R. I. PRESCOTT MARTWY TRUP Klienci, jak na złość, sprzysięgli się przeciw niemu. Nie chcieli kupować, wybrzydzali, zupełnie jakby jego urok przestał na nich działać. Nie pomogło gorączkowe wertowanie „Drogi do sukcesu”. I jeszcze teraz ta baba zatrzasnęła mu drzwi przed nosem! Już on ją odpowiednio zdeterminuje! Ryszard Makiełek był dobry w tym co robił. Zawsze wiedział, że bycie akwizytorem to jego powołanie. Do poduszki czytywał „Drogę do sukcesu”. Książka, której motto pochodziło z Poradnika Kubusia Puchatka, przemawiała do wyobraźni Makiełka sto razy bardziej niż wszelkie wymyślne poradniki cytujące setki mądrych sentencji, z których nic nie wynika. Wiele się nauczył: nikt tak jak on nie potrafił uświadamiać ludziom, czego potrzebują. Odpowiednio ich determinował, pokonywał ich obiekcje i osiągał sukces w postaci sprzedanego towaru oraz — co ważniejsze — dalszych kontaktów i stałych sprawdzonych klientów, z którymi pozostawał w przyjaźni. Makiełek samym „dzień dobry” u drzwi powodował, że ludzie chętnie go wpuszczali do domu. Czasem jednak nadmierne przekonanie o własnej wartości obraca się przeciw człowiekowi. Anna mieszkała samotnie w małym, ładnym i przytulnym mieszkanku, urządzonym przez nią od podstaw. Odziedziczyła je po swojej jędzowatej ciotce, która w ludzkim odruchu postanowiła zapisać mieszkanie siostrzenicy w testamencie. Nowy dom stał się jej twierdzą, tam czuła się najlepiej. Nie lubiła, gdy ktoś zakłócał jej spokój. Pewnego razu, po ciężko przepracowanym dniu, Anna z ulgą dotarła do domu i zabrała się za przygotowywanie ciepłej kolacji. Pomyśleć, że kiedyś nienawidziła gotować, a teraz we własnej przestronnej kuchni — gotowanie, mycie naczyń, zamiatanie — wszystko wydawało się mieć sens. Rozkoszowała się krojeniem papryki na cieniutkie paski, marchewki na drobne krążki, wieprzowiny na kawałki. Wyjęła wok i zaczęła podsmażać czosnek. Potem mięso. Na końcu jarzyny. Przyprawy, sos sojowy. Ryż. Ładnie podane w chińskiej miseczce, którą wypatrzyła na pchlim targu i kupiła za grosze. Dobra książka, ciepła kuchnia, wygodne krzesło, stół, ciepły posiłek. Czego można chcieć więcej? Ostry dźwięk dzwonka nieprzyjemnie przerwał sielankę. Anna nie znosiła, kiedy ktoś zakłócał jej wieczory, szczególnie po pracy. Postanowiła zignorować niespodziewanych gości, ale dzwonek zadźwięczał jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze... Poirytowana wstała od stołu, podeszła do drzwi i zerknęła przez judasza. Za drzwiami stał grubawy, lekko zdenerwowany facet w garniturze. Otworzyła niechętnie. — Czego? — zapytała niemile, a grubas aż rozpromienił się cały. Dopiero teraz zauważyła stojące obok niego pudło. Cholera, zakichany akwizytor. — Dzień dobry pani, Ryszard Makiełek... — zrobił umiejętną pauzę, po czym dodał — ...Jestem przedstawicielem firmy Kopter. Nie lubiła akwizytorów, za to umiała bardzo przekonywująco trzaskać drzwiami, więc mogła być spokojna. Do pana Makiełka na pewno dotarł lakoniczny sens jej wypowiedzi. Westchnęła i poszła posprzątać kuchnię. Nie była pedantką, ale nie mogłaby spokojnie odpocząć, wiedząc, że zostawiła gdzieś bałagan. Zza drzwi dotarły do niej krzyki. Makiełek krzyczał. Chyba nawet przeklął. Może mu coś przytrzasnęła? Nieważne... Makiełek był wyprowadzony z równowagi. Skończył się awanturować przed zamkniętymi drzwiami i stał teraz, niedowierzająco patrząc w drwiące z niego złotawe oko judasza. Podniósł rękę, jakby w zamiarze załomotania w drzwi, ale ją opuścił. W końcu głośno zaklął, chwycił ze złością uchwyt pudła (cud, że się nie urwał) i mamrocząc coś nieskładnie pod nosem opuścił nieprzyjazne piętro. Pech od miesiąca prześladował go tak wiernie, jak porzucona kochanka. Zepsuty samochód, zalane mieszkanie — wszystko to poważnie nadszarpnęło nerwy Makiełka. Nie szła mu sprzedaż. Nie mógł zrozumieć, dlaczego nagle wszystko szło jak po grudzie. Jemu, asowi wśród asów, potrafiącemu naciągnąć każdego. Klienci, jak na złość, sprzysięgli się przeciw niemu. Nie chcieli kupować, wybrzydzali, zupełnie jakby jego urok przestał na nich działać. Nie pomogło gorączkowe wertowanie „Drogi do sukcesu”. I jeszcze teraz ta baba zatrzasnęła mu drzwi przed nosem! Już on ją odpowiednio zdeterminuje! Akwizytor nachodził Annę średnio co drugi dzień. Bezgranicznie uprzejmy, nienagannie profesjonalny, wciąż usiłował sprzedać jej odkurzacz. Jego wizyty zaczęły ją poważnie niepokoić. Najpierw zadzwoniła do centrali jego firmy, ale tam oczywiście nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc. Potem zgłosiła to na policję, ale ją wyśmiali. Przestała mu otwierać drzwi, ale i tak regularnie przychodził, dzwonił kilka razy, a kiedy nie reagowała, zostawiał jej ulotki reklamowe. Potem zaczęła zauważać go na ulicy. Śledził ją. Normalnie ją śledził! Co więcej, zaczął przychodzić do jej biura. Na szczęście ochrona szybko wyprosiła go z budynku. Potem już tylko czekał na nią po pracy i gdy tylko ich wzrok się spotykał, uśmiechał się znacząco. Anna czuła się poirytowana, niespokojna, chyba nawet trochę przerażona. Nie mogła spokojnie zrobić kroku, żeby się na niego nie natknąć. Widywała Makiełka wszędzie. Wszystko jednak ma swoje granice. Pewnego pięknego słonecznego dnia doszła do wniosku, że należy z tym zrobić porządek. Zaczęła działać. Makiełek zawziął się. Doprowadzanie kobiety do szału zaczęło sprawiać mu sadystyczną przyjemność. Przemyśliwał nad kolejnymi sposobami zatrucia jej życia. Wierzył, że jeżeli wygra z tą babą, to jego pech się odwróci. Niepokoiło go trochę coraz dziwniejsze spojrzenie niewydarzonej klientki spod trzynastki, ale jednak się zawziął. On jej pokaże! Pozakładał się nawet z kolegami, a oni bardzo chętnie przystali na zakład — dali mu nawet wspaniałomyślnie cały rok na wykonanie tej syzyfowej pracy. Zaraz potem poszli pić na konto wygranej. Mimo, że Makiełek był zawzięty, to po pół roku zaczął wątpić. Wielkie było zatem jego zdziwienie, kiedy pewnego dnia otworzyła mu drzwi i z szerokim uśmiechem zaprosiła do środka. Poczęstowała przepyszną herbatą, fantastycznymi ciastkami domowej roboty (z wiśniowymi konfiturami) i wyraziła szczere zainteresowanie kupnem odkurzacza. Nareszcie zły los się odwrócił. Anna kupiła w zasadzie wszystko, co oferowano, nawet dodatkowe gadżety. Makiełek promieniał. To był piękny interes. Postanowił na razie nikomu się nie chwalić — przezorność zwyciężyła — póki nie dostarczy jej produktu i nie podpiszą wszystkich dokumentów, będzie trzymał buzię na kłódkę. A potem... Ha! Potem to kumplom szczęki opadną ze zdziwienia. A przede wszystkim znowu był sobą. Tego dnia sfinalizował jeszcze cztery świetne umowy. Dostarczył wszystko tak jak obiecał. Był w doskonałym humorze, Anna malowała akurat przedpokój, więc całe mieszkanie miała szczelnie oklejone folią, żeby, broń Boże, nigdzie nie naniosło się brudu. Ucieszyła się bardzo na widok odkurzacza, uznała, że przyda się jak znalazł po remoncie. Szybciutko załatwili wszelkie formalności, Ryszard znowu najadł się ciasteczek. Kiedy wychodził, zapytała go o suszarki, o których ostatnio wspominał. Czy nie byłby skłonny wykonać dla niej małej prezentacji? Aż mu się oczy zaświeciły z radości, zwłaszcza, kiedy przeliczył sobie, jaką prowizję dostanie. Umówili się na następny dzień. Właśnie wynosiła ostatnie folie po skończonym remoncie przedpokoju, kiedy dopadł ją sąsiad spod dwójki z tym swoim idiotycznym pieskiem. Anna lubiła psy, ale to małe szczekające coś było odstępstwem od reguły. Strasznie ujadając pchało się do folii. Mężczyzna oczywiście nie odpuścił sobie okazji do pogawędki: — A co to? Mały remoncik? Malowanko, widzę? Na czerwono pokój pani malowała? Anna popatrzyła na sąsiada z pobłażaniem: — Co pan, krwi od farby nie umie odróżnić? To resztki świni, okazyjnie kupiłam ćwiartkę. Wyrzuciła spokojnie folie do śmietnika. Mężczyzna jednak nie chciał odejść: — Że też pani tak może tymi rączkami szlachtować zwierzę... — Że też pan może tak jeść jego mięso... W nadmiernej ilości, czego nie da się ukryć — obrzuciła kąśliwym wzrokiem jego okrągłą sylwetkę. Zmieszał się, zamruczał coś pod nosem i wycofał się w kierunku skwerku. Anna spoglądała za nim dziwnym wzrokiem. Wzrokiem modliszki. Pani Mazowiecka, właścicielka schroniska dla zwierząt była wdzięczna pani Annie za troskę o jej psy i koty. Jak to dobrze, że są jeszcze na świecie ludzie, którzy pamiętają o bezpańskich stworzeniach. Anna skromnie tłumaczyła, że skoro ma chody w mięsnym, to dlaczego nie miałaby pomóc? Przynosiła więc systematycznie różne resztki i okrawki. Szczególnie ostatnie datki Anny nad wyraz smakowały zwierzakom. Najwidoczniej kierownik mięsnego miał lepsze dni i nie dawał zupełnie ostatnich ochłapów. Pan Makiełek przestał być problemem. Anna musiała przyznać, że odkurzacz działał fantastycznie. Mieszkanie po remoncie błyszczało — wszystko nareszcie było jak trzeba. Anna doszła do wniosku, że nie pogardziłaby tą cud-suszarką i nawet wykonała ponaglający telefon do firmy Kopter. A potem usiadła na kanapie, włączyła telewizor, na jej ulubionym Discovery nadawano właśnie interesujący program: Detektywi Sądowi. Dzisiejszy odcinek nosił tytuł „Smak Trucizny”. Anna wygodnie usadowiła się na fotelu z pudełkiem ciastek. Była dumna ze swoich wypieków. Makiełkowi też smakowały. Uśmiechnęła się do siebie, zagryzając ciasteczko. 5 maja 2005 Dedykacja dla odmiany na zakończenie: Pantherze, za pomysł, Grabcowi, za trzeźwe drążenie pomysłu. Bez Was Makiełek nigdy by tak marnie nie skończył ;)