przetrzymano mnie w łóżku. Na dietetycznym jeszcze reżimie wyruszyłem do Mozyrza. Mia-łem tydzień czasu przed sobą do dokończenia ostatnich urządzeń na placu wystawowym oraz do załatwienia różnych spraw biurowych oraz korespondencji. W jednym z większych domów wynaj? łem na czas trwania wystawy kilka pokoi dla nas, Ruciów i naw bliskich osób. Dowiedziałem się ze strony, że wszystkie rodziny Horwattowskie zawczasu już miały dla siebie zamówione lokale Kilka bowiem mozyrskich hoteli należało zostawić dla osób urz?' dowych oraz przyjeżdżających ze stron dalszych. Sprowadziło11 poza tym Jacka z powozem i czwórką moich koni dla wożenia n# i większych gości jedną parą do południa, drugą po południu " plac wystawowy i z powrotem. Plac bowiem był położony d°s daleko od centrum miasta, a poza tym ze stromym dojazdem-Zależało mi bardzo na tym, by pierwsza wystawa rolflicz adzona w Mozyrzu przez miejscowe społeczeństwo polskie, uf. T tez charakter wyłącznie polski. Toteż na placu wystawowym ""ło jak najmniej napisów, gdyż musiałyby być w języku rosyjskim, ^orzy nich może by były tolerowane napisy polskie. Wolałem >C) by nie było żadnych. Brama wejściowa była gustownie udekorowana zielenią przez orodnika dereszewickiego. W samym środku placu na froncie spaniale się przedstawiał nasz pawilon w formie kwadratowego domu. Po jednym było dużym oknie z trzech stron, w czwartej zaś drzwi wejściowe. Dach stromy, gontowy, u szczytu powiewał na nłótnie herb Kieniewiczów. Nad drzwiami wejściowymi trzy duże litery HAK, żadnego poza tym napisu. Wewnątrz gros eksponatów stanowiły wyroby fabryczne: wiec arkusze fornirowane od najcieńszych jednomillmetrowych o trzech warstwach używanych wtedy do budowy samolotów, do stopniowo najgrubszych. Następnie przeróżne skrzynki oraz pudełka, niektóre klejone, inne zaś pojedyncze, używane na pudełka do tytoniu lub też do wyrobów cukierniczych, deszczułki do zwijania materiałów ubraniowych lub bieliźnianych i wiele innych. Poza tym były okazy wszystkich plonów rolnych produkowanych w naszych folwarkach, a więc snopy: żyta, pszenicy, jęczmienia, owsa, peluszkl2 z odpowiednimi nazwami oraz woreczki z ziarnem. Jako curiosum był wyprodukowany przez Sawickiego w Sudziborze snop żyta petkuskiego wysokości od korzenia do końca kłosów wzrostu dorosłego wysokiego mężczyzny z ręką podniesioną do góry. Kilkanaście gatunków ziemniaków jadalnych oraz gorzela-nych z oznaczeniem procentowości cukru. Nasiona i flance kwiatowe i warzywne, drzewka owocowe ze szkółek. Wszelkie warzywa. Na dużym stole owoce: jabłka i gruszki jesienne i zimowe wczesne oraz gatunki późne przechowywane prawie do czerwca roku następnego. Słoje z konfiturami oraz wecki z przetworami różnorodnych owoców i warzyw. Bryły wybornego masła śmietankowego oraz masło solone w beczkach bukowych. Na ścianach w ramkach z forniru zdjęcia z fabryki, tartaku, sklepu spółdzielczego, szkoły, straży pożarnej, gorzelni, rektyfikacji. U góry trofea myśliwskie: głowy dzicze, rogi łosie, głuszce. Wewnątrz czynią honory i objaśniają: p. Wróblewski z Kopcewicz i ogrodnik Brzeziński z Deresze-Wlcz. Każdy zwiedzający przy wychodzeniu z pawilonu otrzymywał na pamiątkę fornirowane pudełeczko z wyrytymi literami HAK 1 °ata wystawy, zawierające mydełko toaletowe. Na te pudełeczka l azło się sporo amatorów, powracających kilkakrotnie do pawi-°nu. Pawilon wokoło był obsadzony szeroką rabatą szałwi w peł- yni kwiecie, która niestety ucierpiała od niewielkiego przymroz-w nocy. Oprócz wymienionych eksponatów posiadaliśmy na ^ie kilka sztuk żywego inwentarza, wyhodowanego w na- Rośl lina motylkowa uprawiana na paszę. 393 szych folwarkach, a więc krowy simentalerki po'reproduktorach Romana Skirmunta z Porzecza oraz kilka urodzonych u nas byc? ków, przeznaczonych na sprzedaż. Było też kilka dwuletnich kotv po klaczach roboczych i reproduktorze ardenie hodowanym prze> naszego ojca. Był jeszcze na placu drugi pawilon w formie małej chłopski^ chatki, w której pani Śniadecka ze Słobody wystawiła samodziały miejscowe oraz własnego wyrobu. Panowie Śniadeccy, Henryk ze Słobody i Roman z Kościukiewicz, przyprowadzili dobre okazy inwentarza żywego. We wspólnych halach wszystkie miejsca były zajęte przez eks-ponaty pochodzące z wielkich, średnich i drobnych majętności Odznaczała się dużą różnorodnością gatunków bogata wystąp owoców z ogrodów narowlańskich i wyrobów cukierniczych wy. twarzanych na miejscu. Bardzo piękne były simentalery Michała Ja- strzębskiego z Borysowszczyzny. Rudaków zaś Wańkowicza wysta wił dobre konie własnej hodowli oraz sławne na rynku kijowskim masło deserowe. Barbarów Aleksandra Horwatta wystąpił z poka. żem owoców cieplarnianych i inspektowych, a więc brzoskwinie, morele, melony, kawony. Należy zaznaczyć, że drobna zaściankowa własność, zwłaszcza z osady katolickiej drobnej szlachty herbowej w Kustownicy oraz z innych okolic, zawdzięczając przeprowadzonej agitacji wystąpiła z wcale dobrymi okazami bydła i koni. Fabryki fornirowe w Mozy-rzu, Rzeczycy i Mikaszewiczach, konkurujące z nami, miały też stanowiska swoje w głównej hali. Ceremonia otwarcia wystawy, wyznaczona na godzinę dwuna sta, odbyła się z moim jako prezesa wystawy okolicznościowym przemówieniem oraz powitalnym przemówieniem Henryka Śnią deckiego, jako prezesa Towarzystwa Rolniczego, do przybyłych gości, a zwłaszcza oficjalnych różnych figur z Mińska. Po czym marszałek mozyrski przeciął wstęgę. Rozpoczęło się oglądanie wy stawy przez bardzo liczną publiczność, wpuszczaną za biletami, oraz przez figury urzędowe, które były oprowadzane przeze mnie i Śniadeckiego. Komisja zaś rzeczoznawców, składająca się z kilku członków, miała trudne zadanie sprawiedliwego podziału wyzna czonej ilości dyplomów złotych, srebrnych i listów pochwalnych oraz kilkunastu nagród pieniężnych przeznaczonych wyłącznie dlj drobnej własności. Z wyznaczonych czterech złotych dyplomów my otrzymaliśffl? dwa: jeden za wyroby fornirów, drugi za pozostałą różnorodność eksponatów w pawilonie i stajniach, czyli za całokształt produkc)1 gospodarczej, jak to określiła komisja. Poza tym otrzymaliśmy le den dyplom srebrny za wyrób masła. Drugie dwa złote dyplolD' podzielone zostały pomiędzy Rudakowem za pierwszorzędny gatu nek masła a Borysowszczyzną za piękne okazy bydła. ,_ Bardzo szczęśliwie się stało, żeśmy nie urządzili żadnego ° •an - Uniknęliśmy nudziarstwa w podejmowaniu figur szewskich oraz przemówień i pijatyki. Natomiast rozesłaliśmy ilość zaproszeń, popartych poza tym słownie, na ma- , , - °cv się odbyć w miejscowym domu urzędniczym bal. Do tańca W rjygrywała orkiestra sprowadzona z Kijowa. Funkcjonował do-hrze zaopatrzony bufet zimny ze starką dereszewicką i barbarow-ka oraz różnymi nowalijkami dostarczonymi z dworów okolicz-ych. Wieczór był bardzo udany. Nasze panie bawiły się doskonale • wystąpiły w pięknych toaletach. Maduszka najdroższa najmniej może miała przyjemności, niepokoiła się bowiem całkiem niepotrzebnie o mnie. Przyjechałem do Mozyrza jeszcze nie całkiem wyleczony po zatruciu w Dawidgródku. Tydzień zaś intensywnej pracy w Mozyrzu, zmęczenie, niedostatecznie ścisłe przestrzeganie diety, spowodowało podniesienie temperatury i wielkie osłabienie. Toteż załatwiwszy wszystkie oficjalne czynności, wycofałem się wcześnie z balu i położyłem do łóżka. Pomimo wielkiego osłabienia oraz dość wysokiej temperatury wstałem jeszcze dnia następnego, by pożegnać przyjezdne urzędowe figury i załatwić najważniejsze jeszcze sprawy, przekazując likwidowanie pozostałych po wystawie czynności moim kolegom. Bardzo byłem rad z udanej imprezy, otrzymywałem od wszystkich wyrazy uznania i wiele pochwał. Wróblewski po sprzedaniu z naszego pawilonu masła oraz wyrobów fornirowych rozebrał pawilon i przewiózł go ponownie statkiem z pozostałymi eksponatami do Dereszewicz. Pawilon został ustawiony przy rektyfikacji, gdzie był przystanek osobowych statków pasażerskich i służył jako poczekalnia dla pasażerów, oczekujących na przybycie statku. Gdy mieliśmy sami lub też nasi goście odjeżdżać w dół rzeki statkiem, który zwykle przybywał w nocy, wówczas strór nocny we dworze miał obowiązek przysłuchiwania się gwizdaniu statku na przystani w Kabaczku, odległej korytem rzeki około ośmiu kilometrów. Dawał wówczas znać o tym w stajni oraz w pałacu. Zaprzęgano konie i już powozem dojeżdżano do rektyfikacji, w razie zaś deszczu można było się schronić w poczekalni. Poczciwi Olesiowie Horwattowie omal gwałtem zmusili mnie całkiem właściwie chorego do zajechania z Maduszka do Barbaro-wa. Podjeżdżając statkiem do przystani barbarowskiej z daleka ujrzeliśmy oczekujący nas na wybrzeżu piękny duży samochód. wielka to nowość na ówczesne czasy. Nie długo jednak cieszyli j*1? Olesiowie tym samochodem. Zanadto wielkie w całej okolicy były piaski, grzązł więc w nich samochód w drodze do Narowli UD Hołowczyc. Odkupił go wkrótce po cenie znacznie zniżonej taś Wańkowicz. Dumny był, że nabrał Horwatta. Zabawiliśmy tam kilka dni. Wiwa niezmiernie pieczołowicie K. . mojej diety chodziła. Takich kleików, a potem rosołków, ja-"Ji karmiono mnie w Barbarowie, już nigdy w późniejszych la-ach nie jadłem. Wypuścili nas Olesiowie dopiero, gdy całkowicie powróciłem do zdrowia. Niedługo jednak sądzonym mi było ro> koszować się życiem rodzinnym w domu. U Herutka co prawda wszelkie niedomagania z nogami minek chodził i nawet biegał znakomicie. Od paru jednak miesięcy prJ' czepił się go bardzo uporczywy katar, którego nie sposób było u godzić. Doktor Stankiewicz w czasie swojej bytności poradzi1 go jednak przywieźć do Warszawy i pokazać specjaliście laryn gowl. Wskazał doktora Szmurłę, urzędującego we własnej lecz Z panem Małkiem Herutek odrabiał bardzo przykładnie le] ki. Przed rozpoczęciem roku szkolnego jeździł ze swoim ni' rem do Wilna i tam bardzo dobrze zdał egzamin do pierwszej w gimnazjum prywatnym, lecz oczywiście z wykładowym kiem rosyjskim. W czasie tego pobytu mieszkali oni w hotelu łowskiego. Pewnego dnia, gdy pan Małek wyszedł na miasto i łatwienia swoich spraw, zostawił Herutka w numerze, zaleć mu powtarzanie któregoś przedmiotu, z którego miał być eg nowany w dniu następnym, a Heruś zamiast się uczyć, wypełzł z pokoju na balkon i nie widziany z dołu oblewał przechodniów wodą. Z tej zabawy wynikła okropna awantura. Pewna para mai żeńska, a zwłaszcza nader wyelegantowana pani w pięknym nowiu teńkim kapeluszu słomkowym, postradała go całkowicie. Oberwał nie tylko Heruś, lecz i jego mentor od poszkodowanych i od zarżą du hotelowego. Po powrocie Herutka z Wilna powiozłem go do Warszawy. Doktor Szmurło stwierdził konieczność usunięcia z gardła tak zwą nego trzeciego gruczołu. Następnego dnia przy znieczuleniu ope racja została dokonana w ciągu kilkunastu minut. Pacjent nie miał nawet czasu i możliwości krzyknąć, gdy było już po biedzie. Pole cono położyć się na parę godzin, po pewnym czasie pojadać lub popijać chłodne rzeczy, a więc lody lub limoniadę. Uszczęśliwiony był Herutek z wymienionego reżimu. I tak mnie zamęczał, że nu już dosyć tego leżenia, że chce iść na spacer, że ostatecznie wypr<> wadziłem go w aleje; parokrotnie zachodziliśmy po drodze do róż nych cukierenek na lody. Nie mogłem już zliczyć, ile w ciągu dnia chłopak połknął porcji lodów. Następnego dnia zgromił mnie doktor, że nieopatrznie chłopca wyprowadziłem na długi spacer, ruch bowiem mógł spowodować krwotok z ranki w gardle. SzczęślrW'e jednak wszystko normalnie się zagoiło i po paru dniach pobytu* kiem zdrowego już chłopca odwiozłem do domu. W kilka dni potem wyjechałem z Maduszką do Biżerewicz * chrzciny pierwszego syna Stasia Ordy. Co prawda bardzo spóźnii ne, chłopak liczył już bowiem piąty rok. Zwlekali z chrzcin3 w oczekiwaniu na obiecywany z roku na rok przyjazd do ^1Z^ wieź księdza biskupa Symona3, wielkiego przyjaciela matki K* 3 Franciszek Symon był w latach 1884-1897 rektorem Akademii Rzymsko lickiej w Petersburgu. Mianowany biskupem w Płocku, nie objął tej placów* . Na wymienioną uroczystość zjechało trochę osób blis-i/ch krewnych państwa domu. Ze strony Kato były obecne dwie •i siostry, a ze strony Stasia oprócz nas profesor Stanisław Smółka żoną Wandą i trzema synami, czwartego już byli stracili, Nusia ^rzyżanowska z mężem Edmundem, Karolostwo Ordowie z syna- j i kilku sąsiadów. Pogoda sprzyjała. Na ganku od strony wjazdu drzwiach wejściowych urządzony był ołtarz, przy którym ksiądz biskup odprawiał mszę św. w czasie swego kilkudniowego pobytu. Rodzicami chrzestnymi malca byli profesor Smółka i Ketty Ordzianka. Dom biżerewicki, wybudowany przez Stasia Ordę, był zewnętrznie kopią starego domu dereszewickiego. Wymiary jednak kolumn widocznie nieprawidłowo zostały zdjęte, gdyż i*ch wysokość do grubości okazała się nieproporcjonalną. Rozkład pokoi w domu był też nieco odmienny. Bardzo przyjemnie spędziliśmy parę dni w Biżerewiczach. Chłopcy Smolkowie bardzo mili i sympatyczni. Ksiądz biskup kro-tochwilny. Przed obiadem pewnego dnia ulotnił się dla odmówienia brewiarza. Gdy obiad podano, szukają biskupa w domu, ogrodzie, sadzie, alei lipowej! Chłopcy wybiegają na folwark w pole. Nie ma biskupa, nikt go nie widział. Całkiem wypadkowo jedna z pań przechodząc w parku koło dużego gęstego krzaku bzu usłyszała silne, przeciągłe chrapanie. Wydawał je ksiądz biskup, który w niewygodnej leżącej pozycji, z brewiarzem w ręku zdrzemnął się. Submitował się przed państwem domu. W kilka dni po naszym powrocie do domu odwiedzili nas Krzy-żanowscy. Ona jak zawsze przemiła, pełna dystynkcji, wdzięku i uroku, jakkolwiek nie była pięknością. Gustownie zawsze ubrana, jasna blondynka. On bardzo szpetny, lecz dobry człowiek, znacznie od żony starszy. Amator i znawca pięknych rzeczy, kolekcjonował z pasją i znawstwem zwłaszcza stare porcelany. Niezmiernie przyjemnie zeszło kilka dni ich pobytu. Za każdą naszą bytnością w Warszawie odwiedzaliśmy Krzyża-nowskich. Zmieniali oni dość często mieszkanie, przy każdej zmianie trafiali na lepsze, w którym ich zbiory coraz lepiej się prezentowały, w czasie jednej takiej bytności Krzyżanowski pokazał nam nowy nabytek: wysoki z rżniętego kryształu wazon z herbem Gra-bowskich Topór. Ogromnie był dumny z wyszperania po antykwa-rniach wymienionego obiektu. Maduszką bardzo się nim zachwycała. Wieczorem po teatrze powracamy do hotelu i zapaliwszy wtło spostrzegamy na stole wymieniony wazon z kilku białymi 2a-TZanternarm w środku. Maduszce rozpromieniły się oczęta, ja burczałem: "Zawsze musisz coś wycyganić!". ~f • . • •",#.'-••• ,.. , '.r,: :••' 26 • 'i ; - Wizytacja W początku zimy 1913 roku otrzymujemy list od Henia 396 skiego zawiadamiający nas, że jest po słowie z panną Marią Wierz-bowską, córką Antoniego i Zofii z Baczyżmalskich Wierzbowskich właścicieli majątku Dołmatowszczyzna powiatu nowogródzkiego Prosi więc Henio równocześnie, byśmy przyjechali do Ostaszyna skąd już razem z nim jechali dalej do Dołmatowszczyzny. Zastaliś! my Henia rozradowanego, co się mówi w siódmym niebie, i prze. jętego przeróżnymi projektami na przyszłość. W pierwszym więc rzędzie przystępuje do kapitalnej przebu-dowy domu ostaszyńskiego i liczy, że co najmniej rok będzie trwała w domu "fabryka", jak nazywano u nas wszelkie remonty w domach mieszkalnych. Prosił o różne wskazówki i rady, dotyczące budowlanych projektów. Przede wszystkim zaś pragnął przed nami się wywnętrzyć i swoim szczęściem się z nami podzielić. Wyjechaliśmy z Ostaszyna w mroźny słoneczny ranek zimowy wygodnymi saniami, okutani w dachy i ciepłe na nogi wilczury. Po paru godzinach szybkiej jazdy stanęliśmy w Dołmatowszczyźnie. Dom parterowy z dobrego drzewa budowany. Typowy dwór szlachecki, jakich pełno było wr nowogródzkiej ziemi. Pan Antoni przemiły człowiek, dobry gospodarz, w latach już starszych, szanowany i lubiany przez okoliczne ziemiaństwo oraz ludność miejscową, Pani domu bardzo gościnna, wysoko siebie rodowo nosząca, nie zmiernie wymowna, nie dająca nikomu w towarzystwie dojść do słowa. Starsza córka Janina za Ciuńdziewickim, współpowietni-kiem, bardzo miła i sympatyczna. Młodsza zaś Minia niewielkiego wzrostu, z przepięknymi jasnoblond włosami, biało-różową cerą, niebieskimi oczami, z nieco jednak ponurym wzrokiem. Niezmier nie jeszcze, omal dziecinnie wyglądająca. Henio w nią bezustannie wpatrzony. W czasie obiadu wzniosłem zdrowie pary narzecze nych, wyrażając jednocześnie głęboką wdzięczność obojgu pań; stwu Wierzbowskim przede wszystkim od mojej teściowej, której stan zdrowia nie pozwolił przybyć na dzień tak uroczysty, następ nie od nas obojga, za zezwolenie swojej przemiłej córeczce wejść do naszej rodziny. Pan Wierzbowski w odpowiedzi drżącym ze wzruszenia głosem wzniósł toast za zdrowie nasze i nieobecne) matki narzeczonego, hrabiny Grabowskiej. Po dwóch dniach pot>f tu w Dołmatowszczyźnie odesłano nas do stacji Nowojelni. Pozostała część zimy i wiosna minęły nam spokojnie przy PraC| i zwykłych zajęciach gospodarczo-domowych. Herutek na nogi c# kowicie wyzdrowiał, a i dokonana ostatnio operacyjka wyjęcia §r czołu pomiędzy nosem a gardłem przecięła wszelkie dotychczas we stałe katary. Natomiast Stefan i Kazio bez przerwy chodzili z zapchanymi oskami i coraz to jeden lub drugi zapadał na bardzo uporczywe katary- Postanowiliśmy więc i tych dwóch naszych syneczków ooddać takiejże operacyjce, jaką w roku ubiegłym przebył Heru-felc Natomiast nasz beniaminek Heniaczek dzięki Bogu wyglądał wspaniale. Niania Bilkiewiczowa chodziła dumna ze swego tęgiego i zdrowego półtorarocznego paniczyka. Po długich namysłach uznaliśmy za wskazane po zoperowaniu Stefana i Kazia wzmocnić tych chłopaczków przez wywiezienie ich na par? miesiecy nad ciepłe morze. Ponieważ Herutek zdał tej wiosny w Wilnie drugi swój egzamin do klasy drugiej, a miał obiecane przyjemne wakacje, jeśli egzamin zda dobrze, postanowiliśmy więc i naszego pierworodnego zabrać za granicę, co go niewątpliwie wzmocni, a równocześnie będzie to stanowiło obiecaną za dobry egzamin wakacyjna rozrywkę. Udzieliliśmy więc panu Małkowi dwumiesięcznego urlopu, dziwiąc się nieco, że zamierzał ten swój urlop spędzić w Moskwie u swoich znajomych. Sami zaś, obciążywszy swoje kieszenie sporą ilością złotych rulonów, wyruszyliśmy w daleką drogę z panną Anną i trzema starszymi chłopcami, pozostawiając beniaminka pod całkiem pewną opieką niani Bilkiewiczowej. Ustaliliśmy następującą marszrutę: Pierwszy etap: Warszawa z operowaniem dwóch chłopców i zabawieniem kilku dni, jeśli po operacji nie będzie żadnych komplikacji. Drugi etap: krótki w Paryżu. Skąd wyjazd do Sables d'Olonnes, miejscowości położonej w prowincji Yendee nad pełnym Atlantykiem. Niepomierna była radość chłopców, że zobaczą ocean. Herutek chodził dumny, że on wie przecież, jak wygląda morze, dla niego to żadna nowość. Na to sześcioletni Stefan: "Ale to twoje morze nie ma przypływu i odpływu, a Atlantyk to dopiero prawdziwy ocean". Ze względu na podróżowanie z gromadą dzieci nie zatrzymywaliśmy się tym razem w Hotelu Europejskim, lecz zajechaliśmy do dobrego pensjonatu "Goplana" przy ulicy Mazowieckiej. Było tam zacisznie, dla dzieci wygodniej, niezła podobno kuchnia, poza tym zaś znacznie taniej niż w hotelu, co zawsze jednak do pewnych plusów zaliczyć można. Herutek jako bywalec, który już dużo świata zwiedził, pogardzał braćmi, którym oczy z orbit wyłaziły, gdy wjechaliśmy w cen-ttum miasta. Stefan trącał stale Kazia, by mu to lub owo pokazać. Płaszcza najbardziej ich interesowały elektryczne tramwaje od r°ku dopiero funkcjonujące w Warszawie1. Po zainstalowaniu się w pensjonacie poszedłem do doktora "nurły, by zapowiedzieć mu przyprowadzenie w dniu następnym w°ch pacjentów, panna Anna zaś zabrała chłopczyków i poszła Tramwaje warszawskie zelektryfikowano w 1908 r. , ,,,, z nimi odwiedzić swoją rodzinę. My zaś, jak to w Warszawie nje mogło stać się inaczej, spędziliśmy wieczór w teatrze, i to iye w innym, lecz tylko w Rozmaitościach. Z rana dnia następnego całą bandą stawiliśmy się w lecznicy Pierwszego doktor obejrzał Herutka i znalazł w gardle wszystką w należytym porządku. Następnie przyszła kolej na Stefana. Zbladł 398 chłopak, gdy mu wypędzlowali gardło dla znieczulenia, pisnął nie- znacznie, gdy było po wszystkim. Najgorzej było z Kaziem, który bardzo się miotał, a trzeba go było mocno w nieruchomej pozycjj trzymać, co też przedłużało trwanie operacyjki. Bardzo biedaczek zalewał się łzami, dla kompanii roniła łzy panna Anna, ze względu na straszne cierpienia, których doświadczał ukochany jej faworyt Kaziutek. Gdy zaś spostrzegła zakrwawioną buzię chłopaka, tak się na widok krwi przeraziła, że musiałem ją podtrzymać, by nie runę- ła zemdlona na podłogę. Odwieźliśmy dorożką chłopców do pensjonatu i ułożyliśmy obydwóch do łóżek. Kazia co najmniej przez kilka godzin nie byJo sposobu uspokoić, dostał bowiem jakiegoś wstrząsu nerwowego z podniesioną temperaturą. Dopiero gdy przyniosłem mu z miasta jakieś zabawki, zaczął przychodzić do równowagi. Poza tym porcyjka lodów co pewien czas dla obu chłopców, z których i starsi przy okazji korzystali, najskuteczniej na uspokojenie nerwów oddziaływała. Po kilku dniach, gdy już Kazio czuł się całkiem dobrze, wyjechaliśmy pośpiesznym pociągiem w czteroosobowym przedziale sypialnego wozu znaną już nam trasą do Paryża, gdzie zamierzaliś my spędzić jeden do dwóch dni. Zajechaliśmy do pamiętnego dla nas Grand-Hotelu w rannych godzinach, po przebraniu się zeszliś my do kawiarni na pierwsze śniadanie. I o dziwo, Stefan po raz pierwszy w życiu odważył się na spożycie jajka na miękko, które sobie bardzo upodobał. W domu pod żadną postacią nie brał jajek do ust. Od tej chwili gust jego w tym kierunku odmienił się. Obwoziłem liczne moje bractwo dorożkami lub też omnibusa- mi piętrowymi, zaprzężonymi w trzy konie, by im pokazać te dzi- wy paryskie, które mogły chłopaczków najbardziej interesować W pierwszym rzędzie zwiedziliśmy u Inwalidów grób Napoleona Nie mówię o starszych chłopcach, lecz nawet ten mały brzdąc Ka ziutek doznał wielkich wrażeń, zarzucał nas przeróżnymi pytaW3 mi, na które mamusia z wielką umiejętnością udzielała odpowiedz1 Powieźliśmy ich następnie do Jardin d'Acclimatation2, gdzie cW cy spędzili dobrych kilka godzin na oglądaniu przeróżnych rząt. Jeździli przy tym na osiołkach, lamach, a nawet na < słoniu. Właściwie ogród ten nie przedstawiał nic ciel"3 2 Jardin d'Acclimatation - fragment Lasku Bulońskiego w Paryżu, prę: egzotyczne zwierzęta na tle egzotycznej roślinności. ł źle utrzymany, a zwierzęta wyglądały nader nędznie. Pokaza-^ jrn Notre Damę i odbyliśmy powozem spacer do Bois de - Wczesnym rannym pociągiem osobowym opuszczaliśmy Paryż stronę Sables d'Olonnes. Im bardziej zbliżaliśmy się do celu na-• podróży, tym przez okna wagonu roztaczał się przed naszymi s czami nudny i bardzo smutny widok. Piaski głębokie, porośnięte drobną wikliną, bądź też mchy i moczary bez zadrzewienia. Brak ludzi, miasteczek, wiosek, brak w ogóle życia - pustka. Cóż to za smutny kraj, la Yendee. Dopiero gdy nasz bummel3 zatrzymał się vf końcowym punkcie trasy i opuściliśmy turkoczący i trzęsący nas wag°n' roztoczyła się przed nami najpiękniejsza panorama zbałwa-nionego morza z odbijającymi się w falach promieniami zachodzącego słońca. A w dali dziesiątki rybackich łodzi z kolorowymi żaglami powracających z połowu. I ten szum morza i zapach morskiej wody. Poezja! Rozkosz! Gdyśmy się z rana obudzili, pierwszą czynnością było wyjść na balkon i spojrzeć na morze. Zaczynał się odpływ. Morze już nieco oddaliło się od wybrzeża- promenady obmurowanej. Zaczęto na oswobodzonym od wody piasku rozstawać namioty jeden przy drugim, wynajmowane za opłatą przez gości przyjezdnych. W małych z boku stojących domeczkach na kółkach, przeznaczonych dla kapiących się gości do rozbierania się i ubierania, rozpoczynał się również ruch. Jedne osoby wychodziły już w trykotach, zdążając do coraz to oddalającego się morza, inne śpieszyły do kabinek. Gdy gość wychodził z kabiny, by udać się do morza lub czas pewien jeszcze spędzić w swoim namiocie, musiał oddać klucz od kabiny dozorcy lub dozorczyni. Gdy zaś po wykąpaniu się powracał, aby się ubrać, znajdował w kabinie na podłodze stojącą misę z gorącą wodą do rozgrzania nóg zwykle bardzo oziębłych po wyjściu z wody. Zapoznawszy się z procedurą kąpielową, wynajęliśmy na miesiąc dla siebie większy namiot, który w ciągu jakiegoś kwadransa mógł być dla nas ustawiony i nosił kolejny numer. Wzdłuż promenady ciągnęła się jezdnia, za nią zaś chodnik i cały szereg hoteli, pensjonatów, domów prywatnych, wszystkie z ogródkami. Od jezdni odchodziły ulice, prowadzące do centrum miasteczka, bardzo od nas blisko był kościół. Nabyliśmy dla nas °bojga kostiumy kąpielowe oraz odpowiednie płaszcze, które się nakładało na kostiumy, gdy się szło do morza nieraz oddalonego 'uz ° około pół kilometra od brzegu, lub siedziało się w płaszczu namiocie z książką, bądź spędzając czas na grze w karty, bądź z na przyjemnej ze znajomymi rozmowie. fynaczkom naszym kąpiel w chłodnym oceanie była wzbronio-> natomiast poleconym im było chodzenie boso, pluskanie się wodzie i przy odpływie zbieranie i kolekcjonowanie pozosta- niem. Bumelzug - pociąg osobowy. t|- . , ; " r 401 łych na piasku wielce różnorodnych muszli. My też starsi bardz0 chętnie zbieraliśmy muszle, lecz tylko wyjątkowo ładne. W czasie pobytu uzbieraliśmy znaczną kolekcję, ugarnirowaliśmy nimi p0 powrocie do domu dosyć dużą kasetkę z robótkami mojej Pa^ Zdobiła ona czas jakiś stolik w saloniku zielonym. Gdy się dochodziło do odpływającego morza z intencją wyką. panią się i popływania, zrzucało się płaszcz, pozostawiając go na stołeczku lub wprost chociażby na mokrym piasku. Siedziało się w wodzie, pływało i pluskało. A po pewnym czasie, gdy zwracało się oczy w stronę wybrzeża, to bardzo często stołeczek z płasz-czem był tak bardzo daleko, szereg zaś stojących przy brzegu namiotów odznaczał się drobnymi punkcikami w różnorodnych kolorach. Przy przypływie należało bardzo szybko przed zbliżającym się morzem wycofywać się, zwłaszcza gdy było burzliwe. Należało uważać, by nie zostać wciągniętym przez odbijającą się od brzegu falę na wielką głębinę. Gdy zaczynał się przypływ, przeważnie nikogo już w wodzie nie było. Na wybrzeżu wówczas zwijano wszystkie namioty, wynoszono je na brzeg, by je ponownie ustawić na miejsce przy następnym odpływie. Ciekawym był objaw z piorunującą niemal szybkością wysychania piasku po odpływie. Piasek do tego stopnia twardniał, że odbywały się po odpływie na piasku gry v? tenisa, krokieta, jazdy na rowerach, który to sport uprawiał Herutek namiętnie na wynajętym rowerze. Raz jeden się wywrócił z rowerem, pokaleczył sobie nogę i przeszło tydzień kulał i był pozbawiony przyjemności hasania. Pe wnego dnia w czasie naszego pobytu odbyty się na rozległej plaży po odpływie wyścigi konne. Piasek był tak twardy, że zaledwie wi doczne były na piasku odbicia podków końskich. Gdy siedzieliśmy w namiocie na krzesełkach lub leżakach z książką w ręku, czy też, jak moje panie z robótką, co chwila przechodziły pomiędzy rozstawionymi namiotami przeważnie młode dziewczęta w białych czepeczkach i w białych fartuszkach, z koszy czkami lub z tackami trzymanymi przed sobą, a wiszącymi na pas kach skórzanych założonych na szyję, wykrzykując i śpiewnym gto-sikiem wychwalając sprzedawane jadalnie specjały: "Les croissants chauds! les madeleines"! itp. Zaczęty się dnie, gdy w czasie przypływu fale bywały tak wid kie, że przelewały się przez promenadę na ulicę i chodnik. W ta&iL dnie nawet przy odpływie rzadcy goście zdobywali się na uży* kąpieli. Dla osób słabo pływających stanowiło to niebezpiecz stwo być przez falę wciągniętym daleko w głąb morza. Poza J w podobne dnie zwykle temperatura wody znacznie się obniż Kąpiel więc nie była przyjemna. a Jak już wspomniałem, kąpiele w morzu nie były wskazane szym chłopcom, natomiast zalecono kąpać ich trzy razy w ty8 niu w ogrzanej wodzie morskiej. Musieliśmy wejść w P°rozU^) nie ze służbą hotelową w przynoszenie codziennie za Hraflii wody z morza do wanny hotelowej, w której wysiadywali nasi syneczkowie. \Ve Francji, kraju formalistyki, przed rozpoczęciem kąpieli ogrzanej wody morskiej musiałem uzyskać od miejscowego leka-z głośny papierek, że nasi chłopcy dla wzmocnienia potrzebują koniecznie ciepłych morskich kąpieli. Z podobnym zaświadczeniem zmuszony byłem stawić się do urzędu produkowania soli czystej z wody morskiej. Obowiązywał bowiem we Francji monopol na produkowanie soli. Wszelkie więc czerpanie wody z morza F wynoszenie jej do mieszkań mogło być uważane za czynienie konkurencji monopolowi solnemu. Otóż po wygotowaniu wiadra wody morskiej, i zużywszy na to sporo cennego materiału palnego, można było uzyskać drobną garstkę soli, której koszt produkcji wielokrotnie przewyższał jej wartość. Żaden mieszkaniec Francji nie zajmował się nigdy podobnym procederem. Taka już była for-malistyka; co kraj, to obyczaj!! Gdy pierwszego dnia naszego pobytu zeszliśmy na ranne śniadanie do restauracji hotelowej, powitał nas uprzejmym ukłonem kierownik restauracji, wskazał przygotowany pod oknem stół z sześciu nakryciami na cały czas naszego pobytu. A gdy odezwaliśmy się, że tak smutno, gdyż taka mgła na dworze i morza nawet wcale nie widać, odrzekł uśmiechając się czule i pewny bardzo siebie, że pogoda będzie śliczna, "c'est la marce qui fait ca" [to sprawia przypływ - franc. ]. I rzeczywiście bardzo szybko mgła opadła i cudowny słoneczny był pierwszy dzień naszego pobytu nad oceanem. Do restauracji schodziło się dwa. razy dziennie. Kuchnia była doskonała i bardzo obfita, a ponieważ miejscowość ta słynęła jako specjalna plaża dla dzieci, w restauracjach starali się bardzo w dogadzaniu apetytom i gustom dziecinnym. Na pierwsze ranne śniadanie między 8 a 10 godziną otrzymywaliśmy kawę, herbatę lub kakao w ilości dowolnej. Stół zaś był zastawiony obfitą ilością wszelkiego rodzaju doskonałego pieczywa, poza tym masło, miód, przeróżne dżemy. Drugie śniadanie o pierwszej godzinie z trzech potraw. Obiad zaś składał się z pięciu potraw: 1. z zupy zwykle dość cienkiej, przy której pogryzało się krewetki lub ślimaczki morskie, 2. zawsze doskonałej ryby, w niedzielę najczęściej zamiast ryby podawano langustę lub homara, 3. dalej bardzo dobre mięso, 4- następnie wielka różnorodność wybornych jarzyn, 5. wreszcie ^yśmienite słodkie potrawy, często przeróżnego gatunku lody. Na Końcu różne owoce w zależności od sezonu, ciasta, orzechy, pierniki, kawa. Wszystkie porcje nader obfite. Nawet dzieciaki nie mo- §ty spożyć całej ilości słodyczy i owoców znajdujących się na stole. -A. Ki Na prawo od naszego stołu pod następnym oknem stał większy naszego stół z liczniejszą ilością nakryć. Zajmowała ten stół ro-^ortu§alczyków z siedmiorgiem dzieci w różnym wieku, naj-sze pisklę jeszcze nie chodzące. Oprócz obojga rodziców ieniewic2, Nad Prypecią... oraz tak licznej dzieciarni zasiadało do stołu ze trzy osoby personelu nauczycielsko-wychowawczego. Cała rodzina robiła wrażenie bardzo miłe. Dzieci świetnie wychowane. Stawialiśmy je za przy. kład naszym chłopcom, którzy wysilali się również na wielką grze. czność przy stole. Na lewo od nas przy małym stole pod oknem siedziała młoda 402 ' Para małżeńska. Ona bardzo przystojna, szykowna, codziennie w innej toalecie. W głębi sali jeszcze kilka stolików, zajętych przez osoby mniej ciekawe. Zresztą, gdyśmy zjechali do Sables, był to zaledwie początek sezonu. Po moim dopiero wyjeździe hotel zaczął się zapełniać. Nasz hotel był jednym z ostatnich położonym v? końcu promenady, za którą zaczynała się tak zwana jetee4 w głąb morza zakończona latarnią morską oraz port rybacki. Na promenadzie w dnie świąteczne spacerowały gromadnie wesołe i bardzo przystojne są-blaiski w dość krótkich czarnych spódniczkach, czarnych pończoszkach, czarnych lub kolorowych sabotach na wysokich korkach. Włosy przeważnie krucze, ondulowane, przykryte białym, krochmalonym czepeczkiem. W końcu promenady oraz na tak zwanej jetee w dnie pogodne stare niewiasty w takichże strojach, we dnie powszednie nieco skromniejszych, przesiadywały godzinami na stołeczkach przy reperowaniu sieci rybackich, przeważnie koloru niebieskiego o bardzo drobnych najczęściej oczkach. W godzinach popołudniowych wszystkie omal niewiasty stare i młode, których mężowie lub ojcowie trudnili się rybołówstwem, gromadziły się na promenadzie, wyglądając często przez lornetki powracających z połowu łodzi rybackich. Wyłaniały się z horyzontu łodzie o żaglach kolorowych, przeważnie jednak żółtawych z przeróżnymi na nich odznakami. Po tych odznakach poznawały zgromadzone na promenadzie sablaiski swoich bliskich. Gdy która spostrzegła łódź swoją, opuszczała promenadę, spokojna o powracających bliskich, niespokojna o wynik połowu. Spieszyła do domu, by poczynić przygotowania na powitanie najbliższych. A ile niepokoju przeżywały niewiasty pozostałe na brzegu do zapadającego zmroku, nie doczekawszy się ujrzenia swojej powracającej łodzi. Gdy łodzie wjeżdżały do portu rybackiego z udanym połowem, rozpoczynała się tam intensywna praca. Sortowano ryby według gatunków i wielkości. Pełno było w porcie kupców i pośredników przeważnie z Paryża, na te lub inne gatunki ryb. Dokonywały si? transakcje na miejscu. W danej okolicy, a zwłaszcza w sezonie i* szego wówczas pobytu, przewagą połowu były sardynki. Najpi?"' niejsze okazy sardynek o mniej więcej tej samej wielkości były fla miejscu układane bardzo starannie warstwami przekładanymi spe jalnym gatunkiem liści roślin morskich w koszykach przewie 4 Jetee (franc.) - molo, falochron. u o jednakowej pojemności sztuk. Setki takich koszyków °^ rost z łodzi przewożono do stojącego w porcie wagonu towaro-*ego, przybyłego rannym pociągiem z Paryża, pociągiem zaś wie-W ornym odwożącego ten towar przez noc do Paryża. Restauracje cz wielkiego miasta wchłaniały codziennie cały doborowy sorty-ent świeżych sardynek z każdego połowu ludności Sables. Nie-datne na eksport do stolicy sardynki wprost z portu przewożone 403 bvłv ręcznymi wózkami do kilku znajdujących się w porcie wytwórni konserw rybnych. Drobiazg był nabywany przez biedną ludność. Wszelkie inne gatunki ryb eksportowych jako to la raie, rnaquerelle i inne gatunki rybacy zwozili lub przenosili do dużej hali rybnej. W tej hali każdy rybak posiadał swoje stanowisko, w którym na dużej kamiennej płycie rozkładane były według gatunków: ryby, langusty, homary, węgorze, raki, krewety i inne. Codziennie w rannych godzinach w tej obszernej hali odbywała się giełda rybna. Ustalane były na dany dzień ceny na każdy rodzaj znajdujących się w hali jednostek. Oczywiście im pomyślniejszy był połów, tym rybacy otrzymywali niższe ceny i odwrotnie. Po ustaleniu na dany dzień giełdowej ceny na każdy gatunek, miejscowi lub też przyjezdni kupcy zabierali i pakowali odpowiednio zakupiony towar. Po paru godzinach pustka już była w hali aż do dnia następnego. Z przyjemnością zaglądałem do hali i interesowałem się zawsze widokiem ryb i różnorodnymi sposobami połowów. Niezmiernie zajmujące było zwiedzenie przez nas największej wytwórni konserw rybnych, a przede wszystkim sardynek. Cała czynność odbywała się maszynowo, a więc płukanie, obcinanie główek, sortowanie według wielkości, oprawianie, wciąganie na pasach płóciennych na piętro, gdzie rybki podlegały działaniu wiatru i słońca, by wysuszone wpaść do kotłów pełnych ciepławej oliwy zaprawionej różnymi pachnącymi ingrediencjami, skąd wydobywano je uważnie, układano do pudełek blaszanych, zalewano tą samą oliwą, lutowano pudełka i wysyłano daleko w różne strony świata. Pewnego dnia całą naszą bandą pojechaliśmy sześcioosobową żaglową łodzią rybacką, prowadzoną przez rybaka, z którym zawar-tem dobrą znajomość, na spacer w dal oceanu. Pomimo że morze PO długiej pogodzie było spokojne, kołysało nas na długiej fali niesamowicie. Oddaliliśmy się od brzegu o tyle, że zaledwie rozpoznać można było nasz hotel na wybrzeżu. Gdy po parogodzinnym Ptywaniu powróciliśmy do portu, przy wysiadaniu z łodzi Kaziutek ^niefortunnie pojechał do rygi, że całe ubranko i buciki zostały Brudzone. Zamiast go pocałować, oberwał chłopak ode mnie. umówiłem się z tym moim znajomym rybakiem, który był specjalistą w łowieniu makreli, by któregoś dnia z nim pojechać na połów Stosując się do jego zleceń, około północy stawiłem się tuszką w oznaczonym przez rybaka miejscu w porcie. Jeździ- liśmy po oceanie w różnych kierunkach z przyczepionymi do * na linkach przynętami, na które makrele miały być łase. Niestety ani jedna sztuka nie dała się złapać. Powróciliśmy z niczym. Po ' mo to byliśmy zadowoleni z przyjemnego nocnego spaceru oceanie. Zbliżał się koniec moich dwutygodniowych nad oceanem wakacji; pora już była wracać do domu. Maduszka z dziećmi mi jeszcze sześć tygodni pozostać nad morzem. Obawialiśmy się oboje tak długiego rozstania, zwłaszcza że od pewnego czasu w gazetach dawał się odczuwać wielki niepokój wojenny na Bałkanach. Czy aby w razie wybuchu wojennej zawie-ruchy na Półwyspie Bałkańskim Maduszka z dziećmi nie zostanie od kraju odcięta. Rozstaliśmy się z wielkim smutkiem. Maduszka postanowiła śledzić za polityką w codziennych gazetach i w razie ewentualnego pogorszenia się sytuacji zwinąć przed terminem ma natki i zwiewać czym prędzej do domu. Jakkolwiek wybuchła dru ga wojna bałkańska, jednak dzięki Bogu nie spowodowała jeszcze ogólnoświatowej zawieruchy. W drodze powrotnej notowałem skrzętnie, w jakim miejscu znajdują się kasy biletowe w Paryżu, z jakiego toru odchodzi po ciąg pośpieszny do Warszawy i inne różne drobiazgi, o których w pierwszym moim liście zakomunikowałem najdroższej Madusz ce. Chodziło mi bowiem, aby moje Biedactwo otoczone dzieciąt nią jak najmniej odczuwało kłopotu w podróży. Bardzo prędko po moim do domu powrocie otrzymałem oc Maduszki większego rozmiaru doskonałe jej zdjęcie fotograficzne z trojgiem chłopców. Moja Pani w pięknej białej haftowanej su kience, z dużym granatowym kapeluszem ubranym białym piórem w pozycji siedzącej. Przed nią stoją: ostrzyżony na krótko Herutek w nowym ubranku z kołnierzem sztywnym i bujnym krawatem z brzuszkiem wypiętym i rękami w tył założonymi. Przy nim Stefan na poważno, przystojnie wyglądający w białym trykotowym ubranku, z nogami na czarno opalonymi w sandałach. Obok Kaziutek z zadartym do góry noskiem, w takimże jak Stefan ubranku. Takąże fotografię Maduszka przesłała do Nowosiółek Jani Czapskiej, która odpowiadając napisała następujące zdanie: "Madelon, ce chapeau te donnę un air cyniąue" [Magdaleno, w tym kapeluszu wyglądasz cynicznie - franc.]. Dowiedziawszy się o moim powrocie ksiądz Suchwałko okropnie zaaferowany przygnał do Dereszewicz, by mnie zawiadomić, ze ksiądz biskup Kluczyński, metropolita mohylowski5, od drugiej Po - 5 Wincenty Kluczyński (1847-1917) został arcybiskupem t.,(tm).,- w 1910 r. W listopadzie 1913, a więc bezpośrednio po wizytacji poleskiej, pr°s papieża o zwolnienia go ze stanowiska, na co uzyskał zgodę w roku następnym-J twierdzi się, nie był w stanie pogodzić wytycznych Watykanu z wymaganiami tz? carskiego. . ih 405 -Magdalena Kieniewiczowa z synami: Herusiem, Stefkiem i Kaziem. Fotografia. ^sd-Olonnes, 1913r. ,. .. • . łowy lipca rozpoczyna wizytację od południowej części powiatu słuckiego, następnie zamierza objechać powiaty piński, mozyrsuj i rzeczycki, oraz że wizytacja naszej parafii petrykowskiej wypacj nie w pierwszej połowie sierpnia. Marszruta z góry określona-z Dawidgródka statkiem do Dereszewicz, następnie Petryków z. DOjazdem do Kopatkiewicz, następnie Ostrożanka - Lelczyce - Mozyrz i dalej w stronę powiatu rzeczyckiego. Przede wszystkim mu. siałem uspokoić zdenerwowanego naszego kochanego proboszcza że mamy czasu jeszcze przed sobą jak błota, że wszystko się zrobi i godnie się Arcypasterza przyjmie. Chodziło głównie proboszczowi o zaopatrzenie kościoła w niektóre brakujące, a niezbędne apa-raty kościelne, przede wszystkim zaś o nabycie nowego baldachimu, gdyż istniejący jest nie do użycia. Ułożyliśmy więc spis potrzebnych do nabycia sprzętów i stanęło na tym, że moja małżonka w drodze powrotnej zatrzyma się na parę dni w Warszawie, wszy-stkie te zakupy załatwi i ze sobą przywiezie. Co zaś do samego protokółu pobytu Arcypasterza, mamy jeszcze sporo czasu do omówienia wszystkich szczegółów. Uspokoił się biedny nasz probpsz-czunio, ja zaś posłałem w liście do Maduszki spis rzeczy, które ma w Warszawie nabyć, z równoczesnym zawiadomieniem, że przyślę jej do Warszawy odpowiednią na te zakupy gotówkę. Wkrótce po moim powrocie Ruciowie jak zwykle na okres letni odjechali na Wołyń. Ja zaś powróciłem do codziennych moich zajęć. Mały Henio dobrze się chował i nie przyczyniał żadnych kłopotów. Od Maduszki przez dzień otrzymywałem listy, ja zaś zwykle wieczorem, przy lampie, pisywałem codziennie sążniste listy. Wreszcie nadszedł radosny dzień, w którym otrzymałem już z Warszawy telegram, zawiadamiający o szczęśliwym przybyciu i odebraniu wysłanej kwoty na kupno przede wszystkim pięknego baldachimu jako naszą osobistą ofiarę na kościół. Potrzebne proboszczowi dodatkowe aparaty miały być pokryte z drobnych ofiar miejscowych parafian. Wszystko Maduszka jak najdokładniej nabyła i ze sobą przywiozła. Radość była wielka w całym domu z powrotu pani i całej młodzieży opalonej na czarno i świetnie wyglądającej. Cieszyłem się, że moje notatki ze wskazówkami niezmiernie się Maduszce w drodze przydały. Proboszcz był w siódmym niebie z otrzymanych na kościół darów i w najbliższą niedzielę ogłaszał z ambony o ich otrzymaniu Gdy zaś przyszło już zawiadomienie, że wizytacja powiatu pińskie go jest już prawie na ukończeniu i że metropolita zamierza w PL' trykowie odprawić solenne nabożeństwo 15 sierpnia, w święto Wniebowzięcia NMP, biedny ksiądz Suchwałko zaczął się okropn1' tremować. Obawiał się bardzo otrzymania nagany względnie przL.' niesienia go za karę na gorsze stanowisko. Miał stracha, że JuZ z pewnością w Dereszewiczach spotka go wymówka za to, że cyf' borium w kaplicy jest z drzewa czarnego. Od dawna już proboszc arnęczał nas, byśmy istniejące cymborium zamienili innym w bia- % kolorze. Stanowczo się temu sprzeciwiłem, była to bowiem ecz pamiątkowa przez moich dziadostwa ustawiona. Ulegliśmy fZ danym wypadku jedynie tym, że wnętrze cymborium zostanie jO2one jedwabnym białym materiałem, zewnętrznie zaś zostanie ieco przybrane częściowo tymże materiałem oraz białymi kwiatami Uspokoił się biedny proboszcz, zwłaszcza że mieliśmy jeszcze tydzień czasu na wykończenie wszystkich niezbędnych przygotowań. Co do zewnętrznej dekoracji ustaliliśmy, że nad drzwiami wejściowymi do kaplicy będzie widniał na wstędze o barwach papieskich napis: Ecce Pastor Bonus [oto Pasterz Dobry - łac.]. Wymienione barwy użyte zostaną również przy innych dekoracjach na zewnątrz, zamiast barw narodowych, które by mogły być źle widziane przez władze policyjne, które niewątpliwie za wszystkim będą śledzić. O miejscowe władze byłem spokojny, z nimi byłem stale w dobrych stosunkach, wiedziały zawczasu, że przy tej okazji nie ominie ich odpowiedni prezent. Byleby nie zjechali jacyś obcy figuranci. Ksiądz Suchwałko miał pojechać na spotkanie metropolity do Dawidgródka i ze świtą razem statkiem jechać. Ja zaś miałem spotkać arcypasterza na przystani. Ustaliłem z proboszczem poza tym i dalszy protokół. Uspokoiłem go przede wszystkim, by się nie tremował przyjmowaniem duchowieństwa w Petrykowie. Ksiądz niech pilnuje spraw wewnętrznych kościoła, całe zaś przyjęcie na plebanii bierzemy na siebie. To go już ostatecznie uspokoiło. Kilka dni przed wyznaczonym terminem zabraliśmy się wszyscy do intensywnej przygotowawczej pracy. Moja mamusia miała obowiązek przygotowania apartamentów w Lelówce, dla metropolity w dużym pokoju na górze, dla dwóch prałatów w pokoju mniejszym obok. Trzy zaś pokoje gościnne na dole dla księży i kleryków. Część asysty mogliśmy ulokować u siebie. Obiady i kolacje miały się odbywać w sali Lelówki, gdzie stół został ustawiony w podkowę. Rozesłane zostały przez nas zaproszenia do wszystkich sąsiadów grawitujących do parafii petrykowskiej oraz do pp. Ula-towskich i całej naszej wyższej administracji. Na prośbę mamy dla zabawiania dostojnych gości obiecali swój przyjazd Adamostwo Zółtowscy, którzy wówczas bawili w Bolcienikach. Moja żonusia miała za zadanie dopilnowanie urządzenia wewnątrz kaplicy, a więc usunięcia tzw. romaniki6, ustawienia tronu dla arcypasterza, umajenie kaplicy wewnątrz kwiatami. Zestawienia na cmentarzu co najmniej dwóch ołtarzy, przy których w razie Pogody, o którą nam najbardziej chodziło, księża mogliby odprawiać msze święte i poza tym spowiadać ludność. Do mojego resor- Romanlka - balaski, oddzielające dawniej w kościele wiernych od ducho- wieństwa. ,.,,"", ;..., tu należało udekorowanie przystani, całej trasy od niej do pałacu mając na widoku, że przybycia statku należało oczekiwać dopiero od godziny dziewiątej wieczór. Ogrodnicy mieli za zadanie udekorowanie dwóch bram: cmentarnej i wjazdowej. Nasz szef Bernaś otrzymał już obmyślone wspólnie menu. By. łem pewny, że pod tym względem będzie wszystko dobrze i ładnie podane. Jacek otrzymał przede wszystkim surowy nakaz, żeby zaró-wno on, jak i pozostali stangreci nie ośmielili się tknąć kielisz^ wódki przez cały czas pobytu dostojnych gości nie tylko w Derę- szewiczach, lecz i w Petrykowie, a być może i dalej. 12 sierpnia barometr stoi wysoko, zapowiada się szczęśliwie piękna pogoda na dzień przybycia metropolity oraz na dnie naste-pnę. Praca wre we wszystkich resortach. Chłopcy nasi ogromnie przejęci i zainteresowani, wszędzie muszą dojść, zobaczyć gdzie się co dzieje. Surowy pan Małek, nawet bez sprzeciwu, zgodził się od tej daty zwolnić Herusia od lekcji. Od samego rana z obu stron drogi prowadzącej od dworu do rektyfikacji zaciągają druty, na których zawieszają różnokolorowe lampiony ze świeczkami wewnątrz. Zostały one za pośrednictwem naszej spółdzielni kopcewickiej na moje polecenie sprowadzone z Pińska. Takimi też lampionami została ugarnirowana nasza poczekalnia nadbrzeżna, dawniejszy nasz pawilon z wystawy mozyrskiej. W kilku miejscach wzdłuż wysokiego piaszczystego brzegu Prypeci z obu stron przystani były ułożone smoliste polana oblane naftą, które zostały zapalone przed samym nadejściem statku. Z tych ognisk płomienie wzbijały się w górę na wysokość około dziesięciu metrów. Kapitan statku, na którym miał przybyć arcypasterz, był proszony, by dojeżdżając już do przystanku Kabaczek przerywanymi gwizdami sygnalizował nam swoje zbliżenie, byśmy mieli czas na rozpalenie ognisk i zapalenie wszystkich lampionów. Szereg powozów, z naszym faetonem na czele, całkowicie umajonym czerwonymi różami, oczekiwał na hasło gwizdków, by zaprząc rychło konie i jechać do przystani po arcypasterza i jego świtę. Dwóch aniołów stróży w mundurach policyjnych z rozkazu swej władzy krążyło po wybrzeżu. Zostali już zawczasu przeze mnie unieszkodliwieni. Niedługo czekaliśmy na hasło ze statku. Poczciwy kapitan wiedział, jak wielką personę wiezie do Dereszewicz, przyspieszył swoją maszyn?, którą samorzutnie przyozdobił w Dawidgródku zielenią i oświetlił wszystkimi posiadanymi latarniami. Pięknie wyglądał z daleka par°' wiec łopoczący bystro kołami, to zbliżając się, to znowu oddalaj^ się od nas na przeróżnych zakrętach uroczej Prypeci. Podpływa wolno parowiec do brzegu. Na pokładzie widać juz arcypasterza otoczonego przez licznych duchownych. Spostrz6 gam uwijającego się księdza Suchwałkę, poznaję również stojąceg0 skromnie z tyłu księdza Skokowskiego, który ze swojej obecnej o° wej placówki przybył na tak wielką uroczystość do parafii, w ktofL) rozpoczynał pierwszą ciężką duszpasterską pracę. , , arcypasterz z pomostu parowca stanął na naszej już ziemi, zywitałem go z odkrytą głową głośnym, krótkim, lecz bardzo piętnie ułożonym przemówieniem. Tłumy nie tylko służby dworskiej •'okolicznej ludności katolickiej, lecz sporo też włościan prawosła-' nych z dwóch pobliskich wiosek, kilkakrotnie wołało: "Niech Żyje". On zaś przechodząc ze mną do powozu błogosławił znakiem 409 i/rzyża świętego zgromadzoną ludność. Przywitawszy się z towarzyszącymi arcybiskupowi prałatami Budkiewiczem i Ostrowskim7 i poruczywszy ekonomowi dereszewickiemu Olędzkiemu rozmieszczenie przybyłego duchowieństwa w powozach, siadłem y powozie po lewej stronie arcypasterza i ruszyliśmy wolnym truchtem przez rzęsiście oświetloną lampionami aleję ku naszej bra-fflie wjazdowej. Zobaczywszy tę iluminację zwraca się arcypasterz do mnie z tym, że nieopatrznie urządziłem tak głośne jego powitanie. Mogą dowiedzieć się o tym wyższe władze policyjne, doniosą jeszcze do Petersburga i wstrzymają dalsze wizytacje, jak to zrobili ostatnio z biskupem Cieplakiem. "Niech arcypasterz będzie spokojny - odrzekłem. - Wszystko zostało przewidziane, władze miejscowe nie sprzeciwiają się. Zresztą na moim własnym gruncie mam prawo robić wszystko, co mi się żywnie podoba". Uspokoił się moim powiedzeniem metropolita. Na ganku udekorowanym festonami z zieleni witały dostojnych gości nasze panie. Żółtowscy zapowiedzieli swój przyjazd rannym pociągiem dnia następnego. Po krótkiej pogwarce w salonie przed podaniem kolacji arcypasterz wyraził chęć udania się na spoczynek, prosił o przysłanie mu szklanki lekkiej herbaty. Odprowadziłem arcypasterza na górę, gdzie jego osobisty służący już był zajęty rozpakowywaniem rzeczy. Na dole w jadalni starego domu duchowieństwo począwszy od prałatów, kanoników, proboszczów, a skończywszy na kilku klerykach, posila się podaną kolacją. Odczuwać się dawało, że wszyscy bez wyjątku drżeli przed arcypasterzem, który był bardzo wymagający i dość ostry w powiedzeniach. Toteż w pewnej chwili ksiądz Suchwałko zwraca się do Mady, że stała się katastrofa, gdyż odpowiedzialny jeden z kleryków zapomniał w Dawidgródku spakować białej jedwabnej serwetki, którą biskup w czasie celebry siedząc na tronie trzyma na kolanach. Znalazła się szczęśliwie na to rada, gdyż w skarbach toaletowych mojej Pani odszukano kawał białego 7 Konstanty Budkiewicz (1867-1923) był od r. 1905 proboszczem parafii -w. Katarzyny w Petersburgu. W "Wiadomościach Kościelnych" ogłaszał interesujące sprawozdania z wizytacji poszczególnych parafii diecezji mińskiej. Po rewolucji Pazdziernikowej prowadził pertraktacje z rządem radzieckim o uregulowanie sytua- I1 kościoła katolickiego. Skazany został na śmierć i stracony w Moskwie, w następ-głośnego procesu, jako "agent obcego państwa". 411 z którego panna Zofia, kamerystka mojej Pani, niezwło-zabrała się do uszycia odpowiedniego obiektu według otrzy-wskazówek. Następnego dnia od godziny siódmej odprawiane były w kapli- jedna za drugą msze św., a na cmentarzu w różnych miejscach klkunastu księży spowiadało zebrana w ogromnej ilości ludność, ;e tylko pobliskich naszych folwarków, lecz z dalekich cudzych Siedli. Ja i Maduszka wyspowiadaliśmy się wczesnym rankiem u księdza Skokowskiego, dawniejszego naszego proboszcza. Kwadrans przed dziewiąta zajechał pod ganek Jacek powozem urnajonym białymi astrami. Arcypasterz odjechał do kaplicy. Towa-fZySZył mu prałat Butkiewicz i dwóch alumnów na przedniej ławeczce. Solenne nabożeństwo w kaplicy, tłum ludzi, głowa przy gło-wie. Drzwi od kaplicy na oścież otwarte. Na cmentarzu klęczą mężczyźni, kobiety, dzieci. Po skończonej celebrze arcypasterz w infule i pastorałem w ręku wychodzi z kaplicy na ganek i do ludu podniosłe, piękne wypowiada kazanie. Słychać jęki, płacze, wzdychania, a radość i wielkie szczęście maluje się na twarzach biednego zebranego tłumu, który nigdy biskupa nie widział i nie brał udziału w tak pięknym nabożeństwie. Po kazaniu rozpoczęła się ceremonia udzielania sakramentu bierzmowania. Przystąpiliśmy cała rodzina, z wyjątkiem maleńkiego jeszcze Heniutka do sakramentu bierzmowania. Moim ojcem był ksiądz Skokowski, przyjąłem imię Hieronima, Maduszka zaś Klary, pamiętam, że Stefan przyjął imię Antoniego. Jakie imiona przyjęli Herutek i Kazio, nie przypominam sobie. Rozczulający był widok, gdy przystępowali do sakramentu bierzmowania starcy i babcie nad grobem stojące, doczekawszy się przed śmiercią dopiero ujrzenia po raz pierwszy w życiu arcypa-sterza. Było ustalone w programie, że arcybiskup będzie bierzmował do godziny pierwszej, po czym nastąpi przerwa, o godzinie zaś piątej po południu zostaną odprawione nieszpory, po których nastąpi udzielanie sakramentu bierzmowania tym, którzy nie byli bierzmowani przed południem. Zapowiedziałem chłopcom, by się nie oddalali z domu i gdy arcypasterz będzie powracał z kaplicy, mają chłopcy czekać na niego w dużym czerwonym salonie babuni. Gdy zaś wejdzie do salonu, powinni uklęknąć przed nim na prawe kolano. Wówczas arcybiskup ich specjalnie pobłogosławi. Stefan był ogromnie przejęty Wszystkimi ceremoniami. W oczekiwaniu koło ganku na ukazanie Sl? w bramie powozu, Stefan przechadzając się z powagą wielką Pfzed gankiem dotykał ręką co pewien czas swojego kolana. Zwró-ciło to uwagę panny Anny, która go zapytała, czy go przypadkiem polano nie boli, czy się uderzył. "Nie, odpowiedział Stefan, doty-torn stale prawego kolana, by pamiętać, że przed arcybiskupem "lam uklęknąć na prawe kolano, a broń Boże na lewe". Wszyscyś-, y obecni w salonie uklękli, gdy arcypasterz przechodził przez sa-°n> skierowując się do swego apartamentu. Zatrzymał się przy dzieciach, zapytał każdego o imię, kilka słów przemówił, każde pobłogosławił znakiem krzyża świętego. °° O godzinie drugiej podano obiad. Arcypasterz siedział pierwszym miejscu pośrodku stołu w formie podkowy, pomiędJ) dwiema paniami: moją mamą i panią Lewandowską z Czystej Łu>? Z drugiej strony przy mojej mamie posadzony był ksiądz prajli 412 Butkiewicz, przy nim Adam, a przy pani Lewandowskiej miał miej sce ksiądz prałat Ostrowski, którego przy stole zabawiała Janiusia Pozostali księża i zaproszone osoby zajęły bądź bliżej głównego centrum, bądź dalsze miejsca, w zależności od stanowiska i wieku Jedno z drugim przy stole zasiadło około sześćdziesięciu osób. ja zająłem miejsce na końcu odnogi stołu, by być bliżej kredensu j kierować ruchami służby. Obiad był bardzo udany, a cieszyć sip można było widokiem młodych księży i kleryczków, którzy z wczuwaniem się zmiatali każdą potrawę. Po pieczystym, gdy szampańskie zostało rozlane do pięknych z rżniętego szkła wyso- kich bokali8, dałem znak i powstawszy przemówiłem bardzo cie pło, i jak mówiono, nader udanie, do arcypasterza, wznosząc jego zdrowie i dziękując mu, że raczył swoją osobą zaszczycić nasze skromne progi. W odpowiedzi arcypasterz siedząc zwrócił się do j mnie z długim przemówieniem, którego wysłuchałem stojąc. Na- i stępnie Adam Żółtowski bardzo pięknie przemówił, wznosząc j zdrowie dwóch prałatów. Wzniesione były poza tym toasty na j cześć kleru i miejscowego proboszcza. Po obiedzie krótka sjesta | w salonie przy czarnej kawie. Po czym arcypasterz i starsi księża \ udali się do swoich apartamentów na parogodzinny wypoczynek, j młodzi zaś udali się na spacer do parku, a przede wszystkim do | ogrodu owocowego dla potasowania - wszak to był sezon najlep- j szych gruszek: Fondante de bois, Louise bonne d'Avranche, Beur- i ree d'Amanlys i wiele, wiele innych. Po wieczornym nabożeństwie arcypasterz przeszedł się z nami i Adamostwem po obydwu ogro- : dach. Większość księży z naszym proboszczem odjechała po skon- czonym nabożeństwie do Petrykowa. Pozostali tylko prałaci i pani kleryków. Arcypasterz miał zamiar odprawić nazajutrz cichą mszę i świętą i odjechać zaraz po śniadaniu do Petrykowa. Odprowadziłem arcypasterza czwórką naszych żmudzinów za- przężonych do faetonu, umajonego różami czerwono-białymi (czy; li barwami narodowymi). Dużą landarą mojej mamy jechali prałaci i klerycy. Nasz kucharz Bernaś ze służącym mamy Antosiem odje chali z samego rana, wioząc ze sobą naczynia stołowe i różne pr°' wianty na trzydniowy pobyt duchowieństwa w Petrykowie. Ogromnie ucieszyłem się ze spotkania się w Petrykowie z D°' minikiem Dowgiałło, który jako współwłaściciel dóbr petryko^ skich w porę przyjechał na powitanie arcypasterza. Moja więc rol> 8 Z roś. kieliszek. zie była skończona. Przekazałem ją Dominikowi, któremu jed-^if obiecałem przybyć nazajutrz w dniu wielkiego święta do koś-°• ła i być na obiedzie, który miał się odbyć w dworskim domu CH° inistracyjnym, położonym w pobliżu plebanii. jakkolwiek przezorny Dominik przywiózł ze sobą sporo róż- h prowizji, bardzo jednak dziękował za przywiezione przeze ^ ie a zwłaszcza rad był, że przysłałem kucharza. 4 j 2 111 Maduszka nie towarzyszyła mi do kościoła, bardzo czuła się męczona. Piękne było nabożeństwo w dniu Wniebowzięcia MB Z procesja wokoło kościoła. Ksiądz Skokowski wypowiedział pod niosłe kazanie. \^ czasie obiadu Dowgiałło wzniósł zdrowie arcypasterza, a ja narę słów przemówiłem do duchowieństwa. Po obiedzie odjechałem obiecawszy jednak Dominikowi i jego administracji, że po powrocie arcypasterza z Kopatkiewicz do Petrykowa, odwiozę go osobiście moim powozem do Ostrozanki Aleksandra Tyszkiewicza, położonej za rzeka w odległości dwudziestu paru kilometrów od Petrykowa. Obawiałem się wprawdzie trochę, by moje żmudziny nie awanturowały się na promie, toteż zostało ustalone, że arcypasterza przewiozą przez Prypeć łodzią, powóz zaś będzie już czekał na przeciwległym brzegu Prypeci. Ciężka i bardzo zła droga prowadziła do Ostrozanki. Powozem tam nikt nigdy nie jeździł. Ludność miejscowa wozami o zaprzęgu wołowym, z rzadka jednokonna bryczulka wioząca rządcę majątku lub czynownłka - Moskala. Toteż drżałem o resory mojego powozu, by nie trzasły. Co bym wówczas począł z arcypasterzem? Dzielny jednak Jacek, mistrz nad mi-strze w sztuce powożenia, dowiózł nas bez szwanku na miejsce w porze obiadowej. Rad byłem ze spotkania się z Olesiem Tyszkie-wiczem. Z Ostrozanki arcypasterz projektował po drodze końmi do Mozyrza zatrzymać się w Lelczycach, gdzie była niewielka kaplica należąca już do parafii mozyrskiej. Po obiedzie, gdy koniska moje nieco wypoczęły, pożegnałem się z duchowieństwem na parę dni tylko. Obiecałem bowiem księdzu dziekanowi Humnickiemu, z którym się widziałem w Petrykowie, że się stawię w Mozyrzu w czasie bytności księdza metropolity. Spieszyłem się z wyjazdem, aby przed nastaniem zmroku przebyć najgorszą drogę oraz przejechać promem przez rzekę. Przemęczeni byliśmy wszyscy samą wizytacją i przygotowaniami do niej. Uradowani byliśmy, że się tak wszystko bez żadnego 2grzytu udało. Księża zaś się cieszyli, że żaden z nich z parafii pe-trykowskiej nie otrzymał nagany. W parę dni później podążyłem spóźnionym bardzo statkiem do "ozyrza. Dojechałem już po nabożeństwie i stawiłem się na pleba-mi w trakcie rozpoczętego obiadu. Nie przypominam już sobie, kto Sledzący przy arcypasterzu ustąpił mi swego miejsca. Arcypasterz P° raz nie wiem już który wyrażał swoje zadowolenie z kilku dni Pędzonych ze mną w Dereszewiczach. Od sąsiada siedzącego przy mnie z drugiej strony dowiedz łem się o różnych ploteczkach kursujących w Mozyrzu oraz o r> kornym wielkim niezadowoleniu arcypasterza z czynności Humnickiego jako dziekana. Jakoby miał się dowiedzieć, nie domo z jakiego źródła, że na plebanii mieszka jego matka w ważnych już latach z trzema córkami dosyć leciwymi, że 4 14 odbywają się na plebanii przyjęcia, na których gromadzi się H młodzież męska. Podobno dziekan miał bardzo wielką otrzymać z to naganę. Druga zaś sprawa była nieco odmiennej natury, i to bar dzo przykrej. Dziekan ustalił, że z Mozyrza arcypasterz pojedzie do Narowli, a następnego dnia szepnął Arcypasterzowi, że w pałacu narowlańskim zamieszkuje panna przyjaciółka Edwarda Horwatta którego żona, chora na płuca, stale przebywała w Zakopanem. Gdv Arcypasterz w tej sprawie zainterpelował dziekana, ten potwierdzi} prawdziwość. Rzekomo dziekan strasznie oberwał za to, że móel narazić arcypasterza na bytność w domu ludzi żyjących w związku nieślubnym. No, i oczywiście do Narowli nie pojechał. Powinien był dziekan sam o tym pomyśleć i nie ustalać wizytacji w Narowli. Przez swój nietakt naraził Edwarda Horwatta na wielką przykrość, Gdy w czasie obiadu na plebanii rozpoczęła się seria przemówień, arcypasterz parokrotnie zabierał głos, widocznie był w dobrym usposobieniu, gdyż w jednym z przemówień wyraził swoje zadowolenie z porządku w dekanacie mozyrskim, co jest zasługą dziekana, którego w dniu dzisiejszym mianuje kanonikiem kapituły mohylo- wskiej. Wielką niespodzianką to było dla całego towarzystwa mo-zyrskiego. Nowomianowany promieniał ze szczęścia, •wstał od stołu, uklęknął przed arcypasterzem i ręce jego z wdzięcznością całował. Wkrótce po wymienionym obiedzie pojechałem żydowską ba-łagułą do Kalenkowicz na pociąg popołudniowy i na kolację byłem już w domu, syt wrażeń oraz wielkiego zmęczenia. We wrześniu zrobił nam wielką niespodziankę kochany Burk-hardt. Przyjechał ze swoją świeżo zaślubiona małżonką z pierwsz? wizytą poślubną. Pani Burkhardtowa, Doris Clotu, o wiele lat młodsza od męża, bardzo miła, przystojna osóbka rodem ze Szwajcarii. Przywieźli też ze sobą usynowionego przez siebie kilkoletniego chłopaczka Raoula, mniej więcej w wieku naszego Stefana. Zabawili u nas około dziesięciu dni. Kilka razy polowałem z Burkhardteffl na zloty kaczek, poza tym Moroz wyciągał go jeszcze na stare kogU' ty cietrzewie, strzelali też do kuropatw, których parę stadek wyk gło się na polach dereszewickich. W czasie ich pobytu spotkała fl# przykrość i dosyć znaczna strata. Pewnego dnia w porze obiadowe) otrzymuję telefon z Kopcewicz, że na placu fabrycznym wybuch pożar, pali się skład z gotowym towarem klejonym przygoto^f nym do eksportu. Pośpiesznie Jacek zaprzęga bryczkę, jadę z BUT hardtem, cały budynek w płomieniu nie do uratowania. Straż , . warczna zajęta pilnowaniem, by ogień z płonącego budynku nl t° rzucił się na inne domy, a zwłaszcza na budynki fabryczne. Pfze 31iWie płonący skład stał na uboczu i straty okazały się nie tak ^ZC znaczne, jak to sobie wyobrażałem. Budynek bowiem był h zpieczony, a znajdującego się w nim towaru eksportowego na ranie? było zaledwie parę wagonów, reszta zaś mniej wartościo- materiałów. Drugi to większy pożar w tak krótkim czasie. 415 Nadarzyła mi się sposobność nabycia od kogoś przejeżdżajace- przez Kopcewicze bardzo dobranej pary kuców bułanych z cza- ^ "a pręg? przez całą długość grzbietu, z odpowiedniej wielkości wózkiem i całkowitą uprzężą, i to za bardzo przystępną cenę. U- szczęśliwiony był dwunastoletni już Herutek z imieninowego pre zentu w dzień 30 września 1913 r. Każda wolną od lekcji chwilę spędzał na koźle, obwożąc młodsze rodzeństwo wokoło dziedziń ca, po parku, a nieraz i dalej w pole. W tym samym mniej więcej czasie zawitała do nas krajoznawcza wycieczka z Warszawy; liczna, gdyż powyżej trzydziestu młodych mężczyzn przybyło naszym wagonikiem z Kopcewicz. Kierownikiem tej wycieczki był profesor Kulwieć, o kilka lat starszy ode mnie, przyrodnik, asystent profesora i mój znajomy z czasów uniwersyteckich9. Objeżdżali Pińszczyznę i Polesie nadprypeckie. Zabawili u nas dwa dni, moc zrobili zdjęć i odjechali statkiem w Mo-zyrskie strony. W początku zimy otrzymaliśmy telegram od cioci Czapskiej z Królewca donoszący nam, że moja teściowa, która odczuwając pewne niedomagania sercowe była wyjechała do Królewca dla zaradzenia się i tamecznych lekarzy, którym bezgranicznie ufała, bardzo poważnie tam zaniemogła. Udało mi się w ciągu kilku dni wyrobić dla Maduszki paszport zagraniczny. Wyjechała sama przez Wilno, Ejdkuny. Okazało się, że mama pewnego dnia podnosząc się windą hotelową do swego numeru, położonego na wyższym piętrze, ze względu na raptowne zepsucie się windy zawisła pomiędzy dwoma piętrami. Ponieważ ewentualna naprawa windy mogła trwać kilkanaście godzin, zostało urządzone na parterze w hallu bardzo miękkie posłanie, na które moja teściowa powinna była wyskoczyć z windy. Tak się też stało. Skok był udany. Jednak biedactwo ogromnie się tym wypadkiem przejęła, odbiło się to na stanie jej serca. Szczęśliwie, że bawiła wówczas ciocia Czapska z Janią 1 panną Ducret. Miała więc mama przynajmniej bardzo troskliwą opiekę. Gdy Maduszka na wezwanie w wielkim niepokoju dojechała, 9 Kazimierz Kulwieć (1871 - 1943), pedagog, był prezesem Polskiego Towa-ystwa Krajoznawczego. W czasie wojny dyrektor polskiego gimnazjum w Mos-K> a następnie w Warszawie. zastała już mamę po przebytym kryzysie. Odwiedzał ją jeszcze CQ,| dziennie profesor Joachim, któremu mama bezgranicznie wierzyła|l Szybko już powracała do zdrowa. Maduszka bardzo przyjemniJl spędziła wśród swoich bardzo bliskich około dziesięciu dni i prajf wie równocześnie wszystkie panie z Królewca się rozjechały z p0ł wrotem do swoich siedzib. 27 Wielka wojna vw połowie stycznia 1914 roku miał się odbyć ślub Henia w Dołma-owszczyznie. Mieliśmy naturalnie być na tym ślubie, zwłaszcza że marna Grabowska nie decydowała się na daleką podróż w zimie. 417 Niestety, jak to zwykle, wszelkie zło przychodzi nie w porę, tak też i tym fazem na kilka dni przed ustalonym terminem naszego ^rdazdu Stefan i Kazio zachorowują na odrę. Niemożliwością było, by Maduszka zrezygnowała z bytności na ślubie jedynego brata i jako jedyna przedstawicielka całej rodziny pana młodego. Toteż stanęło na tym, że Mad pojedzie sama, ja zaś pozostanę w do-mU; by mieć nadzór nad chorymi dzieciakami. Odseparowałem w pierwszym rzędzie Heniaczka od chorych. O Herutka nie potrzebowałem się niepokoić, gdyż już przed kilku laty przechorował na odrę. Ślub był bardzo skromny i cichy. Oprócz Maduszki i zamężnej siostry Mini, pani Ciuńdziewickiej, oraz kilku panów i pań względnie bliskich krewnych państwa Wierzbowskich i paru sąsiadów nikogo więcej nie było na wieczorze przedślubnym. Była nawet muzyka, lecz właściwie nie było komu tańczyć! Ceremonia ślubna odbyła się w Połoneczce, parafialnym kościele panny młodej. Po obiedzie ślubnym młoda para wyjechała za granicę, wpierw na Riwierę francuska, stamtąd mieli odwiedzić Włochy, Maltę i kawałek Grecji. Jedno z drugim przeszło dwa miesiące trwała ich podróż poślubna, w czasie której przyjaciel, a równocześnie plenipotent, młody Jelski, dopilnował ostatecznego wykończenia gniazdka młodej pary w Ostaszynie. Po wyjeździe mojej Pani na ślub nastąpiło silne pogorszenie w stanie choroby u Kazia. Obawiałem się, czy aby do odry nie przyplątało się zapalenie płuc. Zatelegrafowałem do Jurahy, specjalisty od chorób dziecięcych, który od niedawna osiadł na stałe w Mińsku. Tak się złożyło, że Mad w drodze powrotnej ze ślubu wsiadając do wagonu w Baranowiczach spotkała się z wezwanym przeze mnie doktorem Jurahą. Z jednej strony to, że jedzie doktor, z dru-$ej niepokój o widoczne pogorszenie w chorobie dzieci, ogromnie dręczyło moją biedną Maduszkę. Okazało się, że postawiona przeze mnie diagnoza co do zapalenia płuc przy odrze została Przez doktora potwierdzona. Zawdzięczając wzmocnionym przez pobyt nad oceanem organizmom zarówno odrą, jak i zapalenie P*uc minęły szczęśliwie bardzo szybko, bez jakichkolwiek kompli-^cji i pozostałości. W pierwszych dniach czerwca zjechali do nas z pierwszą wizy-^ poślubną Heniostwo. Przywieźli dla nas oraz dla całej czwórki naszych dzieciaków moc przeróżnych prezencików i darów, nabytych w czasie dalekiej podróży. Pomiędzy różnymi darami otrzy- 27-A ir- ^- luemewicz, Nad Prypecią... maliśmy przepiękną ciężką tacę z mosiądzu inkrustowaną i Jana srebrem. Rzecz nader cenną. Staraliśmy się, jak tylko to bv możebne, uprzyjemnić Heniom ich pobyt u nas. Urządzałem \vje przeróżne wycieczki łodzią na łąki zarzeczne, jeździliśmy do I na grzybobranie. Zwiedziliśmy Bryniów w czasie nieobecności ciów. Zrobiliśmy eskapandę pociągiem w krytym wagonie do 418 cewicz dla obejrzenia fabrykacji plajwoodu1; odwiedziliśmy czas państwa Ulatowskich, którzy nas zaprosili na podwieczorek Oprócz dwóch córeczek ostatnio urodził się u nich chłopczyk. Heniowie wyglądali radzi z pobytu u nas. Obiecaliśmy itn nje bardzo zwlekać z odrewizytowaniem ich w Ostaszynie. I rzeczywiście w kilka tygodni potem pojechaliśmy do nich Niezmiernie przytulnie i gustownie zostało urządzone ich gniazdko, całe wnętrze domu oraz duży taras z pięknym widokiem. Maja. tek nieduży, lecz dobrze zagospodarowany, piękna gleba, solidne budynki gospodarcze. Heniowie wozili nas do Riesenkampfów w Serweczy. Dojechaliśmy wówczas do Rajcy należącej dawniej do Wereszczaiców, która następnie w drodze darowizny przeszła do Wawrzyńca Puttkamera. Miły był tam dom mieszkalny i bardzo pię. kny, ślicznie utrzymany ogród parkowy. Ze względu na obawę możliwego wybuchu jakiejś zawieruchy wojennej spieszyliśmy z powrotem do domu. Na zachodnim horyzoncie politycznym zaczynały się coraz bardziej gromadzić ciężkie chmury. W czasie bytności w Sarajewie arcyksięcia Ferdynanda z małżonką, Chotek z domu, gdy oboje przejeżdżali ulicami miasta, został dokonany na nich zamach, zresztą nie udany. Zamachowiec nie został pojmany. Nie zwracając na to uwagi para arcyksiążęca tegoż dnia po południu ponownie wyjechała na miasto; w pewnej chwili podbiegł do otwartego powozu Serb imieniem Gabriel Prin-cip i kilku strzałami rewolwerowymi zabił arcyksięcia i jego małżonkę. Zabójca został ujęty. Nie spisała się policja austriacka w Sarajewie. Lotem błyskawicy rozeszła się ta wiadomość po całej Europie, Austria wystąpiła z ultimatum do Serbii. Rozpoczęły się żądania i odpowiedzi. Wmieszał się w to wszystko cesarz Wilhelm i Rosja. Około dwóch miesięcy trwały przeróżne wzajemne wymiany zdań pomiędzy zainteresowanymi stronami, zakończone 31 lipca mobilizacją Rosji, a l sierpnia wtargnięciem wojsk niemieckich prze2 Luksemburg i Belgię do Francji, na wschodzie zaś do Kalisza. Woj ska austriackie wkroczyły częściowo na Bałkany, częściowo na południe i przekroczyły granicę rosyjską. Najlepsze zaś wojska rosyjskie, pod dowództwem generała Rennenkampfa, posunęły si? ku północy ku jeziorom mazurskim. Po paru dniach prawie ca" Europa była już w ogniu. Rozpoczęła się Wielka Wojna towa. 1 Z ang. plywood - dykta. 419 43. Worończa, 1914. Fotografia. Od lewej: Janina i Adam Żóltowscy, dwie panie Lubańskie, Magdalena 1 Antoni Kieniewiczowie. Bawiłem wówczas w Turowie na tygodniowej sesji jesiennej Mozyrskiego Sadu Apelacyjnego. Gdy doszła nas oficjalna wiadomość o mobilizacji Rosji, sesja została przerwana i każdy z nas z pośpiechem powracał do domu. Nie zapomnę nigdy tego dnia, gdy statek parowy, wiozący mnie z Turowa, na moją prośbę zatrzymał się z rana nie na przystani, lecz przy samym dworze. Spieszno mi było do domu, a wczesna to jeszcze była godzina. Wysiadłszy ze statku skierowuję się ku domowi, przed moim gankiem czekają na mój powrót dziesiątki mężczyzn powołanych do wojska, niezliczone tłumy żon i matek. Każdy i każda przybiegli do dworu, by się pożalić, prosić, by dwór się zaopiekował pozostałymi biednymi rodzinami;, inni znowu, by się 2 nami pożegnać, z prośbą o błogosławieństwo na ciężką drogę. Poza tym każdemu się coś należało za pracę bądź przy wyrębie Jasu, przy ścinaniu łąk lub też przy robotach rolnych w folwarkach. Ponieważ Ruciowie bawili w Wolicy, ludność grawitująca do Bry-niewa, nie zastawszy państwa, oczywiście ściągała również ku De-feszewiczorn. Bardzo prędko wyczerpały się moje zasoby pieniężne. Telefo-n% do Kopcewicz. Ulatowski odpowiada, że ostatnią już setkę °becnie wypłacają. Telefonuję do Łopczy z tym, by Kuroczycki niezwłocznie jechał do Petrykowa i pożyczył parę tysięcy rubr u Żydów i czym prędzej przywiózł mi gotówkę. Na razie zaś od wszystkich miejscowych: ekonomów, kucharzy, lokali, pisarzy ogrodników, ściągani co się da gotówki, aby móc zaspokoić tych przybyłych z dalszych okolic; bliżsi musza czekać na pieniądze 7 Petrykowa. Nareszcie przyjeżdża Kuroczycki w towarzystwie starej 420' Żydówki Jankielowej. Okazuje się, że w miasteczku u wszystkich mieszkańców pieniądze się momentalnie pochowały i u nikogo ru-bla jednego nie było sposobu pożyczyć. Jedynie poczciwa Jankielo wa wysiadłszy z bryczki wyraża pragnienie musowo- koniecznie pozostania ze mną sam na sam w pokoju. Zamykamy się w sypiał. nym. Odpina swoją suknię, koszulę i spod nagiej jednej piersi \vy-dobywa pakiet banknotów, następnie spod drugiej drugą paczkę i zwraca się do mnie: Jakże ja by nie miała poratować mojego kochanego pana i dobrodzieja. Tu trzy tysiące, policz pan". "A procent?" "Nu, to choć po wojnie! A koli potrzeba jeszcze, to niech Kuroczycki przyjedzie. Dla mojego pana musi być wszystko, ile po-trzeba". Podziękowałem serdecznie starej Żydówce, która tym mnie z opałów wyratowała. Przez cały dzień i szereg następnych musiałem załatwiać należne wypłaty nie tylko tym zmobilizowanym, którzy mieli wyjeżdżać do swoich pułków lub na front, lecz każdemu pozostającemu w domu, chociażby mu się należała całkiem drobna kwota. Tak się ludziska obawiali, że z chwilą wybuchu wojny zbraknie pieniędzy i ludność będzie głodować. Panikę rozsiewali przeważnie Żydzi. W parę dni potem był wyznaczony termin stawiania się wszystkich powołanych z mobilizacji na dworcu kolejowym w Kalenko-wieżach. Udogodniłem biedakom z naszych wsi okolicznych przejazd naszą kolejką z Dereszewicz do Kopcewicz. Zebrało się na wyznaczoną godzinę przy gorzelni około trzystu poborowych z paku- neczkami. Pomieścili się jednak wszyscy na kilku platformach oraz wagonetkach osobowych. Nie było już miejsca dla niewiast, matek, żon i sióstr, które pragnęły odprowadzać odjeżdżających. Gdy parowóz zagwizdał i pociąg zaczął się ruszać, podniósł się niesamowity lament, płacz, rozdzierające krzyki niewiast. Znikł z oczu pociąg, a długo jeszcze przy gorzelni, na miejscu odjazdu stały niewiasty, a płacz i lament ich słychać było u nas w mieszkaniu. Ilu z nich w zdrowiu powróci, ile kalek, a jaki też procent zginie na polu bitwy - zadawaliśmy sobie pytanie. Otrzymałem list od doktora Stankiewicza, że niestety w tyffl roku na letnie polowania nie przyjedzie. Obawia się bowiem w tak niepewnych czasach opuścić Warszawę. Przysyła jednak pocztą dla Herusia prezent. Bardzo ładną broń belgijską, dwunastkę i do niL! dwieście ładunków. Herutek, który już wcale nieźle strzelał z brojj1 swego dziadunia, pomimo że była dla niego zbyt ciężka, uszczęs i wiony był z otrzymanego prezentu i oczywiście nie zważając o to, czy jest wojna na świecie, czy też jej nie ma, całymi dnia1" nowo przybyłym panem Dromlerem2 lub też z Morozem, a czę-z nawet sam, wymykał się za rzekę z nową bronią na kaczki, cietrzewie i dubelty. ja natomiast zanadto wiele miałem przeróżnych spraw na gło-^le by móc się oderwać na jeden dzień do lasu lub na łąki. V ciągu lata dom nasz zaczął się zapełniać całkiem nowymi osobistościami. Zjechał młody naukowiec etnograf, pan Moszyń- 421 ckp, bardzo miły i przyjemny młodzieniec, którego trzeba było wo-zić W różne najbardziej dzikie uroczyska. Odbyłem pewnego dnia z p. Moszyńskim, Madą i Herusiem, w towarzystwie gajowego Adolfa z Kociecznego, daleką pieszą wycieczkę do Sudzibora ścieżką przez całą naszą puszczę zarzeczną. ^ niektórych miejscach trzeba było przeprowadzać Maduszkę po cienkich kładkach z okrąglaków olszynowych, uginających się pod każdym jej stąpnięciem. Adolf z jednej strony, ja z drugiej brnęliśmy w wodzie powyżej kolan, podtrzymując Panią, by nie ześlizgnę-ja się z kładki. Pomimo to długa jej biała sukienka u dołu całkiem obłoconą została. Pan Moszyński zrobił zdjęcie fotograficzne Madu-szki, gdy stąpała po kładce trzymając się kurczowo naszych ramion. Drugie zdjęcie zostało wykonane, gdy po wyjściu z puszczy odpoczywamy, leżąc na ziemi w pięknym, wyniosłym, starym borze sosnowym, jedynym na całym naszym zarzeczu. Trzecie zdjęcie na ganku w Sudziborze przy szklankach z mlekiem i chlebie z wybornym masłem. Drogę powrotną odbyliśmy bryczulką sudziborską. W tym samym okresie zjechał do nas artysta malarz Dawido-wicz4, objeżdżający od dłuższego czasu dwory w Pińszczyźnie, portretując różne osoby. Umówiliśmy się z nim, by sportretował czterech naszych synów. Kilka miesięcy przesiedział w Dereszewi-czach. Mieszkał na górze w Lelówce i tam była jego pracownia malarska. Wykonał portret Herusia w całej postaci ze strzelbą w ręku, popiersie Stefana oraz Kazia i małego Heniaczka z kędzierzawą, jasną czuprynką, siedzącego w białej sukience z niebieską kokardą na poduszkach od kanap. Zawarł on wielką przyjaźń z Dromlerem na tle gry w krokieta. Godzinami od obiadu do zmroku trwały ich zażarte gry na placu krokietowym. 2 Otto Dromler, obywatel szwajcarski i siostrzeniec Burckhardta, sprowadzony został do naszej młodej czwórki na krótko przed wojną jako nauczyciel francuskiego i niemieckiego, a także z obowiązkiem zaprawiania nas do sportów, w czym, gdy wzie o mnie, nie osiągnął rezultatów. Zabrakło o tym wzmianki w pamiętniku Ojca. 3 Kazimierz Moszyński (1887-1959), etnograf i społecznik, z kręgu zwolenni-°w E- Abramowskiego. Był wówczas stypendystą Kasy Mianowskiego. Później pro-.esor Uniwersytetu Jagiellońskiego. Materiały zebrane w 1914 r. w Dereszewiczach °solicy wykorzystał w monografii pt. Polesie Wschodnie, Warszawa 1925. Słownik artystów polskich wzmiankuje portrecistę Mikołaja Dawidowicza. Nie Itl, czy jest on identyczny z gościem Dereszewicz. , , Bawiły również wówczas u mojej mamy dwie panie. Jedna star sza latami, o siwych włosach panna Andrzejkowicz, jako dama d0 towarzystwa mojej mamy, druga - panna Paulina - Plińcia Zajączek, bliska kuzynka Dziuni, która obawiając się na razie powrotu do Warszawy na dłuższy czas ugrzęzła w Dereszewiczach. Dawała w czasie wakacji lekcji arytmetyki Tekli, nawiedzała kolonię Ślaza. 422 ' ków dereszewickich, udzielając dzieciom lekcji religii. Obie te pa. nie nie znosiły siebie wzajemnie. Przy stole lub przy spotkaniu się odwracały się od siebie, lub też najeżone przemawiały do siebie przeróżnymi epitetami. Pod koniec roku zjechała do nas pani Blanche Grabowska z trzema córeczkami: Igą, Blanką i Zulą, rówieśniczkami naszych trzech młodszych synów. Spędzały one wakacje letnie w Leonpolu Obawiając się powrotu do Warszawy, zagrożonej operacjami wojennymi, zajechały do Dereszewicz. Bawiła też na wakacjach sio- strzeniczka panny Anny, bardzo miły piętnastoletni skrzat. Do Ula-towskich zjechali na letnie wakacje ich znajomi państwo Okolscy z Warszawy z dwojgiem chłopaków. Często to młode kopcewickie towarzystwo zjeżdżało do nas na kilkodniowy pobyt. Wówczas było bardzo gwarno, nieraz nie do wytrzymania, zwłaszcza gdy trzynaście głosów dziecinnych równocześnie zaczynało trzepać, wykrzykiwać i ryczeć. W czasie dni pogodnych zabawy odbywały się przeważnie w parku, w dnie zaś dżdżyste starsi cierpieli tortury. Gdy po pierwszych wstrząsach spowodowanych wybuchem wojny umysły ludzkie nieco się uspokoiły, pojechaliśmy na parę dni do Tołkaczewicz by się dowiedzieć, jak moja teściowa przeżyła te ciężkie chwile. Dzięki Bogu zastaliśmy ją w dobrym zdrowiu i nie miała żadnych przykrości spowodowanych mobilizacją. Zabawiliśmy krótko u mamy, chcieliśmy bowiem powrócić do domu w terminie na uroczystość pierwszej komunii świętej Tekli Łopa-cińskiej, którą przygotowywała jak zwykle bardzo dokładnie i starannie kochana ciocia Lela. Wracaliśmy pociągiem przez Mińsk z dwukrotnym przesiadaniem, i to w nocy w Baranowiczach. Toteż przesiadłszy do pociągu idącego z Wilna, ułożyliśmy się bardzo wygodnie w przedziale pierwszej klasy i zasnęliśmy tak mocno, że niestety przespaliśmy Łuniniec, gdzie wypadało nam przesiadać się na pociąg idący z Warszawy w naszą stronę. Zerwałem się z kozetki w chwili, gdy mijaliśmy Łuniniec przy pełnym biegu pociągu. Złość, rozpacz, dzień stracony, uroczystość pierwszej komunii Tekli opuszczona. Irytację moją wywarłem na konduktorze, który powinien był nas przed Łunińcem obudzić. Zainteresowani moim ubolewaniem na korytarzu, wyłaniają si? z sąsiedniego przedziału Radziwiłłowie z Mankiewicz. Jego znale111 ze zjazdów w Pińsku. Księżnę spotykaliśmy po raz pierwszy. (r)°' wiedziawszy się o naszej przygodzie, bardzo uprzejmie prosili n^s śmy z n*111* dojechali do Mankiewicz, spędzili u nich dzień cały, zaś nas na stacJ? Horyń, odległa od Mankiewicz o pięć kilo- 0 trów do wieczornego pociągu, idącego w stronę Łunińca, 111 tanitąd przesiądziemy się do pociągu warszawskiego. a 2 wdzięcznością przyjęliśmy ich propozycję. Oprócz bliższego oznania księstwa interesowało nas obejrzenie świeżo wybudowa- P o pałacu mankiewickiego na wzór zamku w Nieświeżu. 423 n jakkolwiek dojechaliśmy do pałacu około godziny dziewiątej ano, księstwo zaprowadzili nas do wspaniale urządzonego aparta mentu gościnnego z przyległa do pokoju łazienka. Zaproponowano nam wypoczynek w stylowych łożach oraz zapowiedziano, że wnet podane zostanie do pokoju ranne śniadanie. Wykapaliśmy się nale życie, wypoczęliśmy wyśmienicie i wynudziliśmy . się sowicie w oczekiwaniu na możność opuszczenia lokalu gościnnego i oglą dania rzeczy bardziej nas interesujących. Punktualnie o dwunastej kamerdyner oznajmił, że księstwo proszą na śniadanie do jadalnego pokoju. Zasiadamy przy okrągłym, mahoniowym stole bez obrusa, przy każdym nakryciu odpowiednia serwetka. Cztery osoby przy • stole i trzech kamerdynerów do podawania półmisków, sosjerek i nalewania kieliszków. Wszystkie trzy dania doskonałe, bez zarzu tu. Konwersacja przy stole oczywiście o wojnie, jedyny temat inte resujący wszystkich, zarówno możnych, jak i maluczkich. Po śniadaniu oprowadzają nas po wnętrzu pałacu. W samym środku imponujący hali o wysokości dwóch pięter, z dwoma ogromnymi kominami, nisko położonymi, w których w zimie palono wielkim płomieniem smoliste szczapy sosnowe, gwarząc w gronie zebranych myśliwych o wynikach, epizodach i wrażeniach myśliwskich dnia bieżącego. Ściany udekorowane pięknymi trofeami myśliwskimi. Ciekawie i bardzo ładnie urządzona w pałacu kaplica domowa, w której odprawiane bywają parę razy na miesiąc msze święte przez księdza dojeżdżającego z Dawidgródka. O ile w ogóle wnętrze pałacu było umeblowane gustownie, o tyle otoczenie zewnętrzne wyglądało, rzec można, nader nędznie. Nic w tym dziwnego. Pałac wybudowany przed kilku laty na pustkowiu piaszczystym, co prawda z widokiem na piękną, bystrą rzekę Horyń, lecz wokoło domu pomimo nawożenia, polewała i starań wykwalifikowanego ogrodnika wszystkie rośliny giną lub karłowacieją. Bardzo mile spędziliśmy czas i po bardzo smakowitym wieczornym obiedzie odesłano nas do stacji. W domu zaś byliśmy zamiast o jedenastej rano - o tejże godzinie wieczorem; zo zawstydzeni sumitowaliśmy się z opuszczenia uroczystości Tekluni. Wielkim ewenementem było pełne zaćmienie słońca, doskona-e Mdoczne u nas. Ogłoszono zawczasu o tym nie tylko w pis-^ach, lecz nawet w gminach w celu uspokojenia ludności, że spra-a słoneczna nie ma nic wspólnego z wojną. Około południa d zrobiła się niemal całkowita noc. Zawczasu uzbroiliśmy się w całym domu w okopcone szkła, przez które oglądaliśmy stopnj0 we zaciemnianie się słońca. Stałem czas jakiś wówczas na folwarku przy młocarni parowej. Robotnicy przy młocce, uprzedzeni o zbli żającym się zaćmieniu, gdy zapadał już mrok, z największym stra chem rzucili robotę, pouciekali do budynków, obawiając się ^ tknąć głowy na zewnątrz. Ogromne wrażenie zrobił sam moment 424 kilkunastuminutowego całkowitego zaćmienia. Gdy ciemność sza. ra nas ogarnęła, uciekło wszystko, co jeszcze przed chwilą się j-y, szało, chodziło, śpiewało, gwizdało, latało lub skakało!! Całkiem niesamowite wrażenie absolutnej ciszy w naturze. Wielu jednak nieuświadomionych, których, jak na przykład ga. jowy Adolf Naumowicz, zaćmienie zaskoczyło w lesie, doznało okropnego wstrząsu. Około tygodnia w tym czasie byłem zajęty przy mobilizacji koni do wojska w czterech gminach okolicznych: laskowickiej, żytkowickiej, petrykowskiej i kopatkiewickiej. Cała moja działał' ność polegała na prezydowaniu w komisji poborowej i podpisywaniu papierów o wyniku poboru. Z naszych folwarków kilka koni zostało wziętych do tzw. obozów. Szczęśliwie nie ruszyli nam naszych koni wyjazdowych. W kilka miesięcy po tym poborze koni otrzymuję przez pocztę nadaną z Mińska przesyłkę zawierającą ozdobne puzderko czerwcM ne z Orderem św. Stanisława czwartej klasy z odpowiednim d| tego drukiem na papierze pergaminowym, że za doskonale przś prowadzoną mobilizację koni w takim to powiecie zostałem przel łaskawie panującego nam monarchę Mikołaja II Aleksandrowicza udekorowany takim to orderem. Odpowiednie koszty w wysokości stu kilkudziesięciu rubli mam wpłacić do kasy państwowej w Mo zyrzu. Odpowiednio się wściekłem za udekorowanie mnie przez miłościwego monarchę. Wsunąłem order do szuflady biurka. Ruble oczywiście wpłacić musiałem. Nie poszedłem za przykładem Ole-sia Horwatta, który w podobnych okolicznościach wystarał się przez znajomych urzędników w Kijowrie o zapisanie go na honorowy jakiś urząd dworski, któremu to urzędowi przysługiwało prawo noszenia Orderu św. Stanisława 3 klasy, czyli na szyi. Uszczęśliwić ny był Oleś z tak wysokiego odznaczenia. Fotografował się w niun durze szlacheckim z orderem na szyi i z tak zwanym pierogiem & głowie. Z terenu walk coraz niepomyślniejsze dochodziły wieści. Ai' mia Rennenkampfa parła się do Królewca. Zginął tam na ulicy j3' kiegoś miasteczka Radziwiłł, drugi mą.ż tak zwanej ciotki Magdale' ny. Rennenkampf ze swoją armią do Królewca nie doszedł i musi* się cofać. Generał zaś Samsonow poniósł najokropniejszą klęskę na terenie jezior mazurskich. Czoło wojska rosyjskiego zginęło na ty1" terenie. Głównodowodzącym wszystkimi armiami lądowymi i *° rskimi został mianowany wówczas pr^ez cara wielki książę Mikołaj stryj cesarza. Po zamianowaniu wydał on odezwę do ludności p° Wiele miłych słów, mgliste obietnice. Nic realnego, obawia- się bowiem ruchawki w Królestwie. n° Główna kwatera polna, tak zwana Stawka, mieściła się w lasku stacji Baranowicze. Tam był główny sztab. Stamtąd wychodzi-Lf rozkazy i posunięcia wojenne. Miejsce przebywania Stawki było chowywane w wielkiej tajemnicy, jakkolwiek cały świat wie-!fiał a wszystkie koty i koguty trąbiły o położeniu Stawki. Wawrzyniec Puttkamer długo się starał, i to przeróżnymi dro-arni by otrzymać specjalną audiencję u wielkiego księcia w Stawkę chodziło mu o otrzymanie specjalnego zwolnienia Adama Żół-tnwskiego od ewentualnego powołania na front5. Zwłaszcza że iego rocznik poborowy już się zbliżał. Udało się Wawrzyńcowi dotrzeć do wielkiego księcia i otrzymać szczęśliwie odpowiedni papierek. Pewnego dnia otrzymujemy Rucio i ja zawiadomienie od naszych władz powiatowych, że takiego to dnia, o takiej to godzinie będzie przejeżdżał cesarz Mikołaj w drodze na front południowy pociągiem przez Łuniniec. Że na tej stacji będzie półgodzinne za-trzymanie pociągu i że koniecznym jest, aby przedstawiciele wszystkich stanów powiatów mozyrskiego i pińskiego powitali cesarza z życzeniami pomyślnych zwycięstw nad "Giermańcami" [Niemcami - roś.]. Car jeździł od jednego frontu do drugiego z obrazami różnych świętych, którymi obdarowywał przeróżne pułki frontowe. Wybrałem się więc z Kuciem w mundurach szlacheckich do Łunińca na oznaczony dzień i godzinę. Uszeregowano wszystkich przybyłych przedstawicieli wzdłuż długiego peronu stacyjnego od strony lewej ku prawej w następującej mniej więcej kolejności: przedstawiciele duchowieństwa prawosławnego, następnie urzędnicy powiatowi, za nimi my, czyli przedstawiciele szlachty, za nami różne stany, kończąc na przedstawicielach chłopów i Żydów. Car miał w czasie postoju wysiąść i łaskawie raczyć rozmawiać z przedstawicielami wszystkich stanów zgromadzonych, by jego cesarskiej mości złożyć wiernopoddańcze życzenia szybkiego i zwycięskiego zakończenia wojny. Gdy zbliżał się pociąg do stacji, wszyscyśmy stali na wskazanych miejscach w pozycji wyczekującej chwili salutowania, lub też zdjęcia kapeluszy lub czapek. Pociąg si? zatrzymał na parę minut i ruszył dalej. Cesarz więc jechał dru-8Ńn pociągiem. Był w Rosji zwyczaj, że carowie podróżowali zawsze dwoma za sobą w pewnym oddaleniu idącymi pociągami, a to w ce|u ewentualnego uniknięcia zamachu. Nikt nigdy nie wie-^iał ze wszystkich osób zaufanych, czy cesarz lub jego rodzina 2najdować się będzie w pierwszym, czy też drugim pociągu. 2 pierwszego pociągu wysiadł gubernator miński, który miał Rzecz się miała inaczej. Adam Żółtowski, urodzony we Lwowie, do niedawna y pruski, mógł podlegać internowaniu przez władze carskie. prezentować jego cesarskiej mości zgromadzonych przedstawicieli. Gdy zaś cesarz pokazał się w oknie powoli zbliżającego sip pociągu, odezwały się głośne wiwatowania: Urra! Urra! Urra! Ce sarz łaskawie odsalutowywał. Po czym raczył wysiąść. Był w mujj durze pułkownika któregoś tam pułku piechoty, kolejno obchodzi} zgromadzonych przedstawicieli. Gdy doszedł do naszej grupy 426 liczącej około trzydziestu osób, najstarszy z nas wiekiem pan Sldj. munt z Mołodowa i Porzecza zwrócił się z krótkim i bardzo odpo-wiednim przemówieniem do cesarza. Wyglądał jednak cesarz jakoś onieśmielony, każdemu z nas podawał rękę, od czasu do czasu 23. dawał jedno i to samo pytanie: z jakiego powiatu? lub jak się nazy. wa majątek. Obszedłszy miłościwie wszystkich raczył zasalutować zebranym i otoczony swoją bliższą asystą skierował się do pociągu Pociąg ruszył z carem na front południowy, gdzie armia rosyjska odstępowała pod naciskiem niemiecko-austriackich wojsk. Tereny walk na długim froncie wschodnim od Bałtyku po Karpaty na razie stale były ruchome: to jedna strona na danym odcinku odstępowała, na drugim następowała, lub też odwrotnie. Na zachodzie we Francji zażarte trwały walki. Od nas front był bardzo daleko, toteż na razie życie płynęło na Polesiu normalnie. Przez Kopcewicze przechodziło moc pociągów z frontu na wschód z mniej lub ciężej rannymi. My przy fabryce kopcewickiej ufundowaliśmy szpital na dwadzieścia łóżek. Jeden z domów robotniczych został przerobiony na bardzo wygodny i ładny szpitalik. Były więc dwie sale po dziesięć łóżek w każdej, pokój opatrunkowy, kancelaryjka, pokój dla siostry i kuchnia. Miejscowy felczer fabryczny obowiązany był czuwać nad chorymi, lekarz zaś z Żytkowicz dojeżdżał parę razy tygodniowo. Miewaliśmy w szpila-liku bardzo lekko rannych, przeważnie chodzących. Nie zawsze też bywał pełny komplet chorych. Troskliwą opieką otaczała chorych Lela, która często ze swoją kamerystką, obie w białych pielęgniarskich strojach i w czepeczkach na głowie, dojeżdżała z Bryniewa i przeróżnymi łakociami. Przypominam sobie, jak jeszcze przed urządzeniem szpitalika zachodziłem z Wróblewskim do kilku domów robotniczych, by z nich wybrać najbardziej odpowiedni na szpital. Jeden z domów się remontował. Zerwana była w całym domu podłoga i miała być ułożona nowa. Zatrzymaliśmy się nieco dłużej, zastanawiając sic. nad tym, jak w krótkim stosunkowo czasie sosnowa podłoga zgnił* Wychodzimy z domu na światło dzienne i - o zdumienie! zarówno ja, jak i Wróblewski pokryci jesteśmy miliardami pcheł, wyroś niętych, małych i drobniuteńkich, zaledwie wylęgłych, łażących P° naszych ubraniach, wskakujących za kołnierze, mankiety, spodn'e itp. Posyłamy do spółdzielni po proszek perski, biegnę czym Pr^ dzej do biura, rozbieram się do naga. Dozorca zabiera ubranie, biL liznę, wytrzepuje miliardy wyskakujących na wsze strony czarny0 i różnokolorowych insektów. Ja zaś mam całe ciało pogryzi°° się proszkiem, wsypuję do ubrania. Współczułem tym i, którzy w danym domu będą układali nową podłogę. Wró--•\vszy do domu, wprost z bryczki pobiegłem nad brzeg, by się należycie wykapać w Prypeci. powołanie znacznej ilości ludzi do wojska z wiosek przylegających do naszych dóbr odbiło się dosyć znacznym ciężarem na nas. Roztoczyliśmy bowiem wydatną opiekę nad ich rodzinami. Zostały sporządzone spisy rezerwistek z określeniem ilości dzieci lub niedołężnych rodziców, pozostałych na ich utrzymaniu. Oprócz stałych miesięcznych świadczeń w naturze, a więc w zbożu, sianie na przekarmienie bydła, drzewa na opał, nasze panie obdarzały dzieci materiałami na sukienki, ubranka, koszulki itp. Pod naszym adresem codziennie poczta przywoziła dziesiątki listów z-frontu do rodzin. Z bliżej dworu położonych wsi codziennie przybiegały dziewczęta lub chłopcy po pocztę. Zwracali się często do nas z prośbą o odczytanie listu. Jakaż była radość, gdy przychodziła wieść, że maź znajduje się "u plenu", czyli w niewoli, więc mu już nic nie grozi. Z frontu zachodniego dochodziły nas z gazet z początku niepokojące wieści. Pchali się Niemcy całą siłą na Paryż. Obawa była wielka o stolicę. Jednak pod dowództwem generała Joffre'a rozegrała się wielka bitwa nad rzeką Marną, gdzie niemieckie wojska pierwszą poniosły klęskę. Front się zatrzymał i ustabilizował na Marnie, wydłużając się od Szwajcarii aż do Morza Północnego. Na froncie południowo-wschodnim armie rosyjskie walczyły z Austriakami ze zmiennym powodzeniem. Zajęcie Przemyśla i Lwowa było wielkim triumfem wojsk rosyjskich. Natychmiast rozpoczęła się wówczas rusyfikacja Lwowa. Wojska rosyjskie dochodziły nawet pod sam Kraków. Ostatecznie jednak zostały odparte. Zażarte bitwy trwały w Karpatach Wschodnich. W centrum frontu, po odparciu Rosjan na północy, niemieckie armie posuwały się na południe w kierunku Warszawy. Parokrotne próby zostały na razie odparte. Oczywiście z wielkim zainteresowaniem śledziliśmy za wiadomościami z frontu. Otrzymywaliśmy moc gazet przeróżnych kierunków. Toczyły się między nami przeróżne dyskusje co do przysz-tych ostatecznych wyników Wielkiej Wojny, rozszerzającej się i ogarniającej świat cały. Jedni rokowali zwycięstwo aliantom, drudzy zażarcie twierdzili, że niestety świat cały ulegnie przemocy germańskiej. Fabryka pracowała intensywnie. Oczywiście ekspedycje towaru na rynek londyński zostały wstrzymane, natomiast otrzy-tttywaliśmy sporo zamówień bardzo dobrze płatnych na potrzeby Wojenne. Między innymi wyrabialiśmy z wyjątkowo wyborowego poza tym trzymała tam skrzynkę z węglem drzewnym do sa-Warów. Przotowawsz , do ' °Pak zaniósł świeży zapas tego węgla na strych i wsypał od J?02osta)acego tam w skrzyni dawnego zapasu. Prawdopodobnie \vjat le całkiem zgaszonego zapasu świeżego węgla lekki przewiew che& na strycnu rozżarzył mocniej węgiel, iskry wpadły do su-gontowego dachu, który zaczął się tlić, aż wybuchnął pło- 433 432 mieniem. Maduszka wróciwszy z parku z chłopcem była w kredensie układaniem kwiatów do szeregu wazonów, chłopiec kolejno zanosił do pokojów i ustawiał na miejscach w zanych. Przy tym zajęciu dochodzi do jej uszu jakiś suchy t z korytarza przy kredensie. Trzask coraz częstszy. Wychodzi n rytarz, od którego prowadziły schodki na strych, spostrzega mienie pod samym dachem, wyskakuje przed dom, widzi • w paru miejscach języki ogniste, wydostające się na zewnątrz sr> dachu. Woła chłopca, by leciał po ludzi na ratunek, sama zaś don da do telefonu. Dzwoni na folwark, do Kopcewicz. Szczęśliwie n rowóz z wagonetkami już wyładowanymi miał za chwilę odje' dżać do Dereszewicz, załadowuje się tam natychmiast do wago netki straż pożarna z sikawką, lecz niestety dopiero najwcześnje mogą być tu na miejscu za pół godziny, raczej dopiero za godzitJ Z folwarku, stajni, kuchni, ogrodu przybiegają ludzie. Wiatr się podnosi, ogień się na dachu rozszerza. Nie da się domu uratować Całą energię włożyć trzeba w ratowanie sprzętów domowych Biedna moja Jedyna nie traci przytomności, po załatwieniu się z telefonem wpada do sypialnego, otwiera komodę, w której prze chowywana była kaseta zawierająca całą biżuterię Maduszki, różne papiery wartościowe i najważniejsze dokumenty, wydostaje ją i wręcza kasetę w bezpieczne ręce. Sama zaś pozostaje i dyryguje ratowaniem mebli i ruchomości. Pan Małek z Herutkiem zajęci wyłącznie wynoszeniem z dobudówki podręczników i przenoszę niem ich do pokoju p. Małka w Lelówce. Dromler bardzo pomoc ny przy ratowaniu wnętrza domu, i to części prawej, gdzie mieści ła się moja kancelaria i szereg saloników; do tamtej połowy nie było już sposobu dotrzeć, tak szybko się ogień przerzucił w dół, ogarnął ściany, pułap zaś w kredensie, ubieralniach, jadalnym i sypialnym się zapadł. Zdołano więc z płonącego domu wynieść: moją kancelarię z całą zawartością, a więc biurko, szafę z bronią myśliwską. Niestety nie spostrzegli, że za wymienioną szafą stalą w futerale strzelba doktora Stankiewicza, który przy ostatnim swo im pobycie pozostawił ją na przechowanie u mnie do następnego przyjazdu. Oczywiście spłonęła. Wyratowany został w całości salon niebieski i różowy. Zostały wyrzucone przez okna wszystką 'książki z dwóch szaf znajdujących się w zielonym naszym przy1 , nym saloniku. Trzeciej szafy tam znajdującej się nie zdołano) ^ opróżnić. Powynoszono jeszcze krzesła i fotele. Na pastwę og pozostały otomana i dywan. Z gościnnego pokoju oraz wn? dobudówki zostało wszystko wyratowane, z wyjątkiem prze's,ja, wego pokoju, w którym mieściła się ogromna szafa z sukniami ^ duszki, nie zdołano nic wynieść. Małemu chłopaczkowi udai . z płonącej już szafy wydostać parę zadymionych szmatek i z f. przez okno wyskoczyć. W sypialnym spłonęła gotowalnia z F^ piękną zastawą, z drobniejszą biżuterią używaną na codz ^ Gdyby nie szybkie przybycie z Kopcewicz straży pożarnej- ieniami wody zalewała ogień, wszystko by spłonęło, nic nie f łniw się uratować. Tak okropnie wyglądało pogorzelisko! Kupy gruzu i popio-od których wydobywał się przez szereg jeszcze dni dym, łUi , ocj tych gruzów sterczały cztery wysokie murowane kominy. 3 WSbałein się z Maduszka przez parę dni w miejscu, gdzie był nasz ^"kói sypiamy w poszukiwaniu ewentualnie ocalałej biżuterii lub P°. a ciężko nam było na sercu. Czternaście lat szczęśliwie spę-*re ych w drogim małym, a tak kochanym domku! Bolesny ten ożar zapoczątkował naszą przyszłą tułaczkę. P ^r tyni czasie Ruciowie byli nieobecni, wyjechali bowiem na dni z rewizytą do Biżerewicz. Wrócili statkiem na drugi dzień P pożarze. Jakież było ich zdumienie, gdy idąc od przystani, wy-PII z parku i ujrzeli kupę dymiącego jeszcze gruzu na miejscu naszego domku. Parę dni zajęło nam urządzenie i zainstalowanie się tak zwanej Lelówce. Postanowiliśmy przede wszystkim prowadzić kuchnię wspólną z mamą. Ponieważ stałe towarzystwo było wówczas bardzo liczne, biedna zaś mama coraz bardziej czuła się słabą i właściwie niezdolną do zajęć gospodarczych - rządy domem, kuchnią i gospodarstwem domowym objęła Maduszka. Rozstaliśmy się z naszym kucharzem Bernasiem. Kucharz mamy, Pro-chor, był zmobilizowany. Na szefa została zaawansowana Jadwisia, która przy Bernasiu przebywszy kilka lat, wcale niezłą i bardzo pojętną została kucharką. Lelówkę postanowiliśmy zużytkować możliwie najwygodniej dla siebie. Niezbędną sprawą, i to pierwszej wagi, była konieczność przebudowania pieców w galerii i dużym jadalnym pokoju. Na razie więc całą rodziną zamieszkaliśmy łącznie z panną Anną na górze, zanim sprowadzeni z Homla zduni nie -przestawią pieców na dole, a Cyporyn nie przebuduje jadalnego pokoju przez odpowiednie postawienie w poprzek ściany, aby z przechodniego stworzyć pokój oddzielny. Wobec niezbędnych tych przeróbek postanowiłem równocześnie od razu przeprowadzić kanalizację domu z bieżącą wodą, łazienką i ubikacją na parterze i piętrze. Obmyśliwszy wspólnie z Maduszka projekty przebudowy Lelówki, poleciwszy Cyporynowi jak najprędzej brać się do roboty, wyjechaliśmy statkiem na kilka dni do Kijowa (biedna Warszawa już była wówczas nieraz pod obstrzałem), by oporządzić Wspólną naszą garderobę w ubrania i wszelką bieliznę. Przyjemna i piękna była podróż statkiem, zwłaszcza cudowny yt wjazd Dnieprem do Kijowa. Przepiękna panorama miasta poło-onego wysoko nad brzegiem bystro płynącego Dniepru, z dziełkami cerkwi o złotych kopułach. Po Jecnauśmy do Centralnego Hotelu przy ul. Mikołajowskiej. ^ raz pierwszy co prawda byliśmy w Kijowie. Od Ruciów, którzy zje d-°Wie cz?sto bywali na tak zwanych kontraktach, na które Wsz itał° Si^ całe ziemiaństwo z guberni południowych, mieliśmy e|kie nam potrzebne adresy magazynów, krawców, szew- *-•* ' Kwniewicz, Nad Prypecią... 435 434 ców i innych sklepów, w których mogliśmy być szybko i dobrze obsłużeni. Olesiowie Horwattowie mieli wówczas stałe mieszkanie w ty. jowie. Na zimę zawsze zjeżdżali z Barbarowa do miasta. Całkiem wypadkowo byli wówczas w mieście. Toteż dość często widywaliś. my się. W wolnych chwilach od zakupów i miar zwiedzaliśmy osobliwości miasta, a więc lśniące wewnątrz i zewnątrz od złota sobory: Sofijski, Pieczarską Ławrę, Świętego Włodzimierza z nowożytnie wymalowanym wnętrzem, w którym brali udział malarze polscy Następnie piękne parki, stare pamiątki. Na śniadania i podwieczoiś ki chodziliśmy na Górę Włodzimierza, z której roztaczała się prze. cudna panorama na dolne miasto oraz na rzekę. Wkrótce po powrocie naszym do domu rozpoczęła się bitwa o Warszawę i jej ewakuacja. Piątego sierpnia 1915 roku Warszawa padła, a w związku z tym została zarządzona przez główne dowództwo przymusowa ewakuacja całej ludności wraz z całym dobyt-kiem żywym i martwym z Królestwa oraz zza Bugu na wschód. Po usunięciu ludności wojsko, a zwłaszcza kozacy doszczętnie puszczali z dymem opustoszałe wsie i miasteczka, łany stojącego na pniu lub zżętego już zboża. Ogromne połacie bogatego kraju w Koronie już zostały zamienione w pustkowia. Wówczas Wawrzyniec, który przebywał w Warszawie do jej upadku, uprosiwszy paru jeszcze kolegów ze swego stronnictwa, udał się do Stawki wielkiego księcia Mikołaja. Gdy Wawrzyniec nader umiejętnie wyjaśnił wielkiemu księciu bezcelowość równania z ziemią wsi i miasteczek oraz niszczenia całego kraju - wielki książę wydał do odnośnych wojskowych dowódców nakaz zaprzestania dalszej dewastacji. Zawdzięczając inicjatywie Puttkamera, powiaty graniczące z gubernią grodzieńską uniknęły zniszczenia, pomimo to jednak ludność w panice nadal opuszczała swoje wsie, pędząc przed sobą na wschód cały swój inwentarz żywy. Gdy ewakuacja ze wschodu zbliżała się ku naszym powiatom, my obawiając się możliwego w takich wypadkach rabunku przez wałęsających się maruderów, postanowiliśmy cenniejsze nasze rzeczy częściowo poukrywać w różnych bezpiecznych miejscach, częściowo nawet wywieźć na dalszy jeszcze wschód. Utwierdzało nas w tym nowe zarządzenie władz wojskowych o niezwłoczny"1 wylewaniu i niszczeniu zapasów spirytusu nagromadzonego w wielkiej bardzo ilości we wszystkich gorzelniach i rektyfika cjach, a to dlatego że od rozpoczęcia wojny znajdujące się zapas) spirytusu nie były użytkowane. Powyższe zarządzenie oczywlscie ogromnie nas finansowo podrywało, wartość bowiem tych zaP sów była bardzo znaczna. Największa ilość spirytusu brue oraz już rektyfikowanego znajdowała się w cysternach przy r kacji. Otworzono krany wszystkich cystern, spirytus pocza wsiąkał do piaszczystego gruntu, następnie zaś, gdy grunt się cił wilgocią, spływał strumieniem do Prypeci. Z gorzelni de •rkiej stojącej przy rzeczułce Dereszewiczance spuszczono spiry-^ .^prost do rzeczułki. Widziałem zabawną scenę, gdy kaczki do-tU y/e pluszczące się w rzeczce, widocznie opiły się spirytusu f° jy z wody wychodziły na ląd kierując się w stronę kurników, ' taćzały się nader zabawnie, jak ludzie będący pod gazem. Ziemia za. jjyła wokoło wszystkich gorzelni przesiąknięta spirytusem, że Hużo później, gdy czasy się nieco uspokoiły, ludność najpierw miejscowa, później z dalekich nawet stron przychodziła przeważ- . jo budynków rektyfikacji i tam dokopywała się nieraz o parę netrów w głąb ziemi do czystego spirytusu, który nie mógł głębiej wsiąkać ze względu na warstwę nieprzepuszczalnej gliny pod piaskiem. Gdy zapasy tego spirytusu podziemnego zostały przez ludność wyczerpane, rozpoczęto wywozić do wiosek przemoczony przez spirytus piasek, z którego po domach wyciskali początkowo mocny jeszcze spirytus, a następnie już stopniowo słabszą wódkę, przeciwdziałać tym czynnościom nie było sposobu. Był to początek ogólnego rozprzężenia i bezkarności. Pod składy rektyfikacji tak głęboko się podkopali, że cała ściana budynku pewnego dnia runęła całkowicie. My osobiście zarówno w Dereszewiczach, jak i w Bryniewie mieliśmy w beczkach dębowych znaczne zapasy starki blisko stuletniej. Szkoda była wielka wylewać tak cenny produkt. Poradził mi pan Gordziałkowski, teść Ulatowskiego, który wówczas bawił u córki w Kopcewiczach, by przetransportować całą wódkę w beczkach koleją do Petersburga i złożyć te beczki w obszernych piwnicach jego domu. Dał mi odpowiednie zarządzenie do swego administratora w Petersburgu, aby przyjął na przechowanie dziesięć dużych beczek starki. Załadowaliśmy więc tę ilość do wagonu towarowego i wysłaliśmy do Petersburga. Równocześnie pojechał koleją od nas urzędnik z listem Gordziałkowskiego i dopilnował tam osobiście przewiezienia beczek z wagonu do wiadomych piwnic, do których beczki wstawiono, drzwi zaś na głucho w jego obecności zostały zamurowane. Dwie zaś beczki bryniowskiej starki, których nie dało się wstawić do wagonu, po wywiezieniu z obory obornika wstawiłem do głęboko wykopanej jamy. Czynność wykopania jamy i wstawienia tych dwóch beczek została wykonana w nocy w mojej obecności przez trzech zaufanych ludzi: ogrodnika bryniowskiego i dwóch bardzo ° ~AJ -- ~ - -~"" "O*"""""""" sumiennych Ślązaków. Przetrwa-ty te beczki w ziemi przez całą zimę pod grubą warstwą obornika, roku jednak następnym, gdy wybuchła rewolucja, a obornik został wywieziony w pole, beczki te zostały przez chłopstwo miejscowe odkopane i wódka oczywiście wypita. Pozatym chodziło mnie o zabezpieczenie od strat naszych cennych .wartościowych i pamiątkowych sprzętó\v, zwłaszcza że należało się z tym spieszyć, pierwsze bowiem zwiastuny zbliżającej się narodów zaczynały się już do nas zbliżać. Wszystkie Portrety rodzinne i obrazy, Maduszka, Dromler i ja we trójkę wyjmowaliśmy z ram i blejtramów, nawijaliśmy kolejno na drewniane i szereg takich wałków złożyliśmy do odpowiednio długiej drewnianej skrzyni. Następnie wszystkie kantyny ze srebrem stołowym i herbacianym, bardzo pięknym, wyprawnym mojej mamy, dużą kantynę Maduszki, moją i Ruciów powkładaliśmy każdą z osobna do sporządzonych skrzyń. Wszystkie te cenne 436 skrzynie "wysłaliśmy końmi pod opieką zaufanych ludzi za Dniepr do majątku pana Paszcza, żonatego z panną Ćwirko-Godycka z prośbą, aby łaskawie przechowali te nasze skarby do ukończenia wojny. Bardzo chętnie się na to zgodzili. Różne zaś wartościowe drobne rzeczy, wazony, kandelabry, przeróżne pamiątki nasze osobiste oraz matczyne Maduszka z Dromlerem bardzo precyzyjnie układała do niewielkich pudełek zbitych z dykty klejonej. Pakowało się to u nas na górze w sypialnym pokoju pod wielkim sekretem, tak że prócz nas trojga i czwartej Zofii panny służącej nikt nie mógł wiedzieć, co się w tym naszym pokoju działo, drzwi bowiem od pokoju były stale na klucz zamknięte. Wypełniliśmy drobnymi cennymi pamiątkami przeszło dwadzieścia skrzynek. Codziennie w nocy, gdy ucichły wszystkie głosy i była pewność, że nikogo w parku się nie spotka, wychodziłem z Dromlerem do parku z trzema czy czterema skrzynkami i w różnych miejscach, przeważnie wśród lasków, lub nawet na dróżkach, wykopywaliśmy odpowiedniej wielkości jamy, do których wkładaliśmy po jednej skrzynce. Skrzętnie zapisywałem, by nie zapomnieć, w którym miejscu i w jakiej odległości od danego drzewa lub korzenia, czy też ławki znajduje się zakopana skrzynka. Około tygodnia niewyspanych nocy zajęła nam dwóm wymieniona procedura. Do jednej zaś dużej, ciężkiej dosyć skrzyni złożyliśmy większe cenne przedmioty. I porozumiewawszy się z gajowym Adolfem Naumowiczem z Kociecznego, którego uważałem za pewnego i oddanego człowieka, poleciłem mu, aby przy swojej leśniczówce na ogródku wykopał odpowiednich rozmiarów jamę. Późnym zaś wieczorem kazałem Jackowi zaprząc do wózka jednego konia, załadowałem na wózek skrzynię w obecności służby. Moroz nawet był przy tym i dopytywał, dokąd skrzynię wysyłam. Każdemu odpowiadałem co innego. Na wózek siadłem ja z Dromlerem i we dwóch tylko wyje' chaliśmy za bramę, skierowując się całkiem w przeciwną niż rnie' liśmy stronę. Chodziło mi, aby zmylić czujność, zwłaszcza tak cwa-nego człeka jak Moroz. Objechawszy spory kawał wokoło pól sktf. rowałem się poza rektyfikację ku rzece, gdzie czekał na nas Adoli z synem i łódką. Naładowaliśmy we czwórkę skrzynię do lód*1' z którą Naumowiczowie odjechali z tym, że tejże nocy skrzyp wstawią do jamy i ziemią przysypią. Ja zaś z Dromlerem powi0^ łem spokojnie do domu. Dwornia się dziwowała, gdzie się ła w tak krótkim czasie skrzynia. Gdy minęła wędrówka narodów i uspokoiło się nieco, paliśmy nasze skarby w parku i na Kociecznym, postawił1 wszystkie drobiazgi na dawnych miejscach. W następstwie nic z tego nie ocalało. Z wysłanymi do Faszczów cennymi skrzyniami sprawa przedstawiała się następująco. Gdy rozpoczynała się już w Rosji rewolucja, otrzymałem list od Paszcza z prośbą, bym zabrał swoje skrzy-oje gdyż nie może gwarantować za ich całość wobec ruchawki, która się w ich okolicy zaczyna. Posłałem do Paszcza bardzo zaufa-uego człowieka, starego Romanowskiego z Łopczy, naszego majątkowego mechanika, by skrzynie, jeśli nie koleją, to statkiem z Homla przewiózł do Kijowa i wręczył na przechowanie Stasiowi Horwattowi, który z całą rodziną swoją i teściową, panią Ledócho-wską, był się już przeniósł na stałe do Kijowa. Wielkie miał Roma-nowski trudności z przewiezieniem naszego skarbu. W drodze dopytywano go, co wiezie, żądano otworzenia skrzyń, udało mu się jednak bądź gotówką, bądź też poczęstunkiem załagodzić słuszne, czy też niesłuszne wymagania przeróżnych ciemnych indywiduów. Dowiózł skrzynie w całości. Zostały one złożone w piwnicy u Stasiów, razem z różnymi cennymi sprzętami Horwattów. Gdy jednak rewolucja objęła kraj cały, skrzynie zostały rozbite i całe srebro zabrane. Ocalały jedynie wałki z zawiniętymi na nich portretami i obrazami. Skrzynię rozbito, lecz jej zawartość nie interesowała złodziei, czy też rabusiów. Zawartość tej skrzyni została nam w całości dostarczona do Warszawy przez Sofinetę, która jeździła jeszcze w czasie wojny pociągiem sanitarnym Czerwonego Krzyża do Kijowa z Warszawy. Wędrówka ludności zza Bugu spod Brześcia ku naszym powiatom poleskim dążyła trzema dużymi szlakami po obu stronach toru kolejowego Brześć-Homel oraz poza Prypecią przez Dawidgró-dek, lasy rządowe, nasze dobra, Ostrożankę, Lelczyce, Mozyrz. Największe natężenie odbywało się przez szlak środkowy, czyli przez gminę naszą, grunta dereszewickiego folwarku, traktem koło naszego dworu, bramy wjazdowej, Łopczy do Petrykowa. Każdy przechodzący tabor zobaczywszy przy naszej bramie dużą studnię zwykł był się zatrzymywać, by napoić konie i bydło. Wszystkie zasiewy wzdłuż traktu zarówno dworskie, jak i włościańskie były zdeptane lub spasione przez wielotysięczny pędzony inwentarz żywy. Wszystkie trakty poza tym zasłane były padliną bydlęcą lub końską, zwierząt, które od wycieńczenia i z braku sił lsć dalej nie mogły i zdychały po drodze. Gdzieniegdzie można °yło napotkać niewielkie mogiłki z wyciosanym z brzozy lub dębu Ryzykiem i przybitą do niego deszczułką z napisem, że pochowa-n° tu zmarłe w drodze dzieciątko, które nie wytrzymało tak długiej 1 uciążliwej od całych tygodni trwającej wędrówki. Spotykało się n'eraz na szlakach duże stada bydła zarodowego zza Bugu w ilościach nieraz po paręset sztuk, lub też piękne konie rasowe ze stad-mp dworskich. Owe tabory szły zwykle pod nadzorem administracji dworskiej, która nieraz zapytywała, czy nie zgodzilibyśmy się przyjąć na przetrzymanie i przekarmienie przez zimę odnośnej ilo_ ści bydła lub koni. Przyjąłem na przekarmienie przez zimę całą oborę księcia Seweryna Czetwertyńskiego, którą częściowo ulokowałem w Dereszewiczach, częściowo w Łopczy z całą obsługą pod głównym nadzorem administratora książęcego, pana Fuksiewicza Ulokowałem go w pokoju gościnnym przy gorzelni. Do Bryniewa 438 została przyjęta stadnina koni z Królestwa, która po pewnym czasie w obawie rekwizycji przez wojsko powędrowała dalej na wschód. W Dereszewiczach pozostało na przekarmienie z prawem używał-ności pięć par bardzo dobrych koni roboczych z fornalami z mają. tku pań Węgleńskiej i Czachórskiej z Hrubieszowskiego. Przebyli oni u nas do końca wojny i przy pierwszej możliwości powrócili do siebie. Przeważna większość osób pojedynczych lub też całych rodzin mniej lub więcej licznych, pochodzących ze sfery ziemiańskiej lub wyższej inteligencji i przejeżdżających przez naszą bramę, zajeżdżała przed ganek domu z zapytaniem o możność noclegu, o siano i owies dla koni. Nikt z przejeżdżających nie doznał odmowy, każdemu dań był możliwy nocleg, nikt z domu naszego nie odszedł głodny. Niektórzy nieraz pozostawali na parę dni wypoczynku, by dać możność odsapnąć znużonym koniom i samym wypocząć. Biedna moja mama nie mogła zdać sobie sprawy, co się wokół niej dzieje. Jacy to znajomi do niej przyjeżdżają, z nią się witają. Starała się każdego zabawić rozmową, zwracając się do każdego z tym samym pytaniem. Pewnego dnia zanocowała u nas para o nazwisku Dereszewicz. Rozmawia moja mama z tym panem i zapytuje między innymi: "Przepraszam, ale jak się pan nazywa". Zapytany odpowiada: "Dereszewicz, proszę pani". "Cóż to za głupstwa pan wygaduje! mój syn jest panem Dereszewicz, a nie pan i nikt inny. To dopiero!" Biedactwo kochane nie mogło znieść, że ktoś śmie podszywać się pod własność Dereszewicz. Przeszło miesiąc trwała ta wędrówka ludności. Dziesiątki tysięcy ludzi zatrzymało się w Mozyrzu, wielu powędrowało jeszcze dalej w głąb guberni rosyjskich. W Mozyrzu rozpoczęły się różne epidemie, nawet kilkanaście było wypadków cholery. Na traktach zaś fetor nie do zniesienia. Zanim władze miejscowe zarządziły we włościach zakopywanie padliny, my już swoimi siłami doprowadziliśmy do porządku okolice naszego dworu. Całe szczęście naszych okolic było to, że armia rosyjska cofała się szlakami dalszymi, bardziej na północ położonymi, czasami tylko mały oddział konnicy, przeważnie kozackiej, przejeżdżał koło nas. Wojska niemieckie zajęły Pińsk i dalej nie poszły. Front się ustabilizował. W majątku Bi-żerewicze Stasia Ordy, odległego o mniej więcej piętnaście kilontf' trów od Pińska, stał sztab przyfrontowego oddziału rosyjskiego. Na polach i w lesie biżerewickim kopano rowy strzeleckie. Był to wówczas miesiąc wrzesień 1915 r. Po ustabilizowaniu się frontu, jak to wyglądało, na czas m°z dłuższy, życie zaczęło powracać do normalnego stanu, nawet okolicach przyfrontowych. My mieliśmy znaczną partię, gdyż 20 000 sztuk olszyny zakupionej z lasu biżerewickiego, która osobiście nabyłem od Stasia Ordy na urządzonym przez niego przed dwoma laty przetargu. Większa część tej partii już była zrąbana i spławiona do Dereszewicz. Obecnie zaś nasi brakarze przystąpili do dalszego wyrobu i przygotowania klocy do spławu na wiosnę. 439 gyło to pewnego rodzaju ryzyko, ale "qui ne risiąue pas, n'a pas et qui riesiąue, a", mówił mój dziad Aleksander Horwatt. [Kto nie ryzykuje, nie ma, a kto ryzykuje ma - franc. wadliwie]. Jeszcze przez pewien czas wałęsali się przeróżni maruderzy, przeważnie w mundurach wojskowych. Pewnego dnia konno przyjechał młody kozak. Rozsiadł się w salonie i rozpoczął szantażować nasze panie. Mama nie mogła zrozumieć, o co jemu chodziło. Szczęśliwie byłem niedaleko w polu, czy też w ogrodzie; przybyłem prędko, ugościłem faceta paru kieliszkami starki, podjadł w pośpiechu, siadł na koń i pojechał. Okazało się, że kozak ów mocno zawinił i był ścigany, podlegał bowiem nader ciężkiej karze. Wkrót- ., ^ ce po jego odjeździe wpadło do dworu kilku konnych dońskich kozaków z zapytaniem, czy był tu taki a taki młodzieniec. Dowiedziawszy się o jego niedawnym odjeździe, pognali czym prędzej za zbiegiem. Po zakończeniu, przed nadejściem już zimy, przeróbek w Leló-wce rozlokowaliśmy się bardzo wygodnie. W galerii, w części od starego domu do schodów, urządziłem swoje kancelarię. Miałem tam biurko, etażerki z papierami, szafę z bronią i telefon na ścianie przy biurku. Drzwi od kredensu, przez które mogli wchodzić do mnie interesanci. Dalsza część galerii z oknem weneckim, mieszcząca się pod schodami, stanowiła mały, bardzo miły, przytulny salonik, w którym Maduszka przesiadywała z książką lub robótką w ręku. Za nim dawny jadalny od wielkich uroczystości został odpowiednio odseparowany i był to pokój trzech młodszych chłopców z wyjścem na werandę od rzeki. Obok pokój panny Anny. Za nim pokój Herusia, następnie p. Dromlera, wychodzący na korytarz, od którego na przeciwko były drzwi do pokoju p. Małka. Poza tym od korytarza w części odciętej od dawnego jadalnego było wejście drugie do pokoju chłopców oraz przejście poprzez korytarz do kredensu starego domu. Na piętrze w dużym salonie stały meble niebieskie z naszego dawnego saloniku. Projektowaliśmy w przyszłości zgromadzić do tego salonu cały księgozbiór nasz, rodziców i dziadostwa moich, skatalogować książki i w odpowied-fji° pięknych szafach je rozsegregować. Pośrodku salonu ustawić bilard. Podłogę zaś w całości pokryć pięknym dywanem. Bardzo często z Maduszka omawialiśmy przechodząc przez po-koj, przy której ścianie stanie szafa z dziełami klasycznymi, a przy ^órej beletrystyka itp. Duży pokój obok był to nasz sypialny, w którym stało też biureczko i szezlong Maduszki. Okropne były łóż- ka, na wygląd niby jakieś stylowe, lecz wąskie i z tak twardymi rtia-teracami, że nawet moje biedne członki całkowicie drętwiały A tyle było w starym domu wygodnych łóżek! Maduszka uparła się że te właśnie najbardziej odpowiadają swoim stylem do mebli i ścian. Dlaczego? "Ce que femme veut, Dieu, le veut" [Czego chce kobieta, Bóg chce - franc.]. Postawiła na swoim. A ty cierp, bied-440 nY człowieku! Drugi pokój obok był urządzony jako gościnny dla naszych ewentualnych przyszłych gości. Trzeci pokój, z wyjściem na schodki kręcone dające na podwórze, był to pokój Zofii, naszej panny służącej. Obok niej, za ścianą, łazienka, ubikacja z bieżąca woda i równocześnie moja ubieralnia. Pod nią takaż ubikacja dla mieszkańców parteru. Fabryka nasza pracowała intensywnie, pomimo że eksport zagraniczny był niemożliwy. Przedstawiciel naszej firmy, jedyny u nas pracownik narodowości żydowskiej, bez przerwy objeżdżał Rosję wzdłuż i wszerz, zdobywając sporo zamówień, wysyłanych do różnych miast rosyjskich. Wysokowartościowy jednak towar magazynowaliśmy w nadziei rychłego zakończenia wojny i ewentualnej możliwości wysyłania go za granicę. Wawrzyniec po zajęciu Warszawy zjechał do Dereszewicz, od nas próbował naszymi końmi przedostać się do Rajcy. Wilno i Boi-cieniki były już w ręku niemieckim. Nie udało mu się jednak dojechać do Rajcy, gdzie przebywała Zosia i Adamostwo. Powrócił więc Wawrzyniec do Dereszewicz. Ulokowaliśmy go w gościnnym pokoju na górze. Przez długi czas wspólnego pożycia ogromnie do siebie zbliżyliśmy się, a chociaż w polityce odmiennego byliśmy z nim zdania i nieraz bardzo ostre toczyły się między nami dyskusje, jednak cementowało to jeszcze ściślej wzajemną nasza sympatię. Ciekawe i całkiem odmienne były przewidywania Wawrzyńca i Rucia co do zakończenia wojny i przyszłego ustroju w Europie. Wawrzyniec był orientacji rosyjskiej i widział głównego wroga w Niemcach, uważał, że pod berłem rosyjskim Polska by mog otrzymać szeroką autonomię. Rucia teoria była taka, że nienawidził na równi Moskali i Niemców, być może więcej jeszcze Moskali, i uważał, że najlepszą sprawą byłoby, gdyby obaj nasi wrogowie się pożarli i wówczas mogłaby powstać Wielka Polska. Na te tematy szwagrowie prowadzili za każdym spotkaniem niekończące się dyskusje. Wawrzyniec bardzo dużo czasu poświęcał na czytanie poważnych dzieł, jednak codziennie kilka godzin spędzał w ogrodzie owocowym. Postanowi bowiem sporządzić dokładny plan ogrodu A jako inżynier kolejowy niezmiernie precyzyjnie na dużym plan*6 oznaczał odnośnymi kolorami każde drzewo z odpowiednia naz rodzaju i gatunku. W ciągu zimy z rzadka, lecz z przyjemnością, jeździłem z Ru' ciem do lasu. Stojąc na stanowisku w oczekiwaniu wychodzącej z gąszczu odyńca, doskonale było słychać dudnienie armat z front 441 , a przecież w linii powietrznej była to odległość przeszło P kilometrów. Herutek z Morozem też od czasu do czasu wyrywał się na dzika, koziołka lub na zajączki objazdem. Cieszyłem się bardzo z rozwijającej się u niego żyłki myśliwskiej oraz że dobrze trzelał i to z wielkim spokojem, poza tym z uwagę obchodził się i bronią. Pod koniec zimy spotkała nas wielka przykrość. Zjechała bowiem komisja wojskowa w sprawę zarekwirowania znacznej ilości kloców sosnowych, i to w wyborowym gatunku. Niestety, najlepsze nasze działeczki sosnowe, dotąd jeszcze nietknięte, i to położo-ne w czworokącie pomiędzy Kopcewiczami, Bryniewiem i Dere- szewiczami, czyli wzdłuż toru naszej kolejki oraz dróg prowadzących ze stacji do obu naszych dworów, zostały przez komisje zarekwirowane. Żadne nasze perswazje, że las jest przestarzały, że pozostawiliśmy go dotąd na pniu jedynie na pokaz, nie odniosły skutku. Woziliśmy ich do innych rewirów. Nie dali się przekonać i niczym ugłaskać. Przed zakończeniem pertraktacji co do warunków zarekwirowania leśnego obiektu sprowadzony został oddział wojska, który zaczął ścinać przepiękne sosny bez najmniejszego pojęcia o eksploatowaniu wyborowego drzewostanu. W tym samym czasie, gdy z Ruciem przesiadywałem codziennie w Kopcewiczach na pertraktowaniu z wymienioną komisją wojskową, biedna nasza mama zapadła na dość ciężkie zapalenie płuc. Od tygodnia była leżąca., bardzo osłabiona, ze względnie niską jednak temperaturą. Odwiedzał mamę ksiądz Suchwałko z Panem Bogiem. Miejscowy doktor słabą miał nadzieję na wyzdrowienie chorej. W trakcie podpisywania w Kopcewiczach umowy z wymienioną komisją i otrzymania od niej odnośnego dokumentu na odbiór zapłaty niepomiernie niskiej w stosunku do wartości drewna - której to zapłaty zresztą nigdy nie zdołaliśmy od władz wojskowych uzyskać - otrzymaliśmy telefon z domu, że biedna nasza mama bardzo spokojnie i bez męczarni Bogu ducha oddała. Był to dzień 11 marca 1916 roku. Nie zawiadamialiśmy o zgonie nikogo ze stron dalszych, gdyż i tak nikt by wówczas nie przyjechał. Cichy więc odbył się pogrzeb ze mszą świętą w kaplicy. Ciało zostało złożone do wspólnego z ojcem naszego grobu. Wkrótce po śmierci mamy Dziunia z Teklą i Klosią w obawie odcięcia od nas w Leonpolu przeniosły się na stałe do Deresze-wicz. Stary pan Stanisław Łopaciński miał podobno do Dziuni o to wielką pretensję. Jak ona biedaczka, opuszczona całkiem przez męża, miała w tych ciężkich czasach wojennych inaczej postąpić, jak wrócić do swojej rodziny. Urządziliśmy dla nich apartament oddzielny, składający się z dwóch pokoi: dawnego sypialnego mo-lch rodziców i obok kancelarii ojczulka. Daliśmy tam nowe, jasne tapety, oraz przemeblowaliśmy pokoje na ich przyjazd. Cała trójeczka była rada z naszego projektu. Natomiast Lela mocno krytyko- wała nasze posunięcie, żeśmy tak zaraz po śmierci mamy nie tylko zmienili wnętrze jej sypialnego pokoju, lecz również w obu salonach nieco inaczej przestawili meble. Spotkawszy się pewnego dnia z Aleksandrem Lenkiewiczem dowiedziałem się od niego, że jego starszy brat nabył od władz wojskowych dużą partię wyranżerowanych koni, pomiędzy który. m* s^ tLż konie młode, rasowe i zdatne nie tylko do pracy w polu lecz nawet do zaprzęgu powozowego. Ponieważ sporo koni zabra no nam z rekwizycji do wojska i odczuwałem brak koni, chętnie zgodziłem się na propozycję Aleksandra pojechania z nim autem które sobie ostatnio sprawił (pierwsze w powiecie) do majątku brata dla obejrzenia tych koni. Ponieważ stamtąd niedaleko już było do Sławkowicz, Aleksander zaproponował, aby moja Pani z nami pojechała. Można by było dojechać do Sławkowicz i odwie dzić Henia Grabowskiego, który wówczas tam bawił. Pojechaliśmy więc we trójkę, Aleksander przy kierownicy. Jechaliśmy po okrop nych wertepach. Nocowaliśmy w Dąbrowie u Aleksandra. Honory domu robiła Adasia gospodyni, a później żona pana domu. Naby łem wówczas około dziesięciu bardzo dobrych koni. Między nimi młodego dwulatka, ogiera karego i bardzo ładną złotą arabkę, Ca- stellamare zwaną, na której konno jeździł Herutek. Mania była wówczas w Dereszewiczach konnej jazdy, Dziunia bowiem miała ładną klacz Falę, a Tekla - siwą pony-klaczkę Perełkę, nabyte i sprowadzone z Kijowa. B Otrzymuję pewnego dnia list od Kato Ordziny z błagającą prośjft przyjechania do Biżerewicz, by jej doradzić i pomóc w różnych wip żnych sprawach, poza tym zaś odwiedzić chorego Stasia. Wyjechałem więc pociągiem z przesiadaniem w Łunińcu w stronę Kijowa do przystanku Prypeć. Czekała tam na mnie bryczka biżerewicka, zaprzężona w parę koni wojskowych z żołnierzem na koźle. Była noc ciemna, a droga do Biżerewicz odległa, przeszło dwadzieścia kilome trów, i to fatalnej drogi, pomimo że w wielu miejscach bardzo błot nistych władze wojskowe wymościły drogę ściętymi okrąglakami Zastałem cały dom biżerewicki oraz prawie wszystkie budynki gospodarcze zajęte przez sztab. Pozostawiono w domu właścicielowi dwa pokoje z bocznym do nich wejściem. Szczęśliwie, że dzieci nie było, z wybuchem wojny Kato odwiozła swoją czwóreczkę do Odes sy pod opiekę swojej matki, która tam posiadała nieruchomość mM ską. Staś w nerwach okropnych. Przypominał mi się stan jego sprzed wielu laty, kiedy jeszcze będąc studentem w Warszawie zmuszony byłem nim się opiekować. Kato przygnębiona stanem męża, p°za tym przy wrodzonym swoim nietakcie spowodowała tarcia poffl^' dzy władzami wojskowymi a sobą. Zawarłem znajomość ze sztabo*'; cami, udało mi się ułagodzić wzajemne niezadowolenia. Oświadczy11 bardzo uprzejmie, że spowodują przybycie dobrego lekarza wojsk<| wego, by Stasia obejrzał. Nie doczekawszy się przyjazdu owego do tora, po paru dniach powróciłem do domu. W jakieś parę tygodni potem Kato wezwała mnie ponownie i prośba o natychmiastowy przyjazd ze względu na bardzo poważ-ny stan chorego. Niestety, zastałem Stasia w stanie absolutnego obłąkania. Lekarz wojskowy, który po moim pierwszym pobycie jednakże przybył i Stasia obejrzał, stwierdził konieczność wywiezienia chorego do miasta względnie ulokowania go w sanatorium. Gdy więc przyjechałem, ustaliliśmy wspólnie z Kato wywieźć Sta- 443 sia niezwłocznie do Kijowa; z dniem każdym bowiem stan jego się pogarszał. Gadał od rzeczy i robił wrażenie człowieka absolutnie nieprzytomnego. Wyjeżdżaliśmy późnym wieczorem na nocny pociąg idący z Łunińca w stronę Koziatyna i Żmerynki. Na stacji Sarny należało się przesiadać na pociąg do Kijowa. Powozem zaprzężonym w czwórkę koni wojskowych ja z dawnym służącym Ordow-skim wieźliśmy biednego Stasia. Z tyłu za nami jechała bryczką Kato z rzeczami. Jechaliśmy prawie noga za noga. Przez cała drogę musieliśmy używać siły, by utrzymać biedaka, który bez przerwy się od nas wyrywał i próbował uciekać. Długa droga go jednak wyczerpała, uspokoił się nieco, gdy dojeżdżaliśmy do kolei. Zdrzem- * nał się nawet na stacji w oczekiwaniu przybycia pociągu. Szczęśliwie dostaliśmy oddzielny przedział w pierwszej klasie. Ułożyliśmy chorego. Spokojny był, lecz zasnąć nie mógł i w kółko jedno i to samo bez przerwy powtarzał. Kilka stacji do Sarn przejechałem z nimi, nie mogłem już dalej towarzyszyć Kato, która znając doskonale Kijów i mając tam bliskich znajomych da sobie radę. Ulokowany został biedak w lecznicy dla umysłowo chorych. Szczęśliwie dla niego i jego bliskich życie zakończył 5 października 1916 r. od nieuleczalnej już choroby. Dzieci jego szczęśliwie nigdy się nie dowiedziały, z jakiej choroby zmarł ich ojciec. Pewnego dnia odwiedził nas w Dereszewiczach młody człowiek w mundurze Czerwonego Krzyża.. Przedstawił się nam jako Józef hrabia Jezierski. Z ramienia Czerwonego Krzyża objeżdżał różne skupienia w naszym rejonie, mniejsze i większe, wysiedlonych z Korony i zza Pińska w celu wydawania im różnych zapomóg w naturze. Nie znaliśmy go osobiście, lecz wiedzieliśmy, że był ziemianinem z Białostockiego. Opowiadał nam bardzo dużo o Dudzi-czach, gdzie obecnie przez dłuższy czas urzędował i gdzie spotkał się z właścicielem Dudzicz Aleksandrem Horwattem, który go zaprosił do Barbarowa. Wkrótce dotarła do nas wiadomość, że ów pan Jezierski oświadczył się w Barbarowie jedynaczce Olesiów i został przyjęty. Bardzo prędko po tym otrzymaliśmy zawiadomienie od Olesiów, że uroczystość zaślubin ich córki odbyła się w Ki-jowie w kościele Św. Mikołaja. Głośną sprawą, która zapoczątkowała bliski koniec caratu, było ^umordowanie w Petersburgu przez księcia Jusupowa w zimie yl? roku Rasputina, ulubieńca i bożyszcze cara i carycy. Na fron-Cle w międzyczasie nastąpiły ważne zmiany. Po niepowodzeniach Car Mikołaj usunął z głównego dowództwa swojego stryja, wielkie- go księcia Mikołaja, i objął osobiście dowództwo nad wszystkim wojskami na lądzie i morzu. Główna kwatera cara, czyli Stawka' była nadal w tym samym miejscu9. Car jednak nadal często obje> dżał ustabilizowany front, przywoził do oddziałów poświęcail obrazy różnych świętych i błogosławił nimi przednie oddziały \voi skowe. 444 Żołnierz jednak, zmęczony i znudzony bezczynnością, marzył o jak najprędszym powrocie do domu, zwłaszcza że wszelkie pró by dowództwa na różnych odcinkach frontu, by nieprzyjaciela od sunąć ku zachodowi, spełzły na niczym. Stan ten był bardzo na rękę przeróżnym elementom skrajnie lewicowym; na razie cicha następnie coraz bardziej już jawna propaganda o porzucenie frontu zaczęła działać. Był to początek Wielkiej Rewolucji Rosyjskiej. 9 W drugiej połowie 1915 r. "Stawka" przeniosła się z Baranowicz do Mohy-Iowa. 28 Rewolucja. Zakończenie wojny 445 propaganda w •wojsku rozszerzała się coraz bardziej. Elementom le- jcowym chodziło nie tylko o to, by żołnierz porzucił front, lecz ^ fermentu w całym państwie, dokonanie przewrotu spowodowanie zmiany istniejącego reżimu. Car Mikołaj abdyko- "rał na rzecz brata swego Michała, który ze swej strony przekazał rządy prezesowi Dumy, Rodziance, dowództwo zaś wojskowe Kie- reńskiemu1. Sam zaś opuścił Stawkę i zamieszkał z rodziną w Car skim Siole. Dowództwo wojskowe objął członek partii kadetów, adwokat, poseł czwartej Dumy - Kiereński. O dowództwie nie miał zielonego pojęcia, natomiast był świetnym mówca, posiadał wielkie zdolności pociągania za sobą tłumów, jeździł więc bez przerwy wzdłuż frontu. Pierwszym zaś czynem nowego rządu Kie- reńskiego było wydanie zarządzenia nazwanego "Prykaz nr l". Za rządzenie to polegało na skasowaniu w wojsku wszystkich rang, za przestaniu salutowania i noszenia odznak oraz zrównaniu stanu ofi cerskiego z żołnierskim. Żołnierz miał się zwracać do dowódcy oddziału per "towa-riszcz". Oczywiście większość oficerów nie mogła się pogodzić z wydanym zarządzeniem co do skasowania odznak wojskowych, byli więc stale narażeni na zniewagi. Żołnierze zrywali oficerom z ramiom epolety. Wymieniony ukaz w skutkach bardzo prędko okazał się zgubny. Wszelka subordynacja w wojsku przestała istnieć. Żadne następne perswazje Kiereńskiego nie miały już posłuchu. Rozpoczęta przez Kiereńskiego ofensywa na krótkich odcinkach frontu została z łatwością odparta. Żołnierz porzucał broń i gromadnie zaczął opuszczać stanowiska frontowe. Skrajne elementy lewicowe na froncie, a zwłaszcza poza frontem, rozpoczęły olbrzymią agitację. Po całej okolicy, w miastach, miasteczkach, wioskach, osadach, jak grzyby po deszczu pojawiali się agitatorzy, którzy buntowali ludność przeciwko władzy państwowej, urzędnikom carskim, właścicielom ziemskim i innym. Ich motto było: ..Ziemia i wola dla naroda". [Ziemia i wolność dla ludu - roś.]. Pełno tych agitatorów kręciło się w naszych stronach. W naszej Skinie laskowickiej wiece odbywały się przez dnie całe. Jedynie robotnicy naszej fabryki nie dopuszczali do siebie krzykaczy, a gdy Sle. który pokazał, sromotnie był przepędzany. Aleksander Kiereński wszedł zrazu do Rządu Tymczasowego jako minister Pfawiedlrwości. Premierem został w lipcu, naczelnym wodzem we wrześniu Car z rodziną był bardzo silnie strzeżony w Carskim Siole. otoczenie pałacu było pod nadzorem oddziałów rewolucyjm,"ie Obawiając się jednak własnych oddziałów, nowy rząd rewolu wywiózł całą rodzinę cesarską z Carskiego Sioła do Tobolska, była ona bardzo ściśle strzeżona. Bardzo ciężkie i przykre czasy, nie tylko ogólne, lecz osobist 446 ^a nas nastafy- Rozchorowała się przede wszystkim Lela. Rucio n/ mógł osobiście zajmować się nią ze względu na wielką ilość pr^f różnych nader ważnych spraw społecznych i narodowych, któr w związku z rewolucją rosyjską spowodowały nadzieję wskrzeszę, nią niepodległej Polski. Powstała myśl formowania oddziałów woj ska polskiego. Potrzebni byli ludzie do pracy, i to na stanowisb kierownicze, ludzie czynu. Ziemiaństwo guberni mińskiej na weź-wanie kilku będących wówczas w Mińsku osób, łącznie z przedstawicielami Korony zagnanymi przez wojnę do Mińska, zjechało w pełnym komplecie na walne zgromadzenie organizacyjne. Zgromadzenie to odbyło się w przepełnionej po brzegi dużej sali klubu szlacheckiego. Po raz pierwszy na ścianie, przy której stał stół prę- zydialny, zawieszone zostały dwa sztandary biało-czerwone, a pomiędzy nimi godło Państwa: Orzeł Biały. Na to zebranie oprócz Ru-cia, który już od dłuższego czasu przebywał w Mińsku, przyjechał ze mną Wawrzyniec. Zagaił posiedzenie bardzo pięknym, podniosłym i patriotycznym przemówieniem pan Kryński z Warszawy2. Większość osób miała łzy w oczach, słyszeć się dały nawet z różnych stron sali głośne szlochania. Na przewodniczącego zebrania został powołany Rucio. Obrady trwały dwa dni, brało w nich udział również kilku wojskowych z wyższymi rangami narodowości polskiej. W wyniku wymienionych obrad zostały powzięte następujące uchwały. Po pierwsze: powstały Rady Narodowe, na razie z siedzib? w Mińsku gubernialnym, jako przedstawicielstwo narodu polskie go, łączące ludność polską z Korony, Litwy, Łotwy, Inflant i Krę sów wschodnich i południowych. Na prezesa Rad Narodowych zo stał powołany Hieronim Kieniewicz, wiceprezesi - Kryński i lwa szkiewicz, skarbnik pani Koziełł-Poklewska, którą nazywano Ra; dość Rady. Członkami zaś byli po jednym przedstawicielu z każdej wymienionej dzielnicy polskiej. Prezydium Rad Narodowych w pierwszym rzędze miało reprezentować Polskę przed wszelkim1 władzami okupacyjnymi, poza tym roztaczać opiekę nad ludności? wysiedloną z siedzib swoich przez działania wojenne. . Po drugie: powstała konieczność ujęcia w karby wojskowyc Polaków i uratowania ich od zarazy bolszewickiej, rozprzestrzenia jącej się szeroko w zrewolucjonizowanej Rosji. Poruszył tę sPr^ gen. Dowbor-Muśnicki, który też ściągał z różnych stron kraju z 2 Wacław Kryński (1879-1924), narodowy demokrata, dziennikarz, w czas wojny był dyrektorem polskiej szkoły żeńskiej w Piotrogrodzie. i oficerów Polaków. Z zaczątku tego, organizowanego w ma-•"tku Hartingów Dukora, powstał Korpus Dowbora - czerwony utk pierwszy. W następstwie zorganizował się drugi pułk - biały, P 32 zaczątek trzeciego pułku - żółtego3. Tworzenie korpusu wy-maaało oczywiście znacznych zasobów pieniężnych, toteż Rady Narodowe postanowiły opodatkować kresowe ziemiaństwo, biorąc za podstawę ilość posiadanych dziesięcin ziemi. Zwrócili się z go- 1447 racym apelem do wszystkich ziemian o szybkie wpłacanie przypadających kwot na ręce mecenasa Witkiewicza w Mińsku. We wszystkich powiatach kresowych zostali powołani miejscowi ziemianie do ściągania od współpowietników przypadających Od nich składek i przesyłania gotówki do Mińska. Na powiat mozyr-ski powołano mnie. Składka od nas obydwóch na wyrnieniony cel z dóbr naszych wypadła bardzo znaczna, gdyż przeszło sto tysięcy rubli. Wymieniona zbiórka przysporzyła mnie sporo pracy biurowej oraz też wyjazdów do różnych współpowietników. W późniejszych już czasach, gdy losy zagnały kresowców do •" Warszawy, wyłoniły się z Rad Narodowych inne jeszcze instytucje, w których wszyscy, nie tylko ziemianie, lecz też dworscy pracownicy brali udział. A więc powstał: Związek Polaków z Kresów Białoruskich z prezesem Woyniłłowiczem i wiceprezesem H. Kieniewi-czem na czele. Takiż Związek Polaków z Kresów Południowych ze Stanisławem Horwattem z Chabna jako prezesem. Posiedzenia naszego Związku Polaków z Kresów Białoruskich odbywały się raz na tydzień w sali Towarzystwa Rolniczego na ul. Kopernika i były zwykle bardzo przez członków uczęszczane. Były to posiedzenia sprawozdawcze z działalności Związku w sprawie prowadzonych starań o jak najdalsze włączenie kresowych powiatów do Polski. Poza tym na terenie Warszawy działał jeszcze Centralny Komitet Obywatelski, w którym Rucio też brał udział, oraz Państwowy Zarząd Ziem Wschodnich z Osmołowskim na czele. W tym ostatnim Zarządzie było zatrudnionych sporo naszych kresowców4. Opisawszy w krótkich słowach działalność ziemian kresowych w okresie częściowo jeszcze rewolucyjnym i porewolucyjnym, powrócić muszę do opisu naszego życia w Dereszewiczach od pierwszej połowy roku 1917, gdy wojna jeszcze trwała, front zaś się rozpadał, a agitacja rewolucyjna szalała. Zbliżał się jeden z najcięższych okresów mojego życia. Wczesną wiosną Heruś z panem Małkiem jak zwykle wyjechali "° Kijowa na egzamin. Ponieważ od dłuższego czasu uformowała Mowa tu o pułkach ułańskich; gros korpusu gen. Józefa Dowbora-Muśnickiego adała oczywiście piechota. Zarząd Cywilny Ziem Wschodnich utworzył Józef Piłsudski na wiosnę 1919 r. Po ^jęciu przez wojska polskie Wilna. ,,.,.,,,,.,",., się u Herutka na czwartym palcu lewej ręki zgrubiałość, i to szybko powiększająca się, prosiliśmy pana Małka, by poradził się w tej sprawie chirurga, i to najlepszego, doktora Makowskiego, wielkie. go przyjaciela Zosi Horwattowej i uchodzącego za bardzo biegłe. go. W parę dni po ich wyjeździe otrzymujemy telegram od Małka że sprawa jest poważna, grozi odjęcie palca. Przestraszeni wyjeż' 448 dżamy oboje. Okazało się, że Makowski orzekł, iż jest to złoślrwa sarkoma, że może się ona przenieść na całą rękę i dalej. Należy więc nie zwlekając, by złemu zapobiec, odjąć chory palec. Postanowiliśmy jednak zasięgnąć opinii jeszcze innych chirurgów. Dowiedzieliśmy się o rzekomo bardzo wziętym w Kijowie chirurgu profesorze uniwersytetu w podeszłym wieku, Bondarowie, do którego też udaliśmy się. Zadecydował, że odjąć palec to nie sztuka, lecz zawsze go szkoda. Należy więc przede wszystkim zrobić analizę tego zgrubienia. Jeżeli analiza wykaże, że to zgrubienie nie jest charakteru złośliwego, to usuniemy zgrubienie sposobem wyskrobania. Gdyby jednak okazało się, że jest to złośliwa sarkoma, to wówczas wypadnie palec usunąć. W dniu następnym dowiedzieliśmy się, że Makowski grubo się omylił. Tegoż dnia Bondarow pod znieczuleniem dokonał wyskrobania narośli, zaszył rankę, a po kilku dniach palec się zagoił. Odjechaliśmy do domu. Nasi zaś panowie powrócili też wkrótce z uradowanymi minami wobec wyjątkowo dobrze zdanych egzaminów do klasy piątej. We włościach, czyli gminach, powstały wszelkiego rodzaju rewolucyjne komitety, zależne niby od komitetów powiatowych, lecz działające przeważnie na własną rękę. Poza tym v? każdej wsi był komitet wiejski. Wszystkie te komitety zaczęły wtrącać się do sposobu prowadzenia mojej gospodarki w folwarkach. Ponieważ już od rozpoczęcia wojny odczuwał się w gospodarstwie rolnym brak rąk roboczych, wystarałem się u władz wojskowych o przydzielenie mi do pracy w polu jeńców wojennych. Przysłano mi do Dereszewicz trzydziestu jeńców przeważnie narodowości czeskiej z wachmistrzem rosyjskim do ich dozorowania. Musiałem ich żywić i tygodniowo wypłacać na ręce wachmistrza pewną kwotę. Nie był to robotnik wprawny do robót polnych, poza tym dosyć leniwy, lecz gdy innego nie było, i ten był dobry. Przerzucałem tych ludzi stosownie do potrzeb z jednego folwarku do drugiego. Gdy rozpoczął się okres żniw i jeńcy cięli żyto kosami, komitet gminny zjawił się do dworu i zabronił siec zboże kosami. "To jakaś nowa moda" powiadają. "Kosy obijają ziarno, żyto musi być cięte sierpami". Czesi nie umieli się do tego zabrać. Puściłem w ruch żniwiarkę, komitet miejscowy zawiadomił gminę, przyjechał m°' mentalnie prezes włościańskiego komitetu i rozkazał niezwłocznie usunąć żniwiarkę z pola. Chodziło komitetowi głównie o to, by r°' boty polne w folwarku nie dały się w porę wykonać i wówcz^ włościaństwo będzie miało pretekst objęcia wszelkich czynności w folwarkach przez komitety włościańskie. Tego momentu . jjj przede wszystkim uniknąć. Toteż ściągałem do robót polnych aja służbę dworską męską i żeńską i zawdzięczając ich gorliwej racy uporaliśmy się ze sprzętem zbóż, pomimo że jeńcy wojenni Lr najbardziej gorącym okresie zbiorów zostali odwołani. Natomiast znacznie gorzej odbył się zbiór okopowych. Nie było sił i możności niedopuszczenia do wykradania przez setki kobiet nr biały dzień kartofli z pól dworskich. Jeździłem w tej sprawie do 449 Mozyrza. Przedstawiciele powiatowego komitetu z głównym prezesem na czele na moje wezwanie przybyli do Dereszewicz. Za-"/jozłem ich do Paulinowa, gdzie ludność ze wsi Wyszyłowa nie tylko wykopuje kartofle, lecz wykrada z kopców wykopane i zado-łowane przez dwór ziemniaki. Władze w nader łagodnej formie po-roztniawały z grabiącą ludnością. Robiło wrażenie, że,władza naj-^ryższa obawia się o swoją skórę, aby ludność nie oskarżyła ich o sprzyjanie dworowi. Pewnego dnia otrzymuję wezwania, abym przybył do gminy na posiedzenie w sprawie sprawiedliwego podziału sianokosów dworskich pomiędzy ludność wiejską, zwłaszcza zaopatrzenia '•'•* w siano rekrutek, których mężowie jeszcze nie powrócili. Przywiozłem ze sobą plany majątkowe. Posiedzenie odbywało się w dużej izbie gminnej. Członkowie komitetu w pełnym składzie, po jednym przedstawicielu z każdego komitetu wiejskiego ze strony chłopstwa, ja zaś sarn jeden, jako gnębiciel ludu, i dwóch przedstawicieli robotników fabrycznych, zainteresowanych w otrzymaniu dla ro-bociarzy również działek łąkowych, lecz bardzo wrogo nastawionych przeciwko chłopstwu i komitetom włościańskim. Posiedzenie trwało nieskończenie długo, nie było sposobu dogadania się. Domagałem się zatrzymania dla pozostałego jeszcze inwentarza dworskiego odpowiedniej ilości łąk, jak również odpowiedniej ilości dzielanek dla rodzin robotników fabrycznych. Oni zaś twierdzili, że ja posiadam za dużo inwentarza żywego i że na utrzymanie swojej rodziny wystarczyć powinno posiadanie najwyżej sześciu krów, a więc wyznaczają taką to najbardziej odległą dzielankę. Gdy jednak paru starszych chłopów, życzliwych dla dworu, ośmieliło się podtrzymać moje stanowisko, stojący pod oknami i za drzwiami tłum podsłuchujących, przeważnie niewiast, siłą wywalił drzwi i runął do izby kierując się z pięściami w moją stronę. Gdyby nie paru wymienionych starszych chłopów i jeden Żydek, może bym "ostał od rozjuszonych bab parę kuksańców. Oświadczyłem głośno, że wobec takiego zachowania się ludności i bierności władzy 1116 mam nic do gadania i opuszczam zebranie. Zabrałem swoje płaty i o dziwo, przez okno sąsiedniego pokoju, eskortowany przez ^mienionych dwóch chłopów i Żydka opuściłem dom gminny. Wymęczony i w nerwach wracałem bryczką do domu. Prawdziwą męczarnią były omal codzienne wizyty przeróżnych Offlitetów z różnych wsi, a było ich piętnaście wśród naszych °br. Przychodzili delegaci, zwykle w liczbie trzech do pięciu, 29 """ A- Kieniewicz, Nad Prypecią... w różnych sprawach, nie z prośbą, lecz zawsze z żądaniem. niej przyjmowało się takich interesantów w kredensie, dzisiaj be> pytania wchodzili do mojej kancelarii, na przywitanie podawał rękę i rozsiadali się na krzesłach i fotelach. Jeśli pomiędzy nitu znajdowali się byli żołnierze, to nawet nie raczyli w pokoju zdjąć czapki. Trzeba było więc wiele cierpliwości i zimnej krwi, aby nie 450 okazywać obawy, a raczej dowcipkować z nimi, tytułując siebie wzajemnie per towarzyszu, aby nie wywołać awantury, do której właściwie wszystkie te wizyty zmierzały. Pewnego dnia, gdy w kancelarii przyjmowałem podobną delegację, w której brał udział je-den z moich gajowych z rewirów zarzecznych - przechodził przez pokój Wawrzyniec. Zobaczywszy mnie w takim gronie i siedzącego obok mnie gajowego, zamierzał coś do nich przemówić! Zrobiłem mu znak palcem, by się nie odzywał. Napłynęły mu oczy łzami i omal łkając wchodził schodami na górę. Całkiem niespodzianie zjechała do nas z Kijowa panna Bronie-wska, artystka rzeźbiarka, bardzo przystojna i miła osóbka5. Poza tym chętna do zabaw i flirtu. Do tego nadawał się wśród nas jedynie Dromler, toteż godzinami zawracała mu głowę. Bardzo ładny wykonała z gipsu biust Maduszki oraz głowę Moroza. Gdy odjeżdżała z powrotem, prosiliśmy ją, aby zabrała obie swoje prace i oddała je Sofinecie Horwattowej na przechowanie razem z poprzednimi naszymi rzeczami. Pewnego dnia, bardzo wczesnym rankiem, przybiegł do mnie ze Śniadynia starszy wiekiem chłop, aby mnie przestrzec, że w wy mienionej wsi z inicjatywy młodego agitatora, żołnierza frontowego, rodem z tejże wsi, organizuje się tłumne najście dworu w celu przeprowadzenia rewizji w pałacu i innych lokalach w poszukiwaniu broni wojskowej. Dokładnie mu bowiem wiadomo, że towarzysz Kieniewicz posiada bardzo duży skład broni wojskowej, i to nie tylko karabiny, ale nawet kulomioty. Po otrzymaniu tej wiado mości postawiłem cały dom na nogi, by przede wszystkim powyle-wać będące jeszcze w piwnicy zapasy win i wódek. Zdawałem sobie bowiem doskonale sprawę, że jeszcze z tłumem trzeźwym rno zna się dogadać, z ludźmi zaś po sutej wypiwce awantura na włosku. Zawrzała więc pośpieszna praca w piwnicach. Jedni odkorko wywali butelki z przeróżnymi winami, likierami, wódkami, drudzy wylewali zawartość do wiader, dziewczęta zaś pod nadzorem flio jej Pani wynosiły wiadra i wylewały zawartość do Prypeci. Zaryzy kowałem jednak i około dwudziestu butelek starki, po zakończeni11 tej czynności, wyniosłem osobiście z lokajem Antosiem z piwnic) i ułożyłem w paru miejscach na dnie rzeki przy brzegu, lecz n3 dość znacznej głębokości. W piwnicy pozostały butelki z wodą n" neralną oraz gorzką leczniczą. Broń moją myśliwską odesłał^111 5 Janina Broniewska (1886-1947) studiowała m.in. u Ksawerego Dutii*0 skiego. Portretowała w czasie wojny również A. Lednickiego oraz jednego z ) orzelanemu Kiperowi do schowania. W domu pozostało parę starych moich strzelb. Poleciłem zaś w kuchni, by na szelki wypadek przygotowano spory rondel zupy, kaszy oraz słoniny i chleba. W nerwowym nieco nastroju, siedząc na ganku oczekiwaliśmy na przyjście zapowiedzianej rewizji. Około południa przez bramę wjazdowa, pod komenda wymienionego młodego żołnierza w wojskowym mundurze z przypiętymi czerwonymi kokar- ,|ś5l' daini i gwiazdami przy mundurze i czapce, wtłoczyła się gromada ludzi, około pięćdziesięciu osób, wśród których było też kilka kobiet. Ów prowodyr, przywitawszy się ze mną po wojskowemu, oświadczył, że doszło do jego wiadomości, że towarzysz Kienie-wicz posiada w domu ukryta broń wojskowa. Komitet więc śnia-dyński, którego przedstawiciele są tu obecni, zwracacie do towarzysza o oddanie posiadanej broni. Odpowiedziałem, że broni wojskowej nie posiadam, mam tylko dwie strzelby myśliwskie. "A, w takim razie musimy przeprowadzić rewizję". "Bardzo proszę" - odrzekłem. Wtłoczyło się bractwo do środka domu. Oprowadza-iem ich po wszystkich pokojach. Ogromnie podziwiali stojące •* duże lustra w czerwonym salonie. W pokojach sypialnych i garderobach zaglądali do szaf, wysuwali szuflady w komodach. Roześmieli się serdecznie, gdy zapytałem, czy w szufladzie komody, a może biurka mógłby się zmieścić kulomiot, bo do dużej szafy kilkaset karabinów może dałoby się wetknąć. Po przejściu przez wszystkie pokoje zażądali, by im otworzyć piwnice. Zdumienie malowało się na ich twarzach, gdy w jednych piwnicach było na półkach trochę owoców, w drugich zaś sporo pustych butelek, na kilku zaś półkach nieznaczna ilość butelek z wodą mineralna. Nie poruszali jednak tematu spirytualiów. Sam jeszcze im powiedziałem, że wszystkie wina i wódki zostały według rozkazu poprzednich władz wylane łącznie z zapasami spirytusu z cystern gorzelanych. Niestety, nie mogę nawet komisji poczęstować wódka, natomiast może po tym zmęczeniu przy rewizji nie odmówią przyjąć ode mnie łyżkę strawy. Udobruchali się. Prowodyr dużo paplał o rewolucji, o przejściu władzy w ręce ludu, o podziale ziemi i mienia. Na pożegnanie zasalutował i żołnierskim marszem udał się w stronę. bramy wjazdowej, a za nim podążyli pozostali przybysze. Dowiedziałem się między innymi od służby, że paru osobników uraczyło się widocznie gorzką wodą w piwnicy, gdyż rozchorowali się należycie. 2 rewizja poszło gładko. A jednak, ile to nerwów kosztuje każde podobne zajście z rozjuszonym i ogłupionym przez agitatorów ludem. Tymczasem na terenie państwa rosyjskiego coraz to nowe zachodziły zmiany. Pomimo powstałego w wojsku rozprzężenia i masowego, zwłaszcza na tyłach, opuszczania przez żołnierzy oddzia- °w i powracania do domów, front jednak utrzymywał się na pier-ej linii bojowej. Niemcy stali nieporuszeni, nie próbując posu-się na żadnym odcinku, jak gdyby wyczekiwali dalszych wy- ników rewolucji i rozkładania się wojska. Kiereński wydaje "Prikaz" dotyczący swobody dla wszystkich, znajdujących w Rosji narodowości. Od tego momentu każda narodowość kórz stać mogła z całkowitej swobody i miała prawo samodzielnego sta- nowienia o sobie. Wśród wszystkich organizacji polskich w ROSJJ zaświtała nadzieja powstania niepodległej wielkiej Polski. Zwołany 4521 został wielki zjazd Polaków w Moskwie, na który wyjechał od nas z Dereszewicz Wawrzyniec, l na tym zjeździe omawiana była konieczność spiesznego tworzenia wojska polskiego. Przeciwko temu oponowała nieznaczna garstka osób z Lednickim, wpływowym adwokatem moskiewskim na czele6. Wymieniony "Prikaz" Kiereńs-kiego nie pozostał bez echa nawet w naszej parafii petrykowskiej Inicjatorem zademonstrowania radości wśród ludności polskiej był nasz proboszcz ksiądz Suchwałko. Urządzono w fabryce kopcewic-kiej rodzaj akademii Kościuszkowskiej ze śpiewami, deklamacją i żywymi obrazami. Na tej uroczystości nie byliśmy obecni. Moja Pani była niezdrowa, ja zaś w sprawach zbiórki na rzecz Korpusu oraz na zebranie Towarzystwa Rolniczego byłem wyjechał do Mińska7. Z rozkładającej się, zrewolucjonizowanej armii rosyjskiej carski generał Korniłow zorganizował na północy względnie dużą armią składającą się z elementów prawicowych i ruszył na Petersburg w nadziei zawładnięcia stolicą, a tym samym zaprowadzenia ładu i porządku w kraju. Pod Petersburgiem rozegrała się wielka bitwa, w której masowy udział 'wzięły niewiasty i młodzi kadeci. Niestety, armia Korniłowa została doszczętnie rozbita8. Niemcy zaś nadal nie ^ ruszali się, lecz w cichości wpływali na dalszy rozkład Rosji. W za plombowanym wagonie przewieźli ze Szwajcarii przez Niemcy i wpuścili do Rosji najważniejszych prowodyrów bolszewickich, Lenina, Trockiego i wielu innych. Usadowili się oni w Petersburgu w pałacu sławnej Krzesińskiej (tancerki baletu i dawnej kochanki cara Mikołaja). W pałacu tym mieścił się sztab bolszewicki i stam- 6 Zjazd, o którym mowa, odbył się w czerwcu 1917 r. w Piotrogrodzie. Postanowiono na nim zwrócić się do Rządu Tymczasowego o wydzielenie Polaków służących w armii rosyjskiej w osobna silę zbrojną. Koncepcję tę, źle widzianą przez Rząd Tymczasowy, zwalczała również rewolucyjna lewica; a byli jej też przeciwni rzecznicy państwa polskiego, organizowanego w tym czasie w Warszawie pod egid? mocarstw centralnych. Tę ostatnią koncepcję reprezentował m.in. Aleksander Leo-nicki (1866-1934), znakomity adwokat moskiewski, współpracujący z rosyjsk? partią postępową kadetów. 7 Na tę akademię w stulecie śmierci Kościuszki, 15 X 1917, udała się do Kopc6' wieź dereszewicka młodzież pod opieką Dziuni. Dyrektor Ulatowski miał zagajaj?^ referat, żywy obraz na zakończenie przedstawiał Bartosza Głowackiego na zdobytLl armacie. 8 Ofensywa gen. Korniłowa na Piotrogród (sierpień-wrzesień 1917) utkn? w drodze i załamała się bez bitwy. , • :- . rozpoczęła się ogromna agitacja przeciwko istniejącemu reżi-i i walka o ujęcie władzy. Korzystając z wolniejszej chwili pojechaliśmy oboje do Mińska, odwiedzić mamę, która od rozpoczęcia rewolucji na stałe prze-iosła się do Mińska. Miała bardzo miłe i wygodne mieszkanie oraz \ochanego psa, zwanego Koko. Wręczyliśmy wówczas mamie na Ufzechowanie cała biżuterię Maduszki oraz moje trzy zegarki złote. 453 Obawialiśmy się trzymać te precjoza na wsi w czasach tak niepewnych. Biżuteria ocalała, gdyż została zaszyta do poduszki, na której sypiał ulubieniec Koko. Natomiast zegarki moje, złożone do sejfu mamy w Banku, zostały zrabowane. W Mińsku zamieszkali również Heniowie z małym Tadziem. Henio brał czynny udział w pracy społecznej przy Radach Narodowych. Dojeżdżał z Mińska do Ostaszyna i Tołkaczewicz. W czasie jednej bytności w Tołkaczewiczach objeżdżał z inżynierem Iwasz-kiewiczem tereny leśne. Zastawszy kilku chłopów ścinających drzewo, zaczęli interpelować i grozić sadem i karami. Chłopi nic sobie z tego nie robiąc zbliżyli się do bryczki i bardzo silnie ranili .^ Iwaszkiewicza pałka po głowie, Heniowi zaś wybili dwa zęby mocnym uderzeniem pięści. Nie były to już czasy, gdy była do pomyślenia jakakolwiek interwencja obywatela ziemskiego przeciwko kradzieży leśnej. Ja już w Dereszewiczach byłem przywykł w czasie rewolucji do masowych kradzieży leśnych i nie zamierzałem przeciwdziałać. Wolałem udawać, że nie widzę niż narażać się na nieposłuszeństwo przy odbieraniu skradzionego obiektu. W czasie naszego ówczesnego pobytu w Mińsku trafiliśmy na kolosalne bolszewickie manifestacje. Triumfowano ze zmiażdżenia kiereńszczyzny, zgniecenia tzw. partii mieńszewików i zagarnięcia władzy. Była to Rewolucja Październikowa. Masa krwi bratniej rozlała się w tych walkach. Wśród ludności polskiej w Mińsku nastrój był minorowy, zwłaszcza ziemiaństwo obawiało się krwawych represji ze strony nowej władzy. W tym okresie Dowbór- Muśnicki z pierwszym korpusem przeniósł się był z Dukory do Bobrujska. Był to dobry punkt do wyławiania z rozpadającej się armii rosyjskiej żołnierzy narodowości polskiej i wcielania ich do tworzącej się armii Dowbora. Bo-brujsk był oddzielony od Mińska przez bolszewickie rewolucyjne w°jska, komunikacja była przerwana. Okazała się potrzeba dostarczenia Dowborowi do Bobrujska zebranej gotówki oraz zarządzeń °d Rad Narodowych. Rucio podjął się osobiście tej misji. Przebra-ny za chłopa w siermiędze i długich butach wybrał się częściowo ^a piechotę wzdłuż torów kolejowych, częściowo podjeżdżał wóz-Kiem chłopskim. Na stacji Osipowicze, do której zaszedł wypocząć, a 'udzi było dużo, został rozpoznany przez jakiegoś Żydka z Mozy-Q który zamierzał zbliżyć się go przywitać. Rucio z daleka ał mu znak palcem, by nie podchodził. Sprytny Żydek zrozu-la*> o co chodzi, i odszedł na stronę. Szczęśliwie udało się Ru- ciowi dotrzeć do Bobrujska i załatwić z Generałem ważne sprawy. W tym samym mniej więcej czasie zaczęły tworzyć się wschodzie armie tak zwane białe, jedna pod dowództwem gen. Q a nikina, druga Kołczaka. Gdy armia tego ostatniego zmierzała z § berii ku Rosji centralnej, bolszewicy obawiając się, by car Miko/' 454 z rodziną, uwięziony w Jekatierinburgu9, nie dostał się w ręce fcu czaka, rozstrzelali ostatniego cara Rosji, jego żonę, następcę troni i córki. Ciała ich wrzucono do wspólnej jamy. Wkrótce po naszym powrocie z Mińska, Wawrzyniec z Klosia Dziunią i Tekletką opuścili Dereszewicze, udając się do Mińska. & mieszkali u Rucia, którego mieszkanie było dosyć obszerne. My i^ zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie należałoby zabezpieczyć się ja. kimś mieszkaniem w mieście, chociażby w Mozyrzu, ze względu na tak niepewne czasy. Nie obawialiśmy się właściwie miejscowe go elementu, jakkolwiek stosunki z ludnością były coraz bardziej naprężone i przykre. Dużo bardziej baliśmy się przerwania frontu w zbliżającym się okresie zimowym i ewentualnej konieczności opuszczenia domu, skrywania się po lasach z dziećmi, a chociażby z Maduszką, która ostatnio rozchorowała się na malaryczne ataki, Gdy zaś doszła do nas wieść o zamordowaniu w Sławucie księ. cia Sanguszki10, postanowiliśmy niezwłocznie rozpocząć przygoto wania do czasowego wyjazdu do miasta, przypuszczając, iż w mię ście, chociażby małym, będzie zawsze bezpieczniej. Bliskość Mozy rza umożliwiałaby mi częściowo przebywać w Dereszewiczach i dojeżdżać do Mozyrza, gdzie zamieszkała Maduszką z chłopcami, panną Anną i panem Małkiem. Z panem Dromlerem postanowiliś my się rozstać, zresztą sam tęsknił do swojej rodziny. Pani Blanche z córeczkami postanowiła pozostać w Dereszewiczach, wolała jed nak przenieść się do pokoi gościnnych przy gorzelni lub rektyfika cji, by nie być samotną w tak obszernym domu o wielkich poko jach. Taki powstał projekt, chodziło o jego zrealizowanie. Pojecha łem więc do Mozyrza i szczęśliwie bez trudu odnająłem bardzo wygodne mieszkanko o czterech pokojach mieszkalnych własnych i piątym wspólnym salonem, w którym mieściła się wypożyczalniJ książek, czynna w rannych godzinach. A więc pokój nasz sypialń)' pokój młodszych chłopców z panną Anną, pokój pana Małka oraz jadalny, w którym miał sypiać Heruś. W suterenach, do którp prowadziły schody z jadalnego, była obszerna kuchnia i pokoik $ służby. W dziedzińcu była stajenka, parę schowanek i niestel "ustęp", do którego chodzenie, zwłaszcza w chłody, nie przedsta wiało wielkich rozkoszy. Domek, nazywany w mieście Białym, P° 9 Jekatierynburg, dziś Świerdłowsk. Mikołaja II wraz z rodziną pozbawi cia 17 VII 1918 r. 10 Sędziwy książę Roman Sanguszko zginał w majątku swym Sławucie na niu, zabity przez wycofującą się z frontu gromadę maruderów. .y był na wzgórzu tuż przy kościele i górował nad całym mia-ł°z obok tego domu była wieża wodociągowa, własność p. Lu-ste -ra Lenkiewicza, który miał zawartą z Magistratem umowę na ^"starczanie wody do miasta. Ponieważ jednak pompa stale się ula a właściciel nie miał ochoty do jej naprawy - woda rozle-Ps de na mój projekt możliwie prędkiego powrotu z rodziną do DeK' szewicz i na zapytanie, czy mogę natychmiast przystąpić do odre montowania całego dołu Lelówki, pan major nie tylko że bardzo uprzejmie wyraził zgodę na nasz powrót, lecz obiecał ze swej stro ny wszelką pomoc w dostarczeniu potrzebnego szkła lub też ma) 4 strów wojskowych do remontu mieszkania. Natychmiast więc za' i brałem się do odbudowy naszego gniazdka. niemieckie zaraz po zajęciu Kijowa, gdy bolszewickie i*^dy cywil116 łącznie z wojskiem opuściły miasto, utworzyły ob-Zzerne państwo Ukraińskie, sięgające aż do Charkowa. Do nowej tej Ukrainy zostały włączone dwa powiaty mińskiej guberni: mozyr-ski i rzeczycki. Na władcę tego nowego tworu Niemcy powołali Skoropadzkiego, nadawszy mu tytuł hetmana. Okres rewolucyjny zastał Skoropadzkiego w Berlinie, stamtąd też przybył do Kijowa już jako władca18. Rząd jego był prawicowy. Wszystkie lewicowe elementy, które nie zdążyły opuścić Kijowa, przycichły. Ludność nowej Ukrainy otrzymała nową nazwę: chliborobów, czyli ludzi pracujących na roli dla chleba. Z braku wśród ludności ukraińskiej ludzi odpowiednich na różne wyższe stanowiska, zaczęto mianować Polaków, przeważnie właścicieli ziemskich. Wszyscy omal naczelnicy powiatowi, noszący wówczas tytuł starostów, hyli narodowości polskiej. Starostą mozyrskim został Aleksander Lenkiewicz, rzeczyckim - Michał Jastrzębski. Wkrótce po objęciu władzy przez Skoropadzkiego został zwołany w Kijowie wielki zjazd chliborobów z całego kraju. Z każdego powiatu na oznaczony dzień zjechało po kilku przedstawicieli, przeważnie ziemiańst-wo, była jednak spora ilość przedstawicieli drobnej własności oraz włościan. Z mozyrskiego powiatu przybyli Aleksander Lenkiewicz, dwóch Lewandowskich, Anzelmowie i ja. Z rzeczyckiego Jastrzębski, Stanisław, Aleksander i Edward Horwattowie, Gordziałkowski. Miasto tonęło w barwach ukraińskich. W największej sali miejskiej, odpowiednio udekorowanej, trwały przez trzy dni obrady; zostały one rozpoczęte przez "molebień", odprawiony w sali przez miejscowego władykę. Niezliczone były przemówienia przeróżnych dawnych posłów prawicowych z Dumy. Kilkakrotnie przemawiał dawny poseł prawicowy Puryszkiewicz19 - świetny mówca, hucznie oklaskiwany. Po codziennym zakończeniu obrad, przy okrzykach Ura! - ura! - ura! - wynoszono na rękach hetmana Skoropadzkiego, ubranego w mundur czerkieski. Cała impreza miała wygląd operetki. Niedługo trwało panowanie hetmana i jego operetkowe państwo. Ukraińsko--kozackie wojska pod dowództwem Petlury okrążały ze wszystkich stron Kijów. Garnizon wojskowy kijowski był bardzo nieliczny, obrona żadna, koniec chliborobów żałosny. Hetman Skoropadzki odlatuje niemieckim samolotem do Berlina. Chliboroby pryskają na wszystkie strony lub też przywdziewają na siebie czerwoną skórę. Starostowie naszych dwóch powiatów wieją w stronę Warszawy. 18 Gen. Paweł Skoropadzki przesłużył wojnę w armii rosyjskiej, nie przybył w'?c do Kijowa z Berlina. Rząd jego upadł w grudniu 1918 r., gdy wojska niemiec-be po kapitulacji na Zachodzie wycofały się z Ukrainy. Pamiętnik i w tym wypadku K obserwuje kolejności chronologicznej. 19 Władimir Puryszkiewicz, ziemianin z Besarabii, należał do najzacieklejszych eakcjonistów rosyjskich. Miał udział w zabójstwie Rasputina w grudniu 1916 r. 469 W pierwszej połowie czerwca pożegnaliśmy się z miastem w • re nas wygnańców przytuliło, oraz z kochanymi i tak dobrymi 1° dźmi, którzy tyle nam serca i współczucia w naszym nieszczęść1 okazali. Opuściliśmy Mozyrz, wsiadłszy na żydowski stateczek, iji!11 sujacy pomiędzy Mozyrzem a Pińskiem i wczesnym rankiem % następnego wysiadaliśmy na brzeg przed domem naszym rodzi * 468 nym. Chłopcy uszczęśliwieni z powrotu do gniazda rodzinnego p0 biegli oglądać przeróżne pamiętne z dawnych zabaw kąty w parku Poza tym przecie moc było innych zainteresowań przy szczegó}0 wym oglądaniu stojących na dziedzińcu dział i zawieraniu nowych znajomości z trzymającymi straż przy działach żołnierzami. A iiej to było wzajemnej radości przy witaniu się chłopców z Blanszetka-mi, a łez w oczach naszych i pani Blanche. Pani Grabowska już była rozpoczęła starania u władz niemieckich o zezwolenie na wyjazd do Warszawy. Po paru tygodniach opuściła nas rozpromieniona, że nareszcie po długiej tułaczce powraca do męża i własnego mieszkania. Bardzo prędko po niej wyjechała z Kopcewicz, również do Warszawy, rodzina Ulatowskich, za ich przykładem wkrótce też po-szli Wróblewscy. Praca w fabryce była bardzo zmniejszona. Zapasy towaru gotowego ogromne, zbytu właściwie żadnego, surowca bardzo niewiele. Sporo robotników w międzyczasie rozpełzło się, toteż pracowaliśmy na jedną zmianę dziennie. Na zastępcę Ulatow- skiego i Wróblewskiego zaangażowałem pana Mazura, fachowego inżyniera, który od przeszło roku zaznajomił się przy Ulatowskim z produkcją plywoodu i miał w przyszłości Ulatowskiego zastąpić. Udało się nam odzyskać trochę inwentarza żywego, kilka larów i koni. Z dwoma krowami, które wróciły z Mozyrza, posiadaliśmy nie tylko dostateczną ilość mleka i masła świeżego, lecz mogliśmy nawet masło magazynować na zimę. Koni jednak do pracy w polu i na wyjazdy było za mało, musiałem więc kilka koni dokupić. Władze wojskowe poza tym od czasu do czasu udzielały do robót polowych swoich koni pod dozorem żołnierzy nie bardzo zresztą chęt nych, toteż starałem się jak najrzadziej z tej pomocy korzystać. Po nieważ nasz parowozik został jeszcze przez władze carskie zarek-wirowany i zabrany na front, koni zaś do zaprzęgu brakło, cała ko munikacja nie tylko nasza, lecz również niemiecka odbywała si? wagonetkami pasażerskimi o jednym koniu. Wkrótce po naszym powrocie z Mozyrza do Dereszewicz wy braliśmy się oboje do Kijowa. Maduszka ciągle niedomagała. Osła biona była bardzo przez tak długo trwającą, męczącą malarię, P°z tym ostatnio zapadła na poważne zaburzenia żołądkowe, spowoo wane być może łykaniem różnych lekarstw antymalarycznych- SK rzystaliśmy z chwilowej bytności doktora wojskowego, który P stawił Maduszkę na nogi zaadministrowawszy jej dwie lyż^^j.1 nowego oleju jednorazowo i przez trzy dni absolutną jedynie popijanie herbaty bez cukru. Oprócz tych bied się jej na prawej rączce dość duży guz, jak gdyby rodzaj o zaradzenie się chirurga względnie o dokonanie małej racyjki- Jechaliśmy statkiem w piękną pogodę, przy dużej wo-Spędziliśmy prawie cały czas na górnym pomoście kapitań-t m Sporo tam sie(iziało żołnierzy niemieckich. Irytowało mnie, • zwyczajem bolszewickim objadali się ziarnem słonecznikowym, !fvr>luwając łuski na podłogę i zaśmiecając tym sposobem cały po-Powiedziałem, że ludność rosyjska od spożywania tych nasion siemieczki, i to w wielkiej ilości, całkowicie ogłupiała. Bardzo przyjemnie spędziliśmy kilka dni w Kijowie. Profesor nondarow zoperował rączkę mojej Pani bez najmniejszego bólu. trafiliśmy jednego dnia na wielką defiladę niemieckiego wojska wszelkiego rodzaju broni. Szły kolumny artylerii, konnicy, piechoty Przepiękne konie ciężkie i lekkie, wspaniale utrzymane. Żołnierze w mundurach nowych, czystych. Staliśmy na Kreszcźatiku bardzo długo, oczekując końca defilady; tak wielki był widocznie garnizon wojska okupacyjnego. Szybko jednak rozwiały się moje przypuszczenia. Przekonałem się bowiem, że wojsko to krąży w kółko po mieście tą samą drogą, początek defilady styka się bowiem z jej końcem. Poznawało się bowiem nie tylko te same zaprzęgi, lecz nawet twarze ludzkie. Tak to umiejętnie Niemcy pokazywali mieszkańcom Kijowa wielkość, sprawność, ład, porządek i siłę swego wojska. Zwiedzaliśmy trochę miasto, przesiadywaliśmy często na znanej nam Górze Włodzimierza z przepięknym widokiem na Dniepr, odwiedzaliśmy parokrotnie Olesiów Horwattów i byliśmy nawet parę razy w teatrze. Oczywiście nie omieszkaliśmy załatwić sporo różnych sprawuneczków garderobianych i gracików domowych, między innymi nabyliśmy dla Kazia jako pamiątkę pierwszej jego komunii św. ładny rzeźbiony w drzewie krucyfiks. Zwiedziliśmy ładną wystawę polskich malarzy. Duża była kolekcja przepięknych dzieł Stanisławskiego20. Nabyliśmy wówczas za tysiąc karbo-wańców obraz nieduży, lecz bardzo ładny Fałata. Widok zimowy przy ładnym, słonecznym oświetleniu widziany z ganku domostwa. Po tylu przeżytych ciężkich chwilach, tydzień całkowitego oderwania myśli od tego, co serce ściska, a ból gardło dławi, zbawiennie oddziałał na nasze organizmy. W dobrych humorach powracaliśmy do domu. W czasie naszej tułaczki pomiędzy Dereszewiczami, Kopcewi-czami, Mozyrzem wyjeżdżaliśmy kilkakrotnie do Kijowa. Zatrzymywaliśmy się zawsze w jednym z najlepszych pensjonatów w śród-mteściU; prowadzonym przez panią Neugebauer, bardzo uprzejmą J.toilą osobą. Gdy raz jeden wobec opóźnienia się statku przyjecha-isrny o dość późnej godzinie, wszystkie zaś pokoje były zajęte, j^ni Neugebauer ustąpiła nam swój pokój, bardzo gustownie ume-°WanY, sama zaś przytuliła się na kanapce w jadalnym. Maduszka 20 j z tu Stanislawski (1860-1907), pejzażysta-modernista polski, rodem był zmęczona podróżą momentalnie zasnęła na wygodnym łóżku Neugebauer, ja zaś ułożyłem się na dużej otomanie. Nie zapomnę nigdy tej nocy! Gdy ułożywszy się do snu łem światło i zabierałem się do snu, poczułem, że coś mi łazi p0 głowie i twarzy. Zapalam światło. Roje pluskiew na ścianach od dołu do sufitu, wśród nich spora ilość prusaków i karaluchów. tvia. 470 duszka spała wyśmienicie, pomimo że ja przez całą noc tłukłem pantoflem spacerujące po ścianie wstrętne owady. Nie obudziła śle nawet, gdy właziłem na poręcze jej łóżka, by dosięgnąć pantoflem łażące po suficie insekty. Bodajże w tym dużym pensjonacie wielkiego miasta był0 o wiele więcej wstrętnego robactwa niż w czasie nocy spędzonej w pół roku potem w zajeździe żydowskim w miasteczku Biała w wędrówce naszej z Kopcewicz do Warszawy. Pani Neugebauer była mocno zawstydzona, gdy opowiedziałem jej o przeprowadzonym w nocy polowaniu. Zrobiła wielkie porządki w pokoju. Zresztą oswobodził się jakiś pokoik, do którego przenieśliśmy się. Porządniejsi hołubiczanie dobrowolnie zaraz po naszym przyjeździe znosili nam różne sprzęty, które, jak twierdzili, wzięli, by je tylko przechować u siebie i nam je wręczyć, gdy do domu powrócimy. Odzyskaliśmy takim sposobem kilkanaście foteli z salonowego czerwonego garnituru, jedną kanapę z niebieskiego salonu, jedno duże lustro stojące z czerwonego salonu i kilka jeszcze drobniejszych sprzętów. Dowiedzieliśmy się przy tym, że drugie do pary lustro stojące zostało ulokowane przez któregoś gospodarza w oborze. Niedługo jednak tam stało, wół bowiem zobaczywszy w lustrze swoją podobiznę, a widocznie sądząc, że to jakiś przy bysz, rzucił się na niego i rogami stłukł szybę lustrzaną. Nasza poczciwa Zofia, która w międzyczasie poślubiła ekonoma dereszewickiego Olędzkiego, odebrała od różnych dziewcząt tro chę drobiazgów. Między innymi pastelowy portret Maduszki w ra mach, roboty panny Dziekońskiej, którego jako pastelu nie ryzyko waliśmy przesłać z innymi portretami za Dniepr. Prawie równocześnie z Ruciem i Lelą przyjechały z Mińska Klo sia i Dziunia z Teklą. Zamieszkały w Bryniewie, bowiem w Derę szewiczach dla nich miejsca nie było. Dziunia często dojeżdżała do nas. Zapoznała się z dowódcą baterii, Pfefferem, który pozwalał je) używać bardzo dobrego konia do konnej jazdy, a nawet w wolny* chwilach towarzyszył jej na przejażdżkach. Teklunia zaś z ntów rada była dojeżdżać do naszych chłopców. Ciasno, skromnie, bez żadnych luksusów urządziliśmy ^ na parterze Lelówki. Na dole w dawnym jadalnym pokoju pa11" Anna z trzema chłopcami, w większym pokoju obok był n* sypialny, gdzie zawiesiliśmy nabytego Fałata, za nim pokój #e sia, następnie był pokój wolny dla ewentualnego gościa. Pan Ma w dawnym swoim. W dnie pogodne jadaliśmy na ganku od '^L ki, w razie deszczu w części galerii pod schodami, ( komunikacji telefonicznej nie było. Wszystkie przewody były porozrywane. Niemcy mieszkali nad nami. Nieraz do późnej nocy grywali y karty, stukając mocno kułakami po stole, lub też w wesołych hu-jjjorach śpiewali, co nie ułatwiało nam zasypiania. Dość często do tutejszego oddziału dojeżdżały różne wyższe szarże, wówczas odbywały się nad nami przyjęcia. Nasza Jadwisia była zapraszana do gotowania luksusowego obiadu, który zwykle kończył się bardzo ^esoło przy akompaniamencie chóralnych śpiewów. Były oczywiście też momenty bardzo przykre przy tym współżyciu i ciągłym spotykaniu się. Wszystkie szarże bardzo grzeczne, witające nas dobrym słowem lub uśmiechem. Pomimo to żołnierze byli specjalistami od wykradania podrabianymi kluczami z naszej piwnicy masła, owoców i innych produktów. Oficerowie zaś pragnęli ścisłego z nami obcowania, od którego staraliśmy się zawsze wykręcić. Jeden z oficerów, nazwiskiem Reginek, zapałał miłością do chłopców naszych, zabierał ich ze sobą na spacer, wymyślał różne zabawy. Najbardziej upodobał sobie Henia, któremu fabrykował stale psujące się łuki. Ja osobiście miałem jeszcze wielką wygodę, gdyż ktokolwiek z oficerów lub nawet żołnierzy jeździł na urlop do Yater-landu, przywoził zawsze na moją prośbę dla mnie pewną ilość wcale niezłych cygar. O papierosach bowiem wówczas u nas nie było mowy. Paliłem więc wyłącznie cygara. Próbowałem nawet kilka razy w ciągu lata pochodzić po błotach i łąkach za tropem mojej biednej Fatmusi, lecz dziwnie mało spotykałem cietrzewi, dubelt zaś był już niemal rzadkością. Pojąć nie mogłem, co mogło być tego powodem, czyżby wojna, a zwłaszcza rewolucja? Ze znikły z naszych kniei i borów łosie, dziki i głuszce, w tym nic dziwnego, lecz drobna zwierzyna? Z raportów gajowych wiedziałem, że pierwszego dnia rewolucji chłopi uśmiercili dwadzieścia kilka łosi, pozostałe padły wkrótce potem. Ten sam los spotkał w ciągu zimy wszystkie stadka dzików, których tak wielka ilość żyła w naszych myśliwskich rewirach. Być może pozostał jeszcze przy życiu pojedynczy ody-niec, umiejętnie unikając spotkania z dwunożnym swoim wrogiem. Herutek tylko nie tracił ochoty i z wyżłem w towarzystwie Adolfa Naurnowicza wydeptywał łąki wzdłuż stawków lub siedząc w krzaku nad ranem wyczekiwał cierpliwie aż stadko kaczek nadleci. Niebywale zmniejszyła się ilość rodu kaczego. Gdzie nie ma ochro-ny, tam nie ma śladu zwierzyny. Gdy sobie przypominałem dawne ^oje letnie polowania z doskonałym Bekasem, Zola, Bobem i nie-Zrownaną Fatmą, smutno się robiło na duszy, przeczuwałem, że ftyśliwskich rozkoszy już nigdy nie doznani, a jeśli danym mi ?dzie jeszcze kiedyś w moim gnieździe rodzinnym, lub gdzieś a obczyźnie polować, żadne wrażenia myśliwskie nie dorów-orilv t^rn dawnym. Dziwnym się wydaje, jak człowiek-myśliwy, "terający życie wszelkiemu stworzeniu, i to dla własnej przy- jemności, może się przywiązać i do psa myśliwskiego, i śmierć jeg0 przeboleć. W czasie wybuchu rewolucji moja Fatma, nie wiadomo z jakiej przyczyny, została sparaliżowana i leżała na swoim posłaniu w gale. rii przy moim biurku, mając stale oczy swoje ku mnie zwrócone gdy siedziałem lub przechodziłem przez pokój. Żadne używane 472 w podobnych wypadkach środki lecznicze nie odniosły skutku biedne stworzenie ogromnie cierpiało, poleciłem Morozowi, aby celnym strzałem przykrócił męczarnie biednej Fatmusi. Dzisiaj je. szcze stoi mi w oczach przeciągły w moją stronę zwrócony wzrok miłej Fatmy, którym na zawsze żegnała swego pana, gdy chłopiec kredensowy z ostrożnościami wynosił ją na rękach z pokoju na miejsce stracenia. Pod koniec wakacji szkolnych odwiozłem Herutka do Kijowa i ulokowałem go na stancji u bardzo miłej i sympatycznej rodziny polskiej. Oprócz niego było tam jeszcze kilku chłopców mniej więcej jego rówieśników. Herutek miał uczęszczać do klasy siódmej rosyjskiego gimnazjum klasycznego. W połowie lata 1918 roku wojska niemieckie doszły pod Moskwę. Niedługo jednak cieszyli się swoim triumfem na wschodzie. Ze względu bowiem na całkowitą już porażkę na froncie zachodnim, znamionującą, bliskie zakończenie wojny, rozpoczęli wycofywanie się z frontu wschodniego, właściwe bez nacisku ze strony wojsk bolszewickich. Bliski kontakt z bolszewickim wojskiem, co prawda w nieznacznym stopniu, jednak wpłynął destrukcyjnie na wojska niemieckie. Powstały wśród Niemców komitety żołnierskie, zdarzały się wypadki nieposłuszeństwa szarżom wyższym. Wymagania szarż niższych nie były groźne, musiały jednak być honorowane przez komitety oficerskie, które prawie równocześnie z żołnierskimi powstały. Gdy "wiadomości z zachodu o całkowicie przegranej wojnie zaczęły docierać do nas, odczuwać się dawała wśród garnizonu zakwaterowanego w naszych stronach chęć porzucenia frontu i gremialnego powrotu do domów. A jednak pomimo ukazania się w szeregach licznych agitatorów - żołnierz niemiecki, przywykły do subordynacji i posłuszeństwa starszyźnie, nie uległ demoralizacji. Komitety żołnierskie w zgodzie współpracowały z komitetami oficerskimi i właściwie w sprawach większej wagi decyzje szarż wyższych zazwyczaj przeważały i były honorowane. W miarę wycofywania się wojsk niemieckich, przeważnie wzdłuż torów kolejowych, w miejscowościach położonych dalej od kolei rozpoczęły się grabieże, rabunki, morderstwa, dokonywane przez maruderów na ludności wiejskiej, miasteczkowej, a zwłaszcza w pozostałych z rzadka jeszcze dworach. Zdarzały się na^e wypadki napaści na mniejsze wojskowe oddziały niemiec^' W drugiej połowie listopada nasi oficerowie zaczęli przebąkiwał że prawdopodobnie niezadługo nadejdzie zarządzenie o przesufli? jU baterii z Dereszewicz do Kopcewicz. W tym samym czasie do szła nas wiadomość o zamordowaniu przez maruderów w majątku /' nabrowicy dwóch braci Platerów21. Było to wskazówką dla nas. // postanowiliśmy po raz drugi opuścić dom rodzinny, w którym tak rozkosznie, choć skromnie przeżyło się kilka letnich miesięcy. 2 v^ykonaniem powziętej decyzji zwlekaliśmy do czasu opuszcze- nia przez Niemców dworu dereszewickiego. 473 Moment ten nastąpił l grudnia 1918 r. W rannych godzinach ^niienionego dnia załadowano na dwóch długich lorach naszej kolejki cztery działa z całym sprzętem wojennym. Na tych lorach odjechała również cała obsługa baterii. W porze obiadowej lory powróciły: na jednej mieli się usadowić pozostali żołnierze z bagażami wojskowymi, oficerowie zaś odjechali konno. Druga zaś lora przeznaczona była do przewiezienia nas z naszym bagażem. Odjeżdżaliśmy o zmroku, padał obfity, mokry śnieg, topniał na naszych okryciach. Siedzieliśmy na kilku postawionych krzesłach i naszych bagażach. Jeden koń przeważnie stępa, chwilami drobym truchcikiem ciągnął naszą lorę. Milczeliśmy wszyscy, nawet młodsi chłop- "^* cy nie szczebiotali jak zwykle. Myśli zaś moje i Mady krążyły wokół jednego i tego samego tematu. Czy żegnamy nasze gniazdo rodzinne bezpowrotnie, czy też danym nam będzie z łaski Bożej chociaż na grobie rodziców się pomodlić i spojrzeć na Prypeć, na która konając spoglądał mój ojciec. Gdy dojechaliśmy do toru kolejowego, Maduszka została przy torze z chłopcami, by dopilnować wyładowania rzeczy, ja zaś pobiegłem na stację, przy której stał oddzielny wagon towarowy, otrzymany przez Rucia dzięki uprzejmości władz wojskowych. Wagonem tym przewoził Rucio do Warszawy biedną chorą Lelę. Za chwilę miał nadejść pociąg towarowy, do którego miano doczepić wymieniony wagon. Dla chorej zostało wstawione wygodne łóżko, na którym Lela leżała. Oprócz Rucia jechały dwie kamerystki Leli, które się nią opiekowały jeszcze w Kijowie. W wagonie tym, oprócz znacznej ilości sprzętów Rucio-wych, zmieściliśmy wszystkie lepsze nasze meble i sprzęty odzyskane ostatnio od chłopów hołubickich. Władze wojskowe obiecały Ruciowi, że wagon ten dojdzie T- nimi do samej Warszawy. Niestety dojechali w nim tylko do Pińska, dalej już inne kierownictwo nie puściło tego wagonu. W związku z tym Rucio miał ogromnie dużo kłopotu. Dzień cały musiał spędzić w Pińsku. Meble i cięższe sprzęty przeniósł na przechowacie do plebanii, do księdza kanonika Bukraby, późniejszego bisku-PŁ Nasze czerwone fotele zostały ustawione na honorowym miej-Scu, gdyż w prezbiterium kościoła. Pozostałe złożone w podzie- 1 Ignacy i Antoni Platerowie zginęli w majątku swym Dabrowicy na Wołyniu 22Xll918r. ............. . . . . -, :, ...i, .. ....->,- ., 475 miach kościelnych22. Biedną zaś chorą Lelę powiózł już dalej V pociągiem osobowym, uzyskawszy przynajmniej oddzielny . dział. Podobno bardzo przykrą, długą i męczącą mieli jazdę, zanim dotarli do Warszawy. W Warszawie Ruciowie zajechali już do wfo. snej, miłej i ładnej dwupiętrowej willi z ogródkiem i garażem pr?y ulicy Szucha 5, nabytej przez panią Helenę Ledóchowską od znane- 474 go mecenasa sztuki Patka23. Z biedną Lelą nie mogłem się nawet zobaczyć. Ogromnie była bowiem rozstrojona tym nagłym wyjazdem. Pożegnałem się wiec bardzo serdecznie z Kuciem, z tym że będę trwać w Kopcewiczach na posterunku, ile się tylko da. W razie konieczności wyjazdu skierujemy się oczywiście całą rodziną do Warszawy. W Kopcewiczach zajęliśmy w domku Ulatowskich dwa pokoje i kuchnię. W jednym my dwoje, w drugim panna Anna z trzema chłopcami, w kuchni wierna Jadwisia, tam też jadaliśmy. Pozostałe pokoje w tym domu były zajęte przez żołnierzy niemieckich. Mieściło się też tu biuro Soldatenratu, czyli związku żołnierskiego. Pan Małek dostał pokój u państwa Małachowskich. On był kasjerem u nas na fabryce. Wszystkie lepsze mieszkalne domy na placu fabrycznym były zajęte przez Niemców. Nasi znajomi oficerowie ulokowali się po drugiej stronie toru na terenie należącym do naszego sąsiada, pana Brodowicza. Tam też się mieścił komitet szarż wyższych. Cały dzień prawie spędzałem w fabryce, w biurze na przeglądaniu rachunków lub na konferencjach z obecnym dyrektorem, p. Mazurem. W ważniejszych sprawach, gdy chodziło o sprawy pieniężne, wypłaty lub też podjęcie gotówki z banku, konferencje odbywały się przy udziale prezesa związku robotników. Poczciwy to był czło-wieczyna, nie był rad, że został gremialnie wybrany na owego prezesa, podpisywał wszystko, com mu sam albo Mazur wskazywał. Spraw jednak ważnych było niewiele. Fabryka pracowała na jedn? tylko zmianę. Wieczorami czytywałem głośno godzinami Trylogię. Chłopaczkowie, nawet mały jeszcze Heniaczek, wszyscy trzej wsłuchani i przejęci. Maduszka i panna Anna z igłami w ręku słuchały czytania, Stefan w ciągu dnia nie tylko odczytywał, co byłem głoś no przeczytał w dniu poprzednim, lecz przyswajał sobie treść dalszą. W czasie okupacji niemieckiej został powołany przez władze na stanowisko starosty powiatowego Aleksander Lenkiewicz 22 Prawie wszystkie te sprzęty wywiezione z Dereszewicz padły następnie ofiarą powstania warszawskiego. 23 Stanisław Patek (1866-1944) był wziętym adwokatem warszawskim., wsta wionym zwłaszcza obroną licznych rewolucjonistów polskich, stawianych przed s? darni carskimi w latach 1905-1911. Był również wolnomularzem, współorgani23 torem Wielkiego Wschodu Polski. W jego willi, Aleja Szucha 5, tej właśnie, W^ nabył Hieronim Kieniewicz i do dziś istniejącej, zbierała się masońska Kapitu przed 1914 r. rn z nim w stałym kontakcie; parokrotnie dojeżdżałem do Mo-, t>y u niego jako ewentualnej na papierze -władzy zasięgnąć razie ewakuacji Niemców z Mozyrza Lenkiewicz na sta-starosty miał się przenieść do Pińska. Prosiłem go, by razie czegoś przykrego zawczasu mnie powiadomił. pewnego dnia dowiaduję się, że Niemcy na odcinku od Mozy-za do Łunińca mają się wycofać, odstępując ten teren wzdłuż toru kolejowego władzom bolszewickim. Z rana jestem w gmachu fabrycznym, słyszę, jak podjeżdża do stacji od strony Mozyrza bardzo długi towarowy pociąg, przepełniony żołnierzami bolszewicki-jjji. Całe bractwo śpiewa pieśni rewolucyjne. Wszystkie wagony udekorowane flagami czerwonymi. Pociąg zatrzymuje się przy stacji. Bolszewicy rozłażą się. Grupa składająca się z dziesięciu czy piętnastu chłopa skierowuje się przez plant -w stronę biura fabrycznego. Stojąc przy gmachu fabrycznym spostrzegam, że wymieniona grupa wychodzi z biura i wchodzi na ganeczek naszego mieszkania. Pośpiesznie więc skierowuję swe kroki w tamtą stronę, spotykani się z nimi, gdyż już z naszego mieszkania wychodzą, zatrzymują mnie z zapytaniem: "Kim jestem, czy nie pomieszczykiem, krwiopijcą narodu?" Odpowiadam, że krwiopijcą nie jestem, lecz tej fabryki właścicielem. Aresztują mnie i pod eskortą zamierzają mnie prowadzić do pociągu. Na tę scenę zza węgła domu występuje niewielka grupka żołnierzy niemieckich z bronią w ręku i prezesem Soldatenratu na czele. Odtrąca on prowadzących mnie bolszewików, zatrzymuje mnie przy sobie, bolszewików zaś ostrymi wyzwiskami niemiecko- rosyjskimi przepędza w stronę stojącego na stacji pociągu. Ścisnąłem serdecznie dłoń Niemca, który mnie wyratował z przykrej opresji. Okazało się, że właściwie specjalnie mnie szukali, by aresztować. Gdy tylko wysiedli z wagonu, dopytywali się, gdzie jestem, wymieniając moje nazwisko. Zobaczywszy na stacji Przesmyckiego, który był przed chwilą przyjechał, by się ze mną zobaczyć, aresztowali go i przetrzymali około godziny pod strażą. Zwolnili go dopiero po moim zwolnieniu, gdy Niemcy zirytowani zachłannym zachowaniem się bolszewików na terenie znajdującym się. jeszcze pod okupacja niemiecką, kazali wszystkim, czym prędzej wsiadać do wagonów i ruszać w dalszą drogę. Odetchnęliśmy wszyscy, gdy odjeżdżali. Po kilku godzinach dowiedzieliśmy się, że wyższe władze niemieckie, oburzone samowolą bolszewicką na ich okupacyjnym terenie, zmieniły wydane już zarządzenie przekazana bolszewikom terenu pomiędzy Mozyrzem a Łunińcem i kazały Przybyłemu do Łunińca pierwszemu eszelonowi powracać do Mo-r . Ktoś z Niemców, prawdopodobnie dla kawału, rozprzestrze-n|ać zaczął pogłoskę, że bolszewicy powracać zaraz będą pocią-^ern, zapewne bez zatrzymania, jednak z postanowieniem ostrzela- la terenu fabrycznego, a zwłaszcza domu, w którym mieszkają 477 burżuje z Niemcami. Najbardziej bojaźliwym, lecz nader przedsj biorczym, okazuje się pastor oddziału. Obejmuje komendę, z\vo}!j je żołnierzy, ustawiają w lasku przy torze armaty, które mają strze lać na odległość około stu metrów do przechodzącego pociąg, w razie rozpoczęcia ognia ze strony bolszewickiej. Pastor osobiścf pędza, dyryguje, chwyta stojącą przy naszym domu beczkę z V?QĄ 476 na dwóch kołach i z trudem sam ją pcha w stronę toru. Ktoś 2apv tuje go, po co się trudzi. "Pcham jeszcze jedną armatę do boju" odpowiada. Okazało się, że jest wielkim krótkowidzem i wziął be' czkę do wody za armatę. Uśmieliśmy się bardzo z trzęsącego się Le strachu pastora. Około godziny dziesiątej wieczór minął Kopcewi-cze bez zatrzymania pociąg bolszewicki. Drzwi od wagonów były szczelnie zamknięte. Widocznie z rozkazu niemieckich władz w Łunińcu. Przekazanie danego terenu bolszewikom zostało odro czone do czasu całkowitego wycofania się Niemców ze wschodu Miało to nastąpić mniej więcej za parę tygodni. Zastanawiamy się, że nie należy ryzykować i że wypadnie wkrótce opuścić i tę ostatnią naszą placówkę. Potwierdzają nasze rozmyślania wiadomości z Mozyrza o tym, że wszystkie trzy domy Lenkiewiczów już wyruszyły do Warszawy, wyjechali też Anzelmowie i Edzio Horwatt. Pozostałe rodziny horwattowskie od dawna już w Kijowie, zapewne stamtąd kierować się będą w stronę War szawy. Otrzymuję przez umyślnego kartkę od Lewandowskiego Stanisława z Czystej Luzy, że na dzień jutrzejszy ma obiecany od dzielny wagon, proponuje, byśmy z nim razem odbyli tę podróż, Okazało się, że gdy przybył do mnie posłaniec Lewandowskiego z wymienioną propozycją, rodzina Lewandowskich już od kilku godzin koleiła się w stronę Warszawy. Gdy na fabryce rozeszła się wiadomość o moim zamiarze wyjazdu, spotkałem się z gwałtowną opozycją ze strony robotników fabrycznych. "My pana nie puścimy, a co my bez pana poczniemy, zginiemy wszyscy, niech się pan nie boi, my do krzywdy nie dopu ścimy" itd. Zaczynam perswadować, że ja się nie boję o siebie, lecz o rodzinę, a zwłaszcza o dzieci. "Pozwólcie mnie tylko odwieźć rodzinę do Pińska, a może najdalej do Brześcia, aby ich wsadzić do pociągu idącego już wprost do Warszawy, i wrócę do was, jeżeli już tak bardzo wam jestem potrzebny". Jedna partia się na to zgo dziła, inni jeszcze trwali na stanowisku, by mnie nie puszczać "Niech pani z dziećmi jedzie z prowodyrem naszym, a pan niech z nami zostaje". W razie rzeczywistego oporu, myślałem, wypadnie zwrócić się do Niemców, co by jednak było wielką przykrości? Gdy oznajmiłem moim znajomym żołnierzom i leutenantora n1L mieckim o zamierzę wyjechania do Warszawy, podjęli i oni sprzL ciw. "Ale czego się pan obawia? Gdy my tu jesteśmy, włos z gło^ państwu nie spadnie. My pana i rodzinę przeprowadzimy do pku pacji polskiej, a przez Polskę to już pan nami się zaopiekuje, żL ) nas Polacy nie pozabijali". Obróciłem to v? żart. W każdym razl Zy0iałem zarówno od komitetu żołnierskiego, jak i od komitetu °ficerskiego odpowiednie dwa glejty stwierdzające, że wszystkie °}adze niemieckie mają polecenie ułatwienia mi w drodze i nie-mi żadnych sprzeciwów i przykrości. Jeden podobny . jt zamierzałem trzymać w prawej kieszeni, drugi zaś w lewej, JL w drodze, w razie potrzeby wyjmować ten lub tamten do pokazania odpowiedniej władzy. pozostawał jeszcze tydzień do świąt Bożego Narodzenia. Nie znajmiając jeszcze nikomu o zamierzonej dacie wyjazdu, postanowiliśmy spędzić dzień wigilijny i pierwsze święto w Kopcewi-czach, wyjechać zaś drugiego dnia świąt popołudniowym pocią-oiem towarowym. Otrzymujemy naraz telegram z Kijowa od Heru-jla, w którym donosi, że zamierza przyjechać do nas na święta. Odpowiadam depeszą pilną, żeby nie przyjeżdżał, gdyż wyjeżdżamy do Warszawy, polecamy zaś, by się trzymał Wańkowiczów z Ruda-kowa, Wańkowicz bowiem piastował w Kijowie godność konsula polskiego. Byliśmy w okropnym strachu, czy aby telegram nasz dojdzie do rąk Herutka. Oby Heruś nie puścił się w drogę kolejową przez Homel. Wpadnie tam w ręce bolszewików. Uspokajałem, jak mogłem, moją biedną niespokojną o Herusia Maduszkę, że należy spuścić się na łaskę Bożą, która nie da mu zginąć. I rzeczywiście Opatrzność nad nim czuwała. Ktoś ze znajomych dał Herusiowi znać, że wyczytał w ogłoszeniach gazetowych wiadomość, że jest do odebrania na poczcie telegram adresowany do Hieronima Kie-niewicza. Pobiegł Heruś na pocztę i otrzymał naszą depeszę. W dniu następnym zamierzał wyjechać do Kopcewicz. Po przełamaniu się opłatkiem po raz ostatni na ziemi własnej, spożyliśmy sutą tradycyjną wigilię sporządzoną przez Jadwisię; kwasek z uszkami grzybowymi, szczupak z wody, leszcz z kaszą, łamańce z makiem, kisiel z mlekiem migdałowym. Znalazły się nawet jakieś bakalie. Wieczorem dokończyłem czytania Ogniem i mieczem. Pierwszy dzień świąt również zasobny w jadło, było pieczyste z indyka, lecz bez nadzienia kasztanami. Po południu składanie pożegnalnych wizyt administracji fabrycznej. Drugiego dnia świąt z rana składanie do kufrów i walizek reszty pozostałej garderoby oraz przygotowywanie prowizji na długą drogę. Przychodzi deputacja robotników fabrycznych z ponowną prośbą i nawet naleganiem, tym nie wyjeżdżał. Z okazji świąt są od samego rana pod gazem. Uraczyłem ich po kieliszku starki z przekąską. Udobruchali się nieco i oświadczyli, że delegują jednego z komitetowych, by ułatwił nam jazdę do Pińska, skąd już pani z dziećmi pojedzie sama dalej, a )a mam wrócić do Kopcewicz. Kiwnąłem głową. Niedoczekanie *asze, byście mnie powitali, w myśli dopowiedziałem. Długi po-??§, z około czterdziestu wagonów towarowych przepełnionych ołnierzami niemieckimi, codziennie w godzinach popołudnio- *ych przechodził ze wschodu na zachód przez Kopcewicze. Oba-a, czy zgodzą się nas z mnóstwem dużych, średnich i mniej- 479 478 szych bagaży przyjąć do swego towarzystwa. Prosiłem o protekcj w danej sprawie zarówno komitetowych żołnierzy, jak i oficerów Bardzo uprzejmie nas przyjęli do wagonu, pomagając wciągać na sze liczne bagaże. Wsiadł z nami do wagonu nasz opiekun. Gdy n, szyliśmy, oznajmił nam' pod wielkim sekretem, że ani myśli wracać do Kopcewicz, ma już dosyć tej rewolucji, zamierza czas jakiś spp dzić w Pińsku, w rodzinie, a potem pojechać do Warszawy, gdy nasz pan nie da mu zginąć w tak dużym własnym mieście. Zmrok już zapadał, gdy pociąg nasz ruszył, a wlókł się bardzo wolno. Się dzieliśmy na swoich kuferkach, przysłuchując się rozmowo^ i śmiechom Niemców. W każdym wagonie paliło się światełko nie dużej lampki Lub świecy. Gdy pociąg nasz minął Łachwę, zgaszono światła we wszystkich wagonach, przymknięto z obydwu stron drzwi wagonowe. W drzwiach stanęło po paru żołnierzy z karabi-nami przygotowanymi do strzału. Okazało się, że pomiędzy Łach\va a Łunińcem zdarzały się już kilkakrotnie napady band zbrojnych Ukraińców, podobno Petlury, na przejeżdżające eszelony niemiec kie. Obrońcy nasi opowiadając nam o rzekomych napadach mieli bardzo poważne miny i co pewien czas odzywali się "Still bleiben" [cicho - niem.], jeśli ktoś w wagonie głośno ziewnął lub odezwa! się do kolegi. Chłopcy nasi byli podnieceni, a przede wszystkim Stefan młodszym braciom wykładał, jak będzie wyglądał spodzie wany lada chwila napad i co z tego wyniknie. Około północy dotarliśmy do Pińska. Wyłazimy z wagonu, pa kujemy się z rzeczami na kilkoro sanek żydowskich i po bardzo sta bej sannie wleczemy się prawie nieoświeconymi ulicami do hoteli Bązewicza, znajomego mi Izraelity. W pewnym miejscu zatrzymuje nas posterunek petlurowców. Legitymujemy się, przeglądają nasze papiery, rozpytują się, skąd, po co i dokąd jedziemy. Wreszcie pu szczają nas na wjazd do miasta. W hotelu wszystkie numery zajęte Wpakowujemy się przez znajomość do salonu właściciela, układa my chłopców na prowizorycznym posłaniu na podłodze; sami zaś w pozycji siedzącej kiwamy się. Pan Małek tylko dobrał się do ko sza z prowizjami i irytował mnie długo trwającym mlaskaniem prz) przeżuwaniu jadła. Nazajutrz z samego rana pobiegłem na dworzec, by się dowie dzieć, kiedy i jak można będzie dalej jechać w stronę Warsza^ Na dworcu spotkałem Edzia Horwatta w towarzystwie Fraulein A" którzy otrzymali już przepustkę od władz niemieckich na przej# przez okupację niemiecką do okupacji polskiej. Starali się o ^ przez kilka dni, bardzo niechętnie podobne przepustki wyl' Inność żydowska pozapalała po domach świeczki do mo-^ przed szabasem, zaczęła się w mieście strzelanina, żołdactwo ^ieckie rzuciło się w całym mieście do rabowania mieszkań żydowskich. Dochodziły do nas przez noc cała lamenty, szlochy) krzyki i jęki Żydów, Żydówek i małych Żydziątek. Bodaj tej nocy nikt w całym mieście nie zmrużył oka. Jeden z najlepszych pułków niemieckich, Pułk huzarów śmierć} Jego Cesarskiej Mości, z trupią główką na daszku czapki, grabił bie-dna ludność na pożegnanie. Miał bowiem następnego dnia się wy. i80 t cofywać, przekazując Biała oddziałom polskim. Rodzina żydowska, u której my zamieszkaliśmy, szczęśliwie uniknęła najścia grabież' ców. Rzekomo wiedzieli Niemcy, że w tym domu mieszka rodzina polska. Z samego rana na pierwszym wózku z mniejszym bagażem wy. jechała Maduszka z panna Anna i chłopcami, na drugim pan Małek z większym bagażem. Ja zaś na ostatnim z dużym żółtym kufrem. Na razie wyjeżdżamy szosa, pada obfity mokry śnieg, topniejący od razu na drodze. Gdy odjechaliśmy od miasta parę kilometrów, zatrzymuje nas placówka niemiecka. Oficer, sierżant i kilku żołnierzy. Legitymują nas, dopytują się, co przewozimy w kufrach, czy jest \v nich żywność, której z okupacji niemieckiej nie można wywozić. Każą otwierać kufry. W żółtym było trochę produktów na pierwsze nasze zagospodarowanie się w Warszawie, lecz poza tym cała moja piękna broń myśliwska i parę innych strzelb. Zaczynam prosić, błagać, by nie zdejmować z wozu dużego kufra, przecież śnieg pada, rzeczy wewnątrz przemokną. Uśmiechają się jeno. Wtykam pod nos oficerowi posiadaną kartkę od komitetu oficerskiego, żołnierzowi od Soldatenratu. Nie zwracają na nie uwagi. Dopiero spostrzegam, że ruch mojej lewej ręki sięgającej pod futrem do bocznej kieszeni ubrania spowodował jakby mrugnięcie oka. Domyśliłem się, o co chodzi. Wydostaję portfel, otwieram i dwoma palca mi wydostaję powoli banknot dwudziestomarkowy i patrzę oficerowi w oczy; mrugnął okiem. Wręczam mu banknot. Drugi podobny oddaję jawnie, by się podzielili. Podziękowali, kufrów nie otwierali zupełnie i ruszyliśmy w dalszą drogę. I to pomyśleć, oficer Pułku huzarów śmierci Jego Cesarskiej Mości przyjął od podróżnego Polaka dwadzieścia marek łapówki, by zaniechać wymaganej przez władze rewizji bagażu! Śnieg przestał padać, słońce zaczęło przebłyskiwać, zbliżamy się nareszcie do Polski. W pewnym miejscu zagradzają nam dróg? nasze szare żołnierzyki, młode, wesołe, zdrowe chłopaki. Witamy się czule, jest ich około dwudziestu. Była zmiana warty. Wracaj? do Międzyrzecza. Gramolą się na nasze trzy wozy. Gawędzimy wL' soło. Wjeżdżamy do miasta. Razi nas nieco kolor czerwony jak° dekoracja niektórych urzędów państwowych. Jedziemy na dwo rzec. Pociąg stoi, za dwie godziny ma odejść. Na razie rewizja cena. Każą otwierać nasze kufry, pakunki. Melduję od razu, że postf dam kilka sztuk broni myśliwskiej, którą zabierają mi, wydają je nak odpowiednie pokwitowanie oświadczając przy tym, że P. otrzymaniu od władz zezwolenia na posiadanie broni będę (tm) 48 B ja odebrać w takim to urzędzie w Warszawie na ul. Królewskiej. w kilka przeszło miesięcy otrzymałem z powrotem moją w całości. Załadowaliśmy nasze rzeczy od razu do wagonu towarowego pociągu idącego do Warszawy i kolejno chodziliśmy jo blisko położonej jadłodajni; byliśmy bowiem wszyscy bardzo głodni i fizycznie wyczerpani, zwłaszcza pobytem w Białej. Cała noc wlókł się nasz pociąg do Warszawy. Dworzec Brzeski ^r ruinie. Dostaliśmy jednak jakiejś kawy i herbaty. Kłopot był i Heniaczkiem ex re nie egzystującej na dworcu ubikacji. Łapię dwukonna dorożkę, do której wsiada Maduszka, panna Anna i troje dzieci z paru drobnymi walizkami. Maja jechać do mieszkania Gra-bowskich. Na wyjezdnym z Dereszewicz pani Blanche zapraszała, by do nich zajeżdżać w razie konieczności przybycia do. Warszawy. ja zaś, naładowawszy wszystkie nasze kufry na jednokonna duża platformę i posadziwszy na kufrze pana Małka, sam piechota w długich butach myśliwskich i kożuszku na plecach maszerowałem z tyłu za platformą rozwożąc do różnych miejsc. Pierwsze zatrzymanie przy mieszkaniu Grabowskich, następne na Marszałkowskiej przy hotelu, gdzie wysiadł Małek. Potem dalej przy mieszkaniu siostry panny Anny. Resztę zaś rzeczy dowiozłem i sam pozostałem w nowej sadybie Ruciów przy al. Szucha 5. Rucio niewymownie uradował się z naszego przyjazdu. Cała kolonia Poleszuków bardzo była niespokojna o nas. Wysyłano nawet kogoś na zwiady, by ostatecznie nas z matni niemiecko-bolszewickiej wydobyć. A więc dotarliśmy do Warszawy. Jak się ułoży nasze przyszłe życie? , " A- Kieniewicz, Nad Prypecią... polowania poleskie Niewątpliwie każdego, a zwłaszcza młodzież, zaciekawi, jaki był na Polesiu zwierzostan, jak się odbywały polowania i które z nich najbardziej lubiłem. Zacznę moje opowiadanie od polowań na grubego zwierza, 483 a następnie przejdę do polowań na drobna zwierzynę i wszelkie rodzaje ptactwa. Niedźwiedź Z czworonożnych zwierząt najbardziej ponętnym dla myśliwego był niewątpliwie niedźwiedź. W lasach naszych były dwa gatunki niedźwiedzi. Jeden dużych rozmiarów z owłosieniem raczej burym, wpadającym w żółtawy kolor, o charakterze złośliwym, żyjący przeważnie mięsem, nie gardzący padliną, lubiący jednak bardzo słodycze, a więc miód oraz różne jagody leśne. Drugi gatunek o rozmiarach znacznie mniejszych, nazywany u nas murawiejnik, czyli żywiący się przeważnie mrówkami. Nie jest to nazwa ścisła, gdyż gatunek ten był raczej wszystkożerny. Nie gardził mrówkami, ale ze smakiem zjadał złapaną sarenkę, a przepadał zwłaszcza za miodem. Ludność Polesia miała zwyczaj stawiania uli z pszczołami w lasach na wysokich drzewach, na specjalnie zbudowanych platformach. Niedźwiedzie, zwłaszcza te małe, z łatwością dostawały się do tych uli. Czasami spożywały miód na platformie, najczęściej jednak zrzucały ule z platform na ziemię i dopiero rozkoszowały się ulubionym przysmakiem. Rzeka Prypeć, płynąca z zachodu na wschód, stanowiła jak gdyby granicę zamieszkania niedźwiedzi. Na prawym brzegu Prypeci mógł jakiś pojedynczy osobnik wyjątkowo się zawieruszyć na czas krótki, ale w prędkim czasie powracał do swoich pieleszy. Nasze lasy za czasów mojego dzieciństwa obfitowały w niedźwiedzie. Nie było prawie zimy, by mój ojciec lub jego goście nie upolowali niedźwiedzia. Pamiętam taką zimę, kiedy jednego dnia zostały zabite dwa niedźwiedzie, następnego dnia zaś upolowano trzeciego. Wędrowały do nas przeważnie z odległych lasów północnych, toteż przy zwiększającej się rok rocznie eksploatacji lasów 1 zwiększaniu się zaludnienia oraz zabudowań między Polesiem a dużymi lasami borysowskiego powiatu wędrówki niedźwiedzi 2 Północy z każdym rokiem malały. Pomimo to co roku straż leśna 'peklowała, jeśli nie o znalezionym barłogu, to o tropie niedźwiedzia na śniegu lub błocie. Nie potrafię powiedzieć dokładnie, ile "toj ojciec, który polował wyłącznie we własnych lasach, zabił w swoim życiu niedźwiedzi. Z opowiadań, które obijały mi się o uszy, przypuszczam, że co najmniej piętnaście, a być może więcej. Dwa razy ojciec o mało polowania na niedźwiedzie nie przy. płacił życiem. Polowano na raniona poprzedniego dnia przez któregoś z myśliwych niedźwiedzicę, która wyłaniała się wolno z gaś?, czu. Dojrzawszy stojącego mojego ojca, ostatkiem już sił rzuciła się 484 na niego. Ojciec strzela, rani ją po raz drugi, nie zdąża już ponownie wystrzelić, niedźwiedzica dopada do ojca, już łapami prawie go dotyka, lecz strzał pana Artura Horwatta, stojącego w pobliżu zadaje jej cios śmiertelny. Upadając swoim ciężarem strąca mojego ojca, który się wywraca, a na niego upada niedźwiedzica, lecz już bez czucia. Drugi wypadek. Wychodził niedźwiedź na jednego z myśli-wych stojącego w pobliżu mojego ojca, strzela, chybia niedźwiedzia, lecz kula trafia ojca w okolicę serca. Od śmierci ocaliła go srebrna papierośnica, którą miał w bocznej kieszeni. Kula spłaszczyła całkowicie papierośnicę. Wyprostowano ją, ślad jeno pozostał. Ojciec mój ją nosił do końca życia. Dostała się ona w spadku Herusiowi. Brat mój Hieronim zabił trzy niedźwiedzie, z których jeden był wyjątkowo duży i stał wypchany z grubym klocem w łapach, w gabinecie dworu dereszewickiego. Ja osobiście uczestniczyłem z dziesięć czy dwanaście razy na obławach, widywałem z daleka przebiegające niedźwiedzie, widywałem strzelających myśliwych stojących w pobliżu, lecz niestety nigdy nie miałem niedźwiedzia na strzał. Polowano u nas zwykle w zimie, to jest w tej porze roku, gdy niedźwiedź posiadając bardzo wrażliwe na chłód łapy nie by! w stanie chodzić po śniegu, co go zmuszało do zalegania na cały okres zimowy. Przy parustopniowym już mrozie biedakowi tak łapy marzły, że co chwila musiał się zatrzymywać, chuchał i lizał je. Toteż upraszczał sobie życie zaleganiem na całą zimę w jednym miejscu i nie ruszał się wcale z barłogu. Zwykle około świętej Barbary, 4 grudnia, straż leśna bacznie śledziła w swoich rewirach, czy nie spostrzeże na śniegu tropu niedźwiedzia. Spotkawszy taki trop gajowy szedł za nim, lub też zataczał mniejsze lub większe koła, jeśli trop przechodził dalej poza obręb koła. Charakterystycznym objawem niedalekiego już zinio; wego barłogu - to spostrzeżenie na śniegu tak zwanych szpryngl' niedźwiedzich. Zwierzę chcąc się złożyć na stałe w danej okolicy idzie lub biegnie przed siebie, naraz daje susa jednego, drugieg0' lub też więcej, to w prawo, to w lewo, by, jak się mówi po mysi1 sku, zgubić trop. Biedak jest przekonany, że zgubił ten swój tw że go nikt już nie wyśledzi, a wtedy zaczyna wyszukiwać odp0^! dniego miejsca, czy to pod wykrotem wielkiego drzewa lub ^ . żym mszawisku. Ściąga też często w jedno miejsce sporo 8 .^ wygrzebuje pod nimi jamę i w niej się układa na całą zimę & nastania ciepła i wiosny. Przez cały ten czas nic nie je, żyje własnym tłuszczem, nabytym przez silne odżywianie się w ciągu lata. Leży, nie rusza się wcale, śpi albo pomrukuje, a raczej chucha, by ogrzać swoje wrażliwe łapy. Obowiązkiem gajowego, który posiada w swoim rewirze barłóg niedźwiedzi, jest zawiadomić leśniczego, a samemu codziennie, nie zbliżając się zbytnio do barłogu, śledzić, czy aby coś nie spło-szyło niedźwiedzia, czy nie przeszedł z tego miejsca na drugie. Gdy była pewność, że niedźwiedź w danym miejscu zaległ na dobre, urządzano polowanie. Otaczano naganiaczami leśny obszar, w środku którego znajdował się barłóg, ustawiwszy myśliwych w luce nie objętej naganką. Zwykle najlepsze miejsce dla myśliwego było to, którędy do barłogu wszedł niedźwiedź. W ogóle w naturze niemal każdego zwierzęcia jest ucieczka w kierunku przybycia do danej miejscowości. Gdy myśliwi stanęli na odpowiednich stanowiskach, naganka stojąc na miejscu pokrzykiwała, a kilku lub więcej gajowych z hałasem, pogwizdując, trąbiąc, wystrzeliwszy parokrotnie wchodziło do ostępu, skierowując się w stronę barłogu. Przestraszona ofiara ruszała z miejsca i wychodziła na linię myśliwych. Zdarzały się wypadki nieudanego polowania, gdy niedźwiedź przerywał się przez nagankę i unikał w tych wypadkach śmierci. Opowiem o przygodzie, jaką miał mój ojciec pewnego wiosennego dnia, w czasie wielkiego wylewu Prypeci. Miałem wówczas osiem, może dziesięć lat. Żywo stoi mi w pamięci chwila, jak przybiegł zadyszany chłop ze wsi Makarycze, położonej niedaleko Łop-czy, z sensacyjną wiadomością. On ze swoim bratem przy zakładaniu więcierzy na ryby spostrzegli w nieznacznej od nich odległości płynącego niedźwiedzia, który zobaczywszy ich, szybko zmienił kierunek. Widocznie był mocno zmęczony, gdyż zamiast uciekać jak najdalej od ludzi, wpłynął do bardzo dużego i gęstego krzaku łoziny, zalanego w całości wodą i tam pozostał. Widocznie uważał, że jest bezpieczny w swojej kryjówce, a być może sądził, że tu odpocznie, a gdy ludzie odejdą, będzie mógł puścić się dalej ku wiel-kini lasom. Przestraszeni tym widokiem chłopi uradzili, że jeden z nich dojedzie czym prędzej łódką do stałego brzegu i pobiegnie do dworu, by dać o tym znać samemu Panu, drugi zaś z łódki wdrapał się na stojący w wodzie duży dąb i miał stamtąd obserwować, c° się będzie działo z niedźwiedziem. Gdy przybiegł do dworu ?^ chłopek i zdawał ojcu relację, ojciec kazał w największym po-j^echu zaprzęgać konie. Błagałem wówczas ojczulka, by wziął r*116 ze sobą. Prośby moje i łzy nie wywarły na moim ojcu ani *ty współczucia. Gdy dojechał mój ojciec z chłopem i paru jesz-p e będącymi pod ręką ludźmi do miejsca, gdzie w oczekiwaniu esiadywał na dębie chłop, i dowiedział się, że niedźwiedź nie S*^ Z rmeJsca * nadal w tym dużym krzaku przebywa - za-by paru ludzi jedną łódką dojechało do kryjówki niedźwie- dzia z jednej strony i tam hałasowało, sam zaś z paru innymi staną) w łódce z drugiej strony krzaku. Sporo czasu upłynęło, zanim nie. dźwiedź zdecydował się wypłynąć z kryjówki. Jednym strzałem trafionym w głowę biedaczek pożegnał się z życiem. Podobno z wiej. kim trudem udało się ofiarę wyciągnąć z wody i wciągnąć do łódki Był to średniej wielkości samiec, dosyć rzadko spotykający się 486 w naszych stronach okaz, nie bury, lecz całkiem czarny. Skórę jeg0 wyprawiono na dywanik. W wiele lat później ozdabiała ona moje apartamenta studenckie, a potem mój gabinet w dereszewickitu domeczku naszym. Raz jeden w zimie byłem na obławie w Tołkaczewiczach. Staliś-my na stanowiskach niezmiernie długo. Niedźwiedź krążył bez przerwy po ostępie, nie było sposobu go z gąszczu wygnać na linie myśliwych. Ostatecznie przerwał się przez linię naganki i uszedł bez strzału. Okazało się, że była to niedźwiedzica, znaleziono bowiem w barłogu, gdzie zalegała przez zimę, trójeczkę maleńkich parotygodniowych niedźwiadków. Zabrano je do dworu. Moja teściowa nader pieczołowicie zajęła się ich wychowaniem: własnoręcznie poiła je początkowo mlekiem z buteleczki. Gdy nieco podrosły, mój szwagier Henio Grabowski zabrał je do Ostaszyna. Jeden z nich wkrótce po przywiezieniu zdechł, pozostałe dwa parę lat przymocowane do słupa na długich łańcuchach mogły wokoło słupa swobodnie krążyć. Oswoiły się nawet, zwłaszcza do Henia, do którego się łasiły, gdy do nich podchodził. Po ożenieniu obawiał się jednak dłużej je trzymać ze względu na żonę i dzieci, oddal więc je do ogrodu zoologicznego w Kijowie. Byłem też u Henia Grabowskiego na obławie w Sławkowiczach. Na linii stanowisk była ustawiona wysoka wieża na słupach. U góry platforma, na której siedziała w czasie obławy Minia, żona Henia. Twierdzono, że niedźwiedź murowanie powinien przebiec w po bliżu wieży. Toteż mnie postawiono w bliskiej od wieży odległości. Niedźwiedź jednak wyszedł znacznie dalej, na Aleksandra Len-kiewicza, który ranił niedźwiedzia, a następnego dnia dobił go leżącego. Byłem już żonaty, gdy pewnego wczesnego pogodnego ranka, po silnej w nocy ulewie przyszedł do mnie Moroz z meldunkiem, że przechodząc przez park spostrzegł wyraźnie na mokrej ziemi tropy niedźwiedzia. Nie chciałem wierzyć: "Przyśniło się tobie, Morozie!" Poszliśmy jednak natychmiast w kilka osób. Maduszto nam towarzyszyła. I rzeczywiście: na mokrym jeszcze piasku odciski łap średnie] wielkości niedźwiedzia prowadziły przez pole do parku w końcu alei świerkowej. Tropy widoczne jeszcze były na paru ścieżkacn parkowych i ostatecznie doprowadziły do rzeki pomiędzy Bel^e' derem a Grzybem. Niedźwiedź przepłynął przez Prypeć. Młode niedźwiadki bardzo łatwo się oswajają. U mojego sa.si da, pana Stanisława Lewandowskiego, w Czystej Luzy była mł° niedźwiedzica, wzięta swego czasu z barłogu. Widziałem ją jako już żą, dwuletnią, zupełnie oswojoną, chodzącą na wolności. Bardzo 7 c, _-- " -----j---y ~(tm). Tł V^JLiiV^O*-i. iJOJ.UZ.tJ swojego pana i towarzyszyła mu zawsze przy gospodarstwie •"w polu- Pamiętam w czasie naszej wizyty w Czystej Luzy, gdy siedzieliśmy przy stole w czasie obiadu, w pewnej chwili wpada do 'adalni, otworzywszy sobie łapą drzwi od werandy, Madzia - takie nosiła imię. Obwąchała mnie, czmychnęła nosem, widocznie nie podobało się jej, że jakaś nieznajoma figura siedzi na miejscu jej pana, lecz gdy pokazałem jej orzechy, wnet przybiegła ku mnie i z rąk mi brała po jednym laskowym orzechu, nader delikatnie, gryzła i wypluwała łuski, a środeczek orzecha zjadała. Wkrótce pojeni dowiedziałem się, że Lewandowski musiał faworytkę Madzie zastrzelić, gdyż zaczęta się rzucać na ludzi. Kilka polowań na niedźwiedzie w Dereszewiczach zostały przeze mnie opisane w moich wspomnieniach. Nie będę więc się powtarzał na tym miejscu. Ryś - ozdoba naszych lasów. Duży, o długim tułowiu kot, piękne żółtawe futro w centki ciemniejsze, zgrabne łapy, stale gotowe do dalekich skoków, z pazurami wysuwającymi się w razie potrzeby. Głowa duża, raczej okrągła, oczy okrągłe zielonawe, uszy stojące, zakończone na czubku charakterystycznym ciemnym pędzelkiem. Ogonek króciutki, jak gdyby kurtyzowany. Mięsożerny. Nie daruje życia żadnemu spotkanemu nawet nieco większemu od siebie czworonożnemu zwierzęciu. Wielkim jest amatorem sarniny. Nie gardzi nawet ptakami, które przy jego zgrabności i umiejętności wspinania się na drzewa z łatwością nieraz trafiają w jego łapy. W naszych lasach dereszewickich ryś nie był rzadkością, a jednak przy tak ciągłym włóczeniu się moim i mojego brata saneczkami objazdowymi po najbardziej zapadłych miejscowościach w lasach naszych, nigdy nie spotkaliśmy się z rysiem, jak to się mówi, oko w oko. . u pozostały jedynie cztery łapki wiewiórki - połknął ją całą. oczytałem kiedyś jeszcze jeden wyczyn rysiowy. Na skraju lasu Isciastego rozpoczynała się duża łąka, na której stały stogi zrzuco-ego w lecie siana. Trop rysia prowadził z lasu w stronę stogu, wi-°czne było, że ryś wdrapał się na czubek stogu i tam się ułożył. ty to na wypoczynek dzienny, czy też nocny, należało raczej Ryś zanadto jest czujny, by dał się podejść. Bardzo często spotykaliśmy w lesie na śniegu świeży trop rysi; odczytywaliśmy na śniegu różne tragedie z życia rysiego, jak na przykład: trop idącego wolno przez las rysia; w jednym miejscu kolosalny skok na parę getrów, trochę krwi, nieco dalej tej krwi więcej. Co się stało? Na sflieeu rim(tm)*^? JQ^"":" -"- i_.-i • • • - • • przypuszczać, że to drugie. Z przeciwległej strony do tegoż sto&, prowadziły tropy dzicze, a więc dużej maciory i sześciu czy ośnv niewielkich warchlaków. Pod stogiem na śniegu jasno naryso^ń11 obrazek: skok rysia ze stogu na warchlaka. Widoczne na śn zmaganie się, to maciora broniła swoich dzieci, rozpryśnięcie pów dziczych w kilku kierunkach, a o jakie sto kroków od s resztki spożytego warchlaka. U pana Aleksandra Lenkiewicza, o którym niejednokrotnie w moich opowiadaniach wspominałem, w jego majątku Dąbrowa były bardzo piękne polowania na rysie. Ciekawe, że obszar jeg0 lasów wielokrotnie był mniejszy od naszych dereszewickich i brv. niowskich, poza tym lasy tam były rzadsze. Przyczyna skupienia się rysiów w tym zakątku Polesia była jasna. Pan Lenkiewicz, doskona ły myśliwy, większą część życia, zwłaszcza w latach młodzieńczych, spędził w przeróżnych dalekich od domu kniejach ze strzelbą w ręku; a gdy miał dosyć włóczęgi, osiadł w swojej Dąbrowie i niedaleko od domu ogrodził dosyć wysokim płotem kawał lasu o powierzchni hektara, a może nawet nieco większej. Do tego ogrodzenia wpuścił kilka sarenek, nabył też w Białowieży parę jeleni, trzymał je również w terenie ogrodzonym. Żywił i poił mieszkańców w zagrodzie. Po paru latach przybyło sporo sarenek w zwierzyńcu. Część ich przyszła na świat już na miejscu, trochę wpuszczono do zagrody nowych. Pewnego dnia pan Lenkiewicz spostrzega w swoim lesie nigdy dawniej nie spotykany trop rysia, który w paru miejscach to się zbliżał do zagrody, to znowu się oddalał. Ach, pomyślał sobie pan Aleksander, to ty, kotku, zamierzasz dobierać się do moich sarenek, trzeba ciebie jakoś na tej zbrodni przyłapać! Zaczął od tego czasu często ze swoim strzelcem jeździć po lesie i szukać tropów rysich. I rzeczywiście pewnego dnia objechał na stosunkowo niewielkim kawałku lasu zaległego rysia. Poś piesznie wrócił do domu, zabrał sznury z chorągiewkami i jazda szybko z powrotem do lasu. Zaznaczę, że polowanie na grubego zwierza ze sznurami, do których przyczepione były kawałki czerwonego i niebieskiego nu teriału, było szeroko praktykowane w głębi Rosji, tam się p. Lenkie wieź z systemem tym zapoznał i u siebie go zastosował do polowań na wilki. System ten dawał bardzo dobre wyniki. Otoczyli więc sznurami mającymi kilka kilometrów długości ostęp, czyli miejscowość, w której zalegał ryś, pozostawiaj^ otwartą jedną bramkę, przy której stanął pan Aleksander. Paru gaj0 wych weszło do środka, czyli tak zwanego kotła, i gdy tylko pa^ razy gwizdnęli, już ryś ze swego legowiska ruszył. Z daleka Patl Aleksander widział, jak ryś poszedł w jedną stronę, natknął siv na sznur, przestraszył się ruszających się na wietrze kolor wych szmat, odskoczył w bok, to samo się stało w innym m'e'sjl. przy zetknięciu się z chorągiewkami. Wreszcie trafił na bra^ kę otwartą i do niej skierował swe kroki. Nie doszedł jeszcze arnlci, gdy strzał pana Aleksandra położył pierwszego rysia zabite-,0 w Dąbrowie. v od tego czasu przez kilka zim z rzędu odbywały się corocznie 0[O\vania na rysie, aż do czasu gdy widocznie wszystkie okoliczne Pje które ściągały do zwierzyńca w Dąbrowie, nie zostały zabite. Widocznie inne ze stron dalszych do Dąbrowy nie dochodziły. Miejscowe tym dalszym jak widać nie doniosły o istnieniu w Dąbrowie zwierzyńca, w którym można było sowicie się pożywić. pewnej nocy zimowej rozegrała się w tym zwierzyńcu tragedia. Przelazły przez ogrodzenie dwa rysie. W ciągu tej jednej nocy uśmierciły jedenaście sarenek większych i mniejszych. Pożywiwszy się nimi nie bardzo wiele, pozagrzebywały swoje ofiary w śniegu w kilku miejscach zwierzyńca, przysypawszy je liśćmi, ziemi? i gałył zawsze rabusiem, złodziejem i największym katem szlachetnego zwierzostanu. Ponieważ zarówno mój brat, jak i ja dbaliśmy bardzo o wysoki w naszych lasach zwierzostan, jako to łosi, sarn i dzików, przeto tępiliśmy wilki wszelkimi środkami. Najlepszym jodkiem tępienia wilków było kładzenie stale w tych samych jjiiejscach na pólkach lub łączkach wśród lasów zatrutej strychniną padliny. Gdy tylko w którymkolwiek folwarku padła sztuka bydła lub koń, zdejmowało się skórę, zdechlaka zaś wiozło się na wiadome miejsce do lasku, szpikowało się dużą dawką strychniny. Gdy brakło własnej padliny, dostarczali nam jej Żydzi. Jeśli wilk najadł się porządnie zatrutego mięsa, padał zwykle na miejscu, zdarzało się często, że odchodząc od mięsa długo chorował i zdychał o kilka kilometrów od miejsca uczty. Pewnego dnia przybiega do mnie Moroz z meldunkiem, że wilk najadł się zatrutej padliny, lecz jeszcze żyje. Leżał w krzaku, a gdy podszedł do niego, wilk podniósł się i włócząc zadem przeszedł do drugiego i tam leży. Niech pan bierze strzelbę i jedźmy, nie trzeba było mnie namawiać. Zanim Moroz zaprzągł konia do sanek, byłem już ubrany i czekałem na ganku. Dojechawszy do miejsca, gdzie Moroz pozostawił wilka, spostrzegamy, że chorując ciągle wilk przeszedł jeszcze trochę dalej i znowuż się położył. Podszedłem do niego o kroków około trzydziestu i gdy zamierzał wstawać, strzeliłem, wilk się przewrócił i łapy wyciągnął. Podjechał Moroz, wrzuciliśmy wilka do sań, przykryliśmy go sianem i siadłszy we dwóch na sianie, pod którym znajdował się zabity wilk, ruszyliśmy ku domowi. Podjeżdżamy pod ganek. Panie powracają ze spaceru. "Chodźcie! zobaczycie coś ciekawego" wołam. "Zgadnijcie, na czym teraz siedzimy!" Nie były domyślne. Zsiadamy więc z sań, odgarniamy siano i o dziwo!! Odżyło od naszej ciepłoty wilczysko, wyskoczyło z sań i najspokojniej przy saniach obrało sobie pozycję siedzącą! Otoczyły go psy nasze gończe i wyżły, obszcze-(tm)te go ze wszystkich stron. Wilczysko odgryza się i klapie zębami. % się nie możemy nadziwić: przecież martwego wrzuciliśmy do sań! Nie inaczej: zaczarowany - i strychnina nie podziałała i strzał nie uśmiercił. Drugi jednak strzał był już skuteczny. . Nie niniejszym wrogiem łownej zwierzyny były wiejskie wałę-a)?ce się psy, które masami szczęśliwie zdychały na miejscu przy 3 rutej padlinie. Niestety, zdarzały się wypadki, że nawet dziki tra- sty na leżącą zatrutą padlinę ginęły na miejscu. ^ Drugim bardzo dobrym środkiem tępienia wilków było poloty ^f w porze letniej, wówczas gdy młode wilczęta są jeszcze ak zwanych gniazdach, a stare samce i samice przynoszą do gniazda upolowaną żywność. Roczny miot wilczat wahał się w za- leżności od wieku rodziców od sześciu do dziesięciu sztuk. Często bardzo przy gnieździe trzymało się kilka sztuk roczniaków, któr jeszcze same nie chodziły na łowy, lecz pozostawały przy gnieź. dzie, jak gdyby mentorzy do pilnowania młodzieży. Ile to mięsiwa wszelkiego rodzaju musiała para starych wilkó^ w ciągu nocy i dnia przynieść do gniazda dla nakarmienia tak licz. nej zgrai. Tępienie więc rasy wilczej w porze zimowej odbywało się 2a pomocą trucia, w lecie zaś przez urządzanie obław w miejscach gdzie znajdują się gniazda z młodymi wilczętami. Co roku w ciągu lata bywaliśmy na kilku obławach, często bardzo udanych. Zależało to od dwóch warunków. Pierwszy warunek to dokładne ustalenie przez straż leśna a zwłaszcza przez wyspecjalizowanych gajowych miejsca wśród dużej połaci lasu, gdzie znajduje się gniazdo wilcze. O ile wiadomo już było, że w danym uroczysku znajduje się gniazdo, a to na podstawie bądź tropów odbitych na miejscach błotnistych, bądź też na podstawie parokrotnych spotkań z wił kiem przekradającym się w tym samym kierunku - wówczas w godzinach wieczornych oraz bardzo wczesnym rankiem zasiadał w lesie gajowy specjalista, zachowując wielką ciszę i pod żadnym pozorem nie paląc fajki, oczekiwał z wytężonym słuchem na odezwanie się wilcze, czyli przeciągłe, parokrotne wycie starego wilka. Był to znak dawany przez wilka (psa) lub wilczycę (sukę), że są już w drodze powrotnej z żerem. Na ten odgłos w odpowiedzi następowało zajadłe szczekanie małych wilczat, mające zapewne wy razić radość z powrotu rodziców. O ile równocześnie odezwało się jedno lub więcej razy krótkie wycie, był to znak, że przy ma łych wilczętach znajdują się tak zwane przelatki, czyli wilki z roku ubiegłego. Nieraz można było usłyszeć, jak wilczęta się gryzą mię dzy sobą, zapewne niezadowolone z podziału żywności. O ile zostało stwierdzone, że podobne wycia i ujadania odbywają się przez kilka wieczorów i ranków stale w tym samym miejscu, to gajowy znający konfigurację swojego rewiru mógł zazwyczaj dokładnie ustalić, w którym miejscu znajdują się gniazda. Wówczas można było na pewniaka obstawić miot przez naganiaczy i na odpowied nich stanowiskach postawić myśliwych. Drugim warunkiem dobrego wyniku polowania było rozppcze.' cię obławy przed dwunastą godziną słoneczną. Po tej godzinie starych wilków nigdy w miocie nie było, wychodziły po nowy żer najczęściej kierując się w stronę pastwisk, by schwytać na nich cie- laka lub źrebaka, korzystając z tego, że pastuszkowie w południe przegryzłszy kawał słoniny z chlebem, zadrzemali w cieniu drzew lub krzaków. .. Chodziło przecież o dobry wynik polowania, czyli o przylapa- nie starych wilków w miocie. Strzał do szczeniąt nie przedstawiał Żadnej przyjemności. Naganiacze często pałkami zabijali małe wil- częta, czasami brali je żywcem. ° Będąc jeszcze w szkołach miałem w Dereszewiczach parę mło-lych wilczat, trzymałem je w dosyć obszernej zagrodzie, specjalnie dla nich zbudowanej w parku. Najbardziej lubiły mięso i kości, za tym jadły prawie wszystko: zupę, kaszę. Strzelałem wrony • sroki, które też chętnie były przez wilczęta widziane. O ile wilczyca była sympatyczna, łasiła się do mnie i lubiła gdy ją głaskałem, o tyle jej brat był dziki i bojaźliwy. Gdy podchodziło się do zagrody chował się w najodleglejszy kąt. Pewnego dnia rozegrał się dramat w zagrodzie, wilczęta się pogryzły. W wyniku, wilczyca jako i silniejsza zagryzła swego brata na śmierć. Nudziła się jednak potem sama w zagrodzie. Zacząłem ją powoli oswajać i wypuszczać na swobodę. Początkowo chodziła za mną krok w krok, potem swobodnie sama już biegała po dziedzińcu, zaprzyjaźniła się z psami, zwłaszcza z gończymi, którym nawet nieraz towarzyszyła goniąc z nimi za ruszonym zającem. Pewnego dnia, gdy wówczas jeszcze bardzo mała Dziunieczka siedziała na wysokim dziecinnym krzesełku w jadalnym przy stole i spożywała swój obiadek, podany przed obiadem starszych, zaś jej bona na chwilę wyszła z pokoju - naraz drzwi od kredensu z trzaskiem się rozwarły i do jadalni wpadła wilczyca z ogromnym, pięknym dogiem, ulubieńcem mojego brata. Zobaczywszy siedzącą Dziunieczkę nad talerzem z pachnącym mięskiem, rzuciło się czworonożne bractwo jedno z jednej strony, drugie z drugiej i da-wajże pałaszować z łapczywością smażonego dubelta i chrupać kosteczki. Dziunieczka wrzeszczy z przerażenia i zalewa się łzami. Z różnych pokoi zbiegają się na ratunek przestraszonego maleństwa. Dog i wilczyca oczywiście niewiele sobie robiły z otrzymanej nagany. Moja wilczyca była bardzo sprytna i przedsiębiorcza. Zanotowała widocznie w pamięci, że na folwarku kobiety dozorujące drób z rana wyganiały zwykle kaczki i gęsie z kurników w stronę rzeki; pluszcząc się w wodzie ptaki pozostawały na brzegu dzień cały. Pod wieczór same z siebie powracały do kurników, i to ciągnąc się długim sznurem, jedna za drugą, jak się to mówi - gęsiego. Na przedzie zwykle szły gęsi, za nimi kaczki. Moja mądra wilczyca codziennie zalegała w krzakach przy ścieżce prowadzącej °d rzeki do kurników i gdy ostatnia z tyłu kaczka kołysząc się na apach przechodziła koło kryjówki wilczycy, zostawała przez tę Ostatnią tak umiejętnie schwytana i w jednej chwili zaduszona, no D t !e^ daleko -w krzakach spożyta. Dziwiła się ochmistrzyni, nie-L °ify się dziewczęta dozorujące, co się też dzieje, że codziennie jj/31*6 jednej kaczki, a czasem nawet i gęsi. Padają posądzenia na c e dziewczęta i dzieci fornalskie, aż pewnego dnia biedna wil-i^Ca została przyłapana na złodziejstwie, dostała sporo batogów aprzestała używać tego sportu. Rozpoczęła natomiast prakty- 495 kować sport inny. Rzucała się na cielęta lub źrebięta pasące się na pastwisku, kalecząc je solidnie. Zaczęliśmy się obawiać, by sport jej nie przeszedł na ludzi. Natura wilcza brała górę nad cywilizacja Z zarządzenia mojego ojca pewnego dnia trzyletnia już wilczyct została przez Moroza zastrzelona. Przypominam sobie opowiadanie mojego ojca o przygodzie 494' która go spotkała z wilkami. Powracał w lecie w biały dzień bryc^ ką do domu, za bryczką biegły dwa psy, gończy i wyżeł. W pewnej chwili trzy wilki zaczynają się uganiać za psami. Ojciec niestety nie miał ze sobą strzelby. Zatrzymuje bryczkę i krzykami stara się od-straszyć uganiające się za psami wilki. Psy w ucieczce zdążają ku bryczce, ojciec je przywołuje, chwyta za kark wyżła, wciąga go do bryczki, gończy sam wskakuje. Furman rusza, popędza konie. Wilki nie dają za wygraną. Otaczają ze wszystkich stron bryczkę, starają się wskoczyć do środka. Ani krzyki ojca i smaganie ich batem nie odnoszą skutku. Skończyło się tym, że ojciec wyrzucił z bryczki gończego, który w mig został rozszarpany. Jest jeszcze jeden sposób polowania na wilki, który nie był w użyciu u nas. W jasną zimową noc księżycową jeździło się po lasach lub też drogami po polach z żywym prosiakiem w worku, Używano wszelkich sposobów, aby ów prosiak możliwie jak najgłośniej kwiczał. Na to głośne kwiczenie znajdujące się w pobliżu wilki podbiegały nieraz na tak bliską odległość do sań, że można było pomimo światła nocnego wziąć wilka dokładnie na cel i zastrzelić. Znałem kilka osób z Polesia, które w ten sposób często polowały na wilki ze skutecznym wynikiem. Kilkakrotnie na letnich obławach towarzyszyła mi moja najdroższa Żonusia. Swoją obecnością zawsze mi na polowaniu przynosiła szczęście. Bardzo kiedyś pięknego starego wilka w jej obecności zastrzeliłem w rewirach zarzecznych. Na letnich obławach sporo upolowałem wilcząt większych i mniejszych, zaledwie kilka większych okazów. O ile bardziej piękne były polowania zimowe na wilki ze sznurami u pana Lenkiewicza. My tępiliśmy w swoich lasach ród wilczy, Lenkiewicz zaś otaczał ród ten najbardziej troskliwą opiek? i żywił je koniną, ile tylko się dało. Toteż w zimie wilcze bractwo ściągało do Dąbrowy z całej okolicy jak do raju, czy też ziemi obiecanej. Procedura polowań ze sznurami była identyczna jak z polo waniem na rysia. Bardzo szczęśliwie mnie się wiodły polowania w Dąbrowie. Ogółem zabiłem tam pięknymi strzałami cztery bar- dzo ładne, duże okazy. Spotykałem się często w Dąbrowie z panem Świętorzecku" z Wileńszczyzny, bardzo dobrym hodowcą, tęgim i wytrawny1'' myśliwym. Nader ciekawe były jego opowiadania o polowania jego na nieźdwiedzie na północy Rosji w archangielskiej g110^! dokąd kilkakrotnie dojeżdżał. Nie nęciły mnie kraje dalekie, k°c łem swój kraj poleski, pełen uroku, bory sosnowe pachnące żyw1 puszcze zarzeczne porośnięte tak gęsto wyniosłym drzewosta-1 ij liściastym, z wijącym się dokoła pni dzikim chmielem, te je-n-ora większe i mniejsze, coraz to w rozległej puszczy spotykane, l. których dojście w wiadomych tylko miejscach jest dostępne. przez puszczę przechodziła jedna tylko wąska ścieżka, po której można było iść tylko gęsiego. A jakie w tej puszczy kipiało życie!! Gdy przechodziłeś ścieżką, raptem z trzaskiem i chrumkaniem pobiegło od ciebie stadko dzików. Nieco dalej dojrzało się na ścieżce stojącą klempę z małym źrebakiem. Z pobliskiego jeziora dochodziły odgłosy tysięcy swarzących się kaczek... Wszystko to minęło i już nigdy nie wróci. 4 Dzik Dzik jest bardzo słusznie dzikiem zwany. Ze zwierząt leśnych jest bodaj najbardziej dziki, nie daje się wcale przez ludzi oswoić. Nawet maleńkie dziczki schwytane od zastrzelonej matki i chowane w chlewach z domowymi świniami wyrastały znakomicie na duże i wypasione sztuki, nigdy jednak nie dawały się całkowicie oswoić! Ich natura zawsze ciągnęła do lasu, przed ludźmi uciekały w najciemniejszy kąt chlewu, nastawiały uszy i z przerażenia prychając sapały. Na swobodzie w lesie dziki w stosunku do ludzi zachowują się różnie. Maciory w stadzie były raczej płochliwe i przeważnie usłyszawszy w pobliżu głos lub stąpanie człowieka zmykały czym prędzej, a za starą maciorą, przewodniczką stada, biegły gęsiego warchlaki małe i większe, a często znajdujące się przy stadzie i młodsze maciory z małymi. W ogóle, o ile stado było liczniejsze, o tyle było bardziej płochliwe. Maciora umiała być złośliwa jedynie w wypadkach, gdy została raniona, lub też gdy stawała w obronie swoich warchlaków. Wyrośnięte stare dziki - samce tylko w okresie parkowania - trzymały się przy stadzie. Zwykle prowadziły żywot odosobniony, nie znosiły towarzystwa nie tylko płci odmiennej; nie zdarzyło się bodaj nikomu widzieć dwóch starych knurów czyli odyń-ców w zgodnym współżyciu. Stary odyniec z natury był złośliwy. Mocno raniony bardzo często szarżował na myśliwego, zdarzały się poza tym wypadki rzuce-ma się na ludzi zbliżających się do niego lub do jego legowiska, naszych lasach było bardzo dużo dzików i z każdym fo-ilość ich się zwiększała, w głównej mierze dzięki dosko-zorganizowanej straży leśnej ochraniającej zwierzynę przed onierami, poza tym podkarmiano dziki w czasie ostrej zimy ich śniegów oraz unikano hucznych polowań z naganką na naganką na stadka dzików polowaliśmy jedynie w razie przy- 497 jazdu gości, czyli większej ilości strzelb. I to staraliśmy się YV czas urządzać polowania na peryferiach leśnych, by nie płoszy' zwierza w matecznikach. Ulubionym polowaniem moim i mojego brata na pojedynczego odyńca było polowanie objazdem. Najczęściej polowaliśmy ^ dwóch, w dwoje sań objazdowych, wyjątkowo wygodnych, lekkich ' i dostosowanych do przedzierania się przez wielkie gąszcze. Były i one własnej naszej konstrukcji i żaden majątek na Polesiu nie p0 siadał równie dobrych. Sanie te były zbudowane na płozach z drze wa jesionowego, nie kute, płozy z przodu były zagięte dość wys0. ko, z tyłu było wygodne oparcie na plecy. Myśliwy siedział zawsze z lewej strony, dotykając plecami oparcia, z wyciągniętą pra\va nogą na saniach, trzymając zaś lewą spuszczoną. Ułatwiało to szyb-kie zeskoczenie z sań w razie potrzeby, a zwłaszcza by stanąć jak wryty na stanowisku. Z prawej strony sań, nieco poniżej, siedział tak nazywany objeżdżacz, Moroz lub inny gajowy. Do tych sań zwanych objazdowymi, zaprzęgano jednego konia w ohłobladi z duhą. Konie służące do polowań objazdem powinny były być bardzo silne, a więc doskonale karmione owsem, praca ich bowiem była bardzo ciężka, poza tym musiały być spokojne, nieboja-źliwe i bez narowów. Powinny być przyzwyczajone do nieruszania się z miejsca, gdy je pozostawiano na czas nieokreślony same wśród głębokiej puszczy. Największą satysfakcją był wyjazd do lasu na nie upatrzonego odyńca, którego dopiero mieliśmy w głębi puszczy wytropić i upolować. Wyjeżdżaliśmy więc do lasu z Dereszewicz lub z Bryniewa W pierwszych saniach jechał zwykle mój brat z Morozem, w dru gich ja z Turmowiczem, gajowym wytresowanym przez Morozado podobnych polowań. Dojechawszy leśną dróżką w głąb puszczy, zwykle kołowaliśmy po lesie ze wzrokiem wytężonym ku ziemi, w celu spostrzeżenia świeżego tropu pojedynka. Gdy się odnalazło podobny trop, wówczas zaczynało się objeżdżanie wokoło miejsca, do którego trop kierował. Jeśli przy objeżdżaniu skonstatowano, ze ten sam trop wyszedł z danego koła, jechano dalej i objeżdżano g" znowu wokoło, aż do stwierdzenia, że odyniec został objechany w danej miejscowości i tam bliżej lub dalej zaległ z rana na dzie" cały. I tu dopiero ujawniał się spryt Moroza, a przede wszystkim j11 zrównana znajomość każdego najmniejszego punktu na kolosal*1) przestrzeni dziesiątków tysięcy hektarów powierzchni dóbr n szych. Po namyśle więc krótkim Moroz od razu wiedział, że w jechanym kole w takim to miejscu znajduje się duży, gęsty ~L łozy lub kawał bardzo gęstego młodniaka, bądź też duże fflr°JvV M w których to miejscach lubią zalegać odyńce. Rozpoczyna' -skracanie objazdu tak, aby nie najechać wprost na leżącego o ca, lecz aby to jego legowisko pozostawało zawsze w środku jy uważał dalsze objeżdżanie za ryzykowne i gdy już przewidy-jjLj w którą stronę zruszony z legowiska dzik skieruje się ku ucie-•zce. To było właściwie najłatwiejsze do przewidzenia, zwykle bowiem zwierz uciekał w stronę, z której przybył. Nieraz zdarzało się, . dzik bywał objechany na bardzo niewielkiej powierzchni, wów-1 as niewątpliwie ze swego legowiska spoglądał na sanki, które zesuwały się w bliskiej odległości. Po co miał się ruszać, przecież chłopek jadący sankami po drzewo nic mu złego nie robi. Co inne-eo gdyby mia* jechać wprost na niego, wówczas należało wiać z kopyta. Takie myśli niewątpliwie chodziły po dzicze] głowie. Gdy więc już była pewność, że z prawej, lub też z lewej strony jadących sań leży odyniec, Moroz dawał znak mojemu bratu lub mnie do wyskoczenia z sań, które nie powinny były sie_ zatrzymać, lecz w czasie wyskakiwania myśliwego powinny były posuwać się wolno dalej. Myśliwy zeskoczywszy zgrabnie z sań nie miał prawa się ruszać tułowiem, nogą ani głową, powinien był stanąć jak wryty, oparłszy się o drzewo, z przygotowanym do strzału sztucerem. Gdy obaj staliśmy na stanowisku jak mumie, spoglądając jedynie w prawo lub w lewo, czy też wprost przed siebie, objeżdżacze wolnym krokiem jechali dalej wkoło, aż do miejsca położonego mniej więcej naprzeciwko naszych stanowisk. Wówczas Moroz z Turmowiczem porzuciwszy konie wolnym krokiem wszedłszy w środek miotu w pewnej od siebie odległości szli wolno, pogwizdując od czasu do czasu lub pokaszlując bez żadnych krzyków i nawoływań, w stronę naszych stanowisk. Jeśli nie było jakiegoś popełnionego w czasie objeżdżania błędu, odyniec matematycznie wychodził na nasze stanowiska, wolno lub truchcikiem, czasami przestraszony pędząc w galopie. Wielka to była satysfakcja upolować pięknego, dużego odyńca, z ładnymi szablami! (czyli kłami). A teraz opowiem o kilku przygodach z dzikami, których byłem świadkiem. Pojechałem pewnego dnia sam z Morozem do lasów zarzecz- nych. Mój brat wówczas bawił w Warszawie. Objechaliśmy dzika w bardzo wielkim gąszczu młodniaków olszowych. Stanąłem w tym gąszczu oparłszy się o niewielką olszynkę. Zaledwie Moroz gwizdnął, doszedł już do mnie trzask gałęzi i mignęła mi z daleka sylwetka ogromnego dzika, który wolnym krokiem, zatrzymując 7\^° cnw^a i przysłuchując się, posuwał się w moją stronę. pijącym sercem oczekiwałem na jego zbliżenie, rozglądając się, °ra lukę wśród gąszczu najdogodniej wybrać do ewentualnego rzahi. Oby w międzyczasie nie zboczył na stronę. Tak idąc docho- ob 'U^ 2° mn*e i nagle stanął, nastawił uszu, czy poczuł węchem UJ ?c?°ść człowieka, czy też mnie spostrzegł. Jeśli nie strzelę przez p0.ei*? lukę wśród gąszczu, pomyślałem, wypadnie mi się z nim OajJe§nać na zawsze. Wziąłem go szybko na cel w głowę i pociąg- m za cyngiel. W chwili strzału zdołałem dojrzeć odyńca w su- A- Kicniewicz, Nad Prypeci}... sach pędzącego wprost na mnie. Nie zdążyłem po raz drugi ^y. strzelić, zresztą stało się wszystko tak szybko, że zaledwie zdąży. łem odskoczyć w bok od drzewka, przy którym stałem o parę kr0. ków, dzik zaś w pędzie przeleciał pomiędzy drzewkiem a mną i o kilka kroków za mną śmiertelnie ranny rulował. Gdybym nie zdążył odskoczyć od drzewa, wpadłby na mnie i mógłby jeszcze 498 swoimi kolosalnymi szablami porządną zadać mi ranę. Piękny by} to okaz i wielką wówczas miałem satysfakcję. Byłem świadkiem drugiej przygody. Objechaliśmy z Ruciern w asyście Moroza i Turmowicza dzika, tym razem w mszarze porośniętym z rzadka niskopienną sośniną. Stoimy na stanowiskach w oczekiwaniu zwierza, słyszeliśmy bowiem z daleka sygnał Moroza oznajmiający, że jest już w miocie. Po chwili dochodzą do nas przeraźliwe krzyki Moroza: "Ratujcie, panoczku, nie wydzierżu!" Obaj pędzimy na głos, każdy ze swego stanowiska. Bieg trudny, gdyż śnieg głęboki, pod śniegiem poza tym gdzieniegdzie woda, zasapałem się okrutnie, a tu wrzaski coraz rozpaczliwsze. Rucio znacznie mnie wyprzedził, naraz słyszę strzał - ile mogę przyśpieszam kroku. Niewielki zresztą, młody odyniec leży trafiony dobrze przez Rucia, a sprawa przedstawiała się następująco. Gdy Moroz natknął się na legowisko dzika, ten zamiast uciekać czym prędzej rzucił się wprost pędem w stronę Moroza. Zaledwie zdążył Moroz chwycić za zwisającą gałąź niewielkiej sosenki i na rękach wciągnąć się nieco wyżej. Ręce mu mdlały, drzewko od ciężaru się chwiało, a dzik nie ruszał dalej, chodził wokoło sosenki, spoglądając wciąż w górę, jak gdyby w oczekiwaniu, kiedy dwunożna figura, która przerwała mu drzemkę spadnie wreszcie z tego drzewa. Zaś Rucio zasapany zbliżył się do danego miejsca; gdy zorientował się, jak stoi sprawa, zaczął powoli podchodzić z przygotowaną do strzału bronią. Moroz zobaczywszy Rucia uspokoił się nieco, grom kim jeno głosem wołał o pośpiech, gdyż "nie wydzierżu, ruki mdle-juć!" Gdy dzik dojrzał zbliżającego się drugiego człowieka, w jednej chwili rzucił się w jego stronę. Pięknym strzałem trafiony zru lował na miejscu. Innym razem jeżdżąc w dwoje sań po lesie trafiliśmy na świeży trop kolosalnego odyńca. Zastanowiła nas niebywała wielkość tego tropu. Cieszymy się niepomiernie, obyż dziś udało się go zdobyć Objechaliśmy go bardzo szybko, niestety wyskoczył z miotu bo kiem. Okazało się, że bez przerwy biegł czas dłuższy w susach. Ufa dziliśmy, by za nim dalej na razie się nie uganiać, niech się uspokój, a w dniu następnym powrócimy na to samo miejsce i po tropac dzisiejszych z łatwością go odnajdziemy. Nie powinien bowiem we płoszony tak bardzo od tego miejsca się oddalać. Jak było w P*°, jekcie, w dniu następnym objechaliśmy naszego ogromnego ody ca, lecz na bardzo dużej przestrzeni, w obawie by go przedwcz6 nie z legowiska nie zruszyć. Stoimy obaj na stanowisku wyznaCL nym przez Moroza, w oczekiwaniu zwykłych jego pogwizdy* Cisza zupełna. Stoimy obaj dosyć daleko jeden od drugiego. Nogi drętwieją, ręce marzną, mróz bowiem dnia tego dość silny. Po dłu-"10! oczekiwaniu słyszymy wolno nadjeżdżające sanie. A więc przychodzi i mnie i Ruciowi ta sama myśl, że zapewne znowu odyniec spłatał nam figla i wymknął się z miotu. Uciekł rzeczywiście, lecz niestety uciekając całym impetem rzucił się na Moroza i przewróciwszy go z nóg, drasnął go w prawe udo tak silnie szablą, że wyr-wał mu z U(^a kawał mięsa wielkości ludzkiej dłoni i w susach zni-knął w gąszczu. Turmowicz był w pobliżu Moroza i widział tę scenę. Podbiegł do broczącego krwią i jęczącego z bólu Moroza, nożem rozciął mu spodnie, do rany nałożył śniegu, przewiązał ranę zdjętym z szyi szalikiem sukiennym, oczywiście nie grzeszącym czystością, pobiegł po konie, z trudem ułożył na saniach biednego Moroza i do nas wolno dojechał. Głupio postąpił, że nas nie wywołał, bylibyśmy niewątpliwie lepiej opatrzyli ranę. Wolnym krokiem odwieźliśmy rannego do Dereszewicz. Długo się biedak męczył, zanim ta ogromna rana się zagoiła. W sezonie tym nie mógł już jeździć, a i w lecie jeszcze słabo nogą ruszał. Ja z Ruciem uwzięliśmy się natomiast na tego zbrodniarza, jeździliśmy za nim z Turmowiczem i kilku innymi gajowymi szereg dni. Następnego dnia po skaleczeniu Moroza odyniec ponownie rzucił się na gajowego Naumowicza, który szczęśliwie uratował się jedynie sprytem, czy też wypadkiem, gdyż w ostatniej chwili uciekając przed rozjuszoną bestią padł na ziemię, przeskoczywszy przez gruby wykrot sosnowy i legł przytuliwszy się do leżącego drzewa. Odyniec w pogoni przeskoczył przez ten wykrot, zatrzymał się, lecz nie spostrzegłszy człowieka, który mu znikł z oczu, stanął rozglądając się w różne strony, wreszcie truchcikiem oddalił się. Szczęśliwe Naumowicz ocalał od kalectwa, a być może od śmierci. Jeszcze kilka razy z uporem jeździliśmy za tym jak by zaczarowanym odyńcem. Naganiacze gajowi tak się go bali, że stale trzymali się drzew, częściowo nawet przesiadywali na drzewach postukując pałkami po pniach. Jazdy te jednak przestały już być polowałem, zaniechaliśmy więc uganiania się za tak strasznym odyńcem. A może był to diabeł w skórze dziczej, jak przypuszczali gajowi. Nie przypominam dokładnie, ile w moim życiu upolowałem dzików. W każdym razie powyżej piętnastu sztuk, w tym kilka bar-dzo pięknych okazów. ' T' Lis lisy zalicza się do wielkich szkodników. Żadnym zwierzęciem, czy to czworonożnym, czy też skrzydlatym, nie gardzi, jeśli oczywiście ty Jego wystarczają na zgnębienie odnośnej ofiary. Jest on przede "wszystkim katem dla zajęcy i królików, a poza tym dla wszystkjcj, łownych skrzydlatych, mających gniazda na ziemi, a więc ghisz ców, cietrzewi, jarząbków, a także wszystkich gatunków dłu"0 dziobych itp. Jest przebiegły, chytry i przedsiębiorczy. Z różnych opowiadań wszyscy wiedzą, że potrafi dobrać się do kurnika i stamtąd wyciąg. nać kurę lub koguta. Dlatego też my na Polesiu dbając o zwierzo-stan, nie tylko grubego zwierza, lecz i drobnego ptasiego rodu, wy powiadaliśmy lisiemu rodowi walkę z jednej strony szlachetną z drugiej zaś, że się tak wyrażę, nie etyczną. Do walki szlachetnej zaliczam niezbędny strzał do lisa w każdej porze roku, czy w zimie kiedy nosi piękne futerko, czy w lecie - całkiem wyleniałe. Strzał do lisa w zimie czy też w lecie każdemu myśliwemu robi ogromną przyjemność. Do nieetycznej walki zaliczam tępienie lisów za po-mocą trucizny. Moroz był w tym zakresie specjalistą. Sposób przy. rządzania trutek był następujący. Należało nastrzelac większą ilość wróbli, do dzióbka każdego włożyć małą kapsułkę ze strychniną, tak aby kapsułka weszła do gardziołka. Tak spreparowana przynęta powinna była poleżeć w gnoju końskim przynajmniej dobę, by utraciła zapach rak ludzkich, na który lis jest nader wrażliwy. Poza tym przyrządzało się tak zwany witerunek, to jest mieszaninę różnych ingrediencji, do której "wchodzi topiony łój i pewne pachnące wysuszone zioła. Najlepszą porą rozrzucania trutek był późny wieczór lub wczesny bardzo ranek. Wyjeżdżał wówczas Moroz są nećzkami objazdowymi, ciągnąc za sankami na długim sznurze przywiązanego martwego kota silnie wysmarowanego witerun-kiem. Najkorzystniej było jeździć po drogach, którymi w ciągu dnia przejeżdża dużo furmanek. Ród lisi lubi w poszukiwaniu pożywienia włóczyć się po takich drogach. Gdy wyjdzie lis z lasu na drogę, którą powiedzmy przejechał Moroz i poczuje zapach wite-runku, od razu biec zacznie za tym zapachem. Co pewną odległość wyrzucał Moroz nie na samej drodze, lecz nieco obok drogi wróble również mocno przesiakłe tym zapachem. Rozrzuciwszy tym sposobem, powiedzmy wieczorem, pewna. ilość trutek i zanotowawszy miejsca, w których zostały rzucone, jechał następnego dnia, możliwie wczesnym rankiem, i po drodze sprawdzał, czy trutka pozostała nietknięta. Jeśli została schrupana na miejscu, to lis powinien martwy leżeć nie dalej, jak o kilka me trów. Tak piorunujące jest działanie strychniny. Często jednak sprytny i podejrzliwy lis, trafiwszy na trutkę, bierze ją do py* bardzo lekko, nie przegryzając trutki, niesie ją w pyszczku na pefl na odległość, tam dopiero ją przegryza i pada martwy. . W wypadku nieznalezienia trutki na właściwym miejscu nare,fl sprawdzić, czy był przy niej trop lisi i za tym tropem pójść aż miejsca, gdzie zdecydował się przegryźć zatrutą główkę wr^ehfa Podobne rozrzucanie trutek, poza tępieniem lisów, miało tę d° ' stronę, że przy tym tępiło się włóczących się za wozami cłu skin1* psów - kundli, które są również katami łownej zwierzyny. przy przyrządzaniu i rozrzucaniu trutek należało oczywiście powo-Hować się wielka ostrożnością. Do nieetycznej też walki z lisami należy wykopywanie jam lisich- Czyni się to zwykle w porze \viosennej, gdy w norach trzymają się małe lisięta, które jeszcze, jako skórka, nie przedstawiają wartości. Przy wykopywaniu nor rzadko się zdarza natrafić na starego psa lub sukę lisia, a jeśli nawet się je w jamie zastanie, to korzyść i futerka niewielka. Używane są również do tępienia lisów w norach psy jamniki o temperamencie bardzo zajadłym. Wpuszczane są do nor i tam pod ziemia odbywają się nieraz zajadle walki, kończące się przeważnie zagryzieniem małych, rzadziej starego lisa. Polując z gończymi na zające zdarza się, że psy rusza lisa, który zmyka od psów nieraz bardzo daleko, jednak ma ten zwyczaj, zresztą i zajączki w mniejszym stopniu praktykują ten system, powracania po pewnym czasie na to miejsce, z którego zostały spłoszone. O ile pora sprzyja i psy dobrze trzymają lisa, myśliwy zaś jest cierpliwy i nie znudzi go czekanie i wsłuchiwanie się w gon powraca-jących psów, to na pewno w krótkim już czasie lis do myśliwego sam omal przybiegnie. Kilka razy doznałem przyjemnych wrażeń przy spotkaniu się z lisami. Jadąc pewnego dnia z Morozem saneczkami objazdowymi w piękny słoneczny dzień zimowy przez obszerne łąki zarzeczne, spostrzegamy bardzo od nas daleko chodzącego to w jedną, to w drugą stronę lisa. Chwilami się lis zatrzymywał, łapkami jak by rozkopywał śnieg, lub też dawał kilka susów przed siebie. "Patrzcie, panie, zwraca się do mnie Moroz, jak to sprytnie lis myszy łowi". Popróbujemy go teraz sami złowić! Zaczynamy więc wolno jeździć po obszernej łące, na której ledwie gdzieniegdzie rosły karłowate olszynki lub brzózki. Jedziemy w stronę lisa, lis stanął i patrzy na nas, my się od niego oddalamy, jedziemy w przeciwnym kierunku; po pewnym czasie powracamy na to samo miejsce z innej strony, a lis tymczasem poluje dalej na myszy; widocznie natrafił na ich gniazdo. Po pewnym czasie lis tak się oswoił z widokiem naszych sań i konia, że przestał się nami interesować. Wówczas zeskoczywszy z sań, stanąłem jak wryty za małą brzózką, Moroz zaś nadal manewrował jeżdżąc po łące, coraz to zbliżając się do miejsca, w którym lis się interesował myszami. Manewrowanie było tak umiejętnie przeprowadzone, że lis po-^oli usuwając się od sań Moroza, w pewnej chwili zbliżył się na strzał do mnie i zrulował na miejscu. Dużo miałem emocji i wielka Pojemność. Pewnego razu jechałem również z Morozem sankami do lasów Rzecznych. Przejeżdżając przez laki spostrzegamy z daleka, że na uzym krzaku łozy siedzi około dwudziestu, a może jeszcze więcej °k, które skrzeczą bez przerwy, podlatując do góry i znowu się Puszczając na dół. Dziwne zachowanie się ptaków zwróciło naszą uwagę. Moroz powiada, że to pewnie jakaś padlina leży w Po chwili dodaje: gdyby to padlina leżała, to by sroki siedziały n ziemi i ja jadły, a nie skakały kracząc po gałęziach. Warto zobaczyć co tam w tym krzaku się znajduje. Niech pan przygotuje sztucer zeskoczy koło tamtego drzewa, jak będę przejeżdżał, a ja zajadę " drugiej strony, może jaka sobaka na pana wyskoczy. Tak się też sta 502 *O: wyskoczyła nie sobaka, ale w wielkich susach bardzo piękny sta. ry lis, którego ze sztucera położyłem na miejscu. Biedaczysko, za. pewne po jakiejś smakowitej uczcie wypoczywał, trawiąc spożyte myszki, sroki zaś wyobraziły sobie, że martwe stworzenie leży w krzakach i nie rusza się, a więc warto się przekonać, jak smakuje. Zachowaniem swoim sroki sprawiły mnie wielką rozkosz my- śliwska. Jeszcze raz pięknym strzałem kula zabiłem w pełnym biegu lisa na polowaniu u państwa Pułaskich w Królestwie, do których jeździłem z doktorem Stankiewiczem na kuropatwy z wyżłem. Kilka lisów upolowałem w Wolicy. Ogółem powyżej piętnastu sztuk muszę mieć lisów na moim sumieniu. 6 Zając Cóż mam opowiedzieć o zajączku? Jak wygląda, wie każdy, kto przebywał, chociaż krótko na wsi, niewątpliwie bowiem spotkał się z zajączkiem w polu lub ogrodzie. A kto nie poznał, czym jest prawdziwa wieś, to jednak pewno widział w jesieni lub w zimie w miastowych sklepach wiszące zabite zajączki na sprzedaż. Zauważyli więc zapewno czytelnicy, że u zajączka tylne łapki są o wiele dłuższe od przednich. W biegu stawia on zawsze tylne łapki przed przednimi. W gwarze myśliwskiej tylne łapki nazywaj? się skoki. Wobec ich długości, bieg zająca wygląda na szereg mniejszych lub większych skoków. Jest to zwierzę bardzo miłe i tak bardzo bierne, bezbronne. Samo nikomu nie zrobi krzywdy, a jednak jest szkodnikiem w ogrodzie owocowym, w zimie ogryza kor? młodych drzewek, która mu bardzo smakuje, a tym powoduje uschnięcie drzewka. Żeby obronić drzewka przed zającami, ogrodnicy okręcają na zimę pnie drzewne słomą. Pani zajęczyca miewa dwa, trzy razy do roku młode zajączki i gdyby nie bezmierna ilość zajęczych wrogów, nastąpiło by nie' wątpliwie w bardzo szybkim czasie przezajęczenie na ziemi. Wszędzie jednak czyhają wrogowie na biednego zajączka: lis, wałęsajmy się pies lub kot, orzeł, jastrząb, wrona i sroka, no i człowiek. TaK, człowiek, lecz nie prawdziwy myśliwy i hodowca zwierzyny, lec brakonier, co łazi ze strzelbą w porze zakazanej, ten co rozstaj w lasach sidła na wydeptanych przez zające ścieżkach. Masarni g nie zajęcy tą drogą. A teraz stów kilka o polowaniach. W miejscowościach bardziej Inych, a raczej bezleśnych, lub z mała ilością drzew, polowano f eważnie 2 naganką w zagajnikach, w kotłach zaś na rozległych Pojach. Do nagonek na zające potrzebna większa ilość naganiaczy, P^ na grubego zwierza. Naganiacze powinni iść blisko jeden od drugieg0' i to wolnym krokiem, z grzechotkami w ręku i tym spo-obetn utrudniać zajączkom cofanie się w tył, czyli przerywanie zez nagonkę. Polowanie w kotłach polegało na otoczeniu wokoło większego łanu pól, przy czym pomiędzy jednym myśliwym drugim szło od czterech do sześciu naganiaczy, po kilka kroków jeden od drugiego. Gdy takie koło, czyli kocioł, został zamknięty, ^ówczas na odgłos trąbki wszyscy myśliwi z naganiaczami łącznie posuwają się wolnym krokiem, trzymając się linii w stronę centralnego punktu, oznaczonego zwykle wetkniętym w ziemię wysokim drągiem. Im lepszy był zwierzostan, tym więcej w takim kotle biegało zajęcy, do których z różnych stron padały setki strzałów. Zdarzał się czasami w kotle lis; marzeniem każdego uczestnika było, by w jego stronę lis swój bieg skierował. Ten rodzaj polowań, na których jednego dnia w niektórych majątkach zabijano powyżej tysiąc zajęcy, nie mogę nazwać polowaniem, stosowniejsza by była nazwa sport strzelania. Ten kto najlepiej władał bronią, kto najcelniej strzelał, ten zostawał królem polowania. Na takie polowania bywałem zapraszany do paru majątków moich znajomych i krewnych w Królestwie i Poznańskim, oraz parę razy w leśnictwach rządowych. O ile jednak piękniejsze jest polowanie, dające tyle rozkoszy myśliwskich, gdy słyszy się z dala w lesie coraz to zbliżającą się grę ogarów, lub też gdy saneczkami objazdowymi tropi się po wypadłym z wieczora śniegu biednego zajączka, przytulonego w kotlinie lub krzaczku. A gdy się go wytropi i zeskoczy z sań, Moroz zajedzie wokoło i odezwie się tam głośno, chrząknie parokrotnie lub batem klaśnie, zajączek zaś wystraszony, stuliwszy uszy wyniknie się z legowiska i w susach mknie, a w pewnej chwili od strzału zruluje, czyli parokrotnie się przekręca od pędu. Bardzo lubiłem polowanie objazdem, właściwie znane tylko na Polesiu. 7 Królik U nas na Polesiu królików nie było. Strzelałem do nich parokrotnie w Królestwie i w Poznańskiem w bardzo gęstych zagajnikach, * których strzelcy stoją bardzo blisko jeden od drugiego na duk-fle> przy ścianie zagajnika. Strzelali wówczas tylko w jedną stronę ,e^3 i to raczej w tył, poza siebie do przeskakujących przez dukt °lików. Strzelało się właściwie na chybił trafił, nie było bowiem 505 504 możliwości wziąć na cel królika - przeskoczenie przez wąski było jednym mignięciem. Ustrzeliłem w moim życiu może trzy cztery króliki. Byłem jednak świadkiem, z jaką wprawą niektórzy trafiali do zwinnych króliczków, bardzo rzadko przy tym pudłujac Królik znacznie jest mniejszy od zająca, lęgnie się w norach. Zali! czyć go należy do szkodników-gryzoniów. 8 ŁOŚ Duży, barczysty, wzrostu wysokiego konia, z przodu ku tyłowi stopniowo, lecz nie o wiele, niższy. Na grubym karku osadzony wielki łeb z parą dużych uszu, zakończony u szyi zwisającą niewielką brodą. Ciało pokryte brunatną sierścią, zaś nogi od dołu, aż powyżej kolan białe. Samiec posiada rogi. Spotykało się u nas dwie odmiany łosi: jedna bardziej barczysta, z rogami szerokimi, rozszerzającymi się i zakończonymi jak by niedługimi palcami. Odmianę tę nazywano łopaciarzem. Częściej zaś u nas był spotykany łoś smuklejszy, z rogami rozwidlonymi i rozrastającymi raczej wzwyż. Po ilości znajdujących się na rogach pasemek u obu odmian określano wiek łosia. Jeśli na przykład u łopaciarza na jednej tylko łopacie był jeden odrostek, to taki łoś był roczniakiem, jeśli na jednej łopacie były trzy odrostki, na drugiej dwa, to taki osobnik liczył sobie pięć lat. U łosi z rozwidlonymi rogami, które w języku myśliwskim nazywano wieńcem, roczniak posiadał na głowie po jednym rogu z każdej strony. Gdy miał siedem lat, posiadał z jednej strony trzy rozwidlenia, z drugiej cztery. Co roku, w pierwszej połowie stycznia łosie zrzucały rogi, a raczej gubiły je, gdyż od spodu wyrastały im nowe rogi, siłą wzrostu wytrącając dawne. Przy każdorazowym wzroście nowego rogu przybywał szereg pasemek. Bardzo często w tym okresie widywaliśmy łosia z jedną łopatą, gdyż drugą już był zgubił. Lub też spotykaliśmy łosia z dwoma rozwidlonymi roga-mi, a w kilka chwil potem tenże łoś paradował z jednym tylko wieńcem, zgubiwszy drugi w międzyczasie. Straż leśna bardzo cz? sto znajdowała w lesie pozrzucane rogi. Samice, czyli klempy l^ po polsku łosze, były bez rogów. Toteż strzał do łosia nie posiada jącego rogów był grzechem śmiertelnym w mniemaniu myśliweg0 hodowcy. Obronę łosi przed wrogiem, a więc powiedzmy przed wilk^' stanowiły poza rogami przede wszystkim przednie nogi. Podob° od uderzenia nogą w głowę wilk bywał zabity. ., Łosie należały do zwierząt trawożernych. Żywiły się wszelki^ gatunkami traw, obgryzały liście z drzew, a nawet szpilki z drz iglastych. Wspaniały był widok stojącego zimą w lesie starego t° . z wielokrotnie rozwidlonym wieńcem, z nastawionymi u.s spoglądającego łagodnymi oczami na przejeżdżające w pobliżu 2O sanie. Przychodziło mi wówczas na myśl, że jeśli ryś był ozdoba naszyć las°w> to łosia-samca z piękną rozwidloną koroną na gło-^ie i dużą brodą można było nazwać Patriarchą puszcz naszych poleskich. W porze zimowej łosie samce przeważnie trzymały się przy mały01 ^k większym stadzie, czyli przy klempie z łoszętami. O ile stadko zostało spłoszone, to zawsze przodownicą była stara klem-pa, za którą biegły łoszęta lub młode łosie, zaś ostatnim był stale Najstarszy wekiem łoś. W okresie tym łosie trzymały się raczej w borach sosnowych, nie były prawie wcale bojaźliwe, spoglądały spokojnie na przejeżdżające w pobliżu sanie, a nieraz można było ali°ny ma^ dziobki też długie, lecz o wiele krótsze od beka-'• ^ywią się ślimaczkami i muszkami, których zwykle roje znaj- d Sif* TTT- **-" j ,-..:""" ~i~ i_ i _.__•_- i ^ . J ' ' 527 Najciekawszym i nader dziwnym zjawiskiem jest to, że w wy. mienionym okresie ich upierzenie jest nadzwyczaj różnorodne mieniące się przeróżnymi kolorami, nad wyraz błyskotliwe. Kogul ciki poza tym często najeżają piórka i wówczas przyjmują dziwacz-ne formy ni to mantylek, tog, czapek, cylindrów itd. Najdziwniejsze, że nie spotkano nigdy w tym samym okresie dwóch batalio-526 l now samców o identycznym upierzeniu. Jeden od drugiego jakimś szczegółem zawsze się różni. Dziwaczne jest zachowanie się na wiosnę stadka batalionów, kiedy się zerwało z błotka, podniosło dość wysoko w górę i szybkim zwrotem zatoczywszy półkole siadło na innym miejscu. Równocześnie bez żadnej prawdopodobnie komendy wszystkie samiczki siadają kupką, samce zaś zgrupowane w dwóch szeregach zwróconych złowrogo jeden do drugiego. Wszystkie z nastroszonymi piórkami, trzęsąc całym tułowiem, a w szczególności główkami. W gmachu Towarzystwa Myśliwskiego na Nowym Świecie w Warszawie, przy wejściu na klatce schodowej, stała bardzo obszerna gablotka oszklona, w której mieściło się, o ile mnie pamięć nie myli, pięćdziesiąt batalionów samców z okresu wiosennego. I rzeczywiście nie było w niej dwóch do siebie podobnych. Na froncie gabloty umieszczony był skromny szary samiec, jak gdyby był rodzonym bratem stojącej obok niego szarej samiczki. Widywałem na wiosnę sporo stadek batalionów, przyglądałem się z odległości ich harcom dziwacznym. Żal mi było pozbawiać ich życia. • •' . " - .' -; ^ i" 't- '• - • i _'; ' 18 Kaczka = Gatunków i odmian dzikich kaczek jest bardzo wiele. U nas w kraju przeważają dwa gatunki: duża kaczka krzyżówka, na Polesiu nazywana kryżna oraz mała cyranka z dwoma odmianami: właściwa cy-ranka i cyraneczka, nieco mniejsza od pierwszej. Rzadko też spotykają się inne gatunki, jak na przykład hohola, wijąca gniazda na drzewach w przeciwieństwie do wszystkich innych odmian. Poza tym kilka odmian spotykanych u nas nurców, zresztą bardzo rzadko widywanych, i to przeważnie późną jesienią, przy zamarzaniu rzek. Dzikie kaczki spędzają zimę wszędzie, gdzie wody rzeczne, stawowe, bądź tak zwane oparzeliska przy mniejszych lub nawę' ostrzejszych mrozach jeszcze nie zamarzły. Z chwilą gdy na P0'6,' siu lody na rzekach i jeziorach zaczynają pękać i spływać, usfyszeC można kwakanie dzikich kaczek i przelatywanie ich z miejsca o* miejsce w poszukiwaniu wygodniejszych punktów oparcia Ł>3dz pożywniej szego żeru. My, mieszkańcy znad brzegów niebie* --~A Pryp,eci' z każdym dniem coraz więcej widujemy orzelatu iSanŁ ' C°raZ CZęŚCiCJ ' 8totoi^ d°"hodzi do ^?ch uszu Zanim zajmiemy się różnymi sposobami polowań na kaczki, zaznajomić nam się trzeba z ich wyglądem oraz życiem i obyczajem. Zacznijmy od krzyżówki. Jest ona wielkości dużej kaczki domowej, upierzenie szarawe, z granatowymi na skrzydłach znakami 1 z granatową główką. Upierzenie samca różni się tym, że na brzuchu jest bielsze, zaś na głowie i skrzydłach piórka zielone. Kaczka kwaka, czyli odzywa się kwa-kwa-kwa, kaczor zaś syczy, jak gdyby cienko chrapał. Gdy tylko zaczynają się pokazywać pączki na łozach rosnących ponad wodami, rozpoczynają kaczki się wabić, a kaczory za nimi uganiać. Okres ten trwa najdalej do ostatnich dni kwietnia. Kwaka- " nie ustało, wszystkie kaczki siedzą na jajkach w gniazdach, witych na ziemi, przeważnie na łąkach, z których opadły już wody wiosenne. Częste bywają wypadki założenia gniazda w głębokich lasach, w pobliżu błot, na wiosnę wodą zalanych. Gdy jednak takie błota po miesiącu lub więcej wyschną, zaś kaczka i jej dzieci, jak to .wszystkim wiadomo, obejść się bez wody nie mogą, można było się spotkać często ze starą krzyżówką prowadzącą na piechotę całą gromadkę żółtych jeszcze kaczątek z głębi lasów w stronę wielkich wód. Dereszewicki park był stałym ich gościńcem wiosennym. Młodzież wyrastała bardzo szybko i już na l lipca, termin rozpoczęcia polowania, kaczęta były lotne. Trzymały się jednak przez czas długi swojej matki. 1 Stare kaczory od chwili zaprzestania godów prowadzą najczęściej życie samotne, zdarzało się jednak spotykać podrywających się 2 krzaków kilka kaczorów. Może tam w krzakach dla przyjemności urządziły partyjkę brydża kaczego? Gdy rozpoczynały się na Polesiu sianokosy na łąkach zalew-nych oraz na wielkich obszarach błot, w tych ostatnich sianokos przeciągał się do końca sierpnia, rodowi kaczemu z każdym dniem ubywało kryjówek. Poza tym stukot kosiarek, ostrzenie kos, poganianie koni, okrzyki ludzkie mocno niepokoiły ród kaczy w ciągu białego dnia. Toteż kaczki z mniejszych jeziorek, rzeczek i strumyków, położonych zwykle wśród łąk, przelatywały zwykle już 0 brzasku dnia na tak zwane głębokie i wielkie wody, położone jak w naszych dobrach wśród wielkich lasów liściastych z niedostęp-nymi torfowiskami. W nieznacznej odległości od dworu dereszewickiego, wśród Puszczy zarzecznej mieliśmy dwa bardzo długie i dość szerokie je-2l°ra: Kocieczne i Bobrowe. Dostęp do nich od gruntu stałego był ^.jednym tylko miejscu po ułożonych kładkach. W tym miejscu 62 była w krzakach schowana łódeczka, tak zwana duszehubka. Im dalej ku jesieni, tym w ciągu dnia do takich niedostępnych jezior zlatywało coraz więcej rodu kaczego. O ile nikt tam kaczek nie płoszył, to na takich jeziorach gromadziły się wielotysięczn ilości kaczek. Siedziały tam dzień cały, drzemiąc spokojnie lub nr? gwarzając, niestety bez pożywienia, zanadto bowiem woda głęboka była w tych jeziorach, by kaczce łatwo było dostać odpowiedni po karm. 528 Ku wieczorowi rozpoczynało się ożywione kwakanie, widocz- nie wyrażające radość ze zbliżającego się zachodu słońca. Z chwila zapadającego mroku powstawał na takim jeziorze niesamowity wprost hałas, szum skrzydeł i zrywanie się odlatujących kaczek. Le ciały w różne strony, prawdopodobnie każde stadko do miejsc gdzie minęły im miesiące młodości, gdzie tak bardzo smakowite były pijawki, żabki, ślimaczki. Inne leciały w stronę pól, na których stały niezwiezione jeszcze do stodół lub stert kopy owsa lub gryki tak bardzo cenione. Objadało się bractwo przez całą noc, by na cały następny dzień starczyło. Z brzaskiem dnia w tym samym mniej więcej porządku wszystkie stadła i pojedyncze jednostki wracały na dzienny pobyt do tych samych jezior. Proceder tych codziennych wędrówek z większym lub mniejszym natężeniem trwał do całkowitego zamarznięcia jezior i rozpoczynającego się stopniowego odlotu kaczek z naszych stron do okolic z poprzed niej zimy im znanych i przekazanych potomstwu. Cyranki rozpoczynają swój odlot z łąk na większe wody o parę tygodni później i kontentują się jeziorkami mniej dzikimi, jednak położonymi wśród gąszczów. Zdarza się, że na dużych jeziorach, w których w ciągu dnia gromadzą się krzyżówki, można się spotkać również z cyrankami. Odlatują od nas cyranki zwykle o parę tygodni wcześniej od krzyżówek. Upierzenie i wygląd cyranki i cyraneczki w ciągu krągłego roku jest prawie identyczne. Różnica polega na wielkości. Poza tym upierzenie na wiosnę samczyka cyraneczki różni się od upierzenia cyranki. Pierwszy posiada zieloną główkę i takież piórka na skrzydełkach, zaś samczyk cyranki ma główkę czerwoną. Osobiste moje wrażenie, że obie te odmiany między sobą się krzyżują. W każdym razie na wiosnę spotykało się u nas więcej samców cyranek, a ilość samców cyraneczek była niewielka. Przejdźmy teraz do opisu polowań na kaczki w różnych sezonach. Wiosną bardzo przyjemnie się poluje na kaczki na wabia. Naj lepsze można osiągnąć wyniki wczesnym rankiem lub przed w^" czorem. Niewielką, bardzo zwinną duszehubką wyjeżdżałem z M"' różem przed wschodem słońca. Siedzę na przedniej ławeczce, n tylnej siedzi Moroz i silnie wiosłem pracuje, by przeciąć jak na) szybciej bystry nurt Prypeci i wjechać na rozległe, jak okiem si?8 nać połacie łąk zalanych przez wylew wiosenny. ,0 Gdy się natrafiało na odpowiedni większy krzak łozy, nieraz połowy wysokości zanurzony w głębokiej wodzie, wjeżdżało 529 łódką w środek krzaka. Po pewnej chwili Moroz wyciąga z kieszeni sztiurek z wiszącym na nim wabikiem, własnoręcznie z kawałka drzewa lub też ołowiu skonstruowanym (wszystkie kupne wabiki gorzej naśladowały kwakanie kaczek dużych i małych) i rozpoczy-na wabienie od naśladowania głosu krzyżówki. Po kilkakrotnym odezwaniu się już zaczynały nadlatywać z różnych stron kaczory, latały wokoło i przelatywały ponad krzakiem, by się przekonać, czy aby to prawdziwa kaczka odzywa się z ukrycia. Inne kaczory, nasłuchując z różnych stron, wolno podpływały. Należało bardzo spokojnie się w łódce zachowywać i doczekać się odpowiedniej chwili, by strzelić do podpływającego kaczora, zaś drugim strzałem ustrzelić przelatującego lub zrywającego się z wody. Po strzale wyjeżdżało się z krzaka i jechało się dalej w poszukiwaniu innej kryjówki lub też próbowało się wabić w tymże schowaniu małe ka-czorki. Te ostatnie szły na wab w okresie późniejszym. O ile pogoda sprzyjała, a zwłaszcza nie było silnego wiatru i fali na zalewach, można było w ciągu ranka upolować dziesiątek lub więcej dużych kaczorów. Niektórzy myśliwi, specjalni amatorowie tego rodzaju polowania, hodowali i trenowali zwykłe kaczki domowe na tak zwane kre-kuchy. Taka krekucha wyjęta ze szczelnie zamkniętego koszyka i posadzona na odkrytej wodzie z długim przywiązanym do nóżki sznurkiem, którego drugi koniec pozostawał w ręku myśliwego, schowanego z łódką w krzaku, natychmiast zaczynała kwakać, i to nieraz bardzo równomiernie i z przystankami, a więc kilkakrotne kwakanie, kilka minut przerwy i ponowne kwakanie. Ze wszystkich stron dokąd kwakanie dochodziło, zlatują się kaczory, a ponieważ mają wzrok nader bystry, zobaczywszy siedzącą na wodzie kaczu-chnę, siadają przy niej lub przelatują obok, by usiąść nieco w oddaleniu. Strzały bywają nieraz bardzo przyjemne. Nasz sąsiad, p. Lewandowski, od szeregu lat polował stale z krekucha. Zaprosił mnie pewnego dnia na to polowanie, nie udało się jednak z powodu silnego wiatru, krekucha widocznie nie upodobała aury i nie chciała kwakać. Na cyranki i cyraneczki polowano tylko z wabikiem, oczywiście wydającym odgłosy znacznie cichsze, lecz w prędszym następującym tempie. Jako mniej bojaźliwe od dużych kaczorów, szły prędzej na głos wabika, a nieraz nadlatywały w dużych ilościach. Po strzale zrywały się z wody i okrążywszy parokrotnie krzak ze schowaną w nim łodzią, siadały na wodzie w pobliżu i podpływały nieraz w sam środek krzaka, omal do łódki. Przy sprzyjającej porze można było w ciągu ranka dużo więcej upolować cyranek niż krzyżówek. Letnie polowania na kaczki odbywały się na "deptanego", chodziło się po łąkach wzdłuż i wokoło niewielkich jezior, położonych ^ wielkiej ilości na łąkach zalewanych. Dobrze było mieć ze sobą Psa aportera, wyżła mieszańca, który nawet czasami potrafi zwie- A. Kieniewicz, Nad Prypecią... trzyć zwierzynę i do niej stójkę dotrzymać, którego jednak na; większym zadaniem jest wypłaszanie z szuwarów przyczajonych stadek kaczek i aportowanie z głębokiej wody zestrzelonych sztuk Gdy pies pływając nie mógł natrafić na ranna, często nurkującą k^ czkę, wypadało samemu "wejść do wody powyżej pasa, by psa za-chęcić do szukania i wydobycia jej z wody. Przy podrywaniu się 530 stadka myśliwy hodowca strzelał do młodych, oszczędzając zawsze matkę rodu. Nie wspominałem dotąd, w jakich strojach i jak obuci chodziliśmy po błotach i lasach w czasie letnich polowań z wyżłem. Koszulę miałem uszyta z czeczuńczy, czyli z surowego, chińskiego jedwabiu. Na koszuli zapięta z cienkiego płótna marynarka z wielka ilością głębokich kieszeni pełnych ładunków, papierosów, zapałek, poza tym nóż, zegarek, chustka do nosa. Spodnie bez kalesonów płócienne również z kieszeniami. Na nogach trzy pary skarpetek. Na spodzie cienkie, w środku nieco grubsze, na wierzchu bardzo grube i względnie długie z wełny domowej zrobione. Na tym skórzane, płaskie, bez obcasów łapcie z długimi, podwójnymi skórzanymi paskami, którymi mocno okręcało się nogi od stopy do połowy łydki. Świetne i bardzo przyjemne było chodzenie w podobnych chodakach, gdy się brnęło po głębokiej wodzie i wychodziło później na teren suchy, miało się nogi tylko wilgotne, bowiem woda wypływała z łapci. Gruba zaś wełniana pończocha była niezbędna, chroniła nogę od skaleczenia, gdy się nieraz nastąpiło na ostry pieniek czy korzeń; poza tym była idealnym środkiem prze-ciwkataralnym. My zawsze używaliśmy łapci skórzanych, nasi jednak sąsiedzi chodzili jak lud miejscowy w łapciach plecionych z kory łozowej (najlepsze łapcie z kory lipowej). Nasi goście przyjeżdżający z miast chodzili w grubych ciężkich butach z czterema dziurkami dla wypływania wody, bardzo łatwo się przez to męczyli, chodząc po naszych ciężkich terenach. Jesienne polowania na tak zwane zloty kaczek w okresie od drugiej połowy sierpnia aż do zamarzania wód odbywały się u nas na wielkich i niedostępnych jeziorach, na których niezliczone ilości wszelkich gatunków kaczek z przygniatającą przewagą krzyżówek spędzały dzień cały. Opowiem, jak należało przygotować teren i zabezpieczyć na nim spokój, by polowanie letnie z zaproszonymi gośćmi było udane. Wiadomo już czytelnikom, że nasze jeziora leśne były długie, bardzo głębokie, z brzegami z obu stron omal niedostępnymi ze względujia szeroki pas trzęsawisk. Należało więc przed okresem zlotów umożliwić w jednym miejscu łatwy dostęp do jeziora przez zmontowanie pomostu z chrustu, szerokich kładek, poza tym przT' ciągnąć z dworu duszehubkę, dobrze jednak ją ukryć od niepow'0' łanych oczu ludzkich. Gajowy, do którego należał nadzór nad danym rewirem, z obu stron jeziora na wszystkich ścieżkach połóż"' 531 nych w niedalekiej odległości, w częściach nawet z rzadka przez ludność miejscową uczęszczanych, zwykle ustawiał znaki, mające oznaczać, że zbliżanie się do brzegów jeziora jest wzbronione. Zwykle miewał z jednej strony jeziora jedno lub parę drzew, na j^ore łatwo było wejść i z których obejmować można było okiem miejsce na jeziorze, przy którym najwięcej gromadziło się kaczek, gdy takie miejsca były ustalone, wówczas przed rozpoczęciem sezonu myśliwskiego, w nocy, gdy kaczek na jeziorze nie było, przygotowywał w wiadomych już punktach odpowiednie wygodne stanowiska w nadbrzeżnych krzakach łozowych, do których można było bez większych trudności dojechać łódka. Najważniejsza sprawą było wymoszczenie terenu, aby w krzaku myśliwy nie potrzebował trzymać nóg w wodzie, poza tym aby miał jakiś kloc lub grubą gałąź do siedzenia. Krzak czy też budka powinna być dobrze okryta gałęziami z góry, z boków i z przodu, z pozostawionymi otworami do wygodnego strzału. Wszystkie stanowiska powinny były być z jednej tylko strony jeziora, a to ze względu na uniknięcie wzajemnego postrzelenia się lub nawet skaleczenia rykoszetem, czyli śrutem, który się odbija od wody. O ile chodziło o bardzo honorowanych gości i wyjątkowo dobry wynik polowania, to na parę tygodni przed polowaniem najmowało się specjalnego stróża, którego obowiązkiem było od wczesnego ranka do późnego wieczora skrzętnie obchodzić jezioro i pilnować, by nikt nie zbliżał się i nie płoszył zgromadzonych na jeziorze kaczek. Przy takim przygotowaniu można było w kilka strzelb w ciągu jednego ranka upolować setkę lub więcej kaczek. Wypłoszone strzałami kaczki przez szereg dni obawiały się wracać na jezioro, często przelatywały, krążyły wysoko nad jeziorem i odlatywały na inne. 2 jeziora Kociecznego, na którym odbyło się polowanie, przelatywały na Bobrowe, położone o parę kilometrów od poprzedniego w tejże puszczy. Gdy się zapolowało na tym drugim jeziorze, przelatywały częściowo z powrotem na pierwsze, lub też część sadowiła się na mniejszych jeziorach położonych w okolicy. Gdy gości nie było, nie czyniliśmy tak wielkich przygotowań. Na każdym jeziorze z roku na rok były znane już budki, które się nieco poprawiało i zwykle parę razy na tydzień przez cała jesień, °rnal aż do zamarznięcia wód, jeździłem sam z Morozem lub też ł Ruciem, o ile w tym okresie bawił na Polesiu, a w późniejszych latach już z Herutkiem po kolei na jedno z wymienionych jezior. 2 różnym wynikiem od 10 do 30 sztuk w ciągu ranka powracaliśmy z polowania. Bardzo je lubiłem, kontentowałem się mała na-^et ilością zabitej zwierzyny. Nie znosiłem masakry. Gdy kaczki zlatywały wieczorem prawie już o zmroku z wiel-**ch jezior i kierowały swój lot w stronę łąk, gdzie na małych jezio-rach, kałużach i rzeczkach masami było dla nich żeru, i tam czyhał na nie zły człowiek z ogromną pukawką w ręku. Gdy rozpędzone w locie zniżały się i już-już miały usiąść, rozległy się strzały, p^p padało trafionych śrutem, inne wzbijały się pod niebiosa i ratowały życie. Na kilka lat przed ostatnią wojną polowałem w porze letniej co roku na dużych stawach rybnych w Koreliczach u Żółtowskich 532 Tysiące na tych stawach bywało kaczek. Myśliwi stawali na gro blach, zaś naganiacze wypłaszali kaczki z szuwarów. Stadami przelatywały wówczas bardzo wysoko i szybko z jednego stawu na drugi. Toteż strzały bywały bardzo trudne. Nieszczęśliwym właściwie ptakiem była kaczka. Od wiosny aż do późnej jesieni ganiana przez cały ród ludzki. Na wiosnę dzieci i pastuszkowie spacerowali po łąkach ciągnąc po ziemi we dwoje długi sznur. Gdy się z trawy porwie spod sznura kaczka, to znak, że w tym miejscu jest gniazdo, a więc jeśli jaja jeszcze świeże, to je wypiją, jeśli już zalęgnięte, to je zniszczą, a jeśli są już pisklęta, to najczęściej im łebki pourywają. Za pastuszkami wałęsają się psy szkodnik wytropi każdą młodą, nielotną kaczuchnę i zadusi. Bodaj większym jeszcze szkodnikiem ptasiej zwierzyny są bociany, których moc lęgnie się na Polesiu. Ile ten zbrodniarz zatłucze ogromnym dziobem wszelkiego rodzaju zwierzyny do zajączków włącznie, by wykarmić stale zgłodniałą czeredę boćkowej dziatwy!! A ile dewastacji czynią wśród kaczek na jeziorach w okresie zlotów wszelkiego rodzaju drapieżcę-, jastrzębie, sokoły i orły. W czasie polowań na zloty stale widać było czyhające na przyległych drzewach jastrzębie, które lotem błyskawicy rzucały się na przelatujące kaczki i chwytały je w locie. Jedynym ratunkiem kaczki przed już mającym ją schwytać jastrzębiem było przerwać lot, spaść jak kamień do wody i zanurzyć się na czas dłuższy. Stropiony drapieżnik z rozpędu przelatywał dalej i dziwił się, że znikła mu spod szponów ścigana ofiara. Opowiadano mi, że w dobrach Potockich w Antoninach na Wołyniu były nadzwyczajne ciągi kaczek specjalnie wytresowanych, na które zjeżdżało się sporo osób żądnych strzelania. Polegało to na zdobyciu jak największej ilości świeżych jaj krzyżówek. Podkładano te jaja pod kury, a gdy się kaczęta wylęgły, kury były eliminowane, zaś młode kaczęta trzymane w domku zbudowanym na rozległym polu. Były tam karmione następującym sposobem. Od domku rozchodziły promieniem w różnych kierunkach dróżki do kilometra długości. Na tych dróżkach aż do końca sypano z rzadka ziarna zboża. Wypuszczano młode kaczki z domku na te wysypane ziarnem drogi. Biegły po drogach dziobiąc ziarno aż do końca. Na każdym zakończeniu dróżki był również mały domek, rodzaj budkii do którego kaczuszki spożywszy ziarno z przyzwyczajenia nauczyły się same wchodzić. Gdy zaczęły kaczęta podrastać, przyzwycz3' jono je do głosu odpowiedniej trąbki. Kiedy kaczuszki nie były r szcze całkiem opierzone, sypanie ziarna zaczynało się przy samy111 533 dofflku, a w miarę ich podrastania początek sypania ziarnu odbywał sję coraz dalej od domku. Dochodziło do tego, że kaczuszki po wypuszczeniu ich z domku przyzwyczaiły się biec do miejsc gdzie już było posypane ziarno. Przy każdym wypuszczeniu z domku kaczek odzywał się z odległości głos trąbki. Przez szereg tygodni podobnego tresowania kaczki już lotne tak przywykły do głosu trąbki, że na ten głos wypuszczone leciały coraz szybciej, były bowiem pewne, że tam skąd dochodzi głos trąbki znajdą przygotowany dla nich żer. System wymienionej tresury i żywienia praktykowany był do późnej jesieni. Zjeżdżało sporo zaproszonych gości. Rozstawiano strzelców na z góry wiadomych stanowiskach. Za pomocą trąbek odzywających się kolejno z różnych odległych miejsc ściągano biedny ród wyhodowanych kaczek pod lufy sportowców. Rozkład zabitych kaczek podobno dochodził do kilku setek w ciągu jednego dnia. Moim zdaniem był to niesympatyczny sport, nie mający nic wspólnego ze szlachetnym polowaniem. 19 Rybołówstwo O ile od urodzenia miałem prawdziwa żyłkę myśliwska, uważając racjonalne myślistwo, jako najszlachetniejsza rozrywkę, rybołówstwem interesowałem się bardzo, lubiłem uczestniczyć przy zarzucaniu wielkich niewodów (sieci) i wyciąganiu na brzeg nieraz tony ryb dużych i małych i tych najmniejszych, trzepoczących się, a potem zamierających, gdy je pozbawiano wody. Sprawiało mi przyjemność siedzenie wczesnym rankiem lub pod wieczór nad brzegami rzeki z wędką w ręku, lub też jeżdżenie łódką w nocy wzdłuż brzegów z kagankiem (kosz- łuczywo) i ością [por. s. 537]. Pozwalałem sobie na tę przyjemność w chwilach wolnych od zajęć, i to raczej w okresie ochronnym dla zwierzyny, czyli od drugiej połowy maja do pierwszych dni lipca. Chętnie mi towarzyszyła Moja Żonusia na wędkobranie. Jeździliśmy najczęściej we dwóje-czkę duszehubką na stare koryto Prypeci dosyć odległe od dworu. Zatrzymawszy się przy ścianie krzaków łozy rosnącej nad wodą, * tych miejscach głęboką, nałożywszy na haczyki wędek robaki (glistę ziemną lub gnojownika) najbardziej lubiane przez rybki, zarzucaliśmy wędki do wody i oczekiwaliśmy w ciszy głębokiej aż Popławek zacznie się ruszać po wierzchu, co oznaczało, że w wo-j-kie, nieco powyżej dna rybka dojrzała nadzianego na haczyk roba-^ i zaczęła go powoli obgryzać, -w pierwszym rzędzie oderwawszy ttu kawałek ogonka. Gdy popławek zanurzył się głęboko w wodzie, ył to znak, że ryba wzięła się na dobre na haczyk. Wyciągało się wędkę szybko z wody. O ile dawało się odczuwać przy wyciąganiu, że na końcu jest większy ciężar, lub silne targanie, do-wodziło to, że na przynętę wzięła ryba większych rozmiaró\v Wówczas należało powoli przyciągać ku łódce wędkę bez szarpa! nią. Jeśli ryba znajdując się jeszcze w wodzie, prawie na powierz-chni szamotała się, należało zastosować praktykę rybacką lub też kierować się intuicją, czyli podnieść całkowicie do góry wędkę bez 534 obawy, że ryba siłą swoją rozerwie sznur i z połkniętym haczykiem zostanie dla rybaka stracona, bądź też wstrzymując się z wyciągnie, ciem wędki przez dłuższy czas męczyć rybę podciągając ją ku łodzi i popuszczając jeszcze, aż do chwili gdy całkowicie osłabnie i bez wielkiego szarpania da się wciągnąć do łódki. Powyżej opisany sposób łowienia na wędkę większej ryby rzadko się spotykał przy naszych wędkowaniach. Najczęściej brały się na wędkę drobne rybki: płotki, okonie, jazgierze, pleskuchy i inne. Czasami zdarzało się wyciągnąć niewielkiego leszcza, co wskazywało, że leszcze upodobały sobie daną okolicę. Wówczas należało poświęcić kilka dni czasu i codziennie rozrzucać w danym miejscu w wodzie kilka garści grochu. Po paru dniach zajechawszy w to miejsce bardzo wolno, bez chlapania wiosłem i zachowując wielką ciszę, rzucało się kilka garści grochu dla przywołania ryby i równocześnie wędkę dłuższą z sznurem mocniejszym, przy czym na haczyk zakładało się zamiast robaka - ziarnko grochu. Przyzwyczajone leszcze do chwytania rzucanego im grochu, najczęściej momentalnie połykały groch razem z haczykiem i wówczas albo udawało się wciągnąć leszcza do łódki, lub też odrywał się uchodząc w głąb wody z grochem, hakiem i sznurem. Emocji było wiele, rezultat zaś zwykle słaby. Bardzo przyjemne było łapanie szczupaków dorożką. Nazywano tak bardzo mocny, pleciony, lniany sznur o długości kilkudziesięciu metrów, namotany na motowidło, przy czym na końcu sznura przymocowana była rybka zrobiona z błyszczącej blachy długości od dziesięciu do piętnastu centymetrów z trzema lub czterema bardzo ostrymi haczykami w ciemnym kolorze. Jechało się lekką duszehubką w górę rzeki w pewnym oddaleniu od brzegów i możliwie jak najszybciej. Dlatego też najwygodniej było jechać we dwóch. Przy sterze na tylnej ławeczce siedział rybak, na przedniej jego pomocnik do pędzenia łodzi. Gdy łódź znajdowała się w pełnym biegu, rybak wrzuciwszy do wody blaszaną rybkę zaczynał bardzo szybko rozwijać motowidło aż do końca lub też częściowo, jak to uważał za potrzebne. Koniec sznura trzymał zazwyczaj w zębach, owinąwszy przedtem swoje lewe ucho raz jeden tymże sznurem. Gdy ten proceder został dokonany, ffl°,' zna już było zwolnić nieco szybkość łódki. Pierwotna szybkość była potrzebna do rozwinięcia się sznura, by blaszana rybka nie p0' szła od razu po wrzuceniu jej na dno rzeki, lecz pozostawała "a pewnej tylko głębokości. Szczupaczek spostrzegał taką błyszcz?^1 kręcącą się w wodzie i bardzo szybko płynącą rybkę i nie przypuszczając, by miało mu coś grozić, zwykle rozpędziwszy się chwytał rybkę swoją ogromną paszczą. Ostre haczyki wpijały mu się. w paszczę, a gdy zaczynał się szarpać, haczyki zagłębiały się jeszcze bardziej. pierwsze już szarpnięcie złapanej ryby odczuło ucho i zęby rybaka. Wstrzymywało się momentalnie bieg łódki. Rybak szybko 535 zwijał sznur na motowidło, przyciągając coraz bardziej swoją zdobycz ku łódce. W zależności od wielkości złapanego szczupaka wyciągano go od razu z wody do łódki, lub też długo wodzono go po powierzchni wody, aż się całkowicie zmęczy i da się wciągnąć do łódki. We wsi Holubicy nad Prypecią, najbliżej położonej od dworu dereszewickiego, mieszkał stary Wasil, niestety nazwisko jego wyleciało mi z pamięci. Był on w naszej okolicy jedynym specjalistą do łowienia sumów. Sum to bodaj największa ryba stale zamieszkująca w Prypeci. ••* Dochodzi ona nieraz do kolosalnych rozmiarów. Gdy byłem jeszcze bardzo małym chłopcem, pamiętam doskonale, jak zameldowano mojemu ojcu, że przed domem u brzegu Prypeci zatrzymał się Wasil, a na swej duszehubce miał tak wielkiego suma, "że aż strach bere". "Może pany zechcą go zobaczyć, jaki on wielki". Wszyscy z domu, począwszy od rodziców, a skończywszy na dziewczętach i chłopcach kredensowych, podążyli na brzeg Prypeci. Stała przy brzegu duszehubka Wasila, a w niej przez całą długość od podniesionego do góry dziobu, aż do tylnej ławeczki sternika leżał gruby, czarny tułów suma, z ogromnym łbem, od którego zwisały dwa długie i dwa nieco krótsze wąsiska. Od ciężaru ogromnej tej ryby duszehubka była bardzo głęboko pogrążona w wodzie, tak że Wasil idąc brzegiem wzdłuż rzeki ciągnął łódź za sobą, bojąc się wsiadać do łódki, by nie poszła na dno łącznie z zawartością. Ojciec zapytał Wasila, co zamierza zrobić z tą ogromną bestią. Odpowiedział, że powiezie go do Petrykowa, tam już Żydy go zabiorą i będą wiedziały, co z nią zrobić. Wolałbym, powiada, dziesięć mniejszych złowić, za które bym dostał "bohato hroszej" niż za tego dużego: "czort jeho znaju, czto Żydy daduć". Nie dowiedziałem się nigdy, jak został sfinansowany sum-kolos. Wasil łowił sumy następującym sposobem. Przede wszystkim musiał nazbierać nad brzegiem rzeki dużą ilość małży, wydobyć 2 nich zawartość, którą się nadziewało na duży żelazny hak z przyczepionym do niego łańcuchem mniej więcej półmetrowej długo-jfci. Dalszy ciąg łańcucha stanowiła linka stalowa, a potem już długi, bardzo mocny sznur. Przygotowawszy ten cały bagaż, nie powinien °ył zapomnieć najważniejszego instrumentu, a mianowicie własno-r?cznie wystruganej z dębowej deszczułki jak gdyby łyżeczki okrą-$ej, z nieco wygiętym zakończeniem podnoszącym się znowuż ku górze, przechodząc w rękojeść do trzymania. Z bagażem tym wypływał na duszehubce sam jeden o kilka, do 10 kilometrów w górę rzeki; tam dopiero zarzucał w głąb wody żelazny hak z małżami, za którym biegła w dół linka stalowa i dalej zapuszczał sznur. Teraz była sprawa najważniejsza: hak z małżami nie powinien był dotykać się dna. Trzeba było doskonale znać koryto rzeki i wiedzieć, w któ- 536 T01 miejscu jest największa głębokość, w stronę więc największej głębi, zjeżdżając w dół rzeką, należało skierować łódkę, coraz to spuszczając sznur w dół, bądź też podnosząc go nieco w górę. Należało się przy tym zachowywać bardzo cicho, podnoszenie i opuszczanie sznura dokonywało się bardzo łagodnie. Należało unikać poruszania wody wiosłem i starać się tylko, by łódź spływała sarna w dół trasą największej głębokości. Trzymając lewą ręką sznur, w prawym ręku zaś mając wymienioną łyżeczkę, uderzał nią tak jakoś zręcznie po wodzie trzy cztery razy, poczym chwila zatrzymania i znowu trzy-cztery uderzenia. Nad wodą był odgłos mniej więcej taki: plumb-plumb-plumb..... plumb-plumb-plumb. Jak się ten odgłos "plumb" na powierzchni wody odbijał w głębi, nie wiem, wątpię, by sam pan Wasil usłyszał go kiedykolwiek. Twierdził jednak stanowczo, że tą podwodną gwarą zwołują się wzajemnie sumy. Będący w pobliżu sum, usłyszawszy jak gdyby wab towarzysza lub towarzyszki, płynął w stronę, skąd głos dochodził, trafiał na małże nadziane na haku, rzucał się na nie z apetytem, nadziewał się gardłem na hak, szamotał się, by się wyrwać, lecz ani łańcucha, ani linki przegryźć nie był w stanie. Łódka szybko płynęła do brzegu, a za nią stopniowo wyciągany był na brzeg sum i dostawał toporem mocne uderzenie po głowie. I taki był zwykły koniec poleskiego wieloryba z Prypeci. Każdy Poleszuk mieszkający nad brzegiem Prypeci posiadał co najmniej kilka więcierzy, nazywanych w gwarze miejscowej żaki. Więcierz to właściwie sieć w formie okrągłej, nadziana była bowiem na kilka obręczy z leszczyny lub łozy. Z jednej strony był szeroki otwór, konusowo zmniejszający się w stronę głównej sieci i dochodzący najwyżej do jednej trzeciej całości. Od głównej w formie beczki sieci odchodziły dwa względnie długie skrzydła, po jednym z każdej strony. Skrzydła te sporządzone z takiejże siatki o szerokości 1/2-3/4 metra dla utrzymania ich sztywności były naciągnięte na odpowiedniej ilości pałeczek łozowych. Starano się stawiać więcierze najczęściej w wodzie bieżące], otworem w stronę biegu rzeki, ze względu na to, że wędrówto rybie zwykle odbywają się przeciwko biegowi rzeki, raczej strumyka. Główną sieć beczkowatą zatapiano całkowicie w wodzie, skrzy dła zaś naciągano w ten sposób, by stanowiły one przegrodę, przez którą ryby nie mogłyby przepływać, przy czym końce skrzydeł były mocno do dna rzeczki przytwierdzone. Wyobraźcie sobie teraz ryby płynące przeciwko na całej szerokości rzeczułki, przegrodzonej przez główną część więcierza z okrągłym otworem i przez dwa skrzydła. Ryby płynące środkiem biegu wpływają przez otwór do środka więcierza i już są złapane, 537 gdyż absolutnie z powrotem wydostać się nie mogą. Zaś ryby, które natrafiają na skrzydła i przejść przez nie nie mogą, zwykle płyną wzdłuż odchodzących od środka skrzydeł i natrafiwszy na środkowy otwór wpadają do niego i wydostać się na swobodę już nie są w stanie. Moroz był wielkim specjalistą od łowienia ryby przy pomocy więcierzy. Posiadał ich kilkanaście sztuk i przez cały maj i czerwiec dnie i noce spędzał daleko poza domem, nad rzeką lub jeziorami, dojeżdżając do dworu dla dostarczenia na kuchnię ryby, o ile udało mu się złowić coś godnego dla stołu pańskiego, zaś dla sprzedania drobiazgu różnym Żydkom zamieszkałym we wsiach okolicz- .; nych. Z dworu zabierał żywność na dni kilka i wyruszał z powrotem do miejsc upatrzonych, bądź kierował się w tak zwane - nieznane. Najczęściej po skończonym sezonie wyrażał zadowolenie z otrzymanego zarobku za dwumiesięczną pracę i bardzo starannie na strychu chował żaki do roku następnego. Bardzo przyjemne były nocne wyprawy na ryby, przeważnie na szczupaki, z ością i z żarzącym się smolnym łuczywem w drucianym koszu wiszącym na długim drągu. Głównym warunkiem dobrego wyniku wyprawy była jak najciemniejsza noc, a więc pora nowiu i zachmurzenie nieba, poza tym łódź musiała być niewywro-tna i dosyć duża wobec niezbędnej ilości trzech osób. Jedna osoba do steru, druga do trzymania i manipulowania światłem i trzecia do brania ryby ością. Ość składała się z czterech do pięciu bardzo ostrych, żelaznych gwoździ osadzonych w żelaznej płytce, która była nadziana do względnie długiego, mocnego, lecz możliwie lekkiego drzewa. W bardzo ciemną, cichą, bezwietrzną noc szczupaki lubiły spędzać czas przy samym brzegu rzeki. Z największą ostrożnością sternik popychał wiosłem po dnie łódkę bardzo wolno wzdłuż brzegu, pilnując by pomiędzy brzegiem rzeki, a łódką była mniej więcej metrowa odległość. Ogniomistrz oświecał dno wody, to zniżając kosz z łuczywem bądź podnosząc go zależnie od widoczności tego, co się na dnie dzieje. Gdy się spostrzegało stojącego bez najmniejszego ruchu w wodzie szczupaka, u którego zaledwie rozpoznać można było wdychanie i wydychanie skrzeli, wówczas ościomistrz nastawiwszy ość nieco powyżej głowy szczupaka powoli zanurzał nieznaczną część ości i następnie jednym bardzo szybkim ude- rżeniem przekłuwał na wylot szczupaka. O ile był to szczupak dużych rozmiarów, to trzeba było przez pewien czas przycisnąć go mocno do dna, by szamocząc się nie wyrywał się z ości. Najczęściej blisko brzegu trzymały się średniej wielkości szczupaki, które można było, po przekłuciu ością od razu nadzianego wrzucić do łódki. Zdarzyło mi się raz jeden wziąć ością maleńkiego suma. 1 Znaczny procent ludności miejskiej zamieszkałej w Petrykowie trudnił się przemysłem rybackim. Na odcinku rzeki Prypeć pomię dzy Skryhałowem a Pererowem, czyli na długości około pięćdzie sięciu kilometrów, wydzierżawili oni omal wszystkie jeziora i wody zarówno dworskie, jak i włościańskie na prawo łowienia ryb wszelkich gatunków. Należące do nas jeziora były również im wydzierżawiane na warunkach dostarczania do dworu w ciągu roku odnośnej ilości pięknej ryby na wagę. Było w zwyczaju, że rybacy zwykle osobiście zapraszali dwór, prosząc o łaskawe uczest niczenie w mającym się odbyć danego dnia zarzuceniu toni, czyli zaciąganiu niewodów na jeziorach. Dla gromady młodzieży podob na majówka była witana z wielką radością. Nawet rodzice moi i inne osoby starsze z przyjemnością brały udział w tym święcie. Zwykle towarzystwo po rannym śniadaniu wyjeżdżało wielką ło dzią spacerową na cały dzień. Brano sporo dywanów dla rozesłania na ziemi przed zapalonym ogromnym ogniskiem, moc różnych prowiantów, niezbędne kartofle do pieczenia w popiele i sporą ilość okowity, którą częstowano rybaków. Z zaciąganiem niewodów na najlepszej toni rybacy zwykle czekali na przybycie samych państwa. Niewód była to kolosalnych rozmiarów sieć. W środku niewodu jak gdyby występ dość duży, mający formę worka. U obu końców niewodu były przymocowane grube sznury, za które ciągnęło się niewód. Do jego górnej części w równomiernej odległości były przymocowane tak zwane pływaki sporządzone z trzciny wodnej lub grubej słomy. Pływaki te utrzymywały główną część niewodu na powierzchni wody, zaś odpowiednia ilość ciężarów przyczepionych do dolnej części niewodu zagłębiała go w wodzie. Przymocowany przy brzegu sznur od jednej części niewodu zaczynano zanurzać z dużej łodzi, na dnie której leżał odpowiednio złożony niewód, początkowo kierując się prosto przed siebie, po pewnym czasie zataczając równomierne koło, z tym wyrachowaniem, żeby sznur przymocowany do drugiego końca niewodu znalazł się z drugiej strony na tej samej linii co sznur pierwszy. Gdy niewód został zarzucony, wówczas równomierna ilość ludzi z obydwóch stron rozpoczynała przyciąganie niewodu ku pła8" kiemu brzegowi, od którego rozpoczęto zarzucanie. Przy wyciąganiu niewodu z obu stron, części jego były bardzo sprawnie i umiejętnie składane na kupę. Przez dłuższy czas gania sieci nie było widać TV niej najmniejszego śladu ryby. Dopiero gdy ku brzegowi zbliżał się środek, czyli zakończenie niewodu, można było spostrzec pewien ruch w wodzie, znamionujący niepokój złapanych ryb, usiłujących jakoś się z matni wydostać. Zdarzało się często, że któremuś szczęśliwcowi szczupaczemu udało się z matni wydostać, dawszy szpryngla w górę i spadłszy w dół poza matnię. Wytrenowało się zapewne to szczupaczyszko 539 i nie pierwszyzna mu było ratowanie swego życia podobnym skokiem. Najtrudniejsza sprawa, która wymagała wielkiej wprawy i umiejętności, było dociągnięcie końcowego worka do brzegu i wciągnięcie go na brzeg, tak by żadnej rybie, a zwłaszcza większej, nie udało się z worka wymknąć z powrotem do jeziora. . Równocześnie z wyjmowaniem rękami ryby z matni sortowano ją co do wielkości. Przy brzegu były przygotowane podługowate duże kosze, częściowo zagłębione w wodzie, częściowo wystające na powierzchnię, z odpowiednim mocnym przykryciem, do których wrzucane były ryby: duże, średniej wielkości i nieco mniej- "* sze. Drobiazg zaś wrzucano z powrotem do jeziora. Najpiękniejszych kilka sztuk rybacy zwykle ofiarowywali mojej mamie. Gdy procedura sortowania została zakończona, ładowano niewód z powrotem na łódź i rybacy odjeżdżali w inne miejsce. Różnorodność ryb złapanych w jednej toni była wielka. Zwykle przeważały ilościowo szczupaki różnej wielkości, potem szły sandacze, leszcze, jazie, okonie, płotki, ploteczki i całe mnóstwo drobiazgu. Jeden z rybaków pozostawał przy ogniu i piekł tak zwana opiekankę z jazia - ryby bardzo tłustej i nadzwyczaj smakowitej. Umiejętnie sporządzona opiekanka była wyjątkowym delikatesem. Po oczyszczeniu ryby z łuski i wnętrzności nadziewano rybę na długi patyk, wtykano go jak najbliżej do zgarniętych na kupkę rozżarzonych węgli. Co chwila obracano nadziana rybę to jedna to druga strona do ognia. Piekła się taka ryba w swoim własnym tłuszczu, jedynym dodatkiem była sól, która przed rozpoczęciem opiekania solidnie wycierano cała rybę. Nigdy opiekanka przygotowana przez wyśmienitych szefów kuchmistrzów nie smakowała tak bardzo wszystkim, jak opiekanka z jazia sporządzona przez rybaka- Poleszuka przy ognisku nad brzegiem jeziora. W okresie zimowym rybacy, przerąbawszy w kilku miejscach lód, nadzwyczaj umiejętnie zarzucali przez przeręble sieci o wiele mniejsze od niewodu i takim sposobem sporo też wyciągali ryb. A teraz opowiem, co to jest tak zwana na Polesiu pryducha. Gdy po dużych mrozach wypadną obfite śniegi i grubą warstwą Pokryją lody na rzekach i stawach, ród rybi zaczyna odczuwać brak Potrzebnego do oddychania tlenu, zaczyna się dusić i to go zmusza d° szukania ratunku. A więc tłumnie wędruje ku brzegom wysoko położonym, z których pod ziemię spływają do rzeki świeże wody z nowym zapasem potrzebnego do oddychania powietrza, lub też wciskają się do małych rzeczułek z wartko płynącą wodą. Do takich miejsc, gdzie biedny ród rybi się pcha, by się od śmierci ratować, nieraz wpychają się wielkie masy ryb różnorodnych, dużych, średnich i tych najmniejszych. Pilnują rybacy takich 540 miejsc, w których gromadzi się nieszczęśliwy ród rybi, wyrąbują lód i rękami wyciągają ryby spod lodu, wrzucają do przygotowanych beczek, sortując je podług wielkości. Zawiadomieni przez ry- baków kupcy, przeważnie Żydzi, ładują beczki na wozy i ekspediują je koleją do większych i mniejszych miast. Jest to właściwie rabunkowa gospodarka. Należałoby raczej często przerąbywać lód, gdzie się okaże pry-ducha, wybrać na rynek wyłącznie wyrośnięte sztuki, zaś drobiazgowi darować życie. Jest jeden sposób łowienia ryb, przez prawo w ostatnich czasach mojego pobytu na Polesiu zakazany, ze względu na masowe niszczycielskie tępienie ryb. Barbarzyńskie to tępienie ryb przez chłopów miejscowych dokonywane było bardzo wczesnym rankiem i w miejscach odległych od wsi, aby uniknąć oczu ludzkich. Polegało ono na uprzednim przygotowaniu odnośnej trucizny - rodzaju ziarn, czyli nasion pewnego gatunku tytoniu, nazywanego kukulwan w miejscowym narzeczu. Tłuczono te nasiona na proszek, mieszano go z miękiszem chlebnym. Z mieszaniny tej przyrządzano niewielkie gałki wielkości mniej więcej żołędzia lub laskowego orzecha. Z kupą takich trujących gałek zbój wyjeżdżał łódeczką na rzekę i płynąc bez wiosłowania wolno z prądem co pewien czas rzucał w prawo i w lewo garstki "wymienionych gałek. Przypuśćmy, że wzięty ze sobą zapas trujących gałek był rozrzucony na przestrzeni 1/4-1/5 kilometra rzeki. Wszystkie gatunki ryb z wyjątkiem mięsożernych, a więc szczupaków, sandaczy, okoni, sumów, rzucały się duże i małe skwapliwie na smakowitą, rzucaną im żywność. Bardzo szybko po zjedzeniu trucizna zaczynała działać, na razie jednak nie śmiertelnie, lecz odurzająco. Ryby wypływały na powierzchnię wody i bez przerwy kołowały na powierzchni, znoszone pędem całymi kilometrami w dół rzeki. Nie tylko zbrodniarz, który rzucał trujący kukulwan, oczekiwał daleko w dole rzeki od miejsca, gdzie z jego garści ostatnia porcja trucizny została wrzucona do wody, na korzystny dla siebie wynik dokonanej zbrodni. Cała ludność wsi położonych nad rzeką spostrzegała z brzegów kołującą w dużych ilościach na powierzchni rybę. Jedni łódkanii wypływali na rzekę, podejmowali z wody sączkami (płócienny worek na drągu), drudzy nie mając sączka chwytali rybę rękami. Dzieciarnia masami przy brzegach, wlazłszy po szyję do wody, coraz to rybkę wyciągała z wody i wkładała ją do przewieszonej przez głowę torby. Nie ma możności określić ilości ryb podjętych przez ludność kilku wsi, czy są to setki tysięcy, czy też miliony sztuk, w każdym razie o wiele większy odsetek od złapanych kończył życie śmiercią, pozostawszy przy brzegach, lub płynął coraz dalej ku morzu. Co do gatunków ryb to procentowo najwięcej ginęło od kukulwanu 54 j jazi, leszczy i płotek. Dla ludzi kukulwan nie był szkodliwy, o ile wnętrzności przed gotowaniem lub smażeniem były starannie wyjęte, a ryba mocno wypłukana. Na zakończenie wymienię parę gatunków ryb morskich, które z Morza Czarnego przez Dniepr wpływały do Prypeci. Nie był u nas rzadkością jesiotr i to nieraz wielkich rozmiarów, z ikra, z której w Rosji przyrządzano smakowity kawior ziarnisty i prasowany. Zwykle miejscowi rybacy, o ile złapali jesiotra, przynosili go do dworu. Niestety pomimo posiadanych przepisów nasi kucharze nie potrafili przyrządzić z ikry jesiotra tak delicyjnego kawioru, jakim był kawior rosyjski. Nader smakowita ryba morską był sterłet, który przedostawszy się z morza do Prypeci, przepływał przez nią bez zatrzymania, zaś często był spotykany w Horyniu - jednym z dopływów Prypeci. Dlaczego upodobał sobie Horyń, a nigdy go nie spotykano w innych licznych dopływach Prypeci? Na to pytanie moje uczeni ichtiologowie nie umieli mi udzielić wyjaśniającej odpowiedzi. Sterlety jadałem często w Turowie, miasteczku położonym nad Prypecią niedaleko od Dawidgródka, przy ujściu Horynia do Prypeci. Do Turowa przez szereg lat jeździłem parę razy do roku na wyjazdowe posiedzenia sądowe w charakterze sędziego honorowego. Stamtąd czasem przywoziłem po kilka sztuk sterletów do Deresze-wicz. A teraz jeszcze słów parę o rakach, których za czasów mojej młodości na Polesiu spotykało się masami we wszystkich rzekach, jeziorach i najnędzniejszych kałużach. Na kilka lat przed moim ożenkiem pewnego roku był w całym tamecznym kraju pomór na raki. Wyginęły całkowicie i dopiero w czasie wojny światowej zaczęły się pokazywać w niektórych miejscowościach poleskich. Masami raków codziennie spożywaliśmy wszyscy we dworze, gotowanych z koperkiem, nie mówiąc już o zupach rakowych, sosach i różnych dodatkach do potraw. Jadalnymi były raki właściwie tylko w ciągu czterech miesięcy, w których w języku francuskim nie ma litery r. Lubiłem bardzo łowić raki na robaka wędką, lub też na kawałek mięsa, bądź małży przyczepionej zamiast do haczyka, do końca S2nura od wędki. Potrzebny był wówczas do pomocy sączek na długim drągu. Zarzucało się wędkę z mięsem na końcu z waruru kiem, by przynęta dotykała dna. Pełzając po dnie raki szczypcami przyczepiały się do mięsa. Po kilkunastu minutach zapuszczenia wędki należało jedna ręką bardzo ostrożnie podnosić wędkę do góry, drugą zaś zagłębiać powoli sączek do wody. I w chwili gdy poprzez wodę spostrzegano przyczepione do mięsa jednego lub 542 kilka raków, należało na chwilę wstrzymać się z dalszym podnoszeniem do góry, natomiast powoli i ostrożnie przesunąć sączek poniżej końca wędki z przyczepionymi do niej rakami. Gdy ta procedura była skończona, wyciągało się lekko z wody wędkę. Z chwila znalezienia się raków na powierzchni wody, odczepiały się one same od mięsa i wpadały do podstawionego pod nimi sączka. Bardzo to była zabawna i przyjemna rozrywka. Przy wyciąganiu z wody niewodu zawsze w środku znajdowało się moc raków. Nasi rybacy nie byli na nie łasi i zwykle wyrzucali z sieci z powrotem do wody. W okolicznych wsiach położonych nad rzeką byli specjaliści, którzy w czasie letnich miesięcy trudnili się masowym rakobra-niem. Plon swojej pracy sprzedawali miejscowym Żydom, a ci odstawiali towar większym eksporterom. Tą drogą nasze poleskie raki wędrowały koleją v? łubiankach daleko na zachód, do Niemiec, Francji itp. Z jednym takim specjalistą od raków, Maksymem z Hołubicy, który często dostarczał raki do dworu, jeździłem nieraz na rakobra-nie. Najczęściej odbywało się ono wzdłuż brzegów jezior położonych wśród łąk zarzecznych. Jeździło się łódką i co pewien czas, jeśli się nie znało dość dobrze terenu, należało często zanurzać rękę i macać, czy w wodzie pod brzegiem nie ma nor. Specjaliści od raków wiedzieli doskonale, gdzie, w jakim jeziorze znajdują się nory rakowe. Z nor tych wyciągali raki rękami i wrzucali do przygotowanych króbek, czyli koszy, z przygotowaną w nich odpowiednią ilością pokrzywy. Ręce specjalistów były odporne od szczypców rakowych. Po parokrotnych próbach i moje chłopięce łapy zaczęły przyzwyczajać się do wymienionej procedury. Indeks nazwisk Pominięto hasła: Kienlewicz Antoni, Kieniewicz Magdalena. Pominięto również osoby znane wyłącznie z imienia. 543 Agarkow, sąsiad Dereszewicz 86, 271 Aleksander II 33, 42, 345 Aleksander III 75, 108 Andrzejkowicz, dama do towarzystwa 422, 430 Anzelm Jan 386, 389, 467, 476 Apuchtin Aleksander 45, 132 Asnyk Adam 102 Bem Anna 11, 376, 397, 398, 411, 422, 439, 454, 470, 474, 479-481 Benisławska Monika z Szadurskich 318 Bernaś, kucharz 210, 326, 412, 433 Bernhard Sarah 343 Białohołowy Józef 280, 281 Bielecki, baletmistrz 130, 131 Bieniak Ignacy 244, 246, 248, 335 Bierednikow, kolega szkolny 74, 90, 164, 165 Bilkiewiczowa Maria 341, 350, 363, 397 Bitny-Szlachto, ksiądz 240, 313 Błociszewski, lekarz 371-373 Bnińscy Hilary i Roman 360 Bochwic Tadeusz 232 Bondarow, lekarz 448, 469 Borkowski, ksiądz 221 Bortkiewicz Edmund 346 Borysewicz (Borysowicz) Teodor 259, 260, 273 Bratkowski Stefan 282 Brezina Stefania z Ordów (Stenia) 224, 282 Brodowicz, sąsiad Dereszewicz 474 Brodowski Józef 332 Broniewska Janina 450 Brudziński Józef 370 Brzeziński, ogrodnik 391 Budkiewicz Konstanty 409-412 Bujak Franciszek 362 Bukraba Kazimierz (1885-1946) 473 Burkhardt Amanz 49, 50, 52, 54, 55, 62, 64, 66, 86-88, 92, 147, 150, 213, 214, 216-218, 223, 414, 421 Burkhardt Raoul 414 Burkhardtowa Doris z domu Clotu 414 Chalutin, inżynier 297, 351, 352 Chełmicki Zygmunt 140 Chłapowska Maria z Horwattów 146 Chodkiewicz Aleksander 32 Chodkiewicz Jan Karol 54, 238 Chołoniewska Maria z Borchów 316 Chomińska Jadwiga z Horwattów 46 Chomiński Aleksander 328 Chopin Fryderyk 102 Chowańczak A., kuśnierz 185 Ciechanowiecki Witold 318 Cielewicz, nauczyciel 100 Cieplakjan 106, 355, 409 Ciundziewicka Janina z Wierzbowskich 396, 417 Cortesi, nauczyciel 44 Cortesi Stella 44 Cyporyn Mowsza 182, 433 Czachórska, ziemianka 438 Czapska Jadwiga z Reytanów 178-180, 189, 195, 198, 199, 201, 214, 215, 290, 315, 355, 415 Czapska Janina 180, 194, 198, 200, 201, 214-216, 233, 355, 404, 415 Czapska Maria 7, 225, 293 Czapski Adam 177, 195, 200, 201, 215, 216, 428 Czapski Franciszek 180, 214 Czapski Jerzy 224 Czarnocki Stefan 232 Czartoryska Ludwika z Krasińskich 193, 196, 198, 200 Czartoryski Adam Ludwik 200 Czerny Adalbert 372, 374, 378, 380- -383 Czetwertyńscy 137 Czetwertyński Seweryn 438 544 Czosnowska zob. Ledóchowska Ćwirko-Godyccy 47, 54, 60, 63, 92, 147, 165, 521 Dameljan 23 Daszkiewicz Dymitr 153 Dawidowicz Mikołaj (?) 421 Dąbrowski Jan 49, 52, 54, 62-64 Dąbrowski, felczer 332 Dembińska Zofia z Tyszkiewiczów 333, 347 Denikin Anton 454 Dereszewicz, uchodźca 438 Dielanow Iwan 95, 96, 113 Dmochowska Emma z Jeleńskich 150 Dmowski Roman 428 Dowbor-Muśnicki Józef 9, 446, 447, 453. 454, 463, 464 Dowgiałło Dominik 335, 412, 413, 512 Dowgiałłowna, przyjaciółka Dziuni 157 Dromler Otto 421, 435, 436, 439, 450, 454. 456, 461 Drzewiecki, ksiądz 106 Ducret, rezydentka 215, 216, 233, 415 Dunikowski Xawery 450 Dunin Teodor 308, 309 Dziekońska Helena 229, 337 Dziekońska Kazimiera 23, 188, 229, 470 Epsteinowa Stefania z Borejszów 178 Epsteinówna Janina 178 Fałat Julian 284, 390, 469, 470 Paszcz, ziemianin 436, 437 Faszczowa z Ćwirko- Godyckich 436 Fedorowicz, lekarz 258, 259 Ferdynand, arcyksiażę 418 Fischer (Fiszer), krawiec 283 Franciszek Józef I 126 Freier Janina 280 Frenkiel Mieczysław 326 Fróbel Fryderyk 459 Gapon Georgij 296 Gawroński Ludwik 73, 106, 107, 112 Gebethner Gustaw 116, 214, 326 Gieczewiczowa Katarzyna z Wołodko wiczów 387 Gieczewiczówna zob. Horwattowa Godycki-Ćwirko zob. Ćwirko-Godycki Gordziałkowska zob. Ulatowska Gordziałkowski Konstanty 387, 435 Gordziałkowski Olgierd 387, 467 Grabowscy 18, 395 Grabowska Blanche z Salmów 91, 124! 224, 292, 293, 422, 430, 454, 456] 461, 468, 481 Grabowska Felicja z Horwattów 126, 173, 220 Grabowska Maria z Reytanów 126_ -128, 154, 166-169, 172, 173, 176-180, 182, 184, 185, 191, 194-^ -196, 198, 200, 201, 203, 209, 214, 225, 226, 256, 259, 278, 328, 330^ 344, 352, 356, 367, 368, 396, 415- -417, 453, 486 Grabowska Maria z Wierzbowskich (Minia) 396, 417, 418, 453, 486 Grabowska zob. Platerowa, Potworow-ska Grabowski Aleksander 126-128, 142, 143, 157-159, 162, 163, 165, 166, 168, 172- 174, 176-178, 180, 182, 184, 185, 191-196 199, 200, 201, 203, 214, 256, 259, 278, 284, 328, 330, 344, 349-353, 356 Grabowski Henryk 15, 126-128, 163, 167-169, 171, 182, 194-196, 200, 214, 237, 256, 259, 328, 353, 356, 367, 370, 396, 417, 418, 442, 453, 486 Grabowski Tadeusz 453 Grabowski Włodzimierz 293, 430 Gratkowa (Gralkowa), mamka 227, 242, 248, 350 Greenshaw Emma 142, 234 Grotthusowa Aleksandra z Horwattów (Lola) 69, 146, 153, 224 Haller Józef 387, 464 Haller Stanisław 387 Hallerowa Helena z Oskierków 388 Hartinghowie 243, 447 545 Hartinghówna zob. Reytanowa Hawełka Antoni 284 Herse Bogusław 145, 185, 199, 260, 358 Herszko, muzykant 236, 237, 360 Hohenlohe, książęta 271 Horwatt Aleksander I 26, 37, 67, 69, 86, 220, 299, 439 Horwatt Aleksander II 69, 80 Horwatt Aleksander III (Oleś) 69, 78, 80, 181, 218-222, 224, 227, 234, 235, 297, 298, 328, 354, 387, 392, 393, 424, 434, 443, 467, 469 Horwatt Artur 255, 371, 484 Horwatt Daniel 299 Horwatt Edward 14, 42, 80, 221-223, 255, 298, 328, 330, 351, 352, 367, 414, 467, 476, 478 Horwatt Maurycy 68, 69, 92, 153, 156, 224 Horwatt Otton 298 Horwatt Stanisław z Chabna, senior 8, 80, 83, 84, 136, 142, 151, 155, 156, 158, 224, 298, 299, 328, 360-362, 437, 447, 467 Horwatt Stanisław z Chabna, junior 155, 299, 463, 464 Horwatt Stanisław z Hołowczyc 69, 70, 80, 81, 138, 151, 153, 157, 194, 195, 200, 201, 224, 328, 354, 367, 387 Horwattowa Fryda (Ala) 223, 352, 414, 478 Horwattowa Gabriela z Wańkowiczów 39 Horwattowa Iflgenia z Ratyńskich 222 Horwattowa Jadwiga z Gieczewiczów 26,46 Horwattowa Jadwiga z Krasickich (Wiwa) 218, 219, 224, 227, 297, 298, 328, 354, 387, 393, 434, 469 Horwattowa Jadwiga z Oskierków (Gu- sia) 221, 222, 414 Horwattowa Karolina z Potworowskich 200, 255 Horwattowa Klotylda z Wołodkowi- czów 26, 37, 220 Horwattowa Maria z Horwattów 46, 69 Horwattowa Michalina z Woyniłłowi-czów 150, 367 Horwattowa Zofia z Jodków (Sofineta) 79, 80, 83-85, 100, 117, 136, 142, 145, 151, 155, 156, 158, 192, 198, 224, 237, 328, 360, 361, 437, 448, 450 Horwattowie 18, 80, 155, 220, 354, 386, 390, 476 Horwattówna Małgorzata (Ryta) 69 Horwattówny zob. Chłapowska, Cho-mińska, Grabowska, Grotthusowa, Je-leńska, Jezierska, Kieniewiczowa, Ordzina, Tuszowska, Tyszkiewiczo-wa, Wańkowiczowa Houwaltowa Paulina z Puttkamerów 356 Honwaltowie 387 Humnicki Kazimierz 352, 413, 414, 459 Hurko Maria z Saliasów 115 Hurko Osip 115 Ignatiew, inżynier 79 Isajewicz, ksiądz 56, 63, 109, 221, 235 Iwaszkiewicz Edmund 446, 515 Iwaszkiewicz Jarosław 150 Iwaszkiewłcz, inżynier 453 Iwicki Antoni 280, 281 Jakacka, guwernantka (Madameczka) 69, 81 Jan III Sobieski 126 Janowski Ludomir 24, 25, 90, 99, 216, 292, 387 Jarocki Stanisław 233, 234 Jastrzębski Michał, z Borysowszczyzny 13, 221, 384, 387, 392 Jastrzebski Michał, pastor 352, 467 Jeleńska Józefa z Kieniewiczów 38 Jeleńska Maria z Horwattów 150, 367 Jeleński Bolesław 38 Jelski, przyjaciel H. Grabowskiego 417 Jełowicki Aleksander 37 Jezierska Maria Gabriela z Horwattów (Dzidzia) 218, 297, 443 Jezierski Józef 443 Joachim, lekarz 416 35 - A. Kieniewicz, Nad Prypecią... Jodko Antoni 79 Jodko Jan 88, 117, 143, 144, 224, 360 Jodko Ksawery 118, 143-145, 450 Jodkowa Jadwiga z Chylińskich 117, 150, 224 'Jodkówna Marta 88, 150, 224 Jodkowny zob. Horwattowa, Kieniewi- czowa Joffre Joseph 427 Johanson, krewny Kónigów 84 Juraha, lekarz 417 Jusupow Feliks 443 Juste Leonie 333, 341, 350, 363, 370 Kader Bronisław 284 Kanałowa Felicja z Jollesów 198, 199 Kakowski Aleksander 192, 194, 217, 463 Kaszowska Lola z Platerów 157, 196, 198, 213, 378 Kaszowski Aleksander (Olutek) 196, 213, 243, 244, 248, 335, 512, 513, 518, 522- 525 Kawecka Wiktoria 159, 326 Kieniewicz Aleksander (Oleś) 21, 40, 43, 44, 217, 294 Kieniewicz Andrzej i Maria z Łazarewi-czów 29 Kieniewicz Antoni Nestor 23, 29, 30, 32, 217 Kieniewicz Feliks 30, 31, 217 Kieniewicz Henryk 15, 370, 371, 376, 397, 406, 411, 417, 421, 456, 470, 471, 474, 479-481 Kieniewicz Hieronim, brat autora (Ru-cio) 6, 7, 9-12, 40, 43, 44, 54, 55, 60, 61, 66, 67, 69, 78-80, 83-86, 88, 90, 91, 99, 103, 117, 123, 133, 136, 142-146, 153, 158, 173, 175, 176, 181, 183-185, 190, 200, 201, 209, 210, 212, 213, 215, 217, 223- -228, 235-237, 242-244, 248, 250-254, 256, 257, 262, 273, 281, 289, 293, 298, 299, 301, 318, 319, 327, 328, 332, 335, 340, 341, 348, 359, 360, 362, 364, 367, 369-373, 378J 385, 386, 406, 418, 419, 425, 433, 436, 440, 441, 446, 447, 453 454, 456, 470, 473, 474, 481, 484' 496-499, 505-507, 510, 522, 534' 531 Kieniewicz Hieronim, dziad autora 23 24-28, 30-38, 40, 45, 55, 69, 206 349 Kieniewicz Hieronim, ojciec autora 21-23, 26, 27, 32, 34-38, 40-56 60, 61, 63, 66-70, 77, 78, 80, S2, 84-88, 92-96, 99, 101-104' 115-117, 124, 130-135, 14oJ -143, 151, 163, 173, 174, 178, 180, 190, 193, 195, 196, 200-202, 209' 211-213, 218, 224, 225, 228-231' 234, 238, 239, 241, 249-254, 257^ 260, 271, 281, 282, 285-289, 291^ 294, 306, 314, 319, 324, 325, 327- -330, 344, 348, 350, 355, 359, 362-367, 369, 420, 473, 483-485, 494, 508, 523, 524 Kieniewicz Hieronim, stryj autora 8, 31 Kieniewicz Hieronim, syn autora (He-ruś) 14, 15, 40, 60, 69, 225, 227, 233, 242, 243, 249, 255, 262, 286, 294, 298-300, 302, 303, 308-313, 318-320, 328, 331-333, 339, 341, 344, 350, 357, 359, 363, 368-374, 376, 378-382, 384, 394, 396-400, 404, 405, 408, 411, 415, 417, 420, 421, 430-432, 439, 441, 442, 447, 448, 454, 459, 465, 466, 470-472, 477, 484, 531 Kieniewicz Hipolit 30, 31, 217 Kieniewicz Józef i Maria z Zawadzkich 29 Kieniewicz Józio 21, 242, 249, 255, 286, 294, 306 Kieniewicz Kazimierz i Marianna z We-ryhów 29 Kieniewicz Kazimierz, syn autora 15, 17, 58, 349, 350, 363, 376, 397-400, 403- 405, 411, 417, 421, 464, 469, 470, 474, 479- -481 Kieniewicz Stefan 15, 325, 330, 339, 341, 350, 363, 376, 397-400, 404, 547 405, 411, 417, 421, 459, 465, 466 470, 474, 479-481 Kieniewicz Wacław 459 Kieniewicz Zygmunt 31 Kieniewiczowa Adela z Jodków (Lela) 10, 12, 79, 80, 83-86, 88-90, 99, 100, 103, 111, 117, 118, 123, 133, 135-137, 142-145, 150, 151, 153, 158, 173, 175, 176, 183, 192, 198, 209, 210, 215, 223-229, 236, 237, 241-243, 247, 250, 251, 254- 256, 259, 260, 281, 289, 301, 306, 308, 314, 316, 318, 319, 328, 330, 335- -337, 339-341, 350, 359-362, 364, 369-372, 378, 386, 406, 418, 419, 422, 426, 433, 436, 441, 446, 470, 473, 474, 512, 514 Kieniewiczowa Franciszka ze Skrze-szewskich 31 Kieniewiczowa Jadwiga z Horwattów 23, 26, 27, 37, 38, 40, 42, 43, 46, 49, 50, 52 54-56, 60, 63-68, 70, 83, 84, 86, 92, 96, 99, 102-104, 111, 115, 116, 134, 135, 139, 173, 174, 178, 180, 195, 196, 198, 200-202, 209, 213, 218, 224, 225, 229- 231, 234, 240, 242, 249, 250, 251, 253, 257, 260, 262, 281, 282, 286-289, 294, 299, 306, 319, 327-330, 338, 350, 355, 362, 363, 365, 369, 375, 376, 388, 412, 430, 441, 442, 520 Kieniewiczowa Katarzyna z Horwattów 21-24, 26, 32, 33, 35, 36, 38, 40, 44, 45, 55, 84, 206, 349 Kieniewiczowa Tekla (?) z Odyńców 30, 217 Kieniewiczówna Jadwiga 23, 28, 31, 38, 39, 55 Kieniewiczówna Marynia 21, 40, 217 Kieniewiczówna Oleńka 21, 298, 299, 305 Kieniewiczówny zob. Jeleńska, Lubań-ska, Mikulska, Ordzina, Potworowska, Puttkamerowa, Zienowiczowa Kiepurska Halina 138 Kierbedź Stanisław 109 Kiereńska Antonina 319, 328, 331-333 Kiereński Aleksander 445, 452 Kiper, gorzelany 234, 456 Klapecka, nauczycielka 45, 46 Kluczyński Wincenty 404, 406-414 Kocher Emil 250-254, 257, 261, 286, 363 Kocher junior 250-254, 257, 261 Kołczak Aleksander 454 Kończą Paweł 346 Korniłow Ławr 452 Kossakowscy 32 Kośmiderska, akuszerka 225, 241, 243. 298 Kowalewski, kucharz 209, 210, 224, 326, 335 Kownaccy, ziemianie 107 Koziełł-Poklewska Wanda 446 Kozłowicz Wasil zob. Moroz Kozłowski, dentysta 373 Kónig, profesor 64, 65, 72, 74-78, 82-84, 89, 94, 95, 105, 106, 108, 118 Kónigowa Amanda z Kisericków 65, 72, 75-78, 82-85, 89, 94-97, 105, 108, i 18 Kónigowej siostra 84, 85 Konigówna Sonia 65, 71, 72, 76, 78, 82, 89, 94-97, 103-105 Krasicka Maria z Szyrmów 154 Krasicka zob. Horwattowa, Łubieńska, Michałowska Krasińska Magdalena z Zawiszów 192, 193, 195, 196, 198, 200, 424 Krasińska zob. Czartoryska Krasnopiór, nauczyciel 241 Krause, właścicielka maneżu 169 Krylów Iwan 305 Kryński Wacław 446 Krzeczkowski, malarz 342 Krzesińska Matylda 343, 452 Krzyżanowska Anuncjata z Welońskich (Nusia) 353, 354, 371, 387, 395 Krzyżanowski Edmund 371, 395 Kuczyński, student 139 Kulwieć Kazimierz 415 Kurnatowska zob. Potworowska Kuroczycki, oficjalista 419, 420 • Kwiatkowska, modniarka 185 Kwiatkowski, ekonom 234, 287 La Drołtiere, nauczyciel 64 Lallemand Francine 46-49, 259 Laskowski Zygmunt 249, 286 548 Lednicki Aleksander 450, 452 Ledóchowska Helena z Czosnowskich, l voto Jodkowa 79, 80, 84, 123, 136, 142, 251, 437, 474 Ledóchowska Laura 123 Ledóchowska Zofia z Czosnowskich 150, 237 Ledóchowska zob. Szachnowa, Weys-senhoffowa Ledóchowski Adam 123 Ledóchowski Gustaw 123 Ledóchowski Karol 237 Lenin Władimir 452 Lenkiewicz Adam 489 Lenkiewicz Aleksander 209, 224, 328, 335, 367, 442, 467, 474-476, 486, 488-490, 494 Lenkiewicz Ludomir 455, 458, 459, 476 Leon XIII 201 Lesiewiczowa, nauczycielka tańca 99, 100 Leszczyński Bolesław 326 Leszkiewiczówna Siuwa 45 Lewandowska, matka Ludwika i Stanisława 412 Lewandowski Ludwik 367, 386, 389, 467 Lewandowski Stanisław 367, 467, 476, 486, 487, 529 Lilpop Stanisław 150, 357 Lis-Kula Leopold 464 Lubańska Jadwiga z Kieniewiczów (Isia) 7, 24, 25, 40, 43, 49, 54, 66, 68, 70, 77, 118, 123, 124, 133, 146, 150- -153, 165, 175, 176, 195, 198, 200, 210, 224, 243, 250, 251, 253, 256, 259, 287, 290-294, 306, 326 Lubański Eustachy 54, 70, 77, 118, 123, 133, 135, 165, 190, 194, 195, 199, 201, 210, 224, 256, 276, 287, 292, 293, 306, 328 Lubańska Izabela z Mierzejewskłch 419 Lubeccy 232 Lubecki Feliks 154 Lubecki Hieronim 151 Lubecki Władysław 303 Lubomirski Zdzisław 463 Luini Bernardino 312 Lukstenek starszy 132, 209, 228, 234, 242, 248, 296, 299, 314 Lukstenek młodszy 228, 234 Lurie bracia, fabrykanci 228 Ludowa Aleksandra 326 Łaniewska Albina 45 Łaniewska, niania 44, 45, 63, 205, 206, 217 Łaska Michalina 326 Łastowski Wacław 110, 111 Leska zob. Niezabytowska Łopacińska Dorota z Morykonich 316 Łopacińska Jadwiga z Potworowskich (Dziunia) 23, 25, 48, 67, 85, 86, 91, 99, 100, 116, 124, 126-131, 142, 149, 156, 157, 159, 163, 175, 179, 194, 198, 200- 202, 224, 225, 233- -235, 242, 243, 278, 281, 283, 298, 301, 311, 312-318, 320, 325, 328, 336, 339, 341, 359, 367, 375, 376, 422, 441, 442, 454, 470, 493, 514, 523 Łopacińska Józefa 301, 317, 318 Łopacińska Tekla 14, 15, 320, 339, 375, 376, 422, 423, 442, 454, 470, 521 Łopaciński Euzebiusz (Zibi) 298, 301, 314-318, 320, 328, 341, 359, 367, 375, 441 Łopaciński Jan Dominik 317 Łopaciński Stanisław, senior 298, 301, 317, 318, 375, 441 Łopaciński Stanisław, junior 301 Łopieńskijan 234 Łubieńska Maria z Krasickich 221 Łukasiewicz Juliusz 70 Łukawska, akuszerka 325, 349, 370 549 Maczewski, lekarz 349, 370 Maistre Xavier de 111 Makowski, lekarz 448 Malachowski, kasjer 474 Małek Maurycy 11, 357, 359, 363, 368, 370-373, 378, 380, 384, 394, 397, 408, 430-432, 439, 447, 448, 454, 459, 464, 466, 470, 474, 478, 479, 481 Malyszczycka z Othmerów 142 Mankielewicz M., jubiler 174, 175, 196, 325, 358 Martinhoff, ksiądz 64, 73 Massalscy 29, 232 Maternłch, felczer 140 % Matwiejew, sędzia 321, 322 Mazur, inżynier 468, 474 Melikagabek, Chaldejczyk 92-94 Messal Lucyna 326 Meżyńskie zob. Zamoyska, Żółtowska Michał, wielki książę 445 Michałowska Michalina z Krasickich 221 Mickiewicz Adam 65, 110, 121 Mieczkowski Jan 160 Mielżyńska Wanda z Sianożeckich 124 Mikołaj II 75, 108, 109, 238, 290, 296, 297, 343, 424-426, 443-446, 452, 454 Mikołaj Mikołajewicz, wielki książę 424, 425, 434, 444 Mikuliczowa z Woyniłłowiczów Jadwiga 328 Mikuliczówna Jadwiga 373 Mikulska Kamila z Kienłewiczów 38, 40, 55, 63, 92, 100-103, 111, 131, 150, 175, 189, 224, 249, 282, 283, 285 Mikulski January 38, 55 Mikulski, leśniczy 324 Mogielniccy 155, 156, 361 Mokijewska, przyjaciółka Dziuni 157 Montwiłł Józef 346 Moroz (Kozłowicz Wasil) 53, 54, 69, 70, 80, 82, 91, 130, 135, 136, 141, 143-145, 150, 181, 206, 210, 213, 243, 244, 288, 289, 294, 331, 335, 362, 364, 369, 386, 421, 441, 450, 458, 472, 486, 491, 494, 499-502, 506, 507, 513, 519, 520, 521, 523, 524, 528, 529, 531, 537 Morozowicz Rufin 326 Moszyński Kazimierz 421 Mościcki Bolesław 463 Murawiew Michaił 41, 42 Musin-Puszkin, gubernator 292, 293 Napoleon I 342, 373, 398 Naumowicz Adolf 421, 424, 436, 471, 499 Nawrocki Rudolf 133-135, 224, 239- -241, 257, 258, 295 Neugebauer, właścicielka pensjonatu 469, 470 Niekraszewicz, ekonom 143, 144, 181, 190, 211, 217, 333, 347 Niezabytowska Zofia z Leskich 146, 154, 155 Niezabytowski Karol 146, 155 Nowakowska, niańka 227, 242, 248 Ocetkiewicz, student 121 Okolscy, krewni Ulatowskich 422 Odyniec Antoni Edward 102 Olędzka Zofia 411, 456, 470 Olędzki, ekonom 456 Olga Mikołajewna, królowa wirtember- ska84 Orda Janusz 14, 334 Orda Karol 133, 138, 395 Orda Stanisław 15, 133, 137, 138, 158, 162, 224, 237, 281, 287, 328, 354, 367, 394, 438, 439, 442, 443 Orda Witold 38 Orda Włodzimierz 81, 147, 155, 156, 159 Ordzianka Ketty 55, 349, 395 Ordzianki zob. Brezina, Welońska Ordzina Janina z Horwattów 69, 81, 146, 147, 153, 155, 156, 159 Ordzina Katarzyna z Stahlów (Kato) 281, 287, 328, 367, 394, 395, 442, 443 Ordzina Leontyna z Korsaków 224 Ordzina Maria ze Smolków 395 Ordzina Wanda z Kleniewiczów 38, 133 Orżewski Piotr 290 Oskierczanka zob. Horwattowa Oskierczyna z Hallerów 388 Oskierka Aleksander 42 Oskierka Ludomir 388 550 Oskierka Witold, senior 388, 389 Oskierka Witold (Tolcio) 221, 367, 387-389 Osmolowski Jerzy 447 Osterwa Juliusz 340 Ostrowska Helena z Tyszkiewiczów 347 Ostrowski Józef 463 Ostrowski, prałat 409, 412 Othmer Luise 100, 124, 133, 134, 142 Paderewska Helena 11, 12 Paderewski Ignacy 256 Parvi Paulina z Kieniewiczów 283, 285 Pankiewicz Józef 24 Patek Stanisław 474 Pawiński Józef 364 Pecot, guwernantka 333 Petlnia Semen 478 Pfeiffer Julia 298-300, 302, 303, 308- -310, 318, 319 Pilecki, klucznik 217, 365 Piłsudski Józef 146, 447, 463, 464 Pirożyńska, panna służąca 320 Piwnicki, ogrodnik 204 Planąuette Robert 343 Plater Adam 54, 346 Platerowie Antoni i Ignacy 473 Plater Konstanty 154 Platerowie z Niekłania 200 Platerowa Zofia z Grabowskich 157, 195, 196, 198, 199, 328, 378 Platerówny zob. Kaszowska, Wielopolska Pogorski Aleksander 335 Popowski Józef 105 Popowski Mateusz 94-97, 105-108, 110-114, 118, 133, 135, 157, 163- -165, 189, 192, 194, 195, 201, 223, 241-243, 249, 280, 281, 289, 290, 356 Popowski Stefan 189 Popowski Władysław 105, 106 Potocki Józef 463, 532 Potworowscy 255 Potworowska Emilia z Grabowskich 276 Potworowska Franciszka z Kurnatow-skich 351, 352 Potworowska Klotylda z Kieniewiczów (Klosia) 23, 40, 43, 46, 48, 49, 55, 66. 67, 78, 81, 86, 91, 93, 109, 111, 121, 126-130, 142, 149, 150, 156, 157, 159, 163, 165, 175, 179, 181, 198, 200-202, 224, 225, 234, 235, 242, 243, 249-251, 253, 298, 301, 316, 317, 320, 328, 338, 359, 367, 369, 375, 376, 441, 454, 470 Potworowska Wanda 351, 352 Potworowska zob. Horwattowa, Łopa-cińska Potworowski Ksawery 46-49 Princip Gabriel 418 Prozorowie 387 Pruss Witold 70 Przeciszewski, aferzysta 293 Przesmycki Adam 475 Przesmycki Zenon 239 Przybyszewski Stanisław 239 Pułascy, ziemianie 502, 521 Puryszkiewicz Władimir 467 Pusłowscy 515 Puszkin Aleksander 65, 79 Puttkamer Stanisław 48, 64, 71, 118, 284 Puttkamer Wawrzyniec 9, 11, 47, 48, 63, 64, 77-79, 93, 110, 118, 133, 175, 223, 243, 284, 301, 313, 327, 328, 349, 355, 356, 359, 367, 369, 418, 425, 429, 434, 440, 450, 452, -(54, 456 Puttkamerowa Felicja z Kieniewiczów 64, 71, 118, 124, 126, 127, 129, 130, 284 Puttkamerowa Maryla z Wereszczaków 110, 111 Puttkamerowa Zofia z Kieniewiczów 11, 40, 43, 46, 48, 49, 55, 63-65, 77, 551 78, 110, 118, 150, 157, 175, 190, 223, 233, 243, 250, 251, 253, 290, 301, 327, 328, 338, 349, 354, 355, 359, 367, 369, 440, 446 Puttkamerówny zob. Houwaltowa, Żół-towska Radziejewski Kazimierz 29 Radziwiłł Jan 200 Radziwiłł Mikołaj 192, 424 Radziwiłł Stanisław 389, 422, 423 Radziwiłłowa Dolores z Radziwiłłów 389, 422, 423 Radziwiłłowie 29, 271, 284 Rakowskie, siostry 237 Rapacki Wincenty 326 Rasputin Grigorij 443 Raymund (Rajmond E.?), fabrykant 70 Redo Józef 326 Reginek, oficer niemiecki 471 Rejane Gabrielle 343 Rembowski Aleksander 27 Rembrandt 343 Rennenkampf Paweł 418, 424 Reytan Józef 177, 200, 201, 225, 231, 232, 243, 355, 356 Reytan Michał 177 Reytan Stefan 356 Reytan Tadeusz 177, 232, 356 Reytanowa Alina z Hartinghów 153, 201 Reytanowa Marła z Niesiołowskich 356 Reytanowie 18 Reytanówny zob. Czapska, Grabowska Riesenkampfowie 418 Rimski-Korsakow Mikołaj 343 Rodzianko Michaił 445 Romanowski, mechanik 204, 437 • Ronikierowie 287 Ropp Edward 314 Rosół Jacek 181, 205, 227, 231, 302, 318, 332, 347-349, 355, 367, 368, 390, 408, 411, 413, 414, 436 Rostand Edmond 343 Rostworowski Tadeusz 110, 215, 387 Różow, nauczyciel 112, 113 Rubens Peter Paul 343 Rymaszewski, oficjalista 52, 86 Rzewuski Adam 335, 512 Samsonow Aleksandr 424 Sanguszko Roman 454 Sapieha Paweł 512 Sardou Yictorien 343 Sawicki, ekonom 377, 391, 506, 507 Schuch Lizetka 157 , Sekowski, ginekolog 225, 241-243 Sianożecka Eugenia 78 Sianożecka zob. Mielżyńska Sienkiewicz Henryk 140 Siestrzeńcewicz Stanisław 23, 229, 346, 347 Sikorski Władysław 11 Siniebriuchow, sędzia 321 Skirmunt Roman 392, 426 Skokowski Józef 238, 240, 241, 306, 408, 411, 413 Skoropadzki Paweł 467 Słowacki Juliusz 102 Smienow, nauczyciel 90 Smółka Stanisław 283, 395 Smolkowa Wanda z Ordów 283, 320, 395 Sokołowski, lekarz 233 Sommer Feliks 111, 139 Stadnicka Maria z Beyzymów 360-362 Stadnicki Cezary 360-362 Stanisławski Jan 469 Stankiewicz Władysław 8, 139-141, 150, 229, 230, 243, 244, 280, 294, 295, 314, 328, 335, 357, 364, 368, 386, 389, 394, 420, 432, 502, 512, 522-525 Stankiewiczówna Zofia 158 Strobitzer, komediopisarz 159 Suchwałko Adam 313, 328, 349, 365, 367, 406-408, 412, 441, 452 Symon Franciszek 394, 395 Syrewicz Bolesław 367 Szachno Bohdan 237 Szachnowa Antonina z Ledóchowskich 237 Szczytt Iścisław 232 Szczytt Kazimierz 54, 55, 232, 328, 479 Szembek Jerzy 289 552 Szmurło, lekarz 394, 397 Szpilewski, oficjalista 22, 52, 86 Szrajber (Schreiber?), lekarz 351 Szuster Franciszek 137 Szyrmianki zob. Krasicka, Zdziechowska Szwejcer, kolega uniwersytecki 121 Śliwiński Ludwik 326 Ślizień, generał 351 Śniadecka z Sulistrowskich 124, 151, 327, 328, 367, 386, 392, 459 Śniadecka zob. Zaniewska Śniadecki Henryk 124, 151, 327, 328, 367, 384, 386, 389, 392, 458 Śniadecki Roman 124, 392, 458 Świdajan257, 258 Świętorzecki Apolinary 494 Tatarzyńska, nauczycielka 344 Terlikowski, kucharz 210, 326 ; Tetmajer Kazimierz 102 Tołłoczko Julian (?) 54 Trapszo-Chodowiecka Irena 123, 143, 326 Trapszo-Krywultowa Tekla 326 Trocki Lew 452 Trubeckoj M. M. 55, 56, 109 Trubeckoj Piotr 342 Truchanowicz, chłop 48 Tukałło Ignacy (?) 54 Turmowicz, gajowy 496-499 Tuszowska Maria z Horwattów 69, 224 Tyszkiewicz Aleksander 344- 347, 413 Tyszkiewicz Antoni 346, 347 Tyszkiewicz Feliks 347 Tyszkiewicz Józef starszy 32, 345-347 Tyszkiewicz Józef młodszy 328, 346, 347 Tyszkiewicz Waldemar 77, 79-82 Tyszkiewicz Wincenty 77 Tyszkiewicz Władysław 137, 347 Tyszkiewiczowa Antonina z Łąckich 347 Tyszkiewłczowa Jadwiga z Czetwertyń- skich 328, 347 Tyszkiewiczowa Maria z Pusłowskich 347 Tyszkiewiczowa Maria z Lubomirskich 347 Tyszkiewiczowa Helena z Cywińskich 347 Tyszkiewiczowa Zofia z Horwattów 220, 276, 328, 330, 345, 347 Tyszkiewiczowie 18, 324, 351 Tyszkiewiczówna Maria 347 Tyszkiewiczówny zob. Dembińska, Ostrowska Ulatowska Maria z Gordziałkowskich 314, 328, 330, 368, 407, 418, 422, 435, 468, 474 Ulatowski Stanisław 263, 272, 328, 330, 331, 368, 407, 418, 419, 422, 452^ 468, 474 Uljanow Grigorij 139 Unlechowska Zofia 352 Yernet Horace 27 Wańkowicz Henryk 100, 387 Wańkowicz Piotr 328, 387 Wańkowicz Stanisław senior 100, 151, 153, 221, 222, 224, 287, 328, 352, 367, 386, 387, 392, 393, 477, 512, 525 Wańkowłcz Stanisław junior 100, 387 Wańkowicz, ksiądz 356 Wańkowicz, porucznik 463 Wańkowiczowa Aleksandra z Horwattów (Ola) 222, 223 Wańkowiczowa Gabriela z Horwattów 224, 328, 387 Wańkowiczowa Helena z Wencławowi-czów 124, 139, 150, 224, 328, 367, 373, 374, 376 Wańkowiczowa Helena z Oskierków 124, 153, 221, 224, 287, 328, 367, 386, 387, 477, 525 Wańkowiczowa Stefania z Platerów 256 Wańkowiczówna zob. Horwattowa Wardzyński, nauczyciel 43 Waszkiewicz, lekarz 325 Watson Gwidon 186 Welońska Jadwiga z Ordów 55, 353, 3?4 Welońska zob. Krzyżanowska Welońskijan 354 553 Weloński Pius 353, 354 Wencławowiczówna zob. Wańkowłczo- wa Wereszczakowie 418 Wereszczakówna zob. Puttkamerowa WeyssenhofF Henryk 165 Weyssenhoff Józef 52, 335, 512 Weyssenhoffowa Maria z Ledóchow- skich (Minia) 150 Wegleńska, ziemianka 438, 461 Wielopolska Zofia z Platerów 157, 302 Wierzbowska Zofia z Baczyżmalskich 396, 417 Wierzbowska zob. Ciundziewicka, Gra- bowska Wierzbowski Antoni 396, 417 Wilhelm II 418 Wiszniewscy 324 Witkiewicz Ignacy 86, 369, 447 Witkiewicz Stanisław 86, 208 Witkowski, kamerdyner 151, 288, 294, 359 Witolin, ogrodnik 327 Witte Siergiej 261 Wittgensteinowie 271 Wolf Robert 214 Wołodkowicz Aleksander 220 Wołodkowicz Józef 328 Wołodkowiczówny zob. Gieczewiczo- wa, Horwattowa Woyniłłowicz Edward 429, 447 Woynilłowiczówna zob. Horwattowa, Mikuliczowa Wójcicki, lekarz 261, 294, 295, 298, 315 Wróbel W., restaurator 326 Wróblewski, jezuita 282 Wróblewski, gospodarz fabryki 350, 385, 391, 393, 426, 458, 468 Wulf Georgij 122, 123, 138, 141 Zaborowski Stanisław 52, 335, 512 Zajączek Jan 47 Za\ączek Paulina (Plińcia) 422 Zamoyska Maria z Meżyńskich 224 Zamoyski Maurycy 200 Zaniewska Ludwika ze Śniadeckich 124, 151 Zaniewski Stanisław 514, 515 Zdziechowska z Szyrmów 154 Zdziechowski Józef 154 Zdziechowski Marian 283 Zienowiczowa Aleksandryna z Kienie- wiczów 28, 64, 71 Ziłow Piotr 131, 132 Żabiński Jan 516 Żółtowska Anna z Meżyńskich 224, 359 Żółtowska Janina z Puttkamerów (Ja-niusia) 7, 77, 85, 86, 91, 99, 100, 110, 116, 131, 133, 150, 175, 223, 233, 234, 243, 278, 281, 293, 298, 301, 328, 338, 349, 354, 356, 358, 359, 367, 407, 409, 412, 419, 440, 532 Żółtowska Maria z Sapiehów 355, 358, 359 Żółtowska z Zamoyskich 358 Żółtowska Zofia 355, 359 Żółtowski Adam 349, 355, 358, 367, 407, 409, 412, 419, 425, 440, 532 Żółtowski Leon 224, 359 Żółtowski Paweł 359 Żółtowski Tomasz 359 Spis ilustracji 1. Antoni Kieniewicz. Fotografia z ok. 1930 r. na wspomnieniu pośmiertnym 15 2. Dereszewicze. Salon czerwony. Fotografia z 1911 r., ujęcie od południa 24 3. Dereszewicze. Salon niebieski. Fotografia z 1911 r., ściana północna. Portrety: 554 i matka autora, dziadostwo autora, ojciec autora (odcięty) 25 4. Dereszewicze. Salon niebieski. Fotografia z 1911 r., ściana wschodnia z widokiem na salon czerwony. Portret Isi Lubańskiej pędzla L. Janowskiego. Poniżej portrecik Dziuni Potworowskiej 26 5. Zofia z Kieniewiczów Puttkamerowa. Fotografia 46 6. Wawrzyniec Puttkamer. Fotografia 47 7. Dereszewicze. Kaplica. Fotografia, ok. 1900 r. 57 8. Dereszewicze. Dom od strony podjazdu. Rysunek z pamięci Kazimierza Kienie- wicza 58 9. Dereszewicze. Dom od strony rzeki. Pocztówka z początku XX w. 59 10. Dereszewicze. Prypeć u stóp parku. Fotografia, ok. 1900 r. 61 11. Lela Kieniewiczowa. Portret pędzla L. Janowskiego 90 12. Dziunia Potworowska, później Łopacińska. Portret pędzla L. Janowskiego 99 13. Magdalena Grabowska. Fotografia z czasów panieńskich 142 14. Isia Lubańska. Fotografia w stroju gejszy (1899) 152 15. Magdalena Grabowska. Fotografia 160 16. Magdalena Grabowska. Fotografia 161 17. Dereszewicze. Oficyna. Fotografia z pierwszych lat XX w. 187 18. Antoni i Magdalena Kieniewiczowie. Fotografia poślubna 197 19. Dr Stankiewicz - przyjaciel domu. Fotografia. 230 20. Droga przez puszczę. Fotografia z 1913 r. 245 . 21. Tokujący głuszec. Fotografia z 1913 r. 246 22. Lela Kieniewiczowa z zabitym głuszcem. Fotografia z 1913 r. 247 23. Fabryka w Kopcewiczach. Fotografia ok. 1913 r. Stoi dyrektor S. Ulatowski 263 24. Fabryka w Kopcewiczach. Fotografia ok. 1913 r, 264 25. Kopcewicze. Robotnice w fabryce. Fotografia ok. 1913 r. 266 26. Kopcewicze. Sklep spółdzielczy. Pocztówka, ok. 1913 r. 269 27. Kopcewicze. Straż pożarna. Fotografia ok. 1913 r. W środku dyrektor S. Ulatowski 272 28. Kobiety wiejskie. Fotografia z 1913 r. 273 29. Holownik na Prypeci. Fotografia, ok. 1900 r. 274 30. Tratwy na Prypeci. Fotografia, ok. 1900 r. 275 31. Kanał odwadniający. Fotografia, ok. 1913 r. 277 32. Kolejka wąskotorowa Kopcewicze-Dereszewicze. Fotografia, ok. 1913 r. 278 33. Trasa kolejki wąskotorowej. Fotografia, ok. 1913 r. 279 34. Isia Lubańska. Fotografia. 291 35. Mińsk. Fotografia z początku XX w. Po lewej w głębi wieże katedry. Pośrodku szyld rosyjski: T-wo Br. Nobel (nafta). Na prawo tramwaj konny 307 36. Złote gody. "Świat", 1908 r. 329 37. Bryniów. Dwór od strony podjazdu. Fotografia z 1913 r. 336 38. Bryniów. Dwór od strony ogrodu. Fotografia z 1913 r. 337 555 39. Dereszewicze. Salonik. Fotografia z 1911 r. Siedzą: Klotylda Potworowska, Jadwiga Kieniewiczowa. Stoją: Zofia Puttkamerowa, Janina Żółtowska, Antoni Kie- niewicz 338 40. Hieronim Kieniewicz - wspomnienie pośmiertne. Fotografia ze schyłku życia 366 41. Magdalena Kieniewiczowa z synami: Herusiem, Stefkiem i Kaziem. Fotografia. Sables d'Olonnes, 1913 r. 405 42. Fotografia z wizytacji arcybiskupiej, 1913 r. Magdalena Kieniewiczowa siedzi między arc. Kluczyńskim i ks. Butkiewiczem. Autor pamiętnika w pierwszym rzędzie, czwarty od lewej 410 43. Worończa, 1914. Fotografia. Od lewej: Janina i Adam Żółtowscy, dwie panie Lubańskie, Magdalenia i Antoni Kieniewiczowie 419 44. Mozyrz. Kościół pobernardyński zabrany na cerkiew. Fotografia z początku XX w. 460 45. Mozyrz, 1918 r. Grupa młodzieży. Niektórzy chłopcy w mundurach gimnazjalnych. W pierwszym rzędzie drugi od lewej Stefan Kieniewicz, czwarty Hieronim Kieniewicz 465 Proweniencja ilustracji: Zbiory Stefana Kieniewicza, n-ry: 1-6,10, 13, 14, 18, 19, 23-27, 29-34, 36, 38- 41,43 Zbiory R. Aftanazego, Wrocław, n-ry: 7-9, 17 Własność Henryka Konarskiego w Krakowie: n-ry 11, 12 Własność Adama Kieniewicza w Krakowie, n-ry 15, 16 S. Zaborowski,/flfc trubadur, Warszawa 1914, n-ry 20-22, 28, 37 Muzem Narodowe. Warszawa, n-ry 35,42 Zdjęcia do tomu wykonali: Teresa Zółtowska-Huszcza, Pracownia Fotograficzna MNW fir l-6, 10, 13, 14, 20-35, 37-45 Adam Wierzba, Kraków. Wawel, nr 11, 12, 15, 16, 18; Stanisław Klimek, Wrocław nr 7, 8, 9, 17, 36; Warszawa nr 19 >•:-.• 13. Kuropatwa 521 14. Słonka 521 15. Dubelt 523 16. Bekas 525 17. Batalion 525 18. Kaczka 526 19. Rybołóstwo 533 Indeks nazwisk 543 Spis ilustracji 554 557 Spis rzeczy Przedmowa 5 1. Gniazdo rodzinne 20 2. Własność ziemska 29 556 3- Ukazy cesarskie 33 4. Wyjazd dziadostwa 36 5. Pierwsze lata w Dereszewiczach 40 6. Wychowanie 43 7. Chłopięce lata 50 8. Pierwsze wakacje 66 9. Szkoła 72 10. Rozstanie 98 11. Opiekun - przyjaciel 105 12. Maturzysta 116 13. Uniwersytet 120 14. Narzeczeństwo 167 15. Nowe życie 208 16. Moja praca 227 17. Rok 1903 238 18. Ciężkie przeżycie 256 19. Żałoba 287 20. Choroba 301 21. Złote gody 319 22. Urlop 334 23. Lata 1909-1910 349 24. Ciężki rok 363 25. Wystawa 384 26. Wizytacja 396 27. Wielka wojna 417 28. Rewolucja. Zakończenie wojny 445 Polowania poleskie 1. Niedźwiedź 483 2. Ryś 487 3. Wilk 491 4. Dzik 495 5. Lis 499 6. Zając 502 7. Królik 503 8. Łoś 504 9. Sarna 508 10. Głuszec 509 11. Cietrzew 516 12. Jarząbek 519 Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo, Wrocimr 1989. Nakład: 20 000 egz. Objętość: ark. wyd. 39,70; ark. drak. 35. Papier ofiset. kl. III, 80 g, rola 61 cm Oddano do składania 1987.12.22. Podpisano do druku 1989.08.22. Druk ukończono we wrześniu 1989. i Wrocławskie Zakłady Graficzne. Zam. 1674/88/00, K-13