Anatolij Rybakow Trzydziesty piąty i później (Tridcad’ piatyj i drugije gody) Księga pierwsza Przełożyli: rozdziały 1-17 Michał B. Jagiełło rozdziały 18-32 Zofia Gadzinianka 1 W oznaczonym dniu nie przyszła poczta. W następnym tygodniu też nie. A przecież sanie z Kieżmy przyjeżdżały, dowoziły towar do sklepu Fiedi. Sasza wstąpił do sklepu. Fiedia nie otwierał drzwi, wpuszczał tylnym wejściem przez zaplecze. – Przywieźli ci towar? – Coś tam przywieźli. – Nie wiesz, co z pocztą? – A kto tam jeich wie. Chcesz coś na kredyt? – Nie, dziękuję. Sasza zajrzał też do Wsiewołoda Siergiejewicza. Wsiewołod Siergiejewicz leżał na łóżku okutany barczatką gospodarza – długim kożuchem z zakładkami w pasie. – Choruje pan? – Nie, jestem zdrowy. – No to czemu pan leży? – A co innego mogę tu robić? – Dlaczego nie ma poczty? – Poczta? Poczty się panu zachciewa? Teraz nie taką pocztę panu dostarczą... – Nie rozumiem. – Nie rozumie pan... A to, co się dzieje w kraju, pan rozumie? Wrogowie klasy robotniczej zamordowali towarzysza Kirowa, a pan chce, żeby tym wrogom punktualnie dostarczać pocztę. Sasza, co pan?! Władza musi przygotować się, rozumie pan, przygotować się do takiego odwetu, od którego zadrży ziemia rosyjska. Żeby raz na zawsze oduczyć mordowania wodzów klasy robotniczej, żeby wrogowie klasy robotniczej, których tożsamość dopiero się ustala, nie ośmielali się nasyłać morderców, których tożsamość też się dopiero ustala. A pan w chwili powszechnego ustalania tożsamości zabójców i ich mocodawców, w chwili przygotowań do miażdżącego odwetu – pan czeka, za przeproszeniem, na listy, gazetki chce się czytać! Jakie listy? Do wrogów klasy robotniczej? Żeby mogli się zmawiać, jak uniknąć pomsty za swoją zbrodnię? Jakie gazety? Żeby mogli zorientować się w biegu wydarzeń i ustalić taktykę? O nie, mój drogi, takiej możliwości pan nie uzyska. Lepiej niech pan dziękuje, że pana nie ruszają i nie każą drałować w taki mróz do Krasnojarska. – No dobrze już, dobrze – roześmiał się Sasza. – Niech pan mnie nie straszy, a przede wszystkim niech pan nie straszy siebie. Wsiewołod Siergiejewicz wstał, usiadł na łóżku i uważnie popatrzył na Saszę. – Ja pana straszę? Wprost przeciwnie, ja pana uspokajam. Czy widział pan ostatnio Kajurowa? – Kajurowa? Spotkałem go w tych dniach na drodze. – No to już go pan nie spotka. Sasza spojrzał na niego pytająco. – Tak, tak – powtórzył Wsiewołod Siergiejewicz. – Wywieźli go dziś w nocy. – W nocy? – Mniej więcej. Nad ranem. Trzy godziny temu podjechały sanie, kazali wziąć rzeczy i zabrali go. – Nikt tego nie widział – powiedział Sasza. – Nikt. Nawet psy nie szczekały. Wszyscy spali. Pamięta pan Wołodię Kwaczadze? – Oczywiście. – Wysłali go etapem do Krasnojarska. I wszystkich jego współtowarzyszy znad Angary i Czuny. I tych z Goltiawina, zna ich pan przecież, Marię Fiodorownę, byłą eserkę, Anatolija Gieorgiewicza, byłego anarchistę, tę ślicznotkę... Fridę. Wszystkich zabierają. Niedługo nadejdzie nasza kolej. – Naprawdę ich wywieźli? – Sasza! Zna mnie pan nie od dziś, a nam nawet naczalstwo liczy czasem jeden dzień za trzy. Nie jestem babą i nie powtarzam plotek. Mówię tylko to, co wiem na pewno. Wszystkich, których panu wymieniłem, i wielu innych wywieziono już do Krasnojarska. Nie zetknął się pan w Kieżmie z pewną staruszką, zesłanką, Samsonową Jelizawietą Pietrowną? – Tak, znam ją. To właśnie jej przekazywał pieniądze od Marii Fiodorowny – dwadzieścia pięć rubli. – Więc tę staruszkę też pognali do Krasnojarska, choć ma siedemdziesiąt dwa lata! Sasza wzruszył ramionami. – Rozumiem, że młodych – Wołodię, Fridę, mnie czy nawet pana można wysłać do łagru, bądź co bądź darmowa siła robocza. Ale siedemdziesięciodwuletnią staruszkę? Przecież nie dowloką jej do Krasnojarska, umrze po drodze. – No to co? Kogo to obchodzi, kto się tym przejmie? Słowo honoru, Sasza, zadziwia mnie pan. Zarządzono określoną akcję: zesłańców z takimi to a takimi wyrokami z takich a takich artykułów bezzwłocznie odstawić etapami do Krasnojarska. Czy pan sądzi, że lokalny wykonawca tego polecenia, jakiś pełnomocnik czy funkcjonariusz, będzie się rozczulać: stara, chora, szkoda jej... Przecież rozstrzelają go za niewykonanie rozkazu! A tak – wystał, wykonał rozkaz. Jeżeli staruszka umrze po drodze, ta już nie jego sprawa, on za to nie odpowiada. Jeżeli dotrze żywa do Krasnojarska, to dołożą jej nowy wyrok – pięć lat łagru, i znowu wyślą w drogę. Dowiozą, to dowiozą, nie dowiozą – skreślą z ewidencji i koniec. Skoro liczba się zgadza, to wszystko w porządku. W wykazie jest? Jest, żywy czy martwy – co za różnica... Umarł? No to wykreślimy, zmniejszymy stan i po kłopocie. Ot i cała matematyka. Nie wiem, co będzie z panem, pan ma mały wyrok, ale mnie i Michaiłowi Michajłowiczowi, w ich rozumieniu recydywistom, jak to się śpiewa w tej piosence: „komu w drogę, temu czas”. – No cóż – powiedział Sasza spokojnie. – Zobaczymy. Żyli więc nadal w swojej Mózgowie na końcu świata i z dala od niego, czuli jednak, że w owym dalekim świecie dzieje się coś strasznego, coś, co już wkrótce musi dosięgnąć i ich, i że na pewno dosięgnie. Z Zidą Sasza prawie się nie widywał. W Kieżmie zwolniono z pracy dwie nauczycielki, mąż jednej z nich był zesłańcem i wywieźli go do Krasnojarska, druga po odsiedzeniu wyroku pozostała w Kieżmie. Dotychczas nikomu to nie przeszkadzało, ale teraz, po zabójstwie Kirowa, nastały inne czasy, władze oczyszczały kraj z „niepewnych elementów”, toteż obie nauczycielki musiały odejść. Zastąpiła je Zida. Od siódmej do dziesiątej rano prowadziła lekcje w Mózgowie, zaś o dziesiątej przed szkołę zajeżdżały sanie, zabierały ją do Kieżmy i późnym wieczorem odstawiały z powrotem. Spotkali się kiedyś na drodze, Sasza przystanął, przywitał się, zapytał, co słychać. Zida unikała jego spojrzenia, odpowiedziała, że wszystko w porządku, tylko pracy dużo. – Zida – powiedział Sasza – nie miałem wtedy racji, niepotrzebnie cię uraziłem i bardzo mi przykro. Wybacz mi, jeśli możesz. Wreszcie popatrzyła na niego. – Dobrze, Saszok, było, minęło. – Rozumiem, że minęło – powiedział Sasza. – I rozumiem też, że co się stało, to się nie odstanie. Chciałbym jednak, żebyśmy pozostali przyjaciółmi. – Oczywiście – uśmiechnęła się Zida. – Oczywiście, jakże by inaczej. Na tym skończyła się ta rozmowa. Więcej się nie widzieli. Zida była to w Mózgowie, to w Kieżmie, zaś Sasza dostał pracę. W styczniu 1935 roku chwyciły straszliwe mrozy. Nad Angarą nawet najstarsi ludzie nie pamiętali takiej zimy. Siedzieli w chatach i powtarzali: „Nie zima, a zimisko”. Wiele trosk zwaliło się tej zimy na przewodniczącego kołchozu Iwana Parfionowicza. Oczywiście rozmieszczenie dwustu krów we wsi, w której jeszcze kilka lat temu trzymano ich dwa tysiące, nie było rzeczą trudną: w chłopskich obejściach stały obory, nie brakowało też kobiet do roboty, kobiety te nie zatraciły jeszcze nawyku doglądania bydła. O wiele gorzej miała się sprawa z doglądaniem całego stada, rozmieszczonego w dziesiątku obejść. Większość krów była zacielona, krowę w tym stanie trzeba i karmić starannie, i poić trzy razy dziennie letnią wodą, a wodę taszczyć z Angary, z przerębli, i ściółkę dawać czystą, świeżą, i wyprowadzać na dwie, trzy godziny dziennie, i pilnować, żeby krowa nie upadla, nie uderzyła się... Na okres cielenia należy przenieść krowy do specjalnego pomieszczenia porodowego – tego wymaga instrukcja. Krów zrobiło się dziesięć razy mniej, a instrukcji dziesięć razy więcej. I od przeciągów trzeba strzec, żeby się krowa nie przeziębiła, a chłopskie obory w ruinie, pełno dziur i szpar, kto by tam dbał o oborę, kiedy nie ma bydła? Kołchoz już trzeci rok budował fermę mleczarską, czyli mówiąc prościej, dużą oborę na dwa rzędy krów. Budowa nie posuwała się jednak naprzód, ciągle coś przeszkadzało, jak nie jedno, to drugie. Budulec zwieźli jeszcze w zeszłym roku, dobre drewno, modrzew, ale mokre, trzeba było suszyć. Przy każdej chacie leżały co prawda bale – suche, w sam raz, jeszcze z przedkołchozowych czasów, można by je wykorzystać do budowy obory, ale to były bale prywatne, ile to dodatkowych kłopotów, a poza tym zatwierdzono przecież decyzję budowy nowej obory, w kosztorysie jest rubryka „pozysk materiału”, więc trzeba było ściąć modrzewie, ociosać, przywieźć – wszystko zgodnie z kosztorysem i z przepisami. Tak właśnie zrobili w zeszłym roku, częściowo nawet jeszcze wcześniej... No i pora budować. Rejon zabrał się za sprawozdanie z budownictwa ferm mleczarskich. Wyszło na jaw, że nie ruszyła ani jedna budowa. Kołchozy trzymają bydło w prywatnych zagrodach. Władze wpadły w panikę: wysłać takie sprawozdanie gdzieś wyżej, to znaczy pójść pod sąd za zawalenie planu rozwoju hodowli, ci na górze dopiszą do tego każdą padła krowę, a potem rozstrzelają za sabotaż. Polecono więc, by do wiosny, do czasu masowego cielenia się krów za wszelką cenę zakończyć budowę ferm. Iwan Parfionowicz utworzył brygadę ciesielską, na jej czele postawił gospodarza Saszy, Sawwę Łukicza, który był ongiś świetnym cieślą, na wsi zresztą każdy jest cieślą. – Może byś chciał do pomocy – powiedział Sawwa Łukicz do Saszy. – Dniówki będziem pisać na mnie, a pieniądze oddam potem tobie. – A co na to Iwan Parfionowicz? – Przecie to on tak kazał – prostodusznie odparł Sawwa Łukicz. W brygadzie było ich sześciu: Sawwa Łukicz, Sasza i jeszcze czterech chłopów. Ociosywali bale. Układali je na krzyż, unieruchamiali z boku klinami i znaczyli za pomocą sznura, który czernili węglem drzewnym – na drewnie zostaje równy ślad, podług tego śladu ciosasz toporem. Obciosasz obie strony tak, żeby każdy bok miał po 25 centymetrów szerokości, zawołasz chłopów, obrócisz z nimi bal, obciosasz następne dwie strony, wygładzisz cztery kanty, poprawisz kąt i gotowe. Sawwa Łukicz przeszedł się wzdłuż kloca, obejrzał go. – Będziesz ociosywać. Dasz radę? – Młody chłopak, jaja świeże – zażartowali chłopi. Sawwa Łukicz sam obciosał koniec kloca na „łapę”. Sasza spróbował zrobić to samo – wyszło całkiem nieźle. Mimo mrozu pracowało się przyjemnie, wokół kloca rósł wianuszek wiórów, pachniało świeżością i zimą. Chłopi zwozili masywne otoczaki, a właściwie kamienne buły: klimat tu ostry, nikt nie kopie fundamentów, podwaliny domów ustawia się na kamieniach, w prześwity idzie tarcica, potem uszczelnienie i znowu tarcica. Sasza ociosywał ramiaki, potem wspólnie z innymi piłował dwumetrowe kloce, w każdym wycinali zagłębienie na mech. – Gdyby nie klin i mech, cieśla z głodu by zdechł – mawiał Sawwa Łukicz. W domu był człowiekiem raczej małomównym, przeważnie majstrował coś w obejściu, a tu, przy pracy, rozmawiał, śmiał się, żartował. Pozostali obrabiali tarcicę, piłowali deski wzdłużną piłą – jeden wyżej, drugi niżej. Pracowali wesoło, bez żadnej nerwówki, jeśli nawet któryś pociągnął piłę nie tak, jak trzeba, albo coś spartaczył, to naprawiali błąd spokojnie, nie klęli. Gdy któryś nie trafił młotkiem w gwóźdź czy w kołek, żartowali rubasznie: – U swojej Nastii to od razu byś trafił! Sasza kładł się teraz wcześnie, wstawał razem z Sawwą Łukiczem o świcie, staruszka podawała śniadanie, jedli i szli do pracy. Wieczorami zaglądał niekiedy Wsiewołod Siergiejewicz. Przygasł jakoś, choć starał się zachowywać dziarsko. Czasem odwiedzała go nieznana Saszy kobieta z Kieżmy, Wsiewołod Siergiejewicz krzątał się wtedy po domu, szykował poczęstunek, kobieta była chuda i przedwcześnie postarzała. Pewnego razu Wsiewołod Siergiejewicz zjawił się na budowie. Pierwszy zauważył go Sawwa Łukicz. – Sania, idą do ciebie. Co się mogło stać? Wsiewołod Siergiejewicz pomachał plikiem papierów. – Poczta przyszła! Przyniosłem pańskie listy i gazety. – Wsiewołodzie Siergiejewiczu, dziękuję! Sasza wziął listy, zsunął z rąk kakoldy – łosiowe rękawice z rozcięciem, przydatne do pracy w zimie, ściągnął wełniane rękawiczki, które nosiło się pod kakoldami, rozerwał kopertę, rzucił okiem na datę i od razu odwrócił kartkę: Waria zawsze dopisywała się na końcu listu. W tym liście nie było jednak żadnych dopisków. Otworzył następną kopertę – też nic. Trzecia. Nareszcie! Ilekroć widział to znajome pismo, przenikała go radość. Waria napisała bardzo zwięźle: „U mnie nic nowego. Żyję, pracuję, nudzę się. Czekamy na Ciebie”. A cóż więcej może otwarcie napisać? Nic... Tyle samo, co on w listach do niej. Jednak nawet tych kilka słów wystarczy mu w zupełności. Najważniejsze, że ona czeka na niego, najważniejsze, że zostało mu do odsiedzenia w tej przeklętej Mózgowie mniej niż dwa lata. Tak, to jest najważniejsze! A potem – potem nie będzie ważne, czy pozwolą mu mieszkać w Moskwie, czy nie, i tak się z nią zobaczy! Uśmiechając się schował listy do kieszeni. Do prawej te z dopiskami Wari, do lewej – te bez dopisków. – Wsiewołodzie Siergiejewiczu, niech pan zajdzie do mnie i na razie przejrzy sobie gazety, my niedługo wrócimy. Sawwa Łukicz, dobra dusza, złoty staruszek, skręcił papierosa: – A cóżeś to listy pochował? Czytaj se, czytaj! – Potem przejrzę – odparł Sasza. Zapadał zmierzch, skończyli pracę, zebrali narzędzia do skrzynki, schowali ją między kłodami. W domu Wsiewołod Siergiejewicz podał Saszy gazetę. – Niech pan sobie przeczyta! – Zaraz, muszę się rozebrać. Sasza zdjął kożuch, czapkę, położył na piecu rękawice, ściągnął buty i dopiero wtedy sięgnął po gazetę. Uchwała CKW ZSRR o terrorze, opublikowana tuż po zabójstwie Kirowa, głosiła: „Do republikańskich kodeksów postępowania karnego w punktach dotyczących działalności organizacji terrorystycznych oraz aktów terroru przeciwko przedstawicielom władzy radzieckiej wnosi się następujące zmiany: 1. Dochodzenie w sprawach o takim charakterze należy kończyć w nieprzekraczalnym terminie do dziesięciu dni. 2. Akt oskarżenia doręczyć podejrzanemu na 24 godziny przed rozpoczęciem procesu. 3. Sprawę rozpatrywać bez udziału stron. 4. Wyroki nie podlegają apelacji i nie mogą być zmieniane w trybie ułaskawienia. 5. Wykonanie najwyższego wymiaru kary następuje natychmiast po wydaniu wyroku”. – Tak – powiedział Sasza w zamyśleniu. – Niczego sobie. – To prawo wojenne – odezwał się Wsiewołod Siergiejewicz. – O ile jednak mi wiadomo, wojny nie prowadzimy. Żadne państwo, żadna władza nigdy nie ośmieliły się pozbawić oskarżonego prawa do obrony, a ta uchwała odbiera mu wszystko – adwokata, a nawet możliwość bronienia się samemu. Skoro człowiek dostaje akt oskarżenia na dwadzieścia cztery godziny przed rozprawą to przecież w ogóle nie jest w stanie przygotować się do obrony. Nikt nigdy nie ośmielił się odebrać człowiekowi prawa do apelacji, przecież sędziowie są tylko ludźmi, mogą się pomylić! Nie wolno pozbawiać oskarżonego nadziei na ułaskawienie, państwo nie może istnieć bez humanitaryzmu. Ta uchwała to coś gorszego niż prawo wojenne, nie mówi się o konkretnych przypadkach, lecz o terrorze przeciwko przedstawicielom władzy radzieckiej w ogóle, a to, drogi Sasza, bardzo szerokie i rozciągliwe pojęcie, za terror można uznać, co się tylko zechce. Przedstawicielem władzy radzieckiej też może być każdy, od Stalina po brygadzistę w kołchozie, któremu chłop groził pobiciem za nieprawidłowe wyliczenie dniówek. Ta uchwała oznacza nie kontrolowane mordowanie niewinnych i bezbronnych ludzi. To prawo masowego bezprawia. Pokręcił głową. – Pamięta pan, co powiedział Puszkin do Gogola po wysłuchaniu pierwszych fragmentów „Martwych dusz”? „Boże, jak smutna jest nasza Rosja!” Co można powiedzieć po wprowadzeniu takiej uchwały? „Nieszczęsna Rosja”? Niech pan zauważy, jaka operatywność – pierwszego grudnia zamordowali Kirowa, i już mamy gotowe i opublikowane nowe prawo. Co pan na to? – Nie opowiadałem jeszcze panu o swoim śledczym. Nazywał się Diakow. Taki zdechlak w okularkach. Wyjątkowe bydlę. Wrabiał mnie w sprawę. I wie pan co? Obrażał się, kiedy nie chciałem podpisać protokołu, wydymał wargi: „Nie chcecie otworzyć się przed partią”! Drań! Dlaczego o nim mówię? Tak... Gdyby ta uchwała wyszła półtora roku temu, Diakow mógłby oskarżyć mnie o terror. Logika jest prosta. Dlaczego w świątecznym numerze gazetki nie wymieniliście nazwiska towarzysza Stalina? Bo jesteście przeciwko towarzyszowi Stalinowi. Nie chcecie, żeby kierował państwem i partią. A jak spowodować, żeby towarzysz Stalin nie kierował państwem i partią? Tylko poprzez morderstwo, chcieliście zamordować naszego ojca i nauczyciela, naszego wodza! Ach tak, nigdy o tym nie mówiliście? Pewnie, o takich sprawach się nie mówi. Ale nosiliście sicz takim zamiarem i w sprzyjających okolicznościach zrealizowalibyście go. Jesteście potencjalnym terrorystą, wasi przyjaciele to też potencjalni terroryści, wszyscy razem jesteście organizacją terrorystyczną. A więc sąd bez obrońcy, wyrok bez prawa apelacji, rozstrzelanie w godzinę po rozprawie. – Tak – zgodził się Wsiewołod Siergiejewicz. – Pod tym względem udało się panu. – Wychodzi na to, że jestem szczęściarzem. Nie sądzi pan, że warto by to oblać? – Nie powiem nie. A propos, wyjaśnię panu, dlaczego naprawdę jest pan szczęściarzem... Sasza miał trochę spirytusu, gospodyni nakrajała wędzonego lipienia, zakrzątnęła się przy piecu. Sasza czytał listy, Wsiewołod Siergiejewicz przeglądał gazety. – Co się dzieje, Sasza... Wszędzie procesy, masowe egzekucje, z Leningradu wywieziono tysiące byłej szlachty, byłych burżujów, dzieci byłej szlachty, dzieci byłych burżujów... Dzieci? Za co? A co na to naród? Czy naród milczy? Skądże! Naród nie milczy, o nie! Niech pan czyta: naród żąda rozprawienia się z nimi! W całym kraju od Władywostoku po Odessę – wiece: zdemaskować! Zlikwidować! Rozstrzelać! O, partia też nie milczy! Na zebraniach partyjnych ujawnia i demaskuje się „zakonspirowanych”, komuniści kajają się, biją się w piersi i składają samokrytykę: nie dopilnowaliśmy, nie zapobiegliśmy... Nie, nic nie pomaga. Te kajania uchodzą za niewystarczające i nieszczere. Gospodyni wyjęta z pieca garnek ziemniaków. Sasza zaprosił do stołu Sawwę Łukicza. Usiedli. Wypili po jednym, zakąsili, nalali po jeszcze jednym. – A więc dlaczego jestem szczęściarzem? – spytał Sasza. – Dlatego, że znajduje się pan tutaj, w Mózgowie – odparł Wsiewołod Siergiejewicz zdzierając skórkę z ryby. – Żyje pan tu sobie w warunkach wręcz sterylnych. Na wolności musiałby pan brać udział w tych wiecach, żądać zdemaskowania, rozstrzelania, zlikwidowania... – Mógłbym nie brać w tym udziału. – Nie mógłby pan. Pracując w jakiejś instytucji nie wykręciłby się pan od takiego zaocznego linczu. Nie mówię oczywiście, że to właśnie pan występowałby na trybunie, wskazywał kogoś palcem, nazywał go wrogiem, sprzymierzeńcem wroga albo zakonspirowanym, ukrytym i tak dalej. Nie! Ale razem ze wszystkimi głosowałby pan za rozstrzelaniem, podnosiłby pan rękę, bo gdyby pan jej nie podniósł albo glosował przeciwko, to też byłby pan wrogiem i prosto z zebrania wywieźliby pana, gdzie trzeba. – A jak postąpiłby pan, Wsiewołodzie Siergiejewiczu? – Ja? Mnie to nie grozi. Dopóki istnieje władza radziecka, mam tylko jedną drogę: zesłanie – łagier – więzienie – znowu łagier – znowu więzienie. W łagrach i więzieniach takich wieców nie będą organizować, w każdym razie mam nadzieję, że na to nie wpadną. W łagrze ani w więzieniu nikt ręki nie podniesie. – Ale załóżmy tak teoretycznie, powiedzmy, odsiedział pan wyrok, wypuścili pana. Mieszka pan w jakimś miasteczku, pracuje pan, a tu w pracy organizują wiec, potępiają wrogów, żądają rozstrzelania, wszyscy głosują za, a pan? Wsiewołod Siergiejewicz w milczeniu zdzierał skórkę z ryby. Trwało to bardzo długo. – No więc? – ponowił pytanie Sasza. – Nie wiem, Sasza, naprawdę nie wiem. W tych wiecach uczestniczą ludzie, którzy naprawdę wierzą gazetom, wierzą we wszystko, co im się wbija do głów. Są i tacy, którzy nie wierzą, ale pamiętają o swoich dzieciach. – Pan nie ma dzieci. – Nie mam. Powiem panu wprost: najprawdopodobniej ja też podniósłbym rękę. Dlaczego? Dlatego, że mój pojedynczy i odosobniony głos niczego nie zmieni. Dlatego, że głową muru nie przebijesz. I jeszcze dlatego, że jeśli zaprotestuję sam, to tamtych i tak rozstrzelają, tyle że ze mną na dodatek. Poza tym oni się do czegoś tam przyznają, okazują skruchę, więc dlaczego miałbym ginąć za ludzi tak słabych i pozbawionych charakteru? Przecież w swoim czasie to oni sami organizowali to wszystko, są komunistami, komsomolcami, sami posyłali innych na śmierć, teraz inni posyłają ich, dlaczego miałbym się nad nimi litować? – Sam pan jednak mówił, że zsyłają byłą szlachtę, byłych burżujów i ich dzieci. Dzieci nikogo nie posyłały na śmierć. Dzieci trzeba bronić. Wsiewołod Siergiejewicz oczyścił wreszcie rybę, odgryzł kęs. – Dobra ryba, znakomita. Porusza pan poważny problem, Sasza, bardzo poważny i aktualny. Tyle że aktualny wyłącznie dla pana, a nie dla mnie: ja nigdy nie stanę wobec takiego dylematu, krążę niejako po innej orbicie. Pan, Sasza, przebywa na tej samej orbicie, po której krąży państwo, tak, przebywa pan na ich orbicie i nie opuści jej pan, a więc dylemat ten będzie pańskim dylematem, nie moim. – No cóż – powiedział Sasza. – Wtedy go rozstrzygnę. Jednak pańskie postawienie sprawy mi nie odpowiada. – Cofam je jako nieprzemyślane – powiedział Wsiewołod Siergiejewicz. – Po prostu mówiłem o tym, jak postąpiłby na moim miejscu każdy logicznie rozumujący człowiek: podniósłby rękę, zachowałby się tak jak wszyscy. Na tym właśnie polega tragedia Rosji, tragedia narodu rosyjskiego. Nikogo nie potępiam, ludzie są tylko ludźmi, człowiek jest tylko człowiekiem. – A co ze „szczególnym powołaniem” narodu, z jego „misją dziejową”? Gdzie „pierwiastek chrześcijański”? – Sasza, tak prymitywnymi pytaniami chce pan obalić naszą... powiedzmy, moją filozofię? – Nie jestem filozofem – zaprotestował Sasza – ale dochodzę do wniosku, że żaden naród nie ma do spełnienia misji dziejowej czy roli Mesjasza. Narody wybrane nie istnieją, są tylko ludzie, dobrzy ludzie i źli ludzie. I trzeba stworzyć takie społeczeństwo, w którym żadna siła nie mogłaby zmusić ludzi do czynienia zła. – Sasza, wszystkie teorie społeczeństwa idealnego to utopie. – Tak, idealne społeczeństwo nie istnieje i chyba w ogóle nie może istnieć. Ale społeczeństwo, które dąży do ideału, już przez to jest wspaniałym społeczeństwem – powiedział Sasza. – Jakoś nie widać, żeby nasze społeczeństwo dążyło do tego stanu. Społeczeństwo to ludzie, a my przekształciliśmy ich w bestie. – Wsiewołod Siergiejewicz wstał. – Pójdę już. Ja mogę jutro spać choćby cały dzień, ale pan idzie do pracy. Tak panu ufają, że pozwolili panu zajmować się ciesiołką. Mnie nawet tego nie wolno. Sasza roześmiał się. – Mam protekcję. Wskazał gospodarza. – Sawwa Łukicz pomógł. – A czemu nie pomóc? – odezwał się Sawwa Łukicz. – Trza kończyć robotę. Naczalstwo każe. – To może wziąłby pan i mnie? – Tyś człowiek uczony, światowy – powiedział Sawwa Łukicz. – Tobie nasza robota nie będzie pasować. Wsiewołod Siergiejewicz wyszedł. Sasza przeczytał listy od matki, jeszcze raz zerknął na dopiski Wari – były krótkie, suche, ale nawet w nich wyczuwał jakieś ukryte znaczenie. „Żyję, pracuję, nudzę się... Czekamy na Ciebie”. Odpisywał jej tak samo zwięźle, starannie obmyślając każde zdanie. „Droga Warieńko, kiedy dostaję listy, to od razu patrzę, czy jest coś od Ciebie”. Może i ona domyśli się prawdziwego znaczenia tych słów? To było wszystko, na co mógł sobie pozwolić. W Moskwie nie okazywał Wari specjalnego zainteresowania, teraz takie zainteresowanie mogłoby zostać odebrane jako wyraz tęsknoty do wolności, do znajomych czy po prostu do kobiety. Sasza nie chciał być źle zrozumiany. Niewykluczone, że pisząc: „Jakże chciałabym wiedzieć, co teraz robisz”, Waria wyraziła swoje myśli nieco śmielej i bardziej zdecydowanie; możliwe jednak, że wymyślił to sobie, może chciała tylko podtrzymać go na duchu, dobra dziewczyna o dobrym sercu. „Żyję, pracuję, nudzę się... Czekamy na Ciebie”. Nie, to oczywiste, że coś się za tym kryje... Zresztą to nieważne, zawsze czekał niecierpliwie na te dopiski. Ta niezbita pewność przyszłości, jaką znajdował w listach Wari, działała na niego krzepiąco, dodawała mu otuchy. Listy od mamy mimo spokojnego tonu budziły niepokój. W jednym z nich mama pisała o ciotce Wierze: „Wiera wyprowadziła się z daczy, choć można tam mieszkać i zimą. Ma dosyć mitręgi z drewnem na opał i piecem”. Wiadomość nie zawierała nic szczególnego, ale w następnym liście przeczytał znowu: „Wiera przeniosła się na zimę do miasta”. Co to znaczy? Dlaczego mama pisze o tym już drugi raz? A może stało się coś z ciocią Wierą albo z jej mężem? Może z dziećmi? Napisał do matki: „Jak zdrowie cioci Wiery, wujka Wołodi (to był jej mąż), Swietłany i Walerija? Gdzie są, jak się czują?” Trzeba uspokoić mamę. W tym samym liście poprosił ją, aby poszukała w szufladach biurka jego indeksu i prawa jazdy (nie zabrano ich podczas rewizji) i żeby przechowała oba dokumenty do jego powrotu, przydadzą się. Napisał to wyłącznie po to, żeby uspokoić matkę, utwierdzić ją w przekonaniu o rychłym powrocie do Moskwy, wzmóc nadzieję na uwolnienie. Sam na to nie liczył. Prosił też o przysłanie niektórych książek o rewolucji francuskiej. W szkole bardzo się nią interesował, później zresztą też, zbierał książki na ten temat, teraz tęsknił do nich, chętnie by je znowu przeczytał jeszcze raz. Napisał jeszcze, że pracuje na budowie fermy, praca jest przyjemna, płacą dobrze, starcza na jedzenie i mieszkanie, więc pieniędzy z domu nie potrzebuje. Długo pisał ten list. Nawet staruszka odezwała się z pieca: – Czego oczy psujesz? Ściel i kładź się. – Jutro zabierają pocztę – powiedział. – Muszę dokończyć. Położył się późno, wstał, gdy Sawwa Łukicz jadł już śniadanie. – Łukicz, ja zaraz! Ubrał się szybko, umył, zasiadł do jajecznicy – czekała na stole. Staruszek wyszedł na dwór. – Idź – rzucił za nim Sasza. – Dogonię cię. Sawwa Łukicz zawrócił. – Sanie z milicją... – Do nas? – A kto ich wie? Nic nie przygotowane, nic nie spakowane! Sasza skoczył do listów – nie chciał, żeby dotykały ich obce ręce, nie, nie zdąży się spakować. Trudno, niech przyjeżdżają, poczekają sobie, korona im z głowy nie spadnie. No to koniec. Skończyło się życie nad Angara. Gdzie, w jakim łagrze będzie toczyć się dalej? Pewnie już nigdy nie zobaczy mamy, nie zobaczy ojca, nie zobaczy Wari. Wyciągnął papierosa, zapalił. Spojrzał w okno, całe oszronione, nic nie widać. Zaczął nasłuchiwać, Nie, skrzypienia płóz też nie słychać. Trzasnęła furtka. Otworzyły się drzwi – wrócił Sawwa Łukicz. – Minęły – przeżegnał się. – Bogu niech będą dzięki! – Dokąd pojechali? – Za tamtem skręcili. „Tamtem” oznaczało drugi róg, pierwszy był „ten”. Po kogo? Pewnie po Masłowa. – Łukicz, zajrzę tam, a potem przyjdę do roboty. – Idź, idź – powiedział staruszek. – Nie spiesz się, poradzimy se i bez ciebie. Sanie stały przed domem, w którym mieszkał Masłow. Na miejscu Sasza zastał już Wsiewołoda Siergiejewicza i Piotra Kuźmicza. W chwili, gdy do nich podszedł, w drzwiach ukazał się Michaił Michajłowicz Masłow z walizką w ręce i plecakiem na ramionach. Kiedyż on zdążył się spakować? Czyżby cały czas siedział na walizkach, gotów w każdej chwili do drogi? Przed Masłowem szedł milicjant z karabinem, z tyłu drugi, też z karabinem, wysoki rosły chłopak z pogardliwie zaciśniętymi wargami. Masłow wrzucił walizkę do sań, zdjął z ramion plecak, umieścił go obok walizki. Potem odwrócił się do Wsiewołoda Siergiejewicza. Objęli się, ucałowali. Tak samo pożegnał się z Piotrem Kuźmiczem. Saszy podał rękę, Sasza uścisnął ją, popatrzył Michaiłowi Michajłowiczowi w oczy. Po chwili spytał: – Michaile Michajłowiczu! Może chce pan coś przekazać Oldze Stiepanownie? – Wsiewołod Siergiejewicz ma adres, napisze do niej. Pomyślał i dodał: – Dziękuję, że pan pamiętał... 2 Sasza poszedł na budowę. Chłopi ustawiali na przyciesi pionowe belki, oddzielając co dwa metry przyszłe stanowiska dla krów. Ustawiali belki na czop, żeby wzmocnić konstrukcję. Belki na całej długości miary wycięcia, w wycięcia te wsuwa się końce bali, które tworzą ściany. Wdzięczna praca, precyzyjna. Sasza zdumiewał się, jak prostych narzędzi używają do niej chłopi – wystarczał im topór, strug, piła, piłka, dłuto – jak osiągają taką dokładność za pomocą pionu, kątownika i poziomicy. On też mógłby to robić, ale spóźnił się dzisiaj i znowu kazali mu ociosywać kloce. – Pożegnałeś kolegę? – spytał Sawwa Łukicz. – Pożegnałem. – I dokąd to go pognali? – zainteresował się Stiepan Timofiejewicz, smagły, suchawy chłop z garbatym nosem. – Kto ich tam wie – odpowiedział Sasza. – Może już swoje odsiedział? – spytał Sawwa Łukicz. – Że niby na wolność? – ironicznie powiedział Stiepan Timofiejewicz. – Akurat, na wolność z milicją nie odwożą. – W Kieżmie ludzie powiadają, że zabili kogoś z naczalstwa, w gazetach było – wtrącił inny chłop, też Stiepan, ale nie Timofiejewicz, tylko Łukianowicz. – A zabił onego jakiś trockista, co to jest przeciwko kołchozom, żeby, znaczy się, rozpuścić te kołchozy. – A gdzie ich tam tera rozpuszczać – skrzywił się Stiepan Timofiejewicz. – Co rozdawać? Czym ludzi obdzielić? Wszystko zmarnowali... – A ty się miarkuj – Sawwa Łukicz rozejrzał się niespokojnie. – Ty tego... No, dobrze jest, znaczy. – Co jest dobrze? – A to, że wszystko od Boga dane – powiedział Sawwa Łukicz. – Jak Pan Bóg urządził, tak musi być. – Pan Bóg, Pan Bóg, wy ino na Pana Boga zwalacie – zgryźliwie zauważył Stiepan Timofiejewicz. – A gdzie ona, ta wasza cerkiew? Pan Bóg za ciebie nic nie zrobi, co, może tę oborę Pan Bóg za ciebie postawi? Krowy zmarnowane, a my oborę budujem. – No to nie buduj – powiedział trzeci chłop, Jewsiej, Sasza nie znał jego imienia po ojcu, wszyscy nazywali go po prostu Jewsiej, czasem dodawali jeszcze nieprzyzwoity rym. – A gdzie się od tego podziejesz? – ze złością odparł Stiepan Timofiejewicz. – Ony tu – pokazał na Saszę – odsiedzą swoje i wyjadą gdzie bądź. A nam, chłopom, nijak stąd nie wyjechać. Bez papierów my przecie. Trzymają na jednym miejscu jak uwiązanego, siedź i ani kroku! Taka to ci nasza wolność! – Co za giez cię ugryzł? – spytał Sawwa Łukicz. – Usłyszy kto, rozgada, a przecie wiesz, co za to! – Wiem – ponuro powiedział Stiepan Timofiejewicz. – Dlatego giniemy, że milczymy, wędzidło zagryźliśmy. – Nam robić trza, pół dnia żeśmy przegadali. Rzeczywiście zbliżało się południe. Znowu wzięli się do pracy. Chłopi chcą porozmawiać, w końcu czemu by nie porozmawiać, ale Sasza im przeszkadza – jest obcy, a oni nauczyli się już, że przy obcych lepiej trzymać język za zębami... Smutny obrazek... Po tygodniu czy dwóch wezwano do Kieżmy Piotra Kuźmicza... Obeszło się bez milicjantów, po prostu przez radę wiejską dostał wezwanie na taki to a taki dzień. – Może wypuszczą, jak myślicie? – zaglądał w oczy Saszy i Wsiewołodowi Siergiejewiczowi, szukając potwierdzenia i współczucia. – Wyrok skończył mi się jeszcze w listopadzie. – To po co pan tu siedział, skoro wyrok się skończył? – zapytał Sasza. – Trzeba było im przypomnieć. Piotr Kuźmicz pokręcił głową. – To niebezpieczne, Aleksandrze Pawłowiczu. Człowiek się upomni, a oni dołożą nowy wyrok... No ale przecież nie wywieźli mnie jak Michaiła Michajłowicza. I nie jestem polityczny. – Nie polityczny! – ironicznie zauważył Wsiewołod Siergiejewicz. – Kontrrewolucja gospodarcza, niezły artykulik! – Ale gospodarcza – upierał się Piotr Kuźmicz. – Nie polityczna! – No dobrze – przerwał mu Wsiewołod Siergiejewicz. – Niech pan idzie do Kieżmy. Dowie się pan, co i jak, a potem nam opowie. Kiedy Piotr Kuźmicz poszedł do Kieżmy, Wsiewołod Siergiejewicz powiedział: – Może go faktycznie wypuszczą. Biurokracja. Akta są, wyrok zaliczony, nie ma dodatkowych dyspozycji... Chociaż teraz, po zabójstwie Kirowa... Zresztą diabli wiedzą. Pod wieczór wrócił Piotr Kuźmicz, radosny, podniecony. Zwolnili! Pokazał zaświadczenie: „Po odbyciu kary pozbawienia wolności... podlega p. II Uchwały RKL dot. przepisów meldunkowych”. Czyli minus – zakaz osiedlania się w dużych miastach. – A po co mi duże miasta? – z ożywieniem mówił Piotr Kuźmicz. – Mnie tam one niepotrzebne. Urodziłem się i wyrosłem w Starym Oskole, tam mam żonę, córki, krewnych. Tam będę sobie mieszkać. – Ma pan pieniądze na drogę? – spytał Sasza. – Jakoś dojadę... Do Kieżmy zabiorę się z pocztą, podrzucą mi rzeczy saniami – to dycha. Bilet do Starego Oskołu będzie kosztować jakieś dwadzieścia pięć, trzydzieści rubli. Pół setki powinno wystarczyć. Tyle to jeszcze mam. – A jedzenie, picie... Piotr Kuźmicz machnął ręką. – Z głodu nie umrę. Gospodyni nasuszy sucharów, da wędzonej ryby, jajek, wrzątek na dworcach za darmo... Niech się pan nie martwi, dojadę. Nazajutrz Piotr Kuźmicz odjeżdżał do Kieżmy okazyjną kołchozową podwodą. Przy pożegnaniu z Saszą i Wsiewołodem Siergiejewiczem popłakiwał – wstydził się swojego szczęścia. – Może Bóg da, że wam też się powiedzie. – Bóg da, Bóg da – z lekką ironią powtórzył Wsiewołod Sieigiejewicz. – No, niech pan żyje tam sobie spokojnie i nie próbuje przypadkiem zakładać sklepu! – Co pan, Wsiewołodzie Siergiejewiczu – stary człowiek wzdrygnął się ze strachu – jaki tam sklep w dzisiejszych czasach! Będzie dobrze, jak mnie przyjmą na sprzedawcę! – Lepiej niech pan zostanie stróżem – poradził Wsiewołod Siergiejewicz. – A czemuż to? – Bo to spokojniejsze zajęcie. W sklepie odpowiada pan materialnie, w razie czego mogą się przyczepić. A taki stróż siedzi sobie w kożuchu, grzeje się... – O nie, Wsiewołodzie Siergiejewiczu, tak nie można. Swój fach znam od dziecka, przecież może być jeszcze ze mnie pożytek... Ostatnie zdanie Piotr Kuźmicz wygłosił już z sań... woźnica szarpnął lejce, konie ruszyły. – Żegnam, zostańcie z Bogiem! – zawołał Piotr Kuźmicz. – Nic a nic do niego nie dotarło – powiedział Wsiewołod Siergiejewicz posępnie. Zwolnienie Piotra Kuźmicza poprawiło nieco nastroje zesłańców. Niebawem nadeszła też nowa wieść: we wsi Zaimka zwolniono ojca Wasilija. Oznaczało to, że władze dokonują pewnej selekcji i wywożą nie wszystkich jak leci, a tylko niektórych. Jednakże po tygodniu przybiegła na budowę dziewczynka, stanęła przed Saszą i powiedziała: – Siewołod Siergieicz cię wołają. Dziewczynka była córką gospodarzy Wsiewołoda Siergiejewicza. Sasza od razu zrozumiał: przyszła kolej na Wsiewołoda Siergiejewicza. Wsiewołod Siergiejewicz dziarsko i energicznie pakował rzeczy. Do dziś dręczyła go niepewność oczekiwania, teraz sytuacja stała się jasna – znowu droga, wiedział już, co go czeka, to, co go czekało, wymagało sił i gotowości na wszystko. – Kazali się stawić? – spytał Sasza. – Czy to nie wszystko jedno? Przyjadą po mnie do Kieżmy. W Kieżmie zbierają niewielki i zapewne już ostatni etap do Krasnojarska. Pana nie wzięli, to daje pewną nadzieję. Zresztą etapów będzie jeszcze sporo, Sasza, musi pan być przygotowany na wszystko... Lidii Grigoriewny Zwiaguro też nie wzięli, a ze względu na charakter obecnych wydarzeń powinni byli zabrać ją w pierwszej kolejności. Nie zabrali. To znaczy, że jeszcze niejedno przed nami... A to dla pana. – Wsiewołod Siergiejewicz wskazał na paczkę książek. – Wiem, że nie jest pan miłośnikiem filozofii, ale są tu ciekawe książeczki, a zabierać je ze sobą... I tak by odebrali... Jeżeli przyjdą po pana, to zostawi je pan komuś albo po prostu wyrzuci. – Dziękuję – powiedział Sasza. – Nie potrzebuje pan czegoś na drogę? – Chyba wszystko mam. – Nic pan nie ma – stwierdził Sasza. – A ciepła bielizna? – Nie przywykłem do ciepłej bielizny, noszę zwykłą, zresztą zima już się kończy. – Dam panu komplet flanelowej, mam dwa. I wełniane skarpety. – Wystarczy to, co mam. – I jeszcze sweter, musi pan go wziąć. – Sasza, nie trzeba... Kryminaliści i tak wszystko odbiorą. – Do Krasnojarska nie odbiorą... Widziałem pańskie rękawiczki, nadają się najwyżej do spacerów po Newskim. – Nie, rękawiczki są jeszcze całkiem dobre... – Dam panu wierzchnie rękawice, porządne, łosiowe, włoży je pan na swoje i będzie ciepło. Buty? – Buty mam wspaniałe, niech pan spojrzy, ocieplane walonki. Sasza, wystarczy... Nie mam tylko pieniędzy, ale to nic, teraz państwo bierze mnie na swoje utrzymanie. – Skąd pan wie, że po pana przyjadą? – Wiem – odpowiedział krótko Wsiewołod Siergiejewicz. Nie obawiał się Saszy, ufał mu, ale nie wymieniał żadnych nazwisk. To podstawowa zasada: żadnych nazwisk. Cały dobytek Wsiewołoda Siergiejewicza zmieścił się w jednym mocno wypchanym worku podróżnym. – No i spakowałem się. Wsiewołod Siergiejewicz usiadł na ławce. – Sasza, chcę panu coś powiedzieć na pożegnanie. Żal mi się z panem rozstawać, naprawdę pana polubiłem. Chociaż, jak to się obecnie mówi, stoimy po dwóch stronach barykady, ale lubię pana i szanuję. Szanuję nie za to, że nie wyparł się pan swojej wiary – takich jest jeszcze wielu. Pańska wiara różni się jednak od wiary innych – ma w sobie coś ludzkiego, nie ma w niej tej klasowej, partyjnej ograniczoności. Być może zupełnie nieświadomie wywodzi pan swoją wiarę stamtąd, skąd wywodzą się wszystkie prawdziwe ludzkie ideały. I to właśnie bardzo w panu cenię. Jestem jednak starszy i bardziej doświadczony od pana. Niech pan nie będzie idealistą. Niech się pan zbliży do życia. W przeciwnym razie życie zniszczy pana lub, co o wiele straszniejsze, złamie, a wtedy... Proszę mi wybaczyć szczerość – idealiści stają się z czasem świętymi, ale znacznie częściej tyranami i obrońcami tyranii... Ileż zła na świecie wyrządza się właśnie w imię szlachetnych ideałów, dla iluż nikczemności są one wygodnym usprawiedliwieniem. Czy pan się na mnie nie gniewa? Sasza uśmiechnął się. – Co też pan, Wsiewołodzie Siergiejewiczu! Czy można gniewać się na człowieka za jego przemyślenia? Nie mam też zamiaru spierać się z pańską teorią. I nie mogę ręczyć za swoją przyszłość. Powiem tylko jedno: żyję na Ziemi jako człowiek, istota ziemska. Właśnie dlatego nie jestem idealistą w pańskim rozumieniu. Swój idealizm pojmuję inaczej. Uważam, że człowiek powinien wyznawać idee, ale idee ludzkie, humanistyczne, sprawiedliwe. Przez ten rok więzienia, etapów, zesłania doszedłem do jeszcze jednego wniosku: otóż najcenniejsze i najświętsze na świecie jest ludzkie życie i ludzka godność. Każdy, kto dokonuje zamachu na ludzkie życie, jest przestępcą, każdy, kto poniża człowieka w człowieku, też jest przestępcą. – Ale przestępców trzeba sądzić – zauważył Wsiewołod Siergiejewicz. – Tak, trzeba sądzić. – To słaby punkt pańskiego rozumowania. Kto ma ich sądzić? – Nie wnikajmy w szczegóły. Powtarzam: najcenniejsze jest ludzkie życie i ludzka godność. Jeśli wartości te zostaną uznane za najważniejszy i fundamentalny ideał, to z czasem ludzie znajdą rozwiązanie kwestii szczegółowych. Wsiewołod Siergiejewicz zaczął nasłuchiwać. Przed domem zaskrzypiały płozy sań. – Tak, to po mnie. – Niech pan ich zatrzyma, zaraz wrócę – powiedział Sasza, wybiegł z chaty, koło ganku stały sanie, woźnicy towarzyszył milicjant. Sasza wpadł do siebie, wyciągnął komplet ciepłej bielizny, sweter, rękawice, dorzucił dwie koszule, wrócił do Wsiewołoda Siergiejewicza. – No i po co to wszystko? – zmarszczył brwi Wsiewołod Siergiejewicz. – Proszę spojrzeć, mój „sidor” aż pęka! – Jakoś upchniemy, niech pan otworzy! Wcisnęli rzeczy do worka. – Tak – powiedział Wsiewołod Siergiejewicz. – Tu jest adres Olgi Stiepanowny, miasto Kalinin. Napisałem do niej, może uda mi się wysłać list z Krasnojarska, o ile nie przewiozą nas od razu do więzienia. Na wszelki wypadek niech pan też napisze. Z dwóch listów jeden na pewno dojdzie. Sasza schował kartkę z adresem do kieszeni. Milicjant i woźnica dopili herbatę, wyszli na dwór. Wsiewołod Siergiejewicz ubrał się, wziął worek, postawił go na podłodze. – No cóż, Sasza, pożegnajmy się. Objęli się, ucałowali. – No i nie dokończyliśmy naszej dyskusji – zażartował Wsiewołod Siergiejewicz. – Może kiedyś dokończymy – odparł Sasza. Wsiewołod Siergiejewicz zajrzał do kuchni, pożegnał się z gospodarzami, wyszedł na drogę, załadował worek na sanie. W progu stała dziewczynka, córka gospodarzy, w kożuszku narzuconym na ramiona. – No, jeszcze raz! Wsiewołod Siergiejewicz i Sasza ucałowali się. Wsiewołod Siergiejewicz wsiadł do sań, przykrył nogi baranicą, powiedział wesoło: – No to w drogę! Sanie zaskrzypiały... Sasza stał i patrzył za nimi, póki nie skryły się za rogiem. Dziewczynka stała w drzwiach i też patrzyła. W Mózgowie pozostało tylko dwoje zesłańców – Sasza i Lidia Grigoriewna Zwiaguro. 3 A na Arbacie pozornie nic się nie zmieniało. Życie toczyło się dalej, jak gdyby nie było żadnych represji, więzień, łagrów ani ofiar. Znajomi ofiar i znajomi tych znajomych żyli sobie nadal, tak jak żyli. O nich, o zwyczajnych ludziach pracy i ich chwalebnym wysiłku pisano w gazetach, informowano przez radio, mówiono na zebraniach. O takich jak Sasza Pankratow też pisano w gazetach, informowano przez radio i mówiono na zebraniach, ale jako o wrogach, których należy zlikwidować. „Tych, którzy sprzyjają im albo współczują, również należało likwidować. Ponieważ jednak nikt nie chciał być zlikwidowany, to i nikt nie wątpił w konieczność likwidowania ludzi, których skazywano bez sądu, a o ich winie informowano w lakonicznych komunikatach prasowych. Bezpieczniej było w ogóle o nich nie mówić. Mówiło się o czymś innym. Na przykład o bohaterskich lotnikach polarnych, którzy w ubiegłym roku uratowali z kry na Oceanie Lodowatym załogę zmiażdżonego przez lody parowca „Czeluskin”. A jeśli nawet komuś przychodziła do głowy myśl, że ratowanie niewinnych ludzi z więzień i łagrów jest sprawą nie mniej ważną niż ratowanie czeluskinowców, to nikt nie wypowiadał jej głośno. Jurij Denisowicz Szarok awansował, był teraz samodzielnym pracownikiem operacyjnym i podlegał bezpośrednio naczelnikowi wydziału pierwszego Aleksandrowi Fiodorowiczowi Wutkowskiemu oraz jego zastępcy Steinowi. Podlegał też Diakowowi, ale tylko jako pomocnikowi naczelnika wydziału. Wutkowski i Stein cenili Szaroka: poważny, obowiązkowy i rzetelny funkcjonariusz. Obiecujący. Perspektywiczny. Mianem tym obdarzano tutaj takiego, który umiał nie tylko „rozgryźć” podejrzanego, nie tylko zmusić go do przyznania się, ale co najważniejsze, wydusić z niego powiązania, nadać sprawie szerszy zasięg, ujawnić grupę. Członkowie grupy wskażą w śledztwie dalsze kontakty. W ten sposób tworzy się zaczyn, który gwarantuje nieprzerwane funkcjonowanie organów ścigania. Szarok błyskawicznie uświadomił sobie tę prawdę, zrozumiał ją od razu, tak samo jak wiele innych prawd, zwłaszcza tę, żeby nigdy nie wchodzić w jakieś układy. Sprzyjał mu Bieriezin, ale Szarok zachowywał dystans. I słusznie, Bieriezin z trzaskiem wyleciał aż na Daleki Wschód. Dostał tam poważne stanowisko, to fakt, zachował też stopień, ale z Moskwy go wyrzucili. Jego pracowników zaś poupychali po wszelkich możliwych dziurach. Wśród prawd, które zrozumiał Jura, była też i taka: nie szarżować, pamiętać, że stale chodzi się po linie. Najmniejsza nieostrożność może kosztować głowę. Niech ten dureń Diakow chełpi się swoją władzą, wszechmocą i bezkarnością, niech pęcznieje z dumy, że pracuje na najbardziej aktualnym odcinku. Wszystko to do czasu, do czasu... Oczywiście ich wydział jest najbardziej aktualny. Drugi zajmuje się mieńszewikami, bundowcami, anarchistami, trzeci to wszelkie ruchy narodowościowe – musawatyści, daszniacy i im podobni, czwarty – eserzy, piąty – religia i duchowni. Spokojne wydziały, jacy tam dzisiaj mieńszewicy i eserzy... Szarok chętnie przeniósłby się do któregoś z nich. Miał już kiedyś okazję przejść do wydziału piątego, do spraw wyznaniowych, ale po pewnym wahaniu odmówił. Nie chciał zadzierać z Panem Bogiem. Sam w Boga nie wierzył, do religijności matki odnosił się jednak tolerancyjnie – jej sprawa. A zresztą diabli wiedzą! W Boga wierzą nawet wykształceni ludzie, na przykład akademik Pawłów. Absolutny materialista, uczony o światowej sławie, a w Kołtuszach urządził sobie cerkiew, bije w niej pokłony. Mimo to cieszy się uznaniem władz, sam towarzysz Stalin odnosi się do niego z szacunkiem. Bóg czy nie Bóg, ale jakieś niewytłumaczalne siły istnieją. Przeznaczenie czy co... Jak rozpaczał w październiku 1934 roku, jak się wtedy wściekał, że przez głupi wyrostek nie pojechał do Leningradu, do Zaporożca! A przecież gdyby pojechał – gniłby teraz w łagrze. Jura wrócił wówczas z pracy jak zwykle nad ranem, a mniej więcej o siódmej skręciło go z bólu. Bolało potwornie, ciało zdawało się pękać na pół, nie mógł zrobić ani wdechu, ani wydechu, przewracał się na prawy bok, na lewy, podciągał nogi do piersi – nic nie pomagało, nie mógł powstrzymać jęku. Matka miotała się po pokoju: „Może przyłożyć grzałkę?” Na szczęście ojciec nie wyszedł jeszcze do pracy, domyślił się, o co chodzi, nie pozwolił przyłożyć grzałki, powiedział: „Wezwiemy pogotowie”. Jura nie chciał pogotowia: karetka odstawi go do szpitala, a przecież wieczorem jedzie „Czerwoną Strzałą” do Leningradu, do Zaporożca, ze szpitala już go nie wypuszczą, wyjazd przepadnie, przepadnie Leningrad, znowu wyląduje u Diakowa. – Daj telefon waszego pogotowia – nalegał ojciec. – Nie trzeba, zaraz samo przejdzie. – Nie dasz numeru, to wezwę miejskie. Jura spróbował usiąść, jęknął, opadł na poduszkę, nie, to nie do wytrzymania, niech przyjadą, niech dadzą jakiś zastrzyk! Pokazał ojcu, gdzie trzyma notes. Ojciec znalazł telefon, zadzwonił. Po półgodzinie przyjechała karetka. Zabrali Jurę na noszach, gapiła się na to cała kamienica, tłum ciekawskich zatarasował bramę. Przywieźli go na Warsonofiewskij, do kliniki NKWD, i od razu na stół, na operację. Powiedzieli, że szew zdejmą za jakieś dziesięć dni. Koniec z Leningradem! Tak wtedy rozpaczał, tak rozpaczał, a wyszło na to, że wyrostek go uratował. No i jak tu nie wierzyć w przeznaczenie? – Mieliście szczęście, że zdążyli was przywieźć, jeszcze ze dwie, trzy godziny i nastąpiłoby zapalenie otrzewnej – powiedział profesor Citronblat, który go operował. Najlepszy chirurg i, ciekawa rzecz, z protezą zamiast nogi. No i proszę, okazało się, że miał szczęście nie tylko z tą otrzewną – uniknął wyjazdu do Leningradu. Trzeciego dnia po operacji pielęgniarka przyniosła mu torbę owoców – pomarańcze, mandarynki, jabłka – i kartkę: „Juroczka, jak się czujesz? Napisz, czego Ci trzeba. Lena”. Jura odłożył kartkę. Lena przyszła! Jednak przyszła! Zmęczony, obolały, rozkleił się, poczuł nawet jakiś skurcz w gardle. A więc kocha go, wybaczyła mu, przestała być zazdrosna! Nagle poczuł niepokój: a może to tylko te ich inteligenckie fanaberie? Ach, mimo dawnych uraz w trudnych chwilach wypada przecież przyjść z pomocą, okazać współczucie... Tak postępują przyzwoici ludzie, a oni są przyzwoitymi ludźmi... Nikt do niego nie przyszedł, a ona przyszła. Dzwonił wprawdzie Aleksander Fiodorowicz Wutkowski, pytał o samopoczucie, ale to przełożony, szef ma obowiązek troszczyć się o podwładnych. No tak, przychodziła matka, ale to się nie liczy. Przyniosła jakieś idiotyczne pierogi, żeby chociaż zapytała, kretynka, lekarza, co wolno jeść, a czego nie. Żadnego jedzenia nie potrzebuje. Karmią tu dobrze, bądź co bądź centralna klinika NKWD... Lena to co innego, inteligencja: pomarańcze, mandarynki, nie żadne tam pierogi z kaszą gryczaną, lecz dowód zainteresowania. Nie, na pewno nie przyszła tylko dlatego, że tak wypada! Po prostu nie może go zapomnieć. Takie jak ona nie zapominają. Takich jak on też się nie zapomina. Wiadomo. Mężczyzna! Mimo wszystko nie odczuwał jednak tej dumy, radości i triumfu, jakich doznawał po ich pierwszym pogodzeniu się latem zeszłego roku w Srebrnym Borze. Satysfakcję – tak. Właśnie satysfakcję. Przyjemna niespodzianka. – Napiszcie odpowiedź – powiedziała pielęgniarka. – Trudno mi pisać... Lepiej niech wejdzie na parę minut. – Do sali nie wolno. Wstaniecie, zaczniecie chodzić, mamy tu pokój odwiedzin, wtedy sobie porozmawiacie. Wytrzymajcie trochę. Za dwa dni pozwolą wam wstać. Jura napisał na odwrocie kartki: „Lenoczka, dziękuję za owoce. Nic więcej nie przynoś, mam tu wszystko, nie martw się. Chciałbym Cię zobaczyć. Za dwa dni pozwolą mi wstać i wyjdę do Ciebie. Przyjdź...” I po chwili namysłu dopisał: „Całuję Cię”. Przyszła. Usiedli w niewielkim hallu obok sali Jury. Lena narzuciła na ramiona biały fartuch z dyndającymi tasiemkami, pod fartuchem miała granatowy kostium i białą bluzkę, wysokie boty opinały kształtne mocne nogi. Zawsze podniecał go widok jej nóg, a jeszcze te perfumy... Ładna, zdrowa, promienna, a obok on – nie ogolony, w ohydnym flanelowym szlafroku, pod spodem tylko bielizna, na gołych nogach kapcie. – Poznałaś mnie – zażartował. – Pewnie wyglądam jak nieboszczyk. – Nie przesadzaj – uśmiechnęła się Lena. – Jesteś trochę blady, ale w szpitalu to normalne. Kiedy cię wypiszą? – Za jakieś dwa, trzy tygodnie. – Nie martw się, będę cię odwiedzać. A jednak to fajna kobita! Obca, ale odpowiednia dla niego. Dobra, czuła, kocha go, przecież to widać, zrobiłaby dla niego wszystko, chociaż jest jakiś punkt odpychania czy jak to się tam naukowo nazywa. Właśnie ta dobroć Leny, jej czułość, delikatność, to najlepsze i najbardziej pociągające jest dla niego groźne – nie może być wobec niej szczery, nie może być taki, jaki jest naprawdę. Wobec Wiki – kurewki i konfidentki – mógłby pozwolić sobie na szczerość, oczywiście gdyby nie była szpiclem, ale na przykład jego żoną. Z nią można by rozmawiać o wszystkim bez żadnej gadki-szmatki, zrozumiałaby i jeszcze udzieliła dobrej rady. A z Leną tak nie wolno. Trzeba dostosowywać się do jej wyobrażeń o etyce i moralności. Jakąż to moralnością może kierować się w pracy i w życiu on, Szarok, czy w ogóle istnieje jakakolwiek moralność? Jaka jest moralność i etyka jej ojca, szanownego Iwana Grigoriewicza Budiagina? Ilu ludzi rozstrzelał jako przewodniczący GubCzeKa? Jakimi zasadami moralnymi kierował się przy wyprawianiu ludzi na tamten świat? Interesami proletariatu? A kto określił jego interesy? Partia? Lenin? Doskonale. On, Szarok, też kieruje się interesami proletariatu, z tą tylko różnicą, że określa je obecny wódz partii – towarzysz Stalin. Ale Lenie tego się nie wytłumaczy, strata czasu. Musi więc wyrażać się o ludziach tak jak ona, z szacunkiem, a o prześladowanych – ze współczuciem. Jak ona. Pewnego razu powiedział coś nie tak, nie odezwała się, ale popatrzyła na niego z przerażeniem, zepsuła mu nastrój. W łóżku jest dobra, namiętna, uległa, przyciąga do siebie, ani się oderwać. W porządku, ale od czasu do czasu ma się ochotę z kimś porozmawiać. Co z tego, że dzień w dzień przyłazi do szpitala? A tak chciałoby się pogadać o wszystkim, co mu leży na wątrobie, pomartwić się wspólnie tym Leningradem, zastanowić się, który z chłopaków mógł trafić na jego miejsce do Zaporożca... Kiedy stąd wyjdzie, to się dowie. O ile Diakow nie zatai nazwiska, cwaniak... A może to nie takie pilne, może Zaporożec zaczeka na niego, może powie w Moskwie: „Tylko Szarok, nie chcę nikogo innego!” A zamiast tego gadają o różnych bzdurach, nudzi go to, mówi nie to, co myśli, i nie tak, jak myśli, dostosowuje się do Leny, ciągle uważa, żeby czegoś nie palnąć, nie widzieć strachu w jej oczach, to udawanie męczyło go i upokarzało. Nie chciał jednak zrywać... Po wyjściu Jury ze szpitala zaczęli spotykać się od przypadku do przypadku. Szarok pracował nocami, Lena w dzień. Nie mieli gdzie się spotykać: mieszkanie kontaktowe Rebeki odpadało, dość było tamtej wpadki z Wiką. Kilka razy pojechali na daczę do Srebrnego Boru, dacza miała ogrzewanie, ale w dni wolne ciągle ktoś tam przyjeżdżał, kręcił się też Władlen, który miał właśnie ferie. Któregoś wieczoru Jura zadzwonił do Leny z pracy. Ucieszyła się, spytała, co słychać. – Jestem cholernie zmęczony, mam tu robotę z jednym takim sukinsynem. Oczywiście od razu umilkła. Delikatnisia. Księżniczka. Powiedział nie tak, jak trzeba, to nie na ich nerwy. Co tam, ledwo żyje, nie będzie się zastanawiał nad każdym słowem. – Nie martw się o moje sprawy. Powiedz lepiej, co u ciebie. – Nic nowego, wszystko po staremu. – Tak sobie zadzwoniłem – powiedział Szarok. – Dawno nie słyszałem twojego głosu. Jak spędzimy pierwszy maja? – A ile masz wolnego? – Dwa dni. – Ja też. Wiesz, pojedziemy gdzieś. – A dokąd? – Coś wymyślimy... Mamy trzy tygodnie czasu. – Dobra – powiedzą! Szarok. – Pomyślimy. To były dwa upojne dni. Specjalny autobus przywiózł ich do zamkniętego domu wypoczynkowego dla pracowników naukowych pod Moskwą. – Skąd wytrzasnęłaś skierowanie? – spytał Jura. Lena odparła wymijająco: – Czy nie wszystko jedno... Gdy pokazywała skierowanie w recepcji, Jura zauważył, że wypisane jest na nazwisko Budiagina. Jasne, tatuś załatwił, postarał się dla córeczki. W środku luksus, ale żadnej znajomej twarzy, za to Lena witała się z wieloma ludźmi. Wymieniła kilka nazwisk – sami naukowcy, nawet akademicy, przyjechali z żonami i dziećmi na dwa dni świąt. Dostali nieduży pokój z widokiem na brzozowy lasek. Gałęzie drzew były jeszcze nagie, ale spowijała je już delikatna jasnozielona mgiełka – znak, że liście lada chwila wyklują się z pąków. – Tylko wiosną brzozy mają takie białe pnie – Lena spojrzała na Jurę. – Nie zauważyłeś? Nie, nie zauważył. – Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem za miastem. Spod zeszłorocznych liści przebijała się młoda trawa, dni były piękne, słoneczne, ciepłe, ale las jeszcze nie wysechł, pod nogami chlupotała woda. Wszyscy chodzili już bez płaszczy, kobiety podwijały rękawy sukienek, ładne, zadbane i rasowe baby. Towarzystwo grało w siatkówkę i krokieta. Szarok pierwszy raz w życiu widział tę staroświecką grę, śmieszyło go, jak poważni naukowcy i ich wypielęgnowane damy z zacietrzewieniem spierają się o jakieś niezrozumiałe zasady: dotknął kuli czy nie dotknął, minął bramkę czy nie minął... Kibice też wtrącali się do tych sporów, gracze uprzejmie, ale stanowczo, a nawet złośliwie prosili, żeby im nie przeszkadzać. Na boisku do krokieta było dość zabawnie. Jura obserwował, jak gra Lena, uśmiechał się, gdy krzyżowały się ich spojrzenia. Już w Srebrnym Borze przekonał się, że choć pozornie taka duża i powolna, świetnie pływa, tutaj zaś doskonale grała w krokieta i w siatkówkę. Zuch kobita, jaka wysportowana! Była wesoła, spokojna, czuła, jej oczy błyszczały. Wyjeżdżali drugiego dnia pod wieczór. Po obiedzie położyli się... A gdy mieli wstawać, Lena leżąc na jego ramieniu spytała: – Dobrze tu było, prawda? – Owszem, nieźle – mruknął sennie. – A wiesz, że to nasze rozstanie? – powiedziała spokojnie. I chyba nawet się uśmiechnęła. Nie od razu pojął sens jej słów. – Nie rozumiem. – Mówię, że to nasze rozstanie, tym razem już na zawsze. – Dlaczego tak nagle? – Wcale nie nagle. Już dawno podjęłam tę decyzję. Chciałam tylko, żeby to było dobre rozstanie, może nawet szczęśliwe. – I dlatego mnie tu przywiozłaś? – I dlatego cię tu przywiozłam. – No cóż, ładnie, elegancko, z klasą. Królowa odprawia swojego faworyta. Mimo wszystko chciałbym jednak znać powody. – Powody? – Odsunęła się od niego, położyła na wznak, zarzuciła ręce pod głowę. – Czy warto o tym mówić... Nie jesteśmy przecież dziećmi ani zakochanymi nastolatkami. Takie randki na telefon to już nie dla nas... Nie myśl tylko, że chodzi mi o ślub. – Czemu by nie? A może chcę się z tobą ożenić? Parsknęła śmiechem. – To za mało, Juroczka... Może ty chcesz. A może ja nie chcę... Nie miał zamiaru się z nią żenić. To przecież śmieszne. Czuł się jednak urażony, słowa Leny zraniły jego miłość własną. – Ciekawe, czemu ci nie odpowiadam. – Dobrze mi z tobą, tobie ze mną chyba też. Ale to tutaj, w łóżku. A łóżko to jeszcze nie całe życie. – Co, znowu jesteś zazdrosna o Wikę? – A skąd wiesz, czy w ogóle byłam o nią zazdrosna, przecież nigdy nic ci nie mówiłam. – Nie mówiłaś, ale ja wiem, moim obowiązkiem jest wszystko wiedzieć – Szarok lubił wtrącać to zdanie przy każdej okazji. – No dobrze, więc ja też wiem. Wiem, po co i w jakim charakterze Wika przychodziła do tamtego mieszkania. Uniósł się na łokciu. Coś tu nie gra, jakiś nieprzyjemny zgrzyt. Sądził, że Lena po prostu przestała być zazdrosna o Wikę. Błąd. Lena wie o roli Wiki. Skąd wie? Czyżby Wika sama wygadała? Oznaczałoby to przeciek. – Ach tak? No więc w jakim charakterze przychodziła, co? – Nie mam ochoty rozmawiać na ten temat. W jej głosie wyczuł nagle metaliczną budiaginowską twardość. – Nie interesuje mnie to. Wiele osób wie, kim jest Wika. O tym, że kontaktuje się akurat z tobą, wiem tylko ja. Nie martw się, ode mnie nikt się nie dowie. Nie mam zamiaru ci szkodzić. Nigdy i w żadnych okolicznościach. Sam zresztą doskonale o tym wiesz. Rzeczywiście, kiedy spotkałam u ciebie Wikę, byłam oburzona i zerwałam z tobą stosunki. Potem, gdy dowiedziałam się, kim jest Wika, zrozumiałam swoją pomyłkę. Tamten incydent nie ma jednak teraz żadnego znaczenia. Dlaczego się rozstajemy? Nie chciałam ci o tym mówić, Jura, ale skoro nalegasz, to powiem: znów jestem w ciąży. Spodziewam się dziecka. Tyle że tym razem, jak się zapewne domyślasz, nie będzie żadnej gorczycy ani spędzania płodu. Urodzę syna albo córkę. Do niczego cię nie zmuszam. Nie chcę od ciebie alimentów, zataję, że to ty jesteś ojcem – wiem, że wcale tego nie chcesz. Ale nowiny! Bardziej niż ta wiadomość wstrząsnął nim nowy, spokojny i władczy ton głosu Leny. – A to niby dlaczego? – zaczął. – Mówiąc... Przerwała mu: – Nie zaprzeczaj! Obejdzie się bez frazesów. Nie podniosła głosu, ale znów zabrzmiała w nim ichnia, budiaginowską stanowczość. – To małżeństwo nie jest potrzebne ani mnie, ani zwłaszcza tobie. Po co więc udawać? Szarok wstał, podszedł do okna, rozsunął story i zapatrzył się na las. Wszystko to prawda. On nie potrzebuje Leny, Lena nie potrzebuje jego... Wejść do obcej rodziny, żyć w ciągłym napięciu, dostosowywać się do ich sposobu myślenia, zastanawiać się nad każdym słowem... Nie ma mowy! Zdumiał się, gdy z ust Leny usłyszał niemal dokładnie to samo. Tak, chyba jej nie doceniał. – Jesteśmy sobie obcy, Jura, mamy odmienne poglądy, zupełnie różne systemy wartości, z trudem się rozumiemy. Widzę przecież, jak dostosowujesz się do mnie, mówisz nie to, co myślisz, i nie tak, jak myślisz. To męczące, a w każdym razie uciążliwe. – Na przykład co? – Na przykład twoje opowieści o Saszy, że ponoć to dzięki tobie dostał tylko trzy lata zesłania, a nie obozu, że jego aresztowanie czymś ci groziło. Bzdura! A ja po prostu zawsze chciałam myśleć o tobie dobrze i przekonywałam samą siebie, że nie kłamiesz. Szarok milczał. – Teraz Wika. Wiem, że pracujesz w organach, ale kiedy zobaczyłam, że to taka praca, zrobiło mi się przykro. Łączenie tego wszystkiego było z twojej strony bardzo nieuczciwe, Jura. Usiadł obok Leny, wziął ją za ręce, uśmiechnął się. – W takim razie po co przyszłaś do szpitala? Przecież sama zaczęłaś... – Jakżeż mogłam nie przyjść... Martwiłam się o ciebie. Nina powiedziała, że zabrali cię na noszach, karetką... Było mi cię żal: to okropnie leżeć w szpitalu, kiedy człowiek jest samotny i nikt do niego nie przychodzi. – Rozumiem... Po prostu zlitowałaś się nade mną. A ja myślałem, że mnie kochasz. – Ja? – zastanowiła się. – Nie wiem. Wątpię... Chcę, żebyśmy się rozstali jak przyjaciele, żeby to było właśnie w taki pogodny majowy świąteczny dzień, żebyśmy właśnie tak go zapamiętali. Niepotrzebnie wspomniał o szpitalu, pozwolił, żeby jeszcze raz go upokorzyła, żeby jeszcze raz mogła okazać tę swoją inteligencką wyższość. Nie odwiedził jej, gdy umierała w szpitalu, i to umierała z jego winy, a ona przyszła do niego natychmiast z powodu takiego głupstwa, jak ten wyrostek. Okazała się lepsza, uczciwsza. Teraz, kiedy jest w ciąży, znów bierze wszystko na siebie, uwalnia go od trosk i kłopotów, od odpowiedzialności, od alimentów. Pewnie obgadali sprawę w rodzince, pewnie sam Iwan Grigoriewicz powiedział: „Ródź sobie, obejdziemy się bez tego twojego drania”! Znów pokazują, że oni to arystokracja, a on co, cham, prostak, zero. I nawet nic nie może jej odpowiedzieć. Musi jednak to zrobić, musi zachować twarz. – Bardzo miło spędziliśmy te dwa dni – powiedział. – Nie psujmy ich sobie takimi sprawami. Rozumiem, że przygotowałaś się do tej rozmowy, jesteś trochę wzburzona, trudno ci się opanować – dajmy lepiej spokój. Wyjedziemy, dojdziesz do siebie, za jakiś czas wrócimy do tych tematów. Pokręciła głową. – Nigdy już do nich nie wrócimy. Nigdy się nie spotkamy, Jura. Wszystko skończone. Sięgnęła po zegarek, wstała, zaczęła się ubierać. Po chwili powiedziała jak gdyby nigdy nic: – Dziś są dwa autobusy, o siódmej i o ósmej. Zapisałam nas na ten o siódmej, chcę być szybciej w domu. Kolację mamy pół godziny wcześniej, a więc, Juroczka, pośpiesz się trochę! 4 Waria wstąpiła na wydział budownictwa. Wbrew radom Niny wybrała jednak studia wieczorowe: stypendia są niskie, a siedzieć na garnuszku siostry nie ma zamiaru. Argumenty te nie przekonały Niny: ze stypendiów utrzymują się przecież miliony studentów. Oczywiście trzeba by żyć skromnie, ale całe społeczeństwo żyje dziś skromnie. Takie teraz czasy. Państwo wytęża wszystkie siły, powstaje potężne mocarstwo socjalistyczne. Aby zrealizować ten cel, naród poświęca, co tylko ma, decyduje się na nieprawdopodobne wyrzeczenia, rówieśnicy Wari marzną w ziemiankach i barakach, budują fabryki, huty, elektrownie. Studenci mieszkają w akademikach po sześciu w jednym pokoju, jadają w tanich stołówkach. A Waria ma pokój na Arbacie, jej eks-małżonek, chociaż szuler, ubrał ją i obuł na co najmniej pięć lat, mogłaby spokojnie zdawać na studia dzienne. W zasadzie Nina nie miała nic przeciwko studiom wieczorowym. Tylko po co te kłamstwa, po co to mydlenie oczu? Co, może nie zna swojej siostry? Zna aż za dobrze! Wiadomo, o co chodzi: dzięki studiom wieczorowym Waria wykręci się od podstawowych obowiązków społecznych w pracy, zaś dzięki pracy wymiga się od podstawowych obowiązków społecznych na uczelni. Przecież sama to przyznała: „Dzięki Bogu, nie będę musiała łazić na te zebrania. Niech teraz inni podnoszą ręce, niech sobie wychwalają swojego genialnego i mądrego, niech ryczą z zachwytu, barany jedne!” I takie rzeczy wygaduje przy Ninie, członku partii! Nie trafiają do niej żadne argumenty, żadne perswazje! Skąd taka zajadła wrogość, takie nieprzejednanie? W tym wieku! Coś okropnego! Powiesiła nad łóżkiem zdjęcie Saszy Pankratowa. Takie samo zdjęcie Nina ma w swoim albumie, ale normalnych rozmiarów, zwyczajna pamiątka, a Waria kazała zrobić powiększenie, oprawiła w ramkę i powiesiła. Na najbardziej widocznym miejscu. Nina nad swoim stolikiem powiesiła fotografię towarzysza Stalina, a jej siostra – zdjęcie Saszy Pankratowa, zesłanego na Syberię z artykułu 58 – 10: „kontrrewolucyjna agitacja i propaganda”. Do Niny przychodzą różni ludzie, rozpoznają Saszę, ciągle zaglądają sąsiedzi, też go przecież pamiętają, na przykład taka Wiera Stanisławowna, wyjątkowa swołocz! Popatrzyła, uśmiechnęła się perfidnie, doniesie jak amen w pacierzu! Co teraz robić? Nie wpuszczać gości do pokoju? – Po co powiesiłaś zdjęcie Saszy? – spytała Nina. – A masz coś przeciwko temu? – Skoro mieszkamy w tym samym pokoju, to musimy liczyć się ze sobą. – A ty pytałaś mnie o zdanie, kiedy wieszałaś tego naszego najlepszego maszynistę? Wskazała fotografię Stalina. – Dlaczego maszynistę? – zdziwiła się Nina. – No jak to, przecież kolejarze piszą: nasz najlepszy maszynista – Stalin! – Jak śmiesz tak mówić! Zabraniam ci! Rozumiesz!? Powiesiłam zdjęcie towarzysza Stalina, kiedy cię tu nie było, kiedy mieszkałaś z tym swoim mężulkiem bilardzistą! Ja szanuję towarzysza Stalina! – A ja szanuję towarzysza Pankratowa – zimno oznajmiła Waria. – Proszę bardzo, szanuj sobie, ale na własny użytek... Nie ma co się afiszować! A w ogóle kto to dla ciebie jest? Mąż? O ile mi wiadomo, miałaś innego męża! Narzeczony? To dlaczego na niego nie czekałaś, tylko machnęłaś się za jakiegoś szulera? Kolega ze szkoły? W szkole nawet go nie znałaś! Jest dla ciebie nikim. Nikim! W takim razie po co to zdjęcie? Demonstracja? A wiesz, czym to się może skończyć? Uprzedzam cię: jeżeli nie zdejmiesz tej fotografii, to ja ją zdejmę! – Ach tak... – Waria sapnęła, po czym oświadczyła tonem spokojnym i zdecydowanym: – Weź więc pod uwagę, że jeżeli tylko dotkniesz tego zdjęcia, to ja zdejmę ze ściany twojego wąsatego, wyniosę na korytarz i podrę na kawałeczki. Przy wszystkich! I zrobię to na pewno! Nina wybuchła. Psychopatka, rozpustnica! Zrobiła sobie bożyszcze z tego Saszy, nowa Magdalena, nowy Jezus Chrystus! Fanatyczka! Za jedną setną tego, co tu nagadała, mogliby jej wlepić pięć lat. Ją, Ninę, też pociągną do odpowiedzialności. Co wtedy powie? Że nic nie wiedziała o poglądach siostry? Siostry, z którą mieszka w jednym pokoju? – Zabraniam ci tak ze mną rozmawiać, słyszysz? – powiedziała kategorycznie. – Zabraniam! – To co, może w ogóle mam się nie odzywać? – Owszem, nie odzywaj się, jeśli nie masz innych tematów do rozmowy. Jestem komunistką i nie życzę sobie wysłuchiwać takich antyradzieckich... – Antyradzieckich? Czy ja mówię coś przeciwko władzy radzieckiej? Jestem za władzą radziecką, nie cierpię tylko tego waszego „ojca i nauczyciela”! – Jak śmiesz tak mówić o towarzyszu Stalinie? Nie wolno ci! Towarzysz Stalin i władza radziecka to jedno i to samo! – Dla ciebie. – Nie tylko dla mnie, dla całej partii, dla całego narodu! – Nie mów za cały naród, bo go tylko oszukujecie. W jednej gazecie piszą: „Uwolnić Jenukidzego i powołać go na stanowisko starosty Kaukazu!” A w innych: „Wydalić go z partii za błędy polityczne i gospodarcze!” Wszędzie te wasze łgarstwa! W korytarzu rozległy się kroki, ucichły pod drzwiami ich mieszkania. No tak, można się było tego spodziewać, teraz ta swołocz Wiera Stanisławowna zacznie podsłuchiwać, o czym rozmawiają. – Powtarzam – Nina przeszła na szept – zabraniam ci tak mówić, rozumiesz? – Twarz nabiegła jej krwią, ręka młóciła powietrze. – Zabraniam! I to nie tylko przy mnie, przy kimkolwiek! – Z tobą mogę nie rozmawiać – Waria też ściszyła głos – ale z innymi to już moja sprawa. I nie wymachuj rękami! – Zdajesz sobie sprawę, czym to się dla ciebie skończy? – Niczym. Rozmawiam tylko z porządnymi ludźmi. – To twoja rzecz. Ale jeżeli jeszcze raz powiesz przy mnie coś takiego, to któraś z nas będzie musiała opuścić to mieszkanie. – Nie zatrzymuję cię – Waria zmrużyła oczy. – Zresztą... Jest rozwiązanie. Możesz wsadzić mnie do Butyrek. – Jeżeli nie oprzytomniejesz, to może trzeba będzie to zrobić. – No cóż – zimno powiedziała Waria – dla ciebie to zupełnie normalne i logiczne. Tyle że potem trzeba będzie nosić paczki. Zaśpiewała: Nie stąpaj po lodzie, bo się lód załamie, nie kochaj złodzieja, bo wyrok dostanie, potem trzeba będzie chodzić na widzenia, trzeba będzie nosić paczki do wiezienia... – Nie pajacuj! – krzyknęła Nina. – Nie, ty nie nosiłabyś paczek, jeszcze czego, paczki dla jakiejś tam antyradzieckiej żmii. Inni przyniosą. Dobrze – wstała. – Nie martw się. Na ten temat nie będziemy już rozmawiać. 5 Rzeczywiście, więcej na ten temat nie rozmawiały, nie rozmawiały zresztą na żaden temat. O czym miały ze sobą rozmawiać? Każda żyła swoim własnym życiem. Ninie to jednak nie wystarczało. Czasy są surowe, wymagają odpowiedzialności. Kraj, zewsząd otoczony przez wrogów zewnętrznych, zmaga się z wrogiem wewnętrznym. Najmniejsza wątpliwość co do osoby Stalina oznacza zwątpienie w partię, niewiarę w sprawę socjalizmu. Jedynie bezgraniczna i niezachwiana wiara może porwać miliony ludzi do budowy nowego społeczeństwa, jedynie bezgraniczna i bezwarunkowa wiara może zapewnić zwycięstwo. W trakcie bitwy nie dyskutuje się i nie mędrkuje, lecz wykonuje rozkazy dowództwa. A jej rodzona siostrunia nie tylko wątpi, ona w ogóle nie wierzy, odrzuca to wszystko, co jest tak drogie i święte dla Niny, dla milionów ludzi radzieckich. Przedtem byli chłopcy, potańcówki, lokale, potem mąż bilardzista, złodziej i oszust, a teraz? Antyradzieckość. Do czego to doprowadzi? Co czeka Warię? Co czeka ją, Ninę? Tu nie chodzi nawet o strach, chodzi o sumienie partyjne. Kryjąc Warię akceptuje rozmowy antyradzieckie, czyli popiera agitację antyradziecką. Popełnia więc tym samym przestępstwo wobec partii, staje się współuczestniczką. Jak teraz postąpić? Może pójść do przełożonego Wari i porozmawiać z nim? Albo Powiadomić organizację partyjną? Donieść na własną siostrę? To straszne! Przecież Warię aresztują, wszyscy będą wiedzieć, że doniosła na nią rodzona siostra. Milczeć jednak nie wolno. Może poradzić się Alewtyny Fiodorowny? Alewtyna Fiodorowna zawsze traktowała ją po matczynemu. Nina była jej ulubienicą: komsomołka, aktywistka – to podobało się Alewtynie Fiodorownie. Kiedy Nina ukończyła instytut pedagogiczny, Alewtyna Fiodorowna zatrudniła ją w swojej szkole na etacie nauczycielki historii, uratowała przed wysłaniem na prowincje. A gdy Nina chciała zbierać podpisy pod oświadczeniem w sprawie Saszy Pankratowa, Alewtyna Fiodorowna przeczytała je i podarła. – Ten dokument nie istniał. I nigdy więcej o nim nie wspomniała. A po miesiącu udzieliła Ninie rekomendacji do partii. Nina ufała jej bez zastrzeżeń. Alewtyna Fiodorowna, przysadzista kobieta o rzadkich prostych włosach, w binoklach na krągłej mordwińskiej twarzy, uczestniczka wojny domowej, członek partii od 1919 roku, była dla Niny ucieleśnieniem partyjnej uczciwości, wzorem do naśladowania. Mimo wszystko Nina wahała się jeszcze. Opowiedzieć Alewtynie Fiodorownie o Wari – to przerzucić na nią całą odpowiedzialność za siostrę, za jej wypowiedzi. Alewtyna Fiodorowna będzie o nich wiedzieć, a przecież w naszych czasach wiedzieć to to samo, co odpowiadać. Nina może milczeć, ostatecznie w razie czego zawsze znajdzie jakąś wymówkę, na przykład taką, że nie znała prawdziwych poglądów Wari, bo siostra ukrywała je przed nią, ewentualnie inny wariant: owszem, sama zauważyła pewne rzeczy, próbowała nakłonić siostrę do szczerości, ale ta unikała rozmów. Tak czy siak potrafi się jakoś wykręcić, choć oczywiście takie uchylanie się od odpowiedzialności źle świadczy o godności człowieka. Dla Alewtyny Fiodorowny nie będzie natomiast żadnego usprawiedliwienia – znała sprawę, wiedziała, że jedna z byłych uczennic jej szkoły prowadzi tego rodzaju rozmowy, a nie zareagowała... A więc zareaguje. Nina nie wiedziała, jak postąpić, zwlekała z podjęciem decyzji. Pomógł przypadek. Alewtyna Fiodorowna sama wezwała ją na poufną rozmowę. Alewtynę Fiodorownę przysłano w swoim czasie z Ludowego Komisariatu Oświaty, żeby zaprowadziła nowe porządki w szkole znanej z nieprawidłowego składu społecznego uczniów, reakcyjności nauczycieli i uparcie kultywującej ducha dawnego gimnazjum. Alewtyna Fiodorowna pokonała tego ducha. Przyszli młodzi nauczyciele, wśród nich Nina, powstały organizacje młodzieżowe – pionierska i komsomolska, dawny konserwatywny komitet rodzicielski ustąpił miejsca nowemu, lojalnemu. Szkoła przestała być niedostępną, elitarną instytucją pedagogiczną, jaką była przed rewolucją i po rewolucji, gdy podporządkowano ją CEKUBU, komitetowi do spraw poprawy bytu pracowników nauki – wybieg, który pozwalał arbackiej inteligencji kształcić swoje dzieci w pewnej izolacji od innych. Teraz do szkoły przyjmowano wszystkich. Utraciła też miano „eksperymentalno-pokazowej”, nadane jej dzięki staraniom tegoż CEKUBU w celu podniesienia gaży starym nauczycielom, reakcjonistom i zacofańcom. Powstała przeciętna dzielnicowa szkoła średnia ze zwykłym numerem porządkowym. Zwycięstwo Alewtyny Fiodorowny obróciło się przeciwko niej: stała się dyrektorką przeciętnej szkoły średniej. A przecież w Ludowym Komisariacie Oświaty zajmowała odpowiedzialne stanowisko, wcześniej zresztą też pracowała na odpowiedzialnych stanowiskach. Przysłali ją do szkoły tylko tymczasowo, a potem zapomnieli. Całymi latami czekała na nową nominację, ale bez skutku. Zdegradowano ją... Aureola ważności, w jakiej Alewtyna Fiodorowna przybyła do szkoły, znacznie przygasła. Wojowniczość dyrektorki była już niepotrzebna, zbędna, a w końcu nawet śmieszna. Niegdyś wymagająca i surowa, stała się teraz marudna i przewrażliwiona. W młodości otrzymała klasyczne wykształcenie pedagogiczne, więc siłą rzeczy zaczęła lgnąć do starych nauczycieli, którzy wymagali od uczniów wiedzy, nie zawyżali ocen aktywistom i odrzucali rozmaite eksperymenty. Po stwierdzeniu kompletnego analfabetyzmu uczniów klasy ósmej (znali genezę społeczną „Hamleta”, ale nie mieli pojęcia o istnieniu przecinków) Alewtyna Fiodorowna przepędziła młodego nauczyciela języka i literatury, zwolennika Pieriewierziewa, i ponownie zatrudniła starego, który uczył dzieci składni, ortografii i interpunkcji. Ten swoisty wsteczny rozwój Alewtyny Fiodorowny wiązał się ściśle z jej rosnącą nienawiścią do władz Ludowego Komisariatu Oświaty, a w szczególności do komisarza ludowego Bubnowa i jego zastępcy Epsztajna – to ich Alewtyna Fiodorowna uważała za głównych sprawców swego upadku. Na szczęście nie wszyscy o niej zapomnieli, są jeszcze tacy, którzy ją szanują, dawni towarzysze walki. To od nich uzyskała w swoim czasie informację o uchwale KC i Sownarkomu. Uchwala zawierała opinię, że nauka historii jest oderwana od życia, gdyż uczniom wpaja się różne pojęcia abstrakcyjne zamiast wiadomości o wielkich postaciach historycznych i chronologii wydarzeń. Uchwałę opublikowano. Nauczyciele byli zaskoczeni. Przywykli już do koncepcji zakładającej, że historia ludzkości to historia walki klas, zaś wybitne jednostki są tylko wyrazicielami tej walki. Czyżby należało powrócić do przedstawiania historii jako efektu działalności wielkich tego świata? Alewtyna Fiodorowna przyjęła uchwałę spokojnie. Realizowała nadrzędną politykę partii i nie dziwiły jej żadne zwroty w tej polityce. Najwyższe instancje nie były dla niej wyrocznią, znała przywódców państwa, traktowała ich jak równych sobie, sama mogłaby być na ich miejscu. Trockiego zawsze uważała za obcego, trockistów – za drobnomieszczańskich krzykaczy, Zinowiewa i Kamieniewa – za panikarzy. O wiele bliżsi byli jej Ryków, Tomski, Bucharin i inni przedstawiciele rdzennie rosyjskiego bolszewizmu. Okazali się jednak zbyt słabi, żeby wziąć władzę w swoje ręce. Teraz popierała Stalina. Nie zachwycała się co prawda jego walorami, znała tego człowieka, uznała jednak, że w istniejących warunkach tylko on może dzierżyć wodze. I to dzierżyć mocno. Zna partię, zna ludzi, to praktyk, a nie specjalista od pięknych słówek. Alewtyna Fiodorowna sama była praktykiem, oceniała ludzi pod kątem pożytku, jaki przynoszą. Pewnego razu na lekcji historii spytała: „Dekabryści? A czego oni dokonali?” Informacja od przyjaciół zawierała jeszcze i to, że uchwałę KC i Sownarkomu opracowano bez udziału Bubnowa i Epsztajna, a więc przeciwko nim. Fakt ów spowodował, że Alewtyna Fiodorowna natychmiast stała się zwolenniczką uchwały, choć zdawała sobie sprawę, że podkreślenie roli jednostki w historii sprowadzi się do gloryfikacji roli Stalina. Czyż jednak rola jednostki w historii jest rzeczywiście tak mała? Czy Rewolucja Październikowa mogła dokonać się bez Lenina? Na Stalina spływa więcej hołdów niż na Iljicza. Zresztą i tak nie ma porównania. Lenin nie potrzebował wzmacniania swojego autorytetu, ale to był Lenin. Stalin tego potrzebuje, przecież to tylko Stalin. Autorytet Lenina jest jednak autorytetem partii i jej kadr, którym Stalin wszystko zawdzięcza. Nowych podręczników jeszcze nie ma, a stare już wycofano. Właśnie w tej sprawie Alewtyna Fiodorowna wezwała Ninę: władze organizują latem wszechzwiązkowe seminarium historyków, spotkają się na nim najlepsi nauczyciele, którzy przeprowadzą później takie seminaria w skali miasta i dzielnicy. Alewtyna Fiodorowna wytypowała Ninę – jeszcze jeden dowód jej życzliwości. – Dziękuję, Alewtyno Fiodorowno, postaram się sprostać temu zadaniu. – Dasz sobie radę – powiedziała Alewtyna Fiodorowna. – A kogo mielibyśmy posłać? Żochowa? Z jego podręcznika Nina uczyła się jeszcze w szkole, z autorem natomiast zetknęła się na studiach, był opiekunem jej roku. Żochow okazał się zwolennikiem Sołowiowa, oskarżono go o idealizm. Wymieniając nazwisko Żochowa Alewtyna Fiodorowna dała Ninie do zrozumienia, jak wysoko ją ceni. – Jutro zatwierdzają kandydatury – powiedziała Alewtyna Fiodorowna. – Wpadnij pojutrze do kuratorium po skierowanie. Nie wątpiła, że kuratorium podejmie właściwą decyzję i zatwierdzi kandydaturę Niny. – Pewnie nie zdążą przygotować materiałów i konspektów, będziesz musiała wszystko notować. Weź zeszyty na zapas. – Wezmę. Alewtyna Fiodorowna uśmiechnęła się złośliwie. – Ciekawe, jak nasi wybrną z tej sytuacji. Epsztajn będzie musiał zabrać głos. Niech się pomęczy. Nie mogła mówić wprost o Bubnowie – bądź co bądź to komisarz ludowy, członek KC. Chodziło jednak o niego. Alewtyna Fiodorowna wróciła do rzeczowego tonu: – Wszystko sobie zapamiętaj i zapisz, później sama będziesz prowadzić instruktaż. Nina rozumiała, że interesują ją wyłącznie Bubnow i Epsztajn. – Wszystko zapamiętam. Ze względu na Alewtynę Fiodorownę (takich kadr nie doceniają!) ona też odczuwała wrogość wobec władz Komisariatu Oświaty. Przez cały czas myślała jednak o czymś innym: powiedzieć Alewtynie Fiodorownie o Wari czy nie? Alewtyna Fiodorowna przyjrzała się jej uważnie. – Masz jakieś zmartwienie? Nina speszyła się. – Nic szczególnego. – Mów, co się stało! – poleciła Alewtyna Fiodorowna. – Waria, moja siostra, pamiętacie ją? – Oczywiście. Ładniutka. Co z nią? – Wyszła za takiego jednego typa, bilardzistę, znęciło ją eleganckie życie, potem się rozwiodła – rozczarowanie, zły nastrój i tak dalej. Alewtyna Fiodorowna nie spuszczała z niej oczu. A więc rozumie, że tu nie chodzi o bilardzistę i nocne lokale. Nina zamilkła, nie była w stanie wykrztusić słów „antyradzieckie rozmowy”. Uświadomiła sobie nagle, że nie wolno o tym powiedzieć. Alewtyna Fiodorowna potraktuje sprawę z całą powagą, nie będzie bawić się w żadne sentymenty, konsekwencje mogą być wręcz nieobliczalne. – No i co dalej? – ostrym i jakimś obcym głosem spytała Alewtyna Fiodorowna. – Odpowiedziałam tylko na pytanie. Uśmiechnęła się przepraszająco. – Seminarium mają zorganizować w Leningradzie, ale może odbędzie się w Moskwie, w Instytucie Czerwonej Profesury. Nina pomyślała, że lepiej byłoby w Leningradzie. Gdyby tak wyjechać z Moskwy i przez dwa miesiące nie widzieć Wari... To wspólne mieszkanie stało się nie do wytrzymania. Waria była zadowolona, że poszła na studia wieczorowe. Nie musiała teraz włóczyć się po żadnych zebraniach. W razie potrzeby robiła zdumioną minę: „Na zebranie? Jak to? A zajęcia w instytucie?” Oprócz tego przysługiwały jej dodatkowe dni wolne, na przykład na czas sesji egzaminacyjnej. Program studiów wieczorowych nie zawierał przedmiotów społecznych, wszystkich tych ekonomii politycznych i innych bzdur, no i mogła urywać się z co nudniejszych wykładów pod pretekstem pilnych zajęć w pracy. Pracy zawodowej natomiast nigdy nie zaniedbywała, nie chciała zawieść kolegów z zespołu. Nauka przychodziła jej z łatwością. Znakomicie przygotowana w szkole, ze swoimi zdolnościami do matematyki i fizyki była chlubą całej grupy studenckiej, złożonej przeważnie z prostych budowlańców praktyków, majstrów i brygadzistów. W domu nie uczyła się w ogóle, zresztą prawie nic nie zadawali. Kończyła zajęcia o dziewiątej wieczorem, wpadała do Sofii Aleksandrowny albo szła do kina. Do kina chodziła sama, bez Zoi, unikała jej. Zojka zjawiła się kiedyś u niej potargana, z opuchniętymi od płaczu oczami – ktoś ukradł jej przybornik kreślarski. Richterowski, zupełnie nowy. – To Łarka ukradła, na pewno – mówiła Zoja. – Przyszła wczoraj wieczorem, poprosiła o herbatę, a jak wyszłam do kuchni, to ukradła. A ja nic nie zauważyłam, ona ma taką twarz... – Ona ma taką twarz, że z taką twarzą do porządnych domów nie wpuszczają – powiedziała Waria. – Uprzedzałam cię. – Tak, tak – skwapliwie przytaknęła Zoja. – Mówiłaś mi, ty to masz wyczucie! – Tylko mi się nie podlizuj. – Mieszkałyśmy w tym samym domu, chodziłyśmy do jednej klasy, jakże ja mogę ją przepędzić? – Oczywiście. Jak można sobie pozwolić na taki nietakt! Zoja znowu skrzywiła twarz do płaczu. – Jeżeli nie odbierzemy jej tego przybornika, to ona odda go swojemu Witce, a wtedy koniec, przepadło! – Jak to „my”? Nie mam zamiaru mieszać się do tej afery. – Wariusza, proszę cię, chodź ze mną. Nic nie musisz mówić. Postoisz tylko obok, Lara się ciebie przestraszy. – Nie – oznajmiła Waria kategorycznie. – Muszę iść do biblioteki, mam przygotować materiały. Wyszły na ulicę. – Powodzenia – rzuciła Waria. – Cześć. Skręcając w zaułek Płotnikowa obejrzała się. Zoja stała przed bramą i płakała. Waria wróciła. – No to chodź, ale żeby mi to było ostatni raz! Bank mieścił się na parterze dużej kamienicy na rogu Smoleńskiej i Pluszczychy. W zatłoczonej sali panował ścisk i hałas. Urzędnicy siedzieli za barierką stłoczeni prawie tak samo jak klienci. Lara przekładała jakieś karteczki. Od razu poczuła, że ktoś do niej przyszedł, spodziewała się tej wizyty, toteż z jeszcze większym skupieniem pochyliła głowę nad karteczkami. Układała je w długim pudełku, tasowała, sortowała, dawała do zrozumienia, że niełatwo będzie oderwać ją od tego zajęcia. – Zawołaj ją – rozkazała Waria. – Lara! Lara rzuciła szybkie spojrzenie na salę i udała, że nie słyszy. Wzięła karteczkę, zaniosła do księgowej, grubej kobiety w męskich rogowych okularach i z licznymi kokardkami przy dekolcie. Była to typowa księgowa, zupełnie niepodobna do szczupłej Lary. – Boi się podejść – powiedziała Zoja. – Trzeba głośniej – poradziła Waria. – Lara! – wrzasnęła Zoja na całą salę. Ludzie w kolejce zaczęli się oglądać. Waria płonęła ze wstydu. Urzędnicy za barierką unieśli głowy. Księgowa z kokardkami powiedziała basem: – Co za ludzie! Lara obejrzała się, w jej oczach mignęło zmieszanie, Waria odniosła wrażenie, że dziewczyna chce schować się pod biurko. Sama też miała ochotę uciec. Lara po chwili wahania wyszła jednak zza barierki. Szczuplutka, ostronosa, z drobnymi ufryzowanymi loczkami na głowie stała przed nimi, ponuro i wyzywająco patrząc na Zoję. – Po co ten krzyk? Nie jestem głucha! Czego chcesz? – Bądź tak dobra i oddaj mi ten przybornik. – Jaki znowu przybornik? – obruszyła się Lara. – No, Lara... – powiedziała Zoja z wyrzutem. Wciąż nie miała odwagi oskarżyć Lary o kradzież. – Co „no”? – W oczach Lary błysnął gniew. – Nie widziałam żadnego przybornika i nie mam pojęcia, o co ci chodzi! – Potrzebuję go do pracy – żałośnie ciągnęła Zoja. – Łaroczka, zrozum. Może chciałaś zażartować? – Czego się mnie czepiasz! – warknęła Lara. – Źle trafiłaś. Nie jestem złodziejką, jestem uczciwsza od ciebie! – I co ja teraz zrobię? – rozpaczała Zoja. Lara pogardliwie wzruszyła ramionami. – A bo ja wiem? Poszukaj, pewnie gdzieś go schowałaś. Albo kup sobie nowy. No, cześć! Nie mam czasu! Zoja niepewnie popatrzyła na Warię, jej oczy znów zaszkliły się łzami. – Posłuchaj mnie uważnie, Lara – powiedziała Waria cicho. – Teraz pójdziemy do twojego dyrektora – wskazała drzwi gabinetu – i wyjaśnimy mu, po co tu przyszłyśmy. Potem pójdziemy na milicję, do ósmego komisariatu, wiesz, gdzie to jest, w zaułku Mogilcewskim. Jeżeli nie wiesz, to twój Witka ci wytłumaczy. Milicja zrobi u ciebie rewizję. Potem u Witki. Czy wyraziłam się wystarczająco jasno? Wszystko zrozumiałaś? Lara stała ze spuszczonymi oczami, potem powiedziała: – Nie wiem. Nie wzięłam tego przybornika. Oczywiście nie chcę skandalu w pracy... Zaraz spróbuję skombinować pieniądze. Pożyczę od kogoś. – Przestań! – przerwała jej Waria. – Kto ci da pieniądze? Lara milczała. – Decyduj się, tylko szybko – powiedziała Waria. – Ja też nie mam czasu. – Dobrze – Lara podniosła głowę. – Pójdę do domu i wezmę od mamy. – Idziemy! – Mogę dopiero w czasie przerwy obiadowej. – O której? – O pierwszej. Okrągły zegar ścienny wskazywał wpół do pierwszej. Jeszcze pół godziny. – Zaczekamy na ciebie – powiedziała Waria. To był komiczny widok: chudziutka Lara w środku, dorodne Zoja i Waria po bokach jak milicjanci. Lara rozglądała się ukradkiem – bała się albo miała nadzieję spotkać Witkę. W bramie powiedziała: – Poczekajcie tutaj, zaraz wrócę. Waria uśmiechnęła się ironicznie. – Akurat! Nie zastaniesz mamy w domu albo nie będzie miała pieniędzy... A ty przez ten czas schowasz przybornik. Zoja pójdzie z tobą. Zoja, idź! Lara popatrzyła na nią wzrokiem zaszczutego zwierzęcia, po czym w towarzystwie Zoi weszła na klatkę schodową. Waria czekała na ulicy. Rodzice Lary byli kiedyś zamożni, szlachecki ród, szlacheckie nazwisko. Teraz warna Lary utrzymywała się z wyrobu koronek, a Lara związała się ze złodziejem Witką sama zaczęła kraść. Waria myślała o Zoi. Ta dziewczyna doprowadza ją do szału, przez swoją głupotę i egzaltację ciągle pakuje się w jakieś niesłychane historie. A ta dzisiejsza? Po prostu żenująca. Co tu jednak dużo gadać, Zojka jest jej naprawdę oddana. Czy ma jeszcze kogoś takiego? Nie ma. Z bramy wybiegła Zoja, triumfalnie pomachała przybornikiem. – A w środku sprawdziłaś? – spytała Waria. Na twarzy Zoi natychmiast pojawił się popłoch. – Ojej, tak się ucieszyłam, tak się śpieszyłam... Ostrożnie otworzyła pudełko. Wszystko było na swoim miejscu. Zoja zamknęła przybornik, schowała go do torebki. – No to lecę do pracy. Dziękuję! I cmoknęła Warię w policzek. Wracając z biblioteki Waria spotkała Wikę. Wika przystanęła, rozpromieniła się, objęła Warię, ucałowała. Następnie wyciągnęła z torebki chusteczkę pachnącą perfumami Coty’ego i wytarła z policzka Warii ślad szminki. Tak jak dawniej była piękna, elegancka i zadbana, miała na sobie lekki beżowy płaszcz i beret tego samego koloru, przyciągała uwagę przechodniów, mężczyźni oglądali się za nią. – Waria, kochanie, tak się cieszę, że cię widzę! Czy Waria podzielała tę radość? Trudno powiedzieć. W gruncie rzeczy zupełnie obcy człowiek... Przypomniała sobie jednak tamto powitanie Nowego Roku z Saszą, restaurację, w której była pierwszy raz w życiu i gdzie poznała całą kompanię Lowoczki... I też uśmiechnęła się do Wiki. – Dokąd to? – spytała Wika. – Do domu. – Może wpadniesz do mnie? – Nie mogę, czekają na mnie. – No to cię odprowadzę. Wika szła obok Wari, zerkała na nią, uśmiechała się wesoło i sprawiała wrażenie naprawdę uradowanej tym spotkaniem. I znów, tak samo jak w czasie ich dawniejszej znajomości, rozmowa z Wiką tchnęła jakimś innym życiem, beztroskim, rządzącym się własnymi prawami, życiem szczęśliwców i wybrańców, którzy wszystko mogą i którym wszystko wolno. Waria wiedziała, że to nie tak, że ludzie, którym wszystko wolno i którzy wszystko mogą, nie istnieją. Istniał jednak nimb, pozory. Takie życie nie pociągało jej już, ale przypominało, że dawniej było pociągające i przyjemne. – Słyszałam, że rozeszłaś się z Kostią? – spytała Wika. – Tak – niechętnie przyznała Waria. Nie miała ochoty rozmawiać na ten temat. – Wybacz, Wariu, że się wtrącam, ale od początku nie rozumiałam i nie akceptowałam twojej decyzji, wiedziałam, czym to się skończy. Szkoda, że nie spytałaś mnie wtedy o zdanie, nie porozmawiałaś. Przecież zawsze dobrze ci życzyłam, teraz też, zawsze byłam ci życzliwa. A ty nagle i bez powodu zerwałaś naszą przyjaźń. Obraziłaś się o coś? – Tak jakoś wyszło – mruknęła Waria. – Rozumiem – Wika pokiwała głową ze współczuciem. – Jesteśmy niewolnikami swoich namiętności. Na pewno słyszałaś, za kogo wyszłam? – Słyszałam. – To wspaniały człowiek, najporządniejszy, jakiego znam, zresztą co tu dużo mówić – talent. Kocha mnie. Tylko że prawie go nie widuję, wychodzi o świcie, wraca późnym wieczorem, czasem nawet nocuje w pracowni. Trudno... To pasjonat, jak każdy geniusz... Muszę więc wszystko znosić, muszę, dźwigać swoje brzemię. Trochę to nudne... – To może idź do pracy – poradziła Waria. – No wiesz, wstawać o szóstej rano, wlec się tramwajem przez całe miasto... Nie mogę, mam przecież cały dom na głowie, męża, ojca, Wadima... Mówiłam ci, jak pracuje mój mąż. Ojciec też nie lepszy: instytut, klinika, klinika na Kremlu, wzywają go po nocach, trzeba odprowadzać, dać jeść. Wiesz, właściwie to jestem gospodynią domową. Wadim stał się znanym krytykiem, cenionym publicystą. Dziennikarstwo to zwariowane życie, trzymają ich w redakcji do białego rana. Trzy takie indywidualności wymagają starań, no więc się staram... Spojrzała na Warię z ukosa i dodała: – Ja do pracy? O nie, moi mężczyźni nie chcą o tym nawet słyszeć. Waria uśmiechnęła się z przekąsem: wszystko powiedziała, nie wspomniała tylko o Fieni, gosposi, która co rano podaje jej kawę do łóżka. – To Fienia już u was nie służy? – spytała naiwnie. – Służy, ale Fienia jak to Fienia. A w domu bywają różni ludzie, sama rozumiesz, sławni, wybitni. Trzeba ich jakoś przyjąć, a to mogę robić wyłącznie ja. Go tu zresztą dużo mówić. Przecież się nie skarżę, po prostu tak wygląda moje życie. Nigdzie nie chodzę, nigdzie nie bywam. Do mnie też nikt nie przychodzi. Wariu, wpadnij przy okazji. – Kiedy? W dzień pracuję, wieczorami studiuję. – Tak? No wiesz, zuch z ciebie! Gdzie? – Na budownictwie. – To cudownie! Mam masę znajomych w tej branży, architektów, inżynierów, może mogliby ci w czymś pomóc? – Nie – powiedziała Waria. – Nie potrzebuję żadnej pomocy. – Ale gdyby co... Mam na myśli nie tylko mojego męża, ale innych znajomych. Światowe stawy... Jedno ich słowo i wszystko masz załatwione. – Nie, dziękuję – powtórzyła Waria. Wika przystanęła. – Nie zgubiłaś mojego telefonu? – Nie. – To świetnie. Dzwoń, wpadaj, posiedzimy, pogadamy sobie... 6 Od połowy lutego poczta zaczęła przychodzić regularnie. Sasza dostał gazety z grudnia i stycznia, a w marcu – z lutego. Po zabójstwie Kirowa prasa niemal codziennie zamieszczała długie listy nazwisk terrorystów przerzuconych z zagranicy i rozstrzelanych w Moskwie, Leningradzie, Kijowie, Mińsku. Sugerowało to, iż właśnie oni zamordowali Kirowa. Jednakże w końcu grudnia 1934 roku gazety doniosły, że zabójstwo było aktem odwetu zinowiewowców, usuniętych członków kierownictwa leningradzkiego Komsomołu. Planowali również zgładzenie Stalina oraz innych przywódców partii i rządu. Wszystkich oskarżonych, w tym dwóch byłych członków KC Komsomołu, Kotołynowa i Rumiancewa, natychmiast rozstrzelano. W styczniu 1935 roku na ławie oskarżonych zasiedli: Zinowiew, Kamieniew, Jewdokimow, Bakajew i inni wybitni ongiś działacze partyjni, łącznie dziewiętnaście osób. Wprawdzie w trakcie rozprawy nie udowodniono im bezpośredniego udziału w zabójstwie Kirowa, ale Zinowiew dostał dziesięć lat, pozostali zaś po osiem, sześć i pięć. Chociaż proces miał błyskawiczny przebieg i odbywał się bez udziału obrońców, zarzut odpowiedzialności zinowiewowców za zamach sprawiał wrażenie uzasadnionego. Gazety informowały przecież, że i Nikołajew, zabójca Kirowa, i wszyscy jego współtowarzysze to dawni zinowiewowcy, a więc i moralna odpowiedzialność za ich czyn spada na Zinowiewa i Kamieniewa. Być może nie zasłużyli na tak wysoką karę, ale fakt jest faktem: Kirow został zamordowany. Zamordowali go! Nie Zinowiew, nie Kamieniew, tylko ich zwolennicy, ale... zamordowali! Zinowiew i Kamieniew jeszcze w 1917 roku zdradzili Rządowi Tymczasowemu plany powstania. W 1926 roku związali się z Trockim, którego rok wcześniej uznano za wroga partii numer jeden. Czyż można więc okazywać im pobłażanie teraz, w obliczu zagrożenia ze strony faszyzmu, kiedy Hitler utworzył półmilionową armię lądową, potężne lotnictwo i otwarcie grozi wojną? Partia odpowiada ciosem na cios, choć niestety zdarzają się przy tym pomyłki i niewinne ofiary. I właśnie dlatego z gazet ziejących jadem, nienawiścią i histerią Sasza usiłował wyczytać to, co było mu tak drogie, to, czym żył cały kraj i on sam – wiadomości o sukcesach, osiągnięciach, entuzjazmie i wierze narodu. Ta wiara krzepiła jego wiarę. Czasami zachodził do Lidii Grigoriewny Zwiaguro. Nadal mieszkała u Łaryski, utrzymywała się z szycia, głównie dla klientek z Kieżmy. Łaryska odnosiła się do niej z szacunkiem, nadskakująco, teraz do jej domu, do domu rozwódki, znanej tu... przychodziły różne kobiety, rozprawiały, co i z czego uszyć, a ona brała udział w tych naradach, znała najnowsze plotki i wydarzenia, wodziła rej w wiejskim babińcu. A może po prostu bała się trochę Lidii Grigoriewny, która była osobą władczą i umiała wzbudzić szacunek dla siebie. Jej Tarasik siedział zazwyczaj na ławce, milczał, czasem obracał w rączkach jakieś drewienko – bawił się. Lidia Grigoriewna też nie należała do rozmownych – zniszczona i brzydka kobieta z wystającymi krzywymi zębami. Sasza przynosił jej gazety, oddawała je po kilku dniach, niekiedy coś komentowała, ale nie wdawała się w rozważania i spekulacje jak Wsiewołod Siergiejewicz. O procesie Zinowiewa i Kamieniewa powiedziała: – Zaczyna się teatr. – Ale Kirowa zabili – nie zgodził się Sasza. – W gazetach można napisać, co się tylko chce – zgryźliwie przerwała mu Lidia Grigoriewna. – Zinowiew i Kamieniew nigdy nie poszliby na coś takiego, zresztą po co mieliby to robić? Zabójstwo Kirowa jest na rękę tylko jednemu człowiekowi. Sasza rozumiał, kogo ma na myśli. – No, ale przecież partia, naród... – Nie ma żadnej partii – wtrąciła Zwiaguro. – Są tylko kadry, które posłusznie realizują jego politykę. On nienawidzi partii i niszczy ją, nienawidzi też narodu i niszczy naród. Sasza przebiegł wzrokiem stronice gazety. – O, tu jest wypowiedź Stalina o narodzie: „Ludzi należy wychowywać troskliwie i rozważnie, tak jak sadownik pielęgnuje swoje ulubione drzewo owocowe”. – Kaukaska kwiecistość – znów przerwała mu Lidia Grigoriewna. – „Sadownik”, „drzewo”... Ile milionów tych „drzew” wyrąbał na wsi, ile milionów zginęło z głodu? – Tutaj też coś jest – upierał się Sasza. – Powiedział tak: „Kołchoźnicy powinni posiadać gospodarstwa indywidualne, niewielkie, ale na swój użytek... Mają przecież rodziny, mają dzieci, mają swoje własne potrzeby, własne gusta, i nie wolno się z tym nie liczyć.” – „Własne gusta” – ironicznie powtórzyła Lidia Grigoriewna. – „Nie wolno się nie liczyć”. I pan wierzy w ten cały bełkot? Tak, on oczywiście zdaje sobie sprawę, że chłopi muszą coś jeść, bo inaczej wszyscy wymrą i nie będzie kim rządzić. Pan go nie zna, a ja znam. Przez wiele lat widywałam się z nim tak jak teraz z panem. Ludzie, ludzkie życie nic dla niego nie znaczą, jest gorszy od bandyty, zabije, kogo tylko zechce. To aktor, może zagrać każdą rolę. Teraz mówi o narodzie, przypochlebia się ludziom. Wszyscy tyrani tak postępowali. Mądry tyran zawsze schlebia ludowi, oczywiście tylko w przemówieniach, w rzeczywistości niszczy go. Nigdy pan o tym nie myślał? Tak, takie myśli nigdy nie przychodziły mu do głowy. Wczytując się w teksty przemówień Stalina próbował jednak zrozumieć tego człowieka, ale zrozumieć po swojemu, a nie tak, jak przedstawiała go Lidia Grigoriewna, zaślepiona nienawiścią. – Milczy pan? Obrzuciła Saszę rozbawionym spojrzeniem, potem przyjrzała się postrzępionym mankietom jego spodni. – A cóż to pan taki obdarty? Sasza zaczerwienił się. Były to jego jedyne spodnie, w Moskwie też nie miał innych, nie licząc tych od garnituru, który podarował mu Mark. – Obcinam te strzępy nożyczkami. – Bardzo pomysłowe... Niech pan posiedzi za parawanem, doprowadzę je do porządku. Głos miała jak zwykle stanowczy. Sasza wszedł za parawan, wziął ze sobą gazetę, czytał dalej: „W całym szeregu przypadków mamy do czynienia z faktami bezdusznego, biurokratycznego i wręcz skandalicznego traktowania ludzi pracy... Nierzadko przesuwa się ludzi jak pionki... Powinniśmy przede wszystkim nauczyć się cenić ludzi, cenić kadry, cenić każdego pracownika, mogącego przynieść pożytek naszej wspólnej sprawie. Trzeba wreszcie zrozumieć, że ze wszystkich naszych cennych zasobów najcenniejszym i najważniejszym kapitałem są ludzie, kadry”. Przecież to właśnie o nim, o Saszy, o takich jak Sasza! To trzeba było przeczytać Lidii Grigoriewnie. Głupio jednak dyskutować bez spodni. Lidia Grigoriewna skończyła. – Niech pan wkłada! Ubrał się, wyszedł zza parawanu. Tarasik ciągle siedział na ławce z drewienkiem w rękach. – Tarasik – powiedział Sasza – chodź na dwór, pospacerujemy sobie. Chłopczyk pytająco spojrzał na Lidię Grigoriewnę. – Idź – powiedziała. – Całymi dniami siedzisz w domu, przejdź się z panem! Ubrała dziecko, okutała je chustą, choć na dworze nie było już silnego mrozu, po czym obaj wyszli na drogę i ruszyli w stronę Angary. Chłopczyk szedł obok Saszy, mały, poważny, milczący, niezdarny w przewiązanej na krzyż chustce. – Ile masz lat? – spytał Sasza. – Nie wiem... Siedem chyba. – No to wiesz. Umiesz czytać? – Nie. – A litery znasz? – Znam. – A wiersze? – Nie. – A mama mówi ci wiersze? – Mówi. – Jakie?. – Nie pamiętam. – Chcesz, to ja też ci powiem. – Chcę. Stali nad Angara. Słońce przygrzewało. Tarasik kręcił głową, było mu za gorąco. Sasza rozluźnił węzeł chustki. – Teraz lepiej? – Aha. Tarasik wysunął dłonie z rękawiczek na sznurku. Sasza wziął go za rękę. – Nie zmarzniesz? Przeniknęło go ciepło malutkiej, słabej dziecięcej rączki. Przykucnął, wziął dłonie chłopca w swoje. – Ciepło? – Ciepło. Tarasik patrzył na niego poważnym wzrokiem. Sasza pomyślał, że to dziecko chyba nigdy się nie śmiało. – No to chcesz, żebym ci powiedział wiersz? – Chcę. – Włóż rękawiczki. Tarasik wsunął dłonie w rękawice. Sasza wyprostował się... Jak okiem sięgnąć rozpościerało się białe śnieżne pustkowie, jedynie na drugim brzegu Angary czerniał las, oświetlony z jednej strony promieniami słońca. Po chwili ściemniło się. Słońce zaszło za obłok. – Czy obłoki coś ci przypominają? Tarasik wzruszył ramionami. – Nie. – A tamten wygląda jak okręt, widzisz? No popatrz, tam są maszty, takie jakby oblodzone, a tam żagle. Widzisz? – Widzę – powiedział Tarasik bez przekonania. Sasza przypomniał sobie nagle „Okręt widmo” Lermontowa i wyrecytował: Na siny spieniony ocean, gdy gwiazdy zapalą się nagle, wypływa samotny żaglowiec, wiatr wszystkie napina mu żagle... Jest wyspa na tym oceanie, z nagiego granitu jej ściany, na wyspie – samotna mogiła i cesarz jest w niej pochowany... W godzinę smutnego pogrzebu, północą, z kończącym się rokiem, widmowy żaglowiec bezgłośnie przystaje przy brzegu wysokim. Sam cesarz z mogiły powstaje, zwaliwszy z niej kamień grobowy, kapelusz ma swój trójgraniasty i szary ma mundur polowy. Jak mocarz krzyżuje ramiona i głowę na pierś swoją kłoni, wstępuje i siada u steru, okrętem po morskiej mknie toni. Żegluje do Francji kochanej, gdzie tron pozostawił i chwałę, i syna – następcę zostawił, i gwardii swej pułki wspaniałe... Na brzeg ogromnymi krokami Odważnie i prosto wstępuje i walk towarzyszy przyzywa, marszałków swych śmiało zwołuje... Z marszałków nikt hasła nie słyszy, na wojnie zginęli niektórzy, a inni zdradzili cesarza, ich szpada innemu dziś służy... A potem na okręt widmowy na pierś kłoniąc głowę samotną wstępuje i ręką znak dając wyrusza w swą drogę powrotną... Chłopczyk słuchał w napięciu. – No i co, podoba ci się? – spytał Sasza. – Tak – odpowiedział Tarasik. – Chcę do domu. Wrócili. Sasza chciał od razu odejść, ale Lidia Grigoriewna zatrzymała go: – Zostawił pan gazety. I sarkastycznie dodała: – Tam są zdjęcia pańskiego Stalina we wszystkich możliwych i niemożliwych pozach. Przeczytałam nawet, że to on prowadził oddziały proletariatu do szturmu na Pałac Zimowy. Rzeczywiście, w każdym numerze gazety była fotografia towarzysza Stalina, w niektórych nawet dwie albo i trzy: Stalin sam, Stalin z Leninem, Stalin z Woroszyłowem, Stalin z Mołotowem, Stalin z Kaganowiczem, Stalin ze Żdanowem, Stalin wśród żołnierzy, Stalin wśród kołchoźników, Stalin wśród robotników, fotografie portretów Stalina, fotografie pomników Stalina... Do tego obszerne artykuły o zwycięstwach w okresie wojny domowej: obrona Carycyna, zdobycie Rostowa, Perm, Front Wschodni, rozgromienie Denikina, rocznica powstania Armii Czerwonej, piętnastolecie Pierwszej Konnej, front polski – wszędzie Stalin. W październiku 1917 roku według słów historyka LI. Minca „Wykonując wolę Lenina Stalin poprowadził pułki proletariackie do walki z rządem burżuazyjnym”. Aha, to z tego pokpiwała sobie Lidia Grigoriewna. No tak, faktycznie kłamstwo! Wszystko jest zasługą Stalina, każdy sukces jest zasługą Stalina, wszystkie zwycięstwa odnosi Stalin. Pozdrowienia dla Stalina z fabryk, z hut, z kołchozów... Pozdrowienia dla Stalina ze szczytu Elbrusu, pozdrowienia dla Stalina ze szczytu Kazbeku... Każde wystąpienie, każdy artykuł zaczyna się od Stalina i na Stalinie kończy. Już w instytucie Saszę raziły te peany na cześć Stalina, jego książek, artykułów, przemówień, decyzji, uważał je za prymitywne i schematyczne. Te nieskończone powtórzenia, to wieczne wałkowanie: „po pierwsze”, „po drugie”, „po trzecie”, ten niezmienny szablon, niemożność poddania w najmniejszą wątpliwość żadnej myśli, żadnego słowa – wszystko to przytłaczało, ogłupiało. Ciekawa sprawa: inni jakoś nie czuli się przytłoczeni, wprost przeciwnie, zachwycali się tym wszystkim. Czyżby więc inni byli w błędzie, a rację miał tylko on, Sasza, i tacy jak on? Prawdopodobnie nie uświadamiał sobie wtedy, że Stalin rozmawia z narodem i musi rozmawiać tak, aby naród go zrozumiał, żeby mu uwierzył, żeby poszedł za nim. Ten naród przeżył setki lat niewolnictwa, zacofania, trzeba umieć z nim rozmawiać, podnosić jego poziom, ale i liczyć się z obecnym stanem umysłów. On, Sasza, też należy do tego narodu. Nie może żyć bez wiary w kraj, w partię. I bez względu na swój osobisty stosunek do Stalina musi uznać, że Stalin ucieleśnia kraj i partię. Trzeba wznieść się ponad własne urazy. I dlatego coraz częściej nachodziła go myśl, żeby napisać do Stalina. Wiedział, że wszyscy teraz piszą do Stalina, Stalin nie jest w stanie przeczytać nawet tysięcznej części tych listów, z pewnością nie przeczyta też listu Saszy, zresztą list prawdopodobnie w ogóle nie dotrze do jego rąk... A jednak napisanie takiego listu uważał za swój obowiązek. Nie potrafił sprecyzować istoty tego obowiązku, czuł tylko, że niezależnie od dalszych kolei swojego losu będzie mógł sobie powiedzieć: „Napisałem do Stalina”. Nie pomogło? Nie pomogło. Ale zwróciłem się do niego, gdyż poprzez niego zwróciłem się do partii. Dwa lata temu w instytucie, gdy zaczynała się jego smutna epopeja, uważał, że nie ma prawa zwracać się do Stalina, zabierać mu czasu, miał nadzieję, że wybroni się sam. Teraz nie zdoła obronić się sam, tylko Stalin może mu pomóc, bez pomocy Stalina dostanie nowy wyrok, być może czeka go łagier, a wtedy – koniec. Zwróci się do Stalina, gdyż on, Sasza, jest tym „prostym człowiekiem pracy”, o którym mówi Stalin, przecież będzie uczciwie pracował, będzie uczciwie wykonywał swoje obowiązki, będzie spełniał swoją powinność. W te samotne i męczące dni, w długie ciemne wieczory, w niekończące się bezsenne noce tutaj, na Syberii, na krańcach świata, zmęczony myślami zaczynał fantazjować, wyobrażał sobie, jak Ałfierow przysyła po niego podwodę, jak jedzie do Kieżmy, gdzie Ałfierow informuje go, że nadeszła depesza z sekretariatu Stalina: „Natychmiast odesłać Pankratowa do Moskwy”. W Krasnojarsku czeka już na niego bilet, dzwoni stamtąd do domu, do mamy: „Przyjeżdżam pociągiem o tej i o tej godzinie”, Mama i Waria spotykają go na peronie. Idą na przystanek. A potem „czwórką” do domu... Trzeba napisać. Nawet bez nadziei na odpowiedź. Masłow, Wsiewołod Siergiejewicz to ludzie obcy władzy radzieckiej, obcy partii, dlatego też nie mają moralnego prawa zwracać się do Stalina. Do sądu, do prokuratury – tak, to droga oficjalna, ale do Stalina – nie. Nie mogą. On, Sasza, może, bo dla niego zwrócić się do Stalina – to zwrócić się do partii. Sasza długo obmyślał swój list, zastanawiał się nad każdym słowem... „Szanowny towarzyszu Stalin! – pisał. – Wybaczcie, że ośmielam się do Was zwracać. Wyrokiem OSO przy OGPU z dn. 20.05.1934 roku na mocy artykułu 58 – 10 zostałem skazany na trzy lata zesłania na Syberię z zaliczeniem aresztu śledczego. Odbyłem już ponad połowę wyroku. Za co mnie skazano, nie wiem. Nie popełniłem żadnego przestępstwa. Uczyłem się w radzieckiej szkole, studiowałem na radzieckiej uczelni, byłem pionierem, komsomolcem, pracowałem w fabryce. Chcę być pożyteczny dla kraju, a skazano mnie na bezczynność. Nie mogę tak żyć. Proszę Was o rewizję mojej sprawy. Z głębokim szacunkiem. A. Pankratow”. Napisał ten list, ale zwlekał z jego wysłaniem, wahał się. Czy postępuje uczciwie? Czy nie oszukuje? Przecież mimo wszystko w duchu nie zmienił swojego stosunku do Stalina. Przeciwnie, po tym wszystkim, co widział i przeżył, jego wątpliwości co do osoby Stalina wzrosły. A teraz zwraca się do niego. Przekonuje samego siebie, że chce pracować, służyć krajowi i partii, ale czy to prawda? Czy przypadkiem nie chodzi mu wyłącznie o ratowanie własnej skóry, o odmianę swojego losu? A może rozumuje zbyt naiwnie? „Dojdzie – nie dojdzie, przeczyta – nie przeczyta, rozpatrzą sprawę – nie rozpatrzą...” To przecież jasne, że list nie dojdzie, Stalin go nie przeczyta, sprawy nie rozpatrzą. Po co więc podpadać, dostarczać nowego materiału NKWD? List i tak trafi właśnie tam... A jednak, jednak... 7 14 maja 1935 roku Stalin przybył do Sali Kolumnowej Domu Związków na uroczyste posiedzenie z okazji uruchomienia moskiewskiego metra. Patrząc na zebranych w sali młodych ludzi – budowniczych metra, na ich uszczęśliwione, radosne twarze zwrócone tylko ku NIEMU, oczekujące tylko JEGO słów, myślał o tym, że ta młodzież jest z NIM, że młodzież, która wyrosła w JEGO epoce, to JEGO młodzież, im, dzieciom ludu, dał wykształcenie, dał możność współuczestnictwa w heroicznym przedsięwzięciu, w wielkim dziele przekształcania kraju. Najbardziej romantyczny okres życia na zawsze zwiąże się w ich pamięci z NIM, młodość tych ludzi będzie opromieniona JEGO imieniem, JEMU pozostaną wierni do końca swoich dni. To właśnie im powinien otworzyć drogę do władzy, swój awans, swoje wywyższenie będą zawdzięczać JEMU i tylko JEMU, Z zamyślenia wyrwał go Bułagin: – Głos zabierze towarzysz Stalin. Stalin podszedł do mównicy. Wszyscy wstali... Owacjom nie było końca... Stalin podniósł rękę prosząc o ciszę, ale brawa nie milkły, cała sala klaskała rytmicznie, przypominało to uderzenia w ogromny bęben, każdemu uderzeniu towarzyszyło skandowanie jednego słowa: „Stalin!”, „Stalin!” Stalin przywykł do owacji, dziś jednak były to owacje szczególne. Swój aplauz wyrażali nie urzędnicy, nie komsomolscy biurokraci, lecz prości robotnicy – betoniarze, górnicy, spawacze, ślusarze – budowniczowie pierwszego w kraju metra. To lud, najlepsi spośród ludu i przyszłość ludu. Burza oklasków wstrząsała salą, chłopcy, dziewczęta, wszyscy wchodzili na fotele, wołali: „Niech żyje towarzysz Stalin!”, „Wielkiemu wodzowi, towarzyszowi Stalinowi – komsomolskie hura!” Stalin wyjął zegarek i pokazał go zebranym: wystarczy już! Sala odpowiedziała jeszcze gorętszą owacją. Stalin pokazał zegarek członkom prezydium. Ci uśmiechnęli się tylko – schlebiało im, że oni też biorą udział w tym wzruszająco bezpośrednim obcowaniu wodza z ludem. Po chwili jednak, jak gdyby ulegając woli Stalina wyrażonej w tak demokratyczny sposób, zaczęli siadać na swoich miejscach. Siadało również audytorium, ale brawa nie ustawały. – Towarzysze – Stalin uśmiechnął się – nie klaszczcie na wyrost, przecież nie wiecie, co powiem. Komsomolcy odpowiedzieli radosnym uśmiechem i nowymi owacjami. – Mam tu dwie poprawki – kontynuował Stalin. – Otóż za osiągnięcia w budowie moskiewskiej kolei podziemnej partia i rząd nagrodziły: jednych – Orderem Lenina, drugich – Orderem Czerwonej Gwiazdy, trzecich – Orderem Czerwonego Sztandaru Pracy, jeszcze inni otrzymali listy gratulacyjne od Centralnego Komitetu Wykonawczego. Powstaje w związku z tym pytanie: a co z pozostałymi, co z towarzyszami, którzy na równi z nagrodzonymi nie szczędzili swojej pracy, swojej wiedzy, swoich sił? Jedni z was są jak gdyby zadowoleni, a innym jest przykro. Cóż więc zrobić? Oto pytanie. Zawiesił głos. W sali panowała nabożna cisza. – Otóż – podjął Stalin – chcemy teraz publicznie naprawić ten błąd partii i rządu. Sala ponownie eksplodowała śmiechem i oklaskami. Stalin gestem ręki nakazał ciszę i mówił dalej: – Nie jestem zwolennikiem długich przemówień, pozwólcie więc, że odczytam te poprawki. Wyjął z kieszeni złożoną we czworo kartkę, rozprostował ją. – Poprawka pierwsza: za wkład w pomyślny przebieg budowy moskiewskiej kolei podziemnej wyrazić w imieniu Centralnego Komitetu Wykonawczego i Rady Komisarzy Ludowych wdzięczność wszystkim przodownikom i przodownicom pracy, członkom brygad szturmowych oraz członkom kolektywu inżynierów, techników, robotników i robotnic Metrostroju. I znów burza oklasków. Wszyscy wstali, wstali też członkowie prezydium. Rozległy się Okrzyki „hura!” Stalin stał przy mównicy i nawet nie próbował uciszyć sali – tym razem owacje były przeznaczone nie tylko dla niego, lecz także dla rządu, który wyrażał swoją wdzięczność budowniczym metra, i dla pracowników Metrostroju, którzy na tę wdzięczność zasłużyli... Gdy brawa ustały, Stalin powiedział: – Jeszcze dziś należy wnieść poprawkę, że wyrażamy wdzięczność wszystkim pracownikom Metrostroju. – Gestem uciął zrywające się oklaski. – Nie bijcie mi brawa, to decyzja wszystkich towarzyszy. I druga poprawka – Stalin zerknął na kartkę. – Przeczytam ją: za szczególne zasługi w dziele mobilizacji naszych wspaniałych komsomolców i komsomołek do uwieńczonej sukcesem pracy przy budowie moskiewskiego metra odznaczyć moskiewską organizację Komsomołu Orderem Lenina. Znów nawałnica oklasków. Stalin też bił brawo – składał hołd moskiewskiemu Komsomołowi. Kiedy przestał klaskać, ucichła też sala. – Również i tę poprawkę należy wnieść jeszcze dziś, a jutro opublikować... Być może, towarzysze, że to wszystko za mało, ale nic lepszego nie zdołaliśmy wymyślić. Jeśli można jeszcze coś dodać, to podpowiedzcie nam. Pozdrowił ręką zgromadzonych i skierował się do prezydium. Owacja przewyższyła wszystko, co było do tej pory. „Hura ukochanemu Stalinowi!” „Hura, hura, hura!”– podchwyciła sala. Jakaś dziewczyna wskoczyła na fotel i zawołała: „Towarzyszowi Stalinowi – komsomolskie hura!” I znów przetoczyło się nad rzędami: „Hura, hura, hura!” Trwało to z dziesięć minut. Ludzie wciąż stali, bili brawo, wykrzykiwali: „Hura!”, „Ukochanemu Stalinowi – hura!” Stalin w milczeniu stał za stołem prezydialnym i patrzył na zebranych. Nie, to nie tamci, którzy półtora roku temu oklaskiwali go na XVII Zjeździe, tamci klaskali nieszczerze, udawali, ci są całkiem inni, to JEGO ludzie. Tak, młodzież niewątpliwie jest z natury chwiejna, podatna. Młodzi też z czasem dojrzewają, kostnieją, ale rosną kolejne pokolenia, im też trzeba otworzyć drogę – to nieprzerwany i bolesny proces. Wymiany kadr nie da się uniknąć. Trzeba jednak zadbać, aby kadry, które przejmą władzę, były JEGO kadrami. Nowi pracownicy aparatu nie zastanawiają się nad losem poprzedników, nie zraża ich, że poprzednicy ulegają likwidacji: obejmując władzę są pewni jej trwałości. Kiedy sami będą musieli odejść, oskarżą o to nie towarzysza Stalina, lecz swoich rywali. Towarzysz Stalin na zawsze pozostanie dla nich tym, któremu zawdzięczali karierę i władzę. Tak rozmyślał sobie Stalin patrząc na radosny, podniecony i szalejący z zachwytu tłum. Ci młodzi są mu szczerze oddani, oddani całkowicie i bez reszty. Powinien jeszcze coś im powiedzieć, rzucić jakieś proste, ludzkie słowa, trafić do każdego serca, porwać tę młodzież nie tylko swoją wielkością, ale i swoją prostotą. I gdy oklaski wreszcie ucichły, cicho, lecz tak, żeby wszyscy słyszeli, spytał: – Jak myślicie, wystarczy już tych poprawek? Burza braw zerwała się z nową siłą. Wszyscy wstali. Klaskali też członkowie prezydium. Klaskał sam Stalin, klaskał Mołotow, Kaganowicz, Woroszyłow, Ordżonikidze, Czubar, Mikojan, Jeżow, Mieżłauk. Trwało to w nieskończoność. Ludzie nie mogli ruszyć się z miejsc, nie mogli odejść, nie mogli rozstać się ze Stalinem, przecież to był ich dzień, może jedyny dzień w życiu, kiedy widzieli Stalina, chcieli przedłużyć to święto, chcieli, żeby Stalin mówił i mówił... Stalin skończył już jednak swoje wystąpienie, wiadomo było, że nie zabierze więcej głosu, toteż po jakimś czasie ktoś zawołał: „Kaganowicz!” Sala podchwyciła: „Kaganowicz! Kaganowicz!” Kaganowicz niepewnie spojrzał na Stalina. Występować po NIM? Stalin powiedział: – No cóż, Lazar, lud czeka, porozmawiaj z ludem. Kaganowicz podszedł do mównicy. 8 Prosto z posiedzenia w Sali Kolumnowej Stalin pojechał do Kuncewa, gdzie mieściła się jego nowa dacza. Mierżanow zbudował ją tam w ubiegłym roku – lekki parterowy pawilon otoczony ogrodem i lasem. Cały dach zajmowało solarium. ON wprawdzie nie korzystał z solarium, ale nie miał nic przeciwko niemu – niech będzie, kiedy spowszednieje, to ON każe dobudować piętro. Kryta galeria łączyła daczę z budynkiem obsługi. Stalin po raz pierwszy jechał do gotowego i czekającego nań domu. Nareszcie koniec z Zubałowem, tym gniazdem żmij, w którym rozpanoszyła się jego tak zwana rodzina: starzy Alliłujewowie – do dziś nie mogą mu wybaczyć śmierci Nadii; ich synalek Paweł – to właśnie on podarował Nadii tamten pistolet; Ania – siostrunia Nadii, gruba niechlujna kretynka, ślepo zakochana w swoim mężulku, Redensie, a on zdradza ją na lewo i prawo, arogancki, dumny i zarozumiały Polak. Nie znosił i rodzinki Swanidze – krewniaków jego pierwszej żony, Jekatieriny. Jekatieriny zresztą w ogóle nie kochał: milcząca, potulna, ale ograniczona i zdewociała kobieta, obca mu pod każdym względem. Miała nadzieję, że ON porzuci rewolucję i zostanie popem! Nic a nic nie rozumiała. Taki sam był ich syn Jasza – milczący, całkowicie obcy MU chłopak. Wychowywał się u siostry Jekatieriny. I tegoż właśnie Jaszę, którego ON na dobrą sprawę prawie nie znał, jego szwagier Alosza Swanidze ni stąd, ni zowąd przywozi do Moskwy! Po co go przywiózł? Uczyć się – myślałby kto! To w Tyflisie nie ma żadnej wyższej uczelni? Nie, nie po to go przywiózł! Przywiózł go po to, żeby podkreślić, że ON nie interesuje się losem syna, że nie dba o jego wykształcenie. I dlatego musi o to zadbać wujek, Alosza Swanidze. A przecież ON ma nową rodzinę. Po co wprowadzać do nowej rodziny pasierba? Obcego, nie kochanego, słabo mówiącego po rosyjsku? Cóż to może oznaczać, jeśli nie próbę wywołania konfliktu w JEGO rodzinie, próbę rozbicia tej rodziny, próbę umieszczenia swojego człowieka w JEGO domu. Szwagier świetnie to sobie obmyślił. Nadia była przecież taka wrażliwa, gdyby odesłali Jaszę z powrotem, to ludzie pomyśleliby, że to ona nie zaakceptowała chłopaka, a bardzo liczyła się z opinią publiczną, powtarzała: co ludzie powiedzą? Taką to niespodziankę wyszykował mu drogi szwagier Alosza Swanidze. Nie pierwszą zresztą. Swojego rodzonego syna nazwał DŻONRID. No i co wy na to!? Takie imię wymyślił! W 1929 roku! Czy to jest gruzińskie imię? Rosyjskie? Nie, nie gruzińskie, nie rosyjskie! Dżon – można jeszcze zrozumieć, jest takie angielskie imię – John. Rid – to REED, kto ich tam wie, może takie imię też istnieje. Ale John Reed to imię i nazwisko. Imię i nazwisko tego Johna Reeda, który napisał kłamliwą i pełną błędów książczynę o historii Października, książczynę, w której pod niebiosa wynosi się Trockiego i ani razu nie wspomina o NIM, o Stalinie! Książczynę wycofano z bibliotek, za jej posiadanie ludzie dostają po pięć lat obozu, a JEGO szwagier Alosza Swanidze nadaje TAKIE imię własnemu synowi! Co, może nie wie, kim jest John Reed? Ależ skąd, doskonale wie! Inteligent. Wykształcony. Studiował nie w seminarium w Tyflisie, ale W Niemczech, w Jenie. Zna języki, i europejskie, i wschodnie, taki sam poliglota jak i Mienżyński, a więc wszystko rozumie, wszystko wie i dał synowi takie imię wyłącznie na złość JEMU. Za żonę wziął sobie śpiewaczkę operową, Marię Anisimownę, kiepska widać była z niej śpiewaczka, skoro rzuciła operę i zamieszkała z mężem w Berlinie, gdzie prowadził przedstawicielstwo handlowe. Przywoziła Nadii z zagranicy wszelką tandetę, JEGO żonie wpajała zamiłowanie do zagranicznych ciuchów, deprawowała ją moralnie i politycznie. Specjalnie to robią, podli, zawistni ludzie. Ale boją się. Alosza zawsze przegrywa z NIM w bilard, a potem opowiada innym: „Wygram, a on ze złości każe kogoś rozstrzelać!” Proszę, jakie rzeczy drogi szwagier Alosza Swanidze wygaduje za jego plecami, jak kpi sobie z niego publicznie! A skąd to taka czuła przyjaźń między Alliłujewami i Swanidze? Właściwie powinni się raczej nienawidzić: krewni pierwszej żony i krewni drugiej. Czy Alliłujewowie mogą kochać Jaszę? Czy rodzina Swanidze może kochać Wasię i Świetlane? Łączy ich wspólna nienawiść do NIEGO. Oto co ich łączy. Koniec z tym! Jego noga nie postanie więcej w Zubałowie. Niech mieszkają tam sobie bez niego, niech żrą się między sobą. Skoro muszą kogoś gryźć, to niech się gryzą we własnym gronie. Stalin spacerował po ogrodzie w ciepłych promieniach majowego słońca, rozkoszował się kwiatami. Jedne były jeszcze w pąkach, inne już rozkwitły. Ziemia powinna nie tylko rodzić owoce i dawać plony, ale i cieszyć oko. Stalinowi podobał się zadbany ogród, wygracowane ścieżki, zaciszne altanki, nasłonecznione łączki, na każdej stolik, wyplatany fotel, leżak. Cisza, spokój. Tak, to nie Zubałowo z jego wieczną krzątaniną, gadaniną, plotkami, kłótniami, intrygami. Rej wodziła zwłaszcza teściowa – Olga Jewgieniewna, gderliwa staruszka, ciągle użerała się z obsługą, ze „służbowymi ludźmi” jak ich nazywała, zarzucała im niegospodarność, marnotrawstwo, Rozrzutność, trwonienie środków państwowych, oskarżała niemal o złodziejstwo, wyzywała komendantów, kucharzy, gosposie. I to przy NIM, przy NIM, ludzie mogli pomyśleć, że ON akceptuje taki stosunek do personelu. Personel jej nie lubił, wszyscy nazywali ją między sobą „zwariowaną staruchą”, rzeczywiście była zwariowana, to krzyczała, wszczynała awantury, to popadała w huśtawkę nastrojów, zalewała się łzami radości albo rozpaczy, to znów krytykowała wychowanie dzieci, a przede wszystkim, przede wszystkim hałasowała, tak okropnie hałasowała! Jej ojciec był na wpół Ukraińcem, na wpół Gruzinem, matka zaś, Magdalena Eichholz, wywodziła się z rodziny niemieckich kolonistów. Teściowa mówiła z gruzińskim akcentem, wtrącała gruzińskie słowa: „wajme, szwiło, genacwali, czirime” i dodawała niemieckie „Mein Gott!” I bez przerwy wznosiła ręce do góry: „Mein Gott!” To „Mein Gott!” drażniło go najbardziej, szarpało nerwy. Dziadek Alliłujew, Siergiej Jakowlewicz – stary dureń! – zainstalował w Zubałowie cały warsztat, jakieś żelastwa, tokarki, narzędzia, coś wytacza, szlifuje, lutuje, naprawia zamki u siebie i na innych daczach. Taki prawdziwy proletariusz, „ręce robotnika”, „złote ręce”. ON przyjeżdża na daczę, a tu zjawia się jakaś dziewczynka i prosi, żeby Siergiej Jakowlewicz przyszedł naprawić zamek. No i jak wam się to podoba? ON siedzi na werandzie, a dziewczynka od sąsiadów pyta: „Gdzie jest Siergiej Jakowlewicz?” „A po co ci Siergiej Jakowlewicz?” „Żeby naprawił zamek!” JEGO daczę zamienili w jakiś warsztat ślusarski! I nie wytłumaczysz staremu, nie przekonasz! Bo, wyobraźcie sobie, praca fizyczna uszlachetnia. Marksista – idealista! Członek stowarzyszenia starych bolszewików. Przesiaduje z nimi, wymądrza się tak samo jak oni. Pamiętniki pisze. Pół dnia naprawia zamki, a drugie pół dnia pisze pamiętniki. I co to w ogóle ma być, to stowarzyszenie starych bolszewików? Przytułek! Podczas styczniowego procesu Zinowiewa i Kamieniewa oburzali się, próbowali podejmować nawet jakieś działania. Szczególnie głośno gardłował Wania Budiagin. Nie wolno stawiać pod sąd starych bolszewików. A niby dlaczego nie wolno? Dlaczego drogi Wania nie oburzał się, gdy wypędzano za granicę Trockiego, gdy skazywano Smirnowa Iwana Nikitycza, Smiłgę, Rakowskiego i innych trockistów? Gdy po pierwszym procesie zesłano tychże Zinowiewa i Kamieniewa? A teraz, po zabójstwie Kirowa, zaprotestował. Dlaczego akurat w tej sprawie? Przecież jako osobisty przyjaciel Kirowa powinien chyba być bezlitosny, a tu raptem występuje przeciwko oddawaniu pod sąd zabójców i ich inspiratorów. Może coś wie? Może czegoś się domyśla? Jeszcze nakłaniał innych do protestów, do pisania listów, do uchwalania rezolucji. Nie odważyli się... Gniazdo os! Czy jest z nich jakiś pożytek? Dlaczego izolują się od partii? Chcą nadać szczególne znaczenie tak zwanym starym bolszewikom, chcą przedstawić siebie jako jedynych kontynuatorów bolszewickiej tradycji, jako strażników spuścizny Lenina, chcą stać się najwyższą wyrocznią partyjną, „sumieniem” partii. Obrońcami jej jedności. Przed kim to mają zamiar bronić tej jedności? Nie, oni nie bronią partii, bronią samych siebie – trzy czwarte spośród nich to byli trockiści, zinowiewowcy, bucharinowcy, odszczepieńcy i opozycjoniści wszelkiej maści. Tak zwani starzy bolszewicy są pewni, że ich siła tkwi w jednomyślności, w zwartości szeregów, we wzajemnej więzi. Mylą się – właśnie na tym wszystkim polega ich słabość, a nie siła. Wzajemne więzi, które określają jako ideowe, robotnicze, partyjne, przyjacielskie, okażą się powiązaniami przestępczymi. Starzy bolszewicy! Wystarczą zeznania jednego, a podejrzanych będzie wielu, winni będą wszyscy. Teraz przycichli. Milczenie to też forma protestu. Co publikuje ich wydawnictwo? Almanach „Stary Bolszewik”, biuletyny. Co tam wypisują? Tworzą swoją historię. Nie historię potrzebną partii, ale historię potrzebną im samym, przede wszystkim taką, w której nie ma miejsca dla towarzysza Stalina. Bo to są, widzicie, tylko takie osobiste wspomnienia, memuary. Partia nie potrzebuje takich „osobistych wspomnień”, takich pamiętników. Pamiętniki wypaczają historię, pamiętniki są dziełem ludzi, którzy znają tylko to, w czym sami brali udział, czyli ludzi, którzy znają jedynie fragment całości, a nie całość. Luki w wiedzy skłaniają ich do fantazjowania, a w rezultacie do przeinaczania wydarzeń. Te mankamenty literatury pamiętnikarskiej przeszkadzają jej obiektywnie przedstawić historię partii. Co jeszcze robią starzy bolszewicy? Toczą spory, licytują się w zasługach, oskarżają się nawzajem o współpracę z carską ochraną, co tylko kompromituje miano starego bolszewika. Potem trzeba to rozplątywać, Komisja Kontroli Partyjnej zajmuje się prawie wyłącznie ich konfliktami i zatargami. Czyż towarzysz Jemielian Jarosławski nie ma nic innego do roboty, tylko łagodzić te awantury? Nawiasem mówiąc, towarzysz Jarosławski jest przewodniczącym tego stowarzyszenia. Być przewodniczącym stowarzyszenia starych bolszewików to oczywiście zaszczyt, ale towarzysz Jarosławski powinien się zastanowić, komu to stowarzyszenie jest potrzebne. Komu i czemu służy? Drogi towarzysz Jemielian Jarosławski przewodniczy też stowarzyszeniu byłych więźniów i zesłańców politycznych. To oczywiście również zaszczyt, tym większy, że towarzysz Jemielian Jarosławski urodził się w Czycie, w rodzinie zesłańców. Jednakże i w tym wypadku towarzysz Jemielian Jarosławski powinien pomyśleć, komu potrzebne jest to stowarzyszenie. Też przytułek, ale dla mienszewików, eserów, anarchistów i zwyczajnych kryminalistów udających politycznych. Wydają czasopismo „Katorga i Zsyłka”. Kogóż to tam drukują? Czyje nazwiska wymieniają? Na terenie ZSRR posiadają ponad pięćdziesiąt oddziałów lokalnych – jacy ludzie tam się grupują? Po co istnieje ta organizacja? To obcy ludzie, potencjalni wrogowie władzy radzieckiej. Niech towarzysz Jemielian Jarosławski sam się nad tym zastanowi i niech sam wystąpi do KC z wnioskiem o likwidację tych stowarzyszeń – i starych bolszewików, i byłych zesłańców politycznych. Kto będzie mógł potem powiedzieć, że to towarzysz Stalin pozbywa się starych bolszewików? Nikt nie będzie mógł powiedzieć. Jarosławski to mądry człowiek, wie, jak to załatwić. Są niemal rówieśnikami, obaj wstąpili do partii w 1898 roku, obaj byli za granicą na konferencji bolszewików w Hammerfors w 1905 roku, później na IV i V zjeździe SDPRR w 1906 i 1907. Jarosławski wywarł tam na NIM pozytywne wrażenie: spokojny człowiek, rewolucjonista praktyk. Po rewolucji spotykali się na zjazdach i ON czuł, że Jarosławski jest po JEGO stronie. Nienawidzi Trockiego, całe życie nienawidzi. To ON w 1923 roku wysunął Jarosławskiego na stanowisko sekretarza prezydium CKŁ Dobrze pracuje w Komisji Kontroli Partyjnej, jest bezlitosny wobec odszczepieńców i opozycjonistów. W przeciwieństwie do Ordżonikidzego nie zgodził się na zbiorowe przyjęcie do partii opozycjonistów po ich kapitulacji. Ordżonikidze udawał wtedy naiwnego prostaczka. ON jednak świetnie rozumiał, co się za tym kryje. Jarosławski też rozumiał. Zuch! W lipcu 1928 roku znakomicie osadził Krupską: „Miała czelność pójść do chorego Lenina i poskarżyć się, że Stalin ją obraził. To haniebne! W tak ważnych kwestiach nie wolno mieszać do polityki swoich osobistych uprzedzeń!” Dobrze powiedział! Nie tylko dopiekł Krupskiej, ale też we właściwym świetle przedstawił ten nieszczęsny epizod, wskazał prawdziwą winowajczynię, podkreślił JEGO szlachetność, szlachetność towarzysza Stalina, który zjawił się wówczas z przeprosinami i wziął wszystko na siebie, żeby tytko uspokoić chorego Iljicza. Zuch! W partii Jarosławski cieszy się dużym autorytetem, nie chce grać pierwszych skrzypiec. Na emigracji nie był, rdzenny rosyjski bolszewik – praktyk. Kilka takich nazwisk trzeba w partii zostawić. Gimnazjów i uniwersytetów nie kończył, ale jest wykształcony tak jak każdy rewolucjonista – samouk, pisuje eseje na temat historii partii, rozumie, jak prawidłowo naświetlać rolę prawdziwego przywódcy w tej historii. W 1931 roku trzeba go było co prawda odpowiednio ukierunkować, delikatnie ukierunkować: „Wyjątku nie stanowi tu niestety i tow. Jarosławski, którego książki na temat historii WKP(b) mimo niewątpliwych zalet zawierają cały szereg błędów o charakterze merytorycznym i historycznym.” No i zrozumiał. Nie obraził się. Z tymi przytułkami też zrozumie. Stowarzyszenie starych bolszewików ulegnie likwidacji, ale stary bolszewik Jemielian Jarosławski zostanie. Powiało chłodem. Stalin wszedł do domu. Duży pokój w głębi mieszkania polecił umeblować tak, by mógł on pełnić funkcję gabinetu i sypialni, a nawet jadalni, gdy akurat nie było gości. Tylko nieroby snują się z pokoju do pokoju, człowiek pracowity musi mieć wszystko pod ręką. Przy kanapie, na której sypiał, stał stolik z telefonami, pod przeciwległą ścianą – kredens z zastawą, w jednej z szuflad leżały potrzebne lekarstwa. Biurka Stalin nie pozwolił wstawić – biurko nadałoby pokojowi zbyt urzędowy wygląd, a to bądź co bądź nie urząd, tylko dom mieszkalny. Pracować mógł zresztą przy stole, trzymał na nim papiery, gazety, czasopisma, brzeg tegoż stołu przykrywano serwetą na czas obiadu, śniadania czy kolacji. Gdy wszedł, zobaczył nagle pokojówkę z Zubałowa, Waleczkę, wesołą młodą kobietę o miłej powierzchowności. Nakrywała do stołu. – Dobry wieczór, Josifie Wissarionowiczu, przyniosłam kolację. Jak zawsze patrzyła na niego z uwielbieniem i oddaniem. – Dziękuję – powiedział Stalin. A przecież wyraźnie zabronił Własikowi przenosić tutaj kogokolwiek z obsługi daczy w Zubałowie! Waleczka przykryła wszystko serwetką. – Zabierzecie za pół godziny – mruknął. – A jakże, zrobi się. Waleczka wyszła. Stalin zjadł kolację. Jadał niewiele. Uszczknął kawałek chleba, posmarował odrobiną masła, wypił kieliszek wytrawnego wina, pół filiżanki słabej herbaty. Przejrzał gazety. Dokładnie po półgodzinie zjawiła się Waleczka. – Zjedzone, Josifie Wissarionowiczu? – Tak, dziękuję. Znów patrzyła na niego wesoło i z oddaniem, szczęśliwa, że może mu usługiwać, zręczna, prosta kobieta. Sprzątnęła wszystko ze stołu, ustawiła na tacy, uśmiechnęła się do Stalina i ruszyła w stronę drzwi, trzymając tacę w uniesionej ręce. – Przyślijcie do mnie Własika – polecił Stalin. – A jakże, zrobi się. Stalin doczytał gazetę, wstał, przeszedł się po pokoju. Na podłodze leżał dywan, drugi wisiał nad kanapą. Te dwa dywany i kominek były jedynym luksusem, na jaki sobie pozwolił. Drzwi otworzyły się, w progu stał Własik, stał na baczność, po żołniersku, i wytrzeszczał oczy na Stalina. Stalin spojrzał na niego tak, jak tylko on umiał to zrobić. Własik zamarł. Stalin znów przespacerował się po pokoju, zawrócił, przystanął na wprost Własika. – Poleciłem wam, żeby nie przenosić tutaj ani jednego człowieka z Zubałowa. – Tak jest, towarzyszu Stalin! – Dlaczego nie wykonaliście tego polecenia? – Nikogo nie przenieśliśmy, towarzyszu Stalin, oprócz towarzyszki Istominy Walentyny Wasiliewny. – Dlaczego bez mojej zgody? – Was wtedy nie było, towarzyszu Stalin. I my znakiem tego zebraliśmy się, rozważaliśmy i zadecydowaliśmy przenieść tylko towarzyszkę Istominę Walentynę, jako że ona, znaczy się Istomina, wie, jak podać, jak sprzątnąć. Człowiek sprawdzony... – Z kim to tak zebraliście się, rozważaliście i zadecydowaliście? – Z towarzyszem Paukerem. Stalin odwrócił się, podszedł do oszklonych drzwi prowadzących na taras, popatrzył na ogród. – Konferencja na najwyższym szczeblu... I długo to rozważaliście? – Tak jest – zaczął Własik i umilkł. Stalin odszedł od drzwi, przesunął kałamarz na stole. – Pytam was, ile czasu to rozważaliście: godzinę, dwie, trzy? – Godzinę – niemal bezgłośnie powiedział Własik, zapominając dodać „towarzyszu Stalin”. Teraz Stalin patrzył mu prosto w oczy. – Więc to wy jesteście ten dobry, przenosicie tutaj Istominę, a ja wobec tego mam być ten zły i ją stąd przepędzić, tak?! Własik milczał. – Mam ją przepędzić? – powtórzył Stalin. – Ależ nie – wymamrotał Własik – towarzyszu Stalin, my to raz dwa... – Raz dwa? – wybuchnął wreszcie Stalin. – Bałwan! Przez takiego bałwana mam wypędzać człowieka? Prędzej ciebie wypędzę, durniu jeden! Zebrali się, rozważyli, zadecydowali... Idioci! Znów podszedł do oszklonych drzwi tarasu i nie odwracając się rzucił: – Wyjdźcie! Tej nocy Nikołaj Siergiejewicz Własik, tępy i ograniczony zupak, pierwszy raz w życiu poskarżył się na serce. Zaś nieświadoma całej tej afery Waleczka pracowała w Kuncewie aż do śmierci Stalina. Z zachodniego tarasu, który przylegał do pokoju, można było zejść do ogrodu. Ostatnie promienie słońca przebijały się przez krzaki bzu. Stalin narzucił na ramiona płaszcz, znów wyszedł na taras i usiadł w fotelu. Już dawno należało wyjechać z Zubałowa. Po śmierci Nadii zrezygnował z mieszkania na Kremlu, ale z przeprowadzką na daczę zwlekał – niepotrzebnie, póki budowano „Pobliską”, mógł przenieść się do którejkolwiek z dalszych. Ale nie do Zubałowa! Za życia Nadii był jeszcze w stanie ścierpieć tę całą rodzinkę, ale teraz, po śmierci żony, Zubałowo budziło tylko bolesne wspomnienia. Oni też stale przypominali mu o Nadii. W spojrzeniach staruszków wciąż czaił się wyrzut. I dlaczego ona to zrobiła? Podobno ON ma trudny charakter. A któryż z wielkich ludzi ma łatwy charakter? Wielcy ludzie zawsze mają trudny charakter. Prawdziwy charakter – to trudny charakter. Widziała przecież, jak tytaniczną walkę prowadzi, widziała, jak go atakują, oczerniają, intrygują przeciwko niemu, czyż nie rozumiała, jakie państwo dostał w spadku i jakie państwo musiał stworzyć? Nie chciała rozumieć! Była petersburską pensjonarką i pozostała nią do końca – pensjonarką z mieszczańskiej rodziny. Prawdziwa arystokratka nigdy nie pozwoliłaby sobie na coś takiego. To nie przypadek, że władcy żenią się jedynie z kobietami królewskiej krwi, te kobiety już z mlekiem matki wchłaniają zrozumienie tego, że interesy dynastii liczą się ponad wszystko. Rozumiały to nawet córki zubożałych baronów niemieckich. Wybaczały swoim panującym małżonkom i zdrady, i okrucieństwo, bo rozumiały, co to znaczy panować. Katarzyna I była prostą służącą – jakaż mogła być z niej caryca? Mienszykow kręcił nią, jak chciał. A Katarzyna II, choć wywodziła się z rodu mało znaczących książąt, sama rządziła wszystkim i wszystkimi. Popełnić samobójstwo! Czy żona któregokolwiek władcy pozwoliłaby sobie na coś podobnego?! Nigdy i nigdzie nic takiego się nie zdarzyło. Żony władców rozumiały, co to jest panowanie. Nie śmiały rzucać cienia na swoich małżonków. Nawet w więzieniu, nawet w klasztorze żadna nigdy nie targnęła się na własne życie. No cóż, Nadia nie miała klasy, nie zdawała sobie sprawy z JEGO znaczenia, uważała, że ON jest tylko jednym z przywódców, na Kremlu przywykła do widoku tych „przywódców”, nie doceniała JEGO roli. W dodatku nasłuchała się rozmaitych bredni na tej swojej uczelni, akurat potrzebna jej była uczelnia! Wydział włókien sztucznych. Myślałby kto! Sztuczne włókno! Awel, ten podlec, ją namówił. Nasłuchała się tam opozycjonistów. Jak w ogóle śmiała ich słuchać? Nie powinna była ośmielać się ich słuchać! Powinna była ucinać wszelkie rozmowy! Powinna zachowywać się tak, żeby nie mieli czelności rozmawiać z nią o NIM. Postąpiła odwrotnie: zachowywała się tak, że mieli czelność o NIM z nią rozmawiać. I słuchała. Samolubna, ambitna, chciała wszystkim rządzić, a tu okazało się, że NIM rządzić się nie da, że od rządzenia jest ON, a nie ona. Była przeciwko NIEMU. ON widział to doskonale: milczy, ale jest przeciwna każdemu JEGO słowu. Kobieta! Nie potrafisz być żoną, to bądź chociaż matką! Na kogo spychasz wychowanie własnych dzieci? Wasilij – no dobrze, to chłopak, jakoś wyrośnie, ale Swietłanka? Dziewczynka ma sześć lat, sześć lat! I na kogo zwaliłaś ten ciężar? Na JEGO barki! Nauczyciele skarżą się na Wasilija – słabo się uczy, sprawia kłopoty wychowawcze. ON sam osobiście jeździł w tej sprawie do szkoły, OSOBIŚCIE – niech lud widzi, że spełnia swoje obowiązki rodzicielskie jak każdy człowiek radziecki. Te obowiązki powinna jednak spełniać matka. Zaniedbała swoje obowiązki, zdezerterowała, zemściła się na NIM – i za co? Ze nie poszedł z nią do teatru? Był zajęty, więc nie poszedł. A przecież kochał ją. Pamięta dzień, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, była wtedy zupełnie malutką trzyletnią dziewczynką. Po ucieczce z Ufy przyszedł do Alliłujewów, nawet jej nie zauważył, a jednak pamięta tamten dzień w Tyflisie... Nie zauważył, a pamięta... Zauważył za to już w 1912 roku, gdy wraz z Siłą Todria odwiedził Alliłujewów w Petersburgu, na prospekcie Sampsoniewskim. Zobaczył ładną jedenastoletnią dziewczynkę, wyglądała zresztą na trzynaście, zgodnie z gruzińskimi obyczajami to już odpowiedni wiek do zamążpójścia. Poważna, zamknięta w sobie, małomówna – zupełne przeciwieństwo swojej siostry Ani. Często zaglądał do Alliłujewów, czasem nocował u nich w ciasnym pokoiku za kuchnią, spał na żelaznym łóżku. W lutym, w ostatki, wybrali się na spacer sankami, jechali niskimi fińskimi saneczkami – „wiejkami”, jak je nazywano, sanki obwieszone były wstążkami i dzwoneczkami, ciągnęły je krępe koniki o zaplecionych grzywach. Ania, podlotek, piszczała, gdy sanki podskakiwały na nierównościach zasp, krygowała się, Nadia natomiast siedziała spokojna, milcząca – taka śliczna dziewczynka w futrzanym toczku, futerku i botkach na zgrabnych nóżkach. I wreszcie marzec, wiosna 1917 roku. Przyjechał do Piotrogrodu i od razu poszedł na Wyborską, okazało się jednak, że Alliłujewowie mieszkają teraz gdzie indziej, w pobliżu fabryki Thorntona, trzeba było jechać tam kolejką. W domu zastał tylko Anię, Nadia była na lekcji muzyki. Na kogo ON wtedy czekał? Czekał – oczywiście – na Alliłujewów, przecież do nich przyjechał. A jednak tak naprawdę czekał na tę dziewczynkę. Zjawił się Alliłujew, siedzieli w kuchni przy samowarze i nagle w drzwiach stanęła Nadia. W takim samym toczku i futerku, ale inna – wysoka, zgrabna, piękna szesnastoletnia dziewczyna, podobna do ojca, Siergieja Jakowlewicza, babka Siergieja Jakowlewicza była Cyganką, Nadia odziedziczyła po nim wielkie czarne oczy, smagłą cerę i olśniewająco białe zęby. Zdjęła futerko, została w mundurku gimnazjalnym, pomagała nakryć do stołu popatrując z ukosa na NIEGO. A kiedy zasiedli do jedzenia, w milczeniu, poważnie i z uwagą słuchała tego, co ON opowiadał. Dlatego też ON nie podtrzymywał politycznej paplaniny Siergieja Jakowlewicza, lecz zaczął opowiadać o zesłaniu, o Syberii, o łowieniu ryb, a także o tym, jak to mieszkając ze Swierdłowem starał się chodzić po pocztę poza kolejnością, żeby wykręcić się od prac w ich wspólnym gospodarstwie domowym. Opowiadał zabawnie i dowcipnie. Na noc posłali mu wtedy na kozetce w jadalni, na drugiej spał Alliłujew. Za cienkim przepierzeniem układały się do snu Olga Jewgieniewna, Ania i Nadia. ON słyszał ich śmiech, stłumione głosy. Potem Alliłujew zastukał pięścią w ścianę: – Uspokójcie się! Czas spać! ON powiedział wtedy głośno: – Zostaw je, Siergieju, to młodzież, niech się śmieją. Specjalnie powiedział: „młodzież”. Sam zachowywał się jak stary przyjaciel ojca, choć jest o trzynaście lat młodszy od Alliłujewa, miał wtedy trzydzieści osiem lat, a Alliłujew dobrze ponad pięćdziesiąt. Pragnął, żeby Nadia dostrzegła tę różnicę, żeby sama pomyślała, że nie powinien zachowywać się jak rówieśnik ojca, i zaprotestowała: „Jaki tam z pana staruszek! Jest pan młody!” Nie żeby to powiedziała, żeby tylko tak sobie pomyślała. Gdyby tak powiedziała, byłoby niedobrze, zabrzmiałoby to jak komplement, pocieszenie. Ania z głupoty mogłaby tak powiedzieć, ale ona – nie, nie mogła i nie powiedziała. Ocenił wtedy, że jest mądra. Widział też jej zainteresowanie. I nie było to zainteresowanie rewolucjonistą – konspiratorem, który przeszedł więzienie i zesłanie, takie zainteresowanie okazywała cała młodzież. To było inne, szczególne zainteresowanie JEGO osobą. Rano znów pili razem herbatę w jadalni. Nadia stała się mu bliska, swoja, przyniosła poranne gazety, położyła je na stole niby dla wszystkich, ale ON czuł, że to specjalnie dla NIEGO. Później, w niedzielę, jechali piętrowym wagonikiem – ON, Nadia, Fiedia i Ania. Alliłujewowie chcieli przeprowadzić się gdzieś bliżej centrum miasta i wysłali dzieci, żeby rozejrzały się za nowym mieszkaniem. Uzgodniono, że w mieszkaniu tym będzie pokój i dla NIEGO. Pamięta, jak przypominał im żartobliwie: – Nie zapomnijcie o mnie. Wynajmijcie mi pokój... Nie zapomnijcie – powtórzył i pogroził im palcem. I kiedy tak groził palcem, Nadia pierwszy raz uśmiechnęła się do niego. Pamięta to doskonale, właśnie wtedy uśmiechnęła się po raz pierwszy, i to nie z powodu żartu, lecz do NIEGO. Wynajęli mieszkanie na 10 Rożdiestwience w domu numer 17a, ładne mieszkanie na piątym piętrze – przestronny hall, duża jadalnia, będąca równocześnie sypialnią Fiedi i Alliłujewa, pokój Olgi Jewgieniewny, Ani i Nadii, oraz w końcu korytarza osobny pokój dla NIEGO. Właściwie ON stał się wtedy jak gdyby członkiem tej rodziny. Niemal codziennie widywał Nadię – ciągnęło go do tej pięknej, milczącej i zagadkowej dziewczyny. Ją też ciągnęło do niego – widział to, czuł... Był jednak zajęty rewolucją, pierwszy raz otwarcie i legalnie był zajęty rewolucją – dokonywała się na jego oczach, uczestniczył w niej, pracował w „Prawdzie”, często nocował w redakcji, życie w biegu, ciągle na nogach. Trwała walka, ważyły się losy ich ruchu i jego własny los. Czyż mógł wiązać życie tej dziewczyny ze swoim życiem, tak burzliwym i niepewnym? Co ona w nim widzi, skąd to zainteresowanie? Jest od niej starszy o dwadzieścia dwa lata. Na Kaukazie to żadna przeszkoda, tam z młodymi dziewczętami żenią się nawet zupełni staruszkowie. Dziewczęta w jej wieku bardzo często interesują się dojrzałym mężczyznami. Nadia tak jak i jej ojciec jest rewolucyjną idealistką – czy przypadkiem nie patrzy na NIEGO przez takie właśnie romantyczne okulary? A przecież rodzina to nie romantyka, bynajmniej nie romantyka! Raz już spróbował. No i co z tego wyszło? W Tyflisie rośnie jego syn, którego nie zna i na dobrą sprawę prawie nie widział. Była żona to też zupełnie obcy człowiek. Rodzina jest dla rewolucjonisty ciężarem. Zwłaszcza teraz, gdy dokonuje się rewolucja. Rewolucja to nie pora na śluby i wesela. Wprawdzie wszyscy JEGO towarzysze są żonaci, ale żony te są dla nich towarzyszkami partyjnymi, nie kobietami... Nie! Nadia to oczywiście co innego. Zupełnie co innego. Tak, nie czas teraz na zakładanie rodziny... Najpierw trzeba umocnić swoją pozycję w partii. Pierwszego dnia po powrocie do Piotrogrodu, 12 marca (z zesłania wrócili wtedy we trójkę – ON, Kamieniew i Muranów), na posiedzeniu Biura Rosyjskiego KC zapadła decyzja, że Muranów wejdzie w skład Biura, ON, Stalin, będzie miał jedynie głos doradczy „ze względu na pewne cechy osobiste”, zaś Kamieniew zostanie dokooptowany do kolegium redakcyjnego „Prawdy” bez prawa podpisywania swoich artykułów – „z powodu niegodnego zachowania się podczas procesu w 1914 roku”. Głupia decyzja! Ten idiota Szlapnikow wyobrażał sobie, że rządzi Biurem Rosyjskim KC, a przecież ON i Kamieniew są członkami KC z o wiele dłuższym stażem niż Szlapnikow! Na jakiej podstawie podjęto taką uchwałę? Już następnego dnia ON zmusił Biuro do zmiany uchwały. Przede wszystkim uzyskał pełne prawa członka Biura, a następnie wraz z Olminskim, Jermiejewem, Kalininem i Marią Iljiczną Ulianową wszedł w skład kolegium redakcyjnego „Prawdy”. Dysponując takim kolegium ON z miejsca stał się panem sytuacji w „Prawdzie” i po trzech dniach – 15 marca – ogłosił nowy skład redakcji: ON, Kamieniew i Muranów... Olminski oczywiście protestował, biedaczek. I na co komu takie protesty? ON przyjechał do Piotrogrodu 12 marca, a już 15 pokazał wszystkim, kto tu naprawdę rządzi. Słuszne czy niesłuszne było wtedy stanowisko „Prawdy” a później kierowanej przez NIEGO gazety „Roboczij Pur”, słuszny czy niesłuszny był wtedy jego stosunek do innych partii politycznych, do „Tez kwietniowych” Lenina, do „łamistrajkostwa” Zinowiewa i Kamieniewa – teraz to nie ma żadnego znaczenia, ale wtedy miało. W walce o władzę w partii ON lawirował, w tamtych warunkach było to nieuniknione, ale dało efekty – podczas Rewolucji Październikowej ON stał się jednym z przywódców partii, członkiem Biura Politycznego KC i członkiem pierwszego rządu radzieckiego. Wówczas jednak była walka, była gazeta, było lawirowanie, ON nie biegał jak inni z wiecu na wiec, nie gardłował, ON działał. I gdy wszystko się już ustaliło, ON trzymał z Leninem aż do końca i nikt nie może MU dziś nic zarzucić. W tamtych dniach nie miał głowy do zajmowania się życiem osobistym. Nadię widywał jedynie w tych rzadkich chwilach, gdy wpadał na Rożdiestwienkę, dziewczyna pociągała go, ale były ważniejsze sprawy. Nie miał nawet czasu o niej myśleć. Ona pomyślała za niego. Pamiętny czerwcowy dzień... Siedział w ciasnym pokoju redakcyjnym, coś pisał, stale wchodzili jacyś ludzie, wchodzili, wychodzili, nie zwracał już w ogóle uwagi na tych wchodzących i wychodzących, denerwowali go tylko – trzaskali drzwiami, a ON nie cierpiał tego dźwięku. Tam trzeba było jednak to znosić, więc znosił. I tylko raz odwrócił głowę, kiedy usłyszał, że ktoś otwiera drzwi. Dlaczego akurat wtedy? W drzwiach stała Nadia. Zobaczył ją. Potem dostrzegł Anię. Rozmawiali właściwie o niczym. Dlaczego tak dawno ich nie odwiedzał... Jego pokój czeka... Takie sobie pogaduszki. Ale najważniejsze było to, że przyszła do niego. Przyszła, a więc chciała go zobaczyć. Ania powiedziała: – Dawno do nas nie zaglądaliście. Niepokoimy się o was... A po co się niepokoić? Nie ma podstaw do żadnego niepokoju. Przecież co dzień czytają gazety, czytają jego artykuły, wiedzą, że jest zdrów i cały. Nadia przyszła go zobaczyć... Zatęskniła. To jest ważne, to jest najważniejsze. I właśnie wtedy, gdy ujrzał ją w tych drzwiach, taką wysoką, piękną, zgrabną, postanowił, że ta dziewczyna zostanie jego żoną. Od tego dnia zaczął częściej bywać na Rożdiestwience. Alliłujewowie troszczyli się o niego, dogadzali, nawet kupili mu garnitur. Najwięcej zapału wkładała w to Ania, ale prawdziwą gospodynią domu była Nadia, najmłodsza w rodzinie. Olga Jewgieniewna i Ania hałaśliwie krzątały się po mieszkaniu, rozmawiały na cały głos, przeszkadzały MU swoim trajkotaniem. A Nadia w fartuszku, ze szczotką w ręku starannie sprzątała pokoje, ustawiała wszystko na swoim miejscu, lubiła czystość i porządek – i robiła to w milczeniu, bez krzyku i zamieszania. Prawdziwa gospodyni! Wieczorami grywała na pianinie, ot tak, dla siebie, a kiedy wchodził ON – przestawała. – Dlaczego nie grasz, dlaczego przestałaś? – pytał. – Odpoczywajcie – mówiła. – Nie będę wam przeszkadzać. Była jeszcze uczennicą gimnazjum, zasłynęła tam jako bolszewiczka, wyśmiewała „duszyczkę Kiereńskiego”, odmówiła udziału w składce na rzecz jakichś tam skrzywdzonych carskich urzędników. O tym wszystkim dowiedział się jednak nie od niej samej, lecz od Olgi Jewgieniewny. Czasem cała rodzina zbierała się wieczorem przy stole. ON prosił wtedy Nadię, żeby zagrała coś na pianinie. Nadia odmawiała, prosił więc, żeby poczytała Czechowa, ON lubił Czechowa i lubił, gdy czytała go Nadia. Ładnie czytała. Ania też czytała, ale źle, nie mogła powstrzymać się od śmiechu, przerywała lekturę, dosłownie tarzała się ze śmiechu – nic nie można było zrozumieć... Nadia nigdy nie śmiała się podczas czytania, a jeśli śmiali się słuchacze, robiła pauzę, po czym czytała dalej. Czytała „Kameleona”, „Kaprala Priszybiejewa”, „Duszkę” też, ale, jak MU się wydawało, bez specjalnej przyjemności. Czasem przychodziły do niej przyjaciółki. Słyszał ich młode, dziewczęce głosy... Niekiedy zaczynały rozmawiać po francusku. Złościło go, że rozmawiają po francusku, podejrzewał, że chcą coś przed nim ukryć, wychodził więc naburmuszony. Mimo to znajomość francuskiego, umiejętność gry na pianinie, powaga Nadii i jej powściągliwość – wszystko to podobało się MU i imponowało. Kiedyś ze snu wyrwał go okrzyk: – Josif! Otworzył oczy. W drzwiach stała Nadia... Od razu poczuł swąd spalenizny, tliła się kołdra – zasnął z fajką w dłoni... Otworzyła okno. Zerwał się, zwinął kołdrę. Potem wpadła Olga Jewgieniewna, Ania. Raban, zamieszanie... Nadia uśmiechnęła się do niego, pomachała ręką, wyszła z pokoju. Pamięta też, jak przyprowadził do domu Kamo, zostawił go, a sam wyszedł. Kamo przez cały wieczór zabawiał Alliłujewów swoimi opowieściami. ON wiedział, że opowieści Kamo dotyczą również JEGO osoby. Po roku, już w osiemnastym, ożenił się z nią. I od razu zabrał ze sobą do Carycyna. Potem jednak odesłał do Moskwy i nigdy więcej nie zabierał w swoje podróże. Kiedy właściwie zaczęły się między nimi niesnaski? Nie umie tego dokładnie powiedzieć. Chyba wkrótce po urodzeniu się Swietłany... Nadia zabrała wtedy Wasię i malutką Swietłanę i wyjechała do Leningradu, do rodziców, oświadczyła, że już nigdy nie wróci. Nikomu nie wybaczyłby takich słów, ale jej wybaczył: kobieta po porodzie, one podobno są wtedy bardzo nerwowe, charakterystyczny dla kobiecej natury element histerii uaktywnia się w takich okolicznościach ze szczególną siłą. Przebaczył jej, zadzwonił do Leningradu, prosił, żeby wróciła, chciał nawet pojechać po nią osobiście. Odpowiedziała z ironią: „Twój przyjazd będzie zbyt drogo kosztować państwo”. I wróciła sama. Co miała na myśli? „Twój przyjazd będzie zbyt drogo kosztować państwo”. Doszedł wtedy do wniosku, że to tylko jej zwykła ironia, babska zgryźliwość. Teraz rozumie prawdziwy sens tych słów. Jego przyjazd do Leningradu po Czternastym Zjeździe, w kilka miesięcy po rozgromieniu opozycji zinowiewowskiej, po zmianie tamtejszego kierownictwa nikomu nie byłby potrzebny, mógłby być niewłaściwie zinterpretowany. To Kirow namówił ją wówczas do powrotu, to Kirow nie chciał JEGO przyjazdu do Leningradu, wtedy jeszcze nie chciał. To tam zrodziła się ta ich czuła przyjaźń. Na parę dni przed śmiercią oznajmiła mu, że gdy tylko ukończy studia, wyjedzie do Charkowa, do Redensów, i będzie tam pracować. Doniesiono mu też o jej rozmowie z niańką Swietłany: „Mam wszystkiego dość, wszystko mi obrzydło, nic mnie nie cieszy...” Co to znaczy „nic”? A dzieci? Wszystko robiła na złość JEMU. Wiedziała przecież, że ON nie znosi perfum, uważa, że kobieta powinna pachnieć wyłącznie świeżością i czystością. I mimo to perfumowała się, specjalnie się perfumowała, w dodatku zagranicznymi perfumami, przywoził te perfumy jej braciszek Paweł, na złość JEMU nosiła zagraniczne sukienki, które przywoził tenże Paweł oraz drodzy, nieocenieni małżonkowie Swanidze. Siedzi na uczelni między zwyczajnymi ludźmi radzieckimi i pachnie zagranicznymi perfumami. JEGO żona! Coś takiego! Po co Paweł podarował jej pistolet? Po co kobiecie pistolet?! Komu przyszłoby do głowy dawać kobiecie w prezencie pistolet?! Czy aby nie chciał w ten sposób podsunąć jej myśli o zabiciu JEGO? Po tym, co się stało, ON kazał odebrać Pawłowi przepustkę na Kreml. To za mało, stanowczo za mało! Pomyślał o Pawle z nienawiścią. Trzeba go surowo ukarać! Niech ma za swoje! Teraz ON już się nie ożeni. Naród go zrozumie. Utracił ukochaną żonę, nie chce żadnej innej – tak to zrozumie naród. Jest dobrym ojcem, nie chce, żeby jego dzieci miały macochę – tak to zrozumie naród. ON nie chce macochy dla swoich dzieci. Nowa żona to nowe komplikacje, nowe scysje, nowa rodzina. A jaka ona będzie, ta nowa rodzina? Samotność jeszcze bardziej podkreśli JEGO prostotę, która tak imponuje i podoba się narodowi. ON nie ma nikogo, kto by się o niego zatroszczył... Na JEGO temat nie krążą żadne plotki, w tej materii służby informacyjne go nie okłamują, ON egzekwuje prawdę surowo i bezwzględnie. ON nie daje powodów do plotek. ON rzadko występuje publicznie, nie jeździ do fabryk i zakładów pracy, nie uczestniczy w wiecach, pojawia się jedynie w wyjątkowych sytuacjach, na zjazdach, na plenach, w lakonicznych pozdrowieniach na łamach prasy. Każde JEGO wystąpienie powinno być wydarzeniem, każde JEGO słowo powinno mieć ogromną wagę. Ma rację Puszkin: Milczący bądź – głos carski nie powinien na próżno się rozpraszać po powietrzu: jak święty dzwon powinien jeno głosić bądź wielkie święto, bądź wielki ból.? Jak to zostało powiedziane. Aleksander Puszkin „Borys Godunow”. Trzeba sprawdzić, jak postępują przygotowania obchodów setnej rocznicy śmierci Puszkina. Twórczość Puszkina zawiera oczywiście wiele rzeczy wręcz nie do przyjęcia, ale to, co jest nie do przyjęcia, skieruje się przeciwko ówczesnemu carowi Mikołajowi I i jego otoczeniu. Uwypuklić należy natomiast to wszystko, co jest potrzebne i przydatne nam. Przecież to Puszkin unieśmiertelnił Piotra: „Jeździec miedziany”, „Połtawa”, „Murzyn Piotra Wielkiego”. Tak, kiedy było trzeba, Puszkin opiewał również aktualną władzę, bronił jej polityki zagranicznej. Szkoda, że w JEGO epoce nie ma poety tej miary co Puszkin. A właściwie dlaczego szkoda? Przecież to reguła: za rządów wielkich władców nie ma wielkich poetów. Jacy poeci tworzyli za Aleksandra Macedońskiego, Dżingis-Chana, Napoleona, Iwana Groźnego, Piotra Pierwszego? I odwrotnie: Homer, Goethe, Szekspir, Puszkin, Tołstoj – kto dziś pamięta, za jakich władców pisali? Nikt nie pamięta. Wielki poeta rości sobie pretensje do roli duchowego przywódcy narodu. Wielki władca sam jest duchowym przywódcą narodu i żadnych innych duchowych przywódców narodu oprócz niego być nie może. Ale to tylko tak na marginesie... Myśl zaczyna gubić wątek... To niedobrze, trzeba umieć się skoncentrować... Tak... Teraz już się nie ożeni. Brata pierwszej żony Stalina, Jekatieriny Siemionowny Swanidze, starego bolszewika Aleksandra Siemionowicza (Aloszę) Swanidze aresztowano w 1937 roku i po pięciu latach – w 1942 roku – rozstrzelano. Przed egzekucją poinformowano go, że jeżeli zwróci się do towarzysza Stalina z prośbą o ułaskawienie, to zostanie ułaskawiony. – O co mam go prosić? Przecież nie popełniłem żadnego przestępstwa – odpowiedział Swanidze. I rozstrzelano go. Gdy doniesiono o tym towarzyszowi Stalinowi, towarzysz Stalin powiedział: – Patrzcie go, jaki dumny, umarł, a o łaskę nie poprosił. W tym samym roku w łagrze na terenie Kazachstanu zginęła żona Aleksandra Swanidze, Maria Anisimowna. Ich syn Dżonik (Iwan Aleksandrowicz) siedział w więzieniu z kryminalistami, zwolniono go dopiero w 1956 roku. Siostra pierwszej żony Stalina, Mariko, została aresztowana w 1937 roku i w krótkim czasie zginęła w więzieniu. Annę Siergiejewnę Alliłujewą, siostrę drugiej żony Stalina, Nadieżdy Siergiejewny Alliłujewej, aresztowano w 1948 roku i skazano na dziesięć lat więzienia. Odsiadywała wyrok w pojedynczej celi w więzieniu we Władimirze, wyszła na wolność dopiero po śmierci Stalina. Jej męża, Stanisława Redensa, rozstrzelano w 1938 roku. Paweł Alliłujew, brat żony Stalina, Nadieżdy, pracował w dowództwie wojsk pancernych, usiłował bronić niewinnie represjonowanych kolegów, w związku z czym Stalin przestał go przyjmować. W 1938 roku Paweł zmarł nagle w wieku czterdziestu czterech lat. Jego żonę Jewgienię Aleksandrownę Alliłujewą aresztowano 10 grudnia 1947 roku i skazano na dziesięć lat więzienia. Zwolniono 2 kwietnia 1954 roku, po powrocie do domu powiedziała do syna: „A jednak szwagier nas uwolnił!” Nie wiedziała, że Stalin od roku nie żyje. Kirę Pawłownę Alliłujewą, córkę Pawła i Jewgienii, aresztowano w 1948 roku i zwolniono po śmierci Stalina. Syn Stalina z pierwszego małżeństwa, Jaków, latem 1941 roku dostał się do niewoli niemieckiej, zachowywał się mężnie i zginął w nie wyjaśnionych okolicznościach w 1943 roku. Jego żonę Julinę aresztowano w Moskwie jesienią 1941 i zwolniono wkrótce po śmierci Jakowa. 9 Pierwsza zauważyła ciążę Leny Aszchen Stiepanowna. Po kolacji, gdy wszyscy rozeszli się do swoich pokojów, zatrzymała córkę w jadalni. – Zaczekaj, chciałabym z tobą porozmawiać. Usiadły naprzeciwko siebie. – Powiedz mi, Lenoczka... O ile się nie mylę, jesteś w ciąży? – Tak. – A więc masz męża? – Nie mam męża. – No to kto w takim razie jest ojcem dziecka? – Wolałabym o nim nie mówić. Aszchen Stiepanowna wzruszyła ramionami. Lena dodała: – Mam do ciebie prośbę: powiedz tacie, żeby też nie pytał o ojca dziecka. Iwan Grigoriewicz wysłuchał relacji żony, pomyślał i powiedział: – Pewnie to ten sam sukinsyn. – Ależ ona wtedy z nim zerwała! – Później też się widywali. Powiedz Lenie, żeby do mnie zajrzała. – Boi się ciebie, Iwanie, prosiła, żebyś o nic nie pytał. – O nic nie będę pytać, ale niech do mnie przyjdzie. – Bądź dla niej dobry. Obiecujesz? – Obiecuję. Aszchen Stiepanowna weszła do pokoju Leny. – Lenoczka, ojciec cię prosi. – Poco? – Chce z tobą porozmawiać. – Wszystko już powiedziałam. – Ojciec nie będzie zadawać żadnych pytań. Obiecał. Zajdź do niego. Lena odłożyła książkę i zdecydowanie ruszyła w stronę gabinetu Iwana Grigoriewicza. Ojciec siedział na kanapie. Gestem wskazał jej miejsce obok siebie. Lena usiadła. Iwan Grigoriewicz przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. – Słyszałem, że masz zamiar zrobić ze mnie dziadka? – Jak dobrze pójdzie... – Musi. Ta zeszłoroczna historia nie może się powtórzyć. Nie mam do ciebie pretensji, boję się tylko, czy tamto nie wpłynie jakoś na poród. Dlatego proszę cię, żebyś poszła do lekarza i była pod jego opieką. Powiedz o tym mamie. Jeżeli chcesz, to ja powiem. – Nie, ja pomówię z mamą – odparła Lena. – Pójdę do lekarza. – A teraz drażliwa część problemu. Oczywiście interesuje mnie, kim jest ojciec dziecka. To chyba zrozumiałe. Nie chodzi mi ó zmuszenie go do ożenku ani o alimenty. Sami wychowamy dziecko. Tylko kto to jest? Ten twój kolega z klasy... Jura, czy jak mu tam? Lena zwlekała z odpowiedzią. Iwan Grigoriewicz patrzył na nią wyczekująco. – Tak, to on – powiedziała wreszcie. – Wie o tym? – Wie. – Chcecie się pobrać? – W żadnym wypadku. – Czy będzie rościć jakieś prawa do dziecka? – Nigdy. – Czy jeszcze ktoś o tym wie? – Nikt – No to wszystko w porządku – powiedział Iwan Grigoriewicz. – Dziecko to dziecko. Urodzi się i będzie. A ty bądź tylko konsekwentna i zerwij z tym człowiekiem. – Tak właśnie zrobiłam. Nie oszukiwała ojca. Po tamtej rozmowie Jura nie zrezygnował. Zdziwiło ją to: była pewna, że rozstali się ostatecznie, że Jura zniknie z jej horyzontu i więcej się nie pojawi, najwyżej zadzwoni, żeby pogadać. W autobusie, którym jechali z sanatorium do Moskwy, jeszcze raz wrócił do sprawy Wiki: – Kto ci naopowiadał takich rzeczy? O tym, że Wika jest konfidentką, Lena dowiedziała się od Niny, Nina zaś od Wari. Waria wyszła za jakiegoś bilardzistę, bywała z nim w różnych lokalach, widywała tam Wikę i stanowczo twierdziła, że Wika to wtyczka. – Powiedzieli mi – ucięła Lena. Po kilku dniach Jura zadzwonił do niej do pracy i spytał, czy nie zmieniła decyzji. Nie wiadomo było, o co mu właściwie chodzi – o przerwanie ciąży czy o ich rozstanie... Nie wdawała się w dociekanie i powtórzyła: – Nie, decyzji nie zmieniłam i nie zmienię. – No to żegnaj. – Żegnaj, Jura – powiedziała i odwiesiła słuchawkę. Tak właśnie miały się sprawy. – Naprawdę, tatusiu – zapewniła. – Zerwałam z nim. Iwan Grigoriewicz chciał jeszcze spytać, czy jest tego pewna, ale nie spytał, spojrzał Lenie w oczy, wytrzymała to spojrzenie, ucieszyło go to i uspokoiło. Mówili, że jest infantylna, bierna... Nieprawda! To jego córka, jego krew, jego charakter! Objął Lenę, przytuliła się, położyła mu głowę na ramieniu tak jak w dzieciństwie. W gabinecie Iwana Grigoriewicza, zawsze pogrążonym w półmroku, zrobiło się zupełnie ciemno. A oni wciąż siedzieli na kanapie przytuleni i milczący – ojciec ze swoją dorosłą córką. Takie chwile rzadko zdarzały się w ich życiu. Były nagrodą za wszystkie trudne i męczące przejścia ostatnich lat, dodawały sił, pozwalały spokojniej patrzeć w mglistą i niepokojącą przyszłość. W korytarzu rozległ się dzwonek. Iwan Grigoriewicz pocałował Lenę w głowę, pieszczotliwie poklepał ją po policzku. – No, córeczko, porozmawialiśmy, posiedzieliśmy sobie... To do mnie. Wstał, zapalił światło, wyszedł z gabinetu. W hallu stał Mark Aleksandrowicz Riazanow. Przyjechał do Moskwy na czerwcowe plenum KC. Plenum zakończyło się siódmego czerwca. Ósmego był na dłuższej rozmowie u Serga Ordżonikidzego. Do Iwana Grigoriewicza nie wstąpił, zadzwonił jednak i spytał, czy może wpaść do niego wieczorem, chociaż ich stosunki uległy ochłodzeniu. Oficjalnie poszło o to, że Riazanow nie wstawił się u Stalina za swoim krewnym, a Iwan Grigoriewicz wyraził zdziwienie z tego powodu, tak naprawdę zaś chodziło o różnicę poglądów co do osoby Stalina. Budiagin wiedział, że Riazanow ma kłopoty, ponoć odwołano go z huty i przenoszą do Kiemierowa, na budowę nowego kombinatu chemicznego. Zastanawiająca decyzja: Mark Aleksandrowicz jest przecież specjalistą od hutnictwa, a nie górnikiem, chemikiem czy budowlanym. Ordżonikidze zapewne powiadomił go o przeniesieniu nie podając prawdziwych przyczyn tej decyzji, toteż Riazanow chce dowiedzieć się od Budiagina, o co właściwie chodzi. Iwan Grigoriewicz nie może mu jednak pomóc, bo sam nic nie wie. Przeszli do gabinetu. Mark Aleksandrowicz spytał, czy może zdjąć marynarkę – niski, łysiejący grubas z krótką apoplektyczną szyją, sapał, spojrzenie miał niespokojne i czujne. – Słyszałem, że jedziesz do Kiemierowa – powiedział Budiagin. Zwracając się do Riazanowa po imieniu pragnął zaznaczyć swój przyjazny stosunek do niego. Zdawał sobie sprawę, że Riazanow bardzo tego potrzebuje. – Jadę. Chciałbym jednak znać powody tego przeniesienia. Grigorij Konstantynowicz nie chciał mi ich podać. Zbył mnie. Taka jest wola partii, trzeba unowocześnić Zagłębie Kuznieckie... Partia ci ufa, przecież dostałeś order... W marcu „Prawda” zamieściła listę pracowników kierownictwa resortu przemysłu ciężkiego, odznaczonych Orderem Lenina. Listę otwierał Ordżonikidze, było też na niej nazwisko Riazanowa. Budiagina pominięto. – Nie rozumiem, o co chodzi. Może ma to jakiś związek z Łominadzem? Ale przecież Łominadze zastrzelił się jeszcze w styczniu. Nie miałem z nim żadnych bliższych kontaktów, ani się przyjaźniliśmy, ani kłócili... To nie ja byłem powodem jego samobójstwa, Iwanie Grigoriewiczu, sami o tym wiecie. Wezwał go sekretarz obkomu Ryndin, potraktował po chamsku... – Skąd wiesz? – W hucie wszyscy o tym wiedzą. Łominadze nic mi co prawda nie mówił, ale podobno przedstawiono mu tam czyjeś zeznania, jakoby stał na czele spisku w Kominternie. Ryndin ciągle wzywał go do obkomu, no i po którymś z kolei wezwaniu Łominadze zastrzelił się w samochodzie, kierowca zatrzymaj wóz, myślał, że to opona. Łominadze leżał na boku, powiedział do kierowcy: „Babski strzał”. Przedtem stawali gdzieś po drodze, zjedli, wypili, widocznie przepona podniosła się wyżej i choć Łominadze celował prawidłowo, dwa palce poniżej sutka, to kula nie trafiła w serce. Kierowca zawrócił, Wissariona Wissarionowicza zabrali do szpitala, zoperowali, ale zmarł pod narkozą. Iwan Grigoriewicz słuchał uważnie, chociaż wiedział o tym wszystkim, i to wiedział więcej niż Riazanow: wyssane z palca zeznania Czera i innych łajdaków pokazywano Łominadzemu na osobiste polecenie Stalina. – Grigorij Konstantinowicz lubił Wissariona Wissarionowicza, zdaję sobie sprawę, że musiał bardzo przeżyć tę tragedię. Ale ja przecież nie mam z tym nic wspólnego... Przyznaję, ciężko mi się z nim pracowało, Łominadze to ważna figura, a ja co, zwyczajny inżynier, ale to w końcu ja kierowałem budową kombinatu. Powtarzam jednak, że nie było między nami żadnego konfliktu. Wiem oczywiście, jaki był stosunek towarzysza Stalina do Wissariona Wissarionowicza, ale to nigdy nie miało wpływu na moje... Powiem więcej! Byłem pewien, że zgodnie z gruzińskim obyczajem Wissarion Wissarionowicz zostanie pochowany w swojej ojczyźnie, przyszło jednak polecenie, żeby pochować go u nas, na cmentarzu miejskim. Nasi Gruzini zamówili pomnik, zrobili listę, zebrali pieniądze, no i postawili ten pomnik, bez cudów, ale porządny, czyż mogłem im zabronić? Może nie spodobało się to towarzyszowi Stalinowi? – A gdzie jest ta lista? – spytał Budiagin. – W księgowości. Wszystko ma podkładkę, zbiórka była dobrowolna, tymi pieniędzmi kombinat opłacił jakieś materiały, nic wielkiego, ale wszystko jest zgodnie z przepisami. Budiagin milczał. Poczuł niechęć do Riazanowa: asekurant. Boi się... Lista z nazwiskami ofiarodawców! Czyżby nie zdawał sobie sprawy, że przechowując taką listę wydaje wyrok na tych nieszczęsnych Gruzinów? Stalin nie daruje tej hojności... – Iwanie Grigoriewiczu – zaczął Riazanow niepewnie – chciałem się z wami naradzić... Rozumiem, że moje przeniesienie to nie przypadek, ale nie wiem, jakie są tego powody. Na pewno nie mają związku z moją pracą: budowa przebiega terminowo, nawet z wyprzedzeniem planu, huta produkuje stal wysokiej jakości, miasto rozwija się, w styczniu uruchomiliśmy linię tramwajową, zlikwidowaliśmy analfabetyzm, w ubiegłym roku na uczelniach i w szkołach wszelkiego typu uczyły się trzydzieści dwa tysiące ludzi, z tego dziesięć tysięcy bez odrywania się od pracy. Miasto stało się ośrodkiem kulturalnym, byli u nas Sobinow i Obuchowa, Katajew, Gładkow, a nawet Louis Aragon. Wszystko zbudowaliśmy własnymi rękami, od zera. I raptem mnie zdejmują ze stanowiska. Dlaczego? – Wcale cię nie zdejmują – powiedział Iwan Grigoriewicz. – Przenoszą do innej, równie odpowiedzialnej pracy. Dałeś sobie radę, wyprowadziłeś kombinat na prostą, zuch z ciebie, podziałaj teraz gdzie indziej. Tak się u nas robi. – Oczywiście – zgodził się Mark Aleksandrowicz. – Jestem gotów pracować na każdym odcinku, który powierzy mi partia. Ale... Pamiętacie tę zeszłoroczną historię z komisją Piatakowa? – To ta, którą aresztowałeś? – roześmiał się Budiagin. – Ależ skąd, wcale nie aresztowałem – obruszył się Riazanow. – Po prostu chciałem najpierw porozumieć się z Ordżonikidzem, a ci ludzie obrazili się i wyjechali. Faktycznie, zbudowaliśmy poza planem kino, klub Osoawiachimu, obóz pionierski, przedszkole i jeden oddział uzdrowiska przy źródle siarkowodorowym, ale społecznie, bez żadnych funduszów państwowych, ludzie pracowali wieczorami i w dni wolne, pracowali z entuzjazmem, przecież robili to dla siebie, dla swoich dzieci. Kombinat nie może rozwijać się bez zaplecza socjalno-bytowego. Omawialiśmy to zresztą u towarzysza Stalina, był przy tym Ordżonikidze, Woroszyłow i jeszcze ktoś, chyba Jeżow. Towarzysz Stalin przyznał mi słuszność, zaakceptował te inwestycje i poparł moje stanowisko bez żadnych zastrzeżeń. Wysłanie komisji Piatakowa ocenił jako błąd, i to poważny. A tydzień temu wezwali mnie do obwodu na egzekutywę i zażądali wyjaśnień na piśmie. Domagali się, żebym uznał te inwestycje za wykonane samowolnie, a więc nielegalnie. Powiedziałem im o naradzie u towarzysza Stalina, że towarzysz Stalin zaakceptował, poparł... A oni na to: nie pytamy was o to, co zrobił towarzysz Stalin, ale o to, co wy zrobiliście, nie zasłaniajcie się towarzyszem Stalinem, miejcie odwagę sami odpowiadać za swoje czyny! Mówię, że robotnicy pracowali dobrowolnie, poza godzinami, a jeden taki ważniak odpowiada: „Zmusiliście ich, więc pracowali!” A kiedy zacząłem tłumaczyć, że te inwestycje są niezbędne dla huty, dla całej załogi, Ryndin, sekretarz obkomu, osądził mnie: „Było potrzebne nie załodze, lecz wam, żeby zdobyć tanią popularność!” – No i co zadecydowali? – Przekazali sprawę komisji partyjnej. Wszczęto sprawę. Ot i cała nagroda za moją pracę. – A czemu nie porozmawiasz ze Stalinem? Mark Aleksandrowicz zwiesił głowę. – Nie chciał mnie przyjąć. – Przecież jesteś zastępcą członka KC, byłeś na plenum. – Na plenum nie mogłem do niego podejść. To było ciężkie plenum, Jenukidze wyglądał strasznie... Na pewno znacie uchwałę? Iwan Grigoriewicz wskazał wzrokiem „Prawdę” z 8 czerwca z tekstem uchwały Plenum KC WKP(b), któremu przewodniczył Stalin. Tak, policzył się Stalin ze swoim najlepszym przyjacielem, z chrzestnym swojej nieboszczki żony, z ulubieńcem swoich dzieci, Świetlany i Wasi, z „wujkiem Awelem”, z jedynym człowiekiem, który potrafił łagodzić konflikty w ich rodzinie i utrzymywać przynajmniej pozory zgody... I za co? Za to, że Jenukidze napisał prawdę o bakijskiej drukarni „Nina”, że nie zafałszował historii i nie wspomniał w swojej broszurze o Stalinie, który w ogóle nie miał pojęcia o istnieniu drukarni. Zemścił się! I to jak! W ciągu dwóch tygodni zmontowali sfingowany „spisek kremlowski”, aresztowali 78 osób, zgarniali wszystkich jak leci: pracowników sekretariatu CKW ZSRR – Bolszych Irinę Wasiliewnę, Jelczaninową Wierę Aleksandrownę, pracowników biblioteki rządowej – Nielidową Annę Aleksandrownę, Perelsztajn Lidię Iwanownę, Simak Jelenę Osipownę, pracowników zbrojowni kremlowskiej, sprzątaczki siedziby rządu – Nadię Żukową, Szurę Korczaginę, Nastię Konstantinową, Bronię Katyńską, Lenę Mielnikową, Maszę Mieszczeriakową, Tonie Orłowa, portierkę Daszę Smolcową, cieślę – Ilję Matwiejewicza Popowa, woźnicę – Iwana Diaczkowa, stróża – Iwana Niewierowa. Zabierali znajomych tych sprzątaczek, stróżów, bibliotekarek i dozorców, znajomych ich znajomych. Większość „spiskowców” w ogóle się nie znała, wymuszali z nich zeznania na temat rozmów o śmierci Kirowa i Alliłujewej, rozmowy te kwalifikowali jako oszczerstwa antyradzieckie i dyskredytację towarzysza Stalina, a następnie ogłosili ujawnienie „spisku kremlowskiego”. Za to właśnie tak okrutnie „rozliczano” na plenum Awela Jenukidze. Oskarżono go, że sprzyja elementom obcym klasowo, że wprowadził do CKW ZSRR zdeklarowanych i zajadłych wrogów, którzy wykorzystywali go do swoich niecnych celów. Podkreślano, że powiązania z tymi ludźmi stały mu się bliższe niż wici z własną partią. Ujawnił swoją zgniłą mieszczańską mentalność, jaśniepaństwo i ciągoty mieńszewickie, okazał się człowiekiem niegodnym miana komunisty. Budiagin bacznie przyglądał się Riazanowowi. Wszystko to Riazanow słyszał na własne uszy na plenum, ale milczy, nie komentuje. Dlaczego jest taki ostrożny? Może wstydzi się, że brat udział w rozprawianiu się ze starym komunistą Awelem Jenukidze i prostymi, bezbronnymi, ledwie piśmiennymi sprzątaczkami i stróżem? Nie, nie wstydzi się. Już przywykł. Nie chce wdawać się w szczegóły, musiałby wtedy wyrazić swój osobisty stosunek do całej sprawy, a tego się boi – jakiż stosunek można mieć do tak ordynarnego i podłego fałszerstwa? Boi się tak samo, jak bał się rok temu, kiedy nie odważył się interweniować w obronie Saszy, swojego siostrzeńca, dobrego chłopaka, równie niewinnego jak tych 78 ludzi. Żeby rozprawić się z jednym Awelem Jenukidze, Stalin potrzebował 78 istnień ludzkich. Gdyby skazał samego Jenukidzego, byłaby to ewidentna zemsta za tamtą broszurę, grupa natomiast maskuje prawdziwe intencje – spisek, zmowa, sprawa bakijskiej drukarni nie ma z tym nic wspólnego. Jenukidze odpowiada za Kreml, na Kremlu zagnieździli się wrogowie, Jenukidze musi ponieść za to konsekwencje. A że przy okazji zginie 78 ludzi... No to co? Zginie ich jeszcze więcej, spisek musi mieć szeroki zasięg, tak szeroki, by wszyscy, którzy targną się na JEGO historię, uświadomili sobie raz na zawsze: może zginąć nie 78 ludzi, ale 78 tysięcy. Historia jest cenniejsza niż ludzie, historia jest ważniejsza niż ludzie – to filozofia Stalina. Riazanow nie zaprząta sobie głowy wydarzeniami na plenum, troszczy się wyłącznie o własny los, poczuł zwrot tego losu. Tak szybko piął się w górę, taką robił karierę, a tu nagle – stop! Samo przeniesienie do Kuzbasu o niczym nie świadczy, normalny tryb postępowania. Ale bez podania przyczyn, z dochodzeniem partyjnym, Stalin nie chciał go przyjąć... Riazanow nie przeczuwa jeszcze ostatecznego upadku, ale ogarnia go już strach. I jest to strach uzasadniony. Na Ordżonikidzego Stalin nie naśle drugiego Nikołajewa tak jak na Kirowa, nie posłuży się lekarzami o podejrzanej reputacji jak w przypadku Kujbyszewa. Zacznie niszczyć to, co jest chlubą Serga, kadry gospodarcze, ludzi, których Sergo sam dobrał, wyszkolił i umieścił na kluczowych stanowiskach. Stalin zlikwiduje ich jako wrogów i szkodników. Sergo będzie musiał wybierać: albo weźmie udział w prześladowaniu swoich ulubieńców, albo podzieli ich los. Ordżonikidze to oczywiście ogromny autorytet, ale czyż mniejszy był autorytet Trockiego, Zinowiewa, Kamieniewa, Bucharina, Rykowa, Tomskiego? Sprawa Riazanowa jest prawdopodobnie jednym z ogniw tego planu – Stalin obmyśla swoje plany i posunięcia na długo przed ich urzeczywistnieniem. Riazanow najwidoczniej został uznany za dobre posuniecie – wierzy w Stalina jak w Boga, załamie się błyskawicznie. I dlatego Budiagin nie podzielił się z Riazanowem swoimi myślami i wiadomościami, spytał tylko: – No więc czego ode mnie oczekujesz? Riazanow wzruszył ramionami. – Rozmawiałem z Grigorijem Konstantinowiczem, ale to nic nie dato. Powiedziałem o tej egzekutywie i dochodzeniu, a on się tylko roześmiał: „Widzisz, do czego prowadzą dzikie inwestycje!?” Wtedy, u Stalina, też mnie nie poparł. Iwanie Grigoriewiczu, mam do was prośbę: zbadajcie prawdziwe powody mojego przeniesienia i wyjaśnijcie, o co naprawdę chodzi w tym dochodzeniu egzekutywy. – Dobrze – powiedział Budiagin – spróbuję porozmawiać z Grigorijem Konstantinowiczem. Wstał. Riazanow wstał również. – Nie jestem pewien, czy powie mi coś więcej niż tobie. Ale pomówię z nim – dodał Iwan Grigoriewicz. Po chwili milczenia spytał: – Jak tam twój siostrzeniec? Mark Aleksandrowicz westchnął. – Na zesłaniu. – Gdzie? – Na Syberii. – Syberia jest wielka. – Gdzieś nad Angara. – Gdzieś nad Angara – ni to w zadumie, ni to ironicznie powtórzył Iwan Grigoriewicz. – No dobrze. Jeśli się czegoś dowiem, dam ci znać, jeśli się nie uda, to nie miej do mnie żalu... – Oczywiście, dziękuję, Iwanie Grigoriewiczu. Pożegnał się z Iwanem Grigoriewiczem, pożegnał się z Aszchen Stiepanowną i wyszedł. 10 Wika nie powiedziała Wari całej prawdy. Architekt rzeczywiście dużo pracował, Wika rzeczywiście rzadko go widywała, ale pogodziła się z tym: kiedy mąż jest stale zajęty, a żona ma mnóstwo wolnego czasu, to może żyć sobie wesoło i bez męża. Życie takie wymaga jednak pieniędzy, dużych pieniędzy, zaś architekt połowę pensji oddaje swojej byłej małżonce i jej dzieciom, notabene wystarczająco dorosłym, by zacząć już zarabiać samodzielnie na swoje utrzymanie. A dla niej, Wiki, ma tylko mnóstwo idiotycznych rad: powinna znaleźć sobie jakieś zajęcie, powinna pójść do pracy albo na studia, jeszcze nie jest za późno... Coś podobnego! Tylko tego jej brakowało! Jako oficjalna żona zgodnie z tymi ich chamskimi przepisami ma przecież status gospodyni domowej i nie musi pracować! Architekt po prostu nie dba o nią, nie żal mu jej... Interesuje go wyłącznie praca i tamta rodzina... Nie dość, że daje im pieniądze, to jeszcze ciągle odwiedza byłą żonę i dzieci, chodzi na uroczystości rodzinne. Wykombinował sobie, że w Nowy Rok do północy posiedzi z Wiką, a po północy pojedzie do nich: „Obiecałem dzieciom, że będę...” Bo tamci to rodzina. A Wika to niby co?! Zostawił tam wszystkie rzeczy, do Wiki przeprowadził się z jedną walizeczką – dwie koszule, para kalesonów i szelki. I to ma być geniusz! Nie załatwił nawet „podziału wspólnego majątku”, wszystko zostawił żonie! Nawet bibliotekę, choć jest mu niezbędna do pracy. Tam ma swój prawdziwy dom i prędzej czy później wróci do niego. Wika była tego pewna, ale też nie martwiła się zbytnio, takie życie przestało już jej odpowiadać. Miało być święto, a wyszły nudy. Nie kłóciła się z Architektem, zdawała sobie sprawę, że jej małżeństwo trzyma się na bardzo cienkiej nitce, parę awantur i nitka pęknie. Na razie nie trzeba jej zrywać. Nowe życie, nowy los musi zorganizować sobie właśnie teraz, póki jest żoną Architekta. Następny nie zrobi jej żadnej łaski, przeciwnie, to ona poświęci dla tego następnego swoją wysoką pozycję i szczęśliwe pożycie małżeńskie. Miłość wymaga ofiar. Dopiero wtedy nowe zamążpójście będzie prawdziwym wydarzeniem, zwłaszcza dla przyszłego wybrańca. Znowu pomyślała o lotniku. Tylko gdzie są ci lotnicy, gdzie ich szukać? Nie, to nierealne. Poza tym prawie nigdzie nie bywała. Siedziała w domu. Gościnny dom Marasiewiczów tętnił życiem, jak dawniej odwiedzały go moskiewskie znakomitości. Może jakiś kompozytor? A może malarz? Nie, to zbyt niepewna egzystencja. Jej braciszek gromił wszystkich po kolei, pisał o muzyce, o teatrze, o malarstwie, o literaturze. Na łamach „Prawdy” pisarz Panfiorow zaatakował Gorkiego. Wadim powiedział, że słusznie – Gorki krytykuje pisarzy komunistów. Jednakże na tej samej stronie gazety zamieszczono nie publikowany list „Gorkiego do Czechowa – „żeby osłodzić gorzką pigułkę”, jak złośliwie zauważył Wadim. Wadim obracał się teraz głównie wśród pisarzy i poetów, wśród wybitnych pisarzy i poetów, wielu z nich bywało u Marasiewiczów. Wika podejmowała gości, ale nie miała o czym z nimi rozmawiać – prawdę mówiąc nic nie czytała, same nudy, przodownicy, entuzjaści, fabryki, produkcja, żelazo, stal... Potrafiła jednak obrócić tę ignorancję na swoją korzyść – słuchała rozmówcy niezwykle uważnie, wprost chłonęła jego słowa, dając tym samym do zrozumienia, jak bardzo ceni sobie obcowanie z człowiekiem o takim intelekcie, a to zawsze schlebia ludziom. Najpierw zainteresował Wikę pewien literat, młody, trzydziestoletni, malutki, chudziutki i ruchliwy, niedawno wydał powieść, którą wszyscy czytali, wszyscy chwalili, przeczytała ją nawet Wika, na szczęście nie była to książka o przodownikach pracy, ale o kułakach, o powstaniu kułackim, dało się czytać. Sam autor nie grzeszył jednak inteligencją, pochodził z rodziny wiejskiego popa czy diaczka. Błyskotliwy debiut tak przewrócił mu w głowie, że słuchał wyłącznie samego siebie, nikogo poza sobą nie dostrzegał i oczywiście nie docenił uwagi, z jaką słuchała go Wika, odsunął się, spojrzał na nią ze zdumieniem: wcale nie pragnął, żeby rozmówca milczał, przeciwnie, rozmówca miał mówić o nim i o jego książce, chwalić ją albo przynajmniej słuchać, jak chwalą książkę w innych domach. Być może Wika zdołałaby go w końcu uwieść, ale pisarz szybko zniknął, jak powiedział Wadim, „odizolował się”, żeby pisać książkę o podziemiu trockistowskim, sukces trzeba wykorzystać. Pojawił się następny pisarz, trochę starszy, pod czterdziestkę, petersburski inteligent, okulary w rogowej oprawie, przez jakiś czas przebywał za granicą, pisał coś egzotycznego, chyba o Azji i basmaczach, ale też wkrótce zniknął, choć Wika była już niemal pewna zwycięstwa: przytakiwała mu, nie szczędziła ochów i achów, dawała do zrozumienia, że w życiu nie spotkała kogoś takiego. Nie wyszło, wymknął się i ten, ponoć gdzieś na Wschód, pisać nową książkę. Same niepowodzenia, Wika nie usidliła żadnego z gości brata. Kontakty z dawnymi przyjaciółmi urwały się, przedtem spotykali się w lokalach, ale Wika przestała chodzić do lokali – Architekt był zbyt zajęty, a bywać tam bez męża znaczyło zepsuć obraz wielkoświatowej damy, jaki stworzyła na użytek znajomych. Plotkowała przez telefon z Noemi, z Niną Szeremietiewa (mają życie dziewczyny, nie to, co ona!), ale odwiedzała wyłącznie Nelly Władimirownę, która wyszła za bogatego francuskiego handlowca Georgesa. Sam Georges nie podobał się Wice – niski Francuzik z grubymi wargami, patrzył na kobiety maślanymi oczkami, po rosyjsku nie mówił albo udawał, że nie mówi, czasem tylko ni stąd, ni zowąd wyśpiewywał: „Maria Sidorewna, Maria – si, Maria – do, Maria – re”, akcentował „si”, „do” i „re”, po czym śmiał się głupkowato. Mieszkanie mieli jednak luksusowe, dywany, antyki, porcelana, do tego własny samochód i zagraniczne ciuchy, mnóstwo ciuchów. Georges był niewątpliwie bogaty, choć nikt nie wiedział, czym się właściwie zajmuje, a i Nelly coś kręciła. Nie ma co, powiodło się tej Nelce! Takiej kobyle! Wielka, koścista, a chłopy na nią lecą. Poderwała sobie tego Georgesa. Facet niższy od niej o pół głowy. „Przecież możesz go rozgnieść przez sen!” – kpiła Wika. „Nie martw się – odpowiadała Nelly. – Georges jest przewidujący, umie znaleźć bezpieczną pozycję”. Dom w europejskim stylu – Nelly dwa razy była w Paryżu, nauczyła się: aperitify, malutkie kanapeczki z różnymi różnościami, sama prowadzi samochód, już nawet nie zeuropeizowana a zamerykanizowana babka, rzutka, pewna siebie, może trochę zbyt hałaśliwa, ale zorganizowana, czyta, maluje, w kącie stoją sztalugi... Ma też swoje pasje: jeździ na wyścigi konne, obstawia konie i zawsze wygrywa, jest obrotna – potrafi opchnąć swoje ciuchy, żadna tam spekulacja, ot, sprzedaje przyjaciółkom, tu rozmiar nie odpowiada, tam kolor nie pasuje... Urządza swoje „środy” – dni, w których przyjmuje przyjaciół domu. Najważniejsze, że u Nelly stale bywali różni ludzie, przeważnie cudzoziemcy. To stwarzało pewne szanse. Nelly opowiadała Wice prawie o każdym z nich – ile ma lat, czym się zajmuje, jakie ma możliwości, czasem dodawała pikantne szczegóły, jednym słowem obgadywała. Wielu spośród tych gości zwracało uwagę na Wikę, ale na razie to nie było to – same drobne płotki. Prawie wszyscy żonaci. Wika traktowała ich zaloty z powściągliwą przychylnością, życzliwie, ale niezobowiązująco, tak jak przystało damie na jej poziomie, i pozwalała się adorować do czasu „ustalenia personaliów” zalotnika. Gdy okazywało się, że to jeszcze nie „ten”, umiejętnie odbierała mu resztkę nadziei. I właśnie u Nelly spotkała Charlesa. Wysoki, jasnowłosy, stał z kieliszkiem w ręku obok Georgesa i coś mu opowiadał. Wika od razu zwróciła uwagę na jego rasową twarz, nos z garbkiem, zanotowała też w pamięci elegancki i nienagannie skrojony garnitur. Takie ptaki nie przyfruwały dotychczas do domu Nelly. Arystokrata? Kilka razy spojrzał na nią uważnie i Wika zrozumiała – teraz albo nigdy. Bezbłędnie odróżniała bezczelne i taksujące męskie spojrzenie od tego prawdziwego, perspektywicznego. Gdy nazajutrz obgadywały z Nelly gości, Wika zaczęła badać grunt. – Rzadko spotyka się Francuza blondyna. – Wszyscy francuscy arystokraci to blondyni. No i ci z północy, szczególnie z północnego wschodu, mają domieszkę krwi niemieckiej – wyjaśniła Nelly. Jako żona Francuza uważała się za specjalistkę od Francji. – On jest arystokratą? – To za mało powiedziane. Jest wicehrabią, ma nazwisko z „de”. – Ciekawe – roześmiała się Wika. – I cóż on robi w Moskwie? – Charles przyjechał tu jako korespondent – Nelly wymieniła tytuł znanej francuskiej gazety. – Gazeta jest własnością jego rodziny, to jedna z najbogatszych rodzin we Francji. Charles ma narzeczoną, córkę jakiegoś bankiera, Rotschilda czy kogoś w tym rodzaju, nie pamiętam nazwiska. A więc Charles jest przystojny, bogaty i wolny. To ogromny plus – katolicy nie mogą się rozwodzić. W domu Wika dokładnie przemyślała całą sprawę. Tej szansy nie wolno przegapić. Z Erykiem nie wyszło, Diakow i Szarok przeszkodzili, teraz nic nie ma prawa jej przeszkodzić. W tym kraju nie ma co siedzieć. Dosyć ma tego chamstwa, zawiści, niepewności jutra, haseł i marszów, wiecznego strachu. Dziś spaceruje sobie po Moskwie, a jutro mogą zadzwonić i powiedzieć tak jak wtedy: „Obywatelko Marasiewicz, tu NKWD...” To nieważne, że na razie dali spokój, w każdej chwili mogą znowu zmusić ją do współpracy, mają przecież zobowiązanie na piśmie. Trzeba pryskać do Paryża! Wieczny, wielki Paryż... W szkole uczyła się francuskiego, co prawda trochę już zapomniała, ale to nic, poćwiczy, przypomni sobie... Jak to szło? „Bonjour, madame Sans-Souci, combien coutent ces saucisses?” Najważniejsza jest gramatyka, gramatyka to nie problem, w końcu przez dziewięć lat wkuwała wszystkie te: present, passe compose, passe simple, futur simple, participe passe. Wika wzruszyła się nawet, dźwięczne terminy gramatyczne przypomniały jej dzieciństwo. Wyjechać za wszelką cenę! Nie dziś, to jutro Architekt wróci na tono rodziny, ojciec umrze prędzej czy później. Chyba nawet prędzej niż później, i co wtedy? Gdzie się podzieje? Z Wadimem nie wytrzyma, już teraz nie może z nim wytrzymać, nie może słuchać tego jego mlaskania przy stole, jest taki obrzydliwie żarłoczny, w dodatku mówi z pełnymi ustami. Wyjść za jakiegoś inżynierka, wiązać koniec z końcem za jego pensyjkę? O nie! Tak wielki kraj obejdzie się i bez niej. Skoro taka kobyła jak Nelly wyjeżdża sobie do Paryża, to tym bardziej należy się to jej, Wice! Może tym razem się uda? Przypomniała sobie uważne spojrzenie Charlesa, jego milczenie, przecież Francuzi są gadatliwi, a Charles milczał w jej towarzystwie, było to bardzo wieloznaczne milczenie. Rokowało pewne nadzieje. Wyszła od Nelly wcześniej niż inni goście, mądra kobieta nigdy nie siedzi do końca przyjęcia, zniknęła, jak to się mówi, po angielsku, bez pożegnania i tajemniczo. Do domu wróciła wesoła, zarumieniona. Architekt w pidżamie i kapciach przeczłapał przez korytarz, otworzył jej drzwi. Szara twarz, worki pod oczami. – Przyszłaś. A ja szedłem już spać. Wika rzuciła mu futro, cmoknęła w policzek. – Słusznie, kochanie, wyglądasz na zmęczonego. A ja posiedzę sobie trochę w wannie. Wtajemniczyć Nelly w swoje plany czy nie? – zastanawiała się Wika. Nie, na razie nie trzeba. Jedno niewłaściwe posunięcie, jedno słowo zachęty, jeden porozumiewawczy uśmieszek i wszystko weźmie w łeb. Chyba żeby Charles nie zjawił się już u Nelly, wtedy to co innego. Zobaczymy w środę. Jeżeli Charles przyjdzie, to znaczy, że chwycił przynętę. W tym wypadku pomoc Nelly nie będzie potrzebna. W następną środę Charles przyszedł do Nelly. Oczywiście przyszła, też Wika. I jak zawsze troszeczkę później niż pozostali... 11 Siódmego lipca 1935 roku Stalin przewodniczył obradom plenarnym Komisji Konstytucyjnej. – Komisja składała się z trzydziestu osób, on, Stalin, był trzydziesty pierwszy. Nie brakowało nikogo oprócz Awela Jenukidze, który choć wydalony z partii i pozbawiony wszystkich funkcji, formalnie nadal pozostawał członkiem Komisji Konstytucyjnej – przeoczyli... Referować będą Bucharin i Radek, autorzy zasadniczego projektu konstytucji, ale inni oczywiście też zabiorą głos. No pewnie! Przecież przechodzą do historii jako „ojcowie konstytucji”. Pierwszy referuje Bucharin. Występując w lutym na Drugim Wszechrosyjskim Zjeździe Przodujących Kołchoźników Bucharin powiedział: „Cały kraj skupił się wokół partii leninowskiej, którą żelazną ręką prowadzi wspaniały wódz mas pracujących, przywódca milionów, ten, którego imię jest symbolem wielkich pięciolatek, bezprzykładnych zwycięstw i nadludzkiej walki – Stalin!” A dokładnie w tydzień później „Prawda” zamieściła artykuł Radka „Wódz proletariatu”. Pod względem pochlebstw Radek zakasował nawet Bucharina. Nie bez racji mówią o nim „Radek – Kradek” – złodziej i łobuz z małpią mordą. Czyżby miała się powtórzyć historia z Zinowiewem i Kamieniewem? Tamci też kadzili, obsypywali GO pochlebstwami, a jak skończyli? Kombinują. Bucharin zreferował „Założenia projektu”. Konstytucja powinna zapewnić narodowi wszelkie możliwe wolności, wszelkie możliwe prawa, pełne równouprawnienie obywateli, najbardziej demokratyczny na świecie system wyborczy, najsprawiedliwszy na świecie system prawny... Tak to się właśnie Bucharin i Radek rozbrykali! Nawet ON nie spodziewał się po nich takiego rozpędu. Przelicytowali wszystkie najbardziej liberalne konstytucje świata. Naiwni ludzie. Mają nadzieję, że przy pomocy takiej konstytucji zagwarantują sobie bezpieczeństwo, że zagwarantują sobie najpierw spokojną egzystencję, a później „konstytucyjną” możliwość zmiany władzy. Idioci! Ta nowa konstytucja potrzebna jest JEMU i przede wszystkim JEMU. Będzie potężną osłoną dla zbliżającej się rewolucji kadrowej. Gdy władza skupia się w jednych rękach, gdy jest niewzruszona, gdy naród popiera tę władzę, konstytucja nie ma żadnego znaczenia. A naród jest z NIM. Mimo głodu, nędzy, mimo milionów ofiar naród jest z NIM. To JEGO się boją, JEGO kochają. Podstawowy warunek jedynowładztwa został spełniony. We wszystkich epokach ludzie obwiniali o swoje nieszczęścia kogo się tylko dało, ale nigdy Pana Boga. Boga się nie osądza, Bogu jest się wdzięcznym. Snując takie rozważania Stalin uważnie słuchał Bucharina. Wszyscy słuchali zresztą z uwagą, szczególnie przedstawiciele republik nierosyjskich. Omdlewali wręcz z zachwytu – i oto przemawia do nich sam Bucharin, „najlepszy teoretyk partii”, „ulubieniec partii”, rozkoszowali się jego logiką, błyskotliwością sformułowań. Ajtakow z Turkmenii siedzi z rozdziawionymi ustami, Jerbanow z Buriacji mruży oczy jak syty kocur... A przecież to nacjonaliści. Nacjonalistą jest Musabekow, przewodniczący Rady Komisarzy Ludowych Zakaukazia, nacjonalistą jest Rachimbajew z Tadżykistanu, nacjonalistami są też Uzbecy Ikramow i Fajzułła Chodżajew. Tak, to są nacjonaliści. Oczy im dosłownie rozbłysły, gdy Bucharin zaczął mędrkować na temat suwerenności republik związkowych. Dla nich Bucharin wciąż jeszcze pozostaje „wodzem”. Pewnie mają nadzieję, że zlecając Bucharinowi opracowanie nowej konstytucji ON znowu włącza go do kierownictwa. Bardzo tego chcą. Łudzą się, że są niezależni, niezastąpieni – udzielne książątka! Tak samo myślą siedzący na sali Gołodied i Czerwiakow z Białorusi, Lubczenko, Pietrowski i Czubar z Ukrainy... Niepewni ludzie, podejrzani. Czubara i Mikojana ON wprowadził do Biura Politycznego na miejsce zabitego Kirowa i zmarłego w styczniu Kujbyszewa. Mikojan to spryciarz i szachraj, ale JEGO spryciarz, JEGO szachraj, no i dobrze pracuje. Niejasne są okoliczności jego ocalenia w Baku w 1918 roku. Wszystkich bakijskich komisarzy rozstrzelano, a towarzysz Mikojan przeżył. Dziwne, prawda? Ten człowiek będzie wiernie służyć... Czubar... Niejasna postać. Trzeba jednak było wybierać między nim a Pietrowskim – obaj są kandydatami do Biura Politycznego od 1926 roku, lepiej więc niech będzie Czubar a nie Pietrowski, Czubar to zagadka, a Pietrowski – wiadomo, obcy człowiek, marksista idealista, taki sam jak JEGO własny drogi teść Alliłujew. Z niektórymi obecnymi tu Rosjanami też nic nie wiadomo. Na przykład Akułow: łysy, podobny do Mongoła. Był prokuratorem, przeszkadzał Wyszyńskiemu, trzeba było powołać go na stanowisko sekretarza CKW, na miejsce Jenukidzego, a funkcję prokuratora powierzyć Wyszyńskiemu, rozwiązać mu ręce. Ten Wyszyński to kanalia, ale potrzebna kanalia, o, siedzi z ponurą miną, daje do zrozumienia, że nie jest zachwycony referatem Bucharina, to JEMU daje do zrozumienia, już się zorientował w sytuacji, wymuskany bydlak z siwymi, starannie przystrzyżonymi wąsikami, drogi garnitur, koszula z wykrochmalonym kołnierzykiem, krawat – pozuje na europejskiego inteligenta, a duszę ma kryminalisty. Czasem uprzejmie uśmiecha się do Krylenki, którego nienawidzi, gdyby tylko mógł, utopiłby go w łyżce wody. Krylenko to niewątpliwie wróg. Jak zareagował na kwestię odpowiedzialności karnej dzieci? Jak wróg. Mimo ustawy z 7 sierpnia proceder rozkradania mienia państwowego kwitnie, zwłaszcza podczas transportu. Sprawcami są głównie dzieci. Podkreślił to wyraźnie Jagoda w swoim ostatnim raporcie, potwierdził zaś Kaganowicz, do lutego szef resortu kolejnictwa. Dzieci nie podlegają odpowiedzialności karnej. A właściwie dlaczegóż to dzieci nie podlegają odpowiedzialności karnej?! Dwunastoletni chłopiec dobrze wie, że kraść nie wolno, dobrze wie, że kradzież to przestępstwo. Wie jednak i to, że nie można go sądzić. No to niech się dowie: sądzić go można i trzeba. Niech wiedzą o tym i rodzice, którzy posyłają swoje dzieci kraść. Konieczna będzie poprawka do kodeksu: wszyscy obywatele od dwunastego roku życia podlegają każdej formie odpowiedzialności karnej do najwyższego wymiaru kary włącznie. Dopiero wtedy przestaną kraść, przestaną szabrować mienie społeczne, przestaną grabić i mordować. Będzie to dobre ostrzeżenie dla rodziców. Dla wszystkich i każdych rodziców. Będą wiedzieli, co grozi ich dzieciom. Jednakże komisarz ludowy sprawiedliwości Krylenko sprzeciwił się wydaniu takiego dekretu. Prosił nawet o audiencję u NIEGO. ON oczywiście go nie przyjął. ON ma dokładne informacje: Krylenko twierdzi, że takie prawo byłoby czymś bezprecedensowym w światowej praktyce sądowej, że jakoby w żadnym kraju na świecie nie karze się dzieci, że dzieci mogą paść ofiarą fałszywych oskarżeń lub po prostu nieporozumienia, że wprowadzenie takiego prawa w osiemnastym roku istnienia władzy radzieckiej wywrze fatalne wrażenie na Zachodzie, osłabi prestiż ZSRR. I skądże to u towarzysza Krylenki tyle humanitaryzmu, dlaczego towarzysz Krylenko zaczął się nagle liczyć z burżuazyjną opinią publiczną? Przedtem, podczas procesu Prompartii, podczas procesu mieńszewików i podczas innych procesów, w których był oskarżycielem, jakoś się z nią nie krył. Jeszcze całkiem niedawno towarzysz Krylenko twierdził: „Żądać od sędziego pełnego obiektywizmu to czysta utopia!”, domagał się ograniczenia praw obrony, gdyż, jak wtedy mawiał, „radziecki sąd sam broni oskarżonego”, proponował wręcz likwidację całego kodeksu postępowania karnego, nazywając go „przeżytkiem prawa burżuazyjnego”. I nagle zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Nie dość, że publicznie odżegnał się od swoich poglądów, to jeszcze wydał w zeszłym roku książczynę: „Lenin o sądach i polityce karnej”, w której nawołuje do przestrzegania rewolucyjnej praworządności, domaga się absolutnie obiektywnego udowodnienia winy, ścisłego przestrzegania zasad postępowania karnego... A wszystko to przeciwko Wyszyńskiemu, który właściwie rozumie zadania sądu i prokuratury na danym etapie, wszystko to przeciwko walce partii z jej wrogami. Tuż po procesie mieńszewików Krylenko zaczął zabiegać o stanowisko komisarza ludowego sprawiedliwości. Jasne, Krylenko nie chce więcej występować w sądzie, widzi, dokąd to wszystko zmierza. Walczył z zewnętrznymi wrogami partii, ale walczyć z wrogiem wewnątrzpartyjnym nie chce. Próbował skompromitować Wyszyńskiego. A Wyszyński jest potrzebny. Wyszyński nie ma w partii żadnych powiązań, a więc w walce z wrogiem wewnątrzpartyjnym będzie bardziej skuteczny od Krylenki. Zna swoje miejsce, do dziś trzęsie się ze strachu, wykona każde zadanie. Krylenko uważa się za wybitną osobistość – członek partii od 1904 roku, nasz pierwszy dowódca naczelny, pierwszy przewodniczący Najwyższego Trybunału, moralnie nieskazitelny, taki, widzicie go, ideowiec rewolucyjny. W dodatku sportowiec, alpinista. Stary bolszewik, a gramoli się na jakieś góry w Pamirze! Szachista. Naśladuje Lenina, Iljicz też tracił sporo czasu na tę zabawę. Na Siedemnastym Zjeździe Krylenki nie wybrano ani do KC, ani KKP. To było ostrzeżenie. Obraził się. Nie wyciągnął wniosków. Dziś obchodzi pięćdziesiąte urodziny. Niech sobie czyta w „Prawdzie” życzenia od swoich alpinistów. Komitet Centralny nie ma zamiaru składać mu żadnych życzeń ani gratulacji. To też ostrzeżenie. Ostatnie. Zobaczymy, czy tym razem wyciągnie właściwe wnioski, czy też nadal będzie rzucać Wyszyńskiemu kłody pod nogi. Kiedy ludzie po prostu nie zgadzają się ze sobą, to dobrze: prześcigają się wtedy w gorliwości wobec NIEGO. W konflikcie Krylenko – Wyszyński tego nie ma. Wyszyński jest MU oddany, oddany ze strachu, ale oddany. Krylenko nie, ten nie jest oddany. To prawda, że nie zadawał się z opozycją, ani z trockistowską, ani z bucharinowską. Ale też nie występował przeciwko nim. Niepewny człowiek. Obcy człowiek. Człowiek, który zginie w ogniu rewolucji kadrowej. Wszędzie pełno obcych ludzi, niepewnych ludzi. Na przykład tych trzydziestu. Na których ON może polegać? No tak, Woroszyłow, Żdanow, Kaganowicz, Mechlis, Mikojan, Mołotow. Ilu to? 6 z 29. Ten łajdak Wyszyński może być siódmy. A więc 7 z 29, nawet nie jedna czwarta. Którzy są mniej więcej neutralni? To „złota skarbnica”, wszystkie te mumie z najdłuższym stażem partyjnym: Krasikow, Stasowa, Kalinin, Litwinow, Pietrowski... Pietrowski zresztą odpada, po Pietrowskim można się jeszcze niejednego spodziewać... Jego syn Piotr to zwolennik Riutina, wydalony z partii, przebywa na zesłaniu, już dawno trzeba go było rozstrzelać. Jak do czegoś takiego mógł dopuścić ojciec – kandydat na członka Biura Politycznego? A więc „neutralnych” jest czterech, razem z tymi pewnymi – jedenastu. A pozostała osiemnastka? To wrogowie: Bucharin, Radek, Krylenko, Unszlicht. Albo niepewni: Akułow, Bubnow, Sulimow, Czubar, Lubczenko, Czerwiakow, Gołodied, Ikramow, Chodżajew, Ajtakow, Musabekow, Jerbanow, Rachimbajew, Pietrowski. Bardzo wymowny bilans. Odzwierciedla sytuację polityczną w partii, odzwierciedla sytuację w KC, a nawet sytuację w Biurze Politycznym. W Biurze Politycznym też są niepewni ludzie: Ordżonikidze, Rudzutak, Kosjor. No i jak się teraz okazuje – Czubar. ON nie może być zależny od tego, czy dysponuje większością w Biurze Politycznym, czy nie. To nie partia jest absolutem, to ON jest absolutem. Nie powinien mieć żadnych rywali, ani jawnych, ani potencjalnych. Wszystko, co jest potencjalnie niebezpieczne, musi ulec likwidacji. Żaden człowiek nie ma prawa dążyć do zagarnięcia władzy. Aby to sobie uświadomić, każdy mieszkaniec kraju powinien stale bać się o swoje życie, o swoją wolność, o swoje bezpieczeństwo. Gwarancje tego bezpieczeństwa powinien widzieć wyłącznie w bezwzględnym podporządkowaniu się, terror musi trwać nieprzerwanie, musi stać się normalną i powszechną metodą rządzenia. Potrzebny był głód na początku lat trzydziestych, żeby pokazać wsi, KTO jest jej panem. Głód pochłonął miliony istnień ludzkich, ale zapewnił zwycięstwo. JEGO rządy też będą kosztować miliony istnień, ale ON pokaże krajowi, KTO tu jest gospodarzem, ON pokaże całemu światu, KTO jest gospodarzem tego kraju. Pierwszy krok został już zrobiony. Na zabójstwo Kirowa ON odpowiedział bezlitosnym odwetem, stworzył w kraju atmosferę zagrożenia. Najsilniejszy cios spadł na Leningrad. To miasto już nigdy nie odrodzi się jako druga stolica. W całym kraju trwa jawna weryfikacja dokumentów partyjnych i równoczesne tajne sprawdzanie każdego członka partii przez NKWD. Wyłapuje się, izoluje, a kiedy trzeba – likwiduje byłych uczestników wszelkiego rodzaju opozycji, tych, którzy przeszli z innych partii, ludzi klasowo obcych, carskich urzędników i oficerów, duchownych różnych wyznań, kułaków i podkułaków, przeciwników władzy radzieckiej. Tego typu akcje miały miejsce i dawniej, ale nie na taką skalę. Najważniejsze dopiero się zacznie. Zinowiew i Kamieniew uznali swoją moralną odpowiedzialność za zabójstwo Kirowa. Jak sprytnie ją uznali, jak dwuznacznie sformułowali! „Z przyczyn obiektywnych dawna działalność byłych opozycji mogła prowadzić wyłącznie do zbrodniczych czynów tych przestępców”. Politykierzy! Łudzą się, że te wykręty coś im pomogą... Nic więcej nie można było jednak od nich wyciągnąć, a odłożenie procesu nie wchodziło w rachubę, zabójstwo Kirowa należało wykorzystać natychmiast. Zeznanie Zinowiewa i Kamieniewa pozwoliło ich uwięzić, ale to tylko półśrodek. Trockiści siedzą od pięciu lat, a i tak ciągle czekają na swoją godzinę. Historia uczy, że więzienie dzieli od tronu jeden krok. Aby nikt go nie zrobił, na drodze musi stanąć szafot. Odpowiedzialność za zabójstwo Kirowa ma być karna, a nie moralna. Zinowiew i Kamieniew muszą zostać skazani za to, co popełnili. Prasa burżuazyjna nie uznała ważności ich procesu – bo, widzicie, był to proces zamknięty, gazety powołują się na znane powiedzenie tego gaduły Mirabeau: „Dajcie mi jakiegokolwiek sędziego – stronniczego, przekupnego, nawet mojego wroga, ale niech sądzi mnie publicznie!” Dobrze! Znakomicie! Będą mieli otwarty proces, będą mieli publiczność! Zinowiew i Kamieniew przyznają się do swoich zbrodni przed całym światem. Przyznają się, że kazali zabić Kirowa, że przygotowali zamachy na innych członków kierownictwa partii i rządu. I dlatego powinni być zlikwidowani, a nie uwięzieni. I będą zlikwidowani. Czy przyznają się do winy? Kiedy obieca się im życie, to tak. Dopóki człowiek żyje, dopóty ma nadzieję na przejęcie władzy. Tracąc życie, stracą tę nadzieję na zawsze. Jeżeli będą się zapierać, spadnie na nich cała potęga aparatu represyjnego, cała potęga państwa. Nie wytrzymają. Tego nie wytrzymają. Ich żony i dzieci staną się zakładnikami – tego też nie wytrzymają, to kochający mężowie, czuli tatusiowie. Przemawia Fajzułła Chodżajew – przewodniczący Sownarkomu Uzbeckiej SSR, jeden z przewodniczących CKW ZSRR. Czy taki wyrzeknie się życia? Przystojniak, subtelna twarz, takich przystojniaków malowano na staroperskich miniaturach. Sybaryta, miłośnik zbytku, dom pełen dywanów i kosztownych cacek, pewnie sporo ukrytych precjozów, oni tam w Bucharze, w Samarkandzie kochają się w brylantach. Fajzułła żre się z Ikramowem – sekretarzem KC Uzbekistanu. Pierwszy jest arystokratą, drugi plebejuszem, w dodatku bezczelnym. Na plenum KC i CKKP WKP(b) w kwietniu 1929 roku zareagował na JEGO uwagę gniewnie: „Towarzyszu Stalin, pozwolicie mi wreszcie skończyć czy nie!?” Ikramow to przyjaciel Bucharina, w ubiegłym roku Bucharin wypoczywał w Uzbekistanie, mieszkał wtedy właśnie u Ikramowa. A więc w przyszłości Ikramow znajdzie się u boku Bucharina: wtedy podeśle się im i Fajzułłę, zaczną się nawzajem zwalczać. Wszystko na świecie kończy się zdradą, i wrogość, i przyjaźń. Tak rozmyślał sobie Stalin podczas wystąpienia Chodżajewa i innych członków komisji. Wysłuchał tylko Bucharina i Radka – to autorzy konstytucji, pozostali to gaduły, wystarcza im, że ON słyszy ich głos. Mówią o roli lokalnych rad, o innych głupstwach – wszystko to go nie interesowało i nie słuchał mówców. Zasadnicze założenie nowej konstytucji Bucharin i Radek opracowali prawidłowo. Będzie to dokument, na podstawie którego współcześni i potomni ocenią państwo radzieckie, przekonają się o jego demokratycznym charakterze i wielkich swobodach obywateli. W świetle takiej konstytucji wszelkie głosy o terrorze i bezprawiu będą robić wrażenie prymitywnych oszczerstw. Ta konstytucja to wielki atut na arenie międzynarodowej. Tak, będą procesy, będą represje, ale przeprowadzi się je w majestacie najbardziej demokratycznej konstytucji na świecie, sprawią wrażenie absolutnie legalnych i uzasadnionych. Szczególnie pozytywnie wypada nowa konstytucja w porównaniu z tym, co dzieje się w faszystowskich Niemczech. Hitler też przeprowadza swoją rewolucję, rewolucję narodową, zdołał skupić wokół siebie naród niemiecki, i to chyba na długo – stworzył potężny aparat władzy. Działa jednak w sposób prymitywny, z typowo niemieckim prostactwem, z czysto pruską butą. To polityk, ale nie subtelny polityk, popełnia wiele błędów, które szkodzą mu w oczach światowej opinii publicznej. Czy przyjęcie takiej konstytucji kryje w sobie jakieś niebezpieczeństwo? Nie, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, gdyż władza pozostaje w rękach partii, czyli w JEGO rękach. Jest to władza realna. Należy uprawomocnić ją konstytucyjnie. Należy zawarować w konstytucji, że partia jest wiodącą i kierowniczą siłą państwa radzieckiego. Kandydatów do władz będzie jednak wysuwać nie tylko partia, lecz także związki zawodowe, Komsomoł i inne organizacje społeczne. Będą to kandydaci bloku partii komunistycznej i tych organizacji. Nie, to niedobre. Partia komunistyczna nie może tworzyć bloku z innymi organizacjami, utworzenie takiego bloku postawiłoby te organizacje na jednej płaszczyźnie z partią, nie, żadnego równouprawnienia, żaden parytet nie jest tu możliwy. Partia może tworzyć blok jedynie z narodem, a nie organizacją... „Blok komunistów i bezpartyjnych” – o, tak będzie dobrze. Wprowadzenie nowej konstytucji będzie oczywiście wymagać wzmożonej operatywności i zwiększonej czujności organów ścigania – wrogowie nie mogą ośmielić się wykorzystać konstytucji do swoich celów, takie próby zostaną stłumione w zarodku. Jest też rzeczą oczywistą, że nowy system wyborczy będzie wymagać wzmożonej operatywności i zwiększonej czujności organizacji partyjnych. To nic, niech popracują w nowych warunkach, niech się ruszą. Każde wybory powinny przekształcić się w szeroko zakrojoną kampanię polityczną. Na Zachodzie wyborcy głosują na tę lub inną partię burżuazyjną, u nas natomiast kampania wyborcza będzie potężną agitacją polityczną, propagandą partii komunistycznej i władzy radzieckiej, będzie manifestacją jedności partii i narodu, będzie ogólnonarodowym świętem. Nowa konstytucja to także dobra osłona dla zbliżającej się rewolucji kadrowej. Ale niewystarczająca. Trzeba intensywniej popularyzować nasze zwycięstwa i sukcesy, prezentować entuzjazm narodu. Entuzjazm ten jest oczywiście efektem Rewolucji Październikowej. Każda rewolucja rodzi nadzieje na lepsze jutro, nadzieje na lepsze jutro wywołują entuzjazm. Zadanie polega na tym, by pokazać narodowi jego entuzjazm, zaś entuzjazm narodu radzieckiego – całemu światu. Aby to osiągnąć, prasa powinna bezustannie pisać o sukcesach, zresztą nie tylko prasa, ale i literatura, sztuka, teatr, wszystko to powinno służyć demonstrowaniu osiągnięć narodu radzieckiego, powinno sprzyjać rozwojowi jego entuzjazmu, jego wiary we wspólną sprawę. Oczywiście należy też pisać o niedociągnięciach. Niedociągnięcia trzeba jednak tłumaczyć oporem wrogich elementów, a wrogie elementy – likwidować. Stalin drgnął. Sulimów nalewał sobie wody z karafki, upuścił szklankę, szklanka brzęknęła o spodek. Co za niezdarny bałwan! Nie potrafi utrzymać szklanki w ręku. A przecież jest przewodniczącym Sownarkomu RSFRR. Premier, można powiedzieć... Pijany czy co? Też od nich – z Piątej Armii, towarzysz broni Iwana Nikitycza Smirnowa i Tuchaczewskiego, choć do opozycji nie należał. Odgrywa prostaczka, takiego, wiecie, demokratę. Niedawno poszedł do CUM-u, jako zwyczajny klient obszedł cały dom towarowy, potem udał się do dyrektora, odczekał swoją kolejkę, wyłuszczył wszystkie pretensje (ciągle jako zwyczajny klient – mało kto zna jego twarz), i dopiero pod koniec rozmowy przedstawił się. Napędził strachu całemu personelowi. Wszystko to z zachwytem opisali potem dziennikarze. Znaleźli sobie nowego Harun al Raszyda. Ludzie radzieccy nie potrzebują takich przywódców, którzy w sekrecie, incognito, włóczą się po sklepach i ulicach rzekomo po to, żeby poznać potrzeby narodu... Prawdziwy przywódca radziecki zna potrzeby swojego narodu bez żadnego włóczenia się po kolejkach. Wszyscy ci nowi Harun al Raszydowie chcą być oryginalni, naśladują nieboszczyka Kirowa, chcą zaprezentować narodowi swój szczególny, „demokratyczny” styl rządzenia, a pismacy w rodzaju Michaiła Kolcowa i Zorina zapewniają im tanią popularność. Stalin przestał słuchać Sulimowa i następnych mówców, znów pogrążył się w swoich myślach. Każda rewolucja wymaga ofiar, bez ofiar nie ma rewolucji. Cała historia ludzkości to ofiary: ofiary wojen, klęsk żywiołowych, epidemii, głodu, nędzy, giną miliony. Ludzkość szybko zapomina o swoich stratach, przecież wszystko i tak kończy się śmiercią, każde życie kończy się śmiercią – naturalną albo gwałtowną, wczesną albo późną... Śmierć jest nieunikniona, ludzie pogodzili się z jej nieuchronnością. Pamiętają tylko tych, którzy posyłali innych na śmierć: wodzów, władców, wielkich przywódców narodu. Ludzkość pamięta Aleksandra Macedońskiego, Juliusza Cezara, Napoleona, Suworowa, Kutuzowa, Stiepana Razina, Pugaczowa... A czy ktokolwiek pamięta imiona i nazwiska ludzi, którzy zginęli za ich czasów, na ich rozkaz, z ich woli? Nikt nie pamięta! Jednego tylko usprawiedliwiać nie wolno. Nigdy. Umocniwszy swoją władzę Napoleon rozstrzelał z armat setki ludzi. Kto o nich pamięta? Podczas wojen napoleońskich zginęły miliony. Ich też nikt nie pamięta. A gdy jeden jedyny raz Napoleon zaczął się tłumaczyć ze śmierci księcia d’Enghien, to tej śmierci historia mu nie wybaczyła. Prawdziwy władca powinien pozostawić po sobie uroczyste hymny i zwycięskie marsze, a nie żałobne płacze i rzewne lamenty. Naród powinien śpiewać pieśni tchnące nadzieją i optymizmem, a nie smutkiem, beznadziejnością i niewiarą, naród powinien śpiewać głośno i radośnie, pełną piersią – wielka epoka musi pozostać w pamięci jako wielkie święto. Na to właśnie trzeba ukierunkować twórców kultury, poetów, kompozytorów, dramatopisarzy, pracowników teatru i filmu. Wszelki pesymizm, dekadencja, niewiara, jawny czy skrywany defetyzm muszą być tępione już w zarodku i bezlitośnie. Okrzyki zwycięstwa muszą zagłuszyć jęk pokonanych wrogów. Nareszcie koniec, ostatni nudziarz nagadał się do syta. – No cóż, towarzysze – powiedział Stalin. – Myślę, że usłyszeliśmy tu wiele mądrych myśli i istotnych propozycji. Uważam, że należy powołać komisję redakcyjną, która uwzględni przedstawione tutaj opinie i wnioski, i włączy je do ostatecznego projektu konstytucji, a projekt ten przedstawimy do konsultacji całemu narodowi radzieckiemu. Czy ktoś jest przeciw? Nikt nie był przeciw. Na przewodniczącego komisji redakcyjnej wybrano towarzysza Stalina. Spośród trzydziestu członków Komisji Konstytucyjnej zostali rozstrzelani: w 1937 roku – Gołodied, Jenukidze, Sulimów; w 1938 roku – Ajtakow, Bucharin, Jerbanow, Ikramow, Krylenko, Musabekow, Rachimbajew, Unszlicht, Chodżajew; w 1939 roku – Akułow, Radek, Czubar; w 1940 roku – Bubnow. Czerwiakow i Lubczenko popełnili samobójstwo. Panas Lubczenko zastrzelił najpierw swoją żonę, żeby oszczędzić jej męczarni i tortur. 12 Iwan Grigoriewicz nie porozmawiał z Ordżonikidzem o Riazanowie. Nie miał żadnego formalnego pretekstu do takiej rozmowy – nie zajmował się hutnictwem, rozmawiać zaś prywatnie... Po co? Tak naprawdę kłopoty Riazanowa w ogóle go nie obchodziły. Riazanow to zdolny i kompetentny inżynier, dobry organizator, ale niezbyt sympatyczny człowiek: tchórz, nie interweniował w obronie Saszy, życzliwość Stalina uderzyła mu do głowy, płaszczy się przed nim, nie wie jeszcze, czym się kończy życzliwość Stalina. Teraz pewnie się dowie. Cóż zresztą Ordżonikidze mógłby powiedzieć Budiaginowi? Biuro Organizacyjne podjęło decyzję przeniesienia Riazanowa do Kuzbasu – ma do tego prawo. Dochodzenie partyjne w sprawie „dzikich” inwestycji? Przepisy to przepisy. Po incydencie z komisją Piatakowa, a zwłaszcza po samobójstwie Łominadzego stosunek Ordżonikidzego do Riazanowa uległ zmianie. Oczywiście Riazanow nie ponosi winy za śmierć Łominadzego – wiadomo, kto się do tego przyczynił – ale wobec odstawionego Łominadzego mógł postępować bardziej taktownie, nie musiał popisywać się przed nim swoją większą wiedzą fachową i okazywać mu własnej przewagi. Stosunki Budiagina i Ordżonikidzego wykluczały otwartą rozmowę. Dawniej łączyła ich jedynie przyjaźń z Kirowem. Kirow nie żyje. Co więcej, śmierć Kirowa rozdzieliła ich, przecież to Budiagin przekazał Ordzonikidzemu ostrzeżenie Bieriezina. Zgoda, być może Ordżonikidze po prostu zbagatelizował to ostrzeżenie, w końcu Budiagin też nie zdawał sobie sprawy, że chodzi o życie Kirowa. Dlaczego jednak Ordżonikidze pozwala dziś na prześladowanie wyższej kadry technicznej? Nie jest to jeszcze akcja masowa, ale wszystko do tego zmierza, to tu, to tam aresztują inżynierów i dyrektorów fabryk pod zupełnie bzdurnymi zarzutami. Podobno Sergo interweniuje w niektórych przypadkach, ale tu potrzebny jest zdecydowany protest przeciwko mieszaniu się NKWD do spraw gospodarczych. Albo wczorajsze plenum. Jak Ordżonikidze mógł dopuścić do tak haniebnej rozprawy z Awelem Jenukidze? Pozwolił zniszczyć swojego najlepszego przyjaciela jeszcze z lat młodości, zna go przecież jako szczerego komunistę, człowieka nieskazitelnie uczciwego i prawego! Doskonale wie, że to osobista zemsta Stalina za broszurę, w której Jenukidze napisał czystą prawdę. I mimo to Sergo nie wystąpił w obronie przyjaciela! Mógł wstać i powiedzieć: „Koba! Uważasz, że Awel zawiódł twoje zaufanie. Zgoda, odsuń go, wyślij do Tyflisu, niech tam dożywa swoich dni, to człowiek, który od trzydziestu lat wiarą i prawdą służy naszej partii!” Jeżeli bał się bronić Jenukidzego, to mógł przynajmniej ująć się za niewinnymi prostymi ludźmi, za tymi nieszczęsnymi pracownikami Kremla – sekretarkami, sprzątaczkami, portierami, magazynierami – których skazano tylko po to, by nadać sprawie Jenukidzego pozory spisku. „Niedobrze, Koba, nieładnie...” Nie powiedział, nie zaprotestował, nie obronił! Pracując w służbie dyplomatycznej Budiagin przez wiele lat przebywał poza granicami kraju. Pod względem znajomości gospodarki ustępował oczywiście takim specjalistom jak Mieżłauk, Mancew, Ruchimowicz, Sokolników, Sieriebrowski czy Łomów, nie mówiąc już o Piatakowie, faktycznym szefie całego przemysłu. Dysponował jednak o wiele bogatszym doświadczeniem międzynarodowym niż oni. Riazanow mylił się sądząc, że z racji pobytu za granicą Iwan Grigoriewicz oderwał się od spraw kraju. Przeciwnie, to właśnie Riazanow, zajęty wyłącznie sprawami swojej huty, każdego dnia i w każdej godzinie coraz bardziej dostosowywał się do powstającego systemu, to właśnie Riazanow przestał być politykiem, zaczął myśleć nie własnymi, lecz narzuconymi kategoriami politycznymi, nie chciał dostrzegać tego wszystkiego, co działo się wokół niego. Władając trzema językami Budiagin mógł korzystać z wielu źródeł informacji. Technik z zamiłowania i wykształcenia, orientował się na bieżąco we wszystkich problemach współczesnej nauki. Ordżonikidze cenił za to Budiagina i powierzył mu w komisariacie ludowym kierowanie pracami naukowymi, w tym również na rzecz przemysłu obronnego. Być może ku niezadowoleniu Stalina. Świadczył o tym chociażby niedawny przykład: miesiąc temu, 14 czerwca, Stalin, Mołotow, Woroszyłow i Ordżonikidze pojechali na poligon zapoznać się z najnowszymi modelami broni artyleryjskiej. Iwan Grigoriewicz nie wziął udziału w tym pokazie, choć powinien. Nie zaproszono go. Ba, nawet nie poinformowano. „Podobało się” – powiedział Ordżonikidze. Te dwa słowa niczego nie wyjaśniały. To był policzek. Tak ostentacyjne zlekceważenie podrywało jego autorytet w oczach wojskowych: kierownictwo partii nie liczy się z Budiaginem, to tylko zwykły urzędnik ministerstwa, i od kogoś takiego ma zależeć przezbrojenie armii, modernizacja przemysłu zbrojeniowego?! Co powinien zrobić, jak zareagować? Poskarżyć się? Komu? Stalinowi? Narazić się na chamską odpowiedź? A może złożyć rezygnację? W partii nie składa się rezygnacji. Uznają, że nie zgadza się z linią partii, tak właśnie zinterpretuje to Stalin, a jego, Budiagina, uzna za sabotażystę i odszczepieńca, który „odsłonił w końcu swoje prawdziwe oblicze”. Kto wie, może właśnie do takiego kroku prowokował go Stalin nie zapraszając na poligon? Co robić? Dziś o dziesiątej ma przyjąć Tuchaczewskiego i grupę jego współpracowników – jak im wytłumaczy swoją nieobecność na poligonie? „Nie zaprosili mnie...” Nie, tak powiedzieć nie wolno, zabrzmi to żałośnie, upokarzająco. „Nie mogłem”. Krótko i węzłowato – „nie mogłem”. Zresztą Tuchaczewski o nic nie będzie pytać, to człowiek inteligentny i taktowny. Punktualnie o dziesiątej zjawili się wojskowi. Tuchaczewski – zastępca komisarza ludowego obrony do spraw uzbrojenia, Jakir – dowódca Kijowskiego Okręgu Wojskowego, Uborewicz – dowódca Białoruskiego OW. Budiagin uśmiechnął się do siebie: Tuchaczewski wykorzystał obecność Jakira i Uborewicza na plenum KC i przyprowadził ich ze sobą, żeby wspólnie „nacisnąć” władze resortu. Oczywiście chodzi im o nowy czołg, skonstruowany w zeszłym roku. Podstęp Tuchaczewskiego rozbawił nieco Iwana Grigoriewicza, spróbował więc choć na chwilę oderwać się do przykrych myśli o poligonie. Jakir i Uborewicz też o nic nie będą pytać, są równie taktowni jak Tuchaczewski. Iwan Grigoriewicz przyjemnością patrzył na tych dość młodych jeszcze ludzi, słynnych dowódców z czasów wojny domowej, chlubę i nadzieje armii. Tuchaczewski – postawny, średniego wzrostu, potężnie zbudowany, przystojny mężczyzna o niebieskich oczach i rasowej twarzy, prawdziwy gwardzista, arystokrata w idealnie dopasowanym mundurze. Jakir – zwalisty, szeroki w barach, bystre piwne oczy, zadarty nos, człowiek o szaleńczej odwadze. W czarnych kędzierzawych włosach połyskują jednak pasemka siwizny – trochę za wcześnie jak na trzydzieści dziewięć lat. I wreszcie Hieronim Uborewicz – typowy inteligent, binokle, subtelne rysy twarzy. Mimo wszystko nie dawała spokoju myśl, że również ci ludzie głosowali na plenum za wydaleniem Jenukidzego z partii. Może uwierzyli w kłamstwa Jeżowa, może nie wiedzieli o aresztowaniach wśród personelu Kremla, ale mimo wszystko, mimo wszystko... Głosowali! Głosowali nie dlatego, że uwierzyli Jeżowowi, ale dlatego, że za Jeżowem stał Stalin, a Stalinowi muszą wierzyć, Stalinowi nie wolno nie wierzyć... A jeżeli wybuchnie wojna? Czy i wtedy ślepo podporządkują się ignoranckim rozkazom Stalina i Woroszyłowa? Przecież oznaczałoby to klęskę... Nie! W sprawach wojskowych na pewno nie ustąpią, nie ustąpią tak samo, jak nie ustępowali w czasie wojny domowej, nie ustępują i teraz, bronią swojej koncepcji, umacniają armię, zbroją, przełamują opór niekompetentnego kierownictwa. Z każdym z nich Iwan Grigoriewicz spotykał się na frontach wojny domowej, zwłaszcza z Tuchaczewskim. Dwudziestopięcioletni wówczas Tuchaczewski dowodził Pierwszą Armią na Froncie! Wschodnim. Nie przyłączył się do buntu Murawiowa, został przez niego uwięziony, cudem uniknął rozstrzelania. Grupa bolszewików, wśród nich był też Budiagin, zdobyła szturmem więzienie, uwolniła Tuchaczewskiego i Feldmana. Grupą dowodził Warejkis, ale to właśnie Budiagina Tuchaczewski nazywał swoim wybawcą. Dowodząc Piątą Armią Tuchaczewski brał udział w rozgromieniu Kołczaka, później Denikina. To wtedy Iwan Grigoriewicz przekonał się, jaki jest prawdziwy stosunek Stalina do Tuchaczewskiego. Budionny nie wykonał rozkazu Tuchaczewskiego, na skutek czego Denikin zdołał ujść do Noworosyjska, wycofać się na Krym i zorganizować tam nowy front. Budionny ośmielił się okazać niesubordynację tylko dlatego, że miał za sobą Stalina i Woroszyłowa. To samo powtórzyło się w 1920 roku pod Warszawą. Wbrew rozkazowi naczelnego dowództwa Stalin zatrzymał armię Budionnego pod Lwowem i tym samym umożliwił Piłsudskiemu zaatakowanie wojsk Tuchaczewskiego ze skrzydła, co rozstrzygnęło całą kampanię. Wszystkiemu winien był Stalin, nawet Lenin powiedział: „Kto maszeruje na Warszawę przez Lwów?” Po śmierci Lenina usłużni historycy zwalili jednak całą winę na Tuchaczewskiego. Przyczynił się do tego i Jegorow ze swoją książką „Lwów – Warszawa”, i Szaposznikow, autor książki „Nad Wisłą”, również Budionny aktywnie dowodził słuszności swoich decyzji wojennych. Nagonka na Tuchaczewskiego rozwinęła się do tego stopnia, że w 1930 roku podczas kolejnego zebrania w Centralnym Domu Armii Czerwonej jeden ze stalinowskich fagasów zawołał: „Za 1920 rok trzeba by was powiesić!” Rzucił to prosto w twarz zwycięzcy Kołczaka i Denikina, człowiekowi, który stłumił bunt w Kronsztadzie i pucz Antonowa! Apogeum krytyka ta osiągnęła w 1932 roku, gdy w Akademii Wojskowej odbyła się dyskusja na temat kampanii polskiej. Dyskutanci szkalowali Tuchaczewskiego i wychwalali Stalina, to inspirowane, tendencyjne widowisko wywierało przygnębiające wrażenie. Budiagin dowiedział się o tym od jednego z uczestników dyskusji. Tuchaczewski nie brał udziału w zebraniu. Przebywając za granicą Iwan Grigoriewicz uważnie śledził te wydarzenia. W Tuchaczewskim widział nie tylko wybitnego stratega przyszłej wojny, lecz także człowieka, który rozumiał, że będzie to wojna z Niemcami. I choć od 1932 roku zaniechano kampanii przeciwko Tuchaczewskiemu, Iwan Grigoriewicz myślał z goryczą o tym, że stosunek Stalina, Woroszyłowa i Budionnego do tego zdolnego dowódcy kryje w sobie ogromne niebezpieczeństwo. Dawno temu, jeszcze w czasie wojny domowej, Tuchaczewski opowiadał mu o swojej rodzinie. Ojciec, zubożały szlachcic, pokochał prostą chłopkę. Matka nauczyła się czytać i pisać dopiero po zamążpójściu. W dzieciństwie Tuchaczewski brał lekcje gry na skrzypcach. Mało tego – sam je robił! Iwan Grigoriewicz był zdumiony: „Jak to – sam robiłeś skrzypce?” „Robiłem” – uśmiechnął się Tuchaczewski i od ręki narysował na kartce wszystkie elementy skrzypiec: najpierw trzeba wypiłować to, potem to... Czy Tuchaczewski był komunistą z przekonania? Do partii wstąpił w 1918 roku, kiedy zwycięstwo bolszewików wciąż jeszcze wisiało na włosku. Zrozumiał jednak, jakie znaczenie ma dla Rosji Rewolucja Październikowa, i związał się z nią na zawsze. To prawdziwy Rosjanin, do tego urodzony dowódca – umacnianie potęgi Rosji uznał za cel swojego życia. Silne państwo – to silna armia, zaś stan gotowości bojowej Armii Czerwonej bardzo go niepokoił. Przestarzała broń strzelecka, żałośnie mało samolotów, czołgów, środków transportu i łączności... Tuchaczewski tak jak Budiagin znał języki obce. Obaj doskonale wiedzieli, w jakich dziedzinach i pod jakim względem Rosja nie dorównuje innym państwom. W 1928 roku Tuchaczewski napisał szczegółowy raport o konieczności przezbrojenia i modernizacji armii. Stalin i Woroszyłow po prostu odrzucili ten raport, ich stosunki z Tuchaczewskim zaostrzyły się, Tuchaczewski złożył rezygnację i odszedł ze stanowiska szefa sztabu, objął dowództwo Leningradzkiego Okręgu Wojskowego. W styczniu 1930 roku napisał nowy raport. Raport podzielił los poprzedniego. Stalin i Woroszyłow patrzyli w przeszłość, opierali się na doświadczeniach wojny światowej i domowej, Tuchaczewski jako genialny strateg patrzył w przyszłość. Jednakże po roku raporty znalazły się na biurku Stalina. Nawet on zrozumiał konieczność unowocześnienia armii. Ci, którzy dotychczas wyśmiewali i odrzucali propozycje Tuchaczewskiego, zaciskając zęby musieli teraz powierzyć mu modernizację wyposażenia wojska. Został zastępcą komisarza ludowego obrony do spraw uzbrojenia i energicznie wziął się do pracy. Budiagin pomagał mu, jak mógł. Wspólnie sporządzili listę nazwisk i ściągnęli wybitnych naukowców, specjalistów, konstruktorów: Tupolewa, Polikarpowa, Iliuszyna, Pietlakowa (lotnictwo), Diegtiariewa, Tokariewa (broń strzelecka), Kotina, Zasławskiego, Morozowa, Duchowa (czołgi), Langemaka, Klejmienowa (pociski rakietowe), Koralowa, Candera (rakiety), Oszczepkowa, Smirnowa (radiolokacja), Kurczewskiego (artyleria). Armia Czerwona stała się prekursorką desantów powietrznych. Pod kierunkiem profesora Joffego trwały prace nad zastosowaniem radioelektroniki. Wiele uwagi poświęcano broni pancernej. Zastanawiano się, co jest lepsze: szybki czołg o lekkim opancerzeniu, czy odwrotnie – czołg ciężki, lepiej opancerzony, ale o ograniczonej możliwości manewrowania. Tuchaczewski uparcie obstawał przy koncepcji czołgu średniego, dobrze opancerzonego, a równocześnie zwrotnego i szybkiego, który można by wykorzystać i do walk manewrowych, i do przełamywania obrony. Taki właśnie był najnowszy model. – Świetna maszyna – Uborewicz oglądał leżący na stole rysunek techniczny – przeszła wszystkie próby, trzeba podjąć produkcję seryjną, szkolić ludzi, opracowywać plany taktycznych działań manewrowych. Sprawiał wrażenie zmęczonego, oczy za szkłami binokli wydawały się jakieś chore. Niezdrowy wygląd Uborewicza Iwan Grigoriewicz skojarzył z wczorajszym plenum. Widocznie Uborewicz patrzy w przyszłość dalej niż inni... – Podjęcie produkcji seryjnej przewidziano na 1938 rok – powiedział Budiagin. – To poważny błąd, ogromny błąd! – Jakir z trzaskiem odsunął krzesło. – Przyzwyczailiśmy się do czołgów lekkich, a teraz najważniejszy jest średni czołg z mocnym opancerzeniem! – Tylko nie połam mi mebli – zażartował Iwan Grigoriewicz. – Dyskutować można długo, każdy typ ma swoje zalety, ale czas już podjąć konkretną decyzję – powiedział Tuchaczewski. – Ten czołg to najbardziej obiecujący model. Będzie przydatny przez wiele lat. Przeanalizowali pozostałe projekty czołgów lekkich i ciężkich. Tu opinie były podzielone, potrzebne są dodatkowe próby, natomiast co do czołgu średniego orzekli jednomyślnie, że jest niezbędny i nie wolno zwlekać z podjęciem jego produkcji. Iwan Grigoriewicz obiecał poruszyć tę kwestię na najbliższym posiedzeniu kolegium komisariatu ludowego. O wizycie kierownictwa partii na poligonie nikt nic nie mówił, choć Tuchaczewski z pewnością brał udział w pokazie. A może też go pominięto? Stalinowi mogły wystarczyć komentarze Woroszyłowa. 13 Wojskowi odeszli. Budiagin znowu pogrążył się w swoich niewesołych rozmyślaniach... Stalin nigdy mu nie wybaczy tamtej rozmowy. Iwan Grigoriewicz nie zmienił jednak stanowiska: linia polityki Stalina będzie miała tragiczne następstwa, i to nie tylko dla Związku Radzieckiego, lecz także dla światowego ruchu komunistycznego. Z dojścia Hitlera do władzy Stalin wyciągnął błędne wnioski, ponieważ błędna była cała jego dotychczasowa polityka. Prognozy okazały się nietrafne, strategia – krótkowzroczna, taktyka – niezręczna. Ekspansja faszyzmu w latach dwudziestych wymagała radykalnego zwrotu w całej polityce. Należało utworzyć jednolity front proletariatu, połączyć siły z partiami socjaldemokratycznymi. W obliczu zagrożenia ze strony faszyzmu socjaldemokraci zdecydowanie opowiedzieli się przeciwko niemu. Zwrotu nie dokonano. Przeciwnie, od 1929 roku, kiedy Stalin ugruntował swoją pozycję w Kominternie i stał się jego liderem, wrogość wobec socjaldemokracji wzrosła jeszcze bardziej. X plenum Komitetu Wykonawczego Kominternu w lipcu 1929 roku za głównego przeciwnika proletariatu uznało właśnie socjaldemokrację jako „szczególną formę faszyzmu – socjalfaszyzm” i wezwało partie komunistyczne do nasilenia walki z socjaldemokracją, a zwłaszcza z jej „lewym” skrzydłem – „najniebezpieczniejszym wrogiem”. Ten bezmyślny ekstremizm ułatwił Hitlerowi dojście do władzy. W 1928 roku faszyści zdobyli 810 tysięcy głosów, zaś 14 września 1930 roku, gdy niemieccy komuniści starli się z socjaldemokratami, na partię faszystowską głosowało już 6 milionów 400 tysięcy wyborców, a więc osiem razy więcej! Błyskotliwy sukces Hitlera powinien był skłonić Stalina do zrewidowania polityki Kominternu. Jednakże zdaniem Stalina wzrost popularności faszyzmu świadczył wyłącznie o tym, że masy pracujące tracą swoje parlamentarne złudzenia i nieuchronnie zmierzają w kierunku obozu rewolucyjnego. Z tego też względu głównym wrogiem nadal pozostawała socjaldemokracja. Rozbijacka polityka Kominternu osłabiła jedność niemieckiego ruchu robotniczego, wzmocniła natomiast pozycję Hitlera. Rezultaty tej polityki są znane: w styczniu 1933 roku faszyści zdobyli 11,7 miliona głosów, socjaldemokraci 7,2 miliona, komuniści około sześciu milionów. Gdyby komuniści i socjaldemokraci utworzyli koalicję antyfaszystowską, sytuację można by jeszcze uratować. Koalicja nie powstała, do władzy doszedł Hitler. Iwan Grigoriewicz pamiętał lęk, z jakim czytał wtedy londyńskie gazety... Pełno zdjęć Hitlera i jego kompanów, jego szturmowców. Hitler wygłasza mowę, Hitler przyjmuje defiladę, Hitler z Goeringiem, Hitler z Goebbelsem, Hitler z Ribbentropem, Hitler z młodzieżą, Hitler z robotnikami... I wreszcie to najgorsze: feldmarszałek Hindenburg gratuluje Hitlerowi objęcia stanowiska kanclerza Rzeszy... Ściskają sobie dłonie, Hitler w cywilnym garniturze, z kapeluszem w ręce uśmiecha się triumfalnie i pochyla głowę przed Hindenburgiem, a Hindenburg w mundurze, w pruskiej pikielhaubie, ze szpadą przy boku patrzy na nowego przywódcę Niemiec z goryczą i obawą. Swoją najstraszliwszą klęskę Prezydium Komitetu Wykonawczego Kominternu wyjaśniało żałośnie w rezolucji z 1 kwietnia 1933 roku: „Utworzenie otwartej dyktatury faszystowskiej ostatecznie pozbawia wszystkie siły demokratyczne ich parlamentarnych iluzji i wyzwalając masy spod wpływu socjaldemokracji przyspiesza tempo zbliżania się Niemiec do rewolucji proletariackiej”. Typowo stalinowska dialektyka! To ta właśnie dialektyka pozwoliła Stalinowi stwierdzić na XVII Zjeździe, że zwycięstwo faszyzmu to „rezultat zdrady socjaldemokracji wobec klasy robotniczej”, że „socjaldemokracja utorowała drogę faszyzmowi”. Zwycięstwo Hitlera wcale ich nie otrzeźwiło, nie odebrało nawet pewności siebie. No bo niby dlaczego? Przecież według opinii przewodniczącego delegacji WKP(b) w Kominternie, Manuilskiego, „historia uczy, że największe rewolucje rodziły się w efekcie najbardziej reakcyjnych rządów”. A więc faszyzm jest wstępem do rewolucji socjalistycznej! A może oszukiwali samych siebie? Dogmatyk Manuilski mógł tak właśnie myśleć i wierzyć w to, co mówi. Stalin też mógł tak mówić, ale myśleć w ten sposób nie mógł i nie może. Orientuje się w polityce. Jest świadom swoich porażek, choć nigdy się do nich nie przyznaje. Na XVI Zjeździe, mówiąc o socjaldemokratach, konsekwentnie nazywał ich „socjalfaszystami”: „Ilu robotników wierzy obecnie kłamliwemu pustosłowiu socjalfaszystów?”... „Najlepsi przedstawiciele klasy robotniczej odwrócili się już od socjalfaszystów”... Tak mówił... Ale czy naprawdę tak myślał? Czy nienawidził socjaldemokratów? Na pewno. Po pierwsze, wynikało to z tradycyjnej wrogości bolszewików i mieńszewików, rywalizujących o wpływy wśród klasy robotniczej. Po drugie i najważniejsze – niemieccy socjaldemokraci utrzymywali orientację prozachodnią, a Stalin zawsze uważał Anglię i Francję za głównych wrogów. Narodowi socjaliści natomiast występują przeciwko Traktatowi Wersalskiemu, czyli przeciwko Anglii i Francji, w mniemaniu Stalina wspierają więc interesy Związku Radzieckiego. Wynika z tego, że zwycięstwo narodowych socjalistów w Niemczech jako zwycięstwo sił przeciwnych Zachodowi jest korzystne dla ZSRR. Zwycięstwo socjaldemokracji jako zwycięstwo sił prozachodnich nie byłoby korzystne dla ZSRR. Zdanie, które wygłosił Stalin podczas tamtej rozmowy z Budiaginem: „Jesteśmy zainteresowani silnymi Niemcami jako przeciwwagą dla Anglii i Francji”, nie padło przypadkowo. To istota linii politycznej Stalina. Cała reszta to tylko czcza gadanina. Co ma zrobić on, Budiagin? Patrzeć spokojnie, jak narasta, rozwija się i umacnia faszyzm – najstraszliwszy wróg Związku Radzieckiego, najstraszliwszy wróg cywilizowanego świata? A może jednak wystąpić przeciwko polityce Stalina? Do domu Iwan Grigoriewicz wrócił jak zwykle późno. Lena i Władlen już spali, Aszchen Stiepanowna pracowała w swoim pokoju. Jako lektor KC w zakresie problematyki międzynarodowej bardzo solidnie przygotowywała się do prelekcji, tłumaczyła, jak to sama określała, oficjalny bełkot na ludzką mowę. Iwan Grigoriewicz usiadł obok jej stolika. – Zjesz coś? – spytała Aszchen Stiepanowna. – Nie, jadłem w bufecie. Aszchen Stiepanowna obrzuciła niechętnym spojrzeniem swój stolik i leżące na nim papiery, po czym powiedziała stanowczo: – Muszę znaleźć sobie inną pracę. – A konkretnie? – Jakieś muzeum: archeologiczne, historyczne, może Muzeum Rewolucji... A może wrócę do służby zdrowia. – Kochana moja – roześmiał się Iwan Grigoriewicz. – Przecież już nic nie pamiętasz z medycyny. – Oczywiście. Miałam na myśli pracę w administracji. Może być zresztą każda praca, byle nie ta... Znów powiodła nieprzyjaznym wzrokiem po swoim stoliku, wzięła do ręki „Zagadnienia leninizmu” Stalina. – To tegoroczne wydanie – nakład 2 miliony 111 tysięcy egzemplarzy. Niedługo zostanie nam do czytania tylko ta książka. Jak Biblia. Dzieła Włodzimierza Iljicza mają po sto tysięcy nakładu. Nie wolno się już na niego powoływać, można cytować wyłącznie to, co cytował towarzysz Stalin, a najlepiej cytować wyłącznie samego towarzysza Stalina. I żadnych interpretacji. Towarzysz Stalin sam się interpretuje. Wierz mi, Iwanie, ja w ogóle nie mogę pracować. Przed prelekcją muszę składać w Wydziale Propagandy i Agitacji nie tylko konspekt, ale także pełny tekst wystąpienia, sprawdza i zatwierdza go jakiś zastrachany półanalfabeta, skreśla każdą moją myśl, zostawia tylko to, co jest w gazetach i tak jak jest w gazetach, a ja muszę potem powtarzać te wszystkie brednie, te kłamstwa i obelgi. W dodatku muszę czytać to z kartki. Po co w ogóle jestem tam potrzebna? Przeczytać z kartki może każdy. Nie mam prawa oceniać żadnych faktów i komentować ich, a przecież moja specjalność to sytuacja międzynarodowa, która zmienia się z dnia na dzień... A ja przychodzę do ludzi z odczytem i bajdurzę o tym, co było miesiąc temu. O tym, co wydarzyło się wczoraj czy dzisiaj, mogę mówić wyłącznie tak: „Jak trafnie przewidział towarzysz Stalin”, „Jak słusznie przepowiedział towarzysz Stalin”, „Jak mądrze zauważył towarzysz Stalin”... Nawiasem mówiąc towarzysz Stalin najczęściej przewiduje, przepowiada i zauważa akurat zupełnie odwrotnie niż jest w rzeczywistości. Wygłaszam prelekcje dla aktywu partyjnego, już nawet ci ledwie piśmienni patrzą na mnie albo jak na idiotkę – doktrynerkę, albo jak na kompletnie załganą cyniczkę. A przecież jestem w partii od dwudziestu pięciu lat! – Od dwudziestu sześciu – uściślił Iwan Grigoriewicz. – Owszem, poznaliśmy się dwadzieścia pięć lat temu, ale to się nie liczy jako staż partyjny... Roześmiała się. – Masz rację – znów spoważniała. – Iwan, pamiętasz Pawła Rodionowa? Też był w Londynie... Nie chciałam ci nawet mówić. Przyjeżdżam do Kazania, patrzę, a w pierwszym rzędzie siedzi – no, kto? – Paszka! Uśmiecha się, tyle lat się nie widzieliśmy... Ględzę z tej swojej kartki i widzę, że Paszka opuścił głowę... Wstydził się za mnie... Po odczycie też nie podszedł, po co – wszystko już o mnie wiedział... W hotelu całą noc nie spałam! Koniec, to była ostatnia kropla goryczy! Iwan Grigoriewicz doskonale pamiętał Rodionowa, w swoim czasie był nawet trochę zazdrosny o Aszchen. Paszka też studiował medycynę, po wykładach odprowadzał Aszchen do domu. I to dzień w dzień! Iwan Grigoriewicz zobaczył ich kiedyś razem: idą sobie, żartują, Aszchen taka szczuplutka, miała wtedy dwadzieścia jeden lat... Potem pobrali się i Paszka siłą rzeczy przestał odprowadzać Aszchen. Pochodziła z Baku, z zamożnej rodziny ormiańskiej, związała się z rewolucją, przystała do bolszewików, zerwała z rodzicami, zawsze zuchwała i nieustraszona ofiarnie służyła sprawie rewolucji. Inteligentna, wykształcona, znała trzy języki, Iwana Grigoriewicza też zmuszała do nauki – jednego dnia rozmawiali po niemiecku, drugiego po francusku, trzeciego po angielsku. Pracowała z Litwinowem, przewoziła do Rosji nielegalną literaturę, w czasie wojny domowej była szefem wydziału politycznego armii, Lenę wysłali wtedy do Motowilichy, do rodziców Iwana Grigoriewicza. Aszchen chorowała na tyfus. Ledwo ją wtedy uratował, ledwo uratował... Jednym słowem, typowy życiorys kadrowej konspiratorki – rewolucjonistki. Teraz jeździ po kraju z odczytami. Jeżeli nie może już tego wytrzymać, to rzeczywiście powinna poszukać sobie innej pracy. – Może przeniosłabyś się do Litwinowa, znasz przecież języki... – Nie! – oświadczyła stanowczo. – Nie chcę mieć nic wspólnego z tą polityką. Litwinow jest bierny, a ja doskonale wiem, do czego ON zmierza. – 25 lipca zaczyna się VII kongres Kominternu – powiedział Iwan Grigoriewicz. – Myślę, że powinienem przedstawić tam swój raport. Odwróciła się gwałtownie. Jej oczy zaokrągliły się. – Zapłacisz za to głową! – Aszchen, jeżeli tak będziemy do tego podchodzić... Przerwała mu: – Wszyscy tak podchodzą! I słusznie. Przegapiliście swój czas, mój drogi! Myśleliście wyłącznie o tym, jak by tu nie dopuścić do władzy Trockiego, Zinowiewa, Kamieniewa, Bucharina. I tylko ON myślał o tym, jak przejąć władzę samemu. I przejął. I zlikwiduje każdego, kto stanie mu na drodze. Los takich ludzi jest przesądzony, sam o tym wiesz. Wczoraj aresztowali Ter-Waganiana. Ter-Waganian również pochodził z Baku, znała jego rodzinę. – No tak, ale to trockista – powiedział Iwan Grigoriewicz. – Były! Nie zapominaj, że były! Zerwał z opozycją jeszcze w 1928 roku i ponownie przyjęto go do partii. Zerwał naprawdę, wiem o tym. Ale JEMU jest wszystko jedno – jeśli choć raz stanąłeś na JEGO drodze, zostaniesz zlikwidowany. ON wymorduje ich wszystkich, zobaczysz. Ty nigdy nie należałeś do żadnych opozycji, pod tym względem masz czyste konto. Nie wystawiaj się na cios. Z NIM nic się teraz nie zrobi. Trzeba czekać. – Na co? – Na krach jego polityki. – Wtedy będzie już za późno. – Nieprawda! Jeśli kadry partyjne ocaleją, to nie będzie za późno. Zdołają wytrącić mu władzę z rąk. Na razie trzeba zachować życie. Ocalić siebie i dzieci, nie widzę nic zdrożnego i antypartyjnego w tym, że ludzie myślą właśnie o dzieciach. Chronią te dzieci. I dlatego zachowują się rozsądnie. Iwan Grigoriewicz wstał. – Muszę przyznać, Aszchen, że spodziewałem się usłyszeć od ciebie coś innego. Aszchen wstała również. Jej głos brzmiał surowo i stanowczo: – Jestem zmuszona przypomnieć ci, Iwanie, że Władlen ma dziewięć lat, a Lena, jak wiesz od wczoraj, będzie miała dziecko. Przemyśl sobie moje słowa. Wyszła z pokoju. Iwan Grigoriewicz słyszał, jak chodzi po jego gabinecie, szykuje pościel. Uśmiechnął się. Rodzinna tradycja: gdy Aszchen miała do niego jakieś pretensje albo uważała rozmowę za skończoną, wyganiała go na noc do gabinetu, na kanapę. Wszedł do gabinetu, objął Aszchen. – Nie gniewaj się! – Nie gniewam się. Ale jeszcze raz przypominam ci o twoich dzieciach i o twoim przyszłym wnuku czy wnuczce. Nie wolno tak bezmyślnie narażać ich życia. Iwan Grigoriewicz został sam. Aszchen boi się, wielu ludzi teraz się boi... Ale czy on ma prawo się bać? Tak, czasy są trudne, nawet ciężkie. Musi jednak spełnić swój obowiązek, musi dać przykład innym. Wtedy pójdą w jego ślady. Właśnie teraz, gdy w sposób tak oczywisty zawiodła stalinowska polityka w Kominternie, gdy w rezultacie tej polityki doszedł do władzy Hitler, nie można milczeć. W przeciwnym razie Hitler stworzy taką potęgę, że zmusi Stalina do ustępstw, a któż może przewidzieć granice tych ustępstw? Iwan Grigoriewicz nie tracił nadziei, że ubiegłoroczna rozmowa ze Stalinem przyniesie jakieś efekty. Stalin nie podziela jego stanowiska, ale to nie znaczy, że w ogóle nie dotarło ono do niego. Często przejmował racje ludzi, których potem likwidował, a właściwie najpierw likwidował ludzi, a potem przejmował ich racje i przedstawiał jako własne. Drugiego maja podpisano umowę o pomocy wzajemnej z Francją, a szesnastego maja – z Czechosłowacją. Oficjalnie chodziło ponoć o ostrzeżenie Hitlera. Strategia czy taktyka? Tak czy owak trzeba poprzeć tę koncepcję, trzymać się tej linii. Czy na VII kongresie Kominternu Stalin ogłosi politykę jednolitego frontu, czy zlikwiduje rozłam w ruchu robotniczym, czy zagrodzi w ten sposób drogę Hitlerowi? Po ubiegłorocznym spotkaniu ze Stalinem Budiagin napisał raport do KC. Przez cały rok wahał się, czy go wysłać. Rozmowa ze Stalinem utwierdziła Iwana Grigoriewicza w przekonaniu, że to nic nie da. Aszchen była tego samego zdania. Najnowsze wydarzenia dyplomatyczne – wstąpienie Związku Radzieckiego do Ligi Narodów po opuszczeniu jej przez Niemcy i Japonię, podpisanie umów sojuszniczych z Francją i Czechosłowacją spowodowały jednak, że Budiagin podjął decyzję. VII kongres Kominternu musi wypracować politykę jednolitego frontu! Iwan Grigoriewicz jeszcze raz przejrzał swój raport. Wcześniej usunął z niego zbyt ostre sformułowania, które mogłyby rozwścieczyć Stalina. Raport w dalszym ciągu brzmiał ostro, ale krytyka była wymierzona w Komunistyczną Partię Niemiec. Iwan Grigoriewicz napomknął też o Manuilskim – zbyt oczywiste brednie wygłaszał ten człowiek – i podkreślił, że głównym niebezpieczeństwem dla Związku Radzieckiego są Niemcy, choć zdawał sobie sprawę, jak zareaguje na to Stalin. 14 Nowe zamążpójście córki profesor Marasiewicz przyjął równie obojętnie, jak i poprzednie: dzieci są dorosłymi ludźmi, nowoczesnymi ludźmi, lepiej rozumieją dzisiejsze czasy niż on, człowiek stary, niech sobie żyją, jak chcą. Wadim natomiast wpadł we wściekłość. Jak to? Wyjść za cudzoziemca? Wyjechać do Paryża? Przecież teraz w ankietach na pytanie „Czy ma krewnych za granicą” będzie musiał pisać „Tak, ma”. I to nie jakąś tam naftalinową ciocię, ale rodzoną siostrę, która wyjechała z własnej woli, wyszła za Francuza! I to za jakiego – za antykomunistę! Przecież to antykomunista, ten cały Charles! „Izwiestija” już dwukrotnie polemizowały z jego oszczerczymi korespondencjami dla prasy paryskiej. Nie wydalono go z Moskwy tylko dlatego, że w lutym przyszłego roku parlament Francji ma ratyfikować układ francusko-radziecki. Teraz Charles wyjeżdża. Można sobie wyobrazić, jakie kubły pomyj będzie wylewać na Związek Radziecki ten mężulek Wiki! Jej mężulek, a jego szwagierek... Tak jest, jego szwagier, szwagier Wadima Marasiewicza, mąż jego rodzonej siostry! Będzie wypisywać w paryskich gazetach różne paszkwile antyradzieckie... Okropność! Jeszcze w szkole Wadim usiłował wpłynąć na siostrę, wychować ją, oburzał go jej tryb życia: myśli tylko o ciuchach, szlaja się po lokalach, nie wykazuje aktywności społecznej... Później pogodził się z tym, nastały inne czasy, siostra wpisała się jakoś w nowy krajobraz, szacunku wprawdzie do niej nie nabrał, ale mu nie przeszkadzała. Trwałość ich rodziny opierała się na sukcesach, wszyscy mieli obowiązek wnosić swój wkład do skarbonki domowego szczęścia, na dom nie wolno ściągać kłopotów, taka była zasada ich życia, zbyt wiele ciężkich przejść mieli za sobą. A Wika pogwałciła tę zasadę, zadała cios w plecy, zrujnowała los brata, całą jego przyszłość. Ojcu jest oczywiście wszystko jedno, ojciec ma już życie za sobą, tytułów, zaszczytów i profitów nikt mu nie odbierze. Ale co będzie z nim, z Wadimem?! Przecież tak pięknie zaczął! Jego artykuły chętnie drukują wszystkie czasopisma, uznano go za jednego z najbardziej pryncypialnych i bezkompromisowych krytyków, ma opinię świetnego mówcy, zabiera głos we wszystkich dyskusjach... Co teraz powiedzą Jermiłow i Kirpotin, jego protektorzy? Kirpotin tak mu przecież ufał! Na zjeździe pisarzy Wadim pomagał i Kirpotinowi, i Władimirowi Jermiłowowi, Jermiłow był członkiem komisji redakcyjnej, na jego polecenie Wadim nosił stenogramy do autoryzacji, był u Marszaka, który omawiał problemy literatury dziecięcej, był u Stawskiego, referującego sytuację młodych pisarzy radzieckich, był u Kuźmy Gorbunowa, zajmującego się współpracą wydawnictw z debiutantami... Był też u Nikołaja Iwanowicza Bucharina i u Karola Radka, i to nie w charakterze gońca czy kuriera, lecz jako asystent komisji redakcyjnej, bardzo odpowiedzialna funkcja, do stenogramu autor może wnieść poprawki, ale nie wolno mu przeinaczać własnych słów, nie wolno zmieniać sensu wypowiedzi. Władimir Jermiłow pochwalił Wadima... A teraz wszystko to runie, teraz będzie musiał się tłumaczyć z tego, że jego siostra, kawiarniana kurewka, związała się z jakimś cudzoziemcem i wyjechała za granicę! Wadim miotał się po mieszkaniu i jęczał, jakby go bolały zęby. Dziwka, dziwka, cholerna dziwka! Wreszcie nie wytrzymał i wpadł do pokoju siostry. – Przestań histeryzować – spokojnie powiedziała Wika. – Baba! Co ci do tego? Że jesteś bratem? No to co? Co to znaczy? Absolutnie nic. Nie jestem dzieckiem. Rodzina za nic nie odpowiada. Odchodzę od jednego męża do drugiego. Odchodzę od Architekta, rozumiesz? Niech jego pytają, dlaczego tak źle żył z żoną, że odchodzi do innego! – Nosisz nasze nazwisko, a nie jego! – wrzeszczał Wadim. – Dlaczego nie wzięliście ślubu? Dlatego, że on ma oficjalną żonę, a ty nie byłaś żadną żoną, tylko kochanką, tak, właśnie kochanką! Spałaś z nim, i tyle! Jesteś Marasiewicz, rozumiesz!? – Czy popełniłam jakieś przestępstwo? – zimno spytała Wika. – Wzięłam z Charlesem oficjalny ślub, przyjęłam jego nazwisko, dostałam urzędową zgodę na wyjazd za granicę. Czy naruszyłam prawo? – Więcej niż prawo! Pogwałciłaś elementarną etykę, elementarną powinność obywatela radzieckiego! Wydalenie za granicę to kara, jedna z najcięższych kar! A ty wyjeżdżasz z własnej woli! Hańba! – Ach, ach – ironicznie przedrzeźniała go Wika – jaki uświadomiony, jaki praworządny, ciekawe, od kiedy? Jesteś po prostu tchórzem, z tchórzostwa wysługujesz się tym chamom. Wszyscy tobą gardzą. Nazywają cię mordercą i pachołkiem, sama słyszałam... Nie bój się, nic ci nie będzie. A w ogóle to skończ z morałami i zamknij drzwi z tamtej strony. Mam już tego dość. Wadim wyszedł, trzaskając drzwiami. Szmata! Prostytutka! Swołocz! Gdyby przymknęli ją za kontakty z cudzoziemcami, też miałby kłopoty, ale nie takie! Uciąłby krótko: „siostra siedzi” albo „zesłana za to i za to”, i po sprawie. A tak? Ten jej mężulek będzie co tydzień przypominać o swoim istnieniu. Jako utalentowany orator Wadim często występował publicznie. Wygłaszał prelekcje, odczyty, uczestniczył w zebraniach i akademiach, w posiedzeniach kolegiów redakcyjnych i rad artystycznych, przede wszystkim jednak dużo pisał. Oracji słuchają najwyżej setki ludzi, artykuły zaś czytają tysiące, dziesiątki tysięcy. Po pierwszym zjeździe pisarzy, który kładąc kres podziałom i rozłamom skonsolidował szeregi twórców, pisarze zajęli się tematyką budowy socjalizmu, przekształcania kraju, industrializacji i kolektywizacji. Nastąpił burzliwy rozwój literatury, o czym świadczą chociażby powieści Katajewa o Magnitostroju, Erenburga o Kuznieckostroju, Iljina o Stalingradzkiej Fabryce Traktorów, Szaginian o budowie elektrowni wodnej, „Soć” Leonowa, „Piotr Pierwszy” Aleksego Tołstoja. Nie da się co prawda ukryć, że książki te powstały przed pierwszym zjazdem pisarzy, ale wpływ zjazdu na literaturę należy ujmować dialektycznie. Zjazd był uwieńczeniem procesu, który zapoczątkowała rozmowa towarzysza Stalina z pisarzami w roku 1932 oraz listy towarzysza Stalina do Demiana Biednego, Bezymieńskiego i Bill- Biełocerkiewskiego. To właśnie rozmowa towarzysza Stalina i jego listy zadały miażdżący cios antypartyjnym tendencjom burżuazyjnym w literaturze, a także rozmaitym ugrupowaniom, kierunkom, szkołom i „szkółkom”. To właśnie wtedy, w 1932 roku, towarzysz Stalin zdefiniował literaturę radziecką jako literaturę realizmu socjalistycznego. Ukoronowaniem i ostatecznym potwierdzeniem procesu, który zainicjował towarzysz Stalin, stał się pierwszy zjazd pisarzy, zaś literatura początku lat trzydziestych bezspornie zawdzięcza swój rozkwit zbawiennemu wpływowi artykułów, rozważań i wystąpień towarzysza Stalina. Teatr również nie pozostaje w tyle, świadectwem jego rozwoju są sztuki Pogodina, Wiszniewskiego, Korniejczuka, Afinogienowa, Romaszowa, chociaż pewne przeżytki estetyki symbolizmu oraz tendencje futurystyczne i konstruktywistyczne, dostrzegalne w twórczości Meyerholda i Taurowa budzą zaniepokojenie. „Budzić zaniepokojenie” było ulubionym wyrażonkiem krytyka Marasiewicza. Używał go wobec tych utworów, które, jak przewidywał, zostaną potępione, a gdy owo potępienie stawało się faktem, Wadim brał w nim należny udział. Recenzując zaś utwory, których potępienia nie przewidywał, wyrażonko „budzić niepokój” stosował do drobnych niedociągnięć stylistycznych i kompozycyjnych, błędów językowych albo nieudolności w kreśleniu postaci. Jeżeli utwór spotykał się z pozytywnym odbiorem, głos Wadima ginął w chórze pochwał – wśród pochwał może przecież znaleźć się parę przyjacielskich i życzliwych uwag krytycznych. Gdy utwór mimo wszystko został potępiony (a przytrafiało się to nawet dziełom uprzednio zaakceptowanym przez najwyższe instancje), Wadima znów ratowało niezawodne „budzi niepokój”. Koronnym jego talentem była jednak umiejętność przedstawiania własnymi słowami odgórnego punktu widzenia, już obowiązującego bądź dopiero przewidywanego. W odróżnieniu od zastrachanych doktrynerów, tępych buców, którzy w takich sytuacjach powtarzali wszystko słowo w słowo bojąc się opuścić choćby przecinek, Wadim posługiwał się wyszukanym językiem, zręcznie wplatał cytaty z dawno zmarłych, a więc bezpiecznych autorów, a nawet przytaczał sentencje łacińskie. Stwarzało to pozory niezależności sądów i poglądów, a także ogromnej erudycji. Zasłynął jako człowiek lojalny, ale postępowy. Za lojalność cenili go działacze „od literatury”, za postępowość – inteligencja literacka. W dodatku taki przystępny, bezpośredni, ujmujący... Demokrata. Ten styl Wadim przyjął jeszcze w szkole, gdy dostosowywał się do demokratycznego sposobu bycia ówczesnych komsomolców, komsomolców z lat dwudziestych, gdy próbował wyzbyć się widocznych na pierwszy rzut oka cech swego rdzennie inteligenckiego pochodzenia, swoich, jeśli można to tak określić, naleciałości burżuazyjnych. Ten demokratyzm, ten swojski, robociarski, proletariacki fason przydawał mu się teraz w kontaktach z wymóżdżonymi redaktorami, tępakami i beztalenciem wszelkiej maści. Bał się ich panicznie, ale trzymał z nimi. W cztery oczy chwalił służalcze i nabożne wypociny tych przygłupów, nigdy jednak nie robił tego publicznie. Nie chwalił, ale też nie krytykował. W ten sposób nie tracąc swego autorytetu intelektualnego nie tracił również zaufania przygłupów. Do partii nie wstąpił. Jest bezpartyjnym bolszewikiem – to wystarczy. Bezpartyjnych bolszewików ceni się dziś bardziej niż partyjnych, tamci są od czego innego. Minęły czasy, gdy przynależność do partii dawała jakieś przywileje, teraz jest odwrotnie – czystki, weryfikacje dokumentów partyjnych, wszystko pod lupą. Gdyby był członkiem partii, miałby obowiązek powiadomić organizację partyjną, że jego siostra wyszła za cudzoziemca i wyjechała za granicę. A jako bezpartyjny nie musi o tym nikomu meldować. Najwyżej napisać w ankiecie, ale wszystkie możliwe ankiety dawno już wypełnił. Tak, jako bezpartyjny ma większy margines swobody. W przyjacielskich rozmowach z przygłupami Wadim nigdy nie przekraczał pewnych granic, trzeba na nich uważać, gotowi są zrobić z igły widły, wielu słów po prostu nie rozumieją, sami znają ich ze sto, najwyżej sto pięćdziesiąt. Co innego w swoim gronie, tu wszyscy w lot chwytają każdą przenośnię i aluzję, to tacy sami cynicy jak i on, akceptują warunki, w jakich żyją, myślą tak, jak trzeba myśleć, piszą to, co trzeba pisać, mówią to, co trzeba mówić... Między sobą też rozmawiali tak, jak należało rozmawiać, zachwycali się tym, czym polecono się zachwycać, krytykowali to, co kazano krytykować. Zachwycali się bez entuzjazmu, krytykowali bez oburzenia. Żarcikami, kpinkami upiększali, usprawiedliwiali, maskowali swój przyszły udział w bezlitosnej nagonce lub w wynoszeniu pod niebiosa. Cóż zrobić? Bez pracy nie ma kołaczy, trzeba zapracować. Powoli Wadim przestał się niepokoić. Od wyjazdu Wiki minęło już pół roku i nikt go o nic nie pytał. Paryskie gazety nie docierały do kiosków w Moskwie, toteż Wadim nie miał pojęcia, czy jego szwagierek wypisuje jeszcze antyradzieckie paszkwile, czy nie. Wika nie pisała, widocznie zrozumiała, że nie wolno tego robić. W ciągu tych sześciu miesięcy przyszły wprawdzie dwa listy, ale z moskiewskim stemplem, a więc przywiezione przez kogoś i wrzucone na miejscu. Listy były krótkie: żywa, zdrowa, odpowiedź przesyłać wyłącznie przez niejaką Nelly Władimirownę, telefon taki to a taki. Wadim kategorycznie zabronił ojcu odpisywać. – Kto to jest ta Nelly Władimirowna? Tato – argumentował. – Jakie mamy gwarancje, że nie zaniesie tego listu na Łubiankę? Jakie mamy gwarancje, że list od Wiki nie był najpierw na Łubiance? To korespondencja z zagranicą, to kontakty z zagranicą, czy ty nie rozumiesz, czym się kończą takie historie? Pokaż mi choć jednego człowieka, który koresponduje z zagranicą! Wszyscy, którzy mają krewnych za granicą, ukrywają to, jak mogą, a my mamy się afiszować? – Ależ Wadimie – bronił się speszony staruszek. – Czyż nie wolno mi korespondować z własną córką? – Nie wolno! Nawet ona to rozumie, nie pisze na nasz adresy przekazuje listy przez znajomych, wie, że to niebezpieczne, wie, czym to grozi! Postanowiła pisywać nielegalnie. Szybko zapomniała o naszych warunkach. Zapomniała, że u nas nielegalne rzeczy rozpracowuje się w godzinę! – Wadimie, co też ty... – Tato, spójrz na to realnie... Wika porzuciła nas, porzuciła na zawsze. Z Francji nie ma powrotu, władze nie wpuszczają emigrantów. Zamarzyło się jej tamto życie, nie pomyślała, a raczej nie chciała pomyśleć, jakie będzie nasze życie przez ten jej wyjazd! Będziesz teraz musiał pisać w ankietach: „Córka wyjechała za granicę, przebywa we Francji”. Oczywiście, jesteś sławny... Ale nietykalnych już nie ma, zapamiętaj to sobie. A ja pracuję na froncie ideologicznym, pracuję w ideologii, tam nie potrzebują takich, którzy mają krewnych za granicą, tam takim nie ufają. Rozumiem, że uważasz mnie za egoistę, jesteś przekonany, że myślę wyłącznie o sobie, o swojej karierze. To nieprawda. Chodzi mi nie tylko o moje życie i moją przyszłość. W tym przypadku interesuje mnie przede wszystkim moralna, etyczna strona zagadnienia: skoro Wika nie pomyślała o nas, to dlaczego my mamy teraz myśleć o niej? Wyjeżdżając za granicę naraziła nas obu, z jakiej więc racji mamy odgrywać czułą rodzinkę i pisać do niej? Ona niczym nie ryzykuje, a my ryzykujemy wszystkim. Wykreśliła nas ze swojego życia, jej listy to czcza formalność, zaspokaja nimi swoje tak zwane uczucia rodzinne... Ach, jak tam tatuńcio i braciszek... Ach, mon pere, mon frere... Francuzi bardzo to lubią, już Lew Nikołajewicz Tołstoj o tym pisał... Pamiętasz, w „Wojnie i pokoju”: „O, ma mere... ma pauvre mere...” Wszystko to obłuda. Ojcze, stanowczo nalegam, żebyś nie odpisywał! – No cóż, Wadimie, skoro uważasz, że to słuszne... – zgodził się Andriej Andriejewicz. Mimo to profesor Marasiewicz zadzwonił do Nelly Władimirowny, wstąpił do niej i przekazał krótki list dla Wiki: on i Wadim są cali i zdrowi, wszystko w porządku, cieszą się, że u Wiki też wszystko w porządku. – Tylko bardzo, bardzo panią proszę – powiedział do Nelly – niech pani nie mówi mojemu synowi, że przekazałem ten list. Syn ma za złe siostrze... – Nie znam pańskiego syna. – Ale być może zetkniecie się gdzieś, poznacie, więc bardzo proszę, niech mu pani nic nie mówi. – Jak pan sobie życzy – obojętnie odparła Nelly. Profesor Marasiewicz nie przewidział, że Wika potwierdzi otrzymanie listu. „Tatusiu, kochany, dostałam twój liścik...” Odpowiedź trafiła w ręce Wadima. – Czy możesz mi wyjaśnić, co to ma znaczyć? Ojciec bełkotał, że zadzwonił do tej pani, poprosił tylko o przekazanie pozdrowień, czy warto robić aferę z takiego głupstwa, Wadim nie ma z tym nic wspólnego, na starość przychodzą człowiekowi do głowy różne głupie pomysły... – Rób, jak chcesz – powiedział Wadim zimno. – Jeżeli jednak masz zamiar podtrzymywać tę korespondencję, to będziemy musieli się rozstać. – Jak to? – nie zrozumiał profesor. – Zwyczajnie. Zamienimy to mieszkanie na dwa. Będę mieszkać osobno. Groźba ta oszołomiła staruszka. Nie wyobrażał sobie życia bez tego mieszkania, znanego całej Moskwie. Oczywiście teraz, bez Wiki, dom opustoszał, gości też ubyło... Zmarł Sumbatow- Jużin, zmarł Anatolij Wasiliewicz Łunaczarski, zestarzała się Jekatierina Wasiliewna Gelcer, zestarzeli się też Kaczałow i Igumnow Konstantin Nikołajewicz, ale telefonują, wczoraj na przykład dzwonił Meyerhold, składają życzenia noworoczne i urodzinowe, przychodzą, proszą o porady. Bywa trochę mniej młodych aktorów, Wadim ich nie lubi, zresztą te wizyty męczyły Andrieja Andriejewicza. Goście zagraniczni też rzadziej przyjeżdżają, nowych znajomości profesor co prawda nie zawierał, ale starzy przyjaciele bawiąc w Moskwie zawsze odwiedzają Andrieja Andriejewicza... Nie, nie może opuścić tego mieszkania, to nie do pomyślenia, jest stary, samotny, bez żony, bez córki, a teraz traci jeszcze syna, bo tak trzeba rozumieć decyzję Wadima. – To bardzo okrutne z twojej strony – wymamrotał ze smutkiem Andriej Andriejewicz. – Myśl o mnie, co chcesz – powiedział Wadim. – Powiem ci tylko tyle: nie daj Boże, żebyś musiał przekonywać się na własnej skórze, ile mam racji. Staroświeckie zasady są dobre, ale nie na czasie, rozumiesz, nie na czasie! Weź to pod uwagę. – Dobrze – zgodził się Andriej Andriejewicz, speszony i przestraszony pogróżkami syna. – Więcej do Wiktorii nie napiszę. Na tym skończyli rozmowę i rozeszli się do swoich pokojów. A rano obudził Wadima dzwonek telefonu. Ki diabeł? Tak wcześnie nikt do niego nie dzwonił. Podniósł słuchawkę i usłyszał męski urzędowy głos: – Wadim Andriejewicz Marasiewicz? Tu Komisariat Ludowy Spraw Wewnętrznych. Dziś o dwunastej zgłosicie się pod adres: Kuzniecki Most 24, biuro przepustek, do towarzysza Altmana. Zrozumieliście! – Tak, zrozumiałem – ochryple wykrztusił Wadim. – Należy mieć ze sobą dowód osobisty. Zrozumieliście? – Oczywiście, zrozumiałem. W słuchawce rozległ się urywany sygnał i Wadim odłożył ją na widełki. No tak! Wiedział, że prędzej czy później tak się skończy! Zdzira! Prostytutka! Wydra! Zawsze była dziwką! Była dziwką i w Paryżu też będzie dziwką! Cholera! Dlaczego nie powiedział, że jest zajęty, że ma posiedzenie, naradę, że dziś nie może, nie może... Dlaczego wzywają go telefonicznie? Jeżeli popełnił jakieś przestępstwo, to niech przyślą oficjalne wezwanie, w końcu nie mają do czynienia ze smarkaczem! Jest członkiem Związku Pisarzy i krytykiem, nie takim znowu ostatnim. Tam nie mogą go nie znać, na pewno czytali jego artykuły, musieli przeczytać przed rozmową z autorem. Zresztą kto wie: może właśnie z tego względu nie przysłali wezwania? Chcą po prostu dać mu do zrozumienia, że korespondencja z Wiką rzuca cień na niego i na ojca, i dlatego nie należy jej kontynuować. Wezwali nieoficjalnie, dyskretnie, mają jak najlepsze intencje... A ten chamski głos to drobiazg, dzwonił przecież zwyczajny funkcjonariusz. Co zresztą mogą mu zarzucić? Z siostrą zerwał jeszcze przed jej wyjazdem do Paryża. Nic ich nie łączyło. On należał do Komsomołu, ona była knajpianą panienką. Od trzech lat nawet ze sobą nie rozmawiali. Ojciec? Ojciec jak to ojciec – starowina, staroświeckie przesądy rodzinne, uczucia, rodzona córeczka... O Boże, Boże... A jeżeli już go stamtąd nie wypuszczą? Nie, to niemożliwe, musieliby przecież pokazać mu nakaz aresztowania... Tak czy owak ta instytucja napawała Wadima przerażeniem. Znany z dzieciństwa strach, który pozornie przezwyciężył wstępując do Komsomołu, znów ogarnął go z przemożną siłą, choć sytuacja była zupełnie inna. Zdobył mocną pozycję. Jako jeden z najbardziej ortodoksyjnych krytyków stał się „inteligentną pałką” w rękach twardogłowych w rodzaju Jermitowa, niczego nie musi się bać – jest potrzebny państwu! Tak, właśnie tacy jak on są potrzebni państwu, i tam, dokąd go wzywają, powinni to rozumieć. Stał przed lustrem, zawiązywał krawat. Cholera! Ręce się trzęsą. Koniec krawata w żaden sposób nie chce trafić w pętelkę. A do dwunastej zostało tak mało czasu! Jak ojciec mógł popełnić takie głupstwo – zadzwonić do jakiejś Nelly Władimirowny, może to wtyczka, prowokatorka, przecież uprzedzał ojca, przecież ojciec mimo swojego wysokiego stanowiska boi się tak samo jak dawniej. Jego ważnych pacjentów zamykają, zsyłają, wszyscy koledzy ojca, wszyscy ci profesorowie dygoczą ze strachu. A jego koledzy? Udają inżynierów dusz ludzkich, a też dygoczą ze strachu. Boją się własnego cienia. Jeżeli coś się z nim stanie, jeżeli on, Wadim, podpadnie, to koledzy znikną, nie będzie żadnych kolegów, jeszcze się oburzą: „że też nic nie zauważyliśmy!” Dobrze zna te ich zadufane uśmieszki, ten tupet maskujący pustkę. A może naradzić się z Jurka Szarokiem? Co prawda dawno się nie widzieli, ale są przyjaciółmi, przyjaciółmi z dzieciństwa, prawie dziewięć lat w jednej ławce... Później też się widywali... Ile razy Jurka bywał u Marasiewiczów, ile razy Wadim załatwiał mu wejściówki do teatrów? Przecież tak naprawdę ze szkolnej paczki zostali tylko oni dwaj. Jurka może pomóc i musi pomóc. Doskonale zna nie tylko Wadima, lecz także jego ojca, zna dom Marasiewiczów, niech wyjaśni... Może ten Altman nie ma pojęcia, że Wadim to nie tylko syn słynnego profesora Marasiewicza, konsultanta kliniki kremlowskiej, ale i ceniony krytyk. Co najważniejsze, Jurka potwierdzi, że Wadim twardo stoi na gruncie władzy radzieckiej. Poza tym Jurka na pewno zna Altmana. Tak, trzeba zadzwonić do Jurki, poradzić się, wspomnieć o tym jakby mimochodem, z godnością, nie okazać strachu i wzburzenia. Nawiasem mówiąc Jurka też ma podstawy do niepokoju i to nie mniejsze niż Wadim. Między Jurką i Wiką coś było, to pewne. Wadim wszedł kiedyś do pokoju Wiki, zastał tam Jurę i po minach ich obojga od razu zorientował się, o co chodzi. A jeszcze wcześniej, na zabawie sylwestrowej u Niny, tuż przed aresztowaniem Saszki, Jura i Wika ściskali się w korytarzu, Nina zrobiła nawet o to awanturę. Wprawdzie odkąd Jura zaczął pracować w NKWD, nie bywał już u Marasiewiczów, ale może spotykali się gdzie indziej, czort ich wie. Wika to dziwka, z Jurki też niezły babiarz, na pewno się spiknęli. Tak, Jurka musi mu pomóc, nie może nie pomóc! Zadzwonił do Jury, usłyszał w słuchawce głuchy prostacki głos ojca Jury, krawca. Cholera, nawet nie zna jego imienia. – Nie ma w domu – powiedział ten głuchy obcy głos. – Nie wiem, kiedy będzie. Stary Szarok odłożył słuchawkę. No tak... A służbowego numeru Jurki Wadim nie zna. Poza tym o takich sprawach nie rozmawia się przez telefon. Co robić? Co to za człowiek, ten Altman? Młody, stary? Inteligent, cham? Nazwisko ma inteligenckie. Natan Altman – jest taki plastyk, znany z serii szkiców Włodzimierza Iljicza Lenina i popiersia Lenina. Malarz, autor scenografii do „Misterium Buffo” Majakowskiego i „Hadżibuka” w teatrze „Habima”, a także do „Pociągu pancernego 14-69” Wsiewołoda Iwanowa. W jego pracach zaznacza się niestety silny wpływ schematyzmu i abstrakcjonizmu. Wadim pisał o tym. Inny Altman, Johann, jest literaturoznawcą i krytykiem teatralnym, członkiem partii od wielu lat i redaktorem pisma „Sztuka Radziecka”. Możliwe, że ten Altman to też inteligent. Byłoby dobrze, gdyby okazał się inteligentem – może znaleźliby jakoś wspólny język. A jeśli to cham? Siedzi taki w swoim gabinecie w buciorach, kopci machorkę, specjalnie tak smrodzi, pozuje na proletariusza. Wadim nauczył się już rozmawiać z chamami tak, jak na to zasługują, i wydawać by się mogło, że z biegiem lat pokonał swój strach przed nimi. Nieprawda! Głos starego Szaroka od razu odebrał mu pewność siebie, ciągle jeszcze się ich boi, drży ze strachu. Tym większe więc przerażenie odczuwał Wadim na myśl o tamtym tajemniczym, nieznanym i wszechwładnym chamie, który siedzi na Łubiance i czeka na niego. – Wszechwładny cham okazał się rudawym przygarbionym Żydem z długim nosem i smutnymi oczami. Miał na sobie mundur. Na widok Altmana Wadim odetchnął z ulgą. Ten chudy rudzielec na pewno nigdy nie słyszał o swoich znakomitych imiennikach, wykształcenie tak na oko sześć– osiem klas, ale na chama nie wygląda. Zapadłe policzki, wąskie ramiona... Kto wie, może w dzieciństwie nawet rzępolił na skrzypcach, w każdym razie nie smarka w palce, używa chusteczki. Tak czy owak można mieć nadzieje, że nie wykręca rąk przesłuchiwanym. Może jakoś to będzie. – Siadajcie! Wadim usiadł. Altman wyjął z szuflady formularz, położył go przed sobą, umoczył pióro w kałamarzu. – Nazwisko, imię, imię ojca?.. Rok i miejsce urodzenia? Miejsce pracy i zajmowane stanowisko? Przesłuchanie? Za co, dlaczego? Monotonny głos Altmana działał na nerwy. Na ostatnie pytanie Wadim odpowiedział tak: – Członek Związku Pisarzy ZSRR. Chciałbym wiedzieć... – Dowiecie się – przerwał mu Altman. – Stanowisko? – W Związku Pisarzy nie ma stanowisk. Altman wbił w niego wzrok. – To co tam robicie? – Jestem krytykiem, krytykiem literackim i teatralnym. Altman znów wpatrzył się w Wadima. – Otrzymuję honoraria za swoje artykuły – sprecyzował Wadim. Altman zamyślił się. Po dłuższej chwili wpisał do formularza: „krytyk”. To małe zwycięstwo pokrzepiło Wadima, toteż dodał: – Honoraria są oczywiście niewielkie, pod tym względem praca krytyka jest raczej niewdzięcznym zajęciem, ale jakoś dajemy sobie radę. Mieszkam z ojcem, mój ojciec to profesor Marasiewicz – Wadim zrobił pauzę oczekując reakcji na tak słynne nazwisko, ale twarz Altmana nawet nie drgnęła, ciągnął więc dalej. – Jest ordynatorem szpitala i konsultantem kliniki kremlowskiej. Znudzona twarz Altmana nie zmieniła wyrazu. Przewrócił kartkę, dokładnie rozprostował zgięcie paznokciem, kartka była czysta, liniowana. Następnie przyglądając się tej kartce spytał: – Z kim prowadziliście kontrrewolucyjne rozmowy? Tego Wadim nie oczekiwał. Nastawił się na rozmowę o Wice, przygotował sobie logiczną i przekonywającą wersję wydarzeń, a tu masz – „Z kim prowadziliście kontrrewolucyjne rozmowy?!” Z nikim nie prowadził żadnych kontrrewolucyjnych rozmów, nie mógł ich prowadzić, jest człowiekiem radzieckim, uczciwym człowiekiem radzieckim. To pytanie pułapka. Niech Altman powie, w jakiej właściwie sprawie go wezwał, wtedy wszystko wyjaśni, ale musi przecież wiedzieć, o co naprawdę chodzi! Jeżeli jednak zacznie się stawiać, to rozeźli tego tępaka, który jest absolutnym panem życia i śmierci wśród tych gołych ścian z zamalowanymi do połowy i okratowanymi oknami. – Niezupełnie rozumiem pytanie – zaczął Wadim. – O jakie rozmowy chodzi? Ja... Altman przerwał mu: – Doskonale rozumiecie moje pytanie. Doskonale wiecie, o kogo chodzi. Radzę wam odpowiadać szczerze i uczciwie. Nie zapominajcie, gdzie jesteście! – Ależ ja naprawdę nie rozumiem – wybełkotał Wadim. – Z nikim nie prowadziłem żadnych kontrrewolucyjnych rozmów. To jakaś pomyłka. Altman zerknął na formularz przesłuchania. – Jesteście członkiem Związku Pisarzy? Macie do czynienia z pisarzami, tak? I co, waszym zdaniem żaden z nich nie prowadzi kontrrewolucyjnych rozmów? – Zadawał pytanie za pytaniem tak monotonnym głosem, jakby nie przesłuchiwał Wadima, a dawał mu reprymendę. – I chcecie mnie o tym przekonać? Chcecie mi udowodnić, że wszyscy pisarze są absolutnie lojalni wobec władzy radzieckiej? To chcecie udowodnić?! Bierzecie na siebie odpowiedzialność za wszystkich pisarzy, za całą inteligencję? A czy nie za dużo na siebie bierzecie, co? Wadim milczał. – No? – spytał Altman. – Bawimy się w odmowę zeznań? Wadim wzruszył tęgimi ramionami. – Nikt nie prowadził ze mną żadnych kontrrewolucyjnych rozmów, naprawdę... – Nie chcecie nam pomagać – z ukrytą pogróżką w głosie powiedział Altman. – Dlaczego nie? – zaprzeczył Wadim. Pomoc organom NKWD to obowiązek każdego człowieka. Ale żadnych rozmów nie prowadziłem. Przecież ich nie wymyślę. Chociaż cała sytuacja, i ten gabinet, i ten automat Altman napawały Wadima lękiem, wewnętrznie nieco się uspokoił: mógł podpaść tylko z powodu Wiki, a o Wice nie było na razie mowy. Te kontrrewolucyjne rozmowy to jakaś pomyłka, nieporozumienie. Altman milczał, jego spojrzenie nie wyrażało ani myśli, ani uczuć. Odwrócił kartkę, spojrzał na nazwisko i imię Wadima. – Wadimie Andriejewiczu! To było obraźliwe: Altman nie ukrywa, że nie pamięta nawet jego imienia, nie zadał sobie trudu, żeby je zapamiętać, bo i po co? – Wadimie Andriejewiczu! Pierwszy raz popatrzył Wadimowi prosto w oczy i Wadim zdrętwiał ze strachu – tyle nienawiści ziało spod przymrużonych powiek, było to bezlitosne spojrzenie oprawcy. – Ale ja... – Co „ja”, co „ja” – cichy głos Altmana gotów był wybuchnąć, przejść w krzyk – powtarzam: zapominacie, gdzie jesteście! Wezwaliśmy was nie po to, żebyście nas oświecili, sami wiemy to, co powinniśmy wiedzieć, jasne czy nie?! – Oczywiście, oczywiście – skwapliwie przytaknął Wadim. Altman zamilkł, a następnie spytał poprzednim monotonnym głosem: – Z jakimi cudzoziemcami się spotykaliście? Nareszcie! A jednak chodzi o Wikę! Wadim zrobił zdumioną minę. – Osobiście nie spotykam się z żadnymi obywatelami obcych państw. Altman znów spojrzał mu prosto w oczy i Wadim ponownie zdrętwiał ze strachu na widok tych okrutnych źrenic oprawcy. – A może nigdy w życiu nie widzieliście cudzoziemca? – Dlaczego nie? Widziałem, oczywiście. – Gdzie? – Cudzoziemcy bywają w domu mojego ojca. Ojciec jest profesorem medycyny, wiecie, światowa sława, znane nazwisko... Naturalnie odwiedzają go zagraniczni uczeni, to normalne, wszystko to oczywiście oficjalnie, za zgodą odpowiednich władz. Mało ich znam, nie jestem medykiem, nie brałem udziału w ich rozmowach, zresztą na tych spotkaniach zawsze bywały różne oficjalne osobistości... Pamiętam tylko niektóre nazwiska. Kilka lat temu odwiedził ojca profesor uniwersytetu w Berlinie, Kramer, i jeszcze jeden profesor – Rossolini, chyba tak się nazywał. Był też profesor uniwersytetu Columbia, nie pamiętam nazwiska, mówili do niego Sam Beniaminowicz. Altman coś sobie zanotował. Czyżby nazwiska tych profesorów? Dziwne! Przecież to nazwiska znane z prasy. Wadim wymienił jeszcze profesora Igumnowa, wspomniał o Anatoliju Wasiliewiczu Łunaczarskim, który często towarzyszył cudzoziemcom. Podał też nazwisko pewnego polskiego profesora, który przychodził z Glińskim, znanym działaczem partyjnym, przyjacielem Włodzimierza Iljicza Lenina, dorzucił kilka innych nazwisk. I zamilkł. Altman także milczał przez jakiś czas, potem spytał: – No i o czym rozmawialiście z tymi cudzoziemcami? – Ja sam? O niczym, to byli znajomi ojca. – Ale siedzieliście z nimi przy stole? – Czasem tak. – No i co? – Nie rozumiem. – Pytam: no i co? Co robiliście przy stole? Rozmawialiście? – Nie miałem o czym z nimi rozmawiać, to naukowcy... – Ach tak, więc nie rozmawialiście? Tylko jedliście i piliście... A uszy? Zatkaliście sobie watą? Jedliście, piliście i słuchaliście ich rozmów. O czym rozmawiali? – O różnych sprawach, przede wszystkim o medycynie. – Z dyrygentem też? I tu Wadim wygłosił zdanie, które uznał za tak sprytne, że aż dodało mu otuchy: – Tak, też o medycynie. Prosił ojca o poradę lekarską. Altman wziął do ręki listę i myląc akcenty przeczytał nazwiska, które wymienił Wadim. – To wszyscy? W jego monotonnym głosie brzmiała pewność, że nie wszyscy. – Tak jakby wszyscy. – Zastanówcie się. Tym razem głos wyrażał oczekiwanie, że Wadim wymieni wreszcie to jedno nazwisko, dla którego został tu wezwany. Wadim zrozumiał: śledczemu chodzi o Charlesa, tego mężulka Wiki, żeby go szlag trafił! Bywał u Wiki, ale Wadim prawie go nie spotykał, przywitał się oschle, gdy Wika przedstawiała Charlesa ojcu i bratu, wymówił się też od wspólnej kolacji pod pretekstem pilnego zebrania. Wika wprowadziła swojego wicehrabiego do rodziny nie tylko bez wiedzy brata, ale i bez jego udziału. Jasne, chodzi o Charlesa, wyłącznie o Charlesa! Trzeba o nim powiedzieć, uprzedzić Altmana, powiedzieć z własnej i nieprzymuszonej woli, spokojnie i beztrosko, nie czekać na pytania. – Aha – powiedział Wadim – jeszcze mąż mojej siostry, mieszkają w Paryżu... Ale nie utrzymuję z nimi żadnych kontaktów. – To wszyscy? – powtórzył Altman. – Tak, o ile sobie przypominam. Wszyscy. Altman sięgnął po formularze i zaczął zapełniać linijki równym kancelaryjnym pismem, spoglądając od czasu do czasu na listę nazwisk. Wadim obserwował, jak Altman pisze. Powolna i spokojna praca, której nic nie jest już w stanie zatrzymać. Ta nieodwracalność była straszna, przytłaczała Wadima. Altman skończył, podsunął mu protokół. – Przeczytajcie i podpiszcie. I znów spojrzał na Wadima z taką nienawiścią, jak gdyby zastanawiał się, co lepsze: powiesić go czy tylko uciąć mu głowę? Drżąc ze strachu i kuląc się pod tym spojrzeniem Wadim przeczytał protokół. Dwie stronice tekstu bez akapitów i odstępów zawierały odpowiedź na pytanie: „Z jakimi obywatelami państw obcych się spotykaliście, gdzie, kiedy i w czyjej obecności?” Imiona i nazwiska, które podał Wadim, zapisane były prawidłowo. Okazało się, że jest ich bardzo dużo – nazwiska cudzoziemców, nazwiska Rosjan... Cudzoziemcy – to goście, którzy przychodzili do Marasiewiczów, Rosjanie – to osoby towarzyszące, zestawienie tych wszystkich nazwisk tworzyło jakąś bezsensowną i nieprawdopodobną całość, wyglądało to tak, jakby przez dom Marasiewiczów bezustannie przewijali się cudzoziemcy, a Wadim bez przerwy toczył z nimi rozmowy. Protokół zaczynał się od Wiki i jej męża Francuza, podczas czytania stwarzało to wrażenie, że właśnie ze względu na ten związek w ich domu bywało tylu gości z zagranicy. Pozornie jednak protokół zawierał jedynie to, co powiedział Wadim, nie można było mieć zastrzeżeń, zresztą strach byłoby zgłaszać jakieś zastrzeżenia. Te przymrużone powieki, to bezlitosne spojrzenie oprawcy, ten monotonny głos, te nieoczekiwane wybuchy wściekłości i nienawiści obezwładniały, paraliżowały Wadima... Podpisał obie strony protokołu. Altman schował protokół do teczki. – O wezwaniu i waszych zeznaniach nikt nie może się dowiedzieć. Jasne? – Oczywiście – skwapliwie przytaknął Wadim. Gotów był zgodzić się na wszystko, byle tylko wyjść stąd jak najszybciej. – Nikomu nie możecie o tym powiedzieć. W przeciwnym razie czekają was spore nieprzyjemności. – Oczywiście. – Uprzedzam was oficjalnie. – Rozumiem. Altman uniósł głowę, znowu zmrużył oczy. – A do tych waszych kontrrewolucyjnych rozmów jeszcze wrócimy. Pomówimy o tym bardziej szczegółowo. Zadzwonię do was. 15 Waria oczywiście nie zadzwoniła do Wiki. Wika też nie dzwoniła do Wari. No i bardzo dobrze! Z tamtym życiem skończone. Po aferze z przybornikiem Waria unikała również Zoi. Dość już tego dobrego. Poza tym nie miała czasu. Z Lowoczką i Riną widywała się tylko w pracy. I żadnych rozmów o Kosti! Lowoczka coś tam kiedyś bąknął, Waria natychmiast ostro go osadziła, z nim nie można inaczej, niech sobie zapamięta! Lowoczką zapamiętał, nie wracał już do tego tematu, Rina też – jej tam wszystko jedno. Igor Władimirowicz był jak zawsze życzliwy, przychylny i miły, Waria czuła jednak, że po jej zerwaniu z Kostią znowu zaczął żywić pewne nadzieje, które maskował przesadną poprawnością zachowania. Po zebraniu związkowym, po incydencie w „Kanatiku” wiele stracił w jej oczach – taki sam tchórz jak i cała reszta, tyle że dobry szef i niewątpliwie utalentowany architekt. Wari podobał się jego sposób rozumowania, ceniła Igora Władimirowicza za śmiałe rozwiązania, za logikę i siłę argumentacji. Na narady techniczne, podczas których przedstawiał swoje projekty i propozycje, zabierał właśnie Warię. Rozwiesić rysunki, zdjąć je, podać Igorowi Władimirowiczowi potrzebne materiały mógł właściwie każdy kreślarz. Inni projektanci zabierali na narady swoich asystentów, którzy w razie potrzeby mogli udzielić jakichś dodatkowych wyjaśnień. Asystentem Igora Władimirowicza był Lowoczką, na narady chodziła jednak Waria. Igor Władimirowicz załatwił to bardzo dyplomatycznie: Lowoczką ma pilne i odpowiedzialne zadanie, Rina ma skomplikowane i równie odpowiedzialne zlecenie, nie trzeba odrywać ich od rajzbretów, pójdzie więc Waria. Z czasem przyjęło się, że na naradach technicznych Igorowi Władimirowiczowi asystuje tylko i wyłącznie Waria. Chodziła na te narady z przyjemnością: sympatyczna atmosfera, inteligentni i błyskotliwi ludzie, najwybitniejsi specjaliści w swojej dziedzinie. Stopniowo i ona zorientowała się w zawiłościach budowy hotelu, nie mogła więc nie docenić erudycji i błyskotliwej logiki wystąpień Igora Władimirowicza. Wyróżniał się nawet wśród swoich znakomitych kolegów i to w pewnym stopniu łagodziło krytycyzm Wari. Oczywiście Igor Władimirowicz też się boi, boi się tak samo jak inni, nie jest bohaterem, ale i nie łajdakiem, w miarę możności chce być uczciwy, lubi swoją pracę, to człowiek twórczy, lecz słaby. Widocznie tacy uzdolnieni i twórczy często bywają słabi. Znani pisarze, aktorzy, malarze podpisują apele i rezolucje, żądają zlikwidowania, rozstrzelania ludzi, których winy jeszcze nie udowodniono. Czyżby pisarze, artyści, malarze wierzyli w te spiski, w te niezliczone zastępy szpiegów i sabotażystów? Przecież nawet ona w to nie wierzy, oni też nie wierzą, ale boją się, boją się... Na łamach gazet nie znalazła na szczęście nazwiska Igora Władimirowicza, nie podpisywał takich rezolucji. A jego zachowanie się na zebraniu związkowym i w „Kanatiku” to właściwie głupstwo, choć w swoim czasie mocno zraziły Warię do szefa. Kilka razy Igor Władimirowicz odprowadził ją po pracy, było mu po drodze... Potem nie wiadomo dlaczego skręcili w ulicę Hercena, w kinie wyświetlali właśnie film „W imię szczęścia dziecka”, wstąpili, kupili bilety, film był dobry. Kiedy indziej szli Arbatem, Igor Władimirowicz coś opowiadał, w ferworze powiedział do Wari „ty”, speszył się, obrócił sprawę w żart: „Proponuję zabawę: do najbliższej przecznicy będziemy na „ty”, a dalej znowu na „pan” i „pani”. Jeżeli któreś z nas się pomyli, to od razu wraca do formy „pan” i „pani”. Wari nie spodobał się ten pomysł, pomyliła się po kilku krokach, po czym zaczęła mówić do Igora Władimirowicza wyłącznie per „pan”. Zrezygnowali z zabawy. A nazajutrz przeszli przez plac Czerwony nad rzekę, siedzieli na balustradzie, obserwowali przechodniów i zgadywali, kim mogą być. Kiedyś obok stacji metra przy placu Arbackim Igor Władimirowicz kupił jej trzy róże, jedna upadła na ziemię, schylili się po nią równocześnie, zderzyli się czołami, parsknęli śmiechem. Te spacery stawały się niebezpieczne – skłaniały do zalotów, a tego Waria nie chciała. Zaczęła więc wracać z pracy z Zoją – mieszkają w tym samym domu, to naturalne, że idą we dwie. Igor Władimirowicz nie okazał niezadowolenia, nadal żartował, śmiał się, ale był rozczarowany i gdy któregoś dnia znowu zobaczył Warię w towarzystwie przyjaciółki, powiedział: – Odprowadzę was do Wozdwiżenki. I pożegnał się na rogu. Pewnego dnia wyszli równocześnie, Zoi nie było, ale Waria powiedziała: – Śpieszę się, Igorze Władimirowiczu, pojadę tramwajem. – No to wsadzę panią do tramwaju. W milczeniu odprowadził Warię do przystanku, w milczeniu zaczekał z nią na tramwaj. Dopiero gdy wsiadała do wagonu, spytał: – Czy pozwoli pani zatelefonować do siebie? – Proszę – odpowiedziała. Nie zadzwonił, ale przysłał kosz kwiatów. – Co to, nowy amant? – zainteresowała się Nina. – Być może... Nie miała wątpliwości, że kwiaty przysłał Igor Władimirowicz. Są piękne, ale nic z tego. Nie kocha Igora Władimirowicza i nigdy go nie pokocha. Pokochać go to zaakceptować obecne porządki i pogodzić się z nimi, tak jak pogodził się Igor Władimirowicz. Czeka na Saszę... W ostatnim liście Sofi Aleksandrowny dopisała na końcu: „Drogi Saszo, czekamy na Ciebie”. Potem przekreśliła to i napisała: „Ja czekam”. Sofia Aleksandrowna przeczytała, uśmiechnęła się i powiedziała: – Dziękuję, Wariu, Sasza tak się ucieszy... Zwrócić te kwiaty? Nie, głupio by wyglądało. Jak zresztą łazić po Moskwie z koszem kwiatów pod pachą? W pracy też będzie niezręcznie. Postanowiła napisać do Igora Władimirowicza. „Drogi Igorze Władimirowiczu! Dziękuję za miły prezent, kwiaty są przepiękne. Jednakże w naszym skromnym mieszkaniu komunalnym wywołały ogromne zamieszanie i spowodowały różne plotki związane z moim byłym mężem. Żeby uniknąć dalszych sensacji i nie dostarczać sąsiadom powodów do nowych plotek, bardzo Pana proszę: niech Pan nie przysyła mi już żadnych kwiatów. Pozdrawiam jak najserdeczniej. Waria”. Zakleiła kopertę i następnego dnia położyła ją na biurku Igora Władimirowicza. – Proszę to przeczytać i nie gniewać się na mnie! I wyszła z gabinetu. Po jakimś czasie Igor Władimirowicz wszedł do pracowni i uśmiechnął się do Wari na znak, że przeczytał i zrozumiał. Mimo braku czasu Waria zawsze znajdowała parę chwil, żeby wstąpić do Sofii Aleksandrowny i odwiedzić Michaiła Juriewicza. Byli to jedyni ludzie, których miała ochotę widzieć. Sofia Aleksandrowna niedomagała na serce. Nie skarżyła się, ale Waria widziała, z jakim trudem wstaje z krzesła, jak łyka tabletki. – Czy mogę pani jakoś pomóc, Sofio Aleksandrowno? – To nic, przejdzie – odpowiadała Sofia Aleksandrowna. – Do powrotu Saszy jeszcze dożyję. – Co też pani opowiada – gniewała się Waria. – Nie mogę patrzeć, jak się pani męczy. Dość tego. Idziemy do polikliniki, pójdę z panią. – Przecież nie masz czasu, pracujesz, studiujesz, a tam, żeby dostać się do lekarza, trzeba odsiedzieć cały dzień! No i jeszcze jeden dzień w rejonie, żeby dostać skierowanie do kardiologa. – Nie szkodzi, wezmę dwa dni urlopu. Nazajutrz wieczorem zajrzała do Sofi Aleksandrowny. – Sofio Aleksandrowno, jutro pójdziemy, załatwiłam te dwa dni w pracy. Sofia Aleksandrowna nie mogła prędko chodzić, upłynęło sporo czasu, zanim dotarły na Psi Skwer, gdzie mieściła się przychodnia rejonowa. Sofia Aleksandrowna zajęła miejsce w kolejce, ludzi było rzeczywiście bardzo dużo, czekanie trwało wieki. Gdy wreszcie wywołano Sofię Aleksandrownę, Waria weszła z nią do gabinetu. – A wy kto? – spytała lekarka. – Córka. – Zaczekajcie na korytarzu. Sofia Aleksandrowna powiedziała: – Wyjdź, Warieńko, i zaczekaj. Po pięciu minutach Sofia Aleksandrowna opuściła gabinet. – No i co powiedziała lekarka? – Nic, spytała, co mi dolega. Powiedziałam, że serce, no to dała mi skierowanie do kardiologa. I pokazała Wari karteczkę z podkreślonym słowem „kardiolog”. Zeszły do rejestracji, tam też kłębił się tłum, nie było żadnych krzeseł ani ławek. Waria zajęła kolejkę, wyprowadziła Sofię Aleksandrownę na ulicę, usadowiła ją na podmurówce domu. Sofia Aleksandrowna przytrzymała rękę Wari. – Co ja bym bez ciebie zrobiła? – A po co ma pani coś robić? – zażartowała Waria. – Przecież jestem z panią. I wróciła do rejestracji. Tak jak przewidywała Sofia Aleksandrowna, w domu znalazły się dopiero wieczorem, ale za to z numerkiem do kardiologa. – No i po co tam iść? Każą brać nitroglicerynę, i tak ją zażywam. Darujmy sobie tę wizytę... – Nie, trzeba pójść. Wizyta u kardiologa rzeczywiście nic nie dała. Przepisał krople nasercowe, w razie pogorszenia radził stosować nitroglicerynę. Nie wystawił nawet zwolnienia i Sofia Aleksandrowna nadal chodziła do pralni na Bulwarze Zubowskim, gdzie przyjmowała bieliznę do prania. Waria martwiła się, wyobrażała sobie, jak biedną Sofię Aleksandrownę atakują rozwścieczeni klienci, którym pralnia ciągle gubiła i zamieniała bieliznę, a Sofia Aleksandrowna odpowiada im zbolałym, słabym głosem i oczywiście wkłada pod język tabletkę nitrogliceryny... W dodatku kierownik zaczął się czepiać, skądś dowiedział się o Saszy, chciał nawet zwolnić Sofię Aleksandrownę za zatajenie tego faktu w ankiecie, ale nie zwolnił – za te pieniądze i do takiej pracy nie znalazłby nikogo chętnego na jej miejsce. Kierownik krzyczy, Sofia Aleksandrowna odpowiada mu swoim słabym i zbolałym głosem... To straszne! Jak człowiekowi w takim stanie można nie dać choćby paru dni zwolnienia? Ślepy ten lekarz, czy co? Waria nie mogła pomagać Sofi Aleksandrownie w pralni, sama też chodziła do pracy, starała się jednak ulżyć jej przynajmniej w zajęciach domowych. Czasem miała wrażenie, że właśnie tu ma swój prawdziwy dom, przecież tak bezpiecznie i swobodnie można czuć się tylko we własnym domu... I co dziwniejsze, nic w tym mieszkaniu nie kojarzyło się jej z Kostią, zupełnie jakby nigdy go tu nie było... Była tylko Sofia Aleksandrowna i niewidzialny, lecz stale obecny Sasza. W wolnych chwilach odwiedzała Michaiła Juriewicza. W pokoju pełnym szaf, półek, regałów, książek, albumów i teczek panował półmrok. Lampa oświetlała tylko stół. Na stole stary słoiki, kubki z pędzlami, piórami i ołówkami, obok nich leżały tubki kleju i tubki farb, nożyczki, żyletki – wszystko to, co było potrzebne Michaiłowi Juriewiczowi do pracy. Waria podkurczała nogi i sadowiła się wygodnie w starym fotelu z wysokim oparciem. Pachniało farbami i klejem, przy stole swojsko krzątał się Michaił Juriewicz w kraciastej bonżurce – staroświecki, samotny kawaler w binoklach. Pochylony nad stołem podklejał kartki jakiegoś foliału. Któregoś dnia Waria zauważyła na stole tom Stalina, zdziwiła się: – Pan to czyta? – Muszę. Do pracy. – A gdzie pan pracuje? – Pracuję w CUESGN. – CUESGN? A cóż to takiego? – roześmiała się Waria. – Pierwszy raz słyszę! – CUESGN? Centralny Urząd Ewidencji Stanu Gospodarki Narodowej. Dawniej nazywało się to bardziej prawidłowo: Główny Urząd Statystyczny. Jestem statystykiem, Wariu. Słyszała pani o takiej nauce? – Pewnie coś okropnie nudnego – orzekła Waria. – Same cyfry i cyfry... – Dlaczego nudne? Za cyframi stoi życie. – Kiedy widzę w gazecie cyfry, od razu ją odkładam: nudy. I kłamstwa, wszystko to kłamstwo. – O nie, cyfry nie zawsze kłamią – powiedział Michaił Juriewicz. – Oto przykład. Otworzył książkę Stalina. – To jest referat towarzysza Stalina wygłoszony na XVII zjeździe. Towarzysz Stalin porównuje rok 1933 z rokiem 1929. I co się okazuje? Pogłowie koni spadło – Michaił Juriewicz wzniósł palec do góry i powtórzył – spadło z 34 milionów do 17 milionów sztuk, pogłowie bydła – z 68 milionów do 38 milionów, pogłowie owiec i kóz – ze 147 milionów do 50 milionów, pogłowie świń – z 21 milionów do 12 milionów. Łączny spadek pogłowia zwierząt w ciągu tych kilku lat wyniósł 153 miliony sztuk. Prawie pięćdziesiąt procent. – I cóż to się stało? Pomór, zaraza? – ironicznie spytała Waria. – To skomplikowany problem. Towarzysz Stalin za podstawową przyczynę tego zjawiska uznał fakt, że w trakcie kolektywizacji kułacy zabijali trzodę i namawiali do tego innych. – Kułacy? – ironizowała dalej Waria. – A ilu ich było, tych kułaków? – Hm. Towarzysz Stalin podaje w swoim referacie, że kułacy stanowili około pięciu procent ludności wsi. – I pięć procent kułaków wyrżnęło pięćdziesiąt procent bydła?! Pan w to wierzy? – Nie powiedziałem, że wierzę, przytoczyłem tylko dane z referatu towarzysza Stalina. – Pański towarzysz Stalin kłamie! – zdenerwowała się Waria. – Mamy takich sąsiadów, Kowrowów, pracują w fabryce „Czerwona Róża”, są ze wsi, przyjeżdżają do nich krewni, ze sto razy słyszałam na własne uszy, jak wyglądała kolektywizacja, kolektywizowali siłą, w ciągu kilku dni, w styczniu, ani obór, ani paszy, tylko „prędzej!”, „prędzej!” – bydło na śniegu i mrozie, a oni w kółko: „zwiększyć procent!”. Procenty im wzrosły, a bydło padło... Kołchoźnikom jest wszystko jedno, zapędzili ich do tych kołchozów, odebrali inwentarz – jak odebrali, to już nie moje, niech zdychają te krowy, owce, świnie, konie! Tego pański towarzysz Stalin nie powiedział! Kłamstwo, kłamstwo, wszędzie jedno wielkie kłamstwo! Michaił Juriewicz spojrzał na nią, pomyślał i powiedział: – Wariu, niech mnie pani dobrze zrozumie. Podzielam pani oburzenie, ale musi pani pamiętać o czasach, w jakich żyjemy. Trzeba uważać, co się mówi, ludzie są podli, musi pani być ostrożniejsza. – Ale z panem mogę szczerze porozmawiać? Nie od razu i niezbyt pewnie Michaił Juriewicz odpowiedział: – Ze mną tak... Ale mam nadzieję, że te rozmowy pozostaną między nami. – Oczywiście. Czy pan mi nie ufa? – Ufam, Warieńko, ufam, pani jest wspaniałą i uczciwą dziewczyną. – Dziewczyną – uśmiechnęła się Waria. – Byłam już mężatką... – To nie ma znaczenia. Dla mnie jest pani dziewczyną, Wariu... Boję się o panią, pani jest bardzo szczera, bezbronna, na każdym kroku czyha na panią niebezpieczeństwo, za jedno nieostrożne słowo może pani bardzo drogo zapłacić, może pani złamać sobie życie. Proszę obiecać, że z nikim oprócz mnie nie będzie pani rozmawiać na te tematy! – Obiecuję. – Na pewno? – Na pewno. – Proszę pamiętać, że tylko pod tym warunkiem może pani liczyć na moje zaufanie. – Oczywiście, Michaile Juriewiczu. – A więc powiem pani więcej. Pogłowie bydła zmniejszyło się dwukrotnie, a jego produktywność – dwunastokrotnie. Tak, tak! W 1929 roku produkcja mięsa wyniosła 5,8 miliona ton, a w roku 1932 tylko 458 tysięcy ton. To samo dotyczy mleka, masła, wełny, jaj... To właśnie dlatego sklepy świecą pustkami – i to w Moskwie! A co się dzieje na prowincji? Straciliśmy 17 milionów koni, połowę siły pociągowej. Jak orać? Czym? Niech pani pomyśli, ile nawozu utraciło rolnictwo, skoro pogłowie bydła spadło o 153 miliony sztuk! I to nawozu organicznego! No tak, nawozy sztuczne... Tylko gdzie one są? No i stąd ten kryzys w gospodarce rolnej. Waria słuchała bez słowa i myślała: Michaił Juriewicz to dobry człowiek, ale teraz wszyscy są tacy sami... Jak ostrożnie dobiera słowa: „kryzys w gospodarce rolnej”. Uśmiechnęła się. – Dlaczego pani się uśmiecha? – spytał Michaił Juriewicz. – Tak sobie... Mówi pan „kryzys”, „nawozy”, „produktywność”... Proszę mi wybaczyć, Michaile Juriewiczu, ale to są ogólniki. A czy wie pan, że całe wsie wymierają z głodu? Kowrowowie mi opowiadali. Sama zresztą widziałam to na własne oczy, tu, w Moskwie, na Dworcu Briańskim. – Teraz nazywa się Kijowski. – Niech będzie Kijowski, co za różnica... Ludzie leżeli pokotem; mężczyźni, kobiety, dzieci, żywi, martwi – byli z Ukrainy, uciekali przed głodem, a milicja nie wpuszczała ich do miasta, żeby nie szpecili widoku „Moskwy, naszej najpiękniejszej”. Milicjanci wywozili nocami trupy, robili miejsce dla następnych głodujących, żeby ludzie mogli choć umrzeć pod dachem, a nie na ulicy, żeby nie zbierać trupów po całej Moskwie, ale mieć je pod ręką, na dworcach... A my przechodziliśmy obok tych ludzi, wsiadaliśmy do pociągu i jechaliśmy na letnisko, inni też przechodzili obok nich, wsiadali do pociągu i wyjeżdżali do swoich dacz, na wakacje... I wszyscy na pewno uważali się za bardzo moralnych i porządnych, a jakże! – Warieńko, a cóż mogliśmy zrobić? – spytał poruszony Michaił Juriewicz. – Co? Dziwne pytanie! Czytałam gdzieś, że w czasie głodu przed rewolucją, nie pamiętam, w którym roku... – Głód był na początku lat dziewięćdziesiątych – powiedział Michaił Juriewicz. – No więc w czasie tego głodu wszyscy zbierali pieniądze, organizowali darmowe stołówki. Widziałam nawet fotografię, Lew Tołstoj w stołówce dla głodujących dzieci... Pamiętam, że kiedy byłam mała, moja siostra Nina, Sasza Pankratow, Maksym Kostin i inni chodzili z puszkami, zbierali na głodujące Powołże, nikt nie ukrywał, że na Powołżu panuje głód, wszyscy śpieszyli z pomocą. – Wtedy żył Lenin – powiedział Michaił Juriewicz. – Właśnie – podchwyciła Waria. – A teraz? „Dziękujemy towarzyszowi Stalinowi za szczęśliwe życie!” Tak, dziękujemy towarzyszowi Stalinowi za prawo zdychania na dworcu, a nie na ulicy! O świniach i owcach towarzysz Stalin powiedział, a jakże, a czy powiedział, ilu zginęło ludzi?! – Tego w referacie nie ma – przyznał Michaił Juriewicz. – A widzi pan – triumfująco oznajmiła Waria. – O świniach powiedział, ale o ludziach nie. Świnie można zwalić na kułaków, wiadomo, kułacy wyrżnęli, kontra, ale ludzi trzeba wziąć na swoje sumienie, tu kułacy nie wyręczą! Michaile Juriewiczu, pan jest statystykiem: ilu ludzi zginęło w okresie kolektywizacji? – Trudno coś powiedzieć... Nie ma żadnych oficjalnych danych, nie ma i nie będzie, ofiar nikt nie liczył. Rejony nawiedzone głodem po prostu izoluje się od reszty kraju. Jedyna relacja władz to... Mam tu „Izwiestija” z 12 marca 1933 roku – trzydziestu pięciu wysokich urzędników Ludowego Komisariatu Rolnictwa z zastępcą narkoma rolnictwa Konarem rozstrzelano bez sądu na podstawie wyroku kolegium OGPU za szkodnictwo i sprowadzenie głodu na kraj. – Znalazł sobie kozłów ofiarnych – zadrwiła Waria. – Jak nie kułak, to Konar. Ile jednak mogło być tych ofiar? Czy wy, statystycy, nie możecie tego obliczyć? Sam pan powiedział, że statystyka to nauka... – Tak – potwierdził Michaił Juriewicz. – Statystyka to nauka. Dzięki niej można dość dokładnie ustalić, co się kryje za oficjalnymi danymi. – No i co się kryje? – Widzi pani... Na początku 1933 roku ludność kraju liczyła 165,7 miliona osób. Jednakże na XVII zjeździe – Michaił Juriewicz klepnął książkę Stalina – w styczniu 1934 roku towarzysz Stalin podał liczbę ludności z końca 1933 roku – 168 milionów. My, statystycy, nie przekazywaliśmy takiej liczby towarzyszowi Stalinowi i prawdę mówiąc trochę się przestraszyliśmy – roczny przyrost ludności o 2,3 miliona to oczywiste kłamstwo. Przeciwnie, w 1933 roku liczba ludności zmniejszyła się – głód, wysoka śmiertelność, zwłaszcza wśród dzieci... Nawet w miastach, gdzie zaopatrzenie było znacznie lepsze niż na wsi, liczba zgonów przewyższała liczbę urodzin. Zza drzwi dobiegł głos sąsiadki Gali: – Michaile Juriewiczu, czajnik się zagotował! Waria wstała. – Ja wyłączę. Zrobić panu herbaty? – Nie, dziękuję. Zupełnie zapomniałem o czajniku. A może pani się napije? – Piłam herbatę u Sofii Aleksandrowny. Waria wyszła do kuchni, wróciła, znów usadowiła się w fotelu. – A więc – kontynuował Michaił Juriewicz – skąd towarzysz Stalin wziął te 168 milionów? Wyjaśnię to pani. Wiadomo, że w drugiej połowie lat dwudziestych, gdy dzięki NEP-owi podniósł się poziom życia, liczba ludności wzrastała mniej więcej o trzy miliony rocznie. Te trzy miliony towarzysz Stalin przeniósł automatycznie na początek lat trzydziestych. Wyliczył sobie bardzo prosto: ostatni spis powszechny przeprowadzono w 1926 roku i wykazał on 147 milionów mieszkańców. Minęło siedem lat. Siedem pomnożone przez trzy to dwadzieścia jeden. 147 milionów plus 21 milionów daje 168 milionów. Ot i cała statystyka towarzysza Stalina. Ten sam mnożnik stosował i w następnych latach: nawet w tym roku mówił, że rocznie przybywa nam „cała Finlandia”. Wszyscy jednak wiedzą, że to nieprawda. Następny spis przewidziany jest na początek 1937 roku, statystycy i rząd spodziewają się liczby 170 milionów. Załóżmy, że tak będzie. Liczmy więc: w 1926 roku mieliśmy 147 milionów mieszkańców, co roku przybywają trzy miliony, czyli w 1937 roku powinno być 177 milionów. A tymczasem nasi przywódcy spodziewają się maksimum 170 milionów! Gdzież więc podziało się 7 milionów ludzi? Jestem doświadczonym statystykiem i mogę pani powiedzieć jedno: spis w 1937 roku nie wykaże nawet tych 170 milionów. Według moich obliczeń maksymalna liczba wyniesie około 164 milionów. To zaś oznacza, że straciliśmy minimum 13 milionów ludzi. Są to ofiary głodu, ci, którzy zginęli w okresie kolektywizacji, a także straty wynikające ze spadku liczby narodzin. – Trzynaście milionów, co za potworność! – powiedziała Waria w zamyśleniu. – A jakie były straty Rosji podczas wojny? – Półtora miliona... Łącznie w czasie wojny światowej zginęło dziesięć milionów ludzi. – We wszystkich państwach? – Tak. – Dziesięć milionów ludzi we wszystkich państwach... I to ma być ta światowa rzeź, sama czytałam... A Rosja sama w okresie kolektywizacji utraciła 13 milionów! Półtora miliona w czasie wojny i trzynaście milionów podczas rozkułaczania! Za półtora miliona ludzi obalili cara, a za trzynaście milionów krzyczą: „Dziękujemy towarzyszowi Stalinowi za szczęśliwe życie!” Nadal jednak nie wiem, dlaczego ci ludzie wymarli?! Zgoda, bydło padło. Ale zboża chyba nie brakowało, siali, zbierali plony, chleb przecież był! – Chleba też nie było – głucho powiedział Michaił Juriewicz. – Towarzysz Stalin twierdzi w swoim referacie, że zebraliśmy 89,8 miliona ton ziarna. To nieprawda. Zebraliśmy tylko 68,4 miliona ton, czyli o 21 milionów ton mniej, niż podaje towarzysz Stalin, i o wiele mniej niż w latach 1927-1929, kiedy nie było jeszcze kołchozów. Oprócz tego do 1933 roku ludność miast wzrosła o 12 milionów. Miasto nie wytwarza chleba, ale go zjada. Karmiono więc miasta. I to nie tylko nasze. W urodzajnych latach 1927-1929 wysłaliśmy za granicę 2,5 miliona ton zboża, a w nieurodzajnych latach 1930-1932 prawie dwanaście milionów ton. – Jak to? Ludzie umierali z głodu, a my eksportowaliśmy zboże?! – Tak. Potrzebne były środki na zakup zachodniej techniki. Industrializacja! – Chłopom zabierano zboże siłą – powiedziała Waria. – Słyszałam, że rekwirowała je milicja, wojsko, OGPU. Jeżeli chłop nie oddał zboża, to sądzili go za sabotaż, konfiskowali dobytek i zsyłali. Zapadło milczenie. – Tak – powiedział wreszcie Michaił Juriewicz. – Przed kolektywizacją produkowaliśmy więcej zboża, a państwo zabierało mniej więcej 10 milionów ton rocznie. W czasie kolektywizacji produkcja zboża była niższa, ale państwo ściągało po 22- 25 milionów ton rocznie. Zabierali chłopom wszystko, skazywali na śmierć głodową... Tu ma pani rację, Wariu... A rozkułaczanie? Przecież rozkułaczali nie tylko kułaków, ale także średniaków, a nawet małorolnych, „podkułaków”, jak ich nazywali. Według moich najbardziej ostrożnych danych rozkułaczono u nas minimum 10 milionów ludzi, podkreślam – minimum. Większość z nich zesłano na Północ albo na Syberię. Wielu oczywiście zginęło. – Potworność – powiedziała Waria. – I wszystko to trzyma się w tajemnicy! – Oczywiście – przytaknął Michaił Juriewicz. – Nie ma się czym chwalić. Wziął do ręki buteleczkę kleju. – Czy nie można przeprowadzić industrializacji kraju bez tylu ofiar? – Sądzę, że można. Do 1922 roku po wojnie światowej i domowej kraj był zniszczony, całkowicie zrujnowany. Fabryki stały puste, wyposażenie rozkradziono na zapalniczki. I w ciągu pięciu lat, od 1922 do 1927 roku, wszystko zostało odbudowane, przemysł, rolnictwo, transport – i to bez głodu, ofiar, represji, zsyłek, rozstrzeliwań. Jak widać, przemysł można rozwijać bez uciekania się do takich skrajności. Dlatego zresztą wprowadzono politykę NEP-u. Cóż, teraz zapewne zmieniły się okoliczności. Ale to już jakieś polityczne historie – spojrzał na Warię. – Tylko proszę pamiętać, że nie wolno nikomu powtarzać tych liczb. – Dlaczego? Przecież podał je towarzysz Stalin. – Towarzysz Stalin mówił wyłącznie o spadku pogłowia bydła. O ludziach nic nie mówił, to tylko takie moje prywatne obliczenia. I proszę tego nigdzie nie powtarzać, niech pani zapomni o tych liczbach! – Niech się pan nie martwi, nikomu nic nie powiem. A o liczbach już zapomniałam. Będę mówić wyłącznie o tym, co powiedział towarzysz Stalin, o spadku pogłowia. – O tym też nie wolno mówić! – Dlaczego? To słowa samego Stalina! – Stalinowi wolno, ale zwykłym śmiertelnikom nie. Stalin podaje liczby, żeby walczyć z niedociągnięciami. W pani ustach te same liczby będą odebrane jako wyraz malkontenctwa. Poza tym Stalin mówił też o wielkich osiągnięciach w innych dziedzinach, a pani, jak się domyślam, pominie je milczeniem i oskarżą panią o tendencyjne widzenie rzeczywistości. – Przecież Stalin też mówi tendencyjnie! – Co pani ma na myśli? – Mówił o krowach i koniach, a o ludziach nie! Trzynaście milionów więcej, trzynaście milionów mniej... Co za różnica! Pewnie, niech sobie zdychają! Michaił Juriewicz ułożył swoje narzędzia, schował gazety do tekturowej teczki, spojrzał na Warię z powagą i zatroskaniem. – Wariu, bardzo żałuję, że podjąłem z panią tę rozmowę. Boję się o następstwa, jakie może mieć dla nas obojga. Ja jestem starym człowiekiem, wszystko mi jedno, czy umrę wcześniej, czy później, ale pani jest młoda, pani ma życie przed sobą. Żyjemy w trudnych, ciężkich, a nawet okrutnych czasach. Trafiliśmy na wielki przełom historii Rosji, nic na to nie poradzimy, człowiek nie wybiera sobie dnia, miesiąca i roku narodzin. Musimy więc liczyć się z tymi czasami. Oczywiście, nie znaczy to, że mamy się do nich dostosowywać, udawać, kłamać, zdradzać... Nie, musimy jednak być ostrożni, musimy unikać słów, które mogą przynieść zgubę nam i naszym bliskim. Czy Sasza Pankratow nie jest dobrym człowiekiem, czy nie jest – powiedzmy sobie szczerze – człowiekiem radzieckim? A co z nim zrobili? I to za co – za jakiś żart w gazetce ściennej, za scysję z wykładowcą, w dodatku wykładowcą czego – rachunkowości... Czy gazetka ścienna i sprzeczka z wykładowcą warte są tego, na co skazano Saszę, łamiąc mu życie? Na pewno nie... Mógł nie robić tej gazetki, mógł nie kłócić się z wykładowcą, a mimo to pozostać uczciwym człowiekiem. To samo dotyczy pani. Jeżeli będzie pani rozmawiać na te tematy, złamią pani życie, tak jak złamali je Saszy, więcej: teraz nie wykręci się pani trzema latami zesłania, teraz są inne wyroki, inne kary. Warieńka, gorąco proszę, żeby pani była ostrożna. Waria milczała. Tak, Michaił Juriewicz ma rację, boi się o siebie, boi się o nią, strach rządzi dziś wszystkimi. Zgoda, człowiek może się bać, ale nie ma wtedy prawa używać wzniosłych słów o moralności i etyce, bo niemoralny i nieetyczny jest jego strach przed mówieniem prawdy. Nie miała ochoty spierać się z Michaiłem Juriewiczem, ale nie wytrzymała: – Michaile Juriewiczu, powiedział pan, że nie powinniśmy wyrzekać się naszych zasad moralnych i etycznych. A jeżeli tuż obok nas ludzie umierają z głodu, a my mało tego, że im nie pomagamy, to jeszcze milczymy, udajemy, że nic się nie dzieje, to czy to jest moralne, czy to jest etyczne? Michaił Juriewicz zdjął binokle, przetarł je kawałkiem irchy. Spojrzenie miał zagubione i bezradne jak wszyscy krótkowidze bez okularów. Wari zrobiło się go żal. – Michaile Juriewiczu – powiedziała – nie chciałam sprawiać panu przykrości, błagam pana, niech się pan nie gniewa. Chcę to wszystko zrozumieć, to dla mnie bardzo ważne. Wniosek jest chyba taki: nie należy wyrządzać zła, ale nie wolno też czynić dobra. Albo trochę inaczej: można czynić dobro, ale ostrożnie i tylko wtedy, gdy niczym ci to nie grozi. Michaił Juriewicz popatrzył na nią. – Źle mnie pani zrozumiała. Potrzeba czynienia dobra nie da się, chwała Bogu, wykorzenić z duszy człowieka i należy ją czynić. Namawiałem panią do czegoś innego: żeby nie paplać. Jak najdalej od polityki, Wariu, jak najdalej. Sama pani widzi, co się dzieje. Ludzi, którzy dokonali rewolucji, którzy kierowali państwem, rozstrzeliwuje się jako morderców, szpiegów i terrorystów. Niech się pani trzyma jak najdalej od tego wszystkiego! Lubi pani swoją pracę, swoje studia, proszę więc zająć się pracą i studiami. Resztę radzę sobie darować. To nie dla pani. 16 Stalin przechadzał się po gabinecie. Jagoda i Jeżow siedzieli naprzeciwko siebie po obu stronach stołu. Przed Jeżowem jak zawsze leżał pokaźnych rozmiarów notatnik, Jagoda nie miał notatnika, nigdy nic nie zapisywał, wszystko zapamiętywał. Stalin przechadzał się w milczeniu popatrując z ukosa na nachmurzoną twarz Jagody. Jagodzie nie podoba się obecność Jeżowa. Jagoda jest niezadowolony. Dlaczego jest niezadowolony? Jeżow to obecnie sekretarz KC i przewodniczący Komisji Kontroli Partyjnej, sprawuje nadzór nad organami administracji, w tym także nad NKWD, musi więc wiedzieć, jakie zadanie partyjne otrzymuje Jagoda. Więcej: Jeżow będzie kontrolować wykonanie tego zadania. Jagoda przyzwyczaił się, że ON rozmawia z nim w cztery oczy. Jagoda chce być JEGO wspólnikiem. ON nie potrzebuje wspólników. ON potrzebuje wykonawców JEGO poleceń, JEGO polecenia są poleceniami partii i jako takie muszą być wydawane w obecności sekretarza KC Jeżowa. – Od dziewięciu lat Zinowiew i Kamieniew kajają się za swoje grzechy – zaczął wreszcie Stalin. – Wylewając na siebie kubły pomyj, błagają o przebaczenie. Przyznali się, że ponoszą moralną odpowiedzialność za zabójstwo Kirowa, i ponieśli za to karę. Dlaczego się przyznali? Po co się przyznali? Żeby ocalić życie. Uznając swoją odpowiedzialność moralną próbowali uchylić się od prawdziwej, faktycznej odpowiedzialności za ten mord. Myśleli tylko o sobie. O partii nie pomyśleli, nigdy nie myśleli o partii, zawsze myśleli wyłącznie o sobie, myśleli o tej chwili, kiedy będą mogli wziąć odwet. Nie! Muszą skapitulować raz na zawsze, muszą w końcu naprawdę pomóc partii. Zamilkł, pospacerował po gabinecie, następnie podjął na nowo: – Obecna sytuacja międzynarodowa wymaga zjednoczenia wszystkich sił proletariackich nie tylko wewnątrz kraju, lecz także poza jego granicami. Kto w tym przeszkadza? Socjaliści, socjaldemokraci? Zawsze przeszkadzali, przeszkadzają więc i teraz. Jednakże przywódcy socjalistów coraz bardziej skłaniają się ku faszyzmowi i przekształcają swoje partie z socjaldemokratycznych w socjalfaszystowskie. Widząc to, najbardziej świadomi robotnicy odejdą od socjalistów. Jest to proces nieunikniony. Robotnicy ci zaczną zmierzać do nas, w naszym kierunku. Co stoi na ich drodze? Na ich drodze stoi Trocki, na ich drodze stoją trockiści i trockizm. Tę rolę trockizm odgrywał w całej historii rosyjskiego ruchu robotniczego, a teraz chce ją odgrywać na arenie międzynarodowej. Trocki montuje Czwartą Międzynarodówkę, gromadzi wokół siebie siły wrogie naszej partii, naszemu krajowi, siły wrogie całemu światowemu ruchowi komunistycznemu. Szkaluje nas, oczernia, zraża do nas lewicujących socjalistów, przodującą inteligencję, ruchy narodowowyzwoleńcze krajów kolonialnych. Na czyją korzyść działa? Działa na korzyść angielskiego i francuskiego imperializmu, niemieckiego faszyzmu i japońskiego militaryzmu. Zjednoczenie międzynarodowego proletariatu niweczy ich wraże plany, natomiast rozbicie szeregów międzynarodowego proletariatu sprzyja tym planom. Oto na czyją korzyść działa Trocki. Przez całe życie walczył z partią bolszewicką, walczy z nią i teraz. Również partia od początku swego istnienia nieustannie walczyła z Trockim i nadal będzie walczyć. Niech Zinowiew i Kamieniew pomogą partii w tej walce, niech wreszcie nie słowami, lecz czynem udowodnią swoje oddanie partii, niech udowodnią czynem, że naprawdę złożyli broń. Stalin umilkł, znów zaczął spacerować po gabinecie. Jagoda i Jeżow też milczeli. Komu było na rękę zabójstwo Kirowa? Trockiemu i tym, którzy sprzyjają Trockiemu. Dlaczego jest im potrzebne, dlaczego jest to korzystne dla Trockiego? Jest to dla niego korzystne, jest mu to potrzebne z dwóch powodów. Po pierwsze, żeby zademonstrować światu niestabilność sytuacji wewnętrznej Związku Radzieckiego, żeby ośmielić japońskich militarystów, niemieckich faszystów oraz angielskich i francuskich imperialistów. Po drugie, żeby skierować kontrrewolucję wewnątrz Związku Radzieckiego na drogę terroru, żeby wskazać kontrrewolucji drogę terroru, żeby przekonać kontrrewolucje, że terror jest jedyną drogą walki z władzą radziecką. Organizując zamach na Kirowa Trocki rozpętuje terror indywidualny w ZSRR. Dlatego też powinniśmy zdemaskować Trockiego przed całym światem jako inicjatora zabójstwa Kirowa, jako inspiratora grup terrorystycznych, przygotowujących zamachy na przywódców partii i rządu ZSRR, jako sprzymierzeńca faszyzmu, militaryzmu i imperializmu. Niech więc właśnie Zinowiew i Kamieniew oraz ich stronnicy... – w tym miejscu Stalin zrobił pauzę i powtórzył z naciskiem – ...i ich stronnicy zdemaskują Trockiego jako organizatora zabójstwa Kirowa, jako organizatora i inicjatora terroru, wymierzonego przeciwko władzy radzieckiej i przywódcom radzieckim. Nie żądamy wiele: mają tylko potwierdzić, że Trocki polecił zamordować Kirowa, że polecił przygotowywać zamachy na przywódców partii i rządu. Komu polecił? Ich organizacji, połączonej organizacji trockistów i zinowiewowców, nazwijmy ją, powiedzmy, „Zjednoczone Centrum”... Dobra nazwa. W Leningradzie było „Centrum Leningradzkie”, a to będzie „Zjednoczone Centrum” trockistów i zinowiewowców, kierowane przez Trockiego. Jeżow coś sobie zanotował. Stalin spojrzał na niego z ukosa, odwrócił wzrok i ciągnął dalej: – Aby uwiarygodnić zeznania Zinowiewa i Kamieniewa i nadać im należytą rangę, trzeba będzie oczywiście posadzić na ławie oskarżonych nie tylko ich, ale także trockistów. Im więcej trockistów, tym lepiej. A im głośniejsze i bardziej znane nazwiska, tym jeszcze lepiej. Myślę, że znalezienie takich trockistów nie będzie trudne. W więzieniach i obozach jest wielu trockistów. Siedzą od dawna, pewnie sprzykrzyło im się już tak siedzieć... Postawienie przed sądem kadrowych trockistów złagodzi nawet winę Zinowiewa i Kamieniewa: nie będą jedynymi sprawcami zabójstwa Kirowa, spadnie na nich tylko część odpowiedzialności za to zabójstwo, są przecież zaledwie członkami organizacji, którzy na polecenie Trockiego wszczęli terror indywidualny. Wykonali polecenie przywódcy, zaczynając od Kirowa. Niech zwalają całą winę na Trockiego, niech przeklinają Trockiego, Trocki to najgorszy wróg naszego państwa, wszyscy wiedzą o tym od dawna. Podczas styczniowego procesu wzięli na siebie moralną odpowiedzialność za zabójstwo Kirowa. Moralną! Są przecież marksistami, znają dialektykę: czy jest jakaś różnica między odpowiedzialnością moralną a odpowiedzialnością bezpośrednią? Czy jest jakaś różnica między winą moralną a winą bezpośrednią? Nie widzę żadnej różnicy... Znów przeszedł się po gabinecie. – Oczywiście z kadrowymi trockistami nie pójdzie tak łatwo. To twarde sztuki. Nie mają za sobą tylu lat kajania się, nie bili się w piersi, nie uznawali swoich błędów tak jak Zinowiew i Kamieniew. Poza tym od dawna siedzą w więzieniach i obozach – będą się tym zasłaniać, będą twierdzić, że przebywając w więzieniach i obozach mają przecież alibi. Żadne więzienie i żaden obóz nikomu nie zapewniają alibi. Doświadczenia ruchu rewolucyjnego – kontrrewolucyjnego zresztą też – wskazują, że siedząc w więzieniu można aktywnie uczestniczyć w działalności rewolucyjnej lub kontrrewolucyjnej, można przekazywać polecenia swoim stronnikom, można prowadzić korespondencję ze swoimi przywódcami. Coś nieuchwytnego przemknęło przez twarz Jagody, ale Stalin to zauważył... Nie podoba się Jagodzie, nie zgadza się Jagoda, pewnie chciałby powiedzieć, że nie można porównywać dawnych carskich więzień z dzisiejszymi, z których nawet mucha nie wyleci... Że on, Jagoda, wie, jak funkcjonuje jego resort, i ręczy za niego... A towarzysz Stalin nie wie, towarzysz Stalin myśli przestarzałymi kategoriami. Wbijając wzrok w Jagodę powtórzył dobitnie: – Można prowadzić korespondencję. Można, i to doskonale. I prowadzą. To doświadczeni konspiratorzy, na przykład taki Smirnow albo Mraczkowski... Nawiasem mówiąc, Mraczkowskiemu znudziło się już pewnie to siedzenie w więzieniu, to człowiek niezbyt wykształcony, ale rzutki, uważa się za wybitnego stratega... Jeżow skrupulatnie notował. – Tak czy owak – podsumował Stalin – jeżeli ściągnięcie z więzień i obozów parę setek trockistów, to na pewno znajdzie się wśród nich ze dwudziestu albo trzydziestu takich, którzy zrozumieją beznadziejność swojej walki przeciwko partii, zrozumieją, w jakie bagno wciągnął ich Trocki, i zapragną poprzez uczciwe przyznanie się do winy zmyć z siebie to błoto. Oczywiście zadanie nie jest łatwe, ale aparat NKWD nie miewa łatwych zadań. Walka z wrogiem to trudna, lecz zaszczytna praca. Wykonując swoje zadanie służbowe czekiści powinni być świadomi, że wykonują równocześnie odpowiedzialne zadanie partyjne. Przystanął przed Jagodą i powoli, z naciskiem powiedział: – Partia dysponuje niezbitymi dowodami, że Trocki bezustannie prowadzi działalność wywrotową przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Organa śledcze muszą uzyskać tylko jedno: zmusić członków „Zjednoczonego Centrum”, by przyznali się do udziału w działalności terrorystycznej, a zwłaszcza do udziału w zabójstwie towarzysza Kirowa... – Zamilkł, nie spuszczając z Jagody mrocznego spojrzenia. – Nie mogą się nie przyznać, gdyż takie są fakty. Jeżeli będą zaprzeczać faktom, poniosą jak najsurowsze konsekwencje. Jeżow i Jagoda wyszli z gabinetu. Stalin został sam. Niezadowolenie Jagody z obecności Jeżowa nie było przypadkowe. Za tym niezadowoleniem kryje się coś więcej niż zwykła rywalizacja. Jagoda zrozumiał, że ON nie uważa go za wspólnika. Zrozumiał, że ON nie potrzebuje wspólników, lecz wykonawców. Zrozumiał, że za wszystkie swoje poczynania będzie odpowiadać s a m i że nikt nie ma zamiaru dzielić z nim tej odpowiedzialności. Dzisiejsze niezadowolenie Jagody to nie pierwsza i nie jedyna manifestacja jego poglądów. Nie ukrywa swojej sympatii dla Miedwiedia i Zaporożca. Na zesłanie wyprawił ich nie w aresztanckim wagonie, ale w specjalnym, i to aż na miejsce przeznaczenia. Przed wysyłką wezwał obu do siebie, rozmawiał. Po co ich wezwał, o czym rozmawiał? Uspokajał ich. Pocierpcie, chłopaki, wszystko się ułoży, trudno, tak wyszło, to nie wasza wina: ON kazał, ale nie bójcie się, nie pozwolimy was skrzywdzić. Są niezadowoleni z tej kary. Uważają, że nie było za co ich karać. Nie chcą ponieść nawet tak małej ofiary dla partii. Protestują, okazują niezadowolenie, zaciemniają sprawę Kirowa. Dlaczego pozwalają żonie Miedwiedia jeździć do męża w tę i z powrotem? Po co te ostentacyjne podróże na oczach wszystkich? Naczelnik wydziału transportu NKWD Szanin posłał Zaporożcowi dwa albumy płyt ze starymi pieśniami rosyjskimi. Dlaczego to zrobił? Żeby pocieszyć przyjaciela w nieszczęściu? Co, Zaporożec żyć nie może bez tych płyt? Nawet Pauker, szef JEGO, towarzysza Stalina, ochrony osobistej, błazen i tchórz, budapeszteński fryzjer, nawet ten odważył się posłać Zaporożcowi radio. Nie bał się. Żałują, współczują, ach, cierpi nasz biedny Wania, nie wiadomo, za co i po co... Mógłby się Zaporożec obejść bez radia i płyt, w końcu żyje tam sobie jak za piecem, żona Miedwiedia też mogłaby zamieszkać z mężem, a nie pałętać się tam i z powrotem. I po co to? Po to, żeby zademonstrować, że pracownicy NKWD wszystko wiedzą i swoich skrzywdzić nie pozwolą. ON oczywiście rozumie ich „ludzkie” uczucia, ale mogliby się tak z nimi nie obnosić, mogliby nie kłuć w oczy tą niewinnością Zaporożca i nie dawać powodów do plotek na temat sprawy Kirowa. Oni specjalnie tak się zachowują, chcą pokazać, i to pokazać JEMU, że są silni, że popierają się niezależnie od okoliczności. A przecież wiedzą, z kim mają do czynienia. Zdają sobie sprawę, co ON mógł zrobić z Miedwiediem i Zaporożcem, którzy nie upilnowali członka Biura Politycznego. Mógł ich rozstrzelać. I trzeba było rozstrzelać. A ON wysłał ich na kierownicze stanowiska, właściwie do sanatorium, jednego na dwa lata, drugiego na trzy. Doszli więc do wniosku, że ON uznał ich za wspólników, że ON się boi, że mają GO w ręku. Manifestują swoją siłę, swoją niezależność i swoje niezadowolenie. To zalążek spisku, nowego spisku, „spisku czekistów”. Jagoda i aparat NKWD są posłuszni JEGO woli. Do czasu. Są posłuszni tylko do czasu. Dlatego Jagodę i jego aparat trzeba będzie usunąć. To prawda, że Jagoda włączył się do walki z wrogiem wewnątrzpartyjnym, poszedł na to, jego aparat też, ale walczyli tylko z tymi, którzy działali w oficjalnych frakcjach, czyli z trockistami, zinowiewowcami, sapronowcami, no i z prawicą, choć co do prawicy to właściwie nie ma pewności. Dalej już nie pójdą, w przyszłej rewolucji kadrowej nie ma co liczyć na obecny aparat, trzon kadry NKWD – to ciągle jeszcze stare czekistowskie, a więc partyjne kadry, uważają się za „ideowców”, walkę z wrogiem traktują jako „ideową”. Zwalczając wroga wewnątrz partii wyobrażają sobie, że są politykami, że ich praca jest robotą polityczną, zapomnieli, że to już nie GPU, nie Główny Urząd Polityczny, a po prostu Główny Urząd Bezpieczeństwa Państwowego i ich zadaniem jest troska o bezpieczeństwo państwa, partii i kierownictwa partii. Są tylko wykonawcami i strażnikami, niczym więcej. Jeżeli nawet pójdą na dalsze czystki w partii, to jeszcze bardziej utwierdzą się w mniemaniu, że są czymś więcej niż wykonawcami i strażnikami, utwierdzą się w mniemaniu, że są wspólnikami, już zaczęli to okazywać, a w miarę upływu czasu będą okazywać coraz jawniej. Nie, na razie nie trzeba ich usuwać. Jeszcze za wcześnie. Najpierw niech dobiją Zinowiewa i Kamieniewa – poszli na to i nie zawiodą, trockistami i zinowiewowcami zajmują się od dawna, znają ich kadry, przygotują proces. Proces przeprowadzi Wyszyński – on to potrafi. A przez ten czas Jeżow nadzorując NKWD z ramienia KC zapozna się z funkcjonowaniem resortu i wprowadzi do NKWD ludzi, którzy zastąpią aparat Jagody. Czy będą stawiać opór? Wątpliwe. Cios spadnie nieoczekiwanie. Poza tym ON ma przeciwwagę – wojsko. Wątpliwa i czasowa przeciwwaga, ale przeciwwaga. Wojsko zawsze jest niepewne. Każde wojsko jest niepewne, jeśli choć na chwilę osłabić czujność, jeśli choć na chwilę popuścić cugli. Jak świat światem wszystkie przewroty pałacowe były dziełem wojska, a ściślej mówiąc tych, którzy tym wojskiem dowodzili. Jedynie Rewolucja Październikowa oparła się na masach żołnierskich, a nie na kadrze dowódczej – żołnierze mieli broń. Kadra dowódcza wojska też jest zawsze niepewna. Obecne kadry wojskowe są jeszcze bardziej niepewne niż kadry NKWD. Dowództwo wojskowe roi się od zakamuflowanych trockistów, byłych współpracowników Trockiego z czasów, gdy był komisarzem ludowym marynarki, dla wielu z nich Trocki jest częścią ich „bohaterskiej” przeszłości. Uważają się za bohaterów wojny domowej, w skrytości ducha nie uznają roli i znaczenia towarzysza Stalina w wojnie domowej, nienawidzą go. Do dziś wszystko się w NIM gotuje na wspomnienie tego szubrawca, tego łajdaka Szmidta. Na XV zjeździe Szmidt popierał opozycję. Po dyskusji, gdy ON, Stalin, wychodził z Kremla, Szmidt podszedł do NIEGO wystrojony jak papuga, w czarnej czerkiesce, z pasem inkrustowanym srebrem, w papasze na bakier i niby żartem, poufale, jakby po przyjacielsku zaczął obrzucać GO koszarowymi wyzwiskami. Wszyscy potraktowali to jako rubaszny żart starego wojaka, nie dopatrzyli się w tym żadnego gestu politycznego, ot, zażartował frontowy żołnierz, członek partii od 1915 roku, w czasie wojny światowej odznaczony czterokrotnie Krzyżem Świętego Jerzego, a w czasie wojny domowej – dwoma Orderami Czerwonego Sztandaru. ON, Stalin, nie uznał jednak tego za żart, a jeśli nawet był to żart, to taki, który wyrażał stosunek wszystkich tych zarozumiałych „bohaterów” wojny domowej do NIEGO. Teraz Szmidt dowodzi brygadą pancerną u Jakira. Jest przyjacielem Jakira i Primakowa, byłego dowódcy czerwonego kozactwa, Turowski zaś, niezmienny szef sztabu Primakowa, to krewniak Szmidta: ożenili się z dwiema siostrami. Oto jakie gniazdko hołubi Jakir, najwierniejszy frontowy druh Tuchaczewskiego. Na razie siedzą cicho, milczą, a kiedy muszą mówić o JEGO roli w wojnie domowej, cedzą słowa przez zęby. I na takich kadrach opiera się Tuchaczewski – potencjalny Bonaparte, carski oficer, który przyłączył się do rewolucji z czysto egoistycznych i ambicjonalnych pobudek. Tuchaczewski i jego współtowarzysze nigdy nie zapomną swojej klęski pod Warszawą w dwudziestym roku. Usiłowali zwalić wtedy winę na towarzysza Stalina. Pośrednio poparł ich nawet Lenin tą swoją złośliwą uwagą: „Kto maszeruje na Warszawę przez Lwów?!” Lenin zawsze za bardzo ufał ludziom, widział w Tuchaczewskim uczciwego, oddanego sprawie rewolucji specjalistę wojskowego. Przekonał go o tym Walerian Kujbyszew, a tego z kolei własny brat, kolega szkolny Tuchaczewskiego, obecnie dowódca korpusu. Trocki też oczywiście poparł Tuchaczewskiego, miał nadzieję, że na jego grzbiecie zapędzi się aż do Berlina. Cała ta wojna była awanturą – lekkomyślną, niebezpieczną, niezwykle groźną dla losów władzy radzieckiej. Z Warszawy wróciłby nowy Juliusz Cezar, nowy Bonaparte. Takiej szansy nie wolno było dawać Tuchaczewskiemu i ON takiej szansy mu nie dał. ON uratował władzę radziecką i państwo radzieckie. I cokolwiek by wypisywał Tuchaczewski w swojej książczynie „Pochód za Wisłę”, to rację miał ON i historia MU to przyzna. Obecnie Tuchaczewski przyczaił się, poświęcił się ponoć teorii wojskowości, pisze prace naukowe, nigdy nie należał do żadnych opozycji, kroczył, widzicie go, własną drogą, na nikogo nie liczył, liczył wyłącznie na siebie, taki niezależny wojskowy specjalista profesjonalista, daleki od intryg i sporów, zdolny w stosownej chwili zaprowadzić porządek w państwie. A jeśli zajdzie potrzeba, to i obronić ideały rewolucji przed dyktaturą, czyli obronić władzę radziecką przed NIM, Stalinem, to jest jego ostateczny cel, to jest jego najważniejsze zadanie! Sam chce być dyktatorem. Wojskowe służby polityczne też są niepewne, wśród komisarzy jest jeszcze więcej trockistów niż w dowództwie. Armia ciągle jeszcze składa się głównie z chłopów, a po kolektywizacji i rozkułaczeniu trafiły do wojska niezbyt pewne roczniki. Zresztą robotnicy to też w trzech czwartych dzieci byłych kułaków i podkułaków. Pozbycie się jednego Tuchaczewskiego nie załatwi sprawy. Trzeba oczyścić armię ze wszystkich potencjalnie niebezpiecznych sił. Ale najważniejsi to Tuchaczewski, Jakir i Uborewicz. Oczywiście są to ludzie znani. Dzisiaj znani. A jutro? Kto jutro będzie o nich pamiętał? Przewrotem październikowym kierował Komitet Wojskowo-Rewolucyjny Rady Piotrogrodzkiej: Trocki, Dybienko, Krylenko, Raskolnikow, Antonow-Owsiejenko, Smiłga, Bubnow, Dzierżyński, Podwojski, Swierdłow, Milutin... Kto to dziś pamięta?! Swierdłow i Dzierżyński nie żyją, Trocki – najgorszy wróg – za granicą, Smiłga w więzieniu, reszta też powinna tam trafić. O Tuchaczewskim, Jakirze i Uborewiczu ludzie szybko zapomną albo będą o nich pamiętać jako o szpiegach i zdrajcach. Po tych trzech przyjdzie kolej na innych, przyjdzie kolej na całe dowództwo. Armia to wytrzyma. W ciągu trzech, czterech lat wyrosną nowe kadry dowódcze. Wojnę niekoniecznie muszą prowadzić teoretycy, zwłaszcza tacy po carskiej szkole. Kto dowodził armiami, dywizjami i brygadami w czasie wojny domowej? Frunze, Budionny, Woroszyłow, Parchomienko, Łazo, Kikwidze, Szczors, Kotowski. Kim był Pierwszy Głównodowodzący Krylenko? Chorążym. A Trocki, komisarz ludowy marynarki wojennej? Dziennikarzem. Kim byli marszałkowie Napoleona? Piekarzami i rzeźnikami. Wojna jest rzeczą prostą. ON całą wojnę domową spędził na froncie, a przecież nigdy przedtem nie służył w wojsku. Zmiana kadry dowódczej nie przyniesie armii żadnego uszczerbku. Młodsi dowódcy zostaną starszymi, starsi – wyższymi, a wszystko to będą zawdzięczać JEMU i tylko JEMU, to będzie JEGO armia. Wraz ze zlikwidowanymi dowódcami odejdą w niebyt legendy wojny domowej, powstanie nowa historia wojny domowej, w której w sposób prawidłowy, godny i należyty zostanie naświetlona JEGO rola. Z armią należy rozprawić się błyskawicznie. Na razie jednak trzeba poprzestać na Szmidcie, Primakowie i Putnie. Dowódca dywizji Putna to przyjaciel Tuchaczewskiego jeszcze sprzed rewolucji, razem służyli w lejbgwardii Pułku Siemionowskiego. W 1923 roku działał w opozycji trockistowskiej, co prawda zerwał z nią, ale tak czy owak należał. Szmidta, Primakowa i Putnę powiąże się z rychłym procesem Zinowiewa i Kamieniewa, tamci muszą złożyć odpowiednie zeznania. Tuchaczewski będzie oburzony, ale prawo jest prawem, zeznania wymagają sprawdzenia... A na razie trzeba uśpić ich czujność, zadbać i zatroszczyć się o wojsko. Wojsko z zewnątrz sprawia wrażenie monolitu, na czele stoi Woroszyłow, Tuchaczewski pełni funkcje jego zastępcy. Pochłonięty jest sprawami przezbrojenia wojska, jako nasz czołowy teoretyk zajmuje się prognozowaniem przyszłej wojny, opracowuje nową doktrynę wojenną, rozwija koncepcję „głębokiej operacji” i przeciwstawia ją temu, co nazywa „pozycyjnym patem”. Tak, wojna domowa nie była wojną pozycyjną, to zrozumiałe – toczyła się wszędzie, na terenie całego kraju, nowe fronty powstawały niemal codziennie, dlatego też wojna ta miała charakter manewrowy. Tylko czy doświadczenia wojny domowej, toczącej się wewnątrz jednego państwa, można przenosić na grunt wojny kilku państw? Każde państwo umacnia swoje granice. Właśnie z tego powodu wojna światowa miała charakter pozycyjny. Przyszła wojna też będzie miała charakter pozycyjny. To nie przypadek, że Francuzi zbudowali na granicy z Niemcami czterystukilometrową linię Maginota i bezustannie ją umacniają. Czyżby francuscy teoretycy wojskowi byli głupsi od Tuchaczewskiego? Czy generał Weygand zna się na wojnie gorzej od Tuchaczewskiego? Ten sam generał Weygand, który pogonił Tuchaczewskiego spod Warszawy, buduje linię Maginota, szykuje się do wojny pozycyjnej, a Tuchaczewski odrzuca to założenie, twierdzi, że wojna zacznie się od głębokiego przełamania obrony przeciwnika i wdarcia się na jego tyły. Po co Tuchaczewskiemu ta teoria? Po to, żeby w sprzyjającym momencie skupić pod swoimi rozkazami duże uderzeniowe związki taktyczne i pchnąć je w kierunku, który on, Tuchaczewski, uzna za właściwy. Oto jaką wojnę przygotowuje Tuchaczewski! We wszystkich swoich pracach i prognozach militarnych zakłada, że potencjalnym przeciwnikiem będą Niemcy. To jednak tylko słowa. Nie ulega wątpliwości, że Tuchaczewski nienawidzi Niemców. Nienawidzi z powodów osobistych – był w niewoli, pięć razy uciekał, udało mu się dopiero za piątym razem. W grę wchodzi też tradycyjna nienawiść wojenna – Tuchaczewski był carskim oficerem, a Niemcy zdrowo ich bili w czasie wojny... Jako stary carski oficer uważa Francję za naturalnego wroga Niemiec i naturalnego sprzymierzeńca Rosji. Nie może i nie chce zrozumieć, że klęska Niemiec zmieniła tę sytuację. Dla Niemiec głównym wrogiem są ci, którzy narzucili im Traktat Wersalski, czyli Francja i Anglia. Wszystko, co mówi Hitler, wszystko, co pisze w „Mein Kampf”, wszystko, co deklaruje – to bluff... Grożąc Wschodowi, Hitler usypia czujność Francji i Anglii. Potencjalnym sojusznikiem Niemiec jest nie Francja, nie Anglia, ale Związek Radziecki, natomiast potencjalnym przeciwnikiem Związku Radzieckiego są właśnie Anglia i Francja. Francja ze względu na wpływy w Europie, Anglia ze względu na wpływy w jej koloniach w Afryce i Azji. Swoją postawą Tuchaczewski popycha Niemcy w ramiona Francji i Anglii, obiektywnie rzecz biorąc działa na korzyść tych trzech państw i przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Tuchaczewski dąży do sprowokowania wojny, żeby pod jej pretekstem w stosownym momencie dokonać przewrotu. A po przewrocie będzie sobie manewrować na froncie. Czy taki przewrót jest możliwy? Nie ulega wątpliwości, że tak. Jeżeli Tuchaczewski będzie dysponować armią i wiernymi mu dowódcami w rodzaju Uborewicza, Jakira, Biełowa i innych, jeżeli demagogicznie wykorzysta niezadowolenie chłopstwa i odsuniętego od władzy aparatu, jeżeli demagogicznie wystąpi w „obronie rewolucji” przed „stalinowską dyktaturą”, to nie tylko dokona przewrotu, ale także zdobędzie i utrzyma władzę, likwidując, rozstrzeliwując w trakcie zamachu wszystkie wierne JEMU kadry. Tuchaczewski nie cofnie się przed rozlewem krwi, dał już tego dowody podczas tłumienia buntu w Kronsztadzie i puczu Antonowa. Dobrze, niech sobie snują takie plany i nadzieje. Trzeba będzie mianować Tuchaczewskiego pierwszym zastępcą komisarza ludowego, niech myśli, że towarzysz Stalin darzy go zaufaniem, że towarzysz Stalin niczego się nie domyśla. Tymczasem należy skruszyć monolit, oddzielić wojsko od polityki, oddzielić je od narodu i tym samym uzależnić od władzy państwowej. Wojsko musi być narzędziem władzy. Rewolucja stworzyła armię jako siłę polityczną, niezbędną do utrzymania władzy politycznej. Teraz to już niepotrzebne, a nawet wręcz szkodliwe i niebezpieczne: jeśli armia jest siłą polityczną, rości sobie pretensje do władzy politycznej albo chce odgrywać jakąś rolę w walce o taką władzę. Wojsko należy rozwarstwić, wprowadzić stopnie wojskowe jak w armii carskiej, jak we wszystkich armiach świata. Stopnie wojskowe izolują kadrę dowódczą od mas żołnierskich, samą zaś kadrę dowódczą podzielą na liczne kategorie. To spowoduje, że ambitni oficerowie będą myśleć nie o polityce, lecz o własnej karierze. Najważniejszym – Woroszyłowowi, Budionnemu, Blucherowi, Jegorowowi, Tuchaczewskiemu – nada się stopień marszałka, pozostałym – stopnie generalskie. Chociaż nie, na stopień „generała” jeszcze za wcześnie: słowo to za bardzo kojarzy się z carską generalicją. „Marszałek” owszem, ten stopień sięga czasów Rewolucji Francuskiej, Napoleona, w carskiej Rosji nie było marszałków, feldmarszałek był, a marszałków nie było. Zamiast „generałów” wprowadzi się więc stopnie komandarmów, komkorów, kombrygów, komdiwów, niższe szarże mogą mieć takie stopnie jak za cara: pułkownik, major, kapitan, porucznik. Nie, „porucznik” brzmi jakoś po białogwardyjsku... No to niech będzie „lejtnant” czy coś w tym rodzaju. Jegorow i Tuchaczewski na pewno wymyślą jakieś słowo, znają się na tych stopniach jeszcze z czasów służby w armii carskiej. Dla różnych kategorii kadry dowódczej trzeba będzie wprowadzić zróżnicowane wynagrodzenia, wysokie wynagrodzenia i opracować system przywilejów: dodatek za wysługę lat, duże emerytury, mieszkania służbowe, kluby oficerskie i tak dalej – to jeszcze bardziej oddzieli wojsko od narodu, oficerstwa nigdy nie kochano. Można nawet wprowadzić nowe wzory umundurowania dla korpusu oficerskiego – niech się rzuca w oczy. No i oczywiście trzeba znieść ograniczenia dla Kozaków, przywrócić tradycyjne mundury jednostek kozackich. Kozacy przyjęli kolektywizację ze szczególną niechęcią, przywykli do niezależności i odrębności swego stanu, a sprowadzono ich do roli zwyczajnych kołchoźników – niech więc noszą te swoje lampasy, otoki, kubanki, zaspokoi to ich miłość własną i jeszcze bardziej zróżnicuje wojsko. Trzeba pokazać wojsku, że ON kocha je i hołubi, że ma zaufanie do armii. Zwłaszcza do dowództwa. W tym celu można nawet zreorganizować służby polityczne, dać dowódcom namiastkę większej samodzielności. Wszystkie te gesty zneutralizują armię na czas wymiany aparatu NKWD, później zaś przy pomocy nowych kadr NKWD szybko i zdecydowanie uderzy się w kadrę dowódczą wojska, w Tuchaczewskiego i jego kompanów, w tych tak zwanych bohaterów wojny domowej, święcie przekonanych, że dawne zasługi wojenne zwalniają ich z obowiązku wierności wobec kierownictwa partii. Teraz ci „bohaterowie” nikomu nie są potrzebni. Oczywiście romantyka wojny domowej to cenny kapitał, kapitał wychowawczy. „Czapajew” okazał się dobrym filmem, podobno nawet dzieci bawią się w Czapaja. Niech więc powstają filmy o bohaterach wojny domowej, ale tylko o poległych, na przykład o Szczorsie, o Kotowskim, o Parchomience, o Łazo, o Kikwidze. Wyłącznie o nich! O żywych nie trzeba kręcić filmów, z żywymi nigdy nic nie wiadomo. Serafimowicz to dobry pisarz, „Żelazny potok” zdobył dużą popularność, ale głównym bohaterem książki jest żyjący do dziś ówczesny dowódca dywizji tamańskiej Kowtiuch, były sztabskapitan armii carskiej, osobnik ze wszech miar niepewny i podejrzany. Trzeba wykorzystać zabójstwo Kirowa. To teraz najważniejsze zadanie. Na początek zrobi się publiczny proces trockistów i zinowiewowców, duży proces, pokazowy, trzeba będzie ściągnąć jak najwięcej oskarżonych. I wszystkich rozstrzelać. Proces ten zapoczątkuje akcję likwidacji wszystkich wrogów – aktywnych, utajonych i potencjalnych, i pociągnie za sobą dalsze procesy, jawne i zamknięte, zapoczątkuje rewolucję kadrową. Kirow, Kirow, Kirow! Naród nie może zapomnieć o tej stracie, o tej stracie naród musi stale pamiętać i mścić się za nią, mścić się bezustannie. Trzeba wpoić narodowi miłość do Kirowa, naród nie powinien zapominać o nim nawet na chwilę. Trzeba wydawać książki o Kirowie, kręcić filmy o Kirowie, nadawać jego imię miastom, wsiom, fabrykom, muzeom, teatrom... Wszystko musi przypominać narodowi o Kirowie, Kirow musi stać się relikwią, wiecznym bólem, wiecznie otwartą raną. Tę ranę trzeba jątrzyć, stale jątrzyć, powinna bez przerwy przypominać narodowi o wrogach, których należy tępić, tępić i jeszcze raz tępić. Wszyscy leningradzcy współpracownicy Kirowa zostali zlikwidowani. Członków egzekutywy Leningradzkiego Komitetu Obwodowego partii, członków i kandydatów KC WKP(b): Czudowa, Kodackiego, Aleksiejewa, Smorodina, Pozerna, Ugarowa, Struppego – rozstrzelano w latach 1937-1939. Rozstrzelano też większość członków Leningradzkiego Komitetu Obwodowego, Komitetu Miejskiego i Komisji Kontroli Partyjnej. W ciągu pięciu lat, od roku 1933 do 1938, stan leningradzkiej organizacji partyjnej zmniejszył się o połowę. Delegacja leningradzkiej organizacji partyjnej na XVII zjazd składała się ze 154 osób. W jej skład wchodzili też Stalin, Andriejew i Szkiriatow. Na XVIII zjeździe w 1939 roku delegatami byli już tylko I. W. Stalin, A. A. Andriejew i M. F. Szkiriatow. 17 Nadciągała jesień 1935 roku, druga jesień zesłania. Chłopi skończyli budować oborę i Sasza znów nie miał nic do roboty. Niebawem na rzece pojawi się lód, a wtedy on, i tak już samotny, straci w ogóle kontakt ze światem. Zaczęły się jesienne deszcze. Wieś sprawiała wrażenie kompletnie opustoszałej, nawet psy się pochowały. Sasza przeglądał stare gazety i czasopisma, znał je prawie na pamięć. Latem 1935 roku Zida wyjechała na wakacje do córki i już nie wróciła, do szkoły przysłali nową nauczycielkę. A więc wyjechała na zawsze, zniknęła z jego życia tak samo dziwnie, jak się pojawiła. Dopiero w zimie dostał od niej list: „Żegnaj, Sasza, dziękuję za wszystko, co mi ofiarowałeś. Życzę Ci wolności i szczęścia. Pomyśl o mnie czasem...” I cytat z Jesienina: „Nie zapomnę ciebie i o tobie! Wszak po świecie gnany losem złym, ze wszystkimi, tułacz i wędrowiec, będę witać się imieniem twym”. List bez adresu zwrotnego, stempel nieczytelny... Zniknęła. Dlaczego? Z powodu tego pamiętnika? Przecież przeprosił ją wtedy, było mu naprawdę przykro, tłumaczył jej, że to niebezpieczne dla innych, nie zaprzeczała, przyznała mu rację, nie obraziła się, ale widocznie jakaś zadra pozostała. Poza tym Waria... Sasza myślał o niej, Zida to czuła, choć nie okazywała zazdrości. A może chodziło o coś zupełnie innego? Widziała, jak wywożą zesłańców znad Angary, pomyślała, że Saszę też wywiozą, i wyjechała sama, żeby na to nie patrzeć. Pewnie miała rację. Sasza wciąż zwlekał z wysłaniem listu do Stalina. Oczywiście, wiadomości z pierwszych stron gazet napawały optymizmem: pojawiły się nowe nazwiska, nowi bohaterowie – górnik Stachanow, maszynista Kriwonos, frezer Gudow, kowal Busygin, obuwnik Smietanin, tkaczki Jewdokia i Maria Winogradowe, kołchoźnice Maria Demczenko i Maria Gnatienko, traktorzystki Angelina i Kawardak – ludzie, którzy zainicjowali masowy wyścig pracy. Oddano do użytku pierwszą linię metra w Moskwie, uruchomiono wiele fabryk. Czy sterroryzowany i uciskany naród byłby zdolny do takich osiągnięć? Nie, naród nie czuje się sterroryzowany i uciskany, naród popiera partię i Stalina, naród i Stalin to jedno, Stalin nie oderwał się od narodu, spotyka się z hutnikami, z przodującymi kołchoźnikami, z dowódcami Armii Czerwonej, z absolwentami szkół wojskowych, z kobietami, ze stachanowcami, z kombajnistami i kombajnistkami. Z drugiej strony, skoro spadają głowy najbliższych współtowarzyszy Lenina, to cóż warta jest głowa takiego Saszy? Dawniej słowo „komunista” oznaczało przynależność do wielkiej rodziny ludzi wyznających tę samą ideę, obecnie zaś brzmi bardziej złowieszczo niż słowo „białogwardzista”. Białogwardzista to białogwardzista, wszystko jasne, a komunista ukrywa się za legitymacją partyjną i dlatego należy go traktować ze wzmożoną czujnością. Tak wynikało z gazet. A on, głupek, zawsze uważał się za wielkiego polityka! Był aktywistą Komsomołu, marzył mu się Swierdłowski Uniwersytet Komunistyczny, a potem Instytut Czerwonej Profesury, chciał zostać działaczem partyjnym. Ostatecznie zdecydował jednak, że będzie inżynierem – kraj potrzebuje specjalistów, jako inżynier stanie się w przyszłości działaczem gospodarczym, czyli tak czy owak politykiem. Jaki tam z niego polityk! Co to w ogóle znaczy – polityk? Polityka okazała się czymś zupełnie innym, niż wyobrażał sobie w młodości, nie miała nic wspólnego z ideowością, z czystością intencji, z działaniem bez intryg i oszustw. Naiwny dureń! Właśnie za tę naiwność trafił na zesłanie. Gdyby był prawdziwym politykiem, sprytnym, elastycznym, to na pewno by wiedział, że w świątecznym numerze gazetki nie wolno nie wspomnieć o towarzyszu Stalinie, że nie wolno wypisywać ciętych fraszek pod zdjęciami przodowników nauki, że nie wolno wdawać się w dyskusje z wykładowcą rachunkowości, skoro ten powołuje się na marksizm-leninizm... Domyśliłby się, że skoro zaciągnęli go na zebranie partyjne, to trzeba złożyć samokrytykę i mieć to z głowy. A po interwencji Solca nie zadzierać na nowo z Baulinem i Łozgaczowem. Prawdziwy polityk wie, co wolno, a czego nie wolno, co można, a czego nie można. Jurka Szarok nie pchał się do ładowania beczek, siedział sobie w jasnej i ciepłej hali, a Sasza w deszcz i śnieg taszczył te beczki na własnym grzbiecie. Jurka Szarok ukończył prawo i pracuje „tam”, tak napisała mama i Sasza od razu zrozumiał, gdzie. Jura to w głębi duszy wróg, kontra, ale pracuje w NKWD, a on, Sasza, siedzi. Jura okazał się cwaniakiem, a Sasza ciężkim frajerem. A przecież mógł żyć sobie spokojnie, mógł wierzyć w ideę jak miliony innych ludzi, ale nie mieszać się do polityki, tylko zająć się swoimi sprawami, swoją pracą. Polityka – to nie dla niego, politycy są ambitni, walczą o władzę albo starają się ją utrzymać, walka o władzę zaś prowadzi do politykierstwa, intryg, zawiści, fałszu, wiarołomstwa i likwidowania przeciwników, o czym świadczy ostatni proces. Wbrew swoim prawdziwym zainteresowaniom wybrał studia techniczne, a nie humanistyczne, myślał kiedyś o historii, bardzo lubił historię, czyż jednak historyk może brać aktywny udział w budowie komunizmu? Cóż warte jest odkrycie przez historyka jakiegoś starodawnego dokumentu w porównaniu z cegłą, którą kładzie murarz rozpoczynając budowę wielkiego pieca? Dokument to przeszłość, piec hutniczy to przyszłość, zawsze tak sądził, przecież wartości materialne mają decydujące znaczenie dla całej ludzkości, a dla Rosji szczególnie, trzeba przekształcić ten zacofany, rolniczy kraj w przodujące, przemysłowe, potężne mocarstwo proletariackie, bazę przyszłej rewolucji światowej. Kto by tam grzebał w jakichś archiwach? Oczywiście wartości duchowe też są potrzebne ludzkości, głównie do wychowywania i uświadamiania ludu. Sasza lubił nie tylko historię, lubił także literaturę, dużo czytał po rosyjsku i po francusku, z łatwością zapamiętywał wiersze, potrafił nawet rozpłakać się nad jakąś szczególnie przejmującą strofą – on, który w dzieciństwie nigdy nie płakał! Jego sąsiad Michaił Juriewicz pytał: – Sasza, dlaczego pan nie pisze? – Czemu miałbym pisać? – Człowiek piszący przyzwyczaja się do przejrzystego, literackiego formułowania własnych myśli. Umiejętność pisania to najważniejsza oznaka inteligencji, dawniej w gimnazjach klasycznych uczono tej sztuki, choć nie były to szkoły pisarzy. Niech pan sobie przypomni liceum w Carskim Siole. Wątpię, czy mielibyśmy Puszkina, gdyby nie ówczesne czasopisma szkolne, kółka literackie, improwizacje poetyckie i prozatorskie, pojedynki na epigramaty, czyli to wszystko, co dziś można by nazwać samokształceniem. Pisanie rozwija zmysł obserwacji, wyobraźnię, fantazję, cywilizuje człowieka, nawet jeśli pisze on wyłącznie dla siebie. Mam wrażenie, że popełnia pan wielki błąd. Sasza często wspominał Michaiła Juriewicza. Jako dziecko przesiadywał godzinami w jego pokoju obok kuchni. Michaił Juriewicz podsuwał mu różne lektury, beletrystykę i książki historyczne... A w chwili aresztowania Michaił Juriewicz wyszedł na korytarz pożegnać się z Sasza, chciał mu dać pieniądze... Szlachetny, uczciwy, wspaniały człowiek, niezłomnie wierny swoim zasadom i przekonaniom. Carskie Sioło. Liceum. Sasza uśmiechnął się. Tu, na zesłaniu, słowa te brzmiały szczególnie aktualnie. Nad Angara nie robił żadnych notatek, nie mówiąc już o prowadzeniu dziennika. Pamiętał adresy mamy, ojca, Marka, ciotek – to wystarczy. Nie miał nawet notesu. Mogą przecież zwalić się z rewizją, znajdą notes i tłumacz im, kto jest kto, zapisze czyjeś nazwisko i sprowadzi na człowieka nieszczęście. Żeby tylko nie zginąć w tej maszynce do mięsa. Żeby go tylko wypuścili po odsiedzeniu wyroku. Może wypuszczą, nie mogą mu nic zarzucić... Mogą, oczywiście, że mogą, mogą też bez żadnego uzasadnienia odczytać mu decyzję OSO o nowym wyroku i koniec, nie ma odwołania! A może jednak... Może będzie miał szczęście i wypuszczą go na wolność? Zwolnią, rzecz jasna, nie ot tak sobie, zwolnią z zakazem osiedlania się w dwudziestu czy trzydziestu miastach i z pieczątką w dowodzie, żeby znów zamknąć przy pierwszej lepszej okazji. A kiedy zacznie szukać pracy, będzie musiał pisać w ankietach „karany”, tego nie da się ukryć, i pewnie go nie przyjmą. Mógłby pracować jako kierowca, ale w każdej bazie transportowej, w każdym garażu siedzi kadrowiec, kadry wszystko sprawdzają, tam też niczego nie da się zataić. A więc nie będzie mógł pracować w żadnym przedsiębiorstwie, w żadnej instytucji. Trzeba znaleźć takie zajęcie, które nie wymaga wypełniania ankiet. Tylko jakie? Wolny zawód... Malować nie umie, głosu nie ma, aktorstwa nigdy nie próbował, zresztą w teatrach też trzeba wypełniać ankiety. Szkoda, że nie nauczył się od Fiedi gry na harmonii, mógłby grywać na zabawach czy weselach i jakoś wiązać koniec z końcem... Teraz już za późno, Fiedia wkrótce wyjedzie. A jednak to musi być wolny zawód. Trzeba też mieć pseudonim. Koniecznie! Tylko pseudonim pozwoli mu ukryć się przed ich „wszechwidzącym okiem i wszystko słyszącym uchem”. No tak, ale pseudonimów używają jedynie pisarze i poeci. To zaś wymaga talentu, a talentu przecież nie ma. Michaił Juriewicz radził mu pisać. W szkole działało wprawdzie kółko literackie, koledzy czytali tam swoje wiersze i opowiadania, ale Sasza nie należał do tego kółka: to śmieszne czytać własne żałosne wypociny, kiedy ma się pod ręką Puszkina i Tołstoja, Szekspira i Balzaka. Należał jednak do kółka historycznego, które prowadził Aleksiej Iwanowicz Strażow, znakomity pedagog, inteligentny i błyskotliwy człowiek. Zajęcia w kółku miały charakter problemowy – opracowywali wybrane przez siebie tematy. Sasza wybrał historię Rewolucji Francuskiej. Był nią zafascynowany. Aleksiej Iwanowicz chwalił jego prace. Pewnego razu zaprosił go nawet do domu na długą rozmowę o eseju Saszy „Saint-Just. Próba portretu politycznego i psychologicznego”. Powiedział, że jeśli Sasza poważnie zajmie się tym okresem, to za jakiś czas będzie mógł opublikować niektóre rzeczy, Sasza nie pamiętał już, gdzie, chyba w którymś z czasopism historycznych, a może w „Wiadomościach” Akademii Komunistycznej. Sasza nie poświęcił się jednak historii i podjął studia w Instytucie Transportu. Mimo to nadal chętnie czytał książki historyczne, a te o Rewolucji Francuskiej nawet zbierał, o ile udało się czasem coś kupić. Teraz mogą się przydać. Jak to dobrze, że jeszcze w zimie prosił mamę o przysłanie tych książek! Leżą przed nim na stole: Mathiez i Jaures w przekładzie z francuskiego, Lefebvre i Cardel w oryginale, Łukin, Tarle, artykuły Marksa, Engelsa, Lenina... Materiały źródłowe są. Prac historycznych nie da się oczywiście drukować pod pseudonimem, ale gdyby je tak zbeletryzować, zacząć pisać nowele albo opowiadania, których bohaterami byliby Robespierre, Saint-Just, Danton, Marat, gdyby pisać o zabójczym Marata Charlotcie Corday, o ścięciu Ludwika XVI i Marii Antoniny, o walce jakobinów z żyrondystami, o zdobyciu Bastylii, o twórcy „Marsylianki” Rouget de Lisie, o Mirabeau, o Lafayetcie... Albo o tragicznym losie utopijnego komunisty Babeufa... Ileż nazwisk, ileż wydarzeń, ileż rewolucyjnej romantyki! Do dziś pamiętał książkę Ałtajewa „Pod sztandarem trzewika” o wojnach husyckich. W dzieciństwie uwielbiał tego autora, zaczytywał się „Wyzwolicielem niewolników”, „O Lincolnie”, „Czarną śmiercią”, „Pod jarzmem Inkwizycji”... Były to opowiadania historyczne dla dzieci, mówiły o powstaniach ludowych i rewolucjach. Gdy po kilku latach ponownie przeczytał te książki, wydały mu się powierzchowne, naiwne i sentymentalne, ale ich akcja mogła zafrapować dzieci, perypetie postaci historycznych zawsze budzą zainteresowanie. Dowiedział się przy okazji – i to było teraz najważniejsze – że Ałtajew to pseudonim pisarki Margarity Jamszczikowej. Przez całe życie kryła się pod pseudonimem, pisząc ciekawe książki dla dzieci. Może jemu też się uda? Na czym jak na czym, ale na historii się zna, umie korzystać ze źródeł, nauczył go tego Aleksiej Iwanowicz. Poza tym nie ma innego wyjścia. Sasza zaczął pisać opowiadanie o Saint-Juście. Nie miał pojęcia, czy robi to dobrze, czy źle, ale pisał. Jeżeli przyjdą go znów aresztować albo przeprowadzić rewizję i znajdą te papiery, to powie: „Piszę opowiadanie historyczne dla dzieci i młodzieży”. Skrzywią się oczywiście – „Widzicie go, a to ci literat!” – ale nie dopatrzą się w tej pisaninie żadnego przestępstwa, każdy ma prawo pisać opowiadania. Nie są antyradzieckie, wprost przeciwnie, pisze o rewolucji, którą wysoko cenili Marks, Engels i Lenin, Włodzimierz Iljicz Lenin nazwał ją nawet „wielką rewolucją”. Najważniejsze to zdążyć napisać jak najwięcej. Prawie wszystkie pieniądze wydawał teraz na naftę, pisał do późnej nocy, zrywał się o świcie i natychmiast brał się do pracy – od tych kartek zależała jego przyszłość, jego wolność. Pisał i pisał, po kilka razy przerabiał każdą stronę, każdy rozdział, a w końcu całe opowiadanie. Ostateczną wersję przepisał w dwóch egzemplarzach (nie miał kalki); jeden dla siebie, drugi dla matki. Nie wie, co go czeka, niech więc ocaleją chociaż te opowiadania. Śpieszył się, żeby wysłać je do matki pierwszą pocztą zimową, ale w trakcie przepisywania znów coś mu się nie spodobało, znów zaczął przerabiać tekst, nie było końca tym przeróbkom. Pierwsze opowiadania o Wielkiej Rewolucji Francuskiej wysłał do matki dopiero w zimie 1936 roku. „Mam dużo czasu, więc bawię się w literata. Tylko nikomu nie pokazuj!” A na razie było jak zwykle smutno i samotnie. Sasza przestał chodzić do Lidii Grigoriewny – znudziły mu się te wieczne spory. Zaglądał tylko do Fiedi. Ciasny sklepik Fiedi miał swój osobliwy urok. W powietrzu unosił się jakiś dziwny chemiczno-korzenny zapach, też przyjemny i sympatyczny, pewnie dlatego, że tak różny od obrzydłych zapachów wiejskich. Rolę kontuaru pełni szeroka kłoda, z sufitu zwisa waga podobna do nosideł, wzdłuż ścian ciągną się półki z tytoniem, zapałkami, bryłkami herbaty, guzikami, nićmi, stoją miedziane kociołki ze śrutem i kawałkami ołowiu, blaszanki pełne spłonek i prochu, obok nich widać głowy cukru w niebieskim papierze, bele wiejskiego samodziału, kretonu, moleskinu, na gwoździach wiszą korale, taniutkie pierścioneczki, kolczyki, łańcuszki... Każda igiełka, każdy pierścioneczek kosztują pieniądze – wszystkiego trzeba dopilnować, za wszystko odpowiadać, ze wszystkiego rozliczą. I wszystko trzeba sprzedać, zbyć towar, póki się nie zepsuł, nie zleżał, nie stęchł, nie stracił wartości – zwali się kontroler, a jeść mu dawaj, a pić, a spirytusem ugość, w łapę daj... Te starania Fiedi też były przyjemne – Fiedia gospodarzył. Sasza nie wyobrażał sobie siebie za ladą, ale jako mały chłopiec lubił gwar rynku Smoleńskiego. Na początku lat dwudziestych w Moskwie panował głód, wyjeżdżał wtedy z mamą na lato do dziadka, do małego miasteczka pod Czernihowem, tam także lubił łazić po barwnym i malowniczym targu ukraińskim, ta gospodarska krzątanina miała swój urok. Fiedia witał Saszę z radością, miał mnóstwo czasu – jesień, towaru już nie przywożą. A kiedy spadnie śnieg i sanie będą mogły dotrzeć do Mózgowy, z Kieżmy przyjedzie nowy sprzedawca. Fiedia wybiera się na kurs do Krasnojarska, dostał skierowanie, od 1 stycznia 1936 roku rozpoczyna naukę. Po dwóch latach zostanie przewodniczącym rejonowej spółdzielni spożywców, a jeśli spodoba się naczalstwu, to może nawet zostanie w samym Krasnojarsku i będzie pracować w zarządzie związku spółdzielczości. – Teraz polikwidowali okręgi, rozumiesz? Porobili obwody i kraje. Obwód, znaczy się, to tam, gdzie same Ruskie mieszkają, a kraj – gdzie są nie tylko Ruskie, ale i inne narody: Tunguzi – po obecnemu Ewenkowie, Chakasowie, Nency, Dołganowie, dlatego to się nazywa kraj. No, może mi się powiedzie. Co ja tu mam do roboty? Stąd się w górę nie odbijesz. Jak człek jest sprzedawcą, to go do rejonu nie wezmą, tam przysyłają wyuczonych, po szkołach. No i co za robota w tej Mózgowie, ruch żaden, co tu będę siedzieć po próżnicy? Popielica odeszła, polowania nie ma, ludzie groszem nie śmierdzą. Ojciec i matka rychło zemrą, Maria za mąż wyszła... Łariska? A na co mi Łariska, rozwódka jedna! W Krasnojarsku żonę sobie wezmę miastową, nie wsiową, kształconą, co by przed ludźmi wstydu nie narobiła... Fiedia snuł te plany na przyszłość nie przejmując się bynajmniej, że słucha go zesłaniec, który nie ma nawet prawa myśleć o swoich dalszych losach. Fiedia żywił niezłomne przekonanie o sprawiedliwym urządzeniu świata. Tak już musi być, że jedni idą w górę, inni w dół, a jeszcze inni siedzą na swoich miejscach i każdy powinien zadowolić się tym, co mu pisane. A jeżeli wszyscy zaczną się pchać w naczelniki, to nastanie zupełny bałagan. Porządek jest wtedy, kiedy władza sama wyznacza każdemu jego należne miejsce. Saszę zaskoczyło w Fiedi jeszcze coś. Stykał się już z wiejskimi działaczami Komsomołu, byli to całkiem inni ludzie, żaden nie myślał o karierze, o korzyściach osobistych, służyli wspólnej sprawie, interesy partii stawiali ponad wszystko. Dla Fiedi natomiast najważniejsze były jego własne interesy i nic poza tym. Skąd ten egoizm? Ciemnota, brak uświadomienia czy przejaw nowych czasów, nowy typ aktywisty? Takie cechy Sasza zauważył już u Szaroka i Łozgaczewa. Uznał ich wtedy za wyjątki, a okazuje się, że to zjawisko masowe, widocznie powstaje jakiś całkiem nowy typ społeczny. Fiedia był jednak jedynym człowiekiem, z którym Sasza mógł porozmawiać, nie zważał więc na jego postawę. Siedzieli zazwyczaj w magazynie, popijali. Czasem Fiedia brat harmonię i śpiewał: Pod lasem, tuż nad rzeką Malutki domek stał, W tym domku mieszkał rybak, Co rybę z rzeki brał. Wesoło i szczęśliwie Żył rybak z żoną swą, Trzech synów z sobą mieli, A każdy chłop jak dąb. Syn pierwszy kochał wsiową, Partyjną drugi syn, A trzeci leśniczynę, Co to kręciła z nim. W tym miejscu milkł, robił tajemniczą minę i mrugał do Saszy... Leśniczy w las wyruszył, Na konia swego wsiadł, I spotkał Cyganichę, Co to wróżyła z kart. Jak karty rozłożyła, To ją obleciał strach: „Twa żona ciebie zdradza, Ten walet to jej gach, A szóstka śmierć oznacza, Komuś pisany piach!” Leśniczy się zezłościł, Cygance rubla dał, Kulami strzelbę nabił, I puścił konia w cwał. Lasami i polami Do domu gna co tchu, Podjeżdża, a tu rybak Uwodzi żonę mu. Zdjął strzelbę, wycelował, Hukło na cały dom, A rybak padł na ziemię Zalany własną krwią. Kiedy rozlegał się brzęk dzwonka nad drzwiami, Fiedia wychodził na chwile do sklepu, szybko załatwiał klienta i wracał do Saszy. Znikał na dłużej tylko wtedy, gdy obsługiwał Iwana Parfionowicza, przewodniczącego kołchozu. Ale Iwan Parfionowicz zazwyczaj bardzo się śpieszył – wiecznie zaaferowany, posępny, nie zwracał uwagi na Saszę, Sasza dla niego nie istniał. Ważny był tylko kołchoz. Każą rozszerzyć uprawy, a pola zarosły już młodym lasem, trzeba karczować, chłopów brakuje – uciekają chłopi do miast... Trzeba dawać coś kołchoźnikom za dniówki, a dawać nie ma z czego. Sasza widział te bezpłodne wysiłki Iwana Parfionowicza, było mu go żal, ale wciąż miał w pamięci tamten incydent i traktował przewodniczącego z rezerwą. Fiedia natomiast chwalił Iwana Parfionowicza. – Łebski chłop – mówił. – I robotę ci dał. Któregoś dnia Fiedia oznajmił, że wieczorem wyprawią się na ryby. – Wodna trawa zległa na dno, woda przejaśniała, ryba jeszcze nie poszła na głębię, noc dziś będzie cicha i ciemna, może się niebo nie wygwieździ. Pośpij po obiedzie, żeby nie zasnąć w łodzi, a pod wieczór przyjdziesz, pomożesz łódź wyporządzić! Czapkę z daszkiem weź. Sasza nie położył się spać, nigdy nie sypiał w dzień, wrócił do Fiedi o zmierzchu. Zanieśli do łódki kozę – rodzaj kosza na żar, smolaki – suche żywiczne szczapy sosnowe, oścień o ośmiu zębach, przymocowany do ratowiszcza – półtorametrowej żerdzi, do jej końca przywiązana była mocna linka ze spławikiem. Fiedia wyjaśnił, że to na wypadek, gdyby trafiła się bardzo duża i silna ryba, sum na przykład, taka ryba po zranieniu może wyrwać oścień z rąk. – Jak szarpnie – mówił Fiedia – to na nogach nie ustoisz, z łódki wylecisz. Zobaczymy, jak utrzymasz trzypudowego tajmienia! Fiedia umocował kozę na dziobie łódki, napełnił ją smolakami, podpalił, na ciemnej powierzchni wody zamigotały czerwone refleksy ognia. – Posiedzisz z tyłu – powiedział Fiedia – a ja porobię ościeniem, potem dam tobie. Wiosłuj cicho, nie przestrasz ryby, o tak, wzdłuż brzegu, kiedy uderzę, to trzymaj łódź... Cichutko zanurzając wiosło Sasza poprowadził łódkę wzdłuż brzegu. Smolaki rozpaliły się, blask padał na wodę. Fiedia z ościeniem w ręku stał na dziobie przy prawej burcie i obserwował plamę światła, która przesuwała się wraz z łodzią. Potem mocno pchnął ościeniem. Woda zakipiała. Sasza przestał wiosłować, trzymał tylko wiosło przy burcie, żeby prąd nie obrócił łodzi. Fiedia naparł na oścień, ryba musiała być duża. Wyciągnął ją, cisnął na dno łódki – tajmień, rzeczywiście spory. Sasza znów zaczął wiosłować. Trafili na ławicę! Fiedia raz po raz dźgał ościeniem, na dnie łodzi przybywało brzuchatych miętusów o oślizgłych grzbietach, szczupaków, okazałych tajmieni, ale trzypudowego nie było. Lipienie Fiedia wybierał tylko duże, gardził drobnicą. -Stań no! – powiedział wreszcie. Wręczył Saszy oścień, dorzucił smolaków i usiadł do wioseł. Sasza stanął z ościeniem na miejscu Fiedi, poczuł dreszcz emocji, spróbował wziąć się w garść – drżącą ręką w rybę nie trafisz. Łódka płynęła powoli i cicho, krąg światła padał na wodę... Sasza wyraźnie widział dno: piasek, kamienie, wodorosty, muszle, liście... Ryby jednak nie było. Lewą ręką zsunął czapkę niżej, prawie na uszy – Fiedia miał rację, bez daszka nic by nie widział. I nagle krąg światła wychwycił długie ciało tajmienia. Ryba stała w miejscu, najwidoczniej zdezorientowana niespodziewaną jasnością, poruszała tylko płetwami. Sasza sprężył się, przez głowę przemknęła mu raptem myśl: „Jeśli dostanę tego tajmienia, to wyślę list”, i w tym samym momencie z całej siły dźgnął ościeniem. Zęby z chrzęstem wbiły się w grzbiet ryby. Woda zmętniała, żerdź zadygotała w rękach Saszy, naparł na nią, przycisnął rybę do dna. – Gotowe, wyciągaj – półgłosem rzucił Fiedia. Sasza wyciągnął oścień, na zębach drgał wielki tajmień. Sasza cisnął go na dno łodzi, gdzie trzepotały się inne ryby, wyrwał oścień. – Masz dryg do łapania ryb – powiedział Fiedia. Sasza nie wierzył we wróżby. To nie błysk myśli w łódce przyspieszył jego decyzję. Lada dzień na rzece pojawi się lód, jutro przypływa ostatnia łódź pocztowa. Jeśli nie wyśle listu, będzie musiał czekać do zimy. A jeśli wyśle, to list niebawem dotrze do Moskwy. Może mimo wszystko trafi na biurko Stalina? Starannie przepisał list, zakleił kopertę, napisał adres: „Moskwa. Kreml. Do towarzysza Stalina”, nakleił znaczki. Następnego dnia przypłynęła łódź pocztowa. Listonosz zobaczył na kopercie słowo „Polecony”, uprzedził – „Pokwitowanie w zimie” (pokwitowanie wypisywano w Kieżmie), rzucił list do worka, usiadł do wioseł. I popłynął list Saszy z biegiem Angary do Moskwy, na Kreml, do towarzysza Stalina. 18 W grudniu 1935 roku przyszła pierwsza zimowa poczta. I tego właśnie dnia odstawiono do Krasnojarska Lidie Grigoriewnę Zwiaguro. Z Kieżmy przyjechały sanie, Sasza umieścił w nich dwie stare, obwiązane sznurkiem walizki, potem wrócił do chaty i wziął na ręce opatulonego w ciepłą chustkę Taraska. – „Ubrany w trójkątny kapelusz i szary podróżny strój” – zażartował. Chłopczyk wyszeptał coś cichutko. – Co mówisz, Tarasku? – zapytał go Sasza. – To nieprawda, że umarli wstają z trumny. Ja widziałem tatę i mamę w trumnie. I na łodziach też nie pływają. Wszystko zmyśliłeś – powiedział chłopczyk patrząc na Saszę z wyrzutem. Na ganku zawodziła głośno Larysa. – Przestań, Larysa – zwróciła się do niej Lidia Grigoriewna surowo. – Wystraszysz dziecko. Larysa przycichła i tylko pochlipywała, pociągając przy tym nosem i ocierając twarz rogiem chustki. Lidia Grigoriewna podała rękę Saszy. – Do widzenia. Dziękuję za wszystko, co pan dla mnie zrobił – powiedziała. – A cóż ja dla pani zrobiłem? – Dużo. Dziękuję panu. – Może napisze pani kilka słów po przybyciu na nowe miejsce? Brzydką twarz Lidii Grigoriewny wykrzywił uśmiech, który wyglądał jak grymas. – Wątpię, czy to będzie możliwe. Spektakl dopiero się zaczyna. Woźnica ujął lejce, zaskrzypiały płozy. Z początku szedł obok sań, potem usiadł na nich bokiem, znowu szarpnął lejce, konie ruszyły truchtem po upstrzonym wąskimi koleinami śniegu. Sasza patrzył za oddalającymi się saniami, póki nie skryły się w lesie. Lidia Grigoriewna ani razu się nie odwróciła. Chłopczyk też się nie obejrzał. Teraz Sasza został w Mózgowie sam. Kilka miesięcy później, w sierpniu, w czasie procesu tak zwanego Zjednoczonego Centrum Trockistowsko-Zinowiewowskiego, kiedy sądzono ludzi, którzy siedzieli już wcześniej, i to nie od roku, jak Zinowiew i Kamieniew, lecz od wielu lat, jak na przykład Iwan Smirnow i Mraczkowski, Saszy przyszło do głowy, że Lidię Grigoriewnę odesłano do Moskwy właśnie w związku z tym procesem. W sprawozdaniach sądowych jej nazwisko nie było jednak wymienione ani razu i Sasza nigdy się nie dowiedział, co stało się z nią i jej dzieckiem. Odprawiwszy Lidię Grigoriewnę wrócił do domu i zabrał się do przeglądania poczty. Było tego sporo, zarówno listów, jak i gazet, wysłanych z Moskwy jeszcze latem i wczesną jesienią. Matka pisała, że indeks i prawo jazdy znalazła i przechowa je do jego powrotu. Wysłała też książki, o które prosił. Sasza był zadowolony. Liczył, że prośba o odszukanie dokumentów podziała na matkę uspokajająco, i tak też się stało. Waria pisała, że rozpoczęła studia wieczorowe w instytucie budownictwa. Mimo że matka pisała lakonicznie i wyłącznie o takich prostych, zwyczajnych sprawach, w jej listach i w dopiskach Wari kryło się coś, co podnosiło go na duchu. Życie toczy się dalej, myślał, dokumenty są, czekają na niego, dlaczego nie mógłby zostać kierowcą, no i indeks jest dowodem, że studia ma właściwie skończone. Oczywiście to tylko papierki, i jeśli g° nie zwolnią, nic mu z nich nie przyjdzie, ale to jednak coś konkretnego, namacalnego, niteczki prowadzące w przyszłość. W razie czego mogą mu się przydać nawet w łagrze, może nie wyślą go do pracy przy wyrębie lasu, pozwolą pracować w swoim zawodzie. Odpowiedzi od Stalina wciąż nie było, zresztą nie spodziewał się jej wcześniej niż w lutym lub marcu. Znowu zapuścił brodę, bo i dla kogo miał się golić? Mimo zimna – styczeń był bardzo mroźny – jeździł na nartach, próbował polować, choć bez powodzenia. W ten sposób zabijał czas. Któregoś dnia natknął się niespodziewanie na grupę narciarzy w żołnierskich hełmach. Zjechał na bok ustępując im drogi. On był jeden, ich pięciu. Żołnierze również się zatrzymali. -Witajcie, ojcze! Ojcem nazwali go pewnie z powodu brody. – Witajcie! – odpowiedział przyglądając się im z zainteresowaniem. Nigdy dotąd nie spotykał w tych stronach czerwonoarmistów. Byli to krzepcy, rumiani chłopcy o siwych od szronu brwiach i rzęsach, wszyscy w wełnianych golfach, w watowanych spodniach i kurtkach z futrzanymi kołnierzami, w filcakach obszytych u dołu skórą i wojłokiem, w futrzanych rękawicach i hełmach podbitych ciepłymi kominiarkami. Każdy ciągnął za sobą krótkie sanki. Co to za wieś? – zapytał pierwszy. – Mózgowa. Tak, rzeczywiście, Mózgowa. Do Kieżmy daleko? Dwanaście kilometrów. Tak, zgadza się – potwierdził narciarz. Skąd idziecie? – zapytał Sasza. – Z Niżeangarska. O rajdzie narciarskim: Bajkał – Morze Barentsa słyszeliście? – Nie. – Gazety trzeba czytać, ojcze. Czytać umiecie? Umiem – odparł Sasza z uśmiechem. Skoro umiecie, to sobie poczytajcie. Poczytam sobie. A co wieziecie na sankach? – Śpiwory, ekwipunek polowy. Trasa liczy cztery tysiące kilometrów. Sasza pokręcił głową. – Dużo. Narciarze, wsparci na kijkach, odpoczywali. – Od dawna jesteście w drodze? – Od miesiąca. Bajkalskie góry dary się nam we znaki. Słyszeliście o takich górach? – Słyszałem. – Twardy orzech do zgryzienia! Stromo, nieprzebyte chaszcze, huraganowe wiatry, a mróz – sami wiecie! W górę drapaliśmy się z nartami na ramionach, przeszliśmy na drugą stronę, a tam tajga, kompletne bezdroża, trzeba było iść na przełaj, przecierać drogę. – Dały wam w kość te góry – powiedział Sasza współczująco. – To najmniej ważne. Gorzej, że wypadliśmy z harmonogramu. Jesteśmy spóźnieni. W Kieżmie znajduje się nasza baza, czekają tam na nas od pięciu dni. – A z Kieżmy dokąd pójdziecie? – Z Kieżmy – odpowiedział ochoczo narciarz, który dawno widać nie miał okazji porozmawiać ze zwykłymi ludźmi – z Kieżmy pójdziemy w kierunku Podkamiennej Tunguski. Wyprostował się. – No, dobra, ojcze, zagadaliśmy się. To co, ruszamy? – zwrócił się do swoich towarzyszy. – Ruszamy. – Machniemy jeszcze te dwanaście kilometrów i do łaźni, odsapniemy trochę, prześpimy się. Uniósł do góry kijek, wskazał na swój oddział: – Zapamiętajcie sobie, ojcze! To historyczna chwila! Na własne oczy widzieliście północny maraton. Wiecie, co to jest maraton? – Wiem – odparł Sasza i znowu się uśmiechnął. – Uczony z was człowiek. Pewnie myśliwy? – Myśliwy. A jak was zapamiętam? Nie znam waszych nazwisk. Starszy uderzył się w pierś rękawicą. – Ja jestem Eugeniusz Jegorow, a to – wskazał towarzyszy – Iwan Popow, Andriej Kulikow, Konstantin Brażnikow, Aleksander Szewczuk. Zapamiętacie? – Zapamiętam. Na pewno zapamiętam. – To dobrze. I dzieciom swoim opowiedzcie, i wnukom, że widzieliście bohaterów wielkiego północnego maratonu. No to bywajcie, ojcze! Ruszyli naprzód w stronę Kieżmy. Sunęli niespiesznym, równym, wytrenowanym krokiem wytrawnych narciarzy. Sasza patrzył za nimi z zawiścią i smutkiem. Młode, tryskające zdrowiem, wesołe chłopaki, wolni ludzie, a jaka trasa – od Bajkału do Morza Barentsa! W latach jego młodości odnoszono się do sportu wyczynowego nieprzychylnie, uważano, że sport jest nie dla rekordzistów, lecz dla mas, dla ich rozwoju fizycznego. A jednak to wspaniale, kiedy można w ten sposób wypróbować swoje siły i możliwości, swoją wolę i charakter. Szczęśliwi ludzie, nie wiedzą, co to zesłanie, brak wolności. Już później, w majowym numerze gazety, natknął się na wzmiankę o piątce odważnych narciarzy, którzy po stu pięćdziesięciu jeden dniach finiszowali w Murmańsku trzydziestego kwietnia tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego roku o godzinie osiemnastej. A on wtedy, po spotkaniu z narciarzami, czekał na list od Stalina. Jednakże minął luty, marzec, kwiecień, a odpowiedź nie nadchodziła. Było jeszcze mroźno, w lesie leżał śnieg, ale już pojawiły się na nim lisie i zajęcze tropy, ptaki coraz częściej przelatywały z drzewa na drzewo, słońce przypiekało, na południowych zboczach pojawiły się pierwsze przetainy, a po tygodniu czy dwóch w miejscach nasłonecznionych na drzewach nie było już śladu śniegu, wezbrały, zakotłowały się górskie potoki, po brzegach jeszcze skute lodem, ożyły źródełka. Ustały zamiecie, zawieje śnieżne, nastały ciepłe, niemal letnie dni, słońce w oczach topiło śnieg odsłaniając pożółkłą trawę, zwiędłe, zleżałe liście. Wreszcie ruszyły lody na Angarze. Kra gromadziła się w wąskich przesmykach między wyspami, na ostrych zakolach, na mieliznach tworzyła potężne zapory, by po kilku dniach, pod naporem wody spiętrzonej w górnym odcinku rzeki, runąć całą swoją masą w dół z szybkością i łoskotem wodospadu. Ogromne bryły lodu waliły w brzegi taranując je i niszcząc, ścinały małe wysepki, wyrywały i unosiły z sobą wysokie drzewa wraz z ogromnymi głazami oderwanymi od skał. Potem kra spłynęła, Angara wróciła do łożyska, stopniowo zazieleniły się, pokryte siwym szronem, modrzewie, o brzasku rozlegały się śpiewy głuszców, które z rozgłośnym szumem skrzydeł sfruwały na ziemię i zaczynały tokować. Dawniej Sasza lubił wiosnę. Wiosna podniecała go, świat napełniał się radością i nadzieją. Tu, nad Angara, wiosna oznaczała samotność, chandrę, złe przeczucia. Znowu, aż do czerwca, przestawała działać poczta, jedyna nić, łącząca go ze światem. Zimą jeździł na nartach do lasu. Wiosną w ogóle nie miał co robić. Gazety, książki, listy przeczytał wielokrotnie od deski do deski. Fiedia wyjechał i nawet nie było z kim słowa zamienić. W ciepłe, słoneczne dni szedł na brzeg Angary. Chłopi smołowali przewrócone do góry dnem łodzie, kobiety rozwijały i rozwieszały na kołkach sieci. Siadał na wyrzuconym z wody pniu i całymi godzinami patrzył na rzekę, na przeciwległy brzeg, gdzie zaczynała się Rosja. Któregoś dnia podszedł do niego Stiepan Timofiejewicz, z którym kiedyś budował oborę. – Cóż ty tak siedzisz, chłopie? – zagadnął go. – A tak – odparł Sasza – nie mam nic do roboty, to i siedzę. – Jazda, chodź z nami ilimki smołować. Na brzegu leżały dwie ilimki, duże łodzie pokładowe do przewożenia towarów. Sasza wstał, pomógł przewrócić łodzie na bok. Potem je suszyli, uszczelniali szpary pakułami, smarowali roztopioną smołą i zostawiali na brzegu, żeby schły na słońcu. Kiedy łodzie były gotowe, spuszczali je na wodę i przekazywali przewodniczącemu kołchozu. Remontowali łodzie na polecenie władz rejonowych, żeby przewozić na nich siano z wysp. Przepracowane dniówki Iwan Parfienowicz zapisywał na konto gospodarza Saszy. Podobnie postąpił latem, kiedy Sasza pracował przy sianokosach. W zamian za to gospodarz nie brał od niego pieniędzy za mieszkanie i całkiem przyzwoity wikt. Ale i praca nie pomagała, coraz częściej nachodziły go chwile prawdziwego załamania. Do dziewiętnastego stycznia następnego roku, kiedy kończył mu się wyrok, pozostawało niewiele ponad pół roku. Zastanawiał się, co go czeka. Czy przedłużą mu wyrok? Czy ześlą do obozu? Oczywiście list do Stalina nie dotarł, głupio było na to liczyć, pewnie odłożono go do akt albo wrzucono do kosza. Życie zmarnowane! Jeśli nawet zostawią go tu na stałe, cóż on tu będzie robił? Obangarzy się, jak żartowała Łukieszka. Ożeni się z jakąś niepiśmienną dziewuchą, wiecznie żującą siarę, czyli żywicę otrzymywaną z pni modrzewi, która jakoby chroni przed szkorbutem. Próbował to żuć, żeby mniej palić, ale nie mógł się przyzwyczaić, słodko mdląca masa pachniała smołą i lepiła się do zębów. Wszystko go tu drażniło, uprzykrzyło się, obrzydło. Sołowiejczyk słusznie postąpił decydując się na ucieczkę. Jeśli przeżył, to jest teraz na wolności, jeśli go złapali, to siedzi. No i co? Inni nie uciekali i też siedzą. Sołowiejczyk miał przynajmniej jakąś szansę. 19 Szarok był jedynym pracownikiem operacyjnym, którego wezwano na naradę do Mołczanowa. Miejsca za stołem zajmowali kierownicy wydziałów i sekcji, ich zastępcy i pomocnicy, na oko trzydzieści do czterdziestu osób. Szarok nie bawił się w liczenie, zauważył natomiast, że w tym towarzystwie jest jedynym z jedną belką, pozostali mieli po dwie albo trzy, a ten i ów nawet komisarskie gwiazdki. Mołczanow, ciemny szatyn o pospolitej sympatycznej twarzy, mocno zbudowany, wzrostu więcej niż średniego, mimo pozorów oschłości nie był pozbawiony poczucia humoru. Szczególnie lubił sobie pokpiwać z Diakowa i jego upodobania do drobiazgowej formalistyki. „Oj-oj-oj, ale nawija, ale nawija! – mówił z krzywym uśmiechem słuchając raportów Diakowa. – Może przejdziemy do rzeczy?” Dzisiaj Mołczanow był poważny. W napiętej ciszy beznamiętnym głosem poinformował zebranych, że wykryto trockistowsko-zinowiewowski spisek, osobiście kierowany z zagranicy przez Trockiego. W kraju na czele spisku stali Zinowiew, Kamieniew, Bakajew, Jewdokimow i inni zinowiewowcy, a także znani trockiści Smirnow i Mraczkowski. Ci ostatni wprawdzie od dawna siedzą w więzieniu, ale to nie przeszkadzało im działać. Następnie Mołczanow powiedział, że zinowiewowcy i trockiści stworzyli Zjednoczone Centrum i zorganizowali w całym kraju grupy terrorystyczne, których zadaniem było zamordowanie Stalina i innych członków Biura Politycznego oraz przejęcie władzy. Realizację swych zbrodniczych planów zaczęli od Kirowa. Przyznanie się Zinowiewa i Kamieniewa na styczniowym plenum do odpowiedzialności moralnej za zabójstwo Kirowa było tylko wybiegiem, który miał ich uchronić przed odpowiedzialnością karną, pozwalał odwrócić uwagę od istnienia Centrum, od istnienia organizacji terrorystycznej, terrorystycznych bojówek, i zyskać na czasie. Mołczanow zawiesił na chwilę głos, po czym dodał z naciskiem: – Zarówno Biuro Polityczne, jak i towarzysz Stalin uważają, że wina oskarżonych nie podlega dyskusji. Co do tego nie ma i nie może być żadnych wątpliwości. Teraz chodzi tylko o to, żeby oskarżeni przyznali się do winy. Chciałbym podkreślić, że nadzór nad śledztwem będzie sprawował osobiście towarzysz Stalin i sekretarz KC, towarzysz Jeżow. Czy wszystko jest jasne? Znowu zrobił pauzę i powiedział dobitnie: – Sprawa jest niezwykłej wagi. Z powierzonego nam zadania musimy się wywiązać do końca. W odpowiedzi na okazane nam zaufanie Komitetu Centralnego i osobiście towarzysza Stalina winniśmy dowieść, że jesteśmy bezgranicznie oddani partii i jej dziełu. Czy są jakieś pytania? Wszyscy milczeli. – W porządku – powiedział Mołczanow. – A teraz słuchajcie... Zgodnie z zarządzeniem towarzysza Jagody wszyscy przekazujecie prowadzone przez was sprawy innym śledczym i przechodzicie do mojej dyspozycji. Na zakończenie podał do wiadomości skład grup śledczych. W jednej z nich Szarok usłyszał swoje nazwisko. Na naradzie u Mołczanowa nikt nie zadawał pytań, chociaż pytania, co dla Szaroka było oczywiste, same cisnęły się na usta. Jak NKWD z jego gigantycznym aparatem wywiadowczym, z jego wszechogarniającą siatką informatorów, pełniących nieustanny nadzór nad każdym byłym opozycjonistą, gdziekolwiek by się ten opozycjonista znajdował, mogło nie wiedzieć o takim szerokim, rozgałęzionym spisku, o istnieniu licznych grup terrorystycznych, rozrzuconych, jak powiedział Mołczanow, po całym Związku Radzieckim? Czy to w ogóle możliwe? Jak NKWD mogło nie zauważyć takiej organizacji, która w dodatku, zgodnie z tym, co mówił Mołczanow, działała od kilku lat? A więc oni, pracownicy NKWD, przegapili ją. Należałoby ich za to oddać pod sąd, a tymczasem nie powiedziano im marnego słowa. Przecież jego własny, kierowany przez Wutkowskiego wydział zajmuje się właśnie trockistami, zinowiewowcami i w ogóle prawicowcami, ale o żadnym spisku, o żadnych grupach terrorystycznych nikt z nich nigdy nie słyszał. Podczas narady Szarok zerkał na Wutkowskiego. Ten siedział w milczeniu, jak wszyscy, z surową, zamkniętą twarzą, ale Szarok czuł, że jest wstrząśnięty słowami Mołczanowa nie mniej od innych, a może nawet bardziej, przecież rzecz dotyczyła właśnie jego sekcji, to jemu podlegali ci ludzie, a zatem to on i jego pracownicy pokpili sprawę. Bzdura. Rozumiał to zarówno Szarok, jak i wszyscy pozostali. Żadne terrorystyczne grupy nie istnieją, żadnego szeroko rozgałęzionego spisku nie ma i być nie może. Wszyscy wymienieni przez Mołczanowa siedzą w więzieniach, jednych zamknęli niedawno, po zabójstwie Kirowa, inni siedzą od lat. Ten spisek trzeba stworzyć po to, żeby rozstrzelać Zinowiewa i Kamieniewa, Smirnowa, Mraczkowskiego i innych dawnych przeciwników Stalina. I zadanie śledztwa, w tym również jego, Szaroka, zadanie polega na tym, żeby wycisnąć z oskarżonych niezbędne zeznania. Tyle że tych zeznań oni nie złożą. Cokolwiek by się mówiło, Zinowiew i Kamieniew to figury. Nie zawadziłoby ich oczywiście sprzątnąć. Sami niemało ludzi posłali do piachu. W dodatku to Żydzi. Trockiści co prawda w większości – nie są Żydami – taki Smirnow, Mraczkowski, Piatakow, Murałow – ale to faceci twardzi, uparci, żadnych zeznań się z nich nie wydusi. Ta sprawa jest dalszym ciągiem tamtej, leningradzkiej. Główny węzeł został zawiązany wtedy, pierwszego grudnia 1934 roku, i niemało wody upłynie, nim się go rozwiąże, mocno go zaplątali, dużo w nim nici i niteczek. A czym się to skończy? Czym skończyła się sprawa Kirowa dla Zaporożca? Należało wtedy przenieść się do sekcji wyznaniowej. Zresztą co by to dało? Do grup śledczych włączano pracowników ze wszystkich wydziałów, w tym również z piątego, czyli że zanosi się na uderzenie zmasowanymi siłami. Plan, tak jak go zreferował pracownikom sekcji Wutkowski, przedstawiał się następująco: z więzień, obozów i z zesłania ściąga się do Moskwy kilkuset byłych opozycjonistów. Jeśli nawet tylko co dziesiąty potwierdzi istnienie trockistowsko-zinowiewowskiej organizacji terrorystycznej, da to dwadzieścia do trzydziestu zeznań, które pozwolą złamać głównych oskarżonych. Żeby jednak doprowadzić do wybuchu tej bomby, potrzebny był detonator. Do tej roli wybrano trzy osoby: Walentina Olberga, Izaaka Reinholda i Richarda Pikla. Olberga Szarok nie znał. Olberg mieszkał w Berlinie, potem w Turcji i Czechosłowacji, po przyjeździe do ZSRR pracował w Gorkim w instytucie pedagogicznym. Mołczanow i Wutkowski błyskawicznie ocenili przydatność Olberga dla procesu: wrócił świeżo z zagranicy, zna osobiście syna Trockiego, Siedowa, zezna, że został skierowany do ZSRR przez Siedowa na polecenie Trockiego, żeby zorganizować zamach na Stalina. W dodatku w gorkowskim instytucie pedagogicznym kursuje wśród studentów „testament Lenina”. Otóż ci właśnie studenci utworzą grupę, która przygotowywała zamach na Stalina. Olberg był „łatwym” oskarżonym, niestety nie został przydzielony Szarokowi, zajęła się nim grupa składająca się z pracowników wydziału zagranicznego. Szarokowi nie dostał się również Richard Pikel, były kierownik sekretariatu Zinowiewa. Kiedyś tam Pikel był związany z opozycją i choć trwało to krótko, jego nazwisko figurowało w kartotece. Szarok przeczytał jego akta. Uczestnik wojny domowej. W drugiej połowie lat dwudziestych odsunął się od polityki, zajmował się literaturą, pracował w teatrze. Z charakterystyki, znajdującej się w aktach, wynikało, że to człowiek łagodnego usposobienia, komunikatywny, dobrze gra w preferansa. I jeszcze jeden interesujący szczegół, o którym wspominali w swych raportach informatorzy: Pikel, jak się okazało, grywał w karty z czołowymi czekistami – Gajem i Szaninem. Gaj był kierownikiem wydziału specjalnego, Szanin – transportowego. Pikel często bywał u nich na daczach i nie bez ich pomocy naturalnie jeździł za granicę. Szarok zrozumiał, że i Pikla mu nie dadzą. Pikla wezmą sobie ci, z którymi się przyjaźnił. Tak też się stało. Pikla przesłuchiwali ludzie Gaja. Grupie śledczej, w skład której wchodził Szarok, dostał się Izaak Reinhold, najtrudniejszy z tej trójcy. Znany działacz gospodarczy, były szef Centrali Przemysłu Bawełnianego, Reinhold należał kiedyś do opozycji i chociaż wkrótce z nią zerwał, podobnie jak Pikel figurował w kartotece. W styczniu ubiegłego roku w związku z zabójstwem Kirowa aresztowano jego zastępcę, Fajwiłowicza, i zaraz potem Reinholda usunięto ze stanowiska i wydalono z partii. „Przez osiem lat – jak donosiła «Prawda» z 11 stycznia 1935 roku – Reinhold utrzymywał bardzo bliskie stosunki z nikczemnym łajdakiem, członkiem trockistowsko-zinowiewowskiej opozycji, J. Fajwiłowiczem”. Strzał był dalekosiężny. Reinhold, krewny Sokolnikowa, spotykał się u niego na daczy z Kamieniewem. Widocznie dlatego zdecydowano się wykorzystać właśnie jego w charakterze detonatora: były opozycjonista, krewny Sokolnikowa, bliski znajomy oskarżonego Kamieniewa, wydalony z partii i aresztowany za kontakty z Fajwiłowiczem, zamieszanym w zabójstwo Kirowa. Z doniesień agenturalnych wynikało, że to człowiek twardy, z charakterem, władczy. Jednym słowem, trudny przypadek. Przypuszczenie Szaroka potwierdził naczelnik sekcji, Aleksander Wutkowski, ostrożny, spokojny Polak, zdaniem Szaroka jeden z mądrzejszych ludzi w kierownictwie Urzędu Bezpieczeństwa, a kto wie, czy nie w całym komisariacie. Zamknąwszy teczkę z aktami Wutkowski wsparł łokcie na stole, położył brodę na zaciśniętych pięściach i spojrzał na Szaroka żywymi, mądrymi oczami. – Ani de iure, ani de facto – powiedział. Szarok znał aluzyjny styl wypowiadania się Wutkowskiego i rozumiał go w pół słowa. „Ani de iure, ani de facto” oznaczało: formalnych zeznań Reinhold prawdopodobnie nie złoży i w żadne dyskusje wdawać się nie będzie. – Tak, chyba tak – zgodził się Szarok skwapliwie. – No cóż – zakończył Wutkowski tę krótką rozmowę. – Bądźcie mu aniołem stróżem. Dyrektywa była jasna: jeśli Reinhold nie puści farby, to „łamać” go będzie nie Szarok, lecz ktoś inny. Szarok natomiast powinien usposobić go do siebie przychylnie, zdobyć jego zaufanie i w tej roli działać również później, gdyby tym innym nie udało się go złamać. Ten podział ról odpowiadał Szarokowi. „Łamanie” to brudna robota. Niech ją wykonują ci inni. Przeczucia Szaroka i przewidywania Wutkowskiego potwierdziły się. Konwojent wprowadził do gabinetu wysokiego, postawnego mężczyznę lat około czterdziestu, o przystojnej energicznej twarzy, w wymiętym wprawdzie, ale modnym, luźnym garniturze – typowy moskiewski inteligent o wielkopańskich manierach, jakich sporo mieszkało na Arbacie, w tym również w jego domu. Szarok nienawidził ich z całego serca – tej wypisanej na ich twarzach inteligenckiej wyniosłości, partyjnej buty. Należałoby ich wszystkich wydusić jak insekty, a nie cackać się z nimi. Szarok przyjął go według przyjętego rytuału pierwszego przesłuchania: skierował na niego światło lampy, opuścił lampę, oschłym tonem poprosił o zajęcie miejsca i zagłębił się w papierach, udając, że studiuje sprawę – wypróbowany, rutynowy chwyt, który pozwalał zastanowić się nad metodą przesłuchania. Metody były dwie: dedukcyjna i indukcyjna, jak żartobliwie nazywał je w duchu. Pierwsza polegała na tym, że oskarżonemu z miejsca przedstawiało się pełne oskarżenie, a dopiero potem przechodziło się do szczegółów. Druga, indukcyjna, odwrotnie – na początek szczegóły, imiona, nazwiska, spotkania, daty spotkań, nieścisłości, uściślenia, rozbieżności w zeznaniach, piętrzenie pozornie nieistotnych, drugorzędnych szczegółów, gmatwanie sprawy, a dopiero potem przedstawienie głównego oskarżenia, jeśli zaś delikwent nie chce się przyznać, oskarżenie można wyprowadzić z jego własnych wypowiedzi. Szarok zdecydował się na drugą metodę, rozumiejąc, że jeśli od razu oskarży Reinholda o terroryzm, ten w ogóle nie zechce z nim rozmawiać. Skończył czytanie akt, odłożył je na bok, wziął formularz przesłuchania i zaczął spokojnie zadawać pytania. Reinhold odpowiadał równie spokojnie, stanowczo, patrząc Szarokowi prosto w oczy – on również przygotowywał się do starcia, jego spojrzenie nie zdradzało ani zdenerwowania, ani uniżoności, przyglądał się bacznie przeciwnikowi, głos miał twardy, piękny, głos człowieka przyzwyczajonego do wydawania rozkazów, wygłaszania przemówień i referatów. Ten pewny siebie głos działał Szarokowi na nerwy. Mógłby się postarać, żeby ten wypielęgnowany sukinsyn nie mógł z siebie słowa wydobyć, ale na to było jeszcze za wcześnie. Jedno z pytań dotyczyło uczestnictwa Reinholda w opozycji. Reinhold oświadczył, że w okresie wewnątrzpartyjnej dyskusji przed XIV zjazdem podzielał stanowisko opozycji, jednakże wkrótce potem przeanalizował je, zerwał z opozycją i więcej nie utrzymywał z nią kontaktów. Szarok zapisał tylko: „Należał do opozycji trockistowsko-zinowiewowskiej”. Potem odłożył pióro i powiedział: – Opowiedzcie dokładniej o waszej działalności opozycyjnej. – O jakiej znowu działalności? Biorąc udział w dyskusji głosowałem za tezami opozycji, potem zerwałem z opozycją i więcej nic mnie z nią nie łączyło. – Głosując za opozycją spotykaliście się z innymi opozycjonistami. Z kim konkretnie? – Towarzyszu Szarok – odparł Reinhold z naciskiem – wszystko to działo się dziesięć lat temu. Moja sprawa była omawiana w organizacji partyjnej, udzieliłem wtedy wyczerpujących wyjaśnień. Nie mam nic więcej do dodania. – Izaaku Isajewiczu – oświadczył Szarok chmurnie – jesteście w błędzie, jeśli sądzicie, że polepszycie swoją sytuację wchodząc w konflikt z organami śledczymi. W waszym interesie leży współpraca z tymi organami. – Co leży w moim interesie, ja sam wiem – odparował Reinhold – i sam będę bronił swoich interesów. A na te chwyty – wskazał formularz protokołu – mnie nie złapiecie. Prostaczków szukajcie gdzie indziej. I w ogóle póki nie zobaczę aktu oskarżenia, nie usłyszycie ode mnie ani słowa. Na prawie znam się nie gorzej od was, zapamiętajcie to sobie. Patrzył na Szaroka z drwiną, jak na nic nie znaczącego pionka, który nie zdaje sobie sprawy, z kim ma do czynienia. – Izaaku Isajewiczu – odezwał się Szarok łagodnie – ja chcę z wami rozmawiać, wyjaśnić to i owo, a wy żądacie aktu oskarżenia. Chcecie być oskarżonym? – Na rozmowę można mnie było po prostu wezwać, tymczasem ja zostałem aresztowany, czyli że o coś się mnie oskarża. O co? Szarok nie miał już wątpliwości, że trzeba będzie zastosować skrajne metody. Ale zdobył się na jeszcze jedną próbę. Westchnął, znowu przejrzał akta, spojrzał na Reinholda ze współczuciem. – No cóż, Izaaku Isajewiczu, ja próbowałem się z wami dogadać, znaleźć wspólny język. Kiedyś to zrozumiecie i docenicie – popatrzył na Reinholda wymownie – tak, tak, docenicie to – powtórzył i zamilkł. Reinhold siedział przed nim w swobodnej pozie człowieka pewnego swojej siły. – Kiedy po raz ostatni widzieliście się z Kamieniewem? – zapytał Szarok. Reinhold uśmiechnął się półgębkiem. – Towarzyszu śledczy, przedstawcie mi akt oskarżenia – oświadczył. Szarok spochmurniał, chwilę milczał, chciał zyskać na czasie. Reinhold był wprawdzie nastrojony bojowo, ale niepewność męczy każdego. – Obywatelu Reinhold – odezwał się wreszcie. – Mam nadzieję, że pamiętacie, co wam mówiłem. A teraz spełnię wasze żądanie. Otóż dysponujemy absolutnie niepodważalnymi dowodami na to, że spotykaliście się z obywatelem Lwem Kamieniewem. Znowu zrobił pauzę. Reinhold milczał. – Czy to prawda? – To właśnie ma być oskarżenie? – odpowiedział Reinhold pytaniem na pytanie. – Tak. – Spotykałem się z Kamieniewem – odparł Reinhold wzruszając ramionami. – Cóż w tym złego? – A to, że Kamieniew jest jednym z przywódców organizacji terrorystycznej i wciągnął również was do tej organizacji. Reinhold wyprostował się na krześle i po raz pierwszy spojrzał na Szaroka uważnie. – Czy to prawda? – zapytał znowu Szarok. Reinhold nie odrywał od niego oczu. – Czy to prawda? – Szarok podniósł głos. – Mówicie to poważnie? – odezwał się wreszcie Reinhold. – Tak. Śledztwo dysponuje absolutnie wiarygodnymi danymi. – No cóż – odparł Reinhold zimno. – To sądźcie mnie na podstawie tych danych. – Jeśli oddadzą was pod sąd, zostaniecie rozstrzelani. – Trudno. – Nie żal wam życia? – Żal. Ale nigdy nie przyznam się do tego, czego nie robiłem. Nawet mowy nie ma. Wybijcie to sobie z głowy! – Czy zdajecie sobie sprawę, co czeka waszą rodzinę, jeśli zostaniecie rozstrzelani jako szpieg i terrorysta? – Nie straszcie mnie – powiedział Reinhold z krzywym uśmiechem. – Możecie rozstrzelać mnie i moją rodzinę, ale jeszcze jednej belki na mnie nie zarobicie. Szarok wstał i nacisnął dzwonek. – No cóż, bardzo żałuję. Sami zdecydowaliście o swoim losie. W drzwiach pokazał się konwojent. – Zabrać. – Chwileczkę! – Reinhold wskazał protokół. – Dlaczego nie zanotowaliście moich zeznań? – Bo żadnych zeznań nie składaliście. – Jak to, zaprzeczyłem temu, o co mnie oskarżaliście. – Nie przedstawiłem wam żadnego formalnego oskarżenia, a co za tym idzie, wy nie składaliście żadnych formalnych zeznań. Nasze przyjacielskie rozmowy nie są protokołowane. I proszę zapamiętać, że ja rozmawiałem z wami przyjaźnie, a wy ze mną wrogo. Zwrócił się do konwojenta. – Proszę odprowadzić! Pracę wszystkich grup śledczych koordynował Mołczanow. Co drugi dzień zwoływał zebrania, na których każdy składał sprawozdania, stąd Szarok orientował się w ogólnym toku śledztwa. Olberg z miejsca zaczął składać odpowiednie zeznania, przyznał, że na polecenie Trockiego został skierowany przez jego syna, Siedowa, do Moskwy z zadaniem zamordowania Stalina. Aresztowano już i dostawiono do Moskwy wykładowców i studentów gorkowskiego instytutu pedagogicznego, którzy rzekomo zamierzali dokonać zamachu na Stalina podczas manifestacji na placu Czerwonym. Pikel na razie nie złożył żadnych zeznań, ale po uwadze Mołczanowa, który z krzywym uśmiechem powiedział: „Gaj i Szanin to załatwią”, Szarok zrozumiał, że z Pikiem również wszystko pójdzie gładko. I rzeczywiście, jak dowiedział się o tym już później, naczelnik wydziału specjalnego Gaj i naczelnik wydziału transportu Szanin odwiedzali Pikla, z którym byli na ty, w jego celi i namówili go do złożenia zeznań przeciwko Zinowiewowi w zamian za życie i wolność, ponadto obiecali mu, że po skończonym procesie zostanie wysłany na prowincję na stanowisko kierownika budowy. Gdyby natomiast odmówił zeznań, powiedzieli mu, to jako były kierownik sekretariatu Zinowiewa na pewno zginie. Pikel w końcu wyraził zgodę, ale zastrzegł się, że zeznania złoży tylko przeciwko Zinowiewowi, innych oskarżonych bowiem nie zna albo zna ich słabo. Ponadto zażądał, żeby wszystkie obietnice Gaja i Szanina zostały potwierdzone przez Jagodę. Jagoda przyjął Gaja i spełnił jego żądania. O tym, a także o wielu innych rzeczach Szarok dowiedział się później, dowiadywał się o nich stopniowo, w toku śledztwa, na naradach u Mołczanowa, gdzie uzgadniano wszystkie zeznania, żeby uniknąć ewentualnych sprzeczności. Scenariusz śledztwa był naszkicowany w ogólnych zarysach, dopełniano go, uściślano i rozwijano w miarę, jak przybywało „zeznań”. Na razie zaś Szarok dowiedział się tylko, że z Olbergiem wszystko jest okay i z Pikiem też będzie okay, a kłopot jest tylko z jego podopiecznym Reinholdem. Po naradzie Mołczanow zatrzymał Wutkowskiego i Szaroka i wyraził im swoje niezadowolenie. Olbergiem, powiedział, zajmuje się wydział zagraniczny i ma już wyniki, Pikiem zajmuje się Gaj i też będzie miał wyniki, a Reinhold, jedyny „detonator”, który został skierowany do jego, Mołczanowa, tajnego wydziału politycznego, dotąd nie złożył żadnych zeznań. Szarok siedział spięty zastanawiając się gorączkowo nad linią obrony. Jeśli Mołczanow wyrazi niezadowolenie z jego metody śledczej, będzie musiał powołać się na Wutkowskiego, który mu tę metodę narzucił. Będzie musiał „sprzedać” Wutkowskiego. A jeśli Wutkowski się wyprze, bo przecież otwarcie mu tego nie nakazał, wtedy okaże się, że on, Szarok, jest nie tylko nieudolnym śledczym, ale i intrygantem. Szarok niepotrzebnie się niepokoił, Wutkowski odpowiedział za niego. – Z Reinholdem na tym etapie śledztwa, mam na myśli etap wstępny, nic się nie wskóra nawet przy zastosowaniu skrajnych metod przesłuchania. Reinhold jest agresywny. Trzeba będzie coś wykombinować. Niech się nim zajmą ludzie Mironowa. Oni prowadzą sprawę Zinowiewa i Kamieniewa, a przecież to na Kamieniewa naprowadza się Reinholda. Uda im się, to dobrze, a nie – to wróci do nas, wtedy się zdecyduje, co dalej. Mądry facet, pomyślał Szarok o Wutkowskim, nieźle byłoby w ogóle pozbyć się tego Reinholda. – Ta-ak – zauważył Mołczanow z przekąsem – Zinowiew i Kamieniew są u Mironowa, Smirnow i Mraczkowski u Gaja, a wydział transportu w ogóle wypadł z gry. Szarok wiedział, dlaczego wydział transportu wypadł z gry. Komisarzem kolejnictwa został Kaganowicz, który dosłownie od pierwszego dnia zaczął wprowadzać własne porządki i dyscyplinę – egzekucje pracowników kolei żelaznych nie ustawały ani na chwilę, wydział transportu nie nadążał z załatwianiem odpowiednich formalności. Co prawda, najważniejszym zadaniem były teraz przygotowania do procesu i tu należało skoncentrować wszystkie siły, ale Jagoda bał się iść na udry z Kaganowiczem. – To któż został dla nas? – zapytał Mołczanow. – Dla nas zostali najtrudniejsi – zaoponował Wutkowski. – Trzeba będzie wyciągnąć kilkuset trockistów z więzień i obozów, a oni ani razu się nie kajali. Spojrzał wymownie na Mołczanowa. Sens tego spojrzenia był jasny: Zinowiew i Kamieniew biją się już w piersi od dziewięciu lat, z każdym rokiem przyznają się do coraz cięższych grzechów, staczają się już po równi pochyłej i stoczą się do końca. Przyjęli na siebie moralną odpowiedzialność za zabójstwo Kirowa, to przyjmą i karną, co do tego nie ma wątpliwości. Taka jest logika rzeczy. Natomiast kadrowi trockiści to ludzie nieprzejednani, coraz bardziej zacietrzewieni, zahartowani w obozach i więzieniach, gołymi rękami ich nie weźmiesz, w ogóle nie ma na nich sposobu... I oto spośród takich ludzi trzeba będzie wybrać co najmniej dwadzieścia, trzydzieści osób, wymóc na nich przyznanie się do winy, czyli do tego, że są szpiegami i terrorystami, zmusić do tego ich, którzy nawet oficjalnie nazywają się bolszewikami-leninowcami, którzy nie tylko nigdy się nie kajają, ale nawet nie uważają za stosowne ukrywać swoich poglądów, otwarcie lżą Stalina, oskarżają go o zdradę Rewolucji. I nie ma na nich sposobu, oni się niczego nie boją, nie boją się śmierci, to ludzie opętani, fanatycy... Krótko mówiąc – zakończył Wutkowski – jeśli chodzi o Reinholda, innego wyjścia nie widzę. – Zabierajcie się do roboty – rzucił Mołczanow chmurnie. 20 Wiosną 1936 roku Stalin uczestniczył w spotkaniach z przodownikami uprawy lnu i konopi, z delegacją Gruzińskiej SRR z okazji piętnastej rocznicy ustanowienia tam władzy radzieckiej, w naradzie żon pracowników inżynieryjno-technicznych, podejmował na Kremlu działaczy sztuki Kazachstanu, oglądał na Kremlu nowy model samochodu osobowego ZIS-101, konferował z kierownictwem Zakładów Kotomieńskich o produkcji seryjnej parowozów ze skraplaczem, przewodniczył na posiedzeniu komisji przygotowującej projekt nowej Konstytucji ZSRR. No i oczywiście był obecny na defiladzie i uroczystym bankiecie z okazji 1 Maja. Manifestacja pierwszomajowa zrobiła na nim dobre wrażenie. Manifestanci nieśli tysiące, jeśli nie setki tysięcy JEGO portretów, umajonych wiosennym kwieciem, bezustannie skandowali JEGO nazwisko, a na transparentach obok epitetów „wielki”, „genialny”, „mądry” pojawiły się nowe epitety: „drogi”, „ukochany”, „umiłowany”, „najdroższy”, „najukochańszy”, „najbardziej ludzki”. Do strachu, który jest pierwszym warunkiem niezłomności władzy, doszło uwielbienie. Najważniejsze jednakże były inne wydarzenia: pierwsze to opublikowanie w „Prawdzie” „Uwag Stalina, Żdanowa i Kirowa do konspektów «Historii» ZSRR” i podręcznika „Historii nowożytnej” i drugie – X zjazd Komsomołu. „Uwagi”, napisane latem 1934 roku, zostały opublikowane dopiero w styczniu roku 1936. W ten sposób dobiegły końca prace nad sformułowaniem słusznego, potrzebnego kierownictwu partii punktu widzenia na historię państwa rosyjskiego i radzieckiego. Teraz wszystko było w JEGO rękach. Historia to sedno ideologii, środek ideologicznego wychowania narodu, gdyż masy wychowuje się nie na oderwanych pojęciach i dogmatach, lecz na konkretnych faktach historycznych i dokonaniach konkretnych historycznych postaci. Tylko taka historia jest historią żywą, tylko taka ideologia staje się zrozumiała, dostępna, zapada w pamięć, wchodzi narodowi w krew. Tak więc została ostatecznie rozgromiona szkoła historyczna Pokrowskiego, Pokrowski zdemaskowany jako pseudouczony i pseudohistoryk, jego poglądy jako antymarksistowskie, antyleninowskie, likwidatorskie i antynaukowe. Teraz głównym historykiem partii jest ON. Drugim ważnym wydarzeniem był niewątpliwie zjazd Komsomołu. Brał w nim udział osobiście, wniósł nawet pewne poprawki do tekstu Programu i Statutu. A jednak wrażenie, jakie pozostawił w nim ten komsomolski zjazd, nie było jednoznaczne. Atmosfera na zjeździe panowała bardzo żywa, młodzieżowa, to prawda. Nie można też zaprzeczyć, że Komsomoł wykonał określoną robotę, mobilizował swoich członków do pracy na wielkich budowach drugiej pięciolatki. I mimo to miał wątpliwości. Przesiedział na zjeździe kilka dni, uważnie słuchał wystąpień delegatów. Zastanawiał się, czy Komsomoł w obecnym kształcie można wykorzystać jako siłę uderzeniową przeciwko aparatowi partyjnemu. I doszedł do wniosku, że nie, nie można. Zdawał sobie sprawę, że dzisiejsza młodzież jest inna niż młodzież początków lat dwudziestych, która szła za Trockim. Dzisiejsza młodzież występuje przeciwko Trockiemu. Dla dzisiejszej młodzieży Trocki to wróg. Jedynym przywódcą, którego uznaje dzisiejsza młodzież, jest ON, towarzysz Stalin. Ale co innego młodzież, a co innego komsomolski aparat. Aparat komsomolski na prowincji zrósł się z aparatem partyjnym, to już nie są JEGO ludzie, lecz ludzie sekretarzy obkomów. Dowodem tego jest postępowanie leningradzkiego Komsomołu. Po czyjej stronie stanął leningradzki Komsomoł? Po stronie Zinowiewa. Wszyscy ci Kołotynowowie to zinowiewowcy. A dzisiejsi przywódcy Komsomołu – kim oni są? Taki Kosariew, Milczakow, Gorszenin? W 1918 roku wstąpili do Komsomołu, w 1919 do partii, brali udział w wojnie domowej, czują się starymi bolszewikami, wszyscy należą do „kasty”. To nie są ludzie, którymi można zastąpić stare kadry, oni sami są „stare kadry” – godni następcy Szackina, Chitarowa, Czaplina, Łominadzego. I następców dobierają sobie podobnych: Łukianowa, Czemodanowa, Saltanowa... W obecnym kształcie i z takim kierownictwem Komsomoł nie jest siłą, która mogłaby zastąpić stary aparat partyjny. Wymiana starej kadry na prowincji musi objąć całą tę ferajnę, do której należy również kierownictwo Komsomołu. Czy Kosariew na to pozwoli? Wątpliwe. Wszystko to są jego ludzie, dobierał ich sobie od dwudziestego siódmego roku, zgrana sitwa. Nie ma rady, trzeba ich będzie usunąć. Ale to sprawa przyszłości. Teraz najważniejsza rzecz to zbliżający się proces Zinowiewa – Kamieniewa, proces Zjednoczonego Centrum. Musi się odbyć jeszcze w tym roku, koniecznie jeszcze w tym roku, żeby potem szybko, nie zwlekając, zadać następne ciosy, jeden za drugim. Nie wolno dopuścić do tego, żeby się pozbierali, żeby przyszli do siebie. Nakazawszy Poskriebyszewowi, żeby nie przełączał do niego telefonów, Stalin siedział w gabinecie i przeglądał zaproponowany przez Jagodę spis zinowiewowców i trockistów, wybranych do roli oskarżonych na zbliżającym się procesie. Co do zinowiewowców wszystko było jasne: Zinowiew, Kamieniew, Bakajew, Jewdokimow to prowodyrzy, trzeba ich tylko przycisnąć. Gorzej z trockistami. Sokolników, Sieriebriakow, Piatakow, Radek, Prieobrażeński – są na wolności, pozornie lojalni, z nimi można jeszcze poczekać. Wśród tych, co siedzą w więzieniu lub na zesłaniu, najważniejsi są Smirnow i Smiłga. Mocni ludzie. Do Smiłgi nie ma jeszcze klucza. A co do Smirnowa... Były przewodniczący Syberyjskiego Komitetu Rewolucyjnego, zwycięzca Kołczaka, osobisty przyjaciel Trockiego... Ale klucz do niego jest – to Mraczkowski, jego najbliższy kumpel, towarzysz walk na Syberii. Mraczkowski jest kontuzjowany, był kilkakrotnie ranny, poza tym to neurastenik, histeryk, człowiek wybuchowy, nieopanowany. Urodził się i wychował w więzieniu, matka była rewolucjonistką, ojciec, a nawet dziadek należeli do Południowego Związku Robotników Rosyjskich. Mimo takiego pochodzenia jest niedouczony i raczej bez charakteru. Do Trockiego zbliżył się ze względu na Smirnowa, w dodatku jako wojskowy liczył, że Trocki w razie zwycięstwa zrobi go swoim Woroszyłowem. Jak wszyscy ludzie ograniczeni, wojskowe niedouki, wyobrażał sobie, że jest wybitnym strategiem. Próżny. ON rozmawiał z nim w 1932 roku, namawiał go do zerwania ze Smirnowem. Mraczkowski nie zgodził się, ale w jego oczach odbiło się wahanie, znudziło mu się siedzieć w cieniu, czas ucieka... Ustąpi, jeśli go trochę przycisnąć. A jeśli ustąpi, to pociągnie za sobą Smirnowa i powie przeciwko niemu wszystko, co będzie trzeba... W tym spisie Golcman jest również odpowiednią figurą. Przed rewolucją siedział na emigracji, najpierw w Anglii, potem we Francji. Podczas wojny domowej służył w 5 Armii Frontu Wschodniego, którą dowodził Tuchaczewski. Członkiem Rewolucyjnej Rady Wojskowej był tam Smirnow, od tego czasu Smirnow i Golcman to przyjaciele od serca. Przez pewien czas należał do opozycji, potem zerwał z nią. Po zakończeniu wojny domowej pracował w Kominternie, potem w dyplomacji, od roku 1935 do dnia dzisiejszego – na odpowiedzialnych stanowiskach w komisariacie spraw zagranicznych, często jeździ za granicę. Czy nie mógł się tam spotykać z Trockim? Dobry kandydat! Drejcer to były naczelnik ochrony osobistej Trockiego, ale, jak twierdzi Jagoda, można na niego liczyć. I jeszcze Ter-Waganian – delikatny, łagodny, teoretyk, kiedyś redagował pismo „Pod sztandarem marksizmu”, naiwny idealista. Trzeba do niego znaleźć odpowiednie podejście. Stalin uśmiechnął się krzywo. Wiedział, że Ter-Waganian to osobisty, nieprzejednany wróg Wyszyńskiego. Nawet ON się dziwił, że w takim łagodnym, delikatnym człowieku może się kryć tyle nienawiści. Oczywiście, Wyszyński to szubrawiec. Ale czy tylko on? A Ter- Waganian całą swoją nienawiść skoncentrował na Wyszyńskim. Zrodziła się ona jeszcze przed rewolucją, w okresie bakijskim: Ter-Waganian był bolszewikiem, Wyszyński – mieńszewikiem. Ich drogi skrzyżowały się ponownie w roku 1915, w Moskwie, znowu w takiej samej konfiguracji: Ter- Waganian – bolszewik, Wyszyński – mieńszewik. W 1920 roku Ter-Waganian żądał aresztowania Wyszyńskiego, właśnie wtedy Wyszyński przyleciał do NIEGO po ratunek. Wszystko to Wyszyński dobrze pamięta. W roku dwudziestym dziewiątym albo trzydziestym, kiedy Ter-Waganian obnosił się ze swoją ideą fabryki-uczelni, Wyszyński, który pracował wtedy w komisariacie oświaty, zdecydowanie się temu sprzeciwił, choć trzeba przyznać, że jak na tamte czasy pomysł był wcale niezły. No i niech się teraz „przyjaciele” spotkają na procesie. Nawiasem mówiąc Ter-Waganian, choć przez pewien czas należał do opozycji, właśnie wobec NIEGO, Stalina, miał dług wdzięczności. Z pierwszego zesłania, z Bijska, przeniesiono go do Kazania, gdzie pracował w Komisariacie Oświaty Tatarii i publikował w tamtejszym piśmie, stamtąd napisał do NIEGO i został przedterminowo zwolniony, pozwolono mu wrócić do Moskwy i przyjęto ponownie do partii. Po raz drugi zesłano go w trzydziestym trzecim na pięć lat do Semipałatyńska, ale po roku znowu napisał do NIEGO i został przedterminowo zwolniony, pozwolono mu wrócić do Moskwy i przywrócono członkostwo partii. Teraz powinien to wszystko odpracować. Towarzysz Smirnowa z okresu służby w 5 Armii, niegdyś członek opozycji, dwukrotnie korzystał z łaski partii, niechże teraz pomoże partii, nawet jeśli będzie go sądzić jego osobisty wróg Wyszyński. Interesy partii trzeba przedkładać nad antypatie osobiste. Stalin postawił znaczki obok, nazwisk Holcmana, Drejcera i Ter-Waganiana, a potem jeszcze obok dwudziestu innych nazwisk. Na tych ludzi zostanie zwrócona szczególnie uwaga. Zaznaczył właśnie tych, a nie innych, bo tych znał, jednych lepiej, innych gorzej, ale znał ich, widywał się z nimi. Jak wszyscy ludzie, ci również mieli swoje słabości, więc jak się ich przyciśnie, wyśpiewają, co trzeba. Człowiek z natury jest słaby, silnym staje się dopiero wobec słabej władzy. Właśnie dlatego demokracja burżuazyjna jest skazana na zagładę. Sama zasada odwoływalności władz najwyższych skazuje ją na krótkotrwałość. JEMU to nie odpowiada. Lenin wyczuł moment, w którym historia daje prawdziwemu przywódcy szansę wzięcia władzy. Ale wyczuł ten moment jak wybitny rewolucjonista typu zachodniego, któremu historia stworzyła możliwości wykazania się na Wschodzie. Dostrzegł słabość ówczesnej władzy i wykorzystał tę słabość, ale nie zrozumiał jej przyczyn. A przyczyną słabości ówczesnej władzy było to, że naród rosyjski, choć potrafi z rzadka poderwać się do buntu, przywykł, żeby nim rządzono. Władza Kiereńskiego była władzą słabą, karmiła się iluzjami o republice parlamentarnej i musiała upaść. Republika parlamentarna jest w Rosji nie do pomyślenia, chłop, któremu nie brak zdrowego rozsądku, sam chce, żeby władza trzymała go w cuglach. Lenin wiedział, że dyktatura wymaga jedynowładztwa, nie rozumiał jednak, że jedynowładztwo wymaga jednomyślności. Naród rosyjski jest w swojej masie jednowyznaniowy, nie znał ani wojen religijnych, ani poważnych ruchów religijnych, które znał Zachód. W ciągu niemal tysiąca lat zachował religię, którą dała mu władza. Teraz otrzyma nową religię do wierzenia i musi to być religia jedyna, w przeciwnym razie naród jej nie przyjmie. Władza carska nie uznawała zasady odwołalności, jej słabość wynikała z jej tępoty i arogancji, biurokratyzm niweczył jej bezwzględność, strach przed światową opinią publiczną osłabiał jej brutalność, fikcja praworządności umożliwiła działalność jej przeciwnikom, rewolucjoniści czuli się mocni, a przeciwnik, który czuje się mocny, jest dla władzy niebezpieczny. Wobec władzy najwyższej każdy powinien się czuć bezbronny. Zbliżający się proces powinien to uświadomić wszystkim nie wyłączając tych, którzy mają się stać bohaterami następnych procesów, ten pierwszy proces musi odegrać rolę trampoliny do następnych. Czy to można nazwać terrorem? Stalin podszedł do szafy, wyjął tom Engelsa, otworzył na założonej stronie. Był to list Engelsa do Marksa z 4 września 1870 roku. „La terreur to przeważnie bezużyteczne okrucieństwo, popełniane dla własnego uspokojenia przez ludzi, którzy sami się boją”. Wierutna bzdura. Terror to wcale nie jest bezużyteczne, bezsensowne okrucieństwo. Terror jest okrutny, to prawda, ale jest zawsze świadomy, ma zawsze na względzie określony cel i wcale nie zawsze stosują go ludzie wystraszeni. Wręcz przeciwnie, wystraszeni ludzie nie są zdolni do stosowania terroru, bo nie mają poczucia własnej wartości, tacy ludzie ustępują przed wrogiem. Właśnie dzięki terrorowi zostały urzeczywistnione zadania Wielkiej Rewolucji Francuskiej, a zapoczątkowane przez nią historyczne procesy stały się nieodwracalne mimo późniejszego Termidora. I odwrotnie, wyrzeczenie się terroru doprowadziło do upadku Komuny Paryskiej. Słowa Engelsa, napisane rok przed Komuną Paryską, wyświadczyły jej złą przysługę. Z drugiej szafy Stalin wyjął tomik Plechanowa i również otworzył go na założonej stronie. „Co to jest terror? – pisał Plechanow. – To system działań, mających na celu zastraszenie politycznego wroga, zasianie w jego szeregach przerażenia”. Ta definicja jest bliższa prawdy, gdyż uznaje pozytywną rolę terroru, ale i ona nie jest wyczerpująca. Obiektem terroru czyni wyłącznie wroga, przeciwnika... Plechanow prymitywnie tłumaczy łacińskie słowo terror – strach, przerażenie... W rzeczywistości terror to nie tylko środek umożliwiający zdławienie odmiennych poglądów, terror to przede wszystkim sposób na osiągnięcie jednomyślności, wypływającej z tożsamego u wszystkich uczucia strachu. Tylko tak można rządzić narodem w interesie tegoż narodu. Żadnego ludowładztwa nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Władza ludu nie jest możliwa, możliwa jest tylko władza nad ludem. Największy strach budzą masowe, utajnione represje i one właśnie powinny być i są główną metodą terroru. Teraz jednak trzeba przeprowadzić publiczne, jawne przygotowania, chodzi bowiem o to, żeby do przestępstw przyznali się prowodyrzy, ludzie znani całemu społeczeństwu. Im głośniejsze są ich nazwiska, tym skuteczniej uda się przekonać naród o słuszności rewolucji kadrowej, o słuszności masowej wymiany ludzi, o słuszności tego, co zwie się terrorem. Zostało to dowiedzione na przykładzie sprawy szachtińskiej i procesu Partii Przemysłowej? Słowo „szkodnik” stało się synonimem śmiertelnego wroga, teraz staną się nim słowa „trockista”, „zinowiewowiec”, „bucharinowiec”. Przeprowadzić proces pokazowy nie jest łatwo, takie procesy mają też swoje strony ujemne, swoje minusy, ale pozytywy jednak przeważają, plusów jest więcej. W przyszłości trzeba im będzie nadać większy rozmach i siłę oddziaływania, zwiększyć liczbę zarówno nazwisk, jak i przestępstw. Zabójstwo Kirowa trzeba wykorzystać do końca – to karta atutowa, Kirow musi się stać ofiarą nie do odkupienia, jego zabójstwo – odskocznią do wszystkich przyszłych procesów, ich uczestnicy – zabójcami Kirowa, przysięgłymi wrogami partii i narodu. Trzeba się postarać, żeby te procesy zyskały światowy rozgłos. Wszystko inne rozegra się za kulisami. Dlatego tak ważny jest pierwszy proces. Jeśli on się uda, udadzą się i następne. Za tym ogniwem pójdzie cały łańcuszek: trockiści, bucharinowcy, pełni buty partyjni funkcjonariusze i żądni władzy młodzi partyjni biurokraci, dwulicowi delegaci na XVII zjazd, członkowie KC i Biura Politycznego, którzy tylko o tym marzą, żeby GO sprzątnąć, ich kumple i protegowani z obkomów i rejkomów, z komitetów republikańskich i komisariatów. W roku 1922, według dokonanego wówczas spisu, partia liczyła 400 tysięcy osób, w tym 11 procent, czyli 44 tysiące miało staż przedrewolucyjny albo wstąpiło do partii w roku 1917. ON dobrze pamięta te liczby. Od tego czasu minęło prawie piętnaście lat, wielu z nich umarło, innych wydalono jako trockistów, zinowiewowcow, sapronowców, bucharinowców. Ilu ich zostało? Jakieś dwadzieścia, najwyżej trzydzieści tysięcy. Żałosna garstka! Tymczasem oni wciąż jeszcze uważają, że są panami sytuacji! Dwadzieścia tysięcy na dwumilionową partię. Jeden procent! Partia jakoś się bez nich obejdzie. ON wprowadzi w ruch lawinę, która zmiecie z powierzchni ziemi dziesiątki tysięcy ludzi niepewnych i otworzy drogę tym, którzy będą oddani wyłącznie JEMU, za których wyłącznie ON będzie myślał i decydował. Rewolucja kadrowa stworzy nowy, prawdziwie socjalistyczny ustrój, a jednocześnie stanie się gwarancją jego bezpieczeństwa. Będzie to rewolucja permanentna, która pozwoli MU podporządkować sobie aparat, a naród utrzymać w ryzach. Rewolucja kadrowa ma do spełnienia jeszcze inne, równie ważne zadanie. Terror nie tylko zaszczepia narodowi nawyk bezwarunkowego posłuszeństwa, ale i uczy go obojętności wobec swoich ofiar, wychowuje go w przekonaniu, że życie ludzkie nie ma żadnej wartości, niszczy w nim burżuazyjne pojęcie moralności i etyki. I wówczas naród podporządkowuje się bez szemrania. Kolektywizacja i rozkułaczanie potwierdziły to w całej rozciągłości. Chłopom odebrano ziemię, bydło, inwentarz i chłopi się z tym pogodzili. Głód początku lat trzydziestych zabrał miliony istnień – i ludzie pokornie umierali. Teraz została do zrobienia rzecz najtrudniejsza – ujarzmienie aparatu: trzeba ujarzmić stare kadry, trzeba ujarzmić Budiaginów, ale Budiaginów nie można ujarzmić inaczej, jak niszcząc ich. Proces Zinowiewa – Kamieniewa zapoczątkuje tę akcję. Nikt nie ma pojęcia, na jaką skalę będzie zakrojona rewolucja kadrowa. Wie to tylko ON. Ale JEGO epoka nie może przejść do historii jako epoka terroru. JEGO rządy powinny przejść do historii jako epoka niebywałych sukcesów narodu radzieckiego, osiągniętych pod JEGO kierownictwem. W pamięci narodu powinien pozostać jako władca twardy i srogi, ale sprawiedliwy i ludzki. Tak, wobec wrogów ludu był bezlitosny. Ale dla swego ludu był wielkoduszny. Po śmierci Nerona wszystkie jego posągi zostały zniszczone. JEGO posągom to nie grozi. Co się tyczy organów represyjnych, to i wobec nich musi być stosowana ta sama zasada: trzeba się ich bać, ale i kochać je. Słowu „czekista” należy nadać zabarwienie romantyczne, wśród ludu słowo to powinno być otoczone aureolą rewolucyjnej bezwzględności i bolszewickiego nieprzejednania, partyjnej pryncypialności, uczciwości i bezinteresowności. Tym bardziej odpychająco będą wyglądać wrogowie – różni trockiści, zinowiewowcy, bucharinowcy i inni przestępcy wszelakiej maści. Jednakże symbolem szlachetnego czekisty może być tylko jeden człowiek: Dzierżyński. Dzierżyński nie żyje i nie stanowi żadnego zagrożenia. 21 Szarok był wykończony, nie dosypiał – przesłuchania odbywały się noc w noc, raporty każdego dnia, narady u Mołczanowa co drugi dzień, podsądni – kadrowi trockiści i decyści, sprowadzeni z więzień i obozów, do niczego się nie przyznawali, niczego się nie bali, ani tortur, ani pałek, ani „konwejerów”, ani groźby rozstrzelania, bluzgali nienawiścią do Stalina, do organów bezpieczeństwa, nie dawali się złapać na żadne obiecanki, nie wierzyli ani jednemu słowu śledczego. Wszyscy oni przeszli wieloletnią szkołę obozów i odpowiadali tak, że do niczego nie sposób się było przyczepić, nigdy też nie oczerniliby ani siebie, ani innych. Trockiemu byli wierni bez reszty i wymuszenie na nich zeznania, że Trocki to terrorysta, morderca i szpieg, było nie do pomyślenia. Od tej przeklętej roboty Szarokowi zaczęły nawet wypadać włosy. Któregoś dnia matka, patrząc na jego głowę, powiedziała: – Co ty, synu, chyba łysieć zaczynasz! Warknął coś w odpowiedzi, matka urażona zacisnęła usta, już nawet słowa nie można powiedzieć, w końcu to jej syn, szkoda go przecie, wygląda jak z krzyża zdjęty, jeszcze, nie daj Boże, zachoruje. W ciągu tych trzech tygodni nieprzerwanych nocnych przesłuchań Szarok bardzo się zmienił. Do tej pory, jeśli stykał się z ludźmi, wobec których mógł sobie na to pozwolić, bywał ordynarny, brutalny, bezczelny, ale brudną robotę zostawiał innym wykonawcom, nie chciał sobie brudzić rąk. Nawet jako wyrostek nigdy nie wdawał się w bójki, bał się, że oberwie, i tego strachu nie potrafił opanować do dziś. W jego obecności zbijano człowieka z nóg, bito gumowymi pałkami. Szarok pochylał się nad nim, potrząsał jego głową, żądał, żeby tamten przyznał się do winy, nigdy jednak nikogo nie zwalał z nóg, nie bił pałką, nie kopał. A teraz on również potrafił rzucić człowieka na podłogę, bić pałką, kopać. Z równowagi wyprowadziła go niejaka Lidia Grigoriewna Zwiaguro, ściągnięta do Moskwy z syberyjskiego zesłania, stary członek partii, wyrzucona z jej szeregów jeszcze w dwudziestym siódmym roku, decystka, zwolenniczka Sapronowa, a to są najgorsi fanatycy, dranie i sukinsyny. Nawet rozmawiać z nim nie chciała. – Gdzie jest mój syn Taras? Jaki znowu Taras? W jej nowych aktach nie było wzmianki o żadnym Tarasie, a w starych, ściągniętych z archiwum, w punkcie „stan cywilny” widniało czarno na białym: „Dzieci – nie ma”. – Przecież nie macie dzieci. – Skąd wam o tym wiadomo? – Proszę, tu są wasze akta, protokół zeznań z tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku. – Wtedy nie miałam, a teraz mam. – To ile lat ma wasz syn? – Siedem. Szarok spojrzał na nią zdumiony. Syn! Siedem lat! Ze też ktoś poleciał na taką starą pokrakę o wystających zębach! I proszę, urodziła! Zresztą w miejscach odosobnienia każda baba jest babą, choćby miała sto lat. Od dwudziestego siódmego roku nie wyłazi z więzień i obozów i mimo to dała sobie zrobić dziecko, w jej wieku, dziwne! – Późno postaraliście się o dziecko – powiedział. – To moja sprawa. – Oczywiście – roześmiał się ze znużeniem. – Gratuluję. No więc gdzie teraz jest wasz syn? – To ja was pytam, gdzie jest mój syn! Przywieziono mnie do Krasnojarska, wprowadzono do gmachu NKWD, a dziecko zostało na dole, w poczekalni. Więcej go nie widziałam. Wyprowadzono mnie na dziedziniec, załadowano do samochodu, potem do pociągu i dostawiono tutaj, na Łubiankę. W drodze ogłosiłam głodówkę, której dotąd nie przerwałam. Żądam, żeby mi powiedziano, gdzie jest mój syn i co się z nim dzieje. Szarok patrzył na nią z zaciekawieniem. Dostrzegł w niej dla siebie szansę. Tacy, jak ona, zazwyczaj nie boją się o swoich bliskich, wyrzekli się ich dla polityki. A ta staruszka, patrzcie ludzie, żyje nie tylko polityką, ale i dla swojego syna. – Głodówka nie ma sensu – powiedział. – Należy ją przerwać. Umrzecie i syn zostanie sierotą. Przysunął sobie kałamarz i notes, – Proszę podać dokładnie nazwisko, imię, imię odojcowskie syna. – Moje nazwisko Zwiaguro, syn – Taras Grigoriewicz. – Gdzie są jego dokumenty? Metryka? – On nie ma dokumentów, nie ma metryki. – Dlaczego? – A jakie to ma znaczenie? – Lidio Grigoriewno – zaczął Szarok łagodnie – jestem gotów wam pomóc. Organa śledcze, izolując rodziców, winny się zatroszczyć o ich nieletnie dzieci. O wasze dziecko też się zapewne zatroszczono. Ale skoro tak, należy sprawę załatwić formalnie, żebyście mogli dziecko odnaleźć. W razie gdyby sam opuścił poczekalnię, zarządzimy poszukiwania. Ale do tego potrzebne są jakieś dane. – Normalne dziecko, ma siedem lat, włosy płowe, oczy niebieskie, nie wymawia „r”, ubrany był w białą koszulkę i brązowe spodenki. Palto z granatowego sukna, na watolinie, ciepła szara chustka, filcaki... Nie ma przy sobie żadnych, dokumentów, to mój przybrany syn, przygarnęłam go na Syberii, jego rodzice zginęli. Wie, że ma na imię Taras, mnie uważa za swoją mamę. Jasne. Stara panna, przywiązała się do swojego Taraska, straciła głowę, dla niego pójdzie na wszystko. – Czy adopcja została przeprowadzona formalnie? – zapytał. – Zadajecie dziwne pytania. Jakże ja mogłam przeprowadzić adopcję formalnie? Przecież ja nie mam dowodu osobistego, gdzie go miałam wpisać? Ale Ałfierow, wasz pełnomocnik w rejonie, gdzie odbywałam zesłanie, wie, zawiadomiłam go o tym oficjalnie. – Ta-ak – odezwał się Szarok w zamyśleniu. – To bardzo skomplikowana sprawa. Żadnych formalnych praw do tego dziecka nie macie. To nie jest wasze dziecko. Dlatego nie mamy obowiązku udzielać wam informacji o nim. – To jest mój syn – powiedziała Zwiaguro. – Ja go wychowałam. Uważa mnie za swoją matkę. – Tak, tak, oczywiście – zgodził się Szarok. – Jako człowiek rozumiem was. Przywiązaliście się do dziecka, dziecko przywiązało się do was. Ale my – ani ja, ani nikt inny – nie możemy lekceważyć strony formalnej. W kraju jest tysiące więźniów, dlatego można mówić tylko o ich prawdziwych, prawowitych krewnych. Proszę nas zrozumieć. Przecież w ten sposób każdy mógłby uznać jakieś dziecko za własne. Chłopczyk jest sierotą i sądzę, że zostanie oddany do domu dziecka, to wszystko. – Póki mi nie powiecie, co się z nim dzieje, nie odwołam głodówki. – Nie stawiajcie się w głupiej sytuacji. Na waszą głodówkę nikt nie zwróci uwagi. Co to za głodówka w ogólnej celi? Nie przyjmujecie jedzenia, ale podkarmiają was towarzysze. To nie jest rok dwudziesty siódmy. Wtedy na głodówkę zwracano uwagę, a dzisiaj nie, gwiżdżą sobie na wasze głodówki, czy tego nie rozumiecie?! – Wasza sprawa – odparowała Zwiaguro. – Póki nie otrzymam dokładnych informacji, gdzie znajduje się mój syn, nie przerwę głodówki i odmawiam wszelkich rozmów z wami. – No dobrze, powiedzmy, że dowiem się i zawiadomię was, że chłopiec znajduje się w domu dziecka tam a tam. I co dalej? – Będę wiedziała, gdzie jest. Na razie to mi wystarczy. Możecie mnie rozstrzelać, ale póki żyję, mam prawo wiedzieć, co dzieje się z moim synem. – Nie macie żadnych praw, już to wam wyjaśniłem. Dokądkolwiek byście się zwrócili, nie możecie napisać, że to wasz syn, bo chłopiec nie jest waszym synem, nie jest nawet przybranym synem, to po prostu obce dziecko i waszej skargi nikt nie potraktuje poważnie. Zamilkł, ale nie odrywał oczu od siedzącej przed nim kobiety. Ależ szpetna, aż strach patrzeć! Ale nazwisko znane – Zwiaguro! Figurowało w podręczniku historii partii, ostatnio co prawda zostało usunięte. Gdyby mu się udało ją złamać, poprawiłoby to jego sytuację po niewypale z Reinholdem. Szarok odchylił się na oparcie krzesła. – Lidio Grigoriewno! Jesteście mądrym człowiekiem i doświadczonym politykiem. I doskonale zdajecie sobie sprawę z tego, że wasze żądania są równie bezpodstawne, co daremne. Nie mam żadnego obowiązku szukać dziecka, które przypadkowo spotkaliście na swojej drodze. Z głodu chłopiec nie umrze, zostanie umieszczony w domu dziecka, ale oczywiście nie pod nazwiskiem Zwiaguro, bo do tego nazwiska nie ma prawa. Nie dowiecie się nigdy, pod jakim nazwiskiem go tam umieszczono ani w jakim domu. Wszystko to doskonale rozumiecie, ale widocznie wasze przywiązanie do chłopca jest silniejsze niż rozsądek. To bardzo ludzkie i współczuję wam: wszystkie nasze sprawy przeminą, pójdą w niepamięć, i ten gabinet – powiódł ręką dookoła, wskazał biurko – i te papiery, i my oboje, a dziecko zostanie, całe życie ma przed sobą. I wy musicie żyć dla niego. Ja rozumiem: idee, poglądy są bardzo ważne. Ale dziecko jest ważniejsze. Będę z wami szczery: odszukamy dziecko i pomożemy wam połączyć się z nim, ale i wy musicie nam pomóc. Zwiaguro siedziała z opuszczoną głową i patrzyła w bok jakimś umykającym spojrzeniem. Szarok ciągnął dalej: – W takim charakterze, w jakim się tu dzisiaj znajdujecie, nie jesteście potrzebni przybranemu synowi, przepraszam, jak mu na imię? Zwiaguro nie odpowiedziała, dalej siedziała z opuszczoną głową i patrzyła w bok umykającym wzrokiem. Szarok zrozumiał jej milczenie po swojemu. Próbuje odgadnąć, pomyślał, co on jej zaproponuje, zastanawia się, jak mu utrzeć nosa, albo na odwrót, chce wyrazić zgodę. – W obecnej sytuacji jesteście skazani na więzienia, obozy, zesłania – ciągnął. – Widzicie przecież, co się dzieje. Partia wzmaga walkę z antypartyjnymi, antyradzieckimi elementami. Celowo położył nacisk na słowo „antyradzieckie” wiedząc, że tacy jak ona zawsze się oburzali, kiedy ich tak nazywano. Ale Zwiaguro dalej milczała. – Walkę z antypartyjnymi elementami partia doprowadzi do końca – ciągnął Szarok. – Opozycja poniosła klęskę, partia i naród nie uznają jej, opozycja nie ma żadnych szans. Czy wy na przykład stanowicie jakieś zagrożenie dla partii czy dla narodu? Nie. Wystarczy kiwnąć palcem i przestaniecie istnieć. Wracajcie do partii, do narodu, pomóżcie budować socjalizm, przecież po to właśnie przystąpiliście do ruchu rewolucyjnego. Szarok zrobił pauzę, czekając na reakcje Zwiaguro, ale ona nadal milczała, siedziała z opuszczoną głową, omijała wzrokiem Szaroka, jakby szukała czegoś na więziennej posadzce. – Wiem, co mi powiecie: kiedy ja się urodziłem, wy już byliście w partii i wobec tego nie mam prawa was agitować, ale to nie ja was agituję, agituje was partia i naród albo, jeśli wolicie, syn, którego rzuciliście na pastwę losu. Znowu zrobił pauzę, ale ta piekielna Zwiaguro wciąż milczała i nadal siedziała w tej samej pozie. Z drugiej strony to jej milczenie dawało mu jakąś nadzieję: mimo wszystko słucha, nie protestuje... – Pomóżcie nam unieszkodliwić Trockiego pod względem politycznym. Trocki rozpętał za granicą antyradziecką kampanię, usiłuje rozbić jedność klasy robotniczej, dostarcza materiałów burżuazyjnym ośrodkom propagandy, kieruje z zagranicy działalnością organizacji terrorystycznych i wywrotowych na terenie Związku Radzieckiego. Działał za pośrednictwem Zjednoczonego Centrum w Moskwie, do którego wchodzili z jednej strony Zinowiew, Kamieniew i inni zinowiewowcy, a z drugiej – byli znani trockiści, Smirnow i Mraczkowski. Właśnie na polecenie tego Centrum został zabity Kirow, przygotowywano zamach na towarzysza Stalina i innych członków Biura Politycznego. Nic o tym nie wiedzieliście? No to teraz już wiecie. Pomóżcie nam zadać ostateczny cios Trockiemu i trockizmowi. Pomaga nam w tym wielu dawnych zinowiewowców, trockistów i decystów. Wy też powinniście się włączyć. Nie zamierzamy was stawiać pod sąd, chcemy tylko, żebyście zaświadczyli, iż taka organizacja terrorystyczna rzeczywiście istniała, że nadchodziły odpowiednie dyrektywy w sprawie działalności terrorystycznej. A co, gdzie, w jaki sposób, komu – to już sami zdecydujecie. To kwestia techniczna. Najważniejsze, żeby zostało potwierdzone, że Trocki kierował spiskiem z zagranicy poprzez Zinowiewa, Kamieniewa, Smirnowa, Mraczkowskiego i jeszcze kilku innych osób. Nie zamierzamy tych ludzi oddawać pod sąd. Chcemy tylko zadać ostateczny cios Trockiemu. Pomagają nam w tym wszyscy uczciwi ludzie i wy też powinniście się włączyć. To nie jest żadna zdrada. Odstąpić od błędnej linii, wyrzec się bezsensownej walki to żadna hańba, żadna ujma. Za to uratujecie własne życie, a co za tym idzie, życie swego przybranego syna. Wiadomo przecież, jak wyglądają nasze domy dziecka, niestety. Jej milczenie zaczynało go drażnić, podniósł głos: – Lidio Grigoriewno! Chyba przedstawiłem wam wszystko dostatecznie jasno! Teraz powinniście dokonać wyboru! Nie żądam od was natychmiastowej odpowiedzi! Nie ponaglam was! Proszę się zastanowić, jutro was wezwę. Nie podnosząc głowy zapytała: – Co będzie z Tarasem? – Jak tylko otrzymam od was pozytywną odpowiedź, od razu poczynię odpowiednie kroki. Powiem więcej, przywieziemy chłopca do stolicy, żebyście go mogli zobaczyć, załatwimy formalności związane z adopcją i umieścimy go w najlepszym moskiewskim domu dziecka albo, jeżeli wyrazicie takie życzenie, odeślemy do waszych krewnych. – Przekartkował akta. – Jeśli się nie mylę, w Jarosławiu macie kuzyna, proszę bardzo, możemy odesłać dziecko do niego. – Rozumiem – odezwała się Zwiaguro cicho. – Jeśli nie zgodzę się uczestniczyć w tej komedii, nie będziecie szukać Tarasa i nic dla niego nie zrobicie. – Absolutnie nic – potwierdził Szarok. – Możemy wam pomóc tylko w drodze wyjątku, jeśli wy pomożecie nam. Patrzył na nią spokojnie, nawet jakby ze współczuciem, ale w duchu triumfował: ideowa, już przed rewolucją była na katordze, po rewolucji od ośmiu lat poniewiera się po więzieniach, łagrach i na zesłaniach, a on ją złamie, znalazł jej słabe miejsce, jej piętę Achillesa. Sama mu powiedziała o swoim Tarasie. Ciekawe, że rejonowy pełnomocnik Ałfierow nic o tym nie wspomniał. W charakterystyce napisał: działacz kadrowy, nieprzejednana decystka, a o tym całym Tarasie ani słowa. Wiedział o nim od samej Zwiaguro, a jednak nie napisał. A przecież rozumiał, nie mógł nie rozumieć znaczenia takiej okoliczności dla śledztwa, a jednak nie napisał. Dlaczego? Dobra, zastanowimy się nad tym. A ta babcia nigdzie nam nie ucieknie. – Innym też proponujecie takie układy? – zapytała Zwiaguro. – Tak. W poszczególnych przypadkach. Choć w większości wypadków żadne układy nie są potrzebne. – Dziećmi szantażujecie? – Lidio Grigoriewno! – powiedział Szarok ostro. – Ja nie mam czasu na dyskusje. Zaproponowałem wam proste, bezbolesne wyjście z sytuacji, korzystne zarówno dla was, jak i dla nas. Doskonale rozumiecie, że i tak uzyskamy od was niezbędne nam zeznania, mamy po temu dostatecznie skuteczne środki. Wolałbym się do nich nie uciekać. Wszelka opozycja w naszym kraju będzie zlikwidowana raz na zawsze. Tych, którzy to zrozumieją, którzy nam w tym pomogą, zostawimy przy życiu, ci natomiast, którzy będą stawiać opór, zostaną zlikwidowani. Poświęcam wam tyle czasu tylko dlatego, że rozumiem waszą sytuację. Zechcecie przyjąć moje warunki, to dobrze, nie zechcecie – nie ręczę ani za wasze życie, ani za los waszego przybranego syna. Uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Z taką nienawiścią nigdy się dotąd nie spotykał, nawet się trochę przestraszył, poczuł się nieswojo. A ona nagle, rzecz niesłychana, to bydlę, ścierwo, plunęła mu w twarz. Stało się to błyskawicznie. Szarok szarpnął się do tyłu, plwocina trafiła na bluzę. Ach, ty kanalio, gnido! Szarok wstał, wytarł chusteczką bluzę, podszedł do Zwiaguro, uniósł jej głowę, patrzyła na niego z wyzwaniem, zamachnął się i z całej siły uderzył pięścią w ten ohydny ryj najpierw z prawa, potem z lewa, głowa latała jej między jednym uderzeniem a drugim jak u pajaca, pokraka z wystającymi zębami, już nawet nie człowiek, lecz szpetna małpa! Bił ją z prawa i z lewa, nie pozwalając jej się zwalić ze stołka. A ona, ścierwo, milczała – ani słowa, ani jęku, kanalia, nawet oczu nie zamykała, patrzyła na niego z nienawiścią. W końcu zwaliła się na podłogę... Wezwany konwojent zaciągnął ją do celi. Od tamtej nocy, od przesłuchania Zwiaguro, już nie bał się bić. Bił po twarzy, pięściami, kopał, walił gumową pałką. Bijąc wpadał w jeszcze większą wściekłość, ale z czasem nauczył się panować nad sobą. Gdy aresztowany poddawał się, natychmiast przestawał go bić, wracał za biurko, zapalał papierosa, chwilę siedział w milczeniu, odpoczywał: bicie to też robota. Zeznania zapisywał z obrażoną miną, jakby to nie on bił, tylko jego bili, jakby to aresztowany był winien, bo zmusił go do wykonania nieprzyjemnej roboty. Jednakże potrzebne zeznania składali ludzie mniej ważni, drugorzędni, a nawet trzeciorzędni. Ważne figury zeznań nie składały. Tak więc Szarokowi nie udało się osiągnąć żadnych konkretnych, istotnych rezultatów. Tymczasem na naradzie dowiedział się, że z „detonatorów” oprócz Olberga zaczął również mówić Pikel, natomiast Reinhold dalej milczał. Od trzech tygodni był w rękach Czertoka, trudno sobie wyobrazić, co oni tam z nim wyprawiali, i mimo to milczał. Teraz Wutkowski i Szarok musieli przystąpić do wypróbowania swojego zapasowego planu z „aniołem stróżem”. Reinholda zwrócono Szarokowi. Przez trzy tygodnie Czertok, najstraszniejszy śledczy w całym aparacie, sadysta i oprawca, trzymał Reinholda na „konwejerze” po czterdzieści osiem godzin bez snu i jedzenia, w jego obecności podpisywał nakaz aresztowania jego żony i dzieci – wszystko nadaremnie. Jednakże to już nie był ten sam Reinhold, który siedział przed nim na pierwszym przesłuchaniu. Jego szykowne dotąd ubranie, teraz brudne, podarte i wyświechtane, wisiało na nim jak na kołku – w ciągu tych trzech tygodni Reinhold schudł chyba z piętnaście kilo (Szarok potrafił określić to na oko), zarósł, oczy błyszczały mu gorączkowo, jak u człowieka, który ma za sobą wiele nie przespanych nocy i który od wielu dni nie jadł, którego poniżano, bito, poddawano torturom. A mimo to z tych oczu tak jak dawniej wyzierała zimna wściekłość i nieprzejednanie. Szarok wiedział wszakże, że ta wściekłość i nieprzejednanie odnoszą się do tego, kto go męczył i torturował, czyli do Czertoka. Na tym polegał sens „kombinacji” – z gorącego w zimne, z zimnego w gorące, jak w izbie wytrzeźwień. Przy zastosowaniu tej kombinacji obstawał zarówno Szarok, jak i Wutkowski, teraz więc na nich spoczywała odpowiedzialność za jej skuteczną realizację. Przemyśleli wszystko bardzo starannie. Mieli w zanadrzu potężny atut. Szarok wskazał Reinholdowi krzesło. – Swego czasu, Izaaku Isajewiczu – zaczął – spodziewałem się być waszym śledczym, myślałem, że znajdziemy wspólny język, ale to się nie udało, i nie z mojej winy. Czy lepiej wam było u Czertoka? Śmiem wątpić. My go tu dobrze znamy. Szarok mówił prawdę. Czertok miał w urzędzie opinię sadysty, łajdaka i lizusa. Szarok bardzo ubolewał nad tym, że ich nazwiska brzmią podobnie, czasem ich nawet mylono. – No więc, Izaaku Isajewiczu – ciągnął Szarok – zamiast tego przypadł mi w udziale smutny obowiązek. Spojrzał na Reinholda ze współczuciem i roztargnieniem, jak się patrzy na człowieka straconego, jak się patrzy na nieboszczyka. Tak właśnie Szarok popatrzył na Reinholda i podał mu wydany przez Kolegium Specjalne przy Ludowym Komisariacie Spraw Wewnętrznych wyrok skazujący Reinholda Izaaka Isajewicza na rozstrzelanie za udział w spisku trockistowsko- zinowiewowskim, a członków jego rodziny na zesłanie na Syberię. Wyrok był opatrzony wielką okrągłą pieczęcią NKWD. Reinhold przeczytał dokument, położył na stole i zapytał: – Mam to podpisać? – Oczywiście. Szaroka zdumiał jego hart. A może to po prostu apatia, pomyślał, może nie chce już żyć po tym wszystkim, co przeszedł u Czertoka? Obserwował w milczeniu, jak Reinhold szuka oczami pióra i nie znajduje. – Mógłbym wam udzielić jednej dobrej rady – odezwał się – ale wy nie słuchacie moich rad. Reinhold spojrzał na niego pytająco. Szarok zerknął ukradkiem na drzwi – wypróbowany chwyt, mający oznaczać, że rozmowa jest w najwyższym stopniu poufna. – Napiszcie do towarzysza Jeżowa. Możecie pisać wszystko, co uznacie za stosowne, zażądajcie rewizji sprawy, ale przede wszystkim poproście o odroczenie wyroku. Znajdźcie odpowiednie motywy: jesteście wyprowadzeni z równowagi niespodziewanym aresztowaniem, zmęczeni przesłuchaniami u Czertoka i temu podobne, słowem, chcecie się zastanowić nad swoją sytuacją, a na to potrzeba trochę czasu. Spróbujcie. Obiecuję wam, że za dzieli, najwyżej dwa wasza prośba znajdzie się na biurku towarzysza Jeżowa. I przypuszczam, że towarzysz Jeżow zarządzi rewizję wyroku. Każę wam dostarczyć do celi papier, atrament, na rano prośba musi być gotowa. No więc jak? Reinhold milczał. – No cóż – oświadczył Szarok oschle. – Poprzednim razem też nie słuchaliście moich rad i proszę, czym się to skończyło – wskazał fałszywy wyrok. – Dziś też nie chcecie mnie słuchać. Szkoda, bo to będzie was kosztowało życie. – Dobrze?– zgodził się Reinhold. – Napiszę. Następnego dnia Szarok osobiście pofatygował się do celi Reinholda. List, adresowany do sekretarza KC Jeżowa, był gotowy. List długi, kręty, Reinhold zaklinał się, że jest – wierny Komitetowi Centralnemu, przeklinał ów krótki okres, kiedy jako całkiem młody komunista przyłączył się do opozycji, z którą dawno i definitywnie zerwał. To prawda, że bywał na daczy u Sokolnikowa i kiedyś spotkał tam Kamieniewa, ale nie wchodził z nim w żadne zbrodnicze porozumienie. Błaga o przeprowadzenie rewizji sprawy. Nie boi się śmierci, gotów jest umrzeć, ale nie jako wróg partii, lecz jej wierny syn. Szarok zabrał list, zabrał kałamarz i pióro i obiecał postarać się o szybką odpowiedź. Był zadowolony. Jak na razie wszystko szło według planu. Jeśliby nawet pomysł nie wypalił, list Reinholda zawierał mnóstwo takich szczegółów, jakich w żaden sposób nie udawało się z niego wycisnąć: potępił swoje dawne poglądy, przyznał się do bliskich kontaktów z Sokolnikowem i do znajomości z Kamieniewem, a to już było coś – jak na początek. W nocy Szarok wezwał Reinholda. Promieniował zadowoleniem, radością, wręcz triumfował. – Gratuluję wam, Izaaku Isajewiczu, towarzysz Jeżow przeczytał wasz list. Pilnie obserwował reakcje Reinholda. Reinhold jednakże zachowywał niewzruszony wyraz twarzy. Potrafił trzymać się w garści. – No więc – ciągnął Szarok – kierownictwo komisariatu przekazało wasz list sekretarzowi KC, towarzyszowi Jeżowowi, i towarzysz Jeżow skłonny jest wydać polecenie w sprawie uchylenia wyroku. Mówiąc to, ani na chwilę nie spuszczał oka z Reinholda, ale na twarzy Reinholda nie drgnął ani jeden muskuł. – Towarzysz Jeżow zgadza się wydać polecenie w sprawie uchylenia wyroku – powtórzył Szarok – jednakże pod jednym warunkiem: jeśli pomożecie organom śledczym rozgromić trockistowsko-zinowiewowską bandę. W jaki sposób to zrobicie, to kwestia techniczna, do omówienia, ale to warunek konieczny, takie jest stanowisko towarzysza Jeżowa. Jeżeli ten warunek przyjmiecie, wyrok zostanie uchylony, jeśli nie – wyrok zostanie bezzwłocznie wykonany. Reinhold milczał, zastanawiał się, potem nieoczekiwanie twardym, dawnym swoim głosem oświadczył: – Dobrze. Zgadzam się. Ale również pod jednym warunkiem: jeśli towarzysz Jeżow albo ktoś inny z Biura Politycznego złoży w imieniu KC oświadczenie, że jestem niewinny, ale że nadrzędne interesy partii wymagają ode mnie złożenia tych zeznań, których się ode mnie domagacie. Szarok odchylił się na oparcie krzesła i z udanym zdumieniem popatrzył na Reinholda. – Uważacie, że macie prawo stawiać warunki Komitetowi Centralnemu? – Tak. – A nie obawiacie się, że stawiając takie warunki odmawiacie w gruncie rzeczy spełnienia warunków KC? – Nie, tego się nie obawiam. – Czy zdajecie sobie sprawę, co to oznacza? Chcielibyście, żeby KC targował się z wami? – Nie o to chodzi! – zareplikował Reinhold ostro. – O żądaniu towarzysza Jeżowa dowiedziałem się nie od towarzysza Jeżowa, lecz od was. A wy nie jesteście ani sekretarzem KC, ani przedstawicielem KC, lecz zwykłym śledczym, wasze słowa nie są dla mnie miarodajne. Możecie mnie rozstrzelać, możecie mnie znowu oddać w ręce oprawcy Czertoka, proszę bardzo, ale ja swojego zdania nie zmienię. To moja ostateczna decyzja. Szarok zrozumiał, że Reinhold nie ustąpi. Twardy facet! Niemniej nie była to zupełna przegrana. Niektóre warunki jednak przyjął, i to jest najważniejsze, a potem się zobaczy. – Przekażę waszą prośbę kierownictwu – oświadczył sucho. – Poprzednim razem nie zaufaliście mi i wylądowaliście u Czertoka, dziś znowu mi nie ufacie. Czym się to skończy, nie mam pojęcia, ale powtarzam: waszą prośbę przekażę kierownictwu komisariatu. Odesłał Reinholda do celi, a sam udał się z meldunkiem do Wutkowskiego. – No cóż – powiedział Wutkowski – można go zrozumieć. Myślę jednak, że zadowoli się obietnicą Mołczanowa. Zwłaszcza że to starzy znajomi. Jednakże Reinhold nie zadowolił się obietnicą Mołczanowa, chociaż byli starymi znajomymi i chociaż Mołczanow bardzo się oburzał na wyczyny Czertoka, a nawet obiecał go ukarać. Reinhold obstawał przy swoim: któryś z wysoko postawionych przedstawicieli KC, powiedział, musi zaświadczyć, że on, Reinhold, jest niewinny oraz że domaganie się od niego współdziałania z organami śledczymi w demaskowaniu trockistowsko-zinowiewowskiego spisku jest podyktowane nadrzędnym interesem partii. Szarok nie wątpił, że warunek Reinholda zostanie przyjęty – był zbyt ważną figurą dla śledztwa: znany działacz gospodarczy, stary komunista, osobisty znajomy Kamieniewa, jego zeznania w połączeniu z zeznaniami Olberga (byłego kuriera Trockiego) i Pikla (sekretarza Zinowiewa) stworzyłyby mocną podstawę dla przyszłego procesu. Szarok mylił się jednak. Jagodzie nawet przez myśl nie przeszło zwracać się do Jeżowa. Kazał trzymać Reinholda na statusie skazańca, wyciągać z niego zeznania krok po kroku, aż zgodzi się współpracować na całej linii. I nie zwlekać, w ciągu trzech dni powinien się poddać. Jagoda nie życzył sobie żadnej pomocy Jeżowa, oznaczałoby to bowiem, że jego aparat nie potrafi samodzielnie sprostać zadaniu. Wśród pracowników NKWD chodziły słuchy, że między Jagodą i Jeżowem toczy się skryta walka, że Jagodę gryzie zawiść. Ale nie była to żadna pociecha dla Szaroka. Jak to się mówi, panowie sobie wojują, a chłop w skórę bierze. Czym dysponował Szarok w sprawie Reinholda? Przede wszystkim zeznaniami Olberga i Pikla, którzy twierdzili, że Reinhold również uczestniczył w spisku. Czy należy im urządzić konfrontację? Ale ani Reinhold Olberga, ani Olberg Reinholda nigdy na oczy nie widzieli. Reinhold zasypie Olberga pytaniami: gdzie i kiedy się spotykali, opiszcie miejsce spotkania, czas, okoliczności i tak dalej, Olberg się zapłacze. Co się tyczy Pikla, to znają się z widzenia, ale nie wiadomo, jak się Pikel zachowa. Zeznania przeciwko Zinowiewowi wprawdzie złożył, ale kiedy im zorganizowano konfrontację, tak się speszył i stracił głowę, że słowa nie potrafił wykrztusić. Milczał, jakby go zamurowało, i w końcu go wyprowadzono. Czy ta historia nie powtórzy się i teraz? A więc konfrontacja na razie odpada, pozostaje jako ostateczność. Co jeszcze? List do Jeżowa... To jest coś... Potwierdził swą przynależność do opozycji, kaja się, przysięga, że jest wierny partii, gotów współpracować na określonych warunkach i naturalnie boi się rozstrzelania, choć udaje, że się nie boi, boi się, że znowu wpadnie w ręce Czertoka, choć twierdzi, że się nie boi. Wszystko to Szarok przemyślał siedząc w swoim gabinecie nad cieniutką teczką akt Reinholda, którą należało przekształcić w gruby tom zeznań. Zdawał sobie sprawę, że to jego ostatnia szansa. Był wciąż jeszcze w lesie, ani jednego człowieka, ani jednego zeznania. Diakow, ten łajdak, naumyślnie przysyłał mu najzajadlejszych, najbardziej zuchwałych fanatyków. Szarok siedział przy biurku i próbował się skupić, ale bezskutecznie. W nocy panował straszliwy rwetes, we wszystkich gabinetach odbywały się przesłuchania, zewsząd dochodziły krzyki przesłuchiwanych, tupot nóg, wyła jakaś baba. W dodatku kiosk był zamknięty, niektórym śledczym skończyły się papierosy, podkradali je sąsiadom, do Szaroka też coraz to ktoś wpadał, z początku dawał chętnie, ale kiedy spostrzegł, że w paczce zostało zaledwie sześć papierosów, przeraził się, że jemu samemu nie starczy do rana, wsunął paczkę do szuflady i na wszystkie prośby odpowiadał odmownie. – Nie mam, mówię przecież, że nie mam. Nikt w to nie wierzył, uważano, że ma węża w kieszeni, dalej przychodzili żebrać, otwierali drzwi... Szarok wszystkich przepędzał, krzyczał: – Nie mara, mówię, jak komu dobremu, że mi się skończyły, sam nie mam co palić. I kiedy znowu ktoś otworzył drzwi, powiedział nie podnosząc głowy: – Idźcie do cholery! Nie mam papierosów! Drzwi nie zamknęły się. Odwrócił głowę i struchlał: w drzwiach stał malutki człowieczek, Szarok z miejsca go poznał. Był to sekretarz Komitetu Centralnego, Mikołaj Iwanowicz Jeżow. Szarok zerwał się z krzesła, obciągnął bluzę i wypalił jednym tchem: – Towarzyszu sekretarzu Komitetu Centralnego, melduje się starszy pracownik operacyjny Szarok. Przepraszam za niegrzeczność, ale prowadzę bardzo ważną sprawę, a koledzy bezustannie przychodzą do mnie po papierosy. Rozczęstowałem już wszystko, co miałem, zostało mi zaledwie sześć sztuk, a muszę pracować do rana. Tymczasem Jeżow wszedł do pokoju, a za nim Agranow, Mołczanow i Wutkowski. Nocne obchody kierownictwa zdarzały się często, ale w gabinecie Szaroka Jeżow zjawił się po raz pierwszy. Mimo niskiego wzrostu był dobrze zbudowany, szybki, miał surową żołnierską twarz i fiołkowe oczy, z których wyzierało okrucieństwo. – Jaką sprawę prowadzicie? – zapytał. – Izaaka Reinholda. – To bardzo ważny i potrzebny nam człowiek. To bardzo poważna sprawa. Jak posuwa się praca? Szarok błyskawicznie ocenił sytuację. Zrozumiał, że decydują się jego losy, jego przyszłość w tej instytucji. Sądził, że Wutkowski albo Mołczanow poinformują Jeżowa o przebiegu śledztwa, nie mógł przecież ponad ich głowami meldować Jeżowowi o tym, że Reinholdowi doręczono fikcyjny wyrok śmierci, że poradzono mu napisać do Jeżowa, lecz list nie dotarł do adresata wskutek sprzeciwu Jagody. Ale Mołczanow i Wutkowski milczeli. Zrozumiał, że nic nie powiedzą, i jeśli sprawa wyjdzie na jaw, zwalą wszystko na niego, na Szaroka, przecież on prowadził sprawę Reinholda i prowadzi ją znowu, a więc on będzie odpowiadał. Znowu przeszyło go uczucie, którego doznał przez moment, kiedy Jeżow wszedł do gabinetu, a on go obsztorcował, uczucie, że oto ważą się jego losy. No cóż, kiedyś to musiało nastąpić. Spokojnym, dobitnym głosem zameldował: – Sprawa Reinholda posuwa się bardzo wolno. Reinhold na daczy u swojego krewnego Sokolnikowa poznał Kamieniewa, jednakże mimo wszystkich moich wysiłków nie przyznał się do utrzymywania z nim kontaktów. Żadnych rezultatów nie dały również trwające trzy tygodnie przesłuchania, prowadzone przez kierownika wydziału operacyjnego, Czertoka. Reinhold znowu wrócił do mnie. Doceniając znaczenie tego spiskowca zdecydowałem się na skrajne posunięcie. Poprosiłem go o pomoc w zdemaskowaniu trockistowsko-zinowiewowskiego spisku i uprzedziłem, że w razie odmowy zostanie rozstrzelany. W tym celu zmuszony byłem napisać i okazać mu podjętą przez Kolegium Specjalne decyzję w sprawie jego rozstrzelania. Reinhold zgodził się pod warunkiem, że wy, towarzyszu sekretarzu Komitetu Centralnego, potwierdzicie, iż jego współdziałanie w zdemaskowaniu spisku jest podyktowane nadrzędnymi interesami partii. Niestety, nie miałem odwagi zwrócić się z tym do was, towarzyszu sekretarzu Komitetu Centralnego. Jeżow nie spuszczał z Szaroka swych zimnych okrutnych oczu. Potem prześlizgnął się wzrokiem po Agranowie, Mołczanowie i Wutkowskim. Tamci milczeli, najwyraźniej zszokowani tą niespodziewaną, desperacką szczerością Szaroka. – Przyślijcie zaraz Reinholda do mnie – powiedział Jeżow i wyszedł. Za nim wyszedł Agranow, Mołczanow i Wutkowski. Szarok został sam. Usiadł, zaczerpnął głęboko powietrza. Kiedy składał Jeżowowi meldunek, nie odczuwał żadnego strachu. W tym momencie nie miał innego wyjścia. Starał się tylko starannie dobierać słowa, żeby nikogo nie wkopać. Oczywiście, gdyby Jeżow zaczął wypytywać o szczegóły, byłby obowiązany je przedstawić i wtedy prawdopodobnie musiałby wymienić nazwiska Wutkowskiego i Mołczanowa, a może nawet Jagody. Jeżow o nic nie pytał, dlatego nie musiał wymieniać niczyich nazwisk. Ale teraz tam, w gabinecie Jeżowa – Jeżow miał w pobliżu gabinetu Jagody własny gabinet, nieoficjalny, nikt w nim nigdy nie urzędował, nie wchodził do niego, wszyscy wiedzieli, że to gabinet zarezerwowany wyłącznie dla Jeżowa – tak więc teraz w tym gabinecie Jeżow wypytuje Mołczanowa i Agranowa, a oni oczywiście wszystko zwalają na niego, ratują własną skórę... Co zrobi z nim Jeżow albo co zrobi z nim Jagoda, kiedy Jeżow wyjedzie, nie wiadomo, mogą go nawet odesłać do celi już w charakterze więźnia. Otwarły się drzwi, w progu stanął ordynans Jagody. Oznaczało to wezwanie do szefa. Szarok wstał. Ordynans wszedł do gabinetu i położył coś na biurku. – To dla was od towarzysza Jeżowa – powiedział i wyszedł. Na biurku leżała nie napoczęta paczka papierosów „Hercegowina fleur”. 22 Powróciwszy wtedy od Altmana Wadim wszystko przeanalizował i wpadł w przerażenie. Przypomniał sobie około dwudziestu osób, które bywały u nich na Arbacie, i zrozumiał, że nie mógłby twierdzić, iż rozmawiano wyłącznie o medycynie. Śmieszne. Altman powiedział dosłownie: kontrrewolucyjne rozmowy. Czyli że coś z domu dotarło tam... Ale co? Naprawdę nie miał o tym pojęcia. Dawniej, jakieś dwa, trzy lata temu, zbierała się u nich utalentowana młodzież teatralna, przychodzili również znani artyści, ale żadnych rozmów politycznych się nie prowadziło, nie opowiadano nawet kawałów. Cóż to wobec tego znaczy? Czego oni od niego chcą? Bał się panicznie nowego spotkania z Altmanem. Co ten oprawca chowa w zanadrzu? Zastawia jakąś pułapkę, mówi o jednym, myśli o czymś innym, przerzuca się jeszcze na coś innego, na czymś usiłuje go złapać, trzyma go w nieświadomości. Żeby się nie załamać, wyrwać się z tej absurdalnej sytuacji, trzeba dokładnie wiedzieć, o co chodzi, czego od niego żądają, czego chcą. Ale żyć, egzystować w tej nieświadomości niepodobna. Myślał o tym bezustannie, strach nie opuszczał go ani w dzień, ani w nocy. Trzeba porozmawiać z Jurą. To jednak kolega, znają się od małego, niech mu powie, niech mu wytłumaczy, czego oni mogą od niego chcieć. Nie będzie go prosił ani o pomoc, ani o obronę. Sam potrafi się obronić. Całe jego życie jest jak na dłoni, jest uczciwym człowiekiem radzieckim, wiernym sojusznikiem partii w walce o prawdziwie partyjną sztukę, jest człowiekiem bezgranicznie oddanym towarzyszowi Stalinowi. Wprawdzie zobowiązał się nikomu nic nie mówić, ale Jurze chyba można, ostatecznie on tam pracuje. I trzeba to zrobić jak najprędzej, zanim go wezwą po raz drugi. Wiedział, że Jurę trudno zastać w domu, ale musi go złapać za wszelką cenę. Okazało się, że Jura siedzi w domu, sam podniósł słuchawkę, był przyjemnie zdziwiony. – Wadim? Gdzie ty się podziewasz? – To ciebie trudno złapać. Ja zawsze jestem na posterunku. Dzwoniłem do ciebie, ale bez skutku... – Pracuje się... – Może byśmy się spotkali? – Chętnie, sam o tym myślałem, pogadalibyśmy trochę, ale kiedy? – A choćby dzisiaj. Jura roześmiał się. – Co to znaczy człowiek wolnego zawodu. Kochany, ja wszystkie wieczory mam zajęte, pozostaje tylko niedziela. Ale w tę niedzielę też pracuję. Może zdzwonimy się w następną? – To niemożliwe. Koniecznie muszę się z tobą zobaczyć, i to zaraz. – No proszę, rok się nie widzieliśmy i nagle zaraz. – Tak, w tym właśnie sęk, że muszę się z tobą zobaczyć jak najszybciej. – Co się stało? – Nic szczególnego. Ale potrzebuję twojej rady. – Rady mogę ci udzielić przez telefon. – To nie jest rozmowa na telefon – powiedział Wadim zdesperowany. Ziemia usuwała mu się spod nóg. Jeśli nie zobaczy się z Jurą przed spotkaniem z Altmanem, wszystko przepadło. Altman może zadzwonić lada dzień. – Jura! Jesteś moim starym kumplem! Zrozum! Gdyby to nie było dla mnie tak ważne, nie zawracałbym ci głowy. Mogę wpaść do ciebie, jeśli ci to bardziej odpowiada. – Zaraz wychodzę. Matka już odgrzewa obiad. – Obiad zjesz u mnie. Fienia zrobiła dziś cielęcy szponder i bulion z pasztecikami – powiedział Wadim błagalnie. Szarok chwilę milczał, potem powiedział: – Dobra, zadzwonię do ciebie za dziesięć minut i powiem, czy będę mógł przyjść. Rzeczywiście zadzwonił po dziesięciu minutach. – No cóż, zgadzam się. Tylko pamiętaj, że na długie pogaduszki nie mam czasu. Zjemy na chybcika. Szarok wydawał się zadowolony ze spotkania, uśmiechając się poklepał Wadima po ramieniu. – Tyjesz, bracie, szponder, paszteciki, nie dbasz o figurę. – Nie mam czasu myśleć o figurze, mój drogi. – No pewnie, wszystkich bierzesz na ołówek, na muszkę, rozdajesz szturchańce na prawo, na lewo... No więc, co się tam u ciebie stało? Przeszli do jadalni. Fienia wniosła wazę z bulionem i salaterkę z pasztecikami, napełniła talerze. Wadim poczekał, aż wyjdzie. – Nic szczególnego – powiedział. – Pewnie niepotrzebnie zawracam ci głowę. Ale, rozumiesz, nie jestem przyzwyczajony do takich historii, nigdy nie znajdowałem się w podobnej sytuacji. I choć wiem, że to wszystko bzdura i nic mi nie grozi, to jednak czuję się jakoś głupie. Szarok roześmiał się. – Nas, prawników, zawsze uczono, że pierwszą stronę przygotowanej mowy należy zawsze pomijać i od razu zaczynać od drugiej. – Jura – powiedział Wadim. – Byłem wzywany na Łubiankę. Na twarzy Szaroka pojawił się momentalnie wyraz napięcia. Nie nachmurzył się, nie zasępił, lecz cały się spiął. Usta mu się zacisnęły, wzrok stwardniał. – Wzywał mnie jakiś Altman – ciągnął Wadim. – Nie zorientowałem się w jego randze, nie znam się na stopniach, okropny typ, formalista, oschły, bezduszny, zupełnie straciłem głowę, pewnie narobiłem głupstw. Myślałem tylko o jednym – żeby się jak najprędzej stamtąd wyrwać. Glos mu drgnął, spodziewał się, że Jura wyrazi mu swoje współczucie. Ale Szarok milczał i patrzył w bok, z jego twarzy nie znikał wyraz napięcia. Weszła Fienia. – Podawać cielęcinę? – zapytała. – Dawaj – burknął Wadim, poczekał, aż Fienia przymknie drzwi, i ciągnął dalej: – Właściwie nie stało się nic nadzwyczajnego, wypytywał mnie o znajomych cudzoziemców. Wymieniłem wszystkich, których znałem, zapisał ich, ja podpisałem i puścił mnie. Ale powiedział, że jeszcze mnie wezwie. I tego właśnie nie rozumiem. Po co? Czego ode mnie chce? Z cudzoziemcami nic mnie nie łączy, żadnych rozmów z nimi nie prowadziłem, znasz mnie przecież... No, a że Wika wyjechała do Francji, to co ja mam z tym wspólnego? – Wyjechała do Francji? Po co? – Wyszła za mąż i wyjechała. – Za kogo wyszła? – Za jakiegoś korespondenta. – Aha – bąknął Szarok – za jakiegoś antyradzieckiego typka. – On jest antyradziecki? Znasz go? – Wszyscy korespondenci są nastawieni antyradziecko, oprócz korespondentów gazet komunistycznych. Choć im też za bardzo wierzyć nie wolno. Zajęli się cielęciną. – No więc o co właściwie chodzi? – zapytał Szarok. – Nie bardzo pojmuję, jaka jest prawdziwa przyczyna, dla której mnie tam ciągają. Dlaczego to robią? Czyżby z powodu cudzoziemców, którzy przyjeżdżają do ojca? Ale oni przyjeżdżają oficjalnie i zawsze w towarzystwie osób oficjalnych. Więc dlaczego? Pyta mnie: „Z kim prowadziliście kontrrewolucyjne, antyradzieckie rozmowy?” Jakie znowu rozmowy, co to za idiotyzmy? Z nikim ich nie prowadziłem. Jestem uczciwy człowiek radziecki... – Nie ma takich ludzi radzieckich, którzy by choć raz w życiu nie powiedzieli czegoś anty – oświadczył Szarok. Ładna historia – pomyślał Wadim. – W takim razie ja jestem wyjątkiem – powiedział. – Ja takich rozmów nie prowadzę. I nie bardzo odpowiada mi perspektywa rozmowy z tym całym Altmanem. Mógłbym się zwrócić do zarządu Związku Pisarzy, w ostateczności do Maksyma Gorkiego, ale przez głupotę przyrzekłem temu Altmanowi nikomu o tym nie mówić. Szarok przechylił się przez stół, przysunął twarz do twarzy Wadima i zapytał: – Złożyłeś deklarację o zachowaniu tajemnicy? – Tak. – To dlaczego mi o tym opowiedziałeś? – Ale przecież ty tam pracujesz – odpowiedział Wadim stropiony, rozumiejąc, że znowu palnął jakieś głupstwo. Szarok gwałtownie odsunął talerz. – Czy ty rozumiesz, w jakiej sytuacji mnie stawiasz? – Jura... – „Jura”, „Jura”... – Szarok tak jak i Altman powtarzał z rozdrażnieniem słowa Wadima. – Co „Jura”?! Tobie zaufano, zobowiązałeś się do zachowania milczenia i nie dotrzymałeś słowa. Ja tam pracuję, widzieliście go! A skąd wiesz, co ja tam robię? Może jestem dozorcą! Znowu zamilkł, potem powiedział ponuro: – Jestem pracownikiem tej instytucji, zdradzono mi tajemnicę służbową, jestem obowiązany zameldować o tym moim zwierzchnikom. Wadim patrzył na niego oszołomiony. – Niestety – ciągnął Szarok z rozdrażnieniem. – To jest mój służbowy obowiązek. Dzisiaj powiedziałeś mnie, nie wiadomo, czy jutro nie powiesz komu innemu. I jeszcze dodasz: „Tam u nich pracuje jeden mój znajomy, opowiedziałem mu o wszystkim, on mnie z tego wyciągnie”. – Jura, jak ty możesz mówić coś podobnego? – Ja wszystko mogę. Skoro ty stawiasz mnie w tak dwuznacznej sytuacji, to wszystko mi wolno! Wszystko! – Jura, uwierz mi... – Muszę spełnić swój obowiązek – oświadczył Szarok. – Nasza instytucja ma charakter szczególny. Obowiązkiem jej pracowników jest informować zwierzchników o wszystkim, co tej instytucji dotyczy. Wstał zza stołu, spojrzał na zegarek. – No, na mnie już pora! – powiedział. – Ty naprawdę chcesz to zrobić, Jura? – zapytał Wadim wpatrując się w niego błagalnie. Szarok, nie patrząc na Wadima, zapytał chmurnie: – Obiecujesz nie mówić nikomu o naszej rozmowie? Zresztą po co pytam, przecież Altmanowi też obiecałeś. Wadim przyłożył ręce do piersi. – Przysięgam... Nikomu ani słowa. Jesteś jedyny, komu ośmieliłem się o tym powiedzieć. Myślałem... Szarok przerwał mu: – Już mówiłeś, co myślałeś, nie powtarzaj się. Radzę ci po przyjacielsku: nie pogarszaj swojej sytuacji, nikomu ani słowa – ani o przesłuchaniu, ani o rozmowie ze mną. Przestań mleć jęzorem, zachowaj się jakby nigdy nic, bo jeszcze pomyślą, że masz coś na sumieniu i zmuszą cię, żebyś o wszystkim opowiedział. – Kto się domyśli, kto mnie zmusi? – zdumiał się Wadim. – Ten, do kogo to należy – powiedział Szarok z naciskiem. – Nie mogli cię wzywać bez powodu. Bez powodu nic się u nas nie robi, nie zawracamy ludziom głowy ot tak sobie, nikt u nas nie strzela z armaty do wróbli. Wezwano cię, przesłuchano, sporządzono protokół, zobowiązano cię do zachowania tajemnicy, czyli że jest jakaś sprawa, i to poważna. Na przykład, czy wiesz, kim są ci wszyscy ludzie, którzy cię otaczają, kim są naprawdę?! Wydaje ci się, że to głupstwo? No nie, to nie są głupstwa! Doskonale rozumiem, że ani ty, ani twój ojciec nie prowadziliście antyradzieckich rozmów. Ale przecież spotykasz się z ludźmi nie tylko w domu. Spotykasz się z mnóstwem różnych osób. Masz szerokie znajomości, wiem o tym. Pogrzeb trochę w pamięci. Popatrzył na Wadima wymownie i dodał z naciskiem: – Jeden kawał opowiedziany albo wysłuchany i masz paragraf. Włożył płaszcz, zapiął guziki. – No, to trzymaj się! A jednak błysnął promyk nadziei. Wieczorem Wadim przechodząc Arbatem na Smoleńską koło domu Szaroka zajrzał przez bramę na podwórko i znowu z wdzięcznością pomyślał o Jurze. Zuch chłopak, okazał się prawdziwym przyjacielem. Nie opuścił kolegi w nieszczęściu. Napomknął, dał do zrozumienia, że to chodzi po prostu o kawał. O Chryste, zginąć z powodu kawału! Usiłował sobie przypomnieć zasłyszane ostatnio dowcipy, kawały. Same głupstwa, błahostki. Zresztą takie rzeczy opowiadało się z reguły w cztery oczy, w przelocie, w biegu. „Znasz to?” „Słyszałeś?” Z tego, co zapamiętał, jedynie dowcip o Radku i Stalinie pachniał kryminałem. Ale od kogo go słyszał? Elsbejn, tak, językoznawca Elsbejn. To on opowiedział mu ten dowcip! Jadł obiad w klubie pisarzy ze swoim starszym kolegą i protektorem Jerszyłowem. W drzwiach pokazał się Elsbejn, powiódł wzrokiem po sali i boczkiem, boczkiem skierował się w stronę ich stolika. Utykał i dlatego idąc wysuwał ramię do przodu. Jerszyłow przysunął mu krzesło. Wadim skrzywił się. Nie podobał mu się ten typ: sztuczny uśmieszek na gębie, rozbiegane ślepka. – Znacie nowy dowcip? – zapytał Elsbejn. – Stalin wzywa do siebie Radka i mówi: „Słuchaj, Radek, powiada, ty lubisz wymyślać dowcipy, podobno o mnie też wymyślasz. Proszę cię, nie rób tego, nie wypada. Nie zapominaj, że ja jestem wodzem!” „Ty jesteś wodzem? – dziwi się Radek. – No wiesz, tego dowcipu jeszcze nikomu nie opowiedziałem”. Jerszyłow uśmiechnął się. Wadim też się uśmiechnął. Elsbejn wstał i poszedł dalej. Wtedy Wadim nie przejął się specjalnie tą historią. Wprawdzie w dowcipie mówiło się o towarzyszu Stalinie, ale Radek to znany działacz partyjny, co prawda opozycjonista i nawrócony trockista, ale jednak sława. Między innymi słynie ze swoich dowcipów, które noszą niejako legalny charakter właśnie dlatego, że Radek to prominent. W przeszłości jeden z przywódców III Międzynarodówki, obecnie wzięty dziennikarz i publicysta, jego artykuły pojawiają się to w „Prawdzie”, to w „Izwiestijach”, artykuły dyrektywne. Na I Zjeździe Pisarzy miał referat „Współczesna literatura światowa a zadania sztuki proletariackiej”. Co prawda, kiedy Elsbejn opowiadał wtedy ten dowcip, Jerszyłow uśmiechnął się dość kwaśno, jego oczy się nie uśmiechały. Ale chyba on, Wadim, nikomu tego dowcipu nie powtórzył. Nie, niestety, chyba jednak powtórzył... No tak, oczywiście, fryzjerowi Siergiejowi Aleksiejewiczowi, swojemu fryzjerowi, który pracuje tu, na Arbacie, w zakładzie na rogu Kaloszyna i którego zna od dzieciństwa. Fryzjer ojca, ojciec korzystał z jego usług jeszcze przed rewolucją i korzysta do dziś. Kiedy ojciec jest niedysponowany, Siergiej Aleksiejewicz przychodzi do nich do domu. Nieboszczka matka prowadzała do niego również Wadima. Solidny, reprezentacyjny mężczyzna z piękną bródką, uprzejmy, serdeczny. Na poręczach fotela kładł deseczkę, mówił: „Proszę uprzejmie, młodzieńcze...”, i sadzał na niej Wadima, strzygł go, żartował z nim. Potem, po śmierci matki, Wadim chodził do niego sam, i jako uczeń, i jako student, i później jako dorosły, i wtedy już nie Siergiej Aleksiejewicz zwracał się do niego z pobłażliwą uprzejmością, lecz on, Wadim, rozmawiał z Siergiejem Aleksiejewiczem z protekcjonalną wyższością. Wątpliwe, by Siergiej Aleksiejewicz czytał gazety i czasopisma, w których Wadim drukował swoje artykuły, ale na pewno słyszał o jego sukcesach choćby od Fieni, którą tenże Siergiej Aleksiejewicz zaprotegował im przed dziesięcioma laty, a która była już to jego krewną, już to pochodziła z tej samej co on wsi. Po starej przyjaźni Wadim informował go o różnych wydarzeniach politycznych, komentował doniesienia prasowe. Łechtał w ten sposób miłość własną, pragnął uchodzić za człowieka ważnego, ocierającego się o wyższe sfery. Siergiej Aleksiejewicz unosił znacząco brwi i wszystko, co usłyszał, podsumowywał jednym dobrodusznym powiedzeniem: „Bez Lwa Dawidowicza się nie obeszło”. W jego ustach te słowa o Trockim brzmiały zupełnie tak samo jak niegdyś słowa: „Angielka znowu bruździ”. Wysłuchawszy dowcipu o Radku Siergiej Aleksiejewicz uśmiechnął się uprzejmie i powiedział jak zwykle w takich wypadkach: „Bez Lwa Dawidowicza się nie obeszło”, co miało zapewne znaczyć, że Trocki podsunął Radkowi taką złośliwą odpowiedź. Czyżby Siergiej Aleksiejewicz doniósł? Człowiek bliski, niemal członek rodziny, ojca zna już z dwadzieścia lat, znał matkę, jego, Wadima, zna niemal od pieluch, i Fienia jest jego krewną. A może to zawodowy szpicel? Miejsce poręczne, przewijają się przez nie dziesiątki i setki ludzi, a wszyscy lubią rozpuszczać jęzory. Swoje żelazne powiedzonko „Bez Lwa Dawidowicza się nie obeszło” wypowiada z dwuznacznym uśmiechem nie tylko wtedy, kiedy rozmawia z nim, ale i z innymi, czyli że wszyscy wiedzą, że mówiąc „Lew Dawidowicz” ma na myśli Trockiego. Czy nie prowokuje w ten sposób swoich rozmówców do rozmowy o Trockim? Przypomniało mu się nagle opowiadanie Fieni, jak to ludzie we wsi bronili się przed przymusowymi dostawami zboża. „W domu było nas siedmioro dzieci – mówiła. – I jak tu tyle gąb nakarmić? Zboże zabierali do czysta, wszędzie zajrzą, wymiotą do ostatniego ździebełka. Ale nieboszczka matka znalazła sposób. Nabijaliśmy ziarnem sienniki i tak spaliśmy. Twardo, kłuje, ale za to mieliśmy chleb, mało, bo mało, ale mieliśmy, piekliśmy ukradkiem, żeby sąsiedzi nie donieśli, żeśmy schowali, nie oddali wszystkiego”. Jasne, Fienia pochodzi z kułackiej rodziny, z rodziny rozkułaczonych. Kiedyś odwiedził ją ojciec, siedział w kuchni, patrzył przypochlebnie, nieufnie, rozkułaczony, to jasne. A przecież Fienia jest krewną Siergieja Aleksiejewicza. Jak to się stało, że wcześniej o tym nie pomyślał, nie przywiązywał do tego żadnego znaczenia? Przyjaciel rodziny! Swój człowiek! Ależ on jest swój dla całego Arbatu! I na wszystkich pisze „informacje”. I na niego, Wadima, też mógł napisać. Gdy w Klubie Pisarzy spotykał Elsbejna i Jerszowa, przyglądał im się bacznie – a nuż się w jakiś sposób zdradzą: speszą się albo pozna po oczach. Ale nic z tego, obaj zachowywali się normalnie. A jednak któryś z nich musiał zdradzić. Elsbejn? Wszyscy wiedzą, że Elsbejn prawie codziennie bywał u Kamieniewa, współpracował z czasopismem „Akademia”. Kamieniewa posadzono, a Elsbejna nikt palcem nie tknął. Dziwne. Z drugiej strony to właśnie Elsbejn opowiedział dowcip, nie będzie przecież donosił na samego siebie. Jerszyłow? Ten nie jest od drobnych donosów, nie ta ranga. Jego specjalność to donosy poważne. Każdy jego artykuł to polityczny donos, każdy jego demaskatorski artykuł to już w gruncie rzeczy wyrok. Tak więc jeśli rzeczywiście chodzi o tamten dowcip, to donieść mógł tylko Siergiej Aleksiejewicz. W ten oto sposób on, Wadim Marasiewicz, stał się popularyzatorem antyradzieckich dowcipów, rozpowszechnia je wszędzie, gdzie się da, nawet w zakładach fryzjerskich. Jego siostra wyjechała do Paryża, wyszła za mąż za faceta działającego na szkodę Związku Radzieckiego, a on, Wadim, zajmuje się wrogą działalnością tu, na miejscu. Ale to kłamstwo! Kłamstwo! Kłamstwo! On nie jest wrogiem! Opowiedzenie tego dowcipu Siergiejowi Aleksiejewiczowi było głupotą, to prawda, zwłaszcza że pewnie go nawet nie zrozumiał. Ale przecież to nie jest dowcip o Stalinie, tylko o Radku, dla inteligencji Radek stał się kimś w rodzaju radzieckiego Koźmy Prutkowa. Jego nazwisko symbolizuje niejako to, co dozwolone, jest oznaką wolnomyślności wprawdzie, ale partyjnej, oficjalnej, mającej milczące placet. W jaką okropną wpakował się historię. I nawet nie można się niczego wyprzeć, wypieranie się byłoby głupotą, tylko spotęgowałoby jego winę. Ale jeśli się przyzna, że opowiedział ten dowcip Siergiejowi Aleksiejewiczowi, to będzie musiał powiedzieć, od kogo go usłyszał. Będzie musiał wydać Elsbejna. A kto był przy tym obecny? Jerszyłow. Jego nazwisko też trzeba będzie wymienić. A jeśli spróbuje się wykręcić, wywinąć, to go po prostu posadzą. Czyżby go to naprawdę miało spotkać? Wtedy koniec z nim. Zginie marnie, a ma przecież dopiero dwadzieścia pięć lat. I przez kogo zginie? Przez Radka, który wymyśla takie dowcipy, i przez Elsbejna, który je roznosi po świecie. Radkowi to ujdzie na sucho, wszystko z niego spływa jak woda po gęsi, powie, że mu to przypisują, i rzeczywiście wiele rzeczy mu przypisują. A Elsbejn? Ten szubrawiec, prowokator, opowiada takie dowcipy, w dodatku w obecności osób trzecich, przy Jerszyłowie. A Jerszyłow też dobry! Członek partii, a nawet egzekutywy, mógłby osadzić Elsbejna, to byłoby sygnałem dla Wadima, on też by go osadził i, co najważniejsze, sam by potem nie opowiadał. Obaj są dobrzy, ulepieni z tej samej gliny. I dlatego ich również nie będzie oszczędzał. Elsbejn opowiedział ten kawał w obecności członka egzekutywy Jerszowa, Jerszow uśmiechnął się z aprobatą, dlatego on, Wadim, uznał, że w dowcipie nie ma nic karygodnego i trochę lekkomyślnie opowiedział go Siergiejowi Aleksiejewiczowi. Zresztą dlaczego „lekkomyślnie”? Wręcz odwrotnie, opowiedział go celowo, chciał poznać jego prawdziwe oblicze polityczne. Siergiej Aleksiejewicz wszystkie wydarzenia komentuje jednakowo: „Bez Lwa Dawidowicza się nie obeszło!”, czyli że za każdym razem wspomina Trockiego. Po co to robi? Prowokuje do rozmowy o Trockim? Usprawiedliwia go? Zwraca uwagę, że u nas wszystko się zwala na Trockiego? Obwinia się go bezpodstawnie o wszystkie nasze porażki? Fabryka nie wykonała planu – kto winien? Lew Dawidowicz oczywiście. Kompozytorzy piszą niedobrą muzykę, kto temu winien? Oczywiście Lew Dawidowicz. Gdzieś na Syberii zmarnowano dużo zboża. Kto zawinił? Oczywiście Lew Dawidowicz. W końcu zaczęło mu się to wydawać podejrzane. Opowiadając dowcip o Radku chciał sprawdzić, jaka będzie reakcja fryzjera. Naturalnie gdyby Siergiej Aleksiejewicz po wysłuchaniu dowcipu powiedział coś antyradzieckiego, on, Wadim, wiedziałby, jak postąpić. Ale Siergiej Aleksiejewicz w ogóle nie zareagował i Wadim uznał, że słowa o Lwie Dawidowiczu to takie sobie niewinne powiedzonko. I to wszystko. Który z tych wariantów jest lepszy? W obu przypadkach „wkopuje” całą trójkę: Elsbejna, Jerszyłowa i fryzjera. Ale Elsbejn sam sobie winien – po co opowiada prowokacyjne kawały? Jerszyłow też nie jest bez winy – nie zareagował, jak przystało członkowi partii, no a Siergiej Aleksiejewicz to szpicel, jemu w żadnym wypadku nic się nie stanie. Co się tyczy jego, Wadima, to dla niego oba warianty są dobre, a o tym, który lepszy, zadecyduje na miejscu, na Łubiance, w zależności od sytuacji. A jednak denerwował się, czuł zamęt w głowie. Przerażała go perspektywa ponownego spotkania z Altmanem, bał się tych jego smutnych oczu, które w jednej chwili zmieniały się w zmrużone oczy oprawcy, tej jego tępej, niewzruszonej monotonii mowy z gwałtownymi wybuchami gniewu i histerycznym wrzaskiem. Koszmar! Jednocześnie zaś męczyła go, ciążyła, nie dawała mu spokoju niejasna, niewyraźna sytuacja. Wolałbym już, żeby go jak najprędzej wezwał, wysłuchał, zapisał, co trzeba, wtedy spełniłby swój obowiązek i uspokoił się. Oczywiście, może z tego wyniknąć cała heca, ale Jerszyłow na pewno się jakoś wykaraska, to zbyt duża szycha, na niego ręki nie podniosą, no a Elsbejn – pal go diabli, niech sobie radzi, jak umie, niech powie, kto mu opowiedział to paskudztwo, i wytłumaczy, dlaczego to roznosi po całej restauracji. Ach, żeby to się już wreszcie skończyło. Wadim siedział w domu, czekał na telefon, a kiedy wychodził, przekazywał Fieni, żeby pytała, kto dzwoni, i zapisywała nazwisko. Fienia jednak nic nie zapisywała, Wadim wściekał się, walił pięścią w stół, chociaż doskonale rozumiał, że do NKWD nie wzywa się ludzi za pośrednictwem służącej. – Przecież mówiłem ci, jak komu dobremu, że masz zapisywać, specjalnie położyłem przy telefonie kartkę i ołówek. Tak trudno ci nagryzmolić dwa słowa? Fieni jednak nie chciało się nic gryzmolić i nazajutrz znowu informowała Wadima: dzwonił jakiś człowiek, ale kto, tego nie powiedział. – A zapytałaś go? – Zapytałam, ale odłożył słuchawkę. Albo tak: – Nazwiska nie powiedział, tylko zapytał, kiedy wróci. – I co mu odpowiedziałaś? – Że co? A powiedziałam, że będzie wieczorem. – Przecież kazałem ci powiedzieć, że będę o siódmej. – A ja i powiedziałam, że o siódmej. – Akurat, powiedziałaś! Nic nie powiedziałaś! – Jak to nie powiedziałam? Powiedziałam. Ale dlaczego Altman nie dzwoni, do diabła. Może jest na urlopie, a może zwinęli całą sprawę? Jura powiedział Altmanowi: „Znam Wadima Marasiewicza, to nasz człowiek, nasz chłopak...” „Nasz chłopak, nasz człowiek...” To mocne słowa, dodające otuchy. Zawsze marzył, żeby oni uważali go za swojego, za swojego człowieka, za swojego chłopaka. Marzył o tym już w szkole i później, na uniwersytecie. Nie za „naszego towarzysza”, lecz za „naszego człowieka”. „Towarzysz” to coś chwilowego, tymczasowego, a „człowiek” to coś pewnego, to już – na zawsze. Jura zapewne tak właśnie powiedział: „Nasz chłopak, nasz człowiek” – i Altman cisnął do kosza ten idiotyczny protokół. Nieźle byłoby zadzwonić do Jury, dowiedzieć się czegoś, wybadać, ale nie wypada, zresztą Jura i tak nic nie powie, dobrze chociaż, że napomknął o tym dowcipie, w gruncie rzeczy nawet tego nie miał prawa robić. Ładnie się zachował, morowy z niego chłop, i nie należy go prosić o nic więcej, to byłoby niedyplomatycznie. Minął miesiąc, drugi, życie wróciło do normy i Wadim zaczął myśleć o wszystkim spokojniej: jeśli nawet założyć, że Altman był na urlopie, to dawno już musiał wrócić, trzymiesięcznych urlopów u nas nie ma. A może w ogóle wyleciał z pracy, no cóż, tym lepiej, to by znaczyło, że na jego miejsce przyszedł ktoś inny, z głową, od razu się połapał, że sprawa nie ma rąk i nóg, i położył na niej krzyżyk. No i oczywiście Jura musiał coś powiedzieć, na przykład: zostawcie go w spokoju, to nasz człowiek – lub coś w tym rodzaju. Wadim zupełnie się uspokoił. W gazetach i periodykach znowu pojawiły się jego artykuły, a z trybun znowu rozlegał się jego głos, gromiący i potępiający. Byli z niego zadowoleni. Nawet Władimir Władimirowicz Jermiłow powiedział: – Brawo! Rozumujesz prawidłowo! 23 Po rozmowie z Jeżowem Reinhold był jak odmieniony. Nie tylko demaskował trockistowsko-zinowiewowskich spiskowców i podpisywał wszystko, co mu Szarok kazał, ale i dodawał dużo od siebie, dzięki czemu jego zeznania nabrały większej ostrości, stały się bardziej przekonywające. Co mu obiecał Jeżow, jaka stanęła między nimi umowa, Szarok mógł się tylko domyślać. Obiecano mu darować życie, potwierdzono jego niewinność, objawiono mu wolę partii – to pewne, ale w czyim imieniu? Jeżow to niewątpliwy autorytet, ale czy Reinhold zadowoli się gwarancjami Jeżowa, czy może została mu przekazana wola najwyższa, dzięki czemu poczuł się współuczestnikiem najważniejszych w kraju partyjno-państwowych akcji? Teraz Reinhold odzyskał to, czego tak nienawidził w nim Szarok: inteligencką wyniosłość i pełną godności władczość. Zastępował w protokole sformułowania Szaroka własnymi, zręczniejszymi i bardziej fachowymi, mówił „napiszcie tak”, proponował „a nie lepiej napisać tak”, któregoś razu, przeczytawszy zapis Szaroka, skrzywił się: „Niedobrze, trzeba napisać inaczej”, i nie czekając na zgodę Szaroka napisał nowy tekst. Wszystko to było pożyteczne dla sprawy, ale działało Szarokowi na nerwy. Szarok trzymał więc Reinholda w ryzach, słuchał go z kamienną twarzą, niczym nie zdradzając, że ceni jego gorliwość – ostatecznie taka gorliwość w sytuacji, w jakiej znajdował się Reinhold, była rzeczą zrozumiałą. Słuchał Reinholda uważnie, ale jak człowiek, który decyduje, podczas kiedy Reinhold tylko proponuje. Reinhold, człowiek rozsądny, wyczuł ten dystans i zaakceptował go, nie chciał iść na udry ze śledczym, zwłaszcza że Szarok przyjmował prawie wszystkie jego propozycje, uchylając się tylko od tego, co odbiegało od ogólnego scenariusza, którego Reinhold nie znał, a Szarok znał, dlatego miało się wrażenie, jakby Szarok kierował się jakimiś wyższymi względami, z czym Reinhold musiał się liczyć: ostatecznie był podsądnym, a Szarok śledczym, Reinhold siedział w więzieniu, a Szarok był na wolności, w razie pomyślnego zakończenia sprawy Szaroka czekał order, a co czekało Reinholda, tego nikt nie wiedział, chociaż, jak wydawało się Szarokowi, Reinhold wierzył świecie w dane mu obietnice. Tak więc doszło do obopólnego porozumienia, sojusz został zawarty. Akcje Szaroka poszły ostro w górę: jego podopieczny Reinhold składał najobszerniejsze, najbardziej przekonujące i demaskatorskie zeznania. Olberg mógł świadczyć tylko o tym, co się działo za granicą, podpisywał wszystko, co mu kazano, ale brak mu było fantazji, musieli za niego myśleć śledczy, a śledczy, nie mając zielonego pojęcia o zagranicy, nie potrafili wymyślić nic, co byłoby absolutnie wiarygodne, oprócz tego, że Olberg został skierowany przez Siedowa do ZSRR na polecenie Trockiego z zadaniem zorganizowania zamachu na Stalina, który to zamach miał być dokonany przy pomocy studentów gorkowskiego instytutu pedagogicznego w czasie świątecznych manifestacji w Moskwie. Co się tyczy Pikla, ten składał zeznania tylko przeciwko Zinowiewowi, a po nieudanej konfrontacji z Zinowiewem wpadł w apatię, a potem w tak głęboką depresję, że trzeba było znowu uciec się do pomocy jego przyjaciół, Gaja i Szanina. Pikla przeniesiono do przyzwoitej celi, gdzie Gaj i Szanin przesiadywali z nim do późna. Pili wino, jedli kolację, grali w karty próbując na wszelkie sposoby podnieść Pikla na duchu. Śledczy mówił Piklowi, że Zinowiew do wszystkiego się przyznał, ale podczas konfrontacji wyszło na jaw, że to nieprawda. Zinowiew błagał go, żeby wycofał fałszywe zeznania. Pikel był wstrząśnięty, nie potrafił słowa wymówić i trzeba go było wyprowadzić. Teraz Szanin i Gaj przekonywali go, że Zinowiew rzeczywiście złożył wiadome zeznania, podczas konfrontacji nagle się z nich wycofał, ale że wszystko jeszcze będzie dobrze. W wyniku tych perswazji, wspieranych zakrapianymi kolacjami i grą w karty, Pikel nieco się rozczmuchał, co uspokoiło Jagodę i Mołczanowa, którzy obawiali się, że w stanie depresji nie uda się go wykorzystać na procesie. Tak więc scenariusz trzeba było zmieniać na bieżąco. Pikel i Olberg też oczywiście byli potrzebni i mieli odegrać na procesie określoną rolę, ostatecznie liczy się każde zeznanie, każdy świadek. Jednakże głównym „detonatorem” stał się Reinhold, a wyróżniającym się śledczym – Szarok, który prowadził jego sprawę. Wszystkie swoje przypadkowe spotkania z byłymi opozycjonistami, już to w prywatnych mieszkaniach, już to na oficjalnych, służbowych zebraniach, naradach, posiedzeniach, a nawet zjazdach i konferencjach Reinhold przedstawiał jako spotkania, na których omawiano szczegóły spisku. Starał się tylko przypomnieć sobie dokładnie datę i miejsce takiego spotkania, żeby oskarżeni przez niego ludzie nie mogli dowieść swego alibi. Jako wybitny działacz gospodarczy, człowiek; zajmujący ważne miejsce w aparacie państwowym, Reinhold uczestniczył w wielu naradach, na których bywali również inni wybitni działacze, w przeszłości związani z opozycją. W ten sposób, jeśli chodzi o czas i miejsce, zeznania Reinholda zyskiwały pełną wiarygodność, co z kolei dodawało wiarygodności jego wersji wydarzeń. Reinhold zeznał, że jest uczestnikiem spisku, że działał pod kierunkiem Zinowiewa, Kamieniewa i Bakajewa, przygotowywał zamach na Stalina, Woroszyłowa, Kaganowicza i innych przywódców partii i państwa. Zabójstwo Kirowa zostało dokonane na osobisty rozkaz Zinowiewa. Reinhold potwierdził, rzecz jasna, wszystkie zeznania Olberga i Pikla, a Olberg i Pikel potwierdzili zeznania Reinholda. Na polecenie Mołczanowa cała trójka – Reinhold, Pikel i Olberg – spotkali się w gabinecie szefa wydziału ekonomicznego, żeby porównać, uzgodnić i skoordynować swoje zeznania. Zeznania Reinholda, Olberga i Pikla, dokładnie uzgodnione, wzajemnie się potwierdzające, starannie wyważone przez Mołczanowa i Jagodę i, jak się Szarok domyślał, referowane samemu towarzyszowi Stalinowi, teraz przedstawiono głównym oskarżonym: Zinowiewowi, Kamieniewowi i innym. Na procesie miały one stanowić podstawę oskarżenia. Któregoś dnia w rozmowie z Wutkowskim Szarok wyraził nawet zdziwienie z powodu tej dziwnej nadgorliwości Reinholda. Wutkowski, człowiek mądry i ostrożny, powiedział po namyśle: – Reinhold traktuje to jako zadanie partyjne. I wydaje mi się, że jest w tym szczery. To mocna osobowość. Szarok udał, że to wyjaśnienie trafiło mu do przekonania. Czym różni się Wutkowski od Reinholda? Jeden zmyśla lipę, a drugi udaje, że w nią wierzy. I obaj robią to rzekomo w interesie partii. Bzdura! I jeden, i drugi ratują własną skórę. On, Szarok, też ratuje własną skórę, ale on nie zasłania się interesem partii, po prostu wykonuje swoje obowiązki służbowe, i to wszystko. Wykonuje polecenia swojego zwierzchnika, ale robi to nie ślepo, lecz zgodnie z prawem i instrukcjami – odpowiedzialność ponoszą ci, którzy te prawa wydali i te instrukcje podpisywali. Najwyższe prawo to Stalin. I wszystko, co robi się w interesie Stalina, jest usprawiedliwione. Szarok przez całe życie nienawidził komunistów. Oprócz jednego: Stalina. Stalin sam tępił komunistów, a przecież to w nich kryje się przerażająca siła tej dyktatury, oni sami wszystkich bezlitośnie tępili, teraz przyszła kolej na nich, teraz Stalin dobrał się do nich, daj mu Boże zdrowie. Pracując w organach Szarok na zawsze związał się z tym systemem, od siły i niezłomności tego systemu zależało jego własne życie. Dlatego on, Szarok, jest wierny tylko Stalinowi. I dlatego wszystko, co robi się w interesie Stalina, uważa za słuszne. Czuł, że do takiej samej konkluzji doszedł Reinhold i że to ona stała się motywem jego działania. Zeznania Reinholda Szarok referował Jeżowowi osobiście, co prawda w obecności Mołczanowa lub Agranowa. Któregoś dnia Jeżow zwrócił uwagę, że na jakimś wieczorze czy uroczystym posiedzeniu, w którym uczestniczył Reinhold, był również obecny Rykow, na innym – Bucharin i Tomski, a jeszcze w latach dwudziestych Reinhold widział na jakichś tam zebraniach Iwana Smirnowa, Mraczkowskiego, Ter-Waganiana i Drejcera. – Coś nie wspomina o nich – zauważył Jeżow. Aluzja była przejrzysta. Na najbliższym przesłuchaniu Reinhold zeznał, że do spisku należeli nie tylko Zinowiew i Kamieniew, ale i trockiści Iwan Smirnow, Mraczkowski, Ter- Waganian, a także Rykow, Bucharin i Tomski. Szarok, zgodnie z poleceniem, nazwiska Rykowa, Bucharina i Tomskiego umieścił w innym protokole. Zeznania Reinholda, Olberga i Pikla stwarzały tylko podstawę do postawienia w stan oskarżenia głównych postaci przyszłego procesu. Potrzebne były jeszcze zeznania szeregowych uczestników spisku. Jednakże sprowadzeni z więzień, zesłania i obozów dawni opozycjoniści nie chcieli składać żadnych zeznań. Widząc, że sprawa nie posuwa się naprzód, Mołczanow zwołał nową naradę grup śledczych, tym razem z udziałem Jeżowa. Szarok nie był na niej obecny, bo w trybie pilnym na polecenie Diakowa wyjechał do Leningradu, żeby przejrzeć na miejscu akta kilku byłych zinowiewowców, których można by włączyć do procesu w charakterze oskarżonych lub świadków. Wybrał kilku wykładowców nauk społecznych i kazał ich dostawić do Moskwy. Po powrocie udał się do Diakowa. Zastał u niego Władimira Łunina, pracownika wydziału odpowiedzialnego za partie socjalistyczne. Już wcześniej zauważył, że Łunin uparcie uchyla się od udziału w przygotowaniach do procesu. Teraz też tłumaczył Diakowowi, że zajmuje się grupą anarchistów i nie może tego nagle rzucić. Diakow skrzywił się. – Anarchiści, anarchiści, jacy tam dzisiaj anarchiści! Wy, towarzyszu Łunin, za nic nie chcecie się włączyć do ogólnej akcji. A czy wiecie, co na ostatniej naradzie powiedział towarzysz Jeżow? Towarzysz Jeżow powiedział, że ten proces ma wyjątkowe znaczenie dla kraju, partii i międzynarodowego ruchu komunistycznego. Organa śledcze muszą być bezwzględne wobec wrogów ludu, a wszyscy, powtarzam wszyscy podsądni to wrogowie ludu, takie jest głębokie przekonanie Komitetu Centralnego, Biura Politycznego i osobiście towarzysza Stalina. Łunin, słuchając Diakowa, przecierał chusteczką szkła okularów. Uporawszy się z tą czynnością, spojrzał na Diakowa i powiedział: – Skąd mam wiedzieć? Przecież mnie na naradzie nie było. – A najważniejsze z tego, co powiedział towarzysz Jeżow – ciągnął Diakow – brzmi następująco: jeśli ktoś z was waha się, ma wątpliwości albo nie czuje się na siłach walczyć z trockistowsko-zinowiewowskimi bandami, to niech się do tego uczciwie i otwarcie przyzna, a my uwolnimy go od pracy w śledztwie. Zrozumieliście chyba sens tych słów, Władimirze Nikołajewiczu? Każdy, kto się „uczciwie przyzna” do tego, że nie jest w stanie prowadzić śledztwa, zostanie bezzwłocznie aresztowany jako sympatyk oskarżonych. Szarok przysłuchiwał się gadaninie Diakowa z niewzruszoną miną. Sam prowadził sprawę głównego świadka, Reinholda, i przeciągał ją, jak mógł. Reinhold podpisywał coraz to nowe zeznania, Szarok spotykał się z nim każdej nocy, w dzień porównywał jego zeznania z zeznaniami innych podsądnych, odpowiednio je modyfikował, i w ten sposób wymigiwał się od prowadzenia przesłuchań beznadziejnych trockistów, co sobie cenił szczególnie po niewypale ze Zwiaguro. Rozumiał więc doskonale, dlaczego i Łunin wykręca się od tego rodzaju pracy. – Ja nie uchylam się od żadnej pracy – oświadczył Łunin spokojnie. – Zawsze wykonuję to, co nakazują mi moi zwierzchnicy. I jeśli mój zwierzchnik poleci mi się zająć inną pracą, to się nią zajmę. Wasi podsądni to niewątpliwie terroryści, ale, nawiasem mówiąc, za prawdziwych terrorystów uchodzili zawsze anarchiści, to nawet dziecko wie... Jeśli przekonacie moich zwierzchników, że mam nie zajmować się anarchistami, to proszę bardzo, zajmę się tym, czym mi każą. Powiedziawszy to Łunin, wysoki, postawny, wstał i wyszedł z pokoju. – Sabotażysta! – rzucił za nim Diakow z nienawiścią. – Wyrafinowany inteligencik! – Inteligencik? – zdziwił się Szarok. – O ile mi wiadomo, był pomocnikiem dowódcy plutonu kawalerii. – To nie zmienia postaci rzeczy – odparował Diakow. – Niestety, Aleksander Fiodorowicz (miał na myśli Wutkowskiego) patrzy na to przez palce. – No cóż – zauważył Szarok z uśmiechem. – Wutkowski to też inteligent. Zgodnie z tym, co zeznał Walentin Olberg, do zorganizowanej przez niego w gorkowskim instytucie pedagogicznym grupy terrorystycznej obok innych wykładowców i studentów należał również profesor historii Sokołów, członek partii, i profesor chemii Nielidow, bezpartyjny, w dodatku szlachcic i wnuk carskiego ambasadora we Francji. Diakow uznał, że Nielidow jako oskarżony będzie znacznie łatwiejszy do prowadzenia, ponadto dzięki niemu spodziewał się powiązać trockistów z carską arystokracją, dlatego zatrzymał go dla siebie, a Sokołowa oddał Szarokowi. Sprawy przybrały jednak zupełnie inny obrót, niż się tego spodziewał Diakow. Sokołów, wytrawny, propagandzista, doskonale zdawał sobie sprawę, że proces będzie skierowany przeciwko Trockiemu, Zinowiewowi i Kamieniewowi, że sędziowie tylko spełniają wolę Stalina i żaden opór na nic się tu nie zda. Oświadczył więc Szarokowi, że pojmuje zadanie, stojące przed organami śledczymi, i czuje się w obowiązku im pomóc. Przyszło mu to tym łatwiej, że wykładając historię i przez wiele lat wpajając studentom nienawiść do Trockiego sam się tą nienawiścią zaraził. Szarok nie próbował konkretyzować, w jaki sposób studenci gorkowskiego instytutu pedagogicznego zamierzali zamordować Stalina, rozumiał, że każda zmyślona historia może tylko podważyć wiarygodność takiego zamierzenia. Krótko mówiąc, przesłuchanie przebiegło gładko i nazajutrz rano Szarok położył na biurku Wutkowskiego protokół zeznań Sokołowa. Zupełnie inaczej wyglądała sprawa Nielidowa. Wbrew oczekiwaniom Diakowa, Nielidow okazał się trudnym, może nawet najtrudniejszym ze wszystkich podsądnych, o rodzinę się nie martwił, z jego bliskich prawie nikt już nie żył. Do partii też nie odnosił się z pietyzmem, jako że nigdy do niej nie należał. Któregoś dnia Szarok zajrzał do Diakowa i zobaczył Nielidowa. Był to młody jeszcze człowiek lat około trzydziestu pięciu, o wysokim czole i inteligentnym spojrzeniu. Robił wrażenie wystraszonego. Diakow, doprowadzony do wściekłości niepowodzeniami, stracił nad sobą panowanie, wpadał w furię, wrzeszczał histerycznie. Wystraszony Nielidow uśmiechał się przepraszająco, ale protokołu jednak nie chciał podpisać. Ten drugi już niewypał mógł wywołać niezadowolenie zwierzchników i spowodować odsunięcie Diakowa od śledztwa, a nawet usunięcie go z centralnego aparatu NKWD. Szarok uważał, że dla Diakowa byłoby to najlepsze wyjście. Diakow jednak myślał inaczej i za wszelką cenę usiłował dowieść, że potrafi pracować w nowej sytuacji. Niebawem, jak się początkowo wydawało, nadarzyła się po temu sposobna okazja. Według wersji Olberga studenci gorkowskiego instytutu zamierzali zabić Stalina z pistoletu. Obecny przy omawianiu tego wariantu szef wydziału wojsk ochrony pogranicza Frinowski wybuchnął śmiechem. – Z kolumny demonstrantów idących przez plac Czerwony chcecie trafić z pistoletu w stojącego na Mauzoleum Stalina? A zdajecie sobie sprawę z tego, jaka to odległość? A może macie dalekonośne pistolety, to pokażcie mi je, bo ja o takich pistoletach nie słyszałem. Czy nigdy nie widzieliście szpalerów porządkowych, którzy żywej duszy nie pozwolą wyłamać się z szeregów i pobiec w stronę Mauzoleum? Okazuje się, że w gorkowskim instytucie pedagogicznym są snajperzy. Dajcie ich mnie, zastąpię nimi całą dywizję w swoich wojskach. Wszyscy rozumieli, że Frinowski ma rację. I chociaż w trakcie śledztwa przymykali oczy na wiele bzdur, uważając, że na procesie w ustach oskarżonych będą one brzmieć mniej więcej prawdopodobnie, tu pojęli, że zamiar strzelania z pistoletu w kierunku Mauzoleum jest po prostu głupi. Mołczanow zrobił się purpurowy. On również nie miał wątpliwości, że pomysł jest głupi, ale dla niego najistotniejszy był sam fakt przyznania się podsądnych do zamiaru dokonania aktu terrorystycznego, a już sposób jego realizacji powinien w natłoku zeznań ujść uwagi, rozumował. Teraz Frinowski podważył tę koncepcję. I wtedy zabrał głos Diakow. Wstał i zaproponował inny wariant – bombę. Wśród jego podsądnych, powiedział, jest profesor chemii, niejaki Nielidow. Dlaczego ten Nielidow nie mógłby produkować bomb w laboratorium chemicznym gorkowskiego instytutu? Na razie, co prawda, staje okoniem, odmawia składania zeznań, ale jeżeli przedstawi mu się zeznania innych świadków i dowody rzeczowe, to na pewno się do wszystkiego przyzna. Mołczanowowi ten pomysł przypadł do gustu. Po pierwsze, wersja z bombą brzmiała bardziej prawdopodobnie niż wersja z pistoletem, po drugie, w tej wersji pojawiały się wreszcie dowody rzeczowe, co było o tyle ważne, że śledztwo, jak dotąd, nie dysponowało żadnymi dowodami rzeczowymi, nie miało ani dokumentów, ani listów, ani ulotek, dosłownie nic wyjąwszy przyznanie się samych oskarżonych. Tymczasem w laboratoriach instytutu na pewno znajdą się jakieś materiały wybuchowe. Diakow z grupą pracowników niezwłocznie udał się do Gorkiego, a kiedy niebawem stamtąd wrócił, podczas narady u Mołczanowa położył na jego biurku kilka wydrążonych, zardzewiałych kul o średnicy 6-7 centymetrów i oświadczył, że to są korpusy bombowe, i odczytał wysmażony w Gorkim dokument, z którego wynikało, że korpusy te zostały swego czasu ukryte przez studentów terrorystów na podwórzu instytutu, żeby w odpowiednim czasie wypełnić je materiałem wybuchowym. Na zakończenie Diakow odczytał opinię ekspertów gorkowskiej komendy wojskowej, którzy potwierdzili, iż są to rzeczywiście korpusy bomb, które, po napełnieniu materiałem wybuchowym, będą miały ogromną siłę niszczącą. Ta oficjalna opinia zrobiła duże wrażenie, jednakże nie na wszystkich. Szef wydziału specjalnego Gaj wziął do ręki jedną z kul, potrzymał ją chwilę i powiedział z krzywym uśmiechem: – Te kule nadają się równie dobrze do produkcji bomb, jak do przygotowania cielęcych kotletów. Każdy artylerzysta wam to powie, a każdy kucharz potwierdzi. Zapadło ciężkie milczenie. Jednakże Mołczanowowi bardzo widocznie zależało na tym, żeby zademonstrować na procesie „bomby” i w ten sposób uzasadnić zarzut działalności terrorystycznej, a może zameldował już o nich na „górze” i nie mógł się wycofać. – Pokażcie te kule Nielidowowi – powiedział zwracając się do Diakowa. – A jeśli się będzie wypierał, przyślijcie go do mnie. – Zerknął na Szaroka i dodał: – Pomóżcie towarzyszowi. Było to ostrzeżenie dla Diakowa – jego podwładnemu okazywano więcej zaufania niż jemu samemu. Obejrzawszy kule Nielidow uśmiechnął się i wytłumaczył, dlaczego te kule nie mogą być w żadnym razie wykorzystane do produkcji bomb. Inteligentny, delikatny Nielidow był już u kresu sił, ale trzymał się mocno. W głębi duszy Szarok czuł do niego nawet sympatię. Specjalnie przeczytał o Nielidowach w encyklopedii – starodawny ród szlachecki, wywodzący się z czasów Joanna Trzeciego, pół tysiąca lat za plecami to nie to samo, co dzisiejsi, świeżo upieczeni władcy, panowie szlachta z awansu. I zachowuje się jak prawdziwy rosyjski arystokrata. Szarok zdawał sobie sprawę, ze pokazanie tych kul Nielidowowi było poważnym błędem taktycznym, upewniło go bowiem, że organa śledcze nie rozporządzają żadnymi materiałami przeciwko niemu, więc zaciął się w swoim uporze i również tym razem odmówił złożenia zeznań. Nocą zaprowadzono go do Mołczanowa. Mołczanow popatrzył na niego groźnie i zapytał ostro: – Czego strugacie wariata, dlaczego nie składacie zeznań? – Bardzo mi przykro – odparł Nielidow – ale nie przywykłem kłamać, a tym bardziej oczerniać niewinnych ludzi, moich studentów i moich kolegów. Mołczanow przerwał mu: – Kogo nazywacie niewinnymi ludźmi? Macie potwierdzić tylko to, co zeznali inni oskarżeni i co odpowiada rzeczywistości, a czemu zaprzeczacie wyłącznie wy! A może chcecie powiedzieć, że wszyscy kłamią, tylko wy mówicie prawdę? – Tak, ja mówię prawdę. I nie pozwolę sobie ani na jedno kłamliwe słowo. Mołczanow podniósł głos: – Nielidow, ostrzegam was po raz ostatni: nie strugajcie wariata. My wybijemy wam z głowy tę szlachecką pychę! Nie zapominajcie, że poradziliśmy sobie z całą waszą klasą, z całym waszym państwem, z całą waszą armią, to i z tobą tym bardziej sobie poradzimy, i to szybko. Nielidow nagle zrobił krok w stronę biurka. Było to tak nieoczekiwane, że Mołczanow aż się odchylił do tyłu. Oparłszy się rękami o brzeg biurka i patrząc Mołczanowowi prosto w oczy, Nielidow powiedział: – Niech pan sobie raz na zawsze zapamięta: ja się pana nie boję. Możecie ze mną zrobić, co wam się żywnie podoba, ale oczerniać samego siebie i Bogu ducha winnych ludzi nie chcę i nie będę. 24 W początkach czerwca Stalin wygłosił na Plenum KC referat poświęcony projektowi Konstytucji ZSRR. Plenum zatwierdziło projekt i podjęło uchwałę o zwołaniu Wszechzwiązkowego Zjazdu Rad celem jego przedyskutowania. Głównym tematem obrad na Plenum była jednak wymiana dokumentów partyjnych. Decyzja w tej sprawie zapadła na Plenum KC w grudniu 1935 roku. Dokonano wtedy podsumowania wyników czystki partyjnej, rozpoczętej w 1933 roku, i ogłoszono akcję za zakończoną. Wszelako w toku akcji wyszły na jaw poważne zaniedbania, okazało się, że niektórzy członkowie mają po dwie legitymacje, że w ewidencji panuje bałagan, legitymacje wpadają w ręce wrogich elementów, dlatego postanowiono przeprowadzić wymianę partyjnych dokumentów. To był JEGO pomysł. Jaki cel mu przyświecał? Otóż formalnie rzecz biorąc procedura wymiany legitymacji jest zabiegiem czysto technicznym. W rzeczywistości zaś taka wymiana oznacza powszechną, totalną, drobiazgową weryfikację każdego komunisty. Z tego punktu widzenia czystki nie spełniły swojej roli. Wychodzi taki komunista na trybunę i opowiada o sobie, potem głos zabierają inni, kumple go chwalą, wrogowie rugają, a najważniejszy w tym wszystkim okazuje się staż partyjny. „Członek partii od roku 1917” jest bezgrzeszny, a już „członek partii od roku 1905” – wręcz święty. Takie czystki nie pomagają ujawnić prawdziwego oblicza komunisty. Co innego wymiana dokumentów partyjnych, która stwarza możliwość wnikliwego przebadania całego życiorysu człowieka, każdego roku, każdego dnia jego życia, jego powiązań rodzinnych, towarzyskich, służbowych, jego wypowiedzi, jego akt przechowywanych w archiwach NKWD, jego pisemnych oświadczeń w sprawie takich czy innych niejasności w biografii. Wymiana dokumentów partyjnych stwarza idealne warunki do przeprowadzenia rewolucji kadrowej. Żaden komunista nie powinien zapominać, że znajduje się pod nieustannym, czujnym, nigdy nie słabnącym nadzorem. Zmuszony był osobiście zabrać głos w tej sprawie. Zwracając się do lokalnych organizacji partyjnych przestrzegł je przed mechanicznym przepisywaniem kart ewidencyjnych. Legitymacje powinni otrzymać tylko ci, mówił, którzy zostali poddani wszechstronnej i skrupulatnej weryfikacji. Musiał publicznie przypomnieć całej partii, że nieodłączną cechą prawdziwego bolszewika w aktualnej sytuacji jest umiejętność rozpoznania wroga niezależnie od tego, jak bardzo byłby on zamaskowany. Musiał przypomnieć, że organizacje partyjne mogą odmówić wydania legitymacji tym, którzy utracili prawo do miana komunistów. Czerwiec był bardzo napięty. Drugi referat na temat projektu Konstytucji ZSRR wygłosił w tydzień po pierwszym na posiedzeniu CKW ZSRR – przyszłą Konstytucję nazywano już Stalinowską – spotkał się z awiatorami, rozmawiał z Gubkinem o ropie na Uralu, razem z Kaganowiczem i Ordżonikidzem oglądał Pierierwińskie śluzy na kanale Moskwa – Wołga. Kiedy w przyszłym roku budowa kanału zostanie zakończona, Moskwa stanie się portem łączącym pięć mórz: Białe, Bałtyckie, Kaspijskie, Azowskie i Czarne. Kanał rozwiąże problem zaopatrzenia w wodę Moskwy, uwodnienia takich rzek, jak Moskwa, Klaźma, Jauza i Ucza, a także problem rekreacji mieszkańców Moskwy. Kanał Moskwa – Wołga to część składowa generalnego planu przebudowy Moskwy. JEGO planu. Stalin obejrzał miejsca, gdzie miały stanąć monumentalne posągi twórców państwa radzieckiego, Lenina i Stalina, według projektu Mierkułowa. Uznał, że miejsca są wybrane trafnie, posągi będą zewsząd widoczne. Ósmego czerwca odwiedził w Gorkach chorego Gorkiego. Był z nim Mołotow i Woroszyłow. Dziesięć dni później, osiemnastego czerwca, Gorki zmarł. Ogłoszono powszechną żałobę, a dwudziestego czerwca Gorki został pochowany na placu Czerwonym. Czy bolał nad śmiercią Gorkiego? Każdy umiera wtedy, kiedy mu pisane. Jako twórca Gorki był już skończony. Szczytem jego twórczości był oczywiście „Jegor Buryczow”. Co się tyczy „Klima Samgina” jest to po prostu nudziarstwo, dotąd nie zdołał tego przeczytać do końca. Tak, epopeja to nie był jego genre, dla epopei potrzebne są postacie historyczne dużego formatu, a co to za postacie w „Klimie Samginie”? „Dzieciństwo”, „Wśród ludzi”, „Moje uniwersytety” – owszem, te rzeczy są udane, to było w jego stylu, pokazał w nich prawdziwe życie, a nie wymyślone, jak w „Klimie Samginie”. Podobno chciał pisać o NIM, ale wciąż „zbierał materiały”, coś za długo je zbierał. Tamte JEGO słowa, które napisał na marginesie wiersza „Dziewczyna i śmierć”, to oczywiście pochlebstwo. „To mocniejsze niż «Faust» Goethego”. W rzeczywistości nie ma żadnego porównania. A ON nie tylko tak powiedział, ON tak napisał, zostawił te słowa dla potomnych, pokazał Gorkiemu, że stosunki z nim ceni sobie wyżej niż sąd historii. Jest mu całkowicie obojętne, jak te słowa będą interpretować literaturoznawcy za sto lat, natomiast jak dzisiaj Gorki przedstawia w kraju i w świecie JEGO politykę, to dla NIEGO ważne. Swoje zadanie Gorki spełnił – skonsolidował inteligencję. Żeby sobie podporządkować naród, trzeba albo zlikwidować, albo kupić jego inteligencję. Najlepiej jedną część zlikwidować, a drugą kupić i utrzymywać w strachu. Gorki spełnił tę misję mówiąc: „Gdy wróg się nie poddaje, należy go zniszczyć”. W ten sposób w imieniu inteligencji wniósł poważny wkład w dzieło rewolucji kadrowej. Jednakże pisarze nie zawsze i nie do końca są świadomi tego, co mówią, często dla pięknych słów, dla błyskotliwej frazy gotowi wyrzec się sensu, mówią niezupełnie to, co myślą. Któż wie, jak zachowałby się Gorki w czasie procesu Kamieniewa, Piatakowa, Bucharina i innych szubrawców, wśród których miał niemało osobistych przyjaciół? Tak więc dobrze się stało, że umarł, zrobił to we właściwym czasie. Umarł, ale rewolucję kadrową zaakceptował. Ukuł hasło: „Gdy wróg się nie poddaje, należy go zniszczyć”. Dobre hasło. Zachowywał się na ogół lojalnie. Czasami próbował brykać, w ubiegłym roku trzeba go było osadzić artykułem Panfiorowa, dać mu do zrozumienia, że nietykalnych u nas nie ma. Przecież sam towarzysz Gorki twierdził, że sztuka i literatura powinny się rozwijać w warunkach swobodnej wymiany myśli. No i Panfiorow wypowiedział swobodnie swoje zdanie. Gorki wszystko zrozumiał i więcej się już nie ciskał. Uderzyli w Szostakowicza, w kompozytorów formalistów – milczał, zaatakowali architekta Mielnikowa i innych architektów formalistów – milczał, trzepnęli malarzy pacykarzy, w tym brata Kamieniewa – również się nie odezwał. No dobra, mniejsza z tym, ostatecznie muzyka, architektura, malarstwo to nie jego domena. Ale w marcu sprawili lanie Bułhakowowi, a to już jest literatura, dramaturgia, i tu do Gorkiego należy pierwsze słowo, ale on nawet nie pisnął. A jednak nie był to człowiek, któremu można było zaufać do końca. Dowiódł tego w siedemnastym roku swoim stosunkiem do Rewolucji Październikowej. Nie wiadomo, jak by się zachował w czasie rewolucji kadrowej. Może nie zechciałby utracić twarzy przed tak zwaną światową opinią publiczną. Tak więc dobrze się stało, że umarł, zrobił to we właściwym czasie. Ale nazwisko jego trzeba będzie uwiecznić, jego nazwisko musi pozostać w pamięci narodu na zawsze. „Gdy wróg się nie poddaje, należy go zniszczyć”. Gorki powinien stać się dla inteligencji wzorem, jak służyć partii i państwu radzieckiemu, wzorem wierności obecnemu kierownictwu. No cóż, ludzie umierają, ale życie toczy się dalej, to normalne. Z JEGO inicjatywy zostały przyjęte ważne uchwały: „O pracy wyższych uczelni”, „O zakazie dokonywania poronień”, „O wypaczeniach w pedologii”. Te uchwały powinny zapewnić przyrost ludności, umocnienie rodziny, prawidłowe kształcenie młodego pokolenia zarówno w szkołach powszechnych, jak i na uczelniach. Nowe państwo należy budować na mocnych fundamentach. Rewolucja burzy stary porządek, ale na jego miejsce powinna stworzyć nowy porządek, trwały i niezachwiany. W tym celu musi wykorzystać ukształtowane w ciągu wieków, wypróbowane i powszechnie zaakceptowane sposoby życia. Jeśli w trakcie rewolucji uległy one zniszczeniu, należy je przywrócić. Nie wolno niszczyć rodziny nadmiernym ułatwianiem rozwodów. Wolni od obowiązków rodzinnych, od obowiązku wychowywania dzieci obywatele ulegają deprawacji, stają się ludźmi beztroskimi, którzy nie czują się odpowiedzialni za swoich bliskich, tracą wszelkie poczucie obowiązku. Nie wolno przeprowadzać na dzieciach eksperymentów pedologicznych, poddawać ich badaniom za pomocą bezsensownych, głupich, szkodliwych ankiet i testów, robić z nich króliki doświadczalne służące jakimś szarlatanom. Dziecko trzeba uczyć i wychowywać, tak jak robiono to zawsze, tak jak uczono i wychowywano JEGO. Oczywiście treść nauki i cel wychowania uległy zmianie, ale istota kształcenia i wychowania pozostały te same. Właśnie dlatego znalazł czas na rozmowę z uczestnikami przeglądu zespołów chóralnych. Śpiew chóralny jest z natury swej śpiewem ludowym. ON też kiedyś śpiewał w chórze, taki śpiew rozwija w człowieku poczucie wspólnoty, budzi w nim wzniosłe, estetyczne doznania. Dlatego trzeba to popierać, zachęcać do tego. Dziewiątego lipca wieczorem z Tbilisi zadzwonił Beria. – Towarzyszu Stalin – powiedział – dzisiaj na posiedzeniu Biura Komitetu Krajowego wysłuchaliśmy meldunku ludowego komisarza spraw wewnętrznych ZSFRR o wykryciu kontrrewolucyjnej organizacji terrorystycznej w Gruzji, Azerbejdżanie i Armenii. Sekretarzowi KC Armenii, Chandżijanowi, zarzucono poważny brak czujności. Chandżijan kategorycznie odrzucił te oskarżenia. Wieczorem, godzinę temu, zjawił się w moim gabinecie, zachowywał się wyzywająco, oskarżył mnie o likwidowanie starych kadr partyjnych, o fałszowanie historii partii. Był wprost niesamowicie wzburzony, groził, że mnie zabije, i byłby wykonał swoją groźbę, gdyby nie to, że go uprzedziłem i działając w obronie własnej zastrzeliłem go. Stalin milczał. – Towarzyszu Stalin, czy mnie słyszycie? – dobiegł go głos Berii. – Słyszę – odparł Stalin cicho. I znowu zamilkł. Beria też milczał. Wreszcie Stalin zapytał: – Jaką wersję przygotowaliście dla aparatu? – Samobójstwo. – A do wiadomości publicznej? – Chyba to samo. – Ile miał lat? – Trzydzieści pięć. Stalin milczał chwilę, po czym powiedział: – Jutro przyleci do was jeden z członków KC. I odłożył słuchawkę. Wstał. Przeszedł się po gabinecie. Sekretarz Komitetu Krajowego zastrzelił we własnym gabinecie pierwszego sekretarza KC komunistycznej partii republiki. Tego jeszcze nie było. Beria nie działał w obronie własnej, to jasne. Chandżijan nie próbował go zabić, to człowiek innego gatunku, zły człowiek, ale nie tego gatunku, on nie mógłby zabić sekretarza komitetu krajowego, wiedział, czym to pachnie. Beria go po prostu zastrzelił. Ale jednocześnie uczciwie się do tego przyznał. Mógł zełgać, że Chandżijan sam się zastrzelił, mógł się postarać o świadków, napisać protokół. Wszystko to mógł... Ale JEMU nie odważył się skłamać. Kryminalista, to prawda, ale oddany mu, wierny kryminalista. Trzeba przyznać, że Beria nie miał łatwej sytuacji. Zakaukazie nie chciało go uznać. W trzydziestym pierwszym roku z pełnomocnika OGPU awansował na pierwszego sekretarza KC Gruzji, w roku trzydziestym drugim – na pierwszego sekretarza Zakaukaskiego Komitetu Krajowego, on, szeregowy czekista, nie będący nawet członkiem KC WKP(b), i to w Gruzji, gdzie nie brak wybitnych działaczy partyjnych, członków KC WKP(b). Taki Mamija Orachelaszwili, członek partii od 1903, albo Kartweliszwili, członek partii od 1910 roku, uważają się za twórców zakaukaskiej organizacji partyjnej, a tu proszę, jakiś Beria, śledczy z Czeka. Berię poznał bliżej w roku trzydziestym pierwszym w Ochaltubo, dokąd przyjechał na odpoczynek. Beria, naówczas pełnomocny przedstawiciel OGPU ZSRR na Zakaukaziu, wziął na siebie odpowiedzialność za JEGO ochronę, stworzył potrójny pierścień ochrony składający się z dwustu pięćdziesięciu czekistów i przez półtora miesiąca nie odstępował GO na krok. Półtora miesiąca w pełni wystarczy, żeby poznać człowieka. I ON go poznał. Beria przekazał mu wyczerpujące informacje o wszystkich przywódcach Zakaukazia, przedstawił dokładne, do najdrobniejszych szczegółów, agenturalne dane o każdym z nich. Dowiedział się wtedy, co który z nich o NIM mówił, co o NIM myślał. Informacje były prawdziwe, nie budziły wątpliwości, potwierdzały JEGO podejrzenia. Wszyscy oni byli przeciwnikami „przeinaczania historii”, jak nazywali próbę ukazania JEGO prawdziwej roli w historii przedrewolucyjnego Kaukazu. No bo jakże, oni są przecież „naocznymi świadkami”, oni są, proszę ja was, „bezpośrednimi uczestnikami”. Tylko że spośród wszystkich „starych bolszewików” właśnie oni są najmniej przydatni, wyobrażają sobie, że są MU równi, uważają, że są takimi samymi jak ON „uczestnikami rewolucyjnej walki na Zakaukaziu”. To właśnie ich myśli, ich nastroje wyraził w swojej broszurze dobroduszny Awel. Beria zrozumiał to, rozgryzł ich. Beria opowiedział też o sobie. Opowiedział szczegółowo, ale czy szczerze, nie wiadomo. Urodził się we wsi Mercheuli w pobliżu Suchumi, uczęszczał do szkoły technicznej w Baku, w marcu 1917 roku wstąpił do partii, pracował w konspiracji. Na polecenie organizacji partyjnej nawiązał kontakt z wywiadem musawatyjskim. O tej sprawie mówił ze szczególnym naciskiem, wymienił nazwiska wszystkich członków komitetu bakijskiego, którzy podjęli wówczas taką decyzję, położył na stole ich oświadczenia, w których potwierdzali, iż takie polecenie rzeczywiście kiedyś wydali. ON odsunął te papierki, nawet nie spojrzał na nie. Wiedział, że gdyby nie były prawdziwe, Beria by ich nie przedstawił. To wszakże nie zmieniało faktu, że Beria był związany z wywiadem musawatyjskim, czyli że ON miał go w ręku. Bo człowiek, którego prowadzą na rozstrzelanie jako byłego prowokatora, nie ma już czasu udowadniać, czy był związany z ochraną dobrowolnie, czy na polecenie partii. W każdym razie Beria to człowiek, który umie służyć, będzie służył i wie, jak służyć. Już tam, w Ochaltubie, stało się dla NIEGO jasne, że właśnie Beria jest człowiekiem, który potrafi sobie poradzić z tą butną kastą. Ale w tym celu musiałby mieć więcej władzy. Jako szef OGPU nie da sobie rady. Jako szef OGPU zlikwidował ostatecznie niedobitki musawatystów, dasznaków, mieńszewików, rozprawił się z trockistami, ale żeby przeprowadzić rewolucję kadrową na Zakaukaziu, musi dysponować najwyższą władzą partyjną w tym rejonie. Tylko na takim stanowisku będzie mógł zmienić ludzi, uwolnić się od zbędnych i mianować niezbędnych. Wkrótce po JEGO powrocie do Moskwy jesienią trzydziestego pierwszego roku do KC zostali wezwani kierownicy Komitetu Krajowego wszystkich zakaukaskich republik: Gruzji, Azerbejdżanu i Armenii. Porządek obrad nie został podany do wiadomości. ON przemawiał całą godzinę – mówił o sprawach gospodarczych, narodowościowych i jeszcze o czymś tam, mówił spokojnie, chciał załatwić wszystko po dobremu. I, już wstając, rzucił nagle: – A gdybyśmy sformowali kierownictwo Komitetu Krajowego tak: pierwszy sekretarz – Ławrentij Kartweliszwili, drugi sekretarz – Ławrentij Beria. Zauważył ich reakcję: wszyscy jakby oniemieli, siedzieli z wytrzeszczonymi oczami, nawet nie podnieśli się z miejsc, chociaż ON już wstał. I tylko Kartweliszwili zareagował ostro: – Ja z tym łobuzem pracować nie będę! Oto jak ośmielił się odpowiedzieć JEMU Ławrentij Kartweliszwili, znany pod pseudonimem Ławrentiew. Zresztą w trzydziestym pierwszym roku na wiele sobie jeszcze pozwalali. Między innymi pozwalali sobie oskarżać GO o to, że na kierownicze stanowisko partyjne rekomenduje łobuza. Wszyscy uśmiechnęli się ironicznie. I Orachelaszwili, i Musabekow, i Bunijat- Zade, i inni. Nawet szeregowy pracownik Komitetu Krajowego Sniegow też pozwolił sobie na ironiczny uśmiech. Tego uśmiechu ON im nigdy nie zapomni. Tylko Chandżijan się nie uśmiechnął. Siedział z kamienną twarzą, rozumiał, że to nie jest odpowiedni moment, żeby się uśmiechać. Chytrus! A człowiek chytry to człowiek niebezpieczny. I wtedy ON powiedział: – Dobra, wracajcie do domu. Decyzję w tej sprawie podejmiemy w trybie roboczym. Rzecz jasna, postawił wtedy na swoim. Ławrentija Kartweliszwilego (nakazał mu używać wyłącznie nazwiska Ławrentiew) przeniósł do roboty partyjnej na Syberię, pierwszym sekretarzem mianował Mamije Orachelaszwilego, drugim – Berię. W kilka miesięcy później Orachelaszwilego przeniesiono do Moskwy na stanowisko zastępcy dyrektora instytutu Marksa, Engelsa, Lenina. Pierwszym sekretarzem Zakaukaskiego Komitetu Krajowego został Beria. W ciągu niespełna pięciu lat pokazał się z najlepszej strony. Całe poprzednie kierownictwo Gruzji zostało przeniesione do innych organizacji. Beria zmienił wszystkich sekretarzy rajkomów, przetrząsnął cały aparat, pomyślnie realizuje rewolucję kadrową na Zakaukaziu, przy czym realizuje ją sam, bez pomocy Jagody i Jeżowa. Jako sekretarz Zakaukaskiego Komitetu Krajowego jest bezpośrednio związany z NIM. Jagoda i Jeżow nie są tu potrzebni. ON i Beria lepiej znają sytuację na Kaukazie. W Azerbejdżanie ma swojego człowieka, Bagirowa. Bagirow poradził sobie z Musabekowem i innymi niezadowolonymi. Niezadowolenie naturalnie jeszcze istnieje, ale wkrótce zniknie wraz z niezadowolonymi. Tylko Armenia okazała się dla Berii trudnym orzechem do zgryzienia. Chandżijan stał mu już kością w gardle. Chandżijan nie uznawał Berii: dlaczego Beria, a nie on? Obaj wstąpili do partii w 1917 roku, ale on, Chandżijan, jest młodszy o dwa lata, Beria do trzydziestego pierwszego roku pracował jako szeregowy czekista, a Chandżijan już w dwudziestym pierwszym był sekretarzem Erewańskiego Komitetu Miejskiego, a od trzydziestego pierwszego sekretarzem KC Armenii. ON, Chandżijan, jest kadrowym pracownikiem partyjnym, a Beria to mianowaniec, przyszedł z organów, a w jakim celu, to każdy wie. Dlatego Chandżijan nie pozwalał krzywdzić swoich Ormian, bronił nawet swojego komisarza oświaty, Stepaniana. Jak mu tam? Nersika. Nersika Stepaniana, kiedy ten szubrawiec skrytykował książkę Berii: „Przyczynek do historii organizacji bolszewickich na Zakaukaziu”. Książkę tę Beria napisał na JEGO polecenie. Ta książka miała obalić kłamliwe wymysły Awela Jenukidze. Została w niej prawidłowo naświetlona JEGO rola w historii partii bolszewickiej w ogóle, a na Kaukazie w szczególności. Książka ma pewne braki, ale jaki tam z Berii literat? Podobno zresztą nie sam ją pisał. Ale to nie ma znaczenia. Książka jest potrzebna. Wszyscy to rozumieją. A Stepanian wyśmiał ją, skrytykował za rzekomą pseudonaukowość i liczne fałszerstwa. Przeciw komu występował Stepanian? Przeciwko Berii? Nie, on występował przeciwko NIEMU, przeciwko wyświetleniu JEGO prawdziwej roli w historii partii. Beria zażądał rozstrzelania Stepaniana jako wroga ludu. Ale Chandżijan nie pozwolił na to. Potępił Stepaniana, ale rozstrzelać go nie pozwolił. Nikogo nie pozwalał tknąć. Chytrus. Dwulicowiec. Przypomniało MU się, jak w trzydziestym drugim albo w trzydziestym trzecim roku przyjechała do NIEGO z Soczi grupa Ormian. Posiedzieli, wypili. Potem wyszli na taras. Słońce przypiekało. Chandżijan popatrzył na JEGO nogi i zapytał: – Nie gorąco wam w wysokich butach? Szubrawiec. Jakby nie wiedział, że to JEGO styl. Styl wodza. Takim go zna cały naród, kraj, cały świat. Zapytał z takim uprzejmym, współczującym uśmiechem... Myślał, że tym uśmiechem zamaskuje swoją drwinę. Łajdak. – Nie! – odpowiedział wtedy. – Nie jest mi gorąco. Za to łatwiej zajechać w zęby, dać kopa! Chandżijan uśmiechnął się uprzejmie, ale wszystko zrozumiał. Jego wrogość się pogłębiła. To jasne. A jednak zastrzelić we własnym gabinecie sekretarza Komitetu Centralnego komunistycznej partii republiki to niesłychane! Jak zareagował Lenin, kiedy się dowiedział, że Ordżonikidze spoliczkował Kobachidzego? Niemal żądał wykluczenia Serga z partii. A kim był ten cały Kobachidze? Zwyczajnym członkiem KC komunistycznej partii Gruzji. W dodatku odchyleniec. Nie wiedział Włodzimierz Iljicz, co to takiego kaukaski temperament, nie znał Serga. Sergo może dać człowiekowi w ucho, a za chwilę pić z nim wino, ściskać się i całować. Nie ulega wątpliwości, że Chandżijan to szubrawiec, ale żeby zastrzelić go w gabinecie, bez sądu i śledztwa? Ale z drugiej strony – stracić Berię? Stalin zadzwonił na Poskriebyszewa i kazał mu wezwać Malenkowa. Przyszedł Malenkow. Stalin popatrzył na niego ponuro. Patrzył tak długo i Malenkow zrozumiał, że Stalin jest z czegoś niezadowolony albo zamierza mu zlecić jakieś poważne zadanie. Wreszcie, przechadzając się po gabinecie i nie proponując Malenkowowi, żeby usiadł, Stalin powiedział: – Dzisiaj w gabinecie Berii zastrzelił się Chandżijan. Zarzucono mu brak czujności i załamał się. Zamówcie na jutro rano samolot i lećcie do Tyflisu. Dopilnujcie, żeby wszystko odbyło się spokojnie. Po chwili milczenia dodał: – I najważniejsze. Przekażcie Berii, żeby wszystko, o czym mówił dzisiaj przez telefon, wyłożył na piśmie, podpisał, włożył do koperty, a kopertę zalakował i oddał wam. Po powrocie pakiet doręczycie mnie osobiście. Pismo Berii nie powinno być adresowane – ani do mnie, ani do kogokolwiek. Niech przedstawi fakty, podpisze, i to wszystko. Zabierajcie się do roboty. W drzwiach Stalin zatrzymał Malenkowa. – Uzgodnijcie z Berią skład nowego kierownictwa Armenii – powiedział. – Ostateczną decyzję w tej sprawie podejmiemy po waszym powrocie. Postarajcie się wrócić pojutrze rano. W dwa dni później Stalin rozpieczętował przywiezioną przez Malenkowa kopertę. Beria zrobił wszystko, tak jak mu kazał, czyli szczegółowo opisał okoliczności, w jakich zastrzelił Chandżijana. List nie był adresowany. Beria nie powoływał się na swoją rozmowę telefoniczną ze Stalinem i w ogóle nie wymieniał JEGO nazwiska. Stalin umieścił list Berii w swoim osobistym sejfie. A po upływie następnych dwóch dni Stalin i Jeżow przyjęli kierownictwo NKWD – Jagodę, Agranowa, Mołczanowa i Mironowa. Motezanow, referując sprawę, rozłożył na stole mapę, ilustrującą w sposób graficzny powiązania Trockiego z przywódcami Zjednoczonego Centrum w ZSRR. Stalin nie był zadowolony z raportu Mołczanowa. – To nieprzekonywające – oświadczył. – Wszystko sprowadza się do rozmów. A gdzie są dokumenty, listy, notatki... – Takich dokumentów nie ma... – odparł Motezanow. Stalin odnotował sobie w pamięci kategoryczność tej odpowiedzi. A więc nie chcą fabrykować dokumentów, boją się, a czego się boją? Jeśli podsądni zgadzają się składać zeznania, to dlaczego nie mieliby potwierdzić autentyczności przedstawionych im dokumentów? Może zażądają ekspertyzy? Kto zażąda? Mołczanow i wszyscy oni są formalistami. Obojętne, jaki protokół podpisałby podsądny, jest to, ich zdaniem, dokument autentyczny, a dokumentów nieautentycznych boją się... A może sądzą, że ON, wydając takie polecenie, weźmie to na siebie? No nie, sami muszą sobie z tym poradzić. – Dokumentów nie ma – powtórzył Stalin – to co wobec tego jest? Rozmowy? Z kim? Z Siedowem? To nieprzekonywające. Dyrektywy powinny wychodzić bezpośrednio od Trockiego. Holcman twierdzi, że polecenie dostał od Siedowa. A może Holcman łże? Może on się spotykał nie z Siedowem, lecz z Trockim? Mołczanow rozłożył ręce. Nie ma nic do powiedzenia, pomyślał Stalin, nie ma nic do powiedzenia i bać się też nie ma czego, dostanie swój papierek, podpisany przez Holcmana protokół. A gdzie i w jaki sposób Holcman spotykał się z Trockim, to już ich sprawa. Trocki był w Danii, Holcman w Niemczech, to niedaleko, zaledwie kilka godzin jazdy, mogli się spotkać. Mołczanow nie zaoponował, czyli że dotarło do niego. Jagoda i Agranow też milczą, czyli że do nich też dotarło. Następnie Mironów poinformował o przebiegu śledztwa: kto złożył zeznania, co powiedział, kto odmawia, stawia opór. Stalin wysłuchał uważnie, potem ze zdumieniem uniósł brwi. – Kamieniew się nie przyznaje? – zapytał. – Naprawdę? – Niestety... – Naprawdę się nie przyznaje? – powtórzył Stalin złowieszczo. – Nie. – Tyle nabroił i nie przyznaje się? – Nie. – Czyżby mu nie żal było życia? Mironów wzruszył ramionami. – I dzieci też mu nie szkoda? Mironów milczał. – Ma dwóch synów. Czyżby mu nie żal było ani starszego, ani młodszego? Mironow nie wiedział, co odpowiedzieć. – Czegóż wy milczycie? Ja się do was zwracam. – Myślę, że mu żal. – Ach tak, wy tak myślicie, no proszę – powiedział Stalin z wściekłością. – No to nie mówcie mi, że Kamieniew, Zinowiew czy ktoś tam jeszcze nie chcą składać zeznań – potoczył dokoła groźnym wzrokiem. – Powiedzcie im, że choćby na głowie stawali, choćby nie wiem jak się wykręcali, nie uda im się powstrzymać biegu historii. Albo zdecydują się ratować własną skórę, albo zdechną, przekażcie im to! Jeśli chcą żyć, muszą złożyć zeznania! Popracujcie nad nimi, pracujcie tak długo, aż przypełzną do was na brzuchu z zeznaniami w zębach! Wszyscy milczeli. Kiedy Stalin wpadał w złość, każde nieostrożne słowo mogło drogo kosztować tego, kto je wypowiedział. Po chwili Stalin już spokojnie, półgłosem, powiedział: – A Zinowiewowi przekażcie, że jeśli dobrowolnie zgodzi się stanąć przed sądem, na otwartym procesie, i do wszystkiego się przyzna, to będzie mu darowane życie. W przeciwnym wypadku będzie sądzony przez trybunał wojskowy. I zostanie rozstrzelany. I wszyscy jego stronnicy, dzisiejsi i dawni, też zostaną rozstrzelani. Jeśli sam nie chce żyć, to niech pomyśli o tych, których wciągnął w bagno. Jagoda i jego pomocnicy wyszli. Stalin wstał i przeszedł się po gabinecie. Jeżow również podniósł się z krzesła. Ale Stalin dał mu znak, żeby usiadł. – Ilu ludzi uda im się sprowadzić na rozprawę? – zapytał. – Szesnastu – odparł Jeżow. – Z tego osiem osób jest coś warte – zauważył Stalin z ironicznym uśmiechem. – Reszta się nie liczy. – Pozostali to wykonawcy – wtrącił Jeżow ostrożnie. Stalin, jakby nie słysząc jego odpowiedzi, ciągnął: – Ściągnęli prawie czterysta osób, a udało im się nakłonić do złożenia zeznań zaledwie szesnaście. Ładna robota, nie ma co. Jeżow doskonale rozumiał, że te zarzuty są skierowane przeciwko Jagodzie, rozumiał również, że Stalin oczekuje po nim reakcji, ale jakiej, tego jeszcze nie wyczuł. – Mironow i Mołczanow to nieźli pracownicy, szczególnie Mironow – ciągnął Stalin. – Ale to formaliści, urzędasy, dla nich najważniejszy jest protokół! A dlaczego protokół jest dla nich najważniejszy? Bo chcą się na wszelki wypadek asekurować, myślą, że w razie czego protokół pomoże im się usprawiedliwić, wymigać od odpowiedzialności. Na jaki „wszelki wypadek”? Czego oni się obawiają? Upadku władzy radzieckiej? Wątpię! W razie upadku władzy radzieckiej oni pierwsi zawisną na szubienicy, nie pomogą im żadne protokoły, do protokołów nikt nawet nie zajrzy. To czegóż oni się boją? Zmiany kierownictwa partyjnego? Przed tym się asekurują? Chyba tak, wygląda na to, że przed tym się asekurują. Zwłaszcza że to ludzie Jagody. Jagoda sabotuje przygotowania do procesu. Tak, sabotuje. I robi to z tych samych powodów. Tyle że on nie boi się zmiany kierownictwa, jak Mironów i Mołczanow, lecz liczy na zmianę kierownictwa, jest przekonany, że taka zmiana nastąpi. Stalin podszedł do stołu, przysunął bliżej krzesła, na których dopiero co siedzieli Jagoda i jego pomocnicy. – Ale niech doprowadzi ten proces do końca, nie trzeba mu przeszkadzać. Tylko że na tym procesie powinien przygotować następny. Na tym procesie trzeba skończyć z zinowiewowcami, na następnym – z trockistami... Powinny paść nazwiska... Nazwiska, nazwiska i jeszcze raz nazwiska... Wszyscy oni muszą zrozumieć, że im więcej nazwisk wybitnych trockistów padnie na procesie, tym bardziej wiarygodna stanie się wersja o winie Trockiego, tym większa będzie ich zasługa przed sądem, tym bardziej wzrosną ich szanse na zachowanie życia. Powtarzam: nazwiska, nazwiska i jeszcze raz nazwiska. Im nazwisko głośniejsze, tym lepsze. Trzeba to uprzytomnić Jagodzie, jego pomocnikom i w ogóle wszystkim grupom śledczym. Uważam, że powinniście się bliżej zainteresować pracą tego aparatu i stopniowo przejmować śledztwo w swoje ręce. Jagoda to człowiek niepewny. Ale, powtarzam, ten proces, proces Zinowiewa i Kamieniewa, powinien doprowadzić do końca. Stalin wciąż wolno przechadzał się po gabinecie. Jeżow czekał cierpliwie. Czuł, że za chwilę Stalin powie coś bardzo ważnego, jeśli nie najważniejszego. – Wszyscy trockiści w przeszłości byli związani z wojskiem. Zostało ich tam sporo do dziś. Dowódca dywizji Szmidt na przykład w dwudziestym trzecim roku głosował na opozycję, później podobno zerwał z nią, ale kto w to uwierzy, to bliski przyjaciel Primakowa, tym gorzej dla Primakowa, niech sobie uważniej wybiera przyjaciół. Szmidta i Primakowa będzie oczywiście bronić towarzysz Jakir, ale z towarzyszem Jakirem trzeba poczekać do zakończenia śledztwa. Dowódca dywizji Putna też w dwudziestym trzecim roku głosował na opozycję. To człowiek nieszczery, nawiasem mówiąc, bliski przyjaciel i kolega szkolny Tuchaczewskiego, ich powiązania też trzeba będzie zbadać, ciekawe, co Putna powie o swoim przyjacielu i protektorze, towarzyszu Tuchaczewskim. Ale najbardziej interesujące wydają mi się powiązania towarzysza Tuchaczewskiego z niemieckimi kołami wojskowymi. Przynieśliście z sobą materiały? – Tak – odpowiedział Jeżow i otworzył teczkę z aktami. – Zreferujcie, co tam macie. Jeżow wyciągnął z teczki pierwszy z brzegu arkusz. – Dane biograficzne. – Tego nie trzeba. Znam jego życiorys. Jakie macie materiały dotyczące Niemiec? Jeżow wyciągnął drugi arkusz. – Najpierw niemiecka niewola. Pierwszy raz dostał się tam dziewiętnastego lutego w piętnastym roku w Karpatach, siedział w obozie jenieckim w Stralsundzie. Uciekł. Złapano go po trzech tygodniach, kiedy szukał łodzi do Szwecji. Osadzony w obozie w Bad Stuer w Meklemburgii, znowu ucieka, zatrzymany w pobliżu granicy duńskiej. Zamknięty w obozie dla szeregowych pod Munsterem, znowu uciekł, złapali go trzydzieści metrów przed granicą holenderską. Po tym zamknięto go w twierdzy Kustrin, w forcie Zoridorf. Znowu próbował ucieczki wykopanym przez siebie podziemnym tunelem, ale został nakryty, przeniesiono go do fortu nr 9 w bawarskiej twierdzy Ingolstadt, przeznaczonej dla uciekinierów recydywistów. Stamtąd uciekł późną jesienią 1917 roku. Była to jego piąta ucieczka, tym razem udana. – Jaka odległość dzieli tę bawarską twierdzę od granicy rosyjskiej? – zapytał Stalin. – Tysiąc sto dwadzieścia kilometrów. – W jaki sposób zdołał przejść taką odległość on, rosyjski oficer? – Włada doskonale niemieckim i francuskim. – To za mało, żeby przejść taką odległość w nieprzyjacielskim kraju. Czy ktoś mu pomagał? – Na ten temat nie ma żadnych danych. Uciekli we dwóch, on i niejaki Czernowiecki. Ale tamtego po trzech dniach złapano, a Tuchaczewski zdołał się wymknąć. – Jednego złapali, a drugi się wymknął. Ciekawe. Wpadli na ślad, jednego wzięli, drugiego nie wzięli, pozwolili mu przejść swobodnie tysiąc kilometrów. Ciekawe, bardzo ciekawe. Proszę, co dalej? Teraz wizyty oficjalne. Pierwszy raz Tuchaczewski jeździł do Niemiec w roku dwudziestym trzecim jako oficer łącznikowy naczelnego dowództwa Armii Czerwonej oddelegowany do Reichswehry. Brał udział w przygotowaniu radziecko-niemieckich rokowań i porozumień wojskowych zgodnie z ustaleniami traktatu w Rapallo. Potem był w podróży inspekcyjnej po zawarciu porozumienia wojskowego i jeszcze dwukrotnie między rokiem 1926 i 1932 w sprawie współpracy między armiami. Ponieważ te rokowania i ustalenia dotyczyły niemieckich obiektów na terenach radzieckich – w Lipiecku, Kazaniu, Charkowie – to na pewno musiały zostać po nich jakieś dokumenty, podpisane przez Tuchaczewskiego. Po raz ostatni był w Berlinie przejazdem, w drodze powrotnej z Anglii, gdzie przebywał na uroczystościach pogrzebowych Jerzego V w lutym bieżącego roku. – Kto z wyższych rangą wojskowych jeździł poza tym do Niemiec? – Jakir, Uborewicz, Ejdeman, Timoszenko studiowali w Niemczech w Akademii Sztabu Generalnego – wyjaśnił Jeżow i dodał z niewyraźną miną: – I jeszcze kilka innych osób studiowało tam i bywało. Nie przygotował listy, stąd jego niewyraźna mina. Stalin zrozumiał to i zauważył surowo: – Przygotujcie spisy wszystkich wojskowych, którzy byli związani z Niemcami. To oczywiście nie znaczy, że wszyscy oni byli niemieckimi szpiegami. Taki towarzysz Timoszenko... posłano go, żeby się uczył, no to pojechał. Inna rzecz, czego się nauczył, to jeszcze zobaczymy. Jak na razie ze swoich obowiązków wywiązuje się dobrze. Prosty człowiek, z ludu, a Jakir, Uborewicz, Ejdeman i niektórzy inni – tych należy dokładnie sprawdzić. Przez jakiś czas Stalin przechadzał się w milczeniu po pokoju, potem zatrzymał się przy oknie. Czy już pora zaczynać, czy jeszcze za wcześnie? Wszystko powinno być w rękach Jeżowa. Jagodzie nie można tego powierzyć. Jagoda mógłby ostrzec. Ale zastępować go Jeżowem za wcześnie. Niech Jagoda przeprowadzi proces Zinowiewa – Kamieniewa. A jednak czas zaczynać. Jeżow potrafi trzymać język za zębami. Stalin odszedł od okna, usiadł w swoim fotelu i spojrzał na Jeżowa ponuro. – W słowach towarzysz Tuchaczewski jest zajadłym wrogiem Niemiec. Ale w rzeczywistości ma chyba sporo przyjaciół w kołach niemieckiej generalicji. Świadczy o tym dobitnie jego życiorys. Poza tym wojskowi, zarówno nasi, jak i niemieccy, chcieliby się uwolnić od kierownictwa partii. Przypuszczam, że wywiad niemiecki mógłby coś na ten temat powiedzieć. Niemiecki wywiad pracuje, niestety, lepiej niż nasz, my takimi informacjami nie dysponujemy. Nie wiem, w jakim stopniu w interesie niemieckiego wywiadu leży udostępnienie nam tych danych. Trzeba jednak próbować je zdobyć. Sądzę, że jest to zadanie do zrealizowania. Ale przystąpić do jego realizacji można będzie dopiero po zakończeniu procesu Zinowiewa – Kamieniewa. Po namyśle powtórzył to, co już powiedział poprzednio: – Jagoda to człowiek niepewny. 25 Wersję z bombą, rzekomo wyprodukowaną w laboratorium chemicznym gorkowskiego instytutu pedagogicznego, odrzucono. Zrezygnowano też z przedstawienia sądowi metalowych kul jako dowodów rzeczowych. Sfabrykowane przez Diakowa w Gorkim „dokumenty” zostały włączone do akt i na procesie figurowały jako dowody przygotowywania przez oskarżonych aktów terrorystycznych. Były to jednak zbyt słabe dowody istnienia potężnego, ogarniającego cały kraj spisku terrorystycznego. Rozumiał to nie tylko Szarok, rozumieli to wszyscy. Próby złamania byłych opozycjonistów skończyły się fiaskiem. Z czterystu ludzi, ściągniętych z więzień, obozów i zesłania, niezbędne zeznania złożyły zaledwie dwie osoby. Drejcer, były naczelnik ochrony osobistej Trockiego, który zerwał z opozycją jeszcze w dwudziestym siódmym roku, i Holcman, ważna persona w Ludowym Komisariacie Spraw Zagranicznych. Ale dwóch świadków to stanowczo za mało. Żeby dowieść, iż Trocki kierował z zagranicy centrum terrorystycznym, trzeba było poświęcić czterech niemieckich komunistów, którzy przybyli do Moskwy tuż przed dojściem Hitlera do władzy. Byli to: Fritz Dawid, w przeszłości współpracownik głównego organu niemieckiej partii komunistycznej „Rote Fahne”, Konon Berman-Jurin, były radziecki korespondent w Niemczech, i dwaj ludzie o tym samym nazwisku – Natan Lurie i Mojżesz Lurie, pierwszy chirurg, drugi naukowiec. Całej czwórce oświadczono, że muszą spełnić swój obowiązek partyjny i złożyć niezbędne zeznania. W zamian za to obiecano im, rzecz jasna, darować życie. Z tymi siłami grupy śledcze przystąpiły do ataku na siedmiu głównych oskarżonych: byłych zinowiewowców – Zinowiewa, Kamieniewa, Bakajewa i Jewdokimowa oraz byłych trockistów – Smirnowa, Mroczkowskiego i Ter-Waganiana. Ze słów, rzuconych mimochodem przez Wutkowskiego i Mołczanowa, Szarok wywnioskował, że śledztwem tej siódemki kieruje sam Stalin, że to on udziela wskazówek, jakie zeznania należy z nich wycisnąć, przy czym czyta te zeznania i osobiście koryguje. Jeśli chodzi o byłych trockistów, trudność polegała na tym, że wszyscy oni siedzieli w więzieniach – na przykład Iwan Smirnow od pierwszego stycznia trzydziestego trzeciego roku – co zapewniało im alibi, jako że z więzienia nie mogli przecież kierować działalnością terrorystyczną. Stalin jednak wcale się tym nie przejął. – Smirnowa połączyć z Mraczkowskim! – rozkazał. Nietrudno się było domyślić, dlaczego właśnie Smirnowa Stalin chce rozstrzelać. Iwan Smirnow, w przeszłości robotnik, który do partii wstąpił w roku 1899 jako siedemnastoletni chłopiec, aktywny rewolucjonista konspirator, który wiele lat spędził w carskich więzieniach i na zesłaniu, zwycięzca Kołczaka podczas wojny domowej, cieszył się w partii ogromnym autorytetem, mimo że do 1929 roku należał do opozycji. Jednakże to właśnie on swego czasu domagał się, żeby zgodnie z zaleceniami Lenina usunąć Stalina ze stanowiska sekretarza generalnego. Zeznania Smirnowa na pewno przydałyby oskarżeniu wiarygodności, ponadto zaspokoiłyby właściwą Stalinowi żądze zemsty. Rozkaz Stalina, żeby sprawy Smirnowa i Mraczkowskiego prowadzić razem, został zrozumiany jednoznacznie, a mianowicie: przyjaźń osobistą, która łączyła ich od czasów wojny domowej i przetrwała nawet więzienia, należy przedstawić jako przyjaźń spiskowców. Ponadto Mraczkowski był pod dużym wpływem Smirnowa i gdyby Smirnow się poddał, Mraczkowski zrobiłby to samo. Tą właśnie wskazówką kierował się Słucki, któremu sprawę powierzono. Słucki był funkcjonariuszem wysokiego szczebla, pełnił funkcję naczelnika wydziału zagranicznego, a co za tym idzie, mógł się wypowiadać w imieniu kierownictwa NKWD. Było oczywiste, że najsurowsze nawet metody śledcze nie są w stanie złamać takich ludzi, jak Smirnow i Mraczkowski, tu potrzebny był ktoś przebiegły, chytry, kto potrafiłby usposobić do siebie przychylnie podsądnych, zdobyć ich zaufanie. Takim człowiekiem był właśnie Słucki, urodzony aktor, umiejący udawać i dobroć, i szczerość. Jednakże Smirnow, wysłuchawszy oskarżenia o działalność terrorystyczną, oświadczył: – Ten numer nie przejdzie. Od pierwszego stycznia trzydziestego trzeciego roku siedzę w więzieniu i nic mi nie możecie udowodnić. – A my wam niczego nie będziemy udowadniać, Iwanie Nikityczu – powiedział Słucki łagodnie. – Jeśli się nie przyznacie, zostaniecie rozstrzelani bez sądu, na mocy decyzji Kolegium Specjalnego. A na rozprawie inni oskarżeni napiętnują was jako terrorystę i mordercę i tacy pozostaniecie w pamięci narodu. Jeśli natomiast przyjmiecie propozycję Biura Politycznego i pomożecie partii ostatecznie zdemaskować Trockiego, to będzie wam darowane życie, a z czasem otrzymacie też odpowiednią pracę i w końcu wszystko pójdzie w zapomnienie. Smirnow patrzył na niego kpiąco i milczał. – Nie wierzycie mi? – zapytał Słucki. Nie odpowiadając Smirnow nie spuszczał z niego kpiącego spojrzenia. – Iwanie Nikityczu – zaczął znowu Słucki łagodnym tonem. – Od dwudziestego siódmego roku prowadzicie z partią wojnę, to już prawie dziesięć lat. To prawda, że w dwudziestym dziewiątym roku zerwaliście z opozycją, ale do końca nie złożyliście broni. Tak więc już od dziesięciu lat nie uczestniczycie w budowie socjalizmu, jesteście izolowani od społeczeństwa, od narodu, wy, duma partii, duma klasy robotniczej, siedzicie w więzieniu, na zesłaniu. Zastanówcie się! Doszliście do kresu, tak, doszliście do kresu. Czyżbyście chcieli tak zakończyć swoje bohaterskie życie? Dla jakiej idei to robicie? Dla Lwa Dawidowicza? Ale jego sprawa jest już przegrana. Przecież formalnie już zerwaliście z opozycją, formalnie... Teraz trzeba zerwać faktycznie! Pomóżcie partii ostatecznie rozprawić się z Trockim. W tym celu trzeba będzie przyznać się do różnych nieprzyjemnych rzeczy, do rzeczy haniebnych, co więcej, do rzeczy wiarołomnych, z którymi nie macie nic wspólnego, to prawda. Ale innego wyjścia nie ma. Jeśli chcecie znowu zdobyć zaufanie partii, musicie skapitulować do końca, a zrobić to można tylko tak – potwierdzić wszystko, czego domaga się od was śledztwo, innego sposobu nie ma i nie będzie. Zastanówcie się nad tym, Iwanie Nikityczu! Błagam was! Nawet nie wyobrażacie sobie, jak bardzo was szanuję, jak was uwielbiam. Boję się za was, Iwanie Nikityczu! Rozumiem, że czujecie się głęboko dotknięci, oburzeni, drogie wam jest wasze dobre imię, wasz honor, ale dla komunisty największy honor, największy zaszczyt to obrona interesów partii, ukorzcie się przed partią, Iwanie Nikityczu, ukorzcie się, w przeciwnym wypadku grozi wam śmierć, haniebna śmierć – wskazał palcem na podłogę – tam, w podziemiach. W imię jakiej idei chcecie to zrobić? Smirnow patrzył na Słuckiego, uśmiechał się i milczał. – No cóż, Iwanie Nikityczu – powiedział Słucki z westchnieniem. – Powiedziałem wam wszystko, co miałem do powiedzenia, wszystko, proszę mi wierzyć! Powiedziałem nawet więcej, niż mi było wolno, zrobiłem to na własną odpowiedzialność. I jeszcze raz powtarzam: albo się publicznie pokajacie, uczciwie się do wszystkiego przyznacie, spełniając w ten sposób obowiązek komunisty, i wtedy będzie wam darowane życie, a póki człowiek żyje, poty ma nadzieję. Albo nie zechcecie się pokajać i wtedy zostaniecie rozstrzelani, a wasze nazwisko zhańbione na procesie, umrzecie jako wróg władzy radzieckiej. Smirnow patrzył na Słuckiego z ironicznym, jakby zastygłym na twarzy uśmiechem, nawet nie uważając za stosowne odpowiadać. Ten niewypał wywołał niezadowolenie Jagody, Agranowa i Mołczanowa głównie dlatego, że Słucki nie poszedł za sugestią towarzysza Stalina. Towarzysz Stalin powiedział: „Połączyć go z Mroczkowskim!” Co to oznaczało? To oznaczało, że towarzysz Stalin wskazał na Mroczkowskiego jako na słabe ogniwo w tej parze. Czyli że należało zaczynać od Mroczkowskiego, a nie od Smirnowa, jak to uczynił Słucki. Słucki pośpieszył naprawić błąd, chociaż w duchu żywił obawy, że z Mroczkowskim pójdzie mu jeszcze gorzej. Wiedział, że Smirnow to człowiek inteligentny, wykształcony, chociaż samouk, a Mroczkowski – odważny z natury, ale wybuchowy i ordynarny. Kiedy przychodzono go aresztować, wdawał się w bijatyki, trzeba go było wiązać, wsadzać do karceru, słowem, był to więzień z gatunku trudnych. Słucki, będąc tchórzem, postanowił traktować Mroczkowskiego grzecznie, ale oficjalnie, a nawet oschle. Wyłożył mu sedno sprawy, powiedział, że Biuro Polityczne zdecydowało się raz na zawsze skończyć z Trockim, że w obecnej sytuacji jest to po prostu konieczne, innego wyjścia nie ma, i Mraczkowski ma do wyboru: albo pomóc partii i w konsekwencji wrócić do jej szeregów, albo zginąć jako stronnik Trockiego. Dodał, że Kirow został zamordowany na rozkaz Trockiego (co nie odpowiadało prawdzie), że Zinowiew i Kamieniew już to potwierdzili (co również nie odpowiadało prawdzie), a zaprzecza temu tylko Iwan Smirnow (co było prawdą i nadawało pozór prawdy dwóm poprzednim twierdzeniom Słuckiego). Tak więc Mraczkowski ma do wyboru: albo z partią przeciwko Trockiemu, czyli życie i przyszłość, albo ze Smirnowem po stronie Trockiego przeciwko partii, czyli – ani życia, ani przyszłości. On, Słucki, reprezentuje tu wyłącznie organa śledcze i mówi to, co obowiązany jest mówić z racji swoich obowiązków, ale gdyby Mraczkowski nie miał nic przeciwko temu, mógłby mu wyłożyć swój osobisty pogląd na sprawę. – Słucham – powiedział Mraczkowski. – Siergieju Witaliewiczu – zaczął Słucki konfidencjonalnym tonem – jesteście bohaterem wojny domowej, takim zna was cały naród, cały kraj, partia. Jesteście wybitnym wojskowym i gdyby nie wasze powiązania z opozycją, bylibyście dziś zapewne jedną z czołowych osobistości w naszej armii. To prawda, że jeżeli zgodzicie się na nasze propozycje, będziecie musieli przeżyć na procesie kilka przykrych dni. Ale później... później, Siergieju Witaliewiczu, zacznie się wojna. Przecież doskonale wiecie, do czego zmierza Hitler. I kiedy wybuchnie wojna, zajmiecie należne wam miejsce w obronie kraju, miejsce odpowiadające waszym zdolnościom, wiedzy, doświadczeniu. A te kilka dni na procesie? Kto o nich będzie pamiętał? A gdyby nawet, to wyłącznie jako o jeszcze jednym dowodzie waszego męstwa, waszej wierności partii i bezgranicznemu oddaniu jej ideałom. Niełatwo mi wypowiedzieć słowa, które jednak wypowiedzieć muszę, nakazuje mi to mój obowiązek: stoicie przed wyborem – albo pełne chwały życie, albo haniebna śmierć. – Co mam podpisać? – zapytał Mraczkowski ponuro. Mraczkowski nie tylko złożył odpowiednie zeznania, ale ponadto zgodził się przekonać do tego Smirnowa. To mu się, niestety, nie udało. W czasie konfrontacji Smirnow nawymyślał mu od tchórzy i odmówił rozmowy z nim. Rozjuszony Mraczkowski złożył dodatkowe zeznania. Oświadczył mianowicie, że już w roku trzydziestym drugim na tajnej naradzie Smirnow zaproponował zawarcie sojuszu z Zinowiewem i przejście do taktyki terrorystycznej. Tak więc obok zeznań Olberga i Reinholda przeciwko Smirnowowi pojawiły się zeznania jego najbliższego przyjaciela Mraczkowskiego. To by już może wystarczyło, żeby Smirnowa postawić przed sądem, ale było za mało, żeby go zmusić do przyznania się do winy. Po fiasku, jakie poniósł Słucki, Smirnowa przekazano Gajowi, szefowi wydziału specjalnego, zawiadującemu aparatem agenturalno-informacyjnym oraz „techniką operacyjną”, którą nazywano pieszczotliwym imieniem „Nadiusza” od pierwszej litery kodu „operacja N”. Gaj był człowiekiem cynicznym i z natury okrutnym. Pewnego razu, kiedy udzielał Szarokowi wskazówek w sprawie przesłuchania jakiegoś trockisty, znającego Smirnowa, Szarok zauważył mimochodem, że musi sobie przygotować odpowiedni kwestionariusz, na co Gaj spojrzał na niego pogardliwie i zapytał: – Chcielibyście się zapoznać z moim kwestionariuszem? – Naturalnie – odparł Szarok. Gaj wyciągnął z szuflady milicyjną gumową pałkę, pokręcił nią w powietrzu i powiedział: – Oto mój jedyny kwestionariusz. Radzę wam postarać się o taki sam. Ale było to jeszcze przed oficjalną dyrektywą Stalina w sprawie stosowania fizycznych metod oddziaływania i Szarok bał się trzymać w szufladzie taki „kwestionariusz”. Gaj bez żadnych wstępów poinformował Smirnowa, że został całkowicie zdemaskowany nie tylko przez Olberga, Reinholda, Drejcera, Holcmana i Mraczkowskiego, ale również Zinowiewa i Kamieniewa (co tym razem odpowiadało prawdzie, bo Zinowiew i Kamieniew już złożyli zeznania), tak więc Smirnowowi nie pozostaje nic innego, jak potwierdzić ich zeznania i przyznać się do winy. Na potwierdzenie swoich słów Gaj podał Smirnowowi protokoły przesłuchań Zinowiewa i Kamieniewa i powiedział: – Możecie sobie poczytać. Ale Smirnow nie chciał czytać. – Dla was nie ma rzeczy niemożliwych – oświadczył. – Możecie położyć przede mną Ewangelie według Św. Mateusza, gdzie będzie napisane czarno na białym, że jestem terrorystą. Drukarni macie pod dostatkiem. – Nie wierzycie? – uśmiechnął się Gaj ironicznie. – Zaraz uwierzycie. Podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu, przez chwilę prowadził z kimś niezrozumiałą rozmowę, po czym odłożył słuchawkę i zaczął coś pisać nie zwracając na Smirnowa najmniejszej uwagi. Rozległo się pukanie do drzwi. – Wejść! – wrzasnął Gaj. Drzwi otworzyły się i do gabinetu wszedł prowadzony przez konwojenta mężczyzna, w którym Smirnow nie od razu rozpoznał Zinowiewa. Więzień ledwie trzymał się na nogach, oddychał ciężko, twarz miał chorobliwie nabrzmiałą. Podtrzymywany przez konwojenta osunął się na stołek. – Obywatelu Zinowiew – zwrócił się do niego Gaj. – Czy podtrzymujecie złożone przez siebie zeznania dotyczące udziału Iwana Nikitycza w działalności terrorystycznej Zjednoczonego Centrum Trockistowsko-Zinowiewowskiego? – Podtrzymuję – ledwie dosłyszalnie odpowiedział Zinowiew. – No proszę, a obywatel Smirnow zaprzecza – zauważył Gaj. Zinowiew podniósł na Smirnowa zmęczone, puste oczy i powiedział cicho: – Iwanie Nikityczu, trzeba myśleć politycznie. Jeśli my pójdziemy na rękę Kobie, to Koba pójdzie na rękę nam. To otworzy nam drzwi do partii. – On nam otworzy drzwi na tamten świat – odparł Smirnow. – Nie znasz Koby? Wierzysz mu? To oszust i kłamca. Rozpoczął całą tę hecę, żeby nas zniszczyć. – Nie wiem – wyszeptał Zinowiew – ale jeśli ty nie pójdziesz mu na rękę, to na pewno cię wykończy. Po tej wymianie zdań Gaj sporządził protokół, w którym Zinowiew potwierdzał swoje poprzednie zeznania na temat udziału Smirnowa w działalności terrorystycznej, a Smirnow za każdym razem odpowiadał: zaprzeczam, zaprzeczam, zaprzeczam. Zinowiewa wyprowadzono. Gaj starannie uporządkował papiery, przełożył kilka arkusików i jakby mimochodem zapytał: – Znacie Safonową? Smirnow po raz pierwszy podniósł głowę. – Safonowa – powtórzył Gaj. – Znane wam jest to nazwisko? – Tak. To moja była żona. – No to przeczytajcie to sobie. Gaj położył przed Smirnowem oświadczenie, w którym Safonowa pisała, że w 1932 roku, a więc kiedy Smirnow jeszcze nie siedział w wiezieniu, otrzymał on od Trockiego dyrektywę zorganizowania działalności terrorystycznej przeciwko partii i rządowi. – To też mogliście wysmażyć – powiedział Smirnow rzucając papier na stół. Gaj nacisnął guzik dzwonka i kazał konwojentowi wprowadzić świadka Safonowa. Smirnow wpatrywał się z napięciem w drzwi. Weszła Safonowa. Smirnow nie widział jej od lat, ale ta kobieta była kiedyś jego żoną, swego czasu rozstali się jako przyjaciele i takimi pozostali. Gaj wskazał jej krzesło. Smirnow nigdy nie widział swojej pierwszej żony płaczącej. Kiedyś była to silna kobieta. Teraz płakała i w żaden sposób nie mogła się opanować. Gaj nie przeszkadzał jej – niech płacze, im dłużej będzie płakać, tym lepiej. Wreszcie Safonowa uporała się ze sobą, wytarła oczy. – To ty pisałaś? – zapytał Smirnow wskazując oświadczenie. Safonowa znowu chlipnęła, otarła oczy i powiedziała załamującym się głosem: – Iwan! Zrozum, nie mamy innego wyjścia. Ani ty, ani Roza (wymieniła imię obecnej żony Smirnowa), ani Olga (tak miała na imię jego córka). Tylko ty nas możesz uratować, zgódź się na propozycje Biura Politycznego. Przecież dla wszystkich jest jasne, że to proces przeciwko Trockiemu. Nawet Zinowiew i Kamieniew to zrozumieli. Jeśli zjawisz się na procesie, zobaczy cię cały świat i wtedy nie zostaniesz rozstrzelany, a jeśli się nie zgodzisz, to rozstrzelają nie tylko ciebie, ale i nas, i nikt się o tym nie dowie. Smirnow słuchał w milczeniu. I tę kobietę on kiedyś szanował! Była człowiekiem z charakterem, bezkompromisowa, nieprzejednana, nieulękła, a teraz miał przed sobą babę, prostą, śmiertelnie wystraszoną babę. Złamali ją. – Zabierzcie stąd tę idiotkę! – powiedział. – Nie chcecie z nią rozmawiać? – uśmiechnął się Gaj. – No cóż, jak sobie życzycie. Znowu wezwał konwojenta, wskazał Safonowa. – Odprowadzić! – Iwan! – krzyknęła Safonowa. – Wynoś się! – przerwał jej Smirnow. Kiedy Safonowa wyprowadzono, Gaj powiedział: – Odnosicie się ordynarnie do ludzi, Smirnow. Smirnow milczał. – Nie zapominajcie, że macie rodzinę. Z rodziną też tak będziecie rozmawiać? Smirnow milczał. Nie bardzo rozumiał, co Gaj miał na myśli. Safonowa to były członek partii, działacz polityczny, ale rodzina? Roza, jego żona, jest bezpartyjna, córka – studentka, co one mają wspólnego z jego sprawą? Dowiedział się o tym w dziesięć minut później. Prowadzono go więziennym korytarzem i nagle na końcu tego korytarza zobaczył swoją córkę. Trzymało ją dwóch krzepkich drabów, była w okropnym stanie, rozczochrana, w podartej sukience. Nie poznała go, nie rzuciła się ku niemu, to on rzucił się ku niej, ale towarzyszący mu konwojent zatrzymał go brutalnie. W tym samym momencie Olgę wciągnięto do celi, drzwi się zatrzasnęły. Smirnow próbował się wyrwać, ale konwojenci wepchnęli go do celi i powalili na ziemię. Szczęknął zamek. Smirnow podniósł się, załomotał do drzwi. W wizjerze ukazała się twarz strażnika. – O co chodzi? – Zaprowadźcie mnie z powrotem do śledczego! – Chcecie porozmawiać z blokowym? – Niech będzie blokowy. Okienko zatrzasnęło się. Smirnow usiadł na pryczy. A więc to miał na myśli ten szubrawiec Gaj, kiedy mu groził. To taki sam kryminalista jak jego prowodyr Stalin. Nie bez kozery Stalin w więzieniach przyjaźnił się z kryminalistami. Ale Oldze nic jeszcze nie zrobili, na razie tylko grożą, dają mu do zrozumienia, do czego może doprowadzić jego upór, co może czekać jego córkę. Trzeba się wziąć w garść. Oni doskonale zdają sobie sprawę, że jeśli ważą się na coś takiego, nigdy się już od niego niczego nie dowiedzą, dlatego na razie tylko grożą, teraz grożą mu córką, później będą grozić żoną. Ale swoje groźby mogą wprowadzić w życie. Rozstrzelają go bez sądu i śledztwa. Jego życie jest skończone, to jasne, podpisze czy nie, to nie ma znaczenia. Stalin go rozstrzela, to oczywiste. Czyli że trzeba ratować żonę i córkę. Musi się zdobyć na jakieś ustępstwa. Im niewiele potrzeba. Poprzestaną na małym. Zbyt potrzebny jest im na procesie. Bez niego trockistowska część tak zwanego Zjednoczonego Centrum nie istnieje. Zinowiewa i Kamieniewa mają w garści. Tego należało się spodziewać – od dziewięciu lat Zinowiew i Kamieniew nic innego nie robią, tylko biją się w piersi, przyznają się do wszystkich możliwych grzechów, teraz też się pokajają, zrobią wszystko, co im każą. Ale on, który dawno już rozgryzł Stalina, nigdy się nie kajał. W dwudziestym dziewiątym roku zerwał z opozycją, uwierzył, że Stalin przyjął proponowaną przez opozycję platformę walki z prawicowym zagrożeniem, że rozdźwięki między partią a opozycją należą do przeszłości i w tej sytuacji należy pracować dla partii. Bardzo szybko zrozumiał swój błąd. Był to kolejny manewr Stalina. Rozprawiwszy się z opozycją na płaszczyźnie politycznej, Stalin wszystkich opozycjonistów zamknął w więzieniach. Teraz chce ich zlikwidować fizycznie. Jego, Smirnowa, też to czeka. Dlatego musi uratować rodzinę. Musi się zgodzić na uczestniczenie w procesie. I zrobi to. W ten sposób będzie mógł choć w niewielkim stopniu złagodzić kłamstwa, które posypią się na niego z ust pokornych oskarżonych i sprzedajnych świadków. Stalin zobaczy go na ławie oskarżonych, ale będzie się musiał pogodzić z tym, że jego scenariusz został naruszony. Spotkawszy się ponownie z Gajem Smirnow zgodził się złożyć oświadczenie, jakoby w 1932 roku Trocki istotnie wydał dyrektywę w sprawie terroru. Jednocześnie jednak zaznaczył, że on sam, siedząc w tym czasie w więzieniu, w działalności terrorystycznej nie uczestniczył i nie ma pojęcia, czy uczestniczyli inni oskarżeni. W zamian za to zażądał, żeby niezwłocznie zwolnili jego córkę oraz żeby dano mu możliwość upewnienia się, czy rzeczywiście została zwolniona. Gaj przyjął te warunki. W dwie godziny później Smirnowa ponownie wprowadzono do jego gabinetu i pozwolono mu zadzwonić do domu. Smirnow zadzwonił. Słuchawkę podniosła żona Smirnowa, potem do telefonu podeszła córka. Na pytanie, co u niego, odpowiedział: – Wszystko w porządku. Codziennie w obecności Gaja dzwonił z jego gabinetu, żeby się przekonać, czy żona i córka są w domu. 26 W pralni pracowały trzy kobiety: jedna przyjmowała bieliznę, druga wydawała, trzecia wypisywała kwity i przyjmowała pieniądze. Sofia Aleksandrowna od początku pracowała przy wydawaniu. Była to praca trudna i nerwowa: paczki ciężkie, wieczne użeranie się z klientami – to czegoś brakuje, to zakład coś zniszczył albo zaplamił, to zamiast podkoszulka wsunięto do paczki cudze majtki. Winien był najczęściej zakład pralniczy, ale i Lusia, która bieliznę przyjmowała, też nie była bez winy: nie dość uważnie przeglądała każdą sztukę, nie zauważała uszkodzeń, z którymi w ogóle nie wolno było przyjmować bielizny albo które należało odnotowywać w kwicie. Tamara Fiodorowna, niemłoda już, poważna, małomówna kobieta, która wypisywała kwity i przyjmowała należność, i która w tym zespole była kimś w rodzaju zwierzchnika, robiła jej czasem uwagi. Ale Lusia, młoda dziewczyna, prychała: – No rzeczywiście, może mam jeszcze ich zasrane kalesony obwąchiwać? Tamara Fiodorowna nie mogła dopilnować wszystkiego. Wystawianie kwitów to praca bardzo czasochłonna: przy każdej sztuce trzeba wpisać należność za usługę według cennika, tymczasem cennik nie obejmuje wszystkich rzeczy, trzeba określić cenę w przybliżeniu, potem wszystko podliczyć, przeliczyć pieniądze, wydać resztę i nie pomylić się. Toteż wszystko skrupiało się na Sofii Aleksandrownie. Wykłócać się nie potrafiła, a zresztą nie mogła przecież kwestionować tego, co było oczywiste, i od razu wypisywała protokół dotyczący braku jakiejś sztuki lub jej uszkodzenia. Kierownik pralni, Jaków Grigoriewicz, był z tego bardzo niezadowolony. Jakow Grigoriewicz zawiadował pięcioma zakładami pralniczymi, do pracy wpadał to rano, to pod koniec dnia, patrzył spode łba, ponury, przygarbiony, w milczeniu wysłuchiwał wyjaśnień Tamary Fiodorowny, bez przekonania maczał pióro w kałamarzu, wpatrywał się tępo w wykaz, po czym stawiał zakrętas, oznaczający podpis. Najpierw jednak podejrzliwie oglądał każdą zwracaną sztukę, czasem nawet z lewej strony, sprawdzał, czy nie ma tu jakiegoś oszukaństwa, po czym mówił, zwracając się do Sofii Aleksandrowny: – Dawniej nigdy nie było reklamacji. – Przecież nie ja niszczę bieliznę – broniła się Sofia Aleksandrowna. – Toleruje pani kaprysy – mówił szef biorąc do ręki jakiś obrus. – Czy można w pralni zrobić taką plamę? – Ale w kwicie ta plama nie została odnotowana – oponowała Sofia Aleksandrowna. – A dlaczego miała być odnotowana? – wybuchała Lusia. – Co pani wygaduje? Kiedy przyjmowałam obrus, plamy nie było. – Ależ Loisiu, źle mnie pani zrozumiała – tłumaczyła się Sofia Aleksandrowna. – Właśnie o tym mówię. Skoro w kwicie nie było odnotowane, to znaczy, że plama powstała w zakładzie. Sofia Aleksandrowna odpowiadała w ten sposób, chociaż doskonale wiedziała, że Lusia lekceważy pracę. – I to ma być plama, przecież tego w ogóle nie widać – mówił Jaków Grigoriewicz. – Pani powinna to klientce wyjaśnić, a pani wszystko spycha na mnie, ja muszę zgłaszać reklamację w zakładzie, odwalam za panią robotę. Tak było każdego dnia, i z każdym dniem pretensji przybywało, a ich ton stawał się coraz napastliwszy. Po wyjściu Jakowa Grigoriewicza Sofia Aleksandrowna kładła pod język tabletkę nitrogliceryny i osuwała się na taboret dysząc z wysiłkiem. Tamara Fiodorowna wstawała bez słowa i przejmowała wydawanie bielizny. – Dziękuję, Tamaro Fiodorowno, już mi lepiej – mówiła Sofia Aleksandrowna, podnosiła się z taboretu i wracała do pracy. Starała się jakoś ułagodzić klientów, ale bezskutecznie, klienci awanturowali się coraz bardziej, wymyślali, w książce skarg i zażaleń pisali nie tylko o złej jakości usług, ale i o nieuprzejmości i chamstwie personelu. – Są skargi na panią – mówił Jaków Grigoriewicz ponuro. – Będę zmuszony panią ukarać. – Wie pan – odparła Sofia Aleksandrowna – ta praca jest dla mnie za trudna, mam chore serce, niech mnie pan zwolni. – Jeśli pani jest chora, trzeba się postarać o rentę – powiedział Jakow Grigoriewicz. – A zwolnić panią mogę tylko dyscyplinarnie. Złożę raport dyrekcji, że są na panią skargi. – Można panią zwolnić na własne żądanie – wtrąciła nagle Tamara Fiodorowna. – A skąd wezmę następczynię? – Poszuka pan. Od tego pan tu jest. Widzi pan przecież, że kobieta jest niemłoda, schorowana, a pan się nad nią znęca. – No, no, niech sobie pani za dużo nie pozwala, Tamaro Fiodorowno, wie pani, kogo pani broni? Jej nigdzie nie przyjmą do pracy, ona ma syna w obozie. – On nie jest w obozie... – zaczęła Sofia Aleksandrowna. Ale Tamara Fiodorowna przerwała jej: – Przyjmą czy nie, to już nie nasza sprawa. Tu pracować nie może, przecież pan widzi. A znęcać się nad człowiekiem nie wolno, żyjemy w Związku Radzieckim. – A kto, kto się znęca? – wybąkał Jaków Grigoriewicz. – Pan! Pan się znęca! I my to potwierdzimy. – Oczywiście, że potwierdzimy! – wtrąciła nagle Lusia. Jakow Grigoriewicz nic na to nie odrzekł, potem z ponurą miną zwrócił się do Sofii Aleksandrowny: – Może pani złożyć podanie o zwolnienie na własne żądanie. Tak Sofia Aleksandrowna rozstała się z pralnią. I wyłoniła się sprawa nowej pracy. Sprawę tę Sofia Aleksandrowna omawiała ze swymi siostrami, Wierą i Poliną, z sąsiadką z tej samej klatki schodowej, Margaritą Artiomowną, i oczywiście z Warią. Waria była bardzo zadowolona, że Sofia Aleksandrowna odeszła z pralni. – Pani musi mieć pracę spokojną i siedzącą – mówiła. – A gdzie ja taką pracę znajdę? – Będziemy szukać. Waria pomyślała przede wszystkim o Wice Marasiewicz. Wika ma mnóstwo wpływowych znajomych, a nuż ktoś pomoże. Poza tym jej ojciec, profesor Marasiewicz, jest konsultantem w przychodni na prospekcie Gagarina i może mógłby jej załatwić pracę w rejestracji. To byłoby najlepsze, bo przychodnia znajduje się blisko domu. Waria zatelefonowała do Wiki. Słuchawkę podniósł Wadim, od razu poznała go po głosie. – Witaj, Wadim... – Dzień dobry, kto mówi? – Tu Waria Iwanowa, pamiętasz mnie? Siostra Niny. – Aha – powiedział Wadim przeciągle i dodał oschle: – Słucham panią. – Czy mogłabym rozmawiać z Wiką? – Wiki nie ma. – A kiedy będzie? – Nigdy. Wika nie mieszka już w Moskwie. – Ach, tak... – Tak, do widzenia. Pozdrowienia dla Niny – powiedział Wadim i odłożył słuchawkę. Zachował się jak cham. Dziwne. Czyżby z Wiką coś się stało? Czyżby ją zamknęli? Wyglądało na to, że z jej mężem, architektem, wszystko jest w porządku. W prasie często spotykała jego nazwisko. A Wika? Ciekawe... Później Waria dowiedziała się, że Wika wyszła za mąż i wyjechała za granicę. Ale wtedy jej nieobecność zmartwiła ją. Wika mogłaby pomóc. Waria zwróciła się w tej sprawie nawet do Zoi. Matka Zoi pracowała jako bileterka w kinie „Karnawał”. Może znalazłaby się praca dla drugiej bileterki? Zoja bardzo się do tego zapaliła. Prawdopodobnie liczyła, że tą drogą uda jej się odzyskać przyjaźń Wari. Codziennie przekazywała Wari nowiny, i zawsze optymistyczne. Z „Karnawału” co prawda nic na razie nie wyszło, ale kroi się coś w kinie „Ars”, czyli w ich własnym domu, czy może być coś lepszego? Potem okazało się, że z „Arsu” też wyszły nici, za to pojawiło się wolne miejsce w kinie „Artystycznym” na placu Arbackim. Matka Zoi znała jakoby wszystkich dyrektorów kin i w ogóle miała w tych kręgach duże znajomości. Potem pojawiło się kino „Praha”, też na placu Arbackim, potem kino „Union” w pobliżu Bramy Nikickiej. Minęły dwa tygodnie i Waria przestała wierzyć w obietnice Zoi. Zrozumiała, że Zoja nie ma odwagi przyznać, iż nie udało jej się nic załatwić. I wtedy, acz niechętnie, postanowiła zwrócić się do Igora Władimirowicza. Po tamtej historii z kwiatami stosunki między nimi nieco się zmieniły. Igor Władimirowicz jak dawniej odnosił się do niej życzliwie, witał ją uprzejmym uśmiechem, zabierał ze sobą na narady techniczne, kilka razy, kiedy było im po drodze, nawet ją odprowadził, ale zachowywał się z rezerwą. Domyślał się, że list w sprawie kwiatów nie był wywołany zamieszaniem w mieszkaniu, lecz że Waria po prostu trzyma go na dystans. Na pozór jednak wszystko wyglądało po staremu, dlatego Waria obawiała się, że tego rodzaju prośba może zostać przez niego źle zrozumiana. Wolałaby nie wciągać go w sprawy związane z matką Saszy, ale nie miała innego wyjścia. – Chodzi mi o pewną moją znajomą – powiedziała. – Mieszka w tym samym domu, co ja. Znam ją bardzo dobrze i bardzo ją lubię. Jest to samotna starsza pani, uczciwa, dobra i przyzwoita. Z mężem dawno się już rozeszła, a dwa lata temu aresztowano jej syna. Jest samiuteńka. I nie ma z czego żyć. Do niedawna pracowała w pralni, ale to praca ciężka fizycznie i nerwowa. Musiała odejść. Swego czasu ukończyła gimnazjum i mogłaby wykonywać każdą pracę biurową. Czy nie dałoby się jej urządzić u nas albo w jakimś innym biurze projektów? Czy nie mógłby jej pan pomóc? Naturalnie gdzieś w pobliżu Arbatu, wie pan, co się dzieje w naszych tramwajach. – U nas? – zaczął Igor Władimirowicz. – Niestety, Warieńko, budowa hotelu dobiega końca, pozostały jakieś niedoróbki, ale to się już nie liczy. Nasze biuro przystępuje do projektowania innych obiektów. Jakie to będą obiekty, jeszcze nie wiadomo. Możliwa jest nawet reorganizacja, chodzą słuchy, że nas połączą z innymi biurami projektowymi, a to by oznaczało, że będą nowe etaty. Słowem, kiedy te sprawy się już wyklarują, można będzie spróbować coś załatwić. Mam na myśli jakąś pracę u nas. A gdzie indziej, no cóż... – zamyślił się. – Spróbuję popytać. Co ona mogłaby robić, ta pani protegowana? A propos, jak się ta pani nazywa? – Sofia Aleksandrowna Pankratowa. Igor Władimirowicz zapisał w terminarzyku. – Tak! No więc cóż ona mogłaby robić? – Może wykonywać każdą robotę biurową. Prowadzić skoroszyty dokumentów, prowadzić ich rejestrację, być sekretarką. To osoba bardzo sumienna i obowiązkowa. Może być rachmistrzem, kasjerką. Nie, kasjerką raczej nie. Mogłaby się pomylić. Lepiej rejestratorką. – Czy ma jakiś zawód? – Doprawdy nie wiem. Ostatnio pracowała w pralni, ale to była praca dorywcza. Po prostu blisko domu. – Spróbuję się rozejrzeć – oświadczył Igor Władimirowicz – ale myślę, że lepiej byłoby poczekać, aż u nas skończy się reorganizacja i zatwierdzą nowe etaty. Widzę, że sprawy tej osoby bardzo pani leżą na sercu – dodał z uśmiechem. – Tak – przyznała. – To człowiek bliski mi. I dodała: – Jest w trudnej sytuacji. Trzeba jej pomóc. Wieczorem opowiedziała Sofii Aleksandrownie o swojej rozmowie z Igorem Władimirowiczem. Nie bardzo wierzyła, że coś z tego wyjdzie, ale chciała dodać Sofii Aleksandrownie otuchy, tchnąć w nią jakąś nadzieje. – Aha – przypomniała sobie – a czy ma pani jakiś zawód? Szef mnie o to pytał. – Zawód? Nie, nie mam żadnego zawodu, Warieńko. Ukończyłam gimnazjum... w którym to było roku? W tysiąc dziewięćset dziesiątym. Potem zamierzałam wstąpić do konserwatorium. Miałam niezły głos. Ale wyszłam za mąż, urodził się Sasza. A potem – wojna, rewolucja. Kiedy Sasza podrósł, gdzieś w roku dwudziestym drugim, dwudziestym trzecim, trochę pracowałam, a raczej dorabiałam. Rozumiesz, Paweł Nikołajewicz, ojciec Saszy, jest człowiekiem bardzo skrupulatnym, wymagającym, wszystko powinno być na czas – i śniadanie, i obiad, i kolacja. I w domu żeby był porządek. Wszystko musi być wyprane, poprasowane. Dlatego nie mogłam się starać o żadną stałą pracę, żeby nie wracać do domu za późno. Szukałam roboty mniej absorbującej. Przez jakiś czas sprzedawałam bilety loteryjne, pamiętam, była taka loteria pomocy dla głodujących Powołża. Trzeba było chodzić po domach, a windy wtedy jeszcze nie działały. Ale byłam młoda i dawałam sobie radę. No i zawsze mogłam wpaść do sklepu i do domu, coś ugotować, zrobić coś. Zarobki były co prawda niewielkie. Potem sprzedawałam ozonatory. – Co to takiego? – A wieszało się to w toaletach, żeby zabić przykre zapachy. Wiesz, takie pudełeczka z dziurkami, a w środku flanelowa poduszeczka nasycona różnymi aromatycznymi substancjami. W połowie lat dwudziestych, kiedy się pojawiły, ludzie chętnie je kupowali, a potem bardzo szybko wyszły z mody i przestano kupować. Wszystko to było oczywiście strasznie śmieszne. – Sofia Aleksandrowna roześmiała się. – Wchodzisz do jakiegoś mieszkania, proponujesz taki ozonator! „A co to takiego?” – pytają. Więc tłumaczysz, pokazujesz. Czasem w tym celu trzeba było wejść do ubikacji, pokazać, jak się to wiesza. A tu ubikacja zajęta, trzeba czekać. No i w mieszkaniach mieszka wiele rodzin, czyli że muszą decydować wszyscy lokatorzy. Kosztowało to raptem jakieś dwa, trzy ruble, ale płacić musieli wszyscy. A tu ktoś jeden nie chce – po co mi ozonator? Wszyscy lokatorzy za, a jeden przeciw. I nie kupują. No bo jak to, on będzie oddychał przyjemnym powietrzem na nasz koszt? Nie! Wobec tego nikt nie będzie oddychał tym aromatem. – Sofia Aleksandrowna znowu się roześmiała. – Musiałam się rozstać z ozonatorami. Zaczęłam pracować jako agent ubezpieczeniowy. Ubezpieczałam na życie, ubezpieczałam majątek od pożaru i tak dalej. Robota jak robota. Tylko, rozumiesz, mało kto chciał się ubezpieczać. Nim się ktoś zgodził, trzeba go było godzinę przekonywać. A on ci na to: a co ja mam ubezpieczać? Jaki ja mam majątek? Stół, łóżko, trzy stołki? Jaki może być pożar w murowanym domu? A czasem i tak: „Wy, agenci, obiecujecie złote góry, a kiedy się przyjdzie do was po pieniądze, nawet rozmawiać z człowiekiem nie chcecie”. I to była prawda. Agenci dostawali prowizję, to i starali się jak najwięcej ludzi ubezpieczyć, a inspektorzy, na odwrót, usiłowali nic nie wypłacić albo wypłacić jak najmniej. W ogóle było to dość upokarzające. A zdarzało się i tak, że wyrzucano człowieka za drzwi. Ale nie to było najważniejsze. Najgorsze było to, że tam ni stąd, ni zowąd zwoływano różne zebrania. Przychodzisz o piątej, żeby zdać kwity i pieniądze, a tu stop! – zebranie. A ja muszę wracać do domu, wkrótce mąż wróci z pracy, trzeba mu podać obiad. Któregoś dnia zostałam na zebraniu, to urządził mi straszną awanturę, no i musiałam zrezygnować z pracy. Proponowali mi, żebym śpiewała w radiu, chociaż nigdy się nie uczyłam śpiewu, ale mąż kategorycznie mi zabronił. No i zostałam bez zawodu, a właściwie to mam zawód, ten najbardziej prozaiczny – jestem gospodynią domową. Do Sofii Aleksandrowny przyjechała jej siostra Wiera, kobieta energiczna, przedsiębiorcza. – Dobrze zrobiłaś, że odeszłaś z pralni – powiedziała. – To robota nie dla ciebie. Poszukamy ci innej pracy, łatwiejszej, spokojniejszej. Musisz się uzbroić w cierpliwość. I nie bądź uparta, choćby ze względu na Saszę. Ta ostatnia uwaga dotyczyła pieniędzy, które przysyłał jej Mark Aleksandrowicz, a których Sofia Aleksandrowna nie chciała przyjmować. Przysyłał je co prawda nie bezpośrednio do niej. Pierwszy przekaz Sofia Aleksandrowna zwróciła mu, dlatego wysłał pieniądze Wierze z prośbą o przekazanie Soni, i potem robił to co miesiąc. Sofia Aleksandrowna nie zgadzała się brać tych pieniędzy i Wiera składała je na książeczkę oszczędnościową. – Musisz wszystko rozważyć – mówiła Wiera. – Ile ci przysyła Paweł Nikołajewicz? – Pięćdziesiąt rubli. – No właśnie. Dwadzieścia rubli wysyłasz Saszy, dwadzieścia pięć płacisz za mieszkanie, to co ci zostaje na życie? Pięć rubli. Dlaczego nie chcesz przyjąć pieniędzy od Marka? Powiedział coś niewłaściwego o Saszy? Ależ postaw się w jego sytuacji. Przecież on nie mógł Saszy pomóc, chociaż próbował. Sam mi o tym mówił. Przysięgał, że rozmawiał w tej sprawie z ważnymi osobistościami, nie mam powodu, żeby mu nie wierzyć. Znasz Marka, on kłamać nie będzie. No a że powiedział coś o rządzie, o Stalinie, na to nie ma rady, taki już jest, komunista, wierzy, że tak trzeba, że to wszystko słuszne, potrzebne. Ma prawo do własnych poglądów. – Ja nie potrzebuję jego pieniędzy. – Powiedzmy, że tobie nie są one potrzebne. A Saszy? Kończy mu się wyrok. Do Moskwy wrócić nie może, o tym musisz pamiętać i brać to pod uwagę. Czyli że musi dokądś wyjechać, gdzieś się urządzić, a w jego sytuacji to nie jest takie proste. Soniu, patrz na sprawy realnie. To już nie będzie Syberia, gdzie może się utrzymać za dwadzieścia rubli miesięcznie. To go będzie kosztować znacznie więcej. A przejazdy, a urządzanie się, a różne niepowodzenia. Soniu, ty musisz zdawać sobie sprawę z jego sytuacji. Potrzebne mu będą pieniądze, w przeciwnym wypadku zginie. – Dobrze – zgodziła się Sofia Aleksandrowna. – Niech te pieniądze leżą na twojej książeczce, jeśli Saszy będą potrzebne, to mu wyślemy. Ostatecznie, oni go wsadzili, oni go zesłali, teraz będą go pędzać po całym kraju, no to niech mu pomagają. – Soniu, co ty wygadujesz? Czy to Mark go wsadził? – Tak, Mark. Mark albo tacy jak Mark. Oni są wszyscy jednakowi, wszyscy na jedno kopyto. Że to mój brat? No i co? I tak mu nic nie wybaczę. I nie tylko z powodu Saszy. Co oni wyprawiają z Rosją?! Co oni zrobili z ludźmi?! W nim już nie ma nic ludzkiego. To maszyna do produkcji surówki i stali. – Jesteś niesprawiedliwa, Soniu. Doskonale wiesz, jak Mark cię kocha. Ja i Polina jesteśmy dla niego po prostu siostrami, a ty jesteś ukochana siostra. A Sasza to jego ukochany siostrzeniec. Sofia Aleksandrowna przerwała jej: – To było dawno i nieprawda. Teraz dla niego istnieje tylko jeden ukochany człowiek: Stalin. Wszyscy oni są zaślepieni, Stalin jest dla nich jak klapki na oczach, nie zastanawiają się nad tym, co on wyprawia, Stalin jest dla nich Bogiem, więcej niż Bogiem, bo dla ludzi wierzących w Boga istnieje pojecie dobra i zła, miłosierdzia, pokuty, współczucia, a dla nich nic takiego nie istnieje. Dla nich istnieje tylko Stalin, to ich Bóg, ich sumienie. Zaczerpnęła powietrza i powiedziała: – Dobra, skończmy z tym. Teraz dla mnie najważniejsze jest znaleźć pracę. – Znaleźć pracę to żaden problem – powiedziała Wiera. – Ale ty musisz mieć pracę blisko domu. – Teraz, kiedy jest metro, to już nie ma znaczenia. – A jednak lepiej bliżej domu. Ja szukam, Polina szuka i jej mąż, i mój mąż. Rozpytujemy się wśród znajomych, coś się w końcu znajdzie. Jednakie najmądrzejszą, najpraktyczniejszą radę dała Sofii Aleksandrownie jej sąsiadka, Margarita Artiomowna, stara mądra Ormianka. – Nic pani nie musi szukać – powiedziała. – Niech pani się zaopiekuje dziećmi z naszego domu. Wziąć choćby Gurowów. Mają pięcioletnią córeczkę, na imię jej Sonia, tak jak i pani, bardzo miłe dziecko. Rodzice pracują, oboje są inżynierami, a dziecka nie mają z kim zostawić. Przyjęli dziewczynę ze wsi, ale nie chcą jej zameldować, trzeba ją było zwolnić. Mają jeszcze starszą córkę, dziesięcioletnią, ale ta do drugiej jest w szkole. No i szukają kogoś, kto by się zajął dzieckiem do drugiej po południu. Albo Fortunatowowie. Mają czteroletniego chłopczyka, i też oboje pracują. Są tam co prawda dwie babcie, ale nie bardzo się ze sobą zgadzają, przychodzą co drugi dzień i dopiero po drugiej – do południa są zajęte własnymi sprawami. No i ma pani drugie dziecko. – Ale oni chyba latem wyjeżdżają na letnisko – zauważyła Sofia Aleksandrowna. – Tak, matka Fortunatowa ma daczę, możliwe, że na lato weźmie dziecko do siebie. Ale na pewno nie na całe lato. To już starsza osoba, nie zechce przez cały dzień zajmować się dzieckiem, tym bardziej że ma tam sad. Dalej. Zoja Wieliczkina, która znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Zna pani Zoję Wieliczkinę? Mieszka na trzeciej klatce. W zeszłym roku zmarł jej mąż. – Znam. – No właśnie. Jest lekarzem, pracuje gdzieś w Sokolnikach, a dziecko wozi do przedszkola przy fabryce „Sierp i młot”, gdzie pracował jej mąż. Wyobraża sobie pani te odległości? Żeby zdążyć do pracy, musi wstawać niemal o piątej rano. Na pewno chętnie odda pani dziewczynkę. Kto tam jeszcze? Lubow Sapożnikowa, plastyczka, mąż idzie do pracy, a ona siedzi w domu, robi kopie portretów przywódców, dziecka nie ma kto wyprowadzić na spacer – no i ma pani już czwórkę. Nie wiem, ale po dwadzieścia pięć rubli mogliby chyba zapłacić, razem sto rubli. Posiedzi pani z dziećmi na wewnętrznym podwórku, tam są drzewa, cicho, przyjemnie. W razie niepogody może pani spędzać czas w którymś z mieszkań, po kolei u każdego. Na przykład Gurowowie mają samodzielne dwupokojowe mieszkanie. – Czy ja wiem? – powiedziała Sofia Aleksandrowna z wahaniem. – Od dziesiątej do drugiej. Trzeba dzieci nakarmić, a gdzie? – Wszystko to można załatwić – odparła Margarita Artiomowna stanowczo. – Rodzice jakoś się tam między sobą dogadają. Zobaczy pani, znajdą się jeszcze inni chętni. – No nie, czworo wystarczy, więcej nie trzeba, nie dam sobie rady. – Ma pani rację – zgodziła się Margarita Artiomowna – czworo dzieci wystarczy. Spacery z dziećmi nie trwały długo, zaledwie w kwietniu i w maju, potem dzieci się rozjechały, jedne na letnisko, inne na wieś do dziadków. Któregoś dnia Sofia Aleksandrowna spotkała na podwórzu administratora domu. Administrator zatrzymał się i zagadnął ją: – To już nie chodzi pani na spacery z dziećmi? – Lato – odparła Sofia Aleksandrowna. – Dzieci wyjechały, jedne na letnisko, inne do dziadków. Administrator chwilę milczał, potem powiedział: – Niech pani idzie do biura inwentaryzacji. Zaułek Lewszyński pięć. Niech się pani zgłosi do Afanasija Pietrowicza i powie mu, że to ja panią przysłałem. Trzeba zabrać ze sobą dowód. Tam potrzebują pracowników, popracuje pani do jesieni. Sofia Aleksandrowna poszła do biura inwentaryzacji i została przyjęta. Pomagała tam urzędniczce w porządkowaniu papierów, rysunków technicznych, planów, kosztorysów. Wszystko to od dłuższego czasu składano byle jak, roboty było co niemiara, i to roboty interesującej: całą tę dzielnicę – Arbat – Sofia Aleksandrowna znała. Papiery należało starannie ułożyć w dużych skoroszytach, potem skoroszyty wędrowały na półkę według numeracji domów. Na stole leżał wykaz dokumentów, które powinny się znajdować w księdze inwentaryzacyjnej, i jeśli czegoś brakowało, trzeba to było odszukać. Niekiedy jakieś dokumenty znajdowały się w teczce innego domu. Trzeba też było sprawdzić, czy wszystkie rubryki są wypełnione, czy są daty, podpisy i temu podobne. Sofia Aleksandrowna bardzo się przykładała do pracy, szefowa była z niej zadowolona. Biuro znajdowało się w suterenie, ale suchej. Przez okratowane okno, na poziomie chodnika, wpadało nawet trochę słońca. W suterenie była maszynka elektryczna, czajnik, można było sobie podgrzać obiad, zaparzyć herbatę. Sofia Aleksandrowna czuła się tam dobrze. Za swoją pracę otrzymywała siedemdziesiąt rubli miesięcznie. Często jednak wspominała dzieci ze swojej grupy, szczególnie Sonieczkę, córkę Gurowów. – Taka mądra, zdolna dziewczynka – opowiadała Wari. – Ma taki chłonny umysł. Nasłuchała się w domu bajek i nawet ze mną rozmawia takim bajkowym językiem: „Sofio Aleksandrowno, moja zazulko, niech pani nam poczyta”. Jeśli się zamyśliłam, pytała: „Czemu się smęcisz, moja babuleńko?” A kiedy się ktoś uderzył, mówiła: „Nie płacz, mój dzielny junaku!” A raz powiedziała do innej dziewczynki: „No, chodź się bawić, ty stara wiedźmo!” Ja do niej: „Soniu, tak nie wolno mówić, a ona na to: „To w bajce dziadek tak przezywa babcię”. Sofia Aleksandrowna uśmiechnęła się. – Śmieszne dzieciaki i takie różne. Jeden chłopczyk, Boria Fortunatow, to okropny symulant, nawet sobie nie wyobrażasz. A jaki przebiegły! Mówię do niego: „Boria, sprzątnij po sobie zabawki”, a on mi na to: „Nie mogę, jestem chory”, „A co cię boli?”, „A łezki w nosku”. Któregoś dnia jedliśmy obiad u Gurowów, była zupa szczawiowa, a on – nie będę jadł, bo to, powiada, nie zupa, tylko jakieś błoto. Wyobrażasz sobie, jakie trafne znalazł określenie? Kiedyś się przewrócił, leży i płacze. „Przestań płakać, mówię do niego. Nic ci się nie stało”. A on: „Stało mi się. Uderzyłem się o ulicę”. „Ale już wszystko dobrze. Wstawaj”. „Nie wstanę, ja się potłukłem na śmierć”. Kiedyś wlazł pod łóżko. Mówię mu, żeby wyszedł. „Nie, powiada, nie wyjdę, mnie tu dobrze. Tam jest dzień, a tu noc”. „No, proszę cię, wyjdź, ty jesteś taki miły chłopczyk”. „Nie, ja nie jestem miły, ja jestem paskudnik”. Waria podziwiała jej dobroć, była zadowolona, że Sofia Aleksandrowna potrafi się z czegoś cieszyć, że choć trochę oderwała się od swoich dręczących myśli o Saszy. – W ogóle dzieci są niezwykle spostrzegawcze – mówiła Sofia Aleksandrowna – i mają zadziwiające wyczucie słowa. Wkładam dziewczynce berecik, mówię: „Leży jak ulał”. A ona: „Co ulał?” Potem ogląda obrazek, na którym jest las, i pyta: „Czy w lesie są wilki?” „Są”. „A ty się boisz?” „Boję się”. „A ciocia Ania się nie boi, bo ona ma końskie zęby”. Albo o naszym kinooperatorze: „Czy ten pan Walerian to pije walerianę?” Albo: „Czy ciocię nazywają Róża, bo ładnie pachnie?” – Jesienią wrócą, to znowu zorganizuje sobie pani grupę – powiedziała Waria. – Możliwe. Dobrze się z nimi czuję. Co prawda, trzeba się nieźle nauwijać. Ten chce siusiu, ten kupkę. Ten ma katar, ten jest przeziębiony, temu zawiąż sznurowadło. Poza tym dzieci są bardzo uparte. Mówię bo Bori: „Nie chodź bez czapki!” A on mi na to: „Ja nie chodzę, ja biegam!” I dalej biega bez czapki. Obawiam się, że w zimie mogą być z nim kłopoty. A w ogóle to zobaczymy... W biurze też mi się nieźle pracuje. Roboty dużo, ale nie powiem, ciekawa robota. Stykam się z takimi różnymi terminami, jakich nigdy przedtem nie słyszałam. Papier światłoczuły, kalka, projekcja. Wari terminy te były znane, była technikiem, uczyła się w instytucie budowlanym. – Teraz obie mamy ten sam zawód – zażartowała. W domu czekał na nią list. Charakter pisma wydał jej się znajomy. Otworzyła kopertę, spojrzała na podpis – tak, oczywiście, Igor Władimirowicz. „Droga Pani Wariu – pisał Igor Władimirowicz. – Pani króciutki list o kwiatach pozwala mi zrobić to, na co długo nie mogłem się zdobyć, a mianowicie – napisać do Pani. Teraz nie będę się czuł winny, że narzucam się z korespondencją, bo mój list jest tylko odpowiedzią. To, że go piszę, zbliża mnie nieco do Pani, a więc sprawia mi radość. Przeczytałem Pani liścik wielokrotnie, bo jest to pierwszy list w historii naszej znajomości, staram się wniknąć w każde jego słowo, tłumaczę je sobie na różne sposoby, szukam w nim ukrytych treści. Czasami w jakimś zwrocie wyczuwam jakby ciepło, ale zaraz przypomina mi się Pani codzienna powściągliwość i wtedy zaczynam podejrzewać w nim ironię. Nie umiem dotrzeć do znaczenia Pani słów, kiedy nie słyszę intonacji Pani głosu. Proszę mi wybaczyć, jeśli mój skromny podarek sprawił Pani jakieś kłopoty, to się już nigdy więcej nie powtórzy, uroczyście przyrzekam. W żaden sposób nie mogę zapomnieć tego «proszę dzwonić», które rzuciła mi Pani ze stopnia tramwaju. Dla nieznajomego takie «proszę dzwonić» oznacza przyzwolenie na podtrzymanie znajomości. Dla mnie, który Panią zna, znaczy zaledwie tyle, co «do widzenia», a «do widzenia», niestety, nie zapowiada żadnego widzenia. Gdyby Pani powiedziała «proszę zadzwonić», oznaczałoby to nie tylko przyzwolenie, ale i zachętę. Dwie litery, a jaka różnica. «Proszę zadzwonić» nie mówi się pierwszego dnia znajomości. Czy pamięta Pani zamknięty Ogród Aleksandrowski? Kałuże? Pani pantofelki? Mur kremlowski? Grotę Wenus? Maciupeńką dziurkę w pończosze? Gwizdek dozorcy? Bramę zastawioną ławką? Hura!!! Jesteśmy uratowani! Możemy się nawet podroczyć z dozorcą. Cały ten spacer był utkany z niezliczonych kropel deszczu... Jest Pani jakaś nietypowa, niełatwa... Odnoszę wrażenie, że ma pani jakieś kłopoty i tak bardzo chciałbym Panią pocieszyć. Kiedy była Pani mężatką, nic o Pani nie wiedziałem, ale wszystko rozumiałem. Chciałem Pani pomóc, ale nie wiedziałem, jak to zrobić. Wczoraj byłem w pewnej sprawie na Arbacie, przechodziłem obok Pani domu, nawet wsiadałem do tramwaju na Pani przystanku, rozglądałem się na wszystkie strony, ale Pani się nie zjawiła... Pamięta Pani naszą grę? Do najbliższej przecznicy jesteśmy na «ty», do następnej na «wy». Nie zgodziła się Pani przyjąć tej gry i być ze mną na «ty». Było mi z tego powodu bardzo smutno. Czy nie mogłaby Pani pozwolić, bym odprowadzał ją samą, bez Zoi? Jak trudno nawiązać z Panią tę nieuchwytną nić, która rodzi się z podobnego nastroju dwojga ludzi. Wystarczy jedno Pani słowo... Ale za każdym razem trzeba zaczynać wszystko od początku. Lubię muzykę, chodzę na koncerty. Jakby to było cudownie słuchać muzyki razem z Panią. Raz, kiedy była Pani chora, postanowiłem Panią odwiedzić bez uprzedzenia (jako zwierzchnik mam przecież obowiązek troszczyć się o zdrowie swoich pracowników), wszedłem po schodach, postałem pod drzwiami, podniosłem rękę do dzwonka, ale przestraszyłem się czegoś, może chłodnego powitania, pędem zbiegłem po schodach i pojechałem do domu. Nigdy dotąd nie wspomniałem Pani o tym. Proszę mi wybaczyć ten nudny list. Chciałbym siedzieć obok Pani na balustradzie bulwaru i obserwować przechodniów, słuchać Pani celnych, dowcipnych uwag o ludziach. Chciałbym, żeby Pani upuściła kwiatek na placu – drobiazgi decydują o bogactwie doznań. Całe dni spędzamy razem w pracy, ale ta praca nas właściwie dzieli. Niech Pani napisze do mnie choć dwa słowa, taki telegrafopodobny list, i wtedy znowu będziemy razem. A ja Pani odpowiem. Tak bardzo chciałbym, żeby moje listy sprawiały Pani przyjemność. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Panią w «Nationalu», była Pani w kapeluszu z szerokim rondem. Potem zdjęła go Pani i ujrzałem ogromne oczy, czyste i niewinne. I. W. P.S. Ten list napisałem rok temu, ale nie miałem odwagi go wysłać. Teraz robię to, nie zmieniając w nim ani słowa, gdyż nie zmieniła się ani moja miłość do Pani, ani moje oczarowanie. I. W.” Waria opuściła list na kolana i długo tak siedziała, zamyślona. List tchnął szczerością. To wspaniały człowiek, myślała, i życie z nim byłoby łatwe i beztroskie, ciekawe i wesołe. Należy do elity, jest „hołubiony” i korzysta ze wszystkich przywilejów, jakie tej elicie przysługują. Ale zawdzięcza to swoim zdolnościom i pracowitości, a nie temu, że jest posłuszny. A to niemało, to nawet bardzo dużo, dlatego żywiła dla niego szacunek. Jednakże owo życie, które jeszcze przed rokiem tak ją nęciło, do którego tak się rwała ze swojego szarego, komunalnego mieszkania, już jej nie pociągało. Teraz znała już odwrotną stronę medalu: nie, ona nie może i nie chce wieść takiego beztroskiego, bezmyślnego życia, kiedy obok cierpią i umierają z głodu dzieci i starzy ludzie. Nie czuje się na siłach walczyć z fałszem, nie wie, jak się do tego zabrać, ale uczestniczyć w tej uczcie też nie będzie. Będzie czekać na Saszę... Sasza wie, jak trzeba żyć, szczególnie teraz, po wszystkich próbach, których mu nie szczędzono. Oczywiście, nie będzie mu łatwo, kiedy wróci, zresztą wszyscy twierdzą, że do Moskwy go nie wpuszczą. Ale obojętne, gdzie się urządzi, ona ma obowiązek mu pomóc. Każdy człowiek potrzebuje oparcia. Ona właśnie będzie dla niego takim oparciem, innego oparcia Sasza nie ma! Jedno ją tylko męczyło. Były to słowa, które Nina rzuciła jej w twarz w czasie kłótni z powodu fotografii Saszy. „Jeśli to twój narzeczony, krzyczała Nina, to dlaczegóż ty na niego nie czekałaś, tylko wydałaś się za mąż za szulera!” Czy Sasza również potraktuje jej małżeństwo jako zdradę? Ale to nie była zdrada. Była wtedy głupią smarkulą i nic nie rozumiała, marzyła jej się niezależność, myślała, że tę niezależność osiągnie poprzez małżeństwo. Myliła się. Saszy o tej sprawie nie pisała, nie chciała mu sprawiać przykrości, taka wiadomość dotknęłaby go do żywego. Ale kiedy wróci, ona o wszystkim mu opowie, i on ją zrozumie, i wybaczy jej. Długo zastanawiała się nad odpowiedzią na list Igora Władimirowicza. Co ma odpowiedzieć i jak odpowiedzieć, czy odpowiedzieć listownie, czy po prostu z nim porozmawiać? Wyznać mu całą prawdę? Ostatecznie zdecydowała się z nim porozmawiać. Wówczas to ich drugie, pozabiurowe życie przestanie istnieć. Znalazłszy stosowny moment weszła do jego gabinetu. – Igorze Władimirowiczu, przyszłam w związku z listem – zaczęła. Igor Władimirowicz zbladł. – Tak? – wybąkał. – Chciałabym postawić sprawę otwarcie: kocham pewnego człowieka, który przebywa daleko stąd i za rok powinien wrócić. Czekam na niego. Igor Władimirowicz milczał chwilę, potem opanował się i powiedział z łagodnym uśmiechem: – No cóż, Wariu, ja też będę czekał... 27 Rozpracowanie głównych oskarżonych, Zinowiewa i Kamieniewa, powierzono naczelnikowi WEK-u – wydziału ekonomicznego, Mironowowi, który uchodził za człowieka najbardziej wykształconego w kierownictwie NKWD. Stalin był z niego zadowolony. Sam wysunął go na stanowisko naczelnika WEK-u i często wzywał do siebie razem z Jagodą. Jagodzie bardzo to odpowiadało. Mironow miał niepospolitą pamięć i po powrocie od Stalina ze stenograficzną dokładnością zapisywał wszystko, co Stalin mówił. Czasami było niezręcznie zapisywać w obecności Stalina jego wskazówki, a już co się tyczy przyszłego procesu, było to wręcz wykluczone – Stalin kierował przygotowaniami do procesu w tajemnicy, nawet członkowie Biura Politycznego nie byli informowani i dowiedzieli się o procesie dopiero wtedy, kiedy przygotowania zostały zakończone. Chodziły słuchy, jakoby Mironow zamierzał ustąpić ze stanowiska. Jedni twierdzili, że podgryza go Jagoda, węsząc w nim rywala, inni, że jako ekonomista chciałby się przenieść do Ludowego Komisariatu Handlu Zagranicznego. Z napomknięć Wutkowskiego, który przyjaźnił się z Mironowem, Szarok wywnioskował, że Mironów nie chce uczestniczyć w przygotowaniach do procesu starych bolszewików. Szarok nie wątpił, że i Wutkowski się do tego nie pali. W odróżnieniu od przebiegłego Słuckiego i okrutnego, brutalnego Gaja Mironow miał w aparacie opinię człowieka łagodnego. Poza tym Mironow naprawdę wierzył, że cała ta niezbyt sympatyczna robota jest podyktowana nadrzędnymi interesami partii. Prowadził procesy tak zwanych szkodników, ale sprawami stricte partyjnymi się nie zajmował, nie miał nic wspólnego z aresztowaniami byłych członków partii. Nie wiedział nawet o operacji Jagoda – Zaporożec – Nikołajew. Nie miał żadnego doświadczenia w pracy z trockistami, zinowiewowcami, bucharinowcami, a tu nagle – Kamieniew, były członek Biura Politycznego, najbliższy przyjaciel i towarzysz Lenina, człowiek, którego kiedyś z zachwytem słuchał na zebraniach i oklaskiwał entuzjastycznie jako jednego z przywódców partii. I oto tegoż Kamieniewa wprowadzono do jego gabinetu i on, Mironow, musi go przesłuchiwać i doprowadzić do tego, żeby się przyznał, iż jest terrorystą i mordercą. Teraz był to wyniszczony przez więzienia starzec. A jednak Mironow od razu rozpoznał w nim tamtego Kamieniewa, którego widywał i słuchał na zebraniach. Tylko przezwisko „tłuścioch”, które mu wtedy nadał, po tych strasznych latach procesów, zesłań i więzień, już nie bardzo do niego pasowało. Niewysoki, o pięknie osadzonej głowie, złocistej, mocno posiwiałej czuprynie, takiej samej, rudawej po brzegach brodzie i wąsach, o błękitnych, nieco wypukłych, krótkowzrocznych oczach (pince-nez mu odebrano) miał powściągliwy, zdradzający staranne wychowanie sposób bycia, jakiś osobliwy, inteligencki, „profesorski” chód, płynne ruchy. Wszystko to sprawiało, że nawet tu, w tej katowni, był uosobieniem godności i budził mimowolną sympatie. Mironów wskazał Kamieniewowi stołek i powiedział: – Obywatelu Kamieniew! W waszych aktach znajdują się zeznania pewnej liczby byłych opozycjonistów, którzy twierdzą, że począwszy od roku tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego przygotowywali pod waszym kierunkiem zamach na towarzysza Stalina i innych członków Biura Politycznego oraz dokonali zabójstwa towarzysza Kirowa. – Doskonałe wiecie, że to nieprawda – odparł Kamieniew. – Bolszewicy nigdy nie stosowali terroru indywidualnego. Mironow odczytał mu zeznania Reinholda. – Nie ma w tym ani słowa prawdy – oświadczył Kamieniew. – Reinhold może to potwierdzić podczas konfrontacji. – Proszę bardzo. Podczas konfrontacji Reinhold potwierdził, że niejednokrotnie bywał w mieszkaniu Kamieniewa, kiedy omawiano tam plany aktów terrorystycznych. – Kłamca! – powiedział Kamieniew. Reinhold odpowiedział wyzywająco: – Nie ja jestem kłamcą, lecz wy! – Kiedyż to bywaliście u mnie, tylko konkretnie! – Sami doskonale wiecie kiedy. Proszę mi nie zadawać prowokacyjnych pytań. Kamieniew spojrzał na Mironowa, jakby nakazując mu, żeby przywołał Reinholda do porządku. – Obywatelu Reinhold – powiedział Mironów. – Pytanie obywatela Kamieniewa jest zgodne z prawem. Reinhold wzruszył ramionami! – Powiedziałem chyba jasno: bywałem tam kilka razy w roku trzydziestym drugim, trzecim i czwartym. – W takim razie – oświadczył Kamieniew – bądźcie łaskawi powiedzieć, i to możliwie szczegółowo, jaki jest rozkład pokojów w mieszkaniu. Reinhold zrozumiał, że wpadł, i odpowiedział arogancko: – Nie jestem obowiązany odpowiadać na takie pytania. Wasze mieszkanie jeszcze nie jest muzeum i wątpliwe, czy nim kiedykolwiek będzie. Nie chodziłem tam z wycieczką i nie zwiedzałem go. Kamieniew zwrócił się do Mironowa: – Towarzyszu Mironow, może wy zapytacie o to towarzysza Reinholda? Ale Mironow również zdawał sobie sprawę, że Reinhold wpadł. – Towarzyszu Kamieniew – powiedział – nie chodzi przecież o wasze mieszkanie, lecz o wasze rozmowy z obywatelem Reinholdem. – Mimo to proszę o zaprotokołowanie, że obywatel Reinhold uchylił się od odpowiedzi na moje pytanie – nalegał Kamieniew. – W ogóle nic nie protokołuję. To rozmowa wstępna. Jeszcze do tego wrócimy. Na tym konfrontacja się skończyła. Kamieniewa i Reinholda odprowadzono do ich cel. Mironów natychmiast zadzwonił do Szaroka i wezwał go do siebie. – Towarzyszu Szarok – zaczął – wy prowadzicie sprawę Reinholda. Niestety, źle to zrobiliście. Szarok patrzył na Mironowa z nie ukrywanym zdumieniem. Poczuł chłód w sercu. Zeznania Reinholda stanowiły podstawę oskarżenia. Jeśli źle je przygotował, jeśli zostały podważone, całe oskarżenie bierze w łeb. I odpowiedzialność naturalnie spadnie na niego. – W swoich zeznaniach powtarza wielokrotnie, że bywał w mieszkaniu Kamieniewa, a podczas konfrontacji okazało się, że nie ma o nim pojęcia. Powinniście to byli przewidzieć i choć raz pojechać z Reinholdem do mieszkania Kamieniewa. Szarok odetchnął z ulgą. Mironow to wielka szycha, ale wielka szycha a dobry oficer śledczy to dwie różne rzeczy. Złamać podsądnego to jedno, a przygotować go do konfrontacji to coś całkiem innego. Reinhold obciążył swymi zeznaniami wielu ludzi, ale nie można go było przecież wozić do wszystkich mieszkań, zresztą nie pozwolono by na to. Mironow powinien był zawczasu uprzedzić, że Reinholda należy przygotować do konfrontacji właśnie z Kamieniewem, wtedy wszystko zostałoby sprawdzone i przygotowane tak, że mucha nie siada. Mironow jednak nawet się o tym nie zająknął, więc wina spada na niego. Szarok wyłożył sprawę grzecznie i taktownie. A że Mironow był człowiekiem niegłupim, w lot zrozumiał, jakie palnął głupstwo. Szarok też nie był głupi, toteż gdy na naradzie grup śledczych u Mołczanowa Mironow zameldował, że przesłuchanie Kamieniewa nic nie dało, że podsądny nie przyznaje się do winy, że jego konfrontacja z Reinholdem skończyła się fiaskiem, Szarok nawet nie pisnął, że konfrontacja była nie przygotowana. Po przelotnym spojrzeniu, jakie rzucił na niego Mironow, Szarok zrozumiał, że szef docenił jego lojalność. Poza tym Mironow, o czym Szarok dowiedział się od Wutkowskiego, miał oświadczyć Jagodzie, że przesłuchiwanie Kamieniewa jest bezcelowe i byłoby wskazane, żeby Jeżow, tak jak to było z Reinholdem, porozmawiał z Kamieniewem osobiście i w imieniu KC zażądał od niego współpracy, a w razie odmowy zagroził mu rozstrzelaniem. Jagoda jednak i tym razem zabronił zwracania się o pomoc do Jeżowa, natomiast polecił włączyć do sprawy sadystę Czertoka, człowieka sobie bliskiego, który bywał u niego w domu. Jagoda lubił chodzić na ślizgawkę, na Pietrowkę 64, i pracownicy NKWD, którzy o tym wiedzieli, mieli niezłą zabawę obserwując, jak Czertok, prawie leżąc na lodzie, sznurował Jagodzie buty. Płaszczący się przed władzą Czertok był bezlitosny wobec podsądnych. Gabinet Szaroka znajdował się na tym samym korytarzu, co gabinet Czertoka, i przechodząc tamtędy Szarok słyszał, jak Czertok prowadzi przesłuchanie Kamieniewa. – Jesteś tchórzem i łamistrajkiem! – wrzeszczał Czertok. – Tak mówił o tobie Lenin. Kiedy towarzysz Stalin walczył w konspiracji, ty przesiadywałeś w paryskich kawiarniach. Przez całe życie ssałeś krew partii, narodu, klasy robotniczej. Krwiopijca, ścierwo! Zamordowałeś Kirowa i całą partię wyciąłbyś w pień! Gdybym cię teraz wypuścił na ulicę, pierwszy napotkany człowiek rozdeptałby cię jak nędznego robaka. Czy sobie wyobrażasz, co zrobiliby z wami robotnicy, gdybyśmy was obu z Zinowiewem przywieźli do fabryki – rozszarpaliby was na strzępy, zostałaby po was mokra plama. Jesteś łajnem! Jesteś skończony, skończony, wystarczy jedno moje słowo i zastrzelą cię jak psa, a mnie jeszcze podziękują. Idzie się na rękę takiej miernocie, obiecuje mu się darować jego parszywe życie, a ten się jeszcze waha! Stój spokojnie, ty bydlaku, nie ruszaj się! W ten sposób Czertok prowadził przesłuchanie Kamieniewa, brał go na „konwejer”, kazał stać bez ruchu godzinami, póki Kamieniew nie padał – ale wszystko bez skutku, Kamieniew do niczego się nie przyznawał. Niepowodzenie z Kamieniewem i wątpliwe powodzenie ze Smirnowem pozwoliły Jeżowowi przejąć śledztwo. Sprzeciw Jagody na nic by się nie zdał – Stalin ponaglał i dalsza zwłoka mogła się dla Jagody źle skończyć. A teraz w razie dalszych niepowodzeń cała odpowiedzialność spadłaby na Jeżowa. Wyciągając wnioski z dotychczasowych doświadczeń Jeżow zastosował nową taktykę: otwarcie i bez ogródek w imieniu Biura Politycznego zażądał od Zinowiewa złożenia zeznań obciążających Trockiego. Chorego, ledwie trzymającego się na nogach Zinowiewa wprowadzono nocą do gabinetu Agranowa. Poza Jeżowem i Agranowem byli tam również Mironów i Mołczanow. Mironów na polecenie Jeżowa miał prowadzić szczegółowy protokół. Jagoda pod jakimś pretekstem nie przyszedł, nie chciał być w cieniu Jeżowa, zazdrośnie obserwował jego poczynania, liczył, że powinie mu się noga. Bezustannie zerkając do swego dużego notesu, w którym zapisywał wyłącznie wskazówki Stalina, Jeżow oświadczył, że według absolutnie wiarygodnych doniesień Japonia i Niemcy zamierzają wiosną trzydziestego dziewiątego roku zaatakować Związek Radziecki i w tej sytuacji Związek Radziecki musi sobie zapewnić poparcie międzynarodowego proletariatu. Niestety, na przeszkodzie temu stoi Trocki. Biuro Polityczne liczy na to, że Zinowiew pomoże ostatecznie zdyskredytować Trockiego i jego bandyckie organizacje. Jeśli Zinowiew to uczyni, będzie to oznaczało, że naprawdę złożył broń i skapitulował przed partią. – Czego ode mnie chcecie? – ciężko dysząc zapytał Zinowiew. – Na procesie musicie potwierdzić publicznie, że na polecenie Trockiego przygotowywaliście wraz ze swymi zwolennikami zamach na towarzysza Stalina i innych członków Biura Politycznego i że jednego takiego mordu – na towarzyszu Kirowie – dokonaliście. – Nie liczcie na to. To łgarstwo i nigdy tego nie zrobię. – No cóż – Jeżow znowu zajrzał do notesu – zmuszony jestem przekazać wam słowa towarzysza Stalina:, Jeśli Zinowiew się przyzna, będzie mu darowane życie. Jeśli odmówi, zarówno on, jak i wszyscy opozycjoniści będą sądzeni przez tajny trybunał wojskowy”. – Żądacie mojej głowy – powiedział Zinowiew cicho. – No cóż, weźcie ją sobie i podajcie ją Stalinowi na tacy. – Przypominam, że stawiacie na kartę życie tysięcy opozycjonistów. Ich życie jest w waszych rękach. – Cokolwiek bym powiedział lub podpisał, i tak mnie zabijecie, zabijecie tysiące innych ludzi, wytępicie całą leninowską gwardię – powiedział Zinowiew, a po chwili milczenia dodał kategorycznie i twardo: – Powtarzam, na mnie nie liczcie. Jeżow kazał wyprowadzić Zinowiewa i natychmiast sprowadzić Kamieniewa. Za wszelką cenę musiał się wykazać jakimś sukcesem i liczył na to, że „obrobiony” przez Czertoka Kamieniew okaże się bardziej uległy. Ponieważ jednak nie miał co do tego pewności, a nie chciał po raz drugi na oczach innych przeżywać porażki, zwolnił Agranowa i Mołczanowa zatrzymując tylko Mironowa, jako tego, który prowadzi sprawę Kamieniewa. Kiedy wprowadzono Kamieniewa, Jeżow powtórzył wszystko, co poprzednio powiedział Zinowiewowi, ale na zakończenie dodał, jakoby Reinhold zeznał, że wraz z synem Kamieniewa czatował na szosie Dorogomiłowskiej na samochód wiozący Stalina i Woroszyłowa. – Ciekawe, w jaki sposób mój syn mógł się tam znaleźć, skoro od półtora roku przebywa na zesłaniu w Ałma-Acie – zauważył Kamieniew. – Macie na myśli swojego syna Aleksandra – zaoponował Jeżow – Reinhold zaś wymienił drugiego waszego syna, Jurija, proszę, możecie przeczytać. Podał Kamieniewowi protokół zeznań Reinholda. Kamieniew przeczytał i wymamrotał oszołomiony: – To... to... Przecież to jeszcze dziecko. – Znana wam jest uchwała CKW i RKL ZSRR z 7 kwietnia 1935 roku? Czy może mam ją wam przypomnieć? Proszę bardzo: „Małoletnich, poczynając od 12 roku życia, którym udowodniono dokonanie kradzieży, gwałtu, spowodowanie uszkodzeń ciała, kalectwa lub usiłowanie zabójstwa, pociąga się do odpowiedzialności karnej z zastosowaniem wszystkich wymiarów kar”. Podpisali towarzysze: Kalinin, Mołotow, Akułow. Co wy na to? A wasz syn ma już więcej niż dwanaście lat. I za próbę dokonania zamachu na towarzysza Stalina i Woroszyłowa otrzyma najwyższy wymiar kary. – Ty nikczemny łajdaku! – krzyknął Kamieniew. Jeżow połączył się telefonicznie z Mołczanowem i nakazał mu niezwłocznie aresztować syna Kamieniewa, Jurija Kamieniewa, i włączyć go do procesu przeciwko Trockistowsko- Zinowiewowskiemu Centrum terrorystycznemu. Po czym, nawet nie spojrzawszy na Kamieniewa, wyszedł z gabinetu. Kamieniewa odprowadzono do celi. Wiedział, co go czeka, i rozumiał, że nie ma dla niego ratunku. Na haniebnym procesie w styczniu trzydziestego piątego roku przekonał siebie, że w imię nadrzędnych interesów partii winien wziąć na siebie moralną odpowiedzialność za zabójstwo Kirowa. I dostał za to pięć lat. W lipcu trzydziestego piątego roku znowu wyciągnięto go na zamknięty proces w związku z mitycznym spiskiem kremlowskim, w który była jakoby zamieszana żona jego brata Mikołaja, Nina Aleksandrowna pracująca podówczas w bibliotece rządowej. Skazali i Ninę, i Mikołaja, a jemu dali dziesięć lat. Jego pierwsza żona, Olga Dawidowna, została zesłana w marcu trzydziestego piątego roku do Taszkientu. Również wtedy, w marcu, aresztowano i zesłano do Ałma-Aty jego starszego syna Aleksandra, absolwenta Akademii imienia Żukowskiego. Jego druga żona, Tatiana Glebowa, została wraz z ich pięcioletnim synkiem Władimirem i swoim synem z pierwszego małżeństwa, Igorem, zesłana do Azji Środkowej. To w jej mieszkaniu na Arbacie, w zaułku Kamiennym, aresztowano go szesnastego grudnia trzydziestego drugiego roku. Na wolności pozostał tylko młodszy syn Jurij i pięcioletni wnuk Witalij. I oto teraz dobierają się do Jury, małego chłopca, pioniera, chcą go rozstrzelać jako terrorystę. A za siedem lat, kiedy wnuk Witalij ukończy lat dwanaście, wyciągną łapy po niego. Nieszczęsne dzieci. Rozpiął kołnierzyk. Do jego celi nigdy nie zaglądało słońce i nawet w lipcu było tu chłodno, ale tego dnia za oknem panował widocznie wyjątkowy upał. Nie miał złudzeń, wiedział, że jeśli zgodzi się na proces, zostanie rozstrzelany, jeśli się nie zgodzi, spotka go to samo. I w jednym, i w drugim wypadku w oczach narodu umrze jako terrorysta, szpieg i kontrrewolucjonista – to im się na pewno uda. Jeśli jednak kłamliwym przyznaniem się do winy potwierdzi fałszywe oskarżenia, może oszczędzą jego dzieci. Czy powinien to zrobić? Co jest ważniejsze: jego honor czy życie niewinnych dzieci? Ale swój honor już dawno utracił. Utracił go przez te lata, kiedy się bezustannie kajał, przyznawał do błędów, wychwalał Stalina. Czy coś się zmieni, jeśli do tego haniebnego rejestru dorzuci jeszcze jedno fałszywe oskarżenie? Nie, nic się nie zmieni. Niezależnie od tego, jak postąpi, zostanie napiętnowany jako zdrajca, sprzedawczyk, szpieg i przeciwnik władzy radzieckiej. I mimo to, mimo to... Upał stawał się nie do zniesienia. Co to takiego? Dotknął kaloryfera i gwałtownie cofnął rękę – sparzył się. To dranie, szubrawcy! Zaczęli grzać, zrobili to celowo, żeby podnieść temperaturę w celi, chcą go złamać torturą. Zapukał do drzwi. Potem jeszcze raz. Odsłonił się judasz. – Czego znowu? – zapytał strażnik. – Dlaczego grzeją kaloryfery? – A to już nie moja sprawa – odparł strażnik i zatrzasnął okienko. Protestować nie było sensu. Im gwałtowniej będzie protestował, tym mocniej będą grzali, tym goręcej będzie w celi. Ale on się nie podda. Tej ostatniej satysfakcji Koba się od niego nie doczeka. Wtedy, dziesięć lat temu, w roku dwudziestym siódmym, nie Kobie ustąpił, ustąpił wtedy partii, tej partii, której poświęcił trzydzieści pięć z pięćdziesięciu trzech lat swego życia. Teraz on, niegdyś osobisty przyjaciel i towarzysz walk Lenina, niezmienny członek Leninowskiego Biura Politycznego, pierwszy przewodniczący WCKW, miałby uznać siebie za szpiega, terrorystę, mordercę i wroga Związku Radzieckiego? Takie ustępstwo, taka ofiara nie jest partii potrzebna, takie samooskarżenie nie przyniesie partii pożytku, może jej tylko zaszkodzić, jest potrzebne tylko Stalinowi, żeby skompromitować partię, żeby rzucić cień na Lenina, na tych, co go otaczali, na Leninowską gwardię. I jeśli on, Kamieniew, chce umrzeć jako komunista, jeśli choćby dla siebie samego chce zejść z tego świata godnie, to nie powinien składać fałszywych zeznań. Stalin zemści się na nim, wymorduje jego dzieci – trudno, jest gotów ponieść i tę ofiarę. Zresztą nawet gdyby się przyznał, gdyby spełnił żądanie Stalina, Stalin i tak go wykończy, pomorduje jego dzieci i wnuki, on nie zatrzymuje się w pół drogi, on się rozlicza na czysto. Kamieniew zdjął z siebie koszulę, spodnie, ściągnął skarpetki i w brudnym podkoszulku i spodenkach położył się na cementowej podłodze – w ten sposób można było jakoś oddychać. Judasz w drzwiach uchylił się. – Więzień, wstać! – krzyknął strażnik. Kamieniew ani drgnął. Okienko zatrzasnęło się. Potem na korytarzu rozległ się tupot nóg, drzwi otworzyły się, do celi wpadło trzech rosłych strażników. Jeden trzymał w ręku stołek. Podnieśli Kamieniewa z podłogi, posadzili go na stołku, przywiązali do stołka sznurem, mocno ściągnęli sznur na brzuchu. – Siedź, łajdaku! Do celi wszedł lekarz w białym fartuchu, sprawdził tętno więźnia, sprawdził, jak są zaciągnięte sznury, uniósł więźniowi powieki, zajrzał w oczy i opuścił celę. Za nim wyszli strażnicy. Kamieniew z trudem łapał oddech. Stołek stał tuż przy kaloryferze, drętwiały skrępowane sznurem ręce i nogi, głowa opadała mu na piersi, ale był jeszcze przytomny. Przed oczami przesuwały się jakieś obrazy, ale nie potrafił ich ani zidentyfikować, ani przypomnieć sobie, co widział przed chwilą. Jedno tylko pamiętał: jak Lenin nazwał go konikiem. Gdy Lenin był chory, narady Sownarkomu prowadził on, Kamieniew. Któregoś dnia po otwarciu posiedzenia zwrócił się do sali oświadczając, że przygotował niespodziankę. A po chwili na salę wszedł Lenin, uściskał Kamieniewa i powiedział śmiejąc się: no co, dobrego sobie wybrałem zastępcę, jesteście zadowoleni? Byłem pewny, że ten konik nigdy mnie nie zawiedzie. Wszyscy śmiali się i klaskali. Znowu otwarły się drzwi i do celi wszedł lekarz z towarzyszącym mu strażnikiem, sprawdził więźniowi tętno, obmacał nogi, podniósł powieki i powiedział: – Można kontynuować. 28 Minęło pół roku. Altman nie zadzwonił. No jasne. Jurka Szarok powiedział mu kilka słów i Altman się odczepił, tam między nimi też pewnie obowiązuje jakaś koleżeńska solidarność: jak kolega cię prosi, trzeba mu iść na rękę, w razie czego on pójdzie na rękę tobie. Morowy chłop z tego Jury! Do Szaroka oczywiście nie zadzwonił, sprawa była zbyt delikatna. Ale spotkawszy go któregoś dnia na Arbacie, przywitał z radosnym uśmiechem, serdecznie uścisnął mu rękę, odprowadził aż na plac Arbacki i pożegnał słowami: – Dzięki za wszystko! Jura nic nie odpowiedział, uśmiechnął się, wsiadł do tramwaju i pomachał ręką. Idiota, pomyślał, zawsze był durniem. Jak mógł poważnie liczyć na to, że się za nim wstawi, czy nie wie, że w takich sprawach nikt się za nikim nie wstawia? Ech, ci inteligenci, boki można zrywać. Altman nie dzwoni, bo włączono go do grupy śledczej, przygotowującej proces. Nie ma głowy do Wadima. A jemu, Szarokowi, nawet przez myśl nie przeszło zajmować się tą sprawą, chociaż domyślił się, co się za nią kryje – po prostu wydział zagraniczny zainteresował się aktami Wiki. Wadim jednak nie miał o tym pojęcia, a przyjazny gest Szaroka zupełnie go uspokoił. Ostatnio dużo pisał, jeszcze częściej występował publicznie, zdobywał rozgłos. Wielu szukało z nim znajomości. Pewnego dnia do Jerszyłowa przyjechał z Saratowa jego krewny. Bardzo podobny do wuja, o wyłupiastych oczach i spiczastym nosie, ale z Sympatycznym, nieśmiałym uśmiechem. Jerszyłow przyprowadził go do Klubu Pisarza, żeby mu pokazać moskiewskie znakomitości. Tu spotkał Wadima. – Pracuje na kolei – powiedział Jerszyłow przedstawiając go Wadimowi. – Ale jest przysięgłym teatromanem. Przeczytał twój wywiad z Koonem i koniec! Nigdzie, powiada, nie chcę iść, ani do Teatru Wielkiego, ani do Meyerholda, tylko do Kameralnego. Czy tak? Młodzik skinął głową. – Nie ma sprawy – odparł Wadim. – Niech pan się zapozna z repertuarem, zdecyduje, co chce obejrzeć, i zadzwoni do mnie. Nie wątpił, że ten szubrawiec Jerszyłow podlizuje mu się, a jednak odczuwał satysfakcję, proszę, jego wywiad zdobył taki rozgłos, nawet w Saratowie go znają, a przecież na dobrą sprawę była to jego pierwsza poważna praca, napisał ją półtora roku temu, pod koniec trzydziestego czwartego. W trzydziestym czwartym przypadała dwudziesta rocznica istnienia Teatru Kameralnego, ale obchody jubileuszowe przeniesiono z dwudziestego piątego grudnia na początek stycznia. Znakomita okazja, żeby napisać coś do prasy, na przykład jakiś obszerny wywiad z Alisą Koonen, już wkrótce Artystką Ludową Republiki. Było wiadome, że uchwała o jej wyróżnieniu została już podjęta, a może nawet podpisana. Wywiad mógłby się ukazać w prasie w przeddzień podania uchwały do publicznej wiadomości. Ale jak to przeprowadzić? Koonen na pewno się nie zgodzi. Na przedstawieniu jubileuszowym Kameralny zamierzał pokazać nie tylko sceny z „Tragedii optymistycznej” i „Girofle-Girofla”, ale i „Salome” – spektakl ten miał być symbolem jakby powtórnych narodzin teatru po Rewolucji Październikowej. Pomógł ojciec. – Mnie Alisa Gieorgiewna niczego nie odmówi. I rzeczywiście nie odmówiła. Trochę się tylko zdziwiła: „Ale dlaczego taki pośpiech?”, przeprosiła na chwilkę, zajrzała do terminarzyka i wyznaczyła dzień 26 grudnia, punktualnie kwadrans po czwartej, mieszkanie znajduje się w gmachu teatru, Andriej Andriejewicz chyba jeszcze pamięta, więc niech wytłumaczy synowi. Wadima opanowała gorączka, chciał się dobrze przygotować, a czasu pozostało niewiele. Nazajutrz rano pobiegł do sklepu papierniczego, kupił gruby brulion, zaczął studiować Łunaczarskiego, robił wyciągi. Wprawdzie Łunaczarski nie uznawał „neorealizmu” Tairowa, ale teatrowi pomagał, „Fedrę” uważał za sukces, a Koonen porównywał z wielką Rachel, chwalił również „Girofle-Girofla”, nie mówiąc już o „Włochatej małpie”. Wadim przesiadywał również w bibliotece, przeglądał recenzje, wertował książki i trafił na niezmiernie interesującą broszurkę, nowiuteńką, czyściutką jak łza, co świadczyło, że nikt do niej nigdy nie zaglądał, a zawierającą polityczne odgłosy prasy zachodniej, związane z gościnnymi występami Teatru Kameralnego. W roku 1933 Teatr Kameralny dał trzydzieści trzy przedstawienia w Paryżu, Berlinie i kilku innych większych miastach niemieckich. Recenzje były oszałamiające. Wadim bezzwłocznie przepisał je do zeszytu. „Rosjanie zwyciężyli...” „Dmijcie w trąby! Moskiewski Teatr Kameralny to jedyny teatr Europy...” „Jeśli moskiewski Teatr Kameralny jest dziecięciem komunizmu, oznacza to, że bolszewizm nie tylko nie niszczy, lecz, wręcz przeciwnie, pobudza siły twórcze...” Znalazła się też recenzja negatywna. Wadim skwitował ją ironicznym uśmiechem. „Są to prymitywne chwyty. Tak dalece prymitywne, że publiczność chętnie odesłałaby tych nieszczęsnych szewców do ich ojczyzny...” Jednym słowem, materiału nie brakowało. W domu jeszcze raz przeczytał „Zapiski reżysera” Tairowa. Kiedyś przeczytał je jednym tchem, nie odrywając się, i dobrze je pamiętał. Tę książkę z dedykacją autora ojciec trzymał w biurku pod kluczem. Nie dlatego, by tak sobie cenił autograf, raczej przez ostrożność, autorką szaty graficznej była bowiem Aleksandra Ekster, która wyemigrowała. Przypadkowi goście, bezustannie pętający się po domu Marasiewiczów, nie musieli przecież wiedzieć, że w tym domu trzyma się takie książki. Za motto Wadim wziął słowa Tairowa, które pasowały do zbliżającego się jubileuszu. „A jednak Teatr Kameralny powstał! Było to nieuchronne, albowiem tak zostało zapisane w księdze teatralnych losów...” W ten sposób, biorąc za punkt wyjścia motto, mógł zamiast banalnej konstrukcji – od początków ku szczytom – zastosować konstrukcję odwrotną: od szczytów ku początkom, czyli do „Salome”. „Tragedię optymistyczną” naturalnie widział. Było to imponujące przedstawienie, z którym nie mógł się równać nawet „Komandarm-2” Meyerholda. Chodziły słuchy, jakoby na próbach u Tairowa bywali marynarze z marynarki wojennej, którzy pilnowali, żeby realia w sztuce odpowiadały rzeczywistości, uczyli aktorów marynarskiego kroku i sposobu bycia, podobno nawet skórzaną kurtkę dla kobiety komisarza Koonen zdobył jakiś marynarz. I jakoby u Ryndina, który robił scenografię, po raz pierwszy w teatrze płynęły obłoki. Dostał się też Wadim, znowu nie bez pomocy ojca, na przedstawienie, na które przybyli członkowie Rewolucyjnej Rady Wojskowej z Woroszyłowem na czele. Parter był wypełniony czerwonoarmistami i czerwonymi marynarzami, sala klaskała w trakcie przedstawienia, krzyczała „hurra”, a w scenie, w której komisarz, przyparta do muru przez napierających na nią marynarzy, strzela do strasznego, półnagiego palacza, gramolącego się z ładowni, wielu żołnierzy z pierwszych rzędów zrywało się z miejsc, żeby jej biec na pomoc. Było to jednocześnie śmieszne i wzruszające. Cisza zapadła dopiero w finale, kiedy śmiertelnie ranna komisarz upadła na ziemię, nad jej ciałem łkała harmonia, a w tle rzeczywiście płynęły obłoki. Po tym spektaklu teatr otrzymał prawo drukowania na afiszach formułki: „Poświęca się Armii Czerwonej i Marynarce”. Tak, pomysł był dobry: od „Tragedii optymistycznej” do „Salome”. W ten sposób powstawała kanwa, teraz tylko szczegóły, szczegóły, żywe słowo Koonen i zwycięstwo w kieszeni. Dwudziestego szóstego grudnia z bukietem róż punktualnie o wyznaczonej godzinie nacisnął guzik dzwonka. Drzwi otworzyła Koonen. – To pan jest tym niecierpliwym dziennikarzem? – zapytała z uśmiechem. – Ogromnie mi przykro... – zaczął Wadim. – Proszę się nie tłumaczyć, ja też jestem niecierpliwa w pracy. Na imię panu Wadim? Czy dobrze zapamiętałam? Oddaliła się na chwilę, gdy Wadim zdejmował palto. – „Oddam kwiaty dziewczynie, powiedziała, żeby wstawiła do wody” – potem przeszli do pokoju. Za chwilę zjawiła się „dziewczyna” i postawiła wazon na stole. Wadim był skonsternowany: „dziewczyna” najwyraźniej dobiegała trzydziestki. Ale przemknęła mu też przez głowę inna myśl: jaką ściśle określoną funkcję pełni to słowo w ustach Koonen – niesie w sobie pewną opiekuńczość, troskę ze strony gospodyni. Oto co znaczy prawdziwy arystokratyzm – nie pracownica domowa, jak mówią filistrzy, nie służąca, lecz czułe słowo „dziewczyna”. – Jest pan podobny do matki – powiedziała Koonen wpatrując się w niego uważnie. – Bardzo lubiłam pańską matkę. – I bez żadnego związku dodała: – A czy pan wie, że to ja wymyśliłam tytuł „Tragedia optymistyczna”? Pewnego wieczoru wstąpiłam do Tairowa i zastałam u niego Wiszniewskiego, który chodził nerwowo po pokoju. Tairow przekonywał go, że sztuka, którą Wiszniewski napisał, jest tragedią, z czym Wiszniewski w żaden sposób nie chciał się zgodzić. – No i co że tragedia – mówił. – Ale to sztuka optymistyczna. – A dlaczego nie można by jej tak właśnie nazwać? – wtrąciłam. – „Tragedia optymistyczna”? Wadim zrobił krótką notatkę i oderwał oczy od notesu. Wciąż jeszcze czuł się skrępowany. – No więc co pan chciałby ode mnie usłyszeć? – zapytała Koonen. – Czy przyjmując jakąś rolę, traktuje ją pani swobodnie, czy też trzyma się ściśle koncepcji autora? Roześmiała się. – No nie, ściśle na pewno się nie trzymam. Swoboda jest niezbędna. W przeciwnym razie, jak mówi Aleksander Tairow, teatr przestaje być sztuką niezależną i przekształca się w płytę gramofonową, odtwarzającą pomysły autora. Spojrzała na Wadima z ledwie uchwytnym uśmiechem. – Jak się panu podoba to porównanie? Bo mnie bardzo. Czy oglądał pan nasze „Czarne getto”? – Oczywiście. – Wobec tego przytoczę panu cudowny przykład, związany z O’Neillem. A przy okazji, czy wie pan, co powiedział Stefan Zweig? „Żeby zobaczyć «Czarne getto», mógłbym iść piechotą z Wiednia do Moskwy”. – Zamilkła. Może się zamyśliła, może chciała, aby Wadim właściwie ocenił wypowiedź Zweiga. – A „Pożądanie w cieniu wiązów” widział pan? – zapytała. – Tak, nawet dwa razy. Koonen znowu popatrzyła na niego uważnie. Wadim niezupełnie zrozumiał to spojrzenie. – Ogromnie mi się podobało. – Dziękuję panu. Ale ja chciałam zwrócić uwagę na to, że rolę Abbi zagrałam zupełnie inaczej, niż grano ją w tym czasie w Ameryce. Tam postać Abbi miała wymiar negatywny. Ja natomiast chciałam podnieść tę postać na wyżyny wielkiej tragedii. Nie obwiniać Abbi, lecz usprawiedliwić ją, obnażyć przyczyny, które doprowadziły ją do katastrofy. Abbi nie jest moralnym potworem, lecz człowiekiem, którego spotkał straszny, tragiczny los. Wstała z fotela, podeszła do ściany, zdjęła oprawioną w ramki fotografię i położyła ją przed Wadimem. – To O’Neill – powiedziała i żeby Wadimowi było widniej, zapaliła wysoką lampę z mahoniową podstawką i szerokim abażurem. Interesująca twarz, pomyślał Wadim, zamknięta, surowa, nieprzeciętna. – Proszę, tu jest napisane: „M-me Alice, która ożywiła dla mnie postacie Abbi i Elli”. Dalej już czytać nie warto, to już komplementy. O’Neill oglądał nasze przedstawienie w Paryżu. Mieszkał pod Paryżem w dużym majątku i przyjechał specjalnie, żeby je obejrzeć. Powiesiła fotografię na miejscu, usiadła na powrót w fotelu, odchyliła się na oparcie. – I wie pan, co O’Neill jeszcze powiedział? Teatr twórczej fantazji był zawsze moim marzeniem. Teatr Kameralny urzeczywistnił to marzenie. W jej głosie brzmiała nuta triumfu. Ale zaraz powiedziała z zatroskaniem: – Coś mi się pan nie podoba. Dlaczego jest pan taki spięty, proszę się czuć swobodnie. Zaraz opowiem panu pewną zabawną historię, to panu dobrze zrobi. Wadim poruszył ramionami. – Kiedy przygotowywaliśmy „Fedrę”, byłam bardzo zajęta w bieżącym repertuarze, prawie każdego wieczoru grałam „Adriannę Lecouvreur”. Niekiedy zaraz po przedstawieniu Aleksander Tairow zarządzał próbę „Fedry”. Kiedyś przyjechał do nas Jużyn i dowiedziawszy się, że zaraz odbędzie się próba czterech aktów „Fedry”, urządził Tairowowi formalną awanturę. „Pańskie lewackie wyskoki zniszczą Alisę Gieorgiewnę. Jermołowa i Fiedotowa po wyczerpującym przedstawieniu przez kilka dni odpoczywały, a pan zarządza próbę «Fedry» nie pozwalając aktorce zetrzeć charakteryzacji Adrianny. To niesłychane! Nie-roz-sąd-ne!” Tairow roześmiał się. „Niepotrzebnie się pan niepokoi – powiedział. – Alisa Gieorgiewna opanowała do perfekcji dewizę Stanisławskiego: gra na luzie, bez fizycznego napięcia, dlatego w ogóle się nie męczy”. I to prawda. Nic tak nie męczy, jak fizyczne napięcie. Wadim znowu poruszył ramionami. Zdenerwowanie minęło jak ręką odjął. Nawet się uśmiechnął. – Wobec tego może porozmawialibyśmy o „Fedrze”? – poprosił. – Jean Cocteau pisał, że „Fedra” Tairowa to arcydzieło. – O „Fedrze” tyle już mówiono i pisano... Może lepiej opowiem panu o tym, o czym mało kto wie. Do Paryża przyjechaliśmy z „Fedrą” w dwudziestym trzecim. Pierwszy wieczór, podniosły nastrój, mnóstwo dziennikarzy, interesujące rozmowy, a we mnie nagle zamiera serce. Dowiaduję się, że od wielu lat ani jedna aktorka francuska, ani jedna aktorka, występująca we Francji gościnnie, nie zagrała Fedry z estymy dla Sary Bernhardt, która tę tragedię miała w swoim repertuarze do końca. Czy może pan sobie wyobrazić moje samopoczucie? Onieśmielenie, strach, przerażenie! I nagle jakiś sympatyczny starszy pan z kół dziennikarskich odprowadził mnie na bok i zapytał, czy pozwolę sobie udzielić drobnej przyjacielskiej rady. „Wydaje mi się – powiedział – że byłoby nieźle, gdyby pani, młoda rosyjska aktorka, która przyjechała do Paryża zagrać «Fedrę», napisała kilka słów do naszej wielkiej aktorki i poprosiła o błogosławieństwo”. To była cudowna rada. Nazajutrz rano posłałam Sarze Bernhardt króciutki liścik i kwiaty. Sądzę, co prawda, że Sara Bernhardt nie przeczytała już tego listu, gdyż następnego dnia na pierwszych stronach gazet ukazała się w żałobnej obwódce wiadomość o jej śmierci. Potem rozmawiali o występach gościnnych w Niemczech. – Do Niemiec – mówiła Koonen – przybyliśmy już nie jako „nieznani bolszewicy”. Rozeszła się już fama o naszych paryskich sukcesach i czekano tam na nas. Tamtejsi ludzie teatru nie tylko wypowiadali się z zachwytem o naszych przedstawieniach, ale starali się też poznać tajniki reżyserii Tairowa, studiowali grę aktorów, zasady inscenizacji, a nawet operowania światłem. Byli niezmiernie zainteresowani tym, co Tairow nazywa syntetycznym aktorem, czyli takim, który opanował sekrety wszystkich gatunków teatralnych. Zwłaszcza że akurat w tym czasie ukazał się niemiecki przekład „Zapisków reżysera”. – Mamy tę książkę w naszej domowej bibliotece, i to z dedykacją autora – wtrącił Wadim. Ostatnie pytanie dotyczyło „Salome”. Koonen zamyśliła się, po czym powiedziała: – Nasza rozmowa trwa już pięćdziesiąt minut. Mam absolutne poczucie czasu. Proszę sprawdzić. – Tak, to prawda – potwierdził Wadim spojrzawszy na zegarek. – Istotnie. Jest pięć po piątej. – Mogę panu poświęcić jeszcze kilka minut. Proszę nie zapisywać, tylko słuchać. Czy pamięta pan tę sztukę Wilde’a? Pamiętał oczywiście. Sztuka była osnuta na biblijnym wątku tragicznej miłości Salome, pasierbicy króla Heroda, do Jana Chrzciciela. – Przed Rewolucją Październikową „Salome” była zakazana przez cenzurę cerkiewną. Kiedy zakaz cofnięto, została wystawiona w Moskwie w Teatrze Małym i u nas. Tairowa fascynował w tej sztuce żywioł buntu, burza gwałtownych, nieokiełznanych namiętności. No i poza tym sztuka miała fantastyczną oprawę scenograficzną Aleksandry Ekster. Pod względem ekspresji, temperamentu, wyczucia formy była to jedna z najlepszych prac Ekster. – Aleksandry Ekster? – powtórzył Wadim udając, że zapisuje nazwisko w notesie. „Chryste, pomyślał, z powodu tego nazwiska ojciec trzyma książkę Tairowa pod kluczem, a Koonen mówi o niej z zachwytem. – Za kulminacyjną scenę w sztuce – ciągnęła Koonen – uważa się taniec z siedmioma zasłonami, za wykonanie którego Salome żąda od Heroda głowy Jana. Taniec ten był często wykonywany przez gwiazdy sceny, w dodatku jako taniec erotyczny, uwodzicielski. Natomiast w naszym przedstawieniu Salome tańczy przed tetrarchą nie po to, żeby go uwieść, lecz opętana pragnieniem otrzymania w nagrodę głowy proroka. Koonen otrząsnęła się, jakby jej było zimno, i roześmiała się. – Kiedy myślę o „Salome”, odczuwam dreszcze. Nie do wiary, że nikt z nas nie chorował, nie przeziębiał się... Sala była nie ogrzewana, widzowie siedzieli w paltach, a my na dobrą sprawę graliśmy na pół obnażeni. Ale spektakl był wielkim sukcesem, podniósł rangę teatru w oczach teatralnej Moskwy. Według powszechnej opinii wygraliśmy współzawodnictwo z Teatrem Małym. Już na odchodnym Wadim zapytał: – Czy życzy pani sobie, abym jej przyniósł tekst wywiadu do autoryzacji? Uśmiechnęła się: – Nie trzeba, wierzę panu – odparła i nieoczekiwanie zapytała: – Czy lubi pan siedzieć w piątym rzędzie? Wadim nie wiedział, co odpowiedzieć. – To najlepszy rząd. Poproszę, żeby zarezerwowano dla pana siedemnaste miejsce. Będzie pan mógł przychodzić na nasze przedstawienia. Rozmowa z panem była dla mnie bardzo interesująca. Wracał bulwarem Twerskim. Pędził jak uskrzydlony w swojej reniferowej czapce z długimi nausznikami i ciepłych rękawicach z grubej wiejskiej wełny, zrobionych na drutach przez Fienię. Świadomość, że niesie w ręku skarb, napawała go niewysłowionym szczęściem. Ileż w niej dostojeństwa, jaka otwartość, bezpośredniość i ani cienia niepokoju, że jej słowa mogą być zrozumiane niewłaściwie. Zresztą dlaczego miałaby się niepokoić? Przecież jej sława jest dziedzictwem narodu, kraju. A jak wspaniale opowiada! Jak chętnie dzieli się swymi myślami. Oto szczodrość prawdziwego talentu! Nawiasem mówiąc, byłby to niezły tytuł dla wywiadu. Wcale niezły, nawet bardzo dobry. Albo ta wzmianka o nowoczesnym sprzęcie elektrotechnicznym! Zdania układały się same. „A co kupili aktorzy za otrzymane w Niemczech honoraria, jak myślicie, szanowni czytelnicy? Za otrzymane honoraria aktorzy zakupili w Niemczech nowoczesne urządzenia elektrotechniczne dla swojego moskiewskiego teatru!” Wspaniały szczegół, przykład autentycznego, bezinteresownego służenia sztuce! A słowa Litwinowa wypowiedziane po powrocie teatru do kraju: „Pokazać teatr radziecki w krajach, gdzie nas uważają za barbarzyńców, i podbić tamtejszą publiczność – to wielkie zwycięstwo! Fakt, iż pierwsze występy radzieckiego teatru za granicą zakończyły się takim triumfem, ma ogromne znaczenie!” W wywiadzie trzeba będzie koniecznie uwzględnić polityczny aspekt wydarzenia. W domu zrzucił palto, wszedł do swojego pokoju i zasiadł do maszyny. Dopiero po kilku godzinach zajrzał do kuchni i poprosił Fienię o herbatę i jakieś kanapki... Wika była jeszcze wtedy w Moskwie, uchyliła drzwi, popatrzyła na Wadima. – A jak była ubrana? – Kto? – Wadim nie zrozumiał pytania. – Kto? Koonen, oczywiście. – Jak była ubrana? Wadim zamyślił się. Miała na sobie coś brązowego. Albo zielonego... A może granatowego... Nie pamiętał. Pamiętał tylko swoje pierwsze wrażenie, kiedy otworzyła mu drzwi: była bardzo przystojna, smukła, twarz bez makijażu, tylko wargi lekko uszminkowane... – Półgłówek... Nie zareagował na arogancję Wiki. Najważniejsze, myślał, nie spłoszyć tego radosnego nastroju, jaki go przepełnia, nie pozwolić, żeby ta idiotka go zniszczyła. Przełknął ostatnią kanapkę i znowu rzucił się do pracy. Była już głęboka noc, kiedy postawił ostatnią kropkę, przeczytał jeszcze raz wszystko, co napisał, przeciągnął się radośnie i spojrzał na zegarek. Było wpół do piątej. Ładna historia, ale się zasiedział. Wywiad zrobił furorę. Gratulowano mu, zamawiano u niego recenzje z przedstawień Teatru Kameralnego, wypraszano u niego bilety darmowe. Był oblegany. Choćby ten cały Jerszyłow ze swoim pociotkiem. Jerszyłow zadzwonił, żeby podziękować. Bilet istotnie czekał w kasie, krewniak niczym jaki hrabia zasiadał w piątym rzędzie na miejscu siedemnastym. Był bardzo ukontentowany, przesyłał ukłony, a w ogóle to wyjechał już do swego Saratowa. W dziesięć dni później Wadim spotkał Jerszyłowa na jakimś zebraniu, wstąpili później do Klubu Pisarza na kieliszek koniaku i Jerszyłow znowu zaczął się naprzykrzać: potrzebne mu były bilety dla ginekologa, który leczył jego żonę. Ginekologowi nie sposób odmówić, sam rozumiesz... Na „Noce egipskie”... – Przecież jesteś człowiekiem znanym – powiedział Wadim. – Sam możesz się postarać o bilet, żaden teatr ci nie odmówi... – Nie mam znajomości w Teatrze Kameralnym, żadnych, właśnie dlatego cię proszę... Później dzwonił jeszcze raz, prosił o bilety dla szkolnego kolegi. Pracuje jako geolog w Chibinach, szuka apatytów, od dłuższego czasu nie był w Moskwie, chciałby iść do Kameralnego, zrób coś, Wadim. Wadim odmówił, za to obiecał, że w końcu października zabierze Jerszyłowa na premierę opery komicznej „Witezie”. – Co to takiego? Warto iść? – No wiesz! Po pierwsze, znaleźli zagubioną partyturę opery buffo Borodina. Już choćby to jest sensacją. Po drugie, na scenie Teatru Kameralnego z pięć lat nie wystawiano spektakli muzycznych, cała Moskwa na to czeka. Po trzecie, autorem libretta jest Demian Biedny, według mnie trochę prostacki, ale bądź co bądź to jednak Biedny. I po czwarte, na scenografa Tairow zaprosił Bażenowa, faceta z Palechu, słyszałeś o takim? – Dobra – zgodził się Jerszyłow. – Umowa stoi. Idziemy na „Witeziów”. 29 Fiasko, jakim skończyło się prowadzone przez Jeżowa przesłuchanie Zinowiewa i Kamieniewa, sprawiło Jagodzie niekłamaną satysfakcję. Tak więc on, Jagoda, pozostawał nadal jedynym wykonawcą zamysłów Stalina. W czasie gdy Jeżow obmyślał dalsze posunięcia, należało przystąpić do działania, by go za wszelką cenę ubiec. Jagoda przewyższał Jeżowa doświadczeniem i czuł, że Zinowiew i Kamieniew, wymęczeni śledztwem, opierają się resztką sił i że finał jest bliski. Na jego polecenie również w celi Zinowiewa zostało włączone centralne ogrzewanie. Upał panował nie do zniesienia. Zinowiew, astmatyk, potwornie cierpiał, w dodatku dostał ataku kolki wątrobowej, tarzał się po podłodze, wzywał lekarza, lekarz zaaplikował mu tabletki, po których Zinowiew poczuł się jeszcze gorzej, jedynym obowiązkiem lekarza było bowiem nie dopuścić do śmierci Zinowiewa i Kamieniewa, jako że ich śmierć uniemożliwiłaby przeprowadzenie procesu. Co godzina Jagoda był informowany o stanie ich zdrowia, nie opuszczał murów NKWD, spał w gabinecie, przekonany, że rozwiązanie nastąpi lada moment. Tak też się stało. Zinowiew zażądał natychmiastowego widzenia z Mołczanowem. Przyprowadzony do Mołczanowa poprosił, żeby mu pozwolono porozmawiać z Kamieniewem. Mołczanow z miejsca się zorientował, że Zinowiew obmyśla plan kapitulacji. Zadzwonił do Jagody i poinformował go o sytuacji. Jagoda również natychmiast domyślił się, o co chodzi, i kazał przyprowadzić Zinowiewa do siebie. Przyjął go uprzejmie, powiedział współczująco: – Grigoriju Jewsiejewiczu, kochany! Uwolnijcie wreszcie i siebie, i nas od tego koszmaru. Zaraz dam wam zezwolenie na widzenie z Kamieniewem. Zostawimy was samych, możecie rozmawiać, ile dusza zapragnie. Ale błagam was, bądźcie rozsądni. Potem Zinowiewa zaprowadzono do jakiejś celi, do której po pewnym czasie przyprowadzono również Kamieniewa. I zostawiono ich samych. W celi stał stół i dwa stołki i był zamontowany mikrofon, o czym Zinowiew i Kamieniew oczywiście nie wiedzieli. – Nie ma wyjścia – powiedział Zinowiew dysząc ciężko. – Trzeba się zgodzić na proces, ja już nie mam sił. – Ja też nie mam – odparł Kamieniew. – Ale to się prędzej czy później skończy. Trzeba wytrzymać. – Jeśli zgodzimy się na sąd, to uratujemy nasze rodziny i rodziny innych oskarżonych. Beze mnie i bez ciebie procesu nie zrobią, bo zależy im głównie na nas. Jeśli sąd się nie odbędzie, Koba zamorduje nie tylko nas i nasze rodziny, ale również wszystkich pozostałych i ich rodziny – zaczął znowu Zinowiew. Zaczerpnął powietrza i ciągnął dalej. – Musimy myśleć nie tylko o sobie i naszych bliskich, powinniśmy też myśleć o tysiącach naszych dawnych zwolenników i ich rodzinach. Ponosimy za nich odpowiedzialność. Dlatego proponuję postawić taki warunek: Stalin zagwarantuje życie nam, naszym rodzinom, a także naszym dawnym zwolennikom i ich rodzinom. Dlaczego nam? Bo darując życie nam potwierdza tym samym, że nie chodzi o wymierzenie kary za dokonanie przestępstwa, on doskonale wie, że żadnych przestępstw nie dokonaliśmy, lecz o układ: życie w zamian za oskarżenie Trockiego o terroryzm. – On ci wszystko obieca, a potem cię oszuka. Jemu nie wolno wierzyć. – Będziemy wierzyć nie jemu, lecz gwarancjom, które nam złoży oficjalnie. Kamieniew zrozumiał, że Zinowiew został złamany, że przystanie na proces i powie wszystko, czego od niego zażądają, że oskarży nawet jego, Kamieniewa. Co do gwarancji, to przez pewien czas będą one honorowane. Jak długo, to już inna sprawa. I oczywiście tylko w stosunku do tych, którzy pójdą na współpracę, z tymi, którzy współpracy odmówią, Stalin szybko się rozprawi, z nimi, z ich rodzinami, z dziećmi, z jego malutkim Jurą. – Na całą tę ohydę można by się zgodzić tylko pod jednym warunkiem – powiedział. – Gdyby Stalin udzielił gwarancji w obecności całego Biura Politycznego. Wówczas będą to nie jego osobiste gwarancje, lecz gwarancje Biura. I cofnąć je można będzie tylko uchwałą tegoż Biura. – Słusznie – zgodził się Zinowiew. Na tym stanęło i Kamieniew tak właśnie przedstawił sprawę, kiedy wraz z Zinowiewem zaprowadzono go do Jagody. Jagoda obiecał zameldować o wszystkim Stalinowi. W gruncie rzeczy zdążył to zrobić przed przybyciem oskarżonych. Przez ukryty w celi mikrofon wysłuchał ich rozmowy od początku do końca i bezzwłocznie zatelefonował do Stalina w obawie, że zaraz zjawi się Jeżow i wysłuchawszy oskarżonych sam zadzwoni do Stalina. Jagoda był zadowolony, że laury zwycięstwa przypadły jemu. Spodziewał się, że i Stalin będzie zadowolony. Sprawy potoczyły się jednak niezupełnie po jego myśli. Stalin zażądał, żeby Jagoda, Mironów i Mołczanow natychmiast stawili się u niego i złożyli szczegółowe sprawozdanie. Wysłuchawszy ich w milczeniu, z ponurą miną, powiódł dokoła ciężkim spojrzeniem. Siedzą rozparci, zadowoleni z siebie, bydlaki. Triumfują, cieszą się. A dlaczego się cieszą? Bo przygotowali proces? Tak, z tego powodu też, chcą się zasłużyć, wykonali zadanie. Ale nie to jest najważniejsze. Cieszą się, bo uratowali Zinowiewa i Kamieniewa, Smirnowa i Mraczkowskiego, uratowali wszelakie łajno w rodzaju Olberga, dlatego się cieszą. Przecież w zamian za szczere przyznanie się do winy oskarżonym będzie darowane życie, ci dranie uważają, że to ich zasługa, nie przeleją krwi starych bolszewików, „towarzyszy Lenina”, chcą mieć czyste sumienie i czyste ręce. On, Stalin, ułaskawi Zinowiewa i Kamieniewa, weźmie na siebie odpowiedzialność za konsekwencje tej politycznie błędnej decyzji, a te bydlaki w mundurach będą się radować i triumfować, bo uratowali życie Zinowiewowi i Kamieniewowi, bo oni są humanitarni, oni kochają ludzi, ich sumienia czekistów pozostaną nie splamione. Nie potrafili złamać Zinowiewa i Kamieniewa, wałkonie, wykolejeńcy, darmozjady, szmatławcy, nie potrafili poradzić sobie z dwoma osobnikami, od dawna już politycznie i moralnie złamanymi. Teraz będzie to musiał zrobić za nich ON? Stalin wstał i zaczął się przechadzać po gabinecie. Jagoda, Mołczanow i Mironów siedzieli w milczeniu pod ścianą i z niepokojem obserwowali wolno, bezszelestnie spacerującego Stalina. – Na pozór wszystko wygląda nieźle – odezwał się wreszcie Stalin. – Ale tylko na pozór. Czy oni się chcą uratować? Niewątpliwie. Każdy człowiek chce żyć. Każdemu człowiekowi życie jest drogie. Zinowiew i Kamieniew też chcą żyć. Naturalnie, istnieją ludzie, którzy wybierają śmierć. Ale to są ludzie, którzy mają ideały, którzy gotowi są umrzeć dla swoich ideałów. Zinowiew i Kamieniew takich ideałów nie mają. Zinowiew i Kamieniew już dawno utracili swoje ideały i dlatego nie mają za co umierać. Istnieje jeszcze coś, za co człowiek gotów jest umrzeć – to godność, honor komunisty, cześć bolszewika. Czy Zinowiew i Kamieniew należą do takich ludzi? W żadnym wypadku. Obaj od wielu lat oszukują partię i klasę robotniczą i dawno już utracili i honor, i cześć – tu już nie ma za co umierać. To może czepiają się życia jak każdy śmiertelnik? No nie, oni nie uważają się za zwykłych śmiertelników. Oni chcą uratować swoje kadry. No bo jeśli daruje się życie im, którzy mają na sumieniu tyle przestępstw, to co dopiero mówić o zwykłych, szarych ludziach, ich zwolennikach? O to im właśnie chodzi. Oni chcą uratować siebie i chcą uratować swoje kadry. I po to potrzebne im są gwarancje. Powstaje pytanie: dlaczego partia miałaby im takich gwarancji udzielać? Stalin umilkł, ale nadal wolno i bezszelestnie przechadzał się po gabinecie. Jagoda, Mironów i Mołczanow również milczeli, przygnębieni nieoczekiwanym obrotem sprawy. Stalin zmienił decyzję, nie chce udzielić podsądnym gwarancji. Ale rozprawa się odbędzie. Stalin będzie się jej domagał za wszelką cenę, a to oznacza, że trzeba będzie w inny sposób zmusić Kamieniewa i Zinowiewa do złożenia odpowiednich zeznań. Stalin podszedł do stołu i usiadł. – Czegóż wy milczycie? – zapytał. Milczenie mimo to trwało dalej. Stalin uśmiechnął się krzywo. – Dawaliście im jakieś gwarancje? – Towarzyszu Stalin – odezwał się wreszcie Jagoda. – Żadnych gwarancji im nie dawaliśmy, nie mieliśmy prawa dawać im jakichkolwiek gwarancji. Gwarancji zażądali oni, przy tym nie od nas, lecz od Biura Politycznego. A my obiecaliśmy tylko przekazać ich żądania. – Obiecaliście – powtórzył Stalin. – Obiecaliście im zawarcie transakcji z Biurem Politycznym. A czy Biuro Polityczne może iść na taką ugodę? Nad tym się nie zastanawialiście? Teraz widzę, w jakim kierunku prowadzone było śledztwo. Chwilę milczał, po czym mówił dalej: – Obiecaliście przekazać ich żądania towarzyszowi Stalinowi. A co towarzysz Stalin powinien im odpowiedzieć? Że nie zgadza się na takie spotkanie? Jak oni to potraktują? Oni to potraktują jednoznacznie: że KC nie chce im pomóc. Oni to potraktują jako wyrok śmierci. To po cóż mieliby się zgadzać na proces? I na co się zdała cała wasza robota? Zmarnowaliście pół roku i wszystko na nic. Popełniliście błąd mówiąc im, że przekażecie ich żądania towarzyszom z Biura Politycznego. Powinniście byli ich wysłuchać i powiedzieć, że się zastanowicie. I przyjść z tym do nas. A my byśmy wam poradzili, co robić dalej. Należało im powiedzieć, że nie możecie przekazywać takich żądań towarzyszom z Biura Politycznego, że nie jesteście do tego upoważnieni. I żeby oni sami zdecydowali o swoim losie. Tak powinniście byli postąpić. Ale wy zrobiliście inaczej. Znowu zamilkł, po czym kontynuował: – Teraz trzeba się zastanowić, jak naprawić wasz błąd. Ja widzę tylko jedno wyjście... Znowu obrzucił wszystkich uważnym, ciężkim spojrzeniem i rzekł: – Jeśli teraz odrzucimy ich żądanie, będziecie skompromitowani w oczach swojego aparatu jako ci, którzy podjęli się przekazania tych żądań. Ale na to nie możemy się zgodzić. Nie chcemy kompromitować kierownictwa NKWD. Cenimy to kierownictwo i popieramy je. Tylko dlatego Biuro Polityczne zmuszone jest przyjąć żądanie Kamieniewa i Zinowiewa. Ale robimy to pierwszy i ostatni raz. Na przyszłość możecie tylko wysłuchiwać takich żądań, ale nie macie prawa obiecywać, że przekażecie je dalej. Zapamiętajcie to sobie. Kamieniewa i Zinowiewa przywieziono na Kreml zamkniętą limuzyną. Towarzyszyli im Mironów i Mołczanow. Przy stole siedzieli: Stalin, Woroszyłow i Jeżow. Jagoda siedział pod ścianą. Stalin, nie witając się z Kamieniewem i Zinowiewem, niedbałym ruchem wskazał im krzesła pod ścianą. Zinowiew i Kamieniew usiedli, obok nich zajęli miejsca Mironów i Mołczanow. Stalin patrzył na Kamieniewa i Zinowiewa w milczeniu, obojętnie, tak jak się patrzy na obcych, nieznajomych ludzi. Przeszłość znikła, przestała istnieć, najbłahszego wspomnienia związanego z tymi ludźmi nie potrafiłby wywołać z pamięci. Zmięte, wystraszone mordy! I te miernoty chciały go obalić! Obalić JEGO! Dawno już należało ich sprzątnąć. – Słuchamy was! – powiedział chmurnie. – Obiecano nam, że zostaniemy wysłuchani przez Biuro Polityczne – odezwał się Kamieniew. – Sądziliście, że wszyscy członkowie Biura Politycznego opuszczą swoje miasta i republiki i przyjadą tu wyłącznie po to, żeby sobie na was popatrzeć i posłuchać was? Ale oni już się na was napatrzyli i dość się was nasłuchali. Kamieniew spojrzał na Zinowiewa. Stalin pochwycił i zrozumiał to spojrzenie – kogo jak kogo, ale Kamieniewa znał doskonale. Kamieniew ponaglał Zinowiewa, żeby ten zażądał spełnienia obietnicy. Kamieniew zawsze podążał za Zinowiewem, ale tym razem w tej parze Zinowiew był stroną słabszą. – Jeśli wam nie odpowiada rozmowa z komisją Biura Politycznego – oświadczył Stalin – to możemy zakończyć to spotkanie. Strzał był celny. Zinowiew podniósł się z krzesła. Dawniej Zinowiew miał wysoki, niemal kobiecy, prawie piskliwy głos. Teraz mówił cicho, wolno, z trudem wymawiając słowa. Stara baba! Zawsze był babą. Nawet gębę ma babską. Nie potrafi umrzeć z godnością. A przecież sam pęczkami posyłał ludzi na rozstrzelanie. Ilu wykończył swego czasu w Piotrogrodzie. Nikogo nie oszczędził, nad nikim się nie rozczulał, a nad sobą się rozczula. Gdyby wziął górę w partii, bez skrupułów rozstrzelałby towarzysza Stalina, nie wdawałby się z nim w żadne rozmowy. Czyżby teraz, w tej sytuacji, liczył na to, że się wykręci? Zinowiew tymczasem cicho, oddychając z wysiłkiem, mówił: – Ani ja, ani Lew Borysewicz nie mieliśmy nic wspólnego z zabójstwem Kirowa. I wy doskonale o tym wiecie... Uniósł głowę i spojrzał Stalinowi w oczy. Ale Stalin nie odwrócił wzroku... – Mimo to... – Zinowiew znowu spuścił głowę. – Mimo to zażądano od nas, żebyśmy przyjęli... żebyśmy przyjęli na siebie odpowiedzialność moralną za to morderstwo... Przekazano nam wasze słowa, że leży to w interesie partii... Zinowiew zaczerpnął powietrza. – Poświeciliśmy swoje dobre imię i przystaliśmy na to... Ale nas oszukano i wtrącono do więzienia. Znowu zaczerpnął powietrza. – Czego znowu od nas chcecie? Teraz znowu chcecie urządzić sąd, na którym nas, członków Leninowskiego Biura Politycznego, osobistych przyjaciół Lenina, przedstawią jako bandytów i zbrodniarzy. Okryje to hańbą nie tylko nas, ale i partię, której... której dobrze czy źle, ale służyliśmy całe życie... Zinowiew zapłakał, Mołczanow nalał mu wody do szklanki. Stalin, nie zwracając uwagi na łzy Zinowiewa, powiedział: – KC nieraz ostrzegał, że wasze i Kamieniewa stanowisko, że wasze postępowanie może się źle skończyć. I tak też się stało. Teraz powtarzamy jeszcze raz: jeśli podporządkujecie się partii, będzie wam darowane życie. Ale wy nie chcecie się zgodzić. Znowu nie chcecie. No cóż, miejcie pretensje do siebie. – Byliśmy wielokrotnie oszukiwani – odezwał się Kamieniew. – Jaką mamy pewność, że również tym razem nie zostaniemy oszukani? – Żądacie gwarancji? – Stalin z udanym zdumieniem spojrzał na Woroszyłowa. – Oni żądają gwarancji! Okazuje się, że gwarancje Biura Politycznego to dla nich za mało! Oni zapomnieli, że wyższe gwarancje niż te w naszym kraju nie istnieją! – Stalin znowu spojrzał na Woroszyłowa, potem na Jeżowa. – Jakie jest wasze zdanie, towarzysze? Wydaje mi się, że ta rozmowa to tylko strata czasu. Jeżow wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że dla niego wszystko jest jasne. – Oni chcą nam dyktować swoje warunki! – powiedział Woroszyłow z oburzeniem. – Nie rozumieją albo udają, że nie rozumieją, że towarzysz Stalin chce im darować życie. Ale jeśli życie nie jest im drogie, to ich sprawa. Do diabła z nimi! Zapadła cisza, wszyscy milczeli, potem znowu odezwał się Stalin. – Szkoda, że Zinowiew i Kamieniew rozumują jak filistrzy. Wielka szkoda. Oni nawet nie zrozumieli, po co jest organizowany proces. Żeby ich rozstrzelać? Ależ to po prostu głupie, towarzysze. Rozstrzelać możemy ich bez sądu. Zinowiew doskonale wie, jak to się robi. Proces sądowy jest wymierzony przeciwko Trockiemu. Swego czasu Zinowiew i Kamieniew wiedzieli, że Trocki to przysięgły wróg partii, ale potem zaatakowali partię i tym samym zrehabilitowali Trockiego, zrehabilitowali go kierując się względami frakcyjnymi, a przecież Trocki jak był, tak i pozostał zajadłym wrogiem partii. Zinowiew i Kamieniew doskonale o tym wiedzą. Nasuwa się pytanie: jeśli nie rozstrzelaliśmy Zinowiewa i Kamieniewa, kiedy wraz z Trockim walczyli przeciwko partii, to dlaczego mielibyśmy ich rozstrzelać wtedy, kiedy pomogą partii rozprawić się z Trockim? I ostatnia sprawa. Tu Stalin zrobił pauzę, zamyślił się, w jego oczach mignęło coś ludzkiego, a słowa które następnie wypowiedział, zabrzmiały szczerze, wzruszająco, a nawet serdecznie. – Nie chcemy przelewać krwi naszych starych towarzyszy niezależnie od tego jakie popełnili błędy. Zinowiew znowu zapłakał. A Mołczanow znowu wstał, żeby mu podać wody. Uwagi Stalina nie umknął jednak zmieniony wyraz twarzy Mołczanowa. Mołczanow był szczęśliwy, cieszył się, że Kamieniew i Zinowiew zostali uratowani. I Mironów też się cieszył. Ten Mironów, którego ON SAM wysunął na stanowisko zastępcy Jagody. Ten humanista był szczególnie zadowolony. No bo rzeczywiście, dlaczegóż by nie mieli się cieszyć, skoro nie będą odpowiadać przed historią za śmierć „niewinnych”?! A dlaczego „niewinnych”? A dlatego, że coś im się tam nie zgadza w papierkach, nie odpowiada ich normom prawnym. A jakie papierki, jakie normy mogą być prawem dla dyktatury proletariatu? Dla dyktatury proletariatu istnieje tylko jedno prawo – interesy tej dyktatury. I prawdziwy czekista nie może uznawać żadnych innych praw. A jeśli je uznaje, oznacza to, że jest czekista fałszywym. Kamieniew wstał. – Towarzyszu Stalin, towarzysze członkowie Biura Politycznego! W imieniu własnym i towarzysza Zinowiewa oświadczam, że przyjmujemy postawione nam warunki i zgadzamy się stanąć przed sądem. Musimy jednak otrzymać zapewnienie, że nikt z byłych opozycjonistów nie zostanie rozstrzelany za działalność opozycyjną ani teraz ani kiedykolwiek. Stalin, jakby pokonując chwilową słabość, powiedział ze znużeniem: -To się rozumie samo przez się. Z Kremla Zinowiew i Kamieniew zostali przewiezieni na powrót do więzienia, ale umieszczono ich już w innych celach. Pościel była świeżo powleczona, obu więźniów zaprowadzono pod prysznic, byli teraz dobrze odżywiani. Zinowiewowi lekarz przepisał odpowiednią dietę. Przez dwa tygodnie, pozostałe do rozprawy sądowej, wszystkie osoby, kontaktujące się z więźniami, zachowywały się wobec nich poprawnie. Mimo to, kiedy 19 sierpnia 1936 roku o godzinie dwunastej minut dziesięć wprowadzono ich na Salę Październikową Domu Związków, gdzie miała się odbyć rozprawa sądowa, Zinowiew wyglądał wyjątkowo źle: miał obrzmiałą twarz, worki pod oczami, ziemistą cerę. Dusząc się od astmy łapał powietrze szeroko otwartymi ustami, od razu na początku rozpiął i zdjął kołnierzyk i tak, bez kołnierzyka, przesiedział do końca. Kamieniew też miał ziemistoszarą twarz i podkrążone oczy, ale wyglądał bardziej rześko niż Zinowiew. Przez cały czas trwania procesu rozglądał się po sali, mając nadzieję, że zobaczy znajome twarze. Przez wiele lat był przewodniczącym Moskiewskiej Rady Narodowej, znał wszystkich jako tako liczących się działaczy partyjnych w Moskwie, ale żadnego z nich nie zauważył. Na sali siedzieli ubrani po cywilnemu szeregowi pracownicy NKWD. Jagoda i inni pracownicy komisariatu przysłuchiwali się rozprawie z sąsiedniej sali. Tylko Reinhold wyglądał zdrowo, jakby go doprowadzono nie z więzienia, lecz prosto z domu. Był bardzo pewny siebie, a kiedy Wyszyńskiemu zdarzyło się coś poplątać, prosił o głos i niby to dopełniając wypowiedź, dyplomatycznie go poprawiał. Reinhold wszakże niepotrzebnie się tak starał. Wszyscy oskarżeni świetnie zapamiętali scenariusz i odpowiadali dokładnie tak, jak tego wymagał od nich prokurator. Co więcej, w toku rozprawy wymienili jako uczestników spisku Sokolnikowa, Smiłgę, Rykowa, Bucharina, Tomskiego, Radka, Ugłanowa, Piatakowa, Sieriebriakowa, Mdiwani, Okudżawę, dowódców korpusów Putnę i Primakowa, dowódcę armii Dmitrija Szmidta. W ostatnim słowie wszyscy oskarżeni przyznali się do winy, uznali się za morderców, terrorystów i bandytów. Jeden tylko Iwan Smirnow naruszył scenariusz. Zgodnie z przyrzeczeniem danym Mołczanowowi przyznał, że w trzydziestym drugim roku otrzymał jakoby od Trockiego instrukcję w sprawie terroru, ale ponieważ pierwszego stycznia trzydziestego trzeciego roku został aresztowany i odtąd siedział w więzieniu, żadnej terrorystycznej działalności nie prowadził. W toku rozprawy Smirnow zaprzeczał istnieniu Centrum i podważał prawdziwość zeznań Mraczkowskiego, Zinowiewa, Jewdokimowa, Drejcera, Ter-Waganiana, Kamieniewa. Na niektóre pytania w ogóle nie odpowiadał. Wyszyński zażądał dla wszystkich oskarżonych kary śmierci przez rozstrzelanie. W nocy z 23 na 24 sierpnia o godzinie drugiej trzydzieści ogłoszono wyrok: wszyscy oskarżeni zostali skazani na karę śmierci przez rozstrzelanie. Zgodnie z prawem skazani mieli siedemdziesiąt dwie godziny na złożenie prośby o ułaskawienie. Jednakże już 24 sierpnia wyrok został wykonany. Zinowiew stracił panowanie nad sobą i histerycznie na całe więzienie wykrzykiwał nazwisko Stalina, zaklinając go, żeby spełnił swoje przyrzeczenie. Chcąc położyć kres tym krzykom, towarzyszący Zinowiewowi lejtnant wepchnął go do pustej celi i zastrzelił z pistoletu. Kamieniew był oszołomiony, nie wyrzekł ani słowa, przyjął śmierć w milczeniu. I tylko Iwan Smirnow szedł więziennym korytarzem spokojnie i śmiało, a przed śmiercią powiedział: „Zasłużyliśmy na to swoim niegodnym zachowaniem w sądzie”. Córka Smirnowa, Olga, i jego żona, Roza, aresztowane wkrótce potem, zostały rozstrzelane w 1937 roku. W 1937 roku zostali też rozstrzelani syn Zinowiewa, Stiepan Radomyslski, żona Bakajewa, Anna Kostina, członek partii od 1917 roku, brat i krewny Mraczkowskiego, brat Ter-Waganiana Endzak. Zona Ter-Waganiana, Kławdia Gienierałowa, aresztowana w roku 1936, spędziła siedemnaście lat w obozach. Wkrótce po rozstrzelaniu Kamieniewa rozstrzelano również jego pierwszą i drugą żonę. W 1939 roku rozstrzelano jego starszego syna, Aleksandra. Młodszy syn Kamieniewa, Jurij, został rozstrzelany 30 stycznia 1938 roku na miesiąc przed ukończeniem siedemnastego roku życia. Wnuk Kamieniewa, Witalij, został aresztowany dopiero w 1951 roku, w wieku lat dziewiętnastu, i skazany na dwadzieścia pięć lat obozów pracy. Zmarł w roku 1966. Tak towarzysz Stalin dotrzymał słowa. 30 Na premierę „Witeziów” Wadim nie poszedł. Zachorował na ropną anginę. Choroba miała ostry przebieg, temperatura podskoczyła do 39°, płukanie gardła rivanolem nie pomagało. Fienia poiła go wywarem z suszonych prawdziwków, we wsi używano wyłącznie tego środka, i rzeczywiście przyniosło mu to pewną ulgę, w każdym razie mógł przynajmniej wypić bulion. Poprosił o gazety, od tylu dni nie przeglądał prasy. Litowski wychwalał „Witeziów” w „Sowietskim Iskusstwie”, Zagorski pisał o nich w popołudniówce. Zagórskiego sobie darował, poczuł się senny, zrzucił gazety na podłogę, nie pali się, pomyślał, i przedstawienie też mu nie ucieknie. Czternastego listopada zadzwonił Jerszyłow. – Wciąż jeszcze chorujesz? Ale gazety możesz czytać? To poczytaj sobie „Prawdę”. – A co tam jest takiego nadzwyczajnego? – zapytał Wadim od niechcenia. – Uchwała Komitetu do Spraw Sztuki o zdjęciu „Witeziów” z afisza. – Co ty powiesz? – No właśnie! A piętnastego listopada w tejże „Prawdzie” ukazał się artykuł Kierżencewa pod tytułem „Fałszowanie przeszłości narodu”. Na Demianie Biednym Kierżencew nie zostawił suchej nitki. Artykuł kończył się słowami: „W swojej warstwie historycznej sztuka D. Biednego zniekształca rzeczywistość, jest przykładem nie tylko antymarksistowskiego, ale wręcz lekceważącego traktowania historii, opluwania narodowej przeszłości... «Witezie» kojarzą mu się z «grenadierskim chrapaniem»... według niego naród rosyjski nic innego nie robi, tylko wyleguje się na przypiecku. Smutne pozostałości wypaczonych poglądów, obcych zarówno bolszewikom, jak i po prostu poetom, doszły do głosu w tej sztuce”. Teraz Wadim sam zadzwonił do Jerszyłowa. – Co nowego? Leżę, pojęcia nie mam, co się dzieje. – Podobno Demianowi Biednemu wymówili mieszkanie na Kremlu – śmiał się Jerszyłow. – Powiadają, jakoby nocował po znajomych. Tylko patrzeć, jak się wezmą za twój Teatr Kameralny, zobaczysz. Ty też będziesz się musiał w to włączyć. – Ja? Ciekawe jak? Po pierwsze, jestem chory. Po drugie, nawet sztuki nie widziałem. – Widziałeś czy nie widziałeś, to nic ma znaczenia. Ale stanowisko zająć musisz. Miał rację ten łobuz. Może nawet wiedział coś więcej, ale pary z gęby nie puścił. Dwudziestego listopada w „Prawdzie” ukazał się artykuł pod tytułem „Błędna linia”, sygnowany przez niejakiego Widza. Cios, zadany teatrowi, był potężny, jak to się mówi, poniżej pasa. Wadim czytał, odkładał gazetę i znowu do niej wracał. „Zrobiono wszystko, żeby teatr uwolnił się od formalistyczno-estetycznego dziedzictwa, żeby zbliżył się do życia, wzbogacił w treści, stał się prawdziwie radziecki. Tak się jednak nie stało. Kierownik teatru źle sobie przyswoił nauki polityczne. Teatrowi Kameralnemu zabrakło skromności. Za to celował w natrętnej autoreklamie. Teatrowi Kameralnemu zdarzało się niejednokrotnie wystawiać sztuki politycznie błędne: «Sprzysiężenie równych» – M. Lewidowa w 1927 r. «Szkarłatna wyspa» – M. Bułhakowa w 1928 r. «Natalia Tarpowa» – S. Siemionowa w 1929 r. Publiczność, jak również zespoły innych teatrów, surowo potępiła tego rodzaju przedstawienia, wskutek czego zostały one zdjęte z afisza. Kierownik Teatru Kameralnego, A. J. Tairow, trzymał się jednak uparcie swojej błędnej linii. W 1931 r. wystawił na wskroś szowinistyczną sztukę «Sonatę patetyczną» M. Kulina. Następnie pojawiło się przedstawienie «Witezie» według sztuki D. Biednego – rzecz wyrażająca na wskroś błędne tendencje polityczne. Teatr Kameralny był słabo związany z politycznym i artystycznym życiem kraju. Tairow zaprowadził w teatrze coś w rodzaju samodzierżawia, dławiącego wszelką inicjatywę twórczą zespołu. A przecież nikt nie przekazał Tairowowi teatru na własność. W Teatrze Kameralnym nie udało się stworzyć prawdziwie twórczego zespołu, gdyż najlepsi aktorzy nie mają tam nic do powiedzenia. Teatr Kameralny nie nadąża za ogólnym rozwojem sztuki radzieckiej, pozostaje daleko w tyle...” Tego samego dnia zadzwonił do Wadima sekretarz redakcji gazety, w której często zamieszczał swoje artykuły. – Uważa się – powiedział sekretarz – że my również powinniśmy ustosunkować się do tego, co działo się w Kameralnym. Chcielibyśmy, żeby pan się tym zajął. – Ale ja jestem chory – odparł Wadim. – Mam poważne komplikacje reumatyczne po przebytej anginie i lekarze zalecili mi leżenie w łóżku. Poza tym nie oglądałem „Witeziów” właśnie z powodu choroby, a innych sztuk, o których się teraz mówi, albo nie widziałem, albo nie pamiętam, bo byłem wtedy mały. – Przekażę to naczelnemu – oświadczył sekretarz kwaśno. – Nie przypuszczałem, że pan nam odmówi. Dwudziestego trzeciego listopada na szóstej stronie „Prawdy” ukazała się malutka wzmianka: „Zespół Teatru Kameralnego zaczął mówić”, opatrzona podtytułem: „A. J. Tairow próbuje zatuszować swoje błędy”. Zebranie pracowników teatru trwało dwa dni, zabierało głos kilkadziesiąt osób, w tym najwybitniejsi aktorzy. L. Fienin, zasłużony działacz sztuki: „Aktorzy byli zmuszani do wychwalania każdej sztuki, nawet jeśli uważali, że jest zła”. Najbardziej jednak zaskoczyło Wadima wystąpienie Cenina, który powiedział: „Tairow nie dopuszcza do dyskusji nad przygotowywanym spektaklem”. Cenina Wadim doskonale pamiętał. W „Machinal” grał męża, w „Tragedii optymistycznej” – prowodyra i Koonen w pamiętnym wywiadzie bardzo go chwaliła. A tu proszę! I pomyśleć, że półtora roku temu opublikował ten nieszczęsny wywiad! Mógłby oczywiście powiedzieć, że dostał takie polecenie, ale w gazecie na pewno pamiętają, że to była jego inicjatywa. Podstawowy tekst wywiadu należy wprawdzie do Koonen, ale pytania są jego, komentarze również, nie ulega wątpliwości, że wyraził w nich zachwyt zarówno dla teatru, jak i dla Koonen. Mogą mu to wypomnieć. Wtedy wiele osób mu zazdrościło, teraz się odegrają. Za bardzo się chyba pospieszył, odmawiając napisania tego artykułu, zawiódł go węch. Przypomniały mu się cierpkie słowa sekretarza: „Przekażę to naczelnemu”, i ukryta pogróżka: „Nie przypuszczałem, że pan nam odmówi”. A tu jeszcze Jerszyłow dolał oliwy do ognia. Przyszedł, żeby mu opowiedzieć o rozszerzonym posiedzeniu Komitetu do Spraw Sztuki, na które został zaproszony wraz z Elsbergiem. – Ciebie też by zaprosili, gdybyś był na chodzie. Szczegółowe sprawozdanie będziesz mógł przeczytać w „Sowietskim Iskusstwie”, ale nie zaszkodzi, jeśli to i owo będziesz wiedział wcześniej. Kierżencew zarzucił Tairowowi, że stoi na pozycjach politycznie wrogich. – A co z „Tragedią optymistyczną”? – zapytał Wadim. – Tego przedstawienia nie sposób pominąć, a przecież trudno się w nim dopatrzeć politycznej wrogości. – Na ten temat w ogóle nie było mowy. Kierżencew powiedział: „Teatr Kameralny to dziś synonim hańby”. Ale się wpakował! Dureń, jak można było odmówić napisania tego artykułu! Zastanawiał się, czy nie opowiedzieć o tym Jerszyłowowi. – Dzwonili do mnie z redakcji, prosili, żebym coś napisał, a ja na to – nie mogę, jestem chory – przyznał się. – Zwariowałeś! – wykrzyknął Jerszyłow. – Zadzwoń i powiedz, że już wyzdrowiałeś. Dzwoń natychmiast. Ja poczekam. Wadim zadzwonił, a po powrocie do pokoju oświadczył, że wszystko w porządku. – No i chwała Bogu, nie wolno się wyłamywać z szeregów – powiedział Jerszyłow. Zawołał Fienię, kazał sobie przynieść drugą poduszkę – uważał, że w pozycji siedzącej łatwiej mu będzie pisać. Wziął pierwszą lepszą książkę, położył na niej papier, ale papier się zsuwał. Obrzucił wzrokiem biurko, regały, zauważył jakiś zniszczony brulion w sztywnej okładce – dobra, to będzie w sam raz. Otworzył brulion i natknął się na notatkę: „Chicago Tribune” 24 marca. Skąd to? Aha, przypomniał sobie, to wyciąg z broszury „Polityczne odgłosy prasy zachodniej z okazji występów gościnnych Moskiewskiego Państwowego Teatru Kameralnego”. „Genialni artyści!”, „Światło na europejską scenę pada ze Wschodu”. Nie bez powodu tak ich wychwalali – przemknęło mu przez głowę. Widocznie burżuazji odpowiada ich sztuka. Pomyślał z niechęcią o Koonen. „Dziewczyna...” Trzydziestoletnią kobietę nazywa dziewczyną, wielka mi pani... To nie szczodrość talentu sprawia, że jest tak bezpośrednia i demokratyczna w obcowaniu z ludźmi, lecz zwykła obojętność. Wszystko jej jedno, z kim rozmawia, byle miała okazję do opowiedzenia o sobie, o swoich sukcesach. Stefan Zweig, O’Neill, Jean Cocteau... Słusznie pisał Widz w swoim artykule: Teatrowi Kameralnemu zabrakło skromności. Nie ma w nim nic poza krzykliwą autoreklamą! „Wyszliśmy zwycięsko ze współzawodnictwa z Teatrem Małym!” Akurat! Teatr Mały jak istniał, tak będzie istniał, a czy wy przetrwacie, to jeszcze pytanie! Teatr Mały jest potrzebny narodowi, krajowi, droga madame Koonen, a czy wy jesteście potrzebni, jeszcze nie wiadomo. Zachodowi jesteście potrzebni, to prawda. Zachód was oklaskuje. Ale na oklaski naszych, radzieckich, widzów nie liczcie. Profesor Marasiewicz dowiedział się o artykule Wadima w szpitalu. Pokazano mu go ni to z aprobatą, ni to z drwiną: „Ostre ma pióro pański syn!” Wieczorem profesor jak zawsze wstąpił do Wadima, przysunął sobie krzesło do jego łóżka. – Przeczytałem twoją wzmiankę. Rozumiesz chyba, że odtąd wstęp do tego domu jest dla nas zamknięty. I nie tylko do tego. Posiedział chwilę w milczeniu, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Wreszcie wstał. – Mierzyłeś temperaturę? – zapytał. – Temperatura normalna – burknął Wadim. – Zamkną nam wstęp do tego domu, znajdziemy sobie inne, lepsze. I zapadł w mocny, zdrowy sen jak człowiek, który spełnił swój obowiązek. A następnego dnia rano, tak jak i poprzednim razem, zadzwonił telefon. Wadim, na pół senny, podniósł słuchawkę i usłyszał znajomy, oficjalny, chamowaty głos: – Obywatel Marasiewicz? Dziś o dwunastej macie się stawić w NKWD ZSRR u towarzysza Altmana. Przepustka do odebrania w biurze przepustek, Kuzniecki Most 24. Ten sam gabinet, te same zakratowane okna, za biurkiem Altman w mundurze wiszącym na nim ja na kołku, twarz o zapadniętych policzkach i smutnych oczach. Altman pogrzebał w szufladzie biurka, znalazł teczkę, otworzył ją, wyjął protokół poprzedniego przesłuchania i zaczął go czytać. Wadim obserwował go z zaniepokojeniem, znowu narastał w nim zwierzęcy strach, nie miał pojęcia, co tym razem Altman mu zaserwuje. Ten doczytał ostatnią stronicę i nie patrząc na Wadima zapytał cichym, znudzonym głosem: – Nie cofacie swoich zeznań? – Nie, oczywiście, przecież je podpisałem. – Chcielibyście coś dodać? To szansa, przemknęło mu przez głowę. Trzeba ją wykorzystać. – Chodzi o to, że – zaczął – poprzednim razem pytaliście mnie o antyradzieckie rozmowy. Powtarzam jeszcze raz: żadnych kontrrewolucyjnych, antyradzieckich rozmów z nikim nie prowadziłem i prowadzić nie mogłem. Ale wasze pytanie kazało mi się zastanowić, rozumiałem, że takich pytań nie zadaje się bez powodu, że musieliście mieć jakieś podstawy, żeby je zadać. I przyszło mi do głowy, że taką podstawą mógł być dowcip, który opowiedziałem jednemu mojemu znajomemu, opowiedziałem mimochodem, ale jednak opowiedziałem. – Jaki dowcip? – Altman odchylił się do tyłu, wyraźnie zainteresowany, i po raz pierwszy otwarcie spojrzał na Wadima. Wadim opowiedział dowcip, poinformował, od kogo ten dowcip usłyszał i komu go z kolei opowiedział. Dodał, że nie przywiązywał do tego żadnego znaczenia, wysłuchał go w obecności członka egzekutywy, który w ogóle nie zareagował, a nawet się roześmiał. Potem opowiedział dowcip swojemu fryzjerowi, Siergiejowi Aleksiejewiczowi. Kiedy się siedzi w fotelu, stale się o czymś gada, a tu w dodatku fryzjera zna od dzieciństwa, to człowiek daleki od polityki, cały jego stosunek do polityki wyraża się w pięciu żartobliwych słowach: „Bez Lwa Dawidowicza się nie obeszło”. Właśnie taką wersję Wadim wybrał tu, w gabinecie – była to, jak mu się zdawało – wersja spokojna, powściągliwa, przekonywająca. Altman milczał dłuższą chwilę. Teraz najbardziej złowrogie było właśnie to jego milczenie. W ten sposób Altman okazywał mu swoją dezaprobatę i nieufność. Robił wrażenie tępaka. Potem Altman wziął kartkę papieru i powiedział: – Powtórzcie, kto wam opowiedział ten dowcip. Wadim powtórzył. – Kiedy to było? Wadim podał miesiąc, dokładnej daty nie pamiętał. – Komu powtórzyliście dowcip? Okazało się, że Wadim nie zna nazwiska fryzjera. Altman zapisał imię, imię ojca fryzjera i adres zakładu. – Jakie dowcipy poza tym opowiadaliście i komu? – zapytał. Wadim wzruszył ramionami. – Ja? Dowcipy? Nikomu nie opowiadałem. – Chcecie mi wmówić, że przez całe życie nie słyszeliście ani jednego dowcipu poza tym jednym? Czy to mi chcecie wmówić? – Nie, skądże, słyszałem różne dowcipy, ale nikomu ich nie opowiadałem – odparł Wadim. – A co słyszeliście? – Nie pamiętam. W każdym razie nie były to dowcipy polityczne. – A jakie? – Obyczajowe... – Marasiewicz! Wy chcecie mi udowodnić, że ja jestem idiotą. Ale ja nie jestem idiotą i nie powinniście mnie za takiego uważać. Znowu zmrużył swoje oczy oprawcy i wysyczał z nienawiścią: – Idiotów tu w ogóle nie ma. Wadimowi wydał się nagle nienormalny. Poczuł, jak narasta w nim strach, bo czy to wiadomo, co szaleńcowi może wpaść do głowy? – Nie mogę sobie przypomnieć – wymamrotał. – Nie możecie sobie przypomnieć? – powtórzył Altman patrząc na Wadima z nienawiścią. – A kto sobie będzie za was przypominał? Ja? To siadajcie na moim miejscu, a ja usiądę na waszym. – Wstał. – No, siadajcie, siadajcie – cofnął się i wskazał ręką swoje krzesło. – No, jazda, przesiadaj się! Wadim zdrętwiał ze strachu – ten wariat zaraz go tu zabije, zastrzeli z pistoletu, przypiętego do pasa. Altman usiadł równie nieoczekiwanie, jak przedtem wstał. Chwilę milczał, wpatrując się smutnym, zamyślonym spojrzeniem w kąt, potem nagle zapytał: – Czy w Związku Literatów opowiadają dowcipy? – Pewnie tak. – Odpowiadajcie dokładnie: opowiadają czy nie opowiadają? Nie „pewnie”, tylko dokładnie. – W Związku Literatów są setki ludzi. – Ja nie pytam, ilu ludzi liczy Związek Literatów. Ja pytam, czy opowiadają dowcipy? – Na pewno są tacy, co opowiadają. – Kim są ci „tacy”? – Nie potrafię wymienić konkretnych nazwisk. – „Nie potrafię”?! – Twarz Altmana wykrzywił złośliwy uśmiech. – Powiedzcie raczej: „nie chcę”! Przyłapano was na opowiadaniu jednego dowcipu, pamiętacie ten jeden, a wpadniecie na innych, przypomnicie sobie inne, tylko że już będzie za późno. No, dobra! Znacie niejakiego Aleksandra Pawłowicza Pankratowa? – Pankratowa? Ach tak, Sasza Pankratow, znałem go, oczywiście, chodziliśmy razem do szkoły. – Czy wiecie, gdzie on teraz jest? – Został aresztowany, a potem zesłany. Chyba na Syberię. – Skąd wam to wiadomo? – Jak to skąd? – odparł Wadim zaskoczony. – Mieszkaliśmy na tej samej ulicy, chodziliśmy do tej samej szkoły, wszyscy o tym wiedzieli. – No nie, wy naprawdę uważacie mnie za durnia – powiedział Altman. – Chcecie mi wmówić, że wszyscy naokoło nic innego nie robią, tylko rozprawiają o aresztowaniu Aleksandra Pawłowicza Pankratowa? Chcecie mi wmówić, że wciąż jeszcze chodzicie do szkoły i tam też rozmawia się wyłącznie o aresztowaniu Pankratowa? Tak? – Spotykałem się z moimi szkolnymi kolegami na Arbacie i od nich się dowiedziałem, że Sasza Pankratow został aresztowany. – I to wszystko? – Nie rozumiem. – Co to znaczy „nie rozumiem”, co znaczy „nie rozumiem”? – znowu wybuchnął Altman. – Pytam was jak kogo dobrego, czy to wszystko, co wam wiadomo o sprawie Pankratowa? – A ja w ogóle nic nie wiem o jego sprawie. Wiem tylko, że był aresztowany, ale za co, tego nie wiem. – Ach, nie wiecie! Nic nie wiecie! Znacie tylko jeden dowcip, przez całe życie opowiedzieliście tylko jeden jedyny dowcip! Urwał, milczał długo, potem zastrzelił Wadima pytaniem. – Pisaliście list w obronie Pankratowa? – List... – wybąkał oszołomiony Wadim. – List... – Tak, list, list – powtórzył Altman krzywiąc się. – Czy pisaliście list w obronie Pankratowa? Wadim przypomniał sobie jadalnię w mieszkaniu Budiaginów. Była tam Lena, Nina, Maksym i nagle Nina zaproponowała napisanie listu w obronie Saszy. Saszę aresztowano dwa lata temu i Wadim w ogóle już o nim zapomniał. – To było tak – zaczął niezdecydowanie. – Kiedy aresztowano Saszę Pankratowa, byłem akurat u swojej koleżanki Leny Budiaginy. Byli tam jeszcze inni nasi koledzy... – Kto?! – przerwał mu Altman. – Kto konkretnie? Mówcie konkretnie, Marasiewicz, nie kręćcie, nie zmuszajcie mnie do tego, żebym z was wyciągał zeznania. O swoim fryzjerze przypominaliście sobie prawie rok, myślicie, że i dalej tak będzie? No nie, my wam na każde nazwisko nie będziemy dawali całego roku, my was zmusimy do tego, żebyście sobie przypominali szybciej, mamy na to sposoby. A pierwszy sposób – zatrzymanie was tutaj. Tu w celi przypomni wam się szybciej. Wadim zaczerpnął powietrza. Ręce mu się trzęsły, w głowie czuł dziwny ucisk. – No co? – nagle cicho i spokojnie odezwał się Altman. – Będziecie mówić? – U Leny byłem wtedy ja, Nina Iwanowa, Maksym Kostin. Wszyscy chodziliśmy do jednej klasy... Altman zapisał nazwiska. – Rozmawialiśmy o Saszy Pankratowie. Nina Iwanowa zaproponowała, żebyśmy wysłali oświadczenie do OGPU, że znamy Saszę Pankratowa jako uczciwego komsomolca. Sprzeciwiłem się temu, powiedziałem, że Saszę Pankratowa znaliśmy jako uczciwego komsomolca w szkole, ale od tej pory minęło sześć lat i Sasza Pankratow mógł się zmienić. Lena Budiagina... – Dobra, dobra... – przerwał mu Altman niecierpliwie. – W porządku. Słowem, zastanawialiście się, jak wybronić skazanego kontrrewolucjonistę, czy tak? Jak sądzicie, jeśli Pankratow został skazany z artykułu pięćdziesiątego ósmego, to jak, jest on kontrrewolucjonistą, czy nie? Wadim mógłby na to odpowiedzieć, że wtedy Sasza nie był jeszcze skazany, lecz tylko aresztowany, i nikt z nich nie mógł wiedzieć, z jakiego artykułu będzie sądzony, poza tym on osobiście naprawdę sprzeciwił się napisaniu tego oświadczenia, ale bał się dyskutować z Altmanem, bał się, że Altman znowu wpadnie w furię, i zgodził się potulnie: – Tak, rzeczywiście, jeśli Pankratowa skazano jako kontrrewolucjonistę, to znaczy, że jest kontrrewolucjonistą, to nie ulega wątpliwości. – A wy chcieliście bronić tego kontrrewolucjonisty. – Ale ja osobiście... – Co „ja osobiście”, „ja osobiście”?... Mnie nie interesuje, co mówił każdy z was z osobna... Dla mnie ważny jest sam fakt, że zebraliście się – cztery osoby, czyli grupa – i zastanawialiście się, jak pomóc aresztowanemu kontrrewolucjoniście. Zamierzaliście wysłać list w tej sprawie. Wysłaliście? Wadim mógłby powiedzieć, że nie wysłali tego listu właśnie dlatego, że on się temu sprzeciwił, ale bał się mówić nieprawdę, bał się, że Altman udowodni mu kłamstwo, i wtedy sprawa przyjmie jeszcze gorszy obrót; dlatego powiedział: – Osobiście byłem temu przeciwny, dlatego zwróciliśmy się o radę do Iwana Grigoriewicza Budiagina, ojca Leny, wiecie, jest zastępcą Ordżonikidzego, i Budiagin powiedział, że takiego listu wysyłać nie należy. – No proszę – powiedział Altman z zadowoleniem. – To już lepiej, nie wszystko jeszcze jest jasne, ale to i owo się wyjaśniło. Położył przed sobą arkusz papieru, wziął pióro i zaczął pisać protokół. Wadim siedział naprzeciw niego i bał się poruszyć. Altman pisał długo, zerkając najpierw do karteczki, na której zanotował nazwiska Elsbejna, Jerszyłowa i Siergieja Aleksiejewicza, potem do karteczki, na której figurowała Lena, Nina i Maks. Wadim zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie koledzy i wszyscy, których nazwiska wymienił, zostaną tu również wezwani, ale nie czuł wyrzutów sumienia. Trudno. Jego wezwano, urządzono mu przesłuchanie, to dlaczego innych nie mieliby potraktować podobnie? Nie powiedział nic, co nie odpowiadałoby prawdzie, nikogo nie oczernił, nikogo nie zdradził, powiedział wszystko, jak było. Oni również, jeśli zostaną wezwani, mogą opowiedzieć wszystko, jak było naprawdę. Dlaczego miałby się poświęcać, dla kogo lub czego? No nie, on się nie będzie poświęcał i oni również nie muszą się poświęcać – powiedzą prawdę i nic im za to nie będzie. Altman skończył wreszcie pisać i podał protokół Wadimowi. Wadim zaczął czytać. Pozornie wszystko odpowiadało temu, co mówił, ale wyszło z tego coś strasznego. Dowcip opowiedział Elsbejn w obecności Jerszyłowa, a on, Wadim, opowiedział Siergiejowi Aleksiejewiczowi. Siergiej Aleksiejewicz przy każdej okazji z nie skrywaną sympatią wspominał Trockiego. Z jego słów wynikało niezbicie, że wszystkie oskarżenia wypowiadane pod adresem Trockiego są bezpodstawne. Napisanie listu w obronie uwięzionego kontrrewolucjonisty Pankratowa zaproponowała Nina Iwanowa. Sprawę dyskutowano w mieszkaniu zastępcy komisarza ludowego I. G. Budiagina, poza nim, Wadimem, brali w tym udział Iwanowa Nina, Budiagina Lena, Kostin Maksym. Z wysłania listu zrezygnowano po naradzie z zastępcą komisarza ludowego I. G. Budiaginem. Im dalej czytał, tym bardziej był przerażony. „Siergiej Aleksiejewicz z nie ukrywaną sympatią wspominał Trockiego”. Siergieja Aleksiejewicza nie ma co żałować, to prawdopodobnie szpicel, ale mimo to on, Wadim, nie mógłby z czystym sumieniem powiedzieć, że fryzjer wspominał Trockiego „z sympatią”, raczej z kpiną. Albo „sprawę dyskutowano”... „Po naradzie z Budiaginem...” To wygląda na jakąś organizację. Zresztą wszystko zależy, jak na to popatrzeć... – No – usłyszał cichy, leniwy głos Altmana – co wam się nie podoba? Radziłbym nie wnikać zanadto w stylistyczne i gramatyczne subtelności. To nieistotne. Istotne jest meritum... Wadim nie spodziewał się usłyszeć z ust Altmana takich sformułowań, był nawet przekonany, że Altman w ogóle nie zna tego typu słów. Jak to się stało, że nie dostrzegł w nim inteligentnego człowieka? Altman tymczasem ciągnął dalej: – Kogo zamierzacie ratować? Nie warto. Każdy z nich sam da sobie radę. Natomiast wy możecie się uratować tylko podpisując protokół. Dlaczego? Bo jest to protokół napisany prawidłowo. Powinien zaprotestować, ale co by to dało? Tylko by rozeźlił Altmana. No, może udałoby mu się zmienić jakieś słowo, i co z tego? Najważniejsze – wyrwać się stąd. Czując na sobie wzrok Altmana podpisał protokół. Altman zabrał protokół, dołączył do poprzedniego, wsunął teczkę do szuflady, odchylił się na oparcie krzesła i spojrzał na Wadima, a zrobił to zupełnie inaczej, niż robił dotąd – przyjaźnie. – Czy zdajecie sobie sprawę, co przed chwilą podpisaliście? – zapytał. – Podpisałem uczciwie – odparł Wadim. – Tak, wiem, i doceniam to. Gdzie się podział sadystyczny wyraz zmrużonych oczu, histeryczny głos – po drugiej stronie biurka siedział spokojny, inteligentny, życzliwy człowiek. – Powtarzam, że doceniam to – powiedział Altman. – Cenię to równie wysoko, jak waszą działalność literacką. Szczególnie wysoko oceniłem wasz ostatni artykuł o Teatrze Kameralnym. Byłem nawet zdziwiony, że udało wam się go napisać mimo rozstrojonych nerwów, a przecież musieliście mieć rozstrojone nerwy po tym, jak zawarliśmy znajomość. Nie wiem, dlaczego się uważa, że znajomość z nami jest niebezpieczna, a to przecież nieprawda, wręcz odwrotnie – znajomość z nami jest pożyteczna. No więc wracając do artykułu – jest udany, chociaż niektóre momenty budzą może nie tyle sprzeciw, co – jak by to powiedzieć – pewne drobne zastrzeżenia. Nawet nie merytoryczne, lecz formalne. Ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest co innego, a mianowicie: na waszym miejscu próbowałbym jakoś zdezawuować wasz wywiad z Koonen. Popatrzył na Wadima. Wadim był oszołomiony. Nie przypuszczał, że Altman jest tak dobrze poinformowany o jego sprawach. Altman, zadowolony z wywołanego wrażenia, ciągnął dalej: – Dlaczego tak myślę? Jest u nas jeszcze sporo szubrawców, nie brakuje ludzi, którzy wam zazdroszczą. Ci ludzie zaczną się czepiać: dziś towarzysz Marasiewicz pisze tak, a półtora roku temu pisał zupełnie inaczej. Ten atak należy uprzedzić. Wy sami powinniście byli nawiązać do tamtego wywiadu i pokazać, że już wtedy teatr nie był wolny od mankamentów, które mu się dzisiaj zarzuca. Szkoda, że tego nie zrobiliście. Znowu, tym razem jakoś dziwnie, spojrzał na Wadima. – A trzeba było. Przecież kiedy wychwalaliście ten teatr, jego dyrektorem był wytrawny szpieg i terrorysta Pikel. Czytacie naturalnie gazety i wiecie, za co rozstrzelano Pikla. – Ale przecież ja go nie znałem – wybąkał Wadim. – To jeszcze należałoby udowodnić, a to nie taka łatwa sprawa. Jesteście stałym bywalcem Teatru Kameralnego, niemal etatowym jego recenzentem, macie nawet zarezerwowane miejsce w piątym rzędzie, a twierdzicie, że nie znaliście dyrektora. – Ale ja naprawdę... – Dobra – przerwał mu Altman – dajmy sobie spokój z Pikiem i o teatrze też nie będziemy rozmawiać, ani o sztuce, bo ta dyskusja – roześmiał się, bardzo sympatycznie się roześmiał – zaprowadziłaby nas za daleko. Chciałbym, żebyście sobie zdali sprawę, do czegoście się przyznali. Po pierwsze, w waszej obecności opowiedziano antyradziecki dowcip. Jak wy na to zareagowaliście? Czy może przyszliście do nas albo ostatecznie do komitetu partyjnego i zawiadomiliście o tym, co się stało, zdemaskowaliście wroga? Nic podobnego. Wręcz przeciwnie. Sami powtarzaliście ten dowcip. Komu? Swojemu fryzjerowi. Czy tylko jemu? Twierdzicie, że opowiedzieliście tylko jemu. Nie mamy podstaw, żeby wam wierzyć. Jeśli opowiedzieliście jemu, to mogliście opowiedzieć również innym. W każdym razie wy ten dowcip słyszeliście i my wiemy, od kogo, wiemy również, komu go opowiedzieliście. Czy to był przypadek? Takie przypadki się przecież zdarzają – ktoś przypadkiem usłyszał, komuś przypadkiem opowiedział, zdarza się, owszem, chociaż i tego nie wybaczamy, człowiek powinien wiedzieć, co mówi. Ale u was, Wadimie Andriejewiczu, to nie było przypadkowe, bynajmniej. Altman znowu lekko zmrużył oczy patrząc na Wadima, a Wadim znowu poczuł przeszywający serce strach. Po chwili spojrzenie Altmana stało się normalne. – Dlaczego nieprzypadkowe? – podjął znowu. – A dlatego, Wadimie Andriejewiczu, że wy jesteście zamaskowanym trockistą. Na pełny oburzenia gest Wadima podniósł rękę: – Spokojnie, spokojnie! Zbieraliście się całą grupą i omawialiście list w obronie aresztowanego kontrrewolucjonisty, czy nie tak? Twierdzicie wprawdzie, że wy osobiście oponowaliście przeciwko napisaniu takiego listu. Ale dlaczego oponowaliście? Czy dlatego, że kontrrewolucjonisty bronić nie należy? Nie! Oponowaliście dlatego, że od ukończenia szkoły minęło dużo czasu. I to ma być radzieckie podejście do sprawy? Nie, radzieckie podejście zakłada zupełnie inne stanowisko: ja nie chcę i nie będę bronić aresztowanego kontrrewolucjonisty, nawet mówić o tym nie chcę. Tak wygląda podejście radzieckie. Ale wy się na to nie zdobyliście. Wręcz przeciwnie, braliście udział w dyskutowaniu tej sprawy i z pewnością podpisalibyście taki list, gdyby nie to, że Budiagin wam zabronił, a dlaczego zabronił, tego też oczywiście nie wiecie. Kierowaliście się nie swoim obywatelskim sumieniem, lecz usłuchaliście czyjegoś rozkazu. Z jakiej gleby wyrosło to wasze stanowisko? Jego korzenie tkwią w tej atmosferze, w której się wychowywaliście. Wychowywaliście się w domu, w którym cudzoziemcy to swoi ludzie. Profesor Kramer, Rossolini – w głosie Altmana dał się słyszeć ton obrzydzenia – ach, ach... A czy jesteście pewni, że ci cudzoziemcy są wobec nas lojalni, czy możecie zaręczyć, że przyjeżdżają do nas tylko w celach naukowych? Możecie? Wadim milczał, zdruzgotany. – Nie możecie – odpowiedział za niego Altman. – A siedzieliście z nimi przy jednym stole, jedliście, piliście, słuchaliście ich rozmów, ale ani razu nie przyszliście do nas i nie powiedzieliście: ci cudzoziemcy mówią dziwne rzeczy. Za jednego z nich, naszego przysięgłego wroga, wasza siostra wyszła za mąż. Jej mąż to nie tylko nasz wróg, to poza tym szpieg, wyjechał stąd zawczasu, zdążył zwiać, umknął sprawiedliwości. W dodatku wyjechał nie sam, lecz zabrał z sobą waszą siostrę, i też chyba nieprzypadkowo. Czyżby w Paryżu brakowało ładnych panienek? Skądże. Nawiasem mówiąc, jego narzeczona pochodziła z bogatej rodziny, a on ją rzucił dla waszej siostry. Powiem wam, dlaczego to zrobił: żeby ją stąd wywieźć. Tak, tak. Ona też nie jest czyściutka, dlatego kazano mu ją wywieźć i ocalić, co właśnie zrobił. Zamilkł, siedział z rekami skrzyżowanymi na zapadniętym brzuchu i spoglądał mimo Wadima smutnym wzrokiem. – Taki oto powstał supełek, Wadimie Andriejewiczu, nieładny supełek, bardzo dla was niebezpieczny. Przecież za jeden tylko dowcip o towarzyszu Stalinie należałoby was dawno zamknąć. A oprócz dowcipu są jeszcze cudzoziemcy i obrona aresztowanych kontrrewolucjonistów. A jednak nie zamknęliśmy was, Wadimie Andriejewiczu, oszczędziliśmy was. Dlaczego? Powiem otwarcie: bo was cenimy. Cenimy was jako krytyka – uśmiechnął się krzywo. – Nie jesteście oczywiście ani Bielińskim, ani Czernyszewskim, ale w swoich artykułach stoicie na słusznych pozycjach. Nasuwa się wszakże pytanie: czy robicie to z przekonania, czy się maskujecie? Materiały – wskazał szufladę, w której leżała teczka z protokołami – dają nam prawo wątpić w waszą szczerość, podstaw ku temu jest dostatecznie dużo. Dlatego – popatrzył na Wadima wymownie – swoją szczerość musicie dopiero udowodnić. Tak to wygląda, Wadimie Andriejewiczu. Co wy na to? Wadim wzruszył ramionami. – Czy ja wiem? – powiedział. – Głupio to wyszło. – Musicie bardzo starannie przemyśleć swoje postępowanie, Wadimie Andriejewiczu. – Oczywiście, oczywiście – wybąkał Wadim. – Teraz już będę ostrożniejszy. – No cóż, ostrożność nie zawadzi – zgodził się Altman. – Ale co począć z tym? – znowu wskazał szufladę. – Co ja mam powiedzieć moim władzom? Władze przeczytają te materiały i zapytają: „W której celi siedzi ten Marasiewicz?” Co ja im mam odpowiedzieć? „Obiecał, że na przyszłość będzie ostrożniejszy” – czy tak mam im odpowiedzieć? Ale wtedy do celi, w której powinniście siedzieć wy, wsadzą mnie. A ja, drogi Wadimie Andriejewiczu, nie chcę siedzieć, nie chcę i już. Znowu zamilkł. Wadim bał się poruszyć. Męczyła go zgaga, powinien wziąć sodę, sodę miał, zawsze nosił ją ze sobą, ale bał się poprosić o szklankę wody. – No więc, Wadimie Andriejewiczu – odezwał się nagle Altman wesoło – czas kończyć. Powtarzam: musicie dowieść swojej szczerości. Jeśli jej dowiedziecie, wszystko to – znowu wskazał szufladę – rzeczywiście będzie wyglądało na czysty przypadek. Zrozumieliście mnie? – Tak, tak, oczywiście. Rozumiał, doskonale rozumiał, czego od niego żądają. I wiedział, że wyrazi zgodę, ale nie miał odwagi wypowiedzieć tych słów głośno. – Co „tak, tak”? – nachmurzył się Altman. – Co rozumiecie? – Rozumiem, że powinienem dowieść swojej szczerości. – A jak? – Nie wiem... Jestem gotów, ale... nie wiem jak. – No cóż, pomogę wam – oświadczył Altman twardo. – Powinniście nam pomóc w walce z wrogami partii i państwa. – Ale moje artykuły, moje wystąpienia... – Wasze artykuły i wystąpienia są nam znane, już o tym wspominałem. Ale one dotyczą literatury i sztuki, a my chcemy wiedzieć o ludziach, którzy zajmują się literaturą i sztuką, kim oni są, co naprawdę myślą, jakie są ich prawdziwe poglądy, a nie te, które wygłaszają na zebraniach, chcemy wiedzieć, co oni mówią nie na trybunach. Potrzebny nam jest referent. – Proszę bardzo. Altman wyciągnął z szuflady arkusz papieru, podał Wadimowi pióro. – Piszcie! – powiedział. – Co? – Że gotowi jesteście nam pomagać. – Ale ja i tak będę pomagał, po co pisać? – A w jaki sposób ja o tym zawiadomię tamtych? – Altman wskazał palcem sufit. – Że obiecaliście mi pomagać na gębę? Otworzył szufladę, wyciągnął teczkę z aktami personalnymi i z rozdrażnieniem cisnął ją na stół. – Tu są wszystkie wasze sprawki, obrzydliwe sprawki, i wszystko to jest zapisane, ale o dobrych sprawach pisać nie chcecie. Przyrzekł na gębę, że będzie pomagał, wyobrażacie sobie?! – Altman spojrzał na zegarek. – A w ogóle decyzja należy do was, nikt was do niczego nie zmusza. Siedzimy tu już dwie godziny i strzępimy języki. Jak się domyślacie, ja mam jeszcze inne sprawy na głowie. Odchylił się na oparcie krzesła, zmrużył oczy, twarz wykrzywił mu pogardliwy uśmiech. – No, decydujcie się! – powiedział. Wadim zmoczył pióro w kałamarzu i zapytał: – Co trzeba napisać? – Zapytał spokojnie, nawet z godnością. Ostatecznie to oni są nim zainteresowani. Wolno, z pauzami, ale tonem stanowczym i oschłym Altman zaczął dyktować: „Ja, niżej podpisany, obywatel Marasiewicz Wadim Andriejewicz, zobowiązuję się do informowania organów NKWD o wszystkich działaniach i rozmowach, zarówno ustnych, jak drukowanych, przynoszących szkodę władzy radzieckiej. Ponadto zobowiązuję się recenzować dla ich potrzeb wskazane przez te organy utwory literackie i dzieła sztuki”. Napisaliście? To wszystko. Informacji nie musicie podpisywać własnym nazwiskiem. Różne rzeczy mogą się zdarzyć: zgubicie, gdzieś zostawicie, ktoś znajdzie. Nie chcemy wam komplikować życia. Dlatego najlepiej podpisywać pseudonimem. Może to być imię męskie, ale może być i żeńskie. Nie będziecie się czuć dotknięci, jeśli damy wam żeński pseudonim? Do diabła, dopisuje mu humor, jeszcze sobie kpi. – Wolę męski – odparł Wadim. – W porządku. Na imię wam Wadim. Chcecie Wacław? Odpowiada wam? – Może być. – To dopiszcie: „Informacje będę podpisywał imieniem Wacław”. Napisaliście? Teraz podpiszcie się... Tak. I data. Którego dziś mamy? 31 Przed śniadaniem Stalin wyszedł do ogrodu, przespacerował się po alejkach. Kwitły maki, różnokolorowe – białe, niebieskie, ciemnofioletowe – lewkonie wyglądały prześlicznie na tle zielonej trawy. Ale obok rosły jakieś nie znane mu kwiaty widoczne z werandy. Ich wysokie łodygi były obwiązane pośrodku czarnym papierem niczym bandażem. Po co ten papier na kwiatach? Dlaczego czarny? Jakie nieprzyjemne wrażenie. Pokojówka Wala wniosła śniadanie. Pokiwał na nią palcem, wyprowadził na taras i pokazał kwiaty. – Co to takiego? – zapytał. Wala roześmiała się. – To mieczyki, Józefie Wissarionowiczu. Dolne pąki rozwijają się wcześniej niż górne. A ładniej wygląda, kiedy kwitną wszystkie razem. Dlatego dolne pąki okręca się czarnym papierem, żeby nie zakwitły, póki nie zakwitną górne. W Zubałowie też tak robili... Umilkła przestraszona, przypomniało jej się, że Własik zabronił jej wspominać o Zubałowie. Stalin spojrzał na Walę gniewnie i bez słowa wrócił do pokoju, nie tknąwszy śniadania narzucił na siebie płaszcz i ruszył do furtki. Wala patrzyła za nim wstrząśnięta, w jej oczach pokazały się łzy – serce jej się krajało, taką przykrość mu zrobiła, co prawda nieumyślnie, ale jednak, wyjechał bez śniadania, brzydko to wszystko wyszło... Ze też ją diabli podkusili wspomnieć o tym Zubałowie. Samochód jechał wąską drogą wychodzącą na szosę Możajską. Stalin nie zwracał uwagi na siedzącego obok kierowcy pułkownika, nie zauważał samochodów ochrony, które pojawiły się na drodze przed i za jego samochodem. Patrzył na świerki po prawej, na osiny i brzozy po lewej stronie drogi – cały las został przeczesany, sprawdzony, znajduje się pod dyskretną obserwacją ochrony, ale właśnie od ochrony mógł dostać kulę z tyłu albo z przodu. Pauker zapewnia go, że każdy strażnik obserwuje nie tylko drogę, ale i swojego kolegę strażnika, dlatego żadne „przypadki” nie są możliwe, tak twierdził ten cwaniak Pauker. A mimo to te posępne świerki, te pożółkłe, już prawie ogołocone z liści brzozy i osiny, okalające z obu stron drogę, robiły nieprzyjemne wrażenie, budziły w nim strach. Poczuł się spokojniej, kiedy samochód wjechał na szosę Możajską, a następnie w ulicę Dorogomiłowską – tu nie było ani świerków, ani brzóz i osin i ukrytych za nimi strzelców, którzy w każdej chwili mogą strzelić, a w kogo będą strzelać, to jeszcze pytanie. Na ulicach ochrona działa znakomicie, ruch jest wstrzymany i działa strach... W dawnych czasach, kiedy ulicami przejeżdżał władca, jego poddani musieli padać przed nim na twarz i leżeć nie podnosząc głowy, demonstrując jakoby swoją wobec niego uległość i pokorę. W rzeczywistości chodziło o coś zupełnie innego. Ludzie musieli leżeć nie podnosząc głowy, żeby wykluczyć wszelką możliwość targnięcia się na życie władcy. Podniesioną głowę strażnik momentalnie ścinał szablą. Niezłe to były zwyczaje. Wiedzieli starożytni, jak strzec się przed tłumem. Ale jak uchronić się przed przewrotem pałacowym, wiedzieli bynajmniej nie wszyscy. Czy ON słusznie postąpił, łamiąc obietnicę darowania życia Zinowiewowi i Kamieniewowi? Tak, postąpił słusznie. A dlaczego słusznie? Dlatego że proces został przeprowadzony w interesie partii i państwa, dlatego że zeznania oskarżonych odpowiadały interesom partii i państwa. Ułaskawienie oskarżonych mimo zbrodni, do których się przyznali, oznaczałoby podważanie wiarygodności ich zeznań, oznaczałoby podanie w wątpliwość tych potwornych zbrodni. Oszczędzenie ich byłoby równoznaczne z usprawiedliwieniem tych potwornych zbrodni. Oszczędzenie ich oznaczałoby zachęcanie innych do podobnych zbrodni. Oszczędzenie ich oznaczałoby wyrządzenie niepowetowanej szkody partii i państwu. Wiktor Hugo powiedział: przestępca pozostaje przestępcą niezależnie od tego, czy nosi kaftan katorżnika, czy koronę monarchy. Piękny, typowo francuski pusty frazes. Przestępca kieruje się motywami osobistymi, władca – interesami państwa, dlatego władca nie może być przestępcą, gdyż tylko on decyduje, co leży w interesie państwa, a co nie. Lenin dużo mówił o prawdzie i domagał się prawdy. Nie ulega wątpliwości, że Lenin był wybitnym rewolucjonistą, ale rewolucjonistą wychowanym, niestety, na zachodnich pojęciach moralności i etyki i dlatego nie był wolny od pewnych burżuazyjnych przesądów. „Sumienie” to pojęcie abstrakcyjne, pozbawione treści. „Sumienie” to maska dla odmiennych poglądów politycznych. „Nie jestem politykiem, nie mam żadnych poglądów politycznych, jedyne, co mam, to sumienie”. Chytra, zręczna formuła. Ludzie, obdarzeni tak zwanym sumieniem, to ludzie niebezpieczni. Tacy ludzie są przekonani, że mają prawo sami decydować, co jest moralne, a co amoralne, i obejmują tym prawem wszystko, w tym również politykę. Tak zwane sumienie pozwala im osądzać działalność partii i państwa, a zatem i JEGO działalność. Tak zwane sumienie pozwala im mieć przekonanie różniące się od JEGO przekonań. A z tym trzeba skończyć raz na zawsze. Marks pisał ongiś, że nikt nie może być więziony za swoje polityczne i religijne przekonania. Łatwo mu było tak mówić, bo nie posiadał władzy państwowej. Marks również nie był wolny od burżuazyjnych przesądów. Gdyby dzierżył władzę państwową, zrozumiałby, że przekonania polityczne szybko przekształcają się w polityczne działania, że człowiek o odmiennych poglądach to potencjalny wróg. Lenin stworzył partię, która potrafiła zdobyć i utrzymać władzę. Ale w historii istniały już takie partie. Zdobywały i utrzymywały władzę, ale tylko przez pewien czas. ON stworzył partię, która utrzyma się u władzy po wszystkie czasy. ON stworzył partię nowego typu, partię różniącą się od wszystkich, jakie kiedykolwiek dotąd istniały w historii, partię, która jest nie tylko symbolem państwa, ale i jedyną siłą społeczną w tym państwie, partię, do której przynależność jest nie tylko główną zaletą jej członków, ale również treścią i sensem ich życia. On stworzył ideę partii jako takiej, jako swego rodzaju absolut, zastępujący wszystko: Boga, moralność, dom, rodzinę, etykę, prawa rozwoju społecznego. Takiej partii w historii ludzkości dotąd nie było. Taka partia stanowi gwarancję niezniszczalności państwa. JEGO państwa. Ale jeśli partia jest absolutem, to i jej wódz jest absolutem. I właśnie wódz partii jest uosobieniem jej moralności. A więc to, co robi ON, jest moralne i etyczne. Innej moralności i etyki nie ma i być nie może. Moralność, etyka winny służyć państwu, odpowiadać jego interesom. JEGO zadaniom. Dzisiaj zadaniem naczelnym jest rewolucja kadrowa. Żeby zlikwidować wrogów obecnych i przyszłych, trzeba przede wszystkim zniszczyć wrogów dawnych. Wjechali na most Borodiński. Stalinowi podobał się ten most. Podobały mu się potężne filary, na których spoczywał, podobały mu się obeliski wzniesione na cześć bitwy pod Borodino z metalowymi tablicami pamiątkowymi i półokrągłe kolumnady z atrybutami wojny. Mocna, solidna, piękna architektura. Tak właśnie należy budować. A co budują dzisiejsi architekci formaliści? Niezdarne, pozbawione wyrazu pudła. Wjechali na plac Smoleński, potem na Arbat. Stalin znowu się zamyślił. A więc pierwszy etap ma już za sobą, pierwszy proces został zakończony, oskarżeni – rozstrzelani. Jakie wnioski płyną z tego procesu? Nie ulega wątpliwości, że proces spełnił swoje zadanie. Pozwolił raz na zawsze skończyć z Kamieniewem i Zinowiewem, skończyć tak pod względem fizycznym, jak i politycznym. To po pierwsze. Po drugie. Na procesie padły nazwiska Piatakowa, Radka, Sokolnikowa, Sieriebriakowa i innych trockistów. Wszyscy zostali już aresztowani, toczy się śledztwo w sprawie Równoległego Centrum, do którego należeli. Ale oskarżyć ich o działalność terrorystyczną to za mało. Ostatecznie terror to jedna z form walki. Oficjalnie marksiści nie uznają terroru, ale nie dlatego, że jest rzekomo niemoralny, lecz dlatego, że jest nieefektywny. Ale na przykład eserowcy uważali go za efektywny i posługiwali się nim. I narodowolcy też go stosowali. Terror indywidualny ma w rosyjskim ruchu rewolucyjnym mocne i głębokie korzenie. Jeśli ten temat nazbyt wałkować, to może on zapuścić korzenie w świadomości młodzieży. Mogą się znaleźć naśladowcy. Do tego nie wolno dopuścić. Dlatego przeciwko członkom Równoległego Centrum należy wytoczyć inne, równie poważne oskarżenia. Po trzecie. Padły nazwiska Bucharina, Rykowa, Tomskiego, Ugłanowa i innych prawicowców, a więc zostały stworzone podstawy do procesu również przeciw nim. Dowiedziawszy się, że na procesie padło jego nazwisko, Tomski dwudziestego drugiego sierpnia zastrzelił się na swojej daczy w Bolszewie. KC potępi ten czyn. Ale swoim postępkiem Tomski potwierdził tylko zasadność oskarżeń wysuniętych przeciwko niemu, a więc i przeciwko bucharinowcom. Po czwarte. Zostali wymienieni z nazwiska i aresztowani wojskowi – dowódcy korpusów Putna i Primakow, dowódca armii Szmidt, co stwarza podstawy do likwidacji wojskowych spiskowców z Tuchaczewskim na czele. To są pozytywne rezultaty procesu. Ale są i negatywne. Negatywną stroną procesu było przede wszystkim jego złe przygotowanie, nie do końca przemyślany scenariusz, niedokładność w szczegółach, co pozwoliło temu łotrowi Trockiemu zorganizować w prasie burżuazyjnej kampanię protestacyjną. Naturalnie takiej kampanii należało się spodziewać, niemniej błąd Holcmana jest niewybaczalny. Dokładnie w tydzień po rozstrzelaniu oskarżonych oficjalny duński organ rządowy „Socialdemokraten” opublikował komunikat: hotel „Bristol”, gdzie, zgodnie z zeznaniami Holcmana, miał się on spotkać z Siedowem, by następnie pojechać wraz z nim do Trockiego, został zburzony jeszcze w 1917 roku, a innego hotelu o tej nazwie w Kopenhadze nie ma. To poważny błąd. I nie ulega wątpliwości, że winien jest temu Jagoda, który chciał skompromitować proces. Prawdą jest, że ON SAM podsunął im pomysł spotkania Holcmana z Trockim, ale dlaczego wybrano w tym celu nie istniejący hotel, po co w ogóle potrzebny im był ten hotel? Holcman mógł przecież powiedzieć, że spotkali się na dworcu. Przecież zeznał, że przybył z Berlina do Kopenhagi specjalnie po to, żeby się spotkać z Trockim. Dlaczego Siedow nie mógł na niego czekać na dworcu i od razu stamtąd jechać z nim do tatuńcia? Jakie to jasne, jakie proste. Ale nie, oni musieli wymyślić hotel, w dodatku nieistniejący. Takie wpadki nie mogą się więcej powtórzyć, ale i z Jagodą też trzeba skończyć. Jagoda siedział przed Stalinem i usiłował wytłumaczyć niewypał z hotelem „Bristol”. Jak się okazało, jeden z pracowników pomylił spisy hoteli w Oslo i Kopenhadze. Hotel „Bristol” znajduje się w Oslo. W stosunku do pracownika wyciągnięto surowe konsekwencje. – Jakie? – zapytał Stalin. – Został zdegradowany i przeniesiony do pracy w zarządzie obozów. Stalin spojrzał na niego ciężkim wzrokiem. – To czyn zbrodniczy, świadomy, obliczony na dyskredytację procesu. Sprawcę należy postawić przed trybunatem wojskowym. I tych, którzy go do tego popchnęli, również. – Tak, tak – odparł Jagoda. – Ale ten pracownik, nazywa się Diakow... – Nie interesują mnie nazwiska szkodników, którzy niweczą wysiłki partii – przerwał mu Stalin. – Tak jest – powtórzył Jagoda drżącymi ze zdenerwowania ustami. – Tylko że ten pracownik... on sam jest odpowiedzialny za ten błąd, pomylił spisy hoteli w Oslo i Kopenhadze. – Sam... – Stalin świdrował Jagodę wzrokiem. Broni swoich, osłania ich... – No cóż, jeśli sam, to niech sam odpowiada za wszystkich. Zamilkł, potem zapytał: – Gdzie przebywają trockiści, którzy odmówili złożenia zeznań? – Na razie tu, w Moskwie. – Przesłuchajcie wszystkich jeszcze raz i tych, którzy znowu odmówią złożenia zeznań, postawcie przed Trybunałem Wojskowym jako terrorystów. Wyroków trybunału nie publikować. Co się tyczy czynnych trockistów, którzy ani razu przez ten czas nie skapitulowali, to nie powinni oni zajmować więcej miejsca w obozach. Nie ma dla nich miejsca na ziemi radzieckiej – ani w obozach, ani w więzieniach, ani na zesłaniu. Uwolnijcie od nich wreszcie naród radziecki. – Tak jest – wargi Jagody wciąż drżały. – Ci ludzie to przebiegli wrogowie partii i państwa radzieckiego i nigdy nimi być nie przestaną. Zachowanie Smirnowa na procesie potwierdziło to w całej pełni, stawił się on na rozprawę tylko po to, żeby ten sąd zdyskredytować. No więc niech za to odpowiedzą jego stronnicy. Dość tego! Cackamy się z nimi już dziesięć lat. Państwo radzieckie ma poważniejsze sprawy na głowie niż żywienie przysięgłych wrogów władzy radzieckiej. – Tak jest. Stalin uśmiechnął się półgębkiem: boi się wziąć na siebie odpowiedzialność, boi się działać bez dokumentów, bez protokołu, bez zeznań, bez tej całej formalistyki. – Roześlijcie po obozach ludzi z pełnomocnictwami Kolegium Specjalnego do wydawania wyroków na miejscu. Znowu przewiercił Jagodę wzrokiem. Na pewno ma nadzieję, że tam też da się stosować tę ich kazuistykę, przygotować te ich asekuranckie dokumenty. Ale niedoczekanie wasze. – Żadnych dochodzeń nie przeprowadzać – oświadczył. – Żadnych oskarżeń nie wysuwać. Niech naczelnicy obozów przygotują spisy trockistów, którzy w miejscach odosobnienia nie zaprzestali swojej kontrrewolucyjnej działalności, którzy dalej prowadzą swoje trockistowskie, kontrrewolucyjne rozmowy, pozwalają sobie na antyradzieckie wypowiedzi. Według tych spisów wydać wyroki. I bezzwłocznie je wykonać. – Tak jest – pokornie powtórzył Jagoda. – I ostatnia sprawa – powiedział Stalin ani na chwilę nie spuszczając z Jagody ciężkiego spojrzenia. – Uczestnicy Równoległego Centrum powinni się przyznać nie tylko do udziału w działalności terrorystycznej mającej na celu przejęcie władzy, ale i do zamiaru przywrócenia w Związku Radzieckim kapitalizmu z pomocą faszystowskich Niemiec i militarystycznej Japonii, oczywiście za cenę poważnych ustępstw terytorialnych na rzecz tych krajów. Powiedzmy, na rzecz Niemiec – Ukrainy, na rzecz Japonii – Dalekiego Wschodu. Po chwili milczenia zapytał: – Zrozumieliście swoje zadanie? – Zrozumiałem – odparł Jagoda pospiesznie. – Mam nadzieję, że sobie z nim poradzicie. – Na pewno – nieoczekiwanie twardym głosem odpowiedział Jagoda. Jego wargi już nie drżały. Wiedział, że najdrobniejsza oznaka niepewności zostanie dostrzeżona i Stalin straci do niego zaufanie. Po wyjściu Jagody Stalin wezwał do siebie Paukera i Własika, którzy już od dłuższego czasu siedzieli w poczekalni, i zawiadomił ich, że za dwie godziny odjeżdża z dworca Kurskiego do Soczi. Nikt, ani Pauker, ani Własik, nigdy nie wiedzieli, kiedy i z jakiego dworca Stalin zamierza wyjechać z Moskwy. Komunikował o tym zawsze w ostatniej chwili. Była to reguła, dlatego JEGO pociąg w Moskwie i statek w Gorkim już od dwóch tygodni stał w pogotowiu. Tym razem statek okazał się niepotrzebny. Stalin oświadczył, że jedzie do Soczi bezpośrednio, a nie przez Gorki i Stalingrad, jak mu się to czasem zdarzało. Większość członków Biura Politycznego przebywała na urlopie. Jeżow pozostał jednak w Moskwie, kierował przygotowaniami do procesu Równoległego Centrum, otwarcie i po chamsku wtrącając się do działań Jagody. Było oczywiste, że Jeżow miesza się do jego spraw nie jako sekretarz KC, kontrolujący organa bezpieczeństwa państwowego, lecz na specjalne polecenie Stalina, który przestał dowierzać Jagodzie. Tylko tak można było sobie wytłumaczyć ordynarność, zuchwałość i bezczelność Jeżowa. Jagoda rozumiał, co znaczy utracić zaufanie Stalina. W jego przypadku było to tym groźniejsze, że za dużo wiedział. Świadków, którym się nie dowierza, należy się pozbyć. Wszystko to było prawdą, ale u boku Stalina on, Henryk Jagoda, przeszedł dobrą szkołę. Teraz szansę dla siebie upatrywał w tym, że znał rozkład sił w Biurze Politycznym. Pod koniec sierpnia członkowie Biura Politycznego zaczęli wracać z urlopów i niebawem byli już w Moskwie wszyscy oprócz Stalina, Żdanowa i Mikojana. Jagoda nie zwlekając wniósł pod obrady Biura Politycznego sprawę Bucharina i Rykowa, obaj bowiem byli kandydatami na członków KC Jego rachuby okazały się słuszne. Za oddaniem pod sąd Bucharina i Rykowa glosował tylko Kaganowicz, Woroszyłow i Mołotow. Dziesiątego września w „Prawdzie” ukazał się komunikat o umorzeniu śledztwa przeciwko Bucharinowi i Rykowowi w związku z brakiem dowodów ich przestępczej działalności. To posunięcie nie tylko nie uratowało Jagody, lecz przyspieszyło jego upadek. 25 września 1936 roku nadszedł z Soczi podpisany przez Stalina i Żdanowa telegram następującej treści: „Uważamy za rzecz absolutnie niezbędną i pilną mianowanie na stanowisko ludowego komisarza spraw wewnętrznych towarzysza Jeżowa. Jagoda wykazał niezbicie, że nie potrafi zdemaskować bloku trockistowsko-zinowiewowskiego. OGPU jest w tej sprawie spóźnione o cztery lata. Zauważyli to wszyscy działacze partyjni i większość pracowników NKWD”. Z ostatnich trzech słów wynikało, że poza Jagodą wszyscy kierownicy NKWD powinni pozostać na swoich stanowiskach. W kilka dni później Jeżow został mianowany ludowym komisarzem NKWD, a Jagoda ludowym komisarzem łączności. Odwołany z tego stanowiska Ryków nie otrzymał żadnej nowej nominacji. Więcej żadnych zmian w najwyższym kierownictwie NKWD nie było poza tym, że zastępcę Jagody Prokofiewa przeniesiono do ludowego komisariatu transportu wodnego, a zastępcami Jeżowa mianowano dodatkowo Matwieja Bermana, byłego naczelnika GUŁAG-u, i Michaiła Frinowskiego, byłego dowódcę wojsk ochrony pogranicza. Reszta pracowników NKWD, nie wyłączając osobistego sekretarza Jagody Bułanowa, pozostała na swoich stanowiskach. Co prawda, Jeżow przyprowadził z sobą z aparatu KC kilku ludzi, ale otrzymali oni funkcje pomocników dotychczasowych naczelników wydziałów – Mołczanowa, Mironowa, Słuckiego, Paukera i innych. Co więcej dwudziestego grudnia, w rocznicę powołania do życia WCzeka – OGPU – NKWD Stalin wystąpił z niewielkim bankietem, na który zaprosił dotychczasowych kierowników NKWD, demonstrując w ten sposób szczególne wobec nich zaufanie. Na bankiecie panowała ciepła, przyjazna atmosfera. Stalin zabronił mówić o przygotowaniach do procesu Równoległego Centrum. – Bawcie się, przyjaciele – powiedział. I przyjaciele bawili się, pili wódkę, zakąszając specjalnie, na niemiecki sposób przyrządzonym śledzikiem, o który postarał się niezawodny Pauker, naczelnik wydziału operacyjnego, a zarazem naczelnik ochrony osobistej Stalina, jego totumfacki, a nawet jego osobisty fryzjer: podstawić gardło pod cudze brzytwę – czyż można sobie wyobrazić większe zaufanie? Do wybuchu wojny Pauker był fryzjerem w budapeszteńskiej operetce, chwalił się, że największe operetkowe znakomitości Budapesztu dostrzegał w nim duży talent artystyczny i radziły mu przenieść się na scenę. Był z niego rzeczywiście pierwszorzędny komik, miał ogromny dar naśladowania ludzi, po mistrzowsku opowiadał dowcipy, zwłaszcza żydowskie i słone. Urodzony wesołek, potrafił rozśmieszyć nawet ponurego Stalina. Tym razem Pauker odgrywał Zinowiewa prowadzonego na rozstrzelanie. Podtrzymywany pod ręce przez Frinowskiego i Bermana, którzy udawali strażników, Pauker bezwładnie zwisał z ich ramion, skamłał i z przerażeniem przewracał oczyma. Kiedy cała trójka znalazła się na środku pokoju, nagle osunął się na kolana, przypadł do buta Frinowskiego i wrzasnął rozdzierającym głosem: „Towarzyszu... Na Boga... Towarzyszu... zadzwońcie do Józefa Wissarionowicza... Towarzyszu...” Wszyscy się śmiali. Stalin uśmiechnął się półgębkiem. Pauker powtórzył przedstawienie, ale tym razem odgrywał nie Zinowiewa, lecz Kamieniewa. Nie upadł na kolana, na odwrót, wyprężył się, wypiął brzuch, wzniósł ręce do góry i naśladując głos Kamieniewa wyrzekł żałośnie: „Usłysz mnie, o Panie!” Wszyscy znów wybuchnęli śmiechem, z wyjątkiem, jak zauważył Stalin, Mironowa i Mołczanowa. Nie podoba im się. I nie potrafią tego ukryć, tak jak nie potrafili ukryć swojej radości wówczas, w jego gabinecie, kiedy obiecał nie rozstrzeliwać oskarżonych. Litują się. Ach, ta naiwna rosyjska litościwość... Daj rosyjskiemu człowiekowi najwyższą władzę, a on ją przez tę swoją litościwość natychmiast wypuści z rąk. Ale Pauker, ten obrzydliwy błazen, też przesadził. Polityka to nie cyrk, tragedii nie wolno przekształcać w farsę. Lokaj powinien znać swoje miejsce. Temu bydlakowi należy się stryczek, szubienica to miejsce w sam raz dla niego. W razie czego JEGO też by tak przedrzeźniał. Sprzedajna kanalia! Stalin podniósł kieliszek i zwracając się do Mironowa i Mołczanowa powiedział: – Wasze zdrowie, towarzyszu Mironów, wasze zdrowie, towarzyszu Mołczanow! Wypijmy zdrowie towarzyszy Mironowa i Mołczanowa i w ich osobach zdrowie wszystkich prawdziwych czekistów, którzy rozumieją i traktują poważnie postawione przed nimi zadania. Nie odstawiając kieliszka objął wzrokiem wszystkich siedzących przy stole. Ale na Paukera, Bermana i Frinowskiego, którzy wciąż jeszcze stali na Środku pokoju, nawet się nie spojrzał. Prawie wszyscy pracownicy NKWD, którzy przygotowywali zarówno ten, jak i następne procesy, zostali zlikwidowani. Ludowy komisarz spraw wewnętrznych ZSRR Jagoda został rozstrzelany w marcu 1938 roku. Pierwszy zastępca Jagody, Agranow – w 1937 roku. Zastępcy komisarza: Prokofiew – w 1937 roku, Berman i Frinowski – w 1939 roku. Naczelnicy wydziałów Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Państwowego NKWD ZSRR Mołczanow, Mironów, Pauker, Szanin, Gaj – w 1937 roku. Słucki popełnił samobójstwo w 1938 roku. Czertok, kiedy przyszli go aresztować, wyskoczył z okna swojego gabinetu. Wraz ze swoimi naczelnikami zginęło wtedy wielu szeregowych pracowników organów śledczych. Ogółem w latach 1937-1939 zostało rozstrzelanych albo skazanych na wieloletnią katorgę około dwudziestu tysięcy czekistów. 32 Na zimową pocztę Sasza czekał z taką samą niecierpliwością, jak swego czasu, przed z górą dwoma laty, na swoją pierwszą pocztę. Ostatnią gazetą, jaką miał w ręku, była „Prawda” z opublikowanym w niej aktem oskarżenia w sprawie Zinowiewa – Kamieniewa. Przeżył wtedy głęboki wstrząs. W żaden sposób nie mógł uwierzyć w prawdziwość tych strasznych zarzutów. Teraz dostał gazety z trzeciej dekady sierpnia, z września i października ze wszystkimi materiałami i sprawozdaniami z procesu. Oskarżeni przyznali, że zamordowali Kirowa, że zamierzali zamordować Stalina i wszystkich co wybitniejszych przywódców partii i państwa oraz że działali na polecenie Trockiego. Proces był jawny, ale trwał krótko, zaledwie kilka dni, i bez udziału obrońców. Oskarżeni chętnie i dziarsko opowiadali o swoich strasznych zbrodniach, ich zeznania były podobne do siebie jak dwie krople wody. Mimo że wyrazili skruchę, wszystkich rozstrzelano. Z zeznań wynikało, że ich wspólnikami byli nie tylko dawni trockiści – Radek, Piatakow, Sokolników, Sieriebriakow, ale i Bucharin, Ryków, Tomski, Ugłanow. Wyszyński niezwłocznie zarządził nowe śledztwo, a prasa zaczęła publikować listy ludzi pracy, żądających pociągnięcia do odpowiedzialności następnych zbrodniarzy. Wszystko to nie mieściło się w głowie. Starzy komuniści, bolszewicka gwardia, najbliżsi towarzysze Lenina, bohaterowie Października, legendarni dowódcy z czasów wojny domowej, ludzie, którzy życie swoje poświęcili partii, okazali się zbrodniarzami, dywersantami, szpiegami. Członkowie Leninowskiego Biura Politycznego, ludzie, którzy przygotowali i przeprowadzili Rewolucje Październikową, teraz wrzucali szkło do pożywienia robotników, psuli maszyny, byli płatnymi najemnikami obcych wywiadów. Gdyby te enuncjacje przyjąć za prawdę, należałoby przestać wierzyć w partię. No bo co to za partia, którą przez dziesiątki lat kierowali kryminaliści? Przyznali się do wszystkiego sami, z własnej woli? Nie mógł w to uwierzyć. Jednakowe, jakby wyuczone ze ściągawki zeznania nie mogą być szczere. To nie oni się przyznawali, ktoś to musiał zrobić za nich. Ktoś odegrał ich rolę. Wzięli aktorów, ucharakteryzowali ich na Zinowiewa i Kamieniewa, na Smirnowa i Mraczkowskiego i kazali im grać na scenie. Mraczkowski, który urodził się w carskich kazamatach, bohater wojny domowej – on miałby być japońskim i niemieckim szpiegiem, mordercą i trucicielem, który w dodatku sam o tym z satysfakcją opowiada! No nie, wybaczcie, ale uwierzyć w to niepodobna! To byli aktorzy! Albo hipnoza! Albo jakieś specjalne środki farmakologiczne! A może ich torturowali? Chociaż nie, takich ludzi żadnymi torturami nie zmusi się do tego, żeby się przyznali publicznie do nie popełnionych morderstw i szpiegostwa. A więc to musieli być aktorzy. Albo hipnoza. Albo jakieś specjalne środki. Jednym słowem, spektakl, tak jak mówiła Zwiaguro. Ale Stalin nie mógł nie wiedzieć, że to spektakl. Bez jego wiedzy nie ośmieliliby się urządzić takiego przedstawienia. Lidia Grigoriewna Zwiaguro miała rację: Stalin niszczy partię, niszczy ją moralnie i fizycznie. Ten ohydny proces, ta sprzeczna z prawem rozprawa ostatecznie rozwiała wszelkie wątpliwości. Stalin mówi jedno, a robi coś wręcz przeciwnego, pozornie broni interesów narodu, w rzeczywistości naród jest zastraszony. Strach i przemoc to jedyne metody, jakimi rządzi Stalin. Jeśli więc on, Sasza, nie jest w stanie przeciwstawić się przemocy, może przynajmniej zwalczyć w sobie strach. Tylko w ten sposób może zachować ludzkie oblicze. Widocznie jednak nie wszystkie środki były skuteczne, nie wszyscy poddali się działaniu hipnozy. Świadczyłoby o tym choćby zachowanie na procesie Iwana Smirnowa. Na pierwszej rozprawie – 19 sierpnia – Smirnow kategorycznie zaprzeczył twierdzeniom Mraczkowskiego, jakoby przekazał moskiewskiemu Centrum dyrektywę Trockiego, dotyczącą działalności terrorystycznej. Drugiego dnia procesu – 20 sierpnia – jak donosiły gazety, „w ciągu bez mała trzygodzinnego przesłuchania Smirnow na wszelkie sposoby wykręcał się od stawianych mu przez prokuratora, towarzysza Wyszyńskiego, pytań, próbował pomniejszyć swoją rolę, zaprzeczał, jakoby prowadził działalność terrorystyczną przeciwko przywódcom partii i rządu”. Dwa dni później – 22 sierpnia – gazety donosiły, że Smirnow „znowu próbuje zrzucić z siebie odpowiedzialność za działalność Centrum Trockistowsko- Zinowiewowskiego”. Wyszyński: Kiedy wystąpiliście z centrum? Smirnow: Nie mogłem z niego występować, skoro go nie było... Wyszyński: Mraczkowski, czy centrum istniało? Mraczkowski: Tak. Wyszyński: Jewdokimow, czy centrum istniało? Jewdokimow: Tak. Wyszyński: Zinowiew, czy centrum istniało? Zinowiew: Tak. Wyszyński: Bakajew, czy centrum istniało? Bakajew: Tak. Wyszyński: Jak wy, Smirnow, po tym wszystkim możecie twierdzić, że centrum nie istniało? Smirnow znowu próbuje się wykręcać, powołuje się na to, że nie było żadnych posiedzeń centrum, ale jego krętactwo zostaje zdemaskowane przez Zinowiewa, Ter-Waganiana i Mraczkowskiego”. Smirnow jako jedyny zachowywał się mężnie aż do końca i – jak donosiły gazety 23 sierpnia – „podobnie jak w śledztwie i na rozprawie w dalszym ciągu zaprzeczał, jakoby był odpowiedzialny za przestępstwa dokonane już po jego aresztowaniu przez centrum trockistowsko-zinowiewowskie”. A więc nie wszystkich udało się złamać. Czyli że to nie jest spektakl. Ale wobec tego, co to jest? Czym i w jaki sposób udało im się złamać innych? Najbardziej zaskakujące były jednak reakcje społeczeństwa. Zbiorowe deklaracje z fabryk, instytutów, komisariatów – to rzecz normalna. Podnoszą ręce z całym tłumem – trudno. Przecież już szesnastego sierpnia, na trzy dni przed rozpoczęciem procesu, w gazetach roiło się od rezolucji przyjętych na zebraniach robotników. „Żadnej litości dla wrogów ludu!” „Precz z kanaliami!” „Nieprzejednanych wrogów trzeba wytępić raz na zawsze!” i tym podobne żądania. Ale wypowiedzi znanych pisarzy, artystów, uczonych! Oto co było naprawdę straszne! Już 15 sierpnia – cztery dni przed rozpoczęciem procesu w dniu opublikowania komunikatu Prokuratury ZSRR o wykryciu spisku znany pisarz Stawski pisał: „Nikczemni siepacze, imię wasze będzie po wszystkie czasy przeklęte i okryte wzgardą!” 20 sierpnia radzieccy pisarze obwieszczali: Anna Karawajewa: „Serca milionów ludzi dygocą, ręce zaciskają się w pięści z bezgranicznej nienawiści do złoczyńców z trockistowsko-zinowiewowskiego bloku”. Iwan Katajew. „Niechaj gniew ludu zniszczy to gniazdo morderców i wichrzycieli”. Władimir Bachmietiew: „Przyszłe pokolenia z niesłabnącym gniewem i pogardą będą wspominać te żmije, wijące się na peryferiach konającego imperializmu!” Artiom Wiesioły: „W naszej pisarskiej organizacji partyjnej z bolszewicką czujnością też nie było najlepiej”. Mikołaj Ogniow: „Wyrok Sądu Najwyższego będzie taki sam jak wyrok narodu radzieckiego. Wyrok ten będzie surowy i sprawiedliwy”. Aleksander Swirski: „Cóż za hańba! Jakaż podła krew płynie w żyłach tych upadłych ludzi! Gniew i wzburzenie przeszkadzają mi pisać. Mogę tylko zawołać – światu nie są potrzebni zdrajcy!” 21 sierpnia: Aleksy Tołstoj: „Zdrada, którą w tej chwili sądzi nie tylko sąd radziecki, ale i cały międzynarodowy proletariat, to najbardziej nikczemna i podła ze wszystkich zdrad, znanych w historii ludzkości”. 25 sierpnia: Wiszniewski: „Prezydium Związku Pisarzy Radzieckich gorąco popiera werdykt proletariackiego sądu, skazujący na rozstrzelanie trockistowsko-zinowiewowskich agentów faszyzmu, terrorystów i dywersantów. Wydarzenia... stawiają na porządku dnia sprawę gruntownego zbadania składu osobowego Związku Pisarzy Radzieckich. Musimy wiedzieć, z kim mamy do czynienia. Musimy znać wszystkich z 3000 członków naszego ZPR. Będziemy musieli dokonać sumiennej weryfikacji wszystkich komórek naszego związku i jego aparatu”. A. Gidasz: „Kim byli ci Kamieniewowie i Zinowiewowie? To byli nieludzie! To były człekopodobne psy!” A. Barto: „Każdy z nas odczuwa głęboką ulgę na myśl, że zostali rozstrzelani, że nie ma ich już na ziemi... Nie będą już zatruwać powietrza w naszym cudownym kraju!” Im dłużej czytał, w tym większą wpadał rozterkę. To przecież pisarze! Pisarze! Sumienie narodu! Na Rusi pisarze zawsze byli uważani za sumienie narodu – Puszkin, Tołstoj, Dostojewski, Czechow... A więc pisarze wierzą! A więc uważają, że to prawda, że oskarżeni to rzeczywiście zbrodniarze i szpiedzy. A może tak jest rzeczywiście?! Przecież nawet dawni towarzysze z opozycji piętnują ich w prasie. Ch. Rakowski: „Trockistowsko-zinowiewowscy zabójcy towarzysza Kirowa, organizatorzy zamachu na naszego ukochanego wodza, towarzysza Stalina, i innych przywódców partii i państwa, trockiści – agenci niemieckiego gestapo – nie mogą liczyć na żadną łaskę, zasługują tylko na – kulę”. G. Piatakow: „W czystym, świeżym powietrzu, którym oddycha nasz przepiękny, kwitnący socjalistyczny kraj, powiało nagle odrażającym fetorem z tej politycznej trupiarni. Ludzie, którzy dawno już stali się politycznymi trupami, ulegając rozkładowi i gnijąc zatruwają wokół siebie powietrze. Ale właśnie w ostatnim stadium tego rozkładu stali się nie tylko odrażający, ale i społecznie niebezpieczni. Brak mi słów, żeby wyrazić całe swoje oburzenie i odrazę. Ci ludzie utracili resztki człowieczeństwa. Trzeba ich likwidować, usuwać z naszego życia jak padlinę, która zanieczyszcza czyste, rześkie powietrze naszego radzieckiego kraju, która niesie z sobą groźbę zagłady naszych przywódców i która już spowodowała śmierć jednego z najlepszych ludzi naszego kraju, wspaniałego towarzysza i przywódcy, jakim był S.M. Kirow”. Karol Radek: „Z sali sądowej, gdzie Kolegium Wojskowe Sądu Najwyższego ZSRR rozpatruje sprawę Zinowiewa, Kamieniewa, Mraczkowskiego, Smirnowa i nieobecnego Trockiego, powiało na cały świat trupim odorem. Ludzie, którzy podnieśli rękę na ukochanych wodzów proletariatu, muszą przypłacić głową swą bezmierną winę!” Przecież Piatakow, Rakowski, Radek jeszcze całkiem niedawno należeli do grupy czołowych trockistów, byli głównymi pomocnikami Trockiego, jego wiernymi towarzyszami i zwolennikami. Ci ludzie powinni zdawać sobie sprawę, że jeśli dziś sądzi się niewinnych, a sądzi się za to, że kiedyś należeli do opozycji, to jutro mogą być sądzeni oni sami, bo i oni do tej opozycji należeli. Jeśli więc potwierdzają te zmyślenia, to jutro takie same zmyślenia mogą zostać skierowane przeciwko nim. Nie, oni nie mogliby zaświadczyć nieprawdy... Czyli że to wszystko jest prawdą?... Czyli Zinowiew i Kamieniew, Smirnow i Mraczkowski rzeczywiście są zabójcami i szpiegami? Przecież nawet bohater Października, Antonow-Owsiejenko, również były trockista, napisał dwudziestego czwartego sierpnia w „Izwiestijach”: „To są nie tylko dwulicowcy i tchórzliwe, nędzne sprzedawczyki, to ponadto dywersyjny oddział faszyzmu!” A uczeni? „Skończyć z wrogami państwa radzieckiego!” – żądają członkowie Akademii Bach i Keller. „Nasza miłość do partii i towarzysza Stalina jest bezgraniczna – piszą profesorowie Luria, Wiszniewski, Szereszewski, Gotlib, Margulis, Goriniewska, Wowsi i inni. – Otoczymy żywym murem naszego wielkiego wodza, uosobienie największych tęsknot ludzkości, broniąc go do ostatniej kropli kiwi. Żadnej litości dla zbankrutowanych politycznych zbirów!” A działacze kultury? Reżyser Ptuszkow: „Powinniśmy wzmóc bolszewicką czujność, pilniej strzec zdobyczy rewolucji przed zamachami trockistowsko-zinowiewowskich zdrajców ojczyzny”. Artysta Ludowy Republiki A. Wasadze: „Żądam rozstrzelania tej faszystowskiej bandy! Żadnego pobłażania dla wrogów i zdrajców naszej wielkiej ojczyzny!” Ludowy Artysta Republiki M. Klimów: „Przed trzema dniami «Izwiestija» opublikowała wiersz Ewy Nierubiny, uczennicy dziesiątej klasy Kadijewskiej szkoły nr 1. Refren tego wiersza, adresowany do trockistowsko-zinowiewowskich terrorystów, brzmi następująco: Wyrok jest jeden – zastrzelić jak psa. Ja, stary człowiek, Ludowy Artysta Republiki, całym sercem przyłączam się do tych słów, wypowiedzianych ustami podlotka”. A oto wiersz Ewy Nierubiny, wiersz, który przedrukowały wszystkie gazety: Po trzykroć podłe, nikczemne nicości, Ważą się śmiercią grozić, sługi zła. Nie doczekają się więcej litości, Wyrok jest jeden – zastrzelić jak psa. Ten dziecinny wiersz przejął go grozą – dziecko domaga się zastrzelenia człowieka jak psa! A dlaczego do psów trzeba strzelać? Przecież dzieci kochają zwierzęta. Czyżby już nie kochały? Co to wszystko oznacza? Co się dzieje? Gdzie jest prawda? Zazwyczaj szybko przeglądał całą pocztę i wszystkie gazety, potem zaczynał czytać dokładnie jedną po drugiej. Tym razem długo nie mógł się oderwać od sierpniowych gazet, kilkakrotnie, zastanawiając się nad każdym słowem, czytał sprawozdania z procesu i studiował reakcje społeczeństwa. Zdawał sobie sprawę, że wszystko to wpłynie również na jego (osy, zrozumiał wreszcie i to, co mówił Wsiewołod Siergiejewicz i Lidia Grigoriewna – że zbliżają się ciężkie czasy, a zaczynają się one od wielkiego spektaklu. Dopiero następnego dnia zabrał się do przeglądania pozostałych gazet. W czerwcu wybuchła rebelia generała Franco, która zapoczątkowała wojnę domową w Hiszpanii. W walkach przeciwko Republice biorą udział marokańskie, a także niemieckie i włoskie jednostki armii regularnej. W gazetach zaroiło się od nazw hiszpańskich miast i prowincji: Madryt, Barcelona, Walencja, Baskonia, Asturia, Andaluzja, Estramadura, Kastylia, pojawiły się też nie znane dotąd nazwiska: Asana y Dias, Jose Giral y Pereira, F. Larga Caballero, Dolores Ibarruri, zwana Passionarią, co po hiszpańsku znaczy Płomienna... Po rozstrzelaniu Zinowiewa i Kamieniewa histeria w prasie gwałtownie przycichła. 10 września ukazał się komunikat Prokuratury ZSRR: „Śledztwo nie znalazło podstaw prawnych do pociągnięcia do odpowiedzialności sądowej N. I. Bucharina i A. N. Rykowa, w związku z czym sprawa została umorzona”. Komisarz ludowy Jagoda został usunięty ze stanowiska, na jego miejsce przyszedł niejaki Jeżow. Usunięcie Jagody świadczy o tym, że to on ponosi odpowiedzialność za sprzeczne z prawem represje i bezpodstawne oskarżenie Bucharina i Rykowa. Sam Jagoda bez wiedzy Stalina nic oczywiście robić nie mógł i jest tylko kozłem ofiarnym, niemniej oznacza to, że Stalin zmuszony był odstąpić od swoich planów, partia okazała się silniejsza od Stalina, kadry partyjne nie są takimi pionkami, za jakie uważała je Zwiaguro, potrafiły się przeciwstawić Stalinowi, powstrzymać jego terrorystyczną politykę. Możliwe również, że to kolejny manewr Stalina, co by wskazywało, że Stalin nie czuje się wszechwładny, a partia zachowuje czujność. Co jednak najbardziej zdumiało Saszę, to projekt nowej konstytucji. Wprost trudno uwierzyć. Wprowadza się powszechne, równe, bezpośrednie prawo wyborcze, tajne głosowanie, gwarantuje się demokratyczne prawa obywatelom ZSRR: równouprawnienie bez względu na płeć, narodowość, stan majątkowy, gwarantuje się wolność słowa i druku, wolność sumienia, zebrań i zgromadzeń, pochodów ulicznych i demonstracji, swobodę organizowania się w partie. Projekt oznaczał zwrot w kierunku wolności, demokracji i praworządności. Co prawda nie bardzo do tego pasowała nazwa: „Konstytucja Stalinowska”. Ale mniejsza z nazwą! Najważniejsze – myślał Sasza – że teraz będzie się można swobodnie wypowiadać, nawet w druku, urządzać mityngi, a nawet demonstracje. Procesy w rodzaju tego, który odbył się w sierpniu, nie będą już możliwe i nigdy się nie powtórzą. Koniec z bezprawiem! Nawet sam Stalin powiedział: „Stabilność praw jest nam teraz bardziej potrzebna niż kiedykolwiek”. Na jaką potęgę wyrósł Związek Radziecki, skoro pozwolił sobie na taką Konstytucję! Rząd radziecki złożył oświadczenie, że nie czuje się związany umową o nieingerencji w sprawy Hiszpanii, z czego wynikało, że będzie pomagał Republice hiszpańskiej, gotów spełnić swój internacjonalistyczny obowiązek, wyda wojnę faszyzmowi. W prasie pojawiły się informacje o ochotnikach, jadących do Hiszpanii, żeby bronić Republiki. Jeśli go zwolnią, myślał Sasza, a teraz nie mogą go nie zwolnić, to zgłosi się na ochotnika i wyjedzie do Hiszpanii, gdzie komuniści walczą z faszystami, gdzie komunistyczny Piąty Pułk obronił Madryt. Znowu zamajaczyła nadzieja na odzyskanie wolności. Teraz chroniło go prawo, Konstytucja, nowy rewolucyjny zryw. Teraz nie ośmielą się przedłużyć mu wyroku, muszą go zwolnić. Dziewiętnastego stycznia stawi się u Ałfierowa i zażąda zwolnienia. Nawet jednodniowa zwłoka będzie oznaczać naruszenie prawa, w razie czego wyśle telegram do Kalinina i winowajcy zostaną surowo ukarani. Prawo jest prawem, prawo obowiązuje wszystkich i nikt nie może zatrzymać drugiego człowieka na zesłaniu nawet jeden dzień dłużej. Perspektywa zwolnienia była już tak realna, że aż poczuł niepokój, zaczął się denerwować. Jeśli pozwolą mu wyjechać, a chyba pozwolą, to czy starczy mu pieniędzy na drogę? Do Tajszetu powinni mu opłacić koszty podróży, ale potem? Bilet do Moskwy kosztuje co najmniej pięćdziesiąt rubli, a poza tym trzeba przecież coś jeść. No nie, powinno mu starczyć. Matka, choć jej tego zabronił, przysyłała mu co miesiąc dwadzieścia rubli, tymczasem mieszkanie i wikt miał za dniówki robocze, chodził na ryby, pracował nawet przy sianokosach. Pieniądze wydawał tylko na papierosy i naftę. Teraz postanowił jeszcze bardziej oszczędzać. W dalszym ciągu dużo pracował, napisał cztery nowe opowiadania, tak jak i poprzednim razem sporządził kopie i wysłał matce. Na wszelki wypadek. Wreszcie nadszedł dzień dziewiętnasty stycznia 1937 roku. Poprzedniego dnia spakował rzeczy. Wszystko się może zdarzyć: mogą go z miejsca aresztować, mogą go wysłać do Krasnojarska. Konstytucja konstytucją, prawo prawem, a NKWD ma własne prawa. Tej nocy długo nie mógł zasnąć. Obmyślał rozmowę z Ałfierowem, chociaż sprawa wydawała się jasna. Mimo to po wielekroć przepowiadał sobie to, co ma powiedzieć, starał się przewidzieć wszystkie ewentualności i komplikacje. Trzy lata czekał na swoją wolność – czy ją odzyska? A jeśli Ałfierowa nie ma w Kieżmie? Mógł przecież wyjechać choćby do Krasnojarska, a jeździ tam na kilka tygodni, objazd rejonu też zajmuje mu zazwyczaj miesiąc, rejon jest ogromny, a środek transportu – zimą półkoszki, latem – łódź. W razie nieobecności Ałfierowa nie będzie miał z kim porozmawiać, przyjdzie mu czekać na jego powrót, znowu denerwować się, dręczyć. Niewesołe myśli! Z domu wyszedł o siódmej, kiedy już było widno. Do Kieżmy dwanaście kilometrów, trzy godziny marszu, o dziesiątej powinien być u Ałfierowa. Śnieg nie padał od kilku dni, droga była stosunkowo twarda, wyjeżdżona. Tylko na rozłożystych gałęziach świerków leżały poduchy śniegu, zwane w miejscowym narzeczu kuchtami. Mróz był taki, że wydawało się, jakby nawet powietrze zamarzło. Mimo to sikorki przelatywały z drzewa na drzewo, gdzieś bardzo daleko postukiwał dzięcioł, na czubkach drzew siedziały czerwonopierśne gile, między gałęziami krzątały się długodziobe orzechówki. Te rzadkie odgłosy jeszcze bardziej podkreślały panującą dokoła ciszę. Niekiedy z lewa między rzadkimi drzewami przezierała biała gładzizna Angary, potem znowu znikała. Mróz dochodził do trzydziestu stopni. Sasza miał na sobie ciepłą bieliznę, sweter, filcaki, palto i czapkę z opuszczonymi nausznikami i nakuchtarnikiem, czyli kawałkiem materiału, który przyszywa się z tyłu do czapki, żeby śnieg nie padał za kołnierz. Baszłyka niestety nie miał. Szedł podpierając się grubym kijem – zawszeć to lżej, poza tym kij może się przydać, gdyby się natknął na wilka. O dziesiątej, tak jak sobie wyliczył, dotarł do Kieżmy i skierował się do domu Ałfierowa. W oszronionym oknie kuchni błyskało światło, ni to od pieca, ni to od lampy. Przed furtką widniały wczorajsze ślady, a więc w domu ktoś był. Załomotał w furtkę metalowym pierścieniem, ale bez skutku, nawet pies nie zaszczekał. Ałfierow pewnie śpi. A czekać za długo nie można, mróz wciska się pod palto, palce u nóg zgrabiały, jeśli tak postoi dłużej, zmarznie na kość. Rzucił grudką śniegu w okno, gdzie migało światełko. Raz, potem jeszcze raz. Miał wrażenie, jakby w kuchni coś się poruszyło, przepłynął czyjś cień, zatrzymał się przy oknie, widocznie próbując wypatrzyć, kto stuka. Potem cień znikł, minęło jeszcze trochę czasu, widocznie gospodyni wkładała na siebie coś ciepłego. Wreszcie skrzypnęły drzwi na ganku, ktoś szedł po śniegu, zgrzytnęła zasuwa i uchyliła się furtka. Ukazała się w niej gospodyni w filcakach, kożuchu i ciepłej chustce na głowie. – Wy do kogo? – Do towarzysza Ałfierowa. – Za wcześnie jeszcze, jeszcze śpią. – Przyszedłem z Mózgowy. – No to wejdźcie, poczekajcie. Sasza wszedł za gospodynią do sieni. Tak jak i ona zdjął filcaki, włożył leżące w kącie kapcie, które wskazała mu gospodyni, i wszedł do kuchni. – Rozbierajcie się, siadajcie, tu ciepło – powiedziała gospodyni. Sasza zdjął palto, powiesił na kołku, rozejrzał się. U siebie w Mózgowie też lubił posiedzieć w kuchni, szczególnie rankiem, kiedy piec od wczorajszego dnia jeszcze nie ostygł, a na przedpiecku pod kociołkiem już palą się drwa, gotuje się śniadanie, obok pieca leży dopiero co przyniesiona z szopy wiązka drew, pachnących mrozem i korą brzozową. Gospodyni postawiła na stole kiszone jagody, pieróg z rybnym nadzieniem, nalała herbaty do szklanki. – Siadajcie, popijcie herbaty, rozgrzejcie się. – Dziękuję. Sasza ujął w obie dłonie szklankę i grzał zziębnięte palce. – Długą drogę urobiliście. A śniegu nie nawiało? – Nie, droga dobra. Sasza pociągnął łyk herbaty. Trzasnęły drzwi, dał się słyszeć kaszel mężczyzny palacza. – Wstali Wiktor Gierasimowicz. Tam u siebie mają umywalkę, tam się myją, tam się i golą – powiedziała gospodyni, jakby uspokajając Saszę, że Ałfierow do kuchni nie wejdzie. – Nawet wyjście na dwór też mają swoje. Znowu trzasnęły drzwi – Ałfierow wrócił z dworu, potupał filcakami strząsając śnieg. Potem szczęknęła umywalka, dał się słyszeć plusk wody wlewanej do miednicy. Posłużyło to jako sygnał dla gospodyni, która wstała i pospieszyła do jadalni, zaniosła samowar, talerze z jagodami i pierogiem, którym już uczęstowała Saszę, potem wróciła, postawiła na fajerce patelnię, rozbiła jajka i usmażyła jajecznicę. Było słychać, że Ałfierow wszedł do jadalni, odsunął krzesło i prawdopodobnie usiadł, nalewa sobie herbatę. Gospodyni zdjęła z fajerki patelnię z jajecznicą i pospieszyła z nią do jadalni. – Dzień dobry, Wiktorze Gierasimowiczu, jak się spało, wszystko w porządku? – Dziękuję, spałem świetnie. – A tu ktoś na was czeka. – Kto taki? – A jeden mężczyzna. – Gdzie on jest? – A siedzi w kuchni, na dworze straszny mróz, wpuściłam go, żeby się ogrzał, przyszedł aż z Mózgowy. Dał się słyszeć odgłos odsuwanego krzesła. W drzwiach pokazał się Ałfierow. – To pan? Co pana tu sprowadza? – zapytał. Sasza wstał. – Wczoraj skończył mi się wyrok... – Ach tak – nie dał mu dokończyć Ałfierow. – Proszę do mnie. Sasza wszedł za Ałfierowem do pokoju, usiadł na wskazanym miejscu, po przeciwnej stronie stołu. – Napije się pan herbaty? – zapytał Ałfierow. Twarz miał obrzmiałą – może ze snu, może po wypitych poprzedniego dnia kieliszkach. Od ostatniego ich spotkania wyraźnie się postarzał, spochmurniał. Był w spodniach wpuszczonych w filcaki i w serdaku z owczej skóry. – Dziękuję, gospodyni już się o mnie zatroszczyła, podjadłem sobie, popiłem. – O tak, moja gospodyni jest bardzo gościnna. Jak mnie przyjdą zabijać, to ich najpierw ugości, da im się najeść i napić. „Przygarnęła, nakarmiła i ogrzała nieboraka” – pamięta pan tę bożonarodzeniową powiastkę? – Pamiętam. – No właśnie. Jak to tam było? „Zapadł zmierzch, świeciły gwiazdy, skrzypiał śnieg i wicher wiał, szedł po ulicy chłopczyna, posiniały, z zimna drżał. Boże, powiedział chłopczyna, sił mi brak i ciemność taka, żebyż się ktoś ulitował i przygarnął nieboraka”. Pana też dobra staruszka pożałowała i ogrzała, inaczej zmarzłby pan na dworze. Przyszedł pan na piechotę? – Na piechotę. – Ta-ak – ciągnął Ałfierow zabierając się do jajecznicy. – „Napoiła, nakarmiła i ogrzała nieboraka”. Pamiętam, jak w dzieciństwie, kiedy niania recytowała mi tę bajkę, zalewałem się łzami z żalu nad biednym chłopczyną. A potem zapomniałem. Zupełnie wyleciało mi z pamięci. A teraz nagle mi się przypomniało. – Na mój widok? – Bardzo możliwe. – Żal się panu mnie zrobiło – powiedział Sasza z krzywym uśmiechem. – Być może. Przed chwilą wychodziłem, przepraszam za wyrażenie, na przechód, to omal sobie tyłka nie odmroziłem, chociaż ustęp mamy niezły, stoi w szopie, znikąd nie dmucha, a pan odwalił dwanaście wiorst. No i wyraziłem panu swoje współczucie w rymowanej formie. Panu przecież, o ile mi wiadomo, nie jest obca literatura? – Owszem, lubię czytać. Oczywiście, kiedy jest co. – Z literaturą tu kiepsko, to prawda – zgodził się Ałfierow. – Przedtem nauczycielka zaopatrywała pana w książki, a teraz mortus. Dlaczego nie miałby się pan zainteresować nową? Też młoda, niebrzydka! Sasza zbył pytanie milczeniem, uznał je za nietaktowne. – Czyli że nie podoba się panu – roześmiał się Ałfierow. – No proszę, jak panu dobrze. Dla więźnia, dla setek tysięcy więźniów – spojrzał na Saszę wymownie, jakby mu chciał uświadomić ogrom tej liczby – kobiety są w ogóle niedostępne. I jeśli które muś przydarzy się takie szczęście, to nie będzie grymasił. Byle była baba. A pan wybrzydza, pan chciałby mieć nie tylko wykształconą, ale i pod każdym innym względem na najwyższym poziomie. Proszę, jakie beztroskie pędzi pan tutaj życie. Saszy ciążyła ta rozmowa. Ważą się jego losy, a ten plecie trzy po trzy, znalazł sobie czas. Chociaż kto wie, Ałfierow nigdy nie mówi nic ot tak sobie, za tą gadaniną coś się niewątpliwie kryje. O nowej nauczycielce też napomknął nie bez powodu. A więc wlepili mu nowy wyrok, Ałfierow już o tym wie, ale nie mówi otwarcie, chce się zabawić, pograć mu na nerwach. Sasza spuścił głowę. Boże, Boże! Znowu życie w Mózgowie, w tej potwornej samotności! Nie wytrzyma tego dłużej! Do diabła z takim życiem! Mama? Co mama? Mama jakoś się pogodzi, ostatecznie dzieci i w niemowlęctwie umierają. – Co ma robić człowiek, pędzący takie beztroskie życie? – zaczął znowu Ałfierow. – Zwłaszcza człowiek, który ma upodobanie do nauk historycznych? Hm? Kiedy w dodatku nie ma co czytać? I nie czekając na odpowiedź dodał: – Sam powinien pisać. Czy nie tak? Wszystko jasne. Przeczytał opowiadania, wysłane do matki. Bydlak, mógłby się przynajmniej nie przyznawać. – Ja też piszę – ciągnął Ałfierow. – Tyle że mnie interesuje nie historia, lecz filozofia. Mogę się pochwalić – wyszedł do gabinetu i wrócił z plikiem wydrukowanych arkuszy. – Proszę, to korekta mojej nowej książki, napisałem ją tutaj, w Kieżmie. „Zasady filozofii Descartesa”. Czytał pan Descartesa? Nie? Interesujący filozof, próbował pogodzić ideę Boga z realnie istniejącym światem. Nie interesuje się pan filozofią? Szkoda. Historyk powinien być filozofem i odwrotnie. Chwilę milczał, jakby się nad czymś zastanawiał, potem uśmiechnął się i powiedział: – Domyślam się, co panu teraz chodzi po głowie: to drań ten Ałfierow, czytał moje prace, wlazł brudnymi kopytami w moją twórczą duszę. No cóż, przyznaję: rzeczywiście czytałem, rzeczywiście wlazłem. Takie są te moje obowiązki. Ale niech się pan nie denerwuje, pańskie dzieła poszły tam, dokąd je pan posłał. Ale ja jestem pańskim pierwszym czytelnikiem, pierwszym krytykiem. Chce pan znać moją opinię? Co za męka! Filozofuje, zamiast mu powiedzieć, co go czeka. Ale nie ma innego wyjścia, musi się wziąć w garść! Później to sobie odbije. Gdyby teraz stracił nad sobą panowanie, zdradzi się, że nie bardzo wierzy w swoje zwolnienie, a z tym nie wolno mu się zdradzić. Od dzisiaj jest człowiekiem wolnym i basta. I niech was wszyscy diabli! Powiedział niechętnie: – Słucham! – Od strony formalnej pańskie utwory są nieporadne, naiwne, a nawet prymitywne. Te górnolotne frazy, nadmiar epitetów, ślicznościowych opisów. Nalał sobie herbaty, zaproponował Saszy, ale Sasza odmówił. – No więc wracając do tematu – zaczął znowu. – Wielka Rewolucja Francuska to jeden z najbardziej dramatycznych i pouczających, podkreślam, pouczających momentów w historii ludzkości. A pan pisze o poszczególnych osobach, o pojedynczych epizodach. Dla kogo? Dla dzieci, dla młodzieży, dla dorosłych? Nie wiadomo. Jakie wnioski czytelnicy powinni wyciągnąć z tej lektury? A poza tym – popatrzył na Saszę uważnie – czy nie boi się pan, że redaktor zacznie się doszukiwać analogii? – Jakich analogii? – nie zrozumiał Sasza. – Jak to jakich? U nich była rewolucja i u nas była rewolucja. Czym skończyła się ich rewolucja? Termidorem, jednostkową władzą Napoleona, cesarstwem... – Przepraszam, ale tam była rewolucja burżuazyjna, a u nas proletariacka. – Tak, tak, oczywiście – zgodził się Ałfierow. – No cóż, może i wydrukują, oczywiście jeśli sam pan będzie w porządku. Jak panu wiadomo, utworów napisanych przez więźniów u nas się nie publikuje. Tak więc życzę panu powodzenia, choć mam poważne wątpliwości. Urwał, otarł usta ręcznikiem, zapalił, podsunął Saszy papierosy. – Przywykłem do swoich. – Proszę, niech pan pali swoje, tu u mnie nawet samosiejkę palą. Zmrużywszy oczy Ałfierow przyglądał się, jak Sasza wyjmuje papierosa, przypala, gasi zapałkę w popielniczce, którą mu podsunął. – Obywatelu Ałfierow – zaczął Sasza – wczoraj skończył się termin mojego zesłania. – Tak? – robiąc zdziwioną minę zapytał Ałfierow. – Naprawdę? – Tak – powtórzył Sasza – już panu o tym mówiłem. Jestem skazany na trzy lata z zaliczeniem aresztu tymczasowego, aresztowano mnie dziewiętnastego stycznia trzydziestego czwartego roku, dzisiaj mamy dziewiętnastego stycznia tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku, czyli że od dzisiaj jestem wolny. Proszę mi wydać dokumenty. – Jakie dokumenty ma pan na myśli? – Takie, jakie należy wydać w podobnych wypadkach. Pan zapewne wie, jakie. – Powiedzmy, że je panu wydam, i co pan z nimi będzie robił? – Wyjadę stąd. – Dokąd? – Do domu. – Do Moskwy? – Do Moskwy. – Do Moskwy panu jechać nie wolno. – Dlaczego? – Podlega pan działaniu uchwały RKL ZSRR dotyczącej przepisów meldunkowych. Są miasta, w których nie ma pan prawa mieszkać. Do nich należy Moskwa. – Ale przecież ta uchwała wyszła przed przyjęciem nowej Konstytucji. – Nowa Konstytucja – oświadczył Ałfierow – nie uchyla praw i rozporządzeń władzy radzieckiej. Niektóre prawa, a raczej przepisy, będą zmienione, zrewidowane, na przykład o trybie przeprowadzania wyborów i tak dalej. Ale prawa, chroniące dyktaturę proletariatu, nie przestaną obowiązywać. Czytał pan referat towarzysza Stalina o Konstytucji? – Czytałem. – No więc towarzysz Stalin mówi tam wprost: „Projekt nowej Konstytucji zachowuje w mocy reżim dyktatury klasy robotniczej”. Czego pan jeszcze chce? Poza tym czy pan zauważył, że w Konstytucji nie ma przepisu o swobodzie przemieszczania się, tak to się zazwyczaj formułuje w konstytucjach burżuazyjnych – „swoboda przemieszczania się”, czyli swoboda wyboru miejsca zamieszkania, każdy może się osiedlić tam, gdzie chce. Włóczęgostwa tolerować nie będziemy, ograniczenia wynikające z przepisów jak na razie nie zostały zniesione i należy wątpić, czy to kiedykolwiek nastąpi. Odwrócił się od Saszy i patrząc w okno dodał z naciskiem: – Wręcz odwrotnie, myślę, że zostaną zaostrzone. – Niech będzie tak, jak pan mówi – powiedział Sasza. – Ale istnieje prawo: człowieka nie wolno trzymać w więzieniu ani jednego dnia dłużej, niż opiewa wyrok. Tego prawa nikt dotąd nie uchylał. – A gdzie pan widział takie prawo? – Czytałem gdzieś – skłamał Sasza. – Nieprawda, nic takiego nie mógł pan czytać, bo takie prawo nie istnieje. Istnieje logika: jeśli więzień odsiedział swój wyrok i nie został zwolniony, oznacza to, że trzymają go w więzieniu bezpodstawnie, czyli dokonują bezprawia. – No właśnie, dlatego niech mnie pan wypuści. – A ja pana wcale nie zatrzymuję. – Ale ja nie mogę jechać bez dokumentów. – A pańskie dokumenty znajdują się w Krasnojarskim Krajowym Urzędzie NKWD. Odległości są tu ogromne, liczą dziesiątki tysięcy kilometrów, i zesłańców na tym terenie też nie brakuje. Pańskie dokumenty nie przyszły w terminie, nie zdążono ich wysłać, ale na pewno przyjdą, niech pan czeka. A nie chce pan, proszę bardzo, wydam panu przepustkę do Krasnojarska, zgłosi się pan w tamtejszym urzędzie NKWD i poprosi o swoje dokumenty. Tylko jakie dokumenty panu wydadzą, tego ja już nie wiem. Ostatnie słowa zabrzmiały jak groźba: może to być nakaz zwolnienia, ale może też być nowy nakaz aresztowania. Sasza milczał. – Tak że niech się pan decyduje – zakończył Ałfierow. – Albo będzie pan czekał na dokumenty tu, albo pojedzie po nie do Krasnojarska. Sasza wciąż milczał, zastanawiał się, wreszcie powiedział: – Zwolnienie muszę dostać już dzisiaj. W przeciwnym wypadku wyślę telegram do Kalinina. Ałfierow roześmiał się. – I ten telegram jeszcze dzisiaj znajdzie się na jego biurku... – Tego nie wiem, ale chyba dostanę jakąś odpowiedź. Ałfierow znowu zmrużył oczy. – A czy na swój list do towarzysza Stalina otrzymał pan odpowiedź? Hm! List do Stalina pewnie leży w jego biurku, dlatego pozwala sobie na kpiny. – Czy postąpił pan słusznie wysyłając list do towarzysza Stalina? – A czy ja nie mam prawa zwracać się do Stalina? – Ależ ma pan, owszem. Wszyscy zwracają się do towarzysza Stalina. Czyta pan gazety, to pan wie. Meldują o sukcesach, dziękują za pomoc w pracy, dziękują za kierownictwo. Naturalnie zwracają się do niego również więźniowie, a jest ich, jak panu wiadomo, niemało. Pan też się zwrócił. Odsiedział pan połowę wyroku, nie skarżył się i nagle bęc! Siedzę bezprawnie, proszę mnie zwolnić! Czy w pańskiej sprawie pojawiły się jakieś nowe okoliczności? Skądże, żadnych nowych okoliczności nie ma. I proszę, nawet panu nie odpowiedziano. Żeby odpowiedzieć, trzeba mieć podstawy do rewizji sprawy, a takich podstaw nie ma. – Nie ma, to nie ma – powiedział Sasza. – Ale człowiek ma prawo do nadziei, tego prawa nikt go nie może pozbawić. Ałfierow odsunął szklankę, oparł łokcie na stole i spojrzał na Saszę poważnie. – Słusznie, człowiek ma prawo do nadziei. Ale jednocześnie człowiek powinien się zastanawiać nad tym, co robi, to jego obowiązek. Pan naprawdę wierzył, że pański list dojdzie do towarzysza Stalina? Że pańska sprawa zostanie zrewidowana? Tylko dlatego, że zwrócił się pan do towarzysza Stalina? Nie, pan nie mógł w to wierzyć, nie mógł pan na to liczyć. Jest pan na to zbyt inteligentny. To był krok nieprzemyślany. Pisząc list do towarzysza Stalina, przypomniał pan o sobie, o swoim istnieniu, organom NKWD, do których ten pański list ostatecznie trafił. Co więcej, pan oskarżył te organy o to, że pana niesprawiedliwie skazały. Na co to panu? Sasza milczał. Co to za człowiek ten Ałfierow? Przyjaciel? Wróg? Mówi otwarcie: nie należało pisać do Stalina, nie należy drażnić organów NKWD, nie należy zwracać na siebie uwagi. Przecież sam to doskonale rozumiał. A jednak napisał... – Możliwe, że nie należało pisać – powiedział. – Ale zrobiłem to, zrobiłem to dawno i nie ma sensu do tego wracać. Od dzisiaj jednak jestem bezprawnie przetrzymywany na zesłaniu i chyba mam prawo złożyć skargę. Ja nie wiem, kiedy przyjdą do pana moje dokumenty, mogą w ogóle nie przyjść. – Na wolności będzie panu lepiej? – Wolność jest zawsze lepsza niż więzienie. – Słusznie, wolność zawsze jest lepsza niż więzienie. Ałfierow wstał, przeszedł się po pokoju, tak jak poprzednim razem podszedł do komody, ujął za szyjkę karafkę z nalewka ale nie nalał sobie, tylko wziął dwa kieliszki i postawił na stole. – No cóż, Aleksandrze Pawłowiczu, poprzednim razem nie chciał pan ze mną wypić, ale dziś, mam nadzieję, nie odmówi pan. Wówczas był pan administracyjnie zesłanym, a ja pańskim żandarmem, dzisiaj, jak pan twierdzi, jest pan człowiekiem wolnym, czyli że może pan wypić, co więcej, obowiązany pan jest uczcić tę datę. Napełnił oba kieliszki, podniósł swój, kiwnął do Saszy i wypił. Sasza wypił swój. Nalewka była z goryczą, lecz smaczna. – Wracając do rzeczy – powiedział Sasza. – Nie widzę innego wyjścia. Wyczekiwanie tutaj nie ma sensu, nie mogę się na to zgodzić i nie chcę. Niech mi pan da przepustkę do Krasnojarska, spróbuję tam szukać sprawiedliwości. – U mnie pan nie znalazł, to tam P30 będzie szukał – powiedział Ałfierow z krzywym uśmiechem i wskazał karafkę. – Smakowało? – Smaczne. – To jeszcze po jednym? – Niech i tak będzie. Ałfierow wypił, otarł usta, poczekał, aż Sasza wypije. – A czy nie boi się pan takiej sytuacji? – zapytał. – Pan jedzie do Krasnojarska, co w zimie nie jest takie łatwe, koszty podróży musi pan pokryć sam, ja nie mam pieniędzy na takie wojaże, będzie to pana drogo kosztowało. Przypuśćmy, że jakoś pan tam dojedzie. Przychodzi pan do Krajowego Urzędu NKWD, a tam panu mówią: po co pan tu przyjechał, pana dokumenty poszły do Kieżmy, niech pan wraca i zwróci się w tej sprawie do towarzysza Ałfierowa. No, co pan wtedy pocznie? Sasza odstawił kieliszek i popatrzył na Ałfierowa gniewnie. Dość tego! Znalazł sobie poranną zabawę, łobuz! – Towarzyszu Ałfierow! – powiedział. Ałfierow przerwał mu: – Dlaczego tak oficjalnie? Przecież piliśmy razem. Niech mnie pan nazywa Wiktorem Gierasimowiczem. Ale Saszę jakby coś naszło. Powtórzył: – Towarzyszu Ałfierow! Przepraszam, obywatelu Ałfierow! Po co te puste, poniżające rozmowy! Zwracam się do pana oficjalnie o wydanie mi zaświadczenia, że odbyłem karę zesłania, albo pisemną odmowę ze wskazaniem przyczyn. – Ta-ak – powiedział Ałfierow w zadumie. – Nie zrozumiał mnie pan. A szkoda... Kiedyś pan zrozumie. Wyszedł do sąsiedniego pokoju, który służył mu za gabinet, usiadł przy stole i długo pisał, zaglądał do jakichś akt i znowu pisał. Potem przyłożył suszkę, wstał i wrócił do jadalni. – No więc, Aleksandrze Pawłowiczu – powiedział ironicznie, z naciskiem – oto zaświadczenie o odbyciu przez pana kary. Tu jest rubryka, widzi pan – pokazał – „dokąd się udaje”. Wpisałem panu „Kieżma”. Oznacza to, że po wyjściu stąd uda się pan prosto na milicję, gdzie na podstawie tego zaświadczenia otrzyma pan dowód osobisty, tymczasowy, trzy – albo sześciomiesięczny, niech pan bierze, jaki panu dadzą. Żadnych pytań proszę nie zadawać. Po otrzymaniu dowodu jeszcze dzisiaj, a najpóźniej jutro niech pan wyjedzie! Jutro akurat wyrusza poczta na Tajszet, niech się pan tam zaczepi. Kosztów zwrócić panu nie mogę, bo zaświadczenie wystawiłem na Kieżmę, jakoś da pan sobie radę, pocztylion na pewno z pana nie zedrze, walizkę niech pan wrzuci na sanie, a sam idzie pieszo. Do Moskwy jechać nie radzę. Niech pan jedzie do jakiegoś miasta nie objętego zakazem, tam wymieni dowód tymczasowy na stały i natychmiast wyjeżdża jak najdalej od Moskwy. Wszyscy pchają się na sto pierwszy kilometr. Nie radzę panu tego robić, za dużo tam takich jak pan, a pan nie może chodzić w gromadzie, pan musi się trzymać osobno. Niech pan unika zbędnych kontaktów, a najlepiej w ogóle zrezygnuje z wszelkich kontaktów. Jest pan młody, zdrowy, przystojny. Trzy lata przesiedział pan w jednym miejscu, teraz niech pan pojeździ po naszym pięknym kraju, przewietrzy się, zobaczy świat. Słowem, tym razem zrozumiał pan chyba, o czym mówię, moje rady powinny wyjść panu na dobre. Nie kłamałem mówiąc, że pańskie dokumenty z Krasnojarska nie nadeszły. Ale właśnie dlatego pana puszczam. Po krótkiej pauzie dodał znacząco: – Właśnie dlatego pana ponaglam. Szczęśliwej drogi. Wyciągnął do Saszy rękę i przez chwilę trzymał w niej jego dłoń. – Proszę dobrze zapamiętać wszystko, co mówiłem... A w ogóle to rozmawialiśmy wyłącznie o pańskich pracach historycznych. Prawda? – Tak – odparł Sasza twardo – wyłącznie o tym. Sasza nie wiedział, że od dwóch dni w Moskwie odbywa się nowy, gigantyczny proces Piatakowa, Radka, Sokolnikowa, Murałowa i innych wybitnych przywódców partii bolszewickiej. Ałfierow wiedział o tym. Tym procesem rozpoczął się rok 1937. 1984 – 1988 Pieriediełkino KONIEC KSIĘGI PIERWSZEJ