Mickey Spillane ŚMIERTELNY POCAŁUNEK Przełożył Marcin Otto WYDAWNICTWO ALFA WARSZAWA 1993 Tytuł oryginału: Kiss me, deadly Projekt okładki Jacek Tofil Redaktor Małgorzata Warowny Redaktor techniczny Teresa Jędra ROZDZIAŁ 1 Kobieta, którą nagle zobaczyłem w świetle reflektorów, wymachiwała rękami jak jakaś ludzkich rozmiarów marionetka, a przekleństwo, które wyrwało mi się na jej widok, długo jeszcze brzmiało w uszach. Gwałtownie skręciłem i poczułem jak tył samochodu zarzuciło w jedną, potem w drugą stronę, niemal uderzając o wznoszącą się skalną ścianę. Zgrzyt hamulców i koła wyryły głęboką bruzdę w poboczu drogi, wjechały na krawężnik i samochód stanął. Cudem udało mi się ominąć ją szerokim łukiem. Przez kilka sekund życie tej kobiety wisiało na włosku, bo zamiast się cofnąć, stała jak wryta w świetle reflektorów. Byłem tak rozdygotany, że nie mogłem wysiąść z samochodu. Papieros, który wypadł mi z ust, wypalił dziurę w nogawce spodni. Wyrzuciłem go przez okno. W powietrzu unosił się swąd nadpalonej gumy i rozgrzanych szczęk hamulcowych, a mnie cisnęły się na usta słowa, którymi chciałem obrzucić tę kretynkę, jak tylko dostanę ją w swoje ręce. Ledwie zdążyłem zebrać myśli, kiedy już siedziała obok mnie w samochodzie. Po trzaśnięciu drzwi usłyszałem: — Dziękuję panu. 6 Spokojnie, bracie, spokojnie. To wariatka. Nie rób jej nic złego. Przynajmniej nie od razu. Wstrzymaj oddech, powoli wypuść powietrze, może potem warto będzie przerzucić ją przez maskę i tak długo walić w tyłek, aż nabierze rozumu. Potem zdrowo kopnąć i niech wraca piechotą do domu. Sięgnąłem po następny papieros, ale była szybsza. Wtedy dopiero spostrzegłem, że jej ręce trzęsą się nie mniej niż moje. Podałem ogień, wyciągnąłem papieros i przypaliłem. — Czy jest pani zdolna zrobić coś głupszego? — Na pewno — odparowała. Zobaczyłem wynurzające się zza zakrętu światła samochodu, który nadjeżdżał z tyłu. W jej oczach nagle pojawił śię strach. — Ma pan zamiar stać tak całą noc? — Jeszcze nie wiem, co zrobię. Chyba zrzucę panią z tego urwiska. Reflektory mijającego nas samochodu oświetliły kabinę i omiotły drogę. Przez sekundę mogłem jej się przyjrzeć: siedziała sztywno z twarzą bez wyrazu. Dopiero kiedy czerwone światełka pozycyjne zniknęły w dali, odetchnęła z ulgą i oparła się swobodniej. Niewątpliwie była atrakcyjną kobietą, ale twarz określiłbym raczej jako interesującą niż piękną. Szeroko rozstawione oczy, duże usta, jasne włosy miękko opadające na ramiona. Resztę okrywał dopasowany trencz z paskiem wokół talii. Jeszcze raz przypomniało mi się jak stała na drodze niby senna zjawa. Wyglądała jak jakaś cholerna Skandynawka, której tylko głupoty w głowie. Silnik dawno zgasł, więc przekręciłem kluczyk, wrzuciłem bieg i nie odrywałem rąk od kierownicy, dopóki nie uspokoiłem się na tyle, by zacząć normalnie myśleć. 1 Kraksa to głupstwo. Jest wkalkulowanym ryzykiem, jeżeli prujesz siedemdziesiątką po górskiej drodze. Ale nie możesz przewidzieć, że w chwili, kiedy właśnie bierzesz zakręt wyskoczy nagle z ciemności córa Wikingów. Otworzyłem okno i odetchnąłem. — Skąd się pani tutaj wzięła? — A jak pan sądzi? — Ktoś panią wysadził. — Rzuciłem jej szybkie spojrzenie i dostrzegłem, że językiem zwilżyła usta. — Wybrała się pani z niewłaściwym facetem. — Następnym razem pójdzie mi lepiej. — Jeszcze jeden taki numer i nie będzie żadnego następnego razu. Niewiele brakowało, żeby na tej skale została z pani mokra plama. — Dziękuję za radę — żachnęła się. — Będę ostrożniej sza. — Nic mnie to nie obchodzi, o ile nie będę musiał zeskrobywać pani z chłodnicy. Wyjęła papierosa z ust i dmuchnęła dymem w przednią szybę. — Proszę posłuchać. Jestem wdzięczna, że jadę i przepraszam, że najadł się pan strachu, ale teraz niech pan się zamknie, podwiezie gdziekolwiek i pozwoli odejść. Uśmiechnąłem się szeroko. Damulka z takim tempe-ramencikiem potrafiłaby wykończyć faceta, zanim dałby jej solidnego kopniaka. — Dobra, teraz moja kolej na przeprosiny. To cholerny pech znaleźć się na takim pustkowiu i pewnie postąpiłbym tak samo jak pani. Prawie tak samo. Dokąd pani jedzie? — A pan? — Do Nowego Jorku. 8 — W porządku. Może być Nowy Jork. — Słuchaj, dziewczyno, to duże miasto. Proszę podać jakiś adres, to chętnie podwiozę. Jej twarz ponownie zamarła w bezruchu, w oczach pojawił się chłód. — Proszę podjechać pod stację metra. Pierwszą po drodze. Jej ton zgasił uśmiech na mojej twarzy. Wziąłem ostrożnie kolejny zakręt i na prostej nacisnąłem na gaz. — Cholerne amatorki kwaśnych jabłek. Czy sądzi pani, że wszyscy faceci są tacy sami? — Ja... — Ech... zamknij się. Czułem, że mnie obserwuje. Wiedziałem, kiedy spuściła wzrok i kiedy ponownie na mnie popatrzyła. Chciała jeszcze coś dodać, ale się powstrzymała. Patrzyła w ciemność za szybą i ręką otarła oczy. Niech sobie ryczy. Może nauczy się uprzejmości. Z tyłu nadjeżdżał następny samochód. Spostrzegła go pierwsza i wtuliła się głębiej w fotel, dopóki nas nie wyprzedził. Jego światła pozycyjne znaczyły drogę przed nami, aż w końcu zlały się z latarniami i neonami najbliższego miasta. Pisk opon na ostrym zakręcie. Impet zmusił ją do przechylenia się w moją stronę. Nasze ramiona spotkały się, ale gdy samochód wyszedł znów na prostą odsunęła się, wtulając w kąt. Zerknąłem, ale patrzyła przez okno, jej twarz była wciąż nieprzyjazna. Przed miastem zwolniłem do osiemdziesiątki, potem sześćdziesiątki i tak trzymałem. Znak drogowy informował, że miejscowość nazywa się Hanafield, 3600 mieszkańców, ograniczenie prędkości do czterdziestki. Jakieś pięćset metrów przed nami czerwone światło latarki dawało sygnał, więc nacisnąłem na hamulec. Pośrodku drogi stał samochód policyjny, a dwóch gli- 9 niarzy kontrolowało nadjeżdżające z obu stron pojazdy. Ten, który nas niedawno minął właśnie odjeżdżał, a sygnał latarki kazał się zatrzymać. Kłopoty. Zupełnie jak mgiełka unosząca się nad kawałkiem parującego suchego lodu. Nie ma zapachu, ale widzisz, jak się kłębi i przenika wszystko na wylot. Wiesz, że za chwilę coś pęknie pod naporem zimna. Spojrzałem na moją towarzyszkę, siedziała jak sparaliżowana — wargi zagryzła tak mocno, że widać było zęby, krzyk uwiązł jej w gardle, ale w każdej chwili mógł się wyrwać. Wychyliłem głowę przez okno jeszcze zanim podjechałem do policjanta. Zaświecił mi latarką prosto w twarz. Odezwałem się, kiedy ją opuścił. — Jakieś kłopoty, panie władzo? Czapkę miał zsuniętą na tył głowy, papieros zwisał z warg, a rewolwer był przypięty po kowbojsku. Dla wywarcia lepszego efektu rękę zaciskał na kolbie. — Skąd jedziemy? Tak, ten facet był urodzonym gliniarzem. Zastanawiałem się, ile musiał zapłacić za swój awans. — Prosto z Albany, panie władzo. Czy coś się stało? — Widział pan kogoś przy drodze? Jakiegoś autostopowicza? Czułem, jak zaciska rękę na mojej dłoni zanim zdążyłem udzielić odpowiedzi. Uścisk był nieoczekiwanie ciepły i natarczywy. Nagłym ruchem włożyła moją rękę pod płaszcz. Poczułem nagie ciało, udo było gładkie i krągłe, a kiedy moje palce zastygły w bezruchu, odebrała to jako wahanie i łagodnie poprowadziła rękę wyżej, aby rozwiać wszelką wątpliwość, potem, zaciskając mocniej kolana, upewniła mnie, że ręka ma tam zostać. — Żywego ducha — odparłem. — Razem z żoną 10 obserwowaliśmy uważnie drogę i z pewnością musielibyśmy kogoś zauważyć. Może ten ktoś was już minął? — Nikt taki nas nie minął. — Kogo szukacie? — Jednej babki. Uciekła z zakładu dla nerwowo chorych. Ktoś ją podrzucił ciężarówką do przydrożnej knajpy, a kiedy zaczęli nadawać komunikaty z jej rysopisem dała nogę i zniknęła. — Rzeczywiście poważna sprawa. Nie chciałbym być tym facetem, który ją podwiezie. Niebezpieczna? — Wszyscy świrnięci są niebezpieczni. — A rysopis? — Wysoka blondynka. Tylko tyle o niej wiemy. Nikt nie pamięta, jak była ubrana. — No tak. Cóż, mogę jechać? — Oczywiście, jedź pan. Wrócił do swojego samochodu, a ja zwolniłem sprzęgło. Powoli oswobodziłem prawą rękę nie spuszczając wzroku z szosy. Wkrótce byliśmy za miastem i znowu nacisnąłem mocniej na gaz. Tym razem poczułem jej dłoń pod moim ramieniem. Przysunęła się bliżej. — Lepiej, siostro, wróć na swoje miejsce. A ten numer z ręką nie był konieczny. — Chciałam to zrobić. — To było miłe, ale niepotrzebne. — Nie musi mnie pan wysadzać przy stacji metra, jeżeli nie ma pan ochoty. — Mam ochotę. Stopą zepchnęła nogę z pedału gazu i samochód zaczął zwalniać. — Popatrz — powiedziała, więc odwróciłem głowę w jej stronę. Płaszcz był szeroko rozchylony, a na twarzy dziewczyny pojawił się szeroki uśmiech. Ten płaszcz był wszystkim, w co była ubrana, reszta lśniła nagością. 11 Skandynawka o jedwabistej skórze. Było to zaproszenie do wędrówki po wzniesieniach i dolinach okrytych półmrokiem, unoszonych rytmem oddechu. Podniosła się lekko w fotelu, a jej nogi ułożyły się w cudownie perwersyjnym geście. Uśmiechnęła się jeszcze raz. Dostrzegłem w niej coś znajomego. Nie tyle w osobie, ile w uśmiechu. Był wymuszony i zawodowy, pozornie gorący jak ogień, w rzeczywistości — zimny i pusty. Wyciągnąłem rękę i zakryłem jej ciało połami płaszcza. — Przeziębisz się. Uśmiechnęła się szelmowsko. — Może się boisz, bo uważasz, że nie jestem całkiem normalna? — To bez znaczenia. A teraz zamknij się. — Nie. Dlaczego mu nie powiedziałeś? — Kiedyś, gdy byłem jeszcze chłopakiem, widziałem, jak rakarz złapał psa. Kopnąłem go w łydkę, chwyciłem szczeniaka i w nogi. Cholerne psisko ugryzło mnie i zwiało, mimo to byłem z siebie dumny. — Tym niemniej uwierzyłeś w tę historię. — Ktoś, kto wybiega pod koła samochodu, nie może być zupełnie normalny. Zamknij się już. Uśmiech błąkał się jeszcze na jej twarzy i nie wydawał mi się już taki wymuszony. Popatrzyłem na nieznajomą, uśmiechnąłem się w duchu do wszystkiego, co się wydarzyło, i potrząsnąłem głową. — Zawsze musi mi się coś przytrafić. — Słucham? — Nie, nic. Skręciłem w stronę bladego neonu stacji benzynowej i podjechałem pod dystrybutory. Z budynku, przecierając oczy, wyszedł zaspany mężczyzna. Kazałem nalać do pełna. Kiedy wysiadłem, żeby odkręcić kurek wlewu, 12 usłyszałem trzask drzwiczek. Moja blond pasażerka weszła do budynku i nie pojawiła się aż do chwili, kiedy odliczyłem pieniądze. W samochodzie dostrzegłem w niej zmianę. Jakby się odprężyła, jej twarz złagodniała. Kiedy wjeżdżałem na szosę, minął nas kolejny samochód, ale tym razem nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Pasek od płaszcza wrócił na dawne miejsce, a przelotny uśmiech, którym mnie obdarzyła, chyba był szczery. Usiadła wygodnie i zamknęła oczy. Coś tu nie grało, ale i tak wiedziałem, że to tylko do pierwszej lepszej stacji metra w mieście. Otworzę drzwi, pożegnam się i z gazet dowiem, kto i jak odstawił ją z powrotem. Tak mi się wydawało. Marzyłem, aby tak było, ale jednocześnie czułem, że coś wisi w powietrzu, jak ten obłok nad suchym lodem, który zdawał się przenikać mnie na wskroś. Przez pięć minut siedziała bez słowa patrząc na szosę, w końcu poprosiła o papierosa. Wytrząsnąłem jednego z paczki i wcisnąłem zapalniczkę pod stacyjką. Przypaliła, zaciągnęła się głęboko i patrzyła, jak strużki dymu uciekają przez uchylone okno. — Pewnie zastanawiasz się, o co tu chodzi? — spytała. — Niespecjalnie. — Ja... — zawahała się — byłam w tym zakładzie. — Zaciągnęła się mocno jeszcze raz, a koniec rozżarzonego papierosa prawie sięgnął jej palców. — Wsadzili mnie tam wbrew woli. Zabrali ubranie, żebym nie mogła uciec. Przytaknąłem udając, że rozumiem. Potrząsnęła głową pojmując ukryty sens mojego gestu. — Może kiedyś spotkam kogoś, kto zrozumie. Wydawało mi się... że może ty... Chciałem coś powiedzieć. Nie zdążyłem. Księżyc, Miejska Biblioteka Publiczna w Pszczynie FILIA w ERZEŹCACH 13 który dotąd był schowany za chmurami, wyjrzał na chwilę i skąpał świat w bladożółtej poświacie. Długie cienie kładły się na drodze, a wśród nich jeden ciemniejszy od innych, poruszający się z rykiem silnika w naszą stronę, okazał się limuzyną, która zajeżdżała nam właśnie drogę. Znowu pisk opon i nowy dźwięk, tym razem ohydny łoskot rozcinanej i wgniatanej blachy. Nad tym wszystkim unosił się przenikliwy odgłos tłuczonego szkła. Kopnąłem drzwi i zobaczyłem, że jacyś faceci wysypywali się z limuzyny. Robiło się coraz goręcej i nie widziałem przed tym ucieczki, ale nie przypuszczałem, że może być aż tak źle. Języczek ognia rozdarł ciemność nocy w chwili, kiedy jeden z mężczyzn wystrzelił. Świst przeznaczonej dla mnie kuli usłyszałem dopiero, gdy była daleko za plecami. Drugiego strzału nie oddał, bo moja pięść zmasakrowała mu twarz. Już miałem rąbnąć faceta, który biegł za nim, ale coś świsnęło raz i drugi koło mojej głowy. Poczułem tępe uderzenie w bark. Straciłem czucie w ramieniu, więc spróbowałem dosięgnąć drania nogą. 0 ułamek sekundy za późno. Coś nieokreślonego ze świstem przecięło powietrze i trafiło mnie prosto w czoło. Zaczęło mnie mdlić, a cała bezsilna nienawiść, jaką żywiłem do tych drani, wydzieliła się ze mnie kropelkami potu. Straciłem świadomość. Nie leżałem długo. Ból w głowie był zbyt silny. Przenikał na wylot, rozrywał uszy z każdym uderzeniem serca. Dochodziły mnie stłumione krzyki, zdławione łkania, ostre, gniewne głosy i niemożliwe do zrozumienia słowa. Przez te wszystkie dźwięki przebił się warkot silnika 1 znowu metaliczny łoskot rozrywanych blach. Próbowałem wstać, ale ciało było bezwładne. Naraz czyjeś 14 ramiona chwyciły mnie w pasie i pociągnęły. Ręce i nogi szorowały po zimnym betonie. W tej chwili krzyki ustały. To nie jest moment na myślenie. Chciałoby się najpierw wszystko przypomnieć, ustalić zdarzenia, które doprowadziły do obecnej sytuacji, potem poukładać we właściwym porządku. Ale czułem jedynie wściekłość i nienawiść przechodzące w dziką furię tłumiącą ból. Zostawili mnie na podłodze. Dłonie i rękawy marynarki były lepkie od krwi. W ustach też czułem lepkość. Coś się poruszyło. Zrozumiałem, że nie jestem sam. Otworzyłem oczy. Zobaczyłem czyjeś buty, łydki. Lakierki pokryte warstewką pyłu. Na jednym nieregularne zadrapanie w okolicy dużego palca. W sumie cztery pary nóg zwrócone w jedną stronę. Kiedy podążyłem wzrokiem ku górze, ujrzałem ją na krześle i zobaczyłem, co z nią robili. Nie miała na sobie płaszcza, a na skórze, niewiarygodnie białej, wyraźne były ciemniejsze miejsca. Leżała niemal rozpłaszczona na krześle, a z ust wydobywały się nie kontrolowane jęki. Obcęgi, trzymane w czyjejś ręce, zrobiły coś potwornego. Jej usta otworzyły się w niemym krzyku. Jakiś głos powiedział: — Dosyć. Wystarczy. — Jeszcze może mówić — odezwał się ktoś inny. — Nie. Ona już nic nie powie. Widziałem to parę razy w życiu. Może przesadziliśmy, ale nie było wyjścia. — Posłuchaj... — To ja wydaję rozkazy. Ty słuchaj. Para stóp cofnęła się nieco. — W porządku, jak chcesz. Ale nie usłyszeliśmy nic nowego. — To wystarczy. Wiemy i tak więcej niż inni. Są je- 15 szcze inne sposoby, a ona przynajmniej nie będzie rozmawiała z niewłaściwymi osobami. Trzeba się jej pozbyć. Wszystko gotowe? — Jasne. — To potwierdzenie przyprawiało o mdłości. — Facet też? — Oczywiście. Zabrać ich na drogę. — Aż przykro ją ubierać. — Ty świnio. Rób, co ci każę. Wy dwaj, pomóżcie ich wynieść. Za długo to wszystko trwa. Czułem, że poruszam ustami, by coś powiedzieć. Wszystkie najgorsze przekleństwa, jakimi chciałem ich obrzucić, uwięzły mi w gardle. Nie byłem w stanie nawet unieść oczu powyżej ich kolan, by zajrzeć w twarze. Mogłem tylko słuchać. Słyszałem każde wypowiedziane słowo i pozwalałem uszom rejestrować brzmienie tych głosów. Kiedy je ponownie usłyszę, nie będę musiał widzieć twarzy, by mieć pewność, czy zabijam właściwych facetów. Dranie, wstrętne, parszywe dranie! Czyjeś ręce chwyciły mnie pod kolana i ramiona. Przez sekundę łudziłem się, że zobaczę to, na co czekam, ale nienawiść spowodowała, że krew ponownie uderzyła do głowy przynosząc ból. Było tak, jakby czarna chustka odcięła mnie od reszty świata. Na chwilę jej rąbek uchylił się i ujrzałem swój samochód na poboczu drogi — tył podniesiony na lewarku i czerwone światła ostrzegawcze ustawione z przodu i z tyłu. Sprytnie, bardzo sprytnie pomyślane. Gdyby ktoś właśnie przejeżdżał, zobaczyłby samochód, który pewnie się zepsuł, i prawidłowo rozmieszczone światła ostrzegawcze. Kierowca najwidoczniej udał się do najbliższego miasteczka szukać pomocy. Nikt by się nie zatrzymał, aby sprawdzić, co się dzieje. Wtedy zaczęła mi świtać jedna myśl. Była jak przykry sen, z którego się budzisz, bo leżałeś 16 w niewygodnej pozycji. Jak przebudzenie na siłę, bolesne, gdy niemal słyszysz swój jęk, kiedy próbujesz się wyprostować. Nagle zdajesz sobie sprawę, że to wcale nie był zły sen, tylko przerażająca jawa. Siedziała koło mnie w samochodzie, a rozchylony płaszcz obramowywał jej nagość. Głowa bezwładnie oparta o okno, nie widzące oczy wpatrzone w sufit. Jej ciało nagle drgnęło i opadło na mnie. Nie dlatego, że żyła. To samochód ruszył do przodu, bo coś popychało go z tyłu. Jakimś cudem uniosłem się nieco i zerknąłem znad kierownicy. Zobaczyłem szybko zbliżającą się krawędź urwiska i w chwili, gdy chwyciłem za klamkę, przednie koła już wjeżdżały w przygotowaną wyrwę w bandzie, a przód samochodu opadał w przeraźliwą pustkę. ROZDZIAŁ 2 — Mikę... Odwróciłem głowę w stronę, z której dochodził głos. Natychmiast poczułem ból tętniący niczym fala przypływu, która z furią atakuje brzeg morza. Ponownie usłyszałem swoje imię, tym razem znacznie wyraźniej. — Mikę... Uniosłem powieki. Poraziło mnie światło, ale oczu już nie zamknąłem. Początkowo postać była jakąś ciemną, rozmazaną plamą, ale po chwili obraz nabrał ostrości, a to, co do tej pory było ciemne stało się prawdziwym pięknem. — Witaj, kotku — powiedziałem. Velda powoli rozchyliła wargi w uśmiechu, który wyrażał pełnię szczęścia. — Cieszę się, Mikę, że wróciłeś. — Tak... powroty są miłe, dziwię się tylko, skąd się tu wziąłem. — Inni też się dziwią. — Ja... — Nic nie mów. Lekarz powiedział, że musisz mieć absolutny spokój, kiedy się obudzisz. Inaczej mnie przegoni. Spróbowałem się do niej uśmiechnąć, a Velda położy- ? 18 ła ciepłą i miękką dłoń na mojej dłoni. Delikatnym uściskiem zdawała się mnie uspokajać. Czułem ten uścisk jeszcze długo, a jeśli Velda zabrała rękę wcześniej i tak nie wiedziałbym o tym. Gdy się ponownie obudziłem, jej ręka leżała w mojej dłoni jak przedtem. Lekarz okazał się energicznym mężczyzną, który sztywnymi palcami pouciskał to tu, to tam, jednocześnie obserwując, czy zmieniam się na twarzy. Odwinął dobrych kilka metrów plastra i gazy, zmienił opatrunek, po czym odszedł zadowolony z siebie. W drzwiach odwrócił się, spojrzał na zegarek i zawyrokował: — Trzydzieści minut, panienko. Chcę, żeby jeszcze trochę pospał. Velda skinęła głową i uścisnęła moją rękę. — Czujesz się lepiej? — Co nieco. — Pat czeka na zewnątrz. Mam go poprosić? — ...Może być. Wstała i podeszła do drzwi. Słyszałem, że z kimś rozmawia i w sekundę później Pat był w środku. Uśmiechał się głupkowato i kiwał głową, oglądając mnie od stóp do głów. — Podoba ci się mój nowy garnitur? — Bardzo. Do twarzy ci w białym. Jeszcze trzy dni temu wydawało mi się, że będę musiał zainwestować w nowy smoking, w którym pochowamy twoje zwłoki. Miły facet z tego Pata. Świetny gliniarz, ale poczucie humoru miał takie sobie. Kiedy dotarł do mnie prawdziwy sens jego słów, poczułem, że ze zdziwienia marszczę czoło pod zwojami bandaża. — Trzy dni? Skinął głową i rozsiadł się wygodnie na dużym krześle przy łóżku. — Trafiło cię w poniedziałek. Dziś jest czwartek. 19 — Cholera. — Chyba wiem, co masz na myśli. Rzucił okiem na Veldę. Szybkie spojrzenie, w którym kryło się coś, czego nie rozumiałem. Przygryzła wargę. Biel zębów kontrastowała z karmazynową czerwienią pełnych ust. Przytaknęła. — Tak właściwie to pamiętasz, co się stało? — spytał Pat. Znałem ten ton. Starał się go maskować, ale nie wychodziło mu najlepiej. Pytanie miało brzmieć niewinnie, ale w istocie czuło się w nim wagę problemu i pewną natarczywość. Zorientował się, że go przejrzałem. Spuścił wzrok i z zażenowaniem miętosił płaszcz. — Pamiętam. — Miałbyś ochotę coś opowiedzieć? — A po co? Tym razem udał zdziwienie. To też mu nie wyszło. — Tak bez powodu. — Miałem wypadek. To wszystko. — Wszystko? Zmusiłem się do uśmiechu, kierując go do Veldy. Była zmartwiona, lecz nie na tyle, by go nie odwzajemnić. — Może ty, skarbie, powiesz, co tu jest grane. Pat nie jest odpowiednio usposobiony. — Lepiej niech ci sam powie. Wobec mnie też był bardzo tajemniczy. — Twój ruch, Pat — stwierdziłem. Długo na mnie patrzył, wreszcie powiedział: — W tej chwili pragnę, żebyś był w lepszej formie. Poza tym to ja jestem policjantem, a ty masz odpowiadać na pytania. — Jasne, ale znam też prawa, które gwarantuje konstytucja. Wszystko jest legalnie. Więc wal. 20 — Dobrze, tylko ścisz głos, bo ten konował zaraz mnie stąd wyrzuci. Gdyby nie to, że jesteśmy kumplami, nie pozwoliliby mi nawet postać przed szpitalem. — Dlaczego? — Nie wolno cię przesłuchiwać... Na razie. — Kto ma ochotę mnie przesłuchiwać? — Oprócz kilku służb policyjnych faceci z agencji rządowej. Miałeś wypadek w stanie Nowy Jork, a w tej chwili znajdujesz się w szpitalu w stanie Jersey. Blisko, ale inny stan. Nowojorska policja tylko czeka na moment, kiedy będzie ci mogła zadać kilka pytań, nie licząc pewnych gliniarzy z drogówki, którzy bardzo się tobą interesują. — Chyba jakiś czas zostanę w Jersey. — Dla tych facetów z agencji to bez znaczenia, w którym stanie Ameryki aktualnie się znajdujesz. Znowu ten znajomy ton. — Może jednak coś mi wyjaśnisz? Z wyrazu jego twarzy próbowałem się zorientować, co ukrywa. Patrzył na palce i odruchowo skubał paznokcie. — Miałeś dużo szczęścia, że wydostałeś się żywy z samochodu. Drzwi odskoczyły, kiedy wóz zahaczył o krawędź urwiska i wyrzuciło cię na zewnątrz głęboko w krzaki. Gdyby nie to, że zapaliła się rozlana benzyna jeszcze byś tam leżał. Na szczęście zwróciło to uwagę kierowców, którzy zeszli w dół urwiska zobaczyć, co się dzieje. Z samochodu niewiele pozostało. — W środku była kobieta. — Zaraz do tego dojdę. — Uniósł głowę i przyjrzał mi się badawczo. — Była martwa. Została zidentyfikowana... — Jako uciekinierka z zakładu — dokończyłem. To wcale nie zbiło go z tropu. 21 — Tych facetów z policji drogowej nagła krew zalała, jak się o tym dowiedzieli. Dlaczego ich wykiwałeś? — Nie podobało mi się ich podejście do sprawy. Skinął głową i wydawało się, że moja odpowiedź go zadowoliła. Ale gdzie tam. — Będziesz się musiał bardziej wysilić zanim opowiesz podobną bajkę. — Naprawdę? — Ta kobieta nie zginęła w wypadku. — Tak przypuszczałem. Może nie powinienem był tego powiedzieć tak spokojnie. Pat zagryzł wargi, a paznokcie, które do tej pory oglądał, schowały się w zaciśniętych pięściach. — Do diabła, Mikę, w co się wplątałeś? Czy zdajesz sobie sprawę, jak narozrabiałeś? — Nie, ale wiem, że zaraz mi to powiesz. — Ta kobieta znajdowała się pod obserwacją agentów federalnych. Była zamieszana w jakąś grubszą aferę, o której ja sam nie wiem. Wsadzili ją do zakładu, żeby się pozbierała na tyle, by móc zeznawać na zamkniętym posiedzeniu komisji senackiej. Przed jej drzwiami w zakładzie stał jeden policjant, a drugi był cały czas na terenie. Teraz chłopcy z Waszyngtonu dostają kręćka, a wyciągnięty palec wskazuje na ciebie. W ich wersji to ty ją stamtąd wyciągnąłeś, a potem dałeś w łeb. Leżałem i patrzyłem w górę. W jednym miejscu tynk pękł i zygzakiem przecinał sufit aż do przeciwległej ściany. — A co ty o tym sądzisz, przyjacielu? — Czekam, co powiesz. — Już powiedziałem. — Wypadek? — W jego uśmiechu było zbyt wiele sarkazmu. — Wypadkiem nazywasz prawie nagą kobietę w twoim samochodzie? I okłamanie policji, by prze- 22 jechać przez blokadę? Wypadkiem jest jej zgon, zanim samochód przeleciał przez bandę? Będziesz musiał lepiej ruszyć głową, bracie. Znam cię nazbyt dobrze. Jeżeli przytrafiają ci się takie wypadki, to tylko dlatego, że tego chciałeś. — To był wypadek. — Posłuchaj, Mikę... Nazwij to jak chcesz. Jestem gliną i mogę wyciągnąć cię z tarapatów, ale jeżeli nie będziesz ze mną szczery, nie ruszę nawet palcem w twojej sprawie. Kiedy chłopcy z FBI wezmą cię w obroty, będziesz musiał wymyślić coś lepszego niż ta bajeczka o wypadku. Velda ujęła mnie pod brodę i zajrzała mi w oczy. — Mikę, to nie żarty. Podaj jakieś szczegóły. Była tak poważna, że aż mnie rozśmieszyła. Chciałem pocałować czubek jej nosa i poradzić, żeby się pobawiła lalkami, ale w tym spojrzeniu ujrzałem błaganie. — To był wypadek — powtórzyłem. — W drodze z Albany zabrałem dziewczynę z szosy. Nic o niej nie wiem. Trzęsła się ze zdenerwowania. Zarozumiały gliniarz, który nas zatrzymał, był zupełnie pozbawiony manier, więc pojechaliśmy dalej. Po kilkunastu kilometrach jakiś samochód zajechał nam drogę. Teraz dochodzę do tej części wydarzeń, w które z pewnością nie uwierzycie. Wysiadłem wściekły jak cholera, a tu ktoś do mnie mierzy. Nie trafił, ale za to dostałem pałą tak celnie, że mnie kompletnie zamroczyło. Nie wiem, dokąd nas zawieźli. Próbowali czegoś się od niej dowiedzieć, ale im się nie udało. Chcieli się jej szybko pozbyć, więc wpakowali nas do samochodu i pchnęli ze zbocza. — Kto? — Zabij mnie, jeśli wiem. Pięciu lub sześciu facetów. — Rozpoznałbyś ich? 23 — Nie po twarzach. Może po głosie. To „może" nie było prawdą. Jeszcze brzmiała mi w uszach każda wypowiedziana sylaba i będę słyszał te głosy aż do dnia, w którym umrę. Albo umrą oni. Zapadła głęboka cisza. Na twarzy Veldy odmalowało się zdziwienie. — To wszystko? Tym razem Pat przerwał ciszę. Jego głos był łagodniejszy. — To wszystko, co masz zamiar komukolwiek powiedzieć. — Wstał z krzesła i stanął przy łóżku. — Jeśli tak sobie życzysz, kupię tę historię. Mam tylko cholerną nadzieję, że mówisz prawdę. — Boisz się, że jest inaczej. Zgadłem? — Zgadłeś. Wszystko sobie posprawdzam. Jest parę nieścisłości. — Na przykład? — Wyrwa w bandzie na skraju szosy. Nie mógłby tego zrobić samochód jadący z małą prędkością. A wyrwa była nowa. — Zrobili ją celowo swoim samochodem. — Być może. A gdzie stał twój gruchot, kiedy wypytywali tę kobietę? — Elegancko zaparkowany na poboczu, na podnośniku i ze światłami ostrzegawczymi. — Sprytne. — Tak samo pomyślałem. — Jak znaleźć świadków, którzy widzieli te światła? Nikt nie zwraca na to uwagi. — Zgadza się. Pat zawahał się, rzucił okiem na Veldę, potem na mnie. — Będziesz się trzymał tej wersji? — Co mi pozostaje? 24 — Dobrze. Posprawdzam to i owo. Mam tylko nadzieję, że wszystko się potwierdzi. No to dobranoc. Trzymaj się. Podszedł do drzwi. Zatrzymał go mój głos. — Ja też się trochę rozejrzę, kiedy wstanę. Ręka Pata znieruchomiała na klamce. — Ciągle szukasz guza, bracie. Już dość oberwałeś. — Nie lubię, jak mnie zrzucają z urwiska i dają pałą po łbie. — Mikę... — Na razie, Pat. Skrzywił się i wyszedł. Ująłem rękę Veldy w przegubie i popatrzyłem na zegarek. — Z trzydziestu minut zostało ci pięć. Jak chciałabyś je spędzić? Cała powaga zniknęła z jej twarzy jak zdmuchnięty płomień. Była wysoką, ponętną kobietą, której usta uśmiechały się do mnie i z każdą sekundą były bliżej, coraz bliżej... Velda, o włosach jak najciemniejsza noc i tak piękna, że samo patrzenie sprawiało ból. Czułem pieszczotę jej rąk na twarzy, a gorące usta były tak spragnione, jakby chciały wyssać ze mnie wszystkie siły. Przez kołdrę czułem ucisk jej piersi, które niczym dwa żywe stworzenia pieściły mnie na swó sposób. Niechętnie oderwała usta, gdy chciałem pocałować jej szyję i dotknąć wargami ramion. — Kocham cię, Mikę, kocham w tobie wszystko, zwłaszcza kiedy jesteś po uszy w tarapatach. — Delikatnie dotknęła palcem policzka. — Teraz powiedz, co mam robić. — Musisz trochę powęszyć. Dowiedz się, co tu jest grane. Sprawdź zakład, w którym trzymali dziewczynę, i jeśli ci się uda, złap jakiś kontakt w Waszyngtonie. 25 — To ostatnie nie będzie łatwe. — Na Kapitolu nie znają słowa „sekret". Znajdą się jakieś przecieki. — A ty? — Spróbuję przekonać FBI, że historia z wypadkiem jest prawdziwa. Otworzyła szerzej oczy. — To znaczy... że było inaczej? — Nie... Było tak, jak powiedziałem, tylko że nikt w to nie uwierzy. Pogłaskałem ją po ręce. Wyprostowała się i wstała z łóżka. Mój wzrok towarzyszył jej aż do drzwi. Poruszała się jak kocica — ze zwierzęcą gibkością kołysała biodrami. Mogła tak chodzić Kleopatra, również Józefina, ale Velda biła je na głowę. — Velda... — Odwróciła się. Dobrze wiedziała, co powiem. — Pokaż nogi. Uśmiechnęła się szelmowsko; stanęła w pozie, jakiej nie byłby w stanie odtworzyć żaden artysta rysujący dziewczyny do kalendarzy ściennych. Niczym Kirke, namiętna kusicielka, żywy posąg, który tylko jeden mężczyzna ma prawo oglądać. Szybko uniesiony rąbek sukienki odsłonił krągłość nóg w nylonowych pończochach, a kiedy nad pończochą ujrzałem biel uda, powiedziałem: — Dobrze, kotku, wystarczy. Zanim zdążyłem coś dodać, roześmiała się i posłała mi całusa. — Teraz wiesz, co musiał czuć Odyseusz. Wiedziałem. Facet był ciężkim frajerem. Powinien był wyskoczyć ze statku. ROZDZIAŁ 3 Znowu poniedziałek — deszczowy, obrzydliwy poniedziałek, który mokrym szalem otulił ziemię. Patrzyłem w okno i wilgoć czułem niemal w ustach. Drzwi się otworzyły i lekarz spytał: — Gotowy? Odwróciłem się od okna i zdusiłem papierosa. — Tak. Czekają na dole? Zobaczyłem różowy koniuszek języka między wargami. Skinął głową. — Obawiam się, że tak. Wziąłem kapelusz z krzesła i podszedłem do drzwi. — Dzięki, doktorze, że trzymał ich pan ode mnie z daleka. — Było to konieczne. Dostał pan potężne uderzenie, młody człowieku. Jeszcze mogą być komplikacje. Przytrzymał drzwi i wskazał mi drogę do windy. Czekał bez słowa, aż kabina dowlecze się na nasze piętro, po czym wsiadł razem ze mną i obserwował mnie uważnie zza okularów. Na parterze uścisnęliśmy sobie dłonie. Podszedłem do okienka. Rejestratorka sprawdziła nazwisko, powiedziała, że moja sekretarka już wszystko opłaciła, po czym wręczyła mi kwitek. 28 Kiedy się odwróciłem, stali już przy mnie, grzecznie, kapelusze w rękach. Młodzi faceci o doświadczonych oczach. Szybcy. Jak młodzi biznesmeni. Może potrafiłbyś wskazać ich w tłumie, ale wątpię. Rewolwery nie odstają pod marynarkami, buty wyczyszczone na glanc. Nie za grubi, nie za chudzi. Twarze nie znoszące kłamstwa. Typowi biznesmeni, ale pracujący dla organizacji, którą rządził J. Edgar Hoover. Jeden z nich, wysoki, w garniturze w niebieskie prążki, odezwał się pierwszy. — Nasz samochód czeka, panie Hammer. Usiadłem koło niego, reszta chłopców z tyłu, i pozwoliłem się wieźć. Przez Lincoln Tunnel wjechaliśmy do Nowego Jorku, potem Wschodnią Czterdziestą Pierwszą i Dziewiątą Aleją do nowoczesnego, szarego budynku, który służył im za centrum operacyjne. Byli bardzo mili. Wzięli ode mnie kapelusz i płaszcz, podsunęli krzesło, żebym wygodnie usiadł i spytali, czy czuję się na tyle dobrze, by rozmawiać. Kiedy powiedziałem, że tak, spytali, czy nie życzyłbym sobie obecności adwokata. Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. — Nie trzeba. Zadajcie pytania, a ja postaram się na nie odpowiedzieć. Tym niemniej dziękuję. Ten wysoki skinął głową i spojrzał na kogoś, kto stał za mną. — Przynieś akta — polecił. Gdzieś za mną otwarto i zamknięto drzwi. Pochylił się do przodu. Ręce ze splecionymi palcami położył na biurku. — A więc, panie Hammer, przejdźmy do rzeczy. Jest pan w pełni świadomy sytuacji? — Jestem świadomy, że nie ma żadnej sytuacji — rzuciłem bez wahania. — Naprawdę? 29 — Posłuchaj, przyjacielu. Pan może sobie być z FBI, a ja być może siedzę po uszy w czymś, co was interesuje, ale najpierw ustalmy jedno: nie dam się wykiwać, nawet agentom federalnym. Jestem tu z własnej ,woli i dobrze znam prawo. Pozwoliłem się tu przywieźć, bo chcę się oczyścić z zarzutów. I to szybko, ponieważ mam wiele spraw do załatwienia. Jeszcze jedno, żadnych gliniarzy depczących mi po piętach. Czy się rozumiemy? Nie odpowiedział od razu. Ponownie otwarto i zamknięto drzwi, czyjaś ręka podała teczkę nad moim ramieniem. Mężczyzna sięgnął po nią, otworzył, pobieżnie przejrzał, ale niczego nie czytał. Znał to na pamięć. — Tu jest napisane, że z pana twardziel, panie Hammer. — Niektórzy tak sądzą. — Już parę razy był pan w konflikcie z prawem? — Proszę zwrócić uwagę na rezultat. — Zrobiłem to. Przypuszczam, że gdyby nadać bieg sprawie, moglibyśmy cofnąć panu licencję prywatnego detektywa. Sięgnąłem po paczkę lucky strikes i wytrząsnąłem papierosa. — Powiedziałem, że będę współpracował. Może pan sobie darować bluffy. Podniósł oczy znad teczki. — My nie bluffujemy. Policja drogowa ma na pana chrapkę. Może chciałby pan najpierw z nimi porozmawiać? Zaczynałem się nudzić. — Jak pan sobie życzy. Też mogą tylko porozmawiać, nic więcej. — Przejechał pan przez ich blokadę. — Błąd, bracie. Zatrzymałem się. 30 — Ale okłamał pan policjanta, który zadawał pytania. — Oczywiście. Do diabła, przecież nie odpowiadałem pod przysięgą. Gdyby miał trochę oleju w głowie, popatrzyłby na panienkę i jej zadał kilka pytań. Dym z papierosa powoli rozpływał się pod sufitem. — Martwa kobieta w pańskim samochodzie... — Robi się pan nudny. Doskonale pan wie, że jej nie zabiłem. Uśmiech błąkał się po jego twarzy. — Niby skąd mamy wiedzieć? — Bo nie zabiłem. Nie wiem, co było przyczyną śmierci. Jeśli została zastrzelona, to na tę okoliczność przeszukaliście moje mieszkanie, w którym zostawiłem rewolwer. Poddaliście mnie testowi z parafiny na drobinki prochu i wynik był zerowy. Jeśli została uduszona, to ślady na szyi nie pokrywają się z moją dłonią. Jeśli została pchnięta nożem... — Strzaskano jej czaszkę tępym narzędziem... — wtrącił cicho. Odpowiedziałem równie cicho. — Tym samym, które zrobiło dziurę w mojej głowie. To też wiecie. Sądziłem, że się wścieknie, ale nie. Uśmiechnął się szerzej, odchylił do tyłu, głowę oparł na splecionych dłoniach. Za mną ktoś chrząknął, by zamaskować śmiech. — W porządku, Hammer. Ma pan gotowe odpowiedzi na wszystkie pytania. Zwykle łamiemy różnych twardzieli bez specjalnego wysiłku. Zrobiliśmy to wszystko, o czym pan wspomniał, na długo zanim odzyskał pan przytomność. Pan zgadywał? — Co to, to nie. — Potrząsnąłem głową. — Doceniam gliniarzy. Sam pracowałem w tej branży i nieźle 31 mi się wiodło. Jeśli jest coś, co pan naprawdę chciałby wiedzieć, chętnie powiem. Odął wargi w zamyśleniu. — Kapitan Chambers przekazał nam pełny raport. Szczegóły potwierdziły się, a rola, jaką pan odegrał, zdaje się odzwierciedlać pańską naturę. Proszę zrozumieć jedno, Hammer, to nie pan nas interesuje. Wystarczy, że nie złamał pan prawa. Po prostu nie możemy przeoczyć żadnych szczegółów. — Rozumiem. Zatem jestem czysty? — Jeśli o nas chodzi, tak. — Przypuszczam, że ci z drogówki mają na mnie nakaz. — Zajmiemy się tym. — Dziękuję. — Jeszcze jedno. Jest pan wnikliwym i myślącym człowiekiem. Co pan o tym wszystkim sądzi? — Odkąd to bawicie się w takie zgadywanki? — Robimy to, gdy nie wiemy od czego zacząć. Wrzuciłem papierosa do popielniczki, która stała na biurku. — Ta kobieta wiedziała coś, czego nie powinna była wiedzieć. Ktokolwiek wykonał tę robotę, znał się na swoim fachu. Myślę, że samochód, który zajechał drogę, był to ten sam wóz, który minął nas na zakręcie, gdzie stała dziewczyna. Miejsce było nieszczególne na akcję, więc znaleźli lepsze. Dziewczyna nie chciała mówić, więc ją wykończyli. Sądzę, że upozorowali wypadek. — Zgadza się. — Czy mogę o coś zapytać? — Proszę bardzo. — Kim była dziewczyna? — Berga Torn. — Moje spojrzenie powiedziało mu, 32 że czekam na resztę, ale wzruszył ramionami. — Była tancerką, występowała w nocnych klubach, przyjaźniła się z różnymi obibokami, robiła wszystko, co człowiekowi może przyjść do głowy, a ma coś wspólnego z seksem. Zmarszczyłem brwi. — Coś tu nie pasuje. — I nie musi, panie Hammer. Oczy agenta pozostały nieruchome, co znaczyło, że były to wszystkie informacje, jakich chciał udzielić, i moją sprawę uznał za zamkniętą. Mogłem sobie iść i podziękować. Serdecznie podziękować. Wstałem i włożyłem kapelusz. Jeden z mężczyzn otworzył drzwi. Odwróciłem się z uśmiechem. — Ale będzie, szefie. — Co? — Pasować. — Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej. — A potem ktoś za to zapłaci. Zamknąłem za sobą drzwi i wyszedłem na korytarz. Przez minutę stałem oparty o ścianę, aż przestało mi walić w głowie. W ustach czułem dziwny niesmak — chciałem splunąć. W myślach narastała nienawiść, zacisnąłem wargi i znowu w uszach rozbrzmiały tamte głosy. Od razu poczułem się lepiej, bo zrozumiałem, że nigdy ich nie zapomnę. Pewnego dnia usłyszę znajome dźwięki, lecz wtedy zdławię je na ostatniej sylabie. Zjechałem na parter, wziąłem taksówkę. Podałem adres komisariatu Pata. Dyżurny wpuścił mnie na górę, a kiedy wszedłem do pokoju, Pat siedział za biurkiem i szczerzył do mnie zęby. — Jak poszło? — Głupoty. — Przysunąłem krzesło nogą i usiadłem. — Nie wiem, po co odegrali tę komedię, ale z pewnością zmarnowali czas. 33 — Oni nigdy nie marnują czasu. — Więc po co ta przejażdżka? — Sprawdzanie. Dałem im szczegóły, których nie mieli. — Nie wzięli ich sobie zbytnio do serca. — Przypuszczałem że tak będzie. — Przysunął się bliżej z krzesłem. — Pewnie zadałeś im parę pytań? — Wiem, jak się nazywała. Berga Torn. — To wszystko? — Fragmenty biografii. Jaka jest reszta? Pat spuścił wzrok i oglądał ręce. Kiedy już się namyślił, spojrzał na mnie. Na jego twarzy malowała się rozwaga i ostrożność. — Mikę... sprzedam ci parę informacji. I tak będziesz węszył i jeśli ci nie powiem, sam się dowiesz. A najważniejsze jest to, żebyś się nie wtrącał. — Mów dalej. — Słyszałeś o Carlu Evello? Przytaknąłem. — Evello działa w cieniu elity władzy. W czasie ostatnich przesłuchań w komisjach senackich padło wiele nazwisk grubych ryb z przestępczego światka, ale nigdy jego. Taki ważniak. Inni też są ważni, ale nie tak jak on. Uniosłem brwi ze zdziwienia. — Nie sądziłem, że to taka fisza. To pewne informacje? — Nikt dokładnie nie wie. Na ogół to domysły, ale dopóki nie ma konkretów, nie usłyszysz o nim złego słowa, nawet ode mnie. Chcą sie do niego dobrać. Mają na to cholerną ochotę, a kiedy będą go mieli, polecą inni ważniacy. — I co dalej? 3 — 34 — Berga Torn była przez pewien czas jego kochanką. Coś zaczynało się układać. — Pewnie miała na niego haka. — Kto to może wiedzieć. — Wzruszył ramionami. — Podobno coś miała. Teraz już nic nie powie. Kiedy chłopcy przystąpili do rzeczy, jak sam zresztą powiedziałeś, chcieli to z niej wyciągnąć. — Przypuszczasz, że to byli ludzie Carla? — Bez wątpienia. — A ten zakład psychiatryczny? — Znalazła się tam za radą swojego lekarza. Miała zeznawać przed komisją, ale z powodu napięcia nerwowego załamała się. Wszystkie przesłuchania zostały wstrzymane do momentu jej wyjścia z zakładu. — Trzyma się kupy. Jakie masz dla mnie zadanie? Kurze łapki wokół oczu Pata stały się wyrazistsze. — Nie mam. Trzymasz się od tego z daleka. — Pieprzysz. — Słuchaj, bohaterze, postawmy sprawę jasno. Nie ma powodu, żebyś się w to mieszał. I tak wplątałeś się przez przypadek. Niewiele zdziałasz, a żadna z agencji, które zajmują się tą sprawą, za to cię nie popieści. Posłałem Patowi najszczerszy z moich wszystkich uśmiechów. — Pochlebiasz mi. — Nie rób z siebie takiego cwaniaka, Mikę. — Nie robię. — Zgoda. Jesteś bystry i znam twoje metody. Ale nie chcę, żeby zaczęły się kłopoty. — Chłopie, wszystko ci się pokręciło. Już się zaczęły. Zapomniałeś? Mnie rąbnęli między oczy, kobietę wykończyli, a moja gablota to ruina. — Wstałem i popatrzyłem na Pata, ale uśmiechnąłem się już inaczej. — 35 Może jestem zbyt dumny, ale nie pozwolę, by taki numer uszedł na sucho. Muszę komuś za to wypruć flaki, a jeżeli będzie nim Evello, to nie mam nic przeciw temu. Pat położył rękę na biurku. — Cholera, Mikę, skocz po rozum do głowy. Przecież ty... — Powiedz... gdyby ktoś zrobił z ciebie kozła ofiarnego, co byś zrobił? — Nie zdarzyło mi się nic takiego. — A mnie tak. Tym chłopcom nie powinno to ujść na sucho. Psiakrew, Pat, myślałem, że lepiej mnie znasz. — Znam, znam, dlatego cię proszę, żebyś dał sobie spokój. Co jeszcze mam zrobić, odwoływać się do uczuć patriotycznych? — Patriotycznych? Nie rozśmieszaj mnie. To bez znaczenia czy Kongres, sam Prezydent albo Sąd Najwyższy każą mi się odsunąć. Są tylko ludźmi, poza tym nikt ich nie pałował ani nie spuszczał z urwiska. A z tymi, którzy robią takie numery, nie gra się w kulki. Ci z FBI mogą być bardzo przebiegli, ale kiedy wyłapią całą zgraję, co wtedy? Złożą zeznania. Świetnie. Costello zeznawał, a ja w protokole przesłuchania wskażę ci, ile razy dopuścił się krzywoprzysięstwa. A jaki był finał? Wiesz równie dobrze jak ja. Oni są zbyt potężni, by im coś zrobić. Za dużo szmalu i za dużo władzy. Gdyby zaczęli mówić, skompromitowaliby zbyt wielu ludzi. Niech ich cholera. Ja chcę tylko dorwać tamtych facetów. Nie wiem, jak wyglądają, ale będę wiedział. Jeśli federalni mnie ubiegną, nie ma sprawy, ale ja, bracie, będę czekał. Jeżeli to nie ja pierwszy ich dorwę, poczekam aż złożą zeznania, albo odsiedzą krótkie wyroki, bo długich nigdy nie dostają. Kiedy ich wreszcie dopadnę, nigdy więcej nie przysporzą ci kłopotów. — Widzę, że wszystko dokładnie przemyślałeś. 36 — Włącznie z zeznaniem, że działałem w obronie własnej. — Nie ujdzie ci to na sucho. Jeszcze raz wyszczerzyłem zęby. — Przecież wiesz, że to nieprawda. Pat przez moment zapomniał o powadze, wykrzywił się w uśmiechu. — Tak — powiedział. — Tego najbardziej się boję. — To nie było zwykłe morderstwo. — Na pewno. — To banda drani, którzy działają z zimną krwią. Gdybyś widział co robili z dziewczyną, zanim ją zabili. — Nie było obrażeń na ciele... lub na tym, co z niego zostało po spaleniu. — Byłem tam. Nie wyglądało to sympatycznie — powiedziałem z powagą. — Zmienia ci się potem widzenie świata. Pat spojrzał na mnie z zainteresowaniem. — Nie torturowali jej po to, by zobaczyć, ile wie. Chcieli się czegoś od niej dowiedzieć i nie udało się. Była kluczem do jakiejś sprawy. — I chcesz to ciągnąć dalej? — spytał Pat. — Czego się spodziewałeś? — Nie wiem, Mikę. — Przetarł oczy. — Przypuszczałem, że nie pogodzisz się z sytuacją. — Spojrzał w stronę okna. Padało. — Więc skoro już tak ma być, dobrze, żebyś wiedział coś niecoś. Chłopcy z Agencji to prawdziwe bystrzaki, znają twoje akta i metody pracy, więc nie oczekuj z ich strony żadnej pomocy. Jeśli wasze ścieżki się przetną, wylądujesz w pudle. — Jak widzę, dostałeś polecenia. — Na piśmie. Z bardzo wysokiego szczebla. — Nasze oczy spotkały się na moment. — Polecono mi przekazać ci to, gdybyś się upierał. 37 Wstałem i pogrzebałem chwilę w paczce papierosów. — Ci chłopcy pragną wszystko załatwić sami. Są tacy zdolni, że nie potrzebują pomocy. — Mają potrzebny sprzęt i ludzi — rzucił Pat pojednawczo. — Jasne, ale mają niewłaściwy stosunek — skrzywiłem się. — Chcą, żeby te grube ryby miały publiczny proces i tak dalej, żeby pociły się za kratkami. Co za bzdury. Nasi znajomi z limuzyny mają to wszystko gdzieś. I ciebie, i mnie, i wszystkich dookoła z wyjątkiem siebie. Jest tylko jedna rzecz, przed którą czują respekt. — Mianowicie? — Rewolwer przyciśnięty do brzucha, który właśnie eksploduje i rozbryzguje flaki po pokoju. Tylko takie argumenty do nich docierają. — Wcisnąłem kapelusz na głowę wysoko nad niebieską śliwą między oczami. — No, to do zobaczenia. — Może tak, może nie — powiedział Pat w stronę moich pleców. Zszedłem na dół w deszcz i czekałem aż nadjedzie jakaś taksówka. Gdybyś nie wiedział, że u ciebie byli, nigdy byś się nie zorientował. Tylko jakieś drobiazgi tu i ówdzie nie całkiem na swoim miejscu. Siad na warstwie kurzu, gdzie otarł się mankiet płaszcza, odsunięta popielniczka, zwisający kawałek gumy na drzwiach lodówki, bo nie zauważyli, że jest odklejona i trzeba ją przytrzymać ręką przy zamykaniu. Czterdziestka piątka tak jak przedtem wisiała w szafie, ale odcisk kciuka, który spostrzegłem na kolbie, nie mógł być mój, bo wytarłem ją do czysta, zanim wsadziłem rewolwer do kabury. Zdjąłem pas z bronią i położyłem na stole. Chłopcy z Waszyngtonu 38 znali się na rzeczy. Zacząłem pogwizdywać. Zdejmując marynarkę zajrzałem do stojącego obok szafki kosza na śmieci. Na dnie leżał niedopałek papierosa. Można było jeszcze przeczytać nazwę gatunku. Ja takich nie paliłem. Podniosłem go, obejrzałem i z powrotem wrzuciłem do kosza. Przestałem gwizdać w chwili, kiedy nagła myśl zagłuszyła wszystkie inne. Podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer dozorcy na parterze. — John? Mówi Mikę Hammer. Czy wpuszczał pan do mojego mieszkania jakichś ludzi? — Mężczyzn? — Speszył się. — Pan wie, panie Hammer, że ja... — W porządku. Rozmawiałem z nimi. Chcę tylko coś sprawdzić. — Cóż, w takim razie... mieli nakaz. Wie pan, kto to był? FBI! — Wiem. — Powiedzieli, że nie trzeba o tym mówić. — Jest pan pewien, że nie był to nikt inny? — Jak samego siebie. Towarzyszył im jeden mundurowy. — A poza nimi? — Nikogusieńko, panie Hammer. Pan wie, żywego ducha bym na górę nie wpuścił. — Dziękuję, John. Odłożyłem słuchawkę i ponownie się rozejrzałem. Poza FBI ktoś jeszcze przeszukał mieszkanie. Też odwalił kawał roboty, ale nie tak dobrej jak federalni. Znowu zanosiło się na kłopoty. Sięgnąłem po czterdziestkę piątkę i dalej sobie gwizdałem. ROZDZIAŁ 4 Przyszła o wpół do dwunastej. Otworzyła drzwi kluczem, który dostała ode mnie bardzo dawno temu. Wniosła do pokoju światło, ciepło i chęć do życia. — Witaj, śliczna — powiedziałem. Te słowa wystarczyły, bo moje oczy wyrażały o wiele więcej i Velda doskonale o tym wiedziała. Na jej ustach pojawił się uśmiech; posłała mi całusa. Nasze wargi nie musiały się dotykać. Przez całą długość pokoju przemknęło ku mnie gorąco tego pocałunku. — Brzydal — zakpiła. — Jesteś jeszcze brzydszy niż przedtem, ale kocham cię bardziej niż kiedykolwiek. — Więc jestem brzydki. Ale za to w środku jestem piękny. — Kto by tak głęboko szukał? — zaśmiała się. — Pewnie tylko ja — dodała po chwili. — Tylko ty, skarbie. Uśmiech rozjaśniający jej twarz złagodniał jeszcze bardziej. Velda wyśliznęła się z płaszcza i przerzuciła go przez oparcie krzesła. Nie mogłem się napatrzeć. Była uosobieniem wszystkich moich pragnień. Twarda i nieugięta, gdy taką właśnie chciałem ją widzieć, delikatna i uległa, gdy takiej potrzebowałem, to znów groźna — zawsze taka, 40 jakiej pragnąłem. Widziałem w niej dzikie piękno dżungli i cywilizację miasta. Była wszystkim. Dostrzegłem refleks światła na pierścionku, który jej kiedyś dałem. Patrzyłem, jak idzie do kuchni i otwiera dwie puszki piwa. Patrzyłem, jak siada. Wziąłem zroszoną puszkę i obserwowałem, jak sączy piwo. Przeszył mnie dreszcz emocji, gdy zobaczyłem, jak językiem zlizuje pianę z warg. Zanim się odezwała wiedziałem, co powie. — To za duża afera, Mikę. — Czyżby? Powoli podniosła wzrok, aż nasze oczy spotkały się. — Nie próżnowałam, kiedy byłeś w szpitalu. Nie chciałam czekać aż wyzdrowiejesz. To nie było zabójstwo jak wiele innych, z którymi miewałeś już do czynienia. Raczej szczegółowo zaplanowane morderstwo na zlecenie jakiejś organizacji. Sprawa jest tak poważna, że policja boi się w nią wkroczyć. To zadanie dla FBI, ale nawet jej agenci muszą działać z dużą ostrożnością, bo afera sięga zbyt wysoko. — Więc? — moje pytanie zawisło w powietrzu. Pociągnąłem łyk piwa. — To, co ja sądzę, jest bez znaczenia. Postawiłem puszkę na brzegu stołu. — To, co sądzisz, kotku, ma ogromne znaczenie, ak kiedy w grę wchodzą decyzje, ja je podejmuję na podstawie tego, co sądzę. To ja jestem mężczyzną. I dopóki mam własny rozum, doświadczenie i wiedzę do pomocy, będę decydować samodzielnie. — Więc ruszasz za nimi. — Lubiłabyś mnie bardziej, gdyby było inaczej? Na twarzy Veldy pojawił się uśmiech. — Nie. FBI to organizacja z budżetem dziesięciu milionów dolarów, chmarą ludzi i drogim sprzętem, a ty 41 czujesz się jedynym wybranym, by wkroczyć na scenę i zrobić porządek. Cóż, jesteś przecież mężczyzną. — Wypiła łyk piwa. — Ale za to jakim mężczyzną. Będę szczęśliwa, kiedy zstąpisz z piedestału starokawalerstwa i przejmę nad tobą jakąś kontrolę. — Sądzisz, że ci się to kiedyś uda? — Nie, ale przynajmniej mam o czym pomarzyć — roześmiała się. — Gdybyś stale był blisko mnie, nie musiałabym się o ciebie niepokoić. — Ja też bym tego pragnął. Ale są sprawy, które mają pierwszeństwo. — Wiem, jednak muszę cię ostrzec. Odtąd będziesz miał do czynienia z intrygantką. — Już to przerabialiśmy. — Sam zobaczysz. — Zgoda. — Dopiłem piwo i poczekałem aż skończy swoje.Wytrząsnąłem papierosa i rzuciłem Veldzie paczkę. — Czego się dowiedziałaś? — Jest parę szczegółów. Odnalazłam ciężarówkę, która minęła twój samochód ustawiony na poboczu ze światłami ostrzegawczymi. Kierowca wysiadł, a ponieważ przy samochodzie nie było nikogo, odjechał. Najbliższy telefon znajdował się jakieś pięć kilometrów od tamtego miejsca, w przydrożnej knajpie. Kierowca zdziwił się, gdy nie zastał tam właściciela samochodu, bo po drodze nie minął nikogo. Dziewczyna, która pracuje w owej knajpie, przypomniała sobie o istnieniu opuszczonej szopy kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym stał samochód. Poszłam tam. Wręcz roiło się od federalnych. — Wspaniale. — Nie powiedziałabym. — Poprawiła się w krześle i odgarnęła pasmo włosów. Ciemne jak heban, połyskiwały w świetle lampy. — Zatrzymali mnie, zadali kil- 42 ka pytań i puścili z takim ostrzeżeniem, że powinnam paść trupem na miejscu. — Znaleźli coś? — O ile mogłam się zorientować, nie. Posprawdzali szczegóły, które już znałam, ale wszystko potwierdzało tylko twoje zeznania. Istnieje jednak punkt zaczepienia. Szopa stoi dobre pięćdziesiąt metrów od szosy i tak osłaniają ją zarośla, że nawet jeśli pali się w niej światło, nic nie widać. Jest nie do znalezienia, jeśli się nie wie, gdzie szukać. — Chcesz powiedzieć, że miejsce było podejrzanie idealne, aby mógł to być przypadek? — Zbyt idealne. Patrzyłem, jak dym z papierosa snuje się wokół puszki. — Coś tu nie gra. Dziewczyna uciekała. Skąd wiedzieli, w którą stronę? — Tego nie mogli wiedzieć, ale skąd wiedzieli, gdzie jest szopa? — Kto jest właścicielem? Velda zmarszczyła brwi i potrząsnęła głową. — Jeszcze jedna zagadka. Grunt stanowi własność stanową, a działkę wytyczono dwadzieścia lat temu. Jedyne, czego się dowiedziałam, kiedy mnie przesłuchiwali, to fakt, że poza śladami niedawnej bytności nikt tam nie mieszkał. Nad drzwiami wyryto daty, ostatnia to 1937 rok. — Coś jeszcze? Velda ponownie potrząsnęła głową. — Widziałam twój samochód. To, co z niego zostało. — Biedna dziecina. Ostatni z oryginalnych modeli. — Mikę... 43 — Tak? — Co chcesz zrobić? — Zgadnij. — Nie. Ty mi powiedz. Zaciągnąłem się głęboko i wrzuciłem niedopałek do puszki. — Zabili panienkę i próbowali mnie w to wrobić. Zniszczyli gablotę, a mnie wpakowali do szpitala. Myślą, że jesteśmy frajerami i wszystko im jedno, kogo skrzywdzą. Dranie. Parszywe dranie. — Uderzyłem pięścią o dłoń, aż zabolało. — Mam zamiar dowiedzieć się, co tu jest grane. Wtedy potoczą się głowy. — Jedną z nich może być twoja. — Może, ale nie pierwsza. I wiesz co? Oni są w kropce. Przeglądają gazety i dowiadują się, że sprawy nie układają się tak, jak sobie życzyli. Życie spłatało im figla, bo zamiast wrobić jakiegoś frajera trafili na mnie. Nie mogło im się to zbytnio spodobać, bo nie jestem zwykłym chłopcem do kopania. Mają dość oleju w głowie, żeby to sobie uświadomić. Velda zacisnęła usta, a w jej oczach wyczytałem pytanie. — Byli tu i trochę się rozglądali — odpowiedziałem. — Mikę! — Czegoś szukali, chyba sami dobrze nie wiedzieli czego. Ale idę o zakład, że przetrząsnęli mieszkanie, ponieważ sądzili, że mam to, czego szukają. Fakt, że nic nie znaleźli nie oznacza, że nie wrócą, ale tym razem będę w mieszkaniu, a nie na oddziale intensywnej terapii. — Co to mogło być? — Nie mam pojęcia, ale dla tego czegoś byli gotowi zabić dwoje ludzi. Chcę czy nie, siedzę w tym po uszy. 44 — Uśmiechnąłem się. — I lubię to. Nienawidzę takich drani. Dowiem się, kim są i czego szukają, a potem pójdą do ziemi. — Czyli będzie tak, jak zawsze, prawda? — W głosie Veldy wyczułem sarkazm. — Nie. Może nie. Tym razem pewnie zrobię to inaczej. Zacisnęła ręce na oparciu fotela. — Nie podoba mi się to, co mówisz. — Wielu ludziom również. Oni wiedzą, że nie będę siedział na tyłku i biernie czekał na bieg wydarzeń. I że od tej pory muszą być bardzo ostrożni. Będę coraz bliżej i bliżej, aż w końcu ich dopadnę. Wiedzą to tak dobrze jak ja. — Nadstawiasz karku. — Oczywiście, kotku. Na to właśnie liczę. Jeżeli mógłbym przyciągnąć ich na strzelnicę, z przyjemnością posłużę za cel. Velda rozluźniła się i usiadła swobodniej. Przez dłuższą chwilę milczeliśmy. Oparła głowę na poduszce fotela i patrzyła w sufit. Nagle powiedziała: — Mikę, mam ci coś do przekazania. Ton jej głosu zmusił mnie do podniesienia głowy. — Dawaj. — Jeżeli będzie jakakolwiek strzelanina, to bez ciebie. Velda sięgnęła do kieszeni żakietu, wyjęła kopertę i rzuciła w moją stronę. Chwyciłem ją w locie. — Pat przyniósł rano. Nie mógł nic w tej sprawie zrobić, więc się na niego nie wściekaj. Otworzyłem kopertę i wyjąłem luźną kartkę. Polecenie było bardzo zwięzłe, żadne wodolejstwo. Oficjalny nagłówek nie pozostawiał wątpliwości co do autorstwa. Mógłbym się założyć, że za tą jedną kartką papieru kry- 45 ły się całe tomy, usprawiedliwiające jej wysłanie. Było to proste polecenie zakazujące użycia broni palnej i czasowo cofało udzieloną mi przez państwo licencję prywatnego detektywa. Ani słowa o pełnym lub częściowym zwrocie opłaty w wysokości dwustu dolców za przyznanie wyżej wymienionego prawa w takim to a takim stanie Ameryki. Roześmiałem się głośno. Złożyłem kartkę, włożyłem z powrotem do koperty i położyłem na stole. — Chcą mi utrudnić działanie. — Chcą, żebyś w ogóle się za to nie brał. Od dziś jesteś zwykłym obywatelem i kropka. Jeśli złapią cię z bronią w ręku, podpadniesz pod paragraf Sullivana. — Już raz tak było, pamiętasz? Velda pokiwała głową. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. — To prawda, ale wtedy zapomnieli o mnie. Wówczas ja też miałam licencję i zezwolenie na broń. Tym razem byli roztropniejsi. — Cwani chłopcy. — Bardzo cwani. — Zamknęła oczy, głowę ponownie oparła na poduszce. — Będziemy musieli się mocno napracować. — Nie my, panienko. Ja. — My. — Posłuchaj... Patrzyła na mnie. — Mikę, do kogo należysz? — Ty mi powiedz. Nie odpowiedziała. Podniosła powieki, a kiedy próbowała się uśmiechnąć, ujrzałem w jej oczach smutek. — Zgoda — przystałem. — Niech będzie „my". Jeśli za daleko wystawię głowę, będziesz przy mnie, żebym się w porę schował. — Podniosłem czterdziestkę piątkę 46 z podłogi, wyjąłem magazynek i wyłuskałem naboje. — Twój chłopak zaczyna się starzeć, przyjaciółko. Może staję się zbyt miękki? — Raczej przebieglejszy. Stanęliśmy przed takim zadaniem, że same mięśnie nie wystarczą. To wojna z potężnym mózgiem i tylko spryt może mu stawić czoło. Przynajmniej wiesz, że trzeba zmienić styl walki. — Tak... — Nie będzie łatwo. Uśmiechnąłem się. — Ale nie ma zmartwienia. Tymczasem wszyscy stają na głowie, żeby mnie odsunąć. Niektórzy mają własne powody, ale są tacy, którzy się boją, że zepsuję im zabawę. To też już było. I jeszcze raz się powtórzy. — Tylko tak bardzo się nie staraj. Siedem lat czekania na faceta, to dostatecznie długo — upomniała mnie Velda. — Chciałabym, żeby był w formie, kiedy wreszcie zmieni zdanie. — Obiecuję — odparłem, ale nie tak głośno, by mnie usłyszała. — Więc od czego zaczynamy? Jeden po drugim, powoli, wypuszczałem naboja spomiędzy palców. Leżały na dnie popielniczki, błyszczące, śmiercionośne, ale bezużyteczne. — Berga Torn. Zaczniemy od niej. Najpierw kartd choroby z zakładu. Chcę mieć jej życiorys i nazwiskd ludzi, z którymi się kontaktowała. To twoje zadanie. — A twoje? — Evello. Carl Evello. Coś go łączy ze sprawą, i tq robota dla mnie. Velda skinęła głową, monotonnie bębniąc palcami o oparcie fotela. — Będzie ciężko go rozgryźć. — Nikt nie jest łatwy. 47 — Szczególnie Evello. Należy do organizacji. Kiedy leżałeś w szpitalu, cały w bandażach, kilka osób dostarczyło mi o nim poufnych informacji. Nic szczególnego, głównie poszlaki, ale wyraźnie wskazują na coś, co może cię zainteresować. — Mianowicie? Spojrzała na mnie z półuśmiechem. Jak drapieżna samica, która przyzywa partnera i chce mu powiedzieć, co go czeka w legowisku. — Mafia — wycedziła. Poczułem dreszcz emocji. Zaczął się od nóg i szedł wyżej i wyżej. Żar i chłód budzące wściekłość i strach, nic więcej. Krew uderzyła mi do głowy, odchrząknąłem, ale słowa, które wypowiedziałem, brzmiały chrapliwie, jak nie moje. — Ci informatorzy wiedzieli, co mówią? — Nie wiedzieli. Podejrzewali, to wszystko. Ten aspekt sprawy interesuje FBI. — Tak... to ich interesuje. Chodziliby wokół takiej sprawy na paluszkach. Nic dziwnego, że nie chcą, żebym węszył. — Robisz za dużo hałasu. — Różne rzeczy się przytrafiają. Tak więc wszystko zaczyna się układać — ciągnąłem. — Oni wiedzą, że wchodzę do gry, ale nie mają pojęcia, jak ją rozpocząć. Mają nadzieję, że wykonam za nich pierwszy ruch. Nie zrezygnują, dopóki nie padną trupy. Lub ja zginę, bo jest to gra, która zawsze kończy się tak samo. Kategoria niewinności nie jest tu brana pod uwagę. Musi iść w parze z czyjąś winą. Usta Veldy drgnęły. — Może to i dobrze. Świat jest w sumie dziwny. Dzisiaj nie może być mowy o absolutnej niewinności. Zawsze będzie jakaś rzecz, którą ludzie spróbują ukryć. — 48 Przerwała i dotknęła palcem policzka. — Powiedz, jeżeli człowieka wiesza się za morderstwo, którego nie popełnił, kto jest winien? — Nie sądziłem, że nurtują cię takie wątpliwości. — Nauczyłam się od ciebie. — Więc dokończ za mnie. Delikatnie wyciągnęła papierosa. Był to gest pełen wdzięku i kobiecości, a jednocześnie dziewczęcej nieśmiałości. Jedwabistość jej ciała w kolorze bursztynu... Palce, ręka, ramię, cudowne płaszczyzny ciała jak na najpiękniejszym portrecie. W tym zapatrzeniu można było zapomnieć, że ta sama dłoń trzymała ziejącą! ogniem spluwę, która rozpruła pewnemu draniowi be-j bechy. — Niewinność zabarwiona winą opłaca się — po-j wiedziała. — Teraz ty będziesz przynętą, którą mają zamiar się posłużyć, aż coś zacznie brać. — Prawdopodobnie ma na tym skorzystać społe-j czeństwo. — Oczywiście. — Kąciki ust Veldy wygięły się w uśmiechu. — Ale nie czyń sobie z tego powodu wyrzutów. Kradną twój numer. Sam ich tego nauczyłeś wiele lat temu. Zacząłem przebierać palcami w nabojach, które leża ły na dnie popielniczki. Velda obserwowała mnie zza półprzymkniętych powiek. Chwila zastanowienia. Wyprostowała się nagle, rzuciła papierosy na krzesła i sięgnęła po płaszcz. Nie patrzyłem, jak wychodziła. Siedziałem i marzy-) łem o rzeczach, które chciałbym zrobić i jak chciałbyrq je zrobić, gdyby nie było świadków. W wyobraźni działem nalane twarze o szerokich szczękach. Wyobra-j żałem sobie tępy wyraz ich twarzy, kiedy kolbą czter dziestki piątki łamię im nosy. Myślałem o tej całej ośliz- 49 łej tajnej armii emigrantów, która szerzyła terror pod opiekuńczym skrzydłem mafii i śmiała się z naszych kodeksów i praw. Pragnąłem zobaczyć, jak będzie zmieniał się cwaniacki wyraz ich twarzy, gdy każdy poranek przyniesie wiadomość o śmierci ich kamratów. Velda nie musiała się zbytnio wysilać, aby odgadnąć moje myśli. Wiele razy widziała mnie w podobnym nastroju. Równie łatwo sprowadziła mnie na ziemię. — Chyba już czas, byś pokazał im parę nowych numerów — powiedziała łagodnie. Potem wyszła, a w pokoju od razu zrobiło się smutniej. ROZDZIAŁ 5 Siedziałem jeszcze przez chwilę. Wpatrywałem się w różnobarwne światła miasta, które jak w kalejdoskopie układały się na szybie w migotliwe, kolorowe wzorki. Szum za oknem przypominał monotonny pomruk potwora, który zdawał się szydzić z dziesięciu milionów ludzi, wpędzając ich w coraz większe tarapaty. Tak, ten potwór śmiał się z takich jak ja i ty. Był głosem kogoś, kto trzyma bicz i śmieje się przy każdym uderzeniu, by zagłuszyć krzyki swoich ofiar. Cichszy zagłuszał pojedyncze krzyki, głośniejszy — pełne przerażenia jęki. Siedziałem w pokoju i myślałem o ponurej statystyce. Tak wielu ludzi w każdej minucie ginie w nieszczęśliwych wypadkach, tak wielu odnosi rany lub umiera w każdej godzinie z powodu wyszukanych form przemocy. Ale lista nigdy nie była pełna. Iluż było nieprzytomnych ze strachu? Ilu dręczyła bezsenność, gdy zamartwiali się sprawami, jakimi nie powinni się wcale przejmować? Ilu zrozpaczonych rodziców zastanawiało się gdzie są i co robią ich dzieci? Ilu miało do czynienia z armią milczących ludzi, którzy polecenia wydawali 52 szeptem i albo likwidowali przeciwników, albo wyłudzali pieniądze zgodnie z niepisanym kodeksem? Wtedy zrozumiałem, czyj naprawdę był ten głos za oknem. Mafia. Monstrualna organizacja, która rządziła posługując się strachem. I wszystko uchodziło jej członkom na sucho. Mieli pieniądze, które ich chroniły. Czarna Ręka! Myślicie, że to żarty? Naprawdę sądzicie, że te wszystkie numery zniesiono razem z prohibicją? Wiele wdów, ma inne zdanie. Są też wdowcy. Tak jak powiedziała Velda — nie będzie to łatwa sprawa. Nie spytam przecież przechodnia, gdzie znaleźć samego szefa. Najpierw trzeba trafić na właściwą osobę, by zadać pytanie. Jeżeli w tym momencie jeszcze żyjesa — pytasz. Potem pytasz jeszcze raz i rozglądasz się czujniej, bo w każdej sekundzie może cię dosięgnąć kula lub nóż. Jeżeli choć raz ścieżki twoje i mafii skrzyżują się, bę^ dziesz już zawsze czuł dotyk jej ręki na ramieniu. A je żeli zrobisz ruch, choćby jeden niepewny ruch, by się spod tego uścisku wyrwać, już po tobie. Czasami czekasz dzień, dwa, nawet rok, ale już jakby cię nie było Jesteś martwy. W pewnym sensie to zabawne. Gdzieś na szczycie te góry stoi człowiek. To od niego promieniuje strach niby ze środka pajęczyny. Siedzi sobie na tronie; ruszy ręką i ktoś ginie. Odpowiada za to tylko jeden człowiek. Jeden miękk: tłuścioch. Uśmiechnąłem się wyobrażając sobie, co by taki face zrobił, bezbronny, pozbawiony władzy, na jedną minutę zamknięty w pokoju z kimś, kto nie darzy go sympatią Zdawało mi się, że widzę go za szybą, więc uśmiechną łem się szerzej, bo już wiedziałem, co mam zrobić. 53 Było późno, ale tylko zegar to wskazywał. Miasto ziewało i przeciągało się po kolacji. Deszcz ustał i tylko ciemne chmury na horyzoncie przypominały o ulewie. Powietrze było rześkie, a sznur taksówek na ulicy poruszał się na tyle wolno, że od razu udało mi się jedną złapać i pojechać do mieszkania Pata. Uśmiechnął się na mój widok i wymamrotał coś niezrozumiałego, gdyż w ustach trzymał plik kartek. Wprowadził mnie do pokoju i wziął mój płaszcz. Niby mimochodem rzucił okiem na marynarkę, by upewnić się, że nie mam pod spodem pasa z kaburą. — Napijesz się? — zaproponował. — Nie teraz — odparłem. — To tylko piwo imbirowe. Odmówiłem i usiadłem. Pat napełnił swoją szklankę, zajął bujany fotel, a wszystkie papiery włożył do koperty. — Cieszę się, że podróżujesz bez bagażu. — Sądziłeś, że będzie inaczej? — Wiedziałem, że postąpisz rozsądnie. Uwierz, to nie była moja decyzja. — Ale nie jest ci zbyt przykro? — Mówiąc szczerze, nie. — Popukał palcem w kopertę i spojrzał na mnie. — Będziesz miał zastój w interesach, ale chyba nie umrzesz z głodu. — Chyba nie — roześmiałem się. — Jak długo mam być w odstawce? Nie spodobał mu się ten śmiech. Wokół oczu zobaczyłem zmarszczki, które pojawiały się w chwili, gdy coś go gryzło. Odruchowo podniósł szklankę do ust, żeby jakoś ukryć wyraz twarzy, ale ja i tak go dostrzegłem. — Odwieszą cię, kiedy będą chcieli. Nie wcześniej. — Nie pójdzie im tak łatwo. — Nie? 54 Włożyłem papierosa do ust i przypaliłem. — Jutro możesz im przypomnieć, że prowadzę własny interes, płacę podatki i mam koneksje. Mój prawnik zna sędziego, który ma ochotę na proces pokazowy, i dopóki nie odbędzie się rozprawa, nikt nie będzie mi machał przed nosem jakimiś nakazami. — Powiedziałeś bardzo wiele słów. — Jasne i dobrze wiesz, o czym mówię. Nikt, nawet Biuro Federalne, nie będzie się mnie czepiało bezkar nie. Pat zacisnął palce na szklance. — Mikę... To nie jest zwykłe morderstwo. — Wiem. — Jak dużo? — Tyle samo, co przedtem. Ale sporo myślałem. — Jakieś wnioski? — Jeden. — Spojrzałem mu prosto w oczy. — Ma fia. — I co? — Nie okazał zdziwienia. — Mógłbym się przydać, gdybyście nie rzucali kłó< pod nogi. — Puściłem parę kółek dymu. — Nie musz( się odwoływać do moich akt. Znasz je dobrze. Nie ukry wam, że zastrzeliłem kilku facetów, ale społeczeństw< za nimi nie tęskni. Jeżeli twoi kumple myślą, że jesten tak głupi, by nieświadomie porywać się na coś, co mni( przerasta, powinni wrócić do szkoły. Nie mają w Wa szyngtonie ani jednego faceta, który byłby lepszy odi mnie... ani jednego. Gdyby mieli, zarabialiby wiece szmalu niż ja, ale nie łudź się, że pracują tylko dla tysfakcji. Jestem pewien, że robią bokami. — Masz o sobie nieliche mniemanie. — Muszę, przyjacielu, bo inni nie mają. Poza tyn ciągle żyję, podczas gdy inni ruszyli karawanen w ostatnią drogę. 55 Pat dopił do dna i zamieszał parę ostatnich kropli. — Mikę, gdyby to ode mnie zależało, ciebie i dziesięć tysięcy innych od razu skierowałbym do tej roboty. Mniej więcej tylu nam potrzeba. Ale jak na razie jestem zwykłym miejskim gliną i wykonuję rozkazy. Co mam dla ciebie zrobić? — Ty to powiedz. Tym razem roześmiał się. Jak za dawnych dobrych lat, kiedy nie przejmowaliśmy się niczym, a jeśli czegoś nienawidziliśmy, była to z pewnością ta sama rzecz. — Dobra, więc mam spełniać rolę twojej trzeciej ręki. Nieważne kto co powie, widzę, że i tak wchodzisz w tę sprawę. Skoro już tak ma być, lepiej skorzystajmy z twoich talentów, zamiast bez przerwy się o nie potykać. Uśmiech był szczery. W jednej sekundzie cofnąłem się o sześć lat. Oczy Pata lśniły blaskiem, a my pracowaliśmy ręka w rękę, pokonując wszystkie przeszkody. — Posłuchaj zatem uważnie, Mikę. Mnie też nie podoba się sposób, w jaki pracują chłopcy ze złotą odznaką, nie lubię, kiedy politykę miesza się z przestępczością, a niestety, tak dzieje się od lat. Już najwyższa pora, żeby coś zmienić. Całe lata musiałem słuchać ludzi, którzy twierdzili, że mafia jest nie do ruszenia. Prawie sam w to uwierzyłem. Niech tam, rzucę na szalę swoją karierę. Powiedz, co chcesz wiedzieć. Tylko nic nie rób na własną rękę, przynajmniej na razie. Jeżeli coś z tego wyjdzie, będę miał argument w ręku i może utrzymam posadę. — Zawsze będzie mi potrzebny wspólnik. — Dziękuję. A więc zaczynaj. — Informacje. Szczegółowe — powiedział Pat. Cały materiał leżał na jego kolanach. Opróżnił kopertę i przerzucił kartki. Lampa stała za jego głową i pod- 56 Mickey Spillant świetlała papier. Widziałem linijki tekstu — nie było ich zbyt wiele. — Znani kryminaliści, którzy mają powiązania z mafią — wycedził. — Typowe sprawy dowodzące skuteczności działania mafii i zaniedbań ze strony policji Dwadzieścia stron dotyczyło aresztowań, ale niewiele skończyło się skazaniem. Dwadzieścia stron morderstw kradzieży, handlu narkotykami i innych przewinień, aU schwytani to same płotki, dolne szczeble drabiny. Mo żemy wymienić parę grubych ryb, ale nie łudź się, to nie rekiny. Ci ostatni są facetami bez nazwisk. — Masz wśród nich Carla Evello? Pat zajrzał do raportów i rzucił je na podłogę z nie> smakiem. — Evello nigdzie nie figuruje. Nie wiadomo skąd ma pieniądze, a z płacenia podatków zawsze się wykpi. — Berga Torn? — Więc wracamy do morderstwa. Jednego z wielu — W tej sprawie mamy różne punkty widzenia. — Tak? — Berga miała szczególne znaczenie. Była tak waż na, że zmontowali dla niej ekipę fachowców. Nie każd) jest tak uprzywilejowany. Czego od niej chcieli? Pat zastanowił się, wzruszył ramionami i stwierdził — Niewiele o niej mamy. Przystojna, rozsądna, ak zamieszana w niezbyt eleganckie sprawki, jeśli wiesz o co mi chodzi. — Wiem. — Krążyły pogłoski, że przez jakiś czas była utrzy-manka Evella. Właśnie wtedy zgarniał największy szmal. Według tej samej pogłoski dał jej wówczas kopa Szefowie uznali, że byłaby pomylona, gdyby chciała ujawnić to, co wie. — Evello nie pozwoliłby jej odejść. 57 — Kiedy w grę wchodzą kobiety, faceci mogą kompletnie zgłupieć. — Uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. — Dokończ. — Agenci federalni nawiązali z nią kontakt. Była sztywna ze strachu, ale zasugerowała, że może sypnąć Evella. Zażądała czasu na uzupełnienie informacji i osobistej ochrony po ujawnieniu szczegółów. — Wspaniale. — Zgasiłem papierosa i usiadłem wygodniej. — Już widzę, jak Waszyngton przydziela jej goryla do ochrony. — Miała mieć maskę na twarzy w czasie zeznań przed komisją. — To by nic nie dało. Evello domyśliłby się po charakterze informacji, kto go sypnął. Pat skinął głową i kontynuował: — Dziewczyna się spłoszyła. Dwa razy nawiała ludziom, którzy mieli nie spuszczać z niej oka. Po miesiącu dostała ataku histerii. Lekarz zaordynował trzytygodniowy pobyt w zakładzie. Wstrzymano dochodzenie i przydzielono jej agentów ochrony do pilnowania zakładu. Wtedy uciekła i została zamordowana. — Tak po prostu. — Tak po prostu. Tylko, że ty się tam znalazłeś. — To miło z mojej strony. — To samo pomyśleli chłopcy z Waszyngtonu. — ... że zbieg okoliczności jest wykluczony. — Oczywiście. Oni nie wiedzą, że jesteś facetem, któremu takie historie się przytrafiają. Są ludzie, którzy nieustannie ulegają wypadkom. Ciebie kochają zbiegi okoliczności. — Ja też tak to widzę — przytaknąłem. — Jakie są szczegóły ucieczki? Wzruszył ramionami i potrząsnął głową. 58 Mickey Spillam — Trywialnie prosta sprawa. Dziewczyna zwinęła płaszcz i buty z pokoju pielęgniarek i wyszła głównym: drzwiami w towarzystwie dwóch sanitariuszek. Pada] deszcz i jedna z nich miała parasolkę. Wszystkie trzj schroniły się pod nią tak, jak to robią kobiety, które nic chcą zamoczyć włosów. Doszły razem do rogu, sanita riuszki wsiadły do autobusu, a dziewczyna poszła dalej — Przy bramie nie żądano przepustki? Skinął głową. — Jasne — powiedział z sarkazmem. — Przepustki zostały okazane. Te dwie je miały. Może strażnikowi wydawało się, że zobaczył trzecią. Przynajmniej tak twierdzi. — Przypuszczam, że któryś z agentów stał przy bra mie. — Zgadza się. Dwóch. Jeden w samochodzie, drugi przy murze. Żaden nie widział dziewczyny, a byli tam przecież po to, aby nikt nieupoważniony nie opuści budynku. Chrząknąłem znacząco. — Wydawało im się... — Nie dokończył. — No właśnie — zaśmiałem się. — „Wydawało im się". Ci faceci mają albo myśleć prawidłowo, albo nie myśleć wcale. To właśnie tacy odebrali mi licencję Ci sami faceci nie chcą, żeby im przeszkadzano. Bzdury. — Tak czy owak nawiała. Koniec. — Dobrze. Zostawmy to. Jaki kierunek działań obrała policja? — Było to morderstwo i rozpatrujemy je pod tym kątem. — Co donikąd nie prowadzi — dodałem. — Jak dotąd — odpowiedział zaczepnie. Uśmiechnąłem się i Pat poweselał. 59 — Odwal się. Od czego chcesz zacząć? — Gdzie jest Evello? — W mieście. — A inne kontakty mafijne? Pat zamyślił się przez chwilę. — W innych większych miastach, ale centrum operacyjne jest tutaj. — Obnażył zęby w nagłym grymasie. Jego oczy znieruchomiały, a w głosie pojawiła się nienawiść. — W ten sposób doszliśmy do końca pouczającej pogadanki o mafii. Wiemy jedynie, kim są i jak działają niektórzy z bossów. — Waszyngton nic nie ma? — Nawet jeśli ma — potrzebne są dowody. — Będziemy je mieć — powiedziałem pocieszająco. — To ogromna organizacja. Muszą mieć fundusze. Pat popatrzył na mnie jak na szczeniaka. — Tak, tak, jasne. Czy wiesz, w jaki sposób je gromadzą? Wyciskają forsę z ludzi, którzy boją się mówić albo mówić nie mogą. Prowadzą „działalność importową", która doprowadza do szaleństwa Wydział Do Zwalczania Przemytu Narkotyków. Maczają palce w każdym nielegalnym interesie, jaki istnieje i do tego mają ochronę polityków. Nie musiał mi o tym wszystkim przypominać. Wiedziałem, jak ten system działa. — Być może — odparłem. — Albo nikt do tej pory tak naprawdę się za to nie zabrał. Pat mruknął coś pod nosem, a potem stwierdził: — Nie powiedziałeś mi jeszcze, od czego zaczniesz. Wstałem z krzesła i otarłem twarz ręką. — Najpierw Berga Tom. Chciałbym dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Pat wyciągnął rękę, podniósł pierwszą kartkę z kupki leżącej na podłodze przy biurku. 60 Mickey Spillam — Zapoznaj się z tym. Na początek powinno wystar czyć. Bez zaglądania złożyłem kartkę na pół i włożyłem d( kieszeni. — Powiadomisz mnie, jeśli będziesz coś miał? — Jasne. Wziąłem płaszcz i ruszyłem do drzwi. — Mikę... — Tak? — Gramy do jednej bramki, pamiętaj. — Będę pamiętał. Postałem jeszcze chwilę przed budynkiem. Nie spie sząc się włożyłem papierosa do ust i jeszcze dłużej gc przypalałem. Chciałem, aby płomień zapałki oświetli dobrze moją twarz, potem zaciągnąłem się głęboko. Fa cet, który stał w bramie bloku po drugiej stronie ulicy drgnął. Udał, że właśnie wyszedł na zewnątrz i nie wi< jeszcze, w którą stronę ruszyć. Skręciłem we wschodnij stronę i tamten facet też się zdecydował. Skręcił m wschód. Zanim minąłem pierwszy blok, przeszedłem na drugi stronę ulicy, by ułatwić mu zadanie. Szefowie nie zwra cali pieniędzy za znoszone zelówki, więc nie było po^ wodu narażać chłopaka na straty. Minąłem trzy blok i doszedłem już prawie do stacji metra. Wypróbowałem parę starych numerów, dzięki którym siedział mi prawi* na karku. Tym razem przyjrzałem mu się z bliska i już miałem powiedzieć „cześć", żeby chłopaka ostatecznie pognę bić, kiedy poczułem koniec lufy pod żebrami i zrozumiałem, że to nie FBI. Był młody i nawet przystojny do chwili, w której się uśmiechnął. Krzywe i pożółkłe zęby zdradziły go — za- 61 bijaka w eleganckim ubraniu, który ma wykonać robotę bez fuszerki. Bez emocji w oczach — to doświadczony pracownik, któremu płacą za wykonanie roboty i który zna reguły gry. Zobaczyłem więcej zębów w uśmiechu i właśnie miał zamiar coś powiedzieć, kiedy gwałtownym ruchem rozerwałem poły jego płaszcza i rewolwer już we mnie nie mierzył. Próbował się odwrócić, żeby oswobodzić broń, ale krawędzią dłoni trafiłem go w szyję. Usiadł na chodniku, przytomny, ale niezdolny do wykonania żadnego ruchu. Wyjąłem mu rewolwer z dłoni, otworzyłem magazynek, wysypałem naboje do rynsztoka i rzuciłem mu broń z powrotem. Mrużył z bólu oczy. Były załzawione, tak jakby chłopak bardzo się wstydził. — Powiedz szefowi, żeby następnym razem przysłał prawdziwego mężczyznę — rzuciłem na pożegnanie. Poszedłem kawałek dalej i skręciłem w stronę stacji metra. Gubiłem się w domysłach, gdzie, do diabła, podziali się chłopcy z Waszyngtonu. Smutny chłopczyna, który siedział na chodniku, tym razem nie zarobi nawet na piwo. Od tej chwili będą wiedzieli, że do gry wszedł zawodowiec. Wrzuciłem dychę do obrotówki, wszedłem do metra, wyjąłem kartkę z kieszeni, rzuciłem na nią okiem i skierowałem się na peron. ROZDZIAŁ 6 Z Brooklynem dzieje się w nocy coś dziwnego. Nie jest po prostu jedną z wielu dzielnic. Zdaje się żyć własnym rytmem. Atmosfera tego miejsca jest podniecająca, nieuchwytna. Jadąc linią Brighton wysiadłem na stacji De Kalb i poszedłem prosto. Od człowieka, który stał na rogu uzyskałem informację, jak dojść pod interesujący mnie adres i w ten sposób minąłem jeszcze kilka bloków. Dom, którego szukałem, okazał się staromodnym budynkiem, reliktem z początku stulecia, a jego numer był wymalowany na drzwiach. Zdawał się patrzeć na ulicę szarymi, martwymi oknami. Tradycyjnie cztery schodki prowadziły w górę, do drzwi frontowych. Oświetliłem zapałką skrzynki na listy i znalazłem to, czego szukałem. Były tam nazwiska CARVER i TORN, ale ktoś przekreślił je ołówkiem i pod spodem napisał BERNSTEIN. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko cicho zakląć i nacisnąć ostatni guzik, ten z napisem DOZORCA. Oparłem się ramieniem o drzwi, usłyszałem brzęczyk, drzwi się uchyliły i wszedłem do środka. Kiedy podszedł, zobaczyłem połowę jego twarzy. Wystawała zza barczystego ramienia kobiety górującej 64 Mickey Spillam nad nim jak wieża i spoglądającej na mnie z niechęcią Jej włosy przypominały szarą miotłę, pozwijani w drobne węzełki na metalowych wałkach. Ciało wyle wało się spod szlafroka. Próbowała na tyle spowolnił oddech, by móc coś powiedzieć. Ręce duże i czerwon< z wystającymi kostkami wpijały się w biodra. Ach te kobiety. Człowieczek za jej plecami był śmier telnie wystraszony. — Czego tu, cholera, szuka? Nie wie, która godzina' — Zamknąć się — rozkazałem. Zamilkła. Oparłen się o futrynę. — Szukam dozorcy. — Ja jestem... — Dla mnie jest pani niczym. Pani powie mężowi żeby tu podszedł. Pani powie — powtórzyłem. Kiedy mężczyźni nauczą się być mężczyznami, daji sobie radę z kobietami. Spróbowała obdarzyć mnii głupawym uśmiechem, po czym odsunęła się na bok Mężulek wcale nie miał ochoty na rozmowę, ale w koń cu wysunął się do przodu, wypiął mizerny tors, żeb; wydać się większym, ale nic mu to nie pomogło. — Słucham? Podsunąłem mu pod nos odznakę, którą jeszcze nosi łem. Nic z tego faktu już nie wynikało, ale eleganck błyszczała i robiła wrażenie. — Bierz pan klucze. — Tak jest. Tak jest. Sięgnął za drzwi, zdjął pęk kluczy z haka i wyszedł ni korytarz. — Poczekaj chwilkę, ja zaraz... — odezwała się ko bieta. Stanął na palcach. — Ty będziesz czekać aż wrócę — nakazał. — Ja je stem dozorcą. — Odwrócił się do mnie i wyszczerzy zęby; żona za jego plecami zatrzasnęła drzwi. 65 — Słucham pana? — Mieszkanie Bergi Torn. Chcę je przeszukać. — Przecież policja już to zrobiła. — Wiem. — Dzisiaj odnająłem to mieszkanie. — Jest ktoś na górze? — Jeszcze nie. Mają przyjechać jutro. — Idziemy. Zawahał się, ale w końcu wzruszył ramionami i we-izliśmy na schody. Na drugim piętrze dopasował klucz lo zamka i otworzył drzwi na oścież. Pomacał ręką yzdłuż ściany szukając przełącznika, zapalił światło stanął obok mnie. Właściwie nie wiem, co spodziewałem się znaleźć, kaczej ciekawość zaprowadziła mnie do tego mieszka-lia. Przetrząsnęli je eksperci i jeżeli znajdowało się n nim coś, co było warte zabrania, z pewnością tego ne znajdę. Było to typowe mieszkanie, o jakim mówi iię, że jest funkcjonalne, nic ponad to. Kuchnia połażona z pokojem gościnnym, łazienka wciśnięta między lwie sypialnie, parę mebli zapewniało względny kom-ort. Nic ekstrawaganckiego, nic, co by rzucało się w oczy. — Czyje to rzeczy? — Wynajmujemy umeblowane mieszkania. To, co >an widzi, należy do właściciela domu. Przeszedłem do sypialni i otworzyłem szafę. Wew-lątrz było z pół tuzina sukienek i garsonka. Na podło-Ize kilka par butów. Komódka wypchana po brzegi. Jbrania dobrej jakości, w miarę nowe, ale widać, że nie upowane w drogich sklepach. Pończochy starannie rolowane i ułożone w górnej szufladzie. Obok cztery operty. W dwóch pierwszych zapłacone rachunki, trzeciej list z Kompanii Okrętowej Millburn, który nformował, że na liniowcu „Cedric" nie ma wolnych ~~- 66 Mickey Spillai kabin; wyrażano z tego powodu szczery żal. W ostai niej, cięższej od pozostałych — około dwunastu centc wek z głową Indianina. W innej szufladzie walały się n wpół zużyte szminki i inne drobiazgi, których kobiet potrafi sporo nagromadzić. Zaskoczyła mnie druga pialnia. Nie było tu prawie nic — pościelone łóżko, pui ta szafa, puste szuflady komody wyłożone starymi gazi tami. Dozorca przyglądał mi się bez słowa. Wróciłem c pokoju gościnnego. — Czyj to pokój? — wskazałem palcem pustą s pialnię. — Pani Carver. — A ona? — Wyprowadziła się... dwa dni temu. — Policja z nią rozmawiała? Skinął głową szybko i posłusznie. — Może dlatego się wyprowadziła. — Ma pan zamiar wynieść te rzeczy? — Chyba muszę. Czynsz zapłacono do przyszłej miesiąca, ale zapłacono z góry. Chyba nie będę mi kłopotów, jeśli wynajmę tak szybko. — Kto płacił? — Na umowie wynajmu jest nazwisko Torn. — P patrzył na mnie znacząco. — O to nie pytałem. — Dawała forsę osobiście. Popatrzyłem na niego ostro. Zaczął nerwowo mięt sić piżamę. — Ile razy, panowie, mam wam tłumaczyć. N wiem, skąd miała szmal. Chyba się nie puszczała i mieszkania na pewno nie robiła garsoniery, bo mc wścibska stara coś by wywęszyła. — Odwiedzali ją jacyś mężczyźni? 67 — Panie — westchnął. — W tej ruderze jest dwanaście mieszkań. Nie sposób spamiętać, kto wchodzi lub wychodzi, o ile nie zalega z czynszem i ma się na niego oko. Jeżeli miałbym powiedzieć wprost, to ona nie była jakąś tam latawicą. Pani, która dzieliła swoje mieszkanie z inną panią, płaciła, co była winna i nie sprawiała kłopotów. Jeżeli jakiś facet ją utrzymywał, to nie wychodził na swoje. Jeżeli chce pan wiedzieć, co myślę, to powiedziałbym tak: była czyjąś utrzymanką. Może obydwie. Mojej starej nie przyszło to do głowy, bo inaczej dałaby im kopa, to jasne. — W porządku — powiedziałem. — To wystarczy. — Dało to coś panu? — Przytrzymał drzwi. — Bardzo dużo. — Ale nie będzie żadnych...? — Dozorca nerwowo lizał wargi. — Spokojna głowa. Czy wie pan, gdzie znaleźć tę Carver? Rzucił mi szybkie spojrzenie pełne obaw. — Nie zostawiła żadnego adresu. To, co zamierzałem teraz powiedzieć, miało zabrzmieć dobitnie i oficjalnie. — Wie pan... kiedy ktoś jest na bakier z prawem, można wnieść oskarżenie. — Ojej, niech pan posłucha, gdybym wiedział... — Pomyślał chwilę, wzruszył ramionami i wydusił. — Niech będzie. Ale żona nie może się dowiedzieć. Dziewczyna dziś dzwoniła. Czeka na jakieś listy od swojego hłopaka i prosiła, żebym jej przesłał. — Westchnął głęboko. — Nie chce, żeby ktokolwiek wiedział, gdzie Jest. Masz pan ołówek? Wręczyłem mu jakiś ogryzek i skrawek koperty, na którym zapisał adres. 68 Mickey Spillan — Tak chciałbym choć raz zrobić coś pożytecznego Sądząc z głosu, dziewczyna ma nieliche kłopoty. — Nie chce pan oszukać prawa, tak, przyjacielu? — Chyba nie. — Więc postąpił pan słusznie. Ale lepiej tego adresi nikomu nie dawać. Spotkam się z tą panią, ale nie po wiem, jak ją znalazłem. Co pan na to? — Gra — odparł z ulgą. — Tak na marginesie, jaka ona jest? — Carver? — Tak. — Nawet ładna blondynka. Włosy jak śnieg. — Znajdę ją — powiedziałem na pożegnanie. Dom stał przy Atlantic Avenue. Mieszkanie znajd-wało się na trzecim piętrze, nad sklepem ze starzyzn i jedyną rzeczą, która wskazywała drogę, był smró< a nazwiska na wszystkich dzwonkach zdążył przybru dzić czas. W całkowitej ciemności nacisnąłem guzik trzy raz) Ponieważ nie usłyszałem, by cokolwiek dzwoniło, mi siałem zagłębić się w smród. To nie był zwykły odór. T coś ciepłego i płynnego poruszało się, pełzało w dół p schodach, łączyło z innymi zapachami, w końcu wyl< wało na ulicę. Czternaście schodków prowadziło na podest, poter krótki korytarz, następne schody i u samego szczyt drzwi. Tu na górze, zapach był inny, może nie świeższy ale oddychało się lepiej. Strużka światła pokazywafc gdzie jest próg i na odmianę — przy drzwiach nie byl worka ze śmieciami, o który można się było przewróci Zastukałem. Chwila oczekiwania. Zastukałem jeszci raz i w środku zaskrzypiały sprężyny. Cichy, spokojn głos spytał: 69 — Tak? — Carver? — Tak. — Głos był zmęczony. — Chciałbym z panią porozmawiać. Włożę wizy-ówkę pod drzwi. — Nie trzeba, proszę wejść. Odszukałem w ciemności klamkę, nacisnąłem i otworzyłem drzwi. Siedziała naprzeciwko mnie, skurczona w dużym krześle, a rewolwer, który trzymała w ręce, opierał się beztrosko na kolanie; nie miałem cienia wątpliwości, że wypali, jeśli wykonam jakiś nieostrożny uch. Carver nie była pięknością. Niska, zgrabna, ale niezbyt ładna. Ale czy kobieta może być ładna, kiedy rzyma spluwę w garści, nawet taka, która ma purpu-owe usta i włosy tlenione na biało. Czarny, aksamitny szlafrok zarysowywał kształt ciała; był jak ciemna otchłań pomiędzy bielą włosów i kapciami z futerka na nogach. Przyglądała mi się przez dobrą minutę, wodząc oczami od stóp do głów. Pozwoliłem się obejrzeć i zamknąłem drzwi. Może to, co zobaczyła zadowoliło ą, może nie. Nie odezwała się ani nie odłożyła broni. — Czekała pani na kogoś innego? — Nie wiem. Co ma mi pan do powiedzenia? — To, co powiem sprawi, że będzie pani mierzyć tą 'ukawką w inną stronę. — Nie wiem, przyjacielu, czy pozwolę panu tak dłu-;o mówić. — Mogę sięgnąć do kieszeni po papierosa? — Leżą na stoliku koło mnie. Proszę je wziąć. Wyjąłem jednego. Prawie odruchowo sięgnąłem do Peszeni po zapalniczkę, ale w porę się powstrzymałem, ięgnąłem po zapałki leżące obok paczki papierosów. 70 Mickey Spillar — Nie jest pani zbyt towarzyska. — Dmuchnąłei dymem w podłogę i zakołysałem się na palcach. Otwć lufy pistoletu niezmiennie mierzył w mój brzuch. -Nazywam się Mikę Hammer — zacząłem. — Jestei prywatnym detektywem. Byłem z Bergą Torn, kiedy j wykończyli. Spluwa drgnęła. Teraz patrzyłem prosto w otwć lufy. — Dalej — powiedziała. — Próbowała złapać okazję do miasta. Zabrałem j wykiwałem patrol, który jej poszukiwał. Po drodze sti ranował nas samochód. Jacyś bandyci chcieli mnie zi łatwić na amen, o mało nie strzaskali mi czaszki. Leżi łem z dziurą w głowie, kiedy rozpracowywali Bergę. Pi tem posadzili mnie za kierownicą obok ciała dziewczę ny i zepchnęli samochód z urwiska. Dla nich byłem godnym narzędziem, którym się posłużyli, by zatrz< prawdziwą przyczynę jej śmierci. Tylko że wszystk miało inny finał. — A jaki był ten finał? — Wyrzuciło mnie z samochodu. Jeśli pani chc mogę pokazać blizny. — Nie trzeba. Dalej patrzyliśmy na siebie, a lufa ciągle była wymi rzona między moje oczy. Z każdą chwilą jej otwór zd wał się powiększać. — Gdzie broń? — Gliny położyły łapę na spluwie i licencji dęte tywa. — Dlaczego? — Ponieważ wiedzą, że wchodzę w tę sprawę, a chi mnie trzymać z daleka. — Jak mnie pan odnalazł? 71 — Nietrudno znaleźć kogoś, jeśli się wie, jak szukać. Każdy mógłby to zrobić. Jej oczy rozszerzyły się na sekundę i nagle skurczyły. — Co będzie, jeśli panu nie uwierzę? Zaciągnąłem się głęboko i upuściłem niedopałek na podłogę. Nie pofatygowałem się, by go przydeptać nogą. Leżał na dywanie, a po pokoju rozszedł się swąd spalonej wełny. Poczułem, jak ściąga mi się twarz. — Posłuchaj, mała — wycedziłem. — Robi mi się niedobrze od tych ciągłych pytań. Mdli mnie od wymierzonych rewolwerów. Ten tutaj to już drugi dzisiejszej nocy i jeżeli natychmiast go pani nie odłoży, wybiję z pani te głupoty. To jak będzie? Nie wystraszyłem jej. Opuściła pistolet i położyła na kolanach. Carver była po prostu zmęczona. Zmęczona i zrezygnowana. Purpurowa linia ust wykrzywiła się w grymasie smutku. — Dobrze. Niech pan siada. Usiadłem. Na twarzy kobiety ujrzałem zdumienie, jej ciało wygięło się, wsunęła się głębiej w fotel. Jedna noga drgnęła, rewolwer upadł na podłogę i już tam został. — Kogo się pani spodziewała? — Na imię mam Lily. — Koniuszek języka, który zwilżył purpurowe wargi miał od nich nieco jaśniejszy odcień. — Kogo, Lily? — Zwyczajnie... ludzi. Czy... powiedziałeś prawdę? — spytała z nadzieją. — Nie jestem jednym z nich, jeśli o to ci chodzi. Po co przedtem przyszli? Napięcie zupełnie zniknęło z twarzy Lily. Zdawało się odpływać jak film, którego nigdy nie należało pokazywać. Buzia nabrała urody. Włosy przypominały śnieżną 72 Mickey Spillan burzę i podkreślały piękno twarzy. Oddychała głęboko a szlafrok przy każdym ruchu opinał się na piersiach — Szukali Bergi. — Zacznijmy od początku. Od ciebie i Bergi, dob rze? Lily zamyśliła się i cofnęła pamięcią w przeszłość. — To było przed wojną, poznałyśmy się wtedy. Za częłyśmy razem pracować jako fordanserki w tancbu dzie. Była to nasza pierwsza noc i jakoś przylgnęłyśmy do siebie. Po tygodniu zamieszkałyśmy razem. — Jak długo to trwało? — Około roku. Kiedy wybuchła wojna, miałam ju tego wszystkiego dosyć i poszłam do pracy do fabryk zbrojeniowej. Berga też rzuciła knajpę, ale jak zarabiał na życie, to jej sprawa. Miała dobre serce. Kiedy zacho rowałam, wprowadziła się do mnie i zaopiekowała. Po wojnie zamknęli fabrykę i straciłam pracę. Jakiś jej przyjaciel załatwił mi robotę w nocnym klubie w Jer sey. — Pracowała razem z tobą? — Robiła... inne rzeczy. — Miała kogoś na stałe? — Nie wiem. Nie pytałam. Mieszkałyśmy przez jaki czas znowu razem, chociaż to ona płaciła większość ra chunków. Musiała mieć niezłe dochody. — Lily przesta ła wpatrywać się w ścianę za moją głową i spojrzała m w oczy. — Wtedy zauważyłam w niej jakąś zmianę. — To znaczy? — Była... zastraszona. — Mówiła dlaczego? — Nie. Pytania kwitowała śmiechem. Dwa razy pró bowała zabrać się na statek do Europy, ale nie mogłi dostać biletu na ten, którym chciała płynąć, i nic z teg< nie wyszło. 73 — Tak się bała. Lily wzruszyła ramionami, co mogło znaczyć wiele i nic. — Problem narastał. Berga przestała w ogóle wychodzić z domu. Twierdziła, że nie czuje się dobrze, ale na pewno kłamała. — Kiedy to było? — Nie tak dawno, ale nie pamiętam dokładnie. — Nieważne. — Potem zaczęła trochę wychodzić. Do kina albo do sklepu. Nigdzie dalej. Wtedy przyszła policja. — Czego chcieli? -Jej. — Przesłuchać czy aresztować? — Raczej przesłuchać. Mnie też pytali o różne rzeczy, ale niczego nie wiedziałam. Tamtego wieczoru, kiedy wracałam do domu zobaczyłam, że ktoś mnie śledzi. — Na twarzy Lily pojawił się grymas. — Od tamtej pory był to codzienny rytuał. Nie wiem, czy już mnie tu odkryli czy nie. — Gliny? — Nie gliny. — Powiedziała te słowa cicho i spokojnie, ale nie mogła ukryć strachu. Wzrokiem błagała, żebym coś powiedział, ale chciałem, by sama wszystko z siebie wyrzuciła. — Policja przyszła jeszcze raz, ale Berga nic im nie powiedziała. — Lily zwilżyła usta językiem. Zlizała trochę szminki i zaczynał przebijać naturalny kolor warg. — Potem przyszli inni, ale nie policjanci. Wydaje mi się, że agenci federalni. Zabrali ją ze sobą. Zanim wróciła — przyszli tamci. Ostatnie słowo było wypowiedziane z nieokreślonym, głuchym strachem. Ręce Lily zacisnęły się w piąstki, ;i paznokcie wbiły w ciało. Oczy na chwilę zaszły mgłą, 74 Mickey Spillai potem rozjaśniły się, jakby moja rozmówczyni obawiał się, by się czymś nie zdradzić. — Powiedzieli, że zginę, jeśli komuś powiem, że byl — Podniosła rękę i zakryła usta. — Jestem zmęczon strachem... Głowa kobiety opadła do przodu łagodnie wstrząsć na łkaniem; Lily zbyt długo tłumiła je w sobie. Jaka jest na to wszystko pociecha? Jak im wszystkii powiedzieć, że będą żyli, skoro wiedzą, że kłamiesz, pc nieważ zostali naznaczeni piętnem śmierci? Wstałem i podszedłem do fotela, na którym siedział; popatrzyłem na nią przez chwilę i usiadłem na poręczy Wziąłem rękę, którą przyciskała do twarzy, ująłem d likatnie jej podbródek i pogłaskałem włosy białe ja śnieg. Były tak miękkie i delikatne, a kiedy palcem d< tknąłem policzka, uśmiechnęła się, zamknęła ocz i pozwoliła, by jej uroda ukazała się w całej krasi< Wyczułem zapach spirytusu do nacierania ciała, czyst zdecydowaną woń, która zdawała się oddzielać od za pachu perfum. Oczy duże i ciemne, łagodne owale pod delikatnyn brwiami, usta pełne i różowe, rozchylone w półuśmic chu. Łagodnie uścisnąłem jej ramię, odchyliła głow( rozchylając jeszcze bardziej wargi. — Nie umrzesz — powiedziałem. Nie były to właściwe słowa, bo usta, które były ta blisko moich, cofnęły się i czar prysł. Posiedziałem koł niej jeszcze chwilę, czekając, aż przestanie szlochać. Ni było łez do otarcia. Trwoga nie zostawia łez. To inn rodzaj strachu. — Co chcieli wiedzieć o Berdze? — Nie mam pojęcia — szepnęła. — Zmusili mni< żebym powiedziała wszystko, co o niej wiem. Kazali si przyglądać, kiedy przeszukiwali jej rzeczy. 75 — Coś znaleźli? — Nie... nie sądzę. Dlatego byli tacy wściekli. — Zrobili ci krzywdę? Całe jej ciało przeszył prawie niewyczuwalny dreszcz. — Bywało gorzej. — Podniosła oczy. — Byli odraża-ący. Teraz mnie zabiją, prawda? — Jeśli to zrobią, byłoby po nich. — Ale mnie to już nie pomoże. Skinąłem głową. Nic więcej mi nie pozostało. Wstałem, wyciągnąłem ostatniego papierosa, jaki został w paczce i postukałem nim o dłoń. — Czy mógłbym rzucić okiem na jej rzeczy? — Torba jest w sypialni. — Odgarnęła włosy. — W szafie. Wszedłem do pokoju, zapaliłem światło i otworzyłem szafę. Torba rzeczywiście tam stała, duża sakwa z brązowej skóry, która się wiele napodróżowała. Rzuciłem ą na łóżko, odpiąłem pasy i otworzyłem. Nie było w niej nic, za co można zabić człowieka. Chyba że motywem może być kilka starych albumów ze zdjęciami, trzy kroniki szkolne z liceum, trochę bielizny, bardzo skąpe kostiumy kąpielowe, kostium striptizerki i paczka starych listów. Sądziłem, że może w nich coś znajdę, ale przeważnie były to banalne odpowiedzi od przyjaciółki z datownikiem jakiegoś prowincjonalnego miasteczka w Idaho. Reszta to foldery reklamowe parowców i przewodnik po południowej Europie. Wepchnąłem wszystko z powrotem, zamknąłem torbę i wrzuciłem do szafy. Kiedy się odwróciłem, Lily stała w drzwiach z papierosem w ustach; jedną ręką przytrzymywała poły szlafroka w talii. Jej głos zabrzmiał obco, gdy zapytała: — Co mam teraz robić? Nakryłem jej dłoń ręką i przyciągnąłem do siebie. 76 Mickey Spillar, Palce były zimne, ale ciało ciepłe, jakby pełne oczek wania. — Masz dokąd pójść? — Nie — szepnęła. — Pieniądze? — Trochę. — Ubierz się. Ile ci to zajmie? — Kilka minut. Na ułamek sekundy twarz Lily zajaśniała nadzieja potem uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. — To... nic nie da. Poznałam już takich ludzi. Oni s inni. Znajdą mnie. Mój śmiech był krótki. — Tak czy owak trzeba im to utrudnić. Poza tym ni oszukuj się, że są tacy inni. W wielu sprawach są jak nr wszyscy. Też potrafią się bać. Nie chcę ani siebie, an ciebie bujać. Znasz reguły gry, więc jedyne, co nam zo staje, to podjąć wyzwanie. Zamilkłem, bo przyszło mi coś do głowy. — Wiesz co? Nie zdziw się, jeżeli będziesz żyła o wie le dłużej, niż ci się wydaje — powiedziałem. — Dlaczego? — Przypuszczam, że ci, którzy cię rozpracowują tai naprawdę nie wiedzą, czego szukają i dopóki nie znajdy jakiegoś śladu, nie mogą się pozbyć wszystkich ogni\* łańcucha. — Ale ja... ja nie mam pojęcia... — Niech sami się o tym przekonają — przerwałem — Wyjdźmy stąd jak najprędzej. Wepchnąłem Lily do sypialni. Popatrzyła na mnie, pełna szczęścia, potem nagle zesztywniała i zobaczyłem w jej oczach żywiołowe pragnienie, żeby mi w jakiś spo-i sób podziękować. Zamknąłem drzwi, zanim mogłabjj zrobić to, co przyszło jej do głowy. 77 Otworzyłem nową paczkę luckies. Rewolwer nadal eżał na podłodze, jak uśpiony kawał metalu na spło-wiałej, zielonej wykładzinie. Odbezpieczony, z odciągniętym kurkiem. Od pierwszej sekundy rozmowy byłem włos od przeniesienia się na tamten świat. Lily Carver nie bluffowała. Ubierała się prawie pięć minut. Usłyszałem, jak otworzyła drzwi, i odwróciłem się. To nie była ta sama Lily. Zobaczyłem inną kobietę — odprężoną i cudowną, jakby wyższą i pełną wdzięku. Z myślą o niej uszyto garsonkę z zielonej gabardyny, która podkreślała wykwintny kształt bioder. Gibkie nogi o skórze jak jedwab odrywały oczy patrzącego od piękna włosów, które wymykały się spod kapelusza. To już nie była zmartwiona, przerażona Lily. Ta Lily wzięła mnie pod ramię i mocno do niego przywarła. Jej twarz rozjaśniał cudowny uśmiech. — Dokąd pójdziemy, Mikę? Po raz pierwszy nazwała mnie po imieniu i spodobał mi się sposób, w jaki to zrobiła. — Do mnie — powiedziałem. Zeszliśmy na dół i znów byliśmy na Atlantic Avenue. Wyszliśmy ukradkiem na wypadek, gdyby ktoś stał na czatach, ale nawet gdyby tak było, i tak by nas nie dogonił. Pojechaliśmy metrem, potem taksówką pod same drzwi. Kiedy upewniłem się, że nikt nie kręci się przy wejściu, weszliśmy do środka. W sumie poszło gładko. Kiedy wjechaliśmy na górę, pokazałem jej zapasową sypialnię i kazałem od razu wskoczyć do łóżka. Uśmiechnęła się, wyciągnęła rękę, poklepała mnie po Policzku i westchnęła: — Od bardzo dawna nie spotkałam miłego mężczyzny, Mikę. Dziwne uczucie podniecenia tkwiło w niej jak nakrę- 78 Mickey Spillai cona sprężyna. Uścisnąłem nadgarstek Lily i zrozumit liśmy się bez słów. Jej usta zaczęły się rozchylać... Pc wstrzymałem je. A może ona powstrzymała moje? Sprężyna nakręcała się coraz silniej... potem pozwól łem jej odejść i wyszedłem z pokoju. Drzwi zamknęły się cicho, usłyszałem jakby wyszep tane: — Dobranoc, Mikę. Tej nocy wszedłem do gry. O trzeciej trzydzieści wii domość ta rozeszła się po knajpie na rogu Czterdziest Drugiej i Trzeciej Alei. Przed świtem będzie o tym gło no, a zanim nadejdzie noc, ktoś zrobi następny rucl Musi tak być. Gdziekolwiek byli, kimkolwiek byli, dotrze do nic wiadomość. Rozpoznają mnie i dowiedzą się, co ozns cza wyzwanie, które rzuciłem. Już nie będą czuli się ta pewnie. Może gdyby chodziło o kogoś innego, ale ch< dziło o mnie. Cwaniaczki. Banda sprytnych drani. Mają władz i pieniądze, którymi mogą przekupić rząd. Ale prze nastaniem świtu nie będzie ani jednego, który nie p< czułby dziwnego ścisku w brzuchu. Tym razem muszą wykonać ruch. Kości zostały rzi cone... Wróciłem do domu i zatrzymałem się przy pokoju L ly. Przez chwilę słuchałem jej regularnego, głębokieg oddechu. Sztachnąłem się ostatni raz, zgasiłem pei i ruszyłem do wyra. ROZDZIAŁ 7 Była już na nogach, kiedy zadzwonił telefon. Usłysza-em pobrzękiwanie naczyń w kuchni i doleciał mnie zapach kawy. — Jak tylko będziesz gotów — zawołała — chodź leść. — W porządku — odpowiedziałem i podniosłem słuchawkę. Głos był niski i miękki, o brzmieniu, jaki rozpoznałbyś nawet po milionie lat. Najlepszy sposób, żeby się rozbudzić. — Cześć, Veldo, co słychać? — Bardzo dużo słychać, ale nie są to rzeczy, o jakich chciałabym mówić przez telefon. — Masz coś? — Tak. — Skąd dzwonisz? — Z biura, to znaczy z miejsca, które powinieneś odwiedzić choć raz w tygodniu. — Wiesz, kochanie, jak sprawy wyglądają. Lily zajrzała przez drzwi, pomachała i pokazała na kuchnię. Skinąłem głową, zadowolony, że Velda nie widziała, jak sprawy wyglądają właśnie w tym momencie. 80 Mickey Spillał — Gdzie byłeś wczoraj w nocy? Dzwoniłam do póz na i teraz spróbowałam jeszcze raz. — Byłem zajęty. — Tak poza tym, dzwonił Pat. — Starała się, by jA>ył głos brzmiał naturalnie, ale kiepsko jej to wychodziłc Iziei — Pewnie powiedział za dużo. — Powiedział dostatecznie dużo. — Urwała. Słyszj łem jej oddech w słuchawce. — Mikę, boję się; — Nie trzeba, kotku. Wiem, co robię. Przecież mni znasz. — Mimo to boję się. Wczoraj ktoś próbował włama się do mojego mieszkania. Cicho zagwizdałem. — Co się stało? — Nic. Usłyszałam odgłos dłubania w zamku, al ten kto& musiał zrezygnować. Teraz cieszę się, że kazj łam zamontować dodatkowe zabezpieczenia. Przy dziesz? — Nie w tej chwili. — Powinieneś. Czeka fura korespondencji. Zapłać łam wszystkie rachunki, ale jest mnóstwo listów sowanych do ciebie. — Zajmę się tym później. Powiedz, dowiedziałaś si czegoś nowego? — Poniekąd. Chcesz to mieć teraz? — Natychmiast, kotku. Spotkamy się w Texan Ba za godzinę. — Będę. — Jeszcze jedno... masz swoją artylerię pod ręką? — Cóż... — Więc trzymaj ją w pogotowiu, ale tak, żeby nik nie widział — poinstruowałem Veldę. — Zrobione. — Dobrze. Łap taksówkę i jedź. MIERTELNY POCAŁUNEK 81 — Będę za godzinę. Odłożyłem słuchawkę, wyskoczyłem z łóżka i wzią- m szybki prysznic. Kiedy wszedłem do kuchni, stół nakryty, a na twarzy Lily gościł uśmiech pełen na- iei. Jedzenia na stole starczyłoby dla kilku drwali, adłem, dopóki na stole nie zaczęło się robić pusto, rozprawiłem się z drugim dzbankiem kawy. Lily wręczyła mi świeżą paczkę lucky strikes, przy-rzymała zapaloną zapałkę i uśmiechnęła się jeszcze raz, ciedy usiadłem wygodnie w fotelu. — Najadłeś się? — Chyba żartujesz. Jestem mieszczuchem, zapom-liałaś? — Ale na takiego nie wyglądasz. — A na jakiego? Nie spieszyła się z odpowiedzią. Oceniała mnie wzro-ciem. Z początku było to nawet zabawne, ale po chwili rozumiałem, że nie chodzi o żarty. W jej oczach było akieś pragnienie, którego nie potrafiłem określić. Nagle miana. Przez ułamek sekundy zdawała się być obłędnie , ale próbowała to ukryć pod wymuszonym miechem. — Wiesz, Mikę, chyba jesteś miłym facetem. Nie potkałam takich wielu. Obawiam się, że wywierają na nnie zbyt duże wrażenie. — Jesteś w błędzie. Kiedyś wydawało mi się, że iie ma we mnie nic sentymentalnego, ale czasami sam iie wiem. W tej chwili jesteś dla mnie bardzo ważna dlatego inaczej mnie oceniasz. Niech ci tylko nie >rzyjdzie do głowy jakiś numer, bo od razu wydam ci i inny. Uśmiechnęła się. — Stawiasz sprawę jasno. Wrzuciłem peta do pustej filiżanki, zasyczał i zgasł. adn przerażona, 82 Mickey Spillai — Chyba się starzeję. W tym interesie lata biegn o wiele szybciej. — Mikę... Domyślałem się, co chciała powiedzieć. — Nie będzie mnie przez jakiś czas. Nie wiem, ja długo. Prawdopodobnie nikt tu nie przyjdzie, ale żeb bez potrzeby nie nadstawiać karku, nie otwieraj nik( mu. Jeżeli usłyszysz klucz w zamku, to będę ja. Ni zdejmuj łańcucha, dopóki nie uchylę drzwi, wyjrzy upewnij się i dopiero wtedy otwórz. — A jeżeli zadzwoni telefon? — Niech dzwoni. Jeśli będziesz mi potrzebna, zi dzwonię do dozorcy, poproszę, żeby dwa razy nacisn dzwonek, i wtedy zadzwonię. Jasne? — Jasne. — No to trzymaj się, dopóki nie wrócę. Puściła do mnie filuterne oczko, potem był delikati teld pocałunek, który przesłała mi przez cały pokój. By wartki elegancko ubrana — piękna lalka o białych włosach i: śmiesznymi oczami, które zbyt dużo widziały. Wygląd ło na to, że dopiero teraz jest szczęśliwa. Zszedłem na dół. Poczekałem aż napatoczy się t ksówka i wskoczyłem do środka. Kiedy dojechaliśn do Texan Bar, brakowało jeszcze dziesięciu minut c umówionej godziny, więc pokręciłem się po ulicy, di póki nie przyjechała taksówka z Veldą. Wysiadanie z taksówki jest jedną z tych rzeczy, któi większość kobiet nie potrafi robić. Ale nie Velda. specjalnego wysiłku potrafiła zrobić z tego przedstawi nie. Kiedy się na nią patrzyło, było wiadomo, że n wysiada z taksówki, ale robi wejście na ulicę. Chocii tak naprawdę nic nie było widać, miała tyle do pokaz nia, że nikt nie odszedłby zawiedziony. Odwróciła się, uśmiechnęła szelmowsko ujmując MIERTELNY POCAŁUNEK 83 ; ramię i uścisnęła na znak, że jest szczęśliwa jak nigdy rzedtem, iż mnie widzi. Jakiś stojący obok człowiek westchnął mrucząc coś o facetach, co mają fart. W Texanie wybraliśmy najbardziej zaciszne miejsce tyłu sali, zamówiłem lunch dla Veldy i piwo dla sie->ie. Wtedy wyjęła z torebki kopertę i wręczyła mi ją. — To wszystko, co udało mi się zdobyć. Kosztowało lwieście i obietnicę odwzajemnienia przysługi... gdyby o było konieczne. — Ty miałabyś się odwzajemniać? Twarz Veldy pociemniała i wykrzywiła się w uśmie-;hu. — Nie. Ty. Otworzyłem kopertę i wyciągnąłem kartki papieru, 'ierwsza z nich to odręcznie pisana kopia karty zdro-via z zakładu, reszta — fragmenty z życia Bergi Torn. a wywiązała się z zadania. Na końcu ostatniej i była lista nazwisk. Znalazł się tu Evello, jak również kongresman Gey-ey. Na samym końcu figurował Billy Mist i kiedy vskazałem palcem jego nazwisko, Velda powiedziała: — Była z nim przez jakiś czas. Widywano ich razem, e przy każdej okazji uwaga wszystkich skoncentrowała była na nim... nie na niej. — Masz rację — powiedziałem cicho. — Wszyscy >atrzą na Billy'ego. Zaczyna mi to wyglądać nieprzy-emnie. — Mikę... — Wystukiwała paznokciami rytm na 'łacie stołu. — Kim jest Billy Mist? Odchrząknąłem, wziąłem papierosa i zapaliłem. — Trzeba się cofnąć w dość odległą przeszłość. Narwano go wtedy Billy Kid i miał pewnie tyle samo na-;i?ć na rewolwerze, co jego pierwowzór, jeżeli w ogóle stnieje jeszcze ten zwyczaj. Tuż przed wojną zszedł 84 Mickey Spilh z przestępczej ścieżki. Przynajmniej pozory o ty świadczyły. Był zaplątany w różne nieczyste spraw ale niczego mu nie udowodniono. — Więc? — Jego związki z mafią są znane. Stoi nawet dc wysoko w hierarchii. Twarz Veldy przybladła. — A niech to! — Dlaczego? — Dziś rano Eddie Connely spotkał się ze m w restauracji u Tosciego. Miał parę informacji. On szcze jeden dziennikarz rozpracowywali tę Torn i mi dostęp do akt policyjnych. Problem w tym, że wic szość informacji musieli zachować dla siebie i byli z go powodu bardzo zawiedzeni. W każdym razie Ed( wymienił nazwisko Mista i pokazał mi go palcem. S przy barze, więc musiałam odwrócić głowę, by mu przyjrzeć. W tym samym momencie on też się zauważył, że go obserwuję i zrozumiał to opacznie. O stawił drinka, podszedł i zrobił najbardziej obleś propozycję, jaką w życiu słyszałam. Tego, co mu odp wiedziałam, nie powtórzyłaby żadna dama. Eddie i je kumpel zzielenieli, a ten cały Mist mało nie wał. Po tym wszystkim Eddie stał się małomówny, pił kawę, zapłacił i wyszedł razem z kumplem. Czułem, że było widać moje zaciśnięte zęby. ucisk w piersiach i w głowie zaczęło mi wirować, strzegła to. — Spokojnie, bracie. Wyplułem papierosa i nie odzywałem się przez crn lę. Billy Mist, ten pajac strzyżony w kancik ze słoiki< brylantyny wtartym we włosy. Twardziel, który brał, chciał, kiedy tylko chciał. Elegant z dużą forsą i mc nymi plecami. odwró( ia 85 Kiedy uporządkowałem myśli, przymrużyłem oczy. — Kotku, nigdy więcej nie mów, że to ja jestem face-em, który szuka guza. — Aż tak źle, Mikę? — Wystarczająco źle. Mist nie z tych, co zapomina-ą. Puści płazem wszystko z wyjątkiem uszczypliwych lwag na temat jego męskości. — Potrafię zadbać o swoje sprawy. — Kochanie... żadna kobieta nie potrafi zadbać ) swoje sprawy, z tobą włącznie. Będziesz ostrożna, jrawda? Obdarzyła mnie uroczym uśmiechem. — Zmartwiony? — Oczywiście. — Kochasz? — Tak, kocham cię, ale taką, jaką cię widzę, a nie aką, kiedy rozprawi się z tobą Mist. — Położyłem rękę a jej dłoni. — W porządku — zażartowałem. — Nie >otrafię być romantyczny tak wcześnie rano i w takim niejscu. — Nie dbam o to. Siedziała naprzeciwko mnie wysoka i wyprostowana, włosy opadały na szerokie ramiona jak wodos-połyskujący w pełni księżyca. Miała w sobie jakąś wierzęcą dzikość, kiedy tak patrzyła: oczy zdawały się ć mnie na wylot, usta o wyrazistym rysunku, wilgotne wargi jak karminowy kwiat skrywały ówne, białe zęby. Powtórzyłem jeszcze raz to, co chciała usłyszeć, i te-az zabrzmiało to inaczej. Zacisnęła mocniej palce na nojej dłoni. Taki facet jak ja nie może długo wytrzy-nać podobnego spojrzenia. Potrząsnąłem głową, oswo-'odziłem rękę i wróciłem do raportu, który przygoto-vała. wykork Czarne >ad :wi( Czuł< >rzenikać Sp )ełne 86 Mickey Spillm — Nie odbiegajmy od tematu — powiedziałem. Zi śmiała się cicho, ale wiem, że myślała tak samo. -Mamy tu cztery nazwiska. Co powiesz o pozostałyc trzech? Velda pochyliła się przez stół, by zobaczyć, które ni zwisko pokazuję, i musiałem opuścić wzrok z zawst; dzeniem. — Nicholas Raymond był starym adoratorem Ber Torn. Chodziła z nim przed wojną, zginął w wypadk samochodowym. Nie było tego dużo, ale pozbieranie takich szczegi łów wymaga czasu. — Skąd wiesz o tym wypadku? — Od Pata. Policja też ma te szczegóły. — Pat idzie na całego, prawda? — Następna informacja także jest od niego. Walt McGrath był jej kolejnym amantem. Utrzymywał przez jakiś rok w czasie wojny. Miała mieszkanko i Riverside Drive. — Ten Walter to miejscowy? — Nie, z innego stanu, ale wtedy często przyjeżdż do miasta. — Interesy? — Drewno. Również jakieś machlojki ze stalą. Je notowany. — Podniosłem brwi. — Jedno oszustwo pi datkowe, dwa aresztowania za zakłócanie porządki jedno skazanie i jeden wyrok z zawieszeniem za posi danie broni. — Gdzie jest teraz? — Niedawno był w mieście. Przez miesiąc przyjm< wał zamówienia na dostawy drewna. — Sympatycznie. Velda przyznała rację. — A kim jest ten Leopold Kawolsky? 87 Velda zmarszczyła brwi, jej oczy pociemniały. — Nie bardzo mogę się połapać. Eddie dał mi cynk, że tuż po wojnie Berga miała swój numer w nocnym klubie i pewnej nocy, kiedy zamykano lokal, wywiązała się o nią burda uliczna. Ten Kawolsky dał w zęby paru facetom, którzy się jej czepiali. Przypadkiem przyplątał się fotograf, który pstryknął fotkę na pierwszą stronę popołudniówki. Była to zwykła sensacja dnia, ale zdjęcie i nazwisko utkwiło Eddie'emu w pamięci. Podobne wydarzenie nastąpiło miesiąc później. Jeden z chłopaków, którzy robią zdjęcia w nocnych klubach, utrwalił to na kliszy i sprzedał do gazety. Dlatego Eddie tak dobrze zapamiętał dziewczynę. — Facet, kochanie... co z facetem? — Już do niego przechodzę. Na zdjęciach wyglądał jak bokser. Zadzwoniłam do działu sportowego jednego z pism i odnaleźli jego nazwisko. Kawolsky występował na ringu jako Lee Kawolsky, rokował nadzieje, dopóki nie złamał ręki w czasie treningu. Półtora miesiąca po ostatniej ulicznej burdzie Lee został potrącony przez ciężarówkę i zmarł. Ponieważ w tej jednej sprawie mamy dwa zgony w wypadkach samochodowych, poszłam do firmy ubezpieczeniowej i dokładnie sprawdziłam akta. Wygląda, że były to ewidentnie nieszczęśliwe wypadki. — Ewidentnie — powtórzyłem. — Tak właśnie miały wyglądać. — Chyba nie masz racji, Mikę. — Jestem przekonany. — Jak wolisz. Rzuciłem okiem na wyciąg z karty pacjenta, ale złożyłem dokument, zanim dobrnąłem do końca strony, i włożyłem go do koperty. — Streść, o co tu chodzi. — Berga zgłosiła się do doktora Martina Soberina 88 Mickey Spillan na badania. Stwierdził wyjątkowe pobudzenie nerwów i zalecił wypoczynek. Oboje byli zgodni co do koniecz ności pobytu w zakładzie, do którego została skierowa na. Badania potwierdziły rozpoznanie doktora Soberin i to wszystko. Miała tam spędzić około czterech tygod ni. Za leczenie zapłaciła z góry. Nic nie trzymało się kupy. Dwa końce zagadki odda lały się od siebie zamiast łączyć. Łączyć? Do diabfc wszystko było zagmatwane, bez sensu i logiki. — A ten kongresman Geyfey? — Nic szczególnego. Widywano go z Bergą na kilk spotkaniach wyborczych. Facet nie jest żonaty, wię w tym sensie jest czysty. Szczerze mówiąc, nie jesten pewna, czy cokolwiek o niej wiedział. — Coraz gorzej. — Spokojnie, dopiero zaczęliśmy. Co Pat ci o ni powiedział? — Wszystko masz napisane. Prawdopodobnie na lepsze kawałki trzymają dla siebie. Poza związkien z Evello, nie wyróżniła się niczym szczególnym jak rt dziewczynę o takim temperamencie. Urodziła si w Pitsburgu w 1920. Ojciec był Szwedem, matk Włoszką. Dwa razy odwiedzała Europę; pojechała d Szwecji, kiedy miała osiem lat i do Włoch w 1940. Pra ce, które podejmowała, nie dawały tyle pieniędzy, ii wydawała. Ale taka dziewczyna łatwo mogła sobie po radzić. — Więc kluczem jest Evello? — Tak, na pewno on — powiedziałem. Popatrzył na mnie i zaczęła szybciej oddychać. — Jest w No wyr Jorku. Pat da ci adres. — A więc jest mój? — zapytała. — Dopóki ja się do niego nie dobiorę. — Jakie mam zadanie? MIERTELNY POCAŁUNEK 89 — Musisz powęszyć. Najlepiej, jeżeli ktoś cię przed-tawi, a Evello sam zrobi resztę. Dowiedz się, kim są ego znajomi. Twarz Veldy pozostała poważna, ale w oczach roz->łysły figlarne ogniki. — Myślisz, że mi się uda? — Nie może ci się nie udać, kochanie. Gdzie trzy-nasz maszynkę? Nastrój prysł. — W kaburze z ramienia. Z lewej strony, jest nisko irzypięta. Nikt nie zauważy. — Nie mogą. Dokończyliśmy jedzenia. Po wyjściu na ulicę Velda ysiadła do taksówki z takim samym artyzmem, z jakim wysiadła. Kiedy pojazd zniknął za rogiem, przeszył nnie dreszcz na myśl, dokąd jedzie. Zatrzymałem następną taksówkę. Podałem adres w Brooklynie z pole-;eniem, żeby kierowca zatrzymał się najpierw przy \tlantic Avenue. Interesującą mnie odpowiedź otrzy-nałem, jak tylko podjechaliśmy. Nazwisko jeszcze figu-owało na liście lokatorów, ale sąsiedzi powiedzieli, że wyprowadziła się w nocy i mieszkanie jest puste. Furgonetka z rzeczami nowego lokatora właśnie parkowała )od drzwiami. Drugi adres, w Brooklynie, należał do emerytowanego dziennikarza, który odszedł z fachu dziesięć lat te-nu. Miał czterdzieści dziewięć lat, ale wyglądał na sie-iemdziesiąt. Jego twarz przecinała blizna, która ciągnę-a się od kącika oka do ucha i w dół do ust. Koszula krywała trzy dołki w brzuchu i trzy większe różowe 'lizny na piersiach. Jedna ręka była sparaliżowana od °kcia. Nie odszedł z własnej woli. Zdaje się, że napisał iedyś demaskujący artykuł o mafii. Kiedy wyszedłem od niego w dwie godziny później, 90 Mickey Spillai dźwigałem pod pachą grubą teczkę z dokumentam która warta była z dziesięć tysiączaków dla każdeg pisma goniącego za sensacją. Dostałem ją za darm Złapałem następną taksówkę. Bezpiecznie dotarłem d sklepu, który prowadził jeden z moich kumpli. Na z pleczu uważnie przejrzałem zawartość teczki, zapaki wałem i odesłałem pocztą człowiekowi, który mi ją pi życzył. Poszedłem do baru, żeby przy piwie przemyśli wszystkie fakty. Usiłowałem nie patrzeć na własne 01 bicie w lustrze za barem, ale nic z tego nie wychodzili Moja twarz to nie był przyjemny widok, więc usiadłe z tyłu baru — bez luster. Miałem nazwisko Evella. I Mista. Na początku bj zwykłymi gnojkami, ale szybko robili postępy. Fac z Brooklynu mówił, że nie ma świeżych informac a najprawdopodobniej chłopcy objęli nowe rewir Zostali awansowani. Teraz muszą rządzić miastei Wielu nazwisk nie znałem, ale wkrótce je poznam. Ni też nie wiedział, kto jest królem. Nawet się nie domy lali. Ważni? Jasne, że byli ważni, ale również do ty< najważniejszych dotrze wiadomość o mnie. Myślałe o tym i zastanawiałem się, czy już usłyszeli o moi wyzwaniu. Nagle do baru wszedł Myszka Basso. Zdjęcia typków takich jak Myszka można zobacz; w gazetach, kiedy policja zarzuca sieci. Z ich twar: możesz odczytać aktualny stopień własnej popularność Oblicze Myszki było dla mnie sygnałem, że jeste trefny. Dowiedziałem się również, że nie cieszę się p pularnością. Myszce wystarczył jeden rzut oka w moją stronę i ji patrzył na drzwi. Zniknąłby, gdybym akurat w ty momencie nie sięgał do kieszeni płaszcza po papieros Trudno powiedzieć, czy zbladł, raczej zzieleniał, a g< 91 kiwnąłem głową, żeby się zbliżył, nie podszedł, ale się podkradł chyłkiem. — Cześć, Myszka — rzuciłem. Kąciki ust Myszki wykrzywiły się w nieszczerym uśmiechu, po czym opadł na siedzenie mając nadzieję, że nikt nie zauważył z kim siada. Papieros trząsł mu się w palcach, wyłuskał zapałkę, którą zapalił pod blatem stołu. — Panie Hammer, pan i ja naprawdę nie mamy sobie nic do powiedzenia... — Może dobrze się czuję w twoim towarzystwie, Myszko. Zacisnął wargi i dużo wysiłku kosztowało go udawanie, iż nie patrzy na moje ręce. — Nie jest pan człowiekiem, z którym należy się pokazywać — wybąkał pod nosem. — Kto tak twierdzi? — Mnóstwo ludzi. Pan ma bzika, panie Hammer ... — Odczekał chwilę, żeby zobaczyć jak zareaguję na to oświadczenie, a kiedy nic się nie stało, kontynuował: — Jak zwykle chce pan popełnić samobójstwo i wkrótce na dużym palcu u nogi przyczepią panu karteczkę: „Zmarł przed przybyciem policji". — Myślałem, brachu, że jesteśmy przyjaciółmi. — Ugryzłem kanapkę i patrzyłem, jak się nerwowo wierci. — Dobra, oddał mi pan kiedyś przysługę. Ale to nie znaczy, że jesteśmy kumplami. Szukasz pan guza, fajnie, ale beze mnie. Ja kocham spokój, taki już jestem. — Jasne. Twarz Myszki zmieniła się jeszcze bardziej pod naporem ironii w moim głosie. — Jestem kanciarzem, no i co z tego? Nie lubię strzelaniny. Drobny ze mnie kartofelek i to mi odpowiada. 92 Mickey Spillan Nie wykańcza się ludzi za to, że są drobnymi kartofel kami. — Chyba że ktoś zobaczy, jak rozmawiają z dużym kartofelkami. — Wyszczerzyłem zęby. To go załatwiło na całego. — Nnnie, proszę nie drwić ze mnie. Do niczego ni jestem panu potrzebny. A nawet gdyby było inaczej, ni nie mam do zaoferowania. Czyli odwal się pan. — Co w trawie piszczy, Myszko? Ze dwa razy zlustrował całą salę, zanim zatrzyma wzrok na mnie. — Pan wie. — Niby co? — Ma pan ochotę zrobić z kogoś miazgę. — Z kogo? — Odpowiedź mnie nie interesowała Chciałem tylko, żeby sam mi powiedział. — Z mafii — wyszeptał. Oczy wylazły mu n wierzch, rękami kurczowo trzymał się stołu, a papieros który wypadł mu z ust, wypalał dziurę w obrusie. -Jesteś pan wariat. Wszyscy dostali kręćka na pańskii punkcie, a pan jesteś jak trucizna. To prawda, że plam jesz pan jakąś robotę? Jeśli tak, to radzę dać sobie spc kój. To pewne kłopoty. Charlie Max i Sugar... — zj milkł z szeroko otwartymi ustami. — Wystękaj, Myszko. Może nie przypadł mu do gustu sposób, w jaki przj pierałem go do muru. Przestał wybałuszać oczy, zaczj nało mu się robić niedobrze. — Wydają zaliczkę wzdłuż nadbrzeża. — Spieszy im się? Ledwie słyszałem jego głos. — Obstawiają bary i gdzieś dzwonią. — Nie tracą czasu. — Najwidoczniej czeka premia. 93 Myszka nie był tym samym facetem, który wszedł do baru. Na niczym mu nie zależało. Puścił farbę, a jeśli dowiedzą się o tym — jest trupem. Sięgnął po resztki papierosa, spróbował tchnąć w niego życie, ale bezskutecznie. Wyciągnąłem następnego z paczki i poczęstowałem Myszkę. Trzęsły mu się ręce. Przypalił po paru sekundach i zapatrzył się w płomień zapalniczki. — Nawet pan nie masz pietra, co nie? — Popatrzył na swoje ręce i znienawidził siebie za to, co zobaczył. — Też tak chciałbym. Co powoduje, że jestem takim facetem, panie Hammer? — Faceci tacy jak ja. Mogłem siebie znienawidzić za to, co powiedziałem. — Jeden człowiek — pokiwał głową. — Tylko jeden mocny człowiek i wszyscy dostają bzika. Gdyby chodziło o kogoś innego, nawet burmistrza, nie mrugnęliby okiem, a z pańskiego powodu dostają kręćka. Rozsyłają wici, pieniądze przechodzą z ręki do ręki. Dwaj najlepsi strzelcy w mieście przeczesują knajpy szukając pana, a pan siedzi tu sobie jak gdyby nigdy nic. Znają pana, panie Hammer, i muszą coś o panu wiedzieć. To dlatego Charlie Max i Sugar Smallhouse dostali tę robotę. Oni niczego nie wiedzą. To chłopcy z Miami. Normalnie postawiłbym na takiego twardziela jak pan, tylko że tym razem jest inaczej. Przerwał i patrzył, co ja na to. — Wcale nie jest inaczej. — Sam pan zobaczysz. Dostrzegł moje zęby w uśmiechu i przeszył go dreszcz. — Świat kręci się dalej — wyjaśniłem. — Od dziś aż do końca będą żyli w ciągłym napięciu, nigdy nie wyjdą w pojedynkę na ulicę. W końcu będę ich miał. Dotrę do samego wierzchołka. Dowiem się, kim są, a kiedy już to 94 Mickey Spillai nastąpi — zabiję ich. Chodzi mi o tych, którzy pociągj ją za sznurki w mafii. Królowie, rozumiesz. Ich chcę. -Uśmiechałem się coraz szerzej. — Widzisz, zgładzi setki ludzi, ale tym razem zginęła niewłaściwa kobieti Próbowali zabić mnie i zniszczyli mój samochód, d którego byłem szczególnie przywiązany. Zapłacą za t Myszka milczał. Wstał powoli. Skinął mi głową, c miało oznaczać „na razie". Odprowadziłem go wzrc kiem do drzwi. Myszka otworzył drzwi. Stanął chodniku, po czym ruszył przed siebie, nie patrząc ai na lewo, ani na prawo. Wstałem od stołu, zapłaciłei i wziąłem resztę na telefon. Pat był w domu. — To ja, przyjacielu. Velda wspomniała, że dotar do ciebie jakieś pogłoski. — Chyba brakuje ci piątej klepki. — Jego głc brzmiał z oddali. — Szukają mnie. Charlie Max i Sugar Smallhous — Mają niezłą reputację. — Tak mi doniesiono. A dokładniej? — Pracują razem. Obydwaj są zabójcami, ale Sugi lubi się trochę przy tym pobawić. Max raczej się prz gląda. — W takim razie ja przyjrzę się Maxowi. Co jeszczi — Charlie Max to były gliniarz. Może pozostał m sentyment do noszenia broni na biodrze. — Dzięki. — Nie ma za co. Odwiesiłem słuchawkę. Cóż, armia milczących lud musiała przestać milczeć. Nie znałem ich, ale oni zna mnie. Tworzyli organizację. Stały za nimi duże pieni dze. Mieli ochronę polityków. Nie spoczną zanim n 95 :obaczą mojego trupa w kostnicy. Nie zamierzałem im ednak tego ułatwiać. Przy barze kupiłem paczkę lucky strikes, wyszedłem ia powietrze i ruszyłem w stronę nadbrzeża. Gdzieś tam krążyli myśliwi, którzy puszczali zaliczkę. Zanim minie noc, dowiedzą się, że rozpoczęło się po-owanie na myśliwych. ROZDZIAŁ 8 Dzięki pismu „The Globe" dowiedziałem się czegoś o Nicholasie Raymondzie. Informacje pochodziły ze starego wycinka prasowego, który wygrzebał Ray Di-ker. Tekst nigdy nie ujrzałby druku, gdyby nie łączył się tematycznie z artykułem redakcyjnym z tego dnia. W owym czasie prasa huczała na temat coraz częstszych ucieczek kierowców z miejsca wypadku, i ta konkretna historia służyła jako argument w dyskusji dotyczącej prawidłowego oświetlenia wjazdów na mosty. Nicholas Raymond oberwał w momencie, kiedy zmieniły się światła na przejściu dla pieszych, a on miał zamiar w tym miejscu wkroczyć na jezdnię. Jego ciało przeleciało przez okno wystawowe najbliższego sklepu. Nie było świadków z wyjątkiem jakiegoś pijaka. Stwierdzono jedynie, że zmarły miał czterdzieści dwa lata, był drobnym importerem i mieszkał na stałe w hotelu gdzieś na Pięćdziesiątej Pierwszej czy Drugiej. Podziękowałem Rayowi Dikerowi i skorzystałem z jego telefonu, by zadzwonić pod stary adres Ray-monda. Właściciel hotelu, który mówił z silnym akcentem, powiedział, że owszem, pamięta pana Nick-o-lasa Raymondo. Był solidnym gościem, który zawsze regu- 7 — 98 lował rachunki i dawał napiwki jak dżentelmen pierwszej wody. Głupio, że zginął. Zgodziłem się całkowicie z moim rozmówcą, wypytałem go o bardziej osobiste szczegóły, ale Raymond był najwyraźniej czysty. Bez trudu zdobyłem informacje o McGrathu. Gazety zamieściły ten sam materiał, który przekazała mi Velda. Ray wykonał parę telefonów i uzupełnił to, co wiedziałem o parę szczegółów. Walter McGrath często odwiedzał modne nocne kluby w mieście i zwykle ciągnął ze sobą jakąś ładną laleczkę. Przy odrobinie perswazji Rayowi udało się wy dębić jego adres. Duży hotel przy Madison Avenue. McGrath najwidoczniej korzystał z życia. Posiedziałem z Rayem jeszcze chwilę. Spytał, czy to wszystko. — Lee Kawolsky. Pamiętasz go? — To był równy gość, Mikę. Szkoda, że nie zrobił kariery. Złamał rękę w czasie treningu, źle się zrosła. A mógł zostać championem. — Jak zarabiał na życie po wypadku? — Daj pomyśleć... — Ray zmarszczył czoło. — Chyba robił trochę w barze u Eda Rooneya, potem trenował paru bokserów. Ale moment... — Podniósł telefon i zadzwonił do działu sportowego; przez chwilę wsłuchiwał się w brzęczenie czyjegoś głosu w słuchawce. Kiedy skończył, w jego oczach dostrzegłem pytanie. — Co tu jest grane, Mikę? — Niby co? Ray przyglądał mi się uważnie. — Lee podjął pracę w prywatnej agencji wywiadowczej, która specjalizowała się w świadczeniu usług przez goryli i wykidajłów w czasie imprez towarzyskich. Konkretnie mieli pilnować porządku. Jednym z jego 99 pierwszych zadań było zapewnienie opieki pewnej dziewczynie, która niedawno zginęła. — Ciekawe. — Bardzo. Masz coś na ten temat? — Gdybym miał, nie musiałbym się do ciebie fatygować. Jak zginął Lee? — To nie było morderstwo. — Kto tak twierdzi? Podniósł fajkę, którą przez chwilę ważył w dłoni, po czym zaczął ją czyścić scyzorykiem. — Jeśli ktoś jest mordercą, nie rozwozi piwa jeżdżąc przez dziesięć lat tą samą ciężarówką. Nie bywa żonaty, nie miewa pięciorga dzieci i kiedy ma swój pierwszy wypadek nie załamuje się nerwowo płacząc rzewnymi łzami. — Masz, bracie, dobrą pamięć. — Byłem na jego pogrzebie. Zainteresowało mnie to na tyle, by zbadać sprawę. — Jacyś świadkowie? — Ani jednego. Wstałem i przyklapnąłem kapelusz. — Dzięki za materiał, Ray. Jeżeli będę coś miał, dam ci znać. — Potrzebna ci pomoc? — Bardzo. Mam tu trzy nazwiska. Znajdź coś ciekawego, a spróbuję ci to wynagrodzić. — Jedyna rzecz, o jaką proszę to wyłączność. — Może ci to załatwię. Zaśmiał się i włożył fajkę do ust. Trudno powiedzieć, żeby Ray był chłopem na schwał. Mały, kościsty i do tego straszny sknera, ale bardzo obrotny, jeżeli mu na czymś zależało. Pomachałem ręką na pożegnanie i zjechałem windą na parter. 100 Doktor Martin Soberin miał swój gabinet naprzeciw Central Parku. Nie była to najlepsza lokalizacja, ale w miarę wygodna. Budynek z białej cegły z żaluzjami w oknach. Na zewnątrz dyskretna wywieszka informująca, kto tu urzęduje. Wynikało z niej, że trafiłem właśnie na godziny przyjęć doktora, więc pchnąłem drzwi, i melodyjka obwieściła moje przyjście. Wnętrze wyglądało lepiej, niż przypuszczałem. Sprawiało wrażenie solidności, którą gwarantował wybitny przedstawiciel medycznej profesji, gotowy służyć lepszym warstwom społeczeństwa. Ściany od podłogi po sufit wypełniały półki z książkami, pisma medyczne starannie ułożono na stole, a meble zostały tak dobrane i ustawione, by pacjent czuł się swobodnie. Usiadłem i właśnie miałem przypalić papierosa, kiedy weszła pielęgniarka. Bywają kobiety po prostu ładne. Niektóre są piękne. Inne wspaniałe. Czasem zdarzają się takie jak ona. Na początku masz wrażenie, że otrzymałeś cios w brzuch, potem wraca oddech i masz tylko nadzieję, że to zjawisko nie zniknie nagle. Ona mówi ci po prostu „dzień dobry", a ty czujesz, że wpadłeś na całego. Włosy jak jasny kasztan, cudowny głos. Oczy w kolorze włosów śmieją się, bo ona wie, co czujesz. I tylko przez moment pojawia się w nich rozczarowanie, bo mimo wszystko zapalam papierosa, tak jakby wcale jej tam nie było, a spoza dymu z trudem można dostrzec wyraz mojej twarzy. — Doktor przyjmuje? — Tak, ale jest w tej chwili z pacjentem. Niedługo będzie wolny. — Zaczekam. — Może zechciałby pan wejść do biura, to przygotuję pańską kartę. 101 Zaciągnąłem się głęboko i zdecydowanie wydmuchnąłem dym. Wstałem, żeby lepiej jej się przyjrzeć. — Byłaby to w tej chwili najwspanialsza rzecz, jaka mi przychodzi do głowy, ale w gruncie rzeczy nie jestem pacjentem. Odrobinę podniosła brwi i powiedziała: — Och? — Umówmy się, że zapłacę należne honorarium, jeśli okaże się to konieczne. Brwi opadły. — Nie wydaje mi się. — Uśmiech był szybki, przyjazny. — Czy mogłabym panu pomóc? Uśmiechnąłem się szerzej, a ona uczyniła to samo. — Proszę — zachęciła. — Jak długo doktor będzie zajęty? — Jakieś pół godziny. — Dobrze. Może rzeczywiście pani będzie w stanie mi pomóc. Jestem detektywem i nazywam się Michael Hammer. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o dziewczynie, która nazywa się Berga Tom. Nie tak dawno doktor Soberin wyraził zgodę, by spędziła jakiś czas w zakładzie. — Tak, tak. Przypominam ją sobie. Może jednak wejdziemy do biura. Jej uśmiech był jak wyzwanie, którego żaden mężczyzna nie potrafiłby odrzucić. Otworzyła drzwi, stanęła jeszcze raz w smudze światła i podeszła do biurka w rogu pokoju. Odwróciła się. Widząc, że stoję wciąż w progu, obciągnęła spódnicę. — Zdziwiłby się pan, jak szybko pacjent stwierdza, że mimo wszystko wcale nie jest chory — zagadnęła. . — A pacjentki? — Cierpią bardziej. — Stłumiła śmiech. — O czym pan myśli? 102 Podszedłem do biurka i usiadłem na krześle z prostym oparciem. — Jak to się dzieje, że ktoś taki jak pani wykonuje taką pracę? — Jeśli musi pan wiedzieć, czyni to sława i pieniądze. — Wyciągnęła kartotekę i zaczęła przeglądać koperty. — Chyba musi pani wymyślić coś innego. — Naprawdę to pana interesuje? Skinąłem głową. — Po liceum ukończyłam szkołę pielęgniarską. Na nieszczęście wygrałam konkurs piękności, zanim rozpoczęłam pracę. W tydzień później znalazłam się w Hollywood, gdzie pozowałam do zdjęć — i to był koniec kariery. Sześć miesięcy później flirtowałam z kierowcami w przydrożnej knajpie i potrzebowałam roku, aby zmądrzeć. Wróciłam do domu i zostałam pielęgniarką. — Więc była pani kiepską aktorką? Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. — Przecież nie dlatego, że nie miała pani odpowiedniej figury? — W jej policzkach ukazały się dołki, a spojrzenie mówiło „powinieneś wiedzieć lepiej". — Śmieszne. Nie byłam fotogeniczna. Może pan sobie wyobrazić? — Nie, nie mogę. Wyprostowała się, a w ręce trzymała trzy wypisane na maszynie karty. — Dziękuję panu, panie Hammer. — Jej głos był jak śpiew leśnych ptaków. Położyła karty przed sobą, uśmiech zniknął. — Sądzę, że to jest to, o co panu chodziło. Chciałabym teraz zobaczyć pańskie pełnomoc- SMIERTELNY POCAŁUNEK 103 nictwo ubezpieczeniowe i jeśli ma pan przy sobie formularze, możemy... — Nie działam na zlecenie agencji ubezpieczeniowej. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem i automatycznie zgarnęła razem karty. — Och... Jest mi bardzo przykro, ale... pan rozumie, te informacje są zawsze poufne i... — Dziewczyna nie żyje. Została zamordowana. Chciała coś powiedzieć, ale ugryzła się w język. — Policja? Skinąłem głową i miałem nadzieję, że nie spyta o nic więcej. — Rozumiem. — Przygryzła dolną wargę i popatrzyła na drzwi z lewej strony. — O ile dobrze pamiętam, doktor rozmawiał już z jednym policjantem nie tak dawno temu. — Zgadza się. Zbieram dodatkowe informacje. Lubię zapoznać się z całym materiałem osobiście, nie tylko z raportami. Jeżeli wolałaby pani poczekać na doktora... — Ależ nie, myślę, że to niepotrzebne. Czy mam to panu przeczytać? — Zaczynamy. — Mówiąc krótko, znajdowała się w stanie wyczerpania nerwowego. Najwidoczniej z przepracowania. Dostała ataku histerii i doktor musiał jej wstrzyknąć środek uspokajający. Zalecono wypoczynek i doktor załatwił przyjęcie do zakładu. — Zmarszczyła brwi. — Szczerze mówiąc, nie widzę tu niczego, co mogłoby zainteresować policję. Nie było żadnych zaburzeń fizycznych, z wyjątkiem objawów wynikających z jej stanu pobudzenia nerwowego. — Czy mógłbym zerknąć? 104 — Oczywiście. Wręczyła mi karty przechylając się przez biurko w moją stronę. Kiedy na nią popatrzyłem, zreflektowała się i cofnęła z powrotem na krzesło. Nie zawracałem sobie głowy kartką, z której czytała. Na następnej znalazłem nazwisko pacjentki, adres, opis poprzednich chorób. Na samym dole wzdłuż lewego marginesu napisano: „Skierowana przez...", obok widniało nazwisko „William Wieton". Kolejna karta zawierała diagnozę, zalecany sposób leczenia i potwierdzenie przez zakład poprawności rozpoznania. Przejrzałem karty jeszcze raz, zrobiłem minę na znak, że nie zawierały praktycznie żadnych ciekawych informacji i wręczyłem je z powrotem pielęgniarce. — Przydały się? — Nigdy nie wiadomo. — Czy w dalszym ciągu chciałby pan rozmawiać z doktorem? — Chyba nie. Może jeszcze wrócę. Zmieniła się na twarzy. — Będzie mi bardzo przyjemnie. Nie odprowadziła mnie do drzwi. Wychodząc odwróciłem się. Siedziała przy biurku, podbródek oparła na rękach i przyglądała mi się. — Powinna pani dać Hollywoodowi jeszcze jedną szansę. — Tutaj spotykam ciekawszych ludzi. Chociaż czasami trudno powiedzieć, po przelotnym spotkaniu — dodała. Mrugnąłem do niej. Odmrugnęła. Po chwili byłem na ulicy. Broadway mienił się wszystkimi kolorami, zapraszająco wyciągał ręce do frajerów. Poszedłem w stronę 105 tych świateł, próbując zebrać myśli, by dopasować brakujące elementy łamigłówki. Znalazłem jakiś barek, zjadłem kanapkę i poszedłem w górę ulicy zatrzymując się w stosownych miejscach. Dwie godziny minęły szybko i nic się nie wydarzyło. Nie, nie było sensu dłużej czekać, bo nikt mnie tu nie szukał. Może później, ale nie w tej chwili. Więc udałem się w stronę wschodnich dzielnic, gdzie ludzie są bardziej w moim typie. Nie mają szmalu i blichtru, ale to w nich pulsuje miasto. Boją się potwora, który wyrósł wokół nich i okazują strach, ale nic nie mogą poradzić, że darzą go sympatią. Zatrzymywałem się tu i ówdzie, aż dotarłem do Dwudziestek. Zarejestrowałem spojrzenia, dostrzegłem kiwnięcia głowami, usłyszałem szepty. W każdej chwili gdzieś pod murem mogli czaić się chłopcy, których rozpoznałbym z szeptanego mi do ucha opisu. Podobno byli też inni, przed którymi należało się mieć na baczności. Druga trzydzieści. Rozminęliśmy się o dziesięć minut. Minęło następne pół godziny, chłopcy gdzieś znikli. Wróciłem na Broadway zanim zaczęto zamykać knajpy. Taksiarz wyrzucił mnie na rogu i zacząłem je obchodzić pieszo. W dwóch miejscach przyjęty byłem serdecznie, w trzecim barman, który właśnie wypychał klientów, próbował mi zamknąć drzwi przed nosem i bąknął, że dziś już zamyka. Wepchnąłem go do środka i zamknąłem drzwi plecami. — Widziałeś chłopców, Andy? — Mikę, nie podoba mi się to. — Mnie też nie. Jak dawno? — Z godzinę temu. 106 — Znasz ich? Skinął głową i zerknął na boczne okno. — Pokazano mi ich. — Trzeźwi? — Dwa drinki. Prawie nie zamoczyli ust. — Ponownie spojrzał w stronę okna. — Ten mniejszy był nerwowy. Spięty. Chciał się napić, ale ten drugi mu nie pozwolił. — Andy wycierał ręce o gruby brzuch, żeby się nie trzęsły. — Mikę... z tobą nie wolno rozmawiać. To ostra gra... Mówię ci, lepiej się zmyj, aż się nie uspokoi. — Nic się nie uspokoi, przyjacielu. Chcę, żebyś to przekazał, tam gdzie trzeba. Powiedz chłopcom, żeby byli w pobliżu. Znajdę ich. Nie muszą mnie szukać. — Niech cię licho, Mikę. — Przekaż to, gdzie trzeba. Palcami odnalazłem klamkę i wyszedłem na ulicę. Było pusto; na rogu stał gliniarz. Kiedy mijał go samochód patrolowy, zasalutował. Dwóch pijaczków przeszło za jego plecami, przedrzeźniając przykładali kciuki do nosów. Przekręciłem klucz w zamku. Wiedziałem, że łańcuch będzie założony, więc uchyliłem drzwi i zawołałem: — To ja, Lily. W pierwszej chwili nie było odpowiedzi. Usłyszałem, że głęboko wciągnęła powietrze i powoli je wypuściła. Lampa w rogu była zapalona, mimo to pokój wydawał się pusty. Lily pojawiła się bezszelestnie, a poświata od jej włosów ożywiła go trochę. W uśmiechu, którym mnie obdarzyła przez uchylone drzwi, było coś dziwnego — jakby ciekawość i dystans. Coś, czego nie mogłem jednoznacznie określić. Pierwsze wrażenie. Po chwili wszystko minęło, zdjęła łańcuch i wszedłem do środka. 107 Teraz była moja kolej, by wstrzymać oddech. Stała obok prawie nie oddychając i przyglądała mi się. W rozchylonych ustach widziałem poruszający się za zębami koniuszek języka. Oczami jak dwie czarne studnie błądziła po mojej twarzy. Uśmiechnęła się, ale wciąż jakby zesztywniała w oczekiwaniu... i pierwsze wrażenie umknęło niczym spłoszony ptak. — Nie musiałaś na mnie czekać. — Nie mogłam zasnąć. — Ktoś dzwonił? — Były dwa telefony. Nie odbierałam. — Zacisnęła palce na guzikach szlafroka i upewniła się, że wszystkie są zapięte aż po kolana. Zrobiła to automatycznie, jakby z nawyku. — Ktoś tu był. — Na samo wspomnienie rozszerzyły jej się oczy. — Kto? — Pukali. Próbowali otworzyć — szepnęła. Broda jej drżała. Nienawiść, którą czułem od tak dawna, uderzyła mi do głowy i palce same chciały się na czymś zacisnąć. Powoli spuściła wzrok. — Jak bardzo można się bać, Mikę? Jak... bardzo? Wyciągnąłem rękę, dotknąłem jej twarzy i podniosłem do góry. Oczy były ciepłe i zamglone, a usta jak u głodnego zwierzęcia, które chce ugryźć lub być ugryzione. Chciałem powiedzieć, że nigdy więcej nie będzie musiała się bać. Nigdy więcej. Ale nie mogłem tego zrobić, bo moje usta znajdowały się zbyt blisko, a ona oderwała się jakimś szaleńczym zrywem, w którym był strach, i moja ręka zawisła w próżni. Przykra chwila nie trwała długo. Uśmiechnęła się, więc przypomniałem sobie, jak mówiła, że jestem równym facetem, a tacy muszą szczególnie uważać w obec- 108 ności dam. Zwłaszcza damy, która właśnie wyszła z wanny, by otworzyć drzwi, i nie miała na sobie niczego, prócz bardzo delikatnego jedwabnego szlafroka, a wiadomo przecież, co się dzieje, kiedy się go włoży na mokre ciało. Jej uśmiech stał się czarujący, po czym powoli odpłynęła w stronę swojej sypialni i zamknęła drzwi. Słyszałem, jak chodzi po pokoju, słyszałem też, kiedy weszła do łóżka. Usiadłem na krześle przy oknie i zgasiłem światło. Włączyłem radio, które nadawało nocny program. Siedziałem sobie, nic nie widząc w ciemności, myślami byłem daleko w górach. Właśnie wyjeżdżałem zza zakrętu i zobaczyłem Skandynawkę machającą ręką. Stała w świetle reflektorów, opony piszczały, a ona była coraz bliżej i bliżej, aż w końcu wiadome się stało, że samochód nie zatrzyma się w porę. Wydaje z siebie ostatni krzyk, w którym nagromadził się strach i przerażenie całego życia. Czułem, jak pot spływa mi po szyi. Nawet kiedy dziewczyna leżała martwa pod kołami, dalej słyszałem jej przeraźliwy krzyk. Otworzyłem oczy i znowu to usłyszałem. Podniosłem słuchawkę i krzyk zamarł. Powiedziałem: „słucham", powtórzyłem jeszcze raz, a wtedy ktoś o bardzo uprzejmym, miłym głosie spytał, czy to pan Hammer. — Zgadza się. Kto mówi? — To bez znaczenia, panie Hammer. Chciałem tylko pana uprzejmie poprosić, żeby pan, po wyjściu rano z domu, zwrócił uwagę na nowy samochód zaparkowany na ulicy. Jest pański. Dokumenty leżą na siedzeniu. Proszę je tylko podpisać i umieścić swoje tablice rejestracyjne. — Co poza tym, przyjacielu? — Poza tym przykro nam za to, co się stało z pana 109 poprzednim samochodem. Bardzo przykro. Zwykły pech. Ale ponieważ stało się, parę rzeczy musi ulec zmianie. — Kończ. — Może pan zatrzymać samochód, panie Hammer. Jeśli pan go przyjmie, proponuję, aby wyjechał pan nim na bardzo długi urlop. Powiedzmy trzy, cztery miesiące? — A jeśli nie? — Proszę go zostawić tak jak stoi. Dopilnujemy, żeby został zwrócony osobie, która go dla pana kupiła. Zaśmiałem się prosto w słuchawkę. Chciałem, żeby ten śmiech zabrzmiał szyderczo, tak, żebym nie musiał dodawać zbędnych słów. — Słuchaj, bracie... biorę samochód, ale z wakacji nici. Pewnego dnia dostanę też ciebie. — Jak pan sobie życzy. — Zawsze jest tak, jak sobie życzę — rzuciłem, ale telefon był już głuchy. Facet odwiesił słuchawkę. Chcieli się do mnie dobrać z dwóch stron. Chłopcy penetrowali ulice, żeby dostać swoją prowizję. Jedno oko skierowane na mnie, drugie na gliniarzy, których rozesłał Pat. Teraz demonstrowali hojność. Tak jak powiedziała Lily — jak bardzo można się bać? Bieg wydarzeń musiał im zupełnie nie odpowiadać. Siedziałem po ciemku i uśmiechałem się do siebie, myśląc o grubych rybach, których nikt nie znał. Może, gdyby mnie poniosło, jak za dawnych czasów, dostaliby mnie. Czekania nie zakładali w planach. Wytrząsnąłem papierosa z paczki i zapaliłem. Dopaliłem do końca, zgasiłem i walnąłem się na łóżko. Budzik był nastawiony na ósmą, zbyt wcześnie jak na godzinę, o której się położyłem, ale cofnąłem go na siódmą wiedząc, że będę za to na siebie wściekły. 110 Gablota wyglądała cacy. Ciemnoczerwony ford z czarnym podnoszonym dachem stał przed domem, połyskując nowością w pierwszych promieniach słońca jak kropla rosy. Bob Gellie obszedł go raz dokoła, przeglądając się w chromowanych zderzakach, po czym stanął koło mnie na chodniku. — Dobra maszyna, Mikę. Ma z tyłu dwie rury wydechowe. — Otarł ręce o kombinezon i czekał, co powiem. — Jest trefna, Bob. Myślisz, że to znajdziesz? — Co proszę? — Popatrzył na mnie z zaciekawieniem. — Ta maszyna to prezent... od kogoś, kto mnie nie lubi. Mają nadzieję, że zaraz do niej wsiądę i wtedy nastąpi wielkie BUM. Są sprytni i wiedzą, że poproszę mechanika o znalezienie ładunku. Na pewno jest dobrze ukryty. Bierz się do roboty i znajdź go. Otarł usta wierzchem dłoni i poprawił czapkę. — Może by tak wsadzić go do rzeki na parę godzin... — Bierz się za to, bracie. Muszę mieć transport. — Za stówę mogę zrobić wiele rzeczy, ale... — Podwajam. Znajdź ładunek. Dwie stówy przemówiły do jego wyobraźni. Za taki szmal zaryzykowałby z całym galonem nitrogliceryny. Jeszcze raz przetarł usta i skinął głową. Słońce nie wyszło jeszcze zupełnie znad budynków i było chłodno, ale nie na tyle, aby znikły krople potu z czoła Boba. Poszedłem do baru, napełniłem żołądek, z godzinę gapiłem się na witryny sklepów i wróciłem pod dom. Bob siedział za kółkiem i myślał. Maska była podniesiona. Bob wysiadł z samochodu, kiedy podszedłem, zapalił papierosa i wskazał na silnik. — Szybka maszyna. Podrasowana. Wiedziałem, co ma na myśli. Silnik z aluminiowym 111 ożebrowaniem, podwójny gaźnik, a przewody, które wychodziły z rozdzielacza, były ułożone jak włosy po ondulacji. — Ciekawe, co jest w środku? — zastanowiłem się. — Chyba jest jak trzeba. Myślisz, że twój stary gru-chot prześcignąłby tę laleczkę? — Jeszcze go nie prowadziłem. Znalazłeś detonator? Wykrzywił usta i rozejrzał się szybko. — Tak. Sześć lasek przyczepionych pod zapłonem. — Śmierdzi. — Też tak pomyślałem, ale nic innego nie mogę znaleźć. Wywróciłem wszystko do góry nogami i jeżeli siedzi w nim coś jeszcze, to facet, który to montował, znał swój fach. — Zna go świetnie, Bob. To ekspert. Dopalił papierosa. Pokręcił się koło maski, wszedł pod samochód, coś podłubał, wysunął się i jeszcze -raz zajrzał do silnika. Nagle zagadkowo się uśmiechnął i powiedział zaczepnie: — Idę o zakład, że wiem. — Za ile? — Jeszcze stówkę? — Stoi. — Pamiętam samochód-pułapkę, w którym miał wylecieć w powietrze jeden szwabski generał. Bardzo sprytnie zrobione. Co prawda generał się nie załapał, ale trafiło na kierowcę kilka dni później. Wsunął się do środka, schylił pod tablicę rozdzielczą i coś odkręcał śrubokrętem. Wysiadł z zadowoloną miną, wepchnął narzędzia pod samochód i wsunął się za nimi. Wygramolił się po dwudziestu minutach, ale bardzo powoli. W ręku trzymał coś, co wyglądało jak ka- 112 wał wzdłuż przeciętej rury. Na jednym jej końcu był przymocowany detonator. — Oto i on. Ładne, prawda? — Ładne. — Podłączony do licznika. Po kilkuset kilometrach połączyłyby się styki i zamieniłbyś się w pył. Umocowali toto nad tłumikiem. Co z tym zrobić? — Wrzuć do rzeki. I ani pary z gęby. Wpadnij wieczorem, to wypiszę czek. Popatrzył na to, co trzymał w ręku, wstrząsnął nim dreszcz i mocniej ścisnął ładunek. — Szczerze, jeśli nie robi ci to różnicy, wolałbym szmal do ręki. — Czek ma pokrycie. O co ci chodzi? — Wiem, wiem, ale jeżeli tak bardzo chcą cię dorwać, nie wiem, czy dożyjesz wieczora. Jasne? Jasne. Poszedłem do siebie na górę, wypisałem czek, dodałem dolca na kurs taksówką nad rzekę i wsiadłem do samochodu. Można powiedzieć, że był to dobry nabytek — jak za trzy setki. I jednego dolca. Uruchomiłem silnik; poczułem się lepiej, kiedy usłyszałem niski, gardłowy pomruk dochodzący z podwójnej rury wydechowej. Wrzuciłem jedynkę i udałem się na krótką przejażdżkę na północ. Pat mylił się sądząc, że Carl Evello jest w mieście. W ostatnim tygodniu mieszkał pod dwoma różnymi adresami, a trzeci miał najlepszą lokalizację. Carl Evel-lo mieszkał w Yonkers, w bardzo ekskluzywnej części Yonkers. Na pierwszy rzut oka wystrój domu wydawał się skromny, dopiero potem dostrzegało się staranność w dbaniu o ogród; wpadał w oko cadillac z podnoszonym dachem i nowy czterodrzwiowy buick. Obydwa samochody gruchały sobie w garażu, wyglądem nie od- 113 biegającym od któregoś ze skrzydeł Taj Mahal. Wewnątrz musiało być co najmniej dwadzieścia pokoi, w których z pewnością nie zapomniano o niczym. Podjechałem asfaltową alejką i zaparkowałem. Gdzieś z tyłu domu dobiegał wesoły kobiecy śmiech i dyskretne dźwięki radia. Jakiś mężczyzna roześmiał się, drugi zawtórował. Zgasiłem silnik i wygramoliłem się bijąc z myślami, czy znienacka przyłączyć się do towarzystwa, czy przejść całą oficjalną procedurę. Już miałem ruszyć w stronę domu, gdy ujrzałem jasnozielonego mercedesa, skręcającego na podjazd. Ktoś przycisnął klakson na powitanie, przegazował i zgasił silnik. Uroda to śmieszna rzecz. Na przykład wszystkie niemowlęta są piękne. Podobnie — każda kobieta jest piękna, o ile tylko eksponuje to, co nas bierze w kobietach. Na urodę składa się wiele elementów. Nie sposób ich opisać, ale rozpoznajemy je w jednej sekundzie. Tak właśnie było z tą kobietą. Włosy przypominały jasnobrązowy, poruszany delikatną bryzą ocean, w którym odbijało się słońce. Uśmiechnęła się do mnie boską linią ust, które przyciągały wzrok jak magnes, tak że można było zapomnieć o pięknym ciele. Pełne i wilgotne, jakby dopiero co dotknięte językiem, dojrzałe i zawsze głodne. Podeszła. Długi krok. Delikatny uśmiech, sprawiający, że usta wydawały się jeszcze głodniejsze. — Cześć. Z wizytą towarzyską? — Nie — odpowiedziałem. — Interesy, ale teraz żałuję. Przez sekundę popatrzyła na mnie krytycznie, zmarszczyła brwi, ale dostrzegłem zaciekawienie. — W każdym razie różni się pan od innych gości. Nie odpowiedziałem, a ona wyciągnęła rękę. 8 — 114 — Michael Friday. Odwzajemniłem uścisk. — Mikę Hammer. — Mamy to samo imię. — Na to wygląda. Będziesz musiała zmienić swoje. — Akurat. Ty to zrób. — Miałaś rację... jestem inny. Polecenia to ja wydaję, a nie wykonuję. Jej śmiech zagłuszył wszystkie dźwięki wokół nas. — Więc zostanę przy swoim imieniu, przynajmniej na razie. Szukasz Carla? — Zgadza się. — Cóż, cokolwiek cię sprowadza, służę pomocą. Lokaj odpowie ci, że Carla nie ma, więc lepiej go nie pytajmy, dobrze? — Oczywiście. Takie właśnie, pomyślałem, powinny być kobiety. Przyjazne i nieskomplikowane. Niech przemówi dobre wychowanie. Niechaj wszyscy zobaczą. To właśnie stanowi o urodzie. Taka kobieta weźmie cię pod rękę, tak jakbyśmy byli kochankami, znali całe życie i kontynuowali dopiero co przerwaną rozmowę. Poszliśmy wolno wzdłuż wyłożonej kamieniami ścieżki, która prowadziła wokół domu wśród klombów. Chłonęliśmy świeżość i piękno przyrody. Poczęstowałem ją papierosem. Zapaliliśmy. Kiedy wypuszczała dym, spytała: — Tak na marginesie, to jaką masz sprawę? Mam cię przedstawić jako przyjaciela? Jej usta były tak blisko, takie spragnione. Pewnie zawsze musiały wyglądać w ten sposób. Patrzyłem na nie, jakbym z głodu pożerał wzrokiem befsztyk, który smaży się na otwartym ogniu. Zaciągnąłem się głęboko i zajrzałem jej w oczy. 115 — Nie mam nic do sprzedania, Michael... najwyżej kłopoty. Może się mylę, ale nie sądzę, żeby przedstawianie mnie Carlowi długo trwało. — Nie rozumiem. — W wolnej chwili przestudiuj mój życiorys. Każda gazeta dostarczy ci materiału. Rzuciła mi takie spojrzenie, jakbym był cennym zwierzęciem w klatce. — Chyba tak zrobię, Mikę — uśmiechnęła się — ale chyba nie znajdę tam nic, co by mnie mogło zaskoczyć. — Zaśmiała się beztrosko i wynurzyliśmy się zza rogu domu. Był tam Carl Evello. Nie wyróżniał się niczym szczególnym. Mógłbyś minąć go na ulicy i uznać za biznesmena, nic ponad to. Miał dobrze po czterdziestce, taki przeciętny typek z coraz większym brzuchem, co to stara się zamaskować sposobem ubierania. Mieszał koktajle przy stole ocienionym plażowym parasolem, śmiejąc się do trzech dziewczyn, które wylegiwały się w leżakach. Dwóch pozostałych mężczyzn też mógłbym uznać za biznesmenów, gdyby nie to, co o nich wiedziałem: pierwszy rządził gangiem na nadbrzeżu, a jego zdjęcie pojawiało się co kilka miesięcy na pierwszych stronach gazet. Ten drugi, co prawda, nie organizował przymusowych robót, nie handlował trefnym towarem, ale jego machinacje były równie plugawe. Miał biuro gdzieś w Waszyngtonie i handlował „chodami". Ściskał ręce prezesom na równi z recydywistami i bogacił się na przedstawianiu jednych drugim. Poczułbym się pewniej, gdyby rozmowa zamarła w chwili, gdy podszedłem. Wtedy wiedziałbym na pewno. Ale nic takiego się nie stało. Dziewczyny uśmiecha- 116 ły się przyjaźnie i powiedziały „cześć". Carl obserwował mnie bacznie przy przedstawianiu, a miał taką minę, jakby próbował sobie przypomnieć coś, o czym powinien wiedzieć. Po chwili powiedział: — Hammer, Mikę Hammer. Oczywiście. Prywatny detektyw, czy tak? — Do niedawna. — Rzeczywiście. Często o panu czytałem. Moja siostra zawsze zapewni sobie niezwykłą eskortę. — Uśmiechnął się szeroko. — Chciałbym przedstawić panu Ala Affię, panie Hammer. Pan Affia jest przedstawicielem jednej z firm z Brooklynu. Al Affia wykonał coś na kształt uśmiechu i wyciągnął rękę. Miałem ochotę dać mu w mordę. Zamiast tego powiedziałem „dzień dobry", i zaśmialiśmy się sobie prosto w nos, ponieważ pierwszy raz nasze drogi skrzyżowały się dawno, dawno temu i obydwaj dobrze o tym pamiętaliśmy. Leo Harmondy nie zareagował w jakiś szczególny sposób. Jego ręka była sflaczała i lepiła się od potu. Powtórzył moje imię, skinął głową i wrócił do swojej dziewczyny. — Drinka? — zaproponował Carl. — Nie, dziękuję, ale jeśli ma pan kilka minut, chciałbym porozmawiać. — Oczywiście. — To nie jest wizyta towarzyska. — Do licha, prawie nikt do mnie nie przychodzi w celach towarzyskich. Proszę się czuć swobodnie. To ma być prywatna rozmowa? — Tak. — Wejdźmy do środka. Nie pofatygował się, by przeprosić resztę towarzystwa za odejście. Wziął następny koktajl, skinął na mnie 117 i ruszył w stronę domu. Dwóch goryli siedzących na schodkach wstało z szacunkiem, przytrzymało drzwi i ruszyło za nami. Dom wyglądał dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałem: milion dolców oprawionych w odpowiednią ramkę i powieszonych na ścianie. Bogactwo w dobrym stylu, co jednak nie pasowało do faceta, który zaczynał karierę jako pionek mafijnego gangu. Długim korytarzem przeszliśmy do gabinetu, gdzie na honorowym miejscu stał fortepian. Carl wskazał mi krzesło. Goryle zamknęli drzwi i stanęli po obu ich stronach. — To prywatna rozmowa — przypomniałem. Carl beztrosko machnął ręką i pociągnął łyk. — Nic nie słyszą. Widziałem jego oczy, które patrzyły na mnie znad szklanki. Kształtem przypominały migdały, z paciorkami zamiast źrenic. Takie oczy widywałem już w życiu — małe, twarde diamenty leżące na miękkiej poduszce tłuszczu. Popatrzyłem na goryli. Jeden wyszczerzył zęby i wspinając się na palce kołysał to w przód, to w tył. Obydwaj mieli wybrzuszenie w okolicy prawego biodra, co mogło oznaczać tylko jedno — chłopcy byli naładowani. — Ale mają uszy. — Mimo to nic nie słyszą. Oczywiście poza tym, co chcę, żeby usłyszeli. — Twarz Evella rozpogodziła się. — Można by powiedzieć, że są niezbędnym luksusem. Ciągle trafiają się ludzie, którzy czegoś ode mnie chcą, jeśli wie pan, co mam na myśli. — Wiem, co pan ma na myśli. — Wyjąłem papierosa i pukałem nim o oparcie krzesła. Potem pokazałem mu, jak się uśmiecham, zwracając lekko głowę tak, aby goryle też mieli przedstawienie. — Tylko, że nie są warci 118 ani centa, Carl, nawet tego złamanego. Mógłbym zabić ciebie i tych dwóch, zanim zdążylibyście sięgnąć po spluwy. Uniósł się w fotelu, a wysoki goryl przestał się kiwać. Przez moment stał bez ruchu i wyglądał, jakby miał zamiar sięgnąć po broń, ale kiedy zobaczył, że uśmiech zgasł mi na twarzy, zmienił zamiar. — Na zewnątrz, chłopcy — rozkazał Carl. Wyszli. — Teraz możemy porozmawiać — powiedziałem. — Nie lubię takich zagrań, panie Hammer. — Słusznie, to ich psuje. Dowiadują się, że nie są z nich takie pistolety. To całkiem śmieszne, kiedy się nad tym głębiej zastanowić. Postrasz faceta bronią, to znaczy tak naprawdę, lufą przyłożoną do skroni, a on zmienia się nie do poznania. Są twardzi, bo myślą, że różnią się od zwykłych śmiertelników. Nie mają wyrzutów sumienia i nic ich nie trapi. Mogą kogoś zastrzelić i śmiać się z tego, bo wiedzą, że nikt tych strzałów nie odwzajemni. Ale, jak powiedziałem, niech tylko poczują chłód metalu... Ci też się czegoś przed chwilą nauczyli. I nie mam wyrzutów sumienia. Kiedy wypowiadałem te słowa, stał uniesiony nad biurkiem. Kiedy skończyłem, opadł z powrotem na fotel. — Pan miał do mnie sprawę, panie Hammer. — Podniósł w górę szklankę. — Dziewczyna. Berga Torn. Miałem wrażenie, że drgnęły mu nozdrza. — Zdaje się, że zmarła. — Została zamordowana. — A dlaczego pan się tym interesuje? — Nie marnujmy czasu. Albo będzie pan mówił, albo będę zmuszony zagrać ostro. Proszę wybrać. 119 — Niech pan posłucha, panie Hammer... — Niech pan sam słucha. Chcę z pańskich ust usłyszeć wszystko o związkach z tą dziewczyną. Nic więcej. Tylko żadnego kitu. Może pan się bawić w kotka i myszkę ze wszystkimi, tylko nie ze mną. Wielu już modliło się, żeby zamiast mnie zjawiła się policja. O czym mógł myśleć, gdy powoli wykwitał na jego twarzy uśmiech. — W porządku, panie Hammer. Niepotrzebne nam są ostre słowa. Opowiedziałem policji, jak było, i nie są to informacje, które chciałbym zatajać przed panem, jeżeli jest pan szczerze zainteresowany. Berga Torn była dziewczyną, którą darzyłem sympatią. Przez jakiś czas nawet... cóż, utrzymywałem ją, jeśli można tak powiedzieć. — Po co? — Nie bądź pan głupcem. — Nie miała do zaoferowania nic, czego nie można by dostać gdzie indziej. — Miała dostatecznie dużo. Co jeszcze? — Dlaczego pan zerwał? — Bo tak mi się podobało. Działała mi na nerwy. Myślałem, że zna pan kobiety. Powinien pan wiedzieć, jak to jest. — Nie przypuszczałem, że sprawdzi mnie pan tak szczegółowo, Carl. — Myślałem, że kładziemy karty na stół. Niespiesznie zapaliłem papierosa, którym się bawiłem. — Jak pańskie kontakty z mafią, Carl? Rozegrał to gładko. — Tu już chyba posuwa się pan za daleko. — Też tak myślę. — Wsadziłem papierosa do ust 120 i wstałem. — Ale to nic w porównaniu z tym, jak daleko jeszcze mam zamiar się posunąć. Ruszyłem do drzwi. Szklanka uderzyła o blat biurka i Carl zerwał się z fotela. — Robi pan dużo smrodu wokół jakiegoś tam głupiego gadania, panie Hammer. Odwróciłem się z lodowatym uśmiechem. Widziałem, jak zesztywniał. — Nie przyszedłem pogadać, Carl. Chciałem zobaczyć twoją twarz. Chciałem ją poznać, aby jej nigdy nie zapomnieć. Pewnego dnia ujrzę ją siniejącą, bo będziesz się wykrwawiać na śmierć. Pomyśl o tym, Carl, zwłaszcza gdy kładziesz się do łóżka. Nacisnąłem klamkę i otworzyłem drzwi. Chłopcy stali pod ścianą. Rzucili mi spojrzenie pozbawione sympatii. Ich twarze też będę musiał zapamiętać. Kiedy wyszedłem, dostrzegła mnie Michael Friday i pomachała ręką. Ponieważ nie odmachałem, podeszła z obrażoną miną. Nie mogłem oderwać oczu od jej ust nawet wtedy, kiedy udawała dąsy. — Kula w płot. Nic nie załatwiłeś? Wyglądała jak dzieciak, śliczny dzieciak z dojrzałym ciałem kobiety. Na dzieci nie sposób się gniewać. — Więc jesteś jego siostrą? — Niezupełnie. Mieliśmy tę samą matkę. — Ach. — Przyłączysz się do nas? Popatrzyłem na grupkę, która dalej raczyła się drinkami. — Nie, dziękuję. Nie odpowiada mi towarzystwo. — Mówiąc szczerze mnie też nie. Pojedźmy gdzieś. — Teraz mówisz do rzeczy — odpowiedziałem. Nie zawracaliśmy sobie głowy mówieniem „do widzenia". Wzięła mnie pod ramię i poprowadziła wokół 121 budynku. Buzia jej się nie zamykała, szczebiotała o jakichś głupstwach. Mijaliśmy drzwi frontowe w chwili, kiedy podjeżdżał następny samochód. Kiedy otwierałem drzwiczki mojej nowej gabloty, pospiesznie wysiadał z niego facet. Truchtem obiegł dookoła samochód i otworzył drzwiczki z drugiej strony. Zacząłem się zastanawiać, co tutaj robi wybitny kon-gresman Geyfey, zamiast pracować w komisji senackiej w Waszyngtonie, ale przestałem się zastanawiać, kiedy podał swojej pasażerce rękę i pomógł jej wysiąść. Velda z uśmiechem skinęła głową w naszą stronę, zanim odeszła w stronę domu. — Olśniewająca, nie sądzisz? — spytała Michael. — Bardzo. Znasz ją? Nie zmieniła wyrazu twarzy, bo przecież nie mogła wiedzieć. — Nie. Pewnie to jedna z protegowanych Boba. On chyba nieźle sobie radzi. — Niezupełnie, jeśli pominął ciebie. Zaśmiała się wesoło. — Nie pominął. To ja go pominęłam. — Dobra nasza — mruknąłem. — Co kongresman może mieć wspólnego z Carlem? Carl może sobie być twoim bratem, ale jego reputacja jest dość zaszarga-na. Nawet się nie zdziwiła. — Mój brat rzeczywiście nie należy do ludzi o niezłomnych zasadach moralnych, ale prowadzi interesy na dużą skalę. A jak wiesz — interesy i władza łączą się. — Tylko nie takie interesy, jakie prowadzi Carl. Twarz Michael spoważniała i tym razem było to szczere. Przyglądała mi się przez chwilę, po czym wsiadła do samochodu, i zaczekała aż usiądę za kierownicą. — Zanim Bob został wybrany do Kongresu był 122 prawnikiem Carla. Pilnował jego interesów na Zachodzie. — Przerwała i zajrzała mi w oczy. — Coś tu nie gra, prawda? — Mówiąc szczerze, panienko, wręcz śmierdzi. Uruchomiłem silnik, wsłuchałem się w jego pomruk i wrzuciłem jedynkę. Wyjechałem na ulicę i skręciłem w stronę centrum. Nie odzywaliśmy się do siebie. Patrzyliśmy na domy po drodze. Słońce mieliśmy wysoko nad głowami, w jego świetle zdawało się, że wszystko jest w porządku, mimo iż wszystko było nie tak. Za chwilę padnie pytanie. Zastanawiałem się, jak je sformułuje i jak mam na nie odpowiedzieć. Może je zadać ostrożnie, nie wprost, ale zada je na pewno. — Czego chciałeś od Carla? — spytała po prostu. Jej głos był jakby senny. Leżała oparta wygodnie w fotelu, włosy przerzuciła za podgłówek, usta miała ciągle wilgotne, smakowicie czerwone. Odpowiedziałem w taki sam sposób, nie owijając w bawełnę. — Zadawał się kiedyś z dziewczyną. Zginęła, a on może być zamieszany w to morderstwo. Twój wielki biznesmen ma, zdaje się, powiązania z mafią. Zwróciła głowę w moją stronę. — A ty? — Kiedy interesuję się takimi ludźmi jak twój brat, zwykle kończą marnie. — Och. To wszystko, nic więcej poza „och". Odwróciła głowę i patrzyła przez okno. — Chcesz, żebym cię odwiózł z powrotem? — Nie. — Chcesz porozmawiać? Sięgnęła po leżącą koło mnie paczkę luckies. Przypaliła dwa jednocześnie i jednego włożyła mi do ust. Miał 123 smak szminki, przyjemny smak. Taki, którego chciałoby się skosztować jeszcze raz, ale u źródła. — Dziwię się, że trwa to tak długo — powiedziała. — Dawniej próbował mnie zwodzić, ale teraz nawet mu się nie chce. Często zastanawiałam się, kiedy to nastąpi. — Zaciągnęła się głęboko i przyglądała, jak dym ucieka przez uchylone boczne okienko. — Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli sobie trochę popłaczę? — Nie krępuj się. — To coś poważnego? — Nie ma nic poważniejszego, niż zabicie kogoś. — Ale czy zrobił to Carl? — Popatrzyła na mnie mokrymi od łez oczami. — Nie wiem — odparłem. — Więc nie jesteś pewien? — To prawda, ale nie muszę być pewien. — Ale... przecież jesteś z policji. — Nie, jestem nikim. Ale jestem taki, że mnóstwo ludzi chciałoby mnie wykończyć. Problem w tym, że mi nie dorównują. Podjechałem do krawężnika, zaparkowałem przed knajpą i zgasiłem silnik. — Rozmawialiśmy o twoim bracie. Nie patrzyła na mnie. Dopaliła papierosa do końca i wrzuciła do rynsztoka. — Tak naprawdę niewiele można powiedzieć. Wiem, kim jest i znam ludzi, z którymi się zadaje. Nie nazwałbyś ich ludźmi z tak zwanego towarzystwa, chociaż takich też zna. — Słyszałaś kiedyś o Berdze Torn? — Tak, dobrze ją pamiętam. Wydawało mi się, że Carl za nią szalał. Utrzymywał ją dość długo. — Dlaczego rzucił? — Nie wiem... naprawdę nie wiem — zamyśliła się. 124 — Była szczególną dziewczyną. Pamiętam jedynie, że pewnego wieczoru strasznie się pokłócili i od tej pory Carl dał sobie z nią spokój. Pojawił się ktoś nowy. — To wszystko? Skinęła głową. — Słyszałaś kiedyś o mafii? Ponownie skinęła głową. — Mikę... Carl nie jest... jednym z nich. Wiem, że nie. — Nie wiedziałabyś o tym. — A jeśli jest? Wzruszyłem ramionami. Na takie pytanie jest tylko jedna odpowiedź. Palce Michael lekko się trzęsły, kiedy wyjmowała następnego papierosa. — Mikę... chyba chciałabym wrócić. Podałem jej ogień i włączyłem silnik. Kiedy dopaliła, sięgnęła po następnego. Bez słowa. Jej dolna warga była spuchnięta od przygryzania i ramiona co chwilę przeszywał dreszcz, kiedy próbowała powstrzymać łkanie. Podjechałem pod bramę, przechyliłem się i otworzyłem drzwi. — Friday... — Tak, Mikę? — Jeśli sądzisz, że znasz odpowiedź, zadzwoń do mnie. — Dobrze, Mikę. — Już miała wysiąść, ale odwróciła głowę. — Wydawało mi się, że będzie przyjemnie. Obojgu. Tak mi przykro. Jej delikatne usta były zbyt blisko, bym tylko na nie patrzył. Sam nie wiem, kiedy moje palce wplotły się w jej włosy i nagle te cudowne, wilgotne usta były o centymetr, a potem równie nagle zetknęły się z moimi. 125 Spodziewałem się tego pulsującego ciepła. Ogień i jedwabistość. Ledwie ją dotknąłem i zwalczyłem pokusę, zanim nie zasmakowałem na dobre. Michael uśmiechnęła się. Dotknęła mojej twarzy koniuszkami palców i wysiadła z samochodu. Przez całą drogę powrotną czułem ciepło i podniecający smak jej ust. Warsztat był zapchany, więc zaparkowałem przy krawężniku. Dla picu zostawiłem włączony silnik i wszedłem do biura. Bob Gellie próbował właśnie zmontować rozdzielacz, ale przerwał pracę, kiedy wszedłem. — Jak poszło, chłopie? — Cześć, Mikę. Dałeś mi nielichą robotę, niech cię... — Masz coś? — Jasne, że mam. Sprawdziłem chyba ze dwa tuziny adresów, zanim odkryłem, skąd pochodzi detonator. Kupiono go w Queens. Reszty nie mogłem zidentyfikować. Robią to albo w Kalifornii, albo w Chicago. — Co dalej? — Zamówione przez telefon, zapłacone i odebrane przez jposłańca. — Świetnie. — Chcesz, żebym szukał dalej? — Możesz dać spokój. Ci chłopcy mają własnych mechaników. Co wiesz o samochodzie? — Też sprytnie. Pochodzi z Bronxu. Facet, który go kupił, powiedział, że to niespodzianka dla wspólnika. Zapłacił gotówką. Sprzedawca, jak kretyn, pożyczył mu swoje tablice rejestracyjne i pozwolił odjechać. Tablice zostały mu potem zwrócone. — Bob otworzył szufladę i podał mi kopertę. — Tu jest twój dowód rejestracyjny. Zabij mnie, ale nie wiem, jak oni to zrobili. — Kto kupił samochód? 126 L — Zgadnij. — Jakiś Smith, Jones, Robinson. Kto? — 0'Brien. Clancy O'Brien. Średniego wzrostu. Przeciętniak. Nikt nie był w stanie go opisać. Znasz takich? — Jasne. Dobra, Bob, daj sobie spokój. Nie warto iść tym tropem. Skinął głową i przymrużył oczy. — Sprawy źle stoją? — Nie tak źle, żeby nie mogło być gorzej. — O rany. Zostawiłem go, jak dłubał przy swoim rozdzielaczu. Na ulicy panował duży ruch. Normalka, pomyślałem, miły normalny dzień. Zjechałem z krawężnika, skręciłem w stronę Broadwayu i pojechałem do domu. Zajęło mi to trzydzieści minut, następne trzydzieści — szybki posiłek w knajpie i wkrótce podchodziłem pod drzwi mieszkania, wyciągając po drodze klucze z kieszeni. W każdej innej sytuacji zauważyłbym ich. Na zewnątrz byłoby ciemno, miałbym przy sobie gnata i nie dałbym się podejść tak łatwo. Wynurzyli się z kąta korytarza, było ich dwóch, każdy trzymał rewolwer z długą lufą i miał szczerą chęć pociągnąć za cyngiel. Doświadczeni chłopcy, znali wszystkie numery. Weszliśmy do windy, oparłem się o ścianę, kiedy mnie obszukiwali. Potem stanąłem twarzą do drzwi, a jeden z nich nacisnął guzik z napisem PARTER. Wyszliśmy razem i wsiedliśmy do mojego samochodu. Ten niższy był zaskoczony, że jestem czysty. Wcale mu się to nie spodobało. Pomacał fotel, podczas gdy jego kumpel przyciskał mi rewolwer do szyi, po czym usiadł na siedzeniu kierowcy. 127 W takich chwilach nie mówi się jużo. Czekasz i masz nadzieję, że coś się stanie, ale gdyby nawet coś zaszło, obróciłoby się przeciwko tobie. Cały czas myślisz, że przecież nie kropną cię w biały dzień, ale nawet nie ruszysz palcem, bo wiesz, że mogą to zrobić. Nowy Jork. To jest Nowy Jork. W każdej minucie dzieje się coś niezwykłego. Wystrzał z rewolweru, strzał w gaźniku, kto odróżni jedno od drugiego, kogo to obchodzi. Pijaczyna i trup, obydwaj wyglądają tak samo. Ten, który siedział koło mnie, powiedział: — Ręce pod uda. Zrobiłem, co kazał. Wyciągnął rękę, znalazł kluczyki w kieszeni i uruchomił silnik. — Jesteś frajer — pocieszył mnie. Ten, który siedział z tyłu, rzucił: — Zamknij się i jedź. Ruszyliśmy i ponownie usłyszałem jego głos, tym razem bliżej ucha. — Nie muszę cię ostrzegać, prawda? Wylot lufy ziębił mi szyję. — Znam reguły gry. — Tylko ci się tak wydaje — usłyszałem w odpowiedzi. ROZDZIAŁ 9 Stanowczo zbyt się pociłem. Żołądek był ściśnięty. Ręce zdrętwiały. Próbowałem je wysunąć, ale bokiem rewolweru dostałem w głowę nad uchem i poczułem, że krew ścieka strużką po twarzy mieszając się z potem. Ten przy kierownicy przebił się przez korki na Manhattanie, wjechał w Queens Midtown Tunnel i pojechaliśmy główną trasą w kierunku lotniska. Zrobił to gładko i sprawnie, żeby nikt po drodze nas się nie czepiał. Celowo jechał wolno, aż chciałem mu powiedzieć, żeby dodał gazu i przestał się wygłupiać. Musieli wiedzieć, co czułem, bo facet z tyłu trącał mnie lufą za każdym razem, kiedy się poruszyłem, i śmiał się. Od czasu do czasu przelatywały nad nami samoloty schodzące do lądowania. Myślałem, że wjedziemy na teren lotniska, ale minął wjazd i wybrał drogę, na której nie było żadnych samochodów. Mój ford zaczął przyspieszać. — Dokąd jedziemy? — spytałem. — Dowiesz się. — Rewolwer pogłaskał mnie po szyi. — To źle, że przyjąłeś samochód. — Pod maską znalazłem ładny prezencik — zaznaczyłem. Kierownica drgnęła tak nieznacznie, że samochód te- 9 — 130 go nie odczuł, ale nie umknęło to mojej uwagi. Przez moment nacisk lufy na szyję jakby zelżał. — Spodobał ci się? — spytał kierowca. Nie powinien był oblizać warg. Niedokładnie go wyszkolili. Ratunek miałem w zasięgu ręki i postanowiłem zagrać va banąue. — Wiedziałem, że coś śmierdzi. Połapałem się, o co chodzi, i mechanik znalazł paczuszkę pod maską — wyjaśniłem jakby od niechcenia. — Taak? — Od razu wyczułem szwindel. Nacisnąłem na gaz i jazda. Odwrócił głowę, a w jego oczach krył się paniczny strach. Gwałtownie nacisnął na hamulec. Przenikliwy pisk opon. Nie wyszło tak, jak chciałem, ale też nie najgorzej. Głowa cwaniaczka, który siedział za mną znalazła się nagle nad moim ramieniem, więc zacisnąłem palce na jego gardle, zanim mógł zareagować. Kątem oka dostrzegłem rewolwer kierowcy i w chwili, kiedy samochód zarzucił, uderzając kołami o krawężnik, poczułem na twarzy gorąco wystrzału. Nie musiałem dłużej trzymać tego z tyłu, a to dzięki dziurze, którą miał pod brodą. Z całej siły odepchnąłem trupa od siebie. Kierowca próbował wydostać się spod ciała, żeby mnie dorwać. Wysupłał rewolwer z plątaniny ubrania i wycelował. Teraz było już za późno. O wiele za późno. Ścisnąłem mocno jego rękę w nadgarstku i wykręciłem w przeciwną stronę. Wrzasnął z bólu w chwili, kiedy wystrzelony pocisk przeszył mu czoło. Szybko poszło, jak zwykle. Szybko, a jednak czas niemiłosiernie się wlecze, kiedy grasz o życie. Pierwsza 131 myśl, jaka przychodzi do głowy, to dlaczego do tej pory nikt się nie zjawił, żeby zobaczyć, co się dzieje. Poza dwojgiem dzieciaków po przeciwnej stronie ulicy, pokazujących rękami w moją stronę, nikt niczego nie zauwa-żył. Usiadłem na miejscu kierowcy, posadziłem dwa trupy obok siebie w pozycji pionowej i zawróciłem. Znalazłem jakiś zaułek przy płycie lotniska. Dojechałem do końca i zatrzymałem się przy znaku ze znaczącym napisem: „KONIEC DROGI". Posadziłem obydwu pod znakiem i odjechałem. Ci dwaj sądzili, że znalazłem dwa ładunki wybuchowe i nagle zdali sobie sprawę, że jestem głupszy, niż myśleli, a główna bomba może eksplodować w każdej sekundzie — pomyślałem. Kiedy docierałem do domu, zapadła noc. Zaparkowałem i wjechałem na górę. Uchyliłem drzwi na tyle, by usłyszała, że wróciłem, i zdjęła łańcuch, ale okazało się to niepotrzebne. Łańcuch nie był założony. Nie było też Lily. Poczułem lodowaty dreszcz na plecach. Dla pewności sprawdziłem wszystkie pokoje łudząc się, że to nieprawda, chociaż wiedziałem, że jest inaczej. Znikła wraz z wszystkim, co do niej należało. Chwyciłem słuchawkę i wykręciłem numer Pata. Telefonistka powiedziała, że wyszedł i dziś już nie wróci, więc przełączyła na dom. Jak tylko usłyszał mój głos, wiedział, że coś się stało. — Lily Carver, Pat. Mówi ci coś to nazwisko? — Carver? Cholera, Mikę... — Była u mnie w mieszkaniu, ale zniknęła. — I gdzie jest? — Skąd mam wiedzieć? Przecież nie wyszła stąd z własnej woli. Słuchaj... 132 — Poczekaj, przyjacielu. Masz parę rzeczy do wyjaśnienia. Wiesz, że była pod obserwacją? — Wiem wszystko, właśnie dlatego wyciągnąłem ją z Brooklynu. Chłopcy z policji, agenci federalni i jeszcze inni siedzieli jej na karku. Ci ostatni zrobili dziś szybką akcję i udało im się wydostać ją z mieszkania. — Tym razem zdrowo przeholowałeś. — Ech, zamknij się. Jeżeli masz jej rysopis, przekaż posterunkom. Dziewczyna może znać sekret, dla którego wykończyli małą Torn. Słyszałem, jak Pat ciężko oddycha. — Mieli ją wczoraj zgarnąć, tymczasem zniknęła. Dlaczego mi nie powiedziałeś? — Co macie o niej? — Nic. Przynajmniej na razie. Jeden kapuś sprzedał informację, że wydano na nią wyrok. — Mafia? — Wszystko za tym przemawia. — Cholera. — Wiem, co czujesz. — Przerwał. — Będę się rozglądał. Zaczyna się robić bardzo gorąco, Mikę. — Masz absolutną rację. — Napływają ciekawe raporty. — Mianowicie? — Mianowicie coraz więcej płatnych zbirów przeczesuje miasto. Jednego już przyskrzyniliśmy za nielegalne posiadanie broni. — Nareszcie prawo na coś się przydało — parsknąłem. — Burza rozpętała się na całego. I wiesz co? — Twoje nazwisko pada w niewłaściwych miejscach. — Tak, tak... — Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się. — Nasza gadka zostanie między nami? — Raz ci to już obiecałem. 133 — Dobrze. Czy nikt nie znalazł dwóch trupów, opartych o znak drogowy w Queens? Nie odpowiedział w pierwszej chwili. Potem szepnął chrapliwie. — Powinienem był się domyślić. — Tylko nie sądź, że to moja robota. Broń od kilku dni leży w szafie. — Jak to się stało? — Było naprawdę elegancko. Przypomnij mi, żebym ci kiedyś opowiedział. — Nie dziwię się, że za tobą węszą. — Prawda? — zaśmiałem się i odłożyłem słuchawkę. Dzisiaj wydarzy się dużo więcej. Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę. Nie był to głos, który łudziłem się usłyszeć. Ten był niski, miękki i nieco smutny. — Mikę? — Przy telefonie. — Tu Michael Frrday. Oczami wyobraźni widziałem jej usta wypowiadające te słowa. Dojrzałe, połyskujące wilgotnością. Nie wiedziałem, co powiedzieć. — Cześć. Gdzie jesteś? — W centrum. — Pauza. — Mikę... chciałabym się z tobą jeszcze raz zobaczyć. — Naprawdę? — Naprawdę. — Dlaczego? — Może chciałabym porozmawiać. Masz coś przeciwko temu? — Była taka chwila, ale minęła. Jej uśmiech musiał być równie smutny jak głos. — Może to tylko wybieg z mojej strony? — To mi się jeszcze bardziej podoba. 134 — Więc spotkasz się ze mną? — Powiedz, gdzie i kiedy. — Jeden z przyjaciół Carla urządza dziś przyjęcie, na którym mam być, jeżeli nie masz nic przeciwko temu... może pójdziemy razem? Nie musimy tam długo siedzieć. Zastanowiłem się. Rozważyłem w myśli wszystkie za i przeciw. — Dobrze, nie mam chwilowo żadnych planów. Spotkamy się w holu Astora o dziesiątej. Co ty na to? — Pasuje. Czy mam przypiąć czerwony goździk lub coś w tym rodzaju, żebyś mnie rozpoznał? — O nie... wystarczy, że się uśmiechniesz. Twoich ust nie zapomnę nigdy. Kiedy odłożyłem słuchawkę, popatrzyłem na telefon. Był czarny, symetryczny, funkcjonalny. Zwykła rozmowa wprawiała w ruch tysiąc drobnych elementów, a rezultat graniczył z cudem. Nie wiesz ani się nie zastanawiasz, jak to działa, aż do chwili, kiedy jest po wszystkim. Czarny, symetryczny, funkcjonalny. Ich organizacja była taka sama. Ile razy próbowali? Najpierw spychali mnie z pobocza. Potem był wesołek, który trzymał spluwę w kieszeni. Nie zapomnijmy też o znaku z napisem „KONIEC DROGI". Ten numer musiał im napędzić strachu. Fiuty. Gdzieś w mieście było jeszcze dwóch innych. Charlie Max i Sugar Smallhouse. Za parę tysiączaków gotowi byli napełnić ołowiem czyjeś bebechy. Mogli rozłożyć na łopatki największą organizację pilnującą w tym kraju porządku, bo ta, do której należeli, była wszechwładna. Sama nazwa — mafia — działała magicznie. O dziesiątej. Zostało mi jeszcze kilka godzin. O dziesiątej. Zmysłowe, pełne pożądania usta. Oczy, 135 którymi próbowała cię uwieść. O dziesiątej zobaczę Mi-chael Friday, ale przedtem miałem jeszcze jedno spotkanie. Zacząłem od Czterdziestej Pierwszej Ulicy. Zaglądałem do barów. Nie zabawiałem tam długo, bo nie szukałem rozrywki. Po rzucanych mi ukradkiem spojrzeniach poznałem, że robi się gorąco. W jednej knajpie poczułem, że jestem izolowany. To był znak. Jeden kapuś, którego znałem, lekko potrząsnął głową, stąd wiedziałem, że ich tu nie ma. Skrzywienie ust mówiło, że nie daje mi dużych szans. Dziewiąta piętnaście. Wszedłem do baru Harveya Pullena na Trzydziestej. Harvey nie chciał mnie obsłużyć, ale odczekałem. Kiedy sięgnął po kufel, potrząsnąłem głową: — Cola — zamówiłem. Nalał pospiesznie i odszedł zostawiając mnie w towarzystwie jakiejś wypłowiałej rudej, która siedziała obok. Rozpoznałem jednego tajniaka, który wszedł na szybkie piwo, przyjrzał się wszystkim w lustrze nad barem, dopalił papierosa i wyszedł. Łudziłem się, że mnie wyłapie w tłumie, ale gdyby tak było, byłby lepszy w dostrzeganiu ludzi, niż ja w unikaniu rozpoznania. Ruda nawet nie ruszyła wargami. Czasami doświadczenia więzienne przydają się na wolności. Właśnie teraz była taka sytuacja. Usłyszałem: — Hammer, co nie? — Aha. — U „Długiego Johna". Tam cię załatwią. Pociągnąłem łyk coli. — Dlaczego ich sypiesz? — Przyjrzyj mi się, chłopie. Te gnoje wykończyły mnie dawno temu. Mogłam zrobić karierę. — Kto ich widział? 136 — Wracam stamtąd. — Co jeszcze? — Ten mały to ćpun i jest na haju. — Gliny? — Skąd. Tylko oni. Klientela przy barze jeszcze się nie połapała. Potrząsnąłem kostkami lodu, odstawiłem szklankę i zgasiłem papierosa. Kiedy wychodziłem, na kolanach rudej leżał dwudziestak. U „Długiego Johna". Wszyscy tak nazywali to miejsce. Barman miał opaskę na oku i drewnianą nogę. Papugi nie było. Na krawężniku siedział pijak i rzygał do rynsztoka. Drzwi były otwarte i czuło się odór piwa. Ze środka dochodziły podpite głosy. Szafa grająca dostarczała muzyki. Może z tuzin stało ich przy barze, gadających szybko i głośno. Przekleństwa mieszały się z piskliwymi głosami kobiet. Chłopcy byli zawodowcami i nie ryzykowali. Sugar Smallhouse siedział w rogu baru tyłem do drzwi tak, żeby nikt, kto wchodzi, nie mógł go rozpoznać. Charlie Max natomiast był zwrócony twarzą do drzwi, tak aby mógł widzieć każdego kto wchodzi. Ładnie to rozegrali, ale nie do końca. Charlie, przypalając papierosa, zbyt długo marudził nad zapałką, a ja właśnie w tym momencie wszedłem i stanąłem za jego partnerem. — Cześć, Sugar — rzuciłem. Wydawało mi się, że zgniecie szklankę, którą trzymał w ręku. Sugar słyszał o moim wyzwaniu, słyszał, co ludzie gadali. Wiedział o „KOŃCU DROGI" i że wszystko szło inaczej, niż zaplanowano. Kiedy wyjmowałem mu spluwę spod ramienia, nawet nie drgnął. Był to mały rewolwer z dużą lufą. Wyłuskałem naboje, wrzuciłem 137 do kieszeni i wsunąłem broń z powrotem do kabury. Sugar dalej nie pojmował, co się stało. Podszedł Długi John i spytał, co podać. Wtedy dopiero Sugar zrozumiał. Wtedy chwyciłem go wpół w odpowiednim miejscu, ścisnąłem mocno i szybko, a zgięte kciuki wbiły się w ciało w okolicach mostka. Miałem wrażenie, że rozrywam robaka. Mocno i szybko... jeden raz i Sugar Smallhouse wyglądał jak jeszcze jeden pijaczek kimający przy barze. W Charlie'ego Maxa, który nagle otrzeźwiał, wstąpiło życie. Zeskoczył ze stołka i by zarobić swoją premię starał się wydobyć rewolwer z kabury na biodrze. Następne pięć sekund wrzasków i zamieszania wydało mi się wiecznością. Ktoś zobaczył rewolwer i wrzask na jego widok rozpętał piekło. Charlie'emu nie udało się wyciągnąć spluwy do końca, bo kobieta siedząca obok zerwała się zbyt gwałtownie i stołek podciął mu kolana. Ludzie miotali się po knajpie, przeklinając, popychając się i wywracając, aby tylko trafić do drzwi. Nagle wszystko ucichło, bo całe towarzystwo znalazło się za moimi plecami. Ciekawość pomieszana ze strachem kazała się im przyglądać, jak Charlie Max szamoce się z rewolwerem, a ja szybko do niego podchodzę. Właśnie podnosił lufę, kiedy kopnąłem go w twarz. Jeszcze raz spróbował wycelować, ale następne uderzenie kosztowało go pęknięcie kości ramienia. W oczach Charlie'ego powinienem zobaczyć przeraźliwy ból, ale przerażenie, gdy zdał sobie sprawę, co go czeka, było silniejsze. — Zadanie was przerosło, kochany. Ktoś mógł wam powiedzieć, ilu facetom rozłupałem czaszki, bo mierzyli do mnie. — Powiedziałem gładko i sięgnąłem po rewolwer. Usłyszałem za sobą głos: 138 — Nie ruszaj tego, Hammer. Popatrzyłem na wysokiego faceta w granatowym garniturze, wyprostowałem się i mruknąłem coś ze zdziwienia. Dwóch innych stało za jego plecami. Jeden próbował ocucić Smallhousa. Drugi podszedł do mnie, obszukał i popatrzył na swojego kumpla w sposób, który mnie rozśmieszył. Spojrzenie, którym z kolei mnie obdarzył, było podobne do reakcji kibica, kiedy ulubiony gracz strzela samobójczą bramkę. Nie mogli mi nic zrobić i dobrze o tym wiedzieli, więc odwróciłem się, wyszedłem na ulicę i ruszyłem w stronę Astora. Waszyngton nareszcie dał o sobie znać. Czekała na mnie tam, gdzie ustaliliśmy. Wszyscy mężczyźni gapili się na nią. Paru zajęło nawet pozycje wyjściowe, by wkroczyć do akcji, gdyby ten, z którym się umówiła, nie przyszedł. Nie przypięła czerwonego goździka, ale uśmiechnęła się, a ja poczułem smak jej ust przez całą długość sali. Nie była szczupła, ale miała gibkość dobrze odżywionego, umięśnionego kota, proste ramiona atletki i zmysłową linię bioder. Stała na luzie, lekko uginając kształtną nogę, tak że spódnica opinała się na udzie. Odwzajemniłem uśmiech i Michael podała mi dłoń. Nie wypuściłem jej już i ruszyliśmy. — Długo czekałaś? — spytałem. — Dłużej, niż zdarza mi się na kogokolwiek czekać. Dziesięć minut. — Mam nadzieję, że jestem tego wart. — Nieprawda. — ... ale nie mogłaś się oprzeć pokusie — dokończyłem za nią. Dostałem lekkiego kuksańca. 139 — Skąd wiesz? — Nie wiedziałem. Po prostu jestem zarozumiały. Twarz Michael spoważniała. — Niech cię... — wyszeptała. Poczułem, że zesztywniała, kątem oka dostrzegłem, że zwilża wargi językiem, tak aby były kuszące i namiętne. Otworzyłem drzwi taksówki, która czekała przy krawężniku. Pomogłem Michael wsiąść i zająłem miejsce przy niej. — Dokąd jedziemy? Pochyliła się do przodu, podała adres na Riverside Drive, po czym oparła się wygodnie. Powoli, jak sen, który ogarnia cię, gdy jesteś bardzo zmęczony, nadeszło zbliżenie dwojga ludzi. Powoli, potem szybciej, i nagle jej ramiona obejmowały mnie, a ja przytulałem jej plecy i pieściłem włosy. Popatrzyłem na usta, które w tej chwili były jeszcze bardziej wilgotne. Rozkoszowałem się namiętnością jej warg, dopóki uniesienie nie stało się szaleństwem i rozsądek musiał wziąć górę. Odsunąłem się. Są takie, które drżą, inne płaczą, ona jedynie zamknęła oczy, uśmiechnęła się, otworzyła je ponownie i przytuliła do mnie. Włożyłem w jej wargi papierosa i przypaliłem nam obojgu. Nie odzywaliśmy się do siebie, dopóki taksówka nie zatrzymała się pod domem. Kiedy weszliśmy do środka, spytałem: — Jakie mamy zadania na ten wieczór, panienko? — Idziemy na przyjęcie. Znajomi Carla spoza Nowego Jorku i współpracownicy mają właśnie towarzyskie spotkanie. — Rozumiem. Co ty masz z tym wspólnego? — Powiedzmy, że witam gości. Mój duży brat zawsze prosi mnie, żebym pełniła honory gospodyni. Sądzę, że wykorzystuje moją prezencję. 140 — Pasuje. — Wziąłem ją za rękę i pokazałem ławkę w rogu. Zawahała się, ale podeszła ze mną i usiadła. Przysiadłem obok niej i zgasiłem lampkę na stoliku. — Powiedziałaś, że chcesz porozmawiać. Na górze nie będzie okazji. Nerwowo wykręciła palce. — Wiem — powiedziała cicho. — Chodzi o Carla. — Mianowicie? Spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem. — Mikę... zrobiłam, co kazałeś. Dowiedziałam się wszystkiego o tobie. — I co? — Nie ma sensu udawać. Carl jest w coś zamieszany. Wiedziałam o tym od dawna. — Popatrzyła na ręce i splotła palce. — Wielu ludzi ma nieczyste sumienie, ale nie wydawało mi się to ważne. On ma wielu wysoko postawionych przyjaciół w rządzie i kręgach przemysłowych. Chyba wszyscy wiedzą, czym się zajmuje, więc nigdy nie protestowałam. — Po prostu akceptowałaś bez pytania wszystko, co było z nim związane — stwierdziłem. — Zgadza się. — Coś w rodzaju „czego nie wiem, nie będzie bolało". Michael spuściła wzrok. — Tak. — Ale teraz coś cię gryzie. — Tak. — Dlaczego? Zdawało mi się, że jej oczy zaszły mgłą. — Bo... bo przedtem tylko kruczki prawne sprawiały mu kłopot. Carl... miał od tego prawników. Dobrych prawników, którzy załatwiali te sprawy. — Położyła mi rękę na dłoni. Lekko drżała. — Z tobą jest inaczej. 141 — Powiedz. — Nie... nie mogę... — Powiedz. — Dobrze. Jesteś zabójcą, Mikę. Jesteś okrutny, brutalny i nie przebierasz w środkach, by dopiąć celu. Zabijałeś już w życiu i będziesz dalej zabijać, aż któregoś dnia zginiesz sam. — Powiedz, boisz się o mnie czy o Carla? — O ciebie nie. Jesteś nietykalny. — Powiedziała to z odrobiną goryczy w głosie, a jednocześnie z ciepłym smutkiem. — W tym momencie mówisz od rzeczy. — Popatrzyłem na nią pytająco. — Mikę... przyjrzyj mi się, a zrozumiesz. Ja... kocham Carla. Zawsze się mną opiekował. Kocham go, czyż tego nie widzisz? Jeśli wpadł w tarapaty... to są inne sposoby, Mikę, tylko nie ty, nie ty... Tego bym nie chciała. Delikatnie cofnąłem rękę, zapaliłem papierosa i przyglądałem się, jak dym rozpływa się po pokoju. Michael patrzyła na mnie, dziwnie się uśmiechając. — To wszystko między nami wydarzyło się zbyt szybko. Wiem, że brzmi to nie tak. Myślisz, że jestem tylko bezmyślną lalką, i nie mogę cię za to winić. I tak mi nie uwierzysz. Chciałabym tylko powiedzieć, że boleśnie mnie zraniłeś, Mikę. Przykro mi, że tak wyszło. Nigdy przedtem się to nie przydarzyło. Pójdziemy na górę? Wstałem, podałem jej ramię i poszliśmy do windy. Nacisnęła ostatni guzik. Nie mówiąc słowa stanęła twarzą do drzwi, ale kiedy uścisnąłem jej rękę, pogłaskała mnie po dłoni. Odrzuciła włosy do tyłu szykując się do uśmiechu, który powinien pojawić się na twarzy w chwili, kiedy wyjdzie z windy. 142 Dwóch goryli Carla stało przy drzwiach foyer. Mieli na sobie śmieszne garniturki, zupełnie jakby urwali się z balu przebierańców. Uśmiechy pojawiły się na ich twarzach, gdy dostrzegli Michael, i znikły na mój widok. Wymienili spojrzenia zastanawiając się nad swoim następnym ruchem, ale chyba nie mieli na niego ochoty. Służąca odebrała ode mnie kapelusz, a chłopcy stali i przyglądali się nam z głupawymi minami. Sala była nabita. Głośne śmiechy i rozmowy prawie całkowicie zagłuszały dźwięki stojącego w rogu fortepianu. Milczący niscy mężczyźni z tacami przemykali się między grupkami, roznosząc drinki. Rozpoznawałem wśród gości twarze znane z gazet i filmów. Ludzie z pozycją. Tak cholernie ważni, że zaczynasz się zastanawiać, czy wiedzą w jakim obracają się towarzystwie, bo w każdej grupce była jedna lub dwie osoby nie tak ważne jak inni, i dopóki nie zajrzało się do akt policyjnych, nie wiedziało się jak zarabiają na życie. Z wielu stron witano nas. Michael uśmiechała się, odmachiwała na pozdrowienia i poprowadziła mnie w stronę najściślejszej grupki. Królował tam Leo Har-mody, nadęty i ważny, gotowy przedstawić ją innym. Oswobodziłem ramię i powiedziałem: — Idź do nich. Ja znajdę bar i napiję się. Skinęła głową, ale mina wyrażała niezadowolenie. Więc poszedłem do baru. A tam Affia ściskał rękę Veldy, a Billy Mist obsypywał ją pochlebstwami, czemu przyglądał się Carl Evello z wyrazem rozbawienia na twarzy. Velda dobrze grała swoją rolę. Okazywała zaciekawienie i uśmiechała się. Carl nie był tak dobry jak ona. Zbladł na mój widok. Z Mistem było jeszcze gorzej. Jego nalana twarz na- SMIERTELNY POCAŁUNEK 143 brała koloru głębokiej czerwieni, a spoza wykrzywionych warg widać było zęby. — Gdyby cię to dręczyło, Carl — rzuciłem — to zaprosiła mnie twoja siostrzyczka. — Och. — Czarująca dziewczyna. Nigdy bym nie powiedział, że jesteście spokrewnieni. Potem popatrzyłem na Billy'ego. Tak bardzo nienawidziłem tego typa, że nie mogłem ustać spokojnie. Obrzuciłem go długim, pełnym obrzydzenia spojrzeniem. — Cześć, głupku — przywitałem się. Nie potrafią zachować kamiennej twarzy. Twarz Bil-ly'ego przypominała bombę, która ma za chwilę wybuchnąć, bez względu na konsekwencje. Billy zacisnął palce, ręką sięgając pod marynarkę, a ja, by go dobić, stałem w nonszalanckiej pozie i zachęcałem: — Śmiało. Billy zreflektował się. Rozum mówił, że nie ma szans, jeśli zmierzy się ze mną sam na sam. W tym momencie nie patrzyłem już na Mista, tylko na Ala Affię. Na ciężko tyrającego Ala, który trzymał w garści całe nadbrzeże. Głupiego, gruboskórnego Ala, który dalej głaskał dłoń Veldy. — Co z wami, chłopaki? — powiedział. — To samo — powtórzyła Velda. — O co chodzi? Przecież tylko... — Nie ma sprawy, kochanie — powiedział Billy. — Tak sobie tylko żartujemy. Wiesz jak jest. — Jasne, że wie, jak jest — zawtórował Al. Popatrzyłem na tego faceta z Brooklynu, który, mięsień po mięśniu, wymuszał uśmiech na twarzy. Dawno powinno się zwrócić uwagę na oczy Ala. Nie były wcale głupie. Małe, blisko osadzone, sprytne. 144 — Nikt nie przedstawił mnie damie — przypomniałem. Carl postawił drinka na barze. — Hammer, o ile się nie mylę. — Spojrzał pytająco. Rozbawił mnie. — Tak, Mikę Hammer. — Pani Lewis. Candy Lewis. — Cześć, Candy. — Cześć, Mikę. — Ładna, bardzo ładna. Modelka? — Pozuję do reklam w czasopismach. Ma głowę na karku, ta moja sekretarka. W ten sposób łatwo mogła wytłumaczyć się przed Mistem ze znajomości z pismakami. Ciekawe, jak go omotała. Musiała się domyślić, co mi chodzi po głowie, bo pospieszyła z pytaniem: — Czym pan się zajmuje, panie Hammer? Oczy wszystkich zwrócone były na mnie. — Poluję — odparłem. — Na grubego zwierza? — Na ludzi — rzuciłem i mrugnąłem do Mista. — Ciekawe. — Nigdy byś nie powiedział, bracie, jak z czasem staje się to prawdziwym sportem. Billy próbował głupkowato się uśmiechnąć. — Dzisiaj na przykład — kontynuowałem. — Trafiłem dwóch następnych. Pan poluje? Cała krew odpłynęła z jego twarzy. W spojrzeniu czaiła się śmierć. — Tak, poluję. — Powinniśmy wybrać się kiedyś razem. Pokazałbym kilka sztuczek. — Chciałbym to zobaczyć. Jeszcze jak — mruknął AL — Nie wszyscy mają do tego dość ikry — pouczy- SMIERTELNY POCAŁUNEK 145 łem. — Wszystko wydaje się proste, dopóki jest się po właściwej stronie rewolweru. — Powiodłem wzrokiem po słuchaczach. Carl zamierzał coś wtrącić, ale podszedł Leo Harmo-dy, który skłonił się całemu towarzystwu i zwrócił do Veldy: — Czy mogę cię porwać na chwilę? Chciałbym, byś poznała jednego z moich przyjaciół. — Z przyjemnością. Nie masz nic przeciwko temu, Billy, prawda? — Ruszaj. Ale przyprowadź ją z powrotem — krzyknął do Leo. — Rozmawialiśmy. Velda uśmiechnęła się do całej naszej czwórki, zsunęła ze stołka i odeszła. Billy nie patrzył w moją stronę, kiedy powiedział: — Od tej pory lepiej nie wychodź wieczorami z domu, mądralo. Ja też na niego nie patrzyłem. Podążałem wzrokiem za Veldą znikającą w tłumie gości. — O każdej porze. W każdym miejscu — powiedziałem i odszedłem. Napatoczył się kelner z tacą. Wziąłem drinka. Miał wstrętny smak, ale wlałem go w siebie. Od czasu do czasu jacyś obcy ludzie witali się ze mną ze zwykłej uprzejmości. Dostrzegłem Michael, która najwidoczniej też mnie szukała. Już miałem ruszyć w jej kierunku, gdy usłyszałem wypowiedziane szeptem moje imię. Zatrzymałem się, wziąłem kolejnego drinka z tacy i zacząłem go sączyć. Velda szepnęła: — Spotkamy się na rogu za godzinę. W sklepie. To wystarczyło. Pomachałem Michael i poczekałem, aż przeprosi gości, z którymi rozmawiała, i podejdzie. Uśmiech zdradzał zmęczenie i troskę, ale okręciła się dookoła i wyciągnęła ręce. 10 — 146 Mickey Spillam — Dobrze się bawisz? — Mniej więcej. — Widziałam jak rozmawiałeś z moim bratem. — ... i przyjaciółmi. Ma naprawdę wspaniałych przyjaciół. — Czy... wszystko w porządku? — Chwilowo. Przygryzła wargę i zachmurzyła się. — Zabierz mnie do domu, Mikę. — Dziś nie mogę, kotku. Podniosła wzrok pełen urazy. — Skreślają mnie z listy — wyjaśniłem. — Niezdrowo się pokazywać w moim towarzystwie. Kiedy się rozpęta awantura, nie chcę, żebyś była w pobliżu. — Carl? — Między innymi. — Sądzisz, że mam w tym swój udział? — Michael, jesteś miłą dziewczyną. Masz dużo uroku i całą resztę. Ale jeżeli chcesz mi coś zasugerować, to niestety nie chwytam. Nawet gdyby było inaczej, i tak bym ci nie ufał. Mógłbym stracić dla ciebie głowę, ale dalej bym nie ufał. W ostatniej rozmowie wymieniłem jedno słowo: mafia. Tego słowa nie można od tak sobie wypowiedzieć, bo oznacza kłopoty. — Nie... nie mogłeś tak myśleć, kiedy... mnie całowałeś. Nie miałem na to odpowiedzi. Pogłaskałem ją po policzku i delikatnie uszczypnąłem ucho. — Wiele rzeczy nie ma sensu. Po prostu się przydarzają. — Zobaczymy się jeszcze kiedyś? — Może. Odprowadziła mnie do drzwi i pożegnała pieszczotliwie całując moje wargi. Chwyciłem kapelusz i dałem 147 nogę, zanim zaczęłaby mnie namawiać na coś, na co nie mogłem dać się namówić. Goryle stali w tym samym miejscu. Nawet nie drgnęli, kiedy koło nich przechodziłem. W windzie nacisnąłem guzik z literą „S". Kiedy drzwi się otworzyły, nacisnąłem guzik parteru i wyszedłem z windy, która pojechała piętro wyżej. Wyjście z budynku nie sprawiło żadnego kłopotu. Minąłem kotłownię, skręciłem przy zamkniętych magazynach i znalazłem właściwe drzwi. Wychodziło się na wybetonowane, otoczone murem podwórko na tyłach domu. Spotkałem chłopaczka, który pracował w kotłowni, i mijając podałem mu dolca. — Kobiety. Sam rozumiesz — powiedziałem. Skinął głową z pełnym zrozumieniem, schował banknot i pogwizdując wrócił do pracy. Znalazłem sklep i wszedłem napić się wody. Na zewnątrz sprzedawali gazety. Kupiłem jedną i czekałem. Przyszła pięć minut po umówionym czasie. — Wszędzie cię pełno, Mikę. — Chciałem to samo powiedzieć o tobie. Jakim cudem spiknęłaś się z Mistem? — O tym później. Teraz słuchaj. Nie mam zbyt wiele czasu. Dziś wieczorem usłyszałam dwa nazwiska. Jeden z ludzi Carla przyniósł raport. Stałam dość blisko, by wszystko słyszeć. Donoszono, że ktoś ponownie sprawdzał Nicholasa Raymonda i Waltera McGratha. Carl był podekscytowany. Przez cały czas rozmawiałam z Alem i Billym, więc byłam odwrócona plecami. Odesłał posłańca, a Mista poprosił na stronę. Wywnioskowałam, że Carl przekazywał mu wiadomość. Kiedy dołączył do nas, wyglądał jak zdechła ryba. Z wściekłości trzęsły mu się ręce. — Affii też powiedzieli? 148 — Najprawdopodobniej. Odeszłam na kilka minut, by umożliwić im rozmowę. — Coś mnie zastanawia, kotku. — Mianowicie? — Wykonałem parę telefonów. — Myślałam, że powiesz coś ważniejszego. — W Waszyngtonie robi się gorąco. — To nie wystarczy. Billy wspomniał, że ma dziś do załatwienia jakąś sprawę. — Velda sięgnęła do torebki i coś wyjęła. — Dał mi klucz do swojego mieszkania i powiedział, że mam tam pójść i poczekać na niego. Gwizdnąłem przez zęby i wyjąłem klucz z ręki. — Więc idziemy. Trzeba szybko działać. — Ja nie idę, Mikę. Ty idź. — Twarz Veldy była poważna. — To nie wszystko? — Trzymasz duplikat. Wyciągnęłam z łóżka Carla Barnesa, by mi go szybko dorobił. Musiał się nieźle na-gimnastykować. Al Affia zaprosił mnie do siebie na trochę, zanim pójdę do Billy'ego — powiedziała cicho. — Mały zawszaniec... — Nie martw się o mnie, Mikę. — Wcale się nie martwię. Po prostu zrobię mu z gęby papkę, to wszystko. — Ręce zacisnęły się w pięści, a nienawiść przyspieszyła bicie serca. Krew uderzyła do głowy. Velda uścisnęła mi rękę i dobyła z torby małą fiolkę po aspirynie. W środku nie było tabletek, tylko jakiś biały proszek. — Wodnik chloralu. Nie martw się. Nie podobało mi się to wszystko. Wiedziałem, co chce zrobić, ale ja bym nie wchodził do takiej gry. — Al nie jest frajerem. Zna wszystkie sztuczki. — Ale jest tylko człowiekiem. Poczułem suchość w ustach. 149 — To spryciarz. Szturchnęła mnie porozumiewawczo w bok. — Mam coś jeszcze w rezerwie. Czasami trzeba robić rzeczy, na które się nie ma ochoty. Nienawidzisz się, ale i tak musisz to zrobić. — Masz adres? — To nie jest w Brooklynie. Ma takie specjalne mieszkanko na Czterdziestej Siódmej, pomiędzy Ósmą i Dziewiątą Aleją, w którym jest zameldowany jako Tony Todd. — Wyciągnęła notes, zapisała numer razem z telefonem i wręczyła mi kartkę. — Tak na wszelki wypadek. Popatrzyłem na cyfry, wbiłem w pamięć, po czym kartkę strawił płomień zapalniczki. Moja piękna tygry-sica uśmiechnęła się z podnieceniem w oczach, ale gdyby przyjrzeć się lepiej, można by w nich dostrzec to samo, co w moich. Puściła do mnie oko. — Miłych łowów, Mikę. I już jej nie było. • Dałem jej pięć minut. Na piechotę doszedłem do budynku, w którym mieszkał Mist. Po raz pierwszy w życiu byłem zadowolony, że to taka gruba ryba. Ważniak nie musiał wystawiać nikogo na czatach. Mógł spokojnie rozkoszować się bezpieczeństwem wiedząc, że gdyby tylko ktoś spróbował zagrozić mu na jego terenie, wystarczy jedno słowo i zjawi się natychmiast cała armia. Następny krok był równie łatwy. Wchodzisz do środka tak, jakbyś to ty był właścicielem. Wsiadasz do windy i nikt nie zwraca na ciebie uwagi. Idziesz korytarzem, wkładasz klucz do zamka i drzwi są otwarte. W środku wszystko, co najdroższe, chociaż w bardzo złym guście. W sumie osiem pokoi. Czysto, ani śladu kurzu, tylko dobrze opłacana służąca mogła tak posprzątać. Przez 150 czterdzieści pięć minut przetrząsałem pierwsze siedem, nie znajdując nic co byłoby warte obejrzenia, aż dotarłem do ósmego pokoju. Był mały, przylegający do salonu. Początkowo miał pewnie służyć jako schowek, ale teraz stał w nim telewizor, rozkładane fotele i kanapa, biurko z biblioteczką napchaną literacką szmirą. Tutaj właśnie Billy Mist spędzał samotne godziny. Biurko było zamknięte, ale nie zmagałem się z nim dłużej niż minutę. W środkowej szufladzie znalazłem tani brulion wylepiony wycinkami gazetowymi i zdjęciami, a Billy był na każdym z nich. Sądząc po zagiętych i wytłuszczonych od częstego oglądania kartek, to z mojego wysmarowanego brylantyną przyjaciela był kawał egocentryka. Przez następne dziesięć minut przeglądałem zeszyt i trafiłem na zdjęcie Bergi. Zwykłe zdjęcie, wycięte z gazety, na którym Billy szczerzył zęby do reportera. Berga stała w tle, ale uśmiechem zwracała na siebie uwagę. Dwie strony dalej trafiłem na następne zdjęcie, tylko że tym razem towarzyszyła Carlowi Evello, a Billy stał w tle i rozmawiał z kimś, kto schował się za plecami Carla. I jeszcze dwa zdjęcia w tym stylu, jedno z Billym, drugie z Carlem. Na deser znalazłem jeszcze artystyczną fotografię portretową Bergi z dedykacją napisaną atramentem u dołu zdjęcia: „Z wyrazami miłości dla mojego Przystojniaka". To wszystko, jeśli nie liczyć buteleczek z lekarstwami w szafce, która zwykle znajduje się w łazience. Billy musiał mieć częste kłopoty z dolegliwościami żołądkowymi na tle nerwowym. Wsunąłem szuflady, zamknąłem biurko i wytarłem wszystko do czysta. Wróciłem do salonu i popatrzyłem na zegarek. Zaczynało robić się późno. Podniosłem słuchawkę i nakręciłem domowy numer Pata. Nikt nie 151 odebrał, więc zadzwoniłem do komendy i tam go znalazłem. Głos, którym mnie przywitał, zdradzał zmęczenie i niechęć do świata. — Zajęty? — Po uszy. Gdzie się podziewasz? Całą noc szukałem cię w biurze i w domu. — Nawet gdybym ci powiedział, i tak byś nie uwierzył. Co się dzieje? — Od cholery. Sugar Smallhouse przemówił. Czułem, jak zimno zaczyna pełzać w górę po nogach i dociera do rąk. — Zeznawaj. Co jest grane? Celowo ściszył głos, który nie brzmiał jak zwykle. — Sugar był na tej robocie, kiedy puknęli Bergę Torn. Charlie Max też miał w tym uczestniczyć, ale nie dojechał. — Dawaj, dawaj. Kogo jeszcze wsypał? — Nikogo. Reszta grupy to same nowe twarze. — Cholera — wybuchnąłem — nie możesz nic więcej z niego wyciągnąć? — Niestety nie, bracie. Ani ja, ani nikt inny. Przewozili ich do Prokuratora Okręgowego i ktoś ich rąbnął. — O czym ty mówisz? — Sugar i Charlie nie żyją. Jeden agent i gliniarz zostali nielicho postrzeleni z tylnego siedzenia przejeżdżającego samochodu. Ktoś ich załatwił z rozpylacza. — Numer godny Ala Capone. Psiakrew, przecież to nie czasy prohibicji. Nie do wiary, jak ci faceci wiele mogą. — Sugar sypnął jednego gościa z Miami. Duży waż-niak, stale tam urzęduje — dodał Pat. Czułem w ustach jakiś niesmak. — Taaak... zadadzą mu parę uprzejmych pytań i cokolwiek im odpowie, będą zadowoleni. Sam chciałbym 152 pogadać z tym gościem. Tylko on, ja i obciągnięta skórą pała. Marzę o tym, by usłyszeć jego odpowiedzi. — Tak się tego nie załatwia, Mikę. — Mnie to nie dotyczy. A samochód z którego strzelano. — Znaleźliśmy, jasne. — Pat musiał być bardzo zmęczony. — Kradziony, karabin jeszcze w nim leżał. Podwędzony w czasie napadu na arsenał w Illinois. Żadnych odcisków palców, nic. W laboratorium sprawdzają jeszcze parę rzeczy. — To świetnie. Za rok wręczą nam raport. Wolałbym załatwić to po swojemu. — Właśnie dlatego ciebie szukałem. — Co znowu? — Chodzi o ten numer, który wykręciłeś z Sugarem i Maxem. Federalnych krew zalała. — Wiesz, co możesz im powiedzieć? — I powiedziałem. Nie chcą tracić czasu na wyciąganie cię z tarapatów. — Co? Te kapuściane łby! Kogo oni bujają? Pewnie siedzieli mi na ogonie przez całą noc, a kiedy wreszcie trafiłem na właściwą knajpę, czekali aż będzie po wszystkim. Wkroczyli, kiedy nie musieli za bardzo powalać sobie garniturków. — Mikę... — Pieprz ich, bracie. Niech nadstawiają głowy... — Zamknij się na chwilę, dobrze? — warknął Pat. — To nie ciebie śledzili, tylko tych dwóch bandziorów. Zgubili ślad i dorwali ich dopiero u „Długiego Johna". — I co z tego? To, że musieli znaleźć na nich haka. Ci połapali się, iż są śledzeni, upłynnili spluwy, a kiedy nasi tajniacy obszukali ich, byli czyści. Potem chłopcy już n1& ryzykowali i kluczyli jak jasna cholera. Gdyby można ich 153 było przymknąć za nielegalne posiadanie broni, wtedy coś wycisnęlibyśmy z nich. Po spotkaniu z tobą nie nadawali się specjalnie do rozmowy. — Przekaż federalnym moje serdeczne podziękowanie — zakpiłem. — Nie lubię, jak się do mnie mierzy z broni. Następnym razem spróbuję nie zerwać misternie uplecionej sieci. — Mam nadzieję — powiedział Pat z przekąsem. — Coś w sprawie Carver? — spytałem. — Ani śladu. Mamy dwie zamordowane blondynki. Jedna pływała w rzece trzy dni, drugą dziś w nocy zastrzelił wnerwiony kochanek. Zainteresowany? — Daruj sobie te żarty. — Popatrzyłem na zegarek. Robiło się naprawdę późno. — Zadryndam, jak tylko będę coś miał. Jak nie, spotkamy się rano. — Dobra. Skąd dzwonisz? — Od faceta o nazwisku Billy Mist, który za chwilę wróci do mieszkania. Zdążyłem jeszcze usłyszeć, że syknął, zanim odłożyłem słuchawkę. Czas obliczyłem prawie co do sekundy. Kiedy doszedłem do windy, lampka sygnalizacyjna pokazywała, że kabina właśnie jedzie na górę, więc na wszelki wypadek schodami zszedłem na półpiętro i czekałem. Billy Mist, w towarzystwie wyjątkowo muskularnego goryla, wysiadł z windy, otworzył drzwi i wszedł do mieszkania. Nie miałem z nim chwilowo wspólnego tematu do rozmowy. Wyszedłem przez frontowe drzwi i znalazłem się na ulicy. Byłem ciągle w jednym kawałku. Zrobiłem zaledwie parę kroków, kiedy coś nagle przyszło mi do głowy. Zmrużyłem oczy, żeby myśl nabrała kształtu. Coś drobnego. Trywialnego. Coś, co powinienem dostrzec w mieszkaniu, a nie zrobiłem te- 154 go. Coś, co wręcz rzucało się w oczy, a mnie umknęło. Spróbowałem wyostrzyć obraz, ale nic z tego nie wychodziło. Po minucie wrażenie minęło. Stałem na rogu i czekałem aż zmienią się światła, kiedy mignęła taksówka. W ułamku sekundy dostrzegłem Veldę na tylnym siedzeniu obok jakiegoś osobnika. Nie mogłem tego samochodu ani zatrzymać, ani gonić. Stałem i próbowałem pozbierać myśli, ale wszystko jeszcze bardziej się zagmatwało. Wiedziałem, że nie poczuję się dobrze, dopóki nie dowiem się, c*o jest grane. Podjechała taksówka, która zawiozła mnie na Czterdziestą Siódmą Ulicę. Wejście było pośrodku bloku. Rudera sprzed pięćdziesięciu z górą lat, typowa dla tej dzielnicy. Z rozmieszczenia dzwonków wywnioskowałem, że Todd mieszka z tyłu, na parterze. Mogłem nie dzwonić, bo drzwi frontowe były otwarte. Korytarz zaśmiecony, nogą musiałem odgarniać odpadki, zanim dotarłem do drzwi, gdzie w metalowej ramce widniało nazwisko Todd. Tutaj też nie trzeba było dzwonić. Pchnąłem drzwi nogą i oślepiło mnie światło, które odbijało się od cuchnących kałuż rzygowin na podłodze i połyskiwało jeszcze bardziej złowieszczo na licznych kroplach krwi. W korytarzu też była krew, którą zobaczyłem dopiero w świetle padającym z mieszkania. Gdybym miał gnata w garści, czułbym się pewniej. Spluwa jest dobrym towarzyszem, który potrafi odezwać się za ciebie głosem przemawiającym do rozsądku. Brakowało mi go, ale wszedłem na palcach, gotowy na wszystko. Cisza. Domyślałem się, co musiało się tu rozegrać. Szklanki stały na stole obok na wpół opróżnionej butelki koktajlu i drugiej prawie pustej po whisky. Lód 155 roztopił się w miseczce, ale na powierzchni pływało jeszcze kilka kawałków. Na podłodze resztki butelki od mleka, jeden odłamek szkła mocno zakrwawiony. Velda musiała zaaplikować chloral i stracił przytomność, ale chwyciły go torsje i oprzytomniał. Pewnie wtedy się na nią rzucił. Zabiłby, gdyby nie przyłożyła mu butelką od mleka. W tym momencie uświadomiłem sobie, co musiało być później. Velda obszukała mieszkanie i ruszyła do Mista. Wtedy Al ocknął się ponownie, chociaż dziewczyna nie zakładała, że może to nastąpić tak szybko. Musiał dawno o wszystkim poinformować kogo trzeba. Rzuciłem się do telefonu w rogu pokoju, nakręciłem numer Pata i czułem, że pot się ze mnie leje. — Słuchaj i żadnych pytań! — krzyknąłem. — Mają Veldę. Poszła do Mista i wpadła w pułapkę. Zarządź, żeby jak najszybciej przejechał się tam jakiś wóz patrolowy. Jasne? Wyciągnij ją stamtąd bez względu na konsekwencje, i to szybko, bo może już się z nią załatwili. Podyktowałem numer telefonu Ala, żeby natychmiast oddzwonił, jak tylko przekażą meldunek. Kiedy odłożyłem słuchawkę, byłem mokry od zimnego potu. W ustach mi zaschło. Zamknąłem drzwi. W duchu miałem nadzieję, że Al zaraz wróci i rozprawię się z nim osobiście. Początkowo siedziałem w pokoju bez ruchu, ale z nerwów, że telefon nie dzwoni, zacząłem szperać. Barek był załadowany alkoholem, na który miałem ochotę jak nigdy, ale kiedy przyłożyłem butelkę do ust, ^poczułem mdłości i odstawiłem ją z powrotem. Do diabła, myślałem, dlaczego nie dzwoni! Zapaliłem papierosa, ale wyrzuciłem go po drugim sztachnięciu. Żeby uspokoić nerwy i zagłuszyć natrętne brzęczenie w uszach jeszcze raz przeszukałem mieszka- 156 nie. Gołym okiem było widać, w jakim celu Al gnieździł się w tej dziurze. Stanowiła świetną bazę wypadową. Śmierdząca nora. Kiedy Al pozałatwiał swoje machlojki, wykonywał nawet jakąś pracę. Na stole leżały rozłożone sprawozdania związkowe i materiały robocze, a w szufladzie plik spiętych gumką odcinków czeków firmy. W tej samej szufladzie, jak kretyn, zostawił kilka zużytych książeczek czekowych i sto pięćdziesiąt dolców, które oficjalnie zarabiał w firmie i co w żadnym stopniu nie miało się do wysokości podejmowanych czekami kwot. Robił na boku i pewnie oszukiwał na dostawach rządowych. Wystarczy sprawdzić, na czyje nazwisko założono konto. Telefon ciągle nie dzwonił, więc rozwinąłem rulon kalki, na której skopiowano plan doków. Rozrysowano go na dwóch arkuszach. Na dziewięciu pozostałych widniały plany statków. Niektóre fragmenty zrobiono w powiększeniu, ale większość stanowiła jakaś gmatwanina linii i kresek, której nie mogłem rozszyfrować. Zostawiłem to wszystko na stole i już zbierałem się do wyjścia, kiedy zadzwonił telefon. Trzymałem słuchawkę, zanim ucichł pierwszy sygnał i usłyszałem głos Pata. — To ty, Mikę? — Jestem. — Co to za wygłupy, synu? — Daj spokój żartom, Pat, co się stało? — Nic, poza tym, że dwóch moich ludzi dostało solidny opierdziel. Mist był w łóżku, sam. Wpuścił chłopców, pozwolił im się rozejrzeć, a potem wsiadł na nich jak cholera za bezprawne przeszukanie. Wykonał telefon i od tej chwili nie mam spokojnej minuty... Nie słuchałem go. Odłożyłem słuchawkę na widełki 157 i gapiłem się na nią bezmyślnie. Telefon ponownie zadzwonił i po czterech sygnałach zamilkł. Zaczęło padać. Deszcz dzwonił o zakurzone szyby i spływał strumyczkami. Po chwili nie było śladu po brudzie, a szyba przypominała rwącą rzekę. Wyciągnąłem fajki, zapaliłem i patrzyłem, jak dym snuje się po pokoju. Unosił się leniwie w nieruchomym powietrzu, potem dał się ponieść lekkiemu podmuchowi przeciągu. Chodziły mi po głowie przerażające myśli. Zegarek odmierzał sekundy, a każde następne tyknięcie oznaczało marnowanie czasu. Wróciłem do stołu i rozwinąłem kalki. Odłożyłem dwie pierwsze i popatrzyłem na legendę u dołu pozostałych dziewięciu. Była tam nazwa statku. Tego samego statku. Nazywał się „Cedric". Coś zaczynało pasować. Niestety zbyt późno. Nie zabiją jej tak od razu, pomyślałem. Zrobią jej mnóstwo rzeczy, ale nie zabiją, dopóki nie będą mieli pewności. Nie mogli sobie pozwolić na błąd. A kiedy będą już pewni, umrze. ROZDZIAŁ 10 Spałem twardo. Krople deszczu uderzały o szyby sprawiając, że zapadłem w jeszcze głębszy sen. Przespałem cały ranek i resztę dnia, a wydarzenia nocy kotłowały mi się w głowie. Kiedy osiągnęły swój tragiczny, straszny finał, obudziłem się. Była prawie szósta i czułem się lepiej. Czas, zbyt cenny, by go marnować naglił, ale nie mogłem działać w stanie całkowitego wyczerpania. W zamrażalniku znalazłem paczkę krewetek. Wrzuciłem do garnka, nalałem wody i postawiłem na ogniu. Zanim zawrzały, sięgnąłem po telefon. Dopiero za trzecim razem odnalazłem Raya Dikera. Głos Raya brzmiał ostro, ale wynędzniałe, i przypomniał mi jego twarz. — Cieszę się, że dzwonisz, Mikę. Miałem do ciebie zakręcić. — Masz coś? — Być może. Prześledziłem sprawę Kawolskiego. Biuro, dla którego pracował, udostępniło dokumenty i mam szczegóły. Torn wynajęła go do ochrony. Skarżyła się, że ktoś ją śledzi, i miała prawdziwego pietra. Zapłaciła gotówką i Lee dostał stałe zlecenie. Przyjeżdżał po nią rano do domu i odwoził wieczorem. — To wszystko już było, Ray. 160 — Wiem, ale teraz dochodzimy do czegoś ciekawszego. Mniej więcej po tygodniu Lee Kawolsky przestał składać meldunki osobiście. Zgłaszał się telefonicznie. Z agencji posłali swojego człowieka pod dom Torn. Okazało się, że Lee z własnej woli przeszedł na całodobową opiekę. Nie opuszczał dziewczyny ani na moment. — Agencji się to nie podobało? — Ależ skąd. To jego prywatna sprawa. Jeżeli klientka sobie tego życzyła, to nie ma o czym mówić. Płatności wpływały regularnie. — I tak zostało do końca? — Zasadniczo nie było podstaw do interwencji. Ten drugi detektyw twierdził w swoim meldunku, że Lee jako ochrona osobista odwala kawał dobrej roboty. Sprawdził się w kilku bójkach z jej powodu. Było tak, jakby do liny uplecionej z intryg dodano jeszcze jeden wątek. Stawała się przez to coraz dłuższa i mocniejsza. Usłyszałem głos Raya. — Jesteś tam? — Jestem, jestem — odpowiedziałem. — Jaką masz sprawę? — Kierowca ciężarówki, który zabił Lee. Masz nazwisko? — Jasne. Harvey Wallace. Mieszka nad knajpą Pascala na Canal Street. Wiesz, gdzie to jest. — Wiem. — Chyba mam coś o Nicku Raymondzie. — Mianowicie? — Sprowadzał tytoń przez jakąś firmę we Włoszech. Jeszcze przed wojną zmienił nazwisko z Raymondo na Raymond. Kilka razy do roku podróżował za ocean. Odnalazłem jednego z dawnych klientów, który twierdzi, że Raymond spędzał zimy na Miami i zawsze pu- 161 szczał furę szmalu w kasynach. Był z niego nielichy ba-widamek. — Dzięki, Ray. — Masz już dla mnie temat na pierwszą stronę? — Jeszcze nie, ale powiem ci, kiedy będę gotowy. Odłożyłem słuchawkę i pomieszałem krewetki. Kiedy były gotowe, zjadłem, dopiłem kawę i ubrałem się. Już miałem wyjść, kiedy usłyszałem dzwonek do drzwi. Stał tam mój dozorca, a jego mina zdradzała, że ma problem. — Lepiej, jeśli zejdziemy razem na dół, panie Ham-mer. Nie powiedział, o co chodzi, a ja nie pytałem. Zeszliśmy na parter do jego mieszkania, pokazał kciukiem na jeden z pokoi i powiedział: — Tam. Siedziała na tapczanie, a żona dozorcy ocierała łzy, które spływały po umorusanej twarzy. Ubranie było podarte i brudne. — Lily! — zawołałem. Podniosła twarz, z oczami zaczerwienionymi jak u królika. - — Pan ją zna, panie Hammer? — Cholera, tak, oczywiście, że tak. — Usiadłem koło Lily i dotknąłem jej włosów. Lepiły się od brudu i straciły dawny połysk. — Co się stało, maleńka? Łzy ponownie napłynęły do oczu, oddech stał się nieregularny, przerywany łkaniem. — Niech jej pan da odpocząć, panie Hammer. Dojdzie do siebie. — Gdzie ją pan znalazł? — W piwnicy. Siedziała w jednym z pojemników na śmieci. Nigdy bym się nie zorientował, gdyby nie butelki po mleku. Lokatorzy z pierwszego piętra podnieśli 11 — 162 jazgot, że ktoś kradnie mleko. Zobaczyłem dwie puste butelki, zajrzałem do kubła i co widzę? Powiedziała, że mam pana zawołać. Dotknąłem jej ręki i uścisnąłem. — Dobrze się czujesz? Coś cię boli? Oblizała wargi, załkała i powoli potrząsnęła głową. — Ona tylko się boi — odezwała się żona dozorcy. — Może ją trochę domyję i przebiorę w czyste ubranie. Miała ze sobą torbę. Biała skóra Lily kontrastowała z zaczerwienionymi oczami. Odsunęła się do tyłu, a twarz miała ściśniętą strachem. — Nie... nic mi nie jest. Zostawcie mnie w spokoju, proszę! — Potem nagle popatrzyła na mnie z jakimś szaleńczym grymasem. — Mikę... zabierz mnie ze sobą. Proszę! Zabierz mnie ze sobą! — Jakieś kłopoty, panie Hammer? — spytał dozorca. Popatrzyłem na niego przeciągle. — Nie takie, o których warto coś wiedzieć. Zrozumiał, co miałem na myśli, powiedział coś szybko do żony w ich ojczystym języku i jej mądre, małe oczy całkowicie się z nim zgodziły. — John, niech mi pan pomoże zaprowadzić ją na górę. Dozorca chwycił torbę, wziął Lily pod ramię i pomógł wstać z tapczanu. Skorzystaliśmy z windy bagażowej na tyłach budynku. Na piętrze nie spotkaliśmy nikogo i po chwili byliśmy w mieszkaniu. — Jeżeli będę mógł w czymś pomóc, proszę dać znać — zaproponował dozorca. — Dzięki. Najważniejsze to gęba na kłódkę. To samo proszę powiedzieć żonie. — Oczywiście, panie Hammer. 163 — Jeszcze jedno. Proszę zamontować na tych drzwiach porządną sztabę. — Z samego rana będzie zrobione. — Dozorca zamknął za sobą drzwi, a ja przekręciłem klucz w zamku. Siedziała na krześle jak dzieciak, który wie, że za chwilę będzie skarcony. Twarz ściągnięta, oczy wielkie jak spodki. Zrobiłem drinka, zmusiłem Lily do wypicia do dna i nalałem jeszcze jednego. — Lepiej? — T... trochę. — Chcesz porozmawiać? Skinęła głową i przygryzła wargę. Ujrzałem biel jej zębów. — Od początku — poprosiłem. — Wrócili. — Odezwała się niskim, ledwie słyszalnym głosem. — Próbowali otworzyć drzwi, jeden zaczął dłubać przy zamku. Odskoczył... Siedziałam bez ruchu, nawet nie mogłam krzyknąć. Zatrzymał ich łańcuch. — Ciało Lily przeszył dreszcz. — Słyszałam, jak mówili coś szeptem o łańcuchu. Potem zamknęli drzwi i odeszli. Jeden mówił, że potrzebna mu piła. Mikę... nie mogłam zostać. Byłam przerażona. Wrzuciłam ubranie do torby i wybiegłam na zewnątrz. Na ulicy zdałam sobie sprawę, że mnie pewnie obserują, więc weszłam do piwnicy. Mikę... tak mi przykro... — Wszystko już dobrze, Lily. Wiem, jak to jest. Widziałaś ich? — Och nie, Mikę, nie. Jeszcze jeden dreszcz wstrząsnął jej ciałem. Przygryzła palec. — Kiedy... znalazł mnie ten człowiek, myślałam... że to jeden z nich. — O nic nie musisz się już martwić. Już nigdy nie 164 zostawię cię tu samej. Teraz idź i umyj się. Weź gorącą kąpiel i uczesz włosy. Potem coś zjesz. — Mikę... ty... wychodzisz? — Na trochę. Posiedzi z tobą żona dozorcy, dopóki nie wrócę. Masz coś przeciwko temu? — Wrócisz szybko? Odparłem, że tak, i podniosłem słuchawkę. Żona dozorcy powiedziała, że bardzo chętnie pomoże i zaraz przyjdzie. Za plecami usłyszałem głos Lily. — Jestem taka brudna. Poproś ją też, żeby przyniosła trochę spirytusu do nacierania. Dozorczyni powiedziała, że przyniesie, i odłożyła słuchawkę. Lily dopiła drinka i położywszy głowę na oparciu fotela przyglądała mi się sennie. Napięcie znikło z twarzy i policzki nabrały koloru. Wyglądała jak pies, który zgubił się na bagnach i nagle odnalazł drogę do domu. Nalałem wody do wanny i podniosłem ją z fotela. Była lekka, odprężona, czułem jej oddech na policzku. Twarz Lily była tak blisko mojej, że w ogromnych oczach dziewczyny widziałem cały nagromadzony strach. Wbiła mi palce w ramiona z jakimś tłumionym pragnieniem. Zaczęła głęboko oddychać, ale zanim zdążyłem ją pocałować, odwróciła głowę i przytuliła do mej piersi. Kiedy przyszła żona dozorcy, Lily siedziała jeszcze w wannie. Poczciwa kobieta, niczym kwoka, chciała od razu zająć się podopieczną, ale drzwi do łazienki były zamknięte. Zakręciła się koło żarcia. Butelka ze spirytusem stała na stole, więc zapukałem do Lily. — Chcesz, żeby cię natrzeć? Woda przestała pluskać. — Chętnie ci pomogę — dodałem. Roześmiała się i od razu poczułem się lepiej. Postawi- SMIERTELNY POCAŁUNEK 165 łem butelkę przy drzwiach, powiedziałem kwoce, że wychodzę i już mnie nie było. Dziewiętnasta trzydzieści dwie. Szare chmury zasnuły niebo i zrobiło się ciemniej niż zwykle o tej porze. Mokry całun opadł na miasto i wilgoć przenikała przez ubrania. Była to jedna z takich nocy, kiedy miasto pustoszeje, a zza szyb ludzie patrzą bez celu na mokre ulice. Nie ruszałem samochodu, tylko złapałem taksówkę nad Canal. Wyrzucił mnie przed Pascalem. Wszedłem do budynku drzwiami na prawo od knajpy, korytarz był czysty i jasno oświetlony. Przez ścianę dochodził gwar z knajpy, ale im wyżej wchodziłem, tym mniej go słyszałem. Była niskiego wzrostu, włosy miała starannie upięte i powitaniu towarzyszył uśmiech. — Pani Wallace? — Tak. — Nazywam się Hammer. Chciałbym porozmawiać z pani mężem, jeżeli jest w domu. — Oczywiście. Proszę do środka. Odsunęła się na bok, zamknęła drzwi i zawołała: — Hary, jakiś pan do ciebie. Gdzieś w środku mieszkania zaszeleściła gazeta. Usłyszałem głosy dzieciarni. Coś do nich powiedział i głosy ucichły. Stanął w drzwiach kuchni, skinął głową i wyciągnął rękę. — Pan Hammer — przedstawiła mnie żona i uśmiechnęła się jeszcze raz. — Przepraszam, pójdę do dzieci. — Proszę usiąść, panie Hammer. Przysunął krzesło do stołu, zaprosił mnie ruchem ręki, a drugie przysunął sobie. Postawny facet o barczystych ramionach i przerzedzonych włosach. W twarzy miał coś z Irlandczyka i Skandynawa. 166 — Sprawa jest krótka — zacząłem. — Jestem detektywem. Nie grzebię się w różnych przykrych sprawach dla zabawy i to, co pan powie, zostanie między nami. Skinął głową. — Jakiś czas temu prowadził pan ciężarówkę, która przejechała mężczyznę o nazwisku Kawolsky. Twarz kierowcy drgnęła. — Wyjaśniałem... — Proszę pozwolić mi skończyć. Panu się wydaje, że był to klasyczny nieszczęśliwy wypadek. Pierwszy w pana karierze. Jeden z tych, których nie można uniknąć, dlatego nikt się pana nie czepiał. — To prawda. — Tak jak powiedziałem, od tamtej pory upłynęło trochę czasu. Poza panem nie było żadnych świadków. Czy zastanawiał się pan nad wydarzeniami tamtej nocy? Głos Harveya zabrzmiał bardzo spokojnie. — Panie Hammer... są noce, kiedy do świtu nie mogę zmrużyć oka. — Przypomina się panu całe zdarzenie. Czasami szczegóły są wyraźne, potem się zacierają. Zmrużył oczy. — Mniej więcej. — Czy jest coś, co pana trapi? — Pan chyba o czymś wie. — Być może. Pochylił się do przodu w zamyśleniu. — Nie wszystko jest oczywiste. Widzę, jak facet wyłania się zza słupa przy moście. Krzyczę i naciskam na hamulce. Ładunek w skrzyni obluzowuje się i uderza 0 tył kabiny. Wtedy poczułem, jak koła... — przerwał 1 spojrzał na ręce. — Pokazał się zbyt nagle. Nie jak chłowiek, który normalnie idzie. Harvey spojrzał błagalnym wzrokiem. 167 — Wie pan, o co mi chodzi. Nie szukam usprawiedliwienia. — Wiem. — Natychmiast wysiadam z kabiny i widzę, że facet leży pod ciężarówką. Pamiętam, że wzywałem pomocy. Czasami wydaje mi się, że pamiętam jakiegoś biegnącego człowieka. Jakby uciekał. Wstałem i włożyłem kapelusz. — Może pan przestać się zamartwiać. To nie był wypadek. — Harvey otworzył szeroko oczy. — To morderstwo. Ktoś popchnął Kawolskiego. Pan był tu tylko kozłem ofiarnym. Otworzyłem drzwi i machnąłem ręką. — Dziękuję za pomoc. — To ja dziękuję... panie Hammer. — Sprawa jest zamknięta, więc nie spiszemy raportu. — Oczywiście, ale dobrze wiedzieć. Od dziś będę lepiej sypiał. Dziesięć minut po dwudziestej pierwszej. W hotelu przy recepcji rząd pustych kabin telefonicznych. Jakaś para ludzi siedziała daleko w rogu, trzymając się za ręce. Ktoś inny czytał gazetę. Woda z mojego przemoczonego płaszcza ściekała na podłogę. Dziewczyna w kiosku z gazetami rozmieniła dolca na dziesiątki. Ruszyłem do ostatniej kabiny. Trzecią dziesiątką zlokalizowałem rozmówcę. Miał głęboki głos. Przydałoby mu się pewnie golenie, garnitur nie znał dotyku żelazka, ale on to wszystko miał gdzieś. Miał łeb jak komputer i kiedy rozkręcano interes od nowa, stawał się królem czarnego rynku w nielegalnych totalizatorach. — Dave? — Obecny. — Mikę Hammer. 168 Usłyszałem go wyraźniej. Prawie widziałem, jak zakrył ręką słuchawkę i nerwowo rozejrzał się dookoła. — Cześć, chłopie. Jak leci? — Powiedz, co słychać, jeśli dobrze przyłożyć ucho. — Zbiera się, chłopie. Każdy ci to powie. — A co ty na to? — Nie zalewaj. Chyba wiesz lepiej ode mnie. Te banalne słowa zawierały ważkie treści. Uśmiechnąłem się, ale nie było mi do śmiechu. — Mam to czego szukają, chłopie. Przekaż, gdzie trzeba. — Dobijasz mnie, stary. Wymyśl coś lepszego. — Powiesz, że spotkaliśmy się, byłem w dobrym nastroju i wypaplałem. Zniżył głos do szeptu. — Słuchaj, mogę zrobić wiele rzeczy, ale z tymi małpami lepiej się nie zadawać. Potrafią zmusić do mówienia. Bo ja... będę kłapał językiem, jeśli zrobią mi kuku. — Nie ma sprawy, Dave. Stawka jest duża. Gdyby to było głupstwo, poprosiłbym kogoś innego. Mają Veldę, rozumiesz? Wyrzucił z siebie trzy ohydne przekleństwa. — Więc handel zamienny? — Chętnie. Jeśli się nie uda, rozerwę całą organizację na strzępy. — Dobra, Mikę. Puszczę farbę. Tylko już nie dzwoń do mnie więcej, okay? — Okay. Odwiesiłem słuchawkę. Podszedłem do recepcji. — Pokój dla pana? — spytał recepcjonista. — Na razie nie, dziękuję. Chciałbym się widzieć z szefem. — Obawiam się, że to niemożliwe. Kierownik nie pracuje wieczorami i nie ma go w hotelu... 169 — Ma tu mieszkanie? — Tak, ale... Pozwoliłem, żeby przemówił za mnie banknot. Recepcjonista był dobrze ubrany, ale pensję miał za niską, bo dziesiątka zrobiła wrażenie. — Wszystko w porządku — uspokoiłem. — Mam do niego sprawę. Nie dowie się. Banknot w magiczny sposób opuścił moje palce. — Apartament 101. — Palec wskazujący pokazał kierunek. — Po schodach z półpiętra. Tak będzie szybciej. Przy drzwiach był dzwonek. Oparłem się o niego, aż ktoś nacisnął klamkę. Ujrzałem łagodną twarz Latynosa w średnim wieku. Obowiązkowo zawodowy uśmiech i cienka linia wąsa. Przechylił głowę gotowy do cierpliwego wysłuchania mojej skargi. W oczach mogłem wyczytać nadzieję, że powód jest istotnie ważny, ponieważ pan Carmen Trivago szykuje się do wyjścia na bardzo ważne spotkanie. Pchnąłem go do środka i uśmiech momentalnie zniknął, jak zmazany ścierką. Zamknąłem drzwi. W pierwszej chwili targało nim uczucie strachu i nienawiści. Potem oburzenie, kiedy stanął sztywno i spytał: — O co chodzi? — Do środka. — Ja... Trzasnąłem go z taką siłą, że przeleciał pod ścianę i rozpłaszczył się na niej. Nie był już taki sztywny, kiedy pchnąłem go w stronę salonu. Trząsł się jak galareta, tak jakby w środku puściły wszystkie śrubki i miał się rozlecieć na kawałki. — Odwróć się i spójrz na mnie — rozkazałem. — Zadam ci teraz parę pytań, a ty na nie odpowiesz zgodnie z prawdą. Jeśli ci się wydaje, że spławisz mnie 170 kłamstwem, lepiej popatrz na moją twarz i zastanów się. Jeśli przyłapię cię na kłamstwie, to tak cię urządzę, że nie wyjdziesz z tej nory przez miesiąc. I tak powinienem coś ci zrobić, żeby było śmieszniej, i żebyś wiedział, że nie żartuję. Carmen Trivago nie mógł już utrzymać się na nogach. Kolana ugięły się i opadł na poręcz fotela. — Proszę... nie... — Naprawdę nazywał się Nicholas Raymondo. Z „o" na końcu. Tylko ty znałeś prawdę. Myślałem, że przesłyszałem się przez twój akcent, ale znałeś jego nazwisko. Tak czy nie? Przytaknął. — Skąd miał szmal? Rozłożone ręce chciały mi powiedzieć, że nie wie, ale zanim zdążył potrząśnięciem głowy potwierdzić ten gest, poprawiłem na odlew z drugiej strony. Na policzku został odcisk palców. Trivago nie był twardzielem. Próbował wcisnąć się w fotel i jęczał: — Proszę... nie... powiem wszystko, proszę. — Skąd szmal? — Miał... interesy. Za granicą. — Wiem. To nie to. Forsa, jaką puszczał, musiała być z innego źródła. — Tak, to prawda, ale nigdy nie mówił, skąd. Marzył mu się duży interes, ale nigdy nie mówił... — Lubił kobiety. Oczy Carmena zdawały się mówić, że nie wie, jaki to może mieć związek. — I ty też lubisz — cedziłem. — Byliście podobni do siebie. Bawidamki. Znałeś jego prawdziwe nazwisko. O czymś takim wie się wtedy, gdy dobrze poznasz faceta. Skoro wie się tyle, wie się o wiele więcej. Przemyśl to sobie. Daję ci minutę. 171 Zadarł głowę do góry. — To prawda... miał pieniądze. Sporo. Sprawiało mu przyjemność, jeżeli wydał wszystko na głupoty. Miał mieć więcej... tak twierdził, o wiele więcej. Początkowo... myślałem, że to tylko przechwałki. Ale nie. Mówił poważnie. Tylko nigdy ani słowa więcej. Zbliżyłem się o krok. Podniósł ręce, by mnie powstrzymać. — To prawda, przysięgam. Jeśli chodzi o te pozostałe pieniądze, parę razy, kiedy był... jak to powiedzieć... na haju, pytał mnie, jak bym się czuł mając dwa miliony dolarów. Zawsze ta sama kwota: dwa miliony dolarów. Pytałem, skąd miałby je mieć, ale tylko się uśmiechał. Raymondo... doigrał się, na pewno tak. Mówię panu, te pieniądze nie były czyste. Pewnego dnia tak musiało się stać. Wiem o tym... — Skąd? Tym razem Trivago zaczął błądzić oczami gdzieś za moimi plecami, czegoś- szukając. — Zanim... zmarł... przyszli ludzie. Wiedziałem o nich. — Wymów to słowo! Prawie uwięzło mu w gardle, ale je wykrztusił. — Mafia — powiedział ochryple. — Czy Raymondo wiedział, że go śledzą? — Chyba nie. — Nie powiedziałeś mu? Popatrzył na mnie tak, jakbym zwariował. — Nie sądziłeś również ani przez chwilę, że zginął w tragicznym wypadku, prawda? Strach malujący się na twarzy Trivago był tak oczywisty, że zdawał się przemawiać własnym głosem. — Od samego początku wiedziałeś, co jest grane. — Proszę... — jęknął. 172 — Jesteś zwykłym gnojem, Trivago. Dokoła pełno trupów i to dlatego, że ty tak chciałeś. — Nie, ja... — Zamknij się. Mogłeś go ostrzec. — Nie! — Uniósł się, a ręce, jak u stracha, zwisały po bokach. — Znam ich! Jeszcze z Europy. I do kogo niby miałem się zwrócić po ratunek? Nie wie pan, co robią z ludźmi. Pan... Pięścią tak mocno uderzyłem go w szczękę, że przeleciał przez oparcie fotela i wylądował na podłodze jak szmata. Carmen Trivago już nigdy nie będzie tym samym człowiekiem. Na dole ponownie skorzystałem z telefonu. Zadzwoniłem do domu. Odebrała żona dozorcy, chociaż nie prosiłem jej o to, wyświadczyła mi przysługę. Powiedziałem, kto dzwoni, spytałem, czy wszystko w porządku. Odpowiedziała twierdząco. Lily spała. Dozorca udawał, że naprawia coś w korytarzu, żeby mieć oko na wszystko. Poza tym były trzy telefony. Dzwonił kapitan Chambers i prosił o natychmiastowy kontakt. Podziękowałem i odwiesiłem słuchawkę. Podniosłem kołnierz trencza i wyszedłem na deszcz. Silny wiatr zacinał strugami wody o ściany budynków. Nie musiałem czekać na taksówkę. Podjechała do krawężnika, wskoczyłem do środka, podałem adres i wyjąłem papierosa. W nieznanym miejscu Velda też patrzyła na deszcz. Pewnie sparaliżowana strachem, nie jest w stanie normalnie myśleć. Prześladowcy nie są ludźmi, których można wykiwać. Pozostaje jej tylko czekać. I mieć nadzieję. W tym nieznanym miejscu ludzie, którzy ją porwali, też pewnie myśleli, może o długiej liście zabitych? Pa- 173 miętają o wyzwaniu, które rzuciłem, i dwa razy pomyślą, zanim wykonają jakikolwiek ruch. Dopiero gdy będę martwy, poczują się swobodnie i zrobią z Veldą, co im się podoba. Nie jestem ani gliną, ani agentem federalnym. Jestem zwykłym człowiekiem, ale za to takim, który może dorzucić co nieco do tej listy i nie uronić przy tym łzy. Jedynym człowiekiem, którego się bali, bo lista nie była zamknięta. Brakowało wielu nazwisk i nie chcieli na niej figurować. Pat siedział w biurze. Trzeba było dobrze się przyjrzeć, aby stwierdzić, czy śpi. W półprzymkniętych oczach odbijało się światło lampy, w zamyśleniu ruszał wargami ssąc ustnik wygasłej fajki. Rzuciłem kapelusz na biurko i usiadłem. Milczał. Wyciągnąłem przedostatniego lucky strike'a, przypaliłem. Cisza. Nie miałem czasu. — Dobra, bracie. W czym rzecz? Powoli wyjął fajkę z ust. — Wyrolowałeś mnie, Mikę. Zrobiło mi się gorąco, poczułem, że ogarnia mnie gniew. — Świetnie. Ot tak, po prostu zrobiłem cię w konia. Siedzisz spokojnie i nagle strzelasz z grubej rury. Wykrztuś, co cię gryzie albo się wynoszę. Gorycz malująca się na jego twarzy ustąpiła niepewności. — Mikę, to jest prawdziwa bomba. Najliczniejszy sztab, jaki kiedykolwiek zaangażowano do jednej sprawy, ma pełne ręce roboty. Dzień i noc szukają rozwiązania. Nagle zjawiasz się ty, twierdzisz, że wszystko wiesz i chcesz pohandlować. Usiadłem wygodniej w krześle, zaciągnąłem się i uśmiechnąłem. r 174 — Dziękuję za komplement. Nie przypuszczałem, że rozniesie się to tak szybko. Kto ci doniósł? — Każdy kapuś, który dla nas pracuje, ma uszy szeroko otwarte. Co chcesz wymieniać? Przestałem się uśmiechać. — Dranie mają Veldę. Zwabiła Ala Affię w pułapkę, która się nie udała i sama wpadła. Zagrała za ostro i teraz ją mają. Zapadła cisza. Tykanie ściennego zegara mieszało się z szumem deszczu na dworze.. — Nie wyglądasz na człowieka, który się zbytnio przejmuje — odezwał się Pat, ale dostrzegł moje oczy i zrozumiał, że powiedział coś niewłaściwego. — Będą chcieli mieć pewność. Muszą wiedzieć, czy ja to mam czy nie, zanim się z nią rozprawią. Muszą mieć pewność. Na samym początku sądzili, że Berga wszystko mi wypaplała, i przeszukali mieszkanie. Gdyby mieli do czynienia z kimś innym, poszłoby jak po maśle, ale nie ze mną. Wiedzą, co ich czeka. — Opowiadaj, Mikę. — Co, rozwiązanie zagadki? — Potrząsnąłem głową. — Nie znam go. Chodzi mi coś po głowie, ale to jeszcze nic konkretnego. Muszę mieć więcej szczegółów. — My też. Sądziłem, że działamy razem. — Nie zapomniałem. Co masz? Pat długo na mnie patrzył. Przerzucił kilka kartek. — Berga nie uciekła z zakładu. Wszystko za nią zaplanowano. Tego dnia, wczesnym wieczorem miała gościa. Kobietę. Nazwisko i adres lipne, nie mamy rysopisu. Podobno szatynka. Sprzątaczka twierdziła, że Torn po tej wizycie była bardzo roztrzęsiona. — Jak to możliwe, że dopiero teraz macie takie szczegóły? — wtrąciłem. 175 — To prywatny zakład. Bali się, że rozgłos zaszkodzi ich reputacji. Nie udzielali informacji, dopóki ich nie postraszyliśmy. Przesłuchaliśmy wszystkich, którzy byli obecni tamtej nocy, i mamy punkt zaczepienia po rozmowie z dwiema kobietami, które odwiedzały pacjenta z sąsiedniego pokoju. Kiedy zadzwoniono na koniec odwiedzin, rozmawiały jeszcze przez kilka minut na korytarzu. Stały przy drzwiach Bergi i słyszały, jak ktoś powiedział... — Pat zerknął na kartkę i odczytał: „... szukają ciebie. Byli dzisiaj w domu". Była jeszcze mowa o głównej bramie, zachowywaniu się naturalnie i samochodzie, który miał czekać na jednym z rogów. Przerwał i popukał w kartkę. Zaczął obgryzać ustnik fajki i wreszcie powiedział: — Na wskazanym rogu stała zaparkowana furgonetka FBI, więc jeżeli ktoś na nią czekał, musiał stanąć gdzie indziej. Wpadła w panikę, że coś poszło nie tak, i nie znajdując osoby, którą spodziewała się zastać, złapała pierwszą lepszą okazję. — Znalazła kogo trzeba, spokojna głowa. Siedział w innym samochodzie. Dobrze wiedziała, że ją śledzą. — Coś tu nie gra — zamyślił się Pat. — Oczywiście. Tak jak morderstwa uznane za nieszczęśliwe wypadki. Pat się ożywił. — Masz dowody? — Nie, ale tak właśnie miało być... bez świadków i śladów. Twarz Pata skrywał półmrok i nie widziałem jej dokładnie, ale wiedziałem, o czym myślał. Po swojemu analizował każdy szczegół. — Pierwszy z tych wypadków — kontynuowałem — To Nicholas Raymond. On jest kluczem do zagadki. — Nicholas Raymond był jednym z kurierów mafii. 176 To, że działał w imporcie, było tylko pretekstem do częstych wyjazdów za granicę. Ponieważ nie odpowiadałem, kontynuował: — To on sprowadzał towar do kraju, który później zamieniono na gotówkę do finansowania działalności mafii. Zaczął wyłaniać się obraz całości, choć nic z niego nie rozumiałem. — Słuchaj — spytałem. — Jaką wartość miałyby narkotyki, które przed wojną szacowano na dwa miliony dolarów? — Ze dwa razy tyle. Wstałem i włożyłem kapelusz. — Właśnie tego szukamy, przyjacielu. Dwóch pudełek po butach mniej więcej takiego rozmiaru. Jeśli je znajdę, powiem ci o tym. — Czy wiesz, gdzie one są? — Chyba się domyślam, ale skoro były schowane tak długo, nic się nie stanie, jeżeli polezą jeszcze trochę. Chcę dorwać człowieka, który ich szuka, bo on ma Veldę. Jeśli będzie trzeba, wydrę je z ziemi i wymienię za Veldę. — Dokąd idziesz? — Chyba będę musiał kogoś zabić, Pat. ROZDZIAŁ 11 Policjant w dyżurce powiedział, że mogę skorzystać z telefonu. Przełączył na miasto i nakręcił numer, który mu podałem, do Michael Friday. — Możesz swobodnie rozmawiać? Tu Mikę. — Mikę! Tak... nie ma nikogo w domu. — Dobrze. A teraz posłuchaj. Na Pięćdziesiątej Szóstej jest knajpa, nazywa się Texan Bar. Spróbuj tam dojechać jak najszybciej. Będę czekał. Zapamiętałaś? — Tak, ale... Odłożyłem słuchawkę. To jedyny sposób na kobiety, jeżeli chcesz, żeby szybko zrobiły to, o co je prosisz. Zanim dojedzie na miejsce, upłynie godzina, która była mi bardzo potrzebna. Właśnie przychodziła do pracy trzecia zmiana i przed komisariatem roiło się od policji. Złapałem taksówkę i podałem adres Ala Affii. Z powodu deszczu ruch na ulicach był mały i w kilka minut zajechałem na miejsce. Nic się nie zmieniło. Tylko krew na podłodze zaschła. Przy drzwiach czuło się odór, a w środku było jeszcze gorzej. Pchnąłem drzwi nogą, zapaliłem światło i oto Al szczerzył do mnie zęby z rogu pokoju. Twarz wyglądała upiornie, bo ktoś zmasakrował Ala butelką po whisky. 12 — 178 Nie został po prostu zabity. Zadano mu śmierć z artyzmem, tak żeby nikt nic nie słyszał, a ktokolwiek wykonał robotę, musiał mieć przy okazji dużo sadystycznej frajdy, bo ofiara umierała powoli. To, po co przyszedłem, znikło. Na stole zostały tylko dwie kalki, te z rozmieszczeniem doków. Resztę zabrano. Podniosłem słuchawkę, wykręciłem zero i spokojnym głosem powiedziałem telefonistce: — Proszę mnie połączyć z nowojorskim biurem FBI. Po chwili odezwał się dziarski głos. — Federalne Biuro Śledcze, mówi Moffat. — Wiesz co, Moffat, byłoby dobrze, gdybyś tu przyjechał — powiedziałem. Położyłem słuchawkę obok aparatu i wyszedłem. Będą wiedzieli, o co chodzi. Czekała na mnie przy barze. Ponętna, piękna kobieta o ustach jak marzenie, które uśmiechnęły się do mnie, kiedy pokazałem się w drzwiach. Pokazałem ruchem głowy, gdzie usiądziemy i poszła za mną. Usiedliśmy. Czekała, aż coś powiem, lecz ja myślałem o tym ostatnim razie, kiedy byłem tu z Veldą. Czas uciekał coraz szybciej. Podała mi papierosa w otwartej papierośnicy. Wziąłem, zapaliłem i oparłem się o stół. — Jak bardzo kochasz brata, skarbie? — Mikę... — To ja zadaję pytania. — Jest moim bratem. — Do pewnego stopnia. — To nie ma znaczenia. — Jest zamieszany w jedną z najbardziej brudnych afer, jakie możesz sobie wyobrazić. Niczym się nie różni od morderców i złodziei. Twoja miłość jest ślepa, prawda? 179 Odsunęła się, jakbym machał jej przed nosem jadowitym wężem. — Przestań, Mikę. Proszę przestań. — Możesz trzymać jego stronę lub moją. Wybór należy do ciebie. Słowa uwięzły jej w gardle, usta nie były już piękne. Z piersi wyrwało się łkanie, ale opanowała się. — Al Affia nie żyje. Chwilowo zamyka listę, ale nie będzie ostatni. Wybieraj. Nie przyszło jej to łatwo. — Jestem z tobą, Mikę — szepnęła. — Potrzebuję informacji. O Berdze Torn. — Opuściła głowę i bawiła się popielniczką. — Twój brat prowadzał się z nią jakiś czas temu. Dlaczego? — On... nienawidził tej kobiety. Była przybłędą. Nienawidził takich jak ona. — Wiedziała o tym? — Michael potrząsnęła głową. — Nie wiem. W towarzystwie stwarzał wrażenie, że ją lubi, a kiedy byliśmy sami mówił o niej okropne rzeczy. — Jak dalece się zaangażował? Spojrzała na mnie bezradnie. \ — Utrzymywał ją. Nie wiem, po co to robił... nie lubił jej. Kobieta, na której mu wtedy zależało zostawiła go, bo cały swój czas... noce... spędzał z Bergą. Ten układ go denerwował. Pewnego wieczoru pokłócił się z kimś o nią. Był potem tak wściekły, że gdzieś poszedł i się upił. Od tamtej pory nigdy więcej jej nie widywał. — Wiedziałaś, że Carl zeznawał przed komisją senacką? — Tak... nie przejął się tym zbytnio. Ale tylko do momentu, gdy doniesiono mu, że ona będzie przeciwko niemu zeznawać. 180 — Nigdy tego faktu nie ujawniono. — Carl ma przyjaciół w Waszyngtonie — powiedziała po prostu. — Jednak nie wyprowadziło go to z równowagi? — Nie. — Cofnijmy się do czasu sprzed wojny. Czy zaszło wtedy coś, co wyraźnie zakłóciło mu spokój? Jej oczy pociemniały, mocniej splotła palce. — Skąd o tym wiesz? Tak, było takie... wydarzenie. — Teraz powoli. Przypomnij sobie. Co wtedy zrobił? — N... nic. Prawie go nie widywałam. Nie można się było do niego odezwać. Kiedy wracał do domu, to tylko po to, żeby dzwonić za granicę. Dokładnie pamiętam, bo rachunek wynosił prawie tysiąc dolarów miesięcznie. Ogarniało mnie gorąco. Oddech palił płuca. — Możesz wygrzebać ten rachunek? I rejestr rozmów, który był do niego dołączony? — Chyba... tak. Carl wszystko przechowuje w sejfie. Znam kombinację szyfru, odbiła się kiedyś na bibule leżącej na biurku. Napisałem adres Pata. Ale jego nazwiska na kartce nie umieściłem. — Znajdź rachunek i zanieś pod ten adres. Wcisnąłem jej kartkę do ręki. Zanim włożyła papier do torebki, długo przyglądała się temu, co napisałem utrwalając adres w pamięci. Byłem pewien, że się uda. Przekaże listę dalej i chłopcy w granatowych garniturach w jeden dzień zrobią to, co mnie zabrałoby rok. Zgasiłem papierosa, zapiąłem ciaśniej pasek trencza i wstałem. — Przez resztę życia będziesz się nienawidziła za to, co właśnie zrobisz. Mnie też znienawidzisz. Jeżeli wy- 181 rzuty sumienia staną się nie do zniesienia, zabiorę cię na wycieczkę i pokażę gromadę umorusanych sierot i parę wdów w twoim wieku. Na zdjęciach pokażę zmasakrowane trupy ludzkie. Pokażę ci akta chłopców, którzy byli naszprycowani i zapragnęli zobaczyć, jak pali się facet oblany benzyną. Trudno takim faktom zapobiec. Jednak kilkoro ludzi, którzy mają jeszcze zginąć, będzie dzięki tobie żyło. Przez chwilę, z wrażenia, zaniemówiła. Nawet jeśli wcześniej miała jakieś wątpliwości, teraz wszystko odpłynęło. Uniosła brwi i odrzuciła włosy do tyłu. — Nie będę cię nienawidzić, Mikę. Może siebie, ale nie ciebie. Myślę, że zdawała sobie sprawę, czym to się może skończyć. — W końcu mnie zabiją, prawda, Mikę? Nawet nie odebrałem tego jak pytanie. — Jeśli ktoś zostanie na wolności i jeśli się domyśli, to nie jest wykluczone. Mnie też chcieliby zabić. Pamiętaj o jednym, bo oni też o tym będą pamiętać: nie są tak mocni, jak im się wydaje. Uśmiechnęła się nieswojo. — Mikę... Przytuliłem rękę, którą do mnie wyciągnęła. — Pocałuj mnie... tak na wszelki wypadek. Jej jędrne, lekko rozchylone wargi błyszczały. Kiedy się zbliżyłem, rosło w niej pożądanie. Trzymałem jej twarz w dłoniach, usłyszałem ciche westchnienie, poczułem przez płaszcz, jak jej palce wbijają mi się w ramię, i pozwoliłem, by się odsunęła. Musiała ręce mocno oprzeć o blat stołu. Żar, który jeszcze przed sekundą rozpalał wargi, bił teraz z oczu. — Proszę, Mikę, idź już. Deszcz powitał mnie mokrymi mackami i przytulił do 182 siebie. Stałem się częścią wilgotnej nocy i zgiełku miasta. Szedłem ulicami, zastanawiając się nad sprawą, którą już miałem w garści, ale nie mogłem rozróżnić szczegółów. Jawił mi się obraz ponurej organizacji obejmującej cały świat, sięgającej najwyższych stanowisk. Organizacji żywiącej się pieniędzmi pochodzącymi z niszczenia. Właśnie teraz jedna z macek zdychała z głodu. Narkotyki wartości dwóch milionów, które wysłano dla jej dokarmienia, nigdy nie dotarły. Nie, nie tak. Dotarły, ale nie na miejsce przeznaczenia. Czekając na znalazcę podwoiły wartość, a macka potrzebowała ich za wszelką cenę. Musiała się czymś nasycić, by przeżyć. Żądała karmy z wściekłością, jaką wywołuje głód, zwijała się w konwulsjach gotowa na wszystko, byle przeżyć. Wszystko zaczęło się od Bergi. Nie jawiła już mi się jako dziewczyna w świetle reflektorów, ale wysoka, atrakcyjna Skandynawka o oczach, które przyciągały mężczyzn. Jej ciało było pułapką pełną cudownych tajemnic. Było wyzwaniem, które należało podjąć. Wracała do kraju z podróży do Włoch i na statku poznała kogoś, kto był gotów podjąć to jej wyzwanie. Nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot, taki sobie przeciętny człowiek, który handlował na małą skalę. , Facet, którego zawód uzasadniał podróżowanie. Jedna z figur na ogromnej szachownicy. Nazywał się Nicholas Raymond. Lubił kobiety, a Berga była kobietą wyjątkową. Bardzo jej pragnął i z tego powodu jedna z dostaw nigdy nie dotarła do miejsca przeznaczenia. Nicholas snuł plany, jak samemu wykorzystać towar. On i Berga. Dwa miliony dolców po zamianie proszku na pieniądze. Wolne od podatku. Ten towar ciągle leżał gdzieś zamelinowany. Może z początku szukali Ray- 183 monda, aby w ten sposób dotrzeć do towaru i bali się, żeby nie zabrał tajemnicy do grobu. Tak czy owak nie zginął od razu. Potem pewnie myśleli, że towar ma Berga. Zginęła i ona. Teraz kolej na mnie. W tym momencie coś zrozumiałem. Strach i przerażenie — te uczucia widziałem na twarzy Bergi. Późniejsza zmiana nastroju przyszła zbyt nagle. Zakląłem w duchu, kiedy drobne szczegóły zaczęły nabierać znaczenia, stanąłem i przywołałem przejeżdżającą taksówkę. Kierowca gwałtownie nacisnął hamulec, samochód lekko zarzucił. Maszyna jeszcze nie stanęła, a ja już otworzyłem drzwi. Powiedziałem, dokąd jedziemy, i całą drogę nerwowo siedziałem na brzegu siedzenia. Winda zawiozła mnie do biura. Wypadłem na korytarz szukając klucza. Otworzyłem drzwi. Pokój, w którym urzędowała Velda, był pusty. Na biurku maszyna do pisania przykryta futerałem, zdawała się reliktem przeszłości. Obok poczta posegregowana na kupki: rachunki, listy, inne przesyłki. Przerzuciłem je dwa razy, ale nie znalazłem, czego szukałem. Dostrzegłem plik listów pod drzwiami. Odepchnąłem go nogą, wchodząc do środka. Też nic. Wróciłem do biurka i zakląłem, kiedy ją dostrzegłem: kartka papieru leżała pod zszywaczem i jej górną część zakrywała koperta. Odwróciłem ją i zobaczyłem nadruk kompanii, która prowadziła sieć stacji benzynowych. Tekst na kartce był bardzo zwięzły. Jedna linijka. „Droga do serca mężczyzny wiedzie...", a pod spodem inicjały „B.T.". Velda by się domyśliła. Ale Velda nie widziała tej kartki. Berga musiała wysłać ją ze stacji benzynowej, a adres spisała z karty rejestracyjnej, przypiętej do kierownicy gabloty z tym, że adres był nieaktualny. Nie dostrzegła zapewne przekreśleń, które anu- 184 lowały stary adres, a nowy był przypięty z drugiej strony. Zanim prawidłowo dostarczono list, minęły dni. Przeczytałem zdanie drugi raz i przypomniała mi się twarz Bergi. Wiem, o czym myślała, pisząc ten tekst. Odruchowo zmiąłem list w palcach i nie usłyszałem, że otworzyły się za mną drzwi. Stał w drzwiach do drugiego pokoju. — Mam nadzieję, że coś z tego rozumiesz, bo my nie bardzo. Nie musiałem się odwracać. Wiedziałem, że trzyma mnie na muszce. Wiedziałem, że musi być ich więcej, ale nie dbałem o to, bo poznałem ten głos. Kiedy słyszałem go poprzednio, miałem umrzeć, teraz, zanim odezwał się jeszcze raz, skoczyłem na faceta. Nawet uderzenie kolbą w czaszkę nie powstrzymało mnie. Miałem jeszcze dość siły, by go kopnąć w nogę. Zdążyłem też kopnąć drugiego w żołądek. Zdławione okrzyki bólu, które wydawał z siebie leżący na podłodze stawały się coraz cichsze, bo zaczęła mnie ogarniać ciemność. Zanim odpłynąłem w nicość, dotarły do mnie jakby odgłosy uderzeń i przekleństwa. Znajdowałem się pewnie w jakimś pokoju. Przez jedyne okno, wysoko nad podłogą, widziałem gwiazdy — kropeczki świecące przez warstwę brudu na szybie. Leżałem na łóżku, ręce i nogi przywiązano mi do czterech rogów. Próbowałem się przekręcić, ale sznury jeszcze bardziej wpijały się w ciało i paliły jak ogień. Mięśnie, ściśnięte bólem, uciskały żebra i klatkę piersiową niczym ręce kata. W ustach czułem smak krwi, a kiedy wróciła przytomność, zacząłem wymiotować. Próbowałem oddychać głęboko, żeby powstrzymać skurcze żołądka. Z wielkim trudem udało mi się to. Podniosłem ostrożnie głowę 185 i czułem, że włosy przylepiły się do poduszki. Tył głowy boleśnie pulsował i miałem wrażenie, że za chwilę znowu zemdleję. Powróciłem do poprzedniej pozycji i czekałem aż minie słabość. Pokój nabierał kształtu — nie umeblowany, zatęchły, od dawna nie używany. Dostrzegłem krzesło w rogu, drzwi i koniec łóżka. Próbowałem się poruszyć, ale sznury nie puściły nawet na milimetr, a węzły zacisnęły się jeszcze bardziej. Zastanawiałem się, jak długo tu leżę. Próbowałem wychwycić jakieś dźwięki, ale dochodził do mnie tylko monotonny szum deszczu za oknem. Ciągle padało. Jeszcze raz wsłuchałem się w ciszę i po chwili wiedziałem ile czasu minęło od wpadki. Zegarek stanął. Ujrzałem fosforyzujące wskazówki i tarczę, więc się nie stukł... po prostu stanął. To nie była ta sama noc. Zacząłem walczyć ze sznurami z całą energią, jaka mi jeszcze została. Wrzynały się w ciało coraz głębiej i nie puszczały. Zdałem sobie sprawę, że to beznadziejne i opadłem bezsilny z powrotem. Wściekałem się, że tak głupio wpadłem w pułapkę, że nie miałem przy sobie spluwy i dałem się wziąć jak jagnię. Przeklinałem siebie, że dałem Veldzie wolną rękę i że nie byłem szczery z Patem. Ale przecież musiałem odgrywać cholernego bohatera. Chciałem wszystko zrobić sam. Pożreć całą organizację za jednym zamachem, chociaż wiedziałem, jacy są i jak działają. Ostrzegałem wszystkich, tylko samemu sobie zapomniałem udzielić rady. W sąsiednim pokoju usłyszałem kroki, które zbliżały się do drzwi. Potem drzwi się otworzyły i w prostokącie światła ujrzałem dwa cienie. Rozróżniałem tylko jakieś kształty bez twarzy, ale w tym momencie nie miało to znaczenia. Jeden z nich powiedział: 186 — Ocknął się? — Tak, doszedł do siebie. Weszli do środka i stanęli nade mną. W rękach mieli pałki. — Twardziel. Walczyłeś jak lew. Wyprułeś flaki Du-kowi, ty gnoju. Załatwiłeś go na cacy, niech cię... — Idź do diabła — odburknąłem. — Ciągle hardy. Jasne. Zachowaj twarz do końca. I tak nic ci to nie pomoże, choćbyś błagał na kolanach — zaśmiał się. — Wkrótce przyjedzie szef. Zada ci parę pytań, a żebyś dobrze na nie odpowiadał, musimy cię trochę zmiękczyć. Pała uniosła się powoli. Nie spuszczałem z niej wzroku. Podniósł ją na wysokość ramienia, uderzył i trafił w żebra. Potem walili jednocześnie, para sadystów, centymetr po centymetrze. Później jeden zrobił błąd, zamiast rąbnąć w szyję, trafił w głowę. Otuliła mnie ponownie ta cudowna, słodka ciemność, w której nie czuło się bólu i nie dochodziły żadne dźwięki. Leciałem głową do przodu w mrocznym tunelu. Ten sam potworny ból, który pogrążył mnie w nicość spowodował przebudzenie. Czułem go każdym udręczonym nerwem, wysyłającym impulsy do mózgu. Leżałem łykając otwartymi ustami powietrze i marząc o śmierci, chociaż wiedziałem, że nie wolno się poddać. Ciało nie wytrzymuje takich tortur. Próbuję zapomnieć o bólu, który odchodzi, ale nie na długo. Chwilowa ulga jest jak pocałunek pełen miłości. Ciało pozostaje w stanie gotowości, regeneruje się, a kiedy nadchodzi moment działania, próbuje się zmobilizować. Musiałem się zastanowić. Na pewno jest sposób i musiałem go znaleźć. Widziałem zarys łóżka i czułem sznury, którymi byłem przywiązany do stalowej ramy. Łóżko, na którym leżał gruby materac, można było złożyć. 187 Ręce przywiązano tak mocno, że w materacu robiły się wgłębienia. Zerknąłem na palce u nóg, potem na przywiązane ręce i wybrałem jedyne możliwe rozwiązanie. Sposób był hałaśliwy, wymagał czasu i takiego manewrowania rękami, żeby krew swobodniej krążyła w żyłach. Zacząłem kołysać łóżkiem na boki. Przy którymś odchyleniu udało się je przewrócić. Wstrzymałem oddech, kiedy uderzyło o podłogę. Przez chwilę leżałem na spodzie, ale udało mi się postawić łóżko na boku. Materac wysunął się spod moich stóp i kiedy zacząłem ruszać nogami, udało się prawie całkowicie usunąć go spod dolnej części ciała. Przerwałem, by złapać oddech, a kiedy spróbowałem jeszcze raz, materac wysunął się spod rąk. Miałem teraz dostatecznie dużo luzu. Sznury były mokre i śliskie od krwi. Łamałem paznokcie próbując je rozplatać, ale tak naprawdę pomogła mi krew. Puścił jeden sznur, potem drugi i ręka była wolna. Oswobodzenie drugiej było kwestią minut. Po rozplataniu więzów, krępujących nogi, udało mi się wstać. Serce waliło jak opętane i wrócił ból. Wziąłem się w garść, choć od wysiłku na wpół otępiałem. Wiedziałem, co mam robić. Postawiłem łóżko z materacem tak jak stało przedtem, rozłożyłem materac i położyłem się w identycznej pozycji. Dla picu położyłem sznury na nogach i jednej ręce. Modliłem się, by nie zwrócili uwagi na tę drugą, której nie mogłem omotać. Czas. Miałem teraz trochę czasu. Z każdą sekundą czułem powracającą energię. Leżałem rozluźniony z zamkniętymi oczami. Próbowałem przywołać w pamięci całą historię od początku, ale udało się to częściowo. Zobaczyłem Bergę i Nicholasa Raymonda oraz faceta wpychającego swą ofiarę pod ciężarówkę. Przyszło mi do głowy, że sekcja zwłok, gdyby ją zrobiono, 188 wykazałaby masę narkotyku w żyłach, który zredukował Raymonda do chodzącej, bezmyślnej maszyny. Obraz zaczynał się przejaśniać. Zrozumiałem jaką szopkę odegrali przed Bergą. Kiedy chodzi o dwa miliony dolców, nie można działać na oślep, chyba że jest się zupełnie pewnym tego, co się robi. Najpierw próbowali ją przestraszyć, potem nastąpiła wielka mistyfikacja. Carl Evello, człowiek światowy, udający miłość od pierwszego wejrzenia, próbował zbliżyć się do niej i rozpracować ją. Rozmyślałem o tym wszystkim leżąc na składanym łóżku i próbując zrozumieć tego szarego człowieczka, któremu wydawało się, że wyroluje Mafię. Raymond dobrze wszystko zaplanował. W taki sposób przekazał Berdze tajemnicę kryjówki, żeby musiała pokombino-wać, żeby się do niej dostać. Długo trwało, zanim wreszcie połapała się o co chodzi. Wtedy jednak wiedziała już o tym mafia. Berga wynajęła ochronę. Nie wypaliło. Mimo to ciągle nie puszczała pary z ust rozumiejąc, że jeśli ujawni sekret, wyruszy w ostatnią podróż. Promyk nadziei zaświtał, kiedy Wujaszek Sam zdecydował się pomacać Evello. Może sądziła, że usunięcie przeszkody w postaci jego osoby da jej szansę. Jeśli tak myślała, była w błędzie. I tak wpadła w ich łapy. Otworzyłem oczy i patrzyłem w sufit. Kilka innych szczegółów prosiło się, by je uporządkować. Chciałem to właśnie zrobić, ale usłyszałem głosy na zewnątrz. Nie próbowali zachowywać się cicho. Dwóch przechwalało się, że na pewno puszczę farbę, a trzeci miał nadzieję, że tak będzie. Głos tego trzeciego, cichy i spokojny, był mi dobrze znany. Usłyszałem: — Poczekajcie tutaj, a ja pogadam. — Nie chce pan, żebyśmy weszli, szefie? Może trzeba go jeszcze trochę zmiękczyć. 189 — Zawołam was, jeśli będzie taka potrzeba. — Dobra jest, szefie. Otworzyły się drzwi. Zobaczyłem tamtych dwóch, jak otwierali butelkę przy stole, potem drzwi zamknęły się i mężczyzna próbował wymacać przełącznik na ścianie. Zaklął, zapalił zapałkę i trzymał przed sobą. Lampy nie było. Na krześle stała świeca w butelce. Zapalił ją. Postawił butelkę obok mnie, przysunął krzesło i wyjął papierosa. Wciągnąłem nosem słodkawy zapach dymu. Oblizałem wargi na widok rozżarzającego się koniuszka papierosa, ale facet tylko wyszczerzył zęby i dmuchnął mi dymem prosto w twarz. — Cześć, Carl — powiedziałem. Pragnąłem, żeby te słowa zabrzmiały dobrze i twardo, ale Carl nie przestał się uśmiechać. — Oto okryty ponurą sławą Mikę Hammer. Mam nadzieję, że chłopcy dobrze wykonali robotę. Jeśli im na to pozwolę, będą jeszcze lepsi. — Byli nieźli. — Odwróciłem głowę, żeby mu się przyjrzeć. — Więc to ty jesteś... szefem. Zmienił się na twarzy. Uśmiech był teraz zjadliwy. — Jeszcze... niezupełnie — odparł. — Być może już jutro nim zostanę. Jestem szefem tylko na swoim terytorium... Chwilowo. — Ty gnido. — Nawet wypowiedzenie tych słów sprawiało trudność. Oddychałem z trudem przez zaciśnięte zęby. Zamknąłem oczy, wyprostowałem się i słyszałem jego śmiech. — Oszczędziłeś nam dużo roboty. Podobno noga ci się powinęła, gdy znalazłeś to, czego szukamy. Nic nie odpowiedziałem. — Mówią, że chcesz pohandlować. Gdzie towar? Oczy same się otworzyły. 190 — Najpierw ją puśćcie. Znowu ten krzywy uśmiech. — To nie o nią się targujemy. Śmieszne, nawet nie wiem, gdzie jest. Widzisz, ona jest poza moim rewirem. Opanowałem się ogromnym wysiłkiem woli. W ramionach czułem nerwowe drgawki. Zacisnąłem pięści, żeby ręce nie drżały. — To ciebie wystawiam na sprzedaż. Albo będziesz gadał, albo wyjdę z pokoju i powiem chłopcom jedno słowo. Wtedy przemówisz. — Idź do diabła. Pochylił się niżej. — Jeden z nich to nożownik. Lubi bawić się klingą. Być może pamiętasz, co zrobił z Bergą — powiedział z lubością. — A to było niczym w porównaniu z tym, co zrobi z tobą. Kantem dłoni naśladował cięcia nożem na moim ciele, wyszukane i wyrafinowane. Kiedy doszedł do pachwiny, uderzył dla wywarcia lepszego efektu, a krzyk, który z siebie wydałem, uwiązł w gardle przyduszony bólem. Carl, żeby lepiej usłyszeć, przysunął się jeszcze. Pochylił się jednak za bardzo, a moje ręce ścisnęły jego gardło tak mocno, że palce utkwiły w warstwach tłuszczu. Oczy wyglądały jak dwa kamyczki, które próbują wypaść z oprawy. Nacisnąłem mocniej i zmusiłem go do klęknięcia. Wszystko odbywało się bez najmniejszego dźwięku. W ostatnim przypływie wściekłości wbił paznokcie w nadgarstki. Kiedy głowa opadła do tyłu uścisk zelżał, a nabrzmiały język wypełnił otwór będący jego ustami. Coś w gardle naprężyło się i pękło. Gdy zabrałem dłonie, usłyszałem tylko syk wchodzącego do płuc powietrza. Położyłem go na łóżku w pozycji, w której leżałem przed chwilą. Takiej okazji nie wolno było zmarnować, 191 dlatego pozwoliłem Carlowi żyć o jedną minutę dłużej, niż powinien. Spróbowałem naśladować jego głos. Zawołałem w stronę drzwi: — Powiedział, co trzeba. Teraz go załatwcie. Na zewnątrz zaskrzypiało krzesło. Ktoś coś powiedział, potem cisza i szuranie w stronę drzwi. Nawet nie spojrzał w moją stronę. Podszedł do łóżka i usłyszałem, jak otworzył sprężynowiec. Chłopak wiedział, co robi. Nie wbił noża. Przyłożył w odpowiednim miejscu i powoli wepchnął. Ciało Carla wygięło się i przeszył je dreszcz. Odsłoniłem płomień świecy, chłopak dostrzegł swój błąd. Wtedy z całą siłą, jaką w sobie znalazłem, uderzyłem w szyję miażdżąc kręgosłup i rdzeń. Nie żył, kiedy kładłem go na podłodze. Doskonale. Z każdą chwilą sytuacja stawała się lepsza. Wpadłem do sąsiedniego pokoju z wrzaskiem, którego nie mogłem już dłużej powstrzymać, i dostałem drania przy stole. Sekunda, w której zawahał się z przerażenia, była tą, której potrzebował na sięgnięcie po rewolwer. Rękę trzymał już na kolbie, gdy rozdrapałem paznokciami jego twarz i przygniotłem ciałem do podłogi. Rewolwer wypadł z rąk i przeleciał przez pokój. Nacisnąłem go kolanami. Z ust dobyło się jakieś bulgotanie, które ustało, gdy pięścią wywichnąłem szczękę. Już nie szukał rewolweru. Przyłożył ręce do twarzy i próbował się zasłonić. Nie mogłem odmówić mu przyjemności zobaczenia, co go czeka. Miał patrzeć na wszystko, co z nim robię, aż w końcu oczy zaszły mgłą, kiedy tył głowy trzasnął o podłogę. Stałem nad nim i patrzyłem, jak krew cieknie mu z nosa i uszu. Przeciągnąłem bezwładne ciało, żeby dołączyło do tamtych dwóch, zarzuciłem ramiona wokół szyi tego, który trzymał jeszcze nóż w garści, i tak ich zostawiłem. 192 Wyszedłem na ulicę i pozwoliłem, by deszcz obmył mi twarz. Oddychałem głęboko. Jakiś włóczęga siedzący trzy metry dalej, przy drzwiach, usłyszał mój śmiech. Ocknął się z pijackiego otumanienia. Być może wygląd twarzy sprawił, że jego oczy straciły szklistość. Zadrżał, próbując odsunąć się w kąt. Zaśmiałem się głośniej i włóczęga tego już nie wytrzymując wstał i powlókł się dalej oglądając ze dwa razy, czy za nim nie idę. Wiedziałem, gdzie jestem. Drugiej Alei nie sposób zapomnieć. Lokal, przed którym stałem, był brudny i opuszczony. Kiedyś mieściła się tu jadłodajnia, ale pozostała po niej w witrynie wywieszka „DO WYNAJĘCIA". Właśnie zamykali knajpę na rogu. Szedłem wolno, ale pewnym krokiem. Jeszcze jeden szaraczek, który szuka schronienia. Jeszcze jeden, który nie może go znaleźć. Dotarłem do skrzynki z telefonem policyjnym przy drugiej przecznicy. Otworzyłem ją i czekałem na zgłoszenie. Nie musiałem się zbytnio wysilać, by nadać głosowi chrapliwy ton. — Panie władzo — wydusiłem. — Lepiej szybko przyślijcie kogoś. Słychać straszne wrzaski ze dwa bloki stąd, w tej opuszczonej garkuchni. Nie minęły dwie minuty, kiedy syreny zagłuszyły deszcz i obok przemknął samochód patrolowy rozpryskując kałuże. Czeka ich nielichy bigos. Ten z trójki, który jeszcze żył, będzie gadał, ale i tak usmaży się na krześle elektrycznym. Wyjąłem portfel i przejrzałem dokumenty. Niczego nie brakowało z wyjątkiem pieniędzy. Zabrali nawet drobne. Potrzebna mi była dziesiątka jak nigdy w życiu. Na końcu ulicy światła knajpy rzucały żółte cienie na chodnik. Poszedłem w tamtą stronę. Stanąłem w drzwiach i popatrzyłem na dwóch pijaków i gościa z futerałem na trąbkę kimających przy barze. 193 Nie miałem wiele do stracenia, więc przywołałem barmana i rzuciłem zegarek na ladę. — Potrzebna mi dziewięciocentówka. Może pan zatrzymać zegarek. — Za dychę? Zwariowałeś, człowieku. Zapraszam za to na kawę. — Nie chcę kawy. Muszę zadzwonić. Przyjrzał mi się uważniej i usłyszałem ciche „och". — Obrobili? — Sięgnął do kieszeni, rzucił dziesiątkę na ladę i odsunął zegarek. — Dzwoń pan, wiem, jak to jest. Pata nie było w domu. Moneta wypadła z automatu, wykręciłem komisariat. Spytałem o kapitana Chamber-sa, ale też nie zastałem. Gliniarz z dyżurki chciał, żebym zostawił wiadomość, którą przekaże kapitanowi, kiedy ten wróci. — Bracie — odparłem. — To nie może czekać. Dotyczy czegoś nad czym kapitan właśnie pracuje, i jeśli nie przekażę mu wiadomości, natychmiast dostanie zawału. Zakrył ręką mikrofon i doleciały mnie przytłumione głosy. — Spróbujemy odnaleźć kapitana przez radio. Czy może pan zostawić swój numer telefonu? Odczytałem go z tarczy, powiedziałem, że będę czekał, i odwiesiłem słuchawkę. Barman nie zostawił mnie swojemu losowi, na ladzie stała filiżanka z gorącą kawą i napoczęta paczka papierosów. Niczego poza kawą żołądek i tak by nie przyjął, więc powitałem ją z radością. Nogi przestały drżeć i ból zelżał. Zapaliłem, przeciągnąłem się i popatrzyłem w okno. Silny wiatr zacinał deszczem o szyby. Ktoś otworzył drzwi — wilgotne powietrze wpłynęło do środka i zrobiło się mniej duszno. Jeszcze jeden muzyk z futerałem na 13 — 194 skrzypce pod płaszczem usiadł ciężko i zamówił kawę. Gdzieś na ulicy znowu zawyła syrena, po minucie dołączyła jeszcze jedna. Potem dwie następne, gdzieś dalej, jak ratunek dla bolącego miejsca na chorym ciele miasta. Wszedł Pat. Miał zmęczone oczy i nieruchomą twarz. Kącik ust wykrzywiał nerwowy tik, który próbował powstrzymać pocierając wargi dłonią. Podszedł do mnie i usiadł. — Kto ci tak przykopał, Mikę? — Jest aż tak źle? — Zrobili z ciebie miazgę. Teraz mogłem się już uśmiechnąć, bo wiedziałem, że moje na wierzchu. Może jutro, pojutrze, popojutrze nie ruszę się z bólu, ale teraz mogłem się uśmiechać. — Mieli mnie w rękach, ale się wyśliznąłem. — Niedaleko stąd ktoś narobił nielichego bigosu. To chyba nie ty, prawda? — Co mówią fakty? Pat rozchylił wargi. — Facet, który przeżył, jest poszukiwany za trzy zabójstwa. Ta sprawa go załatwiła. — Tak twierdzi koroner? — Owszem, zresztą ja też. Na miejscu jest dwóch specjalistów, którzy również są tego zdania. Problem w tym, że ten facet twierdzi co innego. Tak naprawdę sam nie wie, co ma powiedzieć. Jest na półprzytomny i plecie coś o Berdze Torn i jak ją załatwiał. Jest najbardziej wystraszonym milczkiem, jakiego w życiu widziałeś. — Więc mają swoją wersję wydarzeń? — Nikt jej nie podważy. Co ty o tym sądzisz? Zaciągnąłem się głęboko i zgasiłem papierosa w popielniczce. 195 — To tylko drobny element. W tej chwili bez znaczenia dla mnie i dla ciebie. Pewnego dnia przy piwku opowiem ci ciekawą historię. — Lepiej, żeby trzymała się kupy — przestrzegł Pat. — Robi się istne piekło. Wczoraj zgłosiła się siostra Evella z wydrukiem rozmów telefonicznych. Dzwonił w najdziwniejsze miejsca, jakie możesz sobie wyobrazić. Znajdujemy niektórych mafioso, powieszonych za jaja, inni żebrzą o ochronę. Na Wybrzeżu policja zgarnęła takich ważniaków, że włosy stają dęba. Niektórzy zaczęli mówić i sprawa zatacza coraz szersze kręgi. — Powoli przetarł oczy. — Cholera. Nawet Waszyngton jest w to wmieszany. Chce mi się rzygać. Znowu poczułem drżenie nóg. — Nazwiska, Pat. — Niektóre znasz. Załatwiliśmy płotki, ale grube ryby mają się dobrze. Policjanci z Miami zrobili szybką rewizję u jednego z miejscowych rekinów i wygrzebali kartotekę, zawierającą informacje o większości punktów dystrybucji narkotyków w całych Stanach. Chłopcy z FBI poprosili o dodatkowych ludzi, żeby zgarnąć towar i wracają z pełnymi walizkami. — Billy Mist. Masz coś o nim? — Ani słowa. Chwilowo ulotnił się jak kamfora. — Leo Harmody? — On? Krzyczy, że policja go prześladuje. Grozi, że odwoła się do Kongresu. Wrzeszczy, bo chwilowo nie można go niczym obciążyć. — I Al Affia nie żyje — wspomniałem. Pat zwrócił w moją stronę szare, zmęczone oczy. — O tej sprawie chyba nic nie wiesz, a może się my-lę? — Nie mogło się przytrafić nikomu bardziej odpowiedniemu. 196 — Pokroili go elegancko. Ktoś miał przy tym duży ubaw. Popatrzyłem na Pata. Zapaliłem papierosa i pstryknąłem zapałką w stronę popielniczki. Dopaliła się i wygięła w zwęglony łuk. — Do czego udało się wam dojść? — Do niczego. Żaden odcisk na butelce nie był na tyle wyraźny, by go zidentyfikować. — Jaką przyjęto wersję? Ciężkie powieki przykryły oczy. — Sieć przestępcza na nadbrzeżu przeżywa trudne dni. Były już dwa zabójstwa. Król umarł, ale jakiś nowy król szykuje się na jego miejsce. Deszcz brzmiał jak uderzenia w bęben. Przyspieszał, a w tle wtórowały mu grzmoty. Błyskawice rozcinały niebo. Trzech pijaków żałośnie spozierało w okno. Skrzypek wzdrygnął się, zapłacił, wsadził futerał pod płaszcz i wyszedł. I tak miał fart, bo złapał przejeżdżającą właśnie taksówkę. — Pat, czy ogarniasz już całą sprawę? — Jasne, że tak. Większego galimatiasu w życiu nie widziałem. — To znaczy, że się pogubiłeś. Senność zniknęła z oczu Pata. Powoli obracał popielniczkę i rzucił jedno z tych swoich dziwnych spojrzeń. — Zaczynaj, Mikę. Wzruszyłem ramionami. — Wszystkie ryby płyną w stronę twojej sieci. Teraz ty będziesz miał ubaw. Od kogo się zaczęło? — Zaczęło się od Bergi. — Nie zapomnijmy o tym. Poskładajmy wszystko do kupy. Opowieść będzie krótka i zwięzła, a szczegóły możesz sam posprawdzać. Dziesięć, dwanaście, może 197 piętnaście lat temu pewien facet przywiózł partię narkotyków do rozprowadzenia w kraju przez mafię. Na statku zadał się z pewną panienką i się w niej zakochał. To właśnie Berga. Zamiast przekazać towar szefom postanowił go zatrzymać dla siebie i swojego cukiereczka, chociaż wiedział, że ryzykuje głową. — Nicholas Raymond — dorzucił Pat. Przytaknąłem, ale zdziwiłem się, że wiedział. — Nicholas trzymał ich w szachu — kontynuowałem. — Nie mogli go załatwić, dopóki nie zezna gdzie ukrył towar, a on nie miał zamiaru naprowadzać ich na ślad. Przesyłka była warta dwa miliony dolców, a forsy potrzebowali jak nigdy. Tymczasem Nick mieszka z panienką, ale pewnego dnia ginie w wypadku. Jest kiepsko, ale nie beznadziejnie. Przypuszczali, że albo przekazał dziewczynie sekret, albo sama go odkryła. Niestety, nie poszło łatwo. Nick był sprytniejszy, niż sądzili. Dał jej pewną wskazówkę na wypadek, gdyby mu się coś przytrafiło, ale dziewczyna dokładnie nie wiedziała, gdzie jest towar, ani jak go znaleźć. Pewnie próbowali ją zastraszyć, więc wynajęła ochronę. Goryl tak się starał, że nawet z nią zamieszkał. To nie spodobało się mafii. Gdyby Kawolsky znalazł towar, mieliby pecha, więc musiał polecieć. Pat obserwował mnie uważnie. Miał taką minę, jakbym nie odkrywał żadnych rewelacji, ale nic nie powiedział. — Dochodzimy teraz do Evella. Odgrywa całe przedstawienie i udaje wielką miłość. Prawdopodobnie proponuje małżeństwo, żeby całość wyglądała przekonująco. Być może lekko przesadził lub nie był dość sprytny, by ją oszukać. Berga połapała się, że Evello należy do organizacji. Zrozumiała wtedy jeszcze jedno. 198 Pojęła, czego wszyscy szukają, i jak nadarzyła się okazja, by obsmarować Evella przed komisją senacką, zagrała tą kartą sądząc, że później sama przejmie towar. Teraz z twarzy Pata wyczytałem, że jednak nie o wszystkim wiedział. W kącikach oczu pojawiły się ostre linie i od czasu do czasu, oblizując wargi, czekał na dalszy ciąg... — Obydwie strony postanowiły zagrać na całego. Zjawili się chłopcy z „czarną ręką". Śmiertelnie ją przestraszyli, chociaż i tak niewiele jej brakowało. Załamała się i próbowała przeczekać w zakładzie. — I to był największy błąd — wtrącił Pat. — Wspomniałeś, że odwiedziła ją kobieta. Skinął głową. Powoli otworzył i zamknął dłonie. — Ciągle nie możemy trafić na jej ślad. — Czy mógł to być mężczyzna przebrany za kobietę? — Mógł to być ktokolwiek. Nie ma rysopisu, nic. Ale ktoś, kogo znała. — Brawo. — Towaru ciągle nie ma. — Wiem, gdzie jest. Pat błyskawicznie podniósł głowę. — Dwa miliony rozmnożone do czterech przez czas. Inflacja. — Cholera, Mikę, gdzie? — Głos miał ściśnięty z emocji. — Na statku „Cedric". Nasz dobry znajomy Al Affia rozpracowywał skrytkę. W swojej norze miał wszystkie plany statku i ten, kto go zabił umknął ze schematem. — Dopiero teraz mi to mówisz — powiedział chrapliwie. — Teraz puszczasz farbę, a tymczasem ktoś miał już tyle czasu, że mógł znaleźć towar. Odetchnąłem głęboko i jęknąłem, kiedy ból zakłuł mnie w piersiach. Potrząsnąłem przecząco głową. 199 — To nie takie proste, Pat. Al od dawna miał te plany. Nawet domyślam się, dlaczego został zabity. Pat czekał. — Zwabił Veldę do swojej nory na jeden szybki numer. Nasypała mu chloralu i kiedy był nieprzytomny, przetrząsnęła mieszkanie. Al wkrótce się ocknął. Zrobiło mu się niedobrze, zwymiotował proszek i zobaczył, co robi Velda. Musiała go puknąć butelką. Pat otworzył szeroko oczy. — Velda! — Nie zabiła go. Przyłożyła raz i rozcięła mu głowę. Wyczołgał się z mieszkania i przekazał komuś wiadomość. Ten ktoś szybko zadziałał i Velda gdzieś czeka na swój los. — W tym momencie ból przeszył całe moje ciało. — Mam nadzieję, że czeka — dokończyłem. — Mikę, wyduś z siebie wszystko. Cholera, co jeszcze ukrywasz? Więc masz nadzieję, że dziewczyna żyje. Ja też tak sądzę. Poznałeś ich na tyle dobrze, by wiedzieć, jaki los ją teraz czeka. — Jechała do Billy Mista. — Mina mi zrzedła na samo wspomnienie i zazgrzytałem zębami. — Gliniarze jej nie znaleźli. — Załóżmy, że nigdy tam nie dojechała. — Rozważałem taką ewentualność, przyjacielu. Widziałem, jak przejeżdżała taksówką i nie była sama. Zrobiło mi się chłodniej. Wypita kawa straciła swój zbawienny wpływ. Nie mogłem dłużej o tym myśleć i zasłoniłem twarz rękami w nadziei, iż zniknie straszny obraz, który mi się jawił. — Dranie, dranie! — powtarzał Pat. Nerwowo wystukiwał rytm palcami i tak jak ja ciężko oddychał. — Wszystko zaczyna rozpadać się na kawałki, ale jeszcze nie do końca. Dostaniemy Billa. W taki czy inny sposób. 200 Poczułem się lepiej. Sięgnąłem po ostatniego papierosa. — Nic się nie rozpadnie, dopóki nie przechwycimy towaru. Ty i cała ekipa z Waszyngtonu możecie jeszcze i dziesięć lat pracować, a nie ugryziecie bestii tak, by zdechła. Zadacie jej parę kopniaków, ale to nie wystarczy. Możemy tylko spowolnić jej ruchy. Będą kurczowo trzymali się Veldy, dopóki nie zjawi się ktoś z czterema milionami dolców w garści. Jestem na celowniku, bra-chu. Ja sam. Nastraszyłem ich, ale to jednostki... nie cała organizacja. Interesuje mnie człowiek, nie organizacja. Chcę stać i patrzeć, jak umiera, a on dobrze o tym wie. Idzie na całego, by dostać swoją przesyłkę narkotyków, ale zanim nacieszy nią oczy, muszę zginąć ja. Tak więc mają Veldę Jest przynętą, ale nie tylko. Ja jestem najbliżej rozwiązania zagadki. Berga, zanim zginęła, dała mi wskazówkę, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy. Przez pewien czas oni też ją znali, ale nic nie zrozumieli. Oczekują, że ja ją rozszyfruję, i będzie to cena wolności Veldy. — Mikę, oni nie są w ciemię bici. — Ja też nie. Był taki moment, kiedy rozwiązanie narzucało się samo, ale spieszyłem się i nie zwróciłem na nie uwagi. To coś męczy mnie, nie mogę dać sobie z tym rady. Cholerne, zarozumiałe dranie... — Mogą sobie pozwolić na arogancję. Cała struktura mafii opiera się na arogancji. Gwałcą prawa wszystkich krajów świata, człowieka mają za nic. Są bezwzględni, a wspierają ich najprzebieglejsze umysły na ziemi. — Miałem na myśli tę głowę i ciało. — Ciało możemy zniszczyć, Mikę, ale elita władzy to odrębna kasta. Organizację zbudowano tak, żeby głowa w wyjątkowych sytuacjach mogła funkcjonować samo- SMIERTELNY POCAŁUNEK 201 czynnie, bez ciała. Brakujące elementy można zgromadzić w każdej chwili, ale wyłączną korzyść czerpać będzie głowa. Jest jak rząd. Ludzie, którzy go tworzą nie liczą się. To władcy są ważni, a rząd istnieje po to, aby korzyści z jego istnienia czerpali władcy i zaspokajali swoje apetyty. Tych ludzi nikt nie zna i nie pozna. — Chyba, że popełnią jeden zafajdany błąd. Pat odwrócił głowę od okna. Potarłem skronie, żeby rozpędzić ból. — Towar jest na „Cedricu". Jedyne, co musisz zrobić, to znaleźć statek. W archiwum pokładowym będzie numer kabiny, którą zajmował Raymond. Kiedy ją odnajdziesz, zadzwoń do Raya Dikera z „Globe" i przekaż mu pierwsze szczegóły śledztwa. Powiedz, że ma się wstrzymać z ujawnieniem całej sprawy, dopóki do ciebie nie zadzwonię. Do tego momentu będę miał Veldę. — Dokąd idziesz? — Kiedy ostatnio zadałeś to pytanie, powiedziałem, że idę kogoś zabić. — Wyciągnąłem rękę. — Daj pięć dolców. Zrobił zdziwioną minę, nachmurzył się i odliczył banknoty. Dwa z nich położyłem na barze i skinąłem na barmana, żeby przyjął należność. Był w siódmym niebie. — Gdzie jest Michael Friday? — Powiedziała, że jedzie do twojego mieszkania. — Nie było mnie tam. — No wiesz. Nie ma obowiązku meldowania się co godzinę. — Żadnej ochrony policyjnej? Jeszcze bardziej zmarszczył brwi. — Proponowałem, ale odmówiła. Jeden z agentów i tak za nią poszedł. Dał spokój, gdy wsiadła do taksówki. 202 — Nie wysilił się. — Odwal się. Wszyscy mają roboty po uszy. — Oczywiście — powiedziałem z ironią. — Masz zamiar szukać „Cedrica"? — A jak myślałeś? Pytałem dokąd idziesz? Zaśmiałem się, ale nie zabrzmiało to szczerze. — Pochodzę trochę po deszczu i pomyślę. Potem może uda mi się jeszcze kogoś zabić. Wiedziałem, że w tym momencie Pat pomyślał 0 dawnych czasach. Byliśmy młodsi i zdawało się nam, że brud jest tylko na wierzchu. Policjanta darzono szacunkiem, a prawo chroniło człowieka i gwarantowało porządek. Biurokracja i korupcja wśród wyższych urzędników nie były tak wszechobecne. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął wysłużoną trzydzie-stkę-ósemkę. Wcisnął mi ją pod blatem. — Masz, pobaw się innym kalibrem. Przypomniałem sobie, co mówiła Velda, i potrząsnąłem przecząco głową. — Może innym razem. Bez tego mam więcej zabawy. Wyszedłem na dwór. Deszcz uderzył mnie w twarz. Wiedziałem, że gdzieś czeka na mnie rozwiązanie i na pewno je znajdę. W kiosku przy stacji metra kupiłem paczkę luckies. Poczekałem na kolejkę z centrum 1 wsiadłem, kiedy pociąg wtoczył się na peron. Każdy wstrząs wagonu czułem w całym ciele. Kiedy już nie mogłem wytrzymać, wstałem i oparłem się o drzwi. Patrzyłem na migające przed oczami brudne ściany tunelu. Jeden element, jeden cholerny element i wszystko będzie jasne... Pociąg wjechał na stację. Byłem jedynym pasażerem, który wysiadł. Na zewnątrz nie było taksówki, ale nie marnowałem 203 czasu na czekanie. Szedłem w stronę mieszkania, nieświadom lejącego deszczu. Czułem, że ciało zaczęło odmawiać posłuszeństwa. Nogi zaczęły się uginać, kiedy dotarłem do drzwi, a dozorca i jego żona popatrzyli na mnie z przerażeniem i pomogli mi wejść do środka. Lily Carver wstała z krzesła. W jej oczach widziałem współczucie i zrozumienie bólu, który mnie przeszywał. Chwyciła mnie za rękę i poprowadziła do sypialni. Rzuciłem się na łóżko i zamknąłem oczy. Czyjeś ręce rozpięły kołnierzyk koszuli i zdjęły buty. Słyszałem, jak dozorca kazał żonie zabierać się z pokoju, słyszałem jej pełne przerażenia łkanie. Słyszałem Lily i czułem jej ręce na czole. Czułem, że pochylała się nade mną. — Może trzeba wezwać lekarza, panie Hammer? — zapytał dozorca. Potrząsnąłem przecząco głową. — Zadzwonię po policję. Może... Ponownie potrząsnąłem głową. — Wszystko będzie w porządku. — Czy możemy chwilę porozmawiać? — O czym? Czułem, że sen jest coraz bliżej. — Była tu kobieta. Friday, tak miała na nazwisko. Zostawiła list i powiedziała, że to bardzo ważne. Chciała, żeby pan go przeczytał, jak tylko wejdzie. — Co napisała? — Nie wiem, nie zaglądałem tam. Czy mam otworzyć? — Śmiało. Łóżko podskoczyło, kiedy wstał. Lekko się zakołysa-łem. Kojący ruch, od którego powieki stały się jeszcze cięższe, a podniesienie ich wydawało mi się prawie niemożliwe. Znowu usiadł. Usłyszałem szelest rozdzieranego papieru. 204 — Oto i on. — Pauza. — Dużo tu nie ma. — Czytaj pan. — W tej chwili. „Mikę, mój drogi... znalazłam wykaz. Ma go już twój przyjaciel. Znalazłam coś o wiele ważniejszego i muszę się z tobą od razu zobaczyć. Zadzwoń. Zadzwoń natychmiast. Uściski. Michael". Nic więcej tu nie ma, panie Hammer. — Dziękuję, bardzo dziękuję. W sąsiednim pokoju żona dozorcy nerwowo przesuwała krzesła. Poczułem dotyk czyjejś ręki. — Sądzi pan, że mogę już pójść? — Zanim zdążyłem skinąć, odezwała się Lily. — Tak, proszę już iść. Zaopiekuję się nim. Dziękuję za wszystko. — Cóż... jeśli będę potrzebny, proszę mnie wezwać. — Oczywiście. Po raz ostatni otworzyłem oczy. Zobaczyłem delikatną urodę jej twarzy. Z uśmiechem zdejmowała ze mnie ubranie. W spojrzeniu dostrzegłem dziwną czułość. Szepnęła: — Kochany... kochany... Nadszedł sen. Przybrał wygląd twarzy. Pośrodku usta, dojrzałe, wilgotne, pełne i miękkie. Były coraz bliżej. To twarz Michael i we śnie, zafascynowany tymi ustami, uśmiechnąłem się do niej. ROZDZIAŁ 12 Ból jest za silny i nie pozwala spać. Budzisz się — boli jeszcze bardziej, więc próbujesz ponownie zasnąć. Ból jest fizyczny, nęka cię, a ciało na próżno z nim walczy, bo niepokój umysłu jest silniejszy. Korowód myśli wali młotem po głowie, drapie i gryzie, aż mózg, niczym dzikie zwierzę, próbuje wyrwać się z klatki. Tylko że ucieczki nie ma. Wokół wszystko płonie, języki ognia są coraz bliżej, przypiekają ciało. Mózg wysyła sygnały, żeby się obudzić, ale jeśli to nastąpi, udręką staną się myśli, a ból będzie nie do zniesienia. Więc walczysz i walczysz aż mózg zwycięży i nastąpi przebudzenie. Zdawało się, że słyszę głosy, a jeden z nich należał do Veldy. Wołała mnie, a ja nie mogłem odpowiedzieć. Ktoś zadawał jej ból. Wypowiadałem nieme przekleństwa i zmagałem się z niewidzialnymi więzami, którymi ktoś przywiązał mnie do ziemi. Krzyczała głosem pełnym cierpienia, przywoływała, a ja nie mogłem pomóc. Napinałem mięśnie, kopałem i szarpałem, ale sznury trzymały mocno. W końcu, bez tchu, leżałem nieruchomo i słuchałem, jak umiera. Otworzyłem oczy i wpatrywałem się w ciemność wiedząc, że to tylko sen, ale myśl, że może być proroczy. 206 doprowadzała mnie do szaleństwa. Oddychałem ciężko, w ustach mi zaschło. Leżałem nagi pod kołdrą podciągniętą pod szyję. Miejsca po uderzeniach były dziwnie chłodne, a skóra elastyczna. Dotknąłem siniaków koniuszkami palców i znalazłem odpowiedź — wtarto w nie jakiś aromatyczny balsam. Poczułem również silną woń spirytusu do nacierania. Powoli, czekając na powrót bólu, wyjąłem rękę spod kołdry. Wyczułem ciepło leżącego obok mnie ciała. Gwałtownie cofnąłem rękę, bo krzyknęła. Odsunęła się jak najdalej i usiadła. — Spokojnie, Lily... To ja... Odetchnęła bardziej ze zdziwieniem niż ulgą i przetarła oczy. — Przestraszyłeś mnie, Mikę. Przepraszam. — Uśmiechnęła się, usiadła na brzegu łóżka i włożyła buty. Też musiała mieć przykre sny. Zajęła się mną, położyła obok, kiedy zasnąłem i też zamknęła oczy. Była dobrą dziewczyną, doświadczoną przez życie i śmiertelnie przerażała ją myśl, że przeszłość może wrócić. Mogła być spokojna, że z mojej strony nic jej nie grozi. — Która godzina? — spytałem. Lily popatrzyła na zegarek. — Parę minut po dziewiątej. Chcesz coś zjeść? — Chyba zgubiłem jeden dzień. — Przespałeś. Jęczałeś i gadałeś przez sen... Nie chciałam cię budzić. Przynieść kawy? — Chyba coś zjem. Muszę napełnić żołądek. — Zawołam cię. Uśmiechnęła się. Jeden koniuszek ust uniósł się szybciej niż drugi. Zobaczyła, że moje oczy wędrują po jej ciele, więc szczelniej otuliła się szlafrokiem i w jej spoj- 207 rżeniu pojawiło się coś dziwnego, uśmiech zastąpił grymas. Zniknęła w drzwiach kuchni. Niektóre dziewczyny są naprawdę śmieszne, pomyślałem, w jednej minucie gotowe na wszystko, w drugiej — sztywne ze strachu. Słyszałem, jak krząta się po kuchni. Wstałem, wziąłem prysznic, ogoliłem się i wskoczyłem w jakieś czyste ubranie. Lily coś pichciła na patelni, więc usiadłem przy telefonie i wykręciłem numer Michael Friday. Głos, który usłyszałem w słuchawce, był głęboki i ostrożny. — Rezydencja pana Evello, słucham. Brooklyński akcent zdradzał policjanta. — Mówi Mikę Hammer. Szukam Michael Friday, siostry Carla. Czy ją zastałem? — Obawiam się... — Czy jest kapitan Chambers? Zaskoczenie po drugiej stronie słuchawki. Po chwili: — Kto mówi? — Hammer. Mikę Hammer. Przez chwilę się naradzali. — Tu policja, Hammer. Czego pan chce? — Już powiedziałem. Szukam Friday. — My też. Tu jej nie ma. — Do diabła! — wyrwało mi się. — Jesteście na służbie? — Tak jest. Pilnujemy chałupy. Może pan wie, gdzie jest dziewczyna? — Wiem jedynie, że chciała się pilnie ze mną zobaczyć, brachu. Gdzie mogę znaleźć Chambersa? — Proszę poczekać. — Czyjaś ręka powtórnie zakryła słuchawkę i dalej się naradzano. — Czy będzie pan pod tym samym telefonem przez jakiś czas? — Będę czekał. 208 — W porządku. Sierżant mówi, że spróbuje złapać z nim kontakt. Proszę podać numer. — Chambers go zna. Proszę przekazać, że jestem w domu. — Zrobione. Jak będzie pan coś wiedział o tej Fri-day, proszę nas poinformować. — Żadnych poszlak? — Całkowite zero. Po prostu znikła. Przedwczoraj po wyjściu z komisariatu wróciła do domu, ale po kilku godzinach wzięła taksówkę i pojechała na Manhattan. — Jechała do mnie. — Że co!? — Nie było mnie w domu. Zostawiła wiadomość i odjechała. Dlatego dzwonię. — Niech to cholera. Sprawdzaliśmy całe miasto, żeby dowiedzieć się, dokąd pojechała. — Jeżeli korzysta z taksówki, możecie sprawdzić, dokąd ode mnie się udała. — Jasne. Przekażę dalej. Wyłączył się, więc odłożyłem słuchawkę. Lily zawołała mnie z kuchni. Nakryła do stołu. Żarcia było dla dwóch, ale zamiast apetytu poczułem skurcz żołądka. Myślałem jedynie o tym, że mamy następną ofiarę. Jeszcze jeden dzieciak, którego wykończyła banda morderców. Żeby dostać diabelski proszek wartości dwóch milionów, będą zabijali, dopóki nie położą łapy na ostatnim gramie. Uderzyłem pięścią w stół przeklinając, aż Lily zbladła i oparła się o ścianę. Patrzyłem przed siebie nie widzącymi oczami. Stała naprzeciwko. Jak bardzo są ograniczeni? Jak daleko mogą się posunąć? Czy ich organizacja nie jest na tyle duża, by wiedzieć o wszystkim? O proszku mogą zapomnieć, skoro gliny przetrząsają „Cedrica". Cały ich kram się 209 rozlatuje, więc zamiast zbierać nowe punkty, powinni zwijać manatki i znikać. Lily stanęła obok, wyciągnęła rękę i położyła na ramieniu. — Mikę... Podniosłem głowę, ale patrzyłem gdzie indziej. — Mikę, co się stało? Zacząłem mówić. Początkowo z trudem, potem coraz szybciej. Wypluwałem z siebie słowa, aż w końcu opowiedziałem całą historię od samego początku. Dochodziłem prawie do końca opowieści, kiedy uświadomiłem sobie jeden drobny szczegół — drobiazg, który dawno powinien przyjść mi do głowy. Spytałem Lily: — Czy odwiedzałaś Bergę w zakładzie? Zdziwiona zmarszczyła brwi. — Nie. — Przygryzła zębami dolną wargę. — Dzwoniłam ze dwa razy. Za drugim wspomniała, że ktoś u niej był. — Kto? Czy powiedziała, kto? — rzuciłem. Lily długo się zastanawiała. — Wydaje mi się, że tak. Mówiąc szczerze nie zwróciłam wtedy na to uwagi. Byłam tak przejęta tym, co się działo, że nazwisko nie utkwiło mi w pamięci. Chwyciłem ją za ramię ściskając mocno palcami. — Nazwisko, dziewczyno, tylko to ma znaczenie. Ten ktoś rozdmuchał całą historię. Od tamtej chwili zaczęła się seria morderstw, która jeszcze się nie skończyła. Jeżeli nie wygrzebiesz tego nazwiska z pamięci, zabójca będzie grasował na wolności. Jeżeli wie o tobie, pójdziesz w ślady Bergi. — Mikę! — Nie denerwuj się. Ani na chwilę nie zostawię cię samej. Do diabła, musisz sobie przypomnieć to nazwisko. Rozumiesz? 14 — 210 — Chyba tak... Mikę, proszę, boli. Puściłem ją, a Lily rozcierała bolące ramię, w jej oczach pojawiły się łzy. Kropelki błyszczące jak kryształ stawały się coraz większe. Podszedłem bliżej. Wyciągnąłem rękę. Lily uśmiechnęła się. Znów było jak za pierwszym razem. Uśmiech człowieka, który czeka na śmierć jak na wybawienie. — Proszę cię, jedz — szepnęła. — Nie mogę, nie teraz. — Nie możesz iść z pustym żołądkiem. Jej słowa sprawiły, że znowu poczułem się bliski rozwiązania. Czekałem na ostateczną odpowiedź. Czekałem. Myśl nabierała prawie konkretnych kształtów, kiedy rozjazgotał się telefon. Odebrałem w kuchni. To był Pat. — Znalazłeś Friday? — spytałem. Próbował panować nad głosem, ale i tak brzmiał szorstko. — Nie mamy nic. Nic, pojmujesz? Ani Friday, ani proszku, nic. Miasto to istne wariatkowo. Federalni rozgryzają całą organizację, a my ciągle nie mamy towaru. Mikę, jeżeli ten proszek... — Wiem, o co chodzi. — Dobra. Czy jest coś, czego mi nie przekazałeś? — Przecież sam wiesz. — Więc, co z tą Friday? Jeśli była u ciebie... — Chciała się ze mną widzieć. Nic więcej nie wiem. — Wiesz, co myślę? — Wiem, co myślisz — powtórzyłem. — Billy Mist. Co z nim? — Nigdy nie zgadniesz. — Dawaj. — Właśnie w tej chwili je obiad w Terrace. Ma alibi 211 na wszystko, co możemy mu zarzucić, i chwilowo nikomu nie udało się go obalić. Ma ludzi w Waszyngtonie, którzy za niego ręczą. Inni ważniacy tak ciągną za sznurki w jego sprawie, że wychodzimy na jakichś głupków. Mikę... — Co? — Znalazłeś Veldę? — Jeszcze nie, Pat, ale już niedługo. — Nie brzmi to najlepiej, przyjacielu. — Wiem. — Jeżeli może ci to poprawić nastrój, to oddelegowałem do jej szukania kilku ludzi. — Dzięki. — Pomyślałem, że twoja teoria może nie jest słuszna. — Uhm. — Jest jeszcze jedno, o czym powinieneś wiedzieć. Obstawili twój dom. Trzech łobuzów czekało na ciebie. Jeden z nich leży w kostnicy. Federalni ich zgarnęli. — Więc? — Może ich być więcej. Miej oczy otwarte. Jeśli wyjdziesz z domu, mogą za tobą ruszyć. Na pewno będzie ci też towarzyszył nasz człowiek. — Są coraz bliżej — wycedziłem. — Jesteś pierwszy na czarnej liście, Mikę. Wiesz, dlaczego? Powiem ci. Mówi się, że od samego początku maczałeś w tym palce. Kiwałeś mnie i całą resztę, ale chłopcy w końcu się połapali. Powiedz... robiłeś mnie w konia? — Nie. — Dobre i to. Będziemy się tego trzymać. — Co masz w sprawie „Cedrica"? Zaklął cicho. — To istne wariactwo, Mikę, a powodem jest właśnie ten pieprzony statek. W tej chwili znajduje się 212 w Jersey, gdzie w porcie przechodzi kapitalny remont. Przed wojną był niewielkim statkiem pasażerskim, później przystosowano go do transportu żołnierzy. Wypru-to wszystkie kabiny, które złomowano. Nawet jeżeli towar kiedyś tam się znajdował, nie ma po nim śladu. Wszystko na próżno. Nie odzywałem się przez chwilę. Czułem ogarniające zimno i drętwotę. — Masz mnóstwo ludzi, których od dawna chciałeś przymknąć. — Tak, mnóstwo — powiedział uszczypliwie. — Przymknąłem mnóstwo gnojków. Nawet kilku ważnia-ków. Odcięliśmy hydrze kilka z jej głów — zaśmiał się sarkastycznie. — Ale potwór ciągle żyje, brachu. Największa z głów nie dba o to, ile straci tych mniejszych. Możemy je wszystkie odrąbać, a za kilka miesięcy lub lat odrośnie nowe pokolenie głów, tak zajadłe jak nigdy przedtem. Tak, odnieśliśmy sukces. Tak pomyślałem, kiedy zobaczyłem Carla z dziurą od noża. Czułem się świetnie, kiedy ujrzałem twarz Ala Afii. Tylko że oni to zera, Mikę. Wiesz, jak się teraz czuję? Nie odpowiedziałem. Odłożyłem słuchawkę, chociaż jeszcze coś mówił. Myślałem o wilgotnych wargach Mi-chael Friday i o tym, jak wyglądał Al Affia i o tym, co powiedział Carl Evello. Myślałem o rozgrywkach, do których dochodziło nawet w takiej organizacji, jak mafia. Zrozumiałem, dlaczego Michael Friday chciała się ze mną zobaczyć. Lily siedziała skurczona w krześle. Palcami odgarniała nitki włosów, które wchodziły do oczu. Przyglądała mi się. — Weź płaszcz — poleciłem. — Będą czekać na zewnątrz? — Tak, będą czekać. 213 Ostatnia nadzieja, której tak kurczowo się uczepiła, zawiodła. Lily wstała jak automat i popatrzyła martwym wzrokiem. — Niech sobie czekają — dodałem. Odwróciła się i uśmiechnęła. Czekając na Lily zgasiłem światło i stanąłem w oknie. Patrzyłem na miasto. — Jestem gotowa, Mikę. Miała na sobie tę samą bardzo szykowną zieloną garsonkę, włosy upięte pod kapelusikiem z piórkiem. Z wyrazu twarzy można było wyczytać, że jeżeli ma umrzeć, to lepiej, by śmierć nadeszła szybko i bez ceregieli. Poza tym, ma ją zastać w eleganckim ubraniu. Była gotowa. Oboje byliśmy gotowi. Dwoje ludzi, na których wydano wyrok, udający się na spotkanie ośmiornicy. Nie zeszliśmy na dół. Dachem dostaliśmy się do ostatniej klatki schodowej, a potem pojechaliśmy windą. Parter i tylne drzwi. Na podwórzu nie było żywego ducha. Okna, w których paliło się światło, były zbyt wysoko, by rozproszyć ciemność. Otaczający mur na wysokości człowieka był łatwy do pokonania. Podsadziłem Lily, podciągnąłem się i pomogłem jej zejść. Wy-macując rękami drogę wzdłuż muru, dotarliśmy do tylnych drzwi następnego budynku, ale przestało nam się szczęścić, bo zamek w drzwiach pozostał niewzruszony. Już zabierałem się do dłubaniny, kiedy usłyszałem przytłumione głosy w środku i szczęście ponownie uśmiechnęło się do nas. Szepnąłem Lily, by była cicho, i przywarliśmy do muru. Głosy stały się wyraźniejsze, ktoś przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi. Strumień światła zalał podwórko, ale my staliśmy za drzwiami i czekaliśmy. Jakiś chłopak z rzadkim wąsem cofnął się do tyłu i mrucząc przekleństwa szarpał za 214 smycz, w którą się zaplątał. Już byłem gotów wyskoczyć i załatwić go zamin wybuchnie rozróba, ale Lily powstrzymała mnie. W końcu chłopak wyszedł na zewnątrz i poszedł w stronę przeciwległego muru. Miał tyle do powiedzenia na temat ludzi, którzy muszą wyprowadzać koty na smyczy, że nie zauważył, jak weszliśmy do środka. Znaleźliśmy się na ulicy przy drugim końcu budynku i pobiegliśmy w stronę garaży. Sammy rozpoczynał właśnie dyżur i pomachał do nas. To wydało mi się dziwne, bo drugą ręką też wykonał jakiś gest. Wepchnąłem Lily do stróżówki i zamknąłem drzwi. Sammy nie wiedział, czy to odpowiednia chwila na żarty. Stwierdził, że nie bardzo, przybrał poważną minę i zawyrokował: — Coraz goręcej wokół ciebie, Mikę. — W pewnym sensie nawet się gotuje. A co? — Byli tu niektórzy, interesowali się twoją nową gablotą. — Wiem. — Mówi ci coś nazwisko Bob Gelli? — Tym razem mówił całkiem serio. — Nie. — Dobrali się do niego. Podobno ma to coś wspólnego z tobą. — Jest z nim źle? — Szpital. Nie chciał sypać. Dranie, wiedzieli o wszystkim, a jeśli nie — dowiadywali się bez trudu i od razu lała się krew. Organizacja. Sandykat. Mafia. — Pomogę mu się wygrzebać. Powiesz mu to ode mnie, dobrze? Jak z nim? — Wyliże się. — Co ty na to wszystko, Sammy? 215 — Zasrany interes, jeśli musisz wiedzieć. W szufladzie mam trzydziestkę dwójkę. Całą noc będzie leżeć pod ręką, a może jeszcze dłużej. — Możesz mi załatwić jakiś samochód? — Weź mój. Myślałem, że będzie ci potrzebny, więc zostawiłem go blisko drzwi. To dobra maszyna, mam do niej sentyment, więc zwróć mi ją w jednym kawałku. Spuścił roletę w oknie i wszedł za nami do garażu. Uśmiechnął się nieszczęśliwie, ale podniósł drzwi wjazdowe i zatrzasnął z powrotem, kiedy wyjechaliśmy. Kazałem Lily przykucnąć, póki się nie upewniłem, że jesteśmy bezpieczni. Zakręciłem parę razy na ulicach jednokierunkowych, postałem trochę przy światłach i dopiero wtedy włączyłem się do ruchu. — Dokąd jedziemy, Mikę? — Zobaczysz. — Mikę, proszę. Tak bardzo się boję. Dolna warga Lily drżała tak jak jej głos. Zaciskała ręce i otrząsała się próbując powstrzymać dreszcze. — Wybacz — przeprosiłem. — Masz pełne prawo wiedzieć o wszystkim. Jedziemy dowiedzieć się, dlaczego pewna pani tak bardzo chciała się ze mną zobaczyć i z jakiego powodu figuruje w tej chwili na liście osób zaginionych. Nie możesz wiele pomóc, ale kiedy będziesz na mnie czekała, wykonasz zadanie o ogromnym znaczeniu. Przypomnij sobie to nazwisko. Odtwórz każdy fragment tamtej rozmowy z Bergą i podaj to nazwisko. Popatrzyła przed siebie w skupieniu i skinęła głową. — Dobrze, Mikę. Spróbuję. Odwróciła głowę w moją stronę. Czułem jej spojrzenie, ale nie mogłem go odwzajemnić, bo byłem zbyt skoncentrowany na jeździe. 216 — Dla ciebie zrobię wszystko — dokończyła łagod- nie. W jej głosie pojawiła się nowa jakość, ton, jakiego przedtem nie było, element podniecenia, który przypomniał mi o tym, co zaszło, kiedy się przebudziłem, i o czym wtedy myślała. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, nagle odwróciła głowę i dalej patrzyła przed siebie, tym razem w nastroju oczekiwania i podniecenia. Tylko dwóch ludzi zostało do pilnowania rezydencji Evello. Jeden siedział w samochodzie, a drugi zakotwiczył na krześle przy drzwiach wejściowych. Obrzucił mnie spojrzeniem pełnym rezerwy, od czego wszyscy gliniarze zaczynają rozmowę, i czekał, co mam do powiedzenia. — Jestem Mikę Hammer. Współpracowałem z kapitanem Chambersem w tej sprawie, chciałbym się rozejrzeć. Lodowate spojrzenie złagodniało i gliniarz skinął głową. — Słyszałem, jak chłopcy o panu rozmawiali. Kapitan pozwolił? — Jeszcze nie, ale pozwoli, jeśli pan do niego zadzwoni. — Myślę, że nie trzeba. Proszę tylko niczego nie dotykać, to wszystko. — Jest ktoś w środku? — Nie. Puchy. Ale lokaj zrobił spis trunków, zanim wyszedł. — Cwana bestia. Za chwilę będę z powrotem. — Nie ma paniki. Wszedłem do środka i stanąłem w korytarzu. Zaciągnąłem się. Wzdłuż ścian paliły się lampy, ale rzucały bardzo słabe światło i miejsce przypominało raczej wnętrze zakładu pogrzebowego. 217 Wiedziałem mniej więcej po co przyszedłem, ale nie miałem pojęcia od czego zacząć. Gliniarze już wszystko przeszukali. Chyba że nie szukali tego, co mnie interesuje. Obejrzałem pokoje na dole, dopaliłem papierosa i poszedłem na górę. Wystrój był równie staranny, kilka sypialni, gabinet, niewielka sala koncertowa i domowy warsztacik. Tylko jeden pokój tchnął życiem, pachniał kobietą, a tego zapachu nie mógłbym pomylić z żadnym innym. Beztroska i luz czyli cała Michael Fri-day, a kiedy zapaliłem światło, wiedziałem, że się nie pomyliłym. Ujrzałem typowy bałagan, porozrzucane rzeczy, które świadczyły o tym, że właścicielka ma zamiar wrócić. Kremy, perfumy, otwarte pudełko ze spinkami do włosów na komódce. Połowę łóżka zajmowała lalka z włosami jak pudel, oparta o poduszkę. Na komódce zdjęcia jakichś mężczyzn i kilka powiększeń, Michael na łódce w towarzystwie całej ekipy studenciaków w pełnej gotowości. Bałaganiarsko, ale schludnie. Zostały też ślady widoczne tylko dla zawodowca. Popiół cygara w popielniczce. Ślad po kciuku w pudełku ze zrolowanymi pończochami. Usiadłem na brzegu łóżka i zapaliłem kolejnego papierosa. Sięgnąłem po popielniczkę na nocnym stoliku i postawiłem ją na narzucie. Przypadkiem był to sam środek odciśniętego na narzucie prostokąta, gdzie ktoś postawił ciężkie, zakurzone pudełko. Kiedy przeciągnąłem palcem, został na nim kurz. Były też inne szczegóły: cienka kreska pyłu i skrawki brązowego papieru, którym musiał być wyklejony brzeg pudełka. Oderwały się, gdy ktoś wysypał jego zawartość na łóżko. Dłonią zmierzyłem pudełko: dwie długości na 15 — 218 jedną. Dopaliłem do końca, zgasiłem papierosa i zszedłem na dół. Gliniarz siedzący na ganku spytał: — Masz pan coś? — Nic szczególnego. Znaleźliście jakieś sejfy? — Nawet trzy. Jeden na górze, dwa na dole. W środku nic, co by nas zainteresowało. Ledwie parę setek w gotówce. Niech pan sam popatrzy. Te dwa są w gabinecie. Pierwszy wbudowany w ścianę za oprawioną mapą nowojorskiego portu, ale ten drugi był prawdziwym cackiem, wmontowanym w parapet. Carl popisał się znajomością psychologii, kiedy je intalował. Można się spodziewać, że w domu takim jak ten będą dwa sejfy, ale nie w tym samym pokoju. O tym drugim trzeba było mieć cynk. Bardzo zużyta tarcza, a na drewnie, w który wpuszczono skrzynkę, widniały świeże rysy. Otworzyłem drzwiczki i oświetliłem wnętrze zapalniczką. Na kurzu został ślad po zabranym pudełku. Gliniarz tym razem siedział na schodach. — Niezbyt ciekawy. — Głową wskazał na dom. — Kto otwierał sejfy? — Sprowadzono Delaneya. Jest przedstawicielem firmy, która instaluje sejfy. Fachowiec. Mógłby się obłowić obrabiając sejfy. — Myślę, że nie narzeka. — Pożegnałem się i wróciłem do samochodu. W środku czekała Lily. Usiadłem za kierownicą i bezmyśnie zmieniałem biegi. Musiałem się skupić. Lily położyła mi rękę na ramieniu i czekała. — Ciekawe, czy Pat to znalazł — mruknąłem. — Co? — Michael Friday zakapowała brata. Wróciła do domu i znalazła coś jeszcze. Tylko że tym razem bała się wręczyć to policji. 219 — Mikę... — Pozwól mi mówić. Nie musisz nawet słuchać. Muszę to wszystko uporządkować. W organizacji nie układało się najlepiej. Carl miał przejąć interesy, ale u nich nie ma czegoś takiego jak awans. Carl chciał się wspiąć o szczebel wyżej, więc ktoś musiał polecieć. Wiedział, co robi. Nie marnował czasu i zbierał materiał o tym drugim, żeby go w odpowiednim momencie skompromitować. Zastanowiłem się nad wszystkim jeszcze raz i skinąłem głową. — Carl był coraz bliżej rozpoczęcia swojej kampanii oszczerstw — myślałem głośno — i ten drugi zdawał sobie z tego sprawę. Spróbował odzyskać kompromitujący go materiał, ale materiał zniknął. Gliny miały już wtedy pełne ręce roboty, więc zrozumiał kto się za tym kryje. Musiał śledzić Michael. Wiedział, że to ona ma zawartość pudełka i co z nią zrobi. — Ale kto, Mikę? Kto? Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu numer pięć, którego nikt nie lubił. Czułem się coraz lepiej, bo zaczynałem ogarniać całość intrygi, i wiedziałem, że teraz już nie popuszczę. — Nasz przyjaciel Billy — zawyrokowałem. — Billy Mist. Trzyma gdzieś moją sekretarkę i nie przejmuje się, bo pozbył się haka, jakiego miał na niego Carl. Jest wolny jak ptaszek, a do pełni szczęścia brakuje mu tylko dwóch milionów. Velda jest asem, który trzyma w odwodzie, gdyby owe dwa miliony się zmaterializowały. Dziewczyna jest jednocześnie przynętą, którą zrzuci, gdy tak się nie stanie. Gnój nasmarowany bry-lantyną, pewny siebie i bezkarny. Zarżałem, bo w życiu nie przydarzyło mi się nic śmieszniejszego. Na początku miałem być wyelimino- 220 wany z gry, ale nie wpadłem w pułapkę. Cofnąłem się myślami do momentu, kiedy byłem w kuchni razem z Lily i przypomniałem sobie, co wtedy powiedziała. Przypomniałem sobie pewną kartkę znalezioną w moim biurze. Potem, przyszła mi na myśl Berga i wyraz jej twarzy, kiedy zobaczyłem ją wychodzącą z budynku stacji benzynowej. Uruchomiłem silnik, ominąłem samochód patrolowy i ruszyłem w stronę mrugających światełek Manhattanu. Prułem do przodu zostawiając za sobą ulicę za ulicą, aż wreszcie podjechałem pod bardzo szacowny budynek. Właśnie miejski karawan przywiózł dwuosobowy ładunek. Było nieco po pierwszej w nocy. Pomagier z kostnicy zaprosił mnie do biura i zaproponował kawę. Odmówiłem. — Zabija miejscowy zapaszek — wyjaśnił. — Czym mogę służyć? — Mieliście tu ciało. Chodzi o Bergę Torn. — Ciągle leży. — Będzie sekcja? — Nie. Przynajmniej ja nic o tym nie wiem. W takich wypadkach nie robi się. — W tym wypadku będzie inaczej. Mogę zadzwonić? — Nie krępuj się pan. Wykręciłem numer komisariatu. Pat gdzieś się zmył, więc spróbowałem do domu. Pudło. Podzwoniłem w miejsca, gdzie zwykle bywał, bez skutku. Spojrzałem na zegarek, wskazówka odmierzyła kolejny kwadrans. Zacząłem przeklinać: telefon, siebie, a najbardziej cholerną biurokrację, która każe robić wszystko zgodnie z instrukcją. Tak bardzo próbowałem coś wymyślić, że nie byłem w stanie się skupić. Właśnie wtedy w drzwiach stanął pewien niepozorny facet z dużym 221 brzuchem. Wszedł do środka, rzucił torbę na podłogę i powiedział: — Psiakrew, Charlie, czy ludzie nie mogą zaczekać do rana z umieraniem? — Sie masz, doktorku — przywitałem nowo przybyłego. Koroner obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem, w którym nie było śladu sympatii. — Cześć, Hammer. Co pana sprowadza? A może powinienem dodać „ponownie"? — Może pan dodać. Zawsze wracam na stare śmieci, czyż nie? — Lubiłbym pana bardziej, gdyby schodził mi pan z oczu. Próbował mnie wyminąć. Złapałem go za ramię i obróciłem twarzą do siebie. Stanął na palcach, spróbował się wyśliznąć, ale trzymałem mocno. — Posłuchaj pan. W gry słowne pobawimy się innym razem. W tej chwili jest mi pan potrzebny do wykonania pewnej roboty, która nie może czekać. Muszę ominąć drogę służbową i spieszę się. — Puszczaj! Rozluźniłem uścisk. — Pewnie sprawia panu przyjemność oglądanie trupów walających się w rynsztoku. Odwrócił się powoli. — O czym pan mówi? — Raz w życiu możesz pan zrobić coś innego, niż nasłuchiwać, czy bije serce, które dawno zamarło. W pana rękach jest w tej chwili los kilku morderców. Może jest pan tym facetem, który zadecyduje, czy parę osób umrze lub przeżyje tę noc... no jak, doktorku? — Ze zdumienia zmarszczył nos. — Chwila... mówi pan... 222 — Mówię bez ogródek. Próbowałem uzyskać oficjalne zezwolenie na to, o co proszę, ale szefa nie ma w domu. Nawet gdyby był, mogłoby to trwać dłużej niż czas pozwala. Szansa, o której mówiłem, jest w pańskich rękach. — Ale... — Trzeba zrobić sekcję pewnych zwłok i rozciąć żołądek. Da radę? — Myślę, że mówi pan poważnie — powiedział głucho. — Nawet pan nie przypuszcza jak poważnie. Może będą kłopoty, ale nie ma nic poważniejszego jak to, że na kogoś wydano wyrok. Pomagier zaczął protestować, ale doktor go uspokoił. Wyprostował się. Udzieliło mu się moje podekscytowanie. Skinął głową. — Berga Torn — rzuciłem w stronę pomagiera. — Idziemy. Koroner zrobił, co do niego należało, szybko i sprawnie, jak zwykle, kiedy sprawa nie jest oficjalna. Zostawił ciało na wózku i tylko światło z lampy nad głową połyskiwało na skalpelu. Na początku tylko raz rzuciłem okiem, bo wolałem pamiętać Bergę taką, jaka była wtedy na szosie, a ogień potwornie deformuje ciało. Słyszałem, co mówił. Nawet wiedziałem, kiedy to znalazł. Miło z jego strony, że umył przedmiot, zanim mi go wręczył. Stałem i patrzyłem na zmatowiały mosiężny klucz i gubiłem się w domysłach, gdzie jest zamek, który otwierał. — Więc? — odezwał się koroner. — Dziękuję. — Nie o to mi chodziło. — Tylko sam Duch Święty wie, do czego pasuje... Wydawało mi się, że znajdziemy coś innego. 223 Wyczuł rozczarowanie i wyciągnął rękę. Położyłem na niej klucz. Obejrzał go pod światło, obracając na wszystkie strony. Skupił się na jakimś szczególe, przysunął klucz do światła i skinął na mnie głową. Poszedłem za nim. Z szafki wyjął butelkę z jakimś kwasem, nalał odrobinę do szklanego naczyńka i wrzucił klucz. Po około dwudziestu sekundach wyjął go szklaną pałeczką. Metal nabrał połysku. Świecił jak nowy i ujawnił wszystkie szczegóły. Kiedy stanąłem pod lampą, zobaczyłem wydrapany napis CITY ATHLETIC, 529. Uścisnąłem ramię koronera z taką siłą, że pomimo uśmiechu syknął z bólu. — Proszę posłuchać — powiedziałem. — Tam jest telefon. Proszę odszukać kapitana Chambersa i przekazać mu, że znalazłem to, czego szukaliśmy, i właśnie po to jadę. Nie mam zamiaru ryzykować, więc może wpaść do mieszkania po duplikat. — To Chambers nic nie wie? — Właśnie. Obawiam się tylko, że ktoś może mnie ubiec. Zadzwonię do pana i dowiem się, jak poszło z Chambersem. Gdyby były jakieś kłopoty, no, wie pan, z tym tutaj... Chambers wszystkim się zajmie. Pewnego dnia opowiem, co cały wydział dochodzeniowy panu zawdzięcza. Pomagier właśnie podchodził, domagając się wyjaśnień i najwidoczniej chciał, żeby wszystko było na piśmie. Próbował mnie zatrzymać, ale zbytnio się spieszyłem. Lily wiedziała, że się udało, kiedy zobaczyła, jak wypadłem z budynku przeskakując po kilka stopni naraz. Uchyliła drzwi i spytała: — Mikę? — Znam już prawie wszystkie odpowiedzi, wróbelku. — Pokazałem klucz. — Oto nasze cacuszko. Przyj- 224 rzyj mu się, kawałek metalu, przez niego ginęli ludzie, a on leżał sobie w żołądku dziewczyny, która za wszelką cenę chciała wszystkich wykiwać. Oto klucz do sprawy, i do tego prawdziwy. Wiem, do kogo należał, i co jest za drzwiami, które zamyka. Słowa te podziałały jak zaklęcie. Zygzak błyskawicy przeciął niebo, a po nim huknął grzmot, aż Lily skurczyła się i mocno zamknęła oczy. — Spokojnie — powiedziałem. — Nie mogę... Mikę. Nienawidzę piorunów. Poczułem świeży powiew wilgotnego wiatru. Lily wzdrygnęła się i podniosła kołnierz garsonki. — Podkręć okno, Mikę. Zrobiłem, o co prosiła uruchomiłem silnik i pojechałem w stronę wschodniej części miasta. Głos metropolii stawał się coraz cichszy. Ostatni porzechodnie pospiesznie szukali schronienia, a taksówki, których nikt nie zatrzymywał, krążyły bez celu. Pierwsze krople deszczu rozprysły się na masce, a kurz na szybie zamieniły w błoto. Włączyłem wycieraczki, ale i tak musiałem pochylić się do przodu, by widzieć ulicę. Czułem, że rozpoczął się wyścig z czasem. Skręciłem na południe w Dziewiątą Aleję, nie zdejmując nogi z gazu, aż dojechałem do budynku z szarej cegły, na którym niewielki neon informował, że mieści się tu MIEJSKI KLUB ATLETYCZNY. Zgasiłem silnik przed wejściem i otworzyłem drzwi samochodu. — Jak długo cię nie będzie? — spytała. — Parę minut. Twarz Lily miała nienaturalny wygląd. — Co z tobą? — Zimno mi. 225 Wziąłem koc z tylnego siedzenia i otuliłem jej ramiona. — Pewnie się przeziębiłaś. Zaraz wracam. Trząsły nią dreszcze. Skinęła głową. Facet w recepcji okazał się zaspanym wysokim jegomościem, nienawidzącym każdego, kto mu przeszkadza. Obserwował mnie już od drzwi i wydawał nieprzyjazne pomruki. Kiedy się zbliżyłem, zadał tylko jedno pytanie: — Członek? — Nie, ale... — W takim razie zamknięte. Spierdalaj. Wyciągnąłem piątaka z portfela i położyłem na blacie. — Spierdalaj — usłyszałem. Zabrałem banknot i schowałem. Pochyliłem się do przodu i walnąłem go w plecy, następnie podniosłem za cherlawe ramiona i zanim z powrotem posadziłem w krześle, przyłożyłem w żołądek. — Następnym razem trochę grzeczności nie zawadzi — dodałem. Podsunąłem mu klucz pod nos. — Ty skurwielu. — Zamknij ryj. Co to otwiera? — Szafki. — Sprawdź, kto ma 529. Odął wargi, pomasował brzuch i wyciągnął rejestr z szuflady biurka. — Raymond. Członkostwo opłacone na dziesięć lat. — Idziemy. — Czyś pan zdumiał? Nie wolno mi odejść od biurka... — Idziemy. — Parszywi gliniarze — doleciało mnie jeszcze. 226 Uśmiechnąłem się za jego plecami i ruszyłem w dół po schodach. W powietrzu czuło się wilgoć, nozdrza drażniła woń karbolu. Minęliśmy kotłownię, wejście na basen i skręciliśmy w korytarz, gdzie stały szafki. Wysokie, solidne, zamykane na kłódkę. Trudno byłoby znaleźć większą od tej, którą zafundował sobie Ray-mondo. Ogromna, mosiężna, z trudem przechodziła przez otwory w drzwiczkach. Wsadziłem klucz, przekręciłem i zapadka odskoczyła. Śmierć, zbrodnia i korupcja leżały na dnie w postaci dwóch metalowych pojemników wielkości niewielkiego pudełka na buty. Pokrywy zostały przyspawane, a całość pomalowana ciemnozieloną farbą. Do każdego z pojemników przymocowano bardzo sprytne urządzenie: nabój z dwutlenkiem węgla, jak do syfonów połączony przepustnicą z gumową piłką. Guma co prawda sparciała, a przepustnicą popękała, ale to w niczym nie umniejszało pomysłowości urządzenia. Wystarczyło wyrzucić pojemnik przez bulaj do morza, a po jakimś czasie koreczek się otwierał, piłka napełniała gazem i pojemnik wypływał na powierzchnię, czekając na wyłowienie. Rozwiały się też wątpliwości co do „Cedrica". Na całą historię składały się spięte kwity sprzedaży, co świadczyło, że Raymondo troszczył się o swoje inwestycje i czuwał, kiedy odbywał się demontaż statku. Znalazłem też kartkę z napisem: „wentylatory w ścianie 12.50 na 25.00". Przykucnąłem, żeby wyjąć pojemniki, ale cięć odkleił się od ściany okazując zbyt duże zainteresowanie. Trzeba było pozbyć się tego towaru, ale przecież nie mogłem jechać z tym na wysypisko śmieci. Pat powinien rzucić okiem, chłopcy z Waszyngtonu też chcieliby popatrzeć. Nie, nie mogłem ryzykować utraty zdobyczy. Nie w tej chwili. 227 Zamknąłem drzwi i zamocowałem kłódkę. Tyle lat nikt jej nie otwierał, kilka godzin nie zrobi różnicy. Teraz miałem czym handlować. Mogłem opisać wygląd pojemników, żeby nie było wątpliwości, i dyktować warunki. Cięć podążył za mną na górę i wlazł za biurko. Humor dalej mu nie dopisywał, ale kiedy przysunąłem się bliżej, cała udawana hardość gdzieś się rozpłynęła i zaczął nerwowo oblizywać wargi. — Zapamiętaj moją twarz, przyjacielu — poradziłem. — Przyjrzyj się dobrze. Jeżeli pojawi się tu ktokolwiek, kto nie jest z policji, i będzie pytał o tę szafkę, a ty powiesz, co wiesz na ten temat, zrobię z ciebie miazgę. Gęba na kłódkę. Odwróciłem się w stronę drzwi, ale spojrzałem jeszcze przez ramię. — I następnym razem grzeczniej. Mogłeś zarobić parę groszy. Na zegarku była za pięć minut trzecia. Czas, czas, czas. Deszcz lał strugami i rozbryzgiwał się na chodniku. Krzyknąłem do Lily, żeby otworzyła drzwi, przebiegłem parę metrów i wśliznąłem się do środka. Razem ze mną wpadło zimne powietrze i twarz Lily była jeszcze bardziej spięta. Wyciągnąłem rękę i objąłem ją ramieniem. Nie mogła się poruszyć. — O rany! Chyba muszę cię zawieść do lekarza. — Nie... zawieź mnie tam, gdzie jest ciepło. — Zapomniałem o bożym świecie. — Mnie to nie przeszkadza. — Spróbowała się uśmiechnąć. — Jeżeli musisz... — Koniec uganiania się. Znalazłem. Mogę cię odwieźć. Westchnęła z ulgą. 228 Patrzyłem na deszcz i zaciągałem się raz po razie, obmyślając plan akcji. — Wracasz do mojego mieszkania. Osusz się, ogrzej i czekaj. — Sama? — Tym się nie przejmuj. Wokół budynku są rozstawieni policjanci. Powiem, żeby dobrze pilnowali. Muszę teraz szybko działać i nie wolno mi zmarnować ani chwili. Mam w kieszeni klucz do kilku milionów dolarów i nie mogę brać na siebie całej odpowiedzialności. Zrobię duplikat i będziesz go trzymała w garści, dopóki kapitan Chambers go nie odbierze. Nie wolno ci się ruszać z mieszkania dopóki nie wrócę, i nie zrób takiego numeru jak poprzednio. Ruszamy. Zatrzymam się jeszcze na chwilę w jednym miejscu. Pięć minut. Rzeczywiście nie trwało to dłużej. Kumpel zrobił duplikat, chociaż klął przy tym jak szewc, że wyciągnąłem go w nocy z łóżka. Za fatygę dostał dość, by całą noc balować w knajpie. Za kwadrans czwarta dojechaliśmy do domu, a deszcz ciągle znęcał się nad samochodem, chlastając bez litości karoserię. Wozy patrolowe stały zaparkowane u wylotu ulic i dwóch tajniaków kuliło się w drzwiach wejściowych. Kiedy podeszliśmy, krew ich zalała ze złości, a jeden splunął i pokręcił głową. Nawet nie zdążyli zadać pytania. — Przykro mi, że pilnowaliście dziury w moście, ale nie zawsze jest czas informować o każdym posunięciu. Bezskutecznie próbowałem dodzwonić się do Pata Chambersa i jeżeli jeden z was chciałby pomóc w tej sprawie, niech chwyci za słuchawkę i zrobi to za mnie. Wskazałem na Lily. — To jest Lily Carver. Znajduje się w takim samym niebezpieczeństwie jak ja. Ma dla Pata wiadomość, 229 którą musi jak najszybciej przekazać. Jeżeli dziewczynie przytrafi się coś od teraz do chwili, kiedy przyjedzie Chambers, osobiście pourywa wam łby. Lepiej będzie, jeśli jeden z was zaprowadzi ją na górę i popilnuje drzwi. — Pójdzie Johnston. — Dobrze. Ty dzwoń do Chambersa. — Spróbujemy gdzieś znaleźć kapitana. Wprowadziłem Lily do środka, policjant poszedł z nią do windy, a ja odetchnąłem z ulgą. — Jest coś nowego, panie Hammer? — Gliniarz przyglądał mi się bacznie. — Tak. Już prawie po wszystkim. Zaśmiał się sarkastycznie z powątpiewaniem. — Sam pan wie lepiej. To zabawa bez końca. Ogarnia cały kraj. Wystarczy przejrzeć poranne gazety. — Ciekawe? — Bardzo. Wyborcy będą przecierali oczy, kiedy ujrzą nazwiska. Odchodzi największa czystka, jaką to miasto kiedykolwiek widziało. Dziś w nocy musieliśmy przymknąć czterech naszych chłopców. — Zacisnął rękę w pięść. — Współpracowali z nimi. — Szaraki. Bossowie rządzą nadal, a szaraki zapłacą za wszystkie zbrodnie. — Bossów też mamy. Evello nie żyje. — Taaak. A co z jego przyrodnią siostrą? — To samo. Wszyscy są zdumieni. — Nie dziwię się, ale mafia sięga wszędzie. Michael Friday o wilgotnych, cudownych ustach. Ustach, które nigdy nie były dostatecznie blisko, naprawdę blisko. Michael Friday z uśmiechem na twarzy i lekkim krokiem. Michael Friday, która dosyć miała zła i stanęła po mojej stronie. Przyszła z czymś, co interesowało mnie o wiele bardziej niż te dwa pojemniki 230 w szafce. Powinna wiedzieć. Cholera, przecież to wszystko działo się na jej oczach. Powinna wiedzieć, z kim ma do czynienia. Działają szybko i sprawnie. Nie przebierają w środkach. Powinna to przewidzieć i otoczyć się kordonem policjantów, a nie iść na wariata z całym materiałem. Może przeczuwała, że jest skończona, a może sądziła, że jest tak samo sprytna jak oni. Berdze też się tak wydawało. Urocza Michael Friday. Wychodzi na ulicę i już ją mają. Może stała dokładnie w tym samym miejscu co ja teraz. Słyszy jak zamykają się za nią drzwi wejściowe. Widzi przed sobą tylko jednego człowieka, ale jest nim ten, którego boi się najbardziej. Może zdała sobie sprawę, że ma tylko minutę życia, i poczuła skurcz żołądka. Podobnie jak Berga. Tylko że Berga niemal w ostatniej minucie zrobiła coś ważnego. Znowu to znajome, ale nie dające się opisać, uczucie mrowienia, obejmujące plecy i sięgające mózgu. Towarzyszące temu myśli wydają się nieprawdopodobne. Pochyliłem głowę i zacisnąłem zęby. Skupiłem się. Oddech stojącego obok policjanta zdawał się zagłuszać huk piorunów i szum ulewy. Podszedłem do skrzynki na listy. Otworzyłem. Podobnie jak Berga, Michael też pomyślała. Zostawiła nie zaadresowaną kopertę, która miała informować, z czym do mnie wtedy przyszła. Nie napisała na niej mojego nazwiska, ale wiedziałem, że wiadomość jest dla mnie. Tylko dwa słowa: „WILLIAM MIST", ale wystarczały w zupełności. Miały też dodatkowy sens. Brakujące ogniwo, którego nie mogłem znaleźć, chociaż wiedziałem, że już kiedyś było w zasięgu ręki. Zmiąłem kopertę w kulkę i upuściłem na podłogę. 231 Czułem, jak wzbiera we mnie taka nienawiść, że przestałem panować nad sobą. W głowie huczało. Wypadłem na zewnątrz. Zapomniałem o policjancie i biegłem przed siebie. Kiedy znalazłem się przy samochodzie — jedna myśl zagłuszyła wszystkie inne. Włączyć światła? Uważać na przepisy? Do diabła! Nic nie miało znaczenia poza jedną jedyną rzeczą. Za chwilę miałem zobaczyć, jak ten brylantyniarz umiera w moich rękach, ale zanim przyjdzie śmierć, będzie mówił. Pisk opon na zakręcie, samochód zarzucił w lewo, potem w prawo. Swąd gumy i szczęk hamulcowych. Silnik wył na wysokich obrotach. Jacyś ludzie częstowali mnie niewybrednymi przekleństwami. Nie było mowy, żebym się zatrzymał na światłach. Nic nie miało znaczenia. Podjechałem pod budynek. Nie zawracałem sobie głowy dzwonieniem od frontu, stłukłem nogą szybę w drzwiach i przez wybity otwór nacisnąłem klamkę od wewnątrz. Wszedłem po schodach i dotarłem pod znajome drzwi. Tym razem nacisnąłem dzwonek. Billy Mist czekał na kogoś, ale tym kimś nie byłem ja. Szykował się do wyjścia, nie miał tylko marynarki. Pod pachą umieścił rewolwer w kaburze. Kiedy uchylił drzwi, pchnąłem je tak mocno, że poleciał do tyłu. Kiedy próbował sięgnąć po spluwę, rozkwasiłem mu nos na krwawą miazgę. Leżąc na podłodze ponowił próbę z rewolwerem, więc kopniakiem posłałem broń pod stół i chwyciłem Mista pod pachy, żeby go załatwić na fest. Trzymałem mocno i pierwszy cios trafił w żebra. Krzyk uwiązł gdzieś w gardle. Właśnie miałem poprawić, kiedy Billy Mist wyzionął ducha. Nie mogłem uwierzyć. Tak bardzo chciałem, żeby żył. Potrząsnąłem nim jak szmacianą kukłą, ale trupowi jedynie opadła szczęka. Patrzył oczami bez wyrazu. 232 Odepchnąłem go od siebie i ciało uderzyło o uchylone drzwi, które zamknęły się z trzaskiem. Oczy w zmasakrowanej twarzy Mista spoglądały w nicość. Wtedy ulżyłem sobie. Z chrapliwym okrzykiem na ustach zacząłem demolować mieszkanie, dopóki nie zabrakło mi tchu. Billy Mist, który wiedział, gdzie jest Velda. Billy, który miał niejedno powiedzieć przed śmiercią. Billy, który miał mi dać satysfakcję umierając powoli. To myśl o Veldzie pozwoliła mi się opanować. Ręce przestały się trząść i zacząłem myśleć trzeźwo. Rozejrzałem się po zdemolowanym mieszkaniu, unikając widoku leżącego na dywanie trupa. A zatem Billy-miał zamiar zwinąć manatki. W otwartej walizce było ubranie na tydzień, ale na pewno mógł pozwolić sobie na kupienie jeszcze kilku koszul, bo resztę miejsca zajmowały poukładane paczki nowiutkich banknotów. Właśnie wyrzuciłem całą zawartość na podłogę, kiedy dobiegły mnie głosy. Pchali się do środka i nic nie mogło ich powstrzymać. Ile to czasu minęło od chwili, gdy pytałem Bergę, czy potrafi zrobić coś głupszego? Teraz ja wyszedłem na głupka. Sammy uprzedzał, że czekają na mnie. Nie w samochodach patrolowych przy bloku i nie na nowiutkiego forda, bo zdążyli się już połapać, że zrobiłem podmiankę. Lecę jak wariat do Mista i ciągnę za sobą całą zgraję. Teraz byłem jak kot na czubku drzewa, osaczony przez wściekłe psy. Wyważano drzwi, które zaczęły puszczać przy framudze. Podszedłem do przewróconego krzesła, podniosłem rewolwer Mista i odbezpieczyłem. Oni wiedzieli, że jestem bez broni, ale zapomnieli, że Mist ma gnata. Wystrzeliłem pięć szybkich w środek drzwi, czemu 233 po drugiej stronie towarzyszyły ogłuszające wrzaski. Zawtórowały im inne, gdzieś z głębi budynku. Wrzaski i przekleństwa rannych nie powstrzymały innych drani. Drzwi zaczęły się wyginać. Odwróciłem się i pobiegłem do łazienki. Na drzwiach znalazłem zasuwkę. Dzięki niej mogłem zyskać najwyżej minutę lub dwie. Otworzyłem okno wychodzące na szyb wentylacyjny i wystawiłem głowę lustrując sytuację na zewnątrz. Stanąłem na parapecie i zacząłem przeciskać się na drugą stronę. Ramieniem strąciłem z półki rząd buteleczek z lekarstwami. Istna apteka, która cieszy oko chorego. Billy rzeczywiście musiał być bardzo chory. Na półce został jeszcze jeden flakonik. Wziąłem go do ręki, Popatrzyłem na nalepkę, zakląłem i wrzuciłem do kieszeni. Drzwi do mieszkania puściły i rozpętało się istne piekło. Słyszałem strzały i wrzaski, których chyba nie tylko ja byłem przyczyną. Zanim połapałem się, o co chodzi, byłem już na zewnątrz. Macałem drogę stopami wzdłuż parapetu. Pochyliłem ciało do przodu i rękami oparłem się o przeciwległą ścianę. Doszedłem do miejsca, w którym ściany się schodziły i znalazłem szczeble prowadzące na dach. Po raz pierwszy powitałem deszcz z radością. Tłumił odgłos moich kroków, spłukiwał szczeble, których się chwytałem, a kiedy dotarłem na górę, chłodził rozpalone czoło. Byłem na dachu i położyłem się na żwirze gasząc ogień, który płonął w płucach. Nie zwracałem uwagi na piekło trwające na ulicy. Kiedy się trochę pozbierałem, przeszedłem całą szerokość budynku i skorzystałem z zewnętrznych schodów przeciwpożarowych. 16 — 234 Minąłem jakąś kobietę w oknie, która darła się wniebogłosy informując cały świat, gdzie jestem. Odpowiedziały jej inne wrzaski i dwa pociski przecięły powietrze. Nie znaleźli mnie. Zeskoczyłem na podwórko i uciekłem. Syreny policyjne wyły dookoła i usłyszałem, że jakieś sto metrów za mną terkotał karabin maszynowy. Głupi ma szczęście, zaśmiałem się w duchu, kiedy stanąłem już na chodniku. Czasem warto zrobić z siebie durnia pod warunkiem, że idzie się na całego. Nie pomyślałem, że chłopcy, którzy zaczaili się wokół mieszkania ruszą za mną. Nie pomyślałem też, że budynku pilnuje FBI i agenci ruszą za bandziorami. Ten pościg musiał nieźle wyglądać. Cóż, prędzej czy później musiało do tego dojść: mafia to nie gang. Problem w tym, że szef nawiał i zacierał ślady. Wyciągnąłem flakonik z kieszeni, obejrzałem go i wyrzuciłem. Ten szef mi nie umknie. ROZDZIAŁ 13 W biurze nie paliło się światło. Deszcz kapał przez dziurę, którą wybiłem w szybie w drzwiach. Nikogo przy biurku. Nie było uroczych uśmiechów ani intrygujących oczu. Wiedziałem, gdzie szukać. Wyjąłem kartę. Przysunąłem bliżej zapałkę — elementy układanki trafiły na właściwe miejsce. Odłożyłem kartę i poszedłem dalej. Drzwi z gabinetu prowadziły schodami na piętro. Gruba wykładzina głuszyła kroki i nie zdradzała mojej obecności. Na górze były jeszcze jedne drzwi i mieszkanie. Wszedłem do środka, zsunąłem buty, drobne z kieszeni położyłem na podłodze. Idąc na palcach minąłem drzwi, zza których sączyło się światło. Z pozostałych tylko jedne były zamknięte, ale takie zamki to dla mnie betka. Wsunąłem się do środka, delikatnie przymknąłem drzwi i pstryknąłem zapalniczkę. Siedziała w kaftanie bezpieczeństwa, długie rękawy były owinięte wokół krzesła, nogi spętane, na ustach plaster, a wokół czerwone ślady po wcześniejszych plastrach, które zrywano do karmienia lub gdy chcieli, żeby coś powiedziała. Cera pożółkła, zalękniona twarz. Tylko oczy były pełne siły. Nie rozpoznała mnie spoza światła zapalniczki. 236 — Cześć Velda — szepnąłem. Nie mogła uwierzyć, dopóki nie przesunąłem zapalniczki. Łzy zatarły wzrok. Zdjąłem sznury, odwiązałem mankiety kaftana i z łatwością podniosłem ją z krzesła. Jej ciałem raz po raz wstrząsały konwulsje. Przywarła do mnie. Przytuliłem ją mocniej, ręką masowałem plecy i szeptałem do ucha słowa pocieszenia. Odnalazłem jej usta i poczułem ich smak. Czerpałem rozkosz z tego delikatnego pełnego czułości uścisku. — Nic ci nie jest? — spytałem po chwili. — Dziś w nocy miałam umrzeć. — Ktoś inny zrobi to za ciebie. — Teraz? — Nie będziesz mogła tego zobaczyć. Wyjąłem z kieszeni klucz i włożyłem jej do ręki. Wcisnąłem jeszcze portfel i popchnąłem Veldę w stronę drzwi. — Złap taksówkę i znajdź jakiegoś gliniarza, najlepiej Pata, jeśli ci się uda. Na kluczu jest adres. Zabierz wszystko z szafki, którą on otwiera. Myślisz, że dasz radę? — A nie mogłabym...? — Powiedziałem, weź gliniarza. Ci z mafii wiedzą już o wszystkim i nie ma chwili do stracenia. Nie mogę stracić ciebie. Rozmawiać będziemy jutro. — Jutro, Mikę. — To, co robię jest szaleństwem. Wszystko jest szaleństwem. Udaje mi się ciebie odnaleźć i znowu cię dokądś wysyłam. Cholera... idź już, zanim nie pozwolę, byś odeszła. — Jutro, Mikę — szepnęła i przytuliła się jeszcze raz. Już nie robiła wrażenia zmęczonej, była gotowa do działania. Nigdy więcej nie pozwolę jej odejść. Jeszcze o tym nie wiedziała, ale jutro zdarzy się o wiele więcej, 237 to nie będzie tylko rozmowa. Pragnąłem jej od dnia, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy. Jutro będzie moja. Ona też tego pragnęła. — Mikę, powiedz to. — Kocham cię, kotku. Kocham cię bardziej, niż kiedykolwiek sądziłem, że potrafię kochać. — Ja też cię kocham. Jutro. Zdawało mi się, że widzę jej uśmiech. Skinąłem głową i otworzyłem drzwi. Odczekałem aż zejdzie ze schodów i poszedłem w przeciwną stronę. Tam, gdzie paliło się światło. Pchnąłem drzwi, oparłem się o framugę, a kiedy siwy mężczyzna, piszący coś przy biurku, odwrócił się w moją stronę, powiedziałem: — Doktor Soberin, jak sądzę. Był tak zaskoczony, że udało mi się pokonać połowę drogi do biurka, zanim sięgnął do szuflady. Chwyciłem go za nadgarstek i już nie zdążył unieść broni. Rewolwer wypadł mu z ręki i jednocześnie usłyszałem trzask łamanych palców. Chciał krzyknąć, ale dostał w szczękę. Odepchnąłem go, przyłożyłem rękojeścią rewolweru w głowę i patrzyłem, jak bezwładnie opadł na fotel. — Trafiłem rekina. Najważniejszego. Jesteś pan trupem. Zabrało mi to dużo czasu. A nie musiało. — Zaśmiałem się w duchu. — Starzeję się. Nie jestem już taki dobry jak dawniej. Ślad, doktorku, zawsze zostanie jakiś cholerny ślad, taki, jakiego nie daje się wymazać. Tym razem został na spodzie karty, którą twoja sekretarka wypisała dla Bergi Torn. Spytała, kto ją skierował i Berga wymieniła Williama Mista. Również się podpisała. Numer, który zrobiłeś, był bardzo cwany. Nie mogłeś pozwolić, by twoja sekretarka, w sumie przyzwoita dziewczyna, przejrzała tę grę, a przecież nie podpisałaby się pod jakimś szwindlem. Wiedziałeś, że będzie 238 śledztwo, to wykluczało podróbki. Wymyśliłeś nazwisko, które można było napisać na nazwisku Mista, tak żeby nakładały się na siebie litery. Wieton wygląda zupełnie przyzwoicie. Na pierwszy rzut oka nikt nie spostrzeże różnicy. Śmiertelnie zbladł. Ręką zakrył usta, by powstrzymać upływ krwi. — Zadałeś sobie dużo trudu, aby odkryć sekret Bergi — ciągnąłem. — Ten numer z zakładem psychiatrycznym był przemyślany w najdrobniejszych szczegółach. Włącznie z miejscem, gdzie można było ją mocniej przycisnąć, tak żeby nikt się nie dowiedział. Przykro mi, że wszystko zepsułem. Nie trzeba było rozwalać gabloty. Soberin zrobił minę jak dzieciak. — Przecież... dostałeś... nowy... — I zatrzymam go. Samochód-pułapka też się nie sprawdził, doktorku. To numer dla szczeniaków. Z wykrzywioną miną wyglądał, jakby się miał rozpłakać. Kołysał się na krześle pojękując i nie mógł uwierzyć w bieg wydarzeń. — Tym razem gram twoimi kartami. Byłem jedynym człowiekiem, którego się bałeś, ponieważ jestem taki sam jak ci, którzy słuchają twoich rozkazów. Kończę rozmowę. Szczegółami zajmę się później. Później będę się tłumaczył policji z tego, co teraz zrobię, ale... do diabła z tym. Starzeję się i na niczym mi już nie zależy. Znieruchomiał. Tylko paniczny strach mógł to sprawić i Soberin po raz pierwszy w życiu poczuł, co znaczy bać się. — Doktorku — powiedziałem. Spojrzał na mnie. Nie. Nie na mnie, na rewolwer. Na duży otwór u wylotu lufy. Strzeliłem. Kula przebiła czaszkę. Sięgnąłem po telefon. Zadzwoniłem na policję i pró- 239 bowałem złapać Pata. Jeszcze nie wrócił. Podałem inny numer wewnętrzny i facet, z którym chciałem rozmawiać, podniósł słuchawkę. Poprosiłem go o szczegóły dotyczące blondynki, która się utopiła. Powiedział, że poszuka. Po minucie: — Chyba mam. Śmierć przez utonięcie, wiek około... — Mniejsza o szczegóły. Nazwisko. — Lily Carver. Właśnie nadeszły odciski palców z Waszyngtonu. Zdejmowali je, kiedy pracowała w fabryce zbrojeniowej w czasie wojny. Podziękowałem i nacisnąłem widełki. Po sygnale wykręciłem numer do domu. — Daj spokój, Mikę, jestem tutaj — powiedziała, i rzeczywiście tak było. Piękna Lily o włosach białych jak śnieg. Usta były karminową kreską, która się uśmiechała. Takiego uśmiechu nigdy u niej nie widziałem. Jej ciało pełne i dojrzałe falowało pod cieniutkim szlafrokiem z białej tetry. Razem z Lily do pokoju wtargnął silny zapach spirytusu. Tym razem zamiast nacierania musiała się w nim chyba kąpać, bo szlafroczek przylgnął do mokrego ciała, jakby była naga. Wspaniała Lily z moją czterdziestką piątką w ręku, którą musiała zabrać z szafy. — Zapomniałeś o mnie, Mikę. — Rzeczywiście, prawie zapomniałem. Zobaczyłem w jej oczach zimną nienawiść, spotęgowaną widokiem ciała leżącego obok biurka. — Nie powinieneś tego robić. — Nie? — Był jedynym człowiekiem, który znał całą prawdę o mnie. — Przestała się uśmiechać. — Kochałam go. Wiedział wszystko i nie dbał o to. Kochałam go, ty gnoju, ty! — wysyczała. 240 Popatrzyłem na nią tak jak wówczas, gdy po raz pierwszy mierzyła do mnie. — To prawda, tak bardzo go kochałaś, że zabiłaś Li-ly Carver i zajęłaś jej miejsce. Tak bardzo go kochałaś, że dopilnowałaś osobiście, by w jego planach nie było żadnego przeoczenia. Tak bardzo go kochałaś, że wystawiłaś Bergę Torn na strzały, i o mało nie zrobiłaś tego samego z Veldą. Tak bardzo go kochałaś i nawet nie przyszło ci do głowy, że on kochał jedynie władzę i pieniądze, a ty byłaś tylko narzędziem, którym się posługiwał. Nadawałaś się do tej roboty. Raz pomógł ci szczęśliwy przypadek, kiedy indziej przebiegłość. To ty dotarłaś do mieszkania Ala, kiedy Velda stamtąd uciekła, ale zdążyłaś ją dogonić. Wiesz, dlaczego Al zginął? Nie szczędził naszemu przyjacielowi Mistowi zgryźliwych uwag na pewien delikatny temat dotyczący męskości. Billy połapał się, co się stało, kiedy zadzwoniłaś z informacją, kim naprawdę jest jego nowa przyjaciółka. Skorzystał z okazji i zemścił się na kumplu. W sumie bardzo sympatyczne towarzystwo. — Zamknij się. — Ani mi się śni. Przykleiłaś się do mnie na amen. Prysnęłaś z chałupy, kiedy ci się wydawało, że już mnie dorwali, a potem wróciłaś. Pod moim nosem dałaś cynk Billy'emu, żeby pryskał z miasta. Nawet ci pokazałem, jak wyjść z mieszkania, żeby nikt cię nie śledził. I oto jesteś. Co miało być dalej? Wracasz do swojej prawdziwej osobowości? Gówno. Jesteś częścią tej gry i razem z nią zginiesz. Przegoniłaś mnie po Broadwayu jak jakiegoś frajera, ale to już przeszłość. Nie pierwszy raz mierzysz do mnie ze spluwy, słodziutka. Poprzednim razem to był bluff, ale nie wiedziałem o tym. W dalszym ciągu mam zamiar ci go odebrać. Jaki ze mnie byłby mężczyzna? 241 Jej twarz zmieniła się zupełnie, tak jakbym ją uderzył, i znowu pojawił się ten wyraz obcości. — Pisana ci śmierć, Mikę — powiedziała. Była szybsza. Błysk ognia z lufy i pocisk ugodził mnie w bok. Zdawało mi się, że lecę w przepaść głową w dół. Poczułem nagłe mdłości, ale nie miałem dość siły, by zwymiotować. Uniosłem się na łokciu. Całe ciało ogarniał bezwład. Lily obdarzyła mnie jeszcze jednym uśmiechem, a lufa czterdziestki piątki mierzyła teraz w brzuch. Roześmiała się widząc, że mógłbym się unieść i dosięgnąć... Suchość w ustach. Zatęskniłem za papierosem. Uchwyciłem się tej myśli. Zawsze przed egzekucją pozwalają zapalić papierosa. Palce odnalazły paczkę luc-kies, wygrzebałem jednego i wsadziłem do ust. Prawie nie czułem go między wargami. — Nie trzeba go było zabijać — powtórzyła. Sięgnąłem po zapalniczkę. To już nie potrwa długo. Czułem, że zaczynam tracić kontakt z rzeczywistością. Ledwie dochodził mnie jej głos. Jeszcze jeden strzał. Śmierć nadejdzie szybko. — Mikę... Z trudem otworzyłem oczy. Czułem ten silny, duszący zapach. Bardzo intensywny, ale przyjemny. — Był taki moment — powiedziała — kiedy wydawało mi się, że cię kocham. Nawet bardziej niż jego. Ale to nie była prawda. Akceptował mnie taką, jaka jestem. To on dał mi życie po tym, co się stało. On był lekarzem, ja pacjentką. Kochałam go. Ty byś się mnie brzydził. Twoje oczy... widziałabym w nich wstręt. Urwała. — On też był aniołem śmierci, Mikę, ale nie takim jak ty. Jesteś jeszcze gorszy. Popatrz na mnie. Może teraz chciałbyś mnie pocałować? Przedtem chciałeś. 242 Pragnęłam cię, przecież wiesz. Bałam się, żebyś mnie nie dotknął. Chciałeś mnie pocałować... no to całuj. Rozpięła pasek szlafroka i rozchyliła... powoli... aż zobaczyłem, jak wygląda naprawdę. Jej ciało pokrywały przerażające blizny, poprzerasta-ne dzikim mięsem, tworząc od kolan po szyję obraz odpychającego wynaturzenia. Chciałem zamknąć oczy i jak najprędzej wymazać ten obraz z pamięci. Papieros nieomal wypadł mi z ust. Zapalniczka drżała w trzęsących się rękach, ale ją otworzyłem. — Zrobił to ogień, Mikę. Czyż nie jestem piękna? Zaśmiała się, a w jej głosie wyraźnie słyszałem szaleństwo. Uklękła przy mnie, przyłożyła rewolwer do brzucha. Straszny obraz miałem tuż przed oczami. — Teraz umrzesz, ale najpierw... pocałuj mnie, pocałuj... na śmierć! Uśmiech błąkał się po jej twarzy, ale zanim przyłożyła wargi do moich, przekręciłem kółko zapalniczki i w jednej chwili Lily stała się kulą ognia, wijącą się po podłodze. Płonący alkohol niebieskimi językami ogarnął całe ciało. Lily skręcała się z bólu. Jej przeraźliwy krzyk był głosem śmierci. Odwróciłem głowę. Drzwi były zamknięte, ale może starczy mi sił, by do nich dojść. Bibi"cłelo Publiczna FILIA W BR^-ci--¦--'."H Miejska WYDAWNICTWO ALFA POLECA Dennis Jones AKCJA RUBIKON JEDEN Polityczny thriller. Walka wywiadów amerykańskiego, radzieckiego i izraelskiego na tle zmiany ekipy na Kremlu. Niezwykle sugestywny, trzymający w napięciu opis rozgrywek między współczesnymi mocarstwami, które prowadzą do katastrofy nuklearnej. Pasjonująca i pouczająca lektura. Akcja Rubikon jeden jest czwartą książką tego autora w Polsce. Nakładem Wydawnictwa ALFA ukazały się powieści: Koncert Warszawski Czerwony Barbarossa Rosyjska wiosna WKRÓTCE W KSIĘGARNIACH WYDAWNICTWO ALFA POLECA James Hadley Chase ZAPALNICZKA Kryminał znanego autora książek tego rodzaju. W pięknym kurorcie przebywa młode, bogate małżeństwo — Valerie i Chris, który po groźnym wypadku samochodowym cierpi na zaniki pamięci. Pewnego dnia znika, a odnaleziony po wielu godzinach nie umie powiedzieć, co robił. Jednocześnie policja znajduje w pobliskim motelu zwłoki zamordowanej w bestialski sposób prostytutki. Jej śmierć pociąga za sobą dalsze tajemnicze morderstwa. Do Valerie zgłasza się prywatny detektyw, który, okazując znalezioną na miejscu zbrodni zapalniczkę Chrisa, żąda pieniędzy... Wartka akcja, zaskakujące zwroty i niespodziewane zakończenie, to jak zwykle atuty tego autora. JUŻ W KSIĘGARNIACH WYDAWNICTWO ALFA POLECA A.E.W. Mason DOM ZATRUTEJ STRZAŁY Książka, która ma wszystkie atrybuty dobrej powieści kryminalnej. Jest więc stare domostwo skrywające sekret dwojga kochanków, jest tajemnicze narzędzie zbrodni, są piękne kobiety i młody adwokat idealista, a przede wszystkim niepowtarzalny detektyw Hanaud — gwiazda paryskiej Surete, którego musiała mieć w pamięci Agata Christie tworząc postać inspektora Poirota. A.E.W. Mason UWIĘZIONY W OPALU Jest to klasyczny, a zarazem wyjątkowy kryminał poczytnego angielskiego pisarza. Detektyw Hanaud usiłuje rozwikłać tajemnicę zbrodni, w którą wmieszane są osoby z najlepszego towarzystwa. Dopiero odkrycie strasznej tajemnicy mieszkańców pałacu posuwa śledztwo naprzód i prowadzi do upragnionego rozwiązania... JUŻ W KSIĘGARNIACH WYDAWNICTWO ALFA POLECA Heinz G. Konsalik DZIEWCZYNA Z HONGKONGU Autor jest bardzo znanym i cenionym pisarzem niemieckim, stale obecnym na niemieckim rynku wydawniczym i tłumaczonym na wiele języków. Napisał ponad dwadzieścia powieści — „Dziewczyna..." należy do tych najlepszych. Sensacyjny wątek główny — zabójstwa dokonywane przez piękne dziewczęta, które następnie umierają na nieznaną dotąd chorobę — oraz egzotyczna, wspaniała sceneria, w której toczy się akcja powieści — Hongkong — sprawiają, że jest to fascynująca lektura dla czytelnika lubiącego popularną literaturę rozrywkową na dobrym poziomie. Wątek kryminalny splata się z miłosnym, ale nie tylko: problemy, z którymi styka się młody lekarz niemiecki, poproszony przez policję o pomoc w związku z popełnionymi zbrodniami, mogą skłonić do refleksji i przemyśleń dotyczących sensu życia i istoty człowieczeństwa. Książka, od której trudno się oderwać, godna polecenia zarówno młodzieży, jak i dojrzałemu czytelnikowi. Wartka, wciągająca fabuła, a przy tym powieść napisana ładnym, kulturalnym językiem. JUŻ W KSIĘGARNIACH WYDAWNICTWO ALFA Dział Handlowy 00-511 Warszawa, ul. Nowogrodzka 22 tel. 29-03-84, fax 21-87-50 OFERUJE: Klasykę literacką polską i obcą Literaturę faktu Literaturę sensacyjną i kryminały Fantastykę Poradniki Albumy Książki dla dzieci i młodzieży Książki wydane do 1991 r. proponujemy po atrakcyjnych (obniżonych) cenach. Nowości wydawnicze na wyjątkowo korzystnych warunkach. Preferujemy stałych klientów. ZAPRASZAMY do naszych placówek: Hurtownia ul. Kolejowa 19/21, 01-217 Warszawa tel. 32-32-95/6 w. 13 # Księgarnia stacjonarna i wysyłkowa ul. Sienna 63, 00-820 Warszawa tel. 20-70-23 Klientom detalicznym po złożeniu pisemnego zamówienia wysyłamy książki po cenach promocyjnych na nasz koszt. 1