Paweł Tomaszewski DRALNIA - Dobrze, skoro pan tak nalega - powiedział wreszcie - niech pan już włączy ten swój magnetofon. Mnie, prawdę mówiąc, jest zupełnie obojętne jak pan to sobie zanotuje czy nagra i co pan z tym później zrobi. To już nie mój kłopot. Moje kłopoty skończyły się parę miesięcy temu. Po prostu przestałem reagować. l dlatego też między innymi nie chciałem o tym mówić. Po co? - Tak, w pewnym sensie ma pan rację: poddałem się. Ale ja nie wstydzę się tego słowa, bo znaczy ono dla mnie tylko tyle, że musiałem jakoś uodpornić się, przystosować, nauczyć dalej żyć ze świadomością tego, co się stało. Wszystko wskazuje na to, że chcąc ocalić siebie, nie miałem innego wyjścia. -Tylko niech pan nie myśli, redaktorze, że przyszło mi to łatwo. O, nie! Nie było to wcale takie proste. Może mi pan wierzyć, albo nie. Nie zamierzam pana przekonywać, gdyż nie miałoby to żadnego sensu. To trzeba było przeżyć! -Tak, męczyłem się. W końcu doszło do tego, że nie byłem już pewien, czy wszystko to zdarzyło się naprawdę, czy też jest tylko wymysłem mojej chorej wyobraźni. Oczywiście i jedno, i drugie wydawało mi się straszne, ponieważ —myślałem sobie-jeżeli nawet jestem jeszcze normalny, to rychło i tak znajdę się w jakimś domu bez klamek, więc—czy tak, czy tak... No, ale jak pan widzi, człowiek dużo może wytrzymać. To wyjątkowo odporne stworzenie, tylko czy bez względu na to, co go spotkało, zawsze do końca pozostanie człowiekiem? - Ano, właśnie... Życie zmusza nas do wielu przewartościowań - często wbrew naszej naturze, sumieniu, poglądom, za które jeszcze nie tak dawno temu gotowi byliśmy walczyć do ostatka, l, wie pan, najgorsze, że przed tym bardzo trudno się obronić, gdyż w zasadzie nigdy nie możemy mieć absolutnej pewności, że oto właśnie nadszedł już ten moment, kiedy należy katego- rycznie powiedzieć: NIE. Mimo wszystko chcemy szukać kompromisu. Do samego końca łudzimy się, że to się przecież samo jakoś ułoży, że mogło być gorzej, że może nas to nie dotyczy, że inni też chcą dobrze, tylko - być może - nie potrafiliśmy się dotąd dogadać... Tymczasem zwykle, kiedy tak myślimy, jest już za późno na nasz sprzeciw, przegapiliśmy właściwy moment, da-liśmy się wciągnąć w taką grę, której wynik z góry jest przesądzony, bo to za-częło się dużo, dużo wcześniej... ... mieszkałem wtedy w N. Od dwóch lat byłem żonaty, miałem dobrą pracę w banku, niewielkie, ale własne mieszkanie w centrum oraz wszelkie szanse na długie lata spokojnego, szczęśliwego życia. Śmiało mogę powiedzieć, że nie wyróżniałem się niczym szczególnym. Jak większość ludzi w moim wie-ku, lubiłem kino, dobrą książkę, nie stroniłem od wesołego towarzystwa, sta-rałem się uprawiać sporty; chociaż nie bardzo mi to wychodziło. Ceniłem swoją pracę, kochałem żonę. Z pewnością na swój sposób byłem ambitny. Chciałem więcej zarabiać, zająć wyższe stanowisko, jednak zawsze, już od samego dzieciństwa starałem się dopasowywać marzenia do możliwości i nie żądać od życia tego, co by mnie przerastało. Polityką nie interesowałem się, a jeżeli już - to tylko w takim stopniu, w ja- kim czyni to każdy prawie przeciętny obywatel naszego przeciętnie zamoż-nego kraju. Naturalnie, czytałem codzienną prasę, oglądałem telewizje, słu- chałem rano radia - robiłem to jednak bardziej z przyzwyczajenia niż wew- nętrznej potrzeby. Nieraz z kolegami z banku komentowaliśmy wspólnie ta-kie, czy inne decyzje, albo też wymienialiśmy uwagi na temat jakiegoś waż-- nego wydarzenia politycznego - prawie zawsze w podobnej formie, w jakiej opowiada się przeczytaną książkę lub obejrzany ostatnio film, czyli - bez viększego osobistego zaangażowania. Atakowani co dnia tysiącami rozma- itych informacji, nie potrafiliśmy dokonywać właściwej ich selekcji i wyławiać tego, co naprawdę ważne. Z równym dystansem podchodziliśmy więc do wiadomości o kolejnym pojawieniu się UFO, jak i - o wybuchu jakiejś nowej lokalnej wojny na drugiej półkuli. Po prostu i jedno, i drugie tak było odległe od problemów, którymi żyliśmy na co dzień, że nie robiło to już na nas żadne-GO prawie wrażenia. Aż wstyd przyznać, że bardziej przejmowaliśmy się kil-kuprocentową podwyżką cen alkoholu czy papierosów, niż tym, że znów gdzieś zginęły w walkach tysiące osób. Trudno było zresztą nieraz wywnios-kować, kto i przeciw komu tam walczy oraz o co chodzi każdej ze stron. Pochłonięci swoimi przyziemnymi sprawami, nie mieliśmy kiedy się nad tym głębiej zastanawiać. Do, szesnastej nasz czas należał do pracodawcy, który starał się - rzecz jasna, nie zawsze skutecznie - by byt to czas efektywnie przepracowany. Potem trzeba było zjeść obiad, zrobić jakieś zakupy, pomóc żonie w sprzątaniu mieszkania, spotkać się ze znajomymi, pójść do kina, do teatru... Program każdego niemal dnia byt tak napięty, że z trudem udawało się zrealizować go w całości. Podświadomie wierzyliśmy, że żyć pełnię życia, to żyć szybko, intensywnie, więc pośpiech był naszym nieodłącznym towarzyszem, także wtedy, gdy można było nie śpieszyć się wcale. Zupełnie jakby ktoś nas tak zaprogramował, a my, z fałszywym poczuciem prawdziwej wolności i swobody wyboru, wykonywalibyśmy posłusznie wszy-stkie jego polecenia, na dodatek przyjmując je za swoje własne decyzje. Mówię o tym tak długo i dokładnie dlatego, że właśnie owego dnia, kiedy TO się zaczęło, zrozumiałem, jak mało zależy od mojej woli i w jak niewielkim stopniu moje decyzje są naprawdę moje. Nie. Źle powiedziałem: ja się tego wtedy dopiero zaczynałem domyślać. W pełni zrozumiałem to znacznie później, ale w niczym nie zmienia to przecież faktu, że właśnie ów dzień był w moim życiu przełomowy. Oczywiście nie spodziewałem się niczego. To przyszło nagle, jak grom z jasnego nieba. Nie potrafiłem, a chyba nawet i nie mogłem przewidzieć zbliżającej się katastrofy. Później myślałem nieraz, że gdybym w porę wycofał się... Ale skąd rniałem wiedzieć, do czego to doprowadzi? Przecież na początku nie było w tym niczego, co mogło wzbudzić moje podejrzenia. Około południa rozbolała mnie głowa. Zdarzało się to od czasu do czasu, jak zwykłe więc połknąłem dwie tabletki przeciwbólowe i spokojnie czekałem aż zaczną działać. Odłożyłem wykazy kont, które przeglądałem, oparłem się o ścianę, zamknąłem oczy... Ale ból wcale nie ustępował. Wprost przeciwnie, stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Może byt to pierwszy sygnał ostrzegawczy? Nie wiem. Jedyne, co mi wtedy przychodziło do głowy, to obawa, że dłużej nie wytrzymam. Nie skarżyłem się, ale ten ból było chyba widać, bo nasz szef, zawsze pilnujący, byśmy ani o minutę za wcześnie nie skończyli pracy, tym razem sam zaproponował mi, żebym natychmiast poszedł do lekarza i dziś już nie pokazywał się w banku. Nie musiał mi tego powtarzać. Skwapliwie skorzystałem z propozycji, choć przyznam szczerze - akurat wtedy wolałbym już raczej zostać po godzinach niż dłużej znosić ten cholerny ból. Do lekarza jednak nie poszedłem. Nigdy nie lubiłem lekarzy i potrafiłem na poczekaniu znaleźć tysiące powodów, by ich nie odwiedzać, nawet jeśli wiedziałem, że to wręcz konieczne, więc i wtedy, natychmiast po wyjściu na ulicę, udało mi się siebie przekonać, że na świeżym powietrzu samo mi przejdzie. W pierwszej chwili zamierzałem pójść wolno w kierunku domu, potem po-łożyć się, odpocząć, ale - nie pamiętam już teraz dlaczego - ruszyłem w przeciwną stronę. Po pewnym czasie z zadowoleniem stwierdziłem, że zbliżam się do jakiegoś parku. Usiadłem na pierwszej napotkanej ławce, znów zamknąłem oczy i - musiałem chyba się zdrzemnąć, bo kiedy je otworzyłem, mój zegarek wskazywał piętnaście po trzeciej. Ostrożnie dotknąłem prawą ręką skroni, przetarłem zdrętwiały kark... Można już było wytrzymać. Raz jeszcze spojrzałem na zegarek. Do banku nie musiałem wracać. Do domu też w zasadzie nie było po co iść o tej porze, skoro poczułem się lepiej. Anna miała przyjechać dopiero późnym wieczorem, gdyż wybrała się w odwiedziny do matki, która mieszkała na dalekim przedmieściu. Co prawda, w telewizji zapowiadali transmisję z meczu o puchar świata, ale było jeszcze sporo czasu. Poza tym w parku było tak pięknie... Kilkanaście metrów od ławki, na której siedziałem, znajdował się staw. Pływały po nim łabędzie i chyba dzikie kaczki. Orzeźwiający wiaterek poruszał nie w pełni jeszcze rozwiniętymi listkami na okolicznych drzewach. Z zarośli dobiegał co chwila zdumiewający swą różnorodnością świergot ptaków, któ- rego można było słuchać jak najwspanialszej muzyki. Odpoczywałem. Wkrótce zauważyłem, że alejką obok stawu spaceruje dwoje bardzo młodych ludzi. Szli wolno, przytulając się do siebie i całując co parę metrów. Obserwowałem ich niby obojętnie, a jednak z coraz bardziej zaciskającymi się zębami. Byli młodzi, szczęśliwi... Nie, to nawet nie o to chodziło, bo i ja byłem przecież młody i na swój sposób szczęśliwy. Miałem właściwie wszystko, co w potocznej opinii potrzebne było do szczęścia, a przede wszystkim miałem kochającą żonę, z którą było mi dobrze i jeżeli czegoś w naszym wspólnym życiu jeszcze brakowało, to chyba tylko dziecka. Skąd więc wzięło się nagle owo poczucie zazdrości, gdy patrzyłem na tę parę zakochanych? Nie bardzo potrafiłem to sobie wytłumaczyć. Zresztą wó-wczas nie zastanawiałem się nad tym, nie myślałem tak, jak myślę teraz. Czułem tylko podświadomie, że ich szczęście, którego mogłem się zaledwie domyślać, jest jakby lepsze, pełniejsze, prawdziwsze od mojego. Zaczęły mi się przypominać nasze z Anną spacery/nasze długie rozmowy, pierwsze pocałunki, wieczorne rozstania, po których długo nie mogłem zasnąć, marząc o tym, jak następnego dnia znów będzie nam razem dobrze. Widziałem nas trzymających się za ręce, beztroskich, roześmianych, to znów spokojnych i zamyślonych, drżących z podniecenia, którego zaspokoić do końca nie mieliśmy jeszcze odwagi. Widziałem to tak, jakby zdarzyło się zaledwie wczoraj, a jednocześnie- sto lat temu. Boże, pomyślałem, jak dawno nie byliśmy z Anną w parku na spacerze? Czyżbyśmy nie byli już do tego zdolni? Całe moje ciało przeszedł niespodziewany dreszcz. Wstałem z ławki i wolno ruszyłem przed siebie, nie zastanawiając się zupełnie dokąd idę. Wkrótce park zaczął rzednąć, ustępując miejsca ogrodom, w których zakwitały pierwsze wiosenne kwiaty i miejscami było już całkiem zielono. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach, dobrze znany mi z dzieciństwa spędzonego w małym miasteczku, wśród takich właśnie ogrodów i uliczek, wśród małych sklepików i wozów konnych, niepozornych drewnianych domków, przed które - pamiętam jak dziś - o tej mniej więcej, popołudniowej porze wychodziły nasze matki i babki pogadać o swoich sprawach, albo pożyczyć jedna od drugiej dwa jajka czy szklankę cukru. Był to zapach wiosny, zapomniany przez lata, bo wyparty niegdyś z mego życia i pamięci przez ostrą woń spalin, papierosowego dymu i wyziewów z licznych w N. fabryk. l oto znów mogłem go chłonąć, przeniesiony dzięki temu jakby w inny świat i inną epokę. Działał na mnie niczym narkotyk osłabiający wolę i poczucie rzeczywistości. Wąskie uliczki, na których z rzadka można było dostrzec stojący samochód, czy przemykającą gdzieś w oddali ludzką postać, podobne były do siebie jak krople wody. Wydawały mi się znajome i bliskie, gdyż przypominały te, po których biegałem jako maty chłopak, jednak klucząc po nich, pogrążony we wspomnieniach, szybko straciłem orientację i kiedy wreszcie postanowiłem wracać, bo zaczęło się robić chłodno, a w żołądku burczało mi już z gło- du, zupełnie nie wiedziałem, w którą stronę powinienem pójść, by odnaleźć drogę do centrum. To dziwne, pomyślałem, że wcale nie znam tej dzielnicy i nigdy dotąd tu nie byłem. Biorąc pod uwagę, iż przyszedłem piechotą, do centrum musiało nie być zbyt daleko, dlaczego jednak, u licha, w którą stronę bym nie poszedł - ani śladu przystanku autobusowego czy postoju taksówek? Przyśpieszyłem kroku, skręcając na wyczucie z jednej uliczki w drugą, raz w lewo, raz w prawo. Starałem się iść tą samą drogą, którą, jak mi się wyda wało, dostałem się do tego osobliwego labiryntu, ale jego końca wciąż nie było widać, zaś nazwy ulic absolutnie nic mi nie mówiły. Co dziwniejsze, od pewnego czasu okolica sprawiała wrażenie wymarłej. Nie było nigdzie żywej duszy. l wtedy właśnie zobaczyłem ten dom: biały, parterowy, bez okien od frontu. W odróżnieniu od wszystkich innych w całej chyba dzielnicy, schowanych w głębi ogrodów za zasłoną drzew i krzewów, stał przy tej samej ulicy. To od razu zwróciło moją uwagę. Podszedłem bliżej. Obok niepozornych, drewnianych drzwi na gładkiej ścianie, którą czuć jeszcze było zaprawą murarską, widniała niewielka tabliczka z napisem: DRALNIA. A to dopiero! - zaśmiałem się półgłosem sam do siebie. Żeby tak się pomy-ić... No, ale przynajmniej będzie kogo zapytać o drogę, jeżeli jeszcze jest otwarte. Niewiele myśląc, nacisnąłem klamkę. To, co zobaczyłem po przekroczeniu progu, w niczym nie przypominało vnętrza typowego zakładu usługowego. Dosyć obszerny hall, boazerie po sam sufit, łagodne światło, sączące się z niewidocznych, lamp, dywan na po- dłodze... Stanąłem jak wryty. Coś tu nie tak, przemknęło mi przez myśl. Gdzie ja wszedłem? Jeżeli na tablicy jest błąd w napisie, to daj nam Boże więcej takich punktów usługowych, bo te, które znam... Ech, lepiej nie mówić. Ale jeżeli nie ma żadnej pomyłki lub też ktoś pomylił się celowo, to... To jedno do drugiego zupełnie nie pasuje. A może świadczy się tu jakieś całkiem inne usługi? Na przykład te zakazane przez prawo? Ale to chyba nie jest... - Dzień dobry panu - usłyszałem nagle kobiecy głos, dobiegający z drugiego końca hallu. Podniosłem oczy - stała tam młoda dziewczyna. Z daleka już było widać, że jest bardzo ładna i doskonale zgrabna. Jej strój - niewątpliwie kompletny i elegancki, choć stosunkowo skąpy,a przy tym uwydatniający uroki kobiecego ciała - zdawał się potwierdzać moje podejrzenia. - Mam przyjemność powitać pana w naszych skromnych progach - powie-działa, zbliżając się do mnie z zalotnym uśmiechem na twarzy. - Dzień dobry. Ja tylko... pani wybaczy, ale... - bąkałem jak uczniak przyłapany w miejscu przeznaczonym wyłącznie dla dorosłych -... przechodziłem tędy i... - Pan pierwszy raz? Nic nie szkodzi. - Ja chciałbym tylko zapytać... - Ależ oczywiście - nie pozwoliła mi dokończyć. - Po to właśnie jestem, by zaspokoić pańską ciekawość. Nasza placówka czynna Jest od niedawna, więc trudno się dziwić... Ale nie będziemy przecież rozmawiać na stojąco. Mamy tu małą kawiarenkę dla naszych gości. Usiądziemy tam sobie wygodnie... Proszę, proszę dalej. Ja poprowadzę. Musiała być całkiem pewna tego, co zrobię, gdyż znikając w ciemnym przejściu, które dopiero teraz zauważyłem, nie obejrzała się nawet, czy za nią idę. Znała, widać, dobrze siłę sugestii i umiała ją wykorzystać, choć przecież mało brakowało, bym odwrócił się na pięcie i wybiegł na ulicę. To był mój pierwszy odruch, kiedy znów na moment zostałem w hallu sam. Po chwili wahania pomyślałem jednak, że skoro już tu trafiłem, warto by przy okazji... l to trzeba kiedyś poznać, więc - raz kozie śmierć. Kawiarenka istotnie była mała - cztery, najwyżej pięć stolików otoczonych klubowymi fotelami, chyba jakaś szafka... Niewiele więcej. Gdzieś z oddali, jakby zza ściany dobiegała cicha i spokojna muzyka, co w połączeniu z panującym wewnątrz półmrokiem stwarzało swoisty nastrój intymności - zwłaszcza że byliśmy tylko we dwoje. Siadając, próbowałem wyobrazić sobie dalszy bieg wypadków. Samokry-tycznie muszę przyznać, iż była to wizja dosyć podniecająca, jakkolwiek wiedziałem, że nie będzie mi wolno posunąć się za daleko, Wszystko było zbyt tajemnicze, by nie powiedzieć wprost - podejrzane. Zresztą gdyby nawet tak nie było... - A może ma pan ochotę na kieliszek koniaku? -zapytała dziewczyna, wychylając głowę z drugiego pomieszczenia, gdzie poszła, aby zaparzyć kawę, którą z przyjemnością zgodziłem się wypić. - Nie, nie. Dziękuję. l tak już niepotrzebnie narobiłem pani kłopotu. - Ależ skąd? Jaki tam kłopot - zaoponowała, pojawiwszy się z tacą w ręku, na której stały dwie filiżanki i - chociaż podziękowałem -dwa kieliszki koniaku. Dziewczyna zestawiła je zręcznie na stolik, po czym usiadła z drugiej jego strony. Milczała. W kieszeni marynarki odnalazłem pudełko papierosów, wyjąłem je, otworzyłem i podsunąłem dziewczynie. Odmówiła skinieniem głowy. Zapaliłem więc sam, głęboko zaciągając się słodkawym dymem, Celebrowałem tę czynność wyjątkowo długo, żeby zyskać na czasie. Sytuacja stawała się bowiem dla mnie coraz bardziej kłopotliwa. Ostentacyjne milczenie dziewczyny świadczyło wyraźnie, że czeka na jakieś moje pytanie, ja zaś zupełnie nie wiedziałem jak zacząć, by nie zdradzić swym zachowaniem, iż zaszło nieporozumienie, a jednocześnie, by wszystko wyglądało jak najbardziej naturalnie. Niestety, umiejętność zawierania znajomości nie była moją mocną stroną. Pozostawało zatem również milczeć. Z pewnością nie robiło to dobrego wrażenia, ale przynajmniej było bezpieczne. Na szczęście dziewczyna sama po chwili przystąpiła do rzeczy: - Proponuję, abyśmy na początek wyjaśnili podstawową sprawę - powiedziała, uśmiechając się ze zrozumieniem dla mojej nieśmiałości. - Otóż nasza dralnia, jak wskazuje zresztą sama nazwa, zajmuje się darciem, czy też mówiąc ogólnie-niszczeniem. - Niszczeniem? - nie potrafiłem ukryć zdumienia. -Tak. Nie przesłyszał się pan - niszczeniem. - Nie rozumiem. - Ja wiem, że w pierwszej chwili wyglądać to może dziwnie, a nawet śmiesznie, ale proszę się nie śmiać, gdyż wbrew pozorom sprawa jest poważna i nie należy jej lekceważyć. - Oczywiście - powiedziałem najpoważniej, jak tylko umiałem, choć nie brzmiało to, zdaje się, całkiem przekonywająco. - Zdaję też sobie sprawę, że nazwa nie jest istotnie najlepsza, ale, przyzna pan, ma dwie zasadnicze zalety: jest krótka i prosta. - To się zgadza. - Myśli pan, że lepiej byłoby na przykład: Państwowe Przedsiębiorstwo Zastępczego Niszczenia Nieruchomości i Przedmiotów Codziennego Użytku? Chyba nie. A trzeba panu wiedzieć, że niszczymy w zasadzie wszystko: drobiazgi osobiste, książki, ubrania, meble, rowery, samochody, budynki mieszkalne, a nawet - proszę to potraktować jako swego rodzaju ciekawostkę - zajmujemy się tak zwanym kancerowaniem znaczków pocztowych, co wymaga przecież wielkiej precyzji. Jak więc pan widzi, zakres naszej działalności jest bardzo szeroki. Przyznam, że sami nie znamy jeszcze wszystkich naszych możliwości, gdyż kto wie, z jakimi zleceniami przyjdzie nam się jeszcze spotkać. - Tak, pomysłowość ludzka nie zna granic - zauważyłem ironicznie. - A potwierdzenia tej starej prawdy nie trzeba wcale daleko szukać. - Myślę, że pan mnie źle zrozumiał - odparła urażona. - Tu naprawdę chodzi o poważne sprawy. Zresztą już sam fakt powołania do życia naszej placówki potwierdza niezbicie, że tak właśnie jest. - Różne są sposoby wyłudzania od ludzi pieniędzy... - Proszę pana, powstanie dralni podyktowane zostało obecnymi warunkami życia, a także, czy też może raczej przede wszystkim perspektywą tego, co czeka nas w najbliższej przyszłości, Z pewnością teraz da się jeszcze ja- koś wytrzymać bez naszych usług, ale za kilka czy kilkanaście lat... Dotychczas zawsze było tak, że najpierw rodziły się potrzeby określonej działalności usługowej, a dopiero później instytucje, które te potrzeby zaspokajają. Gdyby ludzie chodzili bez butów, nie byłoby szewców. Skoro jednak potrzebne były buty, ktoś musiał je robić, a potem naprawiać. Na początku każdy sam sobie robił jakieś prymitywne obuwie, z czasem jednak musiało dojść do specjalizacji, czyli wykształcenia zawodu szewca. Szewc otwierał warsztat i... l tak ze wszystkim działo się przez całe wieki. Teraz jednak ów naturalny proces coraz bardziej kłóci się z realiami życia, dlatego nadeszła pora, by odwrócić kolejność rzeczy i dzięki temu móc skuteczniej kształtować świat, w którym żyjemy. Taka jest prawda. - To zależy jak się na to patrzy - powiedziałem wymijająco, bo nie mogłem wprost pojąć, jak można mówić takie bzdury. To chyba jakaś wariatka, myślałem. Nienormalna albo też... służy to określonemu celowi. Na przykład, żeby mnie... - Może nie wyraziłam się dosyć jasno - kontynuowała tymczasem dziewczyna. - Powiem więc to samo inaczej: do powołania dralni zmusiła nas troska o zdrowie i bezpieczeństwo członków naszego społeczeństwa. - Zdaje się, że ktoś już się tym zajmuje... - Ma pan rację. Jest służba zdrowia, wojsko, policja, straż pożarna i wiele innych instytucji, ale-jak już powiedziałam-to, co wystarczało wczoraj, nie wystarcza dzisiaj, a tym bardziej nie będzie wystarczać jutro. Przyświecająca nam idea nie jest zresztą nowa. Mogłabym to wykazać na wielu przykładach z historii. Nowy i nieznany jest jedynie sposób jej urzeczywistnienia, adekwatny do zaistniałej sytuacji, czego jednym z pierwszych przejawów jest właśnie powołanie dralni. Wkrótce żaden rozsądnie myślący człowiek nie będzie z tego powodu okazywał zdziwienia, gdyż zrozumie, że nie było po prostu innego wyjścia. Pan zaś poczuje się być może dumny, że został naszym klientem niemal od pierwszych dni. - Pani pewność siebie jest urzekająca. Nie sądzę jednak, abym kiedykolwiek miał być zadowolony z tego, że za moje własne pieniądze ktoś zniszczy mi mieszkanie. - Nikt nie zamierza robić tego wbrew pańskiej woli. - Przypuszcza więc pani, że sam o to poproszę? - Niewykluczone, że tak właśnie będzie. Ale nie to jest najważniejsze. Chciałabym, żeby dobrze zrozumiał pan istotę problemu, do tego przykład z mieszkaniem nie najlepiej się nadaje. Weźmy zatem inny. Proszę sobie wy- obrazić gromadkę dzieci wspinających się na drzewa, przechodzących przez plot, bawiących się w Indian, poszukiwanie skarbów, czy coś takiego. Na pewno pamięta pan to z własnego dzieciństwa. - Powiedzmy. - Nie ma się czego wstydzić. To przecież normalne. Ale normalne jest, niestety, również i to, że właśnie w czasie takich zabaw najłatwiej o nieszczęśliwy wypadek. Dzieci, jak to dzieci, na ogół nie zdają sobie jeszcze sprawy z grożącego im niemal na każdym kroku niebezpieczeństwa. A przecież wy- starczy chwila nieuwagi, jeden niewłaściwy krok, jakaś sucha gałąź, wystający z płotu drut, nie ogrodzony wykop w ciemnej ulicy... Otóż, aby zapobiec takim chociażby wypadkom, wystarczy przyprowadzić dziecko do dralni. Spędzi ono u nas bezpiecznie czas w warunkach symulacji wymienionych czy innych jakichś zabaw, my zaś w odpowiedni sposób stworzymy pozory, że zabawa była autentyczna. Może to być na przykład pobrudzona i rozdarta koszulka, przetarte spodenki, itp. - Ale po co? - Oczywiście, można tego nie robić, ale tak, jak trudno pozbawiać dzieci przyjemności zabawy w Indian, czy chodzenia po drzewach, tak samo nie należy pozbawiać ich rodziców wszystkich następstw i konsekwencji - rzecz jasna, pod warunkiem, że dziecku nic złego się nie stanie. To już nie tylko chodzi o przywiązanie do tradycji, choć i to mamy na względzie, ale - o zachowanie pewnych określonych relacji międzypokoleniowych, co jest ogromnie ważne z psychologicznego punktu widzenia i dla dzieci, i dla rodziców, czy ich opiekunów. Wieloletnie badania naukowe potwierdziły to niezbicie. Taka jest prawda. Wszystko w zasadzie pozostaje bez zmian: dzieci się bawią, brudzą, niszczą ubrania, przeżywają emocje, rodzice trochę się niepokoją, mają co prać i naprawiać... Utrzymany zostaje wysoki poziom zbytu towarów na rynku, co daje możliwość dużego zatrudnienia, a nawet stworzenia nowych miejsc pracy... Pan rozumie? Nie ma tylko jednego elementu-niebezpieczeństwa. - Innymi słowy, zamiast ulegać wypadkom drogowym, lepiej raz na kiedyś oddać samochód do dralni, czy tak? - Dokładnie tak, jak pan powiedział - ucieszyła się, - Widzę, że powoli zaczynamy się rozumieć. - Niestety. Nie mam zresztą samochodu. Ale gdybym go kupował, to chyba po to, żeby nim jeździć, a nie trzymać w garażu i pozwalać go niszczyć od czasu do czasu? To przecież logiczne! -Tak, tylko że pan patrzy na to wyłącznie pod kątem własnych korzyści, zapominając zupełnie, że jest także członkiem społeczeństwa, które - jako całość - kieruje się trochę innymi kryteriami. A interes społeczny, interes ogółu zawsze musi być stawiany wyżej od interesu jednostki. - Ale co to ma do rzeczy?! Poza tym zawsze mi się wydawało, że na całym świecie dąży się do budowania wygodniejszych i bezpieczniejszych pojazdów, bezkolizyjnych skrzyżowań, podziemnych przejść... do stworzenia takich warunków, w których prawdopodobieństwo kolizji byłoby jak najmniejsze. Czy nie mam racji? - Pozornie pan ma, ale - powtarzam - tylko pozornie. Tak, dotychczas wszystkie wysiłki konstruktorów szły rzeczywiście w tym właśnie kierunku. Przyzna pan jednak, że mimo to rezultaty nadal dalekie są od oczekiwań. Ilość wypadków drogowych wcale nie zmalała. Wprost przeciwnie-statysty-ki dowodzą niezbicie, że stale rośnie. Taka jest prawda. W tej sytuacji należało więc zacząć poszukiwania innych rozwiązań, l myśmy takie rozwiązanie zaproponowali. Nie wzbudza ono, rzecz Jasna, powszechnego entuzjazmu i zawsze chyba mieć będzie zagorzałych przeciwników, zwłaszcza w krajach, gdzie wszechpotężną siłą jest pieniądz, a życie ludzkie matą ma wartość, ale - niech mi pan wierzy -już wkrótce samo życie potwierdzi słuszność naszego stanowiska. - Nie wiem, kogo pani reprezentuje i w czyim imieniu przemawia. Nieważne. Sądzę jednak, że wszystko to nie ma sensu. Co mi dadzą na przykład wasze usługi, skoro i tak muszę korzystać z komunikacji miejskiej, kolejowej, lotniczej? Ludzie przecież muszą podróżować... - l tu dotknął pan sedna sprawy: otóż ludzie wcale nie muszą, a jedynie chcą podróżować. Taka jest prawda. No, może dzisiaj, jak w każdym okresie przejściowym, niektórzy rzeczywiście musząJeszcze przenosić się z miejsca na miejsce, gdyż wymaga tego interes ogólnospołeczny, ale jutro...Musimy być na to przygotowani. Dam panu zresztą prosty przykład. Olbrzymi budynek, w którym znajduje się wszystko, co potrzebne do życia człowiekowi: mieszkanie, sklepy, punkty usługowe, gastronomia, przychodnie lekarskie i szpitale, dralnia, kina, teatry, baseny, boiska.:.. wszystko. Budynek ten jest miejscem pracy każdego z jego mieszkańców, którzy zostali tak dobrani, aby nikt nie pozostał bez zajęcia. Proszę pomyśleć, o ile to wygodniejsze, prostsze i bezpieczniejsze od dotychczasowego modelu życia. Wszystko na miejscu, na wyciągnięcie ręki. - Gdzie tu w takim razie miejsce na samochód? - Proszę pana, nie można przecież nikomu zabronić posiadania samochodu. Chęć posiadania jest w człowieku bardzo silna i nie wolno nam tego pomijać. Ale czy to znaczy, że mieszkaniec budynku, który uległ własnej słabości i kupił sobie wymarzony samochód, musi narażać się na niebezpieczeństwo jeżdżąc nim po mieście? Chyba nie, tym bardziej, że powodując wypadek, dezorganizuje życie sobie i innym ludziom. - Przerwijmy tę dyskusję. Przepraszam, ale pani pomysły przypominają mi literaturę fantastyczno-naukową i to dosyć kiepską. - Pan się myli. Takie budynki już na świecie istnieję od kilkunastu lat. Oczywiście, na razie jest ich mato. Nie rozwiązano też jeszcze wszystkich problemów technicznych, związanych z procesami produkcyjnymi i pełną automatyzacją transportu, ale jest to już tylko kwestia czasu. Nie ma więc na co czekać, udając, że o niczym nie wiemy. Należy powoli przyzwyczajać społeczeństwo do tego, co nowe, a zarazem nieuniknione. Już teraz trzeba zacząć łagodzić ujemne skutki skoku jakościowego, który zupełnie odmieni ludzkie życie czyniąc je w przyszłości naprawdę szczęśliwym. - Ależ to są brednie! - nie wytrzymałem nerwowo, zamierzając podnieść się i wyjść. - Szczęście? Jak szczury w klatkach i - szczęście? Gdyby pani myślała jak człowiek... Urwałem nagle, gdyż poczułem, że może lepiej nie kończyć tego zdania. Oczy dziewczyny były zupełnie nieruchome. Nie mrugała powiekami, nie poruszała się - a nawet odniosłem wrażenie - przestała oddychać. Zrobiło mi się duszno. Nie miałem siły ani odwagi wstać. Zapaliłem papierosa. Drżącą ręką podniosłem do ust nietknięty dotąd koniak i... odetchnąłem z ulgą. - Niepotrzebnie pan się unosi - powiedziała spokojnie dziewczyna, sięgając również po kieliszek. - Przecież nasza rozmowa do niczego pana nie zobowiązuje. - Mam nadzieję. - Może pan być absolutnie pewny. Zaznaczyłam to już zresztą, na samym początku, więc jeśli ma pan jakieś obawy... - Przyznam szczerze, że spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Nie byłem przygotowany na... taką rozmowę..Nie chciałbym pani urazić... - Jest pan chyba przewrażliwiony. Reaguje pan emocjonalnie nie dokonując wcale głębszej analizy całokształtu zjawiska. Rozumiem, że brak też panu odpowiedniego przygotowania, ale gdyby tylko na podstawie tego, co już powiedziałam, zastanowił się pan dobrze... - Ależ tu nie ma nad czym się zastanawiać. Przecież na zdrowy rozum... To jest nie do przyjęcia! Uważa pani, że można spędzić całe życie, nie opusz-czając domu? A szkoła, wycieczki, turystyką, kontakty z rodziną, znajomi?... - Wie pan, trudno jeszcze w tej chwili przesądzać, że będzie dokładnie tak, a nie inaczej. Dużo problemów ciągle czeka na swoje rozwiązanie. Niektórych być może jeszcze w pełni nie potrafimy dostrzec, Na pewno jednak nasze życie nie będzie wyglądać tak, jak dawniej. Bardzo zaawansowane są na przykład eksperymenty z przekazywaniem wiedzy do mózgu człowieka wprost z komputera. Być może taki komputer będzie pełnił kiedyś rolę elektronicznego nauczyciela w szkole? Czy pan sobie wyobraża, jak wielkie może to mieć znaczenie? Zresztą po co wybiegać tak daleko. Już dziś dysponujemy przecież magnetowidami, wideotelefonami... Proszę sobie tylko uz-mysłowić, jak wiele spraw można załatwić, korzystając ze zwykłego telefonu, i w ogóle nie ruszając się z domu. Na co dzień nie dostrzegamy tego, nie widzimy w szerszej skali... - W porządku. Ale myślę, że nic nie zastąpi prawdziwej szkoły z klasami i żywym nauczycielem. - Cóż, przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, ale i przyzwyczajenia ulegają przecież przeobrażeniom. Pan uczył się zapewne w szkole dawnego typu i dlatego uważa to za normalne. Pańskie dzieci mogą traktować taką szkołę jako przeżytek i dziwić się, jak można było w niej w ogóle nauczyć się czegoś. Taka jest prawda. Ale to widać dopiero z perspektywy czasu. Ważne jest, abyśmy umieli to sobie uzmysłowić. Ludzie nieraz są bardzo dziwni i niekonsekwentni w tym, co robią i mówią. Chcą na przykład żyć coraz wygodniej, coraz łatwiej nakręcać sprężynę postępu technicznego do granic wytrzymałości, a jednocześnie wyrażają zdziwienie, że szlag trafił tak zwane środowisko naturalne, a przede wszystkim - ich samych. Chcieliby w niedzielę latać w kosmos, a przez cały tydzień żyć niemal jak ich jaskiniowi przodkowie. Chcieliby wydrzeć naturze wszystko, nie dokonując przy tym ża-dnych wyrzeczeń. A to nie jest tak. Oczywiście ja rozumiem ludzką tęsknotę za tym, co stare i - w ich mniemaniu - piękne. Ale przecież nie można negować postępu technicznego, rozwoju cywilizacji. Nie można dostrzegać tylko jednej strony medalu, udając, że drugiej w ogóle nie ma. Spójrzmy wreszcie prawdzie w oczy. Wie pan, te hasła powrotu do natury, te protesty przeciwko elektrowniom jądrowym... To przecież dziecinada. Zresztą my nie robimy nic innego, jak właśnie staramy się pomóc ludziom pogodzić z nową rzeczywistością, ułatwić im przejście do nowego, lepszego życia. - I pani naprawdę w to wierzy? - To nie jest sprawa wiary. Ja po prostu wiem. - No tak - powiedziałem zrezygnowany, żałując, że dałem się wciągnąć w tę idiotyczną dyskusję. - A ja myślałem, że będziemy mówić o miłości. - Słucham? - Nie. Nic. Nieważne. Ile płacę za kawę i koniak? - To na koszt firmy, — Dziękuję i do widzenia. - Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. - Nie przypuszczam. - A tak przyjemnie się z panem gawędziło. Na pewno się jeszcze spotkamy. Czuję to. Kobieca intuicja... Gdy wyszedłem na zewnątrz, było już całkiem ciemno. Odruchowo spoj-rzałem na zegarek - wskazywał godzinę piątą, choć musiało być znacznie później. Rozejrzałem się. Kilkanaście metrów dalej, po przeciwnej stronie uli-cy stała taksówka. Zupełnie, jakby na mnie czekała. Niewiele myśląc, wsia-dłem do niej, podałem adres, kierowca uruchomił silnik.... W drodze do domu starałem się zebrać myśli. Przychodziło mi to jednak z wielkim trudem, gdyż wszystko, co przeżyłem tego dnia, wydawało się tak nieprawdopodobne, że z minuty na minutę traciłem poczucie pewności, czy tak było naprawdę, czy też może... Postanowiłem, że póki nie sprawdzę, co się za tym kryje, nikomu nic nie powiem, nawet Annie. Następnego dnia, zaraz po pracy znów wybrałem się do willowej dzielnicy za parkiem. Niestety, nie udało mi się odnaleźć białego, parterowego domu z napisem „DRALNIA" przy wejściu, a nieliczni przechodnie, których o niego pytałem, twierdzili zgodnie, że niczego takiego tu nie ma. Nie dawało mi to spokoju. W parę dni później z planem miasta w ręku obszedłem wszystkie okoliczne uliczki - bez powodzenia. No, stary, powiedziałem sobie wówczas, coś chyba z tobą niedobrze. Może jednak powinieneś wybrać się do jakiegoś lekarza? Ale nie poszedłem. Jak zwykle. Nie miałem odwagi. Było, minęło, próbowałem się uspokoić. Po prostu miałeś zły dzień, ten ból głowy... A może byt to jakiś eksperyment psy- chologiczny? Podobno czasami przeprowadza się takie testy - aranżuje się jakąś niecodzienną sytuację albo też długo i usilnie przekonuje ludzi, że na przykład dwa razy dwa to pięć, i obserwuje z ukrycia ich reakcje. Może więc ktoś zabawił się twoim kosztem? Nie warto zaprzątać sobie głowy głupstwami. Szkoda czasu. A jeśli to początek jakiejś choroby umysłowej, myślałem po chwili. Jeśli takie wizje będą się powtarzać? Co wtedy? Dać się zamknąć? Na jak długo? Na rok, dwa? A może na całe życie? Naprawdę, zacząłem się bać. Były takie chwile, że nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca, ani zająć czymś na długo. Wszystko mnie denerwowało, choć starałem się tego nie okazywać - zwłaszcza w domu. Dopóki Anna nic nie wie, powtarzałem sobie, wszystko będzie jak dawniej. Trudno, musisz to wziąć wyłącznie na siebie. Czas jest najlepszym lekarzem. Jeszcze miesiąc, dwa... Zbliża się pora urlopów... l rzeczywiście, dając się znowu wciągnąć w wir codziennych spraw, przestałem myśleć o dralni tyle, ile myślałem w pierwszych dniach po jej odwiedzeniu. Zaprzestałem też poszukiwań. Powoli godziłem się z myślą, że nie należy do tego wracać, bez względu na to, co się za tym kryło. l tylko nieraz budziłem się w środku nocy zlany zimnym potem, mając jeszcze przed oczyma twarz tamtej dziewczyny. Uśmiechała się szyderczo, mówiąc triumfalnym głosem: „A nie mówiłam, że się jeszcze spotkamy". Innym razem śniło mi się, że mieszkam we wspaniałym domu, ale nie mogę z niego wyjść, bo po prostu nie ma w nim czegoś takiego, jak wyjście. Nawet oknem nie można wydostać się na zewnątrz, bo okna w ogóle się nie otwierają. Jak oszalały biegam po nie kończących się korytarzach, jeżdżę windami z góry na dół i z dołu do góry, walę pięściami w betonowe ściany i pancerne szyby i - nic. To w nocy. A rano znów wszystko było jak zawsze: nasze mieszkanie, krzątająca się w kuchni Anna, otwarte drzwi na balkon i ludzie śpieszący się jak co dnia do pracy. Anna nie domyślała się chyba niczego. Owszem, zauważyła, że jestem trochę inny niż dawniej (jakiś taki nieobecny, mówiła), ale kładła to na karb przemęczenia. Nie robiła mi żadnych wyrzutów, czułem jednak, że ma do mnie cichy żal o tę moją duchową nieobecność. Nie mówiłem więc nic, kiedy coraz częściej wychodziła po południu sama - a to do koleżanki, a to na jakieś zebranie czy szkolenie... Wiedziałem, że w pewnych okresach, gdy ogarniała mnie apatia i przez cały wieczór zamienialiśmy ze sobą ledwo parę zdań, Anna po prostu się nudzi. Była przecież młoda, energiczna, chciała przed urodzeniem dziecka, jak sama mówiła, zakosztować jeszcze życia. Rozumiałem ją i dlatego patrzyłem przez palce na te jej samotne wypady, tak samo zresztą jak i ona na moje, kiedy godzinami włóczyłem się po willowej dzielnicy za parkiem, utrzymując, że właśnie musiałem zostać dłużej w pracy. Krótko mówiąc, byliśmy dla siebie wyrozumiali. N[e zadawaliśmy zbędnych pytań. Przez pewien czas cieszyłem się nawet z tego powodu, gdyż zbytnia dociekliwość Anny zmusiłaby mnie do ciągłego okłamywania jej i na pewno popsułaby zupełnie atmosferę w domu. Stopniowo jednak nabierałem przekonania, że powinniśmy chyba szczerze porozmawiać, gdyż zachowanie Anny stawało się dla mnie coraz bardziej niepokojące i niezrozumiałe. Któregoś dnia wróciła do domu bardzo późno, na rauszu i - co mnie szczególnie zastanowiło - z oderwanym guzikiem od bluzki. Kiedy zapytałem. gdzie była, odpowiedziała wymijająco, że w jakiejś kawiarni z koleżankami z pracy, choć nie potrafiła podać nawet nazwy lokalu. Ale nie to było najgorsze, bo gdy później rozbierała się... Leżałem już w łóżku, przeglądałem jakiś kolorowy magazyn i chociaż paliła się tylko nocna lampka, nie mogłem się mylić - miała rozdarte z boku... no, wie pan, majteczki. Nigdy jej się to nie zdarzało. Wprost przeciwnie - odkąd tylko pamiętam, była wprost pedantyczna, jeżeli chodzi o bieliznę, a zatem... Przyznaję, dałem się ponieść nerwom. Zrobiłem Annie piekielną awanturę. Krzyczałem, groziłem, prosiłem, żeby mi tylko powiedziała, gdzie i z kim naprawdę była tego wieczoru. - Nie musisz mnie okłamywać- ryczałem na cale gardło. -Jeżeli masz kochanka, to miej odwagę poinformować mnie o tym! Źle ci ze mną? To proszę, idź do niego i daj mi święty spokój, ale mnie nie okłamuj! Anna płakała. Siedziała na podłodze obok łóżka, zasłoniła głowę rękami, jakby chciała obronić się w ten sposób przed moim krzykiem i co chwila pow- tarzała cichutko: - Nie zdradziłam cię. Naprawdę cię nie zdradziłam, przysięgam. - Gdzie więc byłaś? — W kawiarni. - Kłamiesz! Bezczelnie kłamiesz! - Błagam cię, uwierz mi. -To powiedz wreszcie prawdę! - Byłam w kawiarni z koleżankami. - Dobrze - uspokoiłem się nieco - jak sobie chcesz, ale ja wnoszę jutro sprawę o rozwód. Oczywiście, przesadziłem z tym rozwodem. Byłem bardzo zdenerwowany i — słowo honoru - wcale nie miałem zamiaru rozwodzić się, ale moja groźba musiała zrobić na Annie duże wrażenie, gdyż niespodziewanie zmieniła taktykę i obiecała, iż powie prawdę, jeżeli obiecam jej, że przestanę krzyczeć i wymachiwać rękami. - Proszę cię, nie gniewaj się już - zaczęta, ciągle łkając. - To wszystko moja wina. Chciałam dobrze... Przecież wiesz, że tylko ciebie kocham i nie ma innego mężczyzny w moim życiu. Przysięgam. Widzisz, ja myślałam, że.... że będzie lepiej, jeśli staniesz się trochę bardziej zazdrosny. Ostatnio atmosfera w domu zrobiła się, nie powiem, że nieprzyjemna, ale taka jakaś nijaka, bezpłciowa. Byliśmy blisko siebie, a jednak daleko. Czułam, że dzieje Się z nami coś niedobrego. Bałam się. O ciebie się bałam. Zmieniłeś się ostatnio. Dawniej byłeś inny. Nie twierdzę, że kochałeś mnie bardziej, niż teraz, ale... no wiesz, po prostu dużo częściej dawałeś dowody tej miłości. Byłeś czulszy. Nie chciałam ci o tym mówić, chciałam załatwić to inaczej. Gdybym ci powiedziała, mógłbyś mnie źle zrozumieć. Bałam się tego. Zdaje się, wybrałam jednak nie najlepszą drogę... Zresztą to nie był mój pomysł, to oni mi tak poradzili... - Jacy oni?! - No ci, z dralni... Co było później? Niech pan nie wymaga ode mnie za wiele. Nie wszystko pamiętam. Zresztą i tak nie potrafiłbym przekazać panu, co wówczas czułem. W każdym razie było to straszne. Pewno pan myśli, że dramatyzuję, przesadzam, że inny na moim miejscu... Możliwe. Różne ludzie mają charaktery. Dla mnie był to jakby koniec świata. Na dźwięk słowa „dralnia" wybiegłem z mieszkania. Nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, co robię. Moje ciało wyrwało się spod kontroli mózgu, w którym wszystko aż się gotowało. Musiałem pędzić półprzytomny pustymi ulicami, na oślep, gdzie popadło, byle dalej, dalej... Zatrzymałem się dopiero na moście - zdyszany, u kresu wytrzymałości. Pamiętam, że łapczywie wdychałem chłodne, wilgotne powietrze, jakie unosiło się nad głową. Było mi obojętne, co się dalej stanie. Oparłem się o balustradę i spojrzałem w dół. Między przęsłami leniwie płynęła rzeka. Pomyślałem, że to już chyba koniec. Wychyliłem głowę najdalej, jak tylko mogłem, podkurczywszy nogi - ciężkie i obolałe. Nie miałem siły odepchnąć się od podłoża i... ... i nagle wydało mi się, że słyszę czyjś głos: - Ale szanowny pan nieobyty. Przecież i tak odratują, a trzeba by pogotowie i policję wzywać, protokół pisać... Po co to robić tyle kłopotu. Czy nie lepiej do dralni?