Graham Masterton ZAWSZE, ZAWSZE PÓŹNIEJ Droga była śliska, latarnie dawały niewiele blasku, a światła hamulcowe ciężarówki przykrywała gruba warstwa kurzu i błota. Robbie ujrzał ich blask dopiero z odległości trzech metrów; to wystarczyło, żeby jedna z wiezionych przez ciężarówkę rur od rusztowania roztrzaskała przednią szybę porsche i trafiła Robbiego prosto w klatkę piersiową. Lekarze orzekli, że nie wiedział nawet, co go uderzyło. „Proszę przyjąć wyrazy współczucia, panie Deacon, ale nawet nie wiedział, co go uderzyło”. Natychmiastowa śmierć. Bezbolesna. To znaczy bezbolesna dla Robbiego. Ale nie dla Jill i nie dla mnie; dla nikogo, kto go znał. Jill była jego żoną od trzynastu tygodni, ja natomiast jego bratem od trzydziestu jeden lat. Pogodny charakter, humor i żywość zjednały Robbiemu niezliczone grono przyjaciół. Przez cały miesiąc po tym, jak umarł, trzymałem na biurku jego fotografię. Szeroka twarz, pięć lat młodsza od mojej. Był bardziej podobny do naszego ojca niż ja. Na zdjęciu śmiał się z jakiegoś dawno zapomnianego żartu. Lecz pewnego dnia na początku października wszedłem do biura i schowałem tę fotografię do środkowej szuflady biurka. Zrobiłem to wtedy, gdy uświadomiłem sobie, że to naprawdę koniec; że mój brat naprawdę odszedł na zawsze. Tego samego dnia po południu, zupełnie jakby i ona zrozumiała wreszcie, że to koniec, zadzwoniła do mnie Jill. — Davidzie, czy mógłbyś się ze mną spotkać po pracy? Chciałabym z tobą porozmawiać. Czekała w holu od strony Avenue of the Americas. Wracający do domów robotnicy tłoczyli się na chodnikach, a taksówka o tej porze to rzecz zupełnie nieosiągalna. Powietrze było przenikliwie zimne, ostre, przesączała je woń pieczonych obwarzanków i gorących kasztanów. Jill wyglądała na zmęczoną, była wymizerowana, ale równie piękna jak zawsze. Jej matka pochodziła z Polski, a ojciec był Szwedem. Po niej odziedziczyła łagodne rysy, a po nim bardzo jasne włosy. Jill miała prawie metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. Teraz ciemne futro z norek skrywało jej smukłą figurę, podobnie jak kapelusz z norek zasłaniał większą część jej twarzy. Pocałowała mnie. Pachniała joy oraz październikowym chłodem ulic. — Tak się cieszę, że przyszedłeś. Myślałam już, że zaczynam wariować. — Znam to uczucie — odparłem. — Codziennie, kiedy się budzę, uświadamiam sobie, że on nie żyje i nigdy go już nie zobaczę. Przeszliśmy przez jezdnię i wstąpiliśmy na drinka do Brew Burger. Jill zamówiła sok pomidorowy, ja czystą four roses. Usiedliśmy przy oknie, za którym płynęły tłumy ludzi. Pociągnąłem łyk whisky. — Czy wiesz, jaka była nasza ulubiona zabawa, kiedy mieliśmy po parę lat? — zapytałem. — Bawiliśmy się w czarowników, którzy żyją wiecznie. Nawet układaliśmy specjalne zaklęcia. Jill popatrzyła na mnie. Jej wielkie, szarozielone oczy lśniły od łez. — Zawsze miał głowę nabitą marzeniami. Może dla niego to lepiej, że odszedł, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co się dzieje. — „Umieranie, zgon i śmierć — zawsze, zawsze później!” — wyrecytowałem. — To było nasze zaklęcie. Wypowiadaliśmy je zawsze, ilekroć się czegoś przestraszyliśmy. — Wiesz, jak bardzo go kochałam — szepnęła Jill. Dokończyłem whisky. — Czy rozmawiałaś o tym z kimś jeszcze? Potrząsnęła przecząco głową. — Znasz moją rodzinę. Praktycznie wydziedziczyli mnie, kiedy zaczęłam spotykać się z Robbiem, bo ciągle jeszcze był żonaty z Sarą. Nie dali sobie wytłumaczyć, że to małżeństwo się rozpadło, że on nią pogardzał, i że rozeszliby się, nawet gdybym się nie pojawiła na scenie. Och, nie, to wszystko była moja wina. To ja zniszczyłam dobre małżeństwo. To ja byłam nierządnicą. — Jeśli to cię pociesza, uważam, że wcale nie jesteś nierządnicą. Robbie nigdy nie czuł się tak szczęśliwy jak wtedy, kiedy był z tobą. Odprowadziłem ją do jej mieszkania w Central Park South. Między drapaczami chmur na Szóstej Alei rozległ się dźwięk gromu; załopotały flagi, zaczęło padać. Mimo usytuowania w niezwykle wytwornej części dzielnicy mieszkanie Jill i Robbiego było bardzo małe, wynajmowali je od prawnika nazwiskiem Willey, który mieszkał przede wszystkim w Minnesocie, gdzie pracował dla korporacji wytwarzającej rury aluminiowe. — Nie wstąpisz na chwilę? — zaproponowała, kiedy znaleźliśmy się w jasno oświetlonym holu, uświetnionym obecnością czarnoskórego portiera odzianego w szary uniform oraz wysokiej wazy pełnej pomarańczowych mieczyków. — Raczej nie — odparłem. — W domu czeka na mnie jeszcze masa pracy. Ściany holu wyłożone były lustrami. Stąd obecność pięćdziesięciu Jill, pięćdziesięciu portierów, pięćdziesięciu waz i tysięcy ostrzy gladiolusów. — Jesteś pewny, że nie wejdziesz? — zapytała z naciskiem. Potrząsnąłem głową. — Po co? Żeby napić się kawy? Whisky? Wypłakiwać się? Nie mogliśmy nic zrobić, żeby ocalić mu życie, Jill. Opiekowałaś się nim jak dzieckiem. A ja kochałem go jak przystało na brata. Ale żadne z nas nie mogło go uratować. — Umrzeć w taki sposób. Tak szybko. I tak bez sensu. Ścisnąłem ją za rękę. — Nie sądzę, żeby wszystko musiało mieć sens. Portier sprowadził już dla niej windę. Jill uniosła twarz, a ja zrozumiałem, że czeka, aż ją pocałuję. Pocałowałem. Policzki miała delikatne i zimne od wiatru; i tak jakoś zaszło coś, co sprawiło, że dłuższą chwilę staliśmy, patrząc na siebie, szukając się wzrokiem. Milczeliśmy. — Zadzwonię — powiedziałem. — Może pójdziemy gdzieś razem na kolację. — Bardzo bym chciała. Tak zaczął się nasz romans. Od rozmowy, od weekendów spędzanych nad butelką kalifornijskiego chardonnay, od słuchania koncertów skrzypcowych Mendelssohna. Później przyszło Boże Narodzenie; pierwsze Boże Narodzenie bez Robbiego. Kupiłem Jill u Alfreda Durante’a srebrny zegarek na rękę i oprawiony w skórę tom wierszy Johna Keatsa. Założyłem jedwabną zakładką jedną ze stronic: Miłości! Ty chronisz mnie przed chłodem zimy. Pani! Ty dajesz mi środek lata. Na pierwszy dzień świąt upiekła dla mnie kaczkę, a kiedy wznosiliśmy toast szampanem Krug, z ustawionej na bieliźniarce fotografii obserwował nas z uśmiechem Robbie. Poszliśmy do łóżka. Pościel zalewało chłodne, zimowe światło. Była szczupła, miała wąskie biodra, a skórę delikatną jak aksamit. Nic nie mówiła. Złociste włosy otulały jej twarz. Pocałowałem ją w usta i w szyję. Jedwabne majtki koloru ostrygi same zsunęły się jej z ud. Później leżeliśmy na plecach, słuchaliśmy cichego szumu szampana i syren świątecznych dobiegających z Central Park. Zapadał zmierzch. — Chcesz mnie zapytać, czy za ciebie wyjdę? Skinąłem głową. — A czy nie będzie to wbrew prawu? Wdowa poślubia brata swego ostatniego męża? — Oczywiście, że nie. Według Piątej Księgi Mojżeszowej wdowa jest zobowiązana poślubić braci swego ostatniego męża. — Ale czy Robbie miałby coś przeciwko temu? — Nie. Odwróciłem się po kieliszek szampana i ujrzałem jego uśmiechnięte oblicze. „Umieranie, zgon i śmierć — zawsze, zawsze później”. W raju Robbie pewnie zaaprobował tę decyzję, ale nasze rodziny oczywiście nie. Ślub wzięliśmy w Providence w stanie Rhode Island bardzo wietrznego, marcowego dnia. W ceremonii wziął udział tylko sędzia pokoju i występujący w charakterze świadków dwoje ludzi poznanych w miejscowej księgarni, tudzież siwowłosa, starsza dama, która zagrała nam „Marsza weselnego” i „Obrazki z dzieciństwa”. Jill miała na sobie szytą na zamówienie kremową suknię oraz oszałamiający kapelusz z szerokim rondem ozdobiony wstążkami. Starsza dama grała i uśmiechała się do nas, w jej okularach odbijały się promienie wiosennego słońca, co sprawiało, że szkła wyglądały jak wypolerowane jednopensówki lśniące w twarzy koloru kości słoniowej. Po nocy poślubnej obudziłem się nad ranem i usłyszałem, że Jill cichutko płacze. Nie dałem jej poznać, że już nie śpię. Miała prawo odczuwać smutek, a ja nie mogłem być zazdrosny o Robbiego, teraz, kiedy nie żył już od ponad roku. Ale leżałem i obserwowałem ją; zdawałem sobie sprawę z tego, że wychodząc za mnie, ostatecznie pogodziła się z faktem, że Robbie odszedł. Płakała prawie dwadzieścia minut, potem pochyliła się, pocałowała mnie w ramię i z włosami rozsypanymi na moim obojczyku zapadła w sen. Nasze małżeństwo było pogodne i świetnie zorganizowane. Jill opuściła mieszkanie w Central Park South i przeniosła się do mojego wielkiego apartamentu na poddaszu, usytuowanego przy Siedemnastej Ulicy. Mieliśmy dużo pieniędzy. Jill była jednym z dyrektorów agencji reklamowej Palmer Ziegler Palmer, a ja w tamtym czasie pełniłem funkcję księgowego w wydawnictwie Henry’ego Sparrowa. W każdy weekend porównywaliśmy nasze osiągnięcia zawodowe i leniuchowaliśmy, ile się dało. Jeśli wychodziliśmy z domu, to tylko na lunch do Stars na Lexington Avenue czy na filiżankę kawy do Bloomingdale’s. Jill była cudowna, pełna polotu, pogodna i z każdym dniem coraz bardziej ją kochałem. Podejrzewam, że można by mieć nam za złe to, że byliśmy typowymi przedstawicielami pokolenia popierającego perriera, ale przez cały czas nie traktowaliśmy siebie zbyt serio. W lipcu wymieniłem stare BMW na jaguara XJS, brytyjski kabriolet z zieloną karoserią, więc w prawie każdy weekend jeździliśmy nim do Connecticut. Rozwijaliśmy na autostradzie prędkość stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, a z głośników magnetofonu nastawionego na cały regulator dobiegały nas tony muzyki Beethovena. Nic bardziej pretensjonalnego, nest–ce pas! Ale był to najpiękniejszy okres w moim życiu. Ostatniego dnia lipca, kiedy siedzieliśmy na starej werandzie w hotelu Allen’s Corners wzniesionego w stylu kolonialnym, gdzie mieliśmy zwyczaj zatrzymywać się podczas naszych weekendowych wypadów do Connecticut, Jill wyciągnęła się na wyplatanym krześle i powiedziała z rozmarzeniem: — Niektóre dni powinny trwać wiecznie. Zakręciłem szklanką z wódką i tonikiem. Zabrzęczał lód. — Ten na pewno powinien — odparłem. Było rozkoszne ciepło, a upał łagodziły delikatne podmuchy wiatru. Aż trudno było uwierzyć, że znajdujemy się niecałe dwie godziny jazdy od centrum Manhattanu. Zamknąłem oczy. Nasłuchiwałem gwaru ptaków, brzęczenia pszczół i odgłosów pełnego spokoju lata w Connecticut. — Czy mówiłam ci, że w piątek dzwonił Willey? — przerwała ciszę Jill. Otworzyłem jedno oko. — Pan Willey, właściciel twego poprzedniego mieszkania? Czego chciał? — Powiedział, że zostawiłam jakieś książki. Pojadę po nie jutro. — Nie mów o jutrze. Kocham dzień dzisiejszy. — Powiedział, że jeszcze nie wynajął tamtego mieszkania, ponieważ nie znalazł tak ślicznej lokatorki jak ja. Wybuchnąłem śmiechem. — Czyli opowiadał androny. — Niekoniecznie — odparła. — Po prostu prawił mi komplementy. — Jestem zazdrosny. Pocałowała mnie. — Nie musisz być zazdrosny o Willeya. Ma około siedemdziesiątki i wygląda jak miś koala w okularach. — Popatrzyła na mnie uważnie. — A poza wszystkim innym — dodała — nie kocham nikogo poza tobą. I nigdy nie pokocham. Następnego dnia przyszła burza. Ulice Nowego Jorku były mokre, mroczne i pełne połamanych parasoli. Tego dnia nie spotkałem się z Jill na lunchu, ponieważ byłem umówiony z moim prawnikiem Mortonem Jankowski (bardzo zabawnym dzięki swoim znakomitym polskim dowcipom), ale obiecałem jej, że przygotuję na kolację moje słynne pesce spada al salmoriglio. Do domu wracałem z głową nakrytą gazetą. W deszczowy dzień złapać taksówkę o siedemnastej w centrum miasta to marzenie ściętej głowy. We włoskim sklepie na rogu kupiłem miecznika i butelkę orvieto, po czym pomaszerowałem Siedemnastą Ulicą, nucąc pod nosem arię Verdiego. Wspominałem już, że byłem ogromnie pretensjonalny. Jill wyszła z pracy pół godziny wcześniej niż ja i dlatego spodziewałem się, że zastanę ją już w mieszkaniu, ale ku memu zaskoczeniu jeszcze nie dotarła. Zapaliłem światło w obszernym, urządzonym ze smakiem salonie, a następnie poszedłem do sypialni, żeby przebrać się w coś suchego. O wpół do siódmej ciągle jeszcze jej nie było. Zapadł zmrok, a po niebie nieustannie przewalał się huk gromów. Zadzwoniłem do niej do biura, ale tam już nikogo nie zastałem. Usiadłem w kuchni i nie zdjąwszy wystrzępionego fartucha kucharskiego, oglądałem telewizyjne wiadomości i popijałem wino. Nie było sensu zaczynać przyrządzania kolacji, dopóki Jill nie pojawi się w domu. O siódmej zacząłem się poważnie niepokoić. Gdyby nawet nie udało jej się złapać taksówki, doszłaby już do domu na piechotę. Poza tym nigdy się nie spóźniała, jeśli nie uprzedziła mnie o tym telefonicznie. Zadzwoniłem do jej przyjaciółki Ammy mieszkającej w Soho. Jej również nie było w domu, ale chwilowy narzeczony powiedział, że Ammy poszła do swojej matki i że Jill się u nich nie pojawiła. W końcu, kwadrans po ósmej, usłyszałem szczęk klucza w drzwiach i do mieszkania weszła Jill. Miała przemoczony płaszcz, twarz białą jak kreda i była kompletnie wykończona. — Gdzieś, u licha, się podziewała? — zapytałem. — Zamartwiam się tutaj na śmierć. — Przepraszam — powiedziała stłumionym głosem i rozwiesiła płaszcz. — Co się stało? Coś w pracy? Popatrzyła na mnie spod zmarszczonych brwi. Do czoła przylepiło jej się kilka zmoczonych kosmyków jasnych włosów. — Powiedziałam, że mi przykro. O co chodzi, alarm trzeciego stopnia? — Martwiłem się o ciebie, to wszystko. Ruszyła do sypialni, a ja za nią krok w krok. — Zanim cię spotkałam, jakoś dawałam sobie radę w Nowym Jorku — oświadczyła. — Nie jestem bezradnym dzieckiem. — Nie twierdzę, że jesteś. Po prostu się o ciebie niepokoiłem, to wszystko. Zaczęła rozpinać bluzkę. — Czy możesz zostawić mnie na chwilę samą, żebym mogła się przebrać! — Chcę tylko wiedzieć, co się z tobą działo! — odparłem, ale bez słowa zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Chciałem je otworzyć, lecz już przekręciła klucz. — Jill! — wrzasnąłem. — Jill! Co się dzieje, do ciężkiej cholery? Nie odpowiedziała. Stałem przez chwilę pod zamkniętymi drzwiami sypialni i zastanawiałem się, co ją tak rozstroiło. Po chwili poszedłem do kuchni i niechętnie zabrałem się do przygotowywania kolacji. — Dla mnie nic nie rób! — zawołała, kiedy zaczynałem kroić cebulę. — Jadłaś już coś? — zapytałem. Akurat trzymałem nóż. — Powiedziałam, dla mnie nic nie rób, to wszystko! — Przecież musisz coś zjeść! Otworzyła drzwi sypialni. Zdążyła się już uczesać i ubrać w płaszcz kąpielowy. — Jesteś moją matką, czy co? — warknęła, po czym ponownie przekręciła klucz. Odłożyłem nóż i zdjąłem fartuch. Byłem wściekły. — Posłuchaj! — krzyknąłem. — Kupiłem wino, miecznika i wszystko! A ty wracasz sobie dwie godziny później i jeszcze na mnie krzyczysz! Zdecydowała się wyjrzeć. — Byłam u pana Willeya, i tyle. Jesteś zadowolony? — Aaa, więc byłaś u Willeya? A co tam robiłaś? Zabierałaś książki, jeśli mnie pamięć nie myli. Więc gdzie są te drogocenne woluminy? Zostawiłaś je w taksówce? Kiedy Jill popatrzyła na mnie, miała w oczach coś takiego, czego nigdy jeszcze u niej nie widziałem. Blada, zimna, prawie wstrząśnięta, jakby spotkał ją jakiś wypadek i ciągle jeszcze nie doszła do siebie. — Jill… — powiedziałem tym razem cieplej i podszedłem dwa czy trzy kroki w jej stronę. — Nie — szepnęła. — Nie teraz. Chcę być przez chwilę sama. Przeczekałem do jedenastej. Od czasu do czasu pukałem do sypialni, ale Jill nie dawała znaku życia. Nie wiedziałem już, co mam robić. Jeszcze wczoraj panowała taka idylla, a dzisiaj, proszę, taka okropna, nie do odgadnięcia zagadka i tyle zamieszania. Włożyłem płaszcz i krzyknąłem, że wychodzę do Bells of Heli na drinka. Żadnej odpowiedzi. Mój kumpel Norman stwierdził, że kobiety nie są ludźmi, lecz należą do jakiejś obcej rasy, która wylądowała na Ziemi, żeby dotrzymywać ludziom towarzystwa. — Wyobraź tylko sobie — powiedział, zapalając papierosa i wydmuchując dym. — Gdybyś nigdy dotąd nie widział kobiety i gdybyś wyszedł stąd, po czym natknął się na nią… a ona miałaby jasne włosy, czerwone usta, sukienkę i buty na wysokich obcasach… a ty byś nigdy przedtem nie widział kobiety… wtedy, wtedy, przyjacielu, zrozumiałbyś, że to bliskie spotkanie najgorszego stopnia. Wypiłem wódkę do końca i rzuciłem na szynkwas dwudziestkę. — Reszty nie trzeba — oświadczyłem, po wielkopańsku naśladując gest W. C. Fieldsiana. — Proszę pana, tu nie będzie reszty. Dopłaca pan trzy dolary i siedemdziesiąt pięć centów. Opuściłem bar i ruszyłem Siedemnastą Ulicą. Jak na lipiec było nieprawdopodobnie zimno. Moje kroki dudniły echem niczym kroki jakiegoś dzielnego, samotnego faceta z filmu szpiegowskiego z lat sześćdziesiątych. Nie byłem trzeźwy, ale pijany też nie. Wcale nie chciało mi się wracać do domu. W końcu do niego dotarłem. Światła były już pogaszone. Jill nie zamknęła wprawdzie na klucz sypialni, ale kiedy do niej wszedłem, moja żona spała. Leżała odwrócona do mnie plecami. Spod kołdry wystawały jej ramiona i mimo panujących ciemności dostrzegłem, że jest w pidżamie. Pidżama znaczyła, że mamy ze sobą nie rozmawiać i trzymać się od siebie z daleka. Wróciłem do kuchni, nalałem sobie schłodzonego chablis i włączyłem cicho telewizor. Szedł akurat czarno–biały film z lat czterdziestych zatytułowany „Oni ukradli mózg Hitlera”. Wcale nie chciało mi się go oglądać, ale też wcale nie chciało mi się iść spać. Trochę po drugiej drzwi sypialni otworzyły się i stanęła w nich Jill. Była blada, miała podpuchnięte oczy. — Dlaczego nie idziesz do łóżka? — zapytała schrypniętym szeptem. — Przecież jutro pracujesz. Długo na nią patrzyłem z zaciśniętymi ustami. W końcu powiedziałem: — Jasne. Wstałem i wyłączyłem telewizor. Rano Jill przyniosła mi kawę, po czym zabrała pustą filiżankę, pocałowała mnie w policzek, a potem wyszła do agencji, nie udzieliwszy żadnych wyjaśnień na temat tego, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru. Powiedziała tylko „dzień dobry” i „do widzenia.” — Jill! — zawołałem. Odpowiedział mi trzask zamykanych drzwi. Dość późno poszedłem do biura. Przez cały czas rozmyślałem o tym poranku. Mniej więcej o wpół do dwunastej zadzwoniłem do Jill. Zapytałem sekretarkę, czy moja żona wybiera się na lunch. — Nie, panie Deacon. Przykro mi. Wypadło jej niespodziewane spotkanie. — A może pani wie, gdzie ma to spotkanie? — Proszę chwilę poczekać. Sprawdzę jej notatki w kalendarzu. Tak… jest. Pierwsza po południu. Ale nie ma nazwiska. Nie ma adresu. Tylko „miesz”. — W porządku, Louise. Dziękuję. Odłożyłem słuchawkę, po czym długo siedziałem z dłońmi przy ustach i myślałem. Do biura wszedł mój zastępca, Fred Ruggiero. — W czym problem? — zapytał, patrząc na mnie uważnie. — Wyglądasz tak, jakby było ci niedobrze. — Nie, po prostu się zamyśliłem. Co według ciebie może znaczyć „miesz.”? Fred podrapał się po głowie. — A bo ja wiem? Może „mieszaniec”, „mieszkaniec”. Może „mieszać”… A co, rozwiązujesz krzyżówkę? — Nie. Sam nie wiem. Sheila! Pojawiła się jedna z młodszych sekretarek w olśniewającym naszyjniku i szokująco różowej bluzce. — Tak, panie Deacon? Napisałem w moim notesie „miesz.” i pokazałem to dziewczynie. — Czy coś ci to mówi? — zapytałem. — Miesz.? To chyba „mieszkanie”. Mieszkanie. Jeśli Jill mówiła „mieszkanie”, miała na myśli konkretne. Mieszkanie Willeya. Fred i Sheila gapili się na mnie z otwartymi ustami. W końcu pierwszy odezwał się Fred: — Czy wszystko w porządku? Masz tak szklisty wzrok, jakbyś świata nie widział. Odkaszlnąłem. — Trochę kręci mi się w głowie. — Może złapał pan grypę azjatycką — odezwała się Sheila. — Mój kuzyn twierdzi, że wtedy człowiek czuje się jak potrącony przez ciężarówkę. Nagle zdała sobie sprawę z tego, co powiedziała. Wszyscy w biurze wiedzieli, jak umarł Robbie. — Och, tak mi przykro. Naprawdę zachowałam się jak idiotka. Ale ja już myślałem tylko o Jill i o mieszkaniu Willeya. Ciągle padało. Nieustanna mżawka. Mimo to wyszedłem z biura. W porządku — mówiłem sobie. — Jestem podejrzliwy. Nie mam powodu. Nie mam dowodów, a przede wszystkim nie mam moralnego prawa. Jill złożyła przysięgę w dniu naszego ślubu i dotąd jej dotrzymała. Przysięga jest przysięgą, więc nie mam prawa wzywać policji, żeby się upewnić, że moja żona tej przysięgi nie łamie. Ale oto stałem na rogu Central Park South i Avenue of the Americas w pociemniałym od deszczu płaszczu burberry i czekałem, aż Jill wyjdzie z mieszkania, a ja przyłapię ją na oszustwie. Czekałem pół godziny. I nagle pojawiła się w towarzystwie wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny w niebieskim płaszczu. Jill natychmiast zatrzymała przejeżdżającą taksówkę i wsiadła do niej, a mężczyzna, postawiwszy wysoko kołnierz, ruszył szybkim krokiem w stronę Columbus Circus. Po chwili wahania podążyłem jego śladem. Nie zwalniając tempa, skręcił na południe w Siedemnastą Aleję. Chodniki były zatłoczone, toteż o mało nie straciłem go z oczu. Akurat gdy zmieniły się światła, skręcił w Pięćdziesiątą Siódmą Ulicę, więc musiałem gwałtownie wyminąć ruszające autobusy i taksówki, bo przecież nie mogłem go zgubić. Dogoniłem go dopiero niedaleko Broadwayu. Chwyciłem go za rękaw. — Hej, przepraszam. Odwrócił głowę i popatrzył na mnie. Miał oliwkową cerę i wyglądał na Włocha. Był bardzo przystojny, jeśli ktoś lubi ten typ urody. Nic nie powiedział i odwrócił się. Zapewne pomyślał, że przypadkowo zaczepiłem czymś o jego płaszcz i przepraszałem. Znów chwyciłem go za rękaw. — Ej, przepraszam! Chcę z panem porozmawiać! Zatrzymał się. — O co chodzi? Pan mnie śledzi? — Jill Deacon — powiedziałem lekko drżącym głosem. — Słucham? — zapytał, marszcząc brwi. — Wie pan, o kim mówię. Jestem jej mężem. — Naprawdę? Moje gratulacje. — Był pan z nią. Uśmiechnął się, wyraźnie rozdrażniony. — Powiedziałem jej w holu „dzień dobry”, jeśli to pana interesuje. — Zna ją pan? — Cóż, znam. Mieszkam na tym samym piętrze. Znam ją, odkąd się do tego mieszkania sprowadziła. Codziennie mówiliśmy sobie „dzień dobry” i „dobry wieczór”, kiedy spotykaliśmy się w korytarzu. To wszystko. Mówił prawdę. Wiedziałem o tym diablo dobrze. Nikt nie będzie stał w deszczu na zatłoczonej ulicy i kłamał. — Przepraszam — powiedziałem. — Chyba pana z kimś pomyliłem. — Mogę panu tylko poradzić, żeby nie był pan takim ponurakiem — odparł. Wróciłem do biura. Wydawałem się sobie mały i neurotyczny jak zupełnie nieśmieszny Woody Allen. Usiadłem za biurkiem i patrzyłem na stos nie podpisanych rachunków. Fred i Sheila zostawili mnie w spokoju. O szesnastej dałem za wygraną. Wyszedłem z biura i taksówką pojechałem do Bells of Heli, żeby się czegoś napić. — Wyglądasz jak kupa gówna — oświadczył Norman. Skinąłem potakująco głową. — Kłopoty z obcym — wyjaśniłem. Być może moje podejrzenia w stosunku do wyglądającego na Włocha mężczyzny były bezpodstawne, ale Jill w dalszym ciągu zachowywała się irytująco — była nieobecna duchem i nie miałem wątpliwości, że w naszym małżeństwie coś się załamuje, tylko nie wiedziałem co. Przez cały tydzień ani razu się nie kochaliśmy. W łóżku próbowałem ją przytulić, lecz ciężko wzdychała i wymykała się z moich objęć. A kiedy czyniłem na ten temat jakąś aluzję, pomijała moje słowa milczeniem. W piątek wróciła do domu wieczorem, dobrze po dziesiątej, ale nie wyjaśniła powodu swego spóźnienia. Zapytałem, czy wszystko jest w porządku. Odparła, że jest zmęczona i żebym dał jej święty spokój. Poszła pod prysznic, a później prosto do łóżka. Dwadzieścia minut później wszedłem do sypialni. Spala jak zabita. Poszedłem do łazienki i ze znużeniem ściągnąłem z siebie koszulę. W koszu z brudną bielizną leżały majtki Jill. Po chwili wahania sięgnąłem po nie. Były umazane męskim nasieniem. Powinienem wpaść w gniew. Powinienem wywlec ją z łóżka, stłuc na kwaśne jabłko i zrobić jej karczemną awanturę. Ale co by to dało? Wróciłem do salonu, nalałem sobie całą szklankę chablis. Usiadłem zrozpaczony przed telewizorem i oglądałem Jackie Gleason z wyłączoną fonią. Na „Młodożeńców” patrzyłem przez łzy. Być może prawdą było po prostu to, iż poślubiła mnie dlatego, że byłem bratem Robbiego; być może sądziła, że w jakiś opaczny, irracjonalny sposób stanę się mężem, którego utraciła. Wiedziałem, że szalała na jego punkcie. Miała po prostu bzika. Może tak naprawdę nie otrząsnęła się jeszcze z szoku? Dla niej Robbie żył wiecznie, a w każdym razie, dopóki sobie tego życzyła. Być może karała mnie za to, że nie jestem nim. A może jego karała za to, że umarł. W każdym razie oszukała mnie i nie starała się wcale tego ukrywać. Równie dobrze mogła zaprosić kochanka do naszego wspólnego łóżka. Nie było wątpliwości: nasze małżeństwo skończyło się, zanim się w ogóle zaczęło. Siedziałem przed telewizorem, po twarzy płynęły mi łzy i pragnąłem tylko zwinąć się w kłębek, zasnąć, by nigdy się już nie obudzić. Człowiek nie może przecież przepłakać całego życia. Mniej więcej po godzinie straszliwej żałości wytarłem oczy rękawem, dopiłem wino i pomyślałem: no dobrze, w porządku. Nie oddam Jill bez walki. Już znajdę tego dupka, z którym sypia, i stanę z nim twarzą w twarz. Musi wybrać między nim a mną, ale tego wyboru dokona w obecności nas obu, bez krętactwa, bez ukrywania się, bez hipokryzji. Przeszedłem do sypialni i otworzyłem drzwi. Jill ciągle spała, usta miała lekko rozchylone. Była taka piękna. I ciągle ją kochałem. Ale ból przewiercał mnie niczym korkociąg. Mam nadzieję, że będziesz żyła wiecznie — pomyślałem. — Mam nadzieję, że dożyjesz chwili, w której zrozumiesz, jak strasznie mnie skrzywdziłaś. „Umieranie, zgon i śmierć — zawsze, zawsze, później”. Na komódce leżały jej klucze zawieszone na kółku. Patrzyłem na nie długą chwilę, po czym szybko po nie sięgnąłem. Następny dzień był słoneczny i wietrzny. Siedziałem w małej kawiarence naprzeciwko agencji Jill, piłem zbyt wiele kawy i próbowałem chrupać obwarzanek z topionym serem, ale w ustach czułem tylko smak goryczy. Kilka minut po południu ujrzałem Jill wychodzącą z frontowych drzwi budynku. Zatrzymała taksówkę. Natychmiast wyniosłem się z kawiarni i wskoczyłem do następnej taksówki. — Proszę za tamtą taksówką — poleciłem kierowcy, młodemu Portorykańczykowi z koralikami na szyi i z czarnym, rzadkim wąsikiem. — Która gablota? — chciał wiedzieć. — Tamta z paskiem w kratkę. Proszę jechać za nią. — Ej, koleś, jakiś film albo co? Nie chcę pchać palucha między drzwi. Wsunąłem mu w dłoń zmiętą pięćdziesiątkę. — Po prostu za nią jedź — powiedziałem. — Jak sobie życzysz, człowieku. To twój pogrzeb. W sumie za to, że pojechałem za Jill do mieszkania Willeya w Central Park South — a z góry wiedziałem, że tam pojedzie — zapłaciłem pięćdziesiąt dolarów plus opłata licznikowa. Kiedy Portorykańczyk ujrzał wysiadającą z taksówki Jill, jej smukłe nogi w czarnych pończochach i wytworny czarno–biały strój, gwizdnął. — Ej, człowieku, ta damulka jest warta pięćdziesiątki. Warta setki. Jill bez wahania weszła do budynku, w którym mieściło się mieszkanie Willeya. Dałem jej pięć minut. Przechadzałem się po chodniku pod kamiennym spojrzeniem starego sprzedawcy balonów. Potem wszedłem do kamienicy i ruszyłem przez hol do windy. — Czy pan kogoś szuka? — zapytał ciemnoskóry portier. — Pani Deacon, mojej żony. Weszła tutaj dosłownie przed kilkoma minutami. — Tak, rzeczywiście — skinął głową portier. — Pojechała już na górę. Tkwiłem w małej windzie ozdobionej lustrem w złoconej oprawie, a serce waliło mi o żebra niczym pięść. Widziałem swoje odbicie i, co najdziwniejsze, wyglądałem całkiem normalnie. Twarz blada, zmęczona, ale o normalnym wyrazie. Z całą pewnością nie wyglądałem na męża, który zamierza złapać żonę in flagranti z innym mężczyzną. Ale co z tego? Ludzie umierają z najdziwniejszymi grymasami. Uśmiechnięci, skrzywieni, zdziwieni bezgranicznie. Na drugim piętrze wysiadłem z windy. W korytarzu było przesadnie gorąco, panowała martwa cisza i pachniało lawenda. Przez chwilę się wahałem, przytrzymując drzwi od windy, później je puściłem. Zamknęły się z cichym świstem i dźwig pojechał na górę. Cóż ja, do diabła, jej powiem, jeśli rzeczywiście ją z kimś zastanę? — pomyślałem. — Co zrobię, jeśli po prostu roześmieje mi się w nos? Zdrowy rozsądek podpowiadał, że powinienem natychmiast się wycofać. Jeśli jestem pewien, że Jill mnie zdradza, powinienem skontaktować się z prawnikiem i przeprowadzić rozwód. Ale nie było to takie proste. Miałem wystarczająco wybujałe ego, żeby chcieć zobaczyć tego olśniewającego bohatera, który odebrał mi Jill po tak krótkim czasie małżeństwa. Wspaniałego małżeństwa. Jeśli już musiałem ją utracić, chciałem wiedzieć dlaczego. Dotarłem do drzwi opatrzonych tabliczką: „Willey”. Przyłożyłem ucho do drzwi i nasłuchiwałem; po chwili byłem pewien, że w mieszkaniu toczy się rozmowa. Wysoki, błagalny głos Jill. I niższy, męski. Niewątpliwie jej kochanka. Wyjąłem klucz, który podrobili mi zeszłego wieczoru w firmie American Key & Lock. Oblizałem wargi, wziąłem głęboki wdech i wsunąłem klucz w zamek. Jeszcze możesz się wycofać. Nie musisz wcale tego robić, jeśli nie chcesz. Ale wiedziałem, że jest już za późno. Ciekawość zwyciężyła. Cichutko zamknąłem za sobą drzwi i przystanąłem w przedpokoju, nasłuchując. Przed nosem miałem zawieszone na ścianie osiemnastowieczne obrazy Deccana przedstawiające stosunki kobiet z rumakami. Bardzo stosowne — pomyślałem. — I przyprawiające o mdłości. A może po prostu Jill ma romans z Willeyem? Wyglądał na strasznego zbereźnika. Z sypialni dobiegły mnie jakieś mamrotania. Drzwi były uchylone. Widziałem jasnoniebieski dywan, na który padały promienie słońca. Zaszeleściła pościel i usłyszałem głos Jill: — Jesteś wspaniały… to po prostu czary… gdybym tylko wiedziała… Boże — pomyślałem. — Nie powinienem był tu przychodzić. To już ponad moje siły. I jak będę wyglądał, kiedy mnie zobaczą? Jak skradający się rogacz; zazdrosny mąż, który nie potrafił dogodzić swej żonie. — Obiecaj mi — mówiła Jill. — Obiecaj, że nigdy już mnie nie opuścisz. Facet odpowiedział coś bełkotliwie. — To świetnie — zaszczebiotała z radością Jill. — W takim razie… przyniosę z lodówki szampana i… Ponieważ byłem zajęty podsłuchiwaniem, nie uświadomiłem sobie, że Jill wyskoczyła z łóżka i przeszła przez sypialnię. Otworzyła drzwi. Była zarumieniona. Ujrzała mnie w progu. — Och, mój Boże! — zawołała. Z twarzy uciekły jej wszystkie kolory jak spływający po szkle atrament. Wyminąłem ją bez słowa i wszedłem do sypialni. — W porządku, skurwielu! — ryknąłem ochryple. — Wstawaj, ubieraj się i wypierdalaj stąd jak najdalej! Mężczyzna w łóżku odwrócił się i popatrzył mi w twarz. Skamieniałem. Był przeraźliwie blady. Prawie szary. Jego oczy miały pusty, nieobecny wyraz, zupełnie jakby należały do posągu. Był nagi, szary penis błyszczał mu jeszcze po uprawianej niedawno miłości. Pierś miał obwiązaną szerokim, białym bandażem. — Robbie — wyszeptałem. Zakrył się po szyję prześcieradłem, ale nie spuszczał ze mnie wzroku. — Robbie — powtórzyłem. — Zgadza się — odparł i kiwnął głową. — Miałem nadzieję, że nigdy się nie dowiesz. Mówił zduszonym szeptem, z widocznym wysiłkiem. „Rozległe uszkodzenia klatki piersiowej — oświadczyli lekarze. — Nic nie poczuł”. Mechanicznie postąpiłem krok do przodu. Robbie wpatrywał się we mnie uporczywie. Był martwy, a jednak był tutaj i gapił się na mnie. Nie doświadczyłem w życiu nic podobnie przerażającego. — Co się stało? — zapytałem. — Powiedziano nam, że zginąłeś na miejscu. Tak twierdził lekarz. „Proszę się nie martwić, nawet nic nie poczuł. Zginął w ułamku sekundy”. Robbie zdobył się na lekki, pełen zadumy uśmiech. — Te słowa, George. Działają! — Słowa? — zapytałem. — Jakie słowa? — Nie pamiętasz? „Umieranie, zgon i śmierć — zawsze, zawsze później”. Ujrzałem zbliżający się tył ciężarówki i wykrzyknąłem je. Wiem tylko, że potem była ciemność. Zostałem pochowany żywcem. Uniósł dłoń, zaczął ją obracać i spoglądał na nią spod zmarszczonych brwi, jakby nie dowierzał, że ta ręka należy do niego. — Nie wiem, może słowo „żywcem” nie jest właściwe. Raczej jako nieśmiertelny. Jestem nieśmiertelny. Będę żył zawsze, cokolwiek to znaczy. — Wydostałeś się z trumny? — zapytałem z niedowierzaniem. — Była zrobiona z solidnego kubańskiego mahoniu. — Ta, za którą zapłaciłeś, może i była z solidnego kubańskiego mahoniu. Ale tę, którą rozwaliłem, zrobiono z sosnowych desek i zabito dwoma czterocentymetrowymi gwoździami. — Przesłał mi ponury uśmiech. — Powinieneś zaskarżyć do sądu przedsiębiorcę pogrzebowego. A może nie. — Jezu Chryste! Drżałem. Nie mogłem uwierzyć, że to on. Ale to był naprawdę on. Mój własny brat. Brat o szarym obliczu i martwy, ale żywy. — Jill! — krzyknąłem. — Jill! Weszła do pokoju otulona czerwonym płaszczem kąpielowym. — Dlaczego mi nie powiedziałaś? — zapytałem szeptem, nie odrywając oczu od Robbiego. Tkwił bez ruchu, owinięty prześcieradłem, wbił we mnie wzrok, a twarz miał zimną jak szkło. Boże Wszechmogący, wyglądał jak martwy, wyglądał jak zwłoki. Jak Jill mogła…? — Kocham go — powiedziała cichym, słabym głosem. — Kochasz go? — Zadrżałem. — Jill, on jest martwy. — Kocham go — powtórzyła. — Na Boga, ja również go kocham! — wrzasnąłem jej w ucho. — Też go kocham. Ale on jest martwy, Jill! Jest martwy! Chwyciłem ją za nadgarstek, lecz wyswobodziła się ze złością. — Wcale nie jest martwy! — wrzasnęła piskliwie. — Nie jest! On już się ze mną kochał! Jak więc może być martwy? — A skąd, do cholery ciężkiej, mam to wiedzieć? Bo wierszyk, bo chęć! Bo czort wie co! Ale lekarze oświadczyli, że nie żyje. Został pochowany i jest martwy, Jill! Robbie powoli zrzucił z siebie prześcieradło, cisnął je na łóżko i wstał. Skórę miał prawie tak przezroczystą jak brudny wosk. Spod bandaży dobiegał świszczący odgłos wdechu i wydechu. Rury od rusztowania przebiły mu płuca; nie miał szans. — Wykopałem się z grobu gołymi rękami — powiedział ze straszliwą dumą. — Wyszedłem z ziemi o trzeciej nad ranem, usmarowany gliną. Po czym pieszo przebyłem całą drogę do miasta. Pieszo! Czy wiesz, jakie to trudne, jak to daleko? Z budki telefonicznej na Brooklynie zatelefonowałem do Jill i ona mi pomogła. — Pamiętam tę noc — odparłem. Zbliżył się do mnie. Wydzielał dziwny, trudny do określenia zapach; zapach jakichś chemicznych środków konserwujących. I nagle naszła mnie myśl, że w jego żyłach krąży nie krew, ale płyny balsamujące. Był moim bratem. Kochałem go, kiedy żył. Ale teraz z całą pewnością wiedziałem, że jest martwy. I już go nie kochałem. — Nie powiesz, prawda? — zapytała szeptem Jill. — Nie powiesz nikomu? Przez bardzo długą chwilę nie wiedziałem, co mam zrobić. Jill i Robbie przyglądali mi się w milczeniu, jak intruzowi, który specjalnie chce się wtrącić i zniszczyć ich życie. W końcu uśmiechnąłem się, kiwnąłem głową. — A więc wróciłeś! — odezwałem się do Robbiego. — Naprawdę wróciłeś! To cud! Uśmiechnął się krzywo, jakby miał częściowo sparaliżowane usta. — Wiedziałem, że zrozumiesz. Jill twierdziła, że nie, ale ja byłem innego zdania. Zawsze mnie rozumiałeś, prawda, bystrzacho? Położył mi dłonie na ramionach — martwe, szare dłonie — a ja poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła. Ale już podjąłem decyzję, co mam robić, i gdybym okazał swoją odrazę, mógłbym pokrzyżować sobie plany. — Chodźmy do kuchni — powiedziałem. — Po tym wszystkim muszę napić się piwa. A może nawet szklankę wina? — W lodówce jest szampan — wtrąciła skwapliwie Jill. — Właśnie po niego szłam. — No cóż, dlaczego nie mielibyśmy go wypić razem — zgodziłem się. — Musimy to oblać. Ostatecznie niecodziennie człowiekowi brat wstaje z grobu. Jill ściągnęła z łóżka prześcieradło i owinęła nim Robbiego jak togą. Ruszyli za mną do niewielkiej, wyłożonej zielonymi kafelkami kuchni. Otworzyłem lodówkę, wyjąłem butelkę szampana i wręczyłem ją Robbiemu. — Masz. W otwieraniu butelek zawsze byłeś lepszy ode mnie. Wziął butelkę, ale popatrzył na mnie z powagą. — Nie wiem. Nie jestem pewien, czy mam tyle siły. Wiesz, żyję, ale to jednak jest zupełnie inaczej. — Możesz się kochać — odparłem, prawie tracąc cierpliwość — możesz w takim razie otworzyć butelkę szampana. Spod bandaży ciągle dobiegał chrapliwy poświst oddechu. Przyjrzałem się baczniej Robbiemu. Jego twarz wyrażała niepewność; może podejrzewał, że coś przeciw niemu knuję, ale nie wiedział co. — No, kochanie, spróbuj — kusiła go Jill. Odwróciłem się i otworzyłem szufladę w kredensie. Sznurki, tarka do gałki muszkatołowej, szpikulce do rożna. — No, Robbie. Zawsze byłeś w tym doskonały na wszystkich przyjęciach — zachęcała Jill. Otworzyłem drugą szufladę. Serwetki pod filiżanki. Jill zmarszczyła brwi i zapytała: — Czego tam szukasz? Robbie zaczął odkręcać drut przytrzymujący korek. — Mam takie drętwe palce — oświadczył. — To trudno opisać. Niby od niechcenia otworzyłem trzecią szufladę. Noże. Jill instynktownie wyczuła, co zamierzam zrobić. Możliwe, że to była intuicja. Albo zwykły strach. Odwróciłem się w ten sposób, by nie mogła dostrzec dwudziestopięciocentymetrowego ostrza sabatiera do krojenia mięsa. Ale zanim zorientowała się, że zamierzam go zabić, ostrze już weszło po rękojeść, zanurzając się w spowijających Robbiego bandażach. Zamierzałem go zabić. A on był moim bratem. Butelka szampana z trzaskiem rozbiła się o podłogę. Trysnęła fontanna piany. Jill krzyknęła, ale Robbie milczał. Odwrócił się w moją stronę i chwycił mnie za ramię. W jego oczach malowała się mieszanina przerażenia i ulgi. Pociągnąłem nożem w dół. Rżnąłem jego ciało niczym awokado — miękko, ślisko, bez oporu. — Och, Boże! — westchnął. Spod prześcieradła, którym był owinięty, zaczęły wypływać wnętrzności. — Och, Boże, skończ z tym. — Nie! — krzyknęła Jill. Popatrzyłem na nią z furią. — Chcesz, żeby żył wiecznie? — wrzasnąłem. — On jest moim bratem! Chcesz, żeby żył wiecznie? Przez sekundę się wahała, po czym biegiem ruszyła do łazienki, skąd za chwilę dobiegły odgłosy torsji. Robbie klęczał, ręce miał zwieszone, nie robił nic, żeby powstrzymać wypływające trzewia. — No, dalej — ponaglił. — Skończ z tym. Byłem tak roztrzęsiony, że z trudem trzymałem w dłoni nóż. Odchylił głowę, bierny i milczący. Oczy miał cały czas otwarte, a ja niczym zabójca w powoli dziejącym się nocnym koszmarze, rozerżnąłem mu gardło tak głęboko, że ostrze zazgrzytało o kręgi szyjne. Nie było krwi. Osunął się do tyłu na podłogę. Wstrząsały nim drgawki. I wtedy owo nienaturalne życie, które iluminowało jego oczy, zamarło. Stało się oczywiste, że naprawdę nie żyje. W drzwiach pojawiła się Jill. Twarz miała kompletnie białą, jak posypaną mąką. — Co ty zrobiłeś? — zapytała szeptem. Wstałem z podłogi. — Nie wiem. Nie jestem pewien. Musimy go pochować. — Nie — odparła, kręcąc głową. — On jest ciągle żywy… Możemy go przywrócić do życia. — Jill… — zacząłem, podchodząc do niej, ale ona wrzasnęła: — Nie dotykaj mnie! Zabiłeś go! Nie dotykaj mnie! Chciałem złapać ją za nadgarstek, ale biegiem ruszyła do drzwi. — Jill! Jill! Posłuchaj! Zanim zdążyłem ją zatrzymać, była już w korytarzu i biegła do windy. Drzwi otworzyły się i wysiadł z niej wyglądający na Włocha jegomość. Popatrzył na Jill ze zdziwieniem. Jill jak burza wpadła do windy i zaczęła z pasją naciskać guziki. — Nie! — wrzeszczała. — Nie! Biegłem w jej stronę, lecz wyglądający na Włocha mężczyzna zastąpił mi drogę. — To moja żona! — krzyknąłem. — Do cholery jasnej, odczep się! — Uspokój się, przyjacielu. Daj jej odsapnąć — powiedział i otwartą dłonią pchnął mnie w klatkę piersiową. Z rozpaczą patrzyłem, jak zamykają się drzwi windy. — Na Boga! — warknąłem. — Nawet pan nie wie, co pan zrobił. Odepchnąłem go i zacząłem zbiegać po schodach. Wpadłem do holu wejściowego. — Ej, człowieku, co się dzieje? — krzyknął portier i chwycił mnie za ramię. Zatrzymał mnie tylko na sekundę; ale ta sekunda wystarczyła. Wahadłowe drzwi zamknęły się za Jill. Wypadła na ulicę i biegiem rzuciła się w kierunku Central Park South. — Jill! — krzyknąłem za nią. Zapewne nawet mnie nie usłyszała. Nie słyszała nawet nadjeżdżającej taksówki, która uderzyła ją, kiedy Jill przebiegała przez jezdnię. Przetoczyła się przez dach samochodu. Ręce miała rozpostarte szeroko, jakby próbowała latać. Stałem w wahadłowych drzwiach i słyszałem, jak upadała. Słyszałem krzyki, huk pojazdów, pisk opon. A później już nic nie słyszałem. Usunięcie ciała Robbiego z mieszkania Willeya okazało się dziwnym i przerażającym zadaniem. Ale nie było krwi, nie było dowodów morderstwa, nikt nie zgłosił zaginięcia. Pochowałem go w głębokim grobie w lasach za White Plains, w miejscu, gdzie lubiliśmy się razem bawić, gdy byliśmy dziećmi. Tydzień później, w piękny, słoneczny dzień, w jaki ma się wrażenie, że cały świat budzi się do życia, odbył się pogrzeb Jill. Jej matka nieustannie szlochała. Jej ojciec w ogóle ze mną nie rozmawiał. Policja oczyściła mnie z jakichkolwiek zarzutów i zwolniła od odpowiedzialności… ale żal nie zna logiki. Po pogrzebie wziąłem dwa tygodnie urlopu. Spędziłem go w domu mego przyjaciela w Hamptons. Prawie cały czas piłem. Ciągle byłem w szoku i nie wiedziałem, ile czasu upłynie, zanim z niego wyjdę. Nad brzegiem morza, gdzie nad głową krążyły mewy, odzyskałem jaki taki, choć bardzo kruchy spokój. Do miasta wróciłem pewnego czwartkowego, mrocznego popołudnia. Czułem się wykończony, męczył mnie kac. Planowałem, że spędzę weekend po bożemu, a potem w poniedziałek wrócę do pracy. Może wybrałbym się do zoo. Jill zawsze chadzała do zoo, głównie patrzeć na ludzi, a mniej na zwierzęta. Wszedłem do mieszkania i cisnąłem w korytarzu torbę podróżną. Wlazłem do kuchni i wziąłem butelkę schłodzonego chablis. Klin mi się przyda — pomyślałem. Włączyłem telewizor, akurat kiedy kończyły się napisy po projekcji „Tak toczy się światek”. Nalałem sobie wina i pogwizdując pod nosem poszedłem do sypialni. — Chryste Panie! — szepnąłem i wypuściłem z dłoni szklankę z winem. Leżała na łóżku nago. Nie uśmiechała się, ale prowokacyjnie rozchyliła uda. Skórę miała szarawoniebieską, jakby tłustą w dotyku, ale nie zgniłą, włosy wyszczotkowane, usta umalowane na czerwono oraz purpurowy makijaż na powiekach. — Jill — wykrztusiłem. Przez ułamek sekundy myślałem, że straciłem rozum. — Użyłam zapasowego klucza, który leżał w szczelinie plinty — powiedziała. Głos miała ochrypły, bo samochód strzaskał jej klatkę piersiową. Przecież widziałem, jak przelatywała nad dachem taksówki. Widziałem, jak spadała na ziemię. — Wypowiedziałaś słowa — odezwałem się tępo. — Wypowiedziałaś słowa. Potrząsnęła głową. Ale pamiętałem, że kiedy spała, recytowałem dziecięcą wyliczankę: „Umieranie, zgon i śmierć — zawsze, zawsze później”. Wyciągnęła sztywno ramiona. Palce jednej dłoni miała mocno wykręcone, jak połamane. — Kochaj się ze mną — szepnęła. — Proszę, kochaj się ze mną. Odwróciłem się i ruszyłem prosto do kuchni. Wyciągałem szufladę za szufladą, ale nie znalazłem żadnego noża. Musiała je dobrze ukryć albo wyrzucić. Odwróciłem się i ujrzałem, że stoi w progu sypialni. Tym razem się uśmiechała. — Kochaj się ze mną — powtórzyła.