Fox_George Amok Background color: black white Font family: Tahoma Georgia Times George FoxAmokPrzełożył Jerzy ŚmigielGdańsk 1991 Spis treści1. Nota Autora 2. Rozdział pierwszy 3. Rozdział drugi 4. Rozdział trzeci 5. Rozdział czwarty 6. Rozdział piąty 7. Rozdział szósty 8. Rozdział siódmy 9. Rozdział ósmy 10. Rozdział dziewiąty 11. Rozdział dziesiąty 12. Rozdział jedenasty 13. Rozdział dwunasty 14. Rozdział trzynasty 15. Rozdział czternasty 16. Rozdział piętnasty 17. Rozdział szesnasty 18. Rozdział siedemnasty 19. Rozdział osiemnasty 20. Rozdział dziewiętnasty 21. Rozdział dwudziesty 22. Rozdział dwudziesty pierwszy Dla Steve'a — po raz ostatni Nota Autora [top] Zwrot „szalejący amok” na stałe utrwalił się w ję­zyku an­giel­skim pod ko­niec ubie­głego stule­cia. Sto­so­wano go, aby opi­sać dzi­kie, pełne mor­der­czej furii walki bo­jow­ni­ków Fili­pin z ame­ry­kań­skimi si­łami oku­pa­cyj­nymi. Jed­nak w ję­zyku ma­laj­skim, amok jest rze­czowni­kiem. Rozdział pierwszy [top] A więc był po­now­nie w doli­nie Ca­gayan — w miej­scu, w któ­rym wszystko się za­częło. Po­niżej wy­so­kiego grzbietu gór­skiego zna­lazł do­godny punkt ob­ser­wa­cyjny. Sie­dział tam teraz zu­peł­nie nie­ru­chomo ze skrzyżo­wa­nymi po tu­recku no­gami. Z mie­czem, uło­żo­nym tro­skli­wie na ma­syw­nych udach wpa­try­wał się w do­linę czar­nymi oczyma, które były rów­nie bez­duszne i po­zba­wione wy­razu, jak wy­pole­ro­wane gór­skie ka­myki. Kie­dyś, dawno temu, przy­dy­mił lśniące ostrze mie­cza nad pło­mie­niem ogni­ska oba­wia­jąc się, że od­bite od błyszczą­cej po­wierzchni słońce na­pro­wa­dzić może na jego ślad ści­gają­cych go z upo­rem żoł­nie­rzy. Lecz już po paru dniach, wsty­dząc się wła­snego tchó­rzo­stwa, przywró­cił klin­dze jej dawną świetność. Te­raz miecz spo­czy­wał bez­piecznie, w dłu­giej, bo­gato nie­gdyś or­na­mentowa­nej po­chwie.Nie zwa­żając na do­tkliwe ukłu­cia głodu w żo­łądku cze­kał cier­pli­wie, jak zaw­sze, gdy wkraczał na otwarty teren. Tkwił tak już od prze­szło go­dziny, nie zmienia­jąc pozy­cji, po­dobny w niej do sta­rego, nad­gry­zio­nego już zę­bem czasu, omszałego pnia. Przy­pa­try­wał się doli­nie w taki sam spo­sób jak dziecko, które stu­diuje pil­nie obra­zek łami­główki, aby móc go po­tem od­two­rzyć z roz­sypa­nych kloc­ków w jedną ca­łość. Per­spektywa pozo­stała nie zmieniona — mila za milą cią­gnęły się brą­zowe pola tyto­niu, prze­dzielone od czasu do czasu pa­sami wy­so­kiej trawy lub drzewami, które ota­czały ja­kieś nie­wiel­kie bar­rio. Jedna z tu­byl­czych osad była tak bli­sko, że po­przez splą­tane gałę­zie bez trudu poli­czyć mógł da­chy chat nipa. Je­żeli nie znaj­dzie ła­twiej­szego łupu, od­wie­dzi to bar­rio dziś w nocy. Kiedy po­now­nie wkraczał na te­reny, na któ­rych nie po­lował od lat, po­cząt­kowo uni­kał na­wet naj­mniej­szych sku­pisk ludz­kich. Ata­kując izo­lo­wane, po­je­dyn­cze domy mógł koń­czyć swe rajdy, za­nim wróg był w sta­nie do­strzec jego obec­ność, i znik­nąć w dżungli rów­nie nie­po­strze­żenie, jak się po­jawił. Jed­nak przez ostat­nich parę dni nie jadł nic, za wy­jąt­kiem małej małpy i gar­ści dzi­kich jagód. Głód stał się już zbyt do­kuczliwy. Nie mógł dłu­żej cze­kać.W końcu, w pano­ra­mie do­liny do­strzegł coś no­wego — dwu­pa­smową, as­fal­tową drogę. Kiedy ostat­nim ra­zem był w tej czę­ści do­liny, nie było tu żad­nego ozna­ko­wa­nego szlaku. W tej sa­mej chwili do­strzegł mknący po asfal­cie czer­wony, sportowy sa­mo­chód. Sam wła­ści­wie nie wie­dząc dla­czego, wpadł w złość na wi­dok sztucznej poły­skli­wo­ści mknącego po­jazdu, jak gdyby był on celo­wym i roz­myślnym za­kłó­ce­niem zie­lo­nego kra­jo­brazu, w któ­rym prze­trwał już tak długo.Sa­mo­chód zwolnił nagle, a jego kie­rowca po­ma­chał ręką w stronę męż­czy­zny nad­jeż­dża­ją­cego wła­śnie z prze­ciw­nej strony na ko­niu. Gdy ten uniósł w od­po­wie­dzi rękę, sa­mo­chód przy­śpie­szył i po chwili znik­nął z pola wi­dze­nia. Jeź­dziec przez parę chwil je­chał na połu­dnie, a po­tem skrę­cił w wą­ską ścieżkę bie­gnącą przez pola tyto­niu.Gdyby jeź­dziec dalej podą­żał tą ścieżką, to wkrótce przejeż­dżałby cał­kiem nie­da­leko. Być może nie bę­dzie mu­siał na­cho­dzić tego bar­rio. Pod­niósł się i za­czął scho­dzić w do­linę, poru­sza­jąc się cicho i z jed­no­stajną szyb­ko­ścią, uni­kając szczelin i in­nych nie­rów­ności te­renu. Gdy był już poni­żej strefy ja­sno oświetlo­nej słoń­cem, wol­nym, płyn­nym ru­chem wyjął z po­chwy miecz... * * *Le­ster Bra­den pró­bo­wał ogra­ni­czyć swe oso­biste in­spek­cje plantacji do wcze­snych go­dzin ran­nych i póź­nego po­połu­dnia. Po dziadku i ojcu odziedzi­czył deli­katną skórę i pro­ste blond włosy. Już od dziecka starał się uni­kać peł­nego słońca pół­noc­nego Lu­zonu, wie­dząc, że na­wet go­dzinne prze­by­wa­nie pod palą­cymi pro­mie­niami spo­wo­duje dłu­go­trwałe i do­kuczliwe po­draż­nie­nie skóry.Dzi­siaj po­sta­no­wił sobie, że sprawdzi oso­bi­ście dwa akry no­wych, eks­pe­ry­mental­nych za­sie­wów, leżą­cych na za­chód od no­wej drogi. W ze­szłym ty­go­dniu setki deli­kat­nych rośli­nek zgi­nęły bez­pow­rot­nie, gdy główny nad­zorca za­mknął śluzę sys­temu iry­ga­cyj­nego o parę mi­nut za późno. Za­siew ten był hy­brydą róż­nych od­mian, sprowa­dzo­nych aż z Wysp Ka­na­ryj­skich. Le­ster Bra­den wie­rzył głę­boko, że przy ostrożnej i cier­pli­wej uprawie otrzyma wreszcie tytoń o wy­star­cza­jącej jako­ści, aby pod­bić nim ry­nek ame­ry­kań­ski — od dzie­się­cio­leci nie­zisz­czone ma­rze­nie Bra­de­nów.Pla­nując wy­jazd bez­po­śred­nio po lun­chu, więk­szość czasu spę­dził ob­ser­wu­jąc Carę da­jącą w ba­senie lek­cję pły­wa­nia ich czte­rolet­niej có­reczce, Evie. Po­cząt­kowo prze­ciwny był bu­do­wie ba­senu. W końcu rzeka Ca­gayan, prze­pły­wa­jąca nie­spełna ćwierć mili od domu, wy­star­czała w zu­peł­ności dla niego i Mike'a. Lecz wkrótce, jak zwy­kle zresztą, uległ żąda­niom żony. Szybko zro­zu­miał, dla­czego tak bar­dzo na to nale­gała. Ten wy­ło­żony bia­łymi ka­fel­kami, pro­sto­kątny obiekt wy­peł­niony chlo­ro­waną wodą i wy­posa­żony w śmieszny zby­tek — patio z czer­wo­nego, kali­for­nij­skiego drewna — był jesz­cze jedną sym­bo­liczną wię­zią, łą­czącą Carę z Ame­ryką.Była już pra­wie czwarta po połu­dniu gdy Le­ster Bra­den, w zsu­nię­tym nisko na oczy sze­roko­skrzydłym, trzci­no­wym ka­pelu­szu wy­ru­szył w kie­runku eks­pe­ry­mental­nego pola. Za cza­sów jego ojca utrzymy­wali co naj­mniej tu­zin koni pod wierzch. Lecz teraz, na­wet przy czę­stych sko­kach cen ben­zyny, po­jazdy napę­dzane na cztery koła były ła­twiej­sze do utrzyma­nia. Większość wiel­kich plantato­rów z do­liny już dawno po­zbyła się swych wierz­chowców. On sam jed­nak nigdy nie czuł się na­prawdę wol­nym, sie­dząc za kie­row­nicą jeepa.Na­gle do­strzegł zbli­ża­jące się z dużą szyb­ko­ścią czer­wone Fer­rari. Nale­żało ono do Harry'ego Die­tri­cha, który trud­nił się po­śred­nic­twem w han­dlu tyto­niem. Le­ster z po­błaż­li­wym uśmie­chem za­sta­na­wiał się, jak długo jesz­cze ten nisko za­wie­szony sa­mo­chód bę­dzie jeź­dził po wy­bo­istych wer­te­pach nim po­łamie sobie re­sory. Był pewny, że naj­wy­żej dwa tygo­dnie. Jed­nak co­kol­wiek by nie po­wie­dzieć o Harry'm, w jego przy­padku nie spraw­dzało się utarte mniema­nie, że Szwajca­rzy są nad­mier­nie oszczędni.Gdy Bra­den wje­chał na drogę, pu­ścił konia w kłus. Jak na wczesny kwie­cień, dzień był dość cie­pły. Po­wie­trze było już jed­nak nie­przyjem­nie po­ro­wate, co zaw­sze w ten sam szcze­gólny spo­sób zwia­sto­wało zbli­żanie się pory desz­czo­wej, która po­trwa przy­najmniej mie­siąc. Pierwsze gwałtowne opady mogą zniszczyć deli­katne jesz­cze sa­dzonki. Lecz już po chwili prze­stał się o to kło­potać, po­zwa­lając swemu ciału przy­sto­so­wać się do rytmu cwa­łują­cego konia. Zaw­sze czuł się naj­lepiej, gdy pę­dził sa­mot­nie przez bru­natne pola, na chwilę przy­najmniej ode­rwany od rze­czy­wi­sto­ści.Był za­do­wo­lony, że zde­cy­do­wał się od­być tę po­dróż konno, po­nie­waż mógł w ten spo­sób za­osz­czę­dzić pół go­dziny prze­kra­cza­jąc skali­ste wzgórze, nie­do­stępne dla jeepa. Gdy wje­chał na ła­godne, żwi­rowe zbo­cze, koń nie­spo­dzie­wa­nie za­czął par­skać i pod­rzu­cać ner­wowo łbem. Le­stera Bra­dena ude­rzył nagle w noz­drza dziwny, ostry odór — jak mie­szanka zjeł­cza­łego ludz­kiego potu i gni­ją­cych ro­ślin...Zu­peł­nie jak ob­łok sza­rego pyłu po dmuchnię­ciu w po­piół, na szczycie wzgórza zma­teria­lizo­wał się nagle nie­okre­ślony kształt. Roz­legł się gar­dłowy, dziki wrzask gdy męż­czy­zna zbie­gał ze wzgórza, dzierżąc w unie­sio­nych nad głową dło­niach błysz­czący, sa­mu­rajski miecz. Le­ster Bra­den zo­rien­tował się in­stynktow­nie, że oto spo­tkał się oko w oko z po­two­rem, w ist­nie­nie któ­rego nigdy na­prawdę nie wie­rzył. Jed­nak zbli­ża­jąca się gwałtow­nie po­stać wy­glą­dała do­kład­nie tak, jak przez trzy­dzie­ści lat opi­sy­wali ją prze­ra­żeni wie­śniacy — ogrom, prze­cho­dzący wy­obra­żenie i czarne, krwiożer­cze oczy błyszczące sza­leń­czo w pry­mi­tyw­nej, oko­lonej czarną brodą twa­rzy.Przez krótką chwilę, wal­cząc go­rącz­kowo z na­ra­sta­jącą pa­niką, za­sta­na­wiał się, co robić. Jego je­dyną szansą było naje­cha­nie ko­niem pro­sto na na­past­nika i zmu­sze­nie go za po­mocą koń­skich ko­pyt do od­sko­cze­nia w bok. Gdyby za­wró­cił i spró­bo­wał ucie­kać, wy­sta­wiłby plecy na cios czte­ro­sto­po­wego ostrza. Nie miał wy­boru. Wbił ostrogi w boki konia, pusz­cza­jąc go pra­wie w galop. Był już tuż przy na­past­niku gdy ten — ze zdu­mie­wa­jącą szyb­ko­ścią jak na swój wzrost — usko­czył zwinnie w bok, wy­dając wciąż nie­sa­mo­wity, wo­jenny okrzyk.Koń skrę­cił gwałtow­nie w kie­runku głosu, sta­jąc jed­no­cze­śnie na za­dnie nogi, ale na luź­nym żwi­rze ko­pyta nie zna­lazły do­sta­tecz­nego opar­cia. Zwie­rzę przewró­ciło się na bok, wy­rzu­cając swego jeźdźca z sio­dła. Trzcinowy ka­pe­lusz spadł mu z głowy.Bra­den sto­czył się pra­wie na sam dół zbo­cza i znie­ru­cho­miał, leżąc z twa­rzą w pia­sku. Prze­raże­nie spo­wo­do­wało gwałtowne torsje. Wy­czer­pany, wal­cząc o od­dech, z tru­dem przewró­cił się na plecy i za­mru­gał peł­nymi pia­sku oczyma. Gdy przej­rzał, na­past­nik stał do­kład­nie nad nim. Ką­tem oka do­strzegł jesz­cze, jak lśniące ostrze spada w dół z tak oszała­mia­jącą pręd­ko­ścią, iż błyszcząca stal two­rzy jedy­nie sre­brzy­sto­szarą smugę. Pró­bo­wał krzyknąć, ale ze ści­śnię­tego grozą gar­dła wy­do­był mu się tylko chra­pliwy jęk.Przez krótką chwilę Bra­den miał wra­żenie, jakby ktoś tuż poni­żej klatki pier­sio­wej zało­żył mu nie­wi­dzialną linę i z de­spe­racką siłą zaci­snął. Wy­dało mu się, że dolna część ciała od­suwa się od torsu, do­strzegł jesz­cze, jak jego prawa noga wy­ko­nuje poje­dyn­cze, spa­zma­tyczne kop­nię­cie. Już martwy osu­nął się w dół, zna­cząc swój ślad stru­mie­niem świe­żej krwi bu­cha­jącej z roz­dar­tych płuc.Upew­niw­szy się, że koń przy upadku nie po­niósł żad­nego uszczerbku, na­past­nik ujął wo­dze, sprowa­dził go w dół zbo­cza i przywią­zał do drzewa. Wró­cił z po­wro­tem do martwego męż­czy­zny, zła­pał dolną część ciała za obie kostki i od­cią­gnął w głąb gę­stej trawy, pozo­sta­wia­jąc na niej ciemnosz­kar­łatną smugę. Wra­cając po drugą część prze­rąba­nego ciała, za­uwa­żył, że zabił bia­łego czło­wieka, naj­prawdo­po­dob­niej Ame­ryka­nina. Zaw­sze było dużo Ame­ryka­nów w doli­nie Ca­gayan. Gdy po­chy­lił się, aby ująć nad­garstki, jego spoj­rze­nie padło na twarz martwego męż­czy­zny. Uklęknął i przez dłuż­szą chwilę wpa­try­wał się uważnie w zdu­mie­wa­jąco zna­jome rysy twa­rzy swo­jej ofiary.Prze­cież już raz zabi­łem tego czło­wieka, po­my­ślał wstając i za­sta­na­wia­jąc się, jak to moż­liwe... * * *Cara Bra­den nie zno­siła tych chwil, w któ­rych mu­siała opuszczać patio i prze­nosić się do wiecznie za­cie­nio­nego wnę­trza bu­dynku mieszkal­nego. Gdy nia­nia za­brała już Evie, która odziedzi­czyła po ojcu wrażliwą skórę, Cara po­sta­no­wiła pole­żeć jesz­cze tro­chę nad brze­giem ba­senu po­zwa­lając, aby ostat­nie pro­mie­nie tropi­kal­nego słońca mu­skały jej zgrabne, opa­lone ciało.Nie pod­no­siła się, do­póki słońce nie prze­stało do­cie­rać nad ba­sen. Na­stęp­nie wstała, we­szła do domu ku­chen­nymi drzwiami i po­dą­żyła na dru­gie pię­tro. Miała mniej niż pół go­dziny, aby przy­go­to­wać się do kola­cji.We­szła do ła­zienki i wzięła prysznic. Po wy­tar­ciu się szorstkim ręcz­ni­kiem usia­dła przy oknie i szczotku­jąc swe dłu­gie, kaszta­nowe włosy ob­ser­wo­wała ostat­nie pro­mie­nie za­cho­dzą­cego słońca. Paru ro­bot­ni­ków wra­cało wła­śnie do domu. Cara spoj­rzała na zega­rek, który wskazy­wał dwa­na­ście mi­nut po siódmej i za­częła się za­sta­na­wiać, dla­czego Les jesz­cze się nie po­jawił.Mój Boże, a więc znowu będę z nim sama, po­my­ślała, na­kła­dając przez głowę ba­weł­nianą su­kienkę. Dzia­dek jej męża miał znaczną ilość oso­bi­stych dzi­wactw, na­wet jak na swoje 93 lata. Naj­bar­dziej iry­to­wały Carę jego od­mowy sia­dania przy stole, ile­kroć jakaś ko­bieta w domu miała na sobie dżinsy lub ko­szulkę.Gdy Cara we­szła do ja­dalni, Sam Bra­den sie­dział już za sto­łem. Jak zwy­kle gwałtow­nie wstał na jej wi­dok, po­trą­cając stół i wy­wra­cając przy oka­zji sol­niczkę.— Pro­szę, dziadku, nie trzeba — po­wie­działa, jak już dzie­siątki razy przedtem i po­sta­wiła sol­niczkę na miej­sce. — To nie­po­trzebne.Je­dyną od­po­wie­dzią było nie­okre­ślone kiw­nię­cie głową, gdy z po­wro­tem zapa­dał w fotel. Z nie­za­do­wo­loną miną spoj­rzał na puste miej­sce Lesa.— Jesz­cze nie ma go w domu? — za­pytał. W jego gło­sie wciąż po­brzmie­wała resztka sta­lowej nie­gdyś siły.— Nie, dziadku.Stary czło­wiek nie ode­zwał się już wię­cej, ku nie­wy­sło­wio­nej uldze Cary. Parę mie­sięcy temu wy­słu­chała prawdzi­wego mo­no­logu o jego pierw­szych dniach na Fili­pi­nach. Przy­był na Wy­spy jako młody Ma­rine, tuż po za­koń­cze­niu wojny hisz­pań­sko-ame­ry­kań­skiej. Brał po­tem udział w krwawej kam­panii, która stłu­miła po­wsta­nie tu­byl­czych in­sur­rectos. Cara nie­jed­no­krot­nie już za­sta­na­wiała się, dla­czego ta tak czę­sto po­wta­rzana histo­ria nie­odmiennie koń­czy się w tym wła­śnie miej­scu.Słu­żąca przy­nio­sła główne danie — pie­czoną ba­ra­ninę, jedną z nie­wielu po­traw o aro­ma­cie na tyle sil­nym, aby po­czuł ją na­wet Sam Bra­den. Cara, wciąż na­słu­chu­jąc po­wrotu męża, ja­dła nie­wiele, ba­wiąc się jedy­nie trzy­maną w dłoni szklanką z wodą. Za­sta­na­wiała się, dla­czego Les wła­śnie dzi­siaj wy­brał się na tę in­spek­cję. Zu­peł­nie jakby prze­czu­wał, że po kola­cji chce z nim wreszcie po­waż­nie po­roz­ma­wiać.Pró­bo­wała na­mó­wić go na wy­jazd do Sta­nów. W my­ślach raz jesz­cze po­wtó­rzyła swoje ul­ti­ma­tum, które osta­tecz­nie ubrała w słowa le­żąc nad base­nem: Nie by­łam w domu od sied­miu lat, Les. Za parę tygo­dni roz­pocz­nie się pora desz­czowa i wcale nie bę­dziesz miał tak dużo pracy. Mie­siąc wy­star­czy, aby wyje­chać stąd i od­wie­dzić mo­ich ro­dzi­ców w Ari­zonie. Mój Boże, Les, prze­cież oni na­wet nie wi­dzieli jesz­cze Evie! Je­żeli i tym ra­zem mnie za­wie­dziesz, zde­cy­duję się poje­chać tam sama. Na­prawdę, Les...Cara nigdy nie potra­fiła zro­zu­mieć nie­chęci męża do tej po­dróży. Pro­siła go o to przez trzy lata, lecz on za każ­dym ra­zem wy­naj­dy­wał jakiś nie cier­piący zwłoki po­wód, aby przełożyć ją na póź­niej. Czuła jed­nak, że w jakiś nie­zro­zu­miały dla niej spo­sób oba­wia się od­wie­dzin w swym ro­dzin­nym kraju, któ­rego nigdy prze­cież nie wi­dział.Do­kład­nie o ósmej Sam Bra­den roz­po­czął swą co­dzienną, mo­zolną wę­drówkę w górę scho­dów, mocno za­ci­ska­jąc na balu­stradce zwię­dłe, po­kryte siatką nie­bie­skich żył dło­nie. Nigdy nie po­zwa­lał sobie ni­komu to­wa­rzy­szyć, za wy­jąt­kiem Elpi­dio, ostat­niego szefa służby do­mo­wej. Gdy wierny sługa, pra­wie tak wie­kowy jak jego pan, zmarł dwa lata temu, stary czło­wiek zaw­sze od­by­wał tę ciężką drogę sa­mot­nie.Cara cze­kała cier­pli­wie, aż Sam Bra­den za­mknie za sobą drzwi do swego po­koju i po­szła po­cało­wać Evie na do­bra­noc.— Tatuś zaj­rzy do cie­bie jutro — po­wie­działa, czo­chrając nie­sforne, ja­sne włosy córki. Po­tem zmie­szała sobie bour­bona z wodą, usia­dła na we­ran­dzie i za­pa­trzyła się w atra­mentowo czarną noc do­liny Ca­gayan. Przez chwilę za­sta­na­wiała się, czy nie we­zwać Ro­molo, szefa pra­cow­ni­ków po­lo­wych i po­lecić mu, by wy­słał ko­goś na po­szu­ki­wa­nia. Lecz już po chwili za­rzu­ciła ten po­mysł. Nie było po­wodu do nie­po­koju. Les czę­sto nie wra­cał na kola­cję — szczegól­nie gdy wie­dział, że bę­dzie bara­nina. Z pew­no­ścią za­trzy­mał się u Die­trich'ów lub Tully'ch na parę drin­ków i wróci z jakąś mętną wy­mówką, gdy bę­dzie miał już pew­ność, że wszystko zo­stało sprzątnięte ze stołu.Dzi­wiło ją tylko to, że Les poje­chał na ko­niu. Gdy je­chał od­wie­dzić któ­regoś ze swo­ich przyjaciół, za­zwy­czaj brał jeepa. Ani Tully, ani Harry Die­trich nie mieli stajni, a Les po za­cho­dzie słońca nie zo­sta­wiłby nigdy ko­nia na po­wie­trzu. A może spadł z ko­nia i leży gdzieś te­raz ranny i nie­przy­tomny na polu?Do dia­bła z tym wszystkim! Idę po Ro­molo — za­decy­do­wała.Wła­śnie od­wra­cała się aby wejść do domu, gdy w od­dali do­strze­gła świa­tła sa­mo­chodu. Po chwili mo­gła już usły­szeć wy­jący na naj­wyż­szych ob­ro­tach silnik. W mi­nutę póź­niej jeep zje­chał z drogi i za­trzy­mał się tuż przed stop­niami we­randy. Po­znała czło­wieka za kie­row­nicą — był nim młody pra­cow­nik, któ­rego Les za­trud­nił na swej eks­pe­ry­mentalnej plantacji. Gdy wy­ska­kiwał z sa­mo­chodu, Cara do­strze­gła w jego sze­roko otwartych oczach prze­raź­liwy strach.— Co się stało? — krzyknęła zbie­gając ze scho­dów. — Na mi­łość Bo­ską, co się stało?!Męż­czy­zna za­trzy­mał się i za­czął mó­wić, ge­sty­ku­lując przy tym gwałtow­nie. Cara na­tychmiast zdała sobie sprawę, że czło­wiek ten, jak więk­szość pra­cow­ni­ków po­lo­wych, nie zna an­giel­skiego. W końcu zro­zu­miała tylko jedno słowo, które padło spoza po­bla­dłych warg: „Amok!” Po­wtó­rzył to jesz­cze raz i jesz­cze, gło­sem zała­mu­ją­cym się w coraz więk­szym prze­raże­niu i na­pię­ciu: Amok..! Amok..! Amok..! Rozdział drugi [top] Od­nale­zie­nie ciała za­jęło dwa dni. Połą­czone siły lo­kal­nej poli­cji i pra­cow­ni­ków kilku są­sied­nich plantacji pra­cowi­cie prze­szu­ki­wały teren w po­bliżu eks­pe­ry­mental­nego po­letka Le­stera Bra­dena. Zo­stał on już prze­trzą­śnięty bli­sko tuzin razy i grupka męż­czyzn zbli­żała się wła­śnie do stóp wzniesie­nia, gdy jeden z po­li­cjantów na­tknął się na trzci­nowy ka­pe­lusz. Ka­pe­lusz ten roz­po­znany zo­stał jako wła­sność Le­stera Bra­dena. Od tej chwili wy­padki za­częły to­czyć się szybko — w nie­spełna pół go­dziny po­tem, jeden z po­li­cjantów z Tu­gu­ega­rao do­strzegł obutą stopę, wy­sta­jącą z gąsz­czu wy­so­kiej trawy... * * *Ma­jor Virgilio Ra­mos, szef Wy­działu Za­bójstw na pro­win­cję, poin­for­mo­wany zo­stał o od­nale­zie­niu zwłok przez tele­fon po­lowy. Ofi­cer od­po­wie­dzialny za po­szu­ki­wa­nia, wy­ko­nując roz­kaz Ra­mosa, przed zapa­ko­wa­niem zwłok do pla­sti­ko­wego worka pole­cił usu­nąć z te­renu wszyst­kich cy­wili. Gdy Ra­mos do­wie­dział się, jak zgi­nął Bra­den, po­win­szo­wał sobie w du­chu prze­zor­ności — cho­ciaż wie­dział, że pa­nika i tak bę­dzie nie­unik­niona. Z pew­no­ścią w ciągu paru dni po­gło­ska roz­prze­strzeni się po całej doli­nie Ca­gayan.Ra­mos od­wie­sił słu­chawkę i zapa­lił pa­pie­rosa. Na jego przy­stoj­nej, oliw­ko­wej twa­rzy zdra­dza­jącej po­tomka hisz­pań­skiej i ma­laj­skiej krwi, po­jawił się wy­raz zatro­ska­nia. Wie­dział już, co wy­darzy się w prze­ciągu paru go­dzin. Ka­retce nie po­winno za­jąć dłu­żej niż 45 mi­nut, aby do­trzeć do kli­niki w Tu­gu­ega­rao, gdzie dr Ma­pi­tang bę­dzie mógł prze­pro­wa­dzić na­tychmia­stową sek­cję ciała Bra­dena. Jej re­zultat zade­cy­duje o jego ko­lej­nym ra­por­cie dla władz i prasy. Tylko co dalej?Cze­kając na tele­fon od Ma­pi­tanga, jesz­cze raz przej­rzał wszystkie mate­riały, które udało mu się zgroma­dzić w tej spra­wie. Jedy­nym do­ku­mentem po­sia­dają­cym istotne zna­cze­nie było ze­zna­nie Pio Ci­ka­lica, pra­cow­nika tej wła­śnie plantacji, którą wi­zy­to­wać chciał Le­ster Bra­den. Przez chwilę wpa­try­wał się w le­żącą tuż przed nim kartkę ma­szy­no­pisu — nie­wprawne tłu­ma­cze­nie z dia­lektu Ilo­cano na an­giel­ski, do­ko­nane przez poli­cyj­nego tłu­ma­cza — i za­czął czy­tać: „Pa­tron nie przy­był” — oświad­czył Ci­kalic — „Ro­biło się późno, więc po­zwo­liłem in­nym pra­cow­ni­kom odejść do do­mów. Ja zo­sta­łem i sie­dzia­łem na przednim sie­dze­niu jeepa. Ba­łem się, że może przyje­chać i bę­dzie zły, że nie zo­sta­łem. W ze­szłym ty­go­dniu za dużo po­lałem pole i wiele ro­ślin umarło. Chciałem mu poka­zać, że już wię­cej nie zro­bię błę­dów. Gdy tak cze­ka­łem, nagle za­sną­łem. Gdy się obu­dzi­łem, słońce już za­szło. Wie­dzia­łem, że pa­tron już nie przyjedzie. Wy­ru­szy­łem do domu. Nie odje­cha­łem da­leko, gdy usły­sza­łem konia. Od­głosy ko­pyt zbli­żały się od połu­dnia. Po­my­śla­łem, że to musi być pa­tron. Na­wet zdzi­wi­łem się, dla­czego w nocy zje­chał tak da­leko ze szlaku.W sa­mo­cho­dzie mam ru­chomy re­flek­tor. Ob­róci­łem go w kie­runku źró­dła dźwięku. Wtedy go zoba­czy­łem. Amoka. Na ko­niu pa­trona. Był tak duży, że koń wy­glą­dał pod nim jak ku­cyk. Jego oczy były czer­wone jak ogień, a twarz i ręce po­kryte miał czar­nymi wło­sami. Miał miecz, przewie­szony przez plecy — je­den z tych dłu­gich, sa­mu­raj­skich mie­czy. Nie za­ata­ko­wał mnie. Nie wiem dla­czego. Poje­chał pro­sto w kie­runku gór. Nigdy jesz­cze nie wi­dzia­łem konia, który by biegł tak płyn­nie — mu­siał za­mie­nić go w de­mona, ta­kiego jak on sam...”Se­kre­tarka otwo­rzyła drzwi i za­ko­mu­ni­ko­wała, że dr Ma­pi­tang za­koń­czył wła­śnie sek­cję. Rzu­cił ma­szy­nopis na stół i po­śpiesznie opu­ścił po­kój. * * *— Czego ty wła­ści­wie ode mnie ocze­ku­jesz? — za­pytał chłodno dr Isi­doro Ma­pi­tang, gdy Ra­mos wkroczył do jego nie­wiel­kiego biura. — Gdy czło­wiek zo­staje prze­cięty na pół, przy­czyna śmierci po­winna być wię­cej, niż oczywista.Ra­mos wy­chwycił nutkę kpiny w gło­sie sta­rego leka­rza. Jak wszyscy członko­wie naro­do­wych sił poli­cyj­nych wie­dział, że nie był spe­cjal­nie lu­biany przez wielu ludzi w doli­nie Ca­gayan. Lecz tym ra­zem jed­nak sar­kazm w gło­sie dłu­go­let­niego pra­cow­nika rządu z pew­no­ścią brać się mu­siał z innej niż zwy­kle przy­czyny. Nie cho­dziło tym ra­zem o żadne lo­kalne ani­mo­zje.— In­tere­suje mnie, jak to zo­stało zro­bione — od­parł sztywno. — Czy ma­czeta lub bolo mogą za­dać po­dobną ranę?Słaby uśmiech prze­mknął przez per­ga­mi­nową twarz Ma­pi­tanga, który wpa­try­wał się wła­śnie w umiesz­czoną w spe­cjal­nych ram­kach kli­szę.— Ma­czeta lub bolo — po­wtó­rzył w za­my­śle­niu. — Krę­go­słup Le­stera Bra­dena prze­cięty zo­stał przez nie­wia­ry­god­nie ostre na­rzę­dzie, pro­wa­dzone w do­datku przez czło­wieka ob­da­rzo­nego nie­zwy­kłą siłą fi­zyczną. Cię­cie przez chrząstki było tak pre­cy­zyjne, że nig­dzie nie zna­la­złem żad­nego odłamka kości. Naj­lep­szy chi­rurg, uży­wa­jąc naj­lep­szych na­rzę­dzi, nie zro­biłby tego lepiej. Czy teraz wy­razi­łem się do­sta­tecz­nie jasno?Igno­rując napis „Nie palić” na ścia­nie, napi­sany w dia­lek­cie Ilo­cano, Ta­ga­long i po an­giel­sku, Ra­mos się­gnął po pa­pie­rosa.— A więc jed­nak po­wró­cił — po­wie­dział ni­skim, na­pię­tym gło­sem. — Cały czas mo­dli­łem się, aby był to tylko zwy­kły mord ra­bun­kowy.Ma­pi­tang wpa­try­wał się w Ra­mosa w zdu­mie­niu. Od 1946 roku, wy­słał do władz fili­piń­skich 27 me­dycz­nych ra­por­tów, w któ­rych szczegó­łowo opi­sy­wał ofiary amoka. Wie­dział także, że przy­najmniej dzie­więć­dzie­się­ciu in­nych ludzi zo­stało za­mor­do­wa­nych w są­sied­nich pro­win­cjach w prze­ciągu ostat­nich trzy­dzie­stu lat. W więk­szo­ści byli to wie­śniacy, paru — jak Le­ster Bra­den — biali plantato­rzy. Jed­nak wszyscy zgi­nęli w po­dobny spo­sób — za­bici nie­zwy­kle sil­nym i pre­cy­zyj­nym cię­ciem ostrza.A te­raz, wła­ści­wie po raz pierwszy, wy­soki rangą ofi­cer poli­cji przy­znaje, że jeden czło­wiek może być od­po­wie­dzialny za naj­więk­szą chyba jatkę w hi­storii oko­lic. Za­sta­na­wia­jąc się, czy Ra­mos bę­dzie miał dość od­wagi by po­dać ten fakt do wia­do­mo­ści pu­blicznej, Ma­pi­tang z roz­tar­gnie­niem po­pro­sił o pa­pie­rosa... * * *W mo­men­cie, gdy Cara zoba­czyła wy­krzy­wioną prze­raże­niem twarz Pio Ci­ka­lica, wie­działa już, że Les nie żyje. Po­cząt­kowo nie sko­ja­rzyła sobie tego słowa z histo­rią, którą sły­szała już wie­lo­krot­nie: o ol­brzymim ja­poń­skim żoł­nie­rzu, który po za­koń­cze­niu wojny od­mó­wił zło­żenia broni i za­szył się gdzieś głę­boko w ma­sy­wie Kor­dylie­rów, skąd wy­łaniał się cza­sami w napa­dach mor­der­czej furii. Les także uwa­żał to tylko za le­gendę. Prze­raź­liwa pew­ność, że już nigdy nie zoba­czy go ży­wego, przy­tło­czyła ją zu­peł­nie. Jed­nak trzy dni póź­niej, gdy przy­był ka­pitan z fili­piń­skiej poli­cji aby poin­for­mo­wać ją, że ciało zo­stało już od­nale­zione, pierwszy ból mi­nął.— Nie bę­dzie pani wzy­wana, aby do­ko­nać ofi­cjal­nej identyfi­kacji zwłok — oświad­czył jej ka­pitan. — Ma­jor Ra­mos po­wie­dział mi, że w pani przy­padku nie bę­dzie to ko­nieczne.Po wyj­ściu ka­pi­tana Cara długo jesz­cze sie­działa na sofie. Nigdy nie czuła się jesz­cze tak sa­mot­nie, lecz, co było ra­czej dziwne, sły­szała wszystkie do­mowe od­głosy z nie­zwy­kłą wy­razi­sto­ścią — stu­kanie garn­ków w kuchni, dzie­cinny gło­sik Evie nu­cący jakąś pio­senkę, a na­wet szu­ranie mio­tły po patio. Jedy­nie zza drzwi sy­pialni Sama Bra­dena nie do­cho­dził ża­den dźwięk. Stary czło­wiek nie zszedł na dół, od kiedy do­wie­dział się o śmierci Lesa.Tak wielu ludzi, któ­rym trzeba to wszystko po­wie­dzieć...Evie nie zro­zu­mia­łaby. „Ta­tuś wyje­chał” — tak po­wiem, po­sta­no­wiła. Ale wła­ści­wie w ja­kim wieku dziecka umarli lu­dzie prze­stają „wy­jeż­dżać”? Sze­ściu lat? Siedmiu? A może była już zbyt doj­rzała na takie kłam­stwo? Nie, z pew­no­ścią nie zro­zu­mia­łaby.A ten stary czło­wiek? Jak mam to po­wie­dzieć jemu? Wszyst­kie jego dzieci zmarły i oto ko­lejne po­kole­nie od­cho­dzi w nie­pa­mięć. Prze­cież wciąż mamy jesz­cze Evie, mo­głaby po­wie­dzieć. Ale to też by­łoby kłam­stwo. Nie dla­tego, że Sam Bra­den wła­ści­wie nie zda­wał sobie sprawy z obec­ności pra­wnuczki, wyłą­cza­jąc chwile na­rze­kania na hałas, gdy Evie ba­wiła się w domu. Cara po pro­stu wie­działa, że wkrótce ona i córka opuszczą to miej­sce. Od paru dni mo­gła my­śleć wy­łącz­nie o po­wro­cie do Sta­nów. A sama tylko myśl o po­zo­sta­niu tutaj przy­pra­wiała ją o dreszcze.Co­raz moc­niej zaci­ska­jąc obie dło­nie, wciąż od nowa kom­ple­to­wała w my­ślach listę na­zwisk, nie­zdolna do żad­nego dzia­łania, żad­nego ru­chu. Na­stęp­nym na li­ście był star­szy brat jej męża... * * *Sie­dząc w fo­telu Jumbo Jeta 747 Pan Ame­rican, który pozo­sta­wał na ścieżce scho­dze­nia nad mię­dzy­naro­do­wym lotni­skiem w Ma­nilii od prze­szło go­dziny, Mi­chael Bra­den spo­glą­dał z góry na mia­sto, które opu­ścił 25 lat temu. W swych li­stach Les pisał czę­sto, że nie po­zna tego miej­sca, gdy wreszcie po­wróci. Ale nie było to prawdą. Wszyst­kie szczegóły, które wryły mu się głę­boko w pa­mięć, pozo­stały: chro­po­waty, pięt­na­sto­sto­po­wej sze­roko­ści mur In­tra­mu­ros, staro­żyt­nej hisz­pań­skiej for­tecy, czy zbyt wą­skie mo­sty, prze­rzu­cone przez brą­zową i rwącą rzekę Pasiq. Je­dyną zmianą był brak zniszczeń i gru­zów pozo­sta­łych po dru­giej woj­nie, a które wciąż jesz­cze zgroma­dzone były w nie­po­rząd­nych sto­sach, gdy Mi­chael opuszczał to miej­sce w 1955 roku. Z za­toki znik­nęły prze­rdzewiałe pozo­stało­ści zato­pio­nych stat­ków. Dawni wro­go­wie po­wró­cili w la­tach sześćdzie­sią­tych, za­pła­cili rzą­dowi Fili­pin za zbombar­do­wane wraki, po­cięli je i wy­wieźli do Japo­nii.Mi­chael Bra­den zda­wał sobie sprawę, że nie pach­nie zbyt pięk­nie, oraz że stan ten po­gor­szy się jesz­cze, gdy opu­ści kli­ma­ty­zo­wane wnę­trze sa­mo­lotu i go­rąco Ma­nilii prze­nik­nie jego brudny i prze­siąk­nięty po­tem ba­weł­niany kom­bine­zon. Nie­spełna 48 go­dzin wcześniej nad­zo­ro­wał montaż no­wego urzą­dze­nia na plat­for­mie wiertni­czej na Ala­sce, w tem­pe­ratu­rze nie­wiele wyż­szej od zera, gdy nad­szedł jeden z in­ży­nie­rów i po­wie­dział mu, że czeka na niego za­mor­ska roz­mowa te­lefo­niczna...Pod pra­wym skrzydłem sa­mo­lotu po raz ko­lejny prze­su­nęły się wieże Santo Tho­mas University. Pod­czas wojny, gdy Ja­poń­czycy zaj­mo­wali Lu­zon, cały ten teren był gi­gan­tycz­nym obo­zem dla lud­ności cy­wil­nej. Mi­chael miał pięć lat, gdy Bra­de­no­wie prze­kra­czali omotane dru­tem kol­cza­stym bramy, a Les, wtedy dwulatek, spał w ra­mio­nach ojca. Ich sio­stra nigdy nie do­tarła na­wet do Santo Tho­mas...Za­le­wa­jąca go fala wspo­mnień wy­wo­łała wście­kłość, którą szybko po­starał się stłu­mić. Sa­mo­loty pasa­żer­skie nie są do­brym miej­scem na oka­zy­wa­nie wściekło­ści. Po chwili na­de­szła ste­war­desa i ner­wowo za­py­tała, czy ma ja­kieś ży­cze­nia odno­śnie ob­sługi. Mi­chael uśmiech­nął się pod no­sem. Nic dziwnego, że była zde­ner­wo­wana. Jego nie­ogo­lona twarz i ro­bo­czy dre­lich nie wzbudzały za­ufa­nia, lecz nie miał czasu, aby kupić coś bar­dziej od­po­wiedniego. Na to przyjdzie czas póź­niej.Było już pra­wie połu­dnie, gdy sa­mo­lot wreszcie wy­lą­do­wał. Jesz­cze z San Fran­cisco Mi­chael wy­słał ka­blówkę do Kena Tis­saka, który był pilo­tem jed­nej z dwu ma­szyn jedy­nej linii, która łą­czyła Ma­nilię z odle­głą o 250 mil do­liną Ca­gayan. Te­raz Ken, stary przyjaciel jego ojca, cze­kał już na niego w holu.— Prze­pra­szam, Mike — po­wie­dział niski, o po­chy­lo­nych ple­cach pilot z za­fra­so­waną twa­rzą. — Ale bę­dziemy mo­gli wy­star­to­wać do­piero za go­dzinę.— Dla­czego?— Służba bez­pie­czeń­stwa lotni­ska ka­zała mi cze­kać na ko­lejny lot JAL z To­kio. Jakiś VIP je­dzie do Tu­gu­ega­rao.— Je­zusie!Ken wzru­szył bez­rad­nie ra­mio­nami.— Pró­bo­wa­łem po­wie­dzieć im o po­grze­bie, ale na­wet nie słu­chali. A nie mo­głem ka­zać im po pro­stu się od­cze­pić — nie z ta­kim kon­trak­tem, któ­rego mu­szę pil­no­wać.— W po­rządku. I tak nie li­czy­łem, że zdążę — po­wie­dział roz­draż­nie­niem Mi­chael.Pró­bując zwal­czyć nara­sta­jący gniew kupił ba­weł­nianą, sportową ko­szulkę i wszedł do mę­skiej toa­lety. Ro­ze­brał się do pasa i umył tak do­kład­nie, jak było to moż­liwe. Po wyj­ściu z to­alety wrzucił górę od kom­bine­zonu do ko­sza na śmieci.Gdy Mi­chael wchodził na po­kład nale­żącej do Tis­saka Cessny, drugi pasa­żer sie­dział już w środku. Był to tęgi, w śred­nim wieku Ja­poń­czyk, któ­rego ele­gancki gar­nitur z pew­no­ścią był nie na miej­scu w tym gorą­cym, dusz­nym kli­ma­cie. Po obu stro­nach cien­kiego nosa spły­wały kro­ple potu, a szkła ciemnych, prze­ciw­sło­necz­nych oku­la­rów były zu­peł­nie zapo­cone. Gdy Mi­chael sa­do­wił się w fo­telu dru­giego pi­lota, po­słał mu kiw­nię­cie głową, lecz Ja­poń­czyk pozo­stał obo­jętny na ten gest. Nie wy­po­wie­dział także ani jed­nego słowa pod­czas ca­łego lotu. Bę­dąc pew­nymi, że nie ro­zu­mie po an­giel­sku, Mi­chael i Ken Tis­sak pra­wie za­po­mnieli o jego obec­ności.— Czy chciałbyś do­wie­dzieć się cze­goś o Lesie? — za­pytał Ken, gdy prze­rwał już połą­cze­nie z wieżą kon­tro­lną lotni­ska w Ma­nilii.Mi­chael po­krę­cił prze­cząco głową.— Nie. Jack Tully po­wie­dział mi już dość przez tele­fon.Gdy Ces­sna opu­ściła się poni­żej pod­stawy chmur i oczom jego uka­zał się roz­legły wi­dok na do­linę Ca­gayan, Mi­chael po­czuł w żo­łądku ukłu­cie bólu. Dla jego brata ta do­lina stała się do­mem, miej­scem, któ­rego nigdy nie chciał opu­ścić. Jedy­nym miej­scem na ziemi, do któ­rego na­prawdę nale­żał. Na wy­soko­ści 10 ty­sięcy stóp iluzje Lesa na­bie­rały sensu. Gó­rzy­sta dżungla po obu stro­nach Ca­gayan przy­po­mi­nała zie­lony, falu­jący dy­wan. Lecz Mi­chael wie­dział, że od cza­sów po­wsta­nia i dru­giej wojny światowej, kiedy to Ilo­kań­czycy stali się naj­bar­dziej nie­ustra­szo­nymi wo­jow­ni­kami Lu­zonu, ta tak nie­win­nie wy­glą­da­jąca dżungla stała się miej­scem krwawych mor­dów i nie­usta­ją­cych jatek...Dziwny dźwięk wy­rwał Mi­cha­ela z za­my­śle­nia. Spoj­rzał przez ra­mię na dru­giego pasa­żera, któ­rego od­dech stał się nagle chra­pliwy i prze­ry­wany. Dło­nie trzy­mał kur­czowo za­ci­śnięte na dy­plo­matce. Przez mo­ment Mi­chael po­my­ślał, że Ja­poń­czyk do­znał na­głego na­padu mor­skiej cho­roby. Lecz już po chwili, czu­jąc na sobie za­cie­ka­wione spoj­rze­nie Mi­cha­ela, męż­czy­zna z wi­docz­nym wy­sił­kiem przywołał na twarz spo­kój i zdo­był się na­wet na za­kło­po­tany półu­śmiech.Zaku­rzony pic­kup był jedy­nym po­jaz­dem za­par­ko­wa­nym obok poje­dynczego pasa, speł­niają­cego rolę lotni­ska w Tu­gu­ega­rao. Kie­rowca — jeden z pra­cow­ni­ków na far­mie Bra­de­nów — pod­biegł do sa­mo­lotu i wziął od Mi­cha­ela jego dużą, lotni­czą torbę. Nikt nie wy­szedł, aby po­witać Ja­poń­czyka. Stał opusz­czony i bez­radny obok pasa star­to­wego pa­trząc, jak Tis­sak za­wraca i star­tuje do lotu po­wrot­nego do Ma­nilii. Jego dy­plo­matka i skó­rzana wa­lizka stały tuż obok niego na ziemi.Samo Tu­gu­ega­rao było przy­najmniej o go­dzinę pie­szej drogi od lą­dowi­ska. Nie spo­dzie­wa­jąc się, że zo­sta­nie zro­zu­miany, Mi­chael wskazał na pic­kupa i za­pytał:— Może pod­rzu­cić pana do mia­sta?— Dzię­kuję panu, ale nie — od­parł Ja­poń­czyk nie­na­ganną an­gielszczy­zną. — Sa­mo­chód po mnie po­wi­nien przyje­chać już lada chwila.Mi­chael ski­nął sztywno głową i po­pę­dzany przez kie­rowcę, po­szedł w stronę sa­mo­chodu. Za­cie­ka­wiony, ob­ser­wo­wał sa­motną fi­gurkę we wstecz­nym lu­sterku, do­póki nie stra­cił jej z oczu. Kim­kol­wiek był ten Ja­poń­czyk, był do­sta­tecz­nie usto­sun­ko­wany, aby prze­trzy­mać ma­szynę Tis­saka na lotni­sku w Ma­nilii przez bitą go­dzinę. A więc co te­raz spo­wo­do­wało tę zwłokę?Po­grzeb Le­stera Bra­dena za­pla­no­wano na go­dzinę trze­cią po połu­dniu. Było już do­brze po wpół do czwartej, gdy pic­kup za­trzy­mał się przed głównym bu­dyn­kiem po­sia­dło­ści Bra­de­nów. Cały pod­jazd za­sta­wiony był sa­mo­cho­dami.Nie cze­kali, po­my­ślał Mi­chael z ulgą, gdy wkraczał do foyer pu­stego domu. Wszedł na górę do sy­pialni Sama Bra­dena, w któ­rej okna wy­cho­dziły na ro­dzinny cmentarz, poło­żony nie­da­leko, nad rzeką. Wy­glą­dało na to, że ce­re­mo­nia już się za­koń­czyła, ża­łob­nicy bo­wiem kie­ro­wali się z po­wro­tem do domu, idąc po­mię­dzy dwoma rzę­dami ra­chi­tycz­nych eu­ka­liptu­sów, które oj­ciec Mi­cha­ela zasa­dził jesz­cze przed wojną.Mi­chael od­wró­cił się od okna i usiadł na brzegu łóżka. Być może jesz­cze nie wie­dzą, że już tu je­stem, po­my­ślał, sły­sząc na dole ści­szone głosy. Gdy tylko wy­siadł, kie­rowca sa­mo­chodu odje­chał do ga­rażu, a słu­żąca na­wet nie zwróciła na niego uwagi.Na­gle na scho­dach usły­szał wolne, nie­re­gu­larne kroki. Otworzyły się drzwi i wszedł Sam Bra­den. Stary czło­wiek za­trzy­mał się w progu i spoj­rzał nie­pew­nie w kie­runku Mi­cha­ela.— Mike? — za­pytał wreszcie.— Pró­bo­wa­łem, dziadku, ale ża­den sa­mo­lot nie mógł przylecieć o cza­sie — od­parł Mi­chael.Pod­szedł bliżej i de­likat­nie objął po­chy­lone ra­miona. — Nie wró­ciłem tu tylko na po­grzeb Le­stera, dziadku. Wró­ciłem, aby zabić amoka. * * *W gór­skim wą­wo­zie, na za­chód od plantacji Bra­de­nów, trzech żoł­nie­rzy z poli­cji fili­piń­skiej za­koń­czyło wła­śnie misję, po­ru­czoną im przez ma­jora Ra­mosa. Zna­leźli klacz Le­stera Bra­dena. Głowa zwie­rzę­cia, przednie nogi i wnętrzno­ści le­żały po­rzu­cone w tra­wie. Na­gie kości le­żące obok pry­mi­tyw­nego pale­niska wskazy­wały jasno, co stało się z resztą kla­czy.Sie­dząc w ja­skini, wy­soko w ścia­nie jaru, ob­ser­wo­wał od­dala­ją­cych się żoł­nie­rzy. Zaw­sze nosili te dzi­wacznie wy­glą­da­jące hełmy i zie­lone mun­dury. Kie­dyś, dawno temu, twa­rze pod tymi heł­mami były białe. Te­raz są przeważ­nie brą­zowe. Ale same mun­dury nie zmieniły się nigdy.Wie­dział, że wkrótce żoł­nie­rze zejdą z wą­wozu i idąc drogą, którą tu przy­szli, skie­rują się w do­linę Ca­gayan. Je­żeli pój­dzie za nimi i za­bije ich, wkrótce przy­bę­dzie tu dużo wię­cej żoł­nie­rzy w po­szu­ki­wa­niu swych za­gi­nio­nych towa­rzy­szy. Być może ze­pchną go na­wet głę­biej w dżunglę, a ten rok jest złym ro­kiem na po­lo­wa­nia. Wtedy być może po raz ko­lejny bę­dzie mu­siał uciec się do osta­tecz­ności. Od czasu wy­dania przez ka­pi­tana Shi­murę ostat­niego roz­kazu, już osiem razy zmu­szony był jeść ludz­kie mięso. Rozdział trzeci [top] Parę mi­nut po od­jeź­dzie pic­kupa, drogą wzdłuż pasa star­to­wego nad­je­chał poli­cyjny jeep. Po­mimo go­rą­cego po­połu­dnia bre­zen­towy dach był pod­nie­siony, a boczne klapy sta­ran­nie za­sznu­ro­wane. A więc pod­da­wany je­stem kwa­ran­tan­nie, po­my­ślał nie­we­soło Shi­mura, gdy jeep za­trzy­mał się tuż przed nim. Ale prawdo­po­dob­nie tak być po­winno.Kie­rowca — miej­scowy ka­pral — usprawie­dli­wiał się po an­giel­sku za spóź­nie­nie:— Ma­jor Ra­mos pole­cił mi, abym się nie poka­zy­wał, do­póki wszyscy nie od­jadą — tłu­ma­czył, gdy je­chali w kie­runku mia­sta.Shi­mura z ulgą przyjął fakt, iż młody po­li­cjant nie zna jego na­zwi­ska. W cza­sie roz­mowy te­lefo­nicz­nej Ra­mos przy­rzekł, że jego na­zwi­sko znane bę­dzie jedy­nie paru wyż­szym rangą ofice­rom poli­cji. „Wojna skoń­czyła się już prze­szło trzy­dzie­ści lat temu” — mó­wił — „Lecz tu­tejsi lu­dzie cią­gle jesz­cze zabi­jają się z po­wodu spraw, które wy­da­rzyły się pod­czas oku­pacji. Nie jeste­śmy spe­cjal­nie wy­ba­cza­ją­cymi ludźmi, panie Shi­mura.”Dla­czego wła­ści­wie tu je­stem? — po raz ko­lejny za­py­tywał sam sie­bie, krę­cąc w za­my­śle­niu głową. Ale od­po­wiedź znał już od dawna. Zgroma­dził zbyt wiele dłu­gów, za­równo od ży­wych jak i umarłych, dłu­gów, które spła­cone być mogą tylko w doli­nie Ca­gayan. Lecz nie przewi­dział tego para­liżu­ją­cego uczu­cia stra­chu, ja­kiego do­znał, gdy po raz pierwszy spoj­rzał w dół ze zni­żają­cej się Cessny. Na­gle wszystko wró­ciło w gwałtow­nym, mdlącym spa­zmie — długi, uciążliwy od­wrót do Aparri; Ku­rusu, śmier­dzący krwią i ta­nim ru­mem, le­żący bez­władnie w kącie jak ogromna, dra­pieżna be­stia, zdy­cha­jąca już, lecz wciąż jesz­cze zdolna do ostat­niego wy­bu­chu mor­der­czej furii; jego decy­zja, by użyć tej nie­spo­żytej ener­gii...— Był pan już kie­dyś na Fili­pi­nach? — za­pytał nagle kie­rowca.— Dawno temu — od­parł ostrożnie Shi­mura.Wjeżdżali już w przedmie­ścia Tu­gu­ega­rao. Większość bu­dyn­ków sta­no­wiły po­sta­wione na pa­lach chaty nipa, takie same, ja­kie spo­tkać można było w całej doli­nie. Tylko domy w cen­trum mia­sta zbu­do­wane były z ka­mie­nia i oto­czone wy­so­kimi mu­rami, któ­rymi bo­gaci fili­piń­czycy od­gra­dzali się od swych bied­niej­szych są­sia­dów...Shi­mura skrzywił się, czu­jąc do­cho­dzący z otwartych ka­na­łów ście­ko­wych odór. Pod­czas oku­pacji mi­nęły dłu­gie mie­siące, za­nim przy­zwy­czaił się do tego skrę­cają­cego wnętrzno­ści smrodu.Gdy przejeż­dżali przez główny plac, do­strzegł zna­jome bu­dynki, nie zmienione wła­ści­wie od cza­sów wojny. Znaj­do­wał się tutaj hotel, z nie­wia­do­mych po­wo­dów no­szący dumne miano „New Reno” oraz bar, który był miej­scem ze­brań bia­łych plantato­rów tyto­niu, a póź­niej ofice­rów z jego regi­mentu. Tu­ziny Ilo­kań­skich, wy­nędz­nia­łych tu­byl­ców — z cia­łami po­kry­tymi otwartymi ra­nami lub wrzodami — sie­działy na ocie­nio­nym ganku miej­sco­wej kli­niki, zu­peł­nie jak w 1942 roku. Cie­kawe, czy dr Ma­pi­tang wciąż jesz­cze pełni swe obo­wiązki? Chyba już nie. Mu­siał już umrzeć, albo dawno temu przejść na eme­ry­turę. Shi­mura uśmiech­nął się lekko, gdy przy­po­mniał so­bie, z ja­kim lek­ce­wa­że­niem stary le­karz odno­sił się do nie­któ­rych edyktów oku­panta. Być może nigdy nie do­wie­dział się, że unik­nął areszto­wa­nia jedy­nie dla­tego, że wszyscy pozo­stali cy­wilni leka­rze tuż przed inwa­zją ucie­kli do Ma­nilii. Ko­men­dant gar­ni­zonu, puł­kow­nik Ha­runa, mie­wał ataki wo­reczka żół­cio­wego, i w obli­czu świeżo upie­czo­nych leka­rzy woj­sko­wych nie mógł po­zwo­lić sobie na luk­sus utraty ostat­niego chi­rurga z prawdzi­wego zda­rze­nia. Fakt, iż bez obaw pod­dałby się ope­racji prze­pro­wa­dza­nej przez oczywi­stego fili­piń­skiego pa­triotę, zaw­sze roz­śmie­szał Shi­murę.Za­nim doje­chali do rezy­den­cji ma­jora Ra­mosa, obaj męż­czyźni byli zlani po­tem. Wartow­nik otwo­rzył bramę, aby wpu­ścić zbli­ża­jący się po­jazd.— Ma­jor udał się na po­grzeb — po­wie­dział kie­rowca, gdy wyj­mo­wał ba­gaże Ja­poń­czyka z sa­mo­chodu. — Sier­żant Gar­cia po­każe panu pań­ski po­kój.— We­zmę jedną — po­wie­dział Shi­mura do sier­żanta, który pod­nosił wła­śnie z ziemi wa­lizkę i dy­plo­matkę. Męż­czy­zna w dal­szym ciągu pa­trzył w stronę domu i Shi­mura zdał sobie sprawę, że sier­żant nie ro­zu­mie po an­giel­sku.Za­pro­wa­dzono go do ocie­nio­nej sy­pialni na pierw­szym pię­trze nie­wiel­kiego domku. Krótko ski­nął w po­dzię­ko­wa­niu głową w kie­runku mil­czą­cego wciąż sier­żanta. Ten, po chwili wa­hania, nie­chęt­nie od­wza­jem­nił uśmiech i ukło­nił się nie­zgrabnie. Wtedy wła­śnie po raz pierwszy Shi­mura od­czuł to, czego od sa­mego po­czątku oba­wiał się naj­bar­dziej — przez uła­mek se­kundy w oczach sier­żanta za­mi­go­tała nie­skrywana nie­na­wiść.Po wyj­ściu sier­żanta, Shi­mura zdjął oku­lary i poło­żył je ostrożnie na bla­cie biurka. Z wes­tchnie­niem wyjął chu­s­teczkę i otarł spo­coną twarz.Ża­łował, że ma­jor Ra­mos jest nie­obecny w chwili jego przyjazdu. Kie­rowca po­wie­dział, że Ra­mos po­szedł na po­grzeb. Z roz­mowy pod­słu­cha­nej mi­mo­cho­dem w Cessnie wy­wnio­sko­wał, że ten młody, gniewnie wy­glą­da­jący Ame­ryka­nin je­dzie do Tu­gu­ega­rao w tym sa­mym celu. Bez wąt­pie­nia było to zwią­zane z ostat­nią ofiarą Ku­rusu. Z ofiarą Ku­rusu, po­my­ślał gorzko Ta­kei Shi­mura, i z moją także... * * *Cara Bra­den obu­dziła się tego ranka z ja­kimś nie­spre­cy­zo­wa­nym uczu­ciem ulgi. Dziś Les bę­dzie po­cho­wany, a to zmusi ją do skon­cen­tro­wa­nia myśli na przy­szło­ści.Nie wie­rzyła, że długi lot do domu uśmierzy jej ból, ale być może znik­nie ten głos, który na­wie­dzał ją co noc w sen­nych koszma­rach, głos, po­wta­rza­jący z chra­pli­wym prze­raże­niem tylko jedno słowo: „Amok... amok...”Gdy ze­szła na dół, Ma­ria, młoda nia­nia Evie, da­wała wła­śnie dziecku śnia­danie.— Dzi­siej­szego ranka po­zwól ba­wić się jej na patio — po­wie­działa do dziew­czyny, gdy ode­szła z nią tro­chę na bok. — Ale gdy wszyscy za­czną przyjeż­dżać, chcę, aby zo­stała na górze.Ma­ria kiw­nęła w zro­zu­mie­niu głową.— Evita mo­głaby się czuć lepiej w bar­rio — zasu­ge­ro­wała.Domki pra­cow­ni­ków plantacji i ich ro­dzin le­żały nie dalej niż pół mili w dół rzeki. To może być na­wet nie­zły po­mysł, po­my­ślała Cara. Bę­dąc na górze, mała z pew­no­ścią usły­sza­łaby wiele nie­po­trzebnych rze­czy. Lecz w tej sa­mej chwili w jej umysł po­now­nie wdarł się oszalały ze stra­chu głos Ci­ka­lica...— Nie — po­wie­działa, in­stynktow­nie żału­jąc nie­po­trzebnej ostro­ści w gło­sie. — Nie chcę, aby Evie była dziś poza do­mem.Za­nim służba za­częła przy­go­to­wy­wać zimny bu­fet w salo­nie, Cara zja­dła śnia­danie w kuchni. Sam Bra­den nale­gał, aby posi­łek podany zo­stał do­piero po po­grze­bie.— Nie­któ­rzy z nich będą mu­sieli przeje­chać setki mil — mó­wił. — Mu­simy wziąć to pod uwagę.Koń­czyła wła­śnie trze­cią fili­żankę kawy, gdy przez ku­chenne drzwi we­szła nie­za­po­wie­dzia­nie Le­nore Tully.— Do­brze się czu­jesz? — za­py­tała, sta­wia­jąc na ziemi dużą, wy­pchaną torbę.— Tak, dzię­kuję.— Po­my­śla­łam, że być może bę­dziesz dzi­siaj po­trze­bo­wała po­mocy — po­wie­działa Le­nore.Wy­soka ko­bieta, o po­staw­nej figu­rze zaw­sze przy­po­mi­nała Ca­rze jedną z ty­po­wych he­roin przedwo­jen­nych we­ster­nów. Pełną po­świę­cenia żonę far­mera, która wo­la­łaby się za­strzelić, niż do­stać żyw­cem w ręce Ko­man­czów. Na­wet suk­nie od Hal­stona czy ory­gi­nalne pary­skie dżinsy, które przywo­ziła ze swych re­gu­lar­nych wy­jaz­dów do Ma­nilii, nie były w sta­nie zmniej­szyć tej ema­nują­cej od niej spe­cy­ficz­nej aury nie­ugiętości.Cara miała wła­śnie za­pytać co jest w tej tor­bie, ale nagle zdała sobie sprawę, że po­nie­waż przyja­ciółka ubrana była w luźny strój khaki, torba mu­siała za­wie­rać jej ubra­nie na po­grzeb.Inez po­dała Le­nore fili­żankę kawy.— W dal­szym ciągu pla­nu­jesz po­wrót do Sta­nów? — za­py­tała, sia­dając na sta­ro­mod­nym, obi­tym bla­chą ku­chen­nym stole.— Tak szybko, jak tylko mi się uda.Le­nore wy­jęła z to­rebki małą pi­gułkę sa­cha­ryny i z lek­kim gry­ma­sem wrzuciła ją do fili­żanki.— A co cię wła­ści­wie tam tak cią­gnie?Było to pyta­nie, na które Cara od dłuż­szego już czasu uni­kała od­po­wie­dzi. Gdy oj­ciec prze­szedł ze służby w Si­łach Po­wietrz­nych na eme­ry­turę, jej ro­dzice ku­pili ru­chomy dom i osie­dlili się koło Pho­enix, w Ari­zonie. „Nie mu­sisz się o nic martwić” — mó­wiła matka pod­czas roz­mowy te­lefo­nicz­nej, jaką od­były po­przedniego wie­czora — „Tata kupił przy­czepę z trzema sy­pial­niami i ła­zienką, spe­cjal­nie z my­ślą o tobie i o Evie, gdy bę­dzie­cie chciały nas od­wie­dzić. Dla wszyst­kich wy­star­czy miej­sca”.— Tam jest mój praw­dziwy dom — od­parła z więk­szą pew­no­ścią, niż czuła.— Wiem — od­parła Le­nore, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. — Tak czy ina­czej, nie po­win­nam cię na­ma­wiać, abyś tutaj zo­stała. Ale miło było mieć inną ame­ry­kań­ską dziew­czynę nie dalej niż dzie­sięć mil od domu. Bę­dzie mi cie­bie bra­ko­wało.Cara wie­działa, że ta zdawkowa uwaga nie była przy­pad­kowa. Jej wy­jazd po­grąży tę ko­bietę w sa­mot­ności więk­szej, niż wy­ra­żają to jej słowa. Co za po­żytek z sukni od Hal­stona, gdzie jedy­nym miej­scem, w któ­rym można ją poka­zać, jest re­stau­racja ho­telu „New Reno”? Lecz z dru­giej strony, Cara nigdy nie sły­szała jesz­cze, aby Le­nore wy­po­wia­dała ja­kieś gorz­kie uwagi o swym życiu w doli­nie Ca­gayan. Po­dob­nie jak Les, wy­da­wała się ak­cep­to­wać je z ja­kimś stoic­kim, cza­sami na­wet że­nują­cym spo­ko­jem.— Po­wie­dzia­łaś już o swych pla­nach Sa­mowi? — za­py­tała Le­nore.Cara po­krę­ciła prze­cząco głową.— Nie można z nim teraz roz­ma­wiać o ni­czym in­nym, oprócz po­grzebu. Boże, dla­czego mu­simy przez to przejść? Większość ludzi, któ­rych za­pro­sił, będę wi­działa po raz pierwszy w ży­ciu. Oprócz cie­bie i Jacka po­winni przyjść tylko naj­bliżsi są­sie­dzi.Le­nore, po­pija­jąc drob­nymi łycz­kami kawę, przy­glą­dała jej się z roz­ba­wie­niem lekko zmrużo­nymi oczyma. Po­my­ślała, że ta dziew­czyna wciąż nie ma poję­cia o tej szczegól­nej więzi, która łączy wszystkie białe ro­dziny w doli­nie Ca­gayan. Ty nic nie ro­zu­miesz, chciała po­wie­dzieć. Po­grzeby to dla nas luk­sus. Mój oj­ciec umarł w obo­zie je­niec­kim w Santo Tho­mas. Tak samo jak matka Lesa i oboje ro­dzice Jacka. Skoro świt Ja­poń­czycy za­brali ciała i już nigdy nie do­wie­dzie­liśmy się, co się z nimi stało. Zo­stały po pro­stu gdzieś za­ko­pane, jak wiele in­nych. A Les nie był ta­kim sobie zwy­kłym dzieckiem są­sia­dów. Gdy miał trzy latka, sia­dał na mo­ich kola­nach, pod­czas gdy ja kar­mi­łam go gula­szem, który moja matka ro­biła z na pół zgniłych wa­rzyw, zbie­ra­nych ukrad­kiem w ogródku straż­ni­ków. Cuchnące, żyla­ste ka­wałki pły­wają­cego w nim mięsa były reszt­kami szczura, któ­rego mały Mike Bra­den zabił ki­jem po­przedniego wie­czora...— Nie wy­jeż­dża­ła­bym tak wcześnie, gdyby nie wra­cał Mike — po­wie­działa usprawie­dli­wia­jąco Cara.— A jesteś pewna, że zo­sta­nie?— A kto inny bę­dzie pro­wa­dził plantację? Le­nore uśmiech­nęła się nie­we­soło.— Nie licz zbyt­nio na Mike'a, ko­cha­nie. On nigdy nie był taki, jak pozo­stali Bra­de­no­wie. Ani jak my, jeśli cho­dzi o ści­słość.An­tonio, szef służby do­mo­wej, po­jawił się w drzwiach ku­chen­nych i dys­kret­nie zapu­kał we fra­mugę.— Już są, pani — po­wie­dział cicho. — Pan Tully i lu­dzie z Tu­gu­ega­rao.Cara, czu­jąc nagły ucisk w żo­łądku, wstała. Gdy wy­szły w ślad za An­tonio, Le­nore ob­jęła ją ra­mie­niem. Gdy wy­szły na we­randę, pra­cow­nicy plantacji wy­cią­gali trumnę z czar­nego Pac­karda. Jack Tully, który je­chał za ka­ra­wa­nem wła­snym sa­mo­cho­dem, wchodził wła­śnie na schody. Jego na­lana, lecz wciąż jesz­cze przy­stojna twarz była silnie za­czer­wie­niona.— Czy w środku już wszystko go­towe? — za­pytał.— Tak — wy­szeptała Cara.Jej wzrok utkwiony był w trumnę, którą pra­cow­nicy wno­sili wła­śnie przez po­dwójne, sze­rokie drzwi do wnę­trza domu. Wzdry­gnęła się, pró­bując wy­obra­zić sobie le­żące w środku ciało. „Nie po­czuł żad­nego bólu” — za­pew­niał ją stary dr Ma­pi­tang. Lecz czy nie tak samo mó­wią zaw­sze leka­rze krewnym zmarłego, który zgi­nął gwałtowną śmiercią?Trumna wnie­siona zo­stała do nie­wiel­kiego salo­niku i uło­żona na udra­po­wa­nym na czarno kata­falku. Pra­cow­nicy cicho wy­szli.Co ja wła­ści­wie mam teraz robić? — za­sta­na­wiała się roz­pacz­liwie Cara, wpa­tru­jąc się w trumnę. Wciąż jesz­cze nie mo­gła uwie­rzyć, że w tym drewnia­nym pudle na­prawdę leży jej mąż. Czy po­win­nam pła­kać? A może po­dejść bliżej i do­tknąć jej? Co mam robić? Le­dwie pa­mię­tała po­grzeb babki prze­szło 10 lat temu. Ale ona nie zo­stała prze­cięta na pół i wy­sta­wiona na pro­mie­nie palą­cego słońca.— Czy chcesz, aby ktoś z tobą zo­stał? — za­pytał Jack Tully, wy­ry­wa­jąc ją z chwilowej za­dumy.— Nie, to nie jest ko­nieczne — od­po­wie­działa.Gdy zbie­rali się już do wyj­ścia, w drzwiach salo­niku uka­zał się Sam Bra­den. Prze­szedł obok nich na­wet nie za­uwa­żając ich obec­ności i usiadł ciężko na jed­nym ze skła­da­nych krze­seł. Cara nigdy nie lu­biła tego sta­rego czło­wieka, który stale mie­szał się w ich pry­watne, mał­żeń­skie sprawy. Lecz teraz, spo­glą­dając na po­chy­lone ra­miona i star­cze, sę­kate dło­nie spo­czy­wa­jące spo­koj­nie na kola­nach, zro­biło jej się go nagle żal. Pode­szła do niego i de­likat­nie do­tknęła bia­łych wło­sów.— Gdy tylko zmienię suk­nię, wrócę i po­sie­dzę tu ra­zem z tobą, dziadku — po­wie­działa.— Nie, pro­szę — od­parł cicho. — Zo­staw mnie na parę chwil sa­mego.Cara i Tully'owie bez słowa opu­ścili za­cie­niony sa­lonik. Jack spoj­rzał py­ta­jąco na Carę. Gdy po­woli ski­nęła głową, ci­cho za­mknął za sobą drzwi.— Idź na górę i od­pocz­nij tro­chę — zasu­ge­ro­wała Le­nore. — Ja i Jack zaj­miemy się wszystkim.Przez pozo­stałą część po­ranka Cara le­żała nie­ru­chomo na łóżku, wpa­tru­jąc się w łopo­czącą nad nią mo­ski­tierę. Parę mi­nut przed pierwszą do jej sy­pialni we­szła Le­nore.— An­tonio zaraz otwo­rzy drzwi.— Wiem — po­wie­działa Cara. — Znam swoje obo­wiązki. Nało­żyła po­now­nie czarną suk­nię i ze­szła do salo­niku, gdzie usia­dła obok Sama Bra­dena, pod­czas gdy pra­cow­nicy plantacji i ich ro­dziny zgroma­dzili się za trumną. Na­gle uświado­miła sobie, jak nie­wiele wie o życiu mieszkań­ców tej ziemi, która była dla niej do­mem przez prze­szło sie­dem lat. A prze­cież więk­szość z nich znała Lesa od dziecka. Ude­rzyło ją, że wy­da­wali się od­bie­rać to, co się stało jako coś, co wy­da­rzyło się gdzieś da­leko, jako coś, co nigdy nie wpłynie na bieg ich wła­snego ży­cia. Służba do­mowa, która była ostat­nią grupą jaka we­szła do salo­niku, za­cho­wy­wała się z tą samą, for­malną grzeczno­ścią.— Czy ktoś poje­chał do Tu­gu­ega­rao po brata Lesa? — za­py­tała, gdy na chwilę opu­ścili salo­nik.— Tak, już pół go­dziny temu — od­po­wie­dział Jack Tully, szczodrą ręką nale­wa­jąc sobie po­dwójnego scot­cha.— Nalej mi także, do­brze?Jack wrę­czył jej drinka, a ona wy­piła go trzema głę­bo­kimi ły­kami. Przez krótką chwilę w no­gach po­czuła dziwny bez­wład, jak gdyby trzci­nowa mata wy­ssała z niej całą ener­gię. Lecz już po chwili whi­sky za­częła dzia­łać.— Rów­nie do­brze mo­gliby sie­dzieć w ki­nie — wy­szeptała. — Na­wet Inez, a ona prze­cież tak ko­chała Lesa!— Nie za­po­mi­naj, że dla nich to był przede wszystkim pa­tron — od­parł Jack Tully, ro­biąc sobie ko­lej­nego drinka. — Ilo­kań­czycy uwa­żają, że to nie­grzecznie oka­zy­wać ja­kieś uczu­cia, gdy ktoś umiera. Dia­bli wie­dzą dla­czego, ale zaw­sze tak było.Cara wró­ciła do salo­niku i ra­zem z Sa­mem Bra­de­nem wi­tała nad­cho­dzą­cych uczestni­ków po­grzebu, mru­czą­cych swoje kon­do­len­cje. Cara z ulgą do­strze­gła wśród nich dr Ma­pi­tanga i ma­jora Ra­mosa — ubra­nego na tę oka­zję w świeżo wy­kroch­ma­lony mun­dur — wchodzą­cych ra­zem do po­mieszcze­nia. Ze wszyst­kich ludzi ze­bra­nych w tym po­koju tylko ta dwójka wy­da­wała się pa­mię­tać o leżą­cym w trum­nie ciele. Ich obec­ność i za­cho­wa­nie było ja­skra­wym prze­ci­wień­stwem sztucz­nych póz i ści­szo­nych gło­sów gro­ma­dzą­cych się ża­łob­ni­ków.Sto­jąc w dru­gim kącie po­koju, Ra­mos po­chwycił pełne wy­rzutu spoj­rze­nie żony Le­stera Bra­dena. Był to uboczny efekt ko­bie­cej ża­łoby, do któ­rego nigdy wła­ści­wie nie potra­fił się przy­sto­so­wać. Jej spoj­rze­nie zaw­sze mó­wiło to samo: mój mąż, mój syn albo moja córka nie żyje, a ty bę­dziesz tak długo współwin­nym, do­póki mor­derca cho­dzi na wol­ności. Ta reak­cja była bez­sen­sowna, lecz zara­zem nie­unik­niona.Po­dobny wy­raz twa­rzy wi­dział w tej chwili u więk­szo­ści plantato­rów z do­liny — obu­rze­nie, uraza, nie­omal wście­kłość. Po­przedniego dnia za­mie­ścił oświad­cze­nie w pra­sie in­for­mu­jące, iż Le­ster Bra­den za­mor­do­wany zo­stał prawdo­po­dob­nie przez pozo­sta­łego przy życiu żoł­nie­rza armii ja­poń­skiej z cza­sów dru­giej wojny światowej, oraz że tym ra­zem ma za­miar prze­pro­wa­dzić gruntowne śledztwo. W parę mi­nut po pierw­szym ra­dio­wym oświad­cze­niu tej treści, kilku z go­ści, któ­rzy teraz zgroma­dzili się w tym po­koju, wy­ko­nało tele­fony do bez­po­śred­niego przełożo­nego Ra­mosa w Ma­nilii. Wszyst­kie były pra­wie takie same: „Mam za­miar za­koń­czyć zbiory jesz­cze przed porą desz­czową... Po­łowa mo­ich pra­cow­ni­ków jest zbyt wy­stra­szona, aby wyjść w pole... Da­wa­nie ofi­cjal­nego po­par­cia tej śmiesznej le­gen­dzie jest nie­do­pusz­czalne...”Ma­pi­tang także wy­czuł ema­nu­jącą z obec­nych tu wro­gość.— Po­zo­staną grzeczni aż do po­grzebu — ode­zwał się z nie­we­so­łym uśmie­chem do ma­jora. — Ale po­tem, Virgilio, mu­sisz być go­towy na wszystko.Ra­mos od­po­wie­dział mu kwa­śnym uśmie­chem. Dzie­sięć lat temu, pro­test ame­ry­kań­skich plantato­rów stał się przy­czyną ostrej na­gany Ra­mosa i pra­wie spo­wo­do­wał jego prze­nie­sie­nie. Ich wpływ, cho­ciaż już nie tak po­tężny jak kie­dyś, nadal może być przy­czyną wielu kło­po­tów, jeżeli nie uda mu się udo­wod­nić ist­nie­nia amoka. A oni prze­cież nie byli jedy­nymi, któ­rzy wo­le­liby unik­nąć skon­cen­tro­wa­nia się uwagi opi­nii pu­blicznej na fak­cie, że je­den czło­wiek od­po­wie­dzialny jest za bli­sko setkę mor­derstw. Pod­czas rebe­lii Huk­bala­ha­pów, prze­szło tuzin nie­wy­kry­tych za­bójstw zło­żo­nych zo­stało na karb terro­ry­zmu Czerwo­nych. A te­raz wielu ludzi, od­po­wie­dzialnych za taki stan rze­czy, pia­sto­wało wy­sokie funk­cje w armii i w rzą­dzie. Oni także z pew­no­ścią wo­le­liby, aby amok pozo­stał jedy­nie mgli­stym wy­my­słem. Je­stem już za stary, aby być bun­tow­ni­kiem, po­my­ślał gorzko.Za dzie­sięć trze­cia Cara, Sam Bra­den i Tully'owie za­jęli miej­sca w pierw­szym rzę­dzie skła­da­nych krze­seł.— Czy jest już Mike? — za­pytał Sam Bra­den. Jego oczy przy­ćmione były mgiełką zmę­cze­nia.— Nie, dziadku — od­parła Cara.Ce­re­mo­nia po­grze­bowa prze­pro­wa­dzona zo­stała przez wie­leb­nego Eilers — mło­dego, kor­pu­lent­nego mi­sjo­narza z ko­ścioła Ad­wenty­stów Dnia Siódmego. Gdy tylko jego nie­pewne ka­zanie roz­po­częło się — nieja­sne fra­zesy po­świę­cone męż­czyź­nie, któ­rego nigdy nie spo­tkał i któ­rego wy­zna­nia prawdo­po­dob­nie nigdy nie był pewny — Cara psy­chicznie za­mknęła się na te słowa. Pod ko­niec kaza­nia usły­szała niski, prze­pra­sza­jący głos i od­głos prze­su­wa­nego krze­sła, jakby ktoś zaj­mo­wał po­śpiesznie miej­sce z tyłu salo­niku. Cara obró­ciła się przez ra­mię i do­strze­gła, że to tylko Harry Die­trich i jego piękna, młoda żona, Luz. Na prze­kór oko­licz­no­ściom, brą­zowa twarz Luz przy­oble­czona była w zwy­kły dla niej, miły uśmiech.O trze­ciej trzy­dzie­ści było już po wszystkim. Trumna za­wie­ziona zo­stała na ro­dzinny cmentarz ka­ra­wa­nem braci Diaz, a ża­łob­nicy podą­żali za nim na pie­chotę. Wie­lebny Eilers za­into­no­wał nad gro­bem ostat­nią mo­dli­twę i wró­cili do domu. Sam Bra­den, ciężko od­dy­cha­jąc, nie­omal na­tychmiast udał się do swego po­koju.Wła­śnie teraz roz­po­czy­nała się dla Cary naj­nie­przyjem­niej­sza część ca­łego przyjęcia. Pro­szę, idź­cie już sobie, chciało jej się krzy­czeć. Wy­pijcie swoją kawę, zjedzcie te małe, śmieszne ka­napki i po pro­stu sobie idź­cie! Po­sta­cie ze­brane do­okoła bu­fetu wzmagały jedy­nie ogar­nia­jące ją co­raz bar­dziej uczu­cie wy­ob­co­wa­nia. Wszyscy wy­glą­dali dziwnie pła­sko i nie­real­nie, zu­peł­nie jak natu­ral­nej wiel­kości foto­gra­fie, poro­zwie­szane na ścia­nach ba­wialni. Wszech­obecny, przy­ci­szony szmer roz­mów rów­nie do­brze do­cho­dzić mógł z ni­skiej jako­ści gło­śnika, za­montowa­nego w prze­ciw­nym końcu po­koju.We­szła do pu­stego foyer i oparła się o chłodne ściany ma­jąc na­dzieję, że przez parę chwil bę­dzie sama, za­nim wszystko­wi­dząca Le­nore Tully po­dej­dzie do niej i spró­buje za­ba­wić ją roz­mową. Na­gle do­strze­gła sa­mot­nego męż­czy­znę, stoją­cego na szczycie cen­tral­nych scho­dów. Ubrany był w tanią, wzo­rzy­stą ko­szulę, która sta­no­wiła ja­skrawy kon­trast z po­nu­rymi, ciemnymi ubra­niami ota­cza­ją­cymi ją przez cały ranek i po­połu­dnie. Jego szorstkie, brą­zowe włosy poły­ski­wały wil­gocią. Nie­omal fi­zycz­nie po­czuła na sobie spoj­rze­nie jego lekko zmrużo­nych, zim­nych oczu.A więc brat Lesa po­wró­cił jed­nak do domu. * * *Do czasu, kiedy żoł­nie­rze znik­nęli poza za­się­giem wzroku, pod­jął decy­zję. Po­wrót w Kor­dy­liery był nie­moż­liwy. Musi opróżnić swe schowki z żyw­no­ścią jesz­cze przed na­dej­ściem mon­sunu, lub cier­pieć głód. Su­sza i wio­senne po­żary — jedne z naj­więk­szych, ja­kie pa­mię­tał — zniszczyły nie­wiel­kie po­letka yamu i brą­zo­wego ryżu, które pry­mi­tywni tu­bylcy uprawiali głę­boko w dżungli. W naj­bliż­szych dniach naj­ście na ich wio­ski bę­dzie zu­peł­nie bez­ce­lowe. Tylko do­lina Ca­gayan ofe­ro­wała za­pasy, któ­rych po­trze­bo­wał, aby prze­trwać nad­cho­dzący mon­sun.De­cyzja, aby oszczędzić życie tych żoł­nie­rzy była nie­zwy­kle mą­dra — roz­my­ślał, scho­dząc z po­wro­tem w do­linę, obie­rając spe­cjal­nie odle­głą trasę tak, aby się z nimi nie spo­tkać. Gdy po po­wro­cie za­mel­dują, że szli jego śla­dami aż do gór, siły główne z pew­no­ścią roz­poczną po­szu­ki­wa­nia od miej­sca, w któ­rym zabił klacz, za­kła­dając, że od­szedł głę­biej w dżunglę. Przy odro­binie szczęścia i ostrożno­ści uda mu się wy­ko­nać to, co ma do zro­bie­nia i ucieknie, za­nim żoł­nie­rze od­kryją swój błąd.Te­raz już wie­dział, że zabi­cie tego bia­łego czło­wieka było błę­dem. Co prawda na kilka dni na­peł­nił brzuch, ale kosztem zdra­dze­nia swej obec­ności. Gdy szedł bez­sze­lest­nie przez busz, z mie­czem przewie­szo­nym przez plecy, jesz­cze raz przy­po­mniała mu się blada, po­marsz­czona twarz ostat­niej ofiary. Te­raz był pewny, że już kie­dyś zabił tego czło­wieka. Ale to prze­cież nie­moż­liwe, mam­rotał do sie­bie bez prze­rwy. Wi­docz­nie dni głodu przytępiły jego zmy­sły.Do­tarł do żwi­ro­wa­tego łoży­ska stru­mie­nia. Uklęknął, w lewą dłoń za­czerpnął tro­chę męt­nej wody i za­czął pić. Na­gle, zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nie przy­po­mniał so­bie wy­raź­nie, kiedy to pierwszy raz zabił tego bia­łego.Wy­da­rzyło się to na brzegu tego sa­mego stru­mie­nia, wiele lat temu. Ten czło­wiek szedł pie­chotą, ze strzelbą przewie­szoną przez ra­mię, pro­wa­dząc za sobą muła. Nie ryzy­ko­wał bez­po­śred­niego ataku, cze­kając cier­pli­wie ukryty za pniami palm na spo­sobną oka­zję. Oka­zja taka nada­rzyła się, gdy męż­czy­zna przy­sta­nął nad brze­giem stru­mie­nia i zajął się roz­wią­zy­wa­niem rze­mie­nia, krę­pują­cego ładu­nek na grzbiecie muła. Ob­ser­wu­jąc to spoza gru­bych, pal­mo­wych liści zdzi­wił się wi­dząc, że ła­du­nek muła to duże, szklane słoje wy­peł­nione wodą. Każdy z nich za­wie­rał około setki ma­leń­kich ry­bek, poru­sza­ją­cych się bły­ska­wicz­nie jak roz­bły­ski srebrnego świa­tła. Przyjmu­jąc, że męż­czy­zna jest my­śli­wym, miał na­dzieję, że ładu­nek bę­dzie za­wie­rał żyw­ność i sprzęt obo­zowy. Ale sam muł i tak bę­dzie już wy­star­cza­jącą na­grodą. Biały czło­wiek oparł strzelbę o drzewo; wyjął jeden ze sło­jów, od­krę­cił go i wylał za­war­tość do stru­mie­nia. Od strzelby dzie­liło go wię­cej niż 15 stóp otwartej prze­strzeni.Wy­jął miecz z po­chwy, pod­niósł go obu­rącz po­nad głowę i wy­sko­czył gwałtow­nie spo­mię­dzy palm. Biały męż­czy­zna, w dal­szym ciągu klę­czący nad stru­mie­niem od­wró­cił głowę, gdy tylko się uka­zał. „Za­trzy­maj się!” — za­wołał po ja­poń­sku. Już tak długo nie sły­szał oj­czy­stego ję­zyka, że w pierw­szej chwili nie zro­zu­miał słów. Lecz jego mię­śnie same, bez udziału woli, za­trzy­mały ostrze za­led­wie parę cali nad głową bez­bron­nej ofiary. Męż­czy­zna nie uczy­nił żad­nego ru­chu, na­wet nie za­słonił się w obron­nym ge­ście ra­mie­niem, a jego szczera, opa­lona twarz pozo­stała za­dzi­wia­jąco spo­kojna. „Wiem, kim jesteś” — mó­wił dalej po ja­poń­sku. — „Nie masz żad­nego po­wodu, aby mnie zabi­jać, żad­nego po­wodu, aby żyć w ten spo­sób. Wojna się skoń­czyła. Skończyła się prze­szło osiem lat temu”.To na­iwne kłam­stwo wy­wo­łało u niego no­stal­giczne wes­tchnienie, że wreszcie sły­szy ko­goś mó­wią­cego po ja­poń­sku, choćby i bar­ba­rzyńcę. Po­stąpił pół kroku do tyłu i za­kre­ślił mie­czem krótki, mi­go­tliwy łuk. Ko­niec ostrza roz­ciął gar­dło męż­czy­zny tak bły­ska­wicz­nie, że przez chwilę tylko szkarłatna cienka jak włos linia zna­czyła ślad cię­cia. Lecz już po chwili rana otwo­rzyła się sze­roko, jak za po­cią­gnię­ciem nie­wi­dzialnego su­waka, i szkarłatna krew blu­znęła na prze­po­coną ko­szulę. Męż­czy­zna, z twa­rzą wciąż za­ska­ku­jąco spo­kojną, przewró­cił się na plecy zanu­rza­jąc głowę w wo­dzie. Uwolnione rybki prze­pły­wały przez skrwa­wioną wodę w dół stru­mie­nia...To był ten sam męż­czy­zna, po­my­ślał pa­trząc jak lo­do­wata woda prze­cieka mu po­mię­dzy pal­cami. Mu­siał zna­leźć ja­kieś ra­cjo­nalne wyja­śnie­nie lub po­go­dzić się z my­ślą, że zwa­rio­wał, a była to je­dyna rzecz, ja­kiej się kie­dy­kol­wiek na­prawdę oba­wiał.Klę­czał nad stru­mie­niem jesz­cze przez parę mi­nut, ukła­dając plan dzia­łania. Kiedy zo­ba­czył go po raz pierwszy, jeź­dziec na kla­czy podą­żał zaku­rzoną drogą wzdłuż pól tyto­niu. Są­dząc po kie­runku, z któ­rego nad­je­chał, droga pro­wa­dziła pro­sto do du­żego domu z sze­roką we­randą i po­kry­tym czer­woną da­chówką da­chem, prawdo­po­dob­nie domu jeźdźca. Od­po­wiedź na drę­czącą go coraz bar­dziej za­gadkę być może bę­dzie mógł od­na­leźć wła­śnie tam.Wstał i pod­jął na nowo wę­drówkę w kie­runku do­liny Ca­gayan. Rozdział czwarty [top] Przez parę mi­nut Mi­chael Bra­den stał nie­zau­wa­żony. Wpatry­wał się w ża­łob­ni­ków przez po­dwójne, sze­roko otwarte w tej chwili drzwi pro­wa­dzące do sa­lonu, za­sta­na­wia­jąc się, czy któ­ryś z tych męż­czyzn po­może mu w wy­tro­pie­niu mor­dercy. Po krót­kiej roz­mo­wie z dziadkiem ogo­lił się, i wło­żył głowę pod stru­mień zim­nej wody, by po­zbyć się uczu­cia zmę­cze­nia, które coraz bar­dziej da­wało mu się we znaki.Byli tutaj wszyscy — zresztą tak, jak się tego spo­dzie­wał — ten sam tuzin lub wię­cej ame­ry­kań­skich ro­dzin. Ob­ser­wo­wał ich z gorz­kim roz­ba­wie­niem świa­domy, iż wy­siłek tych ludzi, aby na­rzu­cić obcy spo­sób życia tej od­dalo­nej od świata azja­tyc­kiej doli­nie nie po­wiódł się. Wszyscy ci dumni, o ostrych ry­sach twa­rzy oj­co­wie ro­dzin pod­pisać mu­sieli do­ku­menty, stwier­dza­jące, że zie­mia, którą ich przodko­wie ujarzmili pół wieku temu, sta­nowi teraz wła­sność repu­bliki, która była jed­nak na tyle wspania­ło­myślna, by wy­dzierża­wić im ją z po­wro­tem. Biedny Les, który po­świę­cił życie dla plantacji Bra­de­nów, leży teraz w wy­poży­czo­nej ziemi.Jack Tully wy­szedł wła­śnie z po­koju bilar­do­wego i prze­szedł przez foyer do ba­wialni, gdzie cze­kała na niego Le­nore. Ze zi­ry­to­wa­nym, nie­chęt­nym spoj­rze­niem schwyciła go za ra­mię i wcią­gnęła do środka. Mi­cha­elowi za­jęło parę se­kund, aby roz­po­znać tę parę. Gdy wy­jeż­dżał, Jack był smu­kły i mu­sku­larny, po­ru­szał się z natu­ralną płyn­no­ścią. Wszyscy wie­dzieli że pił zbyt dużo, ale pa­so­wało to na­wet do jego wize­runku je­dy­nego spo­śród osad­ni­ków bo­ha­tera wo­jen­nego. W wieku szes­nastu lat, ra­czej by unik­nąć inter­no­wa­nia przez Ja­poń­czy­ków w obo­zie, wziął strzelbę i dołą­czył do bun­tow­ni­ków w dżunglach Kor­dylie­rów. Wal­czył tam aż do końca oku­pacji i na­dej­ścia par­ty­zan­tów Au­relio Vil­la­mora. A teraz ten miękki, o zbyt roz­la­nym ciele męż­czy­zna poru­szał się wolno i nie­po­rad­nie.Zmiany w Le­nore nie były tak ja­skrawe. Po­ten­cjalna ocię­ża­łość zaw­sze kryła się w jej pięk­nym, peł­nym ciele. W doj­rzały, zmy­słowy spo­sób nadal była piękna. Lecz jak na razie nie mógł zna­leźć żad­nego po­wią­zania po­mię­dzy tą czterdzie­sto­letnią żoną far­mera a tęt­niącą ży­ciem dziew­czyną, o mlecznej skó­rze i twa­rzą obsy­paną ka­skadą ru­dych wło­sów, z którą dzie­lił po­kój w ho­telu pod­czas ostat­niej nocy w Ma­nilii. Lecz wtedy ja także by­łem dwa­dzie­ścia jeden lat młodszy — po­my­ślał.Po chwili, w za­sięgu jego wzroku po­ja­wiły się inne, zna­jome twa­rze. Oto dr Ma­pi­tang, aro­gancki jak zaw­sze, prze­szedł przez drzwi jak dzie­więt­na­sto­wieczny na­uczy­ciel, trzy­ma­jąc ręce sple­cione sztywno za ple­cami. Harry Die­trich pod­szedł do Walta Ly­dec­kera i jego ojca — i ku zdzi­wie­niu Mi­cha­ela — zo­stał przyjaciel­sko po­wi­tany. Szwajcar wy­glą­dał na pra­wie tak samo nie­zmienio­nego, jak Walt — gę­ste włosy za­cze­sy­wał do tyłu, a grube rysy twa­rzy uło­żone były w wy­raz lek­kiego roz­ba­wie­nia, jak gdyby usły­szał wła­śnie jakąś skan­dali­zu­jącą plotkę, lecz nie miał dość od­wagi, by po­dać ją dalej.Mi­chael miał już za­miar zejść ze scho­dów, gdy nagle jakaś szczupła dziew­czyna wy­su­nęła się nie­po­strze­żenie z ba­wialni i oparła się ple­cami o ścianę, poza za­się­giem wzroku pozo­sta­łych gości. Cho­ciaż wi­dział tylko jedną foto­gra­fię bra­towej, przy­słaną mu przez Lesa, a wy­ko­naną w dniu ich ślubu, pod­świa­do­mie wie­dział, że to musi być Cara. Jej re­gu­larne rysy miały w tej chwili dziwny wy­raz we­wnętrznej udręki, zu­peł­nie jak małe zwie­rzątko zła­pane za tylne nogi przy prze­kra­cza­niu stru­mie­nia, świa­dome już, że musi uto­nąć, a jesz­cze nie czu­jąc towa­rzy­szą­cego temu bólu. Za­uwa­żyła go i szybko pode­szła do scho­dów.— Czy pan jest Mi­chael? — za­py­tała nie­cier­pli­wie, gdy zszedł na jej spo­tka­nie.— Tak — od­parł i ujął wy­cią­gniętą w jego kie­runku dłoń. Na prze­kór go­rącu po­połu­dnia, jej palce były za­dzi­wia­jąco zimne.— Prze­pra­szam za spo­sób, w jaki je­stem ubrany, ale nie było czasu, aby kupić coś od­po­wiedniej­szego.— Dzia­dek po­szedł już do swego po­koju.— Wiem. Już się z nim wi­dzia­łem.Po­win­nam go po­witać w domu, po­my­ślała Cara. Ostatecz­nie to jego dom, a nie mój. Po­czuła się nagle nie­pew­nie w obec­ności tego męż­czy­zny, o któ­rym Les i Sam Bra­den wspomi­nali pra­wie co­dziennie, a o któ­rym ona sama nie wie­działa do­słow­nie nic.Le­nore Tully wy­szła z ba­wialni i na wi­dok Mi­cha­ela sta­nęła jak wryta. Cara za­sta­na­wiała się, dla­czego — wie­działa prze­cież o jego przyjeź­dzie już od kilku dni.— Hello, Mike — rzu­ciła z nie­pew­nym uśmie­chem.— Wy­glą­dasz wspaniale, Len­nie.— Nikt tak już do mnie nie mówi od lat, Mike, na­wet Jack. — po­de­szła bliżej i do­tknęła war­gami jego po­liczka.W chwilę póź­niej pod­szedł do nich Walt Ly­dec­ker i roze­śmiał się sze­roko, lecz przy­po­mniał so­bie oko­licz­ności spo­tka­nia i szybko spo­waż­niał.— Cie­szę się, że cię wi­dzę, chło­pie — wy­krzyknął, po­kle­pując Mi­cha­ela po ra­mie­niu. — I na­prawdę ża­łuję, że stało się to w taki wła­śnie spo­sób.Mi­chael po­zwo­lił, aby Walt wprowa­dził go do ba­wialni.Z ulgą, że wreszcie po­wszechna uwaga prze­stała kon­cen­tro­wać się wy­łącz­nie na niej, Cara ob­ser­wo­wała, jak Mi­chael wita się ze swoimi daw­nymi zna­jo­mymi. Cho­ciaż wszyscy jej mó­wili, że nie jest po­dobny do pozo­sta­łych Bra­de­nów, to jed­nak mimo wszystko nie spo­dzie­wała się tak wiel­kiej róż­nicy. Kon­tra­stu­jąc z nor­dycką bla­do­ścią jej męża i Sama Bra­dena, mógł nale­żeć do innej, ciemniej­szej rasy. Ale naj­bar­dziej ude­rza­jące były jego ma­niery, bez śladu tego miękkiego, cza­rują­cego zagu­bie­nia, które po­cząt­kowo tak bar­dzo po­cią­gało ją u Lesa. Jego spo­kojne, pewne ru­chy przywo­dziły na myśl chy­trego, do­świadczo­nego kota.W końcu go­ście za­częli zbie­rać się do wyj­ścia, mru­cząc pod adre­sem Cary swe ostat­nie kon­do­len­cje. Mi­chael wy­szedł na ze­wnątrz z Wal­tem Ly­dec­ke­rem.— Wciąż ma­cie te swoje piąt­kowe, nocne par­tyjki po­kera w New Reno? — za­pytał, gdy pod­cho­dzili do lan­drovera Walta. Mi­chael do­piero teraz za­uwa­żył, że przyjaciel wciąż ku­leje na prawą nogę. Pra­wie spa­rali­żo­wany przez nie­do­ży­wie­nie i ane­mię pa­nu­jące w Santo Tho­mas, po za­koń­cze­niu wojny przez prze­szło rok był ho­spi­tali­zo­wany i zmu­szony do uży­wa­nia kul aż do osią­gnię­cia peł­no­letno­ści.Walt spoj­rzał na niego w zdu­mie­niu.— Ja­sne.— Kto jesz­cze bie­rze udział?— Róż­nie. Jack Tully. Harry Die­trich, cza­sami. Każdy, kto ma na to ochotę. Les rzadko opuszczał te spo­tka­nia.— To może teraz ja zajmę jego krze­sło? — uśmiech­nął się uspo­kaja­jąco. — To nie brak deli­kat­ności z mo­jej strony, Walt. Po pro­stu mu­szę po­roz­ma­wiać z tobą i resztą przyjaciół Lesa.— Do­brze — od­parł Walt lekko zdzi­wio­nym to­nem. — Za­zwy­czaj za­czy­namy około ósmej.Mi­chael od­wró­cił się i miał już za­miar wró­cić do domu, gdy nagle usły­szał dziwnie przy­ci­szony głos. An­son Ly­dec­ker stał obok oliw­ko­wego jeepa i mó­wił coś do fili­piń­skiego ma­jora. Za­uwa­żył także, że Die­trich, Jack Tully i dr Ma­pi­tang rów­nież idą w stronę je­epa. Westchnął i wolno ru­szył w ich kie­runku.Było coś nie­omal za­baw­nego w to­nie głosu Ly­dec­kera, który naj­wy­raź­niej da­wał upust gnę­bią­cej go zło­ści, sta­rając się jed­no­cze­śnie za­cho­wać do­bre ma­niery obo­wią­zu­jące na po­grze­bie. Gdy ce­dził słowa przez zęby, na skroni pul­so­wała mu nie­bie­ska żyłka:— Chyba nie ma pan za­miaru mi wmówić, ani ni­komu in­nemu przy zdrowych zmy­słach, że to ten ja­poń­ski de­zer­ter za­mor­do­wał Lesa? Czy chce pan, aby w ca­łym ob­wo­dzie wy­bu­chła cho­lerna pa­nika i to w do­datku na pod­sta­wie ja­kiejś nie­spraw­dzo­nej po­gło­ski?Ra­mos, z pra­wie wy­zy­wają­cym spo­ko­jem, przy­słu­chi­wał się tej ty­ra­dzie. Wszyst­kie ar­gu­menty, które Ly­dec­ker wy­rzu­cał teraz z sie­bie wście­kłym, zdu­szo­nym to­nem, roz­pa­try­wał już wczoraj przez dłu­gie, po­ranne go­dziny, za­nim zde­cy­do­wał się dać to oświad­cze­nie dla radia. Był obecny przy uję­ciu dzie­siąt­ków ja­poń­skich żoł­nie­rzy — nie­śmiałych, wy­stra­szo­nych ludzi, któ­rzy wal­czyli do końca, bo­wiem pro­pa­ganda wła­snego kraju obie­cy­wała im po pod­daniu się tor­tury i śmierć z rąk bia­łych dia­błów. Większość z nich uprawiała nie­wiel­kie po­letka na odle­głych wzgórzach, cza­sami za­pusz­cza­jąc się na pola far­me­rów, aby ukraść i zjeść jakąś kurę czy psa. Wszyscy zo­stali ujęci w pro­mie­niu paru mil od pier­wot­nego miej­sca ukry­cia. Ale ża­den z nich nie miał sied­miu stóp wzro­stu, ża­den nie miał sa­mu­raj­skiego mie­cza, ża­den z sza­tań­ską chy­tro­ścią nie prze­mieszczał się z miej­sca na miej­sce i nie rąbał ludzi na ka­wałki...— Pio Ci­kalic go wi­dział, panie Ly­dec­ker — po­wie­dział spo­koj­nie Ra­mos. — A w prze­szło­ści także wielu in­nych.— Ale nigdy ża­den biały czło­wiek!— Je­dynie prze­sądni, po­dejrzliwi i dzie­cinni tu­bylcy, prawda? — za­pytał Ma­pi­tang.Sły­sząc wy­raźny sar­kazm w gło­sie sta­rego leka­rza, Ly­dec­ker od­wró­cił się gwałtow­nie.— To nie jest do­kład­nie to, co mia­łem na myśli.— Tato, nie tutaj — prze­rwał Walt wskazując na Mi­cha­ela.— On także wie, że to, co mó­wię jest prawdą.— A jed­nak myli się pan — oświad­czył Mi­chael. — To amok zabił Lesa. Na­szego ojca także.Spo­kojna pew­ność jego słów spra­wiła, że na parę chwil zapa­dła ner­wowa ci­sza. Prze­rwał ją do­piero An­son:— Frank Bra­den wpadł w pu­łapkę Huk'sów.— W doli­nie Ca­gayan nie było już wtedy żad­nych Huk'sów — od­parł Mi­chael.— Ale zaw­sze mie­liśmy ban­dy­tów. A Ilo­kań­czycy w dżungli w dal­szym ciągu uprawiają rytu­alne mor­der­stwa. W tych oko­li­cach nigdy nie było trudno zo­stać za­mor­do­wa­nym.— An­son ma rację — wtrą­cił Harry Die­trich gło­sem, w któ­rym wciąż jesz­cze le­ciutko po­brzmiewał szwajcar­ski ak­cent. — Po­trze­bu­jemy amoka tak samo, jak Da­chau po­trze­bo­wało swo­jego Kuby Roz­pru­wa­cza.Walt Ly­dec­ker roze­śmiał się nie­pew­nie i rap­tow­nie urwał, gdy Mi­chael ode­zwał się ostro:— To nie jest za­bawne, Harry. A już szczegól­nie, gdy mówi to ktoś, kto nigdy nie był na­wet za dru­tami. Santo Tho­mas to nie Da­chau, ale było wy­star­cza­jąco po­dobne.Jako oby­watel neu­tral­nego pań­stwa, Die­trich unik­nął inter­no­wa­nia pod­czas wojny, a na­wet udało mu się utrzymać nie­wielką plantację, pod­czas gdy grunty są­sia­dów za­mie­niały się w ja­łowe, zaku­rzone pu­sty­nie. Po­tem, do swej po­sia­dło­ści dodał jesz­cze setki akrów, od­ku­pio­nych za pół darmo od męż­czyzn i ko­biet zubo­ża­łych gwałtow­nie przez trzy lata wojny. Po wy­zwo­leniu wiele ta­kich ro­dzin — mię­dzy in­nymi Ly­dec­ke­ro­wie — od­mó­wiły za­równo roz­mów z nim, jak i wspólnego udziału w eks­por­cie tyto­niu.Pod opa­leni­zną twarz Die­tri­cha wy­raź­nie po­bla­dła. Walt Ly­deeker szybko wsu­nął się po­mię­dzy niego a Mi­cha­ela.— Nie po­wi­nie­neś tego mó­wić, Mike — ode­zwał się z wy­rzu­tem.Mi­chael zdał sobie sprawę, że jego wy­czer­panie przy­brało kata­stro­falne roz­miary. Je­żeli jego plan miał się po­wieść, nie mógł po­zwo­lić sobie na luk­sus zra­żania któ­rego­kol­wiek z tych męż­czyzn.— Prze­pra­szam, Harry — po­wie­dział szybko.Die­trich wy­da­wał się na­wet nie sły­szeć tych prze­pro­sin. Szybkim kro­kiem, z unie­sio­nymi w gniewie ra­mio­nami, od­cho­dził wła­śnie w stronę swo­jego Fer­rari. Jego żona już cze­kała w sa­mo­cho­dzie. Wśli­znął się za kie­row­nicę, zapu­ścił silnik i ru­szył gwałtow­nie, przy wtó­rze ryku sil­nika i prze­ni­kli­wym swą­dzie spa­lonej gumy.Po chwili ode­zwał się Jack Tully:— Wra­cajmy do domu. Przyjecha­liśmy tu, aby po­grze­bać przyja­ciela, a nie roz­po­czy­nać wojnę od po­czątku.Mi­chael stał na we­ran­dzie, do­póki ostat­nie sa­mo­chody od­jeż­dża­ją­cych gości nie stały się jedy­nie tu­ma­nami pyłu na dro­dze pro­wa­dzą­cej w kie­runku no­wej auto­strady. An­son Ly­dec­ker być może nie wie­rzył w amoka, lecz Mi­chael we wnę­trzu jego lan­drovera do­strzegł tkwiącą w spe­cjal­nych uchwytach strzelbę. Był pewny, że we wszyst­kich pozo­sta­łych sa­mo­cho­dach także znaj­duje się broń... * * *— Mia­łeś rację, dok­torze — ode­zwał się Ra­mos, gdy wjeż­dżali na auto­stradę, pro­wa­dzącą do Tu­gu­ega­rao. — Ly­dec­ker na­wet nie za­cze­kał, aż za­koń­czą ukle­py­wać zie­mię.Sie­dzący obok niego Ma­pi­tang za­chi­cho­tał zgrzytli­wie.— Na­prawdę spo­dzie­wa­łeś się cze­goś in­nego?— Nie — przy­znał Ra­mos.— Przez trzy­dzie­ści lat nie przyjmo­wali prawdy o amoku do wia­do­mo­ści, na­wet po­mię­dzy sobą. I wiesz co, na­wet trudno ich za to potę­piać. Po­twory i mon­stra po­winny po­zo­stać two­rami wy­obraźni.Lan­drover Ly­dec­kera był już tuż przed nimi. Przed wy­prze­dze­niem go, Ra­mos silnie ude­rzył dło­nią w klak­son.— Są w sta­nie my­śleć tylko o tych swo­ich cho­ler­nych zbio­rach — warknął.— Do­bry far­mer po­wi­nien my­śleć wła­śnie o tym, Virgilio.Zda­jąc sobie sprawę, że Ma­pi­tang z niego żar­tuje, Ra­mos zmu­sił się do kwa­śnego uśmiechu.— Ty i Ame­ryka­nie zaw­sze ra­zem, co?— Wła­ści­wie to na­wet rzadko o nich my­ślę. Bar­dzo nie­wielu z nich było mo­imi pa­cjen­tami, za wy­jąt­kiem na­głych wy­pad­ków. Wła­ści­wie to ostat­nimi czasy mia­łem jedy­nie paru mło­dych z oka­zjo­nal­nym przy­pad­kiem try­pra, któ­rego bali się za­de­mon­stro­wać przed bia­łym leka­rzem.— Pa­trzysz na nas wszyst­kich jak na po­ten­cjal­nych pa­cjentów, prawda? — za­pytał roz­we­se­lony Ra­mos.— Sze­rokie spoj­rze­nie na ro­dzaj ludzki jest luk­su­sem, do­stęp­nym jedy­nie dla leka­rzy z lu­kra­tywną pry­watną praktyką — za­uwa­żył cierpko Ma­pi­tang. — A gdy sam usta­wiłeś się po stro­nie prze­sąd­nych, po­dejrzli­wych i dzie­cin­nych, to co ci pozo­staje?Ra­mos za­wa­hał się. Wie­dział, że Ma­pi­tang nie­omal cu­dem pro­wa­dził otwartą kli­nikę przez cały okres wojny i oku­pacji i na wła­sne oczy wi­dział wszystkie okropno­ści, po­peł­niane przez ja­poń­skie woj­ska w Tu­gu­ega­rao. In­stynkt pod­po­wia­dał mu, że Ma­pi­tang jest osobą, któ­rej można za­ufać. Lecz pa­mię­tając jed­no­cze­śnie o swej obietnicy utrzyma­nia misji Ta­keo Shi­mury w ta­jem­nicy tak długo, jak tylko bę­dzie to moż­liwe, uznał za sto­sowne zmienić temat:— Nie wie­dzia­łem, że oj­ciec Le­stera Bra­dena także zo­stał za­mor­do­wany.Ma­pi­tang ski­nął krótko głową.— W pięć­dzie­sią­tym trze­cim, albo czwartym. Oko­licz­ności były za­dzi­wia­jąco po­dobne. Po­szedł sam w góry, już za­po­mniałem po co, i ktoś pode­rżnął mu gar­dło. Oczywi­ście, wtedy wła­śnie był szczyt re­belii Huk'sów, więc po­szło to na ich ra­chu­nek.— Ja oso­bi­ście był­bym ostrożny z przy­pisy­wa­niem tego amo­kowi. Sa­mu­rajski miecz jest zbyt długą bro­nią, aby wy­god­nie pod­ciąć ko­muś gar­dło.Ma­pi­tang wło­żył pa­pie­rosa po­mię­dzy wargi i przy­sunął się bliżej okna.— Le­ster zo­stał za­mor­do­wany mniej wię­cej w tym sa­mym wieku, co jego oj­ciec. Nie­któ­rzy z pew­no­ścią już my­ślą, że za­krawa to na ro­dzinne prze­kleń­stwo... * * *Gdy odje­chali ostatni go­ście, Cara Bra­den po­śpie­szyła na górę. Tuż przed chwilą usły­szała nie­cier­pliwy płacz dziecka. We­szła do po­koju dzie­cin­nego i za­stała Evie sie­dzącą na brzegu łóżka.Cara wzięła dziecko na ręce, przytuliła do sie­bie i deli­kat­nie po­sta­wiła na pod­łodze, a mała na­tychmiast wy­bie­gła z po­koju. W po­łowie scho­dów pro­wa­dzą­cych do sa­lonu zoba­czyła dziwnego męż­czy­znę opusz­cza­ją­cego wła­śnie we­randę, który wpa­try­wał się w nią bez słowa. Prze­stra­szona dziew­czynka za­wró­ciła na pię­cie i wbiegła z po­wro­tem do po­koju.Mi­chael pa­trzył za nią, do­póki nie znik­nęła mu z oczu. Wie­dział, że Les dał córce imię, jakie no­siła ich sio­stra, lecz po­do­bień­stwo małej do in­nego, zmarłego dawno temu dziecka wstrzą­snęło nim. Na­tychmiast, z szo­ku­jącą ostro­ścią wró­ciły wspo­mnienia, które przez lata bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał wy­ma­zać z pa­mięci: młody, ja­poń­ski ofi­cer, który spo­koj­nym to­nem od­czy­tuje z listy na­zwi­ska członków ich ro­dziny; żoł­nie­rze z dłu­gimi ba­gne­tami na kara­bi­nach upy­cha­jący ich na otwartą cięża­rówkę, gdzie ro­dzice Jacka Tully i tu­zin in­nych ro­dzin ku­liło się już pod strażą. Jego matka, trzy­ma­jąca ma­łego Lesa na kola­nach, pró­bu­jąca uspo­koić star­sze dzieci, gra­jąca z nimi w słówka pod­czas dłu­giej, mor­der­czej po­dróży do Aparri. A na sa­mym końcu sam sta­tek. Stary pa­ro­wiec zbu­do­wany prawdo­po­dob­nie jesz­cze w ubie­głym stule­ciu, stał przy­cu­mo­wany przy końcu chwieją­cego się mola. Za­nim za­gnano ich pod po­kład, ja­poń­ski ofi­cer z uśmie­chem roz­da­wał dzie­ciom nie­wiel­kie torby ze sło­dy­czami, pod­czas gdy woj­skowy fo­to­graf robił zdję­cia. A po­tem zna­leźli się w ciemnej, dusz­nej ła­downi, po­śród setki in­nych cy­wili i tak cia­snej, że było nie­moż­liwo­ścią, aby na­wet naj­mniejsze dziecko mo­gło się poło­żyć. „Nie bę­dzie tak źle” — obie­cy­wał oj­ciec. — „Po­dróż do Ma­nilii nie za­bie­rze nam wię­cej, jak jeden dzień”. Po chwili sil­nik za­czął sapać i po­mru­ki­wać, sta­tek wolno wy­szedł z portu. Spa­rali­żo­wany stra­chem, Mi­chael leżał sztywno z głową na kola­nach swej star­szej, ośmiolet­niej sio­stry. Evie nu­ciła coś ci­chutko głaszcząc go uspo­kaja­jąco po wło­sach. Me­lodia jed­nak co parę se­kund prze­ry­wana była napa­dami gwałtow­nego kaszlu. Wra­cała wła­śnie do zdrowia po cięż­kim prze­zię­bie­niu, gdy przy­szli Ja­poń­czycy. Wreszcie za­snął, uko­ły­sany ryt­micznym po­stę­ki­wa­niem an­tycz­nego sil­nika, a obu­dził się, sły­sząc prze­raź­liwe krzyki. Sil­nik nagle sta­nął. „Ta prze­klęta łajba roz­pada się na ka­wałki” — mruknął dzia­dek. To był po­czą­tek prawdzi­wego pie­kła. Przez całe dnie pa­ro­wiec koły­sał się bez­rad­nie na wo­dach Mo­rza Chiń­skiego, a go­rące, tropi­kalne słońce na­grzewało bla­chy i po­kłady do tego stop­nia, że od­dy­cha­nie sta­wało się tor­turą. Czas za­marł, sta­nął w miej­scu, bo­wiem je­dyną miarą jego upływu był otwiera­jący się od czasu do czasu luk w po­kła­dzie ła­downi, przez który za­łoga opusz­czała wia­dra za­wie­ra­jące nie­wia­ry­god­nie małe ilości wody i zim­nego ryżu. Za­nim wy­cią­gnięto je po­now­nie na po­kład, wy­peł­niane były eks­tre­mentami z pięć­dzie­się­cio­galo­no­wych be­czek, które były jedy­nym wy­posa­że­niem sani­tar­nym. Na po­czątku po­dróży dały się sły­szeć szepty, wes­tchnienia, a na­wet wy­bu­chy histe­rycz­nego śmie­chu. Lecz z upływem dni, wraz ze wzra­stają­cym zadu­chem i go­rą­cem, więź­nio­wie za­mie­niali się w bez­władny ładu­nek po­zba­wio­nego głosu mięsa. Evie, zże­rana po­woli cięż­kim za­pale­niem płuc, była jedną z pierw­szych, któ­rzy mieli umrzeć. On sam, leżąc bez­władnie z gar­dłem zbyt su­chym, aby choć wy­char­czeć ból, który cier­piał, ob­ser­wo­wał, jak dwoje lu­dzi z za­łogi wy­ciąga ją na górę. Ką­tem oka do­strzegł jesz­cze jej dłu­gie, złote włosy i bez­władne ra­mię, gdy prze­cią­gali Evie przez właz ła­downi. Parę mi­nut po tym, jak jej ciało plu­snęło za burtą, sil­nik za­czął pra­co­wać i sta­tek ru­szył znowu...Cara scho­dziła wła­śnie ze scho­dów, cią­gnąc za sobą oporną córkę.— Nie bój się — po­wie­działa do dziecka. — To jest twój wu­jek Mi­chael.— Hello — po­wie­dział i wy­cią­gnął w jej kie­runku rękę. Mała krzyknęła, wy­rwała się matce i czmych­nęła do kuchni.— Evie, wra­caj na­tychmiast! — krzyknęła Cara, ale dziecko nie zwra­cało na nią żad­nej uwagi.— Za­przyjaź­nimy się póź­niej — po­wie­dział Mi­chael. — A zresztą, to moja wina. Po­wi­nie­nem coś po­wie­dzieć, za­miast stać i gapić się na nią jak idiota. Ale wy­glą­dała tak bar­dzo jak...— Twoja sio­stra?— Wła­śnie.— Le­nore i Jack zaw­sze po­wta­rzali to samo.— Czy Les nigdy nie wspomi­nał ci o na­szej sio­strze?Cara po­krę­ciła prze­cząco głową.— Rzadko wspomi­nał o woj­nie, na­wet gdy wszyscy w po­koju mó­wili tylko o tym. Przy­pusz­czam, że był zbyt młody, aby wiele pa­mię­tać.Na­wet jako chło­piec, przy­po­mniał so­bie Mi­chael, jego brat żył wy­łącz­nie te­raź­niej­szo­ścią, jakby oba­wia­jąc się spoj­rze­nia po­nad mo­ment obec­nej egzy­sten­cji. Nie było to nie­zwy­kłe wśród męż­czyzn i ko­biet, któ­rzy za­czy­nali swe dzie­ciń­stwo w miej­scu ta­kim, jak Santo Tho­mas. Fakt, że zo­stał za­mor­do­wany przez czło­wieka, który także pa­mię­tał te znie­na­wi­dzone czasy, za­kra­wał na okrutną iro­nię.— Le­piej pójdę się roz­pa­ko­wać — po­wie­dział w końcu.— Kola­cja bę­dzie dziś póź­niej, niż zwy­kle.— Ka­napka wy­star­czy. A zresztą, ja­dłem już w sa­mo­locie. Za­palił pa­pie­rosa i pod­szedł do jed­nego z wy­so­kich okien, które wy­cho­dziły na we­randę.— Kiedy przy­cho­dzą straż­nicy? — za­pytał.— Oba­wiam się, że nie bar­dzo ro­zu­miem, o co ci cho­dzi.— Chcesz przez to po­wie­dzieć, że nie wy­sta­wiłaś jesz­cze noc­nej straży?— Nie.— A dla­czego dzia­dek o tym nie po­my­ślał, do dia­bła?— Nie wiem — od­parła. — Być może dla­tego, że ma dzie­więć­dzie­siąt trzy lata.Mi­nął ją w mil­cze­niu i wszedł do gabi­netu Lesa. Cara, za­sko­czona tym na­głym wy­bu­chem, po raz ko­lejny zdała sobie sprawę, jak w su­mie nie­wiele wie o swym szwagrze. Opu­ścił Lu­zon aby stu­dio­wać inży­nie­rię lą­dową na uni­wer­syte­cie w Kali­fornii, ale po roku rzu­cił to i wstą­pił do armii. Od tego czasu jego kon­takt z ro­dziną ogra­ni­czał się do bo­żona­ro­dze­nio­wych kar­tek i oka­zjo­nal­nych, krót­kich li­stów, jed­nak tylko raz mo­gła usły­szeć wy­razy nie­za­do­wo­lenia z po­wodu jego od­osob­nie­nia. Oglądali wła­śnie wia­do­mo­ści w tele­wizji, mó­wiące o zaję­ciu Saj­gonu przez ko­mu­ni­stów.— Mike wal­czył w Wietna­mie — mruknął wtedy dzia­dek. — Mógłby wreszcie po­my­śleć, aby wsiąść w sa­mo­lot i nas od­wie­dzić. Prze­cież to tylko kilka­set mil.— Też o tym my­śla­łem — od­parł Les. — Ale sły­sza­łem, że jest pra­wie nie­moż­liwo­ścią, aby do­stać prze­pustkę ze strefy wo­jen­nej, dziadku.— Chyba masz rację — mruknął Sam Bra­den. I to było wszystko.Po chwili po­jawił się Mi­chael, trzy­ma­jąc w dłoni pi­stolet, któ­rego jak do­brze wie­działa, Les nigdy na­wet nie wyjął zza oszklonej ga­blotki w swym gabi­necie.— Idę do bar­rio — rzu­cił krótko i po chwili znik­nął w mroku ota­cza­ją­cym już we­randę.Cara była oszoło­miona, a na­wet tro­szeczkę prze­stra­szona my­ślą, że ten obcy dla niej w grun­cie rze­czy czło­wiek za­czyna od­gry­wać do­mi­nu­jącą rolę w do­mo­stwie Bra­de­nów. Ale co to mnie wła­ści­wie ob­cho­dzi, po­my­ślała. Już wkrótce ra­zem z Evie wy­je­dziemy stąd na zaw­sze. Rozdział piąty [top] Po­wrotną drogę do swej plantacji Le­nore i Jack Tully od­byli w kom­plet­nym mil­cze­niu. Jack ode­zwał się do­piero, gdy wchodzili do domu:— No cóż, przy­kro mi, że tak to się skoń­czyło — wy­mam­rotał. — Do dia­bła, Cara z pew­no­ścią nie bę­dzie za­do­wo­lona.— Nie my­śla­łam o tym w ten spo­sób — od­parła Le­nore.— Chyba się na­piję jed­nego. To był mę­czący dzień. Wszedł do sa­lonu i na­lał sobie so­lid­nego scot­cha.— Wy­gląda na to, że Mike wy­rósł na twar­dego su­kin­syna.— Nie za­uwa­ży­łam.Usiadł na kana­pie i po­cią­gnął łyk ze szklanki. Ob­ser­wo­wała go zimno, świa­doma, jak to się skoń­czy — po kola­cji bę­dzie już osu­szał szklanki co pięć mi­nut. W tę noc także, jak zwy­kle zresztą, pój­dzie do łóżka sama. Rano znaj­dzie go z pew­no­ścią roz­cią­gniętego na ka­napce w nie­wiel­kim biu­rze, w któ­rym trzy­mał wszystkie ra­chunki plantacji. Za­czy­nało być to de­ner­wu­jące. Dzi­siej­szej nocy nie chciała jed­nak, aby leżał tuż obok niej w łóżku.— Co się wła­ści­wie wy­da­rzyło obok sa­mo­chodu Ra­mosa? — za­py­tała. — Przez chwilę wy­da­wało mi się, że ten stary głu­piec An­son go ude­rzy.Jack opo­wie­dział jej po­krótce prze­bieg sprzeczki.— Zdziwiło mnie, jak ob­szedł się z bied­nym Harry'm — dodał. — Mój Boże, kiedy prze­sta­niemy wreszcie o tym roz­ma­wiać? A może Harry miał zgło­sić się do obozu na ochotnika?— Chyba masz rację — za­uwa­żyła, że jego ko­lejny łyk był głęb­szy, niż po­przedni. Prawdo­po­dob­nie tego wie­czoru upije się prę­dzej, niż za­zwy­czaj.— Mike był zbyt długo za gra­nicą. Gdyby po­był tu dłu­żej, za­uwa­żyłby, że wiele rze­czy się zmieniło.Nic się nie zmieniło, miała nagłą ochotę na niego krzyknąć. Nic a nic, żadna na­prawdę istotna sprawa. Wciąż tu sie­dzimy, uda­jąc, że wciąż jesz­cze zna­czymy coś w kraju, który już nas tu nie chce! Tak samo ugrzęźli­śmy w prze­szło­ści, jak ten sza­le­niec, który zabił Lesa — a ty na­wet nie masz od­wagi przy­znać, że on ist­nieje!Za­miast tego, po­wie­działa je­dynie:— Idę wziąć ką­piel przed kola­cją.Jack obo­jętnie ski­nął głową, szybko skoń­czył drinka i pod­niósł się, aby nalać sobie na­stęp­nego.Le­nore we­szła do sy­pialni i za­częła zdejmo­wać długą, czarną suk­nię. Zu­peł­nie, jak zrzu­canie zu­żytej skóry — po­my­ślała, wy­su­wa­jąc się ze śli­skiego mate­riału.Na­peł­niła wannę i we­szła do cie­płej, pach­nącej wody. Opie­rając głowę o ścianę za­sta­na­wiała się, dla­czego wła­ści­wie tak bar­dzo wstrząsnął nią wi­dok Mi­cha­ela Bra­dena. Prze­cież nie z po­wodu tego kró­ciut­kiego spo­tka­nia, przelotnej przy­gody dwójki dzie­cia­ków. Jed­nak po­wra­ca­jące wspo­mnienia były za­dzi­wia­jąco wy­raźne... * * *Pod ko­niec wrze­śnia 1955 roku Le­nore była jedną z se­tek pasa­że­rów, zgroma­dzo­nych na lotni­sku w Ma­nilii. Przy­była do mia­sta wczoraj, aby wziąć udział w balu, wy­da­wa­nym przez am­ba­sadę USA, a na­stęp­nie prze­no­co­wała u ciotki. Po­ranne wia­do­mo­ści po­da­wały co prawda ostrzeże­nia przed tajfu­nem dla ca­łego Min­da­nao, ale nie przewi­dy­wano jego przej­ścia nad Lu­zo­nem. Gdy je­chała tak­sówką pa­dał już zaci­na­jący deszcz. Za­nim doje­chała na lotni­sko na­stąpił istny po­top, wspoma­gany na do­datek na­głymi po­dmu­chami sil­nego wia­tru.Gdy na lotni­sku do­wie­działa się, że wszystkie loty są już zare­zer­wo­wane, nie­chęt­nie zde­cy­do­wała się po­wró­cić do mieszka­nia ciotki. Po tym, co wy­da­rzyło się na balu czuła de­spe­racką po­trzebę zna­lezie­nia się we wła­snym domu, opuszcze­nia tego mia­sta i wszyst­kich,; któ­rzy ją z nim łą­czyli. Skie­ro­wała się do wyj­ścia z holu, gdy do­strze­gła Mi­cha­ela Bra­dena, sie­dzą­cego sa­mot­nie w ka­fete­rii. Cho­ciaż po­znali się w okre­sie dzie­ciń­stwa dość do­brze, to jed­nak nie lubili się spe­cjal­nie, szczegól­nie w okre­sie doj­rze­wa­nia. Le­nore była o trzy lub cztery lata star­sza — a była to dość duża róż­nica wśród mło­dych, na­wet w tak małej i od­izo­lo­wa­nej spo­łecz­ności, jaką była grupa bia­łych ob­co­kra­jow­ców w Ca­gayan. To, oraz fakt, iż nie nale­żała do ro­dziny ty­powo far­mer­skiej — jej oj­ciec pro­wa­dził sklep w Tu­gu­ega­rao — do­dat­kowo ogra­ni­czał ich kon­takty tylko do pik­ni­ków z oka­zji święta czwartego lipca i oka­zjo­nal­nych po­tań­có­wek w hotel „New Reno”. Nie zna­czyło to, że więk­szość dzie­cia­ków w jego wieku było z nim bliżej, niż ona. Prze­ciw­nie, przez dzieci w ame­ry­kań­skiej szkole w Tu­gu­ega­rao zaw­sze uwa­żany był za sa­mot­nika. Nie­mniej jed­nak był tutaj kimś zna­jo­mym, to­wa­rzy­stwem, ja­kiego w tej chwili po­żą­dała.— Także utknąłeś? — za­py­tała po wej­ściu do ka­fete­rii.Wstał i uśmiech­nął się nie­pew­nie. Jego szczupła, o re­gu­lar­nych ry­sach twarz przy­brała wy­raz ja­kiejś nie­okre­ślo­nej sa­mot­ności...To, co wy­da­rzyło się po­tem, na zaw­sze pozo­stało dla niej nie­zu­peł­nie jasne. Wła­śnie za­mó­wili colę, gdy gło­śniki ob­wie­ściły, że wszystkie loty zo­stają wstrzy­mane aż do od­wo­łania.— Taki sztorm może po­trwać aż do rana — rzu­cił z nieco iry­tu­jącą pew­no­ścią w gło­sie. — A może po­szli­by­śmy do kina? Grają wła­śnie naj­now­szy film z Gary Co­oper'em i Bar­barą Stanwyck.— Oba­wiam się, że już go wi­dzia­łam. I wcale nie je­stem pewna, czy chciała­bym obej­rzeć go po­now­nie.W końcu zna­leźli się w jed­nym z ciemnych hote­li­ków na Rizal Boulevard, w któ­rym biali Ame­ryka­nie w śred­nim wieku spo­ty­kali się, by spo­koj­nie, bez żon, przy paru drin­kach po­grać w po­kera. We­szli do re­stau­racji i zna­leźli wolny stolik. Mi­chael za­mó­wił dla sie­bie bu­telkę piwa Sam Mi­guel, a dla niej wy­trawne mar­tini. Wła­ści­wie nie prze­pa­dała za mar­tini, lecz dzi­siaj wy­jąt­kowo po­zwo­liła sobie na jed­nego drinka, jesz­cze bar­dziej pod­kre­śla­jąc tym rolę, jaką na sie­bie przyjęła — dwu­dzie­sto­trzy­letnia ko­bieta, bio­rąca pod swe opie­kuń­cze skrzydła mło­dego, sa­mot­nego chłopca...Ile on wtedy miał lat? — pró­bo­wała sobie przy­po­mnieć. Nie wię­cej niż dzie­więt­na­ście, z pew­no­ścią...— Może po­win­ni­śmy za­dzwonić do biura Kena Tis­saka i zo­sta­wić mu tele­fon? — po­wie­działa, spo­glą­dając po­sęp­nie na sze­rokie okna, ude­rzane co chwila stru­gami desz­czu.— Ja nie jadę do domu, Len­nie. Wra­cam do Ame­ryki.— Na­prawdę? — nagle przy­po­mniała so­bie, jak jej matka ty­dzień czy dwa temu wspomi­nała, że star­szy z Bra­de­nów zapi­sał się do ja­kiejś szkoły w Sta­nach.— Nigdy tu nie wrócę — oświad­czył nad­spo­dzie­wa­nie po­waż­nym to­nem. Za­brzmiało to, jak pro­ste stwierdze­nie faktu. — Nigdy, aby tu żyć.— Dla­czego?— Po­nie­waż nie przy­na­leżę tutaj.— A gdzie wła­ści­wie przy­nale­żysz? — za­py­tała, pró­bując ukryć roz­ba­wie­nie. Po­dob­nie jak Le­nore i więk­szość ich wspólnych przyjaciół uro­dził się w doli­nie Ca­gayan, nie­wiele w grun­cie rze­czy wie­dząc o ży­ciu poza nią.— To jest wła­śnie to, czego mu­szę się do­wie­dzieć.Przez parę go­dzin mó­wił, poto­kami słów prze­ko­nując sam sie­bie. Od po­czątku za­kla­syfi­ko­wała ten mo­no­log jako nudny, więc nie­wiele z niego pozo­stało w jej pa­mięci. Po­pijała po pro­stu mar­tini i ki­wała z sym­patią głową, gdy spo­glą­dał od czasu do czasu w jej kie­runku. My­ślami błą­dziła jed­nak wo­kół po­staci mło­dego, ame­ry­kań­skiego wi­ce­kon­sula, który towa­rzy­szył jej na balu w am­basa­dzie. Był jej ko­chan­kiem — pierw­szym, i jak dotąd jedy­nym. Wie­czór skoń­czył się, gdy po­wie­dział nagle, że prze­no­szą go na pla­cówkę do Eu­ropy i wy­jeż­dża jesz­cze w tym tygo­dniu. Sama wła­ści­wie pla­no­wała, aby ze­rwać ten zwią­zek, zmę­czona kosztow­nymi po­dró­żami na weekendy do Ma­nilii, aby zoba­czyć się z męż­czy­zną, któ­rego, jak po­woli za­częła zda­wać sobie sprawę, nigdy szczegól­nie nie lu­biła. Lecz chłodny spo­kój, z ja­kim po­wie­dział jej o tym, ukłuł ją jak nie­wi­dzialna szpilka.— Do­wie­dzia­łem się do­piero dziś rano — po­wie­dział.— To kłam­stwo! — ucięła krótko. — Na­wet ja wiem, że ten nasz cały rząd ni­czego nie robi tak bły­ska­wicz­nie!Opu­ściła bal sa­mot­nie, ze spły­wają­cymi po po­licz­kach łzami zło­ści...— Mia­łem rację — po­wie­dział Mi­chael. — Wcale nie ma za­miaru prze­stać.Zmiana w tonie jego głosu przywró­ciła ją do rze­czy­wi­sto­ści. Przez krótką chwilę trudno jej było przy­po­mnieć so­bie, z kim wła­ści­wie sie­dzi w tej przy­ciemnio­nej sali.— Co nie ma za­miaru? — za­py­tała.Ski­nął głową w stronę okien, ob­my­wa­nych wciąż stru­mie­niami wody.— Ten prze­klęty deszcz. Może tak lać całą noc.— Prawdo­po­dob­nie.— Mam za­miar wy­nająć tu po­kój, Len­nie. Chcesz ze mną zo­stać?Za­jęło jej parę do­brych se­kund, aby w pełni zro­zu­mieć to, co przed chwilą usły­szała. On nie może mieć tego na myśli, po­my­ślała. Prze­miana z za­kło­pota­nego chłopca w pro­win­cjo­nal­nego uwo­dzi­ciela nie może być prze­cież aż tak bły­ska­wiczna. Je­żeli było na­wet coś przedtem — przelotny po­cału­nek, czy do­tyk jej dłoni — pro­pozy­cja nie po­winna być aż tak obce­sowa. Oczywi­ście, że nie, ty mały głuptasie — miała za­miar od­po­wie­dzieć z od­po­wiednim, stro­fują­cym śmie­chem. Lecz ku wła­snemu zdu­mie­niu usły­szała swój głos, mó­wiący wła­śnie:— Czemu nie?Póź­niej, gdy pró­bo­wała sobie wy­tłu­ma­czyć dla­czego to zro­biła, żadna od­po­wiedź nie miała wła­ści­wie sensu. Czyżby szu­kała emo­cjo­nal­nej ze­msty na wice­kon­sulu? A może była po pro­stu za­hip­noty­zo­wana chwilo­wym za­po­mnieniem o cza­sie i od­po­wie­dzialności? Wy­trą­cona z nor­mal­nego trybu życia przez dwa mar­tini i uczu­cie na­głej rezy­gna­cji? Do­piero z upływem lat zdała sobie sprawę, że ta decy­zja była zako­rze­niona gdzieś głę­boko w niej i da­to­wała się jesz­cze z cza­sów, gdy ra­zem z Mi­cha­elem i in­nymi dziećmi w Santo Tho­mas leżeli pod­czas nie koń­czą­cych się nocy pod na­mio­tami i słu­chali, jak mon­su­nowy deszcz za­cie­kle za­cina w bre­zent nad ich gło­wami...We­wnętrzne drzwi łą­czyły re­stau­rację z ho­lem ho­telu. Mi­chael prze­szedł przez nie i po paru mi­nu­tach wró­cił mó­wiąc, że wy­najął po­kój. Gdy pod­no­siła ba­gaże z pod­łogi, w żo­łądku po­czuła pul­su­jący ucisk. Po­szła za nim przez ko­ry­tarz dzię­kując w du­chu Bogu, że w tym ma­łym, trze­cio­rzęd­nym ho­telu spo­tka­nie ko­goś zna­jo­mego rów­nało się praktycz­nie zeru. Gdy wchodzili do ma­leń­kiej windy, re­cep­cjoni­sta przy­glą­dał się jej z otwartym zain­tere­so­wa­niem. Białe ko­biety były tu naj­prawdo­po­dob­niej rzad­ko­ścią.Ich po­kój znaj­do­wał się na ostat­nim pię­trze, z oknami wy­cho­dzą­cymi na skwer. Tak jak przy­pusz­czała, ho­tel mu­siał spe­cjali­zo­wać się w ta­kich wła­śnie spo­tka­niach. Obok łóżka wi­siało dłu­gie, ma­sywne lu­stro. Mu­sia­łam chyba zwa­rio­wać — po­my­ślała, gdy Mi­chael poło­żył torbę na pod­łodze i wziął ją w ra­miona, cału­jąc ją nie­śmiało w usta. Z pew­no­ścią nie był to ten ro­dzaj po­ca­łunku, ja­kiego ocze­ki­wała i na­gle zdała sobie sprawę, że był tak samo spięty, jak ona. Jego prawa dłoń wę­dro­wała wolno po jej ple­cach. Pró­bo­wała się roz­luź­nić, lecz wszystkie mię­śnie wciąż były nie­świa­do­mie na­pięte.— Je­żeli nie chcesz, nie mu­simy tego robić — wy­mru­czał, obejmu­jąc ją ści­ślej.— A więc dla­czego mnie o to pro­siłeś? — za­repli­ko­wała. — Czy chcesz mieć tylko pa­miątkę z ostat­nich go­dzin na Fili­pi­nach?— Po pro­stu nie chciałem być dzi­siaj sam. I coś mi po­wie­działo, że ty także nie.— A skąd mo­głeś o tym wie­dzieć? — za­py­tała i zdzi­wiła się po­now­nie sły­sząc spo­kojną pew­ność jego głosu, ra­czej nie­zwy­kłą u ko­goś tak mło­dego:— Spoj­rze­nie two­ich oczu... coś... — wzru­szył ra­mio­nami.Ale przez cały ten czas my­ślę o kimś in­nym — wy­znała nie­omal, czu­jąc nie­od­partą po­trzebę śmie­chu. Lecz nagle, słu­cha­jąc mo­no­ton­nych ude­rzeń kro­pel desz­czu o szyby wie­działa, że in­stynkt go nie mylił. Sa­motna noc spę­dzona u ciotki z pew­no­ścią by­łaby nie do znie­sie­nia. Po­stą­piła krok do tyłu i stu­diu­jąc jego tak do­brze znane rysy twa­rzy za­sta­na­wiała się, czy kie­dy­kol­wiek wy­dał się jej atrakcyjny. Czu­jąc na sobie jej prze­ni­kliwe spoj­rze­nie, od­wró­cił głowę. Ko­niuszkami pal­ców deli­kat­nie po­gła­skała go po po­liczku. Do tej chwili nie czuła żad­nego pod­nie­cenia — lecz nagle, nie­spo­dzie­wa­nie, od­czuła lek­kie drgnienie wzra­stają­cego pożą­dania.Pod­nio­sła dło­nie do gór­nych guzi­ków bluzki, lecz jego palce zna­lazły się tam o se­kundę wcześniej. Pod­czas spo­tkań z wi­ce­kon­su­lem roz­bie­rała się w ła­zience jego aparta­mentu, pod­czas gdy on cze­kał już na nią w łóżku. To teraz było jed­nak dużo lep­sze. Dło­nie Mi­cha­ela zsu­nęły z niej bluzkę i leni­wie roz­pięły za­mek bły­ska­wiczny u spód­nicy, która opa­dła do­okoła jej ko­stek. Się­gnął za plecy, roz­piął sprzączkę jej bia­łego sta­nika, ci­snął go na pod­łogę i klęk­nął, aby od­piąć poń­czo­chy przymo­co­wane do obci­słego pasa, który Le­nore i wszystkie jej kole­żanki na­mięt­nie no­siły w la­tach pięć­dzie­sią­tych, obo­jętnie, jak pła­skie były ich brzu­chy. Jego ciemne włosy mu­skały pro­wo­ku­jąco łuki jej peł­nych, okrą­głych piersi, które nagle wy­dały się jej zbyt duże w po­rów­naniu ze szczupło­ścią reszty ciała.— Le­piej po­zwól mi zro­bić resztę — szepnęła, gdy zsu­wał poń­czo­chy z jej dłu­gich, zgrabnych nóg.— Nie — od­parł. — Do końca.Poru­szyła bio­drami, aby po­móc jego dło­niom ścią­gnąć pas. Chłopak kil­ka­krot­nie robił prze­rwy, aby pie­ścić jej ciało uka­zu­jące się stop­niowo spod czar­nego, ela­stycznego mate­riału. Z wi­ce­kon­su­lem zaj­mo­wało jej zale­dwie parę mi­nut, aby być w pełni go­tową, a te­raz czuła, jak przyjemna fala go­rąca stop­niowo ob­lewa całe jej ciało. Gdy pas był już na pod­łodze, obiema dłońmi przy­ci­snęła jego głowę do swego brzu­cha. Prawą ręką uchwycił ją pod kola­nami a lewą, pod­no­sząc się, prze­sunął wzdłuż jej ple­ców w kie­runku ra­mion i na­gle Le­nore po­czuła, że uno­szona w po­wie­trzu pły­nie w stronę łóżka.— Boże, po­śpiesz się — wy­mru­czała, gdy le­żała już na białej po­ścieli.Lecz on wy­da­wał się roz­bie­rać iry­tu­jąco długo. W końcu sta­nął nagi tuż obok łóżka. Prze­su­nęła spoj­rze­niem po jego mło­dej, mu­sku­lar­nej po­staci i po chwili po­czuła na sobie jego cię­żar.Oba­wiała się, że być może bę­dzie jesz­cze zbyt nie­do­świad­czony, aby za­spo­koić ją w pełni, ale weekendy spę­dzane z pro­sty­tut­kami w Ma­nilii mu­siały nie­źle go wy­szko­lić. W jego gwałtow­nym wej­ściu w nią było coś prze­raża­ją­cego. Wi­ce­kon­sul pod­czas ta­kich chwil ję­czał, mru­czał, i szeptał jej do ucha różne świń­stwa, lecz Mi­chael pozo­sta­wał przez cały ten czas mil­czący, wy­da­wał się na­wet nie od­dy­chać, zu­peł­nie jakby jego wszystkie fi­zyczne reak­cje ze­środ­ko­wały się w ener­gii, która bez­litoś­nie szturmo­wała jej ciało. Po chwili usły­szała jakiś char­czący od­głos i ze zdu­mie­niem stwier­dziła, że dźwięk ten wy­do­bywa się z jej wła­snych ust. Głowa dziew­czyny — zu­peł­nie sama — za­częła gwałtow­nie ude­rzać o po­duszkę. W pew­nej chwili, gdy jej wzrok padł przy­pad­kowo na sto­jące tuż obok łóżka lu­stro, do­strze­gła w nim zu­peł­nie obcą twarz. Ciemno­mie­dziane włosy per­liły się po­tem, wil­gotne ko­smyki przylgnęły do zaró­żo­wio­nych po­licz­ków i czoła. Ścią­gnięte wargi uka­zy­wały białe, błyszczące zęby. To nie mogę być ja — po­my­ślała jesz­cze, gdy jej cia­łem za­częły wstrząsać pierwsze spa­zmy roz­ko­szy.Bu­rza ustała parę go­dzin przed świ­tem. Le­nore po raz ostatni wi­działa Mi­cha­ela o dzie­wią­tej trzy­dzie­ści rano, gdy wsia­dał na po­kład lecą­cego do Sta­nów sa­mo­lotu. Pół go­dziny póź­niej była już w sa­mo­locie Kena Tis­saka, lecąc do pół­noc­nego Lu­zonu. Osiemna­ście mie­sięcy póź­niej wy­szła za mąż za Jacka Tully... * * *Woda w wan­nie stała się chłodna. Le­nore spoj­rzała w dół my­śląc, że mi­nęło już dużo czasu, od kiedy prze­stała martwić się fak­tem, że jej piersi są w dys­pro­por­cji do reszty ciała. Prze­su­nęła dło­nią wzdłuż brzu­cha, który już dawno prze­stał być sprę­żysty i pła­ski, do­tknęła swego krą­głego uda i przy­rze­kła sobie, że musi po­wró­cić do za­rzu­co­nych w lu­tym ćwi­czeń.Nie­zwy­kła ostrość tego wspo­mnienia wstrzą­snęła nią. To nie było prze­cież nic po­waż­nego, po­wta­rzała sobie nie raz. Po pro­stu nie­zo­bo­wią­zu­jąca, przyjaciel­ska noc, nic wię­cej. A może jed­nak było to ważne, tylko że ona nigdy nie potra­fiła tego zro­zu­mieć? Przy­po­mniało jej się, jak le­żała w ra­mio­nach śpią­cego Mi­cha­ela i fan­ta­zjo­wała, że po­prosi ją, aby poje­chała z nim ra­zem do Sta­nów i wy­zna, że ko­cha ją se­kret­nie już od dzie­ciń­stwa. Za­chi­cho­tała na to wspo­mnienie. Boże, ależ by­łam wtedy głu­pia — wy­mru­czała. Ale nie było jej trudno wy­obra­zić sobie, jak poto­czy­łoby się jej życie, gdyby...Zmu­siła się do po­wrotu do rze­czy­wi­sto­ści i spoj­rzała na zega­rek, który poło­żyła tuż obok wanny. Było już wpół do siódmej, a więc słu­żąca z pew­no­ścią na­krywa już stół do kola­cji. Szum w ru­rach po­wie­dział jej, że Jack jest w ła­zience na dole. Na­gle po­czuła się za­wsty­dzona swymi wspo­mnie­niami. Je­dy­nym de­fek­tem jej mał­żeń­stwa z Jac­kiem była jego skłonność do kie­liszka — a prze­cież mo­gło być go­rzej. Był jed­nym z tych ci­chych, sa­mot­nie po­szu­kują­cych za­po­mnienia w alko­holu męż­czyzn, któ­rzy upi­jając się nigdy nie wpa­dali w złość. To, że pod­czas wojny wła­sno­ręcz­nie zabił prze­szło pięć­dzie­się­ciu Ja­poń­czy­ków, ude­rzało ją zaw­sze jako gro­te­skowe nie­prawdo­po­do­bień­stwo. Mi­łość z nim też była nie­zła, chyba że wy­pił zde­cy­do­wa­nie zbyt dużo. Z pew­no­ścią oboje by­liby bar­dziej szczęśliwi ma­jąc wię­cej, niż tylko jedno dziecko — ich szes­na­sto­letni syn Kevin uczęszczał do szkoły śred­niej w Ma­nilii — ale to już nie była wy­łącz­nie wina Jacka...Szes­na­ście, prze­mknęło jej przez głowę. Kevin ma szes­na­ście lat. Jest tylko o trzy lata młod­szy niż Mike tam­tej nocy. Za­szlo­chała cicho. Rozdział szósty [top] Gdy tylko jeep skrę­cił w brudną ulicę bie­gnącą przez całe bar­rio pra­cow­ni­ków plantacji, Mi­chael Bra­den mógł wy­raź­nie do­strzec, w jak wiel­kim stra­chu żyli jego miesz­kańcy. Cho­ciaż słońce za­szło nie dalej jak pół go­dziny temu, mię­dzy zabu­do­wa­niami wi­dział zale­dwie kilka osób. Li Tung, chiń­ski skle­pi­karz, sie­dział sa­mot­nie za słabo oświetlo­nym ba­rem mieszczą­cym się w sze­ro­kiej cha­cie nipa, która słu­żyła mieszkań­com rów­no­cze­śnie jako bar i sklep. Zwy­kle o tej go­dzi­nie po­winno być w środku prze­szło tuzin męż­czyzn po­pija­ją­cych cie­płe piwo, pró­bują­cych zrzu­cić z mię­śni ból cało­dziennej pracy w polu. Dalej przy wy­locie ulicy, dwie stare ko­biety sie­działy po tu­recku obok rowu ście­ko­wego paląc pa­pie­rosy w nie­prawdo­po­dobny, tu­byl­czy spo­sób: za­cią­gały się wkładając ża­rzący się ko­niec pa­pie­rosa w bez­zębne usta.Ra­molo, przeło­żony pra­cow­ni­ków plantacji, mieszkał w naj­więk­szej cha­cie w bar­rio, tuż nad brze­giem rzeki. Dla za­bez­pie­cze­nia przed wy­le­wem, bu­dy­nek usta­wiony zo­stał na gru­bych, ośmiosto­po­wych pa­lach. Bra­den za­trzy­mał jeepa przed fron­tem chaty i za­uwa­żył, że dra­bina zo­stała już wcią­gnięta na ga­nek. Nor­mal­nie, o tak wczesnej porze sta­no­wi­łoby to po­ważne uchybie­nie miej­sco­wego prawa go­ścin­ności. Cały dom, tak jak i wszystkie pozo­stałe w bar­rio, był zu­peł­nie ciemny.Mi­chael nie­cier­pli­wie ude­rzył w klak­son. Po chwili na ganku po­jawił się Ra­molo, dzierżąc w wy­cią­gniętej przed sie­bie ręce naf­tową lampę. Gdy Mi­chael wi­dział go po raz ostatni, Ra­molo był zwy­kłym pra­cow­ni­kiem po­lo­wym. Nie­wy­raźne, mi­go­tliwe świa­tło wy­do­by­wało z mroku je­dynie ogromny brzuch i górną część kor­pusu.— Je­stem Mi­chael Bra­den — ode­zwał się pierwszy.— Pa­mię­tam pana, pa­tron — od­parł Ra­molo. Wrę­czył lampę mło­dziutkiej dziew­czy­nie, która po­ja­wiła się wła­śnie na we­ran­dzie i opu­ścił dra­binę.Mi­chael wspiął się na we­randę i za Ra­molo i dziew­czyną wszedł do wnę­trza chaty. Ca­łym wy­posa­że­niem naj­więk­szego po­koju były jedy­nie siza­lowe maty i ni­ski stół. Po­środku su­fitu za­wie­szono dużą, oliwną lampę. Ra­molo zapa­lił ją, zga­sił mniejszą i po­now­nie wrę­czył ją dziew­czy­nie, która na­tychmiast znik­nęła w kuchni.— Wi­tamy z po­wro­tem w Ca­gayan, pa­tron — wy­mam­rotał Ra­molo, ob­raca­jąc ku Bra­de­nowi swą po­zba­wioną wy­razu twarz. Lek­kie drże­nie prze­bie­gło przez ozdobioną pa­cior­kami za­słonę od­dzie­la­jącą po­kój od sy­pialni, w któ­rej z pew­no­ścią ukrywała się reszta ro­dziny nad­zorcy.Mi­chael po­ha­mo­wał gniew, nara­sta­jący w nim od mo­mentu opuszcze­nia domu. Wie­dział, że ostre słowa wy­rzutu, które padną w obec­ności ro­dziny nad­zorcy mogą stać się urazą, która nigdy nie zo­sta­nie mu za­po­mniana. Lecz za­nim zdą­żył co­kol­wiek po­wie­dzieć, w po­koju po­now­nie po­ja­wiła się dziew­czyna. W drżą­cych dło­niach trzy­mała czer­woną, la­kie­ro­waną tacę, na któ­rej stała szklanka wy­peł­niona ciemnym pły­nem.— Dzię­kuję — po­wie­dział Mi­chael, bio­rąc szklankę. Spró­bo­wał ostrożnie, wie­dząc, że jest to mocny, trzci­nowy rum, pę­dzony po­kąt­nie w całej doli­nie. Smak tego płynu zaw­sze przy­po­mi­nał mu poli­turo­wane cu­krem drewno.— Czy mo­żemy po­roz­ma­wiać na ze­wnątrz, Ra­molo?Nad­zorca ski­nął ocię­żale głową, jed­nak led­wie do­strze­galny błysk winy w jego oczach świadczył, iż wie do­sko­nale, czego ta roz­mowa bę­dzie doty­czyła.— Dla­czego do­okoła domu nie zo­stała wy­sta­wiona żadna straż? — za­pytał Mi­chael, gdy tylko wy­szli na we­randę.— Nikt nie dał mi żad­nego pole­cenia — Ra­molo pra­wie to wy­szeptał.— Nie po­wi­nie­neś był po­trze­bo­wać żad­nego pole­cenia.— Nie mamy żad­nych strzelb, pa­tron. A co ma­chety zdziałają prze­ciw niemu?Dwa lata wcześniej rząd naro­dowy — na pod­sta­wie edyktów woj­sko­wych, które dały pre­zy­den­towi Mar­co­sowi nie­ogra­ni­czoną wła­dzę — skon­fi­sko­wał broń w ca­łym okręgu. Po­dobno dla­tego, by zdu­sić w za­rodku każdy ruch re­wo­lu­cyjny. Za­rzą­dze­nie to nie obejmo­wało jedy­nie głównych po­sia­da­czy ziem­skich.— Mam strzelby w domu — po­wie­dział Mi­chael. — Po­trze­buję trzech ochotni­ków.Ra­molo za­wa­hał się.— Pa­tron, za każ­dym ra­zem kiedy on nad­cho­dzi, strach jest coraz więk­szy. Nikt nie zo­stawi żony i dzieci sa­mych przez całą noc.Za­biję każ­dego, kto od­mówi — nie­omal od­parł Mi­chael. Miał już te słowa na końcu ję­zyka, gdy nagle przy­po­mniał so­bie bez­sen­sowną kłót­nię z Har­rym Die­tri­chem, którą wcześniej sam sprowo­ko­wał. Większość mieszkań­ców bar­rio naj­prawdo­po­dob­niej nie miała na­wet poję­cia, kim jest Mi­chael — a nic nie mo­gło tych ludzi ura­zić bar­dziej, niż tyra­nia ob­cego.— Po­proś o ochotni­ków tylko z tych do­mów, gdzie jest trzech lub wię­cej doro­słych męż­czyzn — mruknął jedy­nie.Zre­zy­gno­wany Ra­molo zszedł z ganku. Mi­chael wzru­szył lekko ra­mio­nami, dopił resztkę rumu, a pustą szklankę po­sta­wił na porę­czy balu­stradki. Zszedł po dra­binie na zie­mię, która pod wpływem wie­czor­nego chłodu za­częła już lekko pa­ro­wać. Dra­bina na­tychmiast zo­stała wcią­gnięta na we­randę przez star­szą córkę Ra­molo. Dla ko­goś ob­cego jej dzi­waczny po­śpiech wy­da­wać się mógł za­bawny, a nad­mierny strach i prze­raże­nie wie­śnia­ków na­wet dzie­cinne. Ale Mi­chael wie­dział lepiej. Tak samo jak i oni, dora­stał w at­mos­ferze opo­wia­dań nie­licz­nych świadków wy­da­rzeń, które roz­gry­wały się głę­boko w dżungli. Dzie­siątki razy słu­chał snu­tych przy­ci­szo­nymi gło­sami opo­wia­dań o nie­spo­dzie­wa­nych ata­kach amoka, który w napa­dach mor­derczego szału ście­rał do­słow­nie z po­wierzchni ziemi całe osady. Co prawda nigdy nic ta­kiego nie wy­da­rzyło się w doli­nie Ca­gayan — być może nie wy­da­rzyło się także nig­dzie in­dziej — ale trzy­dzie­ści lat usta­wicz­nego stra­chu mo­gło nadać po­zory prawdo­po­do­bień­stwa naj­mniej na­wet wia­ry­god­nym opo­wie­ściom.Mi­chael wje­chał na śro­dek drogi bie­gną­cej przez bar­rio. Za­trzy­mał jeepa i cze­kał, nie ga­sząc świateł i nie wyłą­cza­jąc sil­nika. Wie­dział, że z tego miej­sca wi­dzą go pra­wie wszyscy miesz­kańcy — i wie­dział także, że jeżeli bę­dzie teraz zmu­szony odje­chać sam, bę­dzie to wstyd wo­bec całej wsi. Wła­ści­wie nie zno­sił ta­kich te­atral­nych ge­stów, ale ważne było, aby jak naj­szyb­ciej wy­robić sobie auto­rytet po­śród mieszkań­ców.Po prze­szło pię­ciu mi­nu­tach pierwszy ochotnik — wła­ści­wie jesz­cze dzie­ciak o chło­pię­cej syl­wetce — zbli­żył się do jeepa.— Je­stem z domu Jose Ma­riano, pa­tron — przemó­wił w dia­lek­cie ilo­cano.Mi­chael nie mó­wił tym języ­kiem, od­kąd opu­ścił Fili­piny.— Znam twego ojca — po­wie­dział nie­pew­nie. — Był sta­jen­nym.Sze­roki, mło­dzieńczy uśmiech wskazy­wał, że Mi­chael od­gadł pra­wi­dłowo. Chłopiec wspiął się do jeepa i usiadł na tyl­nym sie­dze­niu, z dłońmi wsu­nię­tymi cia­sno po­mię­dzy uda. Wkrótce nad­szedł drugi ochotnik, nie­wiele star­szy niż pierwszy. Trzeci, jesz­cze młodszy, nad­szedł ra­zem z Ra­molo. Mi­chael miał na­dzieję, że pra­cow­nicy, któ­rzy go pa­mię­tali, dali mu swych naj­star­szych sy­nów. Była to sztuczka, któ­rej na­uczył się od swego dziadka, który sto­so­wał ją nie­ustannie — skie­ro­wać mę­ską dumę prze­ciwko niemu sa­memu, okrę­cić go sobie wo­kół ma­łego palca aż zrobi do­kład­nie to, co chcesz, aby zro­bił. A Mi­chael, przez lata bę­dąc poza wy­spami prze­konał się, że me­toda ta działa tak samo sku­tecz­nie w Los An­geles, Se­attle czy w No­wym Jorku, jak i w doli­nie Ca­gayan...— Zo­ba­czymy się rano — po­wie­dział do Ra­molo. — I chcę, aby wszystko do­okoła domu było oświe­tlone tak jasno, jak za daw­nych cza­sów.Pod­czas rebe­lii Huk­bala­ha­pów, więk­szość plantato­rów wy­posa­żyła swe domy w po­tężne re­flek­tory, aby za­bez­pie­czyć się w ten spo­sób przed noc­nymi naj­ściami par­ty­zan­tów.— Ża­rówki i przewody nie były uży­wane od wielu lat, pa­tron. Nie je­stem pewny, czy będą dzia­łać.— Je­żeli bę­dziesz mu­siał, ku­pisz nowe wy­posa­żenie. Zrób tak, aby cały sys­tem był sprawny już na ju­trzej­szą noc.Gdy Mi­chael ra­zem z trzema ochotni­kami wchodził do domu, na dole nie było już ni­kogo. Po­pro­wa­dził ich do gabi­netu i wy­cią­gnął łań­cuch prze­cią­gnięty przez ka­błąki strzelb, usta­wio­nych wzdłuż jed­nej ze ścian. Po cha­rakte­ry­stycznym zapa­chu mógł wy­wnio­sko­wać, że broń nie była uży­wana od lat, ale jego brat miał przy­najmniej na tyle roz­sądku, aby utrzymy­wać ją w czy­sto­ści. Bra­den wyjął z uchwytów dwu­na­sto­strzałowy kara­bin, zała­do­wał na­bo­jami wy­ję­tymi z pu­dełka leżą­cego w szu­fla­dzie biurka i wrę­czył go pierw­szemu z ochotni­ków. Pozo­sta­łym dał po lek­kiej strzelbie, wprowa­dza­jąc uprzednio nabój do ko­mory i upewniw­szy się, że broń nie jest od­bez­pie­czona. Po nie­zdar­nym spo­sobie, w jaki trzy­mali wrę­czone im kara­biny, zo­rien­tował się, że nie byli wprawieni w po­słu­gi­wa­niu się no­wo­cze­sną bro­nią.— Je­den z was może spać, pod­czas gdy dwu pozo­sta­łych bę­dzie ob­cho­dzić we­randę — po­wie­dział, gdy wy­szli na ze­wnątrz. — Zmieniaj­cie się co parę go­dzin. Je­żeli zoba­czy­cie coś po­dej­rza­nego, to ra­czej krzyczcie, a nie strzelajcie. Naj­pew­niej bę­dzie to tylko za­błą­kane zwie­rzę.— A jeżeli to nie bę­dzie zwie­rzę? — za­pytał syn sta­jen­nego.— Wszystko, czego od was wy­ma­gam — przy­najmniej w tej chwili — to jak naj­wię­cej ha­łasu. Ja zajmę się resztą. I dzię­kuję wam. Będę o tym pa­mię­tał.Wszedł do po­koju Inez i po­wie­dział jej, aby na rano przy­go­to­wała śnia­danie dla straż­ni­ków. Ku­charka przyjęła roz­po­rzą­dze­nie spo­koj­nym skło­nem głowy, jakby to dni — a nie pra­wie dwa­dzie­ścia lat — dzie­liły ich od ostat­niego spo­tka­nia. Gdy opuszczał jej po­kój, z tru­dem udało mu się ukryć roz­ba­wie­nie. Wi­docz­nie dalej go nie lu­biła, tak samo jak wtedy, gdy był jesz­cze dzieckiem. Nigdy nie wie­dział, dla­czego.Wciąż ma­jąc na bio­drach pas z re­wol­we­rem kali­bru 39, Mi­chael za­czął wspi­nać się po scho­dach. Po­nie­waż nikt nie po­wie­dział mu gdzie bę­dzie spać, zało­żył, że może roz­go­ścić się w swym sta­rym po­koju w za­chodnim skrzydle bu­dynku. Gdzieś pod czaszką od­czu­wał do­tkliwe igiełki bólu, zu­peł­nie jakby nie­wiel­kie, o ostrych jak brzytwa pa­zur­kach zwie­rzątko usi­ło­wało wy­ko­pać sobie jamkę w twar­dej gle­bie. Gdy poło­żył dłoń na gałce u drzwi, na­gle usły­szał, jak ktoś woła go po imie­niu. Od­wró­cił się i zoba­czył Carę, sto­jącą w drzwiach sy­pialni jego ro­dzi­ców. Prze­brała się już w długą, białą, je­dwabną suk­nię. Z dłu­gimi, kasztano­wa­tymi wło­sami wy­glą­dała w niej na bar­dziej zre­lak­so­waną.— Wi­dzia­łam, jak przyje­cha­łeś — po­wie­działa gło­sem, w któ­rym po­brzmie­wały le­ciut­kie nutki nie­po­koju. — Czy to ko­nieczne, abyś przy­pro­wa­dzał ich tutaj?— Bar­dzo ko­nieczne.— A czy nie są­dzisz, że oni po­winni ochraniać ra­czej wła­sne domy?— One są do­sta­tecz­nie chro­nione. A nie­bez­pie­czeń­stwo, które nam grozi, jest więk­sze niż mo­głoby się zda­wać. Mamy wię­cej tego, czego on po­trze­buje.— Amok?— Oczywi­ście.— A więc wie­rzysz, że on ist­nieje?— Kie­dyś stali­śmy w odle­gło­ści zale­dwie paru jar­dów od sie­bie. A może jesz­cze mniej.— Nie ro­zu­miem.— To ra­czej długa histo­ria — od­parł. — Je­stem już na ostat­nich no­gach, Cara. Je­żeli zaraz się tro­chę nie prze­śpię, to po­lecę na twarz.— Prze­pra­szam, Mike, do­bra­noc — zmu­siła się do uśmiechu, ze­szła po scho­dach i znik­nęła w po­koju dzie­cin­nym.Mi­chael zna­lazł swą lotni­czą torbę le­żącą na wą­skim łóżku, które pach­niało świeżo upraną po­ścielą. Roz­glą­dając się po pra­wie za­po­mnianym już wnę­trzu nagle zdał sobie sprawę, jaki był młody, gdy no­co­wał tu po raz ostatni. Wszystko wy­da­wało się nie­zmienione — od wy­pło­wia­łych foto­grafii Mic­key'a Spil­lane'a i Car­tera Browna na półce z książkami, aż do ory­gi­nal­nych ilo­kań­skich łu­ków, strzał i ja­skrawo po­ma­lo­wa­nej wo­jen­nej tar­czy, które poro­zwie­szane były na ścia­nach. Ta broń była pre­zen­tem od dziadka. Była tu także inna broń — no­wo­cze­sny kara­bin Browning 375, ofia­ro­wany mu na jego czternaste uro­dziny, a mo­gący po­walić lwa jed­nym strzałem. Ale od­kąd naj­więk­szą zwie­rzyną łowną w dżungli stały się jedy­nie dziki, Mi­chael strzelał głównie do pa­pie­ro­wych tarcz i pu­szek. Te­raz, dwa­dzie­ścia sześć lat póź­niej, wreszcie bę­dzie mógł zro­bić z tej broni wła­ściwy uży­tek.Pas z re­wol­we­rem przewie­sił przez po­ręcz krze­sła, zdjął tylko ko­szulę i cięż­kie buty, i z wes­tchnie­niem ulgi padł na łóżko. Po­cząt­kowo wy­da­wało mu się, że za­śnie w se­kundę, ale mię­śnie przez prze­szło go­dzinę opor­nie po­zby­wały się nę­kają­cego je zmę­cze­nia.W końcu pod­niósł się, pod­szedł do okna i wyj­rzał w ciemność spo­wi­ja­jącą do­linę Ca­gayan. Ból głowy po­wró­cił znie­nacka, jako stały ucisk po­mię­dzy brwiami. On może być teraz gdziekol­wiek, po­my­ślał. Dwa­dzie­ścia mil stąd albo dwa­dzie­ścia stóp, uży­wa­jąc ciemności nocy jako zbroi, otu­lając się nią ni­czym war­stwą stali.Innej bez­księ­ży­co­wej nocy, gdy miał sie­dem­na­ście lat, Mi­chael Bra­den także usi­łował przy­wdziać tę zbroję — i uległ... * * *Tego ranka — w so­botę — oj­ciec Mi­cha­ela wy­brał się na sa­motną prze­jażdżkę ku gęsto zale­sio­nym wzgórzom, na połu­dniowej gra­nicy tery­to­rium Bra­de­now. Pa­ku­nek na grzbiecie muła mie­ścił pół tu­zina sło­ików za­wie­rają­cych młode pstrągi, spe­cjal­nie sprowa­dzo­nych drogą po­wietrzną aż z No­wej Ze­lan­dii.Ty­dzień temu, od­dział woj­ska z Fili­pin wpadł w pu­łapkę Huk'sów nie­spełna dzie­sięć mil na pół­noc od plantacji. Jako śro­dek ostrożno­ści, Frank Bra­den wziął ze sobą swą wy­pró­bo­waną strzelbę, ale nikt nie przy­pusz­czał, by wpadł w ja­kieś po­waż­niej­sze tara­paty. Jak więk­szość far­me­rów w doli­nie, Bra­de­no­wie pła­cili w se­kre­cie rebe­lian­tom co­mie­sięczny „okup”, w za­mian za obietnicę nie po­ja­wia­nia się na ich tere­nach. Trzeba było przy­znać szczerze, że obietnica ta ła­mana była nie­zwy­kle rzadko. Jed­nak gdy oj­ciec nie wró­cił przed porą obiadu, Mi­chael za­czął się nie­po­koić. Frank Bra­den przy­rzekł, że dołą­czy do Sama na połu­dniowo-za­chodnim polu, gdzie dzia­dek nad­zo­ro­wał zbiór tyto­niu — gdy tylko skoń­czy zary­bia­nie stru­mie­nia. Po­dróż przez wzgórza nie po­winna mu zająć wię­cej, niż trzy go­dziny.— Może tata poje­chał pro­sto do dziadka — zasu­ge­ro­wał jego dwu­na­sto­letni brat. Obaj chłopcy całe wa­kacje prze­by­wali w domu, przy­go­to­wu­jąc się do eg­za­mi­nów na Ame­ry­kań­ską Aka­de­mię.— Na ko­niu to zbyt długa droga. Naj­pierw przyje­chałby tu­taj i wziął sa­mo­chód. Idę go po­szu­kać.W towa­rzy­stwie Ra­molo — wtedy jesz­cze szczupłego chło­paka — wy­ru­szył je­epem, nigdy bo­wiem nie po­dzie­lał entu­zja­zmu pozo­sta­łych członków ro­dziny do koni. Pro­wa­dził sa­mo­chód szybko, nie zwa­żając na­wet na co więk­sze ka­mie­nie, tak, że Ra­molo, aby nie wy­paść, mu­siał trzy­mać się kra­wę­dzi przedniej szyby obiema rę­kami. W końcu do­strze­gli wierz­chowca Franka Bra­dena, uwią­za­nego do drzewa ro­sną­cego na skraju za­ku­rzo­nej drogi. Mi­chael ostro za­ha­mo­wał tuż przed zwie­rzę­ciem. Ślady żółtej, za­krze­płej śliny przy py­sku kla­czy świad­czyły, że zwie­rzę dawno nie było po­jone. Wi­docz­nie Frank Bra­den uwa­żał, że dal­sza droga stała się już zbyt stroma, by je­chać konno, więc po­szedł pie­szo pro­wa­dząc za sobą muła. Te­raz po­waż­nie już za­nie­po­ko­jony, Mi­chael wprowa­dził nabój do ko­mory swego win­che­stera i ra­zem z Ra­molo ru­szyli szybko pod górę.Zna­leźli Franka Bra­dena leżą­cego na ple­cach na dnie stru­mie­nia. Otwarte oczy pa­trzyły martwo przez po­wierzchnię czy­stej wody, na szyi ziała sze­roko otwarta rana, a cała twarz była już na­brzmiała i pra­wie nie do roz­po­zna­nia. Mi­chael wy­dał zdu­szony okrzyk, rzu­cił broń Ra­molo i wskakując do wody wy­cią­gnął ciało na brzeg.Wła­ści­wie nigdy po­tem nie potra­fił zde­fi­nio­wać uczuć, które tar­gały nim, gdy trzy­mał martwe ciało ojca w ra­mio­nach — żal, nie­na­wiść do nie­wi­dzialnego mor­dercy, ale przede wszystkim, wście­kłość. Oto jesz­cze jeden bliski mu czło­wiek zo­stał mu gwałtow­nie ode­brany. Sio­stra, matka, a teraz oj­ciec. Wszyscy padli ofiarą tej sza­lonej, nie­ustannej wojny. Zaw­sze naj­ła­god­niej­szy, po­my­ślał. Na­wet w pie­kle Santo Tho­mas, oj­ciec jako je­dyny uczył się ja­poń­skiego, aby pró­bo­wać stwo­rzyć coś na kształt po­ro­zu­mie­nia po­mię­dzy przymie­rają­cymi gło­dem, scho­ro­wa­nymi więź­niami a ich opraw­cami. Zaw­sze naj­ła­god­niej­szy...— Dla­czego? — wy­mam­rotał przez łzy. — Dla muła? Dla tych paru pesos? Jak to ma po­móc ich pie­przo­nej re­wo­lucji?— Tego nie zro­bili Huk'sowie — po­wie­dział drżą­cym szeptem Ra­molo.Mi­chael spoj­rzał w twarz swego to­wa­rzy­sza i po raz pierwszy do­strzegł w oczach Ra­molo ro­snącą pa­nikę.— Co masz na myśli?Ra­molo bez słowa ski­nął głową w stronę drzewa. Oparta lufą o pień drzewa stała strzelba Franka Bra­dena.— On nie po­trze­buje strzelby.Póź­niej, oczywi­ście przy­znał rację Ra­molo. Wie­dział, że źle uzbrojeni par­ty­zanci nie prze­pu­ści­liby takiej oka­zji, jak no­wo­cze­sny kara­bin. Ale wtedy był zbyt wy­trą­cony z rów­no­wagi, aby ro­zu­mo­wać zu­peł­nie trzeźwo.— Nie za­wra­caj mi głowy tym cho­ler­nym amo­kiem! — warknął. — Jedź pro­sto do Tu­gu­ega­rao i na po­ste­runku opo­wiedz do­kład­nie, co się stało. Ja idę za nimi.Ra­molo bez słowa wsiadł do jeepa i ru­szył w kie­runku do­liny. Mi­chael przy­sta­nął na se­kundę i spoj­rzał na ciało ojca żału­jąc, że nie ma go czym przy­kryć. W końcu wes­tchnął i ru­szył pod górę.Na po­czątku ślady były łatwe do od­nale­zie­nia. Przez całą po­przednią noc padał ob­fity deszcz i na grzą­skim grun­cie ślady pod­ków muła były wy­raź­nie wi­doczne. Lecz Mi­chael po­lował już kie­dyś na tych wzgórzach ra­zem z oj­cem i wie­dział, że grunt dalej prze­cho­dzi miej­scami w litą skałę, na któ­rej bar­dzo ciężko od­na­leźć ja­kie­kol­wiek wska­zówki. Je­żeli nie od­naj­dzie spraw­ców przed zmrokiem, dal­sze tro­pie­nie bę­dzie zu­peł­nie bez­sen­sowne. Nie za­brał ze sobą żyw­ności ani wody, a bez tego nie mógł po­zwo­lić sobie na długi po­ścig.Słońce było już nisko nad hory­zon­tem, gdy Mi­chael za­trzy­mał się na swój pierwszy — i je­dyny — od­po­czy­nek. Mo­zol­nie wspi­nał się wy­żej i wy­żej, dwu­krot­nie gu­biąc ślad, lecz szczęśli­wie od­naj­dując go po­now­nie. Chłopak wła­śnie zgu­bił trop po raz trzeci. Wszedł na szczyt, z któ­rego miał pełny wi­dok na płytką, nie­wielką do­linę, poro­śniętą ba­na­now­cami i cien­kimi, wy­so­kimi bam­bu­sami. Znał to miej­sce. Zale­dwie przed pa­roma mie­sią­cami po­lował tu na jele­nie. Usiadł na skale, zdjął okrę­coną do­okoła szyi chu­stę i otarł spo­coną twarz. W tej chwili ża­łował już pierw­szego im­pulsu, który pchnął go w tę sza­loną po­goń. Po­wi­nien wró­cić ra­zem z Ra­molo na plantację i spró­bo­wać ze­brać więk­szą grupę lu­dzi.Na­gle, zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nie, na skali­stym zbo­czu po prze­ciw­nej stro­nie do­liny, około trzech mil stąd, do­strzegł ciemny, nie­wy­raźny kształt. Poło­żył się na brzu­chu i osło­nił oczy przed ostat­nimi, czer­wo­nymi pro­mie­niami za­cho­dzą­cego słońca. Z tej odle­gło­ści nie­po­do­bień­stwem było roz­po­zna­nie kształtu, który zsu­wał się ze zbo­cza. Mógł to być pro­wa­dzący muła czło­wiek lub — co bar­dziej prawdo­po­dobne — grupa my­śli­wych idą­cych bli­sko sie­bie. Gdy­bym tylko miał lor­netkę, po­my­ślał ze zło­ścią.Mi­chael go­rącz­kowo za­sta­na­wiał się, co robić. Znał starą, nie­uży­waną ścieżkę, prze­cho­dzącą bez­po­śred­nio przez całą do­linę. Idąc nią, a nie bez­po­śred­nio po śla­dach, mógłby osią­gnąć miej­sce, w któ­rym za­uwa­żył za­gad­kowy kształt jesz­cze przed zmrokiem. Pro­blem pole­gał na tym, że je­żeli nie spo­tkałby tam mor­der­ców ojca, mógłby zagu­bić trop już na do­bre. W swym pra­gnie­niu ze­msty nie przy­szło mu na­wet na myśl, że le­żąc od­kryty na sa­mym szczycie oświetla­nym przez za­cho­dzące słońce, jest o wiele bar­dziej wi­doczny niż lu­dzie czy zwie­rzęta, które wła­śnie ob­ser­wo­wał... * * *Gdy tylko zsu­nął się ze zbo­cza i od­na­lazł ścieżkę, szybko zo­rien­tował się, że bę­dzie miał po­ważne kło­poty. Ścieżka, którą pa­mię­tał zaro­sła szczelnie krzewami i wy­soką trawą, do czego przy­czy­nił się pa­da­jący od kilku tygo­dni deszcz. Bez ma­chety, po­ru­szał się o wiele wol­niej, niż to sobie pier­wot­nie zało­żył. Wraz z za­pad­nię­ciem zmroku bliski był zu­peł­nego wy­czer­pania, a nie był na­wet w po­łowie drogi do obra­nego celu.Głodny i spra­gniony — od dawna nie na­tknął się na ża­den stru­mień — zszedł ze ścieżki i wdrapał się na stary bana­no­wiec, któ­rego sze­rokie liście za­pew­niały względną ochronę przed noc­nym desz­czem. Uło­żył się wy­god­nie na sze­ro­kiej ga­łęzi opie­rając plecy o ma­sywny pień, z win­che­ste­rem poło­żo­nym w po­przek kolan. Wie­dział do­brze, że nocny marsz mi­jałby się zu­peł­nie z ce­lem — w ciemno­ściach nie potra­fiłby trzy­mać się ścieżki. Wraz z za­pad­nię­ciem zu­peł­nych ciemności ucichł także skrzek ha­sają­cych gdzieś nad jego głową małp.Na­wet nie zda­wał sobie sprawy, że za­padł w drzemkę, gdy nagle obu­dziły go wrza­ski wy­stra­szo­nych małp. Gałę­zie drzewa chwiały się, gdy ja­kieś nie­wiel­kie stwo­rzonka zbie­gały w dół pnia, pisz­cząc na alarm. W prze­ciągu kilku se­kund dżunglę po­now­nie spo­wiła cisza. Nadal po­brzmiewał jedy­nie nigdy nie usta­jący, cichy chór in­sek­tów i drzew­nych żab. Spoj­rzał na fosfo­ry­zu­jące wska­zówki ze­garka — było już wpół do pierw­szej. Tem­pe­ra­tura spa­dła o co naj­mniej dzie­sięć stopni, jak zwy­kle w dżunglach Kor­dylie­rów po pół­nocy. Drżąc z zimna, Mi­chael opu­ścił pod­wi­nięte wcześniej rę­kawy bluzy i po­zapi­nał gu­ziki. Z pew­no­ścią małpy wy­stra­szyły się ja­kie­goś noc­nego dra­pież­nika, po­my­ślał sen­nie.Na­gle dole­ciał go ten za­pach. Przy­po­mi­nał wy­de­sty­lo­waną esen­cję wszyst­kich dżungli świata, z do­dat­kiem krwi, błota, prze­gni­łej wody i sta­rych, zmursza­łych drzew. Był to za­pach, jaki pa­no­wać mu­siał w świe­cie dino­zaurów. Z po­czątku słaby, szybko stał się tak inten­sywny, że Mi­chael nie­omal zwymio­tował. To ja­kieś dzi­kie zwie­rzę, po­my­ślał, ale po chwili już wie­dział. Mor­derca jego ojca po­wró­cił i po­lował teraz na niego! Po raz pierwszy na­prawdę zdał sobie sprawę, że amok rze­czy­wi­ście ist­nieje. Strach, nie­po­dobny do ni­czego, czego kie­dy­kol­wiek do­świadczył — wcześniej czy po­tem — wstrząsnął ca­łym jego cia­łem. Dło­nie chło­paka zaci­snęły się na me­talu broni ni­czym szpony. Mu­siał natę­żyć całą siłę woli, chcąc nie­znacznie roz­luź­nić mię­śnie pra­wej dłoni, by móc od­bez­pie­czyć broń. Wy­konał ten tak do­brze znany ruch nie­zwy­kle po­woli, bojąc się, że co­kol­wiek jest tam na dole, z pew­no­ścią usły­szy cichy szczęk zwal­nia­nej sprę­żyny. Prawą dło­nią ścią­gnął man­kiet le­wego rę­kawa, za­sła­nia­jąc fosfo­ry­zu­jącą tar­czę ze­garka.Zgodnie z le­gendą, amok uzbro­jony był jedy­nie w miecz — a on miał kara­bin. Pod­świa­do­mość Mi­cha­ela po­wta­rzała wciąż i wciąż ten sam roz­kaz: idź za nim, ty cho­lerny głup­cze! Ale strach był zbyt silny. Wszystko, co mógł zro­bić to wtu­lić się w zbawczy pień, wal­czyć, aby wzbiera­jące w pier­siach ci­śnie­nie nie uszło na ze­wnątrz na­wet naj­lżej­szym odde­chem i mo­dlić się go­rąco, aby nie­wi­dzialna śmierć mi­nęła go w mroku. Wię­cej niż tuzin razy oszalałym z prze­raże­nia umy­słem wy­obra­żał sobie, że oto z mroku wy­łania się gi­gan­tyczna syl­wetka i pod­nosił już lufę kara­binu, ale w ostat­niej chwili uda­wało mu się po­wstrzymać palec przed naci­śnię­ciem na spust i zdra­dze­niem w ten spo­sób swej pozy­cji.Był już pra­wie brzask, gdy prze­stał do­cie­rać do niego ten odu­rza­jący odór. Spo­śród ga­łęzi po­now­nie usły­szał wrzask małp, wie­dział więc, że jest już bez­pieczny. Spoj­rzał na ręce. Kostki dłoni, które z de­spe­racką siłą zaci­skały się na me­talu kara­binu, po­pę­kały i po­zna­czone były krwa­wymi zyg­za­kami.Po­bity i za­wsty­dzony wła­snym tchó­rzo­stwem po­wlókł się z po­wro­tem do domu. Parę go­dzin póź­niej na­tknął się na od­dział żoł­nie­rzy, pro­wa­dzony przez dziadka i Ra­molo. Chciał po­wie­dzieć Sa­mowi o wszystkim, co za­szło, ale to upo­ka­rza­jące wy­zna­nie nie mo­gło mu jakoś przejść przez usta. Po­wie­dział tylko, że szedł śla­dem muła aż do zmroku, a po­tem mu­siał za­wró­cić z po­wodu braku wody.Sam Bra­den i Ra­molo wró­cili ra­zem z nim na plantację, pod­czas gdy żoł­nie­rze kon­tynu­owali bez­sku­teczną po­goń za mor­dercą. Póź­niej, tak jak Mi­chael przy­pusz­czał, ofi­cjalny ra­port ob­cią­żył tą zbrodnią Huk'sów. Lecz Mi­chael po raz ko­lejny prze­konał się, że Fili­piny nie są już jego do­mem... * * *Gdy­bym wtedy nie stra­cił głowy, Les żyłby do dzi­siaj — my­ślał Mi­chael, wpa­tru­jąc się przez otwarte okno w otu­lone mro­kiem pola. Wła­śnie wtedy, roz­my­ślał dalej, nie zdał pierw­szego, prawdzi­wego eg­za­minu w do­ro­słym życiu. Ale w końcu miał tylko sie­dem­na­ście lat i w do­datku pod­jął się zada­nia, do któ­rego był zu­peł­nie nie­przy­go­to­wany. Drugi raz nie może po­wtó­rzyć tego sa­mego błędu. Każdy krok musi być sta­ran­nie za­pla­no­wany, a wszystkie moż­liwo­ści przewi­dziane z góry. A co naj­waż­niej­sze, sztuka tro­pie­nia i zabi­jania in­nych istot ludz­kich — obo­jętnie, w ciemno­ściach czy peł­nym świe­tle — już dawno prze­stała być dla niego ta­jem­nicą. Prze­cież amok, nie­ważne w jak wiel­kim stop­niu be­stial­skie było jego dzia­łanie, był także istotą ludzką. To tylko prze­bie­gły, nie­obli­czalny umysł kie­ro­wał tym mon­stru­al­nym cia­łem.Ale ja­kiego ro­dzaju umysł? Rozdział siódmy [top] Na­zy­wał się Ku­rusu — po­wie­dział Ta­kei Shi­mura. — Słu­żył jako pod­ofi­cer w kem­peitai.— Pa­mię­tam tę or­gani­zację — od­parł chłodno ma­jor Ra­mos. Ja­poń­ska poli­cja woj­skowa — ma­jąca zaj­mo­wać się wy­łącz­nie wzra­stają­cym opo­rem wśród lud­ności cy­wil­nej — była naj­bar­dziej znie­na­wi­dzoną jed­nostką w ca­łych si­łach oku­pa­cyj­nych. Na­gle po­czuł się za­do­wo­lony, że jego żona wy­brała się z wi­zytą do krewnych, mieszka­ją­cych w Min­doro. Jej bra­cia, ska­zani za roz­po­wszech­nia­nie an­tyja­poń­skich ulo­tek, byli tortu­ro­wani i stra­ceni wła­śnie przez kem­peitai. Gdyby usły­szała tę roz­mowę, mo­głaby poło­żyć ona tamę jej wro­dzo­nemu po­czu­ciu go­ścin­ności.— Był pan członkiem tej orga­niza­cji?Nie­we­soły uśmiech prze­mknął przez cien­kie wargi Shi­mury.— Na­wet Ce­sar­ska Ar­mia mu­siała do­pusz­czać w swe sze­regi za­przy­się­żo­nych urzędni­ków, majo­rze. Poza ćwi­cze­niami na strzelnicy, pod­czas całej wojny nie od­da­łem na­wet jed­nego strzału. A teraz tego ża­łuję. Po­wi­nie­nem był wy­strzelić cho­ciaż raz.Brwi Ra­mosa po­wę­dro­wały do góry.— Zro­zu­mie mnie pan lepiej, gdy usły­szy pan wszystko o Ku­rusu — po­wie­dział Shi­mura.Po póź­nym obie­dzie, dwaj męż­czyźni usie­dli na we­ran­dzie przy ka­wie. Pod­czas ca­łego po­siłku Shi­mura za­cho­wy­wał dys­kretny dy­stans, ogra­ni­cza­jąc się do zdawko­wych uwag na temat lotu z To­kio lub zmian, ja­kie za­szły w Tu­gu­ega­rao. Nic w jego za­cho­wa­niu nie wskazy­wało, że jest to spe­cjalny wy­słan­nik rządu ja­poń­skiego, przy­były aby po­móc w roz­wi­kła­niu za­gadki ma­so­wego mor­dercy. Ra­mos z trud­no­ścią po­wstrzy­my­wał się przed za­da­wa­niem tuzi­nów pytań wie­dząc, że za fa­sadą po­zor­nego spo­koju Shi­mura toczy jakąś we­wnętrzną walkę i że bę­dzie mó­wił, gdy bę­dzie już do tego go­towy.— Skąd może być pan pewny, że to aku­rat Ku­rusu jest amo­kiem! — za­pytał w końcu Ra­mos.— Był prawdzi­wym gi­gan­tem, pra­wie dwa razy więk­szym, niż jaki­kol­wiek żoł­nierz w na­szym regi­men­cie.Ra­mos wzru­szył ra­mio­nami.— Spo­tka­łem już paru Ja­poń­czy­ków, mie­rzą­cych wię­cej, niż sześć slóp wzro­stu. We wszyst­kich wa­szych od­dzia­łach na ca­łym Lu­zonie było ta­kich z pew­no­ścią wię­cej, niż setka. A my nie mamy na­wet pew­ności, że mor­derca sta­cjo­no­wał w tym okręgu pod­czas oku­pacji.Na twarz Shi­mury po­wró­cił wy­raz bole­snej za­dumy. Wy­pił resztę kawy i spo­koj­nie oświad­czył:— To Ku­rusu. I nie zwa­rio­wał, jak pan prawdo­po­dob­nie sądzi, do­piero po ukry­ciu się w dżungli. Był obłą­ka­nym rzeź­ni­kiem na długo przed koń­cem wojny. Być może był nim na­wet przed jej wy­bu­chem. Naj­lepiej bę­dzie, jak opo­wiem panu wszystko od po­czątku. Jako poli­cjant, po­wi­nien pan być przy­zwy­cza­jony do wy­słu­chi­wa­nia wy­znań.— Wy­znań czego, panie Shi­mura?Ja­poń­czyk odsu­nął na bok pustą fili­żankę, jakby nagle zdał sobie sprawę, że za­wie­rała ona truci­znę, i kon­tynu­ował ci­chym gło­sem:— Wszyst­kie zbrodnie Ku­rusu po­peł­nione zo­stały na sku­tek mego ostat­niego roz­kazu... * * *Pod­bój Fili­pin był już pra­wie za­koń­czony, gdy 11 kwietnia 1942 roku po­rucz­nik Ta­kei Shi­mura za­mel­do­wał się w swym no­wym regi­men­cie, sta­cjo­nują­cym na Lu­zonie. Tylko garstka ame­ry­kań­skich i fili­piń­skich żoł­nie­rzy trzy­mała wy­spę Cor­regi­dor — ostatni ba­stion obrony aliantów w tym re­gio­nie. Do­lina Ca­gayan była pra­wie nie­tknięta dzia­ła­niami wo­jen­nymi, bo­wiem wszystkie więk­sze walki to­czyły się setki mil na połu­dnie.Większość mło­dych ofice­rów, któ­rzy towa­rzy­szyli Shi­mu­rze w czte­ro­dniowej po­dróży z Joko­hamy do portu Aparri, nie ukrywała swego roz­cza­ro­wa­nia z przy­działu do służby gar­nizo­no­wej da­leko poza głównym te­atrem dzia­łań. Shi­mura, cho­ciaż przytaki­wał ich na­rze­ka­niom, cie­szył się skry­cie z faktu, że unik­nął pierw­szej linii frontu. Syn ja­poń­skiego dy­plo­maty, który do końca był prze­ciw­ni­kiem otwartego kon­fliktu ze Sta­nami Zjed­no­czo­nymi, uwa­żał wojnę za akt naro­do­wego sa­mo­bój­stwa, a jego jedy­nym ma­rze­niem było prze­żyć i pod­jąć na nowo prze­rwane stu­dia na wy­dziale ar­chi­tek­tury. Wstąpił do woj­ska wy­łącz­nie po to, by ulżyć róż­nora­kim naci­skom, ja­kim ze względu na poli­tyczne po­glądy ojca pod­da­wana była jego ro­dzina.Re­gi­ment kwa­tero­wał pod na­mio­tami roz­bi­tymi na dzie­wię­cio­doł­ko­wym polu gol­fo­wym, wy­bu­do­wa­nym przez bia­łych plantato­rów, a le­żą­cym nie opo­dal Tu­gu­ega­rao. Cho­ciaż woj­skowe buty i koła cięż­kich po­jaz­dów zmieniły zie­lony nie­gdyś teren w zie­mię ja­łową, przy nie­któ­rych doł­kach pozo­stały jesz­cze nie­wiel­kie cho­rą­giewki, trze­po­czące na wie­trze jak wy­strzę­pione pro­porce po­ko­na­nych ryce­rzy. Shi­mura, dzie­lący na­miot z trzema, także nowo przy­by­łymi mło­dymi ofice­rami nie skoń­czył na­wet jesz­cze się roz­pa­ko­wy­wać, gdy zja­wił się sier­żant i pole­cił mu, aby na­tychmiast za­mel­do­wał się u ka­pi­tana Hi­sao Ta­nape, do­wódcy jed­nostki kem­peitai w re­gi­men­cie. Pró­bując zi­gno­ro­wać zdu­mione spoj­rze­nia swych współ­mieszkań­ców, Shi­mura wy­szedł na ze­wnątrz. Na­wet tutaj — po­my­ślał gorzko, gdy szli w kie­runku bu­dynku kwa­tery głównej, który nie­gdyś z pew­no­ścią był klu­bem gol­fo­wym. A tak głu­pio wie­rzył, iż prze­śla­do­wa­nie skoń­czy się, gdy tylko opu­ści Japo­nię.Biuro ka­pi­tana Ta­nape po­grą­żone było w głę­bo­kim cie­niu. Poje­dyn­cze okno za­sło­nięte było ciężką za­słoną, a je­dyne źró­dło świa­tła po­cho­dziło z nie­wiel­kiej, biu­ro­wej lampki. Sam Ta­nape oka­zał się być szczupłym męż­czy­zną około czter­dziestki o uj­mu­ją­cym wy­razie twa­rzy. Lecz Shi­mura do­brze wie­dział, jak bar­dzo my­lące może być to pierwsze wra­żenie. Elita sił kem­peitai re­kru­to­wana była spo­śród za­wo­do­wych żoł­nie­rzy, któ­rzy wy­ka­zali się ślepą wiarą i fa­na­tycz­nym wręcz prze­strze­ga­niem ko­deksu Bus­hido. Ta­nape nie mógł być wy­jąt­kiem.Nie pod­no­sząc wzroku znad kartki, którą wła­śnie czy­tał, Ta­nape, w od­po­wie­dzi na ni­ski ukłon Shi­mury wskazał fotel sto­jący po prze­ciw­nej stro­nie biurka. Dłu­żej niż pięć mi­nut Shi­mura sie­dział w prze­pi­sowo sztywnej pozy­cji, z dłońmi opartymi nie­ru­chomo na kola­nach, pod­czas gdy ka­pitan wy­da­wał się go igno­ro­wać. W pew­nej chwili Ta­nape pod­niósł kartkę na tyle wy­soko, że u jej szczytu Shi­mura do­strzec mógł wła­sne na­zwi­sko. Wzdłuż ple­ców po­ciekł mu lo­do­wato zimny stru­my­czek potu.— Wi­dzę, że zna pan bie­gle an­giel­ski, po­rucz­niku — przemó­wił wreszcie Ta­nape, od­kła­dając kartkę na bok.— Tak, sir.— To do­brze. W tej chwili jest to bar­dzo cenna umiejęt­ność. Re­gi­ment od­ko­men­de­ro­wany zo­stał na Fili­piny w ta­kim po­śpie­chu, że nie mie­liśmy czasu, aby za­brać ze sobą choć jed­nego tłu­ma­cza.Shi­mura wes­tchnął ci­chutko z ulgą wie­rząc, że być może tutaj nie po­wtó­rzy się wszystko od po­czątku. Jed­nak po ko­lej­nym pyta­niu zdał sobie sprawę, że był zbyt wiel­kim optymistą:— Gdzie na­uczył się pan tak do­brze an­giel­skiego? W szkole?— Nie, sir — od­parł po­now­nie czu­jąc zimne igiełki stra­chu. Wi­docz­nie cała prze­szłość jego ro­dziny mu­siała znaj­do­wać się w dos­sier kem­peitai. Ta­nape badał go z chłodną pre­cyzją.— Gdy by­łem dzieckiem, sir, mój oj­ciec słu­żył w na­szych am­basa­dach w Wa­szyngto­nie i Ot­tawie. Tam wła­śnie opa­no­wa­łem język.Ta­nape wskazał ge­stem w kie­runku okna, za któ­rym znaj­do­wały się resztki pola gol­fo­wego.— Grał pan w tę grę w Ame­ryce?— Raz czy dwa — od­parł Shi­mura, zdzi­wiony tą nie­spo­dzie­waną zmianą te­matu. Ton głosu Ta­nape suge­ro­wał jasno, że już sam fakt ude­rze­nia w pi­łeczkę gol­fową rów­nał się pra­wie zdra­dzie stanu.— Do­brze jest mieć świa­do­mość, że ta głu­pia roz­rywka nigdy nie przyjmie się w Japo­nii, prawda?— Tak jest, sir.Ta ostat­nia uwaga Ta­nape czę­sto przy­cho­dziła mu na myśl już w la­tach po­wo­jen­nych, szczegól­nie gdy cze­kał go­dzi­nami, aby wy­ko­nać parę doł­ków na jed­nym z fanta­stycznie zatło­czo­nych, leżą­cych tuż obok To­kio, pól gol­fo­wych. Poza tym jed­nym zda­niem, nic, co po­wie­dział ten męż­czy­zna nie wy­wo­ły­wało cie­nia uśmiechu, na­wet we wspo­mnieniach.— Pro­szę za­mel­do­wać się rano — rzu­cił Ta­nape. — I zmienić bluzę. Jest prze­siąk­nięta po­tem. Ten podły kli­mat nie jest wy­tłu­ma­cze­niem dla ofi­cera, który ma ho­nor być członkiem Ar­mii Ce­sar­skiej.Shi­mura wstał, ukło­nił się raz jesz­cze i skie­ro­wał się w stronę drzwi, gdy nagle zo­rien­tował się, że przez cały czas ich roz­mowy w po­koju znaj­do­wał się jesz­cze ktoś. Za biur­kiem, umiesz­czo­nym w mrocznym kącie po­koju sie­dział ol­brzymi, zwa­listy męż­czy­zna, no­szący mun­dur z insy­gniami pod­ofi­cera kem­peitai. Mocna, sze­roka i po­zba­wiona ja­kie­go­kol­wiek wy­razu twarz przywo­dziła mu na myśl ka­mienne po­sągi wo­jow­ni­ków, sto­jące w staro­żyt­nej świątyni Shinto — za­sty­głe na wieki lecz ema­nu­jące jed­no­cze­śnie aurą uśpionej ener­gii, jakby cze­kając na cza­row­nika, który mocą ta­jem­ni­czego za­klę­cia przy­wróci je do życia. Czarne, nie­ru­chome oczy wy­da­wały się nie do­strze­gać obec­ności mło­dego po­rucz­nika w po­koju.Ta­kei Shi­mura wie­dział in­stynktow­nie, że pa­trzy w twarz le­gal­nego egze­ku­tora kem­peitai. Na­wet trzy lata póź­niej, gdy stał się pa­nem życia i śmierci tego czło­wieka, nigdy nie prze­stał się go bać... * * *Nie do­wie­dzia­łem się nigdy jego na­zwi­ska — cią­gnął Shi­mura. — Nigdy nie sły­sza­łem, aby wy­po­wie­dział choć jedno słowo. Bar­dzo nie­wielu ludzi sły­szało go mó­wią­cego, za wy­jąt­kiem Ta­nape, oczywi­ście. Przez jakiś czas wie­rzy­łem na­wet, że jest głu­cho­niemy.— Czy wie pan coś o po­cho­dze­niu tego czło­wieka? — za­pytał Ra­mos. Skończyli wła­śnie kawę i prze­nieśli się do salo­niku na cy­gara i brandy.— Po­cho­dził z Shi­kotan, jed­nej z na­szych naj­bar­dziej wy­su­nię­tych na pół­noc wysp. To dziwne i ja­łowe miej­sce. Na­wet dzi­siaj, jej miesz­kańcy są pry­mi­tyw­nymi ryba­kami po­lują­cymi na foki i wie­lo­ryby. Nie mam poję­cia, jak zna­lazł się w sze­re­gach kem­peitai, cho­ciaż zda­rzało się do­syć czę­sto, że re­kru­to­wali i szko­lili ta­kich wła­śnie męż­czyzn na pod­ofice­rów. Je­żeli pań­skim ce­lem jest zain­spi­ro­wa­nie mak­sy­mal­nego stra­chu i ter­roru, tacy wielcy, silni lu­dzie są bar­dziej uży­teczni, niż nie­po­zorni i słabi. Oprócz tych paru fak­tów zaw­sze wie­dzia­łem, że był nie­ustra­szony — i zdolny do każ­dej bru­talno­ści, jakiej za­żąda od niego Ta­nape. Ku­rusu bał­wo­chwalczo wprost wiel­bił tego czło­wieka.Shi­mura od­sta­wił pustą szklankę, którą ma­jor skwapli­wie na­peł­nił po­now­nie.— Gdy słu­ży­łem jako tłu­macz, Ta­nape czę­sto wy­kła­dał mi kodo, starą dok­trynę, która mó­wiła, że Impe­rium Ja­poń­skie zo­stało wy­brane, aby za­pro­wa­dzić mile­nia po­koju, prawa i po­rządku na tery­to­rium całej Azji — kon­tynu­ował Shi­mura z lek­kim gry­ma­sem na twa­rzy. — Jak więk­szość fa­naty­ków, cier­piał na nie­ustanną po­trzebę po­wta­rza­nia wciąż tego sa­mego, na ko­nieczneść sa­mo­utwierdza­nia się w słuszności wła­snych słów — szczegól­nie gdy wie­rzył, że jego słu­chacz był czę­ściowo sko­rum­po­wany przez kul­turę Za­chodu. Po­nie­waż wie­dzia­łem, że od tego może zale­żeć moje życie, oka­zy­wa­łem tym wy­wo­dom nale­żytą uwagę. Ku­rusu za­zwy­czaj by­wał obecny na ta­kich se­sjach, ale słowa Ta­nape miały dla niego zu­peł­nie inne zna­cze­nie — rów­nie do­brze mógł słu­chać głosu sa­mego Boga. Zresztą Ta­nape, na swój wła­sny spo­sób, także re­spektował Ku­rusu. „To zna­ko­mity żoł­nierz” — ma­wiał — „Wy­szkolony tak, że jest już po­nad wszelkie ludz­kie odru­chy i sam stał się bro­nią do­sko­nałą”. Nie wie­dzia­łem wtedy jesz­cze, co miał wła­ści­wie na myśli. Ale działo się to, nim za­częła się ta rzeź­nia...— Jak długo pra­co­wał pan dla kem­peitai?Shi­mura mi­mo­wol­nie za­wa­hał się. Ale w końcu, po­my­ślał, chro­niczne po­dej­rze­nia mu­szą dla poli­cjanta być tym, czym dla chi­rurga nie­wzru­szona pew­ność ręki.— Przez dość krótki okres — od­parł ostrożnie. — Do mo­mentu, w któ­rym po­ja­wili się nowi tłu­ma­cze, wy­szkoleni w dia­lek­tach fili­piń­skich. Do tego czasu nie mia­łem zbyt wielu obo­wiąz­ków. Uczestni­czy­łem głównie w kilku spo­tka­niach, ja­kie Ta­nape orga­ni­zo­wał z cy­wi­lami, któ­rzy przejęli wła­dzę w okręgu. Większość z nich mó­wiła po an­giel­sku.— Po woj­nie po­ma­ga­łem wie­szać paru z nich — po­wie­dział Ra­mos, za­cią­gając się z lubo­ścią cyga­rem.— W końcu zo­sta­łem ofice­rem za­opa­trze­nio­wym. Ży­cie w pierw­szych mie­sią­cach oku­pacji nie było zbyt uciążliwe dla czło­wieka, który nie miał woj­sko­wych am­bicji. Wasi par­ty­zanci nie za­częli jesz­cze akcji za­czep­nych, a na­sze do­wództwo wciąż jesz­cze łu­dziło się, że więk­szość Fili­piń­czy­ków z ulgą po­wita uwolnie­nie spod kolo­nial­nego jarzma ame­ry­kań­skiego. A po­tem za­częły się rajdy — i Ku­rusu wy­ru­szył do akcji... * * *Do końca 1942 roku, regi­ment Ta­keo Shi­mury za­do­mo­wił się na Fili­pi­nach na do­bre. Na­mioty za­stą­pione zo­stały so­lid­nymi bara­kami, i ho­tel „New Reno” stał się kwa­terą dla wyż­szych ofi­ce­rów. Miesz­kańcy Tu­gu­ega­rao za­częli po­woli ak­cep­to­wać no­wych cie­mię­ży­cieli. Czę­ściowo pod wpływem faktu, że ocze­ki­wana orgia gwałtów i ma­sakr jakoś nie nad­cho­dziła, a więk­szość ofi­cjal­nych, daw­nych władz okręgu zo­stała po­za­my­kana w wię­zie­niu, lub po pro­stu stra­cona.Ten chwilowy spo­kój zo­stał gwałtow­nie prze­rwany, gdy grupa par­ty­zan­tów za­ata­ko­wała z za­sadzki kon­wój, wio­zący do­stawy z Aparri, zabi­jając wszyst­kich kie­row­ców i kon­wo­jen­tów. Na­tychmiast zor­gani­zo­wano po­ścig. Shi­mura i inni ofice­ro­wie ad­mini­stra­cyjni nagle z po­wro­tem zna­leźli się w pie­cho­cie, do­wo­dząc plu­to­nami. Po woj­nie był na­prawdę bar­dzo zdzi­wiony czy­tając, że Ame­ryka­nie i Bry­tyj­czycy uwa­żali Ja­poń­czy­ków za mi­strzów walki w dżungli. Być może zmieni­liby zda­nie, gdyby zo­ba­czyli wy­stra­szone twa­rze żoł­nie­rzy, któ­rych Shi­mura tego po­połu­dnia wiódł w głąb Kor­dylie­rów. Dla nich — dla niego także — czar­no­zie­lone ściany omywa­nych desz­czem drzew gę­sto pora­stają­cych ota­cza­jące ich ze­wsząd zbo­cza, były straszli­wym, nie­zro­zu­mia­łym światem, tak samo ob­cym, jak po­wierzchnia innej pla­nety.Dłu­żej niż ty­dzień od­działy ja­poń­skie — po­słu­gując się prze­sta­rza­łymi ma­pami, ma­jąc za przewod­ni­ków fili­piń­skich kola­bo­ran­tów, któ­rzy, jak to się wkrótce stało jasne, wie­dzieli o dżungli nie­wiele wię­cej, niż sami Ja­poń­czycy — po­su­wały się mo­zol­nie wzdłuż szla­ków wio­dą­cych doni­kąd, opę­dza­jąc się nie­mrawo przed hor­dami ja­do­wi­tych in­sek­tów, które zaw­sze jakoś do­sta­wały się do oczu, noz­drzy i in­nych wrażli­wych miejsc. Żoł­nie­rze dusili się od smrodu wła­snego potu, co w wiecznej wil­goci i wy­so­kiej tem­pe­ratu­rze sta­wało się coraz bar­dziej do­kuczliwe. Dwa razy, już po roz­biciu się na noc, bu­dzeni byli od­gło­sami gwałtow­nej walki, a rano do­wia­dy­wali się, że nie­przyjaciel za­ata­ko­wał są­siedni od­dział. W końcu — zde­mo­rali­zo­wani — wielu cier­piało na do­kuczliwe cho­roby skóry i de­zyn­terię — po­wle­kli się z po­wro­tem do Tu­gu­ega­rao. Dwudzie­stu trzech lu­dzi nie wró­ciło. Dziewięt­nastu zo­stało za­strzelo­nych przez par­ty­zanc­kich snaj­pe­rów, a po­zo­stała czwórka po pro­stu znik­nęła w dżungli, zu­peł­nie tak jak znika kro­pla wody spusz­czona na roz­pa­loną bla­chę. Nie za­bito ani jed­nego nie­przyja­ciela.Na­stęp­nego dnia Hi­sao Ta­nape, obec­nie ma­jor, otrzymał roz­kaz, gene­ral­nej roz­prawy z par­ty­zan­tami. Jego pierwsze kroki były łatwe do przewi­dze­nia — wzniósł bary­kady z drutu kol­cza­stego na wszyst­kich dro­gach pro­wa­dzą­cych do Tu­gu­ega­rao, wy­dał karty identyfi­ka­cyjne sta­łym mieszkań­com mia­sta oraz ogło­sił go­dzinę poli­cyjną od 10 wie­czo­rem do 8 rano. Shi­mura był jed­nym z nie­wielu ludzi w re­gi­men­cie, któ­rzy wie­dzieli, że praw­dziwa ak­cja zo­stała za­pla­no­wana już mie­siąc wcześniej. Ta­nape utwo­rzył coś na kształt ru­chu wy­zwo­leńczego, re­kru­tując cy­wili do tajnej pracy wy­wia­dow­czej. Jed­nak naj­waż­niej­szym wy­da­rze­niem było wy­sła­nie Ku­rusu i za­pra­wio­nego w bo­jach od­działu kem­peitai w dżunglę zale­dwie w go­dzinę po otrzyma­niu przez Ta­nape no­wego roz­kazu.Przez na­stępne dwa tygo­dnie par­ty­zanci ude­rzyli jesz­cze kil­ka­krot­nie. Naj­więk­szy most w doli­nie wy­sa­dzony zo­stał w po­wie­trze, łódź pa­tro­lowa ostrzelana z brzegu ogniem ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Walki szybko wkroczyły do sa­mego Tu­gu­ega­rao. Pew­nego dnia, wczesnym ran­kiem, trzech żoł­nie­rzy po wyj­ściu z domu pu­blicznego zo­stało za­kłu­tych no­żami w nie oświetlo­nej alei. Wśród ofi­ce­rów za­częło się sły­szeć na­rze­kania: „Dla­czego nie sto­su­jemy żad­nego od­wetu?” — pytał Shi­murę stary wete­ran wojny chiń­skiej — „Gdyby­śmy byli w Nan­kinie, już dawno za­częli­by­śmy roz­strzeliwać za­kład­ni­ków”. „Je­stem pewny, że ma­jor wreszcie coś z tym zrobi” — od­po­wia­dał za­zwy­czaj Shi­mura.Tego sa­mego po­połu­dnia, cier­piąc na po­wra­ca­jącą stale nie­strawność, któ­rej na­bawił się od czasu za­ciągu do armii, Shi­mura skoń­czył pracę w kan­cela­rii pół go­dziny wcześniej. Wy­cho­dząc z po­koju miał za­miar się poło­żyć — gdy spo­tkał Ta­nape, stoją­cego na scho­dach przed ho­telem „New Reno”. Jego ła­godne, pra­wie ko­biece oczy błyszczały pod­nie­ce­niem.— Pro­szę do mego po­koju, Shi­mura — po­wie­dział ma­jor. — Jest coś, co musi pan zoba­czyć.Za­pro­sze­nie — a przede wszystkim nie­zwy­kle uprzejma jak na Ta­nape forma — zdu­miały Shi­murę. Po­kój do­wódcy kem­peitai z oknami wy­cho­dzą­cymi na główny plac, mie­ścił się na trze­cim pię­trze, Gdy tylko we­szli, Ta­nape spoj­rzał na zega­rek.— Mamy jesz­cze parę chwil — po­wie­dział z uśmie­chem. — Może na­pije się pan tro­chę sake?— Dzię­kuję, panie majo­rze — zdu­mie­nie Shi­mury rosło. Pod­czas gdy Ta­nape nale­wał napój do cza­rek, Shi­mura po­wiódł wzrokiem po po­koju, ume­blo­wa­nym w tra­dy­cyjny, ja­poń­ski spo­sób. Zwi­nięta mata do spa­nia za­stę­po­wała łóżko. Tuż nad nią, na ścia­nie wi­siał wspaniały, dzie­więt­na­sto­wieczny sa­mu­rajski miecz, z rę­koje­ścią okrę­coną fine­zyj­nie zło­tym dru­ci­kiem prze­pla­ta­nym mi­ster­nie szkarłat­nym, je­dwabnym sznu­rem.— To dar cesa­rza Mat­sus­hito dla mego dziadka. Otrzymał go w 1905 roku — po­wie­dział Ta­nape, do­strze­gając pełne po­dziwu spoj­rze­nie Shi­mury prze­śli­zgu­jące się wzdłuż lśnią­cej klingi. Wrę­czył po­rucz­ni­kowi czarkę sake i po­now­nie sprawdził czas.— Wy­pijmy na ze­wnątrz — po­wie­dział. — A tak przy oka­zji. Wró­cił Ku­rusu.Shi­mura, czu­jąc nagle w żo­łądku jakiś nie­przyjemny cię­żar, wy­szedł za Ta­nape na nie­wielki bal­kon. Była już pra­wie szó­sta. Plac poni­żej wy­da­wał się jed­nak wciąż za­tło­czony, cho­ciaż nie­któ­rzy ze sprzedaw­ców za­cią­gali już me­ta­lowe story na wy­stawy skle­pów. Ko­biety z tor­bami na za­kupy tar­go­wały się za­wzię­cie ze sprzedaw­cami stoją­cymi tuż obok, uło­żo­nych na kolo­ro­wych skraw­kach mate­rii, swych to­wa­rów. Do­kład­nie na­prze­ciwko ho­telu dr Ma­pi­tang, wi­docz­nie skoń­czywszy już pracę, usiadł przed fron­tem kli­niki na skła­da­nym, bre­zen­to­wym krze­sełku.Na­gle po prze­ciw­nej stro­nie placu uka­zała się od­kryta, woj­skowa cię­ża­rówka. Wła­ści­ciel pu­stego wózka zdą­żył od­cią­gnąć swego pony na bok, lecz, sprze­dawca cy­tryn, mniej szybki, ob­ser­wo­wał w chwilę póź­niej bez­rad­nie, jak koła sa­mo­chodu roz­gniatają owoce na zie­loną papkę, Shi­mura pod­nosił wła­śnie czarkę do ust, lecz opu­ścił ją nagle, gdy zoba­czył ładu­nek cięża­rówki. Z pew­nej odle­gło­ści, za­war­tość skrzyni przy­po­mi­nała stertę po­pla­mio­nych łachma­nów, lecz ohydny fetor, który bły­ska­wicz­nie za­czął roz­cho­dzić się w gorą­cym po­wie­trzu, zdra­dził jego praw­dziwe po­cho­dze­nie.— Ku­rusu nie był w sta­nie od­na­leźć głównych sił par­ty­zan­tów — ode­zwał się mi­łym, wyja­śnia­ją­cym gło­sem Ta­nape. — Jest ich nie wię­cej, niż pięć­dzie­się­ciu i ukrywają się głę­boko w dżungli. Ale mają setki po­pleczni­ków w oko­licz­nych wio­skach. Mu­sieli­śmy, nie­stety, za­cząć od nich.Cię­ża­rówka za­trzy­mała się na środku placu. Z me­ta­licz­nym ję­kiem skrzynia za­częła się pod­nosić, zrzu­cając ciała pro­sto na bruk. Nie­któ­rzy z po­mor­do­wa­nych byli już sztywni jak kłody, inni za­bici mu­sieli zo­stać cał­kiem nie­dawno, bo­wiem krew w dal­szym ciągu są­czyła się z po­roz­cina­nych w okrutny spo­sób ciał.Na ten wi­dok prze­ra­żeni Fili­piń­czycy — ko­biety i dzieci, krzy­cząc i pła­cząc za­częli ucie­kać, gu­biąc po dro­dze torby z za­ku­pami. Gdy na zaku­rzony plac spa­dło ostat­nie ciało, na miej­scu zo­stał tylko dok­tor Ma­pi­tang, wpa­tru­jąc się z na­pię­ciem w bal­kon, na któ­rym stali obok sie­bie Ta­nape i Shi­mura. Czarka z sake wy­padła ze zmar­twiałych nagle dłoni Shi­mury, roz­bija­jąc się na chodniku poni­żej. Ma­pi­tang pod­niósł się po­woli, nie­spiesznie zło­żył bre­zen­towe krze­sełko, wziął je pod pa­chę i skie­ro­wał się w stronę wej­ścia do kli­niki.— Ku­rusu? — za­pytał tylko Shi­mura, z trud­no­ścią po­wstrzy­mu­jąc drże­nie głosu.— Tak.Z ka­biny wy­siadł kie­rowca i wol­nym kro­kiem prze­szedł obok sterty martwych ciał, nie zwra­cając na nie żad­nej uwagi. Ku zdzi­wie­niu Shi­mury był to nie­wy­soki, chudy ka­pral. — Wró­cił już z po­wro­tem do dżungli — po­wie­dział Ta­nape, uprzedza­jąc pyta­nie Shi­mury. Od­pra­wił kie­rowcę ge­stem sta­ran­nie wy­pie­lę­gno­wa­nej dłoni... * * *Wiem o wszystkim, co tutaj wy­pra­wiali­ście — ode­zwał się Ra­mos, prze­ry­wa­jąc wspo­mnienia Shi­mury. Wy­siłki Ar­mii Ce­sar­skiej zmie­rza­jące do uni­ce­stwienia ru­chu po­wstańczego na czele któ­rego stał Au­relio Vil­la­mor, młody prawnik z Tu­gu­ega­rao, cha­rakte­ry­zo­wały się bez­względ­nym okru­cień­stwem. Prze­szło dwa ty­siące nie­win­nych zo­stało roz­strzela­nych, po­wie­szo­nych lub po pro­stu ścię­tych — dzie­się­ciu za każ­dego żoł­nie­rza ja­poń­skiego za­bi­tego przez par­ty­zan­tów.Słaby gwar ulicy, wpa­da­jący przez okna mieszka­nia Ra­mosa, umilkł już dawno temu. Ta na­ma­calna nie­omal cisza przy­po­mniała Shi­mu­rze ostat­nie, zło­wieszczo ciche dni tuż przed upadkiem Tu­gu­ega­rao.— Po pierw­szych eg­zeku­cjach rzadko wi­dy­wali­śmy Ku­rusu — kon­tynu­ował Shi­mura. — On i jego od­dział pozo­sta­wali w gó­rach mie­sią­cami, tro­piąc i zabi­jając po­wstańców, a martwe ciała wy­syłali do mia­sta, gdzie wy­sta­wiano je na wi­dok pu­bliczny. Do końca 1944 roku są­dzili­śmy na­wet, że walki bli­skie są już za­koń­cze­nia. Ku­rusu do­wie­dział się, że kwa­terą główną Vil­la­mora była nie­wielka ilo­kań­ska wio­ska, poło­żona 30 mil w głębi dżungli. Ku­rusu na­głym raj­dem za­sko­czył par­ty­zan­tów, zabi­jając prze­szło trzy­dzie­stu naj­bliż­szych współpra­cow­ni­ków Vil­la­mora, Cho­ciaż sam Vil­la­mor i kilku z jego od­działu zdo­łało uciec, wia­domo było, że re­wolta zo­stała już stłu­miona. Oczywi­ście, na­wet dzie­sięć ty­sięcy ta­kich „zwy­cięstw” nie zna­czy­łoby wiele, w świe­tle dal­szych wy­pad­ków. Ame­ryka­nie po­ko­nali naszą flotę w za­toce Lin­gayen i wy­lą­do­wali już na połu­dniowych wy­spach. Ich B-29 roz­po­częły ma­sowe na­loty na Japo­nię. Cóż więc zna­czyła jakoś od­izo­lo­wana do­lina na Lu­zonie? Wszyst­kich opę­tało wręcz ob­se­syjne bu­do­wa­nie róż­nora­kich schronów, aby przy­najmniej psy­chicznie za­bez­pie­czyć się przed śmiercią... * * *26 maja 1945 roku już tylko szkielet daw­nych sił ja­poń­skich trzy­mał Tu­gu­ega­rao. Resztki re­gi­mentu — pod do­wództwem puł­kow­nika Ha­runy — prze­szły na połu­dnie aby wzmocnić siły, ma­jące za zada­nie po­wstrzymać Ame­ryka­nów. Większość od­działów pozo­sta­wio­nych do obrony mia­sta re­kru­to­wała się z członków kem­peitai. Do­wo­dził nimi puł­kow­nik Hi­sao Ta­nape, naj­star­szy obec­nie rangą ofi­cer w gar­nizo­nie. Shi­mura, który osią­gnął wreszcie rangę ka­pi­tana — także pozo­stał w mie­ście, ma­jąc pod swym do­wództwem od­dział pod­sta­rza­łych żoł­nie­rzy i trzy cięża­rówki. Jego zada­niem było do­star­cza­nie za­opa­trze­nia na front — je­żeli, ja­kimś cu­dem, ja­poń­skie statki zdo­łały by prze­do­stać się do portu Aparri.Na go­dzinę siódmą tego wie­czoru Ta­nape zwo­łał na­radę swego sztabu. Pewny, że bę­dzie to ko­lejna pom­pa­tyczna prze­mowa na temat bliżej nie­okre­ślo­nych zwy­cięstw Ar­mii Ce­sar­skiej, zre­zy­gno­wany Shi­mura wy­brał się po obie­dzie na spa­cer. Już od prze­szło sze­ściu mie­sięcy ża­den bę­dący przy zdrowych zmy­słach ja­poń­ski żoł­nierz nie prze­cha­dzał się sa­mot­nie po wą­skich uliczkach Tu­gu­ega­rao, bo­wiem lud­ność cy­wilna cier­piała bar­dziej, niż oku­panci — po­wo­dem była sku­teczna blo­kada mor­ska Fili­pin prze­pro­wa­dzona przez ame­ry­kań­ską flotę. Do­słow­nie wszystkie zbiory z do­liny Ca­gayan szły na po­trzeby ar­mii oku­pa­cyj­nej. Cią­gły głód i cho­roby wy­ko­ny­wały lep­szą ro­botę, niż kem­peitai pod­czas walk z par­ty­zan­tami.W czy­stym, wie­czor­nym po­wie­trzu Shi­mura wy­raź­nie sły­szał odle­gły grzmot arty­lerii. Wie­dział, że mu­siał to być ogień nie­przyja­ciela. Ostatnie poci­ski obrońców zo­stały wy­strzelone już kilka tygo­dni temu.Miał już za­wra­cać do kwa­tery głównej, gdy usły­szał nagle ko­biecy krzyk, ago­nalne rzę­żenie ja­kie­goś męż­czy­zny, trzask ła­ma­nego drewna i roz­bija­nego szkła. Wszyst­kie te od­głosy do­cho­dziły z bu­dynku, obok któ­rego wła­śnie stał. Shi­mura znał to miej­sce — zwy­kły bur­del, czę­sto od­wie­dzany przez pod­ofice­rów. Nie przy­śpie­szył kroku za­kła­dając, że była to tylko zwy­kła, żoł­nier­ska bójka. Lecz nagle, ja­kaś umundu­ro­wana po­stać wyle­ciała z nie­prawdo­po­dobną szyb­ko­ścią przez za­cią­gnięte bam­bu­sową storą okno i ude­rzyła głową w drewniany słup tele­fo­niczny. Przy­po­mniało to Shi­mu­rze sceny z ame­ry­kań­skich we­ster­nów, któ­rych sporo obej­rzał przed wojną. Róż­nica pole­gała na tym, że w fil­mach, wy­rzu­cany przez okno męż­czy­zna pod­nosił się w parę se­kund póź­niej, marszcząc ko­micznie brwi. Jego czaszka nie pę­kała jak prze­gniła po­ma­rań­cza, i nie bry­zgała krwią i mó­zgiem po ca­łym chodniku.Za­nim Shi­mura do­tarł do drzwi, z placu zbie­gło się już około pół tu­zina uzbrojo­nych żoł­nie­rzy kem­peitai. Je­dy­nym dźwię­kiem do­cho­dzą­cym w tej chwili z baru był niski, chra­pliwy i dud­niący po­mruk, przy­po­mi­na­jący od­głos wy­da­wany przez roz­pa­loną lawę, która pró­buje prze­ci­snąć się przez oporną sko­rupę ziemi. Shi­mura przy­sta­nął na chwilę przy martwym żoł­nie­rzu i za­uwa­żył, że ma on na sobie mun­dur z insy­gniami star­szego sier­żanta.Gdy żoł­nie­rze wpa­dli wreszcie do baru, pierwszą osobą, jaka rzu­ciła im się w oczy był Ku­rusu sto­jący po­środku ma­leń­kiego par­kietu do tańca. Jego ma­sywny tu­łów poru­szał się w ja­kimś nie­pew­nym ryt­mie, jak wa­ha­dełko roz­re­gu­lo­wa­nego me­tro­nomu. Shi­mura, który wpadł do baru tuż za żoł­nie­rzami, zo­rien­tował się, że ów nie­sa­mo­wity dźwięk był czę­ścią dzi­wacznej, beł­ko­tli­wej pie­śni, która wy­do­by­wała się z ust Ku­rusu. Przód jego mun­duru po­pla­miony był świeżą krwią, a on sam pra­wie nie­przy­tomny. W kącie po­mieszcze­nia, po­śród szczątków po­roz­bija­nych krze­seł i stoli­ków, le­żały skur­czone ciała trzech ja­poń­skich żoł­nie­rzy. Pięć mło­dych, fili­piń­skich pro­sty­tutek, zbyt prze­rażo­nych aby się poru­szyć, sku­piło się pod jedną ze ścian. Szó­sta dziew­czyna — szczupła, bar­dzo ładna, bły­ska­jąca zło­tymi zę­bami z na wpół otwartych ust, le­żała ze­mdlona na pod­łodze. Pod wpływem szoku jej twarz była szara, a wy­rwane z barku lewe ra­mię trzy­mało się reszty ciała na skraw­kach skóry i mię­śni.W ciągu kilku pierw­szych se­kund żoł­nie­rze zało­żyli oczywi­ście, że Ku­rusu zo­stał zra­niony przez par­ty­zan­tów, któ­rzy zdą­żyli już uciec tyl­nymi drzwiami. Opu­ścili lufy i mieli już za­miar wy­biec przez te drzwi, gdy po­wstrzymał ich okrzyk Shi­mury: „Nie! Zo­stań­cie tam, gdzie jeste­ście!” Ka­pitan znał tylko jed­nego czło­wieka w ca­łym Tu­gu­ega­rao, który byłby na tyle silny, by rzu­cić doro­słym męż­czy­zną jak oszczepem. Żoł­nie­rze przy­sta­nęli nie­pew­nie, pa­trząc ze zdzi­wie­niem na Shi­murę. W tej sa­mej chwili je­den z leżą­cych na pod­łodze męż­czyzn po­ru­szył się lekko. Ku­rusu, zata­cza­jąc się, pod­szedł w jego kie­runku, pod­niósł obutą stopę i ude­rzył nią w bok głowy żoł­nie­rza. Chrupnął ła­many krę­go­słup i męż­czy­zna legł bez ru­chu.Żoł­nie­rze po raz ko­lejny pod­nieśli lufy gdy Ku­rusu, wciąż mam­ro­czący swą nie­zro­zu­miałą pieśń, upadł nagle na ko­lana. Ce­lu­jący za­wa­hali się przed otwar­ciem ognia, nie chcąc strzelać do czło­wieka, któ­rego bali się i re­spektowali po­nad wszystko. Ich dy­lemat roz­wią­zał się sam gdy Ku­rusu, już nie­przy­tomny, przewró­cił się na bok. Roz­legło się gło­śne, pi­jac­kie chra­panie. Rum wy­pły­wał z ką­cika jego ust i ście­kając na po­pla­miony krwią mun­dur bar­wił się na ró­żowo.— Uwa­żaj­cie na niego — ostrzegł Shi­mura.Pro­wa­dzący pa­trol ka­pral ski­nął krótko głową. Od pasa od­piął kaj­danki. Po­lecił mło­demu żoł­nie­rzowi, aby trzy­mał kara­bin tuż przy gło­wie Ku­rusu, pod­czas gdy sam wy­krę­cał ręce nie­przytom­nego gi­ganta do tyłu. Nad­garstki Ku­rusu były tak grube, że że­lazne ob­rączki le­dwie się na nich zaci­snęły.Na­gle Shi­mura usły­szał za sobą pod­nie­sione głosy. Od­wró­cił się i zoba­czył, jak jeden z żoł­nie­rzy broni wstępu dok­to­rowi Ma­pi­tan­gowi.— Po­zwól­cie mu wejść — roz­kazał.Ma­pi­tang, już z otwartą torbą lekar­ską, pod­szedł do leżą­cej na pod­łodze dziew­czyny. Shi­mura wie­dział, że było jego obo­wiąz­kiem po­wie­dzieć, by zajął się naj­pierw ja­poń­skimi żoł­nie­rzami, lecz nie rzekł nic. Szybkie spoj­rze­nie na le­żące bez ru­chu ciała wskazy­wało jasno, że jest to bez­ce­lowe. Dwaj żoł­nie­rze zo­stali ska­to­wani na śmierć, z piersi trze­ciego ster­czała szyjka roz­bitej bu­telki.Pod­czas gdy czte­rech dy­szą­cych ciężko żoł­nie­rzy wy­wle­kało Ku­rusu z po­koju, jedna z pro­sty­tutek do­szła do sie­bie na tyle, że mo­gła opo­wie­dzieć, co tu wła­ści­wie za­szło. Ku­rusu bawił w bur­delu od sa­mego rana, pijąc czy­sty rum po­mię­dzy sean­sami z ko­lej­nymi dziew­czy­nami. „Co parę mie­sięcy wpa­dał tutaj jak dzika be­stia!” — chli­pała — „Zmuszał nas do ro­bie­nia ohydnych rze­czy! Zaw­sze były­śmy mu po­słuszne! Nie mia­ły­śmy in­nego wyj­ścia!” Pod ko­niec dnia, już za­spo­ko­jony, usa­do­wił się w kącie baru i roz­po­czął trze­cią bu­telkę rumu. W tej wła­śnie chwili do baru we­szło czte­rech sier­żan­tów, także już so­lid­nie pija­nych, i usia­dło przy są­sied­nim sto­liku. Gdy pode­szła do nich naj­młodsza z dziew­czyn, jeden z nich — wła­śnie ten, któ­remu Ku­rusu wbił chwilę póź­niej w serce stłu­czoną bu­telkę — po­wie­dział gło­śno do swych kom­pa­nów, że wojna jest już prze­grana, a oni sie­dzą tu jak ostatni idioci cze­kając, aż Ame­ryka­nie ich poza­bijają. Bez słowa, Ku­rusu pod­niósł się ze swego miej­sca i ru­szył w ich kie­runku, roz­bija­jąc po dro­dze bu­telkę o kra­wędź stołu. Roz­po­częła się rzeź... — A więc w końcu mor­duje­cie na­wet sie­bie na­wza­jem — za­uwa­żył po an­giel­sku dok­tor Ma­pi­tang, za­trza­sku­jąc swą lekar­ską torbę. Sa­nita­riu­sze wy­nosili wła­śnie ranną dziew­czynę na no­szach. Ma­pi­tang wy­szedł za nimi, od­pro­wa­dzany zi­ryto­wa­nym spoj­rze­niem Shi­mury. Przez ostat­nie dwa lata czę­sto do­star­czał do kli­niki nie­wiel­kie ilości le­karstw i środ­ków opa­trun­ko­wych z za­pa­sów armii, ry­zy­kując sąd wo­jenny, gdyby sprawa się wy­dała. Bez chi­niny, którą do­star­czył Ma­pi­tan­gowi ze­szłej wio­sny gdy wy­bu­chła epi­de­mia mala­rii, umarłyby setki cy­wili. Lecz aro­gancki le­karz nigdy nie po­dzię­ko­wał mu w naj­prost­szy na­wet spo­sób.Shi­mura był już spóź­niony na od­prawę o prze­szło pół go­dziny. Cie­kawe, co po­wie do­wódca kem­peitai, gdy do­wie się, że jego „broń do­sko­nała” wpa­dła w szał godny ber­ser­kera. Ru­szył po­śpiesznie przez pole gol­fowe, kie­rując się w stronę bu­dynku kwa­tery głównej. Był około 50 jar­dów od celu, gdy grupa ame­ry­kań­skich sa­mo­lo­tów — my­śliw­ców bom­bar­dują­cych P-61 — wy­sko­czyła nagle od strony za­cho­dzą­cego słońca, szy­jąc ra­kie­tami i strzelając ze wszyst­kich luf. Shi­mura pod­biegł do naj­bliż­szego dołu prze­ciw­lotni­czego i rzu­cił się twa­rzą na zie­mię, tuląc się w prze­raże­niu do wy­so­kiej na trzy stopy ściany. Gdy po­wie­trze roz­darł huk zbli­żają­cych się coraz szyb­ciej eks­plo­zji, przy­ci­snął dło­nie do uszu i nie odejmo­wał ich, do­póki ostatni od­głos za­ska­kują­cego ataku nie ucichł w od­dali.Gdy wy­czoł­gał się z dołu parę mi­nut póź­niej, był już do­wódcą gar­ni­zonu. Bu­dy­nek kwa­tery głównej mu­siał otrzymać co naj­mniej trzy bez­po­śred­nie tra­fie­nia i stał się stertą dy­mią­cych gru­zów — a wszyscy przewyż­sza­jący go rangą ofice­ro­wie znaj­do­wali się w środku w cza­sie od­prawy. Zniszcze­nia były straszliwe. Wszyst­kie sa­mo­chody i cięża­rówki pło­nęły, ba­raki zrównane zo­stały z zie­mią, a cen­trala do­wo­dze­nia ogniem cięż­kiej arty­lerii sta­no­wiła masę po­skrę­ca­nego żela­stwa. Mo­gło ozna­czać to tylko jedno — Ame­ryka­nie przy­go­to­wy­wali ofen­sywę.Po zało­żeniu tym­cza­so­wej kwa­tery głównej w ru­inach ho­telu „New Reno”, Shi­mura i oca­lała garstka młod­szych ofi­ce­rów ocze­ki­wała na roz­kazy, które nigdy nie nade­szły. Znie­kształcony ko­mu­nikat ra­diowy poin­for­mo­wał ich jedy­nie, że droga ewa­ku­acji dla wszyst­kich wal­czą­cych jesz­cze od­działów bie­gnie na połu­dnie. Do świtu setki wy­nędz­nia­łych, wy­czer­pa­nych żoł­nie­rzy ze wszyst­kich jed­no­stek w Ca­gayan zja­wiło się w Tu­gu­ega­rao. Był to zale­dwie pierwszy przy­sta­nek przed gene­ral­nym od­wro­tem, który stać się miał prawdzi­wym pie­kłem na ziemi. Rano roze­szła się po­gło­ska, że flota transpor­tow­ców przedarła się przez blo­kadę do portu w Aparri, by za­brać nie­do­bit­ków Ar­mii Ce­sar­skiej.— My­śli pan, że to może być prawda? — za­pytał Shi­murę młody, wy­stra­szony po­rucz­nik.— Tak — skła­mał Shir­nura. — Ty­siące na­szych lu­dzi ewa­ku­owano z Gu­alal­canal i Attu przed sa­mym no­sem Ame­ryka­nów.Nie dodał jed­nak, że wy­da­rze­nia te miały miej­sce parę mie­sięcy wcześniej, gdy Japo­nii pozo­stały przy­najmniej resztki floty. Lecz w końcu — po­nie­waż stało się jasne, że Ame­ryka­nie będą w Tu­gu­ega­rao w prze­ciągu paru go­dzin, a gar­nizon nie miał in­nego wyj­ścia jak dołą­czyć do ogól­nego exo­dusu — fał­szywe na­dzieje lep­sze, niż żadne.— Co zro­bimy z Ku­rusu? — za­pytał po­rucz­nik.To pyta­nie za­sko­czyło Shi­murę. Przez tych kilka go­rącz­ko­wych go­dzin pra­wie za­po­mniał o za­mkniętym w wię­zie­niu sza­leńcu. Jako ko­men­dant gar­ni­zonu miał pełne prawo po pro­stu za­strzelić Ku­rusu. Na­gle przy­szło mu do głowy, że ten ol­brzymi mor­derca wciąż jesz­cze może peł­nić swą funk­cję. Nale­żało użyć wszyst­kiego, co choć o kilka go­dzin opóźni marsz zwy­cię­skiej armii.— Niech pan idzie do po­koju puł­kow­nika Ta­nape — po­lecił. — Na ścia­nie wisi ce­re­mo­nialny miecz. Pro­szę mi go przy­nieść.W Tu­gu­ega­rao zo­stała już tylko ja­poń­ska straż tylna gdy Shi­mura, dzierżąc w dłoni miecz, otwo­rzył drzwi celi, w któ­rej znaj­do­wał się Ku­rusu. Gi­gant — obec­nie zu­peł­nie trzeźwy — sie­dział wprost na beto­no­wej pod­łodze, opie­rając się ple­cami o ścianę. Czarne oczy spo­częły na ka­pita­nie, jed­nak ża­den ich błysk nie zdra­dził, czy wię­zień roz­po­znał Shi­murę.— Znasz mnie, Ku­rusu? — za­pytał, usi­łując po­wstrzymać nie­przyjemne dra­panie w gar­dle, wzbiera­jące pod wpływem zadu­chu, jaki wy­dzie­lały krew, wy­mio­ciny i rum, za­schłe na po­dar­tym mun­durze.Ku­rusu ski­nął lekko głową.— Ze­szłej nocy pod­czas na­lotu ranny zo­stał puł­kow­nik Ta­nape — po­wie­dział Shi­mura, wy­cią­gając przed sie­bie miecz. — Wie­dział, że mia­sto ma zo­stać ewa­ku­owane, a ranni, któ­rzy nie mogą się poru­szać, mają tu zo­stać. Nie ak­cep­tując hańby nie­woli, sam otwo­rzył sobie brzuch. Uży­łem tego — jego staro­żyt­nej broni przodków — aby ściąć mu głowę i skró­cić cier­pie­nia. Lecz przedtem pro­sił mnie, abym mu przy­rzekł, że wrę­czę ten miecz to­bie i po­wiem, co masz zro­bić, aby zma­zać swe zbrodnie.Ci­chy, pełen żalu po­mruk wy­do­by­wa­jący się spo­mię­dzy zaci­śnię­tych warg Ku­rusu prze­konał Shi­murę, że jego fik­cyjna opo­wieść zo­stała zaak­cep­to­wana bez za­strze­żeń. Poło­żył miecz u stóp Ku­rusu.— Za pół go­dziny reszta z nas odej­dzie — kon­tynu­ował Shi­mura. — Lecz ty zo­sta­niesz tutaj i bę­dziesz kon­tynu­ował walkę. Zro­bisz wszystko, co w twej mocy, aby po­wstrzymać marsz nie­przyja­ciela. To lep­szy spo­sób na za­koń­cze­nie życia, niż zo­stać po­wie­szo­nym. Jak puł­kow­nik Ta­nape kie­dyś nam po­wie­dział: „Najwięk­szym przywi­lejem żoł­nie­rza jest moż­li­wość wy­boru miej­sca i czasu wła­snej śmierci”.Shi­mura wy­szedł z celi. Nie oglą­dał się, ale lekki brzęk me­talu po­wie­dział mu, że Ku­rusu pod­niósł miecz... * * *Do Aparri wy­ru­szyło nas prze­szło trzy ty­siące — kon­tynu­ował ści­szo­nym gło­sem Shi­mura. An­tyczny ze­gar za­wie­szony na ścia­nie salo­niku wskazy­wał jede­nastą. — Są­dzili­śmy, że uda nam się do­trzeć do portu w prze­ciągu paru dni. Lecz wła­śnie wtedy lot­nic­two ame­ry­kań­skie roz­po­częło bom­bar­do­wa­nie. Wasi par­ty­zanci, uzbrojeni w broń uzy­skaną ze zrzutów, ata­ko­wali nas w nocy. W końcu roz­padli­śmy się na małe, nie­zdy­scy­pli­no­wane grupy ukrywa­jące się tygo­dniami w dżungli. Wszyscy bali­śmy się wy­cho­dzić na otwartą prze­strzeń. Gdy skoń­czyły się za­pasy żyw­ności, zda­rzały się przy­padki kani­bali­zmu. Wielu po­peł­niło hara­kiri. Ofi­ce­ro­wie w tra­dy­cyjny spo­sób, mie­czami. Żoł­nie­rze — za­zwy­czaj w gru­pach po pię­ciu lub sze­ściu — sta­wało do­okoła od­bez­pie­czo­nego gra­natu. W ocze­ki­wa­niu na wy­buch trzy­mali się za ręce. Po­cząt­kowo pró­bo­wa­łem ich po­wstrzy­my­wać, ale po­tem, wraz z upływem czasu, wszystko tra­ciło swój sens. Tylko trzy­dzie­stu dwóch z na­szego re­gi­mentu do­tarło do Aparri, gdzie cze­kali już Ame­ryka­nie, aby za­mknąć nas w obo­zie. W końcu osią­gną­łem cel, jaki po­sta­wi­łem sobie na po­czątku wojny. Prze­ży­łem. Nigdy nie przy­szło mi do głowy, że Ku­rusu także mo­gło się to udać. * * *Wró­cił my­ślami do ranka trzy dni temu. Prze­glą­dał wła­śnie po­ranną ga­zetę, gdy nagle w oczy rzu­cił mu się arty­kuł o śmierci Le­stera Bra­dena. Au­tor tego arty­kułu snuł teo­rię, że wi­nien tej śmierci jest ja­poń­ski de­zer­ter, uzbro­jony w sa­mu­rajski miecz. Go­dziny nie­zde­cy­do­wa­nia po­prze­dzały tele­fon do Pań­stwowej Ko­misji Re­pa­tria­cyj­nej w To­kio. Nigdy nie przy­pusz­czał, że rząd ofi­cjal­nie po­prosi go, aby oso­bi­ście udał się na miej­sce zaj­ścia i na­kło­nił Ku­rusu do pod­dania się. „W ta­kich wy­pad­kach dawny to­wa­rzysz broni jest je­dyną osobą, która jest w sta­nie na­wią­zać bliż­szy kon­takt z tymi nie­szczęśni­kami” — tłu­ma­czył mu przedsta­wi­ciel Ko­misji. To prze­cież śmieszne — miał ochotę po­wie­dzieć. Je­stem eme­ryto­wa­nym ar­chi­tek­tem... Wdow­cem z wnu­kami... Zbyt sta­rym, aby włó­czyć się po dżungli w po­szu­ki­wa­niu obłą­ka­nego mor­dercy. Lecz w końcu zdał sobie sprawę, że musi wró­cić do do­liny Ca­gayan. Nie z po­wodu tego, co zro­bił. Ra­czej z po­wodu mo­ty­wów, które nim wtedy kie­ro­wały. Praw­dziwy mo­tyw, dla któ­rego wy­dał Ku­rusu ten roz­kaz, nie był czy­sto woj­skowy, jak za­czy­nał po­woli to ro­zu­mieć. Był to oszu­kań­czy w sto­sunku do sa­mego sie­bie pod­stęp, po­zwa­la­jący mu na unik­nię­cie od­po­wie­dzialności za to nie­spo­dzie­wane do­wództwo. Jak więk­szość mło­dych ofice­rów nie wie­rzył świę­cie w to, o co wal­czy. Nie był fa­naty­kiem. Ale wła­śnie jemu udało się prze­dłu­żyć koszmar wojny o ko­lejne 30 lat, koszmar, który po­wi­nien za­koń­czyć się w 1945 roku.Do po­koju wszedł nagle sier­żant Gar­cia i przemó­wił coś gwłatow­nie do ma­jora w ję­zyku Ta­ga­long. Ra­mos z bły­skiem pod­nie­cenia w oczach szybko pod­niósł się z fo­tela. Przez krótką chwilę wy­raz jego twa­rzy przy­po­mi­nał Shi­mu­rze wy­raz twa­rzy Ta­nape, gdy sto­jąc na bal­konie cze­kał na po­ja­wie­nie się cięża­rówki z cia­łami za­mor­do­wa­nych przez Ku­rusu.— Pa­trol wró­cił wła­śnie z gór, panie Shi­mura — po­wie­dział Ra­mos roz­glą­dając się za czapką. Gar­cia zna­lazł ją le­żącą na półce i wrę­czył mu ją. — Zna­le­ziono miej­sce, w któ­rym amok zabił klacz Le­stera Bra­dena. Ra­dzę po­rząd­nie się wy­spać. Na­sze po­lo­wa­nie roz­pocz­nie się wcześnie rano.Shi­mura z za­kło­pota­niem ob­ser­wo­wał, jak dwójka męż­czyzn wy­cho­dzi po­spiesznie z po­koju. Było jasne, że Ra­mos nie zro­zu­miał nic z tego, co Shi­mura wła­śnie mu opo­wie­dział. Nie zro­zu­miał, że on nie przyjechał tu po to, aby po­móc zabić amoka. On jest tu po to, aby spró­bo­wać go oca­lić... * * *Do tej pory żoł­nie­rze po­winni już za­mel­do­wać, że zna­leźli szczątki konia bia­łego czło­wieka — po­my­ślał z za­do­wo­le­niem. Na­gonka na niego prawdo­po­dob­nie za­cznie się z sa­mego rana — ale w złym miej­scu.Do­tarł już do bazy, którą wy­brał na nad­cho­dzącą ope­rację — po­ro­śnięte grubą wy­soką trawą miej­sce le­żące około dwóch mil na pół­noc od plantacji, z któ­rej wyje­chał biały męż­czy­zna — ale pozo­stało jesz­cze sporo do zro­bie­nia.Wy­jął z torby ka­wa­łek koń­skiego mięsa, po­sma­ko­wał ostrożnie i stwierdził, że jest już nad­psute. A więc przed nim ko­lejny dzień głodu. Rzu­cił mięso na zie­mię i spoj­rzał w kie­runku za­bu­do­wań plantacji, ciemnych o tej porze, za wy­jąt­kiem poje­dynczego, oświetlo­nego okna na pierw­szym pię­trze. Za­sta­na­wiał się, kto może mieszkać w tym po­koju.Przyjdzie czas, gdy się tego do­wiem — po­wie­dział do sie­bie, zanu­rza­jąc się w gąszcz wy­so­kich traw. Ale przedtem musi za­sta­wić swoją pu­łapkę. Rozdział ósmy [top] Była już pra­wie jede­nasta rano, gdy Cara obu­dziła się nagle. Wciąż miała na sobie swą długą, wie­czo­rową suk­nię. Za­po­mniała na­wet zga­sić nocną lampkę. Żywe, tropi­kalne pro­mie­nie słońca wdzierały się przez pół­nocne okno sy­pialni, a słabe świa­tło pa­da­jące od strony noc­nego sto­lika wy­wie­rało na niej dziwne, nie­przyjemne wra­żenie. Przy­po­mi­nało jej ubie­głą noc.Pod­nio­sła się na łok­ciu by wyłą­czyć lampkę i po­now­nie opa­dła na po­duszkę. Za­zwy­czaj bu­dziła się wcześnie, z ja­snym i wy­po­czę­tym umy­słem. Les, który po­trze­bo­wał dwóch fili­ża­nek kawy aby upo­rać się ze skar­pet­kami, wciąż się o to z nią dro­czył. Ale dzi­siaj, cho­ciaż spała go­dzinę dłu­żej, niż za­zwy­czaj, czuła się wy­zbyta z wszelkiej ener­gii. Co się ze mną dzieje, my­ślała, bez­sku­tecz­nie usi­łując uwolnić się z obez­władniają­cego le­targu, który przy­tła­czał ją ni­czym lepki i cie­pły pla­styk. Ale jak wła­ści­wie po­winna się czuć w dzień po po­grze­bie wła­snego męża?Po­winna za­cząć po­waż­nie my­śleć o wy­jeź­dzie do Ame­ryki. Cho­ciaż czę­sto po­dró­żo­wała po ca­łym świe­cie, nigdy oso­bi­ście nie ro­biła żad­nych przy­go­to­wań i nie była pewna, czy tym ra­zem pora­dzi sobie z wszystkim. Tak jak przed ślu­bem oj­ciec, po ślu­bie Les zaj­mo­wał się wszyst­kimi deta­lami. Czy moż­liwa jest re­zer­wa­cja lotu przez tele­fon, czy bę­dzie mu­siała spe­cjal­nie w tym celu je­chać do Ma­nilii? Czy bę­dzie mu­siała zwrócić wszystkie swe do­ku­menty wła­dzom Fili­pin? Czuła się okropnie, nie zna­jąc od­po­wie­dzi na te pod­sta­wowe pyta­nia.Przez całe życie zaw­sze ktoś o mnie dbał — po­my­ślała gorzko gdy wstała już z łóżka, od­gar­nia­jąc opa­da­jące na oczy włosy. Dawno temu, w jed­nym z ko­bie­cych ma­gazy­nów prze­czy­tała, że wiele wdów ma za złe mę­żom ich wła­sną śmierć, uwa­żając to pod­świa­do­mie za pewną formę po­rzu­cenia. Wtedy wy­dało jej się to wię­cej, niż śmieszne. Do­piero teraz zro­zu­miała...Wło­żyła dżinsy, lekką ba­weł­nianą blu­zeczkę i ze­szła do kuchni. Ma­ria sie­działa już przy stole wy­szy­wa­jąc chu­s­teczkę.— Gdzie jest Evie? — za­py­tała Cara.— Pa­tron za­brał ją na spa­cer, ma­dam.Na dźwięk słowa pa­tron wy­ma­wia­nego spo­koj­nym gło­sem przez dziew­czynę Cara po­czuła zimne ukłu­cie w żo­łądku. Pra­cow­nicy zwra­cali się w ten spo­sób wy­łącz­nie do Lesa. Przez kró­ciutką chwilę wy­obra­ziła sobie, że wszystko, co wy­da­rzyło się w ciągu ostat­nich paru dni było jedy­nie sen­nym koszma­rem, że za chwilę przez drzwi wej­dzie Les, trzy­ma­jąc córkę za rękę. Lecz szybko zdała sobie sprawę, że nia­nia musi mó­wić o Mi­chael'u.Po szyb­kim śnia­daniu skła­dają­cym się z kawy i to­stów, Cara wy­szła na patio wy­pa­tru­jąc Mi­cha­ela i Evie, za­do­wo­lona, że mała prze­zwy­cię­żyła wreszcie swój strach przed ob­cym. Parę mi­nut póź­niej do­strze­gła dwie nie­wiel­kie fi­gurki idące wzdłuż eu­ka­liptu­so­wej alejki, pro­wa­dzą­cej w stronę rzeki — i ro­dzin­nego cmentarza. Nie po­wi­nien był tego robić, po­my­ślała. Nie miał prawa!— Mamo, Mi­chael poka­zał mi, gdzie jest tatuś! — wy­krzyknęła dziew­czynka, gdy cmoknęła już matkę w poli­czek. — Tam jest tak ład­nie!— Wejdź do środka, Evie — po­wie­działa Cara, sta­rając się ukryć zde­ner­wo­wa­nie. — Mu­szę po­roz­ma­wiać z twoim wuj­kiem.Evie zro­biła parę pod­sko­ków w kie­runku drzwi, gdy nagle od­wró­ciła się i spoj­rzała pro­sto na Mi­cha­ela.— Czy ty na­prawdę je­steś bra­tem mo­jego tatu­sia? — za­py­tała po­wąt­pie­wa­jąco.— Na­prawdę.— Nie jesteś do niego po­dobny.Mi­chael lekko po­czo­chrał deli­katne, ja­sne włosy dziew­czynki.— Póź­niej po­sta­ram ci się to udo­wod­nić, do­brze?— Jak?— Zo­ba­czysz.— Czy mu­siałeś poka­zy­wać jej grób? — za­py­tała gwałtow­nie Cara, gdy Evie zna­lazła się już poza za­się­giem słu­chu.— Ona mnie o to pro­siła, Cara.— Ale prze­cież ona nie miała poję­cia, że...— Więc dla­czego pro­siła? — uciął krótko. — Nie po­wie­dzia­łaś jej, że oj­ciec nie żyje?Zu­peł­nie nie­świa­do­mie po­stą­piła krok do tyłu.— Wczoraj wie­czo­rem — od­parła. — Ale nie wy­razi­łam tego tymi sło­wami.— Słowa nie mają tu zna­cze­nia. Dzieci i tak ro­zu­mieją — i boją się. Le­piej po­wie­dzieć od razu wszystko do końca.— Ale to po­winna być moja decy­zja! — krzyknęła.— Prze­pra­szam.Złość opu­ściła ją nagle, ustę­pując miej­sca uczu­ciu ja­kiejś nie­okre­ślo­nej ulgi. Mi­chael naj­prawdo­po­dob­niej miał rację. Lecz Evie z pew­no­ścią bę­dzie chciała wie­dzieć, jak umarł jej oj­ciec. Ale w tej chwili to pyta­nie musi pozo­stać bez od­po­wie­dzi. Po­czuła się w pe­wien spo­sób uwolniona od cze­goś — nie była jed­nak pewna czy chciała, aby to uczu­cie wy­wołał u niej brat Lesa.— Chcę prze­pro­wa­dzić in­spek­cję pól — po­wie­dział Mi­chael. — I chciałbym, abyś poje­chała ra­zem ze mną.— Do­brze — od­parła nie­chęt­nie. — Ale nie wiem zu­peł­nie, po co.— Zo­ba­czysz. Spo­tkamy się tutaj za parę mi­nut.Mi­chael po­szedł do ga­rażu po jeepa. Ra­molo z dwoma pra­cow­ni­kami był już w środku, roz­wi­jając wła­śnie przewód z wiel­kiego bębna.— I jak to wy­gląda? — za­pytał Mi­chael.— Przewody są chyba do­bre — od­parł Ra­molo. — Ale oprawy ża­ró­wek całe prze­rdzewiałe. Mu­szę wy­słać ko­goś do Tu­gu­ega­rao, aby kupił nowe.— Zdą­żysz za­montować wszystko przed zmrokiem?— Mam na­dzieję, że tak, pa­tron.Gdy Mi­chael pod­je­chał pod dom, Cara cze­kała już na we­ran­dzie. Wsiadając do sa­mo­chodu po­słała mu ner­wowy półu­śmiech. W prze­ciągu paru mi­nut jazdy Mi­chael prze­konał się, że jego bra­towa nie ma naj­mniej­szego poję­cia o zasa­dach funk­cjo­no­wa­nia plantacji. Po­cząt­kowo chciał, aby ro­bot­nicy na polu mieli moż­li­wość zoba­cze­nia ich ra­zem. Mo­gło być to po­mocne w ugrunto­wa­niu jego pozy­cji chwilo­wego wła­ści­ciela plantacji. Lecz nagle ze zdu­mie­niem stwierdził, że oto daje jej cały wy­kład na temat uprawy tyto­niu, obja­śnia funk­cje dłu­gich, re­gu­lar­nych ro­wów na­wad­niają­cych, mówi, dla­czego nie­które od­miany dla peł­nego wzro­stu po­trze­bują mu­śli­no­wej za­słony przed pro­mie­niami słońca. Nie spo­dzie­wał się, że bę­dzie wie­działa o tech­nicz­nych szczegó­łach pracy swego męża, lecz jej zu­pełna igno­ran­cja za­sko­czyła go cał­ko­wicie.To na­wet po­dobne do Lesa, po­my­ślał Mi­chael, od­dala­jąc się od domu starą drogą pro­wa­dzącą na pół­noc. Już na­wet jako chło­piec, Les dro­bia­zgowo sta­rał się dzie­lić swój czas, dą­żąc do jak naj­więk­szej pro­stoty — tyle a tyle go­dzin na na­ukę, tyle na czy­tanie, tyle na sport. Żona, którą wreszcie wy­brał, żyć mu­siała po­dob­nym sys­te­mem — zaj­mu­jąca się do­mem, nad­zo­ru­jąca służbę, dba­jąca o dzieci. Cu­dow­nie wy­dajny i pro­sty sys­tem — chyba że zgi­nie się z ręki ma­niaka i po­zo­stawi wszystko na gło­wie dzie­więć­dzie­się­cio­trzy­let­niego starca i mło­dej ko­biety, która za­cho­wy­wała się, jakby mieszkała na przedmie­ściach Los An­geles...— Dla­czego nic nie ro­śnie na tych po­lach? — za­py­tała Cara wskazując na jeden z ob­sza­rów, zaro­śnię­tych w cało­ści wy­soką, gęstą trawą. Droga wio­dła wła­śnie przez jedno z ta­kich miejsc.— Były upra­wiane przed wojną — wyja­śnił. — Lecz gdy Ja­poń­czycy wy­co­fy­wali się stąd w czterdzie­stym pią­tym, na ca­łym tym tere­nie poza­kła­dali miny prze­ciw­pie­chotne. Było ich tak dużo, że pozo­sta­wili­śmy te te­reny le­żące po pro­stu odło­giem.— Czy to jest wciąż nie­bez­pieczne?Mi­chael wzru­szył ra­mio­nami.— Po tylu la­tach? Nie sądzę. Ale gdy ta trawa zapu­ści już gdzieś swe ko­rze­nie, to bar­dzo trudno ją po­tem usu­nąć. A na uży­cie cięż­kiego sprzętu nie mo­gli­śmy sobie po­zwo­lić.— Czy nie odje­chali­śmy już zbyt da­leko, Mi­chael?— Chcesz wró­cić do domu?— Je­żeli nie masz nic prze­ciwko. Mam jesz­cze sporo do zro­bie­nia... * * *Pod­czas tej krót­kiej chwili, w któ­rej kie­rowca zwolnił i za­wró­cił jeepa z po­wro­tem, z ła­two­ścią mógł wy­sko­czyć ze swej kry­jówki i go zabić. W pew­nym mo­men­cie sa­mo­chód przejeż­dżał wolno nie dalej niż o dwa­dzie­ścia stóp od miej­sca, w któ­rym był ukryty. Wie­dział jed­nak, że nie mia­łoby to więk­szego sensu. Sa­mo­chodu nie po­trze­bo­wał — nie był na­wet pewny, czy po­trafi jesz­cze pro­wa­dzić — a za­uwa­żył, że w sa­mo­cho­dzie nie było żad­nych zapa­sów żyw­ności. A zresztą przy takiej ilości szu­kają­cych go żoł­nie­rzy, wy­pad taki mógłby oka­zać się nie­bez­pieczny.Za­sta­na­wiał się, jakie ist­nieją po­wią­zania po­mię­dzy sie­dzą­cymi w je­epie oso­bami, a bia­łym męż­czy­zną. Dziew­czyna z pew­no­ścią była Ame­ry­kanką — wciąż pa­mię­tał ten za­ska­ku­jący wy­raz otwartej szczerości na twa­rzach tury­stek sprzed wojny. Za­decy­do­wał, że to nie mo­gła być żona jego ofiary. Była zbyt młoda, aby po­ślu­bić bia­łego czło­wieka, kiedy zabił go po raz pierwszy. Może jego córka? Albo młodsza sio­stra?Miał już kie­dyś Ame­ry­kankę, luk­su­sową dziwkę w Sin­gapu­rze. Go­dzina z nią koszto­wała go pra­wie wszystkie oszczędno­ści — był wtedy mło­dym re­kru­tem — ale nigdy tego nie żało­wał. Pa­mię­tał, że miała dłu­gie i kształtne nogi, któ­rymi oplo­tła go w bio­drach zmu­sza­jąc, by wchodził w nią głę­biej i głę­biej. Była także pierwszą ko­bietą, która na wi­dok jego ogrom­nego ciała nie oka­zy­wała stra­chu lub wstrętu. Cie­kawe, czy dziew­czyna w je­epie miała takie same nogi...Po­wtór­nie usły­szał od­da­lony war­kot lotni­czego sil­nika. Zsu­nął się głę­biej i tro­skli­wie po­pra­wił uło­żenie za­ma­sko­wa­nej po­krywy swej pod­ziemnej kry­jówki... * * *To L-19 — po­wie­dział Mi­chael, gdy nie­wielki sa­mo­locik przeleciał tuż nad je­epem. Drugi sa­mo­lot tego sa­mego typu zata­czał wiel­kie, le­niwe kręgi nad zie­lo­nymi szczytami Kor­dylie­rów.— Uży­wali­śmy ich w Wietna­mie, jako po­wietrz­nego zwiadu przy po­szu­ki­wa­niach par­ty­zan­tów. Tutaj także nie na wiele się przy­da­dzą.— Czy one...?— Szu­kają amoka? Pew­nie. Ra­mos roz­krę­cił ope­rację na dużą skalę. Dziś rano wi­dzia­łem parę cięża­ró­wek wy­ła­do­wa­nych żoł­nie­rzami po brzegi.Cara, zdzi­wiona tym cy­nicz­nym to­nem, spoj­rzała na niego przelotnie.— Ty nie wie­rzysz, że go zła­pią, prawda?— Nie — od­parł krótko.— Dla­czego?— Po­nie­waż zaw­sze po­peł­niają te same, stare błędy. Pod­czas wojny z Huk'sami, ar­mia i poli­cja zgroma­dziła w sa­mej tylko doli­nie co naj­mniej ty­siąc ludzi. Zrównali z zie­mią pola tyto­niowe, wy­strzelili w dżunglę ty­siące poci­sków. Wojna trwała prze­szło sześć lat. A efekt? Czy wiesz, ilu par­ty­zan­tów zgi­nęło w całej doli­nie Ca­gayan?Cara po­trzą­snęła głową.— Ośmiu — wy­buchnął chra­pli­wym, nie­we­so­łym śmie­chem. — Oczywi­ście, całe mnó­stwo Bogu du­cha win­nych cy­wili, ale tylko ośmiu za­przy­się­głych ko­mu­ni­stów.Ze­szłego wie­czoru Mi­chael opo­wie­dział jej o swym nie­for­tun­nym spo­tka­niu z amo­kiem kil­kana­ście lat temu. Parę razy pod­czas tej wy­cieczki chciała go po­pro­sić, aby po­wie­dział jej o tym coś wię­cej. Lecz nagle prze­stało ją to ob­cho­dzić. Zdą­żyła się już zo­rien­to­wać, że jej szwagier jest czło­wie­kiem, po­sia­dają­cym jakiś głę­boko zako­rze­niony kom­pleks — a próba zro­zu­mie­nia jego pod­łoża może jedy­nie zwięk­szyć jej wła­sny ból.Wjeżdżali już w ob­szar zabu­do­wań plantacji, gdy nagle Cara po­wie­działa ostrożnie, że ma za­miar za­brać Evie do Sta­nów tak szybko, jak tylko bę­dzie to moż­liwe.— Bę­dziemy ci tylko prze­szka­dzać — za­koń­czyła.Mi­cha­elowi nigdy nie przy­szło do głowy, że ona może uwa­żać, iż jego po­wrót ma jaki­kol­wiek zwią­zek z przeję­ciem rzą­dów nad plantacją. Pla­no­wał zo­stać jedy­nie tak długo, by zabić amoka i przy­pil­no­wać, aby prace poto­czyły się swym zwy­kłym try­bem. To wszystko. Cho­ciaż zo­stał nie­mile za­sko­czony jej wy­zna­niem, udało mu się za­cho­wać spo­kój. Po­wie­dze­nie jej prawdy na­tychmiast mo­gło oka­zać się gru­bym błę­dem.— Na twoim miej­scu nie robił­bym żad­nych pla­nów przed roz­mową z Lu­isem De­lgado — po­wie­dział jedy­nie.Luis De­lgado był wie­lolet­nim prawni­kiem ro­dziny Bra­de­nów.— Luis dzwonił do mnie z Ma­nilii dwa dni temu — od­parła Cara. — Po­wie­dział, że nie bę­dzie pro­ble­mów z ostat­nią wolą Lesa. Jego udziały w plantacji zo­stały po­dzielone równo na Evie i na mnie.Mi­chael zwolnił, gdyż pod­jeż­dżali już do ga­rażu. Ra­molo z pra­cow­ni­kami roz­cią­gali kable, przy­go­to­wu­jąc oświetle­nie te­renu.— Fi­lipiń­skie prawo nie jest takie pro­ste, Cara — po­wie­dział w końcu Mi­chael. — Szczegól­nie, gdy cho­dzi o ty­tuły wła­sno­ści do ziemi oby­wa­teli ob­cego pań­stwa. Dla two­jego wła­snego do­bra — i oczywi­ście dla do­bra dziecka — pro­po­nuję, abyś wstrzy­mała się z wy­jaz­dem przy­najmniej do czasu, aż De­lgado zgroma­dzi wszystkie po­trzebne do­ku­menty. Znasz chyba prawni­ków. Z wszyst­kiego potra­fią zro­bić dużą sprawę.— Może masz rację — od­parła po­wąt­pie­wa­jąco.— Wiesz, że mam. Za­dzwonię do niego dziś po połu­dniu i umówię nas na spo­tka­nie. A przy oka­zji, po­wie­dzia­łaś już dziadkowi o swoim za­mia­rze?— Nie.— Po­cze­kał­bym z tym jesz­cze parę dni. Gdy wi­dzia­łem go wczoraj, wy­glą­dał na kom­plet­nie przy­bi­tego.— Na­prawdę wie­rzysz, że on dba o to, czy ja i Evie pozo­sta­niemy tu czy nie?— Oczywi­ście.— A ja nie. On led­wie za­uważa na­szą obec­ność...Po lun­chu, pa­mię­tając o obietnicy danej wcześniej Evie, Mi­chael po­szedł do swego po­koju i otwo­rzył szafę na ubra­nia. Jego stary al­bum z fo­togra­fiami leżał cią­gle na swoim miej­scu. Za­mie­rzał wy­brać wszystkie foto­gra­fie swoje i Lesa, po­czy­nając od okresu dzie­ciń­stwa. Jed­nak już po chwili głosy pra­cują­cych do­okoła domu Ra­molo i jego po­moc­ni­ków stały się cich­sze, a on sam po­grą­żył się zu­peł­nie w po­wol­nym prze­rzu­caniu czar­nych kart al­bumu...Ko­lek­cja roz­po­czy­nała się czterna­stoma po­strzę­pio­nymi na brze­gach foto­gra­fiami. Zna­lazł je kie­dyś na pod­łodze zde­mo­lo­wa­nej sy­pialni ro­dzi­ców. Sta­no­wiły one je­dyną nić łą­czącą go z pro­wa­dzo­nym w doli­nie ży­ciem, za­nim ro­dzina Bra­de­nów nie zo­stała ze­słana do Santo Tho­mas. Miał dzie­więć lat gdy Les, oj­ciec, dzia­dek i on sam, po mie­sią­cach reha­bili­tacji w szpi­talu Ma­ry­narki Wo­jen­nej, po­wró­cili do domu i stwierdzili, że Ja­poń­czycy lub miej­scowi wan­dale wy­kra­dli stąd wszystko, co przedsta­wiało jaką­kol­wiek war­tość. Zo­sta­wili po sobie tylko szczątki — i te foto­gra­fie. Nosił te foto­gra­fie wszędzie — jak ja­kieś święte re­li­kwie — do czasu, gdy było go stać na kupno pierw­szego al­bumu. Przez wiele lat wręcz ob­se­syj­nie starał się od­two­rzyć wła­sną prze­szłość. Pa­mię­tał, że czę­sto by­wał ziry­to­wany obo­jętno­ścią Lesa do tej pasji, a na­wet jego nie­chę­cią przed wy­szu­ki­wa­niem wciąż no­wych foto­grafii, które pa­so­wa­łyby do jego ko­lekcji. Po la­tach do­piero zro­zu­miał, dla­czego. Pierwsze świa­dome wspo­mnienia jego młod­szego brata łą­czyły się nie­odmiennie z obo­zem. On na swój chwiejny, dzie­cięcy spo­sób starał się za­czy­nać wszystko od po­czątku. Oby­dwaj wy­brali­śmy wła­sne spo­soby na da­wa­nie sobie rady z emo­cjo­nal­nymi spu­sto­sze­niami, ja­kie wy­wo­łała w nas wojna, roz­my­ślał. Kto wie, być może Les wy­brał lepiej.Byli tu wszyscy: uśmie­cha­jąca się pro­miennie matka, brze­mienna jesz­cze Le­sem; oj­ciec, gra­jący w kry­kieta z wy­glą­dają­cym na znu­dzo­nego Sa­mem; Evie, rado­sna jak i jej imien­niczka, uśmie­cha­jąca się we­soło na zdję­ciu, przedsta­wia­ją­cym całą jej klasę. Po­now­nie sio­stra — tym ra­zem z ra­mio­nami owi­nię­tymi opie­kuń­czo do­okoła ma­łego Mi­cha­ela — sto­jący ra­zem pod ja­poń­skim pla­ka­tem pro­pa­gan­do­wym, trak­tują­cym o hu­ma­nitar­nym trak­to­wa­niu lud­ności cy­wil­nej przez Ar­mię Ce­sar­ską. Ko­lejne zdję­cie przedsta­wiało port w Aparri. Mu­siało zo­stać zro­bione na chwilę, nim Bra­de­no­wie i inne ame­ry­kań­skie ro­dziny stło­czone zo­stały w cia­snej ła­downi. Mi­chael, pa­trzący wy­stra­szo­nym wzrokiem pro­sto w obiektyw, otrzymy­wał wła­śnie z rąk mło­dego, ja­poń­skiego ofi­cera paczkę ze sło­dy­czami.Skąd ja do dia­bła wy­trza­sną­łem to zdję­cie, po­my­ślał z gory­czą, od­wra­cając stronę. W chwilę po­tem, prze­glą­dając arty­kuł ga­ze­towy opi­su­jący wy­zwo­lenie obozu Santo Tho­mas przez od­działy ame­ry­kań­skie, do głowy przy­szła mu nie­prawdo­po­dobna myśl. Przewró­cił z po­wro­tem kartę wpa­tru­jąc się z nie­do­wie­rza­niem w twarz bezi­miennego ofi­cera, twarz, którą wi­dział prze­cież tak nie­dawno temu. Przy­mknął oczy i wy­obra­ził sobie tę samą twarz, ale o tro­chę głę­biej osa­dzo­nych oczach, moc­niej­szej linii szczęki i pa­sem­kami siwi­zny w czar­nych wło­sach. Nie było wąt­pli­wo­ści — była to twarz tego sa­mego Ja­poń­czyka, który ra­zem z nim przyleciał wczoraj z Ma­nilii... * * *Parę mi­nut po siódmej rano Shi­mura, Ra­mos i od­działy po­licji fili­piń­skiej roz­ło­żyli się obo­zem na sze­ro­kiej prze­cince u stóp zie­lonej dżungli Kor­dylie­rów. Nad ich gło­wami dwa L-19 roz­rzu­cały wła­śnie ty­siące bro­szur w ję­zyku ja­poń­skim na tuzi­nie mil kwa­dra­to­wych lasu. Bro­szurka była wia­do­mo­ścią dla amoka gło­szącą, że jego dawny to­wa­rzysz broni, Ta­kei Shi­mura, chce spo­tkać się z nim na osob­ności i przedsta­wić do­wody na za­koń­cze­nie wojny. In­for­mo­wała go także, że w wy­padku pod­dania się nie zo­sta­nie uczy­niona mu żadna krzywda. Shi­mura co pół go­dziny wy­strzeliwać miał flarę dymną, aby usta­lić miej­sce spo­tka­nia.Nad dżunglą zapa­dał już zmierzch, gdy sa­mo­loty odle­ciały do Tu­gu­ega­rao. Shi­mura usiadł na bre­zen­to­wym krze­sełku ob­ser­wu­jąc, jak ko­lejna flara zna­czy swój ślad po­ma­rań­czo­wym dy­mem. Za­sta­na­wiał się, czy Ku­rusu także ob­ser­wuje jej lot, usi­łując sobie przy­po­mnieć, czy cho­dzi o tego sa­mego męż­czy­znę, który kie­dyś wy­dał mu roz­kaz walki do sa­mego końca.Ra­mos wy­siadł z sa­mo­chodu do­wo­dze­nia i wy­dał z sie­bie ja­kieś nie­okre­ślone wes­tchnięcie.— Ko­niec na dzi­siaj — po­wie­dział. — Ju­tro rano za­czniemy parę mil dalej na pół­noc. Są­dzę jed­nak, że mu­siał już prze­czy­tać naszą wia­do­mość. Nie mógł odejść zbyt da­leko w dżunglę.— Ju­tro by­łoby lepiej, aby sa­mo­loty odle­ciały od razu po zrzu­ceniu ulo­tek — zasu­ge­ro­wał Shi­mura. — Może wyj­dzie do­piero wtedy, gdy bę­dzie miał pew­ność, że nie zo­sta­nie za­ata­ko­wany z po­wie­trza.Ra­mos z roz­ma­chem usa­do­wił się na krze­sełku tuż obok Shi­mury, ogry­zając z iryta­cją pa­zno­kieć kciuka.— Już pana za­pew­ni­łem, że do­pro­wa­dzi­łem do poro­zu­mie­nia po­mię­dzy na­szymi rzą­dami. Gdy podda się bez oporu, bę­dzie trak­to­wany jako zwy­kły je­niec wo­jenny. A mnie oso­bi­ście nie ob­cho­dzi, czy resztę ży­cia spę­dzi w fili­piń­skim wię­zie­niu, czy w ja­poń­skim za­kła­dzie dla umy­słowo cho­rych.— Ja nie mam po­dej­rzeń co do pań­skich mo­ty­wów — od­parł Shi­mura z lek­kim roz­ba­wie­niem w gło­sie. — Ale on je ma.— Pa­nie Shi­mura, bra­łem już udział w tuzi­nach ta­kich po­lo­wań na ja­poń­skie nie­do­bitki po za­koń­cze­niu wojny — za­uwa­żył Ra­mos, po­trzą­sając lekko głową. — Roz­ma­wia­łem po tym z więk­szo­ścią z nich. Pro­szę mi wie­rzyć — cią­gle nie mam naj­mniej­szego poję­cia, co mo­gło spo­wo­do­wać taką za­cię­tość. Wiem, że wasi żoł­nie­rze uwa­żali pod­danie się nie­przyjacie­lowi za utratę ho­noru, my­śleli, że alianci tortu­rują i zabi­jają wszyst­kich zbie­gów. Ale jak, na Boga, przez prze­szło trzy­dzie­ści lat ktoś na­wet tak sza­lony jak amok wciąż może jesz­cze uwa­żać, że wojna nie jest za­koń­czona? Czy może mi pan to wy­tłu­ma­czyć, panie Shi­mura?Ja­poń­czyk wskazał na od­działy żoł­nie­rzy, gru­pu­jące się do­okoła jed­nej z cięża­ró­wek. Wszyscy ubrani byli w oliw­kowe, ma­sku­jące stroje.— Niech pan spoj­rzy na tych żoł­nie­rzy — po­wie­dział. — Albo na sie­bie sa­mego. Wszyscy nosi­cie takie same mun­dury i hełmy jak Ame­ryka­nie, któ­rzy lą­do­wali tu w czterdzie­stym czwartym. Dla ukrywają­cego się w dżungli zbiega — nie mają­cego moż­liwo­ści czy­tania ani roz­ma­wia­nia w swym oj­czy­stym ję­zyku, który po­święca każdą chwilę na walkę o utrzyma­nie się przy życiu — wy­gląda to tak, jakby nic się nie zmieniło. My wszyscy — Ku­rusu także — je­ste­śmy ofia­rami jan­ke­skiej stan­dar­tyza­cji. Ale jest jesz­cze inna moż­li­wość.— Mia­no­wicie?— Być może wie, że Japo­nia prze­grała wojnę — lecz nie dba już o to. Być może do­ko­nuje aktu geko­kujo.Ra­mos wpa­try­wał się w niego w osłu­pie­niu.— Co ta­kiego?— Nie bar­dzo wiem, jak to wy­razić. W ję­zyku an­giel­skim nie ma po­dob­nego poję­cia. Je­dyne, co mi przy­cho­dzi na myśl to „pełna czci nie­sub­ordy­nacja”. Ku­rusu być może wie­rzy, że nasze woj­ska, po­zwa­lając się pobić, zdra­dziły Cesa­rza. Nie pod­dając się, sym­bo­licz­nie po­ku­tuje za winę ca­łego wła­snego rządu, po­ka­zując jed­no­cze­śnie ca­łemu światu, że praw­dziwy duch na­rodu ja­poń­skiego jest wciąż nie­tknięty, choćby tylko w jego oso­bie.— A więc nic nie mo­żemy zro­bić, aby zmu­sić go do pod­dania?Shi­mura roze­śmiał się sar­do­nicz­nie.— Na­wet go­rzej, z mo­jego punktu wi­dze­nia. Je­żeli rze­czy­wi­ście do­ko­nuje geko­kujo — i prze­czy­tał moją bro­szurę — to musi uwa­żać mnie za zdrajcę. Spo­tka­nie po­mię­dzy nami musi za­koń­czyć się moją śmiercią.Ra­mos wstał i spoj­rzał na ciemnie­jące gwałtow­nie niebo.— A mnie przy­cho­dzi do głowy jesz­cze jedna moż­li­wość, dla­czego nie skontak­tował się z nami — po­wie­dział spo­koj­nie. — Być może on wcale nie jest tam, gdzie spo­dzie­wamy się, że jest. * * *Przez prze­szło go­dzinę kulił się w pora­stają­cych brzeg rzeki trzci­nach, cze­kając aż poga­sną ostat­nie świa­tła bar­rio. Wie­dział, że to już nie po­trwa długo. Na­uczył się dawno temu, że gdziekol­wiek od­kryto jego obec­ność, lud­ność wio­sek nie­odmiennie — i głu­pio zara­zem — szu­kała ra­tunku w ciemno­ściach. W tych sa­mych ciemno­ściach, które były mu tak nie­zbędne, by prze­pro­wa­dzać ko­lejne wy­pady.W końcu ostat­nie światełko za­mi­go­tało i zga­sło. Całe bar­rio po­grą­żyło się w ciemno­ściach. Po­cze­kał jesz­cze parę mi­nut, za­nim opu­ścił kry­jówkę. Już wcześniej wy­brał obiekt ko­lej­nego rajdu — był nim wio­skowy sklep. Je­żeli bę­dzie od­po­wiednio za­opa­trzony w pusz­ko­wane pro­dukty żyw­no­ściowe, po­zwoli mu to na prze­trzy­ma­nie mon­sunu.Sklep był jedy­nym dwu­pię­tro­wym bu­dyn­kiem w całej wio­sce. Jego wła­ści­ciel naj­prawdo­po­dob­niej mieszkał na pię­trze. Szczęśli­wie, za bu­dyn­kiem znaj­do­wał się spory, ocie­niony plac. Ko­lejne pół go­dziny cze­kał ukryty za wra­kiem starej cięża­rówki, upewnia­jąc się, że w środku nie ma żad­nego ru­chu. W końcu wyjął miecz i prze­biegł bez­sze­lest­nie kilka jar­dów otwartej prze­strzeni, przylega­jąc wreszcie ple­cami do drzwi. Za­bez­pie­czone były so­lidną, żela­zną kłódką. Ujął ją w prawą dłoń i ści­snął, aż me­cha­nizm pękł z ci­chym trza­skiem. Ostrożnie otwo­rzył drzwi.Tak jak się tego spo­dzie­wał, znaj­do­wał się w ma­gazy­nie. Z ulgą za­uwa­żył, że półki wy­peł­nione były po brzegi. Czę­sto kupcy w tak ma­łych wio­skach trzy­mali za­opa­trze­nie jedy­nie na parę dni. Pod ścianą stały wiel­kie, ju­towe worki wy­peł­nione ry­żem. Roz­ciął jeden z nich koń­cówką mie­cza i po­zwo­lił, by za­war­tość białą strugą wy­sy­pała się na pod­łogę.Na­peł­niał torbę pusz­ko­wa­nymi pro­duk­tami gdy, nagle, od strony głównych drzwi, do­biegł go cichy szmer. Rzu­cił wo­rek na zie­mię i przyjął pozy­cję do ataku, pew­nie trzy­ma­jąc wy­cią­gnięty przed sobą miecz. Cze­kał, sto­jąc twa­rzą do drzwi wej­ścio­wych. Po­przez belki w ścia­nie są­czył się słaby, żółty blask. Po chwili ci­chutko skrzypnęły otwierane drzwi i do środka wszedł stary, przy­gar­biony Chiń­czyk. W pra­wej dłoni trzy­mał lampę oliwną a w lewej — na­piętą pu­łapkę na szczury.Za­sko­cze­nie ma­lu­jące się w oczach sta­rego czło­wieka nie miało czasu by zmienić się w prze­raże­nie, gdy miecz za­to­czył świsz­czący łuk, ude­rza­jąc w prawą stronę szyi i wy­cho­dząc pod le­wym bar­kiem. Głowa Chiń­czyka, lewy bark i ra­mię — z dło­nią wciąż za­ci­śniętą na uchwycie lampy — z lek­kim mla­śnię­ciem upa­dły w kącie ma­ga­zynu.Prze­sko­czył całe po­mieszcze­nie i za­dep­tał pło­mie­nie, które za­częły ła­ko­mie wspi­nać się na kon­tuar. Te­raz nie miał już in­nego wyj­ścia — mu­siał poza­bijać wszyst­kich mieszkań­ców tego domu, za­nim pod­nie­siony zo­sta­nie alarm. Na­wet jeżeli lu­dzie nic nie sły­szeli, to w każ­dej chwili ktoś może zejść, aby spraw­dzić, dla­czego ten stary czło­wiek tak długo nie wraca. Wszedł do fronto­wego po­koju sklepu, skrę­cił na schody i bez szele­stu za­czął wspi­nać się na górę.Na pię­trze znaj­do­wały się cztery po­koje. Ła­zienka, kuchnia i nie­wielki sa­lonik były puste. Być może wła­ści­ciel był sa­motny. Lecz gdy otwo­rzył drzwi pro­wa­dzące do sy­pialni, na po­dwójnym łóżku do­strzegł starą, drobną Chinkę. Światło księ­życa pa­dało na jej po­marsz­czoną twarz i od­bi­jało się od sze­roko otwartych oczu. Z ci­chym ję­kiem prze­krę­ciła się na bok, wtu­lając twarz w po­duszkę. Za­uwa­żył, jak zaci­ska kur­czowo palce na brzegu mate­raca a chude ra­miona pod wy­tartą, weł­nianą, nocną ko­szulą za­czy­nają wy­raź­nie drżeć.Za­sta­na­wiał się nie­jed­no­krot­nie, dla­czego oni wszyscy ak­cep­tują wła­sną śmierć bez walki. Spoj­rzał na od­kryty kark starej ko­biety. Wie­dział, że prze­cina­jąc główny nerw po­mię­dzy pierw­szym a dru­gim krę­giem szyj­nym spo­wo­duje na­tychmia­stową, bez­bole­sną śmierć. Miecz opadł ru­chem tak ła­god­nym, że jego do­tyk był nie­omal pieszczotą. Rozdział dziewiąty [top] — Mu­simy iść w góry i za­bić go — po­wie­dział Mi­chael Bra­den. — Na­wet, jeżeli po­trwa to ty­dzień lub rok. Nie mamy in­nego wyj­ścia.Już w se­kundę po wy­po­wie­dze­niu tych słów wie­dział jed­nak, że męż­czyźni sku­pieni wo­kół kar­cia­nego stołu naj­prawdo­po­dob­niej od­mó­wią mu swej po­mocy. Wi­dać to było wy­raź­nie po krzywym uśmiechu Jacka Tully, po ru­mieńcu za­kło­pota­nia, który wy­kwitł nagle na bla­dych po­licz­kach Walta Ly­dec­kera, po nie­przyjem­nym gry­ma­sie Harry Die­tri­cha. Pozo­stali gra­cze — Lile Mil­ler i Tim Cus­hing — byli jesz­cze zu­peł­nymi dziećmi, gdy opuszczał do­linę Ca­gayan. Ale oni także byli za­kło­po­tani.Gdy Mi­chael wszedł do ho­telu „New Reno” gra to­czyła się już od prze­szło go­dziny. Nie uczy­niono żad­nej aluzji co do jego wczoraj­szej kłótni z Die­tri­chem, cho­ciaż Jack Tully wspo­mniał mi­mo­cho­dem, że Szwajcar ryzy­ko­wał ży­ciem, do­star­cza­jąc żyw­ność par­ty­zan­tom pod­czas oku­pacji ja­poń­skiej. To Jack także wy­po­wie­dział słowa, na które wszyscy pod­świa­do­mie cze­kali:— Walt mó­wił nam, że chciałbyś się z nami zoba­czyć.Szorstka od­po­wiedź Mi­cha­ela za­koń­czyła grę. Die­trich wstał z krze­sła i pod­szedł do sto­lika, na któ­rym stały tale­rze z pła­tami zim­nego mięsa i wia­derko z lo­dem, za­wie­ra­jące bu­telki piwa San Mi­guel.— Wie­dzia­łem, że o to cho­dziło — mruknął, kła­dąc na chleb pla­ste­rek szynki. — Ale nie mam za­miaru brać udziału w ta­kim sza­leń­stwie. Nie było cię tu bar­dzo długo, Mi­chael. Rząd już dawno od­mó­wił trak­to­wa­nia bia­łych plantato­rów jako klasy uprzywi­lejo­wa­nej, uwierz mi. Każdy ob­co­kra­jo­wiec, który wchodzi w kom­pe­ten­cje rządu jest albo de­por­to­wany, albo koń­czy w pudle.— A poza tym — dodał Walt. — Ma­jor Ra­mos wy­słał już w góry setki żoł­nie­rzy. Do tej pory z pew­no­ścią go do­padli.— Żoł­nie­rze nic tam nie wskórają — od­parł Mi­chael z całą pew­no­ścią, na jaką było go stać. — Nie mają od­po­wiedniego przy­go­to­wa­nia, ani tre­ningu, by wejść głę­boko w dżunglę i po­lo­wać na niego na jego wła­snym tere­nie. Połażą po pro­stu po wzgórzach ty­dzień czy dwa, a on w tym cza­sie po­szat­kuje ko­goś in­nego.— A w czym my byli­by­śmy lepsi od nich? — za­pytał Tim Cus­hing.— Większość z nas po­lo­wała już w Kor­dylie­rach. Nasi oj­co­wie także. Pra­cow­nicy na­szych plantacji mają krewnych wśród Ilo­kań­czy­ków — mo­gli­by­śmy nająć ich jako tropi­cieli. Oni znają ob­szary, na któ­rych amok poka­zuje się naj­czę­ściej. Z całą pew­no­ścią nie będą współpra­co­wać z żoł­nie­rzami, ale nam mogą po­móc. My­ślę, że sze­ściu z nas, jeżeli tylko bę­dziemy od­po­wiednio zde­cy­do­wani, może go wreszcie wy­koń­czyć.— To nam się nigdy nie uda — po­wie­dział Jack Tully. Wszyst­kie oczy zwróciły się w jego kie­runku. Przez trzy lata, wal­cząc u boku Au­relio Vil­la­mora, ukrywał się głę­boko w dżungli i miał moż­li­wość spe­ne­tro­wać o wiele więk­szy ob­szar, niż jaki­kol­wiek biały męż­czy­zna przed nim.— A dla­czego nie? — za­pytał z iryta­cją Mi­chael. Ostatkiem sił zmu­szał się do za­cho­wa­nia spo­koju.— Amok — jeżeli to rze­czy­wi­ście amok — żyje w Kor­dylie­rach od czasu za­koń­cze­nia wojny. A więc mu­siał wy­pra­co­wać sobie środki ochrony i kry­jówki, o któ­rych nie mamy na­wet poję­cia. Mike, po­wie­dzia­łeś, że bę­dziesz po­lował przez rok, jeżeli bę­dzie to ko­nieczne. Ja uwa­żam, że na­wet dzie­sięć lat może oka­zać się nie­wy­star­cza­jące. Je­stem już za stary na takie rze­czy.Die­trich wró­cił do stołu i krzywiąc się nie­miło­sier­nie od­gryzł ka­wa­łek ka­napki.— Gdy już ochłoniesz po śmierci Lesa, sam przy­znasz, że mie­liśmy rację, Mike — po­wie­dział do Mi­cha­ela.Przed oczyma opa­dła mu nagle czer­wona za­słona wściekło­ści.— Dla mnie to wię­cej, niż tylko oso­bista ze­msta — warknął zdu­szo­nym gło­sem. — Uwa­żam po pro­stu, że ten mor­der­czy su­kin­syn żyje już sta­now­czo za długo.Od­sunął gwałtow­nie krze­sło, ski­nął wszystkim głową i szyb­kim kro­kiem wy­szedł z po­koju.— On spró­buje zro­bić to sam — po­wie­dział Walt Ly­dec­ker, krę­cąc w prze­raże­niu głową. — Chry­ste!— Opuszczę jedno roz­danie — po­wie­dział wstając Jack Tully. Pod­szedł do stołu ba­ro­wego i otwo­rzył sobie bu­telkę piwa. Lecz już po pierw­szym łyku wie­dział, że piwo nie jest w sta­nie spłu­kać uczu­cia nie­smaku, jaki pozo­sta­wiła po sobie ta roz­mowa. Wie­dział także, że każde słowo, ja­kie wy­po­wie­dział Mi­chael Bra­den, było praw­dziwe — a on nie miał w so­bie dość siły, aby go po­przeć.Jacka nie było w po­koju od prze­szło dzie­się­ciu mi­nut, kiedy po­chło­nięci grą męż­czyźni za­uwa­żyli jego nie­obec­ność... * * *Po­wi­nie­nem był się tego spo­dzie­wać, roz­my­ślał gniewnie Mi­chael, zbie­gając po fronto­wych scho­dach ho­telu. Być może nie miał prawa tak się uno­sić, wi­dząc ich nie­chęć do wzię­cia udziału w nie­bez­piecznym i uciążli­wym po­lo­wa­niu na, bądź co bądź, także istotę ludzką. Mają prze­cież swoje plantacje, ro­dziny. A poza tym, co stało się dla niego zu­peł­nie nie­zro­zu­miałe, fakt ist­nie­nia amoka przy­brał u nich formę za­ak­cep­to­wa­nego nie­bez­pie­czeń­stwa, klę­ski ży­wio­łowej, jak taj­funy czy sezo­nowe po­żary pól, które w parę mi­nut zni­we­czyć mogą doro­bek wielu lat pracy. Je­żeli cze­goś nie da się unik­nąć, na­leży to za­ak­cep­to­wać. Kło­pot pole­gał jedy­nie na tym, że on sam nigdy nie potra­fił roz­wi­nąć w so­bie takiej sztuki.Za­par­ko­wał jeepa na rynku w Tu­gu­ega­rao, peł­nego jesz­cze o tej porze sprzedaw­ców i ku­pują­cych. Wszedł w tłum i za­czął prze­ci­skać się wśród roz­gada­nych wie­śnia­ków. Z je­dy­nego kina w mie­ście wylał się wła­śnie tłu­mek. Na pla­kacie fil­mo­wym tuż obok wej­ścia, to­porny męż­czy­zna ubrany w pa­sia­sty pod­ko­szu­lek zdzierał bluzkę ze ślicz­nej, tu­byl­czej dziew­czyny. Mi­chael uśmiech­nął się w du­chu. Przy­po­mniał so­bie, że zdzieranie blu­zek było kla­sycz­nym „mo­mentem” we wszyst­kich fil­mach, emi­to­wa­nych w dia­lek­cie Ta­ga­long. Ileż go­dzin on i Les spę­dzili w tym kinie, nie ro­zu­mie­jąc ani słowa z to­czą­cego się dia­logu, lecz z za­par­tym tchem cze­kając, że być może tym ra­zem zoba­czą nagie piersi. Nie zoba­czyli nigdy.Mi­nął kino gdy nagle usły­szał, że ktoś woła go po imie­niu. Od­wró­cił się i zoba­czył Le­nore Tully. Siwe pa­semka znik­nęły z jej kasztano­wych wło­sów, które przy­strzy­żone zo­stały w krót­szy, bar­dziej mło­dzie­żowy spo­sób.— Może wstą­pimy gdzieś na kawę, Mike? — za­py­tała. — Mam do zabi­cia mnó­stwo czasu.Za­jęli miej­sce przy bam­bu­so­wym sto­liku w nie­wiel­kiej ka­wia­rence na świe­żym po­wie­trzu.— Od­kąd Kevin cho­dzi już do szkoły, jeż­dżę czę­sto z Jac­kiem do mia­sta — wyja­śniła Le­nore po­cią­gając ma­łymi łycz­kami ciemny, mocny płyn, który w tych stro­nach uchodził za kawę. — Bie­rzemy po­kój w „New Reno”. Co prawda on używa go wy­łącz­nie po to, aby ogo­lić się rano. Ja cho­dzę do księ­garni, jem obiad w re­stau­racji i idę do kina, jeżeli nie je­stem aku­rat umó­wiona z przyja­ciółką.— Po­dobał ci się film?Ro­ze­śmiała się dźwięcz­nie.— Chyba tak. O ile może po­do­bać się film, oglą­dany już po raz czwarty — nagle wy­raz roz­ba­wie­nia znikł z jej twa­rzy. — Jak się czuje Cara?— O ile mogę wy­wnio­sko­wać, to chyba do­brze.— Na­prawdę? — Le­nore wy­jęła pa­pie­rosa z paczki, która znaj­do­wała się w kie­szeni jej bluzy. — Zaw­sze współczu­łam tej dziew­czy­nie, jesz­cze za­nim to się stało. Les rze­czy­wi­ście od­na­lazł ją jako swoją wy­śnioną księż­niczkę z bajki — pani na plantacji, no wiesz, wszystko, za wy­jąt­kiem su­kien z kry­no­liny. Za wszelką cenę starał się kon­tynu­ować to ma­rze­nie.Mi­chael pod­niósł pla­sty­kową za­pal­niczkę, aby przy­palić jej pa­pie­rosa.— W świe­cie ma­rzeń można umrzeć rów­nie łatwo, jak w prawdzi­wym.— Prze­pra­szam — po­wie­działa szybko, pal­cami doty­kając grzbietu jego dłoni. — Nie żar­to­wa­łam z Lesa, na­prawdę.— Wiem.Natu­ral­nym ge­stem jej ręka spo­częła na jego dłoni.— A co z twoim światem, Mi­chael? — za­py­tała ła­god­nie. — Od­nala­złeś już swoje miej­sce na ziemi?Przez kilka pierw­szych se­kund nie zro­zu­miał, o czym ona wła­ści­wie mówi. Do­piero po chwili przy­po­mniał so­bie nieja­sno swój dra­ma­tyczny mo­no­log w ho­telu w Ma­nilii. Za­sko­czyło go, że po tak dłu­gim okre­sie czasu wró­ciła do tej jedy­nej, krót­kiej nocy.— Chyba nie, Len­nie — od­parł.— Tak my­śla­łam — od­parła, pod­no­sząc rękę... * * *Żadne z nich nie do­strze­gło Jacka Tully, sto­ją­cego w cie­niu sta­rego drzewa, tuż na gra­nicy świa­tła rzu­ca­nego przez pa­pie­rowe latar­nie umiesz­czone na tara­sie ka­wiarni. Wy­szedł z ho­telu z za­mia­rem do­pę­dze­nia Mi­cha­ela i podania mu prawdzi­wych po­wo­dów, dla któ­rych nie może przyłą­czyć się do jego pry­wat­nej wy­prawy w dżunglę. Był już pra­wie po­środku skweru, gdy zu­peł­nie przy­pad­kowo stał się świad­kiem spo­tka­nia Mi­cha­ela z jego żoną. Nim do­szedł do ka­wiarni, oni usie­dli już przy sto­liku. Ob­ser­wu­jąc ich, schronił się mi­mo­wol­nie w cień drzewa. Na­gle wszystko stało się zro­zu­miałe — jej na­pię­cie, nie­wy­tłu­ma­czalny do tej pory chłód i obo­jęt­ność pod­czas ze­szłej nocy, czy wreszcie jej nagła, pierwsza od mie­sięcy decy­zja o zmianie ucze­sania. Zaw­sze wie­dział, że Le­nore przed ślu­bem miała ko­chan­ków. Lecz to, że młody Mi­chael Bra­den mógł być jed­nym z nich, nigdy nie przy­szło mu do głowy. Pró­bo­wał prze­ko­nać sam sie­bie, że jego po­dej­rze­nia są po pro­stu głu­pie — lecz na­wet z tej odle­gło­ści spoj­rze­nie zie­lo­nych oczu Le­nore doty­kają­cej dłoni Mi­cha­ela było jed­no­znaczne. Było to spoj­rze­nie, ja­kiego nie wi­dział u niej od lat.Wol­nym kro­kiem ru­szył z po­wro­tem do ho­telu. W barze na dole kupił bu­telkę rumu i udał się do po­koju. Nalał pełną szklankę brą­zo­wego płynu i szybko osu­szył ją do końca. Je­żeli Le­nore i Mi­chael chcieliby kon­tynu­ować swój ro­mans, z ła­two­ścią mo­gliby to zro­bić wła­śnie dziś wie­czo­rem. Wie­dzieli, że on gra cią­gle w po­kera i że wróci prawdo­po­dob­nie do­piero nad ra­nem. Za­sta­na­wiał się, gdzie mo­gliby pójść. Na pewno nie do ho­telu „New Reno”. Zbyt duże prawdo­po­do­bień­stwo, że spo­tka­liby tam ko­goś zna­jo­mego. Lecz oczywi­ście, Mi­chael mógłby wy­nająć tam po­kój, a ona mo­głaby se­kret­nie do niego dołą­czyć. A może po­wi­nien pójść do ka­wiarni i skoń­czyć z tym, przy­najmniej na dziś wie­czór? Wie­dział jed­nak, że choćby nie wia­domo jak się starał, nie potra­fiłby ukryć za­zdro­ści.Nalał sobie ko­lejną pełną szklankę, usiadł na łóżku i mar­twymi oczami za­pa­trzył się w lu­stro. Wła­sne odbi­cie wy­dało mu się nagle od­py­cha­jące — nie­wiel­kie fałdy tłusz­czu w ką­ci­kach szczęk, sfla­czałe, trzę­sące się dło­nie trzy­ma­jące nie­pew­nie szklankę, wy­datny, miękki brzuch, wałki tłusz­czu przelewa­jące się po­nad pa­skiem. Jak wiele star­szy jest od Mi­cha­ela? Nie wię­cej niż 10 lat, naj­wy­żej. Wy­star­czy.Skrzyp­nęły otwierane drzwi i we­szła Le­nore.— A ty co tutaj ro­bisz? — spy­tała wy­raź­nie za­sko­czona. — Skończyli­ście dzi­siaj wcześniej?— Nie mia­łem ochoty na dal­szą grę.— Boże, ale je­stem zmę­czona — wes­tchnęła schylając się, aby wy­jąć ko­szulę nocną z leżą­cej na pod­łodze torby.— Po­szłaś gdzieś po fil­mie?— Spo­tka­łam Mike'a Bra­dena — od­parła ostrożnie. — By­liśmy ra­zem na ka­wie.Gdy znik­nęła w ła­zience za­my­kając za sobą drzwi, wes­tchnął z ulgą. Naj­wi­docz­niej jego wy­obraźnia spła­tała mu pa­skud­nego figla. Jakie miał wła­ści­wie do­wody na po­par­cie swych głu­pich po­dej­rzeń? Przyja­ciele z dzie­ciń­stwa czę­sto doty­kają swych dłoni. Wy­raz jej twa­rzy z pew­no­ścią był wy­ra­zem sym­patii, a nie pożą­dania.— Są­dzę, że Mike po­wie­dział ci, że był dziś wie­czo­rem ra­zem z nami? — po­wie­dział pod­no­sząc głos, aby być sły­sza­nym przez drzwi ła­zienki. — Pro­sił, aby­śmy po­mo­gli w wy­tro­pie­niu mor­dercy Lesa.— Ale chyba nie zgo­dzi­łeś się na to sza­leń­stwo? — za­py­tała ostro, wy­cho­dząc z ła­zienki. Przez cienki mate­riał ko­szuli noc­nej wy­raź­nie wi­dział zarys jej krą­głych piersi. Po­mimo tego, że przed chwilą wy­tłu­ma­czył sobie ra­cjo­nal­nie wszystkie swoje po­wody do za­zdro­ści, w wy­obraźni zoba­czył nagle dło­nie i usta Mi­cha­ela wę­dru­jące po na­gim ciele jego żony.— Nie — od­parł.Pode­szła do łóżka i wśli­zgnęła się pod koł­drę. Już leżąc, jak zwy­kle kop­nęła ją oby­dwiema no­gami. Ten drobny ruch spo­wo­do­wał, że koł­dra z jej strony zsu­nęła się na pod­łogę. Do rana z pew­no­ścią bę­dzie już zu­peł­nie od­kryta, po­my­ślał. Jak zwy­kle bę­dzie spała cia­sno do niego przytulona, obejmu­jąc go rę­kami w pa­sie. Po­wta­rzał jej nie­zli­czoną ilość razy by nie ko­pała po­ścieli, jed­nak jak do tej pory nie potra­fiła od­uczyć się tego dziwnego odru­chu.Jack zga­sił świa­tło, roze­brał się i wszedł do łóżka. Spró­bo­wał ko­chać się z nią, lecz nic z tego nie wy­szło. Zda­rzało się to już nie raz, ale wtedy zaw­sze był mocno pi­jany. A dzi­siaj miał w so­bie prze­cież jedy­nie dwie szklanki rumu...Nie mogę prze­stać o tym my­śleć, prze­mknęło mu przez głowę. Po pro­stu do­tyk rąk, spoj­rze­nie. A ja nie mogę prze­stać o tym my­śleć...— Idź już spać, ko­cha­nie — szepnęła w ciemności. Ci­cho skrzypnęły sprę­żyny łóżka gdy opusz­czała ko­szulę, którą wcześniej pod­niósł jej aż do szyi. — Rano po­czu­jesz się lepiej.— Mike mó­wił, że w dżungli spi­szemy się lepiej niż żoł­nie­rze, bo znamy ją o wiele lepiej od nich — po­wie­dział. — I pa­trzył na mnie. Do dia­bła! Nie by­łem w dżungli od czterdzie­stego pią­tego. I po co, do cho­lery? Żeby po­lo­wać na dzi­kie świ­nie czy jele­nie?Le­nore po­kle­pała go le­ciutko po na­gim ra­mie­niu.— To nie było tak, jak oni wszyscy my­ślą — mó­wił dalej. — By­cie ra­zem z Vil­lamo­rem. Na po­czątku ro­bili­śmy oczywi­ście tylko to, co le­żało w na­szych moż­liwo­ściach. Ostrzeli­wali­śmy cięża­rówki, wy­sa­dzali­śmy w po­wie­trze mo­sty, roz­nosi­liśmy bro­szury i ulotki.— Pa­mię­tam wojnę, Jack — od­parła szorstko.— By­łaś w Santo Tho­mas.— To też była wojna.Nie­mniej jed­nak opo­wie­dział jej wszystko jesz­cze raz od po­czątku. Jak Ja­poń­czycy za­sko­czyli par­ty­zan­tów w odle­głej, poło­żonej w sercu dżungli osa­dzie. Jak on, Vil­la­mor i garstka towa­rzy­szy wy­wal­czyli sobie drogę ucieczki z pu­łapki, która koszto­wała życie trzy­dzie­stu trzech par­ty­zan­tów. Jak przez prze­szło rok ukrywali się głę­boko w dżungli, stale na gra­nicy głodu, tro­pieni jak zwie­rzęta i za­bi­jani bez lito­ści.— Mu­sieli wy­słać za nami jakąś spe­cjalną jed­nostkę — mó­wił. — Nigdy ich nie wi­dzie­liśmy, ale jasne było, że mu­szą gdzieś taml być. Za każ­dym ra­zem, gdy scho­dzili­śmy z gór do wio­ski, która po­ma­gała nam po­przednio oka­zy­wało się, że zo­stała już spa­lona, zbiory znisz­czone a miesz­kańcy po­mor­do­wani. Jesz­cze mie­siąc albo dwa i po­wy­mie­rali­by­śmy z głodu. Ale wtedy wła­śnie do do­liny do­tarli już Ame­ryka­nie i wszystko się zmieniło.Od­dech Le­nore sta­wał się bar­dziej głę­boki, coraz bar­dziej ryt­miczny.Jak do tej pory ni­komu nie mó­wił jesz­cze o swym udziale w ata­kach na roz­bitą ar­mię ja­poń­ską, wy­co­fu­jącą się przez do­linę Ca­gayan na pół­noc. Te­raz słowa same jed­nak pły­nęły ci­chym, mo­no­ton­nym stru­mie­niem:— Zrzu­cali nam żyw­ność i broń. Tylko parę dni za­jęło nam zgroma­dze­nie no­wych sił. Przy­by­wali do nas na­wet ci, któ­rzy bali się przy­stą­pić do nas na po­czątku. Nigdy nie mie­liśmy do nich peł­nego za­ufa­nia, ale wtedy nie było to już takie ważne. Ważne było zabi­janie Ja­poń­czy­ków. I za­bija­liśmy ich. Przy­pusz­czam, że w su­mie parę ty­sięcy. To było łatwe. Aparri i inne por­towe mia­sta zo­stały już za­jęte przez Ame­ryka­nów, nie mieli więc do­kąd ucie­kać. Bra­ko­wało im amu­nicji, nie mieli żyw­ności. A sa­mo­loty roz­biły ich na małe, izo­lo­wane grupki. Na po­czątku szli­śmy rów­nole­gle z nimi, orga­ni­zując za­sadzki. I strzelali­śmy do nich, natu­ral­nie. Lecz wkrótce za­częło nas to mę­czyć. Zresztą Vil­la­mor mó­wił, że szkoda kul. A więc za­częli­śmy uży­wać ma­czet i kolb kara­bi­nów. Pew­nego po­połu­dnia roz­trza­ska­łem głowy osiemna­stu żoł­nie­rzom, tak sła­bym i wy­czer­pa­nym de­zyn­terią, że na­wet nie byli w sta­nie cho­dzić. In­nego razu trzy plu­tony zwa­bili­śmy do wą­wozu i ob­ru­szyli­śmy na nich la­winę ka­mieni. Ukamie­nio­wali­śmy ich. Za­jęło to go­dziny, lecz i tak po­szło szyb­ciej, niż roz­strzelanie ich z kara­bi­nów ma­szy­no­wych. Ob­le­wali­śmy ich ben­zyną i pa­lili­śmy żyw­cem. Rzu­cali­śmy ich zwią­za­nych na zie­mię i cze­kali­śmy, aż słońce wy­go­tuje im oczy. Do­piero po­tem pod­cina­liśmy im gar­dła. A oni po paru tygo­dniach już się na­wet nie bro­nili. Mieli jesz­cze gra­naty, ale za­trzy­my­wali je dla sa­mych sie­bie. Ile­kroć natra­fiali­śmy na zma­sa­kro­wane trupy wy­sa­dzo­nych gra­na­tami żoł­nie­rzy, wpa­dali­śmy w au­ten­tyczną wście­kłość. Czu­liśmy się, jakby ce­lowo po­zba­wili nas przyjem­ności zabi­jania. Bo to była przyjem­ność, Len­nie. Na po­czątku wmawia­łem sobie, że po­peł­niane przeze mnie okro­pień­stwa są wy­ni­kiem ze­msty. Ze­msty za to, co oni robili z nami i na­szymi ludźmi. Ale to nie była prawda. Za­bija­łem dla przyjem­ności.I na­gle wszystko się skoń­czyło. Za­cho­ro­wa­łem na mala­rię i lu­dzie Vil­la­mora od­transpor­to­wali mnie do ame­ry­kań­skiego szpi­tala po­lo­wego. Przez parę tygo­dni by­łem nie­przy­tomny — chi­nina była jesz­cze wtedy nie­osią­galna — a kiedy odzy­ska­łem zmy­sły, do­sta­łem ataku po­twor­nych torsji. Nie z po­wodu cho­roby. Po pro­stu zda­łem sobie nagle sprawę, co kie­ro­wało mną wtedy na­prawdę. Człowiek nigdy nie po­wi­nien się do­wie­dzieć, do czego jest na­prawdę zdolny. Dla­tego wła­śnie nigdy nie po­lo­wa­łem, z tego wła­śnie po­wodu od­mó­wi­łem Mike'owi po­mocy. Gdy­bym tam teraz wró­cił, z po­wro­tem za­mie­nił­bym się w zwie­rzę. Wiem, że tak mo­głoby się stać...Na­gle po­czuł, jak jej ra­miona co­raz moc­niej obejmują go w pasie. Po jej stro­nie koł­dra już le­żała na pod­łodze. Pod­cią­gnął ją w górę zda­jąc sobie sprawę, że śpi już od do­brych paru mi­nut i prawdo­po­dob­nie nie sły­szała ani słowa z jego mo­no­logu... * * *Zna­la­złeś już swoje miej­sce w życiu?To pyta­nie dźwię­czało mu w gło­wie przez całą drogę po­wrotną na plantację. Jak długo już sam sie­bie zali­czał do prze­sie­dleń­ców? Prawdo­po­dob­nie pełne sa­mo­okre­śle­nie przy­szło w Wietna­mie, ale już w parę dni po zapi­saniu się na uni­wer­sytet w Sta­nach po­znał część prawdy. Ta da­leka oj­czy­zna, któ­rej ża­den z Bra­de­nów nie wi­dział przez pół wieku z górą, oka­zała się być bar­dziej iluzo­ryczna, niż ją so­bie wy­obra­żał. Mó­wił po­toczną an­gielszczy­zną, przez całe życie ubie­rał się jak Ame­ryka­nin — ale dla swo­ich szczerych, iry­tu­jąco dzie­cin­nych kole­gów z uni­wer­sy­tetu był ta­kim sa­mym ob­cym, luk dla Ilo­kań­czy­ków. Być może dla­tego wła­śnie jego brat nigdy nie od­wie­dził Ame­ryki. Stany Zjed­no­czone były czę­ścią prze­szło­ści — a Les był na tyle mą­dry, by wie­dzieć, że prze­szłość po­trafi być zdra­dliwa.Mi­chael w dal­szym ciągu nie był pe­wien, ja­kim cu­dem udało mu się prze­brnąć przez dwa lata uni­wer­sy­tetu. Chyba wszystko za­częło się psuć do­piero wtedy, gdy zapi­sał się na cykl wy­kła­dów, na któ­rych czuł się póła­nal­fa­betą. Nigdy wcześniej nie za­sta­na­wiał się nad po­zio­mem swego wy­kształce­nia. Po­zycja jego ro­dziny w doli­nie Ca­gayan nigdy nie pro­wo­ko­wała do ta­kiego pyta­nia. Po wyj­ściu z obozu miał już jede­na­ście lat, gdy za­czął uczęszczać do Aka­de­mii Ame­ry­kań­skiej w Tu­gu­ega­rao, pro­wa­dzoną przez pod­sta­rza­łego Au­stra­lij­czyka i jego wiecznie pi­janą żonę. Jego oj­ciec, we wcze­snych la­tach po­wo­jen­nych zaan­ga­żo­wany bez reszty w od­bu­dowę plantacji, nie mógł po­zwo­lić sobie na wy­sła­nie jego i Lesa do ja­kiejś lep­szej szkoły w Ma­nilii. Zresztą wszystkie dzieci bia­łych plantato­rów w doli­nie były w ta­kim sa­mym poło­żeniu — ale jedy­nie Mi­chael zade­cy­do­wał, że nie pój­dzie śla­dem swego ojca.Po rezy­gna­cji z dal­szych stu­diów — był bole­śnie świa­domy, że lata dal­szej nauki nie otwo­rzą przed nim drzwi do za­awanso­wa­nych kur­sów inży­nierii — zgło­sił się na ko­misję woj­skową. Jak mi­liony mło­dych ludzi przed nim, wie­dział, że ar­mia jest do­brym miej­scem dla ta­kich prze­sie­dleń­ców, jak on. Być może byłby te­raz w dal­szym ciągu w woj­sku, li­cząc lata do spo­koj­nej eme­ry­tury, gdyby pew­nego razu nie usi­łował skrę­cić karku puł­kow­ni­kowi Blessin­game. Po­tem przy­szły lata pracy na kon­strukcjach. Prace na pust­ko­wiach, lub jego obrzeżach — pół­nocny Pa­cyfik, Góry Ska­liste, a ostat­nio szyby naf­towe na Ala­sce. Cza­sami my­ślał o po­wro­cie do do­liny Ca­gayan — Les czę­sto na­ma­wiał go do tego w swych li­stach — ale wie­dział jed­no­cze­śnie, że by­łoby to błę­dem. A gdy Les napi­sał w końcu, że jego żona uro­dziła córkę, na­gle zdał sobie sprawę, że gdzieś po dro­dze zgu­bił całe po­kole­nie...Cały dom po­grą­żony był w ciemno­ściach za wy­jąt­kiem poje­dynczego światełka w oknie po­koju Cary. Pa­mię­tając obietnicę Ra­molo, że całe oświetle­nie bę­dzie go­towe do wie­czora, pod­je­chał je­epem pod otwarte drzwi ma­ga­zynu. Zmę­czony Ra­molo okrę­cał gu­mową ta­śmą gruby ka­bel.— Jesz­cze parę mi­nut, pa­tron — po­wie­dział. — Prze­rwał się główny kabel od prąd­nicy.— Wy­sta­wiłeś straż?Ra­molo ski­nął głową.— Ci sami trzej ochotnicy. Mó­wią, że to ła­twiej­sza praca niż cały dzień na polu.Mi­chael wyjął pas z re­wol­we­rem ze schowka w sa­mo­cho­dzie i po­szedł w kie­runku domu.— Kto idzie? — do­biegł go wy­stra­szony głos, gdy sta­wał na po­grą­żo­nym w głę­bo­kim cie­niu stop­niu we­randy. Księ­życ za­szedł już dawno temu.— Mi­chael Bra­den — od­parł.Na­gle zapa­liły się umiesz­czone na drzewach lampy, zale­wa­jąc cały teren do­okoła domu ośle­piają­cym bla­skiem. Po chwili, w syl­wetce stoją­cej po­środku placu roz­po­znał syna sta­jen­nego z ka­rabi­nem w dło­niach. Chłopiec miał wy­stra­szoną twarz i otwarte sze­roko oczy. Przez pierwszą se­kundę Mi­chael po­my­ślał, że mu­siał zo­stać ośle­piony przez roz­bły­sku­jące nagle świa­tło, ale już po chwili zdał sobie sprawę, że chło­piec w ro­sną­cym prze­raże­niu wpa­truje się w coś za jego ple­cami.Od­wró­cił się szybko i przez mgnienie oka, tuż na skraju oświetlo­nego te­renu do­strzegł ol­brzymią syl­wetkę. W chwilę póź­niej kształt roz­pły­nął się w ciemno­ściach.— To on! — krzyknął Mi­chael, wy­szar­pując re­wol­wer z ka­bury.Bar­dziej by zbu­dzić służbę, niż trafić ko­go­kol­wiek oddał poje­dyn­czy strzał i po­biegł w kie­runku, w któ­rym do­strzegł zni­ka­jącą syl­wetkę. Po chwili wbiegł w ob­szar ciemności — i strach, ja­kiego przed laty do­znał pod­czas swego pierw­szego spo­tka­nia z amo­kiem — po­wró­cił z oszała­mia­jącą siłą. In­stynkt pod­po­wia­dał mu, by wra­cać w bez­pieczny krąg świa­tła, lecz Mi­chael kon­tynu­ował bieg przez pole, trzy­ma­jąc się ro­wów od­wad­niają­cych, by sze­lest poru­sza­nych liści nie zdra­dził jego pozy­cji. Co parę se­kund przy­sta­wał i na­słu­chi­wał uważnie, świa­domy, że w każ­dej chwili wróg może za­ata­ko­wać go od tyłu, tak jak pró­bo­wał tego przed laty w gó­rach.Oczy Mi­cha­ela stop­niowo przywy­kły do ciemności. W odle­gło­ści dzie­się­ciu stóp przed sobą, do­strzegł le­żący w ka­nale kształt. Wy­tre­no­wa­nym ru­chem rzu­cił się na brzuch, opie­rając lufę o lewe przedra­mię. Po chwili, ośmielony bra­kiem ja­kie­go­kol­wiek ru­chu, pod­pełzł bliżej i do­strzegł, że była to po pro­stu wy­ła­do­wana czymś torba. Le­żała otwarta, a z jej wnę­trza wy­sy­pało się prze­szło pół tu­zina kon­serw. Uno­sił się nad nią ten sam silny, zjeł­czały odór, mo­gący nale­żeć do jed­nej tylko osoby.Na dźwięk świszczą­cego odde­chu i nie­pew­nego od­głosu stóp po swej lewej stro­nie, od­wró­cił się bły­ska­wicz­nie i moc­niej zaci­snął spo­cony palec na spu­ście. To nie może być amok, po­my­ślał. On nie jest tak nie­zdarny. Spoj­rzał w kie­runku domu. Nie od­dalił się od niego wię­cej niż sto jar­dów, lecz w tej chwili ja­sno oświe­tlony bu­dy­nek wy­da­wał się być nie­prawdo­po­dob­nie da­leko. W otwartych drzwiach stała Cara, ma­jąc przy sobie dwóch na­sto­let­nich straż­ni­ków. Jeep, z sie­dzą­cym za kie­row­nicą Ra­molo ha­mo­wał wła­śnie przy we­ran­dzie, ale nig­dzie nie było syna sta­jen­nego. W na­głym przy­pły­wie prze­raże­nia po­my­ślał, że ten głupi szczeniak mu­siał pójść za nim, i to wła­śnie jego od­dech sły­szy po swej lewej stro­nie.— Wra­caj do domu! — wrza­snął.Na­gle ogłu­szył go poje­dyn­czy huk wy­strzału. Jed­no­cze­śnie roz­legł się prze­raża­jący, nie­ludzki wrzask umie­rają­cego czło­wieka.Mi­chael szybko pod­pełzł w kie­runku tego no­wego dźwięku. Po rośli­nach za­tań­czyły nagle dwa słupy świa­tła, gdy Ra­molo skie­ro­wał sa­mo­chód w stronę pola. Jeep do­tarł do ciała chłopca zale­dwie se­kundę po Mi­cha­elu. Leżał bez­władnie na ple­cach. Z jego roz­cię­tego brzu­cha wy­do­by­wały się cie­niut­kie strużki pary, gdy od­sło­nięte, go­rące wnętrzno­ści sty­kały się nagle z chłodnym po­wie­trzem nocy. Strzelba le­żała parę stóp dalej.— Idę za nim — po­wie­dział Mi­chael, wstając. — Jedź za mną je­epem.— A co zro­bimy z chłopcem?— A co tu jest jesz­cze do zro­bie­nia? Po pro­stu jedź za mną, cho­lera jasna!Pierwszy ślad krwi zna­lazł na tyto­nio­wym liściu, a więk­szą ka­łużę parę jar­dów dalej. Świeża jesz­cze krew szybko wsią­kała w grunt. Są­dząc po rów­no­cze­snych od­gło­sach wy­strzału i krzyku, chło­piec i jego mor­derca mu­sieli znaj­do­wać się tuż obok sie­bie, za­pewne nie dalej, niż kilka stóp. Na­wet amok mu­siał od­nieść po­ważną ranę przyj bez­po­śred­nim tra­fie­niu z broni ta­kiego kali­bru, i z ta­kiej odle­gło­ści.Przez prze­szło go­dzinę Mi­chael szedł wciąż do przodu, w nie­pew­nym bla­sku re­flek­to­rów po­szu­kując ko­lej­nych śla­dów krwi. Znaj­do­wał je jesz­cze kil­ka­krot­nie, lecz ku wła­snemu zdu­mie­niu od­krył, że bie­gły one nie w jed­nym, lecz w kilku, le­żą­cych tuż obok sie­bie, ro­wach. Naj­wi­docz­niej amok — nie­zdolny za­ta­mo­wać upływu krwi — biegł zyg­za­kami, usi­łując za­gmatwać swój ślad. Mi­chael prze­kli­nał w du­chu, że jeep nie był wy­posa­żony w ru­chomy re­flek­tor.Ślad koń­czył się w tym sa­mym pasie gę­stej trawy, o którą Cara py­tała go dziś po połu­dniu.— Chyba nie pój­dziemy za nim dalej, pa­tron? — za­pytał nie­pew­nie Ra­molo.Za­nim Mi­chael zdo­łał od­po­wie­dzieć, usły­szał ryk klak­sonu. Cztery woj­skowe sa­mo­chody — wóz do­wo­dze­nia i cięża­rówki — nad­jeż­dżały wła­śnie zaku­rzoną drogą po wschod­niej stro­nie tego ob­szaru.Cara mu­siała za­dzwonić do Tu­gu­ega­rao po po­moc. Mi­chael szybko wsiadł do jeepa i po­lecił Ra­molo, by je­chali w kie­runku drogi. Spo­tkali się z kon­wo­jem na sa­mym skraju ob­szaru trawy.— Jest gdzieś tu­taj? — za­pytał ma­jor Ra­mos, gdy tylko wy­siadł z wozu do­wo­dze­nia. Żoł­nie­rze, sły­sząc ko­mendy wy­da­wane przez sier­żanta Gar­cię, wy­ska­ki­wali z cię­ża­ró­wek i usta­wiali przełącz­niki swych M-16 na ogień cią­gły.Mi­chael ski­nął głową. Jego spoj­rze­nie jed­nak po­wę­dro­wało po­nad ra­mie­niem ma­jora do wnę­trza wozu do­wo­dze­nia. Re­flek­tory stoją­cej tuż za nimi cięża­rówki słabo oświetlały twarz sie­dzą­cego w środku Ja­poń­czyka, który pod­czas wojny był do­wódcą od­działu, transpor­tują­cego więź­niów ame­ry­kań­skich do obozu.— Jak duże jest to pole? — po­now­nie za­pytał Ra­mos.— Ja­kieś cztery do pię­ciu akrów — wy­szeptał Mi­chael, wpa­tru­jąc się w Ja­poń­czyka.Dzie­sięć mi­nut póź­niej cały ten ob­szar zo­stał szczelnie oto­czony żoł­nie­rzami. Jed­nak w trak­cie go­rącz­ko­wych po­szu­ki­wań, ku zdu­mie­niu wszyst­kich obec­nych, nie od­nale­ziono świe­żych śla­dów krwi. A Mi­chael Bra­den za­czął nieja­sno po­dej­rze­wać, że coś jest tu nie w po­rządku. Dla­czego ktoś tak do­brze zna­jący dżunglę, na­wet jeżeli ciężko ranny, zata­czał się prze­szło dwie mile do kry­jówki, która teraz nie za­pew­niała mu na­wet cie­nia szansy na prze­trwa­nie? Rozdział dziesiąty [top] Gdy Mi­chael i Ra­molo we­szli do salo­niku. Cara Bra­den ode tchnęła z ulgą. Twarz szwagra, dło­nie i całe ubra­nie po­wa­lane były bło­tem, lecz nie wy­da­wał się ranny.— Co się dzieje? — za­pytał młody po­rucz­nik, który na pole­cenie Ra­mosa ra­zem z trzema żoł­nie­rzami po­zo­stał w domu.— Osa­czyli go w pasie trawy parę mil na pół­noc stąd — od­parł Mi­chael. — Ma­jor Ra­mos nie po­dej­mie żad­nych kro­ków przed na­dej­ściem ranka. W tej cho­ler­nej tra­wie nie­bez­piecznie jest dzia­łać na­wet przy peł­nym świe­tle. Zna­lazł pan chłopca, Ma­riano?— Za­brali­śmy go do wio­ski na jed­nej z pań­skich pół­cięża­ró­wek. Po­sła­łem już po dok­tora Ma­pi­tanga i księ­dza z Tu­gu­ega­rao.Mi­chael w paru sło­wach opo­wie­dział mu o tor­bie z pusz­kami, po­rzu­conej przez ucie­kają­cego mor­dercę.— Nie wy­glą­dało to na za­pasy z pry­wat­nej kuchni. Było tego zbyt dużo. Sprawdź­cie lepiej sklep Li Tunga.Po­rucz­nik ski­nął głową i szyb­kim kro­kiem wy­szedł na we­randę. Mi­chael po chwili usły­szał chra­pliwe, wy­da­wane w ję­zyku Ta­ga­long ko­mendy i od­jeż­dża­jący na dużej szyb­kości jeep.— Idź do domu, Ra­molo — rzu­cił Mi­chael pod adre­sem sta­rego, zmę­czo­nego wi­docz­nie przyja­ciela. — Nic wię­cej nie mo­żesz już tu pora­dzić. I dzię­kuję ci za po­moc.— Całe bar­rio nie bę­dzie dziś spało, pa­tron.— Wiem. Po­wiedz lu­dziom, że jutro nie mu­szą iść do pracy. Niech paru z nich po­prawi je­dynie rowy.Gdy Ra­molo wy­szedł wreszcie z po­koju, Mi­chael usiadł na kana­pie i nalał sobie fili­żankę kawy, którą Inez przy­go­to­wała dla żoł­nie­rzy. Gdy pod­nosił fili­żankę do ust, Cara za­uwa­żyła, że drżą mu ręce.— Jest już chyba zimna — po­wie­działa szybko. — Za­raz zapa­rzę świeżą.— Dzię­kuję ci, ale może być ta.— Mi­chael, czy wi­dzia­łeś go tym ra­zem?— Tylko przez chwilę.— I nie ma spo­sobu, aby stamtąd uciekł?— Nie.— A więc ko­niec z nim, dzięki Bogu — po­wie­działa drżąc pod cien­kim szla­fro­kiem, który na­rzu­ciła na sie­bie na od­głos pierw­szego strzału. Na­wet teraz, wy­da­rze­nia prze­szłych paru go­dzin wy­da­wały jej się frag­menta­ryczne i nie­re­alne: szybki bieg po scho­dach na dół, na we­randę, w chwili, w któ­rej Mi­chael zni­kał wła­śnie w ciemno­ściach; huk wy­strzału i ludzki krzyk; Ra­molo ja­dący w je­epie za Mi­cha­elem; roz­pacz­liwy tele­fon do Tu­gu­ega­rao po po­moc; po­wrót na górę by uspo­koić pła­czącą Evie i jej rów­nie prze­ra­żoną pia­stunkę; przy­bycie Ra­mosa i jej cha­otyczna próba opi­sania tego, co za­szło; wi­dok ciała, które żoł­nie­rze wno­sili wła­śnie w krąg świa­tła. Szczęście, że te ha­łasy nie obu­dziły Sama Bra­dena. Le­kar­stwa, które bie­rze na swe pod­wyż­szone ci­śnie­nie zaw­sze za­pew­niały mu głę­boki sen.— Ra­molo miał rację — po­wie­działa ci­cho. — Nikt z nas nie bę­dzie spał tej nocy.— Przy­najmniej spró­buj. Rano bę­dziesz mu­siała zło­żyć wi­zytę ro­dzi­nie Ma­riano. Oczekują tego od cie­bie.— Czy to ko­nieczne? Nie mó­wię po ilo­kań­sku. A Les zo­stał po­cho­wany do­piero dwa dni temu...— Ma to więk­sze zna­cze­nie, niż przy­pusz­czasz. Chłopak zgi­nął, pró­bując ochronić ro­dzinę Lesa.— Chyba masz rację — przy­znała nie­chęt­nie. — Poje­dziesz ze mną?— Je­żeli wrócę do tego czasu. Mu­szę być przy za­koń­cze­niu tego wszyst­kiego, Cara. Chyba mnie ro­zu­miesz.— Oczywi­ście — od­parła pa­trząc w stronę holu. — Być może rze­czy­wi­ście po­win­nam spró­bo­wać za­snąć. Do­bra­noc, Mi­chael — pod­nio­sła się i ru­szyła w kie­runku scho­dów.— Co robi­łaś, gdy zapa­liło się świa­tło?Za­trzy­mała się, za­sko­czona tym nie­spo­dzie­wa­nym pyta­niem.— Kła­dłam się wła­śnie spać. Dla­czego py­tasz?— Przy otwartych okienni­cach? .— Być może za­po­mniałam je za­mknąć. Ale z ze­wnątrz nie wi­dać, co dzieje się na pierw­szym pię­trze.— To nie­ważne — za­pew­nił ją. Pod­czas po­wrotu do domu przez cały czas za­sta­na­wiał się dla­czego — jeżeli za­kła­dając, że skra­dziona żyw­ność rze­czy­wi­ście po­cho­dziła ze sklepu Li Tunga — amok zde­cy­do­wał się na przej­ście tak wiel­kiej odle­gło­ści, by zna­leźć się w nie­bez­piecznej bli­sko­ści wiel­kiego domu. Prze­cież gęste zaro­śla nad brze­giem rzeki za­pew­ni­łyby mu o wiele lep­szą osłonę. Naj­wi­docz­niej coś go mu­siało przy­cią­gnąć na tę plantację. Przy­po­mi­nając sobie poje­dyn­cze świa­tło w oknie sy­pialni Cary, po­my­ślał, że to wła­śnie ono mo­gło być tą nie­znaną przy­nętą.Gdy Cara znik­nęła wreszcie na górze, Mi­chael oparł wy­god­nie głowę o opar­cie ka­napy i przy­mknął oczy. Był pe­wien, że ta młoda ko­bieta nie ro­zu­mie mo­ty­wów, które pchały go do wzię­cia udziału w fina­ło­wym po­lo­wa­niu. Nie je­stem żad­nym krwiożer­czym łowcą głów, chciał jej po­wie­dzieć. Mu­szę być po pro­stu pewny, że to się na­prawdę stało. Gdy Ra­mos pole­cił, aby on i Ra­molo wy­co­fali się z bez­po­śred­niego re­jonu po­szu­ki­wań, przez krótką chwilę po­czuł się do­tknięty, po­zba­wiony szansy oso­bi­stego wy­eli­mi­no­wa­nia ma­nia­kal­nego mor­dercy. Lecz złość szybko go opu­ściła, ustę­pując miej­sca uczu­ciu stłu­mio­nej ulgi, zu­peł­nie, jakby usu­nął wła­śnie bo­lący ząb i cze­kał na dzia­łanie no­wo­kainy. Li­czyło się prze­cież jedy­nie, że znik­nął przedmiot bólu, a nie to, kto trzy­mał nio­sący ulgę in­stru­ment...Gdy Cara zna­lazła się przed drzwiami swo­jej sy­pialni, do­strze­gła nagle przy­gar­bioną syl­wetkę Sama Bra­dena, stoją­cego w otwartych drzwiach swego po­koju.— Czy z Mike'm wszystko w po­rządku? — szep­nął.A więc ten stary czło­wiek przez cały czas zda­wał sobie sprawę z nie­bez­pie­czeń­stwa, prze­mknęło jej przez głowę. Dla­czego w ta­kim razie pozo­stał na górze?— Tak, dziadku — od­po­wie­działa.— Wie­dzia­łem, że tak bę­dzie. Chłopak zaw­sze wie­dział, jak dbać o sie­bie — wszedł do mrocz­nego po­koju i ci­cho za­mknął za sobą drzwi.Cara zaj­rzała jesz­cze do Evie i upewniw­szy się, że córka głę­boko śpi, we­szła do swo­jej sy­pialni. Za­miast poło­żyć się do łóżka, otu­liła się ko­cem i usia­dła w fo­telu na­prze­ciwko okna. Lampy wciąż za­le­wały dzie­dzi­niec ośle­piają­cym bla­skiem. Pod­cią­gnęła koc wy­żej, bo­wiem ze szczytów Kor­dylie­rów na­pły­wał już po­ranny chłód.Gdy parę mi­nut po ósmej ze­szła na śnia­danie, Mi­cha­ela nie było już w domu. Je­dynie pełna nie­do­pał­ków po­piel­niczka świad­czyła o tym, jak nie­spo­koj­nie spę­dził ostat­nie go­dziny nocy... * * *— To bez sensu — stwierdził po­iry­to­wany ma­jor Ra­mos. — Mu­simy tam wejść.Po­słu­gując się ręcz­nym me­gafo­nem, Ta­kei Shi­mura przez całą noc słał we­zwa­nie do pod­dania się, ma­jąc na­dzieję, że Ku­rusu go sły­szy. Nie otrzymał jed­nak żad­nej od­po­wie­dzi. Było już wpół do dzie­wią­tej i pro­mie­nie słońca stały się nie­przyjem­nie pa­lące. Pot stru­mie­niami spły­wał już po twa­rzach fili­piń­skich żoł­nie­rzy, wy­glą­dają­cych gro­te­skowo w zbyt du­żych heł­mach za­pro­jek­to­wa­nych dla Ame­ryka­nów. W ciągu nocy, do sił Ra­mosa dołą­czyło jesz­cze sie­dem­dzie­się­ciu trzech lu­dzi, ze­bra­nych po­śpiesznie z są­sied­nich jed­no­stek.Shi­mura oparł me­ga­fon o przedni zde­rzak sa­mo­chodu do­wo­dze­nia i otarł czoło chu­s­teczką.— My­śli pan, że on jesz­cze żyje?Ra­mos wzru­szył ra­mio­nami.— Są­dząc po ilości krwi, jaką stra­cił, po­wie­działbym, że to nie­moż­liwe. Ale co dla niego jest wła­ści­wie nie­moż­liwe, ro­zu­mu­jąc kate­go­riami ra­cjo­nal­nego umy­słu?Spoj­rzał na ob­szar wy­so­kiej trawy, falu­jący ła­god­nie w po­dmu­chach połu­dniowego wia­tru. Przez chwilę roz­wa­żał pro­pozy­cję sier­żanta Gar­cii, aby pod­palić trawę i wy­ku­rzyć amoka ogniem. Ale kom­bina­cja wia­tru i tygo­dni suszy mo­gła oka­zać się kata­stro­falna w skut­kach dla oko­licz­nych pól upraw­nych.— Prze­pra­szam, pa­nie Shi­mura — ode­zwał się wreszcie. — Ale mu­szę zająć się przy­go­to­wa­niami.Shi­mura ob­ser­wo­wał, jak Ra­mos kro­czy w kie­runku sier­żanta, sku­lo­nego przy tele­fonie po­lo­wym. Za­sta­na­wiał się, czy nie prze­ka­zać swej wia­do­mo­ści jesz­cze raz, ale szybko zre­flek­tował się, że to rze­czy­wi­ście nie ma sensu. Je­żeli Ku­rusu był przy­tomny, mu­siał usły­szeć to we­zwa­nie przy­najmniej tuzin razy, lecz naj­wi­docz­niej je zi­gno­ro­wał. Na­gle po raz ko­lejny przy­po­mniał so­bie słowa Hi­sao Ta­nape, kie­ro­wane do nich obu: Naj­więk­szym przy­wile­jem żoł­nie­rza jest moż­li­wość wy­boru czasu i miej­sca swej wła­snej śmierci. Być może to, co się zaraz wy­darzy, zo­stało za­pla­no­wane przez sa­mego Ku­rusu już dawno temu — ostat­nia walka obłą­ka­nego umy­słu z wy­ima­gi­no­wa­nym prze­ciw­ni­kiem. Je­żeli to prawda, tego dnia może zgi­nąć jesz­cze wielu ludzi.Szybko ode­gnał od sie­bie te wizje. Za­miast tego spró­bo­wał wy­obra­zić sobie swój ry­chły po­wrót do domu, u stóp góry Nan­goy­ama. Obojętnie, czy Ku­rusu ujęty zo­sta­nie żywy lub martwy, jego oso­bista od­po­wie­dzialność skoń­czy się.Od­wró­cił się i po raz ko­lejny spo­strzegł, że jest obiektem nie­chęt­nego spoj­rze­nia Mi­cha­ela Bra­dena. Ze­szłej nocy, tuż przed od­jaz­dem Ame­ryka­nina i tego tłu­stego pra­cow­nika z po­wro­tem na plantację, Bra­den po­słał mu pełne nie­nawi­ści spoj­rze­nie. Ta jawna wro­gość za­sko­czyła Shi­murę. Pa­mię­tał do­sko­nale, że za­cho­wa­nie się Mi­cha­ela pod­czas ich wspólnego lotu z Ma­nilii było bez za­rzutu, a na­wet za­pro­po­no­wał mu pod­rzu­cenie do Tu­gu­ega­rao. Wcze­snym ran­kiem Bra­den wró­cił sam i za­par­ko­wał jeepa tuż przed jedną z ba­ry­kad, jaką lu­dzie Ra­mosa wznieśli, by od­gro­dzić cały ten teren. Od tej pory pra­wie wcale nie spuszczał Shi­mury z oczu. To było nie­po­jęte, jak długo ludzka pa­mięć po­trafi prze­cho­wy­wać urazy — prze­cież pod­czas oku­pacji mu­siał być jesz­cze dzieckiem.Znad rzeki nad­jeż­dżał poli­cyjny jeep. Ku za­sko­cze­niu Shi­mury, za jego kie­row­nicą sie­dział dok­tor Ma­pi­tang. Jego twarz była ciemniej­sza i być może bar­dziej po­marsz­czona, ale przez te wszystkie lata nie­wiele się zmienił. Pod­czas gdy żoł­nie­rze usu­wali prze­szkodę, by prze­pu­ścić nad­jeż­dża­jący sa­mo­chód, Ma­pi­tang po­wie­dział coś krótko do Mi­cha­ela Bra­dena, który skwitował wia­do­mość nie­okre­ślo­nym kiw­nię­ciem głowy. Je­den z żoł­nie­rzy dał znak, że droga wolna. Jeep przejechał parę stóp od Shi­mury, ale twarz sta­rego leka­rza pozo­stała jak zaw­sze nie­wzru­szona.Dla­czego wła­ści­wie miałby mnie po­znać? To było prze­cież tak dawno temu... * * *Ra­mos ode­słał wła­śnie sier­żanta z pole­ce­niem ze­bra­nia wszyst­kich ofice­rów jed­no­stek, gdy nagle obok niego za­trzy­mał się jeep Ma­pi­tanga.— Jak ci się udało od­na­leźć Shi­murę? — za­pytał le­karz, gdy tylko wy­sko­czył na zie­mię.Ra­mos na­tychmiast po­żało­wał, że po­zwo­lił Ja­poń­czy­kowi na opuszcze­nie wozu do­wo­dze­nia. Ale po­nie­waż przewi­dy­wał, że po­lo­wa­nie na amoka za­koń­czy się w prze­ciągu paru go­dzin, nie wi­dział w tym żad­nego nie­bez­pie­czeń­stwa. Około pół­nocy, Shi­mura bę­dzie już prawdo­po­dob­nie na po­kła­dzie od­rzu­towca JAL.— Za­pa­mię­tałeś go spo­śród tak wielu sta­cjo­nują­cych tu żoł­nie­rzy? — za­pytał Ra­mos z nie­we­so­łym uśmie­chem na ustach. — Po­wi­nie­nem był się tego spo­dzie­wać.— Wielu lu­dzi go pa­mięta. Słu­żył w kem­peitai.— Tylko jako tłu­macz — od­parł szybko Ra­mos. — Te­raz zresztą nie ma to już zna­cze­nia, Isi­doro. Jest ofi­cjal­nym wy­słan­ni­kiem swego rządu i pod­lega mo­jej ochronie.— Do­brze, ni­komu o nim nie po­wiem — przy­rzekł Ma­pi­tang.— Otrzyma­liśmy wła­śnie tele­fo­niczną in­for­ma­cję o Li Tungu i jego żonie. Przy­pusz­czam, że stamtąd wła­śnie wra­casz.Ma­pi­tang z nie­do­wie­rza­niem po­krę­cił głową.— Zejdę z tego świata bez naj­słab­szego choćby wy­obra­żenia, jak działa umysł tego czło­wieka. Tung był roz­cięty na dwoje jak doj­rzała śliwka. Ale za­jęło mi do­brych parę mi­nut, aby od­na­leźć ranę, która za­biła tę ko­bietę. Cię­cie nie grub­sze, niż włos! Nie­by­wałe!— Chciał­bym, abyś pozo­stał tutaj do końca — po­wie­dział Ra­mos.Ma­pi­tang kiw­nął głową, wyjął z je­epa swą lekar­ską torbę i skie­ro­wał się w stronę za­par­ko­wa­nego po prze­ciw­nej stro­nie drogi am­bu­lansu. Pie­lę­gnia­rze na jego wi­dok ode­tchnęli z ulga. Prze­szedł już obok wozu do­wo­dze­nia, gdy nagle im­pul­syw­nie za­wró­cił i pod­szedł w stronę Ja­poń­czyka.— Jak się pan miewa, ka­pita­nie Shi­mura? — za­pytał.Shi­mura wy­cią­gał już dłoń lecz nagle opu­ścił ją, nie­pewny, czy stary le­karz ją przyjmie.— Dzię­kuję, dok­torze Ma­pi­tang.Przez parę mi­nut dwoje męż­czyzn pa­trzyło na sie­bie bez słowa. Shi­mura do­strzegł, że prze­byte do­świadcze­nia i pode­szły wiek wyci­snęły już swe piętno na twa­rzy Ma­pi­tanga. Je­żeli ko­muś z nas udało się oszu­kać czas, po­my­ślał Shi­mura, to chyba tylko temu sza­leń­cowi, ukrytemu teraz w tra­wie. Dla niego czas za­trzy­mał się w roku 1945.— Gi­gant z bur­delu? — za­pytał w końcu Ma­pi­tang, wskazując ge­stem w kie­runku traw.— Prawdo­po­dob­nie.— Czę­sto my­śla­łem, że to mógłby być on. Ta­kie dzi­kie okru­cień­stwo to rzad­kość.— To Ku­rusu.— Wąt­pię, aby na­wet on sam jesz­cze o tym pa­mię­tał. A pan, ka­pita­nie Shi­mura? Czym pan się teraz zaj­muje?— Je­stem ar­chi­tek­tem.— No cóż, po­wie­działbym, że jest to bar­dziej kon­struk­tywne za­jęcie. — Ma­pi­tang ski­nię­ciem głowy wy­raził swą apro­batę. — Być może to na­wet do­brze, że oszczędzi­łem pań­skie życie.— A kiedy miał je pan w swo­ich rę­kach?— Po wa­szej ka­pitu­lacji — od­parł spo­koj­nie Ma­pi­tang. — Na­zwi­ska wszyst­kich ja­poń­skich jeń­ców wy­słane zo­stały do mnie, bym mógł wskazać tych, któ­rzy brali udział w mor­der­stwach po­peł­nio­nych na lud­ności cy­wil­nej. Działo się to, nim wprowa­dzono ofi­cjalne pro­cesy zbrodnia­rzy wo­jen­nych. Bar­dzo łatwo mógł pan wtedy zo­stać prze­ka­zany w ręce par­ty­zan­tów i po­wie­szony.— Nie po­peł­ni­łem żad­nej zbrodni.— Tego wła­śnie nigdy nie by­łem pewny. W więk­szo­ści przy­pad­ków już sam fakt przy­na­leż­ności do kem­peitai był wy­star­cza­jący, by ko­goś stra­cić. Co prawda był pe­wien fakt, dzia­ła­jący na pań­ską ko­rzyść. Swego czasu do­star­czył mi pan nie­wiel­kie ilości le­karstw i po­zwo­lił opa­trzeć ranną fili­piń­ską pro­sty­tutkę przed żoł­nie­rzami ja­poń­skimi.— Rze­czy­wi­ście, pa­mię­tam — Shi­mura ski­nął głową.— Tak więc umie­ści­łem w końcu pań­skie na­zwi­sko na li­ście osób, które mają zo­stać stra­cone. Lecz wró­ciłem my­ślami do tego po­połu­dnia, gdy pan i ta świ­nia Ta­nape pa­trzy­liście z okna bal­konu na martwe ciała wie­śnia­ków, zrzu­cane z cię­ża­rówki na zie­mię. Oby­dwaj pili­ście coś z cza­rek. Ta­nape pił dalej, na­to­miast pań­ska wy­padła panu z rąk i roz­biła się na chodniku. To wy­da­wało się wskazy­wać, że nie był pan poin­for­mo­wany wcześniej o tym przedsię­wzię­ciu. Tak więc, pod wpływem im­pulsu, wy­kre­śli­łem pań­skie na­zwi­sko.— Po pro­stu upusz­cza­jąc czarkę — wy­szeptał Shi­mura w zdzi­wie­niu, przy­po­mi­nając sobie tu­ziny in­nych ofice­rów za­bie­ra­nych z obozu po to, by nigdy nie po­wró­cić.— Wła­śnie, to wy­star­czyło — od­parł Ma­pi­tang. — Ale co pan chce, w cza­sach bez­pra­wia... * * *Do­okoła Mi­cha­ela Bra­dena zgroma­dziło się już około dzie­się­ciu pra­cow­ni­ków plantacji. Przez pola wciąż nad­cho­dzili inni. Już wkrótce jak tylko wieść roz­nie­sie się po całej oko­licy, setki mieszkań­ców do­liny zbie­rze się tutaj i będą ocze­ki­wały w na­pię­tym mil­cze­niu na śmierć po­twora, przed któ­rym strach ter­rory­zo­wał ich przez całe dzie­się­ciole­cia.Mi­chael po raz ko­lejny spoj­rzał w stronę Ma­pi­tanga i Ja­poń­czyk. Iry­to­wało go, że stary le­karz tak spo­koj­nie gwa­rzy z czło­wie­kiem, który po­ma­gał prze­cież mor­do­wać jego wła­snych ziomków. Nigdy jesz­cze nie zda­rzyło się, by wete­ran Ar­mii Ce­sar­skiej po­wró­cił na teren, na któ­rym sta­cjo­no­wał. Szczegól­nie, gdy teren ten zo­stał tak bru­talnie do­tknięty wojną, jak do­lina Ca­gayan. Tutaj wciąż jesz­cze mieszkali lu­dzie, któ­rzy na sam dźwięk jego na­zwi­ska zabi­liby go bez wa­hania. Przyjaciel­skie ma­niery Ma­pi­tanga były zu­peł­nie nie­wy­tłu­ma­czalne wo­bec faktu, że sam stra­cił jedy­nego syna pod­czas ja­poń­skiego rajdu na kwa­terę główną Vil­la­mora.Do­wódcy plu­to­nów, sku­pieni do tej pory przy Ra­mo­sie, roz­cho­dzili się wła­śnie do swych lu­dzi. Ich miny świad­czyły wy­raź­nie, że mają do prze­kaza­nia jedy­nie złe wie­ści. A więc zaraz się za­cznie, po­my­ślał. Lecz nagle jego uwagę od­wró­cił od to­czą­cych się przy­go­to­wań szum po­tęż­nego sil­nika. Harry Die­trich, ssąc wy­pa­lone do po­łowy cy­garo, za­par­ko­wał swe czer­wone Fer­rari przed pierwszą z ba­ry­kad. Przez chwilę wpa­try­wał się w długi łań­cuch ludzi i cię­ża­ró­wek, po czym wy­cofał gwałtow­nie sa­mo­chód i po­pę­dził w stronę no­wej auto­strady.Mu­siał wra­cać z po­kerka w „New Reno”, po­my­ślał zimno Mi­chael. Za­sta­na­wiał się, dla­czego wła­ści­wie Harry nie po­wie­dział żoł­nie­rzom, by prze­pu­ścili go przez bary­kadę. W nor­mal­nych wa­run­kach nie nale­żał prze­cież do ludzi, któ­rzy ak­cep­tują opóźnie­nia bez po­da­wa­nia przy­czyn.Lecz wkrótce prze­stał za­przątać sobie tym głowę. Do­wódcy plu­to­nów prze­ka­zali roz­kazy Ra­mosa i pier­ścień ludzi pękł nagle, gdy żoł­nie­rze szybko ma­sze­ro­wali na wy­zna­czone po­zycje. Na ko­lejny roz­kaz Ra­mosa, wy­krzy­czany przez me­ga­fon, uformo­wali zwartą li­nię wzdłuż czoła naj­szer­szego skraju za­ro­śnię­tej po­lany. Ma­pi­tang opu­ścił Ja­poń­czyka i od­dalił się w stronę am­bu­lansu. Trzy od­działy po­zo­stały na ze­wnątrz szybko łą­czą­cych się for­macji, tak aby wspomóc siły główne na­tychmiast, gdy te na­tkną się już na swą ofiarę.Mi­chael z uwagą przy­glą­dał się tak do­brze sobie zna­nemu ma­new­rowi. Brał już udział w prze­szło tuzi­nie ta­kich pod­cho­dów i wie­dział, jak w takiej chwili żoł­nie­rze mają ści­śnięte stra­chem gar­dła. W Wietna­mie na­zy­wali taką trawę sło­niową, bo­wiem ofe­ro­wała schronie­nie tak ide­alne, że żoł­nierz mógł do­słow­nie otrzeć się o ło­kieć nie­przyja­ciela nie za­uwa­żając go — do­póki nie po­czuł wbi­ja­nego w plecy ba­gnetu.Ma­jor Ra­mos i sier­żant Gar­cia, obaj uzbrojeni w pi­sto­lety au­to­ma­tyczne M-16, za­jęli miej­sce na czele for­macji. Ra­mos pod­niósł do ust dyn­da­jący mu na pier­siach gwizdek i wy­dał dwa krót­kie, ostre sy­gnały. Żoł­nie­rze ru­szyli... * * *Przez pół go­dziny póź­niej linia żoł­nie­rzy nie posu­nęła się o wię­cej, niż 200 stóp. Gdy roz­chy­lali grube ło­dygi traw lu­fami kara­bi­nów, Ra­mos przy­po­mniał so­bie in­strukcje, jakie wy­dał wcześniej do­wód­com plu­to­nów: „Prawdo­po­dob­nie wmawia­cie sobie, że jest albo martwy, albo zbyt ciężko ranny, aby sta­wiać jaki­kol­wiek opór. To głu­pie zało­żenie. Mu­simy trzy­mać się teorii, że jest nie tylko żywy, ale w pełni sił. Niech ża­den z wa­szych żoł­nie­rzy nie idzie na­wet o krok do przodu, nie bę­dąc pew­nym, że po obu stro­nach widzi towa­rzy­szą­cych mu ludzi. W tak wy­so­kiej tra­wie łatwo jest stra­cić się wza­jem­nie z oczu, a to może stwo­rzyć ko­ry­tarz, da­jący mu szansę ucieczki.Ra­mos nie brał udziału w ta­kich ak­cjach od czasu wojny z Huk'sami dwa­dzie­ścia lat temu, za­po­mniał więc uczu­cia izola­cji, które opa­no­wuje każ­dego, kto wej­dzie w taką trawę. W tej chwili już wie­dział, jak trudno bę­dzie wy­ko­nać jego roz­kazy. Do­dat­ko­wym utrudnie­niem był wiatr, po­ru­sza­jący szczyty dwu­na­sto­sto­po­wych traw. Żoł­nie­rze szli nie wię­cej niż jard obok sie­bie, a tylko od czasu do czasu mógł do­strzec nie­wy­raźny zarys syl­wetki Gar­cii po swej pra­wej stro­nie i mło­dego żoł­nie­rza po lewej. Sil­niej­sze po­rywy zbi­jały trawę w jedną masę, która ogra­ni­czała wi­docz­ność, a ostre kra­wę­dzie co więk­szych ło­dyg bole­śnie ude­rzały w twarz i od­sło­nięte dło­nie. Nie sły­szał żad­nego dźwięku, za wy­jąt­kiem ci­chego szele­stu ło­dyg i sła­bych od­gło­sów kro­ków żoł­nie­rzy.Po­szu­ki­wa­nie od­by­wało się wolno, krok za kro­kiem. Tak jak i inni, Ra­mos szu­kał śla­dów krwi, lecz jed­no­cze­śnie wie­dział, że do tego czasu słońce wy­su­szyło jasną czer­wień na ciemny brąz, nie do od­róż­nie­nia od ło­dyg. Nie­po­mny na wła­sne słowa przyłapał się na tym, że z na­pię­ciem wpa­truje się w pod­łoże, ma­jąc na­dzieję zna­leźć le­żące bez życia, ogromne ciało.Na­gle, zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nie, usły­szał dzi­waczny, świsz­czący dźwięk, a po chwili od­głos upadku cze­goś cięż­kiego. Sier­żant Gar­cia znikł z jego pola wi­dze­nia. Zdezo­rien­to­wany, szybko ru­szył w kie­runku tego za­gad­ko­wego dźwięku. Po chwili na­tknął się na sier­żanta, le­żą­cego twa­rzą na ziemi.— Po­tknąłem się — wy­mam­rotał słabo Gar­cia, pró­bując pod­nieść się na pra­wym łok­ciu. Jego okrą­gła, spo­cona twarz była po­pie­lato­szara, a z sze­roko otwartych oczu wy­zierał wy­raźny prze­strach. Ra­mos prze­sunął spoj­rze­niem wzdłuż ciała sier­żanta i z nie­do­wie­rza­niem spoj­rzał na ucięte po­wy­żej kolan nogi. Stopy le­żały zwrócone gro­te­skowo ku sobie, a wy­pły­wa­jąca z otwartych sze­roko tętnic krew two­rzyła ja­skra­wo­czer­woną ka­łużę.Ra­mos gwałtow­nie we­pchnął gwizdek po­mię­dzy wargi i za­gwizdał trzy­krot­nie, dając sy­gnał do za­trzy­ma­nia się. Zato­czył lufą M-16 krótki łuk, pró­bując umiejsco­wić ucie­kają­cego amoka, ale nie do­strzegł ni­czego. Wszędzie do­okoła ło­dygi traw były nie­poru­szone. Do dia­bła, nie mógł prze­cież znik­nąć tak szybko! — po­my­ślał z wściekło­ścią. Na chwilę za­go­ściła w nim zwa­rio­wana myśl, że po­szu­ki­wany jest rze­czy­wi­ście ja­kimś nie­wi­dzialnym, po­nad­ludz­kim de­mo­nem, stwo­rzo­nym przez wy­obraźnie wie­śnia­ków.Gwizdnął jesz­cze dwu­krot­nie, by przywo­łać leka­rza. Jed­nak jego drugi gwizd za­głu­szony zo­stał od­gło­sem na­głej eks­plo­zji, do­bie­gają­cej gdzieś ze środka pola. Po chwili usły­szał drugą eks­plo­zje, a zaraz po­tem trze­cią. Na­gły po­dmuch przy­gniótł trawę do ziemi. Ką­tem oka do­strzegł le­cący w po­wie­trzu frag­ment umundu­ro­wa­nego ciała, a po chwili krzyki ran­nych i huk broni pal­nej, gdy zdez­o­rien­to­wani żoł­nie­rze na oślep otwo­rzyli ogień. Po­wie­trze roz­darły ko­lejne eks­plo­zje, oto­czył go czarny, gry­zący dym. Pod­niósł ciało sier­żanta i za­czął nieść je w kie­runku cię­ża­ró­wek.Na­gle tuż obok nich prze­biegł jeden z żoł­nie­rzy, mru­gając zala­nymi oczyma krwią, która spły­wała z sze­ro­kiej rany na gło­wie.— Tędy! — wrza­snął Ra­mos zda­jąc sobie rów­no­cze­śnie sprawę, że sam wła­ści­wie stra­cił wszelkie po­czu­cie kie­runku. Rów­nie do­brze może iść w sam śro­dek tego pie­kła. Żoł­nierz znik­nął w tra­wie — a w se­kundę po­tem w tym sa­mym miej­scu eks­plo­do­wała ko­lejna mina, roz­ry­wa­jąc go na ka­wałki. Po­dmuch rzu­cił Ra­mosa na zie­mię. Go­rące odłamki, jak sta­lowe szczęki nie­wi­dzialnej mo­dliszki cięły ło­dygi wszędzie do­okoła. W końcu z wy­sił­kiem pod­niósł się na ko­lana, chwycił ciało sier­żanta pod pa­chy i za­czął wlec przez po­ła­maną trawę.Ostatnia eks­plo­zja ude­rzyła go tak go­rącą falą, że nie­omal za­bra­kło mu tchu. Odłamki szy­bo­wały łu­kiem w po­wie­trzu, po­wo­dując na­tychmia­stowy po­żar, gdziekol­wiek wy­lą­do­wały. Sier­żant Gar­cia, pod wpływem szoku i bólu, za­czął krzy­czeć... * * *Na od­głos pierw­szej eks­plo­zji Mi­chael Bra­den in­stynktow­nie rzu­cił się na zie­mię, przy­po­mi­nając sobie jed­no­cze­śnie o ist­nie­niu na tym tere­nie sta­rego pola mi­no­wego. Wszędzie do­okoła niego, ilo­kań­scy wie­śniacy idąc za jego przy­kła­dem rzu­cali się na zie­mię, albo ucie­kali w pa­nice.Mi­chael wczołgał się za osłonę je­epa, ob­ser­wu­jąc jedną deto­nację po dru­giej. Ich dźwięk zlał się w końcu w jeden, ogłu­sza­jący huk. Chmura sza­rego dymu prze­sło­niła wszystko — aż w końcu ostat­nia eks­plo­zja blu­znęła w niebo stru­mie­niem ognia. Po chwili od­głosy wy­bu­chów uci­chły. Za­stąpił je trzask pło­nącej trawy i odle­głe krzyki zła­pa­nych w pu­łapkę, umie­rają­cych ludzi.Żoł­nie­rze z for­macji pozo­sta­wio­nych w od­wo­dzie rzu­cili się na ratu­nek giną­cym kole­gom. Jed­nak po prze­bie­gnię­ciu zale­dwie paru kro­ków natra­fili na ry­czącą ścianę ognia. Inni po pro­stu stali, z ro­sną­cym nie­do­wie­rza­niem ga­piąc się na roz­gry­wa­jący się na ich oczach dra­mat. Ja­poń­czyk, tak jak i Mi­chael, rzu­cił się na zie­mię. Po chwili z dymu i pło­mieni po­częły wy­ła­niać się, po­krwa­wione syl­wetki tych co prze­żyli. Je­den z żoł­nie­rzy, któ­rego bluza i włosy pło­nęły ja­skra­wym pło­mie­niem, prze­biegł krzy­cząc około ośmiu jar­dów, za­nim jeden z pie­lę­gnia­rzy nie przewró­cił go na zie­mię, usi­łując zdu­sić ogień go­łymi rę­kami.Na­gle tuż przy nim po­jawił się Ma­pi­tang. Zła­pał go za szyję i za­ska­ku­jącą siłą od­cią­gnął od ran­nego żoł­nie­rza.— Nie spal sobie rąk, dur­niu! — krzyknął. — Będę ich jesz­cze po­trze­bo­wał! — zła­pał ta­rzają­cego się na brzu­chu żoł­nie­rza za nad­garstki, prze­krę­cił na plecy, po­sta­wił stopę na gar­dle i trzy­mał, do­póki gwałtowne ru­chy ca­łego ciała o sypką, su­chą zie­mię same nie zdu­siły pło­mieni.Mi­chael pod­niósł się i spoj­rzał w stronę pło­nącej trawy. Bły­ska­wicz­nie zo­rien­tował się w gro­żą­cym nie­bez­pie­czeń­stwie. Wie­jący pół­nocy wiatr roz­sze­rzył już ogień na pierwsze rzędy tyto­niu. Za parę mi­nut, cały ten teren sta­nie się pie­kłem pło­mieni. Wskoczył do jeepa i za­pu­ścił silnik.Ostatnią rze­czą jaką zoba­czył przed swym od­jaz­dem był wi­dok ma­jora Ra­mosa, wlo­ką­cego za sobą bez­nogą po­stać... Rozdział jedenasty [top] Cara, po­wra­ca­jąca już do domu po wizy­cie w bar­rio, za­uwa­żyła nagle na pół­noc­nym hory­zon­cie cięż­kie, czarne słupy dymu.Na po­czątku była bar­dziej niż nie­chętna tej wizy­cie. Lecz ku jej wła­snemu za­sko­cze­niu, chwile spę­dzone z ro­dziną za­mor­do­wa­nego chłopca zro­biły pierwszy wy­łom w mu­rze szczelnej izola­cji, jaką oto­czyła się od mo­mentu śmierci Lesa. Ich szczery ból od­wró­cił uwagę Cary od jej wła­snych zmartwień, utwier­dza­jąc ją w prze­ko­naniu, że ten koszmar nie­długo się skoń­czy. Po raz pierwszy od wielu dni po­czuła się wreszcie spo­kojna — aż do mo­mentu, w któ­rym sie­dzący za kie­row­nicą An­tonio pod­niósł rękę i wskazał jej dym.— Jedź prę­dzej — pole­ciła wie­dząc, że dym unosi się nad ob­sza­rem, w któ­rym żoł­nie­rze zlo­kali­zo­wali amoka. Po­czuła wzbiera­jący w niej gniew. Les, chło­piec Ma­riano, Li Tung — a te­raz ten nowy hor­ror. Ten de­mon na­wet na sa­mym końcu mu­siał zna­leźć jakiś śro­dek, by zniszczyć swych prze­śla­dow­ców. Na­gle zro­zu­miała, dla­czego Mi­chael tak bar­dzo chciał być obecny przy jego uję­ciu, dla­czego świad­kami jego śmierci chcieli być wszyscy miesz­kańcy bar­rio. Unieszko­dli­wie­nie ta­kiego po­twora musi od­być się przy świad­kach. Wszyst­kie szczegóły mu­szą zo­stać za­pa­mię­tane, tak aby póź­niej mo­gły zo­stać po­wtó­rzone z de­ta­lami wszystkim wąt­pią­cym. Musi zo­stać stwo­rzona le­genda to­wa­rzy­sząca śmierci, tak samo, jak towa­rzy­szyła ca­łemu jego życiu. Ina­czej strach po­zo­sta­nie.Pod­jeż­dżali już do głównego bu­dynku, gdy nagle roz­legł się alarm poża­rowy. Mi­chael z tu­zi­nem in­nych pra­cow­ni­ków wy­nosili z ma­ga­zynu ło­paty i ki­lofy i wrzucali je na otwartą cięża­rówkę. Inne po­jazdy, na­wet trak­tory, wy­jeż­dżały już poza ob­ręb zabu­do­wań.Ka­zała An­tonio za­trzy­mać sa­mo­chód. Wy­sko­czyła szybko na zie­mię i po­bie­gła w kie­runku szwagra.— Co się stało? — krzyknęła w biegu.Mi­chael, ła­dując wciąż sprzęt na plat­formę, po­krótce zrela­cjo­no­wał jej prze­bieg wy­pad­ków.— Gdy tylko zoba­czy­łem, że ogień się roz­prze­strze­nia — koń­czył — ru­szy­łem z po­wro­tem. Bóg jeden wie jak, ale udało mi się za­wró­cić przy­najmniej po­łowę tego tłumu do walki z ogniem. Reszta wciąż chyba ucieka... Ale my­ślę, że na­wet z taką ilo­ścią ludzi uda nam się opa­no­wać ten pożar. Ale będą po­trze­bo­wali na­rzę­dzi.— Wiem, co mogę tutaj zro­bić! Po­ma­ga­łam Le­nore, gdy mieli pożar plantacji dwa lata temu!Zmu­sił się do uśmiechu, ści­snął ją lekko za ra­mię i wskoczył na plat­formę. Reszta lu­dzi była już w środku. Cara krzyknęła w stronę An­tonia, który wciąż dreptał w ślad za nią:— Zwołaj wszyst­kich do kuchni!Sam Bra­den sie­dział w buja­nym fo­telu na we­ran­dzie i star­czymi oczyma wpa­try­wał się w czarne stopy, które były już o wiele wyż­sze niż wtedy, gdy Cara wi­działa je po raz pierwszy.— Jak źle to wy­gląda? — wy­szeptał.— Jesz­cze nie wiemy. Czy mógłbyś przez chwilę za­opie­ko­wać się Evie? Będę po­trze­bo­wała Marii.Sam ski­nął głową.— Ten wiatr sprawi im mnó­stwo kło­po­tów — mruknął.Cara była już w domu, gdy nagle za­świ­tała jej myśl, że nigdy przedtem nie pro­siła sta­rego czło­wieka o po­moc, na­wet w tak pro­stej spra­wie, jak opieka nad wnuczką. Zna­lazła córkę i pia­stunkę w holu, wy­słała Ma­rię do kuchni by po­mo­gła Inez, a sama wzięła dziecko za rękę i za­pro­wa­dziła na we­randę.— A teraz po­baw się grzecznie z dziadkiem — po­leciła.Sam i Evie przy­glą­dali się sobie, jak jej się wy­da­wało, z równą dozą po­dejrzliwo­ści. Od uro­dze­nia dziecka, Sam nie wy­po­wie­dział do niej wię­cej, jak sto słów. Evie, z dru­giej strony, uwa­żała go za pew­nego ro­dzaju ro­dzin­nego du­cha, który co prawda dzie­lił z nią ra­zem dom, ale na innej płaszczyź­nie egzy­sten­cji.— Chcesz, że­bym opo­wie­dział ci bajkę? — za­pytał wreszcie Sam. — Taką, jaką mó­wi­łem ci kie­dyś?— Nigdy mi nie mó­wiłeś!Za­sko­czony wy­raź­nie Sam za­mru­gał szybko po­wie­kami. Cara na­tychmiast zro­zu­miała, że mu­siał po­my­lić Evie z jej dawno nie­ży­jącą już imien­niczką. We­szła z po­wro­tem do domu.Inez, An­tonio i słu­żące przy­go­to­wy­wali już ogromne ilości kana­pek, go­to­wały ryż i przy­rzą­dzały tu­byl­cze po­trawy. Ma­ria, po­słu­gując się w tym celu wę­żem na­peł­niała wodą wszystkie kani­stry, jakiej tylko mo­gli zna­leźć. Ga­sze­nie po­żaru czę­sto trwało cały dzień, albo i dłu­żej — pra­cu­jący męż­czyźni mu­sieli mieć za­pew­nione za­pasy po­ży­wie­nia i wody.— Bę­dziemy po­trze­bo­wały wię­cej chleba i mięsa — po­wie­działa Inez, od­ry­wa­jąc się na chwilę od go­rącz­ko­wej pracy. — Wię­cej wszyst­kiego!Cara od­wró­ciła się w stronę An­tonia.— Wra­caj do bar­rio, do sklepu Li Tunga. Za­bierz stamtąd wszystko, co tylko bę­dziesz mógł zna­leźć.— A co bę­dzie, jeżeli poli­cja mnie nie wpu­ści? Gdy od­jeż­dżali­śmy, cią­gle tam byli.Cara z iryta­cją po­pchnęła go w kie­runku drzwi.— Po­rucz­nik Diaz wie, co dzieje się na po­lach. Je­żeli bę­dzie miał ja­kieś pyta­nia, przy­ślij go do mnie.— Le­niwy tchórz — mruknęła Inez, gdy An­tonio z wy­raźną nie­chę­cią wsiadł wreszcie do jeepa. — Nie taki jak stary Elpi­dio. On po­strzeliłby każ­dego, kto pró­bo­wałby prze­szko­dzie mu w wy­ko­ny­wa­niu obo­wiąz­ków.Do kuchni wpa­dła zaró­żo­wiona Le­nore Tully i uści­skała Carę z em­fazą.— Jack i ja wra­cali­śmy wła­śnie z Tu­gu­ega­rao, gdy zoba­czyli­śmy dym. Wy­sa­dzi­łam Jacka przy poża­rze, a sama poje­cha­łam do domu i przywio­złam tro­chę z na­szych za­pa­sów. Chodź i po­móż mi roz­ła­do­wać pic­kupa.Cara i dwie młode dziew­czyny wy­szły za Le­nore na ze­wnątrz. Brały pusz­ko­waną żyw­ność i wa­rzywa z sa­mo­chodu, bez­ce­re­mo­nial­nie zwa­lały to wszystko na pod­łogę w kuchni i wra­cały po na­stępną por­cję. Pod­czas ich dru­giego na­wrotu, ni­sko nad do­mem przele­ciały trzy woj­skowe śmi­głowce, kie­rując się na pół­noc.— Mu­sieli je wy­słać, by za­brały ran­nych — po­wie­działa Le­nore z gry­ma­sem nie­do­wie­rza­nia. — Od cza­sów wojny nie wi­dzia­łam nic tak okrop­nego. Mój Boże, tam mu­siała być re­gu­larna bitwa! Wszędzie pełno tru­pów!Go­dzina za go­dziną mi­jały na wy­ko­ny­wa­niu ruty­no­wych w ta­kich sytu­acjach czyn­ności — go­to­wano po­ży­wie­nie, ła­do­wano w ja­kie­kol­wiek do­stępne po­jem­niki i tasz­czono na cze­ka­jące cięża­rówki, myto garnki i na­peł­niano je na­tychmiast, gdy tylko wra­cały. An­tonio wró­cił wreszcie z po­wro­tem, przywo­żąc jedy­nie parę wor­ków z ry­żem i ja­rzy­nami.— Po­licja wpu­ściła mnie do środka — tłu­ma­czył się nie­pew­nie po­trzą­sając głową. — Ale półki były pra­wie puste. Amok mu­siał za­brać wszystko.Cara nie­cier­pli­wym ru­chem ręki ka­zała mu się wy­nosić. Pod­czas jego nie­obec­ności cięża­rówki z oko­licz­nych farm przywio­zły im tyle żyw­ności, że same już nie wie­działy, co z nią robić.Je­dyne wie­ści o walce z ogniem po­cho­dziły od kie­row­ców cięża­ró­wek, które do­wo­ziły żyw­ność i wodę. Strzępy in­for­macji na­tychmiast po­da­wane były z ust do ust: „Traktory wy­ryły 15-sto­powy rów na pół­noc od pło­mieni... Nie­sione wia­trem iskry roz­nie­cają ogień na nowo... Mi­chael otwo­rzył tamę na rzece, za­le­wa­jąc akry naj­lep­szego ty­toniu, ale po­wstrzymał pło­mie­nie... Grupa pra­cow­ni­ków oto­czona na­gle zo­stała obło­kiem nie­sio­nego przez wiatr dymu i nie­omal ule­gła za­cza­dze­niu, za­nim ra­tow­ni­kom udało się ich po­wy­cią­gać...”Parę mi­nut po dwu­na­stej do kuchni wszedł Sam Bra­den i oznajmił:— Dziecko jest głodne.Cara schwyciła go­rącz­kowo dwie ka­napki i nie spraw­dza­jąc na­wet co znaj­do­wać się może po­mię­dzy paj­dami chleba, poło­żyła je na tale­rzyk i wci­snęła w ręce Sama. Kiw­nął w po­dzię­ko­wa­niu głową, lecz już wkrótce był z po­wro­tem, pro­sząc o szklankę mleka. Około dru­giej Cara wy­szła na we­randę, za­mie­rza­jąc za­brać córkę na jej zwy­kłą, po­połu­dniową drzemkę. Lecz ku jej zdu­mie­niu, na we­ran­dzie nie było ani śladu Evie, ani Sama Bra­dena. Zna­lazła ich w sy­pialni. Dziew­czynka le­żała uśpiona na łóżku. Sam sie­dział na fo­telu przy oknie, wpa­tru­jąc się w pola.— Nie po­win­naś była mi tego robić, Cara — po­wie­dział nie od­wra­cając głowy.— Parę go­dzin opieki nad dzieckiem to na­prawdę zbyt wiele? — wy­szeptała w zdu­mie­niu. — Na­wet w ta­kiej chwili, jak ta?— Ależ nie — spoj­rzał wy­peł­nio­nymi łzami oczyma w kie­runku śpią­cego dziecka. — Nie zro­zu­mia­łaś mnie. Te­raz wiem, że będę za wami tęsk­nił... * * *Słońce już za­cho­dziło gdy Ma­jor Ra­mos — zmę­czony i blady — do­tarł wreszcie do swego domu w Tu­gu­ega­rao. Przez prze­szło dwie go­dziny był prze­słu­chi­wany przez poli­cyj­nego do­wódcę okręgu. Na­wet teraz, okrop­ność tego co się wy­da­rzyło, nie chciała znik­nąć z jego otę­pia­łego umy­słu. Wszystko, o czym mógł w tej chwili my­śleć, te tylko cyfry: dwu­dzie­stu sied­miu żoł­nie­rzy zagi­nio­nych i prawdo­po­dob­nie martwych, ośmiu tak ciężko ran­nych lub popa­rzo­nych, że nie będą żyli dłu­żej, niż parę go­dzin, dwu­nastu, któ­rzy po­tra­cili ręce lub nogi. Cy­fry te po­wra­cały wciąż i wciąż, jako wy­star­cza­jąca na­miastka do wy­obra­żenia sobie ciał i twa­rzy.Ta­kei Shi­mura i dok­tor Ma­pi­tang cze­kali w po­grą­żo­nym w mroku sa­lonie. Gdy ma­jor prze­szedł przez drzwi, Ma­pi­tang nalał pełną szklankę brandy i wci­snął mu ją do ręki. Shi­mura sie­dział na porę­czy krze­sła. Ze ścią­gniętą twa­rzą i sty­kają­cymi się pal­cami dłoni wy­da­wał się mo­dlić.— Dla­czego nie jesteś w kli­nice? — za­pytał Ma­pi­tanga Ra­mos, gdy jed­nym ły­kiem opróżnił po­łowę za­war­tości szklanki.— Woj­sko przy­słało wła­snych chi­rur­gów i spe­cjali­stów od popa­rzeń z Ma­nilii — wyja­śnił le­karz z iro­nicz­nym półu­śmie­chem. — Nie po­wie­dzieli mi tego wprost, ale wy­czu­łem, że moja obec­ność jest tam ra­czej zbędna.Ra­mos zwa­lił się ciężko na ka­napę.— Co z sier­żan­tem Gar­cią? — za­pytał le­karz. — Bę­dzie żył? Wspo­mnienie na­zwi­ska dłu­go­let­niego przyja­ciela zbu­rzyło mur otę­pie­nia, który Ra­mos, w ge­ście sa­mo­obrony, zbu­do­wał we wła­snym umy­śle. Na­gle, lu­dzie stali się na po­wrót ludźmi, a nie cy­frami w ra­por­cie czy na­zwi­skami na sze­regu szpi­tal­nych no­szy.— Tak wielu za­bi­tych — rzu­cił ochryple, bar­dziej do sie­bie, niż do towa­rzy­szy. — Za­bi­tych, albo go­rzej. Te­raz ża­łuję, że nie zo­sta­wi­łem tam bied­nego Gar­cii. Za sześć mie­sięcy bę­dzie ulicznym że­bra­kiem, wlo­ką­cym ciało na roz­sy­pują­cym się wózku. Nie bę­dzie mógł na­wet li­czyć na litość, no­sząc stary mun­dur. Zbyt wielu ludzi jesz­cze by na niego splu­nęło...— Dość, Virgilio! — rzu­cił ostro Ma­pi­tang wi­dząc, że Ra­mos jest na kra­wę­dzi zała­ma­nia.— Ale to prze­cież prawda — upie­rał się Ra­mos. — I oby­dwaj o tym wiemy. Być może to wła­śnie dla­tego zi­gno­ro­wa­łem rady mych zwierzch­ni­ków i zaan­ga­żo­wa­łem się tak mocno w tą śmier­dzącą sprawę. Nie mam złu­dzeń, co do cha­rak­teru mej pracy. Pod­czas walk z Huk'sami, czy pod­czas rebe­lii Moro na połu­dniu, czy wreszcie pod­czas ści­gania ludzi, któ­rzy chcieli przywró­cić nie­ist­nie­jące już przywi­leje w miej­sce prawa wo­jen­nego, by­łem poli­cjan­tem poli­tycz­nym. A te­raz, przed pój­ściem na eme­ry­turę choć raz chciałem zro­bić coś, z czego mógłbym być na­prawdę dumny. Skończyć z tą groźbą prze­śla­du­jącą mych wła­snych lu­dzi, któ­rzy nie po­sia­dają wy­star­cza­jącej ilości pie­nię­dzy, czy wła­dzy.— Nie roz­po­wszech­niał­bym ta­kich wy­znań pu­blicznie — uśmiech­nął się słabo Ma­pi­tang.Ra­mos do­koń­czył brandy i po­kiwał w za­my­śle­niu głową.— Zresztą i tak nie ma to teraz zna­cze­nia. Zo­sta­łem za­wie­szony w wy­ko­ny­wa­niu obo­wiąz­ków służ­bo­wych. Na wto­rek zo­stała wy­zna­czona ofi­cjalna roz­prawa. Oba­wiam się, panie Shi­mura, że do tego czasu zmu­szony pan bę­dzie pozo­stać w Tu­gu­ega­rao. Bę­dzie pan po­wo­łany jako świa­dek.— To jakiś obłęd — mruknął Ma­pi­tang i nalał sobie szklankę brandy, więk­szą na­wet, niż wrę­czył po­przednio Ra­mo­sowi. — Nie po­peł­niłeś prze­cież żad­nego wy­kro­cze­nia.— Nie zba­da­łem wa­run­ków tere­no­wych. To główny za­rzut. Cały ten teren zo­stał za­mi­no­wany przez Ja­poń­czy­ków jesz­cze przed koń­cem wojny.— Te rze­czy nie mo­gły tam prze­cież leżeć przez trzy­dzie­ści lat — upie­rał się Ma­pi­tang. — Jedna, być może dwie stare miny mogą wy­buchnąć, ale prze­szło tuzin? To śmieszne! A ta ostat­nia była prze­cież miną ogniową. Mo­żesz mi wy­tłu­ma­czyć, jak jej che­miczne ele­menty mo­gły prze­trwać de­kady susz i mon­su­nów w nie­naru­szo­nym sta­nie?Shi­mura ode­zwał się po raz pierwszy od czasu przy­bycia Ra­mosa:— Ter­mit — po­wie­dział swym spo­koj­nym, zrówno­wa­żo­nym gło­sem. — Uży­wali­śmy go do puła­pek w dżungli. Pry­mi­tywny, w po­rów­naniu z ame­ry­kań­skim na­pal­mem, ale działa, choć w ogra­ni­czony spo­sób. Ale dok­tor Ma­pi­tang ma rację — przez trzy­dzie­ści lat te miny stały się zu­peł­nie bezu­ży­teczne. Ku­rusu mu­siał uzbroić cały ter te­ren na nowo, sto­sując mate­riał, który zdo­był i za­bez­pie­czył jesz­cze w czterdzie­stym pią­tym. Gdy wy­co­fy­wali­śmy się do Aparri, pozo­sta­wili­śmy całe ma­ga­zyny róż­nych środ­ków wy­bu­cho­wych.— Ale dla­czego? — wy­krzyknął Ra­mos i zaci­snął dłoń w ge­ście kom­plet­nej bez­rad­ności. — Dla­czego on to wszystko robi?— Ge­ko­kujo — po­now­nie zasu­ge­ro­wał Shi­mura. — Chce zniszczyć tak wielu nie­przyjaciół, jak to tylko moż­liwe, na­wet gdyby miało to po­cią­gnąć za sobą jego wła­sną śmierć. Ostatni gest oporu.Ma­pi­tang ner­wo­wym kro­kiem za­czął cho­dzić po po­koju.— Jak to moż­liwe, ka­pita­nie Shi­mura? Wiemy, że gdy schronił się w tę trawę ze­szłej nocy, był po­waż­nie ranny. A na­wet zu­peł­nie zdrowy czło­wiek nie byłby w sta­nie za­sta­wić takiej pu­łapki w taki krót­kim cza­sie. A więc cały ten teren mu­siał za­mi­no­wać jesz­cze przed za­mor­do­wa­niem tego chłopca, kiedy nie mógł mieć jesz­cze naj­mniej­szego poję­cia, że za parę go­dzin bę­dzie okrą­żony przez woj­sko.— Więc dla­czego to zro­bił? — za­pytał Ra­mos.— Nie wiem — przy­znał szczerze Ma­pi­tang.— Ale w końcu jest martwy, choćby na­wet za tę zbyt wy­soką cenę.— Czy od­nale­ziono ciało Ku­rusu? — za­pytał Shi­mura.Ra­mos po­krę­cił głową.— Woj­sko prze­szu­kuje teraz cały ten teren. Spraw­dzają cały ob­szar wy­kry­wa­czami min, oba­wia­jąc się, że parę z nich mo­gło jesz­cze nie wy­buchnąć. Ale bar­dzo nie­wielu ludzi bę­dzie można zi­den­tyfi­ko­wać. Co mo­gło z nich pozo­stać — po ta­kich eks­plo­zjach i ogniu — za wy­jąt­kiem kości i paru ka­wał­ków upie­czo­nego mięsa?Mózg Shi­mury prze­szyło nagle prze­raża­jące przy­pusz­cze­nie.— Ma­jorze Ra­mos, czy po tym wy­padku z sier­żan­tem Gar­cią, do­strzegł pan Ku­rusu? Choćby przez chwilę?— Gdy­bym go wi­dział, za­bił­bym go.— A czy sier­żant go wi­dział?— Gar­cia był jesz­cze pod nar­kozą, gdy opusz­cza­łem kli­nikę — wtrą­cił Ma­pi­tang. — Mogę za­pytać go o to jutro, jeżeli uważa pan to za ważne.— A kto inny mógł go za­ata­ko­wać, oprócz amoka! — warknął Ra­mos.— Nikt — od­parł Shi­mura. Był już pewny, że Ku­rusu z pew­no­ścią żyje i cały cię­żar od­po­wie­dzialności za po­wstrzyma­nie dal­szej rzezi spada wy­łącz­nie na jego barki... * * *Przed za­cho­dem słońca ciężka, czarna masa dymu ustą­piła miej­sca nie­wiel­kim, sza­rym smu­gom. Jesz­cze przed przy­by­ciem Jacka Tully, który oznajmił, że walka z ogniem jest już za­koń­czona. Cara i po­zo­stali wie­dzieli, że to już ko­niec. W prze­ciągu dwóch go­dzin wszystkie cięża­rówki, po uprzednim roz­wie­zie­niu wy­czer­pa­nych ludzi do do­mów, wró­ciły na farmę.Na polu zo­stał jedy­nie Mi­chael. Cara i Sam Bra­den cze­kali na niego w salo­nie. Stary czło­wiek nie ode­zwał się dotąd ani sło­wem. Sprawiał wra­żenie za­wsty­dzo­nego swym wcześniej­szym, emo­cjo­nal­nym wy­zna­niem.To był dzień pełen nie­spo­dzia­nek. Cara czuła się para­dok­sal­nie winna uczu­ciu na­pię­cia, które opa­no­wało ją całą na sku­tek roz­gry­wają­cych się wy­da­rzeń, zacie­rając na pe­wien czas wszelkie myśli o Le­sie i o jej wła­snej, nie­pew­nej przy­szło­ści. Wie­działa, że to wszystko wkrótce wróci, ale z pew­no­ścią mniej in­ten­syw­nie. Po raz pierwszy od śmierci Lesa była wła­ści­wie zmę­czona życz­liwo­ścią, oka­zy­waną jej bezu­stan­nie przez Le­nore Tully. Je­żeli jesz­cze raz po­wie mi, abym po­szła stąd i od­po­częła, to dam jej po gło­wie ron­dlem — przy­rze­kła sobie Cara, gdy ich ak­tyw­ność w kuchni zbli­żyła się do szczytu. Lecz Le­nora po­skromiła jakoś swą chęć do obejmo­wa­nia przy­wództwa i pra­co­wała obok in­nych ko­biet.— Gdzie do dia­bła jest Mike? — mruknął Sam. — Już wpół do dzie­wią­tej.— Na pewno wszystko z nim w po­rządku, dziadku. Jack po­wie­dział prze­cież, że nikt nie zo­stał ranny.W końcu Sam, choć nie­chęt­nie, po­szedł jed­nak spać. Cara zde­cy­do­wała się pozo­stać jesz­cze przez parę mi­nut na dole. Wyj­rzała przez okno i do­strze­gła, że świa­tła zapa­liły się po­now­nie. Przy­po­mniała so­bie tłu­ma­cze­nia Mi­cha­ela, że za­pa­lają się au­to­ma­tycz­nie wraz z za­pada­niem ciemności.Gdy Mi­chael wszedł w końcu do po­koju, Cara po­znała go z naj­wyż­szą trud­no­ścią. Jego twarz i całe ubra­nie czarne były od dymu i sa­dzy, a prze­po­cone, czarne od po­piołu włosy przy­kle­jone były do cza­szki.— Stra­cili­śmy prze­szło sto akrów — oznajmił, sia­dając ciężko w fo­telu. Po­tarł skro­nie opusz­kami pal­ców, zo­sta­wia­jąc na skó­rze ja­śniej­sze ślady. — By­łoby o wiele go­rzej, ale na szczęście po połu­dniu wiatr za­czął cich­nąć.— Mi­chael, dla­czego nie wró­ciłeś do domu ra­zem z in­nymi?— Mu­sia­łem się upewnić, że ten cho­lerny pożar rze­czy­wi­ście zo­stał opa­no­wany — skła­mał. Przez go­dziny sie­dział za kie­row­nicą wpa­tru­jąc się w czar­no­szarą pu­sty­nię, nie­wy­raź­nie oświe­tlaną świa­tłem księ­życa i la­tar­kami żoł­nie­rzy, któ­rzy po­szu­ki­wali zwłok. W po­wie­trzu wi­siał ciężki odór spa­lo­nych ciał. To sza­leń­stwo, po­my­ślał. Pora wra­cać do domu. Nie masz tu już nic do ro­boty. Lecz w dal­szym ciągu pa­trzył, mu­siał pa­trzeć, zaci­ska­jąc kur­czowo obie dło­nie na kie­row­nicy cięża­rówki.Cara za­wa­hała się, nim za­dała wreszcie pyta­nie, o któ­rym wie­dział, że jest nie­unik­nione.— Czy od­nale­ziono... go?— Każdy, kto nie wy­szedł z tego ob­szaru w prze­ciągu dwu mi­nut od wy­bu­chu min, nie żyje — po­wie­dział ni­skim, na­pię­tym gło­sem. — On nie wy­szedł.Coś w to­nie jego głosu za­sko­czyło ją. Był to głos czło­wieka, który za wszelką cenę usi­łuje za­ma­sko­wać wła­sną nie­pew­ność. Na­gle zdała sobie sprawę, że re­flek­tory do­okoła domu palą się w dal­szym ciągu, a prze­cież wstawia­jąc sa­mo­chód do ga­rażu, mu­siał prze­cho­dzić tuż obok głównego wy­łącz­nika. Mu­siał po pro­stu za­po­mnieć, po­my­ślała, do­my­śla­jąc się rów­no­cze­śnie prawdy. Światła będą pło­nęły przez całą noc — a także przez wszystkie ko­lejne... * * *Jego stra­tegia za­pew­niła mu jedy­nie parę go­dzin życia wię­cej. Gdy wsta­nie słońce, bę­dzie zu­peł­nie od­sło­nięty i zbyt słaby, by zabić swych nie­przyjaciół. Na po­czątku, już po opuszcze­niu swej kry­jówki, czoł­gał się po­śród śmierdzą­cych rzę­dów spa­lo­nego tyto­niu, ma­jąc na­dzieję zna­leźć kry­jówkę wśród drzew i krzewów, pora­stają­cych brzeg rzeki. Ale po prze­byciu pierw­szej mili zdał sobie nagle sprawę, że sam nie zdoła utrzymać się przy życiu. Cho­ciaż wy­dłu­bał kulę mie­czem, to jed­nak sam jej czu­bek utkwił głę­boko w bio­drze, które bar­dzo spu­chło. Ból z zain­fe­ko­wa­nej rany na­pły­wał pul­sują­cymi fa­lami, tak sil­nymi, że przy­pra­wiały o mdłości. Po­trze­bo­wał miej­sca, w któ­rym mógłby od­po­cząć. Miej­sca, w któ­rym mógłby spać bez stra­chu, że znajdą go pra­cow­nicy plantacji lub przy­pad­kowi ry­bacy.Po raz pierwszy, od­kąd ka­pitan Shi­mura dał mu miecz, szu­kał po­mocy u in­nej istoty ludz­kiej. Roz­po­znał dom już parę dni temu, nie miał jed­nak pew­ności, że wciąż za­mieszkuje go ten sam męż­czy­zna. Ma­jąc w alter­na­tywie śmierć, bę­dzie mu­siał spró­bo­wać szczęścia.Peł­znąc po ziemi, nie osią­gnąłby miej­sca prze­zna­cze­nia przed świ­tem. Lecz świa­tła lata­rek prze­szu­kują­cych teren żoł­nie­rzy znik­nęły już poza nim. Pod­niósł się na rę­kach i oparł się na pra­wym kola­nie — ale druga noga była tak sztywna, że nie mógł jej zgiąć. Wy­jął miecz z po­chwy, wbił ostrze w miękką, roz­oraną zie­mię i pod­niósł się z wy­sił­kiem. Całą siłą woli zaci­skał zęby by nie krzy­czeć, gdy przy prze­su­wa­niu nogi przez całe ciało prze­pły­wał szar­piący każ­dym ner­wem ból.Po­su­wał się wolno w kie­runku celu, uży­wa­jąc mie­cza dla za­cho­wa­nia rów­no­wagi. Mo­dlił się w du­chu by ostrze zmu­szone do pod­trzy­my­wa­nia ca­łego cię­żaru jego ma­syw­nego ciała nie pękło. Miał tę broń już tak długo, że stała się jego inte­gralną czę­ścią. Jej utrata by­łaby tak samo do­tkliwa, jak utrata ręki, czy nogi...Dwie go­dziny póź­niej do­tarł wreszcie na szczyt wzgórza i do­strzegł le­żący poni­żej zna­jomy bu­dy­nek. Był za­sko­czony, wi­dząc trzy oświe­tlone okna na parte­rze. Oba­wia­jąc się, że bę­dzie wi­doczny na tle hory­zontu, resztę drogi prze­był na brzu­chu. Ciężko dy­sząc z wy­siłku, pół­przy­tomny z wy­czer­pania, pod­pełzł do naj­bliż­szego okna, pod­niósł się na nogi i zaj­rzał ostrożnie do środka. Człowiek, któ­rego szu­kał, był na szczęście w środku. Sie­dział sa­mot­nie w po­koju, który nie zmienił się od jego ostat­niej wi­zyty.Wszedł nie­po­rad­nie po kilku stop­niach i upadł przy sa­mych drzwiach. Słabo, sa­mymi kost­kami pal­ców, za­stu­kał we fra­mugę. Gdyby nie to, że dawno już za­po­mniał na­zwi­ska tego czło­wieka, mógłby go wy­wo­łać. Wreszcie, po cza­sie, który wy­dał mu się wieczno­ścią, drzwi po­woli otwo­rzyły się do środka. W ich świe­tle uka­zał się męż­czy­zna, trzy­ma­jący w dłoni od­bez­pie­czoną czter­dziestkę piątkę.— Ku­rusu! — wy­szeptał w prze­raże­niu Harry Die­trich, wpa­tru­jąc się w po­stać roz­cią­gniętą na progu jego domu. Je­dynie całą siłą woli po­wstrzymał się, by nie naci­snąć spu­stu re­wol­weru i nie wy­słać tej koszmar­nej zjawy tam, gdzie było jej praw­dziwe miej­sce — z po­wro­tem w ciemność. Wie­dział jed­nak, że gdyby tak zro­bił, także jego życie zo­sta­łoby znisz­czone.Die­trich opu­ścił broń i na­chy­lił się by po­móc czło­wie­kowi, któ­rego bał się i nie­na­wi­dził bar­dziej, niż ko­go­kol­wiek ze zna­nych sobie ludzi. Rozdział dwunasty [top] Za­biję go jutro rano, wy­szeptał bez­gło­śnie Harry Die­trich. Wpatry­wał się wła­śnie przez okno swego biura w ni­ską, ce­mentową ko­mórkę, w któ­rej cztery dni temu ukrył Ku­rusu. Bu­dy­nek ten, uży­wany przez jego pierwszą żonę jako pod­ręczny ma­gazy­nek, nie był uży­wany od lat. Je­dyny klucz od cien­kich, wy­ko­na­nych ze sklejki drzwi spo­czy­wał bez­piecznie w kie­szeni Die­tri­cha. To po­winno być łatwe — po pro­stu wej­dzie tam i strzeli, a poli­cji po­wie po­tem, że od­krył go tam przy­pad­kowo, zo­stał za­ata­ko­wany i za­bił w obro­nie wła­snej.Już wkrótce może to się oka­zać nie­moż­liwe. Każ­dej nocy, kiedy zano­sił Ku­rusu żyw­ność i wodę, był coraz bar­dziej za­sko­czony wi­dząc, jak szybko ten nie­zwy­kły czło­wiek przy­cho­dził do sie­bie. Pierw­szego, szo­kują­cego po­ranka Die­trich wi­dząc ohydną, głę­boko zain­fe­ko­waną ranę był pewny, że Ku­rusu musi umrzeć. Lecz ol­brzym — uży­wa­jąc ge­stów i strzę­pów an­giel­skich słów — po­pro­sił o ban­daże, jakiś śro­dek de­zyn­fek­cyjny i go­rącą wodę. Póź­niej, pod­czas gdy Die­trich przy­glą­dał się temu ze wstrętem i nie­do­wie­rza­niem, że kto­kol­wiek może za­cho­wać tak nie­wzru­szoną, ka­mienną twarz przy tak po­twor­nym bólu. Ku­rusu ostrzem mie­cza roz­ciął opuch­niętą ranę na bio­drze. Na wi­dok wy­pły­wają­cej ropy i strzę­pów gni­ją­cego mięsa o mało nie zwymio­tował. Lecz już na­stęp­nej nocy opu­chli­zna znik­nęła, tak samo jak go­rącz­kowy ru­mie­niec, który po­kry­wał do tej pory brudną, oko­loną czar­nymi wło­sami twarz ol­brzyma.Die­trich wie­dział już o fia­sku ma­jora Ra­mosa i o pla­no­wa­nym odsu­nię­ciu go od sta­nowi­ska. Gdyby był jesz­cze pewny, że Ta­kei Shi­mura zło­żył swoje oświad­cze­nie i wyje­chał, mógłby wreszcie ode­tchnąć spo­koj­nie. Ja­poń­czyk był je­dyną osobą, która mo­gła jesz­cze ujawnić fakt jego kola­bora­cji z kem­peitai. Lecz bę­dąc już z po­wro­tem w Ja­ponii wy­da­wało się prawdo­po­dobne, iż po­zwoli, by wo­jenna prze­szłość po­zo­stała ta­jem­nicą. A zresztą, prze­ko­ny­wał sam sie­bie Die­trich, być może on wcale mnie już nie pa­mięta. Prze­cież spo­tkał Shi­murę jedy­nie raz, a Ku­rusu może dzie­sięć razy.Za­palił cy­garo i spró­bo­wał skon­cen­tro­wać się na le­żą­cych przed nim na stole ra­chunkach, ale cyfry roz­pły­wały mu się przed oczami. W końcu to nie była moja wina, po­my­ślał gorzko, zo­sta­łem zła­pany w pu­łapkę...Od po­czątku oku­pacji Die­trich, oraz jego cię­żarna, pierwsza żona, Inge, de­spe­racko wal­czyli o utrzyma­nie swej nie­wiel­kiej farmy. Cho­ciaż wojna za­mknęła wszystkie lo­kalne rynki zbytu na tytoń, po­sta­no­wili uprawiać swe pola.Dla mło­dego mał­żeń­stwa, w do­datku jedy­nego w doli­nie, pozo­stałe bo­wiem ro­dziny wy­wie­ziono już do Santo Tho­mas, była to dziwna, sa­motna eg­zy­sten­cja. Die­trich starał się ogra­ni­czyć swe kon­takty z Ja­poń­czy­kami do nie­zbęd­nego mi­ni­mum, jeż­dżąc po za­kupy do Tu­gu­ega­rao tylko raz w mie­siącu. Zresztą i to na­wet robił bar­dzo nie­chęt­nie, czu­jąc się nie­pew­nie pod ostrzałem bacz­nych spoj­rzeń będą­cych na prze­pu­stce ofice­rów Ar­mii Ce­sar­skiej. Żyw­ność w pusz­kach była ma­rze­niem na długo przed blo­kadą, ale zaw­sze uda­wało mu się coś zdo­być. Inge bar­dzo roz­sąd­nie — i wła­ści­wie wbrew jego woli, jako że cały ob­szar po­sta­no­wił prze­zna­czyć pod uprawę tyto­niu — wy­mo­gła na nim, aby akr gruntu za­mie­nić w ogród wa­rzywny. To, oraz dwie mleczne krowy, dwie świ­nie, parę kur po­zwa­lało pro­wa­dzić im skromne życie.Ka­pitan Ta­nape i po­rucz­nik Shi­mura przy­byli, tak jak i amok, w nocy. Die­trich wy­słał żonę na górę a sam, czu­jąc nara­sta­jące uczu­cie pa­niki, za­pro­po­no­wał go­ściom drinka. Ta­nape, po­przez Shi­murę jako tłu­ma­cza, krótko od­mó­wił. Su­chym, rze­czo­wym to­nem Shi­mura krótko wyja­śnił cel ich wi­zyty. W doli­nie, oświad­czył, spo­dzie­wany jest wzrost ru­chu oporu. Harry Die­trich ma ra­por­to­wać wła­dzom ja­poń­skim o każ­dej wzmożo­nej ak­tyw­ności po­śród wła­snych pra­cow­ni­ków, jak i u są­sia­dów.— Je­stem oby­wa­telem neu­tral­nego pań­stwa — za­pro­te­sto­wał słabo Die­trich. — Nie mogę anga­żo­wać się w tutej­sze życie poli­tyczne.— Każdy czło­wiek pozo­sta­jący pod opieką i wła­dzą Ce­sar­stwa ma obo­wią­zek wy­stą­pie­nia prze­ciwko wszelkim ru­chom po­wstań­czym — wyja­śnił Shi­mura po prze­tłu­ma­cze­niu uwagi Die­tri­cha ka­pita­nowi Ta­nape.— Nie sądzę, aby Fili­piń­czycy chcieli za­ufać cu­dzo­ziem­cowi — bro­nił się ner­wowo Die­trich. — Ra­zem z żoną przyjecha­liśmy tu zale­dwie dwa lata temu. Poza pa­roma Ame­ryka­nami — a ich już prze­cież nie ma — nie znamy tu ni­kogo.Słu­cha­jąc stru­mie­nia słów wy­po­wia­da­nych po ja­poń­sku przez Ta­nape, Die­trich zro­zu­miał, że jego ar­gu­menty po­zo­stały bez echa.— Ka­pitan Ta­nape mówi, że musi pan na­wią­zać po­trzebne kon­takty — stwierdził Shi­mura. — A także, co jak sądzę nie jest dla pana bez zna­cze­nia, że zyski ze współ­pracy będą znaczne. Ar­mia jest upraw­niona do kon­fi­skaty mięsa i zboża wśród lud­ności cy­wil­nej. Ten edykt nie wyłą­cza ob­co­kra­jow­ców. Szczegól­nie nie­chęt­nych nam ob­co­kra­jow­ców.Die­trich zna­lazł się w sytu­acji bez wyj­ścia. Ra­zem z żoną byli sa­motni w ob­cym kraju, bez przyjaciół czy krewnych, do któ­rych mo­gliby się zwrócić o po­moc. Wojna trwać może jesz­cze lata, eli­mi­nując i tak skromne już do­chody ze sprzedaży tyto­niu. A gdy na­stąpi kon­fi­skata dóbr, ra­zem z żoną i nie­naro­dzo­nym jesz­cze dzieckiem staną w obli­czu głodu.Gdy Ja­poń­czycy wy­szli, Die­trich po­szedł na górę do sy­pialni i opo­wie­dział o wszystkim żonie.— I co masz za­miar zro­bić? — za­py­tała.— Nie wiem — prze­sunął wzrokiem po jej wy­raź­nym już brzu­chu. — Na razie przy­rze­kłem im po­moc, aby zy­skać na cza­sie.— Ale w jaki spo­sób mo­żesz im po­móc? — wy­krzyknęła. — Nie znasz się prze­cież na poli­tyce! Na­wet jeżeli rze­czy­wi­ście roz­poczną się tutaj ja­kieś roz­ru­chy, nikt ci o tym nie po­wie.— Wy­ja­śni­łem im to wszystko, ale oni na­wet nie chcieli mnie słu­chać. Zresztą, kto byłby na tyle głupi, by wal­czyć teraz z Ja­poń­czy­kami?Mó­wił to wła­ści­wie tylko po to, by uspo­koić żonę. Po­wszechnie wia­domo było, że na parę dni przed wej­ściem Ja­poń­czy­ków do Tu­gu­ega­rao, tu­ziny męż­czyzn wzięło broń i tyle żyw­ności, ile mo­gli udźwignąć i wy­ru­szyli w dżunglę. Znał dwie spo­śród tych osób — Au­relio Vil­la­mora, lo­kal­nego prawnika i Jacka Tully, na­sto­let­niego syna są­sia­dów. Być może po­wi­nie­nem po­dać ich na­zwi­ska Ta­nape, po­my­ślał. Ja­poń­czycy i tak mu­szą je już znać. Nie wy­rzą­dzi­łoby to ni­komu żad­nej krzywdy.W ciągu mie­sięcy mon­sunu Die­trich nie był już wię­cej naga­by­wany przez kem­peitai. Do­szedł więc do wnio­sku, że wi­zyta obu ofice­rów była czę­ścią sze­ro­kiego pro­gramu za­stra­sza­nia lud­ności cy­wil­nej, i że nigdy nie był brany pod uwagę jako po­ten­cjalny in­for­ma­tor. Uro­dziło się dziecko, które po­ma­gało Inge wy­peł­niać czymś go­dziny przymu­so­wego uwię­zie­nia w domu, z po­wodu pa­dają­cego bezu­stan­nie desz­czu. Póź­niej, pod ko­niec wrze­śnia 1942 roku, po­goda po­pra­wiła się i za­częły się ataki par­ty­zan­tów.Już nigdy wię­cej nie zoba­czył Shi­mury. Za­miast niego, w trzy noce po pierw­szym ataku par­ty­zan­tów, przy tyl­nych drzwiach po­jawił się pod­ofi­cer na­zy­wany Ku­rusu, wraz z miej­sco­wym tłu­ma­czem. Die­trich, sam mie­rzący prze­szło sześć stóp wzro­stu, był do­słow­nie przy­gnie­ciony fi­zycz­nym ogromem Ja­poń­czyka. Lecz naj­więk­sze wra­żenie ro­biły jego oczy, nie­ru­chome i czarne, ni­czym oczy po­sągu. Tłu­macz za­pytał Die­tri­cha, czy ma ja­kieś in­for­ma­cje dla kem­peitai. Nie, od­parł prze­ra­żony Die­trich, są­dząc, że zo­sta­nie za chwilę ścięty. Lecz ol­brzymi pod­ofi­cer i tłu­macz po pro­stu od­wró­cili się i znik­nęli w ciemno­ściach. Ale kiedy rano Die­trich po­szedł do za­grody, jedna z jego krów le­żała na ziemi z od­ciętą głową.Wró­cił do domu, spoj­rzał na żonę kar­miącą pier­sią ma­leńką có­reczkę i wie­dział już, co musi zro­bić. Dwie noce póź­niej, Ku­rusi wraz z tłu­ma­czem po­ja­wili się po­now­nie. Die­trich podał im na­zwi­sko są­siada, u któ­rego do­strzegł kie­dyś bro­szurkę, zale­ca­jącą opór prze­ciwko edyktom oku­panta. Spo­dzie­wał się, że czło­wiek ten do­sta­nie na­ganę lub, w naj­gor­szym wy­padku, ty­dzień lub dwa wię­zie­nia. Za­miast tego, zna­lazł się w pierw­szym ła­dunku ciał zrzu­ca­nych z cię­ża­ró­wek na ry­nek w Tu­gu­ega­rao...W na­stęp­nych mie­sią­cach Die­trich wciąż po­wta­rzał sobie, że nie ma wy­boru, że musi współpra­co­wać z oku­pan­tem. Ży­cie jego żony i córki jest prze­cież waż­niej­sze, niż tych pry­mi­tyw­nych, ciemno­skó­rych mieszkań­ców do­liny. Oni osta­tecz­nie, jeżeli nie ze­chcą współpra­co­wać z Ja­poń­czy­kami, mogą schronić się w dżungli, którą tak nie­dawno opu­ścili. Dla niego, Inge i Friedy naj­bez­pieczniej­szym miej­scem by­łaby teraz Szwajcaria, le­żąca obec­nie na dru­gim końcu tego pija­nego krwią i mor­dem świata. Je­ste­śmy kom­plet­nie sami, my­ślał czę­sto z roz­pa­czą.Tak jak przy­pusz­czał, nie był w sta­nie ze­brać zbyt wielu in­for­macji dla kem­peitai. Jego zna­jo­mość miej­sco­wego ję­zyka była mniej niż frag­menta­ryczna i ogra­ni­czała się zale­dwie do paru pro­stych pole­ceń i roz­ka­zów. Jaka­kol­wiek próba pytań na temat par­ty­zan­tów mo­głaby wzbudzić jedy­nie po­dej­rze­nia. Co prawda parę razy zna­lazł ślady du­żych grup prze­cho­dzą­cych przez jego pola i po­wia­do­mił o tym Ku­rusu, jed­nak Ja­poń­czycy zaw­sze po­ja­wiali się zbyt późno. Jed­nak oprócz pierw­szego in­cy­dentu z krową, dal­szych re­per­kusji nie było. Lecz Die­trich nie miał złu­dzeń, że po­wrócą, gdy w naj­bliż­szym cza­sie nie prze­każe kem­peitai ja­kiejś na­prawdę istot­nej in­for­macji.W 1944 roku, gdy obli­cze wojny od­wró­ciło się już prze­ciwko Ja­poń­czy­kom, nada­rzyła się oka­zja. Za­koń­czył już pracę na polu i wra­cał wła­śnie konno do domu. Na­głe, prze­szło tuzin ob­szar­pa­nych, uzbrojo­nych po­staci wy­sko­czyło z przy­droż­nego rowu i za­tara­so­wało mu drogę. Miał wła­śnie za­miar za­wró­cić konia i po­mknąć na ukos przez pola, gdy nagle po­wstrzymał go zna­jomy głos:— Harry! Za­trzy­maj się, to ja!Die­trich pu­ścił lejce. Kiedy wi­dział go po raz ostatni, Jack Tully był jesz­cze dzieckiem. Te­raz, po dwóch la­tach, wy­glą­dał co naj­mniej o dzie­sięć lat sta­rzej. Jego przy­stojna twarz wy­chu­dła i stward­niała, skóra przy­brała żół­tawy od­cień czło­wieka cier­pią­cego na chro­niczną mala­rię.— Nie po­win­ni­ście tutaj przy­cho­dzić — po­wie­dział Die­trich ma­jąc na­dzieję, że par­ty­zanci nie po­pro­szą go o nic i pójdą wkrótce swoją drogą.Jego na­dzieje oka­zały się płonne. Jack po­wie­dział, że jego od­dział przy­był tu z gór na coś w ro­dzaju reko­ne­sansu. Woj­ska ja­poń­skie, w celu po­zba­wie­nia par­ty­zan­tów do­staw żyw­ności, se­rią bru­tal­nych na­jaz­dów zniszczyły wszystkie zbiory i za­pasy w oko­licz­nych wio­skach.— My już po pro­stu przymie­ramy gło­dem — po­wie­dział Jack pra­wie prze­pra­sza­ją­cym to­nem. — Wiemy, że sytu­acja w doli­nie nie jest o wiele lep­sza, ale co­kol­wiek uda­łoby ci się uzy­skać, by­łoby to dia­blo po­mocne.— Wie­czo­rem zo­sta­wię wam coś za szopą — po­wie­dział i za­ciął konia.Nie mó­wiąc nic żonie, wy­ła­do­wał parę wor­ków ziemnia­kami, dy­niami i in­nymi wa­rzy­wami, które Inge ho­do­wała pie­czo­łowi­cie na ich naj­lep­szej gle­bie z na­sion, przywie­zio­nych jesz­cze z Eu­ropy. To wszystko, ra­zem z dwiema nie­wiel­kimi szyn­kami, uło­żył pod po­zba­wioną okien ścianą szopy i wró­cił na kola­cję, mio­tany na przemian uczu­ciami ulgi i stra­chu. Wy­danie Jacka Tully wy­dało mu się nie do po­my­śle­nia. Był prze­cież jesz­cze jed­nym bia­łym męż­czy­zną, sy­nem są­siada. Lecz jeśli przy­szedł raz, z pew­no­ścią przyjdzie po raz drugi — a jeżeli Ku­rusu od­kryje, że Die­trich wspomaga par­ty­zan­tów, kem­peitai z pew­no­ścią wy­mor­duje całą jego ro­dzinę.Na­stęp­nej nocy, Ku­rusu i tłu­macz po­now­nie zło­żyli wi­zytę w kuchni Die­tri­cha. Na po­czątku Die­trich po­sta­no­wił, że ani sło­wem nie wspomni o swym kon­tak­cie z Jac­kiem. Jed­nak póź­niej, pod wpływem nie­ru­cho­mego spoj­rze­nia pod­ofi­cera, jąka­jąc się opo­wie­dział nie­składnie o tym spo­tka­niu, zu­peł­nie jakby był pod wpływem ja­kie­goś nar­ko­tyku.— Od dawna wiemy o tym mło­dym Ame­ryka­ninie — prze­tłu­ma­czył tłu­macz od­po­wiedź Ku­rusu. — Jest jed­nym z głównych ofice­rów w szta­bie Vil­la­mora. Po­wie­dział, gdzie jest zlo­kali­zo­wana ich kwa­tera główna?— Nie, za­mie­nili­śmy jedy­nie parę słów.— Czy po­wie­dział, kiedy przyjdą po­now­nie?— Je­stem pewny, że nie przyjdą. To by­łoby zbyt nie­bez­pieczne.Gdy ostat­nia od­po­wiedź Die­tri­cha zo­stała prze­tłu­ma­czona, sze­rokie noz­drza Ku­rusu zaci­snęły się nagle. Przez chwilę Die­trich po­my­ślał, że pod­ofi­cer jest zły. Jed­nak gdy przemó­wił tłu­macz zdał sobie sprawę, że prze­ciw­nie, Ku­rusu jest roz­ba­wiony.— Żadna ak­cja nie jest nie­bez­pieczna dla głod­nego czło­wieka — brzmiała od­po­wiedź Ku­rusu.— Co chce­cie, bym zro­bił gdy przyjdą? — za­pytał Die­trich.— Nic — od­parł tłu­macz, gdy Ku­rusu pod­nosił się z krze­sła. — Zro­biłeś już wszystko, co ko­nieczne...Prze­szło dwa tygo­dnie póź­niej, Jack i nie­wielki od­dział par­ty­zan­tów po­now­nie po­jawił się na dro­dze, jesz­cze raz pro­sząc go o po­ży­wie­nie. Pod­świa­do­mie ocze­kując, że w każ­dej chwili może zo­stać zła­pany w krzy­żowy ogień ja­poń­skich kara­bi­nów ma­szy­no­wych, Die­trich przy­rzekł do­star­czyć im tro­chę żyw­ności jesz­cze tej sa­mej nocy. Ku­rusu z pew­no­ścią musi mieć całą farmę pod ob­ser­wa­cją, po­my­ślał zmie­szany, kła­dąc worki z ja­rzy­nami i so­lo­nym mię­sem na sta­rym miej­scu pod ścianą. Dla­czego bo­wiem nie przy­szedł z głównymi od­dzia­łami?W nocy przez go­dziny leżał obok żony, nie mo­gąc za­snąć, cze­kając na odle­głe strzały, które świad­czy­łyby, że Ja­poń­czycy za­sko­czyli od­dział Jacka. Lecz noc mi­nęła spo­koj­nie. Rano stwierdził, że za­pasy żyw­ności znik­nęły i po raz ko­lejny za­czął się za­sta­na­wiać, dla­czego kem­peitai po­zwo­liło par­ty­zan­tom uciec. Parę dni póź­niej do­wie­dział się, że bry­gada Ar­mii Ce­sar­skiej od­kryła głę­boko w dżungli kwa­terę Au­relio Vil­la­mora. Do­szło do bi­twy, jed­nak sa­memu Vil­lamo­rowi i gar­stce jego naj­bliż­szych współpra­cow­ni­ków udało się zbiec. Ku­rusu mu­siał śle­dzić Jacka, słusznie ro­zu­mu­jąc, że ten za­pro­wa­dzi go pro­sto do Vil­la­mora.Po zniszcze­niu par­ty­zan­tów, kem­peitai nie po­ja­wiło się już w domu Die­tri­cha. Jego współ­praca z nimi skoń­czyła się. Lecz Ta­nape, co było dla Die­tri­cha pew­nym za­sko­cze­niem, w dal­szym ciągu go ochraniał. Poza pa­roma nie­wiel­kimi kon­fi­ska­tami — co miało stwa­rzać ra­czej wra­żenie, że Die­trich cierpi na równi z pozo­sta­łymi — jego zbiory po­zo­stały nie­tknięte. W pierw­szych la­tach po woj­nie po­zwo­liło mu to sto­sun­kowo nie­wiel­kim kosztem po­więk­szyć plantacje, a na­wet zało­żyć da­jącą nie­złe zyski firmę eks­por­tu­jącą tytoń w Aparri.Po­cząt­kowo żył w cią­głym stra­chu, że jego współ­praca z kam­peitai zo­sta­nie wreszcie od­kryta. Gdy do­wie­dział się, że Jack Tully prze­żył i za­mie­rza od­bu­do­wać plantację swego nie­żyją­cego już ojca, po­waż­nie roz­wa­żał moż­li­wość wy­jazdu z żoną i córką do Szwajcarii. Lecz póź­niej, po po­now­nym przemy­śle­niu całej tej sprawy do­szedł do wnio­sku, że prze­cież Jack nie ma po­wodu, dla któ­rego miałby po­dej­rze­wać go o zdradę. Nie cho­dził prze­cież za par­ty­zan­tami ani nie za­da­wał żad­nych pytań, a tak wła­śnie po­stę­po­wałby płatny in­for­ma­tor. Jego przewi­dy­wa­nia oka­zały się słuszne. Jack po­witał go jak przyja­ciela, bę­dąc jed­nym z nie­wielu bia­łych plantato­rów, któ­rzy nie czuli się do­tknięci jego po­wo­jen­nym pro­spe­rity. W za­mian Die­trich wspania­ło­myślnie poży­czył zubo­ża­łemu Ame­ryka­ni­nowi parę ty­sięcy dola­rów, aby ten mógł po­sta­wić zruj­no­waną plantację na nogi, oraz udo­stęp­nił wła­sne ma­szyny i urzą­dze­nia.Jed­nak Die­trich nigdy nie wy­zbył się w pełni stra­chu przed zde­ma­sko­wa­niem. Au­relio Vil­la­mor, po woj­nie zo­stał sę­dzią w Tu­gu­ega­rao i zajął się bez­względ­nym ści­ga­niem kola­bo­ran­tów. Po­nie­waż prawo nie limi­to­wało kary dla tych zbrodni — lu­dzie cią­gle gi­nęli z tego po­wodu na­wet parę lat po woj­nie. Setki in­nych — nie­do­stęp­nych z po­wodu poli­tycz­nych wpływów lub braku do­wo­dów — zo­stało za­mor­do­wa­nych przez daw­nych członków ru­chu oporu. Także wielu pra­cow­ni­ków Die­tri­cha było braćmi, oj­cami lub sy­nami ludzi, któ­rzy zo­stali po­mor­do­wani pod­czas na­jazdu Ku­rusu na kwa­terę Vil­la­mora.Lecz wraz z upływem lat, jego obawy bla­dły. Cza­sami, po po­wsta­niu już le­gendy amoka bawił się my­ślą, że mor­dercą być może jest Ku­rusu — po pro­stu z po­wodu jego ogrom­nego wzro­stu — ale zaw­sze od­rzu­cał ją, jako zbyt nie­prawdo­po­dobną. Ku­rusu z całą pew­no­ścią zgi­nął pod­czas od­wrotu do Aparri. Je­żeli amok zo­sta­nie w końcu ujęty, to okaże się, że jest zwy­kłym czło­wie­kiem, a jego prze­sa­dzone roz­miary wy­lęgły się w prze­rażo­nych umy­słach wie­śnia­ków. Nici łą­czące go z wo­jenną prze­szło­ścią rwały się jedna po dru­giej. Jego żona Inge — je­dyna, która wie­działa o noc­nych od­wie­dzi­nach kem­peitai w ich domu — zmarła na raka w 1969 roku. A dwa lata póź­niej, w kli­nice dok­tora Ma­pi­tanga, zmarł na­gle na atak serca Au­relio Vil­la­mor.Do­cze­kam tu końca mych dni, tak jak i inni ob­co­kra­jowcy — zade­cy­do­wał po­nuro pew­nego po­połu­dnia 1976 roku, gdy jego córka Frieda wraz z mę­żem — au­stra­lij­skim inży­nie­rem gór­ni­czym — od­le­cieli do Syd­ney. Będę spę­dzał wie­czory gra­jąc w karty lub prze­sia­dując w ba­rze. Będę prze­ko­ny­wał sam sie­bie, że w dal­szym ciągu robię coś po­ży­tecz­nego, cho­ciaż wszystko prze­każę już nad­zor­com, urzędni­kom i prawni­kom. Będę pro­wa­dził spo­kojne, do­stat­nie życie — i będę tego nie­na­wi­dził.Po­tem spo­tkał Luz Ra­mi­rez. Była piękną i nie­śmiałą córką urzędnika w fir­mie w Aparri. Wie­dział od sa­mego po­czątku, że Ra­mi­rez — jak więk­szość tu­byl­czych me­stizos z klas śred­nich — pró­bo­wał za­aran­żo­wać dla swej córki szczęśliwe mał­żeń­stwo. Roz­ba­wiony tym po­stę­po­wa­niem przyjął za­pro­sze­nie na obiad, cie­kaw, jak da­leko Ra­mi­rez bę­dzie w sta­nie się posu­nąć. A pod ko­niec wie­czoru, był już oczywi­ście zako­chany.Przez pierw­szych dzie­sięć mie­sięcy mał­żeń­stwa był szczęśliw­szy, niż kie­dy­kol­wiek przedtem. Zda­wał sobie do­sko­nale sprawę, że inni biali osad­nicy z pew­no­ścią będą mocno zdzi­wieni fak­tem, iż dzie­się­cio­latek po­ślu­bia osiemna­sto­letnią dziew­czynę. Zwy­cza­jowe plotki o ich poży­ciu ero­tycz­nym — lub o jego braku — były ro­bione jedy­nie za jego ple­cami. Ale wła­ści­wie nie­wiele go one ob­cho­dziły. Piękne, młode ciało Luz wzmagało w nim wi­gor, któ­rego nie czuł już od wcze­snych lat jego pierw­szego mał­żeń­stwa. W za­mianj wy­pro­wa­dził ją z wą­skiego światka pro­win­cjo­nal­nej ro­dziny. Dwa razy w mie­siącu jeź­dzili do Ma­nilii, mieli dłu­gie wa­kacje w Hong-Kongu i Sin­gapu­rze, a po okre­sie mon­sunu pla­no­wali współny wy­jazd do Eu­ropy. Jak na razie nie li­czyło się nic, za wy­jąt­kiem jej przyjem­ności.Roz­wa­żał wła­śnie moż­li­wość dal­szego, szczęśli­wego życia — pla­no­wał na­wet ko­lejne dziecko — gdy zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie parę dni temu, przy zapo­rze na dro­dze, do­strzegł stoją­cego obok Ma­pi­tanga, tłu­ma­cza ka­pi­tana Ta­nape. Jak grom z ja­snego nieba ude­rzył go fakt, że nie­bez­pie­czeń­stwo, po­mimo lat, zani­kają­cej pa­mięci i śmierci, wciąż po­zo­staje re­alne.Gdy za­my­ślony, pro­wa­dząc sa­mo­chód rzadko uży­waną, boczną drogą do­tarł wreszcie do domu, za­stał całą plantację w sta­nie wrzenia. Do­piero Luz opo­wie­działa mu, co wy­da­rzyło się w gę­stwi­nie wy­so­kiej trawy. Zaab­sor­bo­wany wła­snymi my­ślami, nie zwrócił wcześniej uwagi na odle­głe eks­plo­zje, czy dym na połu­dniu. Pole­cił nad­zor­com by po­mo­gli ze­brać ludzi do po­mocy w ga­sze­niu po­żaru na po­lach Bra­de­nów i pole­cił Luz, aby za­jęła się przy­go­to­wa­niem po­ży­wie­nia dla pra­cow­ni­ków — lecz cały czas pod czaszką tłu­kła mu się jedna i ta sama myśl: „A jeżeli ten mały, ja­poń­ski skur­czy­byk roz­po­znał mnie przy zapo­rze i opo­wie Ra­mo­sowi lub Ma­pi­tan­gowi o tym, co wy­da­rzyło się pod­czas wojny?”Przez cały dzień do­cie­rały do niego strzępy wia­do­mo­ści: miny poza­bi­jały lub ra­niły kil­ku­dzie­się­ciu żoł­nie­rzy, ogień zo­stał uga­szony, amok z pew­no­ścią zgi­nął w swej wła­snej, pu­łapce. Nikt nie wy­mie­nił na­zwi­ska Shi­mury. A jed­nak jedy­nym lo­gicz­nym wy­tłu­ma­cze­niem jego obec­ności tutaj był fakt udzielenia Ra­mo­sowi po­mocy przy uję­ciu amoka.Tej nocy Die­trich zo­stał na dole. Wy­tłu­ma­czył Luz, że wy­padki dzi­siej­szego dnia zbyt wy­trą­ciły go z rów­no­wagi, by mógł za­snąć. Była to zresztą szczera prawda. Sie­dząc go­dzi­nami w salo­nie po­woli do­cho­dził do wnio­sku, że jed­nak prze­sa­dził z tym ewentual­nym nie­bez­pie­czeń­stwem. Shi­mura nie­wąt­pli­wie wkrótce od­leci. Je­żeli Die­trich pozo­sta­nie na plantacji aż do jego wy­jazdu, nie ma żad­nego po­wodu, dla któ­rego mo­gliby się jesz­cze kie­dy­kol­wiek spo­tkać.Miał już za­miar wra­cać do łóżka, gdy nagle usły­szał nie­wy­raźne pu­kanie do drzwi. Po­biegł do biura, z szu­flady biurka wyjął re­wol­wer kali­bru 45. Wró­cił do po­koju, ostrożnie otwo­rzył drzwi — i zoba­czył Ku­rusu. * * *Ryk prze­cią­żo­nego sil­nika sku­tecz­nie prze­rwał tok jego myśli. Wyj­rzał przez okno i do­strzegł, jak czer­wone fer­rari ha­muje z pi­skiem opon tuż przed drzwiami jego biura. Po­krę­cił z roz­draż­nie­niem głową. Wie­dział, że taki sportowy sa­mo­chód w zu­peł­ności nie na­daje się na tutej­sze drogi, ku­pił go jed­nak, by spra­wić przyjem­ność żonie.Chwilę póź­niej — i jak zwy­kle bez pu­kania — Luz wtar­gnęła do biura, uka­zując w uśmiechu równe, nie­wia­ry­god­nie białe ząbki. De­likat­nymi pal­cami wyj­mo­wała wła­śnie szpilki, któ­rymi pod­czas jazdy spi­nała dłu­gie do talii włosy w zgrabny kok. Miał wła­śnie za­miar po­wie­dzieć jej parę cierpkich słów na temat zbyt szyb­kiej jazdy, ale wi­dząc, jak ka­skada czar­nych wło­sów spływa jej na ra­miona, nie był w sta­nie wy­dusić z sie­bie ani słowa.— Jak tam Remi? — za­pytał w końcu.Luz poje­chała na obiad do Tu­gu­ega­rao, do córki bur­mi­strza. Dzi­wiło go, jak bar­dzo opor­nie na­wią­zuje przyjaźnie z in­nymi ko­bie­tami, oraz jak nie­chęt­nie wzięła udział w tak obo­wiąz­ko­wej prze­cież uro­czy­sto­ści, jaką był po­grzeb Le­stera Bra­dena. Luz po­krę­ciła wdzięcz­nym ru­chem głową.— Była w sta­nie mó­wić tylko o tym prze­słu­cha­niu na ko­men­dzie poli­cji — rzu­ciła z roz­draż­nie­niem. — Jej oj­ciec po­wie­dział, że biedny ma­jor Ra­mos być może sta­nie na­wet przed są­dem wo­jen­nym. Czy to moż­liwe?— Przy­pusz­czam, że nie­stety tak.— To nie­spra­wie­dliwe. Za­bił prze­cież amoka.— Tak — za­wa­hał się na mo­ment. — Czy gdy wy­jeż­dża­łaś, prze­słu­cha­nie jesz­cze trwało?Luz wzru­szyła ra­mio­nami.— A skąd mogę wie­dzieć? Mu­szę iść wy­dać dys­pozy­cje ku­charce.Po­chy­liła się i po­cało­wała go w czoło. Po jej wyj­ściu za­pa­trzył się po­nuro w tele­fon za­sta­na­wia­jąc się, do kogo za­dzwonić, by do­wie­dzieć się, czy Ta­kei Shi­mura odle­ciał już do Ma­nilii. W końcu za­decy­do­wał, że to nagłe zain­tere­so­wa­nie osobą Ja­poń­czyka może wy­dać się ko­muś po­dej­rzane. Nie­ważne, że ry­zyko było nie­wiel­kie. Oba­wiał się naj­mniej­szego choćby śladu po­dej­rze­nia.A zresztą, je­żeli Shi­mura nie odle­ciał dzi­siaj, z pew­no­ścią od­leci jutro. Dla ja­kiego bo­wiem po­wodu miałby pozo­stać w Tu­gu­ega­rao dłu­żej? Rozdział trzynasty [top] Po wej­ściu do po­koju, Ta­kei Shi­mura stwierdził, że hotel „New Reno” nie­wiele zmienił się od czasu, kiedy kwa­tero­wał w nim jako młody ofi­cer Ar­mii Ce­sar­skiej. Ściany po­ma­lo­wane były na ten sam nie­okre­ślony, musztar­dowy kolor, a po­zba­wione pod­główka łóżko miało ten sam mało za­chę­ca­jący, od­ma­wia­jący na­wet mi­ni­mum kom­fortu, wy­gląd.Aż do mo­mentu, w któ­rym wsiadł do jeepa, który miał od­wieść go na lotni­sko w Tu­gu­ega­rao, nie był pewny, czy ma w sobie dość od­wagi, by prze­pro­wa­dzić swój plan.— Roz­my­śli­łem się — rzu­cił kie­rowcy, gdy tylko za­mknęła się za nimi brama. — Pro­szę za­wieźć mnie do ho­telu „New Reno”.Shi­mura wy­szedł na bal­kon i wyj­rzał na wą­ską, za­cie­nioną ulicę. Był za­do­wo­lony, że nie do­stał po­koju z oknem wy­cho­dzą­cym na plac, co z pew­no­ścią stale przy­po­mi­na­łoby mu o wy­da­rze­niach z prze­szło­ści. Bę­dzie miał czas, aby o tym wszystkim po­my­śleć, gdy roz­pocz­nie po­szu­ki­wa­nia Ku­rusu.Usiadł na fan­ta­zyj­nym krze­śle bal­ko­no­wym i wdy­cha­jąc rześ­kie, chłodne po­wie­trze choć na chwilę pró­bo­wał za­po­mnieć o wy­da­rze­niach mi­nio­nego tygo­dnia. Lecz wkrótce przed oczami po­now­nie sta­nęły mu sceny z dzi­siej­szego prze­słu­cha­nia. Po­wie­dział trzy­oso­bo­wemu skła­dowi sę­dziow­skiemu w mun­du­rach, że jest zu­peł­nie pewny, iż miny i bomby ter­mi­towe zo­stały zało­żone na omawia­nym tere­nie cał­kiem nie­dawno.— Je­żeli ktoś po­peł­nił tam błąd, to z pew­no­ścią ja by­łem tą osobą — oświad­czył. — Za­po­mniałem poin­for­mo­wać ma­jora Ra­mosa, że Ku­rusu był do­świadczo­nym mine­rem i prze­szedł w na­szym regi­men­cie spe­cjalne prze­szkolenie na temat róż­nych puła­pek. Ma­jor prawdo­po­dob­nie wcale nie zda­wał sobie sprawy, co może leżeć na tym tere­nie...Woj­skowy spe­cjali­sta od mate­ria­łów wy­bu­cho­wych także po­twierdził opi­nię Shi­mury oświad­cza­jąc, że te wszystkie ła­dunki z całą pew­no­ścią nie mo­gły przeleżeć nie uszko­dzone od cza­sów dru­giej wojny światowej. Mi­chael Bra­den także przy­znał, że jako małe dziecko czę­sto bawił się w tej tra­wie bez wie­dzy ro­dzi­ców.— Je­żeli te miny by­łyby w po­rządku, nie by­łoby mnie teraz tutaj — za­koń­czył. Ale Shi­mura, pa­trząc na nie­ru­chome, obo­jętne twa­rze ze­społu sę­dziow­skiego wie­dział, że Ra­mos jest w po­waż­nych tara­pa­tach. Gdy ginie lub zo­staje ran­nych tak wielu ludzi, musi zo­stać zna­le­ziony ko­zioł ofiarny. Ra­mos, sie­dzący sztywno za pro­stym, drewnia­nym stoli­kiem zda­wał się nie sły­szeć na­wet oświad­czeń świadków, nie szu­kał także ich po­cie­sza­ją­cych spoj­rzeń. Po koń­co­wym ze­zna­niu Bra­dena sę­dziowie udali się na na­radę. Gdy Shi­mura wsia­dał do jeepa, do domu Ra­mosa nie do­tarła jesz­cze wia­do­mość o wy­roku.Shi­mura usły­szał nagle ostre, nie­cier­pliwe pu­kanie. Prze­szedł przez po­kój i otwo­rzył drzwi. Na progu stał dok­tor Ma­pi­tang, z twa­rzą wy­raża­jącą gniew i iryta­cję.— Czy pan zwa­rio­wał, ka­pita­nie Shi­mura?— Skąd pan wie­dział, że je­stem tutaj? — od­po­wie­dział pyta­niem Shi­mura, gdy stary le­karz wszedł już do po­koju.— Po­wie­dział nam o tym kie­rowca. Dla­czego nie wy­kazał pan krzty roz­sądku i nie wsiadł pan do sa­mo­lotu?— Mam tu jesz­cze coś do zro­bie­nia.Ma­pi­tang par­sknął z roz­draż­nie­niem.— Już się roze­szło, że brał pan udział w prze­słu­cha­niu. Setki ludzi już wie, że jest wśród nich były ofi­cer kem­peitai. Nie­długo cała do­lina bę­dzie ostrzyła noże i ma­chety!— Nie by­łem członkiem kem­peitai.— Słu­żył pan im — Ma­pi­tang pod­niósł wa­lizkę Shi­mury. — Wąt­pię, czy na­wet w ho­telu bę­dzie pan bez­pieczny. Prze­no­cuje pan u mnie, a rano zła­pie pan sa­mo­lot do Ma­nilii.— Czy za­padł już wy­rok w spra­wie ma­jora Ra­mosa?— Parę mi­nut temu otrzymał tele­fon. Ko­men­dant chce się z nim wi­dzieć jutro o dzie­siątej. Dla­czego pan tutaj zo­stał? Aby do­wie­dzieć się, co sta­nie się z Virgilio?Shi­mura zde­cy­do­wał, że nie ma wy­boru. Musi po­wie­dzieć Ma­pi­tan­gowi o swo­ich po­dej­rze­niach.— Nie wie­rzę, aby Ku­rusu na­prawdę zgi­nął. Nig­dzie nie od­nale­ziono jego ciała.Ma­pi­tang, opusz­cza­jąc po­woli wa­lizkę na zie­mię, wpa­try­wał się w niego z ro­sną­cym zdu­mie­niem.— Prze­cież w są­dzie sły­szał pan moje ze­zna­nie. Prze­szło po­łowa z od­nale­zio­nych tam ludzi była tak spa­lona i zma­sa­kro­wana, że wszelka identyfi­kacja stała się nie­moż­liwa. Zo­stało z nich jedy­nie kilka zwę­glo­nych i po­pęka­nych kości. Wy­nosi­liśmy ich w nie­wiel­kich wo­recz­kach.— A miecz Ta­nape?— Czy ma pan w ogóle poję­cie, jaką tem­pe­ra­turę wy­twa­rza pło­nący ter­mit? Od­nale­ziono jedy­nie ja­kieś sto­pione, me­ta­lowe resztki.Shi­mura z upo­rem po­krę­cił głową.— Wy­soka tem­pe­ra­tura pa­nuje jedy­nie w bez­po­śred­nim ob­sza­rze wy­bu­chu bomby ter­mi­towej. Sier­żant Gar­cia zo­stał przy­pusz­czal­nie za­ata­ko­wany o setki stóp od tego miej­sca, a prze­cież bomba wy­bu­chła w parę se­kund póź­niej.— Przy­pusz­czal­nie za­ata­ko­wany? — Prze­cież ten bie­dak stra­cił obie nogi! To, co pan suge­ruje, jest nie­moż­liwe, ka­pita­nie. Amok nie mógł uciec nie bę­dąc wi­docz­nym. Prze­cież to wszystko działo się w peł­nym świe­tle!On nigdy nie był w tej tra­wie — a przy­najmniej nie tam, gdzie był naj­sil­niej­szy ogień.— To śmieszne!— Czy ma pan sa­mo­chód? — po­wie­dział Shi­mura zmę­czo­nym gło­sem prze­ko­nany, że słow­nie nigdy nie prze­kona Ma­pi­tanga.— Oczywi­ście.— Zmierzch za­pad­nie do­piero za parę go­dzin. Je­żeli za­wie­zie mnie pan w to miej­sce, po­każę panu, jak to się wszystko od­było.Ma­pi­tang z nie­chę­cią ski­nął głową. * * *Przez jakiś czas wszystko było tak, jak przed wojną — wy­szeptał Sam Bra­den. — Żad­nych strzałów w nocy. Żad­nego stra­chu. Wie­dzia­łem, że Cara nie bar­dzo mnie lubi, ale nie było to naj­waż­niej­sze. Ważne było, aby życie szło na­przód. Aby było w pew­nym sen­sie spo­kojne, szczęśliwe. „Sam” — po­wie­dzia­łem sobie, gdy by­łem z Evie — „nie mia­łeś racji. To może się stać. Wszystko to, o czym zaw­sze ma­rzy­łeś i o co wal­czy­łeś, może się stać”.Parę mi­nut wcześniej, Mi­chael Bra­den wró­cił z prze­słu­cha­nia na ko­men­dzie i był za­sko­czony, za­sta­jąc dziadka na we­ran­dzie. O tej go­dzi­nie Sam Bra­den za­zwy­czaj od­by­wał swą co­dzienną drzemkę. Sie­dząc w czar­nym fo­telu, który Mi­chael pa­mię­tał bę­dąc jesz­cze na­sto­lat­kiem, Sam nagle za­czął opo­wia­dać o la­tach, w któ­rych Les za­rzą­dzał plantacją.— Ale nic z tego nie wy­szło, prawda? — mó­wił dalej. — Zaw­sze to sza­leń­stwo... Przy­pusz­czam, że nie pa­mię­tasz swej sio­stry... By­łeś taki mały...— Pa­mię­tam, dziadku.— Do­piero z jej śmiercią prze­ko­na­łem się, że sza­leń­stwo mnie po­ko­nało. Po­wi­nie­nem się był do­my­ślić tego wcześniej. Do dia­bła, prze­cież już wtedy by­łem stary! Mia­łem coś koło sześćdzie­siątki. Ale nie wie­dzia­łem. Za­zwy­czaj wszystko ukła­dało się po mo­jej myśli. Ważne sprawy. Na­rze­ka­łem, gdy desz­cze przy­cho­dziły zbyt późno i tra­ciłem zbiory. Ale to prze­cież nie było ważne. Tu była moja zie­mia, moja ro­dzina. I gdy­bym dalej... Pa­mię­tasz sta­tek?— Pa­mię­tam.— Wła­śnie wtedy się do­wie­dzia­łem. Na statku. Gdy pa­trzy­łem, jak Evie umiera i nie mo­głem nic zro­bić. Gdy pa­trzy­łem, jak za­czy­nają umie­rać twój oj­ciec i matka, i nie by­łem w sta­nie nic zro­bić. Gdy sam chciałem umrzeć, przed wami, bo było to po­nad moje siły, ale to także mi się nie udało.— To było dawno, dziadku — po­wie­dział ła­god­nie Mi­chael.— Śmieszne, ale do­piero w Santo Tho­mas zro­zu­mia­łem, że będę z tym wszystkim żył. A tak wielu ludzi, któ­rzy po­winni jed­nak żyć, umarli. Za­uwa­żyłeś?— Tak.— Ale twoja matka nie umarła.— Wiem.— Tak jak i twój oj­ciec. Wy­szedł z tego z ży­ciem, tak jak i my.— Wiem.— Po tym wszystkim za­czął zaj­mo­wać się głup­stwami. Robił dzi­waczne rze­czy. Pa­mię­tasz pstrągi?— Tak.— Nie po­wi­nien był na­wet pró­bo­wać. W tych gó­rach nic się nie uchowa przy życiu, chyba, że jest tu na­ro­dzone. A czę­sto na­wet i wtedy nie.— Wiem.— Ale mie­liśmy prze­cież jesz­cze jedną szansę, prawda? Les, Cara i Evie. My­śla­łem, że wszystko bę­dzie do­brze.— Bę­dzie do­brze.— Czy za­uwa­żyłeś, jak ona jest po­dobna do two­jej sio­stry?— Tak.— Zu­peł­nie jak twoja sio­stra, gdy była dzieckiem. To mnie prze­raża, Mike. Brzmi to, jak­bym zwa­rio­wał, prawda?— Nie, wcale nie.— Pró­bo­wa­łem trzy­mać się od niej z da­leka. To był błąd. Ego­izm z mo­jej strony. Ale była tak po­dobna do tej pierw­szej, że nie chciałem być zbyt bli­sko niej. Ego­izm. A gdyby coś się stało, my­śla­łem sobie, i utracę ją po raz drugi? Już bym chyba tego po pro­stu nie zniósł — Sam oparł głowę na opar­ciu fo­tela i za­mknął oczy. Drżący głos prze­szedł w le­dwie sły­szalny szept. — Wkrótce od­jadą... Cara i Evie... Być może to i lepiej... Uciekną od tego sza­leń­stwa...— One nie od­jadą, dziadku — po­wie­dział z mocą Mi­chael. — Do­pil­nuję tego.Spoj­rzał na sta­rego czło­wieka i zro­zu­miał, że ten już prawdo­po­dob­nie spał, gdy Mi­chael czy­nił swą im­pul­sywną obietnicę. Nie­mniej jed­nak miał za­miar jej do­trzy­mać. Prze­szło ćwierć wieku temu jego dzia­dek sa­mot­nie za­wę­dro­wał do do­liny Ca­gayan, bez ni­czy­jej po­mocy obró­cił kilka akrów po­ro­śnię­tego trawą pust­ko­wia w za­czą­tek bo­gac­twa Bra­de­nów, prze­żył wojnę i obóz, wi­dział śmierć wszyst­kich, któ­rych ko­chał. Ska­zanie go na spę­dze­nie ostat­nich mie­sięcy, czy lat życia w zu­peł­nej sa­mot­ności, by­łoby ak­tem bez­względ­nego okru­cień­stwa. Mi­chael nie miał żad­nych złu­dzeń, co do swego dal­szego po­bytu tutaj. Dzielenie domu z wnu­kiem, który już dawno wy­jało­wił swe życie prze­by­wa­jąc z dala od domu, jesz­cze bar­dziej una­ocz­ni­łoby Sa­mowi stały, bez­li­tosny pro­ces roz­padu ro­dziny Bra­de­nów.Ich ad­wo­kat, Luis De­lgado, przyleci jutro z Ma­nilii, by spo­tkać się z nim i Carą. To z pew­no­ścią bę­dzie krót­kie i szyb­kie spo­tka­nie. Za­koń­czy się pod­pisa­niem do­ku­mentów, jasno okre­ślają­cych przy­szłe do­chody Cary i Evie z plantacji. Do­ku­menty te są nie­zbędne z punktu wi­dze­nia fili­piń­skiego prawa, nie­zwy­kle rygo­ry­stycznie trak­tują­cego wszelkie ty­tuły wła­sno­ści ob­co­kra­jow­ców do ziemi. Wie­dząc, co musi zro­bić, Mi­chael upewnił się, że Cary nie ma w domu i za­dzwonił do De­lgado. Krót­kimi, bez­barwnymi zda­niami opi­sał mu treść do­dat­ko­wego do­ku­mentu, który musi być spo­rzą­dzony na jutro.— Czy jesteś pewny, że cho­dzi ci wła­śnie o to? — za­pytał zdzi­wiony prawnik.— Jak naj­bar­dziej.— To bę­dzie zna­czyło ko­niec plantacji Bra­de­nów.— To już się stało, Luis — od­parł Mi­chael. — Ona umarła wraz z Le­sem.Drżącą dło­nią odło­żył słu­chawkę i po­szedł na górę, aby się prze­brać. Rano Ra­molo po­pro­sił go, by prze­pro­wa­dził in­spek­cję prac po­rząd­ko­wych na po­lach stra­wio­nych przez ogień. Obie­cał mu, że to zrobi, jak wróci tylko z Tu­gu­ega­rao. Ilu­zja dal­szej egzy­sten­cji plantacji po­winna być pod­trzy­my­wana.Zbli­żał się wła­śnie do ga­rażu, gdy za sobą usły­szał miękki stu­kot ko­pyt. Od­wró­cił się i do­strzegł Carę, ja­dącą na sro­ka­tym ko­niu. Evie sie­działa tuż przed nią na sio­dle, pię­tami ko­piąc ryt­micznie w ło­patki konia. Zwie­rzę­ciu naj­wi­docz­niej nie spra­wiało to żad­nej róż­nicy. Tuż obok niego prze­bie­gła Ma­ria. Wy­cią­gnęła ręce i po­mo­gła zejść dziecku na zie­mię.— Wujku Mike, czy po obie­dzie będę mo­gła poo­glą­dać twoje foto­gra­fie? — za­py­tała Evie, pod­czas gdy pia­stunka bez­sku­tecz­nie sta­rała się za­wró­cić ją w kie­runku kuchni.— Ja­sne — od­parł Mi­chael, wpa­tru­jąc się w opięte spło­wia­łymi dżin­sami nogi i bio­dra Cary.— Gdzie były­ście? — za­pytał idąc tuż obok Cary, która od­pro­wa­dzała wła­śnie sro­ko­sza do stajni.— Po­je­cha­ły­śmy do rzeki i z po­wro­tem. Evie ko­cha konie, tak samo jak jej oj­ciec.— Chciał­bym, abyś nie wy­bie­rała się nig­dzie sa­mot­nie. Jesz­cze nie teraz.Cara za­trzy­mała się i spoj­rzała na niego wzrokiem, w któ­rym ma­lo­wało się nie­do­wie­rza­nie.— Wciąż nie jesteś pewny, czy amok rze­czy­wi­ście nie żyje, prawda?— Wręcz prze­ciw­nie. Nie mogę wy­obra­zić sobie spo­sobu, w jaki mógłby prze­żyć. Ale zbyt­nia ostroż­ność nie za­wa­dzi.Nie po­wie­dział jej, że przez parę dni grupa pra­cow­ni­ków plantacji prze­szu­ki­wała cały teren po­mię­dzy plantacją a bar­rio, po­szu­kując reszty żyw­ności skra­dzio­nej ze sklepu Li Tunga. Od­nale­ziony wcześniej jeden, nie­wielki wo­rek za­wie­rał około dzie­się­ciu pu­szek. Było jasne, że amok ukrył gdzieś resztę, za­mie­rza­jąc póź­niej prze­transpor­to­wać ją głę­biej w dżunglę. Gdyby kry­jówki po­zo­stały nie­tknięte, zna­czy­łoby to, że mor­derca nie po­jawił się wię­cej. Mi­chael czuł, że to mo­głoby wreszcie roz­wiać drę­czące go wąt­pli­wo­ści.We­szli do stajni. Mi­chael po­mógł dziew­czy­nie roz­kul­ba­czyć konia i wy­trzeć spie­nione boki.— Po­wie­dzia­łam Ra­molo, aby sta­jenny pra­co­wał dziś w polu — po­wie­działa. — Nigdy nie ro­zu­mia­łam, dla­czego Les nale­gał na trzy­ma­nie sta­jen­nego dla dwu tylko koni. Bez końca prze­sia­dy­wał w kuchni i iry­tował służbę.— Idę prze­pro­wa­dzić in­spek­cję — po­wie­dział Mi­chael, kie­rując się w stronę drzwi.— Jak było na prze­słu­cha­niu?Od­wró­cił się w jej kie­runku.— Ro­bi­łem, co mo­głem, ale nie­wiele to dało.— Czy to zna­czy, że mogą po­sta­wić go przed są­dem?Mi­chael po­krę­cił prze­cząco głową.— Mo­głoby po­wstać zbyt wiele nie­przyjem­nych pytań. Na przy­kład, dla­czego rząd i poli­cja przez tyle lat upar­cie ne­go­wali ist­nie­nie amoka? Ale nie­za­leż­nie od tego, jak to roz­wiążą, ka­riera Ra­mosa jest skoń­czona.Cara spoj­rzała na niego szybko, za­sko­czona go­ryczą, którą za­pra­wiona była jego ostat­nia uwaga. Nie był prze­cież przyjacie­lem Ra­mosa, wi­dział go jedy­nie dwa razy. Na­gle, za­częła ro­zu­mieć.— Mi­chael, dla­czego po tylu la­tach rzu­ciłeś ar­mię?Mi­chael po­now­nie ru­szył w stronę drzwi.— To nie ja rzu­ciłem ar­mię — po­wie­dział nie pa­trząc na nią. — To ar­mia rzu­ciła mnie. Zo­sta­łem wy­lany tak samo, jak sta­nie się to z Ra­mo­sem — ła­god­nie, po dżentel­meń­sku. Będę z po­wro­tem za go­dzinę.Już w sa­mo­cho­dzie za­sta­na­wiał się, dla­czego wła­ści­wie od­po­wie­dział na to ostat­nie pyta­nie Cary. Nigdy ni­komu nie po­wie­dział jesz­cze całej prawdy o tym zwolnie­niu. Jako ka­pitan Sił Spe­cjal­nych, przez prze­szło osiemna­ście mie­sięcy był do­radcą w szta­bie wojsk Połu­dniowego Wietnamu, ope­rują­cych u dżunglach na wschód od An Tuc. Był to ob­szar tak bar­dzo pro-komu­ni­styczny, że jed­nostki rzą­dowe ope­ro­wać mu­siały z ufortyfi­ko­wa­nych wio­sek.Póź­nym po­połu­dniem 13 paź­dziernika 1965 roku, Mi­chael towa­rzy­szył puł­kow­ni­kowi Hu­ghowi Blessin­game, naj­star­szemu stop­niem do­wódcy okręgu, w na­po­wietrznej in­spek­cji. Do­stali się w ogień ukrytych strzelców wy­bo­ro­wych i je­den z cel­nych strzałów uszkodził główny mo­tor. Tylko Mi­chael i Blessin­game uszli z ży­ciem z pło­ną­cego wraku, w jaki zmienił się heli­kop­ter po upadku w gęste krzaki. Przez na­stępne dwa dni — uzbrojeni w je­den kara­bin — prze­dzie­rali się w kie­runku An Tuc, parę razy cu­dem uni­kając spo­tka­nia z pa­tro­lem Viet­kongu. Cze­kanie na po­moc w miej­scu kata­strofy było nie­moż­liwe, z po­wodu wzmożo­nych w tym rejo­nie dzia­łań par­ty­zan­tów.Ran­kiem trze­ciego dnia, pra­wie zu­peł­nie wy­czer­pani, natra­fili na krętą ścieżkę. Mi­chael nieja­sno pa­mię­tał, że pro­wa­dziła ona do ufortyfi­ko­wa­nej wio­ski 50 mil dalej na wschód. Za­miast trzy­mać się bu­szu, tak jak robili to wcześniej, zary­zy­ko­wali wę­drówkę ścieżką. Była to zła decy­zja. Parę mil dalej, mi­jając za­kręt, na­tknęli się na wy­stra­szoną, wę­dru­jącą ro­dzinę wiet­nam­ską, ja­kich setki na­po­tkać można było ostat­nimi czasy w tym kraju — sta­ruszka, męż­czy­zna i ko­bieta, mo­gący mieć około trzy­dziestki, oraz czworo dzieci, z któ­rych naj­młodsze miało może sześć lat. Wszyscy mieli na sobie stare, po­darte ubra­nia. Mi­chael, trzy­ma­jąc kara­bin oparty wy­god­nie o bio­dro, zadał im parę pytań swym ła­ma­nym wiet­nam­skim. Męż­czy­zna od­po­wie­dział, że po­cho­dzą z wio­ski zbombar­do­wa­nej dzień wcześniej, a te­raz udają się do domu wuja. Mi­chael prze­tłu­ma­czył tę in­for­ma­cję puł­kow­ni­kowi, który po wy­słu­cha­niu jej ode­zwał się po an­giel­sku: „Je­den do stu, że to sym­pa­tycy czer­wo­nych. Za pół go­dziny prze­każą o nas wia­do­mość do swych przyjaciół. Zabij ich”. Gdy Mi­chael usły­szał ten roz­kaz, pa­trzył wła­śnie na sze­ścio­let­niego chłopca. Dzie­ciak wpa­try­wał się w niego z wy­ra­zem takiej sa­mej prze­rażo­nej nie­pew­ności, jaką w oczach mu­siał mieć on sam, gdy do­strzegł ofi­cera Ar­mii Ce­sar­skiej, który za­brał całą jego ro­dzinę na sta­tek śmierci w Aparri. W na­głym, śle­pym wy­bu­chu wściekło­ści od­wró­cił się do­okoła wła­snej osi i kolbą kara­binu ude­rzył w bok głowy puł­kow­nika. Blessin­game, jak wór pełen łachma­nów, upadł bez­władnie na ścieżkę. Prze­ra­żeni Wietnam­czycy ci­snęli swe to­bołki i rzu­cili się do ucieczki.Mi­chael niósł nie­przytom­nego puł­kow­nika przez resztę drogi do wio­ski, skąd woj­skowy he­li­kop­ter za­brał ich do szpi­tala w Saj­gonie. Gdy puł­kow­nik przy­szedł wreszcie do sie­bie — miał nie­wiel­kie pęk­nię­cie cza­szki — nie wy­raził zgody na po­sta­wie­nie Mi­cha­ela przed są­dem wo­jen­nym, na któ­rym mu­siałby przy­znać, że wy­dał roz­kaz otwarcia ognia do bez­bron­nych cy­wili. Jed­nak Mi­chael wie­dział, że jego dni w woj­sku są już poli­czone. Wia­do­mość prze­ka­zana mu zo­stała przez sa­mego gene­rała, ko­legę Blessin­game'a z West Point. Ge­nerał bar­dzo uprzejmie poin­for­mo­wał go, że wszystkie pa­piery zo­stały już przy­go­to­wane, a Mi­chael ma jedy­nie pod­pisać swą rezy­gna­cję. W prze­ciw­nym wy­padku wy­sto­so­wany zo­sta­nie ofi­cjalny ra­port, doty­czący jego za­równo psy­chicznych jak i fi­zycz­nych nie­dy­spo­zycji, co spo­wo­do­wać może zwolnie­nie karne. Czterdzie­ści osiem go­dzin póź­niej, Mi­chael był już w dro­dze po­wrot­nej do Sta­nów. Nie po­zwolono mu na­wet na zło­żenie krót­kiej wi­zyty ro­dzi­nie na Lu­zonie...Gdy wjeż­dżał w zruj­no­wane pola po­my­ślał, jak głę­boko wspo­mnienie tego ja­poń­skiego ofi­cera wpłynęło na całe jego życie. Lecz w tej chwili, jego zjawa z prze­szło­ści miała już kon­kretne na­zwi­sko — Ta­kei Shi­mura. Mi­chael przy­glą­dał mu się, gdy Ja­poń­czyk skła­dał swe ze­zna­nie na ko­men­dzie. Wy­glą­dał na przy­zwo­itego, skrom­nego czło­wieka — pełen re­zerwy, przema­wia­jący miękkim, spo­koj­nym gło­sem, o nie­na­gan­nych ma­nie­rach. Człowiek, który przy­był do do­liny, aby po­móc poło­żyć kres pa­nują­cemu tu złu. Lecz Mi­chael w dal­szym ciągu nie­na­wi­dził go tak inten­syw­nie, że na każdą myśl o nim czuł, jak wszystkie mię­śnie napi­nają się, ni­czym po­stronki... * * *— Pro­szę po­my­śleć o jego trud­nym poło­żeniu — po­wie­dział Ta­kei Shi­mura, gdy ra­zem z Ma­pi­tan­giem szli wzdłuż gra­nicy wy­palo­nego ob­szaru trawy. Woj­sko wy­co­fało się z tego te­renu, gdy tylko od­nale­zione zo­stało ostat­nie ciało. — Za parę dni roz­pocz­nie się mon­sum i uniemoż­liwi ja­kie­kol­wiek po­lo­wa­nie. Zszedł z gór za­mie­rza­jąc zro­bić coś, co stało się już jego zwy­cza­jem — ude­rzyć nocą na ja­kieś nie­wiel­kie bar­rio i zabić wszyst­kich świadków, by wieść o zbrodni nie do­tarła do poli­cji wcześniej, niż on zgroma­dziłby od­po­wiednią ilość zapa­sów, które po­zwo­li­łyby mu prze­trwać desz­cze. Ale, mor­dując przy­pad­kowo bo­ga­tego bia­łego plantatora za­miast zwy­kłego wie­śniaka, roz­pętał po­lo­wa­nie na sie­bie.— Wiem o tym wszystkim — od­parł ra­czej chłodno Ma­pi­tang. — Czego pan wła­ści­wie szuka?Od­kąd wy­siedli z sa­mo­chodu dok­tora, cała uwaga Shi­mury skon­cen­tro­wana była na spa­lonej ziemi. Parę razy przy­sta­nął na­wet, by kop­nąć coś czub­kiem swego cięż­kiego, wy­so­kiego buta.— Ta­kot­subo Ku­rusu.— Je­stem ra­czej słaby w ja­poń­skim.Shi­mura na chwilę zmarsz­czył czoło, pró­bując od­szu­kać w pa­mięci an­giel­ski ekwiwa­lent tego słowa.— Jego „pu­łapki na ośmior­nice”. Na­zy­wali­śmy to tak z po­wodu jej kształtu, bo­wiem rze­czy­wi­ście przy­po­mi­nała siatkę, ja­kiej uży­wają po­ła­wia­cze gło­wo­no­gów. Wi­dzi pan, dok­torze Ma­pi­tang, jed­nym z po­wo­dów, dla któ­rych on tak długo po­zo­stał przy życiu jest fakt, że na­wet tak do­świad­czony po­li­cjant jak ma­jor Ra­mos wie zbyt mało o woj­sko­wym sys­temie, który stwo­rzył ta­kich ludzi, jak Ku­rusu. Jego życie jest esen­cją bus­hido, z jego wszyst­kimi zasa­dami i tra­dy­cjami. Na przy­kład: Ame­ryka­nie są zwo­len­ni­kami ru­chli­wo­ści. Gdy zaj­mują pozy­cję, wy­ko­pują jedy­nie nie­wiel­kie za­głę­bie­nia i są go­towi do na­tychmia­sto­wego od­skoku w wy­padku kontrataku. Szkolenie żoł­nie­rza ja­poń­skiego spra­wia, iż wie­rzy on, że raz zdo­byty teren musi być utrzymany aż do śmierci. Kon­stru­uje więc takot­subo, głę­boki wy­kop, umoc­niony drzewem lub in­nym do­stęp­nym mate­ria­łem. Jest on bar­dzo do­brze za­ma­sko­wany i w wy­padku na­dej­ścia nie­przyja­ciela, sie­dzący we­wnątrz żoł­nierz musi być stamtąd wy­ku­rzany, jak lis z jamy.— Wy­gląda to na je­dyne moż­liwe roz­wią­zanie — mó­wił dalej Shi­mura, roz­glą­dając się uważnie po ziemi. — Po od­kry­ciu ciała Le­stera Bra­dena, Ku­rusu miał do wy­boru dwie moż­liwo­ści: mógł schować się głę­boko w dżungli lub zo­stać w doli­nie Ca­gayan, pla­nując poje­dyn­czy wy­pad, który gwa­ran­tował mu zdo­bycie wszyst­kiego, czego po­trze­bo­wał. Zna­czy­łoby to za­ata­ko­wa­nie domu ja­kie­goś bo­ga­tego plantatora lub bar­rio na tyle du­żego, by miało taki sklep, jak Li Tung. Wy­brał tę drugą moż­li­wość, po uprzednim wprowa­dze­niu żoł­nie­rzy na fał­szywy trop w góry. Był to nie­bez­pieczny plan, po­nie­waż mógł zo­stać przyła­pany na otwartej prze­strzeni. Za­decy­do­wał więc, że je­żeli nie­przyjacie­lowi uda się go zlo­kali­zo­wać, to sto­czy swą ostat­nią walkę w ta­kim miej­scu, w któ­rym bę­dzie w sta­nie poza­bijać naj­więk­szą liczbę swych wro­gów. A więc, uży­wa­jąc środ­ków, które za­cho­wał i ukrył jesz­cze pod ko­niec wojny, za­mi­no­wał cały ten ob­szar i wy­kopał takot­subo w ta­kim miej­scu, które gwa­ran­to­wało, że nie wpadnie we wła­sną pu­łapkę.— To tylko po­dej­rze­nia — za­pro­te­sto­wał Ma­pi­tang.— Oczywi­ście.Shi­mura prze­szedł przez drogę i od­wró­cił się w kie­runku, z któ­rego wła­śnie nade­szli. Uważnym spoj­rze­niem omiótł rzędy tyto­niu, które pozo­stały nie­tknięte przez ogień. Po chwili ru­szyli z po­wro­tem. Byli już w po­łowie drogi do sa­mo­chodu dok­tora, gdy nagle Shi­mura przy­sta­nął gwałtow­nie i kop­nął bu­tem w ja­kiś ciężki, za­ma­sko­wany obiekt. Upadł na ko­lana i za­czął szybko pra­co­wać rę­kami. Ma­pi­tang uklęknął tro­chę z boku i pa­trzył z fa­scy­nacją, jak poru­sza­jące się deli­kat­nie dło­nie Ja­poń­czyka od­sła­niają stop­niowo sze­roki, sple­ciony z pę­dów bam­busa dysk, wy­glą­da­jący jak przy­krywka du­żego ko­sza. Po­mię­dzy łody­gami bam­busa wsa­dzone były ło­dygi i li­ście tyto­niu. Ka­mu­flaż był tak do­sko­nały, iż wąt­pliwe było by ktoś, kto nie wie w do­datku czego szu­kać, za­uwa­żył coś nie­zwy­kłego w tym miej­scu, bę­dąc na­wet dwie czy trzy stopy obok.— Mój Boże, a więc to prawda! — wy­szeptał z prze­raże­niem Ma­pi­tang.Shi­mura szarpnął po­krywę i uniósł ją do góry. W ziemi wy­ko­pany był wą­ski i głę­boki tunel. Z ciemnego wnę­trza wciąż jesz­cze uno­sił się wy­czu­walny wy­raź­nie odór za­schłej krwi i potu.— Gdy ści­gał go Mi­chael Bra­den — prze­rwał mil­cze­nie Shi­mura. — Ku­rusu wszedł na parę jar­dów w trawę, wy­star­cza­jąco głę­boko, by zo­sta­wić na li­ściach ślady świe­żej krwi. Na­stęp­nie tą samą drogą wy­cofał się i ukrył w ta­kot­subo. Po­tem wszyscy, nie wyłą­cza­jąc ma­jora Ra­mosa zało­żyli, że Ku­rusu mu­siał schować się w sa­mym środku tych traw.— To kto w ta­kim razie od­ciął nogi sier­żan­towi Gar­cii?Shi­mura ostrożnie umie­ścił wieko na swoim miej­scu. Wstał i wy­jętą z kie­szeni chu­s­teczką oczy­ścił dło­nie z ku­rzu.— Nikt. Na­trafił na pu­łapkę, którą Ku­rusu i jego od­dział spe­cjalny czę­sto umiesz­czali na szla­kach w dżungli, uży­wa­nych przez wa­szych par­ty­zan­tów. To pro­ste urzą­dze­nie — po pro­stu wą­ski, giętki i bar­dzo ostry pas stali, umo­co­wany parę stóp po­nad gruntem, dwu­krot­nie zgięty i połą­czony z za­padką. Być może w tra­wie było ta­kich puła­pek wię­cej, lecz jedy­nie biedny Gar­cia miał to nie­szczęście, że sta­nął na jed­nej z nich.Słowa Ja­poń­czyka przy­po­mniały nagle Ma­pi­tan­gowi tu­ziny oka­le­czo­nych w dziwny spo­sób Ilo­kań­czy­ków, któ­rych opa­try­wał w swej kli­nice. Vil­la­mor także po­wie­dział mu kie­dyś, że jego par­ty­zanci uni­kają wy­dep­ta­nych ście­żek w dżungli, w oba­wie przed ta­kimi wła­śnie pu­łap­kami.— To było tak nie­wia­ry­god­nie dawno temu — po­wie­dział po­woli le­karz.— Nie dla Ku­rusu — od­parł Shi­mura, gdy po­now­nie ru­szyli w stronę sa­mo­chodu. — Pozo­stał w ukry­ciu aż do zmierzchu, a po­tem, pod osłoną ciemności, prze­czoł­gał się przez pole.— Do­kąd?— Nie mam poję­cia — Shi­mura wzru­szył ra­mio­nami. — Być może wcale nie jest ranny tak po­waż­nie, jak przy­pusz­cza ma­jor. Prawdo­po­dob­nie w tej chwili jest już gdzieś głę­boko w dżungli.— Dla­czego nie po­wie­dział pan wcześniej o tych po­dej­rze­niach? — za­pytał Ma­pi­tang, cho­ciaż już sam do­my­ślał się od­po­wie­dzi.— Do­póki nie zoba­czy­łem takot­subo, mo­dli­łem się, abym był w błę­dzie. To, co wy­da­rzyło się do tej pory, sta­nowi i tak wy­star­cza­jący koszmar.Wą­skie wargi Ma­pi­tanga roz­cią­gnęły się w nie­we­so­łym uśmiechu.— Ma pan za­miar pójść za nim?— Tak,— Wła­śnie tak przy­pusz­cza­łem.— Być może nie czy­tał bro­szur, które ma­jor roz­rzu­cał po dżungli. Schowany głę­boko w ziemi mógł też nie sły­szeć mo­jej wia­do­mo­ści, po­da­wa­nej przez me­ga­fon. On prawdo­po­dob­nie wciąż nie zdaje sobie sprawy, że je­stem tutaj. Je­żeli spo­tkam go twa­rzą w twarz, być może prze­ko­nam go, by się pod­dał. A je­żeli je­stem w błę­dzie, nikt oprócz mnie nie zgi­nie.On jest tak samo sza­lony, jak ten jego amok, po­my­ślał z roz­ba­wie­niem Ma­pi­tang. Przez chwilę za­sta­na­wiał się, czy nie warto by o tym wszystkim opo­wie­dzieć na­stępcy Ra­mosa. Za­decy­do­wał jed­nak, że nie. Co naj­wy­żej w góry wy­słany zo­sta­nie ko­lejny od­dział woj­ska. Przez ty­dzień lub dwa, heli­kop­tery wy­posa­żone w silne re­flek­tory co noc prze­cze­sy­wać będą puste pola tyto­niu. A po­tem woj­sko po­wróci do bazy i wszyscy ocze­ki­wać będą ko­lejnej ma­sakry. Aż do dzi­siaj, Ma­pi­tang my­ślał o amoku jako o bez­ro­zum­nej bestii. Jed­nak dia­bo­liczna chy­trość, która była w sta­nie wy­my­śleć taką pu­łapkę, do­wo­dziła inte­li­gen­cji. A jeżeli pozo­stała inte­li­gen­cja, to być może za­cho­wała się także pa­mięć. Shi­mura po­wie­dział wcześniej, że pod­ofi­cer Ku­rusu zaj­mo­wał się zbie­ra­niem wszelkich in­for­macji doty­czą­cych par­ty­zan­tów. Je­żeli rze­czy­wi­ście był on amo­kiem i mógł być ujęty żyw­cem, być może ozna­czało to od­po­wie­dzi na pyta­nia, które drę­czyły za­równo Ma­pi­tanga, jak i pozo­sta­łych przy życiu członków ru­chu oporu...— Nie może pan iść w góry sa­mot­nie — ode­zwał się w końcu Ma­pi­tang. — Nie prze­żyje pan tam na­wet czterdzie­stu ośmiu go­dzin.— Wła­śnie dla­tego wta­jem­ni­czy­łem pana w mój plan, dok­torze. Być może po­leci mi pan ja­kie­goś kom­pe­tent­nego przewod­nika.Pode­szli do sa­mo­chodu. Przez kilka se­kund palce Ma­pi­tanga bęb­niły ner­wowo o dach po­jazdu.— Za­biorę pana ze sobą — po­wie­dział wreszcie. — Rząd zało­żył parę stacji me­dycz­nych — ża­łosne przedsię­wzię­cie, pro­wa­dzone za­zwy­czaj przez aku­szerki — w paru więk­szych ilo­kań­skich wio­skach. Przed mon­su­nem udaję się za­zwy­czaj w góry, by do­star­czyć im nie­zbędne me­dy­ka­menty, które po­zwolą im prze­trwać porę desz­czów. Je­żeli mam czas, pró­buję ich także szczepić na ty­fus lub na coś in­nego. Nie wi­dzę po­wodu, dla któ­rego nie mo­gli­by­śmy połą­czyć na­szych mi­sji.— Kiedy wy­ru­szamy?— Za parę dni — Ma­pi­tang wśli­znął się za kie­row­nicę. — Do tej pory, jak już po­wie­dzia­łem to panu w Tu­gu­ega­rao, za­mieszka pan u mnie. Je­stem prze­ko­nany, że w dal­szym ciągu nie zdaje pan sobie sprawy, na jakie ry­zyko na­raża się pan, para­dując po mie­ście.Shi­mura wsiadł do sa­mo­chodu i ru­szyli w kie­runku no­wej auto­strady. Zaab­sor­bo­wani roz­mową, nie za­uwa­żyli sa­mot­nego jeepa, który stał tro­chę dalej na pół­noc. * * *Mi­chael Bra­den skoń­czył wła­śnie in­spek­cję te­renu stra­wio­nego ogniem i kie­ro­wał się w stronę domu, gdy nagle tuż przed sobą do­strzegł sta­rego, zie­lo­nego saaba nale­żą­cego do Ma­pi­tanga. Tuż obok niego wi­doczne były syl­wetki dwu ludzi. Wie­dział, że towa­rzy­szem dok­tora musi być Ta­kei Shi­mura. Wciąż ma­jąc w pa­mięci swą ostat­nią roz­mowę z dziadkiem na temat statku śmierci z Aparri, z tru­dem po­wstrzymał się, by nie zdjąć z uchwytów Browninga 375, który miał ze sobą w sa­mo­cho­dzie od czasu po­ja­wie­nia się amoka obok domu. To by­łoby takie pro­ste — pod­nieść kara­bin, zła­pać Shi­murę w obiektyw tele­skopu i prze­strzelić mu głowę. Po­wstrzy­mała go jedy­nie pew­ność, iż wia­do­mość o ostat­nim wnuku ska­za­nym za mor­der­stwo, osta­tecz­nie zała­mie Sama Bra­dena.Gdy saab znik­nął już za za­krę­tem, za­czął się za­sta­na­wiać, co ci lu­dzie wła­ści­wie tu ro­bili. Sen­sowne było tylko jedno wy­tłu­ma­cze­nie. Po­dob­nie jak on, nie byli do końca pewni, że amok rze­czy­wi­ście zgi­nął w ogniu i szu­kali do­wo­dów, po­twierdza­ją­cych ich przy­pusz­cze­nia.Lecz dla­czego Shi­mura zo­stał w doli­nie Ca­gayan? Wy­glą­dało to na pro­wo­ko­wa­nie nie­szczęścia. Gdyby Mi­chael na­tknął się na Ja­poń­czyka w ja­kichś bar­dziej sprzyjają­cych oko­licz­no­ściach — sam, albo na mniej otwartej prze­strzeni — z pew­no­ścią dałby upust swym mor­der­czym in­stynktom.Wra­caj do domu! — miał ochotę krzyknąć w ślad za od­dala­ją­cym się sa­mo­cho­dem. Po­zwól nam wreszcie za­po­mnieć o tym, co zro­biłeś! Lecz Mi­chael wie­dział, że on sam nigdy tego nie za­po­mni. Rozdział czternasty [top] Cara pod­nio­sła oczy znad do­ku­mentu, który wła­śnie czy­tała i spoj­rzała z za­kło­pota­niem na Mi­cha­ela i Luisa De­lgado.— Przy­kro mi — po­wie­działa. — Ale oba­wiam się, że nic z tego nie ro­zu­miem.— Słownic­two jest pro­ste — wtrą­cił prawnik swym wy­stu­dio­wa­nym an­giel­skim. — W do­ku­men­cie tym Mi­chael zga­dza się prze­pisać wszelkie prawa do plantacji na panią i Evie, pod wa­run­kiem, że bę­dzie pani mieszkała na niej aż do śmierci Sama Bra­dena. Oznacza to, że zo­sta­nie pani je­dyną wła­ści­cielką plantacji, po­nie­waż Sam Bra­den zrzekł się swych wszyst­kich praw na Lesa i Mi­cha­ela już wiele lat temu.Cara we­szła do tego po­koju ocze­kując jedy­nie paru zwy­cza­jo­wych pa­pier­ków. Tym­cza­sem, pierw­szym do­ku­mentem jaki wrę­czył jej De­lgado, była ugoda.— Dla­czego? — za­py­tała — roz­trzę­sio­nym gło­sem Mi­cha­ela. — Dla­czego od­da­jesz wła­sny dom?— Sam ma dzie­więć­dzie­siąt trzy lata — od­parł spo­koj­nie Mi­chael. — Prze­żył już dwa cięż­kie ciosy. Chcę, aby do czasu gdy umrze, czuł, że reszta jego ro­dziny pozo­staje ra­zem. Że wciąż mamy kon­trolę nad plantacją.Dla­czego po pro­stu nie po­pro­sił mnie, abym pozo­stała — po­my­ślała w na­głym przy­pły­wie gniewu. Dla­czego mu­siał za­ofe­ro­wać ła­pówkę? Na­gle przy­po­mniała so­bie roz­mowę z Mi­cha­elem, pod­czas któ­rej wy­znała, że ani ona, ani Evie nie mogą już dłu­żej żyć pod jed­nym da­chem z Sa­mem. Nie­mniej jed­nak w to­nie jej głosu po­brzmie­wała złość.— Ale to jest... To jest oszu­stwo!— Sam nigdy nie bę­dzie zda­wał sobie z tego sprawy — od­parł spo­koj­nie Mi­chael.— Nie mogę być od­po­wie­dzialna za wszystko sama — za­pro­te­sto­wała.— Nie mu­sisz. Mogę na razie zo­stać, jako twój za­rządca. Płać mi tyle, ile uznasz za sto­sowne.Cara po­trzą­snęła głową i za­częła pod­nosić się z fo­tela.— Nie... Nie mo­gła­bym...— Czy masz poję­cie, jak nie­wiele pie­nię­dzy otrzymasz z plantacji, jeżeli ra­zem z Evie wró­cicie teraz do Sta­nów? — za­pytał szorstko Mi­chael. — Po­wiedz jej, Luis.De­lgado spra­wiał wra­żenie za­kło­pota­nego.— Nie­wiele wię­cej, niż pięć ty­sięcy dola­rów rocz­nie.— To nie­moż­liwe — wy­szeptała Cara, opa­dając z po­wro­tem na fotel. — Prze­cież to jedna z naj­więk­szych plantacji w całej doli­nie.Mi­chael wstał, na­lał sobie fili­żankę kawy i usiadł z po­wro­tem.— Przed chwilą uży­łaś słowa oszu­stwo, Cara. Na­wet nie wiesz, jak bli­ska byłaś prawdy. Jeśli cho­dzi o wa­runki eko­no­miczne, to za­równo na­sza, jak i inne plantacje bia­łych wła­ści­cieli, zaw­sze były czę­ściowo oszu­stwem. Oczywi­ście, utrzymy­wali­śmy wiel­kie domy i mnó­stwo służby, ale te rze­czy na Lu­zonie zaw­sze były tanie. Pro­sta prawda jest taka, że duże, pro­wa­dzone przez całe ro­dziny plantacje nigdy nie miały tu więk­szego sensu. Sensu w zna­cze­niu zy­sków, oczywi­ście. I cho­ciaż my upra­wiamy na­szą wła­sną zie­mię, to jed­nak więk­szość do­liny na­leży do miej­sco­wych me­stizos, któ­rzy mieszkają w Ma­nilii i po­bie­rają opłaty od setek nie­wiel­kich dzierżaw­ców.— I jest jesz­cze kom­pli­kacja wy­nikła z po­ro­zu­mie­nia Lau­rel — Lan­gley — do­dał De­lgado. — Czy zna pani prawo, pani Bra­den?Cara ski­nęła głową.— Oczywi­ście. Pa­mię­tam, jak zde­ner­wo­wany był Les, gdy Fili­piń­ski Sąd Naj­wyż­szy za­twierdził to po­ro­zu­mie­nie.— A więc jest pani świa­doma faktu, że od 1974 roku wszystkie ty­tuły wła­sno­ści ob­co­kra­jow­ców do te­re­nów na­leżą do rządu, cho­ciaż zo­stały im po­now­nie wy­dzierża­wione przy mi­ni­mal­nych zresztą kosztach. Wszystko, co pani tu po­siada, to bu­dy­nek miesz­kalny i za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­cze, które bez ziemi są wła­ści­wie bez­war­to­ściowe.— A więc suge­ruje pan, że je­stem po pro­stu bez gro­sza? — za­py­tała z nie­do­wie­rza­niem.De­lgado obda­rzył ją czymś, co w jego mniema­niu miało być uspo­kaja­ją­cym uśmie­chem.— Wręcz prze­ciw­nie. Jed­nak wła­ściwe użyt­ko­wa­nie tych tere­nów na­strę­cza parę prawni­czych trud­ności.Mi­chael od­sta­wił fili­żankę na bok.— Luis chce po pro­stu po­wie­dzieć, że po śmierci dziadka ra­zem z Evie bę­dzie­cie za­możne do końca ży­cia. I nigdy wię­cej nie bę­dzie­cie już na­wet mu­siały spo­glą­dać w kie­runku Fi­lipin.— W jaki spo­sób?— Za­kła­dając spółkę ziem­ską z od­po­wiednią liczbą Fi­lipiń­czy­ków, tak aby od­po­wia­dało to prze­pi­som Lau­rel — Lan­gley. Spółka może z po­wro­tem wy­kupić nasze prawa wła­sno­ści, pod­naj­mu­jąc pewną część na­szych ziem nie­za­leż­nym far­me­rom. Wy­łą­cza­jąc mój udział, po­winno ci to za­pew­nić... — Mi­chael umilkł i spoj­rzał py­ta­jąco w stronę De­lgado.— Sza­cując ostrożnie, około czterdzie­ści ty­sięcy dola­rów rocz­nie — od­parł prawnik.Wciąż zbita z tropu ofertą Mi­cha­ela i zdez­o­rien­to­wana fak­tami, pod­su­wa­nymi jej przez ad­wo­kata, wstała.— Będę mu­siała to przemy­śleć.— Pani Bra­den, mogę panią za­pew­nić, że wszystko, co pani przed chwilą po­wie­dzie­liśmy, jest prawdą. Od­mowa nie by­łaby zbył mą­drym posu­nię­ciem.— Jak długo po­zo­sta­nie pan u nas, panie De­lgado?— Będę mu­siał wyje­chać do Tu­gu­ega­rao przed trze­cią, aby zła­pać po­połu­dniowy sa­mo­lot do Ma­nilii.— Dam panu od­po­wiedź o wpół do trze­ciej — po­wie­działa, kie­rując się w stronę drzwi. De­lgado wpa­try­wał się w nią w zdu­mie­niu. Mi­chael, wręcz prze­ciw­nie, wy­da­wał się być cał­kiem spo­kojny...Cara resztę po­ranka spę­dziła w po­koju dzie­cin­nym ba­wiąc się z Evie. Roz­my­ślała jed­no­cze­śnie o dziwnych sprzeczno­ściach w cha­rakte­rze szwagra. Gdy spo­tkała go po raz pierwszy, około trzech ty­go­dni temu, ude­rzył ją jego chłód, jego zimna bez­względ­ność. Jed­nak całe go­dziny potra­fił spę­dzać ra­zem z Evie, poka­zując jej foto­gra­fie i pa­miątki ze swego wcze­snego dzie­ciń­stwa, czy opo­wia­dając o krewnych, któ­rych mała nigdy nie wi­działa na oczy. Cara po­woli za­częła zda­wać sobie sprawę, że jego obo­jęt­ność ma­sko­wała po­trzebę emo­cjo­nal­nych kon­tak­tów, które do tej pory wy­da­wały się być nie­za­spo­ko­jone. Les z pew­no­ścią wie­dział o ist­nie­niu tego al­bumu ze zdję­ciami, jed­nak nie poka­zał im go nigdy. Bar­dziej niż kto­kol­wiek inny wie­działa, że jej mąż po­sia­dał sztukę za­czy­nania wszyst­kiego od po­czątku każ­dego ranka, sta­wia­jąc czoło wy­da­rze­niom ko­lej­nego dnia z za­ska­kują­cym spo­ko­jem. I do­piero gdy Mi­chael poka­zał im te wszystkie pa­miątki zro­zu­miała, że owa usta­wiczna po­goda du­cha Lesa była jedną z przy­czyn jej nie­za­do­wo­lenia z ży­cia na plantacji Bra­de­nów. Umieścił ją w miękkiej, bez­piecznej klatce, z któ­rej uwalniał jedy­nie od czasu do czasu. A teraz Mi­chael wstrząsnął nią po raz ko­lejny. Jego nie­chęć do sprzedaży tej plantacji była tak ja­skrawa, że już sama nie wie­działa, co o tym wszystkim my­śleć...Gdy Cara ze­szła na dół, Mi­chael i De­lgado cze­kali na nią w salo­nie.— Czy mo­gła­bym zoba­czyć tę ugodę jesz­cze raz? — za­py­tała.De­lgado szybko pod­szedł do biurka, wyjął z szu­flady cienki ar­kusz pa­pieru i wrę­czył go dziew­czy­nie. Cara spo­koj­nie przedarła do­ku­ment na pół i wrę­czyła go za­sko­czo­nemu prawni­kowi.— To był błąd, pani Bra­den — wes­tchnął ze szczerym ża­lem De­lgado.— A więc po­wrót do domu na­prawdę tak dużo dla cie­bie zna­czy? — za­pytał z roz­cza­ro­wa­niem Mi­chael.— Nie wra­cam do domu — od­parła. — Zro­bię, o co mnie pro­siłeś, Mi­chael. Jed­nak nie za cenę co­dziennego spo­glą­dania w twarz Sama i prze­ko­ny­wa­niu sa­mej sie­bie, że na­prawdę nie chcę, aby umarł. O przy­szło­ści farmy po­roz­ma­wiamy w od­po­wiedniej­szym ter­mi­nie. Te­raz mu­szę wra­cać do dziecka. Do wi­dze­nia, panie De­lgado.— Nigdy nie po­dej­rze­wa­łem, że zrobi coś ta­kiego — prze­rwał mil­cze­nie prawnik, gdy Cara znik­nęła już na górze.— Ja także, nie — od­parł Mi­chael. * * *Tej nocy Harry Die­trich po­sta­no­wił osta­tecz­nie zniszczyć amoka.Za­rzu­cił jed­nak swój wcześniej­szy plan za­strzelenia Ku­rusu. Obecność w doli­nie Ta­keo Shi­mury wy­klu­czała taką ewentual­ność. Ku jego zdu­mie­niu — i wła­ści­wie wszyst­kich pozo­sta­łych — Ma­pi­tang za­brał go do swego domu. Był to śro­dek ochronny sku­tecz­niej­szy niż plu­ton uzbrojo­nych straż­ni­ków. Na­wet ktoś naj­bar­dziej za­cie­kły w szu­kaniu ze­msty, nigdy nie ośmie­liłby się wy­stą­pić otwarcie prze­ciwko sta­remu leka­rzowi. Oprócz tego, że był ini­cjato­rem po­wsta­nia ru­chu wy­zwo­leńczego pod­czas oku­pacji, był też naj­bar­dziej re­spektowa­nym — a przez nie­któ­rych wręcz wiel­bio­nym — czło­wie­kiem w całej doli­nie Ca­gayan.Die­trich nie miał teraz in­nego wy­boru, jak na­tychmia­stowe za­bicie Ku­rusu i se­kretne ukry­cie jego ciała. Nie mógł ryzy­ko­wać uży­cia broni. Jego pra­cow­nicy spali w cha­tach usy­tu­owa­nych nie dalej, niż 20 jar­dów od głównych zabu­do­wań go­spo­dar­czych. Od­głos kilku strzałów ko­niecznych do zabi­cia ko­goś ta­kiego jak Ku­rusu, z pew­no­ścią sły­szalny bę­dzie na­wet przez ce­mentowe ściany szopy. To musi zo­stać zro­bione bez­gło­śnie. Środki ku temu były osią­galne — po­jem­niki z ar­sze­ni­kiem, uży­wa­nym przez far­me­rów do tru­cia po­lnych szczurów.Tego ranka, na suge­stię Die­tri­cha, Luz poje­chała do ro­dzi­ców mieszka­ją­cych w Aparri i miała pozo­stać tam na całą noc. Na obiad za­mó­wił pan­cit, lo­kalną po­trawę wie­dząc, że mocno pi­kantne da­nie musi być przy­go­to­wy­wane w du­żych ilo­ściach. Tak jak przy­pusz­czał w lo­dówce zna­lazł pra­wie pełny gar­nek. O je­dena­stej, gdy ku­charka już wy­szła, po­sta­wił gar­nek na ogniu i dosy­pał wy­star­cza­jącą ilość truci­zny, by na miej­scu po­walić doro­słego samca ca­rabao. Po­sma­ko­wał deli­kat­nie, aby prze­ko­nać się, że smak ar­sze­niku jest nie­wy­kry­walny. Nie było wąt­pli­wo­ści, Ku­rusu z pew­no­ścią nie na­bie­rze żad­nych po­dej­rzeń. Die­trich przemy­cał mu mięso raz dziennie, a ape­tyt Ku­rusu, w miarę po­wrotu do sił stale wzra­stał.Przez parę se­kund — ocze­kując na pod­grza­nie się po­trawy — Die­trich roz­wa­żał moż­li­wość za­stą­pie­nia jej mi­ską ryżu. W końcu rana Ku­rusu była już pra­wie wyle­czona. Die­trich mógł wy­pro­wa­dzić go z szopy, za­opa­trzyć w za­pas ryżu i wy­eks­pe­dio­wać w góry. Nie, zade­cy­do­wał po­nuro, nale­wa­jąc wodę do pla­sty­ko­wego po­jem­nika. Na­leży go zabić. Ku­rusu, prze­ko­nany, że zna­lazł so­jusz­nika, wra­całby wciąż do niego, za­mie­nia­jąc życie Die­tri­cha w nie­usta­jący koszmar. A jak długo po­zo­staje żywy, zaw­sze ist­nieje prze­cież moż­li­wość, że może zo­stać ujęty i opo­wie­dzieć o wo­jen­nych po­wią­za­niach Die­tri­cha z kem­peitai.Wal­cząc z drże­niem dłoni, Die­trich umie­ścił pan­cit i bu­telkę wody na tacy. Gdy niósł ją w kie­runku szopy, w żo­łądku od­czuł nara­sta­jące uczu­cie stra­chu. Niski, gar­baty bu­dy­nek wy­dał mu się nagle za­dzi­wia­jąco po­dobny do cmentar­nej krypty w pew­nym szwajcar­skim mia­steczku. Poło­żył tacę na ziemi i otwo­rzył drzwi. Ciężki, chra­pliwy od­dech Ku­rusu wy­da­wał się bić mu pro­sto w twarz. Sam Ja­poń­czyk był nie­wi­doczny, ale słabe świa­tło księ­życa oświetlało nie­wy­raź­nie ostrze trzy­ma­nego przez Ku­rusu mie­cza. Die­trich bez słowa poło­żył tacę na pod­łodze, wy­szedł z szopy i za­mknął za sobą drzwi.Zro­bi­łem to, po­my­ślał z ulgą wra­cając już do domu. Jed­nak w dło­niach i sto­pach czuł dziwny chłód. Wszedł do sy­pialni i cho­ciaż wie­dział, że nie bę­dzie mógł za­snąć, na­sta­wił bu­dzik na trze­cią rano. Za kilka go­dzin bę­dzie już po wszystkim, mruknął kła­dąc się do łóżka. Wy­brał już na­wet miej­sce na grób — od­legły, gęsto poro­śnięty krzewami jar, w któ­rym ze­szłego roku jeden z jego pra­cow­ni­ków zo­stał śmiertelnie uką­szony przez ko­brę. Od tej pory na ca­łym tym ob­sza­rze nie sta­nęła ludzka stopa.Die­trich nie zda­wał sobie sprawy, że za­padł w ner­wową drzemkę, do­póki nie usły­szał głu­chego od­głosu sil­nego ude­rze­nia. Usiadł gwałtow­nie na łóżku i spoj­rzał pół­przytom­nie na lśniący cy­fer­blat ze­garka. Było zale­dwie parę mi­nut po pół­nocy. Ude­rze­nie nie po­wtó­rzyło się i przez chwilę miał wra­żenie, że pod­su­nęła mu je tylko jego roz­go­rącz­ko­wana wy­obraźnia. Na­gle, w prze­bły­sku obez­władniają­cego prze­raże­nia, do­my­ślił się, co mo­gło ono ozna­czać — Ku­rusu od­czuwa pierwsze efekty dzia­łania truci­zny i usi­łuje wy­do­stać się z szopy!Jego au­to­ma­tyczna czter­dziestka piątka le­żała tuż obok na sto­liku. Schwycił pi­stolet, od­bez­pie­czył, zbiegł do kuchni, z szu­flady wyjął silną la­tarkę i wy­biegł w mrok. Tak jak się tego oba­wiał, drzwi do szopy były wy­ła­mane. Skie­ro­wał świa­tło la­tarki na brudną pod­łogę. Na­czy­nie z resztką za­trutej żyw­ności le­żało przewró­cone na ziemi.Die­trich aż do świtu prze­szu­kiwał wszystkie po­mieszcze­nia go­spo­dar­cze i przylega­jące do nich pola. Jed­nak nig­dzie nie od­na­lazł żad­nego śladu Ja­poń­czyka. Mu­siał od­czoł­gać się gdzieś głę­biej i tam umrzeć, zade­cy­do­wał Die­trich. Wy­star­czyło parę kę­sów. Jego ciało, nie­za­leż­nie od roz­mia­rów, było tak samo śmiertelne, jak każ­dego in­nego czło­wieka. Na­wet jeżeli ktoś go w końcu znaj­dzie, to i tak nie bę­dzie wie­dział, kto go otruł.Gdy spo­tkał pierw­szych, wy­cho­dzą­cych na pola pra­cow­ni­ków, wró­cił do domu. Za go­dzinę wyda lu­dziom pole­cenia na cały dzień. Lecz przede wszystkim po­wi­nien się prze­brać i ogo­lić. Jed­nak za­nim udał się do ła­zienki, po­za­my­kał na za­suwy wszystkie drzwi i okna. * * *Mi­chael Bra­den z za­dzi­wia­jącą ła­two­ścią przy­sto­so­wał się do co­dziennego rytmu plantacji. Przez dwa­na­ście go­dzin na dobę prze­by­wał na polu, nad­zo­rując zbiory. Pro­wa­dził kon­woje wy­ła­do­wa­nych tyto­niem cięża­ró­wek do Aparri, gdzie nad­zo­ro­wał skła­do­wa­nie go w ma­gazy­nach Die­tri­cha. Wy­bie­rał te­reny, które po­winny zo­stać ob­siane po­now­nie oraz na­siona, które po­winny zo­stać do tego celu użyte. Te ostat­nie prace prze­pro­wa­dzane były w za­sa­dzie przez Ra­molo, bo­wiem tech­niczna strona upraw nie była jego naj­sil­niej­szą stroną. Na szczęście Les był na tyle roz­sądny, że po­dzie­lił się swą wie­dzą na ten temat z nad­zorcą.Nie­usta­jąca praca speł­niała jesz­cze jedną funk­cję — po­zwa­lała chwilowo za­po­mnieć o obse­syj­nej myśli, że amok jest wciąż żywy.Na po­szu­ki­wa­nie reszty skra­dzio­nej żyw­ności ze sklepu Li Tunga wy­słano spe­cjalny od­dział ludzi. Jak do tej pory nic nie od­nale­ziono, ale po­szu­ki­wa­nia trwały nadal. Mi­chael pole­cił jed­nak roz­montować in­stala­cję oświetle­niową do­okoła domu, nie chcąc nie­po­koić już dłu­żej Cary. Je­żeli ja­kimś cu­dem mor­derca w dal­szym ciągu żyje, musi być w tej chwili głę­boko w dżungli. Jed­nego był pewny — poli­cja nie po­dej­mie żad­nych kro­ków, do­póki nie wy­darzy się ko­lejne mor­der­stwo. Ra­mos zmu­szony zo­stał do odej­ścia na wcześniej­szą eme­ry­turę, a jego na­stępca sta­ran­nie uni­kał „błę­dów”, które zła­mały ka­rierę jego po­przedni­kowi.Mi­chael za­zwy­czaj pozo­sta­wał na po­lach aż do póź­nego zmierzchu. Jed­nak sześć dni po spo­tka­niu z Lu­isem De­lgado, wró­cił z Aparri wczesnym po­połu­dniem, z uro­czy­stym po­sta­no­wie­niem, że wreszcie od­pocz­nie. Dom stał cichy i spo­kojny. Sły­szał jedy­nie odle­gły śmiech Evie, do­bie­ga­jący z pa­tio. Dziecko ra­zem z matką mu­siało być w ba­senie.Jego przy­pusz­cze­nia oka­zały się słuszne. Gdy wszedł do swego po­koju aby zmienić ko­szulę, śmiech dziecka stał się dużo gło­śniej­szy. Za­palił pa­pie­rosa, otwo­rzył sze­roko okno i wyj­rzał na ze­wnątrz. Evie — w gu­mo­wym czepku ką­pie­lo­wym na gło­wie — le­żała na nie­wiel­kim mate­racu. Cara krę­ciła mate­ra­cem po wo­dzie, wy­wo­łując tym okrzyki prze­stra­chu dziecka... * * *Cara okrę­ciła mate­rac po raz ostatni i igno­rując pro­testy Evie miękkimi, peł­nymi gra­cji ru­chami pod­pły­nęła do prze­ciw­le­głego końca ba­senu. Wspięła się po me­talo­wej dra­bince na brzeg i po­pra­wia­jąc bi­kini na swych lekko za­okrą­glo­nych bio­drach uło­żyła się na pla­żo­wym fo­telu. Le­nore Tully, czy­tając Ti­mes'a, le­żała tuż obok w po­dob­nej pozy­cji.— Nigdy nie bę­dziesz wie­działa, jak dużo dla mnie zro­biłaś, na­ma­wia­jąc Lesa na ten ba­sen — wy­mru­czała Le­nore uda­jąc, że nie do­strzega Mi­cha­ela, stoją­cego w oknie na pierw­szym pię­trze. — Ale oba­wiam się, że ostat­nio za­czy­nam już zbyt czę­sto z niego ko­rzy­stać.— Nie wy­głu­piaj się — od­parła Cara — je­stem ci wdzięczna za towa­rzy­stwo.Le­nore odło­żyła ma­ga­zyn na bok.— Są­dzę, że wiesz, iż za parę dni na­dej­dzie mon­sun i zmu­szeni zo­sta­niemy do życia jak pu­stel­nicy. Pró­buję wła­śnie za­opa­trzyć się w taką ilość wi­ta­miny D, aby prze­trwać cały ten okres.Ostatnio była co­dziennym go­ściem na plantacji Bra­de­nów — cho­ciaż nie­zu­peł­nie z po­wo­dów, jakie po­dała Ca­rze. Od pa­mięt­nej nocy w ho­telu jej mąż był bez prze­rwy pi­jany — i po raz pierwszy, od­kąd Le­nore mo­gła się­gnąć pa­mię­cią po­zwa­lał, by koli­do­wało to z jego pracą. Prze­ka­zując cały nad­zór nad zbio­rami pra­cow­ni­kom, całe dnie spę­dzał w swym nie­wiel­kim biu­rze, za­opa­trzony w bu­telkę szkockiej, którą nie­odmiennie wy­kań­czał jesz­cze przed obia­dem. Pyta­nia czy wy­mówki nie wy­wo­ły­wały u niego żad­nej reak­cji. Wi­dząc, że po­mię­dzy nimi wy­rósł nagle jakiś nie­zro­zu­miały mur mil­cze­nia, Le­nore wo­lała całe dnie spę­dzać poza do­mem.— Nie wy­pły­waj z cie­nia! — krzyknęła Cara, wi­dząc, że dziecko po­now­nie wy­pły­nęło na śro­dek ba­senu.Le­nore po raz ko­lejny po­słała szyb­kie spoj­rze­nie w stronę okna, za któ­rym stał Mi­chael. Przez prze­szło dwa­dzie­ścia lat swego mał­żeń­stwa z Jac­kiem zaw­sze pozo­sta­wała mu wierna — lecz wie­działa, że teraz była bliż­sza zdrady, niż kie­dy­kol­wiek. Jej dawna, je­dyna noc z Mi­cha­elem po­woli za­częła sta­wać się my­ślą do­mi­nu­jącą, szczegól­nie od czasu, gdy Jack za­czął igno­ro­wać jej obec­ność. Co noc sa­motna, wy­obra­żała sobie sie­bie z Mi­cha­elem, cie­pło jego warg na swo­ich ra­mio­nach i pier­siach; jego ra­miona, obejmu­jące ją w ocze­ki­wa­niu na fi­nał coraz moc­niej... Za­sta­na­wiała się, czy przy­pa­tru­jąc się jej z okna sy­pialni my­ślał o tym sa­mym.— Le­piej pójdę już do domu — po­wie­działa wstając. — Za­czy­nam się sma­żyć.— Po­zdrów Jacka.— Oczywi­ście.Le­nore prze­bie­rała się zaw­sze w po­koju Cary. Pod­cho­dząc do scho­dów za­uwa­żyła, że drzwi do po­koju Mi­cha­ela są otwarte. Szybko we­szła do sy­pialni i zrzu­ciła bi­kini. Za­czy­nam być nie­mą­dra, po­my­ślała, wpa­tru­jąc się w le­żące na łóżku bluzkę i spód­niczkę. Zu­peł­nie, jak po­strzelona na­sto­latka. To już nie bę­dzie jak kie­dyś. Prze­cież to tylko moja wy­obraźnia.Spoj­rzała na odbi­cie swego na­giego ciała w lu­strze. To jesz­cze wciąż było do­bre ciało. Jej duże, krą­głe piersi były pra­wie tak samo fo­remne, jak tej nocy, gdy Mi­chael roz­bie­rał ją w ho­telu w Ma­nilii. Ty­go­dnie diety i ćwi­czeń spra­wiły, że brzuch był w dal­szym ciągu pła­ski. Za­cho­wana zo­stała także szczupła linia bio­der. Było to ciało, które ćwi­czyła i o które dbała — je­dynie po to, by zo­stało zlek­ce­wa­żone i od­rzu­cone przez wła­snego męża.Gniew­nym ru­chem otwo­rzyła szafę i na­ło­żyła na sie­bie jedną z su­kie­nek Cary. Roz­ba­wiony gło­sik Evie kazał zga­dy­wać, że Cara pozo­sta­nie z córką jesz­cze około go­dziny. Gdy wchodziła do domu, cała służba była w kuchni, po­ma­gając Inez w przy­go­to­wy­wa­niu wie­czor­nego po­siłku. Sam Bra­den z pew­no­ścią śpi w swoim po­koju. Wie­działa, że w końcu jedno z nich bę­dzie mu­siało wy­ko­nać ten pierwszy krok. Dla­czego nie mieć tego już za sobą?Z mocno bi­ją­cym ser­cem skie­ro­wała się w stronę po­koju Mi­cha­ela. Było tak nie­wiele czasu — ale wy­star­cza­jąco dużo, by po­wie­dzieć mu, jak bar­dzo go pra­gnie. Mo­głaby po pro­stu tam wejść i bez słowa zdjąć su­kienkę. Mógłby ko­chać się z nią na­tychmiast, po­my­ślała z pod­nie­ce­niem, wy­obra­żając sobie ich sple­cione ciała na łóżku lub na pod­łodze, aby unik­nąć skrzypie­nia sprę­żyn. To spo­tka­nie z ko­nieczności mu­sia­łoby być nie­zwy­kle krót­kie, ale prze­cież mo­gliby się umówić na na­stępny dzień...Sta­nęła w progu jego po­koju. Mi­chael wciąż stał przy oknie, wpa­tru­jąc się w ba­sen z dziwnym, bole­snym wy­ra­zem twa­rzy. Na­gle ro­zu­mie­jąc wszystko, Le­nore z tru­dem po­wstrzy­mała wy­buch gorz­kiego śmie­chu. Ty dur­niu! — chciała wy­krzyknąć. To prze­cież bez sensu. Gdy tylko zbli­żysz się do niej o krok, ona na­tychmiast spa­kuje swoje rze­czy i wy­je­dzie! Czy nie wi­dzisz, że to na­prawdę bez sensu?Za­miast tego od­wró­ciła się i wró­ciła do sy­pialni Cary. Mi­chael na­wet jej nie za­uwa­żył...Gdy go­dzinę póź­niej Le­nore wró­ciła do domu, za­stała Jacka sie­dzą­cego nie­dbale na sofie w ką­cie sa­lonu.— Wró­ciłeś dziś wcześniej z biura? — rzu­ciła z sar­ka­zmem, sta­wia­jąc torbę na pod­łodze.— To stało się dzi­siaj, prawda? — za­pytał po paru se­kun­dach upo­rczywego wpa­try­wa­nia się w jej twarz.— Co ta­kiego?— Pie­przyłaś się z Mike'm.Wciąż miała przed oczyma obraz stoją­cego w oknie Mi­cha­ela, gdy nagła, spo­kojna uwaga Jacka wstrzą­snęła nią. Na po­licz­kach po­czuła wy­kwi­tu­jące nagle ru­mieńce, a całe ciało na­pięło się w po­czu­ciu winy i wstydu.— Zwa­rio­wa­łeś? — za­py­tała drżą­cym gło­sem wie­dząc, że żadne słowa nie zdo­łają za­trzeć wra­żenia, ja­kie wy­warło na nią jego stwierdze­nie. Na­wet gdyby po­wie­działa mu całą prawdę, i tak by w nią nie uwie­rzył.— No cóż, chyba zbliża się pora, abym coś zjadł — po­wie­dział wstając Jack.Jak on się mógł o tym do­wie­dzieć? — za­sta­na­wiała się de­spe­racko Le­nore, pa­trząc, jak jej mąż z opuszczo­nymi ra­mio­nami wy­cho­dzi wolno z sa­lonu. Na­wet gdyby rze­czy­wi­ście coś wy­da­rzyło się po­mię­dzy nią a Mi­cha­elem, on nie po­wi­nien o tym wie­dzieć.Ale wie­dział — i nagle Le­nore Tully za­częła się bać... * * *Za­głę­bie­nie w grun­cie miało może trzy stopy głę­boko­ści i cztery sze­roko­ści. Świeżo naru­szona zie­mia na kra­wę­dziach wskazy­wała, że nad wy­ko­pem uło­żony był duży ka­wał darni.Parę mi­nut wcześniej, Ra­molo przy­biegł do domu i oznajmił, że lu­dzie po­szu­ku­jący skra­dzio­nej żyw­ności na­tknęli się na coś dziwnego. Mi­chael na­tychmiast poje­chał w to miej­sce. Cho­ciaż o tym, że kry­jówka mie­ściła w so­bie po­ży­wie­nie świad­czyło jedy­nie parę roz­sypa­nych zia­ren ryżu, Mi­chael był pe­wien, że zo­stała ona wy­ko­nana przez amoka.— To dziwne — po­wie­dział Ra­molo po an­giel­sku, po­nie­waż jak do tej pory nie wyja­śnili jesz­cze uśmie­cha­ją­cym się triumfu­jąco ro­bot­ni­kom prawdzi­wego celu ich po­szu­ki­wań. — Spraw­dzali cały ten teren około czte­rech dni temu, ale ni­czego nie zna­leźli.— To zna­czy, że on żyje — od­parł szorstko Mi­chael.— To nie jest takie pewne, pa­tron. Być może ktoś inny zna­lazł żyw­ność. Ktoś biedny nie po­wie­działby o tym ani słowa — a w doli­nie pełno jest bied­nych ludzi.Na­czel­nik poli­cji z pew­no­ścią wy­ra­ziłby po­dobną opi­nię. Stwier­dziłby, że Mi­chael nie ma prze­ko­ny­wują­cych do­wo­dów po­twierdza­ją­cych fakt, że amok prze­żył eks­plo­zję. A rów­nie prze­ko­ny­wują­cych wyja­śnień, do­ty­czą­cych ist­nie­nia tej ta­jem­ni­czej kry­jówki, może być kilka. Mi­chael zde­cy­do­wał, że wi­zyta na poli­cji nie ma więk­szego sensu.— Kto jest naj­lep­szym tropi­cie­lem w doli­nie? — za­pytał Mi­chael.— Ne­me­lio Tega­say — od­parł bez wa­hania nad­zorca. — Na skraju dżungli ma nie­wielką farmę i czę­sto ofe­ruje swe usługi wy­ru­sza­ją­cym na po­lo­wa­nie my­śli­wym.— Pa­mię­tam go — po­wie­dział Mi­chael. — Czę­sto towa­rzy­szył dziadkowi, gdy by­łem jesz­cze chłopcem. Po­ślij po niego. Ju­tro wy­ru­szam w góry. Rozdział piętnasty [top] Tego ranka za­uwa­żył, że czer­wony, sportowy sa­mo­chód — zaw­sze pro­wa­dzony przez zdrajcę — znik­nął ze swego miej­sca par­ko­wa­nia. Po­nie­waż droga koń­czyła się na plantacji, męż­czy­zna, aby do­stać się do domu, musi mi­nąć miej­sce, jakie wy­brał na swą za­sadzkę — ostry za­kręt, około dzie­się­ciu kilo­me­trów na wschód od auto­strady do Tu­gu­ega­rao. Cze­kał już cały dzień, uważnie wy­pa­tru­jąc naj­mniej­szego ru­chu.Rzadko zabi­jał dla oso­bistej ze­msty. Ale czyn po­peł­niony przez zdrajcę był nie­wy­ba­czalny. Nie tylko wo­bec niego, ale także wo­bec puł­kow­nika Ta­nape, który ochraniał ro­dzinę tego czło­wieka we wcze­snych la­tach wojny. Jego wście­kłość wzmo­żona zo­stała uży­ciem przez zdrajcę truci­zny, broni tchó­rzy — a w tym wy­padku — także głup­ców. Od sa­mego po­czątku był nie­zwy­kle ostrożny z żyw­no­ścią, któ­rej sam nie przy­rzą­dził. Zaw­sze pró­bo­wał nie­wielką ilość i do­piero po dłuż­szej chwili, gdy nie nad­cho­dziły żadne bóle, kon­su­mo­wał pozo­sta­łość. W tym wy­padku, gdy tylko wy­stą­piły pierwsze ob­jawy za­tru­cia, szybko wy­kopał dziurę w rogu szopy, zwymio­tował nie­wielki kęs, który po­łknął, wylał więk­szą część za­war­tości garnka do dziury i zasy­pał zie­mią. Je­żeli zdoła prze­ko­nać zdrajcę, że zjadł śmiertelną por­cję, jego zada­nie bę­dzie ła­twiej­sze do prze­pro­wa­dze­nia.Po wy­ła­ma­niu drzwi szopy, przez cztery dni ukrywał się w zaro­ślach nad brze­giem rzeki. No­cami prze­nosił skra­dzioną ze sklepu żyw­ność do no­wej kry­jówki w gó­rach. Była to długa i uciążliwa praca, bo­wiem rana na bio­drze nie zo­stała jesz­cze cał­ko­wicie za­go­jona. Do­piero gdy upo­rał się ze wszyst­kimi zapa­sami, za­sta­wił pu­łapkę na zdrajcę. Spo­rzą­dził nowe tokot­subo na gęsto zale­sio­nym wzgórzu, za­pew­niają­cym do­brą ob­ser­wa­cję domu bia­łego czło­wieka. Człowiek ten naj­wi­docz­niej nie był pe­wien swego bez­pie­czeń­stwa, bo­wiem przez cały czas nosił przy­tro­czony do pasa pi­stolet. Bez­po­średni atak mógłby być zbyt nie­bez­pieczny. Szybko zdał sobie sprawę, że klu­czem do suk­cesu jest czer­wony, sportowy sa­mo­chód. Na­wet na pro­stych od­cin­kach drogi zdrajca pro­wa­dził go z prze­sadną ostrożno­ścią, a na ostrych za­krę­tach zwal­niał do paru kilo­me­trów na go­dzinę. Na­le­żało zna­leźć jedy­nie wła­ściwe miej­sce...Słońce za­cho­dziło już za ma­syw Kor­dylie­rów. Nie­cier­pli­wość jest oj­cem błędu — była to naj­cen­niej­sza z nauk, ja­kich nie szczędził mu puł­kow­nik Ta­nape. Te­raz jed­nak, po raz pierwszy od czasu pod­jęcia tej misji, za­czy­nał się nie­cier­pli­wić. A je­żeli czło­wiek ten wyje­chał gdzieś na dłu­żej? Aby prze­żyć mon­sun, bę­dzie mu­siał prze­nieść wszystkie za­pasy do ja­kiejś so­lid­niej­szej kry­jówki, za­nim ob­fite opady nie za­mie­nią ście­żek w nie­do­stępne trzę­sawi­ska. Nie mógł po­zwo­lić sobie na spę­dze­nie jesz­cze kilku dni w doli­nie.Uspokój się, prze­ko­ny­wał sam sie­bie. Je­żeli nie zabi­jesz go w tym roku, zabi­jesz w na­stęp­nym.Na­gle usły­szał słaby od­głos pra­cują­cego sil­nika. Wie­dział, że dźwięk tutaj nie­sie się da­leko. Sam sa­mo­chód mógł być w odle­gło­ści jesz­cze dwóch, trzech ki­lo­me­trów. Bez­sze­lest­nie prze­sunął się do kra­wę­dzi krzewów i trzy­ma­jąc miecz w po­go­to­wiu, wpa­try­wał się we wschodni łuk za­krętu. Było cie­pło, a więc zdrajca z pew­no­ścią opu­ści dach. To bę­dzie łatwe — skok w mo­men­cie mija­nia go przez sa­mo­chód, szybki za­mach i ścię­cie głowy zdrajcy...Sa­mo­chód po­jawił się na za­krę­cie. Wy­ska­kiwał już z krzewów, gdy nagle zdał sobie sprawę, że coś jest nie w po­rządku. Sa­mo­chód pę­dził z o wiele więk­szą szyb­ko­ścią, niż to przewi­dy­wał. Jego pęd nie­omal od­rzu­cił go po­now­nie w krzaki. Z fine­zją godną ma­ta­dora okrę­cił się do­okoła wła­snej osi, o cen­ty­me­try uni­kając przedniego zde­rzaka. Gdy sa­mo­chód mijał go ry­cząc prze­cią­żo­nym silni­kiem, bły­ska­wicz­nym cio­sem, samą koń­cówką mie­cza, prze­ciął prawą tylną oponę. Eks­plo­do­wała z hu­kiem. Sa­mo­chód za­rzu­cił ostro na lewą stronę, trzy razy prze­ko­zioł­ko­wał i wy­strzelił z drogi. Na krótko przed pierwszą wy­wrotką usły­szał prze­raź­liwy, ko­biecy krzyk...Wy­rzu­cona z wozu dziew­czyna była już martwa, gdy do niej do­tarł. Po­trzą­sając głową z roz­cza­ro­wa­niem, spoj­rzał na nią za­sta­na­wia­jąc się, czy była ładna. Wi­dy­wał ją już przed do­mem zdrajcy, ale odle­głość była zbyt wielka, aby oce­nić rysy twa­rzy. Dłu­gie, czarne włosy za­sła­nia­jące czę­ściowo zma­sa­kro­waną twarz miały wspaniały po­łysk, świad­czący o co­dziennym szczotko­wa­niu. Tak, po­my­ślał. Była piękna. I ko­chana przez zdrajcę. Córka, są­dząc po mło­dym wieku.Nie mógł oczywi­ście po­zwo­lić, by zdrajca po­my­ślał, że zgi­nęła w wy­padku. To zmniej­szy­łoby jego strach, a prze­cież przez cały okres mon­sunu musi cze­kać, aż przyjdzie chwila za­płaty za zdradę. Uniósł miecz wy­soko po­nad głowę i opu­ścił. Po­wtó­rzył to jesz­cze raz. I jesz­cze... * * *Gdy Luz nie zja­wiła się w porze obia­do­wej, Harry Die­trich był już po­waż­nie za­nie­po­ko­jony. Prze­cież ich kłót­nia nie mo­gła wpłynąć na to, że zde­cy­do­wała się pozo­stać poza do­mem. Czyżby aż tak bar­dzo nie spodobały się jej wy­po­wie­dziane w paru ostrych sło­wach ogra­ni­cze­nia, które nało­żył na nią dla jej wła­snego do­bra?Gdy przez pierw­szych parę dni nie od­nale­ziono ciała Ku­rusu, po­wta­rzał sobie, że być może nigdy nie zo­sta­nie ono od­nale­zione. Ja­poń­czyk, zu­peł­nie jak zwie­rzę, tuż przed śmiercią wy­szu­kać sobie mu­siał ja­kieś ciemne i trudno do­stępne miej­sce. Lecz brak kon­kret­nego po­twierdze­nia śmierci sza­leńca wciąż spę­dzał Die­tri­chowi sen z po­wiek. Szczegól­nie martwił się o Luz. Przez parę dni wy­naj­dy­wał różne wy­mówki, by trzy­mać ją bli­sko domu, a w końcu z po­wodu zbyt szyb­kiej jazdy zaka­zał jej pro­wa­dze­nia sa­mo­chodu. Wie­dział, że ta decy­zja do­pro­wa­dziła ją do wściekło­ści. Lecz jak jed­nak mógł po­wie­dzieć jej całą prawdę? Je­żeli amok rze­czy­wi­ście prze­żył, to w tej chwili po­luje naj­prawdo­po­dob­niej wła­śnie na nich.Oprócz na­pię­tego, tak nie­natu­ral­nego dla niej mil­cze­nia, Luz prze­strze­gała jed­nak tego za­kazu — aż do dzi­siej­szego ranka. Był czwartek, a więc dzień, w któ­rym zwy­cza­jowo wy­bie­rała się na za­kupy do Tu­gu­ega­rao. Ran­kiem po­wie­dział jej, by zo­stała w domu, lecz w od­po­wie­dzi za­lany zo­stał poto­kiem zu­peł­nie nie­zro­zu­mia­łych, lecz ja­snych co do sensu słów w dia­lek­cie ta­ga­long. Zde­ner­wo­wany, trza­snął drzwiami i udał się na pola. Gdy wró­cił, nie było ani Luz, ani czer­wo­nego fer­rari. Zbyt zmar­twiony, aby być zły, przez parę chwil roz­wa­żał moż­li­wość poje­cha­nia za nią do mia­sta. Szybko jed­nak za­rzu­cił ten po­mysł. Zna­jąc jej cha­rak­ter, spo­wo­do­wa­łoby to zbyt wiele pytań z jej strony. A zresztą, w jaki spo­sób amok może za­gro­zić pę­dzą­cemu sa­mo­cho­dowi?Wraz z za­pad­nię­ciem zmroku, jego umy­słem za­władnął strach. Przytro­czył do pasa re­wol­wer i wsiadł do jeepa, wy­posa­żo­nego w ru­chomy re­flek­tor. Po­nie­waż ko­zioł­ku­jący sa­mo­chód wyle­ciał prze­szło trzy­dzie­ści stóp z drogi, Die­trich nie­omal mi­nął wrak w ciemno­ściach. Na­gle, do­strze­gając na po­bo­czu dwie głę­bokie bruzdy, gwałtow­nie za­ha­mo­wał i skie­ro­wał re­flek­tor w prawo. Snop świa­tła omiótł po­ła­mane krzewy i za­trzy­mał się na le­żą­cym do góry ko­łami czer­wo­nym sa­mo­cho­dzie.Die­trich wy­sko­czył z je­epa i przedarł się przez krzewy w stronę wraka. Na wi­dok bez­władnego ra­mie­nia, leżą­cego na ziemi pod miej­scem, w któ­rym nor­mal­nie znaj­duje się fotel kie­rowcy, z gar­dła wy­do­był mu się zdu­szony jęk. Klęknął i zła­pał za nad­gar­stek, pró­bując wy­czuć puls. Ciało było już jed­nak zimne. To tylko szok, prze­mknęło mu sza­leń­czo przez głowę. Po­cią­gnął za nad­gar­stek, ma­jąc na­dzieję wy­cią­gnąć ciało żony spod wraka. Za­sko­czony ła­two­ścią, z jaką da­wała się prze­su­wać spoj­rzał na to, co trzy­mał w dłoni — i po­znał okrutną prawdę...Ze­rwał się na nogi i od­rzu­cił od­cięte ra­mię, jakby prze­pły­wał przez nie prąd o na­pię­ciu ty­sięcy wolt. Prze­ra­żony, rzu­cił się w stronę je­epa...Cho­ciaż od­dalił się już o prze­szło milę, echo peł­nego bólu okrzyku do­tarło do niego ni­czym zimny, upiorny wiatr, na­wie­dza­jący jego ro­dzinną wy­spę Shi­kotan. Tak, po­my­ślał nie prze­ry­wa­jąc mar­szu. Po porze desz­czu bę­dzie wy­star­cza­jąco dużo czasu, by do­koń­czyć ze­msty... * * *Mu­szę go od­na­leźć — po­wie­dział nagle sie­dzący obok Cary Mi­chael. — Być może już nie żyje, ale ja mu­szę być tego pewny.Go­dzi­nami za­sta­na­wiał się, jaki po­wód byłby wy­star­cza­jąco po­ważny, by usprawie­dli­wić jego wy­cieczkę w Kor­dy­liery w sa­mym środku zbio­rów. Jed­nak jego szwa­gierka i tak mo­mentalnie do­my­śli­łaby się całej prawdy. Po­cze­kał, aż Sam i Evie pójdą już spać, a po­tem opo­wie­dział jej o od­nale­zie­niu pu­stej skrytki na żyw­ność. Sie­dzieli wła­śnie w salo­nie, oglą­dając w tele­wizji jakąś starą ko­me­dię. Cara wstała i wyłą­czyła tele­wi­zor.— Pój­dziesz sam?— Ra­molo szuka wła­śnie przewod­nika. Ma go przy­pro­wa­dzić jesz­cze dziś. Jutro chcę wy­ru­szyć tak wcześnie, jak to tylko bę­dzie moż­liwe.Cara pode­szła do barku i zro­biła sobie bour­bona z wodą. Za­led­wie parę chwil temu my­ślała, jak nor­mal­nie za­po­wiada się ten wie­czór — drink albo dwa po obie­dzie i spo­kojne chwile przed tele­wizo­rem. Wszystko tak, jak gdyby żył jesz­cze Les. I wszystko to oka­zało się jedy­nie iluzją.— Czy mogę ci po­móc w ja­kiś spo­sób?Mi­chael po­krę­cił prze­cząco głową.— Da­łem już Inez listę wszyst­kiego, czego bę­dziemy po­trze­bo­wać. Przy­go­tuje wszystko na rano. Od Ly­dec­ke­rów poży­czę muła — je­dynie oni jesz­cze je ho­dują.— Jak długo cię nie bę­dzie?— Nie wiem. Tak długo, jak okaże się to ko­nieczne.— A desz­cze? Są opóźnione. Nie prze­ży­jesz w dżungli pod­czas mon­sunu.— Może amok, mogę i ja — od­parł. — Nie martw się o zbiory. Ra­molo za­trosz­czy się o wszystko.Cara od­sta­wiła po­zba­wio­nego nagle smaku drinka z po­wro­tem na barek i usia­dła na kana­pie.— Pra­wie prze­ko­na­łam już samą sie­bie, że wszystko skoń­czone — po­wie­działa nie pa­trząc w jego stronę i pró­bując ukryć łzy, które nagle za­krę­ciły się w jej oczach.— Wrócę, gdy będę pewny, że amok na­prawdę nie żyje. Wtedy ty i Evie wreszcie bę­dzie­cie miały ży­cie, na jakie za­słu­guje­cie. Na jakie wszyscy za­słu­gu­jemy.Cara po­czuła nagle na swym karku do­tknięcie jego pal­ców. Wie­działa, że chce się z nią ko­chać. Już od paru dni po­dej­rze­wała, że coś ta­kiego musi się wy­da­rzyć — wie­działa to po na­pię­ciu w jego gło­sie, na­wet pod­czas naj­bar­dziej ba­nal­nych roz­mów, czy po spo­sobie, w jaki na nią pa­trzył, gdy byli sami. Gdy jego dłoń ześli­znęła się na jej plecy, od­wró­ciła się ku niemu, do­strze­gając na jego twa­rzy wy­raz wzmożo­nego pra­gnie­nia. In­ten­syw­ność jego spoj­rze­nia oszoło­miła ją. Nie opie­rała się, gdy przy­cią­gał ją do sie­bie. Po­czuła do­tknięcie jego warg, wolną dłoń poło­żył deli­kat­nie na jej piersi. Ku wła­snemu zdu­mie­niu od­po­wie­działa na tę pieszczotę, roz­chy­lając wargi pod naci­skiem ję­zyka.Gdy roz­piął pierwszy guzik bluzki, po­my­ślała: Mój Boże, prze­cież Les umarł nie daw­niej, jak mie­siąc temu...Ode­pchnęła go i po­trzą­snęła głową.— Nie — po­wie­działa le­dwie sły­szal­nym szeptem.— W końcu to i tak się kie­dyś sta­nie — od­parł. — Oboje o tym wiemy. Bę­dziemy tu ra­zem żyli jesz­cze przez okropnie długi okres czasu. By­łoby ła­twiej­sze dla nas obojga — i dla Evie — gdy­by­śmy się po­brali.Jej zmie­sza­nie za­mie­niło się w gniew.— Nie je­stem ka­wał­kiem me­bla! Czymś, co otrzymuje się ra­zem z do­mem!— Nie przy­szłaś ra­zem z do­mem. Nale­żysz do niego. Tak jak i ja.Na­gle zro­zu­miała, dla­czego tak chęt­nie prze­pisał na nią swe prawa do plantacji. On nie chciał za­stą­pić jej męża — on chciał być Le­sem! Ona i jego córka stały się dla Mi­cha­ela czę­ścią jego prze­szło­ści, tak jak wy­bla­kłe twa­rze na foto­gra­fiach w sta­rym al­bu­mie. Do­strze­gając szansę na prze­kre­śle­nie swych wła­snych nie­po­wo­dzeń, po­sta­no­wił po­wró­cić i przejąć to, co stwo­rzył jego brat.— Do­bra­noc, Mi­chael — po­wie­działa, pod­no­sząc się z ka­napy. Wy­szła z po­koju nie oglą­dając się ani razu... * * *Bę­dziemy tu ra­zem żyli jesz­cze przez okropnie długi okres czasu... Stwier­dze­nie to z upo­rem dźwię­czało w uszach Cary, gdy roz­bie­rała się do łóżka. Coś po­dob­nego czę­sto przy­cho­dziło jej na myśl pod­czas ostat­nich paru dni, kiedy to ona i jej szwagier zajęli się swą co­dzienną, ruty­nową pracą — zu­peł­nie jak mąż i żona. Evie zaw­sze cało­wała go na do­bra­noc, jak przedtem ojca. Póź­niej, gdy Sam od­cho­dził do swej sy­pialni, czę­sto oglą­dali ra­zem tele­wizję bądź omawiali wy­da­rze­nia mi­nio­nego dnia. Cza­sami wchodzili ra­zem na schody, roz­dzie­lając się do­piero na ko­ryta­rzu i kie­rując się do wła­snych sy­pialni, poło­żo­nych nie dalej, niż 20 stóp od sie­bie...W od­po­wiednim cza­sie z pew­no­ścią bę­dzie inny męż­czy­zna, roz­my­ślała, leżąc już w łóżku. Wraz ze stop­nio­wym przemija­niem żalu, wy­obra­żenie sze­regu nie koń­czą­cych się sa­mot­nych nocy za­czy­nało dzia­łać na nią de­pry­mu­jąco. Bar­dzo moż­liwe, że sta­nie się wła­śnie tak, jak z taką pew­no­ścią zade­kla­ro­wał dzi­siaj Mi­chael. Opady desz­czu spra­wią, że dość długo będą uwię­zieni pod jed­nym da­chem. Na­gle przy­po­mniała so­bie, jak pod­czas po­dob­nych okre­sów było z Le­sem. Gdy tylko uło­żyli Evie na jej po­połu­dniową drzemkę, szli na górę i ko­chali się po­woli i czule, do­póki nie usły­szeli pła­czu roz­bu­dzo­nego dziecka i szyb­kich kro­ków bie­gną­cej niani. Tak, to musi po­wró­cić... Ale jesz­cze nie teraz... Jesz­cze nie...Za­pa­dała już w ciężki, nie­spo­kojny pół­sen, gdy nagle uświado­miła sobie, że oszu­kuje prze­cież samą sie­bie. To pro­pozy­cja mał­żeń­stwa tak nią wstrzą­snęła, a nie fakt, że Mi­chael jej pra­gnie... O tym wie­działa już od dawna, i nie ro­biła wła­ści­wie ni­czego, aby go znie­chę­cić... A je­żeli on pró­bo­wał mnie tylko uwieść? — za­sta­na­wiała się dalej. Je­żeli sta­no­wię dla niego tylko obiekt fi­zycz­nego pożą­dania?Gdzieś w od­dali słabo, nie­wy­raź­nie roz­dź­wię­czał się tele­fon. Zi­gno­ro­wała go, na­cią­gając po­duszkę na głowę. W chwilę póź­niej usły­szała lek­kie, ale zde­cy­do­wane pu­kanie do drzwi jej sy­pialni. Za­wa­hała się na mo­ment wie­dząc, że o tej porze może to być jedy­nie Mi­chael. A jeżeli zde­cy­do­wał się wziąć ją siłą? Stu­kanie po­wtó­rzyło się — tym ra­zem gło­śniej.Włą­czyła nocną lampkę, wy­sko­czyła z łóżka i po­de­szła do krze­sła, przez które przewie­szony był jej szla­frok. Zdejmo­wała go wła­śnie z krze­sła, gdy drzwi otwo­rzyły się nagle i do po­koju wszedł Mi­chael. Zdu­miała się, wi­dząc ścią­gnięte rysy jego twa­rzy. Świadoma, że całe jej ciało jest do­sko­nale wi­doczne po­przez cienki mate­riał noc­nej ko­szuli, przy­ci­snęła szla­frok do piersi. Mi­chael spoj­rzał na nią nie­wi­dzą­cymi oczyma.— Wła­śnie za­mor­do­wał Luz Die­trich. * * *Pierwsi nade­szli Ra­molo i Te­ga­say. Tro­piciel był krę­pym męż­czy­zną o ciemnej twa­rzy, któ­rego po­liczki wciąż jesz­cze no­siły ślady rytu­al­nego tatu­ażu, no­szo­nego przez ilo­kań­skich wo­jow­ni­ków. Pod­je­chali pod dom je­epem nad­zorcy. Na tyl­nym sie­dze­niu sa­mo­chodu le­żał roz­cią­gnięty ogromny, szary pies. Mi­chael był już świad­kiem paru po­lo­wań z udziałem ta­kich psów i wie­dział, że zwie­rzę to na roz­kaz swego pana zmieni się w bez­względ­nego mor­dercę.— Idziemy za­po­lo­wać na amoka — po­wie­dział do Tega­say. — Je­żeli nie chcesz mi po­móc, Ra­molo od­wie­zie cię do domu.Tega­say bez słowa wy­sko­czył z sa­mo­chodu. Przez jego ra­miona przewie­szony był zro­lo­wany koc, owi­nięty w ame­ry­kań­ski płaszcz prze­ciw­desz­czowy. Na gar­dłowy roz­kaz pies zna­lazł się tuż przy jego no­dze.— Do­brze — rzu­cił Mi­chael i opo­wie­dział mu o mor­der­stwie Luz Die­trich oraz o miej­scu, w któ­rym się to wy­da­rzyło. — Spró­buj od­na­leźć ślad, ale nie idź za nim sa­mot­nie. Cze­kaj na mnie przy za­kolu rzeki na pół­noc od farmy Die­tri­cha.Tro­piciel ski­nął krótko głową i bez słowa od­dalił się.Pół go­dziny póź­niej, jadąc cięża­rówką, na far­mie zja­wił się Walt Ly­dec­ker. Z tyłu sa­mo­chodu znaj­do­wały się cztery muły, które cze­ka­jący już pra­cow­nicy sprowa­dzili po spe­cjal­nej ram­pie na zie­mię.— Mia­łeś rację, Mike — po­wie­dział Ly­dec­ker gło­sem, w któ­rym po­brzmie­wały nutki wstydu. — To my po­win­ni­śmy go od­na­leźć. Zaw­sze było to na­szym zada­niem.— Czy do­wie­dzia­łeś się cze­goś no­wego? — za­pytał Mi­chael, gdy ra­zem z przyjacie­lem kie­ro­wali się w stronę domu.— Gdy wy­jeż­dża­łem z Tu­gu­ega­rao, wła­śnie przy­wieźli ją do kost­nicy. Chry­ste, ten wa­riat po­ciął ją na ka­wałki! Dla­czego?— Kto to wie, do dia­bła! I wąt­pię, aby kie­dy­kol­wiek ktoś się o tym do­wie­dział.— Kto jesz­cze idzie z nami?— Jack Tully i ma­jor Ra­mos.— Ra­mos? Dla­czego on? — za­pytał ze zdzi­wie­niem Walt.— Jest twardy, po­my­słowy i wie o amoku wię­cej, niż kto­kol­wiek z nas.— A jeżeli za­wia­domi poli­cję?— Nie zrobi tego — od­parł Mi­chael z ab­so­lutną pew­no­ścią w gło­sie. — Nie po tym, co stało się ostat­nim ra­zem. Z po­wodu jego błędu zgi­nęło prze­szło dwu­dzie­stu ludzi. Nie wy­ma­rzesz tego z pa­mięci wzy­wa­jąc poli­cję, na­wet gdy­byś był jed­nym z nich.Cara, ubrana w dżinsy i błę­kitną blu­zeczkę roz­sta­wiała wła­śnie na stole kubki z kawą i tace z ka­nap­kami.— Mi­chael, czy po­wie­cie Harry'emu, co za­mier­zacie zro­bić? — za­py­tała. — Gdy ża­den z was nie po­jawi się na po­grze­bie Luz, po­wsta­nie mnó­stwo pytań.— Dziś wie­czo­rem bę­dzie miał dość na gło­wie — od­parł cierpko Mi­chael. — Wy­pij kawę, Walt. Nie mia­łem jesz­cze czasu, aby się spa­ko­wać.Gdy zszedł na dół, dźwigając ple­cak i zro­lo­wany śpi­wór, w kuchni znaj­do­wał się już ma­jor Ra­mos. W cy­wil­nym ubra­niu wy­glą­dał nieco mniej oka­zale, bar­dziej orientalnie. Wy­da­rze­nia ubie­głych tygo­dni od­biły się na jego twa­rzy, która stra­ciła swój zwy­kły, oliw­kowy od­cień. Jed­nak w gło­sie wciąż po­brzmie­wały echa wy­da­wa­nych nie­gdyś roz­ka­zów.— Dzię­kuję, że po­zwo­lił mi pan sobie towa­rzy­szyć, panie Bra­den. Czy mogę jed­nak pro­sić o wy­świadcze­nie mi przy­sługi?— Oczywi­ście, majo­rze.— Nie mam ze sobą żad­nej broni, a w skle­pach nie jest ona do­stępna w spo­sób le­galny. Czy mógłby poży­czyć mi pan jakąś strzelbę?Mi­chael i Ra­mos we­szli do gabi­netu i za­trzy­mali się przed szafką z bro­nią. Po uważnym spraw­dze­niu paru kara­bi­nów, Ra­mos wy­brał mar­lina 444.— Do­bry wy­bór — przy­znał Mi­chael.— Czy któ­ryś z was za­wia­do­mił już poli­cję?— Ta wy­prawa miała być prze­pro­wa­dzona w se­kre­cie.— W ta­kim razie ja to zro­bię. Po­wia­do­mię o tym by­łego de­pu­to­wa­nego, któ­remu ufam jak sobie sa­memu. Może to oka­zać się przy­datne. Na­din­spektor nie wie­rzy, że to amok za­mor­do­wał Luz Die­trich.— A kiedy to, prócz pana, jaki­kol­wiek poli­cjant wie­rzył w ist­nie­nie amoka?Ra­mos zapa­lił swego ulu­bio­nego pa­pie­rosa i za­cią­gnął się głę­boko.— Gdyby nie po­wie­dział mi pan o od­kry­ciu pu­stej kry­jówki na żyw­ność, to wąt­pię, czy sam uwa­żał­bym, że te ostat­nią zbrodnię po­peł­nił wła­śnie amok. Na­wet pan prze­cież nie ma naj­mniej­szego poję­cia, jak mógł uciec z tej prze­klętej trawy. Inne aspekty tej sprawy także są za­sta­na­wia­jące. Za­bój­stwo pani Die­trich było ak­tem sady­stycznego mordu, zbrodni oso­bistej.— A inne nie były? — za­pytał Mi­chael z wy­raź­nym sar­ka­zmem w gło­sie.— Czy­tałem wszystkie ra­porty z przy­pisy­wa­nych amo­kowi za­bójstw. Jest nie­zwy­kle kon­se­kwentny w spo­sobie swych dzia­łań. Je­żeli oczywi­ście zaak­cep­tuje pan sza­lone prze­słanki, na pod­sta­wie któ­rych działa. Każda z jego ofiar za­mor­do­wana zo­stała jed­nym cię­ciem mie­cza, pre­cy­zyj­nym i bar­dzo sil­nym. Za każ­dym ra­zem jego mo­tywy były zu­peł­nie jasne — zdo­bycie po­ży­wie­nia lub obrona przed gro­żą­cym nie­bez­pie­czeń­stwem. Nigdy nie było na­wet cie­nia po­dej­rze­nia, że od­czuwa psy­chiczną po­trzebę za­da­wa­nia bólu. Za­bijał bez żalu — ale i bez przyjem­ności.Nie­cier­pli­wiąc się prze­dłu­żają­cymi się przy­go­to­wa­niami, Mi­chael led­wie słu­chał wy­wodu Ra­mosa.— Ma­jorze, nie mamy te­raz czasu, aby za­sta­na­wiać się nad jego mo­ty­wami — je­żeli rze­czy­wi­ście ma ja­kie­kol­wiek. I mó­wiąc szczerze, nie­wiele mnie to ob­cho­dzi. Po pro­stu chcę go zabić.Przed do­mem usły­szeli od­głos za­jeż­dża­ją­cego sa­mo­chodu. Mi­chael szybko wy­szedł z ga­bi­netu a Ra­mos, wciąż za­my­ślony, po­zo­stał w środku. Wie­dział, że zro­bił błąd roz­ma­wia­jąc teraz z Bra­de­nem. Ame­ryka­nin był w tej chwili zbyt pod­nie­cony, by ro­zu­mo­wać lo­gicz­nie. Lecz intu­icja, wy­ro­biona przez prze­szło ćwierć wieku pracy w poli­cji pod­po­wia­dała mu, że w przy­padku ostat­niego za­bój­stwa, nie wszystko jesz­cze zo­stało wyja­śnione do końca. Rów­nie dziwnym był fakt, że osiem dni temu Ma­pi­tang za­brał Shi­murę w góry. Po swej przymu­so­wej dy­misji, bę­dąc w chwilo­wym od­izo­lo­wa­niu, o po­dróży tej do­wie­dział się do­piero od jed­nego ze swych eks-pod­władnych. To jasne, iż Shi­mura wciąż po­dej­rzewa, że amok żyje i w ja­kiś spo­sób na­kło­nił Ma­pi­tanga, aby ten za­brał go na sa­motne po­szu­ki­wa­nia do­wo­dów. Wy­padki za­czy­nają to­czyć się nie­zwy­kle szybko, po­my­ślał. Lęki i nie­po­koje po­woli zbie­gają się w jed­nym punkcie, ni­czym stru­myki, które spły­wa­jąc z gór two­rzą na dnie wą­wozu śmiertelny wir. Aby po­znać całą prawdę — i aby zniszczyć amoka — bę­dzie zmu­szony pod­dać się bie­gowi jed­nego z tych stru­mieni...Gdy Mi­chael wszedł do sa­lonu, Cara roz­ma­wiała już z Jac­kiem Tully.— Po dro­dze tutaj za­trzy­ma­łem się u Harry'ego — mó­wił, po­trzą­sając z go­ryczą głową. — Bie­da­czy­sko nie może jesz­cze dojść do sie­bie... Kiedy wy­ru­szamy?— Przy­najmniej na go­dzinę przed świ­tem — od­parł Mi­chael. — Nie mam za­miaru na­tknąć się na jakiś woj­skowy pa­trol.Mi­chael ze zdu­mie­niem spo­glą­dał w stronę Jacka. Wciąż pa­mię­tał jego kate­go­ryczną od­mowę na pierwszą, taką samą pro­pozy­cję. Jed­nak tym ra­zem przyjaciel zgo­dził się nad­spo­dzie­wa­nie łatwo. Uni­kał jed­nak spoj­rze­nia Mi­cha­ela i wi­dać było, że przez cały ten czas jest nie­natu­ral­nie spięty. Do dia­bła z tym wszystkim, po­my­ślał Mi­chael ze zło­ścią. Za­czy­nam szu­kać już dziury w ca­łym, jak Ra­mos. W końcu idzie z nami, a tylko to się liczy.— Je­stem ostatni? — za­pytał Jack.— Tak. Im mniejsza grupa, tym szyb­ciej mo­żemy się prze­mieszczać. Do rana bę­dzie miał nad nami około dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin przewagi. Są­dzę, że te­raz po­win­ni­śmy so­lid­nie wy­po­cząć. Za­po­wiada się nieli­cha wy­cieczka.— Przy­go­to­wa­łam już po­koje go­ścinne — wtrą­ciła Cara. Mi­chael spał ubrany, za wy­jąt­kiem bu­tów. Obu­dziło go deli­katne po­trzą­sanie za ra­mię. Otworzył oczy i zo­ba­czył Carę. Miała na sobie tę samą blu­zeczkę i dżinsy, co po­przedniego wie­czoru. Pa­trzyła na niego zmę­czo­nymi oczyma.— Już czwarta, Mi­chael — po­wie­działa szeptem.— Nie kła­dłaś się?Nie od­po­wia­dając, skie­ro­wała się w stronę drzwi.— Obu­dzę lepiej pozo­sta­łych.— Cara... prze­pra­szam.Od­wró­ciła się i spoj­rzała mu pro­sto w oczy.— Za co?— Wtedy w salo­nie zro­bi­łem z sie­bie głupca. To już się wię­cej nie po­wtó­rzy.— Nic się nie stało.— Bę­dziesz tu­taj, gdy wró­cimy? — bez­sku­tecz­nie starał się za­dać to pyta­nie swym nor­mal­nym to­nem.— Oczywi­ście — od­parła i za­mknęła za sobą drzwi. * * *Po­przez otwarte drzwi ku­chenne Cara ob­ser­wo­wała, jak męż­czyźni spraw­dzają roz­mieszcze­nie pa­kun­ków na grzbietach mu­łów Walta Ly­dec­kera. Wszyst­kie świa­tła w domu zo­stały wy­ga­szone, tak aby ich wy­jazd pozo­stał nie­zau­wa­żony. W nie­pew­nym świe­tle bu­dzą­cego się dnia, cztery po­sta­cie były pra­wie nie­roz­po­zna­walne. W końcu Mi­chael pod­szedł do drzwi i wy­mru­czał poże­gna­nie. Po­cało­wała go szybko w poli­czek i po­ma­chała ręką pozo­sta­łym. Do­piero w parę se­kund póź­niej, gdy ko­lumna męż­czyzn i zwie­rząt znik­nęła już w mroku uświado­miła sobie, że być może ich udziałem sta­nie się ten sam ro­dzaj ma­ka­bry, ta sama ba­nalna, nie­po­trzebna śmierć, która spo­tkała jej męża. We­szła z po­wro­tem do kuchni i za­trza­snęła za sobą drzwi, aby po­wstrzymać na­pływ zim­nego, po­ran­nego po­wie­trza.Od­grzała dzba­nek kawy i z pełną fili­żanką usia­dła przy ku­chen­nym stole. Za­sta­na­wiała się wła­śnie, czy nie udać się na górę, gdy nagle roz­dź­wię­czał się tele­fon. Po­bie­gła do sa­lonu i pod­nio­sła słu­chawkę.— Już wyje­chali? — usły­szała niski, za­nie­po­ko­jony głos Le­nore Tully.— Tak.— Tego się oba­wia­łam. Chciałam prze­ko­nać Jacka, by zre­zy­gno­wał z tej eska­pady, ale na­wet nie chciał słu­chać.— Wszystko bę­dzie do­brze, Le­nore.— Po­wie­dział mi, że to wszystko sza­leń­stwo. Że nie mają żad­nej szansy, aby od­na­leźć amoka.— Więc dla­czego...— Chciałam po­wie­dzieć coś Mike'owi — prze­rwała. — Nie spa­łam całą noc, pró­bując uspo­koić nerwy.— Co ta­kiego?— To już nie­ważne. Za późno. A zresztą może to tylko moja wy­obraźnia — Le­nore od­wie­siła słu­chawkę, nie mó­wiąc na­wet do wi­dze­nia. Od­kła­dając po­woli słu­chawkę na wi­dełki Cara po­czuła nagle ten sam nie­po­kój, ja­kiego do­znała, gdy sie­działa na po­grą­żonej w mroku we­ran­dzie, cze­kając na po­wrót Lesa... * * *Za­nim osią­gnęli bród, słaba po­świata na wschod­nim hory­zon­cie zwia­sto­wała naro­dziny no­wego dnia. Po mie­sią­cach suszy, rzeka w tym miej­scu miała jedy­nie parę stóp głę­boko­ści. Było to do­brze wy­brane miej­sce, bo­wiem bar­dzo rzadko go­ścił tu ja­ki­kol­wiek pa­trol. Naj­bliż­szy most był 10 mil dalej na pół­noc. Po obu stro­nach rzeki kłę­biły się tu­many sza­rej mgły.Walt Ly­dec­ker za­czął wprowa­dzać już muły do wody, gdy nagle do­strze­gli zbli­ża­jące się w ich kie­runku, mi­go­tliwe świa­tła sa­mo­chodu. Walt za­czął szar­pać gwałtow­nie za wo­dze, do­póki nie po­wstrzymał go spo­kojny głos Mi­cha­ela:— Za­cho­wuj się nor­mal­nie. Je­żeli to pa­trol, po­wiemy, że jeste­śmy na zwy­kłej wy­pra­wie my­śliw­skiej.Jed­nak nie była to poli­cja. Za kie­row­nicą jeepa sie­dział jeden z pra­cow­ni­ków na far­mie Die­tri­cha. Sam Die­trich, z bladą twa­rzą i prze­krwio­nymi oczyma sie­dział z tyłu, trzy­ma­jąc na kola­nach strzelbę i zro­lo­wany śpi­wór. Gdy po­jazd za­trzy­mał się, wy­siadł i przewie­sił strzelbę przez ra­mię.— Nie, Harry! — wy­krzyknął wy­so­kim gło­sem Jack i pod­szedł w jego kie­runku. — Zo­staw to nam!— Ona była moją żoną — od­parł po­nuro Die­trich i ge­stem naka­zał kie­rowcy, by odje­chał. — Mu­szę iść z wami.— Do­go­nisz nas póź­niej, gdy doj­dziesz już do sie­bie — nale­gał Ly­dec­ker.— Jej ro­dzina może za­trosz­czyć się o po­grzeb... Zresztą nie dbam o to...— Walt ma rację — wtrą­cił Mi­chael, prze­kli­nając w du­chu Jacka za wprowa­dze­nie Die­tri­cha w ich plany. — W ta­kim sta­nie nie po­wi­nie­neś iść z nami.— Idę!Jedy­nie Ra­mos nie wy­po­wie­dział ani jed­nego słowa, przez cały ten czas wpa­tru­jąc się upo­rczywie w zmienione rysy twa­rzy Die­tri­cha. Z pew­no­ścią wy­ra­żała żal i smu­tek, de­ter­mi­nację do szu­kania ze­msty. Sło­wem to wszystko, co w takiej chwili jest jak naj­bar­dziej na miej­scu. A jed­nak, gdzieś głę­boko pod tym wszystkim, Ra­mos do­strze­gał z tru­dem ma­sko­wany strach...Mi­chael wie­dział, że gdyby od­mó­wił teraz Szwajca­rowi udziału w tym po­lo­wa­niu, to ten i tak podą­żałby za nimi w pew­nej odle­gło­ści.— Chodźmy — po­wie­dział uj­mu­jąc wo­dze swo­jego muła. — Tra­cimy jedy­nie czas.Gdy prze­kra­czali rzekę, ma­syw Kor­dylie­rów roz­cią­gał się przed nimi jak sza­ro­zie­lony mur. Na dru­gim brzegu rzeki cze­kał już na nich Tega­say, sie­dząc na ziemi obok roz­cią­gniętego w po­bliżu psa. Wi­dząc ich wstał i ski­nął w stronę Mi­cha­ela głową. Błysk w jego oku świadczył, że od­na­lazł ślad. Rozdział szesnasty [top] Shi­murę obu­dził śmiech dzieci. Przez chwilę le­żał na swym trzci­no­wym po­sła­niu, ma­jąc na­dzieję, że być może dzi­siaj zmniejszy się ten do­kuczliwy ból mię­śni ple­ców i nóg. W końcu spoj­rzał w bok. Wi­dząc, że po­sła­nie Ma­pi­tanga jest puste wstał, prze­cią­gnął się i otwo­rzył okno. Wieś Tic­lac osią­gnęli już po­przedniej nocy i na­tychmiast po­szli spać, le­dwo tylko do­szli do chaty, trak­to­wa­nej jako sta­cja me­dyczna. W peł­nym świe­tle dnia wio­ska nie wy­glą­dała ina­czej niż pozo­stałe osady, które od­wie­dzili w ciągu tej ośmio­dniowej po­dróży — zbio­rowi­sko sło­mia­nych chat nad brze­giem pra­wie wy­schniętego stru­mie­nia, wzdłuż któ­rego leżał rząd wy­cią­gniętych do po­łowy z wody łódek typu ca­noe. Na głównym placu ze świergo­tem ba­rasz­ko­wało stado kur­cza­ków.Je­dyną rze­czą świad­czącą, że znaj­do­wali się głę­boko w dżungli, było ubra­nie wie­śnia­ków. Na pod­gó­rzach, więk­szość tu­byl­ców ubie­rała się na spo­sób za­chodni — ko­szule khaki, dre­li­chowe spodnie, tanie pod­ko­szulki lub wy­bla­kłe ko­szule w fan­ta­zyjne wzory. Lecz gdy ra­zem z Ma­pi­tan­giem coraz bar­dziej od­dalali się od do­liny Ca­gayan, przy­odziewek taki po­ja­wiał się coraz bar­dziej spo­ra­dycz­nie. Męż­czyźni nosili prze­paski na bio­drach, a za ko­nopne pasy po­przety­kane mieli noże bolo w bo­gato or­na­mentowa­nych po­chwach. Ciała ko­biet osło­nięte były bia­łym, wy­ko­na­nym wła­sno­ręcz­nie mate­ria­łem. Dzieci, tak jak i ta nie­wielka grupka, wpa­tru­jąca się w niego z na­pię­ciem, były nagie.Roz­glą­dając się przez chwilę za Ma­pi­tan­giem Shi­mura do­szedł do wnio­sku, że stary le­karz naj­prawdo­po­dob­niej kon­fe­ruje z na­czel­ni­kiem wio­ski, lub wyja­śnia po­łoż­nej, jak uży­wać przywie­zione przez nich lekar­stwa. Za­sta­na­wiał się, dla­czego wła­ści­wie le­karz z ta­kim po­śpie­chem nale­gał, aby jak naj­prę­dzej do­trzeć do tej osady. Za­zwy­czaj, jeżeli nie do­stali się do ja­kiejś wio­ski przed za­cho­dem słońca, roz­bijali obóz. Lecz ostat­niej nocy, po zmroku szli jesz­cze do­brych parę go­dzin.Wszedł z po­wro­tem do chaty i szybko otwo­rzył na śnia­danie puszkę brzo­skwiń. Wie­dział, że za chwilę po­jawi się jedna z ko­biet i za­ofia­ruje mu zwy­cza­jowy ranny po­siłek, skła­da­jący się z lep­kiej, stę­chłej pasty, wy­ra­bia­nej z yamu i owi­niętej w bana­nowy liść. Po śnia­daniu ogo­lił się elek­tryczną ma­szynką. Z iryta­cją za­uwa­żył, że bate­rie za­czy­nają się już wy­czer­py­wać. Gdy wy­szedł na ze­wnątrz, w dal­szym ciągu nie do­strze­gał nig­dzie żad­nych śla­dów Ma­pi­tanga. Zszedł z we­randy na zie­mię i sta­nął przed mil­czącą grupką dzieci. Pa­ro­krot­nie wy­mó­wił wy­raź­nie słowo „le­karz”, lecz w od­po­wie­dzi obda­rzony zo­stał jedy­nie kil­koma nie­zro­zu­mia­łymi gry­ma­sami. W końcu ode­grał małą pan­to­mimę, ob­ra­zu­jącą wbi­janie w ra­mię igły. Naj­wyż­szy chło­piec ski­nął ener­gicz­nie głową i wskazał wy­sokie, po­kryte gęsto krzewami urwi­sko, le­żące po pół­noc­nej stro­nie wio­ski. Do­kład­nie po­środku urwi­ska wid­niało wej­ście do nie­wiel­kiego ka­nionu.Shi­mura, ma­jąc tuż za sobą roz­ba­wione dzieci, ru­szył w tamtą stronę. * * *W Japo­nii Shi­mura zaw­sze dumny był z faktu, że w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści swo­ich ró­wie­śni­ków, udało mu się utrzymać nie­złą sto­sun­kowo kon­dycję fi­zyczną. Jed­nak w trak­cie od­by­wa­nej wła­śnie po­dróży przez Kor­dy­liery szybko zdał sobie sprawę, że oka­zjo­nalne me­cze te­nisa czy piłki ręcz­nej nie są w sta­nie przy­go­to­wać będą­cego w śred­nim wieku ar­chi­tekta do mar­szu przez wy­soko­gór­ską dżunglę. Świado­mość tego faktu do­tarła do niego nie­zwy­kle bole­śnie już pierw­szego po­połu­dnia, kiedy to cią­gnęli i po­py­chali muły pod wzgórze, po­kryte luź­nym, wul­ka­nicz­nym tor­fem.— Nie by­łoby szyb­ciej i pro­ściej do­trzeć do tych wio­sek heli­kop­te­rem? — wy­dy­szał, led­wie zna­leźli się na szczycie.Ma­pi­tang, który po­mimo tego, że był nie­omal o dwie de­kady star­szy od Shi­mury, nigdy nie wy­da­wał się zmę­czony — uśmiech­nął się i od­parł:— Pro­ściej, ale by­łoby to jed­nak o wiele bar­dziej nie­bez­pieczne. Dla lud­ności tych gór­skich osad to wciąż za­gro­żenie. Do­brze jesz­cze pa­mię­tają rajdy woj­sko­wych śmi­głowców na ich ro­dzinne wio­ski pod­czas wojny z Huk'sami. A bar­dzo nie­wielu z nich wie, że pra­cują one teraz dla tego sa­mego rządu, który kie­dyś z nimi wal­czył.Pa­mię­tając epi­de­mię cho­rób dzie­siąt­ku­jącą od­działy prze­bija­jące się przez Kor­dy­liery w 1942 roku, Shi­mura z ulgą za­uwa­żył, że obec­nie in­sekty nie sta­no­wiły już nie­zna­nej tor­tury.— Ob­ser­wo­wa­łem z praw­dziwą przyjem­no­ścią, z jaką nie­fra­so­bli­wo­ścią wę­dro­wali­ście w tam­tych cza­sach po dżungli — od­parł Ma­pi­tang, za­py­tany o przy­czynę ich nie­obec­ności. — Wła­śnie pod sam ko­niec mon­sunu, kiedy nowe roje mala­rycz­nych mo­ski­tów wy­latują, aby po raz pierwszy roz­pro­sto­wać skrzydła.— Szkoda, że wtedy wie­dzie­liśmy tak mało — wes­tchnął Shi­mura.— Nic nie wie­dzie­liście — prze­rwał szorstko Ma­pi­tang. — Lecz niech się pan nie oba­wia, ka­pita­nie, po pierw­szych desz­czach śro­dowi­sko bę­dzie bar­dziej przyjazne. Wy­stę­puje wtedy tylko jeden mi­kro­sko­pijny in­sekt — nie sądzę, aby zo­stał już przez ko­goś na­zwany, który po­jawia się jedy­nie pod­czas pierw­szych dni mon­sunu. Składa jajka na ludz­kiej gałce ocznej. Parę dni póź­niej, za­nim ofiara zda sobie sprawę, że jest zain­fe­ko­wana, larwy prze­do­stają się w głąb siat­kówki, po­wo­dując doj­mu­jący ból i nie­od­wra­calną śle­potę.— Z pew­no­ścią nie za­po­mnę, aby przez cały ten czas nosić oku­lary.Po­cząt­kowo, Shi­mura był wię­cej niż zdu­miony wi­dząc, że jego stary towa­rzysz po­dróży nie wy­najął żad­nego przewod­nika. Lecz już wkrótce prze­konał się, że stary le­karz zna te góry rów­nie do­brze, jak ich rdzenni miesz­kańcy. Pew­nego razu, gdy osią­gnęli szczyt z któ­rego roz­cią­gał się względnie roz­legły wi­dok, Shi­mura był za­sko­czony wi­dząc do­linę Ca­gayan zre­du­ko­waną do ni­czym nie wy­róż­niają­cego się, brą­zo­wego ko­ryta­rza po­mię­dzy nie koń­czą­cymi się, zie­lo­nymi wzniesie­niami.— Co wio­snę od 1937 roku — oczywi­ście oprócz okresu, w któ­rym pań­ska ar­mia oku­po­wała Tu­gu­ega­rao — od­by­wa­łem taką po­dróż — ode­zwał się su­cho Ma­pi­tang, gdy oboje wpa­try­wali się w dżunglę. — I nie ma ta­kiego miej­sca na ziemi, któ­rego bym tak nie­na­wi­dził, jak to.— Dla­czego?— Dżungle połu­dnia to po­tworne trudy i cho­roby — ale także palmy ko­ko­sowe, ba­nany, ka­la­mansi i wreszcie zie­mia, która po­zwala uzy­skać nie­złe zbiory ryżu. Dżungla Kor­dylie­rów — po­mimo la­sów i desz­czy — jeśli cho­dzi o po­trzeby czło­wieka, jest jak ja­łowa pu­sty­nia. Wła­śnie dla­tego amok tak czę­sto po­wraca do Ca­gayan. Dra­pież­niki przymie­rają gło­dem, gdy bra­kuje zwie­rzyny łow­nej...W każ­dej wio­sce, któ­rej zło­żyli wi­zytę Ma­pi­tang prze­ka­zy­wał pa­kiet z lekar­stwami lo­kal­nej po­łoż­nej i starał się po­móc tylu cho­rym, na ile po­zwa­lał mu ogra­ni­czony li­mit czasu.— Nie­bez­pieczny rok — za­uwa­żył pew­nego razu pod adre­sem Shi­mury, szczepiąc dzieci prze­ciwko du­rowi brzusz­nemu, naj­bar­dziej po­wszechnej cho­robie epi­de­micznej w gó­rach. — Pora su­cha roz­po­częła się wcześnie i za­koń­czy późno. Pozo­stała woda, w nie­wiel­kich zresztą ilo­ściach, stała się martwa.Shi­mura sam mógł do­strzec prze­raża­jące skutki su­szy. Pra­wie każdy stru­mień, na jaki na­po­tkali, był su­chy, a ofe­ro­wana im w wio­skach woda oka­zy­wała się nie­zdatna do picia, na­wet po prze­go­to­wa­niu.Gdy Ma­pi­tang koń­czył swe czyn­ności z za­kresu me­dy­cyny, ra­zem z Shi­mura spo­tykał się ze star­szy­zną wio­sek i pytał ich o ostat­nie wia­do­mo­ści o po­ja­wie­niach się amoka. Naj­wi­docz­niej Ma­pi­tang był re­spekto­wany tak samo w gór­skich wio­skach jak i w doli­nie Ca­gayan, bez trudu bo­wiem potra­fił prze­bić się przez róż­nora­kie tabu i rytu­alne ob­rzędy, wy­zna­cza­jące rytm życia tu­byl­ców. Po pro­stu kazał im mó­wić całą prawdę, a oni byli mu po­słuszni, na do­datek w obec­ności Ja­poń­czyka, który nie mó­wił na­wet ich języ­kiem.We wszyst­kich wio­skach, wszystkie prze­szłe po­ja­wie­nia się amoka były takie same. By­wało, że przez lata pozo­sta­wiał jakąś wieś w spo­koju. A po­tem, za­zwy­czaj w po­rze zbio­rów, za­czy­nały się na­pady — chłopi mor­do­wani dla ko­szyka ryżu, młode dziew­czyny uprowa­dzane i gwał­cone z taką bru­talno­ścią, że za­zwy­czaj od­naj­dy­wano je w sta­nie głę­bo­kiego szoku.— Nigdy nie za­bija ko­biet, które zgwałcił — po­wie­dział kie­dyś Ma­pi­tang. — Nikt nie wie, dla­czego.Każde miej­sce napa­ści — i przy­bli­żona data — było za­zna­czone na ma­pie, którą Shi­mura otrzymał od Ma­pi­tanga. Po­cząt­kowo, mło­dzi wo­jow­nicy wy­ru­szali w po­goń za mor­dercą — lecz nikt nigdy wię­cej ich już nie zoba­czył. Obecnie, jego po­ja­wie­nie się trak­to­wane było jak po­nad­natu­ralne wy­roki losu i ak­cep­to­wane ze stoic­kim spo­ko­jem, tak jak la­winy czy po­żary lasu. Ostatnie pyta­nie Shi­mury było zaw­sze takie same: czy kto­kol­wiek z nich sły­szał o ja­kiejś wio­sce, która unik­nę­łaby na­padu amoka? Usły­szał bar­dzo wiele róż­nych od­po­wie­dzi, opartych przede wszystkim na plot­kach od nie­czę­stych gości z in­nych wsi. Świat tych ludzi ogra­ni­czał się do chaty, pola oraz miejsc, w któ­rych po­lo­wali. Wszystko, co działo się poza tymi miej­scami, było mało istotne.Jed­nak jesz­cze przed nocą, w któ­rej do­tarli do Tic­lac, Shi­mura zgroma­dził już wy­star­cza­jącą ilość in­for­macji, by poku­sić się o okre­śle­nie miej­sca, w któ­rym Ku­rusu miał za­miar prze­cze­kać mon­sun. Po­nie­waż gdy do­tarli do wio­ski było już zu­peł­nie ciemno, po­sta­no­wił po­cze­kać do rana, by po­dzie­lić się swymi przy­pusz­cze­niami z Ma­pi­tan­giem. * * *Dzieci po­pro­wa­dziły Shi­murę do wej­ścia do ka­nionu, po czym z pi­skiem ucie­kły w kie­runku wio­ski. Dalej szedł już sam, za­sta­na­wia­jąc się, po co Ma­pi­tang zapu­ścił się aż tak da­leko. Prze­cho­dząc przez za­wa­lony gła­zami stok, co za­jęło mu pra­wie go­dzinę, był już nie­omal zde­cy­do­wany za­wró­cić i cze­kać na Ma­pi­tanga w wio­sce. Lecz nagle wkroczył na pła­ski ob­szar, poro­śnięty trawą i rzad­kimi kę­pami krzewów. Ma­pi­tang, trzy­ma­jąc w dłoni za­palo­nego pa­pie­rosa, sie­dział na pła­skim otoczku i wpa­try­wał się za­my­ślony w zie­mię. Pa­pie­ros do­palił się nie­omal do ust­nika.— Dzień do­bry, dok­torze — prze­rwał ciszę Shi­mura.Ma­pi­tang, naj­wy­raź­niej za­sko­czony, szybko od­wró­cił się i spoj­rzał w jego kie­runku. Przez chwilę w jego oczach za­mi­go­tała uraza, szybko prze­ra­dza­jąca się w gniew.— Czy ma pan ja­kieś poję­cie, gdzie się pan w tej chwili znaj­duje, ka­pita­nie?— A po­wi­nie­nem?— Przy­pusz­czam, że nie — le­karz rzu­cił pa­pie­rosa na zie­mię i przy­dep­tał go bu­tem. — Była tutaj kwa­tera główna par­ty­zan­tów Au­relio Vil­la­mora. Tuż przed świ­tem 17 wrze­śnia 1944 roku wasz od­dział do za­dań spe­cjal­nych do­tarł do tego ka­nionu i wy­mor­do­wał wszyst­kich, za wy­jąt­kiem garstki ze sztabu. Mój syn, Raul, był po­mię­dzy tymi, któ­rzy tu zo­stali.— Nie wie­dzia­łem o tym.— Nie mu­siał pan — od­parł z chłodnym uśmie­chem Ma­pi­tang. — Jak pan może pa­mięta, wielu krewnych zi­den­tyfi­ko­wa­nych par­ty­zan­tów zo­stało bez sądu stra­co­nych przez kem­peitai. Nikt z nich nie uży­wał prawdzi­wych na­zwisk, na­wet w roz­mo­wach z naj­bliż­szymi przyja­ciółmi. Przy­najmniej mnie i mo­jej żonie oszczę­dzono wi­doku jego ciała leżą­cego na rynku w Tu­gu­ega­rao. Po­nie­waż za­bra­łoby zbyt wiele czasu przewie­zie­nie ich do mia­sta, wa­sze od­działy po pro­stu zo­sta­wiły je tutaj. Całe Tic­lac zo­stało oczywi­ście do­szczętnie spa­lone, ale paru mieszkań­com udało się uciec. Gdy wró­cili, po­cho­wali ciała we wspólnym gro­bie. Nikt już teraz nie wie do­kład­nie gdzie, ale je­stem pe­wien, że jest to gdzieś nie­da­leko. Być może na­wet pod pań­skimi sto­pami.— Tego dnia wła­śnie Ku­rusu pro­wa­dził ten od­dział.— Ma­jor Ra­mos już mnie o tym poin­for­mo­wał.— Do­my­śli­łem się, że mu­siał to zro­bić.— Pan mnie nie ro­zu­mie — od­parł Ma­pi­tang. — Nie czuję już nie­nawi­ści do Ja­poń­czy­ków. Na­wet do tego obłą­ka­nego sza­leńca, któ­rego szu­kamy. To byli żoł­nie­rze, wy­ko­ny­wali roz­kazy. Zresztą, par­ty­zanci Vil­la­mora także nigdy nie brali jeń­ców.Od tego po­połu­dnia, w któ­rym zna­leźli tokot­subo Ku­rusu, Shi­mura nie potra­fił zro­zu­mieć, dla­czego stary le­karz tak bar­dzo na­lega, by ująć Ku­rusu żyw­cem.— Co jesz­cze ma­jor Ra­mos po­wie­dział panu o Ku­rusu? — za­pytał wie­dząc z góry, jaką otrzyma od­po­wiedź.— Że był łącz­ni­kiem kem­peitai z miej­sco­wymi in­for­mato­rami.Shi­mura z sy­kiem wcią­gnął po­wie­trze.— Ro­zu­miem.— Pro­szę spoj­rzeć na to miej­sce — po­wie­dział Ma­pi­tang, wskazując na skali­ste zbo­cza ka­nionu. — Czy na­prawdę wie­rzy pan, że to obo­zowi­sko mo­gło zo­stać od­kryte przy­pad­kowo przez jeden z wa­szych pa­troli?— Nie.— Przy­pro­wa­dził ich tu jakiś zdrajca. Lub do­kład­nie okre­ślił pozy­cję.Shi­mura ze zgrozą po­krę­cił głową.— To wszystko wy­da­rzyło się prze­szło trzy­dzie­ści pięć lat temu. Po woj­nie stra­cili­ście setki kola­bo­ran­tów. Być może zdrajca znaj­do­wał się po­mię­dzy nimi. A je­żeli nie, to i tak prawdo­po­dob­nie zmarł już śmiercią natu­ralną.Ma­pi­tang zapa­lił ko­lej­nego pa­pie­rosa.— Być może ma pan cał­ko­witą rację. Ale ja chcę znać na­zwi­sko. Tak samo jak ro­dziny tych, któ­rzy tutaj zgi­nęli. Ich ro­dzice są już sta­rzy, wielu na­wet star­szych niż ja. Nie chcieliby za­koń­czyć życia wie­dząc, że taki by­dlak bę­dzie po ich śmierci cho­dził spo­koj­nie po ziemi... Za­sko­czy­łem pana, prawda?— Tro­chę — przy­znał Shi­mura. — W końcu całe życie po­świę­cił pan rato­wa­niu in­nych.— Aby ko­goś ura­to­wać, cza­sami ko­nieczne jest prze­cię­cie bole­snego wrzodu — po­wie­dział wstając Ma­pi­tang. — W 1971 roku, do mej kli­niki przywie­ziono Au­relio Vil­la­mora. Był po za­wale serca. Za­równo ja, jak i on sam, wie­dzie­liśmy, że nie ma żad­nych szans. By­łem przy nim w jego ostat­nich chwilach. „Isi­doro” — po­wta­rzał w kółko — „nigdy się nie do­wiemy, kto to był”. Ale ja będę wie­dział, ka­pita­nie Shi­mura! Mu­szę wie­dzieć! I tylko jeden czło­wiek może mi po­wie­dzieć, kto to był!— Ku­rusu?— Wła­śnie.— Wra­camy do wsi? — za­pytał Shi­mura po kilku mi­nu­tach nie­przyjem­nej ciszy. — Wy­daje mi się, że wiem, gdzie się ukrył, by prze­cze­kać mon­sun. Zro­zu­mie pan wszystko, gdy po­każę panu mapę.Jest w błę­dzie, po­my­ślał gorzko Shi­mura, gdy ra­zem z pod­eks­cy­to­wa­nym nagle Ma­pi­tan­giem scho­dzili w kie­runku wio­ski. Ktoś oprócz Ku­rusu mu­siał znać na­zwi­sko czło­wieka, od­po­wie­dzialnego za ma­sakrę par­ty­zan­tów. Shi­mura wciąż jesz­cze pa­mię­tał słowa Ta­nape, wy­po­wie­dziane w barze ho­telu „New Reno”, krótko po tym, jak Ku­rusu za­mel­do­wał o swym zwy­cię­stwie: „Na­uczyłem się w Szanghaju, że oby­wa­tele państw neu­tral­nych są naj­lep­szymi in­for­mato­rami. Zro­bią wszystko, aby za­cho­wać swój bez­cenny sta­tus nie­zaan­ga­żo­wa­nego w to­czą­cej się woj­nie”. Ta­nape mógł mó­wić jedy­nie o tym szwajacar­skim plantato­rze, któ­rego pró­bo­wał zwerbo­wać do swego cy­wil­nego wy­wiadu, w parę tygo­dni po przy­byciu Shi­mury do Tu­gu­ega­rao... * * *Tego sa­mego po­połu­dnia, pies Tega­say do­pro­wa­dził Mi­cha­ela Bra­dena i jego towa­rzy­szy do ko­lejnej skrytki na po­ży­wie­nie. Tak jak i ta od­kryta w po­bliżu plantacji, miała ona kształt płyt­kiego rowu na­kry­tego bre­zen­tem — ukra­dzio­nym ze sklepu Li Tunga — i za­ka­mu­flo­wa­nego zie­mią. Lecz tym ra­zem skrytka nie była pusta.— Wy­gląda to na dwa lub trzy worki — po­wie­dział Mi­chael, pod­no­sząc ostrożnie brzeg bre­zentu uwa­żając przy tym, aby nie poru­szyć pu­szek. — Resztę musi mieć przy sobie.Nie spo­dzie­wał się, że tak wcześnie znajdą tak kon­kretny ślad. Za­szyty głę­boko w dżungli jesz­cze przed na­dej­ściem mon­sunu, amok mógł tym ra­zem zre­zy­gno­wać ze sta­ran­nego zacie­rania śla­dów, pewny, że ulewne desz­cze uniemoż­liwią ko­mu­kol­wiek pod­jęcie jego tropu. Nie była to wcale tak wielka nie­ostroż­ność, po­nie­waż już od wcze­snego ranka nad szczytami uno­siły się cięż­kie, nała­do­wane desz­czem chmury. A na­wet nie­wielka mżawka mo­gła oka­zać się wy­star­cza­jąca, by pies zgu­bił ślad, po któ­rym pro­wa­dził ich od wraka roz­bi­tego fer­rari.— Z pew­no­ścią po to wróci — oświad­czył Walt Ly­dec­ker. — Mu­simy jedy­nie tutaj na niego za­cze­kać.— Amok nie prze­żyłby mie­siąca, gdyby ro­bił rze­czy, któ­rych wszyscy spo­dzie­wają się, że zrobi — za­uwa­żył z cierpkim uśmie­chem Ra­mos. — A za­łóżmy że ma inne kry­jówki z żyw­no­ścią i na­wyk nie­od­wie­dza­nia tej naj­now­szej, do­póki nie wy­czer­pie sta­rych zapa­sów?— Dla­czego więc ryzy­ko­wałby tak bar­dzo w ze­szłym mie­siącu, ma­jąc już dość zapa­sów? — nie rezy­gno­wał Walt.— Po raz drugi robi pan ten sam błąd, panie Ly­dec­ker. Mu­siał ukryć tu tę żyw­ność już dość dawno temu, nie miał więc żad­nego „roz­sąd­nego” po­wodu, by wra­cać do do­liny. A jed­nak wró­cił. W prze­ciw­nym wy­padku biedna pani Die­trich ży­łaby nadal.Pod wpływem ostat­nich słów Ra­mosa, na po­licz­kach Szwajcara wy­kwitł słaby ru­mie­niec. Jack Tully wstrzymał od­dech i po­słał eks-poli­cjantowi pełne dez­apro­baty spoj­rze­nie. Od czasu, gdy Die­trich dołą­czył do nich nad rzeką, nikt na­wet sło­wem nie wspo­mniał o śmierci Luz.— A więc zo­sta­jemy tutaj, czy nie? — za­pytał Jack, spo­glą­dając zna­cząco na Mi­cha­ela. — Ty zor­gani­zo­wa­łeś ten cyrk, a więc ty decy­duj.Wy­raźny sar­kazm w jego gło­sie za­sko­czył Mi­cha­ela. Za ty­dzień lub dwa, gdy na­pię­cie i trudy wy­prawy da­dzą się im już do­brze we znaki, wy­bu­chy gniewu będą czymś na­tural­nym, na­wet u tak opa­no­wa­nego czło­wieka, ja­kim był Jack. Zły hu­mor w zale­dwie czterna­ście go­dzin od wy­ru­sze­nia był co naj­mniej nie na miej­scu. Zresztą od sa­mego po­czątku Jack był dziwnie nie w sosie. Du­chowo nie­obecny, rzadko od­zy­wał się do ko­go­kol­wiek, za wy­jąt­kiem rów­nie mil­czą­cego Die­tri­cha.— Nie za­mie­rzam ni­komu na­rzu­cać wła­snego zda­nia — po­wie­dział spo­koj­nie Mi­chael. — Ty spę­dzi­łeś w tych gó­rach o wiele wię­cej czasu, niż my wszyscy ra­zem. Co pro­po­nu­jesz?— My­ślę, że zbyt łatwo zna­leźli­śmy ten schowek. Na pewno są­dził, że woj­sko uda się za nim w po­goń, więc pod­rzu­cił przy­nętę. Gdyby ści­gała go mała grupa, z pew­no­ścią zro­bi­łaby to, co pro­po­nuje Walt. Większa zmu­szona zo­sta­łaby do po­dzie­lenia swych sił, zo­sta­wia­jąc tu dwóch lub trzech lu­dzi, obni­żając tym sa­mym swe szansę na jego ko­rzyść, gdyby do­szło do walki.— A co bę­dzie, jeżeli się my­lisz? — za­pro­te­sto­wał Walt. — Oznacza to utratę kon­taktu z je­dy­nym miej­scem, co do któ­rego jeste­śmy pewni, że wróci.— Ist­nieje pro­sty spo­sób, aby roz­wią­zać ten pro­blem — wtrą­cił Ra­mos, uśmie­cha­jąc się gorzko na samo wspo­mnienie. — Po tym, co wy­da­rzyło się w tej pie­kiel­nej tra­wie za­czy­nam wąt­pić, aby dy­wer­sja była jedy­nym mo­ty­wem, dla któ­rego za­kłada te prze­myślne pu­łapki. Czy nie ze­chciałby pan prze­pro­wa­dzić ma­łego testu, panie Bra­den? Pań­ski kara­bin jest bar­dziej sku­teczny na nie­wielką odle­głość.— Ukryjcie się — pole­cił Mi­chael, od­bez­pie­cza­jąc browninga. — przy­najmniej pięć­dzie­siąt stóp. A muły jesz­cze dalej.Wszyscy cofnęli się w głąb drzew, ku­cając za cien­kimi pniami. Mi­chael pod­niósł broń do ra­mie­nia, wy­celo­wał w kie­runku ma­sku­ją­cego bre­zentu i na­ci­snął spust. Pierwszy po­cisk z wiel­ko­kali­bro­wego kara­binu roze­rwał mate­riał na strzępy. Ko­lejny strzał spo­wo­do­wał eks­plo­zję, która wy­rzu­ciła w po­wie­trze przy­najmniej tuzin pu­szek. Opa­dając, ła­mały gałę­zie jak su­chy oset. W parę se­kund po ogłu­sza­ją­cym huku eks­plo­zji, jedy­nym dźwię­kiem było oszalałe szczekanie psa i rże­nie wy­stra­szo­nych mu­łów.— Cho­lera, za­czy­nam my­śleć, że ten su­kin­syn rze­czy­wi­ście chciał, aby ktoś to od­na­lazł — ode­zwał się wreszcie Mi­chael.Walt i Ra­mos za­klęli. Na twa­rzy Die­tri­cha zago­ścił nie­pewny uśmiech, a Jack Tully po pro­stu wpa­try­wał się w Mi­cha­ela zimno, za­sta­na­wia­jąc się, czy on i Le­nore śmieli się na­wza­jem z wła­snych dow­ci­pów, leżąc ze sobą w łóżku. Jak ona mu­siała się ze mnie śmiać w dniu na­szego ślubu — po­my­ślał z gory­czą. Nie­ważne, że to było tak dawno temu... * * *On nic nie zrobi — po­wie­działa Le­nore Tully. — Nigdy nie mó­wił, że coś zrobi. Po pro­stu czuję, że wszystko bę­dzie w po­rządku.Jed­nak Cara, za tymi uspo­kaja­ją­cymi sło­wami, wy­czu­wała w gło­sie przyja­ciółki na­ra­sta­jące na­pię­cie. Le­nore zja­wiła się na plantacji wczesnym po­połu­dniem i zo­stała na obie­dzie. Do­piero gdy usia­dły w salo­nie, Le­nore opo­wie­działa jej o ob­se­syj­nych po­dej­rze­niach Jacka, że zdra­dziła go z Mi­cha­elem. O tym, że była na­prawdę zde­ner­wo­wana, prze­ko­nało Carę wy­picie przez Le­nore trzech szyb­kich drin­ków, za­miast zwy­cza­jowej whi­sky z wodą so­dową.— A więc to wła­śnie chciałaś po­wie­dzieć Mi­cha­elowi rano przez tele­fon? — za­py­tała za­sko­czona Cara. Jed­nak mu­siała przed samą sobą przy­znać, że prócz za­sko­cze­nia, roz­po­znaje jesz­cze jedno uczu­cie — nie­wiel­kie ukłu­cie za­zdro­ści. Tak długo uwa­żała Le­nore jedy­nie za uprzejmą, po­mocną star­szą są­siadkę, że na­wet nie za­uwa­żyła jej wciąż zmy­sło­wego piękna.— Tak — od­parła Le­nore.— Ale skąd mu to przy­szło do głowy?— Nie je­stem pewna — Le­nore wzru­szyła lekko ra­mio­nami. — Dla ko­goś ob­cego, Jack jest mi­łym i uprzej­mym czło­wie­kiem. Ale po­trafi do­strze­gać różne rze­czy.— A było coś, co mógłby do­strzec? — za­py­tała Cara, oba­wia­jąc się rów­no­cze­śnie mo­gącej paść za chwilę od­po­wie­dzi.Le­nore za­wa­hała się na chwilę, lecz w końcu po­wie­działa ni­skim, na­pię­tym gło­sem:— Raz, około pół­tora roku przed moim ślu­bem z Jac­kiem. I chyba chciała­bym, aby to się po­wtó­rzyło.— Ale jeżeli to się nie stało...— Co za róż­nica, jak długo Jack wie­rzy, że się stało? — od­parła Le­nore żału­jąc, że zwie­rzyła się z tej histo­rii Ca­rze.— I tak po pro­stu... oskarżył cię? Bez żad­nego do­wodu?Le­nore wie­działa, jak nie­prawdo­po­dob­nie mu­szą brzmieć jej wyja­śnie­nia dla ko­goś, kto nie był świad­kiem za­cho­wa­nia jej męża od tej nocy, kiedy po raz pierwszy za­rzu­cił jej zdradę. Za­czął po­now­nie dzie­lić z nią łóżko — ale nie po to, by spać z nią czy się ko­chać. Po pro­stu leżał bez ru­chu i mo­no­ton­nym gło­sem, przez nie­koń­czące się go­dziny, wy­py­tywał ją o naj­mniejsze de­tale doty­czące nie­ist­nieją­cych spo­tkań z Mi­cha­elem. Przez trzy ko­lejne noce bezu­stan­nie za­pew­niała go, że nigdy nic po­mię­dzy nimi nie za­szło. Lecz czwartej — znu­żona i za­czy­na­jąca od­czu­wać nara­sta­jący strach — opo­wie­działa mu o tej jedy­nej nocy w Ma­nilii. „Ale to było wszystko” — za­koń­czyła swą obronę — „Tylko parę go­dzin. Mój Boże, prze­cież byli­śmy wtedy jesz­cze dziećmi!” Po paru mi­nu­tach mil­cze­nia, za­pytał: „Jak wiele razy cię pie­przył? Trzy? Cztery?” „Już nie pa­mię­tam” — skła­mała — „Na pewno nie tak wiele”. „Jest już star­szy, do­biega do czter­dziestki. Dalej jest w tak do­brej for­mie, czy mu­sisz mu po­ma­gać, aby mu sta­nął?” Tego wie­czora, w któ­rym zgi­nęła Luz Die­trich, prze­ko­nana że Jack po­pada w obłęd, pla­no­wała wy­jazd do Ma­nilii. Lecz po­tem za­dzwonił Mi­chael, opo­wie­dział mu o mor­der­stwie i po­now­nie po­pro­sił o wzię­cie udziału w wy­pra­wie prze­ciw amo­kowi. „Przyjadę tak szybko, jak tylko spa­kuję nie­zbędny ekwipu­nek” — po­wie­dział w słu­chawkę tym swoim rze­czo­wym, bez­na­mięt­nym to­nem, któ­rym tak długo za­drę­czał ją swymi ob­sce­nicz­nymi pyta­niami...— Chyba pójdę już do domu — po­wie­działa Le­nore, szybko koń­cząc drinka.— Bo­isz się, że za­bije Mi­cha­ela, prawda? — za­py­tała Cara. — Trudno w to uwie­rzyć. Jest zaw­sze taki ła­godny...— Nie zaw­sze. Ten, kto wal­czył ra­zem z Vil­lamo­rem, nigdy już nie bę­dzie ła­godny.— Ale to było pod­czas wojny.— Ach, wy Ame­ryka­nie — wes­tchnęła Le­nore.— Ty także jesteś Ame­ry­kanką.Le­nore po­trzą­snęła głową.— Mam ame­ry­kań­ski pasz­port, ale nie je­stem Ame­ry­kanką. Tak samo, jak nie są nimi Jack, Mi­chael czy Walt Ly­dec­ker. Les także nie był Ame­ryka­ni­nem. Ame­ryka­nie to lu­dzie, któ­rzy wal­czą w ob­cych kra­jach, a po­tem wra­cają do swych ma­łych, bez­piecznych ro­dzin w swych ma­łych, bez­piecznych mieszkan­kach i wy­ga­dują takie wła­śnie cy­niczne bzdury, jak „to było pod­czas wojny”. Tu jest obcy kraj, Cara. Ale my uro­dzili­śmy się tutaj, tutaj ży­jemy i nie mo­żemy wró­cić do domu, bo dla nas ża­den dom nie ist­nieje. Ist­nieje tylko wojna i wszystko, co się z nią łączy. Na­wet amok wie, że...Le­nore wstała i wol­nym kro­kiem pode­szła w stronę drzwi. Cara, wi­dząc że jej przyja­ciółka jest wsta­wiona, pode­szła do niej szybko i ob­jęła ją ra­mie­niem.— Zo­stań tu na noc — za­pro­po­no­wała. — W pu­stym domu bę­dziesz czuła się jesz­cze go­rzej.— „Nigdy go nie od­najdą” po­wie­dział Jack, gdy się pa­ko­wał — wy­mru­czała Le­nore, nie zwra­cając uwagi na za­pro­sze­nie Cary. — „Le­piej pójdę tam ra­zem z nimi i do­pil­nuję, by ci dur­nie nie poza­bijali się wza­jem­nie”. Być może to wła­śnie był jego praw­dziwy po­wód. Być może...Do­tarły już nie­mal do scho­dów, gdy nagle usły­szały bęb­nie­nie o dach pierw­szych kro­pli desz­czu. Dźwięk był tak nie­spo­dzie­wany, że parę se­kund za­jęło jego roz­po­zna­nie. Le­nore nie­pew­nie pode­szła do drzwi wej­ścio­wych i otwo­rzyła je na oścież. Strugi desz­czu spły­wały już z da­chu we­randy.— Za­częło się — po­wie­działa z ulgą. — W takiej po­go­dzie zgu­bią ślad. Będą mu­sieli za­wró­cić.— Tak — od­parła Cara, usi­łując wy­krze­sać z sie­bie odro­binę na­dziei, któ­rej wcale nie czuła. Nie prze­ży­jesz w dżungli pod­czas mon­sunu — po­wie­działa parę dni temu Mi­cha­elowi i wciąż pa­mię­tała tę za­ciętą de­ter­mi­nację w jego oczach, gdy od­po­wia­dał: „Może amok, mogę i ja”. Rozdział siedemnasty [top] Dla­czego to zaw­sze za­czyna się w nocy, za­sta­na­wiał się Mi­chael, na­słu­chu­jąc głu­chych ude­rzeń pierw­szych kro­pli desz­czu o bre­zen­towy dach na­miotu, który dzie­lił z Ra­mo­sem i Ly­dec­ke­rem. Za­cią­gnął do końca za­mek śpi­wora, zapa­lił pa­pie­rosa i cze­kał, ma­jąc na­dzieję, że ten deszcz nie prze­rodzi się w praw­dziwą ulewę. Jed­nak od ja­kie­goś czasu kro­ple pa­dały z wzra­sta­jącą siłą.— Praw­dziwy pech — do­biegł go z ciemności głos Ra­mosa. — Pań­ski tropi­ciel jest wspaniały. O wiele lep­szy niż jaki­kol­wiek, ja­kiego mia­łem w poli­cji. Jesz­cze parę dni i wie­rzę, że do­pro­wa­dziłby nas do amoka.— Wciąż jesz­cze może to zro­bić, jeżeli nie za­trzy­mamy się tutaj zbyt długo. Pierwsze desz­cze mają za­zwy­czaj cha­rak­ter lo­kalny. Być może na­stępna do­lina jest wciąż su­cha, i pies bę­dzie mógł pod­jąć trop na nowo.— Być może — od­parł po­wąt­pie­wa­jąco Ra­mos. Tak jak i Mi­chael, o porze desz­czo­wej wie­dział pra­wie wszystko. Pierwsze opady będą krót­kie, a po nich na­stę­po­wać będą go­dziny, oka­zjo­nalne dni, do­brej po­gody. Stop­niowo jed­nak desz­cze będą trwały co­raz dłu­żej, aż w końcu za­mie­nią się w bez­li­tosną strugę wody, która może lać się na zie­mię ca­łymi tygo­dniami, za­mie­nia­jąc wą­wozy i pa­rowy w rwące rzeki.— A jeżeli nie bę­dziemy w sta­nie tro­pić go dłu­żej?— Co pan pro­po­nuje?— Jak dotąd wiemy, że skie­ro­wał się na połu­dniowy za­chód. Idąc w tym kie­runku, mo­gli­by­śmy od­wie­dzać wszystkie le­żące po dro­dze bar­rio. Być może ktoś go wi­dział.— Bar­dzo mało prawdo­po­dobne — od­parł nie­chęt­nie Mi­chael.— Wi­dzi pan ja­kieś inne wyj­ście?— Nie.Unio­sło się wej­ście do na­miotu i wszedł Walt Ly­dec­ker, trzę­sąc się gwałtow­nie pod przemo­czoną, weł­nianą ko­szulą.— Twoja kolej na wartę, Mike — po­wie­dział.Cho­ciaż zało­żyli że amok, po przy­go­to­wa­niu swej pu­łapki nie po­jawi się wię­cej na tym tere­nie, to jed­nak głu­potą by­łoby od­po­wiednio się nie za­bez­pie­czyć.Mi­chael wy­czoł­gał się ze śpi­wora, wyjął z ple­caka grube pon­cho, zało­żył je przez głowę i się­gnął po swój kara­bin.— Jest ja­kieś miej­sce, które wy­glą­da­łoby względnie su­cho? — za­pytał.— Nie ma — od­parł Walt. — Dla­czego po pro­stu nie zo­sta­niesz w środku? Ster­cze­nie na ta­kim desz­czu to czy­sty non­sens.Mi­chael, nie od­po­wia­dając ani sło­wem, sprawdził kara­bin i wy­sunął się na ze­wnątrz. Walt zrzu­cił przemo­czone ubra­nie, wy­su­szył się ręcz­ni­kiem i wsu­nął do śpi­wora.Za nie­całą go­dzinę ulewa ustała. Po ryt­micznym odde­chu Ly­dec­kera Ra­mos po­znał, że Ame­ryka­nin już śpi. Jego wła­sna noc z pew­no­ścią bę­dzie bez­senna, do­póki nie roz­wiąże dy­le­matu, jaki wy­łonił się wraz z po­cząt­kiem pory desz­czu. Ly­dec­ker był bliż­szy prawdy, niż Mi­chael — bez so­lid­nego tropu, ich po­lo­wa­nie już wkrótce za­mieni się w bez­sen­sowny marsz przez góry, w po­ścigu za fan­to­mem, któ­rego na­tura jest wciąż poza za­się­giem ich ro­zu­mo­wa­nia. Naj­wi­docz­niej nikt z nich jesz­cze nie wie­dział, że Shi­mura i Ma­pi­tang wy­ru­szyli w góry dzie­więć dni wcześniej, i być może do tej pory na­tknęli się na jakiś trop, pro­wa­dzący do kry­jówki amoka. Lo­gicz­nym posu­nię­ciem by­łoby połą­cze­nie się z nimi. Spo­wo­do­wa­łoby to wzrost sił i do­świad­czeń, ale jed­no­cze­śnie wie­dział, że w tym wy­padku spo­tka­nie takie mo­głoby przy­nieść kata­stro­falne wręcz re­zul­taty.Cho­ciaż nie był już ofice­rem służby czyn­nej, Ra­mos czuł się od­po­wie­dzialny za bez­pie­czeń­stwo Shi­mury — a więk­szość z jego towa­rzy­szy miała istotne po­wody, aby nie­na­wi­dzić tego czło­wieka. Jack Tully był jed­nym z czwórki, która prze­żyła ma­sakrę w Tic­lac. Mi­chael Bra­den i Walt Ly­dec­ker jako dzieci wię­zieni byli w obo­zie i wi­dzieli, jak ich ro­dzice i przyja­ciele umie­rają z głodu, cho­rób i bicia. A zale­dwie parę dni temu Harry Die­trich zna­lazł zma­sa­kro­wane ciało swej mło­dej żony, po­ciętej na ka­wałki przez oprawcę z kem­peitai. Z pew­no­ścią jest na tyle wściekły i wy­trą­cony z rów­no­wagi, że z ła­two­ścią mógłby wy­ła­do­wać swą złość na by­łym ofice­rze tej znie­na­wi­dzo­nej orga­niza­cji.Ży­cie Shi­mury nara­żone bę­dzie na wy­padki, które w jego mło­dości wy­da­wać by się mo­gły sza­leń­stwem — ale Ra­mos prze­konał się już dawno, że w ta­kich spra­wach sza­leń­stwo jest re­gułą... * * *Tego sa­mego po­połu­dnia, Ta­kei Shi­mura wyja­śnił swój plan Ma­pi­tan­gowi. Obaj męż­czyźni klę­czeli nad mapą, roz­ło­żoną na pod­łodze stacji me­dycz­nej w Tic­lac. Zna­jąc loka­liza­cję każ­dego bar­rio, jakie od­wie­dzili do tej pory, Shi­mura wy­no­tował przy­bli­żone daty wszyst­kich po­przednich ata­ków amoka.— Każdy atak po­na­wiał się co trzy-cztery lata — wyja­śniał. — Nie zda­rzyło się jesz­cze, aby dwie są­sia­du­jące ze sobą wio­ski za­ata­ko­wane zo­stały tego sa­mego roku. Wy­bie­rając cele le­żące dość da­leko od sie­bie, pozo­sta­wiał sobie moż­li­wość ucieczki we wszyst­kich kie­run­kach. Dłu­gie okresy po­mię­dzy po­szczegól­nymi napa­dami usy­piały czuj­ność mieszkań­ców, tak, że praktycz­nie nigdy nie na­poty­kał na po­waż­niej­szy opór. Jak na obłą­ka­nego po­twora, za któ­rego go tu wszyscy uwa­żają, jest cał­kiem prze­bie­gły.— Być może ma pan rację — od­parł sceptycz­nie Ma­pi­tang. — Ale w dal­szym ciągu nie ro­zu­miem, jak to może nam po­móc w zlo­kali­zo­wa­niu jego miej­sca po­bytu.Shi­mura wskazał na pięć, za­zna­czo­nych na czer­wono, punktów. Wy­ję­tym z kie­szeni ołówkiem połą­czył je grubą li­nią, for­mu­jąc ostry pół­okrąg z pod­stawą na grzbiecie gór­skim, na pół­noc od Tic­lac.— Zgodnie z tym, co mó­wili wie­śniacy, wszystkie te bar­rio unik­nęły ata­ków. Jak to pan już z pew­no­ścią za­uwa­żył, wszystkie leżą zale­dwie o parę mil od sie­bie. A więc po raz ko­lejny wi­dzimy pla­nowe, ostrożne dzia­łanie. W każ­dym zor­gani­zo­wa­nym za nim po­ścigu, tro­pi­ciele z góry zało­ży­liby, że wio­ski te unik­nęły napa­dów, po­nie­waż leżą poza za­się­giem jego dzia­łań. A wła­śnie o to mu cho­dzi. Ich względne bez­pie­czeń­stwo — tak samo jak za­ka­mu­flo­wane wej­ście do takot­subo — stwa­rza strefę bufo­rową, od­dzie­la­jącą go od prze­śla­dow­ców. Je­stem prze­ko­nany, że jego kry­jówka leży gdzieś po­mię­dzy tymi wio­skami, a ob­sza­rem na pół­noc od nich.Ma­pi­tang z iryta­cją bęb­nił pal­cami o drewnianą pod­łogę chaty.— Ten „ob­szar na pół­noc” roz­ciąga się na setki mil kwa­dra­to­wych pustki! Na­wet jeżeli miałby pan rację, po­trze­bo­wali­by­śmy całej armii ludzi, aby go zna­leźć.— Za­mie­rzam spra­wić, aby to Ku­rusu zna­lazł mnie — od­parł spo­koj­nie Shi­mura. — Roz­palę ogień na ja­kimś wy­so­kim, wy­eks­po­no­wa­nym miej­scu i będę cze­kał. Obecność ko­goś ob­cego tak bli­sko jego kry­jówki z pew­no­ścią go poru­szy. Bę­dzie chciał to wyja­śnić.Ma­pi­tang po­kiwał z po­lito­wa­niem głową i wstał.— A po­tem po­prosi go pan, aby się pod­dał? A on grzecznie odda panu miecz i wró­cicie ra­zem do To­kio? Śmieszne! Na­wet jeżeli rze­czy­wi­ście jest tam, gdzie mówi pan, że jest — w co zresztą wąt­pię — to po pro­stu pana za­bije.— Nie, dok­torze, nie za­bije. Je­stem jego przełożo­nym.W oczach Ma­pi­tanga od­biło się rów­no­cze­śnie roz­ba­wie­nie i groza.— Ka­pita­nie Shi­mura — po­wie­dział w końcu. — Zjeź­dził pan pra­wie cały świat, mówi pan po an­giel­sku lepiej, niż ja kie­dy­kol­wiek mó­wi­łem — ale nie­stety, pozo­stał pan nie­po­prawnym Ja­poń­czy­kiem.— Nim także, na prze­kór jego po­zor­nie obłą­ka­nemu dzia­łaniu, pozo­stał Ku­rusu. Jest to czło­wiek uwię­ziony w pu­łapce rytu­al­nego fa­naty­zmu. W pu­łapce, z któ­rej tylko ja potra­fię go uwolnić.— Kie­dyś by­łem na tym ob­sza­rze, o któ­rym pan mówi, ka­pita­nie. Tych paru ludzi, któ­rzy wciąż jesz­cze tam żyją, osiąga zbiory tak nie­wiel­kie, że stale są na gra­nicy głodu. Nie przy­szło panu do głowy, że amok tole­ruje ich wy­łącz­nie dla­tego, że nie po­sia­dają nic, co warto by było im za­brać?— Nie pro­szę pana, aby mi pan towa­rzy­szył. Wąt­pię, aby chciał się ze mną skontak­to­wać, po­dej­rze­wa­jąc, że w po­bliżu może być ktoś jesz­cze.— A więc jak ma pan za­miar tam do­trzeć?— No cóż, nie je­stem na tyle głupi, by wie­rzyć, że sam od­najdę drogę — od­parł Shi­mura. — Może pan po­pro­sić jed­nego z wie­śnia­ków, aby mnie tam za­pro­wa­dził. Wróci, gdy tylko roz­biję obóz. Za parę tygo­dni — za­leż­nie od tego, ile czasu po­trze­buje pan na za­koń­cze­nie wła­snej pracy — za­pro­wa­dzi pana do miej­sca, w któ­rym mnie zo­sta­wił. Wró­cimy wtedy do Tu­gu­ega­rao, z Ku­rusu, czy bez. Je­żeli przez cały ten czas będę pozo­sta­wał bli­sko obozu, nie bę­dzie mi gro­ziło więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo.— Za wy­jąt­kiem kobr, ja­do­wi­tych in­sek­tów i sa­mego amoka — Ma­pi­tang po raz ko­lejny po­trzą­snął głową. — Nie mogę na to po­zwo­lić, a bez mo­jej zgody nikt panu nie po­może. Do na­stęp­nej wio­ski wy­ru­szamy ju­tro rano.Jed­nak póź­niej, w umy­śle Ma­pi­tanga za­częły ro­dzić się wąt­pli­wo­ści. Pod­czas mie­sięcy mon­sunu amok z pew­no­ścią nie bę­dzie ak­tywny — ale gdy tylko po­goda się po­prawi, bę­dzie zabi­jał dalej. Po­now­nie spoj­rzał na mapę i za­uwa­żył, że cały okręg Tic­lac przez pięć lat był wolny od napa­dów. Je­żeli teo­ria Shi­mury o stra­tegii mor­dercy była słuszna — a wy­glą­dała na to, że była — to nie­któ­rzy z tych, któ­rych dzi­siaj le­czył, umrą wkrótce od mie­cza amoka. Zresztą Shi­mura pro­po­no­wał je­dyny roz­sądny spo­sób na uję­cie tego sza­leńca żyw­cem — uwalnia­jąc pewne wia­do­mo­ści, zma­gazy­no­wane w jego sza­lo­nym umy­śle...Osta­teczną de­cyzję pod­jął jed­nak do­piero ostat­niej nocy, kiedy to po raz pierwszy od sied­miu mie­sięcy spadł deszcz. Cho­ciaż zmierzch za­padł już parę go­dzin temu, wy­raź­nie sły­szeli do­bie­ga­jące z ze­wnątrz eks­ta­tyczne okrzyki wie­śnia­ków. Wy­szli na ga­nek i ob­ser­wo­wali, jak kil­koro stoją­cych na dra­binie dzieci nad­sta­wia twa­rze na spo­tka­nie pierw­szych kro­pel. Na in­nych we­ran­dach pło­nęły po­chodnie — to wy­cho­dzili męż­czyźni, by uro­czy­ście uczcić ko­niec suszy.— W po­rządku, ka­pita­nie — po­wie­dział Ma­pi­tang, nie pa­trząc w stronę Shi­mury. — Otrzyma pan przewod­nika. Być może to wła­śnie pan jest prze­zna­cze­niem, które może za­koń­czyć ten hor­ror.— Dzię­kuję — od­parł spo­koj­nie Shi­mura.— Mam jed­nak jeden wa­ru­nek.— Jaki?— Już go pan zna.— Mam za­pytać Ku­rusu, kto zdra­dził mu loka­liza­cję kwa­tery głównej Vil­la­mora?— Wła­śnie.Przez chwilę Shi­mura roz­wa­żał moż­li­wość wy­raże­nia fik­cyj­nej zgody, a po­tem kłam­stwa, że od Ku­rusu nie był w sta­nie do­wie­dzieć się cze­go­kol­wiek. Lecz coś ta­kiego nigdy nie by­łoby w sta­nie przejść mu przez usta.— Po­mię­dzy na­szymi kra­jami ist­nieje kon­kretne po­ro­zu­mie­nie w ta­kich wła­śnie spra­wach — po­wie­dział ostrożnie. — Je­żeli Ku­rusu się podda, musi być trak­to­wany jako je­niec wo­jenny, pod­lega­jący Konwen­cji Ge­new­skiej. Nie może być zmu­szony do udzielania in­for­macji, bę­dą­cych w sprzeczno­ści z usta­le­niami tej Konwen­cji.Ma­pi­tang zaci­snął mocno dło­nie na porę­czy balu­stradki i wy­chy­lił się do przodu.— Kor­dy­liery nie są naj­lep­szym miej­scem do prze­strze­gania cy­wili­zo­wa­nych zasad — po­wie­dział zimno. — A Ku­rusu nie był już prze­cież na­wet żoł­nie­rzem! Jak może nale­gać pan na trak­to­wa­nie go jako zwy­kłego jeńca wo­jen­nego, skoro sam roz­kazał go pan areszto­wać za za­mor­do­wa­nie towa­rzy­szy broni? To prze­cież nie ma sensu!— Prze­szło trzy­dzie­ści lat temu czło­wiek, który być może już nie żyje, po­peł­nił zbrodnię prze­ciwko pań­skiemu naro­dowi — oświad­czył Shi­mura i na­gle uświado­mił sobie że to, co chce wła­śnie po­wie­dzieć, rów­nie do­brze mo­głoby być wy­po­wie­dziane przez sa­mego Hi­sao Ta­nape. — Nie jest ważne, czy ja oso­bi­ście uwa­żam jego dzia­łania za godne po­gardy. Zbrodnie te po­peł­nione zo­stały na wy­raźny roz­kaz ofi­cera Ar­mii Ce­sar­skiej. Pro­szę nie za­po­mi­nać, że ja także by­łem ofice­rem w tej armii. Je­żeli po­mógłbym panu, lub in­nemu by­łemu wro­gowi mo­jej oj­czy­zny w uję­ciu go, zhań­bił­bym mój wła­sny ho­nor.Ma­pi­tang z wściekło­ścią za­trząsł bam­bu­sową ba­rierką, lecz jego oczy pozo­stały utkwione w ba­wią­cych się na desz­czu dzie­ciach. W końcu udało mu się ode­rwać zbie­lałe palce od porę­czy.— Tylko głu­piec po­świę­ciłby ży­wych, aby po­mścić umarłych — wy­szeptał. — Bę­dzie pan miał swego przewod­nika, ka­pita­nie. Do­bra­noc.Gdy Ma­pi­tang znik­nął już we wnę­trzu chaty, Shi­mura przez jakiś czas pozo­stał jesz­cze na we­ran­dzie. Przez chwilę przy­glą­dał się, jak wie­śniacy na­wo­łują swe dzieci i ga­szą po­chodnie. Gdy wchodził do chaty, deszcz przy­brał formę za­cina­jącej mżawki. Uło­żył się na po­sła­niu obok sta­rego Fili­piń­czyka, który nie­omal stał się już jego przyjacie­lem... * * *Trzy dni póź­niej, gdy we­szli na ob­szar poro­śnięty ni­ską, sa­wan­nową trawą Mi­chael Bra­den mu­siał przy­znać, że ślad amoka za­gu­biony zo­stał bez­pow­rot­nie. Co prawda kilka razy w miej­scach, gdzie zbite li­sto­wie nad ich gło­wami prze­pusz­czało zale­dwie parę kro­pel desz­czu, psu Tega­say udało się pod­jąć trop, ale za każ­dym ra­zem gubił go po paru mi­nu­tach. Do­strze­gli też nie­wy­raźne ślady. Za­tarte za­głę­bie­nia w ziemi które mo­gły, choć nie mu­siały, być odci­skami stóp cięż­kiego męż­czy­zny. Na­tknęli się także na drewnianą pu­łapkę skon­stru­owaną sto­sun­kowo nie­dawno, bo­wiem sok wy­cie­ka­jący ze zła­ma­nych ga­łęzi nie zdą­żył jesz­cze za­schnąć. Nie były to jed­nak zbyt prze­ko­ny­wu­jące do­wody. Rów­nie do­brze mo­gły one zo­stać pozo­sta­wione przez ilo­kań­skiego my­śli­wego.Pod­czas gdy Tega­say prze­szu­kiwał oko­licę, pozo­stali przy­rzą­dzali zimny po­siłek z pu­szek, w po­bliżu bo­wiem nie można już było zna­leźć su­chego drewna. Cho­ciaż nie pa­dało od kilku go­dzin, to jed­nak grunt był tak pod­mo­kły, że wszyscy, za wy­jąt­kiem Walta Ly­dec­kera, jedli na sto­jąco. Spo­glą­dając w dół na przyja­ciela, Mi­chael po­my­ślał, że jego szczupłe ciało, w dzie­ciń­stwie tak osła­bione stałą gło­dówką w Santo Tho­mas, nigdy nie do­sto­so­wało się do wy­czer­pują­cego re­żymu szlaku. Po­dążał za nimi kie­ro­wany jedy­nie siłą woli.Jak na razie jed­nak, pozo­stali ra­dzili sobie cał­kiem nie­źle. Na po­czątku Mi­chael oba­wiał się, że brak alko­holu zmusi Jacka do wcześniej­szego po­wrotu do Do­liny. Lecz jak do tej pory, Jack ani razu nie wspo­mniał o po­trze­bie kieli­cha, a na­wet wręcz prze­ciw­nie. Każ­dego dnia jego pulchne ciało tward­niało w oczach, a jego ru­chy sta­wały się pew­niej­sze, bar­dziej kon­tro­lo­wane. Wy­da­wał się czer­pać jakąś ta­jem­niczą ener­gię z ota­cza­jącej ich ze­wsząd dżungli. Stop­niowo jego tęga, na­brzmiała twarz coraz bar­dziej za­czy­nała przy­po­mi­nać twar­dego, bez­względ­nego par­ty­zanta Au­relio Vil­la­mora.Po chwili wró­cił do Tega­say i po­krę­cił prze­cząco głową. Walt Ly­dec­ker wstał i prze­cią­gnął się.— Ktoś wreszcie musi to po­wie­dzieć — rzu­cił spo­glą­dając na Mi­cha­ela. — Deszcz nas pobił.Mi­chael spoj­rzał na zaro­śnięte twa­rze pozo­sta­łych męż­czyzn. Zda­wał sobie bole­śnie sprawę, że być może pozo­sta­nie jedy­nym, który nale­gać bę­dzie na kon­tynu­owa­nie po­szu­ki­wań. Spo­wo­do­wa­łoby to roz­łam w gru­pie, a na­wet zwrócenie się pozo­sta­łych prze­ciwko niemu. Jed­nak gdy nikt się nie ode­zwał, po­wie­dział:— Mu­simy zmienić me­todę, to wszystko. Po­py­tajmy w wio­skach. Być może ktoś go wi­dział?— Dla­czego wła­ści­wie uwa­żasz, że bę­dzie pod­cho­dził w po­bliże wio­sek? — za­pytał Jack Tully. — Ma już wy­star­cza­jącą ilość żyw­ności.— Ty także chcesz wra­cać?— Nie, ale uwa­żam, że po­win­ni­śmy wy­zna­czyć sobie jakiś limit czasu. Nikt z was, chłopcy, być może za wy­jąt­kiem Tega­say, nie żył w dżungli w cza­sie trwa­nia mon­sunu. Ja ży­łem tu przez trzy cho­lerne lata. Za parę dni wskoczy­cie w pierwszą su­chą dziurę, na jaką na­po­tka­cie. Bę­dzie­cie wi­dzieli, jak gniją wam buty i ubra­nia i bę­dzie­cie się mo­dlić, aby nie zgniły wam także jaja!— A więc jak długo po­win­ni­śmy jesz­cze zo­stać? — za­pytał Harry Die­trich.— Naj­wy­żej dwa tygo­dnie. Póź­niej po­wrót bę­dzie pra­wie nie­moż­liwy.Pod­czas tej krót­kiej wy­miany zdań, Mi­chael za­cho­wał mil­cze­nie. Wie­dział, że Jack miał rację — i wie­dział także, że jeżeli inni wrócą, Jack zo­sta­nie z nim w dżungli. Prze­cież w końcu amok wy­czer­pie wszystkie za­pasy, skra­dzione ze sklepu Li Tunga i zmu­szony bę­dzie do uczy­nie­nia ko­lej­nego wy­padu. A kiedy to się sta­nie, Mi­chael nie chciał sie­dzieć bez­czyn­nie na far­mie, pięć­dzie­siąt mil stąd.Ra­mos wyjął pa­pie­rosa z kie­szeni na piersi i bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał go zapa­lić. Za­pałki, tak jak i wszystko, były zu­peł­nie przemo­czone. Wy­jął pa­pie­rosa z ust i z gry­ma­sem obrzydze­nia rzu­cił go na zie­mię.— Kto jest na­szym wro­giem — za­pytał ostro, po­dej­mu­jąc im­pul­syw­nie decy­zję, z którą zwle­kał od kilku dni.Wszyst­kie spoj­rze­nia spo­częły ze zdzi­wie­niem na eks-poli­cjan­cie.— Amok, oczywi­ście — po­wie­dział Walt Ly­dec­ker.— I tylko amok?— Co pan wła­ści­wie suge­ruje, majo­rze? — za­pytał Die­trich.— Chcę, aby­ście przy­rze­kli, że nie pod­nie­sie­cie ręki na ni­kogo, za wy­jąt­kiem amoka.Przez krótką chwilę Jack po­my­ślał, iż Ra­mos od­gadł, co działo się w jego umy­śle od po­czątku tego po­lo­wa­nia. Być może uda im się zapę­dzić Ja­poń­czyka w jakąś pu­łapkę, zła­pać w mor­der­czy, krzy­żowy ogień. Mi­chael Bra­den mógłby „przypad­kowo” zna­leźć się na li­nii jego strzału, a on rów­nie „przypad­kowo” mógłby od­strzelić mu głowę. I cho­ciaż wie­dział, że sytu­acja taka była bar­dzo mało prawdo­po­dobna, to jed­nak ostat­nie słowa Ra­mosa spra­wiły, że po­czuł wy­kwi­tu­jące na po­licz­kach silne ru­mieńce winy.— A więc dacie mi swoje słowo? — nale­gał Ra­mos.Wszyscy, za wy­jąt­kiem Jacka Tully, wy­mam­rotali nie­wy­raźne po­twierdze­nia.— Nic panu nie przy­rzeknę — po­wie­dział Jack, na­poty­kając na wy­cze­ku­jące spoj­rze­nie Ra­mosa. — Do­póki nie do­wiem się, w co się wła­ści­wie pa­kuję.Ra­mos po­wie­dział już zbyt dużo, aby mógł się teraz wy­cofać. Opowie­dział więc im do końca o sa­mot­nym wy­pa­dzie Shi­mury i dok­tora Ma­pi­tanga w góry.— A więc chce pan mego słowa, że nie skrzywdzę Shi­mury? — za­pytał Jack.— Wła­śnie.— W po­rządku — od­parł wzru­sza­jąc ra­mio­nami Jack. — Ma je pan.— Mu­sieli jakoś od­kryć, że amok wciąż żyje — wtrą­cił Mi­chael i opo­wie­dział o tym po­połu­dniu, w któ­rym ob­ser­wo­wał oby­dwu męż­czyzn, prze­cha­dza­ją­cych się po te­re­nie, na któ­rym amok za­sta­wił swą pu­łapkę. — Ale dla­czego nie po­wia­do­mili poli­cji?— Shi­mura jest prze­ko­nany, że po­trafi zmu­sić tego sza­leńca do pod­dania się — wyja­śnił Ra­mos. — Bez wąt­pie­nia myśli, że ma więk­sze szanse sa­mot­nie, niż oto­czony po­licją i woj­skiem.— To nie wyja­śnia, dla­czego po­szedł z nim Ma­pi­tang. On także mu­siał coś wie­dzieć.— Ja także nie bar­dzo ro­zu­miem jego mo­tywy — przy­znał Ra­mos.— Ma­jorze, pan na­prawdę myśli, że skrzyw­dzimy tego fa­ceta tylko dla­tego, że jest Ja­poń­cem? — wy­krzyknął ze zdu­mie­niem Walt Ly­dec­ker.— Był ofice­rem w re­gi­men­cie, który oku­po­wał Tu­gu­ega­rao.— Wiemy o tym — od­parł Walt. — Po pań­skim prze­słu­cha­niu wie­działo o tym całe mia­sto. Ale prze­cież, Chry­ste, wojna skoń­czyła się już dawno temu!Mi­chael Bra­den, za­gry­zając gorzko wargi za­sta­na­wiał się, czy Walt byłby tak samo wspania­ło­myślny, gdyby wie­dział, że Ta­kei Shi­mura od­po­wie­dzialny był za ma­sowe osa­dza­nie oby­wa­teli ame­ry­kań­skich w obo­zach w 1942 roku, które za­mie­niły całe jego dzie­ciń­stwo w nie­usta­jące pa­smo cier­pień i głodu. Z całą pew­no­ścią Shi­mura był członkiem kem­peitai. Zwy­kły ofi­cer nie by­wał wy­zna­czany do tego ro­dzaju za­dań.— A więc co pan pro­po­nuje? — za­pytał zimno Mi­chael. — Mamy się z nimi połą­czyć?— Być może ni­czego nie od­kryli. A po­nie­waż zgu­bili­śmy ślad wy­daje mi się, że nie mamy in­nego wyj­ścia.— Prze­cież nie wiemy na­wet, gdzie oni są — słowa z wi­doczną trud­no­ścią prze­cho­dziły przez wy­schnięte gar­dło Harry'ego Die­tri­cha. Wy­brał się na tę eks­pedy­cję jedy­nie po to, aby się upewnić, że Ku­rusu nie żyje. Gdyby wró­cili, a Shi­mura wciąż jesz­cze pozo­sta­wałby w Tu­gu­ega­rao, ża­den z my­śli­wych z pew­no­ścią nie przy­znałby się do po­ścigu za amo­kiem, gro­ziło to bo­wiem wię­zie­niem. Wia­do­mość, że Shi­mura także znaj­duje się gdzieś w Kor­dylie­rach spra­wiła, iż po­czuł, jak zie­mia za­czyna ob­su­wać mu się spod nóg.— Ma­pi­tang wy­ru­szył, aby jesz­cze przed mon­su­nem do­star­czyć lekar­stwa do paru wio­sek, leżą­cych głę­boko w dżungli — po­wie­dział Ra­mos.— Ale któ­rych? — za­pytał Mi­chael. — Na tym ob­sza­rze po­roz­rzu­ca­nych jest kil­kana­ście ta­kich wio­sek.— Znam jedną, którą stale od­wie­dza — wtrą­cił Jack Tully z na­dzieją w gło­sie. — Na­zywa się Tic­lac. Jest tam po­grze­bany jego syn, Raul ra­zem z trzy­dzie­stoma dwoma mo­imi przyja­ciółmi.— Jak da­leko stąd leży to miej­sce? — za­pytał ner­wowo Walt Ly­dec­ker.— Je­żeli bę­dziemy szli szybko, zaj­mie nam to pół­tora dnia. Być może dwa. A je­żeli Ma­pi­tang już tam był, to wie­śniacy po­wie­dzą nam, w któ­rym kie­runku się udał.Walt po­krę­cił ze znu­że­niem głową.— Przy­kro mi, Mike, ale ja re­zy­gnuję. Już nie mogę. Wy­da­wało mi się, że je­stem twardszy.— Nie szko­dzi, Walt. I tak prze­sze­dłeś spory ka­wa­łek — od­parł Mi­chael.— Wy­sia­dają mi nogi. Przez całe lata nie po­dej­mo­wa­łem żad­nego wy­siłku, a jak przy­szło co do czego, to je­stem słaby, jak ar­tre­tyczna sta­ruszka. Tylko bym was opóźniał.— Bę­dziesz w sta­nie do­trzeć do domu?— Ja­sne, utrzymu­jąc wła­sne tempo.— A więc w po­rządku — po­wie­dział Mi­chael. — Zo­sta­wimy ci muła.Przez parę go­rącz­ko­wych se­kund Die­trich roz­wa­żał moż­li­wość po­wrotu do do­liny ra­zem z Wal­tem. Ale po po­cząt­ko­wym stwierdze­niu że zrobi wszystko, by od­na­leźć mor­dercę żony, pierwsza próba wy­cofa­nia się z pew­no­ścią wy­glą­da­łaby po­dej­rza­nie. Wie­dział że Ra­mos, cho­ciaż jak do tej pory nie za­da­wał żad­nych pytań, wciąż za­sta­na­wiał się nad oko­licz­no­ściami śmierci jego mło­dej żony. Jesz­cze w Szwajcarii, jako dziecko na far­mie swego ojca czę­sto przy­glą­dał się, jak sowy po­lują na dzi­kie gołę­bie. Go­łębie tak długo były bez­pieczne przed dzio­bami i pa­zu­rami na­past­ni­ków, do­póki sie­działy w ka­nale od­wad­niają­cym. Sowa sia­dała z boku i skrzydłem naci­skała na naj­bliżej sie­dzą­cego gołę­bia. Ten całą siłą pró­bo­wał odsu­nąć się jak naj­dalej, co wy­wo­ły­wało falę ru­chu, spy­cha­jącą pozo­stałe gołę­bie jesz­cze głę­biej do rowu. Po chwili po­wta­rzało się to od po­czątku — aż do chwili, gdy jeden z go­łębi nie wy­trzy­my­wał i zry­wał się do lotu, a w se­kundę póź­niej znaj­do­wał się już w szpo­nach na­past­nika. Za­cho­wa­nie się Ra­mosa nie­po­ko­jąco przy­po­mi­nało Die­tri­chowi ta­kie wła­śnie fał­szywe wy­cze­ki­wa­nie sowy. Naj­gor­szą rze­czą, jaką mógł teraz zro­bić, było wy­pad­nię­cie z roli. A zresztą szanse, że rze­czy­wi­ście od­najdą Shi­murę i Ma­pi­tanga, były na­prawdę zni­kome. Znaj­do­wali się na ol­brzymim, dzi­kim ob­sza­rze. A na­wet gdyby ich od­na­leźli, Ja­poń­czyk z pew­no­ścią nie bę­dzie już go pa­mię­tał...Prze­cież spo­tkali­śmy się tylko raz, po­wta­rzał sobie Die­trich, tak jak czy­nił to już setki razy, od czasu nie­spo­dzie­wa­nego spo­tka­nia z Shi­murą przy bary­ka­dzie. Tylko raz...Ko­lejne pół go­dziny za­jęło im gro­ma­dze­nie zapa­sów dla Walta na drogę po­wrotną i po­nowne obju­cza­nie mu­łów. Ly­dec­ker ob­ser­wo­wał przyjaciół, do­póki ci nie znik­nęli za wzniesie­niem. Nie był pewny, czy łzy w jego oczach były efektem upo­ko­rze­nia, czy ośle­piają­cego słońca, które na krótką chwilę po­ja­wiło się po­mię­dzy chmurami. To po­trwa jesz­cze tylko chwilę, po­my­ślał. Z pół­nocy nad­cią­gały już cięż­kie, gra­na­towe chmury. W Kor­dylie­rach widzi się deszcz na mi­nutę, za­nim spad­nie on w po­staci gę­stej, cie­płej kur­tyny.Walt od­wró­cił się i skie­ro­wał w stronę muła, gdy nagle do­strzegł, że po­mię­dzy nim a zwie­rzę­ciem mate­riali­zuje się jakiś ciemny, wielki kształt. Jego oczy led­wie zdą­żyły roz­po­znać go jako syl­wetkę czło­wieka, gdy spa­da­jące ostrze roz­cięło mu głowę na krwawe po­łówki. Rozdział osiemnasty [top] Cara ze zdzi­wie­niem za­uwa­żyła, że cho­ciaż Mi­chael wró­cił ze Sta­nów już prze­szło mie­siąc temu, nie prze­pro­wa­dził w swym po­koju żad­nych zmian. To był wciąż po­kój ma­łego chłopca. Na ścia­nach w dal­szym ciągu wi­siały foto­gra­fie dawno już za­po­mnianych, ame­ry­kań­skich sportow­ców, oraz bo­gata ko­lek­cja ilo­kań­skich noży, łu­ków i strzał. Gdy Evie na­uczyła się cho­dzić, Cara po­pro­siła Lesa, by zniósł całą tą pry­mi­tywną broń na dół, oba­wia­jąc się, że dziecko może ją przy­pad­kiem od­na­leźć i ska­le­czyć o ja­kieś ostrze. Za­miast tego, Les roz­kazał, aby przez cały czas drzwi do tego po­koju pozo­stały za­mknięte.Wie­czorne wia­do­mo­ści dono­siły o bu­rzo­wym fron­cie nad Lu­zo­nem i o sil­nym sztormie po­mię­dzy pół­noc­nymi Fili­pi­nami a For­mozą. Po ta­kim ostrzeże­niu, naj­sen­sow­niej­szą rze­czą by­łoby za­trza­śnię­cie cięż­kich, ma­ho­nio­wych okiennic i uda­nie się do cie­płego łóżka.Gdy za­my­kała okiennice w po­koju Mi­cha­ela, usły­szała szczęk po­zo­sta­łych, za­trza­ski­wa­nych na dole przez Ma­rię. Chyba po­pa­dam w klau­stro­fobię, po­my­ślała, wpa­tru­jąc się w ciemne drewno, które od­cięło jej wi­dok na omywane desz­czem pola. Po­wie­trze, już i tak wy­star­cza­jąco gęste, wy­da­wało zmieniać się w jakąś pół­płynną sub­stan­cję, zu­peł­nie jak tward­nie­jąca szybko żela­tyna. Za­paliła wszystkie świa­tła i zbie­gła do holu.W salo­nie, Sam i Evie sie­dzieli już ra­zem na kana­pie. Sta­ru­szek, który obec­nie spę­dzał co naj­mniej dwie go­dziny z dzieckiem, opo­wia­dał jej wła­śnie ko­lejną histo­rię z cza­sów swo­jej służby w Ma­rines:— Po walce, zaw­sze po­ja­wiali się ne­gri­tos — mó­wił. — Tutaj ich nie wi­dzia­łaś. Żyją dużo dalej na połu­dnie. To bar­dzo mali lu­dzie. Do­rosły ne­grito jest two­jego wzro­stu, a ich dzieci są nie­wiele więk­sze, niż nowo naro­dzony pie­sek. Bar­dzo czę­sto, jesz­cze za­nim za­koń­czyła się strzelanina, ca­łymi set­kami wy­ła­niali się nagle z dżungli i ko­pali w ziemi ka­miennymi no­żami. Inte­reso­wały ich łuski po na­szych na­bo­jach. Nie było spo­sobu, aby ich wy­stra­szyć. Strzelali­śmy tuż nad ich gło­wami, a oni ucie­kali, lecz już po paru mi­nu­tach byli z po­wro­tem, śmiejąc się i traj­ko­cząc coś do sie­bie w swym nie­zro­zu­mia­łym na­rze­czu. Nigdy nie że­brali o pa­pie­rosy, czy o żyw­ność. Inte­reso­wał ich wy­łącz­nie mo­siądz. Nigdy nie do­wie­dzie­liśmy się, do czego wła­ści­wie był im po­trzebny — może robili ostrza do strzał, a może ozdoby dla swych pań. I nigdy nic im się nie stało. Kule gwizdały wszędzie do­okoła, po­ciski wy­bu­chały ro­biąc dziury w dżungli — lecz nigdy nie wi­dzie­liśmy zabi­tego ne­grito. Na­wet ża­den nigdy nie był ranny.— Byli bez­pieczni, bo byli tacy mali — po­waż­nie oświad­czyła Evie.— Chyba masz rację, ko­cha­nie.— No, star­czy już tego do­brego. Czas do łóżka — prze­rwała Cara, bio­rąc dziecko w ra­miona. Czę­sto za­sta­na­wiała się, dla­czego na­wet w chwili obec­nej, gdy wciąż stoją w obli­czu nie­bez­pie­czeń­stwa, ten stary czło­wiek musi wciąż opo­wia­dać małej o gro­zie odle­głych walk, które prze­cież miały miej­sce prze­szło sie­dem­dzie­siąt lat temu. Jed­nak wi­dząc, jak bar­dzo zbli­żył się do Evie przez tych ostat­nich parę tygo­dni, wa­hała się po­roz­ma­wiać na ten temat z Sa­mem. Nie potra­fiła się zmu­sić, aby po­now­nie zbu­do­wać ba­rierę nie­chęci i wza­jem­nej po­dejrzliwo­ści, która tak długo ich już dzie­liła.— Za­nosi się na burzę — po­wie­dział Sam Bra­den, gdy Cara po­now­nie ze­szła na dół.— To jesz­cze nic pew­nego, dziadku.— Jesz­cze nie dzi­siaj. Być może jutro. Albo, co bar­dziej prawdo­po­dobne, poju­trze. Ale czuję ją.— Mam na­dzieję, że Mi­chael i reszta da­dzą sobie radę.— Z pew­no­ścią.O ósmej wie­czo­rem, jak zwy­kle, Sam Bra­den udał się do swej sy­pialni. Wie­czo­rami, kiedy nie była jesz­cze bar­dzo zmę­czona, Cara lu­biła prze­sia­dy­wać sa­mot­nie w salo­niku, uwa­żając go za naj­bar­dziej kom­for­towe miej­sce na ca­łym parte­rze. Lecz dzi­siaj usia­dła w bar­dziej sta­ro­mod­nym, lecz dużo bar­dziej otwartym po­ko­iku przylega­ją­cym do we­randy, i wsłu­chi­wała się w mo­no­tonny stu­kot kro­pel desz­czu o dach.Z pew­no­ścią, po­wie­dział Sam Bra­den z tą samą za­cięto­ścią w gło­sie, jaką już nie raz sły­szała u Mi­cha­ela. Zu­peł­nie, jakby po­sia­dali jakąś po­nad­natu­ralną zdol­ność uni­kania nie­bez­pie­czeństw, które dla in­nych ludzi oka­zy­wały się zgubne. Lecz Cara była pewna, że tak na­prawdę przez to wszystko prze­bijała nie­ugięta — i przez to cza­sami nie­bez­pieczna — duma. Wbrew okrzy­kowi ulgi Le­nore sześć dni temu, gdy spadł pierwszy deszcz, my­śliwi nie po­wró­cili. Cara była pewna także i tego, że to wła­śnie Mike objął nad nimi do­wództwo i pro­wa­dzi ich — ale wła­ści­wie ku czemu? Ku śmierci z rąk czło­wieka, któ­rego uwa­żał za naj­lep­szego przyja­ciela?Mu­szę prze­stać wreszcie o tym my­śleć, po­wie­działa so­bie twardo Cara. Le­nore była wtedy pi­jana, na gra­nicy histe­rii. Na­prawdę trudno było uwie­rzyć że Jack, na­wet do­tknięty do ży­wego zdradą żony, mógłby za­ata­ko­wać Mi­cha­ela. Jed­nak po wy­słu­cha­niu histo­rii Le­nore przez parę go­dzin cał­kiem po­waż­nie roz­wa­żała moż­li­wość po­wia­do­mie­nia o wszystkim poli­cji, cho­ciaż wie­działa, że skoń­czyć się to może uwię­zie­niem wszyst­kich uczestni­ków tej wy­prawy. Lecz teraz, wraz z po­cząt­kiem pory desz­czo­wej, już nic nie można było zro­bić. Deszcz z pew­no­ścią za­trze wszelkie ślady — za­równo my­śli­wych, jak amoka.Cara nagle zro­zu­miała, dla­czego za­my­kanie cięż­kich okiennic tak ją zaw­sze iry­to­wało. Wy­glą­dało to tak, jakby nagle cały bu­dy­nek za­mie­niał się w po­tworną, ma­ho­niową trumnę! Pod­bie­gła do naj­bliż­szego okna, otwo­rzyła sze­roko okiennice i cze­kała, aż chłodne, wie­czorne po­wie­trze owieje jej twarz. Lecz at­mos­fera na ze­wnątrz była tak samo nie­przyjem­nie nie­ru­choma, jak po­wie­trze uwię­zione we wnę­trzu domu... * * *Na­stęp­nego po­połu­dnia my­śliwi do­tarli do Tic­lac. Wie­śniacy od­mó­wili jed­nak udzielenia ja­kich­kol­wiek in­for­macji na temat miej­sca po­bytu sta­rego leka­rza, do­póki Jack Tully i na­czel­nik wio­ski nie roz­po­znali się wza­jem­nie.— Ga­geng był przewod­ni­kiem u Vil­la­mora — wyja­śnił Jack. — Le­piej po­roz­ma­wiam z nim sam. Oni nigdy nie współpra­cują z ob­cymi. Na­wet z ilo­kań­czy­kami z in­nych wio­sek.Pod­czas gdy Jack i jego stary towa­rzysz broni kon­fero­wali w cha­cie na­czel­nika, pozo­stali po­wie­dli muły w stronę tra­wia­stego brzegu rzeki. Strumień ten — wą­ski do­pływ Ca­gayan — od roz­po­czę­cia pory desz­czo­wej wez­brał o do­brych kilka stóp. Mi­chael usiadł na ziemi, oparł się o pień drzewa i ob­ser­wo­wał, jak dwoje na­gich dzieci myje całą ro­dzinę cara­bao, gli­nia­nymi czar­kami po­le­wa­jąc sze­rokie barki zwie­rząt. Ra­mos i Harry Die­trich po­szli za jego przy­kła­dem. Mi­chael po­my­ślał, że są­dząc po ich zmę­czo­nych twa­rzach i opuszczo­nych ra­mio­nach będą gło­so­wali za po­wro­tem, jeżeli Jack Tully nie do­wie się ni­czego kon­kret­nego od na­czel­nika wio­ski. Je­żeli cho­dziło o sa­mego Jacka, Mi­chael wciąż nie był pewny. Po po­cząt­ko­wym okre­sie nie­chęci, obec­nie wy­da­wał się być tak samo zain­tere­so­wany wy­prawą, jak sam Mi­chael.Mi­nęło prze­szło pół go­dziny za­nim po­now­nie po­jawił się Jack, ma­jąc u swego boku mło­dego wo­jow­nika.— Zga­dza się, byli tu — po­wie­dział. — Wy­szli stąd pięć dni temu, ale nie ra­zem. Ma­pi­tang po­szedł na za­chód, aby do­star­czyć lekar­stwa jesz­cze jed­nej wio­sce, a Shi­mura udał się na pół­noc.— Sam? — wy­krzyknął za­sko­czony Ra­mos. Jack ru­chem głowy wskazał mło­dego wo­jow­nika.— To jest Sa­cda. Był przewod­ni­kiem Shi­mury w dżungli i zo­sta­wił go o dwa dni mar­szu stąd. Wró­cił dziś rano. Ma cze­kać na po­nowne po­ja­wie­nie się Ma­pi­tanga, a po­tem ma go za­brać do miej­sca obo­zo­wa­nia Ja­poń­czyka.— To nie ma sensu — mruknął Harry Die­trich. Gdy nie spo­tkali Shi­mury i sta­rego leka­rza w wio­sce, od­czuł wy­raźną ulgę. Te­raz strach po­wró­cił, przy­bie­rając na sile.— Ma — od­parł Mi­chael. — Shi­mura sądzi, że ła­twiej skontak­tuje się z amo­kiem, gdy bę­dzie sam.— Czy Sa­cda za­pro­wa­dzi nas do niego? — ode­zwał się mil­czący do tej pory Ra­mos.— Już go o to py­tałem. Przy­rzekł cze­kać na Ma­pi­tanga i nic go nie zmusi, aby zmienił swój za­miar. Oni tu uwa­żają tego sta­rego dra­nia za ko­goś w ro­dzaju Pana Boga! Ale zgo­dził się opi­sać drogę Te­ga­say — Jack zmarsz­czył nagle czoło, za­sta­na­wia­jąc się nad czymś. — Po­wie­dział, że nie bę­dzie ciężko go od­na­leźć. Dla nie­po­ję­tych dla mnie po­wo­dów, roz­bił po­noć obóz na szczycie wzniesie­nia, wi­docz­nego z wielu mil.— Aby przy­cią­gnąć amoka — zasu­ge­ro­wał Ra­mos.— Ma­jorze, spę­dził pan sporo czasu ra­zem z Shi­murą — po­wie­dział Mi­chael. — Mu­siał panu po­wie­dzieć, jaki ten ma­niak był, za­nim uciekł w góry. Na­prawdę wie­rzy pan, że ist­nieje jakaś szansa, iż się podda?— Być może. Ale tylko Shi­mu­rze.Ra­mos z ulgą przyjął fakt, że Mi­chael nie za­da­wał wię­cej pytań. Im mniej będą wie­dzieli o wo­jen­nej prze­szło­ści Shi­mury — szczegól­nie o jego przy­na­leż­ności do kem­peitai — tym dla nich lepiej. Ra­mos sam nie był pe­wien, czy to, co po­wie­dział mu Shi­mura o swej służ­bie w kem­peitai — że była oka­zjo­nalna i wy­mu­szona — było szczerą prawdą.Sa­cda usiadł w kucki obok Tega­say i uży­wa­jąc koń­cówki swego noża, za­czął ry­so­wać na ziemi plan mar­szruty, mru­cząc coś przy tym w miej­sco­wym dia­lek­cie. Jack Tully wstał nagle i ru­szył w kie­runku głównych zabu­do­wań wio­ski, wpa­tru­jąc się w urwi­sko, prze­cięte na pół wą­skim ka­nio­nem, le­żące tuż za obrę­bem ostat­nich chat. Mi­chael pod­niósł się i po­szedł za nim, pla­nując pod­jęcie ko­lejnej próby mają­cej na celu przełama­nie tej dziwnej, mil­czą­cej ba­riery, którą oto­czył się jego przyjaciel.— To wła­śnie tutaj? — za­pytał spo­koj­nie.— Ja­kieś pół mili dalej, w głębi tego ka­nionu — od­parł Jack, nie pa­trząc w stronę Mi­cha­ela. — Ja­poń­czycy nie mo­gli do­stać się do nas bez ostrzeże­nia, zwłaszcza w nocy. Przy obu po­dej­ściach do obozu mie­liśmy tuzin do­sko­nale za­ma­sko­wa­nych war­tow­ni­ków. A jed­nak jakoś to zro­bili. Póź­niej, wie­śniacy po­wie­dzieli nam, że wszyscy war­tow­nicy zo­stali zna­le­zieni na swych po­ste­run­kach z po­de­rżniętymi gar­dłami. To byli twar­dzi, wy­szkoleni lu­dzie. Naj­lepsi par­ty­zanci na świe­cie, a jed­nak kto­kol­wiek pro­wa­dził wtedy tych Ja­poń­ców wie­dział, jak uci­szyć ich tak, jakby byli ma­łymi dziećmi!— Amok?— Być może — od­parł wzru­sza­jąc ra­mio­nami Jack. — Co to te­raz wła­ści­wie za róż­nica?— Jesz­cze tro­chę tu zo­sta­niemy. Je­śli miał­byś ochotę...— Obej­rzeć to miej­sce jesz­cze raz? — Jack wy­buchnął ponu­rym śmie­chem. — To by­łoby zu­peł­nie, jak­bym od­wie­dzał swój wła­sny grób!— W po­rządku — od­parł Mi­chael i ru­szył z po­wro­tem. Naj­wi­docz­niej nic nie jest w sta­nie skru­szyć tej ba­riery.— Za­cze­kaj, mam pyta­nie.Mi­chael przy­sta­nął i od­wró­cił się wolno.— Wal.— Co bę­dzie, jak znaj­dziemy Shi­murę i okaże się, że amok już mu się pod­dał?To samo pyta­nie za­świ­tało już w gło­wie Mi­cha­ela.— Po pro­stu go zabi­jemy — stwierdził pła­skim, bez­na­mięt­nym to­nem.— Wie­dzia­łem, że to po­wiesz — uśmiech­nął się Jack Tully, po­dej­mu­jąc swą wła­sną, mil­czącą decy­zję... * * *Virgilio Ra­mos, sie­dząc nad brze­giem rzeki ob­ser­wo­wał dys­kusję oby­dwu Ame­ryka­nów i za­sta­na­wiał się, czego może ona doty­czyć. Byli zbyt da­leko, aby mógł usły­szeć słowa. Po chwili całą uwagę zwrócił ku Die­tri­chowi, który sie­dział nie­ru­chomo pod drzewem i wpa­try­wał się martwo w wodę. Ra­mos z ła­two­ścią do­strzegł wy­raz ulgi ma­lu­jący się na twa­rzy plantatora, gdy do­wie­dział się, że Shi­mury i Ma­pi­tanga nie ma już w wio­sce. Z równą ła­two­ścią do­strzegł po­nowny wzrost na­pię­cia, gdy Jack Tully oświad­czył, że wie, jak od­na­leźć Ja­poń­czyka. Ra­mos był coraz bar­dziej prze­ko­nany, że mor­der­stwo Luz Die­trich było ak­tem oso­bistej ze­msty, wy­mie­rzo­nej w jej męża. Było bar­dzo prawdo­po­dobne, że Die­trich w ja­kiś spo­sób po­znał Ku­rusu pod­czas oku­pacji, być może na­wet coś po­mię­dzy nimi za­szło. Ale dla­czego w ta­kim razie Ku­rusu cze­kał na to prze­szło trzy­dzie­ści lat? I dla­czego Die­trich ukrywał fakty, które po­mo­głyby w uję­ciu mor­dercy jego żony? Ra­mos po­dej­rze­wał, że od­po­wie­dzi na te pyta­nia zna wła­śnie Shi­mura.Tega­say wstał, pod­szedł do Mi­cha­ela i ski­nął krótko głową, stwier­dza­jąc, że jest go­towy ich po­pro­wa­dzić. * * *Tylko idiota za­brałby w dżunglę elek­tryczną ma­szynkę do gole­nia, po­wie­dział do sie­bie z nie­sma­kiem Shi­mura, wpa­tru­jąc się w trzy­mane w dłoni prze­rdzewiałe bate­rie. Z lek­kim wes­tchnie­niem iryta­cji rzu­cił ma­szynkę w wą­wóz i ob­ser­wo­wał, jak obi­jając się o zbo­cze znika wreszcie w gę­stwi­nie krzewów pięć­dzie­siąt stóp poni­żej.Mi­nęło już sie­dem dni, od­kąd on i młody ilo­kań­czyk opu­ścili Tic­lac. Pięć, od­kąd był sam. Od­krywka skalna, jaką wy­brał na miej­sce obo­zowi­ska, le­żała poni­żej głównej grani sza­rego, wul­ka­nicz­nego szczytu, po­cię­tego szra­mami krę­tych żle­bów. Na połu­dnie, aż po kres hory­zontu roz­cią­gała się dżungla, w któ­rej znik­nął Sa­cda. Trze­ciego ranka, tuż po prze­bu­dze­niu stwierdził, że dżungla roz­kwi­tła sze­ro­kimi pa­smami deli­kat­nych, ró­żo­wych or­chi­dei, przywo­ła­nych do życia przez rzęsi­stą ulewę. Na nie­szczęście jed­nak, opady za­owo­co­wały także wzro­stem liczby mo­ski­tów i in­nych do­kuczli­wych in­sek­tów, zmu­sza­jąc Shi­murę do po­kry­wa­nia całej twa­rzy i rąk pa­skud­nie śmierdzą­cym — ale sku­tecz­nym — spe­cyfi­kiem, poda­ro­wa­nym mu przez Ma­pi­tanga. Lecz do­piero wczoraj po raz pierwszy do­znał uczu­cia cał­ko­wi­tego wy­ob­co­wa­nia. Naj­bliż­sza ro­ślin­ność — sku­pisko po­skrę­ca­nych bana­now­ców — po­cząt­kowo znaj­do­wała się o do­bre dwa­dzie­ścia stóp od jego nylo­no­wego na­miotu. Jed­nak pną­cza z za­dzi­wia­jącą pręd­ko­ścią wy­strzeliły w jego kie­runku, i znaj­do­wały się teraz tylko o parę stóp od na­miotu. Gdy po­szedł uzu­peł­nić za­pasy wody w stru­myku u stóp góry, od­krył, że ścieżka, którą wy­ciął w bu­szu Sa­cda znik­nęła, co zmu­siło go do toro­wa­nia sobie drogi ma­czetą.Po chwilo­wym wy­bu­chu zło­ści spo­wo­do­wa­nym nie­uży­teczną ma­szynką, po­wró­cił do co­dziennych, ruty­no­wych czyn­ności. Ze stosu su­chego drewna zdjął ilo­kań­ską, czer­woną matę — tkaną tak gęsto, że była praktycz­nie nie­przema­kalna — uło­żył ogni­sko z bli­sko pół tu­zina klo­ców i zapa­lił. Gdy czarny dym za­czął się już pod­nosić, ugo­tował sobie mi­seczkę ryżu. Dzię­ko­wał przy tym w du­chu Bogu, że cho­ciaż tego po­połu­dnia nie zano­siło się na deszcz. Po śnia­daniu i umy­ciu mi­seczki nie miał już wła­ści­wie nic do ro­boty. Mu­siał jedy­nie cze­kać, aby w przy­padku desz­czu jed­nym kop­nię­ciem roz­rzu­cić ogień i oca­lić od za­mok­nię­cia czę­ściowo zwę­glone kloce.Usiadł na pod­kur­czo­nych no­gach i z ma­czetą poło­żoną w po­przek kolan, za­pa­trzył się w dżunglę. Po­cząt­kowo nosił broń jedy­nie po to, by na­ści­nać drzewa lub oczy­ścić drogę do stru­mie­nia. Lecz już po paru dniach za­bie­rał ją ze sobą wszędzie. Po­my­ślał, że tak wła­śnie na sa­mym po­czątku mu­siał czuć się Ku­rusu — utrata po­czu­cia rze­czy­wi­sto­ści i wy­ima­gi­no­wany strach, na­ra­sta­jący w koń­cówce każ­dego nerwu. Ob­ser­wo­wa­nie, jak wraz z po­ja­wie­niem się na ubra­niu ple­śni bledną co­raz bar­dziej wszelkie wspo­mnienia o cy­wili­zacji...Przez pierwsze dni swego sa­mot­nego czu­wa­nia Shi­mura miał na­dzieję, że Ma­pi­tang da mu przy­najmniej dwa tygo­dnie czasu. Lecz gdy opady desz­czu prze­dłu­żały się, za­czy­nał pra­gnąć, aby stary le­karz po­jawił się jak naj­prę­dzej, ratu­jąc go przed po­wolną utratą zmy­słów.My­liłem się, zade­cy­do­wał. Ku­rusu nie ma tutaj. Ża­den czło­wiek nie mógłby żyć w ta­kim miej­scu. Nie­mniej jed­nak kon­tynu­ował swe me­cha­niczne czyn­ności — nie­cił ogni­sko, do­rzu­cał drew, by otrzymać jak naj­bar­dziej inten­sywny dym i cze­kał... * * *— On się w ogóle nie poru­sza — po­wie­dział Mi­chael, opusz­cza­jąc lor­netkę. — Sie­dzi po pro­stu obok ognia.My­śliwi osią­gnęli swój cel póź­nym po­połu­dniem. Zna­leźli do­godne miej­sce ob­ser­wa­cyjne w uskoku skal­nym, co gwa­ran­to­wało, że nie będą za­uwa­żeni przez Shi­murę. Opis obo­zowi­ska Ja­poń­czyka, który prze­kazał przewod­nik od­po­wia­dał prawdzie — so­lidny ma­syw wul­ka­nicz­nej skały wi­dziany był z odle­gło­ści wielu mil.— W po­rządku, zna­leźli­śmy go — po­wie­dział Jack Tully. — Ale co dalej?— Nic — od­parł Mi­chael. — Je­żeli amok jest gdzieś w po­bliżu, z pew­no­ścią po­dej­dzie do Shi­mury. A my pój­dziemy za nim.Ra­mos, uwią­zu­jący wła­śnie muły na wspólnym sznu­rze, skrzywił się sły­sząc ostat­nie słowa Mi­cha­ela.— Za­mie­rza pan użyć tego czło­wieka jako przy­nęty, panie Bra­den?— Wła­śnie.— Po­win­ni­śmy pójść do niego i wyja­śnić, dla­czego tu­taj je­ste­śmy. Dać mu szansę, aby współpra­co­wał z nami z wła­snej woli.— A jeżeli nie ze­chce? — za­pytał Mi­chael. — Sam pan po­wie­dział, że on chce ująć amoka żyw­cem. Bóg jeden zresztą wie, dla­czego. A jeżeli po­wie nam, aby­śmy się wyp­chali?— To nie­moż­liwe — skrzywił się Ra­mos. — Sam nie od­naj­dzie drogi po­wrot­nej do Tic­lac. Je­żeli amok się po­jawi, a my za­ata­ku­jemy, Shi­mura z pew­no­ścią zgi­nie. Je­żeli nie od na­szych kul, to od jego mie­cza.Mi­cha­elowi nigdy jak do tej pory nie za­świ­tało w gło­wie, że Ra­mos — wi­dząc, jak jego plu­ton za­mie­nia się w ochłapy krwawego mięsa — do­szedł mimo wszystko do ja­kie­goś pry­wat­nego poro­zu­mie­nia z Shi­mura. Mój Boże! — chciało mu się krzy­czeć. Mój oj­ciec i brat zgi­nęli za­mor­do­wani przez tego po­twora! Żona Harry'ego także! Czy ty na­prawdę wie­rzysz, że po­zwo­limy mu ujść z ży­ciem?Jed­nak za­nim się ode­zwał, po­mię­dzy nich wkroczył Jack Tully.— Wy­daje mi się, że obaj prze­ce­nia­cie nasze szansę — po­wie­dział spo­koj­nie. — Sta­wiam do­lary prze­ciwko orze­chom, że amoka nie ma w pro­mie­niu pięć­dzie­się­ciu mil. I nie po­jawi się, choć­by­śmy tu mieli ster­czeć przez cały mon­sun. Naj­głup­szą rze­czą, jaką czło­wiek może zro­bić jest roz­trwo­nie­nie wy­gra­nej, za­nim ta jesz­cze na­dej­dzie.— Ma pan rację — przytaknął Ra­mos, odzy­sku­jąc z wolna spo­kój.— Mike także ją ma. Da­wa­nie znaku Shi­mu­rze o na­szej obec­ności tutaj by­łoby błę­dem. W tej chwili jest je­dyną nicią łą­czącą nas z amo­kiem. Nie mo­żemy jej prze­rwać.— Nie ru­szymy się stąd na krok, chyba że bę­dziemy wie­dzieli, że Ja­poń­czyk jest bez­pieczny i na wi­doku — do­dał Mi­chael.Kła­mie, po­my­ślał Ra­mos, wpa­tru­jąc się w stward­niałe nagle rysy twa­rzy Mi­cha­ela. Ru­szy za amo­kiem na­tychmiast, gdy go spo­strzeże. Na­wet, gdyby miało to kosztować życie Shi­mury. Ale to kłam­stwo było przy­najmniej nie­skompli­ko­wane. Nie, jak te Harry Die­tri­cha. Dla­czego Szwajcar, sto­jący parę stóp od nich, ani razu nie za­brał głosu w tej, bądź co bądź, waż­nej dys­kusji? Miał prze­cież naj­sil­niej­szą mo­tywa­cję, aby ująć mor­dercę. A jed­nak od sa­mego po­czątku ogra­ni­czył się do roli bier­nego ob­ser­wa­tora, pozo­sta­wia­jąc decy­zję in­nym, jakby oba­wia­jąc się zwrócić na sie­bie uwagę. Ra­mos zade­cy­do­wał, że za­nim ta wy­prawa do­bie­gnie końca, musi wie­dzieć dla­czego.— Na razie zro­bimy tak, jak pan pro­po­nuje, panie Bra­den — po­wie­dział nie­chęt­nie. W końcu za­alar­mo­wa­nie Shi­mury nie po­winno przedsta­wiać spe­cjal­nego pro­blemu. Wy­star­czy poje­dyn­czy wy­strzał w po­wie­trze.Gwał­towny, zimny po­wiew nie­przyjem­nie roz­szele­ścił szczyty drzew nad ich gło­wami. Pies Tega­say, le­żący dotąd spo­koj­nie u stóp swego pana, pod­niósł się gwałtow­nie i ner­wowo za­sko­wy­czał. Tro­piciel po­wie­dział coś uspo­kaja­ją­cego i po­łożył dłoń na grzbiecie zwie­rzę­cia.— Bę­dziemy dziś mieli kiep­ską po­godę — po­wie­dział Jack Tully, wpa­tru­jąc się w cięż­kie chmury gro­ma­dzące się nad szczytami... * * *To się sta­nie, po­my­ślał Harry Die­trich. Chyba, że za­dzia­łam teraz. W końcu po­jawi się Ma­pi­tang, a wtedy my­śliwi nie będą już mieli po­wodu, aby pozo­sta­wać dłu­żej w ukry­ciu. Shi­mura roz­po­zna Die­tri­cha i po­wie Ma­pi­tan­gowi, że był on szpiegiem kem­peitai. Shi­mura mógł na­wet wie­dzieć, że to przy jego po­mocy Ku­rusu prze­pro­wa­dził tę pa­miętną ma­sakrę w Tic­lac.Drzemała w nim co prawda na­dzieja, że być może Shi­mura za­chowa mil­cze­nie. Jed­nak wiara ta zała­mała się, gdy uj­rzał Ja­poń­czyka sie­dzą­cego jak ka­mienna fi­gura na szczycie wzgórza, nie dalej niż ćwierć mili od obo­zowi­ska my­śli­wych. Przewi­dzieć reak­cje czło­wieka, który do­bro­wol­nie wy­sta­wił się na takie ry­zyko, wy­da­wało się nie­prawdo­po­dobne. Ja­sne było, że nie dbał o wła­sne życie — a więc dla­czego miałby przejmo­wać się Die­tri­chem? Tak więc pozo­sta­wało tylko jedno wyj­ście — zabić go...Die­trich sta­nął na war­cie o jede­na­stej wie­czo­rem, zmienia­jąc Tega­say. Od mo­mentu roz­bicia obozu, za­pro­wa­dzili stałą ob­ser­wa­cję góry, zmienia­jąc się co trzy go­dziny. Za wy­jąt­kiem krót­kiego opadu tuż po zmroku, nie pa­dało cały dzień, co czę­sto by­wało za­po­wie­dzią zbie­rają­cej się na pół­nocy, gwałtow­nej bu­rzy. Die­trich pod­niósł po­now­nie lor­netkę do oczu, aku­rat w mo­men­cie, gdy Shi­mura pod­nosił się, koń­cząc naj­prawdo­po­dob­niej wartę na dzi­siej­szy dzień. Cho­ciaż po­szy­cie u stóp góry wy­da­wało się gęsto poro­śnięte, Die­trich obli­czył, że mógłby do­trzeć do obo­zowi­ska Shi­mury za mniej wię­cej go­dzinę. Ja­poń­czyk z pew­no­ścią bę­dzie już wtedy spał. Mógłby zabić go kolbą kara­binu, zako­pać go gdzieś i wró­cić, za­nim przyjdzie kolej na wartę Jacka Tully. Przy zga­szo­nym ogniu nikt, aż do rana, nie bę­dzie po­dej­rze­wał, że Shi­mura znik­nął. Póź­niej jego znik­nię­cie także nie po­winno wzbudzać więk­szych po­dej­rzeń — w dżungli Kor­dylie­rów było tak wiele moż­liwo­ści, by zgi­nąć...Roz­po­częli ob­ser­wa­cję Shi­mury na szczycie za­drzewio­nej skarpy. Virgilio Ra­mos — sto­jąc ukryty w głę­bo­kim cie­niu — ob­ser­wo­wał, jak Die­trich wy­rusza gdzieś w noc. Pewny, że Die­trich, Shi­mura i amok łą­czyli się w jakiś spo­sób w prze­szło­ści, Ra­mos wy­śli­znął się z na­miotu parę mi­nut po obję­ciu warty przez Szwajcara i ob­ser­wo­wał go uważnie chłodnym okiem za­wo­dowca.On idzie do Shi­mury, za­decy­do­wał Ra­mos, gdy Die­trich opu­ścił swój po­ste­ru­nek. Ale dla­czego? Aby po­wie­dzieć Ja­poń­czy­kowi, że jest pod ob­ser­wa­cją? Nie miało to sensu — za­kła­dając oczywi­ście, że wszystko to, co mó­wił do tej pory Die­trich, było prawdą. A może idzie tam, aby do­wie­dzieć się cze­goś od Shi­mury? Cze­goś, co z nie­zna­nych po­wo­dów nie może zo­stać po­wie­dziane resz­cie grupy? Rów­nie śmieszne? Nie miał żad­nego do­wodu na to, że Die­trich i Shi­mura roz­ma­wiali ze sobą od czasu przyjazdu tego ostat­niego na Fili­piny. Wła­ści­wie to spo­tka­nie było zu­peł­nie nie­prawdo­po­dobne, po­nie­waż od chwili swego przyjazdu Shi­mura dla wła­snego bez­pie­czeń­stwa był zu­peł­nie od­izo­lo­wany, naj­pierw przez poli­cję, a póź­niej przez Ma­pi­tanga. A więc spo­tka­nie Die­tri­cha z Shi­murą mo­gło od­być się jedy­nie pod­czas oku­pacji. Ra­mos wi­dział tylko jeden po­wód, dla któ­rego Die­trich tak roz­pacz­liwie pra­gnął ukryć swą zna­jo­mość z ja­poń­skim ofice­rem — był to fakt, że Shi­mura słu­żył jako tłu­macz dla kem­peitai...Ra­mos przez krótką chwilę roz­wa­żał moż­li­wość po­wia­do­mie­nia pozo­sta­łych o opuszcze­niu obo­zowi­ska przez Die­tri­cha. Ale za­wró­cenie go z drogi nie udo­wodni ni­czego. Die­trich mógłby po pro­stu stwierdzić, że nie wy­trzy­mał już cze­kania i wy­brał się, aby zmu­sić Shi­murę, by ten po­wie­dział mu o amoku wszystko, co wie. A ta­kie tłu­ma­cze­nie bar­dziej wyja­śnia­łoby jego za­cho­wa­nie niż mętne, nie­spre­cy­zo­wane po­dej­rze­nia Ra­mosa. A zresztą, Mike Bra­den i Jack Tully byli bia­łymi pro­duk­tami sys­temu kolo­nial­nego, który już wiele lat temu zdo­mi­no­wał do­linę Ca­gayan. Trudno było przewi­dzieć, jak zare­agują, gdy nagle jakiś me­stizo wy­stąpi prze­ciwko jed­nemu z ich kasty.Sam do­wiem się prawdy, zade­cy­do­wał. Wszedł do na­miotu, który dzie­lił ra­zem z Bra­de­nem i upewnił się, że Ame­ryka­nin po­grą­żony jest w głę­bo­kim śnie. Wziął strzelbę i wy­szedł z na­miotu, podą­żając w stronę przy­ga­sają­cego już coraz bar­dziej ogni­ska Ta­keo Shi­mury... * * *Mi­cha­ela Bra­dena wy­rwał nagle z głę­bo­kiego snu odle­gły od­głos kara­bi­no­wych wy­strzałów — dwa na­stę­pu­jące szybko jeden po dru­gim i trzeci, parę se­kund póź­niej. Spoj­rzał na zega­rek i stwierdził, że było już po pół­nocy.— Obudź się, Ra­mos! — krzyknął, za­nim jesz­cze zdał sobie sprawę, że jest w na­mio­cie sam.Zła­pał swój kara­bin i wy­sko­czył na ze­wnątrz. Pra­wie w tej sa­mej chwili ze swego na­miotu wy­chy­nął Jack Tully. Te­ga­say — który wolał kry­jówkę natu­ralną — do­łą­czył do nich w se­kundę póź­niej, ma­jąc u boku nie­od­łącz­nego psa.— To ze strony obo­zowi­ska Shi­mury! — stwierdził Jack. — W po­bliżu nie ma ni­kogo in­nego. Ale Sa­cda po­wie­dział mi prze­cież, że Ja­poń­czyk nie miał żad­nej broni.— Ale Ra­mos miał — od­parł Mi­chael. — A on gdzieś prze­padł.— My­ślisz, że po­szedł ostrzec Shi­murę, że tu je­ste­śmy?— Moż­liwe — mruknął Mi­chael za­sta­na­wia­jąc się, dla­czego wła­ści­wie nie po­jawił się jesz­cze Harry Die­trich, sto­jący prze­cież na war­cie. — Gdzie jest do dia­bła Die­trich?Jack po­biegł na punkt ob­ser­wa­cyjny. Po chwili wró­cił i zady­szany stwierdził, że Szwajcar także znik­nął.— Co tu się do cho­lery dzieje? — wy­krzyknął za­sko­czony. — Mogę jesz­cze zro­zu­mieć, że Ra­mos chce ostrzec tego Ja­pońca. W końcu nigdy nie po­do­bało mu się to, co ro­bimy. Ale Harry ra­zem z nim?— Mamy tylko jeden spo­sób, aby to spraw­dzić. Jack ski­nął krótko głową i po­biegł po strzelbę... Po­cząt­kowo poru­szali się szybko, Tega­say od­krył bo­wiem ścieżkę do­piero co wy­ciętą ma­czetą. Jed­nak po paru mi­nu­tach, wzbiera­jący wciąż na sile wiatr roz­koły­sał drzewa do tego stop­nia, że trzy­ma­nie się jej było mocno utrudnione.Za­nim pode­szli do pod­nóża obo­zowi­ska Shi­mury, wi­docz­ność, na­wet po­mimo trzy­ma­nej przez Jacka la­tarki, spa­dła do dwóch jar­dów. Gdy wspięli się wreszcie na szczyt, pierw­szym obiektem, jaki rzu­cił im się w oczy, był pusty na­miot Shi­mury. Na­gle pies rzu­cił się w kie­runku rzędu drzew bana­nowca, ro­sną­cych tuż za na­mio­tem i za­trzy­mał się obok ja­kie­goś leżą­cego na ziemi, ciemnego przed­miotu. Gdy pod­bie­gli bliżej, stwierdzili, że było to ludz­kie ciało. Światło la­tarki od­kryło spo­kojną, po­wa­laną bło­tem twarz Virgilio Ra­mosa. Jego pierś prze­strzelona była poci­skiem du­żego kali­bru. Po­ży­czony od Mi­cha­ela Mar­lin leżał w odle­gło­ści paru cali od sztyw­nych, za­krzywio­nych pal­ców pra­wej dłoni.— Mu­simy od­na­leźć Harry'ego i Ja­poń­czyka! — wrza­snął Mi­chael, prze­krzy­kując wiatr.Dru­gie ciało zo­stało zna­le­zione parę mi­nut póź­niej. Le­żało nie­ru­chomo na dnie po­bli­skiego jaru. Po­nie­waż czę­ściowo za­sło­nięte było splą­ta­nymi krzewami, po­cząt­kowo nie potra­fili zi­den­tyfi­ko­wać, do kogo nale­żało. Jack i Mi­chael, ubez­pie­cza­jąc się wza­jem­nie, ześli­znęli się po śli­skim zbo­czu. Oczeki­wali od­nale­zie­nia Die­tri­cha, lecz ku ich za­sko­cze­niu, za­krwa­wiona twarz ofiary nale­żała do Shi­mury. Ja­poń­czyk wy­da­wał się wciąż od­dy­chać...Wtasz­czyli nie­przytom­nego męż­czy­znę na szczyt i uło­żyli w na­mio­cie. Oprócz głę­bo­kiej, krwawią­cej rany na czole, Shi­mura otrzymał do­dat­kowo po­strzał w lewą nogę, tuż po­wy­żej ko­lana.— Cho­lera. Szkoda, że nie wzięliśmy ap­teczki — mruknął Mi­chael. — Bę­dziemy mu­sieli za­nieść go z po­wro­tem do obozu. Tutaj jeste­śmy zbyt wy­eks­po­no­wani. Wiatr może ze­rwać ten na­miot w każ­dej chwili.— Ale co z Harry'm? — za­pro­te­sto­wał Jack. — On także może być ranny.— Nie jest.— A ty skąd, do dia­bła, mo­żesz o tym wie­dzieć?— Po­nie­waż, oprócz Ra­mosa, tylko jeden męż­czy­zna tutaj miał broń. A Ra­mos nie żyje.— My­ślisz, że to wła­śnie Harry go zabił? Ale dla­czego, na mi­łość Bo­ską?— O to wła­śnie mu­simy za­pytać Shi­murę...Nio­sąc nie­przytom­nego wciąż Ja­poń­czyka na za­im­pro­wi­zo­wa­nych no­szach, wy­ko­na­nych z bre­zentu i paru żer­dzi, po dwóch go­dzi­nach, kom­plet­nie wy­czer­pani, do­tarli wreszcie do obozu. Do tej pory sza­le­jąca wi­chura osią­gnęła już swój szczyt, ośle­pia­jąc sie­ką­cymi pro­sto w twarz stru­gami desz­czu i za­mie­nia­jąc grunt pod no­gami w śli­ską, błot­nistą maź. Cho­ciaż ich na­mioty wy­glą­dały na nie naru­szone, Mi­chael za­trzy­mał się na skraju drzew.— Za­cze­kaj — po­wie­dział od­bez­pie­cza­jąc kara­bin. — Le­piej upew­nijmy się, że Harry nie czeka tam na nas. Miał mnó­stwo czasu, by wró­cić przed nami.Szybko oka­zało się, że jego ostroż­ność była usprawie­dli­wiona. Dwa muły le­żały na ziemi z prze­strzelo­nymi gło­wami. Trzeci znik­nął, ra­zem z za­pa­sami żyw­ności.— Dla­czego? — za­pytał kom­plet­nie zdez­o­rien­to­wany Jack, gdy ukła­dali Shi­murę w śpi­wo­rze Mi­cha­ela i otwierali ap­teczkę pierw­szej po­mocy. — Czy on zwa­rio­wał?— Wąt­pię — od­parł Mi­chael, uży­wa­jąc noża Ra­mosa, by roz­ciąć no­gawkę spodni na ran­nej no­dze Shi­mury. Ja­poń­czyk był już przy­tomny, cho­ciaż biała jak pa­pier twarz i przymru­żone oczy wskazy­wały, że bar­dzo cier­piał. Po­cisk roze­rwał mię­sień, ale na szczęście nie naru­szył kości.— Ma­jor Ra­mos? — za­pytał słabo Shi­mura.— Nie żyje.— Ten drugi — po­wie­dział Shi­mura, po gwałtow­nym ataku kaszlu, wy­wo­ła­nym brandy, którą Mi­chael wlał mu mię­dzy wargi. — Ten, który do nas strzelał... Było ciemno... Nie do­strze­głem jego twa­rzy...— Harry Die­trich — po­wie­dział Mi­chael, prze­cie­rając alko­ho­lem ranę na czole. Ja­poń­czyk przez dłuż­szą chwilę mil­czał.— Ten duży męż­czy­zna... Szwajcar? — przemó­wił wreszcie.— Tak.— Prze­ra­żony głu­piec... Na­wet mi nie przy­szło na myśl... Po tylu la­tach nie pa­mię­tałem już na­wet jego na­zwi­ska...— O czym pan mówi? — za­pytał nagle Jack Tully.— Nie naci­skaj go, Jack — prze­rwał Mi­chael. — Może znowu ze­mdleć.Jack spoj­rzał na niego pała­ją­cymi gniewem oczyma.— Mike! Fa­cet, któ­rego przez całe życie uwa­ża­łem za przyja­ciela, zabił wła­śnie czło­wieka i zo­sta­wił nas w tej dziu­rze bez żyw­ności. Mu­szę wie­dzieć, dla­czego!Ja także, zgo­dził się z nim mil­cząco Mi­chael. W prze­ciw­nym razie zo­sta­wił­bym tego su­kin­syna na dnie jaru.— Wciąż nie je­stem zu­peł­nie pewny, co się wła­ści­wie stało — wy­szeptał Shi­mura przez zaci­śnięte zęby, pod­czas gdy Mi­chael czy­ścił i ban­da­żo­wał jego lewą łydkę. — Już zasy­pia­łem... Usły­sza­łem nagle jakiś słaby dźwięk... Może ktoś się po­tknął... Gdy wy­sze­dłem z na­miotu, zoba­czy­łem syl­wetkę czło­wieka... Du­żego męż­czy­zny... Po­my­śla­łem, że to musi być Ku­rusu... Wtedy usły­sza­łem krzyk ma­jora Ra­mosa... Spo­mię­dzy bana­now­ców... Ten męż­czy­zna od­wró­cił się i wy­strzelił, a ma­jor jęk­nął i upadł... Ucie­kłem... Ten czło­wiek wy­strzelił jesz­cze raz... Po­czu­łem ude­rze­nie w nogę i sto­czy­łem się na dno jaru... Ude­rzy­łem o coś głową...— Wszystko jasne — po­wie­dział Mi­chael, za­wią­zując na no­dze Shi­mury ostatni supeł i ob­ser­wu­jąc z satys­fak­cją ścią­gniętą bó­lem twarz Ja­poń­czyka. — Ra­mos zoba­czył, jak Die­trich wy­cho­dzi z obozu i po­szedł za nim. Za­sko­czył go, gdy ten przymie­rzał się do zabi­cia Shi­mury. Harry stra­cił głowę i za­czął strzelać, a po­tem uciekł, my­śląc, że reszta z nas jest z Ra­mo­sem.— Ale dla­czego? — wy­krzyknął Jack, wpa­tru­jąc się w Ja­poń­czyka. — Po­wiedz dla­czego, do cho­lery!— Był pan ofice­rem kem­peitai, prawda? — za­pytał Mi­chael. — A Harry był jed­nym z pań­skich in­for­mato­rów?— Nie mogę od­po­wia­dać na takie pyta­nia — wy­mam­rotał Shi­mura.— Ra­mos zgi­nął ratu­jąc panu życie — po­wie­dział zimno Mi­chael. — Jest pan wi­nien mu prawdę, na­wet jeżeli on nie może już jej wy­słu­chać.Lecz Jack Tully już nie słu­chał wyja­śnień Shi­mury. Okrutna prawda ude­rzyła go z przy­pra­wia­jącą o mdłości bru­talno­ścią. Pod­czas wojny tylko jeden raz wy­stąpił prze­ciwko jed­nej z naj­su­ro­wiej prze­strze­ga­nych zasad Vil­la­mora: Nigdy nie proś o po­moc dwa razy tego sa­mego czło­wieka. Lecz on dwu­krot­nie w ciągu jed­nego tygo­dnia przyjął żyw­ność od Die­tri­cha, idio­tycz­nie pewny, że biały plantator — i przyjaciel ro­dziny — nigdy nie wyda go Ja­poń­czy­kom. A prze­cież zale­dwie kilka dni po­tem Ja­poń­czycy ude­rzyli na obóz w Tic­lac. Po­wo­jenna wspania­ło­myślność Die­tri­cha, jego bez­inte­re­sowna po­moc w od­bu­do­wie plantacji Tully'ch na­brała nagle dla niego no­wego, wła­ści­wego sensu. Była to po pro­stu cho­lerna, pod­szyta winą, skurwy­syń­ska ła­pówka!— Idę za nim — po­wie­dział pod­no­sząc strzelbę.Mi­chael ru­chem głowy wskazał na płótno na­miotu, o które z bęb­nie­niem roz­pry­ski­wały się kro­ple desz­czu.— Nig­dzie nie pój­dziesz w taki deszcz. Na­wet nie mu­sisz. Na pewno sie­dzi w ja­kiejś dziu­rze i czeka na ko­niec ulewy. Znaj­dziemy go rano.Na­wet nie słu­cha­jąc, Jack wy­sko­czył z na­miotu i znik­nął w ota­cza­ją­cych ich ciemno­ściach. Przez parę se­kund Mi­chael roz­wa­żał moż­li­wość pój­ścia za nim, ale po chwili uznał to za bez­ce­lowe. Z pew­no­ścią nie za­trzy­małby Jacka, gdy ten znaj­do­wał się w ta­kim sta­nie. Być może zrobi to ulewa. Gdy prze­kona się, że przy takiej po­go­dzie od­nale­zie­nie śladu jest nie­moż­liwe, z pew­no­ścią wróci do obozu. A zresztą, Mi­chael przy­był tu, aby zła­pać amoka, a nie ja­kie­goś żało­snego kola­bo­ranta, który i tak umiera już ze stra­chu.— Jak się tu wszyscy zna­leźli­ście? — za­pytał nagle Shi­mura.— Dla tego sa­mego po­wodu, co i pan.— Aby za­po­lo­wać na Ku­rusu?— Wła­śnie. Ale może pan od­po­wie mi na parę pytań? Na przy­kład, dla­czego zde­cy­do­wał pan, że amok po­jawi się wła­śnie w tej czę­ści gór? Od­krył pan coś w tej tra­wie?— Prze­sta­łem wie­rzyć, że jest tutaj — od­parł Shi­mura. — Gdyby był, już by się ze mną skontak­tował. Ale ja także mam pyta­nie, panie Bra­den. Dla­czego pan mnie tak nie­na­widzi? Na­wet gdy opa­try­wał mnie pan, wy­czu­wa­łem ema­nu­jącą od pana nie­na­wiść.Po­cząt­kowo — cho­ciaż po­trze­bo­wał in­for­macji, któ­rych jedy­nie Shi­mura mógł mu udzielić — Mi­chael za­mie­rzał coś skła­mać. Ale wła­ści­wie wbrew jego woli, histo­ria uwię­zio­nych w obo­zie Ame­ryka­nów po­pły­nęła spo­mię­dzy jego warg lo­do­wa­tym, wście­kłym stru­mie­niem słów.Gdy skoń­czył, Shi­mura przez kilka mi­nut za­cho­wał mil­cze­nie. Przy­po­mniał so­bie dzień, w któ­rym Hi­sao Ta­nape wy­słał go w teren z od­dzia­łem uzbrojo­nych żoł­nie­rzy i sze­ścioma cięża­rów­kami. Było to naj­bar­dziej nie­przyjemne zada­nie, jakie mu kie­dy­kol­wiek poru­czono — mia­rowe od­czy­ty­wa­nie na­zwisk, wyja­śnia­nie każ­dej ro­dzi­nie, do­kąd się udaje, próby sta­ran­nego ukry­cia odru­chów współczu­cia, gdy żoł­nie­rze upy­chali prze­rażo­nych męż­czyzn, ko­biety i dzieci na cięża­rówki. Do­sko­nale zda­wał sobie sprawę, że naj­mniejsze wa­hanie z jego strony z pew­no­ścią za­mel­do­wane zo­sta­nie Ta­nape. Prze­zna­cze­niem tego transportu było Aparri, gdzie za­okręto­wano wszyst­kich więź­niów na stary pa­ro­wiec. Od­dział pro­pa­gandy — do­wo­dzony przez sta­rego, oschłego ma­jora — cze­kał już w do­kach. Wtedy to wła­śnie Shi­mura zmu­szony zo­stał do wy­ko­nania roz­kazu sta­rego ma­jora — wrę­czał wy­stra­szo­nym dzie­cia­kom paczki cu­kier­ków, pod­czas gdy ope­rato­rzy wy­ko­ny­wali zdję­cia...— Przy­kro mi — po­wie­dział wreszcie. — Otrzy­ma­łem takie zada­nie, po­nie­waż by­łem jedy­nym w ca­łym regi­men­cie ofice­rem, który wła­dał an­giel­skim. Sta­tek i za­łoga nie były pod roz­ka­zami mo­jego regi­mentu. Moja od­po­wie­dzialność koń­czyła się w do­kach.— Zaw­sze to samo gówno! — warknął Mi­chael, po­trzą­sając z iryta­cją głową. — Zaw­sze wi­nien jest ktoś inny!— Mia­łem wujka, który w la­tach dwu­dzie­stych wy­emi­gro­wał do Kali­fornii — po­wie­dział Shi­mura. — Miał kwia­ciar­nię w San Diego. Któ­regoś ranka 1942 roku przy­szli ame­ry­kań­scy żoł­nie­rze i pod lu­fami kara­bi­nów roz­ka­zali mu, oraz wszystkim in­nym mieszka­ją­cym w tej oko­licy ro­dzi­nom ja­poń­skim, aby wsie­dli do auto­bu­sów. Spę­dził całą wojnę za dru­tami, w roz­latu­ją­cych się le­pian­kach na pu­styni Utah. Są­dzę, że ła­du­jący ich do tych auto­bu­sów żoł­nie­rze także wy­ko­ny­wali czy­jeś roz­kazy.Mi­chael po­pa­trzył na niego uważnie.— To było coś in­nego.— Dla­czego? — za­pytał grzecznie Shi­mura.— Byli ży­wieni, mieli ubra­nia i po­moc lekar­ską. Nie po­zwa­lano gnić im na po­wie­trzu, jak zwie­rzę­tom!— Dwie córki mego wuja umarły w tym obo­zie na dyfte­ryt, panie Bra­den. Jedna miała dzie­więć lat, a druga tylko cztery. Leka­rzom po­zwolono wejść do­piero trze­ciego dnia epi­de­mii — za­mknął oczy. — Chyba spró­buję się tro­chę prze­spać.Tega­say — który naj­prawdo­po­dob­niej nie ro­zu­miał nic z tego, co przed chwilą za­szło — sie­dział cier­pli­wie na ziemi. Mi­chael, po­słu­gując się swym ła­ma­nym ilo­kań­skim wy­dał mu in­strukcje, aby po­wró­cił do swej kry­jówki, lecz uwa­żał na wszystko, co się do­okoła dzieje. Gdy tropi­ciel ski­nął głową i od­szedł, Mi­chael zapa­lił, bate­ryjną lampę i usiadł, cze­kając na Jacka Tully. Przez dżunglę przetoczył się grzmot.O świ­cie wiatr ucichł zu­peł­nie, a deszcz za­mie­nił się w do­kuczliwą mżawkę. Jack wciąż jesz­cze nie wró­cił. Mi­chael pole­cił Tega­say, aby opie­ko­wał się Shi­murą, a sam wy­ru­szył, aby go od­na­leźć. Rozdział dziewiętnasty [top] Ta­kei Shi­mura obu­dził się sły­sząc gło­śne, wściekłe uja­danie psa Tega­say. Spró­bo­wał usiąść, lecz prze­szy­wa­jący ból w zra­nio­nej no­dze zmu­sił go do po­now­nego opadnię­cia na po­sła­nie. Po chwili szczekanie uci­chło, i przez parę se­kund jedy­nym dźwię­kiem było bzy­kanie ja­kiejś za­błą­kanej w na­mio­cie mu­chy. Shi­mura do­szedł do wnio­sku, że musi być około połu­dnia, nie czuło się już bo­wiem po­ran­nego chłodu. Ja­sne świa­tło wpa­da­jące przez okno na­miotu wskazy­wało, że burza się skoń­czyła.Na prze­kór wy­da­rze­niom po­przedniej nocy, czuł się dziwnie spo­kojny. Za­sta­na­wiał się dla­czego, wie­dząc o tym, co wczoraj po­wie­dział mu Mi­chael Bra­den, jesz­cze żyje. Być może, w końcu ten świat nie jest tak kom­plet­nie zwa­rio­wany.Na­gle uchyliła się płachta wej­ściowa i wszedł Ku­rusu. Ob­na­żony miecz trzy­mał w obu dło­niach, błyszczące ostrze po­pla­mione było krwią. Ku swemu zdu­mie­niu, na wi­dok zbli­żają­cej się ma­syw­nej po­staci, Shi­mura nie od­czuł na­wet cie­nia stra­chu. W głębi serca zaw­sze po­dej­rze­wał, że spo­tka­nie takie było nie­unik­nione. Było to tylko kwe­stią czasu.— Pa­mię­tasz mnie? — za­pytał wpa­tru­jąc się w zimne, czarne otwory oczu Ku­rusu.Miecz nie zmienił pozy­cji. Był wciąż go­towy do ude­rze­nia. Szkar­łatna kro­pla spa­dła z ostrza na śpi­wór.— A pozo­stali lu­dzie — po­now­nie za­pytał Shi­mura. — Za­biłeś ich?Po­nowny brak od­po­wie­dzi. Czy było moż­liwe, że po tylu la­tach od­osob­nie­nia, Ku­rusu za­po­mniał swego oj­czy­stego ję­zyka?— Co za­mie­rzasz ze mną zro­bić?Ku­rusu schował miecz do po­chwy i po­stąpił krok na­przód. Pod­niósł Shi­murę z taką ła­two­ścią, jakby ten był umie­rają­cym z głodu dzieckiem i wy­niósł z na­miotu. W prze­ciągu paru se­kund po­chło­nęła ich dżungla. Shi­mura nie był w sta­nie uświado­mić sobie, jak długo trwała ta po­dróż. Kilka razy, gdy ból w zra­nio­nej no­dze sta­wał się nie do znie­sie­nia, tracił przytom­ność, a gdy po­wra­cały mu zmy­sły stwierdzał, że wciąż po­su­wają się szybko do przodu. Stop­niowo gę­sta do tej pory ro­ślin­ność sta­wała się coraz rzad­sza. Shi­mura do­my­ślił się, że mu­szą wspi­nać się pod górę. Lecz ból po­now­nie stał się tak przejmu­jący, że przytę­pione zmy­sły Shi­mury nie reje­stro­wały w pełni oto­cze­nia. Kil­ka­krot­nie ogar­niała go ciemność i wy­da­wało mu się, że już umiera. W końcu zdał sobie sprawę, że zna­leźli się w czymś w ro­dzaju ja­skini.Ku­rusu uło­żył go na po­sła­niu i zapa­lił po­chodnię. W jej świe­tle Shi­mura rozej­rzał się z cie­ka­wo­ścią po po­mieszcze­niu. Po­nad wszelką wąt­pli­wość była to ko­mora wy­ko­nana ręką czło­wieka, tro­skli­wie pod­parta drewnia­nymi stem­plami. Był za­sko­czony, wi­dząc pa­nu­jącą w ja­skini czy­stość. Na ścia­nie wi­siała flaga Ce­sar­stwa. Pod nią stał stół z umiesz­czo­nym na nim ofi­cer­skim krót­kim mie­czem oraz foto­gra­fią Cesa­rza. Shi­mura przy­po­mniał so­bie, że wi­dział ją po­przednio w po­koju Hi­sao Ta­nape. Ca­łość przy­po­mi­nała świątynię — i z pew­no­ścią była nią dla Ku­rusu. Parę stóp dalej stał ko­lejny stół, za­sta­wiony pusz­kami z żyw­no­ścią i bań­kami z wodą, a obok znaj­do­wało się do­brze za­bez­pie­czone ka­mie­niami pa­leni­sko. Do­cie­rało tam dzienne świa­tło co wskazy­wało, że po­wy­żej znaj­do­wać się mu­siał otwór, speł­nia­jący funk­cję ko­mina.— Dla­czego mnie tutaj przy­nio­słeś? — za­pytał Shi­mura i na­gle, roz­glą­dając się za Ku­rusu, do­strzegł, że jest w ja­skini sam... * * *Mi­chael szedł w kie­runku pół­nocno-za­chodnim, tam bo­wiem udałby się Harry Die­trich, gdyby nie zde­cy­do­wał się na po­wrót do do­liny Ca­gayan. Szwajcar z pew­no­ścią liczył na to, że utrata żyw­ności i mu­łów sku­tecz­nie po­wstrzyma po­ścig, a on sam bę­dzie miał szansę do­trzeć do Tic­lac, by uzu­peł­nić za­pasy. Na miej­scu Die­tri­cha, roz­my­ślał Mi­chael, kon­tynu­owałbym marsz przez góry aż do leżą­cej na sa­mym skraju dżungli wio­ski Bayag, skąd łatwo mógłbym do­stać się do portu w Aparri — a stamtąd na jakiś sta­tek, który wy­wió­złby mnie z Fi­lipin.Ze­szło­nocna bu­rza zu­peł­nie zmieniła teren, przez który prze­dzie­rał się teraz Mi­chael. Pa­rowy i jary, jesz­cze dzień temu pra­wie zu­peł­nie su­che, wy­peł­nione były teraz wodą, która się­gała doro­słemu męż­czyź­nie pra­wie do pasa. Lecz co gor­sza, woda wciąż spły­wała z gór rwą­cymi stru­mie­niami. Zmu­szało go to do ro­bie­nia sze­ro­kich obejść.Było już pra­wie połu­dnie, gdy do­strzegł ślad, który po­twierdzał, że jego do­my­sły co do Die­tri­cha oka­zały się słuszne. Prze­cho­dząc przez wy­peł­niony bło­tem pa­rów, do­strzegł wy­raź­nie odci­śnięte ślady ko­pyt muła. Zdjął kara­bin z ra­mie­nia i od­bez­pie­czył. Po prze­ciw­nej stro­nie pa­rowu na­tknął się wreszcie na obiekt swych po­szu­ki­wań. Twarz le­żą­cego u stóp Jacka Tully czło­wieka była tak zma­sa­kro­wana, że Mi­chael po­znał Die­tri­cha wy­łącz­nie po ubra­niu.— Wiesz, co wciąż po­wta­rzał, gdy go wreszcie zna­la­złem? — za­pytał Jack, nie pod­no­sząc przy tym głowy. — „Ba­łem się...” Po­wtó­rzył to przy­najmniej z dzie­sięć razy.Mi­chael po­now­nie przewie­sił kara­bin przez ra­mię i spoj­rzał współczu­jąco na Jacka. Po­lo­wa­nie skoń­czone. Dwaj lu­dzie nie żyją, a trzeci był ranny. I na­wet nie zoba­czyli amoka. Te­raz pozo­stało im tylko po­cho­wać Ra­mosa i Die­tri­cha, ozna­czyć ich groby i po­wia­do­mić o wszystkim poli­cję. Po raz ko­lejny nie udało mu się uni­ce­stwić amoka — a być może już nigdy nie bę­dzie miał trze­ciej szansy. Na­wet jeżeli unik­nie wię­zie­nia, wła­dze z pew­no­ścią za­rzą­dzą jego de­por­tację za zor­gani­zo­wa­nie tej prze­klętej wy­prawy. Tak, po­lo­wa­nie było już na­prawdę skoń­czone...— To było łatwe — kon­tynu­ował Jack mo­no­ton­nym gło­sem. — Do­strze­głem go, gdy był na wzniesie­niu... Za­sze­dłem go od tyłu i ka­za­łem rzu­cić broń... Vil­lamo­rowi by to się nie spodobało... On nigdy z nimi nie roz­ma­wiał... Są­dzi­łem, że Harry po­wie, jak do­brymi by­liśmy przyja­ciółmi, jak po­ma­gał mi po woj­nie... Ale on po pro­stu usiadł w tym bło­cie, roz­pła­kał się i po­wta­rzał w kółko: „Ba­łem się”... Rzu­ciłem kara­bin i ude­rzy­łem go pię­ścią... Chyba na­wet tego nie po­czuł... A ja chciałem, żeby czuł... A już po wszystkim wie­dzia­łem, że po­now­nie sta­łem się zwie­rzę­ciem... To było tak cho­ler­nie łatwe... Gdy byli­śmy w Tic­lac by­łem pewny, że po­now­nie za­biję czło­wieka... Cho­ciaż to nie miał być Harry... Śmieszne... Ale to nie­prawda, co..? To wszystko, o czym my­śla­łem...— Nie ro­zu­miem, o czym mó­wisz.Jack wy­buchnął nie­przyjem­nym śmie­chem.— Wiem, że nie ro­zu­miesz. Ale to nie­ważne. W końcu, i tak zabi­łem...— Gdzie jest jego muł? Bę­dziemy po­trze­bo­wali żyw­ności.— Od­szedł, gdy pu­ści­łem lejce.— Pójdę go po­szu­kać. Nie mógł odejść zbyt da­leko.Zna­lazł muła pasą­cego się w wy­so­kiej tra­wie, ja­kieś sto jar­dów dalej na pół­noc. Po­pra­wiał wła­śnie uprząż, gdy za­uwa­żył, że długi, po­chy­lony stok pa­rowu leży do­kład­nie przed nim. Zaab­sor­bo­wany od­szu­ki­wa­niem śla­dów, tylko przez mo­ment za­sta­na­wiał się, dla­czego to tak głę­bokie za­głę­bie­nie nie zo­stało za­lane, cho­ciaż wszystkie szczeliny, na jakie się do tej pory na­tknął, wy­peł­nione były wodą. Przyjął wtedy, że stru­mie­nie mu­siały spły­wać bo­kiem. Te­raz do­strzegł, że po­wód, dla któ­rego ten jar pozo­stał nie­zato­piony, naj­wy­raź­niej nie był natu­ralny.Usły­szał odle­gły ru­mor, zu­peł­nie jakby ktoś za­palał jakiś przedpoto­powy silnik. W tej sa­mej chwili przy­po­mniał so­bie ostrzeże­nie Jacka Tully, wy­po­wie­dziane jesz­cze pod­czas po­kera w „New Reno”: „Mu­siał wy­pra­co­wać sobie środki obrony i kry­jówki tak prze­myślne, że na­wet nie mo­żemy sobie ich wy­obra­zić”.Zbiegł w dół pa­rowu. „Uciekaj!” — wrzesz­czał jak opę­tany — „Na mi­łość Bo­ską, ucie­kaj!” Zo­ba­czył wreszcie Jacka, który wciąż klę­czał przy ciele Die­tri­cha. Mu­siał już spo­strzec, że dzieje się coś nie­do­brego, ale wciąż nie zda­wał sobie sprawy, co. Wstał i nie­zde­cy­do­wa­nie uniósł ręce. Ru­mor sta­wał się coraz gło­śniej­szy.Wi­dząc, że pozo­stały mu jedy­nie se­kundy, Mi­chael rzu­cił się de­spe­racko na ścianę pa­rowu, wczepia­jąc się pal­cami w wil­gotną zie­mię. Wspiął się na ja­kieś dwa­dzie­ścia stóp, gdy na dno jaru ru­nęła ściana błota i wody. Zo­ba­czył, jak muł Die­tri­cha wi­ruje w sza­leją­cym ży­wiole, zu­peł­nie jak dzie­cięca za­bawka, wrzucona do wanny pod bi­jący z kranu stru­mień wody...Dno pa­rowu było teraz tylko sześć stóp pod nim. A je­żeli on już tam na mnie czeka? — po­my­ślał Mi­chael, wy­obra­żając sobie, jak miecz amoka od­cina mu dło­nie w mo­men­cie, w któ­rym zna­lazły wreszcie stałe opar­cie. Nie... Nie miałby tyle czasu...Lewa stopa zna­lazła chwilowe opar­cie na wy­stają­cym ka­wałku skały. Na­ci­snął na nią silnie, przy­go­to­wu­jąc się do skoku, który wy­nie­sie go na szczyt. Jed­nak skała, nie wy­trzy­mu­jąc jego cię­żaru odłamała się i po­zba­wiła go rów­no­wagi. Palce roz­luź­niły się i runął w sza­le­jącą poni­żej wodę... * * *W pierw­szej chwili, spo­strze­gając nie­obec­ność Ku­rusu, Shi­mura po­my­ślał, że nie­długo wróci. Ale go­dziny mi­jały. Pod­czas okresu prze­raża­jącej sa­mot­ności, spoj­rze­nie Shi­mury skon­cen­tro­wane było na do­pala­jącej się już po­chodni, która rzu­cała coraz dłuż­sze cie­nie na ściany. Wkrótce zaga­śnie i zła­pany zo­sta­nie w pu­łapkę ciemności.Na­gle, tak samo cicho, jak znik­nęła, ma­sywna syl­wetka Ku­rusu po­now­nie po­ja­wiła się u wej­ścia do ja­skini. Usiadł po tu­recku i czuj­nymi oczyma omiótł uważnie wnę­trze po­mieszcze­nia.Nie­pewny, czy jego słowa w ogóle zo­staną zro­zu­miane, Shi­mura prze­rwał krę­pu­jącą ciszę:— Przy­sze­dłem, aby za­brać cię do domu. Wojna się skoń­czyła. Stwier­dze­nie to nie wy­wo­łało u Ku­rusu żad­nej reak­cji. Shi­mura za­czął opo­wia­dać o ato­mo­wej za­gła­dzie Hiro­szimy i Na­ga­saki; o pierw­szych, bole­snych la­tach po woj­nie; o poro­zu­mie­niu i współ­pracy po­mię­dzy ich roda­kami a daw­nymi wro­gami; o wiel­kich biu­row­cach i kom­plek­sach przemy­sło­wych, wy­ro­słych na gru­zach To­kio. Gdy skoń­czył wreszcie tę przy­długą opo­wieść, zmę­czony opadł na po­sła­nie, ocze­kując na jaką­kol­wiek reak­cję Ku­rusu. Przez kilka mi­nut jaski­nia po­grą­żona była w ci­szy. Po­tem usły­szał głos — głę­boki i chra­pliwy, przy­po­mi­na­jący bar­dziej dźwięk wyją­cego w tu­nelu wia­tru, niż wy­da­wany przez struny gło­sowe:— By­łeś kie­dyś na wy­spie Shi­kotan?Słowa wy­po­wia­dane były z wi­docz­nym wa­ha­niem, wy­dzie­lane po­woli jedno po dru­gim gdzieś z głę­bin ogrom­nego ciała. Jak zresztą mo­gło być ina­czej? Po raz pierwszy prze­cież od prze­szło trzy­dzie­stu lat przema­wiał do innej, ludz­kiej istoty.— Nie — od­parł Shi­mura,— Na wy­spie na­wet wio­sną wieją zimne wia­try. Kie­dyś, moja młodsza sio­stra i ja szli­śmy w lek­kim, cie­płym desz­czu. Na­gle znad mo­rza po­wiał zimny wiatr i zmienił deszcz w lód. Pa­mię­tam, jak kryształki lodu dźwię­czały na ubra­niu mo­jej sio­stry, zu­peł­nie jak małe dzwo­neczki. Gdyby nie przy­szli żoł­nie­rze, zo­stał­bym ryba­kiem, tak jak mój oj­ciec. Chciałem być ryba­kiem. Chciałem wy­pły­wać sa­mot­nie w mo­rze i nie sły­szeć, jak inni śmieją się ze mnie. Już jako dziecko, by­łem wyż­szy od naj­wyż­szego Shi­kotan. Żoł­nie­rze przy­szli na wy­spę w nocy. Zbu­dzili wszyst­kich i za­brali wszyst­kich mło­dych męż­czyzn do woj­ska. Pa­mię­tam, jak moja matka i sio­stra pła­kały, prze­ko­nując ich, że nie je­stem jesz­cze męż­czy­zną. Żoł­nie­rze na­wet ich nie słu­chali...Po­pły­nął dziwny, cha­otyczny łań­cuch wspo­mnień, pełen za­pa­mię­ta­nych ze zdu­mie­wa­jącą ja­sno­ścią szczegó­łów. Shi­mura szybko od­krył, dla­czego — Ku­rusu opi­sy­wał prze­szłość, by za­peł­nić lukę lat mil­cze­nia, by od­na­leźć te­raź­niej­szość. Opi­sy­wał obóz szkole­niowy, mó­wił o przy­dzie­laniu go do naj­gor­szych prac fi­zycz­nych, po­nie­waż nie było mun­duru, który pa­so­wałby na jego ma­sywną syl­wetkę. Opowia­dał o po­dróży stat­kiem na pole bi­twy w pół­noc­nych Chi­nach. Mó­wił, jak za od­mowę wy­ko­ny­wa­nia nie­któ­rych roz­ka­zów za­przę­gany był do lawet dział, gdyż bra­ko­wało koni i mu­łów. W końcu, opo­wie­dział jak zoba­czył go pe­wien młody ofi­cer kem­peitai, gdy sam wy­cią­gał przednie koło tkwiącej w bło­cie cięża­rówki, i jak po­szedł do ko­men­danta jego od­działu i po­pro­sił, aby prze­nie­siono Ku­rusu do jego jed­nostki.— By­łem be­stią — mó­wił Ku­rusu. — Ale puł­kow­nik Ta­nape zro­bił ze mnie czło­wieka.Shi­mura przez mo­ment wy­obra­ził sobie Hi­sao Ta­nape, wpa­trują­cego się w Ku­rusu swymi fa­na­tycz­nymi oczyma. Po­cząt­kowo, z pew­no­ścią szu­kał jedy­nie ja­kie­goś prze­ro­śnię­tego wie­śniaka do swych do­bo­ro­wych od­działów kem­peitai. Lecz cóż ta­kiego po­sia­dał w sobie Ku­rusu, że Ta­nape zde­cy­do­wał się nie włą­czać go do zwy­kłej poli­cji woj­sko­wej, czy­niąc z niego ad­iu­tanta, a w końcu pod­no­sząc go na­wet do rangi pod­ofi­cera?Na­gle zro­zu­miał.— Ku­rusu — za­pytał. — Ile mia­łeś lat, gdy zna­lazł cię puł­kow­nik Ta­nape?— Nie je­stem pewny. Czy to ważne?— Tak.— Mia­łem dzie­więć lat, gdy żoł­nie­rze za­brali mnie z Shi­kotan. By­łem w bata­lio­nie pracy nie dłu­żej, niż dwa lata. A więc mo­głem mieć jede­na­ście lat, może dwa­na­ście.Aby stwo­rzyć swą „broń do­sko­nałą”, Ta­nape po­trze­bo­wał dziecka, po­my­ślał Shi­mura. Ko­goś, kto był jesz­cze nie­winny, po­datny za­równo na uprzejmo­ści, jak i groźby. Ta­nape kształto­wał Ku­rusu niby mistrz wy­ku­wa­jący miecz.— Mu­simy wró­cić do domu, Ku­rusu — po­wie­dział w końcu z ża­lem.— Nic po mnie w tym no­wym świe­cie. Puł­kow­nik Ta­nape roz­kazał mi wal­czyć aż do śmierci. Mam za­miar wy­ko­nać ten roz­kaz do końca.— To był mój roz­kaz. A te­raz go co­fam.— Ty tylko po­wtó­rzy­łeś mi jego słowa.— Skłama­łem wtedy — po­wie­dział Shi­mura wie­dząc, że to wy­zna­nie może go kosztować życie. — Ta­nape umarł za­nim po­wie­dzia­łem mu, że zabi­łeś tych żoł­nie­rzy w bur­delu. To ja wy­da­łem ten ostatni roz­kaz.Ku­rusu pod­niósł się i zbli­żył w stronę po­sła­nia. Shi­mura skur­czył się pod spoj­rze­niem czar­nych, nie­prze­nik­nio­nych oczu.— To nie­istotne — po­wie­dział spo­koj­nie Ku­rusu. — Taki roz­kaz puł­kow­nik wy­dałby z całą pew­no­ścią — za­równo dla sie­bie, jak i dla mnie. To był nasz obo­wią­zek, wal­czyć do końca — a po­tem umrzeć.— Ale to wszystko było trzy­dzie­ści dwa lata temu! — wy­krzyknął Shi­mura, wciąż ocze­kując na koń­czące jego życie cie­cie mie­cza.— To jedy­nie uła­twi to, co mu­szę zro­bić — po­wie­dział Ku­rusu i pod­szedł do stołu, na któ­rym leżał krót­szy miecz i wziął go do ręki. — Zo­sta­wiam ci więk­szość żyw­ności. W tej po­dróży nie będę jej po­trze­bo­wał zbyt wiele.— W jakiej po­dróży?— Idę do bia­łego domu z czer­wo­nymi da­chówkami na da­chu. Żyje tam czło­wiek, któ­rego zabi­łem dwa razy.— Ża­den czło­wiek nie żyje dwa razy.— Ten żyje — Ku­rusu opu­ścił krótki miecz na pod­łogę, w za­sięgu dłoni Shi­mury. — Pierw­szym ra­zem po­wie­dział mi, że wojna jest już skoń­czona i że mogę wra­cać do domu. Dru­gim ra­zem nie po­wie­dział nic. Być może stra­ciłem roz­są­dek. Ale być może jest to sy­gnał, że moja misja musi zo­stać prze­pro­wa­dzona do końca. I gdzie.Prze­gra­łem, po­my­ślał Shi­mura z roz­pa­czą. On jest sza­lony.— Zna­la­złem ten miecz w po­koju puł­kow­nika Ta­nape, gdy uwolniłeś mnie z wię­zie­nia. Je­żeli chcesz, mo­żesz go użyć, aby zma­zać winy i od­zy­skać ho­nor, który stra­ciłeś, pod­dając się Ame­ryka­nom. Albo mo­żesz wziąć żyw­ność i po­szu­kać drogi po­wrot­nej do do­liny Ca­gayan. Nie ma to już dla mnie zna­cze­nia.— A co z ludźmi, któ­rzy byli ze mną? — za­pytał Shi­mura. — Co się z nimi stało?— Wszyscy nie żyją. Ostatni zgi­nął parę go­dzin temu. Ob­ser­wo­wa­łem ich przez wiele dni, cze­kając na spo­sob­ność, aby zabić zdrajcę. Ale on nigdy nie od­dalał się od pozo­sta­łych. A po­tem zabił go jeden z jego przyjaciół. Czy wiesz, dla­czego?— Dla tego sa­mego po­wodu, dla któ­rego ty tkwisz w tych prze­klę­tych gó­rach przez trzy­dzie­ści dwa lata.Ku­rusu wy­peł­nił wo­rek zapa­sami i prze­rzu­cił go przez ra­mię.— Że­gnaj, ka­pita­nie Shi­mura. Już tu nie wrócę.— Że­gnaj, Ku­rusu.Ku­rusu znik­nął w ciemno­ściach i Shi­mura pozo­stał sam. Wpatrując się w doga­sa­jącą już po­chodnię, za­sta­na­wiał się nad swymi szan­sami na prze­życie. W ja­skini z pew­no­ścią są jesz­cze ja­kieś po­chodnie, a za­pasy żyw­ności i wody po­winny wy­star­czyć na kilka tygo­dni. Ale co bę­dzie po­tem? Na długo, za­nim po­now­nie bę­dzie w sta­nie cho­dzić, Sa­cda przy­pro­wa­dzi Ma­pi­tanga, a ci znajdą je­dynie ciała, które do tego czasu z pew­no­ścią za­mie­nią się już w nagie stosy kości. Bez do­wo­dów, że Shi­mura wciąż żyje, stary le­karz z pew­no­ścią po­wróci do Tu­gu­ega­rao, pozo­sta­wia­jąc go na pa­stwę głodu...Ta­kei Shi­mura wy­buchnął chra­pli­wym, nie­we­so­łym śmie­chem. Pod­niósł miecz i prze­cią­gnął ostrzem wzdłuż kciuka. Ostatecz­nie, po­my­ślał, wciąż jesz­cze może umrzeć, jak przy­stało na ofi­cera Ar­mii Ce­sar­skiej. * * *Gdy Mi­chael do­tarł wreszcie do miej­sca, w któ­rym Shi­mura roz­bił obóz, słońce dawno już za­szło. Szu­kając po­rzu­co­nego gdzieś na ziemi kara­binu poli­cjanta, wie­lo­krot­nie prze­cho­dził obok martwego ciała Ra­mosa. Nie­ru­chomy kształt po­kryty był miej­scami tak gęstą masą wiją­cego się ro­bac­twa, że zatra­cił już zu­peł­nie swoją ludzką po­stać. Tak jak się tego Mi­chael oba­wiał, broń znik­nęła. Tak samo, jak ma­czeta Shi­mury.Każdy krok, po­my­ślał Mi­chael. On znał każdy nasz krok. Wie­dział o wszystkim, co robi­liśmy...Gdy spadł do pa­rowu, nisz­czy­ciel­ski im­pet wody już mi­nął, ale i tak prąd po­niósł go o prze­szło milę. Woda rzu­ciła go nagle na po­ła­mane, splą­tane gałę­zie drzew. Był led­wie świa­domy, co się do­okoła niego dzieje. Udało mu się uchwycić po­ła­ma­nych ga­łęzi i prze­cze­kać, aż ten spo­wo­do­wany przez czło­wieka po­top wreszcie usta­nie. Po wy­do­sta­niu się na stały grunt, przez kilka mi­nut leżał nie­ru­chomo, nie ma­jąc na­wet tyle siły, by unieść twarz z błota. Mu­szę zdo­być jakąś broń — po­wta­rzał sobie bezu­stan­nie. Co­kol­wiek. Wkrótce mnie znaj­dzie. Z pew­no­ścią... Browning ześli­znął mu się z ra­mie­nia i spo­czy­wał teraz pod to­nami błota, ra­zem z Jac­kiem i Harry'm. Co prawda nóż my­śliw­ski wciąż tkwił w skó­rza­nej po­chwie u pasa, ale cóż to była za broń prze­ciwko śmiercio­no­śnemu ostrzu amoka!W końcu pod­niósł się nie­pew­nie na nogi i po­wlókł się przez dżunglę w stronę obo­zowi­ska. Do­tarł tam póź­nym po­połu­dniem i od­na­lazł martwe ciało Tega­say i psa, le­żące w odle­gło­ści paru stóp od sie­bie. Bolo i ma­czeta tropi­ciela znik­nęły. Tak samo pusty był na­miot, w któ­rym zo­sta­wili Shi­murę. Ma­jąc słabą na­dzieję, że mor­derca prze­oczył broń Ra­mosa, zmu­sił się, by pójść do obo­zowi­ska Shi­mury — i roz­wiała się jego ostat­nia na­dzieja...Je­dyne, co Mi­chael mógł zro­bić w tej sytu­acji, to spró­bo­wać do­trzeć do Tic­lac, za­nim za­po­luje na niego amok. Je­żeli uda mu się tam do­stać, wie­śniacy z pew­no­ścią za­opa­trzą go w wy­star­cza­jącą ilość po­ży­wie­nia, by po­wró­cić do do­liny Ca­gayan. Być może — je­żeli skła­mie ko­men­dan­towi, że pozo­stali członko­wie wy­prawy uto­nęli pod­czas bu­rzy — uda mu się unik­nąć de­por­tacji. Kto w ta­kiej sytu­acji mógłby mu za­rzu­cić kłam­stwo? Szansa no­wego życia z Carą, Evie i dziadkiem — szansa, o którą wal­czył, od kiedy zdał sobie sprawę, że jest zako­chany w swej bra­towej — była wciąż re­alna...A amok wciąż po­zo­sta­nie w Kor­dylie­rach.Usiadł i spró­bo­wał otrzeć twarz z błota i potu, roz­my­śla­jąc przy tym o wła­snym upo­ko­rze­niu. Pierw­szym ra­zem, gdy spró­bo­wał zmie­rzyć się z po­two­rem i prze­grał — tłu­ma­czył sobie, iż był zbyt młody, aby po­dołać temu zada­niu. Te­raz prze­grał po raz ko­lejny — i to bez żad­nego ra­cjo­nal­nego wy­tłu­ma­cze­nia. Za­śle­piony dumą i za­wziętością, był bar­dziej wi­nien śmierci Ra­mosa, Jacka i Te­ga­say, niż sam amok. Jesz­cze na plantacji, przed wy­ru­sze­niem na tę nie­szczęsną wy­prawę, Ra­mos po­wie­dział mu o dziwnych oko­licz­no­ściach śmierci Luz Die­trich, ostrzega­jąc jed­no­cze­śnie, że Die­tri­chowi nie na­leży ufać. Lecz on, za­śle­piony szansą za­bicia amoka, zi­gno­ro­wał ostrzeże­nie eks-poli­cjanta. Ze­szłej nocy po­wi­nien był pójść za Jac­kiem i prze­ko­nać go, aby po­wró­cił do obozu. Nie zro­bił tego jed­nak — głównie dla­tego, że wo­jenna prze­szłość Die­tri­cha nie miała bez­po­śred­niego związku z po­lo­wa­niem. A te­raz, przez jego nie­zde­cy­do­wa­nie, zginą ko­lejni, nie­winni lu­dzie. Po­my­ślał z roz­draż­nie­niem o swym no­wo­cze­snym brow­ningu, któ­rego wziął ze sobą jedy­nie po to, by uto­pić go w bło­cie. Ten kara­bin był dla niego ta­kim sa­mym tali­zma­nem, ja­kim miecz sa­mu­rajski mu­siał być dla amoka — a wy­strzelił z niego jedy­nie raz! W do­datku w worki z żyw­no­ścią!Nie, mruknął do sie­bie. Mu­szę to do­pro­wa­dzić do końca. Wraz z pod­ję­ciem tego po­sta­no­wie­nia po­czuł nagle we­wnętrzny spo­kój, który za­stąpił strach i zwąt­pie­nie, nę­ka­jące go od kilku go­dzin. Był teraz w sta­nie ra­cjo­nal­nie przemy­śleć całą swą sytu­ację, która być może wcale nie była tak bez­na­dziejna. Amok z pew­no­ścią zało­żył, że Mi­chael zgi­nął w pa­ro­wie, ina­czej na pewno pró­bo­wałby go zabić.Po kilku zale­dwie go­dzi­nach snu Mi­chael po­now­nie wy­ru­szył w stronę pa­rowu, trzy­ma­jąc przez cały czas w dłoni swój długi, my­śliw­ski nóż. Fakt, iż amok wy­bu­do­wał tę pu­łapkę na pół­noc­nej stro­nie pa­rowu wskazy­wał, że tam wła­śnie mo­gła znaj­do­wać się jego kry­jówka. W prze­ciw­nym bo­wiem razie usy­tu­owana w ten spo­sób pu­łapka nie mia­łaby więk­szego sensu. Ale wciąż po­zo­sta­wało pod­sta­wowe pyta­nie: co zrobi, je­żeli rze­czy­wi­ście od­kryje kry­jówkę amoka? Czy ma cze­kać gdzieś w ukry­ciu i pró­bo­wać zabić go przy pierw­szej, nada­rzają­cej się oka­zji? Ale by­łaby to roz­grywka, w któ­rej jego prze­ciw­nik miałby o wiele więk­sze szansę.Gdy Mi­cha­elowi udało się do­trzeć wreszcie do pa­rowu, słońce schowało się już za ni­sko za­wie­szone szare chmury. Oba­wia­jąc się, by nie zdra­dzić ko­mu­kol­wiek swej obec­ności, Mi­chael po­su­wał się ostrożnie skra­jem drzew i krzewów, podą­żając stop­niowo co­raz wy­żej. Pół mili od miej­sca, w któ­rym po raz pierwszy usły­szał odle­gły ru­mor nad­cią­gają­cej po­wo­dzi, zoba­czył resztki zbu­do­wa­nej przez amoka tamy. Spoj­rzał w górę. Około sie­dem­dzie­się­ciu stóp dalej po­szy­cie koń­czyło się, ustę­pując miej­sca na­giej, wul­ka­nicz­nej skale. Wła­śnie gdzieś tam, po­wy­żej, przy­czaić się mógł amok, ocze­kując na­stęp­nych intru­zów. I znowu się boisz, po­my­ślał. On też musi jeść i spać, jak każdy nor­malny czło­wiek. A zresztą nie ma już żad­nego po­wodu by przy­pusz­czać, że ktoś może go jesz­cze tro­pić. Po krót­kiej chwili od­po­czynku Mi­chael wy­padł na otwartą prze­strzeń, przy­padł w naj­bliż­szej szczelinie, wy­biegł po­now­nie, kry­jąc się w zbawczy cień zbo­cza...Pół go­dziny póź­niej, około stu stóp po­wy­żej ostat­niej linii drzew, Mi­chael do­strzegł szarą smugę dymu uno­szącą się ze szczytu krą­głego, skal­nego na­wisu. Przez dłuż­szą chwilę przy­pa­try­wał się temu zja­wi­sku w zdu­mie­niu. Było mało prawdo­po­dobne by amok, na­wet w pełni prze­ko­nany o wła­snym bez­pie­czeń­stwie, tak nie­fra­so­bli­wie roz­palał ogień. Na­gle przy­po­mniał so­bie pło­mień, jaki wciąż utrzymy­wał Shi­mura na swym skal­nym sta­nowi­sku. Czy jest moż­liwe by Ja­poń­czyk, jeżeli jest jeń­cem amoka, da­wał ko­lejny sy­gnał, aby przy­cią­gnąć grupę Mi­cha­ela? Je­żeli tak, to dla­czego amok pil­nuje go tak nie­dbale? Mi­chael nie miał czasu na wąt­pli­wo­ści. Bez broni i za­pa­sów żyw­ności mógł poru­szać się albo bar­dzo szybko, albo wcale. Po chwili wa­hania skie­ro­wał się w stronę dymu...Po­grą­żone w głę­bo­kim cie­niu wej­ście do ja­skini było tak wą­skie, że Bra­den okrą­żył kil­ka­krot­nie pod­stawę skały, za­nim je wreszcie za­uwa­żył. Trzyma­jąc w wy­cią­gniętej do przodu ręce nóż, szybko wśli­znął się do środka i prze­mknął przez wą­ski ko­ry­tarz. Po chwili zna­lazł się w sze­ro­kiej ko­mo­rze, gdzie od­na­lazł Shi­murę. Ja­poń­czyk leżał na ziemi i pod­kła­dał drewniane nogi po­ła­ma­nego stołu do nie­wiel­kiego ogni­ska. Mi­chael rozej­rzał się szybko do­okoła, jed­nak we­wnątrz nie było żad­nych za­ka­mar­ków, w któ­rych mógłby się ukryć jego prze­ciw­nik. Pod­biegł szybko w stronę Shi­mury.— Gdzie on jest? — warknął.— Od­szedł... Już wczoraj... — od­parł Shi­mura, gdy Mi­chael niósł go na po­sła­nie. — Po­wie­dział, że wszyscy nie żyje­cie. Po­my­śla­łem jed­nak, że być może ktoś wreszcie za­uważy ten dym... Nie mia­łem in­nego wyj­ścia.— Po pro­stu od­szedł? — za­pytał z nie­do­wie­rza­niem Mi­chael. — Bez żad­nego wyja­śnie­nia?— Ja­kieś maja­cze­nia... Coś o czło­wieku, któ­rego zabił dwa razy. Ale jed­nego je­stem pe­wien — on od­szedł aby umrzeć.— Dla­czego?Shi­mura po­pa­trzył na Ame­ryka­nina.— Pan nie ro­zu­mie tortur, ja­kie prze­cier­piał ten czło­wiek. To nie bez­myślny po­twór — Ku­rusu stał się do­sko­na­łym two­rem cho­ro­bli­wej kre­acji czło­wieka, o na­zwi­sku Hi­sao Ta­nape. Ku­rusu przez trzy­dzie­ści dwa lata przy­go­to­wy­wał akt skru­chy, bę­dąc ży­wym sym­bo­lem zwy­cię­stwa Impe­ra­tora nad jego wro­gami. Jak długo żył — i był groźny — lu­dzie tego kraju wciąż pa­mię­tali, że wojna jesz­cze się nie za­koń­czyła. Wczoraj ode­bra­łem mu tę wiarę, zniszczy­łem cel jego ist­nie­nia. Nie ma już po­wodu, aby wal­czyć lub żyć — a naj­więk­szym przy­wile­jem żoł­nie­rza jest wy­bór czasu i miej­sca wła­snej śmierci. Te słowa po­wie­dział mi kie­dyś praw­dziwy sza­le­niec, panie Bra­den!Mi­chael obej­rzał nogę Shi­mury. Opuch­nięta, lecz ban­daże były na swoim miej­scu, a skóra po­wy­żej nie wy­ka­zy­wała oznak za­każe­nia.— A może po­wie­dział panu do­kąd się udaje?— Do domu męż­czy­zny, któ­rego zabił dwa razy — biały dom z da­chem po­kry­tym czer­wo­nymi da­chówkami. Lecz w doli­nie Ca­gayan przy­najmniej setka bu­dyn­ków musi od­po­wia­dać ta­kiemu opi­sowi.Mi­chael zro­zu­miał nagle, co przy­cią­gnęło amoka na ich plantację w tę noc, gdy uchwyciły go re­flek­tory.— Za­brał nam całą broń — ode­zwał się chra­pli­wym, ury­wa­nym gło­sem. — Wie pan, co z nią zro­bił?— Nie. A co to ma za zna­cze­nie?Mi­chael do­strzegł le­żący na pod­łodze ja­skini krótki, ofi­cer­ski miecz. Shi­mura uży­wał go, by ciąć drewno do ogni­ska. Je­żeli nie wy­darzy się nic wię­cej, ostrze to bę­dzie przy­najmniej po­mocne przy wy­cina­niu drogi przez wy­soką trawę. Pod­niósł miecz i ru­szył w kie­runku wyj­ścia z ja­skini. Ostatnią rze­czą, jaką usły­szał, był słaby pełen stra­chu okrzyk Shi­mury:— Czy wy­śle pan ko­goś z po­wro­tem? Pro­szę, panie Bra­den, niech mi pan od­po­wie!Wy­szedł bez od­po­wie­dzi. Ze­śli­zgu­jąc się w dół zbo­cza roz­po­czął roz­pacz­liwy wy­ścig, o któ­rym wie­dział, że nie może go wy­grać. Rozdział dwudziesty [top] Od czasu wy­jazdu Mi­cha­ela w góry, Cara zmu­szała się do oży­wio­nego, lecz mimo to wciąż nie­natu­ral­nego trybu życia: spraw­dzała ra­chunki, ak­cep­to­wała wy­datki pro­po­no­wane przez Ra­molo, czy też wi­zy­to­wała pola w jego je­epie. Była za­do­wo­lona, że upo­rano się ze zbio­rami jesz­cze przed desz­czem. Nie­mniej jed­nak po­czuła się zain­try­go­wana swymi no­wymi obo­wiąz­kami — pierwsza po­ważna od­po­wie­dzialność za wła­sne życie, jak sama to okre­ślała. Inne prace do­mowe — go­to­wa­nie, czyszcze­nie, czy bar­dziej nie­przyjemne strony opieki nad dzieckiem — były teraz w rę­kach in­nych.Na­stęp­nego dnia po tym, jak skoń­czyła się wreszcie za­po­wia­dana ulewa, ra­zem z Ra­molo wy­brała się na pola, aby obej­rzeć zniszcze­nia, które wy­wołał deszcz. Gdy wró­ciła póź­nym po­połu­dniem, tuż przed do­mem do­strze­gła za­par­ko­wane volvo Le­nore Tully. Sama Le­nore, z twa­rzą za­czer­wie­nioną i za­puchniętą od pła­czu, cze­kała już na nią na we­ran­dzie.— Co się stało? — wy­krzyknęła Cara.— Nie tak gło­śno — szepnęła Le­nora. — Evie lub dzia­dek mogą nas usły­szeć. Pró­bo­wa­łam zate­lefo­no­wać, ale linia jest uszko­dzona przez burzę.— Do­brze — od­parła Cara, wprowa­dza­jąc przyja­ciółkę do domu.— Walt Ly­dec­ker nie żyje — po­wie­działa w końcu Le­nore. — Gdy poje­cha­łam do sklepu w Tu­gu­ega­rao, wie­działo już o tym całe mia­sto. Paru rzą­do­wych geo­lo­gów od­nala­zło ciało trzy dni temu, ale do­tarli do do­liny do­piero wczoraj.— Amok?— Tak.— A reszta?— Dla­czego mie­liby ich szu­kać? Nikt poza nami na­wet nie wie, że wy­brali się w góry. — Le­nore za­wa­hała się przez chwilę. — Cara, czy mo­gła­bym tutaj zo­stać? Mia­łaś rację, pro­po­nując mi to. Nie chcę być sama, kiedy przyjdzie poli­cja i po­wie mi, że Jack nie żyje. Je­żeli w ogóle go od­najdą.— Oczywi­ście.— Po­jadę tylko do domu i spa­kuję nie­zbędne rze­czy.— Do­brze — mruknęła Cara mo­dląc się w du­chu, aby Mi­chael pozo­stał żywy. To nie może się zda­rzyć po­now­nie. Nie tak szybko... * * *Doktor Ma­pi­tang roz­po­znał Mi­cha­ela do­piero wtedy, gdy ten przemó­wił. Twarz i ra­miona uma­zane były bło­tem i krwią, a skóra na od­kry­tych czę­ściach ciała po­kryta była uką­sze­niami in­sek­tów. Naj­prawdo­po­dob­niej młody Ame­ryka­nin nie utrzy­małby się na no­gach bez wy­dat­nej po­mocy Sa­cdy...Go­dzinę wcześniej, Ma­pi­tang po­wró­cił do Tic­lac. Tu do­wie­dział się, że kilka dni wcześniej we wsi po­ja­wili się my­śliwi i wy­ru­szyli tro­pem Ta­keo Shi­mury. Prze­ra­żony tym, co może tam zna­leźć, pole­cił mło­demu my­śli­wemu, aby na­tychmiast przy­go­tował się do for­sow­nego mar­szu na pół­noc. Sam po­śpie­szył do punktu me­dycz­nego i pa­ko­wał wła­śnie nie­zbędny sprzęt, gdy nad­szedł mały chłopczyk i oznajmił, że w stronę bar­rio zbliża się jakiś obcy. Chwilę póź­niej sła­nia­jącą się na no­gach po­stać wprowa­dzono do wnę­trza chaty...— Czy ma pan na­daj­nik? — za­pytał Mi­chael, uwalnia­jąc się od uchwytu Sa­cdy.— Niech pan siada — po­lecił Ma­pi­tang.Mi­chael nie­chęt­nie osu­nął się na po­sła­nie.— Ra­dio — po­wie­dział po­now­nie. — Mu­simy po­wia­do­mić poli­cję. Mu­simy ich po­wia­do­mić, że on idzie w kie­runku mo­jego domu.— Amok?!Mi­chael ocię­żale ski­nął głową.— Sze­dłem tutaj dwa dni... Po­cząt­kowo, kie­ro­wa­łem się pro­sto do do­liny... Po­tem zmieni­łem za­miar... Miał nade mną kilka go­dzin przewagi, zna szlak, skróty, któ­rych ja nigdy nie od­najdę... Je­dyna szansa, to skontak­to­wać się z pa­nem...— Nie mam na­daj­nika. Mo­żemy sy­gna­lizo­wać dy­mem i mieć na­dzieję, że do­strzeże nas jakiś sa­mo­lot lub heli­kop­ter. Lecz przy takiej po­go­dzie, rzadko po­ja­wiają się nad dżunglą.Mi­chael nie­pew­nie pod­niósł się na nogi.— A więc mu­szę iść. Może mi pan poży­czyć strzelbę?— Nie mam żad­nej broni — od­parł Ma­pi­tang. Poło­żył obie dło­nie na ra­mio­nach Mi­cha­ela, zmu­sza­jąc go do po­now­nego opadnię­cia na po­sła­nie. — A Ilo­kań­czycy nie mają prawa do po­sia­dania broni. A pan musi coś zjeść i się prze­spać, Mike. W ta­kim sta­nie nie da pan rady iść dalej.Mimo fa­na­tycz­nego wręcz uporu, by kon­tynu­ować po­dróż, Mi­chael wie­dział, że stary le­karz ma rację. Lecz każda zmarno­wana przez niego se­kunda przy­bli­żała amoka do jego celu. Prze­cież mu­siał być jakiś spo­sób, by prze­ciąć szlak mor­dercy. Przez otwarte okno chaty Mi­chael spoj­rzał na rzekę i wą­skie ło­dzie, le­żące na błot­ni­stym brzegu. Z pod­nie­ce­niem zdał sobie sprawę, że do tej pory wszystkie do­pływy Ca­gayan po­winny już być zdatne do że­glugi. Amok z pew­no­ścią nie od­waży się na ko­rzy­sta­nie z dróg wod­nych. Ale on może. Przy odro­binie szczęścia za pół­tora dnia mógł do­trzeć do do­liny Ca­gayan, wy­prze­dza­jąc amoka w dziele cał­ko­wi­tego zniszcze­nia ro­dziny Bra­de­nów.Szybko po­dzie­lił się swym pla­nem z Ma­pi­tan­giem.— Niech pan mi da tylko żyw­ność i paru ludzi do po­mocy przy wio­słach — po­wie­dział. — Mogę prze­spać się w łodzi.— Ale naj­pierw mu­szę wie­dzieć, co się tam na­prawdę stało — na­legał Ma­pi­tang. — Co z in­nymi?— Nie żyją.— Shi­mura rów­nież?Mi­chael wy­obra­ził sobie nagle Ja­poń­czyka, sie­dzą­cego sa­mot­nie w po­grą­żonej w ciemno­ściach ja­skini amoka. Z pew­no­ścią za­czy­nał zda­wać już sobie sprawę, że wkrótce umrze — zu­peł­nie jak jego sio­stra, stop­niowo tra­cąca życie w ciemnej, śmierdzą­cej ła­downi statku śmierci z Aparri.— A więc? — wes­tchnął Ma­pi­tang.Mimo wszystko Mi­chael nie potra­fił zdo­być się na kłam­stwo. Jest ranny — od­parł. — Unie­ru­cho­miony w kry­jówce amoka. Za­nim wy­ruszę, na­ry­suję panu plan...Pół go­dziny póź­niej Ma­pi­tang ob­ser­wo­wał, jak Mi­chael i dwóch po­tęż­nie zbu­do­wa­nych kra­jow­ców wy­py­cha łódź na wodę i uj­muje wio­sła. Ma­pi­tang po­ma­chał na poże­gna­nie ręką, ale Mi­chael, sie­dzący na dzio­bie łodzi i wpa­tru­jący przed sie­bie na­wet tego nie za­uwa­żył.Ma­pi­tang od­cze­kał, aż łódź znik­nie za za­krę­tem rzeki. Od­wró­cił się i ski­nął na Sa­cdę, który trzy­mał w dłoni wo­dze obju­czo­nego muła. Naj­wyż­sza pora, by roz­po­cząć wła­sną po­dróż ku śmierci. * * *W cztery dni po opuszcze­niu ka­pi­tana Shi­mury, do­tarł do do­liny Ca­gayan. Od go­dziny padał do­kuczliwy deszcz a po­połu­dniowe niebo było już pra­wie czarne, co umożli­wiało mu szybki marsz przez pola tyto­niu. Na­wet jeżeli zo­sta­nie do­strze­żony — a świa­dek unik­nie ostrza jego mie­cza — nie bę­dzie to już miało więk­szego zna­cze­nia...Gdy dom czło­wieka, któ­rego zabił dwa razy po­jawił się w za­sięgu wzroku, poło­żył się na brzu­chu i za­czął peł­znąć, do­póki zabu­do­wa­nia nie stały się zu­peł­nie wy­raźne w szkłach lor­netki, którą za­brał zabi­temu Ame­ryka­ni­nowi. Po wy­re­gu­lo­wa­niu ostro­ści stwierdził, że w za­sięgu wzroku nie ma uzbrojo­nych straż­ni­ków. Wąt­pił, by miesz­kańcy tego domu za­cho­wy­wali szczególną ostroż­ność pod­czas mon­sunu, nie­mniej jed­nak zade­cy­do­wał, że pozo­sta­nie w ukry­ciu aż do za­pad­nię­cia głę­bo­kich ciemności. Za­pa­lone we­wnątrz domu świa­tła po­wie­dzą wtedy, co może go tam cze­kać.Cho­ciaż wie­dział, że pozo­stało mu prawdo­po­dob­nie jedy­nie kilka go­dzin życia, był spo­kojny. Drę­czyła go jedy­nie za­gadka czło­wieka, któ­rego zabił dwa razy. Gdy ją wreszcie roz­wiąże, bę­dzie w pełni go­towy do ostat­niego aktu geko­kujo. Z pew­no­ścią wy­ślą prze­ciwko niemu hordę żoł­nie­rzy — ale tym ra­zem spo­tka się z nimi, twa­rzą w twarz, do­póki nie zgi­nie z mie­czem w dłoni, o cza­sie i miej­scu wy­bra­nym przez sie­bie sa­mego — tak, jak na­uczał go jego mentor.Cho­ciaż, jak do tej pory, nie po­konał go ża­den czło­wiek, zro­biło to prze­kleń­stwo czasu. Prze­kleń­stwo, przed któ­rym ucie­kał, od kiedy Ta­keo Shi­mura po­jawił się w sercu jego sanktu­arium. Siwe włosy i po­marsz­czona twarz ka­pi­tana były bar­dziej szo­ku­jące niż słowa, że wojna już się skoń­czyła. Po­sta­rzał się, po­my­ślał, stu­diu­jąc uważnie twarz Shi­mury, sam sie­dząc w bez­piecznej ciemności ja­skini. A je­żeli on, to i ja także. Tylko na po­czątku swej misji roz­my­ślał o upływie czasu, po­tem po­zwo­lił po­rom roku zmie­szać się w jed­no­stajne kon­ti­nuum, przy­po­mi­na­jące zimny wiatr bi­jący bez ustanku o skali­ste klify Shi­kotan. I nagle, zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nie, po­sta­rzał się. Już wkrótce za­czną opuszczać go siły i lu­dzie na tej dziwnej, wiecznie gorą­cej wy­spie wy­zbędą się swego stra­chu. I za­czną spy­chać go coraz głę­biej w dżunglę. Umrze nie jak żoł­nierz, a jak krwiożer­cza be­stia, na którą się po­luje, przedkła­dając prze­życie nad obo­wią­zek i ho­nor. Le­piej za­koń­czyć to te­raz, niż za­cząć za­sta­na­wiać się, od kiedy za­czął się sta­rzeć...Nad Ca­gayan za­padła już noc. Deszcz prze­stał już pa­dać, co uła­twiło mu ob­ser­wa­cję domu. Na pierw­szym pię­trze pa­liły się świa­tła we wszyst­kich oknach. Ob­ser­wo­wał osoby, prze­su­wa­jące się we­wnątrz bu­dynku. Szczupła, wdzięczna dziew­czyna, którą wi­dział już dwu­krot­nie. Po raz pierwszy, w sa­mo­cho­dzie przejeż­dża­ją­cym tuż obok jego takot­subo, a po raz drugi, gdy owi­nięta w błę­kitny szla­frok stała w oświetlo­nym oknie... Była też ko­bieta o czer­wo­nych wło­sach, która cho­dziła ner­wowo tam i z po­wro­tem po po­koju... Stary czło­wiek, sie­dzący w czar­nym, skó­rza­nym fo­telu, trzy­ma­jący na kola­nach dziew­czynkę o dłu­gich, ja­snych wło­sach... Ale żad­nych uzbrojo­nych męż­czyzn...Wstał, wyjął miecz i skie­ro­wał się pro­sto do domu czło­wieka, któ­rego zabił dwa razy. * * *A więc zdą­ży­łem, po­my­ślał Mi­chael, gdy dla na­bra­nia odde­chu za­trzy­mał się na skraju ro­dzin­nego cmentarza. Od tego miej­sca bie­gła już alejka, pro­wa­dząca do sa­mej we­randy. Sie­działa tam teraz ku­charka Inez, co parę se­kund pod­no­sząc do ust grube, ża­rzące się cy­garo...Gdy był już tak bli­sko domu dwu­dniowa, sza­lona po­dróż gór­skimi stru­mie­niami przy­brała formę ja­kie­goś odle­głego koszmaru. W ciągu kilku go­dzin od opuszcze­nia Tic­lac Mi­chael zdał sobie sprawę, że jego życie leży w rę­kach tu­byl­ców, któ­rym Ma­pi­tang naka­zał do­pro­wa­dzić go do do­liny Ca­gayan. Wy­cień­czony mar­szem do bar­rio, pierwszą część po­dróży spę­dził wy­cią­gnięty na dnie łodzi, z głową po­mię­dzy ich no­gami. Pod­czas nie­czę­stych mo­mentów po­wrotu peł­nej świa­do­mo­ści, przyjmo­wał od nich gar­ście ryżu i yamu, pod­czas gdy kra­jowcy wprawnie ma­new­ro­wali ło­dzią, uni­kając koli­zji ze skłę­bio­nymi ko­rze­niami drzew. Jed­nak naj­gor­sze były chwile, gdy opady desz­czu zmu­szały ich do wy­cią­gania łodzi na brzeg i cze­kania, aż nurt uspo­koi się na tyle, aby można było kon­tynu­ować po­dróż. Pod­czas ta­kich przymu­so­wych po­sto­jów nie opusz­czała go bole­sna świa­do­mość, że amok wciąż jest w ru­chu. W końcu osią­gnęli główny nurt rzeki Ca­gayan. Cho­ciaż roz­pa­dało się po­now­nie, nale­gał by pły­nęli dalej. Gdy tylko do­strzegł po­kryty czer­woną da­chówką dach, wy­sko­czył z ło­dzi i po­biegł, zwal­nia­jąc do­piero wtedy, gdy na we­ran­dzie do­strzegł ognik tlą­cego się bez­tro­sko cy­gara...Spo­koj­nym kro­kiem ru­szył w stronę domu.To był naj­bar­dziej nie­spo­kojny wie­czór od chwili, gdy Le­nore roz­po­częła swą wi­zytę, po­my­ślała Cara, ob­ser­wu­jąc po­wolne wspi­nanie się Sama Bra­dena w górę scho­dów. Aż do wczoraj, oby­dwu ko­bie­tom udało się pod­trzy­mać mi­zerną iluzję do­mo­wej nor­mal­ności. Wczoraj wła­śnie po­jawił się u nich po­rucz­nik Diaz py­tając, do­kąd udali się Mi­chael Bra­den i Jack Tully. Cho­ciaż wie­działy, że od­nale­zie­nie ciała Walta Ly­dec­kera wy­klu­cza jaki­kol­wiek pod­stęp, zgodnie ze­znały, że obaj męż­czyźni udali się na po­lo­wa­nie na dziki.— A Harry Die­trich? — za­pytał Diaz prze­sad­nie uprzej­mym to­nem. — Także wy­brał się na po­lo­wa­nie na dzi­kie świ­nie? W parę go­dzin po mor­der­stwie żony?— Mój zięć nic nie wspomi­nał o Harry'm — od­parła Cara, za­sta­na­wia­jąc się mi­mo­wol­nie, dla­czego wciąż cią­gnie te głu­pie kłam­stwa. Tak samo jak Le­nore, za­czy­nała go­dzić się z my­ślą, że nigdy wię­cej nie zoba­czy już Mi­cha­ela ani pozo­sta­łych. Wie­działa, że po­dob­nie myśli Sam Bra­den, cho­ciaż nigdy nie wy­py­tywał ją o wi­zytę tego poli­cjanta...— Mamo, dzia­dek jest chory! — krzyknęła nagle Evie.W po­łowie scho­dów Sam Bra­den, z po­sza­rzałą nagle twa­rzą, osu­nął się bez­władnie na ko­lana. My­śląc, że Sam ma wła­śnie ko­lejny atak, Cara pod­nio­sła się szybko, wy­wra­cając przy tym stolik. Usły­szała nagle od­głos wcią­ga­nego gwałtow­nie po­wie­trza. Od­wró­ciła się i do­strze­gła Le­nore, wpa­tru­jącą się w osłu­pie­niu w coś za jej ple­cami. Cara od­wró­ciła się po­now­nie, do­strze­gła ol­brzymią po­stać i po­rwała Evie w ra­miona...Wiele razy sły­szała te gro­te­skowe hi­storie po­wta­rzane bez końca przez ilo­kań­skich słu­żą­cych, ale żadne słowa nie przy­go­to­wały ją na fi­zyczną real­ność amoka. Ta ogromna syl­wetka była zbyt przy­tła­cza­jąca, aby zaak­cep­to­wać ją jako ca­łość. Gdy co­fała się w kie­runku ściany, przy­ci­ska­jąc twarz Evie do swego ra­mie­nia, reje­stro­wała jedy­nie jego po­szczególne frag­menty: ciemna, spa­lona słoń­cem i wia­trami twarz oko­lona czarną brodą; ol­brzymi tu­łów, przy­odziany w ko­szulę tak starą, wy­bla­kłą i wy­pło­wiałą, że zda­wała się już być czę­ścią ciała; nie­prawdo­po­dob­nie wiel­kie, owło­sione dło­nie, trzy­ma­jące wy­cią­gnięty przed sie­bie długi, błysz­czący miecz. Na­gle po­czuła ude­rze­nie w plecy i wie­dząc, że do­tarła już do ściany, osu­nęła się bez­władnie na pod­łogę. Evie, wy­swo­bo­dzona czę­ściowo z kur­czo­wego chwytu jej ra­mion, od­wró­ciła głowę w kie­runku zbli­żają­cego się amoka...A więc po raz ko­lejny czas mnie zdra­dził, po­my­ślał, wpa­tru­jąc się w białą, pie­go­watą twa­rzyczkę dziecka, bę­dącą re­pliką twa­rzy męż­czy­zny, któ­rego zabił dwa razy. Ten nie­ru­chomy sta­rzec na scho­dach rów­nież po­sia­dał rysy po­dobne do jego pierw­szej ofiary. To było tak śmiesznie pro­ste — oj­ciec i syn, złą­czeni w jedną osobę przez upływa­jące jed­no­staj­nie lata jego wła­snej egzy­sten­cji. Ta­jem­nica, która z ta­kim upo­rem spę­dzała mu sen z po­wiek, nie była wcale ta­jem­nicą!— Ucie­kaj­cie stąd! — krzyknął w stronę ko­biety trzy­mają­cej w ra­mio­nach dziecko. Być może, tak jak męż­czy­zna, któ­rego zabił dwa razy, miesz­kańcy tego domu znali jego oj­czy­sty język. Jed­nak gdy ta nie ru­szyła się z miej­sca, zro­zu­miał, że nie znała ja­poń­skiego. Nie znali go także czer­wono-włosa ko­bieta i sta­rzec na scho­dach. Spa­rali­żo­wani stra­chem, nie zda­wali sobie sprawy, iż chce, aby ucie­kli, by sprowa­dzili żoł­nie­rzy, umożli­wia­jąc mu śmierć w walce. Wy­dając głę­boki, pełen żalu po­mruk, wskazał mie­czem w kie­runku drzwi...W tej chwili Mi­chael wo­lałby ra­czej nie spo­tykać się z Inez, ale wie­dząc, że bę­dzie to ra­czej nie­wy­ko­nalne, wkroczył na pierwsze stop­nie scho­dów. Ku­charka za­cią­gnęła się cyga­rem i spoj­rzała na niego z za­inte­reso­wa­niem nie więk­szym, niż gdyby wró­cił ze zwy­kłej po­dróży do Tu­gu­ega­rao.— Do­bry wie­czór, pa­tron — wy­mru­czała.— Do­bry wie­czór, Inez.Miał wła­śnie otwierać drzwi, gdy usły­szał nagle chra­pliwą ko­mendę amoka. Z tej odle­gło­ści słowa wy­głu­szone przez dwie grube ściany, ode­brane zo­stały jako zdu­szony, prze­raża­jący char­kot. Lecz Mi­chael in­stynktow­nie wie­dział, że po­mylił się po raz ko­lejny. Jego wróg przy­był tu przed nim! Wy­jął zza pasa krótki miecz, bez­sze­lest­nie otwo­rzył drzwi i wśli­znął się do holu.— Czego od nas chcesz?Drżący szept Cary do­bie­gał z salo­niku. Jasno oświe­tlone wej­ście znaj­do­wało się zale­dwie o kilka stóp dalej, po­mię­dzy nim, a ga­bi­ne­tem, w któ­rym prze­cho­wy­wano broń. Mi­chael szybko zdał sobie sprawę, że prawdo­po­dob­nie nie bę­dzie w sta­nie do­stać się do gabi­netu nie­po­strze­żenie. A na­wet gdyby mu się to udało, z pew­no­ścią od­głos zdejmo­wa­nego z ka­błą­ków broni łań­cu­cha do­trze do uszu amoka. A więc ten krótki miecz musi być jego je­dyną bro­nią.Aby zoba­czyć, co dzieje się we wnę­trzu sa­lonu, Mi­chael mu­siał prze­mknąć pod prze­ciw­ległą ścianę. Zo­ba­czył amoka stoją­cego nad Carą i Evie; Le­norę, sie­dzącą sztywno na krze­śle i dziadka, który na wpół leżał na scho­dach. Cho­ciaż amok był od­wró­cony do niego ple­cami, Mi­chael był bez­silny. Po­mię­dzy nim a na­past­ni­kiem było dwa­dzie­ścia stóp otwartej prze­strzeni — a Carę z córką dzie­liły od błyszczą­cego ostrza za­led­wie cale. Gdyby Mi­chael poru­szył się po­wo­dując naj­cich­szy na­wet od­głos amok z pew­no­ścią bę­dzie miał dość czasu, by zabić ko­bietę i dziecko, a po­tem spo­koj­nie od­wróci się na spo­tka­nie no­wego prze­ciw­nika...Na mi­łość bo­ską, na co on czeka, po­my­ślała z roz­pa­czą Cara, przy­ci­ska­jąc twarz Evie do swego ra­mie­nia.— Za­bij nas wreszcie! — wy­krzyknęła bez­sil­nym gło­sem. — Dla­czego nie chcesz z tym skoń­czyć? — W tym mo­men­cie do­strze­gła w holu syl­wetkę Mi­cha­ela...To się zda­rzy po­now­nie, prze­mknęło przez głowę Sama Bra­dena. Tak samo jak z pierwszą Evie. Umrze na mo­ich oczach, a ja nic nie będę mógł na to pora­dzić. Na­gle przy­po­mniał so­bie o łu­kach i strzałach, za­wie­szo­nych na ścia­nie w po­koju Mi­cha­ela. Świa­domy, że na­wet jeżeli uda mu się do­trzeć do tej pry­mi­tyw­nej broni, bę­dzie zbyt słaby, aby jej użyć, za­czął roz­pacz­liwie czoł­gać się w górę scho­dów...Mi­chael do­strzegł ruch dziadka na se­kundę wcześniej, niż chro­bot pal­ców o drewniane schody zwrócił uwagę amoka. Ja­poń­czyk od­wró­cił się od Cary i dziecka i po­stąpił trzy kroki w kie­runku scho­dów. Mi­chael gwałtow­nym sko­kiem wy­strzelił przez drzwi sa­lonu i trzy­ma­jąc miecz na wy­soko­ści bio­dra, wbił go w pod­brzu­sze amoka. Na łok­ciu po­czuł stru­mień cie­płej krwi, a miecz jego prze­ciw­nika wy­padł z dłoni i brzęknął o pod­łogę. Jed­nak Mi­chael po­peł­nił błąd, usi­łując wy­cią­gnąć swój miecz z ciała amoka. Na­gle ol­brzymie dło­nie z miaż­dżącą siłą zła­pały go za ra­miona, z dzie­cinną ła­two­ścią unio­sły w po­wie­trze i rzu­ciły przez całą dłu­gość po­koju o prze­ciw­ległą ścianę. Ude­rzył o mur ple­cami i ty­łem głowy tra­cąc przytom­ność, za­nim jesz­cze jego ciało osu­nęło się bez­władnie na pod­łogę.Wła­ści­wie nie czuł jesz­cze bólu. Po pro­stu cię­żar, tak jakby w jego wnętrzno­ściach ktoś umie­ścił ka­wał gra­nitu. Lecz wie­dział, że już wkrótce się za­cznie. Spoj­rzał za­mglonymi oczyma na or­na­mento­waną zło­tem rę­ko­jeść, roz­po­zna­jąc w niej miecz, który zo­sta­wił dla ka­pi­tana Shi­mury. Chwiejąc się na no­gach, rozej­rzał się za wła­sną bro­nią, zde­cy­do­wany skoń­czyć z prze­ciw­ni­kiem, który za­ata­ko­wał go zdra­dziecko od tyłu. Na­gle za­mru­gał ze zdzi­wie­niem, wi­dząc, że do po­rzu­co­nego na pod­łodze mie­cza pod­bie­gła ta smu­kła, o ła­god­nych ry­sach twa­rzy dziew­czyna, i pod­nio­sła go.— Ucie­kaj Evie! — krzyknęła Cara, uno­sząc w górę miecz w oby­dwu drżą­cych dło­niach.Mała wbiegła na schody i przy­sta­nęła tuż obok Sama Bra­dena, który osią­gnął tym­cza­sem ostatni sto­pień scho­dów. Na­chy­liła się, aby mu po­móc.— Ucie­kaj, Evie! Ucie­kaj!Pisz­cząc z prze­raże­nia Evie prze­mknęła ko­ryta­rzem, wpa­dła do swego po­koju i za­trza­snęła za sobą drzwi. Cara co­fała się po­woli w stronę scho­dów, wpa­tru­jąc się w oczy amoka, który zata­cza­jąc się, nie­pew­nie, ru­szył w jej kie­runku.— Idź stąd! — krzyknęła prze­raź­liwie, za­sta­na­wia­jąc się, czy bę­dzie miała dość siły, aby za­machnąć się cięż­kim mie­czem. — Zo­staw nas w spo­koju!Zro­bił ko­lejny krok — i nagle za­trzy­mał się. Ca­łym cia­łem wstrząsnął wy­buch ponu­rego śmie­chu.Na­gle zdał sobie sprawę, że jest to wła­śnie spo­sób, w jaki po­wi­nien za­koń­czyć swą misję. Umrze tak, jak ka­pitan Shi­mura po­wie­dział mu, że umarł puł­kow­nik Ta­nape — pod ostrzem broni, która była sym­bo­lem ich oby­dwu.Upadł przed dziew­czyną na ko­lana i skło­nił głowę, do­póki czo­łem nie do­tknął pod­łogi. Dłu­gie, splą­tane włosy spły­nęły na bok, od­kry­wa­jąc kark...Cara unio­sła miecz obu­rącz po­nad głowę i krzyknęła, wkładając w ten okrzyk całą swą roz­pacz, ból i strach. Za­mknęła oczy i z całą siłą, na jaką było ją stać, opu­ściła miecz...Amok przewró­cił się na bok. Krew try­ska­jąca z roz­cię­tego ciała do­tknęła szkarłat­nym stru­my­kiem stóp Le­nore Tully, za­ła­mała się mi­niatu­ro­wymi fa­lami na nie­ru­cho­mym ciele Mi­cha­ela. Cara rzu­ciła miecz i sko­czyła na schody, jakby oba­wia­jąc się, że szkarłatny stru­mień za­leje cały dom. Rozdział dwudziesty pierwszy [top] Ob­ser­wo­wali, jak Ces­sna Kena Tis­saka pod­cho­dzi do lą­do­wa­nia na pasie lotni­ska w Tu­gu­ega­rao i na­tychmiast usta­wia się w pozy­cji star­towej.— Spie­szy się — mruknął Mi­chael Bra­den w stronę Cary. — Gdzieś po dro­dze musi być kiep­ska po­goda.Sie­dzieli ra­zem na przednich sie­dze­niach jeepa, za­par­ko­wa­nego na skraju lą­dowi­ska. Tuż obok stał poli­cyjny sa­mo­chód, który towa­rzy­szył im przez całą drogę od kli­niki dok­tora Ma­pi­tanga. Chcą się upewnić, że od­lecę w wy­zna­czo­nym ter­mi­nie, po­my­ślał nie­we­soło Mi­chael, wpa­tru­jąc się w za­chmurzoną twarz po­rucz­nika Diaza sie­dzą­cego w poli­cyj­nym sa­mo­cho­dzie.— To nie jest w po­rządku — po­wie­działa Cara. — Nie po­peł­niłeś w końcu żad­nej zbrodni.— Prawo tego kraju twierdzi ina­czej — od­parł nie­chęt­nie Mi­chael. — Gdy­bym był Fili­piń­czy­kiem, skoń­czy­łbym w wię­zie­niu. A zresztą, być może mają rację. Zgi­nęło nie­po­trzebnie pię­ciu ludzi...Od nocy, w któ­rej amok wtar­gnął do domu Bra­de­nów, mi­nęły już dwa tygo­dnie. Go­dzinę temu — na roz­kaz rządu — Mi­chael zo­stał za­trzy­many w kli­nice Tu­gu­ega­rao. Ta zbyt­nia ostroż­ność roz­śmie­szyła go. Ma­jąc pęk­nię­tych sie­dem żeber, jego ewentu­alna ucieczka z pew­no­ścią by­łaby naj­wol­niej­szą w całej histo­rii Fili­pin.Jed­nak to nie fi­zyczny ból przy­pra­wiał mu naj­wię­cej cier­pie­nia — o wiele gor­sze było spo­tka­nie twa­rzą w twarz z ro­dzi­nami ludzi, któ­rych za­brał w góry. Przy­cho­dzili poje­dyn­czo do jego cia­snego, bia­łego szpi­tal­nego po­koju, po­szu­kując prawdy o tym, co się wy­da­rzyło — An­son Ly­dec­ker, usi­łu­jący ukryć ból i urazę, któ­rej jedy­nie Mi­chael mógł być w pełni świa­domy; drobna, po­marsz­czona żona Tega­say, nie oka­zu­jąca żad­nych emo­cji na jego obietnicę, że ro­dzina Bra­de­nów za­pewni jej utrzyma­nie do końca ży­cia; pani Ra­mos, wy­soka, chłodna i wy­nio­sła i wreszcie Le­nore Tully, która przy­szła ra­zem ze swym szes­na­sto­let­nim sy­nem, Kevinem.— Czy to prawda, co pi­szą w ga­ze­tach? — za­pytał Kevin. — Że tata od­krył, że to wła­śnie pan Die­trich był od­po­wie­dzialny za ma­sakrę w Tic­lac? I że zna­lazł go pod­czas mon­sunu?— Tak — od­parł Mi­chael żału­jąc, że nie ma od­wagi opi­sać tego obłą­ka­nego, nie­na­wist­nego wo­bec sa­mego sie­bie wy­razu twa­rzy Jacka, gdy od­na­lazł go sie­dzą­cego nad zma­sa­kro­wa­nym cia­łem Die­tri­cha. Lecz w doli­nie Ca­gayan na­robił już sobie wy­star­cza­jącą ilość wro­gów, na­wet bez odzierania dzieci z iluzji o he­ro­icz­nej śmierci ich oj­ców.Gdy Kevin wy­szedł z po­koju, Le­nore zwróciła się do Mi­cha­ela:— Czy Jack po­wie­dział ci kie­dy­kol­wiek, po co wła­ści­wie z tobą po­szedł?— Nie. Len­nie. Nic mi nie mó­wił — od­parł, zdzi­wiony tym nie­spo­dzie­wa­nym pyta­niem.— Całe szczęście — mruknęła. Od­wró­ciła się i wy­szła do syna...Jed­nak naj­częst­szym go­ściem była Cara. Po­ja­wiała się co­dziennie, cza­sami z dziadkiem lub Evie, naj­czę­ściej jed­nak sama. Mi­chael wy­czu­wał, że musi znaj­do­wać się jesz­cze w sta­nie szoku, cho­ciaż nic w jej za­cho­wa­niu na to nie wskazy­wało. Była opa­no­wana i ser­deczna, zu­peł­nie, jakby amok nigdy nie ist­niał.— Roz­ma­wia­łam tele­fo­nicz­nie z Lu­isem De­lgado — po­wie­działa mu pod­czas swo­jej dru­giej wi­zyty. — Jest pewny, że uda mu się uchylić na­kaz de­por­tacji w prze­ciągu roku.— Był także pewny, że uda mu się prze­chy­trzyć ustawę Lau­rel — Lan­gley — od­parł z nie­we­so­łym uśmie­chem. — No cóż, przy­zwy­cza­imy się do tego, jeżeli bę­dziemy mu­sieli. Ale teraz mu­szę za­dać ci na­prawdę ważne pyta­nie. Gdy­by­śmy byli w domu, Sam i Evie by­liby na pik­niku, a ja nie był­bym taki po­ła­many, to czy po­szła­byś ze mną do łóżka?Po­wie­dział to wy­łącz­nie po to, aby od­wró­cić jej uwagę od sprawy jego de­por­tacji, był więc zdzi­wiony, nie wi­dząc na jej twa­rzy uśmiechu.— Nie je­stem pewna — od­parła po­waż­nie.— No cóż, w tej chwili to i tak czy­sto aka­de­mic­kie pyta­nie...Ostatniego wie­czoru w szpi­talu od­wie­dził go ktoś, o kim my­ślał, że już go nigdy nie zoba­czy. Wie­dział jed­nak, że Ta­keo Shi­mura zaj­muje po­kój tuż obok. Woj­skowy he­li­kop­ter wy­ru­szył po Ja­poń­czyka i Ma­pi­tanga na­tychmiast po tym, gdy Mi­chael przy­szedł do sie­bie na tyle, by po­dać Dia­zowi względnie do­kładne ko­ordy­naty kry­jówki amoka. Jed­nak pięć dni sa­mot­ności w gór­skiej ja­skini skoń­czyło się dla Shi­mury po­ważną in­fek­cją zra­nio­nej nogi i za­pale­niem płuc. Przez prze­szło ty­dzień, jak mu po­tem po­wie­dział Ma­pi­tang, cały per­sonel był prze­ko­nany, że Ja­poń­czyk umrze, cho­ciaż główną przy­czyną za­ła­ma­nia się Shi­mury było wtar­gnię­cie grupy Mi­cha­ela w plan, który do­pro­wa­dzić miał do uję­cia amoka.Już pra­wie zasy­piał, gdy nagle usły­szał po­wolny stu­kot kul. Otworzył oczy i zo­ba­czył ubra­nego w szla­frok Shi­murę, sto­ją­cego w no­gach jego łóżka.— Wy­jeż­dża pan jutro, panie Bra­den? — za­pytał Ja­poń­czyk.— Tak.— Oba­wiam się, że ja nie­stety będę zmu­szony po­zo­stać tu nieco dłu­żej. Chciałem panu po­dzię­ko­wać, że wy­słał pan po mnie dok­tora Ma­pi­tanga.— A nie za to, że nie po­wie­dzia­łem panu, że mam za­miar to zro­bić?— A był pan pewny, że to zrobi?— Wła­ści­wie, to nie — przy­znał szczerze Mi­chael. — Do­póki nie do­tar­łem do Tic­lac. Przy­kro mi.— To nie ma zna­cze­nia — Shi­mura od­wró­cił się na swych ku­lach i ru­szył w kie­runku drzwi. — Po­wo­dze­nia w pań­skiej po­dróży.— Czy mogę za­dać panu jedno pyta­nie? — za­pytał cicho Mi­chael.— Pro­szę.— Czy na­prawdę wie­rzy pan, że gdy­by­śmy wtedy, w gó­rach, nie po­mie­szali panu szy­ków, rze­czy­wi­ście uda­łoby się panu zmu­sić go, by pod­dał się do­bro­wol­nie?— Nie — od­parł Shi­mura.— Nie jest pan zbyt prze­ko­ny­wują­cym kłamcą.— Wprost prze­ciw­nie — od­parł z nie­we­so­łym uśmie­chem Ja­poń­czyk. — Je­stem nie­zwy­kle prze­ko­ny­wują­cym kłamcą, panie Bra­den. Gdyby nie to, Ku­rusu zgi­nąłby w czterdzie­stym pią­tym i wielu, wielu nie­win­nych ludzi ży­łoby do dzi­siaj. Wina nie jest wy­łącz­nym mo­no­po­lem Za­chodu. Do­bra­noc...Na­stęp­nego ranka, po poże­gna­niu Sama i Evie w kli­nice, Cara od­wio­zła Mi­cha­ela na pas star­towy w Tu­gu­ega­rao, a za nimi, w bez­piecznej odle­gło­ści, podą­żał poli­cyjny sa­mo­chód...Wy­gląda na to, że nie ma już wię­cej pasa­że­rów — po­wie­dział Mi­chael do Cary, gdy Ken Tis­sak pod­grzewał silnik Cessny. Po­cało­wał ją deli­kat­nie na poże­gna­nie.— Uwa­żaj na Evie i dziadka.Cara po­trzą­snęła głową i zła­pała go za ra­mię.— Mi­chael, czy na­prawdę uwa­żasz, że dam sobie z wszystkim radę? Że uda mi się sa­mo­dzielnie po­pro­wa­dzić plantację?— Po­tra­fisz wszystko — od­parł we­soło. — Prze­cież na­wet sama zabi­łaś amoka.Krzywiąc się z bólu, jaki spra­wiały mu jesz­cze obo­lałe plecy, się­gnął po wa­lizkę, wy­siadł z wozu i ru­szył w stronę ocze­kują­cego sa­mo­lotu. Prze­szedł zale­dwie parę kro­ków, gdy Cara pod­bie­gła do niego i po­cało­wała jesz­cze raz.— Na­wet z ta­kim po­ła­ma­nym — po­wie­działa, uśmie­cha­jąc się... * * *— Sły­sza­łem o twej de­por­tacji — po­wie­dział Ken Tis­sak, gdy po­mógł już Mi­cha­elowi usa­do­wić się w fo­telu obok sie­bie. — Kiep­ska sprawa, Mike. Przy­kro mi.— Nie ma po­trzeby — od­parł Mi­chael, za­pi­nając pas. — Moje wy­gna­nie za­częło się już dawno temu.Pilot zwiększył moc i Ces­sna poto­czyła się po pasie, wzbiła się w górę bio­rąc kurs na połu­dnie, pro­sto po­mię­dzy zie­lone, otu­lone mgłą góry po dru­giej stro­nie do­liny Ca­gayan... * * *Ob­ser­wo­wała sa­mo­lot, do­póki ten nie znik­nął z pola wi­dze­nia, po czym wes­tchnęła i zapa­liła silnik. On wróci, po­wie­działa sama do sie­bie. Musi wró­cić. Na­gle za­częła żało­wać, że nie po­wie­działa mu o tym pierw­szym, sza­lo­nym po­ranku po śmierci amoka. Kiedy sama, nie przyjmu­jąc żad­nej po­mocy, na kola­nach i uży­wa­jąc sza­rego my­dła, zmywała za­schniętą krew z pod­łogi sa­lonu, do­póki nie znik­nęła ostat­nia bru­natna smuga — i ostatni ślad jej wła­snego stra­chu...Cara Bra­den skie­ro­wała się w stronę ho­telu „New Reno”, gdzie spo­tkać się miała z cze­kają­cymi na nią Sa­mem i Evie. Po­jadą ra­zem na plantację, która w końcu stała się jej prawdzi­wym do­mem. [top]