Halina Snopkiewicz Drzwi do lasu Część pierwsza I Anną nazwano ją po babce, która w pałacu w Wiedniu tańczyła walca z wysokim oficerem cesarskim. Chciał on dla Anny, babki Anny, popełnić najpierw mezalians, potem samobójstwo, a wreszcie wykonał akrobatyczny skok z okna jakiegoś hotelu, ponieważ dopadli go tam wysłannicy rodziny grożącej mu wydziedziczeniem, jeśli nie przestanie uganiać się za Polką, której szlachectwo i majątek były więcej niż wątpliwe. Na tym ostatnim spotkaniu, tuż przed skokiem; błagał babkę, wówczas kruczowłosą piękność z olśniewającą cerą, aby uciekła z nim na Hawaje. Oficer malował, był niedoceniany, miał zatargi z rodziną, która siłą wtłoczyła go w elegancki i ciasny mundur, miał sarmackie wąsy i słowiańskie gesty. Postanowił porzucić dla babki dworską karierę. Wybuchła więc miłość, a ten walc był przekazywany w opowieściach małej Annie. Babka zdecydowała się sprzedać brylantowe kolczyki, stracić pieniądze przeznaczone na wyprawę ślubną, po którą przyjechała do Wiednia, i odtąd jeść na wyspach owoce południowe i pozować oficerowi przy dźwiękach ukulele. Kiedy jednak oficer wyskoczył w przepastną czeluść nocy, pozostawiając po sobie pewną część munduru, babka przyjęła godnie przedstawicieli rodziny marnotrawnego i wzruszona swoją polską wspaniałomyślnością przyrzekła im nie zobaczyć go więcej, a w duszy postanowiła wyjechać z nim następnego dnia. Odegrała swoją wielką życiową scenę, była wspaniała. Przedstawiciele rodziny, nastawieni na przełamywanie oporu, stracili rezon. Babka ich zawiodła. I jak na początku utrzymywali, że Karol to hulaka i nic dobrego, wobec kategorycznego babki: „nie, nie i jeszcze raz nie, możecie, panowie być spokojni” – zaczęli wysławiać oficera, draśnięci w ambicji, że piękna Łaszka tak łatwo z niego rezygnuje. Babka z godnością wstała na znak skończonej audiencji i odprowadziła wiedeńczyków do drzwi. Wyszli kłaniając się nisko. Babka pod okiem przerażonej i zachwyconej tym wszystkim ciotki Matyldy zaczęła pakować kufer, odrzucając światowe fatałaszki, nieprzydatne jej zdaniem przy zrywaniu kokosowych orzechów. Odrzuciła także ciotkę, która chciała towarzyszyć uciekinierom. Ciotka więc miała wrócić na polską wieś i jakoś uspokoić rodzinę. Pragnęła jeszcze oddać romantycznym kochankom ostatnią przysługę i zabrała się do przyszywania naderwanego guzika w pozostawionej części munduru oficera. W kieszeniach odkryła srebrne, pięknie wygrawerowane pudełko, a w nim kilkanaście pukli różnokolorowych włosów. Każdy pukiel przewiązany był nitką, do której przyczepiona była kartka z imieniem i datą. Kruczy pukiel babki związany był czerwoną tasiemką i leżał na wierzchu. Na karteczce, poza imieniem „Anna” nie było nic. Mogło to sugerować, że „Anna” jest ponad tamtymi puklami i ma trwać wiecznie – jak to zrozumiała ciotka, ale babka była już w trakcie przeżywania tragedii i nie chciała o niczym słyszeć. Oprzytomniała dopiero nazajutrz i pomyślała, że oto los daje jej okazję dotrzymania obietnicy złożonej rodzinie oficera, i już na zawsze będą ją pamiętać, taką dumną i szlachetną. Smutna, kupiła parę kufrów pościelowej bielizny i wróciła z ciotką na łono ojczyzny i prawowitego narzeczonego. Poślubiła go w szalonym pośpiechu, nie odczekawszy nawet czasu stosowanego na ogłoszenia wszystkich zapowiedzi. Jeden z brylantowych kolczyków, którym miała być opłacana podróż na Hawaje, dała miejscowemu proboszczowi na potrzeby kościoła w zamian za załatwienie ślubu w przeciągu tygodnia. Drugi – w krótki czas później zawiesiła na ołtarzu podczas pielgrzymki do Częstochowy za pomyślność dziecka mającego przyjść na świat. Podziwiano jej ofiarną pobożność. Pierwszym dzieckiem babki był syn, którego nazwano Karol, w dwa lata później urodziła się matka Anny, Teresa. I życie babki Anny toczyło się już spokojnie i szczęśliwie, jeździła często z dziadkiem do miasta, gdzie chciwie wysłuchiwała wiedeńskich walców, uśmiechając się przy tym z pobłażaniem. W zimie często przebywała w domu ciotki Matyldy, która ubóstwiała małego Karolka. Kiedy babka Anna leżała na wsi w trzecim połogu, wysoki oficer Karol odnalazł ciotkę i gorączkowo dopytywał się o adres ukochanej. Był już bez munduru, ale ciągle wytworny i zabójczo przystojny. Oświadczył, że się z Anną jednak ożeni, a jeśli trzeba, zabije jej męża w uczciwym pojedynku. Ciotka, liryczna osoba, rozkwitająca w cieple burzliwych romansów, była zachwycona. Zamiast podróży na Hawaje trafił jej się choć uczciwy pojedynek, lśniący diament na tle staropanieńskiej egzystencji. Zaczęła pospiesznie kalkulować. Mąż jej ukochanej siostrzenicy Anny był najlepszym myśliwym w okolicy. Było więc rzeczą prawdopodobną, że to Karol może zginąć w uczciwym pojedynku, zostałby wtedy jedynie skandal, kompromitacja, hańba Anny, krzywda jej męża i niepewny los trojga dzieci, co do których własny ojciec mógłby powziąć jak najgorsze przypuszczenia, absolutnie niesłuszne przynajmniej w dwóch wypadkach. Bałwochwalcza miłość męża Anny do żony i dzieci była wzruszająca i zasługiwała na szacunek. „Jak się już nie stało, to niech się nie stanie” – zdecydowała ciotka i wykazała zadziwiającą i makabryczną przytomność umysłu. Bez wielu słów wyciągnęła z komody wygrawerowane pudełko, przechowywane nie wiedzieć po co, i zaprowadziła byłego oficera na grób dalekiej kuzynki o tym samym imieniu i nazwisku. Połykając łzy, poinformowała go, że tu leży jego ukochana, która umarła z żalu i tęsknoty. Otworzyła nad grobem pudełko, żeby Karolowi dać do myślenia, i zdecydowanie schowała je z powrotem, jakby nie widząc wyciągniętej po nie ręki. Były oficer pociągnął kilka razy nosem, zlecił obsłudze cmentarza Maść na grobie przez siedemnaście dni siedemnaście czerwonych róż, ponieważ tyle dni trwała ta miłość, opłacił to pierścionkiem zdjętym z palca i długo stał nad mogiłą dalekiej kuzynki. Ciotka nie chcąc zakłócać tej kontemplacji, i, jak sądziła, pożegnania z tym światem, przysiadła na ławeczce z boku i z zapartym oddechem czekała na strzał. Karol odjął rękę od oczu, kiwnął nią ciotce na pożegnanie i odszedł już na zawsze przez cmentarną bramę na zewnątrz. „Chciał się biedaczek zastrzelić, ale nie miał czym – rozmyślała ciotka. – Nigdy już przez to nie zazna spokoju – dotknęła pudełka. – Niech cierpi.” Nie wiedziała, czy w osobie Karola nienawidzi rodzaju męskiego, czy też kocha upostaciowaną romantyczną miłość. Była z siebie bardzo zadowolona. Te pukle na cmentarzu wystarczały za Hawaje, pościg, policję i w niczym nie naruszyły spokojnego życia Anny. O odwiedzinach Karola powiedziała Annie dopiero po śmierci męża. Te echa światowego życia i miłosnych skandalów dotarły do małej Anny dopiero, kiedy skończyła sześć lat. Po śmierci dziadka nie mówiono o tym, wreszcie jakiś szept, a później trochę głośniej... Życie babki polegało na głębokich westchnieniach i przebywaniu w kościele. Wyrzuciła na śmietnik koronkową parasolkę, którą trzymała nad głową jeżdżąc z oficerem po Wiedniu. We wszystkie rocznice paliła świeczkę przed portretem męża i skrzywdziła swojego pierworodnego w testamencie, ponieważ kochała go najbardziej. Ale Karol, wuj małej Anny, nic o tym nie wiedział i nie dbał o to. Z odznaczeniem skończył szkołę pilotów w Dęblinie i kiedy rozpadał się świat koronkowych parasolek, zginął w obronie Warszawy. Mała Anna zapamiętała jego czarne śmiejące się oczy, mundur i zawsze to samo pytanie, kiedy wchodził do nich do domu: „W jednym rękawie z orzechami, w drugim mleczna. Z którego chcesz?” Wolała czekoladę z orzechami. Starała się pamiętać, że ta ostatnio była w prawym. I kiedy zaczynała za ten rękaw tarmosić, okazywało się, że tym razem była w lewym. Gniewało ją to, uciekała do kąta krzycząc: „ty kłamczuchu, Bozia cię skarze”. Wuj Karol podnosił ją wtedy do góry, tak że mogła ręką dosięgnąć sufitu, i śmiał się: „Widzisz, bubububuuuu, jakbyś leciała samolotem. No, nie płacz, wujek cię kiedyś zabierze. A przecież obydwie czekolady dla ciebie, głuptasie”. Kiedy dowiedziała się, że zginął, najbardziej żałowała czekolady z orzechami. Jakoś nikomu poza wujkiem Karolem nie przychodziło do głowy, żeby jej kupić właśnie taką. Później myślała, że już pewnie nigdy nie poleci samolotem, a jeszcze później, po paru miesiącach, zaczęła płakać za wujkiem Karolem i zrozumiała, że go naprawdę nie ma. II Anna urodziła się w mieście, w czynszowej kamienicy babki, ponieważ we wsi, w której mieszkali rodzice, nie było akuszerki. Nie, nie łączył jej z tym przypadkowym miejscem urodzenia żaden sentyment. Kiedy skończyła cztery lata, ojciec jej, po burzliwej rozmowie z dziedziczką, postanowił się zrzec funkcji kierownika tartaku i przejść na posadę państwową. Miała to być zrazu posada tymczasowa – po prostu umarł stary leśniczy – i ojciec dla zadośćuczynienia swoim ambicjom miał zamiar pójść na ten „niepewny chleb”, jak sam to określił, tak na parę miesięcy, zanim nie przyślą kogoś z odpowiednimi kwalifikacjami. Matka Anny usiłowała odwieść męża od tego zamiaru, płakała, rzucała groźby i Anna nie mogła zrozumieć, dlaczego przy tych awanturach kładła rękę na brzuchu, jakby to miał być ostateczny, decydujący argument, który w rozbieżności zdań musi zaważyć na przyznaniu jej racji. Anna nie mogła nawet pomyśleć, że mogliby się wyprowadzić z tego białego murowanego domu, z okien którego widziała pożar sklepu naprzeciwko i wieczorami wyobrażała sobie, że widzi to jeszcze raz, ten blask, spadające głownie, walące się stropy, bezładną i gorączkową bieganinę ludzi, strugi wylewanej wody z wiader i siebie, siedzącą na oknie, przytuloną do ciepłej od żaru szyby, przyciskającą kurczowo do piersi pudełko z Chińczykiem, które Jadźka kupiła tego dnia rano. Było to dla niej cudowne widowisko, widziała w tym nie zwykły pożar, jaki często zdarzał się we wsi, ale konsekwentną i słuszną zapłatę losu za oszukaństwo. To było więcej, niż mogła wymarzyć i uroić w dziecinnej głowie: nie płonął sklep, w którym Bekas sprzedawał pękate bułki, białe i wilgotne w środku, jeśli tylko zęby przeszły przez twardą skórkę, ale palił się sezam, który się nie chciał otworzyć. I to, że z okna swojego pokoju widziała potem sczerniałą podmurówkę i nagi kikut ceglanego komina, było jedyną równowagą, jaka istniała na świecie. I teraz miała tego nie oglądać i nie wygrażać wieczorem zaciśniętą pięścią: „A masz, oszuście, przyszło ci na to”, i miała nie mieszkać w tym domu, który pamiętała, odkąd pamiętała. Poczuła się po raz pierwszy zagrożona, osaczało ją coś wielkiego i czarnego. A przecież była także ciekawa, jak tam też może być w tej leśniczówce i jakie tam kąty i zakamarki, i co w nich, i czy jest piec, i jaki. Obserwowała rękę matki, która zawisła w powietrzu i zaraz wróciła do oczu. Matka wstała. – Nie chcę. A ja nie chcę, nie chcę i już. Może już dość tych obiecanek – zapytała z gniewem – dość tej tułaczki? Najpierw, to co, wielka miłość, Teresa, zrobię wszystko, żebyś tego nie pożałowała, a potem trzeba było czekać ze ślubem, bo tyś się włóczył po Francji, wreszcie, wreszcie jakiś dom, a ty znowu... Plany i plany. Wróciłeś goły jak turecki święty i gdyby nie mój posag, dziecko spałoby na słomie. Dosyć już tego! – krzyknęła histerycznie matka, a Anna przycupnęła w kącie za szafą. Zapomnieli ojej obecności. Usłyszała, jak ojciec się podniósł z fotela i zaczął spacerować po pokoju. Matka płakała. Nie był to ten naturalny szloch jak na początku, brzmiały w nim tony fałszywe, nie płynące z serca, były to chrapliwe dźwięki krtani, poparte gwałtownym ruchem pleców. Anna wychyliła się trochę i dostrzegła ciemną głowę ojca. Zbliżył się do matki. – Teresa. Uspokój się, Teresa. To ci może zaszkodzić – powiedział tym swoim dziwnym głosem, który był jednocześnie szorstki i łagodny. – Wyjedź na pewien czas do matki albo do Krynicy, gdzie chcesz. Ja tu wszystko załatwię. Gdybyś mnie kochała naprawdę, przynajmniej starałabyś się zrozumieć, że nie mogę wytrzymać dłużej z Molendowską. – Gdybym cię nie kochała, nie zdecydowałabym się na to wszystko – matka zatoczyła ręką półkrąg – i na dwoje dzieci. Wiesz o tym. „Jakie dwoje dzieci – zastanowiła się Anna. – To drugie to ma dopiero przynieść bocian” – przypomniała sobie. – Być może niepotrzebnie to wszystko zacząłem, ale już trudno. Przepadło. Uparła się ona, uprę się i ja. – A dlaczego ona właściwie nie chce sprzedać tego domu? – zastanawiała się matka głośno i nadspodziewanie spokojnie, przez co Anna upewniła się że udawała trochę z tym płaczem, chcąc zmusić ojca żeby jej ustąpił, jak często bywało. – I po co ci ten dom? Czy nie wystarczy ci że w nim mieszkasz? Skoro chcesz mieć dom, to przenieśmy się do matki, do miasta. Wiesz że Marian pracuje, ciotka Matylda jest za stara, Lonia zajęta dzieckiem, a mama nigdy nie miała do tego głowy. Zajmiesz się kamienicą i wreszcie zacznie się jakieś życie... w mieście, normalnie... – Do jasnej cholery z takim życiem! – uniósł się ojciec. – Wydzierać z gardła złotówki tej biedocie, tłuc się po sądach z lokatorami, którzy nie wiadomo za co płacą... Za kąt w tej śmierdzącej ruderze? – Śmierdząca rudera – zaczęła płaczliwie matka – śmierdząca rudera. To wszystko, co mi zostało po ojcu. – Szkoda, że nie charakter. W kogoś ty się wrodziła? Ojciec – dusza człowiek, matka – anioł, a ty... – Co, ja?! Nie mówię, żeby komuś wydzierać pieniądze, tylko żeby zacząć jakieś życie... – Przepraszam cię – powiedział ojciec zimno. – Nie myślałem tak. Jestem zdenerwowany sytuacją, w której się znaleźliśmy, i to wszystko. A Molendowską nie chce sprzedać tego domu z kilku przyczyn. Gdybym zrezygnował z tej pracy i miał dom na własność, czułaby się wykiwana. Gdybym został, byłbym od niej mniej zależny. Zmniejszyłby się poza tym jej majątek i to za śmieszną sumę pieniędzy. Jej pieniądze są teraz bardzo potrzebne, musi spłacić siostrę, ale nie takie pieniądze. Jej potrzeba dużo, a ziemi sprzedawać nie lubi. Postawiłem tartak na nogi, lubię tę pracę, ale mam tego dosyć. Gdyby mi sprzedała dom, byłbym zwyczajnym pracownikiem. Teraz jestem sługą. Pracuję u jaśnie pani, mieszkam u jaśnie pani... – To są przesądy, śmieszne, nieuzasadnione poczucie niższości... Masz w końcu rok studiów i jesteś mądrzejszy niż ona z całym tym swoim kurzym móżdżkiem. – Zostawmy to, we wszystkim przesadzasz. To jest cwana baba. Widzisz, tu większość jest lasów państwowych. Pracownik państwowy to zupełnie coś innego. Państwo to państwo, jakie by ono nie było. Są małe szansę, że tu przyjedzie inżynier leśnik. Nie taki znów duży obszar lasu, a jeśli już by się ktoś trafił z wyższym wykształceniem, z pewnością obejmie nadleśnictwo. Zresztą... gdyby... Zostanę gajowym. – Gajowym! – wykrzyknęła matka. – Piękna przyszłość dla dzieci i dla mnie. Gajowy! To już szczyt wszystkiego! – Matka zaczęła biegać po pokoju z rękami podniesionymi do góry, jakby usiłowała fruwać. – Wiem że teraz powiesz coś o poruczniku Domasławskim – rzekł ojciec i zapalił papierosa, ale zgasił go natychmiast. – A właśnie. Właśnie – powiedziała matka. – Mogłabyś teraz siedzieć w garnizonie i wydawać przyjęcia dla tych idiotek oficerskich żon – ciągnął ojciec, widocznie opanowany zimną wściekłością. – Każda z tych idiotek ma maturę i robi zakupy u Braci Jabłkowskich. A ja kupuję niemal wszystko na jarmarku i dwa razy w roku bywam na balach u pani dziedziczki, gdzie traktują mnie jak służącą. – A kto chce chodzić na te bale? Ja chyba nie! I w końcu nikt ci nie zrobił żadnego afrontu. – Bo mam towarzyskie wyrobienie. To się ceni na tym pustkowiu. Annie ścierpła noga od dłuższego kucania za szafą, usiłowała wstać, ale setki mrówek przebiegało jej przez łydkę i kolano, nie mogła postawić stopy. Westchnęła głośno. – Co ty tu robisz? Maszeruj zaraz do kuchni – ojciec wziął ją za rękę i wyprowadził za drzwi. – I to przy dziecku takie... – nie dosłyszała dalszych słów ojca. Wyszła szybko na dwór i stanęła przy drodze. Niewiele rozumiała, nie wiedziała, po czyjej jest stronie. Była po stronie białego domku i naturalnie po stronie nieznanej leśniczówki. „Sarny tam piją wodę w korycie przy studni – przypomniało jej się – jak krowy albo konie.” III Kiedy tak stała koło furtki przy domu, wydawało jej się zawsze że droga prowadzi pod górę, ciągle pod górę. A wiedziała doskonale że wzniesienie kończy się obok szkoły i dalej szosa się rozwidla. Jeśli iść prosto, ale tak prościutko, to wejdzie się do chałupy Makułów, a w prawo, to do wsi, którą znała dobrze. Chodziła tam często i chętnie. Była to rozległa piękna wieś z wysokim kościołem na wzgórzu porośniętym rozłożystymi kasztanami, które jesienią z głuchym łoskotem spadały na ziemię, słychać to było nawet przy muzyce organów i kościelnym śpiewie, jeśli się stało blisko wejścia. A Anna zawsze stała blisko wejścia, żeby móc się oglądać na wiewiórki, albo wyrywała się rodzicom i przepychała przez zbity tłum do samego wielkiego ołtarza, i choć jeszcze nie umiała się modlić, klepała: „Boziu, Boziu, daj zdrówko mamusi, tatusiowi, babci, wujkowi Karolowi, cioci Loni, mnie i wszystkim”. Zachłannie, z ciekawością młodego makaka, patrzyła na każdy ruch księdza i lubiła, kiedy zapach kadzidła wdzierał się do nosa. Otwierała wtedy usta i głęboko wciągała powietrze. Był w tym kadzidle powiew jakiegoś majestatu i robiło się tak ckliwie na duszy jak wtedy, kiedy weszła sama do pustego kościoła i rozpłakała się nie wiedzieć czemu. Znienawidziła tę wieś, choć później z czasem o tym zapomniała i bywała tam niejednokrotnie. Znienawidziła, odkąd Jadźka ciągnęła ją tam, obolałą, do kowala, żeby jej wyrwał ząb. I to prawe rozgałęzienie szosy łączyło jej się z bólem i łzami, które kapały na białe futerko z królika i zamarzały natychmiast w okrągłe przezroczyste kulki. Niemal wszystkim ten człowiek rwał zęby, nie miała nic przeciw metodzie, ale bała się wyrwania zęba w każdy sposób, a może jeszcze bardziej tak, jak to matce zrobił dentysta w mieście, bo to było coś obcego, taki biały pokój, narzędzia lśniące metalicznym chłodnym blaskiem, zastrzyki i fotel, który się podnosił w górę za naciśnięciem pedału. Ząb był dla niej czymś własnym, czymś nierozerwalnie zrośniętym z nią i utratę zęba utożsamiała sobie z utratą na przykład palca. Atmosfera w domu kowala była znajoma, swojska, ale uciekła wtedy Jadźce i przybiegła do domu. Jadźka po powrocie wyjęła z pudełka po cukierkach szpulkę i odgryzając kawałek nitki zębami, podeszła do Anny. – Nitkę ci tylko przywiąże i będzie po wszystkim. Nitka wydała się jej dobrym sposobem. Pozbyć się tego bólu, przed którym nie można się schować, w zamian za przywiązanie nitki... Ale drugi koniec nitki Jadźka niepostrzeżenie przymocowała do klamki i gwałtownie otworzyła drzwi. Było po wszystkim. Poczuła w ustach słodki smak, a ząb na zakrwawionej nitce potoczył się pod wiadro na zlewki. Jadźka schyliła się, podniosła ząb ciągle z nitką związany i machając tym przed nosem Anny, mówiła: – No i masz tego swojego cudoka, było o co tak płakać. Daj no chleba świeżego, to ci w te dziurę włożę, to krew nie będzie lecieć. Zresztą, co tam poleci po takim mlecznioku, czy to ma korzenie, czy co. Siedzi jak grzyb we mchu albo i gorzej. Palcem popchniesz i po zębie. A wypluj to później nie połknij, bo to zła krew. Jak jeden chłop tak połknął, ale nie bój się, nie po nitce, tylko po kowalu, to po tygodniu do piachu poszedł. A może po dwóch albo i trzech tygodniach, pamięci jednemu człowiekowi do wszystkiego nie starczy. Gęba mu cała tak spuchła, że jego kobieta poszła do dworu. To ta ładna siostra dziedziczki, wiesz która, ta, co koniem po wsi jeździ i taką dobrą udaje, nie tyle nawet, powiem ci przed ludźmi, ile przed tym swoim narzeczonym, co to mieszka od czasu jakiegoś we dworze, no to ta siostra proszek taki dała i zasypywać nim trza było ten dół. Ale już tam było czarno jakby ziemia i chłop się skończył, ta krew niedobra go zatruła, a bo z kobietami to tak mało jest – umilkła trwożliwie i odwróciła się do dziecka. Anna pluła gorliwie do wiadra. Nie chciała iść do piachu. Widziała żółtego Kaczorka na stole, kiedy tak leżał w trumnie, z półotwartymi ustami, podwiązanymi lnianą ścierką, w której Kaczorkowa przedtem robiła ser kładąc go na pochyłej desce i przyciskając potężnym kamieniem, żeby serwatka obciekała szybciej. I teraz tak leżał w tej ścierce Kaczorek, z węzłem zawiązanym na czubku siwych włosów, i Anna widziała na ścierce załamania, które zaprasował kamień i czuła kwaśny zapach serwatki. Kaczorek miał ręce splecione jak dziewczynki, które mają odbić „dziewięć”, i kciukami podtrzymywał w przezroczystych jakby dłoniach czarną książkę do nabożeństwa ze spleśniałą z wilgoci okładką. Anna poszła za ludźmi na pogrzeb Kaczorka i sypała razem ze wszystkimi garście śliskiego piachu na sosnowe wieko trumny. – Patrzcie, jakie to dobre dziecko – sąsiadka Kaczorkowej pogłaskała ją po głowie. Kobiety zawodziły: „Jedna grudka ziemiiii na tego człowiekaaa”. Anna dumna z pogłaskania sypnęła jeszcze piachu na trumnę, zakrytą już prawie w całości. I nagle zrobiło jej się strasznie, zupełnie jakby miała w przełyku wielkie zimne jabłko, które przełknąć się nie da. Od drzew cmentarnych poszedł chłodny powiew, twarz księdza skurczyła się w nagłym bólu, nabrała barwy fioletu jak naszycie na końcach stuły zwisającej mu z szyi i dwóch chłopów wzięło go pod ręce i odprowadziło do czekającej przed bramą bryczki. Wszyscy zbierali się do odejścia, a Kaczorek zostawał, i zrozumiała ze już nigdy nie pobiegnie za nim do lasu zobaczyć, czy się co nie złapało we wnyki, i już stary gajowy nie będzie wygrażał Kaczorkowi pięścią: „Ja wam tam mówię, Kaczorek, że wy się jeszcze doczekacie, jak nie przestaniecie z tym kłusowaniem”. A kiedy zluźnił się trochę skurcz gardła, roztkliwiła się, że jest takim dobrym dzieckiem, i jakby połknęła to jabłko. – Ojciec dobry to i dziecko dobre, jak już krew dobra, to dobra – pochwaliła ją jeszcze raz sąsiadka Kaczorkowej, kiedy wracali z cmentarza. – Desek człowiekowi nie pożałuje i trocin da, ile chcesz, a zawsze się ta przyda na wysypanie izby. Idźcie do niego, Kaczorkowa, to po takim nieszczęściu całe drzewo wam na stodołę zerżnie za darmo w skrytości przed dziedziczką jak zawdy. Resztki chleba Anna wydłubała palcem i z pogardą spojrzała na Jadźkę. – Mam dobrą krew – wybełkotała. – No pewnie – przytaknęła Jadźka – nie mówię, że nie. Ale może się coś zrobić, Boże nie daj i uchowaj od tego. Zawsze może się coś zrobić nie wiedzieć z czego, a potem to już nic człowiekowi nie pomoże – wzdychała i zaczęła rozgrzebywać pogrzebaczem węgle na ruszcie. – A ja to co myślisz, że co? Taka się urodziłam? Urodziłam się prosta jak inne, tylko się uchybiam i źle mnie nastawili. Już nie żyje ta, co mnie nastawiała, ale nie to, żebym miała do niej żal czy co, niech leży w grobie spokojnie, nijakiego żalu do niej nie mam, bo Bóg to widać mi za krzyż przeznaczył, a już jak i jest żal, to nie do niej... Pogrzeb Kaczorka i ból zęba to była dla Anny prawa strona drogi. W lewo bała się chodzić sama. Kiedy zbliżyła się do rozwidlenia, siadała w rowie. Z trzeciej chałupy za szkołą wybiegały dwa psy szczekając zajadle, obojętne, czy przejeżdżała fura, czy szła gęś, czy Anna, która starała się stąpać jak najciszej. Jeżeli wylatywał tylko jeden, znaczyło, że drugi wyleguje się w miałkim kurzu na środku ulicy. Kiedy przejeżdżał wóz, pies w ostatniej chwili podnosił się leniwie i wprost spod końskiego pyska odchodził na bok. Szedł wolno w stronę rowu, wąchał kamienie i lizał źdźbła trawy. Ledwie wóz przetoczył oblepione zaschniętym błotem koła, kundel wracał na opuszczone miejsce, składał łeb w wyciągnięte łapy i jakby znudzony zatykał oczy. Niekiedy była pewna, że pies śpi. Poruszał naderwanym uchem, skórę zwisającą na chudym boku wystawionym na słońce przebiegało lekkie drżenie. „Boziu kochana, zrób cud, żeby się nie obudził – modliła się Anna stąpając ostrożnie – albo przejdę sobie, jakby go w ogóle tu nie było.” Nie stanowiło to żadnej ochrony przed mdłościami, jakie czuła głęboko w brzuchu, gdy zataczała wielkie półkole sięgające aż poza rów i usiłowała okłamać psa. Lecz nie potrafiła nie patrzeć w stronę dołka i kiedy pies podnosił powiekę albo kłapnął szczękami chcąc złapać muchę, która kołatała mu pod nosem, Anna uciekała w panicznym strachu. Kiedy budziła się rano i słońce jasnymi łatami pokrywało podłogę, myślała sobie, że dziś tam znowu pójdzie i wyminie psa odważnie, jakby się go nie bała. Była to dla niej wielka pasjonująca rozgrywka z sobą, z psem, ze światem, w której nigdy nie udało się jej zwyciężyć. Ale jak mrugnął do niej Chińczyk, pies i ta niezdobyta droga przestały się liczyć. Odtąd kundel już mógł cały dzień leżeć w swoim dołku lub mogło go tam nie być. Teraz już nie myślała, co zobaczy daleko za szkołą i jakby to było, gdyby iść tamtędy, a nie jechać dorożką, bo musiała porozmawiać z Chińczykiem i zapytać go o różne rzeczy. Dlaczego nosi warkocze i skąd przyjechał do Bekasa, i co to znaczy „kolonialne”. Kiedy leżała w łóżku, Jadźka czytała jej książki, przewracając zwykle po kilka kartek na raz. – Nie opuszczaj, wróć – podnosiła się Anna z poduszki. – Kiedy to książka nie dla dzieci, te twoje już tak wyczytane, że na pamięć człowiek umie. To nie dla ciebie. Śpij – usiłowała odłożyć książkę na nocną szafkę. – Czytaj – prosiła Anna. „Popsujesz mi fryzurę – szepnęła i w tym momencie suknia obsunęła się z marmurowych ramion.” Nie, to może co innego. O, to. To jest piękne. Słuchaj: „Czy kobieta typu Niny Dobranieckiej zasługuje w ogóle na jakąś zemstę? O, bo co do jej moralnej wartości nie miał Kolski żadnych złudzeń”. Tyż nie dla ciebie. No śpij. Wtulała głowę w miękki batyst poduszki i usiłowała zrozumieć trochę z tego, co przeczytała Jadźka. „Nie może być nieciekawe, bo zawsze jest tam o czymś i nie wiadomo, jak to się skończy. Więc jakże nieciekawe. I co to znaczy moralna wartość i marmurowe ramiona. Jadźka leniuch i nie chce jej się czytać. Przysięgam ci, Panie Boże, że jak się nauczę czytać, to będę czytać tak długo, że prawie zawsze i bez przerwy, i nigdy nie opuszczę ani jednej stronicy, ani linijki, i do starości będę czytać bajki i «Moją Przyjaciółkę» i wszystko”. Patrzyła w ciemny pokój z ledwo widocznym prostokątem okna i wyobrażała sobie postacie z książek czytanych przez Jadźkę. Nie bała się ani czarownicy, ani czterdziestu rozbójników, ani macochy królewny Śnieżki. Z ludzi – czuła strach tylko przed tymi, którzy popychali wielką kulę na sklepie, w którym sprzedawał Bekas. Byli bez twarzy, dalecy, zimni, wrodzy. Strzegli sklepu i zamkniętych w nim wspaniałości. – Kto to? – zapytała ojca. – „Społem”, znak taki. Że, rozumiesz, jak społem... – Pilnują? – Pilnują – roześmiał się ojciec. – Aha – kiwnęła głową i już więcej nie chciała o tym mówić, bowiem sądziła, że zrozumiała wszystko. „Społem – zaklęcie” – była szczęśliwa, że o tym wie tylko ona. Należało to zrobić dopiero wieczorem, poczekać, aż Bekas założy na zielone drzwi pordzewiałą sztabę i zamknie kłódką. Cały ten dzień plątała się koło domu, nie mogła się niczym zająć, czekała na zmierzch. Ledwie zaczęło szarzeć, czatowała pod sklepem. Bekas ustawiał pudełka na półkach. – Chciałaś co? Bo już zamknę rychło. – Nic – bąknęła. – Zresztą cukierków na kredyt – dodała, bo przestraszyła się, że Bekas może coś podejrzewać. – Jadźka jutro zapłaci. – Patrzyła wymownie na Chińczyka i dawała mu oczami znaki. Wydawało jej się, że jego usta z opuszczonymi do dołu kącikami uśmiechnęły się. Odetchnęła z ulgą. – Pan Bekas wie, co to jest kolonialne? – zapytała biorąc papierowy lejek pełen różnokolorowych landrynek. – To takie różne. Z kolonii. Z ciepłych krajów, tam gdzie bociany z naszych wsi na zimę odlatują. No, takie różne. Herbata, cynamon, pieprz... – Bekas już popychał ją w stronę drzwi. Odwróciła się od progu i kiwnęła głową Chińczykowi. – Tam, gdzie mieszkają Chińczycy? – Tam i nie tam. Daleko w świecie. Przyprawy takie rozmaite. Odchodziła powoli, obrażona. To nie mogły być rozmaite przyprawy. Bekas był gruby i głupi. „Kolonialne” to był cały tętniący świat w książkach, których nie rozumiała, bo Jadźka nigdy nie przeczytała do końca, pulsujący w deszczu, który stukał o szyby, tam za szkołą po lewej stronie gdyby iść pieszo, a nie jechać bryczką, w wieczornych szczekaniach psów, w głosie piejącego koguta, kiedy jest tak ciepło, że zaraz spadnie deszcz, w słuchawce od radia, w której czasem była muzyka, jak się ją przyłożyło do ucha, w podróży pociągiem i w szybko umykających widokach z okna, w trawie tuż przy ziemi, gdzie łaziły mrówki, a małe robaki zaczynały mozolną wspinaczkę na wysokie trawy, w cieniu, jaki dawała firanka w wielkim pokoju dla gości, gdzie było zawsze chłodno i gdzie sztywno leżały wykrochmalone serwetki, w dziurze w kuchni, przez którą wychodziła mysz, jeśli było cicho. Tylko jeden Chińczyk to wszystko wiedział i jeszcze to, gdzie jest Wilno, skąd rodzice przywieźli dziada i babę, i jak zabalsamowali marszałka, że już się nie popsuje, choć umarł. I mówili, że szkoda że umarł, bo gdyby żył, to nie byłoby wojny z Niemcami, a tak to może być. I wyjaśnienia tego wszystkiego i jeszcze setki innych rzeczy szukać teraz miała w rozmowie z Chińczykiem, kiedy nareszcie zostaną sami. Biegła pod sklep, w zgodzie z całym światem, z sercem wypełnionym radością, z nadzieją na ratunek przed wszystkim niezrozumiałym, już nie samotna, szczęśliwa. Było cicho i pusto, od łąk napływała wilgoć i chłodny powiew. Obejrzała się za siebie, obeszła sklep dookoła, a potem stąpając powoli po kamiennych schodkach zbliżyła się do drzwi. Przytuliła twarz do szorstkiej wypłukanej przez deszcz deski i zamknęła oczy. Wiedziała, że to się musi spełnić, bo bardzo tego pragnie. Powiedziała szeptem: – Społem, społem, otwórz się – i czekała, aż sztaba uniesie się do góry. Ostrożnie i wolno otworzyła oczy, żeby nie spłoszyć cudu, który musiał się stać. Nic. To niemożliwe, żeby nic, widocznie nie powiedziała zaklęcia dość wyraźnie i dlatego sztaba tkwi w zawiasach. – Społem, społem otwórz się – powiedziała tak przejmująco, że czuła ten głos w głębi łomoczącego serca. Teraz miała oczy szeroko otwarte. Sztaba nie drgnęła. Przypomniała sobie, że gdzieś tak „głęboko w głowie” dopuszczała tę możliwość, ale nie wierzyła w to ani trochę. Zbliżyła głowę do szpary w drzwiach, przez którą było widać kawałek matowej szyby. – Aaaaanka! Haaankaaa! – usłyszała dalekie wołanie Jadźki. Spróbowała jeszcze raz i wypłakała ustami swoje zaklęcie wprost w zieloną kłódkę. Rozległ się cichutki skrzyp. Wstrzymała oddech, zastygła w oczekiwaniu. Skrzypnięcie powtórzyło się teraz głośniej i dobiegło do niej człapanie oddalających się kroków. Odwróciła się. Makułowa szła w stronę wsi, a otwarta przez nią furtka poruszała się lekko, zgrzytając w zawiasach. Zaszczekał pies, krótko, dwa razy, i umilkł. Nie mogła się poruszyć. Wszystko było inaczej niż powinno być i nie rozumiała dlaczego. – Aanka! – Jadźka podeszła blisko i szturchnęła ją w ramię. – Gdzie łazisz po nocy? Stoisz tu jakby jaki słup, a państwo w nerwy wpadli. Miejsce stracę przez ciebie, bachorze zatracony. – Wzięła ją za rękę i ciągnęła bezwolną do domu. Dłoń Jadźki była popękana i sucha. – No i czego się ślimaczysz, jeszcze państwo powiedzą, że cię biję. Miałabyś jak inne dzieci, to byś zobaczyła, jak jest. Skaranie boskie z tobą i tyle. „Chińczyk też oszust, kłamie, nie otworzył, choć mrugał” – rozmyślała wchodząc do sieni. W kuchni było ciepło, na blasze suszyły się gruszki. Wyszorowany do białości stół zalany był kręgiem światła z wiszącej nad nim naftowej lampy. Żal i smutek rozpływały się w słodkim zapachu gruszek dolatującym od pieca. Na talerzyku leżały dwie kromki chleba z zastygłą jajecznicą. Wzięła talerzyk i weszła do sypialni. Ojciec i matka układali metalowe pieniądze w okrągłe słupki. – Gdzie byłaś tak długo? – zapytała matka. – Na dworze – odpowiedziała i zrobiła płaczliwą minę, bo sądziła, że będą na nią krzyczeć. – No nie płacz, masz dziesięć groszy, schowaj sobie na cukierki. – A to? – zapytała wskazując palcami na stół. – Nie pokazuj palcem. Nie pokazuje się palcem. To dla Jacka. I na wszystko inne. Będziesz miała małego braciszka. Cieszysz się? – Nie – powiedziała, chociaż się cieszyła tym nieznanym bratem. Podeszła do stołu, położyła na nim nietkniętą kromkę chleba i dwie pięciogroszówki. – Jak taki chytry, że wszystko dla niego, to niech sobie weźmie – powiedziała i wrócił smutek. Nie mogła zasnąć, kręciła się w łóżku. Mówiła cicho Chińczykowi i Jackowi te słowa, które znała, a których nie mówiło się głośno. Wreszcie pochlipała trochę z żalu, że tam nie weszła i nie zabrała pudełka, które wydawało jej się tego wieczoru największym skarbem na świecie. IV Swoje mieszkanie uważała za piękne, najpiękniejsze. Najbardziej lubiła przebywać w kuchni. Tam wszystko było żywe. Podskakiwały pokrywki w garnkach, kipiały kartofle, mleko uciekało na blachę, przypalało się natychmiast na brązowo i wypełniało kuchnię swądem, aż Jadźka musiała sypać popiół na zalane fajerki, ciasto na stolnicy pod naciskiem wałka rozciągało się w cienkie placki, skrzypiały drzwiczki od kredensu. Jadźka kłapała trepami i wzdychała ciężko, w lecie mrówki chodziły po cukrze, brzęczały muchy krążąc wokół zawieszonego na suficie lepu, w jesieni z grzybów wyłaziły robaki i kurczyły się, kiedy się je dotknęło patykiem, a trzy wyhaftowane kucharki patrzyły znad pieca wyłupiastymi oczami. Pokoje były sztywne ze swoimi czerwonymi podłogami, które zawsze sprawiały wrażenie chłodu, zielone chodniki miały szorstkie sploty, utkane w wielkie winogrona, jakie nie rosły nigdzie na świecie. W sypialni, na środku pokrytych markizetowymi kapami łóżek, siedziała lalka z twarzą cyganki, pusząc się długą kloszową sukienką i grubymi lśniącymi warkoczami z jedwabiu. Annie nie wolno było bawić się tą lalką i nie miała zupełnie na to ochoty. Była to bezduszna, głupia lalka bez żadnych zadrapań, z cerą z atłasu, z wałkami trocin zamiast rąk i nóg, lalka, której nie można polubić. Anna nie dotykała jej nigdy, cieszyła się tylko, że z czasem płowieje od słońca rozłożona starannie w idealne koło seledynowa krynolina cyganki. Najbardziej obcy wydawał się Annie duży pokój, w którym przyjmowano gości i który zarazem stanowił jej wielki powód do dumy. Firanki ze storami przepuszczały tu mało światła, portiery u drzwi sprawiały wrażenie, że ktoś się za nimi czai, i nie można było nawet pomyśleć, że masywny rozkładany stół nagle zacznie przebierać nogami, na takich stal ciężkich klocach. Na otomanie leżały malowane poduszki a obok nich serwetki, nie można było tam właściwie wygodnie usiąść, żeby czegoś nie pognieść, można było tylko przycupnąć na brzeżku i popatrzeć sobie na cały pokój. Kozetka w pawie była wesoła, Anna często odchylała pokrowiec i wodziła palcem po rozcapierzonych pawich ogonach, z których jeden kończył się pod spodem. Przez to mieszkanie niezwykłe i jedyne we wsi, czuła się kimś lepszym od swoich rówieśników. U innych dzieci były w domach gliniane podłogi i często obora przez ścianę, żeby w zimie było cieplej, nie przyjeżdżali goście, nie wydawano przyjęć, z wyjątkiem wesela, chrzcin i pogrzebu, na śniadanie był barszcz, a na obiad kartofle z mlekiem. Tylko we żniwa prażucha ze słoniną. Niekiedy udawało jej się wprowadzić do wielkiego pokoju gromadkę wiejskich dzieci. Dotykały rzeźbionych kasetek z Krynicy i Zakopanego, milkły spłoszone na widok patefonu i kryształowego radia i nie umiały powtórzyć za Anną słowa „etażerka”. Słysząc kroki Jadźki wyrzucała dzieci do sieni. Była pełna uczucia triumfu. Widziały na własne oczy, że jest czymś więcej niż one. Nie chodzi boso, ma meble dla lalek i rodzinę w mieście. Słusznie więc należą jej się w zabawie specjalne przywileje, które nie zawsze przyznawano jej dobrowolnie. Nigdy nie upominała się o nie głośno, ale często czuła się dotknięta i urażona, kiedy na przykład musiała „kryć” według kolejności, a nie dwa razy z rzędu, jak miała na to ochotę, albo nie mogła być cały czas Królem Lulem i zgadywać, gdzie dzieci były i co robiły. Kiedy dzieci przebywały w wielkim pokoju, patrzyły na Annę z pewnym szacunkiem, a ona, świadoma swojej ważnej roli i odrębności, krążyła po pokoju wynajdując coraz to nowe rzeczy do pokazania, nawet swoje pierwsze włosy pieczołowicie przechowywane w pudełku po czekoladkach Wedla. Jednakże dzieci już za progiem wydawały się zapominać o pluszowych portierach, kryształowych wazonach i jelenich rogach wiszących nad drzwiami. Nawet – Anna zauważyła to z niemałym zdziwieniem – z odcieniem pogardy patrzyły na jej czerwony sweterek z golfem i nogi w skarpetkach obute w skórkowe sandałki. Niejasno czuła, że ta inność, z której jest dumna, ta cała jej wspaniałość, to mieszkanie – przeszkadzają jej w uzyskaniu wspólnych praw, prowokują chęć zemsty, odwetu. Jest sama. Przekupywanie dzieci cukierkami, które mogła brać w sklepie na kredyt w nieograniczonych ilościach, dawało oszałamiające efekty na piętnaście minut. Kiedy dzieci dojadły ostatni landrynek, rozbiegały się, nierzadko krzycząc: „Anka-sranka pańskie dziecko!” Opowiadała długie historie o mieście z jego światłami, o cukierni, w której jadła lody, o Królewnie Śnieżce, którą widziała w kinie jak żywą, kiedy była u babki, i dodawała, żeby zmiażdżyć słuchaczy, że wkrótce będzie miała fabrykę zabawek. Jednak te opowieści, które wydawały się kłamstwem, zupełnym wymysłem, nie przytłaczały słuchaczy cudownością Anny. W zabawie obowiązywały rzeczy konkretne. Czy potrafi długo leżeć, jeśli ją będą bić zgniłymi kartoflami? Czy w zimie wejdzie do przerębla tak, żeby jej było widać tylko głowę? Odpowiedziała, że wejdzie, niech poczekają do drugiej zimy, bo już nie ma lodu na rzece. Tymczasem poszła któregoś dnia w stronę kopca, skąd wyjmowano doszczętnie przemarznięte kartofle. Marzyła, żeby nikt nie zwrócił uwagi na jej wełniane rajtuzy. Ta Jadźka, nigdy nie ustąpi, choćby przepłakać cały ranek, że ciepło. Pierwszy położył się Ignac, który od roku chodził do szkoły. Stanęli nad nim całą chmarą, z garściami śmierdzących już nieco ziemniaków. Chłopiec zamknął oczy. Stanęli blisko i zaczęli walić z całych sił, starannie celując w twarz. Ignac zaciskał drżące powieki i leżał bez ruchu. Rzucali w niego dalej, aż cała głowa pokryła się mazistą papką. Nie płakał. Anna wzięła kartofel, wydawał jej się odpowiednio twardy, i szerokim zamachem uderzyła lgnąca w nos. Zerwał się, pociekła mu krew. – Pocałuj mnie w dupę, ty... ty... pańskie dziecko – krzyknął. – Kładź się, mądralo! – Fujara – odpowiedziała, przeżywając dotkliwie obelgę. Zaledwie wyciągnęła się na wilgotnej słomie, zawładnął nią ten sam lęk, który przeżywała chcąc przejść koło psa. Tylko tu nie mogła zawrócić. Wiedziała, ile zależy od jej postawy. Zacisnęła pięści. Poczuła na oczach, policzkach i wargach kąśliwe, piekące uderzenia i mdły zapach kartoflanej masy, która rozpryskiwała jej się na twarzy. Uderzenia były coraz bardziej bolesne. Przeleciało jej przez głowę, że może nie żyje. Zaczęła płakać. Ciosy nie ustawały, a ona nie miała siły się podnieść. – Co tu wyprawiata? – usłyszała głos gospodarza. – Wynocha stąd! Dzieci się rozpierzchły. Anna spróbowała poruszyć ręką. – O Jezu, Hankę Józefowiczów zbili zgniłymi zimniokami, czekajta, psiajuchy, jak wom Józefowicz wyprawi. – Gospodarz wziął ją na ręce. Czuła jak puchną jej wargi, nie była w stanie się odezwać, a jednocześnie zalewała ją fala błogiego uniesienia i niepohamowanej radości. Nie uciekła! A łez pod rozmazaną bryją z kartofli nie było widać. Teraz będą myśleć, że wytrzymałaby tak cały dzień. Zaledwie jakby z daleka docierał do niej głos matki, która dostała spazmów, a Jadźka przepłakała cały dzień. Ojciec siedział na łóżku Anny i kładł jej na twarz zimne kompresy. Przynosiło to na krótko ulgę, potem zapuchnięte powieki piekły znowu. Pławiła się w szczęściu. Wytrzymała. I jak by dla dopełnienia tego stanu szczęśliwości, następnej nocy spalił się sklep Bekasa. I choć Chińczyk stał już w kuchni na kredensie, kupiony przez Jadźkę i zamieniony na zwykłe pudełko z herbatą, czuła się jakby płynęła w powietrzu. Nie miała już żadnych zastrzeżeń, że pudełko zabierze Jadźka, ponieważ rozsypały jej się dwa różańce, które przechowywała w torebce po cukrze. „A to grzech tak trzymać różaniec jakby jakie koraliki na szyję. Kiedyś nawlokę, a teraz niech sobie leżą przyzwoicie.” Jednak od historii z Chińczykiem życie zaczęło się komplikować. Kłamstwo, niezgodność, wieloznaczność słów. Bocian miał przynieść dziecko, chodziła więc pod wysoką topolę i wypatrywała oczy. Może już jest to dziecko? A jak jest, to spadnie z topoli. I co tam będzie jadło? Żaby od bociana? Jeszcze dziecka nie było, nie było i bocianów. Gniazdo stało puste, osierocone. „Coś długo w tym roku nie przylatują” – rozmyślała. A przecież to była wiosna, jeszcze tylko gdzieniegdzie leżały na łąkach resztki brudnego śniegu, ale lodu na rzece nie było już wcale. Po sprawie z kartoflami miała się bawić tylko z Irmą, ale Irmy jeszcze nie było w pałacu. Jadźka ciągle krzyczała, że przeszkadza, choć Anna zawsze przed snem przyrzekała sobie, że będzie grzeczna. Jeszcze najlepiej było siedzieć na oknie i przyglądać się światu. – No, wiosna idzie na całego – powiedziała Jadźka i zabrała się do prania. Ustawiła na stołku wielką drewnianą balię. – Gdzie idzie? – zapytała Anna. – Tu koło naszego domu? – Po ziemi całej. Siedź cicho na oknie, to zobaczysz. – Wlała do balii garnek wrzątku, aż para buchnęła na kuchnię. Anna patrzyła z nadzieją przez okno. Wytrzeszczała oczy i wypatrywała zwiewnej pani w zielonej sukni. Czy będzie rozsypywać kwiaty? Wiosny nie było widać, choć Anna siedziała cichutko. Kury i perliczki chodziły po podwórku przekrzywiając głowy, jakby pilnie nadsłuchiwały tajemniczych głosów. Jadźka wytarła dłonie w dół spódnicy, wzięła wiadro i wyszła po wodę. Anna zeskoczyła z parapetu i stanęła przy balii. Zanurzyła ręce w brudnawych mydlinach. Kręciła w kółko kawałkiem płótna, aż zrobił się wir. Mydliny były chłodne, śliskie, robiło się na nich coraz mniej baniek. – Odejdźże! – krzyknęła Jadźka wracając do kuchni. – Całe rękawy w swetrze mokre. Zdejmuj to! Jeszcze z jednego nie wylazła, a już w drugie leziesz. A potem będzie na mnie, że cię nie pilnuję. Psa by prędzej upilnował, bo się na łańcuchu u budy przywiąże i dobrze. Jeszcze nie widziałam takiego utrapionego dziecka. Wszystko ruszy, choćby się mówiło sto razy. – Wiosna nie idzie – Anna odeszła od balii. – Co to pierzesz? – Drzwi do lasu. Źle patrzysz. Jakbyś nie była psotna i siedziała cicho na oknie, to byś zobaczyła, jak idzie. „Drzwi do lasu?! Z której strony?” – zastanowiła się Anna i posłusznie wróciła na parapet. Siedziała spokojnie i dłubała palcem coraz większą dziurę na kolanie w rajtuzach. Zachciało jej się herbaty z cytryną, takiej kiedy już jest tylko trochę na dnie w garnuszku, żółtej i kwaskowej. Czuła, jak ślina nadbiega jej do ust. Plunęła na szybę i wszystko dokładnie rozmazała w szybko wysychające smugi. – Nie paprz okna – powiedziała monotonnie Jadźka wyciągając z balii kołek owinięty szmatą. Szara woda bluznęła do podstawionego wiadra. Anna wprost skręcała się z pragnienia, żeby woda wylała się na podłogę. Lubiła patrzeć, jak woda żłobi sobie w podłodze wilgotne języczki. Kiedy Jadźka myła kuchnię, Anna zawsze siedziała na jej łóżku śledząc każdy ruch. Jadźka najpierw moczyła parę desek, potem szczotką z piór szorowała miejsce koło miejsca. Brud pryskał naokoło, zostawiając zacieki na dole ściany i nogach kuchennych sprzętów. Później Anna rysowała starannie ołówkiem kreski łączące te plamki. Wychodziła śmieszna plątanina figur, można było – patrząc na to – wyobrazić sobie wszystko, choćby mapę, zależało, z której strony się patrzyło, czy stojąc z góry, czy też leżąc na podłodze. Ale najładniejszym momentem mycia podłogi była chwila, kiedy Jadźka wyszorowała już próg, wydłubując brud ze szpar końcem złamanego noża i całym wiadrem przezroczystej wody chlustała na podłogę. Anna wybierała sobie wtedy oczami jakiś punkt i czekała, aż woda dojdzie tam sama, bez pomocy ścierki. Patrzyła w sęk nieruchomymi oczami, ponaglając w myślach wodę. Jednakże Jadźka psuła zabawę i zamaszystym ruchem zagarniała wszystkie języczki, nadając podłodze jednakowy, szklisty odcień. Dobrze też było patrzeć, jak schnie podłoga. Nie wiadomo, w którym momencie zaczynały się tworzyć szare wysepki, które z wolna żółkły, wreszcie bielały, no nigdy nie można było tego podpatrzeć i zauważyć, zupełnie tak jak można było stać godzinami nad pąkami kwiatów i nie widzieć, kiedy się rozwijają, a jak się odeszło i wróciło później, to się od razu zastawało otwarte kielichy. – No i czego się tak wpatrujesz w podłogę, jakbyś tam co widziała. Jak żyję, nie słyszałam nawet o takim dziecku. Jak spojrzy na człowieka, to jakby miało sto lat, tak mu z oczów wygląda, a jak co zrobi, to jak głupi pies – mówiła Jadźka, ale Anna nie przejmowała się tym gadaniem. Niejeden raz chciała być psem, leżeć na środku drogi i niczego się nie bać. Wzięła leżące na stole nożyczki i misternie wycinała na kolanie coraz większą dziurę, robiąc na jej obwodzie ząbki i luźno zwisające paski. – O Panie Jezu! Za jaką karę tu siedzę z tym bachorem! Coś zrobiła? – wrzeszczała Jadźka wyrywając jej nożyczki. – Polskę. Tatuś mi pokazywał na mapie. No, zobacz sobie. – Napięła z dumą gołe kolano. – A tu jest półwysep Hel. – Podniosła do góry czerwony strzępek – Kłamczucha jesteś. Siedziałam cicho i wiosna nie idzie. – No to coś ty chciała zobaczyć, jak idzie, czy co, głupia. W głowę się puknij, to ci może rozumu trochę przyjdzie. Jak mamusia pojedzie do babci, to ci figę przywiezie za to, żeś taka niedobra – mruczała wrzucając do miednicy wykręcone ścierki. – Idź mi stąd, niech w spokoju skończę to pranie. Anna poszła do sypialni i uważnie przyglądała się w lustrze. Lustro miało kształt ogromnego jajka, zajmowało całe środkowe drzwi szafy. „Taka duża dziewucha – mówiła do tej drugiej, którą widziała w lustrze – ani w piecu nie umie rozpalić, ciemności się boi, tylko po całych dniach wymyśla głupoty” – wykrzywiła się. Patrzyły na nią wielkie, idealnie okrągłe oczy. „Jak guziki od kostiumu cioci Loni.” Bardzo chciała mieć różową wełnianą sukienkę i nigdy nie nosić pod pończochami długich majtek z zapinaną z tyłu na pościelowe guziki klapą. „Będę miała dwie nowe sukienki na chrzciny Jacka” – ucieszyła się. Zaczęła się głowić, z której strony można by zrobić drzwi do lasu. I z czego? I po co te drzwi, kto będzie przez nie wchodził, skoro można do lasu wejść w każdym miejscu. Z podnieceniem zaczęła myśleć o Irmie, która wydawała jej się bardzo piękna, choć miała długą głowę, która wyrastała z szyi jak pękaty ogórek. Irma rzadko przebywała z matką w pałacu. Przywilej zabawy z nią Anna uważała za wielki zaszczyt, choć Irma nigdy nie odezwała się do niej ani jednym słowem. Uważała zabawę z nią za zaszczyt, ale to nie znaczy, że lubiła Irmę. Lubiła chodzić po jej wielkim ogrodzie, wyciągać kolorowe piłki z gęstych krzewów agrestu, wydzierać Irmie z ręki zabawkę, wrzucać ją gdzieś w porzeczki albo maliny i kazać jej szukać. Popychała ją, poszturchiwała, szczypała i krzyczała na nią. Irma patrzyła na Annę wilgotnymi oczami i chodziła za nią posłusznie krok w krok. Anna nie wiedziała, dlaczego ma być dobra dla Irmy „choćby nie wiem co ci zrobiła”. Raz w przystępie złości, zerwała jej z szyi złoty łańcuszek z krzyżykiem i wrzuciła do studni. Irma nie poskarżyła matce i następnego dnia czekała na Annę w bramie ogrodu, z lepkimi czekoladkami w zaciśniętej dłoni. Anna wzięła czekoladki i kazała, je połknąć Irmie na raz, Irma zamknęła oczy i przełknęła wszystko. Wtedy po raz pierwszy poczuła, że kogoś lubi, poczuła jakieś ciepło pomieszane z litością. Irma była podobno chora, leczono ją w mieście. Anna nie wiedziała z czego. Pastwiła się nad nią, dziwnie pewna własnej bezkarności. Kazała jej kiedyś rozebrać lalkę, Irma nie zrozumiała. Plunęła na nią. Irma wytarła twarz rąbkiem sukni i podała Annie lalkę. To niezwykłe zachowanie córki dziedziczki wyjaśniła Annie w kościele Mańka Makułów: „O, przyszła twoja koleżanka, niemowa. Baw się z takim głuchotem.” Anna się przeraziła. Przysięgła wtedy w kościele, że już będzie dla Irmy dobra, że nie będzie jej zazdrościć brązowych kręconych włosów i pięknych sukien z organdyny. Nie zawsze przestrzegała przysięgi, ale przynajmniej się o to starała. V Już wczesną wiosną gospodarze zaczęli rozwozić nawóz na pole i jazda na wystającym z tyłu fury kiju stanowiła teraz ulubione zajęcie Anny. Ojciec pracował, matka wyjechała do miasta, bo chorowała ciotka Matylda, Anna więc wymykała się Jadźce, zostawiała w pierwszej chałupie swoje futerko i szła za gospodarzem do obory. Patrzyła, jak biorą widłami ciepły gnój, a pewnego razu pod warstwą nawozu zobaczyła pięć mokrych, ślepych myszy. Gospodarz beztrosko nabrał je na widły i wrzucił na furę. „Ziemia będzie lepsza. Dziewucha, co ty masz za zabawę tak z gnojem jeździć? Szłabyś se na pokoje, a nie w takim smrodzie” – zwrócił się do Anny. Ale ona stanęła przy wozie, czekając na odjazd. Myślała, że w tym roku nie będzie jeść chleba, skoro chleb wyrośnie na myszach. Siadała na kiju i trzęsła się na wystających na drodze kamieniach. Na polu schodziła, żeby koniowi było lżej, choć gospodarz mówił: „siedź ta, co ty tam za ciężar” – ale widziała, jak koła grzęzną w podmokłą od wiosennych roztopów glebę. Koń napinał zad, od uderzeń bata zostawały na nim pręgi nastroszonej sierści. Anna czekała, aż gospodarz zrzuci gnój na kupki i wtedy wchodziła na wóz z powrotem. Jechała stojąc, z trudem utrzymywała równowagę. Wracała brudna, w podartych pończochach, z rumieńcami na twarzy. Jadźka zaczynała swoje lamenty, ale ojciec podnosił znad książki oczy i uspokajał: – No to co, pończochy. Chodź, wykąpiemy dziecko. Jakie ma ładne kolorki. Grzali na piecu kocioł wody, wlewali do postawionej na podłodze balii. Kąpała się chętnie, kiedy był przy tym ojciec. Jadźka zawsze wsadzała ją do wody zbyt gorącej. „Ugotować się nie ugotujesz, a zaziębić się łatwo.” Anna płakała, wyrywała się i chlapała wodą na wszystkie strony. Ojciec najpierw wkładał do wody łokieć, potem dopiero kazał wchodzić Annie. Po kąpieli zawijał ją w wielkie flanelowe prześcieradło i zanosił do łóżka. Przykrywał ją pierzyną pod samą brodę. Było jej gorąco, ukradkiem spod pierzyny wysuwała nogę. Ojciec spostrzegał ten manewr, wkładał jej nogę z powrotem pod przykrycie i zaczynał opowiadać. Z tych długich opowieści zapamiętywała jedynie strzępki, nie powiązane ze sobą, układające się jej w głowie w dziwaczne całości, zmienne i piękne, które kłębiły się przed zaśnięciem jak dym pod blachą, kiedy go z komina zawraca wiatr. A to Emilia Plater jechała na koniu do zesłańca na Sybirze, który patrzył na swój oszroniony od mrozu kożuch i piekł z Piętaszkiem placki jęczmienne bez soli, a to Robinson Kruzoe tęsknił do Polski i walczył z caratem, który przybierał postać potężnego trójgłowego smoka wypuszczającego ogień z otwartych pysków, a to zbójcy napadli na tatę w karczmie, która Rzym się nazywa, a to Tomcio Paluch wędrował z Guliwerem po krainie mądrych koni i trafili na chatkę z piernika, która stała na wyspie pełnej skrzeczących kolorowych papug, pełzających straszliwych gadów i zwierząt, które się ludzi nie bały. Ale pewnego wieczoru opowiadanie ojca było zupełnie inne. Właściwie nie opowiadanie. Anna leżała w łóżku, kiedy ojciec zbliżył się do niej ze śmiejącymi się oczami, jakby ten śmiech był tylko gdzieś w nim, w środku, tłumiony, naciskany radosną powagą, powstrzymywany, i powiedział twardo, z jakąś niespotykaną w głosie zaciekłością: – Widzisz te drzwi? Anna kiwnęła głową. Pewnie, że widzi, choć lampa naftowa przykręcona była mocno i dawała nikłe światło i cienie. – Ten dom jest już nasz. Te drzwi będą cię zawsze prowadzić do domu. Do twojego domu. Zapamiętaj sobie. Gdziekolwiek byś była. Tu możesz wrócić. Zawsze. – I ta zaciekłość w głosie jakby ustąpiła, zelżała. – Umeblujemy trzeci pokój, ale to tylko na razie. Dobudujemy skrzydło, zrobimy werandę, wielką, oszkloną. Zobaczysz, jak chętnie będziesz przyjeżdżać na wakacje. – Skąd? – zapytała sennie. – Z wielkiego miasta. Będziesz przywozić koleżanki i kolegów... Czym chciałabyś być? – Murzynem – ożywiła się, bo miała to od dawna przemyślane. – Tam jest ciepło i nie chodzi się w rajtuzach. Albo może lotnikiem jak wujek Karol. – Chciałbym, żebyś była lekarzem albo geografem, kimś takim, takim wspaniałym – jego mocna szeroka dłoń gładziła ją po włosach – żebyś umiała być szczęśliwa, tak bardzo, to wielka umiejętność, to trzeba umieć. – Anna wiedziała, że już nie mówi do niej, że myśli o jakichś dziwnych sprawach dorosłych. – Boję się, że nie zdążę ci tego powiedzieć, tego, co jest duże i co jest małe, i dlaczego ludzie nie potrafią być szczęśliwi... Mówi się, że każdy dąży do szczęścia, a to wcale nieprawda. Każdy robi wszystko, żeby być nieszczęśliwym, wszyscy tak niemal robią, wszyscy... a to jest takie łatwe... – Czego się boisz? – Niczego głuptasie. Bzdury ci tu mówię, ale bardzo się cieszę, że mam dla was ten dom, wiesz, wydaje mi się w tej chwili, że mi niczego nie brak – ojciec zamyślił się i zamilkł. – Chcę mieć psa – powiedziała Anna ziewając. – Chcesz? To jutro dostaniesz! Dlaczego nie powiedziałaś wcześniej? – Nie wiem. – A jak będzie się nazywał? – Alibaba. – Dlaczego? – Nie wiem, dlaczego. – Nie wiem! Znakomita nazwa. A może Dlaczego? Tych słów używasz najczęściej. Więc Nie wiem czy Dlaczego? – Dlaczego. – Doskonale. – Doskonale? Też ładnie, prawda? – Niech już będzie Dlaczego. Kiedy się jutro obudzisz, Dlaczego będzie czekał na ciebie w kuchni. Rano pobiegła do kuchni boso, przejęta. Dlaczego pił mleko ze spodka. Miał gruby brzuch i krótkie nogi. Na podłodze stały malutkie kałuże. – Jeszcze mi tego brakowało! Cud boski, że ci się nie zachciało kozy, bo pan by ci przyniósł i kozę. I żeby to był choć trochę starszy, no to nie powiem, ale pan mówi, że ty go sama wychowasz. Już jak ty go wychowasz, to świat się przewróci. Ty w ogóle nie wiesz, jakiego masz ojca. Jeszcze na świecie nie słyszałam, żeby kto bibułkę w ręku międlił, jak dziecko ma se tyłek wytrzeć. Słomą wytrą i jest. I żebyś to chociaż wszystko umiała ocenić. Ale gdzie ta. Z gnojem jeździ... – mówiła Jadźka krzątając się koło kuchni. – Dlaczego, Dlaczego – powtarzała zachwycona Anna. – I jeszcze imię jakieś wymyśliła, że nie daj Boże. Dlaczego. A może byś tak ścierkę wzięła i wytarła dlatego – zrzędziła Jadźka sprzątając po psie kałuże i rozchlapane wokół spodka mleko – i osobno jakieś kasze mam mu gotować – westchnęła. – Właściwie to ładny pies i taki jakiś już nasz. A za swoją potrzebą to się nauczy – dodała widząc łzy w oczach Anny. Pierwsze noce z Dlaczego były pełne skowytu, drapania w drzwi, żałosnego zawodzenia szczeniaka, przedwcześnie odebranego matce. Wreszcie ojciec ulegając prośbom Anny, pozwolił psu spać w łóżku. Nastała w domu zadziwiająca cisza. Dlaczego gramolił się niezdarnie na posłanie Anny, zajmował specjalnie dla niego przygotowaną w nogach poduszkę, zwijał się w kłębek i zasypiał. Rósł szybko, przeszło mu zaczerwienienie oczu, wkrótce nauczył się reagować na swoje imię. Było z tym dużo śmiechu, bo ktokolwiek się odezwał i powiedział: „Dlaczego tu stoi to wiadro?” – przybiegał, ocierał się o nogi i patrzył uważnie mówiącemu w oczy. Pojął, że należy do Anny. Ona go karmiła, kąpała, szczotkowała. Nie opuszczał jej, pozwalał sobie dokuczać, ciągnąć za ogon i tarmosić za uszy. Kiedy wyrósł na wielkie psisko, zaczął być srogim opiekunem. Jeżeli Anna była z nim nad rzeką i chciała wejść za daleko do wody, wyciągał ją z tyłu za suknię i przewracał na ziemię. Pewnego razu poszła z nim do lasu. Zgubiła ścieżkę, ale szła uparcie naprzód. Dlaczego biegał dokoła, jakby chcąc skłonić do powrotu, ale widząc, że jego zabiegi nie odnoszą rezultatu, powalił ją na ziemię i położył się jej na nogach. Biła go pięściami po grzbiecie z całej siły. Pozwolił jej wstać i Anna zrezygnowana wróciła do domu. Ciotka Matylda umarła, zjawił się listonosz z telegramem. Anna wpatrywała się w nieznany jej druk zwiastujący śmierć ciotki i nie wierzyła w to zupełnie. Nie można było myśleć o tej starej ciotce i widzieć ją inaczej, jak chodzącą prościutko drobnymi kroczkami, z wielką szpilką wpiętą w kok, i podśpiewującą cygańskie romanse. Ciotka paliła bez przerwy długie cienkie papierosy i wypijała wielkie ilości wina z chabrów. Była podobno bardzo stara i Jadźka szepnęła raz Annie w sekrecie, że „pani Matylda to sobie przyfarbowuje włosy, bo już byłaby siwa jak ten gołąb i wieczorem to sobie całą gębę poziomkami smaruje, jak żem raz weszła to była jakby rzeźnik jaki i sklęła mnie jakby dworski fornal”. Ciotka często pytała Annę: „Kto ja jestem” „Ciotka Matylda” – odpowiadała Anna. „A nie! Ja jestem twoja cioteczna prababka. Czyja wyglądam na prababkę? Od razu po tobie widać, że jesteś wnuczką Anny. Och, dziewczyno, jak ty dorośniesz to dopiero pokażesz.” Anna bardzo chciała być dorosła, palić długie cienkie papierosy i pić wino z chabrów. „Z chabrów to powinno być niebieskie, a jest różowe” – dziwiła się. I teraz podobno ta ciotka nie żyła. Anna uznała, że to niemożliwe. Ciotka przywoziła ze sobą walizkę różnokolorowych żabotów i godzinami przymierzała je w sypialni. Przykładała do sukni, zbliżała się do lustra, odchodziła dwa kroki do tyłu, kręciła głową, brała następny. Wcierała sobie w policzki suchy róż z pudełka i przymierzała kolejny żabot. „Zapamiętaj sobie – zwracała się do Anny – nigdy na starość nie ubieraj się na czarno. I tak cię pochowają w czarnej sukni, czy będziesz chciała, czy nie. I coś ci powiem, tylko pamiętaj, nikomu tego nie mów. Jakby istniało jakie życie na tamtym świecie, toby umarłych chowali w białym, i wszyscy by się cieszyli, że człowiek odszedł na lepsze. A tak to zrobią umarlaka na czarno, żałoba, płacz. I po mnie będą płakać i będą mówić: «Matylda, ho, ho, to była kobieta». Ty będziesz płakać, jak ciotka umrze? Nie płacz. Każdy ma prawo do przeżycia swoje i nic więcej. Ani więcej, ani mniej. I tyle jego, co użyje za życia. Przyrzeknij mi, że będziesz używać życia. Pamiętaj. Używaj. I nie martw się, jak się zestarzejesz. Całkiem się dobrze wtedy żyje, jak się nie oklapnie. Przyrzeknij ciotce, że nie oklapniesz. Broń się, bo jakbym miała być taką ciotką-drypcią bez żadnych pretensji, to wolałabym nie żyć – popatrzyła w lustro – no, ale się wcale do grobu nie szykuję. Pamiętaj, jesteś z dobrego pnia. Będziesz miała powodzenie u kawalerów. Ja nigdy nie miałam wielkiego powodzenia, bo jak zmądrzałam, to już było późno. Ale i tak mi życie wesoło upłynęło, bo najważniejsze to umieć się cieszyć, czy to ze swojego szczęścia, czy z cudzego. Przyrzeknij ciotce, że się będziesz umieć cieszyć – znów spojrzała w lustro. – A gdybym kiedy umarła, to pamiętaj, nie daj mnie pochować w czarnej sukni. Bo jakby tam w górze co było, to będę was straszyć. Przyrzeknij ciotce, że mnie nie dasz pochować w czarnym.” – Pani Matylda, biedna pani Matylda – popłakiwała Jadźka. – Wyobraź sobie panią. Jak pani to przeżywa. W takim stanie! – Ojciec pakował walizkę – Pilnuj mi tu Ani jak źrenicy w oku. Ja zostanę z panią już do końca. Nie mogę zabrać Ani, bo w tym zamieszaniu tam... tu jej będzie lepiej... Aniu, krzyknij na Wiktora. Niech zaprzęga. Aniu, jakbyś się źle czuła albo coś takiego, niech Jadźka natychmiast idzie do Molendows-kiej. Może chcesz tam mieszkać we dworze? Przez ten, czas? Z Irmą? – Chcę jechać. – Nie można. – To choć na stację. – Dziecko, to jest trzydzieści kilometrów. Wiktor będzie wracał w nocy. Anna wykrzywiła usta, żeby dać ojcu do zrozumienia, że za chwilę wybuchnie płaczem. – No to ubierz się ciepło i niech Wiktor wrzuci kożuch do bryczki. A może pojedziesz tylko do krzyża? – Na stację – powtórzyła z uporem, wkładając znienawidzony sweter z golfem i rajtuzy. – Jadźka, to rządź się tu jakoś. Trzeci pokój wysprzątaj. I przestań mi do diabła oszczędzać najedzeniu! – zdenerwował się nagle. – Niech pan jedzie z Bogiem. Będę co wieczora mówić za panią dwa pacierze, żeby wszystko dobrze poszło. I niech pan napisze, kiedy państwo przyjadą, to wody nagrzeję do kąpieli. – Gdyby się co stało, to idź do dziedziczki, ona wyśle telegram. – Sama wyślę jakby co. Co to na poczcie nie byłam, pisać nie umiem czy jak. A małe to się będzie kąpać w niecce? To przyrychtuję. – Tylko pokój trzeci wysprzątaj i dziecka pilnuj. Nie martw się, nie będziesz miała więcej do roboty. Do kuchni się kogoś weźmie, ty będziesz tylko z małym. – To niech pan weźmie do małego. Ja Hankę pierwsza wykąpałam, to już z nią będę. I nie chcę, żeby mi się tu jaki tłumok do garnków wtrącał. – Dobrze – uśmiechnął się ojciec – jak sobie życzysz, tylko tu się Anią opiekuj, pamiętaj. To do widzenia – ojciec wyprowadził Annę na dwór i podsadził do bryczki, gdzie siedział już Dlaczego. Wiktor trzasnął z bata, konie pobiegły truchtem. Anna siedziała przytulona do ojca. – Wróć, Aniu. Zrobi się zimno. Wróć do Jadźki. Przywiozę ci brata... i nową sypialnię dla lalek – powiedział ojciec, jakby zrozumiał, że obietnica przywiezienia brata nie jest dla Anny przekonywująca. – Niebieską. Niebieskie meble. Takie jak ma Irma. – Dobrze. Niebieskie, Wiktor, zawracaj. – Dom widać. Pójdę. – Szybciutko. Do widzenia, córeczko. Patrzyła, aż bryczka zniknie za zakrętem. Kiwała ojcu ręką. Dlaczego siedział jej koło nóg. Zapomniała powiedzieć, żeby nie ubierali ciotki Matyldy na czarno, jeśli naprawdę umarła. A tak będzie straszyć po nocach. Bryczka niknęła w dali, jej wołania nie było słychać. VI Niespokojnie oczekiwała na Jacka. Wyobrażała sobie go coraz inaczej i obiecywała, że powie „bardzo ładny”, kiedy ją o to zapytają. Pamiętała jeszcze dokładnie scenę w mieście, kiedy ciotka Lonia zabrała ją z wizytą do swojej przyjaciółki. Anna miała tam zobaczyć małe dziecko. Ciotka prowadziła ją za rękę i przez całą drogę pouczała: – Tylko pamiętaj, jak cię zapytają, czy ładne, to powiedz, że bardzo ładne. Pamiętaj, żebyś cioci nie zrobiła wstydu. Anna potakiwała głową i patrzyła na swoje nowe czerwone pantofle z języczkami na wierzchu. – I jak cię będą czymś częstować, to weź, nie odmawiaj. A gdyby to były ciastka, to weź pierwsze z brzegu, a nie to, które ci się najbardziej podoba. A jak cię zapytają o kogoś z rodziny, to powiedz „dobrze, dziękuję”. I nie pognieć sukienki. A nie wylej czego, uważaj. I nie kładź łyżki z cukierniczki do swojej szklanki. Odpowiadaj, kiedy cię zapytają, ale nie wtrącaj się do rozmowy starszych. Pamiętaj o dziecku, że bardzo ładne. Kłaniaj się nóżką, jak wejdziesz. Czego stanęłaś? – Co to? Chory? – wskazała palcem chodnik po drugiej stronie ulicy. – Nie pokazuj palcem, tyle razy ci mówiłam – przeszły na tamtą stronę. Dwóch ludzi prowadziło pod rękę mężczyznę, którego twarz wyglądała podobnie do umarłego Kaczorka w trumnie. Człowiek miał zarośnięte policzki, długie włosy i przymknięte oczy. Był papierowo blady, nie reagował na nic, jakby nie słyszał. Zebrał się koło niego tłum ludzi. – Rozejdźcie się. Trzeba go do apteki – powiedział jeden z prowadzących. – Do apteki? – krzyknął ktoś z tłumu. – Pigułek mu dać? Człowiek z głodu się słania. Skóra i kości tylko. – Przed Belweder go, niech zobaczą, jak ludzie żyją! W pociąg i do Warszawy! – A co dziwnego, jak fabryki stoją. – Ale jak idą, to w chustce szynkę nosicie? Tylko gadać, a zebralibyście parę złotych dla biednego. – Raz się naje i już załatwione? – Ty bolszewiku, ty nie pyskuj, bo już cię policja od dawna ma na oku. Szumowiny jedne! Sprzedalibyście Polskę bolszewikom za dwa ruble, zaprzedańcy! – Człowieka trzeba ratować, a nie wiece urządzać. Na fabryce tę czerwoną szmatę to łatwo zawiesić... – Pani spróbuje zawiesić, zobaczy pani jak łatwo. – Zaraza! Hołota jedna! – Jak jeszcze rosół z kury w brzuchu, to mądrzyć się łatwo. – Policja idzie! – Przed pierwszym maja to pozamykać tych łajdaków powinni, żeby zamieszania nie robili. – Toteż zamykają! – No i co z tego, jak tę flagę zawsze któryś na komin założy! – Rozstąpcie się, do apteki! Niech choć amoniakiem człowieka docucą. Ciotka ciągnęła Annę za rękę, szły szybko, jakby przed czymś uciekały: – Są ludzie biedni i nic się na to nie poradzi. Nie martw się o niego, policja go weźmie do społecznej opieki. Dadzą mu jeść, wyśpi się, może jakąś pracę mu znajdą... Co ty będziesz o tym myśleć, w Rządzie siedzą mądrzy ludzie, niech myślą. – Ile ciocia dała temu do czapki? – Dwa złote. Gdyby każdy tyle dał... – Jak to, z głodu? – nie mogła zrozumieć Anna. – Z głodu. Nie jadł człowiek to i osłabł, upadł na ulicy, mój Boże. – A co to jest bolszewik? – Idź ty! – ofuknęła ją ciotka. – Nawet o tym nie mów. Słyszeć takich słów od ciebie więcej nie chcę. Przeżegnaj się, zamiast głupstwa mówić. Nie modlą się, do kościoła nie chodzą i na Polsce im nie zależy. Awantury tylko, strajki i zamieszanie z nimi. Same kłopoty i na pierwszego maja strzelanina przez nich. Pamiętaj o dziecku. Weszły na klatkę schodową z marmurowymi szerokimi stopniami i kolorową lamperią na ścianach. Anna nigdy nie była w takim ładnym domu. Ciotka przekręciła dzwonek. Drzwi otworzyły się natychmiast, jakby tam pod nimi ktoś na nie czekał. – Pani leży, proszę tam, do pokoju. – Służąca powiesiła ich płaszcze i wskazała drzwi do sypialni. Ciotka wetknęła Annie w rękę małą paczkę. – Mała Józefowiczówna, patrzcie, jaka duża! – Pani uniosła się z wielkiego łoża. Ubrana była w niebieską koszulę obszytą delikatnymi koronkami. Anna dygnęła i przycupnęła na bordowym pufie, ale ciotka popchnęła ją do przodu. Podeszła więc do łóżka i położyła ostrożnie na jego brzegu paczkę. – To dla małego dziecka – powiedziała. Pani ujęła ją białą dłonią za policzki, ścisnęła je składając jej usta w ryjek. Anna tego nie znosiła, cofnęła się więc do tyłu, ale pani przytrzymała ją za rękę. – No, zobacz, jakie malutkie dziecko ładne – i przechyliła się w stronę drugiego łóżka, gdzie w puchowym beciku leżało dziecko. Anna popatrzyła i przejął ją strach. Dziecku nie było widać oczu spoza zmarszczek, miało wielką nieproporcjonalną głowę i fioletową twarz. Poruszone przez matkę, rozpłakało się wykrzywiając usta w odrażającym grymasie. Fioletowy kolor przyciemnił się. – Prawda, jakie ładne? – zapytała ciotka pochylona nad dzieckiem. Anna starała się przemóc i choć kiwnąć głową. Stała sztywna, nieruchoma, z fascynacją wpatrzona w starczą twarz płaczącego karzełka. – No widzisz, no widzisz, jakie śliczne malutkie – powtarzała ciotka. – O, jak rączkę zaciska na palcu, no, daj mu Aniu palec, zobaczysz, jak cię złapie. Ania odzyskała mowę. Za nic na świecie nie zgodziłaby się dotknąć małego potworka. Przebiegł ją dreszcz wstrętu. Schowała obydwie ręce do tyłu. – Brzy... brzydkie! Wstrętne! – wykrztusiła z siebie w przypływie nagłej złości i nie zważając na nic usiadła na krześle jak najdalej od dziecka. Zapanowała cisza. Anna pochwyciła jadowite, pełne pogróżek spojrzenie ciotki i spuściła głowę. Matka dziecka zaśmiała się hałaśliwie: – Widzisz, bo jest bardzo małe! Dopiero ma cztery dni! Wtedy wszystkie dzieci są brzydkie! Ty też byłaś brzydka, a jak wyrosłaś! Ale dla każdej matki jej dziecko jest najpiękniejsze na świecie – zakończyła już bez śmiechu i zwróciła się do ciotki: – Loniu, a nie krzycz na nią. Powiedziała to, co myśli, i nie trzeba mieć do niej pretensji. Zaraz podam ciastka. Zawołała służącą, która od razu weszła z paterą ciastek. Przyniosła herbatę i konfitury. Ciotka przysunęła ciastka w stronę Anny. „Pierwsze z brzegu” – pomyślała. Pierwsze z brzegu miało kolor twarzy głodnego człowieka z ulicy. Nie mogła po nie sięgnąć. Po drugiej stronie patery leżało piękne ciastko z ćwiartką pomarańczy na wierzchu. Wzięła je, dotykając rękawem wszystkich innych. Ciotka szarpnęła ją za rękaw i wyrzuciła do przedpokoju. Anna przesiedziała między ubraniami całą godzinę popłakując. Gromadziła się w niej jakaś zaciętość i nienawiść do ludzi, do kłamstwa, do ciastek. Służąca kilka razy zaglądała do przedpokoju, chcąc ją zabrać do kuchni, ale Anna przecząco kiwała głową. Wreszcie ciotka wyszła i pociągnęła ją za rękę. Przez całą drogę do domu nie odezwała się do Anny ani jednym słowem. W progu mieszkania puściła rękę Anny i wyrzuciła z siebie potok słów: – Mamo, żeby mama widziała, jak mnie to dziecko skompromitowało. Mówiłam całą drogę, tłumaczyłam jak komu mądremu. I wie mama, co powiedziała o dziecku Zosi? Że obrzydliwe, że wstrętne. Słyszała mama coś podobnego?! Myślałam, że się ze wstydu spalę. A jak przynieśli ciastka! Jakby ich nigdy w życiu nie widziała. Mówię mamie... – To po co tam dziecko zabierałaś? Pewnie, że takie małe dzieci są brzydkie, co dziewczyna miała mówić. Tak, tak – pokiwała głową babka Anna – ale to grzeczność wymaga, żeby matce powiedzieć, że ładne. Widzisz, córeczko, jakiego cioci narobiłaś wstydu. Przeproś ciocię. No, przeproś – ponagliła babka. Anna chciała przeprosić ciocię, ale wiedziała, że tego nie zrobi. Stała w kącie i wyobrażała sobie, że już jest po wszystkim, że przeprosiła, że ciocia Lonia uśmiecha się do niej, że babka Anna mówi „grzeczne dziecko”, i nie była w stanie zrobić ani jednego kroku. Powtarzała sobie w myśli: „przepraszam ciocię”, wiedziała, że jej po tym będzie lżej, że to takie proste, wystarczy podejść i wymamrotać te dwa słowa... Milczała. – Cały Józefowicz z niej wychodzi. Upór i tyle. A postój sobie w kącie z godzinę. Anna była nieszczęśliwa. Nie lubiła, kiedy ktoś miał do niej żal. Zacięła się. No pewnie, że Józefowicz. Anna Aldona Józefowicz. I będzie tak stać w kącie do końca świata i umrze z głodu. Stała wyprostowana, żeby nie zasnąć. Obserwowała krzątaninę babki, przygotowywania do kolacji, szybkie migotanie szydełka ciotki Matyldy... Upadnie tu za tym kredensem jak ten człowiek na ulicy i wszyscy dopiero wtedy będą jej żałować. Albo ktoś ją wsadzi w pociąg i zawiezie do Belwederu, żeby rząd zobaczył, jak żyją ludzie. Sam prezydent Mościcki wysłucha Anny i przyzna, że to dziecko było brzydkie. I da pieniędzy dla tego człowieka, żeby nie musiał chodzić do społecznej opieki. I będzie spacerować z prezydentem po ogrodzie i dawać mu kwiatki jak te dzieci, które widziała w gazecie... Ale nie miała okazji zrobić tego, bo babka widocznie zapomniała o wszystkim, zabrała ją na kolację i nakarmiła. I teraz Anna niecierpliwie oczekując przyjazdu Jacka, błąkając się po pustym mieszkaniu, przypomniała sobie to dziecko z miasta. Modliła się wieczorem, żeby Jacek był inny albo żeby bocian się pomylił i przyniósł małego Murzynka. Wszystkie te dni czekania były podobne jeden do drugiego jak dwa ździebełka sieczki, których nie odróżnisz, i tylko puszczona w ruch wyobraźnia podsuwała coraz to inną postać Jacka. Kiedy wreszcie przyszedł telegram: „Dziewczynka przyjeżdżamy we wtorek” – Anna nic nie mogła pojąć. Dziewczynka? To całe myślenie o Jacku na nic, na marne, jakby wiatr wymiótł z podwórka zeschnięte liście topoli? Stała na ganku, kiedy Wiktor zatrzymał bryczkę. Pierwszy wysiadł ojciec i pomógł wyjść matce trzymającej w ramionach tobół z kraciastej chustki. Tam ta dziewczynka? Matka pocałowała Annę w policzek i krzyknęła: „nie stójmy tak w przeciągu!” Ojciec wziął Annę na ręce i wszyscy weszli do domu. W sypialni Anna z trwogą zbliżyła się do rozwiązanego tobołka. Dziewczynka spała. Miała gładką białą twarz. „O Boże, dziękuję ci” – westchnęła w duszy Anna. Mała miała być ochrzczona na Wielkanoc i otrzymać imiona Aldona Anna. „A jak będzie trzecia, to będzie Felicja, żeby była szczęśliwa” – uśmiechali się. Nikt nie wspomniał o Jacku, o którym się przedtem mówiło niemal bez przerwy. Na pytanie Anny o niego, wyjaśnili krótko, że bocian zaniósł go pewnie gdzie indziej, a im przyniósł Aldonę. Więc Anna ma kochać Aldonę i nie myśleć o tym. Ma kochać? Nie miała dla niej żadnych uczuć poza ciekawością. Aldona miała już dwa tygodnie, ciągle spała. Czasem jej płacz dobiegał do pokoju Anny. Wraz z Aldoną zjawiło się w domu szereg nowych rzeczy. Pudry, zasypki, oliwy, pieluchy cienkie i grube, wanienka (jakby Aldona nie mogła, tak jak Anna, kąpać się w drewnianej balii...) termos, jasne małe kocyki, puszyste i miękkie, dwa wózki – głęboki granatowy z podnoszoną budą i biały spacerowy, jakieś butelki, smoczki, grzechotki, stosy kaftaników, markizetowe kapki i łóżko – jedyna rzecz, której Anna zazdrościła Aldonie. Błyszczące niklowe łóżko z białymi sznurkowymi siatkami. Anna nigdy nie miała takiego łóżka. Kiedy rozstała się z drewnianą kołyską na biegunach, zaczęła od razu sypiać na meblowym. Przyjazd Aldony nie wpłynął na zmianę życia Anny. Rodzice zajmowali się nią teraz nawet więcej, jakby chcieli jej wynagrodzić godziny, które poświęcali Aldonie. Ojciec siadywał w fotelu, czytał gazety i nieustannie pociągał za skórkowy pasek przywiązany do wózka Aldony, wprawiając tym wózek w rytmiczny ruch. Kiedy ojciec przestawał choć na chwilę pociągać pasek – ot, żeby przewrócić gazetę na drugą stronę – Aldona podnosiła wrzask. Ojciec wtedy wstawał pośpiesznie, jeździł wózkiem po całym pokoju i podśpiewywał: „Aaa, kotki dwa, nic nie będą robiły, tylko dziecko bawiły”. Wszyscy głośno stwierdzali, że Anna była lepszym dzieckiem. Była już teraz Anną, Anią, Hanią albo Anulką; jeśli mówiło się „dziecko”, wiadomo było, że chodzi o Aldonę. To była korzystna zamiana. Codziennie rano do kuchni przychodziła Mańka, dziewczyna o grubych odmrożonych nogach. Mańka gorliwie wypełniała polecenia Jadźki, mówiła mało. Nie umiała czytać ani pisać, do czego się mrukliwie przyznawała. Nie znała się na zegarze, do czego nie chciała się przyznać za nic na świecie. Ale Jadźka to odkryła i wykorzystała perfidnie: „A obierz mi kartofle na pół do drugiej i nastaw”. Mańka, żeby na pewno się nie spóźnić, zaczynała obierać o dziesiątej. Jadźka triumfowała: „Widzieliście, jakie to jeszcze głupie ludzie są na świecie! Toć za trzy godziny mogłabyś zacząć skrobać”. „Jak namokną w wodzie, to lepsze, bo takie z kopca, to już miętkie. I temum” – replikowała zawstydzona Mańka. „Już ty mi tam nie gadaj po próżnicy.” „Nigdy u nas nie było zegara, to i skąd” – skapitulowała wreszcie dając Jadźce niemałą satysfakcję. Kolacji Mańka nie chciała jeść. Zawijała w papier, herbatę wlewała do butelki, wkładała do koszyka, przykrywała czerwonym fartuchem i zabierała do domu. Nigdy tego nie tłumaczyła, ani nie chciała wziąć więcej niż mogłaby zjeść na kolację. Anna za to czuła dla Mańki pewien szacunek, podobało jej się to: „Moje, należy mi się, to robię z tym, co chcę, a łaski nie potrzebuję”. Matka czasami po południu uczyła Mańkę czytać. Kupiła jej zeszyty, elementarz. Nie była chętna, więcej z tych lekcji korzystała Anna. Mańka stawiała niezdarne kulfony. Łatwo się peszyła pod pełnym wyższości, ironicznym spojrzeniem Jadźki. Za to garnęła się do wszelkich robótek ręcznych, z pietyzmem dotykała tamborka i miesiąc nie minął jak wyhaftowała krzyżykami makatkę pełną niebieskich ptaszków i czerwony napis: „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. Pokraśniała z zadowolenia, kiedy otrzymała na własność tę swoją pracę. Ze łzami w oczach prosiła, żeby jej nie uczyć czytać, nie ma do tego rozumu. Wystarczy jej, że się już umie podpisać. Matka z ulgą zarzuciła lekcje, a elementarz dostała Anna. Tymczasem istotnie należało wstawać rano – Mańka przychodziła punktualnie o piątej, co mocno zastanawiało Annę, skąd tak jakoś wie, która godzina – bo zbliżała się Niedziela Palmowa, a więc za tydzień chrzciny Aldony. Ojciec, po porozumieniu z Molendowską, zarabiał więcej. Pieniądze układali w coraz wyższe słupki, przez dom przewijało się coraz więcej gości, po których zostawały sterty brudnych naczyń i jakieś gesty pańskości u rodziców. Kazali sobie wieczorem podawać herbatę do dużego pokoju, czego nie robili przedtem, obiad – na nowo zbudowany ganek pachnący jeszcze żywicą, na stole zawsze leżał lśniący adamaszkowy obrus. Kupili bryczkę i konia, który stał w dworskiej stajni. Anna buszowała teraz po dworskim obejściu bez poczucia niższości, wchodziła do długiej mrocznej stajni, mijała rzędy koni dziedziczki i dochodziła do zagrody Jabłka. Jabłek był najpiękniejszy. Z dumą gładziła go po brzuchu. Anna lubiła ten nastrój przedświątecznego podniecenia, gorączkowej krzątaniny, wielkie pranie, mycie okien, pastowanie podłóg, zakładanie firanek. Budziła się wcześnie rano i z lubością wsłuchiwała w odgłosy dochodzące z kuchni, w swarliwe odezwania królującej tam Jadźki. Którejś nocy obudziły ją potężne huki, podobne do grzmotów. – Burza? – Usiadła z lękiem na łóżku. – Boję się. – Śpij. Nic się nie bój, to manewry – odpowiedział ojciec spokojnym głosem. – Manewry? – Wojsko się ćwiczy – wyjaśnił ojciec i poszedł do łóżka. Pogładził ją po głowie. – To na wypadek, gdyby była wojna. Od razu dalibyśmy im łupnia. – Wojna? – Nie będzie wojny. Śpij – pocałował ją. – Jak chcesz rano pomagać trzeć mak, to musisz się wyspać. Jutro placki pieczemy. I idziemy na kolację do Molendowskiej. Uspokoiła się. Kołatała jej się po głowie piosenka o marynarzach, którzy przypłynęli na manewry. I ten pierwszy, co był chudy, i ten drugi, co był rudy, i ten trzeci, co to z czartem w kości o swą duszę grał, i ten czwarty, ten obdarty, co miał w górę nos zadarty, i ten piąty, ten najmłodszy, co w miłości był najsłodszy... nie było się czego bać. Może tylko żal tego ułana, który jechał w łan i krew mu ciekła z ran... albo tego, co to konik jego koło niego grzebnie nóżką, żałuje go, tram tam tam tam. Ale za to jak ułani przybyli pod okienko... albo ta córka, co nic nie chciała, ani sukienki nowej, ani bucików gotowych, tylko ułana, co stał u wody, i jak to odpowiedziała matce: Szczęsna, szczęsna. Szczęsna jest dola ma, Bo matuś moja już zrozumiała, Czego mi było trza. Pewnie, i smutna była ta wojna z piosenek. O tym biedaczysku, co zmarł w szpitalu polowym, wczoraj był wesół, dziś trup – to nawet zanucić nie mogła. No, ale ojciec powiedział, że damy im łupnia. No i wojny nie będzie. Wieczorami pół drzemiąc na otomanie słuchała długich rozmów rodziców, które w przededniu chrzcin Aldony głównie dotyczyły zaproszonych osób i spisu potraw, jakie zamierzano podać. – Myślę, że zaczniemy od czystego barszczu z pasztecikami. To może jeszcze się da przed wyjazdem do kościoła? Nie, po przyjeździe. Przed wyjazdem to tylko jakieś przekąski, zimne mięsa czy jakieś sałatki. I wódki nic. Chyba żeby ktoś chciał, bo pamiętasz, co było w kościele na chrzcinach Irminy? Rany boskie! Nie chciałabym czegoś takiego przeżyć na chrzcinach własnego dziecka. Pamiętasz, kto to? Chyba to ten sztygar z kopalni, Kiełbis? Tak, Kiełbis, pamiętam przecież doskonale. Swoją drogą to on do pałacu już dobry musiał przyjechać z kopalni. Chlają tam i potem się dziwić, że człowiek wpadł do pustego szybu. Tak, to Kiełbis. Pamiętasz, to wtedy się mówiło, że zamkną te kopalnie, bo rudy nie ma, i dopiero jak Marian przyjechał... Ja to nie wiem, naprawdę, czy tego Mariana zapraszać. Wiesz, jak było z Lonią, ona teraz wyszła za mąż, to człowiekowi może być głupio. Myślę, żeby nie zapraszać. Tak jest, nie zaprosimy, po co mają być jakieś kwasy. To Kiełbis wtedy odepchnął organistę i co to on zagrał? Acha, „czy znasz ten kraj, w którym nocą i dniem błękit nieba tak lśni jak emalia, ten kraj la la” – i to dobrze, że to stary proboszcz Kowalski odprawiał, bo sam już ledwo słyszał. Co? I za nic nie mogli Kiełbisa stamtąd wyciągnąć! Ach! To był człowiek ten Kowalski, jeszcze dobrze, że nam Hankę ochrzcił. Pamiętasz? Dziekan przyjechał na pogrzeb. Jak go ludzie szanowali! I pohulał, i popił, a biednemu to ostatnią sutannę by na portki oddał. A jak mazura tańczył, mój Boże, długo nie będziemy mieli takiego proboszcza. Jak dzieci na naukę chodziły, to im kakao kazał gotować, gdzie by to te dzieci widziały w życiu kakao. Ten też teraz, nie powiem, porządny człowiek, tylko coś mi się zdaje, że z naszą panią Molendowską... – Gadanie. Nie powtarzałabyś tego. Ich sprawa – przerwał ojciec. – A potem, po kościele, to już co dusza zapragnie. Mama przyjedzie, to pomoże piec. Świnia i cielę to może trochę mało, ale jeszcze będzie sarna. To jest elegancka potrawa. No i drób, tylko może na zimno. Rany boskie, żeby nam nie zrobili takiego dyngusu jak dwa lata temu, bo szkoda by mi było tych mebli. Pamiętasz? Woda strumieniami płynęła, a Kiełbis chłopaków zmówił i wodę bez przerwy ciągnęli, pod koniec to się już cebrzykami lali i wszystkie lampy takie były mokre, że się zapalić nie dało. Ale wtedy to takie mieliśmy graty, nie to co teraz – matka rozejrzała się po pokoju. – Tak, nareszcie nam się dobrze powodzi – powiedział ojciec cicho, jakby się z czegoś usprawiedliwiał. – Już nic więcej nie chcę, tylko żeby było tak. – Zawsze należy chcieć czegoś więcej – powiedziała niecierpliwie matka. – Na przykład, żeby dzieci miały blisko szkołę, a tu co, czteroklasówka w tym twoim raju. – Pomyślimy o tym – rzekł ojciec smutno. – Nie będę się upierał kosztem twoim i dzieci. Na szczęście mamy jeszcze dużo na to czasu. Pięć lat, jeśli... – Tak – przytaknęła matka. – Gdyby żył Piłsudski, to nie byłoby żadnych obaw. On by i Hitlerowi dał radę, umiał z ludźmi rozmawiać. – Rozmawiałaś z nim kiedyś? Przepraszam cię, że jestem niegrzeczny, ale to jest austriackie gadanie. Ani Piłsudski, ani nikt nie odda Niemcom korytarza. „Korytarza? O czym oni mówią?” – zastanowiła się Anna. Zauważyła, że często rozmowy starszych schodzą na politykę, z której nie rozumiała absolutnie nic. I nie rozumiała, co miał na myśli Wiktor, który przyszedł do nich nie wiadomo skąd, kiedy tak stał niedbale oparty o płot, mrużył oczy i przesuwał powoli na głowie spłowiałą czapkę mówiąc: „Byłaby na to wszystko rada, panie Józefowicz”, a ojciec karcił go ostro: „Nie gadaj głupstw, Wiktor, f nie rozprawiaj o tym z ludźmi na tartaku. Wiesz już, czym to pachnie. Doniesie ktoś i nie będę ci mógł pomóc. I tak masz szczęście, draniu jeden, że półtora roku nikt się tobą nie zainteresował”. Kto się miał zainteresować Wiktorem, czym to pachnie i jaka byłaby na to wszystko rada? Anna wiedziała, że ojciec od czasu do czasu urządza Wiktorowi straszne awantury, a potem zabiera go do pokoju i rozmawiają do późnej nocy. Któregoś wieczoru była pewna, że ojciec wyrzuci Wiktora z tartaku. Krzyczał na niego głośno i na tym tle odpowiedź Wiktora zabrzmiała jak fraza łagodnej melodii: „Pan wie, panie Józefowicz, że jak się raz weszło na tę drogę, to się nie zawróci. Ale mogę iść. Zaczepię się w kopalni, wszędzie są ludzie”. „Bez papierów? – złagodniał ojciec. – Chcę tylko, żebyś spokojnie siedział, życie sobie zmarnujesz.” „My mamy zmarnowane, panie Józefowicz – odparł śpiewnie Wiktor – tylko jeszcze nie wszyscy o tym wiemy.” I wtedy w pokoju zapanowała cisza. Wiktor został, a nawet potem ojciec załatwił mu pokój na górze w gajówce i Jadźka zawiesiła mu tam przepaloną od słońca, wykrochmaloną firankę. „To chłopak jakby sierota, ale wie swoje. Każdego miesiąca z poczty matce pieniądze przekazem wysyła.” Te wszystkie rozmowy, słowa niezrozumiałe kłębiły się w głowie Anny powodując coraz większy zamęt. Taki na przykład Wiktor, w nieodłącznej czapie na głowie, w rozchełstanej koszuli, zwożący drzewo na tartak, był niby wesołym, ładnym chłopakiem, a było w nim coś, co denerwowało ojca tak bardzo, a czego Anna nie mogła przeniknąć. Wpadał często do kuchni, mył nad wiadrem ręce, na które Anna polewała mu wodę z metalowego garnczka, połykał pośpiesznie jedzenie, które mu Jadźka stawiała na stole, brał czapkę z gwoździa wbitego w futrynę kuchennych drzwi i szedł podśpiewując na tartak. Czasami pomagał Jadźce w kuchni, wody przyniósł, drzewo poukładał za piecem, żeby wyschło. Zrobił dla Anny huśtawkę na podwórku, która niosła ją wysoko aż do pierwszych liści topoli. Chwytał wracającą pędem do tyłu huśtawkę w wyciągnięte dłonie, popychał ją mocno z powrotem do przodu i krzyczał przeciągle: „Heej, raaz!” Anna nie mogła zauważyć w nim nic szczególnego, nie mogła wykryć żadnej tajemnicy, która go jednak otaczała, nie mogła dociec, gdzie ma źródło nerwowy szept matki. „A ja się tam boję i już. Zobaczysz, że ten chłopak będzie nas drogo kosztował. Pamiętaj, w razie czego powiedz, że jest robotnikiem sezonowym.” W razie czego? Dowiedziała się o tym wkrótce. Aldona, jej chrzciny i ta sprawa z Wiktorem, to były trzy najbardziej ważne wydarzenia tego roku. VII Z okazji chrzcin Aldony Anna dostała aż pięć nowych sukienek, z których każda ją zachwycała, białe pantofle, rajtuzy, płaszczyk w kratkę ze skórkowym kołnierzykiem i, niestety, jakby dla równowagi tej wielkiej radości, kolejny czerwony sweter z golfem. Szczególnie upodobała sobie dwie sukienki, różową i niebieską, z jednakowej cienkiej wełenki w ledwo widoczną białą kratkę. I po raz pierwszy sukienki były przecinane w pasie, a nie jak wszystkie inne dotąd układane w fałdy prosto od karczka. I fartuch miała zakładać już tylko do jedzenia. Anna poddawała się radosnemu nastrojowi, który panował w całym domu. Sprawdzała widelcem, czy skruszała szynka w marynacie, wąchała nalewki, schodziła do mrocznej piwnicy, gdzie wisiały wielkie połcie słoniny i gdzie równo poustawiane w rzędy stały konfitury i marynowane grzyby, wbijała ostro wystrugane zapałki w zwinięte w kłębki śledzie, wylizywała ciężkie kamienne misy z resztek ciasta, blaszanymi foremkami wyrzynała na stolnicy kruche ciastka, próbowała bigosu, czy jest rzeczywiście „coraz lepszy”, układała powycinane w gwiazdki marchewki na spód naczyń przeznaczonych na galaretę, wyciskała papierowym lejkiem napisy na mazurki, próbowała trzeć na tarce czekoladę do tortu, martwiła się, czy piec nie za bardzo rozgrzany, czy klops nie ma za ostry ogień... i to wszystko tak jakoś nagle zostało przerwane, jakby ktoś strzelił niespodziewanie z dubeltówki do spokojnie nad wodą fruwającej kaczki. Najpierw na sukienkę, tę najpiękniejszą, różową, upadło parę kropli gęstego syropu z konfitur. I choć matka ani ojciec nie gniewali się na nią świat pociemniał. Później Dlaczego poszarpał jeden biały pantofel na drobne kawałki, a jeszcze później zrobiło się piekło, bo Jadźka przy Annie zabiła kurę. – Dziecko nie może widzieć takich rzeczy! – krzyczał ojciec. – Tyle razy ci mówiłem! Żadnego takiego zabijania, bebeszenia, oprawiania nie wolno ci robić na oczach dziecka! Widziałem, jak ci ta kura fruwała z krwawiącą głową. Nie umiesz tego robić, to nie rób. Potrącę ci za to pół pensji! – Ojciec nerwowo palił papierosa. – Kiedy mówiłam, odejdź, bo pan nie każe, a ta stała, co miałam robić, jak już pół głowy siekierą ucięłam – rozpłakała się Jadźka. – Musiałam dobić, choć przy Ani. Do wieczora atmosfera w domu była napięta, ojciec nabijał tytoń w gilzy, Jadźka płakała, matkę bolała głowa, Mańka skaleczyła się w palec, Dlaczego wył przywiązany paskiem na ganku, Aldona, której nikt nie kołysał, wrzeszczała. Kiedy na stole urósł już stos zrobionych papierosów, ojciec ponownie wszedł do kuchni. Podniósł Jadźce pensję o dziesięć złotych, odwiązał Dlaczego i dał mu kawał kiełbasy, wymył Mańce palec w utlenionej wodzie, zabandażował, naparzył matce mocnej herbaty i zaniósł do sypialni, przewinął Aldonę i zaczął ją nosić na rękach. Anna słyszała tylko kroki, równe i spokojne. Zawołał ją: – Masz złotówkę, kup sobie coś. A jak jeszcze raz będziesz patrzeć na takie rzeczy, oberwiesz lanie, zapamiętaj sobie. Anna wzięła złotówkę, schowała ją do kieszeni i patrząc na ojca pochylonego nad Aldoną, pomyślała po raz pierwszy wyraźnie, mocno sformułowaną, ostrą myślą, że bardzo go kocha. – Jak będziesz stary, to będę z tobą chodzić na spacer i wszędzie – powiedziała, choć w tym samym momencie wydało jej się niepodobieństwem, żeby jej ojciec się zestarzał, posiwiał, zniedołężniał, żeby miał tę swoją energiczną gładką twarz pooraną bruzdami albo żeby kuśtykał czy coś takiego... Roześmiał się: – Ach, ty pleciugo kochana – w głosie brzmiała radość – jak będę stary... ile to jeszcze przed nami, Anulka. Jak będę stary, uszyjesz mi filcowe bambosze z niepotrzebnego kapelusza, dobrze? – Dobrze – kiwnęła głową, choć wyczuła, że ojciec z niej kpi. – I będę ci gilzy nabijać tureckim tytoniem – wyszła szybko z pokoju, bo wstyd ją dziwny ogarnął, jakby zrobiła brzydką rzecz. Po raz pierwszy uświadomiła sobie, jakie żywi uczucia do ojca, starała się to powiedzieć i wyszło nie tak, jak chciała. Cały następny dzień unikała ojca. Wreszcie nadeszły te święta i już w Wielką Sobotę wiedziało się, że to nie jest zwykły dzień, taki jak inne. Było coś nieuchwytnego w atmosferze świąt, coś czego nie potrafiła określić, coś, co poznawało się bez smaku i zapachu, bez rozróżnienia barw – jakby to się snuło w powietrzu i wypełniało Annę łagodnym ciepłem i światłem. W kuchni Jadźka gotowała kopę jaj, połowę w łupinach od cebuli, które zbierało się całą zimę, żeby były złocisto brązowe, i połowę w ledwo co z ziemi wyrośniętych pędach ozimego żyta, żeby były zielone. A matka i ojciec już parę dni przedtem robili wzorzyste kraszanki, ale to tylko po to, żeby stały w koszyczku ubranym palmą i borowiną. I stały tak zwykle długo, aż do Bożego Narodzenia, kiedy w domu zaczynała królować choinka. Na spód wiklinowego koszyka matka wkładała serwetkę i potem kolejno całe święcone: jajka, pęto kiełbasy, solidny kawał różowej szynki, babkę, mazurek, trochę soli i pieprzu, chrzan i buteleczkę na święconą wodę. Anna siedziała na koźle i z trudem utrzymywała na kolanach ciężki kosz. Także trudno było go podźwignąć w kościele, kiedy ksiądz już maczał kropidło i święcił – najpierw jedną stronę kościoła, potem drugą, a wszyscy ludzie cisnęli się jak najbliżej i wysoko podnosili swoje koszyki, żeby na pewno na nie upadło kilka kropli z kropidła, którym ksiądz potrząsał z szerokim zamachem. Anna później długo jeszcze nie nakrywała swojego święconego, chciała, żeby jak najwięcej ludzi je zobaczyło, a także ten koszyk przywieziony od babci z miasta, tkany z cienkiej wikliny pomalowanej w niezwykłe kolory. Z wyższością patrzyła na nędzne węzełki, jakie w stronę kropidła wyciągały wiejskie dzieci. – Czy Panu Bogu podobają się takie święcone? – zapytała ojca, kiedy wracali do domu. Mijali śpieszące z kościoła kobiety w kraciastych chustkach i z butami w ręku, niesionymi tylko po to, żeby je włożyć przed kościołem i zdjąć natychmiast po wyjściu. A teraz szły w drewnianych trepach. – Tak samo jak twoje, a może jeszcze bardziej – powiedział ojciec. – To się robi głównie dla ludzi, a nie dla Boga. – Herezje jakieś dziecku opowiadasz – przerwała matka. – Oby jeszcze Wiktor jej nie zaczął uświadamiać. – Tu nic na siłę, proszę pani – odezwał się z kozła Wiktor. – Sama dojdzie do odpowiednich wniosków – i zaraz zaczął się śmiać chcąc wszystko obrócić w żart, bo musiał się zorientować, jak rozgniewał matkę. Matka wyprostowała się z godnością i zrobiła gest, jakby chciała przykryć nogi pledem. Widać było na jej wyrazistej twarzy, która nigdy nie potrafi ukryć żadnego uczucia, że toczy z sobą walkę, aby nie odezwać się przedwcześnie i nie zacząć z Wiktorem jednej z tych jałowych kłótni, które zwykle kończyła pełnym wyższości machnięciem ręki i wzruszeniem ramion. Majestatycznie odkłamała się mijanym po drodze kobietom. Po pewnym czasie rzekła: – Udławisz się dziś tym święconym jajkiem – Anna zrozumiała, że jest to ze strony matki akt dobrej woli – zobaczysz Wiktor, że jeszcze westchniesz do Boga. Ale wtedy Bóg się od ciebie odwróci – zakończyła tonem przepowiedni, która jakby miała rozstrzygnąć o losach świata. – Będę w większości – powiedział Wiktor ni to zaczepnie, ni to usprawiedliwiająco. – Wiktor, przestań się wymądrzać! – krzyknął ojciec. – Ja nigdy nie zaczynam, panie Józefowicz, muszę się bronić, pani mnie zawsze prowokuje. Nic nie ganię i się nie wtrącam, ale nie jestem dzieckiem, każdemu wolno swoje myśleć, tak czy nie. – Jak do tej pory to to myślenie nawet ci dużo dało – powiedziała napastliwie matka. – Uważam, że dało. A już na pewno wkrótce... wymawia mi pani? – zaperzył się nagłe Wiktor. – Opłatek z wigilii. Dziwię się, że ci nie zaszkodził. – Matka wyraźnie się obraziła. Cofnęła się do tyłu i kamiennym głosem dokończyła. – Z Wielkiej Soboty wiecu ci urządzić nie pozwolę. A jajko święcone zjesz? – Czemu nie – odwrócił się Wiktor ze śmiechem. – Bardzo chętnie, skoro pani będzie uprzejma mnie poczęstować. – Tradycja jest tradycją – wtrącił ojciec. – Tradycja! – powiedziała matka z sarkazmem. – Tradycja. Oszaleję z wami! – A co to, nie jestem Polak, czy co? Tradycje mamy wspólne. – No, głowy bym za to nie dała – rzekła matka. – Czy ty w ogóle wiesz, co to znaczy ojczyzna. – Jak Boga kocham, pani mnie ciągle obraża. – Akurat tak cię obrażam, jak ty kochasz Boga. – Niesłychane. Niesłychane – uśmiechnął się ojciec. – Zaczynam wierzyć, że bez tych zatargów czegoś by wam było w życiu brak. Każdy szczegół, intonacja głosu, gest towarzyszący tej błahej, tak bardzo podobnej do tylu innych rozmowie rodziców z Wiktorem Anna później, po tym strasznym wieczorze rozważała w nieskończoność. Bo to właśnie w ten nastrój wzniosłego oczekiwania na Jutro, na wielkie uroczyste śniadanie, na chrzciny, w nastrój, który tworzyły przyciszone nie wiedzieć czemu głosy, powściągliwość gestów, radosne spojrzenia, mieszanina zapachów – wdarło się coś obcego, jakby z innego świata. Najpierw słychać było, że ktoś chodzi po ganku i Anna zrazu myślała, że to kolędnicy, bo oni to właśnie robili taki rumor, wejść czy nie wejść, choć wiedzieli, że w tym domu przyjmuje się ich gościnnie, ale później uświadomiła sobie, że to nie te święta, i z napięciem czekała, co to za niezwykli goście w Wielką Sobotę, w Wielką Sobotę, kiedy przecież nie składa się żadnych wizyt wieczorem. Bo jeszcze rano mógł ktoś wpaść, jakiś mężczyzna, tak już po powrocie z kościoła ze święconym, żeby wypić z ojcem kieliszek pod jajeczko. – Adyć mówię, żeby wejść. – Jadźka otworzyła drzwi. W mroku sieni oddzielającej kuchnię od ganku stali dwaj policjanci w granatowych mundurach. – A co? – zapytała Jadźka. – Jużem myślała, że kot lasuje. – Dlaczego zaszczekał parę razy i obojętnie położył się na pasiastym chodniku pod piecem. – Jest pan Józefowicz? – zapytał ten, który wszedł do kuchni pierwszy. Wykrzywił twarz, jakby zamierzał się uśmiechnąć. – Słucham. – Ojciec wyszedł z pokoju. – Pan inspektor? Bardzo prosimy! A jakież to wiatry... – Panie Józefowicz – zaczął ten pierwszy. Twarz miał gładko wygoloną i okrągłą – czy pan zatrudnia na tartaku Wiktora Woźniaka? – Wiktora Woźniaka? – ojciec zastanowił się, jakby nie rozumiał słów. – Przede wszystkim wejdziemy do pokoju. – Chodźcie, przodowniku – powiedział inspektor, i ten drugi, niepozorny, który wpatrywał się dotąd w wiadro z wodą, podreptał za nimi. Anna wśliznęła się do pokoju. – Siadajcie, panowie – ojciec wskazał krzesła. – Psia służba, żeby w Wielką Sobotę... – Cóż robić. Służba jest służbą, pan wie. – Ale żeby się czegoś napić, to chyba nie przeszkodzi... A kto to ten Wiktor Woźniak? – Półtora roku temu uciekł z więzienia. – Annie do przełyku weszło zimne jabłko. – Polityczny. Byliśmy u pani dziedziczki. Nie ma go w wykazie pracowników, ale powiedziała, że pan przyjmuje na tartak tak, bez papierów. Pan wie, panie Józefowicz, że tego robić nie wolno, wie pan, jakie czasy. – Jak jest robota, to biorę, kto pod ręką, to prawda. Chyba się pan orientuje, że w czasie prac w polu chłopi nie przyjdą. A tartak musi pracować, dziedziczka sprzedaje deski w całym województwie. Ale Wiktora Woźniaka nie mara. Był tu taki młody chłop, ale odszedł. Zarobił trochę i odszedł. – Panie Józefowicz! Wiktor Woźniak wysyła z gminnej poczty przekazy pieniężne do matki. – Wiktor Woźniak... pan wybaczy, ale... – Nadawca jest coraz to inny, coraz inne nazwisko, ale faktem jest, że matka Wiktora Woźniaka dostaje regularnie co miesiąc stąd pieniądze, a urzędniczka na poczcie twierdzi, że zawsze je wysyła ten sam człowiek... Zresztą, powiem bez owijania w bawełnę. Mamy pewność, że pan go zatrudnia. – Pan zapomina, panie inspektorze, że jestem porucznikiem rezerwy – powiedział ojciec zimno. – Daję panu słowo honoru oficera, że nie mam pojęcia o żadnym Wiktorze Woźniaku. Może to ten młody, który odszedł... zresztą, na miłość boską! Panowie źle szukają! Tu na tartaku nikt się nie ukryje. Trzeba iść do kopalni. Tam ma pan największą szansę złapania ptaszka. – Byliśmy – powiedział inspektor. – Nie mam powodów, żeby panu nie wierzyć, znamy pana dobrze... A gdzie mieszkał ten młody człowiek? – Gdzie mieszkał? A skąd mogę wiedzieć? Przychodził rano i to wszystko... zresztą, zaraz... ale może się czegoś przedtem napijemy? Jak ten człowiek, ten Woźniak wyglądał? – Uciekaj mi stąd! – krzyknął ojciec do Anny. – Spać natychmiast! Panowie wybaczą, przepraszam na chwilę, ale żona jest dopiero trzeci tydzień... – Wiemy – uśmiechnął się inspektor. W kuchni ojciec pogroził Jadźce pięścią. Kiwnęła głową ze zrozumieniem. – Ubieraj się w palto – szepnął do Anny. – Nieobecność Jadźki mogłaby zwrócić uwagę. Jadźka, zanieś tam wódkę, szynkę, no, wiesz sama. Anulko, leć biegiem do gajówki. Biegiem! Masz tu – podał jej banknoty – daj Wiktorowi. Powiedz, ale zapamiętaj dokładnie, żeby natychmiast uciekał, ale, zapamiętaj, tego nie wolno ci zapomnieć, niech Wiktor nie idzie na stację, na stację, rozumiesz? No, biegiem, on już wszystko będzie wiedział – wypchnął ją do sieni. – Jak dziecka pilnujesz, że nie śpi o tej porze – krzyknął na Jadźkę wchodząc do pokoju. Wieczór był wilgotny i ciemny. Anna powtarzała sobie: „biegiem” – i stała przy płocie przerażona. Bała się. Do gajówki, przez las, a na drodze może leżeć pies. Wszystkie postacie z bajek nagle ożyły, czaiły się w rowie, za drzewami. Trzeba było minąć parę chałup, kawałek łąki, skręcić w prawo w leśną przecinkę. Dławiła się lękiem. Wiktor, uciekł z więzienia, Matko Boska. Gniotła w ręku pieniądze, o Boże, tyle pieniędzy, ile by to było lodów albo lalek. Szła. Zrazu powoli, z trudem zmuszając nogi do każdego następnego kroku, wreszcie zmusiła się, żeby „biegiem”, i bez tchu dopadła do przecinki. Teraz było najgorzej. Drzewa stały ciemne i straszne, wiedziała, że mogą spłoszyć się wrony, że zrywa się ich wtedy cała czarna chmura, przeżyła już ten ich krzyk i widziała obłędny taniec nad sosnami, ale wtedy była z ojcem i ciepło jego szerokiej dłoni zabezpieczało przed płaczem i strachem. Jeszcze ta kępka karłowatych sosen, spod których tyle razy wyjmowała wilgotne maślaki, potem ta łysa i stara, która wkrótce się przewróci, jeśli tylko powieje mocniejszy wiatr, potem ta, w mroku podobna do krzyża. Przeżegnała się. Ogrodzona szkółka, wykarczowana polanka, na której leżały wyrwane z ziemi dziwaczne korzenie i już nikłe światło gajówki. Gajowego chyba nie było, bo nie zaszczekał pies, na dole skrzypnęły drzwi i kobiecy głos zawołał za nią: „A, Hanka, a cóżeś ty...” – ale nie słuchała, nic nie odpowiedziała, tylko trzymając się poręczy, przeskakując po kilka stromych schodków weszła do pokoju. Wiktor leżał na łóżku i czytał książkę. Zamknął ją i zanim zdążył coś powiedzieć, wybełkotała: – Przyszli po ciebie. Przyszli policjanci. Uciekaj zaraz. Tatuś ci to kazał dać – podsunęła mu wymiętolone pieniądze. Dotknął ich jak czegoś niezwykłego, jakby nie rozumiał, o co chodzi i co trzyma w ręku, popatrzył na nie i schował do kieszeni. – No dobrze, wezmę. Mam nadzieję, że się wam odwdzięczę. Czego jesteś taka przestraszona? – Nakładał na siebie kurtkę. Nic się nie bój, nie złapią mnie. Spodziewałem się tego w każdej chwili. Idziemy, odprowadzę cię przez las. Podziękuj ojcu i powiedz mamie... – A tego nie bierzesz? – wskazała stojącą pod łóżkiem małą walizeczkę. – Niech sobie to gajowy weźmie, powiedz mu, albo kto tam. Nie mogę uciekać z walizką, głuptasie. – Uciekaj zaraz. Tatuś powiedział, żebym nie zapomniała... zaraz uciekaj... a gdzie ty uciekniesz? – patrzyła na jego spokojną twarz. Uśmiechnął się do niej. – Och ty tchórzu, nie martw się. Dziś przenocuję tu w okolicy, a jutro się wymknę... Nie jestem nikim tak poważnym i strasznym, jak myśli twoja mama. – Wziął ją za rękę i wyprowadził na schody. – Uważaj, nie przewróć się. – Zawrócił od progu i głośno dmuchnął w szkło lampy. Było ciemno jak w kałamarzu z atramentem i Anna kurczowo trzymała się poręczy. Wiktor zapalił kieszonkową bateryjkę i mały krążek światła odsłonił dziurę w spróchniałym stopniu. – Wiem, jak się boisz iść przez las. To było bohaterstwo z twojej strony, że przyszłaś mnie ostrzec. Nigdy ci tego nie zapomnę. – Nie boję się iść przez las – zaprzeczyła gorąco Anna, dotknięta, że tak łatwo odkrył jej tajemnicę. – Nic a nic się nie bałam. – No, pewnie. Bo i czego się tu bać, lasu? Najgorsi są ludzie. Gdyby na przykład się dowiedzieli, że tu przyszłaś, że ojciec cię przysłał... – To co? – aż zatrzymała się z przerażenia. – Nic. Nie przyjdzie im to do głowy. Nikt na tartaku prawie nie wie, gdzie mieszkam. A ci, co wiedzą, nie powiedzą, cztery lata w kozie siedzą... – Wiktor, to siała baba mak, to tak jest. – No, właśnie. Napiszę do was – zbliżali się do łąki – polecisz do wsi już sama. Do widzenia. Na pewno się zobaczymy. – Stanął na skraju lasu. – Szybko, bo kataru dostaniesz. Miała niejasne wrażenie, że nie powiedziała Wiktorowi wszystkiego. Nie czuła dumy, wracała powoli, bez podniecenia, jakie towarzyszyło jej w drodze do niego. Zdawało jej się, że słyszy chrzęst gałązek łamanych butami Wiktora. Gdzie on pójdzie? Tam za lasem jest wieś, ale las wielki, prawie bez końca, i skąd on będzie wiedział, w którą iść stronę. A może do leśniczówki pójdzie? Albo na stację... o Matko Boska, na stację. A tam na stacji będą na niego czekać policjanci, bo ona zapomniała mu powiedzieć... Jakby coś ciężkiego skoczyło jej na piersi. Zapomniała powiedzieć o stacji! Do stacji jest czterdzieści kilometrów. Wiktor pieszo, policjanci na rowerach – postawili je przecież przed gankiem... i Wiktor przez las, a oni szosą... ale Wiktor musi dojść do szosy i może iść za nimi. Oni dojadą na stację i zobaczą, że Wiktora nie ma i zawrócą. A jak zawrócą, to akurat spotkają Wiktora, który pomyśli, że to ona, Anna, im powiedziała... Wezmą go do więzienia, tam pewnie jest strasznie. A jak go zastrzelą! Przez nią go zastrzelą, babcia mówiła, że strzelali do chłopaka, który kradł węgiel z wagonów... Naprzeciw niej szedł ojciec. Rzuciła mu się w ramiona. Wziął ją za ręce i mocno przytulił. – Już dobrze. Już wszystko dobrze. Sprawiali takie wrażenie, jakby uwierzyli – powiedział. – Poszedł? – Tak – odparła głośno, z przelotną ulgą, że nie zapytał o stację. Tego nie powie. Nawet ojcu. – Da sobie radę, nie myśl już o tym. Myślała. W nocy naciągała na głowę kołdrę, kręciła się w łóżku, aż ojciec zaniepokojony przyszedł jej zmierzyć gorączkę. Usnęła z termometrem pod pachą, bliskość ojca leczyła lęki. Po trzech tygodniach przyszedł telegram: „Wszystko w porządku”. i bez podpisu. Ale wiedzieli, że to od Wiktora. VIII Na chrzcinach Aldony, w tłumie gości Anna stała pośrodku i dygając pozwalała podziwiać swoją sukienkę. Nagle zobaczyła wchodzącego Mariana. Wiedziała, że wszyscy w okolicy wychwalali go, ponieważ stwierdził, że można jeszcze wydobywać rudę w starej kopalni. Wiedziała, że rodzice nie chcieli go zaprosić na chrzciny ze względu na ciotkę Lonię. Zbliżyła się do niego: – Ho, ho, co za chrzciny, nawet nieproszeni przyjeżdżają. Gwar ucichł, jakby ktoś wyłączył radio. Skupiły się na niej wszystkie spojrzenia. Usłyszała jeszcze gwałtownie tłumiony wysoki kobiecy śmiech i matka popchnęła ją do drzwi sypialni. Czuła, że zrobiła coś strasznego. Matka okładała ją pięściami po łydkach i po pośladkach. Anna szlochała w poczuciu krzywdy. Jadźka przeniosła ją na łóżko do zimnego trzeciego pokoju. – Adyć, tak mówili, ale zaprosili. Mówią jedno, a zrobią drugie, coś ty, dziewucha, powiedziała, bój się Boga. Już jak pan się zgniewał, to dobrze musiałaś powiedzieć. – Że takie ładne chrzciny, że tyle ludzi, że nawet... mówili tak... że Mariana nie będzie... – Będziesz tu leżeć i tyle, masz chrzciny, widzisz, masz chrzciny. „Mówili jedno, a zrobili drugie.” Przekonywała się o tym coraz częściej, przywykła już nawet do tego, żeby do ich słów podchodzić ostrożnie jak do jeża. Dlaczego mówili jedno, a robili drugie? Często matka wchodziła do kuchni późno, ziewała i chwytała się rękami za głowę i zwracała się do Jadźki: – Goście tak często to prawdziwa ruina dla domu. I mieszkanie, i meble. Już nie mówię o kosztach. Trzeba będzie to przerwać. Anna nazajutrz widziała w pokoju na rozsuniętym stole sterty brudnych talerzy, czerwone zacieki na obrusie i resztki sałatek na chodnikach. Na gramofonowych płytach od wczesnego popołudnia Olga Kamińska wyśpiewywała po rosyjsku cygańskie romanse, albo męski głos zachęcał: „Najlepiej w głowie mieć szum, szum daje wódka i rum, rum albo wino i zaraz giną, troski i smutki, i żal”. Ale kiedy Anna wydeklamowała wobec gości dalszy ciąg tej piosenki: „Najlepiej upić się w sztok, pić cały dzień, cały rok” – matka skrzyczała ją bardzo, że mówi takie okropieństwa, których nie rozumie, że to wcale nie prawda, że ten pan „śpiewa tylko tak” i nie można do tego przywiązywać żadnej wagi. I matka skrzyczała ją dopiero później, po wyjściu gości, to było jeszcze gorsze, niż gdyby zrobiła to natychmiast, bo wtedy od razu, kiedy to zadeklamowała, wszyscy zaczęli się śmiać i Anna nabrała na krótko przekonania, że jest dowcipna i zabawna. Często w nocy budziły Annę chóralne śpiewy: „Któż cię łączko będzie kosił, jak ja będę szablę nosił, łączko, łączko, łączko zielona”, albo mniej dziarskie i radosne: „Cicho, głucho, pusto w stepie, sokół skrzydłem nie zatrzepie, zrzuć z czoła sny marzenia, tęsknotę zwiej”. Kiedy słyszała jakąś przejmującą melodię, myślała o Wiktorze, który się śmiał bardzo białymi zębami i obawiał się, żeby Anna nie dostała kataru. Działo się wokół niej coś niezwykłego w częstych libacjach w domu, wyjazdach Jabłkiem „w goście” i na bale, była jakaś nerwowa gorączka, matka sprowadzała z miasta coraz więcej sukien, a ojciec w chwilach zdenerwowania czyścił pistolet, czarny, groźny, starannie przed Anną chowany przedmiot, zamiast jak dotąd nabijać gilzy. Pewnego dnia ojciec stanął przed Anną w mundurze porucznika kawalerii, a wieczorem goście w dużym pokoju śpiewali po kolacji: „Wina, wina, wina dajcie, a jak umrę, pochowajcie!” Annie serce ściskało się ze strachu, choć wiedziała, że ojciec rano odjeżdża tylko na manewry. Wrócił smutny, choć starał się uśmiechać, często stawał przy oknie zamyślony i gładził Annę nieuważnie po głowie. Matka wypełniała sobie czas na swój sposób. Haftowała, doglądała pielęgnacji Aldony, zajmowała się strojami. Wstąpiła w nią jakaś niespotykana energia, zaczęła organizować chór i urządzać w szkole przedstawienia. Wieczorami ubierali się obydwoje starannie i jechali „w goście”, często zabierając ze sobą Annę. W ich najbliższym sąsiedztwie nastąpiły pewne zmiany. Na miejsce dawnego leśniczego przyjechał jakiś dziwak i odludek, przywożąc ze sobą jedynie starą matkę. Nie był ani przez tydzień atrakcją towarzyską jak każdy nowy w okolicy. Chodził sam po lesie w kapelusiku z piórkiem, z dubeltówką przewieszoną przez ramię, i osobiście doglądał wszystkiego. Nie wysługiwał się gajowymi jak poprzedni. Do szkoły przyjechał nowy kierownik aż gdzieś z kresów, z żoną nauczycielką, uczesaną zawsze z idealnie równym przedziałkiem na środku głowy, od którego schodziły na boki głębokie lśniące fale. Nie mieli dzieci, nie obchodzili Anny. Zainteresowała ją inna pogłoska. Odszedł Marian – „bo pewnie, taki młody przystojny człowiek tylko się w tych lasach marnował, za pokutę jakąś w ogóle tu siedział” – a przyjechał inny inżynier, z żoną, która podobno jest wielką damą, synem i córką. Kiedy wszyscy przyszli do nich z kurtuazyjną wizytą, Anna z zaciekawieniem przyglądała się pani Franciszce. Rozczarowała ją, nie tak wyobrażała sobie wielką damę. Już samo imię Franciszka nie licowało z podobnym określeniem, w dodatku wielka dama ubrana była bezbarwnie, miała poważną twarz, niemal zupełnie pozbawioną mimiki, była nieumalowana, mówiła cichym, spokojnym głosem. Według wyobrażeń Anny, powinna się zjawić w powiewnej pastelowej sukni i kapeluszu z ogromnym rondem. Córka, Marysia, była w wieku Anny, dygała, mówiła „dziękuję i przepraszam” i Anna była pewna, że rodzice będą się teraz powoływać na nią: „Widzisz, jaka Marychna grzeczna”. Sprawdziło się. Janek, brat Marysi, wydał się Annie piękny. Miał lat dwanaście, był wysoki i ruchliwy. Pokazywała im swoje zabawki, kiedy usłyszała rozbawiony głos pana Berskiego: – Ładna z nich para! Może ich zaręczymy? – Rozległ się śmiech, a Anna spłoszona, spojrzała na Janka. Wydął wargi i przyglądał się jej z uwagą. – Chcesz być moją narzeczoną? – zapytał. – Chcę – powiedziała w oszołomieniu. – To daj mi to – wyciągnął ze sterty zabawek nakręcanego pawia, który majestatycznie chodził wachlując się ogonem. – Weź sobie – odparła szczęśliwa. Miała narzeczonego! Przez otwarte drzwi dostrzegła, że wszyscy ich obserwują. Pan Berski roześmiał się: – Pamiętajcie, jesteście zaręczeni, winniście sobie pomoc, szacunek i posłuszeństwo bez granic... – Dała mi pawia – rzekł Janek. – Niedobrze! Pawie pióra przynoszą nieszczęście. Lepiej zostaw – powiedziała pani Franciszka. – My sobie tu żartujemy, a nigdy nie wiadomo, co z tego może być – Anna usłyszała proroczy głos matki. Matka często przybierała taki ton. Państwo Berscy zamieszkali w wielkim drewnianym domu wybudowanym przez pierwszego dyrektora kopalni. Dom ten stał ukryty w lesie; odgrodzony od dawnej zarośniętej jałowcem drogi zardzewiałą siatką, a z drugiej strony, za podwórzem i gospodarskimi zabudowaniami, łańcuchem świerków. Rodzice zaprzyjaźnili się z Berskimi, mogła widywać Janka codziennie. Często zostawała u nich w domu na noc. Janek zamierzał zostać marynarzem i w pokoju na poddaszu urządził sobie kapitańską kajutę. Anna patrzyła na Janka huśtającego się niedbale w hamaku zawieszonym u sufitu, na lornetkę, mapy i jakaś wzniosła radość przepełniała jej serce, że będzie miała takiego mądrego i pięknego męża, a jednocześnie strach, że ona sama jest przy nim niczym, pojęcia nie ma o jego wspaniałym świecie, nie wie, jaka jest różnica między majtkiem a bosmanem ani na co on patrzy przez lunetę i do kogo krzyczy: „To kapitan Grant!” – bo przecież nie do niej, prawie jej nie zauważał, kiedy siedziała w kącie na podłodze i wpatrywała się w niego z nabożnym podziwem. Umiała tylko czytać, a i to niedobrze. Ten dom, od dawna nie zamieszkany, zaczął się zmieniać, tętnić życiem, w świeżo wymalowanych pokojach, z których każdy miał nazwę – nie tak jak u Anny – stołowy, salon, gościnny, gabinet, dziecinny, drugi gościnny, palarnia, zjawiły się meble, jakich istnienia nawet nie podejrzewała. Poczuła się w sytuacji wiejskich dzieci wchodzących do jej dużego pokoju, tyle że ona nie miała nikogo, z kim mogłaby się poczuć solidarna przeciw tym salonom i palarniom, wielkiemu fortepianowi, wymyślnym meblom i zastawie stołowej z czystego srebra. A do tego doszły jeszcze krowy z drewnianymi kołatkami na szyi i rząd kolorowych uli, z których się wyjmowało grube, ociekające miodem plastry, i dwa białe konie, z których każdy był ładniejszy niż Jabłek, klomby pełne pachnących kwiatów, nauczycielka z miasta, która na długie godziny odgradzała od niej Janka, fuzje, dubeltówki, myśliwskie psy, maszynka do kręcenia lodów, jakieś wyszukane potrawy, powóz z czarną podnoszoną budą, przy którym ich bryczka wyglądała jak połamany strach na wróble, długie cieniutkie papierosy pani Franciszki, nowo wybudowana łazienka z wanną, do której jakoś przedziwnie leciała woda przez ścianę gdzieś z kuchni, białe spodnie pana Berskiego i jego kapelusze, narzędzia do pracy w ogródku dla Marysi i wiele innych rzeczy, od których kręciło się w głowie. Marzyła, żeby kiedyś mieć to wszystko, takie samiuteńkie, nie inne. Nie była to zazdrość. Piekące uczucie własnej niższości, chęci dojścia do takiego skarbca, nawet zmierzchy i zapach maciejki i dźwięki z radia, czarna ściana lasu, i mokry powiew, wszystko kiedyś miało być tak. Nigdy nie żywiła takich uczuć w stosunku do Irmy, tamto było zrozumiałe i jasne, wielkie pola zboża i lasy, i folwarki nie robiły na niej specjalnego wrażenia. To było zupełnie oczywiste, dziedziczka, córka dziedziczki, tak po prostu na świecie było. Zresztą nigdy nie pomyślała chodząc po dworskim lesie: „to las Irmy”. Las był jej do niczego niepotrzebny poza chodzeniem po nim, co innego kapitańska kajuta czy łazienka zamiast balii. W lesie Irmy czuła się u siebie, „las dziedziczki” „las państwowy” – to nie stanowiło żadnej różnicy, wszędzie były takie same sosny z wyrastającymi nad nie dębami, borowiki tak samo chowały kapelusze pod brunatne liście, opieńki obrastały omszałe pniaki, prześlizgiwały się zaskrońce czy wyjrzała z mchu zygzakowata głowa żmii, tak samo drwale wycinali drzewa i układali w sagi. Ale kiedy patrzyła na świerki za podwórkiem Berskich, było od razu wiadomo, to należy do Janka i Marysi, ona tu jest obca. Rodzice Anny nie mieli tych rozterek i Anna usłyszała: – Ci Berscy bardzo bogaci ludzie. – Bogaci nie bogaci, mają po prostu trochę więcej pieniędzy od nas. – I tak się zakopać?! A swoją drogą co ta Franciszka zrobiła z tej rudery. – Ona kocha wieś, dlatego tu przyjechali. Nadeszła pora sianokosów i goście z domu Berskich wylegiwali się na wysokich stertach siana. Anna podawała koniom kawałki lepkich plastrów miodu. Konie marszczyły nozdrza i ukazując żółte zęby, zbierały je delikatnie z dłoni miękkimi wargami. W głębi podwórka Janek w mundurze ułana ciął z pasją szablą dyszel drabiniastego wozu. Słychać było radosne śmiechy dobiegające z wysokości stogów i monotonne bzyczenie pszczół. Ojciec Anny zjechał z góry siana na dół, przyklękał, robił zdjęcia. Anna pomyślała, że jest szczęśliwa, że będą dziś wracać do domu piechotą, na drogę wybiegną kundle, które nigdy nie ośmielały się zaatakować jej w obecności ojca. Rozedrgane od słońca powietrze pachniało świeżym sianem, z łąk dobiegały dźwięki ostrzenia kos. Podobno jakiś chłop przeciął przy koszeniu trawy żmiję na pół i obydwie połówki żyły. „Żyły”! – zastanowiła się Anna. Zamyślona, nie usłyszała, że zbliżył się do niej pan Berski. Wziął ją na ręce i podrzucił do góry. – Moja synowa śliczna! Ale słodki buziak, aż kapie dookoła! Biegnij, umyj się, są lody waniliowe. Wszyscy szli powoli na podwieczorek. Jakaś pani machając kapeluszem zawołała piskliwie: – I wierzycie państwo w tę wojnę? Czy jest coś w stanie zakłócić tę cudowną ciszę? Bosko! Tu jest bosko! Raj! Franciszka szła z ojcem Anny na końcu rozbawionego towarzystwa. Brązowe włosy błyszczały jej w słońcu, odchyliła głowę do tyłu i coś powoli, jakby z trudem czy wielkim namysłem mówiła. Ojciec odwrócił głowę w stronę Anny i zatrzymał na niej uważnie spojrzenie. Część druga I Anna obudziła się nie wyspana, i półsenna siedziała przy stole. Słońce mocno przypiekało przez szybę. Z trudem przełykała gliniasty chleb posmarowany nożem po czosnku. – Takie, widzisz, czasy nastały. Jedz i nie śpij, bo co, musisz się najeść. Obiad zrobię dobry, pyzów nagotuję. Takie to, widzisz życie bez chłopa w domu. – A dlaczego ty właściwie nie masz męża, tylko jesteś z nami całe życie? – zapytała Anna. – Nie całe, ino jak ty się miałaś urodzić, to państwo mnie wzięli. A wesela to nie było przez ten garb. Oddziałów pięć skończyłam, nie takam głupia, jak inne dziewuchy, i ilem książek przeczytała to o Jezu. I uprać umiem, i wykrochmalę jak się patrzy, a wiesz, jak gotować się nauczyłam, tylko co tu teraz gotować, kiedy do garnka nie ma co włożyć. Myślałam sobie kiedyś, że jak państwo się wyprowadzą, bo pani ciągle chciała do miasta, i racja, może by było inaczej i Pan Bóg by nie zesłał takiego nieszczęścia, to pójdę na służbę do miasta, bo z takim gotowaniem to wezmą wszędzie. I przecie pamiętasz, jakie sosy robiłam, i pamiętasz, jakżeś psu kiełbasę pod stół rzucała, a cielęciny to się mniej jak ćwiartkę nie brało od chłopa i to tylnią ćwiartkę jak się patrzy. A jajka to na kopy, a śmietany to garniec. Wiesz, ile miałam pieniędzy przed wojną uskładanych? Trzysta złotych. Leżą w moim kuferku, to sobie choć czasem wieczorem popatrzę. A ubrana jak chodziłam, co? Te moje siostry zatracone w życiu tego nie widziały. – Przez garb? Jak to przez garb? – zdziwiła się Anna mieląc w ustach spaloną skórkę chleba. Odkąd sięgała pamięcią, Jadźka zawsze miała garb, nie bardzo widoczny, ot, trochę krzywe plecy, i Anna nie sądziła, że mogło być inaczej. A Jadźka była ładna. Miała okrągłe niebieskie oczy. – Jakbym była miała nawet wielki garb i dużo pola, to byłby chłop. A tak to moje trzy proste siostry się pożeniły, i co? Krzywo patrzyły, choć się człowiek natyrał od świtu do nocy. Nawet koszuli nie dały w komodzie położyć, cholery. A prawo moje, jak i ich. Jeszcze pokąd żyła nieboszczka mama, to siedziały cicho. A jak tylko matka oczy zamknęła, to się zaczęło. Mogłabym teraz siedzieć tam, przecie moje pole jest, ale ci powiem, że nigdy. Taką mam w sobie zaciętość. Tyle w życiu miałam dobrego, co od was, i przecie was nie zostawię w biedzie i na urągowisko do sióstr nie pójdę. Mają mnie spłacić po wojnie – westchnęła – a teraz co, na siekiery pójdę czy jak. Usnęłaś? Jedzże! Co to się tam tak przejmować i przybierać sobie do głowy. Przeszło, wszyscy żyjemy, Panie Jezu. Usnęła, biedne dziecko, kiedy tam do taki biedy przywyknie. I co to takiemu dziecku przychodzi do głowy, co ja chłopa nie mam. Wyczytuje te książki po całych dniach i stąd takie rozmyślania. Anna udawała, że śpi na stole. Jadźka teraz częściej mamrotała do siebie albo, zapominając o istnieniu słuchacza, ciągnęła głośno swój wewnętrzny monolog. Słuchała teraz pilnie gadania Jadźki, monotonnego jak deszcz. – Miałam chłopa! Ale zrobił tylko swoje, sobaka jedna. Grzech człowiek ma i jeszcze dobrze, że nic z tego nie było, bo już sobie chyba życie trza by było odebrać. Daleko we wsi innej się ożenił. No to odlałam z wosku jego kukiełkę i przekłułam, żeby nie pożyła długo ta wredna cholera. Już mnie nigdy żaden chłop na to nie weźmie. Nigdy w życiu. Tak sobie myślę, bo jak się pomyśli, to lżej człowiekowi. Teraz to chyba żeby się wpierw ożenił. A jak za mną chodził! Jak bym była każdą inną. A mówił, a oczami przewracał, a gadał, że aż go gorąco oblewa, jak się do mnie przysunie... i może bym miała do niego jakie pretensje, gdyby sobie tak zwyczajnie poszedł? Żadnych bym nie miała pretensji, ale poszedł jak świnia, jakby wieprz jaki... A pewnikiem nie robiłabym mu tych wstrętów i byłabym mu od razu uległa, bo chłop był jak malowanie, ale chciałam go trochę pozwodzić jak inne. I myślę sobie, niech go jeszcze większe gorąco oblewa, jak tak swojego nie dostanie od razu. I przemawiałam się z nim tak, że co ty chcesz krzywą dziewuchę czy co. Ale tak tylko mówiłam, nie żebym tak myślała, bo już lata swoje miałam i wiedziałam, że mnie chce, umiałam się na tym poznać. A on powiedział, że wcale nie jestem krzywa, że tego nie widzi, że ładna ze mnie dziewucha. Jak to powiedział, to jakby mnie kto miodem oblał, i mówię, że dobrze, że przyjdę do stodoły Makułów, do ty, co w polu stała. Jednym się życie układa, a innym nie. I już – jej westchnienia stały się coraz bardziej głębokie. Anna skoncentrowała całą uwagę na tym, żeby się nie poruszyć. Jadźka obierała kartofle wrzucając je do podstawionego wiadra z wodą. Chlipała cicho. – Czasem to tak człowieka napadnie jakby jaka zaraza. Wyspowiadałam się księdzu i rozgrzeszenie dostałam, ale o tej figurce z wosku i że mu tak źle życzę, to nie powiedziałam nikomu, to już jest grzech śmiertelny i co to takiego jest w człowieku, że mu przychodzą takie myśli, to już nie wiem, i chodź tak z tym w sobie do samej śmierci. – Z wolna mamrotanie stawało się coraz bardziej wyraźne. W przerwach słychać było tylko chlupot wody, do której energicznie wrzucała kartofle. – I nie wie się czy się jest dobrym, czy złym. Bo dzieci siostrze wyniańczyłam, i na siłę albo przez sądy swojego nie dochodzę, i niech się udławią tymi moimi dwiema morgami, niech im będzie. A tego nie przeboleję, choć już minęło tyle lat. I tylko czekam, jak umrze ta wredna cholera, to może wtedy przestanę słyszeć ten śmiech, co to go słyszę w uszach w każdej chwili, bo jak już będzie pod ziemią, to już się tak nie zaśmieje. A człowiek na wieczne pójdzie potępienie i choć Pana Jezusa błaga, żeby mu to odjął, to ciągle tak myśli najgorzej. Bo jak wtedy przyszedł do tej stodoły, to tylko było Jadźka, moja ty kochana dziewucha, jak Chrystusa jedynego kocham, tak było, Jadźka, mojaś ty kochana dziewucha, to już jakbym w niebie była i nawet nie myślałam, czy się ze mną ożeni, tylko myślałam Karol, bo Karol jest tej cholerze zatraconej, Karol, tak jak temu bratu pani, co zginął na samolocie, takiś ty piękny i zgrabny prosty chłop i wszystko ci pozwolę, co będziesz chciał, i nawet na służbę do ciebie pójdę, żeby choć czasem być z tobą w stodole, i żonie twojej będę usługiwać, żebyś tak mnie jeszcze do siebie przycisnął i mojaś ty kochana dziewucha żebyś powiedział. A to jeszcze wcale nic nie było, nie był to jakiś taki, co to się rzuci, tylko mnie głaskał i gładził, i całował, może myślał, że mu nie ulegnę, i aż się wstydziłam, że go zwodziłam tak długo, a nie przyszłam od razu z nim do stodoły, jak tylko na mnie spojrzał. Inne to mówiły, że to wstyd tak chłopu spódnicę podnosić, a ja nic, zdjęłam kieckę i on jakby wtedy ogłupiał z radości, a mnie aż śpiewały różne głosy w piersi i tak na tym sianie to było. A potem to strach mnie zdjął taki, bo Jaśka Makułów jak uległa swojemu w pszenicy, to zapiął spodnie i plunął, rwałam na miedzy mlecz dla królików, to wszystko widziałam. Plunął, nie to żeby na nią, tylko tak sobie plunął i poszedł bez jednego marnego słowa. Ale oni, choć to tak było, jakbym nigdy nie chciała, żeby było, pożenili się, bo rodziny tak ugodziły między sobą, no i co, dzieci mają troje i do kościoła razem idą. I żeby on wtedy poszedł, tobym sobie pomyślała, że nie było mu, jak trzeba, i nawet bym się cieszyła, że mnie przez takiego chłopa wszystko boli w sobie. Ale on to był taki delikatny jakby pan jakiś i mówił Jadźka, dobra jesteś dziewucha, bo już myślałem, że ogłupieję. I potem znowu to było na sianie i znowu mi tak śpiewało i nic już nie bolało, ale to jeszcze nie było tak jak ten ostatni raz i nie wiem, bo przedtem tak nie było, ale ten ostatni raz, to już się widno robiło w stodole, to wtedy myślałam, że się życie moje kończy i modliłam się cały czas, żeby się skończyło wtedy. Ale potem już się koło mnie nie położył, a chciałam tego jak niczego innego na świecie, tylko żeby się tak położył i więcej nic, to on mówi, że dosyć tego będzie i żebym nie czuła krzywdy, bo mi za to dogodził, to jesteśmy kwita. Złapałam go za rękę i mówię, że mógł iść przez całą noc, ale po tym ostatnim razie to już nie, bo jak tak było, to to Pan Bóg pewnie pobłogosławił, bo to nie może iść tak na marne, i wtedy mi chyba rozum odjęło, bo powiedziałam, żeby się ze mną ożenił. A on wtedy złapał marynarkę, co ją rzucił w sąsieku na słomę, i mówi, że mogę po całej wsi rozgłosić, że poszłam w nocy z chłopem do stodoły, a on się ożeni z taką, co nie pójdzie przed ślubem. I jeszcze nawet nie miałam do niego pretensji, bo mógł mnie w ogóle nie chcieć, i mogłam nie wiedzieć, jak życie wygląda, ale mówię, że tylko z nim i że przecie się na tym poznał, i jak przyszłam, to pewno że myślałam o żeniaczce, ale jak mu się położyłam, to już nie, a teraz tak mówię, bo nie mogę żyć bez niego, i że to już wiem w tej chwili, bo coś się we mnie przemieniło, i że nijakiego życia już miała nie będę. I jeszcze raz powiedziałam, żeby się ze mną ożenił, bo całą noc mówił, jak mu ze mną dobrze w tej stodole. A on na to, noc to noc, garbu twojego nie widać, a cycki masz twarde jak rzepa. I jak chcę jeszcze, żeby tak było w nocy, to mogę przyjść choćby jutro, ale w dzień to on by się ludziom ze mną nie pokazał na oczy i jeszcze powiedział, że się nadaję tylko jak leżę, a nie do życia, i żebym to sobie wybiła z głowy. To myślałam, że oślepłam tak mi się coś do oczu rzuciło i porwałam się na niego z pięściami. Tak się wtedy zaczął śmiać, jakby zwierzę jakie, i słyszę to przez te wszystkie lata. Wyszedł ze stodoły, a ja tam dwa dni leżałam i siano do gęby kładłam, żeby nie krzyczeć, i nie jadłam ani nic. Dopiero Makuła po słomę przyszedł i mówi Jadźka, czyś ty chora, czy cię zbiły siostry, bo cię szukają, co się z tobą stało. I nigdy nikomu nic nie powiedziałam, a na niego nie spojrzałam już w życiu. Ale mam to w sobie, nie tę krzywdę, co on myśli, tylko to śmianie. I tylko księdzu na świętej spowiedzi powiedziałam. O Jezu Nazareński, mnie to już przez to rozum odjęło, że to mówię jakby chyba głośno i dziecko jeszcze usłyszy, i Pan Bóg mnie pokarze, choć i tak mnie pokarze, że mam takie złe myśli. – Zebrała z podłogi rozsypane obiery i zalękniona spojrzała w stronę stołu. Przez chwilę wsłuchiwała się w oddech Anny, a później szturchnęła ją w plecy. – No, śpisz tu jak w nocy czy co. Z mlekiem chcesz pyzów? Czy z cukrem? Z sacharyną, znaczy. – Ze słoniną – odpowiedziała Anna i bacznie przyglądała się Jadźce. – Z kota ci chyba wezmę słoniny, głupia. – Mówię, z czym chcę – burknęła dziewczynka. Widziała Jadźkę jakby pierwszy raz w życiu. Była wstrząśnięta tym, co udało jej się usłyszeć i zrozumieć z gadania Jadźki. Teraz dopiero pomyślała, że Jadźka coraz częściej mówi do siebie i ona rzadko tego słucha, ponieważ sądzi, że to jakieś wyrzekania na nią. Jadźka patrzyła na nią nieufnie i podejrzliwie. Postanowiła rozwiać jej wątpliwości. – Mamusia kupi mi brulion – powiedziała – a może dwa, w linie i w kratkę. Wypiszę sobie, jakie są części mowy, i będę się uczyć – pogrążyła się w marzeniach o brulionie. Powinien mieć dużo kartek, gładki papier, na okładce będzie napisane: Brulion. Widziała taki u Martyny. – Brulion. Taki gruby zeszyt. Będę się uczyć codziennie. Będę miała w czym pisać. – Adyć, wiem, wiem – odparła swarliwie Jadźka. – Gdzie to ci było dziś takie strzelanie? I czegoś się tak trzęsła, aż myślałam, że choroby jakiej dostałaś. – Wylała mi się z butelki ta gorąca woda, którą mi w nocy położyłaś w nogi. – Czemuś nie mówiła? To tam pościel mokra i wsyp cały przemókł, mam ja z tobą życie, o Jezu. Anna chciała, żeby jak najprędzej przyjechała matka. Wierzyła, że jak będzie o tym myśleć bez przerwy, to siła tego pragnienia ściągnie tu matkę jeszcze dzisiaj, choć pojechała daleko, gdzieś pod Kraków, po mąkę i słoninę, bo tam wsie są podobno bogatsze niż tutaj. I może mama przywiezie jej buty, czarne, sznurowane, na gumie. Mogłaby wtedy wychodzić na dwór, a nie tylko czekać, aż ktoś przyjdzie, i siedzieć tu z tą Jadźka, która czasami zupełnie plecie trzy po trzy. Choć i o tym Karolu... takie dziwne rzeczy... Jadźce to chyba wojna pomieszała do reszty w głowie. Ciągle się bała wiecznego potępienia, choć – Anna musiała przyznać – była to sprawa niezrozumiała i niejasna. Kiedy Anna chowała łapę Dlaczego i tym szczątkom ukochanego psa zrobiła grób, a potem postawiła na mogile krzyż, Jadźka była oburzona: – Jakby to dusze miał albo co. I jeszcze nie powiem, żeby cały pies był, to zakopać, żeby od ścierwa zaraza nie poszła w ludzi, ale żeby grób i krzyż chrześcijański kawałkowi psa stawiać, to już ino z tego, żeś rozpuszczona jak dziadowski bicz. A jak biedaczyna zaskowyczał, to mrowie aż przeszło przez człowieka o Jezusie, za co tak karzesz stworzenia swoje. Ale grzech krzyż psu postawić, choćby cały był. To nawet taki z ludzi, co sam kres swojemu życiu położy, prawa do krzyża nie ma i w ziemi święconej ksiądz go nie da pochować, choć człowiekiem był i duszę miał, co na wieczne poszła potępienie. – Wieczne potępienie! Brat dziedziczki sam kres swojemu życiu położył i mówiło się o nim jednym tchem ze słowami: „honor, pieniądze, karty, kobiety”, i pochowano go w rodzinnym marmurowym grobowcu na poświęconej ziemi. Ludzie mówili, że przez te wszystkie nieszczęścia Molendowska była taka zacięta i zła, bo i ten brat, i mąż umarli na taką chorobę, co to nawet na nią pieniądze nie pomagają, i Irma niemowa, którą przed samą wojną wywieźli gdzieś za granicę, żeby tam się mówić u jakiegoś profesora nauczyła... Więc mówili o niej: „Od tych zmartwień taka wredna, jeden to zniesie z chrześcijańską pokorą, a drugi się robi twardy i tylko już na tym świecie o majątek stoi. A z Józefowiczową to już całkiem po świńsku zrobiła, żeby kobietę z dwojgiem dzieci z domu jej własnego wyrzucić, bo wiadomo, że Józefowicz co do grosza zapłacił, a że z papierami nie załatwił jak trzeba, to już taki był, że ludziom wierzył. Ale pomyślała sobie, co mi z tych pieniędzy Józefowicza, jak już nieważne, i co mi tu baba z dziećmi ma siedzieć, rodzinę z miasta sobie sprowadzę. Jakby we dworze pokojów mało było! Jakby Józefowicz żył, toby doszedł swego, a jak kobieta z dziećmi sama na świecie zostanie, to nikt się z nią nie liczy. Jeszcze gdyby Józefowiczową hardo się postawiła, toby może dziedziczka zmiękła, ale głowy do niczego nie miała. To i wiadomo, bo i skąd, jak całe życie dobrze jej było, męża zaradnego miała i o niczym nie musiała myśleć. I jeszcze zadowolona była, że jej Molendowska pod gołe niebo nie wyrzuciła”. „Może dziś dostanę buty, a brulion to już na pewno” – dumała Anna. Najpiękniejsze buty dostała na dwa dni przed wojną, kiedy ojciec już poszedł do wojska. Matka z miasta przywiozła. Były to czarne lakierki tak błyszczące, że odbijał się w nich każdy promyk słońca niczym w oczkach pierścionków babki. Anna chodziła w tych pantoflach po całych dniach, choć gorąco było i nogi trochę piekły, a wieczorem stawiała na nocnej szafce, żeby je od razu zobaczyć, kiedy otworzy oczy. Anna miała wtedy moc zajęć, w odróżnieniu od matki, która po wyjeździe ojca ustawicznie stała przy oknie i poprawiała firanki. W sąsiednim domu kotka miała małe, Anna zabrała dwa jeszcze ślepe kociaki, ponieważ chciano je utopić w rzece. Lizały jej palce szorstkimi ciepłymi języczkami, a ponieważ Jadźka nie dała trzymać ich w domu, Anna wyniosła je w koszyku do ogródka i obłożyła kiełbasą i cukierkami. W dwa dni później jeden z nich tajemniczo znikł, a drugi leżał na poduszce martwy. Matka nie zwracała uwagi ani na Annę, ani na jej dramaty, bo ojca nie było, a we wsi panowało wielkie zamieszanie. Chłopi szli do wojska z węzełkami pełnymi pyzów na drogę, krów na pastwisko nikt nie wyganiał, ryczały więc w oborach, a dzieci plątały się wśród poborowych, po chałupach, koło lamentujących matek. Anna wpadała do domu tylko, kiedy była głodna, i wieczorem, kiedy Jadźka nawoływała ją z ganku: „Haaanka!” Aaankaaa!” Zastawała wtedy matkę ze słuchawkami radia na uszach, jakby półśpiącą, nieruchomą. – No i wysłuchała tam pani co? – chciała wiedzieć Jadźka. – Nie potrwa długo. Nic się takiego nie stanie. Przeszli granicę, ale nie ujdą daleko. Najważniejsze, nic nie zmieniać. Nie możemy sobie pozwolić na żadną panikę. Dopóki ciepło, obiady będziemy jeść na ganku. Anna właśnie jadła miękkie kartoflane kluski obficie polewane słoniną ze skwarkami, kiedy zobaczyła ciągnącą całą szerokością drogi kolumnę wozów wyładowanych dziećmi i pierzynami, stołami i kolorowymi tobołami, a z tyłu do wozów przywiązane szły krowy i podskubywały siano umieszczone im na wprost pyska, kozy beczące i przebierające szybko nogami, prowadzone na sznurkach przez kobiety, psy towarzyszące zaprzęgom. Od czasu do czasu zerwał się popłoch kurzego gdakania i rozległ się płacz dziecka. – Uciekinierzy – powiedziała matka. – To znaczy Niemcy są już blisko. Do ich wsi wjechali w dzień później. Stały wszystkie trzy na ganku, matka zaledwie zdążyła zaciągnąć wózek z Aldoną do kuchni, kiedy Anna usłyszała warkot silników i szosę przejechał żołnierz w zielonym mundurze i chełmie z paskiem pod brodą. Stały w milczeniu, przerażone i niepewne, żadna z nich nie zrobiła ani jednego gestu. A szosą przelewała się cała rzeka motocyklistów i samochodów. Anna patrzyła chciwie. To tak więc wygląda wojna, jadą i jadą bez przerwy. A ona myślała, że strzelają. Dlaczego mruczał i warczał, napinał mięśnie, podnosił się i kładł z powrotem karcony szeptem matki: „Pies! Leżeć!” Zerwał się nagle, gwałtownie i skoczył w pędzący nurt. Anna usłyszała przeraźliwy skowyt, i Jadźka mocnym szarpnięciem wyciągnęła ją do kuchni. – Zabili by cię jak tego psa, gdybyś się ruszyła. Pies auta nie widział, to i go napadło. To jakieś ancykrysty nie ludzie. Żeby choć który, taki owaki, stanął, jak mu stworzenie pod koła wpadło. Ty o ojca pacierze mów, a nie płacz o koty ślepe albo i psa. Wola boska, wojna to jest wojna. – Patrzeć na to nie mogę – matka weszła do kuchni i przyłożyła ręce do uszu. – Nigdzie nie będziemy uciekać, zostaniemy tu. Jadźka! Jak chcesz, to możesz wracać do domu: Płacić ci nie mam czym. Pieniądze nieważne. I te, co są w domu, i te, co są w kasie oszczędności. – Co racja to racja z tym uciekaniem. Gdzie tu uciekać. A jak pani czasem coś powie, to aż się niedobrze człowiekowi zrobi. Gdzie bym tam odeszła, co by pani z tymi dziećmi sama zrobiła, bo to pani umie co uprać czy co. Zapłaci mi pani po wojnie. – Wszystko. Co do złotówki. Za każdy miesiąc. Zresztą jak tylko pan wróci... – To już jak pani będzie sobie uważała. Mówić o czym nie ma. Zresztą wie pani, że nijakiego domu nie mam, co tam się mamić po próżnicy. I niech pani Mańkę odprawi, ni ma tu teraz roboty dla dwóch. Matka odprawiła Mańkę płacąc jej za ostatni miesiąc bielizną i znoszonymi sukienkami. Wszystkie pieniądze z zakopiańskiej kasetki ukryte pod bielizną matka dała Annie do zabawy, a w dziesięć minut potem zebrała je z podłogi i zamknęła na kluczyk: – Zwariowałam chyba. Lada moment mogą być znowu ważne. To tak, jak człowiek nie wie, co jutro z nim będzie. Musimy oszczędzać. Tylko z czego? Którejś z następnych dusznych nocy matka gwałtownym potrząsaniem za ramiona wyrwała Annę z głębokiego snu i kazała jej się położyć na podłodze pod ścianą. Leżała tam już na pierzynie śpiąca Aldona i Jadźka mamrocząca pacierze. Było słychać bliskie strzały. – Pewnie jakiś oddział tu się zgubił. Strzelają już tak od siódmej. Nic nie słyszałaś? – spytała Annę matka. – Nic – Anna ze strachem szczękała zębami – Zabiją nas? – Śpij! Zamknij oczy, wsadź palce w uszy i staraj się o tym nie myśleć, to zaraz zaśniesz. Widziałaś ty, Jadźka, coś podobnego, żeby nie słyszeć takiej strzelaniny? – Gdzie to trafi jeden do drugiego w taką ciemnicę, rozumu do tego ni mam – zastanawiała się Jadźka. – Księżyc świeci – powiedziała matka. Podniosła się i trwożnie uchyliła róg satynowej zasłony. – Nic nie widać, we wsi się nigdzie nie pali. – Lampy ludzie pogasili, żeby nie trafili w okno. A taka kulka to, jak pani myśli, tak od razu na śmierć? – Jak trafi w serce albo w głowę, to na śmierć – pouczyła matka. – Ale już cię tam od razu trafi, bój się. Na wojnie nie strzela się do cywilów. – No, to przecie my cywile – odetchnęła Jadźka. – Nasi zaatakowali, kiedy Niemcy jechali już od godziny. Teraz pewnie chcą się wycofać i Niemcy ostrzeliwują las. A może tylko tak na wiwat strzelają, dla strachu. – Dlaczego śpimy na podłodze? – zapytała Anna i rozpłakała się, bo przypomniał jej się pies, a raczej to, co z niego zostało, kiedy przyjechało niemieckie wojsko: trochę krwawej miazgi wbitej w kamienistą szosę i jedna cała łapa na boku drogi. – Cicho bądź, dziecko obudzisz – ofuknęła ją matka. – Jak się leży na podłodze, to nas nie trafi żadna zaplątana kula. Tam może giną ludzie za ojczyznę, a ta będzie buczeć o psa. – Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci na wieki wieków amen. – Pod twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko... Następny dzień był ciepły i jasny, kiedy się patrzyło przez okno, i wokół panowała taka cisza, że Anna była pewna, iż spanie na pierzynie i strzały były snem. Wyszła na dwór, kobiety szły w stronę łąki pod lasem. Przyłączyła się do nich i zaraz za szkołą, na dworskich łąkach ciągnących się w kierunku kopalni, zobaczyła trupy polskich żołnierzy. Z daleka wyglądało to, jakby na łące zakwitły jakieś wielkie i dziwne kwiaty, ciemniejsze od łąki mundury, biel koszul i czerwień krwi. Podbiegła bliżej. Obok siebie leżeli dwaj żołnierze z otwartymi wytrzeszczonymi oczami, jeden miał jeszcze rogatywkę na głowie, choć głowa trzymała się ciała jakimś strzępkiem skóry jedynie, drugi miał na brzuchu głęboką ranę, przez którą widać było wnętrzności. Nogi zrobiły jej się ciężkie, stała tak długo i nie podeszła już do tamtych, których widziała dookoła leżących. – Swoich to zabrali do dnia – usłyszała kobiety wracające do domów – ludzi ze wsi trza zwołać, stary Benedykt krzyże niech wyhebluje i pochować musimy. – A trumny? Bez trumien? – Ludzie! Kto tyle trumien zrobi. Tartak stoi. – Deski są, co to jeszcze za Józefowicza. – Do księdza trzeba iść, niech umyśli. Anna z dala zobaczyła, że przed ich domem stoi jakiś mężczyzna, i w pierwszej chwili myślała, że to ojciec. Rzuciła się szybko w nagłym porywie radości. Mężczyzna odwrócił się. – Tu mieszkasz? – Tu – kiwnęła głową. – Mama w domu? – W domu. Wszedł do kuchni i stanowczym głosem zwrócił się do matki: – Pani Józefowiczowa? Mam wiadomości o pani mężu. – Żyje?! – Zaraz. Pomalutku. Czasy ciężkie, pani rozumie. Matka zdjęła z palca pierścionek i podała mu: – Proszę siadać. – Jak na takie wiadomości to trochę... powiedziałbym... Matka zdjęła pierścionek z drugiej ręki, a on niedbale wrzucił go do górnej kieszeni marynarki, gdzie już tkwił pierwszy. – Żyje. Uciekł z wojskiem i rządem przez Zaleszczyki do Rumunii. – Proszę pana! Mój mąż nie zostawi nas! – krzyknęła matka. – Jak pan może tak kłamać i żerować na cudzym nieszczęściu. – Był ranny. Ale lekko. – Widział go pan? – Widziałem. Gdybym nie widział, tobym nie mówił. Leżał przykryty swoim płaszczem... był ranny w nogę. – Jakim płaszczem? – No... swoim. Ważne, że żyje, nie? – Niech pan stąd idzie – powiedziała cicho matka. – Niech pan natychmiast idzie. Człowiek znikł, tylko brak pierścionków świadczył, że był naprawdę. Ojciec zjawił się w nocy, nie ogolony, brudny i wydawał się Annie tak piękny jak najpiękniejszy królewicz z najpiękniejszej bajki. Patrzyła na jego mocną twarz, ciemną, krótko ostrzyżoną głowę, oczy smutne i poważne i cała tamta groza i zamęt rozpływały się, bladły. – Jak szczury – powtarzał i choć Anna nie wiedziała, czego to dotyczy, to nie miało żadnego znaczenia. Ani szczury, ani wojna. Tartak znowu ruszył, ojciec pracował w nim z dwoma parobkami ze dworu i Anna znów mogła siadywać na górze wilgotnych trocin. Wszystko wracało jakby do normy, tylko czasem nisko przelatywał samolot, niezwykły gość w tych stronach, ale tak nisko, że Anna widywała głowę niemieckiego pilota, i rozmyślała, czy on zobaczył, że ona siedzi, i czy poznał, że na trocinach. Życie znowu nabrało barwy, choć ojciec nigdy już nie bywał taki wesoły jak dawniej, wracał często do domu późno w nocy, niekiedy wyjeżdżał na parę dni i to było najgorsze. Znowu oczekiwania, strach, że się coś stało, i ogromna ulga, kiedy zastukał w szybę. Przywoził zawsze z tych wypraw coś dla Anny, zabawkę czy słodycze, jakieś pigułki i tran dla Aldony. Anna nareszcie nie musiała pić tranu, nikt nie trzymał jej w kącie i nie wpychał łyżki do gardła „no, wypij, połknij, a zaraz zjesz landrynek”. Matka przerabiała suknie na „stosowne do sytuacji”, nie zmieniła się tylko Jadźka, może częściej wzdychała. Ojciec musiał sprzedać Jabłka Molendowskiej, w rozliczeniach były pieniądze, masło i kiełbasa. Przykro było jeść kiełbasę otrzymaną za Jabłka, ale kiełbasa zaczynała Annie smakować. Jadła więc, czując się, jakby skłamała albo popełniła inny grzech. Zimę przeżyła w otumanieniu, zupełnie jak jeden długi nudny dzień, kiedy się tak nie wie, co z sobą robić, jest jakoś tęskno i nieprzytulnie, ani w klasy pograć, bo na dwór wyjść nie wolno. Siadywała swoim zwyczajem na oknie, popatrywała na drogę, która stała się ruchliwa, a to wozy jakieś wyładowane ludźmi wracały, a to krowy ktoś prowadził, a to przejechał szybko niemiecki samochód. Wieczorem w domu zjawiali się nieznani mężczyźni, którzy nigdy przedtem u nich nie bywali, i raz wydało się Annie, że w ściszonych rozmowach poznaje głos Wiktora. Nie śmiała o to zapytać, zabroniono jej mówić, że do nich przychodzi ktokolwiek. Czasem znów byli goście i ubolewanie nad kolacją stało się pewną dumą matki: „Jajecznica, moi drodzy, tak mi wstyd”, a za tym się kryły te wszystkie zjedzone świnie i cielaki i radosna prognoza na przyszłość: jeszcze się odegramy za tę jajecznicę, jedzmy, napijmy się wina domowej roboty, zapamiętajmy to, będzie co wspominać, już wkrótce będziemy się z tego śmiać, ale patrzcie, jak nie tracimy ducha, nie wpadamy w popłoch, jak potrafimy się zachować, jemy tu sobie jajecznicę na boczku na przekór tym podłym czasom, Zaleszczykom, Rumunii, bo jesteśmy narodem który nigdy... który zawsze... Jadźka zasyczała ze złością, bo odstawiając garnek sparzyła się w palec. Do drzwi zastukała matka, Anna poznała to natychmiast. Zerwała, się, żeby otworzyć. Przed drzwiami stał spory worek, przez który jak przez gęste sitko przesypywała się mąka. – Ratuj to jakoś – zwróciła się do Jadźki. Weszła do kuchni i tak jak stała, w płaszczu ubielonym mąką, rzuciła się na łóżko Jadźki i zapaliła papierosa. – Myślałam, że już nie dojadę. Rewizje w pociągach, odebrali mi słoninę. A to, zobaczcie – wyciągnęła do góry teczkę – przeciął mi ktoś żyletką w pociągu i zabrał portmonetkę. Nic w niej prawie nie było, bo pieniądze i papiery noszę tu – odchyliła fokowy kołnierz płaszcza i uśmiechnęła się z triumfem. – Ale ta teczka, taka strata. Ostatnia nasza porządna rzecz. – Do szewca się zaniesie, zaszyje. I tak nie myślałam, że pani ma rozum na takie wyjazdy. Jak już brat bratu... – Hanka, mam coś dla ciebie – matka podeszła do stołu i zaczęła odwijać paczkę. – Trafiło mi się. Nie są nowe, takie prosto spod igły, ale bardzo przyzwoite, choć na gumie – wyciągnęła czarne trzewiki. W paczce nie było nic więcej. Anna patrzyła z zapartym oddechem na ruchy matki. Może w kieszeni palta? To była duża kieszeń wszyta w przeciętą podszewkę. Brulion śmiało mógł się tam zmieścić. A może ten złodziej, kiedy rozciął żyletką teczkę, zabrał? Matka rozebrała się i powoli zaczęła nalewać do miednicy wodę. Weszła do pokoju i niosąc szlafrok zapytała zmęczonym głosem: – Co tam jest na ścianie? Śnieg? Matko Boska! Druga się rozchoruje. – A śnieg, co ma być, jak dziury w ścianie, a mrozy chwyciły. Zeskrobuję wieczorem tasakiem. Wczoraj to dwie miednice tak uskrobałam. Nie pali się, bo drzewa mało, to co. Śpi się tam tylko, to nic się nie stanie. Butelki z wodą gorącą kładę do łóżka. Tak tu wczoraj strzelali, że mówię pani. Ta to całą noc zasnąć nie mogła. – Mamusiu... a brulion – wyjąkała Anna. – Jaki brulion? – zdziwiła się matka. – Cały tu czas czekała na jakiś zeszyt. – A, racja. Brulion. Zapomniałam. II – Tak właśnie rodzą się dzieci – zakończyła Martyna z triumfem, a widząc okrągłe ze zdumienia oczy Anny, dodała: – Jak Boga kocham. – Wszystkie? – zapytała Anna ze ściśniętym sercem. – Przysięgnij się, że wszystkie. – Wszystkie. Jak Boga kocham. Białe, czarne Murzynki z Afryki, Chińczycy, bo Chińczycy to są żółci, widziałam w Warszawie jednego przed wojną. Wszystkie. Słowo honoru. Jak Boga kocham. I małpy, i psy. – Psy to wiem – powiedziała Anna. Gniotła w ręku zakurzoną trawę, zerwała garść i wepchnęła sobie do ust. W zębach zgrzytnął piach. Połknęła. Bała się podnieść na Martynę wzrok, więc dalej rwała trawę i połykała pośpiesznie. – Czego jesz trawę? Krowa jesteś? – prychnęła Martyna. – Skaleczyłaś się w palec. Niektóre trawy są ostre. Dostaniesz zakażenia i umrzesz. – To umrę – burknęła Anna i pomyślała, że nienawidzi Martyny za to, co jej powiedziała, i nienawidzi jej różowej sukienki ułożonej w kopiaste fałdki, którą w tej chwili pieszczotliwie gładziła patrząc z wyższością na czerwony barchan Anny, że nienawidzi tyfusu, na który miała szczęście chorować Martyna i dzięki któremu używała słowa „bakterie”, jej trzynastu lat, dalekiej stolicy, z której tu przyjechała, żeby pić ciepłe mleko prosto od krowy, jej mądrości i tego wszystkiego razem, czym się przed Anną pyszniła. Ale musiała i chciała się wiele od niej dowiedzieć. Kiedy już się dowie, będzie od Martyny mądrzejsza, bo będzie wiedzieć to, co wie Martyna, i to, co wie ona, Anna. Wtedy sobie wejdzie do budy w ogrodzie, w której śpi w nocy stary Jankowiak, i będzie sobie rozmyślać o różnych rzeczach. Przestała jeść trawę. – Ja się tak nie urodziłam – powiedziała mściwie. – Widzisz? Ja nie! – Głupia jesteś, wszyscy ludzie – odparła Martyna spokojnym głosem człowieka przeświadczonego o oczywistości swojego zdania. Temat nie był widocznie dla niej atrakcyjny, bo podniosła piłkę, która leżała w rowie, podrzuciła ją do góry, odbiła dwa razy głową i zręcznie złapała w dłonie. – Chodź, pogramy. – Ręka mnie boli. Zaraz bym skusiła. Nie chcę – rzekła Anna i podniosła do ust wskazujący palec, z którego na trawę spadały krople krwi. Spływały po szerokich liściach mleczu żłobiąc w osiadłym kurzu mokre ścieżki. – Jak się wyssie, to się już nic nie stanie, Jadźka tak mówi. – Nic się nie stanie, jeśli się zrobi zastrzyk przeciwtężcowy, w Warszawie wszystkie dzieci dostają zastrzyki przeciwtężcowe, kiedy się skaleczą. – Ja też byłam w mieście i to niejeden raz – nie wytrzymała Anna z wściekłości i mówiła szybko – ale tam się dostaje tylko surowicę, jeśli się ma dyfteryt. Surowicę – powtórzyła, bo to słowo znała dobrze. – A czy to twoje miasto było bombardowane? – Nie było – Anna spuściła głowę ze wstydu. – To ci powiem, co to jest to twoje miasto. To jest dziura, a nie miasto. Doktor powiedział, że jestem anemiczna i dlatego tu siedzę na wsi. – Ja też jestem anemiczna. – Anna nie chciała dać się wyprzedzić. – No, może – łaskawie zgodziła się Martyna – ale u mnie jest podejrzenie, że mam zagrożone płuca. I jestem nad wiek rozwinięta, wszyscy to mówią. Fizycznie i umysłowo. Już wkrótce będę kobietą. – Ja jestem kobietą od urodzenia – ucieszyła się Anna. – Ile ty masz lat? – Dzie... dziewięć – wykrztusiła. – To jeszcze masz czas na takie rozmowy. Ja wiedziałam wszystko od służącej, która zaszła w ciążę, a teraz to już od mamy. Przysięgnij się, że nikomu nie powtórzysz, to ci wszystko powiem. Anna wypluła wysysaną krew i do palca przyłożyła pośliniony listek babki. W rowie skakały polne koniki. Wydawało jej się, że zabiegami wokół palca robi wszystko, aby Martyna nie poznała jej ciekawości. Może wtedy przestałaby mówić, a Anna bardzo chciała, żeby mówiła, choć czuła piekący ból oszukania i strachu. – To jest tak, kiedy dziecko jest już w brzuchu – mówiła Martyna. Anna pomyślała, że to niemożliwe, aby jej rodzice zrobili taką brzydką ręcz jak ona. I to dwa razy, bo i Aldona... Dotknęła gorącego ucha. Martyna ciągnęła: – Mama zaraz odprawiła służącą za to, że była taka niemoralna. – Niemoralna?! Co to jest? – Niemoralna to jest jak przed ślubem. Po ślubie to już nie. Więc mama ją odprawiła, bo się bała, że ona nas zgorszy. Mnie i Celinę, tę moją siostrę, która nie żyje. – Zgorszyła was? – Mnie nie. Tylko Celinę. Celina nie zaszła w ciążę, tylko mama wróciła raz do domu i zastała ją w łóżku z jej narzeczonym. – W łóżku?! – W łóżku. Bo to się robi w łóżku. – Aha – Anna kiwnęła głową z ponurą miną. – Celina potem płakała i mówiła, że on wyjeżdża z Warszawy, bo go gdzieś przerzucają ci z konspiracji – umilkła. – No i co? – Nie wiem – westchnęła. – Mama powiedziała, że nie chce mieć z nią nic wspólnego i bardzo na nią krzyczała. To Celina wzięła płaszcz i dwie bluzki, powiedziała, że nie ma matki, i poszła sobie gdzieś, a to było już po godzinie policyjnej. Wtedy wrócił tatuś i jak się wszystkiego dowiedział, to krzyczał strasznie na mamę, że mama jest głupia dewotka i bez serca, że wypędziła dziecko w taki czas i nie próbowała jej zatrzymać. Mama powiedziała, że niech sobie ta łajdaczka idzie. To tatuś wtedy uderzył mamę w twarz i poszedł szukać Celiny. I już nigdy nie wrócił, bo go złapali. Teraz jest w obozie, ale mamusia mówi, że wróci, i na pewno wróci. Mamusi to się wtedy coś zrobiło w głowę. Zaczęła mówić, że zabiła Celinę. A przecież chodziła jej szukać po wszystkich koleżankach, ale Celiny nie było. Celina wzięła ślub z tym, co to mama go zastała w łóżku, i nic nam o tym nie powiedziała. Tylko jak zginął ten mąż Celiny, to przyszli jego koledzy do domu i powiedzieli, że to był bohater i zginął za Polskę, a Celinie się urodziło dziecko zupełnie nieżywe i Celina umarła. To ludzie wtedy mówili, że mama zwariowała. Zabrał nas do siebie tatusia przyjaciel, taki jeszcze ze szkoły. On jest doktorem i wyleczył mamę, i teraz nam załatwił to miejsce, bo mama nie chciała mieszkać w tym domu, z którego wypędziła Celinę. Mamusia musi odpocząć. Więc to wszystko prawie, co było w naszym mieszkaniu, to sprzedała, a reszta jest u tego doktora. On nam przysyła pieniądze co miesiąc. A jak mama odpocznie, to wyjedziemy do Warszawy, on nam załatwi niniejsze mieszkanie. Kiedy tatuś wyjdzie z obozu, to zaraz tu przyjedzie, mama ciągle stoi przy oknie i patrzy na drogę. Prasuje tatusia ubranie i przerabia moje sukienki, bo tatuś może po nas przyjechać w każdej chwili i wszystko musi być gotowe. Mama teraz to już nie choruje wcale i z głową też dobrze. Zaraz po wojnie będę miała brata albo siostrę, bo to nigdy nie wiadomo, co się urodzi, i jedną dziewczynkę mama weźmie z sierocińca albo od jakiejś panny, jakby miała nieślubne. I ona, ta dziewczynka, będzie się nazywać Celinka. Wszyscy mamusi mówili, że to nie jej wina, tylko takie czasy. Mama sobie nic nie dała przetłumaczyć, tylko powtarzała w kółko, że Celina umierała gdzieś na wsi sama i nienawidziła matki tak bardzo, że nikogo nie posłała do nas, że jest chora. I że była złą matką, a mama jest bardzo dobra i ładnie nas ubierała, a dla Celiny to już było wszystko. Celina była bardzo ładna i chciałam być do niej podobna, jak urosnę. A teraz to w ogóle. Wszystko mi mówi i o dzieciach mi powiedziała, ach! – machnęła ręką. Annie przemknęło przez głowę, że chyba nie nienawidzi Martyny tak bardzo. I ta Celina, patrzcie, nieżywe dziecko... Urodziło się nieżywe! Co tak siedzisz jak niemowa? Grasz czy nie grasz? – pytała Martyna. – Nie gram. – No chodź, dam ci ten brulion. – Nie chcę brulionu, mam zeszyty. – Idiotka jesteś – powiedziała Martyna odchodząc – najpierw chcesz, a potem nie chcesz. Siedziała dalej w rowie oszołomiona i nieszczęśliwa. Nagle przypomniała sobie coś strasznego. Właściwie, kiedy tylko Martyna zaczęła o tym mówić, przypomniała sobie, co robił z nią Janek za świerkami. To mogło być to. Straszliwy ciężar zwalił się jej na serce. To było po powrocie ojca z wojny, kiedy stało się już dla wszystkich jasne, że wojna jest przegrana, i u nich w domu kluski ziemniaczane coraz bardziej skąpo krasiło się słoniną. Natomiast w domu Berskich wszystko było po staremu, choć kopalnia przestała pracować i Berski objął jakiś urząd w pobliskim miasteczku. Często wieczorem, kiedy szli do nich powoli spacerkiem, Anna idąc parę kroków przed rodzicami marzyła sobie słodko, co też będzie dziś na kolację, może galareta i pierogi z mięsem, a może schab na zimno, taki przyniesiony prosto z piwnicy, albo dymiące parówki i chrzan ze śmietaną, a potem sernik i herbata, albo najlepiej – to wszystko razem. Gości bywało tam teraz więcej nawet niż przed wojną, przyjeżdżała jakaś daleka rodzina, znajomi z miasta, gdzie podobno było „jeszcze gorzej”. Franciszka przyjmowała wszystkich serdecznie i dyskretnie. Jeśli dorośli siedzieli długo w nocy, Anna spała w sypialni z Marysią i Jankiem, szczęśliwa, że jest tak blisko narzeczonego i jutro, od samego rana, będzie jego żołnierzem, będą bronić piwnicy przemianowanej przez niego na twierdzę. Którejś takiej nocy, kiedy była pewna, że rodziców już nie ma, bo przyszli obydwoje pocałować ją na dobranoc, i przez szpary między drzwiami a podłogą nie było widać światła, usłyszała ojca, jak w ciemnym sąsiednim pokoju rozmawia z Berskim. Była to jedna z tych rozmów, których nie rozumiała; nie mogła także pojąć, po co dorośli się męczą i ciągle mówią na takie nudne tematy. Na szafce nocnej paliła się świeczka, z łazienki dobiegał szum wody. Marysia spała z półotwartymi ustami, a Janek rzucał się niespokojnie. Szturchnęła go, bo wiedziała, jak to dobrze się obudzić, kiedy się śni coś okropnego, na przykład, kiedy ktoś goni, i nie ma się już ani trochę siły, żeby uciekać. Otworzył oczy. – Posuń się, bo wchodzisz na nasze łóżko – powiedziała na swoje usprawiedliwienie. – Zwariowałaś? Czego mnie budzisz! – ofuknął ją i chciał się odwrócić, ale zmienił zamiar. – Przejdź przez nią ostrożnie i choć tu koło mnie. Tylko cicho – powiedział. Jednym susem przesadziła Marysię i znalazła się koło niego. – No? Co? – zapytała. – Chcesz mi coś powiedzieć? – Jesteś moją narzeczoną? – Pewnie, że jestem – potaknęła z ochotą. – To będziemy się bawić w małżeństwo. – Jak? – Zobaczysz. Tylko leż cicho, żeby nikt nie usłyszał. Z nią tak chcę się bawić – wskazał z lekceważeniem śpiącą Marysię – ale ona nie chce. Zresztą to moja siostra, to niech sie bawi z innymi. No nie? Ty jesteś moja narzeczona, to będę to robił z tobą. Dobrze? – Dobrze. – Nikomu nie powiesz? – Nikomu. Jak Boga kocham. – Muszę się na tobie położyć. Małżeństwo tak robi. – Połóż się – powiedziała przejęta nagłą zazdrością, że mógłby się tak bawić z Marysią, która nie była jego narzeczoną. – Bawiłeś się już w to? – zapytała. – Raz. Ale to była idiotka i powiedziała swojej mamie. Moi rodzice się dowiedzieli i dostałem lanie od ojca. – Ja nie powiem. Nigdy się tak nie bawiłam. – Cicho! Mama idzie. Pójdziemy jutro za świerki, tam jest takie miejsce, gdzie nas nikt nie zobaczy. Uciekaj na swoje miejsce. Nazajutrz poszli za świerki. Janek ją oglądał ciekawie, z uznaniem. Ostry kamyk uciskał ją w plecy, żaba wyskoczyła gwałtownie spod liścia podbiału i pokuśtykała w stronę ogrodu. – Jeszcze jesteś trochę za mała. – Dlaczego nie wolno się w to bawić? – zapytała i bardzo chciała, żeby już przestał ją tak przyciskać. Było jej niewygodnie. – Nie wiem. Chyba to jest grzech, ale sami tak robią. – Małżeństwo? – Widziałem wujka w sianie, ale nie z żoną, bo wujek jest kawalerem – podniósł się nareszcie i usiadł koło niej, a ona pośpiesznie podciągnęła raj tuzy. – W Afryce wszystkie dzieci tak robią, czytałem w książce podróżniczej. A teraz leć i naskarż. – Nie naskarżę, co ty – obruszyła się. – Podoba mi się ta zabawa, tylko boję się, że będę miała grzech. To jest grzech śmiertelny? – zapytała zmartwiona. – Śmiertelny? – zastanowił się. – Chyba nie. Bo jak się ma grzech śmiertelny, to się idzie do piekła. Jak pójdę do spowiedzi, to się wyspowiadam. Ty nie chodzisz jeszcze do spowiedzi? – Nie chodzę. – No, to gdybyś jutro umarła, to poszłabyś do piekła. Tym się nie zmartwiła. Śmierć była pustym, nierealnym pojęciem, dotyczyła ludzi starych, królików, ptaków i żołnierzy na wojnie, nie jej. – Też się wyspowiadam, jak pójdę do pierwszej komunii, ale tego nie powiem. Nie chcę się więcej tak bawić. – Przejęta nagłym wstydem i lękiem zaczęła iść w stronę domu. – Nie bądź dzieckiem – powiedział. Poszli razem na obiad, ale Anna nie mogła być już z nim taka swobodna jak dawniej. Straszliwa tajemnica, którą znali tylko oni we dwoje, może wspólny grzech śmiertelny, zabiły jej beztroskę, a jednocześnie czuła się z nim zjednoczona jak nigdy przedtem. Teraz już rozumiała dokładnie i całkowicie, że z tymi zaręczynami to nie żadne żarty dorosłych, tylko najprawdziwsza prawda, że ona jest na pewno narzeczoną Janka i wyjdzie za niego za mąż, kiedy urośnie, nie dało się tego inaczej załatwić. Świat był taki jakiś niejasny i skomplikowany, że aż się w głowie kręciło. Była przekonana, że Janek wie to wszystko co ona, że tak właśnie będzie, że nawet mówić o tym nie trzeba. Któregoś dnia, kiedy będą dorośli, spotkają się i o ślubie nie będzie się nawet mówić, może od razu spotkają się w kościele przed wielkim ołtarzem i ona prosto stamtąd, w białej sukni i tiulowym welonie, wsiądzie na jego okręt i popłyną razem szukać skarbów piratów, a może na wyspę Monte Christo, o której Janek tyle mówił. I kiedy musiała się rozstać z Jankiem, kiedy Molendowska w trzy miesiące po śmierci ojca Anny wyrzuciła je z domu, a raczej przeniosła do opuszczonego domku myśliwskiego czy starej gajówki w jednym ze swoich folwarków oddalonych o jakieś piętnaście kilometrów od Janka, nie martwiła się tym wcale. Tę sprawę miała już w życiu załatwioną, i nieobecność Janka ani jej nie smuciła, ani też nic tu nie mogła zmienić. I dopiero teraz, po rozmowie z Martyną, okazało się że może mieć dziecko, że dzieci to właśnie z tego i że bardzo boli, kiedy się to dziecko rodzi, a Anna bała się bólu. Nie miała pojęcia, co o tym wszystkim powie mama, kiedy się to małe urodzi. W każdym razie chyba nie będzie krzyczeć, bo nigdy nie zabraniała jej mieć dzieci. Nie może jej powiedzieć tak jak w tysiącu innych wypadków: „Mówiłam ci, żebyś tego nie robiła”. To nawet nie byłoby najgorsze mieć taką własną żywą lalkę, ale wtedy cały świat, wszyscy ludzie na świecie dowiedzą się, że Anna miała taki ciężki grzech i że to zrobiła z Jankiem. To wszystko się wyda, Janek pomyśli, że z Anny wredna skarżypyta. Wszyscy się dowiedzą, że Anna – według Martyny – jest niemoralna, bo robiła to przed ślubem. Nagniotła sobie brzuch mocno pięściami. Więc tam jest dziecko, to niemal nie do uwierzenia. I ten brzuch będzie jej powoli rósł, aż stanie się taka gruba jak... Matko Boska, to wszystko prawda. Przypomniała sobie matkę tuż przed urodzeniem się Aldony. I cała lawina skojarzeń spadła na nią jak deski ze strychu w komórce, które o mało jej nie zabiły, kiedy poszła królikom dać jeść, a ona w odruchu obrony zakryła twarz rękami. Wóz zaturkotał na szosie i chłop ją zagadnął, czy nie chce się przejechać i czego tak siedzi w rowie, ale nawet się nie odwróciła, tak była zajęta myśleniem. Rozpamiętywała szczegół po szczególe gadanie Jadźki nazajutrz po tej nocy, co to w lesie i na drodze partyzanci strzelali się z Niemcami. Więc Jadźka to samo robiła w stodole, i jej rodzice, i wszyscy, wszyscy dookoła, wszyscy byli tacy ohydni i niemoralni, a ona, Anna, wcale nie była lepsza. Ogarnęło ją poczucie przejmującego wstrętu do świata i siebie. Była bardzo samotna i nieszczęśliwa, gubiła się w myśleniu. Nic nie mogła znaleźć takiego, co by jej pomogło. Dwie mrówki, jedna na drugiej, powoli drapały się w górę po trawie. Nie! Dosyć! Wszystko, wszędzie. Musiała porozmawiać z Martyną. Poszła do chałupy, w której Martyna mieszkała z matką, i zastała ją nad wielkim talerzem racuchów. Racuchy nieco zachwiały jej tragedią, takie były pulchne i żółte jak placki przed wojną. Izbę wypełniał zapach smażonego oleju. – Dzień dobry. Chodź na dwór – powiedziała. – Poczekaj, aż Martynka skończy obiad – rzekła jej matka. – Poczęstuj się – wskazała talerz. – Nie dziękuję, nie jestem głodna – bąknęła Anna z resztką zwijającej się w żołądku godności. Martyna nie dojadła racucha i wybiegła z Anną na podwórko. – Powiedz mi coś, to jak Jadźka pójdzie do lasu, to pogram ci na patefonie. – A Jadźka nie pozwoli? – Mówi, że jest żałoba i nie wolno. – A jakie masz płyty? – Romanse cygańskie, po rosyjsku, „Czy znaczy ten kraj” i różne. – A co chcesz? – Kiedy się to dziecko rodzi? Boja będę miała. – Co będziesz miała? – Dziecko, mówię ci. – Głupia jesteś, dzieci nie mają dzieci. Trzeba mieć okres. Masz okres? – Mam – odpowiedziała, choć nie wiedziała, co to znaczy. – A kiedy się to dziecko rodzi? – wolała rozmawiać na temat konkretny. – W dziewięć miesięcy potem, jak się to zrobi. Ale nie zawsze – odparła niedbale Martyna. – A później to za ile? – Nigdy później – Martyna była zniecierpliwiona – tylko nie zawsze się rodzi, jak się to zrobi. – Nigdy później? – poczuła pewne odprężenie. To było już trzy lata temu, trochę więcej albo trochę mniej, ale coś tak. – Nigdy później, czasem wcześniej jak Celiny, bo to był wcześniak. – A dlaczego raz się rodzi, a raz się nie rodzi? – Tak już jest. Czasami to się robi dla przyjemności. – Dla przyjemności?! – zdziwiła się Anna. – Nie dla przyjemności, tylko jak ktoś chce, żebyś to z nim robiła. – Anna kątem oka obserwowała wrażenie, jakie jej wypowiedź zrobiła na Martynie. – Skąd wiesz? – zapytała z widoczną ciekawością. – Bo wiem. Mam narzeczonego. – Ej! – ciekawość Martyny wyraźnie przygasła. – Wymyślasz sobie. – Nie wymyślam. Jak Boga kocham. – Robiliście to? – zawahała się z ostatecznym sądem Martyna. – No pewnie – Anna nareszcie zdobyła poczucie wyższości i zupełnie zapomniała, że nie wolno o tym nikomu mówić. – I jak to jest? Opowiedz mi. – Tak sobie. To było dla przyjemności, bo nie będę miała dziecka – odpowiedziała z głębi swojej nowej wiedzy. – To wiesz, co ci powiem? – Martyna zatrzymała się prawie w tym samym miejscu, w którym zaczęły rozmawiać rano. – Ty jesteś świnia. To słowo ugodziło Annę jak kamień z procy. – Nie będę się z tobą bawić! Jesteś świnia! Ja nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Słuchaj sobie sama tego patefonu. Powiem wszystko mojej mamie – wrzeszczała. – Ty świnio! – krzyknęła ostatni raz i odbiegła zostawiając oniemiałą Annę. Co z tego rozumieć? – medytowała Anna idąc powoli do domu. – A jak rzeczywiście Martyna nie będzie się wstydzić i powie mamie?” Tę myśl odrzuciła jako nierealną. „A nawet jeśli powie, to ucieknę w pole i już nigdy do domu nie przyjdę.” Pożałowała, że ona ma takie końskie zdrowie i prawie nigdy nie choruje. Na Aldonę nikt by się za nic nie gniewał ani jej nie uderzył, bo wiadomo, zdechlak, ledwo zipie, gdzie tu zbić taką. Nawet Anna cofała szturchańce, którymi zamierzała ją poczęstować, i czasami miała wyrzuty sumienia, że jej ujadała klusek na mleku, kiedy Jadźka się odwróciła albo wyszła z kuchni. No, bo dla Anny taka łyżka czy dwie, co podkradła, to było nic, jakby w ogóle nic nie połknęła, a dla Aldony, to może by i co było... Żeby już iść do spowiedzi i chociaż część grzechów powiedzieć księdzu! Jadźka dowodziła, że trzeba przy spowiedzi powiedzieć wszystko. Co i ile razy. Więc Anna obmyśliła sobie w budzie starego Jankowiaka, że za to, czego nie powie, to, co powie, powie podwójnie. Na przykład: „Ukradłam dwadzieścia razy klusek na mleku swojej chorej siostrze po sześć łyżek za każdym razem, a nic innego dla niej nie było, a ja mogłam jeść kartofle” – choć nie było to nawet dziesięć razy i zawsze najwyżej trzy łyżki. Ale to się zbierze na pokutę za te zatajone grzechy, na przykład za Janka. Westchnęła głęboko i weszła do kuchni. Jadźka siedziała na niskim stołku i trzymała nad miednicą dużego sinego szczupaka. – Daj no mi, dziewczyna, ten kuchenny nóż – zwróciła się do Anny wycierając zabryzgane krwią ręce w fartuch. – Jaka ci to cholera mocna, to pojęcie przechodzi. Jak go Jankowiak przyniósł, dobra chłopina z tego Jankowiaka, to tak jakby ledwo dyszał. A jak go zaczęłam tłuc, to tłukłam, tłukłam i zatłuc nijak nie mogłam. Pani to ci mi przed wojną takie rozmaite przepisy z książki kucharskiej wyczytywała, a już jak mieli goście przyjechać to dubelt, aż czasem myślałam, że ogłupieję od tych wymyślań... ale co ja to chciałam powiedzieć... Acha, na tę ostatnią wigilię przed wojną, pamiętasz, co taki zjazd był rodzinny, i z pani strony, i z pana strony, to ci mi pani taką sztukę kazała robić z ty książki, żeby żywe ryby, niby karpie, skrobać żywe. Skrobać, bo tak w ty książce było, że lepsze. A balia była tego, no i skrob tu żywe. Taką do ty książki miałam nienawiść, że nigdy od tego czasu do niej nie zajrzałam, a i przedtem rzadko, bo pani na gotowaniu to się już znała, a ja to co, języka w gębie mi brakuje czy jak, cobym sobie nie wypróbowała, co mi się w garnku gotuje. A jak już pani o tych rybach mi wyczytała, tom w życiu na te herezyje więcej nie popatrzyła. A jak ci się przeprowadziliśmy wtedy, co nas ta jędza z naszego własnego domu wyrzuciła, tom tę książkę specjalnie zostawiła za piecem, taką głowę jeszcze w nieszczęściu do wszystkiego miałam. Pani się nawet nigdy w życiu nie zapytała, gdzie ta książka, bo niby po co teraz komu taka książka. Ta cholera Molendowska to tam może wyczytywać... a czyś ty zapamiętała to mleko całkiem niebieskie, co z dobroci serca mi po nie kazała, małpa, przychodzić? Jakby twój ojciec żył, toby chyba jej nie wiem co zrobił za to mleko. To nawet w smaku do mleka nie było podobne, to nie tak jak baba na wsi, co to słoik z dziurką do zimnej wody wsadzi i potem jak kołek wyciągnie, no to zostanie na dnie trochę śmietany, a do samego żółtego paska mleko wypuszcza, albo jeszcze żółtego paska kawalątek odleje. Takie mleko, to jest prawie całe mleko, trochę tam tej śmietany, co odejdzie. A u dziedziczki, jak chodziłam, to ci w takiej maszynie odciągali, że wszystko co lepsze zostało, a to tylko ta woda spod tego mleka zabielana, że się nawet nie chciało zsiąść, bo co niby miało się zsiąść, woda? Postaw sobie wody i poczekaj, aż ci się zsiądzie, to długo będziesz czekać. W ogóle w płucną chorobę albo jakie suchoty by wpadła Aldonka, żeby pani Berska i siostra pani nie pomogły... A i tak się marnie chowa. Ty toś odchowana i wypasiona na frykasach, to cię słabość nie chwyciła żadna... ale co ja to chciałam powiedzieć. Aha, jak pani mi te ryby żywe kazała skrobać, to jak pani tylko sobie poszła, to zaraz pałką od kartofli wszystkie utłukłam, bo gdzie bym miała sumienie stworzenie boskie żywe ze skóry, znaczy z łusek obdzierać. No i obrałam, wymyłam elegancko, solą natarłam, zielem, wszystko, jak pani kazała, pół na te w galarecie ugotowałam, te drugie pół w jajkach, co to były smażone, pani ci mi później przychodzi, próbuje i mówi: „No, widzisz, Jadźka, jakie kruche, zupełnie inne, a słuchać nie chciałaś, i goście się o przepis pytali” tak ich wszystkich wykołowałam, bo jakie miały być jak nie kruche, jak świeże, bo staw przed wigilią spuścili... Niech Bóg długie zdrowie temu Jankowiakowi da, zawsze coś przyniesie, a tylko mu przecież spodnie stare po panu dałam rok temu, bo człowiek już zupełnie z gołym tyłkiem chodził, pan pierwszy by dał, jakby żył, pomyślałam sobie i dałam. No, widziałaś, jak sie to szczupak ciężko obierał. Ręce sobie wymyję, kartofli trochę ugotuję i najemy się jak przed wojną. Łoju mam trochę stopionego z krowy, co we wsi bili, to nasmażę i Jankowiakowi zaniesiesz, jakbyśmy nie dały rady, bo choć człowiek za marny posiłek tylko robi, to mu tam pewno nigdy nie dadzą do syta, a ryba stać nie może, chyba żeby do jutra. Chłopisko stare, siły już nie te, drzew tyle pobieli, okopie, przed chłopakami jabłek pilnuje, w pościeli się nie wyśpi, tylko w budzie jak pies, owoc zbierze, tak duże do dużych, małe do małych i żadne się nie obije, a drugi to by na jabłonkę wszedł, trząsł i już. Trzeba sprzedać jesienią, bo jak obite, to zgnije. A ci mogą zimę przetrzymać i na wiosnę sprzedać. Forsę zagarną, a chłop to grosz widzi czy co? Słomy mu w zimie trochę do komory wrzucą i jakby w zimie czego w lesie nie zabił, toby nie jadł. Pamiętasz, jak zająca przyniósł, co go we wnyki złapał? Wszyscyśmy się trzy dni najadali do syta. No, kartofli starczy, bo jak zostaną to zgłąbieją. Jeszcze go muszę wybebeszyć. – Rozcinała tępym nożem białą śliską skórę na brzuchu szczupaka. – Widziałaś, jaka cholera żarłok? Rybę połknął, jeszcze cała w brzuchu, no zębiska ma takie, co by człowiekowi palec uciął jak nic. Zobacz sobie. Anna pochyliła się nad rozpłatanym brzuchem szczupaka. Była w nim cała mała rybka w otoczce śluzu. O, nie! Nie da się wykiwać. Celina, ciąża, wcześniak, okres, Jadźka... – Ty kłamczuchu! Wiem wszystko! On jest w ciąży, bo był niemoralny! – krzyknęła i z płaczem wybiegła na dwór. III Anna zaczęła chodzić na naukę religii do kościoła oddalonego od wsi, za którą stała ich gajówka, o niecałe sześć kilometrów. Jadźka zawsze wtykała jej przed wyjściem kawałek chleba, Anna więc z utęsknieniem czekała na każdy taki dzień. Chleb zjadała zaraz za progiem pilnie uważając, żeby się nie zmarnowała ani okruszyna, kiedy od czarnego ciasta, z wyglądu przypominającego przedwojenne pierniki, odłamywała skórkę. Bo skórkę zostawiała sobie na drogę. Wiedziała, że nie może dostać więcej chleba, bo matka załatwiła „po znajomości” przydział chleba w powiatowym mieście i było tego pięć kilogramów na miesiąc. Matka wszystkie pięć bochenków przywoziła od razu i ten pierwszy, świeży jeszcze, został zjadany natychmiast, a pozostałe cztery musiały wystarczyć na trzydzieści dni. Jadźka trzymała je w piecu i uważnie pilnowała, czy Anna nie je jednego dnia za dużo: „Dziś zjesz, no i co jutro będziesz miała? Ja też muszę skubać, bo jak z sił opadnę, to co tu kto zrobi. Pani to już tylko udaje, że je, żeby dla ciebie zostało”. Anna wolałaby najeść się, a potem dopiero myśleć co dalej, ale kiedy raz tak zrobiła z ostatnim bochenkiem, zostawiając z niego zaledwie małą przylepkę, okazało się, że rzeczywiście nie ma, i trzeba było jeść kartofle z szarą grubą solą. Dobrze tak było lecieć sobie do kościoła i żuć powoli skórkę, po jak najmniejszym kawałeczku, żeby na dłużej zostało. Na naukę przychodziły bogate gospodarskie dzieci, wyciągały grube pajdy białego chleba, czasami nawet czymś posmarowane. Anna odchodziła wtedy na bok, bojąc się, że poprosi, aby dały jej ugryźć. Pocieszała się, że za to ma patefon i w domu wiszą dwa obrazy. Wodzinowski i jakiś taki dobry malarz z Krakowa, których nikt nie chciał od matki kupić. Matka zrobiła więc z nich pokazowy punkt honoru: „Tego to już sprzedać nie chcę, człowiek musi mieć coś takiego, czego się nie pozbędzie za żadną cenę”. Pozbyłaby się za kilogram masła, ale chłopi okoliczni nie byli amatorami sztuki. Ubranie, meble – to było co innego. Poszło tak z domu już właściwie wszystko, nawet chodniki. Z dawnych mebli została tylko kozetka w pawie, bo miała popękane sprężyny i przetarty wierzch. Za to Anna najlepiej umiała katechizm i doskonale rozumiała dziesięcioro przykazań z wyjątkiem ósmego. Kiedyś matka przed wyjściem Anny z domu popatrzyła na nią z wahaniem. – Hanka, jak pójdziesz na religię, to zaniesiesz... bimber. Tam do tego czerwonego murowanego domu za kościołem. Tam taki mieszka, który kupi. Wzięłam prosto od chłopa, to tak bez pośredników zarobimy ze trzydzieści złotych. A nie stłucz, nie rozlej, nie zgub pieniędzy, bo czym bym chłopu zapłaciła, nie mówiąc już o zarobku. Było tego trzy litry. Szła ostrożnie dźwigając siatkę, świadoma powagi swej misji. Do czerwonego murowanego domu wchodziła z uczuciem triumfu: potrafi już załatwić wiele rzeczy, nie jest jakimś darmozjadem, który tylko patrzy, gdzie by tu podebrać kawałek chleba. Na schodach przełożyła siatkę z ręki do ręki, bo sznurki wpijały się w dłoń i żłobiły na niej bolesne fioletowe bruzdy. Szkło przy pękaniu wydało delikatny dźwięk i z przerażeniem zobaczyła na kamiennych schodkach strugi szybko rozpływającej się cieczy. Dokoła unosił się ostry zapach bimbru. Zmartwiała ze zgrozy. Stłukły się dwie butelki! Co teraz robić? Najlepszym wyjściem byłoby się utopić. Jakże to wrócić do domu bez bimbru, bez pieniędzy, jak spojrzeć w oczy mamie i Jadźce... Mama pierwszy raz wyręczyła się nią w interesach, bo pewnie pomyślała sobie, że Anna już jest duża i można jej zaufać. Za nisko opuściła siatkę na schodach, kiedy ją tak przekładała z ręki do ręki, jakby nie mogła wytrzymać tego wrzynania się sznurka jeszcze przez minutę! Czterdziestu męczenników zamarzło na śmierć w lodowatej wodzie, a ten jeden, co przeszedł do ciepłej, zwabiony radosnymi okrzykami kąpiących się, to zaraz umarł, pewnie za karę Pan Bóg tak zrobił, i gdyby się nie dołączył policjant, ten co ich pilnował, to byłoby tylko trzydziestu dziewięciu męczenników. Ale policjant tak się przejął tą śmiercią, że się rozebrał i wszedł do tej lodowatej wody... Jeden litr był cały. Może sprzeda choć to. Zapłakana zapukała do drzwi. Nikt nie odpowiedział, pewnie nikogo nie było w domu. Poczeka nawet do jutra, musi sprzedać ten litr. Usiadła na schodach i patrzyła na szybko wysychające zacieki. Tylko tam, gdzie w schodach były dziury i nierówności, stały jeszcze kałuże. Siedziała tak ogłuszona, a nikt nie nadchodził, pewnie poszli w pole, a ten pan Rajewski, na którego czekała, na pewno gdzieś leży jak zawsze na miedzy i patrzy w niebo. Podobno całą rodzinę wywieźli mu do obozu, wszystko sprzedał, żeby ich ratować, i musiał przyjechać na wieś. Lekcje dzieciom dawał i co zarobił, to bimbru kupił, a potem leżał na miedzy... Pójdzie go poszukać. Wstała energicznie i poczuła piekące szczypanie w stopę. Wlazła w szkło, ofiara jedna, przecięła stopę jakby na pół. Jak już nie idzie, to nie idzie... Dobrze, że bimber od razu to wydezynfekował, żadnego zakażenia nie będzie. Phii, tam, zakażenie. Ile razy się skaleczyła albo zbiła palec, zacierała rankę piaskiem, żeby krew przestała lecieć, i nigdy się nic nie zrobiło, te wszystkie zakażenia to ludzie przed wojną wymyślili, bo nie mieli innych zmartwień. Zakażeniami by się kto przejmował, jak Aldonie bez przerwy groziła gruźlica. Wyjęła z siatki kawałki szkła i wyrzuciła na śmietnik. Pies uwiązany przy budzie podniósł się i odwrócił się od niej obojętnie. Potarła krwawiącą stopę o trawę. Rajewski wylegiwał się na ogół w życie za kościołem. Szła utykając lekko, bo w stopie coś kłuło. Dostał się pewnie mały kawałek szkła. Wyciągnie się w domu agrafką, albo noga będzie obierać i szkło wyjdzie z materią, kiedy bąbel pęknie. Raz to tak było z drzazgami? A już najlepiej to wymoczyć nogę w gorącej wodzie i śladu do jutra nie zostanie. Naprzeciwko niej szedł ksiądz, który ich uczył katechizmu. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedziała z nabożeństwem. – Na wieki wieków amen – odpowiedział i zatrzymał się. – Dlaczego kulejesz? Dlaczego nie przyszłaś na naukę? – Proszę księdza – rozpłakała się – straszne nieszczęście mi się zdarzyło. Mama wzięła bimbru na kredyt u chłopa. Miałam sprzedać panu Rajewskiemu i stłukłam. Zabiję się chyba. – No a to, co tam trzymasz? – To litr, a było trzy. Dwa się stłukły. Ksiądz był młody, miał jasne włosy i policzki czerwone od gęstej siatki widocznych na nich żyłek. Zamyślił się. – Na nauce nie byłaś, bimber stłukłaś, sama widzisz, jakie z ciebie dziecko. – Widzę, proszę ojca duchownego – odpowiedziała z pełnym przekonaniem, bo czuła się najgorszym dzieckiem na świecie. – A po ile mamusia liczy ten bimber? – Po pięćdziesiąt. Miałam przynieść sto pięćdziesiąt złotych, chłopu trzeba oddać sto dwadzieścia – łzy ze zdwojoną siłą napłynęły jej do oczu – to dla nas by było trzydzieści. A tu ani zarobku, ani nic, tylko dług u chłopa. – Choć ze mną na plebanię. Właśnie wiesz, tak sobie myślę, że może by ten litr kupił od ciebie ksiądz proboszcz. Bo widzisz, on jest chory, ma reumatyzm i musi sobie krzyż nacierać. To rozgrzewa takie nacieranie, wiesz? Może ci nawet za trzy litry zapłaci. – Wiem. – Szła koło księdza, dopatrując się cudu boskiego w zainteresowaniu wikarego i reumatyzmie proboszcza. – Jadźka mnie też naciera, jak się w zimie przeziębię. – No widzisz. Nie, nie, do mnie pójdziemy – pociągnął ją za rękę, ponieważ zatrzymała się na dole, przed drzwiami mieszkania proboszcza. Na górze były pokoje dwóch wikarych. Szli po schodach. – Katechizm już cały umiesz? – zapytał ksiądz głośno. – Calutki, proszę ojca duchownego. – Siatkę trzymała wysoko, żeby się ta ostatnia butelka nie rozbiła o wypastowane na czerwono drewniane stopnie. – Jak pacierz. Ksiądz otworzył wysokie białe drzwi i weszli do pokoju. Na ścianie wisiał ogromny drewniany krzyż z Chrystusem, na biurku pod oknem stał metalowy krucyfiks. Bardzo surowo ten pokój wyglądał, zupełnie inaczej niż pokoje księdza proboszcza, z meblami jak u Berskich, kolorowymi kanapami i fortepianem. Zajrzała raz przez okno. Łóżko księdza wikarego było niklowe, równiutko zasłane, przykryte szarym kocem. – Jak pacierz, mówisz? No to powiedz mi, co to jest cnota. Jak mi powiesz, to cię puszczę do spowiedzi już bez egzaminu – ksiądz otworzył dwudrzwiową szafę i wyjął coś szybko z półki. W szafie wisiał garnitur ciemny, dwa czarne swetry, długie palto i spodnie na gwoździu wbitym w wewnętrzną boczną ściankę. Więc ksiądz nosi spodnie pod sutanną! Tak prosto przyszła odpowiedź na pytanie, które intrygowało ją niejednokrotnie: „co też ksiądz nosi pod sutanną?” A nigdy w życiu nie miałaby odwagi zapytać. – Cnota? Co to jest cnota? – zastanowiła się głośno. Bardzo chciała zdać do komunii, ale nie miała najmniejszego pojęcia, co to jest cnota. – Nie mówił ojciec duchowny na nauce. – To ty sobie tu usiądź i pomyśl, a ja zajdę do księdza proboszcza i zapytam w sprawie tego bimbru. Zdecydowała, że co do cnoty to nic nie wymyśli, i podeszła do biurka. Katechizm umiała cały, nawet podpowiadała, kiedy ksiądz pytał dzieci pod lipą na cmentarzu kościelnym, to przecież teraz się nie obetnie. Zachodziło słońce i czerwone smugi światła padały na gładki blat biurka. Stała tam suszka do atramentu z odbitymi na odwrót literami. Zakołysała nią. Leżał blok listowy, stare numery „Rycerza Niepokalanej”, brewiarz w czarnej skórze, ze złoconymi brzegami i czerwoną tasiemką zakładki, kałamarz i pełne otwarte pudełeczko stalówek. Całe pudełko i same rondówki! Rondówką to się dopiero pisze. Litery wychodzą, jakby się już miało wyrobiony charakter. Matka jej zawsze kupowała w spółdzielni jedną, jedyną stalówkę z krzyżykiem, żeby jej się nie popsuło pismo, i tak długo musiała nią stawiać kulfony, dopóki stalówka nie obrosła atramentowym mułem, nie zaczynała skrzypieć po papierze, zadzierać i sadzić po trzy kleksy w każdym słowie. Wtedy matka kupowała drugą krzyżówkę. A tu się tych tyle złociło i srebrzyło i jakie to mają równiutkie końce... Wzięła jedną, żeby sobie obejrzeć dokładnie. Usłyszała kroki księdza i w panice, niepewna czy trafi do pudełka – a ksiądz by mógł zauważyć, że tu coś ruszała – wrzuciła rondówkę do kieszeni sukienki. – Wymyśliłaś coś? Już daj spokój, przestań buczeć, cała jesteś czerwona od tego płaczu, a wszystko w porządku. Ksiądz proboszcz wyraził zgodę na zakup tego lekarstwa. Zawsze osobiście odprawia pierwszą mszę świętą, a wiesz, jak w kościele chłodno nawet w południe, kiedy na dworze upał. A co dopiero, jak są deszcze czy zimno. W kościach łamie, a ksiądz proboszcz w latach posunięty. – Nie wiedziałam, że ksiądz proboszcz chory. Kwiatków mu zawsze przyniosę – powiedziała ogarnięta przemożnym współczuciem dla człowieka, który ją uratował prawie od śmierci i kupił bimber. – Taki ksiądz proboszcz prościutki. – Bo skrywa w sobie swoje cierpienie. Panu naszemu tylko się poleca. Taki to już człowiek. Masz sto pięćdziesiąt złotych za trzy litry, żeby mamusia na ciebie nie krzyczała. Jezusie, Maryjo! Za trzy litry sto pięćdziesiąt złotych! Ksiądz proboszcz to święty człowiek: Panu Bogu oddaje swoje cierpienie, a ona jak biadoliła, kiedy ją brzuch bolał, co to się najadła zielonych gruszek. Wsadziła trwożnie pieniądze do kieszeni. – Dziękuję ojcu wielebnemu. Czy mogłabym podziękować księdzu proboszczowi? – O nie – zaprzeczył gorąco ksiądz wikary. – Ksiądz proboszcz nie lubi, jak mu się dziękuje. I więcej ci powiem. Nie chce, żeby ktokolwiek się domyślił, że jest chory. Więc mu nie dziękuj i nigdy nikomu o tym nie mów, jak jeszcze kiedyś przyniesiesz. – Jeszcze kiedyś? Przynieść jeszcze? – Tak. Tylko zawiń w jakiś papier albo nieś w teczce, bo ludzie gotowi pomyśleć, że to dla jakichś bezbożnych celów. I tylko mnie ci wolno oddać, zapamiętaj sobie. A za księdza proboszcza zmów „Zdrowaś Maria” codziennie przy pacierzu. Tym mu najlepiej podziękujesz. – Codziennie cały pacierz zmówię na intencję zdrowia księdza proboszcza – zapewniła Anna ogłuszona własnym szczęściem. – To ile przynieść? – Tak litr w tygodniu, nie więcej. Przychodź w poniedziałki na naukę trochę wcześniej i od razu z tym do mnie. I nie mów nikomu, boby się ksiądz proboszcz rozgniewał. Jak ty chcesz iść do komunii świętej, skoro nie wiesz, co to jest cnota? – Nikt nie wie – odpowiedziała Anna mając na myśli dzieci z nauki. – Tego się obawiam – odparł ksiądz. – Cnota to jest życie w doskonałej czystości fizycznej i duchowej, porozmyślaj sobie nad tym. A teraz już idź – powiedział zmęczonym głosem i popchnął ją lekko ręką w stronę drzwi. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedziała zmartwiona, że nie odwrócił się nawet na chwilę i nie miała okazji położyć gdzieś stalówki, choćby na podłodze. – Na wieki wieków amen, moje dziecko – odparł i zamknął drzwi, ale zaraz uchylił je ponownie i to w momencie, kiedy Anna zamierzała podrzucić stalówkę pod plecioną ze słomy wycieraczkę. – Masz siatkę. No i chyba nie było na tym świecie szczęścia absolutnego, skoro w kieszeni obok pieniędzy spoczywała stalówka. Wyrzucić ją tak, taką złocistą i błyszczącą, do rowu koło ogrodu księdza proboszcza, niech mu Pan Bóg da zdrowie, było żal. I jakby się nią ładnie pisało, jakie to zgrabne litery są taką rondówką. I ksiądz wikary jej tu przecież nie odnajdzie, cała ofiara poszłaby na nic. Pozostało tylko powiedzieć sobie prawdę w oczy: ukradłam księdzu stalówkę. Bo po co to wyciągała łapę po nie swoje rzeczy i grzebała w cudzym pudełku? Jakby nie chciała zabrać stalówki, toby w ogóle jej nie ruszała. Za dwa tygodnie pójdzie do spowiedzi, a ma tyle ciężkich grzechów, że nawet się boi spisać je na kartce, żeby nie zapomnieć. Dochodziła w spisywaniu do „szyłam w niedzielę podczas sumy”, ale można było spisywać i bronić przed zapomnieniem tylko te grzechy powszednie, tych ciężkich nie było co zapisywać, choćby się człowiek nie bał, że zgubi kartkę, bo te i tak się pamiętało, piekły serce i nawet choćby się chciało zapomnieć je tak „na śmierć”, żeby sam Pan Bóg widział, że sieje podczas spowiedzi tak naprawdę, naprawdę zapomniało, to to było niemożliwe. Im bardziej je spychała pod wszystkie inne, na samo dno głowy, tym szybciej były na wierzchu. Leciała tak z tymi pieniędzmi do domu prawie biegiem, nie zważając na stopę, w której rana trochę szczypała, bo zmierzch zapadał, a przez las było trzy kilometry i gdyby ją ktoś napadł, toby przede wszystkim obrabował z pieniędzy, ale nie była to już ta czysta radość, którą odczuwała na widok pieniędzy. Pochwały matki w domu i głaskanie po głowie, że Anna taka dzielna, całe to szczęście było jakieś nie takie, jak powinno być, jakieś przytłoczone tym nowym grzechem tuż przed samą spowiedzią, stłamszone, okrążone myślami, których się nie dało odpędzić. Na piąty dzień wymyśliła w budzie Jankowiaka (najlepiej się myślało w budzie, bo człowiek był bezpieczny i ochroniony z trzech stron przed pokusami patrzenia i głupiego wybałuszania oczu dokoła, i widział tylko ogród, a z nim żyto chłopskie, ciągnące się aż do folwarcznej stodoły, i cicho było tak, że żaden kogut ani żaby nie przeszkadzały człowiekowi w tym myśleniu, no a Jankowiak na noc tu tylko przychodził i buda cały dzień stała wolna), że pójdzie do spowiedzi albo do drugiego wikarego, albo do samego proboszcza i powie o stalówce. A ponieważ jest tajemnica spowiedzi, to „jej” ksiądz wikary się o tym nie dowie, choćby się nawet stalówek doliczył. Ale – Anna westchnęła głęboko i oparła brodę na rękach – to jeszcze wcale nie o to chodziło. Kiedy wracała z pierwszej kościelnej nauki czuła się taka wzniosła i spokojna jak rzadko kiedy albo i nigdy przedtem. Zupełnie jakby była bliżej Pana Boga – Przyrzekała sobie w duchu poprawę i szeptem podczas odmawiania wieczornego pacierza obiecywała Bogu, że nie będzie grzeszyć. I wyczekiwała na spowiedź jak na moment wielkiego oczyszczenia, bo już po komunii to poczuje się pewnie jak święta. Z opisów życia różnych świętych wywnioskowała, że ich dusze utrzymywały się w stanie wielkiej szczęśliwości, po prostu jakby im coś w sercach śpiewało, i było dla nich nieważne, czy są głodni, czy chorzy, czy torturowani. Jakby wcale tego nie odczuwali. Anna bardzo pragnęła, żeby jej tak coś w sercu śpiewało, żeby nie reagowała na głód, nie patrzyła łakomie na chleb, żeby jej w zimie nie swędził bez przerwy duży palec u nogi, który odmroziła w tych sznurowanych trzewikach na gumie i który Jadźka smarowała jej naftą, a matka kazała rozcierać śniegiem, żeby palce u nóg nigdy jej nie marzły, żeby z zawiścią nie patrzyła na pantofle Martyny, żeby, żeby... Oczekiwała, że ten stan doskonałości duszy osiągnie, że będzie odtąd żyć w cnocie, to jest czystości fizycznej i duchowej, i będzie taka lekka, jakby u ramion miała zawieszone dwa balony, które ją będą łagodnie unosić w powietrzu. A tu na progu tego skarbca szczęścia i lekkości, gdzie miała być nadzieja, że gardła nigdy nie zaciśnie jej niski strach, stało szachrajstwo i wymigiwanie się; rozumiała, że jej kombinacje ze spowiedzią nie są takie do końca uczciwe... Usłyszała wóz na drodze, ale nie gospodarski wóz, który turkotał i trzeszczał, a konie na ogół szły stępa, tylko koński równy kłus i delikatne skrzypienie resorów u bryczki. Wypełzła z budy do połowy i popatrzyła na drogę. Porzeczki trochę zasłaniały widoczność, ale nie na tyle, żeby nie dostrzec czarnej sutanny i wielkiego kapelusza księdza proboszcza. W jednej sekundzie stanęła na nogi. Ksiądz proboszcz jedzie do matki powiedzieć o stalówce! Uprosi dziś Jankowiaka, żeby pozwolił przespać się w budzie, a jutro pójdzie na stację i pojedzie kawałek pociągiem. A potem wysiądzie z pociągu i przejdzie sobie zieloną granicę. Mało ludzi tak chodzi, czy co? Potem pójdzie do babki Anny i cioci Loni i niech sobie mama po niej płacze. A jak ją zastrzelą na zielonej granicy? Mało to ludzi zastrzelili czy co? Niech zastrzelą, proszę bardzo. I tak po co to właściwie żyć, jak mama się zaraz dowie, że Anna jest złodziejką. Teraz, kiedy już miała gotowy plan, podeszła do okna w kuchni. Woźnica wyprzągł konia i poprowadził za uzdę w kierunku stawu. Matka wrzuciła do czajniczka zsuszone na wióry skórki z ubiegłorocznych jabłek i zalała gorącą wodą. Spod worka z mąką wyciągnęła pudełko z kostkami cukru. A więc to tu! Mdliło ją od sacharyny – choć i sacharyny Jadźka nigdy nie dała tyle, żeby herbata była słodka. Matka weszła do pokoju, więc i Anna przeszła szybko pod drugie okno. Tu było nawet lepiej obserwować i słyszeć. Pod oknem rosła karłowata sosna, było się gdzie schować. – Zaraz będzie herbata – powiedziała matka – ksiądz proboszcz raczy zapominać o starych znajomych. – Łaskawa pani, proszę sobie żadnego nie czynić ze mną kłopotu, wpadłem na chwilę, bo do księdza kanonika jadę, zaniemógł trochę, staruszek to już, staruszek, żeby zwrócić łaskawej pani uwagę na jedną sprawę. Tak po starej znajomości z panią i nieodżałowanej pamięci mężem. „Teraz powie” – Anna zamknęła oczy. – Słucham księdza – powiedziała sucho matka. Ksiądz rozejrzał się po pokoju i wytarł łysą jak bania głowę bielusieńką chusteczką. – A jest ta pani służąca? – Jadźka? Nie ma, poszła do lasu po chrust. Jaka to służąca, proszę księdza, to jak ktoś najbliższy z rodziny. Przed wojną to ona była rzeczywiście służącą, a teraz, gdyby nie ona... – Bo ja w jej sprawie, łaskawa pani. – W sprawie Jadźki?! – matka i Anna zdumiały się głęboko i jednocześnie. – Wprost nie wiem, jakby to łaskawej pani wytłumaczyć, ale interesuję się trochę pani losem, bo mój poprzednik był z państwem zaprzyjaźniony. To zawsze się człowiek zapyta, a jak tam pani Józefowiczowej. Do kościoła pani tak rzadko przychodzi... – Przyzwyczajona byłam do tamtej parafii. Wyjeżdżam dużo – powiedziała matka. – Łaskawa pani, nic zdrożnego nie mam na myśli ani się nie chcę wtrącać do pani spraw. Właśnie przyjechałem w związku z tymi pani wyjazdami. Ludzie mi mówili, że pani trochę handluje... – To może grzech? – zapytała matka. – Nieetyczne? – Ależ łaskawa pani, zechce pani uprzejmie nie deprymować mnie przez chwilę. Otóż jakby to tak najogólniej powiedzieć... córeczki pani zostawia z tą służącą? Jak pani wyjeżdża? – Starszą. Młodsza jest u siostry w Rzeszy. – A co, słyszałem, że choruje biedactwo? – Choruje. Niedożywiona prawie od małego, to choruje. A siostrze się trochę lepiej powodzi, wzięła się za szycie i jakoś jej idzie. Bo też tak nic nie umiała jak ja. Ja mogłabym tylko dawać początki na pianinie, a ksiądz rozumie, kto tu się przyjdzie uczyć grać na pianinie i gdzie tu w ogóle jakieś pianino. – A Molendowska nie mogłaby trochę pomóc łaskawej pani? Majątek robiła, jak mąż łaskawej pani tartak prowadził? – Nie mówmy o tym, proszę księdza. Ksiądz pokiwał głową ze zrozumieniem dla świata i sytuacji. – Otóż, łaskawa pani, mam poważne obawy, że ta pani służąca jest obłąkana, chorobę psychiczną ma albo jej dobre początki. Więc jak pani wyjeżdża, to krzywdę może dzieciom jakąś zrobić. – Nic takiego nie zauważyłam. A ksiądz z czego to wnioskuje? – Łaskawa pani, nic nie mówić, tylko dyskretnie obserwować. Gdyby pani coś zauważyła, należy natychmiast odseparować ją od dzieci, bo jakieś nieszczęście może z tego wyniknąć. – Na miłość boską! Proszę księdza, skąd to księdzu przyszło do głowy? – Jestem duszpasterzem, spowiednikiem, różne rzeczy wiem o ludziach. – Rozumiem, że teraz ksiądz się zasłoni tajemnicą spowiedzi. – Ależ, łaskawa pani, gdybym był powziął zamiar zasłaniania się tajemnicą spowiedzi, nigdy bym do łaskawej pani nie zajechał. Anna z wrażenia usiadła na ziemi. Tak było nawet wygodniej i słyszała każde słowo. „Zasłaniać się tajemnicą spowiedzi?! Zasłaniać?” – Otóż do moich kapłańskich obowiązków należy nie tylko zwalczać zło na ziemi, ale mu zapobiegać. I widząc rację nadrzędną nie mogę sobie pozwolić na zatajenie przed łaskawą panią pewnych faktów i ostrzeżenia jej. Naturalnie, powiem tylko tyle, ile rzecz wymaga, aby pani łaskawa zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Co pani wie o życiu tej kobiety? – Wszystko. Pochodzi z biednej rodziny, trzy siostry, ona od urodzenia trochę kaleka, uczciwa, dobra stara panna. – To wszystko? – Wszystko. – A o jej życiu wewnętrznym? – O jej życiu wewnętrznym?! Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Wydaje się, że nie ma większych pragnień, które by wybiegały poza jej marny los. Zawsze była dobrze traktowana. – Wierzę. Ale to pozory, co łaskawa pani powiedziała. W tej kobiecie się kłębi od różnorakich uczuć i namiętności. – Namiętności?! Ksiądz chyba żartuje. – I każda dusza ma do tego prawo, bo tylko przez powściąganie własnych namiętności... – Chyba ksiądz mi nie wmówi, że Jadźka ma jakiś występny romans. Właściwie, jakby któryś z chłopów był mądry, to się z nią powinien ożenić. Lepszej żony... – Miała, łaskawa pani, miała. – Jadźka? Jakoś to z nią nie licuje. Ale to nie dowodzi chyba czegoś nienormalnego, mam nadzieję. – Różny pogląd można mieć na tę kwestię, ale nie o to mi idzie, łaskawa pani. To, o czym jestem z prawdziwą przykrością zmuszony mówić, wiedziałem od dawna. Spowiadała mi się z tego pierwszy raz tak gdzieś dwa lata przed wojną, a sądzę, że i tamtemu księdzu proboszczowi, świeć Panie nad jego duszą. I nie mówiłbym o tym, bo też jeszcze będę musiał przemedytować tę sprawę, czy dobrze zrobiłem poruszając to, ale myślę w swoim sumieniu kapłańskim, że tak, bo łaskawa pani pojmie to lepiej i uważniejsza się stanie. I od tamtej pory mówi o tym przy każdej spowiedzi, początkowo jej tłumaczyłem, córko, rozgrzeszenie dostałaś, aż zrozumiałem, że to nic nie pomoże i nawet nie trzeba, bo mówienie o tym stało się koniecznością, ujściem dla zapiekłej urazy, a nie ma ona na tej ziemi nikogo poza konfesjonałem, z kim mogłaby o tym porozmawiać. – Nie rozumiem. – Łaskawa pani – ksiądz zaczął tłumaczyć jak czasami dzieciom, kiedy przyszedł na naukę – ten mężczyzna odszedł od niej i tej biedaczce się wydaje, że ona ściągnęła na niego przekleństwo. – Ksiądz mnie zadziwia, ale ja nic nadal nie rozumiem. „Chociaż raz ja więcej rozumiem niż mama” – przeleciało Annie przez głowę. – Nie mogę się wdawać w drastyczne szczegóły, łaskawa pani, powiem więc tylko że, ona czuje się winna jego śmierci i wmówiła sobie, że zadenuncjonowała go żandarmerii. – To to już sobie musiała wmówić, Jadźka by nie weszła na posterunek, zresztą kto by w ogóle wszedł. – Czy pani już słyszała, że wieś całą spalili? Wieś niewielka, siedemnaście gospodarstw. A zaczęło się od domu tego właśnie człowieka. – Słyszałam. Ksiądz wie, ile to jest kilometrów? Skąd Jadźka cokolwiek mogła wiedzieć, co się tam dzieje? – Tego to już nie wiem, łaskawa pani. Upierała się, że wiedziała. A druga tu się z tym łączy sprawa, ale o tym później, dla porządku jeśli łaskawa pani pozwoli. Po prostu ta biedaczka przez te wszystkie lata interesowała się jego losem, pani zechce łaskawie zauważyć, że w jednej to się dzieje okolicy, a jakieś tam swoje kumy pewnie ma, choćby z Kółka Różańcowego, i chyba z całego serca życzyła mu śmierci. A u niego w domu w istocie rzeczy było coś na kształt sztabu, to znaczy, on nie był kimś takim ważnym, ale chałupę miał najlepszą z tych siedemnastu, co były. Ona się upiera, że wiedziała, że tam się partyzanci zbierają, i wydała go Niemcom. Chce za to dostać rozgrzeszenie, a ja chcę, żeby uwierzyła, że to nieprawda. Ale w tym maniackim uporze jest coś groźnego i dlatego pozwoliłem sobie przyjechać i zabierać czas łaskawej pani – zamilkł na chwilę. – Rewelacje księdza zmuszają mnie do postawienia jednego pytania. – Czy jestem pewny, że ona nie wydała? – Tak, coś w tym znaczeniu. – Najzupełniej, łaskawa pani. Tylko intensywnie o tym myślała. Ona mogła to i wiedzieć, ale nie zrobiła czegoś takiego. Już wiadomo, kto to zrobił. Jest zlikwi... Okrutne czasy i cierpnienia, łaskawa pani. Dla obrazu pełnej jasności dodam, że natychmiast zainteresowałem się tym, bo mam kontakty znaczne i to nie zgadłaby pani, z socjalistami, nie żeby, uchowaj Bóg, jacyś bolszewicy, tylko socjalizują i mają nawet rozsądny program na przyszłość, i właśnie przez to mam nawet z biskupem nieporozumienia, nie to, abym lękał się, że mnie na gorszą parafię przeniosą, bo to wszystko jedno, gdzie Panu Bogu służę, tylko studia historyczne nad wczesnym okresem chrześcijaństwa na ziemi polskiej pragnąłbym po wojnie zrobić, a to wiele od biskupa zależeć będzie. Póki zdrowie człowiekowi dopisuje i dobrym samopoczuciem Pan Bóg go raczy darzyć... „Zdrowie człowiekowi dopisuje?” – zastanowiła się Anna. – Właśnie coś córka mi mówiła... – Ksiądz wikary bardzo chwali córeczkę łaskawej pani, że takie to dziecko mądre i rezolutne i przyznam się, że jak się modli w kościele, to ja także z przyjemnością na nią patrzę, jakby aniołek jakiś klęczał. Ładna taka dziewczyna, że łaskawa pani kłopoty z nią może mieć, jak tu zięciowie zaczną łaskawą panią nachodzić – zaśmiał się gardłowo. – Tak więc widzi pani, że każdy ma swoje zmartwienia i nawet często wyrzuty sumienia miałem, że pani losem nie interesuję tak jakby z dawnej znajomości trzeba, ale kiedy córeczkę raz zapytałem, jak się powodzi, to powiedziała, że bardzo dobrze, więc się nieco uspokoiłem, choć przepraszam najmocniej, biednie u pani i w miarę moich skromnych możliwości... – Dziękuję księdzu, radzę sobie jakoś, raz lepiej... – Jak wszyscy, łaskawa pani, jak wszyscy. Więc nawiązując do tego, co mówiłem, proponuję, żeby nic nie mówić, tylko obserwować. – Nie mam zamiaru nic mówić, bo i co. I nie wierzę, żeby ona mogła... nonsens, proszę księdza. Może mieć swojego jakiegoś fioła, ale poza tym to jest najlepszy człowiek. – Nie twierdzę, że nie... tylko może mieć jakieś zaburzenia. Rozumie pani łaskawa, że łatwiej jest przeżyć całe życie kobiecie, która tych spraw nie zaczynała... – Rozumiem – powiedziała matka. – Ona nadchodzi, łaskawa pani, pójdę. Nic nie mówić, tylko obserwować. Nie może się nawet domyślić, że coś z tajemnic konfesjonału, co zmuszony życia konkretnymi wymogami ujawniłem, przeniknęło na zewnątrz. Przy tej mentalności to byłby zbyt wielki cios, nie uporałaby się z tym i jeszcze zachwiała w wierze. Pomówimy o tym kiedyś. IV Postanowiła, że pójdzie do Hermana. Było to niewielkie ryzyko, najwyżej jej odmówi. Nie mogła tak zostawić Jadźki. Nie wiedziała, jak się Herman nazywa, po prostu inni żołnierze wołali na niego: „Herman” – wtedy odwracał się, uśmiechnięty, i mówił coś łagodnym miłym głosem. Przypomniała sobie, co mówił Rogalski: „To Werhmacht, no już niektórzy z nich to nie ludożercy i na upartego można się z nimi dogadać”. Z Hermanem będzie się można dogadać po polsku. A może po francusku? To co, że ona znała niewiele słów, Herman wyglądał na takiego, który zna wszystkie. Pamiętała słowa madame: „Jeśli będziecie umieć po francusku, to gdziekolwiek się znajdziecie, zawsze tam będzie jakiś człowiek inteligentny, który musi znać język Moliera i Romains Rollanda, w jakimkolwiek by to nie było kraju, na biegunie czy w Afryce”. Lecz przede wszystkim Anna liczyła na polski. Herman mówił po polsku, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Kiedy przyszła z plackami kartoflanymi do jeńców radzieckich, Herman i drugi żołnierz stali na warcie. Ten drugi przechadzał się tam i z powrotem trzymając palec na języku spustowym odbezpieczonego automatu. Herman stał bez ruchu, z twarzą zwróconą do słońca, próbował się opalać. Karabin trzymał niedbale z tyłu za pasek, jakby w ogóle nie umiał zrobić z niego użytku. „No, ale umiał, skoro był na froncie.” Patrząc na Hermana, po raz pierwszy zobaczyła, że Niemiec ma ludzką, ładną twarz. Do tej pory wszyscy Niemcy wydawali jej się jednakowi i rozróżniała jedynie: SS w czarnych mundurach, wojsko w zielonych i żandarmeria. Nie znała się także na stopniach, oficerów rozpoznawała jedynie intuicją, bo wyglądali „jakoś inaczej” i często nosili futrzane czapy, szczególnie ci, którzy wracali teraz do Moskwy i kwaterowali we wsi. Wiedziała, że dzieci ze wsi handlują z jeńcami radzieckimi, przynoszą im kartofle albo garść żyta, a jeńcy dają im za to drewniane kurki. To były piękne kurki, podpalane, wyrzeźbione w drzewie, po cztery na drewnianej płytce. W płytce wywiercona była dziura, przez którą przechodziły na dół nitki przymocowane do kurzych ogonów. Kiedy się od spodu płytki pociągało za złączone, skręcone w jedną, nici, kurki podskakiwały, jakby dziobały ziarno. Stała więc przed Hermanem z miską placków usmażonych na łoju, zastanawiając się, jakby tu zagadnąć. Herman nie drgnął, obojętny, znieruchomiały, zastygły. Ten drugi szedł akurat w ich kierunku i krzyczał ostro: – Herman! – i jeszcze coś po niemiecku. Herman powoli otworzył oczy i spojrzał na Annę. – No, co chcesz? Papierosów nie mam, bo dużo palę. Może byś mi przyniosła waszej machorki? Dam ci margaryny. Osłupiała. Mówił po polsku, jakby tu się wychował. „Pewno tłumacz” – pomyślała. – Chcę im dać placki – wskazała ręka długą folwarczną oborę – i wziąć kurki. – No to idź, ale szybko – powiedział i znowu zamknął oczy. Trochę przerażona, czy ten drugi za nią nie strzeli, pobiegła do obory. Z tłumu radzieckich jeńców, siedzących w wojskowych szynelach, wybrała pierwszego. Miał mongolską szeroka twarz i oczy czarne jak błyszczące pióro kruka, które znalazła na polu. Odkryła pokrywkę z wystygłymi plackami i głową wskazała na drewniane łupki, z których wyrzynali zabawki. Ze środka otaczających ją żołnierzy podszedł do niej jeden. Wziął miskę bez słowa i poszedł w głąb. – Kurki – powiedziała Anna. – Nie bojsia, dieuszka – usłyszała. Patrzyła, co się dzieje z jej plackami. Tyle się natarła kartofli, jeśli teraz nie dadzą jej kurek... Ten, który zabrał jej miskę, podchodził kolejno do słomianych barłogów i leżącym na nich ludziom podawał po dwa placki. „To ranni” – pomyślała. Jeden z nich nie miał siły wyciągnąć ręki po jedzenie. „O Jezu, zupy mu przyniosę” – obiecała sobie ogarnięta litością. Więc to byli ci bolszewicy, którymi czasem groziła jej Jadźka. Rozdający placki popatrzył jeszcze na barłóg i zwrócił oczy na stojącego obok żołnierza. „Wasia” – powiedział. Wasia wsadził obydwa placki do ust i połknął łapczywie, aż drgnęła mu grdyka. Na dnie miski zostało już tylko parę sinych placków. Anna zauważyła, że każdy ze stojących żołnierzy odwraca od miski wzrok, jakby nie chciał albo się wstydził zdradzić, ze swoim głodem. Ten ich starszy wywoływał imiona, przełamywał każdy placek na pół i podawał podchodzącym. Kilku tęgich chłopów nie dostało nic. Jeden podniósł już do ust swoją porcję i nagle energicznym ruchem podał swój kawałek placka rozdającemu. Ten pokręcił przecząco głową i wetknął Annie w ręce pustą miskę. Zapomniała o kurkach. Podniósł się gwar. Podchodzili do niej żołnierze, wciskali jej w ręce strzępki starych niemieckich gazet: „Pośle wajny wyszlij pismo mojej siemje”. Zrozumiała, kiwnęła głową. „My wsie pajdiom pod stienku” – powiedział ten z czarnymi oczami i rozległ się gromki śmiech. „Oni zwariowali ze strachu, Matko Boska, teraz mnie zabiją.” „Nie bojsia. My wsie ubieżim at siuda, kak tolko nas wywiedut iz saraja.” „Uciekajcie teraz, tam jeden na warcie śpi.” „Dniom nie wazmożno, zastrelat. Komisar znajet, czto dełajet. Tolko nie zabud wysłat pisma. Tam nadchoditsia drugoj post.” Nawet się nie dziwiła, że rozumie niemal wszystko, co do niej mówią. Upuściła na ziemię miskę i szybko poszła do drzwi. Wtedy ten z mongolską twarzą podał jej zabawki. Strzępki gazet z adresami włożyła do kieszeni i wyszła panicznie przerażona, co powie Herman. – Jeśli jeszcze raz będziesz tak długo siedziała, nie będę cię wpuszczał. Pokazała kurki i pociągnęła za nitkę. Uśmiechnął się, więc ośmielona zapytała: – Zapomniałam miski. Czy mogę wrócić? – O, nie. Na drugi raz nie zapominaj. Uciekaj. Czekaj! Masz tu – wyjął z kieszeni paczkę sucharów. – Macie w domu książki? Wasze polskie książki? Pokręciła przecząco głową. Akurat, przyzna się. – Nie bój się, nie bądź głuptas. Chciałbym mieć. Znasz może Uniłowskiego? – spytał z powątpiewaniem. – Nie znam go. Naprawdę – odpowiedziała. – To uciekaj. Przyjdź jutro o dwunastej. Dam ci margaryny. Przynieś mi jakąś książkę. – Pan jest Polak? – Niemiec. Ale, jak widzisz, doskonale znam wasz język. – Tłumacz? – Tak, tylko inny, niż myślisz. – Umiem po francusku. Trochę. Parę słów. Roześmiał się szeroko i jakby z sympatią: – Jak ci na imię? – Anna. Anna Aldona. – Aldona to z Mickiewicza. Uciekaj już! Odtąd przychodziła codziennie, przez pięć razy, ale Herman już z nią nie rozmawiał. Przepuszczał ją do jeńców, jakby jej w ogóle nie widział. Kiedy wychodziła, rzucał za nią: „Jutro o czwartej po południu” I to było wszystko. Ciągle idąc tam łudziła się, że Herman się do niej odezwie. Był to najbardziej dziwny Niemiec, jakiego znała.. Postanowiła dowiedzieć się, kto to jest Uniłowski, ale kiedy nie było matki, nie było się kogo o to zapytać. Jakiś dowódca partyzantów? Herman był pierwszym Niemcem, którego się nie bała. Było jej przykro, że się do niej nie odzywa i wstydziła się tego uczucia. Postanowiła, że nie będzie brać od niego tej ćwierć kostki margaryny. Handlowała teraz kurkami, które wynosiła od jeńców w koszyczku. Sama miała ich pod dostatkiem, sprzedawała więc innym dzieciom. Zbierała za to, co tam dawali, zeszłoroczne jabłka, trochę kaszy, bryłkę soli, kawałek chleba, parę kartofli, butelkę maślanki, i zanosiła jeńcom. Herman nigdy nie zerkał na koszyk. Ale tego ostatniego dnia powiedział: – Ostatni raz. Jutro nie przychodź. – Dlaczego? Nie będzie pana? – Nie przychodź i koniec. Oni wyjeżdżają – wskazał oborę i odwrócił się do Anny plecami. Był inny niż zwykle, miał oschły głos. – Dokąd wyjeżdżają? – zapytała z bijącym sercem. Miała złe przeczucia. – Nie twoja sprawa. Gdybyś przyszła, to strzelę do ciebie. Siedź w domu. Gdzie mieszkasz? – W lesie, w tej starej gajówce – pokazała ręką. – Dokąd wyjeżdżają? – A cóż ciebie obchodzą ci Ruscy? Nie przychodź, i koniec. – Pan kłamie – powiedziała z przejęciem. – Uciekaj już. Szybko. – Ale teraz pójdę do nich? – Nie pójdziesz. – Pójdę – powiedziała rozzuchwalona. – Jak mnie pan puści, to przyniosę machorki od chłopów. – Tego dnia nie mogła zrezygnować z odwiedzin, bo ukradła Jadźce dwa jajka, a na barłogu leżało Ruskich coraz więcej. – Panie Herman, niech mnie pan wpuści. Już jutro nie przyjdę, tak jak pan każe. Wzięłam tyle kurek, brzydko by było... – Nie pójdziesz. Zrozumiałaś? – To wrzucę im koszyk przez okienko. Tylko koszyk. Tyle razy pan pozwolił. Ostatni raz... – Wrzucaj. Ale do nich ani słowa. I zaraz uciekaj – powiedział z wściekłością. Wspięła się po leżącym drzewie i przez malutkie okienko z trudem przepychała kosz. Odebrał ten, którego nazywali Wasią. – Ty sama żarisz eti oładi? Wot tiebia jeszczio kurice. – W wyciągniętych rękach podawał jej zabawki. – Tiebia siewodnia nie otpustili? – Wasia, wyjeżdżacie jutro. On tak powiedział. Wyślę listy, na pewno – szepnęła. – Błogodarim tiebia za wsio – powiedział Wasia powoli. Jego zazwyczaj blada twarz zsiniała. Anna zeskoczyła na ziemię. Zbierało jej się na płacz. Pobiegła do domu nie patrząc nawet na Hermana. Przez ten tydzień przyzwyczaiła się do Ruskich. Byli brudni, mieli podarte wojskowe szynele. Wiedziała, że są bardzo głodni, a mimo to weseli, czego nie mogła zrozumieć. Często myślała, że w ich sytuacji nie podniosłaby się z barłogu. A oni czasem podśpiewywali. Nie potrafiła tego dnia skupić się na niczym. Nie bawiły jej ani ustawicznie poruszające się nosy królików, ani pięć żółtych kurcząt, którym w inne dni mogła przyglądać się godzinami. Wreszcie wyciągnęła papier i zaczęła pisać listy: „Szanowna Pani! Donoszę Pani, że znałam Pani syna, Wasię. Dostał się do niewoli niemieckiej, ale dobrze mu się powodziło, bo sprzedawał kurki. Był zdrowy. Wyjechał w nieznanym kierunku i prosił mnie przed wyjazdem, żeby Pani napisać, że sobie dobrze radzi i żeby Pani się nie martwiła, bo wróci do Kazachstanu. Przesyłam Pani pozdrowienia – Anna Józefowicz”. Napisała kilkanaście niemal jednakowych listów, zmieniając jedynie imiona i miejsca, do których miał wrócić syn. Zapadł mrok, Jadźka nie zapalała lampy. Zaczęła szukać kopert, które matka trzymała gdzieś starannie schowane. Wreszcie przyszła jej do głowy paczka z papierami ukryta w pierzynie. Odpięła guziki i nadpruła kawałek wsypu. Pierze wyfruwało na pokój. Szukała ręką paczki, dmuchając na puch, który wchodził jej do nosa. Drżała ze strachu przed Jadźką, śpieszyła się. Wojna się nie skończyła przecież, ale ona musiała mieć te listy gotowe, żeby zaraz, w pierwszej chwili, wysłać, jak tylko będzie można. Wyciągnęła zawiniątko. Koperty leżały na samym wierzchu. Popatrzyła co tam jest. Metryki, legitymacje, świadectwo dojrzałości matki i ojca... Związała, z powrotem i zaszyła wsyp. Zapięła podszewkę i wszystko przykryła kapą. Przyniosła z kuchni miotłę, i starała się zebrać rozsypane pierze. Kiedy skończyła, zapaliła świeczkę i mozolnie przerysowała na koperty adresy ze strzępków gazet, które jej dali Ruscy. Kiedy przepisała już wszystkie te nieznane jej litery, sprawdziła uważnie, czy się nie pomyliła z imionami. Nie mogła się w tym połapać. Skreśliła więc w listach imiona i miejscowości. Zakleiła koperty, dokładając dla pewności trochę kleju z żytniej mąki, który zrobiła w pudełku po paście do butów. Poczuła się trochę lepiej. Wyszła przed dom. Szosą jechały ciężarówki. Ogarnął ją lęk. Wróciła do domu i położyła się spać. Słyszała dalekie strzały, ale tego przestała się już bać. Była dumna ze swoich listów. Kiedy się obudziła, słońce świeciło już mocno, aż cały pokój, mroczny zazwyczaj, stał się wesoły i przytulny. Fruwała lekko muślinowa firanka. Pod oknem rozległo się paniczne gdakanie kur, pewnie pogonił je pies. Anna była głodna, cieszyła się, że na piecu w kuchni zastanie ciepłe zacierki. Usłyszała, że Jadźka z kimś rozmawia. Usiadła na łóżku. – Panie, najpierw to zrobili z Żydami, teraz z Ruskimi, a na końcu zrobią z nami. – Już nie zdążą, psiekrwie, bo Ruskie im idą po piętach. Tylu chłopa, pani. Ten oficer, co dowodził plutonem to, pani, kazał Ruskiemu poustawiać ich w rządek. To ten plunął na tego Niemca. To ten go wziął na bok i zastrzelił z któtki broni, tak, pani, przystawił mu pistolet do głowy i zastrzelił. A, pani, te Ruskie wszystkie choda do lasu. To ci z broni maszynowy. Siekli tak, pani, jakby łąkę. Przewracali się te Ruskie, a jeden to Niemcowi automat chciał wyrwać, ale zaraz dostał serie. No i, pani, paru uciekło do lasu, to pójdą do partyzantów i przeżyją. Albo ludzi spotkają jakich dobrych i nie strachliwych... Anna wypadła w koszuli na dwór. – Tych Ruskich z obory zabili?! – krzyknęła. – No tych, a których by, jak tu inszych nie było – odpowiedział obojętnie chłop. – A którzy uciekli? – A kto to wi. Znali ich to, czy co. Rozwalili chłopów, bo nogi za pas brać muszą i gdzie by ich tam ciągli. A żarcia to już i dla swoich nie mają. Wy kierował ich ten Hitler, wykierował sukinsynów. A takie ponoć jest prawo, że jeńców strzelać nie wolno, ale jakie tam mata prawo na wojnie. To nie to co japońska za cara albo i tamta. Jak kto kulkę dostał, to na froncie, prawidłowo. A tu to nie wisz, od kogo i z której strony. I to na Roszków polu ich tak wybili, na ozimym. I dziś do dnia sołtysowi przykazywali, żeby ich zakopać. To Roszkowa poszła prosić do komendanta, żeby nie w ich życie zakopywać, bo to zmarnowanie, no i sadź co potem na takim polu. Ale swoją szosą, to skąd ta chłopy taki szmat drogi z końca świata wiatr przygnał, żeby życie swoje skończyli na Roszków polu. No, to do nóg aż się Roszkowa komendantowi rzuciła, to ją, pani, psem poszczuł i pies całą kieckę jej potargał i w nogę ugryzł. To sołtys chłopów zebrał i wykopali dół na tym polu i powrzucali ich jak leci, pani, na kupę. Płytki dół i Roszkowie zamiarują, coby ich nocą nie wykopać i nie przenieść gdzie na łąkę, bo Ruskie, pani, to bezbożniki i na święconą ziemie ni ma ich co brać, jak w Boga nie wierzą, a Roszkowa za nic nie chce, żeby na ich polu leżeli, i to nawet dziwić się nie ma co, bo to w pole z pługiem strach by wyjść. Ruskie nie Ruskie, zawszeć ludzie i stworzenie boskie, choć niedowiarki – machnął ręką i zbierał się do odejścia. – Zacierki ci stoją na blasze – zwróciła się Jadźka do Anny. Anna weszła powoli do pokoju, zamknęła się na klucz i rzuciła na łóżko. Znowu miała w przełyku to straszne, znienawidzone jabłko. Patrzyła w sufit i wywoływała z pamięci twarze Ruskich. Uśmiechniętego Mongoła i jego śpiewanie: „Aaanuszka”, bladego Wasię i tego siwego, którego wszyscy słuchali. „Ci na pewno uciekli. Zabili tych, którzy leżeli i nie mogli chodzić, o mój Boże, i które teraz listy wyślę, jak wojna się skończy?” Popatrzyła na kurki i wybuchnęła płaczem. Ale zaraz ucichła. „Herman! – pomyślała z wściekłością. – Herman! Wiedział, że wyjeżdżają, świnia podła.” A myślała, że jest dobry. Niemiec to jest Niemiec, choć mówi po polsku. Nauczył się po polsku, bo go na szpiega uczyli, czytała o takich. Musi koniecznie dowiedzieć się, kto to jest Uniłowski, i ostrzec go przed tą zarazą i znów zaczęła szlochać, poprzez płacz usłyszała w kuchni rumor i przeraźliwy krzyk Jadźki. Zerwała się. Na podłodze leżała Jadźka. Już nie krzyczała, straciła przytomność. – O mój Boże, o mój Boże, Jadźka, spadłaś z drabiny? – zaczęła tarmosić ją. Jadźka otworzyła oczy i szeptała wolno: – Hanka. Obydwie nogi. I ręka. Spadłam. Nic mi tu nie rób, tylko leć na wieś. Zawołaj chłopów, to mnie na łóżko wniosą, sama nie dam rady ani ty, no leć szybko, bo mnie gorączka nachodzi – i jeszcze coś wymamrotała. Leciała szybko, płacząc, półprzytomna ze strachu, krzycząc głośno: „Ludzie ratunku, Jadźka!” Dobiegła do pierwszej chałupy. Gospodyni mełła w żarnach żyto. Wykrztusiła z siebie, po co przyszła. „Ni ma chłopa, ale damy se radę” – kobieta zdjęła fartuch i wyszła za Anną. Anna szła szybko, no oślep, nie zwracając uwagi na drepczącą za nią kobietę. W kuchni na łóżku leżała Jadźka. Przez skórę prawej nogi wystawała kość. Obok łóżka stał listonosz. Na stole leżał list. – Tu by trza doktora, ale skąd? – powiedziała kobieta. – W folwarku Niemcy. W tamty wsi za lasem to jest taka, co umi złamania nastawiać. Siedź tu z nią, jo pójdę. – Nie trzeba. Pójdę do Niemców – powiedziała Anna. Złapała list ze stołu i wybiegła. „Kochana Aniu – pisała matka – bardzo się wszyscy o Ciebie martwimy. Aldona ciężko chora i siedzimy z nią w nocy na zmianę. W tym wazoniku, w którym są nieśmiertelniki, jest trochę pieniędzy, weź i kup w sklepie co tam wam trzeba, ale oszczędnie, bo babcia już wszystko sprzedała na lekarstwa dla Aldony i wujek jest w obozie, to mu trzeba wysyłać paczki. Zabijcie sobie jedną kurę a w razie czego idź na folwark.” – Herman – powiedziała. – Doktor! Herman! – Przemknęło jej przez głowę że jest dorosła. Poczuła żal do Aldony że zachorowała, do Jadźki, że złamała obydwie nogi, do matki, że ją zostawiła samą. „Zabijcie sobie jedną kurę” – pomyślała z goryczą i pierwszy raz z pobłażaniem o starszych. – Herman! – powtórzyła twardo i ze złością, obojętna na wszystko, nawet na karabin maszynowy żołnierza z posterunku. „Ogłuchł czy co” – Herman! – krzyknęła niemal. Żołnierz przecząco pokręcił głową i zrobił gest ręką nakazujący odwrót. Ale wtedy zobaczyła Hermana. Stał pochylony nad wielkim drewnianym korytem, rozebrany do pasa, nabierał w dłonie wody i wylewał sobie na kark. Sięgnął po leżący obok ręcznik, jakiego nie widziała od przedwojny, i zaczął wycierać sobie plecy. – Herman! – zawołała. Odwrócił się i powoli, jakby niechętnie szedł w jej kierunku. Na nagich ramionach miał jeszcze krople wody. Teraz, tylko w spodniach i bez czapki i munduru, wyglądał zupełnie inaczej. Jak ci młodzi chłopcy w mieście, którzy grali w piłkę na gimnazjalnym boisku. „Muszę ratować Jadźkę” – pomyślała. Żołnierz z posterunku powiedział coś do niego po niemiecku i zarechotał. Anna zrozumiała intencję odezwania i poczuła, że się rumieni. – Co chciałaś? Mówiłem ci, żebyś dziś nie przychodziła i siedziała w domu. – To było dla Anny znowu wielkie przeżycie ta czysta polszczyzna pod oknem niemieckiego komendanta i w ustach niemieckiego żołnierza. – Dałaś słowo. – Doktora! – wybuchnęła płaczem. – Doktora! Jadźka spadła z drabiny i złamała nogi. Proszę pana, ja wiem, że tu macie doktora. Widziałam jak robił opatrunki takimi białymi bandażami. Niech mi pan da taki biały bandaż – widziała, jak twarz Hermana odprężyła się w łagodnym uśmiechu. – Dam ci biały bandaż. A kto to jest Jadźka? Twoja siostra? – Moja niańka. Moja siostra to jest Aldona Anna i ona miała zapalenie płuc, i mama z nią pojechała do babci do Rzeszy, bo tam łatwiej o lekarstwa, i jedna pani załatwiła to, żeby przejechały przez granicę... – urwała. – To ty masz niańkę? Nie jesteś ze wsi? – Jestem ze wsi, ale mam niańkę od urodzenia. W mieście się tylko urodziłam,. Proszę pana, bo ona tam może umrzeć. – Ale widzisz, tu nie ma doktora. Wyjechał. Jest felczer. Idź do domu, jak będę mógł coś zrobić, to za dziesięć minut przyjedziemy – odwrócił się i odszedł. Anna biegiem wracała do Jadźki. Usłyszała na szosie warkot samochodu. Odwróciła się. – Anna! – zawołał Herman. Udała, że nie słyszy. Doktor – tak, ale nie chciała jechać niemieckim samochodem, minęli ją na szosie równoległej do ścieżki. Kiedy weszła do kuchni Jadźka pojękiwała, a na pierzynie leżał zabandażowany kikut. – Dostała zastrzyk znieczulający – powiedział Herman. – Wzioł to w szyny, ale trzeba ją przewieść do szpitala. I rękę ma zwichniętą. Sama tu jesteś? – Czym przewiezie do szpitala? – Powiedział, że to załatwi. Zaraz ją przewiezie, bo w tej chwili nie ma dowódcy. Ale już się nie martw. Gdyby tu została, umrze, a w najlepszym wypadku straci władzę w obu nogach. Tak powiedział. Spakuj jej rzeczy. – Teraz?! – No a kiedy? Pakuj, pomogę ci. Połykała łzy i wkładała do koszyka koszule Jadźki. Otworzyła drzwiczki pieca i wyciągnęła z niego ostatni twardy jak skała bochenek. Próbowała go przekroić. Herman siedział na krześle i palił papierosy. Sine smugi gryzącego dymu płynęły zygzakiem w powietrzu. Wstał, wyjął jej z ręki nóż i usiłował przekroić chleb. Odłożył go na bok i na wierzch koszyka położył paczkę sucharów, Anna wyciągnęła swoje dwie sukienki. – A ty dokąd? – Z Jadźką, do szpitala. – O tym nie ma mowy. Nie bój się o nią, tam dają jeść i tam jest doktor – pomagał felczerowi ułożyć Jadźkę na noszach. – Siedź tu, przyjdę do ciebie wieczorem. Znosili Jadźkę po schodkach. Anna nic nie mówiła. Wydawało jej się, że zapadła w sen, że coś ją zadławi z żalu. Odjechali i została sama, pośrodku kuchni, w lesie. Myślała o tym ze smutnym przejęciem. Usiadła przy stole i zaczęła pisać list: „Kochana Mamusiu, nic się nie martw, u nas wszystko w porządku”. Podarła list i rzuciła pod piec. Przez chwilę miała ochotę napisać drugi: „Kochana Mamusiu, Jadźka złamała obydwie nogi i zwichnęła rękę. Byłam dziś u Niemców i zabrali ją do szpitala. Dziś wieczorem przyjdzie tu jeden Niemiec i nie wiem po co, może mnie zabije, chociaż wygląda na dobrego człowieka”. Zastanowiła się, czyby nie uciec przed Hermanem. Ale dokąd pójdzie? I jakoś tak było przykro, że Herman zastanie pusty dom, i ona, Anna, nawet mu nie podziękuje za Jadźkę. Szpital znała jedynie z pewnej książki. To było coś dobrego ten szpital. Wszyscy tam byli bardzo mili dla biednej i chorej dziewczynki, i kiedy wyzdrowiała, mówiła o szpitalu z wdzięcznością. Jadźce więc nie stanie się żadna krzywda, wyleczą ją. Anna zazdrościła Aldonie, że jest chora i siedzą z nią całą noc. A ona sama. Chciała, żeby nareszcie Aldona przyjechała zdrowa i wesoła. Już nie będzie kraść kotu Aldony jedzenia i dawać swojemu. Niech tylko Aldona wyzdrowieje i wróci. Nie napisze żadnego listu, albo taki jak ten pierwszy, niech się o nią nie martwią. Poczuła się głodna. Doszła do pieca i łyżką spróbowała zacierek. Były zimne i przesolone. Chciała się czegoś napić. Wszystko było puste, nawet wiadro z wodą. „Co to za dom, w którym nie ma co pić. To nie jest żaden dom. Powinnam nakarmić kury i króliki.” Była bardzo zmęczona, czuła, że bolą ją ręce i nogi. Oparła głowę na stole. V Kiedy otworzyła oczy, leżała w sukience na łóżku w pokoju. Obok na krześle leżał kawałek czekolady, paczka sucharów i kartka: „Nakarmiłem kury tym twoim chlebem. Zjedz czekoladę, wieczorem przyniosę ci puszkę mleka”. „Kury chlebem nakarmił, idiota jeden!” – zerwała się z łóżka. To jeszcze ten sam dzień czy już następny? I co będzie jeść. Za pieniądze z wazonika chciała wysłać Jadźce paczkę do szpitala, niech się ucieszy, że Anna tak o niej pamięta. Podniosła czekoladę do ust i z powrotem odłożyła ją na krześle. Odłoży dla Aldony. No, może tylko kawałeczek, tak raz ugryźć jednym zębem. O Jezu, jakie to dobre! Nie jadła czekolady od lat. Kiedy się pomyśli, że wtedy mogła jeść ile chciała... albo iść do Bekasa, wziąść bułek, cukierków, kiełbasy... żuła czekoladę powoli, żeby starczyło na dłużej. Ostatecznie o Aldonę wszyscy dbają, kupują jej, przynoszą do łóżka... Przecież Herman mógł nie dać czekolady... no, jeszcze raz ugryzie... Zjadła całą. Pościeliła łóżko i weszła do kuchni. Drzwi na dwór były otwarte, kury rozgrzebywały śmieci pod piecem. Mimo czekolady była znowu głodna. Zajrzała do pieca. Cały bochenek zeżarły! Wygoniła kury z kuchni i poszła po wodę. Przywiesiła wiadro do łańcucha i rozkręciła korbę. Korba obracała się szybko, coraz szybciej, aż w tym pędzie na końcu zaczynała się kręcić w drugą stronę. Anna wyciągnęła wiadro, zestawiła na ziemię, przykucnęła i zaczęła pić. Cisza była wokół, jakby nigdzie na świecie nie było wojny. Zieleniła się trawa, nad polami śpiewały skowronki. Zrobiło jej się trochę lepiej po tej wodzie. Obmyła policzki, wytarła sukienką. Zaniosła wiadro na podwórko, wlała kurom do talerza. Przybiegły natychmiast, piły podnosząc głowy do góry. Zaniosła wiadro do kuchni i z workiem poszła po trawę dla królików. Nie chciało jej się rwać na miedzach jak zawsze, zerwała trochę młodej koniczyny z czyjegoś pola. Wrzuciła królikom do komórki. W komórce były małe. Jezu! Jakby się Aldona ucieszyła! Wieczorem przyniesie im mleka z puszki. Poszła do domu, zamiotła kuchnię, zabrała się do mycia podłogi. Pod łóżkiem Jadźki było pełno słomy, ale tego nie było widać, wymiecie się innym razem. Wyszorowała podłogę, wymyła trzy betonowe schodki wiodące do kuchni. Poszła do pierwszego pokoju, wytarła kurze. Mokrą szmatą przetarła podłogę. W drugim pokoju wysypała z wazonika pieniądze, zawiązała w chusteczkę i przeniosła do kuchni. Wrzuciła do nigdy nie używanej wazy od serwisu, pod suchy koper. Wyszła do ogrodu i narwała gałązek kwitnącej jabłoni. Wstawiła do wazoników przed figurką Matki Boskiej i przed portretem ojca. Trochę lżej było na duszy w takim posprzątanym mieszkaniu. Poszła na stryszek komórki i wybrała jajka ze słomy. Cztery. Pomyślała, że nie będzie oszczędzać, zje sobie dwa smażone. Ale nie miała na czym usmażyć, nie było ani kropli mleka. A smażone, choć na mleku, były bardzo dobre. Rozpaliła ogień pod blachą, przyniosła resztę narąbanego drzewa i ułożyła równo pod piecem. Chciała coś ugotować, ale było tylko trochę ciemnej mąki w talerzu. Zdecydowała, że zrobi klusek, ale szkoda jej było jajka. Zagniotła mąkę z wodą. Ciasto nie dało się pokroić na kopytka, wkładała je więc ręką po kawałku do wrzącej wody. Wszystko się rozleciało, zrobiła się bryjowata polewka. Żal jej było zmarnowanej mąki. Wylała polewkę kurom i otworzyła książkę: „Czy kobieta typu Niny Dobranieckiej w ogóle zasługuje na jakąś zemstę? O, bo co do jej moralnej wartości nie miał Kolski żadnych złudzeń”. Ile razy to już czytała. Najpierw Jadźka, potem ona sama... Co dalej robić? Napisać list i martwić matkę? Szukać Molendowskiej? Kto jej narąbie drzewa! Tego jeszcze nie robiła nigdy. Uklękła przed glinianą figurką Matki Boskiej i zmówiła pacierz. Prosiła, żeby wyzdrowiała Aldona i przyjechała matka. Żeby Jadźce równo zrosły się nogi. Żeby ona wytrzymała i nie napisała prawdy w liście. Żeby ojciec miał spokój na tamtym świecie, albo żeby był żywy. Czasami wierzyła, że go jeszcze zobaczy. – O co się modlisz? – uśmiechnięta serdecznie twarz Hermana zajrzała do pokoju. Był bez czapki, jakby rozumiał, że w czapce jest niemieckim żołnierzem. Miał krótko ostrzyżone ciemne włosy. – Żeby skończyła się wojna – poderwała się z klęczek. – Niech pan wejdzie, chcę panu za wszystko podziękować. I o coś zapytać. – Nie pytaj, proszę cię – powiedział cicho. Wszedł do kuchni i zdjął mundur. – Nikt pana nie widział, jak pan tu szedł? – Nikt. I nikt o tym nic nie wie. Boisz się, żeby nie mówili, że do ciebie przychodzi Niemiec? – Tak – powiedziała onieśmielona jego miłym głosem. Siedział w szarej wełnianej koszulce i palił te śmierdzące papierosy. – Czy tu do was przychodzą czasem partyzanci? – Nie – skłamała stanowczym głosem, ogarnięta nagłą czujnością. – Nie zamierzam na nich zrobić zasadzki, nic mnie to nie obchodzi. Tylko wiem, że tu są. Jeśli przyjdą, to mnie zastrzelą. Pomyślała, że jej ojciec nie przeżył wojny, choć był taki ładny jak Herman, a może ładniejszy. I wujek Karol... – To powiem, że pan jest dobry. – Dziecko kochane, to jest wojna, czy ty tego nie rozumiesz? – Rozumiem. Dobrze rozumiem. – Przychodzę tu, żeby ci pomóc. – Dlaczego? – Nie wiem. Tak sobie. Jesteś miła i masz bardzo ładne oczy. Kogoś mi przypominają. Pewną Polkę, w której się kochałem. – Ilu pan zastrzelił Polaków? – Nie wiem. Naprawdę. Na wojnie to jest tak urządzone, że się nie wie. A przecież nie jestem w żadnym SS, tylko w zwykłym wojsku. Nie wiem. – Ale do tych Ruskich to pan strzelał? Wie pan ilu? Dlaczego pan kłamał? – Tam akurat nie byłem. Nie usprawiedliwiam się, bo mogłem być. Wzięli innych. I tylko dlatego, rozumiesz. – A jakby wzięli pana, to by pan strzelał, tak? – Tak. Jestem żołnierzem i robię to co mi każą. – A dzieci żydowskie... – umilkła przerażona. – Nie. I dlatego jestem i do końca będę zwykłym szeregowcem, choć mógłbym być oficerem. Dlatego byłem na wschodnim froncie. Wierzysz mi? – Nie znam się na tym, nie wiem. Dlaczego pan skłamał, że wyjeżdżają? Czemu ich pan nie wypuścił, Jak pan taki dobry? – Skłamałem, żebyś się nie martwiła. Ani ty, ani ja nie mogliśmy nic na to poradzić. Nie ma sprzętu na przewożenie ani jedzenia dla jeńców. Jedli tylko to, co wy im przynieśliście. – Tylko to?! – Nie mogłem ich wypuścić. To nie moja sprawa. I nie byłem tam sam. Wszyscy byśmy poszli... nie rozumiesz tego. Ale wpuszczaliśmy do nich dzieci, bo nie jesteśmy oprawcy i nie chcieliśmy, żeby zginęli z głodu. Zresztą nie wszyscy wpuszczali i dlatego kazałem ci przychodzić wtedy, kiedy ja stoję. Pójdę już. Bardzo mnie nienawidzisz? Masz tu mleko. Jutro ci też przyniosę. Jeszcze tu będziemy przez pewien czas, to ci trochę pomogę. – Kiedy skończy się wojna? – Już się skończyła. – Jak to? To samo mówili Ruscy. – Bo o tym już wiedzą wszyscy. Nawet Goebbels. – A kto wygrał? – Wy. – My?! – Nie czujesz się zwycięzcą, bo jesteś głodna i dostajesz suchary od niemieckiego żołnierza. Ale każdy niemiecki żołnierz chciałby być w twojej sytuacji. Jesteś mądra. Mądrzejsza, niż przypuszczałem, kiedy tam na ciebie patrzyłem, jak przychodziłaś z tą miską. – Myślałam, że pan śpi. – Nie chciałem z tobą rozmawiać. Nie wolno na posterunku rozmawiać. – Bardzo się pana bałam. – A teraz? – Jakoś nie, może trochę, nie wiem. – Ale nienawidzisz mnie? Tylko jesteś głodna? – Nie wiem. Jestem głodna, ale nie wiem, czy pana nienawidzę. Tylko niech pan nie mówi do mnie: dziecko kochane. I co z tą Polką? Ona się w panu kochała? Mam narzeczonego, znam się na tym. – Tak? Narzeczonego? Zabawna jesteś. – I co? Dlaczego pan się z nią nie ożenił? Niemcom nie wolno? Nie chciała pana? – To skomplikowana historia. Ale tak najkrócej: nie chciała... – powiedział cicho. – Dlatego, że pan jest Niemcem? – Dlatego. I nie dlatego. Nie chcę o tym mówić. – A pan się w niej jeszcze kocha? – Jeszcze się kocham. Widzę, że masz słabość do romantycznych opowieści. Lecz zapewniam cię, że w tym nie było nic romantycznego, a przeciwnie, wszystko było tragiczne. – Jak pan ją poznał? – Byłem ordynansem u takiego spasionego doktora, służyłem mu także jako tłumacz. Mieszkaliśmy u niej, udawała, że nas nie widzi. Kiedyś w nocy zachorowała jej córka, no i zapukała. Przemówiła. – Miała córkę? Dziecko miała? – I męża w obozie. Teraz już wiesz i powinnaś rozumieć. Nie mogliśmy być z sobą, obojętnie, czy mąż wróci, czy nie. Teraz ani po wojnie. To jest najpiękniejsza kobieta, jaka żyje na świecie. Jest aktorką. – I ja jestem do niej podobna? – Serce zabiło jej mocniej, że jest podobna do najpiękniejszej kobiety, jaka żyje na świecie. Herman roześmiał się: – Nie, skądże. Tak tylko powiedziałem. Wtedy, kiedy przyszłaś po lekarza, to sobie przypomniałem tę chwilę, kiedy ona zapukała i powiedziała po niemiecku: „Jeżeli jesteście ludźmi, to moje dziecko ma czterdzieści stopni gorączki”. Dobrze, że stary spał i nie słyszał. Zamyślił się. – Pan by wolał, żeby jej mąż nie wrócił. – Wolałbym, żeby wrócił. Nie mam nic przeciwko ludziom. Chciałem być poetą, studiowałem polską filologię. Dobrze mówię po polsku, prawda? – Bardzo dobrze. Pisał pan wiersze takie jak Mickiewicz? – Nie! Tylko takie drobne wierszyki. A miałem zamiar pisać wspaniałe wiersze. Lepsze niż Słowacki, ale gorsze niż Mickiewicz. Wasz Mickiewicz był genialny, wiesz o tym? Wiem – powiedziała, chociaż nie miała o tym nawet mglistego pojęcia. Ale co mu się przyznawać. Patrzcie, kochała go ta Polka i nie chciała... – U nas była Wanda, która nie chciała Niemca – powiedziało jej się tak wbrew woli. – Nie słyszałem – powiedział smutno. – A ona miała na imię Maria. Kochasz swojego narzeczonego? – Bardzo – odparła. Anna zapragnęła, żeby ktoś o niej mówił z takim rozmarzeniem i smutkiem w głosie. Popatrzyła na Hermana. Miał ciemne niebieskie oczy i zgrabną głowę. Siedział pochylony, zatopiony w myślach. Był jakiś jasny. Anna zawstydziła się swoich kolan, na których po myciu podłogi zostały dwa czerwone placki. Obciągnęła sukienkę. – Masz drzewo? – zapytał po chwili. – Mam, ale nie porąbane. – A gdzie siekiera? – Nie! – zerwała się ze stołka – Dobrze. Nie. Wypij mleko, a wieczorem narąbię ci drzewa. – Otworzył puszkę metalowym kluczykiem, który miał w kieszeni. – Wieczorem nikt mnie nie zobaczy. – Włożył mundur i wziął z łóżka czapkę. – Wypij. – Kiedy pan odjedzie? – zapytała. – O to chodzi, że jak wyjadę, to nie będziesz miała mleka? I po co ci teraz pomagam, skoro za kilka dni zostaniesz sama? Po co to? Kiwnęła głową, choć niezupełnie tak myślała. Ale rzeczywiście coś podobnego. – Powinno się robić to, co jest w tej chwili do zrobienia. To co można. Do widzenia – Wyszedł szybko i szedł ścieżką w stronę szosy. Drzwi ktoś otworzył bez pukania i w progu stanęła kobieta, do której Anna trafiła po pomoc dla Jadźki. Rozejrzała się nieufnie po wszystkich kątach i zatrzymała wzrok na mleku. – Szwab tu był u ciebie? Ten od doktora? – Nie – powiedziała Anna. – Nikogo nie było. – A to? Skąd to masz? – Od babci. Przysłała z Rzeszy. – Aaa – kiwnęła bez przekonania głową – bo jakoś tak to szwabisko szło od gajówki, tom pomyślała, że ci coś zrobił. Może byś u nas spała – rozglądała się po kuchni – krów dopilnujesz, a o łyżkę kartofli nie stoję. – Nie. Mama przyjedzie i nie może zastać pustego domu, bo się zmartwi. Dziękuję pani. – I nie boisz się tu w lesie sama? – Nie – kłamała dalej. Nade wszystko pragnęła, żeby kobieta poszła. Musiała spokojnie pomyśleć o Hermanie. – No to zostań z Bogiem – wychodziła nareszcie. – Pani wie, ci z lasu mnie znają i nic mi nie zrobią. – A różni ta w lesie, ale twoja sprawa. Toć ja z dobroci serca. – Dziękuję pani – Anna z ulgą zamknęła drzwi. „Co teraz robić? – rozmyślała gorączkowo, z coraz większym niepokojem. – Jak przyjdą ci z lasu, to zabiją Hermana natychmiast” Jeśli im powie, że Herman tu przychodzi, to tak jakby sprzedała człowieka, który przyszedł z zaufaniem do jej domu. Jeśli im nie powie i będzie zadawała się z Niemcem, to zostanie zdrajczynią polskiego narodu. Co robić! Kogo się poradzić? Tej kobiecie skłamała, że nie było tu nikogo, trochę ze wstydu, a trochę z obawy, że doniesie do lasu. „Oni nie przyjdą zabić jednego Hermana – pocieszyła się. – Najwyżej będą się bić z tymi z folwarku, bo im potrzeba karabinów. A Herman nie przychodzi z karabinem. Nie, ma pistolet.” To ona mu ukradnie pistolet i da tym z lasu, niech zostawią Hermana... też niedobrze. Długo siedziała bez ruchu. Gdzieś strzelali. – Anna – usłyszała cichy głos – otwórz i nie zapalaj światła. – Wszedł z zakrwawioną ręką, w szarości wieczoru krew wyglądała fioletowo. – Daj wody. Strzelił ktoś do mnie, ale nie trafił. Słyszałaś? – Nie słyszałam – nalewała wody do miednicy. Trzęsły jej się ręce. I co teraz zrobisz? Gdzieś tam pukali, myślałam, że dalej. – Nic. Co mam zrobić. Pożyję jeszcze trochę, skoro mnie nie zabili. Woda w miednicy zabarwiła się. Anna wyciągnęła z półki czysty ręcznik. Zdrową ręką pogładził ją po głowie: – Ty mój biały bandażu. „Niech mi pan da taki biały bandaż...” Wyglądamy tu jak para spiskowców, co? Mała polska dziewczyna i żołnierz niemiecki. Albo jak para kochanków, którzy muszą się kryć... – Co teraz zrobisz? Dlaczego nie uciekłeś? – Boisz się o mnie, śliczna. To już wiem, za co zginę. Zginę za to, żebyś mogła kiedyś powiedzieć, że był ktoś, kto z narażeniem życia szedł ci rąbać drzewo. I że to był twój wróg. Małe draśnięcie, ale drzewa nie będę mógł rąbać. – Herman, nie żartuj. Myślałam o tobie... Słuchaj, jak przyjdą, to muszę powiedzieć... – Naturalnie. Moja patriotka. Otworzysz drzwi, a zanim otworzysz, ja ucieknę przez okno z tego drugiego pokoju. Proszę cię, powoli otwieraj. – Jeszcze nie widziałam kogoś takiego. Szkoda, że... – Ale trudno. Jestem Niemcem i to w stu procentach. Żadnej babki ani pradziadka cudzoziemców. Żadnej rodziny na Śląsku. Weź, tu w kieszeni jest czekolada. Dał mi kolega, powiedziałam, że dla damy mojego serca. Jedz! Wypiłaś mleko? Niesmaczne, prawda. Jak przypalone, za to pożywne. – Nie boisz się, że cię... – Że mi ukradniesz pistolet i... – No, a jakby tak – zdumiała się, że on wie. – To co. I tak nie wierzę, że przeżyję wojnę – usiadł na łóżku Jadźki z ręcznikiem okręconym wokół dłoni – ale chciałbym. Mam dwadzieścia dwa lata. Po wojnie spotkalibyśmy się w Paryżu. Ty byłabyś piękną panną i natychmiast bym się w tobie zakochał. Chodzilibyśmy po ulicach i nie moglibyśmy uwierzyć, że kiedyś siedzieliśmy w gajówce i baliśmy się zapalić świeczki. Że ty myślałaś, czyby mi jednak nie rozbić głowy, a ja pod bokiem niemieckiego garnizonu drżałem ze strachu i byłem w ręku małej Polki. Ale wtedy w Paryżu, nie będziemy myśleć o wojnie. Ja nie kłamię, wiesz? Zapamiętaj, jak zginę, że chciałem po wojnie jechać z tobą do Paryżu – roześmiał się. – Masz matkę? Rodzinę? Siostrę? – Mam. Matkę. Teraz jest na wsi u rodziny i nic z tego wszystkiego nie rozumie. – Ci Ruscy też mieli matki. Napiszę do nich po wojnie. – To napisz i do mojej. Po polsku czy po niemiecku, jak chcesz. Zostawię ci mój adres berliński. Matka tam wróci i będzie na mnie czekać. Tak się umówiliśmy. – A ojciec? – zapytała z wrogością. – Zginął w obozie. – W obozie?! – Koncentracyjnym. Nie wiedziałaś, że to możliwe? Chodź tu do mnie. Usiądź. Oprzyj się na moim ramieniu. – Dlaczego nie pójdziesz do partyzantki – usiadła koło niego strwożona. – Bo jestem Niemcem i muszę dzielić los swojego narodu, jaki by nie był. – A ojciec? – Ojciec był adwokatem. Trochę komunizował i dlatego. – Co robił? – Komunizował. Był komunistą. Nie wiesz, co to znaczy? Ja ci nie będę tłumaczył, co to jest komunista. Dowiesz się i to niedługo. Ja nie jestem komunistą. W tym widzę oszukaństwo. Ale to są mocni ludzie. Mnie uratowało tylko to, że byłem zdolny do służby wojskowej. Każdy żołnierz zaczynał się liczyć. To cię pewnie nudzi? – Mów, ale nie wszystko rozumiem. – Boisz się tu sama? Pachniesz malinami. – Bo jadłam suszone. Objął ją mocno i przytulił do siebie. Milczeli. Słyszała jak głośno, rytmicznie bije mu serce. Trzymał rękę na jej policzku. Wsłuchiwali się w szelest gałęzi za oknem. Noc była czarna i Anna nie mogła dostrzec ani jednego sprzętu. Tylko jego twarz, ciepła, bliska, oświetlana od czasu do czasu zapałką, od której przypalał papierosa. – Herman – powiedziała Anna – nie idź już z wojskiem. Przechowam cię na strychu. – Ty czytasz jakieś ckliwe romanse. „Wierna rzeka”? Myślałem już o tym. Nie o tym, żebyś ty mnie przechowała, tylko w ogóle o dezercji. Znam tak polski, że poradziłbym sobie. Ale teraz już jest za późno. Należało to zrobić wcześniej, nie teraz. W każdym człowieku, chociaż czy w każdym, jest takie jedno wielkie „nie” taki jedyny bunt, protest, takie człowiecze ludzkie „nie”. Jeden dlatego idzie do więzienia, drugi zabija, nie mówię o zwykłych mordercach, trzeci popełnia samobójstwo, czwarty wierzy... I nie sądź, że nie zdezerteruję z powierzchownych pobudek etycznych albo że żal mi będzie zostawić tych bałwanów z mojego pułku... To jest to moje „nie”. Muszę już być do końca, bo nigdy nie mógłbym spacerować z tobą w Paryżu. Nie wierzę, że to rozumiesz, ale zapamiętaj, proszę. To jest ten mój bunt przeciwko temu wszystkiemu strasznemu, które się dokonuje na świecie. I wierz mi, to jest moja prywatna, jak najbardziej osobista sprawa, bo los armii niemieckiej jest mi obojętny, a ze mną czy beze mnie – przesądzony. Pytałaś mnie, dlaczego nie idę do partyzantów. Nie mam żadnych racji moralnych, żeby walczyć po waszej stronie. Prawda, my napadliśmy na Polskę i nigdy nie wierz, że to chodziło o Gdańsk, bo może tak będą mówić po wojnie. Obiektywnie powinienem zatem być z wami. Ale do tego trzeba czegoś więcej niż sucha, zimna wykalkulowana sprawiedliwość. Tego mi właściwie brak. Choć z wielkim zapałem studiowałem waszą literaturę, nie mógłbym się o was bić. Rozumiesz mnie? O ciebie tak. Ale nie mógłbym leżeć w okopach i strzelać do Niemców. Teraz pewni ludzie, Ślązacy, Prusacy, okazują się Polakami, przecież to ze strachu, a nie ze świadomego wyboru przechodzą na waszą stronę, sprzedają broń. Wasi ich przyjmują, bo u was także liczy się każdy wyszkolony żołnierz. A kiedy rozstrzelają to akurat nie tego, co powinni. Był ze mną jeden taki, który z obozu poszedł na ochotnika na front z wyraźnym zamierzeniem. Domyślałem się o co mu chodzi. Syn robotnika i komunista. Ale rdzenny Niemiec, więc go puścili na front po Stalingradzie. Uciekł przy pierwszej okazji. Chodziły w pułku szmery, że po trzech dniach go rozstrzelali jako szpiega. Właśnie temu nie uwierzyli. Nie dziwię się. Biedna, mała Anna. Spać ci się chce? – Nie – zaprzeczyła szczerze. – Rano zostawię ci adres. Napisz do matki, internacjonalistko. Napisz, że byłem szczęśliwy jednej nocy w gajówce. Napiszesz? – Napiszę. Co to jest internacjonalistka? – Posłuchaj. Nie będę ci robił wykładów z moich filozofii, niejasnych nawet dla mnie. Jest wojna i musimy się spieszyć. Nie wiem, czy cię zobaczę jutro, i co się ze mną stanie. Wiem, że ci jest teraz dobrze tu ze mną, że się nie boisz, że jesteś ufna i bliska. Jeśli przeżyję, odnajdę cię. Przeżywani teraz jedyną szczęśliwą noc. Gdybym zapomniał, jakie masz rysy twarzy, będę pamiętać twoje brudne kolana, które usiłowałaś zakryć sukienką. Dziękuję ci, że mnie chciałaś ukryć na strychu, że chciałaś mi pomóc... Będę musiał iść, tam już pewnie zauważyli moją nieobecność, mniejsza z tym. Gdyby mnie odnaleźli u ciebie na strychu, zabiliby mnie i ciebie, więc nawet bez tych innych pobudek nie mógłbym zostać. Nie myśl o mnie, że byłem dobry, robiłem to na początku dla siebie, nie dla ciebie. Jak się nazywasz? – Anna Józefowicz. – A jakie macie plany? Co będziecie robić po wojnie? – Nie wiem. Wyjedziemy do miasta. – Do jakiego miasta? – Nie wiem. Może do Warszawy albo do Krakowa. – Będę cię szukał. Napisz do Berlina. Słuchaj! Czy to samochody jadą szosą? Muszę iść – sięgnął po pas. – Pamiętaj! Zabiorę cię do Paryża. Wszystkiego najlepszego, kochanie. Pozwolisz się pocałować? – przytulił policzek do jej twarzy. Całował ją po twarzy ciepłymi ustami. Dotknął delikatnie warg. Suchą dłonią gładził po rozpalonych policzkach. – Bądź zdrowa, jeśli będę mógł, przyjdę jutro w nocy. Masz adres. – lewą ręką szybko nabazgrał coś na okładce książki. Zatrzymał się w progu i z trudem się uśmiechnął. Nie powiedział już słowa. Był świt. Anna rozdygotana zamknęła drzwi na zasuwę. Była niemal nieprzytomna. Zastanawiała się, czyjej się to wszystko nie śniło, że był tu ten chłopak w szarej koszulce i to wszystko mówił. Uszczypnęła się w łydkę, jak to zwykła czynić w dzieciństwie. Podeszła do stołu. W spodeczku od herbaty leżała sterta niedopałków. Na okładce książki – adres. Wzięła jedną z czystych kopert i przepisała na niej adres Hermana. Zaczęła pisać w zeszycie: „Szanowna Pani! Donoszę Pani, że znałam Pani syna, Hermana. Był tu u mnie w gajówce przed chwilą i przyniósł mi czekolady. Dobrze mu się powodziło i prosił, żeby Pani powiedzieć, że był szczęśliwy i wróci do Berlina, a potem pojedziemy do Paryża i będziemy spacerować. Anna Józefowicz”. Wsadziła list do koperty. Słyszała dalekie strzały. Obeszła całe mieszkanie i sprawdziła, czy wszystkie okna są zamknięte. Położyła się na Jadźki łóżku. Chciało jej się płakać. Z trudem się podniosła i wysypała na blachę niedopałki. Gdyby przyjechała matka, to jakże to wytłumaczyć? Strzałów było coraz więcej i coraz bardziej głośnych. Wróciła do łóżka i przykryła głowę pierzyną, co czyniła zawsze, kiedy jej było źle na świecie i kiedy nie mogła znaleźć w sobie żadnej siły, żeby się temu światu przeciwstawić albo go zrozumieć. Część trzecia I – Towarzysz Woźniak w ogóle nie przyjmuje interesantów. – Sekretarka wypuściła z umalowanych ust smugę dymu. – Jest czy go nie ma? A czy mnie przyjmie, czy nie, to proszę zostawić decyzję jemu. Nazwisko moje Józefowicz, Anna Józefowicz. – Mogę mu powiedzieć – rzekła z wąchaniem. – Ale wątpię. Zajęty. – Wstała z niechęcią. – Pani ma przepustkę? – Proszę powiedzieć towarzyszowi Woźniakowi, że przyszła Anna Józefowicz. Dziewczyna usiadła i nakręciła numer. – Towarzysz Woźniak panią prosi – powiedziała uprzejmie. – Z tamtego pokoju gabinet na prawo. To należy do moich obowiązków, żeby oszczędzać czas towarzysza Woźniaka. – Rozumiem panią – Anna skinęła głową. Przeszła przez duży pokój, przypominający luksusową poczekalnię, i zapukała. Drzwi od wewnątrz otworzyły się. Stanęli naprzeciw siebie patrząc sobie w oczy. „Pewnie się zastanawia, po jaką przyszłam protekcję – pomyślała. – Bardzo się zestarzał. Jak tu się zachować?” – Tylko się nie zastanawiaj, jak mi masz mówić. Wiktor, jak dawniej. Serwus, dziewczyno. Siadaj – wskazał fotel. – Dzień dobry – wyciągnęła rękę – domyślam się, że masz mało czasu. – Jakoś głupio było mówić przez „ty” do człowieka, którego tyle razy widziała na Kronice Filmowej. – Bardzo się zmieniłaś – uśmiechnął się. – Widziałeś mnie ostatni raz, kiedy miałam ze sześć lat. Nic dziwnego. – Rzeczywiście, parę ładnych lat minęło. Opowiadaj wszystko. Czy tylko przyszłaś mnie odwiedzić? – Niestety, nie. Tylko odwiedzić nie miałam nigdy odwagi. Stałeś się taką ważną osobą. – Nie przesadzaj, nie przesadzaj. – W każdym razie, kiedy matka do ciebie pisała, odpowiedziałeś urzędowo, przez sekretarkę. – Czas, moja droga, czas. Żona mi już grozi rozwodem. – To może przez te przeszkody, które musiałam sforsować, żeby tu wejść? Mieszkanie załatwiłeś, ale listu nie napisałeś – powiedziała i przeraziła się, bo jej się przypomniał Wiktor na Kromce, kiedy po powitaniach dostojnym ruchem zakłada kapelusz. – Ale w tym urzędowym piśmie było dość wyraźnie powiedziane, że w razie jakichkolwiek trudności proszę, zwrócić się do mnie osobiście? – uśmiechnął się. – Widzisz, po tylu latach urzędowania człowiek nabiera pewnej maniery, chce czy nie chce, ma już pewien styl pracy, choć się przed tym broni. Opowiadaj mi wszystko. Pracujesz? – Jestem pielęgniarką. – Nie chciałaś iść na studia? – Chciałam. Ale Aldona miała gruźlicę i musiałam iść szybko do pracy. Matka nie dałaby rady z urzędniczej pensji. Nie mam żalu do życia. Pod tym względem. Przyszłam, żeby ci zadać jedno pytanie. Czy coś pamiętasz z tamtych czasów? – Przedwojennych? Naturalnie. I ciebie, i Mańkę, która się nie znała na zegarku, i Jadźkę, wszystkich. I Dlaczego. – Wojennych. Bo mówili, że byłeś figurą w konspiracji na tym terenie. – Dopóki figury nie wywieźli do obozu, zresztą tylko dlatego, że nie wiedzieli, że to figura, bo kukiełka bez główki z figury by została. – Zabawny jesteś. Żaden widz w kinie by nie pomyślał, że taka persona używa takich słów. – Dziecko drogie, po co ci te wiadomości? Pamięta się. – Wychodzę za mąż. Za Janka Berskiego. Tego Berskiego, który... – Wiem – zaczął przekładać na biurku papiery. – A skąd wiesz? Przecież Berscy przyjechali już po twojej ucieczce? Jak się o ciebie martwiłam! Zapomniałam ci wtedy powiedzieć, żebyś nie szedł na stację. Przeżyłam to mocno. Więc skąd wiesz? Podniósł słuchawkę: – Proszę nie łączyć żadnego telefonu. Skąd wiem? Jakby ci to powiedzieć. – Prosto z mostu. Uczciwie. Już wiem, że popełniłam błąd, na samym początku rozmowy. Więc powiedzmy, że nie wychodzę za mąż za młodego Berskiego. – To wtedy to by cię tak nie interesowało. – Też. Ale w inny sposób. – Ale ty masz znakomitą pamięć, Hanka! Nie do wiary. Sama sobie kojarzysz, kto kiedy wyjechał czy przyjechał, czy też... – Niestety, sama. Niestety, mam znakomitą pamięć. Pamiętam rzeczy, które wtedy zapomniałam na drugi dzień albo notowałam tak jakoś machinalnie, nie wiedząc o tym, że rejestruję je w mózgu na stałe. A teraz wracają, teraz, kiedy mi są najmniej potrzebne. – To je odrzuć, nie rozdłubuj. Co wy kobiety macie za skłonność do tego gmatwania... Kochasz chłopaka? No to... – Wiktor. Jednym naciśnięciem dzwonka możesz mnie wsadzić do więzienia. Ale przesiedzę i dostanę się tu znowu. Nie sprowadzisz tej rozmowy na boczny tor. – Sprytna jesteś, Józefowiczówna. – Człowiek na takim stanowisku jak ty jest własnością publiczną. Kawały polityczne się na twój temat opowiada. – Na mój też?! To by istotnie wyglądało na „takie stanowisko”. Błagam cię, powiedz ze dwa. Napijesz się kawy? – I kawa, i kawały później. W którym roku dostałeś się do obozu? – W czterdziestym trzecim. – W jakim miesiącu? – W maju. Zawsze byłem romantyczny. Bzy kwitły, ciepłe pachnące powietrze wdzierało się przez maleńkie zakratowane okienko... nie sądzisz? I pomyśleć, że wygłaszam takie suche referaty! Kiedy mnie wyprowadzili z alei Szucha, dziewczyny miały kolorowe spódnice. – Ile tam siedziałeś? Wpadłeś w Warszawie? – W Warszawie. Dwa miesiące. To znaczy w alei Szucha. – Berski zginął w styczniu. Czterdziestego trzeciego roku. To znaczy w styczniu byłeś jeszcze w tamtych stronach. – Dziecko. Na delegacji, jakbyśmy dziś powiedzieli. Piękne śledztwo. Nie chciałabyś się uczyć dalej? Iść na prawo? Masz maturę ogólnokształcącą? – Nie interesuje mnie to. Cenię sobie moją pracę już teraz. Przyzwyczaiłam się. Aldona studiuje. A skąd wiesz, że mam maturę? – Przypuszczam. A koniaku? – Co? Koniaku? – Napijesz się kieliszek? – Jak zginął Berski? – Zwyczajnie. W czasie wojny. – Wiktor. Ty wiesz najlepiej, że w czasie wojny ginęły miliony ludzi. Zwyczajnie i niezwyczajnie. Niemcy zabijali Polaków, Polacy Niemców, Polacy Polaków. Oraz w czasie wojny można było zginąć w zwyczajnym wypadku samochodowym, tyle że się teraz ten wypadek nazywa tragicznym wypadkiem samochodowym. Przepraszam cię, komu ja to wszystko mówię. Śmierć mojego ojca należała do grupy „Niemcy strzelali do Polaków”. Dziwi cię, że tak beznamiętnie o tym mówię? Jesteś pierwszym człowiekiem, z którym w ogóle o tym mówię. Nigdy z nikim. Nawet z matką. Zacznę dopiero teraz. – Nic mnie nie dziwi. Ale ty zadziwiasz mnie. Zadziwiasz mnie absolutnie. Czego ode mnie oczekujesz? – W jaki sposób zginął Berski. – A czy to ma znaczenie? Jakie? – Wiktor, ty się pytasz, czy ma znaczenie, w jaki sposób ginęli ludzie? Zdumiewasz mnie. Zdumiewasz mnie absolutnie. – Opowiedz coś o tym chłopaku. Wiem, w sposób przypadkowy, że jest lekarzem. Gdzieś mi się to obiło o uszy. – Nazwisko Berski nie mogło ci się obić o uszy. Nie wmawiaj mi tego. – Poważnie mówię. Usłyszałem gdzieś „doktor Berski” i myślę sobie, czy to nie przypadkiem syn tego Berskiego. – Jak zginął „ten Berski”. – A co ty wiesz na ten temat? Musiało się coś w domu mówić. – Niewiele. Było jasne, że była wsypa. – I dlatego, że Berski przeżył, przychodzą ci do głowy, pewne myśli? Przecież Berski nie brał udziału w tej akcji, w której zginął twój ojciec. Nie miał z tym nic wspólnego. – Z czym? Powiedz konkretnie? – Z tą akcją. Berski wstąpił do konspiracji znacznie później. – Ale Berskiego zabili Polacy? Powiedz mi choć to tak ponad wszelką wątpliwość. – Choć to? Dziecko, ja już nie pamiętam szczegółów. – Wyobrażałam sobie ciebie jako człowieka, który zna szczegóły śmierci ludzi, z którymi się zetknął, i miał w to wgląd. Pamiętasz mojego ojca? Nie chcę używać płaskich argumentów, ale... – Chcesz doprowadzić do tego, żebym ci powiedział, że Berski doniósł do gestapo o akcji, w której zginął twój ojciec? – Chcę, żebyś to wykluczył. – To nie kochasz tego chłopaka? Skąd to ci przyszło do głowy teraz, przed ślubem? Dlaczego nie wcześniej albo później? – Nie powiem, ale uśmiałbyś się niesłychanie. – Uśmiałbym się?! Powiedz, chętnie się śmieję. – Nie mogę. Tylko dlatego, że to są sprawy bardzo intymne. W pierwszej chwili sama uśmiałam się zdrowo. – Nie rozumiem. Nie nalegam – rozłożył ręce. Anna nie mogła się pozbyć myśli, że on marzy ojej odejściu. – Napiję się kawy – zdecydowała. – Proszę bardzo. Jak się miewa twoja siostra? – Już zdrowa. Ale wiesz, ciągle szpitale, lekarze, sanatoria, zdwojona uwaga. Chyba z pobudek rodzinnych jestem pielęgniarką. Miałam wprawę. A co się działo z tobą? Poza wiadomościami z gazet: wyjechał, przyjechał, otworzył, przeciął, wygłosił, podsumował. To to wiem. – Sztampa. Obóz ucieczka, konspiracja, robota, walka, a potem nauka, praca. – Faktycznie sztampa. – Matura, studia, praca doktorska, ślub, dwoje dzieci... A jak mama? Ciągle taka religijna? To może pamiętasz nasze kłótnie? – Nigdy nie była religijna. Dzielna kobieta. – Wiem. Mówiłem temu tam proboszczowi, nie pamiętam nazwiska, żeby wam pomagał. Pomagał? Nie miałem czasu sprawdzać. I prawdę mówiąc, zapomniałem. – Tak materialnie? Tak, to nie pomagał. Zresztą, wiesz. Matka była drażliwa. Ale mnie pomógł. W pewnym względzie. Wtedy myślałam, że dostałam siekierą w głowę, a okazało się, że wyzwoliłam się z pewnych mitów. Sekretarka wniosła tacę z kawą, postawiła ją na biurku. Spojrzała z zainteresowaniem w stronę Anny. – Może ma pani zapałki? – zapytała Anna z satysfakcją. – Tu leżą – Wiktor podał jej pudełko. – Zazdrosna o ciebie? – Skąd? – roześmiał się, wyraźnie rozbawiony tą myślą. – Jak zginął Tadeusz Berski? Nie odejdę stąd, dopóki się nie dowiem. – Nie wiem. Nie pamiętam. Były tam różne rozrachunki. Nikt nigdy nie dojdzie już prawdy. Nikt. I czy to ważne dla ciebie? Co to zmieni? – Berski był w konspiracji? – Współpracował. – Wykrztuś to z siebie, że był lojalny. Że jesteś o tym głęboko przekonany. Daj mi słowo członka Partii. – Dziecko! Nie bądź melodramatyczna. Powiedz, jaki jest ten młody Berski? – Wspaniały. Znakomity lekarz. – To nie widzę przeszkód. – Jest kilka. – Jakich? – Była jedna do tej pory. Jego matka nie zgadza się na ten ślub. – Dlaczego? Czy dlatego, że ty jesteś pielęgniarką a on lekarzem? Częste połączenie w małżeństwach. I niezłe. – Rozważałam i to, ale nie wydaje mi się. Wyraźnie mnie lubi. To jest, lubiła. – Matki chłopaków często są takie, Jeśli w grę wchodzi ożenek. Nie przejmuj się. – To nie to. – Więc? – Nie mogę dociec. Zamierzałam nie zwracać na to uwagi, Janek też. Teraz wszystko jest dwuznaczne. Zabieram ci za dużo czasu. – Nic nie szkodzi. Tylko bezskutecznie. Ile to już lat? Szesnaście? Siedemnaście? Jak mogę pamiętać? – Widzisz, ty możesz sprawdzić. Masz wgląd w te wszystkie kroniki, kartoteki, rejestry. – Czy ty sobie wyobrażasz, że w czasie wojny za każdym potencjalnym kandydatem do śmierci, to jest za każdym człowiekiem, chodzi aniołek z notesem i opisuje okoliczności i detale z myślą o przyszłych pokoleniach? Dziewczyno! – Chyba jednak ludzie nie giną bez śladu. – Groby Nieznanych Żołnierzy właśnie nam na to mają zwrócić uwagę, że giną i nikt o tym nie pamięta. – Ale to nie wieki upłynęły, tylko lata. – Pojedź tam, porozmawiaj z ludźmi, przekonasz się. Niczego się nie dowiesz, tylko zdrowie będziesz trwonić. Nikt ci tego nie powie. – Pomyśl, kogo tam zastanę? Dzieci, z którymi w klasy grałam i których nie poznam, bo stały się dorosłymi ludźmi. Kobiety, które i wtedy niewiele wiedziały, a teraz są już stare i chodzą na zebrania Koła Gospodyń Wiejskich i Kółka Różańcowego. W powiatowym mieście – sekretarza Partii, który przyjechał tam pięć lat temu i ze skóry wychodzi, żeby na swoim terenie rozwiązać problem mieszkaniowy i zmniejszyć odpływ młodzieży ze wsi do miasta. Co mi ci ludzie powiedzą?... Czy wiesz, gdzie znaleziono Berskiego? W tartaku. W tej górze trocin, na której często siadaliśmy i gdzie mi wycinałeś fujarki z wierzbiny. Ale on tam nie zginął. Ktoś go musiał przenieść i przysypać trocinami. Dlaczego? Czy nie wydaje ci się to symboliczne? – Myślisz, że ktoś pomścił twojego ojca? – Tak myślę. Nie tylko jego, bo przecież razem z ojcem zginęli prawie wszyscy pracownicy tartaku. – Dziecko, kto by się bawił w tych czasach w symbole i przenoszenie trupa w trociny. Jeżeli był wyrok, wykonywano go i koniec. O żywych się martwiono. Nie o umarłych. Anna. Zostaw to wszystko. Szczęście to nie kokota, nie lubi być rozbierane. – Wiktor, zdaję sobie sprawę, że modlisz się w duchu, żeby ziemia mnie pochłonęła, żebym sobie poszła. Czas, który mógłbyś poświęcić dla przyszłości, zabieram ci na przeszłość, to tak ładnie powiedziałam, żeby cię udobruchać. Ale. Czy wiedziałeś, że Berskiego znaleziono w trocinach? Szybko go pochowano na miejscowym cmentarzu, i na tabliczce wypisano inne nazwisko. Żeby Niemcy się tym nie zainteresowali. Tak? – Tak. Słyszałem coś o tym. – Nie mogłeś „słyszeć coś o tym”, bo ty byłeś tam szarą eminencją, a Berski człowiekiem, który coś znaczył, którego każdy znał w promieniu stu kilometrów. Musiałeś wiedzieć. Jeśli przyszłam do ciebie, ryzykując, że stałeś się wielkim dygnitarzem i mnie nawet nie przyjmiesz, to nie pod wpływem przelotnej myśli. Rozważałam to długo na wszystkie sposoby. Z każdej strony. – Po co? – Zdaje się, że rozważanie na wszystkie sposoby ludzkiej przeszłości, kto, gdzie, co i kiedy, grzebanie się w tym i wymierzanie wątpliwej sprawiedliwości było twoim głównym zajęciem przez parę lat? Ale z przyczyn politycznych, czyli wyższych. A nie możesz zrozumieć, że chcę wiedzieć, czy wyjdę za mąż za syna zdrajcy mojego ojca? To takie trudne? To pojęcie twoje przechodzi, jakby powiedziała Jadźka? – A właśnie, co z Jadźką? – Żyje, żyje. Jest z nami. Domek czterech dziewcząt. Wkrótce będą trzy, bo matka wyjeżdża na stałe do Anglii. Pamiętasz, że kiedy się rodzice pokłócili, to matka zaczynała od razu o poruczniku Domasławskim? Porucznik był w armii Andersa, mieszka w Londynie, ożenił się, rozwiódł. Matka z nim koresponduje od dawna. Postanowili się pobrać. Wcześniej nie mogła wyjechać ze względu na Aldonę. Okropnie się o nią boję, bo chyba porucznika Domasławskiego wyobraża sobie takim, jakim był trzydzieści lat temu. Sama też się przecież zmieniła. – Nie mów jej takich rzeczy. Niech jedzie. Zawsze może wrócić. Może jej się uda. – Jakiś ty delikatny! Jaki subtelny! – powiedziała Anna z ironią. – Tracę siły. Dlaczego nie chcesz o tym mówić? Dlaczego? Dlaczego nie rozumiesz mojego niepokoju, moich wahań? Dlaczego nie rozumiesz, że nie mogłabym urodzić syna Jankowi Berskiemu, nie będąc przeświadczona, że dziadek mojego dziecka nie jest pośrednim mordercą mojego ojca? A może ty masz też na sumieniu jakieś nieczyste sprawy? I dlatego milczysz? Gdzie to jest powiedziane, że wszystkie kule Armii Ludowej trafiały we właściwe miejsce? Masz tu jakiś podsłuch w tym wytwornym gabinecie, dostojniku państwowy? To niech parę osób usłyszy. Wstała. – Uspokój się, nie mam żadnego podsłuchu. Tylko naprawdę nie mam nic do powiedzenia. – Gdybyś jednak miał, to moje nazwisko jest w książce telefonicznej. Do widzenia. – Do widzenia, Anno. Zadzwonię do ciebie, kiedy się opamiętasz. Ale nie w tej sprawie – dodał po sekundzie. – Nie mam innej sprawy do ciebie – powiedziała od progu. Zostawiła półotwarte drzwi w nadziei, że ją zawróci. Ale w jego gabinecie panowała zupełna cisza, jakby nadal stał bez ruchu przy oknie i patrzył na szarą w deszczu ulicę. II – Anna... – powiedział i końcami palców delikatnie dotknął jej uda. Wsunęła mu we wnętrze dłoni swoją rękę, zaciśniętą w pięść. Trwali tak chwilę nieruchomi, ogarnięci pragnieniem. – Stało się coś? Coś, o czym powinienem wiedzieć? – Nic. Gorąco. Chodźmy do wody. – Jest dobrze. Jakby nie było świata. – Ale jest świat – powiedziała niepotrzebnie. Otwórz oczy, zobaczysz. Świat wyda ci się mroczny. – Tylko przez chwilę. Póki się oczy nie przyzwyczają do blasku. Chcesz się kąpać? Nie leż w mokrym kostiumie, to bardzo niezdrowe. Przebieraj się zawsze po wyjściu z wody. – Nie chce mi się. Lubię się mokra rzucać na nagrzaną ziemię. – Zjawiło się w tobie ostatnio coś takiego... Staję się zazdrosny. – Nie masz powodów. – Dlaczego tak uparcie nie chcesz się przenieść do mojego szpitala? Co cię trzyma? – Nic. Małe przyzwyczajenie. Pierwszy szpital, pierwsza praca. Coś w gruncie rzeczy łatwego do przezwyciężenia. Pacjenci się zmieniają, szefowie też, do miejsc się nie przywiązuję. Więc nic. – To dlaczego nie chciałaś, żebym ja się przeniósł do ciebie? Zrobię to w każdej chwili, kiedy zechcesz. Choć ja jestem bardziej związany z moim miejscem pracy, wiesz o tym. – Wiem. Myślałam, że to będzie lepiej, jeśli nie będziemy się widywać przez całą dobę bez przerwy, że lepiej będzie, jeśli będziemy słuchać innych plotek, patrzeć na inne intrygi, mieć czas na myślenie o sobie... – Rozumiem, ale to jest dziecinne. Chciałbym być z tobą w każdej chwili. „Ja też. Ja też – myślała. – Wystarczy ci sięgnąć teraz po mnie ręką, żeby mnie mieć w tym upale, zgrzaną i bez wstydu. Ja też chcę być z tobą w każdej chwili i dlatego tu przyjechaliśmy na to odludzie, żeby nie było nikogo, żebyśmy wieczorami nie chodzili na dancingi i nie wykonywali bez reszty żałosnego rytuału życia w modnym kurorcie, żebym mogła być z tobą przez piętnaście dni i nocy, żeby rano kaczki podglądały mnie przy myciu i żeby to wszystko było z tobą, tylko, wyłącznie, ponieważ musi się skończyć... to jest okrutnie, że tu koło ciebie leżę, że cię gładzę po nodze, że za chwilę pozwolę ci się kochać, bo cię pragnę ponad moje rozumowanie, bo cię kocham, bo nie mam siły powiedzieć ci przez telefon, że więcej się nie zobaczymy, bo sobie prolonguję wyrok, jeszcze dzień, jeszcze dwa tygodnie, jeszcze jedna jedyna noc, bo całe życie miałam zatrute tobą, bo twój podchmielony ojciec zabawił się w zaręczyny dzieci, a ty ze mną, przerażoną, głupią i bezwolną, w małżeństwo, i to w tej chwili, kiedy mój ojciec mówił twojemu ojcu, swojemu przyjacielowi, że mają wysadzić ten pociąg i gdzie się zbierają...” – Kocham cię – zsuwał jej z ramion wilgotne, rozciągnięte ramiączko kostiumu. Całował jej piersi powoli, nie przyspieszali własnego pragnienia, wiedzieli, że jest, że za chwilę nie będzie żadnej myśli, wspaniale rozumieli, że szkoda sobie zabierać tę niecierpliwość, tę udrękę czekania na cud, który się zawsze powtarzał, za każdym razem wyrywał z nich wspólny zduszony krzyk i wspólną sekundę nieobecności, i wspólne zdziwienie, że nie ma już w nich fizycznego bólu pragnienia, choć wydawało się, że będzie trwał wieki, zawsze. – Anna, och, Anna – powiedział po chwili. Zgiął jej kolana i przytulił do nich policzek. – Rzuć na mnie prześcieradło i odwróć się. Idę się kąpać. – Jak to cudownie, że tu przyjechaliśmy, jak tu cudownie – zawinął się ręcznikiem. – Gdzie mógłbym patrzeć, jak leżysz w słońcu taka naga i piękna. – Ale nie odwrócisz się, dopóki nie krzyknę z wody, że już? – Nie. Słowo. Woda przy brzegu była mocno nagrzana, dalej równym pasem odcinała się zimna, od razu, bez żadnego przejścia, dość głęboka. Pływała powoli tam i z powrotem, żeby nie sprowokować jego głośnego upomnienia: „Nie odpływaj za daleko!” A gdyby mu krzyknąć tu z tej wody: „Nie kocham cię, mam kochanka z mercedesem i willą, to koniec, to nasze pożegnanie!” Zaśmiałby się donośnie, a potem wziąłby jej twarz w dłonie i popatrzył długo, z uwagą. Bo gdzieś tam głęboko, tak daleko, że może nawet o tym nie myśli, jest jego zazdrość o tych, którzy byli przed nim, jest ten jej błąd, że to powiedziała. Jakiś samochód wjechał na polanę, jeszcze jedno „dwoje” z namiotem, w poszukiwaniu odosobnienia. – Anna! Przyniosę ci kostium! – Nie, przeczekam! Jak mam się ubrać w wodzie – krzyknęła. Podpłynęła do kępy drzew i chwyciła ręką oślizły korzeń. Machała w wodzie nogami. Z samochodu wysiadł mężczyzna w białych szortach i zaczął rozmawiać z Jankiem. Po chwili wyszła dziewczyna z pięknymi czarnymi włosami, przyciętymi krótko, w obcisłych spodniach i boso. Poszli w trójkę w stronę samochodu Janka. Janek wyciągnął mapę, pewnie pytali o kierunek. Dziewczyna oczami wskazała Jankowi numer rejestracyjny. Udał, że nie zauważył spojrzenia. – Przepraszam państwa, żona się kąpie, muszę jej podać szlafrok – powiedział do dziewczyny. – Dziękujemy panu. Zajęliście najładniejsze miejsce na biwak – mężczyzna w szortach uścisnął Jankowi rękę. Wsiedli do samochodu i wjechali w leśną drogę. – Zostawiam ci szlafrok na brzegu. Idę po drzewo. Wychodź już, to za długo – odwrócił się i odszedł. „To są bzdury, brednie i obsesje – myślała Anna przejęta czułością i rozpaczą – od dziecka same tragedie, obsesja Boga, obsesja śmierci, obsesja narzeczonego. Co on ma wspólnego ze swoim ojcem poza tym, że ojciec go spłodził? Jakie duchowe dziedzictwo mogło przeniknąć w Janka? I co ja wiem o starym Berskim, co ja w ogóle pamiętam? Czy muszę zatruć moje szczęście, jak dotąd zatruwałam całe życie? Mogłabym być taka szczęśliwa, gdyby to nie był Janek, i tylko z nim potrafię być szczęśliwa. Jeśli przez tyle lat rosłam w przekonaniu, że należę do niego, to musiał z tego zostać jakiś głęboki ślad, którego nie zatrę do końca i który tylko się pogłębił, kiedy Janek mnie nie poznał, a potem się wyśmiał z naszych zaręczyn, szesnastoletni mężczyzna. I choć od tej pory wiedziałam, że nie mam «narzeczonego»...” – Co robimy na obiad? Jaką puszkę? – krzyczał z daleka niosąc wiązkę chrustu. – Pierwsza z brzegu – odpowiedziała. – I tak jest już mało i będziemy musieli pojechać do miasta – patrzyła na drugi daleki brzeg jeziora, gdzie powoli przesuwał się czerwony żagiel. – Czasami wyglądasz jak święta. O czym myślisz w takich chwilach? Powiedz mi. – O niczym. – Żagiel wyglądał jak ołowiany kirasjer. – Ale przed chwilą – objął ją ręką za plecy. – Powiedz mi. – Myślałam, że jestem dziwką. – Anna! – odwrócił ją do siebie i potrząsnął nią. – Nie wolno ci tak mówić o sobie! Żeby to było ostatni raz, dobrze? Powiesz jeszcze coś takiego i dostaniesz w skórę, daję ci słowo honoru. – Rozpal ogień, zrobimy herbaty – oswobodziła się z jego ramion i podeszła do brzegu. Usiadła na trawie i podciągnęła kolana pod brodę. Żagiel zmienił kierunek i przypominał kapelusz kardynała. „«Ostatni raz.» Nigdy więcej tak nie powiem, bo wszystko jest ostatni raz. Dlatego tylko tak mogę się nazwać. A jak to nazwać inaczej, że tu jestem, ponieważ się łudzę, że każdego dnia, w każdej chwili, przyjdzie mi z pomocą jakaś siła, jakiś bunt, jakaś moralność, która pozwoli mi odejść. Trzeba to było zrobić zaraz, natychmiast, kiedy tylko pierwsza myśl przemknęła przez głowę, to byłoby po ludzku... «Słowo honoru?» To pewnie dziedziczne. Widzisz, najdroższy, jak zaczynam o tobie myśleć, tylko że teraz wystarczy poczuć dotyk warg na skórze, żeby przestać pamiętać, a co będzie jeśli twoje usta stracą moc? Wtedy podobno zjawia się szacunek i przywiązanie, poczucie wspólnie przeżytego trudu i radość, w naszym wypadku w grę mogą wchodzić tylko obsesje i urazy. W moim wypadku, bo ty nic nie wiesz...” – Gotowe. Pani pozwoli. Dlaczego nie chcesz, żebyśmy gotowali w kocherze, tylko w tym obrzydliwym rondlu, który mi się ciągle przewraca i zalewa ogień? – Lubię ogień – nie poruszyła się. Z czerwonego żagla została mała kropka, która roztapiała się w szarości horyzontu. „Ciekawe, co razem ze swoją dziewczyną wiezie nasz dzielny żeglarz... Są młodzi i zabrali pod czerwony żagiel swoje dziecinne żale i pretensje, bo on wczoraj uśmiechnął się do panienki w okienku na poczcie, a ona zatańczyła ze szpakowatym panem... Właściwie niewiele jestem od nich starsza, ale o jakie lata...” – Znasz Wiktora Woźniaka? – Jakiego Woźniaka? Chyba nie tego? – Właśnie tego. – Nie, no skądże ja mam znać takie persony. A o co chodzi? – Nic. Zapytaj matkę, czy go zna. Nie teraz, bo teraz zna go co drugie dziecko w przedszkolu z pogadanek o Polsce i świecie współczesnym. Tylko dawniej. Czy go znała dawniej. – A ty znasz? Skąd ty znasz taką postać? – Znam. Od bardzo, bardzo dawna. – To może towarzysz Woźniak popchnął by sprawę przydziału jakiegoś ludzkiego samochodu. Na syrenie daleko nie zajedziemy. Do Jugosławii to już ryzyko. – Niewątpliwie by popchnął, jeżeli ma z tym coś wspólnego. – A skąd przyszedł ci do głowy ten wybitnie przystojny mężczyzna? Spoliczkuję go podczas jego pierwszego publicznego wystąpienia. Zamkną mnie, ale będę wiedział za co. Żartuję z tym samochodem, sami załatwimy. Kategorycznie nie pozwalam odnawiać znajomości z tym facetem – miał żartobliwy ton, w którym dźwięczały nutki niepokoju. – Dlaczego? To był bardzo ładny chłopak. Tylko szybko się zestarzał. Kochałam się w nim, kiedy miałam cztery łata. – We mnie się kochałaś, oszustko. – W tobie, kiedy miałam pięć czy sześć. Nie bądź zazdrosny o przeszłość. – Dobrze, a mogłabyś mi wyjaśnić, dlaczego w tej chwili myślisz o znakomitych przedstawicielach naszej władzy zamiast zjeść obiad w znoju przyrządzony przez twojego niewolnika i iść się opalać? Twoje polityczne grawitacje są posunięte do granic nieprzyzwoitości. – Czy twoja matka nigdy nie wymówiła przy tobie tego nazwiska? – Nigdy. Do czego to zmierza? – A ojciec? – Ojciec? Nie przypominam sobie. Nic nigdy nie słyszałem. A o co tu chodzi? I co to wszystko ma, że tak powiem, do rzeczy? – Nic. Tylko myślałam, że może kiedyś się znali. On tam był, wiesz, w czasie okupacji. – Gdyby nawet, to przestali by się znać. Na sodowiarza mi człowiek wygląda. Anna, chcę cię zapytać, dlaczego wtedy tak strasznie płakałaś? – Prosiłam cię, żebyś nie pytał. – Jednak. Kocham cię. Jestem neurologiem. Dla każdej z wymienionych okoliczności starałem się zgłębić przyczyny tego histerycznego płaczu. Przypomnij sobie. Zresztą pamiętasz przecież, że to było podczas naszej pierwszej nocy. Wydawało się, że nic nie może wkraść się między nas, że nie ma między nami żadnej luki ani szczeliny, że to jest przylgnięcie absolutne, wieczne. I ten twój płacz. Dlaczego? – Ze śmiechu. Rozpłakałam się ze śmiechu. – Ja też byłem bliski łez ze śmiechu i początkowo sądziłem, że wprawiłaś się w jakiś trans, że nie możesz się zatrzymać i nie mając siły na śmiech, płaczesz. Ale to było rozpaczliwe, Anna, to była rozpacz. Musiałem cię uderzyć, żeby to przerwać. Przypomnieliśmy sobie niemal jednocześnie o moich zboczonych instynktach... wiesz, naprawdę byłem bardzo ciekaw, jak to jest. A ty byłaś odpowiednio głupia i nie skarżypyta... – Ale przecież mama nam wtedy nie przerwała tych igraszek. Przyszła znacznie później. Nasi ojcowie rozmawiali w sąsiednim pokoju, pamiętasz? – Nic a nic. Taki byłem wystraszony i podniecony. Myślałem tylko o tym, czy nazajutrz przyjdziesz za świerki i czy nie naskarżysz – parsknął śmiechem. – Czy to zostawiło jakiś uraz? Przecież to jest komiczne. – Ach, nie! – Anna zaprzeczyła ze smutkiem. – Oczywiście, wyłącznie śmieszne chociaż długo potem... – Więc dlaczego tak płakałaś? – Ogarnął mnie żal, że tak wcześnie interesowałeś się kobietami. – Byłaś pierwszą. – No nie, drugą – roześmiała się. – Przez pierwszą dostałeś lanie od ojca. – Szybko zaspokoiłem swoją ciekawość – wybuchnął śmiechem. – I później długo, długo nie miałabyś mi nic do zarzucenia. – Nie mam ci nic do zarzucenia. Zupełnie. Dlaczego twoja matka nie chce się zgodzić na nasz ślub? – Wiesz, jak to jest z matkami. Chociaż... nie rozumiem. Wiesz, matka pochodzi z arystokracji, może to coś z tych rzeczy, choć nie pamiętam, żeby kiedykolwiek coś takiego miało dla niej znaczenie. Dawno, jeszcze przed wojną, zerwała z rodziną, nie wiem, z jakich przyczyn. Bo z ojcem to chyba nie był mezalians. Był bogatszy niż matka i taki wspaniały chłop. – Obiad stygnie – Anna zerwała się gwałtownie. Żadna rozmowa do niczego nie prowadziła, Janek nic nie wiedział, niczego sobie nie kojarzył. A może nie miał co wiedzieć i nie miał sobie czego kojarzyć? „Nikt ci niczego takiego nie powie” – przypomniała sobie słowa Wiktora. – Anna. Matka się zgodzi. Tak cię lubi... – Lubiła. Bądź ścisły. – Właśnie. Nie bądź drażliwa, posłuchaj. Myślałem sobie, że może chce mieć za synową jakąś lekarkę, coś takiego, nie gniewaj się... – O co? To byłoby zrozumiałe. – Ale tak nie jest. – Wiem o tym. – Skąd? – Domyślam się. – Naprawdę nie. Kiedy zauważyłem, że w matce narasta jakaś niechęć do ciebie, postanowiłem ją wypróbować. Wtedy, kiedy pojechałaś z Aldoną na urlop do Zakopanego. Powiedziałem matce, że chcę się ożenić. Nie z tobą. Najpierw nie uwierzyła... – Potem odetchnęła z ulgą? – Tak. – Powiedziałem, że jej przyszła synowa jest ekspedientką w sklepie obuwniczym. Matka zapytała, czy nie obawiam się, że będziemy się zbyt różnić intelektualnie. Tylko tyle. Kiedy powiedziałem, że to bzdura, że wymyślam opowiastki, zamknęła się na cały dzień w pokoju i nie odezwała potem do mnie ani jednym słowem przez tydzień. Naciskałem. Chciałem ją zmusić, żeby skonkretyzowała swoje zarzuty wobec ciebie. Zapytałem wprost. Odpowiedziała: „ależ, mój synu, nie mam w stosunku do Anny żadnej niechęci. Tylko z takich dziecinnych miłości na ogół nic w życiu nie wychodzi. Rzadko się sprawdzają”. „Przecież to nie może być powód, skoro ta się sprawdziła” – powiedziałem. Wtedy matka załamała się. Rozpłakała się i powiedziała: „Dlaczego na tyle dziewcząt na świecie musiałeś spotkać właśnie Annę”. Matka trochę przypomina ciebie, z charakteru. Jeśli nie chce czegoś powiedzieć, naleganie nic nie pomoże... „Bo obydwie cię kochamy i chronimy jednakowo. Ty wiesz, że twój ojciec to był wspaniały chłop, i od żadnej z nas niczego innego nie usłyszysz. Nie chcemy cię zabić i nigdy się o tym nie dowiesz, chociaż ja mogę zabijać siebie, to mi wolno. Ale ciebie trzeba bronić i osłaniać przed podejrzeniami, nie wolno na podstawie niepewnych przypuszczeń śmiertelnie cię zranić – ale to znaczy, że ja tylko przypuszczam, że mogę zabijać miłość i próbować ją wyrwać z siebie po kawałku jak perz z ziemi, który przecież zawsze odrośnie, jeśli już jest, bo wystarczy, żeby został tylko jeden korzeń, jedno kłącze... ja tylko przypuszczam, a Franciszka wie i nie chce być babką mojego syna, bo jej mąż zdradził mojego ojca, Franciszka to wszystko wie, musi wiedzieć... i patrząc na mnie będzie stale pamiętać o tym, o czym chce zapomnieć za każdą cenę, nie chce o tym myśleć, bo sobie zbudowała jakiś spokój i może nie docenia twojej miłości, myśli, dwoje młodych ludzi, którym jest dobrze w łóżku, to im przejdzie, muszę to tylko przeczekać, nie mogę rujnować sobie życia, patrzeć bez przerwy na młodą synową, której... Ich uczucie szybko im przejdzie, ci młodzi są jak zwierzęta, rzucają się na siebie z pasją, jakby się chcieli nawzajem pochłonąć, będą się kochać zaciekle i do wyczerpania, stępią zmysły i, głupcy, pomyślą, że to koniec miłości, rozejdą się bez żalu szukać szczęścia w nowych podnietach, bo nie mają tej mądrej wiedzy doświadczenia, że te zmysłowe szały można dawkować, odnawiać, przedłużać i odnajdywać w dalszym życiu we dwoje, po latach. Więc jeśli przeczekam, odejdą od siebie zmęczeni, utkwią w innych związkach, a ja znajdę znów spokój i nie będę musiała myśleć w każdej chwili, w dzień i w nocy, że mężczyzna, którego kochałam był łajdakiem. Tylko przeczekać, niech wypali im się ta miłość w obmacywaniu się w kinie, w nieprzespanych nocach, podczas których będą dawać sobie rozkosz i będą się ranić, bo to jest nierozdzielne, w końcu przyjdzie zazdrość i nieufność, zmęczenie i przesyt, zjawią się słowa, które rozdzielają. Tylko przeczekać, nie pozwalać na ślub!” – I co dalej? – Nic właściwie. Wierz, proszę cię, nie miej mi za złe, że o tym mówię, ale sądziłem, że może do mojej matki dotarły jakieś echa tamtego twojego związku, że może coś słyszała, ktoś coś powiedział, wiesz jak jest. Przecież kiedy spotkaliśmy się, tak właściwie po raz trzeci, tak naprawdę, byłaś z tym chłopcem. A nasze matki są przecież zaprzyjaźnione od tylu lat, widywały się, cały czas po wojnie mieszkają w Warszawie, mogła przecież nawet twoja mama coś takiego powiedzieć, coś w rodzaju „Anna ma chłopaka” czy „Anna wychodzi za mąż”, mogło to mojej matce się nie spodobać, każda by chciała, żeby syn poślubił dziewicę, a jego grzechy są nieważne. I choć dla mnie to nie miało znaczenia i jakoś do matki nie pasowało, rozpatrywałem i to. Ale i tu się zawiodłem, to znaczy, na sytuacji, ba nie zawiodłem się na matce. Powiedziała z niekłamanym oburzeniem, wręcz z niesmakiem, że mogę jej zarzucać coś podobnego: „Czyś ty oszalał, jak możesz w ten sposób myśleć. I tobie nie wolno nigdy do tego wracać ani ją o to wypytywać”. – Dlaczego ty studiowałeś we Wrocławiu, skoro matka pracowała w Warszawie? – Wiesz, w jakich latach poszedłem na studia. Byłem trochę opóźniony, musiałem po maturze pracować. Myślałem, że tam łatwiej się będzie dostać. Wiesz, pochodzenie matki, jakieś partyzanckie historie ojca, nawet nie wiem, jakie to było stronnictwo czy ugrupowanie... – Coś od PPS. – Skąd wiesz? – Coś słyszałam. Nie był w AK ani w AL. Współpracował, zdaje się z PPS. – Musisz mi opowiedzieć, koniecznie! Wszystko, co wiesz. Tak dawno chciałem... Matka nic nie wie, nie wtrącała się czy też ojciec nic nie mówił. Co wiesz? Powiedz mi. – Nic poza tym. Naprawdę. – Ojciec zginął w ramach jakichś rozróbek między oddziałami. Albo też ktoś nasłał na niego Niemców, tak myślę. – I Niemcy, po co o tym mówić, zanieśli ojca w trociny? To raczej byli Polacy, którzy już w czterdziestym trzecim walczyli o przejęcie władzy i pukali do siebie. W związku z tym. – Straszne to. – Ano, cóż robić. Jak dotąd w historii jeden Napoleon przejął władzę bez strzału, tyle że na sto dni. Ale przedtem i potem wypuszczał zdrowe fontanny krwi. Tak to jest. – Tak więc myślałem, że nie będę się starał na studia w Warszawie, bo przeszłość jakaś nie taka, i zostałem we Wrocławiu. Dostałem się bez żadnych kłopotów i polubiłem uczelnię. Wróciłem na specjalizację i w sam czas, żebyś mi za mąż nie wyszła. Rozwiódłbym cię naturalnie, ale po co kłopot. Jeśli to nie jest niedyskretne, to dlaczego ty właściwie za niego nie wyszłaś? Miły był chłopak. Nawet sądziłem, że nie mam szans, kiedy ruszyłem do szturmu. – Wiesz, że nie wiem. Kilka razy byłam zdecydowana i ciągle na coś czekałam. Jak dziecko, które wchodzi do gabinetu dentysty i ogląda się, czy ząb przypadkiem sam nie wyleci w ostatniej chwili. Jakoś poważnie podchodzę do tej niepoważnej instytucji. – Kochałaś go? – Widzisz, synku! Zapominasz co ci kazała mama. Nie wypytywać. Jak zechce, sama powie. Maluczko, ale tak. Kochałam. – A tego pierwszego? – Oj, dziecino. Nie. Tego pierwszego nie. Nic a nic. – Anna. Nie jestem jakimś bezmyślnym zazdrośnikiem. – Zupa nam wystygła i robi się chłodno. – Masz, przykryj się – otulił ją szlafrokiem i przyciągnął do siebie. – Nic a nic? Właśnie tego nie rozumiem, w zestawieniu z tobą. – Mówiłam ci przecież. – Anna. Kryteria oceny postępowania są ludzkie, a nie damskie i męskie, wymaga się czegoś od człowieka, a nie od kobiety czy mężczyzny. – Czy ty kochałeś każdą swoją dziewczynę? – zapytała ze złością. – Nie, naturalnie, że nie. Dlatego czuję się od ciebie gorszy. – Nie pleć – zakryła mu usta dłonią. – Mówiłam ci, że to przez twoje narty. – Niech jasny piorun strzeli narty. Do końca życia nie będę jeździł na nartach. – Czemu? Narty są wspaniałe. Cudowne. Może nie tyle przez narty, ile przez ciebie. Zanim matka nie przeniosła się do Warszawy, mieszkałam w internacie podczas pobierania edukacji. Śmieszyłam wszystkie swoje koleżanki tym „mam narzeczonego”, a narzeczonego nikt nie widział. To jeszcze była zadra z dzieciństwa, kiedy ciągle o tobie myślałam. Później zdałam sobie sprawę, jaka to ze mnie idiotka... pamiętasz, kiedy przyszłyśmy do was z Aldoną i mamą? Nie wiem ile miałam wtedy lat, ale chyba ze trzynaście. A ty? Uczeń całą gębą, ważny i dorosły, nie zająłeś się mną ani odrobinę. – Debil, zupełny debil. – Panie rozmawiały w pokoju, a ja siedziałam na tym żelaznym łóżku, pamiętasz? I marzyłam, żebyś mi dał jakiś znak, cokolwiek do zrozumienia... ale ty się pewnie podkochiwałeś w jakiejś, prawda? – Prawda, smutny kretyn. Ten wypłosz siedzący na łóżku i gapiący się na mnie wyłącznie mnie denerwował. – Niczego nie pamiętałeś? – Nie tyle nie pamiętałem, choć i to z pewnością, ile nie myślałem o tym. Nigdy mi nie przyszłoby do głowy, że można coś takiego przyjmować poważnie. Kiedy to przypomniałaś, myślałem, że zdechnę ze śmiechu. – A kiedy nas zaręczyli? – Byłem przerażony, że będę musiał się z tobą ożenić. Odwrotnie niż teraz. Postanowiłem to choć wykorzystać. Podobnie jak teraz – pocałował ją w usta. – Zostaw – powiedziała – skończę to. Chcę, żebyś wszystko rozumiał. Widzisz, we mnie to wszystko przetrwało. Przez wiele lat. Ale wracając do tego gapienia się w ciebie, pojęłam, że wszystko stracone. Ze dla ciebie właściwie nie żyję. Wyjeżdżałeś gdzieś, to była zima, i cały czas smarowałeś narty. Dokładnie, pedantycznie, równymi odmierzonymi ruchami. Zaledwie kazałeś mi podać kij zza szafy, żeby sprawdzić okucie. Strasznie cierpiałam. Dorośle cierpiałam. – Moja kochana. – Nie przerywaj. Wyszłam od was zdruzgotana. Smarując te narty przekreśliłeś wszystko. Zostawało mi coraz mniej. A to było wcześnie. Ale chowałam się w dość dziwnych warunkach, Właściwie sama z Jadźką, bo matka poświęcała się całkowicie Aldonie. I Aldona jest inna, rzeczywiście. – Wniosek, że nie należy poświęcać się dzieciom. Aldona jest irytująca. – Miała gruźlicę, wszystko i wszyscy dla niej. To było zrozumiałe, potem było zrozumiałe, że ona musi się uczyć, ona nie może iść zbyt wcześnie do pracy, a i nauką nie może się przemęczać... nie mam żalu, tak było naprawdę. Jest bardzo ładna, o(wiele ładniejsza niż ja, no cóż, łatwiej jej żyć. – Dla mnie to nonsens, ale nawet w kryteriach obiektywnych to nie jest prawda. Biedny ten jej przyszły mąż, jest taka arbitralna. – Dlaczego biedny? Zobacz, jak się chętnie pchają do tego nieszczęścia. Aldona wybiera, przebiera, nikogo nie kocha i niczym się nie martwi. To całe szczęście, bo nie przeżyłaby niczego, gdyby do jej zdrowia dołożyć udręki. Studiuje sobie byle pozaliczać, kokietuje asystentów, chodzi na tańce i pięknie się ubiera. Bardzo ją kocham i cieszę się, że nie musiała żyć w tamtych czasach. Że nie pamięta, dlaczego wpadła w gruźlicę. Wiesz, kiedy mój wujek dostał się do obozu koncentracyjnego, matka z Jadźką postanowiły wysłać mu wspaniałą paczkę. Miałyśmy taki deputat chlebowy, na cały miesiąc. Obserwowałam z przerażeniem, jak matka kroi to wszystko na raz, bo rozumiałam co to znaczy. Dla wujka wszystko, dla mnie cały miesiąc nic. Jadźka potem te wszystkie kromki smażyła na łoju, śmierdzącym piekielnie, żeby były pożywne. Łoju można było dostać od chłopów za jakąś sukienkę czy bluzkę... Ten chleb się zarumienił, smakowicie przypalał... wrzuciły wszyściusieńkie kromki do paczki i poszły na pocztę. Ja miałam ulęgałki, marchewkę, Aldona była u babki, one dorosłe i na wolności, to po co zostawiać choć skibkę. Zazdrościłam wtedy wujkowi z całego serca i marzyłam, żeby być w obozie koncentracyjnym i dostać taką paczkę. – Tak sugestywnie, to mówisz, że absolutnie muszę coś zjeść. – Wiesz, że ja też jestem głodna, chodźmy. – Podnieśli się i stanęli naprzeciw siebie. Wziął ją w ramiona i całował po włosach. Objęła mu szyję ramionami i przylgnęła mocno, jakby w ten sposób mogła w niej zniknąć rozpacz. Chciało jej się płakać. – Choć jeść – powiedziała, kiedy zrozumiała, że stanie się to znowu, w tej chwili nie była gotowa, pragnienie było zgaszone żalem. Wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą. – Anna. Ale na spirytusie, proszę cię – rozgrzebywał zgasłe węgliki ognia. – Wieczorem zrobię ci ognisko aż do naszego sufitu – wskazał pierzaste białe chmurki. – Naturalnie. Na spirytusie. Już późno. A czym będziesz palił jak spadną deszcze? – Przecież to jeszcze tylko trzy dni, to jakoś przetrzymamy. Albo wyskoczymy do miasta, zjemy przyzwoity obiad? – spojrzał w stronę samochodu. – W każdym razie nie dzisiaj. Dziś zrobisz mi taki stos ognia, jak Joannie d’Arc. Spalisz mnie na nim? – Możemy się spalić razem zostawiając kartkę, że to na znak protestu przeciwko bombie atomowej. „Kto wie, czy to takie głupie, kto wie, kto wie.” – Cudownie nam tu było, choć jestem dziwnie niespokojny, nie wiem dlaczego. Powiedzieliśmy tu sobie najwięcej. – Przecież jeszcze trzy dni. Nic sobie jeszcze nie powiedzieliśmy. – I co było dalej? – podał jej pajdę chleba grubo obłożoną konserwą. – Kiedy dalej? – Po tym moim smarowaniu nart. – Właśnie. To się jakoś łączy. Każdy mój baśniowy pałac rozsypywał się szybko jak puch mleczu. Kiedy dorosłam, po maturze i po szkole pielęgniarskiej, zdecydowałam, że nie będę tragizować, będę swobodnie żyć, bez obciążeń. Ale to się nie udaje. Nie jestem sobą taka, jaka jestem w tej chwili, bo w tej chwili jestem też małą Anną i wszystkimi Annami, jakimi byłam... – zawahała się i usiadła obok gotującej się w kocherze wody. – On był moim pacjentem. – Wiem o tym. – Zupełne dno, jaka byłam głupia. Nie chcę się usprawiedliwiać, ale sam popatrz. Bardzo mi się podobał, taki pogodny, nie wiecznie nieszczęśliwy jak inni, wiesz, jak to się liczy w szpitalu u chorych. Powiedziałam mu to. Odparł, że to tylko wtedy, kiedy ja wchodzę, natychmiast poczułam się pocieszycielką strapionych, siostrą Anną, aniołem. Wiesz, co sobie dziewczęta wyobrażają obierając ten zawód... – Chciałaś zostać pielęgniarką? – Nie – A czym chciałaś być? – Wszystkim. Żyć, to dla mnie znaczyło być wszystkim. Po kolei, dla smaku, dla próby, dla poznania. No, ale nie można być wszystkim i nie zawsze można być tym jednym, czym się chce, trzeba się decydować na to, co z brzegu, co proste. Czasami okropnie nie lubię szpitala. – Rzuć to. – Już nie. To poszło za daleko, wbrew mnie, bez mojej świadomości. – Jesteś za inteligentna na pielęgniarkę. – Lekarz to mówi, o Boże. Zastrzyk może dać każdy matoł, ale wieczorem przed operacją rozmawiać z pacjentem matoł nie da rady. A zostawić ich samych sobie... – Wiesz, niepokoi mnie jeden pacjent, bez diagnozy, ciekaw jestem, jak się ten Kokoszyński zabrał do leczenia. Wszystko może popsuć, eksperymentator. – Umówiliśmy się, że o szpitalach ani słowa. – Właśnie. To już koniec. Tylko Kokoszyński to cholerny eksperymentator. Gdyby tylko docent nie trzymał za pysk, wszystkich pacjentów doprowadziłby do schizofrenii, czyli ściągnął do swojego poziomu. – A fe. Tak brzydko o koledze z pracy. Wy nie macie czasu dla chorych. Ja tamtego tak właśnie pocieszałam, czekałam, kiedy się obudzi z narkozy... Nic takiego nie było, kamienie. Siostra anioł, chłopak ładny. Spotykaliśmy się później i siostra Anna – z nakazem: żyć swobodnie, uwolnić się – zagalopowała się w miłosierdziu. Jestem wstrętna? – Kocham cię, Anna. – Ale nie wchodziła w grę litość. Jeżeli, to nad sobą. Bardzo długo nie mogłam o tym w ogóle myśleć. Wszystko wydawało mi się wstrętne, zwierzęce, nie do przyjęcia. Już sądziłam, że nie potrafię przezwyciężyć pewnych zahamowań. I on mi nic nie pomógł. Dopiero Piotr był namiastką równowagi. Pogodziłam się przy nim, że wszystko jest niedoskonałe i ludzie tworzą sobie iluzje fizycznych rozkoszy, ponieważ nie mogą znaleźć innego usprawiedliwienia na te zabawy, nie mogą wierzyć w nic innego, a nie chcą żyć jedynie dla zachowania gatunku. To wszystko, nieładne, ale krótkie. Najgorsze koszmary dzieciństwa i przerażonej młodości zniknęły, kiedy mnie dotknąłeś pierwszy raz – powiedziała cicho – wszystko się stało zdumiewająco proste i oczywiste. „Po co to mówię? Po co? Takie rzeczy trzeba mówić albo nie mówić, kiedy się zamierza zostać. Teraz nie powinnam nawet o tym myśleć. Łatwiej uratować tonącego nie umiejąc pływać...” Dwa perkozy zostawiły na wodzie ciemne smugi. – Chcesz jeszcze herbaty? – Nie, dziękuję. – Zobacz, ile nurków. Te kaczki bardzo trudno złapać. Podpływasz łodzią, sprawiają wrażenie, jakby się nie bały. Nurkują impertynencko, czekasz, przewidujesz kierunek, w którym wypłyną pod wodą, a one zawsze wypływają ze strony wprost przeciwnej do twoich obliczeń. Gdzieś pół kilometra z boku. – Lubisz polowanie? Może zaczniemy polować. Brzask w lesie, to zaniepokojenie... Niewiele jest rzeczy piękniejszych. I to jest piękno trwałe. Obiektywne – mówiła powoli. – Nie cierpię. Twarde życie, ucieczka od spraw, których nie można rozstrzygnąć pukawką, erzatz, coś jak Hemingway, Dziesięciu starych byków z najlepiej u ssaków rozwiniętym mózgowiem i ze zgrają ludzkich zaprzedańców, psów, dzielnie wyrusza na jedną płaską lisią makówkę. Psy są bez ambicji, nie mają żadnej godności. Nigdy nie będziemy mieć psa, dobrze? Bo kot jeszcze budzi nieco szacunku swoją obłudą i niezależnością. To już łapanie ryb wydaje mi się bardziej męskie. Ryba w swoich warunkach, w swoim królestwie, a przeciw niej człowiek i jego nędzne sztuczki. Sztuczki, a nie przemoc. – Nienawidzisz przemocy? – Brzydzę się tym. – To są perkozy, a nie nurki – wskazała ręką pręgi na tafli jeziora. – Jednak nurki. – Perkozy. – No to może łyski. – Niech będzie – zgodziła się. – Duchowa asymetria. Między nami. Uwielbiam Hemingway’a. – Masz idealną czerń włosów. Gdybyś nie miała takich jasnych oczu, wyglądałabyś na Hiszpankę. – Polki reprezentują wszystkie typy urody. Jesteście szczęśliwi. – Od tysiąca lat wojny, najazdy i tułaczki po świecie. Nic dziwnego. – Cynik! Nie obrażaj naszych prababek. Uwielbiam Hemingway’a, bo nigdy nie jest cyniczny. Dlaczego to ma być afirmacja nieistniejącej twoim zdaniem męskości, rekompensata za jakieś kompleksy czy niepowodzenia, a nie po prostu męskość? Czemu nie przyjmować go zwyczajnie, tylko rozbierać „jak on tu tak, to znaczy tam nie”? Sensaci jesteście, zazdrośnicy. Hemingway w jednym... – Mam! – wykrzyknął radośnie. – Natychmiast przestań uwielbiać tego typa. Długo szukałem, czym by go tu zdyskwalifikować. Jest cyniczny! Pamiętasz takie opowiadanie, w którym on chroni cnotę dla przyszłej żony i żeni się ze starą lesbijką? Wniosek? Cyniczny. – Ironiczny zaledwie. Pamiętam takie jego zdanie, że jeżeli dwoje ludzi się kocha i jeszcze oni coś sobą reprezentują, to zawsze znajdzie się ktoś, kto za każdą, wszelką cenę będzie chciał wejść między nich. Uzupełniam Hemingway’a: Nie zawsze to musi być żywy człowiek. Przed tym jeszcze można się bronić – rzuciła na ziemię plastykowy kubek i pobiegła w stronę namiotu, gubiąc szlafrok. Rzuciła się na materac. Wszedł i podniósł ją ze złością: – Wariatko! Będziemy się bronić. Będziemy zamknięci, obwarowani, mocni. Nie mamy po osiemnaście lat, jesteśmy już mądrzy, i nie bezbronni! Zrozum to, Anna. Przestań nas zatruwać. Co może cały świat przeciwko dwojgu ludziom, którzy się kochają? Zaczęła się histerycznie śmiać. III – Hanka, co to za list? Nie mogła wytrzymać. Już myślałam, że otworzę nad parą – Aldona zręcznymi ruchami tapirowała włosy. – Od kogo to? Kogo znasz w NRF? – Od Remarque’a. – Kramer tu jest napisane. – Bo Remarque to pseudonim. Nazwisko wspak. – Od tego Remarque’a, który napisał „Łuk Triumfalny”? To dlaczego Herman? – To jego syn. Poderwałam go, ślicznotko, na dancingu – Anna trzymała w dłoni białą kopertę i pukała nią o stół. Gdzie Aldona poznaje ludzi? Na uczelni, na tańcach, na wycieczkach, w pociągu. Nie zrozumiałaby niczego, gdyby jej powiedzieć prawdę. Ładne to moje kochane cielątko... Nie miała odwagi otworzyć koperty. – Dasz mi białą bluzkę? – Weź. – Masz głowę, jakie ciuchy mama będzie słać z Londynu? – Aldona! Nie waż się zawracać matce głowę czymś takim. Mordę ci skuję. – Będę wyjeżdżać na wakacje. – Inna sprawa, jak matka się urządzi. Należy jej się coś od nas, a możemy jej tylko sobą nie absorbować, zrozum, mój tumanku. – Ale ty, to romantyczna historia, co? On, znaczy, kochał się w mamie jeszcze przed naszym ojcem? – Coś takiego. Życie dało mu w kość i myśli, że ściągając tam matkę, ściągnie z nią razem czasy, w których był szczęśliwy. A tu inny świat i tego, co chce, nie odnajdzie. Jeśli się z tym pogodzi, może być dobrze. – Skąd wiesz? I czego? – Tak sobie plotę. Ciebie biorą takie łzawe chryje? Sentymentalny to wszystko melodramat. Jadźka w kościele? – W maglu. Biorą mnie, jak kosmos. Mama gania i załatwia. Nie idziesz dziś na przymusowe roboty? – Skąd znasz ten termin? – Ja wiem? Mówi się. Jak tam było na jeziorkach? Coście robili? – Aldona, nie pal papierosów. – Siostra Anna daje mi zły przykład – ale posłusznie zgniotła papierosa w popielniczce. – No i co ten Remarque? – Chce mnie zabrać do Paryża. – O rany! Może mister Domasławski obwiezie mamę po jakichś stolicach? A może przybraną córuchnę, co? A co powie doktor Berski, jak mu Julietta pojedzie się nieco zabawić? Wy jesteście nie z tego świata. – Z tego, z tego, zapewniam cię. Bardzo mocno jesteśmy w tym świecie zasadzeni, jak dęby, przybrana córuchno – Anna weszła do łazienki. – No to cześć – Aldona trzasnęła drzwiami. – Cześć – odpowiedziała Anna mechanicznie. Odkręciła kurek z gorącą wodą i przeszła do pokoju. Patrzyła długo na kopertę i mimo wielkiej ciekawości nie spieszyła się z otwarciem. Spokoju za każdą cenę. Co też może zawierać ta koperta i czego od niej chce Herman, którego wspominała rzadko i w czasie przeszłym. Jakoś tak sobie wyobraziła, że zginął. List był krótki: „Anno, spróbuję Ci się przypomnieć, często o Tobie myślę, bo człowiek z latami nabierając wstrętu do siebie wraca myślami do miejsc, w których był lepszy. Trzykrotnie byłem w Polsce, dwa razy Cię poszukiwałem, bez skutku. Nie pisałem w obawie, aby moje listy, nie przyniosły Ci komplikacji. Mieszkam w NRF. Twój adres wziąłem z książki telefonicznej. Dzwoniłem kiedyś cały wieczór, do wszystkich Józefowiczów. Wreszcie jakaś kobieta powiedziała mi, że jesteś, że wyjechałaś. Będę w Warszawie czwartego października, przyjeżdżam na tydzień. Zatrzymuję się w hotelu Europejskim. Postaram się z Tobą skontaktować. Bardzo chcę Cię zobaczyć. Gdybyś mogła przyjść do hotelowej kawiarni piątego października, powiedzmy, między osiemnastą a dwudziestą, będę Cię oczekiwał. Jeśli nie, będę telefonował. Pozdrawiam Cię Herman Kramer.” „No tak – Anna podniosła się i poszła do łazienki – przyjeżdżasz w samą porę, lepiej nie mógłbyś tego wyliczyć. Chętnie się z tobą zobaczę w hotelowej kawiarni piątego października, powiedzmy, między osiemnastą a dwudziestą, żeby się upewnić, że skoro tylko ten koszmar udało ci się przeżyć, wyszedłeś z tego zwycięsko, nic na tobie nie ciąży, żadne urazy ani kompleksy, ani poczucie winy, bo tatuś trochę komunizował, a ty byłeś zdyscyplinowanym, ładnym żołnierzykiem, a żołnierzyk, od kiedy zeszliśmy z drzew, robi posłusznie kuku innemu posłusznemu żołnierzykowi i to jest prawidłowość, i to jest porządek, i tak trzeba, prawda? Nie znam cię, koteczku, czy tłumaczysz Uniłowskiego, czy piszesz wiersze lepsze niż Słowacki, a gorsze niż Mickiewicz, czy handlujesz piwem w NRF, ale nie jesteś ścisły w określeniach. W Polsce byłeś czterokrotnie, a bierzesz pod uwagę tylko trzy pobyty, ten pierwszy się nie liczy, to przecież nie był pobyt, nie była wizyta kurtuazyjna, czy w jakichś interesach, ten pierwszy raz historia cię tu zagnała, twoja historia, bo byłeś żołnierzykiem i musiałeś dzielić los swego narodu, to był twój protest, nie mogłeś walczyć po innej stronie, bo do tego nie wystarczy tylko zimna, sucha, wykalkulowana sprawiedliwość, trzeba czegoś więcej, a tego było ci brak. Mogę ci powiedzieć to wszystko, kiedy przyjdę do kawiarni, powiedzmy, między osiemnastą a dwudziestą, mogę ci powiedzieć, dlaczego tak to wspaniale, zdumiewająco wszystko pamiętam – Anna zrzuciła szlafrok i weszła do wody – mogę ci powiedzieć, jeśli uznam, że warto, że to ma jakiś sens w zawiłej logice styku ludzkich losów, więc kiedy cię zobaczę i będziesz bardzo przystojny i elegancki, i pewny w ruchach, światowiec i bywalec, rasowy Europejczyk, taki, który dziewczynom typu Aldony materializuje mit prawdziwego mężczyzny, powiem ci, dlaczego chcesz mnie zobaczyć. Podsunąłeś mi to w liście, i nie tylko. Chcesz wrócić do miejsca, w którym byłeś lepszy. Żeby potwierdzić w sobie żal i poczucie niesprawiedliwości, że ktokolwiek śmie w tyle lat po wojnie o cokolwiek oskarżać twój naród. Mogłabym ciebie tam w lesie, w tej gajówce, w której byłam przeraźliwie sama, sprowadzić do zwykłego człowieka o ludzkich odruchach. Ale jeśli przez tyle lat pamiętasz, to znaczy byłam ewenementem, nad którym się niejednokrotnie w myślach zatrzymywałeś, kiedy przeprowadzałeś bilanse, i ja przeważałam je na dodatnie, dzięki mnie setki razy czułeś się człowiekiem i wystawiałeś dziewczynkę z brudnymi kolanami przeciwko piecom, cyklonom, krematoriom i gettom. Mogę ci powiedzieć, dlaczego tak wszystko cudownie, genialnie pamiętam, pamiętam w szczegółach najmniejszych, ze smakiem, kolorem, zapachem, obrazami skomponowanymi w całości absolutne, z towarzyszącą temu każdą myślą. Dlaczego pamiętam tak, że już niczego potem nie byłam zdolna tak przyjąć, żadnej radości ani żadnego smutku? Dlaczego jestem okaleczona przez pamięć na zawsze? Bo wszystko to, co mi przyniosła i zgotowała wojna, przyjmowałam w idealnej, dziewiczej czystości serca i umysłu, i wszystko, co przeżyłam wtedy, najmocniej we mnie zapadło, bo nie miałam w sobie żadnej odporności na życie, którą każdy wynosi z dzieciństwa i ty pewnie wyniosłeś także. Bo wtedy, kiedy się powinna rodzić odporność, rodziła się trucizna” – Anna usłyszała zgrzyt klucza w zamku. – Mama? – Tak. Hanka? O której przyjechałaś? – Zaraz wychodzę – Anna sięgnęła po mydło i szybko nacierała ciało gąbką. – Do pracy idę dopiero jutro. – Czy Aldona piła mleko? – matka zaczynała swoje. – Wypiła pewnie, dziecko jest czy co. – Hanka? Może by ją zabrać? Martwię się o nią, boję się was tak zostawić. Kiedy odpadnie wam moja pensja... – Mamo – Anna wyszła z łazienki i przysiadła koło matki w kuchni. – Mamo – powtórzyła ze złością. – Aldona skończy studia i wtedy możesz ją zabrać. I nie ciągnij temu szwoleżerowi dwóch bab na głowę – zaciągnęła się papierosem. – Uważam, że Domasławski powinien po ciebie przyjechać. – Anna zauważyła zmieszanie matki. – Nie przejmuj się, nie postarzałaś się niemal wcale – powiedziała z przekonaniem. – Boję się tylko, że tam w Londynie zobaczysz na lotnisku starego dziada. Zawijaj wtedy fraka i wracaj. Nie kochałaś go chyba nigdy, skoro wyszłaś za ojca. – Przez to, że kochałam waszego ojca, nie potrafiłam ułożyć sobie życia – powiedziała kurcząc dziecinnym gestem szczupłe ramiona. – Teraz jednak mi się wydaje, że jeśli mam nadal nie być samotna, to niech będzie Domasławski. Ty pamiętasz ojca, to pewnie mnie potępiasz. – Obawiam się tylko o ciebie, sama tego chciałam, przecież. – Może mi się uda namówić go, żeby wrócił do kraju... Hanka, będę wam przysyłać... – Co będziesz przysyłać? Aldona wkrótce pójdzie do pracy i znakomicie wyjdzie za mąż. Miłości nie uznaje, będę nad nią czuwać. – A ty? – Co ja, mamo? – Kiedy wyjdziesz za Janka? – Nie wiem, mamo, nie mówmy o tym. – Nie rozumiem, dlaczego ta Franciszka wam przeszkadza, głupia jędza. Mimo że ty jesteś tylko pielęgniarką, górujesz nad nim i urodą i... – Góruję nad nim tylko tym, że jestem twoją córką. – Nie chcę żebyś brała nocne dyżury. Czy nie mogłaś już wymyśleć bardziej popłatnego zawodu? – Mamo, nie zostawiasz dwojga dzieci w kołysce. Dwie młode dziewczyny, zdrowe i z zawodem. Nie umrzemy z głodu. Coś takiego jeszcze się nie zdarzyło. Ty idź do kosmetyczki, bo nuż się okaże, że to czarujący starszy pan. – Ale piękne pisze listy, prawda? – Mamo, nie bądź pensjonarką. Mamo... przykro mi, że w takim dla ciebie momencie poruszam tamte sprawy, ale powiedz mi, czy nie mówiło się wtedy, że ktoś ojca zadenuncjował? – Mówiło się rozmaicie – matka zamyśliła się. – Różnie ludzie mówili. Mówili, że musiał ktoś zdradzić, że kiedy przygotowywali wysadzenie tego pociągu, ktoś się musiał dowiedzieć... tyle razy błagałam ojca, zaklinałam na wszystkie świętości, na dzieci, nigdy mnie nie słuchał – dała upust swoim zadawnionym pretensjom. – Taki był. Robił, co chciał. Zamiast jakoś to wszystko przeczekać, bo chłop był do życia... – Mamo, daj spokój. Co mówili? – Przecież wszyscy zginęli. Wszyscy. Dwadzieścia cztery osoby. I tyle o tym wiedziało, nie licząc tych ich leśnych dowódców. Gdyby któryś z nich przeżył, to można by podejrzewać. – Mamo, ty jesteś pewna, że tylko tyle osób wiedziało? – Czyja wiem, dziecko. Ja się tylko bałam i nawet nie chciałam słuchać. Ojcu życia tym nie przywrócisz, choćbyś nie wiem ile myślała – westchnęła. – Mamo? Ojciec się tak szczerze przyjaźnił z Berskim? – O, tak! Bardzo się nawzajem cenili. Ojciec go koniecznie chciał wciągnąć w konspirację z dwóch powodów. Że Berski był inżynierem i że pracował w niemieckiej administracji. Ale Berski był mądrzejszy i wiedział, że ma żonę i dzieci. – I na wiele mu się ta mądrość przydała – powiedziała Anna z sarkazmem i zaciętością. – Zginął jak świnia w trocinach. I nawet gnił w ziemi nie pod swoim nazwiskiem. Cholerny zrobił interes. – Hanka! Po co ty do tego wracasz? I co ty możesz z tego wiedzieć? Berska musiała go tak pochować, to był jej gest w kierunku partyzantów. – Nie rozumiem. Jak to, gest? – Berskiej teraz coś się w głowie przewróciło z tym waszym ślubem, ale Polka to już ona jest prawdziwa, wiem dobrze, bo cały prawie czas kontaktowałam się z nią. Ty nie pamiętasz, bo byłaś malutkim dzieckiem, aleja wiem. – „Pana Tadeusza” czytała w mroczne okupacyjne wieczory dla podtrzymania ducha? – zapytała Anna sięgając po następny papieros. – Pewnie, że czytała – nie wychwyciła jej ironii matka. – Ludzie się u niej zbierali, a po śmierci Berskiego to nawet taką Żydóweczkę trzymała, Marylkę, która jest teraz w Stanach Zjednoczonych. Marylka to tam jej nie było, ale tak się na nią mówiło dla niepoznaki. I nie bała się. Ja bym wzięła, owszem, ale bym wcześniej umarła ze strachu. A co ja niby miałabym dać zjeść takiemu dziecku, jak swoich nie mogłam wyżywić. Aldona to miała jeszcze trochę lepiej niż ty, bo ciotka zaradniejsza ode mnie i... – Na czym polegał ten gest, jak to określiłaś? – Haniu, moje dziecko, to jakoś było tak, że jak Berski zniknął, to trzeba to było ukryć przed Niemcami. – A dlaczegóż to? Tak go kochali? – Dlaczego ty jesteś ironiczna? Ten biedny Berski zginął w najgorszy sposób, bo od swoich. Oni się tłukli między sobą, bo tam u nas było kilka różnych bardzo silnych ugrupowań, widzisz, dziecko, ledwo się zorganizowali, to już się dzielili, już za życia twojego ojca tak było, choć ledwie się zaczęło. Ojciec się bardzo na to skarżył. – Skarżył się! Mamo, ty jesteś zupełnie jak dziecko i do Londynu powinnaś podróżować z karteczką na piersi. – Właśnie że się skarżył, co ty mi będziesz tam opowiadać. W ogóle ty się nie powinnaś wypowiadać o tamtych czasach, bo wtedy jeszcze nie rozumiałaś, i nie powinnaś się tym zajmować, bo to nie ma sensu zatruwanie sobie młodości. No więc twój ojciec właśnie się skarżył, że oni się jakoś nie połączą. Dużo tam było tych co z rządem w Londynie mieli kontakty, paru z nich, wiesz, tak dla niepoznaki w dzień u Molendowskiej pracowało, niby to byli parobcy, pomoc we dworze, no wiesz. Byli i ci od Rosji, komuniści, nawet, wiesz, że mówili, że ten Wiktor Woźniak zaraz ci mówiłam, jak nie mogłam dostać mieszkania, że tylko do niego napiszę, to załatwi, i widzisz przyzwoity człowiek, choć na takim stanowisku to nie zapomniał, co twój ojciec dla niego zrobił – to że on tam był dowódcą. – Jak myślisz, czy ojciec się z nim wtedy kontaktował? Spotykał? – Naturalnie. Wiktor często przychodził w nocy. W dzień się nie mógł pokazywać, bo była nagroda za jego głowę. Już przed wojną policja go ścigała i od razu zaczęli go poszukiwać Niemcy. – Kiedy on przyszedł na tartak? Przed wojną? Ile lat? – Dokładnie to nie pamiętam. Oni obydwaj z ojcem mi wmawiali niestworzone historie, że on tak prawie nie ma nic na sumieniu, tylko że ulotki roznosił, „spalił się”, jak mówili, w Warszawie i musi zmienić teren na pewien czas. On już wtedy był figurą i tylko mi takie z ojcem koszałki-opałki pletli, no bo ja bym umarła ze strachu, że ktoś taki sobie u nas wysiaduje. To był bardzo miły chłopak, taki uprzejmy i grzeczny, i matkę bardzo kochał, w ogóle przyzwoity człowiek i nie żaden karierowicz, bo ciężko doszedł do tego stanowiska, to to wiem sama i nikt mi nie wmówi niczego innego. W biurze to nawet nigdy nie powiedziałam, że Wiktor Woźniak drzewo u mnie rąbał, bo by mnie wzięli za wariatkę. O, Jadźka chyba idzie – matka podniosła się. – Muszę jeszcze iść do okulisty, szkła muszę zmienić. I oprawkę jakąś ładną sobie dobiorę. – Adyć, dziewucha przyjechała – Jadźka rzuciła tobołek z magla na tapczan. – Słońce to cię tak wzięło, żeś jakby czarna. No i urlop ci się skończył i od nowa musisz iść do roboty. Anna musnęła wargami jej pomarszczone policzki. – Jadźka, zrób placków kartoflanych na kolację. Pomogę ci smażyć. Tylko utrzyj kartofle, bo sobie paznokcie zniszczę. – Ciekawam, odkąd ci to przyszło do głowy, że ja nie umiem smażyć – burknęła i pokuśtykała do kuchni. – Jak na margarynie, to nie smażę. I co z tego, że to gówno tańsze jak sama woda. Jak smalcu uczciwie wezmę, to wiem, że smażę. Sam tłuszcz i co to ma być niezdrowe. Przed wojną o margarynie nie słyszałam i od mojego gotowania nikt nie umarł. Wymysły tylko i tyła. – Mamo – Anna przeszła za matką do pokoju – nie wytłumaczyłaś mi na czym polegał ten gest Franciszki. – Dziecko, tam w tej partyzantce to początkowo było najwięcej socjalistów – matka uważnie centymetr po centymetrze oglądała swoją twarz w lusterku puderniczki. Wzięła pęsetkę i zaczęła regulować brwi. – Twój ojciec właściwie tam był. Jak to boli! – dmuchnęła na pęsetkę – nie można się do tego przyzwyczaić. Berski z nimi trochę tam miał kontakty, ale nie powiem, żeby to był taki człowiek, co to na dwa fronty, on miał takie maniery i w ogóle, to nie z takich ludzi. Widzisz, na starość to już makijaż osobno, a twarz osobno. Jak sobie zrobię hennę, to mi przybywa dziesięć lat, a jak nie zrobię, to z tym tuszem tyle kłopotu, rozmazuje się i ciągle muszę pamiętać, żeby oczu nie przecierać, kiedy zdejmuję okulary. Więc Berski znikł któregoś dnia, wyparował, kamfora, był człowiek, nie ma człowieka, wszyscy myślą, co się stało, może go Niemcy sprzątnęli, bo się dowiedzieli, że miał z partyzantką pewną łączność. Potem zaczęli mówić, że gdzieś wyjechał, a tu go odgrzebują w trocinach. I z całą pewnością, to wiem ponad wszelką wątpliwość, Franciszka dała się namówić tym z lasu, żeby ukryć jego śmierć, bo tam już krwi popłynęło dużo i kto wie, czyby Niemcy znowu jakiej obławy w lasach nie robili, że niby ktoś go zabił za to, że w powiecie pracował, a właściwie oni się tam do czegoś szykowali – zaczęła sobie wklepywać krem – ty zrozum, jakie to musiało być dla niej przykre, żeby nie móc nawet męża jak trzeba pochować... – A ty swojego pochowałaś, jak trzeba? – Po wojnie go przecież przenieśliśmy na cmentarz. Co mi zarzucasz? Wszyscy tam w lesie leżeli, dwudziestu czterech. Boże, co to już z ludzi zostało, jak ich po wojnie braliśmy na cmentarz – westchnęła. – Aleja byłam w tej lepszej sytuacji, że wszyscy wiedzieli, że tu leży mój mąż i wiedzieli, za co zginął. Miałam choć co dzieciom powiedzieć. – I Niemcy tak postawili krzyżyk na Berskim? Nie wzywali Franciszki? – Nie. Niczego takiego nie było. – A nie przyszło ci nigdy do głowy, że oni musieli wiedzieć, że zginął, i musieli wiedzieć, za co? – Co ty, dziecko, mówisz. Kto tam zresztą po tylu latach do czego dojdzie – zaczęła chować kosmetyki do torebki. – Czy Wiktor był jeszcze u ciebie po śmierci ojca? – Bywał. Pieniędzy mi trochę podrzucił, wiedziałam przecież, że ojciec też mu kiedyś dawał. Kiedy Molendowska nas wyrzuciła do tej gajówki, to mi chłopów załatwił do przeprowadzki. – A po śmierci Berskiego był? – Raz. W nocy. On ci tak zawsze pukał delikatnie w szybę i mówił: „to ja, pani Józefowiczowa, Wiktor”. Konia miał wtedy takiego pięknego, czarnego jak diabeł, a narowisty był, nie mógł ustać spokojnie, przywiązał go do drzewa... – Po co wtedy przyszedł? – Mówił, że jedzie do Warszawy, a jak wróci, to nas z tego lasu wyciągnie i urządzi w mieście, że pracę dostanę, i zostawił mi dziesięć dolarów w złocie, to miałyśmy, pamiętasz, jak pierwszy raz Aldonę przez granicę wiozłam do Loni. To takiej małpie musiałam dać, żeby to załatwiła, bo to ciężko się było dostać z Guberni do Rzeszy. Daj mi tego swojego pudru w płynie, bo taką mam wysuszoną skórę, że wyglądam, jakbym się mąką posypała. O, zaraz inaczej. Nigdy więcej o Wiktorze nie słyszałam, dopiero w parę lat po wojnie, i myślę sobie, ten to czy nie ten, i potem patrzę w gazecie, jego zdjęcie, dostojny taki, ale gęba ta sama, mówię sobie, bracie, jak ty jesteś taki ważny, to mi załatw mieszkanie, bo w ruderze z dwojgiem dzieci jestem, a Warszawy się trzymałam, bo zawsze tu chciałam mieszkać, i jeszcze wtedy sądziłam, że dam radę was obydwie na studia posłać. I gdyby nie Aldony choroby... moje dziecko, pilnuj tego postrzeleńca i wszystko mi pisz, skoro postanowiłyście już mnie wydać za mąż. Jak Boga kocham, śmiałabym się tylko z tego, co on wypisuje, gdyby nie wy. Krępuję was czy co? Robicie, co chcecie. – Uradziłyśmy sobie z Aldoną i Jadźką, że najwyższy czas. Pojedziesz, zobaczysz. Komunikacja działa w dwóch kierunkach, tam i z powrotem. – O piątej mam być u okulisty, idę coś zjeść. – Ty, Hanka, a co ty sobie tak przybierasz do głowy? – zapytała Jadźka, kiedy Anna po wyjściu matki weszła do kuchni. – Kulasy mam połamane, ale ręce, uszy i oczy pierwszego gatunku. Co ci tak siedzi ten Berski? – Tysiąc razy cię pytałam, co wiesz o Berskim, a ty mówisz, że nic. Ale kiedyś, dawno, dawno temu powiedziałaś: „różnie sobie o nim przemyśliwam”. Co sobie przemyśliwałaś? Daj, ja sobie parę usmażę na margarynie. – Anna podeszła do miski z tartymi kartoflami. – Smrodu mi w kuchni nie rób, bo trzepnę to wszystko do zlewu jak nic. Jedz na smalcu, jak trzeba. Ty się wydaj za chłopaka, bo drugiego takiego nie znajdziesz. I dobry, i mądry, i lata za tobą i aż się ten telefon trzęsie. I na co będziesz czekać? Życie tylko sobie skisisz, doktor, i nic tu ni ma, żeby się przyczepić. – Co sobie przemyśliwałaś o starym Berskim? – Anna odstawiła miskę z ciastem na placki. – Jaki on tam stary był, trzydzieści sześć lat miał, jak zginął, w kwiecie wieku. Nic takiego, tylko nasz pan raz tak w kuchni ze mną siedział, a buty z cholewami nosił i psa takiego z drzewa miał do nich, że łatwo było ściągnąć, i tak trzyma jedną nogę w tym psie, a drugą już rozzutą miał, i tak tą rozzutą nogą rusza, a tę drugą w psie trzyma, jakby zapomniał, że but drugi trzeba zdjąć, i tak mówi do mnie, Jadźka, jakby ze mną co się stało, to żebyś od pani nie odeszła, jakby przeczucie jakieś miał albo co. A ja mu na to, pan to taką za przeproszeniem głupotę czasem powie, gdzie ja odejdę niby, co to Hanki nie wychowałam, jakby moja córka była od małego, i jakby pan sytuacji z moimi siostrami całkiem nie miarkował, że tylko się boją, żebym im czego nie zeżarła, i co pan się tam będzie w czarne myśli kitował, że z panem się co stanie, przestać z tymi z lasu, pracować u dziedziczki, to i może Bóg jakoś da. A pan jakby mnie nie słuchał, tylko mówi, wiesz Jadźka, ty to masz rację, że głupotę czasem powiem, ale z człowieka taki cholerny dureń, że wierzy ludziom, a szczególnie w tych czasach, kiedy wszystkim jednakowo grozi. I mówi, człowiek myśli, że jak jest źle, to ludzie lepsi się robią, a kto to może wiedzieć, czy nie gorsi, bo trzęsą się o swoją skórę na grzbiecie, i mówi, rany boskie, skąd mogę wiedzieć, jaki ten Berski właściwie, i głupi jestem, bo partyzantka dobrowolna, a nie przymusowa, i po co ja go tak tam ciągnę i różne rzeczy mu mówię, człowieka nie przenikniesz i to, co było przed wojną, to już może być nieważne. Z panią to nigdy pan nie mógł o tym mówić, bo pani uszy rękami zakrywała, to się chociaż u mnie nagadał, i mówi, że tym z lasu na Berskim zależy, bo Berski ma dostęp do jakichś różnych rzeczy i gdyby Berski się zgodził, to dobrze by było, bo by poszedł do Niemców na wyższe stanowisko, coś pan tak mówił jakby od rzeczy, i że niby pan Berski w to wszystko nie wierzy, no to pan mu tak czasem coś powiedział, żeby przyszedł i zobaczył, że oni tam w lesie całą swoją organizację mają i że o nich wiedzą w stolicy i w Londynie, i że to, co to wiesz, tyle broni ukradli prosto z fabryki. I pan się tak jakby cieszył, że pan Berski do nich przystąpi, bo niby pan Berski już powiedział, że gdzieś tam przyjdzie. No ale w jakiś czas potem stało się to nieszczęście i tak sobie przemyśliwałam, czyby Berski czego gdzie na posterunku żandarmerii nie powiedział, albo i po co na posterunku, jak jadł z nimi i popijał, co to aż wstyd palił panią Berską i ludziom w oczy bała się spojrzeć, choć każdy wiedział dobrze, że kobieta uczciwa jak mało która, no a za Niemca jeden to udawał, że tak jest z nimi dobrze, czy co, a swoje wiedział. A po śmierci naszego pana to ja sobie nawet jakby gwóźdź do głowy wbiłam, że jakbym aż w myślach odgrywała, jak to pan Berski na posterunek idzie, takiego ci se klina na lata zaćwiekowałam, że jak złość do jednego człowieka miałam, to myślałam, że jak pan Berski poszedł na takich porządnych ludzi, to ja pójdę na świnię. Ale ale. Ani pan Berski nie poszedł, ani ja i tylko człowiekowi spokoju na tamtym świecie nie dajemy tą głupią mową. Zjedzże jeszcze, bo wyschłaś jakoś na tym urlopie, trzeba było to do lasu jechać, pani tego nie mówiłam, bo i po co, zemdlałaby jeszcze jak nic. Jak tam ci się w tych górach podobało, to tam trza było jechać, bo domy stoją jak się patrzy i woda w kranie, ale ja to już noga moja tam nie postąpi, bo jak z tobą do Aldonki pojechałam, to jakbym jak robak, co go butem kto przydepnie, się poczuła. A ty to znowu wiesz, nie będę cię uczyć, ale jak chłop swoje dostanie, to mu do ślubu nierychło, choć jakby teraz inne czasy nastały i już człowiek orientacyję stracił. Choć ty Aldonie daj spokój i nie napastuj dziewczyny, bo ona wcale do chłopów nie taka szybka, jak się tobie widzi, jeszcze widać na swojego nie natrafiła, bo mało to się w kuchni z nich ze mną pośmieje, jak to latają, bo każdy myśli że skorzysta, a dziewczyna jak na obrazie świętym, to co mają nie latać, oczu w głowie musieliby nie mieć. Ale swoją szosą, jak sobie człowiek do głowy przybierze, jaki głupi był, kiedy go wiek młody tumanił, to aż rozum się przekręca. Ni ma to jak w wieku podeszłym, kiedy cię głupoty żadne nie nachodzą, z Panem Bogiem sobie porozmawiasz w spokoju i ni ma tego, żeby cię coś tak łapą żelazną w piersiach trzymało. Jak wróbel ci ćwierka, to ci ćwierka, a nie myślisz, że na hańbę twoją, aleś ty młoda i z życia korzystać ci się należy, prawo twoje takie. Herbaty ci zrobić? Tylko wyschniesz od ty herbaty, jak ją tak będziesz popijać, ale czy ci to mleko jak ten chłop za drzwiami postawi, to wartość jaką ma, to nie powiedziałabym, to tak jak te cholerne kartofle, od różnych krów to przecie mleko, to jak gotujesz te kartofle, to tu ci jeden amerykan, drugi krowi, trzeci jeszcze inny, ten ci się rozleci na miazgę, a ten twardy jak głąb kapuściany, tylko w łeb tym w sklepie nim dać, żeby się państwo nauczyło, że kartofel w kartofel powinien być jednego gatunku, a nie tak zsypią na kupę, wymieszają widłami jak nie przymirzając bigos w saganie i do miasta przywiozą, bo tu co ludzie mają robić, z doniczki se ukopią czy jak. Chłop na wsi toby im tylko plunął na te kartofle – machnęła ręką. – Jadźka, przestań gadać na chwilę, muszę zatelefonować. – A mów se, mów. Mnie to ciarki przechodzą, jak mi tu kto dzwoni, od razu mówię, ni ma, jak tam nic nie wiem, bo co mam mówić i do kogo, jak człowieka nie widzę, i wiem tam, co to za typ mówi w słuchawkę i o co mu się rozchodzi. Źle, zdaje, się nakropiłam i fałdki się porobiły, a nakrochmalone było jak Pan Bóg przykazał i jak człowiek się położy w pościeli na takim nakrochmalonym, to jakby trochę do nieba wstąpił, ale to już nie tak jak na wsi się suszy, wyszłaś i rozwiesiłaś między drzewami, to ci później we śnie całą łąką pachniało i wiatrem jakby... Dziecko ci się już mieć należy, do kościoła iść i życie zacząć... Anna wyszła z kuchni i starannie zamknęła za sobą drzwi. Sięgnęła po słuchawkę. – Dzień dobry pani. Mówi Hanka. – Dzień dobry, Haniu – w głosie Franciszki wyczuła chłód. – Chciałabym z panią porozmawiać. Berska nie odpowiedziała. – Janek w środę ma dyżur. Ja mam wolne popołudnie. Czy mogłabym przyjść? – A o czym chcesz ze mną porozmawiać, moje dziecko? – Nie mogę tak przez telefon. Marysi nie będzie? Zależy mi żebyśmy były same – powiedziała z naciskiem. – Haniu, wiesz przecież, że Marysia z mężem przyjeżdża do mnie trzy razy w roku. Więc po co to? – Przepraszam. Nie chcę być nietaktowna, tylko mi ogromnie na tym zależy. – Więc przyjdź – w glosie nie było ani jednej nutki zachęty. – Dziękuję, do widzenia pani. – Do widzenia. IV „Zadręczam wszystkich dookoła nie będąc pewna swoich racji – myślała Anna patrząc na skuloną w fotelu Franciszkę, szczupłą i młodzieńczą, której twarz lekko dotknęły lata, tworząc siatkę ledwie dostrzegalnych nitek w kącikach oczu – i teraz z okrucieństwem zażądam, żeby mi pokazała swój pieczołowicie przechowywany album, oprawiony w bordowe płótno, pachnący lawendą i naftaliną i popatrzymy sobie zgodnie pochylone, głowa przy głowie, na Janka w ułańskim mundurze, Marysię na nocniczku, Tadeusza Berskiego wymieniającego za przyjaźń toasty z moim ojcem.” – Co ty chcesz wiedzieć, Haniu? – Wydaje mi się, że wiem wszystko. Ta rozmowa kuleje, bo pani nie chce być ze mną ani przez sekundę szczera. – Dziecko drogie. Czy to jest naprawdę takie trudne do zrozumienia, że matka się obawia o przyszłość syna? On cię kocha, a ja nie chcę, żeby był przez ciebie nieszczęśliwy. Miałaś innych chłopców przed nim, jestem jak najdalsza od chęci obrażania cię, i znudzili ci się. Jaką masz gwarancję, że nie znudzi ci się Janek? – To są wybiegi i pani wie o tym doskonale. Przede wszystkim w takich wypadkach kobieta jest zawsze zagrożona bardziej... – ...i jeśli tu w ogóle można mówić o jakichś gwarancjach, to ta jest najlepsza. – To znaczy jaka? Nie rozumiem cię. – Że miałam innych chłopców przed nim – odpowiedziała Anna z grzeczności, gdyż miękkie, brązowe oczy Franciszki wskazywały na dwutorowość jej myślenia. Wydawało się, że odpowiedź Anny nie interesuje jej zupełnie. Anna podniosła do ust filiżankę z kawą, żeby jakimkolwiek zwyczajnym gestem pokryć swoje zmieszanie. – Ja go kocham i dlatego do pani przyszłam. – Jak każda matka w końcu się stanę bezradna, wiem o tym. Więc o co wam chodzi? Żeńcie się, rozwodźtie w miesiąc potem i nie zawracajcie sobie mną głowy. – Pani wie, że więzi, jaka istnieje pomiędzy panią a Jankiem, nie odważyłabym się naruszyć. Nie miałabym odwagi wystąpić przeciwko pani i nade wszystko na świecie nie chciałabym tego. Nie wiem, czy pani zdaje sobie sprawę z jego uczuć w stosunku do pani? – I choćbym sobie zdawała sprawę, to czy ty myślisz, że on się z tobą nie ożeni? Ożeni się, bądź spokojna. – Ale mnie wcale o to nie chodzi. – O, coś zupełnie interesującego – powiedziała Franciszka nie starając się nawet przytłumić ironii. – Zaskakujące wprost. – Chcę się dowiedzieć, co pani ma przeciwko mnie. – Nic. Dziecko, plotłam ci warkocze, kiedy byłaś mała, traktowałam cię jak drugą córkę. Co mogę mieć przeciwko tobie? Poza tym im bardziej występowałabym przeciwko tobie, tym bardziej on występowałby przeciwko mnie. Jesteś dorosłą kobietą i rozumiesz te sprawy. Więc to nie krecia robota poza twoimi plecami. Ale nie mogę tego związku zaaprobować. Jestem płochliwa wewnętrznie i wszystkiego się boję. Jestem poza tym zazdrosna o syna, książkowy przypadek. Czy to ci wszystko tłumaczy? – Nie. Zazdrość o syna zawsze może ta młoda kobieta sforsować i zwalczyć, jak pani trafnie to przewiduje. Ale ja nie będę tego robić. Wiem, czego pani się boi – Anna poczuła, że ma zupełnie zimne, lekko wilgotne ręce – i błagam panią, niech mi pani pozwoli o tym porozmawiać. Odkryję swoje karty, ale pani mi musi wyjść naprzeciw. Nie chcę pani dotknąć za żadną cenę. Obydwie wiemy, o co nam chodzi. Jest pani jedynym człowiekiem, z którym nie powinnam o tym mówić, i jedynym, który tu może pomóc w rozstrzygnięciu. Proszę przyjąć jako aksjomat, jakiś pewnik absolutnie nienaruszalny, że nigdy nie będę o tym mówić z Jankiem, Ale się bronię, proszę mnie zrozumieć, bronię się, ponieważ nie chcę, nie mam siły tak od niego odejść – zamilkła. – O czym ty mówisz? – pozorna niedbałość pytania nie mogła ukryć głębokiego poruszenia Franciszki. – Pani wie o czym – powiedziała cicho Anna. – Janek nie zasługuje na to, żeby go skrzywdzić. Ja chcę tylko prawdy, żeby odzyskać spokój. Podejrzenia mnie zabiją, z prawdą postaram się zmierzyć. – Janek miał dziewczyny przed tobą, ale nie było jakiejś wielkiej miłości – sięgnęła po papierosa. – Pani mnie obraża. I nie docenia. – Anna przysunęła do niej płonącą zapałkę. – Dziękuję ci – zaciągnęła się głęboko Franciszka. – Jakież to karty chcesz odsłonić przede mną? – Pani ma najmocniejszą. Bada pani, co wiem i ku czemu prowadzę. Domyślam się wszystkiego, dręczę siebie i Janka. – No, czym, powiedzże wreszcie. Nazwij to. – Nie mogę tego zrobić. – Łyżeczka z brzękiem upadła jej na talerzyk. – Tylko pani może to powiedzieć. Proszę pani, ta sprawa pęknie, teraz nie może już przyschnąć. Wiem, jakie to musi być dla pani koszmarne, rozumiem, że kochała pani męża – zaczęła Anna z rozognioną twarzą. Franciszka zbliżyła ręce do jej policzków i powiedziała nieoczekiwanie: – Nie kochałam Tadeusza. – To są pani sprawy – Anna zastanowiła się, dlaczego Franciszka tak nagle zmieniła tonację głosu. – Niestety nie. To są chyba już twoje sprawy, twoja kolej. Ja także zastanawiałam się nad rozmową z tobą. Chyba jednak nie mam prawa oszukiwać cię dalej – Annie waliło serce jak podczas zabawy w chowanego, kiedy tuż obok znakomicie zakonspirowanej kryjówki słyszała kroki szukającego. – Kochałam twojego ojca. I pomogę ci, jeśli dasz mi słowo, że nigdy nie powiesz o tym twojej matce. Ze wszystkich rzeczy możliwych do usłyszenia ta jedna była poza myśleniem, poza rozumowaniem, niewyobrażalna. Anna znieruchomiała. – Jesteś wstrząśnięta? Zniszczyłam coś w tobie? – pytała Franciszka. – To była ostatnia rzecz, jaką można mi było odebrać. Ostatnia nieskażona, czysta sprawa. Niech się pani tym nie przejmuje. – Przecież chciałaś się wszystkiego dowiedzieć, po to przyszłaś? – To jest jakiś wodewil, farsa. – To nie trzeba się babrać w cudzej przeszłości, bo zawsze znajdziesz tam jakiś wodewil, który tobą wstrząśnie. Jeśli jesteś słaba, nie możesz chcieć prawdy – powiedziała Franciszka ostro. – Nie potrafisz być szczęśliwa bez prawdy, ani prawdy udźwignąć. Wybieraj, możesz mi postawić każde pytanie. – Już nie mam pytań. Tego nie przewidziałam. Zwyczajnie. – Wiem o tym. Po co się pchałaś w to wszystko? Czego chcesz szukać w nie twojej przeszłości? Co tam chcesz znaleźć? Do czego to ci jest potrzebne? – Bo chciałam się określić w tym świecie. Tylko to. Wiedzieć, na co mnie stać. Ale pani się myli. Ojca pani we mnie nie zniszczyła. Będę go kochać tym bardziej. Przybył mi inny ojciec, jakiego nie znałam. Tylko matka, matka tyle lat w idiotycznej, durnej infantylnej naiwności. Wierna wspomnieniom, prochom... wodewil. Czy ojciec panią kochał? – Tak. To dobrze, że masz jeszcze pytania. Nikt twojej matki nie oszukiwał, jeśli ci to pomoże i jeśli to zrozumiesz w czasach, kiedy w dwie godziny po poznaniu wchodzicie z sobą do łóżka. – Wchodzimy, rzeczywiście. Jeśli się pragniemy, to wchodzimy. I nie uszlachetniamy się zakazami etyki. Tylko tu się zaczynają dwa nurty: jedni zostają tam z sobą, dopóki wszystko jest między nimi prawdziwe, a drudzy wyskakują na chwilę, żeby się odświeżyć. Ja reprezentuję pierwszy. Mieliście jakieś plany na przyszłość? – Mieliśmy. Chciałam namówić Tadeusza, żebyśmy stamtąd wyjechali. A potem miałam zamiar go opuścić. Wybuchła wojna. Nie chciałabyś się tego dowiedzieć? Gdybyś mogła cofnąć czas o te parę minut? – Nie chciałabym. Tego nie. – Anna siedziała skulona z tym oślizłym zimnym jabłkiem w krtani. Łudziła się, że zniknęło już z jej życia. – To nie mogłabyś się także dowiedzieć, że Tadeusz sprzedał twojego ojca niemieckim żandarmom. – Wiedziałam o tym – powiedziała Anna spokojnie. – Nie wiem tego z całą pewnością... – Zaczyna się! – Anna wstała i zaczęła spacerować po pokoju – zaczyna się! Zaczyna się ta komedia. Nie wie pani tego z całą pewnością? A kto wie na pewno? – Rozmawiałaś z kimś o tym? – Niech się pani uspokoi. Subtelnie. – To ty się uspokój. I usiądź. Na pewno wie tylko ten człowiek, który strzelał do Tadeusza. Dziecko drogie, przecież ja nie byłam z nim na posterunku. Ani nie ma zwyczaju, żeby mąż mówił żonie przy kolacji: „Jutro o jedenastej wyskoczę zadenuncjować kogoś na gestapo”. Kieruję się tylko intuicją i zrozum, jak trudno mi o tym mówić. – Czy pani mąż wiedział o uczuciu, jakie łączyło panią i... mojego ojca? – Haniu. Za prosto chcesz dociec prawdy. Chcesz wydać wyrok, czy był zwykłym kolaborantem, czy też dla prywatnej zemsty sprzedał dwudziestu czterech ludzi? – Tak. Choć nie wiem, do czego mi to potrzebne. Przestałam cokolwiek rozumieć. Tu już nic nie ma sensu. – Nie było sposobu, żeby cię przed tym obronić, nie zatrzymałabyś się za żadną cenę. Wysłałam Janka na studia do Wrocławia wmawiając mu, że tu będą trudności, bo się bałam, żeby się nie stało to, co się stało. Liczyłam, że może wyjdziesz za mąż, że on się ożeni, że do niczego między wami nie dojdzie. Przeliczyłam się... Nie wiem, Haniu, dlaczego Tadeusz to zrobił, nie wiem, choć byłam jego żoną i wydawało mi się, że go znam. Jeśli to zrobił, choć wszystko na to wskazuje, jak ty doszłaś do tych wniosków, tego nie mogę sobie wyobrazić. Ja miałam więcej przesłanek i też nie mam absolutnej pewności. Jeszcze się ciągle łudzę, że znajdę coś, co otworzy inne na to wszystko perspektywy. Ale to chyba dziecinne złudzenia. Tadeusz był mściwy, zazdrosny. I wierzył w przyszłość Tysiącletniej Rzeszy Niemieckiej. Ludzie się określali najlepiej w tych pierwszych latach wojny. Byłam z nim nie ze względu na dzieci, tylko żeby go jakoś powstrzymać. Efekty znasz. Gdyby nie było wojny, gdybym Od niego odeszła, żyłabym z kompleksem winy, że zmarnowałam mu życie tylko dlatego, że pokochałam innego. Czy ty rozumiesz, dlaczego się nie chcę zgodzić na wasz ślub? – Nie, nie rozumiem. Abstrahując od mojej osoby, logiczne mi się wydaje, żeby pani dążyła do czegoś wręcz przeciwnego. – To jest dopiero myślenie z wodewilu. Jak sobie wyobrażasz wspólne życie w takim skomplikowanym układzie? Bałam się, żebyś się kiedyś o tym wszystkim nie dowiedziała i już tylko ten lęk, obawa o ewentualności, stanowiły wystarczającą zaporę. A dopiero teraz, kiedy wiesz o tym... Wcześniej czy później obciążyłabyś tym Janka. Nie zaprzeczaj, w miłości potrzebny szacunek. Ale nie sądź, że jak kwoka dziobię w obronie pisklęcia. Chodzi mi także o ciebie, a może nawet przede wszystkim, choć w to będzie ci trudno uwierzyć. Krew odpływała mi z twarzy, kiedy pomyślałam: „Chryste Panie, gdyby Anna kiedyś dowiedziała się o tym”. I choć myślałam, że na to nie ma szans, że upłynęło tyle lat, że ludzie wiele zapomnieli, trwoga istniała. I to właśnie o ciebie, nie o niego. Jesteś szlachetną dziewczyną i być może, nie powiedziałabyś mu tego. A dlaczego miałabyś to znosić sama? Czy to sprawiedliwe? Na zdrowy rozum, wykluczając momenty psychicznego zacietrzewienia i wszystkie emocje, on nie jest niczemu winien i odpowiedzialny może być tylko za siebie. A ty? Dlaczego na twojej miłości miałaby być skaza, kiedy należy ci się wszystko, co najlepsze? Ja ci nie pomogę w rozstrzygnięciu tego. Możesz to zrobić tylko ty. Chcesz znaleźć w przeszłości jakieś określenie, jakiś sens dla teraźniejszości. Czas teraźniejszy nie wystarczy ci, zawsze będzie dla ciebie niepełny i nasycenie go wyłącznie przeszłością wyda ci się ubogie. Chciałabyś cały czas połączyć w całość czystą, klarowną, uchwycić prawdę konkretną jak rzecz, jak przedmiot codziennego użytku. Wejdziesz w błędne koło zwątpień, rozterek. Znam cię, Haniu, przecież dobrze. Byłaś bardzo wrażliwym dzieckiem, a z tego rzadko się wyrasta. Gdzie będziesz szukać swojej prawdy, jeśli nie w nim? Będziesz to wszystko ciągle analizować od początku, zapełniać domniemaniami wszystkie wasze białe plamy, rekonstruować z migawek generalne problemy. Zniszczysz was obydwoje. Wiem, co znaczy żyć obok człowieka, do którego się nie ma szacunku. – To nie może dotyczyć Janka. – Dziecko, gdybyś mogła bezkrytycznie go przyjąć, gdyby twoje uczucie było tak silne, instynkt samoobrony podpowiedziałby ci, że nie można robić tego, co robisz. Wskrzeszasz cienie, postępujesz jak pacjentka psychoanalityka, która w obawie, że nie będzie miała co opowiadać na leczniczym seansie, z masochistycznym upodobaniem personifikuje zjawy i upiory, grozę dzieciństwa i duszność młodości, tylko po to, żeby uzyskać odpowiedź na pytanie, dlaczego sobie nie radzi z czasem teraźniejszym. Wierz mi, Haniu, to straszne zaczynać wspólne życie od podziału problemów na wspólne i moje. Dlaczego masz traktować Janka jak kalekę, dlaczego ty masz być ta mądra, ta lepsza, ta wyrozumiała, ta chroniąca, ta przebaczająca, ta pobłażliwa, co już jest najgorsze. Rozumiesz mnie dziecko? – Annie wydało się, że Franciszka z najwyższym trudem powstrzymuje łkanie, które zmieniłoby chyba do niepoznania tę twarz z metalu („czy za tę twarz kochał ją ojciec? za ten pozorny spokój? za głos, w którym każda bardziej namiętna nuta trafiała prosto w serce na tle monotonnego sposobu mówienia Franciszki? Jest rzeczywiście damą i wprost trudno uwierzyć, że na przykład poród wykrzywiał jej twarz w spazmie rozpaczliwego wysiłku, a fizyczne doznania mąciły oczy; za co kochał ją ojciec, który nigdy – jeśli jej wierzyć nie dal jej tych uczuć?”). – Chyba już sobie pójdę – Anna w mroku pokoju widziała zaledwie zarysy sylwetki Franciszki. – Postaraj się nie mieć żalu. Chociaż się postaraj – Franciszka podniosła się. Nie zatrzymała Anny. V – Dlaczego pomagałeś synowi kolaboranta? Kiedy wszystko było przeciw temu, sprawiedliwość wobec innych synów, kierunek polityczny, twoje przekonania? – Ponieważ zabiłem Berskiego osobiście. Ja – powiedział Wiktor. „A więc nareszcie to usłyszałam – myślała Anna w potwornej duszącej ciszy, jaka zapadła po słowach Wiktora – usłyszałam po to, żeby już nigdy nie mieć żadnych wątpliwości, i wyobrażałam sobie, że właśnie po to rozkręcam tę piekielną machinę, żeby nie mieć żadnych wątpliwości. Ale moje wątpliwości były jeszcze nadzieją, złudą, mamieniem się, że Berski był tylko kolaborantem – „tylko kolaborantem”, oto do czego można dojść, kiedy egoistycznie pragnie się coś ratować – natomiast nie miał nic wspólnego ze śmiercią mojego ojca. Teraz już nie ma żadnych wątpliwości, mam tylko prawdę, której pragnęłam, ale pragnęłam jej wtedy, kiedy wydawała się nieosiągalna i nie do przeniknięcia, i wtedy zrobiłabym wszystko, żeby to usłyszeć, zniszczyłabym każdego, kto by drogę do tej prawdy zagradzał. Rozwalałabym wszystko dookoła, zatruwała wszystkich, wywoływała duchy, mąciła każdy spokój, tropiła każde podejrzenie, kojarzyła najmniej znaczące epizody, zbierała przesłanki i bebeszyła własną pamięć. Wszystko po to, żeby usłyszeć to, czego usłyszeć nie chciałam wcale.” – To jest różnica? Podpisać? Strzelić? – W znaczeniu odpowiedzialności chyba nie ma. W znaczeniu subiektywnym dla mnie różnica istniała. Patetyczne myśli podczas trzymania palca na języku spustowym: „Chłop zostawia dwoje dzieci”. Berskiemu należała się kuła. Dostał kulę. Chłopakowi należało się życie, i trzeba mu było w tym pomóc. Uciekł mi z pola widzenia aż do Wrocławia, myślałem, że on wie co nieco, i chce się zaszyć gdzieś dalej od... – Z innych powodów, wiesz teraz. – Teraz wiem. Zresztą byłem przygotowany na interwencję w każdym miejscu Polski i w każdej pracy czy na studiach, czego by tam nie wybrał, gdyby ta sprawa jakoś wylazła. Wielu ludzi w papierach wypisywało bajeczki, on nawet nie kłamał, skoro nie wiedział. A matkę łatwo zrozumieć. Zniszczyłaś go, Anna. Jest teraz zmiażdżony, upokorzony i nigdy cię już nie będzie tak kochał. Nie mogę cię dłużej oszczędzać. – Brakuje ci tylko trocin, żeby mnie przysypać. Jakie miałeś patetyczne myśli teraz, kiedy poczułeś pod palcem język spustowy? Nie mogłam przypuścić, że matka odważy się mu to powiedzieć. – To była pierwsza rzecz, którą należało przewidzieć decydując się na rozmowę z nią. Nie chciała cię krzywdzić, jednostronnie obciążać, zrównała was. Każdemu jego część. – Co mam robić, Wiktor, powiedz mi, jechać do niego? Nie chciał się ze mną zobaczyć. – Dziwi cię to? Popełniłaś straszny, niewybaczalny błąd, nie zwracając się z tym wszystkim od razu do niego – tak on teraz myśli. Pomijając, że to był cios, którego od życia nie oczekiwał i nie spodziewał się nigdy, bo od tego jest mężczyzną, żeby to znieść, ale zwątpił w ciebie. Dlatego wyjechał, że wstydzi się siebie, ciebie, swojego ojca, was. Nie jedź teraz. Nie zechce z tobą rozmawiać. I ty nie chciałabyś go widzieć takim, uwierz mi chociaż w to. – Dlaczego nie powiedziałeś mi wtedy, kiedy do ciebie przyszłam? Poprzestałabym na tym. – Nie chciałem ci zabierać miłości. Komplikować ci tego wszystkiego. Teraz mówię, bo posunęłaś się już za daleko. Chyba się omyliłem. Być może, poprzestałabyś na tym. – Wiktor, co ja powinnam teraz zrobić, poradź mi. – Nie wiem. Zrobiłaś już wszystko co najgorsze. Nie mogłaś inaczej? – Nie mogłam. Nie mogłam żyć z podejrzeniami i myślałam, że kiedy dowiem się prawdy, będę miała siłę odejść od niego. Teraz znam prawdę, i chcę z nim być. Bardziej niż przedtem. Nie rozumiem się. Tego, że on mnie nie zechce, nie rozważałam. Przedtem. – Dziecko, rozumiem w życiu kilka spraw, mam umiejętność natychmiastowych kategorycznych rozstrzygnięć, a wącham się teraz coraz częściej w ocenach. Tu kategoryczność zgubiłem. Ale sfera uczuć między dwojgiem ludzi jest mi niemal nieznana. Kiedy była na to pora, nie miałem czasu. A teraz jest to już poza mną. Zaufanie, dzieci, wzajemna dbałość o siebie, wszystko proste, w innych wymiarach, zwyczajne. Było tyle innych burz w moim życiu, że na miłosne nie było już miejsca. Raz jedyny się chyba kochałem. W obozie, w jednej Francuzce. Kiedy byłem w bunkrze, ona zachorowała. Mój przyjaciel próbował coś dla niej zrobić. Jego zatłukli, ona poszła do gazu. Śmierć była ceną każdego ludzkiego gestu. Co ja ci, dziecko, mogę poradzić? Przyjdź do nas do domu, zobaczysz moje córki... Kiedy do mnie zadzwoniłaś i powiedziałaś, że on wyjechał, poczułem się bezradny jak dobry głupi wujek. To jest mocny konflikt, rozumiem to. Ale od strony waszej miłości? Nic nie mogę powiedzieć. Zrobiłem wszystko, żebyś nie wiedziała. – Czemu się nie napijesz? – Anna wskazała nietknięte kieliszki. Swój podniosła do ust i wypiła jednym haustem. – Dziś coś mi nie idzie – Wiktor ledwie zamoczył usta. – W ogóle to czasami sobie nieco pociągnę. Odpręża. Kiwnęła głową. Tu, u niej w mieszkaniu, to był zupełnie dawny Wiktor. Niewiele miał wspólnego z Wiktorem z Kroniki. Chciała mu powiedzieć, że bardzo go lubi, a zamiast tego, wbrew woli zapytała: – Czy Franciszka była wtedy w domu? – Kiedy? – speszył się. – Kiedy przyszedłeś po Berskiego. – Znowu? Po co wszystkich tak męczysz? I siebie? – Już do końca. I więcej nigdy nie będę cię o nic pytać. – Nie wiem. Otworzył Berski. – Mieli służbę. – Ale otworzył Berski. Był w bieliźnie, więc kazałem mu się ubrać. – Nie strzela się do ludzi w kalesonach? – Nie, Anna. Nie masz ani odrobiny litości. – Jednoznaczna odpowiedź. – Jednoznaczna. – Berski nie miał broni? – Miał. – Nie bałeś się? Że się odwróci? I strzeli? – Dziecko. Pistolet był odbezpieczony. Poza tym mógł myśleć, że mam obstawę. – Miałeś? – Nie, wtedy nie. To była moja, także moja sprawa. – A zwykle? – Bywało. – Nie obawiałeś się, że ucieknie? – Na długo? I dokąd? – Wiedział, po co przyszedłeś? – Tak. Anna, daj spokój. – Wyszedł spokojnie, czy się buntował? – Wyszedł spokojnie. – Dlaczego załatwiałeś to sam? – Tak musiałem. – On zdradził ojca? – On. Wybacz, ale twój ojciec nie był urodzonym konspiratorem. Był łatwowierny. – To bardzo ludzkie, łatwowierność. – Kosztowne. Dwudziestu czterech. – Czy to był jedyny wypadek, że Berski... – Nie. Ale ten wykryliśmy jako pierwszy. – Dlaczego ty? Za ojca? – W pewnym sensie. To były początki. Nie chciałem nikomu wydawać takiego rozkazu. A ktoś to musiał zrobić. – Berski był pierwszy dla ciebie? – W taki sposób? Jedyny. Anna! – Dlaczego go zaprowadziłeś na tartak? Teatralne, wybacz mi. – Dziecko. Nigdzie go nie zaprowadziłem. Wyobrażasz sobie człowieka, który ma zabić drugiego człowieka i rozmyśla o efektach? Nie byłem żadnym mięczakiem, ale chyba modliłem się do wszystkich bogów na tym świecie, żeby to zrobić jak najszybciej. Mieć za sobą. To Berski mnie prowadził. – Odczytałeś wyrok? – Tak. Początkowo nie rozumiałem, dokąd idzie. Trzeba było przejść przez tę ścieżkę, pamiętasz, gdzie mi przyniosłaś pięćdziesiąt złotych i gdzie pożegnaliśmy się przed wojną. Tu się zatrzymał. Chciałem już strzelić, kiedy zobaczyłem, że wymiotuje. Myślałem, że to sztuczka, że się na mnie rzuci. Noc była jasna. Odszedłem parę kroków i pozwoliłem mu się wyrzygać. Broni już nie miał. Sprawdziłem. Ale wtedy nie mogłem go zabić. Po chwili znowu ruszył. Ja za nim, starannie podsycając w sobie wściekłość. – Mówił coś? Ty? – Nic. Nie potrzeba było nic mówić, on wiedział. Po chwili zrozumiałem, że idzie na tartak. Tu się zatrzymał. Obszedłem go dookoła. Odwracał się do mnie plecami. Jeszcze raz. To samo. Jeszcze i jeszcze raz. Ale z tych trocin nie odszedł ani na krok. Wreszcie strzeliłem na oślep. – Nie umiał nawet zginąć? – Chyba umiał. Dlatego przyszedł na tartak. Tylko brakło mu odwagi, żeby spojrzeć. Ludzi nie mierzy się w tym, jak giną... O świcie poszedłem do Berskiej. Tu także nie chciałem się nikim wyręczać. Powiedziała, że już wie. Była bardzo spokojna. Sądziłem, że będę ją cucił, tłumaczył, coś takiego. Zgodziła się natychmiast, żeby nie ujawniać jego śmierci, choć jej przecież niczym nie groziłem, żadnych szantażów. Powiedziałem, że dla dobra takiej a takiej sprawy lepiej by było... Ona chciała się dowiedzieć tylko tego, co ty. Czy on zdradził twojego ojca. – Wiem. – Wiesz? Więc tak głęboko posunęłaś się w nękaniu tej kobiety? – Inaczej to trochę, ale to nieważne. Co jej odpowiedziałeś? – Ogólnikowo. Nie chciałem, żeby patrzyła na konkretnych ludzi, na konkretne dzieci, którym jej mąż... Powiedziałem, że od strony partyzantki ani jej, ani jej dzieciom nic nie grozi. Że jej gwarantuję, że sprawa się nie rozniesie. Ludzie i tak zrobili swoje. – Słusznie chyba? Jak myślisz? – Nie wiem. Różnie to można rozważyć. – Byłeś cholernie szlachetny. – Nie bądź napastliwa. W tych czasach, żeby nie być skończonym bydlakiem, należało próbować być lepszym niż człowiek. A to przychodziło z takim trudem, jak wpakowanie komuś całego magazynu. Daj no tej wódki, golnę sobie. Nalać ci? – Nie, teraz mnie jakoś nie idzie. Zresztą, nalej. Kiedyś popijaliśmy mleko na progu, pamiętasz? Jadźka idzie z kościoła. – Czy mnie pozna? – Pozna, ale nie skojarzy sobie z tobą aktualnym. Do kina nie chodzi, mówi, że to wymysły. – O Jezusie, czyby to Wiktor był Woźniak? Pani mówiła, że osobą jesteś – przyglądała mu się uważnie. – No, garnituru się choć dorobiłeś jak się patrzy. A skądeś to se o nas przypomniał? A jakżeś sobie przypomniał, to przyjdźże, człowieku, kiedy na pyzy. Bo ci nie wymawiając, to michę mogłeś zjeść za jednym zamachem – mówiła witając się z Wiktorem. – Aleś elegant! – Jadźka, przestań się wygłupiać. – Dlaczego? – obruszył się Wiktor. – Przyjdę kiedy. – Idź już, Wiktor. Nie gniewaj się, ale muszę być sama – powiedziała Anna cicho. – Jedź do niego, Anno, po pewnym czasie – powiedział wstając – A powiedziałbyś jej tam, Wiktor, co do rozumu – Jadźka dopadła go w drzwiach. – Ona sama wie, co ma robić – odparł. VI „Oj, człowieku, adyć tam w szpitalu ze strachu umierałam, co ty tu robiłaś i czy kury z głodu co do jednej nie wyzdychały” – Annie wydawało się, że zaraz, za chwilę przyjdzie Jadźka i trzeba jej będzie pomóc nałożyć skarpetki na połamane nogi. „Pojadę do niego, rzucę mu się w ramiona i będziemy się uczyć nic nie pamiętać.” Warkot motoru przeciął ciszę i Anna zamknęła oczy. Czekała na głos Hermana: „Anna!” Ale tylko gospodyni stanęła nad nią i przekrzywiła głowę ze zdziwieniem: – To nic pani nie chce? Zjeść coś trzeba, cały dzień pani tak o głodzie siedzi. – Nic. Odjadę ostatnim autobusem. W tym miejscu stała taka buda, nie pamięta pani? – To jeszcze jak tamta właścicielka żyła. Ale teraz sąd ogrodziliśmy siatką, to i buda do pilnowania niepotrzebna. Zresztą przegniłe to było. Rozebrało się. A pani skąd wie, że tu stała buda? Była tu pani? – Mieszkałam tu kiedyś. – Anna na twarzy kobiety dostrzegła niedowierzanie. – Prószę się mną nie zajmować. Posiedzę tu trochę i pójdę sobie. Nie robię kłopotu? – E tam, jaki kłopot. Myśleliśmy, że pani może z tych, co grunty mierzą albo coś spisują. – Dziękuję pani – Anna nie wiedziała, jak skończyć rozmowę. Z ulgą zobaczyła, że kobieta odchodzi w stronę gospodarskiego obejścia. Wyjęła z torebki telegram i jeszcze raz przeczytała z uwagą, jakby na wąskim druku mogła znaleźć inne niż te słowa: „O czym, nie ma o czym”. O czym, nie ma o czym – powtórzyła półgłosem. To tylko z Hermanem nie było o czym mówić. „Widzisz, niepotrzebnie sprawdzaliśmy to – myślała patrząc na karłowatą jabłonkę. – Może nie powinnam była do ciebie podejść w tej kawiarni, choć poznałam cię natychmiast, może nie powinnam nigdy wiedzieć, że nie mamy już wspólnego języka. To nasze spotkanie w modnej kawiarni i w innym świecie nie miało sensu i celu, bo widzisz, tu – popatrzyła w stronę gajówki – tu, wtedy, rozmawialiśmy po polsku. I w tym był sens, nadawaliśmy ludziom i słowom właściwe znaczenie, wtedy kiedy ludzie i słowa znaczenie straciły. Źle się stało, że nie zostawiłeś tego tak. Nie chciałam być wobec ciebie kąśliwa ani zajadła, a gdy zauważyłam, że zamiast prawej ręki masz protezę, musiałam pomyśleć ironicznie: Prawą straciłeś pewnie w bohaterskiej obronie Berlina. I choć nigdy, ani przedtem, ani teraz, nie miałeś miny zdobywcy świata, choć jesteś miły i ludzki, i przystojny, miałam ochotę zapytać, czy przy okazji pobytu w Polsce nie wpadniesz zwiedzić muzeum w Oświęcimiu. I proszę cię, nie dzwoń, i wybacz, że ci nie odpowiem, ale gdyby to było inaczej, gdybyśmy nie mieli okazji spotkać się przed laty w gajówce, pewnie nie szukałabym budy starego Jankowiaka. Muszę stąd wyjść w życie po raz drugi, i nie wiem, jaka stąd wyjdę, co zabiorę, a co odrzucę. Więc żegnaj, Herman, i jeszcze kiedyś bądź «lepszy»„... Annie przyszło do głowy, że jej całodzienna obecność w cudzym ogrodzie istotnie jest bardzo dziwaczna. Wstała i zaczęła iść w stronę gajówki. „Pewnie nie ma już i starego Jankowiaka, niczego tu nie znajdę, co było, zabrałam z sobą, jest we mnie, przywiozłam.” Gajówka była pusta, widocznie dawno tu nikt nie mieszkał. Na przegniłej podłodze leżała, słoma. Usiadła. – Patrzcie – słyszała Jadźkę, jakby to było wczoraj – ta lewa to już mi sztywna na całe życie zostanie. – Jadźka podniosła nogę ostrożnie do góry i przyglądała się jej z satysfakcją. – Ma się rozumieć. – Co ma się rozumieć? – zapytała Anna. – Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Jak ci mi doktor o tym powiedział, to aż mi coś tam odtajało w sobie, jakiś mróz, co przez lata trzymał, jakby na rzece jakiej. Kuleć będę na obydwie nogi – już wyraźnie się ucieszyła. – Bo widzisz, dziewczyna, złość do człowieka jedną wielką miałam i już myślałam, że on od mojej złości życie swoje skończył, od tego mojego myślenia. A tu ludzi tyle ginie naokoło człowieka i to takich ludzi, że już o twoim ojcu nie wspomnę, bo nie było lepszego, ale sama się zastanów i do głowy sobie weź dobrze. – Przestań, Jadźka, mówić o tatusiu – przerwała Anna ze złością. – Takie dziwne z ciebie dziecko wyrosło, że rozumu mi do ciebie całkiem brakuje. O ojcu nie wspomni, z komunii świętej pierwszej jakby się wcale nie cieszyła, choć mama ją tak ładnie ubrała, jak tylko mogła, a ta grymasy i dąsy różne wyczynia – machała ręką w stronę Anny z całkowitym lekceważeniem. – Ale co to ja chciałam powiedzieć, aha, że tyle ludzi ginie dookoła człowieka, twój wujek, co był taki chłop, i na aeroplanie umiał polecieć w powietrze, ale jak to go tak w górze zabili? Pan Berski, choć czyja to wiem, co to był za człowiek, różnie sobie o tym przemyśliwam, i tyle tych żołnierzy polskich, a ten, co wściekłość do niego miałam, żyje, cholera taka... – O co byłaś na niego zła? – Anna pomagała Jadźce wciągnąć nogi na łóżko, a sama usiadła na stołeczku. – Nie na twój rozum, ale z piętnaście lat tak mnie to ogarniało, ażebyś zdechł; myślałam. A wiedziałam, że dla swojej kobiety też niedobry, bydlę takie, i wiedziałam, że tam ci różni z lasu do niego przychodzą, to sobie myślę, jak mi rozum przez to całkiem odejdzie, to jeszcze Niemcom powiem, żeby go zatłukli. No, przecież nie powiedziałabym, bo Polak był, ale Pan Bóg zna każdą myśl człowieka, i ci w jakie dwa miesiące potem zabili go i tylu niewinnych ludzi. To sobie myślę, Panie Boże, jak mnie wysłuchałeś grzesznicę, to po co ludzi niewinnych powołałeś do siebie, bo ci to Niemcy wieś okrążyli i wszystko wysiekli, z dymem puścili. I już myślałam, że to wszystko na moje sumienie spadło, co bym pokoju do śmierci zaznać nie miała, ale znak boski te połamane kulasy – poklepała się z lubością po nogach – że jeszcze za życia na świecie choć trochę odpokutuję... to może nawet na długie lata do czyśćca nie pójdę... przez te myśli... – Głupstwa gadasz – mówiła Anna. – Nie ma żadnego czyśćca, albo Pan Bóg nie jest sprawiedliwy. – Jezusie Nazareński! – Jadźka usiadła na łóżko. – Co tyś, dziewczyno, powiedziała? Znak krzyża świętego zrób prędko. – Powiedziałam, że Pan Bóg jest niesprawiedliwy, albo nie ma czyśćca i piekła. Bo niebo to może być – Anna nie wyobrażała sobie wtedy sytuacji na „tamtym świecie” bez nieba. – Albo Pan Bóg jest niesprawiedliwy – powtarzała z uporem. – Mnie rozumu brakuje – Jadźka wyraźnie była zafrapowana problemem, ale już po chwili zagłębiła się w swoją bezgraniczną niewątpliwość. – Wytłumaczenie na to musi być i nie nam sądzić wyroki boskie. Ksiądz to by ci powiedział. Pod blachą rozpal, tylko wszystkich szczap smolnych nie weź, bo jak ty rozpalisz, to od razu wszystkie lepsze kawałki wrzucisz. A mówię ci, że krzywo by tam patrzyli w szpitalu, że mnie akuratnie te Szwaby przywiozły, ale doktor taki siwy od razu powiedział, że od Józefowicza jestem, to gęby się wszystkim zamkły. I widzisz? Ojciec nie żyje, a sława po dobroci i uczciwości człowieka została. Ale jakżeś ty się z tymi Szwabami dogadała, to pojęcia mi brakuje. Przecież z tym jednym w naszym polskim języku rozmawiałaś, albo przywidzenie miałam? – A co miałam robić? – Anna wyjmowała zza pieca pachnące smołą drewienka. Matka za grubo rąbała, podpal tu takie, a jak jeszcze mokre w dodatku... Pewnie, że musiała brać same smolne, tym wilgoć nie przeszkadzała i przytknięte do zapałki zajmowały się łatwo ogniem, sycząc i wypuszczając z siebie bąbelki pachnącego soku. Biała skóra brzozy też była dobra na rozpałkę, pod wpływem płomienia zwijała się obronnie w rulonik. „Albo i kościół! I po cóż było chodzić do kościoła, chyba tylko po to, żeby ksiądz albo mama niczego nie zauważyli, skoro i to wszystko było wcale nie tak, jak być powinno.” I spowiedź, i komunia, przed którą zjadła dwie kruszyny chleba, bo dłużej tej męki nie mogła przetrwać. Podbiegła więc do muru kościelnego cmentarza, na którym leżał jej sweter, wyjęła z kieszeni dwie złożone kromki chleba – a z tej uroczystej okazji były posmarowane smalcem – i nieprzytomna z nieszczęścia, że w ogóle może o tym myśleć, skubnęła kawałeczek nie większy niż pestka wiśni. Chciała tylko potrzymać w ustach i wypluć. I wypluła. Ale okruszyna jakaś utkwiła jej w gardle i na wszystko już było za późno, mięśnie zwarły się, wciągając w głąb tego wstrętnego obrzydliwego, nigdy nie nasyconego brzucha jej nową tragedię. Za mocno ruszała językiem rozprowadzając smak chleba po podniebieniu, zbyt usilnie myślała klęcząc w kościele – miast się skupić, jak kazał ksiądz – jak też to będzie już wkrótce smakować taki posmarowany chleb. I o czym tu było mówić Jadźce i z czego tu się cieszyć, kiedy po komunii nie poczuła nic. Jak zresztą miała poczuć, kiedy sama przez swój przeklęty głód zabiła tę możliwość. Został tylko wyraźny obraz pulchnych palców księdza proboszcza i jej przeraźliwy strach, że za chwilę umrze, bo Pan Bóg jej tego nie przebaczy. A choćby i ta kruszyna nie poleciała do gardła, to, Panie Boże, cóż to za spowiedź, skoro nie mogła się wywinąć, nie udało się, tylko musiała iść do księdza, który kupował od niej bimber. Została na sam koniec, już wszystkie dzieci modliły się, szczęśliwe pewnie i oczyszczone, a ona zerkała trwożnie w stronę siedzącego w konfesjonale księdza i podejść do niego nie miała odwagi, choć dwukrotnie, zniecierpliwiony, powtórzył: „Choćże już, Hanka, później się pomodlisz”. „Chileczkę, proszę ojca duchownego, tylko się jeszcze skupię.” Ale w końcu podejść musiała, bo ksiądz prawie krzyknął, że dość tego skupienia, i przerażona śmiertelnie wybełkotała parę grzechów z kartki. Ksiądz o nic nie pytał, rozgrzeszył ją, ale żadne słowo, ani o stalówce, ani o tym co robiła z Jackiem, nie zostało powiedziane. Więc choćby nawet to z Jankiem – bo nie wiedziała, że to grzech śmiertelny, nie wiedziała przedtem – Pan Bóg odpuścił, to okruszyny w gardle nie odpuści. Wiedziała, wiedziała! Wiedziała, że trzeba było na czczo, że nic, że ani kropli wody, a nie potrafiła zaprotestować, kiedy ładnie pachnące palce księdza kładły jej opłatkowy krążek komunii św. (podobno kościelny piekł!... piekł?!) na wysunięty język. I inne dzieci mogły się pysznić odświętnym ubraniem i składać przysięgę na wierność kościołowi dotykając palcami Pisma Świętego, ale nie ona, nie ona, odtrącona już na zawsze, skażona, odepchnięta od stanu duchowej łaski, ona, która nie potrafiła godnie wejść w drzwi tej wzniosłej radości ducha, którą jej hojnie ofiarowywano, nie dane jej było czerpać z tego bogactwa, potknęła się na samym progu. Kiedy rozważała, z kim będzie w piekle, przyszli jej na myśl Murzyni z gorącej Afryki, z grzechem pierworodnym, nie zmazanym przez chrzest. I jakże to Jadźce wytłumaczyć albo komukolwiek na świecie, jak się zapytać jednego księdza, skoro drugi w swoich ustawicznych „łaskawa pani” topił magię konfesjonału, sprowadzał ją do kategorii zwykłej rozmowy i który w dodatku z Jadźki „ubzdurania sobie” zrozumiał tyle, że Jadźka może na przykład udusić Aldonę, Jadźka, która Aldonę chorą nosiła przez całe noce na rękach, a Annie wtykała w jaskółcze usta ostatni z garnka kartofel. A Anna marzyła o mieście, z jego gwarem i ludźmi – wszystkimi w butach. Po wojnie wszystko miało być takie proste. Anna ostrożnie zapaliła papierosa i do płonącej zapałki przytknęła telegram Janka. Zdjęła z nogi pantofel i starannie roztarła nim popiół, żeby nie zaprószyć ognia. „O czym? nie ma o czym.” To cała odpowiedź Janka na jej pełen błagania list i prośbę, że musi z nim koniecznie porozmawiać. Chciał ją obrazić, chciał, żeby dała mu spokój. Ogarnęła ją fala nienawiści do Franciszki. Może Franciszka po prostu ze zwyczajnych „książkowych” powodów nie chciała tego małżeństwa. Trudno uwierzyć w taką wysoką etykę. „Jemu to także musiałam dać do rozstrzygnięcia. Obydwoje musicie teraz zdecydować, czy starczy wam sił” – filmowy dialog, tania szlachetność. „Jestem niesprawiedliwa i co jeszcze gorsze, wiedząc o tym, nie mogę się zdobyć na obiektywizm w rozumowaniu. Potępiam postępek Franciszki, ponieważ on mnie przerasta, i nigdy nie zdobyłabym się sama na coś podobnego. Powiedzieć synowi, który przez tyle lat wypełniał życie, którego się ubóstwia i od którego oddalało się zawsze całe zło, że jego ojciec był zdrajcą, to trzeba być podłą albo wzniosłą. Ale ja nie jestem podła ani wzniosła. Dlatego się oburzam, dlatego chwilami żywię do Franciszki nienawiść i nie mogę pojąć, co przede wszystkim wpłynęło na jej decyzję. Jaka zmiana zaszła we mnie od czasu, kiedy leżałam obok niego nad wodą i mrużąc oczy od blasku wierzyłam, że nie mogę z nim zostać. Nie potrafię stanąć wyżej niż porzucona kochanka? Franciszka potrafiła stanąć wyżej niż matka, jeśli uwierzyć w szlachetność jej intencji, przerażającą szlachetność... Jechać do niego, przywieść go, lizać rany, których nie chciałam mu zadać. A jeśli go przekonam, przywiozę, czy kiedyś we wspólnym życiu nie wyjdzie nienawiść jak szczur z zaśmieconego cuchnącego kąta? Największym pragnieniem mojej miłości było się mylić. Moim największym pragnieniem teraz jest, abyśmy oboje umieli znieść prawdę. Nasza prawda jest okrutna i ja, mimo wszystko, chciałam ją poznać. Ja byłam bardziej zahartowana, samotność nauczyła mnie wiele. On się ugiął. Dla niego prawda była nieprzewidzianym ciosem, ja tropiłam ją wytrwale, przeciwko niemu. Przeciwko sobie? Przeciwko nam? Nie mogę drogi do prawdy przebyć w przeciwnym kierunku, nie mogę tego odwrócić. Nie potrafię już powiedzieć, nie potrafię tego wyjaśnić ani nazwać, co pchało mnie, nawet za cenę życia, do naszej klęski. Rozsupłując te węzły, nie mogłam się zatrzymać, wierz mi! I kiedy doszłam do końca, nie czułam już nic. Byłam pusta w środku jak celuloidowa lalka. Wydawało mi się wtedy, że wszystko to wiedziałam już od początku i od początku byłam pogodzona. I o ile na naszym pierwszym urlopie, nie będąc niczego pewna, w myślach się z tobą żegnałam, o tyle przy końcu sądziłam, że znajdę w sobie siłę, żeby cię odciąć od przeszłości, że to już jest inny świat, a ja nie czując w sobie nic, oprócz czystej, wypreparowanej ze zwątpień miłości, nie będę też miała w sobie czego podsycać. I przyszło przerażenie. Twój nagły wyjazd. Upokorzyłam cię, wiem. Przebacz mi! Twój głos przez telefon:«Przebacz mi! Nie mogę cię nigdy więcej zobaczyć». Przebacz mi? Ty? Ja – przebacz mi? Do kogo te oskarżenia i błagania? Komu przebaczyć i co? Mnie, że chciałam wiedzieć, czy tobie, że nie wiedziałeś niczego? Powiem ci. Przeklinałam twoją matkę, ale teraz wiem. Miała rację, skoro stało się jasne, że ja już doszłam do końca, że wiem wszystko. To lepiej, że i ty wiesz. I miłość trzeba czymś mierzyć. Siłą? Odwagą? Nie widziałam cię już czterdzieści dni. To mało dla ciebie, ale wystarczy dla mnie, żeby pojąć bezsens rozłąki, na którą nas skazałeś. Moja matka pojechała do Londynu, nic nie wiedząc o naszym rozstaniu. Przerażona była tylko sobą. Siłą wepchnęłam ją do samolotu. Dwa tygodnie temu pisała, że jest szczęśliwa. Nie wiem, co to dla niej znaczy, ale cokolwiek by to dla niej nie znaczyło, jest ktoś mi bliski, kto łatwo uwolnił się od swojej przeszłości, której nie znał. I teraz: jaka jest przyszłość matki? Ta, którą ma za sobą, ta, która była jej udziałem, ta, którą przeżyła, ta, którą odczuła, czy ta, która rzeczywiście była? Widzisz, jakie to proste nie wiedzieć, jakie łatwe, jakie dobre? Jakie nic nie warte? Choć takie cholernie wygodne. Nie wiedzieć, nie znać prawdy, to jedyny warunek euforyczności. Chcemy żyć czy się oszukiwać? Zrównać te pojęcia? Jeśli sytuacja jest patetyczna, słowa winny być proste: zastanów się, czy wolałbyś, żeby twoja matka, ja, wszyscy oszczędzali cię do końca? Chciałbyś być potraktowany tak jak moja matka? W jej przypadku było to słuszne. Za długie były złudzenia, za mało już czasu na uporanie się z tym, i sił chybaby zabrakło. I dla niej ta nieprawdziwa przeszłość jest jedynym łącznikiem, jedną możliwością łatwego wejścia w przyszłość. Odebrać jej tę przeszłość, znaczyłoby to uniemożliwić jej przyszłość; zaczęłaby żyć wstecz, nie mogąc myśleć o przyszłości. Ona byłaby zmiażdżona, my okrutni. Inaczej z nami! Jesteśmy młodzi, silni. Takich nie należy oszczędzać; przeciwnie! My mamy nad tyloma innymi przewagę! Choć o parę lat na błogość i spokój za starzy, jesteśmy młodzi! My naprawdę nie braliśmy udziału! My musimy i powinniśmy rozstrzygać tylko o tym w czym przyjdzie nam brać udział. Naszych określeń będziemy szukać w latach, które przyjdą. Co za wspaniała szansa! I nie należy się obarczać winami, których nie popełniliśmy, bo i tak dość energii trzeba zużywać na wymierzanie sprawiedliwości winnym naprawdę. I pomyśl, nawet to nas nie dotyczy, oni to załatwiają między sobą. Gorzki to triumf, ale cieszymy się, że jest. Bo przecież przyjdzie nasz własny czas, kiedy my będziemy zdawać rachunki. Więc może to nie gorzki triumf, ale szczodry kredyt tylko? Cokolwiek to jest, jak byśmy chcieli to nazwać, do nas należy, my będziemy nasycać naszą treścią. Kocham cię. Mam rzadkie prawo powiedzieć, że byłeś całym moim życiem. I chcę, żeby tak było nadal. Pojadę do ciebie. Wierzę, że nie odwrócisz wzroku, zrozumiesz, jak boli mnie twój wstyd. Za co zapłaciliśmy? I czy nie trzeba będzie zapłacić jeszcze więcej? I czy nie warto?” Przeniknął ją chłód. Było już zupełnie ciemno. „Czas wracać” myślała. Wstała i zamknęła za sobą drzwi.