J. Gregory Keyes Czarny Bóg (The Blackgod) Tłumaczył Mirosław Kościuk Mojej Matce Nancy Ridout Landrum Podziękowania za moralne wsparcie: Johnowi Keyes, Timowi Keyes, Earlowi Ridout, Helen Ridout; za krytycyzm: Kenowi Carleton, Veronice Chapman, Gene’owi Crawford, Tomowi Deitz, Pat Duffy, Neli Keyes; za ciężką pracę: Christine Levis Prolog Śmierć Ghe wraził stal w brzuch bladolicego mężczyzny i zobaczył, jak tamten rozszerza ze zdumienia szare oczy, by w następnej chwili zwęzić je pod wpływem straszliwej satysfakcji. Spróbował wyszarpnąć ostrze, lecz w tym samym momencie pojął swą pomyłkę. Broń wroga, który zdawał się zupełnie nieczuły na otrzymaną ranę, spadła na jego odsłonięty kark. „Li, pomyśl łaskawie o mym duchu” – zdążył poprosić, zanim jego głowa wpadła do cuchnącej wody. W ostatnim przebłysku wydało mu się jeszcze, że dostrzega coś niezwykłego: bijącą z błota kolumnę ognia, która górowała nad Hezhi. Zaraz potem porwała go jakaś przemożna siła. Pochłonęła go śmierć i zabrała w swoje trzewia. Wirował bez końca w ciemności i wilgoci, czując jak ten ostatni cios, niczym cienka linia lodu raz po raz spada na jego szyję pośród roztrzepotanych skrzydeł bólu. Tylko tyle z niego pozostało, choć nie do końca. Małe przerwy we wspomnieniu spadającego miecza były niczym brama w nicość, rozwierająca się i zamykająca z coraz większą prędkością. Przez owe wierzeje w tanecznym korowodzie przepływały obrazy, marzenia, zapamiętane przyjemności – przepływały i znikały. Wnet wszystkie w podskokach ulecą w dal, jak te płoche damy na balu, a wówczas pozostanie mu tylko wspomnienie śmierci, które w końcu również zniknie. Ale wtedy miecz się roztrzaskał, a wzdłuż jego grzbietu popłynęły strumienie krystalicznych odłamków. Brzuch śmierci też nie tonął już w ciemnościach – ożył rozbłyskami światła, ciepłem, wlewającą się przez tamtą bramę płonącą błyskawicą. Owe światło było mu znane. Widział te wykwitające z wody kolory w momencie, gdy jego głowa oddzielała się od ciała. Wrota rozwarły się na oścież i owinęły wokół niego, przynosząc nie ciemność, nie zapomnienie, a pamięć. A pamięć niosła ze sobą nienawiść, gorycz i przede wszystkim głód. „Głód”. W miarę jak coś chwytało więzy w jego ciele, pospiesznie i niedbale wiązało je w niezgrabne węzły, przypomniał też sobie słowo. „Nie – zakołatało mu w głowie. – Ach, nie!” „Nie”. Chwiejnie dźwignął się na kolana, wsparty na rękach, w których nagle odzyskał czucie, choć wydawały mu się jakby wytoczone z drewna, rozjeżdżały się na boki i dygotały od nie znanej mu wcześniej słabości. Nie widział niczego prócz barwy. Pamiętał jednak, dokąd chciał iść, więc wzroku nie potrzebował. Popełzł w dół, ślepy, skamlący, z każdą chwilą coraz głodniejszy. Nie wiadomo jak długo parł w dół, padając, ślizgając się, padając ponownie, ale wreszcie pogrążył się w wodzie, która zadała mu tak straszliwy ból, jakby była wrzątkiem. Przez chwilę nie potrafił myśleć o niczym innym, tylko o kipiącej wodzie, bo ból powrócił również. „Nie”. Ten ból wniknął w niego niczym ziarno, rósł, rozcapierzał korzenie, wypuszczał konary z jego oczu i ust, strzelał witkami z palców, a potem nagle przestał być bólem. Z westchnieniem wpadł w głąb toni, która spowiła go na podobieństwo łona niosącego całkowite ukojenie i zupełnie pozbawionego uczucia. Po prostu było to łono, miejsce, w którym miał rosnąć, pozbawione jednak dźwigającego je, przepełnionego miłością ciała matki. Tam czekał, zadowolony ze swego położenia, a kiedy nabrał pewności, że ból zniknął na dobre, przejrzał to, co nie uleciało przez czarne wrota w nicość – to co z niego zostało. Był Ghe, Jikiem, jednym z elitarnych kapłanów – zabójców służących Rzece oraz Dzieciom Rzeki. Urodzony w Dzielnicy Południowej, pośród najniższych z najniższych, został wyniesiony – jego pamięć zadrżała niespokojnie – i pocałował nawet księżniczkę! Ghe zacisnął i rozwarł niewidzialne dłonie na wspomnienie dotyku jej warg. Miał niejasne przeczucie, że całował wiele kobiet, ale ten jeden, wyjątkowy pocałunek, który utkwił mu w pamięci, należał właśnie do niej. Dlaczego? Dlaczego akurat Hezhi? Oczywiście, posłali go, żeby ją zabił, ponieważ była jedną z Błogosławionych. Miał za zadanie ją zabić i nie zdołał tego dokonać. Ale za to ją pocałował... Nieoczekiwanie pamięć podsunęła mu ciąg wyraźnych obrazów, scen z jego własnej przeszłości... Jak odległej? Lecz choć widział wszystko z zadziwiającą ostrością, głosy dobiegały do niego jakby z wielkiej dali, i chociaż patrzył własnymi oczami, miał wrażenie, że śledzi taniec obcych ludzi, taniec, którego znał zaledwie kilka kroków. Był w Wielkiej Świątyni Wody, w komorze wewnętrznej. Pomalowane na biało, ogromne kroksztynowe sklepienie zdawało się pochłaniać blade światło lampy płonącej pośrodku sali. W porównaniu z nim bardziej realny wydawał się blask płynący z czterech wpadających do komory korytarzy, i to pomimo tego, że płomień lampy był jednak jaśniejszy. Wiedział, że działo się tak za sprawą światła dziennego przesączającego się poprzez zasłony wody, opadającej grzmiącymi kaskadami po czterech bokach antycznego zigguratu, w sercu którego właśnie przebywali, i ukrywającej przed niepowołanym wzrokiem wejścia do świątyni. W owej roziskrzonej akwamarynowej poświacie i rozedrganym lśnieniu lampy stojący przed nim kapłan wydawał się mniej rzeczywisty niż liczne, rzucane przez niego cienie, gdyż te nieustannie się poruszały, podczas gdy on trwał w zupełnym bezruchu. Ghe pamiętał, że klęcząc przed kapłanem, myślał: „Jeszcze mi się pokłonisz któregoś dnia”. – Są pewne rzeczy, o których teraz musisz się dowiedzieć – kapłan przemówił miękkim, chłopięcym głosem. Jak wszyscy wyświęceni kapłani, został w młodości wykastrowany. – Słucham z uwagą – odrzekł Ghe. – Jak ci wiadomo, nasz cesarz i jego rodzina wywodzą swój ród z Rzeki. Ghe stłumił w sobie pragnienie, by poderwać się na nogi i powalić tego głupca jednym ciosem. „Ponieważ pochodzę z Dzielnicy Południowej, oni myślą, że nic nie wiem, nawet tego. Biorą mnie za prostego rzezimieszka z rynsztoka, który myśli za pomocą noża!” Powściągnął niecierpliwość, kryjąc ją w głębi serca. Zdradzając swe uczucia, zdradziłby samego siebie, a tym samym i Li. Ghe-w-wodzie zaczął się zastanawiać, kim był ten Li. – Wiedz zatem – ciągnął kapłan – że płyną w ich żyłach jego wody, Rzeka jest w nich i według swej woli może w nich zamieszkiwać. Potęga Z Wody Zrodzonych ma tylko jedno źródło, a jest nim Rzeka. „Dlaczego zatem tak bardzo ich nienawidzicie? – pomyślał Ghe. – Bo są częścią Rzeki, czego wy nigdy nie osiągniecie? Bo nie trzeba ich kastrować, żeby mogli mu służyć?” Kapłan podszedł do ławki i usiadł, zabierając ze sobą rozchwiany cień. Ponieważ nie dał żadnego znaku, Ghe pozostał na klęczkach i słuchał dalej. – Niektórzy spośród Z Wody Zrodzonych są obdarzeni szczególnie hojnie. Po urodzeniu mają w sobie więcej Rzeki niż pozostali. Niestety, ludzkie ciało znieść może tylko pewną dozę mocy. Później... Głos kapłana opadł do szeptu i Ghe uprzytomnił sobie nagle, że nie jest to już zwykła, wyuczona na pamięć formułka. Teraz kapłan mówił o czymś naprawdę ważnym, o czymś co zdejmowało go przerażeniem. – Później... – dokończył tonem ośmiolatka zwierzającego się z jakiegoś straszliwego dziecięcego sekretu – ...później oni się zmieniają. – Zmieniają? – spytał przygięty ku posadzce Ghe. Nareszcie doczekał się czegoś, czego naprawdę nie wiedział. – Zostają zniekształceni przez swoją krew, zatracają ludzką postać. Stają się istotami całkowicie związanymi z Rzeką. – Nie rozumiem – odparł Ghe. – Jeszcze zrozumiesz. Zobaczysz to na własne oczy. – Głos kapłana stał się mocniejszy, przybrał bardziej pouczający ton. – Kiedy ulegają przemianie – pierwsze oznaki pojawiają się w dzieciństwie, zazwyczaj w wieku trzynastu lat – zabieramy ich do mieszkań na dole, w starożytnym pałacu naszych przodków. Przez moment Ghe zastanawiał się, czy nie był to głupi eufemizm oznaczający morderstwo, ale potem przypomniał sobie stare mapy pałacu, biegnące pod nim ciemne korytarze, komory u podnóża umiejscowionych za tronem Schodów Ciemności. Przeniknął go nagły chłód. Jakież to istoty zamieszkiwały pod jego nogami? Dlaczego przerażenie nie pozwalało kapłanowi mówić o tym spokojnie? – Dlaczego? – zapytał, wytężając uwagę. – Skoro wywodzą się z Królewskiej Krwi... – Zmianie ulega nie tylko ich wygląd – tłumaczył kapłan. Patrzył na Ghe nieruchomym wzrokiem, a w migotliwym świetle jego blade oczy wyglądały niczym odłamki lazurytu. – Zmieniają się również ich umysły, stają się nieludzkie. A ich moc wzrasta i nikt nie ma nad nią władzy. W dawnych czasach kilku Błogosławionych przez Rzekę ominęło naszą kontrolę. Jeden został nawet koronowany na cesarza, zanim zorientowaliśmy się, że jest Błogosławiony. Ogniem i wodą zniszczył niemal całe Nhol. Kapłan wstał, podszedł do żelaznego kosza, w którym mętnym blaskiem żarzyły się węgle, po czym nerwowym ruchem cisnął na nie szczyptę kadzidła. Salę szybko wypełniła ostra woń. – Tam w dole – wyszeptał – są bezpieczni. My zaś jesteśmy zabezpieczeni przed nimi. – A gdyby znali swój los? – spytał Ghe. – Gdyby próbowali go uniknąć? – Wiemy, co się dzieje, jeśli Błogosławieni pozostają na wolności – wymamrotał kapłan. – Jeśli nie można osadzić ich pod miastem, wówczas muszą być zwróceni Rzece. – Czy to oznacza... – zaczął Ghe. Głos kapłana przeszedł w pełen napięcia syk. – Jików nie stworzono po to, by uśmiercali wrogów państwa, chociaż teraz dobrze wypełniacie również i to zadanie. Czy nigdy cię nie zastanawiało, dlaczego Jikowie podlegają kapłanom, nie zaś bezpośrednio cesarzowi? Ghe myślał zaledwie krótką chwilę. – Rozumiem – mruknął. – Stworzono nas, żeby zapobiec wydostaniu się Błogosławionych na wolność. – Zaiste – odrzekł kapłan nieco spokojniejszym głosem. – I niejeden z nich zginął z ręki Jika. – Żyję tylko po to, aby służyć Rzece – powiedział Ghe. Naprawdę tak myślał, czuł tak całym sercem. Obaj to czuli – tamten Ghe i Ghe-w-wodzie. Teraz oczywiście zrozumiał, że to kłamstwo. Ogromne kłamstwo, jakim było kapłaństwo. Kapłani istnieli nie po to, by służyć Bogowi Rzeki, tylko by trzymać go w karbach. Pobłogosławieni przez Rzekę otrzymywali swą moc w jakimś celu, choćby po to, żeby on mógł przemierzać lądy, zamiast wieść ospały żywot w obrębie brzegów – aby Bóg Rzeki poczuł się wolny. A kapłani więzili dzieci Rzeki, choć udawali, że oddają im cześć. Skoro ktoś czcił jakiegoś boga, to czyż nie powinien dopomóc mu w spełnieniu marzeń? Cóż obchodziło Rzekę, że na skutek paroksyzmu narodzin kilka domów legło w gruzach, a kilka Ludzkich Istot straciło życie? Bóg Rzeki i tak przyjmował dusze wszystkich zmarłych, wchłaniał je. Wszystko należało do niego. Ghe widział to teraz wyraźnie – kapłani wcale nie byli wyznawcami Rzeki, tylko jego wrogami. Od stuleci dokładali starań, żeby Królewska Krew pozostawała pod kontrolą, była rozcieńczona. To z tego powodu kazali mu zabić Hezhi, córkę cesarza – uśmiercić tę piękną, inteligentną dziewczynę. On zaś by to uczynił, gdyby jej niezwykły, barbarzyński strażnik nie był nieśmiertelny. Ghe dźgnął go prosto w serce zatrutym ostrzem, ten zaś pozostał na nogach i, jak gdyby nigdy nic, odrąbał głowę Ghe... Skrzywił się na samo wspomnienie. „Jeszcze nie teraz”. Bez względu na to, jak do tego doszło, dobrze się stało, że nie zabił Hezhi. Teraz miał świadomość, jak dużo od niej zależało. Bóg Rzeki miał wielu spiskujących przeciwko niemu wrogów, a teraz Ghe, jego jedyny wierny i oddany sługa, tych wrogów odnajdzie. Widział swoje zadanie z cudowną, promienną wyrazistością. Miał strzec Hezhi przed jej wrogami, ponieważ była córką Rzeki, a zarazem czymś znacznie ważniejszym. Była jego nadzieją, jego orężem. Jego ciałem. Ghe wiedział, że niebawem otworzy oczy, popełznie ku światłu, zbierze oręż i wyruszy do miejsc, gdzie nie płynie Rzeka. Krzywda zostanie naprawiona, bóg otrzyma to, czego potrzebuje, a on być może – tylko być może – jeszcze raz pocałuje księżniczkę. Część pierwsza PAŁACE Z KOŚCI I. Pustkowia Mangów. Hezhi Yehd Cha’dune, do niedawna księżniczka cesarstwa Nhol, jęknęła przerażona, gdy cały ciężar jej drobnego ciała został nagle skradziony porywem siły i wichru, gdy złodziej – jej wierzchowiec Ciemna – oderwał od ziemi wszystkie cztery kopyta jednocześnie. Na moment zawiśli niemal nieruchomo nad nierównym zboczem zaścielonym skalnymi odłamkami oraz śniegiem, ale Hezhi wiedziała, że kiedy opadną z powrotem, klacz nie powstrzyma upadku i poturla się na łeb na szyję w dół stromizny. Wpiła dłonie w grzywę Ciemnej i pochyliła się ku jej szyi, usiłując zarazem mocniej objąć nogami baryłkowaty tułów zwierzęcia. Zaledwie jednak końskie kopyta dotknęły gruntu – najpierw przednie, a potem przy wtórze głośnego łoskotu tylne – odchyliła się w siodle z taką siłą, że pomimo ogromnego wysiłku jedna stopa wyskoczyła ze strzemienia. Krajobraz wokół niej rozmazał się w rozedrgany, biały, szary i błękitny nonsens, kiedy zrezygnowawszy z szukania strzemienia, skupiła całą uwagę na tym, by nie wylecieć z siodła. A potem, nagle, ziemia znowu zrobiła się płaska. Ciemna naprawdę biegła, wbijając głowę w wiatr, dudniąc kopytami po częściowo zamarzniętym podłożu niby czworonożny bóg gromu. Klacz galopowała tak gładko, że lęk Hezhi zaczął się ulatniać. Wymacała strzemię i pochwyciła rytm biegu. Długo wstrzymywany oddech wydostał się wreszcie na zewnątrz pod postacią triumfalnego śmiechu. Nigdy przedtem nie zawierzyła bez reszty swego życia wyhodowanemu przez Mangów wierzchowcowi, ale teraz to uczyniła i pokryta paskami w kolorze czekolady oraz kawy klacz zaczęła zmniejszać odległość dzielącą je od czwórki rozpędzonych jeźdźców. Kiedy jeden z nich – być może na dźwięk śmiechu – obejrzał się za siebie, w jego niezwykłych, szarych oczach dostrzegła zaskoczenie. „Myślałeś, że zostawisz mnie dalej w tyle, prawda, Perkarze?” – pomyślała, bardziej dumna niż rozgniewana. Jej szacunek do własnej osoby wzrósł jeszcze bardziej, gdy na twarzy młodego mężczyzny zdumienie ustąpiło miejsca podziwowi. Poczuła jak jej usta wyginają się w radosnym uśmiechu i natychmiast zrobiło się jej głupio, że promienieje niczym owe bezużyteczne istoty w pałacu albo niemądre dziecko. Ale mimo wszystko, było to wspaniałe uczucie. Chociaż liczyła sobie zaledwie trzynaście lat, od dawna nie czuła się jak dziecko. Chyba nie było nic złego w tym, że się śmiała, kiedy było jej tak dobrze? Mocniej klepnęła Ciemną po boku, na co wierzchowiec odpowiedział jeszcze szybszym biegiem, a w chwilę później omal nie wywinęła koziołka przez końską szyję, gdy klacz zaryła kopytami w ziemię, aby uniknąć zderzenia z Perkarem i resztą jeźdźców, którzy nieoczekiwanie przystanęli. – Co znowu? – obruszyła się Hezhi. – Czy chcesz... – Cicho, księżniczko – rzucił Perkar teatralnym szeptem, wznosząc w górę palec. – Yuu’han sądzi, że nasza zdobycz jest za następnym wzniesieniem. – No to co? – odrzekła zaczepnie, choć również zniżyła głos. – Dalej powinniśmy iść pieszo, ponieważ możemy je spłoszyć – wyjaśnił inny mężczyzna, zsiadając z konia. Przerzucił prawą nogę nad grzbietem wierzchowca i pozwolił swemu krępemu ciału zgrabnie ześlizgnąć się na ziemię. Jego buty zachrzęściły na cienkiej warstwie śniegu. Ubrany był w grube portki i kurtkę; na głowię miał kapuzę z wygarbowanej na biało łosiowej skóry. Wyglądająca spod kaptura blada niby kość twarz była bielsza niż przyodziewek, a opadający na czoło, pleciony z grubych włosów warkoczyk również miał barwę mleka. Oczy natomiast były smoliście czarne, głęboko zapadnięte pod grubymi brwiami, znad których czoło cofało się raptownie ku tyłowi – widoczna spuścizna po ojcu nie będącym człowiekiem. – Dziękuję Ngangato, że zechciałeś mi to wyjaśnić – powiedziała – nie mam jednak bladego pojęcia, o czym mówicie. – Dlatego właśnie zabraliśmy cię tutaj, żebyś zobaczyła – odparł Perkar, również zsiadając z konia. Jego kaptur był zsunięty do tyłu, toteż wiatr bez przeszkód plątał krótkie, kasztanowe włosy. Szczuplejszy od Ngangaty, w oczach Hezhi niemal tak samo jak on był wyblakły, gdyż jego skóra była wielokrotnie jaśniejsza niż jej skóra o barwie sjeny. Był też znacznie bledszy niż dwójka towarzyszących im jeźdźców, Yuu’han oraz Zaklinacz Deszczu – obaj z plemienia Mang, o skórze spalonej na miedziany brąz przez ostre słońce ich rodzimych pustyń i stepów. – Zabraliście mnie, żebym nic nie zobaczyła! – oburzyła się Hezhi. – Próbowaliście nawet zostawić mnie w tyle. Machnęła ręką za siebie, w stronę wzgórz, z których dopiero co zbiegli w dół, wjeżdżając na lekko nachylone równiny, zwane przez Mangów huugau. Oblała się rumieńcem jeszcze zanim wypowiedziała te słowa do końca. Perkar otwarcie szczerzył zęby, Ngangata jak zwykle miał ponurą minę, ale dwójka Mangów starannie unikała jej wzroku, spoglądając pod nogi. Przeżyła pół roku z tym ludem i dobrze wiedziała, co to znaczy. Wojownicy dokładali wszelkich starań, żeby nie zobaczyła ich uśmiechów, a to oznaczało, że Perkar mówił prawdę. Celowo sprowokowali ją do pogoni, po czym pozwolili, aby ich doścignęła. Wydęła wargi i ściągnęła wodze, aby zawrócić Ciemną. – Nie, zaczekaj! – wykrzyknął Perkar, zapominając o własnym nakazie zachowania ciszy. – Chcieliśmy tylko przekonać się, jak dobrze potrafisz jeździć. – Mogliście po prostu mnie o to poprosić – odrzekła lodowatym tonem, choć nie zdołała poskromić ciekawości. – I jaki jest wasz werdykt? – Przez sześć miesięcy nauczyłaś się jeździć tak dobrze, że niejeden Mang potrzebowałby sześciu lat, żeby ci dorównać – oznajmił Zaklinacz Deszczu, zwróciwszy ku niej młodą, szczerą twarz o orlich rysach. Słowa te wprawiły ją w zdumienie. Mangowie nigdy nie udawali, gdy w grę wchodziły umiejętności jeździeckie. – Ja... – zmieszana ściągnęła brwi. Czy powinna okazać złość, czy też nie? Uznała, że nie, więc zsiadła z konia. Na ziemi jej stopy od razu zaczęły się ślizgać i drętwieć z zimna, błyskawicznie dorównując zdrętwiałemu od dawna nosowi. – Więc, co miałam zobaczyć? Perkar wyciągnął rękę w kierunku dotychczasowej jazdy. Przed nimi szeroko rozpościerała się huugau. Kraina ta wyglądała tak, jak gdyby jakiś bóg nieba rozpłaszczył wzgórza swą wielką dłonią. Wciąż obecne wzniesienia oraz doliny były bowiem tak nieznaczne, iż patrzący mógł łatwo ulec złudzeniu, że widzi jedynie odległy horyzont. Hezhi pomyślała, że złudzenie było szczególnie silne, kiedy pagórki spowijała śnieżna biel. – Za tym grzbietem – powiedział, a Mangowie nieznacznym kiwaniem głowy przytaknęli jego słowom. – Bardzo dobrze – rzekła Hezhi. – Zatem ruszajmy. Ominąwszy mężczyzn, ruszyła ku najbliższemu wzniesieniu. Perkar stał jak skamieniały, patrząc na przechodzącą obok Hezhi, u której ramion władczo powiewał długi cynobrowy płaszcz do konnej jazdy. Jej krótkie, obsydianowej barwy włosy energicznie falowały przy każdym kroku. Spojrzał na pozostałych. Ngangata usiłował powściągnąć uśmiech, a Mangowie uważnie wpatrywali się w ziemię. – Popilnuję koni – oznajmił Yuu’han. Perkar skinął mu głową, po czym rzucił się w pogoń za Hezhi. Usłyszawszy jego kroki, dziewczyna zaczęła biec. – Księżniczko, nie! – Przemówił do niej głośnym szeptem, lecz zabrzmiało to niczym syk ulatującej z kotła pary, toteż Hezhi nie zwróciła na ów zew najmniejszej uwagi. Zaledwie jednak osiągnęła grzbiet wzniesienia, jej stopy same zwolniły kroku. Perkar zrównał się z nią w chwili, gdy zupełnie znieruchomiała. – Na Rzekę – wydyszała, a Perkar musiał przyznać jej rację. Rozległa przestrzeń przed nimi istotnie przypominała Rzekę, Odmieńca, nad brzegiem którego Hezhi przyszła na świat. Koryto Rzeki było tak szerokie, że z trudem dawało się dostrzec przeciwległy brzeg. Tyle tylko, że rzeka, którą teraz mieli przed sobą, toczyła nie wodę, a zwierzęta z krwi i kości. Jedna brązowo-czarna fala goniła następną, a ich wełniste grzbiety połyskiwały czerwienią – potężne mięśnie karków prężyły się nad masywnymi łbami. – Akwoshat – z ust Perkara wyrwał się mimowolny szept w ojczystym języku. – Dzikie bydło. Więcej sztuk niż gwiazd na niebie. – Nigdy nie widziałam czegoś... – Hezhi zamilkła i tylko pokręciła głową, a w jej czarnych oczach lśniło zdumienie. Perkar pomyślał, że jest bardzo ładna. Któregoś dnia wyrośnie z niej piękna kobieta. – Oto twoje Piraku, Perkarze – cicho rzucił Ngangata, zakradłszy się w ślad za nimi. – Zagnaj to stado na swoje pastwiska... Perkar skinął głową. – Gdyby tylko było to możliwe. Popatrz na nie. To najwspanialsze zwierzęta, jakie kiedykolwiek widziałem. Po chwili dołączył do nich Zaklinacz Deszczu. – Nigdy byś ich nie oswoił – wyszeptał. – One są jak Mangowie, nieposkromione. – Wiem – przytaknął Perkar. Patrząc z daleka, trudno było ocenić rozmiary poszczególnych sztuk, wyglądało jednak na to, że wielkością przewyższały co najmniej o połowę znane mu dotychczas bydło. Dumnie zakrzywione, ostre rogi największych osobników były tak szeroko rozstawione, że z łatwością zmieściłoby się między nimi jego ciało. Było to bydło gigantów, bogów, nie zaś Ludzkich Istot. – Czy naprawdę przyprowadziliście mnie tutaj, żeby mi to pokazać? – spytała Hezhi. Perkar nagle pojął, że nie zwracała się do wszystkich, lecz właśnie do niego. – Tak, księżniczko, naprawdę. – Wolałabym, żebyś mnie tak nie nazywał. – Zatem dobrze, Hezhi. Ku jego zaskoczeniu uścisnęła mu rękę. – Dziękuję. Wybaczam ci, że próbowałeś skręcić mi kark tą szaleńczą jazdą w dół zbocza. Równie dobrze mogliśmy tu dotrzeć znacznie spokojniejszym krokiem. – Istotnie. Przyznaj jednak, że uwielbiasz konną jazdę. Przypatrywałem ci się podczas nauki. – Przyznaję – odrzekła, zwalniając uścisk. Stali jeszcze przez chwilę w milczeniu, zapatrzeni w przepływające wolno stado. To tu, to tam rozlegał się niekiedy ryk, dumny zew potężnego zwierza, budzący w ciele Perkara zimny dreszcz. Zbliżający się podmuch wiatru przyniósł woń dzikiego bydła, mocną, tracącą piżmem. Perkar nagle zadrżał zdjęty dojmującą tęsknotą. Tak bardzo zapragnął ujrzeć damakutę, pastwiska ojca i najbliższych, że omal się nie rozpłakał. Rozcierając zziębnięte dłonie, prawie nie zwrócił uwagi na przybycie nowych jeźdźców, których buty cicho zaskrzypiały na śniegu. – No tak – rozległ się piskliwy głos. – Tylko popatrz, Heen. Mojemu bratankowi, Zaklinaczowi Deszczu, staje rozumu zaledwie na to, by włóczyć się z gośćmi po pustkowiu. Zaklinacz Deszczu zwrócił się ku przybyłym, po czym wzruszył ramionami i wskazał na Perkara. – Prędzej utrzymasz na miejscu wiatr niż jego. Pomyśleliśmy z Yuu’hanem, że lepiej będzie z nimi pojechać i mieć ich na oku. Otrząsając się z zadumy, Perkar spojrzał na mężczyznę dworującego z Zaklinacza Deszczu. – Heen, powiedz Bratu Koniowi, że nie mam czasu wlec się noga za nogą, by dotrzymać kroku starcowi. Heen – łaciaty kundel o znużonym wyrazie pyska – zerknął na Perkara, gdy usłyszał swoje imię, zamerdał ogonem i z zapałem wciągnął w nozdrza zapach bydła. Perkar nie zauważył, by psisko przekazało tę wiadomość stojącemu u jego boku staremu mężczyźnie, tym niemniej Brat Koń zmierzył go srogim wzrokiem. Starzec był wyraźnie niższy od Perkara, głównie z powodu mocno wykoślawionych, pałąkowatych nóg. Perkar bezskutecznie usiłował dociec, jakim cudem jego szerokie usta mogły pozostawać wygięte ku dołowi, a jednocześnie układać się w nikły uśmiech. Może działo się tak za sprawą lśnienia chytrych ciemnych oczu albo, bardziej prawdopodobnie, wspomnienia tysięcy takich uśmiechów wyrytego w brązowej skórze powlekającej kanciastą twarz. – Sposób, w jaki jeżdżę, pozwolił mi zachować życie znacznie dłużej, niż zapewne uda się to tobie – stwierdził Brat Koń tonem przygany. – Ty zaś, wnuczko – pogroził palcem Hezhi – powinnaś mieć dość rozumu, by nie wyruszać w drogę z młodymi mężczyznami puszczonymi samopas. Jeszcze nie słyszałem, żeby w takim przypadku udało się im uniknąć któregokolwiek spośród czyhających na szlaku niebezpieczeństw. Zawsze puszczaj ich przodem, żeby usunęli przeszkody. Młodziki nadają się tylko do tego. – Och – zdziwiła się Hezhi. – Nie miałam pojęcia, że oni nadają się do czegokolwiek. Dziękuję, shutsebe, za tę radę. – Tak, shutsebe – Perkar skłonił się, również nazywając Brata Konia „dziadkiem”. Oczywiście ani on, ani Hezhi nie byli spokrewnieni ze starcem, lecz wobec kogoś tak sędziwego – sześćdziesięcio-? osiemdziesięcioletniego? – zwrot ten stanowił po prostu przejaw szacunku. – Jak sam widzisz, wypatrzyliśmy wszystkie niebezpieczeństwa. – Doprawdy? Perkar wzruszył ramionami. – Przecież je widzisz – machnął ręką w stronę bydła. – Ja widzę, ale czy ty widzisz? Perkar zmarszczył czoło i posłał starcowi pytające spojrzenie. – Zaklinaczu Deszczu? – rzucił Brat Koń. Młody Mang wskazał jakiś punkt w dole stoku, nieco na prawo od nich. – Lew. Przypadł wśród skał i obserwuje utykające cielę. Zwietrzył nas, ale będzie się trzymać z daleka. Na widok zdumionej miny Perkara Brat Koń wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Lew? – krzyknęła Hezhi. – Gdzieś w pobliżu czai się lew? Zaklinacz Deszczu pokiwał głową. – To dlatego nigdzie nie powinnaś przebywać sama. Gdyby ta lwica śledziła stado raczej stąd, niż stamtąd, w chwili waszego przyjazdu... – Wzruszył ramionami. Perkar oblał się rumieńcem na myśl o własnej głupocie. Oczywiście, tam gdzie przebywało bydło, nie brakował również dzikich myśliwych. – Dlaczego nas nie uprzedziłeś? – zapytała Hezhi. – Uczyniłbym to później – zapewnił Zaklinacz Deszczu, posyłając zarazem Bratu Koniowi zachęcające spojrzenie. – Zaklinaczu Deszczu, nie zapominaj, że oni w tej krainie są niczym dzieci i tak też musimy ich traktować. – Brat Koń tylko zachichotał, postąpił naprzód i poklepał Perkara po ramieniu. – Nie mówię tego, by cię urazić, Perkarze. – Wiem – odparł Perkar. – A ty jak zwykle masz rację. – Każdy zna najlepiej swoją ziemię – wtrącił Ngangata, który dotychczas przysłuchiwał się rozmowie w milczeniu. – Dlatego jestem pewien, że Zaklinacz Deszczu po prostu zapomniał wspomnieć o tej drugiej lwicy, też w dole stoku, tyle że o jakieś dwadzieścia kroków na lewo. Słowa te, choć wypowiedziane ledwie słyszalnym szeptem, przykuły uwagę wszystkich. Nawet Brat Koń wyglądał na zaskoczonego. – Stójcie wyprostowani – wymamrotał starzec. – Trzymajcie się prosto i powoli cofajcie. Perkar położył dłoń na rękojeści miecza. – Harka? – zagadnął szeptem. – Tak? – odezwał się miecz głosem, którego nikt więcej nie słyszał. – Ta lwica... – Właśnie się jej przyglądałem. Może stanowić niewielkie zagrożenie, nie wyczuwam w niej jednak chęci ataku. Perkar nagle poczuł, jak jego oczy przesuwają się, jakby kierowała nimi czyjaś wola i spoczywają na porosłym kolczastymi krzakami skalnym rumowisku. Po chwili w samym środku zarośli wypatrzył żółte oko i ciemny czubek kociego nosa. – A ta? Dlaczego w ogóle o niej nie wspomniałeś? – Ta zupełnie nam nie zagraża. Moje zadanie polega na utrzymaniu cię przy życiu, nie zaś na chronieniu przed popełnianiem głupstw. Nie wystarczyłoby mi czarów na wywiązanie się z tego obowiązku. – A co z Hezhi? Przecież znalazłaby się w niebezpieczeństwie, gdyby podbiegła nieco dalej. – Wyczuwam tylko to, co zagraża tobie, nie zaś twoim przyjaciołom – odparł miecz. Wycofali się do koni, których – tak jak zapowiedział – cierpliwie pilnował Yuu’han. Perkarowi zdało się, że gdy byli już blisko, usłyszał jego stłumiony chichot. Dosiadłszy koni, czekali na Zaklinacza Deszczu, który wspiął się ostrożnie na grzbiet wzniesienia i złożył ofiarę bogu tego stada. Perkar ze swego miejsca widział nikłą smużkę dymu, słyszał też strzępki pieśni śpiewanej młodym, czystym głosem. Obawiał się, czy lwica nie zechce zaatakować samotnego wojownika, lecz Zaklinacz Deszczu wrócił cały i zdrowy. Perkar doskonale rozumiał, dlaczego ta ofiara była dla niego tak ważna. W rodzinnych stronach on i jego bliscy codziennie składali ofiary, aby zaskarbić sobie łaskę bogów pastwisk. Tutaj pilność w tej materii musiała być o wiele większa, skoro zamieszkujący dzikie pustkowia bogowie częstokroć przypominali lwice, upatrując w ludziach co najwyżej kolejną zdobycz. Wzdrygnął się mimo woli. To, co wraz z Ngangatą zamierzali wkrótce uczynić, wyglądało teraz zupełnie inaczej. Głupio też postąpił, tak bardzo narażając Hezhi. Chociaż w przeciągu paru miesięcy nauczyła się więcej, niż wydawało się to możliwe, należało pamiętać, że niemal całe życie spędziła uwięziona w pałacu ojca i w ogóle nie było w niej wrodzonej ostrożności. Perkar wprawdzie takową posiadał, niewiele jednak miał z niej pożytku w tej pozbawionej drzew krainie. W głębi ducha przytaknął. Należało wyzbyć się wszelkich myśli o zabraniu dziewczyny w podróż, którą niebawem mieli rozpocząć wraz z Ngangatą. Hezhi będzie bezpieczna z Bratem Koniem. On znał niebezpieczeństwa tej ziemi i potrafił ich unikać przez wiele lat. Wraz z tym postanowieniem zjawiło się poczucie ulgi. Nie ulegało wątpliwości, że powoli rozwijało się w nim uczucie do Hezhi, choć nie potrafił dokładnie określić, co tak naprawdę do niej czuł. Ból oraz nieufność były w niej tak głęboko zakorzenione, że niekiedy miał ochotę wziąć dziewczynę w ramiona, zrozumieć i ukoić jej strapienie. Ona jednak nie zniosłaby takiej bliskości, pewnie jeszcze bardziej zamknęłaby się w sobie. Kiedy indziej zaś nie miał nawet ochoty dotykać Hezhi ani tym bardziej tulić jej w serdecznym uścisku. Wciąż jeszcze tyle musiał zapomnieć... Podczas pieśni Zaklinacza Deszczu ze wzgórz nadjechała reszta uczestników myśliwskiej wyprawy Mangów, której pochód opóźniały ciągnięte przez konie żerdzie, ze złożonymi na nich zapasami mięsa, orzechów oraz skór na zimową odzież. Kawalkada składała się z trzydziestu mężczyzn i kobiet oraz pięćdziesięciu koni. Od strony nadjeżdżających doleciał głośny płacz niemowlęcia. Przez ostatnie dwa miesiące obozowali w górach, a dni upływały im na łowach, pieśniach i popijaniu. To był dobry czas, dzięki niemu miał sposobność wrócić do zdrowia, zapomnieć o zbrodniach i ponownie stać się osiemnastolatkiem uganiającym się na koniu z Ngangatą, Yuu’hanem i Zaklinaczem Deszczu. Teraz nadeszła jednak pora, by znów wziąć na ramiona swoje brzemię. Gdy Zaklinacz Deszczu zakończył ofiarę, ruszyli na wschód, oddalając się od stada. Podniosły się wprawdzie głosy, aby zapolować na idącą samopas krowę, ale żywności mieli już i tak w nadmiarze, a starsi, nie wyłączając Brata Konia, potępiali zabijanie dla uciechy. Paru młodych myśliwych chciało zagrać w klepanego. Zabawa polegała na tym, że należało podejść jak najbliżej do rozpędzonego byka, a następnie poklepać go drewnianą łopatą. Brat Koń kategorycznie im tego zabronił, oznajmiając burkliwie, że jest już za stary na to, by tłumaczyć potem pogrążonym w żałobie rodzicom, dlaczego ich synowie zginęli tak idiotyczną śmiercią. Tak więc pomimo protestów niezadowolonych, stado pozostawiono jednak w spokoju. Hezhi jechała u boku Brata Konia, Perkar przynaglił więc T’esha do szybszego biegu, żeby do nich dołączyć. Kiedy był już blisko, usłyszał jak dziewczyna z zapałem rozprawia o spadłym zeszłej nocy śniegu. – Czy w Nhol nigdy nie pada śnieg? – zapytał, zrównawszy się z Hezhi. T’esh cicho parsknął, a Ciemna odpowiedziała mu takim samym dźwiękiem. – Przynajmniej ja nic o tym nie wiem – odrzekła. – Niekiedy rzeczywiście robi się tam zimno i może nawet ktoś mi opowiadał, że dawniej zdarzał się śnieg, ja jednak nigdy go nie widziałam. – Powiodła wzrokiem po okolicy. – Zupełnie jakbyśmy jechali po chmurach. – Co takiego? – burknął Brat Koń. – Chmury. Wydaje mi się, że jedziemy nad chmurami, zaledwie muskając ich wierzchołki. Perkar skinął głową. Z łatwością mógł sobie wyobrazić, że przebywają po drugiej stronie zachmurzonego nieba. Przed nimi rozwijała się w biała równina, a odległe wzgórza przybrały postać szarej linii nakreślonej na prawo oraz za ich plecami. W górze rozpościerały się niebiosa o barwie głębokiego błękitu, pozbawione nawet najmniejszej plamki bieli. Wydawało się rzeczą całkiem naturalną, że lada moment natrafią na jakąś dziurę, przez którą widać będzie rozciągniętą daleko w dole zielono-brązową ziemię. – Czy taka pogoda nie przeszkodzi w... – Perkar urwał, usiłując znaleźć właściwe słowo – Bun-shin? – Bencheen – poprawił go Brat Koń. – Ben, „namiot”, rozumiesz? „Rozdęte Namioty”. Perkar zrobił udręczoną minę, ale skinął głową. – Czy ten śnieg przeszkodzi w odbyciu święta Ben’cheen? – Ani trochę – zapewnił Brat Koń. – Nasi pobratymcy z gór powinni przybyć lada dzień, a są przyzwyczajeni do znacznie gorszej pogody. – Ilu ludzi weźmie udział w tym święcie? – spytała Hezhi. – Słuchając Duk i innych kobiet, można by pomyśleć, że przybędzie na nie cały świat. – Dla ciebie liczba gości wyda się pewnie niewielka – powiedział Brat Koń. – Będzie ich kilka setek, może nawet tysiąc, a przebywać będą razem przez dwadzieścia dni. – Dlaczego akurat w zimie? – A dlaczego nie? – burknął Brat Koń. – Cóż więcej mamy wtedy do roboty? Poza tym, wierz mi, zimy tu, na południu, są łagodne – niemal przypominają wiosnę, a ten pierwszy śnieg będzie pewnie zarazem ostatnim. Jest naszym obowiązkiem wyprawić Ben’cheen dla braci z północy i zapewnić im pobyt w cieplejszym miejscu. – Uśmiechnął się ze smutkiem. – Jak ptakom, które odlatują na południe. Zima to najlepszy czas na snucie opowieści, na wyszukanie odpowiedniej kobiety... – mrugnął na Perkara – i na załatwienie różnych spraw. Latem nie czeka nas nic oprócz pracy! – Poklepał Perkara po plecach. – Wy dwaj będziecie zadowoleni. Poznacie nowych ludzi. Może nawet spotkasz wojowników ze szczepów północno-wschodnich i będziesz miał sposobność porozmawiać o rozejmie pomiędzy nimi a twoim ludem. – Chodzi mi o coś więcej – odparł Perkar. – Mam nadzieję przekonać ich, żeby pozwolili nam wypasać bydło na swoich ziemiach granicznych. – Sądzę, że to jest możliwe – stwierdził Brat Koń – pod warunkiem, iż weźmiesz odpowiedniego rozjemcę. Perkar potrząsnął głową. – Nasze ludy żyły we wrogości od tak dawna... Brat Koń rozcapierzył palce dłoni. – „Tak oto wzrasta drzewo – zacytował – a każda nowa gałąź jest jak nowe drzewo. Nic nie ostaje się niezmiennym, a już najmniej ludzkie drogi”. – Ściągnąwszy brwi, posłał mu surowe spojrzenie. – Lecz jeśli chcesz cokolwiek osiągnąć, musisz tam być. Perkar zacisnął wargi. – Będę – obiecał. – Według twego bratanka Yuu’hana podróż ta opóźni mnie zaledwie o kilka dni. Hezhi zwróciła ku niemu szeroko rozwarte, pełne złości oczy. Widać było, że zmaga się ze sobą, by powstrzymać jakąś ostrą uwagę, a sądząc z wyrazu jej twarzy, wkładała w to mnóstwo wysiłku. – A więc wciąż planujesz wyjechać? – Muszę, Hezhi – odrzekł Perkar. – Jeżeli sprawy mają potoczyć się w dobrą stronę, powinienem uczynić wiele rzeczy, a ten wyjazd jest właśnie jedną z nich. Muszę dotrzeć do miejsca oddalonego stąd o dwa dni jazdy na północ. – W takim razie pojadę z tobą – oznajmiła, tracąc nagle całą wcześniejszą radość. – Chyba, że nadal mi nie dowierzasz. – Ależ dowierzam – zapewnił Perkar. – Już ci mówiłem, że nie żywię do ciebie jakiejkolwiek urazy. – Tylko tak mówisz – wyszeptała Hezhi. W jej głosie zadźwięczała dziwna mieszanina złości i... czegoś jeszcze. – Ja jednak widzę, jak czasami mi się przyglądasz. Widzę to spojrzenie. Kiedy zaś mówisz o sprawach toczących się w dobrą stronę, wiem... – urwała ze złością, nie bardzo wiedząc, czy spiorunować go wzrokiem, czy raczej zrobić urażoną minę. Perkar pomyślał, że dziewczyna ma dopiero trzynaście lat. Westchnął z rezygnacją, wypuszczając z ust w chłodne powietrze biały obłoczek pary. – Może trochę. Wiem jednak, że nie uczyniłaś niczego rozmyślnie, w przeciwieństwie do mnie. – Myślałam, że mógłbyś... – zaczęła, lecz znów urwała wpół zdania. Z zaciętą miną ścisnęła wierzchowca kolanami, ściągając zarazem wodze, co zmusiło zwierzę do nawrotu. – Zatem jedź – rzuciła. – Nic od ciebie nie chcę. – Hezhi... – Perkar umilkł na widok oddalających się pleców dziewczyny. Zaledwie przed chwilą wydawali się najlepszymi przyjaciółmi, ramię w ramię podglądali dzikie bydło. Co też w nim siedziało, skoro zawsze robił i mówił niewłaściwe rzeczy? – O co wam poszło? – zagadnął starzec. Perkar przekrzywił głowę w zdumieniu. Dopiero po krótkim namyśle uprzytomnił sobie, że rozmawiał z Hezhi w języku Nhol. Zaczął tłumaczyć, lecz niemal natychmiast pojawiła się następna myśl: Brat Koń znał ten język. Po ucieczce z miasta to właśnie on pocieszał dziewczynę jako pierwszy. Teraz zaś przez grzeczność udawał – we właściwy Mangom sposób – że nie rozumie wypowiadanych w sprzeczce słów. – O nic. Ona po prostu nie chce, żebym jechał. – No cóż, mądre to nie jest – stwierdził Brat Koń. – Będzie ze mną Ngangata. – Tak, lecz nawet on może nie ustrzec cię od kłopotów. Życie Mangom dała Nagemaa, Matka Koni. To ona opiekowała się nami, uczyła jak przetrwać na równinach. Czy wiedziałeś, że tutaj, w krainie Mangów, wymarło sześć ras Ludzkich Istot zanim zjawiliśmy się my? Wśród owych ras byli Alwaci. – Wypatrzył lwa, którego przeoczyliście – przypomniał Perkar. – To prawda. Przyznaję że tylko nieliczni mogą się z nim mierzyć w łowach i tropieniu śladów. Jednak bez końskiej krwi w żyłach, bez powinowactwa wśród opatrzonych kopytami bogów musi polegać wyłącznie na sobie samym. Takie położenie jest wielce niebezpieczne. – Może polegać na mnie, tak jak ja na nim. – Dwóch ślepców nie czyni jednego widzącego, przyjacielu – odrzekł starzec. Hezhi starała się trzymać głowę nisko spuszczoną, ukrywając twarz przed kobietami Mangów. Gdyby bowiem ją ujrzały, wyczytałyby z niej gniew równie łatwo, jak ona czytała książkę. Hezhi tymczasem nie chciała, by ktokolwiek zastanawiał się nad powodem tej złości, zwłaszcza że sama nie bardzo znała jej przyczynę, a fakt ten tylko pogłębiał targające nią wzburzenie. Któryś już raz żałowała, że nie przebywa w pałacu w Nhol, ukryta w jakimś zakamarku sam na sam z własnymi myślami. Tutaj z każdej strony otaczali ją obcy. Ludzie zaglądali jej w twarz i natychmiast wypytywali o każde zmarszczenie czoła czy drżenie warg. Pragnęli poznać jej myśli i doskonale potrafili je odgadnąć. Ci Mango wie zbyt wiele uwagi poświęcali sobie nawzajem. Każdego obchodziło, co czują pozostali. Jak wyjaśniła Duk, nie kierowali się jednak przy tym zwyczajną życzliwością. Jeśli ktoś spędza całe życie w niewielkim gronie tych samych osób, musi wiedzieć, co się z nimi dzieje. Przy obozowych ogniskach krążyły opowieści o ludziach, którzy wpadli w szał zabijania albo stali się ludożercami tylko dlatego, że nikt nie zwracał na nich baczniejszej uwagi i nie spostrzegł w porę oznak obłędu. Kobiety powtarzały swoim dzieciom podobne historie, ucząc je w ten sposób pewnej podejrzliwości wobec wszystkich, nie wyłączając nawet bliskiej rodziny. No cóż, dobrze rozumiała, co to znaczy znać niewielu ludzi. Tutaj wszyscy myśleli, że skoro przybyła z Nhol, wielkiego miasta, musiała poznać tysiące osób. Tymczasem, w rzeczywistości znała ich zaledwie garstkę, podczas gdy cała reszta nikła w rzucanym przez pałac cieniu, zdając się mniej realną niż przemierzające jego komnaty duchy. Tutaj, pośród Mangów, codziennie spotykała co najmniej trzy razy więcej osób niż kiedykolwiek przedtem, a na dodatek osoby te... zwracały na nią uwagę. Było to nieco męczące, dlatego też pragnęła pojechać z Perkarem i Ngangatą. Swoje towarzystwo ograniczyłaby wówczas do dwóch małomównych wojowników. Dlaczego on nie chciał jej zabrać? Czy naprawdę sądził, że nie wiedziała, dokąd się wybiera albo że coś ją to obchodziło? Dobrze wiedziała, że zamierza zobaczyć się ze swą ukochaną boginią. Słyszała na własne uszy, jak Yuu’han zapewniał go, że strumień płynie na północy, w niewielkiej odległości od miejsca, w którym właśnie obozowali. Czy przypuszczał, że Hezhi będzie zazdrosna i że kocha go jakąś naiwną, romantyczną miłością? Jeśli tak, to pozostał głupim barbarzyńcą i od momentu gdy się poznali, niczego się o niej nie dowiedział. Ta bogini nic jej nie obchodziła; po prostu nie chciała zostać sama z Mangami oraz ich spojrzeniami. Nie chciała, żeby Perkar wyjeżdżał i dał się pożreć jakiemuś umaszczonemu w kolorze śniegu drapieżnikowi. Jednak przede wszystkim pragnęła, żeby wreszcie przestał ją obwiniać. A może on w ogóle jej nie obwiniał o niespodziewane zawirowania w swoim życiu. Może to ona sama przyjmowała na siebie winę. Może za każdym razem, gdy podkreślał, jak bardzo czuje się za wszystko winny, Hezhi przypominała sobie, że wszystko zaczęło się od dziecinnego życzenia wypowiedzianego przy fontannie. To właśnie ono ściągnęło go w dół Rzeki, by stał się jej „wybawcą”. Zatem naprawdę ponosiła odpowiedzialność za wszelkie okropieństwa, jakie go spotkały. Wszystko to sprawiła zaledwie jedna chwila słabości przy fontannie – jeden jedyny moment w całym jej życiu, kiedy pomyślała, że dobrze by było mieć kogoś oprócz siebie, komu mogłaby zaufać i na kogo mogłaby liczyć. Czy nawet to było jej zabronione? Przypuszczała, że nie, skoro Królewska Krew w jej żyłach sprawiła, że życzenie to się spełniło. Kto wie, czy nie wściekała się na niego, ponieważ był jedyną osobą, na której mogła wyładować swój gniew. Czyż mogła bowiem złościć się na wiernego Tsema, który pozostał w osadzie Mangów, gdzie powoli wylizywał się ze strasznych ran odniesionych w walce o jej ocalenie. Ale przecież ktoś musiał być winny tego, że oto teraz błąkała się wśród pustkowi z jedną zaledwie książką, którą jakimś cudem zdołał przesłać jej stary nauczyciel Ghan, a którą już dwa razy przeczytała od deski do deski. Tak, ktoś niewątpliwie ponosił winę za to, że nudziła się, skrobiąc skóry, podczas gdy Perkar z Ngangatą przemierzali równiny w poszukiwaniu dzikich bestii. Gdy rozstawili obóz, wciąż jeszcze była naburmuszona. Gniewnie zbyła usprawiedliwienia Perkara, po czym, nie bardzo wiedząc, czym się zająć, wydobyła arkusik drogocennego papieru, pióro oraz inkaust i napisała list do bibliotekarza Ghana. Drogi Ghanie, nigdy nie zostanę Mangiem. Wiem, że niezwykły to sposób rozpoczęcia listu, ale nigdy przedtem nie pisałam listów. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to napisać to, o czym właśnie myślę. A zatem, nigdy nie będę Mangiem, choć przez czas jakiś sądziłam, że mi się to uda. Nauczyłam się gotować i garbować skóry, wychwalać wracających z polowania mężczyzn, a także doglądać dzieci zajętych pracą mężatek – często niewiele starszych ode mnie. Żadne z tych zajęć nie jest szczególnie trudne ani uciążliwe, kiedy już ktoś ci pokaże jak to robić, tyle tylko, że całkiem mnie one nie interesują. Wydaje mi się, że Mangowie zupełnie pozbawieni są ciekawości, w znacznej mierze z powodu przeświadczenia, że rozumieją świat na tyle, na ile tylko jest to możliwe. Pod tym względem nie różnią się niczym od większości znanych mi z pałacu ludzi. Na przykład Wezh, mój niegdysiejszy adorator – jakąż budziło w tobie złość, i słusznie, moje schlebianie jego upodobaniom! – wszelką wiedzę miał za nic. Myślę, że ogólnie rzecz biorąc, wszędzie na świecie ludzie są szczęśliwsi, gdy niewiele wiedzą. Jeśli o mnie chodzi, wiedza nigdy nie przyniosła mi zadowolenia, a tylko skomplikowała życie. Jedynie sam proces odkrywania daje mi pewną satysfakcję. Nie uda mi się zostać Mangiem, podobnie jak nigdy w pełni nie byłam mieszkanką Nhol. Mogę być wyłącznie Hezhi, a może kiedyś, z czasem, stanę się taka jak ty, Ghanie, bo jesteś jedyną znaną mi osobą cierpiącą na tę samą, co i ja chorobę. Zawsze marzyłam, by wieść życie na wzór twego. Myślę, że jestem tutaj bezpieczna, przynajmniej od potęgi Boga Rzeki. Tak jak podejrzewałeś, przemiany w moim ciele ustały, gdy zostawiłam go daleko za sobą – chodzi mi tutaj o przemiany nienaturalne, bo te normalne trwają nadal i wydają mi się doprawdy niesamowite. Jednak bez względu na to, co się ze mną stanie, bez względu na to, co mnie jeszcze spotka, nie będzie to mroczna sala pod Schodami Ciemności, gdzie zamieszkują Błogosławieni, gdzie mój kuzyn D’en i wuj Lhekezh pływają niczym węgorze. Mnie to nie spotka. Chyba powinnam opowiedzieć ci nieco o Mangach, aby sprostować część fantastycznych domysłów zawartych w Pustkowiach Mangów, książce którą mi przysłałeś. Przede wszystkim, oni nie biją dzieci, żeby stały się silniejsze; wręcz przeciwnie, odnoszą się do nich z nadmierną pobłażliwością. Nie wiodą też życia wyłącznie na końskim grzbiecie, sypiając i uprawiając miłość w siodle – choć, jak słyszałam, od czasu do czasu zdarza się im i jedno, i drugie. Przez większą część roku mieszkają w domach z drewna i gliny zwanych yekt. W pewnych okresach podejmują wędrówki w niewielkich grupach, ale nawet wówczas wożą ze sobą skórzane namioty o nazwie ben’, które potrafią rozstawić naprawdę błyskawicznie. Natomiast opowieści o tym, że Mangowie żywią się wyłącznie mięsem olbrzymich zwierząt z trąbami zamiast nozdrzy i przypominającymi miecze długimi kłami, okazują się po części prawdziwe. Jeszcze nie widziałam takiej bestii – Mangowie zwą je nunetuk – wszyscy zapewniają mnie jednak, że te stwory istnieją naprawdę. Mężczyźni polują na nie konno, z pomocą długich lanc, a jest to zajęcie wielce niebezpieczne. Znacznie powszedniejszą zwierzynę łowną stanowią jelenie, bizony, łosie, króliki i im podobne. (Dzisiaj widziałam dubechagi, zwierzęta przypominające wodne woły, tyle że znacznie od nich większe. Były wprost niesamowite; ich widok przypomniał mi, że jest tutaj wiele wspaniałych rzeczy.) Większość ich pożywienia wcale nie pochodzi z łowów. Dobrze o tym wiem, bo kobiety przez cały dzień zbierają jagody i orzechy, wykopują różne korzenie, wypiekają chleb (mąka pochodzi z handlu) i tak dalej. Niektórzy hodują ponadto kozy, te zaś dostarczają im mleka oraz mięsa. Pożywienie jest sycące, chociaż nieco mdłe, gdyż Mangowie nie mają w nadmiarze soli, a o inne przyprawy zdają się zupełnie nie troszczyć. Strasznie tęsknię za ciemnym chlebem Qey, syropem z granatów, kawą i rzecznym ryżem! Jeśli możesz, powiedz o tym Qey, ale, proszę, nie narażaj się na żadne ryzyko. Zmierzcha już. Słowa te piszę przy obozowym ognisku. Kobiety zaczynają o mnie rozmawiać. Pewnie powinnam zabrać się do jakieś pracy. Najpierw jednak muszę powiedzieć ci coś ważnego. Jak ci wiadomo, plany naszej ucieczki zostały pokrzyżowane i tylko dzięki Perkarowi i jego mieczowi udało się nam opuścić Nhol. Zdradził nas ten chłopak imieniem Yen. Nic mu nie powiedziałam – nie wystawiłabym twego życia na takie ryzyko – ale Yen wcale nie był młodym inżynierem. Myślę, że był zabójcą, Jikiem. Naprawdę nazywał się Ghe – tak w każdym bądź razie chełpliwie się przedstawił. Perkar go zabił, odrąbał mu głowę, więc z jego strony nic ci już nie zagraża. Mimo to, uważaj na siebie, Ghan. Przecież on mógł powiedzieć innym o pomocy, jakiej mi udzieliłeś. Obserwował mnie z bliska, my zaś nie mieliśmy przed nim żadnych tajemnic. Wciąż zdumiewają mnie noszone przez ludzi maski. Ufałam Yenowi, myślałam, że mnie lubi, on zaś okazał się moim najgorszym wrogiem. Sądziłam, że mnie nienawidzisz, a ty byłeś moim najlepszym przyjacielem. Bardzo za tobą tęsknię. Posłaniec, który przyniesie ci ten list, będzie wiedział, że nie ma prawa oddać go nikomu innemu. Piszę zresztą Pismem Średnim, więc jeśli nawet list wpadnie w niepowołane ręce, zapewne w końcu i tak trafi do ciebie, bo nikt inny nie zdoła go przetłumaczyć! Później napiszę więcej. Hezhi z westchnieniem posypała piaskiem mokry inkaust, po chwili zdmuchnęła pył i położyła papier w pobliżu ognia. Czekając aż pismo wyschnie, zabrała się za mieszanie polewki, wyręczając w tym Gderającą Niewiastę, najstarszą spośród uczestniczących w wyprawie kobiet. Duk, wnuczka Brata Konia, zaledwie o rok młodsza od Hezhi, przykucnęła obok i z ciekawością popatrzyła na papier. – Co robiłaś? – zagadnęła, gdy Hezhi nie udzieliła odpowiedzi na zawarte w jej spojrzeniu nieme pytanie. – Pisałam – wyjaśniła, posługując się mową Nhol, ponieważ język Mangów nie znał takiego słowa. – A co to znaczy? – Pisanie to przedstawianie mowy w taki sposób, żeby mogli ją zobaczyć inni. – Zobaczyć mowę? – Te znaki zastępują słowa – wyjaśniła Hezhi. – Każdy, kto je zna, zrozumie, co napisałam. – Och, a więc to czary – stwierdziła Duk. Przez chwilę Hezhi miała ochotę wdać się w dalsze wyjaśnienia. Jednak naprzeciwko miała Duk, która myślała, że Nhol leży gdzieś na końcu świata, a każdy, kto pożegluje z biegiem Rzeki, wpadnie w bezdenną otchłań. – Masz rację – przytaknęła. – Czary. – Pomyślała, że gdyby kiedykolwiek przyszło jej kogoś uczyć, byłaby nauczycielką pokroju Ghana, zdolną zaakceptować wyłącznie najbystrzejszych. Do innych nie miałaby cierpliwości. – W takim razie musisz być ostrożna – wyszeptała Duk. – Ludzie i tak już powiadają, że jesteś wiedźmą. Hezhi prychnęła lekceważąco, lecz po chwili popadła w zadumę. Fakt, iż brano ją za czarownicę, rodził niebezpieczeństwo. Z tego powodu mogła zostać zabita podczas snu. Będzie musiała wszystko to sobie przemyśleć. – Nie jestem czarownicą, Duk – zapewniła. – Wiem, Hezhi. Po prostu jesteś bardzo dziwna. Z Nhol. – No to co? Cukierki i mosiężne dzwonki też pochodzą z Nhol, a wszyscy je lubią – odrzekła Hezhi. – To prawda – przyznała Duk. – Och – dodała po chwili. – Mama chce, żebyśmy razem zasznurowały tamte buty. – Aha – mruknęła Hezhi. To dlatego Duk chciała wiedzieć, czym się zajmowała. Zagadnęła ją nie dlatego, że ją to naprawdę interesowało, tylko po to, by zagonić ją do pracy. Wzruszyła ramionami. – Doskonale. Poranek przyoblekł ośnieżone równiny barwą miedzi. Śnieg, początkowo niezwykły dla Hezhi, szybko się jej opatrzył i teraz, traktowała go tak jak pozostali, wyłącznie jako uciążliwą przeszkodę w podróży. Wkrótce potem nadjechali Perkar z Ngangatą, żeby się pożegnać. Natychmiast zauważyła zmartwioną minę Perkara. Może jednak powoli stawała się Mangiem, przynajmniej pod tym względem. W Nhol nie zwracała większej uwagi na to, co mogą myśleć inni. – Dołączę do was za parę dni – oznajmił Perkar. – Pozdrów ode mnie Tsema. – Pozdrowię – obiecała, dokładając przy tym starań, by nadać głosowi obojętne, choć uprzejme brzmienie. Perkar pokiwał głową, a potem pochylił się w jej stronę. – Kiedy wrócę, urządzimy wyścigi, tylko ty i ja. Ćwicz konną jazdę! Jego udawana wesołość nagle prysła, ale Hezhi i tak złagodniała i odpowiedziała uśmiechem – co prawda bardzo nikłym – by pokazać, że nie żywi do niego nienawiści. Podobnym uśmiechem traktowała Qey, kiedy starsza kobieta była bliska płaczu. „Tylko tyle, ile trzeba, i ani trochę więcej”. Tymczasem ten głupek Perkar w najlepsze wyszczerzył zęby, przeświadczony, że oto odniósł wielkie zwycięstwo. – Pilnuj go, Ngangato – Hezhi poprosiła pół-Al wata – choć zapewne jesteś już wyczerpany tym zajęciem. Ngangatą rozciągnął usta w złowróżbnym uśmiechu. – To prawda. Może przysłużę się nam wszystkim i „zabiorę go na polowanie”. Jadący opodal Brat Koń zaniósł się krótkim śmiechem, dostrzegając aluzję do licznych opowieści Mangów, w których niechciane dziecko „zabierano na polowanie” w jakieś odległe miejsce, a następnie tam porzucano. Perkar, czyniący wolniejsze niż Hezhi postępy w nauce języka Mangów, rozejrzał się tylko bezradnie dokoła. Na ten widok Hezhi musiała powściągnąć prawdziwy uśmiech: zakłopotany Perkar wyglądał najbardziej pociągająco. Hezhi patrzyła w ślad za oddalającymi się postaciami dopóki zupełnie nie zniknęły za horyzontem. Później zamknęła się w sobie, chociaż Duk i Brat Koń dokładali niemałych starań, by wciągnąć ją w rozmowę. Hezhi tymczasem obmyślała następny list do Ghana. Porządkowała w myślach wszystko, czego się dowiedziała od czasu opuszczenia miasta. Spowolniwszy krok Ciemnej, obserwowała sunącą w przedzie kolumnę. Mangowie lubili śmiech i zabawę, lecz gdy nadchodziła pora, by coś wykonać, niezwłocznie to robili. Nie dla poklasku dworu, nie po to, aby zyskać uznanie pozostałych, a jedynie dlatego, że od sprawnego działania zależało ich życie. Ruchy wierzchowców oraz jeźdźców pozostawały w doskonałej harmonii. Wszelkie pakunki zostały sprawiedliwie rozdzielone, tak że ani jedno zwierzę nie było obciążone bardziej niż inne. Nie oznaczało to bynajmniej, że wśród Mangów nie było osobników leniwych, samolubnych bądź głupich. Tacy ludzie szybko się jednak uczyli, że są pewne rzeczy, które tak czy inaczej muszą wykonać, ponieważ nawet matka nie wykazywała w tym względzie choćby najmniejszej pobłażliwości wobec dziecka. To, co napisała Ghanowi, było prawdą: dzieci nikt nie bił. Karano je przez ignorowanie; posuwano się nawet do pomijania przy posiłkach, jeśli dziecko odznaczało się szczególną krnąbrnością. Mangowie bardzo wcześnie uczyli się, że wzajemna pomoc i ciężka praca to jedyna pewna droga do pełnego brzucha. Dla Hezhi zrozumienie tej zasady przyszło z ogromnym trudem – w pałacu nigdy nie zastanawiano się, czy powinna dostać jeść. A jednak, pomimo całego mozołu pracy, w chwilach spokoju dochodziła do głosu stonowana radość, uczucie podobne temu, które towarzyszy lekturze dobrze napisanej frazy – ani kwiecistej, ani szczególnie śmiałej, tym niemniej mówiącej dokładnie to, co powiedzieć należało, w sposób przejrzysty i doskonały. Zastanawiała się, jak wyglądać będzie Bencheen i jak bardzo zaciekawią Ghana związane z tym świętem obyczaje. Pod wpływem tej myśli poczuła się nieco raźniej. „Dobrze też będzie zobaczyć Tsema” – stwierdziła i uznała, że być może, jej gniew wobec Perkara był mimo wszystko niestosowny. Przedtem nikogo nie potrzebowała, nie złościła się też na kogoś tylko dla tego, że nie chciał pozostać razem z nią. Jakiż sens miało nadmierne uzależnianie się od barbarzyńcy, którego ledwie znała? Zadowolona z tych wniosków, powiodła spojrzeniem po okolicy. W przedzie ujrzała niewielki kamienny kopczyk, który połowa kolumny zdążyła już wyminąć. Brat Koń zajechał przed kopczyk, ściągnął wodze wierzchowca, zeskoczył na ziemię, po czym dołożył do kopca wydobyty z juków kamień. Hezhi pomyślała, że powinna później zapytać, dlaczego tak uczynił, a w następnej chwili zobaczyła... Słowo „zobaczyła” nie mogło oddać tego, czego doświadczyły jej oczy, albowiem bardziej przypominało to wywarzenie drzwi przez szturmujących dom żołnierzy. Przez uczyniony wyłom do jej głowy napłynęły obrazy oraz doznania dalece odbiegające od tego, co przekazać może wzrok. Było to jak migotanie powietrza wokół sylwetki ducha, jak czary ojca, jak drżenie strun lutni, tyle że w wymowie swej o wiele gwałtowniejsze. Krzyknęła przerażona tym nieoczekiwanym atakiem obcych myśli, które zagnieździły się w jej głowie niczym robactwo albo snujące swe sieci pająki. Oszołomiona zawróciła konia, niezbyt jasno uświadamiając sobie czyjś piskliwy skrzek. Z najwyższym trudem rozpoznała w nim własny głos. Znowu była taka jak wtedy nad Rzeką, rosła, a jej potęga stawała się coraz większa w miarę, jak ona sama kurczyła się coraz bardziej, przytłoczona zalewem obrazów mających z nią tyle wspólnego, co odległe gwiazdy. Przerażona, zamknęła oczy, ale wizje wciąż tam były, stłoczone w jej głowie. Już w następnej chwili zniknęły, pozostawiając po sobie zaledwie pomieszane wspomnienia, niczym odór dzikiego zwierzęcia, które przecięło szlak. Brat Koń stał u boku Ciemnej i mamrotał jakieś słowa uspokojenia. W przebłysku świadomości Hezhi stwierdziła, że wyciąga ku niej ręce. W pierwszym odruchu pomyślała, że nie potrzebuje jego wsparcia, gdyż czuła się całkiem dobrze, jednak jej ciało zareagowało inaczej niż porażony umysł. Wraz z pierwszym łkaniem, które wstrząsnęło wątłą piersią, zsunęła się z siodła prosto w ramiona przesycone wonią skóry, dymu i starego mężczyzny. Brat Koń pogładził ją po włosach, wypowiadając przy tym tylko jedno krótkie zdanie. – Tego się bałem – wymamrotał. – Lękałem się, że to nastąpi. II. Powtórne narodziny Ghe zbudził się, ponieważ coś usiłowało go pożreć. To coś było duże, przypominało rybę, węża i skorpiona zarazem. Trącało go drobnymi mackami, po omacku chwytało nitki podtrzymującej jego życie energii. Ghe spostrzegł to jakby mimochodem, bez najmniejszego strachu. Cały strach oraz wszelkie uczucia zostały bowiem pochłonięte przez ogień napełniający jego ciało drżeniem żądzy tak przemożnej, że aż niewyobrażalnej, żądzy, która nie pozostawiała miejsca na nic innego. Każde, nawet najdrobniejsze włókienko mięśni domagało się, prosiło, błagało. Z westchnieniem odepchnął potwornego natręta, próbując znaleźć to coś, czego tak bardzo potrzebował. Zaczerpnął tchu, a płuca natychmiast odezwały się dojmującym kłuciem, jak gdyby wciągnął w nie ostre odłamki szkła. Dopiero wówczas uprzytomnił sobie, że nie oddychał przez dłuższy czas... Tamto coś nadal przytrzymywało go mięsistymi mackami, więc rozeźlony Ghe warknął i uderzył kantem dłoni, wkładając w cios całą nagromadzoną w sobie wściekłość. Wydawać by się mogło, że atak ten nie odniesie żadnego skutku w zetknięciu z grubo opancerzoną skórą przeciwnika, tymczasem potwór dosłownie rozpadł się na kawałki, przeobrażając w plątaninę cienkich linii skupionych wokół centrum o tak przepięknej barwie, że z piersi Ghe wyrwał się mimowolny okrzyk. W tym samym momencie rozpoznał też swoją żądzę. To był głód, wyolbrzymiony i zniekształcony ponad wszelką miarę, ale przecież w dalszym ciągu głód. Pragnął tego, co zobaczył – światła i życia tej istoty. Wyjąc niczym pies, wyciągnął rękę i rozdarł liczne więzi serca potwora równie łatwo, jak nitki pajęczyny. Zaraz też pojął, że nie uczyniły tego jego dłonie, które spoczywały nieruchomo przy bezwładnym ciele. Mimo to, rozplatające się, wąskie smużki światła mknęły właśnie ku nim. Potem, na podobieństwo ognistych żył, pięły się w górę ramion, ku piersi, do miejsca, gdzie czaił się jego głód, niosąc zaspokojenie. Towarzysząca temu przyjemność była głęboka i mogła przyprawić o nieprzytomne delirium. Przypominający rybę stwór usiłował walczyć, orał jego ciało pazurami, lecz swym życiem zapewnił Ghe siłę, ból zaś nie miał żadnego znaczenia wobec straszliwego głodu. Niebawem potwór zastygł w bezruchu, a ostatnie cienkie nitki jego żywota, niczym strząśnięte z czyjejś głowy włosy, rozpłynęły się po powierzchni sięgającej pasa wody. Dopiero wówczas Ghe powiódł wzrokiem dokoła. Otaczały go nieprzeniknione ciemności, a mimo to, wszystko doskonale widział. Znajdował się pod sklepieniem ogromnej sali, majestatycznie spowitej w ciemność, częściowo zalanej wodą i wysmarowanej błotem. Woda była zimna, a jej powierzchnia nieruchoma niby szkło. Z sali rozchodziły się cztery korytarze, a wejście do każdego z nich zamykała solidna, żelazna krata. – Gdzie ja jestem? – zapytał na głos ciemności. – Co to za miejsce? – Miał jednak przy tym wrażenie, że miejsce to należało do niego, że była to jego sala tronowa. Wnet dojrzał też sam tron, wsparty na wyrzeźbionych w alabastrze falach, które spływały w dół, by zlać się w jedno z prawdziwą wodą. W zamyśleniu zbliżył się do wspaniałego siedziska i wyszedł z wody po szerokich stopniach. Po chwili zastanowienia siadł na tronie i powiódł wzrokiem po odkrytym na nowo królestwie. Daleko, w jednej z odległych komnat, coś się poruszyło, lekko marszcząc wodę. Wyczuł towarzyszące ruchowi drganie więzi serca, co wzbudziło w nim lekki głód, był jednak na tyle nasycony, że silniejsza od głodu okazała się ciekawość. Skupiwszy się, odkrył, że postaci było więcej. – Hej ty – zawołał, lecz ponieważ od dawna nie używał głosu, z jego ust dobiegło jedynie niewyraźne skrzeczenie. – Hej tam – powtórzył odchrząknąwszy. – Coś ty za jeden? Przez dłuższą chwilę panowała cisza, ale w końcu jeden z pływaków podpłynął bliżej, choć uczynił to z wyraźną niechęcią. Po drugiej stronie kraty wychynęła z wody na poły ludzka głowa. – Zabiłeś Nu – powiedziała głowa oskarżycielskim tonem. – Czyżby? Ten Nu usiłował mnie zjeść. W rybiej twarzy błysnęły długie zęby, a wyłupiaste oczy spojrzały z nagłą ciekawością. – Hezhi? Czy to ty? Hezhi, moja bratanica? Ghe wbił w głowę świdrujące spojrzenie przymrużonych oczu. – Co o niej wiesz? Głowa pociągnęła nosem. – Ach, więc to nie ty, Hezhi. Wcale nie ma w tobie Królewskiej Krwi, ale bardzo przypominasz kogoś, kto ją ma. Jak zabiłeś Nu? – Chyba go zjadłem. – Ją – istota poprawiła go rozdrażnionym tonem. – Ją – przystał Ghe. – Powiedz mi, gdzie ja jestem? – No cóż – odrzekła istota, pływając, a może krocząc wzdłuż kraty. – Tak, ostatnio mieliśmy mnóstwo gości. – Odpowiedz – zażądał Ghe. – Tak wielu gości podchodziło do tylnych drzwi, ale po schodach nie zszedł ani jeden. – Schody? – Ghe ściągnął brwi. Pamiętał jakieś schody, pamiętał jak dawno temu razem z innymi znosił kogoś w dół, w jakieś czarne miejsce. – Schody Ciemności? Jesteśmy pod Schodami Ciemności? – Komnaty Błogosławionych – drwiąco rzuciła pogrążona w wodzie istota. – Czyż nie czujesz błogosławieństwa? – Ale ja nie zszedłem po tych schodach? – Wypadłeś z rury. Tej samej, którą przypełzła Hezhi. Myśleliśmy, że nie żyjesz. Wszyscy oprócz Nu. Ona pewnie pomyślała, że jesteś jej synem, albo coś równie głupiego. – Istota parsknęła śmiechem. – Teraz chyba w ogóle nie myśli. Szczęściara z tej Nu, co? Ghe poczuł, jak narasta w nim złość, ale starał się nad nią zapanować, tak jak zawsze. – Jak dawno? Jak dawno temu? Głowa wydała z siebie bulgotliwą parodię śmiechu. Trwało to dość długo, a w tym czasie palce Ghe z coraz większą siłą zaciskały się na poręczach tronu. Kiedy wreszcie śmiech przerodził się w ciche pomruki wesołości, a może smutku – nie potrafił tego orzec – powtórzył swe pytanie. – Wybacz – odparła istota – ale obawiam się, że utraciłem rachubę wschodów słońca oraz faz księżyca. To wielka niedbałość z mojej strony, prawda? – Upłynął długi czas czy krótki? – Wszelki czas jest długi – stwierdziła istota, po czym odwróciła się i zniknęła pod wodą. Ghe pozostał na alabastrowym tronie. Porządkował myśli, obserwował pływające w oddali stwory. Oczywiście, byli to Błogosławieni – istoty tak przepełnione mocą Rzeki, że ich ciała stawały się zniekształcone i nieludzkie. Hezhi z czasem wyglądałaby tak samo. Kapłani przetrzymywali ich tutaj w uwięzieniu, w miejscu, gdzie esencja Rzeki równoważyła ogromną potęgę Błogosławionych. Woda w tej sali niemal nie miała w sobie wilgoci, była to bowiem She’ned, dymiąca woda, substancja oszałamiająca o ogromnej sile. „Dlaczego ja żyję?” Myśl ta rozwijała się w nim na podobieństwo czarnej róży. Wzrastała od dawna, ale nigdy przedtem w pełni nie rozkwitła. Myślał, śnił i pamiętał przez czas, który zdawał się trwać wieczność. U źródeł tego snu tkwił cios w szyję, powtarzający się raz za razem, wpadająca w błoto głowa, dziwaczny widok własnych przygiętych nóg, tryskająca fontanna promiennego blasku. A teraz był tutaj, razem z Błogosławionymi. Czy został uwięziony, tak jak oni? Ghe wydał z siebie długie westchnienie, po czym, przygotowany na najgorsze, sięgnął dłonią do gardła. Przeciągnąwszy palcem od ucha w dół, natrafił na zgrubiały fałd skóry. Wędrując palcami wzdłuż wypukłości przekonał się, że otacza całą szyję, niczym naszyjnik ze świeżej blizny. – Co to znaczy? – mruknął, nie kierując tego pytania do nikogo konkretnego. Po chwili skinął głową. – Już wiem. Bóg Rzeki poskładał mnie z powrotem, żebym mógł odszukać jego dziecko i przyprowadzić je do niego. – Wyciągnął przed siebie rękę, lubując się władzą, jaką miał nad palcami, czerpiąc przyjemność z ich dotyku. – Nie jestem martwy – wyszeptał. – Idę jednak o zakład, że nie jestem też całkiem żywy. Nie całkiem żywy. A gdy wspomniał swój głód, niczym spazm ognia łaknącego drew, wzdrygnął się z lękiem. – Szkoda, że nie wiem więcej. Ale tak naprawdę zależało mu na czymś innym. Pragnął kogoś zobaczyć, z kimś porozmawiać, udowodnić samemu sobie, że żyje, a nie tylko trwa w samotności w jakimś zakątku, do którego trafiają dusze po śmierci. Chciał zrozumieć, dlaczego pewne wspomnienia stawały przed nim otworem z ogromną łatwością, podczas gdy inne zakamarki pamięci zdawały się być wymiecione do czysta bądź całkiem niedostępne. Chyba miał do kogo pójść – pamięć podsunęła mu obraz starej, ogorzałej kobiety, która siedząc w kucki nad rozpostartą na ziemi chustą, rzucała kośćmi. Jednak widokowi temu nie towarzyszyło żadne imię, nazwa miejsca, zupełnie nic. Matka? Chyba nie, skojarzenie wydało mu się błędne. Kogo tak naprawdę znał? Pamiętał kilku kapłanów, ale nawet w obecnym stanie nie miał ochoty ich oglądać. Nie, wyraźnie pamiętał jedynie Hezhi, a także wszystko, co się z nią wiązało. Pamiętał jej przyjaciół – olbrzyma Tsema, starego Ghana, no i tego idiotę Wezha, który się do niej zalecał. Hezhi jednak nie było w Nhol i on tylko dlatego jeszcze żył. Tsem prawdopodobnie zginął – Ghe pamiętał, że zadał mu śmiertelny cios. Oczywiście pchnął też niesamowitego, białego wojownika, a ten nie umarł. Jednakże nawet jeśli Tsem nie był martwy, to i tak uciekł razem z Hezhi. Ghan... Skupił myśli na Ghanie, bibliotekarzu. Staruszek dopomógł Hezhi w ucieczce. Śledził go i dzięki temu odgadł jego plany. Sam Ghan nie zamierzał opuszczać Nhol. Co więcej, Ghe nigdy nie wspomniał kapłanom o osobie Ghana. Zostawił go sobie na później. Zamierzał wyjawić jego udział w spisku bezpośrednio najwyższemu kapłanowi, tak by żaden z pomniejszych rangą teurgów nie mógł przypisać sobie zasługi odkrycia zdrajców. To zaś znaczyło, że kapłani nadal mogli o nim nie wiedzieć, a bibliotekarz uniknął tortur i pozostał przy życiu. Myśl ta sprawiła Ghe radość także dlatego, że, jak niejasno sobie przypominał, podziwiał starca za zdecydowanie, z jakim pomagał dziewczynie. W pewnym momencie postanowił nawet, że nigdy go nie wyda... Otrząsnął się ze wspomnień. Wiele przemawiało za tym, że Ghan wciąż żył, a kto wie, czy nadal nie przebywał w bibliotece. Ghan znał go jedynie jako Yena, młodego inżyniera niewinnie flirtującego z Hezhi. Jeżeli teraz Yen go odwiedzi, być może Ghan zechce z nim rozmawiać. „On musi ze mną porozmawiać” – pomyślał, macając bliznę i zastanawiając się zarazem, dlaczego jej dotyk nie budzi w nim odrazy. Tak, znów mógł stać się Yenem. Dlaczego nie? Rzecz jasna, najpierw musiał się wydostać z podziemnego pałacu, a jedyna droga, jaką znał, wiodła przez Schody Ciemności. Nie był gotów na to, by zmierzyć się ze schodami i ich strażnikami – któż wie, jaki skutek wywarłoby na nim spotkanie z kapłanami- wartownikami? Ale przecież ze słów wodnego stwora wynikało, że istniały także inne drogi wiodące na zewnątrz. Przecież Hezhi dostała się tutaj właśnie jedną z nich. Ghe z uśmiechem potrząsnął głową. Jego uznanie dla Hezhi nieustannie rosło. Z pewnością był głupcem, skoro usiłował ją zabić. Przecież ona była więcej warta niż cały stan kapłański i arystokracja razem wzięte. Ponownie wyobraził sobie słodycz jej warg, ciepło bijące z zakazanego owocu. Tak, była cudownym stworzeniem. Cóż z tego, że obróci w perzynę Nhol, kiedy sprowadzi ją z powrotem? Dlaczego miałby się tym przejmować? Teraz także i on w pewnym stopniu był dzieckiem Rzeki. „Ale najpierw stąd wyjdź” – upomniał samego siebie. W jakiś sposób dostał się tutaj przez ścieki. Wspomnienia z wędrówki w dół okazały się jednak bezużyteczne: był wówczas niczym ślepy robak niesiony prądem wody. Teraz ponownie stał się człowiekiem, musiał więc zrobić użytek z umysłu, rąk oraz oczu, choć jego oczy nie były już ludzkie, a jak podejrzewał, z umysłem oraz rękami rzecz miała się podobnie. Wyszukał wpadającą do sali rurę, mimo że wszędzie zalegały nieprzeniknione ciemności. „No cóż” – pomyślał – tam zaczniemy”. Bez dalszej zwłoki powstał z tronu. Wielokrotnie brnął w ślepe zaułki rozciągniętej pod miastem dziwacznej plątaniny kanałów, ale w końcu natrafił na strumień świeżego powietrza i podążył jego śladem. Powiew przywiódł go do ściekowej kraty, przez którą, wysoko w górze, wpadało słodkie powietrze pachnące dymem i pieczonym mięsem. Zadrżał wówczas w przypływie nagłej ulgi, zaczynał już bowiem podejrzewać, że jego zmartwychwstanie było jedynie okrutnym żartem Boga Rzeki, karą za porażkę, polegającą na wiecznej wędrówce przez podziemia. Na szczęście to powietrze oraz niesione nim wonie okazały się prawdziwe – nie pamiętał bowiem zapachów na tyle dobrze, by móc je sobie wyobrazić. Z kraty nie sączyła się choćby najsłabsza poświata, uznał więc, że na dworze panuje noc. Okoliczność ta wielce mu odpowiadała, gdyż pozwalała uniknąć nagłego pojawienia się na zalanej słonecznym blaskiem, zatłoczonej ulicy. Po krótkim namyśle stwierdził, że tak naprawdę nie ma pojęcia, jak teraz wygląda, ale cała postać zdawała się pozostać niezmieniona. W przeciwieństwie do Błogosławionych, nie przybrał kształtów zdeformowanego potwora. Mimo to bezpieczniej będzie, jeżeli przypatrzy się sobie wcześniej, zanim uczynią to inni. Kto wie, czy nie czekały go niespodzianki bardziej dostrzegalne niż blizna na szyi? Już wiedział, że powszechną uwagę zwróci jego ubranie, ponieważ było zbutwiałe i cuchnęło, choć on sam dopiero teraz zwrócił na to uwagę. Będzie musiał coś z tym zrobić. Zdumiony pokręcił głową. „Mam zbutwiałe odzienie”. Jak długo przebywał pod miastem? Może Ghan i wszyscy znani mu ludzie już nie żyją, a Hezhi zmieniła się w staruszkę? Prastare opowieści wspominały o takich rzeczach. Ludzie, o których powszechnie sądzono, że utonęli w Rzece, powracali po upływie wielu pokoleń... Najlepiej zrobi, jeżeli przestanie o tym myśleć i pozna prawdę, która czeka tam na górze. Znalazł sterczące z kamiennej ściany pręty i wspiął się po nich do góry. Żeliwna krata uniosła się bardzo lekko – zbyt lekko. Raz jeszcze pomyślał, jak bardzo się zmienił. Widział w ciemnościach, stał się o wiele silniejszy... Był czymś w rodzaju ducha, chociaż nie duchem. Do głosu doszły kolejne wspomnienia. Znał historie o takich przypadkach. Słyszał głos jakiejś staruszki, śpiewnie snującej swoją opowieść. Nie mógł dojrzeć jej twarzy, przypomnieć sobie padających wówczas słów ani jej imienia. Wypełzł na ulicę kanałem utworzonym przez ściany stojących po obu stronach domów, przez który przeciągnął podmuch wiatru. Wysoko w górze gęste pasma dymu i, być może, chmur przesłaniały gwiazdy i tylko blada poświata wskazywała miejsce, w którym na niebie wisiał księżyc. Stał na długim, wąskim dziedzińcu. Gdzieś niedaleko szemrała fontanna, słychać też było płacz dziecka. To nie była zwyczajna ulica w Nhol. Po powtórnych narodzinach wyszedł na świat w pałacu Chakunge’a, w samym sercu cesarstwa. „I tak być powinno – pomyślał. – Od dawna”. III. Śnieżny grom Perkar zmierzył nieboskłon pełnym powątpiewania spojrzeniem. – Nie wiem, czy nie powinniśmy rozbić obozu właśnie teraz – mruknął pod nosem. Ngangata uważnie popatrzył na ciągnące od zachodniego horyzontu złowieszcze, czarne chmury. – To jakieś oszustwo – stwierdził. – W powietrzu wcale nie czuć burzy. Chociaż... – Chociaż co? – Jest w nich coś dziwnego. – Och. – Perkar ponownie wzniósł wzrok ku niebu, usiłując odgadnąć, co zaniepokoiło Ngangatę, lecz nie zdołał wyczuć niczego niezwykłego; w ciężkich, skłębionych chmurach nie dostrzegał nic innego jak tylko forpoczty burzy. – Niekiedy zastanawiam się, czy nie mówisz takich rzeczy tylko po to, żeby wydawać się bardziej tajemniczym – burknął. – Nie. Niestety życie jest i tak tajemnicze, nawet bez mojej pomocy – zapewnił Ngangata. Westchnąwszy, Perkar pochylił się w siodle i poklepał końską szyję. – Co o tym myślisz, Tesh? Czarno-szary ogier posłał mu kosę spojrzenie, po czym spokojnie wrócił do skubania trawy wyłaniającej się spod topniejącego powoli śniegu. Wyglądało na to, że Tesh nie miał w tej sprawie nic do powiedzenia. – Przyjmuję, że zgadzasz się z Nagangatą – postanowił Perkar. – Pojedziemy dalej. Szarpnięciem wodzy ruszył Tesha z miejsca i zrównał się z Ngangata, który zagadał do swego wierzchowca w dziwacznym, nieludzkim języku Alwatów. Jego ostatnim słowom towarzyszył niesamowity łoskot, jak gdyby któryś z bogów uderzał w olbrzymi arkusz cynowej blachy. Tyle tylko, że ta blacha miała czarną barwę i wisiała daleko nad horyzontem. „Śnieżny grom” – jak mawiał ojciec Perkara. Zjawisko rzadkie i nienaturalne, znak, że bogowie igrali właśnie w niebiosach. Perkar omal nie powiedział tego głośno – by pokazać, że wiedza o tych sprawach nie jest mu zupełnie obca. Jednak odgłos ten słyszeli obaj, więc w końcu uznał, że postąpi głupio, wskazując coś aż tak oczywistego niezwykle doświadczonemu tropicielowi i łowcy, którym był Ngangata. Dlatego też zachował milczenie i tylko bacznie nasłuchiwał następnych grzmotów. W górze panowała jednak zupełna cisza, jak gdyby niebiosa miały do przekazania tylko tę jedną wiadomość, po czym popadły w uparte, posępne milczenie. Cisza wyraźnie Perkarowi ciążyła, dlatego wręcz palił się do rozmowy. Przez chwilę zastanawiał się, co powiedzieć, po czym rzekł do Ngangaty: – Dobrą rzeczą jest mieć cię u boku. Pół-Alwat pokiwał głową. – Chętnie poznam boginię, która tworzy bohaterów. Perkar zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien uznać tych słów za obrazę – dobrze wiedział, co Ngangata myśli o bohaterach – lecz zerknąwszy w blade, szerokie oblicze przyjaciela, nie dostrzegł w nim cienia złośliwości. – Nie wiem, czy ona ci się ukaże – odrzekł Perkar. – Sam też nie wiem, czy ją zobaczę. – Wobec tego odbędziemy podróż na próżno – stwierdził Ngangata z prostotą. – Nie. Bez względu na to, czy ją zobaczymy, czy też nie, ona mnie usłyszy. Ja zaś pragnę jedynie powiedzieć jej parę rzeczy. Przeprosić. – Z mego doświadczenia wynika – wtrącił Ngangata – że bogowie niewiele sobie robią z przeprosin ludzi. – Być może – powiedział Perkar. – Ja jednak i tak ją przeproszę. Ngangata przyjął te słowa skinieniem głowy, a w następnym momencie prosto w ich twarze uderzył podmuch wichru z północy. Przenikliwy ziąb sprawił, że ich wargi szybko zdrętwiały, upodabniając się do drewnianych kołatek. Perkar ciaśniej zasznurował kaptur ze skóry łosia, a na nos naciągnął grubą wełnianą chustę. – W tych chmurach jest coś niezwykłego – zaszczebiotał głos w jego uchu. – To samo mówi Ngangata – szeptem odparł Perkar. – Co mówisz? – spytał Ngangata, usłyszawszy stłumione strzępki słów. – To Harka – wyjaśnił Perkar. Usłyszawszy to, Ngangata wydął wargi i wysforował się do przodu. Wiedział, że Perkar nie lubił rozmawiać z mieczem, gdy ktoś znajdował się w pobliżu. – Coś niezwykłego – powtórzył Harka. – Za daleko, żebym zobaczył więcej. – Daj znać, gdy będziesz miał do powiedzenia coś pożyteczniejszego. – Wciąż zgorzkniały? Przynajmniej tym razem mi odpowiedziałeś. Trudno pojąć twoje zachowanie. Można było przypuszczać, że będziesz wdzięczny. Przecież wielokrotnie ocaliłem ci życie. – Tak samo mówiłeś już wcześniej. I przyznaję, że powinienem być ci wdzięczny. Lecz moje ciało pamięta, co mu się przytrafiło, wie że do chwili obecnej umierało wiele razy. To są bolesne wspomnienia, Harko. – Dobrze wiem, co to ból – odrzekł miecz. – Znajdź sposób, żeby mnie uwolnić, a kłopoty nas obu zostaną rozwikłane. – Uczynię to, jeśli tylko zdołam – obiecał Perkar. – A jeżeli niczego nie wymyślę, zwrócę cię Panu Lasu. – Czy naprawdę posuniesz się tak daleko, Perkarze? Pan Lasu połknie cię tak, jak ropucha połyka chrząszcza. Jak powiedział Ngangata, bogowie nic sobie nie robią z ludzkich uczuć. Wiem coś o tym. – Niewiele mnie obchodzi, co dla bogów jest ważne, a co nie – odrzekł Perkar cichym głosem. – Wiem, czego nauczył mnie ojciec: Piraku, honor i chwała. Na zbyt długo zboczyłem z drogi, którą dla mnie wytyczył. – Zawsze uciekasz się do takich ślicznych frazesów – stwierdził Harka. – Czy to ci się jeszcze nie znudziło? – Może są one wszystkim, co mam – odrzekł Perkar. – A teraz pozwól mi jechać w spokoju, dopóki nie wyczujesz jakiegoś niebezpieczeństwa. – Proszę bardzo – zgodził się głos w jego uchu i natychmiast zamilkł. Skotłowane ciemne chmury rozszerzały się na wschód. Perkar wiedział, że ich brzuchy brzemienne są przemieszanym ze śniegiem deszczem, czuł bijący od nich ziąb. A jednak, zgodnie z tym, co przepowiedział Ngangata, w pewnym momencie czarny wał się zatrzymał, a przed nastaniem zmierzchu niebo było już niemal zupełnie czyste. Na sklepieniu o barwie indygo, poprzecinanym żyłkami miedzi i szkarłatu, pozostało zaledwie kilka szybko rzednących obłoków. A kiedy zamigotały pierwsze gwiazdy, zatrzymali się, by rozbić obóz. W milczeniu rozstawili mały namiot z końskiej skóry, który pożyczył im Brat Koń. Potem, korzystając z ostatnich chwil szarówki, Perkar ruszył na poszukiwanie drewna, a w tym czasie jego towarzysz sprawdzał mocujące namiot rzemienie. Wróciwszy z chrustem stwierdził, że pochylony nad łukiem Ngangata śpiewnym głosem składa podziękowania bogu drzewa, z którego zrobiono jego oręż. Perkar rozważał przez chwilę, czy nie postąpić tak samo. W końcu uznał, że skoro jego miecz, Harka, sam był bogiem i skoro nieco wcześniej miał z nim sprzeczkę, wyśpiewywanie dziękczynnych pieśni mogłoby zostać uznane za postępek nieszczery. Ponieważ jednak chełpił się, że wraca na drogę Piraku, po głębszym namyśle odśpiewał jedyną pieśń, która wydała mu się stosowna, mimo że nie została ułożona przez jego lud. Było to Podziękowanie Matce Koni, a wybrał je, aby wyrazić szacunek dla ich namiotu wykonanego z doczesnych szczątków ogiera imieniem Wężowa Skóra. Wszystkie namioty Mangów były zrobione z końskiej skóry i wszystkie miały swoje imiona. Słów nauczył się, słuchając uważnie Mangów w trakcie rozkładania obozowiska. Po skończonych śpiewach spotkali się u wejścia do namiotu. W czerwonawych resztkach słonecznego światła twarz Ngangaty sprawiała jeszcze bardziej obce wrażenie niż zazwyczaj, jak gdyby odarto ją do cna z ludzkiego dziedzictwa. Ciemne, zapadnięte oczy i mocno cofnięte, niskie czoło budziły wspomnienie zamieszkałych przez Alwatów przepastnych lasów Balat. Pamięć podsunęła mu widok porozdzieranych ciał Kopaczki oraz jej pobratymców Alwatów, którzy zginęli, ponieważ obraził Pana Lasu. Chciał wiedzieć, co mógłby zrobić dla rodzin zabitych, jak je pocieszyć i przeprosić. – Ngangato – zagadnął, ogarnąwszy spojrzeniem ciemniejący horyzont – czy znasz imiona Alwatów, którzy zginęli w Balat? – Znam ich imiona – odrzekł Nganagata, zaś Perkar wychwycił w jego głosie właściwe Nieludzkim Istotom gardłowe bulgotanie, zazwyczaj umykające jego uwadze. – Chciałbym, żebyś któregoś dnia mnie ich nauczył. – Któregoś dnia – powiedział Ngangata – ale tylko w Balat. Ich imiona powinny być wymawiane jedynie tam. – Ach – Perkar czuł jak chłód coraz mocniej kąsa jego nogi, ale jeszcze nie chciał skryć się w namiocie i rozniecić ogień. – Niebo tutaj wygląda tak, jakby zamierzało mnie połknąć – powiedział. Omiótł wzrokiem okolicę i dostrzegł wyłaniający się na wschodzie sierp Bladej Królowej. – Jeśli idzie o mnie, to także wolę las – przyznał Ngangata. – Tak jak i ty, moja ludzka matka wiodła żywot pośród pastwisk, wzgórz i gór. Oglądała szybko płynące strumienie, czerwone byki i topniejące śniegi. Alwaci, lud mego ojca, są spowinowaceni z drzewami i najchętniej nigdy by ich nie opuszczali. Obaj postradamy zmysły, jeśli pozostaniemy dłużej pod tym niebem. – Wyciągnął rękę do góry, uśmiechając się przy tym nieznacznie, jakby dla podkreślenia, że na poły żartował. – Przecież żyją tutaj Mangowie – zaoponował Perkar. – Zatem także inni ludzie mogą zamieszkiwać te strony. – W żyłach Mangów płynie krew koni. Pod pewnymi względami oni są końmi. Bez takiego nieba po prostu by się udusili. – Tak przynajmniej twierdzą – przytaknął Perkar, wspomniawszy słowa Brata Konia. – Widzę, że myśli nie dają ci dziś spokoju – zauważył Ngangata. – Powinieneś pierwszy trzymać straż, będziesz wtedy mieć dość czasu na rozmyślania. Perkar przystał na tę propozycję bez oporu. Poranek nastał pogodny i Perkar musiał przyznać, że Ngangata lepiej wyznawał się na niebie. Jechali w milczeniu, które Perkar spróbował przerwać pieśnią. Jednak przybierający na sile wiatr szybko ją zdławił. Perkar pomyślał wówczas, że brakuje mu Eruki, którego głos wzniósłby się ponad każdą zawieruchę. Z Eruki pozostał zaledwie kopczyk zbielałych kości, które nawet nie doczekały się należytego pochówku. Zaraz po południu Harka przemówił ponownie. Kiedy zabrzmiały pierwsze słowa, wzrok Perkara powędrował ku rozmytej plamce na horyzoncie. Początkowo nie zdawał sobie sprawy, że stało się tak za sprawą władzy, jaką miał nad nim miecz, gdy chodziło o „zobaczenie” niebezpieczeństwa. – Nadciąga coś mocnego – oznajmił Harka. – Od strony tamtej burzy? – A niby jakiej innej? Perkar wskazał plamkę Ngangacie. – Tak, widzę ją – odrzekł pół-człowiek. – Miecz robi dobry użytek z twoich oczu. Pochwała ta wydała się Perkarowi co najmniej wątpliwa, wiedział jednakże, iż na żadną inną nie zasługuje. Ngangata dostrzegłby przybywającego intruza o wiele wcześniej niż Perkar, gdyby obaj mieli równe szanse. Harka tymczasem rozkładał te szanse zdecydowanie odmienne. Chronił Perkara od niebezpieczeństw, a jego najcięższe rany goił w przeciągu zaledwie paru dni. Z tych to przyczyn Perkar nie lękał się widocznej w oddali postaci, nawet pomimo ostrzeżeń miecza. Przecież Harka odzywał się również wówczas, gdy atakowały go sójki broniące swego gniazda. Już tak niewielkie niebezpieczeństwo zwracało uwagę czujnej broni. Musiał jedynie pamiętać, że wszystko co zagrażało jemu, stanowiło również groźbę dla Ngangaty, który mógł zginąć znacznie łatwiej. Perkar bardzo pragnął tego uniknąć, gdyż dostatecznie wielu jego przyjaciół odeszło już do krainy duchów. Niebawem stało się jasne, że tamten jeździec – Ngangata utrzymywał, iż widzi go całkiem wyraźnie – nie tyle nadjeżdżał z naprzeciwka, co zmierzał w tę samą, co i oni stronę. Fakt ten rozproszył wszelkie obawy, jakie mogłyby zagnieździć się w sercu Perkara, ponieważ znajdowali się już niedaleko strumienia, w którym mieszkała jego bogini. Zresztą, po pewnym czasie jadący przodem człowiek zniknął za najbliższym obniżeniem terenu, przesłoniętym wszechobecną bielą równiny. Wczesnym popołudniem stanęli na skraju doliny. Jej łagodnie opadające zbocza w niczym nie przypominały przepaści, jaką wyrył dla siebie Odmieniec. Z miejsca, w którym zatrzymali konie nie było widać strumienia. Przesłaniały go gęste zarośla bezlistnych krzaków bawełny i zielone plamy jałowca. Ale ona tam była, Perkar natychmiast ją rozpoznał. Wbił pięty w boki T’esha, podrywając go do galopu, ale Nganagata złapał konia za uzdę i szarpnięciem osadził na miejscu. Perkar zwrócił ku Ngangacie rozdrażnioną twarz, lecz towarzysz w milczeniu wskazał mu zalegający dno doliny śnieg, w którym widniały odciśnięte ślady kopyt. – Porozmawiaj z boginią – zaproponował – ja zaś dowiem się, kim jest nasz nieznajomy. – Nie – krótko rzucił Perkar. – Harka uważa, że to może być niebezpieczne. Daj mu spokój, kimkolwiek by nie był. Trzymaj jedynie łuk w pogotowiu i miej oczy szeroko otwarte. Nie zabawię tam długo. – Lepiej nie – mruknął Ngangata. – Źle się czuję, nie wiedząc, gdzie może być wróg. – Nawet nie wiemy, czy rzeczywiście jest naszym wrogiem – zauważył Perkar. – A może wiemy? – zapytał Harkę. – Nie wiemy. Ale z pewnością jest silny i jakiś dziwny. A także niebezpieczny, niczym śpiący wąż. Perkar skinął głową, aby Ngangata wiedział, że uzyskał odpowiedź. – Tylko idź ostrożnie – upomniał go Ngangata. – Powinniśmy zejść z koni i dalej iść pieszo. Szkoda by było, gdybyś teraz skręcił kark, a potem przez wiele dni musiał dobrzeć. – Niech tak będzie – przystał Perkar, mimo że najchętniej pognałby w dół, tak szybko jak tylko by zdołał. „Jakże staro wyglądam” – pomyślał Perkar, przypatrując się swemu odbiciu w spokojnej wodzie u brzegu strumienia. Zsunąwszy z głowy kaptur, z łatwością dostrzegł nowe bruzdy na twarzy, dawno nie strzyżone, brązowe włosy i szare oczy, które wydały mu się matowe, choć dawniej był dumny z rzucanego przez nie blasku. Wstrząśnięty, uprzytomnił sobie nagle, jak bardzo przypominał teraz ojca i myśl ta ze wzmożoną siłą wywołała zadawnioną tęsknotę za domem. Gdzieś daleko w górze tego strumienia rozciągały się ojcowe pastwiska. Być może, akurat w tym momencie u jego stóp przepływał liść, który wpadł tam do wody. Obraz strumienia zasnuł się nagle mgłą, gdy do oczu napłynęły mu łzy. – Zawsze taki smutny – powiedziała, powstając z wody naprzeciw niego. Ona także wyglądała starzej. Jej skóra wciąż przyćmiewała bielą śniegi okolicznych wzgórz, oczy lśniły najczystszym bursztynem, ale w długich, czarnych włosach pojawiły się pasma srebra, na twarzy zaś, niegdyś gładkiej jak kość słoniowa, widać było drobne zmarszczki. Tym niemniej, wciąż pozostawała najpiękniejszą kobietą, jaką Perkar kiedykolwiek widział. Jej widok zapierał mu dech w piersi. – Bogini – wyszeptał. – Ten sam, lecz nie taki sam – odrzekła. – Ale ja cię znam, Perkarze. Pamiętam twe ramiona i pocałunki, twoje słodkie, głupiutkie obietnice. Wyszła z wody i dotknęła wąskim palcem jego podbródka. Pomimo zimnego wiatru jej dotyk okazał się ciepły. Nagie ciało bogini pokryła gęsia skórka, ona jednak nie zwracała na to najmniejszej uwagi. – Co oni ci zrobili, mój słodki? – spytała, przesuwając dłoń w dół, ku grubej bliźnie na szyi pozostawionej przez włócznię. Potem dotknęła jego piersi, gdzie pod płaszczem ukryły się liczne szramy na podobieństwo gromady białych gąsienic. – Zrobiłem to dla siebie – wymamrotał. – Zrobiłeś to dla mnie – sprostowała bogini. – Tak, a przynajmniej tak mi się zdawało. Podeszła bliżej i zamknęła go w uścisku, choć gruba materia płaszcza musiała drapać jej ciało. Przywarła policzkiem do policzka Perkara, a jej twarz okazała się bardzo ciepła, niemal gorąca. – Próbowałam cię powstrzymać – przypomniała. Cofnęła się, on zaś nadal trwał w bezruchu, zupełnie nie mając pojęcia, co powinien uczynić. – Próbowałam cię powstrzymać – powtórzyła. Niepewnie wzruszył ramionami. – Kochałem cię. Dokonałem wielu głupich uczynków. Pokiwała głową. – Słyszałam nadlatujące od gór plotki. On śpiewa o tobie tam, gdzie mnie pożera. Czy teraz czujesz się bardziej mężczyzną, Perkarze? Czy masz się teraz za lepszą partię dla bogini? – Nie – odparł cicho, lecz zdecydowanie. – Nie, ty zawsze miałaś rację. – Czego ode mnie chcesz? – zapytała głosem, w którym zabrzmiały ostre tony. Zawsze taka była, twarda i miękka, łagodna i rozgniewana, wszystko jednocześnie. – Pragnę jedynie, żebyś mi wybaczyła. – Wybaczyć tobie? – spytała takim tonem, jakby powtarzała słowa obcego języka. – Wybacz, że zabijałem w twoim imieniu. Wybacz... – Zaczął gorączkowo szukać w myślach, lecz mimo wcześniejszych prób nie zdołał znaleźć właściwego słowa. Wolno potrząsnęła głową. – Przez te wszystkie lata ludzie robili dla mnie tak wiele różnych rzeczy – głupich rzeczy. I wiesz, początkowo nie próbowałam ich powstrzymywać. Bawiło mnie to, co robią. Ale krew dziewczyny – tej której postać teraz widzisz, och, ona od dawna nie żyje – sprawia, że niekiedy staję się niemal człowiekiem. Odczuwam wówczas smutek i wstyd tak samo jak ty, chociaż tego nienawidzę. I czuję też miłość, Perkarze. Myślę, że ty możesz mnie zranić. Zawsze lękałam się, że zranisz samego siebie i jeszcze powiększysz moją żałość, i w końcu to uczyniłeś. – Ale ja żyję – wykrzyknął. – Jestem tutaj. – Tylko strasznie poraniony, cały w bliznach. Czy mogę ci wybaczyć to, że okryłeś ranami mego ukochanego Perkara? – Potrząsnęła głową raz jeszcze i wydęła wargi. – Bierz, co chcesz – oznajmiła w końcu. – Jeśli zależy ci na moim przebaczeniu, to je sobie weź. – To chyba ty musisz mi je dać – rzekł Perkar. Szeroko rozpostarła ramiona, wodząc nimi to w górę, to w dół strumienia i odsłaniając przed nim swe nagie ciało. – Oto cała ja – powiedziała. – Bieg górny, bieg dolny, cokolwiek we mnie jest należy do ciebie. Jeśli zdołasz znaleźć tutaj przebaczenie, to je sobie weź – oddaję je tobie. Nie mogę go jednak dla ciebie znaleźć. Pokiwał głową, niezbyt pewien, co powinien odpowiedzieć, a bogini przez dłuższą chwilę przyglądała mu się w zadumie. W końcu podeszła bliżej i z cichym westchnieniem wzięła go za rękę. Razem zapatrzyli się w wodę. – Są pewne rzeczy, które mogę dla ciebie znaleźć – przyznała. – Rzecz napływające z góry strumienia. – Tak? – rzucił głosem pełnym nadziei. – Od ludu twego ojca. Widzisz, tam... i tam? – Wskazała dłonią płynącą wodę, on jednak nie dostrzegł niczego niezwykłego. – A cóż to takiego? – zagadnął. – Krew – odparła, mocniej niż zazwyczaj ściskając go za rękę. – To jest ich krew. Perkar sądził, że żadna wiadomość nie zdoła go już zaskoczyć, a jednak, kiedy wracał do czekającego Ngangaty, czuł się cały odrętwiały i to bynajmniej nie z powodu zimna. Bogini rozmawiała z nim dłuższą chwilę, przekazując wszystko, co sama wiedziała, po czym odeszła, składając na jego wargach delikatny pocałunek – nikłe przypomnienie pierwszej lekcji miłości, której udzieliła mu tak dawno temu. Jednakże nawet pocałunek bogini nie zdołał przyćmić tego, co powiedziała wcześniej. – I jak było? – spytał Ngangata, dźwigając się z kucek i przerzucając przez ramię okładany kością łuk. – Wojna – wyszeptał Perkar. – Mój lud toczy wojnę z Mangami. – Twój lud zawsze toczył wojny z Mangami – oględnie zauważył Ngangata. – Nie. To Mangowie nas najeżdżali, my zaś zawsze dawaliśmy im odpór. Tym razem to my wtargnęliśmy do doliny Ekasagata i wznieśliśmy damakuty dla obrony zajętych ziem. – Dlaczego nie słyszał o tym Brat Koń ze swoim szczepem? – Może i słyszał – ponuro odrzekł Perkar. – Nie sądzę – zaoponował Ngangata. – Kto wie, może dotarły do nich jakieś pogłoski, ale uważają, że chodzi o to samo, co zawsze. Do granicy mamy stąd wiele setek mil. – Racja. A Mangowie nie są jednym szczepem. To, co niepokoi Mangów na zachodnich równinach, nie musi obchodzić Mangów z południa. – Z wyjątkiem czasów wojny. Związek ich plemion został utworzony dla wzajemnej obrony, a także łupieskich wypraw. Twarz Ngangaty przybrała wyraz zatroskania. – W takim razie mamy kłopoty. Kiedy nadejdą złe wieści, Brat Koń może mieć trudności z dalszym udzielaniem nam gościny. – Ngangato! – wykrzyknął Perkar. – Nie mów o gościnności! Mój lud umiera i to moja wina. Dobrze o tym wiesz, bo też tam byłeś. Pan Lasu zgodził się dać naszemu królowi więcej ziemi. Z mojej przyczyny zgoda ta została cofnięta i już nigdy nie będzie udzielona. Widocznie teraz, uznawszy że nie zdołają posunąć się na zachód, moi bracia postanowili wkroczyć na graniczne ziemie Mangów. To wszystko moja wina. Ngangata przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu. – Apad i Eruka... – zaczął. – Nie żyją – dokończył Perkar. – Pozostałem tylko ja, by dźwigać brzemię winy. Poza tym, Apadowi i Eruce nie wystarczyłoby odwagi, by uczynić cokolwiek beze mnie. Ngangata posłał mu ponure spojrzenie. – Wiem o tym. Prawdą jest, że w znacznej mierze wina spada na ciebie. Jeśli jednak dobrze pojmuję Piraku, powinieneś raczej zastanowić się, jak temu zaradzić, zamiast obwiniać się bez końca i zadręczać mnie opowieściami o tym, jak bardzo żałujesz swych uczynków. Perkar potrząsnął zaciśniętą pięścią przed twarzą Ngangaty. – A niby co mogę zrobić? – krzyknął ze złością. – Niby jak mam to wszystko naprawić? Wskrzesić martwych, w tym może i własnego ojca? Ngangata śledził jego pięść z obojętną miną. – Jeśli nie zamierzasz mnie uderzyć – mruknął – to lepiej ją opuść. Na mgnienie oka Perkarem zawładnęło pragnienie, by naprawdę zdzielić tego pół- człowieka. W końcu jednak opuścił rękę i rozprostował palce. Otwierał właśnie usta do przeprosin, gdy nieoczekiwanie jego głowa wykonała raptowny zwrot, jak gdyby powodowana własną wolą, czy też raczej wolą Harki. – Między drzewami – rzucił pospiesznym szeptem, a w tym samym momencie w ramię ugodziła go strzała. Syknął zaskoczony, dziwiąc się zarazem, że prawie nie poczuł bólu. Kątem oka pochwycił gwałtowny ruch Ngangaty i usłyszał stłumiony jęk cięciwy. – Uważaj! – ostrzegawczo syknął Harka w momencie, gdy Perkar dobywał go z pochwy. Ostrze zalśniło w słońcu pełnym blaskiem, niczym smuga akwamarynowego lodu. Zaledwie pewniej stanął na nogach, jego wzrok z powrotem powędrował ku drzewom. Wyleciał z nich kolejny pocisk, lecz Ngangaty – w którego zapewne został wymierzony – nigdzie już nie było widać. Większe zagrożenie zdawali się natomiast stanowić dwaj jeźdźcy szarżujący przez śnieg. Obaj dosiadali pasiastych koni Mangów, sami też byli Mangami. Liczne warkoczyki wskazywały, że są to wojownicy znacznej rangi, zaś czerwone kity końskiego włosia sterczące ze skórzanych hełmów wieściły wojnę. Perkar nigdy dotąd nie widział Mangów na wojennej wyprawie i musiał przyznać, że wyglądali jak rozsierdzone wilki. Runęli wprost na niego, jeden z lancą, drugi z krótkim, zakrzywionym mieczem. Perkar wydał z piersi bojowy zew ojca, wzniósł oburącz Harkę i czekał na nadciągającego przeciwnika. Domyślał się, że strzała rozorała mu co najwyżej skórę, powstrzymana skutecznie przez gruby łosiowy kaftan i ukrytą pod nim lekką kolczugę. Pozwolił, by podjechali całkiem blisko, po czym raptownie uskoczył w prawo. Jeźdźcy skręcili również, wciąż licząc, że zdołają wziąć go między siebie. Perkar tymczasem przyklęknął i ciął po przednich nogach bliższego wierzchowca. Zwierzę z żałosnym kwikiem zaryło w śnieg, a dosiadający go wojownik szerokim łukiem wyleciał w powietrze. Doskonale panujący nad swym wierzchowcem drugi z Mangów ostro natarł, był jednakże zmuszony atakować z niezbyt dogodnej pozycji. Perkar z łatwością uniknął pchnięcia, poderwał się z klęczek i wraził oręż głęboko w nogę wroga. Wojownik przyjął cios bez jęku i tylko na jego twarzy zagościł wyraz bezmiernego zdumienia, gdy odkrył, że ostrze gładko przeszło przez grube warstwy malowanego drewna, kości i skór, które ochraniały udo. Perkar z powrotem przeniósł uwagę na pierwszego napastnika, z wściekłą miną zmierzającego ku niemu chwiejnym krokiem. Niestety, jego włócznia okazała się zbyt długa do walki pieszej. Co prawda, zdołał nią raz ugodzić w ramię Perkara, ale wkrótce po błyskawicznym uderzeniu Harki pozostał mu w dłoniach jedynie kawałek bezużytecznego drzewca. Zaskoczony Mang zerknął kątem oka na okaleczonego wierzchowca, a następnie, całkiem bezbronny, rzucił się z rykiem na Perkara, choć u jego pasa zwisał długi nóż. Harka wszedł prosto w jego serce. Mimo to wojownik jeszcze przez dłuższą chwilę pozostał na nogach, a wypisany na jego obliczu wyraz nienawiści powoli przeobraził się w zimną maskę śmierci. Ranny wojownik, zacisnąwszy zęby, pochylił się na koński kark. Na oczach Perkara miecz wyślizgnął mu się z dłoni i upadł na zbryzgany krwią śnieg. Nienawykły do bezczynności wierzchowiec nerwowo truchtał w miejscu. Nad głową Perkara zaświstała kolejna strzała, lecz niemal w tej samej chwili od strony drzew doleciał okrzyk bólu. Pospiesznie przypadł do dygocącego ciała obalonego konia, gotując się na następny atak, jednak nigdzie nie mógł dostrzec przeciwnika, a i Harka zachował milczenie. Po chwili z pobliskiej kępy drzew ostrożnie wynurzył się Ngangata. – Czy jest ich więcej? – spytał, rozglądając się niespokojnie dokoła. – Nie sądzę. Harko? – To już wszyscy. Ale jest jeszcze ktoś. – Co takiego? – Perkar spojrzał na Ngangatę. – Harka twierdzi, że Mangów już nie ma, ale jest jeszcze ktoś. Ngangata skinął głową. – To pewnie on zabił łucznika. – Myślałem, że to ty go trafiłeś. – Nie. Perkar głęboko zaczerpnął tchu. – Wyjdź, jeśliś przyjacielem. Jeśli nie, ruszaj swoją drogą. Po chwili wśród drzew ktoś się poruszył. Z zarośli wyłoniła się postać mężczyzny, który niespiesznym krokiem ruszył w ich stronę. – On nie jest człowiekiem – oznajmił Harka. IV. Widzenie bogów Stała pod ołowianym niebem, a u jej stóp rozpościerał się bezmiar Rzeki. Wody zdawały się stanowić doskonałe odbicie szarych niebios. Wypełniająca koryto substancja sprawiała wrażenie gęstej masy – wyglądała jak polerowany łupek albo stal – promieniując przy tym zimną siłą która ją obezwładniała i podniecała zarazem. Pochyliła się i zanurzyła palec w ciemnej wodzie. Westchnęła zaskoczona, gdy pod powierzchnią pojawiły się obrazy, zupełnie jakby jej oczom ukazały się nagle niewidzialne dotąd przedmioty przylegające do skóry Boga Rzeki. Najbliższy kształt przypominał wodnego skorpiona, a był tak doskonałe przejrzysty, że z łatwością mogła dojrzeć delikatny rysunek opancerzonego podbrzusza. Nieco dalej widać było kałamarnicę, zarys długiej, gładkiej muszli wewnętrznej, macki i pojedyncze duże oko. No a tam... Z westchnieniem odwróciła wzrok od szczegółowo zarysowanego odbicia twarzy kuzyna D‘ena, dokładnie takiej, jaką widziała ostatni raz, z oczami osadzonymi na szypułkach, zupełnie jak u kraba. Z drżeniem odwróciła się od Rzeki, lecz to co zobaczyła, wcale nie było lepsze. W jej stronę zmierzało czterech zamaskowanych kapłanów. Szli z zaciętymi minami, a w rękach nieśli konwie z wodą oraz miotły do odpędzania duchów. Poprzedzał ich Yen, młody inżynier, który tak wdzięcznie się do niej zalecał, a w istocie był zimnym zabójcą imieniem Ghe. Za tymi pięcioma postaciami spieszyły setki innych, przesłoniętych woalem mgły, lecz równie groźnych, pragnących ją uwięzić. Zdjęta paniką poczuła, jak coś dotyka jej stopy. Spojrzała w dół, chcąc się przekonać, co to takiego. Był to maleńki wężyk, nie większy od robaka. Wężyk mienił się różnymi kolorami i miał w sobie coś, co niosło obietnicę obrony przed wrogami. Schyliła się i podniosła małego gada, po czym, powodowana nagłym impulsem, połknęła go. „Przecież ja połknęłam węża – zreflektowała się po chwili. – Dlaczego to zrobiłam?” W tym samym momencie wężyk poruszył się w jej brzuchu. Miała wrażenie, że w ramionach trzyma błyskawicę. Szare wody sunęły w stronę jej palców u nóg. Poziom Rzeki zaczął opadać w oczach, a robak w jej trzewiach stawał się coraz większy; zachłanny wąż zmuszał palce, by piły bez wytchnienia. Rzeka wysychała, gdyż woda przenikała do jej ciała; w pewnym momencie poczuła, że jego zmysły biorą górę nad jej własnymi, tłumiąc je i zamykając w żelaznym uścisku gigantycznej pięści. I tylko jakaś część jej świadomości radowała się, że oto nareszcie ma moc zdolną zniszczyć każdego, kto jej zagrażał, kto chciał ją skrzywdzić... Obrzydzenie okazało się jednak silniejsze od radości. Z dzikim wrzaskiem wypluła węża, a wraz z nim uszła z niej cała moc. Woda ponownie spłynęła do Rzeki, która odzyskała dawny poziom. Ale wtedy dostrzegła coś przy małym kopczyku kamieni i koszmar zaczął się od nowa... Trwało to, dopóki się nie obudziła z zaciśniętymi pięściami, nie bardzo wiedząc, gdzie jest. Siedziała skulona przez dłuższą chwilę, podczas której z głębi pamięci powróciły do niej niedawne zwidy. „To jakiś sen, sen, sen...” – powtarzała w duchu, lecz dobrze wiedziała, że kryło się za tym znacznie więcej. W owym śnie rozpoznała bowiem zniekształcone wspomnienie tego, co rzeczywiście rozegrało się przed paroma miesiącami, kiedy to Rzeka podjęła próbę zawładnięcia jej wątłym ciałem i zamiar ten omal nie zakończył się powodzeniem. Ale przecież zdołała odzyskać swobodę. A może me? Czy uniknęła swego przekleństwa? Stopniowo dotarło do niej, że przebywa w ben’, namiocie z końskiej skóry rozbitym w obozowisku Mangów. Była zupełnie zziębnięta, z wyjątkiem lewego boku wygrzanego przez psa, Heena, który zwinięty w kłębek, pochrapywał przez sen. Z pobliskiego legowiska wtórował mu Brat Koń. Wcześniej dźwięki te bardzo jej przeszkadzały, teraz niosły uspokojenie, bo były takie zwyczajne, takie ludzkie. Nie ulegało wątpliwości, że znów groziło jej niebezpieczeństwo; było to nie mniej pewne niż fakt, że Heen był psem. A Brat Koń o tym wiedział. Nakazał rozbić obóz nim ujechali pół mili od kopca, gdzie zobaczyła... Jutro jej wytłumaczy. Jutro. Opadła na posłanie, jej oddech powoli się uspokoił, ale tej nocy już nie zasnęła. Podciągnąwszy kolana pod brodę, Hezhi obserwowała przybyłych do doliny barwnych jeźdźców, słuchała ich ochrypłych nawoływań. Siedzący obok pół-olbrzym poruszył się niespokojnie, czemu towarzyszył chrzęst kośćca co najmniej dwukrotnie masywniejszego od szkieletu najpotężniej zbudowanego człowieka. Bez przerwy splatał i rozplatał przypominające kiełbasy palce, zaś na jego grubo ciosanej twarzy gościł wyjątkowo ponury wyraz. Hezhi zdawało się nawet, że słyszy zgrzytanie zębów. – Księżniczko – zaczął, lecz Hezhi potrząsnęła głową. – Cicho, Tsem. Obserwuj jeźdźców. Zamierzam napisać o nich Ghanowi. – Widziałem wielu tych barbarzyńców przybywających do obozu w ciągu ostatnich dni – mruknął Tsem. – W końcu nie miałem nic lepszego do roboty. – Tiin mówiła mi co innego – stwierdziła Hezhi, zerkając spod oka na olbrzyma. Tsem oblał się intensywnym rumieńcem. – Trzeba coś robić dla zabicia czasu – wymamrotał. – Nie mogę polować, bo konie padają pod moim ciężarem... – Ale za to zabawianie niezamężnych kobiet przychodzi ci bez trudu – dokończyła. – Zupełnie jak w Nhol. – Posłała mu ostre spojrzenie. – Niezamężnych, Tsem. Ci ludzie nie traktują tak lekko cudzołóstwa, jak mogłoby ci się wydawać. Tsem przyoblekł twarz w udawaną troskę, wysoko unosząc zarazem krzaczaste brwi. – A jaka groziłaby mi kara? – Znasz Szczekającego-Jak-Pies? – To ten stary mężczyzna bez nosa? – Właśnie. – Och. Och! – Tym razem mina Tsema zdradzała prawdziwe przerażenie. – Tak więc, uważaj – rzuciła ostrzegawczo. – Z pewnością tak zrobię – odrzekł Tsem. – Rad jestem, że mi to powiedziałaś. – To nie Nhol, Tsem. Nigdy o tym nie zapominaj. Nic, co wiemy, tutaj nam się nie przyda. Tsem chrząknął. – Ludzie to ludzie, księżniczko. Wiele z tego, co wiem, przydaje mi się, gdziekolwiek bym nie poszedł. Hezhi zdumiała się, słysząc w jego głosie gorycz. Tsem niemal nigdy nie zdradzał swych uczuć. – Co cię niepokoi, Tsem? Nim zdążył odpowiedzieć, wokół wioski z potępieńczym wyciem przemknęło trzydziestu wojowników. Każdy z nich miał przywiązany do lancy długi, barwny proporzec, toteż wokół cwałujących rozpętała się zapierająca dech w piersi, iście barbarzyńska burza kolorów. Między rozpędzonymi końmi śmigały niezamężne dziewczęta, usiłując schwycić rozwiane proporce, a młodsze dzieci biegały z boku, pobrzękując dzwonkami i wymachując drewnianymi kołatkami, czemu towarzyszyła trudna do zniesienia wrzawa. Tsem milczał, udawał, że obserwuje nieoczekiwane widowisko. Hezhi trąciła go czubkiem buta, a gdy nie odpowiedział, kopnęła mocniej. Zwrócił wówczas ku niej twarz, odsłaniając w groźnym grymasie zęby wielkości połowy jej kciuka. Kiedy się odezwał, ponownie zaskoczyła ją dźwięcząca w jego głosie złość. – Jak możesz mnie o to pytać – burknął – skoro sama nie mówisz mi, co cię trapi. Ja... – Zrezygnowany machnął ręką i odwrócił wzrok. – Tsem – położyła małą dłoń na sękatym ramieniu olbrzyma. Mięśnie na jego szyi napięły się jak postronki, gdy w milczeniu zacisnął zęby. W końcu ciężko westchnąwszy, posłał jej łagodniejsze spojrzenie. – Jaki masz tutaj ze mnie pożytek, księżniczko? Jaki pożytek miał ze mnie ktokolwiek od chwili opuszczenia Nhol, a może nawet i wcześniej? – Tsem, przecież byłeś ranny. – Tak, i to przez własną głupotę. Ty zaś musiałaś zapłacić za moje leczenie, pracując jak zwykła służąca. – To nie ma z tobą nic wspólnego, Tsem. Ci ludzie uważają, że pracować muszą wszyscy. U Mangów nie ma księżniczek. – A do jakiej pracy ja się nadaję? Teraz, kiedy już wydobrzałem, jak mam wykazać moją wartość? – Tiin mówiła... Tsem wzniósł oczy do nieba. – Ciekawość, księżniczko. Kobiety zawsze są mnie ciekawe, ale tylko jeden raz. Nowość szybko powszednieje. Prawda jest taka, że według tych ludzi jestem zupełnie bezużyteczny i, prawdę mówiąc, niewiele się mylą. Wychowano mnie, bym służył księżniczce, a jak sama powiadasz, tutaj nie ma szlachetnie urodzonych. – Ani niewolników – przypomniała mu Hezhi. – Przestań się nad sobą użalać i lepiej pomyśl, czego mógłbyś się nauczyć. Tsem już otwierał usta do odpowiedzi, gdy nagle jego oczy rozwarły się szeroko ze zdumienia. – Zrobiłaś to – wykrzyknął. – Co? – Sprawiłaś, że ci powiedziałem, że ci się poskarżyłem. Jedyna rzecz, jaką umiem robić, to służyć tobie, a ty nawet nie chcesz ze mną rozmawiać. – Przecież rozmawiamy – zauważyła Hezhi. Tsem z powrotem przeniósł spojrzenie na jeźdźców. Niektóre dziewczyny zdołały zerwać proporce i teraz były ścigane przez ich właścicieli, którzy dokładali wszelkich starań, aby umykające panny schwytać i zarzucić na koński grzbiet. – Coś ci się przydarzyło – powiedział. – Coś niedobrego. Czy powiesz mi, co to było? – W jego głosie nie było już goryczy, znać w nim natomiast było naleganie, jak gdyby Tsem uważał, że winna mu jest dodatkowe wyjaśnienia. – Sama nie wiem – stwierdziła w końcu. – Nie wiem, co się stało. Brat Koń próbował to wyjaśnić. – Ale ma to jakiś związek z twoją... naturą. Wzruszyła ramionami. – Brat Koń powiedział, że ujrzałam jakiegoś boga. On też go widział. Ot, taki maleńki bóg, dziecko jakiejś bogini pająków. – I tak właśnie było? – Coś zobaczyłam. Nie, to było coś więcej niż samo patrzenie... Poczuła nagle, że bliska jest łez. Drżącym głosem dodała: – Myślałam, że od tego uciekłam, Tsem, ale z moją krwią coś się dzieje. Myślałam, że jestem bezpieczna. Tsem łagodnie przyciągnął ją ku sobie, ona zaś, wsparta o potężną pierś, otoczona znajomym zapachem, nieco się uspokoiła. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że przebywają w należącym do jej matki ogrodzie na dachu, dokoła rozciąga się bielejące w słońcu miasto, a tego wszystkiego jeszcze nie było, cały ten koszmar jeszcze się nie zaczął, bo nadal była małą dziewczynką. – Nie znam się na tych sprawach – rzekł Tsem tonem pocieszenia – ale Brat Koń powiada, że ty się nie zmienisz, nie zostaniesz jedną z Błogosławionych. Jesteśmy bardzo daleko od Rzeki, księżniczko. – To prawda, tak mówił Brat Koń. Ale Tsem, w Nhol była tylko Rzeka. Rzeka oraz duchy. Nic więcej. Tutaj, wszędzie wokół mamy bogów. W każdej skale, w każdym strumieniu. Wszędzie. A jeśli ja zacznę ich widzieć, tak jak Brat Koń, tak jak to zdarzyło mi się wczoraj... Jeśli do tego dojdzie, postradam rozum. Tsem w zamyśleniu poklepał ją po plecach. – Czy Brat Koń żywi przekonanie, że tak właśnie będzie, gdy zobaczysz tych bogów? – Tak. Myśli, że tak się stanie. – Och – mruknął Tsem, a jego zamyślony wzrok powędrował z powrotem ku obrzeżom osady, gdzie powoli kończyły się harce konnych. Jeźdźcy zeskakiwali z koni i wesoło rozmawiali ze stojącymi z boku widzami. W powietrzu unosiła się smakowita woń pieczystego, nieomylny znak, że wkrótce nadejdzie czas ucztowania. – Choć wszystko to wydaje się takie dziwne – zaczął Tsem raźniejszym tonem – Brat Koń nie postradał przecież zmysłów, a sama mówiłaś, że widzi tych bogów. Perkar utrzymuje, że również ich ogląda, więc nie może to być tak straszne, jak ci się zdaje. Hezhi wtuliła się w zgięcie jego ramienia. – Brat Koń i Perkar są inni. Perkar wprawdzie oglądał bogów, lecz przyobleczonych w ciało, takich którzy sami się ujawnili. Słyszałam, że każdy może zobaczyć boga w takiej postaci. I chociaż niekiedy ich kształty potrafią sprawić nieprzyjemne wrażenie, jest to zupełnie odmienne w porównaniu z tym, co widzimy ja i Brat Koń. My widzimy istotę boga, jego ukrytą postać, a to oznacza ogromną różnicę. – Jakże to? Hezhi popukała palcem w głowę. – Oni przychodzą tutaj. Poprzez oczy wpełzają do naszych umysłów, tak jak uczynił to Bóg Rzeki, gdy omal nie zatraciłam się bez reszty. – Umilkła na chwilę. – Nigdy ci o tym nie opowiadałam, Tsem. Działo się to, kiedy ty już leżałeś bez czucia, a Perkar walczył z posłanym przez Rzekę duchem. Ja... ja zostałam wtedy napełniona. To Rzeka mnie wypełnił i mogłam uczynić prawie wszystko: rozedrzeć Nhol na strzępy, zabić Perkara, zabić ciebie. Pragnęłam to wszystko uczynić, ponieważ nie byłam sobą. I tak samo będzie za każdym razem, kiedy „zobaczę”. Pojawią się myśli, uczucia i pragnienia, dla których nie ma we mnie miejsca, a jednak wydawać mi się będą jak najbardziej odpowiednie, jakby zawsze tam były... – Ostatnie słowa wymówiła ledwie słyszalnym szeptem. – Brat Koń musi wiedzieć jak z tym żyć. Musi – powtórzył z mocą Tsem. – Niewiele z tego rozumiem, ale musi. On może ci pomóc. – Tak – mruknęła Hezhi, patrząc jak po drugiej stronie majdanu, przy wtórze radosnych okrzyków odszpuntowano dębową beczułkę piwa. – Tak w każdym bądź razie twierdzi. Ale... – Zajrzała w głąb patrzących ze współczuciem oczu Tsema, omiotła spojrzeniem jego grubo ciosaną twarz, na której teraz zagościł wyraz łagodności. – Myślałam, że uciekłam – wyszeptała. – Czy już nigdy nie będę wolna? – Ciężko uwolnić się od tego, czym jesteś – powiedział Tsem i Hezhi już wiedziała, że on przynajmniej tyle rozumiał. Jakiś czas później Hezhi napisała: Właśnie zaczyna się święto zwane Ben‘cheen. Jest to zimowe zgromadzenie, na które zjeżdża wiele plemion Mangów. W tym czasie Mangowie ucztują, oddają się różnym grom, a także składają ofiary bogom. Spodziewam się interesującego widowiska. Jak na razie oglądam zgiełkliwą, barbarzyńską ceremonię. Nowo przybyli spoglądają na mnie i Tsema bardzo dziwnym wzrokiem, lecz na ogół nie przejawiają wrogości. Brat Koń musiał natomiast zakazać kilku młodym wojownikom wyzywania Tsema do walki – lud ten ma swoje legendy o olbrzymach, zamieszkujących na północy świetnych wojownikach. Mang, który wykaże się w starciu z nimi będzie uznany za szczególnie dzielnego. Brat Koń wciąż im powtarza, że Tsem dopiero dochodzi do zdrowia po otrzymanych ranach – co rzecz jasna jest prawdą – i wyzywanie go na pojedynek byłoby naruszeniem zasad gościnności. Jednak walka jest tym, co mężczyźni Mangów lubią najbardziej, i to zarówno konna jak i piesza. Jedna z gier nazywa się bech’iinesh, co według mnie oznacza mniej więcej klepany. Do poklepywania służą graczom długie drewniane wiosła i potrzeba doprawdy nie lada wprawy, aby klepnięty uszedł z takiej próby z życiem. Dosiadający koni gracze szarżują na siebie z naprzeciwka i dokładają wszelkich starań, aby wyrzucić konkurenta z siodła. Mangowie z upodobaniem oddają się zapasom oraz walce na pięści. Myślę, że bardzo by żałowali, gdyby zdołali namówić Tsema na zapasy. Wprawdzie nie potrafi władać bronią, lecz widziałam jak walczy gołymi rękami i sądzę, że żaden z tych dzikich wojowników nie miałby szans w starciu z Tsemem. Jeśli dobrze rozumiem, za kilka dni odbędą się główne uroczystości. Ceremonia nosi nazwę „Odesłanie do domu Boga Koni”, ale to wszystko, co na razie o niej wiem. Napiszę o tym później, kiedy już dowiem się więcej. Wygląda na to, że mimo rozstania z tobą, nadal będę musiała się uczyć. Brat Koń żywi przeświadczenie, że powinnam przygotować się do roli gaana, jeśli mam jakoś żyć ze zdolnością widzenia bogów. Gaanowie są kimś w rodzaju kapłanów, którzy przy wtórze bębenków śpiewają, aby porozumieć się ze swymi bogami. Dawno temu Brat Koń także stał się jednym z nich, chociaż dzisiaj „śpiewa” już niezmiernie rzadko. Brzmi to strasznie barbarzyńsko, trąci zabobonem, jest chyba jeszcze gorsze niż głupie czary handlujących rybami przekupek. Wciąż trudno mi oswoić się z myślą, jakże inny jest świat z dala od Rzeki, jak inaczej wygląda prawda o wielu rzeczach. Twierdzenie, że na świecie jest równie wielu bogów, co skał oraz drzew, wydaje się niedorzeczne. A przecież wiem, że Brat Koń mówi prawdę – on najlepiej zna miejsca, gdzie nie sięga władza Boga Rzeki, który nie zdołał pochłonąć wszystkich znanych tym ludziom pomniejszych bogów. Szkoda, że ci Mangowie nie mają książek. Chętnie zaszyłabym się gdzieś i poczytała o tych bogach, o tym co robią i jak żyją gaanowie. Ponieważ jednak książek nie ma, muszę uczyć się, słuchając długich opowieści Brata Konia. Nieustanne przysłuchiwanie się ludziom jest nużące. Zwłaszcza, że – jak być może pamiętasz – nie bardzo lubię słuchać. A teraz spostrzeżenie, które może cię zainteresować: Słowo gaan przypomina mi ciebie: ghan to „nauczyciel”, a ghun: „kapłan”. Zresztą wiele ich słów zawiera pewne podobieństwo do języka Nhol. Podejrzewam, że oni uczyli się mówić od naszych przodków, lecz jako barbarzyńcy wszystko pokręcili. Na przykład, kiedy my mówimy nuwege, oni mówią nubege – a oba te słowa oznaczają „oko”. Mam nadzieję, że ta ciekawostka cię zainteresuje. Zamierzam nawet sporządzić listę takich słów właśnie z myślą o tobie. Może gdzieś w bibliotece znajdziesz dowód, że Mangowie uczyli się języka Nhol – kto wie, może byli niewolnikami, którzy dawno temu uciekli. Wprawdzie ich legendy nic o tym nie wspominają, ale przecież wobec braku książek historia tego ludu nie może być zbyt dokładna. Hezhi w zamyśleniu zapatrzyła się w papier, rozważając, czy od razu nie przystąpić do spisywania zawierających podobieństwa wyrazów. Miała jednak na głowie inne zajęcia, a nie chciała, by ludzie posądzali ją o wymigiwanie się od zajęć. Podmuchała na inkaust. Kiedy pismo wyschnie, odszuka Duk i pomoże jej w przyrządzaniu wieczerzy. Od niechcenia, choć z pewną złością, zaczęła rozważać, gdzie też podziewał się Perkar. Według słów Yuu’hana on i Ngnagata powinni już być z powrotem. Ponieważ śnieg od dawna nie padał – a ten zalegający na ziemi zaczynał topnieć – zła pogoda nie mogła być przyczyną opóźnienia. Po chwili namysłu postanowiła, że mimo wszystko nie będzie się martwić. Perkar niebawem wróci, a wówczas zapyta go o czary, których miała się ponoć nauczyć. On powinien coś o tym wiedzieć, skoro tyle obcował z bogami oraz demonami. – Tutaj jesteś. Głos Brata Konia wyrwał ją z zadumy. Zaskoczona uniosła głowę i popatrzyła na starca, który od chwili powrotu do osady był nieustannie zajęty – witał przybywających gości, łagodził pomniejsze spory, swatał młodych. Teraz zaś spoglądał na nią z uśmiechem, odświętnie wystrojony w cynobrowy płaszcz niemal bez reszty pokryty miedzianymi monetami, złotem obszywane filcowe spodnie oraz kubrak z tygrysiej skóry. Trzymał sakwę z futra wydry, przez które rysował się jakiś okrągły, płaski przedmiot. Z tyłu, wywiesiwszy ozór, siedział Heen. Pies był jeszcze bardziej ubłocony niż zwykle, a jego uszy ściśle przylegały do głowy, jak gdyby zwierzę chciało w ten sposób obronić się przed wszechobecnym w osadzie hałasem. Hezhi odpowiedziała niepewnym uśmiechem. – Sądzę, że możesz mieć do mnie parę pytań – zaczął. – Przepraszam, że nie przyszedłem porozmawiać wcześniej. – Nic nie szkodzi, i tak musiałam trochę pomyśleć. – Dużo myślisz. To dobrze, gdy ktoś często się zastanawia. I co postanowiłaś? – Doszłam do tego, że wiem zbyt mało, żeby postanowić cokolwiek. Brat Koń potrząsnął głową. – Bardzo mądrze. Ja nigdy nie czekałem, aż dowiem się dostatecznie wiele. Tym większy to cud, że zostałem starym mężczyzną, a nie młodym duchem. – Wyciągnął rękę. – Pospaceruj ze mną, dziecino. – Teraz? – z wahaniem spytała Hezhi. – To ważne. – Chyba nie jestem gotowa. – Hezhi ciężko westchnęła i odruchowo potarła łuskę na ramieniu, jedyny namacalny dowód magii, jakiej podlegała. Stary człowiek zrobił zatroskaną minę. – Dałbym ci więcej czasu, gdybyś tylko go miała. Ale już jutro zabijemy Boga Koni i odeślemy go do domu. Jeżeli ujrzysz go bez przygotowania... – To zwariuję – dokończyła Hezhi. – Może tak. Może nie. – Rozumiem – rzuciła cicho. Upewniwszy się, że inkaust wysechł, starannie zwinęła papier i umieściła go w kościanej szkatułce. Skierowali się poza osadę, przystając po drodze, żeby przepuścić ścigających się między namiotami jeźdźców. Namiotów było wiele. Wykonane z wojłoku oraz końskich skór konstrukcje w niczym nie przypominały znanych jej z miasta zabudowań. Powietrze było wręcz gęste od dymu płonącego drewna i łajna, woni na wpół zwęglonego mięsa oraz innych zapachów, których nie potrafiła rozpoznać. Gromadka rozwrzeszczanych dzieciaków uganiała się z zakrzywionymi kijami w dłoni za skórzaną kulą. Rozbawiona dziatwa omal ich nie stratowała, lecz ujrzawszy Brata Konia, rozpierzchła się na boki, niczym ławica ryb bez najmniejszego trudu wymijająca tkwiący w Rzece karcz. Heen przystanął na brzegu osady najwyraźniej niezadowolony z obranego przez nich kierunku przechadzki. Gdy jednak stało się oczywiste, że ludzie nie skorzystają z jego cichej rady, zrezygnowany ruszył w ślad za nimi. Upłynęło sporo czasu, zanim znaleźli się na otwartym pustkowiu, z dala od krzyków, śmiechów i muzyki Rozdętych Namiotów. Spomiędzy topniejących łach brudnego śniegu przezierał rdzawy piach. Tu i ówdzie widać było odciśnięte w błocie ślady wskazujące, skąd nadjeżdżały różne szczepy Mangów. – Szkoda, że to właśnie ja muszę ci pomóc – oznajmił Brat Koń. – Zostałem śpiewakiem dawno, dawno temu, przed wielu laty. Żałuję, że nie mam pod ręką nikogo młodszego, lecz Cedr od miesiąca przebywa w górach, innym zaś bym ciebie nie powierzył. – Urwał na chwilę, po czym wrócił do wyjaśnień. – Kiedy spotkało to mnie – mam na myśli widzenie – byłem nieco starszy od ciebie. Byłem wojownikiem. To przeżycie omal nie przywiodło mnie do zguby. Po tym, jak po raz pierwszy ujrzałem boga, chorowałem przez wiele dni. – Ja też chorowałam. – Ale krótko. Jesteś bardzo silna, Hezhi. – Opowiedz mi o swoich widzeniach – poprosiła. – O tym, co zobaczyłeś za pierwszym razem. Brat Koń popadł w zamyślenie. Przeszli kilkadziesiąt kroków, a jedynym dźwiękiem, jaki im towarzyszył, był chrzęst butów kruszących zmrożony na powierzchni śnieg. – To był Ch‘egl, bóg małego źródełka. Bóg doprawdy pomniejszy, nie tak ważny jak ten, którego ty zobaczyłaś. – No i...? – Stało się to po jednej z potyczek. Rozproszyliśmy się w pogoni za przeciwnikiem, a na miejsce ponownego spotkania wyznaczono starą studnię. Przybyłem tam jako pierwszy i właśnie wtedy zobaczyłem Ch’egla. Towarzysze znaleźli mnie błąkającego się po pustyni, bliskiego śmierci z pragnienia. Byłem wściekły jak zrzucający skórę wąż. – A jednak wróciłeś do zdrowia. – Tak, lecz dopiero po tym, jak przyjaciele zaprowadzili mnie do gaana. Ten odśpiewał nade mną uzdrawiającą pieśń, a potem powiedział, że jeśli chcę żyć, to muszę u niego terminować. – I zapewne tak uczyniłeś. – Ależ nie! Pragnąłem zostać wojownikiem. Byłem pewien, że czegoś takiego nie zobaczę już nigdy więcej. Ale, rzecz jasna, zobaczyłem. Na szczęście tym razem miałem u boku towarzyszy. Hezhi posłała mu zaciekawione spojrzenie. – I kogóż to ujrzałeś tym razem? – Tu Chunuleena, wielkiego boga, którego wy zwiecie Rzeką, zaś Perkar mianuje Odmieńcem. Twego przodka, Hezhi. – Och. – Tu Chunuleen wtedy spał. On prawie zawsze śpi. I zawsze coś mu się śni. Kiedy go spostrzegłem... Urwał i zaczął rozsupływać ściągający koszulę rzemyk. W pierwszym momencie Hezhi pomyślała, że umilkł, aby załatwić potrzebę, gdyż Mangowie oddawali się takim czynnościom bez wahania czy choćby najmniejszego wstydu. Brat Koń tymczasem uniósł skraj koszuli, odsłaniając brzydką, postrzępioną bliznę. – Uczyniłem to własnymi rękami – wyjaśnił. – Myśliwskim nożem. Omal nie wyprułem sobie wnętrzności na ziemię, zanim przyjaciele zdołali mnie powstrzymać. Nigdy nie byłem bliższy śmierci. Po tym, jak go zobaczyłem, odechciało mi się żyć. Aby mnie uratować, gaan musiał ścigać moją duszę prawie do samej Góry Duchów. Doszli do sterczącej z ziemi czerwonej skały. Skalna półka wznosiła się na wysokość przekraczającą wzrost mężczyzny, tworząc nawis, który doskonale mógł pełnić rolę dachu. Na kamiennej posadzce tej wytworzonej przez naturę izby Hezhi spostrzegła wyznaczone kręgiem kamieni małe palenisko. Poczuła zimny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa, gdy wspomniała kapłanów z Nhol czekających na nią tamtego dnia. Chociaż minęło już wiele miesięcy, wciąż miała wrażenie, że ból i upokorzenie owego przeżycia plamią ją niczym czerwone wino. – Co robimy? – spytała. – Co to takiego? Brat Koń położył dłoń na jej ramieniu. – Póki co, tylko rozmawiamy. Tylko rozmawiamy, maleńka, z dala od zgiełku osady. Pomimo uspokajających słów, Hezhi poczuła, jak w jej piersi wzbiera panika. Kapłani ją związali, obnażyli do naga, odurzyli jakimś paskudztwem, a potem zbudzili coś w jej brzuchu, we krwi. Teraz zanosiło się na podobny rytuał, na kolejną sztuczkę. Znowu ktoś będzie chciał coś jej narzucić. Przez głowę, nie wiadomo który już raz, przemknęła jej myśl o podobieństwie między ghunem a gaanem. Kapłan czy szaman, co za różnica. – Co... co uczynisz? – wydukała niepewnie. – Nic. Nie uczynię niczego bez twego przyzwolenia. Doprawdy, Hezhi, ja nie mogę nic zrobić. To ty musisz tego dokonać, ja zaś co najwyżej mogę cię prowadzić, służyć pomocą. – Musi być jakieś wyjście – rzekła z nadzieją w głosie. – Jakiś sposób, by pozbyć się go raz na zawsze. Weszli pod nawis; czerwona skała przesłoniła połowę ogromnego nieba. Ze zdumieniem odkryła, że poczuła się pewniej, gdy tylko świat zmalał, stał się łatwiejszy do ogarnięcia. Brat Koń popchnął ją lekko w stronę płaskiego kamienia, sam zaś, nieco pochylony, z trudem wsparł się o drugi, jak gdyby jego stawy wykonane były z zardzewiałego metalu. Oparł łokcie o kolana, złączone kciukami dłonie zwrócił ku niebu. Przez chwilę wpatrywał się w zimne węgle w kamiennym kręgu, potem spojrzał jej prosto w oczy. – Ja takiego sposobu nie znam, dziecino. Miałem jedynie nadzieję, że zarzewie, które w sobie nosisz, zgaśnie, gdy w pobliżu nie będzie podsycającej je Rzeki. Ono jednak wciąż się tli, rozumiesz? Nawet bez niego, będzie w tobie płonąć. Ma się rozumieć, inaczej, niż Odmieniec zamyślił, nie przeobrazi ciebie tak jak twoich krewnych, o których mi opowiadałaś. A jednak, chociaż trzymasz go w ryzach, ten mały płomyk w końcu cię strawi. Hezhi pomyślała, że jeden sposób był jej znany – mogła rzucić się ze skały, roztrzaskać ciało i uwolnić duszę od ciążącej na niej klątwy. Lecz nawet to mogło się okazać próżnym trudem. Stałaby się bowiem potwornym duchem, podobnym do tego, który napadł na nią kiedyś w Nhol. Mangowie również często rozprawiali o duchach. Choćby krainy położone z dala od Rzeki były nie wiadomo jak niezwykłe, niezwykłość ich wcale nie oznaczała, że właśnie tam śmierć zapewnia skuteczną ucieczkę. – W takim razie, co dalej? – spytała. – Co muszę zrobić? Brat Koń pogładził ją po włosach. – To może wcale nie będzie takie straszne, jak przypuszczasz. Nie obiecam jednak, że będzie łatwe. – Wygląda na to, że dla mnie nic nie przychodzi łatwo – odparła ponuro. – Może nawet będziesz szczęśliwsza – ciągnął stary Mang. – Przypatrywałem ci się bacznie przez kilka ostatnich miesięcy. Całkiem nieźle radzisz sobie z pracą w obozie. Z czasem będziesz może nawet w tym bardzo dobra. Ale nigdy tego nie pokochasz, prawda? Z tego, co widzę, jedynymi rzeczami, które kochasz, są papier, inkaust, no i książki. Myśli o książkach. – A cóż to ma do rzeczy? – spytała cicho. – Tajemnica – odparł po prostu. W tym jednym słowie Hezhi pochwyciła przebłysk zapowiedzi czegoś... nadziei, możliwości... Czegoś, co zapełniłoby rosnącą w jej sercu pustkę. – Tajemnica – powtórzyła niemal pytającym tonem. Brat Koń twierdząco pokiwał głową. – Właśnie ją znajdujesz w tych swoich książkach, czyż nie tak? Pytania, które same nie przyszły ci do głowy? Wizje, których bez pomocy nie zdołałabyś rozwinąć? Ja mogę dać ci to samo. – To mnie przeraża – wyznała Hezhi. – Przeraża mnie to, co we mnie żyje. – Zawsze tak będzie, dopóki nad tym nie zapanujesz. A jeśli, w co wierzę, nie brak ci zdrowego rozsądku, to nawet i potem. Ale czy książki dawały ci tylko pociechę? Zdobyła się na nieszczery uśmiech. – Nie, nie tylko. – Dlaczego zatem się wahasz? – Bo jestem zmęczona – rzuciła w rozdrażnieniu. – Znużona nowościami, strachem, chorobami, utratą tego, co było mi znane! Znużona tym wszystkim, co mnie spotyka... Umilkła zdyszana, zagryzając wargi i czując, że wściekłość bierze w niej górę nad strachem. – No to co robimy? – spytała po chwili, tym razem ostro, zdecydowanie. – Od czego zaczniemy? Stary mężczyzna z wahaniem sięgnął do przytroczonej do pasa sakwy. W jego dłoni srebrzyście zalśnił mały sztylet. – Tak jak zwykle – odrzekł Brat Koń. – Od krwi. Hezhi obracała sztylet w rękach, jak gdyby długie oględziny potrafiły zmniejszyć jej strach. Ten jednak nie chciał ustąpić i chyba nawet zdenerwowała się jeszcze bardziej, gdy Brat Koń rozniecił niewielki ogień na kamiennym palenisku. Pomimo niepokoju musiała przyznać, że zdumiał ją sposób, w jaki tego dokonał. W ogóle nie korzystał z zapałek – a była to jedyna znana jej metoda wzniecenia płomieni – tylko z niezwykle prostego przyrządu. Ułożył na ziemi płaską deseczkę, po jednej stronie zaopatrzoną w płytkie wyżłobienia, w których tu i ówdzie widać było czarne zagłębienia, a następnie w jedno z nich wetknął kijek, mniej więcej długości jej przedramienia. Potem zaczął szybko nim obracać, a jego dłonie przesuwały się przy tym to w górę, to w dół. Niebawem, w miejscu gdzie stykały się dwa kawałki drewna, wykwitła smużka dymu. Dym gęstniał coraz bardziej, aż wreszcie Brat Koń odłożył kijek i dmuchnął w zagłębienie. Hezhi ze zdumieniem ujrzała kropkę czerwonego żaru. – Witaj, Bogini Ognia – powiedział Brat Koń. – Witaj w moim palenisku. Będziesz tu dobrze traktowana. – Wytrząsnął węgielek na trzymane delikatnie w palcach jakieś suche strzępki i ostrożnie na nie chuchnął. Między jego palcami zapełgał płomień. Za pomocą tego zarzewia podpalił gałązki zebrane w stosik na podobieństwo namiotu, a gdy zajęły się już na dobre, ułożył na wierzchu grubsze polana. Śpiący z łbem wetkniętym między przednie łapy Heen, czując dym, otworzył jedno oko, ale zaraz je zamknął, zupełnie niewzruszony narodzinami bogini. – Czy możesz mnie tego nauczyć? – spytała szeptem. – Jak obudzić Boginię Ognia? Oczywiście. To bardzo proste. Jestem zaskoczony, że jeszcze tego nie widziałaś. – Kiedy w myśliwskim obozie kobiety rozniecały ogień, nigdy nie dopuszczały mnie w pobliże. – Kobiety mają różne dziwne przesądy związane z tą boginią – wyjaśnił Brat Koń, po czym dodał: – Iz obcymi także. – Wiem coś o tym. – Płonące drewno wydało z siebie wesoły trzask. Hezhi przekrzywiła głowę i nawet zdobyła się na lekki uśmiech, choć w jej dłoni spoczywało niebezpieczne ostrze, a brzuch dawał o sobie znać nerwowymi skurczami. – Nigdy przedtem nie myślałam o ogniu jako o czymś cudownym – wyznała szeptem. – Czy ją widzisz? – zapytał Brat Koń. – Popatrz uważnie. Ściągnął wargi, a jego wykrzywione brązowe palce cisnęły w płomienie gałązkę jałowca. – Nie – odrzekła Hezhi, pojmując nagle, o co ją proszono. Odwróciła wzrok od drobnych języków światła. – Bogini Ognia jest inna – zapewnił Brat Koń łagodnym tonem. – Od dawna zamieszkuje z Ludzkimi Istotami, a przynajmniej to jej wcielenie. Patrz, dziecino. Ja ci pomogę. Ujął jej rękę, a Hezhi z lekkim drżeniem skierowała spojrzenie w ogień. Podmuch wiatru pchnął ku niej kłąb jałowcowego dymu. Poczuła pieczenie w oczach, do których napłynęły łzy. Brat Koń wzmocnił uścisk; w tej samej chwili płomień strzelił w górę, rozwarł się niczym okiennice, odsłaniając inny widok. Znów w jej głowie zaroiło się od obcych myśli, a łuska na ramieniu pulsowała jak szalona. Ciężko dysząc, szarpała się gwałtownie, aby oswobodzić rękę z dłoni Brata Konia. Ten jednak nie zamierzał jej puścić, a i odwracanie głowy nie na wiele się zdało – bogini wciąż tam była. Jednak po chwili jej strwożone serce zaczęło uderzać wolniej. Widok tamtego boga przy kopcu był przerażający niczym nagła świadomość, że oto wetknęła ręce w gniazdo jadowitych robaków. Strach wyprzedzający ból. W tamtym przeżyciu nie było niczego prócz obietnicy przerażenia i potęgi. Bogini Ognia rzeczywiście była inna. Hezhi widziała ciepło i pocieszenie, raczej obietnicę pomocy niż potęgi, akceptację jej samej oraz jej woli. Bóg Kopca groził, że ją zniszczy, tak jak Rzeka. Bogini Ognia napełniła ją jedynie światłem oraz nadzieją. Wprawdzie wciąż odczuwała niepokój, ale nie było to przerażające, nie było czymś, czego nie mogłaby wytrzymać. – Och – wymamrotała Hezhi, gdy wreszcie zrozumiała. Spojrzała na Brata Konia, by dać mu znać, że już rozumie, i mimowolnie otworzyła usta ze zdumienia. Brat Koń wprawdzie nadal siedział na swoim miejscu i patrzył na nią, ale jego ciało stało się szare, jakby widmowe, zaś w jego wnętrzu pływały jakieś ciemne kształty. Spoglądając na nie, odbierała ulotne wrażenia kłów, migających żółtych oczu, głodu. Było też coś, co przypominało jej świeże ryby, takie same jakie oglądała w kuchni, zaraz po tym, jak Qey je patroszyła. – Co...? – szepnęła i gwałtownym szarpnięciem oswobodziła rękę. Poderwała się na nogi i, nie zważając na nawoływania Brata Konia, wybiegła spod nawisu na otwartą przestrzeń, pod jasne oko nieba. Biegła bez wytchnienia, dopóki głos Brata Konia całkiem nie ucichł w oddali. V. Czarny Bóg Ściskając w dłoniach Harkę, Perkar bacznie obserwował zbliżającego się nieznajomego, chociaż miecz zapewniał, że nadchodzący bóg – czy cokolwiek innego – nie stanowi bezpośredniego zagrożenia. Ktokolwiek by to nie był, nie spieszył się bynajmniej, by im zagrozić. Oddalony o jakieś osiemdziesiąt kroków, szedł powoli, a do tego jeszcze przystawał od czasu do czasu, by popatrzeć w niebo. Kątem oka Perkar uchwycił jakieś poruszenie. Ostrożnie odwrócił głowę i ujrzał rannego w nogę wojownika Mangów, który z zawziętym błyskiem w oku, walcząc z własnym cierpieniem, czołgał się w śniegu. Perkar nie mógł pojąć, dlaczego Harka go nie ostrzegł. Postąpiwszy szybko kilka kroków w tył, ustawił się tak, by móc jednocześnie ogarnąć wzrokiem i Manga, i nadchodzącą istotę. Dopiero wówczas zrozumiał, dlaczego Harka milczał. Ranny wojownik nie zamierzał zbliżyć się do niego ani nawet do Ngangaty. Gramolił się z wysiłkiem po zamarzniętej ziemi prosto do powalonego konia swego towarzysza. Mając pokaleczone przednie nogi, zwierzę leżało w śniegu, ciężko oddychając. Ciągnący za sobą czerwony ślad wojownik zemdlał, gdy od konia dzieliła go odległość nie większa niż wyciągnięcie ramienia. – Przekleństwo bogów na ciebie, Perkarze – wysyczał Ngangata. – Jak mogłeś... Zabij go. Natychmiast! Przez chwilę miał wrażenie, że jest dawnym Perkarem i rozmawia z dawnym Ngangatą. Co też ten pół-człowiek znowu bredził? Dlaczego miałby zabijać rannego? I kimże był Ngangatą, by rzucać na niego przekleństwa? – Koń! Miejże litość, dobij go! Ngangatą mierzył z łuku w nadchodzącą postać, Perkar zaś stał znacznie bliżej nieszczęsnego stworzenia. No tak, ranny Mang usiłował doczołgać się do konia i skrócić jego męki. – Uważaj na niego. – Perkar wskazał nieznajomego ostrzem miecza, po czym zbliżył się do wierzchowca. Przerażone zwierzę patrzyło na niego nieruchomym, czarnym okiem. – Och, nie – wyszeptał Perkar. – Harko, co ja zrobiłem? – Powiedziałbym, że pokonałeś dwóch konnych – odparł miecz. Perkar nie odpowiedział, tylko wziął zamach i przeciął smukłą szyję zwierzęcia. Ciało zadygotało gwałtownie, gdy parująca krew szeroką strugą bryzgnęła na śnieg, a po chwili znieruchomiało na dobre. Zmagając się z mdłościami, Perkar skierował swą uwagę z powrotem na tajemniczego przybysza, któremu do pokonania zostało najwyżej dwadzieścia kroków. Mężczyzna miał wygląd Manga, choć był wyższy i szczuplejszy niż większość z nich, a jego twarz odznaczała się wyjątkowo regularnymi rysami. W oczy rzucał się jego bogaty ubiór: długi płaszcz, czarny niczym nocne niebo, gronostajowe buty, przyozdobiona srebrem oraz frędzlami koszula ze skóry łosia. Gęste, czarne włosy opadały luźno spod filcowego kapelusza, opasanego sznurem srebrnych oraz złotych monet. – Huuzho – świszczącym, melodyjnym głosem wypowiedział właściwe Mangom powitanie. – Opowiedz się, cóżeś za jeden – warknął Perkar, wciąż zmagając się z mdłościami. – Opowiedz się albo zostań tam, gdzie jesteś. Zabijałem już bogów i z radością uczynię to ponownie. – Doprawdy? – mężczyzna skłonił się uprzejmie. – To bardzo ciekawe. Wobec tego – jako iż nie mam zamiaru umierać – wyjawię, że zwę się Yaizhbeen i stoję oto przed tobą w najskromniejszej postaci. – Yaizhbeen? – Perkar zerknął bezradnie na Ngangatę, który bardziej był obeznany z językiem Mangów. On sam pamiętał jedynie, że „Yai” oznaczał boga niebios. – Czarny Bóg – przetłumaczył Ngangata. Perkar wychwycił w głosie przyjaciela dziwny ton. – Do usług – odezwał się przybyły. – Dobrze widzieć was znowu razem. – Znowu? – spytał Perkar, lecz w jego umyśle zdziwienie już ustępowało miejsca przerażeniu. – Czarny Bóg – wtrącił Ngangata, ani na moment nie spuszczając wzroku z nieznajomego – to imię, jakim Mangowie nazywają Karaka, Boga Kruków. Perkar gwałtownie dźwignął Harkę w górę, roztrząsając w powietrzu krople gęstej końskiej krwi. Jedna z nich spadła na policzek Boga Kruków, ten zaś przyjął to bez mrugnięcia, zachowując nawet łaskawy uśmieszek. – Karaku – wybuchnął Perkar – jeśli masz oręż, lepiej go dobądź. – Perkarze, to na nic – zabrzęczał w głębi ucha cichy głos Harki. Karak wyglądał na lekko zdziwionego. – Wyznaję, że nie pojmuję twego nastroju – rzekł pewnym siebie tonem. – Pragnę też przypomnieć, iż przedstawiłem ci się jako Czarny Bóg. Prosiłeś mnie o imię i je otrzymałeś. Zechciej więc właśnie tak mnie nazywać. – Będę cię zwać, jak mi się spodoba – burknął Perkar. – Poszukaj sobie broni. Czarny Bóg spokojnie kroczył dalej, dopóki ostrze Harki omal nie dotknęło jego piersi. Żółte oczy bez mrugnięcia wpatrywały się w oczy Perkara. – Dlaczego szukasz ze mną zwady, Perkarze? – zapytał łagodnie. – Czy doprawdy muszę ci to tłumaczyć? Oszukańczymi sztuczkami podjudziłeś moich przyjaciół i mnie do zabicia niewinnej kobiety. Ty sam zabiłeś Apada. Jeszcze ci mało? – Rozumiem – odrzekł Czarny Bóg. Perkar wyczuwał napięcie Ngangaty, lecz pół-człowiek milczał, choć niewątpliwie miał ochotę zabrać głos. Kątem oka zauważył, że łuk przyjaciela wciąż jest gotowy do strzału. – Ngangato – powiedział – proszę, zostaw nas samych. – Perkarze... – Proszę. Jeżeli choć trochę ci na mnie zależy, jeśli mi wybaczyłeś, Ngangato, wskocz na konia i odjedź. Nie zniósłbym, gdybyś teraz zginął. – Doprawdy, brzmi to pięknie, ale nie ma potrzeby, aby ktokolwiek umierał – wtrącił Karak. – Według mnie jest inaczej. – Wobec tego pozwól, że odeprę twe zarzuty, śmiertelniku – odrzekł bóg, zdradzając wreszcie pierwsze objawy gniewu. – Chociaż przepadam za padliną, wolałbym, żebyście, póki co, pozostali przy życiu. A zatem, na początek ta kobieta. Kto prosił mnie o pomoc, aby wejść do jaskini i odnaleźć strzeżoną przez nią broń? – My nie wzywaliśmy ciebie. – A jakie ma znaczenie, kogo zamierzaliście przywołać? Potrzebowaliście przewodnika, który zaprowadziłby was dokładnie tam, dokąd ja was zawiodłem, prawda? – Nie dworuj sobie ze mnie. Karak naparł na Harkę, na jego skórę wystąpiły krople krwi. Krew była złotej barwy, co ostatecznie rozwiało wszelkie wątpliwości dotyczące jego tożsamości. – Prawda? – powtórzył. Wargi Perkara zacisnęły się w wąską linię. – Prawda. – Potrzebowaliście broni. Broń ta była związana z jej krwią, ona sama zaś – z jaskinią. Zabicie tej niewiasty było jedynym sposobem na zabranie oręża. – Ja bym tego nie postanowił. – I nie postanowiłeś. Zrobił to twój przyjaciel, Apad. Ponieważ ty go tam zaprowadziłeś, ponieważ w głębi ducha miał się za tchórza i pragnął przed tobą udowodnić, że nim nie jest. Apad dał ci to, czego chciałeś. – A ty go zabiłeś. – To była wojna. Okazałem posłuszeństwo mojemu wodzowi, Panu Lasu. Mógłbym ci zresztą przypomnieć, że to właśnie na skutek nieposłuszeństwa wobec swego pana wpadłeś w tarapaty. Apad zaatakował mnie i umarł jak wojownik, nie zaś jak tchórz czy morderca. Poczynił duże spustoszenie w hufcu Łowczyni, zanim wyzionął ducha. Czy szukający Piraku mąż może pragnąć lepszej śmierci? Czy może lepiej okupić swe przewiny? Perkar gorączkowo próbował sklecić odpowiedź, ale przytłoczony wagą słów Kruka, czuł w głowie dziwną pustkę. – Ty to wszystko przekręcasz... – zaczął, lecz zaraz umilkł, ujrzawszy jak Czarny Bóg potrząsa głową. – Zaczekaj – podjął bóg. – Są jeszcze inne zbrodnie, których nie wymieniłeś. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, uczynię to za ciebie. Pozwoliłem ci przeżyć po tym, jak raniła cię Łowczyni. Zostawiłem cię pośród zabitych, aby Harka mógł cię uzdrowić. Ryzykując własnym życiem oraz pozycją zarówno u Boga Rzeki, jak i u mego pana, dałem ci łódź, żebyś pokonał wody Odmieńca. Pochlebstwami i przekupstwem nakłoniłem Brata Konia do udzielenia pomocy Ngangacie, a potem do odnalezienia ciebie. Powiedziałem mu, gdzie i kiedy może cię spotkać. A przed chwilą zabiłem łucznika, który mógł uśmiercić twego przyjaciela. Czy za te zbrodnie zabijesz mnie bez wahania, a potem podziękujesz kolejno za wszystkie wymienione przeze mnie uczynki? Karak przymrużył oczy i choć zachował ludzką postać, przez moment miał w sobie doprawdy coś ptasiego. – A jeśli – rzekł po chwili – nie masz zamiaru mi dziękować, to czy nie odczuwasz przynajmniej odrobiny ciekawości, co skłoniło mnie do podążania za samotnym, głupim człowiekiem przez pół świata tylko po to, by udzielić mu pomocy? Czy nawet to cię nic zastanawia, Perkarze? Jeśli nie, to jesteś po prostu durniem. Wepchnij we mnie swój miecz, a przekonamy się, kto jest silniejszy, Harka czy ja. – Ja już znam wynik – powiedział Harka. – Natychmiast schowaj mnie do pochwy, idioto. Perkar zignorował głos oręża. – Wyjaw mi tedy, dlaczego wszystko to się wydarzyło. Głos Boga Kruków ponownie stał się łagodny. – Być może, uczynię to, kiedy opuścisz broń. Może powiem ci nawet, jak pewne rzeczy naprawić. Jak wszystko naprawić. – Wojnę z Mangami? Mój lud? – Wszystko. Zacisnąwszy zęby, Perkar z ociąganiem opuścił Harkę. Po chwili usłyszał skrzypienie poluzowanej cięciwy w łuku Ngangaty. – Przygotuj obóz – polecił Karak. – Ja idę po konia. – Prowadzisz niebezpieczną grę – odezwał się Ngangata, gdy Czarny Bóg oddalił się drogą, którą nadszedł. – To nie jest gra, Ngangato. Dobrze o tym wiesz. – Wiem. – Nie zapominaj o radzie, jakiej sam mi udzieliłeś, przyjacielu – powiedział Perkar. – Cóż to za rada? – Ta o bohaterach. Moje walki nie są twymi walkami. Kiedy ja kuszę los, ty powinieneś odejść. – To prawda – przyznał Ngangata. – Powinienem. Może jednak, zanim ponownie weźmiesz się za kuszenie, nazbierasz trochę drewna, a ja tymczasem sprawdzę, czy nasz przyjaciel jeszcze żyje. – Skinął głową w kierunku skulonej postaci Manga. – Co z nim zrobimy? – szeptem spytał Perkar. – To zależy. Przede wszystkim jednak musimy dowiedzieć się, dlaczego na nas napadli. – Może wiedzieli, że nasze ludy toczą wojnę. A może tylko zamarzyło im się trofeum w postaci naszych skór. – Może – bez przekonania przytaknął Ngangata. – Czy słyszałeś, co krzyczeli, gdy pędzili w naszą stronę? – Nie pamiętam, żeby w ogóle krzyczeli. – Nazwali nas shez. Shez to demony sprowadzające na ludzi choroby. Raczej niezwykły sposób obrażania przeciwnika. Ngangata klęknął przy rannym wojowniku. Mang wciąż jeszcze żył, choć jego oddech robił się coraz płytszy. Perkar przypatrywał się przez chwilę, po czym powędrował ku strumieniowi, wypatrując po drodze nadającego się na ognisko drewna i zmagając się z kłębowiskiem napływających do głowy myśli. Co takiego mógł obiecać Karak – Czarny Bóg czy jak tam się zwał w istocie – co mogłoby „wszystko naprawić”? Kruk był wymowny, a nawet bystry; umiał największą niedorzeczność przedstawić jako rzecz rozsądną. Jedno wszakże zdanie zabrzmiało w uszach Perkara szczególnie prawdziwie. Niby dlaczego Karak miałby się nim przejmować? A przecież Karak zupełnie odmienił jego przeznaczenie, dał mu narzędzia, z pomocą których mógł odwrócić swój los i wkroczyć na pewną drogę. Dlaczego bóg przejawiał wobec niego tak wielką ciekawość? Obejrzawszy się, zobaczył Kruka wiodącego konia. Bóg podszedł do miejsca, gdzie przy rannym wojowniku wciąż klęczał Ngangata. Perkar zagłębił się w kępę niskich drzew, usiłując z zakamarków pamięci wydobyć wszystko, co kiedykolwiek dowiedział się o Karaku. Ngangata przypomniał mu, że Karak był jedną z postaci Pana Lasu. Posiadał on bowiem kilka wcieleń – na przykład Łowczyni albo potężnej jednookiej istoty, która wiodła układy z Kapaką. Karak jednak zdawał się być najbardziej pokrętną, najbardziej samodzielną spośród wszystkich tych form. Opowieści nieodmiennie wskazywały na jego dwoistą naturę – Wrony oraz Kruka. Wrona była chciwa, zawzięta i podstępna, a zadawanie bólu sprawiało jej przyjemność. Kruk natomiast był według pieśni bogiem bardziej wzniosłym, który na początku świata przyczynił się do nadania mu dzisiejszej postaci. Niektóre utrzymywały nawet, że to on dobył spod wody błoto, aby stworzyć z niego świat. Inne twierdziły, że wykradł słońce potężnemu demonowi i umieścił je na niebie, aby rozświetlało ciemności. Perkar nigdy nie zwracał uwagi na takie opowieści. Uczynki różnych bogów, odległych w czasie i przestrzeni, nie były dla jego ludu równie ważne, co bogowie, których znali, bogowie zamieszkujący pastwiska, pola, lasy, no i oczywiście, strumień. Tak więc przyszło mu stanąć obozem razem z bogiem, który ponoć stworzył świat, on zaś nie potrafił sobie przypomnieć, co z zasłyszanych opowieści było prawdą, a co zaś służyło jedynie rozrywce dzieci w ciemne zimowe wieczory. – Opowiedz mi o Karaku, Harko – poprosił. – O Karaku czy o Czarnym Bogu? – Przecież to jedno i to samo, prawda? – Prawie. Różne nazwy zawsze rodzą różnice. – Czy on naprawdę stworzył świat? – Nie było mnie przy tym. – Nie wykręcaj się od odpowiedzi. – Nikt nie stworzył świata. Tym niemniej uważam, że Kruk mógł stworzyć suchy ląd. – Wprost nie mogę w to uwierzyć. – Dlaczego to jest takie ważne? Cóż ma to wspólnego z teraźniejszością? Perkar ciężko westchnął. – Sam nie wiem. Ja tylko... Czego on ode mnie chce? – Myślę, że niebawem sam ci to powie – odrzekł Harka. – Musisz tylko wytężać rozum. Słuchaj z uwagą wszystkiego, co mówi tak, by móc to sobie później powtórzyć w myślach. Kruk sprawia, że rzeczy się dzieją. Jest rozumem Pana Lasu, jego przebiegłością, jego ręką. Za jego sprawą wypadki stają się i wracają do pierwotnej postaci. Wrona zawsze usiłuje przekręcić rozkazy Pana Lasu, uczynić z nich coś innego. Nawet wówczas, gdy Wrona z Krukiem są jednomyślni, Wrona posługuje się zdradą, oszustwem i szykanami, a mimo to mądrzy ludzie powiadają, że jeśli będziesz bardzo uważać – ale naprawdę bardzo – usłyszysz Kruka podpowiadającego ci, jak pokonać Wronę. – Przecież to nie ma sensu. – Ależ oczywiście, że ma. Ty sam tak właśnie postępowałeś. Szukałeś usprawiedliwienia dla postępków, których – jak dobrze wiedziałeś – nie należało czynić. Planowałeś przeliczyć bydło, bo tego chciał ojciec, ale zawsze wynajdywałeś tyle innych zajęć, że na przeliczenie nie wystarczało już czasu. – To chyba nie to samo – powiedział Perkar niezbyt pewnym głosem – ale zastanowię się nad tym. Miał już całe naręcze suchego drewna, więc, pełen złych przeczuć, powrócił do Ngangaty i Karaka. W milczeniu rozniecił ogień, a w tym czasie Ngangata ustawił namiot. Wojownik Mangów odzyskał świadomość i teraz popatrywał na nich wzrokiem, w którym rezygnacja mieszała się z wrogością. Karak siedział nieruchomo, obserwując ich poczynania. Perkar doszedł do wniosku, że jeśli bóg uzna za stosowne przemówić, uczyni to we właściwym czasie. Z pewnością nie będzie go o to błagać. – Jak cię zwą? – zagadnął wojownika. Mang zmrużył oczy. – Nie jesteś moim przyjacielem ani powinowatym. – Nie pytałem o twoje imię – wyjaśnił Perkar. – Wystarczy mi jakiś przydomek, którym mógłbym cię nazywać. Ranny posłał mu ponure spojrzenie. – Daj mi wody – powiedział w końcu – to wyjawię ci mój przydomek. Perkar bez słowa podał mu skórzany bukłak. Wojownik przez dłuższą chwilę łapczywie gasił pragnienie. – Czy boli cię noga? – zapytał Perkar. – Boli. – Pociągnął jeszcze jeden łyk, po czym cisnął bukłak Perkarowi. – Możesz mówić na mnie Dobry Złodziej. – Dobry Złodziej – powtórzył Perkar. – Doskonale. Dobry Złodzieju, dlaczego na nas napadliście? – Żeby was zabić – drwiąco odparł wojownik. Po drugiej stronie rozbawiony Czarny Bóg parsknął śmiechem. – No cóż, nie bardzo to wam się udało – zauważył Perkar z uśmiechem. – Tak, bo nie wierzyliśmy – rzucił z goryczą. – Sądziliśmy, że gaan przesadza. – Wasz szaman? – Zobaczył was w swojej wizji. Powiedział, że jesteście zarazą dla tej ziemi. Powiedział, że to wy doprowadziliście do wojny z Ludem Pastwisk. Perkar posiał mu zdumione spojrzenie. – Co takiego? – To właśnie. Dodał jeszcze, że jesteście demonami, które uśmiercić można jedynie pieśniami oraz bębnieniem, gdy nakłoni się was do walki z bogami. – Przeniósł spojrzenie na zwłoki towarzysza i na porąbanego konia. – Powinniśmy usłuchać, ale nam zachciało się waszych skór. Byliśmy głupcami. – Więc wyruszyliście po nas, właśnie po nas? – Perkar ze zmarszczonym czołem grzebał w ognisku gałęzią, starannie unikając oskarżycielskiego wzroku Manga. – Człowiek lasu i człowiek pastwisk podróżujący razem do strumienia. Gaan ujrzał was w swojej wizji. – Ujrzał nas w swojej wizji – powtórzył Perkar matowym głosem. Czarny Bóg przysunął się bliżej ognia. Ngangata, który akurat skończył stawiać namiot, również do nich dołączył. – Sam widzisz – odezwał się Czarny Bóg. – Masz wielu wrogów, Perkarze. I to takich, o których nawet nie wiesz. Potrzebujesz mojej rady. – Co ci o tym wiadomo? – zapytał Perkar. – Na zachodzie żyje wśród Mangów pewien szaman. Ukazano mu wizję i teraz pragnie waszej śmierci. – Któż dal mu tę wizję? Jakiś bóg? Ty? – Och nie – zapewnił Kruk. – Przesłał ją inny twój przyjaciel, Odmieniec. – Odmieniec – spokojnie wtrącił Ngangata – nie jest tak bystry. – O tak, z pewnością więcej wiesz o bogach niż ja. Niewątpliwie znasz Odmieńca lepiej ode mnie, jego brata. – Kruk wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu. – Posłuchajcie. Wszystko, co wam znane, uległo zmianie, bo lata ruszyły z miejsca. Niegdyś Odmieniec był najprzebieglejszy z nas wszystkich. Niegdyś był głupszy od najgłupszego zwierzęcia. Teraz. No cóż, teraz rozbudził się na tyle, że może wysyłać wizje szamanowi, a także robić inne rzeczy. – Ale dlaczego? Dlaczego nakłonił ich do zabicia Ngangaty i mnie? – To akurat jest dość proste – rzekł Czarny Bóg głosem ciężkim od ponurej radości. – On wie, że masz wszystko, co trzeba, żeby go zniszczyć. VI. Starzy przyjaciele Ghe przystanął pod drzwiami biblioteki i raz jeszcze pomacał szyję, sprawdzając, czy wysoki kołnierz dobrze kryje fałd blizny. Miał nadzieję, że ten element stroju nie wzbudzi żadnych podejrzeń. Wysokie kołnierze w pałacu to wchodziły, to wychodziły z mody. Teraz akurat nie były w użyciu, ale przecież on miał uchodzić za kupieckiego syna, który dołączył do kapłańskiego stanu, aby stać się inżynierem. Wszyscy wiedzieli, że synowie kupców odnosili się do mody ambitnie, jednak swój strój traktowali jak mundur. Przetrząsnął pamięć, odtwarzając fikcyjne życie Yena, usiłując przypomnieć sobie wszystko, co jako Yen uczynił i powiedział. Byłoby żenujące i niebezpieczne zarazem, gdyby Ghan przyłapał go na kłamstwie. Na szczęście, o wiele częściej rozmawiał z Hezhi niż z Ghanem. Nie wiedział natomiast, ile Hezhi opowiedziała mu o Yenie. Spoglądając z wahaniem na łukowo sklepione wejście, raz jeszcze przejrzał ciemne zakamarki pamięci, by jak najlepiej odtworzyć postać Yena. Miękki akcent, starannie wymawiana każda sylaba. Zupełnie odmienne niż w Dzielnicy Południowej, gdzie się wychował. Tam słowa wymawiano krótko i zgrzytliwie. Jego ojciec miał być rzecznym kupcem, on sam zaś uwielbiał egzotykę. Przez zamyśloną twarz Ghe przemknął nikły uśmiech, na wspomnienie małej statuetki, którą podarował Hezhi wraz ze zmyśloną historyjką wyjaśniającą, w jaki sposób „ojciec” wszedł w jej posiadanie. Figurka bardzo się Hezhi spodobała, dobrze to pamiętał. Nawykła do życia w pałacu, otoczona bogactwem i służbą, szeroko rozwarła oczy w prawdziwym zachwycie na widok kawałka mosiądzu odlanego w kształcie dosiadającej wierzchowca kobiety Mangów. Skąd mogła wiedzieć, że zabrał rzeźbę z półki w domu pomniejszego szlachcica z Bagiennych Królestw w chwilę po tym, jak położył kres jego nazbyt ambitnej karierze? Korytarz zaludniał się coraz bardziej, ponieważ nadchodził czas porannych modłów. Paradnie odziana szlachta, służba, strażnicy i skromni urzędnicy – wszyscy tłoczyli się, przemierzając pałac w drodze do sal z fontannami, by wznosić modły do Rzeki tam, gdzie zjawia się on we własnej osobie. Dobrze wiedział, że powinien jak najszybciej zniknąć z korytarza. Nie chciał, żeby teraz ktoś – na przykład któryś z kapłanów – go rozpoznał. Zwłaszcza, że Ahw’en – kapłani badający tajemnicze zdarzenia – musieli uwijać się jak w ukropie, próbując wyjaśnić zaginięcie pewnego szlachcica, którego szaty Ghe miał obecnie na sobie. Ahw’en często byli Jikami, podobnie jak on sam, dlatego zdecydowanie mądrzej będzie unikać tłumów. Choć nie czuł się do końca przygotowany, przekroczył próg biblioteki, dokąd zaglądali tylko nieliczni mieszkańcy pałacu. Tak jak pamiętał, miejsce to działało onieśmielająco. Mahoniowe półki rozpraszały wpadające z góry światło i zmuszały je by krążyło po sali, niczym dodana do kawy śmietanka. Ghe miał złudzenie, że ściany biblioteki pokrywają gobeliny utkane z gigantycznych stonóg, a każdy grzbiet książki stanowił segment okrywającego ciało pancerza. Oprawa większości tomów miała barwę czarną lub brązową, co tylko to wrażenie pogłębiało. Wyróżniające się tu i ówdzie nieliczne grzbiety w kolorze ciemnej żółci, burgunda czy indygo wyglądały jak paski ostrzegające, iż noszący je robak jest trujący. Księgi otaczały zaścielony dywanami obszar, na którym stało kilka niskich stolików, przy nich zaś rozrzucono poduszki do siedzenia. Dalej półki niknęły w głębokim, wąskim labiryncie, który Hezhi nazywała Gąszczem. Pamiętał, z jaką łatwością śmigała wśród nie kończących się szeregów regałów, wybierając książki dla Yena. Z początku tylko udawał, że słucha z uwagą tego jej gadania o katalogowaniu oraz zasadach układania zbiorów. W końcu jednak jej zapał okazał się zaraźliwy. Wiedza była orężem, zaś Hezhi miała do dyspozycji cały arsenał, co więcej, chętnie dzieliła się nim z innymi. Poniewczasie przyszło mu do głowy, że jeśli nawet nie skorzystała z tego arsenału, żeby go pokonać, to z pewnością zrobiła z niego użytek, aby uciec z miasta. Czy na stronicach tych ksiąg wyszukała również bladolicego cudzoziemca z niesamowitą bronią? Czy wyczarowała go niczym demona z jakiegoś opasłego tomu? Pulpit Ghana stał nieco z boku. Siedzący za nim stary bibliotekarz zajęty był wypisywaniem czegoś z grubej księgi. Miał na sobie togę w kolorze umbry, zaś jego skóra przypominała pożółkły pergamin, przez co wydawał się nieodłączną częścią tej sali, na równi z wypełniającymi ją starożytnymi dokumentami. Ostre rysy jego twarzy czyniły wrażenie niemal odpychających za sprawą wyrytych w skórze głębokich bruzd. Ghe zapamiętał go jako osobę szczególnie niemiłą. Po pierwszym spotkaniu marzył nawet o tym, by wsadzić mu nóż w serce. Później dostrzegł w nim odwagę, lecz jakoś nigdy nie zdołał bibliotekarza polubić. Chociaż w sali nie było nikogo prócz Ghe, Ghan ani na moment nie przerwał pisania. Nieśmiało podszedł nieco bliżej, tak jak by to uczynił Yen. Staruszek pisał w dalszym ciągu, ze zdumiewającą szybkością przenosząc na papier rzędy pięknych, równych liter. Ghe cicho chrząknął. Ghan spojrzał w jego stronę, a jego oczy były niczym ociekające złością ostrza szpilek. – Tak? – rzucił z rozdrażnieniem. – Ach – zaczął Ghe, nagle niezbyt pewien, czy jego onieśmielenie było całkiem udawane. – Mistrzu Ghanie, być może przypominasz mnie sobie. Jestem... – Wiem, kim jesteś – burknął Ghan. Przez krótką chwilę Ghe poczuł ukłucie czegoś na kształt strachu. Wzrok bibliotekarza zdawał się rozdzierać brokatowy kołnierz, odsłaniając jego gardło, jego prawdziwą naturę. Z żalem pomyślał o tym wszystkim, czego nie pamiętał. Czy Ghan wiedział, że jest Jikiem? – Jestem też pewien, że pamiętasz, jak odnaleźć księgi o ściekach oraz łukach – podjął tymczasem Ghan – nie widzę więc powodu, dla którego miałbyś mi przeszkadzać. Od stóp, poprzez żołądek aż do głowy Ghe przetoczyło się uczucie ulgi. Ghan był tylko sobą, niecierpliwym i nieuprzejmym starcem. Nadal brał go za Yena, architekta. – Mistrzu Ghanie – rzucił pospiesznie, lękając się, by bibliotekarz nie zabrał się z powrotem do pracy. – Od mojego ostatniego pobytu w bibliotece upłynęło sporo czasu. – Kilka miesięcy – odrzekł Ghan. – Zaledwie część roku. Czy twoja głowa niezdolna jest przechowywać wiadomości przez taki czas? Ghe poruszył się niespokojnie. – Tak, Mistrzu Ghanie, jest zdolna. Ja... – Nie marnuj zatem mojego czasu – ostrzegł go Ghan. Ghe zniżył głos, przyoblekł twarz w wyraz smutku. W głębi ducha poczuł ulgę. Odzyskał całkowitą władzę nad maską, którą przybrał, zaś prześladujący go niepokój ulotnił się bez śladu w zastałym powietrzu biblioteki. – Mistrzu Ghanie – wyszeptał. – Mistrzu Ghanie, przyszedłem zapytać cię o Hezhi. Ghan wpatrywał się w niego przez chwilę. W tym czasie przez jego oblicze przemknął jakiś cień, który jednak został błyskawicznie opanowany. Ghe pomyślał z uznaniem, że Ghan również nosi maskę i czyni to z ogromną wprawą. – Hezhinata – poprawił go Ghan, dodając przyrostek oznaczający, że ktoś stał się duchem. – Hezhi – łagodnie powtórzył Ghe. Ciałem Ghana wstrząsnął krótkotrwały dreszcz, a gdy dygotanie osiągnęło twarz, nadało jej rysom wyraz niepohamowanej furii. – Lepiej zamilcz! – huknął. – Nie wygaduj takich rzeczy. Jednak Ghe nie dawał za wygraną. – Wierzę, iż jej los nie był ci obojętny – rzekł ostrożnie. – Była twoją uczennicą, ty zaś z dumą patrzyłeś na jej postępy, co było doskonale widać. Mistrzu Ghanie, mnie także na niej zależało. My... ona o mnie myślała. Teraz zniknęła, a wszyscy powiadają, że jest duchem. Ja jednak wiem, że jest inaczej, czy nie rozumiesz? Słyszałem liczne plotki szeptane przez kapłanów i wiem, że razem ze swym strażnikiem uciekła z miasta. Ghan przytknął pióro do papieru. Ghe natychmiast spostrzegł kilka plamek inkaustu na dotychczas bezbłędnej stronicy. „On wie! – pomyślał uradowany. – Wie, dokąd ona uciekła!” Ghan spojrzał gdzieś w bok, po czym skierował wzrok prosto w oczy Ghe. – Młody człowieku, mogę jedynie przestrzec cię przed powtarzaniem takich pogłosek – powiedział cicho. – Wiem, że nie była ci obojętna. Było to widać gołym okiem. Ale ona nie żyje, rozumiesz? Żal mi ciebie, ale tak właśnie wygląda prawda. Co do mnie, wciąż pogrążony jestem w rozpaczy i tak już pozostanie do dnia mojej śmierci. Hezhinata nie żyje. Spoczęła u boku swych przodków w krypcie pod Świątynią Wody. Zrezygnowany, popatrzył na zniszczoną stronę. – Jeśli chcesz skorzystać z biblioteki, pomogę ci tak, jak zrobiłaby to ona. Uczynię to dla niej. Jeśli natomiast nie trzeba ci żadnych książek, musisz odejść. W razie potrzeby wezwę straż, a wówczas będziesz musiał tłumaczyć się przed swymi przełożonymi. Rozumiesz? Oczy Ghana patrzyły łagodnie, ale pojawiła się w nich nieugiętość. Choć Ghe wytężał cały swój spryt, nie mógł wymyślić odpowiedzi, która pozwoliłaby mu uzyskać dalsze informacje. – Jak sobie życzysz – powiedział wreszcie. Zaraz jednak dodał wyzywającym tonem: – A ja i tak wiem. – Wynoś się stąd – polecił Ghan głosem ostrym i niebezpiecznym jak odłamki szkła. Ghe pokiwał głową, złożył pełen szacunku ukłon, po czym opuścił bibliotekę. Przemierzał wąskie korytarze ze zmarszczonym czołem, czujnie rozglądając się dokoła. Ghan okazał się bardziej uparty, niż przypuszczał. Uzyskanie jego pomocy nie będzie łatwe, on zaś tej pomocy potrzebował. Dobrze, że nareszcie miał sposobność z kimś porozmawiać, dowieść sobie samemu, iż naprawdę żył. Mieszkał w pałacu od dwóch dni, ale przemykał chyłkiem, obserwując i usiłując zarazem pozostać w ukryciu. Jedyne prawdziwe spotkanie z człowiekiem, do jakiego w tym czasie doszło... no cóż, nie wypadło zbyt serdecznie. Pierwszy dzień upłynął mu na szukaniu miejsca, gdzie mógłby się zatrzymać. Prawdę powiedziawszy, to zadanie okazało się najłatwiejsze. Stare skrzydło pałacu pełne było niezamieszkanych komnat, pod nim zaś rozciągały się jeszcze mniej uczęszczane przestrzenie dawnego pałacu, na którym wzniesiono obecny. Hezhi spędzała wiele czasu w tych opuszczonych miejscach. Ghe zapuszczał się tam niekiedy w ślad za nią, dlatego też znalezienie kryjówki, do której nigdy nie zaglądały pałacowe straże nie nastręczyło mu większych trudności. Zdobycie ubrania, które zastąpiłoby jego zbutwiałe łachy okazało się znacznie trudniejsze i bardziej niebezpieczne. Co gorsza, przy tej okazji dowiedział się czegoś nieprzyjemnego o sobie samym. Komnata, którą odwiedził, by ukraść odzienie, należała do młodego szlachcica pośledniejszego rodu. Ghe wybrał go spośród grona młodzieńców popijających na Dziedzińcu Czerwonego Kwiecia, popularnym wśród młodzieży z uwagi na swe dyskretne położenie. Chłopak miał odpowiednią budowę, nie towarzyszył mu strażnik i był tak pijany, że z pewnością nie zauważyłby wchodzącego do komnaty Ghe. I rzeczywiście nie zauważył. Kiedy jednak Ghe ujrzał go leżącego bez czucia na łóżku, nieoczekiwanie silniejszy od chęci zdobycia ubrania okazał się głód. Pożarcie potwora w kanałach pod miastem to jedno, a zabicie w pałacu człowieka, którego wszyscy będą szukać, to zupełnie co innego. A jednak, niemal nieświadomie, rozerwał więzi życia śpiącego i zjadł je, pozostawiając ciało martwe i zimne niczym głaz. Jako że wydawało się rzeczą wielce nieostrożną, by w takim stanie leżało dalej w łóżku – Ahw’en mogli mieć swoje sposoby na ustalenie przyczyny śmierci – zwłoki trafiły do podziemi głęboko pod pałacem, gdzie oddawały swą materię Rzece. Mimochodem pomyślał, jak często będzie zmuszony pożywiać się w ten sposób. Odbite od białych ścian promienie popołudniowego słońca poraziły jego oczy oślepiającym lśnieniem, gdy z ciemnego korytarza wyszedł na dziedziniec. Odgarnąwszy liście drzewiastej paproci, ze smakiem wciągnął w nozdrza aromat pieczonego chleba, przemieszany z wonią przypiekanego na rożnie jagnięcia. Szykująca strawę kobieta zerknęła na niego obojętnie, po czym wróciła do pracy. Z okna na drugim piętrze wychyliła się inna kobieta i powiedziała coś kucharce, która zbyła tamtą machnięciem ręki. Przeciąwszy niewielki placyk, z ulgą powitał półmrok, lekko tylko rozpraszany przez błękitną poświatę spływającą ze stropu przez płytki barwnego szkła. Powrócił myślami do Ghana. Dzięki temu staruszkowi dowiedział się co najmniej trzech pożytecznych rzeczy. Po pierwsze, nadal może normalnie rozmawiać z innymi Ludzkimi Istotami, w co właściwie zaczynał już wątpić. Radził sobie nawet jako Jik ukrywający swą prawdziwą tożsamość – jakakolwiek by ona była w jego obecnym położeniu. Po drugie, Ghan nie wiedział, kim jest w rzeczywistości. W jego oczach nadal uchodził za Yena, młodego mężczyznę zakochanego w Hezhi. I wreszcie po trzecie, drobne oznaki, które wciąż potrafił odczytać, wyraźnie wskazywały, że bibliotekarz wiedział, chociaż kategorycznie temu zaprzeczał, iż Hezhi żyje i prawdopodobnie orientował się, gdzie można ją znaleźć. To zaś oznaczało, że był bardzo cennym tropem, zapewne zresztą jedynym. Jak się bowiem okazało, w podziemiach pałacu przeleżał prawie pięć miesięcy. Hezhi musiała być gdzieś daleko od Nhol, daleko od Rzeki i jego wzroku. Ghe minął wejście do Sali Momentów, gdzie światło skrzyło się tak pięknym blaskiem na różnobarwnych szkłach, że niegdyś naprawdę wierzył, iż Z Wody Zrodzony schwytał tęczę, aby w niej zamieszkać i przebywać razem nimi. Spuściwszy głowę niby w zadumie albo przez szacunek, szybkim krokiem przemierzył puste komnaty. Gdzieś w połowie Sali Jadeitowych Demonów zauważył podążającego w ślad za nim człowieka. Choć zdumiało go to niepomiernie, nie dał niczego po sobie poznać i poszedł dalej. Po drodze parę razy skręcił, pozostawiając przebyte wcześniej zakątki daleko w tyle. W końcu przystanął, aby odpocząć na jednym z niezliczonych pałacowych dziedzińców. Ten, na którym się znalazł – nie znał nawet jego nazwy – przedstawiał sobą opłakany widok, choć nie brakło mu przy tym melancholijnego piękna. Mały placyk otoczony był ze wszystkich stron wysokimi na trzy piętra ścianami, z których sterczało osiem pustych balkonów. Blade, zimowe słońce spowiło prastare, sękate drzewo oliwne szafranowym światłem. Z wyłożonej dziobatymi płytami wapienia posadzki tu i ówdzie wyrastały kępki chwastów. Ghe siadł na wiekowej ławce – kamiennej płycie spoczywającej na grzbietach skaczących granitowych ryb, które niemal zupełnie niknęły pod mchem i porostami. Gruby, czarny, kolczasty krzew wił się po ścianie w stronę kutego balkonu na drugim piętrze. Ghe od niechcenia zaczął zastanawiać się, czy to czarna winorośl i czy jej kwiaty również są ciemne. W chwilę później na dziedzińcu pojawił się tamten człowiek i Ghe po raz pierwszy miał sposobność przyjrzeć się jego twarzy. Nieco zdumiony, pokiwał głową. Owa twarz wydała się znajoma, co więcej, powinien znać odpowiadające jej imię. Powinien, ale nie znał. Imię umknęło gdzieś w ciemność, podobnie jak i znaczna część jego osobowości. Obserwując wypływający na oblicze mężczyzny uśmiech rozpoznania, Ghe poczuł głęboką gorycz, a nawet oburzenie. Dlaczego tamten człowiek miał pozostawać żyw, skoro on sam nie mógł? – Ghe? – zapytał przybyły. Ghe przymusił się do uśmiechu, choć w głębi serca czuł narastającą złość. – Obecnie jestem Yen – powiedział. – Rozumiesz, śledzę kogoś. – Gdzie byłeś? Pytający miał chłopięce rysy, nieco krzywe usta. Ghe odniósł niejasne wrażenie, że chyba dawniej go lubił, a może tylko lubił coś, co się z nim wiązało. – Teraz? W bibliotece. – Pytam o ostatnich kilka miesięcy. Zniknąłeś bez śladu po tym zamieszaniu przy Bramie Głowni. Myśleliśmy, że nie żyjesz. Ghe udał zdumienie. – Nie żyję? Nie, po prostu dostałem nowe zadanie. Posłali mnie do Yengat w Bagiennych Królestwach, bym rozwiązał mały problem. Właśnie wróciłem, a oni przydzielili mi innego... dzieciaka. – Aha – powiedział tamten. – Chyba nic o tym nie słyszałem. Po tym wydarzeniu wszędzie zapanował taki chaos. Zginęło tylu kapłanów i żołnierzy... Sądziłem, że ona dopadła także i ciebie. – A co się z nią stało? – spytał Ghe. – Jeszcze nie miałem sposobności o to zapytać. – W końcu złapali ją na pustyni. – Ach tak. Zapadło kłopotliwe milczenie. Stojący naprzeciwko Ghe chłopak uśmiechnął się nerwowo. – No cóż – powiedział wreszcie. – Zdawało mi się, że cię rozpoznałem, więc chciałem się upewnić. Wpadnij kiedyś do koszar, gdy będziesz w okolicy. – Na razie kazali mi przebywać tutaj – odrzekł Ghe. – Ale odwiedzę was przy najbliższej okazji. – To dobrze. Chłopak odwrócił się i ruszył do wyjścia. Ghe obserwował go przez pierwszych dziesięć kroków, z których każdy następny był nieco szybszy od poprzedniego, po czym ciężko westchnął. – Zaczekaj – rzucił w ślad za nim. Tamten zrobił jeszcze dwa kroki, zanim wolno zwrócił twarz w stronę Ghe. – Wracaj. Co powiedziałem nie tak? Chłopięce rysy nabrały twardości, źrenice się zwęziły. – Wszystko. Kim ty tak naprawdę jesteś? – Och, jestem Ghe. To prawda. – Czyżby? Jeden z ocalałych kapłanów widział twą odrąbaną głowę. Ja zaś awansowałem, więc wiedziałbym, gdyby cię posłano do Bagiennych Królestw. Dlatego też pytam raz jeszcze, kim jesteś? – Nikim, jeśli nie jestem Ghe – odparł, ruszając ku chłopakowi, który na ten widok pokiwał głową, jak gdyby znalazł odpowiedź na zadane samemu sobie pytanie. Prawa dłoń oddalonego o dziesięć kroków kapłana wykonała nieznaczny, fantastycznie szybki ruch. Ghe był na to przygotowany, toteż gdy zabójcze, cienkie ostrze dosięgło miejsca, gdzie stał chwilę wcześniej, on był już o cały krok dalej na lewo. Przy wtórze szczęku uderzającej w kamień stali Ghe skoczył, lądując tuż poza zasięgiem ramion przeciwnika, który natychmiast spróbował trafić go drugim nożem. Ten oręż nie był przeznaczony do rzucania. Szeroki i mocny, potrafił wgryźć się w kość, rozpruć serce i płuca. Kapłan władał nim z niemałą wprawą, lecz jego ruchy wydawały się Ghe żałośnie powolne, a kreślony przez ostrze łuk łatwy do przewidzenia. Usunął się w bok, złapał wywijającą nożem rękę w łokciu i nadgarstku, a w tym samym momencie lewa ręka Jika uderzyła go w splot nerwowy z boku głowy. Czaszkę Ghe przeniknął okropny ból, lecz nie poluzował chwytu, dopóki przeciwnik nie wykonał dziwnego skrętu, po którym z dłoni wypadł mu nóż. – Bardzo dobrze – cicho pochwalił Ghe. – Tej sztuczki nie znałem. – Ty jesteś Ghe – powiedział chłopak. – Może trochę szybszy, silniejszy. To są jednak jego ruchy, techniki. Co się z tobą stało? Zamiast odpowiedzieć, Ghe skoczył naprzód. Udał, że wyprowadza cios pięścią, choć stał zbyt daleko, a w tym samym momencie kopnął zakroczną nogą. Przeciwnik niemal zdołał uniknąć podstępnego kopniaka w kostkę, jednak stopa Ghe trafiła go w piętę. Wytrącony z równowagi, Jik zatoczył się w tył, a w tym momencie Ghe runął na niego, ryzykując, że nadzieje się na kontrę, jeśli tamten tylko udawał potknięcie. Ryzyko się opłaciło, gdyż stopa Ghe trafiła prosto w mostek. Chłopak z jękiem uderzył plecami w ścianę, a gdy nieco oprzytomniał, splunął krwią. Ghe przystanął, choć na dobrą sprawę, nie bardzo wiedział dlaczego. Czy ten człowiek był jego przyjacielem? Zapewne nie; zaczynał podejrzewać, że przyjaciół miał raczej niewielu. Nie ulegało jednakże wątpliwości, że należał do grona Jików i być może stąd właśnie brała się ich znajomość. Mocno poturbowany, chłopak spróbował uderzenia grzbietem dłoni, ale Ghe wiedział, że jest to tylko zwód, więc usunął się w bok, by uniknąć prawdziwego ciosu drugiej pięści, sam zaś zdzielił go knykciami w nerkę. Jik padł jak rażony gromem i pozostał w zupełnym bezruchu na posadzce, dopóki Ghe nie podniósł noża, a wówczas podjął ostatnią, nieudolną próbę ataku na jego nogi. Ghe ani przez chwilę nie wierzył, że jego przeciwnik leży bez czucia, toteż z łatwością uniknął kopniaka, po czym zakończył walkę szybkim pchnięciem pod szczękę, które sięgnęło w głąb mózgu. Obserwował, jak oczy Jika uciekają pod czaszkę, po czym wracają i nieruchomieją, zapatrzone prosto w niebo. – Ciekawe, jak miałeś na imię – wyszeptał Ghe. Ciężko dysząc, usiadł pod ścianą, z dłonią wciąż zaciśniętą na rękojeści noża. Zafascynowany spoglądał na kolorowe włókna w ciele zabitego, które właśnie zaczynały się rozplątywać. Nie był w tej chwili głodny, więc tylko patrzył, ciekaw jak wygląda śmierć. Włókna zanikały. Te sięgające kończyn i organów kurczyły się i blakły, wchłaniane przez umiejscowiony w sercu węzeł. Węzeł rozpadł się na cieńsze włókna, po czym zapętlił w gruby supeł, który na oczach Ghe splótł się w nowy wzór. Nieustannie przy tym ciemniał, aż stał się prawie niewidoczny. Czas jakiś leżał zupełnie nieruchomo i wreszcie drgnął niczym piórko poruszone łagodnym podmuchem wiatru. Powodowany ciekawością, Ghe postanowił go dotknąć, przy czym wyciągnął nie rękę, tylko to coś, czym się posilał. Malutki kłębek zadrżał, zatrzepotał i przysunął się do niego. Ghe ujął go łagodnie, poczuł rytmiczny puls podobny do bicia ptasiego serca. – Co to jest? – powiedział kłębuszek. Zabrzmiało to jak głos, ale głos rozbrzmiewający wewnątrz jego kości, w biciu jego serca. – Co się stało? To był ten zabity chłopak. Qan Yazhwu, syn Wenli, szkutnika... Przez umysł Ghe szybko przemykały obrazy: dzieciństwo, kobieta, pierwszy moment przerażenia, gdy zaczynał naukę pływania... Wzdrygnąwszy się, odrzucił kłębek od siebie i głos umilkł. Kłębek przez chwilę kołysał się niepewnie, ale wnet obrał nowy kierunek i popłynął w głąb korytarza. Dotarłszy do ściany, przeniknął ją bez najmniejszego trudu. Ghe zrozumiał, dokąd zmierzał – wprost do Rzeki. – Żegnaj, Qan Yazhwunata – wyszeptał, po czym skupił swą uwagę na ciele, rozważając w jaki sposób najlepiej się go pozbyć. VII. Otoczeni przez potwory. Hezhi wsparła się o wygładzony wichrem kamień i głęboko oddychała. Przerażenie wywołane tym, co zobaczyła, powoli słabło, ale poczucie niezwykłości pozostało. Brat Koń wydawał się jej dotychczas najbardziej ludzkim spośród wszystkich ludzi: rozsądny, uczuciowy i dobroduszny. Pocieszał ją od samego początku, od chwili gdy się spotkali. Wziął ją na swego konia i mocno trzymał w ramionach, kiedy pośród tętentu kopyt oddalali się od Nhol, miejsca jej narodzin i jej przekleństwa. Teraz jednak nabrała niemal zupełnej pewności, że człowiekiem nie był, a przynajmniej nie w całości. Żadne Ludzkie Istoty nie miały w swych wnętrznościach innych żywych stworzeń. Tak przynajmniej jej się wydawało. – Nie mogę ufać nikomu prócz Tsema – powiedziała głośno. „I może jeszcze Perkara”. Myśl ta była jednakże dziwna. Znała Perkara zaledwie o dzień dłużej niż Brata Konia i widziała, do jakich okropieństw był zdolny. Oglądała poszlachtowane ciała elitarnych strażników ojca oraz bezgłowe zwłoki Yena. A jednak losy Perkara i jej własny pozostawały ze sobą w jakiś sposób związane, splecione własnymi pragnieniami dla niewyjaśnionych przyczyn. To nie była miłość – kochała przecież Tsema, Ghana, Qey. To, co łączyło ją z Perkarem było w jakiś sposób inne, nie przypominało dręczącej, pełnej niepokoju tęsknoty, jaką obudził w niej Yen. To było mniej pociągające, ale potężniejsze. Tak podpowiadał jej brzuch. Rozum natomiast nauczył się polegać wyłącznie na sobie samym i teraz mówił, że nie może liczyć nawet na Perkara. Pobliskie skały wznosiły się na wysokość trzypiętrowych domów, a były równie strome jak miejskie mury. Kiedy spoglądała na nie z daleka, z osady, wydawały się tajemnicze, intrygujące. Przypominały miasto, choć miastem nie były. Wieżyce, mury, jaskinie niczym przestronne komnaty – wszystko to sobie wyobrażała. Zmarszczywszy czoło, śmiało wkroczyła między kamienne bloki. Stąpając po nierównym dnie parowu, usiłowała nie myśleć o tym, co tkwiło wewnątrz Brata Konia, o bogu kopca, o wszechobecnych bogach i demonach. Nagle przystanęła, uderzona niezwykłym wspomnieniem. Otaczające ją skalne formacje zdawały się tworzyć rozległą salę, pomimo braku przypór oraz prawdziwego stropu, niezmiernie podobną do Dziedzińca Leng, gdzie ojciec zwykł obchodzić różne uroczystości, a także udzielać audiencji. Podczas ostatniego pobytu na dworze oglądała przedstawienie obrazujące legendę o jej rodzinie. Sztuka opowiadała o ludziach otoczonych ze wszystkich stron przez potwory, niezdolnych stawić im czoła, a także o Chakunge, synu Gau – córki wodza... Rzeka zniszczyła ich wszystkich. Otoczeni przez potwory; tacy właśnie byli Mangowie. Potwory otaczały ich zewsząd, czaiły się w każdym kamieniu. Może nie tylko otaczały, ale też przenikały, jeśli oni wszyscy byli tacy sami jak Brat Koń. W Nhol Rzeka to zmienił, wybił te stwory rojące się na ziemi niby termity w drewnie albo larwy w zepsutym mięsie. Kto wie, może te skały były miejscem, gdzie owi bogowie, ryjąc w ziemi jak owady, nieudolnie usiłowały stworzyć miasto dorównujące Nhol. Pomyślała, że w dawnych czasach jej lud mógł być taki sam, jak Mangowie. Dziewczyna z tamtej sztuki, Gau, była córką wodza. Słowo to było bardzo stare, dzisiaj używano go wyłącznie w odniesieniu do przywódców barbarzyńskich plemion. Ale przecież przed wiekami lud Hezhi również miał swoich wodzów. Działo się to w czasach, gdy nie był jeszcze częścią Rzeki, gdy nie potrafił uciec od tych wizji... Wiatr pomrukiwał i świstał w kamiennych korytarzach, a Hezhi przysłuchiwała się tym odgłosom z rosnącym strachem. Co będzie, jeśli „widzenie bogów” spłynie na nią właśnie teraz, jeśli zobaczy stwora, który wydawał te dźwięki? Jeśli skały wokół niej nagle ożyją? Brat Koń utrzymywał, że owe istoty najłatwiej mogą wniknąć w jej wnętrze przez oczy. Zrozpaczona, osunęła się na kolana, potem usiadła i zamknąwszy oczy, wyobraziła sobie ciągnący ponad dachami chłodny powiew, krzątającą się w kuchni Qey, zajętą przyrządzaniem wieczerzy, na którą składał się kurczak duszony z czosnkiem, czarny ryż oraz rybne pierożki. W Nhol nauczyła się strachu przed ciemnością; tutaj znajdowała w niej pociechę. „Szkoda, że nie ma tutaj Perkara” – pomyślała, wbijając palce w gruboziarnisty piasek. W tym miejscu nie był śniegu, tylko pod południową ścianą parowu piętrzyły się niewielkie zaspy. W powietrzu czuło się jednak chłód, a w nocy niewątpliwie będzie jeszcze zimniej. Dokąd powinna pójść? Z powrotem do obozowiska, gdzie czekał Brat Koń z zamieszkującymi go stworami? Gdzie wszyscy byli krewnym starca, i gdzie nikt jej nie dowierzał? Tak, potrzebowała Perkara. Pomyślawszy o tym po raz drugi, uprzytomniła sobie nagle, co robi, i syknęła rozwścieczona na siebie. Perkar miał rację, że jej nie wierzył! Raz już wezwała go z drugiego końca świata, oderwała od domu i rodziny, i to po co? Żeby zabijał ludzi na ulicach Nhol, umożliwiając jej ucieczkę przed własnym przeznaczeniem? Teraz zaś tkwiła po uszy w nowym przeznaczeniu, które z tak wielkim poświęceniem pomógł jej stworzyć i pragnęła, żeby przyszedł i znów ją uratował, by dobył skrwawionego miecza i zamienił jej kłopoty w gnijącą padlinę. Nie, nic z tego. Tym razem poradzi sobie sama. Cóż to jednak oznaczało? Czy przetrwa tutaj, w głębi Pustkowi Mangów bez Mangów lub Perkara? Nie, nie przetrwa. Czy zdoła spojrzeć w twarz Brata Konia? Tego również nie wiedziała. Nagle dotarło do niej, że być może, nie będzie miała żadnego wyboru. W powolne, budzące lęk zawodzenie wiatru wśród skał wdarły się bowiem nowe dźwięki. Stłumiony rytm końskich kopyt, pobrzękiwanie mosiężnych dzwonków oraz przybliżające się z każdą chwilą ludzkie głosy. Niechętnie rozwarła powieki i omiotła wzrokiem okolicę. Co zrobi, jeśli nadjedzie Brat Koń? On musiał wiedzieć, że go widziała. Czy uczynił to celowo? Mniejsza z tym, i tak stawi mu czoło. A jeśli ma umrzeć, umrze odważnie, nie roniąc ani łzy. Była przecież Hezhi, córką cesarza Nhol. Kiedyś miała w sobie tyle mocy, że tupnięciem mogła wprawić ziemię w drżenie. Nie wpadnie w panikę przez jakiegoś opętanego przez demony starca. A jednak jej serce zadrżało lekko, gdy ruszyła na spotkanie konnych. U wylotu parowu zjawili się dwaj jeźdźcy; żaden z nich nie był Bratem Koniem, ale obaj należeli do Mangów. Mieli na sobie bachgay – długie czarne płaszcze z rozcięciem ułatwiającym konną jazdę oraz jaskrawej barwy spodnie ze skóry łosia. Spod płaszczy wyglądały sztywne pasma lakierowanych pancerzy. Było oczywiste nawet dla Hezhi, że podążali jej tropem. Gdy podjechali bliżej, stwierdziła, że nigdy nie widziała ich twarzy. Ci wojownicy z pewnością nie należeli do szczepu Brata Konia. Nie było w tym zresztą nic dziwnego. Od momentu rozpoczęcia Ben’cheen wszędzie widziało się więcej obcych niż swoich. Niepokojące było natomiast to, że na głowach mieli stalowe hełmy zwieńczone kitami ufarbowanego na czerwono końskiego włosia. Z tego co pamiętała, znak ten oznaczał, że jeźdźcy wyruszyli na wyprawę wojenną. Rozejrzała się dokoła w poszukiwaniu kryjówki, lecz skalne ściany były zbyt strome na wspinaczkę, nigdzie też nie dostrzegła rozpadliny dostatecznie dużej, by mogła się w nią wślizgnąć. Nie pozostało jej zatem nic innego, jak tylko stać i czekać. Gdy Mangowie byli już zupełnie blisko, zdjęli z łuków cięciwy i schowali broń do ozdobnych sajdaków. Robili to jednak ostrożnie, ani na chwilę nie tracąc jej z oczu, jakby była wężem lub jakimś innym groźnym stworzeniem. Niepewna, co powinna uczynić, Hezhi stała w milczeniu, próbując odczytać z twarzy wojowników, jakie żywili względem niej zamiary. – Du’unuzho, shigiindeye? – zapytał miękko jeden z nich. „Czy nic ci nie jest, kuzynko?” – przetłumaczyła Hezhi. Mówił z dziwnym akcentem, inaczej niż Brat Koń, jednak zdołała go zrozumieć. Z bliska jego twarz nie wydawała się tak zawzięta, jak z daleka. Szczupła i wąska, sprawiała dość miłe wrażenie. Jego oczy nie były czarne, jak jej własne czy Mangów, których znała, lecz jasnobrązowe, z drobnymi wtrąceniami zieleni. Wyglądał na całkiem młodego, mógł liczyć co najwyżej piętnaście lat. Jego towarzysz był w tym samym wieku, tyle że kształtem twarzy, barwą oczu oraz krępą budową ciała bardziej przypominał typowych Mangów. – Gaashuzho – odrzekła. – Miewam się dobrze. Pokiwał głową, lecz jego mina wskazywała, że zauważył jej obcy akcent. Przez chwilę wpatrywał się w ziemię, jakby rozważając, w jaki sposób powiedzieć to, co zamierzał. – Nie jesteś Mangiem – stwierdził w końcu. – Nie, nie jestem. Ale przebywam pod opieką Ludu Południa. – Brat Koń polecił jej mówić w ten sposób do wszystkich napotykanych obcych. – To ona – syknął drugi jeździec, ale pierwszy uciszył go ruchem ręki. – Kuzyni zwą mnie Mech, to przez oczy – wyjaśnił. – Moje wojenne imię brzmi Brzdąkający na Łuku. Jeśli chcesz, możesz mi mówić Mech. Mój kuzyn ma na imię Chuuzek. – Witaj – mruknął Chuuzek bez zapału. Hezhi zastanawiała się, czy złościł się, ponieważ jego imię zostało ujawnione przed obcą osobą, czy może z powodu jego znaczenia. Podane przez Mech słowo oznaczało bowiem „On Ciągle Beka”. – Ja mam na imię Hezhi – odrzekła. Wiedziała bowiem, iż grzeczność nakazywała podać własne imię, gdy ktoś wyjawił ci swoje. – Czy przybywacie na Ben‘cheen? – Po części – powiedział Mech. – Jesteśmy z Ludu Czterech Świerków. – Oznajmił to tonem wskazującym, że jest to ważna wiadomość i zapewne była, ale tylko dla Mangów. Dla niej nie miała żadnego znaczenia, pokiwała jednak głową z taką miną, jak gdyby było wręcz odwrotnie. Mech przypatrywał się jej obojętnie, w końcu chrząknął i dodał: – No cóż, chętnie zawiozę cię do osady. Pieszo wracałabyś stąd bardzo długo. – Nie, dziękuję. Muszę zaczekać tutaj na przyjaciela, który niebawem nadjedzie. – Ach tak... – rzucił Mech. Chuuzek omiótł parów czujnym spojrzeniem, mamrocząc coś przy tym pod nosem. „Coś jest nie tak” – pomyślała. Ci dwaj zachowywali się dziwnie, nawet jak na Mangów. Być może, działo się tak dlatego, że nie była Mangiem, nie mogła jednak lekceważyć rzuconego półgłosem przez Chuuzeka: „To ona”. Słowa te wielce ją zmartwiły i doprawdy odetchnęłaby z ulgą, gdyby wojownicy odjechali. Co prawda, Mech sprawiał dość sympatyczne wrażenie, chyba nawet nieco się o nią martwił, ale tak samo było z Yenem, który gotów był ją zabić. – Myślę – podjął Mech tonem usprawiedliwienia – że powinienem nalegać. Nie możemy zostawić cię tutaj samej, błądzącej wśród skał. Czy twój towarzysz jest Mangiem? – Tak. – Zatem z łatwością odnajdzie drogę do domu. – Nie będzie wiedział, co się ze mną stało. Chuuzek się żachnął. – Jeśli to Mang, wyczyta wszystko ze śladów. Hezhi spojrzała na nich spod ściągniętych brwi. Bez trudu wypatrzyła rękojeści przytroczonych do siodeł mieczy. Chuuzek trzymał rękę na broni, natomiast Mech skrzyżował dłonie na końskim grzbiecie. – Macie na sobie barwy wojenne – powiedziała. – Skąd mam wiedzieć, jakie są wasze zamiary? – To prawda – odrzekł Mech. – Toczymy wojnę, ale nie z tobą. Mogę jednakże wziąć cię w niewolę, jeśli okaże się to jedynym sposobem na sprowadzenie cię do osady. – Ja jednak wolałabym zostać tutaj. Zniecierpliwiony Chuuzek prychnął. Widać było, że jest naprawdę rozeźlony, Mech natomiast sprawiał wrażenie tylko zakłopotanego. – Lepiej będzie, jeśli zgodzisz się iść po dobroci – zaczął, lecz jego dalsze słowa przerwał tętent nadjeżdżającego wierzchowca. Spojrzawszy w tamtą stronę, Hezhi ujrzała Brata Konia. Jakieś sto kroków za nim z wywieszonym językiem truchtał Heen. Przez krótką chwilę miała uczucie, że dzieje się za dużo naraz. Czy ten, na którego patrzyła, był jej znany, czy nie znany? „Otoczeni przez potwory”. Będzie bacznie im się przyglądać. Będzie udawać, że to, co przeżyła, niewiele ją obeszło. Tyle przynajmniej potrafi. – Witajcie! – huknął Brat Koń, podjeżdżając bliżej. – Jakże miewają się moi bratankowie z Klanu Czterech Świerków? Mech odwrócił się w siodle, a w następnej chwili zeskoczył na ziemię, na znak szczególnego szacunku. Chuuzek poszedł w jego ślady, ale jakby z ociąganiem i pomrukując coś pod nosem. – Miewamy się całkiem dobrze, dziadku – odrzekł Mech. – Próbujemy tylko przekonać tą małą ptaszynę, że śnieg i otwarte niebo nie są dla niej odpowiednim miejscem po zachodzie słońca. Brat Koń spoglądał raczej na Hezhi niż na dwójkę wojowników. – Moja mała siostrzenica to wyjątkowo twarda ptaszyna – odpowiedział z szerokim uśmiechem. – Tym niemniej, wdzięczny wam jestem za okazaną troskę. Hezhi zadrżała. Brat Koń wyglądał tak bardzo normalnie. Nagle zaczęła wątpić w to, co wtedy widziała. Może zasiedlające go potwory były jedynie złudzeniem wywołanym przez Boginię Ognia, przez jej własny, zamglony wzrok. Znowu wiedziała za mało. Lecz jeśli Brat Koń był w istocie demonem, jakaż pozostawała jej nadzieja? Jej jedyną nadzieją była ona sama. Nie Perkar, nie Tsem, nie Rzeka. Nie potrzebowała rzeźnika ani olbrzyma. Wytężyła wolę, po raz pierwszy pragnąc, by spłynęło na nią widzenie bogów, by w tym stanie mogła spojrzeć na starca. Jego postać nawet nie drgnęła, nie uległa najmniejszej zmianie. Brat Koń pochylił się w siodle, skóra zaskrzypiała, a odgłos odbił się głośnym dźwiękiem od otaczających czerwonych skał. – Hezhi – zapytał – czy wrócisz razem z nami? Jest zbyt zimno, by stary człowiek uganiał się w poszukiwaniu siostrzenicy. – To może zostaw ją nam – bąknął Chuuzek. Wzrok jednak miał cały czas spuszczony, jak gdyby nie chciał otwarcie sprzeciwiać się staremu Mangowi. – Nie – zdecydowanie odparł Brat Koń. – Moja siostrzenica jest nieśmiała wobec nieznajomych. Trudno zdobyć jej zaufanie. Czyżby ostatnie słowo wypowiedziane zostało ze szczególnym akcentem? Czy on ją oskarżał? Ale niby dlaczego miałaby mu ufać? – Zmarzłam – rzuciła krótko. – Chcę już wrócić do Tsema. – No to wskakuj za mnie – polecił Brat Koń. – Może skorzystać z mego konia – zaproponował Mech. – Będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt. „Pewnie, że tak – pomyślała ze złością Hezhi. – Czego ode mnie chcesz? Zabić mnie, jak Yen? Rozwiesić moją skórę w swoim namiocie? A może chodzi ci tylko o seks, jak Wezhowi?” Nie zdołała się powstrzymać przed posłaniem mu zjadliwego spojrzenia i wtedy dojrzała wypisaną na jego obliczu konsternację. „A bądź sobie urażony. I tak wiem, że czegoś ode mnie chcecie. Ty może jesteś dość sprytny, żeby to ukryć, ale twój kuzyn tego nie potrafi”. – Nie, lepiej niech jedzie ze mną – dobrodusznie zdecydował Brat Koń. Jego głos zabrzmiał jednak pewnie, dając wszystkim do zrozumienia, że rozmowa na ten temat została zakończona. – Bardzo dobrze. – Jego głos nie zdradzał choćby cienia złości. – Ja tylko złożyłem propozycję. – A ja tylko ci odmówiłam – wtrąciła Hezhi. Posłużyła się uprzejmym „ci”, aby zmiękczyć wymowę swych słów, dać do zrozumienia, iż w innym czasie i okolicznościach mogłaby nie odmówić, co oczywiście prawdą nie było. Usadowiwszy się za plecami Brata Konia, prawie natychmiast poczuła się bezpieczna od nie znanego zagrożenia uosabianego przez dwójkę młodych wojowników. Uczucie to ogarnęło ją niemal wbrew jej woli – chciała pozostać czujna, nieufna i zła – toteż zaczęła zastanawiać się, czy nie jest to skutek jakichś czarów. Brat Koń był przecież gaanem, ona zaś nic nie wiedziała o potędze, jaką mógł dysponować. Z drugiej jednak strony nie dostrzegała w nim niczego niezwykłego. Stary Mang był dokładnie taki sam, jak zawsze. Wracali na Bencheen zbici w ciasną gromadę. Słońce zniżyło już swój bieg, lecz wbrew temu, co mówił Mech, do zachodu pozostało jeszcze sporo czasu. Hezhi przyciskała głowę do płaszcza Brata Konia w nadziei, że usłyszy warczenie albo inne dziwne odgłosy dobiegające z głębi jego ciała. Kiedy jednak nic takiego nie nastąpiło, zaczęła od niechcenia przysłuchiwać się rozmowie, zwracając uwagę na różnice w wymowie niektórych słów. – Czy to nie dziwne, że nosicie hełmy? – zagadnął Brat Koń po krótkim milczeniu. – Zaiste, byłoby to dziwne, gdyby nie toczona przez nas wojna – cicho powiedział Mech. – W obecnej sytuacji nie ma w tym nic dziwnego. – Rozumiem. A z kim to wojują moi zachodni krewniacy? – Mangowie – poprawił go Mech – toczą wojnę z Ludem Pastwisk. Hezhi poczuła, jak na karku Brata Konia twardnieją mięśnie. – Prawdziwa wojna? Nie jakaś tam łupieska wyprawa? – Głos brzmiał obojętnie, lecz napięcie ciała pozostało. – Dlaczego nic o tym nie słyszałem? – Zimą wieści rozchodzą się po równinach powoli. Dlatego przyjechałem tutaj z Chuuzekiem. Mamy przekazać, że w tym roku naszego ludu nie będzie na Ben’cheen. – Opowiedzcie mi o wszystkim – poprosił Brat Koń. Jechał stępa, więc młodsi musieli dotrzymać mu kroku, chociaż w oddali widać już było kolorowe plamy namiotów, a do ich uszu dolatywały stłumione odgłosy świętowania. Chuuzek splunął przez lewe ramię. – Oni wtargnęli na nasze górskie pastwiska i wznieśli twierdze, żeby ich bronić. Najpierw przysłali ludzi, aby o nie poprosić, a więc byli bardzo grzeczni... – Wy zaś im odmówiliście. – Odesłaliśmy z powrotem ich głowy. To nasze pastwiska. Brat Koń ciężko westchnął. – To prawda. Ziemie te należą do zachodnich plemion. Dopiero w tym momencie Hezhi uzmysłowiła sobie, kim był Lud Pastwisk: ziomkami Perkara. – Och, nie – szepnęła mimochodem. Choć powiedziała to bardzo cicho, Mech coś usłyszał, bo zaszczycił ją krótkim, lecz niezmiernie przenikliwym spojrzeniem. – Skąd pochodzi twoja siostrzenica? – spytał Brata Konia. Rzecz jasna Mech ani przez moment nie wierzył, że Hezhi była jego siostrzenicą. Chociaż powierzchownością bardziej przypominała Mangów niż lud Perkara, i tak pozostawało wiele łatwo dostrzegalnych różnic. A przysłuchując się jej mowie, bez trudu musiał stwierdzić, że języka Mangów nauczyła się dopiero niedawno. „Siostrzenica” była po prostu grzecznościową formułką, przy użyciu której starszy mężczyzna zwracał się do młodszej kobiety – zwłaszcza pozostającej pod jego opieką. – Ona jest z Nhol. – Ton Brata Konia wyraźnie wskazywał, że pytanie to, choć na nie odpowiedział, nie było mu miłe. – Jest moją siostrzenicą, chociaż nie łączą nas więzy krwi. – A niech to – zazgrzytał zębami Chuuzek, zaś Mech tylko pokiwał głową. – Przy moim ogniu gości jeszcze dwóch ludzi – ciągnął tymczasem Brat Koń. – W nich także nie płynie krew Matki Koni. Nie mają krewnych pośród stad, ale są moimi gośćmi. Mój klan i ja przyjmiemy za zniewagę, jeśli coś im się stanie. „Mówi im o Perkarze i Ngangacie” – pomyślała. – Oni również są z Nhol? – zapytał Mech. – Nie. Zapadła krótka, pełna napięcia cisza. Chuuzek wiercił się niespokojnie, przygryzał wargi i targał trzymane w dłoniach wodze. – Jeśli pochodzą z Ludu Pastwisk, zginą z mojej ręki – rzucił nagle wyzywającym tonem. Brat Koń osadził w miejscu swego wierzchowca, odwrócił się w siodle i zajrzał w twarz młodego wojownika. – Jeśli zabijesz mężczyznę bądź kobietę pozostających pod moją opieką w mojej osadzie, uznam to za morderstwo. – Powiedział to spokojnie, a jednak z jego słów biło zdecydowanie, któremu trudno się było przeciwstawić. Chuuzek otworzył już usta, żeby coś powiedzieć, ale Mech go uprzedził. – Rozumiemy to, oczywiście – powiedział. – Jesteśmy Mangami. Nasze matki dobrze nas wychowały. – Mam taką nadzieję – odparł Brat Koń. – Wierzę, że trzeba czegoś więcej niż wojny, aby nasze starożytne obyczaje poszły w zapomnienie. – To jest coś więcej niż wojna – warknął Chuuzek, lecz napotkawszy karcący wzrok Mechu, popadł w ponure milczenie. Brat Koń ruszył z miejsca, zaś między jeźdźcami zapadła cisza i wyglądało na to, że nie będą już odzywać się aż do samej doliny. Pomimo tego Brat Koń wcale nie poganiał swego wierzchowca. Co miał na myśli Chuuzek, mówiąc że to coś więcej niż wojna? Jako wychowywana w oderwaniu od świata córka cesarza nie miała zbyt wielu okazji, by myśleć o wojnie, jakże jednak wojna mogła być czymś więcej niż wojną? – Widzę proporzec Ludu Siedmiu Kopyt – odezwał się Mech. – Przybyli do nas wczoraj – odparł Brat Koń. – Czy w tym roku przybył z nimi stary Siinch’u? Hezhi poczuła, że mięśnie na karku jej towarzysza nieco się rozluźniły. Brat Koń nawet lekko zachichotał, a choć nie widziała jego twarzy, była pewna, że swoim zwyczajem wyszczerzył przy tym zęby. – O tak, od razu przyłapałem go, gdy próbował zakraść się do namiotu mojej wnuczki. – Wciąż taki sam. – Oczywiście. Bogowie sprzyjają lubieżnym starcom. – To prawda – przytaknął Mech. – Słyszałem, że ty sam spędziłeś kilka lat na jakiejś wyspie, kryjąc się przed Boginią Dzięciołów, ponieważ ty i jej córka... – Nie ma po co powtarzać tych plotek – burkliwie wpadł mu w słowo Brat Koń. Tym razem jednak jego gniew był udawany, żartobliwy, zupełnie inny od groźnego napięcia sprzed kilku chwil. Czy rzeczywiście widziała wtedy zagrożenie, stwora ze szponami i mętnymi źrenicami? – Opowiedz mi lepiej o twoim pradziadku Schwytaj Kuca. Słyszałem... Twarz młodego jeźdźca rozjaśnił promienny uśmiech. – Tak, to prawda. Wybrał się na Wzgórza Kła... Zanim dotarli do namiotów osady, Brat Koń i Mech zaśmiewali się do rozpuku. Natomiast twarz jadącego nieco z tyłu Chuuzeka pozostała zimna i obojętna. Hezhi pomyślała, że wygląda jak przezroczysta maska mordercy – a może nie tylko. VIII. Opowieść o Odmieńcu. Perkar wpatrywał się w Czarnego Boga. Ngangata co jakiś czas posyłał mu ostrzegawcze spojrzenia, choć Perkar i bez tego miał się na baczności. Z drugiej jednak strony nie mógł się temu dziwić, skoro w jego dotychczasowym życiu fatalne pomyłki występowały jedna po drugiej. Czarny Bóg tymczasem patrzył po prostu w ogień, poruszając niekiedy wargami, jak gdyby rozmawiał z Boginią Ognia. Perkar nie miał jednak co do tego żadnej pewności, gdyż postać ta była dla niego równie tajemnicza i niepojęta, jak znaczki kreślone przez Hezhi na długich, białych wstęgach. Dobry Złodziej też nie przerywał milczenia. Bez słowa zjadł suszone mięso, jakim go uraczyli. Wyglądał tak, jak gdyby groźby oraz obwinianie samego siebie zupełnie go wyczerpały. Parę razy Perkar sądził nawet, że zasnął, lecz jego oczy po krótkiej chwili zawsze się otwierały. Zniszczyć Odmieńca. Perkar całymi miesiącami wmawiał sobie, że taki wyczyn jest ponad jego siły. Kiedy wydawało się mu, że jest inaczej, ginęli dobrzy ludzie. Umarł jego król i wybuchła wojna z Mangami, a wszystko dlatego, że pewien głupi chłopiec sądził, iż może zabić nieśmiertelnego. Teraz zaś bóg, który ponoć stworzył świat, mówił mu lekkim tonem, że było to możliwe. Bał się zadać mu to jedno, najważniejsze pytanie: „Jak?” Bał się, bo jeśli Karak by mu powiedział, zapewne dałby wiarę jego słowom. A gdyby uwierzył... Siedzący po drugiej stronie ognia Czarny Bóg oderwał od płomieni spojrzenie swych niezwykłych żółtych oczu. Uśmiechnął się, a pamięć podsunęła Perkarowi obraz wielkiego czarnego ptaka, który uchwyciwszy pazurami ramiona Apada, pogrążył umazany krwią dziób w jego mózgu. – Jak? – spytał, dobrze wiedząc, że pytanie to sprowadzi na niego zgubę. – Jak? – powtórzył Czarny Bóg, łypiąc przy tym okiem na Perkara. – Nie – cicho wtrącił Ngangata. – Perkarze, daj spokój. Bez względu na to, co on zamierza, czy mówi teraz prawdę czy też nie, dla nas nie przyniesie to niczego dobrego. – Możesz stąd odjechać – przypomniał mu Perkar. – Mało tego, proszę, byś to uczynił. Dość niedoli przeszedłeś już ze mną, przyjacielu. Ngangata pogrzebał kijem w ognisku, poprawiając nieco głownie. – Obu nam trzeba stąd odjechać. Karak cicho cmoknął. – Tak wiele jest w tobie z Alwata – rzekł do Ngangaty. – Zawsze jesteś gotów pozwolić, by sprawy biegły swoją drogą. Zawsze zadowolony z biegu rzeczy. – Sprawy zawsze mogą przybrać gorszy obrót – zauważył Ngangata. Czarny Bóg pokiwał głową. – Alwat do szpiku kości. Lecz ten oto twój przyjaciel jest człowiekiem – też do szpiku kości. Więcej, jest prawdziwym bohaterem. – Perkar wie, co myślę o bohaterach – odparł Ngangata. – Dosyć – przerwał im Perkar. – Mów. Wytłumacz mi, jak mogę zniszczyć boga zalegającego ogromną połać świata. – Och, ty tego zrobić nie możesz. Perkar pokraśniał ze złości. – To dlaczego mówiłeś, że mogę? – No cóż, z pewnością możesz dopomóc w jego uśmierceniu. Masz dość mocy, by doprowadzić do jego zagłady. – Karaku... – Czarny Boże. – A więc, Czarny Boże. – warknął Perkar. – Może bogowie lubują się w takich pokrętnych odpowiedziach. Może to nieśmiertelność tak was wypacza. Ja jednak nie potrzebuję żadnych łamigłówek. Powiedz mi wprost, o co chodzi, albo nie mów nic. Oczy Karaka błysnęły czerwienią, po czym rozpaliły się do białości. Z groźnym pomrukiem poderwał się na nogi, a Harka uprzedził Perkara o bliskim niebezpieczeństwie. Sięgnął po broń, lecz dłoń nie zdążyła dotknąć rękojeści. Czarny Bóg klasnął i w jego rękach zrodziła się błyskawica. W tym samym momencie huknął grom, rozdzierając w strzępy otaczające ich powietrze. Porażony oślepiającym blaskiem i ogłuszającym hałasem Perkar ciężko padł na ziemię. Na wpół przytomny, ledwie zdawał sobie sprawę z tego, że ktoś łapie go za koszulę na piersi i unosi do góry. Przed oczami wciąż miał morze płomieni, więc nawet nie wiedział, czy jego powieki są otwarte, czy może zamknięte. Niezdarnie spróbował wymacać Harkę, lecz prawy nadgarstek natychmiast został unieruchomiony w żelaznym uścisku. Przytrzymywany za pierś i ramię, wisiał bezradnie w powietrzu. Kiedy zaś straszliwa, porażająca wzrok jasność osłabła, ujrzał oblicze Czarnego Boga, twarde, ponure, nieludzkie. Uszy Perkara nadal rozsadzał metaliczny łoskot. Czarny Bóg był teraz biały. Jego skóra nabrała odcienia kości słoniowej, włosy przypominały opadający kaskadami puch ostu, zaś oczy wyglądały niczym perły, na których pojedynczymi, niebieskimi plamkami znaczyły się źrenice. Twarz zachowała ludzkie rysy, lecz nos przekształcił się w ostry, alabastrowy dziób, jak sztylet mierzący dokładnie między oczy Perkara. Ngangata i Dobry Złodziej leżeli nieruchomo na ziemi i trudno było orzec, czy jeszcze żyją. – Wiedz jedno – wysyczał bóg, a jego słowa jakimś cudem przebiły się przez ogłuszający łoskot, który nieustannie rozdzierał poranione uszy Perkara. – Zuchwalstwo takich jak ty toleruję tylko do pewnej granicy. Masz mnie traktować z szacunkiem. Albo tak będzie, albo wywrócę twego towarzysza na nice. Obedrę go ze skóry, a potem zabiorę się za ciebie. Wciąż mówiąc, rozwarł dłonie. Oszołomiony Perkar ciężko uderzył o ziemię, z trudem zapanowując nad gwałtownym napadem mdłości. – A teraz – odezwał się Karak łagodniejszym tonem – możesz pozwolić, bym odpowiedział na twoje pytanie lub grzecznie poprosić, żebym sobie poszedł. Każda inna decyzja oznaczać będzie ból dla ciebie i tych, którzy są z tobą. Rozumiesz? Czy teraz masz świadomość, kto kim tutaj jest? Wciąż niezbyt przytomny, Perkar poczuł, że z uszu wypływa mu krew i ścieka po szyi. Spróbował zetrzeć ją dłonią, lecz osiągnął tylko tyle, że umazał krwią cały kark. – T... tak – zdołał wydukać, przy czym okazało się, że własny głos słyszy o wiele gorzej niż głos boga. – Świetnie, a zatem słuchaj bacznie. Dawno temu brat Pana Lasu nie wędrował po ziemi, jak czyni to teraz. Dawno temu pozostawał w pewnym miejscu, a całą wodę trzymał zgromadzoną blisko siebie. Do jej wypuszczenia został nakłoniony podstępem. Ale kiedy już wyrwał się na swobodę, poczuł głód. Stał się nienasycony. Zaczął rosnąć i wszystko pożerać. Na razie przebywa w jednym korycie i pożera tylko to, po co może stamtąd sięgnąć. Ale podejmuje już próby odrzucenia kawałków samego siebie dalej, przy zachowaniu władzy nad nimi. W taki sposób będzie mógł dojść tam, gdzie nie płynie, i zjeść wszystko, co znajdzie. On chce tego wszystkiego, rozumiesz? Perkar skinął głową, zmagając się zarazem z ostrym kaszlem. Ból w uszach przybierał na sile. Perkar nie wiedział, czy działo się tak na skutek leczniczych poczynań Harki, czy tylko dawało w ten sposób o sobie znać wracające czucie. – No więc ta dziewczyna, Hezhi, jest jednym z takich kawałków. Ale ty i ja, Perkarze, zabraliśmy ją od niego, zanim zdołał ją w pełni ukształtować. Zanim stała się nim. A niewiele już brakowało, nawet nie wiesz, jak bardzo niewiele. – Ale teraz ona jest bezpieczna? – Bezpieczna? Ależ nie, mój śliczny. Nic z tego. Teraz on chce ją odzyskać. Ona jest jego największą nadzieją i największym zagrożeniem. On się obudził – ty go obudziłeś – i wytęża swą ogromną wolę, żeby ją zdobyć. Oczywiście ciebie też zna. – A zatem, ten gaan Mangów służy Rzece? – Tak, poniekąd. Rzeka posyła mu sny, ukazuje wizje wielkości. Jest narzędziem w ręku Rzeki. – Czy są jeszcze inni? – Nie widzę tego wyraźnie. Oni wciąż pozostają w jego cieniu, a teraz, kiedy się przebudził, wzrok mój napotyka na przeszkody. Ale tam w Nhol coś jest i czeka gotowe do skoku przez równiny. A kiedy nadejdzie, będzie jak zawierucha. – I co teraz? – wystękał Perkar. – Co mam robić? Czarny Bóg przymknął powieki tak, że jego oczy upodobniły się do szparek. – Ona może go zgładzić. Trzeba ją zabrać do jego źródeł, do miejsca, gdzie się narodził. Tam zdoła go zabić. – Hezhi? – Owszem, a więc rozumiesz. Zaprowadź ją do jego źródła. – A wtedy? – Wtedy ona go zabije. – Jak? – To już nie twoje zmartwienie. Wystarczy, że ci powiem, iż to uczyni. Perkar otworzył usta, by zaoponować, lecz po namyśle zrezygnował. Bał się i dotarło do niego, że uczucie to stłumiło również głos Harki, który od pewnego czasu zupełnie milczał. Spróbował odnaleźć w sobie poprzednie lekceważenie, dojmującą złość, i odkrył, że przytłoczone przerażeniem zniknęły bez śladu. – Zaprowadzić ją do źródła – powtórzył słowa Czarnego Boga. – Jak mamy je odnaleźć? – Wiesz, gdzie ono leży: w górach w samym sercu Balat. Na wszelki wypadek pozostawię dla was znaki po drodze. Musicie zachować ostrożność i nie podróżujcie Rzeką, aby tam dotrzeć. Musicie wędrować lądem. – Tyle to wiem nawet ja – wymamrotał Perkar. Karak przykucnął naprzeciwko, tak że jego dziób niemal stykał się z nosem Perkara, po czym, z czułym uśmiechem, zwichrzył mu włosy. – Oczywiście, że wiesz, mój śliczny, mały dąbku. Tylko ci przypominam. Nim Perkar zdążył cokolwiek odpowiedzieć, czy choćby drgnąć pod dotknięciem boga, Karak nagle zapadł się w siebie, zwinął w twardą, białą kulę, która momentalnie stanęła w płomieniach, jakby uczyniono ją z suchego drewna. Pod wpływem żaru ognia ponownie rozwinął ciało. Tym razem był zupełnie czarny i przybrał postać kruka większego od najpotężniejszych mężczyzn. Ptak odskoczył w tył i przekrzywiwszy głowę, zerknął na Perkara. – Tylko ci przypominam – powtórzył, po czym podszedł ku leżącym na ziemi Ngangacie i Dobremu Złodziejowi. Obaj właśnie zaczęli przytomnieć, w oszołomieniu wodzili wzrokiem od Perkara do Karaka. Kruk tymczasem pochylił się nad Ngangatą. Na ten widok pierś Perkara wypełnił lodowaty chłód. Wytężał całą wolę, by zmusić rękę do sięgnięcia po Harkę, nakazywał nogom, by dźwignęły go z ziemi, ale członki odmawiały mu posłuszeństwa. Karak wpatrywał się w Ngangatę przez chwilę, która zdawała się trwać wieczność, Ngnagata zaś z nieprzeniknioną miną patrzył prosto w oczy boga. W końcu bóg przyskoczył do Dobrego Złodzieja. – Witaj, śliczny – zagruchali Czarny Bóg. Dobry Złodziej wbił wzrok w Perkara, a z jego oczu wyzierała mieszanina strachu oraz złości. – Mój koń – zawołał – zwie się Ostry Tygrys. Opiekuj się nim, człowieku z Ludu Pastwisk. Nie był to rozkaz, a jedynie prośba, i zarazem ostatnie słowa wypowiedziane przez Dobrego Złodzieja. Szpony Karaka wbiły się w jego brzuch, zatrzepotały czarne skrzydła. Kruk wzbił się w powietrze, unosząc Manga, który ani na moment nie oderwał wzroku od Perkara. Bóg i jego ofiara byli już tylko maleńką plamką, ta zaś po chwili zniknęła zupełnie. Perkar tak bardzo opadł z sił, że z trudem zdołał pomóc Ngangacie wejść do namiotu. Ognisko zostało zadeptane, chłód nocy przenikał ich więc do szpiku kości. W namiocie było nieco cieplej, lecz i tak ziąb doskwierał na tyle mocno, że natychmiast przytulili się do siebie. Obaj milczeli. Perkar rozważał, czy nie pomówić z Harką, doszedł jednak do wniosku, że nic mu z tego nie przyjdzie. Leżał więc bez słowa, a pamięć podsuwała mu obraz malejącej twarzy Dobrego Złodzieja. Był przeświadczony, że tej nocy nie zmruży oka, jednak kiedy nagle się ocknął, przez szpary w skórze namiotu sączyło się światło poranka. Ngangatą jeszcze spał, więc Perkar go nie budził. Wstał i, jak mógł najciszej, wyszedł z namiotu. Słońce stało już dość wysoko, malując barwami złota, różu oraz szarości sunące górą chmury. Tu i ówdzie wesoło połyskiwało błękitne niebo. Perkar – któremu wesoło wcale nie było – nazbierał drew i rozniecił ogień. Odnalazł też zwłoki łucznika. Na jego plecach ziały straszliwe, długie rany, zaś szeroko otwarte oczy patrzyły w bezbrzeżnym zdumieniu. Przyciągnął sztywne ciało do drugiego martwego Manga, po czym odśpiewał pieśń dla zmarłych, rozlewając w ofierze tę odrobinę wina, która mu została. Oczywiście, nie znał ich imion, wyjąwszy Dobrego Złodzieja, lecz stosowna pieśń dla martwych wrogów imion nie wymagała. Skończywszy, ruszył na poszukiwanie kamieni, którymi mógłby przykryć ciała. Chociaż długo krążył po okolicy, znalazł zaledwie kilka odłamków wielkości pięści. Zafrasowany popatrzył na trupy ludzi i konia, zastanawiając się, jak najlepiej z nimi postąpić. Z boku doleciało parskanie Ostrego Tygrysa, przypominając mu o nowych obowiązkach. – Pozwól, by zajęły się nimi niebiosa – powiedział ochrypły głos za plecami Perkara. Odwróciwszy się, ujrzał stojącego obok namiotu Ngangatę. – Mężnie stawali – odrzekł Perkar – zasługują więc na odrobinę szacunku. – Niech zajmą się nimi niebiosa – powtórzył Ngangata. – To Mangowie, a ten lud takie właśnie ma obyczaje. Perkar głęboko odetchnął, wypuszczając z ust kłąb pary. – Chcesz ich tak zostawić wilkom na pożarcie? – Tak. – Powinniśmy chyba uczynić coś więcej. – Dla martwych ciał? Nie. Złóż później ofiarę dla ich duchów, jeżeli wciąż czujesz się winny. Teraz powinniśmy stąd zniknąć, bo w każdej chwili mogą nadjechać ich pobratymcy. – Skąd wiedzieli, że mają przyjechać właśnie tutaj? – Ani chybi, zobaczył nas ich gaan. – Wobec tego będzie nas widział, dokąd byśmy się nie udali. – Jeśli będziemy w ruchu, nie zobaczy żadnego miejsca. – Ngangata wzruszył ramionami. Perkar niepewnie pokiwał głową. – Muszę zabrać konia Dobrego Złodzieja. Ngangata zerknął na Perkara z nieco drwiącym uśmiechem. – To jest bojowy koń Mangów. Poza właścicielem nikt nie może się do niego zbliżyć. – Dobry Złodziej prosił mnie o to. To było jego ostatnie życzenie. Ngangata bezradnie rozłożył ręce. – Spakuję namiot. Perkar posłał ostatnie spojrzenie zabitym wrogom, po czym skupił uwagę na Ostrym Tygrysie. Gdy podszedł bliżej, ogier popatrzył na niego z powątpiewaniem. Imię Ostry Tygrys było jak najbardziej trafne; choć większość koni Mangów miała paski na bokach oraz zadzie, wzór tego wierzchowca, podobnie jak grzywa, był zupełnie czarny, przez co szczególnie wyraziście znaczył się na ciemnobrązowym tle. Jednak tak naprawdę imię to nie miało nic wspólnego z wyglądem zwierzęcia. Konie Mangów otrzymywały bowiem imiona poległych wojowników, wojownicy zaś – poległych koni. Zbliżając się do ogiera, Perkar zastanawiał się, kto dawno temu nosił to imię jako pierwszy – człowiek czy wierzchowiec. Ostry Tygrys miał szeroko rozwarte oczy i niespokojnie rzucał głową. – Shununechen – powiedział Perkar łagodnym tonem. Słyszał, że tak właśnie mówili Mangowie do koni, które nie były ich własnością. – Powąchaj mnie, kuzynie. Ostry Tygrys pozwolił mu podejść zupełnie blisko, tak że mógł podsunąć dłoń pod same nozdrza zwierzęcia. Ogier wciąż miał na grzbiecie siodło, a w pysku wędzidło. Perkar pomyślał ze smutkiem, że nie rozkulbaczył na noc T’esha. Nie godziło się w taki sposób traktować tych pięknych rumaków. „Ani odrąbywać im nóg” – dopowiedział w duchu i zacisnął zęby. – Czy pozwolisz się dosiąść, kuzynie? – spytał Ostrego Tygrysa. Początkowo zamierzał jedynie zaprowadzić ogiera do pasącego się nad strumieniem T’esha, ale teraz poczuł niewytłumaczalne pragnienie, aby wskoczyć na jego grzbiet. Oczywiście Ngangata miał rację. Ten koń nigdy nie powiezie nikogo oprócz Dobrego Złodzieja. A jednak... Wsunął stopę w strzemię; Ostry Tygrys nadal stał spokojnie. Trwał w bezruchu, dopóki nie spróbował przerzucić drugiej nogi nad jego grzbietem. Perkar znalazł się nagle w powietrzu, wyrzucony do góry gwałtownym podskokiem wierzchowca. Ciężko padł na ziemię i natychmiast przeturlał się w bok. Ostry Tygrys runął na niego, młócąc powietrze przednimi nogami. Jedynie dzięki nadprzyrodzonemu ostrzeżeniu Harki zdołał uniknąć uderzenia twardych kopyt. Jedno z nich tylko trąciło go w ramię, zanim poderwał się na nogi. Ostry Tygrys natomiast przerwał swój atak równie nieoczekiwanie, jak go rozpoczął, i stojąc nieruchomo, skierował na Perkara spojrzenie ciemnych, lśniących oczu. Chłopak uśmiechnął się na myśl o własnej głupocie. – Już dobrze – rzekł. – To jak, dasz mi się poprowadzić? Ostry Tygrys stał spokojnie, a kiedy Perkar ostrożnie ujął wodze, podążył za nim bez najmniejszego sprzeciwu. Wkrótce potem, gdy tylko Ngangata spakował namiot i dosiadł swego wierzchowca, wyruszyli ku osadzie Brata Konia. Perkar jechał pogrążony w zadumie, rzucając od czasu do czasu spojrzenie na zasnute chmurami niebo, zmagając się z wciąż żywym wspomnieniem strachu i czarnych skrzydeł. IX. Wróżka Ghe poszedł do doków, żeby pomyśleć. Słoneczny blask omal nie przyprawiał go o lęk. W jego pamięci pozostały strzępki różnych historii, fantazji usnutych na ciemnych ścieżkach jego młodości przez ubogich i wylęknionych w Dzielnicy Południowej. Opowieści te zasiedlały istoty jego pokroju, upiory karmiące się krwią żywych, unikające jasnego oka nieba, które mogłoby je unicestwić, przemieniając w krople brudnej i cuchnącej wody z Rzeki. Dlatego też za dnia stwory te kryły się w głębi krypt pod miastem, w bezdennych czeluściach Rzeki... Jemu jednak słońce nie wyrządziło żadnej szkody. Prawdę mówiąc, uradowało go nawet, podobnie jak widok jaskrawo poubieranych przekupniów na nabrzeżach, ostry zaduch ryby, słodka woń kadzideł wróżbitów, smakowite aromaty pieczonego na ruszcie mięsa. Przystanął przy jednym z ostatnich kramów i za miedzianego solda kupił u młodej, ciemnoskórej dziewczyny, której twarz szpeciły ślady po ospie, dwa szaszłyki z przyprawianego czosnkiem mięsa jagnięcia i gąbczasty bochenek chleba tsag’. Siadł na nabrzeżu, zwiesił nogi nad Rzeką i posilając się, obserwował krążące nad barkami mewy, mężczyzn o szerokich ramionach zajętych rozładunkiem towarów z Bagiennych Królestw, z terenów położonych w górze Rzeki, a nawet z dalekiego Lhe. Pod sobą czuł Rzekę, niczym rodzic dumną z jego obecności. – Jesteś potężny – rzekł, zwracając się do bezmiaru wód u swych stóp. Z niechęcią powrócił myślami do trapiących go kłopotów. Jego pobyt w Nhol dobiegał końca, to było oczywiste. Nie mógł przecież zabić wszystkich mężczyzn i kobiet, którzy go rozpoznają. Kapłani z pewnością już badali ostatnie zniknięcia, a zwłaszcza zabitego Jika. Zresztą i tak musiał jak najszybciej wyruszyć na poszukiwanie Hezhi. Jednak świat był ogromny, on zaś nie wiedział, gdzie szukać. Tylko Ghan mógłby to powiedzieć, lecz bibliotekarz dał mu wyraźnie do zrozumienia, że nie zamierza czegokolwiek wyjawiać. Gdyby Ghe miał dość czasu, z pewnością zdołałby zaskarbić sobie zaufanie starca – Ghan był bardzo przywiązany do Hezhi, toteż wykorzystując to narzędzie, skruszyłby w końcu jego kamienne serce i zajrzał do środka. Cały szkopuł polegał na tym, że on tego czasu nie miał. Zwłaszcza że musiał jeszcze dowiedzieć się paru innych rzeczy. Choć dzięki powtórnym narodzinom nabył niezwykłych mocy, nie pojmował natury wrogów, którym przyjdzie mu stawić czoło – jak choćby owego białoskórego barbarzyńcy, którego nie imała się śmierć. Czy, tak jak Ghe, był jakąś odmianą ghoula? Czy był od niego potężniejszy? Poza tym, w umyśle Ghe majaczyły niejasne cienie jeszcze innych sił, przyczajonych tam, gdzie nie sięgała władza Rzeki. O nich także musiał się czegoś dowiedzieć. Omiótł spojrzeniem miasto, zastanawiając się, gdzie też mogą leżeć potrzebne odpowiedzi. Być może w bibliotece, gdzie Hezhi odkryła swoje tajemnice. Lecz Nhol miało również wiele ciemnych zakamarków, w nich zaś częstokroć drzemała starodawna wiedza. Największą jej siedzibą była, górująca ponad brudnymi tawernami oraz targowiskami na nabrzeżu, pradawna i monumentalna Wielka Świątynia Wody. Wzniesiona z białego kamienia budowla w kształcie piramidy strzelała w górę na podobieństwo wygrażającej niebiosom pięści Rzeki. Z jej ozłoconego słońcem szczytu wytryskiwał gejzer wody. Ghe był kiedyś wewnątrz świątyni i widział doskonałą kolumnę wody pędzącą w górę przez sam środek budowli. Zdjęty grozą podziwiał jej potęgę. Teraz też widział dwie postrzępione krawędzie, wzdłuż których spływały kaskady wody, cztery strumienie pędzące w cztery strony świata, żeby złączyć się ze swym źródłem w kanałach otaczających najświętszą budowlę kapłanów. Kiedyś także dla niego była ona świętym symbolem wielkiej potęgi, której służył, oraz ładu, dzięki któremu z sypiającego pośród psów włóczęgi wybił się na osobę szanowaną. Dzisiaj, oglądana z perspektywy Rzeki, świątynia wydała się mu zupełnie inna. Wyczuwał, że pod białą powłoką tkwi serce tajemnicy, labirynt fałszu i oszustwa. To właśnie tam kapłani snuli swe pajęcze sieci, szykowali okowy krępujące Boga Rzeki. Były tam również biblioteki, rozległe, zakurzone komnaty, pełne zakazanej wiedzy, pieśni oraz potężnych zaklęć. Kiedy jako Jik przechodził inicjację, miał jedynie sposobność pobieżnie zerknąć na zbiory. Teraz natomiast jakimś sposobem wyczuwał, co kryło się pod spadającą wodą. Przeniósł wzrok w dół, na przepływającego u jego stóp boga. – Ty chcesz, abym tam poszedł – wyszeptał. Takie przedsięwzięcie byłoby niebezpieczne nawet dla niego. Kapłani dysponowali przecież mocą zdolną poskromić samego boga, a ożywiony Ghe był zaledwie palcem Rzeki. Ale to przecież kapłani go wykształcili, z pospolitego rzezimieszka i złodzieja uczynili doskonały oręż. Broń zaś z łatwością można było zwrócić przeciwko tym, którzy ją wykuli. Jedzenie okazało się nie tak dobre, jak tego oczekiwał. Co prawda miało wspaniałą, kuszącą woń, lecz w ustach traciło natychmiast wszelki smak, tak jakby wraz z wieloma innymi wspomnieniami utracił również pamięć smakowania. Zniechęcony, wrzucił resztki posiłku do wody. – Posil się, mój panie – rzucił szeptem, po czym wstał i podjął wędrówkę. Skierował swe kroki do Dzielnicy Południowej, chociaż nie potrafił powiedzieć, co wpłynęło na jego wybór. Wiedział wprawdzie, że właśnie tam przyszedł na świat, ale wspomnienia w jego głowie tak się poplątały, że zdołał wyłuskać zaledwie kilka wyraźnych obrazów. Przechadzka ulicą Red Gar, którą pamiętał najlepiej, była niczym nasłuchiwanie strzępków znanej pieśni. Godło mijanego kramu zdawało mu się równie znajome jak własne imię, ale potem następował ciąg budynków na pozór równie obcych, jak czeluście pałacu. A mimo to odzyskał dobry nastrój. Wyglądało na to, że jego nos oraz skóra rozpoznawały ulicę lepiej niż oczy. Kroczył więc dalej w nastroju pogodnej melancholii, a kiedy przystanął na rogu, żeby popatrzeć jak mały złodziejaszek opróżnia kieszeń jakiegoś szlachcica, usłyszał swoje imię. – Ghe! – zawołała starsza kobieta, której głos wydał mu się zupełnie obcy. Zaskoczony, odwrócił się raptownie, zaciskając śmiertelnie niebezpieczne pięści. Naprzeciwko stała leciwa staruszka w stroju wróżki. Odzienie miała znoszone i spłowiałe, ale jej przyozdobiony złotymi księżycami oraz gwiazdami spiczasty kapelusz sprawiał wrażenie nowego i kosztownego. Przed nią leżała aksamitna chusta służąca do rzucania wróżebnych kości. Rozchyliła usta w na poły bezzębnym uśmiechu, a z jej oczu bił dziwny blask, będący mieszaniną szczęścia, czujności oraz troski. Znał tę twarz. Jej obrazy zaścielały mu pamięć na podobieństwo skorup z rozbitego dzbana. Jednak nie wiązało się z nią żadne imię, żadne rozmowy, dosłownie nic. Nic prócz nieznacznego uczucia zadowolenia. – Ghe? Czy nie posiedzisz przez chwilę ze starą kobietą? – Oczy wróżki spojrzały ostrzej, z podejrzliwością. Zawahał się, przez chwilę rozpaczliwie przeszukiwał pamięć, a nie natrafiwszy na żaden ślad, z uśmiechem przyklęknął obok chusty. – Witaj – odrzekł, nadając głosowi radosne brzmienie. – Dawno się nie widzieliśmy. – A czyja to wina? Ach, mały duh, co ci kapłani z ciebie zrobili? Ledwie cię rozpoznałam w tym kołnierzu. I chyba jesteś bardzo zmęczony. Wiedziała o kapłanach. Kim była ta kobieta? – Mam dużo zajęć – wymamrotał, żałując, że nie pamięta nawet jej imienia. Czyżby była jego krewną? Z pewnością nie była matką. Na to była o wiele za stara. Zaskoczenie i podejrzliwość wciąż gościły na jej twarzy. Musiał... no właśnie, co musiał zrobić? Powinien ją opuścić, uciec jak najdalej. Podjął całkiem inną decyzję. – Powróż mi z kości – poprosił, wskazując rozłożone na chuście wypolerowane płytki pokryte symbolami. – To ty teraz w to wierzysz? Kapłani nauczyli cię szacunku dla starych niewiast? – Tak. Wzruszywszy ramionami, pozbierała kości i zagrzechotała nimi w dłoniach. – Co się stało z tamtą dziewczyną? – zagadnęła od niechcenia. – Wiesz, z tą która tak ci się podobała, a oni kazali ci ją śledzić? Jego przerażenie musiało być równie widoczne jak świecące na niebie słońce. Wróżka rozwarła szeroko oczy. – Cóżeś ty zrobił, maleńki? Co się stało? Ghe poczuł mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Musiał coś z tym zrobić. Sięgnął po mały, roztrzepotany kłębuszek więzi, który podtrzymywał jej życie. Ta starucha wszystko wiedziała. Wiedziała, że jest Jikiem i wiedziała o Hezhi. Najlepiej zrobi, zabijając ją natychmiast. A jednak, nie wiadomo dlaczego, nie potrafił tego uczynić. Po chwili wahania cofnął się od więzi i to pomimo głodu, który powoli dawał o sobie znać, jak gdyby zjedzone wcześniej mięso oraz chleb nie zdołały go zaspokoić. – Posłuchaj – syknął. – Słuchaj uważnie. – Zaczerpnął głęboko tchu. – Ja nie wiem, kim ty jesteś. Oczy wróżki stały się jeszcze szersze, a po chwili straciły blask. – Co to ma znaczyć? Czy życie w pałacu uczyniło cię zbyt ważnym na rozmowę ze starą Li? „Li” – Słyszał to imię w swojej wizji, przy powtórnych narodzinach. Wtedy był to tylko pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia dźwięk. Teraz... Teraz już wiedział, że tak właśnie miała na imię stara wróżka, lecz na tym jego wiedza się kończyła. – Nie. Nie, chodzi mi o coś całkiem innego. Ty mnie znasz, znasz moje imię, dużo o mnie wiesz. Ja natomiast zupełnie ciebie nie znam. Jej twarz wygładziła się, upodobniając do doskonałej, pozbawionej wszelkich uczuć maski. – Co pamiętasz? – Niewiele, tylko jakieś urywki. Wiem, że wychowywałem się gdzieś tutaj. Pamiętam tę ulicę. Pamiętam też twoją twarz, ale nie znałem twego imienia i dopiero ty sama powiedziałaś mi, jak się nazywasz. Twarz Li pozostała zupełnie obojętna. – Może to jakiś zakaz – powiedziała z namysłem. – Ale po co mieliby ciebie tak okaleczać? To nie ma sensu, Ghe. – Może... – zaczął. – Może, jeśli mi powiesz, to sobie przypomnę. Może moja pamięć jest tylko uśpiona. Wróżka pokiwała głową. – Może tak być. Ale dlaczego? Czy nadal jesteś Jikiem? – Nadał – przytaknął. – Zawsze. – Kiedy rozmawiałam z tobą ostatnim razem, opowiadałeś, że kazali ci śledzić jedną z Błogosławionych przez Rzekę, jakąś młodą dziewczynę. Czy coś się wtedy stało? – Nie pamiętam – skłamał. – Tego też nie pamiętam. Staruszka wydęła wargi. – W takim razie poczytam w kościach – powiedziała. – Może one coś nam pokażą. Posiedź tu trochę ze mną. Poszperawszy za plecami, wyciągnęła mały, szmaciany worek i zaczęła wydobywać z niego różne przedmioty. Położyła na chuście stożek kadzidła. – Pamiętasz, dałeś mi ją kiedyś. – Tak? – Tak. Po swojej inicjacji. Tę chustę i kapelusz. Bądź tak dobry, mały duh, i skocz po ogień do starego Shehwada. – Machnięciem ręki wskazała oddalonego o kilkadziesiąt kroków mężczyznę pilnującego piekących się na rożnie połci mięsa. Ghe skinął głową i posłusznie wstał z miejsca. – Li prosiła, żebyś dał jej ognia – zwrócił się do mężczyzny, który, choć określony przez wróżkę mianem „stary”, z pewnością był od niej młodszy. Ostre rysy kramarza zaczęły przybierać ponury wyraz, lecz w okamgnieniu uległy przemianie. – A niech mnie, przecież to mały Ghe. Dawno cię tutaj nie było. – Dawno? – No tak, od czasu jak... sam już nie pamiętam. Widzieliśmy się na długo przedtem, zanim przyszli tu kapłani i wypytywali o ciebie. – Kapłani o mnie pytali? – upewnił się Ghe, uważając przy tym, by nadać głosowi obojętne brzmienie. – Tak. To było wiele miesięcy temu. A oto i ogień. – Podał Ghe płonącą szczapę czarnej wierzby, którą dobył ze swego paleniska. – Dziękuję. – Wolał nie zadawać więcej pytań, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Po co kapłani kogoś tutaj posyłali? Oczywiście dlatego, że jego ciało nigdy nie zostało odnalezione. Jik, którego zabił w pałacu, wspomniał, że ktoś widział jego zwłoki, te zaś później zniknęły. A więc, kapłani go szukali. Czy jednak coś podejrzewali? Czy mogli coś podejrzewać? To było niepokojące. Został wyćwiczony w zabijaniu, natomiast jego wiedza o kapłańskich czarach pozostawiała wiele do życzenia. Czy istniał jakiś sposób, żeby zobaczyć, co się z nim stało? Jakiś magiczny ślad bądź znak? Wrócił do staruszki. Ona musiała wiedzieć, że kapłani tu byli, lecz nawet o tym nie wspomniała. – Zapal kadzidło, głuptasie – poleciła Li, odrywając na chwilę wzrok od rozkładanych kości. Posłusznie przytknął głownię do stożka, z którego wnet uniosła się gęsta smuga wonnego dymu. – A teraz usiądź. Rzucę kośćmi i poczytamy z nich tak jak zwykle. Ghe zacisnął usta. „Jak zwykle”. Kim ona dla niego była? Momentami wydawała mu się tak bardzo znajoma. On zaś jej zaufał, opowiedział o rozległych lukach w pamięci. To było głupie, ale czy miał inne wyjście? Patrząc na kroczących ulicą Red Gar ludzi, sam odpowiedział na swoje pytanie. Widział bogatych i biednych, szlachetnych i podłych, ale nikt nie zwracał uwagi na starą kobietę oraz mężczyznę spowitego po szyję w jedwabie, zupełnie jakby byli niewidzialni. Każda mijająca ich osoba miała do załatwienia jakąś pilną sprawę, własne zmartwienia, jakiś cel. Gdyby musiał sięgnąć w głąb Li, zabrać jej życie... Nadal nie chciał tego zrobić. Niegdyś ona wiele dla niego znaczyła, to było oczywiste. Dzisiaj, jedyną osobą, która cokolwiek go obchodziła, była Hezhi. Pod wpływem tej myśli zmarszczył czoło. Kapłani mogli go szukać, lecz to właśnie na niej zależało im najbardziej. Na jak wiele byli gotowi, żeby ją schwytać? Czy już wysłali w pościg ekspedycję? Ghe był świadom, że podobne rozważania powinny wzbudzić w nim niepokój, popchnąć do działania, ale po raz pierwszy od chwili powtórnych narodzin, poczuł ociężałość, przyjemny ucisk obejmujący czoło oraz oczy. Ciepło słońca niosło odprężenie, a gdzieś z daleka napływał kojący głos Li. – Uwaga, rzucam kości. O, widzisz, ułożyły się w „gadający” wzór, oko chmur... Wróżka mówiła dalej, jednak jej słowa całkiem mu umknęły, gdy na chwilę pozwolił opaść powiekom. Kiedy rozwarł je z powrotem, napotkał baczne spojrzenie staruszki. Nieco oszołomiony, potrząsnął głową. Dlaczego był tak bardzo zmęczony? Dlaczego wróżka się złościła? – Ty nie jesteś Ghe – wysyczała z wściekłością. – Wiedziałam to od samego początku. Jesteś tylko ghoulem, który go pochłonął. „Nie! – pragnął powiedzieć Ghe. – Czy widzisz moją szyję? To moje ciało, moja głowa, a nie jakaś widmowa zjawa. To ja...” Nie potrafił jednak wyrzec choćby słowa. Jego wargi oraz gardło były zupełnie odrętwiałe, podobnie jak kończyny czy zmysły. Kadzidło! Powinien je rozpoznać... przecież wiedział. Wyostrzył spojrzenie i natychmiast wszystko uległo zmianie. Li przybrała postać kłębka więzi, to samo stało się z ludźmi na ulicy – rozedrgane zwitki w przezroczystym świecie. Kadzidło natomiast było plamą nicości, czarnym miejscem pośród ciemności, dziurą wysysającą z niego wszystkie siły. Warcząc, zmiótł je niezdarnym machnięciem ręki. – Nie! – wykrztusiła staruszka. Najwyraźniej sądziła, że jest słabszy. Zaczęła gorączkowo mamrotać pod nosem jakieś zaklęcie. Tym razem Ghe się nie zawahał. Omijając próżnię dymu, wyciągnął rękę, zabrał Li życie i je pożarł. Uczynił to błyskawicznie. Kobieta przez chwilę spazmatycznie dygotała, potem zaś stała się częścią jego. Zdyszany, niepewnie dźwignął się na nogi. Ledwie odszedł od płonącego stożka, pozostawiając za sobą smugę dymu, w pełni odzyskał czucie, czemu towarzyszyło gwałtowne mrowienie, jak gdyby jego członki zostały na krótko pozbawione dopływu krwi. Ulica tętniła wokół pospiesznym rytmem, ludzie pędzili do swoich spraw to w tę, to w tamtą stronę. Wcisnął się w strumień przechodniów i pozwolił się nieść. Zerknąwszy za siebie, dojrzał Li. Wróżka wyglądała, jakby spała. Kapelusz w gwiazdy i księżyce spadł jej z głowy i leżał pośród kości. – Jest piękny – nieoczekiwanie całkiem wyraźnie przypomniał sobie jej słowa wypowiedziane dawno temu. – Księżyce i gwiazdy zdają się błyszczeć. Czy wyszyto je złotą nicią? – Nie wiem – odpowiedział. – Wiedziałem tylko, że ci się spodoba. Chociaż nie pamiętał nic więcej, zaczął płakać. Tej nocy spał po raz pierwszy od siedmiu dni, od momentu powtórnych narodzin. Spał i śnił. Sny zaś były inne, niż te które pamiętał. W niczym nie przypominały niejasnych, dziwnych powtórzeń drobnych lęków minionych dni, pozbawionych sensu widowisk cieni. Były mocne, wyraźne i proste. Kolory również nie były takie jak trzeba – zbyt ostre i jaskrawe, bez jakichkolwiek cieni. Wszelka zieleń miała odcień żółci, natomiast czerwień – sangwiny. Sny te miały jednak znaczenie, które ogłuszało niczym łoskot pękniętego rogu, rozsadzało ramy jego sennych marzeń. Przesłanie było głośne, lecz niezrozumiałe. Ghe wyobrażał sobie, że tak właśnie czuć się musiały owady, gdy jakiś człowiek pochylał się nad nimi i zaczynał przemawiać. Śnił o tym, że jest doskonale splecioną całością, ogromnym wężem gryzącym własny ogon. Było to pradawne uczucie, niemal zupełnie zapomniane. Pamiętał Jasnego Boga, który przychodził, by mu urągać, a zarazem schlebiać. We śnie Jasny Bóg przypominał małe słońce, miał złote pióra i białą skórę. Śnił o wstydzie i złości, gdyż Jasny Bóg podstępem nakłonił go do rozwinięcia zwojów, do wyprostowania ciała. Było mu wstyd, że dał się wywieść w pole i się otworzył. W rewanżu pożarł światło Jasnego Boga, omal go nie uśmiercając. Jednak jego przeciwnik zdołał umknąć, choć był pozbawiony blasku i urody. Potem popędził przez świat, a jego strach i wstyd zaczęły powoli zanikać. Gnał mila za milą, zagarniając wszystko, co leżało pod nim, żłobiąc wygodne łoże. Wtedy na krótko zaznał zadowolenia, cudownego uczucia radości. Upływał czas, ziemia się zmieniała, jego łoże również. Powoli zaczął mu doskwierać głód. Początkowo nie był silniejszy od niezadowolenia z faktu, że nie stanowi całości. Nie był już przecież zamkniętym kręgiem, jednością samą w sobie. Piły z niego niebiosa, rośliny wchłaniały go w swoje długie, szczupłe ciała, na koniec zaś wpadał w ogromną pustkę, w otchłań zbyt przepastną, by mógł ją napełnić. Cały stał się ruchem i nic w jego pobliżu nie pozostawało w spokoju, nic też nie należało wyłącznie do niego. Zaczął go nękać głód, pragnienie, by uchwycić cały otaczający świat i pochłonąć go, wcielić w siebie tak, by na zewnątrz nie pozostało nic więcej. Wówczas znowu stałby się zamknięty w sobie, niczym ciasno zwinięty wąż, który pożera własny ogon. Upłynęło więcej czasu i liczył się już tylko głód. W miarę upływu wieków odkrył, że jego władza nie sięga w nieskończoność. Inni bogowie przejrzeli jego zamiary, a wówczas jego brat, Pan Lasu, posłał Jasnego Boga z Łowczynią, by wytyczyli granice. Nie przywiązywał do tego zbytniej wagi, tym niemniej stracił nieco pewności siebie. Wgryzł się w świat, ten zaś już nigdy go nie wypuścił. Minęły następne wieki. Ghe boleśnie odczuwał pragnienie silniejsze od wszystkiego, czego dotychczas zaznał. Z każdą dekadą narastała w nim złość. W chwili, gdy złość ta stała się naprawdę potężna, ku jego brzegom podeszły Ludzkie Istoty. Pod pewnymi względami przypominały one bogów, chociaż nie miały w sobie właściwego im ognia. A mimo to pełne były inwencji i na swój sposób silne. Uprzytomnił sobie wówczas, że ludzie są niby naczynia, które mógłby napełnić. Dzięki ich stopom mógłby opuścić swoje koryto i pochłonąć wrogich bogów. Przystąpił zatem do napełniania ludzi. Byli mali i mogli pomieścić tylko nieznaczną jego część, wiedział jednak, że z czasem naczynia ich ciał będą się doskonalić. To była dobra cecha. Ludzi dawało się urabiać, w odróżnieniu od zupełnie niezmiennych bogów. Dotyczyło to wszystkich bogów prócz niego, albowiem on mógł ulegać przemianom. W tym właśnie tkwiła jego siła, a zarazem źródło udręki. Cierpliwie rozsyłał w świat małe cząstki siebie. Ludzie – ku jego zdumieniu – zbudowali miasto. Oddalali się coraz bardziej od brzegów, zabijając bogów pogranicznych terenów, poszerzając jego włości bardziej, niż sam potrafiłby to uczynić. Był zadowolony. Czekał więc dalej, świadom, że z każdym pokoleniem jego lud staje się coraz silniejszy, coraz lepiej dostosowuje się do przenoszenia go w swoich kościach oraz żyłach. Potem jednak zmogła go ociężałość i zapadł w sen. Obudził się niebawem, lecz upłynąć musiało wiele czasu, zanim pojął, iż senność była skutkiem czyjegoś działania, że ktoś celowo pozbawiał go wrażliwości zmysłów. Popadł w ponure przygnębienie. Wciąż nie wiedział, co mu się stało, choć wyczuwał obecność czarnej studni w sercu miasta, która sprawiała, że krwawił, i krępowała swobodę jego ruchów. Jego dzieci rodziły się silniejsze z pokolenia na pokolenie, wciąż jednak wiele im brakowało. Ale oto nareszcie narodziło się dziecko zdolne pomieścić go w całości. A teraz to dziecko zniknęło. Ghe obudził się. Usiadł na sienniku i omiótł wzrokiem małą izdebkę. Pomimo ciemności dostrzegł niewielką stertę odzieży oraz broni, stanowiącą cały jego dobytek. „Hezhi” – pomyślał. To na nią czekał Rzeka. Wstrząsnął nim chwilowy dreszcz. Myśli oraz odczucia z jego snu nie były ludzkie. Stwarzały takie pozory wyłącznie dlatego, że zostały przepuszczone przez jego umysł. Jedynie to, co Rzeka czuł względem Hezhi, oparło się wszelkim zmianom i dlatego nie pasowało do żadnych znanych Ghe emocji, choć pod pewnymi względami przypominało żądzę. Dawny Ghe nie pojąłby tego w ogóle, on natomiast zaczynał rozumieć. I właśnie dlatego zadrżał. Przy okazji zrozumiał jeszcze jedno: Bóg Rzeki nic nie wiedział o kapłanach, nie miał najmniejszego pojęcia o ich istnieniu. Dla niego byli oni zaledwie pustką, nicością. A źródło bólu Rzeki – ciemny wir wysysający jego potęgę i bezlitośnie sprowadzający senność – było Ghe dobrze znane. Przebywał w nim przecież wiele razy. Była nim Wielka Świątynia Wody. X. Gra w klepanego Tsem spotkał ich na skraju obozu. Siedząc na podwalinie starego domostwa, opędzał się przed gromadą ciekawskich dzieciaków. Na jego widok Hezhi opuściła swoje miejsce za plecami Brata Konia i pospiesznie podbiegła bliżej. – Księżniczko – zagrzmiał Tsem – gdzie byłaś? – Później ci opowiem – obiecała Hezhi. – Teraz trzymaj się blisko mnie. Proszę. – Oczywiście, księżniczko. – Olbrzym zmierzył czujnym spojrzeniem przybyszów, po czym łamanym językiem Mangów, na tyle jednak głośno, by mogli go usłyszeć jeźdźcy, powiedział: – Chyba oni nie zrobili ci krzywdy? – Nie. Odprowadzili mnie tylko. – Księżniczko, to nie jest pałac – dodał Tsem znacznie ciszej w ich ojczystym języku. – Nie możesz wymykać się w pojedynkę, gdy tylko przyjdzie ci na to ochota. – Wiem, Tsem. Wiem. Brat Koń przemówił do Tsema również w języku Nhol. – Olbrzymie, zaprowadź swoją panią do mojego yektu i dobrze jej pilnuj. Dzieją się bowiem rzeczy, przy których muszę być obecny, dlatego proszę, żebyś czuwał nad jej bezpieczeństwem. Przyślę ci do pomocy Yuu’hana. – A co się dzieje? – Nie jestem pewien – odrzekł stary Mang. – Powiem ci, gdy tylko się dowiem. Hezhi zauważyła, że podczas tej rozmowy Mech oraz Chuuzek wiercili się niespokojnie. Chuuzek potwierdził to spostrzeżenie, zwracając się burkliwie do swego kuzyna. – Co to za bełkot? O czym oni mówią? Mech wzruszył ramionami, dając wyraz własnej niepewności. Brat Koń nadal ich ignorował. – Proszę, nie lękaj się mnie, dziecko – rzekł do Hezhi. – Wiem, co widziałaś, ale nie musisz się tego lękać. Powinienem wyjaśnić ci więcej, zanim poprosiłem, żebyś na to patrzyła, ale to wszystko. Na razie przyjmij moje przeprosiny. Gdy tylko będę mógł, przyjdę do yektu i wtedy porozmawiamy w obecności twego olbrzyma. – Uśmiechnął się, ona zaś mu uwierzyła. W tej chwili bowiem szczerość jego słów wydawała się bardziej realna niż zapamiętane wcześniej niezwykłe widoki. Brat Koń tymczasem przeszedł na mowę Mangów i skierował swe słowa do pozostałych jeźdźców. – Przepraszam za moją nieuprzejmość, ale ten olbrzym bardzo słabo zna nasz język. – Mogę nauczyć go paru słów – warknął Chuuzek. Mech tylko pokiwał głową. – Spotkanie z tobą było dla mnie zaszczytem, kuzynko – zapewnił Mech, spoglądając na Hezhi, przy czym słowo „kuzynka” zostało szczególnie podkreślone. – Mam nadzieję, że wkrótce porozmawiamy o twym kraju. Chcę cię wypytać o wielkie miasto, którego nigdy nie widziałem na własne oczy. Hezhi grzecznie skinęła głową, zachowała jednak milczenie. Czując na ramieniu ciężką dłoń Tsema, zaczęła torować sobie drogę w gęstym tłumie. Za ich plecami rozległy się dzikie pohukiwania jeźdźców pędzących na spotkanie przybyłych. – O co w tym wszystkim chodzi, księżniczko? – zapytał Tsem, gdy byli już blisko yektu wskazanego im przez Brata Konia. – Sama chciałabym wiedzieć – ponuro odparła Hezhi. Yuu’han nadszedł po niedługim czasie, siadł przy płonącym przed yektem ogniu i wdał się w ożywioną rozmowę z wojownikiem równie młodym jak on. Hezhi spostrzegła jednak, że jego spojrzenie bez ustanku wędrowało po całym obozie, często zatrzymując się również na wejściu do namiotu. – Czy on próbuje zatrzymać nas wewnątrz, czy też przeszkodzić komuś w wejściu do środka? – zastanawiała się Hezhi. Tsem w milczeniu nastroszył krzaczaste brwi. Choć nie powtórzył swego pytania, Hezhi opowiedziała mu o spotkaniu z Mechem i Chuuzekiem. Przemilczała jedynie powód swej ucieczki w głąb pustyni. Nie chciała o tym mówić, dopóki lepiej wszystkiego nie zrozumie. Tsem wyglądał na zadowolonego z uzyskanych wyjaśnień. W końcu w Nhol spędził niezliczone godziny, podążając za nią w dyskretnym oddaleniu, kiedy przemierzała starożytne labirynty korytarzy opuszczonego skrzydła pałacu. – Ciekawe, co ta wojna może znaczyć – zaciekawił się. – Nie wiem. Myślę, że gdy Perkar z Ngangatą powrócą, nie spotkają się tutaj z miłym przyjęciem. – Ale co to oznacza dla nas? Dla ciebie? – Mam nadzieję, że Brat Koń wyjaśni nam to po przyjściu do namiotu. – Umilkła, a po chwili dodała: – Chyba myśli, że grozi mi niebezpieczeństwo. – To oczywiste – odrzekł Tsem. – Cóż to jednak za niebezpieczeństwo? Czego ci Mangowie chcieli od ciebie? Hezhi bezradnie rozłożyła ręce. – Pojmowałem bieg zdarzeń w pałacu – rzekł Tsem z ciężkim westchnieniem. – Tam mogłem cię chronić. Tutaj... Tutaj nie wiem nic. Trzeba nam opuścić to miejsce, księżniczko. – A dokąd mamy pójść? Czy tu, czy gdzie indziej, nasze rozumowanie nie będzie lepsze. Zaś do Nhol, rzecz jasna, powrócić nie możemy. – Wybierzmy zatem inne miasto: Lhe, Hui... – Są bardzo odległe, Tsem. Jak mielibyśmy pokonać tak długą drogę tylko we dwójkę? A nawet gdybyśmy tam dotarli, co byśmy tam robili? Przecież nie uznaliby tam mojego królewskiego rodu. Musielibyśmy wieść żywot w ich Dzielnicach Południowych. – Cóż zatem radzisz? Hezhi zastanawiała się przez chwilę. – To miejsce jest równie dobre, jak każde inne. Chyba, że... – Tak? – Może powinniśmy zamieszkać z ludem Perkara. Tsem pogardliwie wydął usta. – Jego lud w niczym nie jest lepszy od tego. To barbarzyńcy. – No tak – Hezhi chrząknęła, po czym zakończyła całą dyskusję machnięciem ręki. – Kiedyś powiedziałaś, że moglibyśmy poszukać ludu mojej matki – pospiesznie wtrącił Tsem, nie chcąc, by ich rozmowa spełzła na niczym. – To prawda, lecz czy wiesz, gdzie on żyje? I jak go odnajdziemy? Nie możemy podróżować tylko we dwójkę. Czy potrafisz rozniecić ogień, upolować zwierzynę albo zastawić sidła? Ja tego nie potrafię. – Spojrzała Tsemowi prosto w oczy. – Przedtem wydawało się nam, że cały świat stoi przed nami otworem. Teraz wszystko wygląda inaczej. – Urwała z wahaniem. – A jednak, jest coś, co mogę zrobić. Coś, co da nam możliwość wyboru. Tsem potrząsnął potężną głową. – To znaczy? – Brat Koń uważa, że mam zdolność do czarów. Wygląda na to, że jest to jedyna rzecz, jaką posiadam. – Masz jeszcze mnie, księżniczko. Hezhi poklepała olbrzyma po ramieniu, po czym rzekła łagodniejszym tonem: – I ogromnie to sobie cenię, Tsem. Jesteś moim jedynym prawdziwym przyjacielem. Jednak w tym miejscu ceni się tylko pokrewieństwo, my zaś krewniaków tu nie mamy. Liczą się jeszcze yekty, zaszczyty wojenne i trofea myśliwskie, których również nie posiadamy. Nie wygląda też na to, żebyśmy mieli jakieś w najbliższym czasie zdobyć. – Tak, rozumiem. – Olbrzym ponuro pokiwał głową. – Ale oni szanują jeszcze moc, a tę – być może – posiadam. – Czary są niebezpieczne, księżniczko. – Tak, ale tylko z ich pomocą zdołam zdobyć dla nas odpowiednią pozycję. A gdyby kiedykolwiek przyszło nam gdzieś wyruszyć, potrzebowalibyśmy ludzi chętnych do pomocy. Musielibyśmy jakoś im zapłacić. – Albo ich przymusić. – Tak – cicho przyznała Hezhi. – Też o tym myślałam. Osada wyglądała inaczej, niż wtedy, gdy Perkar z Ngangatą ją opuszczali. Rozrosła się na równinie, napełniła barwami oraz życiem. Wokół wytyczonych naprędce torów wyścigowych rozbrzmiewał nieopisany zgiełk. Był to widok dziki, barbarzyński, podniecający i... jakby nieco znajomy. Było w nim coś z powrotu do domu, coś z sianokosów, choć wszystko tu było większe, jaśniejsze, bardziej hałaśliwe. Jednak gdziekolwiek się pojawili, napotykane twarze tężały w grymasie podejrzliwości, nawet te, które były im znane. Perkar bez trudu więc odgadł, że wieści o wojnie dotarły już do osady Brata Konia. Nie mogło być przecież inaczej, skoro zjechały tutaj klany z całego świata Mangów. – Może byłoby lepiej w ogóle nie wracać do tego miejsca – cicho rzucił Ngangata. – Nie mamy wyboru – burknął Perkar, rozważając zarazem, ilu wojowników zdołałby powalić z pomocą Harki, zanim utraciłby wszystkie więzi serca. Miecz dawał mu wprawdzie przewagę nad zwykłymi śmiertelnikami, nie czynił go jednakże niezwyciężonym. Czarny Bóg uprzytomnił mu to nad wyraz dobitnie. – Jeśli na mnie uderzą, nie mieszaj się do walki. To wojna między ich ludem i moim ludem. Ty nie masz z nią nic wspólnego. Ngangata posłał mu z ukosa twarde spojrzenie. – Być może nie pamiętasz tego, człowieku pastwisk, ale choć nie mam krewnych ani klanu wśród twego ludu, to wśród niego wyrosłem i właśnie twemu królowi przysięgałem wierność. Twój lud nie dał mi wiele, ale tego, co mam, ty mi nie odbierzesz. Perkar przypatrywał mu się przez chwilę, po czym pokraśniał na twarzy i pokiwał głową. – Daruj – powiedział. – Umrzyj zatem ze mną, jeśli taka twoja wola. – Dzięki. Niemal w tym samym momencie, jak gdyby ich porozumienie było umówionym sygnałem, wśród głośnych okrzyków runęła na nich grupa jeźdźców. Wyszczerzywszy zęby, Perkar sięgnął po Harkę. – Oni nie nacierają – powiedział Harka. – Jeszcze nie. Trzymaj mnie w pogotowiu. Perkar wypuścił z płuc powietrze, zaś jeźdźcy otoczyli go ciasnym kołem, wrzeszcząc i wymachując toporami oraz ciężkimi, zakrzywionymi mieczami. Nie znał żadnego z nich, spostrzegł tylko, że podobnie jak wojownicy przy strumieniu, przystrojeni byli w wojenne pióra. Każdemu za płaszcz służyła ludzka skóra; puste ramiona oraz dłonie powiewały na wietrze niczym skrzydła duchów. W końcu jeden z Mangów, młody i muskularny, zawołał: – Hej ty, człowieku pastwisk, będziemy się bić. Perkar starannie unikał jego wzroku. Wśród Mangów patrzenie prosto w czyjeś oczy uchodziło za obrazę. – Nie chcę z tobą walczyć. – Przebywamy tutaj na zaproszenie Brata Konia – dodał Ngangata. – Nie zamierzamy z nikim walczyć. – Nie mówię do ciebie, człowieku zarośli – warknął wojownik. – I nic mnie nie obchodzi, pod czyją jesteście ochroną. – Kiedy to prawda – odezwał się czyjś głos. – Polowali razem z nami w górach. – Zawtórowało mu jeszcze kilku myśliwych. – Polowali w górach. Czy to tam dopadł mego kuzyna? – krzyknął i oskarżycielskim gestem wskazał Ostrego Tygrysa. Perkar natychmiast pojął, że sprawy przybierają gorszy obrót. Przecież miał do czynienia z Mangami. Oczywiście rozpoznali konia i bez wątpienia zastanawiali się, gdzie przepadł jego jeździec. Na szczęście Perkar nie musiał głowić się nad odpowiedzią, gdyż u boku napastliwego chłopaka wyrósł drugi wojownik. On także liczył sobie niewiele lat, a jego oczy odznaczały się niezwykłym jak na Manga kolorem – były niemal zupełnie zielone. – Uspokój się Chuuzek. Brat Koń mówił nam o tych dwóch. – Niech ktoś sprowadzi Brata Konia – odezwał się głos z tłumu. – Tylko szybko! Perkar nie odwrócił głowy, żeby sprawdzić, kto to powiedział, zdawało mu się jednak, iż rozpoznaje Huu’lega, z którym polował, i z którym wypił niejedną kwartę piwa. – Jak już powiedziałem – powtórzył Perkar – nie zamierzam walczyć. Mang zwany Chuuzekiem spiorunował go wzrokiem. Zdania w tłumie gapiów były najwyraźniej podzielone. Jak Perkar słyszał, wielu zagrzewało Chuuzeka do walki, lecz nie brakowało i takich, którzy głośno przekonywali, że takie pogwałcenie gościnności w ogóle nie wchodziło w rachubę. – Dlaczego na mnie nastajesz? – Ty masz bladą skórę, a ten drugi to człowiek zarośli. To wy zaczęliście tę wojnę – głośno i rzeczowym tonem odrzekł Chuuzek. Perkar wpatrywał się w niego bez słowa, z otwartymi ze zdumienia ustami. Jako pierwszy głos odzyskał Ngangata. – Kto ci to powiedział? – Gaan. Prorok. – Po tych słowach zapadła cisza, którą po chwili przerwał Brat Koń. – No proszę, wrócili moi bratankowie! – rzucił sucho i choć wcale nie mówił głośno, w powszechnej ciszy wszyscy go usłyszeli. – Bratankami Manga są Mangowie – warknął Chuuzek. – Jako żywo – przytaknął Brat Koń. – Tak właśnie z nimi jest teraz, w tym obozie. – Starzec przedarł się przez tłum, mając tuż za plecami dwójkę młodszych członków swego klanu. Wbił w Chuuzeka ostre spojrzenie. – Mangowie wiedzą, jak należy zachowywać się w obozowisku krewniaków. – Tak – wtrącił zielonooki chłopak. – Z pewnością wiedzą. Wyraz zajadłości na twarzy Chuuzeka ustąpił nagle miejsca szerokiemu uśmiechowi. – Musiałeś mnie opatrznie pojąć, shutsebe. Mamy przecież porę Ben’cheen, czas ucztowania i zabawy. Pytałem tylko twego bratanka, czy nie zechciałby spróbować swych sił w bech’iinesh. – Nie, nie zechciałby – krótko stwierdził Brat Koń. Perkar wydął wargi, rozpaczliwie próbując przypomnieć sobie znaczenie tego słowa. Słyszał je wcześniej. To było coś jak „pacnięcie”... Nie. Już wiedział: klepany. Była to gra i to raczej niezbyt bezpieczna. Chuuzek skwitował wypowiedź Brata Konia wzruszeniem ramion. – On sam może mi powiedzieć, że jest za mały i nazbyt miękki na rozrywki Mangów. – No cóż – cicho wtrącił Perkar. – Nie mam zamiaru z tobą walczyć. Skoro jednak idzie ci jedynie o grę... Brat Koń ze zmarszczonym czołem przecząco kręcił głową, a i uniesiona brew Ngangaty mówiła, że pakuje się w coś paskudnego. Jeśli jednak czegoś nie zrobi, nie zazna ani chwili spokoju. Przecież nic nie powstrzyma tych wojowników przed wyruszeniem w ślad za nim z osady. Potem bez przeszkód dopadliby go na otwartym pustkowiu, z dala od Brata Konia i jego gościnności. Nie, bez wątpienia nadszedł moment, aby coś uczynił. Chuuzek przyglądał mu się z wyczekiwaniem. Droga do domu wiodła przez ponad pięćset mil ziemi należącej do Mangów. Będzie lepiej, jeśli od razu wszystko wyjaśni. – Oczywiście, przystaję na twe zaproszenie – powiedział, a tłum powitał jego słowa radosną wrzawą. Zadowolony Chuuzek wyszczerzył zęby. – Zatem doskonale – powiedział Brat Koń. – Pozwól jednakże, aby mój bratanek posilił się nieco. Będziecie mieć dzisiaj jeszcze mnóstwo czasu, żeby zagrać w klepanego. – Ależ nie – zaoponował Perkar. – Czuję się całkiem dobrze i gotów jestem do gry. – Przy tych słowach zajrzał Chuuzekowi głęboko w oczy, odkrywając w nich złośliwy błysk. Brat Koń ciężko westchnął. – Perkar nie ma wiosła. Pożyczę mu moje. – Zawrócił na pięcie i zniknął w ciżbie. Przez mgnienie oka wszyscy stali jak oniemiali, ale potem tłum zafalował i wśród zgiełku poniósł Perkara wraz z koniem ku opasującemu osadę torowi. Wśród nieustających wrzasków ludzie rozdzielili się i utworzyli szpaler wzdłuż wydeptanej końskimi kopytami ścieżki. Choć Perkar nie miał pewności, zdawało mu się, że wielu z nich robi zakłady. Wrócił Brat Koń. Przyniesione przez niego wiosło miało długość ramienia i było na dłoń szerokie, wystrugane z liściastego drewna, i owinięte skórą. Ująwszy rękojeść, Perkar stwierdził, że ważyło niemal tyle, co dobry miecz. Nigdzie w pobliżu nie było widać Chuuzeka. – Co mam robić? – spytał Perkar. Brat Koń potrząsnął głową. – Lepiej powiedz, co mamy pogrzebać razem z tobą. Chuuzek cię zabije. Perkar się uśmiechnął. – Tak, tak. Co mam robić? Stary Mang wyciągnął rękę w stronę toru. – On jest teraz po drugiej stronie osady. Za chwilę ktoś zadmie w róg. Jedziecie ku sobie. Okładacie się wiosłami. – Skąd wiadomo, kto wygrał? Brat Koń splunął z rozmachem. – Och, poznasz zwycięzcę bez trudu. Okładacie się do chwili, aż któryś z was nie wytrzyma lub padnie. Radzę ci, żebyś zaraz na początku spadł z konia. Nie jest to postępek honorowy, ale przynajmniej Chuuzek mieć będzie tylko jedną okazję, by skręcić ci kark. – Czy wolno mi parować jego ciosy? – Wolno ci wszystko. To i tak nie ma żadnego znaczenia. – Nigdy nie widziałeś, jak walczę. Brat Koń położył dłoń na jego udzie. – Wiem, że władasz boskim mieczem, Perkarze. Dzierżąc ten oręż w dłoni, bez wątpienia stajesz się wielkim wojownikiem. Ale dzisiaj jesteś zwyczajnym człowiekiem na koniu, z drewnianym wiosłem w dłoni, mającym naprzeciw siebie Manga, który siedział już w siodle na dziewięć miesięcy przed narodzinami. – Aha. – Tak. Zazwyczaj ludzie w trakcie gry zachowują dużą ostrożność. Mimo to wypadki czasami się zdarzają, a jeśli wyglądają na przypadkową tragedię, nikt nie nazywa ich zabójstwem. W twoim przypadku nawet troska o pozory nie będzie potrzebna. Perkar ponuro skinął głową. – No cóż, zatem ruszajmy. Brat Koń machnął ręką ku północy. – Kiedy usłyszysz róg, ruszaj w tamtą stronę. Perkar mocniej ujął wiosło i zakręcił nim parę razy na próbę. Ktoś zadął w róg, tłum wzniósł ochrypły okrzyk. Perkar wbił pięty w boki T’esha. Rumak ochoczo skoczył naprzód, zupełnie jakby ostre tony rogu były sygnałem także dla niego. Perkar mocniej zacisnął palce na rękojeści wiosła. – Czy wciąż możesz mi pomóc, Harko? – huknął prosto w wiatr. – Trochę, ale niewiele. Dobądź mnie, a pomogę ci o wiele lepiej. Perkar tylko zazgrzytał zębami. T’esh tymczasem przeszedł w płynny galop, który Ngangata nazywał „krokiem łucznika”. Gdzie podziewał się Chuuzek? I tak już ogłuszający ryk gawiedzi jeszcze bardziej przybrał na sile, bowiem na zakręcie toru ukazał się rozpędzony Mang. Na jego widok Perkar natychmiast popadł w konsternację. Wstrząśnięty, omal nie wstrzymał biegu konia. Chuuzek przypominał bowiem wyglądem niedźwiedzia. Jego obsydianowe oczy lśniły złowróżbną zajadłością, która poraziła Perkara z niemal namacalną siłą. Mangowie unikali zazwyczaj patrzenia ludziom prosto w oczy, lecz dla Chuuzeka istniał wyłącznie Perkar. W jego spojrzeniu nie było niczego prócz żądzy mordu. Perkar zagryzł wargi i stłumił w sobie lęk. Był przecież Perkarem z klanu Barku. Stawił czoła dosiadającej lwa Bogini Łowów, czuł jak stal jej lancy przeszywa mu gardło. Żaden człowiek nie zdoła napędzić mu stracha. Przymrużył oczy i zaczął odliczać uderzenia końskich kopyt, a gdy nadszedł właściwy moment, odwrócił się w siodle. Choć pędzące naprzeciw siebie wierzchowce dziko wywracały oczami, żaden ani na chwilę nie zwolnił kroku. Chuuzek machnął wiosłem niby młotem, zamierzając szerokim łukiem dosięgnąć twarzy Perkara. Ponieważ Mang zajeżdżał go z prawej, nie pozostało mu nic innego, jak tylko sparować potężny cios, toteż Perkar rąbnął z rozmachem w oręż przeciwnika. Zaledwie drewno zagruchotało o drewno, ramieniem Perkara targnął wstrząs, który błyskawicznie przeniósł się na zęby, wprawiając je w głośny grzechot. Potworna siła wyrwała go z siodła i tylko odrobinie szczęścia zawdzięczał, że jedna stopa pozostała w strzemieniu. Wirujące wiosło oswobodziło się z jego dłoni i poleciało gdzieś w bok, on zaś wyrżnął głową w koński zad. Przez chwilę Perkar nie wiedział, co się z nim dzieje, a zaraz potem padł na spowitą w gęste kłęby kurzu ziemię. Stopę nadal miał uwięzioną w strzemieniu, dlatego przez dłuższą chwilę orał plecami darń, zanim koń zwolnił, zorientowawszy się, że na jego grzbiecie nie ma już jeźdźca. Perkar oswobodził nogę i splunął, aby oczyścić usta z nieoczekiwanego posmaku żelaza. W płucach czuł ogień, powietrze zaś było niby deszcz złotych iskier, które porażały jego zmysły. Pohukiwanie tłumu było jakieś odległe, przypominało szczebiot żerującego w oddali stada kosów. Chuuzek, wzniósłszy do góry wiosło, właśnie niknął za zakrętem toru. Z ponurą miną dźwignął się na nogi. Jakiś podrostek podbiegł i podał mu wiosło. Perkar chwiejnie podszedł do Tesha i z trudem wgramolił się na siodło. Jego oszołomienie było tak wielkie, że przez jakiś czas nie bardzo wiedział, w którą stronę jechać. Na szczęście wierzchowiec nie miał podobnych wątpliwości i od razu ruszył galopem, omal nie wyrzucając swego pana z siodła. Chuuzek zjawił się ponownie, a na jego twarzy jaśniał radosny uśmiech. Perkara zalała fala palącej złości i nagle liczyło się już tylko jedno – wbić te wyszczerzone w uśmiechu zęby w gardło szarżującego Manga. Usłyszał skrzeczący okrzyk i dopiero po jakimś czasie dotarło do niego, że był to jego głos. Stojąc w strzemionach, pochylił się do przodu i ciął prosto z góry. Chuuzek tak jak poprzednio machnął wiosłem z boku, ale Perkar zupełnie na to nie zważał. Jego celem była twarz Chuuzeka, głupia, złośliwa twarz. Nie obchodziło go nic więcej. Poczuł, jak jego drzewce dosięga przeciwnika, lecz w tym samym momencie wiosło Chuuzeka z trzaskiem ugodziło go w mostek. Coś pękło mu w piersi, ujrzał niebo, ziemię, a potem ponownie niebo, które długo wirowało mu przed oczami, zanim wszystko spowił kurz. XI. Obsydianowy Kodeks Ghan ze znużeniem popatrzył na Yena. – Jeżeli potrzebujesz pomocy w odnalezieniu jakiejś książki – rzucił cicho – dopomogę ci. Jeżeli przyszedłeś, żeby zawracać mi głowę, odejdź od razu, bo nie mam czasu do stracenia. – Nie. Ja naprawdę szukam książki. Przełożeni zlecili mi naprawę rur w Wielkiej Świątyni Wody. – I posłali cię tutaj, abyś odnalazł dzieło traktujące o takich naprawach? Chłopak poruszył się niespokojnie, nerwowym gestem poprawił niemodny, wysoki kołnierz. – No cóż, prawdę powiedziawszy, Mistrzu Ghanie, nie kazali mi szukać akurat tutaj, ja zaś nie śmiałem ich o to prosić. Z uznaniem przyjęli moją ostatnią pracę i, jak mniemam, biorą mnie za zdolniejszego niż jestem w istocie. – Wcześniej miałeś doskonałą pomoc – przypomniał mu Ghan. – To prawda, Mistrzu Ghanie. Miałem. Kiedy byłem tu po raz ostatni, w uprzejmości swojej zaoferowałeś... – Wiem, co zaoferowałem – gderliwie burknął Ghan. Nie lubił Yena. Nie lubił, gdy tak otwarcie zalecał się do Hezhi, a już niedopuszczalne było to, że śmiał ją wspominać. Na szczęście tym razem tego nie zrobił, przynajmniej jak dotąd. A Hezhi go lubiła, i pomogłaby mu, gdyby tutaj była. – Mogę ci pomóc bez trudu – rzekł Ghan. – W tej bibliotece nie ma ksiąg poświęconych Wielkiej Świątyni Wody. Przynajmniej nie takich, jakich mógłbyś potrzebować. – Jak to? – Ano tak to... Kapłani zazdrośnie strzegą swych sekretów. Konstrukcja oraz wyposażenie tej świątyni to ich najstarsza i największa tajemnica. – Więc tutaj zupełnie nic nie ma? Ghan szykował już ciętą odpowiedź, ale w ostatniej chwili się zawahał. – A co ty właściwie chcesz wiedzieć? – zapytał powoli. – Skoro w bibliotece nie ma niczego o konstrukcji świątyni, to z pewnością nie uzyskam planów kanalizacji, którą mam naprawić. Ale... czy nie ma tu czegoś o historii tej budowli? O jej przeznaczeniu? – Dlaczego to cię interesuje? – Jeżeli przypada mi w udziale zaszczyt pracy w świętym miejscu, chciałbym dowiedzieć się o nim czegoś więcej. – Oblał się rumieńcem. – Chyba jestem po prostu ciekaw. Ghan zmierzył młodzieńca przenikliwym spojrzeniem. Jaki ukryty motyw nim powodował? W pałacu wszyscy mieli ukryte motywy. Natychmiast dostrzegł to u Hezhi, choć upłynęło wiele miesięcy, nim rozwikłał jej tajemnicę. Należało pamiętać, że nikt nie mówił, czego potrzebował naprawdę, zresztą niekiedy ludzie sami tego nie wiedzieli. Teraz miał na głowie tego syna kupca, członka Królewskich Inżynierów w pierwszym roku służby. Zależało mu na wiadomościach o świątyni, chociaż całe to gadanie o pracach w jej wnętrzu było niewątpliwie kłamstwem. Do czego ta wiedza była mu potrzebna? Odpowiedź wydawała się Ghanowi całkiem prosta. Yen zajmował się świątynią z powodu Hezhi. Widocznie miał na jej punkcie obsesję, pragnął wiedzieć o niej jak najwięcej. Usłyszał lub zobaczył coś, co dało mu pewność, że dziewczyna nie umarła. Ghan uprzytomnił sobie, że zamyślił się na dłuższą chwilę, co chłopak z pewnością zauważył. „Weźmie mnie za zgrzybiałego starca” – pomyślał. – Może zdołam ci pomóc – oznajmił. – Zaczekaj tutaj, a ja poszperam w katalogu. Yen skłonił głowę, a Ghan z trudem wstał od stołu, czując jak zesztywniałe stawy z trzaskiem protestują przeciwko zmianie pozycji. Przeszedłszy do przyległej sali, sięgnął po opasły tom katalogu i ostrożnie go otworzył. Wędrował palcem po spisie treści, dopóki nie natrafił na Wun Su’ta, świątynie, a wówczas przejrzał listę tytułów, usiłując przypomnieć sobie, które księgi byłyby najbardziej odpowiednie. Jak pamiętał, Yen umiał czytać tylko pismo sylabiczne i nie miał pojęcia o starożytnych glifach, toteż od razu wykluczył szereg tytułów. Na widok paru ostatnich wpisów poczuł ucisk w gardle. Ładne, wyraźne pismo było dziełem Hezhi. – Bystra z niej dziewczyna – mruknął pod nosem, zastanawiając się zarazem, co mogła teraz robić. Może, rozpaczliwie znudzona siedziała w chacie Mangów albo jeździła po świecie i oglądała rzeczy, o których on tylko czytał? W jego głowie do głosu doszły obawy, które na co dzień usiłował tłumić. Istniały przecież jeszcze inne możliwości. Jedynie słowa paru Mangów – z pewnością ludzi o nienajlepszej reputacji – świadczyły o tym, że Hezhi w ogóle opuściła miasto. Jak dotąd, nie otrzymał odpowiedzi na swój list wysłany za pośrednictwem dzikich jeźdźców, choć nie oczekiwał, że odpowiedź nadejdzie szybko. Równie dobrze dziewczyna mogła już nie żyć albo przebywać pod Schodami Ciemności razem ze swymi potwornymi krewnymi albo... Dlaczego Yen potrzebował wiadomości o Świątyni Wody? Co wiedział bądź podejrzewał? Czyżby, co niewiarygodne, przebywała w niej Hezhi? Zmarszczył czoło na widok własnych, rozdygotanych dłoni. „Słaby starzec – skarcił samego siebie. – Słaby. Głupi. Ona jest bezpieczna daleko stąd”. Jak jednak miał się nie martwić, skoro powierzył ją temu bladoskóremu cudzoziemcowi, opierając swe zaufanie wyłącznie na jakichś snach. Dał jej nadzieję i rozpaczliwie pragnął wierzyć, że jej nadzieja została wynagrodzona. On jednak żył długo, przywykł do porażek i rozczarowań. Sprawy nigdy nie układały się tak, jak ktoś by sobie życzył. Gdyby tylko mógł dowiedzieć się, na co liczył Yen i dlaczego. Z ciężkim westchnieniem zaczął wertować katalog. Yen był inżynierem, należał do klasy umiejscowionej gdzieś pomiędzy kapłanami a cesarzem. Niewykluczone więc, że wiedział coś, czego nie wiedział Ghan, zwłaszcza teraz, gdy stał się ostrożniejszy i unikał ludzi jeszcze bardziej. Na dworze nie brakowało takich, którzy go nie lubili – a nawet nienawidzili – i można było usłyszeć plotki, że miał coś wspólnego z ucieczką Hezhi. Gdyby okazał choćby najlżejsze zainteresowanie jej losem, prowadzący dochodzenie Ahw’en spostrzegliby to swymi „ukrytymi oczami”, a wówczas musiałby się zabić, żeby nie wyjawić na mękach tego, co wiedział o dziewczynie. Ale może ten Yen mógłby poszukać dla niego. Westchnąwszy ciężko, Ghan zanotował tytuł najlepszego dzieła, jakie przychodziło mu do głowy. Wróciwszy do stołu, podał kartkę Yenowi. – Czy pamiętasz, jak znaleźć dzieło na podstawie numeru katalogowego? – Muszę odnaleźć ten numer na półkach. – Tak. Tom, którego szukasz, nosi tytuł Uwagi o Obsydianowym Kodeksie. – Nie pojmuję. Czy jest tam cokolwiek napisane o Wielkiej Świątyni Wody? Ghan uśmiechnął się lekko. – Gdyby w tytule było coś więcej, kapłani już dawno zabraliby tę księgę z biblioteki. Jest to współczesny przekład Obsydianowego Kodeksu, dzieła o starożytnym rodowodzie. Obsydianowy Kodeks zawiera natomiast długi cytat z Pieśni o Wyświęceniu Świątyni, świętego tekstu opisującego budowę świątyni oraz przyległych gmachów. Yen w zdumieniu potrząsnął głową. – To niebywałe. Księgi w księgach w księgach. Teraz rozumiem dlaczego ona... – Urwał zakłopotany. – Dlaczego niektórzy spędzają tutaj tyle czasu – dokończył bez przekonania. – Zaiste – bezbarwnym głosem przytaknął Ghan. – A teraz, jeśli pozwolisz, wrócę do moich zajęć. – Tak, tak, oczywiście. Dziękuję, Mistrzu Ghanie. – Nie ma za co – mruknął Ghan, nie odrywając wzroku od przepisywanego tekstu. W rzeczywistości jednak obserwował Yena spod nastroszonych brwi. „Dałem ci, co mogłem o tej świątyni – pomyślał. – Teraz zobaczymy, dokąd cię ta wiedza zaprowadzi”. Wieczorem, kiedy już wszyscy sobie pójdą, sięgnie po tę księgę i przeczyta to, co przeczytał Yen. Będzie podążał za nim krok po kroku. Stary człowiek powinien być dobry przynajmniej w śledzeniu i czekaniu. Zmusił dłonie do pracy, lecz w myślach wciąż wędrował po świecie. Przemierzał stepy Mangów, bezmiar wód Rzeki, czarne otchłanie Świątyni Wody w poszukiwaniu młodej kobiety o szczupłej twarzy i zadumanych oczach. Ghe odnalazł księgę bez większego trudu. Ciężki tom stał wysoko na półce, lecz dzięki swej obecnej sile z łatwością ściągnął go na dół. Znieruchomiał nagle z księgą w dłoniach, porażony żywym wspomnieniem, jaśniejszym i wyraźniejszym niż wszystko, co do tej pory sobie przypomniał. Patrzył w nim na tę dziewczynę, Hezhi, widział odbicie własnych rysów w jej czarnych oczach. Ujrzał wyraz radości na jej obliczu, gdy otrzymała od niego statuetkę z brązu, a także własną nieoczekiwaną reakcję. Wiedział, że pomimo tego i tak by ją zabił. Zabiłby każdego, kogo wskazaliby mu kapłani. Lecz o wiele lepiej było tak jak teraz, kiedy w ogóle nie musiał myśleć o jej uśmiercaniu. Rzeka nigdy nie miała wobec niej takiego zamiaru. Zdecydowanie wolał zostać jej wybawcą, zwłaszcza teraz, gdy wiedział, że ją kocha. „Kocha?” Ghe doznał nagłego dreszczu, który przeniknął go do szpiku kości. Kiedy stwierdził, że sprawy tak właśnie się mają? W kanałach, gdy jego głowa wpadła do wody? W głębinach, w śmierci przed powtórnymi narodzinami? I czy to w ogóle on sam doszedł do takiego wniosku? Oczywiście, że tak. Bóg Rzeki wiedział o ludzkiej miłości nie więcej niż o ludzkiej nienawiści. Nie mógł zaszczepić mu tego uczucia. A więc on, Ghe, naprawdę kochał Hezhi. Zadrżał ponownie i potrząsnął głową. Co takiego miał właściwie zrobić? Tępo zerknął na księgę tkwiącą w zbielałych od wysiłku palcach i po dłuższej chwili przypomniał sobie, choć zupełnie nie pamiętał, jak opasłe tomisko znalazło się w jego dłoniach. „Świątynia”. Ułożył księgę na ławce z polerowanego drewna tekowego, z podziwem popatrzył na misterny grzbiet z kości słoniowej. Okładki wykonano ze skóry nie znanego mu zwierzęcia, czarnej i gęsto pomarszczonej, być może jakiejś jaszczurki albo aligatora, a może jednej z owych wielkich, zaopatrzonych w kły bestii, o których niegdyś słyszał. Wewnątrz, znajdowały się białe, gładkie stronice zapełnione niebieskimi i czarnymi linijkami sylabicznego pisma. Powitał ten widok z ulgą, gdyż znaki starożytnych stanowiły dla niego nieprzeniknioną tajemnicę. Bóg Rzeki obdarzony był wprawdzie licznymi umiejętnościami, lecz czytać najwyraźniej nie potrafił, nawet książek o sobie. Obsydianowy Kodeks, głosiła strona tytułowa. Ghe zaczął przedzierać się przez tekst, choć nie bardzo wiedział, czego powinien szukać. Czuł jednak instynktownie, że ośrodkiem frustracji i senności Rzeki – miejscem, którego nie mógł nawet ujrzeć – była właśnie świątynia. Kiedy z dachu pałacu spoglądał na Nhol, widział całe miasto – boczne skrzydła cesarskiej siedziby pnące się ku grzbietowi wzgórza, doki oraz dzielnicę kupiecką, gęsto zabudowaną Dzielnicę Południową, no i górującą nad wszystkim świątynię. Kiedy jednak zamknął oczy i wyobraził sobie tą samą scenę, zamiast świątyni ujrzał jedynie nieprzeniknioną ciemność. Bóg, który wprawiał w ruch krew krążącą w jego żyłach, nie mógł jej dojrzeć. Przypomniał sobie powiedzenie, że świątynia stworzyła kapłanów, tak jak piec tworzy chleb. Po zakończeniu budowy weszli do niej zwykli ludzie, ale wyszli jako pierwsi kapłani. Podobnie odbywało się to i dziś, choć proces taki trwał wiele lat. Skąd jednak wzięła się sama świątynia? Opowieść o tym musiała być ważna, a delikatne mrowienie w mózgu wskazywało, choć zakrawało to na obłęd, iż kiedyś ją znał. Bez wątpienia zapoznano go z pomniejszymi tajemnicami w czasach, gdy szkolił się w zabijaniu. Budził w nim gorycz fakt, że z takim wysiłkiem musiał szukać czegoś, co niegdyś było mu tak dobrze znane. Po pewnym czasie natrafił na ustęp, którego drobne litery różniły się od reszty wypełniającego księgę pisma. Jego styl był tak archaiczny, że aby zrozumieć treść, musiał powtarzać głośno całe słowa. Czytamy, jako w pięćdziesiątym roku wyniesienia Wody na tron Nhol, ostatnie potwory wybitymi zostały, zaś powierzchnią Jeziora złamano po wsze czasy. Nadeszła pora radości i świętowania. Chakunge pomyślał wówczas, że dobrze by było mieć pałac i stołb, i wały dla obrony grodu. Dobrze by było takowoż kanały uczynić, które niosłyby wody jego Ojca w głąb suchego lądu. I litery do zapisywania myśli Chakunge i myśli Ojca. Upuścił tedy nieco krwi w Ojca swego i oddał się modlitwie. Nadeszła nowa pora roku, a wraz z nią zjawił się przybysz. Przypłynął łodzią z hebanowego drewna uczynioną, a szata jego również hebanowej była barwy, podobnie jak skóra tudzież włosy. – Posyła mnie Rzeka, Ojciec twój – oznajmił. – Albowiem, choć król twój z jego pochodzi krwi, syn nie powinien służyć Ojcu swemu. Trzeba ci służby, ja zaś pomagam przyjść na świat wszelkim służącym. W pamięci Ghe zbudziły się ciche echa. Ten fragment tekstu odnosił się do Ghuna Zhwenga, Hebanowego Kapłana, o którym kapłani snuli liczne opowieści. To on nauczył ludzi uprawy roślin, przekazał wiedzę o budowaniu kanałów, architekturze i sztukach inżynierskich. To on wreszcie wzniósł świątynię. Ghe niecierpliwie przedzierał się przez suche, historyczne zapiski w nadziei, że natrafi na coś bardziej użytecznego. Ghun Zhweng nakreślił dla nich plan. – Rzeka musi być czczona w Wielkiej Świątyni, przez którą wody jej przepływać będą czterokrotnie. Świątynia wzniesiona być winna na kształt She’leng, góry, z której ten wielki bóg wypływa. Znaleźć się w niej mają komnaty głębokie a ukryte. Musi też mieć wnętrze z kryształu, gdzie spoczną skarby oraz kości zmarłych. Gmach wznieść należy wedle następujących miar... Coś w głowie Ghe drgnęło, zawirowało i jasne obrazy z jego snu o Rzece spłynęły z oczu wprost na stronicę księgi. Góra w kształcie stożka pięła się stromo ku chmurom, zaś jej wierzchołek spowijała oślepiająca jasność. Kiedyś tam przebywał, albowiem góra ta była jego domem, jego kolebką, jego źródłem. Wstrząsające nim drżenie przerodziło się we wściekłość – wściekłość straszliwą, wręcz nieludzką, tak potężną, że zdawało mu się, iż pulsująca w żyłach krew lada moment wytryśnie z serca, rozdzierając na strzępy śmiertelne ciało. „Kto to uczynił? Kim jest ten Hebanowy Kapłan, który wymyślił okowy, kapłanów i świątynię? Skatuję go, zmiażdżę i pożrę jego duszę!” Zęby Ghe zaczęły dzwonić, a palce zacisnęły się spazmatycznie na okładkach księgi. Kolory z jego snu wypełniły komnatę wirem koszmarnego światła i przez moment czuł, że znów leży na skraju niepamięci, a zachłanna ciemność szykuje się, by pochłonąć go na zawsze. Jednakże po chwili, złość zaczęła stopniowo słabnąć i niebawem odzyskał świadomość na tyle, że mógł zastanawiać się nad tym, co poczuł i dlaczego. Doznanie to pozostawiło go oszołomionym i słabym. Pot perlił się na skórze, pozlepiał też włosy w cienkie kosmyki. Wciąż niezbyt przytomny, próbował odgadnąć, czy widziane przez niego straszliwe światła zrodziły się wyłącznie w jego oczach, czy też wypełniły bibliotekę naprawdę. Ostrożnie powiódł wzrokiem dokoła. W tym zagraconym, pełnym najstarszych dzieł zakamarku biblioteki nie było akurat nikogo. Wyglądało też na to, że nikt nie pospieszył, by sprawdzić źródło niezwykłego blasku. Bez wątpienia jednak zjawisko to dla zmysłów Z Wody Zrodzonego czy choćby kapłana musiało być równie łatwo dostrzegalne, jak rozbłysk ognia czy głośny zew rogu. Ghe szybko powstał, otarł czoło i uładził nieco włosy. Odstawił księgę na półkę, pospiesznie podziękował Ghanowi i opuścił bibliotekę. Zmierzając szybkim krokiem ku swej komnacie w opuszczonym skrzydle pałacu, czuł jak z każdą chwilą narasta w nim naglący przymus, który wnet zaczął dawać o sobie znać z ostrością brzytwy skrobiącej wnętrze czaszki. Czas pobytu w pałacu dobiegał końca. Jako Jik był żądłem osy, nie zaś jej mózgiem. Ów mózg stanowili Ahw’en i, jak niejasno sobie przypominał, mieli niemałe umiejętności tak w sprawach szpiegowania, jak i czarów. Do chwili obecnej z pewnością zdążyli już zorientować się, że w królewskiej siedzibie znalazła się jakaś wypuszczona na wolność dzika istota. Doświadczenie ze staruszką z ulicy Red Gar nauczyło go szacunku wobec czarów. Kimkolwiek uczyniła go Rzeka, wciąż mógł zostać powstrzymany tymi samymi środkami, jakich używano przeciwko duchom oraz samym Z Wody Zrodzonym. Kadzidło, które przytępiło jego zmysły służyło również do przepędzania duchów i ogłupiania Błogosławionych. Kapłani nieustannie okadzali pałacowe sale, żeby zmusić setki widm do ucieczki w ciemność zalegającą pod brukowanymi dziedzińcami. A kadzidło było przecież najsłabszym spośród wszystkich narzędzi pozostających do dyspozycji kapłanów. Nawet początkujący akolita mógł nauczyć się posługiwać miotłą na duchy. Jaki tajny oręż trzymali w zanadrzu przeciwko zjawom i takim jak on ghoulom? Wstyd mu było, że z nauk, które pobierał jako Jik, zapamiętał tak niewiele oprócz zabijania. Kiedyś zapewne wiedział, jak osaczyć, schwytać i zgładzić Pożeracza Życia. Teraz pozostało mu jedynie nikłe wrażenie, że coś takiego można zrobić. Prawdopodobnie posiadał jeszcze inne umiejętności, których w sobie na razie nie odkrył, jednak czasu na dociekania pozostało mu bardzo niewiele. A mimo to zacisnął zęby aż do bólu na samą myśl o opuszczeniu pałacu. Bóg Rzeki wybrał go w sposób, w jaki nie wybrał nikogo innego. Dał mu życie i moc, aby służył jej tak, jak Z Wody Zrodzeni nie mogli, a kapłani nie chcieli. Któż miał większe niż on prawo, by zamieszkiwać w pałacu? Byłoby jednak głupotą ryzykować w ten sposób. Zaszyje się w Dzielnicy Południowej i posili się tyloma skorpionami oraz gungami, iloma tylko zechce. Ahw’en nigdy go tam nie znajdą, ba, zapewne nawet nie podejmą poszukiwań. Wszedł na opuszczony dziedziniec, czujnym spojrzeniem omiótł spękane, niknące wśród bujnych chwastów mury. Nie raz, nie dwa zastanawiał się, dlaczego ta część pałacu stała zupełnie pusta, popadając stopniowo w coraz większą ruinę. Kiedy był małym dzieckiem, ktoś pokazał mu muszlę wyłowioną z głębin Rzeki. Miała kształt prostego stożka; przypominała róg. Wewnątrz zaś była podzielona na komory, które stawały się coraz większe w miarę zbliżania do szerszego końca. Jak mu powiedziano, muszla należała do łodzika. W zdumieniu słuchał, jak w miarę upływu czasu stworzenie to dobudowywało coraz to większe komory do swego domu, opuszczając stopniowo te, które stawały się za ciasne. Zwierzę to pochodziło z wody, z Rzeki. Czy Z Wody Zrodzeni mieli taką samą naturę? Nikt nigdy czegoś takiego nie powiedział, a w każdym bądź razie on sobie tego nie przypominał. Pośrodku dziedzińca stała zlewnia – studnia, do której trafiały najróżniejsze odpadki i brudna woda. Podniósł zamykającą ją od góry kratę i zanurzył się w ciemność. Po przebyciu może dwudziestu kroków natrafił na drugą kratę i pokonawszy ją, wkroczył wreszcie na swoje włości. Jego podwórzec ogołocony był z wszelkiego życia. Gdy trafił tu po raz pierwszy, wokół pieniły się chwasty, lecz dotykiem dłoni obrócił je w popiół, ich wodę i życie zabierając dla siebie. Teraz pozostały jedynie zimne, czyste kamienie. Komnaty, w których zamieszkał były odcięte od reszty pałacu. Drzwi wiodące do dalszych sal nie tylko pozamykano na grube sztaby, ale na dodatek zamurowano, podobnie jak działo się to z najstarszymi komorami muszli dziwacznego stworzenia. Zanim wszedł do swej sypialni, przystanął z wahaniem. Kto mu to wszystko powiedział, pokazał tamtą muszlę? Jakiś marynarz w dokach? Chyba nie. To mogła być kobieta... Pod wpływem tej myśli przypomniał sobie staruszkę z ulicy Red Gar i coś ścisnęło mu gardło. Może to była ona. Nie pamiętał. Wpełzł do komnaty, usiłując zignorować doskwierający coraz bardziej głód. Niebawem znów będzie musiał się posilić. Wyglądało na to, iż z biegiem czasu musi zabijać coraz częściej. Być może, rzeczywiście najrozsądniej uczyni, uciekając do Dzielnicy Południowej, gdzie przeróżne potwory mogły wieść bezkarny żywot. Na podobieństwo pająka zwinął się w kłębek na kradzionej macie i, oczekując nadejścia ciemności, rozmyślał. Jego ciało popadło w odrętwienie, ale umysł pracował nadal, próbował poskładać w całość posiadane okruchy wiedzy. Teraz już rozumiał ponad wszelką wątpliwość, że musi wkroczyć do świątyni, choć nie wiedział dlaczego. Tam jego pan, Rzeka, nie mógł mu służyć za przewodnika, ponieważ wewnątrz owej naśladującej jakąś odległą górę budowli sam nie potrafił niczego dojrzeć. To dlatego potrzebował Ghe, który miał wejść tam, dokąd nie mógł dotrzeć bóg. Czyż nie spełniał takiej roli od samego początku, jako Jik, jako zbój na ulicy? Ghe zawsze szedł tam, gdzie inni nie chcieli. Jako dziecko – po zapłatę oraz łupy, a jako Jik – po sławę i kapłaństwo. Jaką nagrodę otrzyma któregoś dnia od Rzeki? Oczywiście, znał odpowiedź także i na to pytanie: Hezhi. Hezhi będzie jego nagrodą. Delektował się tą myślą również w chwili, gdy ściana zadygotała pod uderzeniami młotów, którym towarzyszyły wysokie, zawodzące śpiewy kapłanów. XII. Pożeracz Oddechu Hezhi usłyszała wrzawę na dworze, lecz ponieważ podobne odgłosy dobiegały do niej od kilku dni, pogrążona w myślach nie zwróciła na nią najmniejszej uwagi. Jej obojętność trwała jednakże tylko do chwili, gdy Yuu’han z Ngangatą wciągnęli do yektu bezwładne ciało Perkara. Chłopak miał zamknięte oczy, a z kącika ust spływała mu na brodę jasna strużka krwi. Nozdrza również naznaczone były czerwonymi plamami, skóra przybrała blady odcień, a piersi zdawał się nie poruszać choćby najsłabszy oddech. Patrzyła na to szeroko rozwartymi oczami, niezdolna wydobyć z siebie głosu. Tsem tymczasem z mówieniem nie miał żadnych trudności. – Czy on nie żyje? – zagrzmiał. Hezhi zerknęła na Tsema ze zmarszczonym czołem, usiłując pojąć to, co ogląda. Yuu’han zdarł z Perkara koszulę, odsłaniając zsiniałą, purpurowo-czerwoną pierś. Jej wygląd zdawał się wskazywać, że nadepnął na nią jakiś olbrzym, co najmniej dwukrotnie przewyższający wzrostem Tsema. Nie, nie nadepnął, tylko stratował. Jakim jednak cudem Perkar mógł nie żyć? Widziała go przecież żywym po ciosie w serce. Na własne oczy widziała ostrze wyłaniające się z jego piersi, czerwoną igłę wbitą przez stojącego z tyłu Yena, który śmiał się z jej głupoty. Jeżeli to nie zabiło Perkara, cóż innego mogło tego dokonać? Nikt nie odpowiedział na pytanie Tsema, więc w końcu Hezhi rzuciła rozdrażnionym tonem: – Co mu się stało? Przez moment Yuu’han patrzył jej prosto w oczy, po czym, zwyczajem Mangów, utkwił spojrzenie w jakimś odległym punkcie. – Grał w klepanego – oznajmił – i chyba już więcej nie zagra. – A więc on... Przerwał jej kaszel Perkara. Prawdę powiedziawszy, wydawany przez niego odgłos bardziej przypominał cichy bulgot, niż kaszel, tym niemniej, pod jego wpływem z ust chłopaka wypadł płat zakrzepłej krwi. Oczy miał wciąż zamknięte, a jego twarz wykrzywiał grymas bólu. Yuu’han patrzył na to w bezbrzeżnym zdumieniu, a kiedy nieco oprzytomniał, pospiesznie nakreślił dłonią jakiś znak w powietrzu. – Naka‘bush! – wydyszał. Słowo to w języku Mangów oznaczało złego ducha. – Nic podobnego – odrzekł Ngangata. – On żyje. – Był już martwy – warknął Yuu’han, patrząc jak pierś Perkara zaczyna unosić się i opadać, przy wtórze świszczącego, rwanego oddechu. – Nie. To przez ten jego miecz. To on go leczy. – Boskie ostrze? Pół-Alwat skinął głową. – Powiedz Bratu Koniowi, ale nikomu więcej. Yuu’han zerknął niezbyt pewnie, ale w końcu machnął ręką i wyszedł z yektu. – A zatem on wyzdrowieje? – spytała Hezhi wstrząśniętym głosem. – Tak mniemam – odrzekł Ngangata – zwłaszcza mając na względzie to, że jeszcze przed chwilą był martwy, a teraz znów oddycha. Na mój rozum to ogromny krok na drodze do zdrowia. Nieruchoma twarz Ngangaty pozostała bez wyrazu, toteż patrząc na nią, Hezhi nie mogła odgadnąć, o czym myślał ten dziwny człowiek. Czy on i Perkar byli przyjaciółmi, czy tylko towarzyszami podróży, złączonymi jedynie przez zbieg okoliczności? Czy Perkar w ogóle miał jakichś przyjaciół? Ostatnimi czasy to ona zaczęła traktować go jak swego przyjaciela. Były takie momenty, że czuła się przy nim lepiej niż przy kimkolwiek innym. Wierzyła też, że inaczej niż Tsema, Ghana czy D’ena śmierć nie mogła jej go odebrać. Sądziła, że przebywanie w jego towarzystwie dla obojga było bezpieczne. Teraz nawet to złudzenie legło w gruzach. – Mam nadzieję, że tak będzie. – Hezhi nie przychodziło do głowy nic, co mogłaby jeszcze powiedzieć. Ngangata ze znużeniem potarł czoło, po czym opadł na dużą, kolorową poduszkę. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. – Muszę wiedzieć, co słyszałaś – odezwał się po chwili. Tsem podał mu dzbanek i czarkę. – Napij się. Hezhi poczuła, jak krew napłynęła jej do twarzy gorącą falą wstydu. Ona też powinna przecież coś robić. – Przynieś mi jakąś szmatkę, Tsem – poprosiła cicho. – Szmatkę i więcej wody. Przynajmniej go umyjemy. Oddychanie w dalszym ciągu przychodziło Perkarowi z trudem, był to jednak widomy znak, że życie wciąż jeszcze się w nim kołatało. Tsem skłonił się i wyszedł po szmatki. Ngangata spoglądał na nią wyczekująco. – Nie wiem – odrzekła wreszcie. – Nie mam pewności, co tu się dzieje. – Słyszałaś o wojnie? Skinęła głową. – Tak, ale dopiero dzisiaj. Pewni ludzie nadjechali wcześniej. Znaleźli mnie na pustyni... – Znaleźli cię? Hezhi bezradnie pomyślała, że w ten sposób wszystko jeszcze bardziej komplikuje. – Spacerowałam wśród skał – wyjaśniła. – Znalazło mnie tam dwóch Mangów z zachodu. – Znaleźli cię w skałach? Co tam robili? – Ja nie... – Naprawdę nie wiedziała. – To dobre pytanie – dokończyła. – Nie bardzo im było po drodze, prawda? – Na razie dajmy temu spokój – zaproponował Ngangata. – Co słyszałaś o wojnie? – Niewiele. Tylko tyle, że toczy się między ludem Perkara i Mangami. Doszło do sprzeczki tych ludzi z Bratem Koniem i Brat Koń zakazał im napadać na was dwóch. Coś mi się jednak zdaje, że nie ma nad nimi zbytniej władzy. – Szkoda, że nie była ona jeszcze mniejsza – kwaśno zauważył Ngangata. – Gdyby tamci po prostu napadli na Perkara, pozabijałby ich swoim mieczem. Oni tymczasem wyzwali go do gry i sama widzisz, z jakim skutkiem. – No, nie wiem – powiedziała Hezhi. – Ty wiesz więcej o tych bar... o tych ludziach, niż ja. Gdyby doszło do prawdziwej walki na miecze, to czy inni by się do niej nie przyłączyli? Ngangata odpowiedział skinieniem głowy. – Zapewne. Może nawet wyszłaby z tego mała wojna z najbliższymi krewnymi Brata Konia, którzy stanęliby w obronie gościnności swego klanu. Zapewne to, co się stało, było najlepszym rozstrzygnięciem. Przecież miecz nadal go leczy. Powrócił Tsem z wilgotną szmatką oraz miską. Wyciągnęła rękę, lecz olbrzym łagodnie odsunął ją na bok i sam zaczął delikatnie ocierać pierś Perkara. Chciała zaprotestować, ale zachowała milczenie, uprzytomniwszy sobie, że zapewne Tsem znał się na tym lepiej. – Widziałam u niego znacznie gorsze rany, a mimo to, wtedy mógł chodzić i rozmawiać – powiedziała po chwili. – Też to widziałem – przytaknął Ngangata, a Hezhi zdało się, że słyszy w jego głosie głęboki niepokój. Tsem obmył Perkarowi twarz, a chłopak ponownie zakasłał, po czym cicho jęknął. – Czy znalazł to, czego pojechał szukać? – spytała. – Chyba tak. Myślę, że dużo się dowiedział. Dowiedzieliśmy się o wojnie. – Od tej jego bogini? – I od jeszcze jednego boga. Od Karaka, Kruka. Hezhi wydęła wargi. – Perkar opowiadał mi o nim. To on posłał ciebie i Brata Konia, żebyście wypatrywali nas po ucieczce z miasta. – Tak. A także otumanił Perkara i jego przyjaciół tak, że zdradzili swego króla. To dziwny, przebiegły bóg. Hezhi z westchnieniem potrząsnęła głową. – Nic nie wiem o tych bogach. Oni wszyscy wydają mi się tacy dziwni. .Przecież to potwory” – dodała w duchu. – Nie znam wszystkich przekazanych mu przez Karaka wieści – podjął Ngangata. Wyglądało na to, że chce jej coś powiedzieć, ale zabierał się do tego z ogromną ostrożnością. – Nie było cię przy nim? – Nie słyszałem ich rozmowy. Ale potem Perkarowi spieszno było tutaj powrócić i odnaleźć ciebie. Myślę, że Karak powiedział mu coś o tobie, coś istotnego. – Ach tak? Tsem wydał z siebie gardłowy pomruk. – To mi się nie podoba, księżniczko – rzucił szeptem. – Wszystkie te rzeczy dzieją się za szybko. Znów szuka cię zbyt wielu ludzi. – Wiem, Tsem. – Jak to? – zdziwił się Ngangata. – Co masz na myśli? – Chodzi mi o tych spotkanych na pustyni Mangów. Zachowywali się tak, jakby czegoś ode mnie chcieli. – A jużci, znaleźli cię w górach, chociaż nie wiedzie tamtędy żaden szlak z zachodu. To zaś oznacza, że szukali ciebie. Hezhi usiłowała zaprzeczyć potrząśnięciem głowy. – Mogli zobaczyć, jak biegnę pośród skał. – Tak jednak nie było. Nie wiadomo dlaczego, miała co do tego pewność. – Nie, masz rację, Ngangato. Oni mnie szukali. A Brat Koń umieścił mnie w tym yekcie natychmiast po przyjeździe do osady i zostawił swego bratanka, żeby mnie strzegł. Pewnie wyczuwał, że coś jest nie tak. – Nie dodała jednak, że tak naprawdę, nie była nawet pewna intencji Brata Konia. Nikt, kto nie potrafił zajrzeć do jego wnętrza, nie pojąłby jej słów i co najwyżej wziąłby ją za wariatkę. Ngangata wolno pokiwał głową. – Nadciąga coś wielkiego – wyszeptał. – Na nas także napadli Mangowie, tam w górze strumienia. Oni nas szukali. Powiedzieli, że jakiś prorok ujrzał nas w swojej wizji. Może zobaczył też i ciebie. – Perkar wie więcej? – Wie, ale po drodze nie chciał o tym ze mną mówić. To czego się dowiedział, wzbudziło w nim niepokój. – Ngangata zagryzł wargi, po czym ciągnął dalej: – Słyszałem, jak Karak mówił, że istnieje jakiś związek między tamtym gaanem, a Odmieńcem. Po krzyżu Hezhi przeszły nagłe ciarki. – Odmieniec? Rzeka. – Nazywaj go jak chcesz. – Sądziłam, że on nie może sięgać tak daleko. – Może nie własnoręcznie – odrzekł Ngangata. – Może jednak potrafi tego dokonać rękami szamana. Hezhi usłyszała własny, drżący głos. – On chce, żebym wróciła, prawda? On mnie odzyska. – Po raz pierwszy od długiego czasu poczuła nieznaczne mrowienie łuski na ramieniu. Wyciągnęła dłoń, żeby jej dotknąć. W tym samym momencie namiot jakby się obrócił, tak że teraz widziała wszystko nieco inaczej. Tsem z Ngangata jawili się jej jako wydrążone od wewnątrz, szkieletowe formy, zaś ogień na palenisku przybrał postać roztańczonego ostrza o roześmianych oczach. Natomiast Perkar... Perkara nie było prawie wcale. Miał przezroczystą skórę, a u jego boku spoczywał bóg. Nie mogła na niego patrzeć, na tą koszmarną plątaninę skrzydeł, pazurów i najeżonych, ostrych krawędzi. Widok ów sprawiał jej ból, rodził pieczenie gdzieś w środku, jak gdyby wewnątrz jej głowy znajdował się wywijający mieczem wojownik. Podniosła wzrok, usiłując skierować go w zupełnie inną stronę, ale wówczas jej uwagę ponownie przykuł sam Perkar. Na jego piersi przycupnęła bowiem ciemność, pełzający, rozedrgany kłębek czerni. Na jej oczach wyrosły z niego długie włosy, grube niczym źdźbła słomy, owinęły się niespiesznie wokół Perkara, sięgnęły w głąb jego ciała, do kości. Czerń otworzyła żółte oko i łypnęła nim na dziewczynę. Hezhi z krzykiem rzuciła się do ucieczki. Potknęła się i upadła. Usiłowała biec nawet wówczas, gdy Tsem dźwignął ją w powietrze. Z dzikim zawodzeniem, dygocąc na całym ciele, kopała go po piszczelach, a powieki miała mocno zaciśnięte. Kiedy wreszcie spróbowała je otworzyć, w namiocie wszystko wyglądało tak jak dawniej. Ale ona już wiedziała. Zobaczyła to na własne oczy. – Tsem, idź po Brata Konia – wykrztusiła. – Tylko się pospiesz. A mnie posadź gdzieś przed chatą. Kiedy Brat Koń nareszcie przyszedł, trzymała się od niego z daleka z obawy, że lada moment powróci jej zdolność widzenia bogów i odsłoni przed nią jego prawdziwą naturę. Wiedziała, że nie może powierzyć mu Perkara z pełnym zaufaniem, lecz do głowy nie przychodziło jej żadne inne rozwiązanie. Nie miała pojęcia, jak mu pomóc, a przecież działo się z nim coś złego, coś bardzo złego. Brat Koń przyglądał się jej przez chwilę ze smutną miną, po czym wkroczył do yektu. Hezhi została na schodkach, a po chwili dosiadł się do niej Tsem. – Wielkie ognisko – powiedział po jakimś czasie. Zerknęła na płonący stos kątem oka, nie chcąc ryzykować, że ponownie zobaczy Boginię Ognia. Zewsząd nadchodzili Mangowie z naręczami drewna, toteż przemieszane z czarnym dymem płomienie pięły się ku niebu grubą kolumną. – Ciekawe, skąd mają aż tyle drewna – podjął Tsem; nie doczekał się jednak odpowiedzi. Wzruszeniem ramion dała mu do zrozumienia, że nie wie. – Myślę, że to przygotowania do Odesłania do domu Boga Koni. Ceremonia ma odbyć się dziś wieczorem. – Co to za ceremonia? Czy opisałaś ją w liście do Ghana? Stary, poczciwy Tsem, usiłował odciągnąć jej uwagę od ponurych myśli. – Sądzę, że Ghan nigdy nie dostanie żadnego listu ode mnie. Wbrew temu, co sądziliśmy, ci ludzie nie są naszymi przyjaciółmi. – Ale nie muszą też być naszymi wrogami – zauważył Tsem. – Tak jak wszyscy, przede wszystkim dbają o siebie i swoich bliskich. Ty i ja nie stanowimy dla nich zagrożenia. Z Perkarem jest inaczej. – Czyżby? Już prędzej zagraża im jego lud. Sama nie wiem. Pogubiliśmy się w tym wszystkim, Tsem. – Wiem, księżniczko – odparł łagodnie. – Opowiedz mi o tej ceremonii. Zawahała się na moment, przymknęła oczy. Osada jednak nie zniknęła, nie zapadła się pod ziemię, choć taka była jej wola. Wciąż docierały do niej przenikliwa woń dymu, okrzyki dzieciarni, dzikie wrzaski dorosłych i ujadanie psów. – Lud ten wierzy, że spokrewniony jest ze swymi wierzchowcami – zaczęła. Kto opowiedział jej o tym dawno temu? Yen, oczywiście, gdy podarował jej figurkę. Uraczył ją wówczas opowieścią, która – podobnie jak wszystko, co mówił – nie była kłamstwem. Yen, dzięki któremu oduczyła się łatwowierności. Milczenie Tsema wskazywało, że olbrzym czeka na dalszy ciąg. – Zaraz się dowiesz – mruknęła tonem usprawiedliwienia. – A zatem, wierzą, że zarówno oni, jak i ich konie pochodzą od tej samej bogini, Matki Koni. Od czasu do czasu Matka Koni odradza się w jednym z rumaków. Częściej zdarza się, iż taką postać przybiera któreś z jej dzieci, pomniejszy bóg albo bogini. Szamani Mangów potrafią to ustalić i wówczas traktują takiego konia z dodatkowym szacunkiem. – Zaiste, trudno to sobie wyobrazić – zauważył Tsem. – I tak odnoszą się do swych wierzchowców z uprzejmością, jakiej nigdy nie widziałem u służby w pałacu. – Takiego konia nikt nigdy nie dosiada. Karmi się go najlepszym ziarnem. A potem go zabijają. – Zabijają? – zdziwił się Tsem. – Nie sądzę, żeby bogowi coś takiego się spodobało. – Zabijają zwierzę, aby bóg mógł wrócić do domu, do swojej matki. Traktują go dobrze, więc kiedy przychodzi do domu, opowiada innym bogom, że Mangowie nadal dobrze traktują swych braci i siostry – czyli inne konie. – To bardzo dziwne – stwierdził Tsem. – Nie dziwniejsze niż zsyłanie dzieci szlachetnie urodzonych pod Schody Ciemności – zaoponowała. – Chyba nie – westchnął Tsem. – Chodzi mi tylko o to, że wszystko, co ci ludzie robią, zdaje się wiązać z krwią i zabijaniem. Nawet oddawanie czci bogom. – Może uważają, że do tego właśnie sprowadza się życie? Tsem delikatnie pogładził ją po ramieniu grubymi palcami. – Qey zwykła była mawiać, że życie sprowadza się do narodzin oraz jedzenia. No i seksu. – Qey mówiła coś o seksie? – Hezhi nie potrafiła jakoś połączyć tego słowa z osobą służącej, która ją wychowała. Tsem zachichotał. – W końcu ona także jest Ludzką Istotą. – Ale seks? Kiedy? Z kim? Tsem położył dłoń na jej ramieniu. – Niezbyt często, jak mniemam, ze starym przyjacielem w pałacu. Pewnie wyszłaby za niego, gdyby było to dozwolone. – Kto to jest? – Och, nie powinienem tego mówić – w głosie Tsema zabrzmiały figlarne nuty. – Myślę, że powinieneś – nalegała Hezhi. – No cóż, gdybyś była księżniczką, a ja twym niewolnikiem, usłuchałbym tego rozkazu. Jednak, jak sama twierdzisz, w naszym przypadku już tak nie jest... – Tsem... – Westchnęła, otworzyła oczy i niebezpiecznie uniosła brwi. Tsem przewrócił oczami i zrobił przesadnie tajemniczą minę. Pochylił się prosto do jej ucha, jak gdyby zamierzał wyjawić najświeższą dworską plotkę. – Pamiętasz starego J’ehla? Hezhi mimowolnie rozwarła usta. – J’ehl? Qey i J’ehl? Przecież to był pomarszczony starzec! Wyglądał jak jeden z tych żółwi o miękkich pancerzach i cienkich, długich nosach! Jak ona mogła... – Może ten jego nos bardziej był przydatny, niż możesz to sobie wyobrazić. – Och! – wyrwało się Hezhi. – Nie! Zamilcz! Nie będę tego słuchać. Zmyślasz, bo nikt nie przyłapie cię tutaj na kłamstwie. Oprócz mnie! Qey i J’ehl, dobre sobie. Qey i ktokolwiek. Ona była na to za stara, zbyt dostojna... – Akurat – obstawał przy swoim Tsem. – A pamiętasz, jak J’ehl przyniósł mąkę, ja zaś zabrałem cię do twej komnaty i bardzo głośno śpiewałem ci piosenkę, w kółko tę samą? – Bo tylko tę jedną znałeś! – zaprotestowała Hezhi. – Powtarzałam, żebyś zaśpiewał coś innego, ale ty nie umiałeś. Po pewnym czasie wydało mi się to nawet zabawne. Usiłowałam zasłonić ci twarz poduszką, a ty wciąż śpiewałeś i śpiewałeś... – Nagle umilkła. – Co ty chcesz przez to powiedzieć? – To Qey mi kazała. Dzięki temu nic nie słyszałaś. – Nie! – wykrzyknęła Hezhi, lecz w tym samym momencie zaniosła się śmiechem. Śmiechem! Nieprawdopodobna, wręcz wstrząsająca wydała się jej myśl, że Qey i ten mały człowieczek kochali się przy wtórze ryku Tsema i jej pisków, ale równocześnie budziła rozbawienie. W końcu uświadomiła sobie, że Tsem posłużył się podstępem, aby dać jej chwilę radości. – To były dobre dni – stwierdziła Hezhi, gdy przebrzmiał już śmiech. – Ile miałam wtedy lat? – Chyba sześć. – Przed zniknięciem D’ena. – Tak, księżniczko. – Jaka to była piosenka? – Chyba nie chcesz, żebym ją zaśpiewał?! – A właśnie, że chcę! – rzuciła władczo. Tsem ciężko westchnął, po czym skrzyżował ramiona. Dylu, dylu Wielki gorylu Graj na badylu Wielki gorylu! Jego buczący głos niósł się daleko w wieczornym powietrzu, toteż niebawem w ich stronę zwróciły się głowy kilku dziesiątek Mangów. Chociaż nie rozumieli słów, uśmiechali się, a kilku nawet parsknęło śmiechem, gdyż fałszowanie można było rozpoznać w każdym języku. Goryl wielki Wart Hezhi ręki! Tsem darł się w niebogłosy, a Hezhi ocierała z oczu łzy radości. – Przestań już – poprosiła wreszcie. – Mamy na głowie wiele ważnych spraw. – Sama kazałaś mi śpiewać – odrzekł Tsem. – Dawno mi nie śpiewałeś. – Bo mnie o to nie prosiłaś. A kiedy nieco podrosłaś, tak bardzo zajęłaś się D’enem, że Qey i J’ehl nie mieli kłopotu ze znalezieniem czasu dla swoich uczuć. – Wciąż nie mogę w to uwierzyć! – Lepiej uwierz, mała księżniczko. Nie potrafiłbym sobie tego wyobrazić, gdyby to nie była prawda. – Myślę, że ty wyobrażasz sobie seks cały czas! – Tak, ale nie z Qey! Hezhi zachichotała, lecz jej krótkotrwała radość szybko gasła. Zdumiona, zastanawiała się, jak mogła zapomnieć o swoich kłopotach. Musiała przyznać, że Tsem zawsze potrafił rozproszyć jej troski. – To ty jesteś wielkim gorylem – powiedziała – a ja cię kocham. Tsem oblał się rumieńcem, ale widząc, że jego pani poważnieje, nie próbował dalej jej rozśmieszać. – Wiem, księżniczko. Dziękuję. Dobrze jest mieć w tych stronach kogoś, kto kocha. Hezhi zwróciła twarz do ognia. Czuła się teraz odważniej sza, dlatego pozwoliła sobie na spojrzenie prosto w płomienie. – Nigdy nie wypowiedziałeś większej prawdy. Za ich plecami ktoś cicho zakasłał. Odwróciwszy się, Hezhi napotkała wzrok Brata Konia. – Muszę z tobą pomówić, wnuczko. Zmarszczyła czoło. – Mów do mnie Hezhi. – Hezhi – powtórzył z westchnieniem. – Tsem zostanie z nami. – Bardzo dobrze. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, stary człowiek usiądzie. – Nie mam. Brat Koń potrząsnął głową. – Tylko popatrz. Niepotrzebnie rozpalili tak wielki ogień! Musieli wyzbierać całe drewno w promieniu setek mil. Hezhi posłała mu ponure spojrzenie, dając tym samym do zrozumienia, że dzisiaj nie ma ochoty na właściwe Mangom pogaduszki przed przystąpieniem do rozmowy o rzeczach istotnych. Brat Koń natychmiast to wyczuł. – Perkar jest bardzo chory – oznajmił głosem, z którego nagle zniknęła cała beztroska. – Ktoś go zaczarował. – Zaczarował? – Widziałaś tego stwora na jego piersi? – Widziałam. – Jesteś bardzo silna, skoro do tej pory nie oszalałaś. To, co zobaczyłaś, jest rodzajem ducha, ni to zjawą, ni bogiem, może potomkiem zjawy i boga. Zwiemy je Pożeraczami Oddechu, ponieważ pochłaniają ludzkie życie. Zazwyczaj czynią to bardzo szybko, ale miecz Perkara próbuje go uleczyć. – Nic nie rozumiem. Myślałam, że Perkar otrzymał cios wiosłem do gry w klepanego. – Wiosło musiało być zaczarowane. Takie przypadki są znane. – Chcesz powiedzieć, że ktoś zrobił to rozmyślnie? – Oczywiście. – Brat Koń skinął głową. – To dzieło jakiegoś gaana, kogoś obdarzonego mocą zaklinania duchów. – Takiego jak ty. Stary człowiek chrząknął. – Nie, kogoś znacznie ode mnie potężniejszego. Kogoś, kto potrafi zamknąć Pożeracza Oddechu w wiośle i kazać mu tam czekać. – Spojrzał jej prosto w oczy. – Wiem, że przeraziło cię to, co we mnie zobaczyłaś. Wiem, że teraz mi nie ufasz i że powinienem ci to wytłumaczyć, zanim zobaczyłaś. Nie wierzyłem jednak, że z taką łatwością przyjdzie ci zgłębienie mojego wnętrza. Rozpoznanie gaana jest jedną z najtrudniejszych rzeczy. Bogowie częstokroć korzystają z ludzkiego ciała jako przebrania i nawet najbardziej przenikliwy wzrok nie potrafi ich rozpoznać. Wybacz mi, gdyż nie przypuszczałem, że jeśli nawet przenikniesz moje wnętrze, to to, co tam zobaczysz, napełni cię przerażeniem. Niekiedy zapominam, co to znaczy pochodzić z Nhol, gdzie nie ma bogów prócz Odmieńca. Hezhi nerwowo wydęła wargi, próbując przywołać z powrotem odwagę, którą czuła zaledwie chwilę wcześniej. Tylko dzięki bliskości Tsema nie straciła całej pewności siebie. – Czy chcesz powiedzieć, że jesteś jakimś bogiem? – Co takiego? O nie, nie. Choć są we mnie bogowie. Bardzo mali, bardzo niepozorni. – W tobie? Nic nie rozumiem. Brat Koń milczał przez chwilę, zbierając myśli. – Jest wiele odmian bogów – zaczął wreszcie. – Są bogowie zamieszkujący przedmioty – jak choćby drzewa czy skały – a także tacy, którzy władają pewnymi miejscami, obszarami ziemi. Są również Bogowie Gór, zwani przez nas Yai, ale oni są jeszcze inni. Są przodkami wszystkich zwierząt. Na przykład, Matka Koni jest matką wszystkich koni, Czarny Bóg ojcem wszystkich kruków i tak dalej. Ci bogowie są najpotężniejsi. – Tak, kiedyś już mi to tłumaczono – powiedziała Hezhi niezbyt pewnym tonem. Stary Mang pokiwał głową. – Bogowie Gór mają młodszych krewnych, którzy chodzą po świecie, małych bogów przyobleczonych w ciała zwierząt. Właśnie spośród nich wybieramy jednego na Odesłanie do domu Boga Koni, które odbędzie się dzisiaj wieczorem. – O tym też wiem. – Tacy bogowie zamieszkują ciała, niekiedy jakieś miejsca i są one niczym ich domostwa. Ale gdy taki dom popadnie w ruinę, kiedy ciało zostanie zabite, a miejsce zniszczone, wówczas stają się bezdomni. Muszą wrócić do wielkiej góry na zachodzie, by przywdziać nową skórę. Można im jednak ofiarować – a niekiedy narzucić siłą – nową siedzibę tutaj. – Postukał palcem wskazującym we własną pierś. – To dlatego nazywamy to miejsce yekchag tse’en, Pałac z Kości. Zobaczyłaś mieszkańców mego pałacu, dziecino. Dwa duchy żyją we mnie i mi służą, choć tak jak ja, stały się już stare i słabe. Hezhi zerknęła na niego z powątpiewaniem. – A co robią ci zamieszkujący twą pierś bogowie? – Przede wszystkim – zaczął łagodnie stary człowiek – osłabiają widzenie. Wzmacniają cię tak, że widok boga nie razi cię niczym odcinające zmysły ostrze. Jeżeli masz w sobie choć jednego, nie wiadomo jak słabego, wówczas to wytrzymasz. Nagle zrozumiała, do czego zmierzał Brat Koń i w oczach jej pojawił się błysk przerażenia. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że ja muszę to zrobić? Przyjąć jedną z tych istot do siebie. Brat Koń uważnie oglądał własne stopy. – To nie jest takie złe – powiedział w końcu. – Przez większość czasu w ogóle ich nie potrzebujesz ani nie dostrzegasz. – Nie! – To jedyny sposób. – Wzruszył ramionami. – Ja dla Perkara nic nie mogę zrobić. Nie możesz też zaufać żadnemu innemu szamanowi Mangów, ponieważ nie wiemy, kto to zrobił. Jesteś jego jedyną nadzieją, jesteś też jedyną nadzieją dla siebie. Jak dotąd dopisywało ci szczęście i siły, ale w końcu osłabniesz, a wtedy ani twój przyjaciel olbrzym, ani ja nie zdołamy ci pomóc. Wiem, że ci się to nie podoba, ale musisz stawić temu czoło, Hezhi. Ja tylko próbuję ci pomóc. – Bracie Koniu, ja nie mogę! – Bezradnie poruszała ustami, jakby w nadziei, że one same napełnią się słowami zdolnymi wytłumaczyć temu starcowi jej lęk przed utratą samej siebie, przed tym, że stanie się kimś innym niż Hezhi. Ten lęk był jej siłą, gdy usiłował zawładnąć nią Bóg Rzeki, który pragnął uczynić z niej boginię. Ale teraz... Jeden z tych potworów miałby w niej zamieszkać? Czy potem byłaby jeszcze sobą? Lecz jeśli tego nie uczyni, co stanie się z Perkarem? Co będzie z nią i Tsemem? Obiecywała mu, że skorzysta ze swej mocy, żeby ich ocalić. Czy ma udawać, że nigdy tego nie mówiła? – Jak można tego dokonać? – spytała z westchnieniem. – Księżniczko, nie – jęknął Tsem. Przynajmniej on ją rozumiał, znał jej lęki. – Przecież nie mówię, że to zrobię – mruknęła. – Chcę tylko wiedzieć, jak to się robi. Brat Koń skinął głową. – Za chwilę muszę wracać do moich obowiązków. To nie jest dobry czas, ale cóż począć. – Sięgnął za siebie i w jego dłoni pojawiła się ta sama torba, którą miał ze sobą, gdy zapuścili się w głąb pustkowia. Z torby wyciągnął mały bębenek, płaski niczym tamburyn, na jakim przygrywali kuglarze na dworze ojca. – Zrobiłem go dla ciebie – powiedział. – Nazywa się bun. – Bun – powtórzyła Hezhi. – Jak „jezioro”. – Właśnie. Bębenek jest Jeziorem. – To jakaś bzdura – burknęła Hezhi. – Co to znaczy? – Powierzchnia Jeziora jest powierzchnią innego świata – cierpliwie tłumaczył Brat Koń. – Uderz w nią, a rozejdą się fale. Istoty żyjące pod powierzchnią ujrzą fale, poczują uderzenie. Niektóre mogą podpłynąć bliżej, żeby sprawdzić, co się dzieje. Skóra na tym bębenku – dotknął lekko instrumentu – również jest powierzchnią innego świata lub przynajmniej jakiejś części tego, którą tylko ty i ja, a także tacy jak my, od czasu do czasu potrafimy dostrzec. A jeśli w nią uderzysz... – Coś usłyszy – powiedziała szeptem, gdyż nagle przypomniała sobie inny czas, bibliotekę i księgę zapisaną starodawnym pismem. Dwa dni przedtem Ghan wskazał jej klucz do rozumienia tych tekstów, metodę tworzenia dziesięciu tysięcy glifów za pomocą kilku zaledwie symboli. Czytała o swym przodku, Chakunge, Z Wody Zrodzonym, i o tym, jak zniewolił potwory. A kiedy już wypędził ostatnie, według starego tekstu „złamał powierzchnię Jeziora”. Tak przynajmniej wtedy to zdanie odczytała, chociaż znak w postaci małego kółka nie bardzo jezioro przypominał. Zapamiętała tamto słowo: wun. Bun, wun. Wygnał potwory, a potem złamał powierzchnię tamtego innego świata i nawet w starożytnym języku Nhol nazwa tej powierzchni oznaczała bębenek. – Coś usłyszy – przytaknął Brat Koń, a jego głos sprowadził ją z powrotem na zakurzone pustkowie. – Albo poczuje. A jeśli wytknie przez bębenek głowę, możesz z nim pomówić i dobić targu. – Czyżby było to aż tak proste? – To nie jest proste – powiedział Brat Koń. – Są pewne pieśni, które trzeba odśpiewać. Możesz przesłać swoje słowa przez powierzchnię Jeziora. Ale ogólnie rzecz biorąc, tak, do tego wszystko się sprowadza. – Słyszę bicie bębnów – podjęła Hezhi. – Czy one przyciągają bogów oraz duchy? – Być może – odparł Brat Koń. – Ale ich bębny nie są takie jak ten, on zaś stanie się jeszcze inny, gdy uczynisz go swoim. – Jak mogę tego dokonać? – Jak już mówiłem, wszystko zaczyna się od krwi. Musisz wetrzeć odrobinę własnej krwi w powierzchnię Jeziora, a wówczas stanie się twoja. Otworzy się na ciebie zamiast w pustą przestrzeń. Przyjazny ci duch może przedostać się ze swego świata wprost do twego ciała. – Czy to oznacza, że ja mogę poprzez bębenek przedostać się do tamtego świata? Brat Koń uśmiechnął się ze smutkiem. – Szybko pojmujesz. Tak, możesz. Ale lepiej tego nie rób, Hezhi, dopóki nie będziesz mieć wielu zaprzyjaźnionych bądź uległych sobie bogów. Hezhi przyjrzała się bacznie staremu człowiekowi. Nadal się bała, wręcz nieprzytomnie. A jednak wiedziała, że dzięki bębenkowi mogła posiąść władzę, stać się kimś w rodzaju klucznika trzymającego straż u ważnych wrót, spoza których wyłonić się mogło dosłownie wszystko. Myśl ta wydała się Hezhi przewrotnie pociągająca i przez mgnienie oka jej ciekawość omal nie przezwyciężyła lęku. Wyciągnęła rękę i dotknęła bębenka. Opinająca go skóra była całkiem zwyczajna, nie miała w sobie niczego niezwykłego. Ale przecież Brat Koń również wyglądał najzwyczajniej na świecie dopóki, nagle, nie ujrzała jego wnętrza. – Wezmę ten bębenek – postanowiła. – Ale nic więcej... – Weź go – odrzekł Brat Koń. – Przemyśl to wszystko, a rano, kiedy Bóg Koni wróci już do domu, porozmawiamy raz jeszcze. Hezhi skinęła głową, po czym ujęła w dłoń płaski dysk. Napięta skóra wydała się jej nagle czymś żywym, sprężonym do skoku. Ale to tylko instrument prężył się, by pozostać w jednym kawałku. Podobnie jak sama Hezhi. XIII. Legion Ściana zadrżała ponownie, co ostatecznie przekonało Ghe, że to nie złudzenie. Choć wydawało się to niemożliwe, w powietrzu wyczuł słabą woń kadzidła, napływającą do izby przez jakąś niewidoczną szczelinę. Znaleźli go. Ależ był głupi! Nigdy nie przypuszczał, że nastąpi to tak szybko, tak nagle. Ghe nie zwykł wpadać w panikę, więc i teraz zachował spokój. Błyskawicznie przejrzał swój skromny dobytek, wybierając rzeczy, które powinien zabrać ze sobą. Z pewnością nie mógł zostawić niczego, co zdradziłoby jego tożsamość. Oni już pewnie wiedzieli, kim jest, lecz istniał cień szansy, że jeszcze tego nie odkryli. Przez szparę w drzwiach zerknął na dziedziniec. Niebo przesłaniały chmury, więc na dworze panowały nieprzeniknione ciemności. Dla niego nie było to jednakże najmniejszą przeszkodą. Jego wzrok, lepszy niż sowi, z łatwością przenikał smolistą czerń nocy. Od razu wypatrzył cieniste kształty na dachu pałacu, czekające aż się pojawi. „Oczywiście. Tłuką w ścianę, żeby mnie wykurzyć na dziedziniec. Moi dawni koledzy wcale nie są głupi”. A co ze ściekami? Ze studni na jego dziedzińcu biegł tylko jeden kanał, łączący się ze studnią na sąsiednim podwórcu. Dalej być może czekała wolność, ale wiele przemawiało za tym, że w kanale rozstawiono czarki z płonącym kadzidłem. Stało się dla niego jasne, że najwięcej szans dawał mu dach i to pomimo sześciu czających się tam Jików. Chyba nie mieli pozapalanych mioteł na duchy, bowiem nigdzie nie widział wytwarzanych przez nie nieprzeniknionych dziur w powietrzu. Zawahał się na moment, gdy z drzwi komnaty poleciały drzazgi. Upatrzywszy najsłabiej strzeżoną ścianę, co sił w nogach pomknął przez dziedziniec i, na podobieństwo wielkiego nocnego drapieżcy, skoczył ku balkonowi na piętrze. W tej samej chwili gdzieś nad nim zapłonęło światło, mdłe czarodziejskie światło, pod wpływem którego rozjarzyło się samo powietrze na kształt płomienistej chmury bagiennego ognia. Światło nie było na tyle jasne, by oślepić jego wrogów, natomiast wystarczające, żeby odsłonić przed nimi jego obecność. W pobliżu ze świstem przeleciała strzała, za nią następna, jemu zaś wydawało się, że pociski wiszą w powietrzu niemal nieruchomo. Działo się tak za sprawą Boga Rzeki, który gnając w nim z szybkością górskiego strumienia po wielokroć przyspieszył jego zmysły. Wyciągnięty jak struna, zdołał zacisnąć dłonie na balustradzie z kutego żelaza. Syknął mimowolnie, gdy utwierdzone w zwietrzałym kamieniu pręty zazgrzytały, a następnie powoli wysunęły się. Na moment zawisł bezradnie nad zimną, kamienną posadzką. Usadowiony na dachu Jik nie zmarnował takiej okazji. Nadlatująca z radosnym zaśpiewem strzała pogrążyła się w karku Ghe, przebijając płuco i tylko nieznacznie chybiając serca. Towarzyszył temu ból o zdumiewającym wręcz natężeniu. Zupełnie, jakby ugodził go grot pioruna i lada chwila jego uszy miał wypełnić ogłuszający łoskot gromu. Balustrada wytrzymała na tyle długo, by zdążył wskoczyć na kamienną płytę balkonu. Nad uchem świsnęła mu kolejna strzała, zaś ta tkwiąca w ranie zaczęła wiercić się niczym wąż. Ghe nawet nie przystanął. Mógł wbiec do komnaty na piętrze, ale wiedział, że jej drzwi również były zamknięte. Gdyby tak uczynił, znalazłby się w pułapce, jak zapędzony w kąt kanału szczur. Dlatego też nie bacząc na rozdzierający ból ani naglą utratę sił, skoczył raz jeszcze, mierząc w skraj dachu. Zaczepił palcami o występ gzymsu, a w tym samym momencie brzechwa przelatującej opodal strzały rozorała skórę na grzbiecie jego dłoni. Wytężając wszystkie siły, podciągnął się na płaski dach. Oczywiście, czekał już tam na niego Jik. Ghe zaatakował bez zastanowienia; siły wypływały z niego coraz szybciej po drzewcu wijącej się strzały, która z pewnością była czymś więcej niż tylko zwyczajną strzałą. Co prawda wciąż jeszcze był silniejszy i szybszy od człowieka, lecz przewaga ta topniała w oczach. Połyskujące blado w czarodziejskim świetle ostrze śmignęło tuż nad jego głową. Wówczas przypadł do swego przeciwnika i wraził zesztywniałe palce w miękkie ciało jego gardła. Poczuł chrobot gruchotanych chrząstek, gdy siła ciosu dźwignęła go w powietrze. Z boków podeszło jeszcze dwóch zabójców. Ghe dostrzegł wykwity płomienia na czubkach zapalonych mioteł. Pochyliwszy się nagle po miecz, uniknął następnych dwóch strzał, ale trzecia przebiła mu udo i, podobnie jak ta wciąż tkwiąca w plecach, zaczęła swoje mordercze czary. Być może, jego los został już przesądzony; nie potrafił tego powiedzieć, gdyż zbyt mało wiedział o kapłańskich czarach. Nieoczekiwanie uprzytomnił sobie, że głupotą jest sięgać po miecz. Stare nawyki Jika wyraźnie mu nie służyły. Zamiast wywijać stalą, schwycił więzi serca stojącego najbliżej człowieka i brutalnie je rozdarł. W nagrodę poczuł, jak w jego żyłach słodko zaczyna pulsować skradzione życie. Znacznie już szybszy, zwrócił się ku drugiemu prześladowcy, zablokował pojedynczy cios, a sam ciął zdobytym ostrzem przez splot słoneczny i śledzionę. Gdy tylko z tamtego uszedł duch, spłynęła na niego nowa struga energii. Dosięgła go kolejna strzała, więc popychany na nowo odzyskaną siłą, puścił się biegiem, co i rusz zmieniając kierunek w nadziei, że zmyli w ten sposób łuczników. Pociski nadlatywały z najmniej spodziewanych kierunków, potwierdzając, że nie wypatrzył jeszcze wszystkich napastników. Nie miało to jednak większego znaczenia, dopóki mógł szybko biec. Noc była mu sprzymierzeńcem, a chociaż tu i ówdzie połyskiwały nowe czarodziejskie ognie, to przecież Jików nie było aż tylu, by mogli czaić się wszędzie. A ten, któremu udało się stanąć na drodze Ghe, umarł, zanim cokolwiek zdążył uczynić. Ghe wydarł z niego życie z odległości trzydziestu kroków. – „Jestem ostrzem ze srebra, sierpem z lodu” – wydyszał Ghe słowa starej mantry zabójców, po czym przeskoczył na sąsiedni dach, wdrapał się na kalenicę i na łeb na szyję poturlał w dół stromej połaci, czując jak rany przy każdym ruchu dają o sobie znać palącym bólem. Z nagłym targnięciem zatrzymał się na gzymsie i korzystając z chwili spokoju, wyszarpnął sterczącą z piersi strzałę. Jej drzewce wiło się w jego dłoni, a kiedy spróbował obejrzeć ją z bliska, ujrzał jedynie linię ciemności, podobnie jak to się działo z płonącym kadzidłem. Już sam dotyk czarodziejskiego pocisku rodził ból, więc ze złością odrzucił go od siebie. Nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedyś wiedział o istnieniu takiej broni. Pobiegł dachami, a jego stopy dudniły o dachówki – czarne łuski pogrążonego we śnie smoka. Dopiero gdy nabrał pewności, że pościg został w tyle, przystanął by pozbyć się strzały, która tkwiła w jego nodze. Przyszło mu to łatwiej, niż przypuszczał, gdyż pocisk jakimś cudem wyorał w udzie dziurę wielkości pięści. Chociaż uwolnił się od strzał, wciąż opadał z sił. Zanim dotarł do okalającego pałac muru, chwiał się na nogach, a świat przed jego oczami wirował jak szalony. Usłyszawszy zdumiony okrzyk cesarskiego strażnika, skoczył. Ciężko padł na bruk ulicy, czując, jak jedna noga paskudnie się pod nim wygina. Gdyby był zwyczajnym człowiekiem, w ogóle nie przeżyłby tego upadku. Zdjęty rozpaczą załkał, po czym dźwignął się na łokcie i kolana i zaczął pełznąć. „Nie!” – pomyślał. – Nie! – głośno wydyszał przez zaciśnięte zęby. – Nie będę się czołgał. Z trudem stanął na nogi i zatoczył się na mur. Od strony ciemnego pałacu dobiegły go okrzyki, zebrał więc resztki sił, oderwał plecy od ściany i pokuśtykał w głąb ulicy. Na najbliższym rogu spotkał dziewczynę, może szesnastoletnią. Natychmiast, z niepohamowaną zachłannością zabrał jej życie. W oczach dziewczyny nie zdążyło nawet zabłysnąć przerażenie. Zastygły w bezruchu, odbijając jej pogodne myśli podobnie jak wargi, już na zawsze rozchylone w lekkim uśmiechu. Ghe tymczasem poszedł dalej. Przemierzając miasto, posilał się po drodze. Szedł, a jego ślad znaczyły dziesiątki trupów. Czuł się jak ktoś usiłujący napełnić pęknięty dzban; świeżo nabyte siły opuszczały go zaledwie zdążył je wchłonąć. Dobrze przy tym wiedział, że pozostawiał za sobą usłany zwłokami trop, którym potrafiłby podążyć nawet największy głupiec. Co gorsza, uzmysłowił sobie, że zupełnie nie ma pojęcia, dokąd trafił. Pozwolił, by zawładnął nim zwierzęcy instynkt i była to najwyższa głupota, albowiem każde zwierzę, choćby nie wiadomo jak potężne, może stać się łupem najsłabszego człowieka, jeśli tylko wykaże on odrobinę sprytu. Ahw’en oraz Jikowie odznaczali się niebywałym sprytem. Ruszył chwiejnym krokiem, próbując na tonącej w nocnych ciemnościach ulicy odnaleźć jakieś wskazówki co do swego położenia. Rany dawały o sobie znać dojmującym bólem, a życie ostatniej ofiary uciekało z niego szeroką strugą. Wsparłszy się o pobliski taras, spróbował wyrównać oddech. – Co ci jest? – spytał cichy głos. Zaskoczony Ghe odwrócił głowę. Rosnący głód domagał się, by sięgnął w stronę głosu i posilił się tamtym życiem, on jednak poskromił ten impuls i spojrzał uważniej. Na tarasie siedziało dziecko i przyglądało mu się wielkimi, hebanowymi oczami. – Hezhi? – wydyszał. – Nie – odrzekło dziecko. – To nie jest moje imię. Oczywiście, że to nie była ona. Przede wszystkim, miał przed sobą chłopca i to o parę lat młodszego od Hezhi. – Chłopcze – wyszeptał Ghe. – Jakim cudem widzisz mnie w tych ciemnościach? – Ja nie widzę niczego – odparło dziecko. – Nigdy nie widziałem. Ale za to dobrze cię słyszę. – Och. – Zapanowanie nad pragnieniem zabicia chłopca przychodziło mu z ogromnym trudem, musiał jednak zadać kilka pytań. – Może potrafisz mi powiedzieć, gdzie ja jestem? – W głosie twoim słychać ból – stwierdził chłopiec. – I tak dziwnie pachniesz. – Proszę, tylko mi powiedz. – To jest Dzielnica Południowa, ulica Grobli. Rzeka jest za mną. Czy nie czujesz jego zapachu? Ghe zamknął oczy. Czuł. Oczywiście że czuł. – Ja czuję jego zapach, a nawet go słyszę. – Słyszysz? – On dla mnie śpiewa. A dziś w nocy mnie obudził. – Doprawdy? – Niecierpliwość Ghe rosła coraz bardziej, ale coś nadal powstrzymywało jego dłonie. – I miałem sen. Śniło mi się, że mam dobry wzrok i wszystko widzę. – I co zobaczyłeś? – W tym śnie pożarła mnie jakaś bestia. Nie pogryzła mnie jednak na kawałki, tylko połknęła w całości, a ja mogłem patrzeć poprzez jej zwierzęce oczy. Ghe usłyszał wszystko, czego potrzebował. Nie potrafił skupić się dłużej na słowach chłopca. Głodny, wyciągnął rękę i wyszarpnął pulsujące pasma światła z kruchej osłony. Chłopiec cicho krzyknął, zadygotał i padł na bruk ulicy. „Nie pogryzła mnie na kawałki”. Słowa dziecka rozbrzmiewały wciąż na nowo w jego głowie, toteż Ghe powstrzymał się pomimo straszliwego głodu. Co stanie się z tym małym kłębkiem, jeśli go nie połknie? Przypomniał sobie Jika zabitego przed paroma dniami. Jego więzi serca uleciały w dal, stając się, być może, zalążkiem ducha, chociaż bardziej prawdopodobne wydawało się to, że padły łupem Rzeki. Gdy tak rozmyślał, życie chłopca zaczęło wędrować ku Rzece, więc podążył jego śladem. Niebawem poczuł wodę, swego pana. Ta część Dzielnicy Południowej była niemal zupełnie opuszczona, gdyż wzięły ją we władanie bagna; na błotnistych ulicach pojawiła się stojąca woda. Z pluskiem wkroczył w trzęsawisko i natychmiast poczuł przypływ sil. Jego głód nieco złagodniał, zaś myśli nabrały ostrości. Maleńki duch wciąż się szarpał, próbował dosięgnąć wody, lecz Ghe go nie puszczał, bez przerwy wytężając umysł. To Rzeka posłał mu to dziecko, ale w jakim celu? Na próbę wciągnął kłębek ducha w siebie, jednak nie do pieca w sercu, tylko do dziwnej, pustej przestrzeni, której istnienia wcześniej nawet nie podejrzewał. Duch usadowił się w niej, połączył z jego więziami i choć pociemniał, pozostał sobą. Ghe od razu odnalazł w sobie nowy rodzaj siły i wiedział, że ta siła już nie osłabnie. Wspomnienia chłopca także tam były, a on mógł z nich czerpać do woli. Przerzucał je niczym stronice księgi, ciemne lata w Dzielnicy Południowej, częste chwile głodu. Mógł nimi zastąpić te, które utracił. Natrafił też na strach, zdumienie śmiercią. Uczucia te szybko jednak znikły, ustępując miejsca graniczącemu z przerażeniem zachwytowi. Przecież to, co z chłopca zostało, stało się częścią Ghe, a Ghe widział. Osiągnąwszy groblę, zszedł ku bezmiarowi swego pana i wkroczył w nie śmiało, niknąc niebawem pod powierzchnią. W wodach Rzeki nie musiał oddychać, a kiedy rany całkiem już się wygoiły, przemyślał raz jeszcze to, co uczynił i jakie to miało znaczenie. Co by się stało, gdyby nie pożarł tamtego pierwszego potwora pod Schodami Ciemności? Czy teraz miałby do dyspozycji jego siły, podległe mu tak, jak siły chłopca? Jakże wielkim był głupcem! Bóg Rzeki chciał, by przywiązywał ich do siebie, a nie tylko pożerał. Mógł być nie tylko sobą, lecz legionem, wchłonąć cały dwór i zostać jego cesarzem. Oto, gdzie leżała jego prawdziwa siła. Pomimo tego, pozostanie bardzo ostrożny, bo kto wie, czy kapłani nie znali jakiegoś sposobu, żeby go zabić. Jednak już teraz był większy niż przedtem, a wkrótce będzie jeszcze większy. Zadowolony, oddał się odpoczynkowi, gdyż wiedział, że pan ukryje go przed wzrokiem prześladowców. Przed świtem znalazł opuszczony dom na skraju Żółtowłosego Bagna. Brzask poranka odsłonił jego oczom falujące, sięgające piersi łany traw. Trawy ciągnęły się na południe aż po horyzont, z lewej ograniczone były jedynie wodami Rzeki, z prawej zaś skupiskiem wiejskich chat. Ktoś mu powiedział – rzecz jasna, nie pamiętał kto – że przed jego narodzinami ta część bagien była pokryta szachownicą ryżowych poletek, a Dzielnica Południowa przeżywała okres umiarkowanego dostatku, ponieważ pracujący w polu mieszkańcy pozostawiali sobie skromną część zbiorów. Potem jednak rzeka wylała, nieznacznie co prawda, ale dostatecznie, by zamulić pola, a wtedy pan, do którego należały, uznał, że uprawa w tak niesprzyjających warunkach nie ma sensu. Zwłaszcza, że z położonych w dolnym biegu Bagiennych Królestw barki przywoziły całe mnóstwo o wiele tańszego ryżu. Dlatego też pozwolono, by pola przeobraziły się w trzęsawisko. Dom, w którym się zatrzymał, stanowił świadectwo owych odległych, zasobniej szych lat. Został wzniesiony na mocnych, cyprysowych palach, podłoga do dziś lśniła tu i ówdzie dawnym blaskiem. Jednopiętrowa budowla przetrwała w całkiem niezłym stanie, chociaż pokrycie dachu zniknęło bez śladu, zaś krokwie wykoślawiły się nieco, stercząc na podobieństwo żeber nieboszczyka. Wspierające konstrukcję pale przemieściły się, powoli tonąc w bagnisku, przez co upstrzona ptasimi odchodami podłoga nabrała widocznego przechyłu. Tak właśnie wyglądała cała Dzielnica Południowa. Pomimo wczesnej pory Ghe dostrzegł kilka kołyszących się nad powierzchnią wody głów, których obecność spłoszyła żurawie oraz kosy. To mężczyźni wraz z kobietami brodzili w głębokim błocku. Zaopatrzeni w ościenie lub sieci, polowali na niezbyt smaczne błotne ryby, salamandry i kryjące się wśród wodorostów węgorze. Niejeden z rybaków rozetnie stopę lub łydkę na ostrych kolcach zagrzebanych w mule stworzeń. Przypomniał mu się pewien staruszek: jego stopa, a później cała noga, obrzękła, stała się sino-purpurowa i zaczęła gnić, chociaż mężczyzna wciąż żył. Chłopiec, którego ducha wchłonął, pamiętał więcej. Jego ojciec zmarł na skutek takiego właśnie zakażenia, otoczony nieznośną, słodkawą wonią rozkładu. Straszliwa rozpacz. Żółtowłose Bagno dawało żywność, ale było bardzo niebezpieczne. Większość mieszkańców Dzielnicy Południowej wolała oddawać się żebractwu bądź złodziejstwu, niż ryzykować życie w błocie, choć wciąż jeszcze trafiali się i tacy, którzy z uporem uprawiali nędzne spłachetki ziemi. Brodzenie po bagnie nie było zajęciem dla niego. Nigdy nie miał co do tego żadnych wątpliwości, mimo że pamiętał łowy na żaby na skraju rozlewiska i towarzyszący temu przeraźliwy smród. Już jako Jik poznał źródło owego towarzyszącego mu przez większość życia odoru – to właśnie tutaj miał ujście centralny kanał ściekowy z pałacu. A jednak, jak miał okazję teraz się przekonać, trzęsawisko nie było pozbawione swoistego uroku. Ponadto przy wietrze wiejącym w plecy, od strony Nhol, smród także stał się mniej uciążliwy. Jeszcze przed chwilą dostrzegał wyłącznie głupotę rybaków, teraz zaś życzył im szczęścia. Stać go było na taką hojność uczuć. Stał się silny, wygoił otrzymane rany. Tylko najstarsza z nich, okalająca szyję blizna, odzywała się uciążliwym swędzeniem. Podejrzewał, że wie, co ono oznacza. Rzeka dawała w ten sposób wyraz swej niecierpliwości. Gdzieś tam w szerokim świecie działy się ważne rzeczy wokół Hezhi i tego jej demonicznego wojownika. Teraz, kiedy już pojął, jaką mocą włada, nadszedł czas, by zrobić z niej użytek. I to zanim zjawią się Ahw’en z Jikami i dołożą większych starań, by skończyć jego istnienie. Wymacał palcami bliznę, zastanawiając się zarazem, kiedy przestał traktować ją z odrazą i w głębi ducha myśleć z przerażeniem o swoim stanie. Brak wspomnień nadal wprawdzie go niepokoił, ale teraz miał przynajmniej te należące do chłopca – zapachy, wonie oraz dotyk – którymi mógł wypełnić pustą plamę własnego dzieciństwa. Była to słaba pociecha i, jak pamiętał, z początku ona także budziła w nim niesmak, ale wtedy był jakby innym, nieco głupszym Ghe. A co ten silniejszy, sprytniejszy Ghe uczyni dzisiaj? Wtargnie do Wielkiej Świątyni Wody, chociaż na pierwszy rzut oka ruch ten nie wydawał się szczególnie inteligentny. Był jednak pewien, że więcej takiej szansy mieć nie będzie. Dlatego też obejrzawszy wschód słońca, Ghe powstał ze skrzypiącej podłogi i zaczął obmyślać najlepszy sposób na wejście do najświętszego przybytku kapłanów, którzy ścigali go z taką zajadłością. Bulgoczącą odpowiedź znalazł w odległości nie większej niż rzut kamieniem od zrujnowanego domostwa – kanał wylewający swą zawartość wprost do bagna. Jego wylot był na tyle szeroki, że wprawdzie z trudem, ale zdołałby tamtędy się przecisnąć. Ghe pozwolił sobie na nikły uśmiech. Hezhi bez wahania wpełzłaby do tej rury, gdyby sądziła, że na drugim końcu znajdzie potrzebną jej wiedzę. Czy jego nie było stać przynajmniej na to samo? Dostępu do ścieku broniła ciężka żelazna krata, ale dla niego nie było to żadną przeszkodą. Mocujące ją śruby były nowsze – o wiele nowsze – niż te, które ustąpiły pod ciężarem jego ciała, gdy torował sobie drogę do komnat w opuszczonym skrzydle pałacu, lecz i one musiały ustąpić, gdy naparł na kratę ze wszystkich sił. Zajrzał w głąb ciemnego przewodu, nic sobie nie robiąc z niewyobrażalnego wprost zaduchu. Nawet dawny Ghe potrafiłby znieść coś takiego, teraz zaś, będąc ghoulem, niemal nie zwracał uwagi na takie przejściowe niedogodności. Dlatego też przystanął jedynie na krótką chwilę, żeby sprawdzić broń. Odruch ten tak głęboko został w nim zakorzeniony podczas szkolenia na zabójcę, że uczynił to niemal bezwiednie. Kiedy zaś uświadomił sobie, co robi, roześmiał się w głos, gdyż nie miał przy sobie żadnego oręża ze stali. Wszystko, co mu pozostało, to jwed – sposób walki na pięści, no i jego moc. W pałacu kapłani omal go nie dopadli i wówczas broń na nic się nie zdała. Musiał zrobić użytek z własnych rąk, przebiegłości oraz zdobytej mocy. Jeżeli to zawiedzie, broń również nie pomoże. Bez dalszej zwłoki wpełzł do rury. Jedynie lekkie oznaki klaustrofobii oraz nudności zdradzały jego ludzkie pochodzenie. Poruszał się w kanale niczym wąż, a gdy grube pokłady gnijących osadów tarasowały mu dalszą drogę, cierpliwie rozgrzebywał cuchnące szczątki bez cienia odrazy. Z całkowitą obojętnością nurkował również w gęstej brei, gdy trzeba było pokonać zalane odcinki kanału. Nie potrafił określić, jak długo to trwało, zresztą niewiele go to obchodziło. Po jakimś czasie dotarł do kolejnej kraty. Ta wykuta była ze stali, toteż stawiała opór nieco dłużej, ale niebawem i ona uległa, otwierając dostęp do szerszego korytarza, w którym mógł poruszać się na dwóch nogach, choć musiał przy tym schylać głowę. Ghe brnął przez zawiły labirynt ścieków, kanałów deszczówki, a w końcu także rur, którymi płynęła święta woda. Te, jak pamiętał, Hezhi naniosła kiedyś na swoją mapę. On sam takiej mapy nie potrzebował, gdyż przepajała go dziwna świadomość ruchu wód Rzeki. Ponadto, miał do dyspozycji własne doświadczenie w wędrówkach po podziemiach, a dodatkową pomoc stanowił zmysł dotyku zapewniony przez przykutego do jego serca ducha chłopca. Podsuwana mu przez Rzekę mało precyzyjna „mapa” samego siebie była w jakiś sposób filtrowana przez zmysł orientacji chłopca i chociaż Ghe nie potrzebował tego dodatkowego wsparcia, poszukiwanie świątyni stało się dzięki temu jeszcze łatwiejsze. A kiedy już przekroczy próg świątyni, czy pulsująca w nim Rzeka oślepnie? Zastanawiał się też, jak bardzo straci swą moc w ciemnych czeluściach rozpostartych pod wspaniałymi fontannami i alabastrowymi schodami. Być może jego głowa po prostu znów spadnie z ramion i Ghe przestanie istnieć; zwłoki poruszane niczym kukiełka ponownie staną się kukiełką, gdy ktoś poprzecina podtrzymujące ją nici. Nie wierzył jednak, by do czegoś takiego doszło, zresztą nie stanowiło to dla niego żadnej różnicy. W ten sposób mógł służyć Rzece, w ten sposób dotrze w końcu do Hezhi. No i wreszcie, nie był przecież jakąś głupią lalką na uwięzi. W trakcie tych rozmyślań jego wzrok nagle zmętniał, zszarzał. Przytłoczony nową falą zwątpienia pojął, że oto wreszcie znalazł się pod Wielką Świątynią Wody. XIV. Odesłanie do domu Boga Koni Hezhi siedziała na przyzbie i oglądała bębenek. Brat Koń położył dłoń na jej ramieniu, po czym wstał i oddalił się do swych obowiązków. Słońce niebawem zaszło, a na kopule nieba rozbłysły gwiazdy, gdzieniegdzie przesłonięte strzępkami chmur o barwie indygo. Mangowie bez przerwy śpiewali i samo powietrze zdawało się buczeć, przesycone obecnością jakiejś tajemniczej istoty. Tsem zaniósł do chaty świeżą wodę, a kiedy wrócił, rzekł zmartwionym tonem: – Coś się z nim dzieje. Hezhi z lękiem zerknęła na yekt, z ociąganiem dźwignęła się na nogi i weszła do środka. Ngangata doglądał Perkara. Jego grubo ciosana twarz zastygła na kształt oddającej zmartwienie maski, zaś niebywale niskie czoło znaczyły bruzdy przypominające stado gąsienic. Perkar jęknął, potem nieznacznie się poruszył. Rozwarł usta i wyjęczał kilka sylab, których Hezhi w ogóle nie zrozumiała, natomiast Ngangata poważnie skinął głową. – Jest tutaj – odrzekł w mowie Mangów, po czym dodał coś w innym języku. Skinieniem ręki przywołał ją ku sobie. Perkar nieznacznie uniósł powieki, odsłaniając białka o dziwnej błękitnej barwie, podobnej tej, jaką oglądać można u martwych od paru dni ryb. – Hezhi – rozległ się ledwie słyszalny szept. – Jestem tutaj – powiedziała. Zastanawiała się nawet, czy nie ująć jego dłoni, lecz nie zdołała przemóc obrzydzenia. Widziała przecież, co siedziało na jego piersi, czego musiałaby dotknąć, dotykając Perkara. – Musisz... shikena kadakatita... Ostatnich słów, wypowiedzianych w jakimś obcym języku zupełnie nie rozumiała. Zerknęła pytająco na Ngangatę. – Musisz wyruszyć w góry – niechętnie wyjaśnił Ngangata. – Balatata – wychrypiał Perkar. – Tak, wiem – uspokoił go Ngangata. – Co to znaczy? – On pewnie majaczy. – Przetłumacz mi jego słowa – zażądała Hezhi, po chwili zaś sama przemówiła do rannego w języku Nhol. – Perkarze! Mów do mnie. Oczy Perkara rozwarły się szerzej, lecz dobiegające z ust dźwięki pozostały ledwo słyszalne. – On ciebie szuka. Rzeka cię szuka. Musisz iść do Sheleng, góry. Wypatruj znaków... – Nadal poruszał wargami, lecz czynił to w całkowitej ciszy. – Jego ciało stało się nieco silniejsze – zauważył po chwili Ngangata – ale do tej pory dawno już powinien wyzdrowieć. Co powiedział ci Brat Koń? – Że ktoś rzucił na niego czary. – Tylko tyle? – Nie tylko – przyznała Hezhi – ale muszę się nad tym zastanowić. – No to zastanawiaj się, byle szybko – ponaglił ją pół-człowiek. – Jeśli jest coś, co możesz uczynić... Z głębi izby dobiegł groźny pomruk Tsema. – Miej baczenie, potworo. – Wypowiadane przez niego niezgrabnie słowa w języku Mangów zdawały się być ciężkie niczym kamienie. Ngangata nastroszył brwi, lecz nie rzekł ani słowa, tylko nadal wpatrywał się prosto w jej oczy. – Zastanowię się szybko – obiecała, po czym wyszła z chaty. Tsem podążył za nią, lecz, odchodząc, posłał jeszcze Ngangacie ciężkie spojrzenie. – Dziękuję, Tsem – powiedziała, gdy znaleźli się na dworze – ale Ngangata ma rację. Nie mogę pozwolić mu umrzeć. – Mogłabyś to zrobić. Oszczędziłoby to nam wielu kłopotów. – Nie, Tsem, dobrze wiesz, że nie mogę. Burknął coś pod nosem i wzruszył ramionami. – Ngangata jest podobny do ciebie, a ty o tym wiesz. – Miał matkę olbrzymkę? Nie sądzę. – Dobrze wiesz, co mam na myśli. Tsem ze smutkiem pokiwał głową. – Tak, księżniczko, wiem. Chodzi ci o to, że podobni jesteśmy do siebie w tym, czym nie jesteśmy, nie zaś tym, czym jesteśmy. – Och. – Nie myślała o tym w ten sposób, ale sens jej uwagi był właśnie taki. Każdy z nich był w połowie człowiekiem, w połowie zaś... czymś innym. Żaden z nich nie był człowiekiem w pełni. – Tsem, ja... – urwała, ponieważ nie przychodziło jej do głowy nic stosownego. Rozdrażniona, zamachała rękami. – Zostaw mnie na razie samą. – Księżniczko, to byłoby niemądre. – Stań w pobliżu wejścia. Gdyby coś się działo, zawołam. Przez moment myślała, że jej nie usłucha, w końcu jednak olbrzym zniknął w chacie, z rozmachem zaciągając za sobą zastępującą drzwi skórzaną płachtę. Pozostawszy sama, przystąpiła do oględzin bębenka. Instrument zdawał się żyć własnym życiem. Tam, gdzie odbywała się ceremonia Mangów, zaczęły huczeć większe bębny, a bębenek w jej dłoniach podrygiwał delikatnie, jak gdyby pragnął dołączyć swój głos do głosu braci. Wspominała Perkara, wspólne przejażdżki, jasne błyski zapalające się w jego oczach, kiedy opowiadał o ojczystych stronach. Pomyślała o stadzie bydła, które oglądali zaledwie kilka dni temu i o silnych uczuciach, jakie wówczas nią zawładnęły. Czy mogła dopuścić, żeby jakiś czarny stwór pożarł to wszystko? Perkar mówił, że dopuścił się strasznych czynów. Wierzyła mu. Ale przecież ona również niejedno miała na sumieniu. Poza tym teraz wiedziała to na pewno, żywiła do Perkara jakieś uczucie. Uczucie to rozpaliło się w niej do białości piekącym bólem, gdy pojechał na spotkanie z Boginią Strumienia, teraz zaś leżało gdzieś na dnie serca i, niczym zamarznięta kość, przepełniało ją chłodem. Nie uważała go za miłość – w każdym bądź razie nie za taką, która sprawia, że chce się kogoś poślubić – ot, było coś kruchego, coś, co istniało w niej tylko dlatego, że znała Perkara. A kiedy nie było ani rozpalone, ani zimne, dostarczało przyjemnego ciepła. Czuła się wówczas tak, jakby za chwilę miała się roześmiać lub rozpłakać z radości. A nawet, gdyby to wszystko pominąć, Perkar wiedział o niej coś ważnego. Nie było więc mowy o tym, żeby pozwoliła mu umrzeć. Musiała powiedzieć to samej sobie, tak jak przedtem powiedziała to Tsemowi. Dotychczas stało przed nią otworem kilka dróg, po tej decyzji pozostanie tylko jedna. Jutro poprosi Brata Konia, żeby ją nauczył. Nie dowierzała mu już jak dawniej, a reszta Mangów wydawała się jeszcze mniej godna zaufania. To, w jaki sposób potraktowali Perkara, nawet po wielomiesięcznej znajomości, dobitnie wskazywało, jakie miejsce przeznaczał ten lud dla obcych. A teraz Perkar umierał, zaś Rzeka ją ścigał. Tak powiedział Perkar. Do tego mówił, że musi dotrzeć do She’leng, mitycznej góry, z której Rzeka brał swój początek. Skoro jednak Rzeka jej szuka, to dlaczego miałaby sama udawać się do jego źródeł? Nie było w tym żadnego sensu, ale Perkar rozmawiał z bogiem, tym samym, który dopomógł im w ucieczce z Nhol i, jak wiele wskazywało, nadal zamierzał im pomagać. Dlaczego jednak to robił i co to wszystko znaczyło? „Wypatruj znaków” – wyszeptał Perkar, lecz ona nie wiedziała, o jakie znaki mu chodziło. Zważywszy na ciężki stan Perkara, równie dobrze mogło się okazać, że całe to jego gadanie było jedynie bredniami, lecz ona musiała to wiedzieć, musiała coś zrobić. Znów miały na nią wpływ siły, których nie rozumiała, a tego nie mogła znieść. Potrzebowała wiedzy, potrzebowała mocy, a jedno i drugie spoczywało w tym małym bębenku. – Jak miewa się twój przyjaciel? – zapytał cichy głos, przerywając tok jej myśli. Drgnęła zaskoczona i odwróciła głowę. Stał przed nią ten dziwny Mang, Mech, który odnalazł ją na pustyni. Niewątpliwie musiał wyłonić się zza yektu. Czyżby ją śledził? Otworzyła usta, żeby zawołać Tsem. – Nie zamierzam cię skrzywdzić – powiedział cicho młody wojownik. – Naprawdę. Chciałem tylko dowiedzieć się, co dzieje się z tym obcym. – A cóż cię to obchodzi? On nie jest twoim krewnym. – Zaakcentowała ostatnie słowo, gdyż poczuła nagły niesmak na myśl o swoich „krewnych” w Nhol, których w ogóle nie obchodziła, którzy dostrzegali w niej może wartościową partię do ożenku, ale nigdy Hezhi jako taką. Zamknęliby ją pod Schodami Ciemności i pogrzebali w niepamięci. W rodzinie byli krewni, którzy nie próbowali nawet zdobyć jej szacunku, czy miłości, ale sami tego od niej żądali. U Mangów z kolei sprawy miały się całkiem odwrotnie, a troska o rodzinę sięgała granic absurdu. Gdy o tym myślała, miała ochotę wybuchnąć głośnym, pogardliwym śmiechem. Mech przyjął jej słowa z całkowitym spokojem, podobnie jak nieuprzejme spojrzenie prosto w oczy. Skłoniwszy się lekko, rzekł: – To prawda i, szczerze mówiąc, nie zasmucę się jego śmiercią. Przykro mi będzie natomiast z powodu pogwałcenia gościnności tego obozowiska. – Dla mnie nie ma to żadnego znaczenia. Wy, Mangowie, szczycicie się swymi prawami i zwyczajami, ale tak jak wszyscy na tym świecie, zapominacie o nich, gdy tylko staną się dla was przeszkodą. – Niektórzy tak czynią, to prawda, zwłaszcza kiedy niebezpieczeństwo wydaje się ogromne, kiedy głowy płoną. Nie można jednak z tego powodu orzec, że zawsze naruszamy nasze obyczaje. – To tylko słowa – pogardliwie rzuciła Hezhi. – Czego ode mnie chcesz? Jego twarz nie zdradzała niczego oprócz troski, ale Hezhi oglądała już objawy tego uczucia na obliczu innego młodego, przystojnego mężczyzny i drugi raz nie da się już na to samo nabrać. – Chciałem ci tylko coś wyjaśnić. – Czyżbyś był mi winien jakieś wyjaśnienia? – Nie – odrzekł Mech. Jego zielone oczy na moment zalśniły potężnymi emocjami, by natychmiast przybrać wyraz przezornej obojętności. Patrząc na niego, Hezhi nie bardzo mogła uwierzyć, że Mech jest od niej starszy zaledwie o dwa, trzy lata. – Nie – powtórzył – a mimo to chcę z tobą pomówić. – Więc mów, tylko nie próbuj zwodzić mnie fałszywą troską. Tylko mnie tym złościsz. – Zgoda – przystał Mech. Zwrócił głowę ku zachodniej części obozowiska, gdzie gorączkowym rytmem łomotały bębny, a z ognia ulatywały w niebo coraz to nowe gwiazdy. – Niebawem Bóg Koni powróci do domu. Powinnaś to zobaczyć, jeśli zależy ci na zrozumieniu mego ludu. – Nie zależy – krótko stwierdziła Hezhi. – Przejdź do rzeczy. Mech ściągnął brwi, po raz pierwszy zdradzając irytację. – Jak sobie życzysz. Zapewne wiesz, że między moim ludem, a ludem twego przyjaciela toczy się wojna. – Wiem. To ty przyniosłeś te wieści, pamiętasz? – Tak było. – Skinął głową. – Ale ta wojna to coś więcej niż tylko zmagania śmiertelnych, pani z Nhol. To wojna bogów, jakiej świat nie oglądał od kilkuset lat. Pośród mego ludu znajdują się jasnowidze, szamani, którzy przemierzając świat snu, widzą to, co nastąpi w przyszłości. Według nich ta wojna sprowadzi wiele nieszczęść. Spostrzegłszy, że Mech nie może oderwać wzroku od jej bębenka, schowała go za plecami. – Mów dalej. – To wszystko – rzekł Mech, zagryzając wargi. – Może być wojna, wielu ludzi, koni, a nawet bogów umrze. Jak wiesz, już teraz giną. Nie wiem, czy pojmujesz, co to oznacza. – Widziałam ginących mężczyzn – odparła Hezhi. – Wiem, co to śmierć. – To giną moi krewniacy – powiedział Mech. – Troszczę się o nich tyle, co oni o mnie i o Perkara. Mech zaczerpnął głęboko tchu. – Chcesz mnie rozzłościć, lecz mój lud zobowiązał mnie do przekazania ci pewnej wiadomości, więc to uczynię. Ktoś widział cię we śnie, Hezhi. Wielki człowiek, potężny gaan, który pragnie odwrócić od nas okropieństwa wojny i przywrócić pokój. Z tego, co zobaczył, wynikało, że tylko ty zdolna jesteś to uczynić. Hezhi zmrużyła oczy. – Ja? Mech pokiwał głową. – Tak. To właśnie widział gaan. Ty jesteś jedyną nadzieją na pokój, natomiast ten Perkar jest nosicielem śmierci. Musisz go opuścić i pójść ze mną. Zawiodę cię do gaana, a wówczas razem zdołamy to wszystko powstrzymać. Jeśli natomiast pozostaniesz u boku tego człowieka... – wskazał ręką yekt – cała kraina obróci się w perzynę, jakby przeszła przez nią nawałnica ognistego deszczu. – Ja miałbym zaprowadzić pokój? W jaki sposób? – Nie wiem. Ale słyszałem o tym od kogoś, kto na pewno się nie myli. To prawda, wierz mi. – Ależ ja ci wierzę – rzekła Hezhi. Bardzo pragnęła, aby tak było. Stała się przyczyną tak wielu śmierci, że myśl o sobie jako o kimś przynoszącym pokój była dla niej niczym piękny kwiat wyrastający pośrodku pustyni. Obraz ten strasznie się jej podobał, cóż jednak z tego, skoro wiedziała, że musiał być fałszywy. Musiał. – Jak śmiesz? – rzekła powoli. – Jak śmiesz? Przez dwanaście lat nikogo nie obchodziło, czy jestem wesoła czy smutna, czy żyję czy może umarłam. A teraz nagle cały świat mnie potrzebuje, chce posłużyć się mną niby jakimś narzędziem. Zrezygnowałam z niewielu rzeczy, które kochałam, żeby przed tym uciec. Rozumiesz? Uciekłam z domu i zamieszkałam z wami, śmierdzącymi barbarzyńcami, żeby tylko się uwolnić. Oddałam już wszystko, co miałam do oddania, słyszysz? Jak śmiesz tak do mnie mówić? – Dygotała na całym ciele, a jej głos przeszedł w cienki pisk. Słowa padały z jej ust bez jakiejkolwiek kontroli, ale ona na to zupełnie nie zważała. Szalejący w jej sercu płomień mógł brać się z paniki lub furii, a może z jednego i drugiego, tak jednak ściśle ze sobą splecionych, że aż nierozróżnialnych. – Zostaw mnie w spokoju, słyszysz? Czy ty naprawdę wierzysz, że gdybym posiadała choć część mocy przypisywanej mi przez twój lud, to bym ci pomogła? Zdruzgotałabym cię, zamieniła w stosik zwęglonych kości, a potem rozsypała twoje prochy stąd aż po kraj świata! Chciała mówić dalej, lecz w końcu rozsądek wziął górę nad wściekłością i zdyszana umilkła. Chciała jednak dopiec Mechowi, zetrzeć tę uprzejmą minę z jego twarzy, zwróciła więc przeciwko niemu całą swoją złość, tak jak robiła to niegdyś w Nhol. Tam ludzie pod jej spojrzeniem padali, skręcali się z bólu i umierali. Tutaj, Mech skwitował jej wysiłki smutnym uśmiechem. – Przepraszam, że wprawiłem cię w zły humor. Sądziłem, że będziesz zaszczycona, mogąc uratować dwa ludy, a może nawet cały świat od ogromu bólu i cierpień. Chyba błędnie cię oceniłem. – To twoi bogowie błędnie mnie ocenili – warknęła Hezhi. – Cały wszechświat się pomylił. Nie chcę niczego prócz tego, by pozostawiono mnie w spokoju. – Taki los nie jest ci pisany – łagodnie odrzekł Mech. – Sama wyznaczę swój los – powiedziała Hezhi, z trudem przebijając się przez narastający łoskot bębnów. Mech cofnął się z przylepionym do warg łaskawym uśmieszkiem. – Muszę iść – oznajmił. – Ceremonia dobiega końca. – Przecież już parę razy mówiłam, żebyś sobie poszedł – burknęła Hezhi. – Racja. Ale jeszcze pomówimy o tym później, kiedy wszystko to sobie przemyślisz. – Już przemyślałam. Od dłuższego czasu nic innego nie robię. Mech wzruszył ramionami, cofnął się tyłem o kilka kroków i dopiero wówczas ruszył w stronę ognisk. Hezhi odprowadziła go wzrokiem, próbując zapanować nad targającymi jej ciałem gwałtownymi dreszczami. Odetchnęła głęboko parę razy, po czym, już nieco przytomniej, rozejrzała się dokoła. Zasłaniająca wejście yektu skóra lekko się wybrzuszyła. – W porządku, Tsem, już sobie poszedł – rzuciła cicho. – I... dziękuję, Tsem – dokończyła. Przynajmniej na niego mogła zawsze liczyć, ponieważ ją kochał i to nie z powodu jakiegoś tajemniczego czynu, którego mogła dokonać. Sięgnęła po bębenek i dotknęła go drżącymi palcami. Jej wzrok powędrował ku płonącym ogniom. – Tsem, chodź tutaj – krzyknęła w stronę chaty. Z zasłony natychmiast wyłoniła się ogromna głowa. – Tak, księżniczko? – Jak myślisz, czy dach yektu wytrzyma nasz ciężar? – Wcześniej widziałem, jak na dachach siedziało mnóstwo ludzi – odrzekł po chwili namysłu. – Ty ważysz tyle, co nic, ja nie więcej niż trzech ludzi. Myślę, że nic się nie stanie. Hezhi skinęła głową. – Wobec tego, pomóż mi tam wejść – powiedziała. – Chcę to sobie obejrzeć. – Jak rozkażesz, księżniczko. Ale czy wytłumaczysz mi, o czym rozmawiałaś z tym barbarzyńcą? Nie zdołałem bowiem wszystkiego pojąć. – Obiecuję, że tak, ale później. Tsem skinął głową i wyszedł przed chatę. Razem skierowali się na tyły yektu, gdzie sterczące ze ściany belki tworzyły coś na kształt nieporęcznej drabiny. Olbrzym dopomógł wspiąć się Hezhi, po czym do niej dołączył. Hezhi sądziła, że pod jego ciężarem dach przynajmniej zaskrzypi, lecz solidna konstrukcja nawet nie drgnęła. Popatrzyła w stronę gromadzących się Mangów. Z góry widok rzeczywiście był o wiele lepszy. Potężny stos rozświetlał krąg otaczających go, podnieconych twarzy. Za tym pierwszym kręgiem rysowały się następne, coraz bardziej przyćmione, zaś ostatnie niknęły w całkowitych ciemnościach. Wolna przestrzeń wokół ognia rozciągała się na dwanaście, może trzynaście kroków. Na jej skraju siedmiu mężczyzn bez przerwy uderzało w bębny różnej wielkości, poczynając od nie większego niż jej własny, po potężny kocioł o średnicy dorównującej wzrostowi uderzającego w niego człowieka. Ponadto każdy w tłumie również przyniósł ze sobą jakąś grzechotkę, kołatkę czy dzwonek, ale to bębny zagłuszały swoim gromem cały wytwarzany przez nie hałas. W jasnym kręgu uwijali się zamaskowani tancerze. Przystrojeni w kaptury i rzeźbione drewniane maski, budzące w niej niemiłe skojarzenia z maskami kapłanów, którzy przyszli poddać ją próbie. Wzdrygnęła się na to wspomnienie, zadowolona, że od tancerzy dzieli ją spora odległość. Jeden z nich miotał się jak szalony: jaskrawo odziana postać, zdająca się naigrawać z reszty tańczących, niczym trefniś na dworze ojca. Miał na sobie strojną zieloną koszulę z utkanego w Nhol atłasu i jasnoczerwone obszerne spodnie. Jego maska szczerzyła się w dziwacznym uśmiechu, w miejscu nosa sterczał długi dziób, zaś tam, gdzie powinny znajdować się włosy, straszył się pęk czarnych piór. Najdziwniejsze były jednak buty, skrojone tak, iż dawały złudzenie, że tancerz porusza się na ptasich, trójpalczastych stopach. Bóg Koni stał opodal, olśniewająca klacz o niezwykle rzadkiej maści, zwanej przez Mangów w’uzdas – po ciemnoszarej sierści o barwie burzowej chmury rozchodziły się białe zygzaki błyskawic. Przystrojona w piękną uprząż, srebrne i złote dzwonki, pióra i długie pasma gronostajowego futra wplecione w ogon, dumnie, choć nieco nerwowo rzucała głową, onieśmielona przez zebraną ciżbę. – Barbarzyństwo – mruknął Tsem. Hezhi przytaknęła, choć w duchu musiała przyznać, że w spektaklu tym kryje się jakieś dziwne piękno. Dokazujący błazen nieoczekiwanie wskoczył klaczy na grzbiet. Zwierzę natychmiast stanęło dęba, mierząc w niebo podkutymi srebrem przednimi kopytami, a zaledwie znowu stanęło na cztery nogi, potężnym wierzgnięciem wyrzuciło w górę zad. Niefortunny jeździec przekoziołkował w powietrzu, padł na ziemię i zwinnie poderwał się na nogi, wzbudzając w tłumie głośne okrzyki uznania. Klacz tymczasem z wściekłością natarła na pozostałych tancerzy, rozdarła krąg widzów. Na oczach Hezhi jakiś człowiek padł pod ciosami lśniących kopyt, zanim trefniś zdołał odwrócić uwagę zwierzęcia, mocno klepiąc je po zadzie. Klacz ruszyła w pogoń, lecz zaraz stanęła zaskoczona nagłym poruszeniem w tłumie. Z ciżby wyłoniły się cztery kobiety z włóczniami. Na ich widok Hezhi poczuła ucisk w gardle, kobiety jednak nie ruszyły ku klaczy, tylko dołączyły do korowodu tancerzy. Zerknąwszy spod oka na Tsema, Hezhi stwierdziła, że widowisko wciągnęło go bez reszty. Nie wiedząc, dlaczego to robi, wyciągnęła z worka swój bębenek. Obserwując przebieg ceremonii, bezwiednie podjęła decyzję. Z zawieszonej u pasa skórzanej sakwy z przyborami dobyła kościane szydło. Taniec stał się jeszcze bardziej żywiołowy, odgłosy bębnów zlały się w oszałamiający, nie ustający ani na moment łoskot. Hezhi mocniej ścisnęła szydło i przytknęła ostry koniec do opuszki palca. Poczuła ból, a myśl o utoczeniu własnej krwi nagle przyprawiła ją o mdłości. Nerwowo zagryzła wargi, żałując że nie ma więcej odwagi. „Dlaczego nie mogę tego zrobić?” Nacisnęła nieco mocniej, wciąż jednak za słabo, by popłynęła krew. W następnej chwili wydało się jej, że noc rozdarła z trzaskiem swą opończę. To bębny zadudniły opętańczym rytmem, a potem nagle ucichły. Hezhi westchnęła i, przy wtórze okrzyku zaskoczenia, wraziła szydło w palec. Okrzyk ten przerodził się w bolesny syk, gdyż w tej samej chwili kobiety pogrążyły ostrza swych włóczni w ciele klaczy. Zwierzę zakwiczało, a jego głos, choć całkiem nieludzki, zabrzmiał przerażająco ludzką skargą. Klacz błyskawicznie skoczyła naprzód, wierzgając na wszystkie strony i ostrym kopytem godząc w ramię jednej z kobiet. Reszta tancerzy zdążyła się rozproszyć. Klacz popędziła za jednym z nich, lecz potknąwszy się, wnet przystanęła, brocząc krwią z czterech ran, w których nadal tkwiły włócznie. Przednie nogi ugięły się pod nią, przyklęknęła niby w ukłonie, przez chwilę próbowała powstać, po czym, jakby dając za wygraną, legła na ciemnej ziemi, ciężko oddychając. Tancerki podbiegły do umierającego zwierzęcia. Jedna z nich przytuliła jego głowę do piersi, inna przytknęła jedną rękę do piersi klaczy, natomiast drugą podniosła wysoko w górę. Hezhi patrzyła w napięciu, zupełnie zapomniawszy o skaleczonym palcu. Klęcząca kobieta zaczęła poruszać wzniesioną ręką, wyznaczając powolny rytm. Powoli, jakby nieśmiało, przyłączył się do niej najmniejszy bębenek, w jego ślady poszły następne. Powietrze zadrżało miarowym bum, bum, bum, bum... – To rytm jej serca! – powiedziała Hezhi, a Tsem tylko pokiwał głową. Bębenek w dłoni Hezhi ponownie zawibrował, ożywiany drganiami powietrza. Z tłumu zaczęli wychodzić ludzie z prezentami. Układali podarki wokół umierającego konia, a były tam jadło, kadzidła, piwo i sfermentowane kozie mleko, nie brakowało też ozdób. Brat Koń opowiadał kiedyś o tym: każdy Mang przekazywał swoje prośby, żeby Bóg Koń zaniósł je do domu, na górę. „Górę? She’leng!” Hezhi doznała nagłego olśnienia. Rzeka oraz najwięksi bogowie Mangów pochodzili z tego samego miejsca! To musiała być prawda. Mogło istnieć tylko jedno takie miejsce, jedna góra. Głos bębnów zwalniał, cichł coraz bardziej, zgodnie ze wskazówkami dotykającej boku klaczy kobiety. W nocne niebo wzleciał ostatni drżący dźwięk i nagle zapadła głęboka cisza. Hezhi westchnęła z przejęciem. Ból palca przypomniał jej, co zrobiła. Zerknąwszy w dół stwierdziła, że kilka kropel krwi znalazło drogę do rozpiętej na bębenku skóry. „No cóż, a więc stało się” – pomyślała. Być może, dzięki temu, że dokonała tego w tak szczególnym momencie, uzyska później większą moc, choć nie była do tego zbytnio przekonana. Bębny odezwały się ponownie, napełniając drżeniem ziemię. Zdumiona Hezhi podniosła głowę. Bębny uderzały raz za razem, początkowo nieregularnie, później zlewając się w coraz szybszy rytm. Patrzyła szeroko rozwartymi oczami, niczego nie rozumiejąc, czując w sobie narastającą coraz bardziej, niepojętą panikę. Słyszała łomot własnego serca, oszalały, lecz i tak nie nadążający za bębnami. Jeżeli poprzednie bębnienie oddawało uderzenia serca umierającej klaczy, cóż oznaczało to dudnienie? Pożegnanie boga, a może ducha? Nagle bębnienie zlało się z w jedno z jej gorączkowym tętnem, mały instrument, który trzymała w dłoni, ożył, przemawiając rytmem jej serca, jak gdyby to pędząca żyłami krew podawała ton. Swędzenie wokół łuski przerodziło się w palący ból, po chwili cała Hezhi była już cyklonem ognia. Bębenek otworzył przed nią wrota do zupełnej pustki. Tsem miał rozdziawione ze zdumienia usta, wyciągał ku niej rękę, ale poruszał się z niebywałą powolnością, toteż zanim ją dosięgnął, niczym szukająca ujścia burza, z krzykiem runęła przez otwarte wrota. XV. Pod świątynią Nagła słabość nie minęła, ale też nie przybrała na sile, więc Ghe ponuro się uśmiechnął. Narodził się ponownie, aby dotrzeć tam, gdzie Rzeka dotrzeć nie mógł i wyglądało na to, że tego dokonał, chociaż utracił wiele ze swej mocy. Prawie nic nie widział, dlatego bardziej niż dotychczas zdać się musiał na ducha zabitego chłopca, wsłuchać w odgłosy otoczenia, w dotyk muskającego skórę powietrza – korzystać ze zmysłów jak niewidomy. Tunel, którym tu dotarł, prowadził do wielkiej sali, pozbawionej jakichkolwiek sprzętów, wypełnionej natomiast cichutkim brzęczeniem. Ghe był pewien, że odgłos ten pochodzi od wody tłoczonej do wielkiej centralnej studni świątyni, co stanowiło kolejny dowód na to, że trafił do celu. Z pomocą dotyku oraz resztek wzroku odnalazł przejście – zamurowany kamienny portal. Mimo że wciąż czuł się osłabiony, górował siłą nad zwykłymi Ludzkimi Istotami. Wiekowe cegły pod wpływem wilgoci rozpadały się w glinę, z której powstały. Żałując, iż nie ma przy sobie łomu lub przynajmniej noża, przystąpił do pracy, popychając, ciągnąc i rozrywając starodawny mur. Gdy pojawił się pierwszy wyłom, wionął z niego straszliwy zaduch, wskazujący że przestrzeń, do której się przedostał, również była szczelnie zamknięta. Poszerzywszy otwór, prześlizgnął się na drugą stronę, w czym znacznie mu pomogła gruba warstwa oblepiającego ciało tłustego błota. Czujnie przypadł do kamiennej posadzki, zastanawiając się, czy hałas, jakiego do tej pory narobił, nie zaalarmował jakichś straży. Pomieszczenie, do którego się przebił, miało marmurową posadzkę oraz niskie, łukowe sklepienie. Wprawdzie swobodnie mógł stanąć wyprostowany, ale podniósłszy ręce, trafiał palcami na strop. Komnata liczyła przeszło dwadzieścia kroków szerokości, a jej ściany zdobiły sztukaterie. Zbliżywszy się do narożnika, spróbował rozpoznać utrwalone w nich sceny, lecz jego wzrok okazał się na to za słaby, zwłaszcza że zupełnie utracił zdolność rozróżniania kolorów. Wzruszywszy ramionami, dał za wygraną i przystąpił do ściągania butów, gdyż nasiąknięte wilgocią popiskiwały i skrzypiały przy każdym kroku. Kamienie pod jego stopami były gładkie i chłodne, a przenikające je drgania potwierdzały, że gdzieś nieopodal pędziła woda. Sala niebawem zaczęła poszerzać się i pogłębiać, posadzka stopniowo opadała w dół i po chwili wkroczył do komnaty wypełnionej wodą. Woda nie była głęboka, pokrywała posadzkę, na której powstało coś w rodzaju miasta z kanałami zamiast ulic, których obrzeża oddzielały wodne szlaki o szerokości niewielkiego kroku. Owe miniaturowe budowle również wzniesiono z kamienia, w większości z marmuru, granitu lub pasiastego piaskowca. Ghe nauczył się rozpoznawać skały jako Jik. Musiał wiedzieć, jak się na nie wspinać, w które najłatwiej wbijać haki i tak dalej. Zaciekawiony posuwał się naprzód, dopóki palcami stóp nie dotknął zastałej wody, a wówczas jego nogi ogarnęło nagłe mrowienie. Podobnie czuł się, gdy tkwił zanurzony w wodach Rzeki, tyle że teraz mrowienie było mocniejsze, znacznie potężniejsze. Pochyliwszy się, dotknął powierzchni wody, ale jego palce pozostały suche. „Dymiąca woda – pomyślał. – Duch Rzeki”. Wspomniał salę, w której narodził się ponownie, zatopione przestrzenie zasiedlone przez Błogosławionych. To dymiąca woda utrzymywała ich na miejscu. Jego natomiast nie utrzymała, tylko zaopatrzyła hojnie w moc. Brnąc przez suchą ciecz, czuł jak wzbiera w nim dzika potęga, lecz zdolność widzenia poprawiła mu się tylko nieznacznie. Siła Rzeki była wprawdzie obecna, ale jego zmysły tutaj nie sięgały. Skoro dymiąca woda stanowiła więzienie dla Błogosławionych, to kogo uwięziono tutaj? W głębi ducha znał odpowiedź na to pytanie, tak na podstawie własnych wspomnień, jak i wskazówek zawartych w Obsydianowym Kodeksie. Podszedł do jednej z wysepkowych konstrukcji i chwycił za klamkę mosiężnych drzwi. Drzwi ustąpiły lekko, bez najmniejszego protestu. Ghe zajrzał do środka. W niewielkim pomieszczeniu spoczywał jakiś człowiek, a w każdym bądź razie to, co z niego pozostało. Ze sparciałych, niegdyś strojnych szat sterczały kości, zardzewiałe żelazne berło spoczywało w otoczeniu zbielałych kości palców, które niegdyś je przytrzymywały. Ghe z zaciekawieniem przyglądał się ludzkim szczątkom. Do którego króla należały? Hezhi by to wiedziała, zapewne zdołałaby odczytać starożytne glify, które pokrywały grobowiec od wewnątrz, rzucić nieco światła na czyny tego władcy. Jednak Ghe tak naprawdę niewiele to obchodziło, więc oddawszy lekki pokłon, cofnął się, by zamknąć drzwi. Kości zadrżały, spowiły się mgiełką. Nagle spostrzegł, że cały szkielet okrywa przejrzysty całun, który zaczyna migotać i falować niczym powietrze nad piecem albo ogniem. Z całunu wychynęła cienka wić i niepewnie spróbowała go dotknąć. Pozwolił jej na to, ciekaw, co będzie dalej. Miejsce, gdzie wić dotknęła skóry, odezwało się słabym pieczeniem, zaś całun zadygotał gwałtownie, a na jego powierzchni wykwitły kolorowe rozbłyski. Kości natomiast pozostały nieruchome. Cofnął się jeszcze bardziej, machnięciem ręki usiłując odpędzić dotykający go punkcik mgły. Gdy to się nie udało, oderwał wić swoją mocą. Teraz już widział połyskujące nad martwym królem prosto zapętlone więzi serca, takie same jak te, które oglądał u duchów. Były przejrzyste, zasuszone, ale wystarczył słaby dotyk, żeby zbudziły się do życia. „To nie są groby dla ich ciał – zrozumiał nagle – tylko dla dusz”. Groby te miały za zadanie zatrzymać je w tym miejscu, nie pozwolić na powrót do źródła. Skoro Bóg Rzeki mógł obdarzyć go taką potęgą, czegóż mogła dokonać z ciałem oraz duszą przeznaczonymi do wypełniania jego woli, z ciałem cesarza? To co oglądał, było zabezpieczeniem wymyślonym przez kapłanów, którzy chcieli mieć pewność, że do czegoś takiego nigdy nie dojdzie. Tym razem gniew Rzeki był od niego daleko, nie wpadł więc we wściekłość, jak wtedy w bibliotece. To co ujrzał, potwierdziło natomiast rosnącą pewność, iż kapłani czynili przeciw Rzece, nie zaś dla jej dobra, i że trwało to od bardzo dawna. Wpatrując się w ledwie widocznego ducha, pomyślał że być może zdoła przywiązać go do siebie, podobnie jak to uczynił z duchem chłopca. Posiadłby wówczas wiedzę starożytnego króla, wykorzystał ją do odczytania dawnego pisma, którego znaki otaczały go ze wszystkich stron. Kto wie, może w tych grobowcach tkwiły wszystkie poszukiwane przez niego odpowiedzi. Równocześnie jednak, jakiś silny wewnętrzny głos gorąco mu to odradzał. Dymiąca woda tak bardzo osłabiła te dusze, że przywrócenie choćby jednej do pełnego bytu mogłoby zupełnie wyczerpać jego moc. Dotykowi wici towarzyszyło uczucie tak wielkiego głodu... A jeśli to przyjęty duch zostanie panem jego ciała? Biegacz potrafi ocenić, jaki dystans zdoła pokonać, skoczek wie, jak daleko potrafi skoczyć, instynkt Ghe podpowiadał natomiast, że pochłonięcie duchów starożytnych Z Wody Zrodzonych mogło okazać się zadaniem ponad jego siły. Zaczął przechadzać się między grobami, dotykając dłońmi kolejnych budowli, brodząc po uda w wodzie, która nie moczyła. Wszystko tutaj było martwe: ludzie, duchy, Rzeka. Ciekawe, co sprowadziło go w to miejsce. Zrozumienie, to pewne, lecz zrozumienie czego? Czego tak naprawdę szukał? Miał nadzieję, że odpowiedź okaże się oczywista, kiedy już na nią natrafi, i że nie będzie zamknięta w którymś z licznych grobowców. Czy chcąc ją odkryć, musi przeszukać każdy z nich? Może poszukiwał biblioteki kapłanów. Cóż jednak by mu przyszło po jej znalezieniu, skoro na pewno większość tomów napisano odręcznie pismem, którego nie rozumiał. Oczywiście Ghan mógłby je odczytać, gdyby zaniósł mu taką księgę. Skąd miałby jednak wiedzieć, którą należy zabrać? Być może, tak czy inaczej, musiałby skorzystać z pomocy martwego króla. Może szukał czegoś istotniejszego niż książki. Rzeka pragnął odzyskać Hezhi, lecz jeszcze bardziej zależało mu na oswobodzeniu się z okowów. Czy Ghe zdołałby zburzyć świątynię, w jakiś sposób zniweczyć jej moc? Oto było pytanie naprawdę ważne. Gdyby tylko wiedział, jak tego dokonać, jaką dźwignię nacisnąć. Wydawało się mało prawdopodobne, aby takie narzędzie istniało. Zapewne to sama konstrukcja świątyni przesądzała o jej działaniu. Parę prac z zakresu architektury, które przeczytał, sposobiąc się do spotkania z Hezhi, sugerowało właśnie takie rozwiązanie. Ważna niewątpliwie była również fontanna. Wciągała wodę na szczyt świątyni, by następnie pozwolić jej opaść kaskadami po strzelistej fasadzie. Natomiast Kodeks wskazywał, iż świątynia pod pewnymi względami przypominała Sheleng, skąd wypływał Rzeka. Nie, wszystko to było nazbyt skomplikowane. A mimo to musiał przecież dowiedzieć się, co kryło wnętrze świątyni. Być może Rzeka uporządkuje jakoś wszystko w jego głowie, gdy opuści to otępiające umysł miejsce. Aleja grobowców wreszcie się skończyła, z dymiącej wody pięły się w górę strome schody. Ostrożnie wszedł na pierwszy stopień, przeniósł stopę na następny. Teraz słyszał już wodę całkiem wyraźnie, a niebawem także ją ujrzał, zaledwie przekroczył próg wspaniałej sali rozjaśnionej przez nikłą poświatę. Ściany i sufit skupiały każdą odrobinę blasku, by następnie skierować ją ku jego oczom, ponieważ wyłożone były zwierciadłami z ciętego szkła, a każda tafla odbijała jego postać milionem ruchomych wizerunków. Woda miała postać grubej kolumny, przebiegającej od podłogi do sufitu. Dobrze wiedział, że gnała jeszcze wyżej, by po przebyciu wielu pięter osiągnąć szczyt i spłynąć po czterech ścianach na cztery strony świata. Obserwował to zjawisko w mimowolnym zachwycie. Srebrzystej kolumny nie spowijała choćby najlżejsza mgiełka, nigdzie nie mógł dostrzec śladów piany. Każda kropla gnała ku miejscu przeznaczenia niczym pompowana żyłami krew. Gdyby zdołał taką żyłę rozerwać... – Ktoś zacz? – rozległ się czyjś głos. Choć Ghe czujnie rozejrzał się dokoła, nie zdołał wypatrzyć jego właściciela. Przygarbiwszy się nieco, sprężył mięśnie, gotów do ucieczki. Upływał czas, a on wciąż nikogo nie widział. Głos był wysoki, bez wątpienia należał do kapłana. Powoli, nad wyraz ostrożnie, zrobił krok w lewo i wychyliwszy się poza słup wody, dostrzegł wreszcie drobną postać w czarnej szacie. Stojący naprzeciwko chłopiec liczył sobie trzynaście, najwyżej czternaście lat. Miał ogoloną głowę, z jego dłoni zwisał ciężki, złoty łańcuch, na końcu którego tkwił jakiś cień, rozedrgany kłąb mroku. – Ktoś zacz? – powtórzył chłopiec. Ghe zacisnął wargi, zastanawiając się, co robić – uderzyć natychmiast, czy też zaczekać i spróbować się czegoś dowiedzieć? Z ociąganiem wybrał to ostatnie. Być może, zdoła dzięki temu lepiej rozejrzeć się po sali, a wiele przemawiało za tym, że niejedno może go tu jeszcze zaskoczyć. Ostrożnie ruszył z miejsca, przy każdym kroku delikatnie dotykając posadzki palcami przed ustawieniem całej stopy. Miał nadzieję, że w ten sposób zdoła uniknąć ukrytych pułapek. Słyszał wiele opowieści o przemyślności, z jaką kapłani strzegli swoich skarbów. Wszelkiego rodzaju pułapki były dziełem Jików, a tam, gdzie chodziło o zadawanie śmierci, Jikowie bywali nad wyraz zmyślni. – Jestem nikim – cicho odparł Ghe. – Ot, zwyczajna myszka szperająca po kątach. Nie zamierzam nikogo skrzywdzić. Chłopiec przybrał rozbawioną minę. Przysiadł na skraju podwyższenia. Ghe, którego wzrok się poprawił, ujrzał wiele zgromadzonych na podwyższeniu przedmiotów – broń, księgi, stojak z pomalowanymi czaszkami, skrzynie oraz pudła. Znajdowało się tam również źródło światła. Latarnia z kutego żelaza dawała przyćmiony blask, przy czym był on tak równomierny i nieruchomy, że zdawał się nie pochodzić z jakiegokolwiek płomienia. Kto wie, może jak i wszystko w tym miejscu, był on zaledwie duchem płomienia? – Usiądź wygodnie – zachęcał chłopiec. – Rzadko mam okazję z kimś pomówić, ty zaś mieć musisz jakieś pytania, skoroś się tutaj zjawił. – Mam pytania – potwierdził Ghe. – Nie chciałbym ci jednak nimi przeszkadzać. – Nie przeszkadzasz mi ani na krztynę – zapewnił chłopiec. Ghe tymczasem w skupieniu wpatrywał się w niewyraźny kształt rozciągnięty u jego stóp. Owa plama ciemności, budziła jego niepokój, nie dawała się połączyć z żadnym ze znanych mu stworzeń. Język chłopca składał się niemal bez wyjątku z bardzo starych słów, toteż Ghe musiał wytężać całą uwagę, aby go zrozumieć. Postąpił kolejny krok naprzód, chociaż najwyraźniej nie o to chłopcu chodziło. Gdy zbliżył się na dziesięć kroków, chłopiec powstrzymał go gestem dłoni. – Będzie lepiej, jeśli dalej nie pójdziesz – oznajmił. – Pies mój znany jest z zaciekłości. Ghe skinął głową, aby pokazać, że zrozumiał, ale pozostał na nogach, aby w razie potrzeby móc szybciej odeprzeć atak. – Takoś przeszedł przez krypty – zauważył chłopiec. – Czy jest to prawdą? Ghe nie widział powodu, dla którego miałby zaprzeczać, więc pokiwał głową. – Powiedz, jak mam cię zwać. Nie musisz mi jednakże zdradzać imienia swego. – Możesz zwać mnie Yen – odrzekł Ghe, poniewczasie zastanawiając się, czy przypadkiem chłopiec nie słyszał o tej postaci. – Czy jesteś ociemniały, Yen? Wyczuwam otaczającą cię ślepotę. – Tak, jestem ślepy. – Ghe nagle uświadomił sobie, że chłopak również jest niewidomy; przecież jego perłowe oczy ani na moment nie zatrzymały się na żadnym przedmiocie. A skoro mały brał go za ślepca – być może wyczuwając obecność jego widmowego niewolnika – po cóż miałby zaprzeczać? – Widziało mi się, że tak właśnie być powinno. Powiedziano bowiem, iż tylko ślepy może tu wejść. – A to czemu? – spytał Ghe. – Ojciec mój tak sprawił – odrzekł chłopiec z uśmiechem. – Ojciec twój, czyli Rzeka? Chłopak zachichotał. – Czy nie jest ci wiadomym, gdzie przebywasz? Nie, ojciec mój nie jest Rzeką. Nie on. – Czy stoisz na straży tego miejsca? – Nie staje ci wytrwałości. Winieneś znać mego ojca. – Nie było moim zamiarem okazać ci nieuprzejmość. – Wkraczanie na cudze ziemie zawsze jest nieuprzejme, ale mniejsza o to. Mam pieczę nad tym miejscem, a zatem, w pewnym sensie, jestem też jego strażnikiem. – A czego strzeżesz? – Widział przedmioty za jego plecami, lecz wciąż udawał ślepca. – Paru błahostek, a przede wszystkim tego miejsca. – I przed kim je chronisz? – Na mój rozum, przed tobą. – Ja niczego stąd nie potrzebuję – skłamał Ghe. – Rozumiem. Zapewne skręciłeś jeno w złą stronę. To częsta pomyłka, wielu ją popełnia – kpiąco rzucił chłopiec. – Byłem tylko ciekaw, to wszystko. – Dajże spokój – w glosie chłopca zabrzmiały gniewne nuty. – Mów, czemuś tu przyszedł. Nieważne, co rzekniesz, znudzony jestem wielce, przeto mam chęć z kimś pogadać. „Nieważne, co rzekniesz”. W słowach tych Ghe uchwycił cień groźby. Czy chłopak próbował tylko przytrzymać go jak najdłużej, w oczekiwaniu na przybycie większej liczby kapłanów? Nie wyczuł jednak napięcia ani niecierpliwości. Chociaż patrzenie przychodziło mu z trudem i widział wszystko jak przez mgłę, od czasu do czasu, w krótkich przebłyskach ukazywały mu się więzi serca strażnika, silne i niezwykłe. Chłopak sprawiał wrażenie opanowanego i pewnego siebie, jak gdyby dobrze wiedział, że nie potrzebuje żadnej pomocy. No i miał jeszcze do dyspozycji ten warujący u jego stóp, pulsujący złowieszczą siłą cień. Gdyby tak zdołał obu pożreć albo jeszcze lepiej pochwycić, czegóż by się dowiedział? – Zatem dobrze – ustąpił. – Przyszedłem, żeby odnaleźć sekret świątyni. Zbadać, w jaki sposób Rzeka przetrzymywany jest tutaj bez zmysłów. – I odpowiedź jest już ci znaną? – Nie. O miejscu tym dowiedziałem się z pewnej księgi, ale choć tutaj trafiłem, wiem tyle samo, co i na początku. – Przeto możesz mówić o szczęściu, skoroś mnie spotkał. Dobrze znam tutaj każdy kąt. Ghe zawahał się na mgnienie oka. – Tamta księga wspomina o jakiejś górze w odległych krainach. – To Sheleng, źródło Odmieńca. – Odmieńca? – To również imię Rzeki. Tak, jest taka góra, którą zwiecie She’leng. Cóż, wedle ciebie, ma ona wspólnego z tym miejscem? – Świątynię wzniesiono na kształt góry – odrzekł Ghe, kolejny raz zdumiewając się starożytnej mowie chłopca. Żaden spośród znanych mu kapłanów nie przemawiał w ten sposób, no może podczas obrzędowych śpiewów, ale nawet wówczas starodawne słowa nie spływały z ich warg z tak wielką gładkością. – Wyśmienicie. A chcesz wiedzieć z jakiej to przyczyny? – Tak, oczywiście. – Wyimaginuj teraz sobie... – powiedział chłopiec, ściskając dłońmi kolano i kierując spojrzenie niewidzących oczu w sufit. – Wyimaginuj... Czy ty kiedykolwiek widziałeś? Widziałeś, czuję to ponad wszelką wątpliwość. Wyimaginuj przeto, że widzisz i stoisz przed zwierciadłem. Do tego wyimaginuj drugie zwierciadło za twymi plecami, dokładnie za tobą. Cóż wtedy ujrzysz? – Chyba siebie, odbitego nieskończoną ilość razy. – Istotnie. Przypuśćmy dalej, iż jesteś głupi niczym sójka, albo jakiś inny krzykliwy ptak. Czy zdarzyło ci się widzieć, jak stworzenia te lecą prosto w szkło, zaczepiając własne odbicie? – Nie, lecz mogę to sobie wyobrazić. – Naprawdę głupi ptaszek tłukłby w lustro do utraty zmysłów. Gdyby wleciał pomiędzy dwa zwierciadła, jego los byłby przesądzonym. – Chcesz powiedzieć, że Rzeka jest takim głupim ptaszkiem? Że tamta góra i ta świątynia są niczym ustawione naprzeciw siebie zwierciadła? – No cóż, jam opowiedział ci jeno pewną historyjkę. Myślę, iż cała prawda po wielokroć trudniejszą jest do ogarnięcia. Rzeka płynący poza świątynią, w pełni jest świadomy. Lecz jakaś część jego świadomości ulega poniekąd ułudzie i mniema, że miejsce to jest punktem, skąd bierze swój początek, jego łonem. A właśnie ono – o czym on nie wie – stanowi to, czego tak naprawdę pragnie: powrócić do starożytnego domu. Nie może zobaczyć świątyni, ponieważ myli mu się ona z górą, zaś odległość między jedną a drugą nie ma dlań żadnego znaczenia. Ghe przypomniał sobie sen, w którym doświadczył uczucia spełnienia, kiedy zadowolona Rzeka przybrał postać nieskończonego kręgu. Miał świadomość, że dąży do stanu z pradawnych czasów, sądziła jednak, iż osiągnie go poprzez powiększanie własnych rozmiarów. Jeżeli jednak pewną jego część wprowadzano w błąd, wzbudzano w niej sen o zadowoleniu... – Kiedy więc czuje, jak woda pędzi przez świątynię... – Mniema, iż to on sam wypływa ze swego źródła. Daje się wywieść w pole, lecz sztuczka ta tak pomyślaną została, iż nie ma o tym pojęcia. Ghe pokiwał głową. – Może tak być, ale jest jeszcze coś. – Och, niewątpliwie. Tysiąc starodawnych pieśni – zwać je możesz kołysankami – nagromadzonych tutaj przez tysiąclecia zostało i, nakładając się jedne na drugie, ogromnej mocy nabrało. Bez ustanku płoną tysiące bryłek kadzidła, zaś kapłani takiej dokonują sztuki, iż Rzeka ich dostrzec nie może. Wszelako zabiegi te to zaledwie pozłota, okrasa. To, co najistotniejsze, przedstawiłem ci już wcześniej. – I wszystkiego tego dokonał Hebanowy Kapłan? Chłopiec parsknął śmiechem. – W istocie Hebanowy Kapłan jest bardzo leniwy, lecz potrafi nakłonić innych do ciężkiej pracy. Nigdy nie ujrzysz go przy krzątaninie, jaką nam naszykował. Mniemam, iż on nakreślił tylko plan całości, innym pozostawiając dopracowanie szczegółów. To, co tu widzisz, pod wieloma względami bardziej dziełem jest moim, niż jego. Ghe zmrużył oczy. Czy ten mały kłamał? Wyglądał zaledwie na młodego chłopca, ale Ghe już wiedział, że prawda była zupełnie inna. – Czy jesteś synem Hebanowego Kapłana? – Jego bękartem, to prawda. Chociaż... ty to wiedziałeś. – Chyba tak. A zatem, przebywasz już tutaj od jakiegoś czasu. – Posiadasz zaiste niezwykły dar pojmowania. W trakcie tej rozmowy język, którego używał chłopiec, ulegał stopniowo zmianie i teraz brzmiał dokładnie tak samo jak mowa Ghe. Brzmienie to było o wiele bardziej niepokojące niż dziwnie śpiewne starodawne słowa. – Jesteś tutaj od czasów Pierwszej Dynastii? Chłopiec wzruszył ramionami. – Od czasu do czasu zapadam w sen. Spałem, kiedy przyszedłeś, ale mój zwierzak mnie obudził. – Pociągnął lekko za złotą smycz, a wówczas przyczajona na jej końcu ciemność zadygotała. Ghe nie zapytał, co to za zwierzę, pamiętając, że chłopiec bierze go za niewidomego. Z tej samej przyczyny nie pytał o księgi, broń i czaszki. – Czy to już wszystkie twoje pytania? – Nic więcej nie przychodzi mi do głowy. – Może zatem wolisz pomówić z kimś innym? – Z kimś innym? – Oczywiście. Choćby z jednym z moich towarzyszy. Ghe starannie rozejrzał się po sali. Nigdzie nie dostrzegł jakichkolwiek „towarzyszy” za wyjątkiem zwierzaka, którego nie potrafił rozpoznać. – Słyszę dźwięk spadającej wody – rzekł tonem ucznia akceptującego mądrość mistrza. Jeszcze zanim chłopiec zaniósł się śmiechem, pojął jak niedorzecznie zabrzmiały te słowa. – No tak, z kim zatem porozmawiamy? – Chłopiec powstał i podszedł do stojaka z czaszkami. Zaczął wodzić dłonią po gładkich kościach. – Su’ta’znata? Nungeznata? Nie! Na pewno zechcesz pomówić z Lengnatą. Proszę. Podniósł jedną z czaszek i, siadłszy z powrotem, umieścił ją sobie na podołku. – Lengnato, przemów do swego lojalnego poddanego Yena. Ten chłopiec z pewnością musiał być szalony. – Dworujesz sobie ze mnie – Ghe usłyszał nagle własny, ochrypły głos. Zacisnął dłoń na gardle. – Daj mi spać. Nie mam poddanych, nigdy ich nie miałem. Głos dobiegał z jego gardła, choć ze wszystkich sił starał się go uciszyć. – Nie! Przestań! Spraw, żeby zamilkł! – wrzasnął Ghe, tym razem własnym głosem. Nie odczuwał niczego, co mogłoby wskazywać, że nawiedziła go jakaś inna istota, nikt też do mówienia go nie przymuszał. Po prostu... tak się stało. Chłopiec głośnym chichotem powitał odpowiedź Ghe. – Zabij go, jeśli zdołasz, a jeśli nie, uciekaj stąd. Jeśli kiedykolwiek byłeś poddanym Chakunge... – Ghe z wściekłością wytężył umysł, usiłując położyć temu kres, wszystko jednak na próżno, słowa w dalszym ciągu uciekały z jego ust. Zauważył tylko, iż na wzmiankę o Chakunge chłopiec aż zgiął się wpół ze śmiechu. „Przestań, przestań” – myślał gorączkowo Ghe, podczas gdy Lengnata mruczał obłąkańczo jego głosem. W akcie rozpaczy wyrzucił z siebie wić mocy. Liczył, że z jej pomocą stłumi jakoś ten bełkot, zdusi jego źródło. Sięgnął w głąb czaszki i znalazł tam węzełek ducha. Schwycił go natychmiast, zamknął w pięści swego umysłu i mocno ścisnął. Głos natychmiast ucichł, zaś Ghe niemal instynktownie wciągnął ducha Lengnaty w siebie. Było to słabe, wygłodzone stworzenie, nad którym panowanie okazało się łatwiejsze, niż przypuszczał. Nagle uprzytomnił sobie, że nogi musiały odmówić mu posłuszeństwa, gdyż stał na czworakach i ciężko dysząc, wpatrywał się w posadzkę. – Oddaj mi go – rzekł chłopiec powoli, z rozmysłem. Już nie wyglądał na rozbawionego. – Nie – wykrztusił Ghe. – Nie sądzę, żebym to uczynił. – W tym samym momencie wężowym ruchem sięgnął po kłębek więzi życia strażnika. Ghe przeniknął palący ogień, płomienie strzeliły z jego oczu i ust, a powykręcane, wygięte w łuk ciało runęło na kamienną posadzkę. Wierzgał nogami jak szalony, słyszał własny skowyt, lecz nie potrafił nad nim zapanować. Drobny ułamek jego umysłu pozostał jednak nietknięty i usiłował teraz przemóc ból agonii, pojąć co się stało. Sięgnął po chłopca i napotkał coś, jakiś jad, który poraził go niczym pchnięcie miecza. Czekał na następny cios, zapewne ostatni, który jednak nie nadchodził. Chłopiec z pewnością nie uczynił tego sam, chociaż Ghe wciąż czuł w sobie jądro nietkniętej mocy. Trzymając ją w pogotowiu, z trudem, rozdygotany, zwrócił się w stronę chłopca. Na twarzy strażnika pełgał paskudny uśmiech. Jego zwierzak powstał i, jak Ghe mógł się teraz przekonać, przybrał ludzką postać. Miał wygląd wysokiego mężczyzny o wielkich, rybich oczach i kanciastym, podobnym do dzioba nosie. Miał na sobie zbroję z pancerza jakiegoś gigantycznego skorupiaka, w dłoni zaś dzierżył miecz o barwie akwamaryny. W jego wyłupiastych oczach ziały ciemne dziury, w których tańczyły białe iskry. Włosy miał długie, czarne i proste, przytrzymywane złotą opaską króla. – Pokłoń się, Yen – zagrzmiał chłopiec. – Pozostań na klęczkach, a może cesarz zechce cię przyjąć. Ghe nadal odczuwał palący ból, teraz jednak wydawał mu się zaledwie iluzją, czymś nierzeczywistym. Miał wrażenie, że jego oczy i reszta ciała rozpadły się na drobne kawałki, ale umysł ocalał. O czym mówił ten strażnik? Trzymana przez niego na łańcuchu zjawa nie była cesarzem. Przecież Augusta Pierwszego wiele razy oglądał na własne oczy. Nie, to musiał być jakiś duch albo demon. – Widzę, że go nie poznajesz. To Pierwszy Cesarz, syn Rzeki. Ghe rozwarł usta, żeby zaprzeczyć, lecz nie wyrzekł ani słowa. To przecież nie mogła być prawda. To nie mógł być kolejny Chakunge, tylko Chakunge we własnej osobie. A gdyby tak było w istocie, potęga tego chłopca musiałaby być wprost przerażająca... Zaraz też ujrzał ją w całej pełni – ogień i błyskawice szalejące w jego sercu, istny huragan światła. Co też najlepszego uczynił, co obudził do życia? – No już, oddaj, co zabrałeś. „Tak czy inaczej, czeka mnie śmierć” – pomyślał Ghe. Rzucił się do biegu, uderzając całą nagromadzoną w sobie mocą. Zrobił zaledwie cztery kroki, gdy poczuł, że jego cios został bez trudu sparowany, ale nabrawszy prędkości, zdołał wybić się w powietrze i skoczyć. Chłopiec zawył z wściekłości, gdy pojął, jaki Ghe obrał cel i w tej samej chwili Ghe poczuł na plecach ukłucie tysiąca igieł. Duch Chakunge poruszał się z prędkością błyskawicy. Z kamiennej posadzki leciały drzazgi w miejscach, gdzie dotknął jej stopami. W tym samym momencie Ghe wbił się w ryczącą kolumnę wody, ta zaś rąbnęła go niczym olbrzymia pięść, bez cienia litości czy troski. Głos gromu pochłonął światło i myśl, a potem wszystko zniknęło. XVI. Gaan Głos bębnów zniknął, ustępując miejsca całkowitej ciszy, w której nie mogła nawet usłyszeć bicia własnego serca. Hezhi miała wrażenie, że pędzi z wielką szybkością, lecz nie czuła na twarzy ruchu powietrza. Paraliżujący strach zniknął również, a wówczas z niejakim zdumieniem stwierdziła, że ma mocno zamknięte oczy. Otworzyła je bez namysłu. W dole coś się przesuwało, coś rozległego, nieskończonego, coś, co mogło być jedynie oglądanym z wysoka pejzażem. Pejzaż ten utrzymany był w ciemnych tonacjach – wzdęte masywy wzgórz o barwie indygo, fiołkoworóżowe przestrzenie równin, powyginane wstęgi hebanu wyznaczające bieg rzek i strumieni. Ją samą natomiast otaczały kolory o wiele jaśniejsze. Wokół siebie widziała kłęby iskier, takich samych jak te strzelające w niebo z ogniska. Wstrząśnięta, pojęła nagle, iż iskry nie tylko ją spowijały, ale także wylatywały wprost z jej rozpalonego do czerwoności ciała. „Kim ja się stałam?” – spytała siebie w duchu. Z przodu z taką samą prędkością leciała druga głownia, ciągnąc za sobą płomienny ogień niczym komety, o których niegdyś czytała. Głownia była niemal biała w środku, po bokach przechodziła w żółć i pomarańcz, zaś kraj ogona mienił się turkusem, jadeitem i wreszcie fioletem. Widok ten, nie dość, że zdumiewający, był wręcz niesamowicie piękny. Hezhi pomyślała, że choć strach został od niej odcięty jak pukiel włosów, ciekawość dawała o sobie znać z pełną mocą. Co się wydarzyło? Usiłowała znaleźć odpowiedź na to pytanie, mknąc coraz szybciej ponad niezwykłym krajobrazem, który falował pod nią niby rozkołysane morze. Przeszła przez bębenek. Musiała trafić do innego świata, opisywanego przez Brata Konia. Dopiero teraz dotarło do niej, że tak naprawdę nigdy mu nie wierzyła i to pomimo własnych doświadczeń z tajemnymi rzeczami. Duchy oraz potęga Rzeki miały dla niej sens. Ta kraina bogów i demonów, światy wewnątrz światów sensu nie miała i w głębi ducha zawsze podejrzewała, że są to tylko stare przesądy Mangów. Podejrzenie to sprawiło, że zachowała się nieostrożnie i zabrała się za coś, czego zupełnie nie rozumiała. Przyszło jej nawet do głowy, że być może już nie żyje. Wyglądem musiała bardzo przypominać ducha, takiego jak ten, który napadł na nią w Sali Momentów. Czy ciało zostało z niej zdarte na podobieństwo skórki z owocu? Czy łkający Tsem tulił teraz w ramionach jej zwłoki? Odwróciła głowę, próbując przyjrzeć się sobie dokładniej, ale nie dostrzegła niczego prócz płomieni, umykającej w pustkę poświaty. A jeśli była duchem, to co leciało przed nią? Domyślała się odpowiedzi. To musiał być duch konia powracający do matki, Bogini Koni. Klacz z całą pewnością była martwa, tak więc z Hezhi sprawy wyglądać musiały podobnie. Ziemia w dole stawała się coraz bardziej postrzępiona, więc ona także wznosiła się i opadała, dopasowując się do konturów okolicy. Była ciekawa, czy może swym lotem jakoś sterować, ale po kilkunastu nieudanych próbach dała za wygraną. Wyglądało na to, że jest unoszona przez szybki strumień, być może ten sam, który powstał podczas ceremonii Mangów, aby koń mógł powrócić do domu. Coraz bardziej oddalała się od bębenka, będącego zapewne jej jedyną drogą powrotu do świata żywych – jeśli ten świat jeszcze dla niej istniał. Z przodu coś lśniło jasnym blaskiem, jaskrawe oko z powiekami z łuku tęczy. Oko przybliżało się i rosło z niezmierną szybkością. Nabrała pewności, że właśnie ono było celem tej podróży, gdyż poprzedzająca ją gwiazda łagodnie skręciła w jego stronę, przelatując między spiczastymi wierzchołkami gór. Ostra biel przybierała na sile, rozciągała się na cały horyzont. Ogarnęło ją wrażenie ogromu, poczucie obecności góry większej od największej góry świata oraz drzewa, którego konary sięgały gwiazd. A potem światło ją wchłonęło i rozdygotana stanęła w miejscu. Najpierw usłyszała głosy mamrocące coś w języku, którego nie rozumiała. Mówiących było czworo, może pięcioro: dwie kobiety, dwóch mężczyzn i chyba dziewczyna albo młody chłopak. Dokoła, światło przygasało, pozostawiając czerwone, wirujące plamki przed jej oczami. A kiedy plamki wreszcie zniknęły, ujrzała same wspaniałości. Stała w najświetniejszej sali, jaką kiedykolwiek dane jej było ujrzeć. Wielkością nie dorównywał jej żaden z dworów Nhol. Swym przepychem również zaćmiewała wszystko, było w nim jednak coś obcego, coś, co bardziej przypominało naturalne piękno skał i gór niż wyrafinowaną – chociaż często dekadencką – architekturę pałacu. A mimo to, w jej ogromie można było dopatrzyć się prostoty odpowiadającej pewnym ideałom Nhol. Ściany – przynajmniej te, które widziała – miały postać bazaltowych kurtyn, które od posadzki pięły się w górę, niknąc poza zasięgiem wzroku, chociaż wnętrze na barbarzyńską modłę rozświetlało ponad sto pochodni. Posadzka natomiast została wykonana z polerowanego czerwonego marmuru i tylko po tym poznała, że miejsce to było mimo wszystko dziełem czyichś rąk nie zaś wytworem sił przyrody. Rozległa płaszczyzna świeciła pustkami, za wyjątkiem stłoczonych miejsc opodal tych, gdzie stała, wyciosanego z kolumny bazaltu tronu na podwyższeniu oraz wielkiego stołu z ławami. Zarówno na tronie, jak i na ławach nikogo nie było. Zaludniające salę postacie stały natomiast w odległości jakichś czterdziestu kroków dalej, bez reszty przykuwając jej uwagę. Na przedzie tkwiło jakieś stworzenie, którego zupełnie nie potrafiła rozpoznać, ogromny potwór mający w sobie coś z niedźwiedzia, ale i z Tsema. Potwór miał tylko jedno oko – czarną gałkę przesłoniętą tęczową powieką. Na jego ramieniu przycupnął kruk wielkości kozła, lecz i tak ptak wydawał się nic nie znaczącą kruszyną w porównaniu ze zwalistą bryłą o niedźwiedzich kształtach. Blisko tej grupy stała naga kobieta, której za cały ubiór służyło porastające skórę miękkie, czarne futro. Właśnie owo futro, w połączeniu ze spiczastymi zębami, przywodziło Hezhi na myśl kota. Podobieństwo było jednak tylko odległe, gdyż z głowy kobiety wyrastały rogi, a skłębione włosy opadały bujną grzywą aż do pasa. Druga kobieta wyglądała najbardziej znajomo. Miała postawę matrony, mocno zbudowane członki i grube, proste włosy. Mogła uchodzić za niewiastę Mango w albo nawet mieszkankę Nhol. Patrząc na nią, Hezhi pomyślała o Qey. Na wprost kobiet klęczała rozedrgana zjawa konia. Hezhi wyciągnęła przed siebie dłonie, a kiedy na nie spojrzała, dostrzegła jedynie kości otulone w chwiejny wzór ze światła oraz dymu. – No proszę, proszę – powiedziała kobieta o kocich kształtach. Chociaż jej głos przypominał ciche westchnienie, był doskonale słyszalny. – I kogóż my tu mamy? – Znacie ją – ochryple odrzekł Kruk głosem prawie tak samo niezrozumiałym jak krakanie jego mniejszych pobratymców. – Ja tam jej nie znam – wtrąciła kobieta Mangów, podchodząc do widma konia i kładąc dłoń na jego grzywie. – Jak to dziecko trafiło tutaj razem z moim dzieckiem? – Dodałabym, że ona uczyniła coś bardzo głupiego – powiedziała kobieta-kot, zbliżając się do Hezhi płynnym krokiem. – Możesz do nas przemówić, dziewczyno. – Ja... ja nie wiem co... – To byli bogowie. Musieli nimi być. Cóż mogła im powiedzieć? – Nie przychodzisz, aby przyoblec się w ciało, tyle przynajmniej jest pewne, gdyż wciąż rozsiewasz woń ciała. Nie jesteś też boginią, chociaż za taką się uważasz, no i nie jesteś zwierzęciem. – Pachnie moim bratem – zagrzmiał olbrzym niebywale niskim głosem. – W takim razie powinniśmy ją zjeść – stwierdziła kobieta-kot, odsłaniając w uśmiechu podobne do igieł zęby. – Tak, już dawno nie kosztowaliśmy śmiertelnego ciała. – Cicho – zakrakał Kruk. – Dobrze wiesz, co się z tobą dzieje, gdy zjesz kawałek ludzkiego ciała. – Doprawdy? Nie mogę sobie przypomnieć. – Właśnie. Właśnie! – zachichotał Kruk. – A zatem, jak tam z tobą jest, dziewczyno? Czy chcesz być zjedzona? – Nie – odparła Hezhi, czując jak złość bierze w niej górę nad strachem. – Wcale nie chcę. Pragnę tylko zrozumieć, co się stało. – No cóż, zapewne przeleciałaś Jezioro i trafiłaś do góry. To zaś oznacza, że albo jesteś martwa – a nie jesteś – albo jesteś wielkim szamanem... – Którym także nie jest – dokończył czarny ptak. – Nie – przyznała Hezhi. – Myślę, że nie jestem ani jednym, ani drugim. – Podążyłaś za moim dzieckiem – odezwała się druga z kobiet, która mogła być jedynie Matką Koni. – Czego chcesz od mego dziecka? – Niczego! – wykrzyknęła Hezhi. – Chcę tylko wrócić do domu. Popełniłam błąd. – Wyobrażam sobie – powiedział Kruk. – Kiedy jednak ktoś odwiedza górę, odchodzi stąd odmieniony. Spójrz na nią, krewniaczko. Dziewczyna lata jak szaman, a mimo to, w domu nie ma służby. – Zwichrzył dziobem pióra na piersi. – A cóż nas to obchodzi? – spytała kobieta-kot. – I cóż z tego, że ten dzieciak Odmieńca nie ma nikogo do pomocy? – Zerknęła podejrzliwie na ptaka. – Czy to jedna z tych twoich sztuczek, Karaku? Część twych niemądrych knowań? – Znam ją jedynie ze słyszenia – odparł Kruk. – Wywołała jakieś zamieszanie w dolnym biegu wód naszego brata. – Nic tam nie widzę – huknął jednooki potwór. – On mi zasłonił widok. – A więc może nie zaszkodzi mieć tam sprzymierzeńca, choćby nawet śmiertelnego. Dajcie dziecku to, po co przyszła. – Ptak mrugnął porozumiewawczo na Hezhi. – Ja po nic nie przychodziłam – zaoponowała Hezhi. – Każdy, kto odbywa podróż do góry, po coś przychodzi – prychnęła kobieta-kot. – Ja jej nic nie dam, bo na to nie zasługuje. – Bądź rozsądna, Łowczyni. Ja dać jej mogę co najwyżej kruka, a z takiego pomocnika niewiele będzie mieć pożytku. Łowczyni mruknęła z pogardą. – Też tak uważam. Głupie, uparte stworzenia, zawsze podnoszą alarm na najlżejszą woń niebezpieczeństwa. – Nie będę się spierać – pojednawczo rzekł Karak. – Dlatego właśnie nalegam, abyś to ty coś jej dała. Może tygrysa, albo choćby fretkę. – Tygrysa? Raczej nie. Nie znajdę ani jednego. Matka Koni oderwała wzrok od swego dziecka. – Czy przyszłaś po pomocnika? Musisz wiedzieć, że głupotą było przychodzić po coś takiego do góry. Bez pomocnika nigdy stąd nie wyjdziesz. Hezhi bezradnie wzruszyła ramionami. – Wcale nie zamierzałam tutaj przychodzić – powiedziała, czując zarazem wzbierającą złość. – Życie częstokroć kończy się na skutek pomyłki – zauważyła Łowczyni. – Łowczyni... – zaczął Kruk. – Nie! Dość tego, Karaku. Balati, wydaj wyrok! Olbrzym wolno łypnął okiem. – Zatrzymaj ją, dopóki jej ciało nie umrze. Wtedy przebierzemy ją w coś innego. Ty postanowisz, Łowczyni. – Panie... – próbował oponować ptak, lecz jego dziób zamknął się z trzaskiem, jakby ściśnięty ogromną siłą i pomimo widocznych wysiłków nie potrafił wydać z siebie niczego prócz stłumionych jęków. – Doskonale – rzekła z uśmiechem Łowczyni. Skinęła dłonią na Hezhi i dziewczyna natychmiast straciła świadomość. Obudziła się w komnacie z obsydianu, jeżeli „obudzenie” było w ogóle odpowiednim słowem na opisanie jej powrotu do przytomności. Jej „ciało” nie skrzyło się już i nie lśniło. Przygasło i stało się przejrzyste, odsłaniając zarys kości i narządów, słabo pulsujące linie serca. Łuska na jej ramieniu przybrała natomiast postać rozpalonej, białej plamki, z której zawirowania kolorów rozchodziły się po nieistniejącym ramieniu, nadając mu wygląd o wiele bardziej realny niż całej reszcie. – Witajcie! – wychrypiała, chociaż nie spodziewała się odpowiedzi i rzeczywiście żadnej nie otrzymała. Z trudem zbierając myśli, zaczęła rozważać, czy zmiany w wyglądzie jej ducha oznaczały, że ciało było już martwe, czy też stanowiły odzwierciedlenie jakichś innych zmian, o naturze których nie miała najmniejszego pojęcia. Spotkała bogów i to nie z jakichś pomniejszych, zasiedlających Brata Konia czy okolicę, lecz samego Cesarza Bogów – Balati, Łowczynię, Kruka Karaka i Matkę Koni. Perkar opisał ich wszystkich, z wyjątkiem Matki Koni. A mimo to, wszystko, czego ostatnio doświadczyła, wydawało się Hezhi zupełnie nieprawdziwe. Miała nieodparte wrażenie, że tkwi w samym środku sennego koszmaru, a kiedy się przebudzi, cały strach minie bez śladu. Wystarczy tylko dotrwać do rana. Ale Błogosławieni pod pałacem także byli prawdziwi. Prawdziwy był Bóg Rzeki. Dlaczego w świecie, w którym istniało coś takiego, nie mieliby istnieć bogowie z rogami? Tylko dlatego, że wydawali jej się czymś głupim, barbarzyńskim, nieprawdopodobnym? A przecież oni zabijają bez względu na to, co o nich myślała. Przystąpiła do oględzin miejsca swego uwięzienia i wnet przekonała się, że bardziej niż komnatę przypominało biegnącą ku górze szklistą rurę. Postanowiła sprawdzić, czy wciąż posiada umiejętność latania, co umożliwiłoby jej podróż stromym tunelem, jednak w ogóle nie zdołała oderwać się od ziemi. Wtedy spróbowała wspinaczki i tutaj powiodło się jej nieco lepiej. Widmowe ciało niemal zupełnie pozbawione było ciężaru, toteż najdrobniejszy, dający wsparcie palcom występ wystarczał, by przesunęła się do góry. Niestety, jakichkolwiek nierówności było w jej więzieniu bardzo niewiele, toteż, pomimo usilnych starań, wspięła się zaledwie na wysokość odpowiadającą jej potrójnemu wzrostowi. Podjęła właśnie kolejną próbę, gdy za jej plecami rozległ się głos. – Co za wytrwałe dziecko. Odmieniec dobrze uczynił, wybierając ciebie. Odwróciwszy się, straciła równowagę i spadła na ziemię. Choć uderzyła o nią ze znaczną siłą, nie poczuła bólu. – Kim jesteś? – Powinnaś mnie znać. Być może Perkar ci o mnie wspominał. Dostrzegła połyskującą w ciemnościach parę żółtych oczu. – Karak? – niepewnie rzuciła ochrypłym głosem. – W dobrze dopasowanym ciele – padła odpowiedź. – Czy przybywasz, żeby mnie zwodzić? Perkar mówił, że potrafisz być złośliwy. – Perkar usiłuje uśmierzyć poczucie własnej winy poprzez obwinianie innych. Mniejsza z tym. Jestem z niego dumny, chociaż mnie oczernia. Powiedz, czy wrócił już do obozu? – Tak. – I co ci opowiedział o swojej podróży? – Nic, bo został ranny. Kruk postąpił naprzód, a może tylko uczynił coś, co sprawiło, że stał się bardziej widoczny. – Jakaż rana zdołała powstrzymać go od mówienia? Przecież ma przy sobie Harkę. – Perkar jest ciężko chory. Jakiś duch pożera jego życie. To między innymi dlatego postanowiłam skorzystać z bębenka. – Żeby go ocalić? – Tak. – Jakież to piękne! – zachichotał Karak. – Ale nie mów o tym nikomu więcej. Jego imię nie jest zbyt lubiane w tych komnatach. – Wiem. – No tak. Myślę, że pora wyjawić cel mojej wizyty. Otóż postanowiłem udzielić ci pomocy. – Doprawdy? – spytała Hezhi. Czuła rodzącą się nadzieję, lecz przezornie nie pozwalała zapłonąć jej z pełną mocą. – Tak. Jak już wspomniałem, dumny jestem z Perkara, a w pewnej mierze również z jego przyjaciół. To, co mi powiedziałaś, jeszcze bardziej utwierdziło mnie w moim postanowieniu. Jeżeli jego przypadłość jest taka, jak powiadasz, tylko szaman może go uratować. – W okamgnieniu z ptaka przeobraził się w wysokiego, przystojnego mężczyznę, ale jego oczy pozostały żółte. – Chwyć się mego płaszcza i podążaj za mną. Hezhi przypatrywała mu się z wahaniem, lecz szybko uznała, że bez względu na to, co bóg planował, nie spotka jej nic gorszego niż trwanie w nieskończoność w komnacie ze szkła. Karak już jej kiedyś pomógł, przynajmniej tak słyszała. Ostrożnie złapała za kraj długiej, pokrytej czarnym pierzem peleryny. Karak zakrakał i z powrotem przeobraził się w ptaka, tym razem wielkości konia, ona zaś tkwiła na jego grzbiecie na podobieństwo piórka. Bóg z łatwością wzbił się w powietrze i zataczając spiralę, unosił się w rurze wyżej i wyżej, aż w końcu gdzieś wysoko pojawił się blask światła. Karak wyłonił się z otworu i osiadł na szczycie góry. Znowu przybrał ludzką postać, a Hezhi odzyskała swobodę ruchów. Gdyby oddychała, tchnienie z pewnością zamarłoby w jej piersi, albowiem po raz pierwszy w życiu stała na górskim szczycie i patrzyła na świat u swych stóp. Daleko w dole płynęły chmury, podobne postrzępionym kobiercom zaścielającym bezkresną posadzkę. Dokoła wznosiły się inne góry, ciągnące się długimi łańcuchami aż na kraj świata, jedne w śnieżnych czapach, inne przystrojone zielenią, tu i ówdzie odsłaniające swe mocne granitowe grzbiety. Jeszcze niżej, przesłonięte błękitną mgiełką, otwierały się czasze dolin. Choć wytężała wzrok, dostrzegła tylko jeden strumień – jasną, srebrzystą nitkę wijącą się u podnóża góry. – Twój krewniak – powiedział Karak, wyciągnąwszy rękę ku Rzece. – A zatem to jest Sheleng – wyszeptała z przejęciem Hezhi. – To stąd on wypływa. – Istotnie, ludzie tak nazywają to miejsce. My zwiemy je po prostu domem. – Powiadasz, że Rzeka jest twoim bratem. Czy my także jesteście spokrewnieni? – W rzecz samej. Wynika z tego, że chyba jesteś mą bratanicą, prawda? – Ja... Przerwał jej śmiech Karaka, który najwyraźniej niczego nie traktował poważnie. Hezhi wyciągnęła rękę w dół. – A co to takiego? Od strony dolin nadlatywały drobne światełka, na pierwszy rzut oka bardzo podobne do świetlików. Nieliczne, rzadko rozsiane, tylko z jednego kierunku ciągnęły zwartym, szerokim strumieniem. – Duchy, takie jak ty, spieszą po nowy przyodziewek. Są tam ludzie, zwierzęta, są i bogowie. – Aż tyle? Skąd się one biorą? – Ach! Z wojny, rzecz jasna. Wielu traci w niej swój strój. „Traci strój”. Hezhi widziała umierających ludzi. Śmierć z pewnością nie wyglądała jak zwykłe zrzucenie szat. – Czy nie możesz przerwać tej wojny? – Ja? – Ty, bogowie. – Nie wiem – odrzekł Karak po chwili namysłu. – Zresztą, nie sądzę. Myślę, że Łowczyni mogłaby zejść z gór ze swymi zwierzętami i niedźwiedziom podobnymi ludźmi wotiru i stanąć po którejś stronie, co niewątpliwie przyspieszyłoby koniec zmagań. Nie mam jednakże pojęcia, jak nakłonić ją do tej decyzji. Mniemam ponadto, iż nie o takie rozstrzygnięcie ci chodzi. – To prawda – przytaknęła Hezhi. – No to już masz swoją odpowiedź. Hezhi wskazała głową rozległą pustkę u swych stóp. – A co będzie ze mną? Powiedziałeś, że mi pomożesz. – Tak będzie. Pragnę, żebyś coś zapamiętała. – Co takiego? – Zaufaj Perkarowi. On wie, co należy uczynić. – Powiedział, że muszę dotrzeć do tej góry, więc oto jestem. Karak przekrzywił głowę, po czym przyjrzał się jej badawczo. – Chodzi o coś innego. Musisz tu przybyć we własnym ciele. – Dlaczego? – Nie wolno mi tego wyjawić tu i teraz. Perkar wie. – Perkar jest bardzo chory. – Lecz ty go uratujesz, szamanko. – Ja nie jestem... – Hezhi zamilkła i odwróciła się, usłyszawszy jakiś odgłos za swymi plecami. Stała tam Matka Koni, a u jej boku majaczył duch konia. – Czy to jedyny sposób, Karaku? – spytała Matka Koni. Hezhi wyłowiła w jej głosie tony podejrzliwości. Karak – kolejny raz przemieniony w ogromnego kruka – nastroszył pióra i przeczesał je dziobem. – A znasz jakiś inny? – Nie, lecz oddanie dziecka przychodzi mi z ciężkim sercem. – Masz mnóstwo dzieci przyodzianych w ciało. Zresztą, nie robimy tego na zawsze. Matka Koni pokiwała głową. – Wiem. Wszelako, gdybym miała pewność, że nie kryje się za tym jakiś podstęp... – Nawet po tylu latach nie potrafisz odróżnić Wrony od Kruka. Parsknęła niczym koń. – Nikt nie potrafi. Hezhi przysłuchiwała się tej rozmowie w najwyższym zdumieniu. Chciała zapytać, o co im chodzi, czuła jednak, że i tak okazała już nadmierną śmiałość wobec tak niezwykłych i potężnych istot. Tymczasem Matka Koni zwróciła się wprost do niej. – Przysięgnij, że dbać będziesz o moje dziecko. – Cóż to znaczy? Kobieta posłała Karakowi ciężkie spojrzenie. – Ona nic nie rozumie. Karak utkwił w Hezhi spojrzenie żółtych oczu. – Żeby wrócić, musisz mieć duchowego pomocnika. Matka Koni zgadza się użyczyć ci własne dziecko, jako że Łowczyni i Balati nie chcą rozstać się z żadnym ze swoich. Jeśli się nie zgodzisz, czekać tu będziesz, dopóki nie umrzesz, a wówczas otrzymasz ciało jakiegoś człowieka bądź zwierzęcia, przy czym pozbawiona będziesz całej swojej mocy oraz wszelkich wspomnień. Hezhi wbiła wzrok w kamienną ścianę. – Może bez nich czułabym się lepiej. – Twój wybór – powiedziała Matka Koni. – Jeżeli jednak wybierasz życie, musisz to zrobić szybko, zanim inni nas odkryją. I musisz poprzysiąc, że moje dziecko będzie dobrze traktowane – rysy jej twarzy nabrały nagle twardości – ponieważ ten twój towarzysz, Perkar, dopuścił się występku. Torturował jedną z moich córek. Kiedy nadejdzie pora, zapłaci mi za to, a ty nie staniesz na mojej drodze. Hezhi posłała bogini zdumione spojrzenie. – Perkar? A cóż on ma do rzeczy? – Zwyczajna błahostka – mruknął Karak. – Żadna błahostka. Jej duch po przybyciu tutaj opowiedział mi, jak niegodziwie Perkar ją potraktował. Nie zapomnę mu tego. – Perkar jest moim przyjacielem – oznajmiła Hezhi. – Uratował mnie od straszliwego losu. Świadomie nigdy nie dopuszczę, aby spotkała go jakaś krzywda. – Niekoniecznie musi go spotkać krzywda – odrzekła Matka Koni. – Z pewnością musi natomiast zapłacić. Powiedz mu to. – Powiem. Jeżeli jednak zamierzasz go skrzywdzić, stanę pomiędzy wami, bez względu na to, jak bardzo będę ci wdzięczna. Bogini przypatrywała się jej dłuższą chwilę, po czym lekko skłoniła głowę. – Oddaję ci moje dziecko pod tym jednym warunkiem. Rozumiem lojalność, bez względu na to, jak błędnie może być pojmowana. – Przysięgam dbać o twoje dziecko – powiedziała Hezhi. – Ale... Karak wydał z siebie pełne udręki westchnienie. – Co znowu? – Nie wiem, czy pragnę, aby zamieszkało we mnie jakieś stworzenie. Nie powzięłam ostatecznej decyzji, gdy to wszystko... Karak nie pozwolił jej dokończyć. – Twój czas na podejmowanie decyzji minął. Albo przyjmujesz to dziecko, wracasz, żyjesz, ratujesz Perkara i spełniasz swe przeznaczenie, albo umierasz i spędzasz resztę dni tutaj, najpierw jako duch, potem zaś pod postacią łososia czy jakiegoś innego stworzenia. Wybór jest chyba łatwy. – Żaden z moich wyborów nie jest łatwy – wybuchnęła Hezhi. – Powinnam wybierać suknię i założyć ją, by wystąpić na dworze. Zastanawiać się, któremu z zalotników pozwolić na pocałunek albo jaki chleb zjeść na śniadanie! – Cóż to za bzdury? O czym ty mówisz? Tak przyziemne wybory nigdy nie były twym przeznaczeniem! Kroczysz pomiędzy bogami i ludźmi. Musisz jedynie wybierać między rozpaczą a nadzieją! – Karak jest poetą – mruknęła Matka Koni. – Któż by się tego spodziewał? – Na pewno nie ja! – Karak rozpostarł skrzydła i parę razy nimi zamachał. – On ma rację, maleńka – powiedziała bogini, posławszy jej łagodne spojrzenie ciemnych oczu. – Dostaniesz moje dziecko, a ja będę mieć na was baczenie. Perkar bez niej umrze. Ona sama też umrze i będzie zgubiona, jak tamten duch, który niegdyś zamieszkiwał w jej komnacie. – Zgadzam się – oznajmiła. – Będę tak dobra, jak tylko potrafię. – Doskonale – burknął Karak. – Zatem pospieszmy się. Matka Koni pogładziła wierzchowca. Tak jak i Hezhi, klacz po locie ostygła i teraz, przez przejrzystą tkankę jej ciała, można było ujrzeć szary szkielet. Hezhi bez trudu wyczuła niepokój zwierzęcia. – Cicho, moja słodka – powiedziała bogini. – To jest Hezhi, która wróci z tobą do świata żywych, do pastwisk i równin. – Teraz? – niecierpliwie odezwał się Karak. – Teraz – przytaknęła bogini, choć w jej głosie wciąż dźwięczała obawa. – To dobrze. – Karak wyciągnął rękę w stronę Hezhi. – Pociąć na kawałki. Hezhi patrzyła na niego, nie pojmując co ma na myśli, gdy nieoczekiwanie spadł na nią potworny ból, z miejsca pozbawiając ją zdolności myślenia. Coś rozrywało ją na kawałki, gwałtem wydzierało z ciała poszczególne członki. Czuła każdą wyrywaną kość, każde rozdarte ścięgno powiększało mordercze cierpienie, które, choć nie pozbawiło jej zmysłów, zupełnie uniemożliwiało trzeźwe rozumowanie. Nie miała najmniejszego pojęcia jak długo trwały te katusze. Zapamiętała jedynie, że ze wszystkich sił próbowała krzyczeć, choć nie miała przecież płuc, języka ani ust. W pewnym momencie poszczególne kawałki ponownie złączyły się w solidną całość. Matka Koni i Karak o czymś rozmawiali, lecz Hezhi nie zrozumiała ani jednego słowa. Potem przed oczami miała jedynie rozbłyski purpurowo-czarnego krajobrazu po drugiej stronie bębenka, a w uszach nieustanne dudnienie przypominające tętent kopyt. Kiedy świadomość wróciła już na dobre, nadal słyszała łoskot kopyt. Wciąż też leciała wysoko nad światem, nie niosła jej jednak żadna siła, tylko własne, opatrzone kopytami nogi, dzięki którym pokonywała puste przestrzenie między chmurami. „Kopyta?” Spojrzała na siebie z większą uwagą. Tak jak poprzednio lśniła jak rozżarzony węgiel, krzesząc w powietrzu snopy iskier. Jej kształty były tym razem wyraźniej zaznaczone, widziała ramiona, dłonie, nagą pierś. Natomiast poniżej pasa... Kopyta, mocno umięśnione przednie nogi konia. Zerknąwszy za siebie, dostrzegła zad oraz miotający błyskawice, rozwiany ogon. „Stałam się figurką! – pomyślała. – Pół kobietą, pół koniem”. Nadal jednak pozostała sobą. Czuła w sobie konia – to on biegł, prężąc silne muskuły, niósł ich przez przestrzeń. Natomiast tkwiący w niej duch nie był napastliwy, nie próbował otumanić jej tak jak Rzeka ani wyrządzić krzywdy jak bogowie, których napotykała od chwili ucieczki z Nhol. Wydawał się niepewny, ale gotów do nauki. – Dziękuję – powiedziała Hezhi. – Dziękuję, że poszłaś ze mną. Duch klaczy nie odpowiedział słowami, lecz Hezhi wyczuła jego przychylne nastawienie. Razem przecięli nieboskłon lotem błyskawicy i niebawem ujrzała osadę Brata Konia oraz yekt, gdzie leżało jej pozbawione ducha ciało. Bliska radosnego śmiechu po niezwykłej podróży, pełna uniesienia, które bez reszty zastąpiło niedawne lęki, po trzykroć okrążyła wioskę. Nigdzie nie mogła dostrzec ludzi, toteż była ciekawa, czy ktoś ją widzi. Z niechęcią zbliżyła się do yektu. Nie widziała nikogo w środku, więc opuściła się do chaty wzdłuż środkowego słupa, którego cień w tamtym świecie przypominał wysokie drzewo o gęstej koronie. Wnętrze chaty tonęło w ciemnościach, zaś przebywający w niej ludzie wyglądali jak ledwo majaczące widma. Ujrzała ich w postaci ciemnych klatek z kości, w których zamknięto płomyki żółtego światła. Jedna z postaci leżała nieruchomo – był to oczywiście Perkar – a na jej piersi coś przycupnęło. Coś bardzo prawdziwego. Na ten widok Hezhi stężała, szykując się na atak mdłości, jaki w podobnych okolicznościach stał się jej udziałem w przeszłości, lecz tym razem mdłości nie było. Miała wrażenie, że opływa ją silny wiatr. Nagle przypomniała sobie, co o duchowych pomocnikach opowiadał jej Brat Koń. Dzięki nim miała widzieć, zaś obraz nie porażałby jej zmysłów. Dokładnie obejrzała owego stwora, chociaż nawet mając pomocnika, czuła na jego widok przerażenie. Początkowo zupełnie nie potrafiła odgadnąć na co patrzy, gdyż widziała jedynie kłębowisko lśniących ścięgien, łusek oraz wypolerowanych, czarnych kości. Potem tkwiąca w niej klacz poruszyła się nieznacznie i to wystarczyło, by obraz przed oczami Hezhi uległ zmianie. Stwór miał wygląd węża, czy też raczej stonogi, a segmenty jego ciała lśniły niby nasmarowane olejem. Potwór złożył stożkowaty łeb na piersi Perkara, wypuszczając z paszczy setki mniejszych, wijących się na wszystkie strony robaków. Światło w piersi Perkara było przyćmione i to pomimo zasilającego je strumienia pomarańczowego blasku płynącego z uśpionego, przypominającego ptaka kształtu, który spoczywał u jego boku. Hezhi domyśliła się, że musiał to być miecz. Co jakiś czas wąż gwałtownie dygotał i rozpadał się na pełzające kawałki, które po chwili łączyły się ponownie w całość. U podstawy jego „czaszki” zapłonęła para żółtych ślepi. – Zostaw go. On jest mój – rozległ się głos przypominający grzechotanie kości. Hezhi nie odpowiedziała, bez przerwy wpatrując się w potwora. – Jeżeli przybywasz, żeby o niego walczyć, szamanko, to niewątpliwie doznasz porażki. Wracaj do swego jasnego świata, a tego umierającego człowieka zostaw dla mnie. Stwór nie uczynił żadnego gestu, a mimo to jej oczy przesunęły się w bok, jak gdyby nakazał jej spojrzeć akurat w tamtą stronę. Ujrzała krąg światła, w nim zaś wnętrze yektu – fragment wspierającego dach słupa, matę i rękę. Swoją rękę. Obraz lekko zafalował, jak gdyby odbijał się w powierzchni stawu, do którego wpadały ziarna piasku. Hezhi się zawahała. Widziała wyraźnie, że to stworzenie zabijało Perkara, lecz w tym momencie nie miała najmniejszego pojęcia jak temu zaradzić. – Odchodzę – rzuciła szeptem w stronę potwora. „Ale jeszcze wrócę”. Zbliżyła się do krawędzi bębenka i przeszła na drugą stronę. Czując zawroty głowy, nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje, potknęła się z głośnym westchnieniem. Ciało klaczy zniknęło. Nagle znalazła się z powrotem we własnym ciele, tak dobrze znanym i dopasowanym, że gotowa była zapłakać z radości. I pewnie zalałaby się rzewnymi łzami, gdyby zaledwie o wyciągnięcie ręki od niej na ziemię nie padło ciało mężczyzny. Dostrzegła wyraz zdumienia w jego szeroko rozwartych oczach. Wokół siebie usłyszała ochrypłe wrzaski oraz szczęk stali uderzającej o stal. Interludium Cesarz i ghoul Cesarz pchnął wielkie wrota, a ich skrzypienie wprawiło w panikę pomarańczowo nakrapianą domową jaszczurkę, która rzuciła się do gorączkowej, choć krótkotrwałej ucieczki. Ubiegła zaledwie parę kroków, po czym przycupnęła na skraju gobelinu, skąd przyjrzała mu się bacznie oczami o kocich źrenicach. Rozbawiony She’lu przez moment zastanawiał się, czy nie porazić nędznego stworzonka swoją mocą. Ileż bezczelności miała ta domowa jaszczurka, wślizgując się do cesarskiego pałacu! Postanowił zostawić jaszczurkę w spokoju. Ludzie powiadali, że te w kropki przynosiły szczęście, to zaś potrzebne było nawet cesarzowi. Zwłaszcza teraz, gdy Dehshe zaczęli najeżdżać granice, stosunki z niegdyś przyjaznym Lhe uległy wyraźnemu ochłodzeniu, a Dangul na obrzeżach Bagiennych Królestw coraz natarczywiej domagało się pobierania cła – coś takiego! – na towary przewożone przez jego terytorium. Cło było oczywiście niewielkie i z łatwością można by je było opłacić, chodziło jednak o zasadę – nikt nie mógł obłożyć podatkami cesarza. Wiedziały to nawet zacofane Bagienne Królestwa, toteż działania Dangul oznaczały tylko jedno – prowincja ta podejmowała próbę sił, licząc na uzyskanie większej, jeśli nie całkowitej niezależności. Rano wyśle oddział żołnierzy i Jików pod dowództwem swego bratanka Nen She’, żeby rozprawili się z gubernatorem Dangul, choć tak naprawdę nie posiadał żadnych informacji, jak na tę rozprawę gubernator był przygotowany ani jak sprawnych szpiegów miał do swojej dyspozycji. Za wysłaniem Nen She’ przemawiał jeszcze jeden argument. Powinien okazać się dostatecznie zdolnym zarządcą, na wypadek gdyby gubernator podporządkował mu się bez oporu, gdyby zaś misja zakończyła się klęską, a on sam zginął, nikt by go nie opłakiwał, a w każdym bądź razie niezbyt długo. Ale wówczas, rzecz jasna, She’lu byłby zmuszony posłać prawdziwe wojsko, na to zaś nie miał najmniejszej ochoty. Wojny były przedsięwzięciem kosztownym, a Nhol ostatnimi czasy stoczyło ich wiele. Wszystkie bez wyjątku były małe, ot zwykłe zamieszki, tym niemniej miały swoją cenę. Wkroczył na wypolerowaną posadzkę z krwistoczerwonego kamienia, z przyjemnością wsłuchując się w miarowy stukot drewnianych podeszew. Dość często zdarzało mu się przebywać w samotności. Nawet teraz w pobliżu stali strażnicy, lecz rzucił na nich pomniejszy zakaz, więc nie mogli do niego podejść, dopóki im tego nie nakaże. Tak więc teraz, dobrze po północy, mógł nareszcie przechadzać się w samotności po swym ulubionym Dziedzińcu Ibisa. Dziedziniec był niewielki, znacznie za mały na wspaniałe ceremonie, za mało surowy, by rozpatrywać na nim codzienne sprawy cesarstwa. Zresztą, w czasach jego ojca, w ogóle nie był wykorzystywany w celach oficjalnych. Natomiast po wstąpieniu na tron She’lu – kiedy już ojciec zaczął się kurczyć, co często przytrafiało się Z Wody Zrodzonym po siedemdziesiątce – ojciec przywiódł go tutaj razem z wezyrem Nyasem. We trójkę przebywali na dziedzińcu do późna w nocy, popijając śliwkowe wino i rozmawiając o rzeczach, o których nigdy przedtem nie mówili. A mówić było o czym, w końcu She’lu niemal nie widywał się z ojcem do chwili, gdy ukończył piętnaście lat, a nawet wówczas, gdy po przejściu próby kapłanów przeniósł się do Sali Momentów i zamieszkał razem z rodziną, ojciec pozostał odległy, chłodny, władczy. Dopiero znacznie później, już po przekazaniu korony, stary człowiek zaczął mówić o miłości, o dumie z syna, o swoim żalu po utracie drugiego dziecka, L’ekezha. Ta ostatnia wzmianka dotknęła She’lu. Zawsze był zazdrosny o L’ekezha, kiedy jednak zabrali jego wyjącego bliźniaka do czeluści pod Schodami Ciemności, czyniąc z She’lu jedynego dziedzica tronu, mógł sobie pozwolić na szczodrość i pomyśleć o bracie ze współczuciem. Później często spotykał się z ojcem oraz Nyasem potajemnie, bacząc, by związane zakazem straże trzymały się z daleka, oni zaś uczyli go, jak być cesarzem. Trwało to zaledwie dwa lata, wspominał je jednak jako najlepsze lata swego życia. Młody, podniecony rolą władcy Nhol, ze wzruszeniem rozkoszował się tak długo skrywanym uczuciem ojca. A potem staruszek skurczył się i umarł, zaś jego jeszcze ciepłe zwłoki zostały zabrane przez kapłanów i zwrócone Rzece. She’lu stał się prawdziwym cesarzem, poznając odwieczny, nużący obowiązek, który w końcu zabił w nim wszelką radość. Przeciągnął dłonią po pożółkłej kolumnie, wysmukłej niczym noga żurawia, i skierował wzrok ku gwiazdom, słabo prześwitującym przez otwór w kształcie oka umiejscowiony w kopulastym dachu. Kiedyś myślał, że sprowadzi tutaj także swojego syna. On nie czekałby aż do momentu przekazania władzy, kiedy zostanie mu zaledwie parę miesięcy życia. On okazałby synowi miłość od razu po przenosinach do Sali Momentów, kiedy chłopak miałby już za sobą dzieciństwo oraz wiążące się z nim straszliwe ewentualności. Lecz nasienie Rzeki nigdy mu syna nie dało. Z tej to przyczyny ostatnio skierował myśli ku córkom – komuś z jego krwi, z kim dzieliłby się swymi opowieściami, najtajniejszymi myślami, kto podziwiałby go tak, jak on podziwiał swego ojca. Jednak w przypadku dwójki dziewcząt zbyt długo zwlekał. Obie wyszły za mąż i podobnie jak ich matka, przedkładały ulotną radość i zapomnienie wywoływane przez Nende’ng, czarny narkotyk z Lhe, ponad kształcącą rozmowę. Natomiast Hezhinata, najmłodsze dziecko, zginęła z ręki Jika. Posunięcie to było konieczne, a w głębi ducha wolał raczej ją zabić, niż zesłać do podziemi, gdzie wciąż jeszcze żył Uekezh. She’lu przystanął przed tronem, lecz na nim nie zasiadł. Zamiast tego spoczął na stopniu podnóżka, jak zwykł to czynić za życia ojca. Nie pozwalał, by staruszek siedział niżej niż on. Chociaż She’lu był cesarzem, na Dziedzińcu Ibisa oddawał tron ojcu. Tak, to wstyd, że nigdy nie przyprowadził tutaj żadnego ze swych dzieci, kiedy były młodsze, nawet jeżeli miał do dyspozycji wyłącznie córki. Mógł przynajmniej opowiedzieć im o ich dziadku. Historia ta na pewno spodobałaby się Hezhi, a może i pozostałym. Choć bowiem słabo znał swoje dzieci, wiedział, że ostatnie miesiące spędziła w bibliotece, że czytanie sprawiało jej widoczną radość, że ciekawiła ją przeszłość. Cesarz się uśmiechnął. Potajemnie, w głębi ducha był dumny ze swej córki. Musiała być obdarzona mocą dorównującą jego własnej, podczas gdy jej siostry nie przejawiały najmniejszych oznak potęgi. Hezhinata zabiła kapłanów, wielu kapłanów, i Jika. Oczywiście, jej osobisty strażnik dołożył do tego ręki, lecz i tak... She’lu zmarszczył czoło. Niewątpliwie odczuwał dumę i uczucie to towarzyszyło mu od dnia jej śmierci. Jednak to, co odczuwał teraz było gorącym, głupim sentymentem. Pojąwszy, że wszystkie jego myśli przesycało łzawe wzruszenie, powziął niejasne podejrzenie. Dlaczego się obudził? Brak snu nie był dla niego czymś niezwykłym, wyglądało jednak na to, że z łóżka wywabił go jakiś sen, jeden z owych prostych, kolorowych snów, jakie od czasu do czasu posyłał mu Bóg Rzeki. Ostatnio takie sny pojawiały się coraz częściej, choć rzadko można było w nich znaleźć coś pomocnego w sprawowaniu rządów. Jeżeli zdołał je zapamiętać, nazajutrz omawiał szczegółowo z Nyasem i wspólnie próbowali odnaleźć w nich jakiś sens. Tym razem było jednak inaczej. Nie pamiętał samego snu, natomiast zostały mu po nim ckliwe myśli o ojcu i córkach. Nie, nie o córkach, tylko o córce, o Hezhinacie, jedynym dziecku, które przyszło na świat obdarzone mocą. Zastanowiwszy się głębiej, rozpoznał te znaki. Bóg Rzeki chciał, żeby o niej myślał, choć przecież nie miał takiego zwyczaju. Niewątpliwie, w pewnym momencie odczuwał ochotę sprowadzenia jej tutaj, podobnie jak i krótkotrwałą radość, iż jeden z jego potomków tak bardzo dał się we znaki kapłanom. Ale obecne uczucie miłości pochodziło od Rzeki, w każdym bądź razie w znacznej części. Czy powinien obudzić Nyasa? W tej właśnie chwili coś wyczuł, niby odgłos kroków albo westchnienie, przy czym nie był to dźwięk, który dałoby się usłyszeć. W pobliżu przebywał ktoś obdarzony mocą. She’lu wydął wargi. Nie była to moc kapłańska, owa denerwująca moc, która stopniowo przybierała na sile w miarę jak kapłan uzyskiwał coraz wyższe stopnie wtajemniczenia. Nie, ta moc miała bardziej znajomy posmak. Omiótł dziedziniec własną potęgą, a uczynił to tak szybko, iż intruz nie miał szans, by wymknąć się niepostrzeżenie. Gdyby był człowiekiem, w okamgnieniu padłby martwy lub przynajmniej ogłuszony, lecz She’lu już wiedział, że to, co się przed nim kryje, jest od człowieka silniejsze. – Ukaż się – rzucił w rozedrgane od czarów powietrze. Z cienia wyłoniła się jakaś postać. Wydawała się nieco przygięta po straszliwym ataku, lecz poza tym zachowywała zdumiewający spokój. She’lu odbierał bijącą z niej pierwotną siłę, być może dorównującą nawet jego własnej, tyle że o wiele bardziej prymitywną. Bez wątpienia jego uderzenie musiało zrodzić w przybyszu ból, a mimo to, wkroczył na środek posadzki, przyklęknął na jedno kolano i złożył głęboki ukłon. Zdumiony She’lu zwinął oręż swej potęgi i ułożył z niej obronny wał wokół siebie. Zabezpieczywszy własną osobę, gotów był w razie potrzeby przypuścić kolejny atak. Kim był ten mężczyzna? Nawet najpotężniejsi członkowie królewskiej rodziny padliby co najmniej bez czucia po takim pokazie cesarskiej potęgi, on zaś tymczasem zachował zdolność chodzenia i nawet pamiętał o dworskich manierach. – Dzięki, mój panie – odezwał się mężczyzna, dając tym samym dowód, że potrafił także mówić. – Kim jesteś? Podejdź bliżej. Nieznajomy posłusznie wstał z klęczek i zbliżył się na tyle, by She’lu mógł go dokładnie obejrzeć. Był dobrze zbudowany, miał ascetyczną twarz, a jego czarny prosty strój wskazywał na przynależność do Jików. – Jesteś zabójcą – stwierdził obojętnie. – Jestem zabójcą – potwierdził intruz – ale już nie jestem Jikiem. Nie służę kapłanom, bo ci nie służą Rzece. She’lu utkwił w Jiku zdumione spojrzenie. Co się tutaj działo? – Poznaję cię – oznajmił po dłuższej chwili. – To ty miałeś zabić moją najmłodszą córkę. – Nazywam się Ghe, Wasza Wysokość, i jestem do twych usług. – Słyszałem, że zostałeś zabity, tak jak i moja córka. Mężczyzna zawahał się na chwilę i to wystarczyło, żeby She’lu dostrzegł nagle w jego wnętrzu więcej niż jeden splot więzi serca. Na ten widok poczuł gwałtowne ukłucie strachu. Już jako dziecko słyszał o takich istotach, odbierał o nich raporty jako cesarz. – To prawda, że zostałem zabity, Wasza Wysokość, lecz twoja córka nie zginęła i właśnie o tym, jeśli pozwolisz, chciałbym z tobą pomówić. – Moja córka... – „Nie, najpierw sprawy najważniejsze”. – Powiadasz, że umarłeś – wysyczał She’lu. – Nie widzę jednak przed sobą ducha. Jesteś zatem ghoulem albo czymś bardzo do niego podobnym. Mężczyzna spuścił wzrok, po czym sięgnął do gardła i odwinął opasującą je czarną chustę. She’lu nie mógł niczego dojrzeć, więc wzbudził żółtawą poświatę, która rozjaśniła dziedziniec. W bladym świetle od razu zauważył grubą bliznę na szyi Ghe. – Pewnie nim jestem – odparł Ghe – ale słabo wyznaję się na tych sprawach. – To Rzeka ich posyła – powiedział cicho She’lu, zastanawiając się zarazem, czy wezwanie straży coś by tu dało. – Kiedy cesarz postępuje wbrew woli Rzeki, ta posyła ich, żeby go zabili. Ghoul potarł kciukiem podbródek. Gest zaskakująco ludzki jak na kogoś, kto został pozbawiony głowy, a potem otrzymał nowe, nieczyste życie. – Nie mogę przemawiać w imieniu innych ghouli, mój panie, ale w moim przypadku sprawy mają się inaczej. Mniemam, że to, co usłyszałeś, powinieneś uznać za jeszcze jedno kłamstwo kapłanów. – Szpiedzy donieśli mi o ghoulu w pałacu. Kapłani już go wypędzili. – Ja zaś powróciłem, nie bacząc na ogromne niebezpieczeństwo. To prawda, Bóg Rzeki dał mi nowe życie, ale nie po to, by ci zaszkodzić. Tyś jest Chakunge, syn Rzeki. Dlaczego on miałby ci źle życzyć? Ghoul pokonał wolnym krokiem dzielącą ich odległość. She’lu otworzył usta, lecz natychmiast uprzytomnił sobie, że nie wie, co powiedzieć. – To właśnie kapłani, mój panie – ciągnął tymczasem ghoul – trzymają twą moc na wodzy, nieprawdaż? – Są uciążliwi – przyznał She’lu. – Odkryłem, że to znacznie więcej niż tylko uciążliwość. Oni i ta ich świątynia krępują w dziewięciu dziesiątych moc Rzeki. Owa swobodna dziesiąta część to przede wszystkim ty oraz twoja rodzina. Hezhi była jego największą nadzieją. – Hezhinata – poprawił She’lu. – Nie, panie, Hezhi. Ona wciąż żyje. Uciekła z jakimś barbarzyńcą oraz swym strażnikiem olbrzymem. Zastanów się, przecież nigdy nie widziałeś jej ciała. – Z Wody Zrodzeni muszą być zwróceni Rzece w kryptach. – Jeszcze jedno kłamstwo. Byłem w kryptach. Są one więzieniem dla twych przodków, lochem, gdzie ich duchy przetrzymywane są w nieskończoność, by nigdy nie mogły połączyć się z bogiem. Lecz, pomijając to, nawet gdyby rzeczywiście zabrali tam Hezhi, co stało się z jej strażnikiem i barbarzyńcą? Czy ich ciała widziała jakaś osoba, której ufasz? – Pozostawiono je na pustyni, żeby zgniły. – Powtarzam: Czy te wieści pochodzą z zaufanego źródła? She’lu miał w głowie zamęt. Ten mężczyzna wygadywał niewiarygodne historie, jednak nie do końca pozbawione sensu. Jego samego nachodziły czasami podobne myśli. Własny ojciec, tak jak i Nyas, wielokrotnie przestrzegał go przed kapłanami. Zawsze byli solą w jego oku, ale jeszcze nigdy nie usłyszał tylu historii naraz. No i oczywiście od początku odnosił się podejrzliwe do dziwnych historii związanych z Hezhinata. Siedmiu żołnierzy z jego doborowej gwardii zabitych w dokach przez jakiegoś barbarzyńcę? She’lu cały czas przypuszczał, że kapłani musieli maczać w tym palce. Podobno tamten barbarzyńca wydawał się nieśmiertelny – broczył krwią z licznych ran, a mimo to wciąż stał na nogach. Czy nie było to przejawem cech przypisywanych ghoulom? Nad iloma ghoulami kapłani sprawowali władzę? – Dosyć tego – warknął. – Przestań gadać. Jeśli przybywasz mnie zabić, uczyń to jak najlepiej. Jeśli masz jakiś inny cel, wyjaw, czego chcesz. Ghoul ponownie potarł podbródek tym samym, drażniącym She’lu gestem. – Chcę odnaleźć Hezhi i sprowadzić ją z powrotem do Nhol. Chcę, żebyś mi pomógł. Przez dłuższą chwilę She’lu nie mógł wyrzec słowa, lecz ghoul również zachował milczenie. Wciąż oszołomiony, cesarz uprzytomnił sobie, że ten Ghe uczynił to, co mu rozkazał – wyjawił, czego chce i zamilkł. – Co takiego? – wyszeptał wreszcie. – Powiedziałem, panie, że... – Tak, tak, rozumiem. Więc ona naprawdę żyje? – Panie mój, nie mam co do tego zupełnej pewności, wiem jednak, że ja jej nie zabiłem, nie zrobili też tego kapłani ani żołnierze. Uciekła na pustynię, gdzie Rzeka nie potrafi zajrzeć. Mogła tam, rzecz jasna zginąć, chociaż, znając ją, bardzo w to wątpię. Grozi jej niebezpieczeństwo. Wiem to z całą pewnością. Kapłani wiedzą, że przeżyła i nie spoczną, dopóki nie wyda ostatniego tchnienia. Czyhać na nią mogą również inni. – Ghoul zniżył głos, a She’lu pochwycił w nim tony szczerości. – Panie mój, Rzeka wrócił mnie do życia w tym jednym celu – żeby odszukać twą córkę i oddać ją Rzece, tak by mogła wypełnić przeznaczenie twoje i twojej rodziny. Czyżbyś nie widział, jak starannie kontrolują was kapłani? Trzymają cię z dala od dzieci, zabijają bądź niewolą tych nielicznych obdarzonych mocą... – Mój brat także został uwięziony – przerwał mu She’lu. – Był szalony i wszystko by zniszczył. Takie więzienie ma uzasadnienie. – W niektórych przypadkach. Nie wątpię, że moc wielu przywodzi do obłędu. Ale Hezhi była jego wybraną, oni zaś mimo to pragnęli pozbyć się jej. Ciebie zaś utrzymywali w spokoju za pomocą swych kłamstw. – Bacz na to, co o mnie mówisz! Ghoul poczynał sobie coraz śmielej, z każdą chwilą przejawiając mniej szacunku wobec władcy. She’lu zwarł się w sobie, oczekując ataku, zarazem jednak nie chcąc go uprzedzać. Pomimo całej bezczelności, w słowach tej istoty tkwił pewien sens. Zresztą już wiedział, że Rzeka go na to przygotował, posyłając myśli o córce, czułe wspomnienia. A gdzieś poza tym wszystkim od zawsze spoczywała wiedza, że na obrzeżach cesarstwo traciło swój kształt, podobnie jak i dokuczliwe uczucie, że władza wymyka mu się z rąk, że nie postępuje tak, jak na cesarza przystało. – Wybacz, panie – rzekł ghoul – lecz według mnie tak właśnie rzeczy się mają. Przez stulecia kapłani nauczyli się poskramiać waszą moc na tysiące subtelnych sposobów. Nawet wasze duchy zakute są w łańcuchy. – Już o tym wspominałeś. Co masz na myśli? Ghoul nagle zadrżał, a moc zgęstniała wokół niego na podobieństwo kokonu. She’lu wzniósł dłonie w obronnym geście, lecz uderzenie nie nastąpiło, szpony mocy nie wyciągnęły się ku jego sercu. Zamiast tego ghoul przemówił nie swoim głosem. Zmieniły się nie tylko jego ton oraz barwa, ale i same słowa. Ghe mówił starożytnym językiem cesarskich przodków. – Wiadomym ci jest, iż to prawda, Chakunge, mój potomku. Z grobowców uczyniono pułapki, gdzie głodować musimy, jak długo im się spodoba. Niekiedy zabierają nas stamtąd i wedle upodobania nakazują mówić, śpiewać, bluźnić. Uczynili z nas swoją bibliotekę, swoje dziwowisko. Igrają nami, wnuku moich wnuków. – Co... Co takiego? – wykrztusił She’lu. – Trzymają nas tam, w swojej świątyni. Samego Chakunge, Pierwszego Cesarza, trzymają na smyczy jakoby psa! She’lu wiedział, że nie są to jakieś sztuczki. Widział bowiem wizerunek duszy i nie była to dusza ghoula. Mimo że nie potrafił stwierdzić, kto do niego przemawia, niewątpliwie był to któryś z jego przodków. W okamgnieniu dostał gęsiej skórki. – Kim jesteś, panie? – zapytał. – Jam jest Lengnata, czwarty władca dynastii Nas. – Czy Pierwszy Cesarz cierpi w okowach? – Jakom rzekł. Ciebie też to czeka, kiedy już zemrzesz. Uciekło zaledwie kilku, ale kapłani ich zgładzili. Jam uszedł stamtąd dopiero w sercu tego ghoula i teraz jegom niewolnikiem. Lecz i tak lepiej mi, lepiej. Poprzez niego widzę bowiem, iż Rzeka ma plan, by zniszczyć kapłaństwo. – Szlachetny przodku, ja... – W tym momencie ghoul ponownie stał się ghoulem. – Wybacz mi, panie, lecz całkiem niedawno posiadłem tę umiejętność i choć nabieram coraz większej wprawy, wciąż daleko mi do doskonałości. – Odkrywasz przede mną swoje słabości? – Gdybym takowych nie posiadał, nie prosiłbym cię o pomoc. Stworzono mnie po to, bym dotarł tam, dokąd Rzeka dotrzeć nie może, panie, podobnie jak i moc jego prawdziwych dzieci. Nie potrafię władać jego mocą, tak jak ty to czynisz, nie potrafię stać się nim, jak Hezhi. On obdarzył mnie jedynie zdolnością czerpania mocy w trakcie wypełniania zadania, to wszystko. Aby dotrzeć do Hezhi, potrzebuję pomocy. Twojej pomocy. – Jeśli to wszystko jest prawdą... – Cesarz skrzywił usta. – Muszę pomówić z Nyasem. Ghoul potrząsnął głową. – Panie mój, Ahw’en i Jikowie wszędzie mnie szukają. Zabiłem wielu z nich i wtargnąłem do ich świątyni. Odkryłem ich tajemnice i wykradłem jednego z twych przodków. Widziałem uświęconego legendą Chakunge trzymanego na uwięzi jak psa. Posiadam pewną moc, ale kapłani mogą mnie zabić. Jeżeli nie sprzymierzysz się ze mną, nie okażesz mi pomocy, wszystko będzie stracone. Wszystko. Decyzję trzeba podjąć szybko. Jeszcze tej nocy. – Dlaczego nie przyszedłeś do mnie wcześniej? – Nie wiedziałem. Uczono nas, że cesarz i kapłani są jak wątek i osnowa jednej tkaniny. Dopiero jako ghoul odkryłem prawdę. She’lu zaczerpnął głęboko tchu. Wszystko to działo się bardzo szybko, jeśli jednak taka była prawda, jeśli Hezhi wciąż żyła i mogła przywrócić prawdziwą potęgę oraz blask tronu... jeżeli nawet cesarza spotykał w końcu los Błogosławionych, los, którego, jak sądził, uniknął... – Czego ode mnie chcesz? Ghoul przyklęknął. – Szybkiego statku do żeglugi w górę Rzeki. Jeźdźców i pieszych, tak wielu, ilu zdołasz mi użyczyć. Ale przede wszystkim potrzebny jest mi bibliotekarz. – Ghan? Ten starzec? – On wie, gdzie przebywa Hezhi. Jestem tego pewien. – Skąd wiesz? – Po prostu, czuję to, panie. Zżył się z twoją córką. Dopomógł jej w ucieczce, o czym wiem tylko ja. On wie, dokąd uciekła. – W takim razie możesz go sobie wziąć. A także statek, trzydziestu konnych oraz pięćdziesięciu pieszych. Wystarczy? – Wystarczy. – W głosie ghoula zabrzmiały tony zwycięstwa. – Wytłumacz mi jednak – podjął She’lu – po co ciągnąć tego starca po pustkowiach? Możemy wyciągnąć z niego niezbędne wiadomości na mękach albo wyłuskać je wprost z jego mózgu. Ghoul nieznacznie się uśmiechnął. – Myślałem o tym. Prawdę powiedziawszy, mógłbym pochłonąć jego duszę i zabrać ją ze sobą, czytać w jego wspomnieniach jak w otwartej księdze. Powstrzymują mnie przed tym jednak trzy przyczyny. Po pierwsze podejrzewam, że jest on na tyle przebiegły, iż znajdzie jakiś sposób, aby temu zapobiec. Niemal na pewno nie zdołasz poddać go torturom. Prędzej bowiem zada sobie śmierć, niż stanie się narzędziem służącym pojmaniu Hezhi. Po drugie żywy będzie o wiele mądrzejszy. Ci, których przywiązałem do siebie, w znacznej mierze zatracili zdolność myślenia. Tak naprawdę, stali się częścią mnie samego. Ten Ghan wart jest dziesięciu doradców, jeśli zgodzi się stanąć po twojej stronie. – No, a trzeci powód? – Hezhi go kocha, mnie zaś nienawidzi. Jeśli zobaczy Ghana u mego boku, szybciej nam zaufa. – Ale sam mówiłeś, że bibliotekarz dopomógł jej w ucieczce. Wtedy byłeś Jikiem, więc dlaczego miałby ci zaufać? – On nie wie, kim byłem. Pomimo tego będzie nieufny, więc nie obejdzie się bez szeregu kłamstw. She’lu pogrążył się w myślach, zapominając na moment, że jest cesarzem, a stojący naprzeciwko mężczyzna ghoulem. Coś się działo, coś co mogło uczynić jego panowanie wiekopomnym. Nie miał co marzyć o zamachu na Świątynię Wody. Próbowano już tego w przeszłości, a jedynym rezultatem był zawsze okropny rozlew krwi. Jeżeli natomiast ta istota miała rację, mógł oswobodzić nie tylko Rzekę, ale i siebie samego. Oczywiście, przy okazji zadba o zabezpieczenie własnych interesów. Nie mógł bezgranicznie ufać temu nieznajomemu – ze wszech miar słusznie więc będzie otoczyć go osiemdziesiątką zaufanych ludzi. Tak będzie po tysiąckroć lepiej, niż gdyby miał on dalej snuć się po pałacu. Czy jednak zdoła utrzymać to wszystko w tajemnicy przed kapłanami? Być może. Tutaj, w pałacu, cesarz nadal sprawował najwyższą władzę. Tak, warto poświęcić statek oraz ludzi, gdyż i jedno i drugie nie przedstawiało większej wartości. Jeśli wyprawa skończy się klęską, jego położenie nie będzie gorsze niż przedtem. Natomiast w przypadku powodzenia... Miał świadomość, że obietnica majestatycznych rządów tylko po części brała się z jego umysłu, że w przeważającej części pochodziła od Rzeki. Nie pamiętał, by kiedykolwiek przedtem bóg był aż tak silny albo rozbudzony. Niektórym spośród jego przodków mogłoby się to nie podobać, gdyż woleliby rządzić bez boskiej interwencji, lecz She’lu nie podzielał takich uczuć. Znowu zobaczy silne Nhol. Kto wie, jeśli wszystko pójdzie dobrze, może każe ponabijać kapłanów na pal. Z uśmiechem spojrzał na ghoula. – Chodź ze mną. Czego ci jeszcze potrzeba? Część druga W GÓRĘ RZEKI XVII. Pokrewieństwo Tsem z rykiem wzniósł zydel nad głową, po czym raptownie go opuścił, parując drewnem cios lśniącego metalu. Miecz przeciągle zajęczał, a w chwilę później to samo uczynił dzierżący go Mang, gdy pół-olbrzym ugodził go prosto w pierś. Spazmatycznie charcząc, wojownik runął na klepisko yektu, gdzie już spoczywały nieruchome ciała jego towarzyszy. Na krótką chwilę zapanował spokój, z którego Hezhi skwapliwie skorzystała, by ocenić sytuację. – Księżniczko! – zagrzmiał Tsem, posyłając jej przelotne spojrzenie, gdyż nie chciał tracić z oczu stojącego w progu yektu kolejnego wojownika. Ngangata ze zbryzganą krwią twarzą, z toporkami w obu dłoniach, wyglądał jak osaczony w klatce, rozwścieczony drapieżnik. Na podłodze leżało trzech Mangów – dwóch nie dawało żadnych oznak życia, trzeci z ponurą miną usiłował dźwignąć się na nogi. Czwarty wojownik stał w drzwiach yektu, a za jego plecami widać było jeszcze kilku. Dwóch z nich Hezhi znała. Ten, którego Tsem zdzielił zydlem, zwał się Chuuzek, zaś Mangiem stojącym w wejściu był Mech, jego towarzysz. Wewnątrz yektu panował nieopisany bałagan i tylko Perkar wyglądał tak samo jak przedtem. Śmiertelnie blady, trwał w nienaturalnym śnie. – Tsem, co się tutaj dzieje? – Zdrada – warknął Ngangata na tyle głośno, by usłyszeli go ci stojący na dworze. – Chociaż Brat Koń ofiarował nam gościnę, współplemieńcy nie szanują jego słowa. – Potworów nie można szanować – wydyszał Chuuzek, dźwignąwszy się na jedno kolano. Tsem szybko przyskoczył do niego i trzasnął na odlew otwartą dłonią w szeroką twarz. Chuuzek natychmiast padł na klepisko i zalał się krwią. Obok czarnych, zakrzepłych strupów na spowijających jego głowę bandażach natychmiast wy kwitły nowe plamy czerwieni. Mech przekroczył próg chaty. – Chuuzek! Przestań! – wrzasnął. Hezhi po raz pierwszy usłyszała jego podniesiony głos. Chuuzek nieporadnie szukający tkwiącego za pasem noża opuścił rękę i, zrezygnowany, ciężko siadł pod ścianą. Mech postąpił jeszcze jeden krok naprzód, ani na chwilę nie spuszczając oczu z Hezhi. – To nie jest potrzebne – zapewnił. – Twoi przyjaciele nie muszą umierać. – Póki co, to nie my umieramy – wtrącił Ngangata. Hezhi jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie. Na co dzień był przecież łagodny, wszelkie zaczepki czy obrazy puszczał mimo uszu. – Nie mówię do ciebie człowieku zarośli – odrzekł Mech. – Nic z tego nie pojmuję – jęknęła Hezhi, po czym, przytomniejąc do reszty, odezwała się o wiele silniejszym głosem. – Wynoście się z tego domu. Wynoście się wszyscy! Mech ściągnął brwi. – Na twoim miejscu nie robiłbym tego – powiedział. – Mój kuzyn postąpił może nieco zbyt pospiesznie, lecz zamiary miał czyste. A ty i tak musisz pójść z nami. – Nic nie muszę – warknęła Hezhi. – Wczoraj mówiłeś mi o gościnności. Nie pamiętasz? „Przykro mi, że gościnność tego obozu została pogwałcona”. Piękne słowa, teraz jednak widzę, jaką mają dla ciebie wartość. Chuuzek poruszył się ze złością. – Siedź spokojnie, kurduplu, bo skręcę ci kark – huknął Tsem. – I tak nie zdołasz skręcić wszystkich naszych karków – zaczepnie odparł Chuuzek. – Nie będzie musiał – doleciał od progu gniewny głos. – Zejdźcie mi z drogi, wy ścierwa! Hezhi zauważyła, jak przez oblicze Mechu szybko przemknął cień konsternacji. Niechętnie cofnął się pod ścianę, nasłuchując nagłej ciszy, jaka zapanowała na zewnątrz. Brat Koń przecisnął się do chaty, omiótł wnętrze wściekłym spojrzeniem. Jego krzywe nogi oraz zasuszone ciało w najmniejszym stopniu nie wydawały się już zabawne. Niepohamowana wściekłość starego mężczyzny biła z każdego ruchu, z każdej wypowiadanej ochrypłym głosem sylaby. Wilk, którego niegdyś ujrzała w jego wnętrzu, teraz lśnił niczym świeczka umieszczona w lampionie z czerwonego papieru. – Wynoś się stąd – rzekł cicho do Chuuzeka. – Wynoś się z mego domu i zabieraj ze sobą to łajno. – Trącił czubkiem buta ciało zabitego, czy może tylko nieprzytomnego wojownika. – Teraz widzimy – odezwał się Chuuzek – że ten wielki mąż bardziej troszczy się o swych przyjaciół dun’cheen niż o własny lud. – Ano troszczę się – zazgrzytał zębami Brat Koń – jeno że bardziej o obyczaje Mangów – Mangów, ty psi wypierdku! – niż o wasze bezczelne wybryki. Przyrzekłem tym ludziom gościnę, a tyś mi ją ukradł, złodzieju. Ty koniokradzie! Była to jedna z najcięższych znanych Mangom obelg. Najechanie kogoś podczas wojny i zagrabienie jego własności było rzeczą naturalną i łatwą do przyjęcia. Natomiast kradzież dokonana na kimś, kto udzielił ci gościny powszechnie uchodziła za jedno z najcięższych przestępstw. – Może pragniesz zachować ją dla siebie, starcze. Brat Koń puścił słowa Chuuzeka mimo uszu, ogarniając szybkim spojrzeniem Tsema, Ngangatę, Perkara i Hezhi. – Czy jesteś ranna, dziecino? Czy ktokolwiek z was doznał jakiegoś uszczerbku? – Nic mi nie jest – odparła Hezhi. – Nie wiem, co z Tsemem oraz Ngangatą, bo dopiero co się ocknęłam. – Jesteśmy cali i zdrowi – zapewnił Ngangatą. – Nikogo nie spotkała żadna krzywda... jak dotąd. – Żadna krzywda? – ryknął Chuuzek. – Moi kuzyni leżą pokotem, ty zaś powiadasz, że nie ma krzywdy? – Sami zasłużyli sobie na taki los – ponuro oświadczył Brat Koń. – Gdyby ich, tak jak i ciebie, nie chroniła ta sama gościnność, kazałbym porozpinać was na kozłach, gdzie całymi dniami błagalibyście o śmierć. – Ja co najwyżej splunąłbym ci w twarz. – Odważnie gadasz – przyznał Brat Koń – Tyle tylko, że ty nigdy nie wisiałeś na koźle, a ja wisiałem. – Zwrócił się w stronę Mechu. – Wczoraj otrzymałeś moją odpowiedź. Możesz próbować zrzucić całą winę na swego narwanego kuzyna, ale ja i tak znam prawdę. – Ostrzegałem cię – cicho rzekł Mech. – Darzę cię wielkim szacunkiem i rozumiem twoje trudne położenie. Gdybyś pozwolił nam ją zabrać, twój honor nie zostałby wystawiony na szwank. Cała niesława spadłaby tylko na Chuuzeka i na mnie. Wystarczyłoby, gdybyś zabawił nieco dłużej gdzieś poza obozem. A tak... – Skinął dłonią i na ten znak u wejścia do yektu zjawiło się jeszcze czterech wojowników. Brat Koń potrząsnął głową. – Zabijesz mnie w moim własnym domu podczas Ben’cheenl Ty chyba nie jesteś Mangiem. – Czynimy tylko to, co uczynione być musi – odrzekł Mech. – Bierzemy tę hańbę na nasze barki. Proszę, nie zmuszaj nas do tego, żebyśmy jeszcze wzięli na siebie twoją śmierć. – Wojownicy mego klanu stoją tuż za waszymi plecami. Zrób jeszcze krok, a naszpikują was strzałami. Na usta Mechu wypłynął ponury uśmiech. – Mylnie oceniasz własną rodzinę. Ci wojownicy zgodzili się stać na uboczu. Nie udzielą mi wprawdzie pomocy, ale nie udzielą jej także i tobie. Wiem to, bo wcześniej odbyłem ze wszystkimi rozmowy. – No tak, ja również mówiłem z nimi wszystkimi i nakazałem, by właśnie tak ci odpowiadali. Chciałem się przekonać, jak daleko gotów jesteś się posunąć. Teraz już wiem. Hezhi z chęcią parsknęłaby śmiechem, widząc jak na twarzy wojownika kładzie się cieniem nagłe zrozumienie, lecz w piersi nadal czuta bolesny łomot serca. Zdecydowanie działo się zbyt wiele naraz. Najpierw góra, a zaraz potem, bez chwili wytchnienia, to. Zielonooki wojownik stracił nieco animuszu, ale szybko doszedł do siebie. – Będziesz tego żałować – oznajmił z przekonaniem. W jego głosie znać było nie tyle złość, co smutek. – Żałuję wielu rzeczy, które uczyniłem w moim życiu – mruknął Brat Koń. – Jestem pewien, że jeszcze jedna niewiele powiększy moje brzemię. – Akurat co do tego jesteś w błędzie – zapewnił go Mech. Brat Koń skwitował jego słowa wzruszeniem ramion, po czym klasnął w dłonie. Do yektu wpadli wojownicy i bezceremonialnie pojmali Mech oraz jego współplemieńca. – Miejcie na nich baczenie – przykazał Brat Koń. – Rozbroić ich, ale nie czynić krzywdy. Chroni ich moje słowo, a tego nie złamię. Dwóch Mangów złapało leżące na klepisku ciało; Chuuzek zdołał wykuśtykać z chaty o własnych siłach. Brat Koń odprowadził go srogim spojrzeniem i dopiero gdy zostali sami, skupił uwagę na swoich gościach. – Wybaczcie – powiedział. – Nie sądziłem, że sprawy zajdą aż tak daleko. – Wiedziałeś – krótko stwierdziła Hezhi. – Tak. Wiedziałem od momentu, gdy zobaczyłem cię z nimi na pustyni. Zależało im na tym, żeby ciebie zabrać i dokonaliby tego, gdybym się nie zjawił. W głębi serca Mech jest człowiekiem honoru, wolał mnie przekonać, niż zabić, choć przyznać muszę, że niewiele brakowało, by do tego doszło. Czy zauważyłaś, jak Chuuzek bawił się rękojeścią miecza? – Nie – przyznała Hezhi. – Czułam jednak, że coś jest nie tak. – Coś jest bardzo nie tak – przytaknął Brat Koń. – Dzięki za pomoc – wtrącił Tsem. – Dzięki, żeś czuwał nad Hezhi. Brat Koń przeniósł spojrzenie na pół-olbrzyma. – Nie miałem wyboru, więc nie masz mi za co dziękować. – Myślę, że mimo wszystko miałeś wybór – zaoponował Ngangata. – Mech miał rację. Gdybyś odwrócił się plecami, mogliby zabrać nas bez przeszkód i nikt by cię o to nie obwiniał. Brat Koń uśmiechnął się szeroko. – Wszyscy staramy się wypaść jak najlepiej w oczach naszych starszych. Tutaj jednak nie ma nikogo, kto byłby starszy ode mnie, to zaś oznacza, że muszę wyglądać nieskazitelnie we własnych oczach. – Oni zabiliby Perkara – odrzekł Ngangata tonem wdzięczności. – Oni zabiliby wszystkich oprócz mnie – poprawiła go Hezhi. Tsem skinął głową. – Musieli wiedzieć, że zachorzałaś i przyszli cię zabrać, gdy leżałaś pogrążona we śnie. – Chora? – Księżniczko, leżałaś jak zabita przez cały dzień. „Tak długo? Z drugiej strony, dlaczego nie”. Miała zresztą wrażenie, że upłynęło jeszcze więcej czasu. – Ona nie była martwa – wtrącił Brat Koń. – Upuściłaś krwi do Jeziora, czy tak? – Tak. Stary Mang westchnął. – No tak. Szkoda, że nie było mnie przy tobie i nie mogłem ci pomóc. Hezhi wzniosła ręce do góry. – Byłeś za to tutaj w chwili, gdy potrzebowaliśmy cię najbardziej. I co teraz zrobimy? – Obrzuciła bezradnym spojrzeniem swoich towarzyszy. – Księżniczko, decyzja należy do ciebie – cicho rzucił Tsem. Myślała, że Brat Koń albo Ngangata zaprotestuje – miała taką nadzieję – oni jednak milczeli i tylko spoglądali na nią wyczekująco. – Ja... – urwała na chwilę. – Ja nie wiem, co robić. Chyba nie możemy zostać tu dłużej, prawda? Brat Koń wydął wargi. – Nigdy bym się czegoś takiego nie spodziewał. Zaprosiłem was do zamieszkania w osadzie, razem z moim ludem, a jednak... – Masz przez nas same kłopoty – dokończyła Hezhi. – Wszystko przez wojnę, choć jest jeszcze coś, czego Mech nie wyjaśnił mi do końca. – Mówił, że mogę zaprowadzić pokój. – Tak, mnie także to powiedział, choć nie wyjawił, w jaki sposób. Myślę, że sam tego nie wie. – Tak czy inaczej, i tak musimy stąd odejść – rzekł Ngangata. – Musimy zabrać stąd Perkara i Hezhi. Zdaje się, że na jego śmierci zależy im niemal tak samo jak na porwaniu dziewczyny. – Co masz na myśli? – spytała Hezhi. – Na równinach napadli na nas wojownicy. Przybyli jedynie po to, żeby zabić Perkara. Brat Koń lekceważąco machnął ręką. – Oni są Mangami, on zaś należy do Ludu Pastwisk. Między jednymi a drugimi toczy się wojna. – Nie, tu chodzi o coś więcej. Oni szukali tylko jego. Nikt inny ich nie obchodził. – To dlatego, że Perkar wie, dokąd powinniśmy jechać – wtrąciła nagle Hezhi. – Karak mu to powiedział. Na ustach Brata Konia zapełgał ponury uśmiech. – Co masz na myśli mówiąc, że gdzieś powinniście jechać? – Ja... nie wiem – wyznała Hezhi po chwili namysłu. – Jest coś, co muszę zrobić, ale nie wiem, co to takiego. – Dowiedziałaś się o tym po drugiej stronie bębenka? W zamyśleniu skinęła głową. – No cóż, pozwól, że cię ostrzegę. Jeżeli nie masz niczego oprócz słowa Czarnego Boga, lepiej uczynisz, podchodząc do niego nieufnie. – Ale on mi dopomógł – zaoponowała Hezhi. – Kiedy kazał mi wypatrywać was wokół Nhol? – Nie, później. Brat Koń w zdumieniu uniósł brwi, lecz powstrzymał się od następnych pytań. – Ma jakieś własne cele, to pewne – oznajmił Ngangata. – W starciu z wojownikami na równinach także nam pomógł. Wygląda na to, że polubił naszą małą rodzinę. – Jak szybko musimy stąd odejść? – spytała Hezhi, wkładając w głos całe swe zdecydowanie. – Byłoby najlepiej jeszcze dzisiejszej nocy – ze smutkiem przyznał Brat Koń. – Możemy przetrzymać Mech, Chuuzeka i całą resztę przez kilka dni, dać wam eskortę i pozwolić, byście wysforowali się daleko do przodu. Nic więcej uczynić nie mogę, bo mój lud zacznie burzyć się przeciwko więzieniu swoich kuzynów. Młodzież nie szanuje dzisiaj starszych tak jak niegdyś. Hezhi z powagą pokiwała głową. – Ngangato, czy Perkar zdolny jest do odbycia podróży? – Czy możesz go uleczyć? – odpowiedział pytaniem pół-Alwat. – Nie wiem jak. – No cóż – mruknął Ngangata po chwili namysłu. – Możemy przywiązać go do końskiego grzbietu, ale wówczas będziemy się posuwać o wiele wolniej. Byłoby najlepiej, gdyby dosiadł wierzchowca o własnych siłach. – Najpierw oddalcie się nieco od osady – poradził Brat Koń. – Wierzę, że zdołam pokazać Hezhi, co należy uczynić. Teraz ma moc. Przypatrywał się jej w napięciu, z dziwnym wyrazem twarzy. Hezhi pojęła, iż starzec widział to, czego nie widzieli inni, że był świadom przemiany, jaka w niej zaszła. – Czy pojedziesz z nami? – zapytała. – Będę wam towarzyszyć, bo potrzebna ci będzie moja pomoc. A później... no cóż, wygląda na to, że będę musiał zająć się wieloma sprawami. – Znowu uciekam. Zawsze uciekam. – Hezhi głęboko odetchnęła. Tsem pogładził ją po włosach i ten czuły gest pobudził skrywane łzy. Nie pozwoliła wprawdzie, by popłynęły z oczu, lecz przypłaciła to skurczem krtani. – Wobec tego – wyszeptała z trudem – dokąd powinniśmy wyruszyć? Nic nie wiem o okolicznych krainach. – Popatrzyła błagalnie na Brata Konia i Ngangatę. – Może na północ – wymamrotał Brat Koń. – Jednak wtedy musielibyśmy przeprawić się przez Odmieńca. Albo jedźmy na wschód, zostawmy to wszystko daleko za sobą. Hezhi siadła na macie. – Daleko. Najpierw wydawało mi się, że wystarczy opuścić Nhol, żeby być „daleko”. Teraz... Co leży na północy i wschodzie? – No... równiny, lasy, góry. Na północy Ludzkie Istoty należą do rzadkości. Na wschodzie mieszkają Kamienne Nogawice, a także inne plemiona. Dalej na północny wschód ciągną się tereny olbrzymów. Nic więcej nie wiem. – Nie możemy przepłynąć na drugi brzeg Odmieńca – stwierdził Ngangata z niezachwianą pewnością. – Nie, oczywiście, że nie. – Obrazy odległych krain, gdzie nikt Hezhi nie znał i nikogo ona nie obchodziła, rozwiały się równie szybko, jak powstały. Czy takie miejsce w ogóle gdzieś istniało? Miejsce, w którym jej krew pozostawałaby w spokoju, a Rzeka nie pojawiałby się nawet w legendach? Zapewne nie. – Pojedziemy tam, dokąd chciał Perkar – oznajmiła Hezhi. – Dokąd wysyłał mnie Czarny Bóg. – A zatem dokąd? – Pojedziemy szukać góry. Ngangata nastroszył brwi. – Księżniczko, ja... Hezhi spojrzała na niego z nagłą złością. – Wiem. Wiem, że on właśnie stamtąd wypływa. Lecz na razie jest to nasz jedyny drogowskaz. Jeśli któryś z was ma lepszy pomysł, niechaj go wyjawi lub podejmie decyzję za mnie. Jeżeli jednak chcecie, żebym to ja postanowiła... Ngangata poruszył się niespokojnie. – W tamtych stronach szaleje wojna. Jadąc tam, dostaniemy się w samo centrum konfliktu. Brat Koń głośno chrząknął. – Wiem o pewnym obozowisku w Górach Białej Korony. Tam wojna nie dociera. – Jeżeli ty o nim wiesz – zaoponowała Hezhi – to niewątpliwie wiedzą również inni Mangowie. Poza tym, tamten gaan potrafi chyba wywęszyć mnie w dowolnym miejscu. Wiedział dokąd należy posłać Mech i Chuuzeka. – To mógł być czysty przypadek, księżniczko – wtrącił Tsem. – Nie. Oni przyjechali prosto do mojej kryjówki wśród skał. To był zamknięty parów, prawda, Bracie Koniu? Po co mieliby zaglądać w taki zaułek? – Mogli spostrzec cię na równinie i chcieli sprawdzić, kim jesteś – wymamrotał starzec. – Sam w to nie wierzysz – odparła Hezhi. – Nie. – Brat Koń wzruszył kościstym ramionami. – Jeśli udamy się na pustkowia, oni nas znajdą, a my nie będziemy mieć za obronę ani ciebie, ani twego ludu. Jeżeli wrócimy do Nhol, czeka mnie los, przed którym uciekałam. To samo nastąpi, gdy spróbuję przebyć Rzekę. Już dwa razy słyszałam, żeby ruszyć w stronę góry. Przynajmniej będziemy wędrować przez ziemie ludu Perkara, który mógłby zapewnić nam ochronę. Ngangata ze znużeniem pokiwał głową. – Masz rację, ale jest to ciężka wyprawa lądem i przyjdzie nam przemierzać kraj objęty wojną. – Wobec tego niech decyzję podejmie jeden z was. Tsem pogardliwie prychnął. – Wy jesteście wielkimi mężami, wojownikami, myśliwymi. Moja księżniczka mieszka w tych stronach od pół roku, wy spędziliście tutaj całe życie. Czy żadnemu z was nie przychodzi nic do głowy? Brat Koń podrapał się po brodzie. – Chyba tylko to, że ona ma rację – powiedział. – Tylko tyle? – warknął Tsem, a jego zęby wielkości orzecha wyraźnie przy tym zazgrzytały. – Posłuchaj olbrzymie – wybuchnął nagle Brat Koń. – Ona nie jest tutaj żadną księżniczką. Nie ma armii czekającej, by pomaszerować pod jej rozkazami. Na huugau nie ma żadnych królów. Gdyby takowi byli, ja byłbym jednym z nich. Otoczyłbym ją swoim wojskiem i kamiennym murem tak, żeby była bezpieczna. Ale to jest kraina Mangów, pojmujesz? Nie mam żołnierzy, a jedynie krewniaków i wiele czasu tracę, żeby ich zadowolić. A jeżeli nakażę im uczynić coś, czemu są przeciwni, oni mnie nie usłuchają. Stracę twarz, może nawet władzę, a następnym razem uzyskam jeszcze mniejszy posłuch. Mężowie, których dzisiaj zabiliście, mieli krewniaków w moim klanie. Ci zaś nie zapomną tego ani wam, ani jej, ani mnie. Zostało mi niewiele lat życia i miałem nadzieję, że przeżyję je w spokoju, teraz jednak to marzenie bezpowrotnie minęło. Nie zarzucaj mi tedy, iż nie uczyniłem czegoś, czego żaden człowiek dokonać nie zdoła! Tsem wybałuszył w zdumieniu oczy, lecz jego twarz pozostała nieruchoma. – Zabiję każdego, kto spróbuje ją dotknąć – oznajmił. – Lepiej dopomóż nam stąd uciec, zanim będę musiał uśmiercić więcej twych drogocennych krewniaków, czyniąc twą starość jeszcze bardziej uciążliwą. – Tsem – wtrąciła cicho Hezhi. – Zamilcz. Czy nie pojmujesz, że on już nam pomógł? – Nie. Nie pojmuję, dlaczego oni nie mogą zostawić cię w spokoju. Ty już... my już... – Nieoczekiwanie Tsem zgiął się wpół i drżąc na całym ciele, wtulił twarz w ścianę. Hezhi poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. – Tsem! Olbrzym głucho jęknął, po czym machnięciem dłoni nakazał jej odejść. – Ktoś musiał go zranić – mruknął Ngangata. – Nie widziałem... – Nie – wychrypiał Tsem. – Nie jestem ranny. Hezhi pojęła wówczas, że pół-olbrzym po prostu płacze. – Proszę – rzekła, zwracając się do Ngangaty i Brata Konia. – Zajmijcie się końmi lub czymkolwiek innym. Skoro musimy stąd odjechać, to odjedziemy, ale czy nie moglibyście we dwóch wszystkiego dopilnować? Stary Mang skinął głową, ale Ngangata z uporem tkwił w miejscu. – Dopatrzę Perkara – zapewniła. – Będę uważać, żeby nic mu się nie stało. Po chwili wahania pół-człowiek złożył jej dworny ukłon i wyszedł z yektu w ślad za Bratem Koniem. Hezhi zbliżyła się do Tsema i położyła dłoń na jego masywnym ramieniu. – Nigdy nie widziałam, żebyś płakał – wyszeptała. – Nie chciałem – rzucił przez łzy. – To jakoś tak samo... Dlaczego oni nie mogą zostawić cię w spokoju? – Ciii. – Patrzyłem jak kapłani krzywdzą cię w Nhol i nie mogłem nic na to zaradzić. Widziałem wyraz przerażenia na twym obliczu, który nie opuszczał cię od chwili, gdy zeszłaś w tamto miejsce w głębi ścieków i wtedy też nie mogłem nic uczynić. Aż wreszcie... – Aż wreszcie pomogłeś mi uniknąć najstraszliwszego losu, jaki można sobie wyobrazić. – Tak, i musiano mnie wynieść z Nhol. Ja wiem, kto kogo wówczas ocalił, księżniczko. Uklękła, a z jej oczu popłynęły gorące łzy. – Posłuchaj, Tsem. Uratowałeś mnie inaczej, niż myślisz. Ja prawie... – „Stałam się boginią? Obróciłam Nhol w perzynę? I czy byłoby to takie złe, jeśli zastanowić się nad tym teraz?” – Ja prawie stałam się czymś okropnym – dokończyła – ty zaś mnie przed tym uchroniłeś. – Niczego nie pamiętam. Jakże mogłem tego dokonać? – Ano tak, że byłeś Tsemem i mnie kochałeś. – Ach. Zdawało mi się, że chcesz, abym przestał płakać. – Twój płacz mi nie przeszkadza – zapewniła, choć tak naprawdę, bardzo jej przeszkadzał. Nawet ranny, Tsem nie wydawał się jej tak słaby jak teraz. Zawsze był jej murem, jej siłą. Ranny, wymagał jedynie naprawy, by znów stać się jej wieżą. Tymczasem widok płaczącego olbrzyma wstrząsnął nią do głębi, poraził do szpiku kości. Była tutaj naprawdę sama. Musiała liczyć wyłącznie na własne siły, skoro nawet olbrzym nie potrafił jej ochronić. Nienawidziła się za to, ale doprawdy wolałaby, żeby Tsem nie płakał, żeby pozwolił popłynąć łzom później, kiedy już gnaliby na wietrze i nikt by tego nie spostrzegł. On jednak postąpił inaczej, zaś Hezhi za bardzo go kochała, by powiedzieć, że teraz wszystko stało się jeszcze trudniejsze. – Zbierajmy się – wyszeptała. – Trzeba nam ruszać w drogę. Świat na nas czeka. XVIII. Na barce Przy wtórze głośnych wrzasków mew stary mężczyzna wkroczył do ciemnej kabiny. Przez chwilę stał w progu, smakując niesioną podmuchem wiatru woń wody oraz żelaza, a jego sylwetka znaczyła się ciemnym konturem na tle jasnego prostokąta światła. Ghe gestem zaprosił go do środka. – A cóż ty masz z tym wszystkim wspólnego? – zagadnął burkliwie Ghan. – Ojciec mój ma większe wpływy, niż ktokolwiek przypuszcza – odparł Ghe, w głębi ducha rozbawiony własnym dowcipem. Przecież tak naprawdę jego ojcem był teraz Bóg Rzeki. – Wystarczająco silne, by uzyskać zgodę na korzystanie z cesarskiej barki? Przestań kłamać, chłopcze. Ghe westchnął, po czym stanął w grzecznej pozie, gładząc kraj ciemnozielonej tuniki. Ruchem dłoni wskazał bibliotekarzowi siedzisko ze sterty poduszek ułożonych na podłodze kabiny. Ghan zignorował ten gest, z uporem pozostając na nogach. Pod jego stopami wolno kołysał się pokład. – Tak, a zatem mnie przejrzałeś – przyznał Ghe. – Proszę, zechciej usiąść, napij się kawy. – Nie mam zamiaru tutaj pozostać. Ghe potrząsnął głową. – Jak sam dajesz do zrozumienia, obaj pozostajemy pod wpływem mocy po wielokroć od nas silniejszej. Cesarscy żołnierze wciąż pozostają na zewnątrz i wątpię, by udało mi się nakłonić ich do odejścia. – Siła tego starca napełniała Ghe zdumieniem. Wyczuwał wprawdzie otaczający go obłok strachu i niepewności, ale jego twarz ani zachowanie w ogóle nie zdradzały tych uczuć. Godny przeciwnik, a zarazem niezbędny sprzymierzeniec. – Ale ty wiesz, o co tutaj chodzi? – Ghan posłał mu baczne spojrzenie. – To prawda. Przypuszczam zresztą, że tak samo jak i ty. – O Hezhi – rzekł starzec głucho, pocierając dłonią zmarszczone czoło. – O Hezhi? Nie o Hezhinata? Jedyną odpowiedzią Ghana było ponure spojrzenie. – Grozi jej ogromne niebezpieczeństwo, Mistrzu Ghanie. Hezhi jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ghan skrzyżował na piersi chude ramiona, odgradzając się nimi niczym płotem z kości. – Niebezpieczeństwo. – Proszę racz spocząć, Mistrzu Ghanie. Jeśli o mnie chodzi, mam już dosyć stania. Ghan w rozterce wydął wargi, po czym, skinąwszy lekko głową, siadł na jednej z poduch. Widać było, że czuje się nieswojo bez stołu z rozwartą księgą. Ghe uśmiechnął się uspokajająco i napełnił dwie porcelanowe czarki kawą ze srebrnego dzbanka. Jedną podał bibliotekarzowi, ten zaś ujął ją w dłonie, nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, gdyż całą uwagę skupił bez reszty na Ghe. Patrzył tak, jak gdyby pragnął przeniknąć jego odzienie na wskroś, odsłonić spowitą szalem paskudną bliznę na szyi. – Powiedz mi, cóż to za niebezpieczeństwo – poprosił Ghan. – A jakież inne? Kapłani. – Kapłani? – Doszło do uszu cesarza, że kapłani szykują wyprawę, aby ją odnaleźć. – Odnaleźć? Po co? – Któż wie, jakie plany skrywają pod swymi szatami i maskami? Cesarz wszelako sądzi, że ma to coś wspólnego z Królewską Krwią. – Z dala od Rzeki nie stanowi dla nich zagrożenia. – Niewiele wiem o tych sprawach, Mistrzu Ghanie. Jestem tylko synem kupca, skromnym inżynierem. Wiem jedynie, iż prawda czy fałsz, nie robi to dla nich większej różnicy. Wprawieni w ruch, są niczym spadający głaz. Wszystko, co się pod nim znajdzie, zostanie zmiażdżone. Wiadomo, że oni jej szukają. Co więcej, mamy powody przypuszczać, że znane im jest miejsce jej pobytu. – To niemożliwe. – Niemożliwe? Niemal przez rok rozsyłali szpiegów na wszystkie strony świata. Korzystali też z czarów, czytali w gwiazdach. – I wszystko to powiedział ci sam cesarz. Ghe rozłożył ręce. – Rzecz jasna, nie uzyskałem posłuchania u samego Chakunge. To jego minister rozmawiał ze mną, gdy wyjawiłem swoje obawy. – Twoje obawy? Ghe energicznie skinął głową. – O, tak. Kapłani rozmawiają, a baczne ucho łowi ich słowa. Słyszałem różne rzeczy. – Dlaczego przeszukiwałeś świątynię? – Fałszywy trop. Mniemałem, że oni więżą tam Hezhi. – Nie więżą. – Wydajesz się być tego pewnym – zauważył Ghe. Ghan zacisnął wargi, uświadomiwszy sobie, że powiedział za dużo. Ghe pochylił się nad dzbankiem z kawą i przejętym głosem rzekł: – Mistrzu Ghanie, cesarz wie, że pomogłeś jego córce w ucieczce z miasta. Obserwował cię w nadziei, że zdradzisz, dokąd się udała. – Ty zaś byłeś jego szpiegiem? – Jednym z wielu, Mistrzu. Proszę, zrozum, czyniłem to jedynie z troski o nią. Ghan nastroszył brwi. – O co w tym wszystkim chodzi? Jeśli chcesz, żebym wyznał jakąś zbrodnię, nigdy tego nie uczynię. Nie mam cierpliwości do dworskich gierek. – To nie gierka, Mistrzu. O świcie ta barka popłynie w górę Rzeki na poszukiwanie cesarskiej córki. W przeciwieństwie do kapłanów, my nie wiemy, gdzie ona jest. Domyślamy się zaledwie, że gdzieś na północy i daleko stąd. Ty możesz nam pomóc. – Nie mam pojęcia, gdzie ona może być. – Ależ masz. Zapewniam cię, Mistrzu Ghanie, że masz. – Zatem wydrzyj to ze mnie torturami. – Cesarz tego nie uczyni. Tak w każdym bądź razie powiedział. Oczekuje od ciebie wsparcia oraz lojalności. Hezhi wielce cię ceni, nam zaś zależy, by uwierzyła w nasze dobre zamiary, kiedy już się spotkamy. – Ty chyba nie... – Na twarzy Ghana po raz pierwszy zagościł wyraz prawdziwego przerażenia. Znieruchomiał na chwilę z otwartymi ustami. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że ja popłynę z tobą na tą szaleńczą wyprawę? – Ależ ja właśnie o tym mówię. – To nie wchodzi w rachubę! Biblioteka... – Cesarz zastanawia się właśnie nad jej zamknięciem. Ostatnio stała się przecież źródłem wielu kłopotów. – Zamknąć bibliotekę? Ghe upił łyk kawy, pozwalając, by groźne konsekwencje dobrze zapadły bibliotekarzowi w serce. Twarz Ghana wykrzywił grymas wściekłości, który jednak szybko zniknął. – Rozumiem – rzucił krótko. – Być może stanie się tak tylko na okres przejściowy, powiedzmy do twego powrotu. – Z uwagą spojrzał w głąb czarki. – Chodzą też słuchy, że pewne osoby znów wrócą do stolicy, że niektórym wygnańcom skończy się czas wygnania. Ghan wolno pokiwał głową. Tak więc podsunięto mu pod nos i kij, i marchewkę. Jego rodzina od dziesięcioleci przebywała na wygnaniu, jego samego trzymała w Nhol wyłącznie ogromna miłość do ksiąg. Groźba zamknięcia biblioteki w połączeniu z obietnicą przywrócenia do łask jego klanu stanowiła doprawdy silne narzędzie. – Nie ma sakiewki na tyle ciężkiej, by uczynić ze mnie dziwkę – oświadczył starzec ledwie słyszalnym głosem, kryjąc gniewne spojrzenie pod ciężkimi powiekami. – To były słowa cesarza, jego obietnice i groźby – wyszeptał Ghe. – Teraz kolej na mnie. Kocham Hezhi, Mistrzu Ghanie, i wiem, że ty czujesz do niej to samo. Pomogłeś jej z narażeniem własnego życia, ryzykując wszystkim, co dla ciebie bliskie i drogie. Teraz pomóż mi pospieszyć jej z pomocą. Obiecuję – przysięgam! – że kiedy ją odnajdziemy, uczynimy wszystko, co tylko zechce. Cesarz pragnie, aby tutaj wróciła, ja jednak chcę tego, co dla niej najlepsze. Poza tym, musimy ją ostrzec przed zapędami kapłanów. – Jesteś szalony. Całe to miasto jest szalone – koszmar ze snu brutalnego boga. – Cóż to ma znaczyć? Czy pragniesz zniszczyć ten świat i zastąpić go innym, wyobrażonym przez siebie? Jeżeli tak, to musisz skończyć z czytaniem książek i coś wreszcie zrobić. Jedź ze mną, Mistrzu Ghanie. Po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy Ghan wzniósł do ust czarkę z kawą i w jednej chwili – Ghe poczuł to wyraźnie – cały jego strach i wahanie zniknęły. Ich miejsce zajął... Nowe zmysły Ghe przypominały powonienie. Strach wąchał na tyle często, że z łatwością potrafił go rozpoznać. Tutaj tymczasem miał do czynienia z czymś zupełnie nieznanym. – Potrzebuję nieco książek oraz map. – Bez przeszkód możesz wrócić do biblioteki w towarzystwie żołnierzy. Oni pomogą ci dźwigać wszystko, co uznasz za niezbędne. A więc zgadzasz się? Czy mogę przekazać taką wiadomość cesarzowi? – Możesz mu powiedzieć, że będę ci towarzyszyć. – Powiem też kapitanowi, jak tylko Wejdzie na pokład. – To nie ty tutaj dowodzisz? – Ktoś tak niskiego rodu jak ja nie może stać na czele królewskiej wyprawy. Dowódcą będzie szlachcic, ale to my go poprowadzimy, prawda? Ghan nic nie odrzekł i tylko chwiejnie wstał z miejsca. – Chciałbym spakować się od razu. – Doskonale. Cesarz składa ci podziękowanie. – Nie wątpię. – I ja także ci dziękuję. – Ghe był zaskoczony tym, jak szczerze zabrzmiał jego głos. Nawet we własnych uszach. Słoneczny blask przydawał ulicom barwę roztopionej miedzi, zalewał potokami jaskrawości i gorąca. Krocząc po bruku wyszlifowanym stopami setek pokoleń, Ghan pomyślał, że kiedy poprzednim razem przemierzał tę drogę, również kierował się ku lodzi, która miała zabrać Hezhi do jego krewnych w Bagiennych Królestwach, a potem do odległego Lhe. Patrząc wstecz, musiał przyznać, że był to kiepski plan. Nie tylko dlatego, że się nie powiódł – łódź zaatakowali żołnierze doborowej cesarskiej gwardii, którzy eskortowali go także i teraz – ale również z tej przyczyny, iż kapłani z Lhe odnaleźliby Hezhi z łatwością, gdyby tylko przyszło im do głowy poszukać. Natomiast pośród Pustkowi Mangów odnalezienie kogokolwiek stanowiło nie lada trudność. Całymi tygodniami, a później miesiącami, oczekiwał wyroku śmierci, pewien, że w zamieszaniu towarzyszącym ucieczce Hezhi wyszła na jaw rola, jaką odegrał w tych zdarzeniach. Skoro cesarz dowiedział się o czynionych w dokach przygotowaniach, to i osoba spiskowca nie była mu obca. Jednak wyrok nigdy nie nadszedł i jego stara głowa pozostała tam, gdzie spoczywała od sześćdziesięciu trzech lat. Dzięki temu także i teraz kołysała się na szyi, która niekiedy sprawiała wrażenie zbyt cienkiej, by udźwignąć jej ciężar. Gdyby nie groziło mu tak wielkie niebezpieczeństwo, z rozbawieniem myślałby o tym, jak bardzo nie doceniał go cesarz wraz ze swymi sługami. Wierzyli, że ich dworskie intrygi były tak skomplikowane, pełne tak głębokiej przebiegłości, że mogą manipulować Ludzkimi Istotami niby pionkami w grze w na. Być może, z innymi to im się udawało, ale on był uczonym. Potrafił przejrzeć na wskroś ich żałosne machinacje, jak gdyby były spowite w przezroczysty jedwab. Być może, jeszcze nie dostrzegał wszystkich szczegółów, tym niemniej, pod tym woalem jawi) mu się jakiś kształt. Nie był jednak tym, kogo starano mu się wmówić. Kim był Yen? Tego nie wiedział, ale z pewnością nie pochodził z kupieckiej rodziny. Wskazywał na to jego akcent. Kiepsko odgrywał też uległość, spod której przezierała ukryta głębiej wyniosłość. Do tej pory nie miało to większego znaczenia, toteż Ghan nie zaprzątał sobie głowy powiązaniem wszystkiego w jedną całość. Jednak wraz z powtórnym pojawieniem się młodego mężczyzny, jego pytaniami o Hezhi i o Wielką Świątynię Wody, został zmuszony do przemyślenia wszystkiego, co o nim wiedział. A skoro tylko skupił na nim swój umysł – doskonale nastrojony instrument – natychmiast pojął, że Yen udawał od samego początku. Miał na celu wyłącznie to, by przebywać w pobliżu Hezhi. Wobec tego wydawało się wielce prawdopodobne, a wręcz niemal pewne, że to Yen został wyznaczony do śledzenia dziewczyny i to Yen ją zdradził, a teraz próbował naprawić swój błąd, dzięki któremu zdołała uciec. W takim razie Hezhi naprawdę groziło niebezpieczeństwo. Sugestia, iż pochodziło ono od kapłanów, była zapewne kłamstwem – chyba, że cała ta wyprawa została właśnie przez nich urządzona. Taki wniosek miał swoją logikę. W końcu do strzeżenia królewskich dzieci wyznaczano najczęściej Jików, a więc zabójców wywodzących się z kapłańskiego stanu. Tymczasem eskortę Ghana stanowili bez wątpienia doborowi cesarscy gwardziści, zaś przypuszczenie, iż cesarz oraz kapłani mogliby przy czymkolwiek współdziałać, wydawała się zupełnie nieprawdopodobna. Chyba że w grę wchodziło okiełznanie któregoś spośród Z Wody Zrodzonych. Był to jeden jedyny przypadek, gdzie cesarz wykazywał jednomyślność z kapłaństwem. Być może wiedzieli coś, czego nie wiedział Ghan, coś o mocy Hezhi, co sprawiło, że obie strony przystały na współdziałanie ponad zwykłymi podziałami. „Tak więc najlepiej będzie przyjąć – pomyślał Ghan, mijając rozciągnięte wzdłuż ulicy fasady wspaniałych domów – że szukają jej obie strony, cesarz i kapłani, lecz tylko ja jeden wiem, gdzie może być Hezhi”. Cała ta pracowicie wymyślona historia miała go po prostu przekonać. I, rzecz jasna, przekonała. Gdyby stawiał opór, mogliby wynaleźć jakiś sposób, by nakłonić go do mówienia. Jeżeli natomiast uda, że dał się nabrać na ich fortel, być może zdoła coś uczynić. Coś. Tylko co? Po wyjściu Ghana, Ghe z zasępioną miną pozostał w kabinie. Z przyjemnością opuściłby ciasną kajutkę i wyszedł na pokład, by porozmawiać z żeglarzami, którzy mieli zawieźć go w górę Rzeki. Ale kapłani niewątpliwie coś już podejrzewali. Dobrze wiedział, jak głęboko penetrowały pałac oczy świątyni. Wzmożony ruch przy jednej z barek z pewnością musiał przyciągnąć przynajmniej kilka zaciekawionych spojrzeń. Gdyby go ktoś zobaczył, kapłani odgadliby od razu prawdziwy cel wyprawy i nic by nie pomogły rozpowszechniane na mieście kłamstwa. Dlatego cesarz nakazał mu pozostać w ukryciu, dopóki łódź nie oddali się na znaczną odległość od Nhol. Był to mądry rozkaz, więc Ghe nie zamierzał go łamać. Zamiast zaspokoić swe pragnienia, przystąpił do oględzin przestrzeni, która na ten czas była dla niego dostępna. Jego świat zawęził się obecnie do skupiska małych kajut na rufie barki. Oglądany z zewnątrz kasztel sprawiał wrażenie wytwornego, przestronnego domostwa. Wewnątrz, cały przepych wydawał się zaledwie iluzją, choć rozkład pomieszczeń wyraźnie nawiązywał do architektury pałacu. Kabina Ghe otwierała się wprost na główny pokład, ale miała też wyjście na coś w rodzaju namiastki dziedzińca. Była to malutka, wąska imitacja pałacowego podwórca, lecz służyła dokładnie takiemu samemu co i on celowi. Zapewniała mianowicie dopływ świeżego powietrza do otaczających ją kabin, a zwłaszcza tych wciśniętych w kąty kadłuba i pozbawionych bezpośredniego przejścia na pokład. Przyległe do owego dziedzińca cztery kajuty wyposażono w łóżka, barwne kobierce oraz sterty poduch. Nieco dalej znajdowały się również dwa o wiele większe pomieszczenia zapełnione kojami dla załogi. W każdej z sal mogło spać dziesięciu ludzi. Ghe wiedział, że podobny kasztel wznosi się również na dziobie, ale jego pomieszczenia w całości przeznaczone były dla marynarzy i wojska. Podłogę kajut stanowiło denne poszycie kadłuba barki, zaś burty wznosiły się nad pokład na wysokość piersi, zapewniając osłonę dla przewożonego ładunku. Ghe przemierzał kolejno pomieszczenia, zapoznając się z ich rozkładem, wyposażeniem, a także ustalając najlepszą drogę ucieczki. Zawsze musiał dokładnie wiedzieć, którędy można uciec z miejsca, w którym przyszło mu przebywać. W trakcie oględzin jednej z większych kajut odkrył drzwi wiodące do pełnej po brzegi ładowni, rozciągającej się pomiędzy kasztelami na dziobie oraz rufie. Po chwili namysłu ściągnął kosztowną tunikę – znalazł ją w kajucie – i zagłębił się w ciemną przestrzeń przyodziany jedynie w wąską bawełnianą przepaskę na biodrach i zakrywającą bliznę na gardle chustę. Nienawykły do pięknych szat, nie chciał ich przypadkiem pobrudzić lub rozedrzeć. Mocno przygięty, z ciekawością rozglądał się po tym miejscu. Nieco światła wpadało do środka przez dwa otwarte luki, a także kilka otworów na poziomie podłogi, służących do odprowadzania wody z ładowni. W lukach stało paru marynarzy i upychało pod pokładem ostatnie pakunki. Chociaż nie było po temu szczególnej potrzeby, Ghe wolał ich uniknąć. Trzymając się cienia, sprawdzał zawartość mijanych skrzyń oraz worów. Natrafił na żywność, liny, a także towary przeznaczone na handel na wypadek, gdyby zaszła taka potrzeba. Ghe wiedział, że gdzieś tutaj musiały również być pęki strzał, zapasowe miecze, buty i ubrania na zimniejszą pogodę. No i wreszcie, złożone na boku, starannie pozawijane, napełnione smołą naczynia wielkości ludzkiej głowy, które zamocowana na pokładzie katapulta mogła ciskać w kierunku okrętów przeciwnika. Na pokładzie nie było jeszcze koni, ale Ghe znalazł ciąg zagród. Na ich widok zaczął zastanawiać się, jakim cudem tak duże zwierzęta zniosą uwięzienie w klatce, gdzie nie zdołają zrobić choćby jednego kroku. Nad tą częścią ładowni nie było pokładu, ale przy słonecznej pogodzie rozpinano nad nią baldachim z płótna. Przemykając wśród boksów zalanych szarawym światłem, jakie sączyło się poprzez rozpięte płótno, czuł cierpką woń zwierząt. Wisiała ona w powietrzu, choć podłoga lśniła czystością. Odszukał furtkę w burcie pozwalającą wprowadzić konie na barkę i na wszelki wypadek zapamiętał jej położenie. To, co zobaczył, utwierdziło Ghe w przekonaniu, że wyprawa została dobrze przygotowana. Pięćdziesięciu pieszych – w tej liczbie głównie gwardziści, trzydzieści koni, Ghe, inżynier, kapitan i Ghan. Tak, z taką siłą należało się liczyć. Z drugiej jednak strony, co mógł o tym wiedzieć? Jakie niebezpieczeństwa mogli napotkać na swojej drodze? Będzie musiał porozmawiać z Ghanem, z marynarzami, którzy pływali już w górę Rzeki. Wbrew temu, co opowiadał Hezhi, Ghe nigdy w życiu nie oddalił się od murów miasta dalej niż na milę. Mógł też, co prawda, przywołać starożytnego króla, który zamieszkiwał jego wnętrze, i zadać mu parę pytań. Potrafił już porozumieć się ze swymi duchami bez przelewania na nie mocy, tyle tylko, że aby uzyskać odpowiedź, musiał użyczyć im swego głosu. I choć umiał nakazać im mówić bądź zamilknąć według własnego upodobania, wciąż nie lubił brzmienia swej mowy, gdy ta płynęła niejako wbrew jego woli. Nie, skorzysta z tej możliwości później, kiedy już dowie się jak najwięcej od żywych. W górze, na pokładzie, zaszła nagła zmiana. Cichy zaśpiew pracujących marynarzy, tupot bosych stóp o grube deski, wszystko to umilkło, ustępując miejsca pojedynczemu głosowi. „To musi być kapitan – kwaśno pomyślał Ghe. Kolejny raz przyszło mu do głowy, że być może wszystko to jest zaledwie wymyślnym podstępem uknutym przez cesarza po to, by pozbyć się niebezpiecznego ghoula. Rozwiązanie takie pod wieloma względami wydawało się sensowniejsze niż to, co rzeczywiście się działo. Ukryty niczym pająk w kajucie jednej z cesarskich barek miałby wydawać rozkazy elitarnym gwardzistom? Od chwili jego powtórnych narodzin wiele zdarzeń jawiło mu się w szarych i niebieskich barwach nocnego koszmaru. Nawet momenty triumfu i radości nagle przeobrażały się w coś na kształt przerażenia, zaledwie przypomniał sobie, że tak naprawdę jest martwy. Właśnie teraz przeżywał jeden z takich momentów, czując zwątpienie pomimo ostatnich dokonań. Skorpion z rynsztoków Dzielnicy Południowej na cesarskiej barce... Podjął ryzyko i zwyciężył. Musiał głęboko wierzyć w to zwycięstwo, gdy koszmar osiągnął apogeum w Świątyni Wody. Ocknąwszy się z niebytu w kanale, gdy dokoła roiło się od szukających go kapłanów oraz Jików, natychmiast pojął, że bez potężnego wsparcia jego misja skazana jest na niepowodzenie. Doznałby porażki w starciu z istotą, która przetrzymywała na uwięzi pierwszego cesarza. Ghe nie był jedynym nieludzkim stworzeniem przemierzającym Nhol ani obdarzonym największą mocą. Tylko cesarz był sprzymierzeńcem zdolnym sprostać tamtej potędze i Ghe doskonale zdawał sobie sprawę, że albo pozyska przychylność cesarza albo wszystko zaprzepaści. Ale Chakunge był zarazem człowiekiem i bogiem, żywym człowiekiem, który naturalną koleją rzeczy odczuwał odrazę do ghoula, jakim stał się Ghe. Być może, ta wyprawa rzeczywiście miała wypłynąć, tyle że bez niego. W takim razie jednak, cesarz powinien rozkazać, by zgładzono go w pałacu, ponieważ tutaj, unoszony grzbietem Rzeki, Ghe doświadczał rozkwitu mocy. Nawet ukłucia głodu wydawały się jakieś odległe, mało dokuczliwe, tak że nie musiał go zaspakajać. Stanowiło to sprzyjającą okoliczność, gdyż na okręcie z zaledwie osiemdziesięcioosobową załogą nie mógłby nasycić się niepostrzeżenie. Po chwili wahania wrócił bezszelestnie pod drzwi kajuty i uchyliwszy je lekko, wślizgnął się do środka. – A cóż to za szczur okrętowy? – rozległ się miękki głos. Taki głos mogła mieć tylko kobieta. Ghe odwrócił się gwałtownie, wprost nie pojmując, jak mógł okazać tak wielką nieostrożność. Stała na środku kajuty i przypatrywała się jego nagości z widocznym rozbawieniem. Miała wąską, zakończoną spiczastym podbródkiem twarz oraz pełne, zmysłowe usta. W jej oczach lśniła wesołość, zaciekawienie i chyba odrobina okrucieństwa. Czarne, wysoko upięte włosy były nie całkiem proste, jak u większość szlachetnie urodzonych, lecz lekko pofalowane, co zazwyczaj zdradzało niezbyt wysokie urodzenie. Natomiast jej szaty przekazywały zupełnie inną wiadomość od tej, którą można było wyczytać z rysów twarzy oraz włosów. Skrojona bez ostentacyjnego przepychu suknia uszyta została z jeh – włókna przypominającego jedwab, lecz o wiele rzadszego i dostępnego jedynie dla osób Królewskiej Krwi. – No więc? – zagadnęła, przypominając mu, że nie odpowiedział na poprzednie pytanie. – Dlaczego zakradasz się do moich komnat? I cóż to za przyodziewek? Czyżby na dworze zapanowała nowa moda, a ja o niczym nie wiem? – Ach – zdołał wystękać Ghe, szczęśliwie unikając jąkania. – Musisz mi wybaczyć, o pani. Jeśli podasz mi mą tunikę, niezwłocznie ją przywdzieję. – Twoją tunikę? – Tak. Nie chciałem jej pobrudzić podczas oględzin ładunku. – Rozumiem. – Przywarła wzrokiem do spowijającej szyję Ghe chusty, a malujące się na jej obliczu rozbawienie nieco osłabło, ustępując miejsca... fascynacji? W każdym bądź razie w oczach kobiety zapłonął dziwny blask. – Ty jesteś Yen. – Jestem nim. Jedynie cesarz i może Nyas, jego doradca, znali prawdziwe imię Ghe. – No cóż, myślę, że raczej powinieneś być ubrany na spotkanie z nami. Osobiście nie dbam o takie formalności – w każdym bądź razie ze strony mężczyzn – ale hrabia Węgorz przywiązuje do tego wielką wagę. – Pochyliwszy się, sięgnęła po tunikę i podała ją Ghe, on zaś natychmiast zarzucił szatę na siebie. Nieznajoma była szczupła, dosyć wysoka. Młoda. – Spodziewałem się jedynie hrabiego Węgorza – powiedział Ghe. Zmarszczywszy czoło, próbował bezskutecznie zrozumieć powód bijącej od niej słabej fali emocji. – Hrabia Węgorz jest moim mężem. Ja zaś jestem hrabina Qwen Shen. – Och, nikt mi nie powiedział. – Złożył jej ukłon, który wydał mu się stosowny do okoliczności. – Czy będziesz nam pani towarzyszyć? – spytał, prostując się. – Tak, oczywiście. Nie chcę tracić męża z oczu na dłużej. Niebawem nadejdzie służba z moimi strojami. Przybyłam wcześniej, żeby sprawdzić moje pokoje. – Doskonale – odrzekł Ghe. – Mam nadzieję, że przypadły ci do gustu. – Och, ani trochę. Są bezbarwne i zagracone. Już teraz mam ich dosyć. – Przy dobrej pogodzie na pokładzie rozstawią dla pani duży namiot – wyjaśnił Ghe. – Widywałem takie namioty wcześniej. Są o wiele wygodniejsze od kajut. – W głębi ducha uważał, że jego kajuta jest bardzo ładna, zwłaszcza gdy porównywał ją z różnymi miejscami, w których przychodziło mu mieszkać albo z zatłoczonymi salami żołnierskimi. – To dobrze. Na razie nie pada, chodźmy więc na pokład, tam powitasz mego męża. – Niestety, osobisty rozkaz cesarza zobowiązuje mnie do pozostania na dole do czasu rozpoczęcia podróży. Przykro mi z powodu niedogodności, ale to hrabia musi zejść pod pokład, aby się ze mną zobaczyć. – Nie będzie z tego zadowolony, choć i tak musiałby tu zajrzeć. Woli, kiedy podwładni składają mu wyrazy szacunku na pokładzie. – Raz jeszcze proszę o wybaczenie, lecz muszę być posłuszny woli cesarza. – Tak, przypuszczam, że musisz – odparła obojętnie. Nastrój hrabiny uległ wyraźnej zmianie. Całe rozbawienie i ciekawość, jakie wzbudził w niej wcześniej, zniknęły bez śladu. – W takim razie – rozpromieniła się ponownie – może pójdę na górę i dopilnuję, żeby rozstawiono ten namiot. Z tyłu rozległy się ciężkie kroki. Ktoś schodził pod pokład, lecz tym razem Ghe nie dał się zaskoczyć i czujnie zwrócił głowę w tamtą stronę. – Już go obejrzałem – oznajmił przybyły mężczyzna. – Hrabia Węgorz – Ghe wykonał dworny ukłon, może odrobinę głębszy niż ten złożony przed chwilą hrabinie. – Dobrze, już dobrze, dosyć ceregieli. Jesteśmy towarzyszami podróży, a wnet się przekonasz, że obyczajom panującym na pokładzie okrętu daleko do panującej w mieście sztywności. – Tak, panie – odrzekł Ghe, próbując zarazem oszacować kapitana. Oczywiście, to i owo już o nim wiedział. Najwyższe rody, osoby bezpośrednio spokrewnione z Chakunge, nosiły imiona, w których występowała woda. Szczebel niżej stali ci o imionach zawierających nazwy wodnych stworzeń. Tak więc, hrabia Węgorz pochodził z bocznej linii rodu i nie miał szans na dojście do tronu, lecz i tak jego pozycja była o wiele lepsza niż większości drobnej szlachty, której imiona pochodziły od zwierząt zamieszkujących nad wodą, ale nie w samej Rzece. Tak właśnie rzecz się miała z owym szczeniakiem, który umizgiwał się do Hezhi. Miał na imię Whez, co oznaczało „mewę”. Hrabia Węgorz wyglądał w każdym calu jak kapitan. Był wysoki, słusznej postury, zaś jego twarz zdawała się być wyciosana z mocnego kamienia. Lśniące czarne włosy, równo ucięte nad uszami, na pierwszy rzut oka wyglądały jak hełm. Miał na sobie prosty, lecz elegancki żółty sarong oraz luźną marynarską koszulę w kolorze umbry, na której batikiem namalowano niebieskawe żółwie. Z szerokiego skórzanego pasa zwisał miecz w pochwie. – Ty jesteś Yen, ten dyplomata, o którym mówił mi cesarz? „Dyplomata?” – Tak – odrzekł ostrożnie. – Jestem Yen. – To na kogo jeszcze czekamy? Na tego uczonego, Ghema? – Ghana, mój panie – poprawił go Ghe. – Dołączy do nas za jakiś czas. – Miejmy tedy nadzieję, że przybędzie niebawem. Pragnę wyruszyć w drogę przed nastaniem nocy. – Przed nocą? Myślałem, że wypłyniemy o świcie. – Ja też – odparł hrabia Węgorz, ponuro zaciskając wargi. – Jednak cesarz nakazał mi nie brać w tę podróż żadnych kapłanów, pojmujesz? – Miał taką minę, jak gdyby z góry przyjmował, że Ghe pojmuje. – Nie, panie, przykro mi, lecz nie pojmuję. – Człowiek ten zaczynał go drażnić. Zajrzał w głąb piersi kapitana, od niechcenia zastanawiając się, czy nie trącić rozpiętych tam więzi, delikatnie niczym strun harfy. Wkrótce nadejdzie po temu odpowiedni czas, ale jeszcze nie teraz. Musi uzbroić się w cierpliwość, ponieważ nadal tak wielu rzeczy nie wie. Przez kilka ostatnich dni nauczył się przede wszystkim tego, że pochopne działanie raczej niewiele ma wspólnego z mądrością. – Nie? No cóż, okręty powinny wypływać w rejs przynajmniej z jednym kapłanem na pokładzie. W związku z tym kapłani podnoszą straszny krzyk wokół naszej barki, która popłynie bez przedstawiciela tego stanu. Musimy zatem wyruszyć, zanim sprawa stanie się nazbyt głośna. – Ach tak. – Ghe zastanawiał się, czy stali za tym Ahw’en. Czy coś podejrzewali, czy też była to tylko drobna utarczka stronnictw, jakich wiele toczono codziennie na dworze? – Jeżeli o mnie chodzi, gotów jestem do drogi choćby zaraz! – z zapałem wykrzyknął hrabia Węgorz. – Nazbyt długo byłem więźniem suchego lądu. Teraz spieszno mi raz jeszcze poczuć Rzekę pod stopami. – Ile czasu upłynęło od twego ostatniego rejsu, panie? – zapytał Ghe. – Och, to było... czekaj, zaraz sobie przypomnę... – Rozprostował jeden palec, potem drugi, z namysłem zmarszczył czoło. – To będzie już pięć lat – słodkim tonem wtrąciła Qwen Shen. Uśmiechnęła się promiennie do Ghe, jemu jednak zdało się, że dostrzega skrywany przebłysk nienawiści. – Aż tyle? – zdumiał się hrabia. – To zdecydowanie za długo. – Mrucząc coś pod nosem, ruszył z powrotem na pokład. XIX. Bitwa bębenków O świcie nadciągnął wschodni wiatr. Hezhi wsparła się na nim, szukając choć odrobiny ulgi dla strudzonych mięśni. Niesamowicie zdrożona, kołysząca się w siodle na wszystkie strony, zaczęła wyobrażać sobie, że ten pachnący szałwią i jałowcem podmuch jest poduszką, która podtrzymuje jej głowę do snu. Choć jej ciało sprawiało wrażenie pogrążonego we śnie, gdy duch przemierzał niebiosa, to z pewnością nie zaznało odpoczynku. Po walce i rozmowie, i po tym jak podjęła decyzję, nie marnowali czasu. Wymknęli się z obozowiska, gdy niebo wciąż jeszcze miało wygląd czarnej bestii o tysiącu oczu. Teraz, kiedy zostawili osadę Mangów przeszło milę w tyle, a wraz z nią bezpośrednie zagrożenie, przez mózg Hezhi szerokim strumieniem zaczęły przepływać rozliczne zdarzenia, zlewając się w końcu w oszałamiający wir kolorów oraz kształtów. Z przyzwyczajenia wodziła wzrokiem po niebie i okolicy, lecz tak naprawdę niewiele widziała. Z roju czujnych oczu nocnej bestii pozostało już tylko jedno. Reszta się pozamykała, zniknęła pod niebieskimi powiekami na widok szarzejącego na wschodzie horyzontu. Brzask jedynie pogłębił jej senność, więc bardzo zapragnęła stać się zimną, odległą śpiącą gwiazdą. Samotna iskra płonęła nadal, buntownicza, z uporem broniąca swego miejsca na nieboskłonie, jakby całkiem niepomna tego, że świeci dokładnie na wschodzie, a smugi o barwie miedzi i złota już wieszczą narodziny słońca. – Co to za gwiazda? – spytała Hezhi znużonym głosem, usiłując przemóc senność. Brat Koń uśmiechnął się szeroko. Hezhi zwróciła uwagę nie tyle na jego dobry humor, co na wygląd. W szarym świetle poranka, z pokrywającą twarz szczeciną zarostu, sprawiał wrażenie wyjątkowo starego. – Nazywamy ją Yuchagaage, to znaczy „Myśliwy”. – Na co on poluje? Brat Koń wyciągnął rękę ku gwieździe, która z każdą upływającą chwilą coraz bardziej traciła swój blask. – Polował na wiele rzeczy. Akurat w tej chwili poluje na słońce. – Czy je schwyta? – Przekonaj się sama. Jasny Król zabije go, i to jeszcze zanim wzejdzie.’ – Myśliwy nie jest najbystrzejszym z bogów – dorzucił Zaklinacz Deszczu jadący przed nimi w parze z Tsemem. – To prawda – przytaknął Brat Koń. – Czeka na słońce, każdego ranka podchodzi bliżej i każdego ranka ginie. Widocznie nie potrafi czegokolwiek się nauczyć. – Ale on wciąż tu jeszcze jest, podczas gdy inne gwiazdy dawno już pouciekały – zauważyła Hezhi. – On woli stawić opór niż uciec. – Inne gwiazdy są sprytniejsze – stwierdził Zaklinacz Deszczu. Hezhi zdało się, że słyszy w jego głosie nutę pogardy, nie miała jednakże pewności, czy przypadkiem nie była ona dziełem jej wyobraźni. – Ale nie odważniejsze – kwaśno zaoponowała Hezhi. – A ponadto on przynajmniej nie ucieka przez cały czas. – Nie będę bawić się w tę grę słów – oznajmił Tsem, odwracając głowę, nie na tyle jednak, by mogła dojrzeć jego twarz. Były to pierwsze wypowiedziane przez niego słowa od czasu, gdy popłakał się minionej nocy. – To ty postanowiłaś, że powinniśmy wyjechać. – Niczego nie postanowiłam, Tsem. Zawsze do tego dochodzi, lecz nie na skutek moich decyzji. – No dobrze, lecz ty nie jesteś gwiazdą, księżniczko, i jeśli któregoś ranka coś zdmuchnie cię jak świeczkę, nigdy więcej nie zajaśniejesz nad światem. Niewiele wiem o duchach, których miejscowi ludzie nazywają bogami. Ty jak zwykle, mogłabyś powiedzieć o nich znacznie więcej. Z tego co słyszałem, nie są to najlepsze wzory do naśladowania. – Dobrze powiedziane – przytaknął Brat Koń – choć przyznać muszę, że jako młody wojownik nosiłem na tarczy podobiznę Myśliwego. Wielu młodych Mangów czyni tak do dziś. Jest to bóg zapalczywy, a młodzi mężczyźni cenią sobie zapalczywość. – A co cenią starzy mężczyźni? – spytał Zaklinacz Deszczu. – Młode kobiety – bez namysłu odparł Brat Koń. – Gdybym miał dzisiaj tarczę, wymalowałbym na niej piękną dziewczynę. Wyprzedzający nieco Zaklinacza Deszczu Ngangata spojrzał w ich stronę, a jego twarz, oświetlona promieniami wschodzącego słońca, przybrała dziwną, różową barwę. – Perkar postępuje jak ten Myśliwy – mruknął ponuro. – Zawsze. I zobaczcie, do czego to go przywiodło. Wiatr przybrał na sile, czysty, chłodny podmuch oczyścił zakamarki umysłu Hezhi ze strzępków nieskładnych myśli. Podnosząc głos tak, by Brat Koń mógł ją usłyszeć, powiedziała: – No właśnie: Perkar. Obiecałeś, że o nim porozmawiamy. – Później, kiedy nieco odpoczniesz. – Wobec tego powinnam odpocząć jak najszybciej. Po powrocie – na chwilę przed tym, jak ocknęłam się w twoim yekcie – znów zobaczyłam tamtego potwora. Siedział na jego piersi i wysysał z niego siły. Myślę, że potwór zaczyna brać górę. Teraz, jak sam powiadasz, mam dość mocy, żeby pomóc Perkarowi. Za parę dni mogę już jej nie mieć. – Zapewne jest to prawdą – przyznał stary Mang. – Najpierw jednak opowiedz mi o wszystkim. Jak przeszłaś przez bębenek i co się potem wydarzyło. Na to czasu nam wystarczy. Hezhi skinęła głową, po czym rozpoczęła opowieść, bacząc przy tym, by niczego nie pominąć. Okazało się to jednak niesłychanie trudne, ponieważ nawet silny wiatr nie zdołał uwolnić jej od senności i musiała uważać, żeby nie usnąć przy wtórze własnego głosu. Co chwilę gubiła wątek, wplatała liczne dygresje, toteż nie była pewna, czy jej historia ma jakikolwiek sens. Niebo jaśniało coraz bardziej, horyzont czerwieniał od blasku słońca i niebawem gorejąca kula wypłynęła na nieboskłon. Kierując się wskazówkami Brata Konia, zostawili ją za plecami i ruszyli prosto na zachód. Nieco pochyły teren przeszedł wnet w rozległą równinę, obrzeżoną od północy i południa odległymi pasmami wzgórz. W przedzie, hen na widnokręgu znaczyły się purpurą ledwie widoczne górskie szczyty. Niebo było przejrzyste niczym błękitne szkło, zaś z ziemi zniknęły ostatnie ślady śniegu. Kiedy Hezhi umilkła, zapadła cisza i tylko wiejący nad bezkresnym stepem wiatr dawał o sobie znać smętnym poszumem. Brat Koń kołysał się w siodle bez słowa i wcale mu nie było spieszno ocenić to, co przed chwilą usłyszał. Hezhi również go nie ponaglała, a żeby czymś się zająć, rozejrzała się dokoła. Tsem dosiadał wierzchowca niemal dwukrotnie masywniejszego niż jej własny, a i tak koń wydawał się dla niego za mały, choć dźwigał swój ciężar bez skargi. Olbrzym nadał miał ponure oblicze i wyraźnie unikał jej wzroku. W tym momencie była nawet z tego zadowolona, gdyż wolała nie oglądać śladów, jakie w jego oczach mogły pozostawić jej niedawne słowa. Ngangata wysforował się przed resztę grupy i razem z Heenem tworzył straż przednią. Yuu’han prowadził konia Perkara, zaś Perkar spoczywał na przytwierdzonych do końskiego grzbietu noszach z długich żerdzi. Pod wpływem nalegań Ngangaty zabrali ze sobą także Ostrego Tygrysa, wierzchowca, którym Perkar miał się opiekować. Zaklinacz Deszczu został nieco z tyłu, a na jego orlej twarzy grubym cieniem kładło się znużenie. Dwa juczne konie niosły zapasy żywności oraz namioty. Siedmiu ludzi oraz dziewięć koni. „Na tej równinie wyglądamy jak rząd mrówek – pomyślała Hezhi. – Pyłek w oku nieba”. Brat Koń głośno chrząknął. – Doświadczyłaś niezwykłego przeżycia – powiedział. – Niezwykłego nawet dla gaana. – Mnie również wydało się ono niezwykłe – przyznała Hezhi – jednak nic nie wiem o tych sprawach. – Poniosła cię fala poświęcenia. Tradycja nakazuje nam zapewnić Bogu Koni powrót do domu po zabiciu klaczy. Musimy być pewni, że nie zgubi drogi, więc wyśpiewuje mu dla niego ścieżkę, aby miał którędy podążać. – Bardziej przypomina to pochwycenie przez nurt strumienia – powiedziała Hezhi. Stary Mang pokiwał głową. – Ja nigdy w ten sposób nie latałem. Pobyt w górze ryzykowali dotychczas tylko nieliczni gaanowie. Taka wyprawa jest nazbyt niebezpieczna. – A może – wybuchnął Tsem, odwracając się w siodle i pociągając bezwiednie za sobą koński łeb – powinieneś ją ostrzec, zanim dałeś jej narzędzia pozwalające na takie wędrówki. A może miałeś cichą nadzieję, że uczyni właśnie to, co uczyniła? – Nie miałem – odrzekł Brat Koń, zwracając się bardziej do Hezhi niż do Tsema. – Nie miałem. Szczerze mówiąc, nie wierzyłem, że otworzysz Jezioro bez mojej pomocy... bez ponaglania z mojej strony. Wydawałaś się tak bardzo niechętna. – Bez względu na to, kim jeszcze ona jest, przede wszystkim jest bardzo młodą, impulsywną kobietą. – Tsem... – Księżniczko, służę ci od wielu lat. Jeszcze do niedawna chroniłem cię nie tyle przed wrogami, co przed tobą samą. Masz umysł uczonego, wiem, że jesteś bystrzejsza ode mnie, ale czasami nie staje ci zdrowego rozsądku. Hezhi otworzyła usta, by udzielić mu ciętej odpowiedzi, ale zaraz zamknęła je bez słowa, bo oczywiście Tsem miał rację. Czasami tak bardzo pogrążała się w myślach, że nie widziała, dokąd idzie. Kiedy indziej jej postępowanie nosiło wszelkie cechy bezmyślności, a wówczas długimi godzinami musiała układać zmyślone historyjki, tłumaczące dlaczego zrobiła to, czy tamto. Tsem i tak by tego nie pojął, więc tylko ze znużeniem pokiwała głową. – Najważniejsze – powiedział Brat Koń – że po krótkim odpoczynku zdołasz pomóc Perkarowi. Obudziła się zziębnięta, chociaż okrywało ją kilka warstw grubych derek. Rozżarzone głownie pobliskiego ogniska również dawały nieco ciepła, lecz niemal w całości wysysało je chłodne powietrze. Nie pamiętała, kiedy stanęli na popas; musiała zasnąć w siodle. Nadal odczuwała zmęczenie, ale teraz doznanie to w niczym nie przypominało zaćmiewającego umysł całunu wyczerpania, jaki spowijał ją wcześniej. Pozostali uczestnicy wyprawy również pogrążeni byli we śnie, porozkładani bezładnie na kamiennym podłożu jaskini, czy też jakiegoś zagłębienia w skale. Na dworze, po drugiej stronie wejścia, szybko mknące chmury od czasu do czasu przepuszczały w dół smugi księżycowego blasku. Na oczach Hezhi przed obliczem Jasnej Królowej przesunęło się kilka ciemnych, skłębionych kształtów, by osrebrzywszy się przelotnie, polecieć dalej, ku nieznanemu celowi. Powietrze przesycone było zapachem wilgoci. – Wnet spadnie deszcz – rozległ się ochrypły szept. Odwróciła głowę od wejścia i dostrzegła Ngangatę. W słabej poświacie widziała zaledwie część jego twarzy. W owym zarysie było coś wielce nieludzkiego, coś co sprawiło, że przypomniała sobie stare sny o ogromnym, starodawnym lesie, którego drzewa tak były potężne, że nie przepuszczały do ziemi choćby promyka dziennego światła. I choć nigdy nie śniła o Ngangacie – a tylko o Perkarze – w przebłyskujących z mroku rysach jego twarzy odnajdywała coś z tamtych drzew. – Potrafisz to odgadnąć? – Tak. To naprawdę nic trudnego. – Co z Perkarem? – Jego oddech stał się jakby nieco płytszy. – No tak. – Potarła powieki. – Obudzisz Brata Konia? – Czy wystarczy ci na to sił? Wiem, sam cię przedtem ponaglałem, ale... – Nie pozwolę mu umrzeć, Ngangato. Jeżeli tylko cokolwiek tu ode mnie zależy. Pokiwał głową, bezszelestnie powstał z ziemi i oddalił się z kocią zręcznością. Na sąsiednim legowisku poruszył się Tsem. – Księżniczko? – Tu jestem. – Zaczęła szperać wśród swych rzeczy złożonych na skraju derki, w którą była owinięta. Po chwili trzymała już w dłoni bębenek. – Czy to nie może poczekać? – spytał olbrzym. – Czy według ciebie mam czekać bez końca? Tsem, spróbuj zrozumieć. – Tsem zawsze próbuje zrozumieć, księżniczko. Tyle tylko, że Tsem nie jest szczególnie bystry. Hezhi nie była pewna, czy chciał, żeby się uśmiechnęła, czy też podkreślał swoją tępotę po to, aby ją skarcić, jak to często robił w pałacu. – Przecież będziesz tuż obok mnie. – Kiedy twój duch opuścił ciało, też byłem tuż obok. Niewiele brakowało, a nie wyszłabyś z tego cało. – Byłam głupia. Nie wiedziałam, co robię. – A teraz wiesz – rzucił sarkastycznie. Nie odpowiedziała. Wrócił Ngangata z Bratem Koniem. Stary Mang klęknął przy legowisku i dotknął czoła Perkara. – Tak – mruknął pod nosem. – Trzeba to zrobić teraz. – Jak? – Ja zrobię wszystko, co trzeba. Ty użyczysz mi jedynie mocy, której potrzebuję. – Nie rozumiem. Przecież mówiłeś, że nie możesz go uleczyć. – Nie mogę – bez ciebie. Nie mam wystarczającej mocy. Z drugiej strony, ty nie masz niezbędnej wiedzy, ja zaś nie mam czasu, żeby cię nauczyć. Musiałabyś u mnie terminować przez długie miesiące. – Co mam zatem robić? – Uderz w bębenek, podążaj za mną i patrz uważnie. – A co ty będziesz robić? Rozpostarł ramiona w dramatycznym geście. – Musimy podjąć walkę i pokonać Pożeracza Oddechu. Wykorzystamy do tego naszych duchowych pomocników. Bacz, w jaki sposób ja wywołam moich, a potem to samo uczyń ze swoim. – Chodzi ci o klacz – o ducha klaczy. – Oczywiście. – Oczywiście – powtórzyła Hezhi, niezbyt przekonana, że sprawa istotnie była tak prosta, jak przedstawiał to Brat Koń. – Jestem gotowa. – Niech nikt nie waży się odzywać ani nas dotykać – przestrzegł pozostałych Brat Koń. – Olbrzymie, czy to rozumiesz? – Jeśli spotka ją coś złego, skręcę ci kark. Brat Koń ciężko westchnął i pokręcił głową. – Jeżeli po tym, jak zaczniemy, ktoś nam przeszkodzi, nie będziesz musiał nikomu urywać głowy. Pożeracz Oddechu zrobi to za ciebie. Tsem posłał mu mordercze spojrzenie, lecz dłużej nie protestował. Jakiś czas siedzieli w milczeniu, a potem Brat Koń zaczął delikatnie drapać paznokciami powierzchnię bębenka. Niebawem drapanie przekształciło się w pukanie i Hezhi także dołączyła do tych przygotowań, uderzając w swój instrument palcem wskazującym. Skutek okazał się natychmiastowy, choć niemal niedostrzegalny. Drganie napiętej skóry poprzez palec ogarniało kości i krew, przepełniało rytmem całe ciało. Poruszała się zgodnie z pulsem nie własnego serca, lecz bębenka i wyrastającej z ramienia łuski. Mgliście uprzytomniła sobie, że Brat Koń zaczął śpiewać. Początkowo było to tylko przeciągłe zawodzenie bez słów, ale w końcu bezsensowne sylaby zaczęły zlewać się w zrozumiałe wyrazy. Obudź się mój gościu. Długoś spał W domu moich żeber, Domu mego serca. Zbudź się teraz, Patrz mymi oczami, Chodź mymi stopy, Mój stary przyjacielu. W trakcie śpiewania postać Brata Konia zaczęła dygotać niczym pełgający na silnym wietrze płomyk. W tej gonitwie zmiennych form jego twarz miała w sobie coś z paszczy wilka i ludzkiego oblicza zarazem. Członki starego Manga wydawały się dziwnie wysmukłe i szare, nie do końca ludzkie. Śpiewał w dalszym ciągu, przemawiał do tkwiącego w jego wnętrzu ducha, a powietrze wokół Hezhi zaczęło wypełniać się kolorami, jak spod zamkniętych powiek. Tsem, Ngangata i pozostali zamieniali się w cienie, coraz bardziej odpływające w niebyt w miarę jak rzeczywiste i nierzeczywiste splatało się ze sobą. Brat Koń tymczasem nadal się rozdzielał i po chwili przeistoczył się w dwa kształty, wilka i człowieka, wciąż jeszcze z sobą połączone. – A teraz – powiedział, choć przez cały czas słychać było jego śpiew – zaśpiewaj tak jak ja. Zawezwij swego pomocnika. Kołysząc się rytmicznie, Hezhi zamknęła oczy. Miała wrażenie, że palec, który wystukiwał rytm na bębenku, zaczyna żyć własnym życiem. Spojrzawszy w głąb siebie, ujrzała czekającą na jej wezwanie klacz. Dziecko Matki Koni wyglądał tak samo jak za życia. Stalowoszare, naznaczone jaskrawymi białymi paskami, z rozwianą grzywą gnało przez bezkresną łąkę. „Ona jest we mnie” – uświadomiła sobie Hezhi. Nosiła w sobie świat koni, świat tętentu kopyt i gorącej, chętnej krwi. „Wyjdź stąd – pomyślała. – Wyjdź i mi dopomóż”. Jej usta wypowiadały słowa pieśni, ale ważniejsza była chyba ta wewnętrzna przemowa. Klacz usłuchała bowiem jej pragnienia, a nie formalnych słów w języku Mangów. Wybiegła z ochotą, a łomot jej kopyt wprawił bębenek w tak gwałtowne drżenie, że omal nie wypuściła go z dłoni. Hezhi rozwarła powieki. Brat Koń znów coś mówił, być może nawet do niej. Jego głos miał naglące brzmienie, ale ona była wciąż oszołomiona i nie miała ochoty zagłębiać się w sens zdań. O wiele bardziej ciekawił ją duch, który z niej wyszedł. Proces ten przypominał poród, w każdym bądź razie wyobrażała sobie, że tak właśnie poród powinien wyglądać. Usłyszała szczekającego w oddali psa. Heen? Chyba nie, przecież on nigdy na nic tak się nie złościł. A w następnej chwili spostrzegła stojącego naprzeciwko niej Perkara. Pochylał się w jej stronę, zaś jego oczy zamiast migdałowej miały czarną barwę i zdawały się kipieć niczym wrząca smoła. Uśmiechnął się szerokim, dziwnym uśmiechem, ale zęby również miał czarne. W mocno zaciśniętej dłoni o zbielałych kłykciach trzymał miecz, który co chwilę przybierał postać to oręża, to orła, albo długiego, zakrzywionego szponu. – Mówiłem ci – odezwał się Perkar. – Ostrzegałem. – Powoli wymierzył ostrze w gardło Hezhi, jak gdyby ciężar miecza nie pozwalał na swobodne władanie. Nagle na Perkara runął szary kłąb kłów i pazurów. Czarny uśmiech na jego twarzy zamienił się w grymas wściekłości. Przysiadł, unikając ataku i niezgrabnie machnął mieczem. Brat Koń wciąż siedział na swoim miejscu i uderzał dłońmi w bębenek, a wilk, który się z niego wyłonił, wbił białe zęby w Perkara. Hezhi przypatrywała się temu z otwartymi ustami. Czyżby musieli go zabić? Jeżeli ceną usunięcia Pożeracza Oddechu z jego ciała miała być śmierć, to czy w ogóle należało podejmować ryzyko? Jednak jak na razie to Perkar był górą. Złapał wilka za gardło i choć duch wił się na wszystkie strony, nieustannie zmieniając kształt – z wilka w węża albo człowieka – trzymał go pewnie jedną ręką, podczas gdy drugą wzniósł w górę boski miecz. Wilk rozpadł się niemal na pół, a towarzyszący temu jazgot był doprawdy ogłuszający. Perkar z pogardą odrzucił go na bok, po czym ruszył w stronę Brata Konia. – Starcze, powinieneś trzymać się od tego z daleka. On został mi dany przez kogoś, kto jest znacznie od ciebie potężniejszy. – A któż to taki? – spytał Brat Koń, nie odrywając jednak wzroku od Hezhi. – Zabiorę do niego twego ducha, być może do czegoś mu się przyda. – Żałuję, że nie mogę ci towarzyszyć. Dwie połówki wilka wciąż łączyła nić życia, stworzenie z uporem sunęło dnem pieczary w stronę Perkara, lecz ten i tak dopadłby Brata Konia pierwszy. Między starym gaanem a śmiercią stał tylko Heen z wyszczerzonymi kłami, lecz skoro wilczy bóg uległ tak szybko, jak długo mógł stawiać opór zwyczajny pies? Hezhi zawahała się na moment. A jeśli to Brat Koń był prawdziwym wrogiem, a całe to widowisko służyło tylko temu, by zabić Perkara raz na zawsze? Przecież nie miała niczego oprócz słowa Manga, że stoi po jej stronie. Kiedy jednak patrzyła, jak siedzi spokojnie, stawiając czoło czemuś, co wyglądało jak Perkar, ale nim tak naprawdę nie było... – Ruszaj, bogini – krzyknęła. – Oto twój wróg! Duch runął z głębi jej piersi niczym uderzenie serca, niczym samo serce. Czuła się tak, jak gdyby zamknięty pośród drobnych żeber ogromny smutek albo może radość, znalazły nagle ujście na zewnątrz, przy czym doznanie to bardziej przypominało chyba jednak radość. Wrota jej serca rozwarły się na oścież i klacz pomknęła galopem. Perkar odwrócił się na odgłos kopyt, otwierając przy tym usta szerzej, niż mógłby to uczynić jakikolwiek człowiek. Właściwie, cała jego głowa rozpadła się na pół. Z rozdziawionych ust, okolonych rekinimi zębami, buchnął kłąb czarnego płomienia. Wzniósł w górę ostrze, ale było już za późno. Uwolniona klacz natarła z furią w oczach, a jej kopyta śmigały z większą prędkością i mocą niż letnia błyskawica. Jedno z nich ugodziło Perkara w głowę, a wówczas jego czaszka pękła i rozprysła się na kawałki, niczym pogruchotany dzban. Przez mgnienie oka chwiał się jeszcze na nogach, a w tym czasie przez strzęp szyi wydostał się na zewnątrz Pożeracz Oddechu. Odzyskawszy swobodę, okryty łuską demon ze chrzęstem wił się w powietrzu na podobieństwo pająka o tysiącu odnóży, a każda noga miała wygląd ohydnego wija zaopatrzonego w żądło. W szalonym pędzie strzelił ku klaczy, która stanąwszy dęba, gotowała się na odparcie ataku. Hezhi skurczyła się w oczekiwaniu na straszliwe starcie, do którego jednakże nie doszło, ponieważ demona spowił nagle snop rozedrganego światła. Dopiero gorączkowy rytm bębenka przypomniał Hezhi o istnieniu Brata Konia. W międzyczasie ogromnie powiększył rozmiary swego instrumentu i teraz przykrył nim Pożeracza Oddechu. Ledwie potwór przeszedł na drugą stronę, rozpadł się na kawałki. Ze skóry bębna wytrysnęła fontanna robactwa, które w oczach gniło, zamieniając się w czarną maź, a w końcu w dym. Jedynym dźwiękiem, jaki temu towarzyszył, było coś pośredniego między cichym trzaskiem, a westchnieniem. Starzec machnął bębenkiem jeszcze parę razy, chcąc się upewnić, że wszystkie kawałki demona obróciły się w dym. A kiedy nigdzie już nie było widać ani jednej ciemnej plamy, ani jednego pasemka dymu, pokłonił się klaczy, po czym klęknął przy rannym duchu wilka. Przygarnął stwora do siebie, nieznacznie zadrżał i ponownie stali się jednym. Kiedy dźwignął się na nogi, kuśtykał bardziej niż zwykle, zaś na jego twarzy widać było grymas bólu. Podszedł do Hezhi i łagodnie ujął jej rękę. Miała wrażenie, że od własnych palców dzieli ją odległość większa niż od Nhol. Były jakieś drętwe, całkiem obce i dopiero, gdy Brat Koń zamknął je w swojej dłoni i ucichł bębenek, pojęła, że bez wytchnienia wciąż uderzała w swój instrument. Klacz parsknęła, stanęła dęba, po czym wskoczyła w nią z powrotem. Hezhi poczuła tylko nieznaczny wstrząs, a w nozdrza uderzyła ją woń końskiej sierści oraz potu. Naraz ogarnął ją strach. Świat po drugiej stronie bębenka był twardy i na swój sposób prosty, a ludzkie emocje nie miały tam większego znaczenia. Ale teraz, kiedy było już po wszystkim, to co po tamtej stronie było zaledwie zdumieniem, tutaj przerodziło się w najczystsze przerażenie. No i Perkar został zabity, nie zaś uratowany. Jego głowa rozleciała się na kawałki, zdruzgotana jej ręką – czy też raczej kopytem jej duchowego pomocnika. Zamrugała. Perkar leżał na ziemi tak jak przedtem, a jego głowa tkwiła na swoim miejscu. Brat Koń z Ngangatą pochylali się nad nim, bacznie nasłuchując. – Co się stało? – spytał Tsem. – Dlaczego drżysz? Spojrzała w zaniepokojoną twarz olbrzyma. – Walka? Czyżbyś jej nie widział? – Walka? Widziałem jedynie jak ty i ten starzec bębnicie bez ustanku, wyśpiewując przy tym jakieś bzdury. Potem Heen zaczął warczeć i zawodzić, a na koniec Brat Koń wstał z miejsca, machając dokoła bębenkiem. Pojawił się jakiś dym i to wszystko. – Naprawdę? – Księżniczko, nic więcej się nie wydarzyło. Ściągnąwszy brwi, Hezhi przeniosła spojrzenie na Perkara. – No i jak? Czy ma się lepiej? Brat Koń uroczyście potrząsnął głową. – Wciąż jest chory i Harka wiele będzie potrzebować czasu, żeby go uleczyć. Ale Pożeracz Oddechu zniknął. – Dzięki tobie. – Dzięki Bogini Koni albo tobie. – To ty go zabiłeś. Brat Koń rozłożył ręce. – Tak naprawdę, to on nie jest zabity, lecz minie wiele lat, zanim jego materia ponownie się połączy. – To ty przeciągnąłeś go przez bębenek. – Tak. Jest mieszkańcem Jeziora. Wyrwany z jego wód, pozbawiony ciała, niejako się dusi. – Czy wszyscy bogowie są tacy? – Nie. Pożeracz Oddechu pod pewnymi względami jest bardzo delikatny. Ale każde przejście przez bębenek – z jednej strony Jeziora na drugą – musi być przygotowane przez ducha, boga lub człowieka. Takie przejście zawsze jest niebezpieczne. – O czym wy mówicie? Jakie jezioro? – dopytywał się Tsem. Hezhi poklepała go po ramieniu. – Później ci to wyjaśnię. Obiecuję. – To dobrze, bo teraz oboje rozmawiacie jak para obłąkanych. Brat Koń nie odsłonił w uśmiechu zębów, jak miał to w zwyczaju, ale w jego oczach zapaliły się błyski dawnej wesołości. – Zaiste, obłęd bardzo pomaga tym, którzy pragną zostać gaanem. – Wyciągnąwszy rękę, podrapał psa między uszami. Tsem wzniósł oczy ku niebu. – Wobec tego wszyscy tu obecni muszą być niespełna rozumu. W tym momencie do rozmowy wtrącił się Yuu’han. – Spójrzcie na równinę. Hezhi podążyła wzrokiem za jego wyciągniętym palcem, lecz nie dostrzegła niczego prócz księżyca oraz chmur. Tymczasem Ngangata i Brat Koń zareagowali zupełnie inaczej. – Myślałem, że zatrzymają ich nieco dłużej – powiedział stary Mang. – Może to kto inny? – Może. – Co? Co tam widzicie? – dopytywała się Hezhi. – Zobacz, o tam... – Ngangata wskazał jej kierunek wyciągniętą ręką. Hezhi podążyła spojrzeniem wzdłuż wytyczonej linii. – Nie. – Obozowe ognisko. Ktoś jedzie za nami o jakiś dzień drogi z tyłu. – Miałem nadzieję odpocząć do świtu. – Brat Koń ciężko westchnął. – Możemy odpoczywać w siodle – odparł Ngangata. – Przynajmniej zatrzemy ślady. – Co masz na myśli? – zapytała Hezhi, lecz natychmiast domyśliła się odpowiedzi, gdyż na dworze zabębniły o ziemię pierwsze krople deszczu. Powietrzem wstrząsnął odległy grom, a niebo nad horyzontem przecięła linia błękitnego ognia. – Przecież mówiłem, że będzie padać – rzekł Ngangata, nie odrywając wzroku od Perkara, z którego ust dobiegł cichy jęk. Hezhi zdało się, że na grubych, dziwnych wargach pół-Alwata dostrzega cień uśmiechu wdzięczności. XX. Smoki Ghan przystanął na progu biblioteki i obejrzawszy się za siebie, omiótł spojrzeniem wypełnione księgami regały. Pilnujący go żołnierze zaczęli niecierpliwie pokasływać, on jednak zupełnie na to nie zważał. – Zaczekajcie – burknął. Dostrzegł leżący na stole tom i zawrócił, by odnieść go na miejsce. – I dokąd to pójdziemy? – zadał retoryczne pytanie, zerkając na oznaczenie na grzbiecie, które zawierało jednoznaczną odpowiedź. Tom powinien był stać na jednej z półek w labiryncie regałów zajmujących najbardziej odległą część biblioteki – przez Hezhi określaną mianem Gęstwiny. Machnięciem ręki pokazał żołnierzom, że zaraz wraca i zniknął z książką między półkami. A kiedy upewnił się, że nikt go nie widzi, wsparł czoło o skórzane grzbiety. – Spędziłem wśród was całe życie – wyszeptał do książek. – Co wy beze mnie poczniecie? Księgi rzecz jasna nic nie odrzekły, lecz gdy ciężkim krokiem zmierzał z powrotem w stronę czekających strażników, odpowiedź nasunęła mu się sama. Musnął palcem Tercjariusz Grimoire, ostatni z długiego rzędu tomów oddzielających go od czytelni. – Do widzenia – rzucił szeptem. – Zawsze znajdzie się ktoś, kto się wami zajmie. Potem wyszedł, nie oglądając się za siebie, z niechęcią kierując myśli ku temu, co go czekało. Widziałem smoki – napisał Ghan nieco później, kiedy ignorując wszystkich na barce, rozpakował rzeczy w swojej kajucie. – Na swój sposób były wspaniałe. Węgorz przywołał je własną krwią choć byłem przekonany, że w ten sposób nie można zwabić nawet najnędzniejszego robaka. Na smoki to jednak wystarczyło. Wiły się w wodzie niby żywe fale, mieniąc się odcieniami zielonej tęczy. Widok doprawdy piękny. Sprawnie wślizgnęły się w uchwyty pod barką i natychmiast dały znać o swojej sile, gdyż nieruchoma dotychczas łódź gładko ruszyła z miejsca. Niebawem przestaniemy zwracać na nie uwagę, podczas gdy one pracować będą niestrudzenie, unosząc nas w górę Rzeki. Odłożył pióro, legł na łóżku i zamknął oczy. Dzień był długi, przyniósł wiele zmian i nawet pisanie nie dawało mu zwykłej radości. Ghe wyszedł na pokład o brzasku. Nhol zniknęło, on zaś pomimo ulepszonego wzroku widział niemal wyłącznie Rzekę. Bliżej siebie miał sztuczny horyzont wyznaczony przez koronę grobli, której podstawę porastały gęste zarośla wierzby, bawełny oraz bambusa. Drugi brzeg był natomiast tak odległy, że jawił się w postaci cieniutkiej, zielonej linii. Zaczerpnął głęboko tchu. Płynęli! Wyprawa – jego wyprawa! – właśnie się rozpoczęła. Odnajdą ją, miał co do tego niezachwianą pewność. Uczucie to było niemal nieludzkie, lecz i tak dawało mu radość. Usłyszał czyjeś kroki. Duch ślepego chłopca rozpoznał je natychmiast, toteż Ghe zamiast się odwrócić, od razu wyrzekł słowa powitania. – Hrabina Qwen Shen. Wstajesz pani o niezwykłej godzinie. – Tak jak i pan, hrabio Yen. Zwrócił twarz w jej stronę tak, by mogła dojrzeć sardoniczny uśmieszek. – Nie jestem hrabią, o pani. – Doprawdy? W takim razie zastanawiam się, dlaczego cesarz powierzył ci tę wyprawę. – To twój mąż, pani, jest kapitanem. – O, tak – westchnęła. – Może powinniśmy o nim pomówić. – Pomówić? Uśmiechnęła się nieznacznie, a Ghe ponownie uderzyło jej niezwykłe piękno, jakaś bliżej nieokreślona egzotyka. – Cesarz przyobiecał ci barkę, abyś mógł ścigać swój cel, a także niezbędne narzędzia: załogę, kapitana. Mój mąż, hrabia Węgorz, jest właśnie takim narzędziem. Ghe podrapał przecinającą podbródek bliznę. – W takim razie, kto wydaje rozkazy żołnierzom? – Węgorz. Ale on rozkaże tylko to, co mu podsunę, ja zaś podsunę mu to, co mi powiesz. Tak właśnie wygląda dowodzenie na tej barce. – Takie rozwiązanie jest chyba nadmiernie skomplikowane – zauważył Ghe. – Czy hrabia Węgorz jest świadom takiego stanu rzeczy? – Świadom? – odparła hrabina z błyskiem w oku. – On nawet nie bardzo zdaje sobie sprawę z tego, że oddycha. Natomiast już zupełnie jest nieświadom tego, że nigdy w życiu niczego sam nie wymyślił. Cesarz dal mu łódź, by pożeglował w górę Rzeki, do „Wun i miejsc rozpościerających się poza nim” jako cesarski ambasador. To ty i ja mamy określić, do jakich „miejsc poza nim” powinniśmy popłynąć. – Bez urazy, hrabino Qwen Shen, lecz czy nie byłoby prościej oddać Węgorza czy jakiegoś innego kapitana wprost pod moją komendę? – Ależ oczywiście, że nie – odrzekła, wystawiając twarz na idący od wody podmuch wiatru. – Żaden wielmoża nie zniesie rozkazów człowieka z gminu, zaś człowiek z gminu nie może dowodzić królewską barką. Wierz mi, takie rozwiązanie jest najlepsze. Możesz być pewien, że twe wskazówki zostaną ściśle wypełnione. Przyjął te słowa skinieniem głowy. – Czy cesarz wyjawił ci prawdziwy cel naszej misji? – Jego córka – powiedziała bezgłośnie ruchem warg i uroczyście pokiwała głową. Ghe zmarszczył czoło. – Zachowaj to dla siebie, pani. – Nie martw się – uspokajająco rzuciła Qwen Shen. – Nawykłam do takich łamigłówek. Ty i ja dobrze będziemy dowodzić tym statkiem. – To dla mnie zaszczyt – odparł Ghe, choć świadomość, że w znacznej mierze zdany jest na łaskę tej kobiety, mocno osłabiła jego wcześniejszą radość. Z ciemności doleciał krzyk mewy, w oddali, pośród majestatycznego bezmiaru wód Rzeki Ghe dostrzegł inną, mniejszą barkę, która spływała z prądem. Zaczął zastanawiać się, czy także do niej zaprzęgnięto smoki, czy też za napęd służyły jej mniej niezwykłe siły. – Czy Węgorz wie? – Nie. Nie wie nikt, oprócz tego starca. Musisz mu nakazać, by trzymał język na wodzy. Ghe posłał jej złośliwy uśmieszek. – To całkiem zbędne. Ten człowiek otwiera usta wyłącznie po to, żeby obrażać albo się kłócić. Na wszelki wypadek sprawdzę jednak, czy pojmuje powagę sytuacji. Ty, pani, ze swej strony dołóż natomiast starań, aby nie poznał mojej prawdziwej roli w tej wyprawie. Na razie uchodzę w jego oczach za inżyniera, który kocha się w Hezhi, to wszystko. Przechadzali się wolno po pokładzie, a Ghe czuł na sobie bez ustanku baczny wzrok hrabiny, szczególnie często prześlizgujący się po jego gardle. On sam pieczołowicie udawał, że ma spojrzenie zatopione w odległym horyzoncie. Kiedy wreszcie na nią spojrzał, wyraz jej oczu wzbudził w nim niepokój. – O co ci chodzi, pani? Za kogo mnie bierzesz? Przez czas jakiś trwała w milczeniu, potem zwróciła się ku niemu i odpowiedziała własnym pytaniem. – Czy mogę dotknąć twego ciała? – Co takiego? – Twojej dłoni. Chcę dotknąć twojej dłoni. – Dlaczego? – Aby się przekonać, czy jest zimna. – Nie jest zimna – zapewnił Ghe. – Jest ciepła, tak jak ciało. – Ale ja chcę jej dotknąć – nie dawała za wygraną. – Chcę wiedzieć... – Chcesz poznać dotyk ciała ghoula? – syknął ze złością. Spokojnie patrzyła mu prosto w oczy. – Tak. Wyciągnął rękę szybko, bardzo szybko, tak by pojęła, że był więcej niż człowiekiem, co najmniej w takiej samej mierze, w jakiej nim nie był. Zacisnął dłoń na jej palcach na tyle mocno, by poczuła ból. Hrabina syknęła, lecz poza tym nie dała po sobie niczego poznać. Wyszczerzył zęby w dzikim uśmiechu. – Oto jak smakuje dotyk mego ciała. Zamknęła oczy, ale nie próbowała wyszarpnąć dłoni, jak tego się spodziewał. – Byłeś w błędzie – powiedziała, po czym niespodziewanie dotknęła jego knykci palcami wolnej ręki. – Masz ciało gorętsze od ludzkiego. Oswobodził jej dłoń, odpychając ją zarazem od siebie. – Czy zaspokoiłem twą ciekawość, pani? W zamyśleniu potarła zgniecione palce. – Nie, nic podobnego. Moja ciekawość właśnie zaczyna się budzić. Posławszy mu sardoniczny uśmiech, skierowała kroki w stronę barwnego namiotu, w którym spał jej mąż. Natomiast Ghe stał jak skamieniały jeszcze długo po wschodzie słońca. Jego zdumienie powoli ustępowało miejsca złości, która przeradzała się we wściekłość. Jeśli Qwen Shen zamierzała zabawić się jego kosztem, gorzko tego pożałuje. Czas jakiś zajęty był wymyślaniem jak najokrutniejszych kar, a gdy na pokładzie przybyło marynarzy – sondujących dno długimi tyczkami, zarzucających sieci, czy tylko obserwujących nurt oraz prądy Rzeki – zszedł na dół, żeby pomówić z Ghanem. – Możesz być pewien, że ona nie przebywa w pobliżu Rzeki – powiedział Ghan, zaś Ghe pomyślał, że jego zachowanie zdradza oznaki czujności. – A to niby dlaczego? – Wiąże mnie zakaz, przeto nie wyjawię ci zbyt wielu szczegółów. Wystarczy powiedzieć, że ona uciekała nie tyle od Nhol, co od samej Rzeki. Powrót nad wodę zniweczyłby wszelkie jej nadzieje. – W takim razie do tego nie dopuścimy – zapewnił Ghe. – Odnajdziemy ją i ostrzeżemy o planach kapłanów. – Nie wiem, jak kapłani mogą ją znaleźć. – Już oni mają swoje sposoby. – Dowiedziałeś się, że wyprawa ze świątyni wyruszyła Rzeką, a nie lądem? To dlatego cesarz przygotował barkę na naszą podróż? Prawdę powiedziawszy, Ghe nie zastanawiał się zbytnio, dlaczego poprosił o barkę. Wtedy wydawało mu się to całkiem naturalne. Teraz uprzytomnił sobie, że mógł dopuścić, aby Bóg Rzeki zdradził samego siebie. Miał pojęcie jedynie o ruchu z prądem bądź pod prąd, więc naturalnie, Hezhi musiała znajdować się w jednym z tych dwóch kierunków. Ghe wyczuwał, że jest w górze Rzeki, ale teraz zaświtała mu myśl, że przeświadczenie Rzeki w tej materii – nawet przefiltrowane przez niego – nie było miarodajne. Swą wiedzę czerpał bowiem wyłącznie z wizji, jakie od paru dni posyłał mu Bóg Rzeki. W odróżnieniu od poprzednich – przedstawiających samą Rzekę – te ukazywały jakiegoś mężczyznę, śniadego, dzikiego mężczyznę, jadącego na pasiastym koniu pośród innych z barbarzyńska odzianych jeźdźców. We śnie Ghe miał wrażenie, że ów dziki człowiek wiedział, gdzie przebywa Hezhi. Ponadto bardzo przypominał samego Ghe – był przedłużeniem ramienia Rzeki w miejscu, gdzie bóg nie mógł płynąć. Jednak poza tymi obrazami Rzeka wyraźnie skąpił mu wiadomości. On tymczasem bardzo ich potrzebował, aby przekonać Ghana, że wie znacznie więcej niż w rzeczywistości. Tamten mężczyzna na koniu mimowolnie przypomniał Ghe o małej figurce, którą podarował Hezhi, przedstawiającej postać pół kobiety, pół konia z legend Mangów. Jeśli mężczyzna z jego snów był Mangiem, to być może wszyscy barbarzyńcy wyglądali podobnie. Nie, to nie była prawda. Niektórzy spośród nich byli biali jak albinosy i mieli oczy barwy bladoszarego szkła. Mangowie przynajmniej wyglądali jak ludzie. Jeśli nie podejmie ryzyka teraz, dopóki Ghan nic nie powiedział, wówczas bibliotekarz przejmie całkowitą kontrolę nad informacjami. Starzec mógł mu powiedzieć cokolwiek, a jego tajemne zmysły nie były na tyle przenikliwe, by wykryć nieznaczny fałsz. Dlatego też Ghan musiał wierzyć w fikcyjną wyprawę ze świątyni, musiał wierzyć, że kapłani wiedzą, gdzie jest dziewczyna. Tak więc, zebrawszy całą pewność siebie, wypowiedział jedyną myśl, jaka przyszła mu do głowy. – My, podobnie jak i kapłani, wiemy, że ona przebywa wśród Mangów. W następnej chwili musiał wytężyć wszystkie siły, żeby powściągnąć uśmiech triumfu, wyczuł bowiem przygnębienie Ghana, zwietrzył gorzką, słonawą woń. Miał rację! A w każdym bądź razie przynajmniej częściowo. Teraz Ghan będzie musiał zważać na swoje kłamstwa, ponieważ nie będzie wiedzieć, ile tak naprawdę wie Ghe. Widział wysiłek starca, jego nadzieję na zmyślenie kłamstwa tak bliskiego prawdy, by można w nie było uwierzyć. Pokiwał w duchu głową. Tak, Ghan by go oszukał, gdyby tylko uznał, że da się nabrać. Dokąd zawiódłby ich bibliotekarz, nabrawszy przekonania, że kapłani nie stanowili dla Hezhi żadnego zagrożenia? Nieuchronnie doszedłby wówczas do wniosku, że jedyne prawdziwe niebezpieczeństwo wiązało się właśnie z tą wyprawą. Teraz jednak uzyskał dowód na to, że kapłani wiedzieli, gdzie ona przebywa, a to nakłoni go do wyjawienia przynajmniej części prawdy. – Ona jest wśród Mangów – przyznał w końcu Ghan, a Ghe poczuł się prawdziwym zwycięzcą. – To przynajmniej jest prawdą. Kapłani musieli śledzić mnie baczniej niż przypuszczałem i zapewne dowiedzieli się, że dostałem od niej wiadomość. – Oglądałem mapy – powiedział Ghe. – Pustkowia Mangów są ogromne. Wiedza, że ona tam jest, niewiele ułatwi nasze poszukiwania. – To prawda – cicho odrzekł Ghan – ja jednak mogę wskazać miejsce jej pobytu znacznie dokładniej. – Czy będziemy musieli podróżować liedem? W jakim kierunku? Westchnąwszy ciężko, Ghan sięgnął po stojącą przy biurku okutą mosiądzem bambusową tubę. Wyciągnął z niej mapę, którą następnie rozwinął na pustym blacie. – Tutaj jest Nhol – wyjaśnił, a Ghe rozpoznał wskazane przez niego miejsce bez najmniejszego trudu. Rzekę oddano na mapie za pomocą trzech równoległych do siebie, falujących linii, natomiast miasto oznaczono wizerunkiem stromej piramidy Świątyni Wody. Na ten widok Ghe poczuł przypływ znajomej złości. Nie godziło się bowiem, by miasto Rzeki przedstawiał symbol jej okiełznania. Ghan tymczasem ciągnął dalej: – Tu mamy pustkowia. – Wskazał dłonią znaczny obszar pozbawiony wszelkich szczegółów, nie licząc rysunku jeźdźca ze wzniesionym mieczem w dłoni. Rzeka zaledwie muskała swym korytem obrzeża tych ziem. Równiny na drugim brzegu opatrzone były napisem Dehshe, który – jak wiedział Ghe – oznaczał nazwę innego barbarzyńskiego plemienia. – Możemy trzymać się Rzeki, dopóki nie dotrzemy w to miejsce. – Ghan dotknął palcem przecinającej główny nurt pojedynczej, falującej linii. – Co to takiego? – Jakaś mniejsza rzeczka. Być może uda się nam wprowadzić barkę w górę jej biegu. Potem będziemy musieli opuścić pokład i dalej wędrować lądem. – Dokąd? Ghan posłał mu szczere spojrzenie. – Proszę, zrozum. Zarówno ty, jak i cesarz potrzebujecie mnie wyłącznie dlatego, że znam miejsce pobytu Hezhi. Chcę, żeby taki stan rzeczy trwał jak najdłużej. Dlatego też teraz powiem tylko tyle, iż powinieneś żeglować do ujścia tej rzeczki, a jeśli okaże się to możliwe, także dalej w górę jej biegu. Ghe skinął głową. Słowa starca brzmiały mądrze. Na dobrą sprawę bibliotekarz chyba nawet kogoś mu przypominał. W krótkim przebłysku stanęła mu przed oczami stara kobieta z ulicy Red Gar, którą zamordował. Na myśl o niej poczuł przelotny smutek, taki sam jak w chwili jej śmierci. Dlaczego stary bibliotekarz budził w nim wspomnienia dotyczące właśnie tamtej kobiety? Oboje byli starzy, oboje brzydcy i nieustępliwi. No i niebezpieczni. Oprócz tego było jednak coś jeszcze istotniejszego, czego wszakże nie potrafił teraz sobie uzmysłowić. – A zatem dobrze – powiedział, otrząsając się z zadumy. – Zaniosę tę wiadomość Węgorzowi, chyba że masz ochotę przedstawić mu ją osobiście. – Proszę, tylko nie to – jęknął Ghan. – Raz już z nim rozmawiałem i wystarczy mi tego aż do śmierci. Przez wiele lat unikałem takich jak on, a teraz przyszło mi tłoczyć się z jednym z nich na pokładzie tego samego statku. – Doskonale cię pojmuję. – Ghe pokiwał głową. – Wśród kapłanów oraz inżynierów pełno jest takich ludzi. W moim przekonaniu to Qwen Shen przewodzi tak naprawdę tej wyprawie. – Tak, Qwen Shen. Hrabina Ogień, Hrabina Lód. – Co takiego? – To właśnie oznacza jej imię, ty idioto. Ogień, lód. – Och. – Idź już. Mam jeszcze wiele do przeczytania. – Mistrzu Ghanie, czy ty nigdy nie zajmujesz się niczym innym? – Co masz na myśli? – Wiem, że nigdy nie pływałeś Rzeką na północ od Nhol, a mimo to siedzisz w zamknięciu, zamiast podziwiać nowe widoki. – No cóż, w ten sposób mogę przynajmniej udawać, że nie uczestniczę w tej szalonej wyprawie. Mogę skupić myśli narzeczach naprawdę ważnych. Niebawem – gdy zmusisz do marszu przez wertepy te stare nogi – utracę ten luksus. A poza tym, cóż „nowego” można tam zobaczyć? – No... wodę, odległe groble, od czasu do czasu jakąś inną łódź... Już rozumiem twój punkt widzenia. – To dobrze. Człek przeciętnej inteligencji zrozumiałby mój punkt widzenia już dawno temu i w ten sposób oszczędziłby mój czas. Jestem stary, więc nie pozostało mi go zbyt wiele. – Raz jeszcze przepraszam, Mistrzu Ghanie. Odchodzę i nie przeszkadzam ci dłużej w pracy. Złożywszy krótki ukłon, wyszedł z kajuty. A gdy znalazł się na pokładzie, stwierdził, że zupełnie nie pojmuje punktu widzenia Ghana. Zaledwie bowiem wkroczył na wypolerowane deski pokładu, zewsząd otoczył go wspaniały, całkiem nowy świat. Słońce zalewało go wesołym, żółtym blaskiem, po niebie wlekły się dobroduszne chmury, które podobnie jak słońce, było proste i jaskrawe, niczym jego sny. Wzdłuż poręczy stało ze trzydziestu żołnierzy w kiltach o barwie akwamaryny i złota oraz wypolerowanych, stalowych pancerzach. To byli jego żołnierze, jako że to Ghe poprosił o nich cesarza. Mężczyźni, którzy na jego rozkaz będą walczyć i umierać. Najważniejsze w tym wszystkim było zaś to, że wyprawa przestała być mglistą mrzonką. Ghan wie, gdzie jest Hezhi, zna dokładne miejsce jej pobytu. Niebawem Ghe ją odnajdzie, obroni przed wrogami i raz jeszcze weźmie w ramiona. A potem zabierze ją z powrotem do ojca – nie do tej mizeroty z krwi i kości zamieszkującej w pałacu, ale do tego, który naprawdę ją stworzył. Hezhi uciekła tylko dlatego, że go nie rozumiała, a kapłani od dziecka karmili ją kłamstwami pochodzącymi z owego ciemnego miejsca w podziemiach, gdzie straszliwa istota w ludzkim przebraniu przetrzymywała w łańcuchach pierwszego cesarza. To za ich przyczyną nauczyła się bać boga, utożsamiać go z niegodziwościami kapłanów, niegodziwościami, w których on sam również tkwił po uszy, zanim śmierć go nie obudziła. Tymczasem Rzeka, prawda o nim, była tym, co oglądał w chwili obecnej – bezmiarem, niebem budzącym się do życia ponad ziemią, samym życiem, deszczem. Radością. W tym momencie czuł się tak, jakby jego głowa oraz stopy stanowiły odrębne światy, pomiędzy którymi kłębiły się raki, tyrusy, płastugi, kraby, sumiki, węgorze – wszelkie wodne stworzenie, rozlegle szuwary, gęste kępy cyprysów i mangrowe zarośla Bagiennych Królestw. Zupełnie nie odczuwał głodu, zaś koszmarna prawda o tym, że był martwy, wydawała się odległą i niepotrzebną troską. Po głowie tłukła mu się tylko jedna niespokojna myśl i było to denerwujące, ponieważ nie potrafił znaleźć jej źródła. Myśl ta pozostawała w jakimś związku ze świątynią oraz jej dziwacznym panem, lecz nie to było istotą jego... niepokoju? Strachu? Cokolwiek by to nie było, rozprawi się z tym, kiedy już nadejdzie. Ale teraz, po raz pierwszy od momentu swych powtórnych narodzin, poczuł w oszołomieniu, że ma ochotę śpiewać. Nie pozwoli, aby jakaś durna myśl odwracała jego uwagę od tak niezwykłego doznania. Nie będzie też śpiewać. Tego byłoby już za wiele – reszta przebywających na barce wzięłaby go za głupka. Będzie natomiast przypatrywać się Rzece i oddawać cześć, to zaś wielce przypominać będzie śpiewanie. W kajucie Ghan uważnie przestudiował mapę, po czym sięgnął po następną, jeszcze dokładniejszą. Starannie sprawdził wszystkie szczegóły w geograficznym dziele, które zabrał ze sobą na pokład. W chwili obecnej kroczył po cienkiej linie rozpiętej w gąszczu ustawionych na sztorc ostrzy. Gdyby tylko miał całkowitą pewność, że kapłani nie posłali własnej wyprawy. Jeżeli natomiast to uczynili, słudzy świątyni musieli znacznie ich wyprzedzać i Hezhi z Tsemem albo już uciekli albo zostali przez nich pojmani. To drugie mogło się zdarzyć jedynie w przypadku, gdyby Mangowie sprzedali księżniczkę. Ghan nie potrafił jednak wyobrazić sobie niczego, czym jakikolwiek kapłan zdołałby przekupić bądź zjednać sobie Mangów. W dalszym ciągu jego plan dopiero nabierał kształtów. Zbyt wiele zależało w nim od Yena, zwłaszcza że ten wciąż go zaskakiwał. Chłopak miał w sobie coś, czego nie rozumiał, zupełnie jakby jakaś część jego dziejów została ukryta przed ludzkim wzrokiem. Na razie miał jednak swoje mapy oraz geograficzną księgę. Dowie się z nich tak wiele, jak tylko to będzie możliwe. Podczas gdy Ghe przechadzał się po pokładzie, usiłując dociec, co też mąci jego szczęśliwość, Ghan skupił całą uwagę na mapie. W zamyśleniu przeciągnął palcem po rysunku stożkowatej góry. Napis u jej podnóża głosił, że jest to She’leng. Wypływający z niej kręty strumień dawał początek Rzece. „To dziwne – pomyślał – jak bardzo rysunek ten przypomina symbol oddalonego o pół świata Nhol”. XXI. Człowiek widmo – Zbudź się... Perkar rozwarł powieki i spojrzał w niebo, które dygotało i dudniło tak, że aż z lękiem pomyślał, czy czasem chmury nie urwą się z uwięzi i runą wprost na jego głowę. Na dobrą sprawę nie był nawet pewien, czy któraś już tego nie zrobiła, gdyż uświadomił sobie, że jest przemoczony do suchej nitki. Uniósł rękę, by zetrzeć wodę z twarzy, a wtedy świat zakołysał się jeszcze groźniej. Ktoś zagadał w języku, którego w pierwszej chwili nie zrozumiał i musiało upłynąć nieco czasu, zanim rozpoznał mowę Mangów. Poruszył się wówczas gwałtownie i natychmiast poczuł, jak słabe i omdlałe jest jego ciało. Ostatnią rzeczą, jaką świadomie zapamiętał, była gra w klepanego z wojownikiem Mangów, w której doznał porażki. Co oni mu zrobili? Chciał usiąść, lecz nie zdołał tego uczynić, gdyż był przywiązany do ciągniętych przez konia żerdzi. – Hej! – spróbował ryknąć, lecz z jego gardła dobiegło jedynie ciche kasłanie. A mimo to, ktoś go usłyszał, bo gwałtowne podrygi noszy nagle ustały. Grubo ciosana twarz pół-człowieka przesłoniła mu niebo, zręczne palce poluzowały rzemienie opasujące jego pierś. – Ngangata – wychrypiał Perkar. – Jak się czujesz? – Tak samo jak wówczas, gdy rozprawiła się ze mną Łowczyni. Co się stało? – O, to długa historia i... – Perkarze! – Podnieconemu okrzykowi towarzyszył szelest materii, pod miękkimi butami cicho zachrzęścił piasek. Odwróciwszy głowę, dostrzegł nadbiegającą Hezhi. – Brat Koń powiedział, że wkrótce się przebudzisz! Wiedziałam, że deszcz tego dokona! – Witaj, księżniczko. Mam nadzieję, że ktoś niebawem wszystko mi wyjaśni. – Podziękuj jej za uratowanie życia – zamruczał mu w uchu słaby głos Harki, jak gdyby także i miecz był poważnie chory. – Uratowała mi życie? – zdumiał się Perkar. Co też tu się działo? Ani chybi, w trakcie gry skręcił sobie kark i powrót do zdrowia zabrał mu nieco czasu. A jednak Hezhi stała, niepewnie splatając ręce, zaś przez jej twarz przelatywały najróżniejsze uczucia. Także Ngangata sprawiał wrażenie szczęśliwego i chyba nieco zaskoczonego – jakby nie potrafił do końca uwierzyć, że Perkar ponownie przemówił. Hezhi zagryzła wargi. – Co pamiętasz? – Nic. Ja tylko... – urwał gdyż dziewczyna uklękła, po czym wtuliła twarz w jego ramię. – Rada jestem niezmiernie, że wróciłeś – wyszeptała, a głos jej się łamał, jakby za chwilę miała wybuchnąć płaczem. Perkar popadł w takie zdumienie, że nie zdołał znaleźć żadnej odpowiedzi, a zanim przyszło mu do głowy, by odwzajemnić uścisk, Hezhi zdążyła się odsunąć. Twarz miała suchą i jakby nieco zakłopotaną. W międzyczasie Ngangata uporał się z rzemieniami. – Tylko nie próbuj wstawać – rzucił ostrzegawczo. Perkar puścił jednak jego słowa mimo uszu i zaledwie dotknął stopami ziemi, rozciągnął się jak długi na mokrym piasku. Ponad wzgórzami przetoczył się odległy grom – to zapewne któryś z bogów naigrawał się z jego wysiłków. – No, znowu jesteś wśród żywych – rozległ się gderliwy głos Brata Konia. – Pamiętasz, jak opowiadałem ci, że Mangowie to jedyna rasa, która przetrwała w tych stronach podczas stworzenia? Nie zapomnij o tym, kiedy znów przyjdzie ci ochota spróbować sił w którejś z naszych gier. – Nie zapomnę. – Ja zaś ci w tym pomogę – zapewnił Ngangata. – Ogłuszę cię bez wahania, gdy tylko coś takiego przyjdzie ci do głowy. W ten sposób najmniej ucierpisz, ty idioto. – Jak to miło znów być z wami – wydyszał Perkar, chwiejnie stając wreszcie na nogi. – Pozostań na noszach póki nie nabierzesz sił – poradził Brat Koń. – Musimy ruszać w drogę. – Dlaczego? – Jesteśmy ścigani. To także wytłumaczę ci później. – Mogę jechać u twego boku – zaproponowała Hezhi. – Dajcie mi chwilę do namysłu – powiedział Perkar. – Chcę też pomówić z Harką. – Opadł na obciągniętą skórą ramę z żerdzi, po czym, pod wpływem nagłej myśli, raptownie siadł na posłaniu. – A Ostry Tygrys? Czy pamiętaliście, żeby go zabrać? Ngangata wyciągniętą ręką pokazał gdzieś za siebie. – Tam stoi. A teraz już leż. Wykręcając szyję, spojrzał we wskazanym przez Ngangatę kierunku. Ostry Tygrys naprawdę tam był, patrzył na Perkara z miną wyrażającą zapewne końskie lekceważenie. Uspokojony, legł na skóry. Niebawem niebiosa ponownie zaczęły grzechotać. Nad sobą miał siwą chmurę, a na jej tle jasną plamką odznaczał się jakiś ptak, być może żuraw. – Zapewne wiesz, co mnie spotkało, Harko. – Zaiste, może lepiej wyliczę, co cię nie spotkało? Były chwile, że czułem się niemal tak źle jak i ty, więc część mych wspomnień jest zamglona i niedokładna. – Ty byłeś chory? Jakże to możliwe? – Nasze więzi serca są ze sobą złączone. Wszystko, co grozi ci śmiercią, mnie również osłabia. – Ale przecież kiedy ja umrę, ty odzyskasz wolność. – W zwyczajnych okolicznościach tak, jednak nie w tym przypadku. Perkar w zdumieniu pokręcił głową. – Wprost nie mogę w to uwierzyć. A zatem wszystko mi opowiedz, Harko. I wytłumacz, dlaczego mam podziękować Hezhi za ocalone życie. Tak więc Harka przedstawił mu swą opowieść, a kiedy skończył, jadąca opodal Hezhi wyjaśniła, co wydarzyło się w świecie poza jego ciałem. Opowiedziała o walce, ucieczce z osady Mangów, bitwie duchów o jego życie, a wreszcie o pogoni, którą dojrzeli w oddali. Hezhi mówiła, a Perkar z każdą chwilą odzyskiwał siły. Nie musząc dłużej stawiać czoło nadprzyrodzonej istocie, Harka uzdrawiał go z właściwą sobie szybkością. Zanim relacja dziewczyny dobiegła końca, gotów był dosiąść wierzchowca. – To dobrze – ucieszyła się Hezhi. – Ngangata powiada, że bez tych noszy trudniej będzie nas wytropić. – To prawda. Końce żerdzi pozostawiają w ziemi głębokie ślady, które trudno zatrzeć. Nawet silny deszcz nie zdoła zupełnie ich usunąć. Czy mocno padało? – Nie aż tak. Wszyscy w milczeniu, nerwowo śledzili jego ruchy, gdy wsunąwszy stopę w strzemię, przywarł brzuchem do boku T’esha, a następnie z głuchym stęknięciem przerzucił drugą nogę ponad grzbietem ogiera. Bez dalszej zwłoki ruszyli w drogę. Perkar nadal był osłabiony i kręciło mu się nieco w głowie, ale zdołał przetrwać w siodle resztę dnia, a podczas jazdy skupił swe wysiłki na uporządkowaniu pytań, które bez ustanku zaprzątały mu umysł. Tego popołudnia wkroczyli na tereny bardziej wyżynne. Ścieżka, którą jechali, nieustannie pięła się w górę, a odległe szczyty stały się lepiej widoczne, bardziej realne, z pokrywającymi je połaciami lasu, czy śnieżnymi polami. Widok ten budził w Perkarze wspomnienia domu, poprawiał nastrój. Nagle, pod wpływem jakiejś myśli wzdrygnął się i ściągnął wodze wierzchowca. – Hezhi, dokąd my jedziemy? Bo chyba nie tylko umykamy przed pościgiem? – Zmierzamy do góry – oznajmiła z prostota. – Góra. – To właśnie ona czaiła się gdzieś w zakamarkach pamięci. Tak bardzo się skupił na wydarzeniach dni, kiedy leżał bez zmysłów, że w ogóle nie myślał o tym, co wydarzyło się przedtem. Co prawda nie zapomniał, ale odłożył na później myśli o spotkaniu z Karakiem – Czarnym Bogiem, albo jeszcze kimś innym, w zależności od tego, jak niestałe bóstwo kazało się mianować. Karak polecił mu dopilnować, by Hezhi dotarła do góry. – Dlaczego? Kto podjął taką decyzję? Hezhi wydęła wargi. – Czy nie pamiętasz, jak mówiłeś mi, żebym tam jechała? – Nie. – A więc był to jedynie przejaw twej choroby? Czyżby Kruk nie pouczył cię, żebyś zaprowadził mnie do góry? Perkara ogarnęła fala irytacji. – Czy usłyszałaś to od Ngangaty? Hezhi ściągnęła brwi, a w jej głosie zadźwięczały chłodniejsze tony. – Nie. Powiedział tylko, że rozmawiałeś z Czarnym Bogiem, ale niewiele wie o przedmiocie waszej rozmowy. Perkar odetchnął głęboko, usiłując zapanować nad rosnącą złością. Co też tak bardzo go denerwowało? – Wybacz, Hezhi. To, co ci mówiłem – choć zupełnie tego nie pamiętam – jest prawdą. Karak twierdzi, że powinniśmy udać się do góry w sercu Balat. – Mnie powiedział to samo. – To ty rozmawiałaś z Karakiem? Gdzie? Hezhi odpowiedziała, nie mogąc zapanować nad mimowolnym uśmiechem. – Zatem czeka mnie jeszcze jedna niezwykła opowieść – stwierdził oszołomiony Perkar. Czuł się tak, jakby nagle ocknął się na stromym zboczu lodowej góry, po którym zsuwał się z rosnącą szybkością. Po spotkaniu z Karakiem zdawało mu się, iż wie co należy czynić, ale w czasie gdy leżał jak martwy, świat poszedł dalej, nie czekając na niego. – To później – oznajmiła Hezhi zdecydowanym tonem. – Najpierw powiedz mi, dlaczego musimy dotrzeć do tej góry. Perkar z namysłem pogładził grzywę Tesha. Skoro rozmawiała z Karakiem, to dlaczego Bóg Kruków jej tego nie wyjaśnił? Zasługiwała na to, by wiedzieć. Zwłaszcza po tym, jak wybawiła go od śmierci ze szponów Pożeracza Oddechu. Tymczasem jego lud – być może nawet ojciec i bracia – nieustannie umierali. To była jego wina i musiał o tym pamiętać, podejmując wszelkie decyzje. Piraku podpowiadało, by nad wszystko stawiał sprawy najważniejsze. Tak mu się przynajmniej wydawało. – Karak mówił niejasno – zaczął ostrożnie Perkar. – Zrozumiałem jednak, że jeśli dojdziemy do tej góry, do samego źródła Rzeki, to zdołamy go zabić. – Zabić go? Zabić Rzekę? – W głosie Hezhi zabrzmiało czyste niedowierzanie. – Czy raz już tego nie próbowałeś? Czy sam mi o tym nie opowiadałeś? – Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie – przyznał Perkar. – Już dawno temu porzuciłem wszelkie myśli o tym wyczynie, ale Karak powiada, że możemy tego dokonać, a nawet więcej – musimy to zrobić. „Powiedział, że ty możesz tego dokonać” – dodał w duchu. Uznał bowiem, że lepiej będzie oswoić ją z tą prawdą stopniowo. – A czy Karakowi można ufać? – Nie. Lecz jest on bogiem takim samym jak i Rzeka, jednym ze starodawnych bóstw, które stworzyły świat. I nie darzy Rzeki miłością. – Kiedyś drwiłeś z takich rzeczy. Gdy opowiadałeś mi o tutejszych bogach, powątpiewałeś w ich zasługi. – Teraz nie powątpiewam – wyznał Perkar. W głębi serca wiedział jednak, że wypowiada te słowa nieco na wyrost. Wciąż traktował Karaka z niedowierzaniem, wierzył natomiast głęboko w jego zapewnienie, że mogą zabić Rzekę. Wierzył zaś dlatego, że dane mu było oglądać moc, jaką Hezhi rozwinęła w Nhol. – Ja nie zbliżę się do Rzeki, Perkarze – cicho, ale zdecydowanie oznajmiła Hezhi. – Być może nie będzie takiej potrzeby – skłamał. – Proszę jedynie, byś mnie wysłuchała. Nie znam w całości planu Karaka. Kto wie, czy nie nabierze on większego sensu, gdy zbliżymy się do góry? To będzie długa podróż, a Karak obiecał zostawiać nam znaki po drodze. A zresztą, dokąd jeszcze moglibyśmy pojechać? – Mnie powiedział to samo – mruknęła Hezhi. – Mówił, żebym tam jechała. – Opowiedz mi o tym. O twojej rozmowie z Bogiem Kruków. Może z obu naszych opowieści dowiemy się czegoś więcej. Hezhi przystała na tę propozycję i opowiedziała o swej niewiarygodnej podróży. A kiedy mówiła, zdała sobie sprawę, jak niedorzecznie brzmiała ta historia i po raz pierwszy zaczęła wątpić w jej prawdziwość. Kto wie, czy nie był to tylko niezmiernie żywy sen. Tyle tylko, że w jej piersi zamieszkała bogini i to akurat wiedziała ponad wszelką wątpliwość. Ozdrowienie Perkara ujęło jej sercu nieco rozpaczy. Miała wrażenie, że niebawem zdoła wykasłać i wypluć z siebie spory jej kawał. Zdawała też sobie sprawę, iż dręczące ją przygnębienie w znacznej mierze brało się z bezsilności, z tego że wydarzenia unosiły ją ze sobą, ona zaś nie miała żadnego wpływu na kształtowanie własnego losu. Nabyte ostatnio umiejętności pozwalały jej spojrzeć na tę rzeczywistość w zupełnie innym świetle. Światło to przechodziło po drodze przez rozbity kryształ, wytwarzając więcej niż jeden obraz czy barwę – to, czego dokonała niemal w równym stopniu napawało ją lękiem jak i radością. Ale przecież pozostała sobą, a mimo to zdobyła nową moc. Nawet kierunek podróży stanowił rezultat jej wyboru. Moc, którą ofiarowano jej wcześniej – moc Rzeki – byłaby niewspółmiernie potężniejsza, ale zarazem oznaczałaby koniec jej, Hezhi. Teraz już wiedziała, że choć świat Jeziora był obcy i przerażający, to duch, który się w nim poruszał, był jej duchem. Bogowie Góry pojmali ją i mogli uśmiercić, lecz nawet oni nie chcieli jej przemieniać. Brat Koń, Nganagata, Yuu’han i Zaklinacz Deszczu – wszyscy spoglądali na nią obecnie z większym szacunkiem, była tego pewna. Na dodatek Perkar wrócił do życia, ona zaś poważnie przyczyniła się do jego ocalenia. Teraz dług, jaki miała wobec niego, a którego istnieniu Perkar zaprzeczał, został przynajmniej w części spłacony. Być może dzięki temu zostaną prawdziwymi przyjaciółmi. Kiedy zrozumiał, jaką rolę odegrała w ratowaniu jego życia – a przecież i tak starała się jak najbardziej ją pomniejszyć – podziękował jej szczerze i z pokorą. Pochwyciła ten moment niczym motyla, radując się ruchem jego skrzydełek. Znając Perkara, pomyślała kwaśno, że ów motyl nie pożyje zbyt długo. Zbyt wiele uwagi poświęcał bowiem własnym troskom, swemu poczuciu winy – i w ogóle, temu wszystkiemu, co nazywał „przeznaczeniem”. Czy naprawdę wierzył, że może zabić Boga Rzeki, bo tak mu powiedział jakiś samozwańczy Bóg Kruków? Zresztą kto wie, może to była prawda. Może tylko w ten sposób mogła naprawdę uwolnić się od Boga Rzeki. Ale przecież dobrze znała jego potęgę, tak jak dziecko zna siłę bijącej je ojcowskiej dłoni, i wprost nie potrafiła uwierzyć, że on kiedykolwiek umrze. Jeżeli coś na tym świecie było wieczne, to właśnie Rzeka. Lecz może na świecie nic nie trwa wiecznie. W paru księgach czytała uczone dysputy na ten temat. Na razie wydawało się rzeczą rozsądną – jeśli cokolwiek było rozsądne – dalej podążać drogą, którą koniec końców sama wybrała: jechać w stronę Sheleng. Choć jednak dowiedziała się niemało o planie Czarnego Boga, a zwłaszcza o szczegółach wcielenia go w życie oraz późniejszych następstwach, nie zamierzała podchodzić blisko źródła. Łuska na ramieniu przypominała bowiem, jak bardzo mogło to być niebezpieczne. Może pomocne okażą się świeżo nabyte umiejętności gaana. Będzie musiała zapytać o to Brata Konia, a potem rozważy wszystkie zgromadzone wiadomości. Tego wieczoru przyszło im stanąć obozem w szczerym polu. Wybrali więc niewielkie zagłębienie terenu, zaś konie rozstawili tak, by zwierzęta pełniły zarazem rolę wartowników. Nastaniu ciemności nie towarzyszył zachód słońca, ponieważ niebo przesłoniły ołowiane chmury. Hezhi czuła się z tego powodu oszukana. Na Pustkowiach Mangów każdy następny zachód, czy wschód słońca wydawał się wspanialszy od poprzedniego, ona zaś traktowała te widoki jako zadośćuczynienie za brak okazałych pałaców, złotych filigranów, no i książek. Zamknąwszy oczy, spróbowała wyobrazić sobie, co teraz robi Ghan. Przez chwilę rozważała nawet, czy nie posłać do Nhol swego ducha, lecz niebezpieczeństwo z tym związane było aż nazbyt oczywiste. Gdyby zanadto się do niego zbliżyła, zostałaby pożarta. To samo spotkałoby ducha konia, jeśli tylko skierowałaby go do miasta. Z opowieści Brata Konia zapamiętała, że na ziemiach Rzeki nie robił on niczego, tylko patrzył, wykorzystując do tego swoje wewnętrzne widzenie. Ani razu nie zaryzykował posłania w świat wilka albo własnych zmysłów. Dodała tę kwestię do listy spraw, o które należy go zapytać. Mogła natomiast wywołać w myślach obraz Ghana, zgiętego nad księgą przy rozdygotanym świetle lampki, z niebywałą wprawą kreślącego starczą ręką zawiłe krzywizny starożytnego pisma. Bardzo za nim tęskniła. „Wkrótce będę musiała napisać do niego następny list”. Choć oczywiście, nie miała jeszcze okazji wysłać poprzedniego, który – jak uprzytomniła sobie ze smutkiem – nadal leżał w yekcie w obozowisku Mangów. Zajęta układaniem w myślach tekstu nowej korespondencji, powoli odpłynęła w sen. A we śnie nadciągnął huragan. Wicher zawodził nad pociemniałym stepem o barwie indygo, czerni i butelkowej zieleni. Tęczowa błyskawica rozcięła niebo, upodobniając je do witraży z Sali Momentów pałacu w Nhol, tyle tylko, że tutaj szkło nieustannie pękało na drobne kawałki, by w okamgnieniu utworzyć nowy wzór. Obrazy nakładały się jeden na drugi, tworząc świetlisty ciąg, który zdawał się wypalać wzrok. Dosiadała konia, swojej klaczy, swego ducha. Dokoła rodziły się i umierały kłęby kurzu, roztańczone niby damy dworu, które dzięki Nende’ng i winu osiągnęły stan pozornej beztroski i teraz w ruchu szukały zapomnienia. Z drugiego końca rozległego dziedzińca – nagle spostrzegła go wokół siebie – nadchodził człowiek widmo. Ujrzała jak wyłania się z sali na horyzoncie, wysoki jak Wielka Świątynia Wody, i zmierza w jej stronę. Błyskawice tłukły w jego głowę oraz ramiona, niby ognisty deszcz, on jednak najwyraźniej nic sobie z tego nie robił. Obserwowała go z rosnącym przerażeniem, którego nawet natura innego świata nie zdołała stłumić. Niosąca ją klacz kwiczała, stawała dęba i przewracała oczami. Uderzające w polerowany marmur kopyta dźwięczały jak dzwony. Nieoczekiwanie niebo zbielało. Wściekle jaskrawe światło, które ją oślepiło, uciszyło wichurę i rozkołysało ziemię pod nogami klaczy. A kiedy łuna przygasła, ujrzała dwór olbrzyma, jeszcze ciemniejszy niż przedtem. Sam olbrzym natomiast zniknął. Przez moment zdawało się jej, że widzi szerokie skrzydła niknące w mrocznej przestrzeni pod dachem. – Miałem nadzieję wywrzeć na tobie wrażenie – rozległ się w pobliżu czyjś głos, przerywając nagłą ciszę. – Teraz zaś cieszę się, że w ogóle przeżyłem. Spojrzała w stronę mówiącego. To był człowiek widmo, tyle że po wielokroć mniejszy. Zwinięty w kłębek na podobieństwo zaciśniętej pięści, był mniejszy nawet od niej. – Kim jesteś? – Jestem gaanem, tym samym, który wysłał Mech oraz Chuuzeka, żeby cię odnaleźli. Hezhi rozwarła usta, on jednak ją uprzedził. – Wiem, powiedziano ci, że jestem twym wrogiem. Wiem także, że dla ciebie tak to musi wyglądać. Lecz ty masz wielu wrogów, Hezhi, zaś tylko nieliczni cię kochają. – Ty mnie nie kochasz – pogardliwie burknęła Hezhi. – Nie, ale wiem, kto cię kocha. I wiem, że on nadchodzi. Mogę cię do niego zabrać. – Jak to? Kogo masz na myśli? – Twego starego mistrza, Ghana. – Widmo umilkło, po czym cmoknęło wargami. – Gaan – Ghan. Czy zwróciłaś na to uwagę? – Ghan jest w Nhol – warknęła, puściwszy mimo uszu jego spostrzeżenie natury językowej – ja zaś nigdy tam nie wrócę. – Oba te stwierdzenia nie są prawdziwe – oznajmił człowiek widmo. – I jedno i drugie jest kłamstwem, choć nie wiesz, dlaczego kłamiesz. Ghan tu zmierza. Posłał go twój ojciec, aby pomógł ci zrozumieć. – To Ghan wyprawił mnie z Nhol – wyszeptała Hezhi. Czuła się tak, jakby za chwilę miała spaść z klaczy. – Nie przyjdzie więc teraz, żeby zabrać mnie z powrotem. – Wiem to, co wiem. Nawet Ghan może pojąć, że był w błędzie. Hezhi, posłuchaj. Przedtem Rzeka – twój przodek – pogrążony był we śnie. Nie wiem, co właściwie między wami zaszło, ale bardzo cię to wystraszyło. Pomyśl o nim jak o wielkim stworzeniu, które w uśpieniu nie potrafi nawet rozpoznać własnej córki. W takim stanie mógł cię przerazić, ty zaś miałaś słuszne powody do niepokoju, a nawet ucieczki. Ale teraz on już cię dobrze zna. Dręczą go wyrzuty sumienia. Hezhi, ty jesteś najważniejszym spośród wszystkich jego dzieci. Karak to wie i dlatego spiskuje z Perkarem. Karak i Perkar skrzywdzą cię, księżniczko, choć na razie nie widzę, w jaki sposób. – Perkar jest moim przyjacielem. – Ależ nie, księżniczko, wcale nim nie jest. Ani Czarny Bóg. To właśnie on teraz na mnie napadł. – To ty tak mówisz. A nawet jeśli tak uczynił, to tylko po to, żeby mi pomóc. Wcześniej byłeś przesłaniającym horyzont potworem. Teraz jesteś żałosnym maleństwem. – Jak już mówiłem, próbowałem ci tylko zaimponować. Nawet największy gaan nie sprosta bogowi pokroju Karaka, zaś Karak i wszyscy jego bracia nie zdołają stawić czoła Odmieńcowi. Ty jesteś córką Odmieńca, Hezhi, więc także przeciw tobie oni nie mają żadnych szans, jeśli tylko im na to nie pozwolisz. Manipulowanie małymi duchami i małymi zwycięstwami – oto moje zajęcie. Tylko do tego jestem zdolny. Twoim przeznaczeniem jest natomiast zmienić oblicze świata. – Co według ciebie mam uczynić? – spytała z nieskrywanym rozdrażnieniem. – Odejdź od tych, z którymi podróżujesz. Odszukaj Mech i Chuuzeka. Obaj podążają w niewielkiej odległości za wami. Oni zaprowadzą cię do Ghana, a ten już wytłumaczy ci całą resztę. – Daj mi spokój. – Posłuchaj... – zasyczało widmo, powstając z ziemi i przybierając rozmiary człowieka. Hezhi ścisnęła boki wierzchowca, klacz pomknęła naprzód, wymachując lśniącymi kopytami. Człowiek widmo odskoczył w tył, po czym, skacząc bez ustanku, zaczął coraz bardziej się oddalać. Malał i malał, aż wreszcie zniknął za horyzontem, lecz jego głos rozbrzmiewał nadal, bliski i wyraźny. – Musisz poznać prawdziwych przyjaciół. Masz co do tego mylne pojęcie. Uważaj na Perkara, a już szczególnie na Boga Kruków. W następnej chwili równina pociemniała, jak gdyby była komnatą, w której zdmuchnięto naraz wszystkie świece. Hezhi wpadła w objęcia prawdziwego snu i do rana nic więcej się jej nie śniło. Perkar siedział ze wzrokiem utkwionym w płomienie. Wiedział, że powinien czuć radość, a jednak nie potrafił w sobie znaleźć choćby odrobiny tego uczucia. Zmagał się z niebywałym wprost znużeniem – przecież odzyskał świadomość zaledwie pół dnia temu – a jednak myśl o śnie natychmiast przyprawiała go o mdłości. – Ponoć przy tym ogniu siedzi mąż okrutnie spragniony wina – powiedział cichy głos tuż za jego plecami. Głos należał do Zaklinacza Deszczu, który właśnie skończył oporządzać konie na noc. U boku miał Yuu’hana ze skórzanym workiem na wino w dłoniach. – Powinienem dopomóc ci przy koniach – wymamrotał Perkar. – Czuję się już całkiem dobrze. – Za to nie wyglądasz najlepiej – stwierdził Zaklinacz Deszczu. – A doglądanie koni bez serca byłoby dla nich obrazą. – Ja nie doglądałbym ich bez... – Zaklinacz Deszczu nie chciał cię urazić – wpadł mu w słowo Yuu’han. – Nie jesteś jeszcze tak silny, jak ci się zdaje, to wszystko. – Wyciągnął ku niemu worek z winem. – Lepiej się napij. Perkar westchnął. – Doskonale. Przepraszam, Zaklinaczu Deszczu. Zaklinacz Deszczu otarł czoło – u Mangów gest ten oznaczał odrzucenie wszelkich złych myśli. – Walczyłeś o życie z demonami – przypomniał wszystkim głośno. – Trudno spodziewać się, że po takim przeżyciu będziesz w dobrym nastroju. Perkar odwzajemnił uśmiech, choć wcale nie miał na to ochoty. Lubił Zaklinacza Deszczu. Yuu’hana też, choć zawsze miał wrażenie, że jego serdeczność wobec Perkara wypływała z poczucia obowiązku wobec Brata Konia, a także starego obyczaju gościnności. Natomiast Zaklinacz Deszczu zdawał się lubić go naprawdę, ciekawiły go też zwyczaje Ludu Pastwisk. – Może rzeczywiście potrzebuję odrobiny wina – rzucił pojednawczo. Ujął worek w dłonie, uniósł w górę i przechyliwszy, napełnił usta zawartością. Uczynił to z niejaką obawą i, jak wnet się przekonał, nie bez racji. Oferowanym winem okazał się bowiem kbena, mocny napitek z pustynnych roślin, słodki i nieprzyjemny w smaku, który Perkarowi zawsze przywodził na myśl zgniłe gruszki. Napitkowi temu daleko było do woti, znakomitego trunku wojowników w jego ojczyźnie. Z doświadczenia wiedział, że najgorszy był pierwszy łyk, więc szybko przełknął i podał worek Zaklinaczowi Deszczu. Potem czas jakiś popijali we trójkę w milczeniu, patrząc jak Bogini Ognia pochłania poskręcane gałązki jałowca. Perkar szybko uświadomił sobie, że do picia czuje taką samą niechęć jak i do snu. Kiedy worek trafił do niego po raz piąty, potrząsnął głową i przekazał go następnemu. Yuu’han skwitował to wzruszeniem ramion, a następnie pociągnął długi łyk. Wypite wino skłoniło Perkara do powiedzenia czegoś, czego inaczej zapewne by nie powiedział. – Wiem, że nie było to dla was łatwe – rzekł, zwracając się do dwójki Mangów. Yuu’han pokiwał głową ze zrozumieniem, jakby od razu przyjmując mające nastąpić podziękowanie. Wyraz twarzy Zaklinacza Deszczu wskazywał natomiast, że oczekuje od Perkara bardziej szczegółowych wyjaśnień. – Żeby nam pomóc, musieliście odejść od swych pobratymców. A tutaj wojna i w ogóle. Już parę łyków mocnego kbena wystarczyło, by zesztywniał mu język, a on sam poczuł się głupszy niż zazwyczaj. Wolałby powiedzieć parę zgrabnych zdań, zamiast dukać niezręczne pochwały, lecz jak zwykle, było już za późno, żeby coś zmienić. Zaklinacz Deszczu wzruszył ramionami. – Nasz wuj ma rację, a inni są w błędzie. Tak czy inaczej, nigdy nie przepadałem za Ludem Czterech Świerków. Oni zawsze łudzili się własną wielkością. Smętne oblicze Yuu’hana nieco poweselało. – A pamiętasz Zbieracza Grzyw? – Słyszałem tę historię – powiedział Zaklinacz Deszczu. – A ja nie. – Zbieracz Grzyw oznajmił nam, że przemówiło do niego słońce. Chciał, żebyśmy wszyscy stanęli pod jego rozkazami i najechali południe – podbili Nhol, Kraj Rybaków, cały świat. – Och. – Ano tak. – Yuu’han pociągnął następny łyk. – Mówił, że przeznaczeniem Mangów jest władać miastami. – Co było dalej? Yuu’han uśmiechnął się tajemniczo. – Widziałeś jak wygląda miasto. Czy chciałbyś spróbować rządzić czymś takim? Perkar z namysłem spojrzał na dwójkę Mangów. – Nie, na bogów, nigdy w życiu. Zaklinacz Deszczu klepnął kuzyna po ramieniu. – Zupełnie tak jak my – stwierdził z zadowoleniem. Wkrótce potem wartę objął Yuu’han, zaś Zaklinacz Deszczu udał się na spoczynek. Na noc rozbito dwa namioty: jeden dla Tsema, Brata Konia, Heena oraz Hezhi, drugi dla młodych Mangów, Ngangaty i Perkara. Perkar rozścielił derkę obok Zaklinacza Deszczu po uprzednim wymuszeniu na Yuu’hanie obietnicy, że Zaklinacz Deszczu – który miał czuwać jako następny – obudzi go na ostatnią wartę wypadającą przed świtem. Słysząc bełkotliwą odpowiedź Yuu’hana, nie był pewien, czy w ogóle dotrwa on do zmiany. Długo nie mógł zasnąć, na próżno usiłując dociec, co też go gryzie. W końcu zapadł w niespokojną drzemkę, lecz zaraz obudził się zlany potem, z rozkołatanym sercem. Zaklinacz Deszczu zniknął, natomiast Yuu’han tkwił na swoim miejscu. Opatulony derką Ngangata cicho pochrapywał. Krótki sen w ogóle nie przyniósł mu odpoczynku, uporządkował natomiast nieco myśli, dzięki czemu nareszcie wiedział, jaki to czarny niepokój zajął miejsce demona przepędzonego przez Hezhi i Brata Konia. Niepokój ów zawiązał się na tyle, by wykrzyczeć swoje imię. Strach. Z początku ledwo dostrzegalna iskierka rozgorzała teraz w jego duszy gwałtownym płomieniem. Przez ostatni rok widział więcej rozlewu krwi niż inni przez całe życie. Zabijał i wielokrotnie stawał do walki. Miał rozpruty brzuch, lanca przeszyła mu gardło, otrzymał też liczne pchnięcia mieczem, w tym jedno prosto w serce. Wciąż śnił o każdej z tych ran, a towarzyszący im ból na trwałe zapisał się w jego ciele oraz umyśle. Kiedy skupiał na tym myśli, wzdrygał się z odrazą. A mimo to wciąż pielęgnował w sobie złudzenie, że jest niezwyciężony i że nic nie może go powstrzymać, gdyż tylko z pomocą tego przeświadczenia potrafił zapanować nad wszystkimi swymi lękami. Gdy jako dziecko leżał nocą w łóżku ze straszliwą świadomością, że śmierć upomni się o niego któregoś dnia, zapanował nad strachem, odsuwając ją na bok, przekonując samego siebie, że od tego okropnego momentu dzieli go wiele lat. Dziecko, które w nim tkwiło, posłużyło się Harką, żeby uczynić to jeszcze raz i umieścić śmierć w jakimś odległym zakątku oraz czasie, tak by w ogóle nie trzeba było o niej myśleć. Parę razy doświadczył już jednak bólu śmierci i towarzyszącego jej zapomnienia. To, że jego serce wciąż biło, zawdzięczał Harce, teraz jednak zrozumiał, iż miecz nie ochroni go przed wszystkim. Nie przed Karakiem, który rozłożył go jak dziecko, ani nawet Chuuzekiem, który bez najmniejszego trudu zmiótł go z siodła. Nie pamiętał zdarzeń ostatnich dni, ale jakaś jego cząstka zachowała świadomość. Czuł się tak, jakby leżał w grobie z ustami pełnymi pełzających pająków, a robactwo wyżerało mu oczy. Prosty wojownik – młody chłopak – nie był przygotowany na takie doznania. Przyszło mu uczestniczyć w bojach przeznaczonych dla szamanów, czarnoksiężników oraz bożków. Na nic by się w nich nie przydał, nawet gdyby jego serce było całe i pełne odwagi. Tymczasem miał serce głęboko zranione i to nie tylko w przenośni. Czego teraz najbardziej pragnął, to odjechać, zostawić Hezhi, Ngangatę i całą tę odpowiedzialność, ukryć się przed bogami, wojnami, przed samymi niebiosami. * * * Hezhi obudziła się o świcie. Ngangata wśród przekleństw siodłał konia, to samo robiła trójka Mangów. – Ależ ze mnie głupiec. Powinienem go pilnować. Nie trzeba było... Kto trzymał wtedy straż? – Ja – odrzekł Zaklinacz Deszczu. – Powiedział, że cofnie się nieco, aby zobaczyć o świcie, gdzie jest pogoń. – Dobre sobie – warknął Ngangata. Zaniepokojona Hezhi siadła na posłaniu. – Co się dzieje? – Perkar zniknął – wyjaśnił Ngangata. XXII. Senna pułapka Ghe poczuł ukłucie bólu, a zaraz potem zwietrzył wyciekające w powietrze życie. Odwrócił głowę i utkwił zdziwione spojrzenie w żołnierzu, który wbił sobie strzałę w oko i zdawał się wpychać ją coraz głębiej. Nie. Ten żołnierz został trafiony w oko i zdążył uchwycić dłonią pocisk, nim skonał. Jakby na potwierdzenie takiego przebiegu zdarzeń w deskach pokładu utkwiły kolejne strzały. Mgła rozrzedziła się niespodziewanie, odsłaniając sześć długich łodzi szybko sunących w stronę barki. W każdej z nich zawzięcie wymachiwało wiosłami około piętnastu barbarzyńców. Żołnierze dobrze znali swoje rzemiosło, więc szybko otrząsnęli się z zaskoczenia. W okamgnieniu co najmniej dwudziestu z nich uszykowało się na dziobie, wysuwając ku wodzie ścianę włóczni oraz mieczy, podczas gdy łucznicy za ich plecami pospiesznie napinali cięciwy. Trzech wojów z wprawą ładowało katapultę. Ghe rozważał, co powinien uczynić, kiedy jego czulszy niż ludzki słuch pochwycił jakieś odgłosy dolatujące od rufy. Z ponurą zawziętością popędził w tamtą stronę, wielkimi susami skacząc po dachach kajut. Gromada barbarzyńców wspinała się właśnie po mosiężnej poręczy na tylny pokład. U ich stóp leżało trzech nholańskich żołnierzy broczących czerwonym życiem na wypolerowane deski. Tylko oni i barbarzyńcy byli świadkami ataku Ghe. Rzucił się na nich z dachu i choć napastnicy zdążyli posłać mu dwie celne strzały, ani na moment nie zwolnił kroku. Był jak pantera pośród psów. Podróż w górę Rzeki uśpiła wszystkich. Ludzie z osad położonych w pobliżu Nhol pomagali im, choć bez zapału, gdy przybijali do brzegu po świeże zapasy. Natomiast im bardziej oddalali się od wielkiego miasta, z tym serdeczniejszym spotykali się przyjęciem. W Wun gubernator wydał na ich cześć wspaniałe przyjęcie i chociaż Węgorz wydawał się nim znudzony – być może uznał, że nie spełnia jego wielkopańskich oczekiwań – Ghe i żołnierze byli zdania, że stanowiło piękny przykład gościnności. Przyjęcie odbyło się poprzedniego dnia. Gubernator ostrzegał ich wprawdzie przed wojowniczymi szczepami Dehshe zamieszkującymi na wschodnim brzegu Rzeki, jednak jak dowiedział się Ghe, do poważniejszych starć dochodziło wokół strażnic rozmieszczonych dalej na południu oraz wschodzie. A jednak barbarzyńscy wojownicy trafili także i tutaj. Impet jego ciała obalił paru z nich na pokład, zaś Ghe natychmiast zaczął pruć ich serca oraz płuca ostrzem swego noża. Posługiwał się tym orężem z dwóch powodów. Po pierwsze, żołnierze na barce nie znali jego prawdziwej natury i wolał, żeby tak pozostało. Niechaj myślą, że jest niezrównanym wojownikiem. Zresztą nim był i bez trudu mógł tego dowieść. Po drugie, i chyba przede wszystkim, sprawiało mu przyjemność zagłębianie ostrza w ciele, wyborna geometria pchnięć oraz cięć. Chociaż mógł pozbawić ich życia o wiele łatwiej, niż uciekając się do zabójczych ciosów, te ostatnie przynosiły mu zdecydowanie większe zadowolenie. Przypominały o radości, jaka towarzyszyła zgłębianiu tajników rzemiosła Jika, a zarazem budziły niejasne podejrzenie co do przyczyn, dla których zachowywał lojalność wobec kapłanów pomimo – teraz widział to wyraźnie – całej potworności ich zamiarów. Otóż dali mu oni coś pięknego – umiejętność kunsztownego, pełnego elegancji zabijania. Oczywiście teraz miał dodatkową przewagę, ponieważ był martwy. Rany Ghe zamykały się niemal natychmiast, gdyż w tak wielkiej bliskości Rzeki energia płynęła przez jego ciało nieustannym strumieniem. Ciosem pięty zdruzgotał śródstopie przeciwnika, po czym wraził stal w rozdziawione bólem usta. Błyskawicznym, płynnym ruchem odwrócił się, by sparować – znów przede wszystkim dla własnej przyjemności – spadające ostrze. Kątem oka uchwycił rozbłysk metalu gdzieś za plecami, niespodziewanie klinga wgryzła się w jego szyję. Jego szyję. Krzyk Ghe przeszedł w niewyraźny bulgot, gdy głowa przekrzywiła mu się na jedno ramię. Ostrze przerąbało kark niemal do połowy. Raczej poczuł niż spostrzegł, że ramię wroga wznosi się do powtórnego ciosu. Zdmuchnął resztę barbarzyńców niczym świeczki i gorączkowo chwycił dłońmi głowę. Ta już się powoli prostowała, czemu towarzyszyło znajome swędzenie. Z ust Ghe popłynął kolejny okrzyk, gdy połówki tchawicy zrosły się w jedną całość. W chwilę później omal nie upadł, zdjęty gwałtownym drżeniem. Znów ujrzał twarz białego barbarzyńcy Hezhi, tego demona, który odrąbał mu głowę, który sprawił, że jego życie i pamięć uleciały na skrzydłach ciemnego wiatru. Niczym sparaliżowany, osunął się bezwładnie na poręcz. A w chwilę później jego serce eksplodowało. Wytrącony z równowagi, wyleciał za burtę. „Li, pomyśl łaskawie o mym duchu” – pomyślał po raz drugi w przeciągu swych dwóch żyć. Usłyszawszy nagłą wrzawę oraz jęk łuków, Ghan ostrożnie odłożył pędzelek, podszedł do drzwi kajuty i zasunął skobel. Uznał, że albo barkę napadnięto albo na pokładzie doszło do gwałtownej awantury z udziałem całej załogi. Po krótkim namyśle uznał, że w grę wchodzi raczej to pierwsze, bo chociaż Węgorz nie cieszył się szacunkiem marynarzy – jego głupota była po prostu zbyt wielka – nikt nie próbował podważać podejmowanych przez niego decyzji. Działo się tak za sprawą świetnie sobie poczynającej Qwen Shen, która baczyła, by jej mąż wydawał tylko trafne rozkazy, dzięki czemu miał załogę po swojej stronie. Ponadto żołnierze na pokładzie stanowili elitę cesarskiego wojska i bez względu na okoliczności trudno ich było posądzać o próbę buntu. Jak dotąd, podróż w ich towarzystwie przebiegała zaskakująco spokojnie. Wszystko więc przemawiało za tym, że zostali napadnięci i to zapewne przez barbarzyńców Dehshe – choć nie można było wykluczyć, że napad jest dziełem gubernatora Wun. Człek ten, z pozoru przyjazny, sprawiał wrażenie podstępnego, a przy tym okazywał większe, niż nakazywała zwyczajna gościnność, zainteresowanie barką i celem jej podróży. Z pewnością nie uwierzył w podany przez nich powód rejsu w górę Rzeki, zwłaszcza, że w ustach Węgorza zabrzmiał on zupełnie nieprzekonująco. A jeśli gubernator sprzymierzył się z barbarzyńcami, licząc na to, że zdoła uczynić z Wun niezawisłe państwo? Ghan znał na tyle dobrze historię Nhol oraz innych cesarstw, by wiedzieć, że gdy cesarstwo stawało się słabe – tak jak obecnie Nhol – często dochodziło do podobnych zdarzeń. A może wszystko wyglądało jeszcze prościej? Może gubernator przystał do piratów? Gdzieś trzasnęły otwierane drzwi, na korytarzu zadudniły kroki. Powoli, czyniąc jak najmniej hałasu, Ghan przykucnął i zerknął przez dziurkę od klucza. Zobaczył postać, która ze słonecznego korytarza wkroczyła właśnie w plamę cienia zalegającą pod drzwiami otwierającymi się na wąski pokład na rufie. Drzwi nagle rozwarły się na oścież, a snop światła, który przez nie runął, zamienił postać w czarną sylwetkę z cienką kreską łuku w dłoni. Poprzez otwór Ghan dojrzał na zalanym słonecznym blaskiem pokładzie inną postać, ciężko wspartą o biegnącą wzdłuż burty poręcz. Wydało mu się, że rozpoznaje w niej Yena, ale nie był tego zupełnie pewien. Czarna sylwetka napięła łuk i wystrzeliła. Yen – jeśli istotnie był to Yen – zachwiał się, po czym wypadł za burtę. Łucznik wyszedł na pokład. Ujrzawszy go w świetle dnia, Ghan stwierdził, że nie jest ani barbarzyńcą ani żołnierzem gubernatora, tylko cesarskim gwardzistą. Parę razy widział go nawet na warcie. Ghan poczuł, że włosy stają mu dęba. Co się tutaj działo? Ponownie zaczął rozważać ewentualność buntu. Na palcach cofnął się od drzwi i dopiero wówczas wypuścił z płuc wstrzymywany oddech. Rozległ się odgłos zamykanych drzwi, a po chwili Ghan usłyszał kroki zmierzające ku jego kajucie. Kroki ustały, ktoś naparł lekko na klamkę. Ghan siedział na łóżku i z przesadnie zatroskaną miną spoglądał w sufit. Na wypadek, gdyby zabójcy przyszło do głowy zajrzeć do środka przez dziurkę od klucza, wolał nie patrzeć w stronę drzwi. Udawał przecież przerażonego starca, który w ukryciu pragnie doczekać końca bitwy. Co zresztą jak najbardziej odpowiadało prawdzie. Niebawem kroki ruszyły dalej, przy wtórze głośnego skrzypienia ktoś otworzył drzwi na główny pokład. W międzyczasie bitewny zgiełk zupełnie ucichł. Co prawda żołnierze wykrzykiwali różne rozkazy, lecz nie mieszały się z nimi bojowe wrzaski ani bolesne jęki. Odczekawszy czas jakiś, Ghan zebrał w sobie całą odwagę i drżącą dłonią otworzył drzwi kajuty. W pobliżu nie widział nikogo, lecz z pokładu na rufie dolatywały głosy rozmawiających żołnierzy. Musieli przedostać się tam wąskim przejściem między kajutami a burtą albo dachem – na początku starcia Ghan słyszał nad głową dudnienie licznych stóp. Niemal w tym samym momencie drzwi z głównego pokładu rozwarły się na oścież i stanął w nich jakiś żołnierz. W pierwszej chwili przerażony Ghan myślał, że widzi przed sobą tamtego zabójcę, szybko jednak odkrył swą pomyłkę. – Czy nic ci się nie stało? – zapytał żołnierz. – Czy któryś z nich przedostał się aż tutaj? – Nie – odrzekł Ghan. – Kim oni byli? – To barbarzyńcy. Dehshe albo Mangowie. Nie potrafię ich rozróżnić. – Uciekli? – Tak, albo zginęli. – Gwardzista uśmiechnął się drapieżnie. – Rzekłbym, iż otrzymali więcej, niż pragnęli. Ghan pokiwał z roztargnieniem głową. Żołnierz tymczasem przystąpił do sprawdzania pozostałych kajut, które jak się okazało, świeciły pustkami. Podążając za nim, Ghan wyszedł na pokład rufowy. – Wielka Rzeko, co tu się działo? – rzucił przyciszonym głosem gwardzista. Ghan naliczył jedenaście trupów. Trzy ciała należały do zabitych żołnierzy, reszta to zwłoki barbarzyńców, ciemnoskórych, przyodzianych w skóry i grube tkaniny. Zapewne siermiężne kurty z naszytymi po wierzchu drewnianymi płytkami pełnić miały rolę pancerza. Większość ciał zdobiły tatuaże wyobrażające niebieskie linie oraz kręgi. – Dehshe – stwierdził na ten widok gwardzista. – Czytałem, że tatuują sobie twarze, natomiast Mangowie tego nie robią. – Zresztą, mniejsza z tym – dodał po chwili. – Dehshe czy Mangowie, wszyscy nie żyją. – Przewrócił najbliższego trupa na plecy. – A ten nawet nie był draśnięty. – Zwłoki posłały Ghanowi zaskoczone, pełne przerażenia spojrzenie. Ghan poczuł nadciągającą falę mdłości na tyle wcześnie, by dobiec do burty i nie zanieczyszczać dodatkowo zakrwawionego pokładu. Gwardzista odszedł, zapewne zakłopotany jego przypadłością. Pozostali trzej żołnierze, zakończywszy oględziny, również się oddalili, pozostawiając go w zupełnej samotności. Pozbywszy się całej zawartości trzewi, Ghan pozostał na klęczkach. Nie chciał odwracać się do zwłok w obawie, że jeśli to uczyni, jego żołądek wywróci się na nice. Czuł ból w piersiach po wysiłku nienawykłych do tak gwałtownych naprężeń mięśni, więc zaczął głęboko oddychać w nadziei, że przyniesie mu to ulgę. Wbijając wzrok w spienioną wodę za rufą barki, próbował sobie wmówić, że cały ten koszmar niebawem się skończy. W głębi duszy dobrze jednak wiedział, że to dopiero początek. Przekonał się o tym, zaledwie stanął na nogi. Miał właśnie ruszyć w stronę drzwi, gdy ujrzał wyłaniającą się z wody dłoń. Dłoń omdlewającym ruchem usiłowała złapać burtę barki, osunęła się po śliskich deskach i zniknęła pod powierzchnią. Ghan zmarszczył czoło. Zwój cumowniczej liny leżał o wyciągnięcie ręki od niego. Lecz czy miotający się w odmęcie człowiek był przyjacielem, czy też wrogiem? Tak jakby Ghan miał na tej barce jakichś przyjaciół. Palce pojawiły się jeszcze raz, ponowiły próbę, ale było wyraźnie widać, że są słabsze niż poprzednio. Ghan niezdarnie sięgnął po ciężką linę. Ponieważ zwój był w połowie przykryty zwłokami barbarzyńcy, musiał zepchnąć na bok wciąż jeszcze ciepłe ciało. Potem cisnął linę za burtę, a drugi jej koniec umocował do poręczy. Podniósł też jeden z leżących na pokładzie mieczy, doszedł bowiem do wniosku, że gdyby człowiek w wodzie okazał się wrogiem, po prostu odrąbie linę. Poniewczasie uzmysłowił sobie, że broń była na tyle ciężka, iż miałby poważne kłopoty, gdyby naprawdę musiał zrobić z niej użytek. Ściśle rzecz biorąc, trzymał miecz po raz pierwszy w życiu. Lina się naprężyła, z wody wychynęła czyjaś twarz. Ghan z ulgą opuścił ostrze, rozpoznał bowiem Yena. Rysy chłopca wykrzywiał grymas straszliwego bólu. – Li...? – wydyszał niezbyt przytomnie na widok Ghana tonem ni to pytania, ni to przekleństwa. – No, dalej chłopcze – rzucił nagląco Ghan. – Nie mam dość sił, żeby ci pomóc. I tak najgorsze masz już za sobą. – Teraz już nie miał wątpliwości, że widziany przez niego łucznik strzelał właśnie do Yena. Poczuł ukłucie w dołku na myśl, że wszystkie te wysiłki i tak pójdą zapewne na marne, bo ranny Yen z pewnością umrze. Jakim jednak cudem młody inżynier płynął równie szybko jak barka? Yen zdołał w końcu podciągnąć się do poręczy, a wówczas Ghan złapał go za koszulę i ciężarem całego ciała pociągnął na siebie. Jego chwyt był tak słaby, że nie wiedział, czy choćby w najmniejszym stopniu dopomógł mu w powrocie na pokład, ale Yen przechylił nad poręczą górną połowę ciała i ciężko zwalił się na splamione krwią deski. W jego ciele ziała wyraźnie widoczna rana po strzale, choć sam pocisk zniknął. Z rany sączyła się krew – a może jakiś inny przypominający ją płyn o nieco ciemniejszej barwie. Ghan rozejrzał się gorączkowo dokoła, ale na pokładzie oprócz nich nie było żywego ducha. – Dasz radę iść? Musimy przejść do mojej kajuty. – Było to jedyne bezpieczne posunięcie, gdyż kręcący się gdzieś po statku zabójca, dowiedziawszy się, że Yen nadal żyje, zapewne zechciałby dokończyć dzieła. Yen z trudem podźwignął się na kolana, a następnie, wczepiwszy się w ramię Ghana, zdołał stanąć na nogi. Uginając się pod jego ciężarem, Ghan z trudem doprowadził go do kajuty, a gdy spróbował delikatnie ułożyć chłopca na podłodze, siły odmówiły mu posłuszeństwa i w rezultacie obaj runęli na twarde deski. Ghan upadł na biodro, a uderzenie wywołało tak potworny ból, że przez moment obawiał się nawet o całość swoich kości. Z zewnątrz dobiegły odgłosy idących korytarzem ludzi. Oswobodziwszy się z jękiem z objęć Yena, na czworaka dopełzł do drzwi i zamknął je, zanim ktokolwiek zdążył zajrzeć do środka. Potem, z oczami pełnymi zrodzonych z bólu łez, znieruchomiał w oczekiwaniu na odwiedziny. Jaką historię powinien im opowiedzieć? Spróbował pomyśleć; ból przeradzał się stopniowo w ciepłą drętwotę. Na szczęście akurat do jego kajuty nikt nie zajrzał. Yen zakaszlał, wypluwając kilka skrzepów. Ghan wiedział, że jest to bardzo zły znak, toteż z tym większym zdumieniem patrzył, jak chłopak staje na nogi, podchodzi do drzwi i zasuwa skobel. A gdy tym razem spojrzał na Ghana, wzrok miał zupełnie przytomny, zaś po jego obliczu przemknął jakiś nieodgadniony cień. – Nie – wymamrotał do siebie Yen. – Nie zrobię tego. Po raz pierwszy Ghan spróbował znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego w ogóle ratował Yena, skoro nigdy mu nie dowierzał. No cóż, chłopiec był na barce jedyną znaną mu osobą. Poza tym lubiła go Hezhi, co też z pewnością nie pozostało bez znaczenia. Yen wyciągnął ręce, po czym uniósł go z podłogi tak łatwo, jakby ważył nie więcej niż piórko. Tulony niczym niemowlę Ghan usiłował zaprotestować, jednakże ból i wysiłek pozbawiły go głosu, a łóżko wydało mu się cudownie miękkie. – Dziękuję – zdołał w końcu wyszeptać. – To ja dziękuję – zaoponował Yen. – Ja... czy mogę przez jakiś czas pozostać w twojej kajucie? – Myślę, że nawet powinieneś. Na barce jest ktoś, kto usiłuje cię zabić. Yen uniósł brew. – Czy wiesz kto? – Widziałem go, ale nie wiem, jak się nazywa. – Naprawdę? To dobrze. To znaczy, dobrze, że go widziałeś. – Chłopak usiadł z kolanami podciągniętymi pod brodę. Jego oddech zdawał się powoli wyrównywać. – Myślę, że mógł to być Li – oznajmił Ghan. Yen spojrzał na niego zdumiony... nie, wstrząśnięty. – Co takiego? Dlaczego tak mówisz? – Bo była to pierwsza rzecz, jaką powiedziałeś, kiedy wyszedłeś z wody. – Ach. Nie, ja... Znałem Li dawno temu, jeszcze będąc chłopcem. Przez chwilę brałem cię za nią. – Wobec tego musiała być odrażająco brzydka. Yen zachichotał. – Większość była takiego właśnie zdania, ale ja uważałem inaczej. To zabawne. – Postał Ghanowi zamyślone spojrzenie. – Byłem przeświadczony, że o niej zapomniałem. A tymczasem ona wciąż tkwi w mojej pamięci. – Pamięć bywa dziwna – przytaknął Ghan. – Są takie chwile z dzieciństwa, sprzed sześćdziesięciu lat, które pamiętam lepiej niż wczorajszy dzień. Z wiekiem człowiek się do tego przyzwyczaja. – Mnie to nie grozi – mruknął pod nosem Yen, a w przyćmionym świetle latarni Ghan dostrzegł w jego oczach łzy. Ghan ostrożnie spuścił nogi z łóżka, i mimo że ból biodra wciąż dawał o sobie znać, chodzenie nie nastręczało już większych trudności. – Odszukam hrabinę Qwen Shen. Na pokładzie musi być ktoś znający się na leczeniu. Yen energicznie pokręcił głową. – Nie trzeba. Z każdą chwilą przybywa mi sił. – Pozwól przynajmniej, bym obejrzał twoją ranę. – Wiele nie zobaczysz. – Jak to? – zapytał, choć w jego umyśle dojrzewało graniczące z pewnością przeczucie. W mgnieniu oka przeczucie przerodziło się w piekący ból pośrodku piersi. Przytknął dłoń do mostka, zdumiony potężną siłą, która nieoczekiwanie ścisnęła mu serce. Kajuta zadrżała. Gdzieś pośród zawieruchy bólu i strachu pojawiła się świadomość śmierci. Lecz wtedy Yen, tak jak przedtem, powiedział cicho: – Nie – i ognisko bólu w piersi Ghana zgasło. Nareszcie zdołał wciągnąć w płuca haust słodkiego powietrza. – Przepraszam. Nie zasłużyłeś na coś takiego. Ja... – O czym ty mówisz? – warknął Ghan, pod wpływem doznanej ulgi popadając nagle w złość. – Posłuchaj, Ghanie. Wcale nie kłamałem, mówiąc, że ty i ja jesteśmy jedyną nadzieją Hezhi. Tak jest w istocie i dzisiaj widzę to wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem. Cesarz mnie powierzył tę wyprawę, rozumiesz? Mnie, nie Węgorzowi. – Tak, tak. To akurat jest oczywiste. Ty oraz Qwen Shen rządzicie tą wyprawą. Yen ponuro skinął głową. – Ale zostałem zdradzony przez cesarza lub prędzej – kapłanów. Zresztą, zapewne przez jednych i drugich. – Nie rozumiem. – Ja chyba też nie wszystko pojmuję. – Yen ciężko westchnął. – Czy rozmawiałeś z kimkolwiek o celu naszej podróży? Czy ktoś oprócz mnie zna choćby w zarysie miejsce, do którego zmierzamy? – Hrabina Qwen Shen wie tyle, co i ty. Nikt nie wie więcej. – W takim razie oni muszą być pewni, że dowiedzą się wszystkiego od ciebie. Wolą nie ryzykować i chcą pozbyć się mnie, ponieważ nie mają nade mną władzy. Ghana uderzyło, że Yen nie wyglądał już na cierpiącego. Wstał rozwścieczony i zaczął krążyć po kajucie. – Widziałem twoją ranę – rzekł Ghan, wypowiadając każde słowo z wielką ostrożnością. – Jesteś największym znanym mi uczonym – oświadczył Yen. Zatrzymał się, a wówczas Ghan zobaczył, że jego twarz ma ziemistą barwę. – Zapewne największym uczonym w całym Nhol. Musisz mi zatem wytłumaczyć, czym ja jestem. – Sięgnął ku szyi i rozsupłał robiący głupie wrażenie szal, z którym nigdy się nie rozstawał. Pozwolił, by pasek tkaniny opadł na podłogę. Ghan patrzył ze zmarszczonym czołem, a po chwili w jego wzroku pojawił się błysk zrozumienia. Yen powoli obrócił się dokoła, jakby chciał ułatwić mu zadanie. W piersi Ghana ponownie odezwał się ból, łagodniejszy, niemal pieszczotliwy, ale teraz już wiedział, skąd on pochodzi i co oznacza. – P-pozwól, że się zastanowię – wyszeptał, jąkając się po raz pierwszy od swych jedenastych urodzin. Straszliwa blizna przyciągała jego wzrok z nieodpartą siłą. – Ależ oczywiście, nie musisz się spieszyć – zapewnił Yen. Ktoś zapukał do drzwi. Pogrążony w gorączkowych myślach Ghan, zerknął na Yena. Yen tymczasem spokojnie owinął szyję szalem, po czym nacisnął klamkę. Za drzwiami stał hrabia Węgorz przyodziany w błękitny turban i takiej samej barwy eleganckie szaty. Pośród fałd materii Ghan dojrzał jednak błysk stali. Hrabia miał na sobie pancerz. – Ach, obaj tu jesteście – rzekł uradowanym tonem. – Chciałem się upewnić, że w dobrym zdrowiu przetrwaliście niedawne zamieszanie. Wielce podniecające przeżycie, nieprawdaż? – W rzeczy samej – przytaknął Yen. – Mistrzu Yenie, twój strój jest mokry. – To prawda. Niestety, gdy spieszyłem z pomocą w obronie barki, potknąłem się i wypadłem za burtę. – Ależ to straszne. – Jako żywo. Na szczęście jedna z lin cumowniczych dotykała wody, więc zdołałem ją schwycić. Gdyby nie to, pozostałbym zapewne daleko za rufą, zdany na łaskę tych barbarzyńców. Hrabia Węgorz uśmiechnął się radośnie. – Zapewniam cię, że nie musiałbyś się ich lękać. Zabiliśmy prawie wszystkich, a ci, którzy przeżyli dobrze się zastanowią, zanim znów przyjdzie im ochota atakować cesarski okręt. – Rad jestem to słyszeć. – Mistrzu Ghanie? Czy wszystko w porządku? Ghan spróbował skupić myśli na paplaninie hrabiego, lecz okazało się to niezmiernie trudne. Czuł się jak ktoś siedzący obok niebywale jadowitej żmii, która raz już uderzyła tylko po to, by pokazać swą szybkość. Skutek zaś był taki, iż teraz wciąż od nowa zastanawiał się, czy żmija zaatakuje jego, hrabiego Węgorza, czy też może nie zrobi nic. – Nie najgorzej – spróbował odburknąć Ghan. – Choć czułbym się lepiej, o wiele lepiej, gdyby nie zaciągnięto mnie na tę dziwaczną wyprawę. – Zdenerwowanie opadło, zaledwie zaczął grać samego siebie. – Myślę, że cel został osiągnięty. Byliśmy w Wun, tudzież innych miejscach położonych dalej, więc chyba już pora zawrócić dziób i pożeglować w dół Rzeki, do cywilizacji. – Ależ Mistrzu Ghanie – zaoponował łagodnie hrabia Węgorz. – Jednodniową żeglugę z Wun trudno nazwać odwiedzeniem miejsc położonych dalej. Sądzę, iż młody Yen przyzna mi rację. – Przyznaję – powiedział Yen. – Ale ja nigdy nie prosiłem o zabranie w ten rejs – zauważył Ghan zjadliwym tonem. – Gdybym... – Mistrzu Ghanie, już parę razy słyszałem twe zastrzeżenia i odpowiem tak samo, jak poprzednio. Jest wolą cesarza, byś spisał kronikę tej wyprawy i to właśnie uczynisz. Tak więc, przepraszam za wszelkie nieprzyjemności, ale barce ani przez moment nie zagrażało większe niebezpieczeństwo. Odparliśmy napastników, tracąc przy tym tylko siedmiu naszych. Jak sam niewątpliwie przyznasz, straty to nad podziw niewielkie. Teraz zaś muszę wracać do swych obowiązków, a widząc cię w dobrym zdrowiu, uczynię to bez obaw. – Już na korytarzu przystanął nagle i z powrotem wetknął głowę do kajuty. – Zdobądź się na odrobinę wesołości, Mistrzu Ghanie. To dobrze robi na trawienie. – W chwilę później odszedł na dobre, zamykając za sobą drzwi. – No właśnie – przytaknął Yen. – Zdobądź się na odrobinę wesołości. Ghan zwrócił ku niemu twarz. To, co mówił przed chwilą o powrocie, było zmyślonym na poczekaniu wykrętem, natomiast odraza, którą w sobie odkrył, była jak najbardziej prawdziwa. – Pytasz mnie, czym jesteś. Czyżbyś nie wiedział? Przedstawienie ze łzami już się skończyło. Twarz Yena była pogodna, jego oczy przypominały zimne klejnoty. Lecz choć przywołał na usta nieznaczny uśmieszek, Ghan miał wrażenie, że dostrzega w nich ślad niepokoju. Przez głowę przemknęła mu nawet dziwaczna myśl, że Yen palcami rozciągnął wargi, podczas gdy on skupił uwagę na rozmowie z hrabią Węgorzem. Młody inżynier zachował milczenie i tylko gestem dłoni pokazał, aby Ghan mówił dalej. Ghan potrząsnął głową. – Nic z tego. Możesz mnie zabić, jeśli tylko przyjdzie ci na to ochota. To oczywiste... – Mogę też sprowadzić na ciebie rzeczy o wiele gorsze niż śmierć – zapewnił Yen tonem, od którego wzdłuż kręgosłupa starca przebiegł zimny dreszcz. Ghan musiał zebrać całą odwagę, zanim się odezwał. – Skoro potrzebujesz mojej pomocy, to najpierw okazją mnie. Jak ci się zdaje, czym jesteś? Yen posłał mu zabójcze spojrzenie, pod wpływem którego Ghan zaczął się zastanawiać, czy to ten sam chłopak jeszcze przed chwilą okazywał mu tak wielką wdzięczność, a przed rokiem oczarował Hezhi. Zapewne nie ten sam. – A zatem dobrze – warknął Yen. – Jestem ghoulem. Tak nazywaliśmy stwory mego pokroju, kiedy byłem dzieckiem. – Jesteś, ghoulem od dziecka? – zapytał Ghan, czując że wraca do niego wreszcie ulubiony sarkazm. Powitał go niczym starego, niosącego pociechę przyjaciela, zwłaszcza w obliczu Yena. – Bardzo sprytnie. Tyle tylko, że nie proszę cię o taki spryt, Mistrzu Ghanie. Łagodna siła kryjąca się za tą groźbą zrobiła na Ghanie wielkie wrażenie, ale skoro już doszedł do siebie, nie zamierzał ustępować tej przerażającej istocie. Był Ghanem i przed nikim nie kurczył się ze strachu. – Kiedy cię to spotkało? – W dniu ucieczki Hezhi z Nhol. Ten jej białoskóry demon... – Perkar. Yen zamilkł, a na jego twarzy pojawił się wyraz nienawiści. – Perkar. Więc on ma imię. Powinienem pomówić z tobą już dawno temu. – A co on zrobił? – Odrąbał mi głowę, oto co zrobił. – Byłeś wtedy w Rzece? – W wodzie z Rzeki, w ściekach. W tym samym czasie działo się coś jeszcze, ale nie bardzo pamiętam. Widziałem coś jakby fontannę kolorów... nie, nie wiem, co to było. Tuż obok tego czegoś stała Hezhi. Ghan wydął wargi. – Słyszałem o stworach takich jak ty. Stare teksty różne nadają im nazwy, chociaż nie nazwy są tutaj ważne. Ważne jest to, czym jesteś, jakie posiadasz właściwości. Zresztą, wiesz to znacznie lepiej ode mnie. Czy ty w ogóle jesteś jeszcze Yenem? – Nigdy nim nie byłem – wyznał chłopak. – Byłem... na imię mi Ghe. Byłem Jikiem. – I miałeś za zadanie śledzić Hezhi. – Tak. Ghana ogarnęła paląca wściekłość, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie doświadczył. Zanim zorientował się, co czyni, przypadł do Yena i trzasnął go w twarz raz, drugi, trzeci. Stwór popatrzył na niego w niekłamanym zdumieniu, lecz gdy wzniósł ramię do kolejnego ciosu, rysy młodej twarzy wykrzywił grymas złości. Ghan nie zauważył, żeby Yen – Ghe? – uczynił jakikolwiek ruch, lecz niespodziewanie jego nadgarstek został unieruchomiony w żelaznym uścisku. – Siadaj – wysyczał Yen. – Wprawdzie zasługuję na to, ale usiądź, zanim wpadnę w gniew. Mam ci wiele do powiedzenia. A potem zdecyduję, czy powinienem cię zabić, czy też nie. Cofnął się nieco, a Ghan nagle odkrył, że z powrotem siedzi na łóżku. – A teraz słuchaj i udziel mi rady, jeżeli potrafisz. Tak się bowiem składa, że mimo wszystko mamy wspólny cel. W to akurat musisz uwierzyć. Jeśli nie wierzysz... no cóż, potrafię zabić cię tak, aby zachować twoje wspomnienia. Wolałbym jednakże zachować cię przy życiu. – Dlaczego? – Bo Hezhi cię kocha. Bo przed chwilą mi pomogłeś. Bo kogoś mi przypominasz. Ghan powoli uspokoił oddech. Czy kiedykolwiek sprawy przybiorą prostszy obrót? Pojmował istotę natury Ghe znacznie lepiej, niż dał temu wyraz słowami. W zanadrzu miał parę pomysłów na uśmiercenie takiego stwora, podobnie zresztą jak jeszcze ktoś na barce, kto podjął próbę, która o mały włos nie zakończyła się powodzeniem. A jednak, myślał Ghan, istota ta została stworzona z człowieka. Poszczególne jej części były ludzkie, natomiast łączące je spoiwo wydawało się prymitywniejsze i potężniejsze zarazem niż ludzki duch. Lecz Ghe posiadał uczucia, które można było poznać i zrozumieć, a zrozumienie stanowiło oręż mocniejszy niż miecz. Szczególnie w tym przypadku, gdzie miecz najpewniej nie zdałby się na nic. Musiał żyć. Nie mógł dać się pochłonąć Pożeraczowi Życia. – Jeżeli to co mówisz jest prawdą – jeśli istotnie chcesz jedynie dopomóc Hezhi – ja również ci pomogę. Ale najpierw musisz mnie przekonać. – Przekonam – ponuro odparł Ghe. – Tak czy inaczej. Po wyjściu z kajuty Ghana, Ghe poczuł się silniejszy niż kiedykolwiek przedtem, zdolny przełamać barkę na pół. Jego moc uległa potrojeniu. W żyłach miał świętą moc Rzeki, gdzieś w trzewiach zniewolone duchy gotowe na każde jego skinienie, a także sprzymierzeńca w osobie Ghana. Wiedział, że staruszkowi nigdy nie może w pełni zaufać, z drugiej jednak strony liczył na jego zdrowy rozsądek. Czuł, że bibliotekarz będzie mu pomagać. Z pewnością nie pójdzie do Węgorza albo Qwen Shen, co zresztą nie miało większego znaczenia, gdyż hrabina już wiedziała, kim jest naprawdę. To ona próbowała go zabić, nie miał co do tego cienia wątpliwości. Nie własnoręcznie, rzecz jasna, ale dopilnowała, żeby się ktoś tym zajął. Dlaczego? Akurat tego nie był pewien, więc musiał się dowiedzieć. Czy była narzędziem kapłanów czy cesarza? Zapewne kapłanów, bo w innym przypadku zamach na jego życie byłby mniej subtelny. Wszedł do swojej kabiny, umył się i założył świeży strój. Qwen Shen zastał na pokładzie. Uśmiechnęła się na jego widok. – Mistrzu Yenie, rada jestem widząc, że przeżyłeś potyczkę. – Ja również cieszę się z tego powodu – odparł. – A jeszcze bardziej z tego, że ciebie nie spotkała żadna zła przygoda. – To bardzo uprzejmie z twojej strony, Yenie. Może jednak mimo wszystko wygram z tobą. – Może – odrzekł z nikłym uśmiechem. – Żołnierze powiadają, że na pokładzie rufowym leży wielu martwych barbarzyńców. Niektórzy nie mają na ciele żadnych ran. Nikt spośród gwardzistów nie przyznaje się do tego wyczynu. Ghe skłonił nieznacznie głowę. – Byłoby lepiej, gdyby pozostało to tajemnicą. Jeśli jednak plotki przybiorą na sile, można nadmienić, że zostałem wyuczony w zabijaniu gołymi rękami, bez potrzeby uciekania się do noża. W takim przypadku na ciele zabitego może nie być jakichkolwiek widocznych śladów. Przysunęła się bliżej. – Czy to prawda? – spytała, dotykając zrogowaciałej krawędzi jego dłoni. – Potrafisz tym zabić? – Podoba ci się to? – wydyszał Ghe. – A może ciekawi? – To mnie ożywia – odparła Qwen Shen. – Sprawia, że zastanawiam się, do czego jeszcze te dłonie są zdolne. – Można to sprawdzić – zapewnił. – Można? – Można. – Skłonił się ponownie. – Teraz zaś powrócę do mojej kajuty. Qwen Shen odwzajemniła ukłon, lecz ani na chwilę nie oderwała wzroku od jego twarzy. Czuł na sobie to spojrzenie także wówczas, gdy zniknął za drzwiami. Miał wrażenie, że to jakiś łucznik bierze go na cel, spoglądając wzdłuż spoczywającej na cięciwie strzały. Qwen Shen nie czekała długo, by skorzystać z jego zaproszenia. Zaledwie usiadł, a już ktoś zapukał do drzwi. Przygotowany na odparcie niespodziewanego ataku, gwałtownie pociągnął za klamkę. Z drugiej strony nie poleciały na niego strzały ani lśniące ostrza, nie było też kadzideł, czy jadowitych oparów. W progu stała samotna Qwen Shen. Szybkim krokiem weszła do kajuty i przystanęła na środku. – Zamknij drzwi – poleciła, a on posłusznie zasunął skobel. – Dobrze – pochwaliła. – A co będziemy robić teraz? – Mam do ciebie parę pytań. Jeśli na nie nie odpowiesz, będę zmuszony... – Zrobić mi krzywdę? Czy ty mnie skrzywdzisz, Yen? – Co takiego? – zapytał zbity nagle z tropu. Sięgnęła ku otulającemu jego szyję szalowi. – Może najpierw mnie skrzywdzisz? – Chciał ją powstrzymać, lecz ona tylko potrząsnęła głową. – Jeżeli pragniesz uzyskać ode mnie odpowiedzi, musisz ze mną współdziałać, przynajmniej odrobinę. Ghe nie oczekiwał takiego biegu wypadków. Jeśli to ona ponosiła odpowiedzialność za zamach na jego życie, powinna okazywać lęk, niepokoić się tym, że być może ją podejrzewa. Przecież od momentu rozpoczęcia podróży nieodmiennie odrzucał jej zaloty. Niby dlaczego miałby więc teraz sam wystąpić w roli zalotnika? Może w fałdach szat zmyślnie skryła jakąś broń. – Nic z tego – powiedział. – Najpierw się rozbierz. Zrobiła krok wstecz, a uśmiech na jej twarzy stał się jeszcze szerszy. – Proszę bardzo – wyszeptała. Cofnęła się jeszcze bardziej, po czym rozwiązała podtrzymującą spódnicę szarfę. Po chwili materia ułożyła się kołem u jej stóp, odsłaniając szczupłe, brązowe nogi, gąszcz ciemnych włosów łonowych, zmysłową krzywiznę brzucha. Z tajemniczym uśmiechem na twarzy jednym ruchem ściągnęła koszulę i stanęła przed nim zupełnie naga, piękna. Nic w nim jednak nie drgnęło. Z pewnością byłoby inaczej, gdyby nie był ghoulem, a człowiekiem takim jak dawniej. Podeszła do niego ostrożnie, jak gdyby balansowała na cienkim drążku. – A teraz ty, mój panie. – Pchnęła go na łóżko, on zaś, oszołomiony, pozwolił jej na to bez oporu. Patrząc, jak go rozbiera, nie czuł niczego oprócz dotyku jej dłoni na swoim ciele, które zdawało się być stworzone z drewna. Kiedy zaczęła pieścić językiem bliznę na jego szyi, rozjarzyła się w nim mała iskierka, ale zaraz zgasła. Rozdrażniony, sam spróbował przystąpić do dzieła. Czy to możliwe, żeby jego ciało nie pamiętało tego, żeby zupełnie zapomniało, co należy czynić? Zapomniał, po co tutaj przyszedł, zapomniał, że nigdy nie pragnął Qwen Shen. Spróbował skupić myśli na jej pięknie, jej cieple, na wspaniałej miękkości ciała. – Ach, panie – rzekła z westchnieniem. – Ty skrywasz przede mną jakieś marzenie. W tym tkwi problem. Nie trzeba. Nic się nie martw, kochany. Wyjaw mi tylko swe marzenie. „Moje marzenie to być żywym” – pomyślał, gdyż teraz wiedział już z pewnością, że nie żyje. Gdzieś daleko pojawiła się myśl, czy kiedy już nabierze całkowitej pewności i każdy zakątek jego mózgu pogodzi się z tą prawdą, to ponownie popadnie w niepamięć? – Chyba znam twoje marzenie – powiedziała miękko, nieśmiało. – Marzysz o pewnej małej dziewczynce z twarzą w kształcie serduszka, o dziewczynce imieniem Hezhi. Poczuł ukłucie złości. Co ta kobieta robiła? Nie dość, że dotykała go to tutaj, to tam... – Tak, Hezhi. Chyba możesz wymówić imię swego marzenia, prawda? – Zamilcz! – Słowo to poleciało z jego ust, zanim pojął, co się dzieje. Qwen Shen siedziała na nim okrakiem. Trzasnął ją w twarz, ona zaś z cichym jękiem odrzuciła głowę w tył. Zamiast jednak krzyczeć, parsknęła śmiechem. Przypatrywała mu się z szerokim uśmiechem na skrwawionych ustach. – Powiedz – rzuciła ponownie. – Hezhi! – warknął, po czym uderzył ją jeszcze raz. A zaraz potem nagle zbudził się do życia. Rozgałęziony piorun czucia zrodził się w jego trzewiach i z rykiem pomknął przez członki, sięgając krocza. W tym samym momencie Qwen Shen przestała być Qwen Shen. Dopiero teraz ujrzał, kim była naprawdę. Przecież to była Hezhi. Nie ta mała dziewczynka, którą znał, lecz kobieta, która z niej wyrosła. Jej twarz niemal się nie zmieniła, wprost nie mógł pojąć, dlaczego nie rozpoznał jej od razu. Ten sam spiczasty podbródek i bezdenne, czarne oczy. Piersi, namiętnie przytulone do jego nagiej skóry, były niemal tak samo drobne jak przedtem, natomiast krzywizna bioder pogłębiła się, podkreślając osiągniętą pełnię kobiecości. Nogi stały się jeszcze dłuższe i, choć niemal równie szczupłe jak dawniej, bardziej kształtne. To była przyszła Hezhi, jego kochanka, jego królowa. Jej ciało podchwyciło gwałtowny rytm jego ciała i w takt owego rytmu przeszedł z namiętności w zapomnienie. Zapamiętał jeszcze Hezhi, z oczami pełnymi zachwytu chwytającą zębami jego wargę, a po chwili zniknęło także i to. Kiedy się obudził, Qwen Shen właśnie się ubierała. Przeciągnął dłonią po twarzy, aby odpędzić przesłaniającą wzrok mgłę. – Co się dzieje? – Ciii. Dość już narobiłeś hałasu. – Ja nie... Był nagi, a jego ciało ociekało potem. Qwen Shen przywołała na spuchnięte wargi słaby uśmiech. – Odpoczywaj, mój słodki duchu. – Przebiegła palcami po skaleczeniu. – Następnym razem nie bij mnie po twarzy. Teraz jakoś się wytłumaczę, ale jeśli na moim ciele wciąż pojawiać się będą nowe ślady, nawet Węgorz zacznie coś podejrzewać. – Pochyliła się, żartobliwie uszczypnęła go w nos, a następnie żarliwie pocałowała w usta. Chociaż miał wrażenie, że wydarzyło się to bardzo dawno temu, jego ciało wciąż żyło zapamiętaną namiętnością. Pamiętał nawet jak z wulkaniczną wręcz mocą wzbierała w nim rozkosz... Natomiast zupełnie nie pamiętał, żeby to robił. – Dziękuję – rzucił w ślad za zmierzającą ku drzwiom hrabiną. – Zostaw podziękowania na później – odparła szeptem. – Jeszcze będzie na to czas. – Wyszła, nie oglądając się za siebie, i jeszcze tylko przez chwilę na korytarzu słychać było jej ciche kroki. Pozostawszy sam w kajucie, leżał w łóżku i rozmyślał. Gdzieś na dalekich obrzeżach jego świadomości majaczył obraz młodej kobiecej twarzy, która zdawała mu się dziwnie znajoma... Nie mógł jednak przypomnieć sobie żadnych szczegółów, nie mógł rozpoznać jej do końca. Popadł z tego powodu w lekkie rozdrażnienie. Zapewne była to jakaś dawna kochanka, wywołana z zapomnienia przez miłosne uściski z Qwen Shen. Z tamtą dziewczyną też musiał kiedyś się kochać. To jedyne sensowne wytłumaczenie. Natomiast fakt, iż tego nie pamiętał świadczył, że Rzeka wciąż wymazywał z jego pamięci różne rzeczy. Taki stan rzeczy budził może nie urazę, ale co najmniej zdumienie. Dotychczas sądził, że utracone wspomnienia zawierały się w tej jego części, która umarła, zanim Bóg Rzeki go uratował i z pozostałej części uczynił ghoula. Był przekonany, że tak właśnie się stało, albowiem wiele z tego, co pamiętał wcześniej, byłoby pomocne w jego misji. Na przykład, gdyby wtedy w Nhol rozpoznał tamtego Jika, nie musiałby go zabijać, a tym samym Ahw’en nie wpadliby tak szybko na jego trop. Skoro jednak zapominał w dalszym ciągu, zapominał nowe zdarzenia... Wzdrygnął się na samą myśl. He z tego, co wiedział, było prawdą? Wytężywszy wszystkie siły, zaczął grzebać w pamięci i w końcu coś sobie przypomniał. Wiedział, kim była Li, wiedział, że ją kochał i ufał jej bardziej niż jakiejkolwiek innej śmiertelnej istocie. A mimo to zabił ją przez własną ignorancję. Dlaczego Bóg Rzeki na to pozwolił? Ból towarzyszący wspomnieniu Li zdawał się bardziej zabójczy niż zaczarowana strzała, która przeszyła jego serce, lecz podobnie jak i namiętność, żal szybko przygasł. Nie był pewien, czy ta obojętność brała się z jego własnej woli, czy też ktoś mu ją narzucał. Ostatecznie nie miało to większego znaczenia. Liczyło się tylko jedno: odnaleźć Hezhi. Wszystko inne stanowiło zaledwie przeszkodę na drodze do celu. W jednej chwili poczuł zniewalającą wręcz tęsknotę, choć nie potrafił określić jej przyczyny. Musiał ją mieć, swoją córkę, swoją narzeczoną... Tym razem niezwykłość tej myśli wcale go nie zaniepokoiła. XXIII. Głębokie rany „Tchórz, tchórz...” – zdawały się wystukiwać kopyta T’esha na piasku zalegającym dno wąwozu. Perkar mocno zagryzł wargę, po chwili poczuł na języku smak krwi. – Dokąd jedziemy? – spytał Harka. – Odzyskać coś, co zostało mi skradzione i zabić złodzieja. – To jest zagadka, a nie odpowiedź. – Jesteś moim mieczem, więc nie muszę dawać ci jakichkolwiek odpowiedzi. – Przespałeś pięć dni na progu damakuty Śmierci. Cokolwiek zamierzasz, powinieneś poczekać, aż rozjaśni ci się w głowie. – Moje myśli już chyba nigdy nie będą jaśniejsze – warknął. – Mam tego dosyć. Chcę siedzieć w domu z ojcem i matką, doglądać krów. Dlaczego ja? Co ja takiego zrobiłem? – Upuściłeś krwi w Boginię Strumienia. Złożyłeś przysięgę. Zabiłeś Esharu, która mnie strzegła. Zdradziłeś Kapakę i swój lud... – Przestań – wrzasnął Perkar. Po twarzy popłynęły mu łzy, a wiatr przeganiał je w tył, ku uszom. – Ja to wszystko wiem. Chciałem tylko... – Dźgnął piętami T’esha. Wierzchowiec poderwał się do szybszego biegu, ale zaraz mocno się potknął. Zesztywniałe nogi Perkara z najwyższym trudem utrzymały go w siodle, gdy chłopak raptownie osadził konia w miejscu. – Spokojnie – rzucił ostrzegawczo Harka. – Mogę ci pomóc widzieć w ciemnościach, ale z twoim rumakiem to mi się nie uda. – Więc ona miała imię? – wydyszał Perkar. – Oczywiście, że miała. – I ty je znasz? – Była moją strażniczką. – Nigdy mi o tym nie mówiłeś. – Bo tego nie chciałeś. Zresztą nadal nie chcesz. – To prawda – rzucił Perkar z wściekłością. – Nie chcę i nigdy nie zechcę, żebyś o niej opowiadał. Z ociąganiem popuścił wodze i T’esh ruszył stępa. Wkrótce wyjadą na równinę, gdzie będzie widniej, a i różowiejące na wschodzie niebo stanowiło zapowiedź rychłego świtu. – Dokąd jedziemy? Perkar przez chwilę zbierał myśli. – Czuję się tak, jakbym stał na wąskiej grani. Jeśli spadnę na jedną stronę, stanę się niczym zwierz kryjący się przed słońcem, który lęka się własnego cienia. Muszę zatem spaść po drugiej stronie. – I gdzie wówczas trafisz? – Nie wiem. Jeśli jednak pozwolę, by strach wziął we mnie górę, będę nieprzydatny do niczego. – Dokąd zatem jedziemy? – Przeraziła mnie śmierć. Ludzie, którzy to sprawili, którzy mnie pokonali, jadą teraz za nami. Jeśli ich pokonam, przezwyciężę również mój strach. – Wątpię. Wielu spośród tych, którzy mnie nosili, mniemało, iż zabijaniem przezwyciężą Śmierć. Tak jakby Śmierć, uradowana daniną, jaką jej składają, nigdy nie zamierzała ich pochłonąć. – Nie mówiłem, że pokonam Śmierć, a własny lęk. – To nie jest rozumne postanowienie. Powinieneś o tym wiedzieć, gdyż podobną decyzję podjąłeś już wcześniej, szarżując na Łowczynię. Gromadzisz w swym sercu ogromny dług, potem zaś próbujesz go spłacić, umierając. Ale ja nie pozwalam ci umrzeć, więc zaciągasz nowe długi. Zresztą, jak ci wiadomo, kiedy dłużnik umiera, rodzina musi spłacić dług za niego. – Zamknij się wreszcie. – Bardzo nierozumnie. – A właśnie, że rozumnie – rzucił z wściekłością. – Przede wszystkim nie mam naprzeciw siebie Łowczyni z armią bogów. To tylko pięć Ludzkich Istot, a radziliśmy już sobie z dwukrotnie większą liczbą przeciwników. Przed nami długa droga do góry, więc nie możemy przez cały czas martwić się pościgiem. Brakuje nam też koni, abyśmy mogli oddalić się od nich na znaczną odległość. Lepiej rozprawić się z nimi od razu, niż czekać, aż którejś nocy na nas napadną. – Ale gdybyś przypadkiem w takiej napaści zginął, odszedłbyś jako bohater i nikt nie obwiniałby cię o to, że nie rozwiązałeś ogromnych kłopotów, które sam stworzyłeś. Perkar nic na to nie odrzekł, podobnie jak i na dalsze wywody Harki, aż w pewnym momencie miecz ponurym tonem rzucił ostrzeżenie. – Tam. Gdyby nie czujność Harki, Perkar pewnie by ich nie zauważył, gdyż obozowali w parowie gęsto porosłym krzewami bawełny. Teraz, kiedy już wiedział, w którą stronę patrzeć, pochwycił ruch koni i ludzi. Pewnie oni także go spostrzegli, ale Perkar nie zamierzał okazywać strachu. Gdyby wahał się choć chwilę dłużej, nie zdołałby się przemóc, bo przerażenie trzepotało mu w piersi niczym czarny nietoperz ze szponiastymi skrzydłami. Na moment zupełnie stracił czucie w palcach, lecz mimo to dobył Harki. „Zaraz umrę” – pomyślał z absolutną pewnością. – Nie! – zawył wściekle, po czym skierował wierzchowca w głąb parowu, gdzie wciąż jeszcze zalegał półmrok. Gdzieś obok przeleciała strzała, potem druga. Zacisnął do bólu palce na cuglach, zmuszając konia do nagłego skrętu. Przekonawszy się, że łucznicy strzelają nadzwyczaj niecelnie, wydał przeciągły okrzyk, który – miał taką nadzieję – zabrzmiał odważnie. – Coś tu jest nie tak – oznajmił Harka. Perkar także to wyczuł. Naliczył pięciu Mangów, ale tylko jeden z nich się poruszał. Był to Chuuzek; ciężko wsparty o pień drzewa, usiłował dźwignąć w górę łuk. Perkar zeskoczył z siodła i popędził ku wojownikowi, rozbryzgując na wszystkie strony wodę płytkiego strumienia, który płynął dnem parowu. Podejrzewał, że leżące na ziemi ciała były kukłami ze szmat, mającymi wciągnąć go w pułapkę, podczas gdy gotowi do ataku wojownicy czaili się gdzieś w pobliżu. Chuuzek wystrzelił jeszcze raz, po czym dobył miecza, w samą porę, by stawić czoło nacierającemu Perkarowi. Nie zdołał jednak sparować ciosu i Harka pogrążył się w jego piersi. Perkar wyszarpnął skrwawione ostrze i szybko postąpił krok w tył. – To za naszą grę w klepanego – warknął. Chuuzek zakasłał. – Będziesz przeklęty. – Nogi się pod nim ugięły, ale o dziwo, nie upadł. Balansował na czubkach palców, jednym ramieniem przytrzymując się krzewu bawełny. Perkar rozejrzał się dokoła. – Nikogo więcej nie ma – uspokoił go Harka. – Co takiego? – On był jedynym zagrożeniem. Chuuzek poruszył ustami. Miecz wypadł mu z dłoni, pochylił się, żeby go podnieść, lecz jego ręka zatrzymała się nagle, jakby natrafiła na niewidzialną barierę. Dopiero teraz Perkar ze zdumieniem odkrył, że Chuuzek jest przywiązany do pnia. Na jego ciele dostrzegł też liczne rany. Spowijające je bandaże były przesiąknięte świeżą krwią. – Chuuzek? Co się tutaj stało? – Perkar podszedł, by rozciąć krępujące Manga więzy. – Nie! – ryknął Chuuzek. Wydawał się bliski łez. Spływająca z rany krew utworzyła na piasku nową plamę. Obok niej czerniało już kilka starszych. – Nie! Zasługuję na śmierć, stojąc na własnych nogach, rozumiesz? Zasługuję na to. – Co się stało? – powtórzył Perkar. – Czy inni nie żyją? – Wszyscy prócz mnie. Wiedziałem, że przyjdziesz. Odejdź, pozwól umrzeć pośród swoich. Nie potrzebuję tu żadnego sheza. – Dlaczego tak mnie zwiesz? – Bo jesteś odrażający – wyszeptał Chuuzek. – Jesteś przekleństwem dla nas wszystkich. – Kto ci to powiedział? Ten gaan, o którym wspominałeś? – Pić. Daj pić, a wszystko ci powiem. Perkar odnalazł worek z wodą w pobliżu resztek ogniska i wrócił z nim do umierającego. Harka wprawdzie rzucił ostrzeżenie, ale Perkar nie zdążył uskoczyć. Zimny niczym sopel nóż Chuuzeka zagłębił się w jego ciele i zaskrobał o żebra. Zacisnąwszy zęby, padł na piasek i zamknął palce na ostrej stali. Przezwyciężając ból, wyszarpnął nóż, po czym, wycieńczony, długo leżał bez ruchu. – Wciąż jesteśmy słabi, ty i ja – oznajmił Harka tonem usprawiedliwienia. – Powinienem uprzedzić cię szybciej. Rana przestała krwawić, choć trudny do wytrzymania ból pozostał. – Chuuzek... – przetoczył się na plecy, tak że mógł dojrzeć Manga, którego oczy pokryły się już szkliwem. Zbroczony krwią Perkara nóż tkwił wbity w piasek. „Zamordowałem go” – pomyślał ponuro Perkar. Zaledwie zdołał stanąć chwiejnie na nogi, usłyszał tętent kopyt. Pospiesznie złapał leżącego na ziemi Harkę. – To nie wrogowie – spokojnie stwierdził miecz, zaledwie spoczął w dygocącej z wysiłku dłoni. Harka jak zwykle miał rację. U wylotu parowu zjawili się Ngangata z Yuu’hanem. Perkara nie zdziwiło szczególnie, że Chuuzek albo kłamał albo się mylił. Trzech Mangów istotnie nie żyło, a ich gardła były szeroko rozdarte. Jeden natomiast ocalał. Młody Mech nie został nawet draśnięty i tylko na jego czole szybko nabrzmiewała purpurowa pręga. Ponadto, zbryzgany został czarną cieczą, którą Prekar od razu rozpoznał. – To krew boga – powiedział Ngangacie. – Z tego co widziałem, boska krew bywa albo czarna albo złota. – Ciekawe, co na nich napadło – mruknął Yuu’han, po czym zerknął podejrzliwie na Chuuzeka. – To ja go zabiłem – powiedział Perkar. – Strzelał do mnie z łuku. Nie wiedziałem, że już jest ranny. Yuu’han wzruszył ramionami. – Był dzielny, ale dziwnie pojmował honor. I przynajmniej zdołał cię pchnąć. Perkar omal nie uraczył go ciętą odpowiedzią, ale w końcu pojął sens słów Yuu’hana. Kiedy przebił Chuuzeka mieczem, dopuścił się zabójstwa, gdyż Mang nie mógł z nim walczyć. Z drugiej jednak strony i tak pewnie by umarł. Przywiązał się do drzewa, żeby śmierć zastała go na nogach. Liczył przy tym, że być może zdoła zabić jeszcze jednego wroga. Perkar mimowolnie dostarczył mu po temu sposobności. Kto wie, może nawet Chuuzek umarł, wierząc, że zabił Perkara. Chłopak poczuł, że na usta wypływa mu lekki uśmiech. Nieco lepszy nastrój szybko go jednak opuścił. Niczego bowiem sobie nie dowiódł. Nie doszło przecież do prawdziwego starcia, nie miał okazji wykazać się odwagą. Na dobrą sprawę dobił umierającego i na dodatek dał mu się zranić. Gdyby nóż był zaczarowany tak jak wiosło do gry w klepanego, swą nieostrożność mógłby nawet przypłacić życiem. Ngangata posłał Yuu’hanowi poirytowane spojrzenie, ale nie rzekł słowa. Rozejrzawszy się dokoła, podążył za biegnącymi w poprzek strumienia plamami czarnej krwi. – Oni musieli to coś zranić. Może dlatego dwaj pozostali przy życiu. – Pewnie Chuuzek to coś zranił, zanim zdążyło uśmiercić Mech. Myślę, że pozostali zginęli we śnie. Perkar dołączył do Ngangaty i bacznie obejrzał ślady. – Co o tym sądzisz? – Wyglądają na odciski ludzkich stóp. Perkar skinął głową. – Nic w tym dziwnego. Bogowie przyjmują śmiertelną postać z krwi i kości śmiertelnych istot. Większość przybiera ponoć wygląd zwyczajnych ludzi. – Czy powinniśmy iść dalej? Upłynęła dłuższa chwila, nim Perkar pojął, że Ngangata pyta go o to, co robić. – Może – odparł. – Kto wie, czy to nie Czarny Bóg, który próbuje nam pomóc. – Może i tak – powiedział Ngangata zmienionym głosem. Perkar w zamyśleniu podążył wzrokiem za tropem. Dobrze pamiętał straszną siłę Boga Kruków, od niechcenia przywołaną błyskawicę. Pamiętał okropny koniec Dobrego Złodzieja, a także chwilę wahania, w której równie dobrze wybór zmiennego boga mógł paść na Ngangatę. – Ktokolwiek to był – Czarny Bóg, czy jakieś pomniejsze bóstwo – wyświadczył nam przysługę – powiedział w końcu, usiłując zapanować nad drżeniem głosu. – Myślę, że powinniśmy jak najszybciej stąd odjechać, zanim to coś rzuci się na nas. – Dobra myśl – odrzekł Ngangata. – Chciałem się przekonać, czy została ci choć odrobina zdrowego rozsądku. Gdybyś powziął inną decyzję, natychmiast bym cię ogłuszył, nie bacząc na czarodziejski miecz. Jakaż to głupota zalęgła się znów w twojej głowie, skoro wyruszyłeś tu w pojedynkę? Zachciało ci się jeszcze raz zostać bohaterem? Czy niedawna nauczka nie wystarczyła? Perkar wiedział, że nie zdoła wytłumaczyć przyjacielowi, co nim powodowało, ale jakieś wyjaśnienie był mu przecież winien. Podniósł ręce w obronnym geście, gorączkowo próbując zarazem coś wymyślić. – Nic z tego – warknął Ngangata. – Nie chcę tego słuchać. Zawsze ci się zdaje, że masz rację, że doskonale wiesz, co należy uczynić. Wyzwałeś mnie do walki na pięści, bo nie wiedziałem, gdzie moje miejsce. Zaatakowałeś Łowczynię. Zostawiłeś mnie na wyspie z Bratem Koniem, gdyż wiedziałeś, że tak będzie dla mnie lepiej... – Byłeś umierający – bąknął Perkar, przytłoczony mową Ngangaty. – Zawsze wiesz, co robić, i zawsze jesteś w błędzie. A potem mówisz: „Tym razem niewątpliwie się pomyliłem, ale stałem się mądrzejszy i następnym razem nie popełnię błędu”. Ty głupi pastuchu! Perkar oblał się rumieńcem wstydu. Chciał powiedzieć Ngangacie, że w tym przypadku sprawy miały się zupełnie inaczej, że wcale nie zamierza dowodzić własnej słuszności, że chciał tylko wyzbyć się przerażenia. Musiał coś zrobić. Tego jednak wyjawić nie mógł, więc zaczął niepewnie się tłumaczyć. – Ja tylko... Kiedy ja leżałem, wy toczyliście za mnie walki. Pragnąłem zrobić coś własnoręcznie. – Nie było to kłamstwem, nie było też samą prawdą, której nie potrafił wyjawić. Może zdołałby powiedzieć Ngangacie, ale obok stał Yuu’han z tym swoim twardym osądem Manga, więc po prostu nie mógł. Ngangata ściągnął brwi i w milczeniu wbił wzrok w koński bok, jak gdyby na ten dzień wyczerpał już cały zapas słów. – Zaczekaj – podjął Perkar. – Nie popełniłem błędu, zostawiając cię na wyspie. Na Rzece z pewnością byś umarł. A gdyby nawet tak się nie stało, zginąłbyś w Nhol, kiedy zaatakowali mnie gwardziści. Nie chciałem, żebyś umarł. – Ty nie chciałeś! – rzucił ze złością Ngangata, odwracając się na pięcie. – Ty nie chcesz tego, nie chcesz tamtego... A może ja nie chcę patrzeć, jak ty giniesz, robiąc coś głupiego? Czy kiedykolwiek przyszło ci to do głowy? Może Hezhi i Brat Koń nie chcą, żeby cię zabito i, ryzykując własnym życiem, błąkają się po tamtym świecie, byleby tylko ściągnąć z powrotem ten twój głupi tyłek! Rozwścieczony, szybko zbliżył się do Perkara i trzasnął go w twarz tak mocno, że chłopak zachwiał się na nogach i usiadł. – A teraz wskakuj na konia i śmigaj w górę tego zbocza. Rusz wreszcie głową, ty baranie! Zaraz też dosiadł swego wierzchowca, dźgnął go piętami i zniknął w kłębach kurzu. Perkar odprowadził go spojrzeniem, mrugając ze zdumienia. Yuu’han zrobił pełną współczucia minę i wyciągnął w stronę Prekara pomocną dłoń. – Jeśli przyniesie ci to pociechę – rzekł – niewiele mnie obchodzi, czy będziesz żywy czy martwy. Dla mnie możesz uderzać na swoich wrogów, ilekroć przyjdzie ci na to ochota. – Dzięki – Perkar splunął krwią na ciepły piasek. – Trzeba nam zabrać Mecha – dodał Yuu’han. – Czy pomożesz mi przytroczyć go do konia? – Oczywiście. – Perkar wstał i chwiejnie ruszył ku stojącym opodal wierzchowcom. – Nie powiedziałeś, że on chce mnie uderzyć – poskarżył się Harce. – Jako żywo, nie powiedziałem – przytaknął miecz. Rozbili obóz, gdy tylko Ngangata i Yuu’han wrócili z Perkarem oraz Mechem. Ten ostatni nie dawał oznak życia. Leżał bezceremonialnie przywiązany do grzbietu konia, którego Hezhi nigdy przedtem nie widziała. Na widok jeńca pomyślała, że zaraz ujrzy kroczącego dumnie Perkara, jak zwykle gotowego chełpić się swymi wyczynami i szykowała mu na powitanie ostrą reprymendę. Perkar tymczasem wyglądał na zawstydzonego i bardziej niepewnego niż kiedykolwiek przedtem. Gdy wreszcie do niej przemówił, ograniczył się do paru szeptem rzuconych usprawiedliwień. Upewnił się również, czy zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo jest jej wdzięczny za wybawienie od Pożeracza Oddechu. W chwilę później zapadła między nimi pełna napięcia cisza, więc ścisnęła konia kolanami i dołączyła do jadącego przodem Ngangaty. Po długich namowach pół- człowiek w krótkich, rwanych zdaniach opowiedział jej o tym, co zaszło. – Co się z nim dzieje? – spytała. – Czy taki bieg zdarzeń nie jest lepszy od walki, w której musiałby uczestniczyć? Ngangata wzruszył dziwnie kanciastymi ramionami. – Sam nie wiem. Czasami nie potrafię tego pojąć. – Przecież znasz go od dawna. – Nie, znam go tylko rok. – Naprawdę? Hezhi wydawało się, że w ogólnym zarysie zna dzieje Perkara – przez Ngangatę określane żartobliwie mianem Pieśni o Perkarze. Ten fragment był jednak dla niej zupełnie nie znany. – Jak się poznaliście? – Obaj uczestniczyliśmy w wyprawie do Balat. Było nas pięciu, przeżyło dwóch. – Te przejścia musiały was zbliżyć. Wyglądacie na braci. Ostatnia uwaga wyraźnie Ngangatę rozbawiła. – Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, zaczęliśmy się nawzajem obrażać. Być może z mojej winy. Później walczyliśmy na pięści. To była jego wina. Później... – Urwał, ale po krótkim namyśle podjął opowieść. – Wiesz, tkwi w nim jakieś dobro, rzekłbym dziwacznej natury. Będąc tym, kim jestem, stanowię dla innych coś na kształt sita, przez które przenika większość ludzi. Pojmujesz, co mam na myśli? Perkar również bliski był przejścia na drugą stronę, ale utknął w miejscu. Ilekroć coś takiego się zdarza, uznaję owego człowieka za przyjaciela, gdyż przypadki takie należą do rzadkości. – Chodzi ci o to, że ludzi odpycha twój wygląd? Wzruszył ramionami. – Mnie też odpycha. Nic nie budzi we mnie większej nienawiści, niż gładkie lustro wody. No... są może rzeczy, które nienawidzę bardziej, ale swojego widoku też nie znoszę. – Wcale nie wydajesz mi się brzydki – zaoponowała Hezhi. – Ty zatrzymałaś się na innym sicie już dawno temu. Mam tutaj na myśli twego przyjaciela Tsema. Zaliczyłbym cię do grona przyjaciół, gdybyśmy tylko lepiej się poznali. Ale i tak nigdy za mnie nie wyjdziesz ani nie urodzisz mi dzieci. Hezhi uniosła w zdumieniu brwi. – Ja nie... Ngangata machnął ręką. – Chciałem jedynie pokazać, jak obca jest ci podobna myśl. Nigdy nie miałem zamiaru zalecać się do ciebie. – Ani do kogoś innego, jak sądzę. – Zagryzła wargi. – Ani do kogoś innego – przytaknął. – Wobec tego powinieneś spróbować. Jesteś dobrym, mądrym człowiekiem. Gdzieś musi być kobieta, która nie prześlizgnie się przez sito. Przyjął jej słowa z uśmiechem. – Wskaż mi taką niewiastę, a przystąpię do zalotów. Nie jestem takim ponurakiem jak Perkar. Skorzystam ze sposobności, gdy takowa wpadnie mi w ręce, a żałować nie będę tych, które mi przepadły. Pokaż ją, a zajmę się resztą. – Będę miała oczy otwarte – obiecała Hezhi. – Ale ty również rozglądaj się dokoła. – Powiodła wzrokiem po coraz bardziej górzystej okolicy. – Nie rozmawiamy ze sobą zbyt często. – Ano nie. – Muszę cię o coś spytać. Odpowiedz na to pytanie szczerze albo nie odpowiadaj wcale. Ngangata wyczekująco podniósł grube brwi. – Czy mogę ufać Perkarowi? Pół-człowiek wydął wargi i jechał w milczeniu tak długo, że Hezhi nabrała przekonania, że postanowił uniknąć odpowiedzi. W końcu jednak pokiwał głową. – Zależy, o co ci chodzi. Możesz być pewna, że Perkar zawsze będzie chciał postępować tak jak należy. Nie oznacza to jednakże, iż ty sama możesz mu ufać. Zważywszy na wszystko, chyba jednak możesz, bo ludzie których zna, są mu drożsi, niż to sobie wyobraża. Na przykład, żywi przeświadczenie, iż najbardziej gnębi go klęska wyprawy do Balat, to że zawiódł swoich ziomków. Lecz tak naprawdę najgłębszy ból budzi w nim śmierć ludzi, którzy mu ufali: Apada, Eruki, króla. Teraz dokłada starań, aby to naprawić, przez co stać się może ślepym na pewne rzeczy. Pojmujesz? Perkar wierzy w poczynania służące wyższym sprawom. To dlatego nazywam go bohaterem. Kiedy jednak zanadto skupi się na wybawianiu świata, może popełniać straszne pomyłki, z powodu których cierpią zazwyczaj ludzie mu najbliżsi. Pod tym względem jest bardzo niebezpieczny, Hezhi. Musisz zachować ostrożność. Nie zamierza nikogo krzywdzić, a mimo to ludzie umierają wokół niego. – Tak mi się właśnie zdawało. Ocalił mnie w imię jakiejś wyższej sprawy. – Tak. Hezhi poruszyła się niespokojnie w siodle. Rozmowa o Perkarze dobiegła końca, przynosząc jej jedynie potwierdzenie tego, co już podejrzewała. Nieoczekiwanie poczuła, że wciąż ma ochotę na wymianę zdań z Ngangatą. – Co wiesz o snach? – spytała zdumiona własnym pytaniem. – Niewiele. Nie mam snów. A jeśli nawet mam, nic nie pamiętam. – To niezwykłe. Myślałam, że śnią wszyscy. – Miałem omamy, kiedy trawiła mnie gorączka. Poza tym, nigdy nie nawiedzały mnie żadne sny ani wizje. – Mój ojciec ma sny – powiedziała Hezhi. – Mają je wszyscy ludzie Królewskiej Krwi. Posyła je Rzeka, aby przekazać nam swą wolę. – Czy miałaś taki sen? – Chyba tak – odrzekła ostrożnie. – Trzeba ci pomówić z Bratem Koniem. Zna się na snach lepiej niż my wszyscy, o czym z pewnością wiesz. – Tak i kiedyś z nim porozmawiam. Ale chcę, żebyś ty również wiedział. W pewnym momencie może się to okazać niezwykle ważne. – Jestem zaszczycony – odparł pół-człowiek bez cienia sarkazmu. – Po pierwsze, nie sądzę, żeby ten sen pochodził od Rzeki – w każdym bądź razie, nie wprost od niego. Gdyby bowiem mógł posłać mi sen, mógłby też zrobić znacznie więcej. Jestem przeświadczona, że naprawdę znalazłam się poza jego zasięgiem. Dlatego przypuszczam, że przekazał mi wiadomość za czyimś pośrednictwem. – Czyim? – Tego gaana Mangów, o którym opowiadał wam Czarny Bóg. To on posłał Mech i Chuuzeka, to jego wojownicy napadli wcześniej na ciebie i Perkara. To on znalazł drogę do moich snów i opowiada mi różne kłamstwa. – Jakie kłamstwa? – To nieważne. Przyszło mi natomiast do głowy, że... skoro gaan potrafi posyłać mi sny, może również potrafić uczynić więcej. Tego, co wiem o czarach wystarczy, bym powzięła takie podejrzenie. – Zmieszana, wbiła wzrok w ziemię. – Usiłuję powiedzieć, że może mnie także nie można dowierzać. Perkar raz omal mnie nie uśmiercił i miał po temu powód. Drzemie we mnie straszna siła, Ngangato. Chcę, byś wiedział, że trzeba mieć na mnie baczenie, to wszystko. – Niezbyt dowierzam całemu światu – odrzekł Ngangata z uśmiechem. – Perkar jest moim najlepszym, a zarazem jedynym przyjacielem, a mimo to, jak ci wiadomo, nie darzę go zaufaniem. Natomiast wewnątrz ciebie dostrzegam – trudno wyrazić to słowami – jakiś blask, czy może prawdę. Coś, czemu w każdym bądź razie wierzę. – Zakłopotany, odwrócił wzrok. – Obyś miał rację – powiedziała Hezhi. – No cóż, przedtem bywałem w błędzie – przyznał Ngangata. – Poza tym, wierz mi, ja nigdy nie polegam do końca na takich przeczuciach. Będę miał cię na oku, jeszcze bardziej niż do tej pory. – Dziękuję. – Nie ma za co – zapewnił Ngangata. Jechali bez ustanku do południa, kiedy to po krótkiej naradzie zarządzono postój. Brat Koń wraz z resztą Mangów byli przekonani, że stwór, który rozbił drużynę Chuuzeka, nie podążał ich śladem, gdyż prędzej był to bóg osiadły na miejscu, niż jakieś wędrowne bóstwo. Mech odzyskał przytomność, więc wszyscy z niecierpliwością czekali na jego opowieść, tymczasem to właśnie on zadał pierwsze pytanie. – Chuuzek? Co się stało z moim kuzynem? Bezbronny Mech siedział na ziemi ze skrępowanymi z przodu dłońmi. Stopy również miał związane postronkiem na tyle długim, by mógł swobodnie chodzić, natomiast zupełnie uniemożliwiającym bieganie. Przed nim stali Brat Koń, Perkar i Ngangata. – Nie wiesz tego? – Niewiele pamiętam. Ledwie się obudziłem, coś uderzyło mnie w głowę... – Ostrożnie wymacał wielki guz. – Twoi kuzyni są martwi. Zabił ich jakiś stwór roniący czarną krew. Czy wiesz, co to było? – Nie – posłał szybkie spojrzenie w stronę Hezhi, a wyraz jego oczu kazał jej wątpić w wiarygodność tej odpowiedzi. – Dlaczego jechaliście za nami? – natarł Perkar. – Dobrze wiesz dlaczego – odrzekł ponuro Mech. – Wiem jedynie, że jakiś szaman kazał wam porwać Hezhi. To mi wystarczy. – I nic więcej wiedzieć nie musisz. Brat Koń przykucnął przed chłopcem. – Mechu, pragniemy poznać przyczynę śmierci twych kuzynów. Umarli godnie – jeden przywiązał się nawet do drzewa – a boga, który na nich napadł, odprawili z ranami. Twarz Mechu przybrała wyraz triumfu, lecz nie wyrzekł słowa. Nie odpowiedział też na żadne z kolejnych pytań. Hezhi bała się nawet, że będą go bić albo poddadzą torturom, ale zasępieni mężczyźni zostawili jeńca w spokoju. Ngangata, Perkar oraz Zaklinacz Deszczu wyruszyli na łowy, Brat Koń wrócił do ognia, zaś Yuu’han zabrał się za struganie gałęzi, usadowiwszy się uprzednio w miejscu, z którego mógł obserwować jeńca. Odczekawszy chwilę, Hezhi wstała i obciągnąwszy szaty, podeszła do zielonookiego Manga. Heen ruszył w ślad za nią – stare psisko uważało się najwyraźniej za jej opiekuna, podobnie jak i jego pan. – Czy mogę z tobą pomówić, Mechu? – Możesz. – Usiłowałeś przekonać mnie, abym z wami pojechała. Mówiłeś, że mogę zaprowadzić pokój. – Tak mówiłem. Skinęła głową. – Wiem. Wierzyłeś, że jest to prawdą. Słabo cię znam. Jeszcze słabiej zaś gaana, który was po mnie posłał. Wiem tylko, że niewiele jesteś ode mnie starszy, więc i niewiele rozumniejszy. Usiłował zaprotestować, lecz powstrzymała go ruchem dłoni. – Proszę, wysłuchaj mnie. Pragnę ci coś powiedzieć, zanim na dobre się nie rozzłoszczę. Mech posłusznie zamknął usta. – Kiedy byłam młodsza i mieszkałam w Nhol, zniknął mój najlepszy przyjaciel. Szukałam go wszędzie, choć od samego początku wiedziałam, gdzie się podział. Zabrali go kapłani i zamknęli w ciemnicy. Uczynili tak, ponieważ miał w sobie krew Rzeki – wy nazywacie go Odmieńcem – i krew ta dała o sobie znać. Pojęłam wówczas, że gdyby ta krew naznaczyła mnie, czekałoby mnie to samo. – To wstyd zamykać w ciemnościach tak piękną kobietę – powiedział Mech. Hezhi wyczuła w jego głosie nutę goryczy. Żałowała, że nie zdołał jej stłumić, bo naprawdę pragnęła, żeby Mech ją zrozumiał i wcale nie chciała go denerwować. – Niektórzy mówili, że jestem ładna. Część z nich rzeczywiście tak myślała, inni tylko mi schlebiali. Gdyby Królewska Krew miała więcej czasu, dosłownie nikt nie uznałby mnie za urodziwą. Wszyscy naznaczeni przez nią moi krewni stali się potworami. Chcesz zobaczyć mój znak? – Bardzo. Podwinęła rękaw, odsłaniając pojedynczą, opalizującą łuskę. – To był zaledwie początek. Kiedy nabrałam pewności, że przemiana mnie dosięgnie, uciekłam. Wszyscy ludzie, których widzisz wokół mnie, w tej ucieczce mi dopomogli. Wszyscy z tego powodu musieli cierpieć, zaś wielu moje samolubne pragnienie życia przypłaciło śmiercią. A teraz twój gaan wysyła za mną pościg i znów umierają ludzie. Chcę położyć temu kres, ale nigdy nie wrócę do Rzeki. Bez względu bowiem na to, co ci powiedziano, nadal czuję, jak krąży we mnie jego krew. Wiem, co uczynię, jeśli wypełni mnie bez reszty. Rzeka zwodzi twego szamana, usiłuje sprowadzić mnie do niego. Szaman z kolei zwodzi ciebie, a mnie posyła sny, w których udaje, że chce spełnić moje pragnienia. Ja jednak wiem, co jest najlepsze, bo mam w sobie Rzekę. Ludzie teraz umierają, to prawda, ale jest to niczym w porównaniu z tym, co nastąpi, gdy oddasz mnie Odmieńcowi. Będę wówczas zmuszona zakończyć własne życie, a tego nie chcę. Jeżeli jednak mężowie tacy jak ty – dobrzy ludzie, w co szczerze wierzę – nadal będą umierać z mego powodu... – Zaczęła płakać. – Dlaczego to się nie kończy? Dlaczego wszyscy nie przestaniecie? Mech odpowiedział łagodnie, a jego oczy patrzyły uprzejmie. – Na świat można spoglądać na wiele różnych sposobów. Każdy z nas rodzi się, patrząc na świat inaczej, każda przeżyta chwila odmiennie kształtuje nasze oczy i serca. Wierzę we wszystko, co powiedziałaś, księżniczko. Zyskałaś moją sympatię i przykro mi, że sprawiłem ci ból. Nadal jednak stawiam obowiązek na pierwszym miejscu, a teraz ponadto muszę pomścić krew mych kuzynów. Przemyślę to, co usłyszałem, nie będę cię jednak okłamywać: droga moja jest prosta. Hezhi poczuła ukłucie złości, lecz zdołała stłumić w sobie ciętą odpowiedź. – Niczego od ciebie nie oczekuję – odrzekła obojętnie. – Po prostu chciałam, żebyś wiedział. – Teraz już wiem. – Mech westchnął. Hezhi pojęła, że wszystko zostało powiedziane. Czuła się zmęczona, wypalona od środka. Widzenie odebrało jej niemal cały nocny wypoczynek, więc teraz marzyła choćby o krótkiej drzemce. Najpierw musiała jednak uczynić jeszcze dwie rzeczy. Pierwsza to rozmowa z Bratem Koniem, ale nieco później. Wymiana zdań z Mechem wykazała bowiem, że w tej sprawie powinna zachować ostrożność. W jej sercu gościł natomiast jeszcze jeden smutek – musiała porozmawiać z Tsemem. Tsem od wielu dni snuł się w ponurym milczeniu. Niepokoiło ją, że z sobą nie rozmawiali, z drugiej strony była zakłopotana jego ustawicznym użalaniem się nad sobą, a także swoją reakcją na taki stan rzeczy. Czy to na tym polegało dorastanie? Na odkrywaniu, że to, co zawsze uchodziło za wieżyce z niezniszczalnego kamienia, w rzeczywistości okazywało się łatwymi do obalenia fasadami? Zdawała sobie sprawę, że wyniosła z dzieciństwa kilka złudzeń, lecz przeświadczenie, iż Tsem jest niezłomny niczym żelazo, od którego wziął swoje imię, było ze wszystkich najsilniejsze. Teraz także i ono zostało starte w pył. Teraz to Tsem potrzebował jej pociechy. Przez całe życie nigdy nikogo nie pocieszała. To ona szukała pociechy. Wyglądało na to, że temu zadaniu nie potrafi podołać. Ale kochała Tsema, więc musiała spróbować. Upewniwszy się, że Yuu’han pilnuje jeńca, ruszyła na poszukiwanie byłego sługi, zaniepokojona tym, jak bardzo tego spotkania się obawiała. XXIV. Czarownica Ghan z niechęcią wyszedł na pełen światła i świeżego powietrza pokład rufowy. Miał mnóstwo lektury i zbyt mało czasu, żeby ją zakończyć. Ale poruszenia barki, zazwyczaj całkiem niedostrzegalne, w połączeniu z wielogodzinnym czytaniem oraz pisaniem przyprawiły go w końcu o zawrót głowy. I chociaż w Nhol uważał słońce za równie pożądane, co trucizna w winie, tutaj odkrył jego ożywcze działanie, w znacznej mierze łagodzące skutki długotrwałej pracy. Niestety, wyostrzony słuch Ghe za każdym razem wychwytywał jego wyjście na pokład i ghoul natychmiast do niego dołączał. Siedzieli wówczas niczym para pająków z podkurczonymi odnóżami oraz oczami zmrużonymi od blasku dnia. Teraz było dokładnie tak samo. Zaledwie wyszedł na świeże powietrze, za jego plecami skrzypnęły drzwi i Ghe zaczął bezszelestnie stąpać po deskach pokładu. Widoczne na nich rdzawe plamy przypominały rzeź sprzed kilku dni. – Ten sen staje się coraz bardziej natarczywy – oznajmił ghoul bez żadnego wstępu, tak jakby prowadzili już rozmowę od dłuższego czasu. Oderwawszy nieobecne spojrzenie od krwawych plam, Ghan stwierdził, że Ghe nie patrzy w jego stronę, tylko gdzieś przed siebie. – Ten o Mangu? – Tak. – Ghe siadł ze skrzyżowanymi nogami, jak miał w zwyczaju. – Cesarz przydzielił cię do tej wyprawy, żebyś służył mi radą. Wykorzystaj zatem swą wiedzę i powiedz, co ten sen oznacza. – Jestem uczonym, a nie wróżbitą – burknął Ghan. – Potrzebna ci jakaś staruszka potrafiąca rzucać kośćmi. – Staruszka rzucająca kośćmi... – Ghe rozwarł szeroko zdumione oczy, po czym zapatrzył się w dal. Ghan był pewien, że w tym czasie przeszukiwał zakamarki pamięci. Po chwili ponownie wygładził czoło, a jego nieprzeniknione spojrzenie spoczęło na Ghanie. – Nie mamy tutaj ani kości do wróżenia, ani staruszki. Na pewno coś wiesz o snach. Ghan wzniósł oczy ku niebu, po czym zaczął uderzać stopą o pokład, jak gdyby tłumaczył coś dziecku. – Hezhi śniła o Perkarze przed jego przybyciem do Nhol. Rzeka połączył tych dwoje za pomocą wizji. Czy przynajmniej to jest dla ciebie zrozumiałe? – Uważaj, Ghanie – rzucił ostrzegawczo ghoul. – Sam prosiłeś o pomoc. – Tak, tak, mów dalej. – Bóg Rzeki wysyła sny, szczególnie do Z Wody Zrodzonych. Mówiłeś, że w przeszłości otrzymywałeś od niego inne sny. – Tak. Miały wyjawić mi mój cel. – No właśnie. Jeżeli domagasz się ode mnie opinii w tej materii, to Rzeka usiłuje powiązać cię z tym Mangiem. Człowiek ten jest albo twoim sprzymierzeńcem albo wrogiem. Ghe zrobił ponurą minę. – Ale którym z nich? Tyle potrafię pojąć sam. Ghan chrząknął. – Wobec tego bądź uprzejmy skorzystać ze światłej porady hrabiego Węgorza. – Odchylił się do tyłu i dotknął plecami desek przepierzenia. Biodro bolało go nadal, toteż nie był pewien, czy mimo wszystko nie jest złamane. Zerknął na Ghe, który z zaciśniętymi szczękami wpatrywał się w wodę. – Wiesz, jesteś w błędzie. – Co do czego? – Powiedziałem ci, co myślę o twoim śnie i dodałem, że nie wiem, jak go wytłumaczyć. Głupiec, ot choćby ktoś pokroju Węgorza, udzieli ci natomiast jednoznacznej odpowiedzi. Ghe potarł palcem drobną bliznę na podbródku. Wydawał się bardziej odprężony. – Rozumiem, co masz na myśli. Chociaż z drugiej strony, nawet gdybyś miał dla mnie odpowiedź, mógłbyś ją zataić. Ghan skwitował te słowa milczeniem. Po co miałby zaprzeczać oczywistemu? Uznał, że lepiej uczyni stwarzając pozory, iż pragnie przyjść ghoulowi z pomocą. – Co sądzisz o tym tajemniczym jeźdźcu? – zapytał. – Jakie masz odczucia? Ghe pokiwał głową, jakby chciał czemuś przytaknąć. – Zdaje mi się, iż tak jak ja jest on sługą Rzeki. I tak jak ja poszukuje Hezhi. – Szybkim ruchem dobył nóż i odruchowo zaczął dźgać drewno. Mówiąc, bacznie wpatrywał się w ostrze i tylko od czasu do czasu zerkał z ukosa na Ghana. „Niczym zakłopotany chłopiec”. Nie wiadomo dlaczego, porównanie to sprawiło, że Ghanowi przeszły ciarki po plecach. Doznał wstrząsu większego niż wówczas, gdy ujrzawszy bliznę na szyi Ghe, pojął, kogo ma naprzeciw siebie. – Co dziwne – ciągnął ghoul, żłobiąc płytki rowek wokół jednej z największych plam – chociaż sny o tym jeźdźcu są coraz częstsze, to równocześnie stają się coraz bardziej zamazane. Jego twarz jest teraz mniej wyraźna niż w pierwszym śnie. Ghan dygotał, choć dzień należał do wyjątkowo ciepłych. Odwróciwszy wzrok w stronę brzegu, ujrzał podrywającą się do lotu dużą zieloną czaplę. Poza pasem nadbrzeżnych trzcin oraz wierzb aż po horyzont ciągnęły się niskie trawy. Dwa dni drogi dalej na południe zaczynała się pustynia. Kątem oka dostrzegł, że Ghe patrzy w tym samym kierunku, a raczej wbija wzrok w jego kark. Momentalnie poczuł tam ukłucie chłodu, jak gdyby jego łopatki zamieniły się w lodowe płyty. Mimo wszystko ghoul nie myślał chyba o zabijaniu, gdyż kiedy przemówił, w jego głosie nie było niczego prócz ciekawości. – On gdzieś tam jest, prawda? I ona też. Ghan skinął głową, odchrząknął, po czym, zdumiewając samego siebie, wyrecytował: Na swym okręcie. Koniu, Przemierzają morze traw, Zdobywają kroczące góry, Z kamieni szykują sobie łoża. Umilkł ze wzrokiem utkwionym w deski pokładu. – Spróbuj wyobrazić sobie, jak brzmi pieśń – mruknął pod nosem. – Co to było? – To fragment starej księgi, Pustkowia Mangów. Kopię tego dzieła posłałem Hezhi, gdy tylko dowiedziałem się, gdzie przebywa. – Dużo czytałeś o Mangach? – Ostatnio tak. – Gdy ustaliłeś, gdzie przebywa Hezhi? Skinął głową i natychmiast spotkał się z podejrzliwym spojrzeniem Ghe. – Ty wiesz, gdzie ona jest. Na tyle dobrze, że mogłeś posłać jej księgę. – Powiedziałem ci o tym znacznie wcześniej. – Powiedziałeś. Ale nie wytłumaczyłeś, jak do niej dotrzeć. Kiedy mi to wyjawisz? W głosie Ghana zabrzmiała determinacja. – Przecież możesz wziąć wszystko, czego zapragniesz. Wiem o tym dobrze. Zastanawiam się nawet, dlaczego jeszcze tego nie uczyniłeś. – Mocno zacisnął szczęki, żeby ukryć ich drżenie. – Qwen Shen też się temu dziwi – odparł Ghe. – Nie jestem pewien, co powinienem jej odpowiedzieć. – Qwen Shen? – parsknął Ghan. – Czy ona również jest twoim doradcą? Czy pomaga układać plany, kiedy leżycie w łóżku? – Był świadom, że przeciąga strunę i gotował się na dotyk dłoni grzebiącej w jego piersi, zawsze jednak drażniła go ludzka głupota. Ghe tymczasem nastroszył tylko groźnie brwi. – Uważaj, starcze. Qwen Shen jest lojalną służką cesarza oraz Rzeki. Zasługuje na twój szacunek. – Pięć dni temu podejrzewałeś ją o zamach na swoje życie – przypomniał Ghan. – Pięć dni temu zostałem ranny. Podejrzewałem wszystkich. Teraz wiem, że zamachowcem był Jik umieszczony wśród gwardzistów przez kapłanów. – Przesłuchałeś go w tej sprawie – tego niedoszłego zabójcę? Ghe bezradnie rozłożył ręce. – Zginął od strzały Dehshe zaraz po tym, jak mnie zranił. Ja zgotowałbym mu zupełnie inną śmierć, ale przynajmniej nie stanowi już żadnego zagrożenia. – Czyżbyś nie dostrzegał wygody takiego rozwiązania? Zginął, zanim zdążyłeś go przepytać. – Dosyć tego – rzucił Ghe ze złością. – Porozmawiamy o tym, kiedy mi powiesz, gdzie jest Hezhi. Ghan westchnął. – Moje życie znacznie się ostatnio pogorszyło, ale na tyle jestem samolubny, że wciąż je cenię. Zaprowadzę cię do niej. – Starcze, gdybym chciał cię zabić, już dawno bym to uczynił. – Wiem. I to nie ciebie się lękam. Nie było to do końca prawdą, gdyż Ghe budził w nim zarówno strach, jak i odrazę. W ciągu paru ostatnich dni ghoul zmienił się wyraźnie, niewątpliwie pod wpływem romansu z Qwen Shen. – Już ci mówiłem... – Ghe wykrzywił usta. – Wiem, co o niej myślisz. Ale ja nie sypiam z Qwen Shen, więc jej nie dowierzam. Sam mówiłeś, że namawia cię, abyś pochłonął moją duszę. Ghe utkwił w nim nieruchome spojrzenie połyskujących szkliście oczu, które miały w sobie coś z oczu węża. Zaklaskał językiem jak ktoś próbujący uciszyć dziecko. – Ty jej nie rozumiesz. – Przysunął się bliżej, zniżając głos do poufnego szeptu. – Wiem, że możemy ufać Qwen Shen, ponieważ ona jest prezentem Rzeki dla mnie. – Co takiego? – Nagrodą za służbę. – Zaczął mówić jeszcze ciszej, a jego pałające niesamowicie oczy spoczęły na odległym horyzoncie. – Od momentu powtórnych narodzin nieustannie pamiętam, że jestem martwy. Kiedy byłem Jikiem, powtarzałem powiedzenie: „Jestem ostrzem ze srebra, soplem lodu”. Miało mi ono przypominać, że jestem zaledwie orężem, który kapłani mogą zwrócić przeciw swoim wrogom. Byłem z tego zadowolony. Narodziwszy się na nowo, wiedziałem, że nadal jestem narzędziem, lecz teraz mój pan jest większy, a cel ważniejszy. Pozostałem jednakże narzędziem, które zostanie wyrzucone, gdy wykona pracę. – Na jego wargach zapełgał uśmiech. – Czy wiesz, co to znaczy żyć w koszmarze? W moim świecie, Ghanie, pożywienie nie ma smaku, zaś wino nie uderza do głowy. Rzeka ma ogromny, ale prosty apetyt i drobne radości Ludzkich Istot zupełnie umykają jego uwadze. To prawdziwy koszmar, kiedy nic nie jest takim, jakim być powinno. Wbijasz zęby w pieczeń i odkrywasz, że pełno w niej robactwa. Potrząsasz ramieniem matki, żeby ją obudzić i stwierdzasz, że dotykasz trupa. Tak to mniej więcej wygląda. Ale teraz... teraz Rzeka dał mi Qwen Shen. Pewnie rozumiesz, co to oznacza. – Kochasz tę kobietę? – Czy ją kocham? Ty nic nie rozumiesz. Ona jest bramą. Szykuje mnie. – Szykuje do czego? Ghe popatrzył na niego jak na wariata. – Dla Hezhi, oczywiście. Ghan nic nie odrzekł. Gdy sens słów ghoula w pełni do niego dotarł, zadrżał ponownie. Miał ochotę natychmiast opuścić pokład i zaszyć się w jakimś innym miejscu, tyle tylko że nie miał dokąd pójść. Ghe pytał, czy rozumie, co oznacza życie w koszmarze. Chętnie by odpowiedział, że rozumie aż nadto dobrze. Cała barka zdawała się być zasłana sięgającą kostek warstwą tłuczonego szkła, on zaś nie miał butów. Nadzieje na wyprowadzenie w pole Ghe i pozostałych topniały z każdą chwilą. Gdyby tylko ten samozwańczy ghoul powziął podejrzenie, że jest przez Ghana okłamywany, pożarłby go bez namysłu. Pewnie byłoby najlepiej, gdyby natychmiast się utopił, zanim oni wyciągną z niego wszystkie potrzebne wiadomości. Lecz nawet to poświęcenie mogło okazać się zupełnie bezużytecznym, jeśli Ghe naprawdę utrzymywał więź z jakimś sprzyjającym Rzece Mangiem. Zresztą, zważywszy, że Mangowie byli koczownikami, Hezhi zapewne nie przebywała już w miejscu, o którym wiedział Ghan. Człowiek odwiedzający Ghe we śnie musiał dysponować o wiele świeższymi informacjami. Zabijając się, prawdopodobnie niewiele pomógłby Hezhi, za to ona straciłaby bezpowrotnie jedynego prawdziwego sprzymierzeńca. Nie, dopóki istniał choć cień szansy, że zdoła jej pomóc, nie wycofa się dobrowolnie z tej gry w na. Nie był co prawda ważną figurą, ale w tej grze nawet zwykły pionek mógł zbić z planszy dowolną figurę. – Opowiedz mi więcej o Mangach – rzekł Ghe, wyrywając go nagle z zadumy. Ghan powiódł dłonią po okolicznych równinach. – Sam widzisz, gdzie oni żyją. Podróżują i walczą na końskim grzbiecie. Mieszkają w namiotach ze skóry albo w małych domkach z drewna i kamienia. – W przytoczonym przez ciebie wierszu jest mowa o kroczących górach. Cóż oznaczają te słowa? – Równiny są domem wielu ogromnych stworzeń. Mangowie polują na nie, żeby przeżyć. – Ale jakie stworzenia są wielkie niczym góra? – Ów fragment pochodzi z literatury Szafranowego Dworu. Twórczość tego okresu odznacza się skłonnością do hiperboli. – Hiperboli? – Wyolbrzymiania. – Lecz cóż takiego wyolbrzymiał ten wiersz? Ghan nieznacznie się uśmiechnął. – Niebawem sami się przekonamy. – To prawda – mruknął Ghe. – Nie mogę się tego doczekać. – Wskazał ręką widoczny za burtą, obcy krajobraz. – Nie rozumiałem dotychczas, jaki wielki jest świat, jaki dziwny. – i Z przyjemnością zamieniłbym go na mniejszy – przyznał Ghan. – Na moją komnatę i bibliotekę. – Im szybciej ją znajdziemy, tym szybciej trafisz tam z powrotem – przypomniał mu Ghe. – Oczywiście – mruknął pod nosem Ghan. – Oczywiście. * * * Przez większą część popołudnia Ghan na próżno oczekiwał na nadejście snu, a kiedy wreszcie, pogrążony w czarnych, pełnych lęku myślach, bliski był zaśnięcia, usłyszał krzyk. W owym stanie półdrzemki okrzyk zabrzmiał jak bicie dzwonu, a z odrętwiałej pamięci wypłynął żywy obraz. W osadzie jego klanu dźwięczał alarm, on sam właśnie skończył szesnaście lat, a żołnierze o ponurych obliczach wbiegali do dworu niczym dziwaczne, kolorowe mrówki. Na twarzy ojca malowała się bezmierna rozpacz. – Hezhi! Dzwon zadzwonił ponownie, budząc Ghana do reszty. Głos dobiegał z kajuty Ghe, a towarzyszyło mu znajome, rytmiczne poskrzypywanie łóżka. Poczuwszy suchość w ustach, Ghan sięgnął drżącą ręką po stojący u wezgłowia dzbanek. Upił łyk, ale woda okazała się ciepła, niemal gorąca, i nie przyniosła mu żadnej ulgi. W tej chwili chętnie zamieniłby ją na wino. Słyszał, jak w trakcie namiętnych uścisków Ghe dwukrotnie przywoływał Hezhi. Wzdrygnął się na myśl o tym, co mogło to oznaczać. Mimo wszystko, po chwili przymusił umysł do wysiłku, ponieważ z Ghe działo się coś niezmiernie ważnego, coś, z czego sam ghoul nie zdawał sobie sprawy. I to za sprawą Qwen Shen. Ghan dostrzegał skutek tego oddziaływania, nie pojmował natomiast przyczyny. Skutek zaś był taki, że Ghe stawał się coraz głupszy. We wcześniejszych rozmowach – i z Yenem, i z Ghe – Ghan pozostawał pod wrażeniem wrodzonej inteligencji młodego człowieka. Pomimo braku formalnego wykształcenia Ghe lepiej sobie radził niż niejeden szlachcic, zaś dysputy o rzeczach, na których niewiele się wyznawał, wiódł ze swadą na podstawie zaledwie kilku podstawowych wiadomości. A teraz nagle nie potrafił skojarzyć oczywistych faktów. Pamięć również mu szwankowała i coraz więcej było w niej luk. Najbardziej prawdopodobne wydawało się przypuszczenie, że Qwen Shen rzuciła na niego jakieś czary. Należałoby więc domniemywać, iż wcześniejsze podejrzenia Ghe – teraz głupio odrzucone – co do powiązań hrabiny z kapłanami były jednak słuszne. Widział, choć nigdy ich nie czytał, zakazane księgi w Świątyni Wody, teksty o nekromancji oraz wodnej magii. Wzmianki, na które natrafił w innych dziełach, wskazywały, że to, co leżało pod ich oprawami zawierało potwierdzenie, iż nawet potęgę boga można obrócić przeciw niemu samemu. Przypomniał sobie opowieść o tym, co Ghe zastał pod Świątynią Wody. Wielu uznałoby ją za majaczenia wściekłej bestii, lecz Ghan zawsze miał wobec kapłańskiego stanu pewne podejrzenia. Jak, według Ghe, świątynia miała ogłupiać Rzekę? Chodziło o podobieństwo między gmachem świątyni, a She’leng, źródłem boga. Rzeka pragnął powrócić do swego źródła i jakaś jego część uwierzyła, że zatoczywszy koło tam właśnie trafił. Ghan siadł na łóżku i podparł pięściami brodę. A jeśli Qwen Shen uczyniła to samo z Ghe? Jego celem istnienia było odnalezienie Hezhi. Ludzkie uczucia, jakie kojarzyły mu się z tym zadaniem, bez wątpienia pochodziły od Rzeki. Może Qwen Shen zdołała jakoś przekonać Ghe, że właśnie znalazł tę, której szukał. Czy Ghe był przekonany, że kocha się właśnie z Hezhi? No cóż, albo w to wierzył, albo sobie wyobrażał. To zaś czyniło go głupim. Łatwym do sterowania. Taka sytuacja nie musiała oznaczać niczego złego. Ghe był przecież stworem niebezpiecznym, Pożeraczem Życia, duchem przyobleczonym w ciało. Jakiekolwiek motywy powodowały Qwen Shen, z pewnością wypływały z bardziej ludzkich pobudek i bardziej ludzki miały cel. O co jej jednak chodziło? Tak się nieszczęśliwie składało, że choć niewiele wiedział o jej celach, to przynajmniej jeden był oczywisty – jego śmierć. Już sama świadomość tego faktu stanowiła dostateczny bodziec do poszukiwania sposobu na uwolnienie Ghe spod wpływu hrabiny. Gdyby bowiem zdołała przekonać Ghe, że Ghan bardziej im się przyda jako duch, jego los byłby przesądzony. Zresztą i tak był zapewne przesądzony bez względu na okoliczności. Z tą mało krzepiącą myślą położył się z powrotem do łóżka. Miał przy tym nadzieję, że jego własne sny przyniosą, jeśli nie odpowiedzi, to przynajmniej pocieszenie. – Skąd możemy mieć pewność, że to akurat ten strumień? – Zapytał Ghe, dokładając starań, by Ghan wyczuł w jego głosie ton podejrzliwości. Stary uczony nastroszył się niczym sowa, mrużąc oczy przed jaskrawym blaskiem południowego słońca. Machnął ręką w stronę otwierającego się w niewielkiej odległości ujścia. Znaczyły je szerokie ławice piasku, zaś na brzegach zieleniły chaszcze bambusa oraz innych, nie znanych Ghe roślin. – To pierwszy dostatecznie szeroki strumień po tej stronie, jaki napotkaliśmy po wypłynięciu z Wun. – Z niemałym wysiłkiem zdołał przedstawić te suche fakty w formie niecierpliwego burknięcia. Ghe rozważał przez chwilę, czy nie powinien go uderzyć, lecz w pobliżu stali hrabia Węgorz i Qwen Shen, więc musiał zachować pozory. Podszedłszy do Węgorza, który ze smętną miną przypatrywał się ujściu, Ghe zapytał: – Czy możemy tędy żeglować? Wiedza Węgorza nie była zbyt rozległa, lecz i tak znał się na łodziach lepiej niż Ghe. Hrabia wzniósł ramiona w teatralnym geście. – Przypuszczam, że tak, ale niezbyt daleko. Ta piaszczysta ławica to zły znak. Każe podejrzewać, że całe ujście może być zamulone. – Wsparłszy się pod boki, spojrzał na Ghana. – Czy ta twoja księga mówi coś o głębokości? Ghan otworzył tom, który z niechęcią przeniósł z kajuty do namiotu rozpiętego nad sterem i zgodnie z poleceniem Węgorza położył na mahoniowym stoliku, na co dzień przeznaczonym dla map. – Zaraz zobaczymy – wymamrotał. – Gęste bambusowe zarośla, wody obfitujące w ryby. Jeśli ktoś lubi pstrąga... – trafił we właściwe miejsce. – „Ujście jest szerokie na dwanaście miedzianych prętów i na pięć głębokie. Zarówno szerokość, jak i głębokość pozostają niezmienne na dystansie ośmiu mil w głąb lądu, gdzie Rzeka rozdziela się na większą i mniejszą odnogę, przy czym żadna z nich nie pozwala na pływanie z kilem. Natomiast lekka łódź z płaskim dnem przejdzie tamtędy z łatwością”. – Bibliotekarz oderwał wzrok od księgi. – To wszystko, co tutaj napisano. Chociaż Ghe starał się wsłuchiwać w słowa Ghana, jego uwagę z przemożną siłą zaczął pochłaniać wylot strumienia. Niedoświadczone oko podpowiadało mu, że po minięciu przegradzającego ujście wału naniesionych prądem gałęzi, trafią na w miarę szerokie i czyste wody. Ghe wytężył wzrok. Coś działo się w miejscu styku wód strumienia i Rzeki. Powstawał tam wir, a w powietrzu ponad nim brzęczała rozpacz, niczym melodia dobrze znanej pieśni. Rozpacz i ból, a także głód. Dwa pierwsze doznania emanowały ze strumienia, to ostatnie natomiast z Rzeki. Nie miał co do tego wątpliwości, gdyż dokładnie tak samo smakował głód, jaki go ogarniał, gdy przebywał daleko od wody i musiał się posilać życiem innych. Tutaj Rzeka pochłaniał mniejszy ciek, nie tylko jego wody, ale również ducha. To zaś oznaczało, że na świecie oprócz Boga Rzeki istniały jeszcze inne duchy. Nie bogowie, rzecz jasna, ale istoty bogom podobne. Doniosłość tego spostrzeżenia uderzyła w niego nagle z niemal fizyczną siłą, powodując że nie usłyszał ani słowa z rozmowy toczonej w dalszym ciągu przez Ghana i Węgorza. Jak urzeczony wpatrywał się w nieustanną śmierć dopływu, a w jego uszach na nowo rozbrzmiewał śmiech owej istoty napotkanej pod Świątynią Wody. Było w nim tyle zadowolenia, że gotów był pomyśleć, iż spoglądała na Boga Rzeki z pełną pobłażliwości łaskawością. Omal nie zabił Węgorza, gdy ten głupiec nieopatrznie poklepał go po ramieniu. Poczuł przypływ mocy, a w ślad za nim zaraz dał o sobie znać silny głód, być może stanowiący odzwierciedlenie głodu Rzeki. Ponieważ jednak Qwen Shen bez przerwy wbijała w niego czujny wzrok, powściągnął pragnienie mordu. – Doprawdy, panie Yen – mówił hrabia Węgorz – zmuszony jestem nalegać, żebyś bardziej uważał. – Przepraszam – rzekł Ghe, usiłując zarazem udawać ciekawość, której nie odczuwał. – Uderzyła mnie po prostu myśl o opuszczeniu Rzeki. To jest takie niezwykłe. – To prawda – przytaknął hrabia. – Zastanawiam się, dlaczego to robimy. Osiem mil to niewiele. Cóż możemy odkryć na tej drodze? Na mój rozum lepiej uczynimy, żeglując dalej w górę Rzeki. – Ukochany – Qwen Shen ze słodką miną poklepała go po ramieniu. – Czyżbyś nie pamiętał, jak tłumaczyłeś mi wagę nanoszenia na mapy zdatnych do żeglugi szlaków oraz dróg na lądzie? Mistrz Ghan zapewnia nas, że i jedne i drugie możemy znaleźć w górze tego strumienia. Poza tym sam mówiłeś, że załoga potrzebuje od czasu do czasu przerwy, by zapolować i odświeżyć zapasy. Czyż nie mamy teraz znakomitej po temu sposobności? – Ależ tak – zapewnił Węgorz. – Sam się nad tym zastanawiałem. W głębi ducha Ghe nie mógł się nadziwić, jakim cudem kobieta taka jak Qwen Shen panuje nad sobą na tyle, by którejś nocy nie udusić tego głupiego fircyka, chociaż na dobrą sprawę przyczyna była oczywista. W Nhol niewiasty miały dostęp do władzy jedynie poprzez męża, syna lub brata. Hrabia Węgorz odziedziczył dostateczny zakres władzy, nie stawało mu natomiast rozumu, aby z niej korzystać. Zapewne wszyscy na dworze znali źródło doskonałych pomysłów wielmoży i byli szczęśliwi, że ktoś mądrze nim kieruje. – Doskonale – podjął Węgorz po chwili namysłu. – Przestawcie ster, a ja wydam rozkaz smokom! – rzucił w stronę czekającej w pobliżu grupy marynarzy. Potem zwrócił się do gwardzistów. – Żołnierze, trzymajcie łuki w pogotowiu i zapalone pochodnie przy katapultach! Wkraczamy na nieznane ziemie i któż wie, co na nich znajdziemy? Wkrótce potem dziób barki zatoczył łuk i zaczął ostrożnie pruć wody rzeczki wiodącej w głąb krainy Mangów. Kiedy przekraczali linię rozdziału, której nikt oprócz Ghe nie widział, ghoul poczuł dygotanie, falę mdłości, która szybko przeminęła, pozostawiając bliżej nieokreślony niepokój. Jego wzrok spoczął na oczach Qwen Shen i wychwycił przyczajone w nich zaproszenie. Ona rozumiała jego nastroje, doskonale wiedziała, co jest dla niego najlepsze. Przez moment kręcił się jeszcze po pokładzie, po czym zszedł do kajuty, żeby na nią zaczekać. Ghan był już u siebie i zapewne z zapałem pochłaniał kolejny tom. Ile ksiąg zabrał ze sobą? Kiedy go mijał, dostrzegł na jego twarzy wyraz... Triumfu? Nadziei? W przypadku Ghana trudno było jednoznacznie to określić. Pewnie w którejś z ksiąg natrafił na to, czego szukał. Hezhi także wpadała w podobne wzburzenie, kiedy znajdowała to, co spodziewała się znaleźć. Nawet nie musiał się wysilać, żeby odczytać te uczucia. Hezhi promieniowała nimi, tak jak słońce promieniuje światłem. Hezhi! Już niebawem! Jego ciało zadrżało z niecierpliwości, oczekując na przybycie Qwen Shen. Ghan usłyszał przechodzącego Ghe. Już dawno temu nauczył się rozpoznawać jego kroki. Gorączkowo zaczął powtarzać w myślach słowa wiersza, raz za razem, byle tylko ukryć swe prawdziwe uczucia, niepewną mieszaninę nadziei i triumfu. Ghe wszedł do swej kajuty, ale Ghan recytował dalej: Często nawiedza śmierć Domostwa żywych. Niosąc posługę, Która w jej szczerych, ciemnych oczach Rozpala iskrę radości Na widok drobiazgów, jakie tam znajduje. Dopiero, gdy u Ghe zjawiła się Qwen Shen, a do uszu Ghana dobiegły jęki rozkoszy, powrócił do przerwanej lektury. Wodząc palcem wzdłuż równych linijek starożytnego pisma, dotarł do tytułu uwypuklonego wielkimi literami: O Naturze i Usposobieniu Smoków. XXV. Spadające niebo Perkar zdumiał się, gdy padł na niego cień. Co prawda, słyszał, że ktoś wytrwale pnie się po spękanej ścianie płaskowyżu, i przypuszczał, iż przybysz pragnie z nim pomówić, zaskoczył go natomiast ogrom ciemniejącej nad nim sylwetki. Nawet w skośnych promieniach zachodzącego słońca tak wielki cień mógł rzucać tylko Tsem. Tsem albo jakiś inny potężny stwór, ale wówczas Harka by go ostrzegł. Pamiętając jednak, że ostatnimi czasy Harka nie był tak nieomylny, jak dawniej, odwrócił się, by sprawdzić słuszność swych przypuszczeń. Rzeczywiście, źródłem cienia okazał się Tsem. Na twarzy Perkara musiało malować się zdumienie, gdyż pół-olbrzym wzniósł dłoń, dając znać, że gdy tylko nieco odsapnie, wyjawi powód swego przybycia. Wspinaczka mocno dała mu się we znaki. Pomimo chłodu popołudnia był mokry od potu, którego ostrą woń lekka bryza mieszała z aromatem jałowca, szałwi oraz krwawnika. – Lud mojej matki – wydyszał w końcu Tsem – czyli olbrzymy, żyć muszą na miękkiej, równej ziemi. Nie jesteśmy stworzeni do wędrówek po górach. Perkar przywołał na usta uśmiech, choć nie czuł wesołości. Na ochotnika zgodził się trzymać straż na płaskowyżu, ponieważ pragnął być sam. Musiał przemyśleć wiele rzeczy, a poza tym nie chciał psuć humoru pozostałym. Wobec pół-olbrzyma żywił jednak szczery szacunek, może nawet podziw, chociaż czas i okoliczności nie pozwoliły im na bliższą znajomość. Żeby nie martwić Tsema, gotów był nawet udawać dobry nastrój, choć najchętniej zrobiłby zasępioną minę. Ojciec zawsze powtarzał, że niedostrzeżona przyjaźń jest jak przeoczony ważny trop. W swoim niedługim życiu Perkar już wiele takich tropów przegapił. Ostatnimi czasy jego przyjaciele ginęli jeden po drugim i tak naprawdę, został mu tylko Ngangata, i może jeszcze Hezhi, ale żadne z nich nie chciało z nim rozmawiać, po czemu mieli zresztą powody. Nowy przyjaciel z pewnością więc by mu się przydał. Tak więc, zdobywszy się na uśmiech, machnął niedbale dłonią. – To nie jest prawdziwa góra, ot, najwyżej pagórek. – Potem wyciągnął palec w stronę widniejącego w oddali, na północno-wschodnim horyzoncie, postrzępionego pasma szczytów. – Góry są tam. Ciesz się, że mijamy je bokiem. – Cieszę się ogromnie – zapewnił Tsem, ocierając zroszone potem czoło i rozglądając się dokoła. – Muszę szczerze przyznać, że jest tu ładnie. Ten widok przypomina mi o pewnym miejscu, które często odwiedzaliśmy z Hezhi. – Doprawdy? – Perkar nie bardzo mógł sobie takie miejsce wyobrazić. To co zobaczył w Nhol, robiło niewątpliwie wrażenie, oglądane z daleka, wzgórza i wysokie, kamienne mury miały nawet w sobie niezwykłe piękno. Jednak nic, co tam zobaczył, nie przywodziło na myśl spękanych, skalistych zboczy płaskowyżu, górującego o pięćset stóp ponad zieloną równiną, gdzie rozbili obóz. – Czuję się tutaj tak, jakbym stał na dachu pałacu i patrzył z góry na miasto – dodał Tsem tonem wyjaśnienia – oglądał światła, wdychał zapachy. Był tam też dziedziniec, na którym rosły kwiaty, tak jak tutaj. – Wskazał potężną dłonią o palcach jak kiełbasy na łan białego krwawnika, którego kwiaty zabarwiło różem zachodzące słońce. Niewyczuwalny podmuch łagodnie kołysał sięgającym kolan dywanem kwiecia. Jego jasne główki odcinały się wyraźnie od czarnych skał pradawnych wzgórz otaczających płaskowyż od zachodu oraz południa. – Niczego takiego w Nhol nie widziałem – wyznał Perkar. – Może dlatego, że spędziłem tam niewiele czasu. – I to przeważnie w porcie, jeśli mi dobrze wiadomo. – Tsem z namysłem zmarszczył masywne czoło. – Przyszedłem, aby poprosić cię o przysługę – rzucił nieoczekiwanie. – Zatem proś, choć nie wiem, do czego mogę ci się przydać. – Ależ możesz – zapewnił Tsem. Umilkł na chwilę, po czym się uśmiechnął. – Dobrze, że znasz mój język. Nawet Hezhi posługuje się nim tylko wówczas, gdy jesteśmy sami, a ostatnio zaprzestała i tego. Chce, żebym nauczył się języka Mangów. – Zrobił zafrasowaną minę. – Nie wychodzi mi to najlepiej. Perkar pokiwał głową. – Ani mnie przyjacielu. Mówię twoim językiem, bo Rzeka jakoś mnie tego nauczył. A może nieświadomie uczyniła to Hezhi. Ale z językiem Mangów radzę sobie nie lepiej od ciebie. – Ja gotów zakład, my ze sobie dobrze mówić w mowie Mang – wydukał Tsem, kalecząc niemiłosiernie język Brata Konia. – Tak, dobrze nam iść – przytaknął Perkar, po czym obaj się uśmiechnęli. Znów poczuł idące od olbrzyma ciepło, którego nie potrafił wytłumaczyć. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, Tsem groził mu śmiercią, a i później był w najlepszym razie nieuprzejmy. Widocznie jednak teraz uznał, że oprócz swej bezinteresownej, pełnej oddania miłości do Hezhi potrzebuje również przyjaźni Perkara. Kiedy Bóg Rzeki przeobraził księżniczkę, to Tsem powstrzymał go przed uśmierceniem dziewczyny. Nie uczynił wprawdzie żadnego ruchu, po prostu tam był i osłaniał ją własnym, poranionym ciałem. Żeby zabić Hezhi, musiałby zabić Tsema – tego zaś uczynić nie potrafił. Być może dlatego, że olbrzym pod wieloma względami przypominał Ngangatę. Obaj zaledwie w połowie byli ludźmi, obaj mieli gorące, dobre serca. Nigdy nie miał sposobności lepiej poznać Tsema. Ranny podczas ucieczki z Nhol olbrzym nie mógł towarzyszyć Mangom w jesiennych i zimowych łowach w górach. Z kolei Perkar został ranny natychmiast po powrocie do obozowiska na równinach. – Prawie udało ci się mnie rozbawić – powiedział, wciąż uśmiechnięty po niedawnej rozmowie w języku Mangów. – Ostatnio nikt tak nie poprawił mi nastroju. Co to za przysługa? – Myślę, że najpierw powinienem ci o czymś powiedzieć – uroczyście oznajmił Tsem, poważniejąc w jednej chwili. – Jest mi wstyd z tego powodu, ale kiedy leżałeś chory, radziłem Hezhi, żeby cię zostawiła i pozwoliła ci umrzeć. Perkar powoli pokiwał głową, nie przerwał jednak milczenia, pozwalając, by Tsem rozwijał swe wyznania. – Ona tyle już przeszła – tłumaczył olbrzym. – Pojąłem, że zamierza poddać się tej próbie z bębenkiem. Nie rozumiem, o co w tym chodzi, wiem tylko, że jest to bardzo niebezpieczne. Nie mogłem znieść myśli, że ona... – Rozumiem – odrzekł Perkar. – Nie musisz mi nic tłumaczyć. Ona nie miała wobec mnie żadnego długu. – Hezhi myśli inaczej. Może jednak ma. Nie o to mi idzie, bo to ja mam wobec ciebie dług wdzięczności. Ocaliłeś ją, kiedy ja nie byłem do tego zdolny. Ocaliłeś nas oboje. – Zmarszczył czoło i zagryzł wargi. – Byłem z tego powodu wściekły. Perkar uśmiechnął się, rozbawiony szczerością olbrzyma. – Chyba rozumiem także i to. – Nie wyjawiłem jeszcze najgorszego – zagrzmiał Tsem. – Zraniony, leżałem w osadzie, otoczony przez tych dziwacznie mówiących ludzi. Zabawiłem się z paroma niewiastami... – Urwał, wzruszył ramionami. – Mniejsza z tym. Hezhi odjechała, wyruszyła z tobą. Pomyślałem wtedy: „Już nie dam rady jej ratować, nie potrafię nawet dotrzymać jej towarzystwa”. Przyszło mi do głowy, że wy dwoje się pobierzecie, a wówczas sprawy przybiorą jeszcze gorszy obrót. Nie mogłem jednak powiedzieć tego Hezhi, pojmujesz? – Pobierzemy się? – z niedowierzaniem zapytał Perkar. – Skąd wpadłeś na pomysł, że się do niej zalecam? Tsem bezradnie wzruszył potężnymi ramionami. – Sam nie wiem. Ale ona troszczy się o ciebie tak, jak dotychczas nie troszczyła się o nikogo prócz mnie, Qey i Ghana. Dlatego właśnie poczułem strach. A kiedy pomyślałem, że z twego powodu może ryzykować życiem, przeraziłem się jak nigdy dotąd. – To dlatego, że ją kochasz. – Nie, i to właśnie jest w tym wszystkim najgorsze. Pomyślałem: „I co ja tutaj bez nie pocznę?”, a nie: „Co ona pocznie beze mnie?” Perkar długo wpatrywał się w udręczoną twarz olbrzyma. – Czy ona o tym wie? – zapytał w końcu cichym głosem. – Wie, że jestem tutaj zupełnie bezużyteczny. Myśli, że się nad sobą rozczulam. Stara się o tym nie mówić, ale ja dobrze wiem, co czuje. To u was szuka pomocy i siły, a dla mnie ma tylko współczucie. I słusznie. Ja tutaj do niczego się nie nadaję. Pożytek ze mnie mieć można tylko w Nhol – w pałacu. Tam bycie silnym przychodziło mi z łatwością, Perkarze. Perkar wprost nie wierzył własnym uszom. Nigdy nie przypuszczał, że z ust olbrzyma popłyną tak płaczliwe wyznania. Jego smutek okazał się jednakże równie wielki, jak i cała reszta. – Cóż zatem mogę dla ciebie uczynić, przyjacielu? – spytał łagodnie. – Naucz mnie walczyć jakimś orężem. Pomóż ponownie stać się przydatnym. Naucz mnie tej krainy. – Co takiego? Sam jej nie znam. To nie mój dom. A ja nie jestem wielkim wojownikiem. – Widziałem, jak walczysz – zaoponował Tsem. – Jeśli nie chcesz mi pomóc... – Czekaj, nie tak prędko. Chcę tylko, żebyś mnie dobrze zrozumiał. Dobrze walczę, ponieważ mam boskie ostrze, nie zaś dzięki własnym umiejętnościom. – Nie pojmuję. Przecież to twoja ręka dzierży miecz. – To prawda, ale Harka rozcina zwykłą stal, wskazuje, gdzie uderzyć. A jeśli popełnię błąd i zostanę trafiony, leczy moje rany. – Lecz ty musisz umieć robić użytek z miecza, gdyż inaczej cała reszta nie na wiele by ci się zdała. – Poniekąd masz rację. Niezły ze mnie szermierz, Tsemie, ale nie tak dobry, jak sądzisz. Zaś jako nauczyciel... no cóż, nigdy tego nie próbowałem. – Ale mnie możesz nauczyć – nie dawał za wygraną Tsem. – Dlaczego ja? – spytał Perkar, powziąwszy nagłe podejrzenie. – Dlaczego ja, a nie Nganagata, Yuu’han albo Zaklinacz Deszczu? Bo ja zabijam? Bo Perkarowi wystarczy pokazać wroga i powiedzieć: „Zabij go”, jak jakiemuś psu? – Usiłował zapanować nad wzburzeniem, które jednak wzięło nad nim górę. Tsem myślał, że jest bezużyteczny. Czy nie było to lepsze, niż myśleć o sobie, iż jest się przeznaczonym do jednego tylko celu? A jaki pożytek mógł być z zabójcy, który nagle zaczął się bać? Tsem przyjął jego wybuch w milczeniu i tylko jego brwi powędrowały wysoko w górę. – Odpowiedz – obstawał przy swoim Perkar. – Dlaczego ja? Twarz Tsema przybrała dziwny wyraz. Perkar nie potrafił stwierdzić, czy maluje się na niej złość, rozdrażnienie, czy może przygnębienie, lecz po chwili grube wargi olbrzyma rozchyliły się, odsłaniając białe zęby. Zdawać by się mogło, że lada moment zabrzmi wściekłe warknięcie, tymczasem z głębi gardła Tsema popłynął tłumiony chichot. Na ten dźwięk złość opuściła Perkara równie szybko jak nadeszła. – No co? Z czego się śmiejesz? – Nie powinienem – odparł olbrzym, przykładając dłoń do piersi, jak gdyby w ten sposób chciał zdławić oznaki radości – ale wyglądałeś tak poważnie... Perkar patrzył w najwyższym osłupieniu. Niewytłumaczalny śmiech olbrzyma sprawił, że poczuł się głupio, a po chwili sam także się uśmiechnął. – No co? – powtórzył pytanie. – Wybrałem ciebie, bo mówisz językiem Nhol, to wszystko. – Dalej nie mógł mówić, gdyż zaniósł się rubasznym śmiechem. Roześmiany człowiek-góra wydał się Perkarowi czymś tak niedorzecznym, iż zawtórował Tsemowi z całego serca. – No tak, miecz to broń nie dla ciebie – oznajmił Perkar, gdy nieco później zaczęli rozważać szczegóły. – Nie? – Nie. Przede wszystkim, nie mamy wolnego miecza, a nawet gdyby, to nie znaleźlibyśmy niczego, co pasowałoby do twojej dłoni. Po drugie zaś, z twoją siłą połamałabyś każde ostrze przy pierwszym ciosie. Nie, powinieneś władać toporem. – Moja matka miała topór. – To twoja matka była wojownikiem? – Służyła w cesarskiej gwardii. Cesarz zwykle otacza się olbrzymami. – Ale ty nie szkoliłeś się w walce? – Tylko gołymi rękami. Zapasy, walka na pięści. Myślę, że oni bali się dać mi do ręki stal. – Nic dziwnego. Też nie uzbroiłbym niewolnika trzy razy większego ode mnie. – Nie w tym rzecz. Moja matka była ode mnie większa, a mężczyźni z jej ludu odznaczają się jeszcze większym wzrostem. Tyle tylko, że nie są... szczególnie bystrzy. Nie będą zastanawiać się, czy walczyć czy uciekać, dopóki będą dobrze karmieni i traktowani z odrobiną szacunku. Ja natomiast zostałem poczęty na skutek eksperymentu. Cesarz nakazał mojej matce połączyć się z człowiekiem. Powiedziano mi, że do podobnych związków dochodziło dosyć często, ale ja byłem pierwszym dzieckiem, które pomyślnie przyszło na świat. Cesarz przypuszczał, że mogę okazać się mądrzejszy od zwyczajnych olbrzymów, toteż nie zezwolił mi na naukę władania bronią. Przez wiele lat trzymał mnie na dworze jako osobliwość, ale w końcu chyba się mną znudził i odesłał, bym strzegł jego córkę. – Skrzyżowali twoich rodziców jak bydło? To odrażające. Tsem posłał mu zamyślone spojrzenie. – Nie różni się to zbytnio od zakontraktowanego małżeństwa, prawda? Słyszałem, że twój lud też tak robi. – Czasami tak, ale to co innego – odparł Perkar, zaskoczony porównaniem. – Dlaczego? – Ponieważ takie małżeństwa są zawierane po to, by powiększyć majątek, uzyskać spadek albo zawrzeć przymierze. Nie po to zaś, żeby wyhodować jakąś krzyżówkę! Tsem chrząknął. – Nie jestem tak mądry jak człowiek pełnej krwi. Wybacz mi zatem, lecz nie dostrzegam tu istotnej różnicy. Tak czy inaczej, w Nhol takie małżeństwa zawiera się przede wszystkim po to, by skupić Królewską Krew. – Ja... – Perkar potrząsnął głową. – Wróćmy do tego, co naprawdę istotne. Topora nie mamy także. Tak więc, myślę, że dla kogoś twojej postury i krzepy musimy przyszykować maczugę. – To znaczy, gruby kij? – Raczej solidny, ciężki konar z dużym sękiem na końcu. Obrobimy go nożem, żeby uzyskał odpowiedni kształt. – Z namysłem pokiwał głową. – Sporządzimy jeszcze włócznię. No i tarczę! – Czy tarcza jest naprawdę potrzebna? Perkar dźgnął palcem w poszarpaną, grubą bliznę przecinającą na ukos brzuch olbrzyma. – Jako żywo. Możesz trzymać ją przed sobą, o tak. – Skoczył na nogi, po czym zwrócił się do Tsema lewym bokiem, przyginając ramię tak, jak gdyby dzierżył w nim tarczę. – I zadawać ciosy górą, o tak. – Dźwignął niewidzialną maczugę nad głowę i uderzył z góry ponad krajem wyimaginowanej tarczy. – Przy twoich ramionach nikt nie zdoła podejść na tyle blisko, żeby dosięgnąć cię mieczem. Z tarczą oraz maczugą będziesz godnym przeciwnikiem dla większości wojowników, nawet bez zbytniej wprawy. – Ale ty mnie nauczysz? Dziwnie uradowany, Perkar pokiwał głową. – Nauczę. – To dobrze. Już nigdy nie będę doradzał Hezhi, by pozwoliła ci umrzeć. Kiedy zrobimy maczugę? – Najpierw musimy znaleźć odpowiedni konar. – Czy możemy poszukać od razu? Perkar potrząsnął głową. – Na to jest już za późno. Albo rozpalamy tutaj ogień, albo schodzimy. W okolicy żyje sporo wilków. – Potrafisz rozniecić ogień? – Pewnie. Idź nazbierać drew. Będziemy trzymać straż razem. Odprowadził olbrzyma wzrokiem, rad, że zdołał poprawić mu nastrój. Jeszcze nigdy nie widział Tsema tak bardzo zadowolonego. Wprawdzie problemy Perkara wcale się przez to nie zmniejszyły, ale rozpamiętywanie też by ich nie rozwiązało. Chwila zapomnienia wyszła mu tylko na zdrowie. – Kto to śpiewa, Heen? – wyszeptała Hezhi, drapiąc za uchem żółto-brązowe psisko, które leżało u jej stóp. Siedziała wsparta o pień rozłożystego cedru, a w górze, niczym klejnoty na tle ciemnego morza, połyskiwały nieliczne gwiazdy. Heen uspokajająco trącił nosem jej dłoń. Najwyraźniej, dobiegający z oddali śpiew wcale go nie martwił. Hezhi wstała zaciekawiona i przygładziła strój do konnej jazdy. Choć za dnia było już ciepło, noce wciąż straszyły dojmującym chłodem. Nawet w namiotach musieli spać w pełnym przyodziewku, toteż nigdy nie zdejmowała ciężkiego, wełnianego ubioru. Z przelotnym niepokojem pomyślała o Tsemie. Ujrzawszy, jak wspina się po stoku płaskowyżu, spróbowała odgadnąć, jaką to sprawę może mieć do Perkara jej były sługa. Co by to zresztą nie było, wyglądało na to, że obaj spędzą noc na górze, gdyż ciemności i chłód wnet uczynią zejście bardzo niebezpiecznym. Ostrożnie stawiając stopy w miękkich butach, cicho obeszła stromy załom zbocza, skąd dolatywał stłumiony męski głos – niepokojąco piękny tenor. Nagle powzięła podejrzenie, że być może zmierza prosto w pułapkę. Przecież gaanowie znani byli również pod przydomkiem huuneli, czyli „śpiewacy”. A jeśli czekał tam jej wróg, ów szaman Mangów, który podkradłszy się bliżej niż ktokolwiek przypuszczał, śpiewem przywoływał teraz jakiegoś straszliwego boga? Miękki szelest łap oznajmił jej, że ma Heena u swego boku. Choć nie bardzo wiedziała, co stary, znużony pies mógłby zrobić w jej obronie, poczuła przypływ odwagi i zerknęła na drugą stronę. Śpiewak klęczał na płaskiej, kamiennej płycie. Miał zamknięte oczy, zaś na jego twarzy malował się wyraz skupienia. Opodal stał jego wierzchowiec – znajomo wyglądająca kasztanowa klacz. Mężczyzna śpiewał w języku Mangów, więc Hezhi zdołała uchwycić sens padających słów. Mocny Wichrze, Siostro żelaznych podków, Razem przemierzymy stepy, Jakich ni ludzkie, ni końskie Nie widziały oczy. Odwaga będzie mym siodłem, A twoja uzda doda mi otuchy... Zaklinacz Deszczu otworzył oczy, a spostrzegłszy ją, umilkł i oblał się mocnym rumieńcem, widocznym nawet w słabym świetle zmierzchu. – Wybacz, że ci przeszkadzam – rzuciła tonem usprawiedliwienia. – To było piękne. – Och – mruknął, ze wzrokiem wbitym w ziemię. – Dziękuję. – Słyszałam już Mangów śpiewających swoim koniom, ale żaden z nich nie miał tak czystego głosu. – Pochlebiasz mi – zaoponował Zaklinacz Deszczu. – Już mnie tu nie ma. – Hezhi podniosła rękę w pożegnalnym geście. – Ależ nie, proszę, akurat kończyłem. – Usłyszałam śpiew, więc chciałam sprawdzić, co się dzieje, to wszystko. Młody Mang skinął głową, więc po krótkim wahaniu Hezhi postanowiła zostać. – Wyznam, że wciąż nie w pełni pojmuję więź pomiędzy wami i waszymi rumakami – zaczęła ostrożnie. – Kocham Ciemną, to wspaniały wierzchowiec, a mimo to nie czuję, żeby była moją krewną. – Bo też i nie jest – odrzekł Zaklinacz Deszczu. – Nie może nią być. Doskonale wiedziała, że nie miał zamiaru jej obrazić i tylko stwierdzał prosty fakt. Dlatego, niezrażona, pytała dalej. – Czy możesz mi to wyjaśnić? Wzruszył ramionami. – Na początku Matka Koni wydała na świat dwójkę dzieci – konia i człowieka. Obaj byli Mangami, a my pamiętamy o tym do dziś. Linie obu rodów rozdzieliły się oczywiście, lecz pokrewieństwo pozostało na zawsze. Dzielimy również nasze dusze. Niekiedy przychodzimy na świat jako konie, kiedy indziej zaś jako ludzie, ale wewnątrz jesteśmy tacy sami. – Posłał jej zaciekawione spojrzenie. – Nie odczuwasz pokrewieństwa z zamieszkującą w tobie boginią? Hezhi wspomniała szaloną jazdę powrotną z góry, uczucie więzi z klaczą. – Tak – przyznała – lecz i tak myślę, że to nie to samo. – Ano nie – powiedział Zaklinacz Deszczu niezwykle cichym głosem. – Starzy ludzie powiadają, że kiedy doskonały jeździec spotyka doskonałego wierzchowca, żadne z nich nie rodzi się ponownie wśród nas. Razem przenoszą się w inne miejsce, gdzie stają się jedną istotą. Musisz zapewne odczuwać coś takiego. – W jego głosie zabrzmiały tęskne tony. – Może – odrzekła Hezhi. – Czasami jesteśmy jako jedno, ale najczęściej w ogóle jej nie dostrzegam. – Bycie gaanem to rzadki dar. Powinnaś być z tego dumna. – Jestem – zapewniła Hezhi. – Czy nigdy nie przyszło ci do głowy...? – Urwała na chwilę. – Tak dobrze śpiewasz. Czy ty nie jesteś gaanem? Zaklinacz Deszczu podszedł do klaczy i zaczął szczotkować jej sierść. – Są dwa rodzaje śpiewaków i dwa rodzaje pieśni. Ja nie mam dworu, w którym mogliby zamieszkać bogowie. – Nie potrafił ukryć rozczarowania. – Och – szukała przez chwilę słów pociechy. – Masz za to dar tworzenia piękna. – To mały dar – odrzekł, wciąż unikając jej wzroku. – A właśnie, że nie. Mogę być obdarzona mocą, mogę być gaanem, lecz wygląda na to, że potrafię jedynie niszczyć, nie zaś tworzyć. Nigdy też nie zaśpiewam, tak pięknie jak ty. – Hezhi urwała zakłopotana. Zaklinacz Deszczu zwrócił wówczas ku niej przystojną twarz, a na jego ustach pojawił się nikły uśmiech. – Pieśni nie muszą wpadać w ucho, by je słyszano i rozumiano. Takiej muzyki się nie tworzy, ona po prostu jest. Mówiąc to, ponownie zajął się szczotkowaniem Mocnego Wichru. Hezhi czekała jeszcze chwilę, potem odwróciła się, by odejść. – Dziękuję jednak za słowa pochwały – rzucił za nią młody Mang. – Wiele dla mnie znaczą, choć wstydzę się to okazać. Noc dawała o sobie znać coraz silniejszym chłodem, więc wróciła do ognia, mimo że serce miała już rozgrzane. W końcu Hezhi udało się powiedzieć komuś coś miłego. W trzy dni później, kiedy stanęli obozem, żeby zapolować, Perkar wyszukał Tsemowi maczugę. Jego wybór padł na doskonale ukształtowany dębowy konar, który wymagał niewielkiej tylko poprawy. Nocą, przy ognisku, pokazał pół-olbrzymowi, jak obrabiać drewno w ogniu, by potem zedrzeć nadpaloną część. – Drewno staje się dzięki temu również twardsze – wtrącił stojący za ich plecami Ngangata. Przed chwilą wrócił z polowania, a jego łupem był nie dębowy pal, tylko młoda antylopa. Właśnie zapadły ciemności, więc w oddali odezwały się wilki, którym od czasu do czasu wtórowało pohukiwanie sów. Niebo było bezchmurne, więc powietrze szybko ostygło i wszyscy skupili się wokół ognia dającego miłe ciepło. Tylko Brat Koń i Hezhi odeszli na ubocze, zgodnie uderzając w bębenki – to nauczyciel przekazywał uczennicy swą tajemną wiedzę. Perkar widział, że Hezhi czyni szybkie postępy w zgłębianiu tajników świata bogów i uważał, że nic w tym dziwnego, skoro w jej żyłach płynie krew najpotężniejszego boga na ziemi. Tsem z zapałem pracował nad maczugą. Miał niezdarne ruchy, lecz na szczęście zajęcie to nie wymagało zbytniej dokładności. Prosty, lecz śmiertelnie niebezpieczny w jego rękach oręż powoli nabierał kształtów. – Pamiętam swój pierwszy miecz – odezwał się Perkar. Tego wieczoru był spokojny. Może nie szczęśliwy, ale też nie czuł się przytłoczony ciężarem całego świata. Po raz pierwszy od długiego czasu nie wydawał się sobie stary. – Nie posiadałem się z zachwytu. Miecz był naprawdę piękny. – Co się z nim stało? – spytał Tsem. – Zamieniłem go na Harkę. – Nie wspomniał, że otrzymane od ojca ostrze, dzieło małego Ko, Boga Stali, spoczywało teraz obok zwłok pierwszej osoby, za śmierć której ponosił odpowiedzialność. Dobrze, że przynajmniej ono nigdy nie zbrukało się morderstwem. Perkar uniósł głowę akurat w chwili, gdy Ngangata posyłał Tsemowi ostrzegawcze spojrzenie. Ngangata znów usiłował go chronić. Czy oni wszyscy myśleli, że jest tak bardzo delikatny? A niby dlaczego nie? Swymi napadami złego humoru i ponurym milczeniem dostarczył im po temu aż nazbyt wielu powodów. Postanowił, że będzie silniejszy, że odegra istotniejszą rolę w dalszej podróży. Koniec końców, to właśnie jemu Bóg Kruków powierzył wiedzę o tym, co należy uczynić. – Ile jeszcze czasu upłynie, Ngangato, zanim dotrzemy do góry? Ngangata zastanawiał się przez chwilę. – Jadąc dalej dotychczasowym tempem, nie tracąc wierzchowców i w ogóle, jeśli wszystko pójdzie dobrze, powinniśmy być na miejscu za jakieś dwa miesiące. – Dwa miesiące? – zapytał niedowierzająco Tsem, zerknąwszy znad opalanej maczugi. – Czy w tym czasie nie miniemy krawędzi świata? Perkar i Nangata popatrzyli po sobie z uśmiechem. – Nie. Moglibyśmy jechać choćby dziewięćdziesiąt dni po minięciu góry, a i tak nie natrafilibyśmy na żaden koniec świata. – A na co? – Nie mam pojęcia. Ngangato? – Jeszcze przez wiele dni ciągnąłby się Balat. Jest to doprawdy ogromny las. Dalej mamy Mor – morze słodkiej wody. Góry, lasy, równiny, a za nimi, jak słyszałem, wielki ocean. Może za nim leży kraj świata, sam nie wiem. – Jak daleko zapuszczałeś się w te strony? Nigdy cię o to nie pytałem. – Perkar dobył noża i zaczął pomagać Ngangacie w sprawianiu zwierzyny. Twardy węzeł złości w pół- Alwacie zdawał się powoli rozpuszczać. Znów odpowiadał na pytania Perkara, czego nie czynił od czasu jego „popisu” w obozie Mangów. – Dotarłem tylko do Mor. – Też chciałbym je kiedyś zobaczyć – powiedział Perkar. Ngangata nie odrywał wzroku od roboty. Miał wymazane krwią dłonie, a jego nóż wprawnie ćwiartował mięso. – Chętnie odwiedziłbym Mor jeszcze raz – rzucił po chwili. Perkar przyjął te słowa z uśmiechem, czując że lody między nimi topnieją coraz bardziej. – Świat jest taki wielki. – Tsem ciężko westchnął. – To prawda, ale dwa miesiące pozwolą nam zrobić z ciebie prawdziwego wojownika. – A co będzie później? – podejrzliwie spytał Tsem. Perkar oderwał się od zajęcia, a kiedy podniósł oczy, napotkał wzrok olbrzyma. – Ja... no, dotrzemy do góry. – Będziemy musieli tam walczyć? Perkar rozłożył ręce. – Trudno orzec, ale zapewne tak. – Dlaczego? Perkar poczuł w sobie odrobinę dawnej pewności siebie, toteż jego słowa zabrzmiały tylko nieco dziwacznie, nie sprawiając wrażenia zupełnej niedorzeczności. – No cóż, wiedz Tsemie, że zabijemy tam boga, to zaś nigdy nie przychodzi łatwo. Potężne szczęki Tsema przez chwilę poruszały się bezdźwięcznie, potem olbrzym z furią cisnął maczugą o ziemię i posłał im gniewne spojrzenie. – Dlaczego wcześniej nic o tym nie słyszałem? O czym ty mówisz? Mniemałem, że usiłujemy dotrzeć do twego ludu, Perkarze, aby wraz z nim zamieszkać. Nic nie słyszałem o zabijaniu bogów. Perkar poniewczasie pojął, że popełnił błąd, uprzytomniając sobie zarazem pilną potrzebę rozmowy z Hezhi. Od czasu choroby tak bardzo był pochłonięty swoimi lękami oraz pragnieniami, że odciął się całkowicie od reszty grupy. Kto wie, może od jego ostatniej rozmowy z Hezhi doszło nawet do zmiany planów? To ona zachowywała się bardziej jak przywódca, była jakby bardziej świadoma biegu wypadków. A może plany właśnie wymagały zmiany. Zawierzanie Karakowi nie było bezpieczne. Zresztą, choć na początku dał się przekonać, że nakreślone przez Kruka zadanie możliwe było do wypełnienia, teraz znów miał co do tego poważne wątpliwości. Zwłaszcza, że – o czym nie wspomniał nikomu, nawet Ngangacie – Hezhi odgrywała w nim najistotniejszą rolę. U źródeł Odmieńca ona, i tylko ona, mogła uśmiercić tego boga. Nic więcej nie wiedział. A Karak przedstawił wszystko jako rzecz niezwykle prostą. Wystarczyło tylko dostać się w tamto miejsce. Tymczasem już sama droga nastręczała poważnych trudności. Wysokie płaskowyże oraz góry kryły w sobie wiele niebezpieczeństw, należało też pamiętać o Mangach i licznych, nie mniej groźnych niż oni drapieżnikach. A gdzieś tam przed nimi toczyła się wojna, jego lud zmagał się i ginął w starciu z ludem Brata Konia. Jak stary Mang i jego bratankowie postąpią, gdy wjadą na ziemie objęte pożogą? Natomiast Hezhi była uparta. Usłyszawszy jego tłumaczenia, mogła odmówić pomocy. Im jednak dłużej będzie utrzymywał ją w niewiedzy, w tym większą wpadnie złość, poznając prawdę. Teraz zaś bezmyślnym gadaniem wzbudził niepokój Tsema. – Jeszcze z nią o tym nie rozmawiałem, Tsemie. Tak więc, ona naprawdę wie tylko tyle, ile ci przekazała. – Nie, nie. Pamiętam, jak jeszcze w yekcie mówiła coś o górze. Że wybiera ten kierunek z powodu czegoś, co usłyszała od ciebie. Nie wytłumaczyła mi jednakże, dlaczego. – Być może sama tego nie wie. – Chyba wie – mruknął pod nosem Tsem. – Myślę, że znowu próbuje mnie ochronić. Nim Perkar zdołał zaprotestować, głos nieoczekiwanie zabrał Ngangata. – Zapewne rzeczy tak właśnie się mają. Tych dwoje ma bowiem w zwyczaju otaczać nas „ochroną”, nie zauważyłeś? – Jeżeli idzie ci o to, że pozostawiają nas w niewiedzy, co do swoich zamiarów, to przyznaję ci rację – odparł Tsem. – Choć nie powiem, bym czuł się z tego powodu szczególnie bezpieczny. – Ja też. – Ngangata zachichotał. – Perkarze, może powinieneś z nią pomówić. Ostatecznie, należycie do tego samego rodzaju. Perkar oblał się intensywnym rumieńcem. – Nie musisz mi przypominać, jak niegdyś cię potraktowałem. Wiesz, że teraz oceniam Alwatów inaczej. – Nie o to nam szło – cicho wtrącił Tsem. – Wy dwoje jesteście tacy sami, bo myślicie, że dźwigacie na swoich barkach cały świat. – I ty akurat coś o tym wiesz. – Nie, nigdy nie miałem świata na karku. Dźwigałem tylko Hezhi. Nigdy nie pragnąłem innego brzemienia i chcę je teraz odzyskać. Ngangata z uwagą przypatrywał się swym rękom. Perkar zrozumiał, co olbrzym miał na myśli. Mniej więcej to samo powiedział też Ngangata przy użyciu nieco innych słów. Zresztą to właśnie on nakierował rozmowę na ten temat. Żeby coś mu przypomnieć? Perkar postanowił, że przy pierwszej nadarzającej się sposobności przynajmniej jemu wyjawi całą prawdę. – Pomówię z nią – oznajmił po chwili. – Razem zdecydujemy, co robić. – Martwię się o decyzje, jakie podejmiecie we dwójkę. – Razem, to znaczy my wszyscy – wyjaśnił Perkar. – Najpierw trzeba mi z nią pomówić. A póki co, dokończ tę maczugę. Bez względu na to, co uczynimy i tak nie unikniemy kłopotów. Dlatego chcę, żebyś był uzbrojony. Wielu wrogów rzuci się do ucieczki już na sam twój widok, wspomnisz moje słowa. Zerknąwszy na Mech, odkrył, że jeniec odzyskał przytomność i z uwagą przysłuchiwał się rozmowie. Od jak dawna? Czy słyszał nierozważną uwagę Perkara o zabiciu boga? Zapewne. Tym bardziej nie należało więc puszczać go wolno. Kiedy już dotrą w rodzinne strony Perkara, będzie można powierzyć go pieczy kogoś innego. Może wymienią go z Mangami za jeńców. W żadnym przypadku nie wolno natomiast pozwolić, żeby powrócił do szukającego Hezhi gaana i przekazał mu zasłyszane wieści. Aby temu zapobiec, Perkar gotów był go zabić. Mech uśmiechnął się nieznacznie, odgadłszy tę myśl. Być może wyczytał ją z oczu Perkara. Zamiast strachu, jego uśmiech zabarwiony był jednak szyderstwem. – Idę na wartę – oznajmił Perkar cichym głosem. – Zobaczymy się rano. – Potem zagadał do Tsema w języku Nhol: – Uważaj na naszego więźnia, olbrzymie. Nie wiem, co Hezhi ci o nim opowiadała, ale ten Mang stanowi dla niej wielkie zagrożenie. – Wiem, że on jej szukał – ponuro warknął Tsem. – Chyba powinienem wypróbować na nim moją maczugę, kiedy już będzie gotowa. Perkar ciężko westchnął. – Nie. Zabiliśmy już wielu ludzi, a nim to wszystko się skończy, zabijemy zapewne jeszcze więcej. Nie będziemy zabijać bez potrzeby. – Pewnie masz rację. – Dobranoc, Tsem. Dopilnuj, aby ogień nie wgryzł się zbyt głęboko w drewno. Tsem zwrócił na niego spojrzenie czarnych oczu, w których odbijał się blask płomieni. – Bądź spokojny, wszystko będzie jak należy. Rozmowę z Hezhi Perkar odłożył do następnego ranka. Wspinali się na jedną z rozległych wyżyn, które Mangowie określali mianem Spadającego Nieba. Jazda po zboczu wahała się nieustannie między uciążliwą, a niebezpieczną, co nie sprzyjało prowadzeniu gorących sporów. Zapytany o nazwę, Brat Koń wyjaśnił, że według legendy kawałek nieba oderwał się od nieboskłonu i runął na ziemię. Roztrzaskane odłamki sterczały jak okiem sięgnąć, zaś czas i wiatr wygładziły ich krawędzie, odsłaniając prążkowaną strukturę piaskowca. Najłatwiej było jechać korytami strumieni, które wyschły w zamierzchłej przeszłości, ale dopiero koło południa natrafili na parów szeroki na tyle, że nieustanna wspinaczka bardziej upodobniła się do normalnej jazdy. Brat Koń tłumaczył, że dalej na północy wiodły lepsze i bardziej uczęszczane szlaki, lecz korzystanie z nich pociągało za sobą niebezpieczeństwo spotkania z innymi Mangami, zwłaszcza teraz, gdy wieść o wojnie rozeszła się szerokim echem. Młodzi wojownicy z najodleglejszych zakątków krainy Mangów ciągnęli w góry w poszukiwaniu zaszczytów i sławy. Przewędrowali korytem jeszcze parę mil, potem parów się rozszerzył, kamienisty grunt przykryła czarna gleba i wkroczyli nareszcie na rozległy grzbiet Spadającego Nieba. – Od tej chwili zawsze już będą nam towarzyszyć cienie gór – zapowiedział Brat Koń. Istotnie, na północy i zachodzie piętrzyły się potężne szczyty. Za sobą zostawili parę niższych wzniesień, które wtopiły się już bez śladu w bezkres rozciągających się u ich stóp pagórków. I właśnie ów bezkres wręcz oszałamiał Perkara. Chociaż od kilku dni wędrowali wśród wzgórz, wszystkie one zlały się teraz w przeogromną, wręcz przytłaczającą swą wielkością równinę, przewalającą się brązową płachtą aż za horyzont w miejscu, gdzie niebo i ziemia stykały się w otoczce niebieskozielonej mgiełki. Brat Koń ściągnął wodze swego wierzchowca. – U tego kopca złożymy ofiarę panu Spadającego Nieba. Perkar skinął głową, po czym rozejrzał się dokoła. Wysoczyzną, na którą właśnie wjechali, była niemal idealnie płaska. Wyglądała nie tyle jak kawałek nieba, co raczej jak miejsce, w którym niebo przez jakiś czas spoczywało, rozgniatając wszystko swym ciężarem. Kiedy zresztą raz jeszcze przemyślał sobie słowa Brata Konia, doszedł do wniosku, iż być może taki właśnie był sens starej legendy. W końcu, tak jak powiedział Tsemowi, jego znajomość języka Mangów wiele pozostawiała do życzenia. Brat Koń zaczął śpiewać, powietrze przesyciła woń kadzidła. Pomyślał, że powinien się przyłączyć, ale nie znał słów pieśni ani bogów tej krainy. Ale już niebawem! Na przekór wszystkim przeciwnościom, pomimo lęku, jakim napawała go myśl o spotkaniu ze swoim ludem wobec zbrodni, jakich się względem niego dopuścił, już niedługo będzie u siebie. Pomyślał o pastwiskach ojca i o znajomych małych, niezbyt ambitnych bogach. Znał pieśni, jakie należało im śpiewać, znał dokładnie ich rodowody. Jeszcze sześćdziesiąt dni i znajdzie się wśród nich. Chociaż tak naprawdę stanie się to o wiele później. Odwiedziny w damakucie ojca opóźniłyby przybycie do góry o wiele dni, a przeczucie podpowiadało mu, że na takie opóźnienie nie mogą sobie pozwolić. Mimo wszystko wspomnienie ojczystych stron oprócz smutku zrodziło w nim również drżenie radości. Hezhi jechała nieco na uboczu, z głową zwróconą ku zachodowi. Skierował T’esha w jej stronę. Z najwyższym zdumieniem spostrzegł, że Ostry Tygrys podąża w ślad za nim. Od czasu, gdy Perkar stał się jego właścicielem, wierzchowiec okazywał mu w najlepszym razie lekceważenie. Pozwalał się prowadzić Yuu’hanowi lub Bratu Koniowi, lecz nikt nie mógł go dosiąść. A teraz proszę – Ostry Tygrys trzymał się w odległości dwóch końskich długości, jak gdyby chciał usłyszeć, o czym będą rozmawiać. – Co to takiego? – spytała Hezhi, wskazując ręką niesioną wiatrem ścianę kurzu. – To wiatr spływający z gór. Może przyniesie nam deszcz. Widzisz jak ciemno jest za tą chmurą? – Bardzo mi się ona nie podoba – mruknęła Hezhi. – Wygląda jak... – Umilkła, nie kończąc. – Mniejsza z tym. Myślę, że zbliżyłeś się do mnie nie bez powodu. Od dawna w ogóle się nie odzywałeś. – Wiem. Dużo rozmyślałem i muszę stwierdzić, że jest mi przykro z powodu mego zachowania. – Co za niespodzianka. Tobie jest przykro. – Jesteś rozgniewana. Odgarnęła włosy z twarzy i zacisnęła drobne usta. – Co ty wyprawiasz z Tsemem? – Z Tsemem? Poprosił mnie, żebym... – Nauczył go walczyć. Wiem. Nie powinieneś tego robić bez uprzedniej rozmowy ze mną. – A to niby dlaczego, księżniczko? Jak mi się zdaje, sama powiedziałaś Tsemowi, że już nie jest twoim sługą, że jest wolny. – Może i tak powiedziałam. No dobrze, powiedziałam. Nie oznacza to jednak, że nie mam nic do powiedzenia na jego temat. Znam go od dnia moich narodzin, ty zaś prawie nic o nim nie wiesz. – Robię tylko to, o co mnie prosi. A on chce być przydatny, księżniczko. Wie, że się nad nim użalasz i to rani mu serce. Chcesz mu zakazać robienia jedynej rzeczy, dzięki której może odzyskać poczucie własnej wartości? – On tak powiedział? Że się nad nim użalam? – Mówisz, że znasz go od urodzenia. Spróbuj zgadnąć. Czy według ciebie jest na tyle głupi, by nie czuć pogardy? – Nie wiedziałam, że to jest takie widoczne. Ja tylko nie chcę, żeby go zabili. – Wbiła wzrok w łęk siodła. – Tutaj, bezbronny zostanie zabity o wiele szybciej niż choćby byle jak uzbrojony. Na pewno widziałaś, jak paradował dzisiaj z maczugą. Czy nie zauważyłaś, z jaką czynił to dumą? – To fałszywa pewność siebie – syknęła. – Oboje dobrze wiemy, że ta gałąź tyle jest warta, co dziecinna zabawka. – Księżniczko, to... – Przestań mnie tak nazywać. Zwracasz się tak do mnie tylko wówczas, kiedy uważasz, że postępuję głupio. – To prawda, księżniczko – odburknął Perkar. – Co ty wiesz o walce? Ta jego „zabawka” może być śmiertelnie niebezpieczna. Broń nie musi być wyposażona w ostrze, gdy włada nią ktoś o rozmiarach i sile Tsema. Jeden celny cios zdruzgoce męża w pełnej zbroi. Kolczuga obroni cię przed ostrzem, ale przed mocnym uderzeniem nie stanowi żadnej ochrony. Czy naprawdę mniemasz, że pozwoliłbym mu wierzyć, iż posiada skuteczną broń, gdyby takowej nie miał? Hezhi w przygnębieniu odwróciła głowę. Perkar oczekiwał ciętej odpowiedzi, ale wcześniej usłyszał nagły grzechot kopyt. Początkowo nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi, przekonany że to Yuu’han bądź Zaklinacz Deszczu puścił się galopem na powitanie równiny. W chwilę później zabrzmiał jednak ostrzegawczy okrzyk Yuu’hana, zlewając się w jedno z zajadłym ujadaniem Heena. – Skacz! – huknął mu prosto w ucho Harka, więc bez namysłu ześlizgnął się z grzbietu T’esha, a w tym samym momencie coś ze świstem przemknęło koło jego twarzy. Padł na ziemię, przekoziołkował i natychmiast poderwał się na nogi. Na jego oczach doszło do zderzenia trzech koni. Ostry Tygrys zwinnie uskoczył na bok, gdy Mech skierował swego wierzchowca między T’esha i Ciemną. Hezhi z piskiem wyleciała z siodła, ale panujący nad sytuacją Mech zgrabnie schwycił ją w ramiona. Zaraz też wrzasnął triumfalnie na całe gardło i puścił się galopem po równinie, zmierzając prosto ku coraz bliższej kurzawie. Harka już tkwił w jego dłoni. Poruszający się błyskawicznie napastnik właśnie powracał, a Perkar musiał na to patrzeć. Odczuwał ogromne pragnienie, by zamrugać, ale miecz mu na to nie pozwalał. Stwór był czarny, przypominał niebywałych rozmiarów ptaka. Na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest to kruk ani jakiekolwiek inne żywe stworzenie. Oglądany wzrokiem Harki, wyglądał jak spowite smolistą czernią skupisko pożółkłych kości. Przeleciał obok Perkara, który posłał za nim ostrzegawczy okrzyk. Dosiadający konia Zaklinacz Deszczu zbyt późno spojrzał w górę. Zaskoczony bez broni, nie mając czasu, by zeskoczyć na ziemię, uderzył czarną zjawę gołą pięścią. W następnej chwili padł w tył, a jego twarz i szyja okryły się szkarłatem. Ptak zatoczył koło i niezwłocznie ponowił atak. Na spotkanie z nim pomknęła strzała. Chybiła, ale drugi wystrzelony przez Ngangatę pocisk ugodził w coś twardego, zapewne kość. Ptaszysko zaczęło spadać, przez chwilę ciężko młóciło skrzydłami, ale w końcu wyrównało lot i runęło prosto na Perkara. Dostrzegł parę nieśmiertelnych więzi serca stalowej barwy, a wtedy Harka niecierpliwie skoczył w ich stronę. XXVI. Demony Zlany potem Ghe leżał na pomiętych prześcieradłach. Czuł się tak, jakby do jego ust, płuc i wszystkich organów wdarły się setki os. Spojrzał na leżącą obok Qwen Shen i doznał przelotnego zadowolenia na widok uśmiechu błogości, w jaki ułożyły się jej pełne, zmysłowe wargi. Jednak mózg Ghe zdawał się płonąć, nie pozwalał na trzeźwe myślenie; kipiał i bulgotał niczym wrzący tłuszcz. Usiadł, ścisnął głowę dłońmi, lecz nie przyniosło mu to ulgi. Tyle tylko, że w nagłym przebłysku pojął, co mu dolega. Z blizny na szyi emanowało piekące kłucie, serce tłukło się ociężale, a wciągnięcie powietrza w płuca z każdym oddechem sprawiało coraz większą trudność. On jednak już wiedział, że przyczyną niedomagania jest głód. – Qwen Shen – wydyszał. – Zostaw mnie samego. Wyjdź stąd natychmiast! – Co? Dlaczego? Węgorz jakiś czas będzie jeszcze zajęty. – Naglący głos Ghe wyrwał ją z błogiego rozmarzenia, ale wciąż daleko jej było do strachu. Byłoby o wiele lepiej, gdyby poczuła strach. – Nie! Wkładając w to ogromny wysiłek, spróbował zmusić zdrętwiały język do pracy, ale i tak nie było już czasu na jakiekolwiek wyjaśnienia, jeśli ona miała przeżyć. W jej ciele widział bowiem życie, słyszał je, czuł jego zapach. – Szybko. Idź stąd i przyślij mi do kajuty kogoś mało znacznego. – Ale... – Już! – Jego drżący głos przypominał chrapliwy skowyt, więc Qwen Shen w końcu usłuchała. Ubrała się w pośpiechu i wybiegła z kajuty. Spróbował stanąć na nogi, lecz natychmiast zwalił się na podłogę Co się stało? Przecież nie czuł głodu od... Czuł przez skórę, co było nie tak, choć nie potrafił ubrać tego w myśli. Ciało bez ustanku pytało: „Dlaczego, dlaczego, dlaczego...?”, nie dając umysłowi czasu na ułożenie odpowiedzi. Z głębi korytarza dolatywała ponętna woń życia Ghana. Przez chwilę próbował zwalczyć pokusę, ale szybko dał za wygraną. Posili się, a przy okazji uczyni to, o co Qwen Shen prosiła od dawna – pochwyci jego ducha i pozna posiadane przez niego wiadomości. Dotychczas sprzeciwiał się jej, ale teraz doprawdy nie mógł pojąć dlaczego. Pełzł właśnie w stronę drzwi, kiedy rozległo się pukanie. – Wejść – zdołał wychrypieć. Drzwi rozwarły się, a żołnierz który w nich stanął, zdążył jedynie szeroko otworzyć oczy. Kiedy w chwilę później było już po wszystkim, Ghe tępo rozejrzał się po kajucie. Zdumiony odkrył, że jej ściany i podłogę pokrywają liczne rozbryzgi krwi oraz mózgu. „Nigdy przedtem czegoś takiego nie robiłem” – pomyślał. Dlaczego dzisiaj było inaczej? Zupełnie, jakby samo odebranie życia już nie wystarczało. Siedząca w nim bestia ujawniła brutalne, bezrozumne oblicze, postępując tak, jakby nie potrafiła zaspokoić głodu bez jedzenia. Zdjęty odrazą, Ghe splunął. Czując w ustach posmak żelaza omal nie zwymiotował, jednak mdłości nie były wystarczająco silne. – A teraz będę musiał posprzątać – mruknął gniewnie, omiótłszy ponurym spojrzeniem scenę niedawnej jatki. Nie tracąc więcej czasu, zabrał się za porządki. Musiał się spieszyć, jeśli nie chciał, by krew głębiej wsiąkła w drewno. A całą pościel na pewno trzeba będzie wyrzucić. Zastanowiwszy się głęboko, Ghan uznał, że najlepszym miejscem będzie górny pokład, chociaż miał świadomość, że na dobrą sprawę nigdzie nie może czuć się bezpiecznie. Licząc na odrobinę samotności, wybrał się tam zaopatrzony w dziennik, pióro oraz inkaust. Usadowiwszy się wygodnie, zaczął podziwiać mijane krajobrazy, a żeby nie dygotać z lęku, starał się nie myśleć o tym, iż być może są to ostatnie chwile jego życia. Zagłębili się w odnogę na jakieś dwie mile. Porastająca brzegi roślinność wyraźnie zgęstniała. Wśród drzew przeważały topole i jałowce, przy czym te pierwsze pozbawione były listowia, gdyż klimat był tutaj chłodniejszy niż w Nhol. Spomiędzy nich tu i ówdzie wyrastały rozłożyste dęby. Brzegi dopływu stromo wznosiły się w górę, nie pozostawiając miejsca na moczary. Ghan uznał to za dobry znak. Oznaczało to bowiem, że Rzeka nie mógł wtłaczać swych wód w głąb płaskiego, bagnistego ujścia. Dopływ toczył wody napływające z górskich dolin na zachodzie szybko i pewnie. Co jakiś czas dno barki zawadzało o mielizny, a wtedy Ghan zamykał oczy i mocno napinał mięśnie. W końcu znalazł sposób na uspokojenie. Przystępował mianowicie do ostrzenia pióra albo mieszał sproszkowany inkaust z wodą. Ten stary rytuał zawsze przynosił mu spokój ducha. Jak można się było spodziewać, Ghe zjawił się, zanim zdążył napisać pierwszą literę. Obok Qwen Shen, Ghan był jedynym uczestnikiem wyprawy, z którym Ghe lubił rozmawiać. Taki stan rzeczy należało wykorzystać, żeby dowiedzieć się o nim jak najwięcej. Wiedza ta mogła okazać się pożyteczna na wypadek, gdyby przypuszczenia Ghana okazały się błędne. Rzut oka na spokojną, lecz niezwykle bladą twarz Ghe wzbudził w nim nowe obawy. Jak wpłynie na ghoula rozłąka z wodami Rzeki? Zapewne niezbyt korzystnie. Ghe usiadł ze skrzyżowanymi nogami, a Ghan pomyślał, że wygląda jak przystępujący do uczty pająk. Jak zwykle, Ghe zaczął rozmowę od pytania. – Co wiesz o bogach oraz duchach poza Rzeką? To dziwne, pomyślał Ghan, jak szybko ich wzajemne stosunki ułożyły się według zasady uczeń – nauczyciel, gdzie Ghe chętnie przyjął rolę ucznia. Czy kryła się za tym taktyka obliczona na to, by Ghan poczuł się pewniej, by miał złudzenie, że coś od niego zależy? – Poza Rzeką? O co ci chodzi? – Chodzi mi o miejsca, gdzie nie sięga potęga Rzeki, gdzie on jest bezsilny – warknął Ghe. – Kiedyś sam o tym wspominałeś, podobnie jak i gubernator Wun. Pamiętasz? Mówił o „bogach Mangów”, tak jakby istnieli inni bogowie niż Rzeka. – Ach tak. No cóż, przypuszczam, że jacyś istnieją, choć przypuszczenie to opieram w znacznej mierze na przesądach żyjących tu ludów, w tym również Mangów. – No, a ten barbarzyńca, Perkar? Czy nic ci nie mówił o swoich bogach? – Nie mieliśmy czasu na pogawędki. – Kiedyś powiedziałeś mi, że jego lud zamieszkuje w pobliżu źródeł Rzeki. – Tak. – Ale oni go nie czczą? – Z tego, co mi wiadomo, to nie. – Ghan zmarszczył czoło. Musiał opowiedzieć coś ciekawego, sprawić, by rozmowa w dalszym ciągu dotyczyła niezwykłości obcych bogów. – Tak naprawdę, jeśli dobrze pojmuję, oni w ogóle nie czczą bogów. Układają się z nimi, robią interesy, zawierają przyjaźnie, a nawet małżeństwa. W żadnym jednak razie ich nie czczą, nie budują sławiących ich świątyń i tak dalej. – My w Nhol też tego nie robimy – mruknął pod nosem Ghe. – Nasze świątynie są nie po to, żeby sławić bogów, tylko żeby ich więzić. – No tak, ale na początku było inaczej. Poza tym, wbrew twym słowom, większość ludzi w Nhol oddaje cześć Rzece, składa mu ofiary. A jeśli wierzyć twoim słowom, jedynie kapłani go nie czczą. Zaś sama świątynia – bez względu na to, jakiemu celowi służy w istocie – jest symbolem owej czci. – Zgoda – odrzekł Ghe – zboczyliśmy jednak z tematu. Tutaj, poza jego zasięgiem... – A skąd wiemy, że jesteśmy już poza jego zasięgiem? – wpadł mu w słowo Ghan. Ghe zdecydowanie skinął głową. – Zapewniam cię, że tak właśnie jest. Wiem coś o tym. – Tak właśnie myślałem – odrzekł Ghan. Korciło go, by zapytać, skąd Ghe czerpał swą pewność, wiedział jednak, że tego robić nie należy. – Proszę, mów dalej. – No więc twierdzisz, że tutaj, w głębi lądu zamieszkuje wielu bogów, którzy nie są czczeni. Myślę, że są to drobne, słabe istoty. – W porównaniu z Rzeką na pewno tak. – Zapewne bardziej przypominają duchy – snuł przypuszczenia Ghe – albo kogoś takiego jak ja. Ghan wstrzymał oddech. Ta rozmowa zaczęła przybierać zupełnie niepożądany obrót. – Też tak myślę – odparł Ghan, licząc w duchu, że stępione przez śmierć zmysły Ghe nie odbiorą półprawdy jako kłamstwa. – Przypuszczam, że tak właśnie z nimi jest, przy czym nie przychodzą na świat jak ludzie. – Skąd wobec tego się biorą? – Nie mam pojęcia – odrzekł. – Skąd bierze się wszystko? Ghe posłał mu zaskoczone spojrzenie. – Jakże dziwnie brzmią te słowa w ustach kogoś, kto zawsze poszukuje przyczyny wszystkiego. – Tylko wówczas, gdy są dowody na poparcie przypuszczeń. W tym przypadku nie ma niczego prócz kruchych wyobrażeń i tysiącletnich pogłosek. – Wobec tego – podjął Ghe tonem oskarżenia – twoje twierdzenie, że bogowie nie rodzą się tak jak ludzie, również jest pozbawione wszelkich podstaw. Dlaczego nie mogą po prostu być duchami? Czy nie mając w pobliżu Rzeki, który mógł wchłonąć ich po śmierci, nie istnieją przypadkiem dalej, a kiedy poumierają już wszyscy, którzy ich znali, uzurpują sobie w końcu prawo do boskości? – To jest możliwe – przyznał Ghan, ale w jego głowie kłębiły się całkiem inne myśli. „Jak to możliwe, że ty tego nie widzisz? Że te duchy, podobnie jak i ty sam, stworzone zostały przez Rzekę. Podobnie jak...” Nie, pospiesznie stłumił tę myśl. – Skąd to nagłe zainteresowanie bogami, w których boskość powątpiewasz? Ghe wzruszył ramionami. – Po części powoduje mną zwykła ciekawość. To właśnie było cudowne u Hezhi: pragnęła wszystko wiedzieć i to tylko dla samej wiedzy. Myślę, że w pewnym stopniu przyswoiłem sobie tę jej postawę. Jest też przyczyna bardziej praktyczna. Choć nie wierzę w istnienie innych bogów, to przecież te przeklęte ziemie, nie omywane wodami boga, zamieszkiwać mogą jakieś potężne, niesamowite istoty. Chciałbym poznać naturę mego wroga. Myślę zresztą, że na swej drodze spotkałem już jednego albo dwóch. – Doprawdy? Czy zechcesz mi o tym opowiedzieć? – Sądzę, że ten twój Perkar był demonem albo czymś bardzo do demona podobnym. Nawet ty musiałeś słyszeć o jego walce w dokach. Ja sam, jeszcze jako żywy, przebiłem jego serce zatrutym ostrzem, a on tylko się roześmiał, tak jak teraz ja śmieję się z tych, którzy podnoszą na mnie broń. Serce Ghana zadrżało z niepokoju. Nic nie wiedział o walce Perkara. Dziwny cudzoziemiec twierdził, że w jego mieczu zamieszkuje bóg, ale może było to kłamstwo, a rację miał Ghe. Z jaką istotą wysłał tak naprawdę Hezhi? Ale przecież ona o nim śniła. – No, a ten drugi? – spytał Ghan. Ghe zastanawiał się przez chwilę zanim odpowiedział. – Strażnik Świątyni Wody. – Dlaczego akurat on? – Zwykli kapłani nie posiadają takiej mocy, są niczym odporna na światło ciemność. On natomiast był przepełniony życiem i płomieniem, i ani jedno ani drugie nie pochodziło od Rzeki. – Tego nie możesz być pewien – wtrącił Ghan. – A jeśli posiada zdolność wykorzystywania potęgi Rzeki za pośrednictwem świątyni? Może właśnie dlatego tam przebywa. Ghe spojrzał na Ghana z widocznym szacunkiem. – Widzę, że też się nad tym zastanawiałeś. – Istotnie – przyznał Ghan. – To intrygująca tajemnica. – Raczej zbrodnia – poprawił go ghoul. – Niech i tak będzie – ustąpił Ghan. – Zbrodnia, lecz popełniona tysiące lat temu, kiedy Nhol było młode. Kiedy do naszego miasta przybył ktoś, kogo stare teksty określają mianem Hebanowego Kapłana. – Tak, czytałem o tym w księdze, którą mi wskazałeś. – Ale ten zapis też jest kłamstwem, oczywiście – Ghan urwał na chwilę, żeby podkreślić wagę swych słów. – Wynika bowiem z niego, że to Bóg Rzeki posłał Hebanowego Kapłana, a przecież nie wysyłałby nikogo, kto miałby go skrępować. – Nie, zaczekaj – przerwał mu Ghe. – Obsydianowy Kodeks mówi tylko, że to Hebanowy Kapłan utrzymywał, jakoby posłał go Rzeka. Ghan pogroził mu palcem. – Trzeba ci było zostać uczonym, nie zaś Jikiem. Potrafisz dostrzegać szczegóły, a to ważne. – Ta umiejętność ważna jest także dla Jika – wtrącił Ghe. – Pewnie tak. Jako Jik, ktoś obeznany ze zbrodnią... – Nie wiedziałem, że popełniam zbrodnie – warknął Ghe. – Wierzyłem, że pracuję dla dobra cesarstwa. – I bardzo dobrze – pojednawczo rzucił Ghan. – Nie zamierzałem cię obrażać. Jikowie oraz Ahw’en często również rozwiązują zbrodnie, karzą przestępców. Ludzie, na których dokonałeś egzekucji, najczęściej dopuszczali się zbrodni przeciwko państwu. „Albo były to bezbronne dzieci, których jedyną przewiną było to, że jeszcze oddychają” – pomyślał z goryczą. – Ale to cię złości – zauważył Ghe. – Przepraszam – powiedział Ghan, po czym dalej brnął w kłamstwo. – Zrozum, mój klan został wyjęty spod prawa. Wygnany. Ja zaś musiałem się go wyrzec. – O pierwszym, ma się rozumieć, wiedziałem. Ale wyrzekać się własnego ludu? Dlaczego? – Żeby pozostać w bibliotece – wyjaśnił Ghan. „Z której w końcu i tak mnie zabrałeś” – dodał w myślach. Pozwolił sobie na okazanie złości z tego powodu. Ghe i tak uzna ją za wzburzenie wywołane niesprawiedliwością, jaka spotkała jego klan. – Ach... – w głosie Ghe zabrzmiała chyba nawet odrobina współczucia. – Teraz pojmuję, dlaczego cesarz radził, bym zagroził ci zamknięciem biblioteki. Dołączyłbyś wówczas do wygnanych ziomków. Ghan zbył go machnięciem ręki, próbując tym samym ruchem odpędzić od siebie złość. – Mniejsza z tym. W tej chwili istotne jest co innego. Jeśli ktoś popełnia zbrodnie, w jaki sposób trafiasz na jego trop? – Byłem Jikiem, nie Ahw’en. – To prawda, ale dość masz rozumu, by powiedzieć od czego należy rozpocząć poszukiwania. – Myślę, że od motywu – powiedział Ghe po krótkim namyśle. – Jeśli wiesz, dlaczego zbrodnia została popełniona, łatwiej ci odgadnąć sprawcę. – No właśnie – przytaknął Ghan. – W tym przypadku znamy sprawcę – tak zwanego Hebanowego Kapłana – nie mamy natomiast pojęcia, jaki kierował nim motyw. – Rozumiem – rzekł z namysłem Ghe. – A czy tobie nic nie przychodzi do głowy? Bo mnie się zdaje... W tym momencie barka wpadła na kolejną mieliznę. Serce zamarło w piersi Ghana. Ghe posłał mu ostre spojrzenie, otworzył usta, by spytać, co się dzieje... Barka wyskoczyła z wody na wysokość człowieka, po czym runęła w dół. Ghanowi zdało się, że jego ciało utraciło nagle cały ciężar i tylko w żołądku coś mu dziwnie zatrzepotało. W następnej chwili, przy wtórze oszałamiającego bólu, uderzył w niego pokład. Rozległ się trzask protestujących desek, nie wiadomo skąd nadleciały ludzkie wrzaski. Ghan obijał się o drewno niczym kamyk grzechoczący o ściany dzbana. Z żalem pomyślał, że powinien pozostać na łóżku w kajucie. Potem nadszedł potężny wstrząs z dołu i Ghan zawisł nagle na mosiężnej poręczy. Na jego oczach dziób barki szybko wspiął się w górę, mierząc prosto w południowe słońce. Patrząc na wypiętrzony nad sobą kadłub, Ghan ospale zastanawiał się, dlaczego wielki kadłub nie zagłębia się w wodzie pod wpływem własnego ciężaru, a także czy za chwilę opadnie stępką w dół, czy też piąć się będzie jeszcze dalej, by przewróciwszy się do góry dnem, pogrzebać wszystkich jego wrogów w mulistym dnie. ,Żegnaj Hezhi – pomyślał. – Miło by było jeszcze cię zobaczyć”. Ghe zagarnął Ghana i skoczył najdalej, jak tylko potrafił. Gdyby barka, przewracając się, przygniotła ich swym ciężarem... Woda wokół niego była zupełnie martwa i, płynąc, miał wrażenie, że przedziera się przez rozpuszczonego trupa. Zimna woda, zamiast dodawać mu sił zdawała się wysysać z niego wszelką energię. Zawzięcie młócił ją wolnym ramieniem, podczas gdy drugim podtrzymywał głowę Ghana na powierzchni wody. Na szczęście starzec nie stawiał oporu. Albo stracił świadomość albo był za sprytny na szamotaninę. Woda zakołysała się gwałtownie, kiedy z głośnym łoskotem barka z powrotem na niej osiadła. Przy wtórze zmieszanych odgłosów pękającego drewna, kwiku przerażonych koni i wrzasku rannych ludzi statek niemal całkowicie zniknął pod powierzchnią, a przy wynurzaniu przełamał się w środku na pół. W powstałym wyłomie natychmiast pojawiły się smoki. Z tego co Ghe pamiętał, stanowiły połączenie wody i ducha. Miały śliską skórę, która mieniła się niczym rozlany na wodzie olej, ciało węgorza oraz spłaszczone, sumie łby. Kiedy hrabia Węgorz je zawezwał – a może stworzył – sprawiały wrażenie zwierząt potężnych, lecz łagodnych, budziły respekt, a nie przerażenie. Teraz bliźniacze węże wystrzeliły w niebo, a ich bezzębne, rozwarte paszczęki zionęły furią i agonią. Rozdygotane życie kipiało w nich z taką gwałtownością, że oszołomiony Ghe zdołał pojąć tylko jedno – oto w smokach umierała cząstka Rzeki, jego marzenie o tym, że istnieją. A w momencie, gdy to sobie uświadomił, coś trzasnęło i wirujący strumień życia pomknął prosto w niebo, rozganiając chmury i z coraz cichszym poszumem niknąc gdzieś na południu. Barwne, pełne dostojnej grozy smoki przepadły bez śladu, a jedyne co po nich pozostało, to niesione wodą szczątki barki oraz cisza, jaką spotkać można tylko w sercu huraganu. Dotarłszy do brzegu, Ghe wyciągnął z wody Ghana. Roztrzaskane kawałki drewna spływały z prądem z powrotem ku Rzece, wieszcząc klęskę i zniszczenie. Pojawiły się również pierwsze martwe ciała, przeczesujące dno dopływu niewidzącymi oczami. Ghe w zdumieniu potrząsnął głową. Co się stało? Nie było mu wszakże dane dłużej nad tym rozmyślać, gdyż woda zakotłowała się z wściekłością, wyrzucając w górę kłąb mgły, która natychmiast poczęła gęstnieć, przybierając po chwili postać demona. Obserwował tę przemianę z szeroko rozwartymi ustami, jak u wyrzuconej na brzeg ryby. Jej skóra miała barwę zbielałych na słońcu kości, a niesamowite oczy płonęły złotym blaskiem. Długie, ciemne włosy oblepiały twarz prostymi pasmami, jak u topielicy. Była naga, wspaniała i przerażająca. Wyciągnąwszy oskarżycielsko palec w jego stronę, demon zaczął stąpać po wodzie, a z jego ust popłynęły tony ostre i słodkie zarazem, jak gdyby wypowiadający je język był biczem uderzającym w srebrne dzwonki. – Ile to lat czekałam, aż popełnisz taki błąd? A może stuleci? Nawet nie marzyłam, że okażesz się na tyle głupi, aby dostarczyć mi czegoś, czym będę mogła cię zranić i choć w drobnej części wyrównać stare długi. Stała nie dalej jak na wyciągnięcie ramienia od niego, a jej straszne oczy ziały nienawiścią. Widział spowijającą ją moc, której pasma rozciągały się w górę i w dół dopływu jak okiem sięgnąć. Dostrzegał dygotanie ciała wywołane przez powściąganą moc oraz wściekłość. Na ten widok zadrżał i Ghe, a wzdłuż kręgosłupa przeszły mu ciarki. To był drugi demon, jakiego napotkał na swojej drodze. Tamten pierwszy pozbawił go życia. Kątem oka dostrzegł siadającego wolno Ghana, widział też przepływające za jej wysmukłą sylwetką połamane deski. – To przez tę twoją arogancję – wysyczała jadowicie. – Zawsze tak samo. Myślisz, że możesz zapuszczać się bezkarnie dokąd ci się żywnie spodoba. Sądzisz, że skoro pożerasz mnie dzień po dniu, możesz również zawładnąć mną w górnym biegu. – Jej oczy przybrały postać wąskich szparek, źrenice uciekły gdzieś pod powieki, jakby zamierzały tam właśnie wypatrywać straconych marzeń. Pochyliła się ku niemu niczym zaspokojona kochanka i wyszeptała mu wprost do ucha: – Tutaj, Pożeraczu, ja jestem boginią. Podkarmiałam te twoje durne węże, aby zwabić je dalej, a zarazem przekonać się, dokąd zawiedzie cię napuszona wyniosłość. Ta zaś zawiodła cię za daleko. Ghe otworzył usta – chciał zapytać, o co jej chodzi – lecz jej dłoń śmignęła ku jego gardłu z szybkością, której nie potrafił się przeciwstawić. Jęknął, usłyszawszy chrzęst miażdżonej tchawicy, a zaraz potem bogini złapała go za włosy i cisnęła nim do góry z taką łatwością, jakby nie ważył więcej niż szmaciana kukła. Wpadł do wody, gdzie znów poczuł jej wstrząsającą martwotę. Teraz już jednak wiedział, iż mocy w niej nie brakowało, tyle tylko, że nie miał do niej żadnego dostępu. Szukając rozpaczliwie oparcia dla stóp, gorączkowo szykował się na odparcie kolejnego ataku. Równocześnie musiał też poskromić własną panikę. Ten demon był bowiem taki sam jak Perkar, jego zabójca, a jego potędze nie mogło sprostać nic prócz samego Boga Rzeki. Znów złapała go za włosy; w międzyczasie stała się dwa razy większa. – No, połknij mnie, ty starcze – warknęła. – Połknij! – Zaraz też wepchnęła mu dłoń w usta i dalej, przez gardło aż do żołądka. Ciało w kącikach warg rozdarło się, niby skórka przejrzałego owocu, ale było to niczym wobec spustoszeń, jakie czyniła w jego trzewiach. – Zjedz mnie – rzuciła ze śmiechem. Niespodziewanie znalazł się pod wodą, wtłoczony w dno przez potwornie silne ręce. „Dlaczego ona tak mnie nienawidzi?” – tłukło mu się po głowie rozpaczliwe pytanie. Spróbował zaczerpnąć tchu i natychmiast pojął, że bez powietrza mógł przetrwać jedynie w wodach Rzeki. Wzrok przesłoniła mu ciemność, czuł że lada moment zemdleje. Nadchodził koniec. Hezhi była dla niego bezpowrotnie stracona. W miarę jak świat zewnętrzny niknął w coraz gęstszej mgle, z większa wyrazistością zaczął dostrzegać swoich „gości” – chłopca i starożytnego króla. Obaj do niego krzyczeli, lecz ich słowa nie miały większego sensu. Może wraz z nim protestowali przeciwko karze za grzechy, których nie popełnił albo nie pamiętał. – Wyciągnij rękę – gorączkował się jeden. – Czyżbyś nic nie czuł? Nie miał pojęcia, czego chce od niego ten słabnący z każdą chwilą głos. – Sam wyciągnij – szepnął ostatkiem tchu. – Nie wiem, o czym mówisz. – Nie wiesz nic o mocy? Udziel mi swego zezwolenia. – Udzielam. – Ghe zachichotał w duchu, rozbawiony absurdalnością toczonej z duchami rozmowy. W tym samym momencie, na podobieństwo niszczycielskiego wiatru przemknął przez niego wyjący płomień. Początkowo myślał, że oto nadchodzi koniec. Śmierć wróciła po niego, żądając by zapłacił bólem za oto, iż wymknął się jej za pierwszym razem. Ale kiedy płomień dosięgnął jego serca, zamiast je strawić, tchnął w nie nowe siły. Ghe zaczął rosnąć, jego ramiona oraz stopy sięgały coraz dalej w górę i dół rzeczki. Dygocąc gwałtownie, wystrzelił spod wody, napełnił zbolałe płuca świeżym powietrzem. Czując przypływ sił uderzył demona w pierś. Bogini zatoczyła się do tyłu, wypuszczając go ze skrwawionych dłoni i mierząc zaskoczonym spojrzeniem. – Co... – wydyszała, po czym rozpostarła ramiona, by ponowić atak. Ghe pragnął, aby przepływająca przez jego ciało błyskawica jak najszybciej odleciała, gdyż zrodzony przez nią ból trudny był do zniesienia. Tymczasem jednak rozpętana przez pradawnego władcę burza ani myślała cichnąć. Teraz widział to całkiem wyraźnie. Jedna z jego więzi stopiła się z więziami bogini, wysysając z nich całą życiową energię. Uderzyła w niego raz jeszcze, ale on z łatwością parował jej ciosy. Czuł coraz większy ból, jednak z każdą chwilą narastała w nim pewność siebie, a także wściekłość zdolna sprostać wściekłości demona. Bez słowa zamknął palce na jej ślicznym gardle, po czym ścisnął tak, że jej ciało obróciło się w wodę. Nie przestał nawet wówczas, gdy cała zaczęła się kurczyć, świecąc przy tym coraz jaśniejszym, bardziej porażającym blaskiem. A w końcu znalazł umocnione miejsce w swoim sercu i zamknął ją tam na cztery spusty. Chwiejnie wyszedł na brzeg, zrobił parę niepewnych kroków i padł na kolana. Ghan dźwignął się, żeby mu pomóc, ale pomoc nie była potrzebna. Jego ciało stało się nagle lekkie jak powietrze, poczuł nieodpartą chęć, by roześmiać się na całe gardło. Nawet na Rzece nie czuł się taki potężny i tak pełen werwy. Pojmana bogini przebywała w jego wnętrzu, należała do niego tak samo, jak ślepy chłopiec i król. Teraz było ich czworo, ale panem pozostawał on, Ghe. Jednym spojrzeniem ogarnął wodę, pobliskie równiny, a także Ghana, który wpatrywał się w niego z szeroko otwartymi ustami. – Co się stało? – spytał starzec. – Gdzie ona się podziała? Co tu zaszło? – Myślę – odrzekł Ghe, z uśmiechem wsłuchując się w triumfalne tony własnego głosu – że właśnie zjadłem boginię. Ghana nazbyt przytłoczył szybki bieg wypadków, toteż nie odczuwał ani triumfu ani rozpaczy, choć na dobrą sprawę, powinien czuć i jedno i drugie. Jego niewypowiedziane podejrzenie, że smoki nie były prawdziwe, tylko stanowiły wytwór mocy Rzeki, znalazło doskonałe potwierdzenie. Działając okrężną drogą, subtelnymi argumentami zdołał spowodować, że barka wpłynęła w głąb dopływu, to zaś, zgodnie z jego oczekiwaniami położyło kres wyprawie. Spośród żołnierzy tylko dwudziestu pięciu pozostało zdatnych do dalszej wędrówki. Większość zapasów uległa zniszczeniu bądź przepadła, tak samo wszystkie książki oraz mapy. Najgorsze jednak było to, że zginęły wszystkie konie. Bez wierzchowców i zwierząt jucznych podróż przebiegać będzie znacznie wolniej. Na cud zaś zakrawało to, że dokonał tego wszystkiego, nie tracąc życia, przynajmniej na razie. Ale przeżył również Ghe, podobnie jak Qwen Shen i hrabia Węgorz. Ghe stał się nawet potężniejszy niż kiedykolwiek przedtem, a jego pragnienie odszukania Hezhi stało się wręcz obsesją. Ghan miał nadzieję, że wydostawszy się spod wpływów Rzeki, ghoul przynajmniej częściowo zatraci poczucie swego celu. Rzeka jednak dobrze go zbudował, dobierając tylko takie jego kawałki, które Hezhi pamiętały i ją lubiły. Zastanawiał się, czy Ghe pojmował, że stąd właśnie brała się jego słaba pamięć. Mokrzy i zziębnięci, przenocowali w byle jak skleconych szałasach z gałęzi. Co prawda uratowali nieco derek i koców, ale wszystkie bez wyjątku były przemoczone. Wieczorem, a także przez cały następny dzień jedli koninę, gdyż Qwen Shen stwierdziła, że mięso padłych zwierząt zepsuje się szybciej niż ocalałe zapasy. Część żołnierzy chciała pogrzebać martwych, ale Ghe, Qwen Shen i Węgorz zakazali im tego, uznawszy iż byłby to zbyteczny wysiłek. Niezwłocznie zarządzili też wymarsz w górę rzeki, aby uniknąć smrodu, jaki niebawem skazi powietrze. A kiedy zatrzymali się w bezpiecznej odległości i żołnierze przystąpili do budowy szałasów, Ghe przemówił do niego po raz pierwszy po katastrofie. – No tak, staruszku – zaczął przykucnąwszy obok siedzącego pod drzewem Ghana. – Czy mam ci ułatwić podróż, niosąc cię dalej w mym wnętrzu? – Rób co chcesz – odrzekł obojętnie Ghan. – Nic mnie to nie obchodzi. – Może ciebie nie obchodzi, ale mnie tak. I dlatego myślę, że dalej będziesz truchtać na tych swoich kruchych nóżkach. Ghan wzruszył ramionami. – Bo ty wiedziałeś – ciągnął tymczasem Ghe. – Wiedziałeś, że tak się stanie. – Nie wiedziałem, tylko miałem taką nadzieję – poprawił go Ghan. – No i ta nadzieja się spełniła. Ale mnie nic nie powstrzyma, staruszku. Pożarłem jednego z tych bogów, pożrę i następnych. Zrobię z nich moich służących. A kiedy będę już miał któregoś dosyć, pochłonę go do końca. Ghan otwierał właśnie usta, żeby zaoponować, gdy rozległ się krzyk obserwującego równiny żołnierza. Obaj spojrzeli w jego stronę. Horyzont zapełniała ciemna linia dziko poubieranych jeźdźców, zbrojnych w miecze, łuki i włócznie. – Sam widzisz – rzucił Ghan. – Obiecałem doprowadzić cię do Mangów. Oto i oni. XXVII. Stado Gdy Harka wraził się w ptaka, ramię Perkara ogarnęła raptowna drętwota, piekące mrowienie, które wywołało dzwonienie zębów, a także dziwne kołatanie serca. Poczuł ostry zaduch padliny przemieszany ze spalenizną, gdy demoniczne ptaszysko ze skrzekiem kłapnęło potwornym dziobem. Harka przerąbał jedną z nieśmiertelnych więzi; ptak wzbił się w przestworza i zatoczył szerokie koło. Nie zważając na płynącą z głowy krew, Perkar poprawił uchwyt, szykując się na odparcie kolejnego ataku. Do ataku jednak nie doszło. Stwór załopotał skrzydłami i odleciał w stronę nadciągającej burzy. – W tej burzy też coś jest – powiedział Harka. Perkar puścił słowa miecza mimo uszu i pospiesznie dosiadł Tesha. Mech oraz jego branka znacznie się już oddalili. Zaklinacz Deszczu leżał na ziemi, klęczał przy nim Yuu’han, a Brat Koń śledził bieg wypadków z szeroko rozwartymi ustami. Ngangata stał z łukiem w dłoni, gotów posłać demonowi kolejne strzały, ujrzawszy jednak, że Perkar dosiada Tesha, błyskawicznie wskoczył na siodło i z miejsca przechodząc w pełny galop, jako pierwszy popędził za zbiegiem. Na co liczył Mech? Przy takim obciążeniu, zmagając się z wierzgającą szaleńczo Hezhi, nie miał szans na umknięcie pogoni. Perkar szybko zrozumiał, że akurat to pytanie było najmniej istotne. O wiele ważniejsza była kwestia, w jaki sposób Mech zdołał niepostrzeżenie oswobodzić się z więzów. Najważniejszy zaś był demon – ptak oraz jego pochodzenie. Czy został wysłany na pomoc Mechowi, czy też Mang wykorzystał tylko jego atak, by podjąć próbę ucieczki? A jeśli rzeczywiście był nadprzyrodzonym sprzymierzeńcem, to czy na pewno jedynym? Tymczasem Mech gnał przed siebie na złamanie karku. Pragnął jak najszybciej osiągnąć gęstą chmurę pyłu i pod jej osłoną uniknąć pościgu. Coraz wyraźniej było jednak widać, że Ngangata zmniejsza dzielący ich dystans w takim tempie, że dopadnie Manga jeszcze przed czołem nawałnicy. Natomiast Harka bez wytchnienia brzęczał w uchu Perkara, gorączkowo usiłując przekazać mu coś ważnego. – No, co tam znowu? – warknął, przekrzykując świst wiatru. – Spójrz. Tylko popatrz, dobrze? Perkar spojrzał i natychmiast tego pożałował. Za ścianą kurzu podążała kurtyna deszczu spływająca ze skotłowanych, czarnych chmur, raz za razem rozdzieranych zygzakami błyskawic. Niestety, to nie wichura wieszcząca nadejście burzy podniosła z ziemi straszliwą kurzawę, a niezliczone kopyta. Aż się zdumiał, że dopiero teraz poczuł przenikający ciało Tesha podziemny grom. Jadący przodem Ngangata zamachał gwałtownie ręką, po czym wyciągnął ją przed siebie. On także to zobaczył. Z kłębów kurzu wyłoniło się szarżujące stado dzikiego bydła. Zwierzęta gnały w ponurym, budzącym zdumienie milczeniu. Choć ziemia dygotała pod ich racicami, nie było słychać zwykłego w takich przypadkach ryku ani przerażającego kwiku tratowanych cieląt. Perkar wparł pięty w boki wierzchowca. Mech nie zamierzał chyba wjechać prosto w czoło potwornego stada? A jeśli taka myśl powstała w jego głowie, przyświecać jej musiał tylko jeden cel – śmierć Hezhi, nawet za cenę własnego życia. Oczom Perkara pędzącego na spotkanie stada ukazała się sylwetka byka – przewodnika. Ujrzał nagle całą scenę z niebywałą klarownością, a zrozumienie zaległo w jego sercu na podobieństwo gniazda jadowitych czerwi. Olbrzymi byk dorównywał wzrostem wysokiemu mężczyźnie. Był czarny, czarniejszy niż węgiel, i tylko jego ślepia płonęły żółtym ogniem. Czarne rogi miał zwrócone ku ziemi, a gdyby potknął się w biegu, wyryte przez nie bruzdy byłyby oddalone od siebie na długość konia. – Harka, co to jest? T’esh podjął próbę zwrotu i chociaż nie odmówił wprost dalszej jazdy, było oczywiste, że nawet ten ułożony przez Mangów ogier wnet zrobi wszystko, by uciec od takich rogów. – Bóg. To z pewnością jest jakiś bóg. – Czy ty go znasz? Czy poznajesz? – Jest w nim coś znajomego... Nie jest którymś z górskich bogów, takich jak Karak... – Co możemy uczynić? – Zawrócić, i to jak najszybciej. – Mech usiłuje ją zabić. Jedzie w sam środek stada. Już wiedział, że choć mogli dopaść Manga w porę, to nie mieli szans na ucieczkę przed rozpędzonym bydłem. Całą czwórkę czekała śmierć. Rozpasana panika wgryzła się głęboko w jego serce. Jak Mech mógł coś takiego zrobić? T’esh tymczasem podjął decyzję za nich obu, zaczął biec bokiem do stada. Perkar uprzytomnił sobie, że nieświadomie popuścił wodze, jak gdyby w nadziei, że wierzchowiec wykorzysta tę sposobność, żeby się zbuntować. Z zawziętą miną wzmocnił uchwyt. Ngangata mknął jak strzała, ani na krok nie zbaczając z obranego kierunku. T’esh natychmiast wyczul, że jego zdecydowanie było w znacznej mierze udawane. W pełnym galopie spróbował wykonać ostry zwrot, zupełnie nie bacząc na Perkara, który ze wszystkich sił ciągnął za cugle. Na skutki tych poczynań nie trzeba było długo czekać. Rumak potknął się i w chwilę później obaj grzmotnęli o ziemię. T’esh przetoczył się przez niego i Perkar natychmiast poczuł silny ból w nodze. Koń okazał się naprawdę ciężki. Jakimś cudem zdołał utrzymać wodze w dłoni i choć krew pulsowała mu w skroniach tak gwałtownie, iż lękał się, że lada moment jego czaszka rozleci się na kawałki, wciąż ponawiał wysiłki, by wskoczyć na grzbiet stającego dęba wierzchowca. W oddali, na tle szarżującego nieziemskiego stada rysowały się drobne postacie. Zamiast okiełznać Tesha, skupił na nich całą uwagę. Ngangata stał w strzemionach z łukiem w dłoni. Mech tymczasem położył się nisko na końskim grzbiecie, próbując uniknąć w ten sposób strzał pół-człowieka. Natomiast Hezhi... Gdzie była Hezhi? Dostrzegł ją po dłuższej chwili. Mała figurka w czerwono-czarnej spódnicy i żółtej koszuli, z rozwianymi czarnymi włosami stała naprzeciw przewodzącego stadu byka. Przerażony Perkar ze zdwojoną mocą szarpnął za wodze Tesha. – Hej! – wrzasnął. – Przestań! Przestań natychmiast! – Wierzchowiec przestał stawać na zadnich nogach, ale wciąż toczył wokoło przerażonym wzrokiem. Perkar objął jego głowę zgiętym ramieniem. – Już dobrze, mały – wyszeptał. – Nie zapominaj, że jesteś Mangiem! Twoi przodkowie patrzą. Wskoczywszy na siodło, Perkar poczuł, że ogier dygoce na całym ciele. – No, dalej – rzucił, po czym, najlepiej jak tylko potrafił, wydał wojenny okrzyk Mangów. T’esh skoczył naprzód, a kiedy zawołał jeszcze raz, włożył w pościg całe serce, chociaż groziło to spotkaniem z potwornymi rogami. Perkar wiedział, że rumaki Mangów nigdy się nie cofały, jeżeli tylko dosiadali ich dzielni jeźdźcy. Co prawda nadal nie miał w sercu odwagi, ale do głosu doszedł jego dawny fatalizm. Droga, którą podążał, została dawno wyznaczona, on zaś nie miał żadnego wyboru. Bez Hezhi wszystko natychmiast się kończyło. Bez Ngangaty... Na wszelkie rozważania było już jednak za późno. Tchórzostwo zdążyło zdradzić nadzieję. Teraz pragnął już tylko jednego – dojechać w porę, by umrzeć razem z nimi. Hezhi wpatrywała się ponuro w nadciągającą masę zwierząt. Zdążyła już przejrzeć je na wskroś i wiedziała, że nie były tym, czym się wydawały. Oderwane od ożywiającego je boga, natychmiast obróciłyby się w stertę kości. Dla niej nie robiło to jednak żadnej różnicy; kości mogły uśmiercić ją równie skutecznie jak żywe stworzenia. Wciąż odczuwała oszołomienie po niedawnym upadku. Mech od początku trzymał ją niezbyt pewnie, a do tego musiał jeszcze zmagać się z narowistym koniem, który co chwilę usiłował zawrócić przed nadciągającym stadem. Zadanie to pochłaniało go do tego stopnia, że Hezhi zdołała przerzucić nogę ponad łękiem siodła i kopnąć go prosto w twarz. Dopiero teraz dotarło do niej, iż miała ogromne szczęście, że przy upadku nie skręciła sobie karku albo nie roztrzaskała czaszki o wystający kamień. Mech miał ochotę zawrócić konia, ale gdy nad uchem świsnęły mu dwie strzały, dał za wygraną i z zawziętą miną popędził na spotkanie stada szkieletów. Co mogła uczynić? Ucieczka nie miała sensu. Ngangata nie miał szans, by dotrzeć do niej na czas, a Perkar znajdował się jeszcze dalej. Czy gdyby kucnęła, zwierzęta by ją ominęły? Zdumiewał ją własny spokój. Czuła się tak, jakby ogarnął ją chłód tamtego świata, Jeziora. Nie miała jednak ze sobą bębenka, więc nie mogło to być prawdą. Zmarszczyła czoło. Może kiedy tamten świat samoistnie objawiał swą obecność, bębenek nie był jej potrzebny. Pozostało jej zaledwie parę sekund, żeby się o tym przekonać. Zagłębiwszy się w sobie, nie znalazła strachu, z całą pewnością była tam natomiast rosnąca złość, no i jej klacz. – Pomóż mi – powiedziała, po czym klasnęła w dłonie, raz, drugi i trzeci. Przewodzący stadu byk podbiegł już tak blisko, że widziała ziejące w czaszce otwory nozdrzy oraz poszczególne kości szkieletu. Widziała jego wnętrze, gorejący złotem i czernią piec. A potem ciało opadło z niego i już wiedziała, że nie szarżowały na nią tysiące sztuk bydła, tylko ten jeden byk, którego rogi mierzyły prosto w nią. Kątem oka dostrzegła gnającego ku stadu Mecha, usłyszała jego przeciągły krzyk. Myślała, że natychmiast upadnie, on jednak cudownym zrządzeniem losu utrzymał się w siodle, unikając zderzenia z pierwszymi zwierzętami. W następnej chwili straciła go z oczu, bez reszty skupiając uwagę na pędzącym z naprzeciwka bogu. Cały świat popadł nagle w dziwne odrętwienie, wszystko działo się w niezwykłym spowolnieniu. Nadjechał Ngangata i pochylał się w siodle, żeby zagarnąć ją długim ramieniem. Byk sadził ogromnymi susami, wyrzucając spod kopyt grudy ziemi, a w jego pustych oczodołach płonął żółty ogień. Klasnęła jeszcze raz i powietrze zadrżało. A kiedy rozdzieliła dłonie, rozwarło się pomiędzy nimi Jezioro i klacz skoczyła naprzód, galopując dzięki mocy jej drżącego ramienia. Bóg Koni uderzył byka w serce, a ten natychmiast się potknął, gubiąc rytm biegu. Uderzył znów i byk upadł. W tym samym momencie Hezhi sięgnęła ku niemu i rozdarła więzi podtrzymujące resztę stada. Kiedy poczuła, że ustępują bez oporu, wydała okrzyk triumfu. Niemal w tym samym momencie złapał ją Ngangata i wciągnął na koński grzbiet. Zaledwie zdążył wykonać zwrot, runęła na nich ściana kości. Razem z wierzchowcem gruchnęli o ziemię, lecz Hezhi przyjęła to z pełnym zadowolenia śmiechem. Perkar obserwował tę scenę własnymi oczami, jak również oczami Harki, a mimo to niczego nie zrozumiał. Widział, jak Hezhi stoi na wprost byka i uroczyście klaszcze w dłonie, zupełnie, jak w jakiejś dziecinnej zabawie. Widział byka, jego czarno-złote więzi serca oraz sieć tej samej barwy rozpościerającą się na pozostałe sztuki bydła. A potem z piersi Hezhi wystrzeliło coś na kształt błyskawicy, w byka uderzyła rozedrgana, oślepiająca jasność. Niemal w tym samym momencie Ngangata złapał dziewczynę, a całe stado rozpadło się na kawałki. Czaszki odrywał się od kręgosłupów, te zaś sypały się na ziemię strumieniem luźnych dysków. Nogi rozpadały się w stawach, a żebra odchylały na boki, niczym przegniłe pręty klatki. Jednakże, chociaż pozbawione życia, kości nic nie straciły ze swego pędu. Wzbijając kłęby kurzu, potoczyły się naprzód czarnym wałem, który w okamgnieniu przykrył dwójkę przyjaciół. Wrzasnąwszy ochryple, Perkar przymusił Tesha do jeszcze szybszego biegu. Pośród rumowiska kości wznosiła się tylko jedna sylwetka – zastygły w zupełnym bezruchu byk. Jeszcze w trakcie jazdy Perkar ujrzał idących o własnych siłach Ngangatę i Hezhi. Po chwili na nogi dźwignął się również wierzchowiec Ngangaty. Perkar w biegu zeskoczył z siodła i dobywszy Harki, w dwóch susach przypadł do byka, własnym ciałem odgradzając go od towarzyszy. Dopiero po pewnym czasie dotarło do niego, że Hezhi się śmieje. Ngangata natomiast wyglądał na mocno oszołomionego. – Co z wami? – zapytał niespokojnie. – Czy jesteście ranni? – Nie – krótko rzucił Ngangata. – Nic mi nie jest – zapewniła Hezhi poprzez śmiech. – Zostaw tego byka mnie. – Jak to? – Teraz już należy do mnie – wyjaśniła. Minąwszy Perkara, zbliżyła się do nieruchomego stwora, który – całkiem odarty z ciała – wyglądał jak zlepek czarnych gnatów oraz ognia. – Hezhi, nie! – zawołał Pekar, usiłując zachować swą pozycję między dziewczyną, a potworem. – Ona wie, co robi – odezwał się Harka. – Choć nigdy bym w coś takiego nie uwierzył. – W co byś nie uwierzył? Hezhi pewnym krokiem podeszła do byka i klepnęła go między rogi, które otoczyły ją na podobieństwo pozbawionych dłoni ramion jakiegoś olbrzyma. Od tego dotknięcia szkielet runął, a w powietrzu zabłysnął krótkotrwały płomień. – Co się stało? – spytał Harkę cichym głosem. – Ona go połknęła – odparł miecz. – Przyjęła w siebie. Teraz w jej damakucie przebywa dwóch bogów. Hezhi zwróciła ku nim twarz, na której wciąż gościł triumfalny uśmiech. Za jej plecami zalegał wał martwych kości. Ngangata pierwszy przerwał niezręczne milczenie. – Gdzie jest Mech? – zapytał. * * * Zaklinacz Deszczu nie żył. Wykrwawił się na śmierć, gdy dziób demonicznego ptaka rozdarł mu szyję. Zostawili go na ukształtowanej przez naturę kamiennej płycie na pastwę drapieżców, jak nakazywał obyczaj Mangów. Po Mechu nie pozostał natomiast choćby najmniejszy ślad. – Uciekł – przyznał w końcu Perkar. – Ale jak? Hezhi w zamyśleniu potarła czoło. – Widziałam, jak wjechał prosto w stado i wcale nie upadł. – Sprawa wydaje się całkiem prosta – oznajmił Brat Koń. – Ptaszysko, stado... Musiał je posłać tamten gaan, ten który śni dla Odmieńca. Zapewne ostatniej nocy posłał sen Mechowi, tłumacząc, co ma uczynić. – Potrząsnął głową. – Zaiste, jest to potężny człek, a za sprzymierzeńców ma wiele duchów. – Jeden z nich jest teraz we mnie – przypomniała Hezhi. Brat Koń popatrzył na nią z nieskrywanym podziwem. Było widać, że wierzył jej bez żadnych zastrzeżeń. Perkar poczuł ukłucie niepokoju. Pamiętał, jak wyglądała w Nhol, przepełniona niezwykłą potęgą. Wtedy też się śmiała. Tak samo śmiała się zaraz po tym, jak powstrzymała tamtego boga i jego widmowe stado. Czy jej moc nie miała osłabnąć z dala od Rzeki? Czy osłabła naprawdę, czy tylko przestała podlegać woli Rzeki? Będzie musiał obserwować ją jeszcze baczniej niż dotychczas. Ale dziewczyna po chwili sardonicznej radości ponownie stała się dawną Hezhi. – Nie widzę sensu w podążaniu jego śladem – oznajmił Ngangata, zapewne odpowiadając na sugestię Yuu’hana, której Perkar nie usłyszał. – Wróci do swego gaana, w czym pomagać mu będzie jeszcze więcej stworzeń podobnych tym, jakie niedawno oglądaliśmy. – Słusznie. Trzeba nam ruszać dalej. – Perkar skinął głową. – On wie, dokąd zmierzamy – przypomniała Hezhi. – Słyszał, jak rozmawialiśmy o górze. Może nie znać powodów, ale wie, że właśnie ona jest naszym celem. – A jest? – wtrącił Tsem. – Usłyszałem o tym dopiero parę dni temu, księżniczko. Hezhi wzruszyła ramionami. – Zarówno Perkar, jak i Czarny Bóg upierają się, że powinniśmy tam jechać. Mnie zaś ta podróż wcale nie przeraża. Słysząc te słowa, Brat Koń przekrzywił głowę. – Księżniczko, to co zobaczyliśmy było doprawdy zdumiewające. Powstrzymałaś i okiełznałaś potężnego boga. Choćby jednak był on nie wiem jak potężny, i tak okaże się niczym wobec mocy bogów góry, nie mówiąc już o Odmieńcu. Odmieniec mógłby połknąć obu twoich strażników niczym smakowite kąski, a jego głód i tak pozostałby nienasycony. – Pomimo tego nie zamierzam spędzić reszty życia na ucieczce przed ludźmi pokroju Mechu. Perkar ma rację. Czy to się nam podoba, czy też nie, musimy doprowadzić rzecz całą do końca. – Zaklinacz Deszczu tego nie zobaczy – wtrącił Tsem. Perkar poczuł znajomą suchość w gardle, zaś na twarzy Hezhi pojawił się grymas złości. O dziwo, poczuł się lepiej widząc, iż dziewczyna, która dopiero co pobiła boga, opłakuje Ludzką Istotę. Że przynajmniej pod tym względem była taką na jaką wyglądała – trzynastoletnią dziewczyną. Perkar głośno chrząknął, przerywając ciszę, jaka zapadła po słowach Tsema. – Wszyscy widzicie, co czeka nas teraz. Te pogmatwane dzieje przeznaczone są dla Hezhi i dla mnie. Reszta nie musi w nich uczestniczyć, świadomie bądź też nie. Nikt z was nie musi stawiać czoła następnemu bogowi, gaanowi ani uczestniczyć w kolejnej bitwie. Zaklinacz Deszczu umarł dla nas, podobnie uczyniło wielu innych. Nie będę obwiniać żadnego z was ani nie pomyślę, że nie staje wam Piraku, jeżeli uznacie, że pora nas opuścić. Prawdę rzekłszy, nawet was o to proszę. Posłał spojrzenie Hezhi, ta zaś skinęła głową na znak zgody. Na ten widok zapragnął otoczyć ją ramieniem, stanąć blisko niej, tak jakby byli pniem jednego drzewa. Pozostali przyglądali się im w ponurym milczeniu i tylko Tsem wyglądał tak, jakby lada moment miał wybuchnąć. Jednak to Brat Koń odpowiedział na słowa Perkara. Tyle tylko, że zwrócił się nie do niego, a do Ngangaty. – Jak długo według ciebie przetrwałoby tych dwoje, gdyby zdani byli wyłącznie na siebie? – Odchrząknął, po czym splunął na suchy piach. Ngangata zdawał się głęboko to rozważać. – No cóż, zastanówmy się – odrzekł w końcu. – Mają do dyspozycji boski miecz, bębenek szamana, dwa strażnicze bóstwa... czy coś pominąłem? – Trzy konie Mangów, w tym Ostrego Tygrysa – dodał Brat Koń. – Tak, powinienem również je wymienić. No, sam nie wiem. Daję im siedem, góra osiem dni. Brat Koń energicznie pokręcił głową. – Nie. Myślę, że albo nieustannie kłóciliby się ze sobą albo popadli w takie samozadowolenie, że jeszcze pierwszego dnia runęliby w przepaść nawet tego nie spostrzegłszy. Ngangata zrobił zamyśloną minę. – Tak. Wycofuję swój osąd. W następnej chwili obaj dosiedli koni, posławszy nieznaczne uśmiechy w stronę jego i Hezhi. Perkar zerknął na dziewczynę. – To powinno doprowadzić nas do wściekłości. – Mnie doprowadziło – warknęła Hezhi. – Ale chyba dopięli swego? – Wzięła się pod boki i obrzuciła pozostałych wyczekującym spojrzeniem. Tsem w końcu ciężko westchnął. – Skoro mamy jechać, to może już ruszajmy? Nie czekajmy aż Mech opowie wszystkim potworom i bogom, gdzie jesteśmy. – Muszę odśpiewać żałobną pieśń dla Zaklinacza Deszczu – cicho wtrącił Yuu’han. – Potem możemy jechać. – Yuu’hanie... – zaczął Brat Koń, ale umilkł, ujrzawszy w oczach bratanka groźne błyski. – Razem ze wszystkimi – wyjaśnił młody Mang, po czym zbliżył się do zwłok kuzyna. Po chwili usłyszeli śpiew, Hezhi zaczęła płakać. Także Perkar poczuł w oczach szczypanie soli. Niebawem wyruszyli w dalszą drogę przez wyżyny. Interludium List do Ghana Ghanie, dawno do ciebie nie pisałam. Po opuszczeniu osady Mangów od dwóch miesięcy wędrujemy przez pustkowia. Nie da się napisać o wszystkim, co w tym czasie zaszło. Muszę się streszczać, bo nie sposób pisać w siodle, a właśnie w nim spędzam większość czasu. Świat jest znacznie bardziej niezwykły i różnorodny niż sądziłam. Mieszkając w pałacu, miałam świadomość ograniczenia, wiedziałam, iż mój świat jest niewielki – odcięty nawet od reszty miasta – ale jakaś część mojej jaźni nie zdawała sobie sprawy, że aż tak bardzo niewielki. Być może działo się tak za sprawą tej części mnie, która jest Rzeką – pojmującą tylko siebie i zupełnie nieświadomą tego, co leży poza jej brzegami – a która okazała się silniejsza, niż przypuszczałam. Tak więc odjechałam daleko od pałacu, od Nhol i wreszcie od samej Rzeki. Razem z towarzyszami przez pięćdziesiąt dni przemierzałam rozległe równiny. Wędrowaliśmy poprzez góry i lasy, które jak mi powiedziano, zachowują zieloną barwę nawet w najsroższą pogodę. Opuszczając Nhol, rozstałam się również z moją największą miłością – biblioteką. Tutaj znalazłam jednakże pewną pociechę – odkrywanie, a także, jak mawia jeden moich przyjaciół, tajemnicę. Moje nowe wyzwanie pełne jest i jednego, i drugiego. Muszę przyznać, że równie często budzi ono we mnie przerażenie, jak i radość, ale już się z tym pogodziłam. Zostałam kimś, kogo Mangowie zwą gaanem, osobą rozmawiającą z duchami oraz bogami, pochlebstwem bądź siłą nakłaniającą ich do robienia różnych rzeczy. Oczywiście trzeba do tego mocy. Jeszcze do niedawna zdawało mi się, że miałam wielkie szczęście, pozostawiwszy daleko Rzekę wraz z jego mocą. Oferowana przez niego potęga nieskończenie przewyższa siłę, jakiej nabyłam na drodze szamana, jednakże cena, jaką musiałabym zapłacić Rzece, była dla mnie nie do przyjęcia. Koszt bycia gaanem jest o wiele niższy i wierzę, że na tyle mnie stać. Najczęściej dobijam targu z mymi sługami. Wszyscy prócz jednego służą mi dlatego, że taka jest ich wola, nie zaś dlatego, że muszą. Teraz zamieszkuje we mnie trójka bogów – ostatni zjawił się zaledwie dziesięć dni temu. A pierwszym, który wprowadził się do mego „domu” – tak oni zwą miejsce wewnątrz człowieka, gdzie osiedlają się bogowie – był duch konia. Historia ta jest zbyt długa, aby ją tutaj przytaczać, a i niezwyczajna jak na poczynania gaana. Drugi mieszkaniec jest chyba jeszcze bardziej niezwykły. Był to potężny, rozgniewany duch posłany po to, żeby nas zaatakować. Tego osadziłam w sobie siłą. A kiedy to uczyniłam, Ghanie, poczułam się jak wtedy nad Rzeką, ponieważ mogłam rozkazywać. Bardzo mi się to spodobało. Kiedy ten straszny duch klęknął przede mną i w przygnębieniu ofiarował mi swoją służbę, poczułam się jak prawdziwa księżniczka, którą zresztą jestem. Nie użyję już więcej siły, albowiem od kiedy on we mnie jest, przejmuje mnie lękiem. Prawdę rzekłszy, nie tyle on sam, co rzeczy, jakie mi ofiarowuje. Łechce mą próżność obietnicami, że z jego pomocą zawładnę każdym duchem, przysięga, iż stanę się szamanką, jakiej świat nie widział od tysiąca lat. Czuję, że to prawda – wierzę mu – toteż zwalczać muszę w sobie pokusę, gdyż posiadając dostateczną moc, mogłabym zmiażdżyć wszystkich wrogów, a zarazem odegnać niebezpieczeństwa od przyjaciół. Zmęczona już jestem uciekaniem, bitwami, śmiercią. Dlatego gdy Hukwosha – tak zwie się Bóg Byków – proponuje mi taką moc, pragnę jej. Lękam się jej wszakże, albowiem jest to tylko inna droga wiodąca z powrotem ku temu, przed czym umykałam, opuszczając Rzekę. W końcu cała moc pochodzi od niego, nawet ta, która pozwoliła mi zostać gaanem. Nie mam zamiaru tak jak on stać się Pożeraczką Bogów. Nie jest moim pragnieniem pogrążyć się w marzeniach o podboju. Pragnę jedynie żyć, być wolną i mieć święty spokój. Wybacz mi te dygresje. Pisanie o uczuciach pozwala mi lepiej je zrozumieć. Ostatni bóg, którego zyskałam za towarzysza, jest według mego nauczyciela, Brata Konia, bardziej podobny zwykłym pomocnikom szamanów, niż dwaj poprzedni. Nazwałam go łabędziem, bo ukazał mi się pod taką właśnie postacią. Znalazłam go w odosobnionej dolinie duchów, gdzie stał na straży grobowców. Trudno orzec, od jak dawna wypełniał tę służbę, gdyż nie bardzo zdawał sobie sprawę z upływającego czasu. W każdym bądź razie wszystkie duchy odeszły i łabędź nie miał kogo pilnować. A mimo to, sam odejść nie potrafił. Kiedy go spotkałam, nie było żadnej bitwy, niebezpieczeństwa czy rozpaczy – po prostu zobaczyłam samotnego boga. Ofiarowałam mu miejsce w moim domu, wytłumaczyłam, jakiej służby od niego oczekuję, on zaś chętnie się zgodził. Po pochwyceniu byka przyniosło mi to znaczną ulgę. Chociaż łabędź nie jest potężnym sprzymierzeńcem, przynosi mi pociechę w sposób, w jaki nie robią tego pozostali. Trzy dni temu Tsem stał się wojownikiem, a fakt ten napełnił go ogromną dumą. Perkar przygotował mu drewnianą maczugę i tarczę obciągniętą skórą łosia. Zostaliśmy napadnięci przez istoty, które Perkar nazywa Lemeyi, będące w połowie bogami, a w połowie czymś innym. Te trzy miały wygląd długonogich wilków. Cały dzień podążały za nami, zanim zdecydowały się na atak, wrzeszcząc przy tym ludzkim głosem. Mogłam pochwycić jedną – tak jak uczyniłam to z bykiem – ale już sama myśl o tym wzbudziła we mnie obrzydzenie. Zamiast więc zamknąć ją w swym wnętrzu, posłałam przeciwko niej klacz, ta zaś szybko się z nią uporała. Perkar uśmiercił drugą, ale trzecią powalił Tsem. Leżąc na ziemi ze złamanym karkiem, wiła się na wszystkie strony, ciskając przekleństwa w języku Nhol i ryjąc pazurami głębokie ślady w jego tarczy. Nie bacząc na to, Tsem uderzał raz za razem i w końcu potwór znieruchomiał. Byłam przeciwna, gdy Perkar zaczął uczyć Tsema walki z użyciem broni, teraz jednak przyznać muszę, że postąpił słusznie. Tamten Lemeyi próbował mnie dopaść, więc Tsem, uzbrojony albo nie, i tak stanąłby w mojej obronie. Owe stwory miały szpony niczym lodowe sople i ostre jak sztylety kły. Bez oręża Tsem by zginął, a tak ocalił mi życie. Dobrze zdaje sobie z tego sprawę, chodzi z dumną miną i, po raz pierwszy od opuszczenia Nhol, chętnie żartuje. Spotkanie z Lemeyi największe wrażenie wywarło na Perkarze. Od walki z nimi popadł w ponure milczenie i prawie się nie odzywa. Ngangata powiada, że kiedyś został oszukany przez Czarnego Boga występującego w postaci Lemeyi. Przypadek ten każe mi zastanowić się, na ile mogę ufać Perkarowi oraz Czarnemu Bogowi, którego ten pierwszy mianuje Karakiem. Wyruszyliśmy w tę podróż z południowych ziem Mangów, gdzie spotkać można co najwyżej resztki starych gór. Teraz przemierzamy przestrzenie, gdzie góry przeżywają wiosnę swych lat, a ogrom ich jest wręcz niewiarygodny. Zdumieniem przejmuje mnie myśl, że istnieć może szczyt jeszcze wyższy, a przecież wiem, że istnieje, albowiem przed nami, w lesie zwanym przez Perkara Balat, wznosi się Sheleng. Widziałam górę już wcześniej w innym świecie w głębi Jeziora, ale to wspomnienie zanika niczym sen. Przypomnienie barw oraz kształtów przychodzi mi z trudnością, zupełnie jak w prawdziwym śnie. Zresztą Brat Koń nazywa sen „unoszeniem się na powierzchni Jeziora”. Natomiast my, szamani nie tyle unosimy się na powierzchni, co nurkujemy, lecz towarzyszące temu obrazy często bywają równie pozbawione sensu, co te oglądane na brzegu. Od czternastych urodzin dzielą mnie cztery miesiące, ale często zastanawiam się, czy dane mi będzie je oglądać. Myślę, że raczej nie. Sądzę, że tak jak wcześniej moja krew popchnęła Rzekę ku temu, by zetknąć mnie z Perkarem, tak teraz znowu coś nami kieruje. Odnoszę wrażenie, że Sheleng to nie góra, tylko głęboki dół-pułapka. Od miesięcy schodzimy jego najszerszą, najmniej stromą ścianą, wlokąc się noga za nogą albo zbiegając wielkimi susami. Czarny Bóg powiedział Perkarowi, że na samym dnie znajdziemy śmierć Rzeki, koniec wojny. Perkar wierzy, że oznaczać on będzie pokój między jego ludem i Mangami. Być może. Wydaje mi się jednak, że nad światem trwają zmagania znacznie potężniejsze, my zaś obchodzimy walczących tylko wówczas, gdy możemy im się do czegoś przydać. Szkoda, że cię tutaj nie ma. Jeden z wrogów kusił mnie ostatnio obietnicą twojej obecności. Spośród wszystkich roztaczanych przez niego wizji tylko ta jedna miała dla mnie wartość. Kto wie, może zresztą mówił prawdę. W takim razie przepraszam, że zostałeś wciągnięty do tego dołu razem z nami. Może będziemy mieć sposobność, żeby się spotkać i porozmawiać, zanim osiągniemy dno. Część trzecia BOGOWIE SHE’LENG XXVIII. Bębenek Zwiadowca Kiedy wjechali na pole bitwy, kilka kruków poderwało się w powietrze, ale większość stada nie przerwała uczty przy ciałach zabitych, które zaściełały kamienistą ziemię. – Harka? – mruknął Perkar. – Wszyscy są martwi. Nikt nie kryje się wśród drzew. Pomimo to, Perkar dołączył do towarzyszy przeszukujących pobliski skraj lasu. Dzięki temu nie musiał patrzeć na zabitych, a poza tym ci, którzy ocaleli musieli być niedaleko, bo ze szczątków dwóch yektów wciąż unosiły się kłęby dymu. W tym czasie Brat Koń z Yuu’hanem niecierpliwie krążyli wśród poległych, szeptem wymieniając między sobą nazwy klanów, z których pochodzili. Tylko dwa ciała nie należały do żadnego klanu Mangów. Zabici wojownicy mieli na sobie hełmy oraz pikowane kaftany, takie same, jakie zwykł nosić lud Perkara. Spod hełmów wyglądały włosy o barwie słomy. Na ten widok Perkar z ciężkim westchnieniem zeskoczył z siodła. Obejrzawszy uważniej zmiażdżone twarze, doznał samolubnego uczucia ulgi. Nie znał bowiem żadnego z tych mężczyzn, chociaż skrwawione hafty ich koszul wskazywały na przynależność do Kar Herita bądź innego, blisko z nimi spokrewnionego klanu. Jak często wyobrażał sobie moment ponownego spotkania z kimś ze swego ludu? Niemal bez przerwy od rozpoczęcia tej wyprawy. Ale przez kilka ostatnich dni wciąż dręczyły go wizje owej chwili, gdy jako pierwszych ogląda martwych, okaleczonych swego ojca i młodszego brata. Nareszcie choć raz wizje okazały się gorsze od rzeczywistości. – Sześciu zabitych – oznajmił Ngangata, zakończywszy obchód łąki. – Mangowie? Ngangata skinął głową. – Tak. Czterech Mangów i dwóch Ludzi Pastwisk. – Nigdy bym nie przypuszczał, że mój lud zapuści się tak głęboko na ziemie Mangów – mruknął pod nosem Perkar, kopnąwszy ze złością kamień. – To pastwisko jest zbyt kiepskie, żeby ludzie o nie walczyli i za nie umierali. – Zerknął z ukosa na Ngangatę. – Jak przyjęli to Brat Koń i Yuu’han? Dwójka Mangów odjechała właśnie, by zbadać pozostałości yektów. Pół-człowiek odprowadził ich spojrzeniem. – Wszyscy wiedzieliśmy, że w końcu do tego dojdzie. – Próbowałem namówić ich, żeby zawrócili. – Tak, ale ta wojna dotyczy także ich. Pragną ujrzeć jej koniec nie mniej niż my. – A jeśli natrafimy na potyczkę, która właśnie się toczy, Ngangato? Nie zdołam tylko patrzeć, powstrzymując się od niesienia pomocy ziomkom. To samo będzie i z nimi. – Wobec tego trzeba nam unikać takich potyczek. – Jak? – spytał Perkar z rozdrażnieniem. – Chyba mogę ci w tym pomóc – rzekła Hezhi, która właśnie zbliżyła się w towarzystwie Tsema. Olbrzym toczył dokoła czujnym spojrzeniem, a jego wsparta o ramię ogromna maczuga kołysała się w pogotowiu. – Co masz na myśli? – Przedtem o tym nie myślałam, bo na dobrą sprawę nie rozumiałam, na czym polega wojna, o której mówisz. Nie przypuszczałam, że tak to wygląda. – A co przypuszczałaś? – No cóż, jedyne wojny, o jakich czytałam, to te toczone przez cesarstwo. Zawsze wyobrażałam sobie długie szeregi nacierających na siebie zbrojnych. Perkar pokiwał głową. – Czasami bywa i tak. – Tyle, że mnie chodzi o wiele tysięcy ludzi – wyjaśniła. – Ach, już rozumiem. Słyszałem opowieści o armiach sięgających liczebnością nawet tysiąca wojów, ale to było dawno temu. – No właśnie. Dlatego wyobrażałam sobie, iż po osiągnięciu granic twego kraju napotkamy długie na mile kolumny żołnierzy toczących zacięte boje z wrogiem. Pewnie uważasz, że plotę głupoty. – Tak – przyznał Perkar. – Mogłabyś gdzieś znaleźć oblężoną damakutę – taką jak ta – ale nasz kraj jest o wiele za duży na to, żeby Mangowie mogli go otoczyć. Większość starć będzie wyglądać jak to tutaj: szereg potyczek wokół osad lub pojedynczych damakut. Najsroższe walki toczą się zapewne w dolinie Ekasagata, gdzie ziemia jest najlepsza. Tam bez wątpienia mielibyśmy sposobność oglądać obozujące wojska, ale właśnie tego od tak dawna staramy się unikać. – A zatem, bez trudu unikniemy również drobnych utarczek. – Niestety, nie. Chociaż kraj jest rozległy, jak sama widzisz, w tych okolicach ma postać plątaniny dolin oraz ciasnych przełęczy. Łupieżcze, spragnione zemsty drużyny zapuszczają się daleko w poszukiwaniu ludzkich siedzib. Nigdy nie będziemy wiedzieć, czy któraś z nich nie stanie lada moment na naszej drodze. – A właśnie że będziemy. Mogę posłać któregoś z duchów, żeby sprawdził drogę przed nami. – Naprawdę? – Jestem pewna, że Brat Koń robi to od pewnego czasu. Czy pamiętasz, jak wczoraj na rozstajach doradzał nam obranie właśnie tego szlaku? Myślę, że już wtedy widział tę bitwę. Perkar zastanawiał się przez chwilę. – Jeśli potrafisz tego dokonać bez narażania się na niebezpieczeństwo, będzie doskonale. Nie chciałbym wystawiać na próbę naszej przyjaźnie z Mangami. Zwłaszcza, że w takich próbach zazwyczaj nie wypadam najlepiej. – Szczera prawda – wtrącił Nganagata. Jego słowa zabrzmiały oschle, lecz bez cienia złośliwości. Perkar ciężko westchnął. – To jeszcze nie wszystko. Jeśli nawet zdołamy bez uszczerbku przekroczyć granicę, będziemy mieli ogromne trudności z przebyciem pastwisk bez zwracania na siebie czyjejkolwiek uwagi. Mój lud na pewno wystawił straże, a myśl o przekradaniu się przez rodzime ziemie przepełnia mnie bólem. – W głębi ducha dodał jeszcze, że nie może się doczekać, kiedy znów usłyszy ojczystą mowę, popróbuje woti i zobaczy twarze ludzi, których zna od dziecka. – Dlaczego musimy zachowywać tam tak wielką ostrożność? – spytała Hezhi. – Bo nie umiem powiedzieć, w jaki sposób zostalibyśmy przyjęci – cicho odrzekł Perkar. – Nie mogę ufać nikomu oprócz najbliższych krewnych. Jak mniemam, wszyscy są wrogo nastawieni wobec Mangów, za którego zresztą ty również będziesz uznana, księżniczko. – Ale przecież to oni najechali ziemie Mangów, a nie odwrotnie – zaoponowała, wskazując przy tym dłonią spalone yekty, przy których Brat Koń z Yuu’hanem zaczęli właśnie żałobne śpiewy. – Wiem – odrzekł Perkar. – Ale ludzie giną po obu stronach i jeśli zostanie zabity twój krewny, nie ma znaczenia, kto rozpoczął bitwę. Dla ciebie liczy się wtedy tylko zemsta. – Wskazał gestem trupy. – Możesz być pewna, iż ludzie z klanu tego wojownika nie będą pamiętać, że napadł na cudzą ziemię. W pamięci utkwi im jedynie to, że zginął z ręki Mangów i dlatego dobrą rzeczą jest zabijać Mangów. Przez resztę dnia podróżowali w ponurym nastroju, a dwójka pogrążonych w bólu Mangów trzymała się na uboczu. Na nocleg wybrali niewielką dolinę o wysokich, stromych ścianach. Takie miejsce nie nadawało się do wypasu ani koni ani bydła, dlatego nie było tu ludzkich siedzib. Perkar liczył również, że z okalającego dolinę grzbietu przyjrzy się uważnie szlakowi, który zamierzali przebyć nazajutrz. Na krótko przed zachodem słońca Hezhi ruszyła z Perkarem wąską ścieżką wiodącą w górę zbocza. Wspólnymi siłami zdołali przekonać Tsema, by pozostał w obozie. Dla olbrzyma wchodzenie taką stromizną byłoby nie lada kłopotem. Hezhi podziwiała łatwość, z jaką Perkar piął się do góry, choć częstokroć pomagać sobie musiał przy tym rękami. Dla niej bez przerwy wydawało się, że jest odrobinę za niska, by sięgnąć następnego występu, a jej palce zbyt drobne, by uchwycić ten sam załom, za który wcześniej bez trudu złapał Perkar. Poza tym, chłopak był silniejszy i męczył się wolniej od niej. Często zerkał za siebie z wyrazem niemej troski w oczach, co złościło ją zarazem i roztkliwiało. Właśnie taka mieszanina uczuć już na dobre skojarzyła się jej z Perkarem: irytacja i czułość. Na koniec osiągnęli skalisty grzbiet, skąd roztaczał się rozległy widok na biegnące we wszystkich kierunkach pofałdowane pasma wzgórz. Góry i wzgórza były dosłownie wszędzie i przez krótką chwilę Hezhi miała wrażenie, że stoi na tym samym szczycie, na którym była z Karakiem, skąd wspólnie oglądali dusze zabitych ulatujące ku She’leng. Tutaj nie ujrzała jednak żadnych duchów, tylko głębokie cienie zalegające w dolinach oraz krwawe smugi rozciągnięte na niebie przez zachodzące słońce. Perkar wyciągnął rękę ku północnemu zachodowi. – Tam – powiedział. – Widzisz tę dolinę? Czy dojdzie tam jutro do bitwy? Hezhi patrzyła przez chwilę we wskazanym kierunku. – Gdzie zaczyna się twój kraj? – spytała. – Nie jestem pewien, ale z pewnością gdzieś niedaleko. Tutaj, w górach, prawie w ogóle nie ma ludzi oprócz dzikich górali nie należących do żadnego ludu. – Zwrócił ku niej twarz. – Jak długo to potrwa? – Sama nie wiem. – Jeśli możesz, to się lepiej pośpiesz. Źle oceniłem odległość i światło. Niebawem zrobi się zbyt ciemno, żeby bezpiecznie zejść na dół. Skinęła głową, po czym wydobyła z sakwy bębenek. Przez chwilę trwała w skupieniu, a następnie zaczęła rytmicznie postukiwać w instrument. Bębnienie szybko przerodziło się w drobne fale na powierzchni tamtego świata, zajrzała więc w głąb siebie i zobaczyła towarzyszy. Klacz na powitanie potrząsnęła głową; byk ponuro opuścił mordercze rogi. Pozyskany ostatnio bóg – teraz widoczny pod postacią białego łabędzia – przypatrywał się jej w uroczystym skupieniu. – Które z was pójdzie? – rzuciła pytanie. Byk uniósł głowę. Tutaj wcale nie wyglądał jak ożywiany płomieniem szkielet. Był wspaniałym zwierzęciem o szerokim karku porosłym długą, ciemną sierścią. Duże oczy pomiędzy lśniącymi rogami były brązowe i pełne inteligencji. – Weź mnie – powiedział. – Pomkniemy przez równiny niby grom, zmiażdżymy lwa, stratujemy stado wilków. Zbyt długo trzymasz mnie już w tym spokojnym miejscu. Lęk przed tym stworzeniem, podobnie jak jego siła, docierały do Hezhi nawet pod zimnymi wodami Jeziora. Pokręciła głową. – Nie dzisiaj, nie teraz. Potrzebny mi posłaniec, nie zaś wojownik. Posyłam ciebie, łabędziu. Wypuściła łabędzia przez bramę i natychmiast jego wzrok stał się jej wzrokiem. Perkar siedział, z niecierpliwością obserwując, jak Hezhi ze szklanym wzrokiem uderza w swój bębenek. Hezhi odeszła, nie było jej teraz w swoim ciele i świadomość tego budziła w nim niepokój, być może dlatego, że gdzieś w zakamarkach pamięci wciąż miał zapisane niejasne wspomnienia własnego pobytu w innym świecie. – Sam nie wiem, co będzie, kiedy ponownie przyjdzie mi stanąć do walki – powiedział do Harki, próbując skrócić rozmową czas oczekiwania. – Wszystko będzie w porządku – zapewnił miecz. – Jesteś dzielniejszy, niż ci się zdaje. – Na widok tamtego byka straciłem głowę. Gdyby nie Hezhi, wszyscy byśmy zginęli. – Zginęlibyście także wtedy, gdybyś jej nie stracił. Ucz się na swoich pomyłkach, zamiast rozpamiętywać je bez końca. – Pomyłkę popełniasz wówczas, gdy zmierzasz do celu, który okazuje się błędny. W obliczu byka było całkiem inaczej. Poczułem strach, co wcale nie było moim celem. – Zdarzało ci się czuć strach także wcześniej. – Teraz było inaczej. – Wiem. Lecz odwaga istnieje tylko razem ze strachem. Im większy strach trzeba przezwyciężyć, tym większej wymaga to odwagi. Brak łęku to tylko przejaw głupoty. – Czy nigdy nie władał tobą człek nieustraszony? – Oczywiście, że władał. Był głupi jak stołowa noga. – Jak brzmiało jego imię? – Perkar. Perkar ze złością zmarszczył brwi i zrezygnował z dalszej rozmowy. Uznał, że większy pożytek odniesie zbierając drewno na opał. Hezhi z pewnością nie skończy przed nastaniem ciemności, a na takiej wysokości noc musiała być zimna. Kiedy bębnienie ustało, z ogniska leciały już w niebo iskry, a jedyną pozostałością dnia było wąskie pasmo czerwieni ponad rozpościerającymi się na zachodzie szczytami. Hezhi ospale poruszyła głową, jakby obudziła się właśnie z długiego snu. – Zimno – wyszeptała. – Chodź tutaj, pozwól, by ogrzała cię Bogini Ognia. Hezhi wstała bez słowa, podniosła bębenek i podeszła do ogniska. Siadła naprzeciw niego, po drugiej stronie płomieni. Potarła zziębnięte dłonie, po czym wysunęła je w stronę ciepła. Perkar powściągnął niecierpliwość, świadom, że dziewczyna przemówi dopiero wówczas, gdy będzie miała ochotę. W końcu sama przerwała milczenie. – Tam umierają ludzie – powiedziała. – Przykro mi. Z mroku nocy wychynęły zimne palce i zacisnęły się na jego sercu. – Wielu? – Wielu. Więcej niż pięćdziesięciu. Nie mogłam dokładnie policzyć. Z nadejściem nocy przerwali walkę, ale jutro zaczną od nowa. Perkar zacisnął wargi tak mocno, że stały się cienką linią. – Pośród nich może być mój ojciec – wyszeptał. – I brat też. – Tak mi przykro. Widział, że naprawdę jest zmartwiona. Jej oczy zalśniły wilgocią. – Tam nie da się płakać – powiedziała. – Wszystko jest jakieś inne, odległe. Ale teraz... – Jej drobne ramiona zadygotały. – Oni tam ginęli. Mieli przebite strzałami gardła, wielkie dziury w ciele... – umilkła i przeciągnęła dłonią po twarzy. – Perkarze – zaczęła, on zaś sztywno dźwignął się od ognia i przeszedł na jej stronę. Czując się głupio, siadł obok dziewczyny i spróbował przygarnąć ją ku sobie. Lękał się, iż pod jego dotykiem zesztywnieje, będzie stawiać opór. Tymczasem sprawy przybrały całkiem inny obrót. Wsparta o jego pierś, zaczęła mięknąć niby wosk, cicho przy tym łkając. Jej łzy były chyba zaraźliwe, bo niebawem także w oczach Perkara zrodziły się słone krople. Niemal odruchowo zaczął kołysać się w tył i przód, głaszcząc przy tym jej gęste, czarne włosy. Po pewnym czasie musiał wstać, żeby dorzucić do ognia, a wówczas odkrył, że wcale nie ma ochoty wypuszczać jej z ramion. Wróciwszy, poczuł się nieco niezręcznie, niezbyt pewien, czy znów powinien ją przytulić. W końcu nieśmiało wyciągnął rękę. – Nic mi już nie jest – oświadczyła, więc zakłopotany cofnął ramię. Czas jakiś siedzieli w niezręcznym milczeniu, które pierwsza przerwała Hezhi. – Nie musisz tego robić. Nie musisz mi współczuć. Perkar cicho parsknął. – Znasz mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że współczuję tylko sobie. – Nie wierzę – odrzekła. – Ngangata uważa, że bolejesz nad całym światem. – Ngangata jest najlepszym spośród znanych mi ludzi. Bardzo mi pochlebia, choć nie przeszkadza mu to w wytykaniu moich niedostatków, a zwłaszcza samolubstwa. Prawdę rzekłszy, z tobą jest tak samo. – Przykro mi. Perkar posłał jej zdumione spojrzenie. – Powtarzasz to już po raz trzeci tego wieczoru. – Ale to prawda. Parę miesięcy temu, kiedy pojechaliśmy w góry z Mangami, jeszcze zanim to wszystko się zaczęło, myślałam, że zostaniemy przyjaciółmi. Od tego czasu byłam jednak dla ciebie okropna. Zresztą, byłam okropna dla wszystkich, a zwłaszcza dla Tsema. Myślisz, że jesteś samolubny... Perkar uśmiechnął się, po czym zaczął wrzucać gałązki do ognia, a każda z nich budziła do życia snopy iskier. – Prawda jest taka – rzekł po chwili – że Brat Koń i Ngangata mają rację co do nas dwojga. Zdaje się nam, że cały świat wiruje wokół naszych nosów. Uważamy, że to od nas zależą wschody słońca i Bladej Królowej. – Trudno się temu dziwić – mruknęła. – Tak wielu ludzi walczy i umiera, a nawet bogowie mówią, że to z naszego powodu. – Nie. Nie daj się zwieść, Hezhi. To bogowie wszystko zaczęli. Ty i ja... – Nie chcę o tym dzisiaj rozmawiać – oznajmiła nagle Hezhi. – Bez przerwy tylko o tym myślę, z tobą rzecz ma się tak samo. Perkar się zawahał. Bliski był wyjawienia jej wszystkiego, co powiedział Karak – że tylko ona zdoła zabić Odmieńca. Ale przecież może powiedzieć jej to późnej, choćby jutro. Teraz, kiedy już podjął decyzję, będzie miał na to dosyć czasu. – W takim razie o czym chcesz rozmawiać? – Nie wiem. Sama nie wiem! – wykrzyknęła z rozpaczą w głosie. – A o czym byśmy rozmawiali, gdybyśmy byli parą zwykłych ludzi, bez boskiego miecza, bez bębenka, bez misji oraz toczącej się wojny? – O niczym. Nigdy byśmy się nie spotkali. – Mówię poważnie. O czym byśmy rozmawiali? Co byś mi powiedział, gdybym była dziewczyną z twego ludu i bylibyśmy zupełnie sami? Zachichotał. – Nie mam pojęcia. – A jednak spróbuj – nalegała z powagą w głosie. – Dobrze, księżniczko. – Nie nazywaj mnie tak. Nie teraz. Wyciągnął rękę i bez zastanowienia pogładził ją po włosach. – Teraz przykro jest mnie – powiedział Perkar. – Naprawdę. – Uprzytomniwszy sobie nagle, co czyni, cofnął gwałtownie dłoń, jak gdyby jej głowa była rozpalonym do czerwoności kamieniem. Wzniosła wówczas oczy ku niebu, złapała go za rękę drobnymi palcami i z powrotem ułożyła ją sobie na ramieniu. – Zmieniłam zdanie – zamruczała. – Znów jest mi zimno. – Ach... – Perkar poczuł, że płonie mu twarz, przytulił dziewczynę do boku. Po chwili namysłu rozwinął derkę i narzucił ją Hezhi na ramiona. Potem ujął jej dłoń, a ona ten uścisk odwzajemniła. – Dzięki, że uratowałaś mi życie – wymamrotał. – Przestań. O to właśnie mi chodzi! – wykrzyczała, uderzając go przy tym w pierś. – Powiedz mi byle co, coś co nie ma żadnego znaczenia. Perkar zastanawiał się dłuższą chwilę, a w końcu rzekł: – Znam historię o krowie z dwiema głowami. – Co takiego? – Ta krowa miała głowę na każdym końcu. Kiedyś matka często opowiadała mi tę historię. Był sobie lis, który miał krowę z dwiema głowami... – Opowiedz wszystko po kolei, bez żadnych skrótów. – To głupia bajka. – Opowiadaj, rozkazuję ci. – Zatem spełnię twe życzenie, księ... pani. Dawno, dawno temu, w czasach gdy ludzie i zwierzęta często rozmawiali ze sobą, garnki miały własne zdanie, a kołki u płotu narzekały na nudę, był sobie lis, który nie miał krów. Lis zastanawiał się nieraz, jak zdobyć piękne stado i Piraku... – Czy to długa opowieść? – przerwała mu Hezhi. – Tak. – To dobrze. Na czas jakiś zapomnieli o śmierci i przeznaczeniu. Hezhi uśmiechała się, słuchając o wyczynach lisa i jego czarodziejskiej krowy, a w końcu, przytuleni do siebie, oboje zasnęli. Hezhi obudziła się pierwsza, nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje. Miała zdrętwiałe ramię, a przy sobie czuła coś ciepłego. Przytomniejąc do reszty, ostrożnie wyjęła rękę spod głowy Perkara. Chłopak jeszcze spał, więc przyjrzała się jego twarzy, zdumiona i nieco zaniepokojona własnymi uczuciami. Sen oczyścił ją z trosk i niepokojów, przywracając młodzieńczy wygląd. Przecież tak właśnie wyglądał w chwili, gdy ich losy splotły się razem. Tak mógłby wyglądać nadal. Ile miał lat? Najwyżej dwadzieścia. A co czuł wobec niej? Litość? Opiekuńczość? Nie była całkiem pewna, ale sądząc po sposobie, w jaki ją trzymał, gdy przestała płakać, w grę wchodziło coś więcej, coś rozpaczliwego. A najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że ona tę rozpacz rozumiała, a nawet sama odczuwała coś podobnego. Miała bowiem wrażenie, że zamiast skóry powleka ją kamienna skorupa, że jej twarz i dłonie nie potrafią czegokolwiek poczuć. Było to coś głębszego niż zwykłe odrętwienie. Ile czasu upłynęło od chwili kiedy ktoś ją obejmował, dotykał? Nawet Tsem trzymał się od niej z dala po nocnej ucieczce z obozu Brata Konia. Nie zdawała sobie przedtem sprawy, jak bardzo potrzebowała bliskości olbrzyma; czyjejkolwiek bliskości. Ale bliskość Perkara znowu była inna, wyjątkowa. Miała wiele wspólnego z tym co czuła w ramionach Yena, jednak niezupełnie. Dotyk Yena był podniecający, zakazany i słodki. To, co czuła przy Perkarze, chwytało za gardło, przeradzając się najczęściej w złość lub urazę. Ostatniej nocy objawiło się jednak zupełnie inaczej, jako coś wyrastającego ze znacznie głębszych korzeni. Zastanawiała się nawet, co by się stało, gdyby ją pocałował. Czy taka myśl przyszła mu w ogóle do głowy? Minionej nocy lękała się, że ją pocałuje, zmuszając tym samym do nazwania tego, co czuje bądź ucieczki przed tym. Teraz żałowała, iż decyzja nie zapadła, bo ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowała, była nowa niepewność. Co zrobi, kiedy Perkar się obudzi? Jak powinna się zachować? Położyła się i z podstępnym uśmieszkiem zamknęła oczy. Niech on podejmie decyzję. XXIX. Padający duch Pierwszego dnia Ghan był pewien, że umrze. Drugiego żałował, że jeszcze to nie nastąpiło. Żaden oprawca spośród Ahw’en nie wymyśliłby tortury bardziej piekielnej niż twarde siodło Mangów kołyszące się na końskim grzbiecie. Trucht ocierał mu do krwi uda i łydki, kłus odzywał się bólem w całym ciele. Tylko dwie skrajności – stęp oraz pełny galop – nie pociągały za sobą natychmiastowego bólu, ale już nazajutrz poczuł, że wysiłek, jaki wkładał w utrzymanie się na grzbiecie biegnącego zwierzęcia przyszło mu opłacić kurczami mięśni i kręceniem w stawach. Trzykrotnie mięśnie oraz ścięgna łydki tężały mu w twardy supeł, a on osuwał się wówczas na ziemię i, skręcając się z bólu, pomstował na cały świat. Nie zrobili przerwy na nocleg, a jako że nigdy przedtem nie podróżował konno, Ghan nie potrafił drzemać w siodle, w przeciwieństwie do otaczających go nieokrzesanych barbarzyńców. A kiedy w końcu opadły mu powieki, rozwarł je niemal natychmiast w obawie przed upadkiem. Pod koniec drugiego dnia był nieludzko zmordowany i prawie nieprzytomny. Nie rozumiał mowy Mangów, chociaż pobrzmiewały w niej echa starożytnego języka Nhol i wiele słów miało podobne brzmienie. Ghe natomiast porozumiewał się z nimi bez trudu, być może dzięki tym samym siłom, które sprawiły, że Perkar nauczył się języka Nhol. Kiedy jeszcze umysł miał na tyle trzeźwy, by odbierać nowe wiadomości, pojął, że drużyna jeźdźców poszukiwała właśnie ich, najpewniej z rozkazu człowieka, który mu się przyśnił, a który był jakimś wodzem. Ghan wiedział jeszcze i to, że teraz jechali na spotkanie właśnie z człowiekiem z jego snu. No i oczywiście, że nie miał szans, by tego spotkania dożyć. Aby zająć myśli czymś innym, zaczął obserwować otaczających go ludzi, jeżeli w ogóle te istoty na takie miano zasługiwały. Nie było to ciekawe zajęcie, gdyż wszyscy wyglądali niemal tak samo, w przyozdobionych czerwonymi piórami hełmach, lakierowanych pancerzach i długich, czarnych lub brązowych płaszczach. Wszyscy też jednakowo cuchnęli koniem. Jazgotali coś w swojej brzydkiej mowie, a także naśmiewali się z niego – starego człowieka, który bez pomocy nie potrafił nawet dosiąść konia. Pewną pociechą był dla niego jeden z ocalałych żołnierzy z Nhol, młody chłopak imieniem Kanzhu. Był kawalerzystą, więc świetnie trzymał się w siodle. Cały czas jechał obok Ghana, podtrzymywał, gdy był bliski upadku i zawsze miał na podorędziu bukłak z wodą. Ghe w ogóle z nim nie rozmawiał. Jechał z przodu, w towarzystwie Qwen Shen i Węgorza, którzy całkiem nieźle radzili sobie z wierzchowcami. Trzeciego dnia ocknął się w niskiej trawie. Ktoś skrapiał mu wodą twarz, a na jego piersi siedział duży świerszcz. – Mistrzu Ghanie? Czy możesz się ruszać? – To był głos Kanzhu. – Chyba zasnąłem – wyznał i pociągnął długi łyk wody. – Będzie lepiej jeśli przez jakiś czas pojedziesz ze mną. – Oni na to nie zezwolą. – Zezwolą, bo inaczej musieliby cię tu zostawić, a wówczas ja zostałbym także. Nie opuszczę cesarskiego poddanego na takim pustkowiu. Paru Mangów zaczęło wywrzaskiwać coś do Kanzhu, gdy ten usadził Ghana za sobą, ale szybko dali mu spokój. Cała kawalkada znacznie się bowiem oddaliła, więc z krzykiem za nią popędzili. – Czy oni nigdy nie śpią? – burknął Ghan znużonym głosem. Mięśnie młodego żołnierza były twarde, dawały poczucie bezpieczeństwa, zupełnie jakby obejmował ramionami nie człowieka, lecz pień drzewa. Czy on sam kiedykolwiek też był taki? Zapewne nie. – Ten przemarsz rzeczywiście jest forsowny – wyjaśnił Kanzhu. – Hrabia Węgorz, Pani Qwen Shen oraz Yen dobili z wodzem barbarzyńców jakiegoś targu. Nikt nie powiedział nam dokąd zmierzamy, ja jednak słyszałem parę razy nazwę Tseba. Tak czy inaczej, widać, że strasznie im się spieszy, bo nawet Mangowie nie gonią tak koni, jeżeli nie mają po temu naprawdę ważnych powodów. – Skąd wiesz, że Tseba to jakieś miejsce, a nie osoba lub, dajmy na to, przedmiot. Czy znasz ich język? Chłopak niepewnie skinął głową. – Bardzo słabo. Przez kilka miesięcy staliśmy w Getshan, na ich granicy. Nauczyłem się mówić „witaj” i parę innych słów. Ale nazwy wielu ich miejscowości zaczynaj się od „tse”. Zdaje mi się, że tak jak w języku Nhol, słowo to oznacza „skałę”. – Możesz zapytać, jak wiele dni jazdy dzieli nas jeszcze od tego miejsca? – Spróbuję – obiecał Kanzhu. Zastanawiał się przez chwilę, po czym zagadnął jadącego najbliżej Manga. – Duhan zhben Tseba? Na twarzy barbarzyńcy pojawił się wyraz zdumienia. Kanzhu powtórzył pytanie, zmieniając lekko akcent. W oczach Manga zabłysło zrozumienie, z ponurą miną rozcapierzył trzy palce. – Jeszcze trzy dni? – jęknął Ghan, zaraz jednak zacisnął zęby. Więcej nie będzie już na nic się uskarżać. Barbarzyńcy i żołnierze gardzili słabymi. Nie mógł wprawdzie nic zaradzić na słabość ciała, ale na pewno mógł przestać stękać. – A więc trzy dni – powtórzył, dokładając starań, by nadać głosowi pewność. Cudownym zrządzeniem losu następny dzień nie był już taki ciężki. Ghan podejrzewał, że jego ciało pogodziło się ze śmiercią i przestało wysyłać oznaki bólu. Rankiem podjechał do niego zmartwiony Kanzhu. – W nocy coś stało się Watowi. – Komu? – Mojemu przyjacielowi. Też był żołnierzem. – Co z nim? – Umarł – z prostotą odrzekł Kanzhu. Ghan w milczeniu pokiwał głową. Oczywiście. Co jeszcze prócz śmierci mogło tutaj być zauważone? Po krótkotrwałym milczeniu Kanzhu skierował na Ghana badawcze spojrzenie. – Nie został pchnięty nożem, nie miał też innych ran. Widziałem jego ciało. Po prostu był martwy. – Och. – Ghan uniósł brwi, lecz nie rzekł nic więcej. Co dobrego przyszłoby Kanzhu z poznania prawdy? Co najwyżej naraziłby się na niebezpieczeństwo. Tej nocy zniknęło jeszcze dwóch żołnierzy, a ich ciał nie udało się odnaleźć. Kanzhu miał nadzieję, że obaj zdezerterowali, ale widać było, że sam nie bardzo w to wierzy. Ghan mu współczuł, ale miał na głowie własne zmartwienia. Zaginięcie żołnierzy stanowiło zły omen, świadczyło o tym, że Ghe traci panowanie nad sobą. Chociaż konsekwentnie unikał Ghana od czasu, gdy napotkali Mangów, ostatnio przejechał niedaleko, a wówczas Ghan miał sposobność przyjrzeć się jego twarzy. Oblicze ghoula przypominało zastygłą maskę, zaś jego oczy wyglądały jak twarde, czarne żelazo. Nie było w nich ani odrobiny człowieczeństwa. Ghan chciał wszystko to sobie przemyśleć, zrozumieć, co działo się z Ghe. Chociaż ramiona, uda oraz brzuch wciąż odzywały się bólem, nie był on już tak rozdzierający i w przerwach przeznaczonych na jazdę stępa, które zawsze obwieszczał głos rogu, udawało mu się nawet na chwilę zdrzemnąć. Znów więc był zdolny do myślenia. Ghe był martwym człowiekiem przywróconym do życia przez Rzekę. Jego ciało przejawiało oznaki życia, żyło pod wieloma względami, za wyjątkiem jednego. Duch tkwiący w jego skórze nie należał do człowieka, nie był ożywiany tą samą siłą, która ożywia ludzi. Nie był samowystarczalny. Zresztą, żywy człowiek również nie jest samowystarczalny. Potrzebuje pożywienia i wody, a w końcu i tak, mimo wszystko, esencja życia uchodzi z ciała. Natomiast Ghe nieodmiennie czerpał życie z zewnątrz. Blisko Rzeki, gdzie przepływ życiowej energii trwał nieustannie, to, co umykało mu przez oczy, usta, a także towarzyszący każdemu ruchowi ubytek sił, były natychmiast uzupełniane. Tutaj, życia trzeba było poszukać gdzie indziej. A jeśli Ghan prawidłowo pojmował jego naturę, to oprócz własnej miał do wykarmienia jeszcze parę gąb. Jedna z nich należała do bogini. Stare teksty stwory pokroju Ghe nazywały Pożeraczami Życia, ale w starożytnej mowie nazywano je również „padającymi przed siebie duchami”. Nazwa ta nabrała teraz dla Ghana sensu. Ghe musiał bowiem przypominać zbiegającego stromym zboczem człowieka, którego głowa porusza się szybciej niż nogi. Taki człowiek nie może stanąć, bo zaraz by upadł. Może jedynie biec z coraz większą prędkością i w rezultacie szybciej upaść. I taka istota miała chrapkę na Hezhi. Należało ją powstrzymać, lecz na razie Ghanowi nie przychodził do głowy żaden pomysł. Był zmęczony i potrzebował porządnie się wyspać. Z nadzieją zerknął na Kanzhu. Może da się zrobić coś innego. Może zdoła namówić Kanzhu do pomocy w ucieczce. Ale tej nocy Kanzhu zniknął i Ghan nigdy już więcej go nie zobaczył. Następny dzień przyniósł zdarzenie, które sprawiło, że Ghan na krótko zapomniał o swoim bólu i niepokoju. Jak zwykle odezwał się róg nakazujący jazdę kłusem i konie zaczęły zwalniać bieg. Ghan powitał tę komendę z rozczarowaniem. Teraz, gdy już bez wysiłku utrzymywał się w siodle, najbardziej odpowiadał mu galop, bo koń szedł wtedy równo. Kanzhu pokazał mu także, jak radzić sobie w kłusie, wymagało to jednak unoszenia się w strzemionach, co zmuszało jego stare, wątłe nogi do nieustannego wysiłku. Tymczasem, zaledwie po paru chwilach kłusu, nadszedł sygnał do jazdy stępa, co samo w sobie było czymś niezwykłym. Zmiany tempa nigdy nie następowały po sobie tak szybko. Niebawem przyczyna tego rozkazu stała się oczywista. Na horyzont wypełzły góry. Mangowie nazywali je nunetuk. Słowo to wydało się Ghanowi zbyt krótkie, by w formie dźwięku oddać to, co widziały jego oczy. Cztery nogi, na podobieństwo kolumn podpierających sklepienie hali, dźwigały potężny tułów. Z głów sterczały wężowo powyginane wyrostki, zaś nieco pod nimi widać było złowrogo wygięte ku górze szable z kości słoniowej. Długa, zmierzwiona sierść miała barwę od czerwonobrązowej po czarną. Liczące piętnaście sztuk stado pasło się w wysokiej trawie opodal świerkowego lasu. Początkowo tylko drzewa pozwalały ogarnąć ogrom zwierząt. Niebawem jednak siedmiu Mangów z wrzaskiem pomknęło ku nim przez step i dopiero wówczas można było dokładniej oszacować rozmiary tych potworów. Dosiadający wierzchowców ludzie z łatwością mieścili się pod ich brzuchami. – Co oni robią? – spytał Ghan pełnym niedowierzania głosem. Żaden z Mangów nie raczył mu odpowiedzieć, a Kanzhu już nie było. Wciąż wrzeszcząc, wojownicy zbliżali się do świadomych ich obecności olbrzymów. Duże nunetuki uformowały obronny pierścień wokół mniejszych. Najmniejsze sztuki – dorównujące wzrostem koniowi, musiały być cielakami. Mangowie tymczasem powyciągali miecze i zaczęli nimi wywijać przed pyskami zwierząt. Najwyraźniej mieli zamiar podjechać na tyle blisko, by razić je tym orężem. „Czy włócznie nie byłyby lepsze?” – pomyślał Ghan, wnet jednak zorientował się, że Mangowie nie zamierzali zabijać wielkich stworzeń, tylko je dotykać. Choć pomysł ten wydawał się obłąkany, im dłużej Ghan obserwował niezwykłe widowisko, tym bardziej utwierdzał się w słuszności swych przypuszczeń. Zręcznie unikając masywnych białych ciosów godzących w ludzi oraz wierzchowce, pochyleni w siodłach Mangowie lekko poklepywali gigantyczne stworzenia. Ci, którzy w zabawie nie uczestniczyli, przyjmowali te popisy radosnymi okrzykami. Po raz pierwszy od kilku dni cały oddział stanął z przyczyny innej niż karmienie czy pojenie koni. Przerwa nie trwała jednak długo i niebawem siódemka zadowolonych wojowników, wymachując bronią, zawróciła ku oczekującym jeźdźcom, spośród których wyłoniła się kolejna grupka gotowych na spotkanie z olbrzymami Mangów. Ci jednak nie mieli tyle szczęścia, co poprzednicy, gdyż od czoła kolumny posypał się grad ochrypłych komend i po krótkiej sprzeczce klnący pod nosem śmiałkowie z powrotem zajęli swoje miejsce w szyku. Ghan śledził ich poczynania, toteż stracił z oczu nadjeżdżającą siódemkę, od której niespodziewanie doleciała wzmożona wrzawa przerażonych głosów. Ghan spojrzał w tamtą stronę, ciekaw, co też mogło się wydarzyć. W zasięgu wzroku miał sześciu kręcących się bezradnie jeźdźców, podczas gdy siódmy zniknął gdzieś w wysokiej do piersi trawie. Ponad falującą zielenią widać było tylko podskakującą głowę konia. Zwierzę rozpaczliwie kwiczało, wydając mrożące krew w żyłach dźwięki, jakich Ghan nigdy u koni nie słyszał. Po chwili wierzchowiec skrył się wśród traw i nastała cisza. Dwaj z szóstki jeźdźców stracili panowanie nad swymi końmi. Jeden z rumaków, smoliście czarny ogier, stanął dęba i wściekle bił powietrze przednimi nogami. Z trawy coś błyskawicznie skoczyło, jednym ciosem wielkiej, ociekającej krwią łapy rozpruło mu brzuch, po czym rzuciło się na drugiego rozszalałego wierzchowca. Kątem oka Ghan pochwycił wkraczającą na scenę nową postać. To był Ghe. Ghe nic nie obchodzili ludzie, którym do oczu zaglądała śmierć. Ogarnął go po prostu głód, a wolał nie zabijać żołnierzy w biały dzień. Od południa nie mógł myśleć o niczym innym oprócz zaspokojenia straszliwego ssania w dołku, zaś otaczający go Mangowie ze swymi wierzchowcami sprawiali, że czuł się jak umierający z głodu, który trafił na biesiadną salę. Resztka rozsądku podpowiadała mu ponadto, że nie zaszkodzi zaskarbić sobie szacunek tych dzikusów. Jadąc na spotkanie z wielkim nunetukiem wyglądałby głupio, a gdyby ogromny stwór padł trupem na jego widok, zrodziłoby to mnóstwo podejrzeń wśród pozostałych członków wyprawy. Żołnierze z Nhol z pewnością by wówczas odgadli, jaki los spotkał ich towarzyszy. Natomiast ów ukryty w trawie drapieżnik świetnie nadawał się do zabicia. Nim dotarł na miejsce, trzech ludzi i dwa wierzchowce leżało bez życia bądź dogorywało. Przechwycił, ile tylko mógł z ich życiowej esencji, ale było tego niewiele. Demon, którego połknął, zapewniał mu ogromną potęgę, ale też potrzebował mnóstwa energii, żeby nad nią zapanować i dlatego teraz zawsze chodził głodny. Jego koń wpadł w popłoch, stanął dęba i zrzucił go z siodła, ale wszystko to działo się z niewiarygodną powolnością, dzięki czemu jego zmysły mogły przewidzieć bieg wypadków na długo naprzód. Z łatwością wywinął koziołka w powietrzu i z kocią zręcznością spadł na step. W następnej chwili tym samym płynnym ruchem szybko rzucił się naprzód. Ściskając nóż w dłoni, Ghe stanął oko w oko z przyczajonym w kępie traw stworem. W tym oszałamiającym przyspieszeniu zmysłów dość miał czasu, by przyjrzeć się uważnie niesamowitej bestii. Zwierz zdawał się niski i krępy, lecz było to tylko złudzenie. Gdyby bowiem nie przywarował przy samej ziemi, z pewnością wystawałby ponad trawy. Najbardziej przypominał chyba mastiffa, dzikiego psa o niemal kwadratowej głowie i bardzo krótkim pysku. Tyle tylko, że jego zbroczone posoką łapy były krótsze i znacznie grubsze niż psie, ponieważ dźwigały ciężar dorównujący zapewne wadze dużego konia. Płowa sierść pocięta była ciemnobrązowymi pręgami. Za głową prężyły się grube węzły potężnych mięśni karku. Szeroko otwarta paszczęka drapieżcy bez trudu pomieściłaby głowę Ghe, i taki właśnie zamiar wyzierał z czarnych, lśniących oczu bestii. Gdyby nie nadzwyczajne zdolności Ghe, jego szybkość byłaby wręcz niesamowita. Jak przed chwilą udowodnił, prześcignięcie konia, przynajmniej na krótkiej drodze, przychodziło mu bez najmniejszego wysiłku. Ghe naprężył mięśnie, zapuścił korzenie mocy w step i zaczął zasysać jego materię, tak jak przedtem demon czerpał energię wprost ze swojej rzeki. Bestia i ghoul zwarli się w morderczym uścisku. Pomimo ogromnej siły, jaką dysponował Ghe, zwarcie potężnie nim zachwiało, lecz i tak potwór wyglądał na bardziej zaskoczonego. Obaliwszy przed chwilą konia z taką łatwością, jak gdyby była to zaledwie mucha, nie spodziewał się takiego oporu ze strony szczupłego człowieka. Ten tymczasem zanurkował pod rozstawionymi łapami i wbił nóż w dolną szczękę bestii. Mając przed oczami szeroko rozdziawioną paszczę, Ghe ujrzał, jak skrwawiona stal wyskakuje z języka, by wraziwszy się w podniebienie, sięgnąć mózgu. Od razu wyczuł, że ciosem tym nie zdołał uśmiercić zwierzęcia. Gdyby był tylko zwykłym wojownikiem, ten potwór o wyglądzie psa znalazłby w sobie dość sił oraz złości, by rozedrzeć go na strzępy, zanim rozpłatany mózg odmówiłby mu posłuszeństwa. Ghe natomiast błyskawicznie zabrał mu też życie, pochłonął je wielkimi, zachłannymi łykami. Ponadto zajął się tym, co pozostało z ducha i dołączył go do pozostałych, które przetrzymywał w sercu. „Tak więc, teraz jest nas pięcioro” – pomyślał przygnieciony nieruchomym, cuchnącym cielskiem. Uśmiechnął się, gdy zwłoki zadrżały, poniewczasie zaatakowane przez resztę wojowników. Pozwolił by Mangowie wydobyli go spod ubitego zwierza, a radosna wrzawa, jaką podnieśli, gdy ociekający krwią, stanął o własnych siłach, dała mu wiele radości. Zamachał nożem nad głową i krzyk natychmiast przybrał na sile. Wolnym krokiem ruszył w stronę pozostałych jeźdźców, a jeden z wojowników poprowadził jego wierzchowca. Ghe wiedział bowiem, że idąc pieszo, prezentował się z większą godnością niż w siodle. Z naprzeciwka nadjechał dowódca, zeskoczył na ziemię, co stanowiło dowód ogromnego szacunku, i z zapałem poklepał go po ręce. – Nigdy w życiu nie widziałem podobnego wyczynu – oznajmił głosem, w którym znać było nutę podziwu. – Gaan miał rację co do twojej osoby. Mówił, że jesteś niczym lew, a tylko lew mierzyć się może z shezhnesem. – Shezhnesem? – powtórzył Ghe. – Trawiastym niedźwiedziem. To on musiał podkradać się do nunetuków, gdy wpadli na niego nasi wojownicy. – Z niedowierzaniem pokręcił głową. – Czy to boskie ostrze? – zapytał, wskazując trzymany przez Ghe nóż. Ghe zmarszczył czoło, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi. – Jakie? Mang poklepał go po plecach. – Myślę, że w ten sposób odpowiedziałeś już na moje pytanie. – Ale ty nie odpowiedziałeś na moje – stwierdził Ghe. – Czym jest „boskie ostrze”? Dowódca wyglądał na zdumionego. – To broń, w której siedzi jakiś bóg. Słyszałem o tym, ale niewiele więcej mi wiadomo. Oczywiście z radością wszystko ci przekażę. – To dobrze – powiedział, a pamięć podsunęła mu gorzki obraz miecza Perkara gnającego łukiem na spotkanie z jego orężem. Przypomniał sobie, jak pobłogosławione przez Rzekę ostrze zadrżało i omal nie rozpadło się na kawałki, gdy wraził się w nie dziwny, zielony metal. „Boskie ostrze”. – Nasz gaan opowie ci o tym więcej. – Kiedy się z nim zobaczę? – zapytał z roztargnieniem, pozdrawiając dłonią wciąż wiwatujących wojowników. – Spotkamy się z nim jutro przy Białej Skale – odrzekł dowódca. Ghe skinął głową, po czym zerknął na Qwen Shen, we wzroku której malowała się dziwna mieszanina strachu oraz ulgi. Poczuł, jak ze wzmożoną siłą odzywa się w nim uczucie do niej. Była doprawdy niezwykłą kobietą i wiele jej zawdzięczał. Kiedy już wreszcie połączy się z Hezhi, swoją prawdziwą miłością, zakończy jej życie z największą delikatnością. Słowo „Tseba”, jak odkrył Ghan, oznaczało „Białą Skałę”. Nazwa ta okazała się niezwykle trafna, gdyż odnosiła się do płytkiego wąwozu o wapiennych ścianach, który biegnąc z grubsza w kierunku północnym, piął się ku znacznie wyżej położonym terenom. Ostatniego dnia podróży zaczęła dołączać do nich coraz większa liczba jeźdźców i w końcu Tseba napełniła się odgłosem kopyt przeszło setki wierzchowców. U wylotu wąwozu czekała na nich samotna postać na koniu. Ghan nie był pewien, czego właściwie się spodziewał po wodzu Mangów, oczekiwał jednak, że będzie mu towarzyszyć przynajmniej paru przybocznych, choćby trębaczy obwieszczających jego nadejście. Już z daleka Ghan dostrzegł, że wódz nie nosił żadnych oznak władzy, co więcej, sprawiał wrażenie znużonego i brudnego, jak gdyby przyszło mu wędrować drogą dłuższą i trudniejszą niż ich własna. Z pewnością zwątpiłby w rangę tego człowieka, gdyby nie postawa Mangów, którzy jak jeden mąż zsiedli przed nim z koni, a w ich ślady poszła również większość żołnierzy z Nhol. Dowódca zaprowadził Ghe, Qwen Shen oraz Węgorza prosto do wodza. Już po chwili wywiązała się między nimi ożywiona rozmowa. Ludzkie głosy niosły się daleko w głąb wąwozu, nie dalej jednak niż parskanie koni i nieustanne uderzanie kopyt. Dlatego też, choć Ghan wszystkich słyszał, nie zdołał uchwycić sensu padających słów. Po niedługim czasie od grupy rozmawiających oddzielił się Ghe i z powrotem wszedł między wojowników oraz konie. Kroczył niczym bohater, a ludzie z szacunkiem schodzili mu z drogi. Po chwili stało się jasne, że zmierza prosto do Ghana. Zebrawszy wszystkie siły, Ghan czekał, co będzie dalej. – Witaj, Ghanie – oz wał się Ghe, podchodząc bliżej. – Widzę, że całkiem nieźle zniosłeś naszą podróż. – Owszem, nieźle. – Czy zechcesz pójść ze mną? Ghan przywołał na usta nieznaczny uśmieszek. – A mam jakiś wybór? – Nie. – No cóż, w takim razie pójdę z przyjemnością. – Otrzepał z nóg końską sierść, jednak te po paru pierwszych krokach odmówiły mu posłuszeństwa. – Pozwól, że ci pomogę. – Ghe mocno, aż boleśnie, ujął go pod ramię i powiódł ku wodzowi. – Muszę przyznać, Ghanie, że jestem na ciebie zły – odezwał się Ghe. – Choć na dobrą sprawę przez ostatnie dni unikałem cię z jeszcze innego powodu. – Czyżby? Więc mnie unikałeś? Ghe prychnął zniecierpliwiony. – Zdradziłeś mnie, Ghanie, i zdradziłeś Hezhi, choć pewien jestem, iż w swym upartym rozumie żywisz przekonanie, że w ten sposób jej pomagasz. Unikałem cię, żeby ocalić ci życie. Za każdym razem, gdy na ciebie patrzę, mam ochotę wyjąć ducha z tej pomarszczonej skorupy. A jednak uznałem, że nadal możesz być do czegoś przydatny. Teraz zaś okazuje się, że miałem rację. Byli już blisko rozmawiających przywódców. Ghe zwolnił kroku, być może po to, by nie sprawiać wrażenia, że ciągnie go siłą. Ghan otworzył usta, chcąc zapytać do czego, zdaniem Ghe, może być jeszcze przydatny, ale właśnie wówczas stanęli naprzeciw jasnookiego wodza Mangów. Wódz wyglądał na znużonego. Był odziany tak samo, jak otaczający go wojownicy – w długi czarny płaszcz i spodnie. Jedyna dostrzegalna różnica polegała na tym, że nie nosił hełmu. Zdumienie musiał również budzić jego wiek. Wódz mógł sobie liczyć nie więcej jak szesnaście lat. – To ty zwiesz się Ghan – rzekł w zniekształconej przez silny akcent, ale zrozumiałej mowie Nhol. – W rzeczy samej. – Ty i ja mamy wiele do omówienia razem z pozostałymi – rzekł, wskazując Ghe i całą resztę. – Być może sprawi ci radość wiadomość, że Hezhi wciąż żyje i ma się całkiem nieźle. Uchwyciwszy w pełni sens tych słów, Ghan zamrugał, próbując zapanować nad nagłym przypływem uczucia, które tak długo udawało się mu okiełznywać. – Skąd to wiesz? – zapytał. Wódz poklepał się po piersi. – Widzę ją tutaj. A całkiem niedawno jechałem u jej boku. – Położył dłoń na ramieniu Ghana. – Pozwól, że się przedstawię. Jestem szamanem i wojennym prorokiem Klanu Czterech Świerków. A także, z woli Rzeki i niebios, wodzem trzech oddziałów północno- zachodnich. – Rozpostarł ramiona, jak gdyby zamierzał ogarnąć nimi wszystkich widocznych w dole mężczyzn, którzy stojąc obok wierzchowców, oczekiwali na jego rozkazy. – Lecz ty, przyjacielu, możesz mówić na mnie Mech. XXX. Przydrożny znak Perkar wstrzymał oddech i zesztywniał, gdy nieoczekiwanie odezwał się Harka. – Co się dzieje? – W skałach przed nami kryje cię co najmniej piętnastu ludzi – odrzekł miecz. – Czy mają nas w zasięgu głosu – spytał szeptem. – Powiedziałbym raczej, że krzyku. – Mangowie? – A skąd mam to wiedzieć? Wiem jedynie, że póki co nie powzięli decyzji, by na ciebie napaść. Być może na kogoś czekają albo czegoś strzegą. Perkar poczuł na sobie wzrok Hezhi i posłał jej nikły uśmiech. – Udawaj, że rozmawiamy o czymś błahym – rzucił cicho. – Myślałam, że cały czas niczym innym się nie zajmujemy – odrzekła Hezhi, wracając pamięcią do przerwanej przez Harkę dyskusji o wyższości bydła czerwonego nad brązowym. – Przed nami są jacyś wojownicy. – Jeszcze wieczorem ich tam nie było. – Ale teraz są. Ngangato, słyszysz, co się dzieje? – Tak. Lepiej zaraz wracajmy tę samą drogą, którą tutaj przybyliśmy. – Na to jest już za późno – zaoponował Perkar. – Oni niewątpliwie wiedzą, że tu jesteśmy. Kiedy dam znak, skryjecie się pod osłoną tamtych drzew. Nie sądzę, żeby mierzyli do nas z łuków, ale... – Nie będziesz bić się z nimi w pojedynkę – syknęła Hezhi. Perkar z uśmiechem pogładził ją po dłoni. – Nie zamierzam bić się w ogóle, chyba że nie będzie innego wyjścia. Zważywszy na to, gdzie jesteśmy, wiele przemawia za tym, że mogą to być wojownicy mojego ludu. Ale w czasie wojny różne rzeczy mogą się zdarzyć. Jeśli zbyt pospiesznie strzelą do któregoś z was, mogą was zabić. Jeśli pomyłkowo wystrzelony pocisk ugodzi we mnie... Wyrzekł te słowa z pewnością, której w ogóle nie odczuwał. Jechali bowiem parowem tak wąskim, że nad głową mógł dostrzec zaledwie wąziutki skrawek nieba. Czy wyżyje, jeśli spadnie na niego ogromny głaz? Albo jeśli połamie nogi w jakiejś pułapce, a następnie bezbronny zostanie rozdarty na strzępy? – No więc, jeżeli spotka to mnie – podjął po chwili – wynik nie będzie przesądzony. Gdyby mnie zaatakowali, możecie pospieszyć mi z pomocą, ale kilku niech zostanie do obrony Hezhi. – Ja wcale nie jestem bezbronna – przypomniała mu spokojnym, choć zdecydowanym głosem. Od chwili, gdy przed pięcioma dniami spędzili we dwójkę noc na skalnej półce, wyraźnie się do siebie zbliżyli. Bardzo wyraźnie. Nic więc dziwnego, że przyjął te słowa z uśmiechem, po czym nachyliwszy się do jej ucha, zapytał szeptem: – Czy to jedyna głupota, jaką ostatnio powiedziałem? – Mniej więcej, przynajmniej w ciągu paru ostatnich dni. – Wobec tego powinnaś być ze mnie dumna. – Ależ jestem. I uważaj na siebie. Pokiwał uspokajająco głową i zerknął przez ramię na pozostałych, akurat w porę, by pochwycić umykający wzrok Ngangaty. – No, co tam? – krzyknął w jego stronę. – Oni mogą ruszyć na nas w każdej chwili. Wy dwoje lepiej zostawcie zaloty na dogodniejszą porę. Zdjęty niemym oburzeniem Perkar zamknął usta i zeskoczył z siodła. Próbując nie myśleć o tym, co czyni, mszył pieszo naprzód. Na ten widok reszta jeźdźców szybko skryła się wśród drzew. Nieustannie miał wrażenie, że przedziera się przez ruchome piaski. Tylko czujne spojrzenia śledzących każdy jego ruch przyjaciół sprawiały, że zdołał nadać swoim krokom pozory pewności i sprężystości. Przeszedł jakieś pięćdziesiąt kroków, gdy w pobliżu zagrzechotał potrącony kamień. Perkar czujnie przystanął. – Przychodzę rozmawiać, nie walczyć – zawołał. Po chwili, w skałach po prawej rozległy się ciche szepty. – Powiedz, kim jesteś – ktoś krzyknął w ojczystej mowie Perkara. – Jestem Perkar z Klanu Barku. W górze ponownie zaszurały przesuwane kamienie i spomiędzy przewieszającej się ponad krawędzią parowu plątaniny suchych gałęzi powstał krępy, jasnowłosy mężczyzna. – Wobec tego musisz mi coś wyjaśnić, albowiem według tego, co słyszałam, jesteś już duchem. – Potrząsnął okrągłą głową i uśmiechnął się z niedowierzaniem. – Tymczasem wygląda na to, że powróciłeś jako Mang. – Wiesz o mnie więcej, niż ja o tobie. Czy ja cię znam? – Nie. Ja natomiast słyszałem opowieść o tobie. Jestem Morama z Klanu Kwereshkan. Perkar w zdumieniu uniósł brwi. – To klan mojej matki. – Zaiste, jeśli rzeczywiście jesteś tym, za kogo się podajesz. A jeżeli nawet nim nie jesteś... – wzruszył ramionami – to i tak bez wątpienia pochodzisz z Ludu Pastwisk, co widać nawet pod tym przebraniem. Bądź zatem pozdrowiony. – Mam towarzyszy – oznajmił Perkar. – Więc ich witamy również. – Dwaj z nich to Mangowie. Reszta pochodzi z jeszcze dalszych stron. Ku jego zaskoczeniu, rozmówca spokojnie skinął głową. – Jeżeli jesteś Perkarem – a wierzę, iż tak właśnie jest – jesteśmy na to przygotowani. Powiedziano nam, że może tak się zdarzyć. Masz moje słowo i Piraku, że nie spotka ich krzywda, jeśli nie uderzą na nas pierwsi. – Zaniosę im tę wiadomość. – Ruszył w głąb parowu, kiedy w pełni uzmysłowił sobie wagę tego, co przed chwilą usłyszał. – Jak to, powiedziano wam? Kto wam to powiedział? – Mój książę. Kazał, żebym ci powiedział: „Jestem znakiem przydrożnym”. Perkar odwrócił się, czując jak cierpnie mu skóra na grzbiecie. Karak. Hezhi bezradnie wzruszyła drobnymi ramionami. – Nie jestem pewna, czy tak to sobie wyobrażałam. – Zerknęła na Perkara. – Ale dom wygląda podobnie. Bardzo ładny. Perkar zagryzł wargi. Wiedziała, że pod maską dobrego humoru usiłuje ukryć troskę. – Wiem, że nie jest to twój pałac w Nhol, ale będzie lepszy od yektu Mangów. – Zdanie to wypowiedział przyciszonym głosem, tak, by nie słyszeli go Brat Koń i Yuu’han. Obaj wojownicy krążyli nerwowo po zakurzonym majdanie osady. – Na pewno tak – rzuciła Hezhi. – Ciekawe jak wygląda w środku. – Niebawem się przekonasz – odparł Perkar, zsiadając z konia. – A oto nadchodzi książę. „Książę” okazał się mężczyzną o gburowatym wyglądzie i tak wysokim, że przy swojej tuszy sprawiał wrażenie przesadnie chudego. Tak jak Perkar, miał ciemne włosy i jasną skórę. Strój, który nosił, niczym nie wskazywał na zajmowaną przez niego pozycję, jednak Hezhi zdążyła już się przekonać, że zamieszkujący tę krainę ludzie nierzadko mieli dziwaczne obyczaje. Lud Perkara. Było rzeczą doprawdy niezwykłą oglądać naraz tak wiele mężczyzn i kobiet wyglądających tak samo jak on. Chociaż zawsze zdawała sobie sprawę, iż gdzieś tam istnieć musiały całe wioski oraz osady zamieszkałe przez jego pobratymców, to w jej umyśle powstało wyobrażenie, że Perkar był wyjątkowy i w szczególny sposób różnił się od pozostałych. W końcu jedynymi cudzoziemcami, jakich napotkała na swojej drodze, byli Mangowie, ci zaś, pominąwszy ubiór, niewiele różnili się od ludzi, wśród których wyrosła. Podświadomie traktowała Perkara tak jak Tsema czy Ngangatę – jako kolejne pojedyncze wynaturzenie. Teraz te wyobrażenia znikły. Ludzie przebywający w damakucie mieli włosy jasnobrązowe, jak u Perkara, i czarne jak jej własne. A czupryny dwóch były równie białe jak u Ngangaty, zaś jeszcze jeden zdawał się mieć zamiast włosów czapkę z ciasno skręconych drucików miedzianej barwy. Oczy również połyskiwały różnymi kolorami, były niebieskie, zielone, a nawet bursztynowe. Jeśli zaś chodziło o damakutę, no cóż, Perkar miał rację – była nią rozczarowana. Kiedy opowiadał o niej w języku Nhol, przedstawiał ją jako „halę”. Dlatego wyobrażała sobie coś na kształt pałacowej sali. Tymczasem damakuta, w której się znalazła, została wzniesiona z drewna. Jak na budowlę drewnianą prezentowała się bez wątpienia wspaniale – stromy dach, ręcznie strugane gonty i bogato rzeźbione słupy przydawały jej prymitywnego uroku. Szczerze musiała przyznać, że Perkar wszystko to jej opisał, lecz umysł nagiął obraz do znanych jej widoków. Oczywiście ani słowem nie wspomniał o czerwono-złotych i czarnych kurach na majdanie, o drzemiących na progu damakuty psach, czy dziwnie wyglądających, umorusanych dzieciach, niemal nago bawiących się pośród kur. Perkar miał jednak rację – damakuta z pewnością była lepsza od yektu Mangów. Książę podszedł bliżej i powiedział Perkarowi coś, czego Hezhi nie zrozumiała. Perkar zrobił znużoną minę, a na czoło wystąpiły mu głębokie bruzdy. Widać było, że odpowiedź przyszła mu z dużym trudem. Po chwili namysłu dorzucił jeszcze parę słów, po czym machnięciem ręki przywołał do siebie pozostałych. Hezhi ruszyła z miejsca z niechęcią, której nie potrafiła zrozumieć. We wzroku wysokiego mężczyzny kryło się coś niepokojącego, kiedy jednak podeszli bliżej, powitał ich lekkim ukłonem. – Wybaczcie chropowatość mowy Mangów w mych ustach, ale od dawna się nią nie posługiwałem. Ucho Hezhi nie wyłowiło w jego języku żadnych nieprawidłowości. Być może Brat Koń z Yuu’hanem mogliby wskazać błędy, ale Hezhi tego nie potrafiła. – Jestem znany jako Sheldu Kar Kwereshkan. Witajcie w mojej damakucie. Jej izby, wino i strawa są na wasze potrzeby, a jeżeli będzie wam trzeba czegokolwiek nadto, dajcie mi tylko znać. – Jego bursztynowe oczy zwróciły się ku Hezhi. – Księżniczko, słyszałem, że długą przebyłaś drogę, aby tutaj trafić. Bądź pozdrowiona. Pomimo dziwnego uczucia Hezhi z uśmiechem skinęła głową. Zapewne jedyną przyczyną jej niepokoju był ów zdumiewający kolor oczu. – Bracie Koniu, niegdyś znany jako Yushnene, imię twe dobrze jest znane mojej rodzinie. Ty i twój bratanek jesteście pod naszą ochroną i nie spotka was tutaj żadna krzywda. – To bardzo wspaniałomyślne – odrzekł Brat Koń nieco napiętym głosem. Wysoki książę witał każdego po kolei, a Hezhi w tym czasie obrzuciła tęsknym spojrzeniem damakutę, zastanawiając się, czy wewnątrz znajdzie łaźnię. Westchnąwszy, ulała nieco wody z czerpaka na rozpalone kamienie. Ciecz zatańczyła gorączkowo na porowatych, połyskujących czerwienią głazach, niemal natychmiast zmieniając się w parę. Następny oddech poraził jej płuca trudnym do zniesienia gorącem, które wszakże niosło ze sobą wiele przyjemności. Żar przenikał aż do szpiku kości, przeganiając z mięśni ból, który zdawał się wyciekać z jej ciała razem z potem. Jeszcze nigdy nie brała takiej kąpieli, ale szybko doceniła jej zalety. W łaźni oprócz niej było kilka miejscowych kobiet. Rozebrane, znacznie bardziej przypominały duchy – były białe niczym alabaster, który tylko tu i ówdzie znaczyły ślady różu. Zachowywały się uprzejmie, ale Hezhi wiedziała, że obserwują ją z taką samą, pełną zdumienia ciekawością. Jak jej wytłumaczono, mężczyźni korzystali z osobnej łaźni i zapewne tam właśnie przebywał teraz Tsem z resztą towarzystwa. Natomiast Perkar i książę oddalili się, żeby pomówić w cztery oczy. Hezhi podejrzewała, że Perkar poprosi go o dodatkową eskortę na dalszą drogę ku górze. Góra. She’leng. Zamknęła oczy, gdyż w powietrze wzbił się kolejny kłąb gorącej pary. Wywołała z pamięci obraz wędrówki przez powierzchnię Jeziora do tamtej Sheleng, która jak wiedziała, w znacznej mierze była tym samym szczytem, do jakiego z takim mozołem podróżowali. Dlaczego musi tam dotrzeć w cielesnej postaci? Przecież była już tam jako duch, ale Karak upierał się, że musi pokonać tę drogę przyobleczona w ciało. Bezwiednie dotknęła palcem łuski. Tkwiła spokojnie na swym miejscu, a mimo to miała w sobie dość mocy, by nieustannie niepokoić Hezhi. Ktoś czegoś jej nie powiedział. Miała nadzieję, że nie był to Perkar. Już na samą myśl o tym żal ścisnął jej serce, a w odprężonych mięśniach pojawiło się napięcie. Przez tych ostatnich kilka dni Perkar był dla niej taki dobry. Wciąż nie wiedziała, co wobec niego czuje, ale było jej dobrze, gdy tamtej nocy otoczył ją ramieniem. Nie czuła odrazy jak przy Wezhu, ani naiwnego, rozdygotanego podniecenia jak przy Yenie, tylko spokój, ciepło i pewność. Jeżeli Perkar zdradzał ją również... Niestety musiała przyznać, że mogło się tak zdarzyć – jeśli tylko uznał, iż ma po temu wystarczające powody. Przypomniała sobie rozmowę z Ngangatą. Ale to było przedtem... no cóż, wiedziała, że Perkar coś do niej czuje. Albo czegoś bardzo mocno potrzebuje. Ściągnąwszy brwi, wylała na kamienie następną porcję wody, a powstała z niej gęsta chmura pary przyniosła więcej szczypiącego bólu niż ukojenia. Nie, nie będzie tak myśleć. Zaufa Perkarowi. Przecież komuś ufać musi. A jeśli Perkar knuł przeciw niej jakiś spisek? Jakie w takim przypadku miałaby szanse? „A cóż to za głupia myśl” – skarciła się w duchu. Przecież miała jeszcze moc. Nigdy nie dowierzała ludziom ze swego otoczenia, więc dlaczego miałaby to zmieniać teraz, kiedy miała w sobie więcej sił niż kiedykolwiek przedtem? Czy odrzucenie dziedzictwa Rzeki złamało w niej pewność siebie? Przez te ostatnie miesiące zmuszona była liczyć na innych w większym stopniu, ale wcześniej w Nhol, gdy jej życie znalazło się w niebezpieczeństwie, nikt inny, tylko ona sama znalazła niezbędne odpowiedzi w bibliotece i tunelach pod miastem. Wprawdzie Ghan oraz Tsem pomagali jej w tych poczynaniach, ale uratowały ją własne zdecydowanie i upór. Jedyną chwilę słabości przeżyła wzywając Perkara, tęskniąc za bohaterem. Nie wiedziała wówczas, że jej krew przemiesza się z Rzeką, co sprawi, że marzenia się ziszczą. Nie uczyniła tego świadomie. Jej wina polegała na tym, że pragnęła, aby ktoś jej pomógł, choć doświadczenie raz po raz uczyło, iż tak naprawdę liczyć może wyłącznie na siebie samą. Ale przecież to Perkar wtedy ją ocalił. Gdyby nie on, zginęłaby z ręki Yena. Spróbowała ponownie się odprężyć, pozwolić, by gorąca para przywróciła jej dawno upragniony spokój, ten jednak zniknął bez śladu. Po raz kolejny okazało się, jak niewiele wie o własnym przeznaczeniu. W Nhol biblioteka dała jej klucz do przetrwania, złoty klucz wiedzy, lepszy od wszelkich wytrychów. Tutaj księgi były bezużyteczne, ale dzisiejszej nocy skorzysta z innych dróg poznania. Musi poznać kilka odpowiedzi, zanim podejmie dalszą wędrówkę do She’leng. Kiedy zostali sami, Perkar milczał przez chwilę, zaciskając i otwierając dłonie. Pragnął się uspokoić, pohamować złość, uniknąć mówienia niepotrzebnych głupot. – Poznałem cię, Karaku – warknął w końcu. – Nie oszukasz mnie, przywdziewając skórę krewniaka. Sheldu Kar Kwereshkan tylko się uśmiechnął i gestem poprosił, by usiadł. Opodal, w ganku z gorącą wodą grzał się dzban woti. Po raz pierwszy od przeszło roku nozdrza Perkara podrażniła przyjemna, słodka woń, gardło ścisnęło się w niecierpliwym oczekiwaniu na spływającą w głąb żołądka ciepłą strugę. Z trudem przełknął ślinę, obserwując, jak gospodarz napełnia dwie czarki. – Piraku – rzekł z prostotą, wznosząc czarkę w górę. Perkar uczynił to samo, przeciągnął parujące naczynie przed nosem, wciągnął w płuca aromat sfermentowanego jęczmienia. To była woti kera, czarna woti, najlepszy, najdroższy spośród wszystkich trunków. – Proszę, wypij – powiedział gospodarz nalegającym tonem. – Dlaczego tylko wąchasz? Wypij! Perkar popatrzył uważnie na ciemny płyn, po czym ostrożnie odstawił czarkę na podłogę. – Jestem niczym duch, Karaku – odrzekł. – To ty mnie takim uczyniłeś. Sprawy mego ludu nie są już dla mnie czymś istotnym, prawdziwe jawią mi się jedynie cienie. Woti jest napitkiem męża i wojownika, ja zaś zasługuję jedynie na to, na co zasługuje duch: na wąchanie oparów woti. Tylko to przystoi komuś, kim się stałem. Nie skosztuję woti dopóki nie naprawię błędów przeszłości. Książę westchnął, pociągnął łyk ze swojej czarki i westchnął raz jeszcze. – To tylko napój, Perkarze, coś, co należy smakować, czym trzeba się cieszyć, nie zaś popadać w rozpacz. – To trunek dla tych z Piraku, mnie zaś go nie staje. Podejrzewam zresztą, że tobie również. – Zabawne. Szybowałem w niebiosach ponad tą górą na długo zanim zrodziła się myśl o Piraku, zanim w ogóle pojawił się twój rodzaj. Zapewne to ja wynalazłem woti, chociaż nie bardzo to sobie przypominam. – A więc jesteś Karakiem. Książę upił następny łyk. – Gdybyś oskarżył prawdziwego Sheldu o brak Piraku, w tej chwili obaj dźgalibyście się już mieczami. Tak, tak, przybyłem, aby wskazać ci drogę. To więcej, niż sądziłem, że będzie mi dozwolone i mniej, niż bym pragnął. Perkar pokiwał tylko głową, usiłując zapanować nad wzburzeniem, a kiedy wreszcie to mu się udało, zapytał z całą pokorą, na jaką było go stać: – Czy powiesz mi teraz, w jaki sposób Odmieniec może zostać zgładzony przez Hezhi? Karak przekrzywił głowę, posłał mu pełne uznania spojrzenie. – Ty się uczysz, mój śliczny. Perkarze, niepotrzebnie się o ciebie troskałem. Cóż za ironia, przecież z tego właśnie powodu dręczyła mnie bezsenność. Perakar zacisnął zęby tak mocno, że aż się wystraszył, że rozkruszy je na kawałki. W końcu jednak złość zaczęła go opuszczać, a przynajmniej mieszać się z bezdennym przerażeniem na wspomnienie o tym, jak Kruk bez trudu dźwignął go w powietrze i trzymał bezradnego, niczym bezwolną kukłę. W głębi ducha pragnął zaprotestować, zasypać boga gradem słów, ale tego nie uczynił. Wiedział – co Karak zdawał się wiedzieć także, na co wskazywał wyczuwalny w jego głosie sarkazm – iż to nie mądrość tylko strach kazał mu powściągnąć język oraz dłoń. – Proszę – powiedział. – Zbyt długą przebyliśmy drogę, żeby teraz przegrać. Jeśli nie powiesz mi, co powinniśmy zrobić... – Nie lękaj się, Perkarze. Zdjąłem z twych ramion część brzemienia. Ujrzałem istotę, która przyszła z Nhol i gromadzi wokół siebie moc i przerażenie. To demon, z rodzaju tych, które twój lud zwie tiskawa. – Pożeracz Życia – mruknął pod nosem Perkar. – Wcale mi nie ulżyłeś, Karaku. Jeżeli taki stwór podkrada się ku nam... – No cóż, chciałeś jednego, a dostałeś drugie – przyznał Karak. – Jestem jednak przeświadczony, że gdy nadejdzie pora, ty i Harka zdołacie stawić mu czoło. Ulgę przyniesie ci natomiast wiadomość, że z powodu tego demona i spowijającego go smrodu Odmieńca – jego mocy – mogę towarzyszyć ci aż do samej góry. Gdy przez Balat pełznie takie paskudztwo, Pan Lasu nie zwróci na nas uwagi, jeżeli tylko nie będziemy się o to szczególnie starać. Jak więc widzisz, twe obawy, że nie będziesz wiedział, co robić po dojściu do jego źródła są bezpodstawne. Ukryty pod tym przebraniem, stać będę u twego boku i służyć ci pomocą. – Pochylił się nieco, a w jego głosie zabrzmiały groźne tony. – Ma się rozumieć, poza tobą i mną, nikt inny nie może o tym wiedzieć. Dla innych, twój daleki krewny z drużyną trzydziestu wojów będzie towarzyszyć ci w dalszej drodze. – A co z Hezhi? Ona nie wie, że w tej wyprawie jest najważniejsza. Jeśli odmówi z obawy przed Odmieńcem... – Pojedzie dalej – zapewnił go Karak. – A co z moimi uczuciami? – warknął Perkar. Nadał głosowi mocne brzmienie, choć dygotał na całym ciele. – Przypuśćmy, że odmówię prowadzenia jej dalej, jeżeli ona się na to nie zgodzi? – Miałeś wiele miesięcy na to, żeby jej powiedzieć, gdybyś rzeczywiście miał taki zamiar. Ale nie powiedziałeś i nie powiesz. Ty też rozpaczliwie pragniesz odzyskać utracone Piraku, zakończyć wojnę z Mangami, naprawić to, czym zaszkodziłeś swemu ludowi. A jeśli nawet tego ci mało... – Uśmiechnął się. – Dobądź miecza. Perkar zwiesił głowę. – Przecież wcale go nie dotknąłem. Nie groziłem ci. – Nie rozumiesz mnie – powiedział miękko Karak. – Powiedziałem dobądź miecza. – Rozkazujący ton jego głosu był ostry niczym nóż zdolny rozciąć jedwabną koszulę. Perkar z ponurą miną wyciągnął Harkę z pochwy. „On już nie potrzebuje mnie, żeby zaprowadzić ją do góry” – pomyślał. Może przecież przybrać moją postać. I tak nikt się nie dowie. Wzniósł oręż ku górze, w przygnębieniu popatrzył na odbity w metalu rozedrgany blask ognia – albo raczej na rozdygotane ostrze. Karak bez słowa wyciągnął rękę i naparł dłonią na Harkę. Po chwili po jasnym metalu spłynęła złocista kropla krwi. Perkar poczuł, jak na czoło występują mu grube krople potu. Co też wyprawiał Czarny Bóg? – Zamknij oczy – odezwał się Karak. – Jeśli zamierzasz mnie zabić, to wolę trzymać je otwarte. Karak zrobił utrapioną minę i spojrzał w niebo. – Nie pochlebiaj sobie, ty głupku, i zamknij wreszcie oczy. Chcę tylko coś ci pokazać. Perkar zaczerpnął tchu, wstrzymał na chwilę oddech, a kiedy wreszcie wypuścił z płuc powietrze, pozwolił opaść powiekom. Ujrzał łódź rozbitą przez umierające smoki. Obraz był jakiś dziwny, jak gdyby patrzył na tę scenę z daleka i z wielkiej wysokości, zachowując jednakże doskonałą ostrość widzenia. To, co zobaczył, nie pozostawiało cienia wątpliwości. Patrzył w pomieszaniu, jak ogromne węże zamieniają się w parę i znikają, jak liczni mężczyźni giną w wodzie ogłuszeni siłą zderzenia, ugotowani żywcem. A teraz dostrzegł dwie znajome twarze. Jedna należała do Ghana, starca, który najął go w Nhol dla ratowania Hezhi. Druga budziła w nim jakieś nieprzyjemne skojarzenia, ale nie potrafił przypomnieć sobie, gdzie i kiedy zetknął się z tym człowiekiem. Miejsce, w którym ich ujrzał, również wydało mu się znajome... mała rzeczka... A potem wyłoniła się ona. Kiedy zaś zobaczył, jaki spotkał ją los, krzyknął i zalał się łzami, i tej nocy już nie zmrużył oka. Raz za razem rozpamiętywał ten sam czarny koszmar. Koszmar bezlitośnie ściskał mu serce, aż zalegająca w nim złość rozpadła się w strach, rozpacz w nadzieję, radość w ból. Potem wszystkie mieliły się dalej, by w końcu zlać się w coś, co nie było żadnym z tych uczuć, coś, co lśniło niby kły bestii albo ostrze rzeźnickiego noża. Hezhi leżała w łóżku, owinięta w obszerny koc. Sączący się przez na wpół uchylone okno blask księżyca budził jasne błyski wypolerowanego drewna ścian. Musiała przyznać, że w pierwszej chwili błędnie oceniła damakutę. Miejsce to rzeczywiście było wygodne, a co ważniejsze, dawało poczucie ciepła. Hezhi dzieliła izbę z trzema innymi dziewczynami w zbliżonym wieku. Chociaż nie mówiły w żadnym znanym Hezhi języku, traktowały ją z uprzejmością. Zaopatrzyły ją w jadło i ciepłe okrycie, a także dały długą i grubą wełnianą koszulę, która choć kłuła i szczypała, doskonale chroniła przed górskim chłodem. Jedzenie było proste – knedle z chlebowego ciasta, gęsta potrawka z twarogu i ostrego sera, jakiś pieczony ptak – ale ciepłe i sycące. Wieczerza oraz kąpiel sprawiły, iż odsunęła na bok strach. Zrzuciła koszulę, otuliła się w miękki koc i odpłynęła w marzenia. Już prawie spała, leniwie przeskakując z chmurki na chmurkę... Ocknęła się nagle przerażona, gdy z mroku nocy doleciał krzyk jakiegoś ptaka. Serce w jej piersi uderzało jak szalone, chwytało stare lęki i rozdymało je w różnych częściach ciała, sprawiało, że pulsowały w gardle, nadgarstkach. Nie mogąc dłużej tego znieść, wyślizgnęła się z łóżka w chłodne powietrze nocy. Przystanęła na widok własnego cienia, rzucanego na podłogę przez księżycową poświatę, i odwróciła się powoli w stronę Królowej Nocy. Od czasu opuszczenia Rzeki jej ciało uległo przemianie, stało się jakby mniej wygodne. To samo zauważyła u dziewcząt, z którymi dzieliła izbę. Były siostrami i gdy się na nie patrzyło, można było odnieść wrażenie, że stanowią żywy wizerunek tej samej osoby w różnych stadiach wzrostu. Najmłodsza była drobną istotą o gładkiej skórze, kształtną i piękną. Najstarsza, Numa, miała około piętnastu lat i wyglądała jak kobieta – ponętnie wyokrąglone biodra, piersi; symetria. Dziewczyna średnia wyglądała jak Hezhi. Jej stopy, podobnie jak łapy szczeniaka, były zbyt duże w stosunku do reszty ciała, a wypukłości, które trudno jeszcze było nazwać piersiami, psuły dziecięcą harmonię. A wszystkie te przemiany zachodziły bez udziału bogów, duchów, czy jakichkolwiek innych sił. Zerknęła na leżący na podłodze zarys własnej sylwetki. Z żalem pomyślała, że nie ma pod ręką lustra i zaraz się uśmiechnęła. Co za niemądra pora na odkrywanie w sobie próżności. Odszukała koszulę i naciągnęła ją z powrotem. Wyjęła bębenek i ująwszy go za brzeg, przeszła miękko przez szerokie, pionowe okiennice. Stanąwszy na pochyłości dachu, odetchnęła głęboko nocną bryzą, chłonąc zarazem piękno zalanych księżycowym blaskiem zboczy i wysrebrzonych obłoków. Powoli, ostrożnie, wspięła się na kalenicę, dziwiąc się w duchu, jak bardzo cedrowy gont przypominał w ciemnościach dachówkę z palonej gliny, po której tak często przemykała w Nhol. Tyle tylko, że gont ładniej pachniał – łaźnią i lasem. Nocny ptak zakrzyczał znów, lecz tym razem jego głos nie brzmiał już tak obco. Parę dni temu Perkar wymienił nawet jego nazwę, tłumacząc, że jest to rodzaj sowy. Usadowiwszy się na kalenicy, zaczęła miękko uderzać w bębenek, w falującą powierzchnię Jeziora. Fale rozstąpiły się w ciemnościach i wniknęła w głąb własnego serca. Tam zaś wszyscy już na nią czekali: klacz i łabędź, i byk. „Tym razem pójdziecie ze mną wszyscy” – oznajmiła. Byk uderzył racicą w ziemię i wywrócił oczami. Razem pomknęli pod powierzchnią Jeziora, a płomień gromu towarzyszący ich przejściu przez tamten świat wyłaniał z mroku to trzy, to cztery postacie. Galopowała z klaczą, leciała na skrzydłach łabędzia, na koniec zaś, po wielokrotnych naleganiach, dołączyła do byka. Natychmiast poczuła niesamowity żar gorejący w jego piersi, żar promieniujący furią i niebywałą radością. Zapiszczała z uciechy, gdy pod kopytami bestii zachrzęściły kamienie na skraju przepaści, oni zaś pomknęli w przestworza, kreśląc na fiołkowym niebie linię błyskawicy. Instynkt zwierząt powiódł ich ku She‘leng. To tam się narodziły i tam wracały, by znów przyoblec się w ciało. Pośród mrocznych cieni Hezhi zauważyła coś, czego nie dostrzegła przedtem – ciemne formy w kształcie węży oraz wilków, które trwały w oczekiwaniu na nieświadomych i słabych, tysiące szczęk i oczu mieszkańców tamtego świata nie śmiejących rozewrzeć się na widok Hezhi oraz jej towarzyszy. Bardziej niż strach i niepokój, odczuwała teraz niepohamowane uniesienie wobec ogromu własnej potęgi zapewniającej jej zupełną nietykalność. Niemal nie pamiętała już powodów, które skłoniły ją do poszukiwania góry za pośrednictwem własnego ducha, ale teraz wydawało się to mało istotne. Może odwiedzi nawet Rzekę i wyzwie go do walki, żeby raz na zawsze z tym wszystkim skończyć. Jak przez mgłę dotarło do niej, że tak właśnie wyglądają pragnienia byka, lecz niewiele ją to obchodziło. Opadli z nieba na ziemię, bo bieg po twardym gruncie dawał więcej radości. Góra majaczyła w oddali, a droga nieustannie pięła się w jej stronę, oni jednak ani na chwilę nie zwalniali pędu. W tej krainie zmęczenie nie istniało. Lecz oto nagle, pośród tak wyraźnie widocznej wszechmocy, coś uderzyło w ziemię i wywinęło kozła, rozrzucając ich na wszystkie strony. Srebrzystą radość zmąciło ostre ukłucie ekstatycznego lęku, a kiedy Hezhi dźwignęła się na nogi, ujrzała jak byk, klacz i łabędź formują szereg mający ją ochronić przed groźnie uniesionym nad nimi czarnym kształtem. Naprzeciw siebie mieli czarną lwicę, w rozwartej paszczy której, na tle gorejącego czerwonym ogniem wnętrza widać było ciemny zarys ostrych niby sztylety kłów. Ten sam ogień podświetlał również od środka oczy bestii – pozbawione źrenic płonące szparki. Lwica nie ustępowała wzrostem bykowi, który zniżywszy rogi, szykował się do ataku. – Odwołaj tego zwierza – powiedziała lwica. – Pozostałe też ci nie pomogą. Istotnie, zdjęta trwogą ujrzała, jak klacz i łabędź klękają przed lwicą. Byk dygotał na całym ciele; widać było, że furia walczy w nim ze strachem. – Kim jesteś? – spytała Hezhi, czując zarazem, jak z każdą chwilą opuszcza ją coraz bardziej niedawna pewność siebie. – Już się spotkałyśmy, ty i ja – odparła lwica i chyba się uśmiechnęła, a w każdym razie odsłoniła potężne zębiska, po czym zamiótłszy ziemię ogonem, przemówiła do byka. – Uklęknij, Hukwosha. Znam ciebie, a ty znasz mnie. Wiesz, że tutaj nie możesz mnie pobić. Bądź mądry dla dobra twej nowej pani. Byk wpatrywał się w lwicę nieruchomym wzrokiem, Hezhi wyczuła jednak, że rozluźnia muskuły, jak gdyby z niechęcią co prawda, ale przyznawał rację wielkiemu drapieżnikowi. „Tak oto zostałam bez obrońców” – pomyślała Hezhi. – Powinnaś mnie pamiętać i boli mnie, że tak nie jest – zawarczała lwica, podchodząc bliżej. Przystanęła na chwilę, by przeciągnąć językiem po boku klaczy, po czym ruszyła dalej i wnet parę jej rozżarzonych ślepi od oczu Hezhi dzieliły tylko cale. – Pozwól, że się przedstawię – rzekła lwica. – Jestem Paker, Apa, Bari... mam wiele imion, lecz najczęściej zwą mnie Łowczynią. XXXI. Pani Kości Skóra Ghe odbierała przyjemność przemieszaną z zaćmiewającym wzrok bólem. Zagryzł wargi tak mocno, że wnet poczuł na nich tracący żelazem posmak krwi. Zdawało mu się, że tryska z niego fontanna ognia, a rozjarzone do białości gwiazdy rozbłyskują i gasną w niebiosach po drugiej stronie powiek. Poczuwszy na twarzy dotyk pieszczącej go kobiety, otworzył oczy i wtedy sobie przypomniał. Z góry spoglądało oblicze starszej Hezhi – Qwen Slien. Miejsce po niedawnej satysfakcji zajęty wściekłość oraz poczucie bezradności. Ile razy ona mu to robiła? Ile razy zapominał? Udawało mu się jakoś zachować świadomość tego, że zapominał za każdym razem, zapamiętując namiętność, a nie szczegóły, kobietę, a nie czary. Co robiła z nim Qwen Slien? Przez jego umysł przetoczyła się fala upokorzenia, kiedy sam odpowiedział na to pytanie: kierowała jego poczynaniami. Trzymała go na krótkiej smyczy, a on nawet tego nie dostrzegał, poza tymi wspaniałymi chwilami po... Po czym? O czym myślał? O czymś budzącym złość, ale nieuchwytnym. O czymś dotyczącym twarzy Qwen Shen, jaśniejącej nad nim z łagodnie wygiętymi w kuszącym grymasie wargami. A potem, zupełnie nagle Qwen Shen zniknęła i nie ona siedziała na nim okrakiem, tylko jakiś trup. Widział kości o barwie czarnego lodu, patrzącą szyderczo, pomarszczoną twarz mumii. W okamgnieniu jej miejsce zajęła jeszcze inna kobieta, piękna i ciemnoskóra, której nigdy przedtem nie widział. – Ach, słodki Ghe – westchnąwszy, pogładziła go po twarzy palcem, spod którego czarnej, jędrnej skóry przezierała pożółkła kość. – Twoja matka oddała mi ciebie z chwilą twych narodzin. To do mego łona powracasz, ono zaś z utęsknieniem ciebie oczekuje. Ty i ten bożek sprawiacie mi ból, opóźniając moment połączenia. – Ty... – wydyszał, skamieniały z przerażenia, a może zachwytu. Oczami duszy ujrzał nagle małą kościaną statuetkę, którą niegdyś miała Li, zakazany wizerunek bogini, jaka według kapłanów nigdy nie istniała. Ale przeklęci z Dzielnicy Południowej pokładali głęboką wiarę w swej starożytnej bogini. Sam Ghe nigdy w nią nie wierzył. Dla niego jedynym bogiem był Bóg Rzeki, natomiast Pani żyła wyłącznie w bajkach wymyślonych po to, by straszyć dzieci. – Tak, oczywiście, że mnie znasz – powiedziała Pani, a tam gdzie dotknęła jego ciała, spod skóry wypełzało robactwo. – Chodź ze mną od razu, zanim zadasz sobie jeszcze więcej bólu. On tylko cię zwodzi. Będziesz żyć tak długo, jak on sobie zażyczy. Zresztą, spora część ciebie i tak jest już ze mną. Chcesz zobaczyć? – Co? – zapytał. – Wszystko, co utraciłeś – wiele z tego, co było tobą słodki Ghe, leży gnijąc w moim domu. Jest tam bardzo wiele: twoje dzieciństwo, wspomnienia o Li, którą zresztą mi zabrałeś... – Ja nie... ja nigdy... Uśmiechnęła się, rozciągając wargi od ucha do ucha, a jej czarne, wykrojone w kształcie migdału oczy, przeobraziły się nagle w oczy Hezhi. – Ja zaskakuję wszystkich mężczyzn – zapewniła. – Tylko nieliczni mają ochotę stawiać mi opór. – Nie pójdę z tobą – z nagłą złością warknął Ghe. – Jeszcze nie teraz. Popatrzyła na niego ze smutkiem, stara kobieta o wyglądzie Li. – Po co się dręczyć? Ghe sięgnął, żeby ją połknąć. W końcu była tylko boginią, a jedną niedawno pochłonął. W jej wnętrzu nie znalazł jednak niczego oprócz pustki. Na widok jego osłupienia parsknęła śmiechem. – Nawet bogowie żyją – oznajmiła, chichocząc. – Ale ja jestem śmiercią. – I tak cię pokonam – żachnął się Ghe. – Ostatnimi czasy wchłonąłem w siebie wielu bogów. Wzmocniły mnie ogromne potęgi. Dzięki nim zachowam siły, dopóki na ziemi pozostanie choćby jedna żywa istota. – Dla mnie – zapewniła przymilnym tonem – nawet tak długi czas nic nie znaczy. Najwyżej nieco się zezłoszczę. Chyba nie chcesz, żebym się złościła, gdy w końcu przyjdziesz possać moją pierś. – Weź mnie, jeśli zdołasz – odburknął Ghe. – A jeśli nie, zostaw mnie w spokoju. Chłodno skinęła głową. – Doskonale. Dałam ci szansę przez wzgląd na Li, która mnie kochała i paliła dla mnie kadzidła. Tej propozycji więcej ci nie powtórzę. – Proponujesz mi tylko śmierć. – Śmierć jest najsłodsza spośród wszystkiego, czego teraz zaznasz – odrzekła, po czym zniknęła. Ocknął się, dygocąc na całym ciele. Qwen Shen gładziła go, pocieszała czułymi słowy oraz pocałunkami. Wyglądała na zmartwioną. Dotknął dłonią jej twarzy i przez krótką chwilę widział nie ją, lecz Hezhi. Nie wiadomo dlaczego, fakt ten wzbudził w nim nagłą złość. Zdołał jednak nad nią zapanować i powoli pozwolił się pocieszyć, wiedząc że z czasem uzna widzenie Pani za zły sen albo fałszywą wizję posłaną mu przez któregoś z co bardziej samowolnych poddanych, gdyż paru wciąż walczyło o swoją wolność. Na razie jednak był zbyt silny, żeby kłopotać się snami albo pozwolić komuś uciec. Od czasu spotkania w Białej Skale z Mechem, szamanem Mangów, odkrył, że kraina ta roi się od miejscowych tak zwanych bogów i obecnie był nimi wprost rozdęty. Może po prostu cierpiał tylko na zgagę. – Czy dobrze się czujesz? – spytała Qwen Shen, a były to pierwsze słowa, które wypowiedziała wyraźnie. Skinął głową. – To dobrze. Co się stało? – Nic. Przyśnił mi się jakiś koszmar. Cicho cmoknęła. – Ale przecież ty nie śpisz, ukochany. – Nie, ale dla mnie zawsze jest noc i nawet ja lękam się niekiedy ciemności. – Umilkł, czując przypływ złości. Nie powinien okazywać słabości, nawet wobec Qwen Shen. Więcej tego nie zrobi. – To niedobrze – stwierdziła współczująco. – Muszę jednak powiedzieć ci o czymś, co mnie przeraża. – Cóż to takiego? – Lękam się tego szamana, Mecha. Obawiam się, że spiskuje przeciwko tobie. Ghe dźwignął się na łokciu. Poza namiotem głośno odzywały się cykady, a żaby ciskały swoje przekleństwa prosto w oblicze księżyca. To była ich pierwsza wspólna noc od czasu katastrofy barki, a zarazem pierwsza nie spędzona w siodle. Mech przekonywał, iż muszą podróżować z dużą szybkością, jeżeli chcą odnaleźć Hezhi, zanim ten demon Perkar i jego wspólnicy wyrządzą jej krzywdę. Jednak tak ogromny pośpiech zabił wiele koni, to zaś budziło sprzeciw Mangów. Dlatego teraz stanęli obozem na rozległej łące, a czas popasu miał być wykorzystany na wyszukanie nowych wierzchowców i odnowienie zapasów. Przymusowa zwłoka w podróży dała Qwen Shen sposobność zatroszczenia się o jego „wypoczynek”. – Dlaczego tak mówisz? – Nie ufam mu. Myślę, że wiedzie nas ku zagładzie. Słyszałam, jak mówił o tym z innymi Mangami. Wszyscy oni są sprzymierzeńcami tego białego demona. – Mech jest sługą Rzeki. Qwen Shen zmrużyła oczy. – Ja jestem sługą Rzeki, ty jesteś sługą Rzeki. Hrabia Węgorz nosi w sobie jego krew, ale jest zbyt mało wrażliwy, żeby służyć naprawdę dobrze. Mangowie to barbarzyńcy i nie wolno im ufać. Usiadł i podciągnął kolana pod brodę. – Co słyszałaś? O czym oni mówili? – Lękają się ciebie. Będą szczęśliwi, kiedy się ciebie pozbędą. Sądzą, że Mech obmyślił bardzo chytry plan na osiągnięcie tego celu. Ghe ściągnął brwi. Wiedział oczywiście o pierwszym i drugim. Jego zmysły bardziej były wyostrzone, niż ludzie mogli podejrzewać. Potrafił podsłuchiwać nawet odległe rozmowy, jeśli tylko miał ochotę na nich się skupić. Obawiano się go, ponieważ podejrzewano, że żołnierze, którzy zniknęli, stali się jego ofiarami, co w rzeczy samej było prawdą. Od czasu zabicia niedźwiedzia trawiastego wyraźnie zyskał na reputacji, ale jak teraz wiedział, była to reputacja, jaką zyskać może siejąca postrach bestia, nie zaś człowiek. Szanowano go, albowiem budził grozę, ale Mangowie sądzili, że ich szaman zdoła utrzymać go w ryzach. Byli w błędzie. Mech rzeczywiście był potężny, zamknął w sobie wiele dusz, lecz jego władza nad nimi miała inną naturę, a do tego nie czerpał siły z życia innych, tak jak czynił to Ghe. Jego głód nie był bronią. W starciu to Mech by przegrał. – Muszę się nad tym zastanowić – wymamrotał, wstając i przywdziewając koszulę z łosiej skóry. Naciągnął ją tak, by zakryć nagość, a zwłaszcza okaleczoną szyję. Nie poświęciwszy Qwen Shen choćby jednego spojrzenia, wyszedł z namiotu. Po chwili ruszył w stronę linii drzew, niewyraźnie majaczących w mroku smugą cienia. Pani mogła zostać do niego posłana przez Manga. Wiedział przecież, że Mech potrafi posyłać sny, bo jak sam opowiadał, posyłał je zarówno do niego, jak i do Hezhi. Jaką jednak korzyść z takiego snu mógł odnieść szaman? Miałoby to sens jedynie wówczas, gdyby Qwen Shen miała rację i Mech rzeczywiście usiłował go przestraszyć albo osłabić. Raz jeszcze prześledził w myślach jego historię, to jak został pojmany przez Perkara i umknął, zawezwawszy na pomoc jednego z obłaskawionych demonów; jak trzymał już Hezhi w ramionach, ale ją stracił i popędził dalej, żeby znów ją spotkać. Nawet ten forsowny przemarsz zarządził po tym, jak we snach naradził się ze swymi wodzami. Jak mówił, jego jedyna nadzieja opierała się na tym, że powstrzyma Hezhi, zanim ta dotrze do źródeł Rzeki, dokąd prowadzili ją Perkar oraz paru barbarzyńskich bogów. Ale skoro przedtem ten pastuch dokładał wszelkich starań, żeby utrzymać Hezhi z dala od Rzeki, od jej dziedzictwa, a także zapewne zamierzał spłodzić z nią kilkoro białych szczeniąt w jakiejś chacie pośrodku głuszy, to po co teraz miałby wieść ją wprost do źródła? Może Mech kłamał. Jednak Qwen Shen miała bystry, przenikliwy umysł. Cesarz uczynił właściwy wybór, przydzielając ją do wyprawy. Bóg Rzeki także dobrze wybrał ją na jego kochankę. Była zatem osobą godną zaufania, a jej rady jak dotąd zawsze okazywały się pożyteczne, bardzo pożyteczne. Gdyby od początku słuchał jej bardziej niż Ghana, dziś sprawy wyglądałyby zupełnie inaczej. Ponadto, zastanowiwszy się poważnie, musiał przyznać, że Mech traktował Ghana bardzo dobrze, zaprosił go dojazdy u swego boku i poświęcał mu tyle uwagi, jak gdyby byli przynajmniej starymi przyjaciółmi. Twierdził, że obdarzał Ghana tymi względami, ponieważ kochała go Hezhi, ale jeżeli prawdziwym powodem owej zażyłości starca i młodego szamana Mangów był spisek? Takie przypuszczenie miało głęboki sens. To Ghan nakłonił ich do żeglugi w górę strumienia, dobrze wiedząc, że smoki tego nie przeżyją. Ghan kontaktował się z Mangami już wcześniej, a nawet za ich pośrednictwem przesyłał Hezhi różne rzeczy. A kiedy jego plan zniszczenia barki przyniósł powodzenie, Mangowie już na nich czekali w miejscu katastrofy. Czy taki zbieg okoliczności nie był podejrzany? Zupełnie, jakby barbarzyńcy dobrze znali plan bibliotekarza. A czemu wszystkie te jego poczynania miały służyć? Z pewnością nie temu, by doprowadzić Ghe do Hezhi, tylko by jak najbardziej go od niej oddalić. Podczas, gdy on podróżował do Sheleng, ona umykała w przeciwną stronę, z każdą chwilą powiększając dzielącą ich odległość. Właśnie doszedł do ściany drzew. Trząsł się z wściekłości nad własną głupotą. Tak daleko od Rzeki myślenie przychodziło mu niekiedy z ogromnym trudem. Nie stanowiło to jednak żadnego usprawiedliwienia – był jedyną nadzieją Hezhi, jedyną nadzieją Rzeki. Nie może ich zawieść przez słabość własnego umysłu, zwłaszcza teraz, gdy stał się silny w inny sposób. Mech został posłany, żeby wzbudzić w nim zamęt i doskonale z tego zadania się wywiązał. W obecnym stanie ducha Ghe nie mógł przejrzeć jego zamiarów. Gdyby zaś przymusił go do powiedzenia prawdy, Mang wymyśliłby na poczekaniu gmatwaninę pokrętnych kłamstw, on zaś, ogłupiały nieco na skutek oddalenia od swego pana, mógłby jego słodkie słowa wziąć za dobrą monetę. Lepiej nie dawać mu takiej szansy. Uśmierci go i skończy całą sprawę raz na zawsze. A kiedy już pochłonie duszę szamana, torturami wydobędzie z niej prawdę. Dla niego, przyobleczonego w pancerz nocy, było to całkiem proste przedsięwzięcie. Nauczył się tej sztuczki od małego bożka o wyglądzie sowy, którego niedawno pochłonął. Przywdział jeszcze jeden pancerz z wiatru i wzbił się w powietrze. W jednej chwili Śmierć ze swymi groźbami wydała się czymś odległym i nieprawdopodobnym. Targnął pasmami wiatru niczym wodzami, nakazując nieść się do namiotu szamana. * * * – Zjedz coś jeszcze – powiedział Mech do Ghana. – W górach trzeba mieć dużo sił. – Nie będę jadł – ponuro oświadczył Ghan. – Nigdy do gór nie dotrę. Twój nowy sprzymierzeniec, Ghe, pochłonie mnie, zanim tam dojedziemy. Mech z uwagą wpatrywał się w tkwiący w palcach kawałek dziczyzny, po czym zlizał z niego odrobinę tłuszczu. – Nie sądzę. Ostatnio gustuje raczej w bogach, niż ludziach. Ghan popatrzył na szamana z powątpiewaniem. – To dlaczego każdego dnia znikają wciąż nowi żołnierze? – Niektórzy uciekają – zauważył Mech. – Tak, bo wiedzą, że jeśli tego nie zrobią, staną się kolacją dla potwora. – Jak na razie, udaje mi się ochraniać cię, dziadku – westchnął Mech. – Nie jestem twoim dziadkiem – żachnął się Ghan. Mech zrobił zrozpaczoną minę. – Jest rzeczą uprzejmą zwracać się do starszych w ten sposób. – A jest rzeczą uprzejmą ciągnąć mnie przez te dzikie ziemie wbrew mojej woli? Zmuszać do pomocy, kiedy nie chcę mieć nic wspólnego z tym wszystkim? Po co kłaść piękną farbę na spróchniałe drewno i udawać wobec mnie szacunek? Mech dokończył jeść mięso i popił je łykiem wina. – Jak chcesz, staruszku. W każdym bądź razie, tak jak powiedziałem, ochraniałem cię dotychczas i będę tak robić nadal. – Wobec tego jesteś głupcem – prychnął Ghan. – Czyżbyś nie wiedział, kim on jest? Nie zdołasz mnie przed nim obronić. – A właśnie, że obronię. Masz na to moje słowo. – Co za ulga – rzucił szyderczo Ghan. Mech się uśmiechnął. – Naprawdę powinieneś coś zjeść. Nie chcę, żeby Hezhi myślała, iż morzyłem cię głodem, kiedy już ją odnajdziemy. – Umilkł, a po chwili wzniósł do góry czarkę z winem. – Jak wiesz, ona ciebie kocha. Gdybym zdołał ją przekonać, że doprowadzę do waszego spotkania, pojechałaby razem ze mną. – A cóż cię to obchodzi – wybuchnął nagle Ghan. – Słuchałem spokojnie, jak o niej mówisz, ale czego ty właściwie chcesz? Ghe jest bezrozumną istotą, wiem czego chce Rzeka, ale ty... – Ja chcę jedynie pokoju – łagodnie odrzekł Mech. – Chcę, żeby moi współplemieńcy przestali umierać. I chcę, żeby tak samo jak twój lud uzyskali błogosławieństwo Rzeki. – To nie błogosławieństwo – obruszył się – a klątwa. Przekleństwo dla tych, którzy noszą jego krew, a zarazem dla tych, którymi rządzą jego dzieci. Twoje pragnienie nie jest najszczęśliwsze. – Tak może ci się zdawać, ja jednak wiem lepiej. – Oczywiście – zaczął Ghan, ale oczy Mechu nagle rozbłysły. Wymierzywszy palec w Ghana, huknął: – Ja wiem lepiej. Ghan zamknął powoli usta. Ta rozmowa nie przyniosłaby żadnego pożytku. Powiódł wzrokiem po ubogim wnętrzu namiotu, gromadząc siły do kolejnej próby. – Czy ty ją zabijesz? – zapytał matowym głosem. – Czy ona umrze? – Starcze, ona umrze jedynie wówczas, gdy Czarny Bóg postawi na swoim. Jeśli to ja wygram ten wyścig oraz bitwę, zachowa życie, a nadto zostanie królową zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Zjednoczy wszystkie ludy Rzeki w jednym królestwie. Widziałem to na własne oczy. – Z tobą u swego boku? – ostrożnie spytał Ghan. Mech wzruszył ramionami. – To, gdzie wówczas będę się znajdował, nie ma żadnego znaczenia. Moja praca będzie skończona. Kiedy już stanie się królową, moja władza nic nie będzie warta. Drobni bogowie zostaną starci w pył i świat nareszcie będzie od nich wolny. Góry i równiny będą domem tylko i wyłącznie ludzi. I nastanie pokój, a tacy jak Czarny Bóg nie będą wtrącać się w nasze sprawy. „Tu cię boli” – pomyślał Ghan. Jakie przejścia uformowały tego chłopaka? Zaczynał dostrzegać pierwsze przebłyski ukrytych motywów. Gdyby zdołał je zrozumieć, być może potrafiłby go przekonać. Póki co, zniżył głos do szeptu. – Ale dlaczego sprzymierzyłeś się z tym Pożeraczem Życia, ghoulem? – Bo tylko on jest na tyle potężny, by doprowadzić nas do góry. Bogowie będą nam przeciwni na każdym kroku. Już atakowali nas trzykrotnie. Czyżbyś tego nie wiedział? Za każdym razem Ghe rozprawiał się z napastnikami. Ja pewnie też bym tego dokonał, ale po morderczej walce. A kiedy napotkamy Czarnego Boga we własnej osobie... Ghan uniósł dłoń. – Wciąż powtarzasz imię „Czarny Bóg”. Czy to dobre słowo? W moim języku „bóg” oznacza wyłącznie Rzekę. Jak nazywacie go w waszym języku? – Ma wiele nazw, ale najczęściej nazywamy go Czarnym Bogiem. – Nie – rzucił Ghan ze zniecierpliwieniem. – Powiedz to w twoim języku. – Yaizhbeen – rzekł Mech, którego twarz przybrała zdumiony wyraz. Ghan przygryzł wargi. – Czekaj, czekaj – wymamrotał. – Zhbeen oznacza „czarny”. – Właśnie tak – przytaknął Mech, coraz bardziej zdziwiony. – W starodawnym języku Nhol słowo zhweng znaczyło „czarny”. – Też zauważyłem, że nasze języki są podobne – wtrącił Mech. – Weźmy na przykład twoje imię i moje zajęcie, Ghan i gaan. – To nie jest moje imię – odrzekł Ghan. – Słowo glian znaczy „nauczyciel”. Ale w starożytnej mowie jest jeszcze jedno słowo: ghun, a oznacza ono „kapłana”. – Zapomniawszy o całym świecie, wsparł brodę na zaciśniętej pięści i zaczął głowić się nad tą zagadką. – Ghun Zhweng. – Podniósł wzrok. – A gdybym powiedział w twoim języku gaanzbeen? Cóż by to znaczyło? – Znaczyłoby tyle, co „czarny czarownik”, „czarny szaman”. To tylko jeszcze jedna nazwa Czarnego Boga, bo jest on również czarnoksiężnikiem. – Ależ ze mnie głupiec – jęknął Ghan. – Powinienem to dostrzec, kiedy Ghe opowiadał mi o świątyni. Ale cóż właściwie to oznacza? – O czym ty mówisz? Ghan chrząknął. – Nasz stan kapłański został założony przez człowieka znanego jako Ghun Zhweng, Hebanowy Kapłan. Pojmujesz? Mech przypatrywał się mu z otwartymi ustami. – To wasi kapłani wywodzą się od Czarnego Boga? – Na to by wyglądało. – Opowiedz mi o tym. Jak to możliwe? – Ghe odwiedził Świątynię Wody. Pod nią zaś znalazł... Mech już go nie słuchał. Jego oczy płonęły. – To musi zaczekać – rzucił szeptem. – Może będzie lepiej, jeżeli wyjdziesz. – Dlaczego? – Coś idzie po mnie. – Coś? Spojrzenie Manga nagle stwardniało. – Tak. Może miałeś rację. Nie rozumiem dlaczego, ale Ghe idzie po mnie. Właśnie wymordował zewnętrzny pierścień moich strażników. Przez głowę Ghana pomknęły gorączkowe myśli. „Ja wiem, dlaczego on po ciebie idzie. Bo Qwen Shen trzyma go na smyczy. A Qwen Shen związana jest z kapłanami, zaś stan kapłański... został stworzony przez Czarnego Boga. A kimkolwiek by Czarny Bóg nie był, z pewnością był wrogiem Rzeki i wszystkich, którzy mieli w sobie jego krew. Był wrogiem Mechu, był też wrogiem Hezhi, choć ona tego nie wiedziała”. – Wyjdź – powtórzył Mech. – N... nie – wydukał Ghan. – Myślę, że mogę ci pomóc. – Dlaczego miałbyś mi pomagać? – Mech powstał, ruszył do wyjścia. Na dworze wiatr z każdą chwilą przybierał na sile. Ghan otworzył usta, ale Mech zbył go machnięciem ręki. – Idź. Nie mam czasu, żeby z tobą rozmawiać. Jego ciało zaczęło nieznacznie się rozmywać. Początkowo Ghan myślał, że ma kłopoty ze wzrokiem, ale szybko zrozumiał swą pomyłkę. Kiedyś widział jak cesarz dygotał w taki sam sposób pod wpływem nagromadzonej mocy. Mech wyszedł z namiotu. Ghan szybko podążył za nim, ale zatrzymał się w wejściu. Dziesięć stóp nad ziemią wisiał jakiś kształt, który tylko nieznacznie przypominał człowieka. Spowijał go wicher, a porwane przez niego skry z pobliskiego ogniska wirowały dokoła w szaleńczym pędzie. Niezwykła postać była ciemniejsza, niż rozpięta w tle noc, istna nicość pośród gwiazd. – Dlaczego przychodzisz do mnie w ten sposób? – spokojnie spytał Mech. – Dlaczego zabijasz moich strażników, skoro wystarczy poprosić, żeby cię przepuścili? – Oszukałeś mnie – zagrzmiał cień, a Ghan bez trudu rozpoznał głos Ghe. – Nie oszukałem i nie wiem, dlaczego coś takiego przyszło ci do głowy. Myślę, że powinniśmy pomówić. Ale Ghe najwyraźniej nie miał nastroju do rozmowy. Z nieba runęło światło, jak gdyby ktoś rozpruł nagle czarną opończę. Miliony migocących niby gwiazdy odłamków szybko stygły, zmieniając barwę z białej poprzez fiolet po mętnoczerwoną. Wszystko to wydarzyło się w mgnieniu oka, a potem szarzejące kruszyny na podobieństwo roju pszczół opadły Mech. Szaman odskoczył w tył, a w jego dłoni pojawił się bębenek. Uderzył w napiętą skórę instrumentu i wykrzyknął coś gardłowym głosem. Wśród ognistych szerszeni w jednej chwili rozszalało się piekło. Rozpierzchły się na wszystkie strony, a wiele z nich spadło na namiot, który natychmiast stanął w płomieniach. W tym samym czasie pod Ghe uformowało się coś wielkiego i ciemnego. – Ghe, ty idioto! – wychrypiał Ghan, korzystając z momentu ciężkiej ciszy. – Ty głupcze! Wyrastająca bryła rozbłysła żółcią, gdy z bębenka Mechu skoczył na Ghe tygrys, który natychmiast został zdruzgotany przez kotłujący się wokół ghoula niewielki cyklon. Ghan ujrzał szkielet czegoś, co w ogólnym zarysie przypominało węża. W następnej chwili szkielet wyparował, a kryjący Ghe kształt zniknął, wypalony niczym cienka tkanina, odsłaniając nagie ciało. Ghe wciąż wisiał nad nimi, uśmiechał się szyderczo z uniesioną do góry ręką. Opuścił ją wolnym ruchem, podniósł do oczu palec i zaczął przyglądać mu się badawczo. Ghan dostrzegł, jak wyrasta z niego długi szpon. Mech się potknął, jego bębenek stracił rytm, ale szybko doszedł do siebie i gorączkowo zaintonował jakąś pieśń. Ghan jednak prawie go nie dostrzegał. Jego uwagę bez reszty zaprzątnął bowiem Ghe, który pociągnął szponem po własnym nadgarstku. Pociekła krew, Ghe potrząsnął ręką. Czarne krople oderwały się od palców i poleciały w dół. A wszędzie tam, gdzie dotknęły ziemi, coś zaczęło rosnąć. Powietrze wypełnił nagle ciężki, słodkawy odór krwi, mokrej ziemi i zgnilizny, przemieszany z wonią, jaka towarzyszy uderzeniu gromu. Z ziemi powstało dziesięć trawiastych niedźwiedzi i potrząsając wielkimi, spłaszczonymi łbami, zaatakowało Manga. Wówczas Ghe zwrócił się w stronę Ghana. – A teraz ty – huknął i zaczął schodzić w dół jak po niewidzialnej drabinie. XXXII. Piękność – Teraz sobie przypominam – wyszeptała Hezhi. – Ale przedtem byłaś... – Tak. Mam wiele kompletów zbroi, wiele kształtów, które mogę przywdziać. Może nie tyle, co Karak, ale dostatecznie dużo. – Przedtem byłaś gotowa mnie pożreć. – Hezhi spróbowała wskrzesić w swym głosie odrobinę odwagi. – Tak. I może jeszcze to uczynię, słodziutka, ale jeszcze nie teraz. Zwróciłam w końcu uwagę na głupi plan Karaka, a kiedy zobaczyłam, że nadchodzisz, postanowiłam z tobą pomówić. – Doprawdy? – Poczuła nieznaczną ulgę, lecz nie wyzbyła się nieufności. Czy potrafiła latać szybciej niż Łowczyni? Może ona i byk potrafiliby tego dokonać, lecz nie chciała stracić klaczy i łabędzia. – Tak. Chcę ci coś pokazać. Będziemy podróżować razem. Na te słowa klacz z łabędziem wzdrygnęły się, jak gdyby nagle wyrwane z drzemki. – Chodź. – Łowczyni odwróciła się i pognała przed siebie. – Trzymaj się moich śladów – krzyknęła przez ramię. Nie nastręczało to żadnych trudności, albowiem odciski wielkich łap jaśniały na ziemi płomiennym blaskiem, tworząc szlak usiany zimnymi płomykami. Hezhi jechała na byku, z łabędziem na ramieniu, natomiast klacz pędziła tuż za nimi, tak że w istocie tworzyli jedność, ośmionogą chimerę ze skrzydłami. W otoczeniu swych zwierząt Hezhi odzyskała pewność siebie, lecz teraz zdawała sobie sprawę, jak bardzo kruche były jej podstawy. Chcąc nadążyć za Łowczynią musieli coraz bardziej przyspieszać kroku i wnet świat wokół nich zamienił się w ciąg zamazanych kształtów oraz barw. Gdy wreszcie stanęli, znaleźli się na skraju przepaści, a w dole rozciągała się bezkresna równina. – Hmm... – zamruczała Łowczyni. – Wystarczy. Na razie nie możemy podejść bliżej. – Bliżej czego? – spytała Hezhi, ciekawa, czego też obawiała się bogini. – Poślij łabędzia na drugą stronę Jeziora i sama zobacz, tylko z daleka. – Czy ja to potrafię? – W glosie Hezhi znać było powątpiewanie. – Tak. Ja cię poprowadzę. Po raz kolejny Hezhi zerknęła niepewnie na równinę, a jej bystry wzrok dostrzegł coś, co wyglądało niezwykle nawet jak na tamten świat. Stwór, którego ujrzała, przypominał pająka tworzącego jedną całość wraz ze swoją siecią – masa splątanych, czarnych nici i drobnych, różnobarwnych narośli, które dygocąc chaotycznie, pełzły po ziemi. – Co to jest? – spytała, wskazując ręką niezwykłe zjawisko. Z głębi piersi Łowczyni dobiegło głuche warczenie. – To jego właśnie wysłał Odmieniec w ślad za tobą. Patrzyłam, jak wyrasta z ziarenka śmierci na to szyderstwo z bogów i ludzi, i wkracza tam, gdzie wkraczać nie powinien. Długo folgowaliśmy Odmieńcowi, bo wielka była jego potęga, a nadto długi czas leżał w spokoju. Teraz zaś posyła coś takiego daleko poza swoje ziemie. Wobec takiego afrontu postanowiłam pomóc Karakowi go zabić. Hezhi odwróciła się, by spojrzeć w oblicze lwicy. Siedząca na kamieniu bogini zmieniła nieco wygląd. Ostre, kocie rysy lekko się spłaszczyły, a białe kły lśniły teraz w twarzy przypominającej nieco rysami Tsema bądź Ngangatę, tyle że dzikszej i bardziej bezwzględnej. Węzły lwich mięśni także przeszły lekką przemianę. Nabrały bardziej ludzkiego wyglądu, choć ku swemu zdumieniu, na płowej piersi oraz brzuchu Hezhi naliczyła osiem sutek. – Do czego jesteśmy ci potrzebni? – spytała. – Mam niewielką moc, to prawda, jest ona wszakże niczym w porównaniu z twoją. Perkar biegle włada zaczarowaną bronią, ale jak mi opowiadał, rozprawiłaś się z nim bez najmniejszego trudu. Pomimo tego, każdy krok naszej wędrówki został zaplanowany przez was, bogów. Namawiacie nas, rozkazujecie nam. Podejrzewam, że jedno z was zaatakowało Mecha i Mangów którzy za nami jechali. – Było to dziełem jednego ze zwierzaków Karaka – przyznała Łowczyni. – Natomiast co do poprzedniego pytania... – Przysunęła się bliżej, aż w nozdrza Hezhi uderzył odór zepsutego mięsa. – Oni nie chcą, żebym odpowiadała na pytania. Ale ty jesteś dzielna, rozkazujesz Hukwoshe. Kto wie, jeśli wszystko pójdzie dobrze, staniesz się jeszcze potężniejsza i może to ja prosić cię będę o przysługi. Słuchaj uważnie, bo drugi raz nie będę powtarzać. – Posłała ukradkowe spojrzenie ku stworowi przypominającego kształtem pająka na równinie, – We wnętrzu góry spotkałaś nas wszystkich. Balati – Jednookiego Pana, Karaka, Ekamę, Matkę Koni i mnie. Lecz my nie jesteśmy odrębnymi istotami, czasami zaś nie istniejemy w ogóle. W całej górze naprawdę przebywa tylko jeden bóg, a jest nim Balati. Ale jest on bezmierny i bardzo stary’. Pozwala, by jedna część jego jestestwa postępowała tak, a druga inaczej. Karak jest najbardziej nieskrępowany spośród nas wszystkich, zarówno pod względem woli, jak i dążenia do celu. Jednooki Balati przebywa tam, gdzie znajduje się nasz prawdziwy dom – podobnie jak w przypadku duchów zamieszkujących obecnie w twoim sercu. Jest to jednak powolny bóg, poruszający się według cyklów ziemi i nieba, nie zaś tych krótkotrwałych momentów, które tak bardzo cenią sobie żywe istoty. Które ja cenię. Boga zwanego przez ciebie Rzeką my nazywamy Odmieńcem, ale również bratem, ponieważ jesteśmy jedną rodziną. – Ze zmarszczonym czołem zastanawiała się przez chwilę nad tymi słowami. – Kiedyś był częścią nas, ale potem zupełnie się zmienił. A Balati jest zbyt powolny, by dostrzec niebezpieczeństwo. Wciąż nie chce wystąpić przeciwko niemu. Złości się, co prawda, ale nie widzi zagrożenia. Jeszcze do niedawna byłam tego samego zdania. Jedynie Karak myślał inaczej i od dawna potajemnie spiskował przeciw Odmieńcowi. – Dlaczego potajemnie? Łowczyni odsłoniła zęby w złowróżbnym uśmiechu. – Skoro Balati jest taki rozgniewany, może zniszczyć każdego z nas. Karak mógłby przestać istnieć, a spośród nas wszystkich on najbardziej kocha istnienie. – Nadal nic nie rozumiem. – To całkiem proste. Ironia w tym miejscu jest wręcz znakomita. Gdyby nie Karak, nie byłoby Odmieńca. To jest właśnie tajemnica, którą przez tak długi czas usiłował przed wszystkimi skrywać. Dlatego z taką zawziętością dąży teraz do jego zniszczenia. – Wina Karaka. Nie pojmuję. – Początkowo był to tylko wygłup, żart, który wymknął mu się spod kontroli. To zbyt długa historia, by szczegółowo ją teraz opowiadać. Wystarczy stwierdzić, że Odmieniec był kiedyś takim samym bogiem, jak inni bogowie, wiodącym szczęśliwy żywot we wnętrzu góry. To Karak namówił go, by wybrał wolność i stał się znaną ci Rzeką. Miało to miejsce wiele, wiele stuleci temu, ale dla Balati było to zaledwie mrugnięcie. On nie pozwoli nam wyciąć Odmieńca tak, jak się wycina wrzód. To dlatego właśnie potrzebujemy was, śmiertelnych. On was nie zauważy. Kiedy wasi wrogowie... – machnęła kocią łapą w stronę równin – wkroczą do wielkiego lasu Balat, nie będzie miał nic przeciwko temu, żebym ich zaatakowała. Kiedy wejdziecie do wnętrza góry i odszukacie źródło Rzeki, nie będzie wiedział o waszej obecności, bo Karak i ja was ukryjemy. Wtedy uczynicie to, co uczynione być musi. – A cóż to takiego? – spytała Hezhi. Łowczyni zbliżyła łapę do twarzy i przeciągnęła po futrze długim, czarnym językiem. – Tego nie wiem – przyznała w końcu. – Karak wie. To on snuje intrygi, czyni czary, zwiastuje nowiny. On wie i powie ci to. Możesz mi wierzyć. – Czy mamy jakiś wybór? – spytała Hezhi. Nie chciała zadawać tego pytania, ale czuła, że musi. Łowczyni zastanawiała się jedynie przez krótką chwilę. – Oczywiście. Możesz wybrać śmierć. Maleńka, Rzeka stworzył ciebie, żeby właśnie w ciebie przelać swoje jestestwo. Pełznący tam w dole Pożeracz Życia pragnie zwrócić cię jemu, a jeśli tego dokona, zaćmisz nawet jego. Będziesz do niego podobna, lecz jeśli on jest źdźbłem trawy, ty będziesz niczym las. Pochłoniesz cały świat, w tym także wszystkie moje dzieci, a do tego nie dopuszczę. Zabiję cię własnoręcznie, jeśli tylko zdołam. – Skoro niebezpieczeństwo jest tak wielkie, to może powinnam umrzeć. Czy on mnie nie pochwyci, jeśli dotrę do jego źródła? – Nie, jeżeli tylko będziesz silna. Rzeka równie dobrze widzi swoje źródło, jak ty swój mózg. Poza tym, już wcześniej stawiłaś mu opór. – Było bardzo ciężko – wyszeptała. – Omal nie przegrałam. Może jednak powinnam umrzeć. Z gardła Łowczyni dobiegło długie „Nieee...” i ku zdumieniu Hezhi, bogini położyła jej na ramieniu w pełni ludzką, choć wciąż pokrytą gęstym futrem dłoń. – Osiągniesz tylko tyle, że z czasem stworzy jeszcze kogoś. Może za tysiąc lat, ale stworzy. Cały paradoks polega na tym – tak przynajmniej utrzymuje Karak – że tylko ktoś zdolny go w sobie pomieścić może też go zniszczyć. Nie wiem, czy to prawda, ale jeśli tak, to wszyscy mamy szansę. Karak śledził bieg wypadków przez wiele lat. Nie bardzo mu ufam, ale w tym przypadku nawet ja nie mam wyboru. – Zwróciła ku Hezhi kocie oczy. – Ani ty. Spójrz. Hezhi poczuła, że łabędź usadowił się na czubku jej głowy. Zamknęła oczy, a kiedy znowu coś zobaczyła, był to obraz odbierany oczami łabędzia. Jednym spojrzeniem ogarnęła błękitne niebo i zieloną trawę, gdyż wzrok ptaka przeniknął powierzchnię tamtego świata, ukazując jej dobrze znane kolory i dźwięki. Po równinie, tam gdzie pod wodami Jeziora panoszył się stwór przypominający pająka, jechała armia Mangów. Hezhi szybowała nad wojskiem, unoszona spiralami ciepłego powietrza, które leniwie rozwijały się nad ziemią. Obok siebie dostrzegła innego ptaka, sokoła o ostrym dziobie, w którego oczach płonął właściwy Łowczyni blask. Pomknęła za sokołem w dół i wnet bez trudu mogła rozróżnić znużone twarze mężczyzn, krople potu na ich czołach. A w końcu, z radością i przerażeniem zarazem, ujrzała Ghana. Na końskim grzbiecie! Jechał w przygnębieniu, lecz na jego twarzy pomimo zmęczenia widać było blask myśli. Obok Ghana rozpoznała inne znajome oblicze – Mech. Teraz zobaczyła to, co skrywał przed nią wcześniej – mnogość stłoczonych w jego wnętrzu duchów. Nic dziwnego, że byk odnalazł ich z taką łatwością, a Mech przejechał przez stado bez najmniejszego uszczerbku! Był przecież gaanem, wielkim szamanem. Razem z nim jechał jeszcze ktoś. Nawet oglądany wzrokiem istoty śmiertelnej, lśnił taką mocą, budził taki strach, że rozpoznała go bez trudu. To był Pożeracz Życia, sieć ciemności. Yen we własnej osobie. Przyszła do siebie na dachu, z bębenkiem zaciśniętym w zmartwiałych palcach, z twarzą mokrą od słonych łez. Przerażenie ogarnęło ją na dobre dopiero wówczas, gdy przez powierzchnię bębenka wychynęła z powrotem w świat żywych, a było tak ogromne, że niemal nie do zniesienia. Długi czas dygotała, a każda wylana łza zdawała się opróżniać jej serce i ciało. Bała się nawet, że w pewnej chwili jej pomarszczona skóra osunie się luźno na ziemię. Nim do tego doszło, wciąż łkając weszła do damakuty. Na palcach przekradała się przez izby, dopóki nie znalazła tego, którego szukała. Zwinięta w kłębek legła u jego boku, a on się obudził, chrząknął w pomieszaniu i bez słowa zamknąwszy ją w mocnych ramionach, zaczął delikatnie kołysać. Resztę nocy przespała w ramionach Tsema, tak jak wówczas, gdy była pięcioletnią dziewczynką. Rozpaczliwie pragnęła, by ten wiek znów powrócił. Rankiem Perkar zwrócił uwagę na niepokojący wygląd Hezhi. Ściągnięta twarz, ciemne sińce pod oczami. Ledwie skubnęła podanej na śniadanie strawy, chociaż było to najlepsze jadło, jakie mieli okazję spożywać na przestrzeni wielu dni – owsiane placki, kiełbasa i jajka. Co prawda jedząc, również czuł w ustach jedynie smak drewna, gdyż nie zmrużył oka do samego świtu, a z krótkotrwałej drzemki natychmiast wyrwały go koszmarne obrazy, które dręczyły go przez całą noc: Bogini Strumienia, jego miłość, została pożarta. Zastanawiał się, czy Hezhi oglądała podobną wizję, czy ją także przepełniało niezłomne postanowienie. Płakał, dopóki dał radę. Teraz pozostało już tylko zabijanie i śmierć. Jego śmierć, czy tiskawy, nie robiło to żadnej różnicy. Ironia tkwiła w tym, że bogini odtrąciła jego miłość, ponieważ nie chciała patrzeć, jak się starzeje i umiera. Teraz był pewien, że właśnie ta ironia pokieruje jego mieczem. Po śniadaniu podszedł do Hezhi. Próbował nadać głosowi ciepłe brzmienie, zastanawiał się nawet, czy nie zapytać, co ją niepokoi. Jakaś część jego duszy chciała ją pocieszyć, przygarnąć do piersi, nie potrafił jednak na to się zdobyć, zwłaszcza że w obecnym nastroju z łatwością mogła wyładować na nim swą złość. W końcu zachował oziębłą obojętność. Ciepłe uczucia, jakie zakiełkowały między nimi, gdzieś przepadły, a on dobrze o tym wiedział. Nigdy nie był wobec niej do końca szczery i już nigdy nie będzie. Zniszczenie Odmieńca było zbyt ważne, żeby zwracać uwagę na kaprysy trzynastoletniej dziewczyny, nawet jeśli mu na niej zależało. Ostatecznie do źródeł Rzeki mógłby zaprowadzić ją siłą. Nie chciał tego robić, ale zrobi, jeśli nie będzie innego wyjścia. – Wyruszymy koło południa – powiedział. – Sheldu i jego drużyna pojadą z nami. – To dobrze – odparła cichym głosem. – Możemy potrzebować więcej wojowników. – Dlaczego tak mówisz? – Słyszał w swoich słowach lodowate tony, ale nie mógł na to nic poradzić. Wyraz twarzy Hezhi odzwierciedlał jego uczucia. Przemknęły przez nią uraza i złość, na koniec pozostało już tylko znużenie. – Mniejsza z tym – wyszeptała. – Przygotuję się do jazdy. Odwróciła się, a Perkar po raz pierwszy uświadomił sobie, że strój Mangów zamieniła na bogato wyszywaną, żółtą spódnicę do konnej jazdy i wełnianą koszulę kobiet jego ludu. W przyodziewku tym nie wyglądała najlepiej; strój Mangów pasował jej o wiele bardziej. – Tak – rzucił w pustkę. – Ja też się przygotuję. Kątem oka pochwycił zatroskane, pełne wyrzutu spojrzenie Ngangaty. Zbył je gwałtownym potrząśnięciem głowy i pewnym krokiem ruszył do stajni. Podszedłszy do Ostrego Tygrysa, zaczął zastanawiać się, czy wierzchowiec pozwoli mu jeszcze jechać na swoim grzbiecie. Ostatni raz dosiadał go dwa dni po ucieczce Mechu, a przejażdżka i tak zakończyła się paskudnym ugryzieniem, którego leczenie zajęło Harce całe trzy dni. Uznał więc, że kolejne próby nie mają sensu i setny już chyba raz pomyślał z żalem o przysiędze złożonej Dobremu Złodziejowi. Na szczęście Ostry Tygrys nie sprzeciwiał się noszeniu juków, a podczas wyprawy, takiej jak ta, juczne zwierzęta były tak samo cenne jak wierzchowce. Czuł jednak żal, że tak piękny bojowy rumak nie niósł jeźdźca, zwłaszcza że jego T’esh coraz częściej zdradzał oznaki buntu. Być może widział zbyt wiele dziwnych rzeczy, wciągał w nozdrza zbyt wiele dziwnych zapachów. Zarzuciwszy juki na grzbiet Ostrego Tygrysa, dopinał właśnie popręg, gdy w stajni zjawił się Ngangata. Skinął mu przyjaźnie głową. – Jeszcze dwa dni jazdy i z powrotem będziemy w Balat – stwierdził pół-człowiek. – Zatoczymy pełny krąg. – Niezupełnie – zaoponował Perkar. – Nie? To przecież tam się spotkaliśmy i przygotowaliśmy wyprawę do włości Pana Lasu. A teraz tam wracamy. – Dla ciebie rzeczywiście jest to pełny krąg. Dla mnie krąg się zamknie, gdy dojedziemy do góry. To tam zaczęło się pasmo moich błędów. – Och nie – powiedział Ngangata. – Twoje błędy zaczęły się tutaj, gdy usłuchałeś Apada i Eruki, pozwalając by ich uprzedzenia i lęki stały się twymi, ukrywając swoje prawdziwe zamiary. Kapaka nigdy nie zabrałby cię z sobą, gdyby wiedział, że kochasz się w bogini. – Więc to o to chodzi? Czy przyszedłeś, żeby odwieść mnie od powziętego zamiaru? – Tak. Twoja ostatnia próba uśmiercenia Odmieńca wszystko popsuła. Z pewnością o tym pamiętasz. Perkar mocno zdzielił T’esha kolanem w bok. – Jak zwykle, Ngangato, ty wiesz najlepiej. Nawet się z tobą zgadzam. W głębi serca nie wierzę nawet w powodzenie tego przedsięwzięcia. Myślę, że Odmieńca nie można zabić. Nie wierzę też, by możliwe było naprawienie wszystkich moich błędów. Ale nie mam już żadnego wyboru. – Zawsze jest jakiś wybór. – Pamiętasz, jak gardłowałeś przeciw bohaterom, Ngangato? Mówiłeś, że są głupcami, których uwieczniono w pieśni, że stanowią śmiertelne zagrożenie dla swych towarzyszy. – Pamiętam. – Zatem proszę po raz ostatni, odjedź, gdyż czuję, że niebawem umrę. A jeśli jestem bohaterem, to obaj dobrze wiemy, co spotka moich towarzyszy. Ngangata podszedł do swego wierzchowca. – Ja to wiem – powiedział spokojnie. – Ale czy ona wie? – Hezhi? Nie. Prawdę powiedziawszy, nie sądzę, żebym tym razem w ogóle był bohaterem, Ngangato. Myślę, że to ona nim jest. Może zawsze była. To zaś oznacza, że umrzemy, służąc jej sprawie. Po co jej to mówić? Może tak jak mówi Karak, ona zdoła zabić Odmieńca. Może będę żyć dostatecznie długo, żeby to zobaczyć. Jeśli bogowie będą łaskawi, być może dane mi będzie wziąć odwet na jego posłańcu. Ngangata potrząsnął głową i zgonił gza z końskiego boku. – Dobrze znasz paru bogów, Perkarze. Czy sądzisz, że którykolwiek z nich zechce w czymkolwiek ci pomóc? – Tak, jeśli służyć to będzie jego celom. – No tak – przyznał z ociąganiem – ale posłuchaj. – Wbił w Perkara spojrzenie ciemnych oczu Alwaty, oczu, które dawniej wydawały się Perkarowi tak onieśmielające. Czas i przyjaźń nauczyły go dostrzegać w nich głębię myśli czy szczerą troskę, lecz i tak czuł przed nimi respekt. – Nie opuszczę cię, Perkarze. Nie pozwolę, byś wyrzucił swoje życie jak wyrzuca się stary łuk. Poza wszystkim jesteś moim przyjacielem, a tylko o niewielu mogę tak powiedzieć. Kiedy więc ruszysz na spotkanie śmierci, ja stać będę u twego boku. – Nie chcę brać za to odpowiedzialności. – Perkar ciężko westchnął. – Nie musisz. Jeżeli jednak sprawię, że pomyślisz o mnie lub o kimkolwiek innym, a dopiero później o sobie, uczynię coś dobrego. Ngangata dokończył siodłać konia i wyprowadził go z zagrody. Perkar zajrzał przyjacielowi głęboko w oczy. – Czy wygramy, Ngangato? Czy pokonamy Odmieńca? Ngangata wybuchnął niewesołym śmiechem. – Oczywiście, dlaczego nie. Perkar również nieznacznie się uśmiechnął. – Prawda, dlaczego nie? Razem dołączyli do reszty wojowników. Perkar zaczął rozważać, czy współplemieńcy „Sheldu” wiedzieli, kim naprawdę jest ich pan. W końcu doszedł do wniosku, że nie ma to żadnego znaczenia. Stanowili dzielną drużynę, dobrze uzbrojoną i gotową na wszystko. Do jadącej od początku szóstki dołączyło trzydziestu odważnych mężów. Czy Pan Lasu dostrzeże ich obecność i powstrzyma? Z własnego doświadczenia Perkar wiedział, że przeciwko Łowczyni i jej hufcowi nie mieliby żadnych szans. Z drugiej strony, mieli pośród siebie skrytego pod przebraniem Karaka. Choć Perkar przyznawał to niechętnie, odczuwał z tego powodu ogromną ulgę. Z bogiem po swojej stronie nie musiał dłużej się martwić o to, czy podjął właściwą decyzję, czy obrał dobrą drogę. Tak jak wówczas, gdy pochwycił go Rzeka, nie miał nic do powiedzenia co do kierunku podróży. – Dlaczego nie jechałeś z nami od samego początku? – zapytał Karaka. – Miałem do załatwienia parę spraw, a poza tym zostałbym zauważony. – Odpowiedź boga nie wyjaśniała oczywiście przez kogo zostałby zauważony ani jakie to sprawy musiał załatwić. – A teraz... no cóż, zbliżamy się do mego domu, lecz i tak muszę pozostać w ukryciu. Nie spodziewaj się po mnie wielkiej pomocy. Jestem twoim przewodnikiem, a nie obrońcą. Chociaż, im bliżej będziemy Erikwer, tym większa będzie moja pomoc. – Erikwer? – Jego źródło. Miejsce w górze, z którego wypływa – wyjaśnił Karak, po czym odjechał do przodu, żeby pomówić z jednym ze swych ludzi. Perkar ściągnął wodze Tesha, pozwalając ogierowi iść na końcu kolumny. Sierść rumaka lśniła, a i Perkar wziął kąpiel i przyodział się w piękne nowe szaty. Błyszcząca stalowa kolczuga jechała tymczasem w jukach na grzbiecie Ostrego Tygrysa. Powinien czuć się odświeżony i wypoczęty, a przecież dwa dni wcześniej, kiedy jadąc u boku Hezhi żartował i podziwiał piękno gór, czuł się po stokroć lepiej. Z niejakim zdumieniem uprzytomnił sobie, że był wtedy naprawdę szczęśliwy. Owa dziwna szczęśliwość należała do gatunku tych, które człowiek rozpoznaje dopiero wówczas, gdy bezpowrotnie znikną. Słońce kładło się złotym blaskiem na jasne, świeże listki i główki leśnych kwiatów, a mimo to każda chwila przywodziła go coraz bliżej rozpaczy i przygnębienia. Spróbował przywołać na twarz uśmiech, gdy podjechała do niego Hezhi, lecz mu się nie udało. – O co chodzi? – spytała dziewczyna. Przez chwilę bliski był udzielenia odpowiedzi, miał ją na końcu języka. Wciąż jednak czuł w sobie chłód, a kiedy bez słowa wzruszył ramionami, wręcz namacalnie odczuł, jak cofa się przed nim za własny mur mający ją chronić przed bólem rozczarowania. – No tak – rzekła po chwili niezręcznego milczenia. – Przychodzę, bo chcę ci powiedzieć o paru rzeczach. – Oderwała na chwilę wzrok od własnej spódnicy, by spojrzeć mu prosto w twarz. – W nocy podróżowałam. Widziałam jadącą nam na spotkanie armię Mangów, o wiele liczniejszą niż nasza drużyna. – Och? – Karak nie pokazał mu żadnej armii, chociaż teraz, gdy się nad tym zastanowił, w rozmowie czynił aluzje do jakiegoś wojska. – Tak. Prowadzi ich Mech. – Mech? – Mech jest gaanem. Właściwie sami powinniśmy to wiedzieć. Powinnam to zobaczyć. – Brat Koń twierdzi, że gaan potrafi ukryć swą prawdziwą naturę nawet przed innym gaanem. – To prawda. Jednakże, kiedy do mnie przyszedł w tamtym śnie, został zaatakowany przez coś, czego nigdy przedtem nie widziałam: przez wydającą rozkazy błyskawicę. Następnego dnia znaleźliście rannego szamana, ja zaś nigdy nie powiązałam ze sobą tak oczywistych zdarzeń. Perkar uniósł bezradnie rękę, nie bardzo wiedząc, co odrzec. Mech był tylko chłopcem. Kto mógł przypuszczać, że okaże się wodzem Mangów? Z drugiej strony, był starszy od Hezhi i tylko niewiele młodszy od Perkara. – W tej armii jest jeszcze ktoś – dodała Hezhi – chociaż wydaje się to niemożliwe. – Niemożliwe? Słuchał z uwagą jej opisu, a kiedy pojął, że widziała niszczyciela, który zamordował Boginię Strumienia, jego pierś ścisnęła niewidzialna obręcz. Obręcz zaciskała się coraz mocniej, tak że w końcu tylko z trudem mógł zaczerpnąć tchu. A kiedy wytłumaczyła mu, kim on był, przypomniał sobie scenę z kanałów Nhol. – Przecież odrąbałem mu głowę – rzucił z niedowierzaniem. – Odrąbałem. – To sprawka Rzeki – odparła ponuro. – Nie będę więcej sprzeciwiać się jeździe do She‘leng, Perkarze. Chcę, żebyś o tym wiedział. Nie musisz mnie już zwodzić. – Ja nigdy... – Nie kłam – usłyszał w odpowiedzi i ze smutkiem dostrzegł w jej oczach prawdziwą złość. – Yen mnie okłamywał, a teraz... ponownie zwraca się przeciw mnie. Może w ogóle nigdy nie był Ludzką Istotą. Dla mnie rzecz cała wygląda tak: kiedy któryś z was się do mnie zbliża, bierze za rękę, całuje, czyni to wyłącznie dlatego, że chce czegoś oprócz mnie. Być może, żyć będę dostatecznie długo, by poznać ten sekret oraz czary, które pozwolą z tym żyć. Ale na razie mam tego dość. Ty i ja przebrniemy przez to do końca. Zabijemy Rzekę albo umrzemy. Pomimo tego, nie wierzę ci, Perkarze, bo mnie okłamałeś. Jestem pewna, że Czarny Bóg przekazał ci wiadomości, którymi ty postanowiłeś się ze mną nie dzielić. Tak więc robię to nie tyle z powodu mojego zaufania do ciebie, tylko dlatego, że jest to jedyna sensowna rzecz, jaka przychodzi mi do głowy. Nie wiem też, czy szczególnie cię lubię. Przysłuchiwał się temu wszystkiemu bezradnie i rozpaczliwie poszukiwał odpowiedzi, której jednak znaleźć nie potrafił. W końcu wszystko, o czym mówiła, było prawdą. Z wyjątkiem przypuszczenia, że ich niedawna zażyłość nie była niczym innym, jak podstępem z jego strony. Rozumiał jednak, że z jej strony tak to właśnie wyglądało, a poza tym, nie miał sił na prowadzenie sporów. Jeżeli chciała, żeby sprawy między nimi przybrały taki, a nie inny obrót, tym lepiej, bo dzięki temu wszystko stawało się prostsze. Dlatego też zamiast wdawać się w sprzeczkę, w milczeniu spuścił głowę, choć zdawał sobie sprawę, że w ten sposób przyznawał, iż wszystko, co zostało powiedziane, było prawdą. Jeszcze przez chwilę jechali razem, po czym Hezhi oddaliła się ku jadącym w niewielkiej grupce Tsemowi, Bratu Koniowi i Yuu’hanowi. Po dwóch dniach wkroczyli w mroczny majestat Balat. Hezhi była oszołomiona ogromem drzew. Co prawda, oglądała je już dawno temu w swoich snach w Nhol, ale sny nie oddawały w pełni ich czystej, przytłaczającej potęgi. Średnica niektórych pni przekraczała długość dwóch koni, zaś sklepienie spoczywające na tych gigantycznych kolumnach przypominało odległą płaszczyznę z przydymionego zielonego szkła. Rzadkie promienie słońca, którym udało się przebić przez ten strop, połyskiwały niczym diamenty wśród paproci i zalegającego poszycie obumarłego listowia. Boskie widzenie pozwalało jej dostrzec wiele rzeczy ukrytych tuż pod powierzchnią – duchy i bogów w setkach postaci. Balat żył w sposób, jaki nawet nie przyszedł jej do głowy. Pomimo całej urazy, pomimo tego, że spotkała się z groźbami z jej strony, zaczęła pojmować, dlaczego Łowczyni tak nieugięcie pragnęła ochronić to miejsce. Teraz wiedziała, że Nhol i całe cesarstwo spoczywały zaledwie na zwłokach ziemi. Jedynymi stworzeniami, które tam żyły, były Ludzkie Istoty oraz potrzebne im rośliny i zwierzęta, zniewolone przez nich tak, jak ludzie byli zniewoleni przez Rzekę. Balat był taki, jaki kiedyś był cały świat – żywy. „Potwory” niegdyś wytrzebione przez przodków Łowczyni tutaj wciąż żyły i to dzięki nim żył świat. Musiała jednak oddać sprawiedliwość przodkom. Pozbycie się stworzeń takich jak Czarny Bóg czy Łowczyni wydawało się czasami jak najbardziej uzasadnione. W pięć dni później wspięli się na jakieś wzgórze i zobaczyli She’leng. Zdumiona, uprzytomniła sobie wówczas, że dostrzegła górę znacznie wcześniej, lecz uznała, że jest to tylko daleka chmura, gdyż z powodu odległości znaczyła się na horyzoncie ledwie widoczną plamką. Nic prócz chmury nie mogło być tak odległe, a zarazem zajmować tak znaczną część nieboskłonu. Kiedy jednak dotknęły jej promienie słońca, szczyt zajaśniał złotem i czerwienią, budząc się do życia niby duch, który nagle nabrał ciała. Wciąż był tak daleki, że przypominał zaledwie cień, cóż to jednak był za cień! Doskonały stożek zajmował całą zachodnią ćwiartkę horyzontu. Takie miejsce w rzeczy samej mogło być kolebką bogów, mogło przejmować pokorą nawet Rzekę. W ciągu całej podróży Perkar stawał się coraz bardziej odległy. Hezhi raz popłakała się ukradkiem z tego powodu, ale w końcu jej serce nabrało twardości. Dała mu sposobność do rozmowy, do wytłumaczenia, że jest w błędzie, że czuje wobec niej coś więcej niż złość. Nie skorzystał z tej szansy, dlatego więcej nie pozwoli już mu się skrzywdzić. Poza tym, jak w miarę upływających dni góra rosła, rosła wraz z nią świadomość tego, co zamierzali uczynić. To zaś pociągało za sobą nie tylko lęk, ale także silne podniecenie, czego zupełnie się nie spodziewała. Kiedyś stała na krawędzi pałacowego dachu, planując własną śmierć. Teraz zamierzała zabić boga, boga przodków – jej przodka. Hezhi, czując przemożną potrzebę wyrażenia tych myśli na głos, z ociąganiem podjechała do Brata Konia. Powitał ją wesołym słowem, chociaż od śmierci Zaklinacza Deszczu jego oblicze przybierało najczęściej wyraz powagi. – Witaj, shizhbee – powiedział. – Może tak być – odrzekła w mowie Mangów, potwierdzając tym samym, iż zgadza się, by nazywał ją wnuczką. Brat Koń zrozumiał i uśmiechnął się szeroko. – Miałem nadzieję, że zrobię z ciebie Manga – rzekł po chwili. – A ja miałam nadzieję nim zostać – odparła nieco ostrzej, niżby chciała. „Tylko mi na to nie pozwolili” – dokończyła w myślach. Lecz Brat Koń dobrze o tym wiedział, w lot pojął sens jej słów i umilkł zakłopotany. – Przepraszam – odezwała się Hezhi, nie pozwalając, by cisza spowiła ich na dobre. – Byłeś dla mnie dobry, Bracie Koniu, lepszy, niż mogłam oczekiwać. – Zrobiłem tylko to, co uczyniłby każdy starzec pragnący zapewnić sobie towarzystwo pięknej, młodej dziewczyny. Oblała się rumieńcem. – To bardzo... – To prawda – z przekonaniem zapewnił Brat Koń. – Jestem jak ten stary rybak, który przychodzi po raz ostatni posiedzieć na brzegu jeziora. Siedzę z nogami w wodzie i czuję w kościach, że nie zabiorę połowu do domu, nie tym razem. Starzy ludzie poświęcają tak wiele czasu rozmyślaniom o jeziorze, o czekającej ich ciemnej podróży. Widok piękna staje się bezcenny – lepszy niż strawa, piwo albo seks. Ty masz zaś w sobie olśniewające piękno, moje dziecko, które tylko ktoś ze spojrzeniem takim jak moje potrafi docenić. – Ty nie umrzesz – wyszeptała Hezhi. – Oczywiście, że umrę – burknął Brat Koń. – Jeśli nie dziś to jutro, nie jutro to pojutrze. Ale to bez znaczenia, rozumiesz? Nic na to nie można poradzić. Poza tym, mam świetne towarzystwo do umierania. – Martwiłam się, że pojechałeś tylko dlatego, iż uważałeś, że musisz. – A cóż to za różnica? – Chodzi o to... Przykro mi z powodu... – W samą porę przypomniała sobie, że Mangowie uznawali nazywanie śmierci po imieniu za dużą nieuprzejmość, chyba że zrobiło się to w powiązaniu z kimś zmarłym – twego bratanka – dokończyła niezręcznie. Jego twarz spowiła chmura. – On także był piękny – wymamrotał. – Najbardziej pocieszające w pięknie jest to, iż wiemy, że pozostawimy je za sobą, że będzie trwać nadal. Kiedy w drodze na tamtą stronę piękno nas poprzedza, mamy prawdziwe nieszczęście. Odwrócił od niej twarz, a kiedy odezwał się do biegnącego obok Heena, głos miał podejrzanie drżący. – Heen powiada, że tak to już jest, gdy jest się tak starym jak my. Zbyt wielu odchodzi przed nami. Wyciągnął rękę i pogładził ją po głowie szorstką dłonią, Hezhi zaś dostrzegła w jego oczach błysk wilgoci. – Ale ty nie odejdziesz – wychrypiał. – Już ja tego dopilnuję. – Wyprostował się w siodle, zakasłał. – No dobra, a o czym tak naprawdę chciałaś ze mną pogadać? – To nieważne. – A ja myślę, że ważne. Przez trzy dni siedziałaś cicho jak mysz pod miotłą, a teraz postanowiłaś przerwać milczenie. No, co cię gryzie? Westchnęła, po czym spróbowała zebrać fragmenty myśli. – Zastanawiałam się, co będę czuć, zabijając własnego przodka. Przecież to mi wygląda na morderstwo. To prawie tak, jakbym zabiła własnego ojca. Brat Koń posłał jej dziwne spojrzenie. – Ale ty tego tak nie odczuwasz? – Nie... może tylko trochę. Wychowano mnie tak, bym go czciła. Ale zaraz przypomina mi się kuzyn D’en, a także inni pod Schodami Ciemności. Pamiętam też, jak mnie napełniał, przebywał wewnątrz mnie i wcale nie żywię wobec niego uczuć córki. Pragnę, żeby umarł. W świecie, gdzie żyje tylu bogów, mało kto zauważy jego zniknięcie. – To nieprawda – zaoponował Brat Koń. – Jego nieobecność odczują wszyscy, ale przyjmą to z radością. Świat bez niego stanie się lepszy. Czy ty się boisz? – Bałam się, ale teraz czuję tylko podniecenie. Starzec przyjął jej słowa z uśmiechem. – Czułem to samo podczas pierwszej wyprawy. Widziałem tylko zdobyczną skórę w moich dłoniach. Byłem też wystraszony, ale tego nie wiedziałem. Te dwa uczucia były ze sobą nierozerwalnie splecione. – Ze mną jest tak samo – przytaknęła. – Denerwuję się, bo nie potrafię wyobrazić sobie, co się wydarzy, kiedy już tam dotrzemy. Nie mam jak przećwiczyć wszystkiego w myślach, rozumiesz? Nie mam jak, ponieważ nie wiem, co powinnam zrobić! – Swoją pierwszą bitwę przygotowywałem w myślach ze sto razy – powiedział Brat Koń – a i tak wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Nic, co sobie wyobrażałem, nie przygotowało mnie do rzeczywistego biegu wypadków. Może więc tylko na tym skorzystasz. – Dlaczego jednak wszystko jest utrzymywane w tajemnicy przede mną? Dlaczego nie mogę wiedzieć? – Nie mam pojęcia. Może po to, by nikt nie mógł z ciebie niczego wydobyć. Mech potrafił tego dokonać. – Och. Czas jakiś jechali w milczeniu, lecz tym razem nikomu ono nie przeszkadzało. Wyciągnęła rękę, dotknęła dłoni starego Manga. Odwzajemnił jej uścisk. – Jeżeli nam się powiedzie, jeżeli go zabijemy, to czy drobni bogowie – tacy jak ci żyjący tutaj – powrócą do Nhol? Czy cesarstwo stanie się podobne do Balat? – Żadne miejsce nie jest podobne do Balat – zapewnił ją stary Mang. – Rozumiem jednak, o co ci chodzi i odpowiadam „tak”. Myślę, że tak się stanie. Kiedy nie będzie już tego, który ich pożera, bogowie powrócą. – To dobrze. Dwa dni później znaleźli się u podnóża Sheleng. Dolne partie zboczy pięły się ku wyżej położonym grzbietom, oni zaś to drapali się do góry, to zjeżdżali w doliny, bez ustanku wypatrując miejsca, którego nazwę coraz częściej wymieniali szeptem woje Sheldu: Erikwer. Serce Hezhi uderzało szybciej z każdą przebytą milą, ją samą zaś ogarniał coraz silniejszy zapał. Wyczuwała strach, o którym mówił Brat Koń, był jednak o wiele słabszy, niż narastające pragnienie niebezpieczeństwa, budzące nie tyle obawę, co dziwną radość. To, że Perkar z każdym dniem robił się coraz bardziej nachmurzony i zamknięty w sobie, nie miało już dla niej większego znaczenia. Cztery zdarzenia zmieniły na zawsze jej dotychczasowe życie. Pierwsze z nich to odkrycie Ghana i biblioteki. Druga zmiana zaszła wówczas, gdy pojęła naturę Królewskiej Krwi, jej moc i przekleństwo. Za trzecim razem była to ucieczka z Nhol i życie wśród Mangów. Ostatnia zmiana nastąpiła po tym, jak przez bębenek wkroczyła w świat Jeziora, stając się szamanką. Jednak żadne z tych wydarzeń nie dało jej spokoju, szczęścia, czy choćby poczucia bezpieczeństwa. Jutro będzie inaczej. W Erikwer znajdzie wybawienie, zabijając lub ginąc, uwolni się od noszonej w żyłach krwi. Na myśl o tym ogarnęło ją gwałtowne uniesienie. Przypomniała sobie figurkę, którą dawno temu dostała od Yena. Figurka przedstawiała tors kobiety osadzony na końskim kadłubie i była odzwierciedleniem wierzenia Mangów, iż jeździec i rumak po śmierci stają się jednym. Sama stała się teraz taką statuetką. Była klaczą, bykiem, łabędziem, lecz nade wszystko była Hezhi i jako Hezhi umrze albo przeżyje. Tego nikt nigdy jej nie odbierze. Chociaż wszyscy jechali stępa, przymusiła Ciemną do galopu. Inni przyglądali się jej być może ze zdziwieniem, ale cóż ją to obchodziło. Chciała pędzić, słyszeć łomot kopyt uderzających w rytm jej serca. Dróżka robiła się coraz węższa, coraz bardziej stroma, trzykrotnie uderzały w nie nisko wiszące gałęzie, ale Ciemna biegła pewnym krokiem. Wydawszy radosny okrzyk, zrobiła nagły zwrot, kierując wierzchowca w dół zbocza. Zaledwie to uczyniła, omal nie zderzyła się z innym jeźdźcem. Osadziła gwałtownie klacz na miejscu, a wojownik, któremu zajechała drogę – jeden ze zwiadowców Sheldu – spojrzał na nią ze złością i strachem zarazem. Otworzyła usta, żeby go przeprosić, on jednak nie dał jej dojść do słowa. – Mangowie – wydyszał. – Nie możemy tędy jechać. – Co takiego? – Tam w dolinie – wskazał kierunek machnięciem ręki. – Cała armia. – Popatrzył na nią spod nastroszonych brwi i po chwili zniknął wśród drzew. Hezhi pozostała na miejscu. Jej bezgraniczna odwaga gdzieś się ulotniła, nie na tyle jednak szybko, by zabrać ze sobą także ciekawość. Nieco dalej ścieżka ostro skręcała, a poprzez okalające ją drzewa można było dostrzec odległe zbocza leżącej niżej doliny. Skierowała Ciemną ku zakrętowi. Postanowiła, że tylko rzuci okiem na nadchodzącą armię i zaraz się cofnie. Tuż za łukiem drzewa zniknęły, odsłaniając dolinę pokrytą tak równymi bruzdami, że można by ją było wziąć za olbrzymie zaorane pole. Na prawo miała tylko otwarte przestworza, na lewo ścieżkę, która coraz węższą nitką wiodła ku stromej ścianie sąsiedniej doliny. Dróżka była tam tak wąska i pochyła, że nie potrafiła sobie wyobrazić, by jakikolwiek wierzchowiec zdołał tamtędy przejść, nie wpadłszy w przepaść. Na niemal pionowej ścianie nie było nawet drzew, które mogłyby powstrzymać taki upadek. A mimo to, w dole szlaku zobaczyła wojowników Sheldu. W znacznej odległości od nich, niemal na dnie doliny, tą samą ścieżynką pięła się w górę liczna grupa ludzi i koni. Zaś jeszcze niżej, pośród świerków i brzóz, tysięcznymi błyskami połyskiwała w słońcu stal, jak gdyby wataha metalowych mrówek przebiegała tamtędy w poszukiwaniu zdobyczy. W rzeczywistości nie były to jednak owady, tylko ludzie i konie: Mangowie. Tak, należało jak najszybciej wrócić do drużyny. Próbowała obliczyć, ile czasu zajmie nadciągającej armii wejście na górę, zastanawiała się też, czy jeźdźcy, którzy wkroczyli już na ścieżkę, byli przyjaciółmi, czy wrogami. Mieli ciemną skórę, jak Mangowie, lecz nawet jej wspomagany przez bogów wzrok nie pozwalał na razie rozróżnić szczegółów, choć jedna postać wydawała się znajoma. W tym momencie odbity od ścian doliny podmuch wiatru tchnął w jej ucho imię. – Hezhi! Głos był bardzo słaby, ale od razu go rozpoznała. Po chwili odezwał się znów. Hezhi, zdumiona, zawróciła Ciemną w stronę nadciągającego wojska. XXXIII. Stromy szlak Palce Ghe zacisnęły się na gardle, Ghana, który czuł, że za chwilę oczy wyskoczą mu z czaszki. Walcząc rozpaczliwie o oddech, resztkami świadomości dostrzegł jak wszędzie wokół niego ginęli ludzie, miotając się bezradnie pomiędzy Mechem, a demonami uwolnionymi z żył Ghe. Zastanawiał się niemądrze, czy ludzie rzeczywiście potrafią walczyć i umierać w tak wielkiej, ponurej ciszy, czy też to tylko szum krwi w jego uszach tłumił wszelkie inne odgłosy. Wbił palce w szpony miażdżące mu krtań, lecz równie dobrze mógłby próbować wygiąć osadzone w kamieniu stalowe pręty. – No, jakim kłamstwem zamierzałeś uraczyć mnie tym razem, staruchu? – wysyczał ghoul. – Czemuś nazwał mnie głupcem? A może mam się tego dowiedzieć, rozpruwając cię i zaglądając do środka? Ghan odpowiedział w jedyny sposób, na jaki w tej chwili mógł się zdobyć – omdlewającą dłonią popukał w pierś napastnika. Ghe przez moment przypatrywał mu się z zaskoczeniem, po czym mocno odrzucił od siebie. Ryk oddechu oraz pędzącej krwi omal natychmiast nie rozsadził głowy Ghana, a kiedy padł na ziemię, zdało mu się, że słyszy poszum oceanu. Zapewne miał zaledwie parę chwil na odpowiedź, ale jego gardło wciąż dławił bolesny skurcz. Ghe tymczasem przystanął, by zbadać swoją ranę, tę samą, z której wyskoczyły trawiaste niedźwiedzie. Krwawienie już ustało. – Teraz pamiętam – odezwał się Ghe, spoglądając znacznie łagodniej. Ghan chrząknął, nie mógł zrobić nic więcej. – Kiedy umierałem, usta Hezhi krwawiły, a jej krew w coś się zmieniała. – Dotknął stopą ziemi. – Krew, pojmujesz, nadaje kształt duchowi. Czy znałeś pochłoniętego przeze mnie demona strumienia? Miał ludzką postać, gdyż jakaś dziewczyna wykrwawiła się w wodzie na śmierć. A moja krew zawiera teraz tak wiele istot. – Ona doprowadziła cię do obłędu! – wykrzyknął Ghan. – Qwen Shen wodzi cię na smyczy niby psa. Jak lichego kundla z Dzielnicy Południowej. – Zamknij się, staruchu – zazgrzytał Ghe. – Mam dosyć twoich kłamstw. – To prawda. Czy wiesz, że powtarzasz wciąż imię Hezhi, gdy sypiasz z Qwen Shen? Ona tobą zawładnęła, nagięła twą duszę do swoich celów. Ghe przypadł do niego z szybkością węża i zdzielił w twarz otwartą dłonią. Ziemia zakołysała się jak targane wiatrem prześcieradło. Jeszcze jeden cios i Ghan widział już tylko noc. Kiedy się ocknął, Ghe wycierał mu usta mokrą szmatką. Na jego widok splunął krwią i wzniósł ramiona w obronnym geście. Ghe pokręcił głową na znak, że go nie tknie, co tylko pogłębiło konsternację Ghana. Za Ghe stał Mech. Wyglądał na zmęczonego, a jedno ramię miał zawieszone na temblaku. – Co się dzieje? Ghe wzruszył ramionami. – Omal cię nie zabiłem, a to byłby błąd. Tak jak Rzeka, mam kłopoty z zobaczeniem samego siebie. Potrzebuję innych, stojących z boku, żeby na mnie patrzyli. Jak się czujesz? – Mam zamęt w głowie. Myślałem, że ty i Mech walczycie na śmierć i życie. – Tak też było – wyjaśnił szaman – a śmierć niewątpliwie mnie przypadłaby w udziale. To tyś mnie ocalił, Ghanie. Dałeś wiedzę, której potrzebowałem. Szkoda, że nie powiedziałeś mi wcześniej o władzy Qwen Shen nad Ghe. Gdybym wiedział o tym choćby dzień wcześniej, wielu mych wojowników pozostałoby przy życiu. Na szczęście dla nas obu w końcu to z siebie wydusiłeś. – Nie dowierzam żadnemu z was – mruknął Ghan. – Nie robiłem z tego tajemnicy. A to, co wiem, trzymam dla siebie. Jeśli chcesz wiedzieć tyle samo, pogadaj z nim. – Z obrażoną miną skinął głową w stronę Ghe. – On wie, jak do tej wiedzy dotrzeć. Ghoul potrząsnął głową. – Nie, twoja wiedza pomieszałaby się we mnie ze wszystkim innym. Teraz pamiętam, dlaczego chciałem, żebyś uczestniczył w tej wyprawie żywy: bo nawet nastawiony wrogo do mnie, jesteś niezwykle pożyteczny. – Przymrużył oczy. – Ale nie zniosę ani jednej zdrady więcej. Wyrównałeś stary dług i na tym koniec. Nie próbuj zaciągać nowych. – Wciąż nie pojmuję, co się stało. Mech nieznacznie się uśmiechnął. – Pokazałem mu jego... jak to nazwałeś? Smycz. Pokazałem pułapkę, jaką zastawiła na niego Qwen Shen. Skoro już wiedziałem, czego szukać, bez większego trudu wypatrzyłem ją i odsłoniłem. – Potarł zbolałe ramię. – Ona jest potężna. I niebezpieczna. – Co się z nią stało? – spytał Ghan. Twarz Ghe wykrzywił grymas gniewu. – Zniknęła, a razem z nią hrabia Węgorz. Nie wiem, dokąd uciekli, ale jeszcze ich znajdę. Ghan głośno odetchnął. – Dajcie mi chwilę na zastanowienie. Chcę obu wam coś powiedzieć, a także zadać parę pytań. Jego zmysły wyostrzyły się tak wielce, że słyszał cykanie oddalonego o pół mili świerszcza, widział orzech na drzewie rosnącym w takiej samej odległości. Wyraźną woń duszy wyczuwał, będąc od niej nawet jeszcze dalej. A mimo to, nigdzie nie natrafił na choćby najdrobniejszy ślad Qwen Shen i Węgorza. Zupełnie jakby rozpostarli wokół siebie niewidzialną zasłonę, co potrafili tylko najpotężniejsi kapłani i... sama świątynia. Straciwszy z oczu obóz, rozszalał się na dobre. Pod jego pazurami z drzew leciały wióry, z porwanych huraganem gniewu drobnych stworzeń w okamgnieniu pozostawały tylko szkielety. Pragnął zadać sobie ból, poobijać knykcie do kości, tak by spłynęły krwią. Rozpaczliwie pragnął raz jeszcze poczuć ból, oczyścić się za jego pośrednictwem. Jednak skóra nie odbierała już takich doznań, a ciało i kości nie dawały się, ani rozerwać ani połamać. W końcu musiał więc dać za wygraną. Zawiódł Rzekę, ale mógł to jeszcze naprawić, zwłaszcza gdyby odgadł, co i dlaczego robiła Qwen Shen. Powróciwszy pamięcią do ich miłosnych schadzek, zrozumiał przynajmniej część jej poczynań. Otóż Qwen Shen pracowała usilnie nad tym, by jego najsilniejsze pragnienie odnalezienia Hezhi przekształcić w ukryte pożądanie wobec jej osoby. Musiał przyznać, iż wiele na tym polu zdziałała. Wciąż jeszcze dygotał, gdy pomyślał o niej, o jej ciele i oczach. Teraz wszakże przypominał sobie zdradzieckie podstępy, iluzje Hezhi wywoływane w chwilach największej namiętności, szeptane słowa, o których przedtem zapomniał, subtelne sugestie, mające w jej ustach doskonały sens. Ach, kiedy ją wreszcie odnajdzie, zemsta będzie słodka. Rozkosz, jaką mu dawała, będzie niczym w porównaniu z tym, co czuć będzie, rozrywając nici jej żywota, jedna po drugiej, a także rozdzierając oblekające ją ciało. Zmusił się do myślenia o rzeczach, o których przez nią zapomniał. Wspomnienia tłoczyły się całymi stadami, on jednak nie potrafił wydobyć ich na jaw. Mech mógłby mu w tym pomóc, Ghan zresztą również, choć ten ostatni odnosił się do niego z niechęcią. Potarł knykcie, rozzłoszczony, że nie czuje w nich bólu. Pod palcami wydały mu się dziwnie twarde i wówczas ze zdumieniem odkrył, iż tuż pod skórą tkwi jakaś kostna płytka. Zaskoczony, przystąpił do szczegółowych oględzin ciała. Szerokie tarcze z twardej substancji pokrywały jego pierś, brzuch i uda. Masywna płyta spoczywała na ramionach, których skóra przybrała barwę napinającego ją pancerza – odcień bladej, lekko plamistej szarości, niczym grzbiet rzecznego kraba. Nie wiedział czy śmiać się, czy płakać. Oddzielone od wód Rzeki, jego ciało zaczęło wytwarzać obronną skorupę. Qwen Shen skrzętnie to przed nim ukrywała. Dlaczego? Aby podtrzymać w nim złudzenie, że jest Ludzką Istotą, oczywiście. Aby odsunąć od niego propozycje Pani Śmierci i stłumić jego własny zdrowy rozsądek, podpowiadający, że choćby nie wiadomo jak mocno wierzył, iż jest Ghe, w istocie wcale nim nie był. Nie mógł o tym myśleć. To nie miało znaczenia, bo przecież kimś był i miał teraz do dyspozycji wspomnienia całych zastępów. Miał też pragnienie, cel, choć Qwen Shen mogła go zamazać. No i zdobędzie Hezhi, jeżeli nie dla siebie, to przynajmniej dla Rzeki i dla niej samej, tak by została cesarzową, jak przepowiadał Mech. Hezhi, cesarzowa świata. A czy w świecie rządzonym przez Rzekę i jego dzieci znajdzie się miejsce dla kogoś takiego jak on? Wściekły i oszołomiony powrócił do pospiesznie zwijanego obozu. Pragnienie, by w pojedynkę popędzić na spotkanie wroga, było trudne do pohamowania. Teraz wszakże musiał słuchać Manga o wiele lepiej, znającego świat czarów i bogów niż on sam. Mech potrafił wysłać swój wzrok daleko naprzód – co Ghe się nie udawało. Przy każdej bowiem próbie przekazujący obraz duch usiłował uciec, a Ghe musiał go wówczas pochłonąć do końca. Mech dogadywał się ze swymi duchami zupełnie inaczej – poprzez pochlebstwa i układy – a duchy chętnie mu pomagały. Moc szamana była niczym wobec mocy Ghe, jednak dzięki usłużnym duchom szaman miał nad nim pewną przewagę. Wiedział bowiem, gdzie przebywa Hezhi i pilnujący jej wojownicy, wiedział, że za parę dni ich drogi skrzyżują się u podnóża wyrastającej na zachodzie góry. Nalegał, by Ghe zaczekał z uderzeniem do tego momentu, mimo że czekanie przychodziło mu niezmiernie ciężko. Jedno pojmował jednak bardzo dobrze. Teraz, gdy wyswobodził się spod władzy Qwen Shen, był nie tyle wojownikiem, co orężem. Takim właśnie uczynił go Rzeka, toteż nie stawało mu mądrości, a może wiedzy, by stwierdzić, gdzie i w jaki sposób uderzyć. To było zadanie Mechu. Mang wiedział najlepiej, w jaki sposób nim się posłużyć. Może zatem, będąc zaledwie bronią, zbyt wiele czasu poświęcał na rozmyślania. A koniec końców, myślenie rodziło w jego głowie tylko zamęt. Wszedł do obozu ciekaw, co też chciał mu powiedzieć Ghan. * * * Ghan chwiejnie podszedł do strumienia i ruszył w górę biegu, szukając miejsca nietkniętego przez końskie kopyta. Klęknąwszy, zaczerpnął w dłonie czystej, niewiarygodnie zimnej wody. Skropił nią twarz, ostrożnie przemył zadrapania i sińce na szyi. Tak niewiele brakowało, naprawdę niewiele. Mimo wszystko, nie mógł wyzbyć się wątpliwości, czy postąpił słusznie. Może jednak byłoby lepiej, gdyby Mech został zniszczony. No cóż, nie powinien czuć się odpowiedzialny za to, co wychrypiał duszony przez Ghe. Nigdy w całym swoim życiu nie wyobrażał sobie istnienia takich sił z dala od prostego, wyjałowionego świata Rzeki. Był to świat przerażający, miał więc powody, by lękać się o Hezhi. Wszystko zdawało się opierać właśnie na niej, a przecież, kiedy nacisk stawał się zbyt silny podpora mogła pęknąć. Ale, niech go woda pochłonie, jeszcze bardziej niż Ghe zaczynał bać się tego niezwykłego Czarnego Boga, którego nigdy nie widział. Istota ta przez co najmniej dwa tysiące lat spiskowała i snuła plany, by ziścił się ten dzień. Z tej też przyczyny mogła być przeciwna jakimkolwiek zmianom, a już z pewnością nie liczyła się zupełnie z uczuciami, pragnieniami i planami trzynastoletniej dziewczyny. Plany uknute w ciemnych zakątkach świata na przestrzeni wieków nie zostały przygotowane właśnie dla Hezhi. Przewidywały zapewne narodziny, jednak nie jej, a dziecka o podobnych cechach. Hezhi miała własne zamiary i pragnienia, te zaś niekoniecznie musiały iść w parze z tym, czego oczekiwali od niej bogowie. Zamknął oczy, próbując raz jeszcze wywołać z pamięci wizerunek jej twarzy, to jak przygryza wargę, jak pochyla się i otwiera księgę... Rozwarłszy powieki, ze zdumieniem ujrzał drgające na powierzchni strumienia odbicie kobiecej twarzy. – Jeśli krzykniesz – wyszeptała – jeśli wydasz choćby najcichszy odgłos, natychmiast umrzesz. Rozumiesz? Ghan odwrócił się powoli ku Qwen Shen i pokiwał głową. Parę kroków od niej stał hrabia Węgorz z ponurą miną. – Pójdziesz ze mną do koni i bez oporu z nami odjedziesz. Jeżeli tak postąpisz, nie tylko zachowasz życie, ale też zobaczysz się z ukochaną uczennicą. Ghan wzruszył ramionami, nie potrafił jednak ukryć targającego nim gniewu. Posłusznie skierował się ku wierzchowcom. Z pewnością Mech i Ghe jakoś ich wyczują i zaraz odnajdą. Kiedy jednak minęło pół dnia, ich konie zaś spłynęły potem i mocno się zasapały, Ghan musiał w duchu przyznać, że być może pomylił się w swych rachubach. Zagłębili się w przepastną knieję, a koło południa Węgorz nakazał im zeskoczyć z siodeł i prowadzić zwierzęta luzem, lękał się bowiem, by nie padły z przemęczenia. – Jesteś głupcem – oznajmił mu w pewnej chwili hrabia Węgorz. Ghan posłał mu ostre spojrzenie. Zastanowiło go, że tym razem głos hrabiego zabrzmiał jakoś inaczej. – Doprawdy? – Zdradziłeś nas. Trzymaliśmy ghoula pod kontrolą, ty zaś umożliwiłeś mu ucieczkę. Nawet nie wyobrażasz sobie, co uwolniłeś. – Chyba wyobrażam, ale czy wy to sobie wyobrażacie? Qwen Shen zaniosła się ochrypłym śmiechem. – Mąż mój wiele zniósł. Pysznił się i w ogóle doskonale grał swą rolę ku waszej uciesze, tak że całą uwagę skupiliście na mnie, jemu pozostawiając swobodę. Nie daj się wszelako zwieść. Moja znajomość czarów jest rozległa, ale jego... – Cicho, ukochana – rzucił Węgorz rozkazującym tonem. – Przekazanie wiedzy temu nieszczęśnikowi równoważne jest z wręczeniem mu śmiercionośnej broni. Albo z podaniem dziecku odłamka szkła. Sam nie wiem, co jest bliższe prawdy. Tak czy inaczej, najlepiej nie mówić mu zbyt wiele. – Wiem, że służysz Czarnemu Bogowi, którego w Nhol zwiemy Hebanowym Kapłanem – warknął Ghan. – Doprawdy? – niedbale zainteresował się Węgorz. – No cóż, przyznać muszę, iż byłbym srodze rozczarowany, gdybyś nie wpadł przynajmniej na to. Powiedz mi więcej, książę słów i ksiąg. – Cały kapłański stan służy Czarnemu Bogowi. Wy jednak nie jesteście kapłanami. Ona jest kobietą, ty zaś nie zostałeś wykastrowany. – Znowu racja. Jesteś naprawdę bystry, Mistrzu Ghanie. Może byliśmy w błędzie, namawiając Ghe, żeby cię połknął. – Nie – zdecydowanie wtrąciła Qwen Shen. – Gdybyśmy go przekonali, nadal byłby w naszej mocy. Tyle przy nim wycierpiałam, a potem ty wszystko popsułeś. Hrabia Węgorz ciężko westchnął. – Zaraz, zaraz, ukochana, dobrze wiemy, że bardzo go lubiłaś. Nie kłam. Qwen Shen rozwarła usta, żeby zaprotestować, lecz gdy zajrzała w oczy męża, zmieniła zamiar i nadała swemu obliczu złośliwy wyraz. – No cóż, mój panie, na Rzece wcale nie byłeś sobą. – Cicho, powiadam – huknął Węgorz i tym razem Ghan uchwycił w jego głosie prawdziwą złość. Qwen Shen posłusznie zamilkła i przez czas jakiś jechali w ponurym milczeniu. – Czy mogę zapytać, dokąd jedziemy? – odezwał się w końcu Ghan. – Możesz, a ja mogę ci nawet odpowiedzieć – odrzekł Węgorz. – A więc? – Jedziemy na spotkanie z Hezhi i jej świtą – odpowiedział. – W najlepszym razie możesz liczyć na kilka godzin przewagi nad Ghe i Mechem. Ten czas może być jeszcze krótszy, jeżeli Ghe wzbije się w przestworza. Czy wiesz, że on potrafi latać? – Wiem. Całe to zamieszanie jest twoją zasługą. Łatwo było zachować równowagę, gdy mieliśmy Ghe pod kontrolą. Teraz ją utraciliśmy, czego skutkiem w najlepszym razie będzie nielichy bałagan. Szukam porady kogoś mądrzejszego i potężniejszego ode mnie. Opuściwszy Nhol, straciłem znaczną część mojej mocy oraz wiedzy. – Czy masz na myśli towarzyszącego Hezhi Perkara? – Perkara? Tego barbarzyńskiego osła? Nie. To raczej tobie spotkanie z nim sprawi przyjemność, skoroś tak często o nim rozmyślał. Ghan chrząknął. – Czarny Bóg? Czy chcesz powiedzieć, że Hezhi podróżuje w towarzystwie boga? – Może tak, może nie. Nie widzę ich zbyt wyraźnie. Gotów jestem postawić ostatniego miedziaka, że jest gdzieś w pobliżu, jeżeli nie wśród nich. – Wzruszył ramionami. – Tak czy inaczej, w przeciągu dnia zobaczysz bitwę, jakiej ten świat nie oglądał od wielu stuleci. Spróchniały karcz został wywrócony i termity wybiegają na powierzchnię! – Roześmiał się głośno, serdecznie, a jego głos odbił się dziwnym echem od wysokiego sklepienia lasu. Po południu Węgorz już się nie śmiał. Dotarli do wysoko położonej, wąskiej doliny i przynaglili zdrożone wierzchowce do szybszego biegu w górę zbocza. Droga była w tym miejscu wyjątkowo stroma, a żadne z nich nie zaliczało się do wytrawnych jeźdźców. Na domiar złego, daleko w dole pojawiły się drobne figurki pochylonych na końskich grzbietach Mangów. Nie wiadomo, czy byli to zwykli zwiadowcy, czy grupa pościgowa, lecz nie robiło to żadnej różnicy, gdyż niebawem dobiegły z ich strony triumfalne okrzyki – widocznie Mangowie dobrze wiedzieli, kto przed nimi jedzie. Być może Qwen Shen i hrabia Węgorz swymi kapłańskim sztuczkami mogli uśpić nadprzyrodzone zmysły Ghe oraz Mechu, nie zdołali natomiast oszukać bystrych oczu urodzonych myśliwych i wojowników. Klnąc pod nosem, Węgorz przymusił swego konia do jeszcze szybszego biegu. Ghan również targnął wodze, słysząc zarazem, jak nad uchem coś dziwnie mu zaświstało. Nieco na prawo od siebie dostrzegł kształt pomykający o wiele szybciej niż ptak, a gdy kształt ów utkwił w pniu drzewa, przekonał się, że była to długa, czarna strzała. – Strzelają do nas! – wrzasnął na całe gardło. – Wiem, ty głupcze – warknął hrabia Węgorz. – On się zbliża. Jest całkiem blisko – dodała Qwen Shen. – To też wiem. A teraz zamknijcie się oboje, jeżeli nie macie nic ważnego do powiedzenia. Górą przeleciało jeszcze kilka strzał, ale odległość wciąż jeszcze musiała być za duża, w przeciwnym bowiem razie Mangowie by nie chybili. Aby utrzymać się w siodle, Ghan musiał przywołać całe niedawno nabyte doświadczenie. Ścieżka wiła się zdradziecko pośród drzew, pięła się pod górę, by za chwilę runąć w dół. Palce kurczowo wpił w grzywę rumaka, tam też ukrył twarz, a mocno zamknięte oczy otwierał tylko na krótką chwilę, żeby sprawdzić, gdzie się znajduje. Miał je akurat zamknięte w chwili, gdy kierunek jazdy zmienił się z przyprawiającą o mdłości prędkością, zupełnie jakby jego wierzchowiec wyskoczył nagle prosto w niebo. W tym samym momencie usłyszał przerażony kwik innego konia. Rozwarłszy powieki stwierdził, że pokonywali właśnie wielką stromiznę. Wierzchowiec Qwen Shen potknął się i upadł, na szczęście kobieta zdołała powstrzymać osuwające się zwierzę i po chwili z powrotem była w siodle. Hrabia Węgorz nie poświęcił jej najmniejszej uwagi i tylko bez ustanku parł do przodu. „To są konie, a nie kozice” – pomyślał Ghan, którego serce gotowe było lada moment wyskoczyć z piersi. Na szczęście szlak stał się mniej stromy i jego wierzchowiec odnalazł właściwy rytm kroku – niepewny trucht często przerywany potknięciami. Drzewa wokół nich zaczęły rzednąć, potem zniknęły zupełnie, niezdolne zapuścić korzenie w litej skale. Kiedy po chwili zerknął w dół, zaraz tego pożałował. Dróżka, którą mozolnie piął się jego wierzchowiec, węższa była niż rozpostarte ramiona mężczyzny i wiła się zboczem góry – tej góry, jak przypuszczał. Na prawo od siebie miał skalną ścianę, która strzelała na niebotyczną wysokość, na lewo otwierała się przyprawiająca o zawrót głowy otchłań. A dno doliny zapełniali Mangowie. Wystrzeliwane przez nich dziesiątki strzał z brzękiem uderzały o pobliskie skały. – Tam! – wrzasnął z wściekłością hrabia Węgorz. Ghan gorączkowo rozejrzał się dokoła. Na ścieżce stało trzech jeźdźców, odcinając im drogę ucieczki. – Poddaj się – wydyszał Ghan. – Inaczej będziemy zgubieni. – Nie! Patrz! – Węgorz ponownie wskazał widoczną w górze trójkę wojowników. Spojrzawszy uważnie, Ghan pojął, o co mu chodzi. To nie byli Mangowie. Pod hełmami jaśniały blade twarze, ich odzież i zbroje także miały dziwny wygląd. Woje ci należeli – musieli należeć – do ludu Perkara. Jego koń potknął się, spod kopyt poleciał w dół skalny odłam. Ghan miał nadzieję, że głaz spadnie prosto na głowy ich prześladowców. Jeszcze raz zerknął w górę. Czy im się uda? Ścieżka była taka stroma, taka długa... Za trójką jeźdźców stał czwarty, bardzo drobny, przyodziany nie w zbroję, tylko w żółtą spódnicę. Odległość była zbyt wielka, żeby rozpoznać szczegóły, zdołał jednak wypatrzyć delikatną plamę brązowej twarzy. To wystarczyło. Już wiedział. Wiedział. – Hezhi! – krzyknął co sił w płucach, a jego głos powrócił zwielokrotnionym echem. Tamten jeździec zastygł w bezruchu, a potem nagle popędził na łeb na szyję w ich stronę. – Hezhi! – wrzasnął ponownie, mocno wbijając pięty w boki wierzchowca, a jego stare serce poczęło uderzać z młodzieńczym zapałem. On był tutaj, a ona żyła, więc nawet w obliczu nadchodzącej armii wciąż istniała nadzieja. Był tego zupełnie pewien. Poczuwszy w plecach ukłucie bólu, wcale się nie zdziwił. Przecież jego stare kości po winne dać o sobie znać o wiele wcześniej. Już widział jej oczy, chociaż światło nagle jakoś przygasło. Czyżby słońce przysłoniły chmury? Ból w plecach przybrał na sile, pojawiły się zawroty głowy i dziwna drętwota członków. Sięgnąwszy za siebie, zmacał tkwiącą w nerce, ociekającą krwią strzałę. – Węgorzu... – zaczął. Chciał powiedzieć komuś, jakie to dziwne uczucie, gdy coś siedzi w człowieku. Zawsze sobie wyobrażał, że taki ból jest o wiele gorszy. Góry wirowały w szalonym pędzie, jak gdyby jego koń wzbił się w powietrze i kręcił tam młynka. Wiedział, że musi mocno czegoś się trzymać, lecz jego dłonie utraciły zdolność chwytu. Wirowanie przeszło w łagodne kołysanie, on zaś ze zdumieniem patrzył, jak jego koń, Węgorz, Qwen Shen i tamci jeźdźcy oddalają się coraz bardziej. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, iż zapewne upadł i zsuwa się po zboczu. A potem uderzył w coś twardego i światło zgasło. Co dziwne, czas jakiś słyszał jeszcze jakieś zgrzyty i trzaski, niewyraźnie dobiegające z oddali, ale wkrótce ucichły także i one. XXXIV. Zęby wroga – Ghan nie umarł – tłumaczyła sobie Hezhi przyciszonym głosem. – Siedzi w bibliotece ze swymi księgami. Żadna siła nie zmusi go do rozstania z nimi. Jednak wobec tego kogo przed chwilą widziała? Kto jak zabawka, niemal komicznym ruchem spadł ze szlaku, przekoziołkował trzy razy po skalistym zboczu, by na koniec zniknąć w zaroślach na dole? To na pewno nie był Ghan, choć słyszała, jak ktoś wymawia jego imię – jeden z nowo przybyłych, odzianych według zwyczajów Nhol, posługujących się jakimś niezrozumiałym, bełkotliwym językiem. „Dlaczego wszyscy nie nauczycie się mówić?” – pomyślała z goryczą. Zapewne słowo, które wpadło jej w ucho nie brzmiało nawet „Ghan”. Równie dobrze mogło to być „gan” lub „gaan”, a może „kan”, czy „ghun”. Kogo to zresztą obchodziło. Przybysze często powtarzali też słowo „Mang”, ale to akurat było oczywiste. Widziała wojowników Mangów rojących się u podnóża stoku, słyszała ich odlegle wycie. Jeden z bladolicych mężczyzn przeniósł ją łagodnie na swojego konia, na co przystała bez słowa protestu. Zanadto pochłonięta była rozmyślaniem, by samodzielnie jechać wierzchem, zwłaszcza że jechać trzeba było w ogromnym pośpiechu. Jej głowę bez ustanku zaprzątała myśl o tym, kim też mógł być tamten człowiek o wyglądzie jej nauczyciela. Bo przecież Ghan niewątpliwie przebywał bezpieczny w Nhol. – Czy ona jest ranna? Co się stało? – wykrzyknął Perkar na widok pobladłej Hezhi siedzącej nie na grzbiecie Ciemnej, tylko za plecami woja Karaka. – Nie – usłyszał w odpowiedzi. – Panienka jest cała i zdrowa. Widziała jednak czyjąś śmierć. Perkar zeskoczył z siodła i biegiem ruszył w jej stronę, ale Tsem go uprzedził i ostrożnie postawił dziewczynę na ziemi. Hezhi natychmiast zaczęła coś mu tłumaczyć gorączkowym szeptem, jak gdyby chodziło jej o najważniejszą rzecz na świecie. Hezhi mówiła, a Tsem popatrywał na nią z zafrasowaną miną. W ślad za Hezhi nadjechała dwójka nieznajomych, mężczyzna i kobieta. Oboje byli przystojni, nawet piękni. Oboje też mieli na sobie – jeśli skromne doświadczenie go nie zawodziło – stroje z Nhol: kolorowe spódnice i koszule. Głowę mężczyzny spowijał pas tkaniny, mocno wystrzępiony po jednej stronie. Przybysz, zaledwie spostrzegł Karaka, pospiesznie zeskoczył z konia i padł na kolana. – Wstawaj, ty głupku – huknął Karak, rzecz jasna wciąż pozostający pod przebraniem Sheldu. Wyraźnie zmieszany mężczyzna rozprostował plecy, po czym ręką dał znak kobiecie, która właśnie zaczynała głęboki ukłon. Mężczyzna i kobieta z Nhol, którzy rozpoznali Karaka i oddali mu cześć. Co to oznaczało? Nie miał czasu, by długo nad tym się zastanawiać. – Mangowie wypełnili całą dolinę. Jestem pewien, że część z nich ruszy niebawem ku nam. – Pojedynczy oddział – rzekł Karak. – Z łatwością można ich wybić. – Dopóki reszta nie wejdzie na szlak jakimś łagodniejszym stokiem – krzyknął przejeżdżający opodal Ngangata. – Wówczas będą tutaj, nim słońce przebędzie na niebie kolejną piędź. – To jest najszybsza droga – obstawał przy swoim Karak. – Ale czy zdołamy ją przebyć? Ilu Mangów mamy przeciwko sobie? Kilka setek? Nas jest trzydziestu pięciu, Sheldu. Musimy przekroczyć grzbiet i jechać do celu inną doliną. – To śmieszne. – Ngangata zna tę krainę, Sheldu – wpadł mu w słowo Perkar. – Ja też! – ryknął Karak, a w jego oczach zapłonął niebezpieczny, żółty płomień. – To prawda – wydyszał Perkar, podjeżdżając bliżej – ale Ngangata przemierzył ją na końskim grzbiecie! Karak zamrugał. – Ach tak. Odwróciwszy się, Perkar dostrzegł ironiczny uśmieszek Ngangaty. Był pewien, że pół- człowiek doskonale wiedział, kim był ich przewodnik. – Na drugą stronę grzbietu – warknął Perkar, po czym zajrzał Karakowi w oczy. – Chyba, że chcesz być kimś więcej niż tylko naszym przewodnikiem. Bóg Kruków wolno potrząsnął swą ludzką głową. – Jeszcze nie teraz. Nie mogę tego zrobić dopóki nie będziemy tak blisko, że on nie zdoła nam przeszkodzić. – Wobec tego przewodnictwo przejmuję ja z Ngangatą. Do opisywanego przez ciebie miejsca można dojechać także inną drogą. Zamiast się kłócić, lepiej niezwłocznie ruszajmy. Zostaw paru swoich wojów z dużym zapasem strzał, żeby nie pozwolili Mangom jechać dalej tym szlakiem. Powiedz im, żeby dali nam jak najwięcej czasu. Niech jednak uciekają, zanim Mangowie ich otoczą. Karak zrobił obrażoną minę, ale w końcu skinął głową i wydał niezbędne rozkazy. – No tak – z uznaniem mruknął Ngangatą. – A już się zastanawiałem, czy przypadkiem nie zamyślałeś znów nas opuścić. – Wkrótce to nastąpi, przyjacielu, ale jeszcze nie teraz. W chwilę później pomknęli dalej, pnąc się w górę kamienistego zbocza. Wojenne okrzyki Mangów zdawały się rozlegać ze wszystkich stron. Zerknąwszy na Brata Konia, Perkar dostrzegł malującą się na jego obliczu troskę. Chociaż nie było to łatwe, pchnął konia między drzewa, by zbliżyć się do starca. – Uczyniłeś więcej, niż można było od ciebie oczekiwać – wrzasnął Perkar. – Nalegam, abyś nas opuścił. Nikt nie powinien walczyć z własnym ludem. – Wiem, co mam robić – odkrzyknął Brat Koń. – Daruj sobie rozterkę. Nie odwrócę się do was plecami. Mój los jest przesądzony. Jeśli dopisze mi szczęście, nie będę musiał zabijać współplemieńców. Jednakże to, co dzieje się tutaj, ważniejsze jest od wszelkich więzów krwi. – Nigdy nie myślałem, że usłyszę coś takiego z ust Manga – przyznał Perkar. Brat Koń nastroszył brwi. – Jeżeli szukasz wroga pośród nas, lepiej zacznij od własnego serca. – Jak to? – wrzasnął Perkar. Brat Koń machnął ręką tak, jakby chciał położyć kres tej rozmowie. – Nie wiem. Przez kilka ostatnich mil odczuwam niepokój, gdy myślę o tobie. Perkar ze złością przynaglił wierzchowca do szybszego biegu. Jak ten stary głupiec śmiał w niego wątpić, skoro to Mangowie wspierali Odmieńca – wroga ich wszystkich? Opodal jechał Ngangata. Konie zwolniły kroku, zmuszone kluczyć między nisko zwisającymi gałęziami. Perkar doskonale pamiętał, jak poprzednim razem przemierzał te stoki w ucieczce przed Łowczynią. Wówczas rozpaczliwie pragnęli umknąć z Balat, zostawić za sobą jego tajemnice. Teraz dokładali wszelkich starań, żeby osiągnąć jego serce. – Pogoń jedzie szybciej, niż przypuszczałem – krzyknął Ngangata, oglądając się przez ramię. – Musieli się rozdzielić, jeszcze zanim ich zobaczyliśmy. – Czy wiesz, ilu ich jest? – Wielu, całe setki. Nadciągają z trzech stron. – Jak daleko musimy jeszcze jechać? – Zbyt daleko, sądząc z opisu Karaka. Perkar uśmiechnął się z uznaniem. – Od jak dawna wiesz, kim naprawdę jest nasz przyjaciel „Sheldu”? Ngangata wybuchnął ochrypłym śmiechem. – Niemal od samego początku. Wyczytałem to z twojej twarzy. Znowu stałeś się jak obłąkany. – Wymierzył palec w Perkara. – Chyba nie myślisz o tym, by wyjechać im na spotkanie? Perkar potrząsnął głową. – Nie. To znaczy, rozważałem to, ale co by to dało? Większość po prostu by mnie wyminęła. Gdyby trzeba było bronić wąskiego przesmyku, gdybym mógł dopaść dowodzącego nimi Mecha albo tamtego stwora... – Odwrócił się gwałtownie w siodle. – Ostrzegam cię, przyjacielu. Jeżeli dostrzegę sposobność zabicia tej istoty z Nhol, niezwłocznie z niej skorzystam. Rozumiesz? – Nie – szczerze przyznał Ngangata – ale zgadzam się. – To dobrze. Zaraz potem Perkar zaczął przebijać się na czoło kolumny. Hezhi wciąż sprawiała wrażenie oszołomionej, lecz wierzchowiec Tsema nie potrafił udźwignąć nawet tak niewielkiego dodatkowego ciężaru, więc dziewczyna jechała za plecami Yuu’hana. Dosiadany przez olbrzyma masywny rumak chwiał się na nogach i wyglądał tak, jakby za chwilę miał upaść. Co wówczas począłby Tsem? Oczywiście, wkrótce wszystkie konie staną się niezdatne do dalszej jazdy. Nawet T’esh bliski był wyczerpania. A wypoczęty Ostry Tygrys i tak nikomu nie pozwoli się dosiąść. Wycie za ich plecami stawało się coraz bliższe. Karak również wyglądał na zaniepokojonego i nerwowo rozglądał się na boki. – Przecież możesz ich powstrzymać – zagadnął Perkar. – To nie jest moje miejsce – odparł Kruk rozdrażnionym tonem. – Jesteśmy zbyt blisko celu. Już niemal czuję smak zwycięstwa. Jeśli ujawnię moją moc, zdradzę swą obecność, Balati może zwrócić uwagę na to, co się tutaj dzieje. Któż wie, co wówczas uczyni? – Jeżeli wszyscy zginiemy... – zaczął Perkar. Karak nie pozwolił mu dokończyć. – Ty wraz z pozostałymi możecie zdobyć nieco czasu dla mnie i Hezhi. Ona jest tutaj najważniejsza. Tylko ona się liczy. – Jest nas zbyt mało – warknął Perkar. – Ścigający przetoczą się przez nas jak Rzeka, któremu służą. Moi towarzysze i twoi woje razem wzięci nie spowolnią ich biegu choćby na mgnienie oka. – Już niebawem dojdzie do starcia. Potem, być może, będę zmuszony się ujawnić – powiedział Karak. – Uczynię to jednakże dopiero w ostateczności. – Czyli gdy wszyscy zginiemy, a ty uciekniesz stąd z Hezhi. – Skoro już o tym wspomniałeś, tak właśnie to sobie wyobrażałem. Miejmy jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. W następnej chwili Ngangata z wrzaskiem uniósł łuk, wrzawa podniosła się również w drużynie Karaka. Przez moment Perkar obawiał się, że dopadli ich Mangowie, lecz niebawem spostrzegł prawdziwy powód zamieszania. Przed nimi wolne miejsca między pniami drzew były wprost najeżone włóczniami i łukami. Wśród nieprzebranego mrowia wojowników nieustannie pomykały wilki. Szeregi zbrojnych ciągnęły się tak daleko, jak sięgał wzrok Perkara, całkowicie odcinając im dalszą drogę. Ghe wbijał szpony w dłonie, usiłując nie stracić do reszty panowania nad sobą. Zwiadowcy odkryli obecność Qwen Shen i Węgorza. Niesiony skrzydłami wiatru mógłby ich dopaść w jednej chwili, lecz Mech doradzał, żeby tego nie czynić. Z najwyższą niechęcią usłuchał młodego szamana. Wprawdzie czuł, że nic nie zdoła oprzeć się jego mocy, lecz Mang przekonywał, że w tym przypadku sprawy mają się zupełnie inaczej. Może i miał rację, skoro czarna magia użyta przez Qwen Shen i jej głupkowatego męża pozwoliła im nie tylko zniknąć bez śladu, ale również wykraść Ghana z obozu. Nawet teraz nie potrafił ich wyczuć, chociaż Mech zapewniał, że przebywają całkiem niedaleko i, nim zgaśnie dzień, armia Mangów otoczy zbiegów szczelnym pierścieniem. Będzie tam też Hezhi ze wspierającym ją demonem. Wtedy walki wystarczy dla wszystkich. – Nie możemy pozwolić – przekonywał szaman – żeby podniecenie i złość nas rozdzieliły. Wraz z moimi duchami utkałem setki zaklęć zapobiegających przebudzeniu Pana Lasu, a także chroniących nas przed innymi, czającymi się w lesie niebezpieczeństwami. Jeżeli oddalisz się w pojedynkę, będziesz mieć do obrony jedynie własną moc. Masz wprawdzie wiele sił, ale nie brak tu silniejszych od ciebie bogów, których nie zdołasz łatwo pokonać. Razem mamy o wiele większe szanse. Chociaż więc Hezhi była tak blisko, musiał uzbroić się w cierpliwość. Podmuch wiatru przyniósł woń śmierci. Wojownicy Mangów dzielnie pięli się krętym szlakiem, podążając śladem Qwen Shen, Węgorza i Ghana. A na grzbiecie wzniesienia czekał na nich ktoś, kto bronił tej niebezpiecznej ścieżki. Czuł jak roztrzepotane życie opuszcza ich ciała, a pośród wielu śmierci odbierał umieranie kogoś znajomego. – Nie martw się Mechu – rzekł do swego towarzysza. – Nie oddalę się bardziej niż nasi zwiadowcy. Jest tam coś, co muszę sprawdzić. – Uważaj – przestrzegł go Mech. – To co wyczuwasz, może być pułapką. – Wiem, lecz nie sądzę, aby tak było. – Zeskoczył z siodła i niby pies podążający za tropem, zniknął w porastających zbocze gęstych zaroślach. Odbierane przez niego oznaki życia były coraz słabsze i zanikły niemal zupełnie, nim dotarł do ich źródła. To akurat życie nacechowane wszakże było ogromnym uporem i choćby dlatego powinien o wiele wcześniej rozpoznać, z kim miał do czynienia. Zdruzgotane ciało Ghana leżało pod drzewem, zwinięte niczym płód, tyle że jego kręgosłup wygięty był w złą stronę. Jedno oko patrzyło przed siebie, podczas gdy drugie niknęło pod zakrwawioną opuchlizną. W głębi ciała drgały jeszcze cienkie włókna podtrzymujące ducha, który zawzięcie usiłował wyrwać się na wolność. Ghe był zdumiony, że jest mu żal tego denerwującego, a zarazem niebezpiecznego starca. Bo przecież wzruszył się tym bezsensownym widokiem. Oto pełen godności uczony, którego pióro kreśliło tak piękne litery, leżał z roztrzaskanym krzyżem, przebity strzałą pośrodku lasu o całe setki mil od najbliższego stołu do pisania. Ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął więzi, ostatecznie odrywając je od ciała, które od tej chwili służyć już miało wyłącznie za strawę dla dzikich zwierząt i użyźniający glebę nawóz. Przyciągnął ducha i zamknął go w sobie, w dostojnym towarzystwie bogów, cesarza i ślepego chłopca. – No, staruszku, w końcu cię mam. – Co? – nadeszła słaba odpowiedź ducha. – Co się stało? Gdzie jest Hezhi? Widziałem jak... – Cicho – rzucił Ghe. – Na razie odpoczywaj. Potem ci wszystko wyjaśnię. Zatrzasnął za Ghanem drzwi, bo przerażenie świeżo pochwyconej duszy źle na niego działało, teraz zaś potrzebował pełnego skupienia. Dobrze jednak wiedział, że fakt ocalenia staruszka ucieszy Hezhi. Dla niej nie pozwoli nawet, by bibliotekarz przemawiał jego ustami. Tak, będzie mu za to wdzięczna. Odwrócił się; za jego plecami stał Mech. – Przykro mi, starcze – rzekł szaman w stronę zwłok. – Gdybyś tylko powiedział mi o nich wcześniej... Ghe posłał mu sardoniczny uśmiech. – Skrywał o jeden sekret za wiele, a teraz nie ma już ich wcale. Mech wzruszył ramionami. Po chwili jego wzrok się rozjaśnił; kiwnął głową w stronę górskiego grzbietu. – Moje duchy zabiły tych, którzy strzegli szlaku. Druga kolumna pnie się zboczem z innej strony. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, wkrótce ich dopadniemy. – Kiedy już ich pojmiemy, Qwen Shen będzie moja – ponuro oznajmił Ghe. – Dobrze – odrzekł Mech głosem, w którym znać było napięcie. – Co się z tobą dzieje? – spytał Ghe. Szaman niespokojnie potrząsnął głową. – To wydaje się zbyt proste. Plan Czarnego Boga na pewno jest bardzo szczegółowy. Nie zaufam nikomu i niczemu, dopóki nie będziemy mieć Hezhi i nie dotrzemy do Rzeki. – Daleko jeszcze? – spytał Ghe. – Do Odmieńca? Jesteśmy blisko jego źródła. Wypływa w górze, niecałą milę stąd. – Zacisnął pięści. – Jak tylko dostaniemy Hezhi, nic nas nie powstrzyma. Skoro już sięgniemy jego wód, żaden bóg ani żadna siła na ziemi nie zdoła mu jej odebrać. – Oni też szukają źródła – powiedział Ghe. – Dlaczego nie pozwolić im po prostu tam dotrzeć? – Nie, musimy temu zapobiec za wszelką cenę. I zapobiegniemy. Parę tygodni temu posłałem przodem swoich pięćdziesięciu najszybszych wojowników. Ostatnio widziałem ich dzięki mojemu wędrującemu wzrokowi. Nawet jeśli tutaj się nam nie uda, tamten oddział wciąż będzie ich oddzielać od źródła. – Skąd wiedziałeś, czego oni szukają? – spytał Ghe. Gaan potrząsnął głową. – Nie wiedziałem. Przypuszczałem tylko. Wciąż mogę jeszcze się mylić, ale uważam to za mało prawdopodobne. – Zatem ruszajmy – powiedział cicho Ghe. – Hezhi czeka. * * * Oddział w lesie nie spuszczał ich z oczu, ale trwał w bezruchu. W zupełnej ciszy Karak osadził konia w miejscu. Po zboczu ze świstem pomykał wiatr, z oddali coraz wyraźniej dolatywały pohukiwania Mangów. Perkar dobył Harki. Wiedział, czyją armię mają naprzeciwko, przecież raz został już przez nią zabity. – Czy widzisz Łowczynię? – spytał oręża. – Nie, ale to jej wojsko. Pomimo tego, nie wyczuwam zagrożenia z ich strony. – Jak to? – Chyba to nie na nas polują. – Zatem na kogo? Na Mangów? – Zaczekaj – odezwał się Harka. – Patrz. Perkar przesunął spojrzenie w bok i wtedy ją dostrzegł. Stała w samym środku myśliwskiej gromady. Kiedy widział ją ostatnim razem, miała wygląd porośniętej czarnym futrem Alwatki wyposażonej w rogi i kocie zęby. Dosiadała wówczas lwicy, którą zdołał zabić, zanim Łowczyni przebiła go włócznią. Teraz wyglądała inaczej, lecz bez wątpienia była tą samą Łowczynią. Bogini Strumienia kiedyś mu wyjaśniła, że bogowie przybierali postać ludzi, zwłaszcza tych, z których krwią mieli do czynienia. Wiedział, że Łowczyni często smakowała krwi – ludzi, Alwatów, a także innych stworzeń. Obecnie przybrała mniej więcej ludzki wygląd. Była bladą, szczupłą kobietą o gęstych, czarnych włosach zebranych w pojedynczy, sięgający kolan warkocz. Ciemnobrązowe oczy pozbawione były białek, przez co bardziej przypominała posąg niż żywą istotę. Była naga, a w dłoni trzymała włócznię – tę samą, którą wtedy rozpłatała mu gardło. Tak jak przedtem jej dumnie wzniesioną głowę zdobiły rogi, zagięte do tyłu niczym u daniela. – Ach, cóż za drużyna – rzuciła z westchnieniem, a był to ten sam głos, to samo okrutne skrzywienie warg, które zapamiętał Perkar. Łowczyni przyjrzała mu się z szerokim uśmiechem. – Tylko niewielu zdołało mi umknąć – powiedziała. – Tobie też za drugim razem się nie uda. Teraz już znam Harkę, doceniam jego wartość. Pamiętaj o tym, maleńki. – Oddaliła się jeszcze bardziej od swojej wilczej hordy, a kiedy jej spojrzenie padło na Karaka, roześmiała się srebrzyście. Nie rzekła jednak słowa, tylko skierowała kroki ku usadowionej za plecami Yuu’hana Hezhi. – To jak, dziecino, czyś gotowa? Ostateczna rozgrywka tuż, tuż. – Oni zabili Ghana – powiedziała Hezhi, a w jej wstrząśniętym głosie zadźwięczała nagle złość. – Zabili mojego nauczyciela. Tsem zeskoczył z siodła, stanął między Łowczynią i Hezhi, lecz bogini nie miała zamiaru podchodzić bliżej. Po prostu stała i kiwała głową. – Nie będzie żadnej ostatecznej rozprawy, jeśli natychmiast nie wyruszymy – rzekł wzburzony Karak. – Jak sobie życzysz, panie... Sheldu, czy tak? Jak sobie życzysz. – Nie spodziewałem się ciebie – oznajmił Karak. – Ranisz mnie – oświadczyła bogini. – Jak mogłeś nie zaprosić mnie na takie polowanie. Karak nic nie powiedział. Co się tutaj działo? Jaką grę prowadzili bogowie? Bogini znów ruszyła w stronę Perkara. Chłopak dostał gęsiej skórki na wspomnienie dzikiej radości, z jaką Łowczy ni go zabiła. – To jak słodziutki – zagadnęła, zbliżywszy się na tyle, że mógł dojrzeć je szpony oraz czarnej barwy język. – Walczysz razem ze mną, czy nie? – Walczyć razem z tobą? – Przeciwko nim – machnęła ręką w stronę nadciągających Mangów. – Ktoś musi ich powstrzymać, bo inaczej twoi przyjaciele nigdy nie osiągną źródła Odmieńca. Potrzebna mi będzie pomoc, a pamiętam twój zapał do walki. – Nigdy nie przywiązywałem do tego wagi – wymamrotał ponuro. – Szarżowałeś prosto na mnie i zabiłeś mego ukochanego wierzchowca. Teraz daję ci sposobność walki u mojego boku. Tylko niewielu śmiertelnych doświadczyło tej przyjemności, jeszcze mniejsza ich liczba zakosztowała mojej włóczni. Perkar powiódł wzrokiem po towarzyszach. Oczy Ngangaty wręcz krzyczały: „Nie”, ale Karak energicznie kiwał głową. Natomiast Hezhi – no cóż, w jej spojrzeniu mógł wyczytać niejedno, ale niczego nie był pewien. – Doskonale – powiedział. – Tak, doskonale, jeżeli tylko przyobiecasz mi tiskawę. – To niełatwy przeciwnik, ale jak sobie życzysz. – Zaczekaj jeszcze chwilę – poprosił Perkar. Skierował T’esha ku Hezhi i spojrzał jej prosto w oczy. Wytrzymała jego spojrzenie, on zaś przekonał się, że doszła już do siebie i znów przytomnie patrzyła na świat. – Wybacz, jeśli więcej się nie zobaczymy – powiedział. – Nie jedź – odparła szeptem – Zostań ze mną. – Nie mogę. – Potrząsnął głową. – Muszę to uczynić. Ale, Hezhi... – Podjechał bliżej i nachylił się tak, że jego wargi omal nie dotknęły ucha dziewczyny. – Uważaj na Sheldu – wydyszał. – To Karak w przebraniu. On wie, co należy zrobić, żeby zniszczyć Odmieńca, ale mu nie ufaj. I uważaj. – Pocałował ją lekko w policzek, po czym dołączył do Łowczyni. – Jazda – wrzasnął Karak. Armia Łowczyni rozstąpiła się, otwierając drogę Karakowi i tym, którzy z nim jechali. U boku Perkara pozostał tylko Ngangata. – Musisz z nimi jechać – oznajmił Perkar. – Tylko tobie mogę powierzyć czuwanie nad bezpieczeństwem Hezhi. Tylko ty wiesz dostatecznie wiele o bogach i Balat, by odgadnąć, co należy zrobić. – Możliwe – przyznał Ngangata – ale nie chcę umierać samotnie. – Wcale nie mam zamiaru umierać – zapewnił Perkar. – Już z tego wyrosłem. Poza tym, walczę po stronie Łowczyni. Co może nas powstrzymać? – Wobec tego nie będziesz miał nic przeciwko temu, żebym ci towarzyszył – nie dawał za wygraną Ngangata. Perkar położył dłoń na ramieniu przyjaciela. – Chcę, żebyś mi towarzyszył. Nigdy ci tego nie mówiłem, gdyż wstydzę się tego, jak traktowałem cię na początku. Nie mam jednak żadnego przyjaciela bądź krewniaka, którego ceniłbym bardziej niż ciebie. Jednak to, co powiedziałem, jest prawdą. Lękam się o Hezhi i pragnę, żebyś był blisko niej. Możesz mi wierzyć lub nie, ale coś mi się zdaje, że większe niebezpieczeństwo grozić ci będzie tam, a nie tutaj. Przykro mi, lecz muszę cię prosić, byś jechał z Hezhi. Zazwyczaj nieruchomą twarz Ngangaty wykrzywił grymas rozterki. Perkar sądził już nawet, że pół-człowiek znów zacznie na niego krzyczeć, tak jak wtedy na równinach, ten jednak wyciągnął rękę. Perkar gorąco ją uścisnął. – Piraku z tobą, pod tobą, wokół ciebie. Ngangata nieznacznie się uśmiechnął. – Dobrze wiesz, że mój lud nie gromadzi Piraku. Łowczyni, która w międzyczasie wysforowała się daleko do przodu, zadęła w róg. Perkar uwolnił dłoń Ngangaty i skierował Tesha w ślad za niknącym oddziałem. – Potem musisz pokazać mi ziemie rozciągnięte za Balat! – wykrzyknął za siebie. Ngangata wzniósł rękę w geście pozdrowienia, skinął głową, po czym także i on zawrócił wierzchowca, by dołączyć do Hezhi i reszty drużyny. Perkar pchnął Tesha do galopu. Wokół siebie widział wilki, wielkie, czarne bestie wielkości konia, a także zajadłe hordy rutkirul, bogów niedźwiedzi przyobleczonych w ludzkie kształty. Niebawem gnał już u boku Łowczyni, tym razem dosiadającej pantery mającej kły niczym sztylety. Łowczyni władczo skinęła głową i uśmiechnęła się radośnie. Niemal wbrew sobie, pomimo wszystkich obaw i wątpliwości poczuł odrobinę jej radości, a siedzący w nim chłopiec – ten, o którym sądził, że zginął bezpowrotnie – zaczął zastanawiać się, jaką też pieśń można by ułożyć o wspólnej walce z Boginią Łowów. W miarę jak zgiełk wroga stawał się coraz bliższy, zawył na całe gardło, dołączając swój głos do rozbrzmiewającego wokół chóru. Przeskoczyli jedno wzgórze, potem następne i nagle powietrze pociemniało od lasu czarnych włóczni Mangów. Poczuł skurcz żołądka, ale w następnej chwili na czele Mangów ujrzał twarz swego wroga, tego, który zabił jego ukochaną, i oczy przesłoniła mu czerwona mgła. Wściekłość spłukała z niego resztki zwątpienia i niemal całe człowieczeństwo. Po raz drugi Perkar Kar Barku podniósł Harkę przeciwko istocie znanej niegdyś jako Ghe. Z każdym uderzeniem kopyt odległość między nimi stawała się coraz mniejsza. XXXV. Szamani Hezhi zawęziła oglądaną przestrzeń, gdy konie w szalonym pędzie mknęły w dół zbocza. Łowczyni i jej wataha, Mangowie i Perkar – wszyscy zniknęli w porastającym dno parowu gęstym lesie. Teraz całą uwagę skupiła na wąziutkiej ścieżce pnącej się urwiskiem i kamieniach lecących na wszystkie strony spod kopyt walczących o zachowanie równowagi koni. Ciemna potknęła się, lecz pozostała na nogach, natomiast ogier jednego z wojowników Sheldu padł, przekoziołkował dwukrotnie, a na koniec uderzył w drzewo. Zaplątany w strzemiona jeździec krzyknął rozpaczliwie, gdy leżący na boku koń zaczął zsuwać się w dół stromizny. Jeszcze moment, a człowiek i zwierzę zupełnie zniknęli jej z oczu. – Tsem! – krzyknęła przez ramię Hezhi. – Zsiadaj natychmiast i dalej idź pieszo! Olbrzym wyraźnie zostawał w tyle, jego ogromny wierzchowiec miał coraz większe kłopoty ze wspinaczką. Tsem pokiwał głową, po czym zeskoczył na ziemię i pogładziwszy masywny koński łeb, zabrał się za odwiązywanie juków. – Zostaw to – wrzasnął Sheldu. – Jesteśmy już tak blisko, że nie będą nam potrzebne! Tsem zrobił zadowoloną minę, wyciągnął maczugę, na plecy zarzucił tarczę i głośno sapiąc, ruszył przed siebie. – Daleko jeszcze? – Hezhi zagadnęła dziwnego mężczyznę, który jakimś sposobem – nie potrafiła pojąć jakim – stał się przywódcą jej wyprawy. Mając w pamięci ostrzeżenie Perkara, przypatrywała mu się ze wzmożoną uwagą. – Dla lecącego kruka to bardzo blisko – stwierdził Sheldu z goryczą w głosie. – Idąc lądem trzeba będzie jeszcze nieco się natrudzić. Kiedy jednak osiągniemy dno tego wąwozu, jazda stanie się łatwiejsza. – Tsem nie ma jak jechać. – Zdoła dotrzymać nam kroku. Nasze wierzchowce również są już niezdatne do biegu. Hezhi pokiwała głową, ale w sercu czuła rozpacz. Dobrze wiedziała, jak szybko olbrzym się męczy. Zgodnie z zapowiedzią Sheldu po krótkiej jeździe dotarli na dno doliny. Płynął tamtędy mały strumień, pachnące wodą powietrze zaś było zimne i wilgotne. Dodało jej to nieco otuchy, zwłaszcza że Tsem – choć oczy wychodziły mu na wierzch ze zmęczenia” – równym krokiem truchtał na końcu kolumny. Hezhi puściła Ciemną stępa, dzięki czemu niebawem znalazła się u jego boku. – Dasz radę? – spytała zmartwiona. – Dam. – Bo jeśli nie... – Nic mi nie jest, księżniczko. Wiem, co o mnie myślisz, ale już przestałem użalać się nad tym, jak bardzo jestem nieprzydatny. – Nigdy nie byłeś nieprzydatny, Tsem. – Mniejsza z tym. – Wzruszył ramionami. – Teraz wiem, że mogę się przydać w tej bitwie. Nawet jeśli zabraknie mi sił do biegu, stanę w miejscu i stawię opór podążającemu za nami wrogowi. – Tsem, Ghan nie żyje. – Nie wiesz tego na pewno, księżniczko. To nie mógł być Ghan. Pewnie widziałaś kogoś, kto był do niego podobny. – Dowiem się tego. Czy znasz któreś z nich? – wskazała mężczyznę i kobietę jadących obok Sheldu. – Tak. Kobieta zwie się Qwen-jakoś-tam. Mężczyzna to hrabia Węgorz. – Szlachta z Nhol tutaj. Więc jednak to był Ghan, nie sądzisz? Tsem z niechęcią pokiwał głową, lecz nie powiedział już nic więcej. Wkrótce potem padł następny koń i Sheldu zarządził postój, żeby napoić; wierzchowce. – Mam nadzieję, że Perkar z Łowczynią dobrze sobie radzą – rzekł Sheldu. – Nie słyszę odgłosów pogoni. – I nie usłyszysz – wtrącił Ngangata. – Ten wąwóz nie wypuszcza dźwięków poza swoje ściany. Usłyszymy ich dopiero wtedy, gdy będą tuż za nami. – Musimy odpocząć choćby przez krótką chwilę – powiedział Brat Koń. – Sheldu postępuje słusznie. Hezhi dopilnowała, żeby Tsem wypił nieco wody, po czym stąpając po grubym kobiercu liści, podeszła do siedzących pod drzewem Qwen Shen i Węgorza. Kiedy już była blisko, oboje poderwali się na nogi i złożyli jej ukłon. – Księżniczko – przemówił Węgorz. – Jesteśmy twymi pokornymi sługami. Wybacz, jeszcze się nie przedstawiliśmy. – Nie czas na ceregiele – odparła Hezhi. – Po pierwsze, dlaczego tutaj jesteście? Qwen Shen zgięła się w ukłonie. – Posłał nas twój ojciec, księżniczko, abyśmy chronili cię przed szpiegami kapłanów. – Mój ojciec? Kapłani? – Tak, pani. Hezhi westchnęła. – Opowiecie mi o tym później. Kiedy do nas dołączaliście, jechał z wami jeszcze ktoś. Potem spadł z konia. Kto to był? Węgorz spuścił głowę. – Sądzę, że go znałaś – Odrzekł po chwili. – To był Ghan, bibliotekarz. To on przekonał cesarza o potrzebie naszej wyprawy. Był... będzie nam go brakować. Przykro mi. Qwen Shen kiwała tylko głową, w jej oczach błysnęły łzy. Hezhi poczuła ucisk w gardle. – Ghan we własnej osobie. Dlaczego? – Dowiedział się o spisku mającym na celu odnalezienie cię i zabicie bądź przekazanie Rzece. Przewodził mu młody Jik, który jak mniemam, również nie jest ci obcy. – Znałam go w Nhol, a ostatnio widziałam w wizji – mruknęła Hezhi. – Ale on nie żyje. Widziałam jego śmierć. – Kapłani posiadają wielką moc – stwierdził Węgorz. – Potrafią stworzyć czarodziejskie istoty. Ten Ghe nie jest człowiekiem, którego znałaś. – Człowiek, którego znałam, nie jest człowiekiem, którego znałam – rzuciła ze złością Hezhi. – Na koń! – wrzasnął Sheldu. – Trzeba nam ruszać. Hezhi zmierzyła dwójkę swych rozmówców surowym wzrokiem. – Opowiecie mi o tym później. Wyjaśnicie też, skąd znacie Sheldu. – No więc... – zaczął Węgorz – to znany podróżnik, właściwie nawet ktoś w rodzaju szpiega... – Później – ucięła ostro. – I tak mam już zamęt w głowie. Wiele z tego, co mówicie, nie ma sensu. Odpowiedzcie krótko. Czy wiecie, jaką mamy tutaj misję? Węgorz uroczyście skinął głową. – Chcecie zabić Rzekę. – Jeśli będziecie mi w tym przeszkadzać, moi przyjaciele was zabiją. Zrozumiano? – Doprawdy, księżniczko, nie mamy zamiaru przeszkadzać. Ghan uzgodnił to z cesarzem. Usiłując zachować nieprzeniknioną twarz, podeszła do Ciemnej. Kłamali, bez przerwy kłamali, a ona to wiedziała. Ale czy wszystko, co mówili, było fałszem? Kiedy znów siedziała na końskim grzbiecie, nachyliła się do ucha Tsema. – Jeśli tych dwoje uczyni cokolwiek podejrzanego, kiedy dotrzemy do celu – wyszeptała – masz ich zabić. Przekaż moje słowa Bratu Koniowi i Yuu’hanowi. Tsem w zdumieniu szeroko otworzył oczy. – Księżniczko? – Ja nie żartuję, Tsem. Zbyt wiele szkód wyrządzili nam szpiedzy ojca, a może jeszcze kogoś innego. Nie ufam im. Zachowują się jak przyjaciele Ghana, ale on z kimś takim nigdy by się nie zaprzyjaźnił. – Przez chwilę rozważała, czy nie powiedzieć mu o ostrzeżeniu Perkara, uznała jednak, że lepiej nie dawać Tsemowi zbyt wielu powodów do zmartwień naraz. Ruszyli naprzód pod niebem spowitym w opończę ciemnych chmur. Myślała, że tak krótki odpoczynek niewiele koniom pomoże, ale Mangowie i Sheldu lepiej zapewne rozumieli potrzeby zwierząt. Boki Ciemnej unosiły się w ciężkim oddechu, a jej sierść pokrywały płaty białej piany. Hezhi patrzyła na to z niepokojem. Ciemna była jej pierwszym koniem, i Hezhi nie chciała oglądać śmierci tak pięknego stworzenia. Bez ustanku obserwowała też Sheldu, usiłując dostrzec w nim cechy Karaka. Czy Perkar miał rację? Czy właśnie to przed nią ukrywał? Spróbowała przypomnieć sobie jego słowa, lecz wówczas gdy do niej mówił, miała umysł zmącony niepokojem o Ghana. To jednak musiał być on, choć nie mogła się z tym pogodzić. Nie mogła. Musiała pozbyć się tego wspomnienia, wyrzucić je z serca, zanim przytłoczy ją do reszty, bo przecież powinna teraz rozwiązać parę ważnych zagadek. Ponownie zerknęła na Sheldu. Ciekawiło ją, co łączy Boga Kruków i arystokratów z Nhol. Zaledwie jednak odwróciła głowę, pobliski strumień eksplodował fontanną szlamu i pary. Najbliżsi jeźdźcy – straż przednia Sheldu – zostali wprost zdmuchnięci z siodeł, sam Sheldu również spadł z grzbietu stającego dęba rumaka. Hezhi patrzyła jak urzeczona na wyłaniający się z wody kształt. Górna część ciała potwora przypominała traszkę o mocno pomarszczonej, szaro- czarnej skórze. Z opancerzonej głowy sterczały szypułkowe małe oczy oraz rozgałęzione skrzela przypominające pierzaste poroże. Natomiast jego zadnie łapy wiele miały wspólnego z ludzkimi nogami. Bezzębna paszczęka rozwierała się na tyle szeroko, że bez trudu mogłaby pomieścić całego człowieka. Ghe spostrzegł najpierw Łowczynię, poczuł pulsującą energię bijącą od tej dziwacznie wyglądającej kobiety. Jej oddział również promieniował energią, więc teraz nie miał już wątpliwości, że Mech nie kłamał. Pokonanie tej kobiety oraz wspierających ją stworów nie będzie łatwym zadaniem. Zebrał zatem wokół siebie własny hufiec, po czym rozciął dłoń, by dać ujście czarnej posoce i swojej mocy. Kiedy już krew pociekła na ziemię, przywołując do życia potwory, które stawić miały czoło wilkom oraz dziko przyodzianym ludziom, ujrzał pędzącego z naprzeciwka demona. Perkar – tak według Ghana miał zwać się ów demon – dla niego oznaczał tylko śmierć. Wyjąc potępieńczo, z twarzą zastygłą na kształt obłąkańczej maski, wojownik o bladej twarzy gnał co koń wyskoczy. Ghe spowił się płaszczem utkanym z wichru, wzmocnił żywy pancerz i sporządził tarczę z niewidzialnego ognia. Potem, pochłonąwszy płomień życia własnego rumaka, zeskoczył z jego grzbietu, rozsiewając dokoła krople krwi. A wszędzie tam, gdzie krew dotknęła ziemi, wzrastały natychmiast trawiaste niedźwiedzie i dziwaczne, długonogie istoty, których nie umiał nazwać. Niechaj to one rozprawią się z tamtym mieczem i oczami o barwie stali. On sam natomiast na podobieństwo włóczni pomknął ku Łowczyni. Gdyby zdołał ją pożreć, już nic na świecie nie mogłoby go powstrzymać – nawet staruszka Śmierć. Perkar zawył wściekle na widok wyskakujących spod ziemi bestii, ale zaraz powściągnął złość, zasłuchany w pieśń kierującego jego ramieniem Harki. Warknął z dziką radością, gdy niedźwiedzi łeb spadł z masywnego karku, a w twarz chlusnął mu strumień gorącej, czarnej krwi. Harka czuwał i natychmiast nim obrócił, przymuszając do obszernego cięcia przez brzuch kościstego potwora o wyglądzie modliszki. Wokół niego armie zwarły się w morderczej walce, las w jednej chwili przeobraził się w arenę śmierci. Mangowie wyli jak opętani, a niezliczeni bogowie dotrzymywali im w tym pola, wydając mnóstwo przedziwnych odgłosów. Widział konie i jeźdźców padających pod razami wilków, kątem oka dostrzegł, jak oślepiony dwiema strzałami człowiek-niedźwiedź kroczy prosto na oczekujące ostrza zakrzywionych mieczy Mangów. Czyjeś pazury wbiły się w jego kolczugę, metalowe kółka z głośnym brzękiem stawiły opór. Niespodziewanie T’esh zakwiczał z bólu oraz strachu i niemal w tym samym momencie runął na ziemię. Perkar w ostatniej chwili zdążył oswobodzić nogi ze strzemion i wyskoczyć z siodła. Choć Harka nieustannie wskazywał mu nowych przeciwników, on przy każdej sposobności rozglądał się za Pożeraczem Życia. W końcu go wypatrzył. Wysłannik Nhol przypominał ognistą plamę poruszającą się błyskawicznie wokół Łowczyni. Jej włócznia dosięgła celu, on jednak nic sobie z tego nie robił i nawet własnoręcznie przeciągnął drzewce na wskroś swego brzucha. Zaraz potem pomiędzy nimi rozbłysło światło na podobieństwo błyskawicy. Z gardłem ochrypłym od krzyku Perkar runął w tamtą stronę, a wszystko, co stanęło mu na drodze do tiskawy, natychmiast ginęło. Ghe znalazł się przy Łowczyni przed Perkarem i za każdym razem, gdy jej dotykał, rozbłyskało światło o mocy słonecznego blasku. Powietrze napełniły bolesne okrzyki bogini. Na wpół oślepły Perkar nie ustawał w wysiłkach, choć wrogowie nacierali na niego w coraz większej liczbie i z coraz większą zawziętością. A kiedy ponownie mógł sobie pozwolić na ogarnięcie wzrokiem pola walki, zobaczył tiskawą miotającego się wściekle przed atakiem rutkiruli oraz wilków. Wystarczyła jednak krótka chwila, by wszystkie zamieniły się w stos trupów, nad którym triumfalnie górowała postać tiskawy. Perkar nareszcie go rozpoznał, chociaż w ciemnych kanałach pod Nhol oglądał tego człowieka – kiedy jeszcze był człowiekiem – zaledwie przez mgnienie oka. Był wówczas znakomitym szermierzem. Bez Harki Perkar nigdy by go nie pokonał. Prócz twarzy w tiskawie nie pozostało wiele z człowieka. Spod strzępów odzienia przezierało ciało niezwykłej barwy, jak również kościsty, nienaturalnych kształtów korpus. W oczach stwora zapłonął czarny ogień, gdy roztrącając trupy zwierząt oraz bogów, ruszył w stronę Perkara. Chłopak był ciekaw, gdzie podziała się Łowczyni, lecz wnet o wszystkim zapomniał, uprzytomniwszy sobie, że to właśnie on pożarł Boginię Strumienia. Z głośnym wyciem skoczył mu naprzeciw. Tiskawa okazał się o wiele szybszy niż dawniej. Bez trudu uniknął ciosu, choć znajdował się w niezbyt dogodnej pozycji. – Tym razem nie dostaniesz mojej głowy! – wychrypiał. Perkar nie odpowiedział. Trzymał Harkę czujnie przed sobą, lecz kiedy potwór skoczył, wymachując przy tym zakrzywionymi szponami, nawet boskie ostrze miało kłopoty, by poruszać jego ramieniem z dostateczną prędkością. Miecz śmignął ku szyi, lecz natrafił po drodze na podstawione ramię. O dziwo, ostrze nie przerąbało go na pół, tylko odkroiwszy płat ciała, ześlizgnęło się po żółtawej kostnej płycie. Dźwignął Harkę, postąpił krok w tył i natychmiast wymierzył pchnięcie w żebra Pożeracza Życia. Tutaj nareszcie stal przedarła się przez ciało oraz kości, przecinając kręgosłup oraz trzewia aż po biodro. W tym samym momencie twarz Perkara rozorały ostre szpony, sprowadzając drętwotę, po której przyszła fala gorąca. Niczym dziecko oparzone przez rozżarzony węgiel, z piskiem odskoczył w tył. Tiskawa spróbował go dopaść, ale jego ciało zawisło pod dziwacznym kątem, jak gdyby nogi uprzytomniły sobie nagle, że zostały odcięte od zawiadującego nimi krzyża. Cofnąwszy się jeszcze bardziej, Perkar dotknął szyi. Poczuł pod palcami strugę ciepłej cieczy. Widocznie miał rozszarpaną tętnicę, ale wypływ krwi stawał się coraz mniejszy w miarę jak Harka zasklepiał ranę. – Niewiele brakowało – oznajmił miecz. – On też dosięgnął naszych więzi serca. Gniewnie warcząc, Perkar znów ruszył do natarcia, lecz w tym samym momencie runął na niego koń. Obalony na ziemię, musiał pospiesznie nastawić Harki, by odeprzeć atak Manga. Lśniąca stal pewnie przeszyła wyciągniętego w skoku wojownika. Zaledwie Perkar poderwał się na nogi, ujrzał jak ziemia dźwiga się w górę, formując grubą kolumnę, z której po chwili wyłoniła się Łowczyni o głowie lwa przyozdobionej rozłożystym, czarnym porożem łosia. Otoczony gwałtownym wichrem tiskawa właśnie wzbił się w powietrze, gdy Łowczyni nadziała go na rogi. Pożeracz Życia zaskomlał, ale równocześnie złapał boginię oburącz za szyję, a następnie dźwignął ją z ziemi. Szczepieni ze sobą pomknęli pod niebo niby zwiędłe liście niesione silnym podmuchem jesiennej wichury. Perkar zobaczył, jak Łowczyni przeobraża się w jakiegoś ciemno upierzonego ptaka, porywa w górę swego przeciwnika i wraz z nim błyskawicznie znika w bezmiarze przestworzy. Poprawiwszy chwyt na rękojeści Harki, zaczął zastanawiać się, w jaki sposób pójść w ich ślady, lecz do porządku szybko przywołały go uderzenia dwóch strzał. Kolczuga powstrzymała groty, a miecz niezwłocznie ustawił go twarzą do nacierającego wroga. – Nie zabijesz tiskawy, jeśli dasz się tym Mangom posiekać na kawałki. Perkar z ponurą miną wziął się do dzieła, zawstydzony, że w głębi ducha poczuł ulgę. Wiedział bowiem, że tiskawa by go zabił i nie był pewien, czy jeszcze raz wytrzymałby umieranie. Natomiast Łowczyni trafiła wreszcie na godnego siebie przeciwnika... Myślenie musiał odłożyć na później. Woje Sheldu rzucili się na potwora, ale Hezhi nie musiała czekać na śmierć pierwszego z nich, by pojąć, że był to bóg o nieprzeciętnej mocy. Zaledwie go ujrzała, wiedziała, że powstał z wody i brudu. Nawet nie sięgała po bębenek, tylko tak jak wówczas, gdy pochwyciła byka Hukwoshę, klasnęła w dłonie i otworzyła Jezioro. Tym razem się nie wahała. Przywołała Hukwoshę, a byk z radością przystał na wykonanie zadania. – Musimy jednak się ujawnić – powiedział. – Nie możemy walczyć tylko pod powierzchnią Jeziora. – Nie wiem, jak to zrobić – odrzekła Hezhi. – Daj mi tylko swoje przyzwolenie. Wahała się tylko krótką chwilę. Tsem, wywijając maczugą, gnał niechybnie na spotkanie śmierci, od której nie uchroniłaby go ani siła, ani nabyta niedawno wprawa. – Masz je! – wykrzyknęła. W tym samym momencie przez jej członki popłynęła moc, zaczerpnęła tchu, a oddech ten zdawał się nie mieć końca. Krew pomknęła żyłami przez ciało, które zaczęło grubieć i zmieniać kształt, czemu towarzyszyły dające przyjemność dreszcze. Nim jeszcze przemiana dobiegła końca, pognała naprzód, tłukąc ziemię rozdwojonymi kopytami. Barwy świata przygasły, zmatowiały, za to nozdrza odsłoniły przed nią nową krainę doznań, której istnienia nawet nie podejrzewała. Czuła Tsema, cierpką woń jego strachu, niemal zupełnie zamaskowaną przez kwaśną złość. Jeden z wojów Sheldu wypróżnił się w spodnie, natomiast on sam nie wydzielał żadnego zapachu. Świeży aromat lasu zniknął, przytłoczony zaduchem bijącym od atakującego boga. Jego nagły strach cuchnął niczym gnijące zwłoki. W chwilę później przebiła go rogiem, podrzuciła do góry, nadziała na rogi jeszcze raz, a na koniec przyszpiliła do drzewa. Zmętniałe, gadzie oczy potwora lekko zadrgały. – Hezhi – wystękał, przy czym głos dobiegał nie z paszczęki przypominającej żabią, lecz gdzieś z głębi cielska. – Hezhi, posłuchaj. Hukwosha cofnął się, znów wziął stwora na rogi i pędem ruszył przed siebie. – Posłuchaj! – Jego oczy gasły coraz bardziej. – Mów zatem – ryknęła Hezhi. – Niewiele czasu ci zostało. – Strzeż się Czarnego Boga, on... Nagle rozpoznała ten głos. – Mech? Mech, czy to ty? – Tak – padła cicha odpowiedź. – Hukwosha, stój – rozkazała, lecz byk wciąż biegł, ani na moment nie zwalniając kroku. Poczuła, jak w jej uniesienie wkrada się nagła panika. – Wolność – ryczał Hukwosha. – Uwolnij mnie. – Nie! – Złapała go ze wszystkich sił i z powrotem wtłoczyła w głąb siebie, nie bacząc na to, że jej ciało zdawało się płonąć. Wiedziała, że podlega kolejnej przemianie, pogrążyła się więc w nierzeczywistej mgiełce Jeziora. Umierający bóg migotał, a złączony z nim – teraz widziała to wyraźnie – był właśnie Mech. W jego ciele ziały takie same rany jak w ciele Boga Salamander. – Zabiłaś mnie – westchnął Mech. – Ja tylko próbowałem... Ja bym ciebie nie skrzywdził. – Przepraszam – odrzekła i nawet w zimnych przestrzeniach tamtego świata naprawdę było jej przykro. – Nieważne – jęknął. – Ja... Jego oczy rozwarły się szeroko, a w następnej chwili zniknął, jak gdyby wcale go tutaj nie było. A kiedy zamrugała oczami, tamten świat zniknął również. Znów była Hezhi, drobną dziewczyną. Leżała na usłanym liśćmi leśnym poszyciu. Z rozciągniętego opodal ciała Boga Salamander uszło ostatnie tchnienie, a wraz z nim uleciał także duch. Spomiędzy drzew dobiegały odgłosy nadciągającej drużyny Sheldu. Po niedługim czasie walka przerodziła się w rzeź. Nieczyste stwory zawezwane przez tiskawą wybito do ostatniego, a Mangowie, choć przecież dzielni i waleczni, nie zdołali sprostać hordzie Łowczym. Jeźdźcy padali pod ciosami lwów i wilków, ginęli rażeni przez bogów przybierających postać niedźwiedzi, orłów czy sokołów, no i oczywiście przez Harkę. Nim starcie dobiegło końca, Perkar zaczął opłakiwać swoich wrogów. Pośród zabitych wypatrzył Mecha. Szaman wciąż jeszcze żył, choć miał rozpruty brzuch. Skierował na Perkara błagalne spojrzenie. – Posłuchaj, wojowniku – wybełkotał niewyraźnie zakrwawionymi wargami. Perkar zbliżył się do niego ostrożnie, pamiętając, czego w podobnym stanie dokonał Chuuzek. – Słuchaj – powtórzył Mech. – Nie wiem, czyś ofiarą w rękach Czarnego Boga, czy też jego świadomym sprzymierzeńcem. Ja umieram, a Ghe zabrała gdzieś Łowczyni. Teraz to ty możesz okazać się jedyną nadzieją Hezhi. – Co to za bzdury? – warknął Perkar. Mech zamknął oczy. – Wnet pochłonie mnie Jezioro – wyszeptał. – Nie mogę... – Dźwignął powieki, lecz jego spojrzenie przybrało dziwnie nieobecny wyraz. – Perkarze, czy jeszcze tu jesteś? Perkar kucnął u jego boku. – Jestem. – Chyba wiem, co zamierza Czarny Bóg. Chyba już rozumiem. Gdy wypowiedział następne zdanie, Perkara przeniknął chłód. – Och nie – mruknął pod nosem, ponieważ już wiedział, że to prawda. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Zazgrzytał zębami. – Karak musiał ułożyć się z Łowczynią, by ta odciągnęła mnie od Hezhi. Czy bardzo cię boli? – zapytał Manga. – Nie. Czuję się tak, jakbym gasł. Pozwól mi przygotować się do tego. Wiele mściwych istot oczekuje na duchy szamanów, musimy więc być gotowi na wszystko. – Czy mogę jakoś pomóc? Ale Mech nie odpowiedział. Wciąż jeszcze żył, było jednak oczywiste, że przemówił po raz ostatni. Dzięki Harce Perkar ujrzał, jak pęka w nim ostatnia nić żywota. Wstał, dygocąc na całym ciele, a słowa Manga bez ustanku krążyły mu po głowie. Zacisnąwszy zęby, z ponurą miną puścił się biegiem do miejsca, z którego przyszedł. T’esh nie żył, a ostatnie konie Mangów albo pouciekały albo zostały pożarte. Nie miał szans, żeby zdążyć do celu na czas, ale musiał spróbować. Kolejny raz to wszystko była jego wina. XXXVI. Erikwer Ghe wirował w przestworzach. Wierzchołki drzew tworzyły koszmarną plątaninę, w którą co chwilę wpadali z ogromnym impetem. Walczyli na szpony i kły, a także na gorejące w ich trzewiach moce, lecz niemal od samego początku Ghe był świadom porażki. Łowczyni była najpotężniejszą istotą, jaką kiedykolwiek napotkał na swej drodze, nie licząc samego Rzeki. Jej jestestwo zdawało się rozciągać w nieskończoność na wszystkie strony. Obejmowało ziemię oraz drzewa, a postać, z którą się zmagał była zaledwie jej małym palcem. Zadowolenie mógł czerpać jedynie z tego, że walka z nim stanowiła dla niej poważną przeprawę. Był godnym przeciwnikiem, czerpał jej energię, żeby podtrzymać własne siły, lecz i tak przegrywał, gdyż ona posiadała większą moc i doświadczenie. Po raz pierwszy Ghe naprawdę pojął, jak ogromna musiała być rozpacz Rzeki, skoro postanowił go stworzyć i jak nikłe miał szanse na ostateczne zwycięstwa. Pomimo tego zajadle trzymał się bogini, podczas gdy ta darła jego ciało na strzępy. – Ty mnie ranisz – przyznała ze złowieszczym pomrukiem. – Bądź dumny, albowiem tylko niewielu tego dokonało. Nie odpowiedział, ponieważ właśnie w tym momencie utracił ramię. Kolejny raz zdumiał się zupełnym brakiem bólu, zastanawiając się zarazem, czy coś poczuje, gdy przeciwnik w końcu odgryzie mu głowę. Rozdygotany, przywołał na pomoc wszystkich połkniętych bogów, po czym spalał ich jednego po drugim, by ich moc podsycała jego. Demon strumienia był najsilniejszy, palił się najdłużej. Nie zwracał żadnej uwagi na wątłe płomyki ludzkich dusz, chociaż jedna z nich krzyczała głośniej od pozostałych. – Rzeka! – wrzeszczała dusza. Dusza Ghana. Ghe doznał olśnienia, daleki był wszakże od triumfu, ponieważ zrozumienie nadeszło za późno. Czuł woń swego stwórcy, gdyż powietrzna walka cisnęła go w pobliże jego wód. Może więc jednak warto było spróbować. Zgromadziwszy wszystkie siły, zdołał oderwać się od Łowczyni i runął do ucieczki. W dole widział drzewa, pnące się stromo górskie zbocza i pulsujący obietnicą wybawienia ciek wody. Jak mógł zapomnieć, że jego pan leżał tak blisko? – Nic z tego – zaskrzeczała Łowczyni, wpijając szpony w szczątki jego pleców. – Nie ma mowy, mój słodziutki. Zrozpaczony, na moment zaprzestał walki, ale zaraz znów dał znać o sobie Ghan. Tym razem wymówił tylko jedno słowo. – Hezhi. Ghe z wyciem zagłębił pazury w Łowczyni, sięgnął po tętniące serce jej mocy. Dotknął go, a moc natychmiast popłynęła przez niego, paląc i rozdzierając wszystko, co napotkała na swojej drodze. Tak ogromnej energii nie potrafił wchłonąć. Ze zwęglonymi członkami, z wypalonymi oczami, czuł, że lecą w dół. Łowczyni skrzeczała, zadawała mu kolejne ciosy, ale spadała razem z nim, niezdolna poderwać się do góry. – Nic z tego – wychrypiała, a w następnej chwili uderzyli w coś twardego i światło zgasło dla obojga. – Czuję się doskonale – zapewniła Hezhi, wlokąc się ku Ciemnej. Ale tak naprawdę wcale nie czuła się świetnie. Zabiła Mecha, bo myślała, że szaman jest jej wrogiem. Ale czy był nim na pewno? Sama już tego nie wiedziała. Wysiłek, jaki włożyła w przymuszenie Hukwoshy, by skrył się w jej sercu, był doprawdy morderczy. Kosztował ją tyle sił, że teraz ledwie trzymała się na nogach. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem – wyznał Sheldu cichym głosem. – Nie dokonałby tego żaden szaman-człowiek. Bez wątpienia... – Umilkł, nie kończąc, ale w jego głosie dźwięczała wesołość. – Ruszajmy. Nasze zwycięstwo jest teraz pewne. Skoro oddaliłaś od nas to zagrożenie, już nic nie zdoła nas powstrzymać. – Chodzi ci o to, że nie będziesz zmuszony ujawnić swej prawdziwej natury, Czarny Boże? – spytała Hezhi. Sheldu uśmiechnął się ponuro. – No tak, przypuszczałem, że Perkar w końcu zmięknie. Ale to bez znaczenia. I tak ujawniłbym się przed tobą. To przez ten las nie śmiem okazać mojej mocy, jeszcze nie teraz. Poczynania ludzkich szamanów, takich jak ty... – Nie rozumiem, o czym mówisz – jęknęła Hezhi. – Może będzie lepiej jeśli już pojedziemy? – To prawda. Podjęli jazdę w głąb doliny, a Tsem z Ngangatą nie odstępowali Hezhi na krok. – A więc wiesz – rzekł Ngangatą, zniżywszy głos. Skinęła głową. – Perkar mi powiedział. – Powiedz tylko słowo, a uciekniemy. Mając do pomocy duchy, Tsema i mnie, być może zdołasz umknąć. – Po co? Dlaczego miałabym to robić? Przecież tego właśnie chcę. Pragnę pozbyć się tego złowieszczego stwora, którego mój lud zwie Panem. Stwora, który przywiódł Ghana do śmierci, który... który... – zająknęła się, uświadomiwszy sobie, jak niewiele brakowało jej do płaczu. Nie wolno okazywać słabości, szczególnie teraz, gdy koniec był bliski. Odetchnąwszy głęboko, podjęła spokojniejszym tonem. – Nie obchodzą mnie plany Boga Kruków, jego ukryte zamysły ani spiski. Przecież w porównaniu z Rzeką jest on zaledwie marną pchłą. – Ale ta pchła myśli, że potrafi zabić psa – cicho mruknął Tsem. – Może, lecz z moją pomocą – odrzekła Hezhi. – W niczym nie zmienia to faktu, że i tak pozostaje pchłą. – Czy wyobrażasz sobie jeszcze coś, księżniczko? – łagodnie spytał Tsem. Spojrzała zaskoczona, lecz zastanowiwszy się nad własnymi słowami, posłała mu spokojny uśmiech. – Wygląda na to, że wyobrażam, prawda? Ja po prostu wiem, co to znaczy poczuć w sobie moc Rzeki. Kiedy byłam bykiem, czułam, że mogę uczynić wszystko. Trzeba nieco czasu, żeby coś takiego zapomnieć. Tsem ściągnął wodze. – Ja chciałbym zapomnieć natychmiast, księżniczko. Gdybyś siebie widziała... – Cicho, Tsem. Nic mi nie jest. Nie mam zamiaru zostać boginią. To właśnie od tego chcę się uwolnić. Jedynie Rzeka może zatruć mnie taką mocą. Czarny Bóg i jemu podobni tego nie potrafią i nie chcą. Podobnie jak ja, chcą usunąć zagrożenie, jakie sobą przedstawiam. – Ale przecież po prostu mogą cię zabić – zaoponował Ngangata. – To prawda i dlatego właśnie nie lękam się Czarnego Boga. Miał wiele sposobności, aby mnie uśmiercić, a jednak z nich nie skorzystał. Dlaczego? Bo w innym pokoleniu Rzeka może stworzyć kogoś takiego jak ja, tyle że bardziej uległego jego woli. Tak długo jak on istnieje, istnieje niebezpieczeństwo, jakie sobą przedstawiam. Ngangata wzruszył ramionami. – I tak nie jest rzeczą mądrą całkowicie dowierzać Czarnemu Bogu. – Ani żadnemu innemu bogu czy człowiekowi! – odparła Hezhi. Zaraz potem przycwałował do nich Yuu’han. – Zechciej poświęcić mi chwilę czasu – poprosił Hezhi. – Ależ oczywiście. Hezhi była poruszona napiętym, niemal obcym tonem jego głosu. – Po wielokroć usiłowałem odwieść Brata Konia od tej wyprawy. Jest starym człowiekiem, więc lękam się o niego. – Ja również próbowałam nakłonić go do powrotu – przyznała Hezhi. – Wiem i dziękuję ci za to. Hezhi przyjrzała się uważniej młodemu wojownikowi. Od śmierci Zaklinacza Deszczu Yuu’han – zawsze nieco chłodny – unikał wszystkich z wyjątkiem Brata Konia. – Jeżeli chcesz, żebym spróbowała raz jeszcze... – Już to zrobiłem, dzięki. Zostanie z wami, a skoro on zostaje, ja zostanę również. – Wuj wiele dla ciebie znaczy. Yuu’han zrobił zagadkową minę i spojrzał jej prosto w oczy – coś, co Mangowie czynią nad wyraz niechętnie, chyba że wpadają w złość lub przemawiają z najwyższą szczerością. – Zwę go wujem – rzekł cicho – ponieważ nie poślubił mojej matki. Z tego powodu nie mam prawa nazywać go ojcem. Tym niemniej, to właśnie on mnie spłodził. Kiedy zaś umarła matka, a jej klan odrzucił sierotę, Brat Koń przyjął mnie do swego klanu. Tylko niewielu by tak postąpiło. Większość pozwoliłaby, żeby klan matki pozbył się dziecka. – Pozbył się? – Według zwyczaju, niechciane dziecko pozostawia się na pustkowiu, aby bogowie okazali mu swą łaskę. – Powiedziawszy to, co dla niego było najistotniejsze, skierował wzrok w inną stronę. Hezhi popatrzyła na Tsema i Ngangatę, jak gdyby szukając u nich pomocy. Pół- człowiek pokiwał w zadumie głową, natomiast Tsem popatrywał na nią bezradnie. Być może w ogóle nie pojmował, czego dotyczyła cała ta rozmowa. Żaden z nich nie podsunął jej choćby najdrobniejszej wskazówki mówiącej, jakiej odpowiedzi powinna udzielić Yuu’hanowi. Dlatego też w końcu spytała: – Dlaczego mówisz mi o tym akurat teraz? – Dlatego, że gdyby mój wuj... – Yuu’han zamilkł, a po chwili zaczął od początku. – Gdybyśmy Brat Koń i ja zostali zabici, będziesz wiedziała, jak zaśpiewać naszym duchom. Po śmierci mogę być nazywany jego synem. – Przywołał na twarz uśmiech. – Proszę, zrozum mnie dobrze. To nie jest żądanie. Miecz mój należy do ciebie, bo jest z tobą Brat Koń. Tylko cię o to proszę. – Wolałabym raczej obiecać, że nie zostaniesz zabity – stwierdziła Hezhi. – Nie obiecuj tego, co nie leży w twej mocy – odrzekł Yuu’han ostrzegawczym tonem. – Nie obrażaj mnie. – Ależ ja cię nie obrażam, kuzynie – zapewniła Hezhi. – Jeśli obaj zginiecie, uczynię tak, jak prosisz, rzecz jasna, jeżeli sama pozostanę przy życiu. – Ja postąpię tak samo – dodał Ngangata. – Dziękuję. To dobrze. – Z zadowoloną miną Yuu’han powrócił do boku Brata Konia. Wkrótce potem znów zaczęli piąć się pod górę, ku wylotowi doliny, a kiedy tam dotarli, Hezhi mogła przekonać się, na jak wielkich przebywali wysokościach. Ściany Sheleng przesłaniały niemal całe niebo. Wyglądało na to, że dopiero rozpoczęli wspinaczkę na tę górę, ale nawet z miejsca, w którym się znaleźli, widać było rozciągające się daleko w dole pofałdowane pasma lasu. Karak stanął w strzemionach. – Za mną – zawołał. – Zaczynam tracić cierpliwość, a przed nami jeszcze jedna przeszkoda. – Jaka? – U wejścia do Erikwer, poszukiwanego przez nas miejsca, oczekuje pięćdziesięciu Mangów. – Pięćdziesięciu Mangów? – upewnił się Ngangata, wodząc zarazem wzrokiem po niezbyt licznej drużynie, jaka im pozostała. – To duże niebezpieczeństwo. – Może dla ciebie. Dla mnie też, gdybym nadal chciał zachować to przebranie. Ale Pan Balati budzi się powoli, teraz zaś mam pewność, że jeszcze śpi. – Zwrócił ku nim twarz, w której oczy zdawały się wprost płonąć. Woje z drużyny patrzyli na to z niepokojem i niepewnością. – Wiedzcie wszyscy, którzy jeszcze nie wiedzą, że jestem Karak, Kruk. To ja stworzyłem ziemię i ukradłem słońce, żeby ją oświetlić. To, a także wiele innych rzeczy uczyniłem dla ludzkości, gdyż jesteście moimi przybranymi dziećmi. Wielu mylnie odczytuje moje intencje... – urwał i zerknął znacząco na Ngangatę – lecz nie znajdziecie poświęconej mi opowieści, która nie mówiłaby wyraźnie o mojej miłości tudzież oddaniu dla waszego rodzaju, nawet kosztem nieposłuszeństwa wobec mego Pana. Znając mnie lub nie, wszyscy przyjechaliście ze mną w to miejsce. Walczyliście i umieraliście, dzięki czemu mogłem skrywać tożsamość, dopóki nie nadszedł czas, by uderzyć. Ten czas właśnie nadszedł, ale musimy się pospieszyć. Polecę przodem, by usunąć dzielnych, lecz sprowadzonych na manowce wojowników, którzy wciąż stoją nam na drodze. Nie musicie już więcej umierać. Wszelako, kiedy zrzucę przebranie i ujawnię swą moc, mój Pan Balati zacznie się budzić. Musimy zabić jego brata, zanim ocknie się na dobre. Zabijając go, uwolnimy tę krainę od strasznego brzemienia i jeszcze straszniejszej groźby. – Ciebie zaś od wielkiej winy! – wrzasnął Brat Koń. Karak utkwił spojrzenie żółtych oczu w starym Mangu. – Z własnej woli przyznaję, że zawiniłem w tej kwestii. Nawet ktoś taki jak ja może popełnić pomyłkę. – To nie była pomyłka – zawołał Brat Koń z ogniem w głosie – tylko kaprys, jak niemal wszystko, co czynisz. Karak przez długą chwilę przypatrywał mu się w milczeniu. – Byłeś przy tym? – spytał łagodnie. – Czy ktokolwiek z was był tam, gdy Odmieniec się oswobodził, czy tylko powtarzacie plotki głoszone przez moich wrogów od pięciu tysiącleci? – Powiódł dokoła groźnym wzrokiem. – No więc? – Dość tego! – krzyknęła Hezhi. – Czyń, co musisz, Czarny Boże, a ja będę ci towarzyszyć. Czy pozostali są ci jeszcze do czegoś potrzebni? Na twarzy Karaka wciąż jeszcze płonął gniew. – Nie. – Tedy ruszaj. Jeszcze przez moment pozostawał Sheldu, po czym w okamgnieniu, tak jakby okrył się wywróconym na drugą stronę płaszczem, przemienił się w ptaka. Uderzywszy czarnymi skrzydłami, wzbił się w niebiosa zaciągnięte ciężkimi, ciemnymi chmurami. A kiedy stał się nie większy od kropki, drzewa zadrżały od nagłego podmuchu. Hezhi ścisnęła kolanami boki Ciemnej, kierując klacz w górę szlaku. Ngangata z Tsemem natychmiast poszli w jej ślady, podobnie Qwen Shen i hrabia Węgorz. Pozostali spoglądali po sobie z wahaniem, ale w końcu także do nich dołączyli. Gdzieś z przodu zaczęło błyskać przy wtórze straszliwych gromów, które zdawały się rozdzierać powietrze na kawałki. Po pierwszej błyskawicy uderzyła druga, a po chwili piekło błękitnego ognia rozszalało się na dobre. Kiedy wyjechali z lasu na rozległą łąkę, nawałnica ucichła. Ogromny czarny ptak siedział na okopconych zwłokach i z zapałem wydziobywał z nich oczy. Trawę zaścielały popalone, porozdzierane ludzkie ciała. Kilka przerażonych koni miotało się bezładnie na wszystkie strony. Straszliwe pobojowisko nie zrobiło na niej większego wrażenia, bo nie brakło jej ostatnio sposobności, by oswoić się ze śmiercią. Zdumiał ją natomiast widok ziejącej w ziemi dziury. Otwór rozpościerał się pośrodku łąki niczym paszcza samej ziemi, niemal doskonałe koło o średnicy tak ogromnej, że nawet mocarny łucznik nie zdołałby posłać strzały na przeciwległy skraj. Kruk przeobraził się w bladolicego mężczyznę w czarnym płaszczu. – To jest Erikwer – powiedział. – Źródło Odmieńca, miejsce jego narodzin i śmierci. – W jego ptasich oczach zalśniła nieskrywana radość. – Co teraz zrobimy? – spytała Hezhi, której serce zaczęło bić jak szalone. – Oczywiście, musimy zejść na dół – odrzekł Karak. Perkar pędził, co sił w nogach, a tkwiący w pochwie Harka obijał my plecy. Pozbawiona przywództwa Łowczyni wataha stopniowo się rozpraszała, a tworzące ją stwory powracały do dzikich zakątków, z których wyszły na jej zew. Żaden z nich nie niepokoił Perkara – zapewne Łowczyni naznaczyła go w widoczny dla wszystkich sposób. Nie potrafił w porę dotrzeć do Hezhi. Doprowadzało go to do coraz większej wściekłości, zwłaszcza teraz, gdy Mech otworzył mu oczy. – Czy możesz dać mi większą siłę, sprawić bym pobiegł szybciej? – zapytał Harki. – Nie. Nie leży to w mojej naturze, o czym do tej pory powinieneś dobrze wiedzieć. – Tak. Ty pomagasz mi tylko pozostać przy życiu, żebym mógł rozpamiętywać swoje błędy. – To, ku czemu teraz pędzisz, z łatwością może położyć kres tej niedogodności. – Niechże więc tak będzie. – Myślałem, że nauczyłeś się strachu. – Nauczyłem się i oduczyłem. Teraz nie ma to już znaczenia. – Czarny Bóg nie wyrządzi ci krzywdy, jeżeli go nie zaatakujesz. – Jeśli nie zdążymy na czas, będzie to tylko bezsensowne gdybanie. Między drzewami coś się poruszyło, w jego stronę pędził jakiś duży czworonóg. Błyskawiczne dobył miecza i zwrócił się w tamtą stronę. – To nie jest wróg – oznajmił Harka. Perkar sam mógł się o tym przekonać, gdyż naprzeciw siebie miał ogiera, którego zresztą dobrze znał. Ostry Tygrys przystanął na wyciągnięcie ramienia. – Witaj, bracie – łagodnie przemówił Perkar. – Zawrzyjmy układ. Pozwól mi się dosiąść, a ja zbiję tego, który uśmiercił twego kuzyna. Koń przypatrywał się mu ze stoickim spokojem. Perkar wsunął Harkę do pochwy, podszedł bliżej i głęboko zaczerpnął tchu. Ostry Tygrys był nie osiodłany; Perkar już dawno temu zrezygnował z prób okiełznania zwierzęcia. Gdyby jednak teraz wierzchowiec przystał na jego obecność na swoim grzbiecie, z łatwością znalazłby uzdę i siodło po którymś z padłych w boju wierzchowców. Odetchnął raz jeszcze i wskoczył na Ostrego Tygrysa, wpijając dłonie w gęstą grzywę ogiera. Nic się nie stało. Ostry Tygrys nadal stał spokojnie. – Dobrze, kuzynie – rzekł Perkar po chwili. – Pojmujesz, w czym rzecz. Pozwól tedy, że znajdę jakąś uzdę... Ostry Tygrys stanął dęba, młócąc przednimi nogami powietrze. Perkar ze wszystkich sił wpił się w niego rękami i nogami, szykując się w duchu na nieuchronny upadek. Kiedy jednak ogier ponownie dotknął ziemi wszystkimi kopytami, z miejsca pomknął galopem tak szybkim, że aż wiatr zaświstał Perkarowi w uszach. Śmigali między drzewami, a czynione przez konia Mangów zwroty były tak gwałtowne, że Perkar musiał oburącz objąć go za szyję, żeby nie spaść. Rumak gnał pochyłością ani na moment nie zwalniając kroku. Wsłuchany w łoskot kopyt Perkar wydyszał: – Mam nadzieję, że wiesz, dokąd pędzisz, Ostry Tygrysie! Nie miał bowiem żadnego wpływu na kierunek biegu swego wierzchowca. Wiodąca w głąb Erikwer ścieżka, wijąca się po ścianach otworu, przypominała olbrzymią spiralę wykutą w bazaltowym zboczu. Hezhi próbowała odgadnąć przeznaczenie takiej dziury, czarnego tunelu wywierconego w trzewiach świata. Zmierzyła wzrokiem drogę, którą mieli już za sobą. Schodzili gęsiego, lecz choć znacznie zagłębili się w ziemi, nie zatoczyli jeszcze pełnego kręgu. Stroma ścieżka zawiodła ich w cień. Słońce wciąż znaczyło skały nad ich głowami plamami światła, a granicę jego zasięgu wyznaczały rosnące w rozpadlinach mizerne jałowce. Na tle nieba widać było kilka sterczących znad krawędzi ludzkich głów – Karak pozostawił znaczną część swej drużyny na górze, na wypadek pojawienia się niedobitków Mangów. W dole natomiast nie mogła niczego dojrzeć i tylko boskie widzenie odsłaniało przed nią słabą poświatę. Wyczuwała też woń wzbierającej na jej powitanie wody. Nawet tutaj, po tak długim czasie, natychmiast rozpoznała Rzekę. Obrazy tańczyły przed nią na czarnej skale, na plecach kroczącego przodem Tsema, pod powiekami, ilekroć zakrywała nimi oczy. Zalane słońcem dachy Nhol, Świątynia Wody lśniąca jakby wyrąbano ją z białej chmury, a także rozciągnięta za nią Rzeka, majestatyczny i potężny. Tak naprawdę zawsze bała się nie jego, tylko siebie. W głębi serca uznawała w nim Pana, Ojca, Dziadka. Ale były też inne obrazy, inne doznania. Potworny duch ścigający ją w Sali Momentów, poszukiwanie śladów krwi zwiastujących osiągnięcie przez nią wieku kobiecego. Walczący i umierający żołnierze. D’en, jej ukochany kuzyn, zniekształcony i bezrozumny, uwięziony w głębokim labiryncie pod pałacem. Pulsująca łuska na jej ramieniu. Wiedziała, co musi uczynić, ale wkraczając do miejsca, gdzie on brał swój początek, nie czuła oburzenia czy złości. Czuła się jak córka wkraczająca do sypialni ojca z nożycami w ręku i zamiarem mordu w sercu, niepomna tego, co ojciec uczynił i co czynić będzie nadal. Niezmierną ulgę dawała jej świadomość, że odpowiedzialność za bieg wypadków spoczywa nie tylko na niej. Obecność niezwykłej i obcej postaci Czarnego Boga dodawała jej otuchy. Wtedy w yekcie po raz pierwszy poczuła brzemię przewodzenia, wyboru jednej z wielu jednakowo niebezpiecznych dróg. Całymi miesiącami borykała się z tym ciężarem, aż w końcu Perkar otrząsnął się przygnębienia i zaczął podejmować decyzje. A teraz, kiedy odszedł, jego miejsce zajął kto inny. Dobrze, że tak się stało, ponieważ ona nie miała na to sił. Tak zresztą miało być. Księżniczka nie podejmowała decyzji. Ona tylko wychodziła dobrze za mąż, pozostawiając te sprawy mężowi. Ghan usiłował nauczyć ją decydowania, ale skończyło się to niefortunnie, zwłaszcza dla Ghana. Wszystko, czego potrzebowała to samotność. Nie chciała, żeby ktoś jej do czegoś potrzebował, pragnęła, by jedyne stojące przed nią decyzje dotyczyły tego, co i kiedy powinna zjeść. Po niedawnych gwałtownych wypadkach wręcz dziwnym jej się zdało, że ostatnią część podróży odbywać muszą z tak wielką powolnością. Konie pozostawili na górze, gdyż nawet najbardziej godny zaufania wierzchowiec stanowił tutaj ogromne zagrożenie, a ich były przecież strasznie zdrożone i ledwie trzymały się na nogach. Schodzili w głąb sztolni w całkowitym milczeniu, jak gdyby majestat Erikwer narzucał wszystkim zakaz rozmowy. Po raz pierwszy od dłuższego czasu mogła sobie pozwolić na chwilę zadumy. Przyszło jej na myśl, że być może Perkar jest już martwy i wspomniała te nieliczne momenty czułości, jakie przeżyli od pierwszego spotkania. To, co czuli wobec siebie, było dziwne i zawiłe – ni to miłość, ni to nienawiść – trudne do nazwania i kruche zarazem. Spróbowała wzbudzić w sobie złość na Perkara za to, że ją zwodził, że zbliżył się do niej, a potem odrzucił, lecz nie potrafiła. Nie teraz, gdy być może pozostał po nim już tylko duch ulatujący ku szczytowi góry zasiedlonemu przez bezlitosnych bogów. Przeżył czy nie, razem z Łowczynią dokonali tego, co do nich należało, odegrali swoją rolę w jej przeznaczeniu: powstrzymali Mecha, Ghe oraz armię Mangów, którzy pragnęli oddać ją Rzece. Teraz bez przeszkód będzie mogła zbliżyć się do niego i wrazić ostrze prosto w jego mózg. Ale jak? Tylko Karak znał odpowiedź na to pytanie. W miarę jak schodzili niżej, dawał się wyczuć ruch powietrza, coś jak słaby powiew wiatru, jak gdyby cały otwór oddychał. Światło słabło coraz bardziej, a dokoła wionęło chłodem. Jasna plama nad ich głowami malała i szybko ciemniała, co zwiastowało nadejście mroku. Wnet woje Karaka zmuszeni byli pozapalać pochodnie. Tchnienie boga kołysało płomieniami i co jakiś czas pociągało je w dół. Nim nastały zupełne ciemności usłyszała wodę, narastający z każdą chwilą plusk. Wkrótce plusk wypełnił całą przestrzeń, łagodny szmer rozbrzmiewał zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz jej czaszki. Woda. A potem, całkiem niespodziewanie, szyb przeszedł w rozległą komorę. Ścieżka sprowadziła ich na kamienistą czarną plażę, a wówczas żółte kwiaty pochodni odbiły się w rozległym morzu, które spowijała ciemność. Przekrywało je nisko podwieszone kamienne sklepienie, budzące w patrzącym dziwne odczucie zamknięcia i bezkresu zarazem. Na plażę zeszli ostatni woje Karaka i ze zdumieniem patrzyli, jak podziemne morze wtacza swe fale na gładkie, czarne kamienie zalegające między stertami opadłych z góry odłamków. Hezhi zadarła głowę w nadziei, że zobaczy gwiazdy, lecz nie dostrzegła niczego. Zdało się jej tylko, że gdzieś wysoko słyszy słaby stukot, lecz nie była tego pewna. – A teraz podejdź tutaj, dziecino – wyszeptał Karak. Wciąż skrywały go ludzkie kształty, ale jego nos stał się cienki i przypominał dziób, a połyskujące w blasku pochodni oczy przepełniał wyraz triumfu i niecierpliwości. – Podejdź tutaj i zaraz go zabijemy. Dygocąc na całym ciele, Hezhi postąpiła krok naprzód. XXXVII. Krew Odmieńca Nareszcie woda, jego nadzieja, jego łono. A także życie. Tym razem jednak nie wynurzył się na światło i powietrze. Wody Rzeki objęły Ghe i pociągnęły go przez zimno oraz mrok. Był odmieniony. Członki zwęglone bądź wydarte przez Łowczynię odrosły, lecz nie z ludzkiego ciała. Okrywały go kostne płyty, zaś do poruszania się służyły mu kończyny przypominające bardziej płetwy niż ramiona i nogi. Jego oczy ujrzały dno Rzeki, pomarszczone zwierciadło powierzchni, a także nagi kamień, ponad którym przepływał. Równocześnie jednak inne oko – to w głębi ciała – dostrzegło coś w dużej odległości. Sprawdziwszy swe sługi odkrył, że pozostali mu tylko nieliczni. Demon strumienia, duchy Ghana i ślepego chłopca. Stary władca, Lengnata, przebywał tam także, tyle że tak bardzo osłabiony, czy też wystraszony, iż nie było z niego żadnego pożytku. Cała reszta, wszyscy, których pochłonął wędrując z Mechem przez równiny, nie byli już jego częścią, zniszczeni bądź oswobodzeni podczas walki z Łowczynią. Co do niej – Bogini Zwierząt – została pożarta przez Rzekę. Zniknęła bez śladu na zawsze. On sam natomiast nie był już ghoulem Ghe, tylko rybą Ghe, wężem, bądź jakimś innym stworem. W ogóle nie był Ghe, choć wiedział, że tak naprawdę nie był nim od chwili, w której Perkar odrąbał mu głowę. Gdyby przynajmniej wiedział, że ten człowiek o bladej skórze również postradał życie... – Ale ty jesteś Ghe – zaoponował Ghan bezcielesnym głosem z głębi swego więzienia wśród chrząstek, ości i ścięgien. – Pomimo tego wszystkiego, co uczynił z tobą Bóg Rzeki, wciąż masz w sobie jakąś część Ghe. Teraz widzę to całkiem wyraźnie. ,zamilcz starcze” – pomyślał Ghe. Nie potrzebował już ani kłamstw ani porad uczonego. Teraz jedynym powodem jego istnienia było wypełnianie woli Rzeki. – Gdyby mógł narzucić wszystkim swoją wolę, z pewnością by to uczynił – obstawał przy swoim Ghan. – Widziałeś, jak rozprawił się z Łowczynią, jak potężny jest na swoich włościach. Jeżeli ucieka się do tworzenia ghouli z martwych ludzi, czyni to po to, by dotrzeć do miejsc, do których sam sięgnąć nie może. Oznacza to wszakże, iż w takich miejscach on nie ma nad tobą pełnej władzy. Możesz zatem czynić to, co słuszne, nie zaś to, czego on chce. – To, czego on chce, jest zarazem słuszne – odparł gniewnie Ghe. – Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Musisz to zrozumieć. Jeżeli zetniesz drzewo i zbudujesz z niego łódź, otrzymasz łódź bez względu na to, czy zamierzasz w niej żeglować, czy też nie. Bóg Rzeki stworzył mnie, żebym odnalazł Hezhi. To jedyna rzecz, do której jestem zdolny! Jeżeli duch potrafi wydać z siebie niecierpliwe, pełne rozpaczy westchnienie, to Ghan właśnie to uczynił. – Posłużę się innym porównaniem, przyjacielu. Gdy kowal wykuwa miecz, nie ma pewności, że sporządzona przez niego broń nie zostanie kiedyś zwrócona przeciw niemu. Posiadłeś moje wspomnienia oraz wiedzę, ale ja widzę za to twoje. Jestem pewien, że można cię zmienić. Możesz tego dokonać tylko ty sam. Tyle wiem i już. – Ty wiesz, że Czarny Bóg i Hebanowy Kapłan to jedno i to samo. Ja tego nie wiedziałem. – Podążanie myślami za Ghanem przychodziło mu z ogromnym trudem. – Zamierzałem ci o tym powiedzieć. Nie zdążyłem, bo Qwen Shen i hrabia Węgorz zabrali mnie ze sobą. – Wiem – odrzekł Ghe. W górze, przesączające się przez wodę światło raptownie pociemniało. „Teraz jesteśmy pod ziemią” – uzmysłowił sobie zdumiony. – Myślę, że hrabia Węgorz może być niebezpieczny – ciągnął tymczasem Ghan. – To prawda – przytaknął Ghe. – Domyślam się też chyba, kim może być. Ale co oni zrobią z Hezhi? Jaki mają plan? W jaki sposób można zabić Rzekę? – Nie wiem. Żywię natomiast przekonanie, że Hezhi zagraża ogromne niebezpieczeństwo. Inaczej nigdy bym ci nie pomógł. – To też wiem. Ciemności gęstniały, a im stawały się gęstsze, tym bardziej słabł jego wewnętrzny wzrok. Czuł się tak samo jak pod Świątynią Wody. Szybko zyskiwał siły, podczas gdy jego zmysły ogarniało dziwne odrętwienie. Opuściły go pewność i zdecydowanie i ku wielkiej rozpaczy poczuł zamęt w głowie. Znowu. W końcu przestał płynąć i znieruchomiał w niemal stojącej wodzie. „Co mam teraz zrobić?” – pomyślał, lecz ani Ghan, ani nikt inny nie potrafił udzielić mu odpowiedzi. W ciemnościach rozbłysło światło, jasność przeszywająca go bólem, która na podobieństwo pioruna raziła Rzekę. Zawrócił w tamtą stronę i przymusiwszy ciało do najwyższego wysiłku, popłynął z największą szybkością, do jakiej był zdolny. Czarny Bóg ujął ją łagodnie za rękę i zaprowadził na brzeg. Jej dygotanie stało się jeszcze gwałtowniejsze, ponieważ nagle wyczuła, że w wodzie spoczywa utajona moc. Leżała w spokojnym bezruchu, jakby ogłupiała, zupełnie inaczej niż znany jej Rzeka, ale to był on, ponad wszelką wątpliwość. Gdyby miała ochotę skorzystać z tej mocy, wystarczyło po nią sięgnąć, natomiast nie pozwoli, by tak jak przedtem, moc zawładnęła nią wbrew jej woli. Stanie się boginią wyłącznie z własnego wyboru, a skoro nie dokonała tego wcześniej, z pewnością nie uczyni tego teraz. – Co mam zrobić? – spytała szeptem. Oddalili się znacznie od pochodni i tylko Tsem z Ngangatą podążali za nimi krok w krok. – Co robisz, Karaku? – warknął zaniepokojony Nganagata. – To, co wam powiedziałem. Przecież po to tutaj przybyliśmy. – Co... – zaczęła Hezhi, lecz w tym momencie poczuła, jak coś zimnego prześlizguje się pomiędzy jej żebrami. Pod wpływem bólu spróbowała krzyknąć, lecz w ogóle nie zdołała złapać tchu. Wstrząśnięta, w najwyższym zdumieniu zerknęła w dół i spostrzegła dłoń Karaka zaciśniętą na rękojeści noża. Na jej oczach bóg zakręcił ostrzem. Potem kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie. Podchodząc bliżej, Tsem powtórzył pytanie Ngangaty. Ngangata tymczasem z błyskawiczną szybkością wyrwał strzałę z kołczanu na plecach i tym samym ruchem napiął łuk. Choć ból przyćmiewał jej wzrok, ujrzała jak Brat Koń i Yuu’han rzucili się na Węgorza, który właśnie wymierzył w Ngangatę jakiś biały pręt. Hezhi zobaczyła to wszystko w niesamowitym rozbłysku przejrzystego światła, które zajaśniało w momencie, gdy kropla jej krwi oderwała się od ostrza sztyletu i uderzyła o powierzchnię wody. W górę strzeliła wówczas kolumna białego płomienia, rodząc ogień w samym powietrzu. W chwilę później ból zawładnął nią na dobre. Uświadomiwszy sobie, że w jej ciele tkwi stal, bez namysłu uderzyła Karaka. Nie bardzo wiedziała, co się wówczas stało. Kiedy odzyskała świadomość, stwierdziła, że sztylet zniknął, ona zaś przyciskała dłoń do rany w boku. Karak cofał się chwiejnym krokiem, spowity w błękitny płomień. Powoli osunęła się na kamienie, niezdolna wyzbyć się myśli o krwi, która znaczyła jej ubranie coraz szerszą plamą. Musiała zrobić coś Karakowi, bo miał kurczowo zaciśnięte powieki... Serce Hezhi zaczęło uderzać z szybkością skrzydeł kolibra. Ruch wokół niej raptownie spowolniał, niemal od niechcenia wychwytywała szczegóły rozgrywającego się na jej oczach niezwykłego widowiska, do którego scenerię mógł wymyślić jedynie bóg. Ona sama nie mogła jednak nic uczynić, nic powiedzieć, gdyż wszelkie myśli wypływały z jej boku razem z życiodajną krwią. Tsem zdzielił Czarnego Boga maczugą, a ten, ugodzony ponadto strzałą, ciężko odskoczył w tył. Qwen Shen zawyła, gdy dosięgnął jej miecz Yuu’hana. Zarzewie czarodziejskiej energii gromadzące się wokół koniuszków jej palców natychmiast przygasło. Brat Koń ugodził hrabiego Węgorza, lecz Hezhi dojrzała ukrytego w ciele szlachcica zwiniętego węża energii. Zwolniona z uwięzi energia popłynęła z ogromną prędkością do spiczasto zakończonego pręta z kości. Gdy Brat Koń postąpił krok w tył, żeby wziąć kolejny zamach, Węgorz odwrócił się z niezwykłą prędkością, a tkwiący w jego dłoni pręt wydłużył się nagle i, pomknąwszy naprzód niczym nieprawdopodobnie szybko rosnące źdźbło trawy, przebił na wylot Brata Konia. Stary Mang przez chwilę stał nieruchomo jak rażony gromem, po czym wypuścił z dłoni miecz i padł na kolana. Ujadający przy nogach Węgorza Heen ze skowytem wyleciał w powietrze. Hezhi zakrztusiła się, próbując krzyknąć. Chciała uciec od tego wszystkiego, zaczęła więc pełznąć po czarnych kamieniach, a życie wypływało szerokim strumieniem przez dziurę w jej boku. Światło zrodzone z płonącej krwi wyraźnie przygasło, ale zdołała jeszcze zobaczyć, jak Tsem okłada Czarnego Boga raz za razem, a w końcu łamie maczugę na jego grzbiecie. Ngangata rzucił się jej z pomocą, ale Węgorz odwrócił się, dziwny pręt w jego dłoni wydłużył się jeszcze raz i przebił ramię pół-człowieka. Ngangata z jękiem padł na ziemię, jego łuk zagrzechotał o kamienie. „On zabija moich przyjaciół – przemknęło jej przez głowę. – Dlaczego?” Odpowiedział jej Hukwosha. – A czy ma to jakieś znaczenie? Uwolnij mnie, a ja już się z nim rozprawię. – Uwolnić cię? – wymamrotała Hezhi. Świat przed jej oczami zaczął falować. Ogarnęła ją potworna słabość. – Proszę bardzo. I umarła. Hukwosha pomknął przez kruche, poranione ciało z triumfalnym rykiem zdolnym skruszyć niebiosa. Zbyt długo niewolili go różni bogowie, a w końcu – upokorzenie nad upokorzeniami – zwykli śmiertelnicy! Ale ta kobieta, choć ranna i półprzytomna, nareszcie go uwolniła, a on nie zaprzepaści takiej okazji. Cały świat stał przed nim otworem, tak jak na początku, jeszcze zanim nad ciemnymi równinami Karak umieścił słońce. Cóż go obchodzili ci spiskujący bogowie i ich zdjęty starczą niemocą brat? Puścił się biegiem. Hezhi chciała, żeby powstrzymał mężczyznę z prętem, który zabił Brata Konia i Ngangatę. Nie, to nieprawda. Ujrzał, że starzec porusza bębenkiem, czyni to jednak z ogromnym wysiłkiem. Ale cóż jego, Hukwoshę, obchodził jakiś starzec, czy pragnienia Hezhi? Naprężył muskuły, szykując się do ucieczki, gdy dosięgnął go skaczący pręt Węgorza. Wściekłość w jednej chwili odebrała mu rozsądek. Zawrócił w stronę hrabiego, ten wszakże okazał się nie człowiekiem, tylko Lemeyi – jednym z owych głupich, na poły boskich czarowników. Opuściwszy rogi, pomyślał: „Ty mały stworku, popełniłeś błąd”. Jego pierwsze natarcie oderwało słabowitą istotę od ziemi i przyparło ją do kamiennej ściany. Na Hukwoshę spłynął strumień ognistej energii, która zaatakowała serce. Gdyby jej na to pozwolił, to po chwili mogłaby go pokonać. On jednak nawinął nieśmiertelne więzi serca przeciwnika na rogi i rozdarł je jednym potrząśnięciem łba, wysyłając całą moc hrabiego Węgorza w powietrze. Potem zrzucił z siebie z impetem zdruzgotane zwłoki. Kiedy zerknął w stronę wody, ujrzał Karaka wstającego znad ciała Tsema na kształt padlinożernego ptaka, którym w istocie był. Karak miał nieszczęśliwą minę. – Hezhi – warknął. – Jesteś niemądra. Marnujesz swoją krew, czy tego nie widzisz? To jedyna rzecz, która może go zabić. – Moja krew? – zaryczał Hukwosha. – Zabijesz go, a potem zajmiesz jego miejsce, Hezhi. Ty nie umrzesz, tylko zostaniesz boginią. Ale musisz przestać ze mną walczyć. – Jego twarz stwardniała jeszcze bardziej. – Albo walcz, jeśli chcesz. To nie ma żadnego znaczenia. Hukwosha zniżył głowę do kolejnego ataku, lecz nagle zawładnęła nim straszliwa słabość. Stał się świadom ziejącej w boku dziury, przytknął do niej rękę w próżnej nadziei zatamowania krwawienia, zastanawiając się zarazem, gdzie też mogły się podziać jego rogi i kopyta. – Hukwosha – zaczęła Hezhi, ale Karak wyciągnął nieprawdopodobnie długi szpon i oderwał od niej Hukwoshę, po czym rozdarł wspaniałego byka na świetliste strzępy, które zaścieliły powierzchnię wody. Na to, co pozostało, czyli na nią, łypnął jednym okiem, które przybrało nagle srebrzystą barwę. – A teraz, dziecko, twoja krew. Tak będzie najlepiej. Dobrze wiesz, że Rzeka musi być. Tyle tylko, że nie musi być nim. Hezhi potknęła się, nagle odeszła od niej cała siła byka. – Ja nie chcę być boginią – wyszeptała takim tonem, jak gdyby usiłowała wyjaśnić dziecku coś niezmiernie prostego. – Nie masz wyboru. Tylko jego własna krew może go zabić. A nad tobą możemy zapanować. Nie popełnimy drugi raz tego samego błędu. Może Pan Balati w ogóle o niczym się nie dowie, skoro przywdziejesz szaty Odmieńca. Postąpił naprzód. – Nie tak szybko – wrzasnął jakiś kształt, który nagle wynurzył się z wody. Perkar wypuścił ze zgrabiałych palców grzywę Ostrego Tygrysa. Nie było to łatwe, ponieważ ogier pędził wąską, wijącą się spiralnie ścieżką jeśli nie galopem, to na pewno wyciągniętym cwałem. Żaden koń nie był zdolny do takiego szaleństwa, ale Ostry Tygrys widocznie albo tego nie wiedział, albo nie przejmował się zupełnie tym prostym faktem. Perkar natomiast wiedział, że niebawem potrzebować będzie czucia w dłoniach, przynajmniej na tyle, by po raz ostatni dźwignąć Harkę. Dlatego wyplątał palce z gęstej, czarnej grzywy, po czym, przytrzymując się wierzchowca samymi nogami, pozwolił sobie na chwilę wytchnienia. Uśmiechnął się na wspomnienie min wojów Karaka, kiedy ogier wypadł spomiędzy drzew i przebiwszy się przez ich szeregi, zniknął w ziejącej w ziemi dziurze. Spróbował odgadnąć, jak długo przyjdzie mu jeszcze jechać. Zapadła noc, stracił więc z oczu rozpostarte nad dziurą niebo i nie potrafił powiedzieć, jak głęboko opuścił się do tej pory. Przypomniało mu się, jak wkraczał do Balat poprzednim razem. Miał wrażenie, że od tego momentu upłynęły całe wieki. Czy naprawdę był wówczas taki dumny, tak arogancki i absolutnie pewny siebie? Wydawało się to wręcz niemożliwe. Wchodząc do wnętrza góry, był chłopcem, pełnym marzeń, ideałów oraz nadziei sięgających wyżej niż gwiazdy. Kiedy stamtąd wychodził, czuł się stary i znużony. Upłynęły dziesiątki dni, zanim w jego duszy ponownie zagościł pierwszy promyk światła. Było to wtedy, gdy spotkał Brata Konia ukrywającego się na wyspie pośród wód Odmieńca. Kolejny rozpaliła w nim Ghaj, wdowa mieszkająca opodal Nhol. Dzięki niej przekonał się, że może zaznać przyjemności nie tylko z boginią. Ale prawdziwą radość przywróciła mu dopiero Hezhi. Dlaczego nigdy nie chciał tego przyznać? Bo prędzej zmusiłby ją, by dzieliła z nim winę za jego zbrodnie, niż czerpałby radość z jej towarzystwa? Bo lękał się, że ona nigdy nie okaże uczucia mordercy i głupcowi? Włos zjeżył mu się na głowie, gdy przynaglił Ostrego Tygrysa. Uczynił to po raz pierwszy, a mimo to ogier natychmiast przyspieszył kroku. Nigdy nie przypuszczał, że coś takiego w ogóle jest możliwe. Zdjęty nagłym zdumieniem, przypomniał sobie pieśń, a raczej fragment pieśni, którą Zaklinacz Deszczu usiłował zaśpiewać w języku Perkara, tak by chłopak jak najwięcej zrozumiał. W mowie Mangów słowa płynęły gładko, od jednej sylaby do drugiej. Przełożone na mowę Perkara dźwięczały nieco sztywnie, ale wciąż potężnie – zranione, lecz nie okaleczone. A gdyby ktoś cię zabił, Jasny rumaku, krwią opasany bracie, Niechaj się strzeże, niechaj się lęka. Życie moje stanie się bronią, Przy której zemsta sama Wyda się małym, skamlącym stworzonkiem. Poprzysięgam ci to póki żyję I wówczas, gdy sępy oczyszczą moje kości I wówczas, gdy kości me w proch się obrócą, Bracie o czterech kopytach. Zgodnie ze starożytnym przykazaniem Matki Koni człowiek powinien pomścić swego wierzchowca tak samo, jak krewnego. Czy wierzchowiec miał taki sam obowiązek wobec jeźdźca? Czy Bogini Koni w takim przypadku przychodziła mu z pomocą? Wkrótce się o tym przekona – jeśli tylko nie przybędzie za późno. Czy Czarny Bóg zabił już Hezhi? Czy jej krew uśmierciła już Odmieńca, zajmując zarazem jego miejsce? Przyprawiające o mdłości skurcze trzewi podpowiadały, że w głębi serca zawsze podejrzewał Karaka o takie właśnie rozwiązanie. Bo niby jak miałoby to wyglądać? Pojedynek członków królewskiej rodziny, a może mieliby stanąć na brzegu i dźgać wodę mieczami? A może wystarczyłoby rozbić dzban z boską esencją? Nie, to był jedyny sensowny sposób. Ludzka krew wywierała na bogach ogromne wrażenie, a krew Hezhi miała w sobie zarówno coś z człowieka, jak i Odmieńca. Przepłynie przez niego niczym cykuta, otępi go tak bardzo, że nie dowie się o swej śmierci, dopóki ostatnia jego kropla nie dotrze do morza. A wówczas jego miejsce zajmie Hezhi albo stwór, którym Hezhi się stanie – bogini, lecz zapewne taka, na którą Karak i jego pobratymcy mieć będą znacznie większy wpływ. Słabsza Bogini Rzeki o mniejszych ambicjach. Ale znana mu Hezhi będzie martwa. Kobieta, która budziła się właśnie w jej dziewczęcej twarzy, nie doczeka się pełnego rozkwitu. Nigdy już nie przeczyta nowej księgi, nie zobaczy stada dzikiego bydła. Utraci ją bezpowrotnie. „Że też zawsze spada to na mnie” – pomyślał ze złością. Oby tylko nie było za późno. Ghe powstał z wody, dygocąc od posiadanej mocy oraz złości na widok tego, co działo się na brzegu. Hezhi leżała niczym ścięty kwiat, a z rany w jej boku razem z krwią uchodziło życie. Wokół niej leżeli inni, martwi bądź umierający. Widział też grupkę żołnierzy, którzy w pomieszaniu, niepewnie, zaczęli zwracać się w jego stronę. Qwen Shen spoczywała wśród zabitych. Mocno nad tym ubolewał, gdyż wolałby sam wymierzyć jej karę. Za to hrabia Węgorz, choć śmiertelnie ranny, na razie pozostawał przy życiu. Jego ludzkie przebranie zniknęło bez śladu, a w dogorywającym istnieniu Ghe rozpoznał strażnika Świątyni Wody, paskudnego stwora, który śmiał gnębić cesarzy. Też szkoda, ale hrabia Węgorz – czy też jak się tam naprawdę nazywał – wciąż jeszcze dyszał, więc może zdąży ukarać przynajmniej jego. Postać górująca nad pobojowiskiem musiała być Czarnym Bogiem. Spowita w niebywałą moc, stała nad Hezhi na podobieństwo kata. Na słowa Ghe mężczyzna odwrócił się ze złością, zaś otaczająca go aura wyostrzyła się jeszcze bardziej, znamionując potęgę jeszcze większą niż potęga Łowczyni. Ale przecież Łowczynię pokonał, prawda? A zimny przestwór otaczających go wód pozwoli mu wchłonąć tyle energii, ile tylko zechce. Pomimo to, przed atakiem sięgnął przed siebie i na rozgrzewkę pożarł nadciągających wojowników. Potem skoczył z prędkością i siłą oszczepu i przewrócił Czarnego Boga. Z rozpaczliwą zaciekłością zagłębił szpony w dziwnym ciele tej istoty w nadziei, że zdoła szybko odnaleźć główną arterię jego mocy. Nie dbał o to, że przeciąwszy ją, sam może spłonąć. Przeszyła go błyskawica, wyrywając w okrywających brzuch płytach dziurę, przez którą z łatwością prześlizgnąłby się kot. Wszystkie mięśnie w jego ciele pozwierały się w węzły tak mocno, że niektóre z nich odpadły od kości. Rozbłysnął następny piorun, wzniecając na powierzchni podziemnego jeziora fioletowe lśnienia. Potworna siła oderwała go od Czarnego Boga i mocno cisnęła na kamienisty brzeg. Bóg parsknął śmiechem, patrząc jak wstrząsany drgawkami Ghe usiłuje zapanować nad swymi nieludzkimi członkami, podczas gdy z każdą chwilą coraz bardziej opuszczały go siły. Do wody miał wprawdzie niedaleko, lecz cóż z tego, skoro od tego źródła życia oddzielało go coś na kształt muru. Zebrawszy wszystkie siły, spróbował pełznąć w tamtą stronę. Czarny Bóg potrząsnął głową. – A więc to wszystko, co brat mógł posłać przeciwko mnie – rzucił drwiąco. – Pozwól, że ci się przedstawię, Ghe z Nhol. Jestem Karak, dawca słońca, pan burzy, władca deszczu i piorunów. Kruk. – Jesteś podstępnym demonem – wydyszał Ghe – i musisz umrzeć. – Doprawdy? – spytał Karak i pieczarę kolejny raz rozświetliła błyskawica, stwarzając odrażające pozory brzasku. Perkar zobaczył równinę w dole jeszcze zanim wystrzeliła pierwsza błyskawica. Dzięki Harce widział bowiem w ciemnościach. Z trudną do zniesienia bezsilnością patrzył jak drobne figurki rzucały się na siebie i padały, niezdolny z tej odległości rozpoznać walczących. Z wody wyrósł jakiś potwór i zaatakował jedną z postaci. Zaraz potem zajaśniała błyskawica i wtedy już wiedział, gdzie jest Karak. Od dna jaskini dzielił go jeszcze pojedynczy zwój spiralnej ścieżki, wysokość odpowiadająca wzrostowi piętnastu mężczyzn, kiedy powietrzem targnął trzeci grom. W jego świetle, niemal dokładnie pod sobą, Perkar ujrzał widmową sylwetkę Czarnego Boga i rozdarty tułów podobnego do ryby potwora. Przerażony, dostrzegł również leżącą opodal Hezhi, wokół której szybko wzbierała kałuża krwi. Brat Koń, Yuu’han, Ngangata orz Tsem leżeli nieruchomo na czarnych kamieniach. W podobnym bezruchu spoczywali wszyscy towarzyszący Karakowi wojownicy. Wiedział, że powinien czuć złość, ale wszystko, co mógł w tym momencie przywołać, to słaby sprzeciw i narastający strach. Karak, niewątpliwy zwycięzca, zwrócił się ku Hezhi, Perkar zaś znajdował się w zbyt wielkiej odległości, żeby temu przeszkodzić. Powietrze zadzwoniło nagle niczym żelazny dzwon. Zesztywniawszy ze zdumienia, przez skórę i kości Perkar dojrzał jaśniejące niczym rozpalona do czerwoności bryła metalu serce Ostrego Tygrysa. Usłyszał kwik ogiera, poczuł, że skaczą w przepaść. To nie było potknięcie ani błąd. Koń położył uszy po sobie i z rozmysłem skoczył. Umysł Perkara – i tak już otumaniony – w pierwszej chwili nie chciał przystać na to, co się działo. Kiedy jednak upadek odebrał wagę jego ciału i napełnił strachem żołądek, fala dzikiej radości stłumiła rodzący się krzyk. – Dzielny konik – zdążył zawołać, nim wraz z szukającym pomsty wierzchowcem Dobrego Złodzieja runęli na czarną postać. Siła uderzenia pozbawiła go na krótko zmysłów, lecz Harka nie pozwolił mu trwać długo w omdleniu, mocnym głosem wykrzykując ostrzeżenia. Tylko dzięki temu poderwał się na nogi razem z Karakiem. O dziwo, Ostry Tygrys również przeżył skok i teraz usiłował dźwignąć się na połamanych nogach. Wyszczerzywszy zęby, Karak uderzył konia w głowę. Czaszka rozpadła się na połowy i zwierzę umarło. Perkar miał nadzieję – w tym momencie musiał ją mieć – iż legenda Mangów mówiła prawdę, że Ostry Tygrys i Dobry Złodziej staną się jednym na jakimś odległym stepie. A zaraz potem nie miał już czasu na żadne myśli, gdyż z Harką w dłoni runął na Karaka. Pięć czy sześć pierwszych ciosów dosięgło celu, Karak cofnął się, brocząc z ran złotą krwią. Perkar zawył dziko i wziął potężny zamach, jak gdyby był drwalem rąbiącym grube drzewo. Przerażające żółte oczy boga patrzyły prosto na niego, on jednak wiedział, że musi bez przerwy atakować, nie zostawiając Karakowi choćby chwili wytchnienia, nie dopuszczając do siebie spowalniającego ramię strachu. Czarna pięść minęła jego zasłonę i uderzyła z taką siłą, że usłyszał gruchot pękającej szczęki. Padł na ziemię, przetoczył się na bok i natychmiast powstał z wyciągniętym przed siebie mieczem. Karak przypatrywał mu się złowieszczo. Wciąż zachowywał ludzką postać, jednakże z wyjątkiem oczu cały był połyskliwie czarny. Pokręcił głową. – To tak mi odpłacasz, śliczniutki? Przecież robię tylko to, co obiecałem. Stań na uboczu i pozwól mi dokończyć to, co wspólnie zaczęliśmy. – Nie pozwolę ci jej zabić – wrzasnął Perkar. – Nawet po to, by zabić Odmieńca. – Ona nie umrze – odparł Karak. – Zginie tylko jej ciało. Stanie się potężniejsza, niż kiedykolwiek to sobie wyobrażała. Z drugiej strony i tak jest już martwa. Jej ciała nie da się uratować. Perkar zerknął na dygocącą, drobną postać Hezhi. Serce ścisnęło mu się na widok bladej twarzyczki i dużej kałuży krwi. Czy taka drobna istota mogła zawierać w sobie tak wiele krwi? Wprost trudno mu było w to uwierzyć. – Jej śmierć pójdzie na marne, jeżeli nie uroni w Odmieńca ostatnich kropel krwi – nagląco syknął Karak. – Umrze na próżno, podczas gdy wcale nie musi umierać. Musimy się pospieszyć! Perkar podniósł wzrok na Boga Kruków, świadom, że uczynił wszystko, co w jego mocy, a mimo to doznał porażki. Lecz burza strachu w jego brzuchu zamiast przerodzić się w cyklon, zaczęła słabnąć. – My dwaj, Karaku, sprowadziliśmy śmierć na wszystkich, którzy byli mi drodzy – rzekł miarowym głosem, żałując tylko, iż w ostatnich słowach nie może wyrzec nic głębszego. – Straciłem Piraku, zdradziłem mój lud. To ty stałeś za tym wszystkim. Zatem niech dzisiaj jeden z nas umrze. Mam nadzieję, że dla dobra świata umrzemy obaj. Jeśli o mnie idzie, rób, co chcesz. – Dźwignął Harkę do góry. Karak z westchnieniem sięgnął do zawieszonej u pasa pochwy. – Bardzo to uprzejmie z twojej strony, że dałeś mi przyzwolenie. Mógłbym rozprawić się z tobą tak jak z nim – machnięciem ręki wskazał rybi kształt. Z bezbrzeżnym zdumieniem Perkar dostrzegł ludzką twarz, a była to twarz tiskawy. – Tobie wszakże dam szansę umrzeć z Piraku, bo dobrze mi służyłeś, Perkarze Kar Barku. – Dobył miecza. – Poznajesz ten oręż? Perkar poczuł nagle suchość w ustach. – Tak – przyznał niechętnie, z wahaniem. – To mój miecz. Dał mi go ojciec. – Doprawdy? Znalazłem go w kałuży czerwonej krwi tutaj, we wnętrzu tej góry. Zahartowałem go na nowo, tak by mógł sprostać moim wymaganiom. W jednym muszę cię tylko poprawić. Ponieważ go wyrzuciłeś, teraz to jest mój miecz. – Z tym ostrzem jest coś nie tak – ostrzegł Harka, lecz Perkar już nad sobą nie panował. Furia, która nagle nim zawładnęła, silniejsza była niż jakiekolwiek znane mu dotychczas uczucie. A towarzyszyła jej mroczna radość, jaką czuje się przy zabijaniu albo umieraniu. Skoczył ku Czarnemu Bogowi. Harka śmignął szerokim łukiem. – Hezhi – wymamrotał bliski glos. Skręciwszy lekko głowę, dostrzegła Brata Konia z bębenkiem w ręku. – Dziadku – wyszeptała. – Czy ty to widzisz? Czy widzisz, czego ci potrzeba? – Bracie Koniu, ja umieram. – Posłuchaj – burknął ze złością. – Mówiłem, że ci na to nie pozwolę. Nie dam ci umrzeć! Słuchaj uważnie... – Zamknął oczy, zakasłał i splunął krwią. – Co takiego? – spytała, choć niewiele ją to wszystko obchodziło. Czuła się dziwnie pogodnie, było jej lekko na duszy. – Tam – wskazał jej coś, co niegdyś mogło być Ghe. – Widzisz, pod powierzchnią Jeziora? Zajrzyj pod powierzchnię. Zajrzała. Było to łatwe, gdyż śmierć i tak ciągnęła ją w głębinę. Najpierw zobaczyła Brata Konia, gasnące ciepło, ducha, który już odrywał się od ciała. „Mogę go w sobie zamknąć – pomyślała. – Jak jakiegoś boga, zatrzymam go w mojej piersi”. Sięgnęła ku niemu, aby to uczynić. Już ponad Jeziorem złapał ją za rękę. – Nie – wyszeptał. – Nie wystarczy ci na to sił. Potrzebujesz mnie w takiej postaci. – Mocniej zacisnął palce na jej dłoni, a jego oczy lśniły śmiechem, miłością i otuchą. – Pożegnaj ode mnie Heena. – wymamrotał. – Heen mówi, że ciebie kocha... – W tym momencie jego oczy zgasły, a płomień, który ją przeniknął wlał w jej ciało nowe siły. Brat Koń odszedł, jego dłonie zaczęły już stygnąć, a w ciele nie pozostał najmniejszy ślad więzi życia. „Zajrzyj pod powierzchnię” – powiedział stary Mang, więc z drżeniem serca uczyniła, o co ją prosił, nie chcąc zmarnować jego ostatniego daru. Wody zamknęły się nad jej głową. „Ja umieram – przypomniała sobie po chwili. – Czarny Bóg pchnął mnie sztyletem”. Nareszcie zrozumiała słowa Karaka, ujrzała cel, jakiemu służyć miała jej krew, a także skutki wcielenia takiego planu w życie. Musiała jakoś temu zapobiec. Brat Koń wiedział, jak można tego dokonać, wypatrzył broń, którą mogłaby się posłużyć. Wskazywał przy tym Ghe. Ujrzała Karaka – w tamtym świecie był czarną, pierzastą istotą otoczoną niebieskim ogniem. Zobaczyła też Ghe. Od razu go rozpoznała. Nadal przypominał granatową sieć usianą zgrubieniami w miejscach, gdzie tkwiły uwięzione dusze. Ale sieć w wielu miejscach była rozdarta, a ciało Ghe przybrało postać nieregularnej plamy. Kilka zgrubień wciąż skrzyło się nikłym blaskiem, co świadczyło, że tkwią w nich dusze. Najdelikatniej jak potrafi sięgnęła, żeby ich dotknąć. Nadal miała przy sobie łabędzia oraz klacz, poranione tak samo jak i ona. Łabędź ją prowadził, a klacz wspierała przy każdym kroku. Wspólnymi siłami zaczęli przetrząsać szczątki Ghe. Jedna z dusz zagadnęła cichym głosem. – Hezhi? Czy to ty? Znieruchomiała. Przecież znała ten głos. – Ghan? – W rzeczy samej – nadeszła odpowiedź. – Ghan, jakim cudem... – Umarłem, a on pochwycił mojego ducha. Dla niego było to dziecinnie proste. – Ghan, mam ci tyle do powiedzenia – zaczęła. Pamięć podsunęła jej obraz pergaminowej twarzy, mądry błysk czarnych oczu, jakże często płonących irytacją. Straciła Brata Konia, ale odzyskała Ghana. Przyjął jej słowa śmiechem. – Nie mamy na to czasu. – Chyba na nic nie mamy czasu – przyznała. – Nic podobnego. Jesteś w błędzie. Ghe więcej ma sił, niż Czarny Bóg przypuszcza. Jeżeli zdołamy uzyskać jego pomoc, wiele możemy zdziałać. Ale, Hezhi, trzeba się spieszyć. – Mów, co mam robić. Ghan wyłuszczył jej swój plan. Harka uderzył w miecz, który Karak wzniósł, by sparować cios. Dwa ostrza zwarły się w deszczu iskier. W uszach Perkara rozbrzmiał bolesny jęk Harki. Nie przypuszczał, że broń może odczuwać ból lub strach, ale teraz doświadczał jednego i drugiego, jak gdyby miecz stał się przedłużeniem jego ramienia, z którego odarto skórę, obnażając nerwy. Karak złożył się do kolejnego cięcia, Perkar ustawił zasłonę. – Nie! – zawył Harka. W następnym momencie stal uderzyła o stal i boskie ostrze rozpadło się na tysiące kawałków. Wypuścił rękojeść ze zdrętwiałej dłoni, a w jego uszach natychmiast ucichł krzyk umierającego Harki. Bezbronny Perkar zachwiał się, porażony nagłą ciszą. – A teraz skończymy te głupoty – oznajmił Karak, pochylając się nad ciałem Hezhi. W jego oku utkwiła długa strzała. Karak zawył i wyprostowawszy się, popatrzył dokoła w poszukiwaniu napastnika. W odległości niecałych dwudziestu kroków stał Ngangata. Choć cały był zbroczony czerwoną, ludzką krwią, zdołał napiąć łuk do kolejnego strzału. Karak runął naprzód tak szybko, że wzrok śmiertelnika nie mógł za nim nadążyć i wraził miecz w pierś pół- człowieka. Ngangata wściekle warknął, jeszcze próbował dźwignąć broń, ale gdy Karak zakręcił ostrzem, zwrócił oczy ku Perkarowi. Choć przesłonięte łzami agonii, nie wyrażały rozpaczy ani strachu, tylko przeprosiny. Ngangata przepraszał za to, że go zawiódł. Wrzeszcząc na całe gardło, nadal bezbronny, Perkar runął naprzód, gotów rozszarpać Boga Kruków gołymi rękami. Z lekceważącą miną Karak odwrócił się i nadział go na miecz. Ostrze, które wgryzło się w pępek, wyszło przez plecy. Perkar znał to uczucie, ponieważ w przeciągu ostatniego roku otrzymywał takie rany kilkakrotnie. Tyle tylko, że poprzednio mógł oddać cios lub przynajmniej szybko się uwolnić, natomiast teraz patrzył tylko na swego mordercę, niezdolny pogodzić się z faktem, że to już koniec. Karak nie wyciągał miecza z rany, a jego żółte oczy pełne były pogardy. – Zobaczymy jak sobie poradzisz bez magicznego miecza, który goi rany. – Ach... – jęknął Perkar. Karak wypuścił rękojeść z dłoni. Perkar poczuł, że kolana odmawiają mu posłuszeństwa, więc z mieczem w brzuchu ciężko siadł na ziemi. Omal nie przygniótł Ngangaty. Pół-człowiek wciąż jeszcze żył, choć do śmierci niewiele mu brakowało. Karak przypatrywał się im przez chwilę, po czym skierował swe kroki ku Hezhi. – Prze... przepraszam – wystękał Ngangata. – Zamknij się, ty głupi człowieku zarośli – szeptem odparł Perkar. – Nie zrobiłeś nic złego. – Mogłem... Mogłem... – Ngangata sprawiał wrażenie oszołomionego, niezdolnego ogarnąć myślą tego, co zamierzał powiedzieć. Dygocąc z wysiłku, Perkar pochylił się i pocałował go w czoło. – To ja przepraszam, bracie. Piraku z tobą i wokół ciebie. – Poklepał umierającego pół- człowieka po ramieniu. – Muszę zrobić jeszcze jedno – powiedział. Kręciło mu się w głowie, lecz poza tym czuł się nad podziw dobrze. – Potem wrócę do ciebie. Ngangata w milczeniu pokiwał głową. Perkar tymczasem ujął oburącz rękojeść miecza, zamknął oczy i szarpnął ze wszystkich sił. Ghe z uczuciem triumfu dotknął ustami warg Hezhi. On, skorpion z rynsztoków Dzielnicy Południowej, pocałował księżniczkę. Odstąpił od niej, by zajrzeć w śliczne oczy, licząc po cichu, że wyczyta z nich miłość. Zamiast tego dostrzegł naglącą prośbę. – Witaj, Yen – rzekła poważnym tonem. – Księżniczko. – Potrzebna mi twoja pomoc. Dopiero teraz Ghe zauważył parę postaci zgromadzonych za plecami Hezhi. Wszyscy znajdowali się na niewielkim, górującym nad Nhol dziedzińcu, dokąd raz zaprowadziła go Hezhi, żeby popatrzeć na statki. Wiedział jednak, że wtedy byli sami. Tak przynajmniej podpowiadały mu resztki pamięci. – Zawiodłem cię – powiedział, a na wspomnienie Czarnego Boga płatającego jego ciało nożem błyskawic pociekły mu z oczu dziwne, gorące łzy. – Jeszcze nie. Wciąż jeszcze mamy czas – rzekł Ghan, wychylając się zza Hezhi. Trzecią postacią był demon strumienia – ponura kobieta siedząca na ławce pod topolą. Obok niej stał stary i przygnębiony pradawny władca Nhol, którego pojmał w Świątyni Wody. Lengnata był otyły, jego świńskie oczka niknęły w fałdach tłuszczu. – Gdzie my naprawdę jesteśmy? – spytał Hezhi. – W twoim pałacu. Tam gdzie przetrzymujesz pojmane dusze. – Jak tutaj weszłaś? – Przyszłam zobaczyć się z tobą, Ghe, ponieważ jest coś, co możesz dla mnie zrobić. – Cokolwiek sobie życzysz. – Musisz zabić Rzekę. Członkami Ghe wstrząsnęło gwałtowne drżenie. – Nie mogę. Na pewno wiesz, że nie mogę. Nawet gdybym miał moc... Jej twarz wykrzywił grymas złości. – Jesteś mi to winien. Stwarzałeś pozory, że mnie lubisz, może nawet bardziej niż lubisz. Jesteś mi to winien. – Ja cię kocham – wyszeptał. – Nie wiem, co to znaczy – zaoponowała, ale łagodnym tonem. – Wiem tylko, że potrzebuję twej pomocy. – Nie mogę zabić Rzeki! Przerwał mu Ghan. – Czyżbyś znowu zapomniał Li, Ghe? Znaleźliśmy w tobie jej szczątki, poupychane w twej pamięci, ukryte przed twym budzącym się umysłem. Rzeka próbowała usunąć je do końca. To on nakłonił cię do zabicia Li, Ghe, ponieważ pragnął pozbawić cię najcenniejszych wspomnień. Hezhi wyciągnęła coś w jego stronę – bezcielesne fragmenty jego umysłu, niczym kawałki rozbitego lustra. Obrazy starej kobiety, jej miłości do niego, troski, którą ona jedna go otaczała. Pewnego dnia, dawno temu, na tamie nad Rzeką... – On mi ją ukradł, prawda? Dlaczego to uczynił? Hezhi odgarnęła mu włosy z czoła. – Żeby nic cię nie rozpraszało. Prawdziwy człowiek – z własnymi myślami, pragnieniami i miłościami – jest dla Rzeki mało przydatnym narzędziem. Rzeka nas nienawidzi, ponieważ nigdy tak naprawdę nas nie zrozumie i nie ma znaczenia, że potrzebuje naszych ciał. Nienawidzi ciebie, Ghe, i nienawidzi mnie, tylko dlatego, że jesteśmy mu potrzebni. Ja wiem, co to znaczy mieć go w sobie, naprawdę. – Położyła dłoń na jego ramieniu. – Ale przecież, Ghe, on stworzył ciebie z człowieka. W jakiejś części nadal nim jesteś. Pomimo tego wszystkiego, coś mi uczynił, nie zasługujesz na to, co on z tobą wyczynia. Nikt z nas na to nie zasługuje. Ja umieram, Ghe. Tylko ty możesz mnie uratować. Zaczęła w nim kiełkować złość, lecz na razie dawał jej odpór. – Ja... On mnie takim stworzył. Umiem tylko mu służyć. – Nie – zaoponowała Hezhi. – Jeśli mnie kochasz, możesz służyć mi. Kiedyś powiedziałeś Ghanowi, że wszystko, czego zapragnę... – Kłamałem! Ghan to wie. – Myślałeś, że kłamiesz – odezwał się Ghan. – Ja natomiast ci uwierzyłem, albowiem była to prawda głębsza, niż ci się zdawało. Przemawiał wówczas przez ciebie siedzący w tobie człowiek, nie zaś duch Rzeki. Ghe opanował drżenie, powściągnął gniew i miłość. Sięgnął do tajemnego, zimnego miejsca, które pomagało mu zabijać w czasach, gdy był zwyczajnym człowiekiem, kiedy fałszywy krok oznaczał śmierć, a współczucie stanowiło śmiertelne zagrożenie. – Jestem ostrzem ze srebra, jestem sierpem z lodu – wyszeptał i w końcu rzeczywiście znowu taki był. – Co muszę zrobić? – spytał. Hezhi pochyliła się i ucałowała bliznę na jego podbródku, ślad po pierwszej ranie, jaką kiedykolwiek otrzymał. – Przykro mi – powiedziała – ale musisz umrzeć. Pomożemy ci w tym. – Wyciągnęła rękę w stronę demona strumienia. – Umrzeć – powtórzył z namysłem. – Muszę umrzeć. – W skupieniu zaczął podziwiać doskonały kształt jej twarzy. – Czy wtedy mi wybaczysz? – Już ci wybaczam, Ghe. – Mów mi Yen. Skinęła głową z uśmiechem. – Yen. Wyszarpnął miecz trzema pociągnięciami, z których każde było boleśniejsze od poprzedniego. Po ostatnim z rany trysnął strumień krwi, nie miał więc wątpliwości, że lada moment wykrwawi się na śmierć. Nie bacząc na to, choć nogi miał jak z drewna, spróbował się dźwignąć. Opodal, u boku Hezhi wyrosła inna potężna postać. Perkar rozpoznał Tsema. Olbrzym ustawił się pomiędzy dziewczyną i bogiem. – To robi się po prostu nużące – powiedział Karak. – Perkarze, połóż się i umrzyj. A ty, Tsem... och, nieważne. – Podniósł rękę. Koszmarna plątanina odnóży i pancernych płyt poruszyła się nagle i w ciele boga pogrążył się kolec skorpiona, gruby niczym noga człowieka. Karak wzniósł oczy do góry, nie tyle pod wpływem bólu, co rozdrażnienia, po czym rozciągnął stwora na ziemi jednym machnięciem ręki. – Jeszcze i ty! – jęknął. Potwór o twarzy zabójcy z Nhol podniósł się chwiejnie na paru pajęczych odnóżach. Już dawno powinien leżeć bez życia – Perkar widział ziejącą w jego ciele dziurę, porozdzierane na strzępy, zwęglone trzewia. Tylko głowa zachowała ludzkie kształty i to właśnie patrzące z niej ludzkie oczy przykuły uwagę Perkara. – Perkarze – zaskrzeczał potwór. Był taki slaby. Kolana pod nim dygotały. Nie bardzo nawet wiedział, co ma zrobić z mieczem, który dopiero co z siebie wydobył. Zadać Karakowi jeszcze jeden nieskuteczny cios? Ale przecież był jeszcze ten stwór. To on pożarł Boginię Strumienia... Dźwignął oręż, choć ziemia zdawała się dokładać wszelkich starań, by wyszarpnąć mu miecz z dłoni. Wykorzystując ciężar ciała, wziął obszerny zamach. Dobrze przy tym wiedział, że jeśli chybi, nie znajdzie sił do ponownego ataku. Mimochodem przemknęła mu przez głowę myśl, że tiskawa nadstawia karku, jak gdyby zapraszał go do uderzenia. Być może Czarny Bóg ucierpiał bardziej, niż to okazywał, gdyż choć skoczył, by zająć miejsce pomiędzy Perkarem, a nasłanym przez Rzekę potworem, nie zdołał uniknąć uderzenia resztką maczugi Tsema, który ugodził go w łopatkę. Potknął się wówczas, a gdy odzyskał równowagę, było już za późno. Miecz, który Perkar dostał od ojca – wykuty przez małego Boga Stali Ko – wgryzł się głęboko. Drugi raz Perkar zobaczył, jak głowa Ghe rozstaje się z ciałem. Co dziwne, wyraz malujący się na twarzy zabójcy bardziej przypominał radość zwycięzcy niż smutek pokonanego. XXXVIII. Matka Koni Krew bluznęła w głąb jaskini, tryskając z pozbawionej głowy szyi. Korpus potwora runął w stronę jeziora, a gdy tylko posoka dotknęła wody, ta stanęła w płomieniach. Paliła się jak smoła, jak suche liście jesienią. Na kamiennych ścianach zapełgały różnobarwne światła. Perkar osunął się na kolana pod roztańczoną tęczą zwiastującą śmierć Rzeki i jego własną. I choć niewiele już go powinno obchodzić, śmiał się, ocierając łzy radości na widok śmigającej wśród płomieni wiotkiej sylwetki. To Bogini Strumienia, którą niegdyś kochał, z rozwianym włosem przemykała po powierzchni umierającego boga. – Cóżeś ty uczynił? – zaskrzeczał Karak. – Cóżeś uczynił? – Chyba zabiłem Rzekę – odparł Perkar, wypuszczając z dłoni miecz. Dzięki temu mógł siąść na ziemi, wspierając się na jednej ręce, podczas gdy drugą ściskał brzuch. Rana zaczynała już dawać o sobie znać palącym bólem, który wnet przyćmi wszystko inne. – Ale nie tak, jak to sobie zamyśliłem, mój śliczny – warknął Karak. – Mimo to, on chyba jest martwy. – Być może – przyznał Karak. – Nie wiem jak, ale... – To prawda, dobrze o tym wiesz. Zrobiłem to dla ciebie. – Ale nie tak, jak chciałem – poskarżył się Karak głosem, który zaczął odzyskiwać zwykły, niedbały ton. – Karaku, proszę. Wiem, że potrafisz uzdrowić Hezhi oraz Ngangatę, póki żyją. Proszę. Zrobiliśmy to, czego od nas chciałeś. Odmieńca już nie ma. – Lecz co zajmie jego miejsce? – burknął Karak. – Sam tego nie wiem. Może następca będzie równie zły jak brat. Słowa te wydały się Perkarowi nieszczere, nie miał jednak sił na spory. – Uratuj ich – powtórzył tylko. – A co z tobą, mój śliczny? Ty też nie chcesz umrzeć, prawda? – Nie, nie chcę. Ale ich trzeba uratować najpierw. – Jakie to słodkie. Zważywszy na to, że postąpiłeś’ wbrew mej woli, nie uzdrowię żadnego z was. – Jak gdybyś kiedykolwiek postąpił zgodnie z czyjąś wolą – rozległ się głos, od którego zadrżała cała grota. – Albo kiedyś osiągnął cel bez przeinaczania intencji. Karak i Perkar równocześnie zwrócili głowy ku miejscu, skąd dobiegał ów zgrzytliwy, ogłuszający pomruk. – Balati – wyszeptał Karak, głosem, który zabrzmiał niemal jak przekleństwo. Rzeczywiście, wyrósł przed nimi Pan Lasu. W jego pojedynczym, czarnym oku odbijały się szalejące nad wodą płomienie, podczas gdy cała reszta postaci zdawała się wchłaniać światło. Perkar widział kłębowisko futra i ciemności, a także rogów, które przy dokładniejszych oględzinach okazały się drzewami, pnącymi się w górę i rozgałęziającymi bez końca. Tuż obok niego stała klacz złocistorudej maści. Najwspanialsza klacz, jaką kiedykolwiek oglądały ludzkie oczy. Najpierw obwąchała nieruchome zwłoki Ostrego Tygrysa, a potem Hezhi. – Dworowałeś sobie ze mnie do woli, Kruku – zamruczał Balati głosem twardym i niewzruszonym niby głaz. – Zabiłeś mego brata. – On był niebezpieczny – wysyczał Karak. – Za jakiś tysiąc lat, kiedy zacząłby ciebie pożerać, kiedy byłoby już za późno, też byś to dostrzegł. – Po to właśnie mam ciebie, Karaku. Do tego mi służysz i tym razem dobrze się spisałeś. Brat był chory – na dobrą sprawę nawet martwy. Był duchem boga, który zazdrości żyjącym. – Och! – wykrzyknął Karak z rozjaśnioną twarzą. – Dobrze, że to rozumiesz. Może wobec tego polecę i sprawdzę, co się teraz dzieje na świecie. Nowy Bóg Rzeki nie ma zmysłów w Erikwer, kiedy jednak opuści jaskinię... – Nie, nie ma takiej potrzeby – odezwał się Balati niemal łagodnym tonem. – Moim zdaniem trzeba ci nieco pokory. Czas jakiś będziesz mi towarzyszyć, bym jak najszybciej pojął to wszystko, co się wydarzyło. – Panie – rzekł Karak – mam wiele zajęć, wiele też trzeba uczynić w świecie, jaki teraz nastanie. – Tak, nie wątpię, ale póki co, zostawmy to śmiertelnym oraz drobnym bogom tej ziemi. Karak w okamgnieniu przeobraził się w kruka i z trzepotem skrzydeł wzbił w powietrze. Zaczął się oddalać, lecz Pan Lasu, machnąwszy potężną łapą, zamknął ptaka w garści. Uszu Perkara dobiegło żałosne krakanie, a w chwilę później ptaka już nie było. – P... Panie Balati – wydukał Perkar. – Ja ciebie znam – odparł Balati. – Zabiłeś moją strażniczkę, ukradłeś moją własność. – Tak. Lecz ja i tylko ja jeden z całego mego ludu oraz wszystkich tu obecnych... – jęknął pod wpływem narastającego coraz bardziej bólu – ponoszę za to winę. Balati przekrzywił głowę. W odróżnieniu od Karaka, Łowczyni, czy jakiegokolwiek innego znanego Perkarowi boga, wzrok Balati nie miał w sobie nic ludzkiego. Był w nim świat z czasów, gdy nie było ani ludzi ani Alwatów, z czasów gdy las nie zbudził się jeszcze do życia. Ten wzrok nie znał litości ani współczucia. W zamglonej pojedynczej źrenicy próżno też było szukać nienawiści, zazdrości, czy chciwości. – Wtedy czegoś chciałeś – zadudnił. – Co to było? Perkar w zdumieniu zamrugał oczami. – Wtedy...? – Kiedy ukradłeś moje rzeczy. „A zatem przed rokiem” – uprzytomnił sobie Perkar, gdy zginęli Apad, Eruka, Kapaka i wszyscy Alwaci. – My... przyszliśmy prosić o nowe ziemie pod pastwiska, tak by nie trzeba było wojować z Mangami. Czas jakiś Balati przypatrywał się mu w milczeniu. – To jest rozsądne – oznajmił w końcu. – Możecie je wziąć. – Wziąć? – Dwie doliny, te biegnące wzdłuż zachodniego grzbietu Agiruluta. Wiesz, gdzie to jest? – Tak, Panie – wymamrotał Perkar słabym głosem. – Wiem. Dziękuję. Lecz Pana Lasu już przed nim nie było. Pozostała tylko klacz. Przystanęła opodal Tsema, który na klęczkach płakał nad nieruchomą Hezhi. Po chwili podeszła bliżej, przeistaczając się po drodze w kobietę Mangów. – W tej dziewczynie tli się jeszcze resztka życia – powiedziała ze złością. – A ponieważ zamieszkuje w niej moja mała krewniaczka, uzdrowiłam ją. Twoja przyjaciółka pozostanie przy życiu. – Dziękuję – wyszeptał Perkar. – Nie dziękuj. – Przyklęknęła i położyła dłoń na gardle Ngangaty. Potem znów zwróciła się do Perkara. – Zabiłeś jedno z moich dzieci w szczególnie okrutny sposób. Podciąłeś jej nogi, pozwalając, by cierpiała. – Tak było – przytaknął Perkar. – Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. – Ano nie masz. Za karę daję ci wybór. Uzdrowię albo tego pół-człowieka albo ciebie. Tylko jednego z was. Perkar zamknął oczy. Pragnął żyć. Osiągnął swój cel i oto nagle znów potrafił wyobrazić sobie życie z Piraku i może nawet z odrobiną radości. Teraz już mógł pić woti, mieć bydło, a skoro Hezhi żyła, znalazłby w niej pewnie towarzyszkę na dalszą drogę. No i bał się, bał się długich godzin udręki, nadchodzącej nieuchronnie maligny... – Jesteś okrutna – powiedział w końcu. – Oczywiście, musisz uratować mojego przyjaciela. Na twarzy Matki Koni pojawiło się wahanie. – Może wobec tego trzeba mi postąpić odwrotnie. Skoro naprawdę zależy ci na jego życiu, powinien umrzeć. Poruszył ustami, lecz nie zdołał wyrzec słowa sprzeciwu, poniewczasie pojmując swój błąd. Czyż dawno temu nie posłużył się podobną logiką przeciwko Rzece? Spróbował odgadnąć jego potrzebę, a następnie przeszkodził w jej zaspokojeniu. Dłonie Matki Koni spoczęły jednak na Ngangacie. – Nie – powiedziała. – Nie mam serca na takie okrucieństwo. Tylko się z tobą drażniłam. Ngangata zachowa życie. Ale tobie nie pomogę. Aż na tyle mnie nie stać. – Dziękuję – zdołał wymamrotać. Zniknęła tak samo jak chwilę wcześniej Pan Lasu. Leżał przez chwilę w milczeniu, obserwując unoszoną rytmicznym oddechem pierś Ngangaty. – Tsem – wyszeptał. Przyszło mu bowiem do głowy, że może namówi olbrzyma, by ten zechciał go dobić. Nim jednak zdążył powiedzieć cokolwiek więcej, ostrzejszy od wcześniejszych napad bólu pozbawił go przytomności. Musiał wytężyć wszystkie siły, żeby stać nieruchomo, podczas gdy białoskóry demon znów wzniósł do ciosu swój miecz. Jednak tym razem ból oraz śmierć niewiele dla niego znaczyły. Na dobrą sprawę był niemal wdzięczny Perkarowi. Wobec Hezhi oraz Ghana żywił prawdziwą wdzięczność. – Żegnaj Hezhi – rzucił z westchnieniem na widok nadlatującego ostrza. Był małym chłopcem, który, spacerując po tamie, wypatrywał martwych ryb, czegokolwiek, co nadawałoby się do jedzenia. Poranione stopy krwawiły obficie po biegu przez skorupy z rozbitych garnków i dzbanów. Ścigali go żołnierze, którzy zauważyli, jak kradnie kupcowi sakiewkę złota. Oczywiście zgubił zdobycz w czasie pościgu. Na końcu grobli zobaczył wygrzewającą się na słońcu starą kobietę. Na czerwonej chustce przed nią leżało jabłko i solony sum. I chleb, ciepły razowiec, którego aromat silniejszy był od idącego znad bagien odoru zgnilizny. Jeszcze raz pomacał w kieszeni, ale nóż naprawdę przepadł. Intensywnie myśląc, podszedł do kobiety. Ujrzawszy go, ściągnęła brwi, ale po chwili machnęła ręką. – Widziałam, jak patrzyłeś na moje jedzenie – rzekła. Posępnie skinął głową. – Widziałam cię wcześniej na ulicy Red Gar. Wzruszył ramionami, niezdolny oderwać oczu od ryby. – Zagramy w pewną grę – powiedziała staruszka. Sięgnęła w głąb niewielkiej torby, skąd dobyła trzy gliniane kubki oraz miedziaka. Ustawiła kubki w szeregu, umieściła monetę pod jednym z nich. – Nie spuszczaj miedziaka z oczu – poradziła, a następnie szybkim ruchem zamieniła kubki miejscami. – Powiedz, pod którym kubkiem jest moneta, a dam ci mój chleb. – Moneta jest w twojej dłoni, nie pod kubkiem. Rozwarła zaciśnięte palce, odsłaniając miedziany krążek. – Skąd wiedziałeś? – Ja też widziałem cię na ulicy Red Gar. Parsknęła śmiechem. – Weź rybę i chleb. – Jak to? Dlaczego? – Dlatego, że mi się podobasz. – To nie jest powód, żeby dawać mi cokolwiek – stwierdził, ale sięgnął po strawę. – Nazywam się Li – powiedziała, spoglądając przymrużonymi oczyma. Przestał żuć tkwiący w ustach duży kęs chleba. – Naprawdę? Więc ty jesteś prawdziwą Li? Stara kobieta uśmiechnęła się nieznacznie i potrząsnęła głową. – Nie, dziecko, niezupełnie. Jestem równie prawdziwa, jak miedziak pod tymi kubkami. Mogę jednak zaprowadzić cię do niej. – Ty jesteś Panią. – Tak. – Czy nie powinienem się ciebie lękać? – I tak i nie. A lękasz się? Ghe wzruszył ramionami. – Trochę. Czy teraz zniknę? Pani przyjęła jego słowa uśmiechem. – Dużo trzeba by tłumaczyć. Może lepiej sam się przekonasz? Ghe skinął głową. – Czy mogę najpierw dojeść chleb? Wciąż jestem głodny. – Oczywiście, dziecko. Skończ też rybę. Hezhi ocknęła się w ramionach Tsema. Ból w boku wciąż dawał o sobie znać, kiedy jednak spróbowała wymacać ranę, nie znalazła choćby najmniejszego jej śladu, chociaż ubranie miała lepkie od krwi, która miejscami zdążyła już zaschnąć. Doskonale pamiętała, że była to jej własna krew. Tsem drgnął, pochylił nad nią grubo ciosaną twarz. On także był wymazany kurzem przemieszanym ze skrzepłą krwią, a nad masywną brwią piętrzył się okazały guz. Spływające łzy wyżłobiły w tej skorupie dwa kanały, ale teraz jego oczy były suche. – Jestem zmęczona – wyszeptała. – I chcę pić. Tsem, nic ci nie jest? – Boli mnie głowa i bardzo się o ciebie martwiłem. Czarny Bóg mnie powalił, przy upadku uderzyłem w coś głową. Chyba zanadto był zajęty, by mnie dobić. – A gdzie on jest teraz? – Zniknął. Spróbowała rozejrzeć się dokoła. – Czy ktoś zginął? Tsem ze smutkiem pokiwał głową. – Ty też byłaś bliska śmierci, ale jakiś koń cię uleczył. Wiem, że brzmi to głupio. – Wcale nie – odparła. – Kto nie żyje? – Brat Koń, hrabia Węgorz, Qwen Shen, wielu żołnierzy. – Co z Perkarem, z Ngangatą? – Z Ngangatą wszystko w porządku. Robi co może, by pomóc Perkarowi. – Perkarowi? Co z nim? – Bardzo źle, księżniczko. Zapewne umrze. – Powinnam... Może zdołam mu pomóc. – W głębi serca wiedziała jednak, że nie zdoła. Brat Koń nigdy nie uczył jej, jak naprawić rozdarte ciało. Żaden z pozostałych jej duchów również tego nie potrafił. Poza tym one również były teraz bardzo słabe. Ale Perkar! Ta strata dodana do utraty Brata Konia i Ghana... – Zabierz mnie do niego – poprosiła. Tsem skinął głową i zaniósł ją do leżącego opodal Perkara. Od razu zobaczyła, że niewiele brakuje mu do śmierci. Ngangatą opatrzył jego brzuch, lecz krew w dalszym ciągu sączyła się przez bandaże. Musiał również wykrwawiać się do środka, bo jego duch coraz bardziej przygasał. – Ona uzdrowiła mnie, lecz jego nie chciała – rzucił cichym głosem Ngangatą. – Kto? – Matka Koni. Hezhi wstrzymała oddech, usiłując powstrzymać łzy. – Ona powiedziała, że została przez niego obrażona... Ngangata zaśmiał się ochryple. – To prawda. Perkar cały czas obraża jakiegoś boga. – Spróbował przywołać na usta uśmiech, ale szybko dał za wygraną. – A co z jego mieczem? Czy nie może go wyleczyć? – Czarny Bóg zniszczył Harkę – wyjaśnił Ngangata. – I co my teraz zrobimy? – cicho spytał Tsem. – Myślę, że poczekamy – odparł Nganagata nieswoim głosem. Hezhi skinęła głową, po czym ujęła w dłonie zimną, zakrwawioną rękę Perkara. W jaskini unosiła się wyraźna woń żelaza oraz wody, dogasające płomienie rozświetlały ją bladą poświatą. Hezhi zaczęła w końcu płakać. Opłakiwała Ghana, Perkara, Brata Konia, a nawet Ghe. Płakała dopóki nie pojawiło się światło – wysoko nad nimi zajaśniał dysk najpierw szarej, a następnie błękitnej barwy. Nad Erikwer wstawało słońce. Nawet we śnie ból pozostał – gniazdo mrówek buszujących w jego trzewiach – ale przynajmniej był nieco przytłumiony. Leżał na porosłej bujną trawą górskiej łące. Gdzieś niedaleko porykiwało bydło. Sen był niezwykle żywy. Czuł słodką woń trawy i cierpki aromat świerkowych igieł. Docierał do niego nawet prawie zapomniany zapach krów. Choć ze wszystkich sił pragnął, aby była to prawda, doskonale wiedział, że tak nie jest. Prawdziwe były tylko ból i dziura w boku. Cała reszta to wytwory jego umysłu pragnącego uczynić śmierć jak najłagodniejszą. – Ależ nie, to dzieje się naprawdę – zapewnił go jakiś głos. Odwrócił ku niemu głowę i uśmiechnął się mimo bólu. Na gałęzi, w królewskiej pozie siedział najwspanialszy orzeł, jakiego zdarzyło mu się oglądać. Cały okryty czarno-białymi piórami, głowę miał zwieńczoną aksamitnie połyskującą koroną o barwie indygo. Jego wzrok ciskał ogień, patrzył na Perkara oczyma wojownika, oczyma drapieżcy. – Harka. Muszę przyznać, iż w tej postaci wyglądasz jeszcze lepiej, niż jako miecz. – Od dawien dawna tak nie wyglądałem, nie czułem wiatru w skrzydłach – odrzekł głosem Harki orzeł. – Prawdę rzekłszy, całkiem zapomniałem, czym byłem dawniej i przypomniałem sobie dopiero wówczas, gdy zapytałeś mnie o imię. – A teraz? – Teraz Pan Lasu przyodzieje mnie w te szaty. Na kilka lat przybiorę śmiertelną postać, a potem może zamieszkam we wnętrzu góry. Dobrze będzie znów zapolować na króliki i lisy! – Rad jestem ogromnie, że żyjesz. Sądziłem, że Czarny Bóg zniszczył cię bezpowrotnie. – Nie. Choć muszę przyznać, że sam myślałem, iż spotkała mnie śmierć. Zdruzgotane ciało zrodziło we mnie straszliwy ból. Jednak ostatecznie Karak wyświadczył mi przysługę, uwolnił mnie. Wiedz Perkarze, iż żal mi było cię opuszczać. Możesz mi wierzyć lub nie, ale naprawdę cię polubiłem. Perkar wpatrywał się w wielkiego ptaka. – Jak już powiedziałem – odezwał się w końcu – bardzo się cieszę. Ciekawi mnie tylko... – Tak? – rzucił Harka z nadzieją w głosie. – Czy możesz mi powiedzieć, co się wydarzyło? Wypadki następowały po sobie tak szybko. – Och... – Bóg sprawiał wrażenie lekko rozczarowanego. – Oczywiście. – Przekrzywił głowę. – Karak sądził, że tylko krew samego Boga Rzeki może go zabić i to jedynie u źródła. Zapewne miał rację. Ale tamten stwór – tiskawa stworzony przez Rzekę w celu odnalezienia Hezhi – miał w sobie wiele rzeczy, wiele odmian krwi i wiele dusz. Ducha pradawnego cesarza Nhol, twoją dawną miłość, Boginię Strumienia, wielu pomniejszych bogów, spośród których wszyscy władzę oraz życie otrzymali właśnie od Rzeki. Ta potężna mieszanina wywołała taki sam skutek, jak prawdziwa krew Z Wody Zrodzonego. Śmierć tiskawy spełniła to samo zadanie, do którego wykonania potrzebna była śmierć Hezhi. Spowodowała jego śmierć. – Jesteś tego pewien? – Jestem. Latałem nad nim, więc widziałem na własne oczy. Jego śmierć rozprzestrzenia się z biegiem nurtu. Kiedy te wody dotrą do morza, Odmieniec zniknie bez śladu. – A rzeka zostanie bez boga. Cóż za niezwykła myśl. – Bez boga, tak – powiedział Harka – lecz nie bez bogini. Perkar poruszył się tak gwałtownie, że nawet we śnie przeszył go ostry ból. – Co takiego? – wydyszał głosem, w którym zdumienie brzmiało równie mocno jak cierpienie. – No cóż, wewnątrz tiskawy spoczywał jeden duch, który wyjątkowo dobrze był przygotowany do przejęcia obowiązków władcy rzeki. – Bogini Strumienia? – Nikt inny. Perkar padł na wznak i zapatrzył się w niebo, szczęśliwy pomimo bliskości własnej śmierci. – Co za wspaniały świat – wyszeptał. – Ach, tak. Przypomina mi to o celu mej wizyty – poza chęcią pożegnania się z tobą. Prawdę rzekłszy, gdybyś nie był taki tępy, domyśliłbyś się, co mnie tu sprowadza. – Orzeł zeskoczył na ziemię, złożył skrzydła i postąpił krok naprzód. – Niebawem opuścisz ten wspaniały świat, jeżeli nie zmienisz swoich poglądów. – Jakich poglądów? – Nieraz przeklinałeś mnie za to, że cię uleczyłem. Prosiłeś, bym pozwolił ci umrzeć. Czy nadal tego pragniesz? – Już nie jesteś moim mieczem. Ptak rozpostarł skrzydła. – Nie, ale mógłbym wyświadczyć ostatnią przysługę przyjacielowi, gdyby ten tego pragnął. Perkar zachichotał. – Doskonale, Harko. Odwołuję wszystko, co mówiłem wcześniej. Rad jestem, że nigdy nie pozwoliłeś mi zemrzeć. – Czy oznacza to, że przyjmiesz moją pomoc? A może wolisz raczej zginąć jak bohater, zanim popełnisz kolejne błędy i zaczniesz wszystko od nowa? Perkar ze smutkiem potrząsnął głową. – Myślę, że skorzystam z tej szansy, jeśli twa oferta jest szczera. – Oczywiście, że jest. – W takim razie przyjmuję ją i życzę ci wszystkiego najlepszego w podróżach, które zamierzasz odbyć. Niejednokrotnie byłeś moim jedynym towarzyszem, ja zaś częstokroć okazywałem ci niewdzięczność, niewątpliwie częściej, niż powinienem. – Szczera prawda – przytaknął Harka. – A teraz zamknij oczy. Usłuchał, a kiedy znów uniósł powieki, ujrzał nad sobą klęczących Ngangatę i Hezhi. Każde z nich tuliło do siebie jedną z jego dłoni. Ból zniknął. – Perkar? – rzuciła Hezhi. – Witaj – rzucił słabym głosem. Przeniósł wzrok na Ngangatę. – Witaj – powtórzył. Chciał powiedzieć więcej, wytłumaczyć im, co czuje, ale widząc ich oboje całych i zdrowych, mając świadomość, że i on sam będzie żyć, poddał się niepohamowanej radości. Jego słowa utonęły w łkaniu, a gdy dołączył do nich Tsem, spletli w milczeniu zakrwawione ramiona w ciasny krąg. Nieco na uboczu pozostał Yuu’han, obserwując ich radość z pozbawioną wyrazu twarzą. Długą ciszę pierwszy przerwał Tsem. – Wszyscy potrzebujemy teraz kąpieli – stwierdził i niewątpliwie miał rację. Hezhi parsknęła śmiechem, dołączyli do niej pozostali. Nie był to może śmiech najzdrowszy – co i raz rozbrzmiewały w nim tony histerii – ale wszystkim zrobiło się lżej na duszy. A kiedy ucichły ostatnie chichoty i nastała ciężka cisza, Perkar z trudem dźwignął się na nogi i z pomocą Tsema chwiejnie podszedł do leżącego na ziemi Brata Konia. Heen lizał twarz starca, najwyraźniej zdumiony, że jego pan nie chce się obudzić. – Brat Koń prosił, żebym pożegnała cię w jego imieniu, Heen – powiedziała Hezhi zza pleców Perkara. Pies uniósł głowę na dźwięk swego imienia, ale zaraz z powrotem skupił uwagę na starym Mangu. – Żegnaj, shutsebe – wyszeptał Perkar. Kilka następnych godzin upłynęło im jak we śnie i potem nie bardzo pamiętali, co w tym czasie się z nimi działo. Wynieśli ciało Brata Konia z Erikwer, a kiedy byli już na górze, okazało się, że woje Karaka zniknęli. Zapewne uciekli, lecz Perkar nie miał do nich o to żalu, wystarczyło bowiem, by zobaczyli chociaż drobną część tego, co wydarzyło się na dole. Ułożyli zwłoki według wskazówek Yuu’hana, odśpiewali żałobne pieśni i rozpalili ofiarny ogień, chociaż nie mieli niczego, co mogliby wrzucić w płomienie. Yuu’han obciął ucho trupowi hrabiego Węgorza, po czym poprosił Boginię Ognia, by ta zaniosła je wujowi. Na koniec odśpiewał swoją pieśń, a choć Hezhi stała przez szacunek w znacznej odległości, przypadkiem usłyszała słowa, które zapamiętała do końca życia. Kiedy zliczają konie, Kiedy liczą ogiery i źrebce, My, ojcze, się rozpoznamy... Yuu’han odjechał natychmiast po zakończeniu ceremonii pogrzebowej. Hezhi zbliżyła się wówczas do zwłok Brata Konia. Twarz starca przybrała pogodny wyraz, zdawała się uśmiechać. Leżał przy nim Heen, z głową wspartą o stopy pana. Hezhi przyklęknęła i pogładziła zmierzwioną sierść leciwego stworzenia. – Prosił, żeby ci powiedzieć... – mruknęła. – Ale przecież ty już wiesz. Powiedziała mu jednak i tak, a Heen lizał ją po rękach, potem zaś czas jakiś siedzieli razem. Zapadła noc, więc rozniecili duże ognisko i skupili się w jego blasku. Ponieważ nie mieli ochoty na kąpiel w Erikwer, wszyscy bez wyjątku cuchnęli krwią, potem i paroma jeszcze gorszymi rzeczami. Perkar spał niewiele. Często się budził i podejrzewał, że pozostali również nie spali zbyt dobrze. Ocknąwszy się po raz kolejny o świcie, już wiedział, co budziło w nim tak silny niepokój. – Wprost nie mogę w to uwierzyć – wyznał Hezhi. – Nie wierzę, że Odmieniec jest martwy, nawet po tym, co się tutaj działo, po wszystkich naszych poświęceniach. – Czułam, jak umiera – odrzekła – ale też nie wierzę. – Wobec tego, przed opuszczeniem Balat musimy zrobić jeszcze jedną rzecz. Hezhi z ociąganiem skinęła głową. – Tak. Ostatnią rzecz. XXXIX. Bogini Perkar ostrożnie postawił stopę na czerwonym głazie. Zejście w dół nie było ani strome ani szczególnie niebezpieczne, lecz po ostatnich przejściach – a także po niemal całodziennych poszukiwaniach najlepszej drogi – byłoby głupio złamać rękę albo nawet skręcić kark. Pod nimi kipiała rzeka, napełniając powietrze przejrzystą mgiełką, którą jasne słońce rozświetlało na podobieństwo miliona połyskliwych diamentów i która dawała wędrowcom cudowną ochłodę. – To prawda – rzucił Perkar w stronę towarzyszy, oczekujących na skalnej półce nad jego głową. – To prawda. To nie może być ten sam Odmieniec, którego znałem. – Nie może, a jużci – przytaknął Ngangata. Hezhi czuła, że także i jej obawy szybko topnieją. Łuska na ramieniu pomimo bliskości rzeki nie dawała żadnych oznak. To była tylko woda, z impetem przedzierająca się przez wąski parów wyrżnięty w czerwono-żółtej skale. – Wprost trudno uwierzyć, że ten wąski strumień naprawdę jest rzeką – powiedziała. – Właśnie tutaj ujrzałem ją po raz pierwszy – odrzekł Perkar. – To tutaj zaczęła się moja podróż do ciebie. Nasza podróż – dodał na widok nadchodzącego Ngangaty. Poklepał pół-Alwata po ramieniu. – Chodź tu do nas – krzyknął w stronę Hezhi. – Czy nie będzie lepiej, jeśli zostanę tutaj? – spytała. Wyciągnął ku niej rękę. – Nie. Będzie lepiej, jeśli do mnie zejdziesz. Bez przeszkód osiągnęli dno wąwozu. Nawet Tsem dotrzymywał im kroku, choć jak zauważyła Hezhi, olbrzym co chwila z niepokojem zerkał do góry, zapewne z niepokojem myśląc o drodze powrotnej. – Przedtem dawało się wyczuć jego oziębłość, jego głód – tłumaczył Perkar. – A teraz... – Teraz czuje się coś żywego – dokończył Ngangata. Perkar skinął głową, po czym, w rosnącym z każdą chwilą napięciu, zszedł wprost na kamienistą plażę. Sięgnąwszy do przytroczonego do pasa niewielkiego mieszka, dobył garść kwiatowych płatków i cisnął je na spokojniejsze wody przybrzeżnej płycizny. Potem chrząknął i zaintonował pieśń. Początkowo jego głos nie brzmiał zbyt pewnie, ale z każdym słowem stawał się mocniejszy. Jam jest Bogini Strumienia, Długie włosy puklami ze wzgórz opadające, Długie ramiona w głąb dolin sięgające. Zażywam wytchnienia w mej wodnej siedzibie Trwam Niezmienna z roku na rok... Perkar śpiewał pieśń Bogini Strumienia, tak jak bogini nauczyła jego dziada wiele lat temu. Kiedy śpiewał ją dawniej, zwracał się do spokojnej strugi przecinającej pastwiska jego klanu, nad którą dałoby się przeskoczyć. Dzisiaj plusk bystrzyn zdawał się przydawać jego słowom nowego rytmu, a także podsuwać nowe słowa, tak że niebawem Pieśń Bogini Strumienia zyskała zupełnie nowe strofy, które zlały się w jedno ze starymi. A potem, chociaż umilkł, pieśń popłynęła dalej. Z najbliższej zatoczki wyłoniła się głowa okolona rozkołysanymi na niespokojnej wodzie długimi czarnymi włosami. Młoda kobieta popatrzyła na nich oczami bursztynowej barwy, w których zdawały się pełgać wesołe ogniki. – ...aż pojawił się śmiertelny mężczyzna – zaśpiewała. Matka nadała mu imię od dębu Przez wzgląd na miejsce, Gdzie pogrzebano jego czepek. Tam, gdzie przepływałam, Rósł jako ta trzcina, A w końcu mnie pokochał... Perkar słuchał coraz bardziej zakłopotany, ale była to przecież opowieść, którą wszyscy zebrani na brzegu zdążyli już poznać. Bogini śpiewała o jego głupocie, o swojej złości, o śmierci. Zakończyła zaś tymi słowy: Wciąż płynę Lecz nie jestem już taka sama, rok po roku. Starzec mnie nie pożera Nie syci się więcej mym bólem. Uratowana przez głupotę Za sprawą miłości śmiertelnika Odzyskałam wolność. Płynę przed siebie A każdy rok lepszy jest od poprzedniego. Chłód zimy nie pożre mnie Każda pora roku to różnokolorowa wiosna. A gdy przebrzmiały ostatnie słowa, powstała, wspanialsza niż kiedykolwiek. Perkarowi zadrżały kolana i bez chwili namysłu przyklęknął. Podeszła blisko i zmierzwiła mu włosy. – Wstawaj, głuptasie – rzuciła z udawaną przyganą. – Przecież dobrze mnie znasz. – Tak, ale... – Wzruszył bezradnie ramionami, po czym spojrzał jej prosto w oczy. – Nie zasługuję na to, by stać się częścią twojej pieśni. Roześmiała się, a była to taka sama srebrzysta muzyka, jak wówczas, gdy usłyszał jej śmiech po raz pierwszy. – Zasługi nie mają z tym nic wspólnego. Odmieniec jest częścią mojej pieśni, a przecież jego imię nie zasługuje choćby na najmniejszą wzmiankę. Ale właśnie takie muszą być pieśni bogów oraz bogiń. Jesteś częścią mojej opowieści, Perkarze, częścią, którą wielce sobie cenię. W końcu to twoja miłość zakończyła udrękę i dała mi to. – Rozpostarła szeroko ramiona, jakby chciała nimi objąć radośnie szemrzącą wodę. Perkar nadal z powagą wpatrywał się w jej oczy. – Dawno temu powiedziałaś mi, żebym nie był chłopcem snującym marzenia o rzeczach niemożliwych. Ja jednak tak bardzo cię kochałem, no i byłem bardzo głupi. Zrobiłbym dla ciebie wszystko, prócz postępowania według twych ostrzeżeń. W końcu dokonałem niemożliwego. W pieśni powiadasz, że to moja miłość cię wybawiła. W tym miejscu muszę ci szczerze wyznać, że nie robiłem tego wszystkiego z miłości do ciebie. Uśmiechnąwszy się szeroko, ogarnęła spojrzeniem Ngangatę, Tsema, Yuu’hana oraz Hezhi. – Czasami jest z niego taki głuptas, nieprawdaż? – Westchnąwszy ciężko, zerknęła na niego z udawaną rozpaczą, po czym przywołała gestem Hezhi. Dziewczyna niezbyt pewnie wysunęła się do przodu. Bogini Strumienia była najpiękniejszą kobietą, jaką zdarzyło się jej kiedykolwiek oglądać. Chociaż zdawało się jej, iż pojmuje Perkara, nagle uprzytomniła sobie, że wcale tak nie jest. Rozum podpowiadał jej, że wiele z tego, co uczynił, wypływało z miłości do tej bogini, ale teraz, gdy ujrzała ją na własne oczy, gdy usłyszała jej głos, spojrzała na tę sprawę inaczej. Serce zalała jej rozpacz na wspomnienie własnego, niezgrabnego cienia na podłodze damakuty Sheldu. Z ociąganiem zbliżyła się do bogini, ta zaś, ku zaskoczeniu Hezhi, ujęła ją za rękę. Skóra bogini była zimna i wilgotna, lecz poza tym w dotyku niczym nie różniła się od ludzkiej. Zaskoczenie stało się jeszcze większe, gdy bogini uścisnęła jej dłoń, po czym umieściła ją w dłoni Perkara. – Nigdy nie twierdziłam, że to miłość do mnie położyła kres panowaniu Odmieńca, mnie zaś przywróciła wolność – wyjaśniła bogini. – Mówiłam tylko o miłości śmiertelnego mężczyzny. O twojej miłości, Perkarze, do twego ludu, twych towarzyszy, a także do tej dziewczyny. Takie są właśnie miłości człowieka i to one dały mi wolność. – Ciebie kocham również – wtrącił Perkar. – Oczywiście, że kochasz. Jakże mogłoby być inaczej? Ale teraz rozumiesz to, o czym mówiłam tak dawno temu. – Chyba tak. Już nie marzę o tym, że kiedyś zostaniesz moją żoną, jeśli o to ci chodzi. Popatrzyła z uśmiechem, a następnie zwróciła się do Hezhi. – Dziecko, mam dla ciebie podarunek. – Dla mnie? Z wody wyrosła druga kolumna, bardziej mglista i widmowa niż ta, z której wyłoniła się bogini. Tym niemniej, także i ona przybrała bardziej namacalne kształty. – Ghan! – krzyknęła Hezhi. – Mniej więcej – odrzekła zjawa uprzejmym tonem, przy czym po zazwyczaj ponurym obliczu bibliotekarza błąkał się cień uśmiechu. – Odmieniony, lecz taki sam. Kiedy przeżuwasz kęs mięsa, wypluwasz kostkę. Ja widocznie muszę być taką właśnie kostką. – Ghan! – znowu płakała, choć wydawało się jej, że wyczerpała już do cna zasoby łez w swoim ciele. – Cicho, dziecko. Dobrze wiesz, że nie znoszę okazywania uczuć. – Czyżby? – Hezhi otarła policzki. – Przeczytałam twój list, ten, który posłałeś przez Mangów. Przecież napisałeś w nim, że mnie kochasz, że byłam dla ciebie jak córka... – Tak, tak – przerwał jej zgryźliwie. – Starcom zbiera się niekiedy na ckliwość. – Po chwili namysłu dodał łagodniejszym tonem: – A zresztą, naprawdę tak myślałem. – Co będzie z biblioteką? – spytała Hezhi. – Z Nhol? Ghan wzruszył ramionami. – Biblioteka była dla mnie całym życiem, ale teraz jestem szczęśliwy, iż nie spędziłem w niej swych ostatnich dni. Księgi zostają, a zawsze znajdzie się ktoś, ktoś taki jak ty czy ja. Jeśli nie w tym pokoleniu, to w następnym. Będą czekać, tak jak czekały na ciebie. Jeśli zaś chodzi o Nhol, któż to wie? – Mnie oni nie będą czcić – powiedziała bogini. – Nie chcę tego, bo sprawia mi to więcej bólu niż przyjemności. Nie skrzywdzę ich, choć jest to miasto przez niego wzniesione. Ludzkie Istoty potrafią się zmieniać. Jest to najważniejsza, a może zarazem jedyna cudowna cecha waszego rodzaju. Z czasem bez Rzeki staną się nie mniej szczęśliwi jak wówczas, gdy mieli go za boga. Ghan się uśmiechnął. – To będzie ciekawy czas. Przez kilka najbliższych lat zamierzam wszystko bacznie obserwować. – Obserwować? – Bogini wspaniałomyślnie zgodziła się zabrać to, co ze mnie zostało ze sobą, z biegiem nurtu. Bogini skinęła głową. – W odróżnieniu od Odmieńca, ja nie mam zamiaru płynąć przez wyjałowioną ziemię. Raźniej mi w sąsiedztwie bogów żab, czapli, czy władców bagien. Może twój stary nauczyciel obierze sobie na siedzibę któreś z rozlicznych opuszczonych miejsc – strumień, pole albo górę. Innych zaproszę również. – A kto... – Perkar zmarszczył brwi i zaczął od początku. – Co ze strumieniem, który zamieszkiwałaś dawnymi czasy? – Ach to – odrzekła. – Już się tym zajęłam. Mieszka w nim nowa bogini. Daj jej kwiaty, tak jak dawałeś mnie. – Uśmiechnęła się przy tym dziwnie, na poły tajemniczo, na poły z odrobiną smutku. Zbliżywszy się do niego jeszcze bardziej, przemówiła cichym głosem. – Żegnaj, ukochany. Stałam się naprawdę duża, a jest to dla mnie całkiem nowe doznanie. Jeszcze nie przepłynęłam całej długości, a jakaś część Boga Rzeki wciąż pozostaje przy życiu, chociaż z każdą chwilą uśmiercam go coraz bardziej. Może się jednak tak zdarzyć, że gdy dopłynę do ujścia, zdrzemnę się na krótko, a kiedy się obudzę, ujrzę nie ciebie, tylko twoich prawnuków. Może już nigdy nie będziemy ze sobą tak rozmawiać. Spośród wszystkich śmiertelników, których kochałam, ty byłeś zarazem najsłodszy i najbardziej kłopotliwy. To za twoją sprawą stałam się bardziej kobietą niż boginią. Żegnaj. – Postąpiła krok w tył. – Żegnaj, bogini – odrzekł, na próżno usiłując zapanować nad drżeniem głosu. – Żegnaj, Hezhi – powiedział Ghan. Zarówno on, jak i bogini zaczęli rozpływać się w wodzie, z której zostali uformowani. – Może od czasu do czasu zapalisz mi kadzidło. Po chwili oboje zniknęli. Piątka śmiertelników w ciszy wpatrywała się w jasny nurt rzeki. W końcu rozległo się chrząkanie Tsema. – Hmm... – zaczął. – Tak, Tsem? – spytała Hezhi. – Czy myślisz, że okazalibyśmy... brak szacunku, gdybyśmy się tutaj wykąpali? Choć mogło to wydawać się dziwne, Perkar jako pierwszy zaniósł się śmiechem, a był on o wiele radośniejszy i zdrowszy, niż ich niedawny nerwowy chichot w Erikwer. – Z radością wezmę kąpiel – oznajmił, gdy wreszcie przemógł wesołość. – Nie sądzę, żeby ona miała coś przeciwko temu. Wykąpali się, po czym wrócili na górę. Perkar z Ngangatą po krótkich łowach ustrzelili niewielką antylopę. Oprawili zwierzynę i umieścili ją nad ogniem, który Yuu’han, Hezhi oraz Tsem rozniecili podczas ich nieobecności. Kiedy pieczyste było już gotowe, posilili się i oblizując zatłuszczone palce, zaczęli podziwiać zachodzące słońce. Tsem ciężko westchnął. – I co teraz? Co zrobimy? – Teraz wrócimy do mojego ludu – odparł Perkar. – Powiemy im o nowej umowie z Panem Lasu, o nowych dolinach, które stoją przed nami otworem. – Czy to zakończy wojnę? – ochryple spytał Yuu’han. Perkar posłał mu zatroskane spojrzenie. – Wiem, że zginęło wielu Mangów. Jest mi z tego powodu przykro, choć wiem, że moje uczucia mają tu niewielkie znaczenie. – Oni byli wojownikami – padła odpowiedź. – Wybrali własną śmierć. Muszę jednak wiedzieć, czy warto było przechodzić przez to wszystko, pomagać wam nawet przeciw swoim. – Było warto – odparł Ngangatą. – Wojna się skończy. Lud Perkara wiele mówi o walce i chwale, lecz tak naprawdę woli wypasać krowy w pokoju. Na ziemiach odebranych Mangom nigdy by tego pokoju nie zaznali. – To prawda – przytaknął Yuu’han. – O równiny, na których pasą się nasze konie, walczylibyśmy do ostatniego człowieka. – Dobrze o tym wiemy – zapewnił go Perkar. – Jedynie ogromna rozpacz zdolna była pchnąć mój lud przeciwko twemu. Teraz spokojnie osiedlimy się w dolinach, które o wiele bardziej nadają się do hodowli bydła. Możesz wrócić do swoich, przyjacielu, i powiedzieć im, że wojna się kończy. – Raduję się, słysząc te słowa. Mój wuj także byłby uradowany. – Twój wuj był wielkim człowiekiem. Przykro mi z powodu tego, co go spotkało. Yuu’han nieznacznie się uśmiechnął. – On wiedział, że umrze. Wiedział to od chwili opuszczenia wyspy. Miał widzenie. – Dlaczego w takim razie... – zaczęła Hezhi. – Choć stary, wciąż był mężczyzną – zaczął tłumaczyć Yuu’han. – A także Mangiem. Gdyby przyszło mu żyć znacznie dłużej, mógłby to utracić, mógłby stać się bezwolnym tobołkiem, który jego klan woziłby ze sobą. Jasne, że nadal byśmy się o niego troszczyli, bo był dla nas bardzo drogi. On sam jednak szybko by to znienawidził. Dlatego wybrał drogę, która przywiodła go do śmierci, ale zarazem przysporzy mu wiele chwały. – Piraku – wtrącił Perkar. – Umarł szybko i bez cierpienia, ale dzielnie. Troszczył się o was wszystkich, chciał oddać za was życie. – Rozejrzał się niepewnie dokoła. – Tak jak i ja. Proszę, żebyście zapamiętali, gdzie umarł i od czasu do czasu uczcili jego ducha. – Nieprędko zapomnimy Erikwer – odparł Ngangata. – Jestem pewien, że niebawem twój wuj przywdzieje inne szaty. Może przybierze postać ogiera albo sokoła. – Może tak być. Albo ze swym starym wierzchowcem, Ognistą Podkową, przemierza równiny w Krainie Duchów. Jakby nie było, pewien jestem, iż pozostał takim samym hałaśliwym, upartym starcem. – Na pewno. – Bez względu na to, gdzie przebywa, nigdy o nim nie zapomnimy – obiecał Perkar. – Będę mu posyłać dużo woti i piwa. Zacznę, jak tylko wrócimy do domu. Mam nadzieję, że razem ze mną wzniesiesz toast na jego cześć. Yuu’han potrząsnął głową. – Chyba wrócę wzdłuż rzeki. Ta droga jest krótsza i łatwiejsza, niż jazda przez góry, zwłaszcza teraz, gdy Odmieniec jest bardziej przyjazny. – Kiedy odjeżdżasz? – Pewnie jutro rano. – To długa podróż dla samotnego wędrowca – rzekł Ngangata. Yuu’han wzruszył ramionami. – Nie będę sam. Mój kuzyn będzie mi towarzyszyć. – skinął głową w stronę swego konia, Huu’yena. – Będzie nam ciebie brakowało – zapewnił Perkar. – A mnie was. Czas jakiś rozmawiali jeszcze o mało istotnych sprawach, zapatrzeni w czerwone oko Bogini Ognia, a potem jeden po drugim zapadali w sen. Ngangata stanął na straży, lecz nawet i on pochrapywał spokojnie, gdy na niebie zajaśniały zorze nowego dnia. Epilog Różnokolorowa wiosna W nozdrza Perkara falą ciepła uderzyła wspaniała woń czarnego woti. Obietnica smaku, jaką ze sobą niosła, z ogromną siłą obudziła w nim wspomnienia sprzed lat, gdy po raz pierwszy skosztował ciemnego, gorącego trunku. W jednej chwili poczuł na nowo to, co odczuwał wówczas: dumę, radość, miłość i przede wszystkim nadzieję. Obietnicę, że jego życie dopiero się zaczęło, a bezmierne połacie świata stały przed nim otworem. Czy kiedykolwiek przedtem słońce lśniło tak złocistym blaskiem? Tak było zaledwie pięć lat temu. Teraz mijała właśnie piąta rocznica odbycia przez niego rytuału męskości, dnia w którym ojciec pokonał go na oczach całej rodziny, a potem wręczył mu pierwszy w życiu miecz. – Wypij to, synu – namawiał ojciec. – Jesteś już w domu od ponad roku. Dość czasu upłynęło. Odłóż na bok żal i pij. Perkar z wahaniem zajrzał do czarki. Trunek pachniał tak wspaniale. Co przed rokiem powiedział Karakowi? „Jestem niczym duch. To ty mnie takim uczyniłeś. Zasługuję jedynie na to, na co zasługuje duch – na wąchanie oparów woti...” Uśmiechnąwszy się lekko, wzniósł czarkę w stronę ojca. Przedtem nigdy nie myślał o nim jako o kimś starym, teraz jednak Sherye wyglądał naprawdę staro. W przeciągu dwóch lat, które Perkar spędził poza domem, on musiał się postarzeć co najmniej o dziesięć. Włosy mu posiwiały, a wokół oczu pojawiły się zmarszczki wyryte przez ból i zmartwienie. – Za twoje Piraku, ojcze – rzekł Perkar. Zbliżył czarkę do ust i wypił do dna. Napitek uderzył mu prosto do głowy, napełniając ją mgłą oraz posmakiem miodu jeszcze zanim rozlał się przyjemnym ciepłem po żołądku. – Za twoje Piraku, mój synu – odparł ojciec i opróżnił swoje naczynie. Potem napełnił obie czarki jeszcze raz. – Może z powrotem mam ciało – mruknął pod nosem i uśmiechnął się ponownie, tym razem z większym przekonaniem. – Co masz na myśli? – spytał ojciec. Potrząsnął głową. – Nic takiego. Najlepiej jak najszybciej o tym zapomnieć. Sherye zmierzył go spojrzeniem stalowoszarych oczu i uśmiechnął się ponuro. – Mój syn wyjeżdża na wyprawę, a kiedy wraca, ma usta pełne tajemniczych słów. I tak dobrze, że przynajmniej wrócił. A dzisiaj obchodzi piątą rocznicę wkroczenia w wiek męski. Podniósł czarkę i obaj spełnili toast. Ciepło z pierwszej czarki zaczęło wreszcie przenikać do krwi Perkara i jego ramiona ogarnęło odprężenie. Poprawił się nieco na poduszce. Siedzieli tylko we dwójkę w biesiadnej hali damakuty, w której Perkar się narodził. Tylko parę świec rozjaśniało ściany z czerwonego cedru, a strome poddasze całkowicie ginęło w ciemnościach. Na niskim stole nie było niczego prócz misy z gorącą wodą, dzbana grzejącej się w niej woti oraz dwóch czarek. – Zdaje mi się, że jestem mężczyzną dopiero od roku – powiedział Perkar – najwyżej dwóch. Z pewnością nie byłem nim, gdy wyruszałem z Kapaką. Sherye zaśmiał się ochryple i znów napełnił czarki. – Nigdy nie jesteśmy mężczyznami, gdy mówią nam, iż nimi jesteśmy, synu. Dopiero znacznie później, gdy poddamy w wątpliwość naszą wartość, mamy sposobność przekonać się o tym. Wypił trzecią czarkę, zaczekał aż Perkar uczyni to samo i natychmiast nalał czwartą kolejkę. – Czyżbyś zamierzał dziś nas upić, ojcze? – spytał Perkar, któremu już zaczynało się kręcić w głowie. – I to jeszcze jak – przytaknął ojciec. – Sam się przekonasz. Po sześciu następnych kolejkach znacznie się do tego celu zbliżyli. Perkar czuł, jak drętwieje mu twarz, a do oczu napływają łzy. Przez długie miesiące wstrzemięźliwości, którą sam sobie narzucił, zdążył zapomnieć o szczególnej zdolności woti do wyciągania na wierzch tego, co ukryte. Pod wpływem trunku najtwardsi mężowie stawali się gadatliwi niczym małe dzieci. Ojciec dłuższy czas kiwał się bez słowa w przód i tył, a ciszę mącił jedynie szelest jego rdzawo-czarnej tuniki. – Kiedy weźmiesz sobie ziemię, synu? – zapytał w końcu. – Kiedy zbudujesz własny dom? Twój młodszy brat, Henyi, uczynił to cztery miesiące temu. Perkar zagryzł wargi. Unikał rozmowy na ten temat, starał się wszystko tłumić w sobie. Teraz jednak słowa pomknęły z jego warg na podobieństwo rączego rumaka. – Wtedy, kiedy już wszyscy coś sobie wybiorą – powiedział głośniej niż zamierzał. – Kiedy wszyscy, których skrzywdziłem, znajdą najlepsze dla siebie pastwiska. Ojciec niecierpliwie machnął ręką. – Wielu spośród tych, których skrzywdziłeś, już nie żyje. – Wobec tego ich dzieci. – Ilu pokoleniom zamierzasz płacić, mój synu? Naprawiłeś przewiny – zakończyłeś wojnę z Mangami i uzyskałeś nowe ziemie dla Ludu Pastwisk. Prawdę rzekłszy, nikt z nas nie wiedziałby o twych uczynkach, gdybyś sam nam o nich nie opowiedział. Nie była to pierwsza wyprawa do Balat, z której nikt nie powrócił. – Tak. Słyszałem nawet, że niektórzy oskarżali Alwatów. Akera wyruszył nawet z braćmi, żeby szukać na nich pomsty. – Ale jej nie znalazł – wtrącił ojciec. – Nikogo z tego powodu nie spotkała krzywda. Perkar pomyślał, iż krzywdą było już samo pomawianie Alwatów. I choć prawda o tamtych wydarzeniach stała się szeroko znana, ludzie pokroju Akery i tak będą usiłowali wyrównać wyimaginowane porachunki z Alwatami. Lecz i tak jeszcze nie to było najgorsze. – Najbardziej kłopotliwe jest to, w jaki sposób wszyscy mnie traktują – cicho rzucił Perkar. – Jak bohatera? Przecież nim jesteś. Pieśni o tobie rozchodzą się już po całym kraju. A niby jak mieliby cię traktować? Jak wyjętego spod prawa wyrzutka? Czy wówczas czułbyś się lepiej? Karą bohatera jest to, że wszyscy tak się do niego odnoszą. Niebawem to dostrzeżesz. Jedź po swoją ziemię, synu. Za długo na to czekasz. – Być może. – I pomyśl o ożenku. Także i na to najwyższa już pora. Bakume ma na wydaniu posażną córkę... – Umilkł na widok wyrazu twarzy syna i opróżnił kolejną czarkę woti. – No cóż, jako ojciec musiałem spróbować. Jak ci wiadomo, mężczyzna może mieć dwie żony. Perkar wpatrywał się w oblicze ojca. Co też Sherye dostrzegł w jego oczach? Chyba wiedział. Także z tym zwlekał nazbyt długo, więc wkrótce trzeba będzie zrobić ze wszystkim porządek. Hezhi obudziła się z krzykiem. Serce trzepotało w jej piersi oszalałym rytmem, a krew pulsowała chłodem, jakby lodowate korzenie, przebiwszy się przez skórę, sięgały w głąb żył. Na jawie, przerażające obrazy szybko blakły, zmywane różową poświatą brzasku. Leżała nieruchomo z szeroko rozwartymi oczami. Czekając, aż ulotnią się ostatnie opary snu, zastanawiała się, czy kiedykolwiek uwolni się na dobre od nocnych koszmarów. Przez ostatnie dwa tygodnie nic nie zakłócało jej snu, a teraz znowu... Klacz i łabędź zapewniały, że mogą ochronić ją od tych zwidów, Hezhi jednak czuła, iż taka pomoc w ostatecznym rachunku przyniosłaby jej więcej szkody niż pożytku. Z każdym upływającym dniem strach malał, podobnie jak i blizna po pchnięciu nożem na jej boku, którą troskliwie zajmowała się matka Perkara. Codzienne zabiegi obejmowały kąpiele, masaż i nacieranie łojem. Na samym początku usłyszała, że jeśli zlekceważy sterczące ze skóry białe zgrubienie, doczeka się twardej, nieprzyjemnej narośli, która nie da jej spokoju do końca życia. Przypuszczała, że ignorując niepokojące sny – bądź też pozwalając je stłumić swym pomocnikom – doprowadzi do podobnych rezultatów. W przeciągu roku, jaki upłynął od opuszczenia Balat, koszmary stawały się coraz rzadsze, coraz mniej wyraziste. Któregoś dnia znikną na dobre. W osadzie zaczęły piać koguty, więc wstała, przemyła twarz w misie z wodą i odszukała sukienkę, tę złoto-brązową, którą najbardziej lubiła. Ubrawszy się, zeszła schodami do hali. Na dole ujrzała Perkar ze swoim ojcem. Perkar leżał na wznak, miał zamknięte oczy i szeroko otwarte usta. Sherye zastygł z czołem wpartym w blat stołu, jak gdyby pragnął oddać cześć bogu drzewa, z którego wycięto deski. Wspomnienie koszmaru było na tyle silne, że natychmiast ogarnęła ją fala strachu. Przeraziła się, że obaj nie żyją, lecz ujrzawszy butelkę woti, szybko odkryła prawdę. Towarzysząca temu ulga była tak wielka, że aż parsknęła śmiechem. Zatem Perkar w końcu uległ i dał się namówić ojcu na wypicie woti. A więc także i on powoli wracał do zdrowia. Jej uwagę przykuł jakiś szmer. Stojąca w przeciwległym końcu hali Kila – matka Perkara – dawała jej znaki ręką. Przemknęła ku niej na pacach, by niepotrzebnym hałasem nie obudzić śpiących. Kila była drobną kobietą, wzrostem oraz posturą ustępującą nawet Hezhi, a mimo to wydawała się znacznie większa, jak gdyby wiek przydał jej wyniosłości. Twarz Kili przypominała Hezhi ptaka, drobnego i delikatnego niczym wróbel. Jej włosy, zebrane w trzy sięgające kolan warkocze, miały ową dziwną, czerwono-brązową barwę, do której Hezhi bardzo wolno się przyzwyczajała. – Dziękuję – wyszeptała Kila. – Lepiej dajmy im pospać. Jeśli ich teraz zbudzimy, nie będą zadowoleni. Czy pójdziesz ze mną nakarmić kury? Hezhi skinęła głową i podążyła za starszą kobietą na podwórze. – Najczęściej karmią je Aberra z córką – wyjaśniła Kila, otwierając drewnianą skrzynię z ziarnem – ale dzisiaj poszły do innych zajęć. – Chętnie pomogę – zapewniła Hezhi. Zaczerpnęła garść ziarna i zaczęła rozsypywać je po podwórzu, naśladując ruchy Kili. Z zakamarków pobliskich zabudowań natychmiast nadleciały czerwono-złote ptaszki i zaczęły uwijać się u ich stóp na podobieństwo dworzan, którzy niegdyś otaczali jej ojca. Hezhi uśmiechnęła się na to wspomnienie, ale zaraz spoważniała. Co stało się z tamtym dworem, z pałacem? Czy Nhol przetrwało śmierć Rzeki? Czy jej ojciec nadal sprawuje władzę? Wbrew sobie, znów poczuła tęsknotę za miastem, w którym się urodziła, a także – co dziwiło ją najbardziej – lekki niepokój o ojca, matkę, siostry. Chociaż prawie ich nie znała, teraz już rozumiała, że w jakimś niewielkim, lecz wymiernym stopniu byli dla niej ważni. – Cóż cię niepokoi, dziecko? – zapytała Kila. – Myśli o domu. – Po tym, co opowiadał Perkar, dziwię się, że za nim tęsknisz. – Ja też – przyznała Hezhi. – Martwię się o rodzinę, a już najbardziej chciałabym wiedzieć, co słychać u Qey. – To ta kobieta, która cię wychowywała? – Tak. Kila czas jakiś milczała, podrzucając ziarno słabszym ptakom, które nie nadążały za resztą stada. – Czy tam powrócisz? Hezhi wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Sama nie wiem, co zrobię. Kila spojrzała jej prosto w oczy. – Mam nadzieję, że nie wrócisz i zostaniesz tutaj. Nigdy nie miałam córki... – przez jej twarz przemknął cień – w każdym razie żadnej, która by przeżyła. Ty byś mi ją zastąpiła. Hezhi przyjęła te słowa z uśmiechem. Kila miała dobre zamiary. Lubiła tę kobietę, ale pamiętała przecież Brata Konia, który proponował jej to samo zaraz po ucieczce z Nhol. „Możesz zostać Mangiem” – powiedział jej wtedy. A przecież pomimo jak najlepszych intencji starego szamana, zapewnienie to okazało się jedynie czczą obietnicą. Z ludem Perkara przebywała znacznie dłużej – już ponad szesnaście miesięcy – ale wciąż nie bardzo wierzyła, że znajdzie tutaj swój dom. Przynajmniej Tsem był szczęśliwy. Jako pastuch i wznoszący płoty cieśla okazał się o wiele bardziej pożyteczny, niż jako myśliwy. Ciężka praca pod gołym niebem wyraźnie mu odpowiadała. Tak, Tsem mógł wieść tutaj szczęśliwy żywot. Natomiast w miarę upływu czasu Hezhi zastanawiała się coraz częściej, gdzie tak naprawdę było jej miejsce. Kila westchnęła. – Jednak nawet jeśli zostaniesz, pewnie i tak wkrótce wyjdziesz za mąż. Już teraz jest dwóch chętnych do twojej ręki. Hezhi gwałtownie uniosła głowę. – Co takiego? Starsza kobieta wybuchnęła śmiechem. – Szkoda, że nie widzisz swojej miny. Ależ oczywiście, że są chętni. Spójrz tylko na siebie! Piękna młoda kobieta w wieku zdatnym do zamęścia. – A któż to taki? – Sąsiedzi. Synowie gospodarzy wyruszający na nowe ziemie. Mężczyźni, którym nie zależy na posagu, a na pięknej pannie młodej, i do tego szamance. – Sądziłam, że nikt nie chce poślubić kobiety bez wiana. Kila obrzuciła wzrokiem uwijający się drób, pokiwała z zadowoleniem głową i zawróciła w stronę domu. Od gór nadleciała łagodna poranna bryza, chłodna i ożywcza, niczym kąpiel w źródlanej wodzie. – W zwyczajnych czasach rzeczywiście tak by było, ale obecne czasy nie są zwyczajne. Wiano ma zwykle postać ziemi oraz bydła, przy czym to właśnie ziemia ma największe znaczenie. Dzisiaj jednak ziemi mamy pod dostatkiem. A poza tym... – posłała Hezhi przebiegłe spojrzenie – ty masz posag. – Mam? – Sherye przeznaczył dla ciebie dwa byki i trzynaście krów. Nie wiedziałaś o tym? Przez dłuższą chwilę Hezhi stała jak oniemiała. – Kiedy? – spytała, gdy odzyskała wreszcie zdolność mówienia. – Dziesięć dni temu, na twoje piętnaste urodziny. Dwa byki i trzynaście krów. Razem piętnaście. – To bardzo miło z jego strony – cicho odrzekła Hezhi, zmagając się z zawrotem głowy. – Przecież mówiłam, że jesteś dla nas jak córka. Rodzice Perkara bardzo chcieli wydać ją za mąż! Zastanawiała się, w jakim stopniu uważali ją za córkę i jakie z tego wynikały następstwa. Po przeszło rocznym pobycie w Krainie Pastwisk chyba się już tego domyślała. * * * Perkar raz jeszcze zebrał wszystkie siły, żeby dźwignąć słupek ogrodzenia, ale potknął się i z rozmachem siadł na ziemię. Świat zawirował mu przed oczami, jednak po chwili mdłości minęły. – Wstawaj i bierz się do roboty – zawołał Ngangata wesołym głosem. – Szybciej to z siebie wypocisz. Oddalony o pięćdziesiąt kroków Tsem zabuczał donośnie: – Zawsze byłem ciekaw, czy ten twój miecz leczył również kaca. – Nie wiem – odburknął Perkar, ściskając głowę dłońmi. – Kiedy nosiłem Harkę, ani razu się nie upiłem. Szkoda, że już go nie mam, bo bym się przekonał. – Spróbuj lepiej tego – rzucił Ngangata, podchodząc bliżej. Stali na grzbiecie wzgórza, a w dole leniwie pasło się około pięćdziesięciu czerwonych krów. Tsem również zaprzestał pracy i wyminąwszy kilka z nich, ruszył w górę zbocza, by dołączyć do Perkara i Ngangaty. Perkar zerknął podejrzliwie na skórzany bukłak. – Co tam jest? Ngangata wetknął między zęby zerwane źdźbło trawy. – Woda. Perkar przełknął ostrożnie odrobinę płynu. To naprawdę była woda, zimna, źródlana woda o posmaku deszczu i topniejącego śniegu. Był pewien, że zaraz zwymiotuje, lecz po chwili rzeczywiście poczuł ulgę. – Daj też i mnie – wydyszał Tsem, więc Ngangata wsunął bukłak w masywne dłonie olbrzyma. – Dobrze nam idzie z tym płotem – rzekł Tsem, niemiłosiernie kalecząc język Perkara. – Dzięki tobie i Ngangacie – mruknął Perkar. – Dzisiaj nie macie ze mnie większego pożytku. – Spojrzał z namysłem na Ngangatę. – Jak długo zamierzasz jeszcze zostać? – Zawahał się, po czym dodał: – W ogóle nie przypuszczałem, że wrócisz. Ngangata rozprostował ramiona i omiótł wzrokiem las, jak gdyby wypatrywał czającego się wśród drzew przeciwnika. – No cóż, musiałem się upewnić, że nie wpakowałeś się w jakieś nowe kłopoty. A poza tym chciałem sprawdzić, czy pieśni mówią prawdę. – Pieśni? – Tak. Te, które słyszałem w Morawta, opowiadały o bohaterze Perkarze dwukrotnie przewyższającym wzrostem rosłego męża. Musiałem zobaczyć to na własne oczy. Perkar zamknął oczy, ale przez to kołowrót w jego głowie stał się jeszcze bardziej nieznośny, więc raptownie rozwarł powieki. – Nawet mi nie wspominaj o takich pieśniach. Ngangata usiadł obok tak, że ich ramiona lekko się stykały. – Nie powinienem droczyć się z tobą – przyznał – ale pomyślałem, że w tych nowych pieśniach jest coś, o czym zapewne chciałbyś wiedzieć. – To znaczy? – Chodzi mi o Odmieńca. Rzeka, która była Odmieńcem, ma teraz nowe imię. – Nowe imię dla nowej rzeki – odparł Perkar, czując zarazem mimowolny dreszcz. Pięć lat temu przyobiecał bogini, że ją pomści i mimo wszystko dotrzymał słowa, dał jej zemstę, a także znacznie więcej. – Jak ją teraz zwą? Uśmiech na obliczu Ngangaty stał się jeszcze szerszy. – Ha, ha. Wiedziałem, że tego akurat zechcesz się dowiedzieć. – Zatarł dłonie, po czym legł na plecach i zapatrzył się na sunące leniwie obłoki, a jego dziwne, ciemne oczy Alwata odbijały błękit nieba. – No więc, Mangowie zwą ją Tu’da’an, Rzeką Wiosny, ponieważ przyniosła ze sobą nowe życie. Wielu twoich pobratymców zwie ją po prostu Itani, Płynącą Boginią. Ale znana jest także pod jeszcze jedną nazwą. – Pół-człowiek zamilkł na chwilę, jakby nasłuchując płynących z góry odgłosów. – No? – burknął Perkar rozdrażnionym tonem. – Wielu zwie ją Animiramu. Perkar nie wyrzekł słowa, tylko powędrował spojrzeniem ku najdalszej linii drzew ku odległej północy, gdzie ona płynęła. – Wybaczcie – przerwał ciszę Tsem – ale co oznacza to słowo? – Bogini, którą on kochał – cicho wyjaśnił Ngangata. Perkar nie miał zamiaru drążyć tego tematu. – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – burknął bardziej opryskliwie, niż zamierzał. – Jak długo zostaniesz tutaj tym razem? Ngangatą zastanawiał się przez chwilę. – Nie wiem. Pewnie parę dni. Perkar potarł obolałą głowę. Czy powinien rozpoczynać rozmowę na nurtujący go temat, skoro czuł się tak paskudnie? Z drugiej jednak strony byli tutaj Tsem z Ngangatą i nikt im nie przeszkadzał. – Posłuchaj, Ngangato. I ty też, Tsemie. Wyruszam, by objąć w posiadanie ziemię w nowych dolinach. Myślę, że nadeszła pora, żeby to uczynić. – To dobrze – stwierdził Ngangatą. – Czekałeś aż nazbyt długo. Perkar utkwił w Ngangacie spojrzenie przekrwionych oczu. – Przyszło mi do głowy... – zaczął. – Och, nie – wpadł mu w słowo Ngangatą. Perkar zrobił zbolałą minę. – Najpierw mnie wysłuchajcie. Otóż chcę, żebyście pojechali ze mną. – Pewnie po to, by zrobić za ciebie całą robotę – burknął Tsem. – By dostać swój kawałek ziemi – zaoponował Perkar. – Każdy z was otrzyma trzecią część mojego nadania. Ngangatą przypatrywał mu się w milczeniu, ważąc w myślach to, co usłyszał. On rozumiał, co ofiarowywał im Perkar. – Jakże to możliwe? – zapytał cicho. – Nadanie otrzymać mogą wyłącznie członkowie klanu. Tsem i ja nie mamy klanu. – Pytałem o to strażnika prawa. Ojciec i ja usynowimy was. Podzielimy się ziemią tak, jakbyśmy byli rodzeństwem. A wasza ziemia przejdzie potem na waszych synów. – To ja mogę mieć ziemię na własność? Tak po prostu? – Z miny Tsema widać było, iż sądzi, że się przesłyszał. Perkar powtórzył więc swe słowa w języku Nhol. – Ale ja nie mogę mieć synów – odrzekł Tsem głosem drgającym od podniecenia. – Tacy jak ja nie mogą mieć dzieci, ale... – To bez znaczenia – zapewnił Perkar. – Przekażesz ją, komu tylko zechcesz. To będzie twoja ziemia. – Po długotrwałej, ciężkiej pracy – dodał Ngangatą. – To nie są wykarczowane pastwiska, Perkarze, a ja jestem myśliwym, tropicielem, nie pastuchem. – Przez wiele lat, zanim wykarczujemy drzewa i powiększymy stada, większość naszego pożywienia pochodzić będzie z łowów. Jeżeli zajmować się będziesz jedynie łowami, ziemia i tak pozostanie twoja. – No tak, lecz z przedstawionych przez ciebie warunków wynika, iż stałbym się twoim bratem. – W głosie Ngangaty zabrzmiały tony obrzydzenia. Perkar spojrzał na niego z bezbrzeżnym zdumieniem. Był pewien, że po wszystkich przejściach zostali przyjaciółmi bliższymi sobie niż bracia. Dopiero gdy ujrzał, jak pół-człowiek z ogromnym wysiłkiem tłumi w sobie wesołość, zrozumiał, że jego oferta została przyjęta. – Czyż nie jest tutaj pięknie? – spytał Perkar, wskazując ramieniem dolinę. Początkowo Hezhi sądziła, że było to pytanie czysto retoryczne, lecz utkwione w niej spojrzenie błyszczących, szarych oczu wyraźnie domagało się odpowiedzi. – Oczywiście, że jest – przytaknęła. I rzeczywiście było. Ogrom doliny zatykał dech w piersi i choć nie budził nabożnego podziwu jak niektóre z oglądanych w Balat widoków, to usiana skałami łąka, na obrzeżach której rosły świerki kołysane spływającym z gór wiatrem, wyglądała naprawdę malowniczo. Natomiast oczy Perkara lśniły bezgranicznym zachwytem. Jak na wiele innych rzeczy, patrzył na dolinę inaczej niż ona. Wyciągnął rękę w stronę niewielkiego pagórka. – Tam zbuduję moją damakutę. A tam będzie pastwisko – dodał, spoglądając na przecinający łąkę strumień. – To chyba dobry wybór – powiedziała Hezhi – chociaż słabo znam się na pastwiskach. Zerknął na nią z ukosa, niepewnie. – Przejdźmy się – zaproponował, zsiadając z konia. Hezhi patrzyła z siodła, jak przywiązuje cugle do pobliskiego drzewa, po czym z ociąganiem również ześlizgnęła się na ziemię. – Gdzie się podziali Tsem z Ngangatą? – zapytała. – Cały czas jechali tuż za nami. – Oni... no... pojechali obejrzeć swoje ziemie – wydukał Perkar, oblewając się rumieńcem. – Aha. – Poczuła dziwny ucisk w żołądku. – Dokąd pójdziemy? – Ot tak, pospacerujemy sobie. Musimy o czymś pomówić. Sądząc z jego tonu, musiało to być coś poważnego, więc żołądek odpowiedział jeszcze silniejszymi skurczami. Omówienie jakiej sprawy wymagało czterodniowej jazdy przez głuszę? Denerwowało ją, że Perkar znów bawił się w sekrety. Na przykład nic jej nie powiedział o zamiarze ofiarowania ziemi Tsemowi. Wiadomość tę wyciągnęła dopiero od swego dawnego sługi. Podczas jazdy do tej doliny też prawie się do niej nie odzywał, jak gdyby wstydził się tego, że robi przed nią tajemnice. Dobrze znała tę cechę Perkara i bardzo jej nie lubiła. Jednak teraz, gdy w końcu nadszedł moment szczerości, wystraszyła się tego, co miała usłyszeć. Czyżby bardziej obawiała się szczerości Perkara niż jego wykrętów? – Dzięki tobie Tsem stał się bardzo szczęśliwy – powiedziała tyko po to, by odciągnąć w czasie rozmowę z Perkarem. – I bardzo dobrze. Zasłużył sobie na szczęście. – To prawda. – Tylko dlaczego czuła się tak, jakby Perkar ukradł jej najlepszego przyjaciela? – Ty też jesteś szczęśliwy – ciągnęła. – Jeszcze nigdy cię takim nie widziałam. – Jakim? – Szczęśliwym. Podnieconym. Bez przerwy mówisz tylko o swojej ziemi i damakucie. Cieszę się, że w końcu postanowiłeś tutaj przybyć. Twoja rodzina też jest zadowolona. Dlaczego... – urwała nagle, żeby zastanowić się, co tak naprawdę chciała powiedzieć. – Tak? – rzucił zachęcająco. Zagłębili się właśnie między pierwsze drzewa. Perkar odwrócił się i, lekko zdenerwowany, zajrzał jej głęboko w oczy. – Dlaczego tak bardzo się oddalasz? Ngangata powiada, że jesteśmy w najodleglejszym zakątku nowych ziem. Od najbliższego domostwa dzieli nas przeszło dzień drogi. Perkar wzruszył ramionami. – Nie na długo. Niebawem dokoła zaroi się od ludzi. – To nie jest odpowiedź na moje pytanie. – Tam, pośród mego ludu, nie czuję się jak w domu. Już nie. A Tsem z Ngangatą... – urwał, nie kończąc. – Też nigdy nie poczują się tam jak w domu? Czy to chciałeś powiedzieć? – Tak. Tymczasem tutaj może być inaczej. Tutaj wszyscy możemy czuć się jak w domu. – Masz na myśli siebie, Tsema i Ngangatę – powiedziała ostrożnie. Chciała mu dać do zrozumienia, że o kimś zapomniał. Perkar opuścił ramiona, a choć jego usta bez ustanku się poruszały, nie dobiegał z nich żaden dźwięk. Wyraźnie poruszony, pochylił się, jakby chciał wyszeptać jej coś wprost do ucha i... Pocałował ja bez najmniejszego ostrzeżenia. Zupełnie się tego nie spodziewała, nie w tym momencie. Może rok temu, ale nie teraz. Czy Perkar niczego nie potrafił zrobić dobrze? Ale ten pocałunek był chyba dobrą rzeczą. Doszła do tego wniosku, gdy zapanowała nad pierwszą falą przerażenia. Był czuły, słodki, a gdy się skończył, ku własnemu zaskoczeniu poczuła lekkie rozczarowanie. – Ja... chciałem to zrobić już dawno temu – wyznał. – To czemuś tak długo z tym czekał? – spytała z nutką goryczy w głosie. W oczach Perkara pojawił się przemieszany z zaskoczeniem smutek. – Nie myślałem... – O nie, oczywiście, że nie. Jasne, że nie myślałeś. – Z każdym słowem ogarniał ją coraz większy zapał. – Nie myślałeś, gdy twoja matka planowała mój ślub z jakimś pastuchem, którego nie widziałam na oczy, a wszyscy wokół rozprawiali o twoich zaślubinach z jakąś krowią księżniczką, zaś Tsem... – Zamilkła, przygryzła wargi, ale zaraz podjęła wątek. – Przez ponad rok nie pomyślałeś, by okazać mi w jakikolwiek sposób to, co myślisz albo czujesz. – Zacisnęła wargi, przeświadczona, że powiedziała za dużo. Perkar wbił wzrok we własne stopy. – Przepraszam – wyszeptał. – Myślałem, że to oczywiste. – Jedyną oczywistą dla mnie rzeczą jest to, że nikomu nie zależy, żeby zobaczyć nas razem. – Ale przecież ciebie pocałowałem. – To może oznaczać wiele różnych rzeczy – burknęła. – A ty ten pocałunek oddałaś. – To też może oznaczać wiele różnych rzeczy – oznajmiła, lecz głos jej drżał, bo Perkar znów przysunął się bliżej. – Dla mnie znaczy to – wydyszał głosem cichym niby tchnienie – że cię kocham. Chciała rzucić jakąś sarkastyczną uwagę, powiedzieć, że na to było już za późno, zadać mu nieco bólu. Wszystko, co powiedziała, sprowadziło się do krótkiego: – Och. Wzruszył ramionami. – Jeszcze jeden powód, aby przenieść się tak daleko. Kocham moją rodzinę, lecz mam dosyć tego ich swatania. Jeżeli cokolwiek wyniosłem ze wszystkich tych przejść, to pewność, iż najcenniejsze jest Piraku, które znajduje się samemu. A mnie szczęście sprzyjało, bo znalazłem ciebie. Za to, i tylko za to, gotów jestem podziękować Odmieńcowi. Zacisnęła powieki, ale łzy i tak znalazły drogę na policzki. – Świetna chwila, żeby coś takiego zaczynać – mruknęła pod nosem. – Akurat teraz, gdy pogodziłam się z myślą o wyjeździe. – Wyjazd? – Patrzył na nią z szeroko otwartymi ustami, jak gdyby podobna myśl nigdy nie przyszła mu do głowy. – Dokąd? – Może z powrotem do Nhol, może gdzieś, gdzie jeszcze nie byłam. Nie wiem. Dokądś. – Z powrotem do Nhol? – No pewnie. A co mnie tutaj czeka? – Właśnie ci powiedziałem. – Tak, chyba tak. Ale ja nie wiem, czy jestem gotowa, by stać się żoną. Wiem, mam piętnaście lat, tylko że ja nigdy nie miałam dzieciństwa, Perkarze. Jak mam stać się kobietą, skoro nigdy nie byłam dziewczynką? Perkar wziął ją za rękę. – Nie prosiłem, żebyś za mnie wyszła. Powiedziałem tylko, że ciebie kocham, a o tym przecież sama dobrze wiedziałaś. Wiedziałaś, prawda? – Tak – przyznała, ocierając łzy. – Tak, choć ty nigdy mi tego nie powiedziałeś. – No cóż, widać pod tym względem oboje jesteśmy tacy sami – łagodnie zauważył Perkar. – Och – westchnęła – oczywiście, że ciebie kocham, ty głupku. – No to zostań tutaj z Tsemem, Ngangatą i ze mną. Ze swoją rodziną. Hezhi odetchnęła głęboko i spojrzała na chłopaka, którego najpierw oglądała w swoich snach. Po chwili dotarło do niej, że już nie płacze. – No tak – powiedziała w końcu. – Chcę tutaj zostać razem z wami. Naprawdę. Ale nie jestem gotowa do małżeństwa. Nie jestem i już, pomimo moich lat. Chcę... – Ściągnęła brwi i posłała mu wyzywające spojrzenie. – Chcę, żeby przez jakiś czas zalecano się do mnie. Chcę usłyszeć więcej opowieści o dwugłowych krowach. Chcę oddzielić to, co czujemy, od tego, co razem przeszliśmy. – Pragnę ci przypomnieć, że nie prosiłem cię o rękę... – zaczął Perkar, lecz uciszyła go, przykładając palec do ust. – Ale poprosisz, Perkarze Kar Barku. Poprosisz. A pragnę udzielić ci dobrej odpowiedzi, kiedy już to uczynisz. Perkar z uśmiechem pogładził ją po dłoni. – Zatem wszystko w porządku. To niby jak mam się do ciebie zalecać? Otarła resztki łez, a na jej wargach zaigrał figlarny uśmieszek. – No cóż – powiedziała. – Myślę, że możesz mnie jeszcze raz pocałować, a potem poszukamy mojego opiekuna. Wiatr poruszył gałęziami drew, na ziemi zatańczyły cętkowane cienie liści. To był długi pocałunek.