IWAN TURGIENIEW OPOWIEŚCI TAJEMNICZE TŁUMACZYLI: MARIA BRZOZOWSKA, MAGDALENA DOBROGOSZCZ, JOANNA GUZE, PAWEŁ HERTZ, LEOKADIA JACKIEWICZOWA, ZOFIA KACZOROWSKA WYBORU DOKONAŁ I POSŁOWIEM OPATRZYŁ ANTONI SEMCZUK TRZY SPOTKANIA I Passa que’colli e vieni allegramente: Non ti cumr di tanta companiu — Vieni, pensando a me segretamente — Ch’io faccompagna per tutta la via*. Nigdzie tak często nie jeździłem dawniej latem na polowanie jak do wioski Glinne, położonej w odległości dwudziestu wiorst od mojej wsi. Opodal tej wioski ciągnęły się miejsca, które w całym naszym powiecie może najbardziej obfitowały w zwierzynę i ptactwo. Obszedłszy wszystkie pobliskie pola, pod koniec dnia niechybnie skręcałem w stronę sąsiedniego, jedynego, zdaje się, w całej okolicy bagna, po czym wracałem do chaty szczerze mi życzliwego gospodarza, glinieńskiego starosty wiejskiego, u którego zawsze się zatrzymywałem. Od bagna do wioski jest nie więcej niż dwie wiorsty; ścieżka nieprzerwanie biegnie parowem i tylko raz jeden, w połowie drogi, trzeba się wspinać na niewielki pagórek. Na szczycie tego pagórka znajduje się posiadłość z nie zamieszkanym dworkiem i ogrodem. Prawie zawsze przechodziłem tamtędy o wieczornej zorzy i pamiętam, że ów dom z zabitymi na głucho oknami za każdym razem przypominał mi jakby ślepego staruszka, który wyszedł ogrzać się troszkę w słońcu. Siedzi sobie, poczciwina, przy drodze, słoneczny blask od dawna już wydaje mu się tylko wieczna mgłą; ale staruszek czuje przynajmniej jego ciepło na policzkach, na wystawionej ku słońcu twarzy. Dom sprawiał wrażenie, jak gdyby od dawna był nie zamieszkany; ale w maleńkiej oficynce w podwórzu żył sobie zgrzybiały sługa, chłop uwolniony z poddaństwa. Był wysokiego wzrostu, nieco przygarbiony, siwy, o wyrazistej, nieruchomej twarzy. Zwykle przesiadywał na ławce pod jedynym okienkiem oficyny i spoglądał przed siebie z bolesną zadumą, a na mój widok wstawał i kłaniał mi się z wolna z owym szczególnym dostojeństwem, właściwym starym sługom, należącym do pokolenia już nie naszych ojców, lecz dziadów. Zagadywałem go nieraz, ale nie okazał się zbyt rozmowny; dowiedziałem się tylko, że ogród i dom, gdzie mieszka, należą do wnuczki jego dawnego pana, wdowy, która miała młodszą siostrę; obie przebywają gdzieś w mieście, hen za morzem, i nawet nie pokazują się we dworku; on zaś chciałby już jak najszybciej dożyć swoich lat, bo to „człek cięgiem tylko żuje i żuje ten chleb, aż czasem nudno, od tak dawna już żuje”. Starzec ten nazywał się Łukianycz. Pewnego razu zabałamuciłem jakoś w polu; trafiło mi się sporo zwierzyny, a dzień też był jakoś wyjątkowo dobry do polowania — od rana bezwietrzny, szary, zupełnie jak gdyby nasycony zmierzchem. Zapuściłem się daleko, a gdy doszedłem do znajomego dworku, nie tylko zapadł zupełny mrok, ale wzeszedł księżyc i noc od dawna już, jak to mówią, stała na niebie. Wypadło mi iść skrajem ogrodu. Wokół była taka cisza… Przeciąłem szeroką drogę, ostrożnie przedostałem się przez zakurzone pokrzywy i oparłem się o niski płot. Przede mną trwał bez ruchu niewielki ogród, cały wonny, wilgotny, jaśniejący i jakby zacichły pod srebrzystymi promieniami księżyca. Wytyczony na starą modłę, składał się z jednej tylko prostokątnej polany. Proste ścieżki schodziły się w samym środku ku okrągłemu klombowi, bujnie zarośniętemu astrami; wokół tej polany rosły wysokie lipy, sadzone w równych odstępach. W jednym tylko miejscu w tym symetrycznym obramowaniu lip była szczelina szerokości jakich dwóch sążni, a przez nią widać było część niziutkiego domku i dwa, ku wielkiemu mojemu zdumieniu, oświetlone okna. Gdzieniegdzie rosły na polanie młode jabłonki; przez rzadkie ich gałęzie przeświecał łagodny błękit nocnego nieba i spływał senny blask księżyca; od każdej jabłoni padał na bielejącą trawę słaby, nierówny cień. Z jednej strony ogrodu niewyraźnie zieleniały lipy, oblane martwym, białym, ostrym światłem; z drugiej — widniały ich jednolicie czarne sylwetki; co pewien czas wśród gęstego listowia rozlegał się dziwny, stłumiony szelest: jak gdyby wzywały kogoś na niknące pod nimi dróżki, jak gdyby wabiły pod swój milczący strop. Całe niebo było usiane gwiazdami; z wysokości tajemniczo sączył się ich błękitny, łagodny, migotliwy blask; zdawało się, że spokojnie i uważnie patrzą na daleką ziemię. Małe, przezroczyste obłoczki przesłaniały niekiedy księżyc, a wtedy przez krótką chwilę jego spokojne światło stawało się mgliste, rozproszone… Wokół wszystko drzemało. Powietrze, przepojone ciepłem i wonią, trwało nieruchomo; czasem tylko zadrżało lekko, jak tafla wody, gdy jej dotknie spadająca gałązka. Tchnęło jak gdyby jakimś pragnieniem, omdlewało… Wychyliłem się za płot: przede mną, wśród zeschłej trawy, stał na prostej łodyżce czerwony polny mak; wielka, okrągła kropla nocnej rosy błyszczała głębokim blaskiem na dnie rozchylonego kielicha. Wokół wszystko drzemało w słodkim omdleniu; wszystko jak gdyby spoglądało ku niebu, zastygłe w nieruchomym oczekiwaniu… Na co czekała ta ciepła noc, której nie ogarnął sen? Ta czujna cisza czekała na jakiś dźwięk, na jakiś głos — ale wszystko milczało. Słowiki dawno przestały kląskać… a niespodziany brzęk przelatującego chrabąszcza, cichy plusk ryb w sadzawce za lipami na końcu ogrodu, senny świst przestraszonego ptaka, daleki krzyk w polu — tak daleki, że ucho nie mogło odróżnić, czy to głos człowieka, zwierzęcia czy ptaka’ — przytłumiony, szybki tętent na drodze, wszystkie te słabe dźwięki i szelesty tylko pogłębiały ciszę… Dręczyło mnie jakieś nieokreślone uczucie, jak gdybym się czegoś spodziewał czy też wspominał chwile szczęśliwe; nie śmiałem nawet drgnąć, stałem bez ruchu, patrząc na ten zastygły ogród, zalany księżycowym blaskiem i rosą — i sam nie wiedząc dlaczego, spoglądałem nieustannie na owe dwa okna, niewyraźnie czerwieniejące w łagodnym półcieniu. A wtedy z domu rozległ się nagle muzyczny akord i przepłynął jak fala… Wyczulone, dźwięczne powietrze odpowiedziało echem… Mimo woli drgnąłem. Tuż po akordzie zabrzmiał głos kobiecy. Zacząłem chciwie nasłuchiwać — i któż wyrazi moje zdumienie… Ten sam głos i tę samą pieśń słyszałem przed dwoma laty we Włoszech, w Sorrento… Vieni, pensando u me segretamente… Ależ tak, poznaję te dźwięki… A było to tak… Wracałem do domu po długiej przechadzce nad brzegiem morza. Szybkim krokiem szedłem ulicą. Noc zapadła już dawno — wspaniała noc południowa, nie tak spokojna i melancholijna jak nasze noce, o nie! Ta noc była pełna blasku, wspaniała i piękna, jak szczęśliwa kobieta w kwiecie wieku; księżyc świecił niezwykle jasno; wielkie, promienne gwiazdy migotały na granatowym niebie; na oświetlonej, prawie żółtej ziemi ostro rysowały się czarne cienie. Po obu stronach ulicy ciągnęły się murowane ogrodzenia sadów; drzewa pomarańczowe wznosiły nad nimi swoje krzywe gałęzie, złote kule ciężkich owoców ledwo widniały, ukryte wśród splątanego listowia, albo jaskrawo i wspaniale połyskiwały w blasku księżyca. Na wielu drzewach delikatnie bieliły się kwiaty; upajający, ostry, niemal ciężki, choć niewypowiedzianie słodki aromat przenikał powietrze. Szedłem, ale muszę przyznać, że przyzwyczajony już do tych wszystkich cudów myślałem tylko o tym, żeby jak najprędzej znaleźć się w hotelu. Wtem z jakiegoś niewielkiego pawilonu nadbudowanego nad murem, wzdłuż którego szedłem, rozległ się głos kobiecy. Kobieta śpiewała jakąś nie znaną mi pieśń, a jej głos jak gdyby kogoś wzywał; tyle było w nim namiętności, żaru i radosnego oczekiwania, które brzmiało w słowach pieśni, że mimo woli przystanąłem i spojrzałem w górę. W pawilonie widniały dwa okna, ale oba zasłonięte żaluzjami; przez wąskie szparki ledwie sączył się matowy blask. Usłyszałem dwukrotnie powtórzone: „Vieni, vieni” po czym głos zamarł. Rozległ się cichy dźwięk strun, jak gdyby gitara upadła na dywan, potem zaszeleściła suknia i lekko skrzypnęła podłoga. Pasma światła znikły… Ktoś podszedł i zasłonił sobą okno. Cofnąłem się o dwa kroki. Nagle rozległ się stuk i żaluzja rozwarła się na oścież, ujrzałem w oknie uroczą główkę smukłej kobiety, całej w bieli; wyciągnęła do mnie ręce i spytała: „Sei tu?”* Nie wiedziałem, co począć ani co odpowiedzieć, ale w tej samej chwili nieznajoma z lekkim okrzykiem cofnęła się w głąb pokoju, żaluzja zatrzasnęła się i światło w pawilonie ściemniało, jak gdyby je wniesiono do sąsiedniego pokoju. Stałem nieruchomo i długo nie mogłem oprzytomnieć. Twarz kobiety, która tak nagle mi się ukazała, była niezwykle piękna. Zbyt szybko mignęła mi przed oczyma, abym mógł zapamiętać każdy jej rys z osobna, ale ogólne wrażenie było niesłychanie silne i głębokie. Zrozumiałem wtedy, że tej twarzy nigdy nie zapomnę. Jasne światło księżyca padło wprost na ścianę pawilonu, na to okno, gdzie ukazała mi się jej twarz i gdzie — o Boże! — tak wspaniale zabłysły w księżycowym blasku jej wielkie, ciemne oczy, a w pół rozplecione czarne włosy spływały ciężką falą na uniesione w górę krągłe ramię! Ileż wstydliwego upojenia było w łagodnym przegięciu jej kibici, ile pieszczoty w jej głosie, w pośpiesznym, a przecież dźwięcznym szepcie, kiedy mnie wzywała. Dość długo stałem, nie ruszając się z miejsca, wreszcie odszedłem nieco w bok, w cień, który padał od przeciwległego muru, i zacząłem wpatrywać się w pawilon w nastroju jakiegoś niedorzecznego oczekiwania i niepewności. Nasłuchiwałem… Nasłuchiwałem pilnie… Zdawało mi się, że zza pociemniałego okna dobiega mnie czyjś stłumiony oddech, to znów jakiś szelest i cichy śmiech. Wreszcie usłyszałem dalekie kroki… Po chwili odgłos ich się zbliżył i u wylotu ulicy ujrzałem postać mężczyzny niemal mojego wzrostu. Mężczyzna szybko podszedł do furtki opodal pawilonu, której przedtem nie dostrzegłem, i nie oglądając się zastukał dwukrotnie żelazną kołatką; chwilę czekał, stuknął raz jeszcze i półgłosem zanucił: „Ecco ridente…”* Furtka rozwarła się… i nieznajomy znikł w niej bezszelestnie. Ocknąłem się, pokręciłem głową, rozłożyłem ręce i z gniewem wcisnąwszy kapelusz na czoło, zirytowany, ruszyłem w stronę domu. Następnego dnia, zupełnie bezskutecznie, ze dwie godziny przechadzałem się w największym upale koło pawilonu, a wieczorem wyjechałem z Sorrento, nie zwiedziwszy nawet domu, w którym urodził się Tasso. Niechże więc teraz czytelnicy wyobrażą sobie zdumienie, które mnie nagle ogarnęło, gdy w stepie, w jednej z najbardziej zapadłych okolic Rosji, usłyszałem ten głos i tę pieśń… Jak wtedy, była noc; jak wtedy, głos rozległ się nagle z domu, z oświetlonego pokoju; jak wtedy, byłem sam. Serce biło mi mocno. „Czy to nie sen?” — zadawałem sobie pytanie. I nagle znowu rozległo się ostatnie: „Vieni…” Czyżby za chwilę miało otworzyć się okno? Czy ukaże się w nim kobieta? Okno otwarło się. Ukazała się w nim kobieta. Poznałem ją natychmiast, chociaż między nami było jakie pięćdziesiąt kroków, chociaż księżyc nieco przybladł za lekkim obłoczkiem. To była ona, moja nieznajoma z Sorrento. Ale nie wyciągnęła, jak niegdyś, obnażonych ramion: powoli je skrzyżowała, oparła się łokciami o parapet okna i nieruchomo, w milczeniu, spoglądała w ogród. Tak, to ona, to jej niezapomniane rysy, jej oczy, do których żadne inne nie były podobne. Szeroka biała suknia jak niegdyś spowijała jej kształty. Wydawało mi się, że są pełniejsze niż wtedy, w Sorrento. Bił od niej ów spokój i ufność, którą daje miłość, ów triumf piękna ukojonego szczęściem. Długo stała bez ruchu, potem spojrzała za siebie, w głąb pokoju, nagle wyprostowała się i trzykrotnie — donośnym, dźwięcznym głosem — wykrzyknęła: „Addio!”* Cudowne dźwięki niosły się daleko i długo jeszcze drżały, cichnąc i zamierając nad lipami ogrodu i w polu, poza mną, wszędzie. Głos owej kobiety na kilka chwil przeniknął wszystko wokół mnie — r wszystko dzwoniło nim dokoła, dzwoniło jak echo. Zamknęła okno i po chwili w domu zgasło światło. Gdy tylko zebrałem myśli — a muszę przyznać, że stało się to nieprędko — natychmiast ruszyłem wzdłuż ogrodu w stronę dworu; podszedłem do zamkniętej bramy i spojrzałem przez parkan. Na dziedzińcu nie dostrzegłem nic niezwykłego; w jednym rogu, pod wiatą, stała kolaska. Przód jej cały zbryzgany wyschniętym już błotem, bielił się wyraźnie w świetle księżyca. Okiennice w domu były zamknięte jak dawniej. Zapomniałem powiedzieć, że już jakiś tydzień nie byłem na wsi. Przeszło pół godziny, nie wiedząc, co począć, przechadzałem się koło parkanu, wskutek czego zwróciłem wreszcie na siebie uwagę starego podwórzowego psa, który nie zaczął jednak na mnie szczekać, tylko niezwykle ironicznie przyjrzał mi się zmrużonymi i niedowidzącymi już ślepiami. Zrozumiałem to spojrzenie i odszedłem. Nie zdążyłem jednak oddalić się nawet o pót wiorsty, gdy nagle rozległ się za mną tętent… Po chwili jeździec na wronym koniu przemknął galopem i szybko zwróciwszy ku mnie wzrok, przy czym pod nasuniętą czapką mogłem dostrzec tylko orli nos i wspaniałe wąsy, skręcił z drogi w prawo i znikł za lasem. ..A otóż i on” — pomyślałem i coś ukłuło mnie w serce. Wydało mi się, że go poznałem. W istocie przypominał z postaci owego mężczyznę, który wtedy, w Sorrento, wszedł przez furtkę do ogrodu. Po pół godzinie byłem już na wsi u mojego gospodarza, zbudziłem go i od razu zapytałem, czy nie wie, kto taki przyjechał do sąsiedniego dworu. Z pewnym wahaniem odparł, że przyjechały dziedziczki. — Ale jakie dziedziczki? — spytałem niecierpliwie. — Ano, wiadomo, wielmożne panie — odparł opieszale. — Ale jakie wielmożne panie? — Ano, wiadomo, jak to wielmożne panie. — Czy to Rosjanki? — A jakżeby? Wiadomo, Rosjanki. — A nie cudzoziemki? — Niby dlaczego? — A dawno przyjechały? — Ano, wiadomo, niedawno. — A na długo przyjechały? — A tego to nie wiem. — Czy bogate? — A tego to nie wiem. Może i bogate. — A wielmożny pan z nimi nie przyjechał? — Wielmożny pan? — Tak, wielmożny pan. Starosta westchnął. — O, och, dobry Boże! — rzekł ziewając. — N — nie… wielmożnego pana, zdaje się, nie ma. Nie wiem! — dodał nagle. — A jacy sąsiedzi tu mieszkają? — Jacy? Wiadomo, różni. — Różni? A jak się nazywają? — Kto, dziedziczki czy sąsiedzi? — Dziedziczki. Starosta znowu westchnął. — Jak się nazywają? — wymamrotał. — A Bóg ich wie, jak się nazywają! Starszej, zdaje się, będzie Anna Fiodorowna, a młodszej… Nie, nie wiem, jak będzie młodszej! — No to powiedz przynajmniej, jakie mają nazwisko? — Nazwisko? — Tak, nazwisko… — Nazwisko… Bogiem a prawdą, nie wiem. — Czy młode? — No, co to, to nie. — A ile mają lat? — Młodsza chyba ma przeszło czterdzieści. — Łżesz, głupstwa gadasz. Starosta chwilę pomilczał. — E, wielmożny pan wie lepiej. A ja tam nie wiem. — Nie wiem i nie wiem, cóżeś się tak przyczepił do tego słowa! — wykrzyknąłem gniewnie. Wiedząc z doświadczenia, że kiedy Rosjanin zacznie tak odpowiadać, to już w żaden sposób nie można od niego nic rozsądnego wydobyć (a w dodatku mój gospodarz tylko co ułożył się do snu i przed każdą odpowiedzią kiwał się z lekka, z dziecinnym zdumieniem wytrzeszczał oczy i z wysiłkiem otwierał usta posmarowane miodem pierwszego słodkiego snu), machnąłem ręką i wymówiwszy się od wieczerzy, poszedłem do stodoły. Długo nie mogłem zasnąć. „Kto to taki? — myślałem nieustannie o nieznajomej. — Czy to Rosjanka? Jeśli Rosjanka, to dlaczego mówi po włosku? Gospodarz powiada, że niemłoda… Głupstwa gada… Kimże jest ów szczęśliwiec?… Trudno doprawdy coś z tego zrozumieć… A cóż to za dziwaczna przygoda! Czy to możliwe, żeby dwukrotnie tak się zdarzyło… A jednak muszę się dowiedzieć, kim jest i po co tu przyjechała…” Dręczony tymi chaotycznymi, urywkowymi myślami, zasnąłem późno i miałem dziwne sny… Zdawało mi się, że brnę przez jakąś pustynię, w upale, w samo południe — wtem widzę, że przede mną, po żółtym, rozżarzonym piasku, sunie wielki cień… Podnoszę głowę: to ona, moja piękność, mknie w powietrzu cała w bieli, z długimi, białymi skrzydłami — i wabi mnie ku sobie. Biegnę za nią, ale ona lekko i szybko płynie w powietrzu, a ja nie mogę oderwać się od ziemi i nadaremnie wyciągam ręce…..Addio! — woła do mnie, odlatując. — Dlaczego nie masz skrzydeł? Addio!’” i nagle ze wszystkich stron rozlega się: „Addio!”, każde ziarnko piasku skrzypi i piszczy: „Addio” — a to „i” brzmi nieznośnie, jak ostry tryl… Odpędzam je niby uprzykrzonego komara, szukam jej wzrokiem — a ona już zamieniła się w obłoczek i z wolna wznosi się ku słońcu; słońce migoce, kołysze się i uśmiechnięte rzuca przed nią długie złote nici… już oplatały ją te nici, już w nich topnieje, a ja wołam z całych sił jak szalony: „To nie słońce, to nie słońce, to włoski pająk! Kto mu dał paszport do Rosji? Już ja mu pokażę, widziałem, jak kradnie pomarańcze w cudzych ogrodach…” To znów majaczyło mi się, że idę wąską ścieżką w górach… Idę szybko; muszę jak najprędzej dojść do miejsca, gdzie czeka na mnie jakieś niebywałe szczęście; nagle widzę przed sobą olbrzymią skałę. Szukam przejścia: idę w prawo, idę w lewo — nie ma! Wtem zza skały rozlega się głos: „Passa, passa quei colli…” Ten głos mnie woła; powtarza swoje smutne wezwanie. Miotam się w udręce, szukam choćby najmniejszej szczelinki… Niestety! Wszędzie granit, strome ściany… „Passa quei colli” — żałośnie powtarza głos. Serce rwie mi się w piersi, rzucam się na gładką skałę i wściekle drę ją paznokciami… Nagle otwiera się przede mną ciemne przejście… Omdlewając z radości, dążę przed siebie… „Hej, hej! — woła ktoś do mnie. — Nie przejdziesz!” Patrzę, a przede mną stoi Łukianycz, grozi mi i wymachuje rękami… Pośpiesznie przeszukuję kieszenie: chcę go przekupić; ale w kieszeniach pusto… „Łukianycz — mówię do niego — Łukianycz, przepuść mnie, później cię za to wynagrodzę”. — „Mylisz się, signor — odpowiada Łukianycz i twarz jego nabiera dziwnego wyrazu — nie jestem służącym, niech pan mi się przyjrzy — jestem Don Kichot z La Manchy, sławny błędny rycerz; przez całe życie szukałem mojej Dulcynei, nie mogłem jej odnaleźć i nie ścierpię, by pan odnalazł swoją…” „Passa quei colli…” — rozlega się znowu niemal łkający głos. „Z drogi, signor — wykrzykuję z wściekłością i już gotów jestem rzucić się na niego, ale długa włócznia rycerza przebija mi serce… Padam martwy, na wznak… Nie mogę się ruszyć… I nagle widzę, że ona wchodzi z lampą w dłoni, wdzięcznym gestem unosi ją nad głową, rozgląda się w ciemnościach i stąpając ostrożnie, pochyla się nade mną… „Więc to on, ten błazen! — mówi, śmiejąc się pogardliwie. — To on chciał się dowiedzieć, kim jestem”. I kropla wrzącej oliwy spada z jej lampy prosto na moje zranione serce… „Psyche!” — wołam z wysiłkiem i budzę się… Całą noc źle spałem i przed świtem byłem już na nogach. Ubrałem się pośpiesznie, wziąłem strzelbę i ruszyłem prosto w stronę dworu. Moja niecierpliwość była tak wielka, że jutrzenka zaczynała dopiero różowieć, kiedy zbliżyłem się do znajomej bramy. Wokół śpiewały skowronki, kawki pokraki wały wśród brzóz, ale we dworze wszystko spało jeszcze martwym, porannym snem. Nawet pies chrapał za parkanem. Zniecierpliwiony, prawie zły, przechadzałem się po zroszonej trawie i nieustannie spoglądałem na niziutki, niepokaźny domek, w którego ścianach przebywała owa tajemnicza istota… Wtem cicho skrzypnęła furtka i na progu stanął Łukianycz w jakiejś pasiastej kazakinie. Jego chuda, gniewna twarz wydała mi się jeszcze bardziej posępna niż zwykle. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem i zamierzał już zamknąć furtkę. — Hej, łaskawco! — zawołałem pośpiesznie. — Czego wielmożny pan tu szuka o tak wczesnej porze? — spytał powoli głuchym głosem. — Powiedz, proszę, czy to prawda, że przyjechała dziedziczka? Łukianycz chwilę milczał. — Przyjechała… — Sama? — Z siostrą. — A nie było tu wczoraj gości? — Nie było. I Łukianycz zamierzał zamknąć furtkę. — Poczekaj no, poczekaj, mój drogi… Bądź tak dobry… Łukianycz odkaszlnął i skulił się z zimna. — A co też wielmożny pan chce? — Powiedz, proszę, ile twoja dziedziczka ma lat? Łukianycz spojrzał na mnie podejrzliwie. — Ile ma lat? Nie wiem. Pewnie więcej niż czterdzieści. — Doprawdy? A ile ma jej siostra? — A tak koło czterdziestu. — Doprawdy? A czy ładna? — Kto, siostra? — Tak, siostra. Łukianycz uśmiechnął się. — Nie wiem, jak się komu wyda. Wedle mnie, to nieładna. — Dlaczego? — E, taka jakaś niepokaźna. Chorowita jakby. — Ach, tak. A prócz niej nikt nie przyjechał? — Nikt. Kto by miał przyjeżdżać! — Ależ to niemożliwe! Ja… — Ej, wielmożny panie! Widać, że się z wielmożnym panem człek nie dogada — przerwał mi gniewnie stary. — Uuu, jaki ziąb! Proszę wybaczyć. — Poczekajże… masz tu… — I podałem mu przygotowaną zawczasu dwudziestopięciokopiejkówkę, ale moja dłoń natknęła się na zatrzaśniętą pośpiesznie furtkę. Srebrna moneta upadła na ziemię, potoczyła się i zatrzymała u moich stóp. „O, ty stary szelmo — pomyślałem — Don Kichocie z La Manchy! Widać, przykazali ci milczeć… Ale poczekaj, mnie nie zwiedziesz”. Dałem sobie słowo, że za wszelką cenę muszę się wszystkiego dowiedzieć. Prawie pół godziny przechadzałem się, nie wiedząc, co począć. Wreszcie postanowiłem, że najpierw wybadam we wsi, kto właściwie przyjechał do dworu i do kogo dwór należy, potem znowu tu wrócę i jak powiadają — dopóty nie dam za wygraną, dopóki rzecz cała się nie wyjaśni. Przecież nieznajoma wyjdzie w końcu z domu, przecież ujrzę ją wreszcie za dnia, z bliska, jak żywą kobietę, nie jak zjawę. Do wsi była może wiorsta. Ruszyłem natychmiast w drogę raźnym, swobodnym krokiem: krew tętniła mi w żyłach, czułem w sobie jakąś niezwykłą odwagę. Lekki chłód poranka ożywczo działał na mnie po nie przespanej nocy. We wsi od dwóch jadących w pole chłopów dowiedziałem się wszystkiego, czego tylko mogłem się od nich dowiedzieć: a więc, że tę posiadłość, podobnie jak i wieś, w której byłem, zwano Michajłowskie i że należy ona do Anny Fiodorowny Szłykow, wdowy po majorze, która ma niezamężną jeszcze siostrę, Pelagię Fiodorownę Badajew, że obie są już w latach, bogate, we dworze prawie nigdy nie mieszkają, wciąż są w podróży, nikogo nie mają przy sobie, prócz dwóch dworek i kucharza, i że w tych dniach Anna Fiodorowna wraz z siostrą przyjechały właśnie z Moskwy… Ta okoliczność bardzo mnie zaskoczyła: trudno przecież przypuścić, aby i chłopu kazano zachować milczenie co do owej nieznajomej… Ale całkiem już nie można było sobie wyobrazić, że Anna Fiodorowna Szłykow, czterdziestopięcioletnia wdowa, i ta młoda, urocza kobieta, którą widziałem wieczorem, to jedna i ta sama osoba. Pelagia Fiodorowna, według opisu, również nie odznaczała się urodą. Poza tym na samą myśl, że kobieta, którą widziałem w Sorrento, mogła się nazywać Pelagia, a w dodatku Badajew, wzruszałem ramionami i śmiałem się ironicznie. A jednak widziałem ją wczoraj, w tym domu… widziałem przecież na własne oczy! Zły, wściekły, ale jeszcze bardziej niezłomny w swoim postanowieniu, chciałem już zawrócić w stronę dworu i spojrzałem na zegarek: nie było jeszcze szóstej. Postanowiłem zaczekać. We dworze wszyscy z pewnością śpią, a wałęsanie się o tej porze Wokół domu niepotrzebnie wzbudziłoby podejrzenia. W dodatku przede mną ciągnęły się zarośla, a za nimi osinowy las… Muszę oddać sobie tę sprawiedliwość, że mimo dręczących mnie myśli nie całkiem jeszcze wygasła we mnie szlachetna namiętność do polowania. „A nuż — pomyślałem — trafi mi się jakie stadko i w ten sposób czas prędzej zleci”. Wszedłem w zarośla. Ale prawdę mówiąc, poruszałem się w nich bardzo nieostrożnie i bynajmniej nie według zaleceń sztuki myśliwskiej: ani nie miałem ustawicznie na oku mojego psa, ani nie prychałem głośno nad gęstymi krzakami, w nadziei, że z hukiem i łoskotem wyfrunie stamtąd rdzawo — czarny, nakrapiany cietrzew, i nieustannie spoglądałem na zegarek, co na polowaniu jest całkiem niestosowne. Wreszcie nadeszła godzina dziewiąta. — No, już czas! — wykrzyknąłem i zamierzałem właśnie ruszyć w stronę dworu, gdy nagle ogromny cietrzew, łopocąc skrzydłami, poderwał się z gęstej trawy o dwa kroki przede mną. Wycelowałem we wspaniałego ptaka i trafiłem go pod skrzydło; cietrzew omal nie spadł, ale wyrównał lot i machając pośpiesznie skrzydłami, nurkując w powietrzu, pofrunął w stronę lasu; z wysiłkiem starał się wzbić nad osiny rosnące tuż na skraju, ale osłabł i koziołkując spadł w gąszcz. Zostawić taką zdobycz byłoby nie do wybaczenia, toteż szybko pobiegłem w stronę lasu, wszedłem między drzewa, dałem znak Diance i po chwili usłyszałem bezsilne szamotanie się i trzepotanie. To nieszczęsny cietrzew rzucał się pod łapami zmyślnego psa. Podniosłem ptaka, włożyłem go do torby myśliwskiej, obejrzałem się — i stanąłem jak wryty… Las, do którego wszedłem, był bardzo gęsty i ciemny, toteż z trudem dobrnąłem do miejsca, gdzie upadł mój cietrzew, ale nie opodal widniała kręta droga i tą właśnie drogą jechali konno, stępa, obok siebie, moja piękna nieznajoma i ów mężczyzna, który wyminął mnie poprzedniego dnia na trakcie; poznałem go po wąsach. Jechali powoli, w milczeniu, trzymając się za ręce; konie szły stępa, kołysząc się leniwie i wyciągając z gracją długie szyje. Otrząsnąwszy się z przestrachu — tak, właśnie z przestrachu, nie potrafię bowiem inaczej określić owego uczucia, które mnie nagle ogarnęło — nie mogłem oderwać od nich wzroku. Ach, jaka piękna była moja nieznajoma! Jak czarująco, wśród szmaragdowej zieleni, płynęła ku mnie jej wysmukła postać! Miękkie cienie, subtelne światła prześlizgiwały się po niej, po jej długiej, szarej sukni, po delikatnej, z lekka pochylonej szyi, po bladoróżowej twarzy, po błyszczących czarnych włosach, które wspaniałymi puklami spływały spod niskiego kapelusza. Ale jak opisać ów wyraz bezgranicznego upojenia, którym tchnęły jej rysy! Głowa jej jak gdyby skłoniła się pod jego brzemieniem; w jej ciemnych oczach, przysłoniętych rzęsami, zapalały się złote wilgotne iskierki; te pełne szczęścia oczy patrzyły gdzieś w przestrzeń, tuż nad nimi rysowały się cienkie brwi. Nieokreślony, dziecięcy uśmiech głębokiej radości błąkał się na jej wargach; zdawało się, że nadmiar szczęścia nużył ją i jak gdyby z lekka przytłaczał; tak właśnie łodyga nadłamuje się niekiedy pod ciężarem dopiero co rozkwitłego kwiatu; obie jej dłonie spoczywały bezsilnie — jedna w dłoni jeźdźca, druga na grzywie konia. Zdążyłem się jej przyjrzeć, ale i jemu również… Był to postawny, przystojny mężczyzna o nierosyjskiej twarzy. Spoglądał na kobietę śmiało i radośnie i — o ile mogłem zauważyć — napawał się jej widokiem nie bez pewnej ukrytej damy. Ach, ten łotr napawał się jej widokiem i bardzo był z siebie zadowolony, ale nie dość tkliwy, nie dość czuły… tak, właśnie czuły. Bo kto wreszcie zasługuje na takie oddanie, jaka najpiękniejsza nawet dusza ludzka może sprawić tyle szczęścia drugiej duszy? Muszę przyznać, że zazdrościłem owemu nieznajomemu!… Tymczasem oboje się ze mną zrównali… Mój pies wyskoczył nagle na drogę i zaszczekał. Nieznajoma drgnęła, szybko obejrzała się, ujrzawszy mnie, z całych sił uderzyła konia pejczem po szyi. Koń parsknął, stanął dęba, wyrzucił do przodu obie nogi naraz i pomknął galopem. Mężczyzna natychmiast dał swojemu wronemu ostrogę i gdy po chwili wyszedłem na skraj lasu, oboje, zgrabnie i miarowo kołysząc się w siodłach, mknęli już w złocistej dali, lecz nie w stronę dworu… Patrzyłem za nimi… Promienie słońca po raz ostatni jaskrawo oświetliły ich sylwetki na ciemnym tle horyzontu i jeźdźcy znikli za wzgórzem. Stałem jeszcze chwilę, a potem powoli wróciłem do lasu i usiadłem na ścieżce, zasłaniając dłonią oczy. Zauważyłem, że gdy spotykamy kogoś nieznajomego, dość przymknąć oczy — a jego rysy natychmiast staną przed nami; podczas przechadzki ulicą każdy może się przekonać o słuszności tego spostrzeżenia. Im twarze bardziej znajome, tym trudniej wywołać ich obraz, a wrażenie, jakiego doznajemy, jest bardzo mgliste. Pamiętamy je, ale ich nie widzimy! Swojej zaś własnej twarzy nikt w żaden sposób nie może sobie wyobrazić… Pamięta się każdy rys z osobna, ale niepodobna złożyć z nich całości. Usiadłem więc, zasłoniłem dłonią oczy — i od razu ujrzałem nieznajomą, towarzyszącego jej mężczyznę, konie, wszystko… Zwłaszcza wyraźnie i dokładnie widziałem przed sobą uśmiechniętą twarz mężczyzny. Zacząłem się w nią wpatrywać. Rysy jej zacierały się i rozpływały w jakiejś purpurowej mgle, obraz kobiecej twarzy również oddalał się ode mnie, aż całkiem się rozwiał i nie chciał już powrócić. Wstałem. „No cóż! — powiedziałem sobie — przynajmniej ich widziałem, widziałem wyraźnie oboje. Teraz pozostaje mi tylko dowiedzieć się ich nazwisk”. Muszę się dowiedzieć, jak się nazywają! Cóż to za niestosowna, małostkowa ciekawość! Ale przysięgam, że to nie była ciekawość: doprawdy, wydawało mi się po prostu niemożliwe, żeby teraz, kiedy przypadek tak uporczywie i w tak niezwykły sposób krzyżował nasze drogi, nie dowiedzieć się, kim są oboje. Zresztą nie odczuwałem już, jak poprzednio, pełnego nadziei wahania: zastąpiło je inne, mgliste uczucie, którego trochę się wstydziłem. Była to zazdrość… Nie szedłem w stronę dworu. Było mi wstyd, muszę przyznać, że tak natrętnie staram się przeniknąć cudzą tajemnicę. A w dodatku pojawienie się pary zakochanych w dzień, w słońcu, choć nieoczekiwane i — powtarzam — niezwykłe, jakoś mnie uspokoiło, a raczej ostudziło moją wyobraźnię. W całym tym wydarzeniu nie widziałem już nic nadprzyrodzonego, cudownego… nic, co byłoby podobne do fantastycznego snu. Wróciłem znów do polowania, bardziej się do niego przykładając niż przedtem, ale nie trafiało mi się nic szczególnego. Napotkałem stadko, zatrzymałem się przy nim na jakie półtorej godziny… Młode cietrzewie długo nie odzywały się na mój gwizd — widocznie dlatego, że gwizdałem nie dość „obiektywnie”. Słońce wzeszło już bardzo wysoko (zegarek wskazywał dwunastą), kiedy skierowałem się w stronę dworu. Szedłem powoli. Wreszcie ze szczytu wzgórza ujrzałem niski domek. Serce znów mi zabiło. Podszedłem bliżej i nie bez ukrytego zadowolenia zobaczyłem Łukianycza. Jak zwykle siedział nieruchomo na ławce przed oficyną. Drzwi były zamknięte, okiennice także. — Jak się masz, Łukianycz! — zawołałem z daleka. — Cóż to, wyszedłeś się pogrzać? Łukianycz zwrócił ku mnie swoją wychudłą twarz i w milczeniu uniósł czapki. Podszedłem do niego. — Jak się masz, Łukianycz — powtórzyłem, chcąc go udobruchać. — Jak to — dodałem, dostrzegając nagle leżący na ziemi mój błyszczący pieniądz — czyś nie widział? I wskazałem mu srebrny krążek, który do połowy wystawał spod niskiej trawy. — Widziałem. — No, więc dlaczego nie podniosłeś? — A tak! Pieniądz nie mój, więc nie podniosłem. — Twarda z ciebie sztuka! — powiedziałem nie bez zakłopotania i podniósłszy pieniążek, podałem go znowu Łukianyczowi — no weź–że, weź. — Pięknie dziękuję — odparł Łukianycz, uśmiechając się spokojnie. — Nie trzeba, i bez tego przeżyję. Pięknie dziękuję. — Ależ gotów ci jestem dać znacznie więcej — powiedziałem strapiony. — Za cóż to? Niechże wielmożny pan da spokój. Pięknie dziękuję za dobre chęci, ale dość dla mnie mojej kromki chleba. I tego pewnie zjeść nie zdążę… Wstał i wyciągnął rękę, chcąc zamknąć furtkę. — Poczekaj, mój stary — powiedziałem prawie z desperacją — jakiś ty dzisiaj nierozmowny… Powiedzże mi przynajmniej, czy twoja pani już wstała? — Wielmożna pani wstała. — Czy… jest w domu? — Nie, nie ma, wielmożny panie. — Pewnie pojechała w gości? — Nie, wielmożny panie. Do Moskwy. — Jak to: do Moskwy? Przecież była tu dziś rano. — Była. — I tu nocowała? — Tu, wielmożny panie. — I niedawno przyjechała? — Niedawno. — Więc jakże to? — A tak, pewnie przed godziną wielmożna pani pojechała z powrotem do Moskwy. — Do Moskwy? Patrzyłem w osłupieniu na Łukianycza: muszę przyznać, że tego się nie spodziewałem. Łukianycz także patrzył na mnie. Starczy, chytry uśmieszek błąkał się po jego suchych wargach i ledwo dostrzegalnie świecił w smutnych oczach. — Z siostrą pojechała? — spytałem wreszcie. — Z siostrą. — Więc teraz nikogo nie ma w domu? — Nikogo. „Ten stary mnie oszukuje — błysnęła mi myśl. Nie na próżno uśmiecha się tak chytrze”. — Słuchaj no, Łukianycz — powiedziałem — czy chcesz mi wyświadczyć pewną przysługę? — Czego wielmożny pan sobie życzył — spytał powoli. Moja ciekawość widocznie zaczynała mu doskwierać. — Powiadasz, że w domu nie ma nikogo… Czy możesz mnie tam wpuścić? Byłbym ci za to bardzo wdzięczny. — Znaczy, że wielmożny pan chce obejrzeć pokoje? — Tak. Łukianycz chwilę milczał. — Wielmożny pan będzie łaskaw — rzekł wreszcie. — Proszę. Pochylił się i przestąpił próg furtki. Ruszyłem za nim. Minęliśmy niewielkie podwórze i weszliśmy na chwiejące się stopnie ganku. Stary pchnął drzwi; nie było w nich zamka, tam gdzie widniała dziurka od klucza, wisiał sznurek zawiązany na supeł. Weszliśmy do domu… liczył pięć czy sześć niziutkich pokoi; o ile mogłem dostrzec w słabym świetle, skąpo przesączającym się przez szpary okiennic, meble były bardzo proste i zniszczone. W jednym z pokojów (tym właśnie, którego okna wychodziły na ogród) stał mały, staroświecki fortepian. Podniosłem zniszczone wieko i uderzyłem w klawisze: rozległ się ochrypły, świszczący dźwięk i zamarł z jękiem, jak gdyby skarżąc się na moją zuchwałość. Nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek opuścił niedawno ten dom; unosił się tu zapach martwoty i stęchlizny. Tylko poniewierający się gdzieniegdzie jakiś papierek dawał znać swoją bielą, że leży tu od niedawna. Podniosłem jeden z takich papierków, który okazał się strzępem listu. Po jednej stronie śmiałym, kobiecym charakterem pisma były skreślone słowa „se taire?”*, na drugiej zaś z trudem odczytałem „bonheur”…* Na okrągłym stoliku pod oknem stał w szklance bukiet wpółzwiędłych kwiatów i leżała zielona zmięta wstążeczka. Wziąłem ją na pamiątkę. Łukianycz otworzył wąskie drzwi, oklejone tapetą. — Proszę — rzekł, wyciągając rękę — to sypialnia, a tam za nią pokój panny służącej; innych pokoi nie ma. Wróciliśmy na korytarz. — A tam co za pokój? — spytałem, wskazując szerokie, białe drzwi, zamknięte na kłódkę. — Ten? — odpowiedział Łukianycz głucho. — To tak. — Jak to: tak? — A tak… To komora… — i szybko wszedł do przedpokoju. — Komora? A czy nie mógłbym obejrzeć? — Ee… że też chce się wielmożnemu panu oglądać, doprawdy! — c odparł Łukianycz z niezadowoleniem. — Co tam oglądać? Kufry, stare naczynia… komora i tyle. — A jednak chciałbym zobaczyć, proszę cię, mój stary — powiedziałem, choć w głębi duszy wstydziłem się mojego nieprzyzwoitego natręctwa. — Widzisz… chciałbym… u siebie na wsi… właśnie taki sam dom… Ogarnął mnie wstyd, nie mogłem dokończyć zdania. Łukianycz stał schyliwszy siwą głowę i jakoś dziwnie przyglądał mi się spod oka. — Pozwól mi obejrzeć — rzekłem. — No cóż, proszę — rzekł wreszcie, wydobył klucz i niechętnie otworzył drzwi. Zajrzałem. W komorze istotnie nie było nic godnego uwagi. Na ścianach wisiały stare portrety, twarze na nich były pociemniałe, prawie czarne, oczy złe. Na podłodze poniewierały się przeróżne rupiecie. — No co, napatrzył się wielmożny pan? — ponuro spytał Łukianycz. — Tak, dziękuję — odparłem pośpiesznie. Zatrzasnął drzwi. Wyszedłem do przedpokoju, a stamtąd na dwór. Łukianycz odprowadził mnie, mruknął: „Przepraszam wielmożnego pana”, i poszedł do siebie, do oficynki. — A cóż to za pani gościła tu wczoraj? — zawołałem za nim. — Spotkałem ją dziś w zagajniku. Spodziewałem się, że Łukianycz stropi się moim niespodzianym pytaniem i udzieli mi jakiejś nie przemyślanej odpowiedzi. Ale stary tylko roześmiał się głucho i wchodząc do oficyny zatrzasnął drzwi. Ruszyłem z powrotem na wieś. Czułem się nieswój, jak chłopiec, którego skarcono. „Nie — pomyślałem — widocznie nie uda mi się rozwiązać tej zagadki. No, trudno. Dam sobie z tym spokój”. W godzinę potem jechałem już do domu, zły i rozdrażniony. Minął tydzień. Choć starałem się odpędzić od siebie myśl o nieznajomej, o jej towarzyszu, o moich spotkaniach z nimi — ich wspomnienie raz po raz wracało, dokuczliwe jak natrętna mucha, która dręczy nas w czasie poobiedniej drzemki. Tak samo wciąż przypominał mi się Łukianycz, jego tajemnicze spojrzenie i skąpe odpowiedzi, jego chłodny, melancholijny uśmiech. Wydawało się, że nawet dwór, gdy go wspominałem, nawet ten dwór spogląda na mnie chytrze i tępo przez nie domknięte okiennice i jak gdyby przekomarza się ze mną, mówiąc: a jednak nic się nie dowiesz. Wreszcie nie wytrzymałem i któregoś dnia pojechałem do Glinnego, skąd ruszyłem piechotą. Dokąd? Czytelnik łatwo się domyśli. Muszę przyznać, że zbliżając się do tajemniczego dworku, byłem bardzo niespokojny. W wyglądzie domu nie zaszła żadna zmiana: te same zamknięte okna, ten sam smutny widok opustoszałej sadyby. Tylko na ławce przed oficyną zamiast starego Łukianycza siedział jakiś młody chłopiec dworski, lat około dwudziestu, w długim nankinowym kaftanie i w czerwonej koszuli. Siedział, wspierając dłonią kędzierzawą głowę, i drzemał; co pewien czas kiwał się i ocykał. — Jak się masz, bratku! — rzekłem głośno. Natychmiast zerwał się na równe nogi i wybałuszył na mnie osłupiałe oczy. — Jak się masz, bratku — powtórzyłem. — A gdzie stary? — Jaki stary? — powoli spytał chłopiec. — Łukianycz. — A, Łukianycz — popatrzył w bok. — Wielmożny pan chce widzieć Łukianycza? — Tak. Łukianycza. Czy jest w domu? — N–nie — wyrzekł chłopiec z namysłem. — On… tego… jak by tu wielmożnemu panu… tego… powiedzieć… — Czy może chory? — Nie. — Więc cóż się stało? — Ano, nie ma go. — Jak to: nie ma? — A tak. Przytrafiło mu się… coś złego… — Umarł? — spytałem zdumiony. — Powiesił się — półgłosem rzekł chłopiec. — Powiesił się? — wykrzyknąłem przestraszony i załamałem ręce. W milczeniu spojrzeliśmy sobie w oczy. — Dawno? — spytałem wreszcie. — Już jakie pięć dni będzie. Wczoraj go chowali. — Ale dlaczego się powiesił? — Bóg jeden wie. Był wolny, płacili mu, nie wiedział, co to bieda, państwo lubili go, jak gdyby należał do rodziny. A nasi państwo — niech im Bóg da zdrowie! Po prostu w głowie się nie mieści, co też mu się mogło stać. Widać zły go opętał! — Ale jak on to zrobił? — A tak, zwyczajnie. Wziął i powiesił się. — A przedtem nikt nic nie zauważył? — Jak by to powiedzieć?… Nic takiego, żeby tak… to nie. Zawsze był jakiś smutny, zamyślony. Czasem postęka. Że to niby mu markotno. No, ale człek był w latach. Ostatnimi czasy jakby jakoś tak się zamyślał. Przyjdzie czasem do nas na wieś, bo to ja, niby, jestem jego siostrzeniec, i powiada: „No, Wasia, odwiedź mnie kiedy, przenocujesz u mnie”. — ..A bo co, wujku?” — „A tak, wiesz, jakoś straszno; markotno samemu”. No cóż, szedłem. Czasem wychodził na dwór, popatrzy, popatrzy tak jakoś na dom, głową pokręci i westchnie… Tuż przed tą nocą, kiedy z sobą skończył, też przyszedł do nas i kazał mi iść z sobą. Poszedłem. Przychodzimy do oficynki, posiedział chwilę na ławce, wstał i wyszedł. Czekałem, długo coś nie wraca, więc wychodzę na dwór i wołam: „Wujku, wujku!” Ale nie odpowiada. Myślę sobie: dokąd to on poszedł? Może do domu? I wszedłem do domu. Już zaczynało się zmierzchać. Przechodzę ci ja koło komory i słyszę, że za drzwiami coś skrobie. Wziąłem więc i otworzyłem drzwi. Patrzę, a on ci tam siedzi, przykucnął pod oknem. „Co tam robicie, wujku?” — pytam. A on jak się odwróci, jak fuknie na mnie, a oczy to mu tak biegają, że tylko… i świecą jak u kota. „Czego? Widzisz przecie, że się golę”. I głos miał taki jakiś ochrypły. Aż mi włosy dęba stanęły r — sam nie wiem, dlaczego taki strach mnie zdjął… Pewno wtedy właśnie biesy już go obstąpiły. „W takich ciemnościach…” — powiadam, a kolana aż mi drżą ze strachu. — „No, dobrze, dobrze — mówi. — Idź sobie z Bogiem”. Poszedłem, a on wylazł z komórki i drzwi zamknął na kłódkę. Przyszliśmy do oficyny, a strach mi od razu odszedł, jak ręką odjął. „Cóż to, wujku — powiadam — robiliście w komórce?” A on jak fuknie: „Milcz, milcz!” — powiada i wlazł na przypiecek. „No — myślę sobie — lepiej zostawię go w spokoju, pewnikiem dziś niezdrów”. No to wziąłem i też wlazłem na przypiecek. A kaganek pali się w kącie. Leżę tak sobie, no i zdrzemnąłem się troszkę… Nagle słyszę — drzwi skrzypią cichutko, otwierają się… tak troszkę. A wujek plecami leżał do drzwi i, jak wielmożny pan pamięta, trochę nie dosłyszał. A tymczasem, jak ci nagle skoczy: „Kto mnie woła? Kto? Po mnie przyszedł, po mnie!” — i bez czapki wybiegł na dwór. Pomyślałem: „Co z nim?” i, grzeszny ze mnie człek, od razu zasnąłem. Rano się budzę… Nie ma Łukianycza! Wyszedłem z izby, zacząłem nawoływać — ale gdzie tam! Pytam stróża: „Nie widzieliście, nie wychodził wujek?” — „Nie — powiada — nie widziałem”. — „Wiecie — mówię — przepadł gdzieś”. — „Oj!” I obaj żeśmy się wystraszyli. „Chodź, Fiedosieicz — powiadam — popatrzymy, czy go nie ma w domu”. — „Chodźmy, Wasiliju Timofieiczu” — powiada, a sam biały jak ściana. Weszliśmy do domu. Przechodzę koło komory, patrzę, a kłódka wisi na skoblu otwarta. Pchnąłem drzwi… zamknięte od wewnątrz… Fiedosieicz zaraz wybiegł i zajrzał w okno. „Wasiliju Timofieiczu! — woła. — Nogi zwisają, nogi…” Ja — do okna. A to nogi Łukianycza. Powiesił się pośrodku pokoju… No, więc posłaliśmy do sądu… Zdjęli go ze sznura. A sznur był zawiązany na dwanaście supłów. — No i co sąd? — Co? Ano nic. Zaczęli rozmyślać, jaka też mogła być przyczyna. I orzekli, że mu się chyba rozum pomieszał. Ostatnimi czasy głowa go bolała, często się na ten ból skarżył. Porozmawiałem z chłopcem jeszcze jakie pół godziny i odszedłem, zupełnie zbity z tropu. Muszę przyznać, że nie bez skrytego, przesądnego lęku patrzyłem na ten chylący się ze starości dom… W miesiąc potem wyjechałem ze wsi i wszystkie te okropności, te tajemnicze spotkania, z wolna zatarły się w mojej pamięci. II Minęły trzy lata. Przeważnie spędziłem je w Petersburgu i za granicą, a jeśli nawet jeździłem niekiedy do siebie na wieś, to nie na dłużej niż na kilka dni, nie byłem więc ani w Glinnem, ani w Michajłowskiem. Nie spotkałem też nigdzie ani mojej pięknej nieznajomej, ani owego mężczyzny. Pewnego dnia, pod koniec trzeciego roku, zetknąłem się przypadkiem w Moskwie z panią Szłykow i jej siostrą. Pelagią Badajew, ową Pelagią, którą, przyznaję ze skruchą, uważałem dotychczas za osobę zmyśloną. Zdarzyło się to na przyjęciu u jednej z moich znajomych. Obie panie były już niemłode, powierzchowność miały raczej przyjemną: w rozmowie odznaczały się rozsądkiem i wesołością. Wiele podróżowały — trzeba przyznać, że z pożytkiem. Z ich zachowania się biła jakaś naturalna radość życia. Ale nie miały nic wspólnego z moją nieznajomą. Zostałem im przedstawiony. Zacząłem rozmawiać z panią Szłykow (jej siostrę bawił jakiś geolog, który był tu przejazdem). Oświadczyłem jej, że mam przyjemność być jej sąsiadem w …im powiecie. — Tak, to prawda. Rzeczywiście, mam tam niewielką posiadłość — zauważyła — nie opodal Glinnego. — Ależ tak, znam przecież Michajłowskie. Czy bywa pani tam czasem? — Rzadko. — Ale była pani przed trzema laty, prawda? — Zaraz, zaraz, zdaje się, że byłam. Tak, byłam na pewno. — Z siostrą czy sama? Spojrzała na mnie. — Z siostrą. Byłyśmy tam chyba tydzień. Miałam do załatwienia różne sprawy. Zresztą nie widziałyśmy się z nikim. — Hm… Zdaje się, że sąsiedztwo tam niezbyt liczne? — Tak. Ale ja za nim nie tęsknię. — Niechże mi pani łaskawie powie — zacząłem. — Zdaje się, że właśnie owego roku zdarzył się tam u państwa wypadek. Łukianycz… Oczy pani Szłykow napełniły się łzami. — Więc pan go znał? — zapytała z ożywieniem. — Co za nieszczęście! Cóż to był za wspaniały, poczciwy staruszek… Niech pan sobie wyobrazi, że bez wszelkiej przyczyny… — Tak… tak… — wybąkałem — rzeczywiście, co za nieszczęście… Zbliżyła się siostra pani Szłykow. Zapewne zaczęły już ją nudzić, uczone rozważania geologa o formacji brzegów Wołgi. — Wyobraź sobie, Pelagio — zaczęła moja rozmówczyni — pan znał Łukianycza. — Doprawdy? Biedny staruszek! — Nieraz polowałem w okolicy właśnie w owym czasie, kiedy pani była w Michajłowskiem, przed trzema laty — zauważyłem. — Ja? — spytała Pelagia z pewnym zdumieniem. — Ależ tak; oczywiście! — pośpiesznie podchwyciła jej siostra. — Czy nie pamiętasz? I bacznie spojrzała jej w oczy. — Ach tak… tak… rzeczywiście! — odpowiedziała nagle Pelagia. „Ejże — pomyślałem — czyś ty aby była w Michajłowskiem, moja miła?” — A może by nam pani coś zaśpiewała, Pelagio Fiodorowno — powiedział nagle jakiś wysoki młodzieniec z jasnoblond czubem i mętnymi, słodkimi oczkami. — Doprawdy, nie wiem — odparła panna Badajew. — Pani śpiewa? — wykrzyknąłem z ożywieniem i szybko wstałem. — Ach, niech nam pani koniecznie coś zaśpiewa! — Cóż mam państwu zaśpiewać? — Może zna pani — zacząłem, starając się za wszelką cenę przybrać wygląd obojętny i niedbały — pewną włoską piosenkę… Zaczyna się od słów: „Passa que’colli?’ — Znam — odparła całkiem niewinnie Pelagia. — Chce pan, żebym ją zaśpiewała? Proszę. Usiadła do fortepianu. Ja, niby Hamlet, utkwiłem wzrok w pani Szłykow. Wydało mi się, że z lekka drgnęła, gdy zabrzmiał pierwszy akord; zresztą w zupełnym spokoju przesiedziała do końca pieśni. Panna Badajew śpiewała wcale nieźle. Gdy skończyła, rozległy się oklaski. Zaczęto prosić o następne pieśni, ale siostry wymieniły spojrzenia i po kilku minutach opuściły salon. Kiedy wychodziły, usłyszałem: „importun”*. „Słusznie!” — pomyślałem — i więcej już się z nimi nie zetknąłem. Minął jeszcze rok. Przeniosłem się na stałe do Petersburga. Nadeszła zima, zaczęły się maskarady. Pewnego razu, gdy wychodziłem o jedenastej wieczorem od moich przyjaciół, poczułem się w tak złym nastroju, że postanowiłem pójść na maskaradę do Resursy Szlacheckiej. Długo przechadzałem się wśród kolumn i zwierciadeł; twarz moja przybrała ów skromny, a zarazem tragiczny wyraz, który — o ile mogłem zauważyć — w podobnych okolicznościach zjawia się. Bóg wie dlaczego, na twarzach najprzyzwoitszych ludzi. Długo się przechadzałem, z rzadka opędzając się jakimś żarcikiem krzykliwym dominom w fałszywych koronkach i przybrudzonych rękawiczkach, a jeszcze rzadziej sam je zagadywałem; długo słuchałem huku trąb i pisku skrzypiec, wreszcie, gdy już na dobre ogarnęła mnie nuda i gdy nabawiłem się migreny, postanowiłem wrócić do domu… i… zostałem. Ujrzałem kobietę w czarnym dominie — stała wsparta o kolumnę. Na jej widok zatrzymałem się, podszedłem do niej i… czy uwierzysz, miły czytelniku? — natychmiast poznałem moją nieznajomą. Po czym ją poznałem — czy po spojrzeniu, które, roztargniona, rzuciła na mnie przez podłużne otwory w masce, czy po niezwykle pięknym zarysie ramion i rąk, czy po wyniosłej postawie, czy też może jakiś tajemny głos podpowiedział mi, że to ona — tego nie wiem… Wiem tylko, że ją poznałem. Z drżeniem serca kilkakrotnie przeszedłem tuż koło niej. Stała nieruchomo; było w tym jej znieruchomieniu coś tak beznadziejnie żałosnego, że, patrząc na nią, mimo woli przypomniałem sobie dwuwiersz z hiszpańskiego romansu: Jestem wizerunkiem smutku Ustawionym popod ściany”*. Stanąłem za kolumną, o którą była wsparta, i pochylając głowę tuż nad uchem nieznajomej, szepnąłem cicho: — Passa que ‘colli… Wzdrygnęła się i szybko ku mnie odwróciła. Oczy nasze spotkały się tak blisko, że mogłem zauważyć jej źrenice rozszerzone przestrachem. Patrzyła na mnie zdumiona, z lekka wyciągnąwszy przed siebie rękę. — 6 maja 184* roku w Sorrento, o dziesiątej wieczorem, na via delia Croce — mówiłem powoli, nie spuszczając z niej oczu — potem w Rosji, w guberni …ej, w wiosce Michajłowskie, 22 lipca 184* roku. Wszystko to powiedziałem po francusku. Cofnęła się nieco, obrzuciła mnie od stóp do głowy zdumionym spojrzeniem i szepnąwszy: — „Venez”* wyszła szybko z sali, ja zaś postępowałem za nią. Szliśmy w milczeniu. Nie potrafię opisać, co czułem, idąc obok niej. Był to jak gdyby piękny sen, który nagle się urzeczywistnił… Posąg Galatei, który nagle ożył i schodzi ze swojego piedestału ku zdumieniu i szczęściu Pigmaliona. Nie wierzyłem sam sobie, ledwo i mogłem oddychać. Minęliśmy kilka pokojów… Wreszcie w jednym z nich nieznajoma zatrzymała się przed niewielką sofą stojącą koło okna i usiadła. Usiadłem przy niej. Powoli zwróciła ku mnie głowę i uważnie mi się przyjrzała. — Czy pan… od niego? — spytała. Głos jej był cichy i niepewny… To pytanie nieco mnie stropiło. — Nie… nie od niego — odparłem, jąkając się. — Czy pan go zna? — Znam — odpowiedziałem z tajemniczą powagą. Chciałem i utrzymać się w swojej roli. — Znam. Spojrzała na mnie z niedowierzaniem, zamierzała już coś powie dzieć, ale spuściła oczy. — Pani czekała na niego w Sorrento — ciągnąłem dalej — spotkała się z nim w Michajłowskiem, jeździła z nim konno… — Jak pan mógł… — zaczęła. — O. wiem, wiem wszystko… — Pańska twarz wydaje mi się jak gdyby znajoma — mówiła dalej — ale nie wiem… — Nie, pani mnie nic zna. — Czego więc pan chce? — O, wiem, wiem wszystko — powtarzałem. Rozumiałem doskonale, że powinienem wykorzystać tak znakomity początek i ciągnąć rzecz całą dalej, rozumiałem, że powtarzając wciąż: „O, wiem, wszystko wiem”, staję się śmieszny, ale moje podniecenie było tak wielkie, a to nieoczekiwane spotkanie tak mnie wzburzyło i tak byłem skonfundowany, że nie potrafiłem po prostu powiedzieć nic innego. A w dodatku naprawdę nic więcej nie wiedziałem. Czułem, że po prostu głupieję, że z tajemniczej, wszechwiedzącej istoty, jaką się jej musiałem z początku wydać, zamieniam się w niedorzecznie uśmiechającego się głupca… Ale trudno, nie było na to rady. — Tak, wiem wszystko — wybąkałem raz jeszcze. Spojrzała na mnie, szybko podniosła się z miejsca i chciała odejść. Ale takie rozstanie byłoby zbyt okrutne. Schwyciłem jej dłoń. — Na Boga! — zacząłem. — Niechże pani usiądzie i wysłucha mnie… Chwilę się namyślała, potem usiadła. — Przed chwilą mówiłem pani — ciągnąłem dalej z przejęciem — że wiem o wszystkim… Ale to nonsens! O niczym nie wiem, o niczym! Nie wiem, kim pani jest ani kim jest ów nieznajomy, a jeśli zdziwiło panią to, co powiedziałem przed chwilą, kiedy staliśmy pod kolumną, proszę złożyć to na karb pewnego przypadku, dziwnego, niezrozumiałego przypadku, który jak gdyby na pośmiewisko dwukrotnie i zawsze w takich samych okolicznościach kazał mi panią spotykać i czynił mnie mimowolnym świadkiem tego, co pani wolałaby może zachować w tajemnicy… Po tym wstępie, bez wahania i nic nie ukrywając, opowiedziałem jej o wszystkim: o tym, że widziałem ją w Sorrento, a potem w Rosji, o daremnych wypytywaniach w Michajłowskiem, a nawet o rozmowie, jaką miałem w Moskwie z panią Szłykow i jej siostrą. — Teraz wie już pani o wszystkim — dodałem, skończywszy moje opowiadanie. — Nie będę opisywał, jak głębokie i jak wstrząsające wrażenie wywarła pani na mnie. Widzieć panią i nie być oczarowanym — to po prostu rzecz niemożliwa. Z drugiej strony, nie ma powodu, aby mówić pani, jakiego rodzaju było to wrażenie. Niechże Pani pamięta, w jakich okolicznościach widziałem panią oba razy… Niech mi pani wierzy, nie jestem amatorem łudzenia się bezsensownymi nadziejami, ale proszę także zrozumieć owo niewytłumaczalne z pozoru wzruszenie, które mnie dziś ogarnęło, i proszę mi wybaczyć, bardzo o to proszę, ten niezręczny podstęp, do którego postanowiłem się uciec, aby chociaż na chwilę zwrócić pani uwagę. Wysłuchała moich chaotycznych wyjaśnień, nie podnosząc głowy. — Czego więc pan ode mnie chce? — spytała wreszcie. — Ja? Nic nie chcę… I tak jestem szczęśliwy… Zbyt szanuję cudze tajemnice. — Doprawdy? A jednak zdaje się, że pan wciąż jeszcze… Zresztą — ciągnęła — nie będę panu robiła wyrzutów. Każdy na pana miejscu postąpiłby tak samo. A w dodatku przypadek doprawdy tak uparcie nas zbliżał… Pozwala to panu poniekąd spodziewać się po mnie szczerości. Niechże więc pan posłucha: nie należę do owych niezrozumianych i nieszczęśliwych kobiet, które bywają na maskaradach po to, żeby z pierwszym lepszym napotkanym człowiekiem paplać o swoich cierpieniach, nie jestem jedną z tych, którym trzeba okazywać serce, współczucie… Nie trzeba mi niczyjego współczucia, niczyjego serca; moje serce umarło. Przyjechałam tu tylko po to, żeby przypieczętować tę śmierć. Podniosła chusteczkę ku wargom. — Spodziewam się — ciągnęła z pewnym wysiłkiem — że nie traktuje pan moich słów jak zwykłych maskaradowych zwierzeń. Powinien pan zrozumieć, że nie o to mi chodzi… Istotnie, w głosie jej, mimo iż brzmiał łagodnie i miękko, można było dosłyszeć coś, od czego cierpło serce. — Jestem Rosjanką — powiedziała po rosyjsku; dotąd mówiła po francusku — choć w Rosji mieszkałam krótko… Nazwisko moje nic panu nie powie. Anna Fiodorowna jest moją dawną przyjaciółką rzeczywiście, byłam w Michajłowskiem niby jako jej siostra… Wtedy nie mogłam spotkać się z nim jawnie. I tak krążyły już różne plotki… Były jeszcze inne przeszkody — on nie był wolny… Te przeszkody znikły… ale ten, kto miał mi dać swoje nazwisko, ów nieznajomy, z którym pan mnie widział, porzucił mnie. Zrobiła gest ręką i umilkła. — Czy naprawdę pan go nie zna? Nigdy się pan z nim nie spotkał? — zapytała po chwili. — Nigdy. — Przez cały prawie czas przebywał ostatnio za granicą. Zresztą jest tu teraz… No cóż, opowiedziałam panu wszystko — dodała. — Jak pan widzi, nie ma w tym nic tajemniczego, nic szczególnego. — A Sorrento? — spytałem nieśmiało. — Poznałam go w Sorrento — odparła powoli i zamyśliła się. Zamilkliśmy oboje. Ogarnęło mnie jakieś dziwne zakłopotanie. Siedziałem obok niej, obok tej kobiety, której obraz tak często przede mną stawał, tak dręczył mnie i drażnił, siedziałem obok niej, a czułem jakiś chłód i było mi ciężko na sercu. Wiedziałem, że nic nie wyniknie z tego spotkania, że między nami leży przepaść, że gdy się rozstaniemy, nie spotkamy się już nigdy. Nieznajoma siedziała w niedbałej i obojętnej pozie, głowę podała naprzód, dłonie opuściła na kolana. Znam dobrze tę niedbałość, osłaniającą nieuleczalny smutek, znam ową obojętność, za którą kryje się nieodwracalna tragedia. Przed nami snuły się parami maski. Monotonne dźwięki „oszałamiającego” walca rozlegały się głucho w oddali, to znów nadbiegały gwałtownie i hałaśliwie. Wesoła muzyka balu jeszcze bardziej potęgowała mój smutek i żal. „Czyżby naprawdę — myślałem — to była ta kobieta, którą ujrzałem kiedyś w całym blasku jej triumfującej urody, w oknie owego odległego wiejskiego domku?…” Zdawało się, że przez te lata czas nawet jej nie musnął. Kształt dolnej części twarzy, nie zasłoniętej koronkami maski, był łagodny jak u dziecka, ale od całej jej postaci wiało chłodem niby od posągu… Galatea wróciła na swój piedestał i już z niego nie zejdzie. Nagle nieznajoma wyprostowała się, spojrzała w stronę sąsiedniego pokoju i wstała. — Niech mi pan poda rękę — powiedziała. — Chodźmy prędzej, prędzej! Wróciliśmy na salę. Nieznajoma szła tak szybko, że ledwo mogłem za nią nadążyć. W pewnej chwili zatrzymała się pod Kolumną. — Poczekamy tu chwilę — wyszeptała. — Czy pani kogoś szuka? — zacząłem… Ale ona nie zwracała na mnie uwagi: wlepiła spojrzenie w tłum. Jej czarne, wielkie oczy groźnie spoglądały spod czarnego aksamitu. Zwróciłem wzrok w stronę, gdzie patrzyła — i zrozumiałem wszystko. Korytarzem, między rzędem kolumn i ścianą, szedł ów mężczyzna, którego widziałem z nią w lesie. Poznałem go od razu: prawie się nie zmienił. Tak samo wspaniale kręcił mu się płowy wąs, tak samo Wesoło, spokojnie i pewnie błyszczały jego ciemne oczy. Szedł posoli i z lekka pochylając się nad kobietą w dominie, którą prowadził pod rękę, coś jej opowiadał. Gdy zbliżył się do nas, podniósł nagle głowę, spojrzał najpierw na mnie, potem na tę, przy której stałem i zapewne ją poznał, poznał jej oczy, bo brwi jego z lekka drgnęły, przymrużył powieki i ledwie dostrzegalny, lecz nieznośnie impertynencki uśmieszek musnął jego wargi. Pochylił się jeszcze niżej swojej towarzyszce i szepnął jej na ucho jakieś dwa słowa. Kobieta dominie natychmiast się obejrzała, obrzuciła nas przelotnym spojrzeniem swoich błękitnych oczek, po czym cicho się roześmiała i pogroziła mu maleńką rączką. Z lekka uniósł jedno ramię, towarzysząca mu kobieta przytuliła się do niego zalotnie… Spojrzałem na moją nieznajomą. Patrzyła za odchodzącą parą i nagle, wyrwawszy dłoń z mojej dłoni, pobiegła ku drzwiom. Chciałem już biec za nią, ale odwróciła się i spojrzała na mnie takim wzrokiem, że skłoniłem się jej głęboko i nie ruszyłem się z miejsca. Zrozumiałem, że narzucać się jej byłoby ordynarnie i głupio. — Powiedzże mi, mój kochany — pytałem po kwadransie jednego z moich przyjaciół, który był żywą księgą adresową Petersburga — kim jest ów wysoki, przystojny jegomość z wąsami? — Ten? To jakiś cudzoziemiec, dość zresztą zagadkowy, bardzo rzadko zjawia się na naszym horyzoncie. A bo co? — Nic, tak po prostu pytam… Wróciłem do domu. Od owego czasu nigdzie nie spotkałem mojej nieznajomej. Gdybym znał nazwisko tego, kogo kochała, mógłbym pewno dowiedzieć się, kim była, ale sam jakoś nie miałem na to ochoty. Powiedziałem już, że ta kobieta zjawiła mi się jak sen — jak sen obok mnie przeszła i na zawsze zniknęła. Przełożył Paweł Hertz. FAUST Opowiadanie w 9 listach Entbehren sollst du, sollst entbehren…* Faust (część I) LIST PIERWSZY PAWEŁ ALEKSANDROWICZ B. DO SIEMIONA NIKOŁAJEWICZA W. Wieś M*** 6 czerwca 1850. Przyjechałem tutaj, drogi przyjacielu, przed czterema dniami; jak obiecałem, biorę pióro do ręki i piszę do Ciebie. Od rana mży drobny deszczyk: wyjść niepodobna; poza tym mam ochotę pogawędzić z Tobą. Otóż znowu jestem w mym starym gnieździe, gdzie — strach powiedzieć — nie byłem przez całych dziewięć lat. Ileż się zdarzyło przez te dziewięć lat! Naprawdę, kiedy sobie to uświadamiam, widzę, że jestem innym człowiekiem. Tak, rzeczywiście zupełnie innym! Pamiętasz w bawialni małe pociemniałe lusterko mojej prababki, z takimi dziwacznymi esami floresami w narożnikach — ileż rozmyślałeś nad tym, co ono widziało przed stu laty? Kiedy tylko przyjechałem, zaraz podszedłem do niego i stropiłem się mimo woli. Ujrzałem nagle, jak się ostatnio postarzałem i zmieniłem. Zresztą nie ja jeden się postarzałem. Domek mój, od dawna już zgrzybiały, teraz ledwie się trzyma, wykrzywił się i wrósł w ziemię; poczciwa moja Wasiliewna, klucznica (na pewno jej nie zapomniałeś: nieraz Cię częstowała świetnymi konfiturami) — całkiem wyschła i zgarbiła się; ujrzawszy mnie nie mogła ani krzyknąć, ani zapłakać, jęknęła tylko i zaczęła kaszleć, usiadła wyczerpana na krzesło i zamachała ręką. Stary Tierientij jeszcze jest pełen wigoru, po dawnemu trzyma się prosto i idąc wyrzuca nogi, odziane w te same wyrudziałe bawełniane lichutkie pantalony i obute w te same skrzypiące kozłowe trzewiki o wysokim podbiciu, z kokardkami, które wprawiały Cię nieraz w rozrzewnienie… Ale, mój Boże! — jak żałośnie chyboczą się te lichutkie pantalony na jego wychudłych nogach! Jak posiwiały mu włosy! Jak skurczyła się twarz w piąstkę! A kiedy zaczął rozmawiać ze mną, kiedy zaczął wydawać zarządzenia i rozkazy w przyległym pokoju, porwał mnie śmiech i żal mi się go zrobiło. Stracił wszystkie zęby i mówiąc seplenił, świstał i syczał. Za to park bardzo wypiękniał: skromne ongiś krzaczki bzu, akacji, wiciokrzewu (pamiętasz jak je sadziliśmy?) rozrosły się w wielkie, gęste krzaki; brzozy, klony wyrosły i rozpostarły szeroko swe konary; szczególnie piękne stały się aleje lipowe. Lubię te aleje, lubię szarozielony delikatny kolor i zapach powietrza pod ich sklepieniem; lubię pstrą siatkę jasnych plam na ciemnej ziemi — wiesz, że nie ma u mnie piasków. Ulubiony mój dębczak stał się już młodym dębem. Wczoraj siedziałem przeszło godzinę na ławce w jego cieniu. Było mi bardzo dobrze. Dokoła jakże wesoło kwitły trawy; na wszystkim kładło się złociste światło, silne i łagodne zarazem; przenikało nawet do cienia… A ileż ptaków słychać! Nie zapomniałeś, mam nadzieję, że ptaki — to moja namiętność. Turkawki gruchały nieustannie, od czasu do czasu pogwizdywała wilga, zięba wywodziła swój dźwięczny tryl, drozdy gniewały się i skrzeczały, w oddali odzywała się kukułka; znienacka, jak oszalały, przeraźliwie ciurkał dzięcioł. Słuchałem, słuchałem łagodnego, zestrojonego harmonijnie gwaru i nie chciało mi się ruszać, a w sercu czułem ni to rozleniwienie, ni to rozrzewnienie. Nie tylko ogród rósł; ciągle nawijają mi się na oczy mocne, rozrośnięte chłopaki, w których ani rusz nie mogę rozeznać dawnych znajomych malców. Twój faworyt, Timosza, stał się takim Timofiejem, że nawet sobie nie możesz wyobrazić. Obawiałeś się wtedy o jego zdrowie i przepowiadałeś mu suchoty; gdybyś mógł teraz popatrzeć na jego wielkie czerwone ręce, sterczące z przykrótkich wąskich rękawów bawełnianego surduta, i na uwypuklające się, okrągłe, twarde muskuły! Kark jak u byka, głowa cała w jasnych bujnych kędziorach — niczym Herkules Farnezyjski! Zresztą twarz mu się zmieniła mniej niż innym, nawet nie bardzo się rozrosła, a uśmiech pozostał taki sam — wesoły, i jak go nazywałeś, „gapiowaty”. Wziąłem go na kamerdynera; swego petersburskiego zostawiłem w Moskwie — zbyt często lubił mnie zawstydzać i nieustannie dawał mi odczuć swą wyższość w opanowaniu manier stołecznych. Nie zastałem ani jednego z moich psów; wszystkie zdechły. Najdłużej żyła Nefka — ale i ta się mnie nie doczekała, inaczej niż Argos, który doczekał się Ulissesa; nie sądzone jej było ujrzeć przygasłymi oczami dawnego pana i towarzysza polowań. Ale nasz stary kundel, żywy i zdrowy, ujada takim samym głosem i tak samo ma rozdarte ucho, a w ogonie pełno rzepów, jak być powinno. Zamieszkałem w Twoim dawnym pokoiku. Prawda, że przypieka tu słońce i mnóstwo much, ale za to mniej niż w innych pokojach czuć stęchliznę. Dziwna rzecz! Ten zatęchły, cokolwiek kwaśny, zwiędły zapach silnie działa na moją wyobraźnię; nie mogę powiedzieć, żeby mi był przykry, przeciwnie, ale wzbudza we mnie smutek, a w końcu przygnębienie. Tak samo jak Ty bardzo lubię stare pękate komody z miedzianymi okuciami, białe fotele o owalnych oparciach i wygiętych nóżkach, upstrzone przez muchy, szklane żyrandole z dużym jajkiem z liliowej cynfolii pośrodku — słowem, wszelkie staroświeckie meble po dziadkach; ale patrzeć na to ciągle — przechodzi moje siły, opanowuje mnie jakaś niepokojąca nuda (właśnie to!). W pokoju, w którym zamieszkałem, stoją najzwyklejsze meble, robione w domu przez chłopów; ale postawiłem w kącie wąską, długą szafę z półeczkami, na których skroś kurz ledwie można dostrzec przeróżne starodawne graciki z zielonego i niebieskiego szkła; a na ścianie kazałem powiesić, przypominasz sobie, ten portret kobiecy w czarnej ramie, który nazywałeś portretem Manon Lescaut. Pociemniał nieco przez te dziewięć lat; ale spojrzenie jest tak samo zadumane, figlarne i czułe, usta uśmiechają się tak samo lekkomyślnie i smutno, a na pół oskubana róża tak samo bezszelestnie wypada ze smukłych palców. Bawią mnie ogromnie zasłony w moim pokoju; niegdyś były zielone, lecz pożółkły od słońca. Zdobią je czarną farbą wymalowane sceny z Pustelnika d’Arlincourta. Na jednej zasłonie ów pustelnik, z olbrzymią brodą, wytrzeszczonymi oczami, w sandałach, porywa w góry jakąś pannę z rozwianym włosem; na innej — wre zaciekła walka między czterema rycerzami w beretach i z bufami na ramionach; jeden leży en raccourci* zabity — słowem, wyobrażone są wszelkie okropności, ale dokoła panuje niezmącony spokój, a zasłony rzucają łagodny odblask na sufit. Od czasu kiedy tu zamieszkałem, ogarnął mnie spokój: nic mi się nie chce robić, nikogo widzieć, nie ma o czym marzyć, lenistwo nie pozwala myśleć, ale rozmyślać nie przeszkadza — to są rzeczy różne, jak sam o tym wiesz dobrze. Z początku przypomniały mi się lata dzieciństwa… gdziekolwiek szedłem, na cokolwiek spoglądałem, wspomnienia wyłaniały się zewsząd, wyraźne aż do najdrobniejszych szczegółów i jak gdyby zastygłe w wyrazistym kształcie. Potem zamiast tych wspomnień przyszły inne… potem… potem z wolna odwróciłem się c przeszłości, tylko w piersi pozostał ciężar jak po męczącym śnie i wyobraź sobie, kiedy siedziałem na grobli, pod wierzbą, niespodziewanie rozpłakałem się i płakałbym długo, nie zważając na mój dojrzały wiek, gdybym się nie zawstydził przechodzącej baby, która spojrzała na mnie ciekawie, a potem, nie obracając ku mnie twarzy, pokłoniła mi się prosto i nisko i przeszła dalej. Chciałbym bardzo pozostać w takim nastroju (oczywiście, nie będę już więcej płakać do wyjazdu, czyli do września, i byłbym bardzo niezadowolony, gdy by któremukolwiek z sąsiadów przyszła chętka odwiedzenia mnie. Zresztą, zdaje się, nie potrzebuję się tego obawiać; nie mam tu bliskiego sąsiedztwa. Jestem przekonany, że mnie zrozumiesz: wiesz dobrze z własnego doświadczenia, jak często samotność bywa zbawienna… Teraz, po wielu wędrówkach, jest mi potrzebna. Nudzić się nie będę. Przywiozłem ze sobą kilka książek, tutaj także mam porządną bibliotekę. Wczoraj otworzyłem wszystkie szafy i grzebałem długo w zapleśniałych książkach. Znalazłem wiele ciekawych, dawniej nie dostrzeżonych przeze mnie dzieł: rękopis przekładu Kandyda z lat siedemdziesiątych, gazety i czasopisma z tych samych czasów, Kameleona tryumfującego (to znaczy Mirabeau), Le Paysan perverti itd. Wpadły mi w rękę moje książki dziecinne, książki mego ojca, babki i nawet, wyobraź sobie, prababki: na jednej rozpadającej się niemal gramatyce francuskiej w kolorowej okładce wypisane było dużymi literami: Ce livre apartient a m–lle Eudoxie de Lavrine*, i data — 1741 r. Natrafiłem na książki, które przywiozłem niegdyś z zagranicy, między innymi na Fausta Goethego. Nie wiesz może o tym, że był czas, kiedy umiałem Fausta na pamięć (oczywiście pierwszą część) od deski do deski; rozczytywałem się w nim… Ale czasy się odmieniają, a z nimi i ludzie, w ciągu ostatnich dziewięciu lat nie wziąłem do ręki Goethego. Z nie dającym się opisać uczuciem patrzyłem na tę małą, jakże znajomą mi książeczkę (liche wydanie z 1828 roku). Zabrałem ją ze sobą, położyłem się do łóżka i zacząłem czytać. Jak wzruszyła mnie wspaniała pierwsza scena! Zjawienie się Ducha Ziemi; pamiętasz jego słowa: „W odmętach życia, w czynów zawierusze…” — te słowa wzbudziły we mnie od dawna nie znany dreszcz zachwytu. Przypomniały mi się: Berlin i lata studenckie, i Fraulein Klara Stich, i Seydelmann w roli Mefistofelesa, i muzyka Radziwiłła, i wszystko inne, wszystko… Długo nie mogłem usnąć: przyszła do mnie moja młodość i stanęła przede mną jak widmo; płomieniem i trucizną napełniła żyły, serce rozszerzyło się i nie chciało skurczyć, coś szarpnęło jego strunami i rozgorzały pragnienia… Oto jakim marzeniom oddawał się Twój prawie czterdziestoletni przyjaciel, siedząc samotnie w swym samotnym dworku! Gdyby tak ktoś mnie podpatrzył? Więc cóż? Nie zawstydziłbym się wcale.. Zdolność do wstydu — to także cecha młodości; a wiesz, po czym poznałem, że się starzeję? Posłuchaj. Teraz staram się wyolbrzymiać wszelkie wesołe odczucia, a pomniejszać smutne, podczas gdy w dniach młodości postępowałem wprost przeciwnie. Nieraz nosiłem się ze swym smutkiem jak ze skarbem, a wstydziłem się porywu wesołości… A jednak wydaje mi się, że pomimo całego mojego doświadczenia życiowego jest jeszcze na świecie coś takiego, przyjacielu Horacjo, czego nie doświadczyłem, i to „coś” — jest może najważniejsze. Ach, do czegóż doszedłem! Żegnaj! Do następnego razu. Co porabiasz w Petersburgu? Przy okazji: Sawielij, mój kucharz wiejski, każe Ci się kłaniać. Postarzał się także, ale nie tak bardzo, roztył się, twarz mu obrzękła. Równie dobrze jak dawniej przyrządza rosoły z kury z rozgotowanymi cebulkami, zdobne serniki i kwaśną zupę ogórkową — znakomite stepowe danie, po którym język Ci zbielał i skołowaciał na całą dobę. Za to pieczeń wysusza jak dawniej, tak że można nią wybijać werble po talerzu — istna tektura. No, dość na dzisiaj — do widzenia! Twój P. B. LIST DRUGI OD TEGO SAMEGO DO TEGOŻ. Wieś M***, 12 czerwca 1850 Drogi przyjacielu, mam dla Ciebie dosyć ważną nowinę. A więc słuchaj! Wczoraj, przed obiadem, zachciało mi się iść na spacer, ale nie do ogrodu; poszedłem drogą w stronę miasta. Bardzo przymnie iść bez celu szybkim krokiem po równej, długiej drodze. Człowiek ma uczucie, że robi coś pożytecznego, że mu się śpieszy. Patrzę: naprzeciw mnie jedzie powóz. „Czy aby nie do mnie?” — pomyślałem z ukrytym lękiem… Ale nie — w powozie siedzi pan z wąsami, nieznajomy. Uspokoiłem się. Ale oto niespodzianie ów pan, zrównawszy się ze mną, każe stangretowi zatrzymać konie, uprzejmie uchyla czapki i jeszcze uprzejmiej pyta: czy nie jestem ten a ten? — wymieniając moje nazwisko. Z kolei ja zatrzymuję się i z energią podsądnego, którego prowadzą na badanie, odpowiadam: „Jestem ten a ten” a sam patrzę jak baran na pana z wąsami i myślę: „A przecież gdzieś go już widziałem!” — Pan mnie nie poznaje? — pyta wąsacz wyłażąc z powozu. — Niestety, nie. — A ja poznałem pana od razu. Od słowa do słowa, okazało się, że to był Pryimkow, pamiętasz? dawny nasz kolega uniwersytecki. „Cóż to za tak ważna nowina? — myślisz w tej chwili, drogi Siemionie Nikołaiczu. — O ile sobie przypominam, Pryimkow był to chłopak nieciekawy, choć porządny i niegłupi”. To wszystko prawda, bracie, ale słuchaj dalszego ciągu rozmowy. — Ucieszyłem się — powiada — bardzo, kiedy się dowiedziałem, że pan zjechał do swego majątku, do nas w sąsiedztwo. Zresztą ucieszyłem się nie tylko ja. — Czy mogę się dowiedzieć — spytałem — kto jeszcze był tak uprzejmy… — Moja żona. — Pańska żona? — Tak, moja żona; to dawna pana znajoma. — A czy mogę zapytać, jak się nazywa? — Wiera Nikołajewna z domu Jelcow. — Wiera Nikołajewna! — wykrzyknąłem mimo woli. To jest właśnie ta ważna nowina, o której wspomniałem Ci na początku listu. Ale może i w tym nie znajdujesz nic ważnego… Będę musiał opowiedzieć Ci coś niecoś z mojej przeszłości… od dawna minionej przeszłości. Kiedy obaj ukończyliśmy uniwersytet w roku 183*. miałem dwadzieścia trzy lata. Ty wstąpiłeś na służbę; ja, jak Ci wiadomo, postanowiłem pojechać do Berlina. Ale w Berlinie przed październikiem nie było nic do roboty. Zapragnąłem spędzić lato w Rosji, na wsi, wyleni uchować się porządnie po raz ostatni, a potem zabrać się do roboty nie na żarty. W jakim stopniu udało mi się urzeczywistnić to moje postanowienie, nie będę się teraz rozwodził… „Gdzieżby tu spędzić lato?” — pytałem siebie. Do swego majątku nie chciało mi się jechać: ojciec mój umarł niedawno, bliskich krewnych nie miałem, obawiałem się samotności, nudy… Dlatego też przyjąłem z radością propozycję dalekiego mojego krewnego, ciotecznego wuja, by pojechać w gościnę do jego majątku w t–kiej guberni. Był to człowiek zamożny, dobry i prosty, żył po pańsku i miał pańską rezydencję. Zamieszkałem u niego. Wuj miał dużą rodzinę: dwóch synów i pięć córek. W domu jego mieszkało stale mnóstwo ludzi. Goście zjeżdżali nieustannie — ale mimo to nie było wesoło. Dni płynęły hałaśliwie, ani chwili samotności. Wszystko podejmowane było wspólnie, wszyscy starali się rozerwać czymkolwiek, coś wymyślić i pod koniec dnia byli ogromnie zmęczeni. Życie takie wydało mi się pospolite. Zaczynałem już myśleć o wyjeździe i czekałem tylko na imieniny wuja, lecz w dniu tych imienin ujrzałem na balu Wierę Nikołajewnę Jelcow — i zostałem. Miała wówczas szesnaście lat. Mieszkała ze swą matką w małym mająteczku, położonym o pięć wiorst od siedziby mego wuja. Ojciec Jej — jak mówili — niezwykły człowiek, wcześnie osiągnął rangę pułkownika i poszedłby jeszcze wyżej, lecz zginął w młodym wieku, Przypadkowo zastrzelony przez kolegę na polowaniu. Wiera była wówczas dzieckiem. Matka jej była także niezwykłą kobietą: władała kilkoma językami, miała dużo wiadomości. Była o siedem czy osiem lat młodsza od swego męża, za którego wyszła z miłości; wykradł ją z domu rodzicielskiego. Omal nie przypłaciła życiem jego utraty i do samej śmierci (według słów Pryimkowa zmarła wkrótce po ślubie córki) nosiła tylko czarne suknie. Pamiętam dobrze jej twarz: wyrazista, śniada, otoczona bujnymi, siwiejącymi włosami, o dużych, surowych, jak gdyby zastygłych oczach i prostym, cienkim nosie. Ojciec jej mieszkał przez piętnaście lat we Włoszech (nazywał się Ładanow). Matkę Wiery urodziła chłopka z Albano, którą zabił na drugi dzień po urodzeniu dziecka jej narzeczony; odbił mu ją Ładanow… Historia ta w swoim czasie narobiła wiele hałasu. Po powrocie do Rosji Ładanow nie tylko nie wychodził z domu, ale nawet nie opuszczał swego gabinetu, zajmował się chemią, anatomią, kabalistyką, chciał przedłużyć życie ludzkie, wierzył, że można utrzymywać więź z duchami, wywoływać zmarłych… Sąsiedzi uważali go za czarownika. Kochał bardzo córkę, sam ją kształcił, lecz nie darował jej ucieczki z Jelcowem, nie chciał widzieć ani córki, ani jej męża, przepowiedział im obojgu ciężki los i umarł w osamotnieniu. Zostawszy wdową, pani Jelcow poświęciła cały swój czas na wychowanie córki i nie przyjmowała prawie nikogo. Kiedy poznałem Wierę Nikołajewnę — czy możesz sobie wyobrazić! — od urodzenia nie była w mieście, nawet w najbliższym mieście powiatowym. Wiera Nikołajewna nie przypominała zwykłej rosyjskiej panny; miała na sobie jakieś szczególne piętno. Od razu uderzył mnie zadziwiający spokój w jej ruchach i wypowiedziach. Zdawało się, że o nic się nie troszczyła, nie obawiała się niczego, odpowiadała rozsądnie, prosto, słuchała uważnie. Wyraz jej twarzy był szczery i otwarty jak u dziecka, ale nieco chłodny i jednostajny, choć nie zamyślony. Rzadko bywała wesoła, i nie tak jak inne panny; całą jej istotę rozjaśniała promienna niewinność serca, stokroć bardziej pogodna od wszelkiej wesołości. Była niewysoka, zbudowana harmonijnie, dość szczupła, rysy miała regularne i delikatne, piękne gładkie czoło, złociste blond włosy, nos prosty, jak u matki, i dość pełne wargi; ciemnoszare oczy patrzyły jakby zbyt prosto spod puszystych, wygiętych do góry rzęs. Ręce miała niewielkie, lecz niezbyt ładne — ludzie utalentowani nie mają takich rąk… istotnie Wiera Nikołajewna nie miała żadnych szczególnych uzdolnień. Głos jej był dźwięczny jak głos siedmioletniej dziewczynki. Przedstawiono mnie jej matce na balu uwuja i w kilka dni potem odwiedziłem te panie po raz pierwszy. Pani Jelcow była to kobieta bardzo dziwna, z charakterem, wytrwała i skupiona. Miała na mnie duży wpływ; szanowałem ją i bałem się jej trochę. Wszystko robiła według systemu; córkę wychowywała również według systemu, ale nie krępowała jej swobody. Córka kochała ją i wierzyła jej ślepo. Jeżeli pani Jelcow dała jej książkę i powiedziała: tej stronicy nie czytaj — to Wiera raczej mogła opuścić poprzednią stronę, lecz nigdy nie zajrzała do zakazanej. Ale i pani Jelcow miała swe idées fixes, swe „koniki”. Na przykład jak ognia bała się wszystkiego, co może pobudzić wyobraźnię: dlatego też córka jej do siedemnastego roku życia nie przeczytała ani jednej powieści, ani jednej strofy poezji; za to w geografii, w historii, a nawet w naukach przyrodniczych nieraz zapędzała w kozi róg mnie, kandydata nauk, i to, jak chyba pamiętasz, nie najsłabszego. Próbowałem raz pomówić z panią Jelcow o jej „koniku”, chociaż było niezmiernie trudno wciągnąć ją do rozmowy, gdyż była bardzo małomówna. Pokiwała tylko głową. — Mówi pan — powiedziała mi wreszcie — że czytanie dzieł poetyckich jest i pożyteczne, i przyjemne… A ja sądzę, że należy z góry wybrać w życiu — albo pożyteczne, albo przyjemne i zdecydować się już raz na zawsze. Ja także chciałam kiedyś połączyć jedno i drugie… To jest niemożliwe i albo prowadzi do zguby, albo staje się trywialne. Tak, dziwną istotą była ta kobieta, istotą uczciwą, dumną, nie pozbawioną fanatyzmu i swego rodzaju przesądów. „Boję się życia” — powiedziała mi pewnego razu. Istotnie, bała się go, bała się tych mocy tajemnych, na których wspiera się życie, a które rzadko, lecz niespodziewanie wydostają się na powierzchnię. Biada temu, nad kim rozpętają się te moce. Panią Jelcow doświadczyły one okrutnie: przypomnij sobie śmierć jej matki, jej męża, ojca… To wszystko mogło zastraszyć niejednego. Nigdy nie widziałem jej uśmiechniętej. Jakby zamknęła się na klucz i klucz wrzuciła do wody. Musiała znieść wiele nieszczęść w życiu i nigdy nikomu nie zwierzyła się ze swych cierpień — wszystko zamknęła w sobie. Do takiego stopnia nauczyła się powściągać swe uczucia, że nawet wstydziła się okazywać namiętną miłość do córki: nigdy przy mnie jej nie ucałowała, nigdy nie nazywała jej zdrobniałym imieniem, zawsze tylko — Wiera — Zapamiętałem jedno jej powiedzenie: mówiłem jej kiedyś, że my wszyscy, ludzie współcześni, jesteśmy nadłamani… „Nie trzeba nadłamywać siebie — odpowiedziała — trzeba siebie albo przełamać, albo pozostać sobą”. U pani Jelcow bywało niewiele osób; ale ja odwiedzałem ją często. W głębi duszy zdawałem sobie sprawę, że mnie lubi, a Wiera Nikołajewna podobała mi się bardzo. Prowadziłem z nią długie rozmowy, chodziliśmy razem na spacery… Matka nam nie przeszkadzała; zresztą córka nie lubiła spędzać czasu bez matki, ja zaś ze swej stromy nie odczuwałem potrzeby rozmów we dwoje… Wiera Nikołajewna miała dziwny zwyczaj myślenia na głos; nocami przez sen głośno i wyraźnie mówiła o tym, co wywarło na niej silne wrażenie w ciągu dnia. — Raz popatrzyła na mnie uważnie i wedle zwyczaju podparłszy głowę ręką, powiedziała: „Wydaje mi się, że B. to dobry — człowiek; ale nie można na nim polegać”. Nasze wzajemne stosunki były jak najbardziej przyjacielskie i spokojne; raz jeden tylko wydało mi się, że dostrzegłem gdzieś w samej głębi jej jasnych oczu coś dziwnego, jak gdyby wzruszenie i czułość… Ale może się myliłem. Tymczasem dni mijały i trzeba było zbierać się do wyjazdu. Jednakże ociągałem się jeszcze. Nieraz, kiedy uświadomiłem sobie, że oto już wkrótce nie będę widywał tej miłej dziewczyny, do której tak się przywiązałem — ogarniał mnie żal… Berlin zaczynał tracić już swą moc przyciągającą. Nie śmiałem przyznać się sam sobie do tego, co się we mnie działo: zresztą w istocie nie rozumiałem, co dzieje się we mnie — zupełnie jakby dusza moja pełna była mgły. Wreszcie pewnego ranka wszystko stało się jasne. „Czego mam jeszcze szukać — pomyślałem sobie — dokąd dążyć? Przecież prawda i tak jest nieuchwytna. Czy nie lepiej zostać tu, ożenić się?” I wyobraź sobie, ta myśl o małżeństwie nie przestraszyła mnie wówczas ani trochę. Przeciwnie, ucieszyła mnie. Nie dość na tym: tegoż dnia oświadczyłem o swym zamiarze, ale nie Wierze Nikołajewnie, jak należałoby się spodziewać, tylko pani Jelcow. Starsza pani popatrzyła na mnie. — Nie — odpowiedziała — nie, mój miły, niech pan jedzie do Berlina, niechże się pan nadłamie. Z pana jest dobry człowiek; ale Wierze nie takiego trzeba męża. Spuściłem wzrok, zaczerwieniłem się; zdziwi Cię chyba to, że w głębi duszy zgodziłem się z panią Jelcow. W tydzień potem wyjechałem i od tego czasu nie widziałem już ani jej, ani Wiery Nikołajewny. Opisałem Ci moje przygody pokrótce, gdyż wiem, że nie lubisz rozwlekłości. Przyjechawszy do Berlina, bardzo szybko zapomniałem o Wierze Nikołajewnie… Ale przyznaję, że niespodziewana wiadomość o niej bardzo mnie poruszyła. Wstrząsnęła mną myśl, że Wiera jest tak blisko, że jest moją sąsiadką, że ujrzę ją w najbliższych dniach. Przeszłość, jak spod ziemi, nagle wyrosła przede mną, ogarnęła mnie. Pryimkow oświadczył, że wybrał się do mnie właśnie w tym celu, aby wznowić naszą dawną znajomość, i że ma nadzieję ujrzeć mnie u siebie w najbliższym czasie. Opowiedział mi, że służył W kawalerii, że wziął dymisję w randze porucznika, kupił majątek w odległości ośmiu wiorst od mojego i ma zamiar zająć się gospodarstwem, że miał troje dzieci, lecz dwoje umarło, pozostała pięcioletnia córka. — I pańska żona mnie pamięta? — Tak, pamięta — odpowiedział z lekkim zająknieniem. — Oczywiście, była wówczas, można powiedzieć, jeszcze dzieckiem; ale matka jej zawsze pana bardzo chwaliła, a pan wie, jak ona ceni każde słowo nieboszczki. Przypomniałem sobie słowa pani Jelcow, że nie nadaję się dla Wiery…..A więc ty nadawałeś się” — pomyślałem przypatrując się z ukosa Pryimkowowi. Zabawił u mnie kilka godzin. Poczciwy z niego chłop; miły i skromny, patrzy dobrodusznie, tak dobrodusznie, że niepodobna go nie lubić… Ale jego zdolności umysłowe nie rozwinęły się od czasu, kiedyśmy go widywali. Oczywiście pojadę do niego, może nawet jutro. Bardzo mnie ciekawi, jaka jest teraz Wiera. Wyobrażam sobie, jak się teraz śmiejesz ze mnie, niegodziwcze, siedząc przy swoim dyrektorskim biurku; a jednak napiszę Ci, jakie zrobiła na mnie wrażenie. Żegnaj! Do następnego listu. Twój P. B. LIST TRZECI OD TEGO SAMEGO DO TEGOŻ. Wieś M***, 16 czerwca 1850. A więc, bracie, byłem u niej, widziałem ją. Przede wszystkim muszę Ci oznajmić fakt zdumiewający: możesz mi wierzyć albo nie, ale prawie wcale się nie zmieniła, ani twarz, ani kibić. Przy powitaniu omal nie krzyknąłem: po prostu siedemnastoletnie dziewczę! Tylko oczy już nie dziewczęce; zresztą i w dzieciństwie nie miała oczu dziecka: były zbyt jasne. Ale ten sam spokój, ta sama promienność, ten sam głos, ani jednej zmarszczki na czole, jak gdyby przez te wszystkie lata leżała w śniegu. A przecież ma teraz dwadzieścia osiem lat i urodziła troje dzieci… Niepojęte! Nie myśl, proszę Cię, że przesadzam, że nie jestem obiektywny; przeciwnie, ta jej „niezmienność” wcale mi się nie spodobała. Kobieta dwudziestoośmioletnia, żona i matka, nie powinna wyglądać na młodą dziewczynę — nie darmo przecież żyła. Przyjęła mnie bardzo życzliwie; Pryimkow zaś był po prostu uszczęśliwiony przyjazdem; ten poczciwiec myśli tylko o tym, żeby przywiązać się do kogoś. Dom ich jest bardzo przyjemny i schludny. Wiera Nikołajewna na nawet ubrana była jak młoda dziewczyna: w białej sukni z niebieskim paskiem; na szyi miała cieniutki złoty łańcuszek. Córka jej jest bardzo miła i zupełnie do niej niepodobna — przypomina raczej swą babkę. W salonie nad kanapą wisi portret tej dziwnej kobiety; podobieństwo jest uderzające. Jak tylko wszedłem, zaraz rzucił mi się w oczy. Zdało się, że patrzy na mnie surowo i uważnie. Usiedliśmy, zaczęliśmy wspominać dawne czasy, pomału rozgadaliśmy się. Mimo woli spoglądałem często na posępny portret pani Jelcow. Wiera Nikołajewna siedziała pod nim — to jej ulubione miejsce. Wyobraź sobie moje zdumienie: Wiera Nikołajewna do dziś dnia nie przeczytała ani jednej powieści, ani jednego wiersza — słowem, jak powiedziała — ani jednego utworu „zmyślonego”. Rozgniewała mnie ta niepojęta ta obojętność dla wznioślejszej rozkoszy umysłowej. Kobiecie rozumnej i, o ile mogę sądzić, subtelnie czującej, tego po prostu nie można darować. — Jak to — spytałem — więc postanowiła pani nigdy nie czytać takich książek? — Nie było okazji — odpowiedziała — nie miałam czasu. — Nie miała pani czasu! Dziwi mnie to! Niech pan — zwróciłem się do Pryimkowa — zachęci żonę. — Z przyjemnością… — zaczął Pryimkow, ale Wiera Nikołajewna na przerwała mu: — Nie udawaj; sam nie bardzo lubisz wiersze. — Wierszy rzeczywiście nie lubię — zaczął — ale powieści, na przykład… — Ale co państwo robią, czym zajmujecie się wieczorami? — spytałem. — Gracie w karty? — Czasami gramy — odpowiedziała. — A czyż mało jest zajęcia? Czytamy również, ale i prócz wierszy są dobre utwory. — Dlaczego pani tak napada na wiersze? — — Nie napadam na nie; od dzieciństwa nie nawykłam do czytania utworów zmyślonych; mama uważała, że tak jest lepiej, a ja im dłużej żyję, tym bardziej się przekonuję, że wszystko, co mama robiła, wszystko, co mówiła, to była prawda, święta prawda. — Jak pani uważa, ale nie mogę się z panią zgodzić; jestem przekonany, że pozbawia się pani najczystszej, najgodziwszej rozkoszy. Przecież nie odrzuca pani muzyki, malarstwa; dlaczegóż więc odrzuca pani poezję? — Nie odrzucam jej; po prostu nie poznałam jej dotąd — i to wszystko. — Muszę się zabrać do tego! Przecież matka pani nie na całe życie zabroniła pani obcowania z dziełami poetyckimi? — Nie, kiedy wyszłam za mąż, mama zwolniła mnie z wszelkich zakazów; sama nie miałam chęci do czytania… jak to pan powiedział?… no, tych powieści. Słuchałem ze zdumieniem jej słów, nie spodziewałem się tego. Patrzyła na mnie spokojnie. Tak patrzy ptak, kiedy się nie boi. — Przyniosę pani książkę! — wykrzyknąłem. (Błysnęła mi myśl o niedawno przeczytanym Fauście.) Wiera Nikołajewna westchnęła cichutko. — Czy… czy to nie będzie George Sand? — spytała jak gdyby z obawą. — A! Więc pani słyszała o niej? A choćby nawet ona, cóż z tego?… Nie, przyniosę pani innego autora. Nie zapomniała pani chyba niemieckiego? — Nie, nie zapomniałam. — Mówi po niemiecku jak Niemka — wtrącił Pryimkow. — A więc doskonale! przyniosę… zobaczy pani zresztą, jaką Wspaniałą książkę pani przyniosę. — Dobrze, zobaczę. A teraz chodźmy do ogrodu, bo Natasza nie może usiedzieć na miejscu. Włożyła okrągły słomkowy kapelusz, dziecinny kapelusz, zupełnie taki sam, jaki włożyła jej córka, tyle że nieco większy, i wyszliśmy do ogrodu. Szedłem obok niej. Na powietrzu, w cieniu wysokich lip, twarz jej wydała mi się jeszcze milsza, zwłaszcza kiedy z lekka obracała się i odrzucała głowę, aby popatrzeć na mnie spod ronda kapelusika. Gdyby nie idący za nami Pryimkow, gdyby nie podskakująca przed nami dziewczynka, mógłbym naprawdę myśleć, że mam nie trzydzieści pięć lat, ale dwadzieścia trzy, że dopiero wybieram się do Berlina, tym bardziej że ogród, w którym znajdowaliśmy się, bardzo przypominał ogród w majątku pani Jelcow. Nie wytrzymałem i powiedziałem Wierze o moim wrażeniu. — Wszyscy mi mówią, że zewnętrznie mało się zmieniłam — odpowiedziała. — Zresztą i wewnętrznie pozostałam taka sama. Podeszliśmy do niewielkiego chińskiego domku. — Ale takiego domku nie mieliśmy u nas w Osinowce — powiedziała. — Niech pan się nie zraża tym, że jest taki odrapany i pełzły; wewnątrz jest bardzo przyjemnie i przewiewnie. Weszliśmy do środka. Rozejrzałem się wkoło. — Wie pani co, Wiero Nikołajewno — powiedziałem — niech pani każe na mój przyjazd wnieść tu stół i kilka krzeseł. Tutaj naprawdę jest wspaniale. Tutaj przeczytam pani… Fausta Goethego… Oto co pani przeczytam. — Tak, tu nie ma much — zauważyła naiwnie — a kiedy pan przyjedzie? — Pojutrze. — Dobrze — powiedziała — zarządzę. Natasza, która razem z nami weszła do domku, nagle krzyknęła i odskoczyła blada jak płótno. — Co się stało? — spytała Wiera Nikołajewna. — Ach, mamusiu — wyrzekła dziewczynka wskazując palcem w kąt — patrz, jaki straszny pająk!… Wiera Nikołajewna spojrzała w kąt: wielki pstry pająk wolno łaził po ścianie. — Czego się boisz? — powiedziała. — On nie gryzie, patrz. I zanim zdołałem ją powstrzymać, wzięła odrażającego owada do ręki, pozwoliła mu pobiegać na dłoni, a potem go wyrzuciła. — Jaka pani odważna! — wykrzyknąłem. — W tym nie ma żadnej odwagi. Ten pająk nie jest jadowity. — Widać, że pani jak dawniej mocna w historii naturalnej; a ja nie wziąłbym go do ręki. — Nie trzeba się go bać — powtórzyła Wiera Nikołajewna. Natasza milcząc popatrzyła na nas oboje i uśmiechnęła się. — Jaka ona podobna do matki pani! — powiedziałem. — Tak — odrzekła Wiera Nikołajewna z radosnym uśmiechem. — Bardzo mnie to cieszy. Daj Boże, aby była podobna do niej nie tylko z twarzy! Zawołano nas na obiad, a po obiedzie wyjechałem. NB. Obiad był bardzo dobry i smaczny — ta uwaga to specjalnie dla Ciebie, obżartuchu! Jutro zawiozę jej Fausta. Boję się, czy obu nas ze starym Goethem nie spotka klapa. Napiszę Ci o wszystkim szczegółowo. No, a powiedz mi teraz, co sądzisz o tych wszystkich „wydarzeniach”? Zapewne, że wywarła na mnie silne wrażenie, że jestem gotów zakochać się itd.? Głupstwa, bracie! Latka już nie po temu! Dość już szaleństw; skończone! Teraz za późno zaczynać życie na nowo. Zresztą, i dawniej nie takie kobiety podobały mi się… Zresztą, jakie kobiety mi się nie podobały!!! Dreszcz mnie przenika, serce boli I wstyd mi teraz moich bóstw. W każdym razie cieszę się bardzo z tego sąsiedztwa, cieszę się, że mam możność obcowania z rozumną, czystą istotą; a co będzie dalej, dowiesz się w swoim czasie. Twój P. B. LIST CZWARTY OD TEGO SAMEGO DO TEGOŻ. Wieś M***, 20 czerwca 1850 r. Czytanie odbyło się wczoraj, drogi przyjacielu, a jak to było, o tym napiszę dalej. Przede wszystkim pilno mi donieść o nieoczekiwanym sukcesie… choć raczej „sukces” nie jest tu odpowiednim słowem… A więc słuchaj. Przyjechałem na obiad. Przy stole było nas sześcioro: ona, Pryimkow, córka, guwernantka (nic nie znacząca biała figurka), ja i jakiś stary Niemiec, w króciutkim brązowym fraczku, Schludny, wygolony, wyszarzały, o twarzy niezmiernie potulnej i uczciwej, o bezzębnym uśmiechu, pachnący kawą z cykorią… wszyscy starzy Niemcy tak pachną. Poznano nas ze sobą: był to niejaki Schimmel, nauczyciel niemieckiego u sąsiadów Pryimkowa, książąt X… Wiera Nikołajewna, zdaje mi się, jest mu życzliwa i zaprosiła go na czytanie. Obiad był późny, siedzieliśmy długo przy stole, potem spacerowaliśmy. Pogoda była cudowna. Z rana padał deszcz i szumiał wiatr, ale pod wieczór wszystko ucichło. Wyszedłem z Wierą Nikołajewna na otwartą polanę. Na wprost nas, wysoko nad polaną, stał na niebie wielki, różowy obłok; jak dym przeciągały po nim szare smugi; na skraju obłoku to ukazywała się, to nikła migocąca gwiazdeczka; nieco dalej widniał biały sierp księżyca na lekko zaróżowionym lazurze. Wskazałem Wierze Nikołajewnie ten obłok. — Tak — powiedziała — to piękne; ale niech pan popatrzy tutaj. Obejrzałem się. Olbrzymia granatowa chmura pęczniała przysłaniając zachodzące słońce, piętrzyła się na kształt góry ziejącej ogniem; jej grzbiet szerokim snopem rozpostarł się po niebie; jaskrawym rąbkiem bramował ją złowieszczy szkarłat, który w jednym miejscu, w samym jej środku, przebijał na wylot ciężką masę, jak gdyby wydzierając się z rozżarzonego krateru… — Będzie burza — odezwał się Pryimkow. Lecz oddalam się od głównego tematu. W ostatnim liście zapomniałem Ci powiedzieć, że wróciwszy do domu od Pryimkowów, żałowałem, że wymieniłem Fausta; na pierwszy raz lepszy byłby Schiller, jeżeli już mielibyśmy rozpocząć od dramatu. Szczególnie niepokoiły mnie pierwsze sceny przed spotkaniem z Małgorzatą; niepokoiłem się też ze względu na Mefistofelesa. Ale byłem pod wpływem Fausta i nic innego nie mógłbym czytać z ochotą. Kiedy ściemniło się zupełnie, wyruszyliśmy do domku chińskiego; w przeddzień doprowadzono go do porządku. Na wprost drzwi, przed kanapką, stał okrągły stół przykryty kilimem; dokoła ustawiono fotele i krzesła; na stole paliła się lampa. Usiadłem na kanapce, wyjąłem książkę. Wiera Nikołajewna usiadła na fotelu nieco na uboczu, niedaleko drzwi. Za drzwiami, na tle nocy, rysowała się oświetlona przez lampę chybotliwa zielona gałązka akacji, od czasu do czasu przepływał powiew nocnego powietrza. Pryimkow usiadł blisko mnie, przy stole, Niemiec obok niego. Guwernantka pozostała z Nataszą w domu. Wygłosiłem niewielkie przemówienie wstępne: wspomniałem starą legendę o doktorze Fauście, o znaczeniu Mefistofelesa, o Goethem i prosiłem o przerywanie mi, gdyby coś wydawało się niezrozumiałe. Potem chrząknąłem… Pryimkow spytał, czy nie trzeba wody z cukrem, i ze wszystkiego było widoczne, że był bardzo zadowolony ze swego pytania — Podziękowałem. Zaległa głęboka cisza. Zacząłem czytać nie podnosząc oczu; czułem niepokój, serce biło mi szybko, głos drżał, pierwszy wykrzyknik aprobaty wyrwał się Niemcowi i w ciągu czytania on jeden naruszał ciszę… „Nadzwyczajne! Wzniosłe! — powtarzał, dodając czasem: — to głębokie”. Pryimkow, o ile mogłem zauważyć, nudził się: nie dość dobrze znał niemiecki i sam przyznawał, że nie lubi wierszy… On mógł sobie na to pozwolić! Przy obiedzie miałem już zrobić aluzję, że czytanie może się obyć bez niego, ale krępowałem się. Wiera Nikołajewna siedziała bez ruchu; spojrzałem kilka razy na nią ukradkiem: patrzyła na mnie uważnie; twarz jej wydała mi się blada.. Po pierwszym spotkaniu Fausta z Małgorzatą Wiera Nikołajewna wyprostowała się w fotelu, złożyła ręce i w takiej pozie przesiedziała do końca bez ruchu. Czułem, że Pryimkow nudzi się bezgranicznie, i to mnie początkowo ochładzało; ale pomału zapomniałem o nim, zapaliłem się i czytałem z żarem i przejęciem… Czytałem tylko dla Wiery Nikołajewny: wewnętrzny głos mówił mi, że Faust czyni na niej wrażenie. Kiedy skończyłem (intermezzo opuściłem; urywek ten ze względu na styl należy do drugiej części; z Nocy na Broken także wypuściłem coś niecoś)… kiedy skończyłem, kiedy rozległo się ostatnie: „Henryku” — Niemiec odezwał się rozrzewniony: „Boże! jakie to piękne!” Pryimkow, jakby z radością (biedaczysko!), zerwał się i zaczął mi dziękować za przyjemność, którą mu sprawiłem… Lecz ja mu nie odpowiadałem — patrzyłem na Wierę Nikołajewnę… Chciałem usłyszeć, co ona powie. Wstała, niepewnym krokiem podeszła do drzwi, zatrzymała się na progu i cicho wyszła do ogrodu… Rzuciłem się za nią. Zdążyła już odejść kilka kroków; suknia jej bielała w gęstym mroku. — No i co? — zawołałem. — Nie podobało się pani? Zatrzymała się. — Czy może mi pan zostawić tę książkę? — rozległ się jej głos. — Podaruję ją pani, Wiero Nikołajewno, jeśli pani chce ją mieć. — Dziękuję! — powiedziała i odeszła. Pryimkow i Niemiec zbliżyli się do mnie. — Jak zadziwiająco ciepło! — odezwał się Pryimkow. — Nawet duszno. Ale gdzie moja żona? — Zdaje się, że poszła do domu — odpowiedziałem. — Myślę, że czas na kolację — rzeki. — Pan doskonale czyta — dodał po chwili. — Zdaje mi się, że Wierze Nikołajewnie podobał się Faust — powiedziałem. — Niewątpliwie! — wykrzyknął Pryimkow. — O, na pewno — podchwycił Schimmel. Weszliśmy do domu. — Gdzie pani? — spytał Pryimkow napotkaną pokojówkę. — Pani poszła do sypialni. Pryimkow ruszył do sypialni. Wyszedłem z Schimmelem na taras. Starzec podniósł oczy ku niebu. — Ile gwiazd! — powiedział wolno, zażywając tabaki. — I wszystko to są światy — dodał i zażył po raz drugi. Nie uważałem za stosowne odpowiedzieć mu, w milczeniu tylko spojrzałem w górę. Tajemny niepokój ciążył mi na sercu… Zdawało mi się, że gwiazdy patrzą na nas w skupieniu. Po kilku minutach zjawił wił się Pryimkow i poprosił na kolację. Wkrótce nadeszła Wiera Nikołajewna. Usiedliśmy do stołu. — Proszę spojrzeć na Wieroczkę — zwrócił się do mnie Pryimkow. Popatrzyłem na nią. — Co? Nic pan nie zauważył? Istotnie zauważyłem zmianę w jej twarzy, ale nie wiem dlaczego odpowiedziałem: — Nie, nic. — Oczy ma zaczerwienione — ciągnął Pryimkow. Milczałem. — Niech pan sobie wyobrazi, przychodzę do niej na górę i zastałję ją we łzach. Od bardzo dawna to jej się nie zdarzyło. Mogę panu powiedzieć, kiedy płakała po raz ostatni: w dniu, kiedy umarła nasza córeczka Sasza. Widzi pan, co pan narobił swoim Faustem! — dodał z uśmiechem. — A więc, Wiero Nikołajewno — zacząłem — teraz mi pani przyzna, że miałem rację, kiedy… — Nie spodziewałam się tego — przerwała mi — ale Bóg wie, czy pan ma rację. Może matka dlatego zabraniała mi czytania takich książek, że wiedziała… Wiera urwała. — Co wiedziała? — powtórzyłem. — Niech pani powie. — Po co? I tak mi wstyd. Właściwie dlaczego płakałam? Zresztą porozmawiamy jeszcze z panem. Nie wszystko zrozumiałam. — Dlaczegóż pani mi nie przerwała? — Słowa zrozumiałam i ich znaczenie, ale… Nie dokończyła zdania i zamyśliła się. W tej chwili z ogrodu dobiegł szum liści wstrząśniętych nagłym porywem wiatru. Wiera drgnęła i zwróciła twarz ku otwartemu oknu. — Mówiłem wam, że będzie burza! — wykrzyknął Pryimkow. — A ty, Wiero, dlaczego tak się wzdrygasz? W milczeniu popatrzyła na męża. Słaba i daleka błyskawica oświetliła tajemniczo jej znieruchomiałą twarz. — Wszystko to z łaski Fausta — ciągnął Pryimkow. — Po kolacji trzeba będzie zaraz się położyć… Prawda, panie Schimmel? — Po rozkoszach duchowych odpoczynek fizyczny jest równie dobroczynny jak pożyteczny — odpowiedział dobroduszny Niemiec i wychylił kieliszek wódki. Zaraz po kolacji rozeszliśmy się. Żegnając się z Wierą Nikołajewną, uścisnąłem jej rękę — ręka ta była zimna. Poszedłem do wyznaczonego mi pokoju i długo stałem w oknie, zanim rozebrałem się i położyłem. Przewidywania Pryimkowa sprawdziły się: burza nadeszła i rozpętała się na dobre. Słuchałem szumu wiatru, szmeru i chlupotania deszczu, patrzyłem, jak przy każdej błyskawicy stojąca w pobliżu nad jeziorem cerkiew nagle stawała się czarna na białym tle, to biała na czarnym, to znowu ginęła w mroku. Lecz myśli moje były daleko. Myślałem o Wierze Nikołajewnie, myślałem o tym, co powie mi, kiedy przeczyta sama Fausta, myślałem o jej łzach, przypomniałem sobie, jak słuchała… Burza minęła już dawno — rozbłysły gwiazdy, wszystko dokoła ucichło. Jakiś nie znany mi ptak śpiewał na różne tony, powtarzając kilka razy z rzędu tę samą frazę. Jego dźwięczny, samotny głos brzmiał dziwnie wśród głębokiej ciszy; a ja wciąż się nie kładłem… Następnego ranka wcześniej niż wszyscy zszedłem do salonu i stanąłem przed portretem pani Jelcow. „No i co, zwyciężyłaś? — pomyślałem z tajemnym uczuciem szyderczego tryumfu. — Przeczytałem Jednak twojej córce zakazaną książkę!” Nagle wydało mi się… zauważyłeś pewnie, że oczy en face zawsze wydają się być utkwione wprost w patrzącego… ale tym razem wydało mi się, doprawdy, że staruszka zwróciła na mnie oczy z wyrzutem. Odwróciłem się, podszedłem do okna i ujrzałem Wierę Nikołajewnę. Szła przez ogród z parasolką na ramieniu, w lekkiej białej chustce na głowie. Natychmiast wyszedłem z domu i przywitałem z nią. — Nie spałam przez całą noc — powiedziała — i boli mnie głowa; wyszłam na powietrze — może mi to przejdzie. — Czyżby to od wczorajszego czytania? — spytałem. — Oczywiście; nie jestem do tego przyzwyczajona. W tej pana książce są rzeczy, które mnie prześladują; zdaje mi się, że od nich głowa mi płonie — dodała przyciskając rękę do czoła. — To dobrze! — powiedziałem — ale złe jest co innego: obawiam się, żeby bezsenność i ból głowy nie odebrały pani ochoty do czytania takich książek. — Myśli pan? — odpowiedziała i zerwała mimochodem gałązkę dzikiego jaśminu. — Bóg to wie! Zdaje mi się, że kto raz wejdzie na tę drogę, ten już nie zawróci. Nagle odrzuciła gałązkę. — Chodźmy, usiądziemy w tej altance — mówiła dalej. — I, proszę bardzo, do czasu, póki sama nie podejmę tematu, niech mi pan nie wspomina… o tej książce. (Jak gdyby się bała wymówić: Faust). Weszliśmy do altanki i usiedliśmy. — Nie będę mówić pani o Fauście — zacząłem — ale pozwoli pani sobie powinszować i powiedzieć, że zazdroszczę pani. — Pan mi zazdrości? — Tak; teraz, kiedy poznałem panią bliżej, widzę, że z pani sercem czeka na panią tyle rozkoszy! Są wielcy poeci oprócz Goethego — Szekspir, Schiller… i nasz Puszkin… i jego powinna pani poznać. Milczała i kreśliła parasolką na piasku. O mój drogi przyjacielu! Gdybyś mógł widzieć, jak urocza była w tym momencie: blada, nieomal przezroczysta, pochylona lek zmęczona, z rozterką w duszy — a jednak jasna jak niebo! Mówiłem, mówiłem długo, potem umilkłem — i siedziałem tak, milcząc i patrząc na nią. Nie podnosiła oczu i dalej to kreśliła parasolką, to zacierała to, co było nakreślone. Nagle rozległy się szybkie kroki dziecięce i Natasza wbiegła do altanki. Wiera Nikołajewna wyprostowała się, wstała i ku memu zdumieniu objęła córkę z jakąś porywczą tkliwością… Nie leży to w jej obyczajach. Potem zjawił się Pryimkow. Siwowłose, akuratne dziecię — Schimmel, wyjechał przed świtem, by nie opuścić lekcji. Poszliśmy na śniadanie. Zmęczyłem się jednak; czas skończyć ten list. Zapewne wyda Ci się niedorzeczny i chaotyczny. Zresztą sam czuję w sobie chaos. Jestem wytrącony z równowagi. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Wciąż staje mi przed oczami mały pokoik o gołych ścianach, lampa, otwarte drzwi, zapach i świeżość nocy, a tam, koło drzwi, skupiona młoda twarz, lekki biały strój… Teraz rozumiem, dlaczego chciałem się z nią ożenić; widać, nie byłem taki głupi przed wyjazdem do Berlina, jak sądziłem dotąd. Tak, Siemionie Nikołaiczu, w dziwnym stanie ducha znajduje się Twój przyjaciel. Wiem, że wszystko to minie… a jeśli nie minie — to cóż? to nie minie. Ale jestem zadowolony z siebie: po pierwsze, spędziłem cudowny wieczór; a po drugie, jeśli obudziłem tę duszę, to czyż może mnie ktokolwiek oskarżać? Przygwożdżona do ściany stara dama musi milczeć. Stara! Nie znam wszystkich szczegółów jej życia, ale wiem, że uciekła z domu ojcowskiego; widać nie na próżno była córką Włoszki. Chciała ustrzec swą córkę… Zobaczymy. Rzucam pióro. Ty, szyderco, myśl sobie o mnie, co chcesz, ale pisząc nie naigrawaj się ze mnie. Jako dwaj starzy przyjaciele powinniśmy się nawzajem oszczędzać. Bądź zdrów. Twój P. B. LIST PIĄTY OD TEGO SAMEGO DO TEGOŻ. Wieś M***, 26 lipca 1850 r. Dawno nie pisałem do Ciebie, mój drogi Siemionie Nikołaiczu; zdaje się, że przeszło miesiąc. Było o czym pisać, ale opanowało mnie lenistwo. Prawdę mówiąc, przez cały ten czas prawie Cię nie wspominałem. Ale z ostatniego Twego listu do mnie wywnioskowałem, że robisz na mój rachunek supozycje niesprawiedliwe, a raczej niezupełnie sprawiedliwe. Myślisz, że kocham się w Wierze (trudno mi jakoś mówić o niej Wiera Nikołajewna). Mylisz się. Oczywiście, widuję ją często, podoba mi się nadzwyczajnie… zresztą komu by się mogła nie podobać? Chciałbym widzieć Ciebie na moim miejscu. To jest niezwykłe stworzenie! Przenikliwość błyskawiczna obok niedoświadczenia dziecka, jasny, zdrowy rozsądek i wrodzone poczucie piękna, ustawiczne dążenie ku prawdzie, ku wzniosłości i zrozumienie dla wszystkiego, nawet dla występku, dla śmiesznostek — a nad tym wszystkim, jak białe skrzydła anioła, łagodny czar kobiecy… Co tu mówić! Wiele rozmawialiśmy, wiele czytaliśmy razem w ciągu tego miesiąca. Czytać z nią — to rozkosz, której nie doznawałem nigdy dotąd. Jak gdyby się odkrywało nowe krainy. Nie opanowuje jej burzliwy zachwyt: wszystko, co hałaśliwe, jest jej obce; kiedy jej się coś podoba — jaśnieje cała, a twarz przybiera tak szlachetny i dobry… właśnie dobry wyraz. Od najwcześniejszego dzieciństwa Wiera nie wiedziała, co to kłamstwo; przywykła do prawdy, oddycha nią, więc w poezji jedynie prawda wydaje jej się naturalna; poznaje ją natychmiast bez trudu i wysiłku, jak znajomą dobrze twarz… wielki to przywilej i szczęście! Niepodobna za to samo nie wspomnieć z wdzięcznością jej matki. Ileż razy myślałem patrząc na Wierę: tak, ma rację Goethe — „człek, szlachetny prawdziwie, po omacku odnajdzie drogę swą szczęśliwie…”* Jedno mnie złości: mąż ciągle tu się kręci. (Proszę Cię, nie śmiej się głupim śmiechem, nie kalaj nawet myślą naszej czystej przyjaźni). Jest tak zdolny do rozumienia poezji, jak ja do grania na flecie, a nie chce dać się wyprzedzić żonie, on także chce się kształcić. Czasem ona sama wyprowadza mnie z cierpliwości: ni stąd, ni zowąd ogarnia ją dziwny nastrój: nie chce ani czytać, ani rozmawiać, haftuje na krosnach, zajmuje się Nataszą, rozmawia z klucznicą, nagle biegnie do kuchni albo po prostu siedzi z założonymi rękami i patrzy w okno, to znów zaczyna grać z nianią w durnia… Zauważyłem, że w tych wypadkach nie należy jej niepokoić, lepiej przeczekać, póki sama nie podejdzie, nie zacznie rozmowy albo nie weźmie się do książki. Ma dużo samodzielności w myśleniu, cieszę się z tego. Pamiętasz, jak to bywało nieraz w dniach naszej młodości: niejedna dziewczyna powtarzała Ci, jak umiała, twoje własne słowa, a Ty zachwycałeś się tym echem, a niekiedy nawet adorowałeś je, dopóki nie rozgryzłeś, o co chodzi. A ta… nie: ma własne zdanie. Nic nie przyjmuje na wiarę; nie zastraszy jej autorytet; nie będzie się spierać, ale się nie podda. O Fauście dyskutowaliśmy z nią niejednokrotnie, ale — dziwna rzecz! O Małgorzacie nic sama nie mówi, tylko słucha, co ja jej powiem. Mefisto przejmuje ją lękiem nie jako diabeł, ale jako „coś, co może być w każdym człowieku…” To jej własne słowa. Próbowałem jej tłumaczyć, że to „coś” nazywamy refleksją; ale nie zrozumiała słowa refleksja w niemieckim sensie: zna tylko francuskie reflexion* i przyzwyczaiła się uważać ją za pożyteczną. Dziwne są nasze stosunki! Z pewnego punktu widzenia mogę powiedzieć, że mam na nią duży wpływ i jak gdyby wychowuję ją; ale jednocześnie ona — sama tego nie dostrzega — pod wieloma względami przerabia mnie na lepsze. Na przykład jedynie jej zawdzięczam, że teraz dopiero odkryłem, ile konwencjonalności i retoryki kryje się w wielu świetnych, słynnych nawet utworach poetyckich. Jeśli pozostaje chłodna w stosunku do jakiegoś utworu, utwór ten staje mi się podejrzany. Tak, stałem się lepszy, czystszy. Nie można być blisko niej, widywać ją — i pozostać tym samym człowiekiem. Zapytasz, co z tego wszystkiego wyniknie? Myślę, że chyba nic. Spędzę bardzo przyjemnie czas do września, a potem wyjadę. Ciemne i smutne wyda mi się życie w pierwszych miesiącach… Przywyknę. Wiem, jak niebezpieczny jest wszelki związek pomiędzy mężczyzną i młodą kobietą, jak niepostrzeżenie jedno uczucie przechodzi w inne… Potrafiłbym się oderwać, gdybym nie miał pewności, że oboje jesteśmy zupełnie spokojni. Prawda, że pewnego razu między nami zaszło coś dziwnego. Nie pamiętam dobrze, dlaczego — zdaje się, że czytaliśmy Oniegina — pocałowałem jej rękę. Odsunęła się nieco i spojrzała na mnie badawczo (nie widziałem takiego spojrzenia u żadnej innej kobiety: jest w nim i zaduma, i skupienie, i jakaś surowość)… nagle zaczerwieniła się, wstała i wyszła. Tego dnia nie udało mi się już zostać z nią samą. Unikała mnie i przez bite cztery godziny grała z mężem, nianią i guwernantką w te jakieś swoje atuty! Następnego ranka zaproponowała mi spacer po ogrodzie. Doszliśmy aż do jeziora. Nagle, nie obracając się ku mnie, wyszeptała cicho: „Proszę bardzo, na przyszłość niech pan tego nie robi!”, i natychmiast zaczęła mi coś opowiadać… Byłem bardzo zawstydzony. Muszę przyznać, że obraz jej nie opuszcza mnie ani na chwilę, może nawet zasiadłem do tego listu po to, aby móc myśleć i mówić o niej. Słyszę parskanie i tętent; zajechał powóz. Jadę do nich. Stangret mój nie pyta już, dokąd ma jechać, kiedy siadam do powozu — wiezie mnie wprost do Pryimkowów. W odległości dwóch wiorst od ich majątku, na ostrym skręcie drogi, dwór ich ukazuje się nagle zza brzozowego gaju… Za każdym razem ogarnia mnie radość, gdy tylko błysną w dali jej okna. Schimmel (ten nieszkodliwy staruszek przyjeżdża do nich od czasu do czasu; książąt X., widzieli, dzięki Bogu, raz jeden tylko)… Schimmel nie na próżno mówi z właściwą sobie skromną solennością, wskazując dom, w którym mieszka Wiera: „Tu gości spokój”. Istotnie, w domu tym zamieszkał anioł spokoju… Skrzydłem swoim otocz mnie, Niespokojne serce ucisz. Błogi będzie taki cień Dla oczarowanej duszy. Ale dość już; gotów jesteś pomyśleć Bóg wie co. Do następnego razu! Ciekaw jestem, co napiszę następnym razem? Żegnaj! Przy okazji — wiesz? Ona nigdy nie powie: żegnam, tylko: a więc, żegnam. Bardzo mi się to podoba. Twój P. B. P. S. Nie pamiętam, czy powiedziałem Ci, że wie o tym, iż oświadczyłem się kiedyś o nią. LIST SZÓSTY OD TEGO SAMEGO DO TEGOŻ. Wieś M***, 10 sierpnia 1850 r. Przyznaj się, że oczekujesz ode mnie listu albo rozpaczliwego, albo pełnego zachwytu… Ale nic z tego. List mój będzie taki jak wszystkie. Nic nowego nie zdarzyło się i chyba nie może się zdarzyć. W tych dniach jeździliśmy łódką po jeziorze. Opiszę Ci tę przejażdżkę. Było nas troje: ona, Schimmel i ja. Nie rozumiem, po co tak często zaprasza tego staruszka. Książęta X. dąsają się na niego, mówią, że zaczął zaniedbywać lekcje. Zresztą, tym razem był zabawny. Pryimkow nie pojechał z nami: bolała go głowa. Pogoda była piękna, radosna: wielkie, jakby postrzępione białe obłoki płynęły po błękitnym niebie, wszędzie blask, szum listowia, plusk i chlupot wody przy brzegu, na falach lotne, złote błyski, świeżość i słońce! Początkowo ja i Niemiec wiosłowaliśmy; potem ustawiliśmy żagiel i pomknęliśmy z wiatrem. Dziób łodzi nurzał się w fali, a ślad za rufą pienił się i syczał. Wiera siadła u steru; na głowie zawiązała chusteczkę — kapelusz zerwałby wiatr; loki wymykały się spod chustki i trzepotały łagodnie na wietrze. Mocno trzymała ster opaloną rączką i uśmiechała się do bryzgów zraszających od czasu do czasu jej twarz. Przykucnąłem na dnie łódki, u jej nóg; Niemiec wyjął fajkę, zapalił swój knaster i — wyobraź sobie — zaczął śpiewać dosyć przyjemnym basem. Najpierw odśpiewał starą piosenkę Freut’ euch des lebens*, potem arię z Zaczarowanego fletu, potem romans pod tytułem Abecadło miłości — Das A–B–C der Liebe. W romansie tym przytacza się cały alfabet, ilustrując go naiwnymi żarcikami — począwszy od A, B, C, D, — Wenn ich Dich sehe!* i kończąc na U, V, W, X — Mach einen Knix*. Odśpiewał wszystkie kuplety bardzo sentymentalnie; ale trzeba było widzieć, jak szelmowsko zmrużył lewe oko przy słowie Knix! Wiera roześmiała się i pogroziła mu palcem. Powiedziałem, że jak mi się zdaje, pan Schimmel w swoim czasie był chłopakiem na schwał. „O, tak, nie dałem sobie dmuchać w kaszę!” — odpowiedział z godnością, wytrząsnął popiół z fajki na dłoń i sięgnął palcami po tytoń, chwacko zagryzł munsztuk cybucha. „Kiedy byłem studentem — dodał — oho — ho!” Nie powiedział nic więcej; ale co to było za oho — ho!… Wiera poprosiła go, aby zaśpiewał jakąś studencką pieśń, i staruszek zaśpiewał jej: Knaster, dengelben*, ale na ostatniej nucie sfałszował. Zbyt się rozochocił. Tymczasem wiatr się wzmógł, powstały większe fale, łódź pochyliła się lekko; jaskółki wirowały nisko dokoła nas. Przerzuciliśmy żagiel, zaczęliśmy lawirować. Nagle wiatr zmienił kierunek, nie zdążyliśmy ustawić żagla — fala przebiegła przez burtę, łódź zaczerpnęła wody. Tutaj Niemieć zachował się wspaniale — wyrwał mi z rąk linę i ustawił żagiel jak należy, powiedziawszy przy tym: „Tak się robi w Cuxhaven!” — „So macht man s in Cuxhaven!” Wiera przestraszyła się zapewne, gdyż zbladła, lecz wedle swego zwyczaju nie wyrzekła ani słowa, podwinęła suknię i oparła końce bucików o ławkę. Przypomniałem sobie nagle wiersz Goethego (od pewnego czasu jestem nim zatruty…), pamiętasz: „Na falach lśnią tysiące rozkołysanych gwiazd”, i powiedziałem go na głos. Kiedy doszedłem do słów: „Oczy moje, dlaczego opuszczacie się?” — uniosła oczy (siedziałem niżej od niej — jej wzrok padał na mnie z góry) i długo patrzyła w dal, mrużąc powieki na wietrze… Niespodziewanie spadł deszcz i jezioro pokryło się pęcherzykami. Zaproponowałem jej swój surdut; narzuciła go sobie na ramiona. Przybiliśmy do brzegu, ale nie do przystani, i ruszyliśmy do domu piechotą. Prowadziłem ją pod rękę. Wciąż doznawałem wrażenia, że chcę jej coś powiedzieć; ale milczałem. Pamiętam jednak, że spytałem ją, dlaczego w domu tak często siedzi pod portretem pani Jelcow, zupełnie jak pisklę pod skrzydłami matki. — Pana porównanie jest bardzo trafne — odpowiedziała — nie chciałabym nigdy wyjść spod jej skrzydeł. — Nie pragnęłaby pani wyjść na swobodę? — spytałem znowu. Nic nie odpowiedziała. Nie wiem, dlaczego opowiedziałem Ci o tym spacerze — chyba dlatego, że pozostał mi w pamięci jako jedno z najpiękniejszych wydarzeń minionych dni, choć w istocie rzeczy — cóż to za wydarzenie? Było mi tak niewypowiedzianie dobrze i tak wesoło, że łzy, łzy szczęścia cisnęły się do oczu. Prawda! Wyobraź sobie: następnego dnia, przechodząc ogrodem koło altanki, nagie usłyszałem, że jakiś melodyjny, dźwięczny głos kobiecy śpiewa: Freut’ euch des Lebens… Zajrzałem do altanki: to była Wiera. „Brawo! — wykrzyknąłem — nie wiedziałem nawet, że pani ma taki doskonały głos!” Zawstydziła się i umilkła. Bez żartów, ma piękny, silny sopran. Pewnie nigdy nie podejrzewała nawet, że ma tak dobry głos. Ileż jeszcze kryje się w niej utajonych skarbów! Ona nie zna siebie. Prawda, że taka kobieta w tych czasach to rzadkość? 12 sierpnia. Wczoraj miałem z nią dziwną rozmowę. Najpierw zgadało się o duchach. Wyobraź sobie, wierzy w nie i mówi, że ma po temu swoje racje. Pryimkow, który siedział z nami, spuścił oczy i pokiwał głową, jak gdyby potwierdzając jej słowa. Zacząłem ją rozpytywać, ale zauważyłem wkrótce, że rozmowa ta sprawia jej przykrość. Mówiliśmy potem o wyobraźni, o sile wyobraźni. Opowiedziałem, że w młodości, kiedy marzyłem wiele o szczęściu (zwykłe zajęcie tych, którym w życiu się nie powiodło lub nie wiedzie), między innymi marzyłem o tym, jakim szczęściem byłoby spędzić kilka tygodni z ukochaną kobietą w Wenecji. Tak często myślałem o tym, zwłaszcza nocami, że stopniowo w głowie mej utrwalił się obraz, który mogłem w każdej chwili wywołać przed sobą; wystarczyło mi tylko zamknąć oczy, a już widziałem: noc, księżyc, światło księżyca białe i delikatne, zapach… myślisz, że cytryn? nie, wanilii, woń kaktusów, szerokie, gładkie zwierciadło laguny, płaska wyspa zarośnięta oliwkami; na wyspie, tuż nad brzegiem, niewielki marmurowy dom; okna otwarte na oścież; nie wiadomo skąd dolatują dźwięki muzyki; w domu krzewy o ciemnych liściach, przyćmione światło lampy; z parapetu okna zwisa ciężki aksamitny płaszcz ze złoconymi frędzlami i jednym końcem dotyka wody; oparci łokciami na płaszczu, siedzą on i ona i patrzą w dal, tam gdzie błyszczą światła Wenecji. Wszystko to stawało przede mną z taką wyrazistością, jak gdybym patrzył własnymi oczami. Wysłuchała mych bredni i powiedziała, że i ona często marzy, ale że jej marzenia są inne; widzi siebie albo w stepach Afryki z jakimś podróżnikiem, albo w poszukiwaniu śladów Franklina na Oceanie Lodowatym; wyobraża sobie żywo wszystkie wyrzeczenia, które ją czekają, wszystkie trudności, z którymi trzeba walczyć… — Naczytałaś się opowiadań o podróżach — zauważył jej mąż. — Zapewne — odpowiedziała — ale skoro już marzyć, to po co marzyć o tym, co jest nieosiągalne? — Dlaczegóż by nie? — podchwyciłem. — Cóż zawiniło to biedne nieosiągalne? — Źle się wyraziłam — podjęła — chciałam powiedzieć, po co marzyć o sobie, o swoim szczęściu. Po co o nim myśleć, próżno je gonić, gdy samo nie przychodzi! Szczęście jest jak zdrowie: jeśli się go nie dostrzega, to znaczy, że je posiadamy. Słowa te zdziwiły mnie. W tej kobiecie jest wielka dusza, wierz mi… Od Wenecji rozmowa przeszła na Włochy, na Włochów. Pryimkow wyszedł, zostaliśmy sami. — W pani żyłach także płynie włoska krew — powiedziałem. — Tak — odpowiedziała — chce pan, pokażę panu portret mojej babki. — Bardzo proszę. Poszła do swego pokoju i przyniosła stamtąd dosyć duży złoty medalion. Otwarłszy medalion ujrzałem miniatury doskonałego pędzla — portret ojca pani Jelcow i jego żony, owej chłopki z Albano. Uderzyło mnie podobieństwo Wiery do jej dziada. Tylko rysy jego, ujęte w biały obłok pudrowanych włosów, zdawały się jeszcze surowsze, ostrzejsze, a w małych żółtych oczach przeświecał jakiś ponury upór. Ale jaką twarz miała Włoszka! Namiętna, otwarta, jak rozkwitła róża, o wielkich, wilgotnych, wypukłych oczach i uśmiechających się radośnie pąsowych wargach! Cienkie, zmysłowe nozdrza drgały i rozszerzały się jakby po niedawnych pocałunkach; od smagłych policzków wiało upałem i zdrowiem, czarem młodości i kobiecości… To czoło nigdy nie myślało, i dzięki Bogu! Namalowana jest w stroju ludowym; malarz (mistrz!) wpiął w jej czarne jak smoła włosy, z jasnoszarym przebłyskiem, gałązkę winogradu; ta bachiczna ozdoba odpowiada świetnie wyrazowi jej twarzy. I wiesz, kogo mi przypomina ta twarz? Moją Manon Lescaut w czarnej ramie. Ale co najbardziej zadziwiające: patrząc na portret uświadomiłem sobie, że mimo zupełnej odmienności rysów w uśmiechu Wiery, w jej spojrzeniu przebija niekiedy to podobieństwo… Tak, powtarzam, ani ona, ani nikt na świecie nie wie jeszcze o wszystkim, co się w niej kryje… A propos! Pani Jelcow przed ślubem córki opowiedziała jej całe swe życie, śmierć swej matki itd., zapewne w dydaktycznym celu. Szczególnie podziałało na Wierę to, co usłyszała o dziadku, o tajemniczym Ładanowie. Czy nie dlatego wierzy w duchy? Dziwne! Sama jest tak czysta, tak jasna, a boi się wszystkiego, co mroczne, podziemne, i wierzy w to… Ale dosyć już. Po co pisać to wszystko? Zresztą, skoro już napisałem, to wysyłam do Ciebie. Twój P. B. LIST SIÓDMY OD TEGO SAMEGO DO TEGOŻ. Wieś M***, 22 sierpnia. Chwytam za pióro w dziesięć dni po ostatnim liście… O mój przyjacielu, nie mogę dłużej ukrywać… Jak mi ciężko! Jak bardzo ją kocham! Możesz sobie wyobrazić, z jak bolesnym dreszczem piszę to słowo fatalne. Nie jestem chłopcem ani nawet młodzieńcem; nie jestem już w tym okresie, kiedy oszukać innego jest prawie niepodobieństwem, a siebie oszukać nic nie kosztuje. Wszystko wiem i wszystko widzę jasno. Wiem, że mam pod czterdziestkę, że ona jest żoną innego, że kocha swego męża; wiem doskonale, że od tego nieszczęsnego uczucia, które mną owładnęło, nie mogę oczekiwać nic prócz tajemnych męczarni i ostatecznego roztrwonienia wszystkich sił życiowych; wiem to wszystko; nie mam żadnej nadziei i nic nie pragnę; ale świadomość ta nie przynosi mi ulgi. Już od miesiąca zauważyłem, że ciągnie mnie ku niej coraz bardziej. Trwożyło mnie to nieco, ale i cieszyło zarazem. Czyż mogłem jednak przypuszczać, że powtórzy się w moim życiu to, co jak młodość jest bezpowrotne? Co mówię! Nigdy tak nie kochałem, nie, nigdy! Manon Lescaut, Fretillony — oto były moje bóstwa. Takie bóstwa rozbić łatwo; a teraz… dopiero teraz poznałem, co to znaczy kochać kobietę. Wstyd mi nawet mówić o tym, ale tak jest. Wstyd mi… A przecież miłość — to egoizm; a być egoistą w moim wieku jest nie do darowania; nie można, mając trzydzieści siedem lat, żyć dla siebie; trzeba żyć pożytecznie, mieć cel w życiu, wypełniać swój obowiązek, swe przeznaczenie. Już zabrałem się do pracy… I oto znowu jakby wszystko rozniosła wichura! Rozumiem teraz to, o czym pisałem Ci w pierwszym moim liście; zrozumiałem, jakiej próby mi brakowało. Jak niespodzianie spadł na mnie ten cios! Stoję i patrzę bezmyślnie przed siebie: tuż przed oczami mam czarną zasłonę, w sercu ciężar i lęk! Panuję nad sobą; zewnętrznie jestem spokojny nie tylko wobec innych, ale nawet wobec siebie samego: nie mogę przecież szaleć jak chłopak! Ale robak wpełzł w moje serce i drąży je dniem i nocą. Czy to się skończy? Dotychczas tęskniłem i niepokoiłem się, kiedy jej nie widziałem, ale przy niej uspokajałem się natychmiast… Teraz jestem niespokojny przy niej — oto co mnie przejmuje lękiem. O, mój przyjacielu, jak to ciężko wstydzić się swych łez, ukrywać je!… Jedynie młodość może sobie pozwolić na łzy; to jej wyłączne prawo… Nie mogę przeczytać tego listu; wyrwał mi się mimo woli, jak jęk. Nie mogę nic dodać, nic opowiedzieć… Daj mi trochę czasu; oprzytomnieję, zapanuję nad swoimi uczuciami — będę mówić z Tobą jak mężczyzna; ale teraz chciałbym złożyć głowę na Twej piersi i… O Mefisto! I ty mi nie pomagasz. Przerwałem celowo, celowo pobudzałem w sobie żyłkę ironii, przypominałem samemu sobie, jak śmieszne, jak ckliwe będą mi się wydawały za pół roku te skargi i zwierzenia… Nie! Mefisto jest bezsilny, jego ząb jest stępiony… Żegnaj! Twój P. B. LIST ÓSMY OD TEGO SAMEGO DO TEGOŻ. Wieś M***, 8 września 1850. Drogi mój przyjacielu! Zbyt gorąco wziąłeś do serca mój ostatni list. Wiesz, że zawsze byłem skłonny do przesady w moich odczuwaniach. Dzieje się to jakoś samo przez się — babska natura! Oczywiście, minie to z latami; ale przyznaję z żalem, że jak dotąd nie poprawiłem się jeszcze. I dlatego przestań się niepokoić. Nie zaprzeczam, że Wiera wywarła na mnie wrażenie, ale mimo to twierdzę, że nie ma w tym wszystkim nic szczególnego. Twój przyjazd, o którym piszesz, jest niepotrzebny. Pędzić tysiąc wiorst nie wiadomo po co — przecież to byłoby szaleństwo! Ale jestem Ci niezmiernie wdzięczny za ten nowy dowód Twej przyjaźni i wierz mi, że nigdy go nie zapomnę. Przyjazd Twój dlatego jeszcze nie ma sensu, że sam zamierzam wkrótce wyjechać do Petersburga. Kiedy usiądę na Twej kanapie, opowiem Ci wiele, a teraz naprawdę nie chce mi się: gotów jestem znowu nagadać Bóg wie jakich bzdur. Napiszę do Ciebie jeszcze przed wyjazdem. A więc do rychłego zobaczenia. Bądź zdrów i wesół i nie przejmuj się zbytnio losem oddanego Ci P. B. LIST DZIEWIĄTY OD TEGO SAMEGO DO TEGOŻ. Majątek P*”. 10 marca 1853. Długo nie odpowiadałem na Twój list; myślałem o nim przez wszystkie te dni. Czułem, że nie dyktowała go zwykła ciekawość, lecz prawdziwe przyjacielskie współczucie, a jednak wahałem się: czy pójść za Twą radą, czy spełnić Twe życzenie? Wreszcie zdecydowałem się; opowiem Ci wszystko. Czy ulży mi, jak przypuszczasz, ta spowiedź — nie wiem. Ale wydaje mi się, że nie mam prawa ukryć przed Tobą tego, co zmieniło na zawsze moje życie; wydaje mi się, że nawet byłbym winien… niestety! bardziej jeszcze winien wobec tego niezapomnianego, drogiego cienia, gdybym nie zwierzył naszej smutnej tajemnicy jedynemu sercu, które jest mi jeszcze drogie. Może Ty jeden na ziemi pamiętasz Wierę i sądzisz o niej lekkomyślnie i fałszywie; nie mogę do tego dopuścić. A więc dowiedz się wszystkiego! Niestety! To wszystko można opowiedzieć krótko. To, co było między nami, błysnęło jak grom i jak grom przyniosło śmierć i zagładę… Od chwili kiedy jej zabrakło, od chwili kiedy zamieszkałem w tej głuszy, której nie porzucę już do końca moich dni, minęło już dwa lata, a wszystko jest tak jasne w mojej pamięci, tak świeże są moje rany, tak gorzkie jest moje nieszczęście… Nie będzie to skarga. Skarga, rozdrażniając, głuszy smutek, lecz nie mój smutek. Zacznę moją opowieść. Pamiętasz mój ostatni list — ten list, w którym chciałem rozproszyć Twoje obawy i odradziłem Ci wyjazd z Petersburga? Wymuszona niefrasobliwość tego listu wydała Ci się podejrzana, nie uwierzyłeś w nasze szybkie spotkanie; miałeś rację. W wigilię dnia, w którym napisałem do Ciebie tamten list, dowiedziałem się, że Wiera mnie kocha. Po napisaniu tych słów uświadomiłem sobie, jak trudno mi będzie prowadzić opowiadanie do końca. Nieodstępna myśl o jej śmierci będzie mnie dręczyć ze zdwojoną siłą, będą mnie palić te wspomnienia… Ale postaram się opanować i albo rzucę pisanie, albo nie powiem zbędnego słowa. Oto jak się dowiedziałem, że Wiera mnie kocha. Przede wszystkim muszę powiedzieć (a Ty uwierzysz mi), że do tego dnia nic nie podejrzewałem. Prawda, że często wpadała w zadumę, czego nie bywało przedtem; ale nie rozumiałem, dlaczego to się działo. Wreszcie pewnego dnia, 7 września — pamiętny to dla mnie dzień — oto co się stało. Wiesz, jak ją kochałem i jak mi było ciężko. Tułałem się jak cień, nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Chciałem zostać w domu, lecz nie wytrzymałem i pojechałem do niej. Zastałem ją samą w gabinecie. Pryimkowa nie było w domu — pojechał na polowanie. Kiedy wszedłem do Wiery, popatrzyła na mnie uważnie i nie odpowiedziała na mój ukłon. Siedziała przy oknie; na kolanach jej leżała książka, którą poznałem natychmiast: był to mój Faust. Twarz jej wyrażała zmęczenie. Usiadłem naprzeciw niej. Poprosiła mnie, abym przeczytał na głos ten dialog Fausta z Małgorzatą, w którym ona pyta go, czy wierzy w Boga. Wziąłem książkę i zacząłem czytać. Kiedy skończyłem, spojrzałem na nią. Odrzuciwszy głowę na oparcie fotela i skrzyżowawszy ręce na piersi, wciąż patrzyła na mnie uważnie. Nie wiem, dlaczego nagle zabiło mi serce. — Co pan ze mną zrobił? — spytała powoli. — Jak to? — spytałem stropiony. — Tak, co pan ze mną zrobił? — powtórzyła. — Chce pani powiedzieć — zacząłem — po co namówiłem panią do czytania takich książek? W milczeniu wstała i wyszła z pokoju. Patrzyłem za nią, nic nie rozumiejąc. Na progu zatrzymała się i obróciła ku mnie. — Kocham pana — powiedziała. Krew uderzyła mi do głowy… — Kocham pana, zakochałam się w panu — powtórzyła Wiera. Wyszła i zamknęła za sobą drzwi. Nie będę Ci opisywał, co się ze mną działo. Pamiętam, że wyszedłem do ogrodu, zaszyłem się w gąszcz, oparłem się o drzewo i trudno mi powiedzieć, jak długo tam stałem. Wszystko we mnie jak gdyby zamarło; chwilami uczucie szczęśliwości wypełniało moje serce… Nie, nie będę o tym mówić. Z odrętwienia wyrwał mnie głos Pryimkowa; posłano po niego z wiadomością, że przyjechałem; wrócił z polowania i szukał mnie wszędzie. Zdumiał się, znalazłszy mnie samego w ogrodzie, bez kapelusza, i zabrał mnie do domu. „Żona jest w bawialni, chodźmy do niej” — powiedział. Możesz sobie wyobrazić, z jakim uczuciem przestąpiłem próg bawialni. Wiera siedziała w kącie, przy krosnach; spojrzałem na nią ukradkiem i długo potem nie podnosiłem oczu. Ku mojemu zdziwieniu wydawała się spokojna; kiedy mówiła, w głosie jej nie było słychać niepokoju. Wreszcie zdecydowałem się na nią spojrzeć. Nasze oczy spotkały się… Zaczerwieniła się leciutko i pochyliła nad kanwą. Obserwowałem ją. Twarz jej wyrażała jakby zdumienie; smutny uśmiech chwilami drżał na jej wargach. Pryimkow wyszedł. Uniosła nagle głowę i dość głośno spytała mnie: — Co pan teraz zamierza zrobić? Stropiłem się i odpowiedziałem głuchym głosem, że zamierzam spełnić obowiązek uczciwego człowieka — i odjechać, „gdyż — dodałem — kocham panią, Wiero, chyba pani od dawna to zauważyła”. Schyliła się znowu nad kanwą i wpadła w zadumę. — Muszę z panem pomówić — odezwała się po chwili — proszę przyjść dziś wieczorem po herbacie do naszego domku… wie pan, tam gdzie czytał pan Fausta. Powiedziała to tak wyraźnie, że do dziś dnia nie pojmuję, jak to się stało, że Pryimkow, który w tym momencie wchodził do pokoju, nic nie słyszał. Powoli, dręcząco powoli upłynął ten dzień. Wiera oglądała się niekiedy dokoła, jak gdyby pytała siebie, czy nie śni? Ale zarazem na twarzy jej malowało się zdecydowanie. A ja… nie mogłem się opamiętać. Wiera mnie kocha! Słowa te nieustannie wirowały w moim umyśle, lecz nie rozumiałem ich — nie rozumiałem ani siebie, ani jej. Nie mogłem uwierzyć w tak nieoczekiwane, tak wstrząsające szczęście; z wysiłkiem wspominałem minione chwile i także patrzyłem i mówiłem jak we śnie… Po herbacie, kiedy już rozmyślałem nad tym, jak by niepostrzeżenie wymknąć się z domu, niespodziewanie oznajmiła sama, że chce się przejść, i zaproponowała mi, żebym jej towarzyszył. Wstałem, wziąłem kapelusz i powlokłem się za nią. Nie śmiałem zacząć rozmowy, ledwie oddychałem, czekałem na jej pierwsze słowo, czekałem wyjaśnienia; ale ona milczała. Milcząc doszliśmy do chińskiego domku, milcząc weszliśmy tam. Do dziś dnia nie wiem, nie mogę pojąć, jak to się stało — nagle ramiona nasze splotły się. Jakaś niewidzialna siła rzuciła mnie ku niej, ją ku mnie. W gasnącym świetle dnia twarz jej z odrzuconymi w tył lokami opromienił na chwilę uśmiech rozkoszy i upojenia, usta nasze zwarły się w pocałunku… Był to nasz pierwszy i ostatni pocałunek. Nagle wyrwała się z mych objęć i z wyrazem przerażenia w rozszerzonych źrenicach cofnęła się gwałtownie. — Niech pan się obejrzy — wyszeptała drżącym głosem — nic pan nie widzi? Odwróciłem się szybko. — Nic. A pani coś widzi? — Teraz nie, ale widziałam. — Kogo? Co? — Moją matkę — powiedziała wolno i ciałem jej wstrząsnął dreszcz. Ja również drgnąłem, jak gdyby wionął na mnie lodowaty chłód. Ogarnął mnie lęk, jak przestępcę. Bo czyż nie byłem w tym momencie przestępcą? — Niech się pani uspokoi! — zacząłem. — Co pani mówi! Proszę mi lepiej powiedzieć… — Nie, na Boga, nie! — przerwała mi i chwyciła się za głowę. — To obłęd… Wariuję… Nie można z tym żartować — to śmierć… Żegnaj… Wyciągnąłem ku niej ręce. — Na miłość boską, niech pani zostanie jeszcze przez chwilę — wykrzyknąłem w mimowolnym porywie. Nie wiedziałem, co mówię, ledwie trzymałem się na nogach. — Na Boga… przecież to okrutne… Spojrzała na mnie. — Jutro, jutro wieczorem — powiedziała pośpiesznie — nie dziś, proszę… niech pan odejdzie dziś… jutro wieczorem niech pan przyjdzie do furtki ogrodowej, koło jeziora. Będę tam, przyjdę… przysięgam ci, że przyjdę — dodała w nagłym uniesieniu i oczy jej rozbłysły — ktokolwiek by mnie zatrzymywał… przysięgam! Powiem ci wszystko, tylko puść mnie dzisiaj. I znikła, zanim zdążyłem powiedzieć słowo. Wstrząśnięty do głębi, stałem w miejscu. Kręciło mi się w głowie. Za szaleńczą radością, wypełniającą moje jestestwo, czaiło się uczucie lęku… Obejrzałem się. Straszny wydał mi się pusty, wilgotny pokój, w którym stałem, pokój o niskim pułapie i ciemnych ścianach. Wyszedłem i ociężale powlokłem się w stronę domu. Wiera czekała na mnie na tarasie; gdy tylko zbliżyłem się, weszła do domu i zaraz poszła do sypialni. Odjechałem. Jak spędziłem noc i następny dzień, tego się nie da opisać. Pamiętam tyle, że leżałem z twarzą ukrytą w dłoniach, że wspominałem jej uśmiech przed pocałunkiem i szeptałem: „Więc wreszcie ona…” Przypomniały mi się także słowa pani Jelcowej, cytowane przez Wierę. Powiedziała jej kiedyś: „Jesteś jak lód: dopóki nie roztajesz, jesteś twarda jak kamień, a kiedy roztajesz, śladu z ciebie nie zostanie”. Przypomniało mi się jeszcze i to: któregoś dnia rozmawialiśmy o tym, co to jest umiejętność, talent. — Ja umiem tylko jedno — powiedziała — milczeć do ostatniego tchnienia. Wówczas tego nie rozumiałem. „Ale co oznaczał jej przestrach? — pytałem siebie. — Czyżby rzeczywiście ujrzała matkę? Imaginacja!” — myślałem i znowu czekałem w udręce. Ten beztroski list — strach pomyśleć! — napisałem do Ciebie tego dnia. Wieczorem — słońce jeszcze nie zaszło — stałem już w odległości pięćdziesięciu kroków od furtki ogrodowej, w wysokiej, gęstej wierzbinie na brzegu jeziora. Przyszedłem z domu piechotą. Przyznaję się ze wstydem: pierś moją wypełniał strach, najbardziej małoduszny strach; co chwila przebiegał mnie dreszcz… lecz nie czułem skruchy. Ukrywszy się wśród gałęzi, nie spuszczałem oczu z furtki. Nie otwierała się. Słońce już zaszło, zmierzchało; zaświeciły gwiazdy, pociemniało niebo. Nikt się nie zjawiał. Paliła mnie gorączka. Nadeszła noc. Nie mogłem już czekać dłużej, wyszedłem ostrożnie z krzaków i cicho podkradłem się ku furtce. W ogrodzie panowała cisza. Zawołałem szeptem Wierę, potem drugi raz i trzeci… Nie odpowiedział mi żaden głos. Minęło jeszcze pół godziny, godzina; ściemniło się zupełnie. Oczekiwanie wyczerpało mnie; pociągnąłem ku sobie furtkę, otworzyłem ją i na palcach, jak złodziej, ruszyłem ku domowi. Zatrzymałem się w cieniu lip. W domu prawie wszystkie okna były oświetlone; jakieś postacie snuły się tam i z powrotem z pokoju do pokoju. Zdziwiło mnie to; zegarek mój, o ile tylko zdołałem dojrzeć w ciemnym blasku gwiazd, wskazywał wpół do dwunastej. Nagle za domem rozległ się turkot — odjeżdżał powóz. „Pewnie goście” — pomyślałem. Straciwszy wszelką nadzieję zobaczenia się z Wierą, wyszedłem z ogrodu i szybkim krokiem poszedłem do domu. Wrześniowa noc była ciemna, lecz ciepła i bezwietrzna. Uczucie nie tyle gniewu, ile smutku, które owładnęło mną przedtem, rozwiało się powoli, i wróciłem do siebie trochę zmęczony szybkim marszem, lecz uspokojony nocną ciszą, szczęśliwy i prawie wesoły. Wszedłem do sypialni, odesłałem Timofieja, nie rozbierając się padłem na łóżko i pogrążyłem się w marzeniach. Z początku marzenia te były radosne; lecz wkrótce zauważyłem w sobie dziwną przemianę. Zacząłem odczuwać tajemną, dręczącą zgryzotę, jakiś głęboki wewnętrzny niepokój. Nie mogłem zrozumieć powodu tego uczucia, ale ogarniał mnie lęk i udręka, jak gdyby groziło mi bliskie nieszczęście, jak gdyby ktoś drogi mi cierpiał i wzywał mojej pomocy. Na stole niewielkim, nieruchomym płomieniem paliła się woskowa świeczka, wahadło stukało ciężko i miarowo. Oparłem głowę na dłoni i wpatrywałem się w półmrok pustego pokoju. Pomyślałem o Wierze i serce zadrgało mi boleśnie; wszystko, co tak mnie cieszyło, zdało mi się teraz tym, czym było w istocie — nieszczęściem, nieuniknioną klęską. Uczucie smutku i beznadziejności wzbierało we mnie z każdą chwilą; nie mogłem dłużej uleżeć; wydało mi się znowu, że ktoś woła mnie błagalnym głosem… Uniosłem głowę i drgnąłem; tak, nie omyliłem się: żałosny krzyk dobiegł mnie z daleka i przylgnął, dzwoniąc lekko, do czarnej szyby okna. Ogarnął mnie strach; zerwałem się z łóżka i otworzyłem okno. Wyraźny jęk wpadł do pokoju i jakby krążył nade mną. Zlodowaciały z przerażenia, wsłuchiwałem się w jego ostatnie zamierające echo. Zdawało się, że zarzynają kogoś w oddali i nieszczęsny na próżno błaga o zmiłowanie. Czy to był krzyk sowy w zagajniku, czy jakaś inna istota wydała ten jęk — z tego nie zdawałem sobie wówczas sprawy, ale jak Mazepa Koczubejowi, odpowiedziałem krzykiem na ten złowieszczy dźwięk. — Wiera! Wiera! — wykrzyknąłem — czy to ty mnie wzywasz? Zdumiony i zaspany Timofiej stanął przede mną. Opamiętałem się, wypiłem szklankę wody, przeszedłem do innego pokoju; lecz sen nie nadszedł. Serce biło mi boleśnie i powoli. Nie mogłem już oddawać się marzeniom o szczęściu; nie śmiałem już wierzyć w szczęście. Następnego dnia przed obiadem pojechałem do Pryimkowa. Spotkał mnie z twarzą zatroskaną. — Żona mi zachorowała — zaczął — leży w łóżku; posyłałem po doktora. — Co się stało? — Nie wiem. Wczoraj wieczorem wyszła do ogrodu i nagłe wróciła nieprzytomna, przerażona. Pokojówka przybiegła po mnie. Przychodzę, pytam: co ci jest? Nic nie odpowiedziała i od razu się położyła; w nocy dostała gorączki. W malignie majaczyła, mówiła Bóg wie co, wspominała pana. Pokojówka powiedziała mi dziwną rzecz — że niby Wieroczce w ogrodzie przywidziała się matka — nieboszczka, że idzie naprzeciw niej z otwartymi ramionami. Możesz sobie wyobrazić, co odczuwałem słuchając tych słów. — Oczywiście, to wszystko głupstwa — mówił dalej Pryimkow — ale muszę przyznać, że mojej żonie trafiały się rzeczy niezwykłe. — A czy Wiera Nikołajewna bardzo źle się czuje? — Tak, niedobrze; w nocy było bardzo źle; teraz jest nieprzytomna. — A co mówi doktor? — Mówi, że trudno jeszcze rozpoznać chorobę. 12 marca. Nie mogę pisać dalej tak, jak zacząłem, drogi przyjacielu; to ponad moje siły i zbyt jątrzy moje rany. Mówiąc słowami lekarza, choroba została rozpoznana i Wiera umarła na tę chorobę. Nie przeżyła dwóch tygodni od fatalnego dnia naszej krótkiej schadzki. Widziałem ją jeszcze raz przed śmiercią. Nie mam wspomnienia bardziej rozdzierającego. Wiedziałem już od lekarza, że nie ma nadziei. Późnym , wieczorem, kiedy wszyscy ułożyli się do snu, podkradłem się do drzwi jej sypialni i zajrzałem tam. Wiera leżała w łóżku z zamkniętymi oczami, drobna, z gorączkowymi wypiekami na policzkach. Patrzyłem na nią jak skamieniały. Nagle otworzyła oczy, utkwiła je we mnie i wyciągając przed siebie wychudłą rękę powiedziała: Kto się z ziemi wyłania? Świętość wejścia zabrania! To on…* głosem tak strasznym, że rzuciłem się do ucieczki. Prawie w ciągu całej swej choroby mówiła w malignie o Fauście albo o swej matce, którą nazywała raz Martą, to znowu matką Małgorzaty. Wiera umarła. Byłem na jej pogrzebie. Od tego czasu porzuciłem wszystko i zamieszkałem tu na zawsze. Pomyśl teraz o tym, co Ci opowiedziałem; pomyśl o niej, o tej istocie, co zginęła tak szybko. Jak to się stało, jak wytłumaczyć to niezrozumiałe wkroczenie umarłej w sprawy żyjących — tego nie wiem i nigdy wiedzieć nie będę; ale zgodzisz się, że to nie atak dziwacznej melancholii, jak się wyrażasz, nakazał mi odejść od ludzi. Nie jestem już tym, którego znałeś: wierzę w rzeczy, w które nie wierzyłem ongiś. Przez cały ten czas myślałem tak wiele o tej nieszczęsnej kobiecie (omal nie powiedziałem — dziewczynie), o jej pochodzeniu, o tajemnej igraszce losu, który my, ślepi, zwiemy ślepym przypadkiem. Kto wie, ile każdy z nas, żyjących na ziemi, pozostawia nasion, którym sądzone wzejść po jego śmierci? Kto potrafi powiedzieć, jakim tajemnym łańcuchem powiązane są losy człowieka z losem jego dzieci, jego potomków, i jak ciążą na nich jego dążenia, jak płacić muszą za jego błędy? Wszyscy powinniśmy się ukorzyć i skłonić głowy przed nieznanym. Tak, Wiera zginęła, a ja ocalałem. Pamiętam, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, mieliśmy w domu piękny wazon z przezroczystego alabastru. Ani jedna plamka nie kalała jego dziewiczej białości. Pewnego dnia zostałem sam w domu i zacząłem przechylać postument, na którym stał wazon… Wazon spadł nagle i rozbił się na drobne kawałki. Zamarłem z przerażenia i stałem znieruchomiały nad skorupami. Wszedł ojciec, zobaczył mnie i powiedział: „Spójrz, coś ty zrobił — nie będzie już w naszym domu tego pięknego wazonu; to się już niczym nie da naprawić”. Zacząłem szlochać. Wydało mi się, że popełniłem przestępstwo. Stałem się człowiekiem dojrzałym i lekkomyślnie roztrzaskałem po stokroć drogocenniejsze naczynie… Próżno powtarzam sobie, że przecież nie mogłem spodziewać się tak szybkiego rozstrzygnięcia, że poraziła mnie jego raptowność, że nie domyślałem się nawet, kim była Wiera. Rzeczywiście, umiała milczeć do ostatniego tchnienia. Powinienem był uciekać, gdy tylko uczułem, że ją kocham, kocham kobietę zamężną; lecz zostałem — i rozbiłem w kawałki tę cudowną istotę, i z niemą rozpaczą patrzę na dzieło swych rąk. Tak, pani Jelcow strzegła zazdrośnie swej córki. Strzegła jej do końca i przy pierwszym nieostrożnym kroku zabrała ją ze sobą do grobu. Czas kończyć… Nie powiedziałem Ci nawet setnej części tego, co należało; ale dla mnie i tego za dużo. Niechaj teraz opadnie na dno duszy wszystko, co wypłynęło… Kończąc powiem Ci, że z doświadczenia ostatnich lat wyniosłem jedno przekonanie: życie — to nie żart, nie zabawa; życie — to nawet nie upojenie… życie — to ciężki trud. Wyrzeczenie, ustawiczne wyrzeczenie — oto jego ukryta treść, jego tajemnica; nie wypełnienie najdroższych myśli i marzeń, nawet najbardziej wzniosłych — lecz spełnienie obowiązku, oto o czym powinien myśleć człowiek; nie nałożywszy na siebie łańcucha, żelaznego łańcucha obowiązku, człowiek nie dojdzie bez upadku do końca swej drogi; a tymczasem sądzimy za młodu, że im swobodniej, tym lepiej, tym dalej zajdziemy. W młodości można tak myśleć; ale wstyd cieszyć się fałszem, kiedy surowe oblicze prawdy zajrzało ci wreszcie w oczy. Żegnaj. Dawniej dodałbym: bądź szczęśliwy; teraz powiem Ci: staraj się żyć, to nie jest tak łatwe, jak się wydaje. Wspominaj mnie, nie w chwilach smutku — w chwilach zadumy, i chroń w sercu czysty i nieskalany obraz Wiery… Żegnaj raz jeszcze! Twój P. B. 1856 Przełożyła Zofia Kaczorowska ASIA I — Miałem wtedy dwadzieścia pięć lat — zaczął N. N. — a zatem, jak pan widzi, to sprawa dawno minionych dni. Właśnie wyrwałem się na swobodę i wyjechałem za granicę, nie po to, by „dokończyć edukacji”, jak to się wówczas mawiało, ale po prostu chciało mi się popatrzeć na świat boży. Byłem zdrów, młody, wesoły, pieniędzy mi nie brakowało, trosk jeszcze nie zdążyłem doświadczyć — żyłem lekkomyślnie, robiłem, co chciałem, słowem, kwitłem. Nie przychodziło mi wtedy na myśl, że człowiek nie jest rośliną i kwitnąć długo mu nie dano. Młodość zajada złocone pierniczki i myśli, że to chleb powszedni, aż przyjdzie chwila, że i chleba zabraknie… ale o tym nie warto mówić. Podróżowałem bez celu, bez planu; zatrzymywałem się, gdzie mi się podobało, i ruszałem dalej, gdy tylko odczułem chęć ujrzenia nowych twarzy — właśnie twarzy. Interesowali mnie wyłącznie ludzie: nienawidziłem ciekawych pomników, wspaniałych zbiorów sztuki; już sam widok woźnego gniewał mnie i drażnił; omal nie oszalałem w drezdeńskim „Grüne Gewölbe”. Natura działała na mnie nadzwyczajnie, ale nie lubiłem tak zwanych jej cudów — niebotycznych gór, skał, wodospadów; nie lubiłem, żeby mi się narzucała, żeby mi przeszkadzała. Lecz twarze, żywe twarze ludzkie, rozmowy ludzi, ich ruchy, śmiech — oto bez czego nie mogłem się obyć. W tłumie było mi zawsze szczególnie lekko i radośnie; chętnie szedłem tam, gdzie szli inni, krzyczałem, gdy inni krzyczeli, a jednocześnie lubiłem patrzeć, jak ci inni krzyczą. Bawiło mnie obserwowanie ludzi… właściwie nawet ich nie obserwowałem — przyglądałem im się z radosną, nienasyconą ciekawością. Ale znowu się oddalam od tematu. Otóż przed dwudziestu laty zatrzymałem się w niewielkim miasteczku niemieckim Z., na lewym brzegu Renu. Szukałem samotności: pewna młoda wdówka, którą poznałem u wód, zadała mi niedawno cios w serce. Była bardzo ładna, rozumna, kokietowała wszystkich — i mnie, grzesznego — z początku nawet ośmielała mnie, a potem zraniła okrutnie, poświęcając moją osobę dla rumianego porucznika bawarskiego. Szczerze mówiąc, rana w mym sercu nie była zbyt głęboka; poczytywałem jednak za swój obowiązek na jakiś czas oddać się smutkowi i samotności — młodość zna i takie uciechy! — zamieszkałem więc w Z. Miasteczko to upodobałem sobie ze względu na jego piękne położenie u stóp dwóch wysokich wzgórz, na jego stare mury obronne i wieże, wiekowe lipy i wysoki most na przejrzystej rzeczce wpadającej do Renu — najbardziej zaś ze względu na dobre wino. Tuż po zachodzie słońca wąziutkimi ulicami miasteczka spacerowały (było to w czerwcu) śliczne jasnowłose Niemeczki, które spotkawszy cudzoziemca wołały miłymi głosikami: „Gufen Abend!”* — a niektóre z nich nie wracały do domu nawet wtedy, gdy spoza stromych dachów starych kamieniczek ukazywał się księżyc i drobne kamienie bruku rysowały się wyraźnie w jego nieruchomych promieniach. Lubiłem wałęsać się wówczas po mieście; księżyc jak gdyby patrzył na nie uważnie z czystego nieba, a miasto czuło to spojrzenie i trwało ciche i czujne, oblane całe światłem księżycowym, tym beznamiętnym, a jednak z lekka niepokojącym serce światłem. Na wysokiej gotyckiej dzwonnicy bladym złotem lśnił kogut; takim samym złotem mienił się nurt na czarno połyskującej rzeczce; cienkie świece (Niemcy są oszczędni!) tliły się skąpo w wąskich oknach pod łupkowymi dachami; gałązki winorośli tajemniczo wysuwały swe skręcone wąsiki spoza murowanych ogrodzeń; oto w cieniu starej studni na trójkątnym rynku przemknęło coś białego; nagle rozległ się senny gwizdek nocnego stróża, poczciwy pies warczał z cicha, ciepłe powietrze tak przymilnie owiewało twarz, a lipy pachniały tak słodko, że pierś mimo woli oddychała coraz głębiej i imię „Gretchen” — ni to okrzyk, ni to pytanie — cisnęło się na usta. Miasteczko Z. leży o dwie wiorsty od Renu. Często chodziłem na brzeg tej majestatycznej rzeki i przesiadywałem długie godziny na kamiennej ławce pod olbrzymim samotnym jesionem, nie bez pewnej emocji marząc o wiarołomnej wdówce. Poprzez gałęzie jesionu przeglądała smutnie mała figurka Madonny o prawie dziecięcej twarzy i czerwonym sercu, przeszytym mieczami. Na przeciwległym brzegu leżało miasteczko L., niewiele większe od tego, w którym mieszkałem. Pewnego wieczora siedziałem na swej ulubionej ławce i patrzyłem to na rzekę, to na niebo, to na winnice. Tuż przede mną płowowłose chłopaki wdrapywały się na łódź wyciągniętą na brzeg i wywróconą smołowanym brzuchem do góry. Małe stateczki z wydętymi żaglami posuwały się wolno; zielonkawe fale przepływały obok, marszcząc się z lekka i cicho szemrząc. Niespodziewanie dobiegły mnie dźwięki muzyki; zacząłem nasłuchiwać. W miasteczku L. grano walca; kontrabas huczał donośnie, niewyraźnie zanosiły się skrzypce, ochoczo świstał flet. — Co to? — spytałem zbliżającego się staruszka w welwetowej kamizelce, niebieskich pończochach i pantoflach z klamrami. Staruszek przesunął najpierw cybuch fajki z jednego kąta ust w drugi, po czym odpowiedział: — To studenci z B. przyjechali na komers. „Trzeba zobaczyć ten komers — pomyślałem — a przy tym nie byłem jeszcze w L.” Odszukałem przewoźnika i przeprawiłem się na drugą stronę. II Nie każdy może wie, co to jest komers. Jest to swego rodzaju uroczysty bankiet, na którym zbierają się studenci — krajanie lub członkowie jednego stowarzyszenia (Landsmannschaft). Prawie wszyscy uczestnicy komersu przywdziewają starodawny strój niemieckich studentów: węgierki, wysokie buty i malutkie czapeczki z otokami określonych barw. Zazwyczaj studenci zbierają się w porze obiadowej i pod przewodnictwem seniora, czyli starosty, ucztują do rana, piją, śpiewają pieśni, Landesvater, Gaudeamus, palą, naigrawają się z filistrów, niekiedy wynajmują orkiestrę. Taki właśnie komers odbywał się w L.. w ogródku od ulicy przed niewielkim budynkiem hotelu „Pod Słońcem”. Nad hotelem i w ogródku powiewały flagi; studenci siedzieli przy stołach, pod małymi strzyżonymi lipami; pod jednym ze stołów leżał olbrzymi buldog; z boku, w altance okrytej bluszczem, muzykanci gorliwie przygrywali pokrzepiając się od czasu do czasu piwem. Na ulicy, przed niskim ogrodzeniem, zebrał się spory tłum: poczciwi obywatele miasteczka L. nie chcieli przepuścić okazji obejrzenia przyjezdnych gości. Wmieszałem się w tłum widzów. Z przyjemnością patrzyłem na twarze studentów; ich uściski, okrzyki, niewinna kokieteria młodości, iskrzące się spojrzenia, śmiech bez powodu — najlepszy ze wszystkich śmiechów — całe to radosne wrzenie młodego, świeżego życia, te porywy — nie wiadomo dokąd, byle naprzód — ten szczery rozmach wzruszał mnie i podniecał. .,A może by tak pójść do nich?” — pytałem siebie. — Czy nie dość już, Asiu? — odezwał się nagle za mną męski głos po rosyjsku. — Poczekajmy jeszcze — odpowiedział inny, kobiecy głos w tym samym języku. Odwróciłem się szybko. Wzrok mój zatrzymał się na przystojnym młodzieńcu w czapce i luźnej kurtce, który trzymał pod rękę niewysoką dziewczynę w słomkowym kapeluszu, zakrywającym górną część twarzy. — Państwo Rosjanie? — wyrwało mi się mimo woli. Młodzieniec uśmiechnął się i odrzekł: — Tak, Rosjanie. — Nigdy bym się nie spodziewał… w takim zakątku — zacząłem. — My również nie spodziewaliśmy się — przerwał mi — a więc tym lepiej. Pozwoli pan, że się przedstawię: Gagin, a to moja — zaciął się na chwilę — moja siostra. A czy można wiedzieć, jak się pan nazywa? Wymieniłem nazwisko i rozgadaliśmy się. Dowiedziałem się, że Gagin, podróżując jak ja dla własnej przyjemności, przed tygodniem przyjechał do miasteczka L. i tu ugrzązł. Mówiąc szczerze, za granicą niechętnie zawierałem znajomości z Rosjanami. Poznawałem ich z daleka po ruchach, kroju ubrania, a najłatwiej — po wyrazie twarzy. Pogardliwy, zarozumiały, a często władczy, przechodził nagle w wyraz niepewności i onieśmielenia… Człowiek ów stawał się nagle czujny, oczy biegały mu niespokojnie… „O mój Boże! Czy aby nie powiedziałem jakiegoś głupstwa, czy nie śmieją się ze mnie?” — jakby mówiło to rozbiegane spojrzenie. Mijała chwila — i znów powracała dostojność fizjonomii, ustępując od czasu do czasu tępemu zdumieniu. Tak, unikałem Rosjan, ale Gagin spodobał mi się od razu. Bywają takie szczęśliwe twarze: każdy patrzy na nie z przyjemnością, jak gdyby grzały czy pieściły wzrok; Gagin miał właśnie taką twarz — miłą, ujmującą, o dużych łagodnych oczach, okoloną miękkimi, falującymi włosami. Mówił tak, że nawet nie widząc jego twarzy, w samym jego głosie czuło, się uśmiech. Dziewczyna, którą przedstawił jako siostrę, od pierwszego spojrzenia wydała mi się pełna wdzięku. Było coś swoistego, coś szczególnego w rysach jej śniadej okrągłej twarzyczki o niewielkim cienkim nosku, niemal dziecięcych policzkach i czarnych błyszczących oczach. Zbudowana była harmonijnie, ale jakby nie w pełni jeszcze rozwinięta. Zupełnie niepodobna była do brata. — Może pan wstąpi do nas? — zwrócił się do mnie Gagin — dość chyba napatrzyliśmy się na Niemców. Nasi co prawda połamaliby krzesła i potłukli szyby, ale ci są już przesadnie skromni. Jak myślisz, Asiu, pójdziemy do domu? Dziewczyna potakująco kiwnęła głową. — Mieszkamy za miastem — ciągnął dalej Gagin — wśród winnic, w samotnym domku, wysoko. Ślicznie tam jest — zobaczy pan. Gospodyni obiecała nam kwaśne mleko. Niedługo już ściemni się i będzie panu przyjemniej przeprawić się przez Ren przy księżycu. Wyruszyliśmy. Poprzez niską bramę miejską (miasto otoczone było ze wszystkich stron starym kamiennym murem, ocalały nawet jeszcze niektóre strzelnice) wyszliśmy w pole i uszedłszy ze sto kroków wzdłuż murowanego ogrodzenia, zatrzymaliśmy się przed wąską furtką. Gagin otworzył ją i poprowadził nas w górę stromą ścieżką. Po obydwu jej stronach na tarasach zbocza rozłożyły się winnice; słońce dopiero co zaszło i delikatne purpurowe światło kładło się na zielone łozy, na wysokie paliki, na suchą ziemię, usianą gęsto większym i drobniejszym kamieniem ciosowym, na białą ścianę niewielkiego domu, przekreśloną na krzyż czarnymi belkami, o czterech jasnych okienkach; dom stał na szczycie wzgórza. — Otóż i nasza siedziba! — zawołał Gagin, gdy zbliżyliśmy się do domku — a oto gospodyni niesie mleko. Guten Abend, Madame… Zaraz zabierzemy się do jedzenia; ale przedtem — dodał — proszę się obejrzeć; co za widok! Widok był rzeczywiście wspaniały. Przed nami, wśród zielonych brzegów, srebrzył się Ren; w jednym tylko miejscu pałał szkarłatnym złotem zachodu. Przytulone do brzegu miasteczko ukazywało wszystkie swe domy i ulice; dokoła szeroko rozpościerały się pola i wzgórza. W dole było pięknie, ale jeszcze piękniej w górze; uderzyła mnie zwłaszcza czystość i głębia nieba, świetlistość powietrza. Delikatne i lekkie, kołysało się i falowało, jak gdyby na wysokości miało więcej swobody. — Wybraliście państwo piękne mieszkanie — powiedziałem. — To Asia znalazła — odrzekł Gagin. — Asiu — mówił dalej — zakrzątnij się. Każ podać wszystko tutaj. Zjemy kolację na powietrzu. Tu lepiej słychać muzykę. Czy pań zauważył — dodał zwracając się do mnie — że z bliska niejeden walc wydaje się lichy — pospolite, ordynarne dźwięki — a z oddali — cudo! i może poruszyć najromantyczniejsze struny w sercu człowieka. Asia — właściwie na imię miała Anna, ale Gagin nazywał ją Asią, pozwól mi więc, czytelniku, również tak ją nazywać — weszła do domu i wkrótce wróciła z gospodynią. Obie niosły na wielkiej tacy garnek mleka, talerze, łyżki, cukier, poziomki i chleb. Usiedliśmy do kolacji. Asia zdjęła kapelusz: jej czarne włosy, obcięte i przyczesane po chłopięcemu, opadały dużymi puklami na szyję i uszy. Z początku jak gdyby boczyła się na mnie, lecz Gagin powiedział jej: — Asiu, nie trzeba się boczyć. Pan nie gryzie. Uśmiechnęła się i wkrótce już sama mnie zagadywała. Nie widziałem bardziej ruchliwego stworzenia. Ani chwili nie siedziała spokojnie: wstawała, wbiegała do domu i wracała znowu, nuciła półgłosem, często się śmiała, i to najniezwyklej w świecie — zdawało się, że nie śmieje się z tego, co słyszy, lecz z przeróżnych myśli, które przychodziły jej do głowy. Duże jej oczy patrzyły prosto, jasno i śmiało, lecz chwilami powieki mrużyły się i wówczas spojrzenie stawało się głębokie i tkliwe. Przegawędziliśmy ze dwie godziny. Dzień zgasł od dawna i wieczór, z początku cały w płomieniach, potem jasny i różowy, potem blady i zamglony, powoli topniał przechodząc w noc, a gawęda nasza wciąż przeciągała się, przyjazna i spokojna jak powietrze, które nas otaczało. Gagin kazał przynieść butelkę reńskiego; wypiliśmy ją bez pośpiechu. Jak przedtem, dolatywały do nas dźwięki muzyki; wydały się bardziej rzewne i tkliwe; w mieście i nad rzeką zapalały się światła. Asia nagle opuściła głowę, tak że kędziory spadły jej na oczy, umilkła i westchnęła, a potem powiedziała, że chce jej się spać, i poszła do domu; dostrzegłem jednak, że nie zapalając świecy, długo stała w zamkniętym oknie. Wreszcie wzeszedł księżyc i rozbłysnął na wodach Renu; wszystko stanęło w świetle, potem w cieniu, zmieniło się, nawet wino w rżniętych szklankach zalśniło tajemniczym blaskiem. Wiatr ucichł, jak gdyby złożył skrzydła i zamarł; od ziemi powiało nocnym wonnym ciepłem. — Czas na mnie! — powiedziałem. — Później mogę nie znaleźć przewoźnika. — Czas — powtórzył Gagin. Schodziliśmy w dół ścieżką; niespodziewanie posypały się za nami kamyki — to dopędziła nas Asia. — Nie śpisz jeszcze? — spytał ją brat, lecz ona wyprzedziła nas, nie odpowiadając ani słowem. Ostatnie dogasające lampiony, zapalone przez studentów w ogródku hotelowym, oświetlały od dołu liście drzew, co nadawało im wygląd odświętny i fantastyczny. Asie znaleźliśmy na brzegu — rozmawiała z przewoźnikiem. Wskoczyłem do łódki żegnając moich nowych przyjaciół. Gagin obiecał odwiedzić mnie następnego dnia; u — ścisnąłem mu rękę i wyciągnąłem dłoń do Asi; lecz ona tylko spojrzała na mnie i potrząsnęła głową. Łódź odbiła od brzegu i pomknęła po wartkiej rzece. Przewoźnik, krzepki starzec, z wysiłkiem zanurzał wiosła w ciemną wodę. — Pan wjechał w smugę księżycową, pan ją rozbił — zawołała do mnie Asia. Spojrzałem na wodę: dokoła łódki kołysały się czarne fale. — Do widzenia! — rozległ się znowu jej głos. — Do jutra — zawtórował jej Gagin. Łódź przybiła do brzegu. Wysiadłem i obejrzałem się. Nikogo już nie było widać na przeciwległej stronie. Smuga światła księżycowego jak złoty most biegła przez całą rzekę. Jak gdyby na pożegnanie nadleciały dźwięki starego lannerowskiego walca. Gagin miał rację: czułem, że wszystkie struny mego serca zadrżały w odpowiedzi na tę uwodzicielską melodię. Ruszyłem do domu przez pociemniałe pola, powoli wdychając wonne powietrze, i przyszedłem do swego pokoju roztkliwiony błogą udręką bezprzedmiotowych i bezkresnych tęsknot. Czułem się szczęśliwy… Ale dlaczego? Nie pragnąłem niczego, nie myślałem o niczym… Byłem szczęśliwy. Omalże śmiejąc się z nadmiaru przyjemnych i wesołych uczuć, rzuciłem się na łóżko i już zamykałem oczy, gdy nagle przyszło mi na myśl, że w ciągu całego wieczoru ani razu nie wspomniałem o mej okrutnej ślicznotce… „Co to znaczy? — zapytałem siebie — czyżbym był zakochany?” Ale zadawszy to pytanie, usnąłem, zdaje się natychmiast, jak dziecię w kołysce. III Następnego ranka (obudziłem się już, ale jeszcze nie wstawałem) rozległo się pod moim oknem stukanie laski i głos, po którym natychmiast poznałem Gagina, zanucił: Czy śpisz? Gitary dźwiękiem Obudzę cię ze snu… Otworzyłem mu pośpiesznie. — Dzień dobry — powiedział Gagin wchodząc. — Wcześnie pana obudziłem, ale proszę spojrzeć, co za poranek. Tak świeżo, rosa, skowronki śpiewają… Gagin ze swymi lśniącymi, kędzierzawymi włosami, odsłoniętą szyją i różowymi policzkami — sam był świeży jak poranek. Ubrałem się; wyszliśmy do ogródka, siedliśmy na ławeczce, kazałem podać kawę i zaczęliśmy gawędzić. Gagin opowiadał o swych planach na przyszłość: miał znaczny majątek i nie będąc zależny od nikogo, chciał poświęcić się malarstwu, żałował jedynie, że zbyt późno wpadł na ten pomysł i stracił wiele czasu na próżno; ja także wspominałem o swoich projektach i przy sposobności zwierzyłem się z tajemnicy mej nieszczęśliwej miłości. Wysłuchał mnie pobłażliwie, lecz o ile mogłem zauważyć, nie wzbudziłem w nim żywego współczucia dla mych cierpień. Westchnąwszy przez grzeczność ze mną kilka razy, Gagin zaproponował, żebyśmy poszli do niego i obejrzeli jego szkice. Zgodziłem się natychmiast. Asi nie zastaliśmy. Według słów gospodyni poszła na „ruiny”. W odległości dwóch wiorst od miasta wznosiły się resztki murów feudalnego zamku. Gagin pokazał mi wszystkie swoje kartony. W jego szkicach było wiele prawdy i życia, rozmach i śmiałość, ale ani jeden szkic nie był wykończony, rysunek zaś wydawał mi się niedbały i nieprawidłowy. Powiedziałem mu to otwarcie. — Tak, tak — podjął z westchnieniem — ma pan rację; to wszystko jest bardzo złe i niedojrzałe. Cóż robić! Nie studiowałem jak należy, no i przeklęta słowiańska natura robi swoje. Dopóki człowiek marzy o pracy, czuje się jak orzeł w obłokach — zdaje mu się, że poruszyłby ziemię z posad — a jak przyjdzie do wykonania, to zaraz słabnie i męczy się. Próbowałem dodać mu otuchy, lecz machnął ręką i zgarnąwszy wszystkie szkice, rzucił je na kanapę. — Jeżeli starczy mi cierpliwości, to będzie coś jeszcze ze mnie — powiedział przez zęby — a jeśli nie starczy, zostanę szlacheckim synalkiem. Chodźmy lepiej szukać Asi. Poszliśmy. IV Droga ku ruinom wiła się zboczem wąskiej lesistej doliny; na dnie jej płynął potok i z szumem pędził po kamieniach, jak gdyby spieszno mu było połączyć się z wielką rzeką, lśniącą spokojnie za ciemną granią rozstępujących się stromych górskich grzbietów. Gagin zwrócił moją uwagę na piękne oświetlenie niektórych miejsc, w jego słowach wyczuwało się jeśli nie malarza, to w każdym razie artystę. Wkrótce ukazały się ruiny. Na szczycie nagiej skały wznosiła się kwadratowa baszta, sczerniała, jeszcze mocna, lecz jakby rozrąbana podłużnym pęknięciem. Do baszty przylegały omszałe mury; gdzieniegdzie piął się bluszcz; pokrzywione belki zwisały z wiekowych strzelnic i zawalonych sklepień. Kamienista ścieżka wiodła ku ocalałej bramie. Byliśmy już blisko, gdy przed nami mignęła kobieca sylwetka, przebiegła szybko przez rumowisko i zatrzymała się na występie muru, tuż nad przepaścią. — Przecież to Asia! — zawołał Gagin. — Co za wariatka. Weszliśmy w bramę i znaleźliśmy się na niewielkim dziedzińcu, zarośniętym do połowy dzikimi jabłoniami i pokrzywą. Rzeczywiście na występie siedziała Asia. Obróciła ku nam twarz i roześmiała się, ale nie ruszyła się z miejsca. Gagin pogroził jej palcem, ja zaś głośno wyrzucałem jej nieostrożność. — Niech pan da spokój — szepnął mi Gagin — niech pan jej nie drażni; pan jej nie zna: gotowa jeszcze wejść na basztę. Niech pan lepiej podziwia przemyślność tutejszych mieszkańców. Obejrzałem się. W kącie, w małym straganiku, siedziała staruszka i robiąc na drutach pończochę, spoglądała ku nam ukradkiem poprzez okulary. Sprzedawała turystom piwo, pierniki i wodę selcerską. Usiedliśmy na ławeczce popijając z ciężkich cynowych kufli dość chłodne piwo. Asia wciąż siedziała nieruchomo, podwinąwszy nogi i okręciwszy głowę muślinowym szalem; jej kształtna sylwetka odcinała się wyraźnie i pięknie na tle jasnego nieba; ale spoglądałem na nią z uczuciem niechęci. Już poprzedniego dnia zauważyłem w niej jakieś napięcie, coś niezupełnie naturalnego… „Chce nas zadziwić — myślałem — i po co to? Co za dziecinada?” Jak gdyby odgadując moje myśli, raptem rzuciła na mnie szybkie, przenikliwe spojrzenie, zaśmiała się znowu, dwoma susami zeskoczyła z muru i podchodząc do staruszki poprosiła o szklankę wody. — Myślisz, że chce mi się pić? — zwróciła się do brata — nie; tutaj na murach są kwiaty, które trzeba koniecznie podlać. Gagin nic jej nie odpowiedział, ona zaś ze szklanką w ręku zaczęła się wspinać po ruinach, zatrzymując się od czasu do czasu, pochylając i z zabawną powagą strącając kilka kropel wody, które rozbłyskiwały jaskrawo w słońcu. Ruchy jej były pełne wdzięku, lecz wciąż mnie drażniła, choć mimo woli zachwycałem się jej gibkością i zręcznością. W jakimś niebezpiecznym miejscu naumyślnie krzyknęła, po czym roześmiała się… Rozdrażniło mnie to jeszcze bardziej. — Skacze jak ta koza — mruknęła pod nosem staruszka, na chwilę odrywając się od pończochy. Nareszcie Asia opróżniła swą szklankę i kołysząc się swawolnie, wróciła do nas. W dziwnym uśmieszku drgały z lekka jej brwi, nozdrza i wargi; ciemne oczy mrużyły się na poły zuchwale, na poły wesoło. „Pan uważa moje zachowanie za nieprzyzwoite — jakby mówiła jej twarz — wszystko mi jedno, i tak wiem, że pan się mną zachwyca”. — Wspaniale, Asiu, wspaniale — odezwał się półgłosem Gagin. Nieoczekiwanie, jak gdyby się zawstydziła, opuściła długie rzęsy i skromnie usiadła przy nas jak winowajczyni. Po raz pierwszy dokładnie przyjrzałem się jej twarzy, najbardziej zmiennej, jaką kiedykolwiek widziałem. Po kilku chwilach twarz ta pobladła, przybrała wyraz skupienia, niemal smutku; rysy wydały się teraz grubsze, surowsze, prostsze. Asia ucichła. Obeszliśmy ruiny dokoła (Asia szła za nami), podziwiając krajobraz. Tymczasem zbliżała się pora obiadu. Płacąc staruszce Gagin poprosił jeszcze o kufel piwa i obracając się ku mnie zawołał z żartobliwą miną: — Zdrowie damy pańskiego serca! — A czy on… czy pan ma damę swego serca? — spytała nagle Asia. — Któż jej nie ma? — odrzekł Gagin. Asia zamyśliła się na chwilę; twarz jej znowu się zmieniła, znowu pojawił się na niej wyzywający, niemal zuchwały uśmieszek. W powrotnej drodze jeszcze bardziej śmiała się i dokazywała. Ułamała długą gałąź, oparła ją na ramieniu jak karabin, głowę okręciła szalem. Pamiętam, że spotkaliśmy wówczas liczną rodzinę jasnowłosych nadętych Anglików; wszyscy, jak na komendę, odprowadzili Asie szklistymi oczami, wyrażającymi chłodne zdumienie, ona zaś, jakby im na złość, głośno zaśpiewała. Po powrocie do domu natychmiast poszła do swego pokoju i zjawiła się dopiero na obiad, ubrana w najładniejszą sukienkę z paskiem, w rękawiczkach i starannie uczesana.. Przy stole zachowywała się bardzo poprawnie, z przesadną powagą, ledwie dotykała potraw i piła wodę z kieliszka. Wyraźnie chciała odegrać przy mnie nową rolę — rolę przyzwoitej i dobrze wychowanej panny. Gagin nie przeszkadzał jej: widać było, że przyzwyczaił się ulegać jej we wszystkim. Chwilami spoglądał na mnie dobrodusznie i nieznacznie wzruszał ramionami, jak gdyby chcąc powiedzieć: „To jeszcze dziecko, proszę być wyrozumiałym”. Gdy tylko skończyliśmy obiad, Asia wstała, dygnęła i wkładając kapelusz spytała Gagina, czy może pójść do Frau Luise? — Odkąd to pytasz mnie o pozwolenie? — odpowiedział z uśmiechem pewnego zakłopotania. — Nudno ci z nami? — Nie, ale jeszcze wczoraj obiecałam Frau Luise, że przyjdę; poza tym myślałam, że będzie panom przyjemniej we dwóch. Pan N. (wskazała na mnie) jeszcze coś ci powie. Wyszła. — Frau Luise — zaczął Gagin starając się uniknąć mego spojrzenia — to wdowa po tutejszym burmistrzu, poczciwa, nieciekawa zresztą staruszka. Bardzo polubiła Asie. Asia ma szczególne upodobanie do robienia znajomości z osobami z niższych sfer; zauważyłem, że przyczyną tego jest zawsze duma. Asia, jak pan widzi, jest dość rozpieszczona — dodał po chwili milczenia — ale na to nie ma rady. Nie umiem nikogo trzymać krótko, a tym bardziej jej. Muszę być dla niej pobłażliwy. Milczałem. Gagin zmienił temat rozmowy. Im bardziej go poznawałem, tym bardziej przywiązywałem się do niego. Wkrótce zrozumiałem go całkowicie. Była to prawdziwie rosyjska natura, uczciwa, szczera i otwarta, ale niestety nieco ospała, bez energii i wewnętrznego ognia. Młodość nie wrzała w nim, lecz świeciła łagodnym blaskiem. Był bardzo miły i rozumny, ale nie potrafiłbym sobie wyobrazić, co z niego będzie, gdy dojrzeje… Być artystą… ale bez ciężkiej, ustawicznej pracy nie można zostać artystą… a pracować — myślałem patrząc na jego miękkie rysy, słuchając jego powolnych wypowiedzi — nie! nie będziesz pracował, nie potrafisz się zawziąć. Ale niepodobna było go nie pokochać; serce mimo woli lgnęło do niego. Spędziliśmy razem cztery godziny, to siedząc na kanapie, to przechadzając się wolno przed domem, i podczas tych czterech godzin zbliżyliśmy się do siebie ostatecznie. Słońce już zaszło. Musiałem wracać do domu. Asi wciąż jeszcze nie było. — Co za nieokiełznana dziewczyna! — powiedział Gagin. — Chce pan, to pana odprowadzę. Po drodze wstąpimy do Frau Luise; spytam, czy Asia jest tam jeszcze. Niewiele nadłożymy drogi. Zeszliśmy do miasta i skręciliśmy w wąziutki, kręty zaułek, zatrzymaliśmy się przed trzypiętrową kamieniczką o dwuokiennym froncie. Pierwsze piętro wysuwało się ponad parter, drugie i trzecie ponad pierwsze; cały dom ze starymi rzeźbieniami, dwoma grubymi filarami na dole, stromym dachem, krytym dachówką i wysuniętym jak dziób gzymsem na poddaszu wydawał się wielkim zgarbionym ptakiem. — Asiu! — zawołał Gagin — jesteś tutaj? Oświetlone okno na trzecim piętrze stuknęło i otworzyło się; dostrzegliśmy ciemną główkę Asi. Za nią wyjrzała bezzębna i krótkowzroczna stara Niemka. — Jestem tutaj — powiedziała Asia, kokieteryjnie oparta łokciami o parapet okna — dobrze mi tu. Masz, trzymaj — zawołała rzucając bratu gałązkę geranium — niech ci się wydaje, że jestem damą twego serca. Frau Luise roześmiała się. — N. odchodzi — powiedział Gagin — i chce się z tobą pożegnać. — Czyżby? — odpowiedziała Asia. — W takim razie daj mu tę gałązkę; zaraz wrócę. Zatrzasnęła okno i, zdaje się, ucałowała Frau Luise. Gagin w milczeniu podał mi gałązkę. W milczeniu włożyłem ją do kieszeni, odszukałem przewoźnika i przeprawiłem się na drugą stronę. Pamiętam, że szedłem do domu nie myśląc o niczym, ale z dziwnie ciężkim sercem; wtem uderzył mnie znajomy, lecz rzadko w Niemczech spotykany zapach. Zatrzymałem się i dostrzegłem tuż przy drodze niewielki zagon konopi. Ten zapach stepowy w mgnieniu oka przypomniał mi ojczyznę i wzbudził w sercu namiętną tęsknotę. Zapragnąłem oddychać rosyjskim powietrzem, stąpać po rosyjskiej ziemi. „Co ja tu robię, po co wałęsam się po obcym kraju, pomiędzy obcymi?” — wykrzyknąłem i głucha martwota, przygniatająca mi serce, przemieniła się nagle w palące i gorzkie podniecenie. Wróciłem do domu w zupełnie innym nastroju niż poprzedniego wieczora. Byłem nieomal rozgniewany i długo nie mogłem się uspokoić. Ogarnęło mnie nieuzasadnione rozdrażnienie. Wreszcie usiadłem i wspomniałem o swej wiarołomnej wdówce (oficjalnym wspomnieniem o tej damie kończyłem każdy dzień); wydostałem jeden z jej listów, ale nawet go nie otworzyłem; myśli moje nieoczekiwanie przyjęły inny obrót. Zacząłem myśleć… o Asi. Przypomniałem sobie, że Gagin w czasie naszej rozmowy napomknął o jakichś przeszkodach utrudniających mu powrót do Rosji… „Ejże, czy to aby jego siostra?” — powiedziałem na głos. Rozebrałem się i położyłem starając się zasnąć; lecz po godzinie znowu siedziałem na łóżku, wsparty łokciem o poduszkę, i znowu myślałem o tej „kapryśnej dziewczynie i jej sztucznym śmiechu…” — „Zbudowana jest jak mała farnezyjska Galatea Rafaela — szepnąłem — tak, i nie jest jego siostrą…” A list wdówki leżał najspokojniej na podłodze, bielejąc w promieniach księżyca. V Następnego ranka znowu poszedłem do miasteczka L. Wmawiałem w siebie, że chcę się spotkać z Gaginem, ale w istocie pragnąłem zobaczyć, co będzie robić Asia, czy będzie tak samo „dziwaczyć” jak poprzedniego dnia. Zastałem oboje w bawialni i dziwna rzecz! czy to dlatego, że w nocy i z rana rozmyślałem wiele o Rosji — Asia wydała mi się prawdziwą rosyjską dziewczyną, i to prostą dziewczyną, nieomal pokojówką. Miała na sobie starą sukienkę, włosy zaczesane na uszy i siedziała nieruchomo przy oknie, haftując na krosienkach, skromnie i cicho, jak gdyby przez całe życie nie robiła nic innego. Prawie się nie odzywała, spokojnie patrzyła na swoją robótkę, a rysy jej twarzy przybrały wyraz tak zwykły i powszedni, że mimo woli przypomniały mi nasze domorosłe Katie i Masze. Wrażenie to pogłębiło się jeszcze, kiedy Asia zaczęła nucić półgłosem „Matulu moja…” Patrzyłem na jej mizerną przygasłą twarzyczkę, wspomniałem wczorajsze marzenia i ogarnął mnie dziwny żal. Pogoda była cudowna. Gagin oświadczył nam, że będzie dziś rysował z natury; spytałem go, czy pozwoli sobie towarzyszyć, czy mu nie przeszkodzę. — Przeciwnie — odpowiedział — może pan mi dopomóc, radą. Włożył okrągły kapelusz a la Van Dyck, bluzę, wziął pod pachę szkicownik i wyruszył w drogę; poszedłem za nim. Asia pozostała w domu. Wychodząc Gagin prosił ją o dopilnowanie, żeby zupa nie była zbyt cienka; Asia obiecała, że zajrzy do kuchni. Dotarliśmy do znajomej nam już doliny, Gagin przysiadł na kamieniu i jął szkicować stary, spróchniały dąb o rozłożystych konarach. Położyłem się na trawie i otworzyłem książkę, ale nie przeczytałem nawet dwóch stronic, on zaś tylko psuł papier — najwięcej bowiem czasu poświęcaliśmy rozważaniom i, jak mi się wydaje, dość głębokim i roztropnym rozważaniom, jak właśnie powinno się pracować, czego należy unikać, a czego się trzymać, i jaką jest rola artysty w naszych czasach. Gagin wreszcie zdecydował, że „dziś nie ma natchnienia”, położył się przy mnie i wtedy dopiero już całkiem swobodnie potoczyły się nasze młodzieńcze wynurzenia, to namiętne, to pełne melancholii, to znów entuzjastyczne, lecz prawie zawsze mgliste i niejasne wynurzenia, w których tak sobie upodobali Rosjanie. Pogawędziliśmy do woli i pełni poczucia jak gdyby dobrze spełnionego obowiązku — wróciliśmy do domu. Asia zachowywała się tak samo jak przedtem; obserwowałem ją bacznie, lecz nie zauważyłem ani cienia kokieterii, ani śladu umyślnie przybranej roli; tym razem nie było podstawy do zarzucenia jej nienaturalności. — Aha! — mówił Gagin. — Wyznaczyła sobie post i pokutę. Wieczorem ziewnęła kilka razy niewymuszenie i wcześnie poszła do siebie. Wkrótce i ja pożegnałem się z Gaginem i wróciwszy do domu, nie marzyłem już o niczym: tego dnia patrzyłem na wszystko trzeźwym okiem. Pamiętam, że układając się do snu, mimo woli powiedziałem na głos: — Cóż to za kameleon z tej dziewczyny! — i po chwili namysłu dodałem: — A jednak nie jest jego siostrą. VI Minęły całe dwa tygodnie. Codziennie odwiedzałem Gaginów. Asia jakby mnie unikała, ale już nie pozwalała sobie na swawole, które tak mnie dziwiły w pierwszych dwóch dniach naszej znajomości. Zdawało się, że w głębi duszy była zmartwiona czy zawstydzona; nawet śmiała się rzadziej. Obserwowałem ją z ciekawością. Mówiła dość dobrze po francusku i po niemiecku, ale wszystko wyraźnie świadczyło, że od dzieciństwa nie była w kobiecych rękach i że wychowanie otrzymała dziwne i niezwykłe, w niczym niepodobne do wychowania Gagina. Od niego, pomimo kapelusza a la Van Dyck i bluzy, trąciło z daleka miękkością i sybarytyzmem rosyjskiego szlachcica, ona zaś nie robiła wrażenia jaśnie panienki; w każdym jej ruchu był jakiś niepokój: ta płonka musiała być szczepiona niedawno, to wino jeszcze fermentowało. Z natury wstydliwa i nieśmiała, nie mogła sobie darować braku odwagi i zmuszała się do zuchwałego i swobodnego zachowania, co nie zawsze się jej udawało. Kilkakrotnie rozpoczynałem z nią rozmowę o jej życiu w Rosji, o jej przeszłości; na moje pytania odpowiadała niechętnie; dowiedziałem się jednak, że przed wyjazdem za granicę długi czas mieszkała na wsi. Pewnego dnia zastałem ją samą nad książką. Z głową wspartą na dłoniach, z palcami zanurzonymi głęboko we włosy pożerała oczami druk. — Brawo! — powiedziałem podchodząc. — Cóż za pilność! Uniosła głowę, popatrzyła na mnie poważnie i surowo. — Myśli pan, że umiem się tylko śmiać — powiedziała i chciała odejść. Spojrzałem na tytuł książki: był to jakiś francuski romans. — Nie mogę jednak pochwalić pani wyboru — powiedziałem. — Więc co mam czytać! — wykrzyknęła i rzuciwszy książkę na stół dodała: — Lepiej pójdę robić głupstwa — i pobiegła do ogrodu. Wieczorem tego dnia czytałem Gaginowi Hermana i Dorotę. Początkowo Asia kręciła się koło nas, potem przystanęła nagle, zaczęła słuchać z uwagą, cichutko przysiadła się do mnie i wysłuchała czytania do końca. Następnego dnia znowu jej nie poznawałem, dopóki nie domyśliłem się, że nagle przyszła jej chętka stać się rozsądną domatorką, jaką była Dorota. Słowem, ukazywała mi się jako istota trochę zagadkowa. Niezwykle ambitna, była pociągająca nawet wówczas, kiedy doprowadzała mnie do gniewu. Co do jednego tylko upewniałem się coraz bardziej, a mianowicie, że Asia nie była siostrą Gagina. Obchodził się z nią nie po bratersku — zbyt łagodnie, zbyt pobłażliwie, a zarazem jak gdyby niezupełnie naturalnie. Dziwne wydarzenie zdawało się potwierdzać moje domysły. Pewnego wieczora podchodząc do winnicy otaczającej dom, w którym mieszkali Gaginowie, zastałem furtkę zamkniętą. Niewiele myśląc odszukałem dawniej już zauważone miejsce, gdzie obsunęło się ogrodzenie, i przeskoczyłem tamtędy. Niedaleko stąd, w bok od dróżki, stała niewielka akacjowa altanka; mijałem już ją, gdy… nagle uderzył mnie głos Asi, żarliwie i ze łzami wypowiadający słowa: — Nie, nie chcę nikogo kochać prócz ciebie, nie, nie, chcę kochać tylko ciebie — i na zawsze. — Asiu, uspokój się — mówił Gagin — wiesz przecież, że ci wierzę. Głosy ich dochodziły z altanki. Dojrzałem ich poprzez nie dość zwarty splot gałęzi. Oni mnie nie dostrzegli. — Ciebie, tylko ciebie — powtórzyła Asia, rzuciła mu się na szyję i szlochając rozpaczliwie, zaczęła go całować i tulić się do jego piersi. — Uspokój się, uspokój — powtarzał Gagin gładząc ją po włosach. Przez kilka chwil stałem znieruchomiały… Nagle ocknąłem się. Podejść do nich?… Za nic! Szybkim krokiem wróciłem do ogrodzenia, przeskoczyłem przez nie na drogę i omalże nie pędem ruszyłem do domu. Uśmiechałem się, zacierałem ręce, dziwiąc się przypadkowi, który nieoczekiwanie potwierdził moje domysły (ani przez chwilę nie wątpiłem w ich prawdziwość), ale jednocześnie było mi bardzo ciężko na sercu. „A jednak — myślałem — jak umieją udawać! I po co? Po co ta chęć oszukiwania mnie? Tego się po nim nie spodziewałem… I co to za sentymentalne wyznanie?…” VII Spałem źle, a następnego ranka wstałem wcześnie, zarzuciłem na plecy worek podróżny i zapowiedziawszy gospodyni, że nie wrócę na noc, wyruszyłem piechotą w góry, wzdłuż rzeki, nad którą stoi miasteczko Z. Góry te, odnogi pasma zwanego Psim Grzbietem (Hundsrück), są geologicznie niezwykle ciekawe; zwłaszcza zwraca uwagę czystość i prawidłowość układu warstw bazaltu; lecz byłem daleki od obserwacji geologicznych. Nie zdawałem sobie sprawy, co się we mnie działo; jedno tylko uczucie było dla mnie jasne: niechęć do spotkania się z Gaginami. Wmawiałem sobie, że jedyną przyczyną nagłej niechęci do nich był gniew z powodu ich nieszczerości. Kto ich zmuszał do podawania się za rodzeństwo? Starałem się zresztą nie myśleć o nich; wędrowałem bez pośpiechu przez góry i doliny, przesiadywałem w wiejskich karczmach, gawędząc przyjaźnie z gospodarzami i gośćmi, albo kładłem się na płaskim rozgrzanym głazie i patrzyłem, jak płyną obłoki, ponieważ czas był niezwykle piękny. Wśród takich zajęć spędziłem trzy dni, i to nie bez przyjemności — chociaż od czasu do czasu ściskało mi się serce. Mojemu nastrojowi odpowiadała spokojna natura tego kraju. W pełni poddałem się leniwej grze przypadku, coraz to nowym wrażeniom, które zmieniały się powoli, przepływały przez mą duszę i osadziły w niej wreszcie jedno uczucie, na które złożyło się wszystko, co widziałem, odczułem i usłyszałem w ciągu tych trzech dni, wszystko — delikatny zapach żywicy w lasach, ciurkanie i stukanie dzięciołów, nie milknące gaworzenie przezroczystych strumyków z barwnymi pstrągami na piaszczystym dnie, mgliste zarysy gór, ponure skały, czyściutkie wioski z szacownymi, starymi kościołami i drzewami, bociany na łąkach, zaciszne młyny o bystrych obracających się kołach, życzliwe twarze wieśniaków, ich niebieskie kamizele i szare pończochy, powolne, skrzypiące wozy zaprzężone w drobne konie, a czasem i w krowy, i młodzi, długowłosi wędrowcy na czystych drogach, wysadzanych jabłoniami i gruszami… Nawet teraz ze wzruszeniem wspominam tamte wrażenia. Wspominam i pozdrawiam cię, skromny zakątku niemieckiej ziemi, twój niewyszukany dostatek, wszędy widoczne ślady pracowitych rąk, cierpliwego, choć niespiesznego trudu… Pokój ci i pozdrowienie! Wróciłem do domu pod koniec trzeciego dnia. Zapomniałem powiedzieć, że ze złości na Gaginów próbowałem wskrzesić w sercu obraz okrutnej wdówki; ale próżny był mój wysiłek. Pamiętam, że kiedy zacząłem snuć marzenia o niej, ujrzałem przed sobą dziecko chłopskie — dziewczynkę może pięcioletnią, o okrągłej twarzyczce i naiwnie wytrzeszczonych oczętach. Patrzyła na mnie tak dziecięco niewinnie… Wstyd mi się zrobiło jej czystego spojrzenia, nie chciałem okłamywać siebie w jej obecności i natychmiast ostatecznie i na zawsze pożegnałem przedmiot moich uczuć. W domu zastałem kartkę od Gagina. Dziwił się mojemu niespodziewanemu postanowieniu, robił mi wyrzuty za to, że nie wziąłem go ze sobą, i prosił, żebym przyszedł do nich, jak tylko wrócę. Przeczytałem tę kartkę z niezadowoleniem, ale na drugi dzień wyruszyłem do L. VIII Gagin powitał mnie po przyjacielsku i obrzucił czułymi wymówkami, ale Asia, jakby naumyślnie, gdy tylko mnie zobaczyła, roześmiała się bez żadnego powodu i swoim zwyczajem natychmiast uciekła. Gagin stropił się, mruknął, że jest wariatką, prosił, bym jej wybaczył. Przyznaję, byłem zły na Asie: i tak czułem się nieswój, a tu znowu ten nienaturalny śmiech, te dziwne grymasy. Udałem jednak, że nic nie zauważyłem, i opowiedziałem Gaginowi szczegóły mojej krótkiej wycieczki. On z kolei opowiedział, co porabiał podczas mojej nieobecności. Ale rozmowa nasza nie kleiła się; Asia wchodziła do pokoju i znów uciekała; w końcu oznajmiłem, że mam pilną pracę i muszę już iść do domu. Gagin początkowo mnie zatrzymywał, potem, spojrzawszy na mnie uważnie, powiedział, że mnie odprowadzi. W przedpokoju Asia niespodzianie podeszła i wyciągnęła do mnie rękę; uścisnąłem lekko jej palce i ledwo się ukłoniłem. Razem z Gaginem przeprawiliśmy się przez Ren i przechodząc obok mego ulubionego jesionu z figurką Madonny, przysiedliśmy na ławce, by się nacieszyć widokiem. Tutaj doszło między nami do niezwykłej rozmowy. Najpierw zamieniliśmy kilka słów, potem umilkliśmy patrząc na jaśniejącą rzekę. — Proszę mi powiedzieć — zaczął Gagin ze swym zwykłym uśmiechem — jakie jest pana zdanie o Asi? Zapewne wydaje się panu nieco dziwna? — Tak — odpowiedziałem nie bez pewnego zdumienia. Nie oczekiwałem, że będzie o niej mówił. — Żeby sądzić o niej, trzeba ją lepiej poznać — powiedział. — Serce bardzo dobre, ale zapalona głowa. Trudno sobie z nią poradzić. Zresztą niepodobna jej winić, i gdyby pan poznał jej historię… — Jej historię… — przerwałem. — A czyż nie jest pana… Gagin spojrzał na mnie. — Czy nie myśli pan czasem, że nie jest moją siostrą?… Nie — ciągnął dalej, nie zwracając uwagi na moje zmieszanie — jest istotnie moją siostrą, jest córką mego ojca. Niech pan mnie wysłucha. Mam do pana zaufanie i opowiem panu wszystko. Ojciec mój był człowiekiem bardzo dobrym, mądrym, wykształconym — i nieszczęśliwym. Los obszedł się z nim nie gorzej niż z wielu innymi, lecz on nie zniósł nawet pierwszego ciosu. Ożenił się wcześnie, z miłości; żona jego, moja matka, wkrótce umarła; miałem wtedy sześć miesięcy. Ojciec wywiózł mnie na wieś i przez dwanaście lat nigdzie nie wyjeżdżał. Sam zajmował się moim wychowaniem i nigdy nie rozstałby się ze mną, gdyby nie to, że jego rodzony brat, mój stryj, przyjechał do nas na wieś. Stryj ten mieszkał stale w Petersburgu i zajmował dość poważne stanowisko. Przekonał ojca, że powinien mnie oddać jemu na wychowanie, skoro za nic nie chciał porzucić wsi. Stryj dowodził, że dla chłopca w moim wieku pobyt w zupełnym osamotnieniu jest szkodliwy, że przebywając stale z tak milczącym i zawsze smutnym wychowawcą, jakim jest mój ojciec, pozostanę w tyle za swoimi rówieśnikami, a i mój charakter może się łatwo wypaczyć. Ojciec długo opierał się namowom brata, jednakże w końcu ustąpił. Płakałem rozstając się z ojcem; kochałem go, choć nigdy nie widziałem uśmiechu na jego twarzy… Ale znalazłszy się w Petersburgu, szybko zapomniałem o naszym mrocznym, niewesołym gnieździe. Wstąpiłem do szkoły junkierskiej, a ze szkoły przeszedłem do gwardyjskiego pułku. Co roku przyjeżdżałem na kilka tygodni na wieś i co roku zastawałem mego ojca pogrążonego w coraz większym smutku, coraz bardziej zamkniętego w sobie, zamyślonego aż do onieśmielenia. Co dzień chodził do cerkwi i prawie oduczył się mówić. Pewnego dnia podczas mojego pobytu na wsi (miałem wtedy już przeszło dwadzieścia łat) zobaczyłem po raz pierwszy w naszym domu chudziutką, ciemnooką, może dziesięcioletnią dziewczynkę — Asię. Ojciec powiedział, że jest sierotą i że wziął ją na wychowanie — tak właśnie się wyraził. Nie zwróciłem na nią szczególnej uwagi. Dziewczynka była dzika, zwinna i milcząca jak zwierzątko, i gdy tylko wchodziłem do ulubionego pokoju ojca — wielkiego, ciemnego pokoju, gdzie zmarła moja matka i gdzie nawet za dnia zapalano świece — chowała się natychmiast za wielki wolterowski fotel lub za szafę z książkami. Tak się złożyło, że w ciągu następnych trzech czy czterech lat obowiązki służby nie pozwoliły mi przyjechać na wieś. Od ojca otrzymywałem co miesiąc krótki list; o Asi wspominał rzadko, i to przelotnie. Miał już wówczas ponad pięćdziesiąt lat, ale wyglądał jeszcze na młodego człowieka. Niech pan sobie wyobrazi moje przerażenie, kiedy nic nie podejrzewając otrzymuję nagle od rządcy list, w którym zawiadamia mnie o śmiertelnej chorobie mojego ojca i błaga o jak najszybszy przyjazd, jeśli chcę go pożegnać. Pędziłem jak szalony i zastałem jeszcze ojca przy życiu, lecz były to ostatnie jego chwile. Ucieszył się bardzo, objął mnie wychudłymi rękami, długo patrzył mi w oczy, ni to badawczo, ni to błagalnie, i wziąwszy ode mnie słowo, że spełnię jego ostatnią prośbę, kazał staremu kamerdynerowi sprowadzić Asię. Starzec przyprowadził ją: ledwie trzymała się na nogach i dygotała na całym ciele. — Powierzam twojej opiece moją córkę — twoją siostrę — powiedział z wysiłkiem ojciec. — Jakub opowie ci wszystko — dodał wskazując na kamerdynera. Asia rozszlochała się i padła twarzą na łóżko… W pół godziny potem ojciec już nie żył. Oto czego się dowiedziałem: Asia była córką mojego ojca i dawnej pokojówki mojej matki, Tatiany. Pamiętam doskonale tę Tatianę, pamiętam jej kształtną, wysoką postać, jej dorodną, surową, rozumną twarz o wielkich ciemnych oczach. Uchodziła za dumną i nieprzystępną dziewczynę. O ile mogłem zrozumieć z pełnych szacunku niedomówień Jakuba, ojciec mój zbliżył się z nią w kilka lat po śmierci mojej matki. Tatiana nie mieszkała już wówczas we dworze, lecz w chacie swej zamężnej siostry, dworskiej dojarki. Ojciec bardzo przywiązał się do Tatiany i po moim wyjeździe z domu chciał się nawet z nią ożenić, ale pomimo jego nalegań Tatiana nie chciała zostać jego żoną. — Nieboszczka Tatiana Własiewna — mówił Jakub stojąc przy drzwiach z założonymi w tył rękami — we wszystkim była rozsądna i chciała paniczowego tatusia uszanować. „Czy to ja żona dla pana? Co ze mnie za pani?” Tak mówiła, przy mnie mówiła. Nawet nie chciała się przenieść do dworu i mieszkała dalej u siostry, razem z Asią. W dzieciństwie widywałem Tatianę tylko w święta, w cerkwi. Stawała w tłumie, przy oknie, w ciemnej chusteczce na głowie i zarzuconym na ramiona żółtym szalu; surowy jej profil rysował się wyraźnie na przezroczystym szkle; modliła się z powagą i pokorą, biła niskie pokłony, po staroświecku. Kiedy stryj zabrał mnie ze wsi, Asia miała dopiero dwa lata; w dziewiątym roku życia straciła matkę. Po śmierci Tatiany ojciec zabrał Asie do siebie. Od dawna chciał ją mieć przy sobie, ale Tatiana nie chciała się na to zgodzić. Może pan sobie wyobrazić, co musiało się dziać w sercu Asi, kiedy wzięto ją do dworu. Do dziś dnia nie może zapomnieć tej chwili, kiedy po raz pierwszy ubrano ją w jedwabną sukienkę i ucałowano jej rączkę. Matka wychowała ją bardzo surowo; u ojca korzystała z całkowitej swobody! Był jej nauczycielem; poza nim nie widywała nikogo. Nie psuł jej, to znaczy, nie rozpieszczał, lecz kochał ją namiętnie i nigdy niczego jej nie odmawiał: w głębi serca uważał się wobec niej za winnego. Asia szybko zrozumiała, że jest pierwszą osobą w domu; wiedziała, że pan — to jej ojciec; ale równie szybko zrozumiała swą fałszywą sytuację; silnie rozwinęła się w niej ambicja, a także nieufność; zakorzeniały się złe przyzwyczajenia, znikła prostota. Chciała (przyznała mi się kiedyś do tego) zmusić wszystkich, by zapomnieli o jej pochodzeniu; wstydziła się swej matki, wstydziła się swego wstydu i zarazem była dumna ze swej matki. Widzi pan, że wiedziała i wie wiele rzeczy, o których nie powinno się wiedzieć w jej wieku… Ale czyż to jej wina? Młode życie kipiało w niej, a w pobliżu nie było przyjaznej ręki, która by nią pokierowała. Całkowita swoboda we wszystkim! Czyż to łatwo znieść? Chciała być nie gorsza od innych panien; rzuciła się na książki. Ale cóż to mogło dać? Życie rozpoczęte opacznie układało się opacznie; serce jednak nie zepsuło się i rozum ocalał. I oto ja, dwudziestoletni chłopak, zostałem opiekunem trzynastoletniej dziewczynki. W pierwszych dniach po śmierci ojca sam dźwięk mego głosu przyprawiał ją o drżenie, moje pieszczoty sprawiały jej przykrość i dopiero po jakimś czasie powoli przyzwyczaiła się do mnie. Potem, kiedy przekonała się, że istotnie uznałem ją za siostrę i pokochałem jak siostrę, przywiązała się do mnie żarliwie: żadne jej uczucie nie jest połowiczne. Przywiozłem ją do Petersburga. Jakkolwiek było mi bardzo ciężko z nią się rozstać — mieszkać z nią razem nie mogłem; umieściłem ją na jednej z najlepszych pensji. Asia zrozumiała konieczność rozłąki, ale zaczęła od tego, że rozchorowała się i omal nie umarła. Potem przyzwyczaiła się i wytrzymała na pensji cztery lata, ale wbrew mym oczekiwaniom niewiele się zmieniła. Kierowniczka pensji skarżyła mi się często: „Nie można nic z nią zrobić, ani karą, ani dobrocią”. Asia była bardzo pojętna, uczyła się doskonale, lepiej od wszystkich, ale ani rusz nie chciała nagiąć się do otoczenia, była oporna, boczyła się, unikała ludzi… Nie mogłem jej bardzo winić — w jej sytuacji musiała albo przypochlebiać się, albo stronić od ludzi. Spośród wszystkich koleżanek zaprzyjaźniła się tylko z jedną, nieładną; zahukaną i biedną dziewczyną. Inne panny, z którymi się wychowywała, przeważnie z dobrych rodzin, nie lubiły jej, drażniły i dokuczały przy każdej sposobności; Asia nie ustępowała im ani na włos. Pewnego razu na lekcji religii wykładowca zaczął mówić o grzechach. „Pochlebstwo i tchórzostwo — to największe grzechy” — odezwała się głośno Asia. Słowem, szła dalej swoją drogą, tyle że nabrała lepszych manier, ale zdaje się, że i w tej dziedzinie nie zrobiła wielkich postępów. Asia ukończyła siedemnaście lat; nie mogła już pozostawać dłużej na pensji. Stanąłem wobec trudnego zagadnienia. Nagle olśniła mnie myśl: przecież mogę się podać do dymisji, wyjechać za granicę na rok lub dwa i wziąć ze sobą Asie. Jak pomyślałem, tak też zrobiłem. I oto jesteśmy nad Renem, gdzie staram się zająć malarstwem, a ona… swawoli i dziwaczy po dawnemu. Ale teraz mam nadzieję, że nie będzie jej pan sądził tak surowo; a ona, choć udaje, że nic sobie z niczego nie robi, ceni sobie opinię każdego, a szczególnie — opinię pana. Łagodny uśmiech znów rozjaśnił twarz Gagina. Mocno uścisnąłem jego rękę. — Wszystko to dobrze — ciągnął Gagin — ale boję się o nią. To jest ogień, nie dziewczyna. Dotychczas nikt jej się nie podobał, ale nie daj Boże, jeśli kogoś pokocha! Czasem nie wiem, jak z nią postępować. W tych dniach niespodziewanie zaczęła mnie zapewniać, że stałem się dla niej chłodniejszy, że nikogo nie kocha prócz mnie i że przez całe życie będzie tylko mnie kochać… A przy tym rozpłakała się… — Ach, więc to tak… — wyrwało mi się mimo woli i ugryzłem się w język. — A proszę mi powiedzieć — zapytałem Gagina — skoro mówimy już szczerze: czyż naprawdę dotąd nikt jej się nie podobał? Przecież w Petersburgu spotykała młodych ludzi? — Ci właśnie jej się nie podobali. Nie, Asi potrzebny jest bohater, człowiek niezwykły, albo romantyczny pasterz w wąwozie górskim. No, ale zagadałem się i zatrzymuję pana — dodał wstając. — Wie pan — zacząłem — może byśmy poszli do państwa, nie chce mi się iść do domu. — A pańska robota? Nic nie odpowiedziałem; Gagin uśmiechnął się dobrodusznie i wróciliśmy do L. Kiedy ujrzałem znajomą winnicę i biały domek na szczycie wzgórza, poczułem w sercu jakąś słodycz — właśnie słodycz — jak gdyby ktoś cichaczem nalał do niego miodu. Było mi lekko na duszy po wysłuchaniu opowieści Gagina. IX Asia przywitała nas na progu. Oczekiwałem znów śmiechu, ale wyszła do nas blada, milcząca, ze spuszczonymi oczami. — Otóż i on — powiedział Gagin — i wiesz, sam chciał do nas wrócić. Asia spojrzała na mnie pytająco. Teraz z kolei ja wyciągnąłem do niej rękę i tym razem mocno uścisnąłem jej chłodne paluszki. Było mi jej niewymownie żal; rozumiałem teraz wiele z tego, co przedtem zbijało mnie z tropu — jej niepokój wewnętrzny, nieumiejętność opanowania się, chęć popisywania się, wszystko teraz było dla mnie jasne. Wejrzałem w jej duszę: gnębił ją stale skryty ciężar, niedoświadczona ambicja szamotała się i plątała trwożliwie, ale cała jej istota dążyła ku prawdzie. Zrozumiałem, dlaczego mnie pociągała ta dziwna dziewczyna: nie samym tylko na pół dzikim czarem, którym tchnęło jej gibkie, delikatne ciało; pociągała mnie jej dusza. Gagin zaczął grzebać w swych rysunkach; zaproponowałem Asi przechadzkę po winnicy. Zgodziła się od razu z wesołą, pokorną nieomal gotowością. Zeszliśmy do połowy wzgórza i usiedliśmy na dużym głazie. — Nie tęskno było panu za nami? — zaczęła Asia. — A pani nie było tęskno za mną? — spytałem. Asia spojrzała na mnie z ukosa. — Tak — odpowiedziała. — Przyjemnie było w górach? — dodała natychmiast. — Czy bardzo wysokie? Czy sięgają obłoków? Proszę mi opowiedzieć, co pan widział. Pan opowiadał bratu, ale ja nic nie słyszałam. — Nie chciała pani; ciągle pani wychodziła — powiedziałem. — Wychodziłam… bo… teraz już nie będę — dodała z delikatną nutą zaufania w głosie — pan dzisiaj był zły. — Ja? — Pan. — Ależ co pani mówi… Dlaczego? — Nie wiem dlaczego, ale był pan zły i wyszedł zagniewany. Było mi bardzo przykro, że pan tak odszedł; jestem rada, że pan wrócił. — I ja jestem rad, że wróciłem. Asia zrobiła taki ruch ramionami, jaki robią często dzieci, kiedy jest im dobrze. — O, ja umiem zgadywać! — mówiła dalej. — Nieraz z drugiego pokoju po samym tylko kaszlu papy poznawałam, czy jest ze mnie zadowolony, czy nie. Do tej chwili Asia nigdy mi nie wspominała o swym ojcu. Uderzyło mnie to. — Pani kochała swego ojca? — spytałem i nagle, ku wielkiemu swemu niezadowoleniu, poczułem, że się czerwienię. Nic nie odpowiedziała i także poczerwieniała. Umilkliśmy. W oddali na Renie płynął i dymił statek parowy. Oboje patrzyliśmy na niego uparcie. — Dlaczego pan nie opowiada? — zaczęła Asia. — Dlaczego się pani dzisiaj roześmiała, gdy tylko mnie zobaczyła? — spytałem. — Nie wiem sama. Czasami chce mi się płakać, a ja się śmieję. Nie powinien mnie pan sądzić… według tego, co robię. Ach, prawda — co to za bajka o Lorelei? To przecież jej skałę stąd widać? Mówią, że najpierw topiła wszystkich, a potem, kiedy pokochała, to sama rzuciła się do wody. Bardzo lubię tę bajkę. Frau Luise opowiada mi różne bajki. Frau Luise ma czarnego kota z żółtymi oczami… Przechyliła głowę w tył i potrząsnęła lokami. — Ach, jak mi dobrze! — powiedziała. W tej chwili doleciały nas monotonne, urywane dźwięki. Setki głosów powtarzały zgodnie, miarowo melodię nabożnej pieśni — drogą na dole sunęła kompania pielgrzymów niosąc chorągwie i krzyże… — Poszłabym z nimi — powiedziała Asia przysłuchując się cichnącym z wolna dźwiękom pieśni. — Czy pani jest tak pobożna? — Chciałabym iść gdzieś daleko, modlić się, spełnić coś wielkiego — ciągnęła dalej. — A tu czas ucieka, życie przejdzie — czego dokonaliśmy? — Pani jest ambitna — powiedziałem — pani nie chce jałowego życia, chce pani zostawić ślad po sobie… — A czyż to jest niemożliwe? „Niemożliwe” — omal nie powtórzyłem za nią… ale spojrzałem w jej jasne oczy i powiedziałem tylko: — Niech pani próbuje. — Proszę mi powiedzieć — odezwała się Asia po chwili milczenia, podczas której przez pobladłą jej twarzyczkę przebiegł cień — bardzo się panu podobała ta dama… Pamięta pan, brat pił jej zdrowie na ruinach, w drugim dniu naszej znajomości? Roześmiałem się. — Brat pani żartował; żadna dama mi się nie podobała, w każdym razie żadna mi się nie podoba teraz. — A co się panu podoba w kobietach? — spytała Asia podnosząc głowę z wyrazem naiwnej ciekawości. — Cóż to za dziwne pytanie! — wykrzyknąłem. Asia stropiła się z lekka. — Nie powinnam była zadawać panu takiego pytania, prawda? Proszę się na mnie nie gniewać, przywykłam pytać o wszystko, co mi przychodzi do głowy. Dlatego tak boję się mówić. — Ależ niech pani mówi, proszę, niech się pani nie boi — zawołałem — tak się cieszę, że pani wreszcie przestaje się boczyć. Asia spuściła oczy i roześmiała się cichym, lekkim śmiechem; nie znałem u niej takiego śmiechu. — Niechże pan opowiada — ciągnęła dalej, wygładzając fałdy swej sukienki i układając je na nogach, jak gdyby zasiadała na długo — niech pan opowiada albo niech pan coś zadeklamuje. Pamięta pan, deklamował pan nam Oniegina… Zamyśliła się na chwilę. …Za ten cmentarzyk, gdzie jest głaz I skromny krzyż, i cicho stoją Drzewa nad biedną mamą moją… — powiedziała półgłosem. — U Puszkina jest inaczej — powiedziałem. — Chciałabym być Tatianą — mówiła dalej wciąż zamyślona. — Proszę opowiadać! — podjęła żywo. Daleki byłem od opowiadania. Patrzyłem na nią, oświetloną jasnym promieniem słońca, uspokojoną i łagodną. Dokoła nas wszystko jaśniało radośnie — niebo, ziemia i woda; zdawało się, że nawet powietrze było przesycone blaskiem. — Proszę popatrzeć, jak pięknie! — powiedziałem, mimo woli zniżając głos. — Tak, pięknie! — równie cicho odpowiedziała Asia nie patrząc na mnie. — Gdybyśmy byli ptakami, jakbyśmy się wzbili, jakbyśmy szybowali! A potem utonęlibyśmy w błękicie… Ale nie jesteśmy ptakami. — Lecz skrzydła mogą nam wyrosnąć — odpowiedziałem. — Jak to? — Jak pani pożyje dłużej, to zobaczy pani. Są uczucia, które odrywają nas od ziemi. Niech pani się nie boi, wyrosną pani skrzydła. — A panu wyrastały? — Jak by pani powiedzieć… Zdaje mi się, że dotąd jeszcze nie latałem. Asia zamyśliła się znowu. Pochyliłem się z lekka ku niej. — Czy pan umie tańczyć walca? — spytała niespodziewanie. — Umiem — odpowiedziałem, nieco zakłopotany. — To chodźmy, chodźmy… Poproszę brata, żeby zagrał… Będzie się nam zdawało, że latamy, że wyrosły nam skrzydła. Pobiegła ku domowi. Pobiegłem za nią — i po kilku minutach wirowaliśmy w ciasnym pokoiku w takt słodkich dźwięków lannerowskiego walca. Asia tańczyła doskonale, z upojeniem. Jakiś kobiecy, łagodny wyraz zjawił się na jej dziewiczo surowej twarzy. Długo potem jeszcze ręka moja czuła jej wiotką kibić, długo słyszałem jej przyśpieszony, bliski oddech, długo majaczyły przede mną jej ciemne, znieruchomiałe, prawie zamknięte oczy na bladej, lecz ożywionel twarzy, okolonej rozwianymi kędziorami. X Cały dzień minął w doskonałym nastroju. Byliśmy weseli jak dzieci. Asia była bardzo miła i prosta. Gagin cieszył się patrząc na nią. Wyszedłem późno. Kiedy wypłynęliśmy na środek Renu, poprosiłem przewoźnika, by pozwolił łodzi płynąć z prądem. Starzec podniósł wiosła — i porwała nas królewska rzeka. Patrząc dokoła, wsłuchując się, wspominając, odczułem nagły niepokój w sercu… Podniosłem oczy ku niebu, lecz i na niebie nie było spokoju: usiane gwiazdami, migotało, drżało i poruszało się; pochyliłem się ku rzece… ale i tam, w tej ciemnej, chłodnej głębinie także kołysały się i drżały gwiazdy; dostrzegałem wszędzie niespokojne podniecenie — i niepokój rósł we mnie. Oparłem się o burtę łodzi… Drażnił mnie szept wiatru, cichy szmer wody za rufą, nie chłodziło mnie świeże tchnienie fali; na brzegu zaśpiewał słowik i upoił mnie słodką trucizną swych treli. Łzy zakręciły mi się w oczach, lecz nie były to łzy jakiegoś nieokreślonego zachwytu. To, co czułem teraz, nie było już niejasnym, niedawno jeszcze przeżywanym doznaniem wszechogarniających pragnień, kiedy to serce otwiera się szeroko i śpiewa, kiedy mu się zdaje, że wszystko rozumie i wszystko kocha… Nie! Zapłonąłem pragnieniem szczęścia, szczęścia aż do przesytu — oto czego pragnąłem, za czym tęskniłem… Łódź wciąż płynęła, a stary przewoźnik siedział i drzemał, pochylony nad wiosłami. XI Wyruszając następnego dnia do Gaginów nie zadawałem sobie pytania, czy jestem zakochany w Asi, ale wiele o niej rozmyślałem; los jej interesował mnie, cieszyłem się z naszego niespodziewanego zbliżenia. Czułem, że poznałem ją dopiero wczoraj: do tej chwili odwracała się ode mnie. I teraz, kiedy wreszcie mi się ukazała — jakże czarującym blaskiem zapłonął jej obraz, jaki był dla mnie nowy, ile uroku kryło się w nim wstydliwie… Rześko szedłem znajomą drogą patrząc ciągle na bielejący z dala domek; nie myślałem nie tylko o przyszłości, ale nawet o jutrzejszym dniu; było mi niezwykle dobrze. Asia zaczerwieniła się, kiedy wszedłem do pokoju; zauważyłem, że się wystroiła znowu, lecz wyraz jej twarzy nie harmonizował z jej strojem: był pełen smutku. A ja byłem taki wesół! Wydało mi się nawet, że swym zwyczajem chciała uciec, ale opanowała się — i została. Gagin był w tym osobliwym stanie żarliwości artystycznej, która, jak atak choroby, opanowuje nagle dyletantów, kiedy wyobrażają sobie, że udało im się, jak powiadają, „chwycić naturę za ogon”. Stał przed naciągniętym płótnem, z włosami zmierzwionymi, powalany farbami od stóp do głowy, i smarując z rozmachem pędzlem, kiwnął mi głową nieomal groźnie, odsunął się od sztalug, przymrużył oczy i znowu rzucił się ku swemu obrazowi. Nie chciałem mu przeszkadzać i usiadłem obok Asi. Jej ciemne oczy powoli zwróciły się ku mnie. — Dziś nie jest pani taka jak wczoraj — powiedziałem po kilku daremnych próbach wywołania uśmiechu na jej wargach. — Nie, nie taka — odpowiedziała powolnym, stłumionym głosem. — Ale to nic. Źle spałam, myślałam przez całą noc. — O czym? — Ach, o różnych rzeczach. Przywykłam tak od dziecka, kiedy jeszcze mieszkałam z mamą… Z wysiłkiem wymówiła to słowo, a potem powtórzyła jeszcze raz: — Kiedy mieszkałam z mamą… Myślałam o tym, dlaczego jest tak, że człowiek nie wie, co się z nim stanie; nieraz widzi nawet swą zgubę, ale nie może się ratować; i dlaczego nie można nigdy powiedzieć całej prawdy?… Potem myślałam o tym, że nic nie umiem, że muszę jeszcze wiele się uczyć. Trzeba mnie wychować na nowo, jestem bardzo źle wychowana. Nie umiem grać na fortepianie, nie umiem rysować, nawet szyję źle. Nie mam żadnych zdolności, ze mną chyba jest strasznie nudno. — Pani jest dla siebie niesprawiedliwa — zaoponowałem. — Pani wiele czytała, jest pani wykształcona i z pani rozumem… — Jestem rozumna? — spytała z tak naiwnym zaciekawieniem, że mimo woli roześmiałem się, ale ona nawet się nie uśmiechnęła. — Braciszku, czy jestem rozumna? — zwróciła się do Gagina. Nie odpowiedział — pracował z pasją, zmieniając nieustannie pędzle i podnosząc wysoko rękę. — Czasami nie wiem sama, co się dzieje w mojej głowie — ciągnęła dalej, zamyślona. — Czasem boję się siebie, doprawdy. Ach, tak bym chciała… Czy to prawda, że kobiety nie powinny za duże czytać? — Za dużo — nie, ale… — Niech mi pan powie, co powinnam czytać, co powinnam robić? Będę robić wszystko, co mi pan powie — dodała, zwracając się do mnie z dziecięcą ufnością. Nie potrafiłem dać jej natychmiastowej odpowiedzi. — Nie będzie panu ze mną nudno? — Co też pani mówi… — zacząłem. — Dziękuję! — odpowiedziała — bo już myślałam, że będzie panu nudno. Jej mała, gorąca rączka mocno uścisnęła moją. — No! — wykrzyknął w tym momencie Gagin — czy nie za ciemne tło?. Podszedłem do niego. Asia wstała i wyszła. XII Powróciła po godzinie, stanęła we drzwiach i przywołała mnie ruchem ręki. — Gdybym umarła, czy byłoby panu żal? — O czym pani dziś myśli! — zawołałem. — Wydaje mi się, że niedługo umrę; czasem wydaje mi się, że wszystko wokół żegna się ze mną. Lepiej umrzeć niż tak żyć… Ach! proszę tak na mnie nie patrzeć; naprawdę, nie udaję. Bo znowu będę się pana bała. — A czy pani się mnie bała? — Jeżeli jestem taka dziwna, to naprawdę nie moja wina — odpowiedziała. — Widzi pan, nawet nie mogę się już śmiać… Była smutna i przygnębiona do wieczora. Działo się z nią coś, czego nie rozumiałem. Wzrok jej często zatrzymywał się na mnie; serce mi się ściskało pod tym zagadkowym spojrzeniem. Zdawało się, że jest spokojna — ale patrząc na nią, chciałem powiedzieć jej, by przestała się niepokoić. Spoglądałem na nią zachwycony, dostrzegałem wzruszający urok jej pobladłych rysów, jej niepewnych, powolnych ruchów, jej zaś wydawało się nie wiadomo dlaczego, że jestem nie w humorze. — Wie pan — zwróciła się do mnie krótko przed pożegnaniem — męczy mnie myśl, że pan uważa mnie za lekkomyślną dziewczynę… Na przyszłość niech pan zawsze wierzy w to, co panu powiem, ale i pan musi być ze mną szczery; ja panu zawsze będę mówiła tylko prawdę, daj ę słowo honoru… To „słowo honoru” zmusiło mnie znowu do uśmiechu. — Proszę się nie śmiać — powiedziała żywo — bo powiem panu dzisiaj to, co pan mi powiedział wczoraj: „Dlaczego pani się śmieje?” — i po chwili milczenia dodała: — Pamięta pan, wczoraj mówił pan o skrzydłach… Skrzydła mi urosły, ale nie mam dokąd lecieć. — Ach, co pani mówi — odpowiedziałem — przed panią otwarte są wszystkie szlaki… Asia popatrzyła mi w oczy badawczo. — Dzisiaj pan jest o mnie złego zdania — powiedziała marszcząc brwi. — Ja… złego zdania o pani? O pani? — Co to jesteście tacy markotni, jakby was wodą oblano? — przerwał mi Gagin. — Chcecie, zagram wam walca, jak wczoraj? — Nie, nie — zawołała Asia zaciskając dłonie — dziś za nic! — Ależ nie zmuszam cię, uspokój się… — Za nic — powtórzyła blednąc. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . „Czyżby mnie kochała?” — myślałem zbliżając się do Renu, który szybko toczył swoje ciemne fale. XIII Czyżby mnie kochała? — pytałem siebie następnego dnia, po przebudzeniu. Nie chciałem wejrzeć w siebie. Czułem, że jej obraz, obraz „dziewczyny o sztucznym śmiechu”, wcisnął mi się w serce i że nieprędko potrafię się od niego uwolnić. Poszedłem do L. i zostałem tam przez cały dzień, ale Asie widziałem tylko przelotnie. Źle się czuła, bolała ją głowa. Zeszła na dół na chwilę, czoło miała obwiązane, oczy przymknięte, była blada, wymizerowana. Uśmiechnęła się słabo i powiedziała: — To przejdzie, to nic; wszystko przejdzie, prawda? — i wyszła. Zrobiło mi się nudno i smutno; długo jednak nie miałem ochoty odjeżdżać; wróciłem późno, nie zobaczywszy jej już więcej. Następny ranek minął jak gdyby w jakimś półśnie. Chciałem wziąć się do pracy — nie mogłem; chciałem nic nie robić i nie myśleć… i to mi się nie udało. Wałęsałem się po mieście, zawracałem do domu, znów wychodziłem. — Czy to pan jest panem N.? — usłyszałem nagle za sobą dziecinny głos. Obejrzałem się: przede mną stał chłopczyk. — To dla pana od Fraulein Annette — dodał podając mi kartkę. Rozwinąłem ją i poznałem nieregularne, szybkie pismo Asi. „Muszę koniecznie widzieć pana — pisała — proszę być o godzinie czwartej przy murowanej kapliczce, na drodze w pobliżu ruin. Popełniłam dziś wielką nieostrożność. Proszę przyjść, na miłość boską, to dowie się pan o wszystkim. Niech pan powie posłańcowi: tak”. — Czy będzie odpowiedź? — spytał chłopak. — Powiedz, że tak — odpowiedziałem. Chłopak pobiegł. XIV Przyszedłem do swego pokoju, usiadłem i zamyśliłem się. Serce biło mi mocno… Kilka razy przeczytałem kartkę Asi. Spojrzałem na zegarek: nie było jeszcze dwunastej. Drzwi się otworzyły — wszedł Gagin. Twarz miał chmurną. Chwycił moją dłoń i gorąco ją uścisnął. Wydawał się niezwykle wzburzony. — Co panu jest? — spytałem. Gagin wziął krzesło i usiadł naprzeciw mnie. — Przed czterema dniami — zaczął z wymuszonym uśmiechem, zacinając się — zdumiałem pana moim opowiadaniem; dziś zadziwię pana jeszcze bardziej. Z kimkolwiek innym nie zdecydowałbym się prawdopodobnie… tak otwarcie… Ale pan jest człowiekiem szlachetnym i moim przyjacielem, prawda? Niech pan słucha: moja siostra, Asia, zakochała się w panu. Drgnąłem i podniosłem się. — Siostra, mówi pan… — Tak, tak — przerwał mi Gagin. — Mówię panu, jest szalona i ja przy niej oszaleję. Na szczęście nie umie kłamać i ma do mnie zaufanie. Ach, jakie serce ma to dziecko… ale ona zgubi sama siebie, na pewno. — Ależ pan się myli — zacząłem. — Nie, nie mylę się. Wczoraj prawie cały dzień przeleżała, jak pan wie, nic nie jadła, zresztą nie skarżyła się… Nie skarży się nigdy. Byłem spokojny, choć pod wieczór miała trochę gorączki. Dziś, o drugiej w nocy, obudziła mnie nasza gospodyni: „Niech pan idzie do siostry, coś z nią niedobrze”. Pobiegłem do Asi, zastałem ją ubraną, we łzach, rozgorączkowaną: głowa jej pałała, zęby dzwoniły. „Co ci jest? — spytałem — jesteś chora?” Rzuciła mi się na szyję i zaczęła błagać, żebym ją stąd zabrał jak najprędzej, jeśli chcę, aby żyła… Nic nie rozumiałem, starałem się ją uspokoić… Szlochała coraz gwałtowniej… i nagle wśród tego łkania usłyszałem… Jednym słowem, usłyszałem, że kocha pana. Zapewniam pana, że my, ludzie — rozsądni, nie możemy sobie nawet wyobrazić, jak to dziecko czuje głęboko i z jak nieprawdopodobną mocą daje wyraz swym uczuciom; spadają one na nią tak nieoczekiwanie i nieodparcie jak burza. Pan jest bardzo miły — mówił Gagin — ale dlaczego tak pokochała pana, tego, przyznam się, nie rozumiem. Mówi, że to się stało od pierwszego wejrzenia. Dlatego tak płakała wówczas, kiedy zapewniała mnie, że prócz mnie nie chce nikogo kochać. Ona sobie wyobrażała, że pan nią pogardza, że prawdopodobnie pan wie o niej wszystko, pytała mnie, czy nie opowiedziałem panu jej historii — powiedziałem, oczywiście, że nie; ale jej intuicja jest wprost przerażająca. Pragnie tylko jednego — wyjechać, wyjechać natychmiast. Przesiedziałem z nią do rana; wzięła ode mnie słowo, że jutro już nas tu nie będzie — i dopiero wówczas usnęła. Po długim namyśle postanowiłem z panem pomówić. Według mnie, Asia ma rację: najlepiej będzie, jeśli oboje stąd wyjedziemy. Dziś jeszcze zabrałbym ją, gdyby nie powstrzymała mnie pewna myśl. A może… kto wie? może podoba się panu moja siostra? Jeżeli tak, to po cóż miałbym ją stąd zabierać? Postanowiłem więc, odrzuciwszy wszelki wstyd… Zwłaszcza że zauważyłem coś niecoś… Postanowiłem… dowiedzieć się od pana… — Biedny Gagin stropił się. — Proszę mi darować — dodał — nie jestem przyzwyczajony do takich powikłań. Ująłem jego rękę. — Chce pan wiedzieć — powiedziałem stanowczym głosem — czy podoba mi się pana siostra? Tak, podoba mi się… Gagin popatrzył na mnie. — Ale — wyrzekł jąkając się — przecież pan się z nią nie ożeni? — Jakże pan chce, żebym odpowiedział na to pytanie? Niech pan sam osądzi, czy mogę tak od razu… — Wiem, wiem — przerwał mi Gagin — nie mam żadnego prawą żądać od pana odpowiedzi na moje pytanie i wiem, że pytanie moje to szczyt nieprzyzwoitości… Ale co mam robić? Nie można żartować z ogniem. Pan nie zna Asi: ona może rozchorować się, uciec, wyznaczyć panu schadzkę… Inna potrafiłaby ukryć wszystko i przeczekać, ale nie ona. Spadło to na nią po raz pierwszy — to właśnie nieszczęście! Gdyby pan widział, jak ona dziś szlochała u moich nóg, zrozumiałby pan moje obawy. Zamyśliłem się. Słowa Gagina „wyznaczyć panu schadzkę” ukłuły mnie w serce. Wydało mi się niegodnym nie odpowiedzieć otwarcie na jego uczciwą szczerość. — Tak — powiedziałem po chwili — ma pan rację. Przed godziną otrzymałem od pańskiej siostry kartkę. Proszę przeczytać. Gagin wziął kartkę, szybko przebiegł ją oczyma; ręce opadły mu na kolana. Wyraz zdumienia na jego twarzy był bardzo zabawny, ale nie miałem ochoty do śmiechu. — Jest pan, powtarzam, człowiekiem szlachetnym — powiedział — ale co teraz robić? Jak to? Sama chce wyjechać, a pisze do pana i wyrzuca sobie nieostrożność… I kiedy zdążyła napisać? Czego chce od pana? Uspokoiłem go i jęliśmy rozważać, o ile możności na chłodno, co należało uczynić. Wreszcie postanowiliśmy, że aby uniknąć nieszczęścia, powinienem iść na schadzkę i uczciwie rozmówić się z Asią. Gagin miał siedzieć w domu i nie zdradzać się, że wie coś o kartce, wieczorem zaś mieliśmy się spotkać znowu. — Ufam panu bez zastrzeżeń — powiedział Gagin ściskając mi rękę — proszę mieć litość nad nią i nade mną. A niezależnie od wszystkiego jutro jednak wyjedziemy — dodał wstając — bo pan przecież nie ożeni się z Asią. — Niech mi pan da czas do wieczora — odpowiedziałem. — Niech i tak będzie, ale pan się nie ożeni. Wyszedł, a ja rzuciłem się na kanapę i zamknąłem oczy. Mąciło mi się w głowie — za dużo wrażeń spadło na mnie jednocześnie. Byłem zły na Gagina za jego szczerość, byłem zły na Asie; miłość jej wzruszała mnie i trwożyła. Nie mogłem zrozumieć, co ją zmusiło, by wszystko wyznać bratu; konieczność natychmiastowej, błyskawicznej decyzji przejmowała mnie trwogą… „Ożenić się z siedemnastoletnią dziewczyną o takim charakterze to niemożliwe!” — powiedziałem zrywając się. XV O umówionej godzinie przeprawiłem się przez Ren i pierwszą osobą spotkaną na przeciwległym brzegu był ten sam chłopiec, który przybiegł do mnie rano. Najwidoczniej czekał na mnie. — Od Fraülein Annette — szepnął i podał mi drugą kartkę. Asia zawiadamiała mnie o zmianie miejsca naszego spotkania. Miałem być za półtorej godziny nie koło kapliczki, lecz w domu Frau Luise, zastukać na dole i wejść na trzecie piętro. — Znowu: tak? — spytał chłopiec. — Tak — powtórzyłem i ruszyłem brzegiem Renu. Za mało było czasu, by wrócić do domu, nie miałem ochoty na przechadzkę po mieście. Za miejskimi murami był mały ogródek z kręgielnią i stolikami dla amatorów piwa. Wstąpiłem tam. Kilku niemłodych Niemców grało w kręgle; drewniane kule toczyły się z łoskotem, od czasu do czasu rozlegały się okrzyki aprobaty. Ładniutka kelnerka o zapłakanych oczach przyniosła mi kufel piwa. Spojrzałem jej w twarz; odwróciła się szybko i odeszła. — Tak, tak — powiedział siedzący obok gruby i rumiany obywatel — nasza Hanchen jest dzisiaj bardzo strapiona: jej narzeczony poszedł do wojska. Popatrzyłem na nią: wcisnęła się w kącik i podparła ręką policzek; łzy, jedna za drugą, spływały po jej palcach. Ktoś poprosił o piwo; zaniosła mu kufel i wróciła na swoje miejsce. Udzielił mi się jej smutek; zacząłem myśleć o bliskim spotkaniu, lecz były to myśli pełne troski, niewesołe. Nie szedłem na spotkanie z lekkim sercem, nie czekała mnie radość odwzajemnionej miłości; miałem dotrzymać słowa honoru, spełnić trudny obowiązek. „Nie można z nią żartować” — te słowa Gagina jak strzała przeszyły mi serce. A jeszcze onegdaj w tej łodzi, unoszonej falami, czyż nie pragnąłem szczęścia. Szczęście stało się osiągalne — a ja wahałem się, odtrącałem je, mu siałem odtrącić je od siebie… Przyszło zbyt nagle — i zatrwożyło mnie. Nawet Asia, z jej zapaloną głową, z jej przeszłością, wychowaniem, ta urocza i dziwna istota — przyznam, że przejmowała mnie lękiem. Długo walczyły we mnie sprzeczne uczucia. Nadchodziła oznaczona godzina. „Nie mogę się z nią ożenić — postanowiłem wreszcie — nie dowie się o tym, że i ja ją pokochałem”. Wstałem i wcisnąwszy talara w rękę biednej Hanchen (nie podziękowała mi nawet) — skierowałem się ku domkowi Frau Luise. Cienie wieczorne rozlane już były w powietrzu i wąskie pasemko nieba nad ciemną ulicą różowiło się odblaskiem zorzy. Zapukałem lekko: do drzwi, otworzyły się natychmiast. Przestąpiłem próg i znalazłem się w zupełnej ciemności. — Proszę tutaj — usłyszałem starczy głos. — Czekają na pana. Zrobiłem kilka kroków po omacku, czyjaś koścista ręka ujęła moją dłoń. — Frau Luise? — spytałem. — Tak, to ja — odpowiedział mi ten sam głos — ja, mój miły młodzieńcze. Stara poprowadziła mnie stromymi schodami na górę i zatrzymała się na podeście trzeciego piętra. W słabym świetle sączącym się z malutkiego okienka dojrzałem pomarszczoną twarz wdowy po burmistrzu. Ckliwy, chytry uśmieszek rozciągał jej zapadnięte wargi, mrużył jej szkliste oczki. Wskazała mi niewielkie drzwi. Konwulsyjnym ruchem ręki otworzyłem je i zatrzasnąłem za sobą. XVI Wszedłem do niewielkiego pokoju. Było tu dosyć ciemno i nie od razu dostrzegłem Asię. Owinięta w długi szal siedziała na krześle przy oknie, z głową odwróconą i wtuloną w ramiona — jak wystraszony ptaszek. Oddech jej był szybki, drżała na całym ciele. Było mi jej niewymownie żal. Podszedłem do niej. Jeszcze bardziej odwróciła głowę… — Anno Nikołajewno — powiedziałem. Wyprostowała się nagle, chciała spojrzeć na mnie — i nie mogła. Chwyciłem jej rękę, była zimna i leżała jak martwa w mojej dłoni. — Chciałam… — zaczęła Asia starając się uśmiechnąć, lecz jej blade wargi nie usłuchały jej — chciałam… Nie, nie mogę — powiedziała i umilkła. Rzeczywiście, głos jej urywał się na każdym słowie. Usiadłem obok niej. — Anno Nikołajewno — powtórzyłem i także nie mogłem powiedzieć nic więcej. Zaległo milczenie. Trzymałem jej rękę i patrzyłem na nią. Asia wciąż drżała, oddychała z trudem i przygryzała dolną wargę, żeby się nie rozpłakać, żeby powstrzymać łzy cisnące się do oczu… Patrzyłem na nią: było coś wzruszającego, coś bezradnego w jej lękliwym bezruchu; jak gdyby wyczerpana, ledwie dowlokła się do krzesła i osunęła się na nie ostatkiem sił. Serce drgnęło mi w piersi… — Asiu — powiedziałem ledwo dosłyszalnym głosem… Z wolna podniosła na mnie oczy… O, spojrzenie kobiety, która pokochała — kto cię opisze? Te oczy błagały, darzyły ufnością, pytały, oddawały się… Nie mogłem oprzeć się ich czarowi. Płomień przebiegł mnie palącymi igiełkami; nachyliłem się i przywarłem ustami do jej ręki. Usłyszałem jak gdyby urwane westchnienie i poczułem na swych włosach dotyk słabej, drżącej jak liść dłoni. Podniosłem głowę i ujrzałem jej twarz. Jakże się nagle zmieniła. Wyraz lęku ustąpił, spojrzenie odbiegło gdzieś daleko i jakby pociągało mnie za sobą, wargi rozchyliły się lekko, czoło pobladło jak marmur, loki opadły w tył, jak gdyby wiatr je odrzucił. Zapomniałem o wszystkim, przyciągnąłem ją ku sobie — ręka jej usłuchała pokornie, całe jej ciało poddało się, szal opadł z ramion i głowa osunęła się wolno na moją pierś, pod moje rozpłomienione wargi… — Twoja… — wyszeptała ledwie dosłyszalnie. Już ręce moje ślizgały się wokół jej kibici… Lecz nagle wspomnienie Gagina olśniło mnie jak błyskawica. — Co my robimy! — wykrzyknąłem i konwulsyjnie odsunąłem się. — Przecież brat pani… wie wszystko… Wie, że jestem z panią… Asia osunęła się na krzesło. — Tak — mówiłem dalej, wstając i odchodząc w przeciwległy kąt pokoju. — Brat pani wie wszystko… Musiałem mu wszystko powiedzieć… — Musiał pan? — powiedziała cicho. Widać, nie mogła jeszcze ocknąć się i nie rozumiała moich słów. — Tak, tak — powtórzyłem z jakimś okrucieństwem — i pani jest temu winna, tylko pani. Po co pani sama zdradziła swą tajemnicę?! Kto pani kazał wszystko wyznać bratu? Był dziś u mnie i powtórzył mi całą waszą rozmowę. — Starałem się nie patrzeć na Asię i chodziłem wielkimi krokami po pokoju. — Teraz wszystko przepadło, wszystko, wszystko. Asia wstała. — Niech pani zostanie! — wykrzyknąłem. — Niech pani zostanie, proszę. Ma pani do czynienia z uczciwym człowiekiem, tak, z uczciwym. Ale na Boga! co panią tak wzburzyło? Czyż pani zauważyła we mnie jakąś zmianę? Nie mogłem nic ukryć przed pani bratem, kiedy dziś przyszedł do mnie. „Co ja mówię?” — przemknęło mi przez głowę, a myśl, że jestem oszustem, że Gagin wie o naszym spotkaniu, że wszystko jest zbezczeszczone, że wszystko się wykryło, uparcie huczała mi w głowie. — Nie wołałam brata — usłyszałem wystraszony szept Asi — sam przyszedł. — Proszę spojrzeć, co pani zrobiła najlepszego — ciągnąłem dalej. — Teraz pani chce wyjechać… — Tak, muszę wyjechać — cicho, jak poprzednio, powiedziała Asia. — Prosiłam pana o spotkanie tylko po to, żeby się pożegnać. — I pani myśli — odpowiedziałem — że mi łatwo będzie rozstać się z panią? — Ale po co powiedział pan bratu? — ze zdumieniem powtórzyła Asia. — Mówię pani, że nie mogłem postąpić inaczej. Gdyby pani sama się nie wydała… — Zamknęłam się w swoim pokoju — odpowiedziała naiwnie — nie wiedziałam, że gospodyni miała drugi klucz… To niewinne tłumaczenie w jej ustach w takiej chwili — omalże mnie nie rozgniewało… a dziś nie mogę go wspomnieć bez rozrzewnienia. Biedne, uczciwe, szczere dziecko! — A teraz wszystko skończone! — podjąłem znowu. — Wszystko. Teraz musimy się rozstać. — Ukradkiem spojrzałem na Asię… twarz jej okryła się rumieńcem. Czułem, że ogarnia ją wstyd i przerażenie. Chodziłem i mówiłem jak w gorączce. — Nie pozwoliła pani rozwinąć się uczuciu, które zaczynało dojrzewać, sama pani zerwała więź, która powstała między nami, nie miała pani do mnie zaufania, pani zwątpiła o mnie… Kiedy tak mówiłem, Asia pochylała się coraz bardziej — i nagle padła na kolana, ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała. Podbiegłem do niej, starałem się ją podnieść, ale nie poddawała się. Nie mogę znieść łez kobiecych — na ich widok tracę głowę natychmiast. — Anno Nikołajewno, Asiu — powtarzałem — błagam panią, niech pani przestanie, na miłość boską… — znowu wziąłem ją za rękę. Lecz ku mojemu największemu zdumieniu zerwała się nagle, z szybkością błyskawicy rzuciła się do drzwi i zniknęła… Kiedy po kilku minutach Frau Luise weszła do pokoju — stałem wciąż jeszcze na środku, jakby rażony piorunem. Nie rozumiałem, jak mogło to spotkanie zakończyć się tak szybko, tak głupio, a przecież nie wypowiedziałem setnej części tego, co chciałem, co powinienem był powiedzieć, kiedy sam jeszcze nie wiedziałem, jak mogło się zakończyć. — Fraulein poszła? — spytała Frau Luise unosząc wysoko żółte brwi. Popatrzyłem na nią jak głupi i wyszedłem. XVII Wydostałem się z miasta i ruszyłem prosto w pole. Gniew, wściekły gniew szarpał mną… Robiłem sobie wyrzuty. Jak mogłem nie zrozumieć przyczyny, która zmusiła Asie do zmiany miejsca naszego spotkania, jak mogłem nie docenić, ile ją kosztowało przyjście do tej staruchy, jak mogłem jej nie zatrzymać! Sam na sam z nią w tym pustym, ledwie oświetlonym pokoju… Jak starczyło mi odwagi, jak starczyło siły, by odepchnąć ją od siebie i nawet czynić jej wyrzuty?… A teraz prześladował mnie jej obraz, prosiłem ją o przebaczenie. Wspomnienie tej bladej twarzy, tych wilgotnych, zalęknionych oczu, włosów rozsypanych na pochylonej szyi, tej głowy lekko dotykającej mojej piersi — paliło mnie. „Twoja” — słyszałem jej szept. „Postąpiłem zgodnie z sumieniem” — zapewniałem siebie. Nieprawda! Czy istotnie chciałem takiego zakończenia? Czy mogę się z ni rozstać? Czy mogę ją stracić? „Szalony! Szalony!” — powtarzałem wściekłością… Nadchodziła już noc. Wielkimi krokami skierowałem się do domku, w którym mieszkała Asia. XVIII Gagin wyszedł na moje spotkanie. — Widział pan siostrę? — zawołał z daleka. — Nie ma jej w domu? — spytałem. — Nie. — Nie wróciła dotąd? — Nie. Co prawda, zawiniłem — mówił Gagin. — Nie mogłem wytrzymać: wbrew naszej umowie byłem koło kapliczki, tam jej nie było; a więc nie przyszła? — Nie była koło kapliczki. — I pan jej nie widział? Musiałem się przyznać, że ją widziałem. — Gdzie? — U Frau Luise, rozstałem się z nią przed godziną — dodałem — byłem pewien, że wróciła do domu. — Poczekajmy — powiedział Gagin. Weszliśmy do domku i usiedliśmy obok siebie. Milczeliśmy. Obaj czuliśmy się nieswojo. Co chwila oglądaliśmy się, patrzyli na drzwi, nasłuchiwali. Wreszcie Gagin wstał. — To do niczego niepodobne! — wykrzyknął. — Truchleję! Ta dziewczyna wpędzi mnie do grobu, daję słowo… Chodźmy jej szukać. Wyszliśmy. Ściemniło się zupełnie. — O czym pan z nią mówił? — spytał mnie Gagin wciskając kapelusz głęboko na głowę. — Widziałem się z nią zaledwie pięć minut — odrzekłem — rozmawiałem z nią tak, jak się umówiliśmy. — Wie pan co? — powiedział Gagin. — Lepiej rozejdźmy się teraz, znajdziemy ją tak o wiele szybciej. W każdym razie niech pan przyjdzie tu za godzinę. XIX Szybko zbiegłem ze stoków winnicy i wpadłem do miasta. Prędko obszedłem wszystkie ulice, zajrzałem wszędzie, nawet do okien Frau Luise, wróciłem nad Ren i pobiegłem wzdłuż brzegu… Co pewien czas dostrzegałem sylwetki kobiece, lecz Asi nie było nigdzie. Teraz już nie gniew miałem w sercu — ogarnął mnie tajemny strach, i uczułem nie tylko strach… nie, czułem skruchę, palący żal, miłość. Tak! najtkliwszą miłość. Łamałem ręce, przyzywałem Asie pośród nadciągających nocnych ciemności najpierw półgłosem, później coraz głośniej; powtarzałem setki razy, że ją kocham, przysięgałem, że nigdy się z nią nie rozstanę. Oddałbym wszystko na świecie, by trzymać znowu jej chłodną rękę, słyszeć znowu jej spokojny głos, widzieć ją znów przy sobie… Była tak bliska, przyszła do mnie zdecydowana, z niewinnym sercem i uczuciem, przyniosła mi swoją niewinną młodość… a ja nie przycisnąłem jej do piersi, pozbawiłem siebie rozkoszy ujrzenia, jak jej urocza twarz rozkwita radością i ciszą ekstazy. Ta myśl doprowadzała mnie do szaleństwa. — Dokąd ona poszła, co ze sobą zrobiła? — wołałem w bezsilnej zgryzocie i rozpaczy… Nad brzegiem rzeki przemknęło coś białego. Znałem to miejsce; tam, nad mogiłą człowieka, który utonął przed siedemdziesięciu laty, stał wrośnięty do połowy w ziemię, kamienny krzyż ze starym napisem… Zamarło mi serce… Pobiegłem do krzyża; biała postać znikła. Zawołałem: „Asiu!” Dziki krzyk przestraszył mnie samego — ale nikt się nie odezwał… Postanowiłem dowiedzieć się, czy nie znalazł jej Gagin. XX Wchodząc szybko ścieżką pomiędzy krzewami winnymi, ujrzałem światło w pokoju Asi… To mnie nieco uspokoiło. Podszedłem ku domowi; na dole drzwi były zamknięte; zastukałem. Nie oświetlone okno na dole otworzyło się cicho i ukazała się głowa Gagina. — Znalazł ją pan? — spytałem. — Wróciła — odpowiedział mi szeptem — jest w swoim pokoju, rozbiera się. Wszystko w porządku. — Bogu dzięki! — wykrzyknąłem w niewysłowionym porywie radości. — Bogu dzięki! Teraz wszystko będzie dobrze. Ale wie pan, musimy jeszcze ze sobą pomówić. — Innym razem — odpowiedział, cicho przymykając okno. — Innym razem, a teraz żegnam. — Do jutra — odpowiedziałem — jutro wszystko postanowimy. — Żegnam — powtórzył Gagin. Okno zamknęło się. Omalże nie zastukałem do okna. Chciałem od razu powiedzieć Gaginowi, że proszę o rękę jego siostry. Ale takie oświadczyny, w takiej chwili… „Do jutra — pomyślałem — jutro będę szczęśliwy…” Jutro będę szczęśliwy! Szczęście nie ma jutra; nie ma nawet dnia wczorajszego; szczęście nie pamięta minionego, nie myśli o przyszłości; ma tylko teraźniejszość — i to nie dzień, lecz chwilkę. Nie pamiętam, jak doszedłem do Z. Nie nogi mnie niosły, nie łódź mnie niosła — unosiły mnie szerokie, silne skrzydła. Przechodziłem obok krzaka, gdzie śpiewał słowik. Zatrzymałem się i długo słuchałem: zdawało mi się, że śpiewa o mojej miłości i moim szczęściu. XXI Kiedy rankiem następnego dnia zbliżałem się do znajomego domku, uderzyło mnie, że wszystkie okna były otwarte; otwarte także były drzwi; przed gankiem leżały rozrzucone papiery. Zza drzwi ukazała się służąca ze szczotką w ręce. Podszedłem do niej. — Wyjechali! — rzekła, zanim zdążyłem spytać, czy Gaginowie są w domu. — Wyjechali?… — powtórzyłem. — Jak to wyjechali? Dokąd? — Wyjechali dziś rano o szóstej i nie powiedzieli dokąd. Ale zaraz, zdaje się, że to pan N.? — Tak. — Dla pana jest list u gospodyni. — Służąca poszła na górę i wróciła z listem. — Proszę bardzo. — Ależ to być nie może… Co to znaczy?… — zacząłem. Służąca popatrzyła na mnie tępo i zaczęła zamiatać. Otworzyłem list. Pisał Gagin, od Asi nie było ani słówka. Zaczynał od tego, że prosi mnie, abym nie gniewał się na niego za tak nagły wyjazd; jest pewien, że po spokojnym przemyśleniu sprawy pochwałę jego postanowienie. Nie znajdował innego wyjścia z sytuacji, która mogła stać się uciążliwa i niebezpieczna. — „Wczoraj wieczorem — pisał — kiedy obaj milcząc czekaliśmy na Asię, przekonałem się ostatecznie o konieczności rozstania. Są przesądy, które szanuję, rozumiem, że nie może pan ożenić się z Asią. Opowiedziała mi wszystko, dla jej spokoju musiałem ustąpić jej nieustannym usilnym prośbom”. Przy końcu listu wyrażał żal, iż znajomość nasza zakończyła się tak szybko, życzył mi szczęścia, ściskał mi serdecznie dłoń i błagał, żebym nie starał się ich szukać. — Jakie przesądy? — wykrzyknąłem, jak gdyby Gagin mógł mnie usłyszeć. — Co za nonsens! Kto mu dał prawo mi ją zabrać… — Chwyciłem się za głowę… Służąca zaczęła głośno wzywać gospodynię; jej przestrach zmusił mnie do opamiętania się. Zapłonęła we mnie jedna myśl: odnaleźć ich, odnaleźć za wszelką cenę. Przyjąć ten cios, pogodzić się z takim rozwiązaniem sprawy — było niepodobieństwem. Dowiedziałem się od gospodyni, że o szóstej wsiedli na statek płynący w dół Renu. Poszedłem do biura podróży, powiedziano mi, że wzięli bilety do Kolonii. Wróciłem do siebie z tym, żeby się natychmiast spakować i popłynąć za nimi. Przechodziłem obok domu Frau Luise… Nagle usłyszałem, że ktoś mnie woła. Podniosłem głowę i ujrzałem w oknie tego samego pokoju, w którym poprzedniego dnia widziałem się z Asią, wdowę po burmistrzu. Uśmiechała się swym wstrętnym uśmiechem i wołała mnie. Odwróciłem się i miałem już przejść obok, ale krzyknęła, że ma coś dla mnie. Na te słowa przystanąłem i wszedłem do domu. Nie potrafię opisać uczuć, które mnie ogarnęły, gdy znowu ujrzałem ów pokoik… — Właściwie — zaczęła stara pokazując mi małą kartkę — miałam panu oddać tę kartkę tylko w wypadku, gdyby pan sam przyszedł do mnie, ale z pana taki miły młodzieniec… Niech pan weźmie. Wziąłem kartkę. Na małym skrawku papieru nakreślone były pośpiesznie ołówkiem następujące słowa: „Żegnam Pana. Nie zobaczymy się więcej. Nie dlatego wyjeżdżam, że jestem dumna, nie — nie mogę inaczej. Wczoraj płakałam przed Panem. Gdyby powiedział Pan jedno słowo, tylko jedno słowo — zostałabym. Ale Pan go nie powiedział. Może tak jest lepiej… Żegnam na zawsze”. Jedno słowo… O, jakimż byłem głupcem! To słowo… powtarzałem je ze łzami wczoraj, rzucałem je na wiatr, powtarzałem wśród pustych pól… lecz nie powiedziałem go jej, nie powiedziałem jej, że ją kocham… Ale nie mogłem wówczas nawet wyrzec tego słowa. Kiedy spotkałem się z nią w owym fatalnym pokoju, nie dojrzała jeszcze we mnie świadomość mego uczucia; nie zbudziło się ono nawet wówczas, gdy siedziałem z jej bratem w bezmyślnym i uciążliwym milczeniu… Wybuchnęło z niepowstrzymaną siłą dopiero w kilka chwil później, kiedy strwożony możliwością nieszczęścia zacząłem szukać jej, przyzywać… Ale wtedy było za późno! „To niemożliwe!” — powie mi ktoś. Nie wiem, czy to możliwe — wiem, że to prawda. Asia nie wyjechałaby, gdyby miała w sobie chociaż cień kokieterii, gdyby nie była w fałszywej sytuacji. Nie mogła znieść tego, co zniosłaby każda inna. Nie zrozumiałem tego. Zły duch powstrzymał na mych ustach wyznanie przy ostatnim widzeniu z Gaginem przed ciemnym oknem, i ostatnia nić, której mogłem się jeszcze uchwycić, wyśliznęła mi się z rąk. Tegoż dnia wróciłem ze spakowanym sakwojażem do L. i popłynąłem do Kolonii. Pamiętam, że w chwili kiedy statek już odpływał, kiedy żegnałem w myśli te okolice, te zakątki, których nie miałem już nigdy zapomnieć — dostrzegłem Hanchen. Siedziała na ławce, na wybrzeżu. Twarz jej była blada, lecz nie smutna; obok stał młody przystojny chłopak i śmiejąc się coś opowiadał; a na przeciwległym brzegu Renu moja mała Madonna, jak zawsze, smutno patrzyła z ciemnej zieleni starego jesionu. XXII W Kolonii natrafiłem na ślad Gaginów: dowiedziałem się, że pojechali do Londynu. Ruszyłem za nimi, ale w Londynie wszystkie moje poszukiwania okazały się daremne. Długo nie chciałem pogodzić się z losem, długo upierałem się, ale w końcu musiałem porzucić nadzieję, że ich odnajdę. Nie ujrzałem ich więcej — nie ujrzałem Asi. Dochodziły mnie mgliste wiadomości o Gaginie, lecz Asia zniknęła dla mnie na zawsze. Nie wiem nawet, czy żyje. Pewnego razu, w kilka lat później, mignęła mi przelotnie za granicą w wagonie kolei żelaznej kobieta, której twarz żywo mi przypomniała niezapomniane rysy… ale oszukało mnie zapewne przypadkowe podobieństwo. Asia pozostała w mej pamięci taka sama, jaką znałem w najlepszym okresie mego życia, jaką widziałem po raz ostatni opartą o poręcz niskiego drewnianego krzesełka. Muszę zresztą wyznać, że nie tęskniłem za nią zbyt długo. Uważałem nawet, że los zrządził rozsądnie, nie łącząc mnie z Asią; pocieszałem się myślą, że z pewnością nie byłbym szczęśliwy z taką żoną. Byłem wówczas młody — i przyszłość, tak krótka i tak szybko przemijająca przyszłość, zdawała mi się bezkresna. „Czyż nie może — myślałem — powtórzyć się znowu to, co było, jeszcze piękniej, jeszcze lepiej?…” Później znałem inne kobiety, lecz uczucie, które wzbudziła we mnie Asia, owo tkliwe, głębokie uczucie nie powtórzyło się nigdy. Nie! Żadne oczy nie zastąpiły mi tych niegdyś z miłością wpatrzonych we mnie oczu, na niczyje serce przytulone do mej piersi nie odpowiedziało moje serce tak radosnym i słodkim zamieraniem. Skazany na samotność starego kawalera, pędzę smutne lata, ale zachowałem jak relikwię jej kartki i zeschnięty kwiatek geranium, ten sam, który rzuciła mi niegdyś z okna. Do dziś wydaje on nikłą woń, gdy ręka, która mi go dała, ta ręka, do której raz tylko przycisnąłem wargi, może już od dawna zetlała w grobie… A ja — co się ze mną stało? Co mi pozostało z tych błogosławionych niespokojnych dni, z tych uskrzydlonych nadziei i pragnień? Ledwie uchwytna woń lichego źdźbła trawy przeżywa wszystkie radości i wszystkie smutki człowieka — przeżywa samego człowieka. 1857 Przełożyła Zofia Kaczorowska WIDMA (FANTAZJA) Chwila… i znika baśń cudowna — I znowu wszystko stać się może. A. Fet I Długo nie mogłem zasnąć i nieustannie przewracałem się z boku na bok. „Niech diabli wezmą te wszystkie brednie z wirującymi stolikami! — pomyślałem. — Człowiek sobie tylko szarpie nerwy…” Wreszcie zaczęła mnie już ogarniać senność… Nagle wydało mi się, że w pokoju słabo i żałośnie zadźwięczała struna. Podniosłem głowę. Księżyc stał nisko na niebie i zaglądał mi prosto w oczy. Jego białe jak kreda światło padało na podłogę… Dziwny dźwięk powtórzył się wyraźnie. Oparłem się na łokciu. Lekki strach ścisnął mi serce. Minęła minuta, dwie… Gdzieś daleko zapiał kogut; jeszcze dalej odezwał się drugi. Opuściłem głowę na poduszkę. „Proszę, doszedłem już do tego, że mi w uszach dzwoni” — pomyślałem znowu. Niedługo potem zasnąłem — albo zdawało mi się, że zasnąłem. Śniłem niezwykły sen. Marzyło mi się, że leżę w swojej sypialni na łóżku i nie śpię, nie mogę nawet zmrużyć oczu. I oto znowu rozlega się dźwięk… Odwracam się… Światło księżyca na podłodze zaczyna się powoli unosić, wyprostowuje się, z lekka zaokrągla ku górze… Przede mną, prześwitując jak mgła, stoi nieruchomo biała kobieta. — Ktoś ty? — pytam z wysiłkiem. Odpowiada głos podobny do szelestu liści: — To ja… ja… ja. Przyszłam po ciebie. — Po mnie? Ale ktoś ty? — Przyjdź w nocy na skraj lasu, gdzie rośnie stary dąb. Ja tam będę. Chcę przyjrzeć się rysom tajemniczej kobiety i nagle wzdrygam się mimo woli: powiało na mnie chłodem. I oto nie leżę już, ale siedzę na łóżku, a tam, gdzie jakoby stało widmo, światło księżyca bieleje długą smugą na podłodze. II Dzień jakoś minął. Pamiętam, że próbowałem czytać, pracować… na próżno. Nadeszła noc. Serce tłukło się we mnie, jak gdyby czegoś oczekując. Położyłem się i odwróciłem twarzą do ściany. — Dlaczego nie przyszedłeś? — rozległ się w pokoju wyraźny szept. Obejrzałem się szybko. Znowu ona… znowu tajemnicze widmo. Nieruchome oczy w nieruchomej twarzy — i spojrzenie pełne smutku. — Przyjdź! — znowu rozległ się szept. — Przyjdę — odpowiadam z mimowolnym lękiem. Widmo wolno pochyliło się ku przodowi i wijąc się lekko niby dym, poczęło topnieć w powietrzu — i księżyc znów spokojnie spłynął bielą na gładką podłogę. III Dzień miałem niespokojny. Przy kolacji wypiłem niemal całą butelkę wina, wyszedłem na ganek, ale wróciłem i rzuciłem się na łóżko. Krew ciężko falowała we mnie. Znowu rozległ się dźwięk. Drgnąłem, ale nie obejrzałem się. Nagle poczułem, że ktoś obejmuje mnie mocno z tyłu i szepcze mi wprost do ucha: „Przyjdź, przyjdź, przyjdź…” Strach zatrząsł mną, jęknąłem: — Przyjdę! — i wyprostowałem się. Kobieta stała pochylona obok mojego wezgłowia. Uśmiechnęła się słabo i znikła. Zdążyłem jednak spojrzeć jej w twarz. Wydało mi się, że widziałem ją przedtem; ale gdzie, kiedy? Wstałem późno i przez cały dzień włóczyłem się po polach, podchodziłem do starego dębu na skraju lasu i uważnie rozglądałem się wokół. Pod wieczór usiadłem przy otwartym oknie w moim gabinecie. Stara klucznica postawiła przede mną filiżankę, ale nie tknąłem herbaty… Wciąż czułem zdumienie i zapytywałem siebie: „Czy aby nie tracę zmysłów?” Słońce dopiero co zaszło, ale nie tylko niebo się zarumieniło: całe powietrze wypełniła nagle jakaś prawie nienaturalna purpura: liście i trawy, jak gdyby świeżo pociągnięte lakierem, ani drgnęły; w ich skamieniałym znieruchomieniu, w świetlistej ostrości ich konturów, w połączeniu mocnego blasku i martwej ciszy było coś dziwnego, zagadkowego. Wielki szary ptak przyleciał nagle bezgłośnie i siadł na skraju okna… Spojrzałem na niego — i ptak spojrzał na mnie z boku ciemnym, okrągłym okiem. „A może przysłano cię, żeby przypomnieć?” — pomyślałem. Ptak natychmiast rozwinął miękkie skrzydła i odleciał tak cicho, jak przyleciał przedtem. Długo jeszcze siedziałem przy oknie, ale już nie dziwiłem się: dostałem się jak gdyby w zaczarowany krąg — i niepokonana, choć utajona siła porywała mnie, jak prąd strumienia daleko jeszcze od wodospadu porywa łódkę. Otrząsnąłem się wreszcie. Szkarłat powietrza zniknął już dawno, barwy ściemniały, skończyła się zaczarowana cisza. Wietrzyk zaszumiał, księżyc coraz jaśniej rysował się na niebie, które przyoblekło się w granat, i wkrótce liście drzew zagrały srebrem i czernią w jego zimnych promieniach. Moja staruszka weszła do gabinetu z zapaloną świeczką, ale powiało z okna i płomień zgasł. Nie mogłem wytrzymać dłużej, zerwałem się z miejsca, nacisnąłem czapkę na głowę i ruszyłem na skraj lasu, do starego dębu. IV Przed wielu laty w dąb ten uderzył piorun; wierzchołek drzewa złamał się i usechł, ale w dębie zostało jeszcze życia na kilka stuleci. Kiedy się zbliżałem, księżyc zakryła chmurka: pod szerokimi gałęziami było bardzo ciemno. Z początku nie zauważyłem nic szczególnego; ale spojrzałem w bok — i serce we mnie zamarło: biała postać stała nieruchomo obok wysokiego krzaka, między dębem i lasem. Włosy zjeżyły mi się; ale zebrałem odwagę i ruszyłem w stronę lasu. Tak, to była ona, mój nocny gość. Kiedy zbliżyłem się do niej, księżyc zajaśniał znowu. Wydawało się, że cała jest utkana z na wpół przezroczystej, mlecznej mgły — poprzez jej twarz widziałem gałązkę kołysaną lekko przez wiatr; tylko włosy i oczy ciemniały ledwo dostrzegalnie i na jednym z palców złożonych rąk błyszczał bladym złotem wąski pierścień. Stanąłem przed nią i chciałem przemówić, ale głos zamarł mi w piersi, choć nie czułem już strachu. Zwróciła ku mnie oczy: ich spojrzenie nie wyrażało ani smutku, ani radości; przyglądała mi się uważnie i obojętnie. Czekałem, aż zacznie mówić, ale stała nieruchomo, bez słowa, i wciąż patrzyła na mnie martwym, uważnym spojrzeniem. Znów ogarnął mnie lęk. — Przyszedłem! — zawołałem wreszcie z wysiłkiem. Mój głos zabrzmiał głucho i dziwnie. — Kocham cię — rozległ się szept. — Ty mnie kochasz! — powtórzyłem ze zdumieniem. — Oddaj mi się — znów zaszeleściło w odpowiedzi. — Oddać się tobie? Ależ ty jesteś widmem, nie masz ciała. — Ogarnęło mnie dziwne ożywienie. — Czym jesteś: dymem, powietrzem, parą? Oddać się tobie! Powiedz mi wpierw, ktoś ty? Żyłaś na ziemi? Skąd przyszłaś? — Oddaj mi się. Nie wyrządzę ci zła. Powiedz tylko dwa słowa: weź mnie. Spojrzałem na nią. „Co ona mówi? — pomyślałem. — Co to wszystko znaczy? I jakże ona mnie weźmie? Spróbować?” — No, dobrze — powiedziałem nieoczekiwanie głośno, jak gdyby ktoś popchnął mnie z tyłu. — Weź mnie! Nie zdążyłem jeszcze wypowiedzieć tych słów, kiedy tajemnicza postać z jakimś wewnętrznym śmiechem, od którego na chwilę zadrżała jej twarz, pochyliła się w przód, ręce jej oderwały się i wyciągnęły… Chciałem skoczyć w bok; ale już byłem w jej władzy. Objęła mnie, moje ciało uniosło się na wysokość pół arszyna od ziemi, i oboje popłynęliśmy niezbyt szybko nad nieruchomą, mokrą trawą. V Najpierw zakręciło mi się w głowie — mimo woli zamknąłem oczy… Po chwili otworzyłem je znowu. Lecieliśmy jak przedtem. Ale lasu nie było już widać: pod nami rozpościerała się równina usiana ciemnymi plamami. Z przerażeniem stwierdziłem, że podnieśliśmy się na ogromną wysokość. „Zginąłem, jestem we władzy szatana” — przemknęło mi przez myśl jak błyskawica. Aż do tej chwili nie przychodziło mi do głowy, że są to czary nieczystej siły, że mogę zginąć. Wciąż mknęliśmy unosząc się coraz wyżej. — Dokąd mnie niesiesz? — wyjęczałem wreszcie. — Dokąd zechcesz — odpowiedziała moja towarzyszka podróży. Cała przylgnęła do mnie; jej twarz prawie dotykała mojej twarzy. Zresztą zaledwie czułem to dotknięcie. — Lećmy nad ziemią; słabo mi na tej wysokości. — Dobrze, tylko zamknij oczy i nie oddychaj. Usłuchałem i poczułem natychmiast, że spadam jak rzucony kamień… powietrze zaświstało mi we włosach. Kiedy przyszedłem do siebie, znowu unosiliśmy się płynnie tuż nad ziemią, tak że zaczepialiśmy źdźbła wysokich traw. — Chcę stanąć… — zacząłem. — Cóż za przyjemność latać! Nie jestem ptakiem. — Myślałam, że będzie ci przyjemnie. Nie mamy nic innego do roboty. — Nie macie? A któż wy jesteście? Nie było odpowiedzi. — Lękasz mi się to powiedzieć? Żałosny dźwięk, podobny do tego, który obudził mnie pierwszej nocy, zadrżał w mych uszach. Wciąż ledwie dostrzegalnie poruszaliśmy się w wilgotnym nocnym powietrzu. — Puść mnie wreszcie! — powiedziałem. Moja towarzyszka cicho odsunęła się — i stanąłem na ziemi. Zatrzymała się przede mną i znowu złożyła ręce. Uspokoiłem się i spojrzałem jej w twarz: jak przedtem malował się na niej pokorny smutek. — Gdzie jesteśmy? — zapytałem. Nie poznawałem okolicy. — Daleko od twojego domu, ale możesz się tam znaleźć w jednej chwili. — Jakim sposobem? znowu mnie przeniesiesz? — Nie wyrządziłam ci zła i nie wyrządzę. Będziemy razem latać do świtu, to wszystko. Mogę cię zanieść, dokąd ci się tylko spodoba, na wszystkie krańce świata. Oddaj mi się! Powiedz znów: weź mnie! — No… weź mnie! Znowu przypadła do mnie, moje nogi oderwały się od ziemi, i polecieliśmy. — Dokąd? — zapytała. — Prosto, wciąż prosto. — Ale tu jest las. — Wznieś się nad lasem, tylko powoli. Wzbiliśmy się ku górze jak słonka lecąca na brzozę i znowu pomknęliśmy prosto przed siebie. Zamiast trawy wierzchołki drzew migały pod naszymi nogami. Dziwny był widok lasu z góry, dziwnie wyglądał jego szczeciniasty grzbiet oświetlony księżycem. Wydawał się jakimś olbrzymim uśpionym zwierzęciem; odprowadzał nas rozległym, nieustannym szmerem, podobnym do niewyraźnego warczenia. Gdzieniegdzie trafiała się niewielka polana; pięknie czerniała z jednej strony zębata smuga cienia… czasem zając kniaził żałośnie w dole; w górze równie żałośnie pohukiwała sowa; w powietrzu pachniało grzybami, pąkami, lubczykiem; światło księżyca rozlewało się na wszystkie strony, zimne i surowe; konstelacje gwiazd błyszczały tuż nad głową. Oto las pozostał za nami; przez pole biegł pas mgły: to płynęła rzeka. Lecieliśmy wzdłuż jednego z jej brzegów, nad krzakami ociężałymi i nieruchomymi od wilgoci. Fale rzeki to lśniły niebieskim blaskiem, to znów toczyły się ciemne i jak gdyby złe. Tu i ówdzie dziwnie unosiły się nad nimi delikatne opary, a czarki lilii wodnych dziewiczo i dumnie połyskiwały bielą otwartych płatków, jak gdyby wiedziały, że nie można ich dosięgnąć. Przyszła mi ochota zerwać lilię, i oto znalazłem się tuż nad taflą rzeki… Wilgoć nieprzyjaźnie wionęła mi w twarz, gdy zerwałem mocną łodygę wielkiego kwiatu. Zaczęliśmy przelatywać z brzegu na brzeg jak bekasy, które raz po raz budziliśmy i ścigali. Niejeden raz zdarzyło nam się nalatywać na rodzinę dzikich kaczek, rozłożonych kołem na wodzie między trzcinami, ale kaczki nie płoszyły się: czasem tylko któraś z nich wysunęła szyję spod skrzydła, spojrzała uważnie i znów skrzętnie kryła dziób w puszystych piórach; jakaś inna cicho kwaknie, przy czym lekko drgnie jej ciało. Przestraszyliśmy czaplę; podniosła się z łoziny przebierając nogami i niezgrabnie, z wysiłkiem wznosząc skrzydła: wydała mi się rzeczywiście podobna do Niemca. Nigdzie nie było słychać plusku ryb, spały także. Powoli przyzwyczajałem się do lotu, a nawet znajdowałem w nim przyjemność: zrozumie mnie każdy, komu zdarzało się latać we śnie. Zacząłem z wielką uwagą przyglądać się dziwnej istocie, z łaski której działy się ze mną tak nieprawdopodobne rzeczy. VII Była to kobieta o małej, nierosyjskiej twarzy. Szarawobiała, na wpół przezroczysta, z ledwie zaznaczonymi cieniami, przypominała sylwetki na alabastrowej, oświetlonej od wewnątrz wazie; i znowu wydała mi się znajoma. — Można z tobą mówić? — Mów. — Widzę pierścień na twoim palcu; żyłaś więc na ziemi, byłaś zamężna? Urwałem… odpowiedzi nie było. — Jak się nazywasz albo przynajmniej — jak się nazywałaś? — Nazywaj mnie Ellis. — Ellis! To angielskie imię! Jesteś Angielką? Znałaś mnie dawniej? — Nie. — Dlaczego przyszłaś właśnie do mnie? — Kocham cię. — I jesteś zadowolona? — Tak; lecimy, unosimy się razem w czystym powietrzu. — Ellis! — powiedziałem nagle — możeś ty potępiona dusza? Głowa mojej towarzyszki pochyliła się. — Nie rozumiem… — szepnęła. — Zaklinam cię w imię Boga… — zacząłem. — Co ty mówisz? — rzekła ze zdumieniem. — Nie rozumiem. — Wydało mi się, że chłodna ręka, opasująca mój stan, lekko drgnęła… — Nie bój się — powiedziała Ellis — nie bój się, mój miły! — Jej twarz odwróciła się i zbliżyła do mojej… Poczułem na swych ustach jakieś dziwne dotknięcie, jak gdyby cienkiego i miękkiego żądła… Tak chwytają niezłośliwe pijawki. VIII Spojrzałem w dół. Znowu znajdowaliśmy się na dość znacznej wysokości. Przelatywaliśmy nad nie znanym mi miastem powiatowym, położonym na stoku szerokiego wzgórza. Pośród ciemnej masy pokrytych gontami dachów i owocowych sadów wznosiły się cerkwie; długi most czerniał na zakręcie rzeki; wszystko milczało ogarnięte snem. Kopuły i krzyże połyskiwały milczącym blaskiem; w milczeniu sterczały wysokie żurawie studzien obok okrągłych czapek wierzb; biaława szosa, niby wąska strzała, w milczeniu wbijała się w jeden koniec miasta, i w milczeniu wybiegała z drugiego w ciemną przestrzeń monotonnych pól. — Jakie to miasto? — zapytałem. — …sow. — …sow w …ej guberni? — Tak. — Jestem daleko od domu! — Dla nas nie ma odległości. — Doprawdy? — Nagłe zuchwalstwo wstąpiło we mnie. — Zanieś mnie więc do Ameryki Południowej! — Nie mogę. Tam jest teraz dzień. — A my jesteśmy nocne ptaki. No więc dokądkolwiek, byleby daleko. — Zamknij oczy i nie oddychaj — odpowiedziała Ellis i pomknęliśmy z szybkością wichru. Powietrze wdzierało się do moich uszu z przerażającym szumem. Zatrzymaliśmy się, ale szum nie ustawał. Przeciwnie, przeobraził się w jakiś groźny ryk, w huk grzmotu… — Teraz możesz otworzyć oczy — powiedziała Ellis. IX Usłuchałem… Mój Boże, gdzie jestem? Nad głową ciężkie, bure chmury; tłoczą się, biegną jak stado złośliwych potworów… a tam, w dole, drugi potwór: rozszalałe, zaiste rozszalałe morze… Wzgórza białej piany dygocąc połyskują i kipią na nim, a ono wzdymając kosmate fale, z ciężkim grzmotem bije w olbrzymią, czarną jak smoła skałę. Wycie burzy, lodowate tchnienie rozkołysanej otchłani wód, ciężki plusk przypływu, w którym od czasu do czasu rozbrzmiewa jakby szloch, jakby odległe armatnie wystrzały, jakby dzwon, rozdzierający pisk i zgrzyt nadbrzeżnych krzemieni, nagły krzyk niewidzialnej mewy, na zamglonym widnokręgu chwiejący się szkielet okrętu, wszędzie śmierć, śmierć i groza… W głowie mi się zakręciło i znów z zamierającym sercem zamknąłem oczy… — Co to? Gdzie jesteśmy? — Na południowym brzegu wyspy Wight, przed skałą Blackhang, gdzie tak często rozbijają się okręty — rzekła Ellis, tym razem szczególnie wyraźnie i jak mi się wydało, nie bez złośliwej radości… — Unieś mnie stąd dalej, dalej… do domu! do domu! Skurczyłem się cały, ścisnąłem twarz rękami… czułem, że lecieliśmy jeszcze szybciej niż poprzednio; wiatr nie wył już i nie gwizdał, ale skowytał w moich włosach, w ubraniu… dech zapierało… — Stań… — rozległ się głos Ellis. Starałem się zapanować nad sobą, nad swoją świadomością. Poczułem ziemię pod stopami i nie słyszałem nic, jak gdyby wszystko wokół mnie zamarło… tylko w skroniach nierówno huczała krew i wciąż jeszcze kręciło mi się i dzwoniło w głowie. Wyprostowałem się i otworzyłem oczy. X Znajdowaliśmy się na grobli mojego stawu. Na wprost, poprzez ostre liście wierzb, widać było szeroką powierzchnię z gdzieniegdzie przylegającymi strzępami puszystej mgły. Na prawo niewyraźnie połyskiwało pole żyta; na lewo wznosiły się drzewa sadu, długie, nieruchome i jakby wilgotne… Musnął już je wiew poranka. Po czystym szarym niebie płynęły, niczym pasma dymu, dwie czy trzy ukośne chmurki; wydawały się żółtawe, padał na nie pierwszy słaby odblask zorzy, Bóg wie skąd; na zbielałym nieboskłonie oko nie mogło jeszcze rozeznać tego miejsca, gdzie powinna była zapłonąć. Gwiazdy znikły; nic się jeszcze nie poruszało, choć wszystko budziło się już w zaczarowanej ciszy przedświtu. — Ranek! już ranek! — zawołała tuż nad moim uchem Ellis. — Żegnaj! do jutra! Odwróciłem się… Lekko odrywając się od ziemi płynęła obok, i nagle podniosła obie ręce nad głową. Ta głowa, ręce i ramiona zapłonęły nagle cielesną ciepłą barwą; w ciemnych oczach drgnęły żywe iskry; uśmiech tajemnej rozkoszy rozchylił spąsowiałe wargi… Ujrzałem nagle cudownie piękną kobietę… ale natychmiast, jak gdyby mdlejąc, pochyliła się w tył i rozpłynęła jak mgła. Stałem nieruchomo. Kiedy opamiętałem się i spojrzałem dokoła, wydało mi się, że cielesna, bladoróżowa barwa, która przebiegła po postaci zjawy, wciąż jeszcze trwa i, rozlana w powietrzu, otacza mnie zewsząd… To zapalała się zorza. Poczułem nagle ogromne zmęczenie i ruszyłem do domu. Przechodząc obok podwórza dla ptactwa, usłyszałem pierwsze poranne gaworzenie gąsiąt (żaden ptak nie budzi się wcześniej od nich); wzdłuż dachu, na szczycie, siedziały kawki; skrzętnie, w milczeniu czyściły piórka, a kształt ich rysował się wyraźnie na mlecznym niebie. Niekiedy podnosiły się wszystkie naraz, latały przez chwilę, po czym znów siadały rzędem, bez krzyku… Z pobliskiego lasu dwa razy dobiegł zachrypły i ostry głos cietrzewia, który dopiero co zapadł na pokrytą rosą, pełną jagód polanę… Czując dreszcz w całym ciele, dowlokłem się do łóżka i wkrótce zasnąłem mocnym snem. XI Następnej nocy, kiedy zbliżałem się do starego dębu, Ellis popłynęła w moją stronę jak na spotkanie znajomego. Już nie bałem się jej jak wczoraj, prawie byłem jej rad; nawet nie próbowałem rozumieć, co się ze mną działo: pragnąłem tylko polecieć daleko, w ciekawe okolice. Ręka Ellis znowu opasała mnie wpół, i znowu unieśliśmy się w powietrze. — Lećmy do Włoch — szepnąłem jej do ucha. — Dokąd chcesz, mój miły — powiedziała uroczyście i powoli, i powoli, uroczyście odwróciła ku mnie twarz. Twarz ta wydała mi się nie tak przezroczysta jak wczoraj; bardziej kobieca i bardziej poważna, przypomniała mi ten cudowny twór, który na chwilę ukazał mi się o świcie, przed rozstaniem. — Dzisiejsza noc to wielka noc — ciągnęła Ellis. — Zdarza się rzadko: kiedy siedem razy trzynaście… Nie dosłyszałem ostatnich słów. — Teraz można zobaczyć to, co kiedy indziej jest niewidzialne. — Ellis! — błagałem — kimże ty jesteś? Powiedz mi wreszcie! W milczeniu podniosła swoją długą, białą dłoń. Na ciemnym niebie, tam gdzie wskazywał jej palec, pośród małych gwiazd błyszczała czerwona smuga komety. — Jak mam cię rozumieć? — zacząłem. — A może ty jak ta kometa, która unosi się między planetami i słońcem, unosisz się między ludźmi… Ale rlęka Ellis nagle przesłoniła mi oczy. Jak gdyby powiało na mnie białą mgłą z wilgotnej doliny… — Do Włoch! do Włoch! — rozległ się jej szept. — Ta noc to wielka noc! XII Mgła przed moimi oczami rozwiała się i ujrzałem pod sobą nieskończoną równinę. Już z samego dotknięcia ciepłego i łagodnego powietrza na policzkach zrozumiałem, że nie jestem w Rosji; a i ta równina niepodobna była do naszych rosyjskich równin. Była to ogromna, zamglona płaszczyzna, najwidoczniej nie porosła trawą i pusta; tu i ówdzie na całej jej powierzchni błyszczały stojące wody, podobne do niewielkich odłamków lustra, w dali majaczyło ciche i nieruchome morze. Wielkie gwiazdy świeciły między dużymi, pięknymi obłokami; trel tysiąca głosów, nie milknący, choć niegłośny, podnosił się zewsząd, i dziwny był ten przenikliwy, senny szum, ten nocny głos pustkowia… — Pontyjskie błota — powiedziała Ellis. — Słyszysz żaby? czujesz zapach siarki? — Pontyjskie błota… — powtórzyłem i ogarnęło mnie uczucie wzniosłego smętku. — Ale dlaczego przyniosłaś mnie tu, do tej smutnej, zapomnianej krainy? Lećmy raczej do Rzymu. — Rzym blisko — odrzekła Ellis. — Przygotuj się! Zniżyliśmy lot i pomknęliśmy wzdłuż starej Iatyńskiej drogi. Bawół powoli uniósł z grząskiego mułu kosmatą, dziwaczną głowę z krótkimi kosmykami szczeciny pomiędzy krzywą zagiętymi rogami. Z ukosa poruszył białkami bezmyślnych i złych — oczu i ciężko parsknął mokrymi nozdrzami, j ak gdyby nas poczuł. — Rzym, Rzym blisko… — szepnęła Ellis. — Patrz, patrz przed siebie… Podniosłem oczy. Cóż to czernieje na skraju nocnego nieba? Czy to wysokie łuki olbrzymiego mostu? Nad jaką rzeką przerzucono ten most? Dlaczego zerwany jest miejscami? Nie, to nie most, to starożytny akwedukt. Wokół święta ziemia Kampanii, a tam w oddali Góry Albańskie; ich wierzchołki i siwy grzbiet starego akweduktu błyszczą blado w promieniach księżyca, który wzeszedł przed chwilą… Wzbiliśmy się nagle i zawisnęliśmy w powietrzu nad samotnymi ruinami. Nikt nie potrafiłby powiedzieć, czym te ruiny były dawniej: grobowcem, pałacem, basztą… Czarny bluszcz spowijał je całe swą martwą potęgą, w dole jak rozwarta paszcza ziało na wpół zwalone sklepienie. Od tego stosu drobnych, ciasno spojonych kamieni, z których dawno opadła granitowa ściana, powiało mi w twarz ciężkim piwnicznym zapachem. — Tutaj — powiedziała Ellis i podniosła rękę. — Tutaj! Wymów głośno, trzykrotnie, imię wielkiego Rzymianina. — I co się stanie? — Zobaczysz. Zamyśliłem się. — Divus Caius Julius Caesar!…* — zawołałem nagle. — Divus Caius Julius Caesar! — i powtórzyłem przeciągle: — Caesar! XIII Nie zamarły jeszcze ostatnie echa mojego głosu, kiedy usłyszałem… Trudno mi powiedzieć, co usłyszałem. Naprzód niejasny, ledwo uchwytny dla ucha, ale bez końca powtarzający się wybuch trąb i oklasków. Jakby gdzieś nieskończenie daleko, w bezdennej głębi, poruszył się nagle nieprzebrany tłum, i podnosił się, podnosił niespokojny, rzucając ledwo dosłyszalne okrzyki, jak przez sen, przez przygniatający wielowiekowy sen. Potem powietrze napłynęło falą i pociemniało nad ruinami… Zwidziały mi się cienie, miliardy cieni, miliony zarysów, to zaokrąglonych jak kaski, to podłużnych jak kopie; promienie księżyca rozbite na niebieskawe iskierki migotały na kaskach i kopiach, i cała ta armia, cały ten tłum przysuwał się coraz bliżej, rósł, kołysał się potężnie… Czuło się w nim napięcie, którego dość, by podnieść cały świat; ale nic nie ukazywało się wyraźnie… Nagle jak gdyby drżenie przebiegło wokół, jak gdyby, odpłynęły i rozstąpiły się ogromne fale… „Caesar, Caesar venit!”* — zaszumiały głosy, jak liście lasu, na który nieoczekiwanie spada burza… rozległo się głuche uderzenie, i głowa, blada, surowa, w laurowym wieńcu, ze spuszczonymi powiekami, głowa imperatora zaczęła powoli wznosić się nad ruinami… Nie ma słów w ludzkim języku, by wyrazić przerażenie, które ścisnęło mi serce. Zdawało mi się, że jeśli ta głowa otworzy oczy, rozchyli usta — natychmiast umrę. — Ellis! — jęknąłem — nie chcę, nie mogę, nie trzeba mi Rzymu, brutalnego, groźnego Rzymu… Lećmy, lećmy stąd! — Człowieku małoduszny! — szepnęła, i polecieliśmy. Usłyszałem jeszcze za sobą spiżowy, podobny tym razem do gromu okrzyk legionów… potem wszystko pociemniało. XIV — Odwróć się — powiedziała do mnie Ellis — i uspokój. Usłuchałem, i pamiętam: pierwsze moje wrażenie było tak błogie, że mogłem tylko westchnąć. Niebieskawoszara, srebrzyście miękka ni to poświata, ni to mgła otaczała mnie zewsząd. W pierwszej chwili nie rozróżniałem nic: oślepił mnie ten lazurowy blask, ale powoli zaczęły występować zarysy cudownych gór i lasów; pode mną, w łagodnym szumie przypływu, rozpostarło się jezioro z drżącymi w jego głębi gwiazdami. Zapach drzew pomarańczowych zalał mnie falą i razem z nim, też jak gdyby falą, dobiegły silne i czyste dźwięki młodego kobiecego głosu. Ten zapach, te dźwięki pociągnęły mnie w dół. Zacząłem się zniżać… zniżać… ku wspaniałemu marmurowemu pałacowi, który gościnnie bielił się wśród cyprysowego gaju. Dźwięki płynęły z jego okien otwartych na oścież; fale jeziora usiane pyłem kwiatów uderzały o jego ściany, a naprzeciw, cała odziana ciemną zielenią drzew pomarańczowych i laurów, zalana księżycową poświatą, wznosiła się z łona wód wysoka, okrągła wyspa… — Isola Bella! — powiedziała Ellis. — Lago Maggiore… Powiedziałem tylko: ach! wciąż nie przestając się zniżać. Kobiecy śpiew coraz donośniej, coraz wyraźniej rozlegał się w pałacu; ciągnęło mnie do niego nieodparcie… chciałem ujrzeć śpiewaczkę, która takimi dźwiękami napełniała noc. Zatrzymaliśmy się przed oknem. Pośrodku pokoju urządzonego w stylu pompejańskim i bardziej podobnego do starożytnej świątyni niż do nowoczesnego salonu, wśród greckich rzeźb, etruskich waz, egzotycznych roślin, drogich tkanin, oświetlona z góry łagodnym światłem dwóch lamp zamkniętych w kryształowych kulach, siedziała przy fortepianie młoda kobieta. Odrzuciwszy lekko głowę i na pół przymknąwszy oczy, śpiewała włoską arię; śpiewała i uśmiechała się; rysy jej wyrażały jednocześnie powagę, nawet surowość… oznaka zupełnej rozkoszy! Uśmiechała się… a Faun Praksytelesa, leniwy, młody jak ona, wypieszczony, namiętny, zdawał się także uśmiechać z kąta, spoza gałązek oleandru, poprzez delikatny dym unoszący się z brązowej kadzielnicy na starożytnym trójnogu. Piękna kobieta była sama. Oczarowany dźwiękami, urodą, blaskiem i zapachami nocy, wstrząśnięty do głębi duszy widokiem tego młodego, spokojnego, jasnego szczęścia, zupełnie zapomniałem o swej towarzyszce, zapomniałem, jak dziwnym sposobem stałem się świadkiem tego tak dalekiego, tak obcego mi życia, i chciałem już stąpnąć na okno, przemówić… Całe moje ciało drgnęło od silnego wstrząsu, jak gdybym dotknął butelki lejdejskiej. Obejrzałem się… Twarz Ellis, chociaż przezroczysta, była mroczna i groźna; w jej otwartych oczach mgliście płonęła złość… — Precz! — szepnęła z wściekłością… i znowu wicher, ciemność, zawrót głowy… Tylko tym razem nie krzyk legionów, ale głos śpiewaczki, urwany na wysokiej nucie, pozostał mi w uszach… Zatrzymaliśmy się. Wysoka nuta, wciąż ta sama, dźwięczała bez przerwy, choć czułem inne zgoła powietrze i inny zapach… Powiało na mnie orzeźwiającą świeżością, jak od wielkiej rzeki, zapachniało sianem, dymem, konopiami. Po przeciągłej nucie nastąpiła druga, potem trzecia, ale o tak niewątpliwym odcieniu, o tak znajomej, ojczystej modulacji, że od razu powiedziałem sobie: „To Rosjanin śpiewa rosyjską pieśń”, i w tej chwili wszystko stało się dla mnie jasne. XV Znajdowaliśmy się nad płaskim brzegiem. Na lewo, ginąc w nieskończonej dali, ciągnęły się skoszone łąki z ogromnymi kopica — mi; na prawo, tak samo ginąc w nieskończoności, leżała równa tafla wielkiej rzeki. Niedaleko od brzegu duże, ciemne barki cicho kolebały się na kotwicach, poruszając lekko ostrzami swych masztów niby wskazującymi palcami. Z jednej z tych barek dobiegały mnie rozlewne dźwięki śpiewu; płonęło w niej światełko, a jego długie czerwone odbicie drżąc kołysało się w wodzie. Gdzieniegdzie, na rzece i na polach, ale nie wiadomo, daleko czy blisko, migotały inne światełka; to przygasały, to znów się pojawiały na kształt promiennych wyraźnych kropek; niezliczone koniki polne grały nieustannie, nie gorzej od żab z błot pontyjskich, a pod bezchmurnym, ale nisko wiszącym, ciemnym niebem krzyczały z rzadka nieznane ptaki. — Jesteśmy w Rosji? — zapytałem Ellis. — To Wołga — odpowiedziała. Lecieliśmy wzdłuż brzegu. — Dlaczego uniosłaś mnie stamtąd, z tego wspaniałego kraju? — zacząłem. — Ogarnęła cię zawiść? A może obudziła się w tobie zazdrość? Usta Ellis ledwie dostrzegalnie drgnęły, w oczach znowu zamigotała groźba… Ale cała twarz natychmiast zmartwiała. — Chcę do domu — rzekłem. — Poczekaj, poczekaj! — odparła Ellis. — Dzisiejsza noc to wielka noc. Nie powróci szybko. Możesz być świadkiem… Zaczekaj. I nagle przelecieliśmy przez Wołgę, ukosem, tuż nad wodą, nisko i porywiście, jak jaskółki przed burzą. Ogromne fale ciężko szumiały pod nami, ostry wiatr rzeczny uderzał nas swoim chłodnym i mocnym skrzydłem… Wysoki prawy brzeg wkrótce zaczął wznosić się przed nami w półmroku. Widać było strome góry, pełne wielkich rozpadlin. Zbliżyliśmy się do nich. — Krzyknij: „Hołota, na dziób statku!” — szepnęła Ellis. Przypomniałem sobie przerażenie, które mnie ogarnęło, gdym ujrzał rzymskie widma, poczułem zmęczenie i jakiś dziwny smętek, jak gdyby serce we mnie tajało; nie chciałem wyrzec fatalnych słów, wiedziałem z góry, że w odpowiedzi na nie, niby w Wilczej Dolinie w Wolnym strzelcu, ujrzę coś straszliwego — ale usta otworzyły się wbrew mojej woli i zawołałem, też wbrew woli, słabym, wytężonym głosem: „Hołota, na dziób statku!” XVI W pierwszej chwili wszystko milczało jak w obliczu rzymskich ruin, ale nagle tuż przy moim uchu rozległ się brutalny burłacki śmiech i coś z jękiem upadło do wody i zaczęło się tam zachłystywać… Obejrzałem się: dokoła nie widać nikogo, lecz echo powróciło odbite od brzegu i od razu ze wszystkich stron podniósł się ogłuszający zgiełk. W tym chaosie dźwięków było wszystko: krzyki i piski, wściekłe przekleństwa i śmiech — śmiech przede wszystkim — uderzenia wioseł i toporów, trzask jak przy rozbijaniu drzwi i kufrów, poskrzypywanie sprzętu okrętowego i kół, tętent koni, dzwon na alarm i szczęk łańcuchów, huk i ryk pożaru, pijackie pieśni i zgrzytliwa szybka mowa, nieutulony płacz, żałosne, rozpaczliwe błagania i rozkazujące okrzyki, przedśmiertne rzężenie, zawadiacki gwizd, charkot i tupot tańca… „Bij! wieszaj! top! rżnij! dobrze! dobrze! tak! nie żałuj!” — słychać było wyraźnie, dobiegł nawet urywany oddech zdyszanych ludzi, a przy tym wokoło, jak daleko okiem sięgnąć, nic nie było widać, nic się nie zmieniło: rzeka płynęła w dal, tajemniczo, prawie ponuro; brzeg wydawał się bardziej pusty i dziki — i to wszystko. Zwróciłem się do Ellis, ale ona położyła palec na ustach… — Stiepan Timofieicz! Stiepan Timofieicz idzie! — zaszumiało wokoło — idzie nasz ojciec, nasz ataman, nasz żywiciel! — Jak przedtem nic nie widziałem, ale nagle wydało mi się, że ogromne ciało idzie prosto na mnie… — Frołka! gdzieś ty, psie? — zagrzmiał straszny głos. — Zapalaj ze wszystkich stron — i z siekierami na tych panków! Buchnęło na mnie gorącem bliskiego płomienia, gorzką spalenizną dymu i w tej samej chwili coś ciepłego, niby krew, bryznęło mi w twarz i na ręce… Dziki chichot rozległ się dokoła. Straciłem przytomność, a kiedy się ocknąłem, płynęliśmy spokojnie wzdłuż znajomego skraju mojego lasu, prosto ku staremu dębowi… — Widzisz tę dróżkę — powiedziała Ellis — tam gdzie świeci księżyc mgliście i nachylają się dwie brzózki?… Chcesz tam? Ale czułem się tak bardzo rozbity i wyczerpany, że zdołałem tylko odpowiedzieć: — Do domu… do domu… — Jesteś w domu — odparła Ellis. Rzeczywiście, stałem przed drzwiami mojego domu — sam. Ellis zniknęła. Podwórzowy pies podszedł do mnie, spojrzał podejrzliwie i wyjąc rzucił się do ucieczki. Z trudem dowlokłem się do łóżka i nie rozbierając się zasnąłem. XVII Następnego dnia przez cały ranek bolała mnie głowa, ledwo poruszałem nogami, ale nie zwracałem uwagi na fizyczne niedomagania: gryzł mnie żal, dusiła gorycz. Byłem bardzo z siebie nierad. — Małoduszny! — powtarzałem nieustannie — tak, Ellis ma rację. Czego się przeląkłem? Dlaczego nie skorzystałem z okazji?… Mogłem ujrzeć samego Cezara, a ja zamarłem ze strachu, zacząłem piszczeć i odwróciłem się jak dziecko na widok rózgi. No, Razin to inna sprawa. Jako szlachcic i ziemianin… ale prawdę mówiąc, dlaczego mnie to tak przeraziło? Małoduszny, małoduszny! — A może mi się to wszystko śni? — zadałem sobie wreszcie pytanie. Zawołałem klucznicę. — Marfo, nie pamiętasz, o której godzinie położyłem się wczoraj? — A któż cię wie, dobrodzieju… Chyba późno. Wyszedłeś z domu o zmierzchu, a w sypialni stukałeś obcasami po północy. Nad samym ranem, Tak. I onegdaj to samo. Widać, że masz jakieś kłopoty. „Ho — ho! — pomyślałem. — Nie ulega wątpliwości, że latam”. — No, a jakże dziś wyglądam? — dodałem głośno. — Jak wyglądasz? Daj, popatrzę. Zmizerniałeś troszeńkę. I blady jesteś, dobrodzieju: tak, ani kropli krwi w twarzy. Poczułem się niepewnie… Odprawiłem Marfę. „Jeśli tak dalej pójdzie, umrzesz albo zwariujesz — myślałem siedząc w zadumie przy oknie. — Trzeba z tym wszystkim skończyć. Niebezpieczna sprawa. I serce tak mi dziwnie bije. Kiedy latam, wciąż mi się zdaje, że coś je wysysa lub że krew z niego uchodzi, jak na wiosnę sok z brzozy, kiedy wbić w nią siekierę. A jednak szkoda. I Ellis… Bawi się ze mną jak kot z myszą… Wątpię zresztą, czy ona źle mi życzy. Polecę z nią po raz ostatni, napatrzę się, niech się dzieje, co chce… Ale jeśli ona pije moją krew? To okropne. Poza tym takie szybkie poruszanie się musi być szkodliwe; słyszałem, że w Anglii nie wolno jechać kolejami szybciej niż sto dwadzieścia wiorst na godzinę…” Tak rozmyślałem, ale o dziesiątej wieczór stałem już pod starym dębem. XVIII Noc była chłodna, mglista, szara; w powietrzu pachniało deszczem. Ku mojemu zdziwieniu nie zastałem pod dębem nikogo; przeszedłem się kilka razy wokół, wychodziłem aż na skraj lasu, wracałem, uważnie wpatrywałem się w ciemność… Było pusto. Poczekałem trochę, potem kilkakrotnie, raz za razem, wymówiłem imię Ellis, coraz to głośniej… Nie zjawiała się. Zrobiło mi się smutno, niemal boleśnie; poprzednie obawy znikły: nie mogłem pogodzić się z myślą, że moja towarzyszka już do mnie nie wróci. — Ellis! Ellis! Przyjdź wreszcie! Czy naprawdę nie przyjdziesz? — krzyknąłem po raz ostatni. Kruk, którego rozbudził mój głos, poruszył się nagle na wierzchołku pobliskiego drzewa i plącząc się w gałęziach zatrzepotał skrzydłami… Ellis wciąż jednak nie zjawiała się. Opuściwszy głowę zawróciłem do domu. Przede mną czerniały już wierzby na grobli stawu i światło w oknie mojego pokoju zamigotało między jabłoniami sadu, zamigotało i znikło, niby oko strzegącego mnie człowieka, kiedy nagle rozległ się za mną cienki świst przecinanego powietrza i w tej samej chwili coś objęło mnie i pociągnęło do góry: tak sokół chwyta w szpony, porywa przepiórkę… To spadła na mnie Ellis. Poczułem jej policzek na moim policzku, jej ramię owijające się wokół mojego ciała i niby ostry chłód przeniknął do mojego ucha jej szept: „Oto jestem”. Przeląkłem się i zarazem ucieszyłem… Lecieliśmy niewysoko nad ziemią. — Nie chciałaś przyjść dzisiaj? — powiedziałem.. — Stęskniłeś się za mną? Kochasz mnie? O, ty mój! Ostatnie słowa Ellis wprawiły mnie w zakłopotanie… Nie wiedziałem, co powiedzieć. — Zatrzymano mnie — mówiła dalej — pilnowano. — Któż mógł cię zatrzymać? — Dokąd chcesz lecieć? — zapytała Ellis, jak zwykle nie odpowiadając, na moje pytanie. — Zanieś mnie do Włoch, nad to jezioro, pamiętasz? Ellis odsunęła się lekko i pokręciła przecząco głową. Wówczas po raz pierwszy zauważyłem, że nie jest już przezroczysta. I twarz jej jakby nabrała rumieńców: po mglistej bieli rozlewał się ton purpurowy. Zajrzałem jej w oczy… i ogarnął mnie lęk. W tych oczach coś się poruszało powolnym, nieustannym i złowieszczym ruchem zwiniętej, nieruchomej żmii, którą zaczyna ogrzewać słońce. — Ellis! — zawołałem — ktoś ty? Powiedz mi, ktoś ty? Ellis wzruszyła tylko ramionami. Ogarnął mnie gniew… Zapragnąłem zemścić się na niej — nagle przyszło mi do głowy rozkazać Ellis, by przeniosła się ze mną do Paryża. „Tam poznasz, co to zazdrość” — pomyślałem. — Ellis! — powiedziałem głośno — nie boisz się wielkich miast, Paryża na przykład? — Nie. — Nie? Nawet tych miejsc, gdzie jest tak jasno, nawet bulwarów? — To nie jest światło dzienne. — Doskonale; więc zanieś mnie zaraz na bulwar des Italiens. Ellis narzuciła mi na głowę skraj swego długiego, zwisającego rękawa. Natychmiast ogarnęła mnie jakaś biała mgła o usypiającym zapachu maku. Wszystko zniknęło jednocześnie: wszelkie światło, wszelki dźwięk i nawet świadomość. Zostało tylko doznanie życia, i nie było to przykre. Nagle mgła zniknęła. Ellis zsunęła rękaw z mojej głowy i ujrzałem pod sobą ogrom stłoczonych budynków, pełen blasku, ruchu, zgiełku… Ujrzałem Paryż. XIX Bywałem dawniej w Paryżu i dlatego od razu poznałem miejsce, ku któremu skierowała się Ellis. Był to Ogród Tuileryjski i jego stare kasztany, żelazne kraty, fosa i podobni do zwierząt żuawi na warcie. Minęliśmy pałac, minęliśmy kościół św. Rocha, na którego schodach Napoleon Pierwszy po raz pierwszy przelał francuską krew, zatrzymaliśmy się wysoko nad bulwarem des Italiens, gdzie Napoleon Trzeci zrobił to samo i z takim samym skutkiem. Na chodnikach roili się ludzie, młodzi i starzy eleganci, mężczyźni w bluzach, kobiety we wspaniałych sukniach; w restauracjach i kawiarniach kapiących od złoceń płonęły światła; omnibusy, karety wszystkich rodzajów i kształtów sunęły wzdłuż bulwaru; gdziekolwiek obrócić wzrok, wszędzie ruch i blask… Ale rzecz dziwna! nie miałem ochoty porzucić moich czystych, ciemnych powietrznych wysokości, nie miałem ochoty zbliżyć się do tego ludzkiego mrowiska. Zdawało się, że gorący, ciężki, szkarłatny opar unosi się stamtąd, ni to pachnący, ni to smrodliwy: zbyt wiele życia stłoczyło się tu razem. Wahałem się… Głos loretki, przenikliwy niczym szczęk żelaznych prętów, doleciał do mnie; jak bezczelny język wysunął się ten głos na zewnątrz; ukłuł mnie niby żądło gada. Natychmiast wyobraziłem sobie kamienną, o wystających kościach policzkowych, chciwą, płaską twarz paryską, lichwiarskie oczy, bielidło, róż, wysoko spiętrzone włosy i bukiet jaskrawych sztucznych kwiatów pod stożkowatym kapeluszem, wypolerowane paznokcie, przypominające szpony, okropną krynolinę… Wyobraziłem sobie także naszego rodaka ze stepów, biegnącego w żałosnych podrygach za sprzedajną kukłą… Wyobraziłem sobie, jak niepewny i bezczelny, nienaturalnie wymawiając „r”, usiłuje przybrać maniery kelnerów od Vefoura, piszczy, nadskakuje, wierci się — i ogarnęło mnie obrzydzenie…..Nie — pomyślałem — tutaj Ellis nie będzie miała okazji do zazdrości…” Tymczasem zauważyłem, że zaczęliśmy się powoli zniżać… Paryż podnosił się ku nam, pełen zgiełku i czadu. — Zatrzymaj się! — zwróciłem się do Ellis. — Czy naprawdę nie jest ci duszno, ciężko? — Sam prosiłeś, żebym cię tutaj przeniosła. — Przepraszam, cofam to, co powiedziałem. Zabierz mnie stąd, Ellis, proszę cię. Wszystko tu jak dawniej: książę Kulmametow kusztyka po bulwarze; jego przyjaciel Serge Waraksin kiwa do niego ręką i woła: „Iwanie Stiepanyczu, allonsupe, prędzej, że angaże* samą Rigolbosz!” Zabierz mnie od tych mabilów i mezon–dore, od gandenów i bisz, od dżokej–klubu i „Figaro”, od wygolonych żołnierskich czół i wyglansowanych koszar, od policjantów z hiszpańskimi bródkami i szklanek z mętnym absyntem, od kawiarnianych graczy w domino i graczy na giełdzie, od czerwonych wstążeczek w klapie surduta i w klapie płaszcza, od pana de Foix, wynalazcy „specjalności małżeńskich” i bezpłatnych konsultacji doktora Charlesa Alberta, od liberalnych wykładów i rządowych broszur, od paryskich komedii i paryskich oper, od paryskich dowcipów i paryskiej ignorancji… Dalej stąd! dalej! dalej! — Spójrz na dół — odparła Ellis. — Nie jesteś już nad Paryżem. Spuściłem oczy… Istotnie. Ciemna równina, gdzieniegdzie przecięta białawymi liniami dróg, uciekała szybko i tylko za nami, na horyzoncie, jak łuna wielkiego pożaru bił w niebo ogromny blask stolicy świata. XX Znów spadła mi na oczy zasłona… Znowu straciłem świadomość. Wreszcie zasłona znikła. Co to tam w dole? Jakiś park, aleje strzyżonych lip, samotne świerki w kształcie parasoli, portyki i świątynie w guście Pompadour, rzeźby satyrów i nimf ze szkoły Berniniego, rokokowe trytony pośrodku krętych stawów, obramowanych niską balustradą z poczerniałego marmuru? Czy to nie Wersal? Nie. Niewielki pałac rokokowy, wygląda spoza kępy kędzierzawych dębów. Księżyc świeci niewyraźnie, spowity mgłą, na ziemi ściele się delikatny dym. Oko nie może rozpoznać: czy to księżycowa poświata, czy mgła? Na jednym stawie śpi łabędź: jego długi grzbiet bieleje niczym ścięte mrozem śniegi na stepie, robaczki świętojańskie ptoną, jak diamenty, w niebieskawym cieniu u stóp posągu. — Jesteśmy opodal Manheimu — powiedziała Ellis — to park w Schwetzingen. „Więc jesteśmy w Niemczech!” — pomyślałem i zacząłem nasłuchiwać. Wszystko milczało; gdzieś tylko, samotna i niewidoczna, pluskała i gaworzyła strużka spadającej wody. Zdawało się, że powtarza wciąż te same słowa: „Tak, tak, tak, zawsze tak”. Nagle zwidziało mi się, że środkiem alei, między ścianami strzyżonej zieleni, z gracją podając rękę damie w upudrowanej fryzurze i barwnym robronie, idzie kawaler w przetykanym złotem kaftanie i koronkowych mankietach, na czerwonych obcasach, z lekką stalową szpadą u boku… Dziwne, blade twarze… Chcę się im przypatrzeć… Ale wszystko już znikło i tylko jak przedtem szemrze woda. — To sny się snują — szepnęła Ellis. — Wczoraj można było ujrzeć ich wiele… wiele. Dziś nawet sny uciekają przed ludzkim okiem. Naprzód! Naprzód! Wznieśliśmy się ku górze i polecieliśmy dalej. Nasz lot był tak płynny i równy, iż zdawało się, że nie my się poruszamy, ale wszystko wokół płynie. Ukazały się góry, ciemne, sfalowane, pokryte lasami; coraz większe, płyną na nas… Oto już znikają, a wraz z nimi rozpadliny, parowy, małe, wąskie polany, punkciki świateł w uśpionych wioskach nad wartkimi strumieniami, na dnie dolin, a przed nami znów wyrastają i płyną inne góry. Jesteśmy w sercu Schwarzwaldu. Góry, wciąż góry… i las, wspaniały, stary, potężny las. Nocne niebo jest jasne: mogę rozpoznać każdy rodzaj drzew; szczególnie piękne są świerki o białych prostych pniach. Gdzieniegdzie, na skrajach lasów, widać kozice; zgrabne i czujne, stoją na cienkich nóżkach, nasłuchują, pięknym ruchem odwróciwszy głowy i nastawiwszy wielkie rurkowate uszy. Na szczycie nagiej skały widać ruiny baszty o na wpół wykruszonych blankach, które smętnie sterczą do góry nad starymi, zapomnianymi głazami. Spokojnym i ciepłym światłem połyskuje złota gwiazdka. Z niewielkiego, czarnego niemal jeziora podnosi się niby tajemnicza skarga jękliwe kumkanie małych żabek. Zdaje mi się, że słyszę inne dźwięki, przeciągłe, omdlewające, podobne do dźwięków Eolowej harfy… Oto kraina legend! Ta sama dymna księżycowa poświata, która zdumiała mnie w Schwetzingen, rozlewa się tu wszędzie i im dalej uchodzą góry, tym gęstsza staje się poświata. Zliczyłem pięć, sześć, dziesięć różnorodnych tonów, różnorodnych warstw cienia na występach gór, a nad tą pogrążoną w milczeniu różnorodnością króluje zadumany księżyc. Powietrze płynie miękko i lekko. Mnie także jest lekko i jakoś podniośle, spokojnie i smutno… — Ellis, powinnaś kochać ten kraj. — Ja nic nie kocham. — Jak to? A mnie? — Tak… ciebie! — odpowiada obojętnie. Wydaje mi się, że jej ręka opasuje mnie ciaśniej niż przedtem. — Naprzód! Naprzód! — mówi Ellis z jakimś zimnym porywem. — Naprzód! — powtarzam. XXI Donośny, wibrujący, dźwięczny krzyk rozległ się nagle nad nami i natychmiast powtórzył się, tym razem nieco z przodu. — To spóźnione żurawie lecą do was, na północ — rzekła Ellis — chcesz się do nich przyłączyć? — Tak, tak! unieś mnie do nich. Wzbiliśmy się do góry i w mgnieniu oka znaleźliśmy się obok przelatującego klucza żurawi. Wielkie piękne ptaki (było ich trzynaście) leciały trójkątem, od czasu do czasu mocno uderzając wypukłymi skrzydłami. Sztywno wyciągnęły głowy i nogi, i podając ku przodowi pierś, mknęły niepowstrzymanie, a tak szybko, że powietrze świszczało wokół. Piękny to był widok; na takiej wysokości, w takim oddaleniu od wszystkiego, co żywe, to gorące silne życie i ta niezłomna wola! Zwycięsko przecinając przestrzeń, żurawie od czasu do czasu nawoływały się ze swym przywódcą, który leciał na czele, i była jakaś duma, powaga i niezachwiana pewność w tych głośnych kłangorach, w tej podobłocznej rozmowie. „Dolecimy na pewno, choć to niełatwe” — zdawały się mówić dodając sobie otuchy. I przyszło mi na myśl, że takich ludzi jak te ptaki — w Rosji — gdzież w Rosji! na całym świecie jest niewiele. — Lecimy teraz do Rosji — powiedziała Ellis… — Nie po raz pierwszy zauważyłem, że Ellis niemal zawsze wiedziała, o czym myślę. — Chcesz wrócić? — Wróćmy… albo nie! Byłem w Paryżu; zanieś mnie do Petersburga. — Teraz? — Natychmiast… tylko zakryj mi oczy twoją zasłoną, bo robi mi się słabo. Ellis podniosła rękę… ale zanim ogarnęła mnie mgła, poczułem na ustach dotknięcie owego miękkiego, tępego żądła… XXII „Słucha–a–a–a–aj!” — zabrzmiał mi w uszach przenikliwy okrzyk. „Słucha–a–a–a– aj!” — jak gdyby z rozpaczą rozległo się w oddali. „Słucha–a–a–a–aj!” — zamarło gdzieś na krańcu świata. Zadrżałem. Wysoka iglica rzuciła mi się w oczy: poznałem Pietropawłowską twierdzę. Północna, blada noc! I czy to noc? Czy to nie blady, chory dzień? Nigdy nie lubiłem petersburskich nocy; ale tym razem ogarnął mnie strach: postać Ellis zniknęła zupełnie, rozpływała się jak poranna mgła w lipcowym słońcu i widziałem wyraźnie całe swoje ciało, ciężko i samotnie zwisające na wysokości Aleksandrowskiej kolumny. Oto więc Petersburg! Tak, to on. Te puste, szerokie, szare ulice; te szarobiałe, szarożółte, szaroliliowe otynkowane i obdrapane domy i ich zapadłe okna, pstre szyldy, blaszane daszki nad gankami i nędzne sklepiki warzywne; te frontony, napisy, budki, koryta; złota czapką Isakija; niepotrzebna krzykliwa giełda; granitowe mury twierdzy i porozbijana drewniana jezdnia; te baraki z sianem i drzewem; ten zapach kurzu, kapusty, rogoży i stajni, ci skamieniali stróże w kożuchach u bram, ci skurczeni w martwym śnie woźnice na zapadniętych dorożkach — tak, to ona, nasza Północna Palmira. Widać wszystko wokół; wszystko jest wyraźne, przerażająco wyraźne, i wszystko śpi smutnym snem, dziwacznie stłoczone, na tle ciemnego a przezroczystego powietrza. Rumieniec wieczornej zorzy — suchotniczy rumieniec — nie zniknął jeszcze i nie zniknie do rana z białego nieba bez gwiazd, kładzie się pasami na jedwabistej tafli Newy, a ona szemrze lekko i lekko się kołysze, tocząc swoje zimne niebieskie wody… — Lećmy — błagalnie rzekła Ellis. I nie czekając na moją odpowiedź uniosła mnie przez Newę, przez plac Pałacowy, ku Litiejnej. Na dole rozległy się kroki i głosy: ulicą szła grupa młodych ludzi o zapijaczonych twarzach; rozmawiali o lekcjach tańca. „Podporucznik Stołpakow siódmy!” — krzyknął nagle przez sen żołnierz stojący na warcie przy piramidce zardzewiałych kul armatnich, a nieco dalej, w otwartym oknie wysokiego domu, ujrzałem pannę w zmiętej jedwabnej sukni bez rękawów, z siatką z pereł na włosach i z papierosem w ustach. Czytała nabożnie książkę: był to tom któregoś z najmodniejszych Juwenalów. — Lećmy! — powiedziałem do Ellis. Po chwili migały w dole gnijące świerkowe laski i porosłe mchem błota otaczające Petersburg. Skierowaliśmy się prosto na południe: niebo i ziemia, wszystko stawało się powoli coraz ciemniejsze. Chora noc, chory dzień, chore miasto — wszystko pozostało za nami. XXIII Lecieliśmy wolniej niż zazwyczaj; patrzyłem na z wolna rozwijającą się przede mną, niby zwój nie kończącej się panoramy, rozległą płaszczyznę ojczystej ziemi. Lasy, krzaki, pola, wąwozy, rzeki — czasem wsie, cerkwie — i znowu pola, lasy, krzaki i wąwozy… Ogarnął mnie smutek i jakaś obojętna nuda. Ale nie dlatego poczułem smutek i nudę, że przelatywałem właśnie nad Rosją. Nie! Ziemia, ta płaska powierzchnia, która rozpościerała się pode mną; cała kula ziemska z jej ludnością, przemijającą, bezsilną, przygniecioną nędzą, nieszczęściem, chorobami, przykutą do bryły nikczemnego prochu; ta kłamliwa, szorstka kora, ta narośl na rozżarzonym ziarnku piasku — naszej planecie, porosłej pleśnią, którą nazwaliśmy szumnie organicznym roślinnym królestwem; ci ludzie — muchy, tysiąckroć nędzniejsi od much, ich ulepione z błota domostwa, drobne ślady ich monotonnej błahej krzątaniny, ich zabawnej walki z tym, co niezmienne i nieuniknione, jakże mi się to nagle stało wstrętne! Serce z wolna wzdrygało się we mnie i nie miałem już ochoty patrzeć na te nie znaczące obrazy, na tę banalną wystawę… Tak, ogarnęła mnie nuda, coś gorszego od nudy. Nie doznawałem nawet żalu nad swoimi współbraćmi: wszystkie moje uczucia utonęły w jednym, które zaledwie ośmielam się nazwać — w uczuciu obrzydzenia, a silniejsze nad wszystko było we mnie obrzydzenie do siebie. — Przestań — szepnęła Ellis — przestań, bo cię nie uniosę. Stajesz się ciężki. — Ruszaj do domu — odparłem jej tym samym głosem, jakim mówiłem te słowa do mojego stangreta, wychodząc w Moskwie o czwartej nad ranem od przyjaciół, z którymi od obiadu rozprawiałem o przyszłości Rosji i znaczeniu wspólnoty gminnej. — Ruszaj do domu — powtórzyłem i zamknąłem oczy. XXIV Ale wkrótce otworzyłem je. Ellis przyciskała się do mnie jakoś dziwnie, popychała mnie prawie. Spojrzałem na nią, i krew we mnie zastygła. Ktoś, komu zdarzało się widzieć w cudzej twarzy nieoczekiwany wyraz głębokiego przerażenia, którego przyczyny nie podejrzewa, zrozumie mnie. Przerażenie, dręczące przerażenie wykrzywiało, oszpecało blade, prawie zatarte rysy Ellis. Nie widziałem nic podobnego nawet w żywej ludzkiej twarzy. Pozbawione życia, mgliste widmo, cień… i ten drętwy strach… — Ellis, co ci jest? — powiedziałem wreszcie. — To ona… ona… — odparła z wysiłkiem — ona! — Ona? Kto? — Nie wymawiaj jej imienia, nie wymawiaj — szybko wyszeptała Ellis. — Trzeba się ratować, bo wszystko się skończy, skończy na zawsze. Spójrz: o tam! Odwróciłem głowę w stronę, w którą wskazywała drżąca ręka, i ujrzałem coś… coś rzeczywiście strasznego. To coś było tym straszniejsze, że nie miało określonego kształtu. Ciężkie, ponure, żółtawoszare, pstre niczym brzuch jaszczurki, ni to chmura, ni to dym, powoli, ruchem żmii sunęło ponad ziemią. Miarowe, szerokie kołysanie z góry do dołu i z dołu do góry, kołysanie przypominające złowieszcze uderzenia skrzydeł drapieżnego ptaka, kiedy szuka zdobyczy; czasem niewypowiedzianie ohydne przypada — nie do ziemi, tak pająk przypada do schwytanej muchy… Kim, czym jesteś, groźna maso? Pod jej działaniem — widziałem to, czułem — wszystko obumierało, wszystko stawało się nieme… Dolatywał od niej zgniły, rozkładający się chłód, od tego chłodu słabło serce, ciemniało w oczach, włosy stawały dęba. To nadciągała siła; ta siła, której nie można się sprzeciwić, której wszystko podlega, która nie mając wzroku, kształtu, zmysłów, wszystko widzi, wszystko wie i niby drapieżny ptak wybiera sobie ofiary, jak żmija dusi je i liże swoim obmierzłym żądłem… — Ellis! Ellis! — krzyknąłem jak obłąkany. — To śmierć, sama śmierć! Żałosny dźwięk, który słyszałem już przedtem, wydarł się z ust Ellis — tym razem przypominał raczej rozpaczliwy jęk człowieka — i polecieliśmy. Ale nasz lot był dziwnie i przerażająco nierówny. Ellis miotała się w powietrzu, spadała, rzucała się na wszystkie strony jak kuropatwa śmiertelnie ranna albo pragnąca odwieść psa od swoich piskląt. A tymczasem za nami, oddzieliwszy się od niewypowiedzianie straszliwej masy, pędziły jakieś długie, faliste odpryski, niczym wyciągnięte ręce, niczym szpony… Ogromna okutana postać ukazała się na bladym koniu i wzbiła aż pod niebo… Ellis drgnęła z jeszcze większym przerażeniem, zaszamotała się jeszcze rozpaczliwiej. „Widziała! Wszystko skończone! Zginęłam!… — słychać było jej urywany szept. — O, ja nieszczęsna! Mogłabym skorzystać, nabrać życia… a teraz… Nicość, nicość!” To było już ponad moje siły. Straciłem przytomność. XXV Kiedy odzyskałem zmysły, leżałem na wznak na trawie i czułem w całym ciele głuchy ból, jak od silnego uderzenia. Świtało: mogłem wyraźnie rozróżnić kształty. Niedaleko, wzdłuż brzozowego lasku, biegła droga wysadzana wierzbami: okolica wydała mi się znajoma. Zacząłem sobie przypominać, co mi się przytrafiło, i zadrżałem cały, kiedy uprzytomniłem sobie ostatnie okropne widzenie… „Ale czego przestraszyła się Ellis? — pomyślałem. — Czyżby podlegała jej władzy? Czy nie jest nieśmiertelna? Czy jest skazana na nicość, rozkład? jakże to możliwe?” Cichy jęk rozległ się w pobliżu. Odwróciłem głowę. W odległości dwóch kroków ode mnie leżała na ziemi młoda kobieta w białej sukni, z rozrzuconymi bujnymi włosami i obnażonym ramieniem. Jedną rękę zarzuciła pod głowę, druga opadła na pierś. Oczy były zamknięte, a na zaciśnięte wargi wystąpiła lekka purpurowa piana. Czyżby to była Ellis? Ale Ellis to widmo, a ja widziałem przed sobą kobietę. Podpełzłem do niej, nachyliłem się… — Ellis! to ty? — zawołałem. Nagle powoli zatrzepotały i uniosły się szerokie powieki, ciemne, przenikliwe oczy wpiły się we mnie, i w tej samej chwili wpiły się we mnie usta, ciepłe, wilgotne, z zapachem krwi… miękkie ręce mocno objęły mi szyję, gorąca pełna pierś drżąc przywarła do mojej piersi. „Żegnaj! żegnaj na wieki!” — wyraźnie rzekł zamierający głos — i wszystko zniknęło. Podniosłem się i chwiejąc się na nogach jak pijany przeciągnąłem kilkakrotnie rękami po twarzy i rozejrzałem się uważnie. Znajdowałem się obok… go traktu, w odległości dwóch wiorst od mojego majątku. Słońce już wstało, kiedy dowlokłem się do domu. Przez wszystkie następne noce czekałem — wyznaję, że z pewnym strachem — na pojawienie się mojego widma, ale ono nie odwiedziło mnie więcej. Pewnego razu o zmroku wybrałem się nawet pod stary dąb, ale i tam nie zdarzyło się nic niezwykłego. Zresztą nie żałowałem, że urwała się ta dziwna znajomość. Wiele i długo rozmyślałem o tym niepojętym, prawie bezsensownym wydarzeniu i byłem pewien, że nie tylko nie wytłumaczy go nauka, ale nawet w bajkach, w legendach, nie trafia się nic podobnego. Kim jest Ellis? Przywidzenie, błąkająca się dusza, zły duch, sylfida, wampir wreszcie? Niekiedy znów wydawało mi się, że Ellis to kobieta, którą znałem kiedyś, i czyniłem straszliwe wysiłki, żeby przypomnieć sobie, gdzie ją widziałem… Zdawało mi się czasem, że już — już, zaraz przypomnę sobie… Gdzie tam! wszystko znów rozpływało się jak sen. Tak, myślałem wiele i jak zwykle, na próżno. Nie ośmielałem się zasięgnąć rady czy opinii innych ludzi, obawiając się, by nie wzięli mnie za szaleńca. Wreszcie porzuciłem rozmyślania: prawdę mówiąc, co innego miałem w głowie. Po pierwsze, zająłem się emancypacją chłopów i uregulowaniem serwitutów; po drugie, źle z moim zdrowiem: piersi chore, bezsenność, kaszel. Ciało usycha. Twarz żółta jak u trupa. Doktor zapewnia, że mam mało krwi, nazywa moją chorobę grecką nazwą „anemia”, i wysyła mnie do Gasteinu. A rządca zaklina się, że beze mnie z chłopami „nie poradzi”. Bądź tu mądry! Ale co znaczą te przejmujące, czyste i ostre dźwięki, dźwięki harmonijki, które słyszę, gdy tylko ktoś wspomni przy mnie o czyjejś śmierci? Dźwięki stają się coraz głośniejsze, coraz bardziej przejmujące… I dlaczego przebiega mnie tak bolesne drżenie, gdy pomyślę o nicości? 1864 r. Przełożyła Joanna Guze DOŚĆ (Z ZAPISEK ZMARŁEGO ARTYSTY) I . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . II . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . III … „Dość” — uświadomiłem sobie w chwili, gdy nogi moje, bezwiednie stąpając po stromym zboczu, niosły mnie w dół ku cichej rzeczce; „dość” — powtarzałem, wdychając żywiczny zapach sosnowego lasu, któremu chłód nadchodzącego wieczoru dodawał szczególnej mocy i świeżości; „dość” — powiedziałem raz jeszcze, siadając na porosłym mchem pagórku nad rzeczką i patrząc na jej ciemne i leniwe fale, nad którymi gruba trzcina wznosiła swe bladozielone łodygi… „Dość!” Dość szamotaniny, dość wszelkich dążeń, pora opanować się i nakazać sercu milczenie. Dość rozkoszowania się błogim spokojem nieokreślonych, ale zniewalających wrażeń, dość bezładnej bieganiny za każdym nowym przejawem piękna, dość łowienia każdego drgnienia jego delikatnych i silnych skrzydeł. Wszystkiego doświadczyłem, wszystkiego doznałem wielokrotnie… znużyłem się. Cóż z tego, że w tej samej chwili zorza coraz szerzej, coraz jaśniej rozlewa się po niebie, jakby rozpalona jakąś zwycięską namiętnością? Cóż z tego, że o dwa kroki ode mnie, wśród ciszy, spokoju i blasku wieczora, z pokrytej rosą głębi nieruchomego krzewu ozwał się nagle słowik tak czarownym głosem, jakby przed nim na świecie nie było słowików, i on pierwszy zaśpiewał pierwszą pieśń o pierwszej miłości? Wszystko to już było, było, powtarzało się, powtarza się tysiąc razy — a jeżeli człowiek uświadomi sobie, że wszystko to trwać będzie w nieskończoność jak na czyjś rozkaz, według prawa — aż przykro się zrobi! Tak… przykro! IV Ech, zestarzałem się! Dawniej podobne myśli nawet by mi do głowy nie przyszły — dawniej, w owych szczęśliwych dniach, kiedy sam rozpalałem się jak zorza i śpiewałem jak słowik. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: wszystko przygasło, całe życie przyblakło. Światłość, która nadaje jego barwom znaczenie i siłę — ta światłość, która pochodzi z serca, zgasła we mnie. Nie, jeszcze nie zgasła — ale ledwie się tli, bez promieni i bez ciepła. Pamiętam, jak kiedyś późną nocą w Moskwie podszedłem do zakratowanego okna starej cerkwi i oparłem się o chropowatą szybę. Pod niskim sklepieniem było ciemno — lampka oliwna słabiutko pobłyskiwała czerwonym płomykiem przed starą ikoną — i niewyraźnie majaczyły tylko wargi świętego: surowe, bolesne; ponury mrok rozpościerał się dookoła i jakby się gotował do stłumienia słabego promienia niepotrzebnego światła… I w sercu moim jest teraz takież światło i takiż mrok. V I piszę to do ciebie — do ciebie, mój jedyny i niezapomniany przyjacielu, do ciebie, moja droga przyjaciółko, którą opuściłem na zawsze, ale której nie przestanę kochać aż do końca… Niestety! Wiesz, co nas rozdzieliło. Ale nie chcę teraz wspominać o tym. Porzuciłem cię… ale i tu, w tej głuszy, w tej dali, na tym wygnaniu — cały jestem przeniknięty tobą, jestem jak dawniej w twej mocy, jak dawniej czuję tkliwy dotyk twych dłoni na mojej pochylonej głowie! Ostatni raz unosząc się z niemej mogiły, w której pogrążyłem się teraz, z rozrzewnieniem przebiegam myślą całą moją przeszłość, całą naszą przeszłość… Nadzie nie ma, nie ma i powrotu, ale nie jestem rozgoryczony i nie mam żalu; i jaśniejsze niż niebiański lazur, bielsze niż pierwszy śnieg na szczytach górskich ożywają, niczym postaci zmarłych bogów, piękne wspomnienia… Nie cisną się tłumnie, przechodzą niemo w szeregu, niczym otulone chlamidami postacie z ateńskich procesji, którymi — czy pamiętasz? — tak zachwycaliśmy się, patrząc na starożytne płaskorzeźby Watykanu… VI Wspominam teraz tę światłość, która promieniuje z serca ludzkiego i rozjaśnia wszystko, co je otacza… Pragnę pomówić z tobą o chwilach, kiedy w moim sercu płonęła ta błogosławiona światłość. Posłuchaj… a ja wyobrażę sobie, że siedzisz przede mną i patrzysz na mnie swymi czułymi, a jednocześnie przenikliwymi oczyma. O niezapomniane oczy! Na kogóż, gdzież zwrócone jesteście teraz? Kto przyjmuje wasze spojrzenie — to spojrzenie, które jakby wyłaniało się z niepojętych głębi, podobne do tych tajemniczych źródeł, jak wy jasnych i ciemnych, tryskających pod nawisem skalnym na samym dnie wąwozu?… Posłuchaj. VII Było to w końcu marca, przed Zwiastowaniem, wkrótce potem, jak pierwszy raz ujrzałem ciebie, i jeszcze nie podejrzewając, czym będziesz dla mnie, już nosiłem cię w sercu — milcząco i potajemnie. Przejeżdżałem akurat przez jedną z głównych rzek rosyjskich. Lody jeszcze nie ruszyły, ale jakby nabrzmiały i pociemniały; od czterech dni była odwilż. Śnieg tajał dookoła równomiernie i spokojnie; zewsząd sączyła się woda; w powietrzu błądził lekki wiatr. Ta sama mleczna barwa zalewała niebo i ziemię; mgły nie było — ale nie było i światła; ani jeden przedmiot nie wydzielał się z bieli; wszystko wydawało się i bliskie, i niewyraźne. Pozostawiwszy swoją kibitkę daleko za sobą, szybko szedłem po lodzie — i oprócz stuku własnych kroków nie słyszałem niczego; szedłem, ze wszystkich stron objęty pierwszym powiewem wczesnej wiosny… I powoli, z każdym krokiem, z każdym ruchem naprzód narastał we mnie jakiś radosny a niepojęty niepokój… Porywał, naglił, a tak silne było jego działanie, że zatrzymałem się w końcu zdumiony i pytająco spojrzałem dookoła, jakby pragnąc znaleźć przyczynę mego uniesienia… Było cicho, biało, sennie, ale podniosłem oczy: wysoko na niebie szybowały stada wędrownych ptaków… „Wiosna! witaj, wiosno! — krzyknąłem głośno — witaj, życie, miłości i szczęście!” — i w tej chwili z cudownie wstrząsająca siłą rozbłysnął, niczym kwiat kaktusa, twój obraz — rozbłysnął i stał się czarownie jasny i przepiękny, i wtedy zrozumiałem, że kocham ciebie, ciebie jedną, że cały jestem przepełniony tobą… VIII Myślę o tobie… i wiele innych wspomnień, innych obrazów staje przede mną — a wszędzie jesteś ty, na wszystkich drogach mego życia spotykam ciebie. To majaczy przede mną stary rosyjski sad na zboczu góry, oświetlony ostatnimi promieniami letniego słońca. Spoza srebrzystych topoli wychyla się dach kryty gontami z unoszącą się nad białym kominem smugą purpurowego dymu, a w parkanie uchylona furtka, jakby ktoś pociągnął ją niezdecydowanie — stoję i czekam, patrzę na furtkę i na piasek na dróżce — dziwię się i wzruszam, wszystko, co widzę, wydaje mi się niezwykłe i nowe, wszystko owiane jest jakąś świetlaną, łagodną tajemniczością — i już słyszę szybki szelest kroków — stoję cały napięty i lekki jak ptak, który złożył skrzydła, ale w każdej chwili gotowy jest wzlecieć — a serce płonie i drży niepewnie przed bliskim nadchodzącym szczęściem… IX To znów widzę starożytną katedrę w dalekim, przepięknym kraju. Tłoczy się gromadnie na klęczkach lud; z wysokiego nagiego sklepienia, od olbrzymich rozwidlających się w górze filarów wieje modlitewnym chłodem, czymś podniosłym i posępnym. Stoisz obok mnie cicho i obojętnie, jakbyś była mi obca; każda fałda twego ciemnego płaszcza zwisa nieruchomo jak wyrzeźbiona; u twych stóp, na wytartych płytach, widnieją odbicia kolorowych witraży. I oto niczym ciężka fala rozległy się dźwięki organów, rozdzierając przydymione kadzidłami powietrze i wstrząsając nami do głębi — a ty pobladłaś i wyprostowałaś się — objęłaś mnie spojrzeniem, twoje oczy wzniosły się wyżej, ku niebu — a mnie się wydało, że tylko dusza nieśmiertelna może tak spoglądać. X To znów ukazuje się inny obraz. To nie starodawna świątynia przytłacza nas swoim surowym przepychem; niskie ściany przytulnej izdebki oddzielają nas od całego świata. Cóż mówię! jesteśmy sami, sami na świecie, oprócz nas dwojga nie ma żadnej żywej istoty; poza tymi przyjaznymi ścianami tylko mrok i śmierć, i nicość. To nie wiatr wyje, to nie deszcz płynie strumieniami: to skarży się i jęczy, i płacze ślepooki Chaos. A u nas cicho i jasno, i ciepło, i przyjaźnie. Coś zabawnego, trochę dziecięco — niewinnego jak motyl — nieprawdaż? — unosi się dookoła; wsparliśmy się o siebie głowami i obydwoje czytamy dobrą książkę; czuję, jak pulsuje cienka żyłka na twej skroni, czuję, że żyjesz, a ty czujesz, że ja żyję, twój uśmiech rodzi się na moich ustach wcześniej niż na twoich, odpowiadasz milcząco na moje milczące pytanie, twoje myśli, moje myśli są jak dwa skrzydła tego samego rozpływającego się w lazurze ptaka… Ostatnie przeszkody padły — tak też uspokoiła się, tak pogłębiła się nasza miłość, tak zniknął bez śladu wszelki rozdźwięk, iż nie pragniemy nawet zamienić ze sobą słowa, myśli… Pragniemy tylko wspólnie oddychać, razem żyć, być razem… i nawet nie uświadamiać sobie, że jesteśmy razem… XI Lub też w końcu ukazuje mi się tamten jasny, — wrześniowy poranek, kiedy w łagodnym blasku bezchmurnego nieba przechadzaliśmy się po bezludnym, jesiennym parku wokół opustoszałego pałacu nad brzegiem wielkiej nierosyjskiej rzeki. O, jakże przekazać te wrażenia! Ta nieskończenie płynąca rzeka, ta pustka i spokój, i radość, i jakaś upajająca tęsknota, i oszałamiające szczęście, nieznane miasto, w koronach wysokich jasnych drzew jesienne krzyki kawek — i te tkliwe słowa, i uśmiechy, i spojrzenie przeciągłe, łagodne, przeszywające aż do głębi, i piękno w nas samych, dookoła, wszędzie — tego się nie da wyrazić. O ławeczko, na której milcząc siedzieliśmy z pochylonymi od nadmiaru uczuć głowami — nie mogę zapomnieć o tobie. Jakże mili byli ci nieliczni przechodnie, mijający nas z pozdrowieniem na ustach, przesuwające się duże ciche łódki (na jednej z nich — czy pamiętasz? — stał koń i z zadumą spoglądał na płynącą, za dziobem wodę), dziecięce gaworzenie małych przybrzeżnych fal i ujadanie psów nad wodą, pokrzykiwanie tęgiego podoficera na ćwiczących obok rumianych rekrutów z odstającymi łokciami i sztywnymi jak u żurawi nogami!… Oboje czuliśmy, że nic piękniejszego po7 nad te chwile nie było i nie będzie w naszym życiu, że wszystko, inne… Zresztą cóż tu porównywać! Dosyć… dosyć! Niestety! dosyć. XII Po raz ostatni pogrążyłem się we wspomnieniach i żegnam się z nimi bezpowrotnie. Tak skąpiec po raz ostatni nacieszywszy się swoim skarbem, swoim złotem, zasypuje je szarą ziemią; tak kaganek gasnącej lampki oliwnej, błysnąwszy ostatnim, jasnym płomieniem, pokrywa się popiołem. Wyjrzało zwierzątko po raz ostatni ze swojej norki na aksamitną trawkę, na słoneczko, na błękitne, łagodne wody — i zaszyło się na samym dnie, zwinęło się w kłębek i zasnęło. Czy chociaż we śnie zamajaczy mu i słoneczko, i trawka, i niebieskie, łagodne wody? . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . XIII Okrutnie i obojętnie obchodzi się z nami los — i tylko początkowo, zajęci różnymi drobiazgami, głupstwami, sobą, nie czujemy jego bezwzględnej ręki. Dopóki można okłamywać i nie wstydzić się kłamstw, można żyć i nie wstydzić się złudzeń. Prawda — ta cząstka prawdy — o niej nie należy myśleć, ale nawet ta odrobina, która jest nam dostępna, nakazuje milczenie, wiąże ręce. Wtedy tylko jedno pozostaje człowiekowi, aby nie obrócił się w proch, nie pogrążył się w grzęzawisku zapomnienia… pogardy: spokojnie odwrócić się od wszystkiego, powiedzieć: dość! — i skrzyżowawszy ręce na wynędzniałej piersi, zachować ostatnie dostępne mu poczucie własnej godności, świadomość własnej znikomości, tę świadomość, o której wspomina Pascal, kiedy nazywa człowieka myślącą trzciną, kiedy pisze, że gdyby nawet cały wszechświat go zmiażdżył, to on, ta myśląca trzcina byłaby i tak czymś szlachetniejszym niż wszechświat, ponieważ wiedziałaby, że on ją niszczy, a wszechświat nie miałby świadomości tego. Jest to jednak nędzna świadomość! Smutna pociecha! Jakkolwiek byś się starał jej zawierzyć — kimkolwiek byś był, mój biedny współtowarzyszu — nie uda ci się odeprzeć okrutnych słów poety: „Życie jest tylko przechodnim półcieniem. Nędznym aktorem, który swoją rolę Przez parę godzin wygrawszy na scenie W nicość przepada — powieścią idioty Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą”*. Przytoczyłem te wiersze z Makbeta i przypomniały mi się owe wiedźmy, widma, zjawy… Ach! To nie upiory, nie fantastyczne, podziemne siły są groźne, nie jest straszna hoffmannowszczyzna, bez względu na to, pod jaką postacią się pojawia, przygnębiające jest to, że samo życie jest płytkie, nieciekawe i płaskie. Człowiekowi, który jest świadom tego, który zaznał goryczy, już żaden miód nie wyda się słodki — i nawet owo najwyższe, najsłodsze szczęście miłości, pełnego oddania i zbliżenia — nawet ono traci dla niego swój czar, jego wartość ginie pod wpływem banalności i krótkotrwałości życia. Tak! Ledwie człowiek pokochał, zapalił się do czegoś, zamarzył o wiecznej szczęśliwości, o wiecznych rozkoszach — a już od dawna nie ma śladu po robaku, który stoczył jego szczątki. Tak późną jesienią, w mroźny dzień, kiedy dookoła wszystko jest martwe i nieme w posiwiałej trawie, na skraju nagiego lasu — wystarczy, aby słońce wyszło na chwilę zza mgły i badawczo spojrzało na zastygłą ziemię — wówczas zewsząd podniosą się meszki: igrają w jego ciepłych promieniach, krzątają się, wirują jedna obok drugiej w górę i dół… słońce zachodzi — meszki opadają jak słaby deszczyk — i koniec ich krótkotrwałego żywota. XIV Ale czyż nie ma wielkich słów pociechy: „Naród, prawo, wolność, ludzkość, sztuka”? Tak, słowa te istnieją i dużo ludzi żyje nimi i dla nich. Ale mimo wszystko wydaje mi się, że jeśli ponownie narodziłby się Szekspir, nie musiałby się wyrzec swego Hamleta czy też Leara. Jego przenikliwe spojrzenie nie odkryłoby nic nowego w życiu ludzkim: odsłoniłby się przed nim ten sam barwny i w gruncie rzeczy prosty obraz w całej swej lękliwej monotonii. Ta sama lekkomyślność, to samo okrucieństwo, ta sama żądza krwi, złota, brudu, te same trywialne uciechy, te same bezsensowne cierpienia w imię… no, chociażby w imię tych samych bzdur, ośmieszonych już dwa tysiące lat temu przez Arystofanesa, te same prostackie przynęty, na które tak łatwo daje się złapać wielogłowy zwierz — ludzki tłum, te same chwyty władzy, nawyki poddaństwa, ta naturalność kłamstwa — słowem, to żmudne kręcenie się w kółko… Szekspir ponownie zmusiłby Leara do powtórzenia owego okrutnego „nie ma winnych”, co oznacza, że „nie ma i prawych”, i tak samo by się odwrócił. Pozostaje tylko jedno: być może, na przekór tragicznemu tyranowi Ry — szardowi, poeta zapragnąłby nakreślić inny, bardziej współczesny typ tyrana, który gotów jest uwierzyć w swoją cnotę i spokojnie odpoczywa w nocy albo uskarża się na zbytnio wyszukany obiad, podczas gdy jego ofiary pocieszają się wyobrażając go sobie jako Ryszarda III okrążonego przez widma straconych ludzi… I po cóż to wszystko? Po cóż dowodzić — w dodatku dobierając, rozważając i wygładzając słowa — po cóż dowodzić meszkom, że są naprawdę meszkami? XV A sztuka… piękno? tak, są to mocne słowa, mocniejsze od innych przeze mnie tu wymienionych. Wenus z Milo jest ważniejsza niż prawo rzymskie czy deklaracja 89 roku. Mogą mi zarzucić — ileż razy słyszało się te kontrargumenty! — że i samo piękno jest względne, że Chińczyk wyobraża je sobie całkiem inaczej niż Europejczyk… Ale nie względność sztuki mnie niepokoi, lecz jej nietrwałość, tak, nietrwałość, nicość i marność — oto, co pozbawia mnie wiary i ochoty do życia. Sztuka w danej chwili jest silniejsza od samej przyrody, ponieważ nie ma w niej ani symfonii Beethovena, ani obrazów Ruysdaela, ani poematów Goethego — i tylko tępi pedanci albo niesumienne gaduły mogą rozprawiać o sztuce jako o naśladownictwie przyrody; ale w końcu przyroda zwycięża, nie musi się spieszyć, i wcześniej czy później upomni się o swoje. Nieświadoma i nieustannie posłuszna prawom nie rozumie sztuki, jak nie zna wolności, jak nie zna dobra; od wieków w ciągłym ruchu, od wieków przekształcająca się, nie znosi niczego, co jest nieśmiertelne, niczego, co stałe. Człowiek to jej dziecię, ale to, co ludzkie, jest nienaturalne, wrogie jej właśnie dlatego, że sili się ono, aby być nieśmiertelne. Człowiek jest tworem przyrody, ale ona sama jest wszechmatką i nie ma żadnych względów; wszystko, co istnieje w jej łonie, powstało tylko ze względu na coś innego i powinno w swoim czasie ustąpić mu miejsca — ona tworzy niszcząc i jest jej obojętne, co tworzy, co niszczy, aby tylko nie zaginęło życie, aby śmierć nie straciła swych praw… I dlatego tak spokojnie niczym zwykły kamień pokrywa pleśnią boskie oblicze Zeusa Fidiasza i oddaje na pożarcie molom drogocenne strofy Sofoklesa. Co prawda, ludzie gorliwie pomagają jej w tej niszczycielskiej działalności, ale czyż to nie ta żywiołowa siła, siła przyrody objawiła się w maczudze barbarzyńcy bezsensownie niszczącego świetlane oblicze Apollina, w zwierzęcym krzyku, z jakim rzucał on w ogień obraz Apellesa? Jakże my, biedni ludzie, biedni artyści mamy sobie poradzić z tą głuchoniemą, ślepą siłą, która nawet nie święci swych zwycięstw, ale zmierza naprzód, pożerając wszystko dookoła? Jak ostać się przed tymi ciężkimi, nieskończenie i nieustannie nadciągającymi falami, jak uwierzyć w znaczenie i wartość tych kruchych obrazów, które lepimy w ciemnościach na skraju otchłani z prochu i tylko na chwilę? XVI I wciąż tak samo, ale jedno jest tylko przemijające piękno — powiedział Schiller; a przyroda w nieprzerwanej grze powstających i znikających form nie unika piękna. Czyż to nie ona starannie dobiera cudne barwy do najbardziej krótkotrwałych ze swych tworów — płatków kwiatów, skrzydełek motyli, nie ona to nadaje takie wdzię czne zarysy? Piękno nie musi trwać wiecznie, żeby być wieczne — potrzeba mu tylko chwili. Taka jest sprawiedliwość — nie tylko tam, gdzie nie ma indywidualności, nie ma człowieka, nie ma wolności: wyblakłe skrzydełko motyla powstaje znów i przez tysiąc lat jest tym samym skrzydełkiem tegoż samego motyla — tutaj surowo i rytmicznie, i bezbarwnie zamyka się krąg konieczności… Ale człowiek nie powtarza się jak motyl, a dzieło jego rąk, raz zniszczone, ginie na zawsze… Jemu jednemu dane jest „tworzyć”… ale dziwnie i strasznie wymówić: jesteśmy twórcami… przez chwilę, jak był przez chwilę kalifem jakiś przypadkowy człowiek. W tym jest nasza przewaga, ale i nasze „przekleństwo: każdy z tych „twórców”, właśnie on, a nie kto inny, właśnie to „ja”, jest stworzony w jakimś celu, każdy mniej lub bardziej pojmuje swoje znaczenie, czuje, że jest zrodzony do czegoś wyższego, wiecznego — a żyje, powinien żyć chwilę i dla chwili*. Siedź w błocie, mój drogi, i wyciągaj ręce do nieba! Ci są najwięksi spośród nas, właśnie ci, którzy głębiej niż inni pojmują to podstawowe przeciwieństwo, ale w takim przypadku pytamy, czy właściwe są słowa: największy, wielki? XVII Cóż powiedzieć o tych, wobec których nie można w żaden sposób użyć tego miana, nawet w tym znaczeniu, jakie nadaje im słaby człowiek? Cóż powiedzieć o zwyczajnych, tuzinkowych ludziach — mrówkach, kimkolwiek by byli — mężami stanu, uczonymi, artystami, szczególnie zaś artystami? Jak zmusić ich do otrząśnięcia się z niemego lenistwa, z przygnębiającego zaskoczenia, jak przyciągnąć ich ponownie na pole walki, jeżeli tylko zakradła im się do głowy myśl o znikomości całej ludzkości, wszelkiej działalności wyznaczającej wyższe cele niż zdobywanie chleba powszedniego? Jakiej pokusie ulegną ci, dla których i laury, i ciernie stały się tak samo mało ważne? Dlaczego znowu narażą się na śmiech „obojętnego tłumu” albo „głupca sąd” — starego głupca, który nie może im wybaczyć, że odwrócili się od poprzednich bożyszcz, młodego głupca, który żąda, aby padli razem z nim na kolana przed nowymi, dopiero co odkrytymi idolami? Po co podążą znowu na ten jarmark widm, na to targowisko, gdzie i kupiec, i kupujący okłamują się nawzajem, gdzie wszystko jest tak ubogie i liche? Po co wyczerpani powloką się znów w ten świat, gdzie ludzie, niczym wiejscy chłopcy w świąteczny dzień, tarzają się w błocie za garść pustych orzechów albo otworzywszy usta dziwują się jarmarcznym obrazkom ozdobionym złotem — w ten świat, gdzie żywe jest tylko to, co nie ma prawa żyć — i każdy, zagłuszając siebie własnym krzykiem, gorączkowo spieszy do nieznanego i niepojętego celu? Nie… nie… Dość… dość… dość! XVIII …The rest is silence* . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Przełożyła Magdalena Dobrogoszcz PIES — Ale jeśli przyjąć możliwość istnienia zjawisk nadprzyrodzonych, możliwość ich udziału w rzeczywistym życiu, powiedzcie, jeśli łaska, co będzie ze zdrowym rozsądkiem? — powiedział Antoni Stiepanycz i skrzyżował ręce na brzuchu. Antoni Stiepanycz był radcą stanu, urzędnikiem jakiegoś osobliwego departamentu, a ponieważ mówił z namysłem, wolno i basem, cieszył się powszechnym szacunkiem. Niedawno, jak mówili zawistni, „wlepili mu Stanisława”. — Racja — zauważył Skworewicz. — Nie ulega żadnej wątpliwości — potwierdził Kinarewicz. — Ja też tak myślę — dorzucił ze swego kąta falsetem gospodarz domu, p. Finoplentow. — A ja, mówiąc szczerze, nie mogę na to przystać, bo mnie samemu przytrafiło się coś nadprzyrodzonego — odezwał się mężczyzna średniego wzrostu i w średnim wieku, z brzuszkiem i łysiną, siedzący dotąd w milczeniu pod piecem. Oczy wszystkich obecnych z ciekawością i zdumieniem zwróciły się na niego — i zapadło milczenie. Mężczyzna ów był niebogatym ziemianinem z guberni kałuskiej, który niedawno przyjechał do Petersburga. Kiedyś służył w huzarach, zgrał się, podał się do dymisji i zamieszkał na wsi. Ostatnie zmiany w gospodarce rolnej zmniejszyły jego dochody, przyjechał więc do stolicy, żeby znaleźć intratną posadkę. Nie odznaczał się żadnymi zdolnościami i nie miał żadnych stosunków; ale liczył bardzo na przyjaźń dawnego kolegi, który wypłynął nagle, ni stąd, ni zowąd, a któremu on niegdyś pomógł w przyłapaniu szulera. Poza tym liczył na własne szczęście i szczęście go nie zawiodło: w kilka dni potem otrzymał posadę inspektora magazynów państwowych, posadę korzystną, nawet zaszczytną i nie wymagającą specjalnych talentów — magazyny istniały tylko w projekcie i nawet nie było dokładnie wiadomo, czym zostaną napełnione, a wymyślono je mając na uwadze oszczędności państwowe. Antoni Stiepanycz pierwszy otrząsnął się z osłupienia. — Co takiego, łaskawy panie? — zaczął. — Pan poważnie twierdzi, że zdarzyło się panu coś nadprzyrodzonego, chcę powiedzieć, coś, co jest sprzeczne z prawami natury? — Twierdzę — odparł „łaskawy pan”, który naprawdę nazywał się Porfirij Kapitonycz. — Sprzeczne z prawami natury! — powtórzył z irytacją Antoni Stiepanycz, któremu widocznie spodobało się to zdanie. — Właśnie… tak; właśnie coś takiego, jak pan raczył powiedzieć. — To zdumiewające! Jak myślicie, panowie? — Antoni Stiepanycz usiłował nadać swoim rysom wyraz ironii, ale to mu się nie udało, albo, mówiąc ściśle, pan radca przybrał taką minę, jakby poczuł niemiły zapach. — Czy nie zechciałby pan, łaskawy panie — ciągnął zwracając się do ziemianina z guberni kałuskiej — podzielić się szczegółami tego ciekawego zdarzenia? — Dlaczegóż by nie? Chętnie! — odpowiedział ziemianin i swobodnie przesunąwszy się ku środkowi pokoju, ozwał się w te słowa: — Jak wam, panowie, zapewne wiadomo, a może nie wiadomo, mam niewielki majątek w powiecie kozielskim. Dawniej ciągnąłem z niego niejakie korzyści, ale teraz, rzecz jasna, nie można się spodziewać niczego prócz kłopotów. Ale dajmy spokój polityce! W tym więc właśnie majątku mam siedzibę niezgorszą, warzywnik, jak się godzi, malutki staw z karasiami, siakie — takie zabudowania, no i oficynka dla mnie samego, grzesznego człowieka… Żyję w kawalerskim stanie. Otóż pewnego razu — ze sześć lat temu to było — wróciłem do domu dość późno: u sąsiada w karty się pograło, ale przy tym, proszę zauważyć, ani kropelki; rozebrałem się, położyłem, zgasiłem świecę. I wyobraźcie sobie, panowie: ledwie zgasiłem świecę, a tu coś się kręci pod moim łóżkiem! Myślę sobie: szczur? Nie, to nie szczur: skrobie, kręci się, czochra… Wreszcie uszami trzepnęło! Rzecz jasna: pies. Ale skąd się wziął? Sam psów nie trzymam; chyba, myślę sobie, przyplątał się jakiś? Zawołałem służącego, Filka się nazywa. Wszedł sługa ze świecą. — Cóż to u ciebie za porządki, mój Filka? — powiadam. — Pies wlazł pod moje łóżko. — Jaki — powiada — pies? — A ja niby skąd wiem? — powiadam — twoja rzecz spokoju pana pilnować. — Schylił się mój Filka, świeczką pod łóżkiem wodzi. — Przecie tu — powiada — nie ma żadnego psa. — Schyliłem się także: rzeczywiście nie ma psa. — Co za dziwy! — Spojrzałem na Filkę: a ten się uśmiecha. — Głupi — powiadam do niego — czego szczerzysz zęby? Kiedyś drzwi otwierał, pies pewnie wymknął się do przedpokoju. A ty, gamoniu, niczego nie zauważyłeś, bo to wiecznie śpisz. Czy aby nie myślisz sobie, że jestem pijany? — Chciał zaprzeczyć, ale wypędziłem go, skuliłem się na łóżku i tej nocy nic już nie usłyszałem. Ale następnej nocy — wyobraźcie sobie! — powtórzyło się to samo. Ledwie zgasiłem świecę, znowu skrobie, uszami trzepie. Znowu zawołałem Filkę, znowu zajrzał pod łóżko, znowu nic! Odprawiłem go, zgasiłem świecę, tfu, do licha, pies, na pewno pies. I prawdziwy pies: słychać przecie, jak oddycha, jak zębami chwyta sierść, szuka pcheł… I tak wyraźnie! — Filka! — powiadam — wejdź no tu bez świecy! Wszedł. — No co — powiadam — słyszysz? — Słyszę — powiada. Nie widzę go, ale czuję, że tchórz chłopaka obleciał. — Jak ty to — powiadam — rozumiesz? — A jakże mi pan każe to rozumieć, Porfiriju Kapitonyczu? Nieczysta siła! — Głupiś — powiadam — zamknij gębę z tą twoją nieczystą siłą… A obaj głosy mamy jakieś ptasie i trzęsiemy się jak w febrze, po ciemku przecie. Zapaliłem świeczkę: ani psa, ani hałasu, tylko my obaj biali jak ściana. Świeca paliła się u mnie do rana. I pozwolę sobie powiedzieć wam, panowie, wierzcie mi lub nie wierzcie, że od tej nocy w ciągu sześciu tygodni wciąż się powtarzała ta sama historia. Wreszcie tak przywykłem, że nawet gasiłem świecę, bo nie mogę usnąć przy świetle. Niech się wierci! Przecie mi krzywdy nie robi. — Widzę jednak, że pan nie należy do tchórzów — z na wpół pogardliwym, na wpół pobłażliwym śmiechem przerwał Antoni Stiepanycz. — Zaraz widać, że huzar! — Pana bym się nigdy nie przeląkł — rzekł Porfirij Kapitonycz i przez chwilę rzeczywiście patrzył jak huzar. — Ale słuchajcie, panowie, dalej. Przyjeżdża do mnie sąsiad, ten sam, z którym grywałem w karty. Zjadł ze mną obiad, czym chata bogata, tym rada, zostawił z pięćdziesiąt rubelków; noc za oknem, pora jechać. Ale ja mam swoje zamiary w tym względzie. — Zostań — powiadam — u mnie na noc, Wasiliju Wasiliczu; jutro, Bóg da, odegrasz się. — Pomyślał, pomyślał mój Wasilij Wasilicz, został. Kazałem mu łóżko postawić w mojej sypialni… Ano położyliśmy się, popalili, pogadali, przede wszystkim o płci pięknej, jak to między kawalerami wypada, pośmialiśmy się trochę, rozumie się; patrzę: zgasił Wasilij Wasilicz swoją świeczkę i odwrócił się do mnie plecami; znaczy się: schlafen Sie wohl*. Poczekałem chwilę i także zgasiłem świeczkę. I wyobraźcie sobie, panowie: nie zdążyłem nawet pomyśleć — już się kręci mój kochaneczek. Mało tego: wylazł spod łóżka, przeszedł przez pokój, stuka pazurami o podłogę, trzepie uszami i nagle, jak potrąci krzesło, co stało obok łóżka Wasilij a Wasilicza! — Porfiriju Kapitonyczu — powiada Wasilij Wasilicz, i to takim, wiecie, obojętnym głosem — nie wiedziałem, że masz psa. Jaki to pies, wyżeł? — Ja — powiadam — żadnego psa nie mam i nigdy nie miałem. — Jak to nie masz? a to co? — To? — powiadam — zapal no świeczkę, sam zobaczysz. — To nie pies? — Nie. — Obrócił się Wasilij Wasilicz na łóżku. — Kpisz, u diabła? — Nie, nie kpię. — Słyszę: pociera zapałkę, a pies nie przestaje, bok sobie skrobie. Błysnął płomyk… i basta! Tyłeś go widział. Patrzy na mnie Wasilij Wasilicz, i ja na niego patrzę. — A to — powiada — co za fokus? — A to — powiadam — taki fokus, że jeśli posadzisz z jednej strony samego Sokratesa, a z drugiej Fryderyka Wielkiego, nawet oni nic nie zrozumieją. — I opowiedziałem mu wszystko dokładnie. Jak się mój Wasilij Wasilicz zerwie! Niczym oparzony! I nie może żadną miarą do butów trafić. — Koni! — krzyczy — koni! — Zacząłem mu perswadować, ale gdzie tam! Zawziął się… — Nie zostanę — krzyczy — ani chwili! Widzę, żeś opętany! — Koni!… — Jakoś go w końcu przekonałem. Tylko jego łóżko przeniesiono do innego pokoju i wszędzie zapalono nocne lampki. Z rana, przy herbacie, opamiętał się, zaczął mi dawać rady. — Spróbowałbyś, Porfiriju Kapitonyczu, na kilka dni opuścić dom. Może to diabelstwo odczepi się od ciebie. — A trzeba wam wiedzieć, że ten mój sąsiad był człowiekiem wielkiego rozumu! Teściową swoją, warto tu wspomnieć, wspaniale urządził: podsunął jej weksel, ale to w najbardziej wzruszającej chwili! Zrobiła się jak z jedwabiu: dała pełnomocnictwo na zarządzanie całym majątkiem, czego trzeba więcej? A przecie to nie byle co ujarzmić teściową, hę? Sami oceńcie. Odjechał jednak z pewnym niezadowoleniem: znowu z niego sto rubelków złupiłem. Nawet mnie zwymyślał; mówił, że jestem niewdzięczny, nieczuły; ale cóżem ja tu winien? No, to już inna rzecz, usłuchałem jednak rady: tego samego dnia pojechałem do miasta i zamieszkałem w zajeździe u znajomego staruszka, raskolnika. Czcigodny to był staruszek, choć trochę surowy, z powodu samotności: cała rodzina mu wymarła. Tylko że tytoniu nie znosił i do psów czuł wielką odrazę; zdawało się, że raczej dałby się rozedrzeć na dwoje, niż psa wpuściłby do pokoju. — Bo jakże to tak? — powiada. — Tutaj u mnie, w izbie, na ścianie, sama Królowa Niebios łaskawie przebywać raczy, a obok pies ohydny ze swoją bezbożną mordą. — No cóż, ciemnota! A zresztą, ja sobie myślę tak: niech każdy przy swoim rozumie zostanie. — Widzę, że wielki z pana filozof — po raz wtóry przerwał Antoni Stiepanycz uśmiechając się jak przedtem. Porfirij Kapitonycz tym razem nieco się zasępił. — Jaki ze mnie filozof, jeszcze nie wiadomo — powiedział chmurnie, szarpiąc wąsa — ale pana chętnie wziąłbym na naukę. Wlepiliśmy oczy w Antoniego Stiepanycza, każdy spodziewał się dumnej repliki lub przynajmniej piorunującego spojrzenia… Ale pan radca stanu zmienił uśmiech z pogardliwego na obojętny, potem ziewnął, pokiwał nóżką — i tyle! — Zamieszkałem więc u tego staruszka — ciągnął Porfirij Kapitonycz. — Po znajomości dał mi pokoik nie najlepszy, sam mieszkał obok za przepierzeniem, a tego właśnie było mi trzeba. Alem się wówczas namordował! Pokoik niewielki, gorąco, duszno, muchy na domiar jakieś lepkie; w rogu ogromne ołtarzysko z bardzo starymi obrazami; ryzy na nich bez blasku i z dętego srebra; śmierdzi oliwą i jeszcze jakąś ingrediencją; na łóżku dwie pierzyny puchowe; ruszysz poduszką, a tu ci spod niej wybiega karaluch… Z nudów wypiłem tyle herbaty, że wprost nie do wiary, ale cóż było robić! Położyłem się; niepodobna zasnąć, a za przepierzeniem gospodarz wzdycha, kaszle, odmawia modlitwy. Wreszcie się uspokoił przecie. Słyszę: zaczyna pochrapywać, ale leciutko, staromodnie, delikatnie. Świecę dawno już zgasiłem, tylko lampka przed obrazem się pali… Wstaję tedy po cichutku, boso; podkradłem się do lampki, dmuchnąłem na nią… Nic. „Ho, ho! — myślę sobie — u obcych widać nie bierze…” Ale ledwo się znowu położyłem, zaczęło się! Skrobie, drapie się, uszami trzepie… Wszystko jak zapisał! Dobrze. Leżę, czekam, co będzie. Słyszę: stary się budzi. — Panie — powiada — hej, panie! — A co? — Tyś lampkę zgasił? — Ale zanim odpowiedziałem, jak nie wrzaśnie: — Co to? co to? nieś? pies! Ach, ty odszczepieńcze przeklęty! — Zaczekaj, stary, z wymyślaniem — powiadam — lepiej chodź no tutaj. Tu — powiadam — dzieją się rzeczy zgoła niezwykłe. — Zakrzątnął się stary za przepierzeniem i przyszedł do mnie ze świeczką cieniuteńką, z żółtego wosku; alem się też zdziwił patrząc na niego! Cały kosmaty, uszy owłosione, oczy złe jak u tchórza, na głowie biała czapeczka z wojłoku, broda po pas, także biała, na koszuli kamizela z miedzianymi guzikami, na nogach futrzane buty, a pachnie od niego jałowcem. Podszedł, tak jak stał, do obrazów, przeżegnał się dwa razy dwoma palcami, zapalił lampkę, znowu się przeżegnał, i odwróciwszy się do mnie, tylko chrząknął: — Znaczy się, gadaj teraz… — Wówczas, nie mieszkając, wszystko mu opowiedziałem. Wysłuchał mnie starowina i nie uronił nawet słóweczka: tylko głową kiwał. Przysiadł potem na moim łóżku i wciąż milczy. Skrobie się po piersiach, po ciemieniu i gdzie popadnie. — No — powiadam — Fedula Iwanyczu, jak uważasz: nieczysta siła jakaś czy co? — Stary spojrzał na mnie. — Też wymyślił! nieczysta siła! Jeszcze u ciebie, co wiecznie tytoń kopcisz — ale tutaj! Miarkuj tylko: ile tu świętości! Nieczystej siły mu się zachciało! — A jeśli nie nieczysta siła, to co? — Stary znów milczał przez chwilę, znowu poskrobał się i mówi wreszcie, ale głucho tak, bo mu wąsy do ust właziły: — Idź do miasta Bielewa. Jeden tylko człowiek może ci pomóc. A mieszka ów człowiek w Bielewie; nasz człowiek. Zechce ci dopomóc — twoje szczęście; nie zechce — rady nijakiej nie ma. — A jakże mam znaleźć tego człowieka? — mówię. — Mogę ci powiedzieć — mówi — ale jakaż tu siła nieczysta? To objawienie albo znak; nie tobie to pojąć i nie na twój rozum. Kładź się teraz spać, z Panem Bogiem; ja tu trochę wykadzę, a z rana porozmawiamy. Noc, wiesz przecie, daje dobrą radę. No, pogadaliśmy z rana, tylko od tego kadzidła małom się nie udusił. Stary tak mnie pouczył: gdy przyjadę do Bielewa, mam iść na plac i w drugim sklepie na prawo zapytać o niejakiego Prochorycza; a gdy znajdę Prochorycza, wręczyć mu liścik. Liścik zaś był strzępkiem papieru, na którym stało: „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Do Sergiusza Prochorowicza Pierwuszyna. Wierz temu. Fedulij Iwanowicz”. A na dole: „Przyślij kapusty, na miłość Boską!” Podziękowałem staruszkowi, bez długich deliberacji kazałem zakładać do tarantasa i ruszyłem do Bielewa. Myślałem sobie tak: choć, prawdę rzekłszy, mój nocny gość nie przysparza mi wielkich kłopotów, ale przecie trochę to przyciężko, no i niezbyt przystoi szlachcicowi i oficerowi, jak myślicie? — I naprawdę pojechał pan do Bielewa? — szepnął p, Finoplentow. — Prosto do Bielewa. Poszedłem na plac, zapytałem w drugim sklepie na prawo o Prochorycza. — Jest tu — powiadam — taki człowiek? — Jest — powiadają. — A gdzie mieszka? — Nad Oką, za ogrodami. — W czyim domu? — W swoim. — Ruszyłem nad Okę, znalazłem dom, właściwie nie dom, ale prostą lepiankę. Widzę: człowiek w granatowej połatanej świtce i w podartym kaszkiecie, ot… mieszczanin z wyglądu, stoi do mnie plecami i kopie na kapuścisku. Podszedłem do niego. — Wyście taki i taki? — Odwrócił się. Powiem wam prawdę: tak przeszywających oczu nie widziałem póki mego życia. Poza tym cała twarz jak piąstka, bródka w klin, zapadnięte usta: stary człowiek. — Ja — powiada — a panu co potrzebno? — Tu — powiadam — co mi potrzebno — i dałem mu list. Popatrzył na mnie tak ci uważnie i powiada: — Pan pozwoli do pokoju, bez okularów nie mogę czytać. — Ano, poszliśmy do jego lepianki, prawdziwa to była lepianka: uboga, naga, krzywa, ledwie się trzyma. Na ścianie stare malowidło, czarne jak węgiel: tylko białka płoną w twarzach. Wyciągnął ze stolika okrągłe okulary w drucianej oprawce, włożył je na nos, przeczytał list i znowu spojrzał na mnie przez okulary. — Trzeba panu czegoś ode mnie? — Tak — powiadam — trzeba. — No — powiada — skoro tak, niech pan opowiada, a my posłuchamy. — I wyobraźcie sobie, panowie: sam usiadł, wyjął z kieszeni kraciastą chustkę, rozłożył sobie na kolanach — chustka cała w dziurach — i tak godnie na mnie patrzy, niby jaki senator czy minister, i nie prosi mnie siadać. A co jeszcze dziwniejsze: czuję nagle, że truchleję, tak, truchleję… po prostu mam duszę na ramieniu. Przeszywa mnie oczami na wylot, rób, co chcesz, człowieku! Opamiętałem się przecie i opowiedziałem mu całą historię. Milczał chwilę, nastroszył się; poruszył ustami i zaczął mnie wypytywać, znowu jak senator, majestatycznie, bez pośpiechu. — Jak pan się nazywa? Wiek? Krewni? W kawalerskim stanie czy żonaty? — Raz jeszcze poruszył ustami, zmarszczył się, wyciągnął palec i powiada: — Świętej ikonie pokłońcie się, panie, czcigodnym i świątobliwym archijerejom sołowieckim, Zosimie i Sawwatijowi. — Uderzyłem czołem o ziemię i nie podnoszę się; a taki czuję lęk i taką pokorę, że zrobiłbym chyba wszystko, co by rozkazał! Panowie, widzę, uśmiechacie się, ale mnie wtedy było nie do śmiechu, niech Bóg broni! — Wstańcie, panie — powiedział wreszcie. — Można wam pomóc. To nie kara, ale przestroga; widać, jest nad panem opieka; dobrzy ludzie za was się modlą. Idźcie, panie, teraz na rynek i kupcie sobie psa, szczeniaka, który niechaj stale będzie przy was, w dzień i w noc. Wasze widzenia się skończą, a prócz tego przyda się ten pies. Jakby światło na mnie jakieś padło: tak mi się te słowa spodobały! Ukłoniłem się Prochoryczowi i chciałem już odejść, ale przypomniałem sobie, że trzeba mu podziękować: wyciągnąłem z sakiewki trzy — rublowy papierek. Ale on odsunął moją rękę i mówi: — Niech pan to odda — powiada — do naszej kaplicy albo biednym, ta usługa nie jest płatna. — Znowu mu się ukłoniłem — prawie w pas — i natychmiast marsz na rynek! I wyobraźcie sobie: ledwo podszedłem do straganów, patrzę, lezie naprzeciw bajowy szynel i pod pachą niesie małego dwumiesięcznego wyżła: sierść brązowa, mordka biała i białe przednie łapki. — Stój! — powiadam do szynela — ile chcesz? — A dwa ruble. — Bierz trzy! — Tamten zdziwił się, myśli sobie: zwariował panisko, a ja jemu asygnatę w zęby, szczeniaka pod pachę i do tarantasa! Woźnica duchem zaprzągł konie i tego samego wieczora byłem w domu. Szczeniak przez całą drogę siedział mi za pazuchą i żeby choć pisnął! A ja do niego wciąż: — Trezorek! Trezorek! — Zaraz go nakarmiłem, napoiłem, kazałem przynieść słomy, ułożyłem go, a sam myk do łóżka! Zdmuchnąłem świecę: zrobiło się ciemno. No, powiadam, zaczynaj! Milczy. Zaczynaj, powiadam, taki owaki! Ani mru–mru, choćby dla żartu. Nabrałem odwagi. No, zaczynaj, taki siaki i owaki! Ale gdzie tam, cisza. Słychać tylko, jak szczeniak sapie. — Filka! — wołam — Filka! Chodźże tu, głupi człowieku! — Tamten wszedł. — Słyszysz psa? — Nie — powiada — panie, nic nie słyszę — i śmieje się. — I nie usłyszysz — powiadam — już nigdy więcej! Masz tu pół rubla na wódkę! — Pan pozwoli rękę ucałować, wielmożny panie — mówi dureń i lezie do mnie w ciemnościach… Powiadam wam, panowie, radość była wielka. — I na tym się wszystko skończyło? — zapytał Antoni Stiepanycz, już bez ironii. — Czary skończyły się, to prawda, i odtąd miałem już spokój. Ale poczekajcie, jeszcze nie koniec historii. Zaczął mój Trezorek róść, wyrósł z niego legawiec szpakami karmiony! Prawidło grube, flafory obwisłe, to samo fafle, zawiesisty, a jak wystawiał! W dodatku nadzwyczajnie się do mnie przywiązał. Polowania w naszych stronach liche, ale skoro już miałem psa, trzeba było i w siaką — taką strzelbę się zaopatrzyć. Zacząłem z moim Trezorem włóczyć się po okolicy: czasem zając się nawinie (ależ uganiał się on za tymi zającami, dobry Boże!), kiedy indziej przepiórka czy kaczuszka. Ale najważniejsze: Trezor ode mnie ani na krok. Gdzie ja, tam i on; nawet do łaźni zabierałem go ze sobą, jak Bóg na niebie! Pewna dziedziczka z naszych stron za tego właśnie Trezora kazała mnie wyrzucić z salonu. Ależ wtedy gwałt podniosłem: samego szkła ile wytłukłem! Otóż kiedyś, rzecz działa się latem… I, powiem panom, susza była taka, że nikt podobnej nie pamiętał; w powietrzu ni to dym, ni to mgła, czuć spalenizną, słońce jak rozpalona kula, a kurzu tyle, że nie wykichasz! Ludzie chodzą z rozdziawionymi gębami, niczym wrony. Znudziło mi się siedzieć w domu w kompletnym dezabilu, za zamkniętymi okiennicami; akurat upał zelżał trochę… Poszedłem więc, łaskawi panowie, do pewnej mojej sąsiadki. A ta sąsiadka mieszkała o wiorstę ode mnie, dama nader dobroczynna. Młoda jeszcze, w kwiecie lat, o bardzo ponętnej powierzchowności; statecznością nie grzeszyła. Ale płci pięknej to uchodzi, a czasem nawet zadowolenie sprawia… Dobrnąłem więc do jej ganku, ale mi się dała we znaki ta wyprawa! „No — myślę sobie — wy godzi mi teraz Nimfodorą Siemionowną, da wody z sokiem brusznicowym i innych chłodzących napojów” — i już biorę za klamkę, kiedy nagle za węgłem czeladnej rozległ się tupot, wrzask, krzyk chłopaków… Obejrzałem się… Boże wielki! prosto na mnie leci ogromny rudy zwierz; na pierwszy rzut oka nie przyszło mi nawet do głowy, że to pies: pysk otwarty, oczy krwawe, sierść zjeżona… Nie zdążyłem nawet zipnąć, gdy potwór wskoczył na ganek, stanął na tylnych łapach i prosto mi na pierś: piękna sytuacja, nie ma co gadać! Zamarłem ze strachu, nie mogę ręki podnieść, całkiem zbaraniałem… Widzę tylko straszne białe kły przed samym nosem i czerwony jęzor cały w pianie. Ale w tej samej chwili inne ciemne ciało odbiło się obok mnie od ziemi jak piłka, to mój kochaneczek Trezor stanął w mojej obronie; jak pijawka wpił się w gardło tamtego! Zwierz zachrypiał, zazgrzytał zębami, zachwiał się… Jednym ruchem szarpnąłem drzwi i znalazłem się w sieni. Stoję niepewny, sam nie wiem, co się ze mną dzieje, z całej siły trzymam drzwi, a na ganku, słyszę, toczy się straszliwa batalia. Zacząłem krzyczeć, wzywać pomocy; w domu popłoch, Nimfodorą Siemionowną przybiegła z rozpuszczonym warkoczem; na podwórzu zahuczały głosy, i nagle rozległo się: „Łapaj, łapaj, zamknij wrota!” Uchyliłem drzwi — tak odrobinkę — patrzę: potwora nie ma już na ganku, ludzie miotają się po podwórzu, wymachują rękami, podnoszą z ziemi polana; całkiem zgłupieli. „Uciekł! uciekł na wieś!” — wrzeszczy jakaś baba w kiczce niebywałych rozmiarów, wychylając się z dymnika. Wyszedłem z domu. — Gdzie Trezor? — i tu ujrzałem mego wybawcę. Szedł od wrót kulawy, cały pogryziony, we krwi… Ale co to wszystko znaczy? — pytam ludzi, a oni kręcą się po podwórzu jak opętani. — Wściekły pies! — odpowiadają — hrabiowski, od wczoraj tu lata. Mieliśmy sąsiada, hrabiego; ten naprzywoził sobie zamorskich strasznie groźnych psów. Kolana się pode mną ugięły; rzuciłem się do lustra popatrzeć, czy nie jestem pokąsany? Nie, dzięki Bogu, nic nie widać, tylko gęba, naturalnie, zzieleniała; a Nimfodorą Siemionowną leży na kanapie i gdacze jak kura. Całkiem zrozumiałe: po pierwsze, nerwy, po drugie, wrażliwość. Wreszcie przyszła do siebie i pyta mnie omdlałym głosem: czy jestem żywy? Mówię, że jestem żywy, Trezor mnie uratował. — Ach — powiada — co za szlachetność! Zapewne wściekły pies go zadusił? — Nie, nie zadusił, ale mocno poranił. — Ach — powiada — w takim razie trzeba go w tej chwili zastrzelić! — O, nie — powiadam — nie zgadzam się; spróbuję go wyleczyć… Tymczasem Trezor zaczął skrobać do drzwi: poszedłem mu otworzyć. — Ach, co pan robi? Przecież pogryzie nas wszystkich! — Co też pani, jad nie działa tak szybko. — Ach — powiada — jak można! Pan zwariował! — Nimfoczka — powiadam — uspokój się, bądźże rozsądna… A ona jak krzyknie: — Odejdź pan, odejdź pan natychmiast ze swym wstrętnym psem! — Pójdę — powiadam. — Natychmiast — powiada — w tej chwili! Odejdź — powiada — rozbójniku, i nie waż mi się nigdy pokazywać na oczy. Sam możesz się wściec! — Bardzo dobrze — powiadam — tylko proszę mi dać konie, bo się teraz boję iść do domu pieszo. — Wlepiła we mnie oczy. — Dać, dać mu kolaskę, karetę, linijkę, co zechce, byle tylko wyniósł się jak najprędzej. Ach, jakie oczy! ach, jakie on ma oczy! — z tymi słowami wyleciała z pokoju i pierwszą z brzegu dziewczynę w pysk: słyszę, znowu ma atak. — I wierzcie mi, panowie, lub nie wierzcie, od tego dnia zerwałem z Nimfodorą Siemionowną wszelkie stosunki; a po namyśle muszę wyznać, że za to również winien jestem memu przyjacielowi Trezorowi wdzięczność do grobowej deski. Kazałem tedy założyć do kolaski, posadziłem w niej Trezora i pojechałem do domu. W domu obejrzałem go, przemyłem mu rany i myślę: „Zawiozę go jutro skoro świt do babki, do jefremowskiego powiatu”. A ta babka to stary chłop, chłop niezwykły: poszepcze nad wodą — niektórzy mówią, że wpuszcza do niej ślinę żmii — da wypić i jak ręką odjął. Zresztą, myślę sobie, w Jefremowie sobie też krew puszczę: dobrze to robi na przestrach; tylko, rzecz jasna, nie z ręki, ale z sokolika. — A gdzie to ten sokolik? — ze wstydliwą ciekawością zapytał p. Finoplentow. — Pan nie wie? O, to miejsce, na pięści obok wielkiego palca, gdzie z rożka się tabakę sypie — tu! Najlepiej stąd właśnie puszczać krew, bo sam pan widzi: z ręki pójdzie krew żylna, a tu czysta. Doktorzy o tym nie wiedzą i nie znają się na tym. Skąd mogą wiedzieć, darmozjady, szwaby? Najbieglejsi są w tym kowale. I naprawdę są zręczni! Nastawi dłuto, młotkiem stuknie, i gotowe! Kiedy tak sobie rozmyślałem, na dworze się całkiem ściemniło, czas się położyć. Położyłem się do łóżka, Trezor, rozumie się, obok. Ale czy to z przestrachu, czy od dusznego powietrza, od pcheł czy od myśli, w żaden sposób nie mogłem zasnąć! Taka mnie udręka opadła, że opisać niepodobna: piłem wodę, otwierałem okno, i na gitarze „kamaryńską” z włoskimi wariacjami zagrałem… nie pomaga!… Gna mnie z pokoju i tyle! Wziąłem wreszcie poduszkę, kołdrę, prześcieradło i ruszyłem przez ogród do stodoły na siano; tam się położyłem. I tak mi się zrobiło, panowie, przyjemnie: noc cichuteńka, tylko czasem wiaterek, jak kobieca rączka, pogłaszcze po twarzy, świeże siano pachnie, niczym herbata, słychać koniki polne; przepiórka się nagle odezwie, i czujesz, że dobrze jej tam, szelmutce, w rosie u boku towarzysza… A niebo wspaniałe: gwiazdki świecą, czasem nadciągnie obłoczek, biały jak wata, i on także ledwie się porusza… W tym miejscu opowiadania Skworewicz kichnął. Kichnął również Kinarewicz, który nigdy i w niczym nie pozostawał w tyle za swym kolegą. Antoni Stiepanycz spojrzał z aprobatą na obu. — Leżę tedy sobie — ciągnął Porfirij Kapitonycz — i znowu zasnąć nie mogę. Myśli tłoczą się do głowy; a najwięcej rozmyślam o głębokiej mądrości: o tym, jak Prochorycz sprawiedliwie wyłożył przestrogę, i dlaczego mnie właśnie takie cuda się zdarzają?… Dziwię się, prawdę mówiąc, dlatego, że nic nie rozumiem, a Trezorek skulił się na sianie i piszczy: bolą go rany. I jeszcze wam powiem, co mi spać przeszkadzało. Nie uwierzycie: księżyc! Stoi prosto przede mną, taki okrągły, wielki, żółty, płaski, i wydaje mi się, że patrzy na mnie, słowo daję! i tak bezczelnie, natrętnie… Nawet język mu pokazałem, doprawdy. „Czemu — myślę — takiś ciekawski?” Odwróciłem się od niego, a on mi do ucha włazi, kark mi oświetla, zalewa mnie światłem całego, niby deszczem, otwieram oczy, cóż to? każdą trawkę, każdą najlichszą słomkę w sianie, najcieńszą pajęczynkę blaskiem swym obwodzi i pokazuje. Patrz, znaczy się! Oparłem głowę na ręce, zacząłem patrzeć. Bo i cóż miałem robić: czy uwierzycie, panowie, oczy miałem jak zając, tak samo wyłupiaste, otwarte; rzekłbyś, nie wiedzą, co to sen. Zdaje się, że pożarłbym wszystko tymi oczami. Wrota stodoły otwarte na oścież; widać pole na odległość pięciu wiorst: wyraźnie i niewyraźnie, jak to zawsze bywa w księżycową noc. Patrzę, patrzę, i ani mrugnę… Nagle wydało mi się, jakby coś poruszyło się, daleko, daleko… tak jakby zamajaczyło coś. Upłynęło kilka chwil: znowu cień przebiegł, teraz już bliżej…..Co to takiego? — myślę — może zając? Nie — myślę — to coś większego od zająca — i bieg inny”. Patrzę: znowu cień się ukazał, posuwa się już po wygonie (a wygon biały od księżyca) jakby wielka plama; oczywiście: zwierzę, lis albo wilk. Serce we mnie zamarło… a czegom się przestraszył? Mało to wszelakiego zwierza biega nocą po polu? Ale ciekawość była większa od strachu; podniosłem się, wytrzeszczyłem oczy i nagle mróz mi przebiegł po kościach, zastygłem, jakby mnie po uszy w lód wsadzili, a dlaczego? Pan Bóg raczy wiedzieć. I oto widzę: cień wciąż rośnie, rośnie, wali prosto na stodołę… I raptem zaczynam już rozumieć, co to: rzeczywiście zwierz wielki, głowiasty… Leci jak wiatr, jak kula… Wszyscy święci! co to? Stanął jak wryty, jakby coś poczuł… To przecie… przecie… ten wściekły pies! To on… on! Boże! Nie mogę się poruszyć, nie mogę krzyknąć… Skoczył do wrót, błysnął oczami, zawył, i po sianie prosto na mnie! A z siana, jak lew, mój Trezor! Sczepili się pyskami, zwarli w kłąb i o ziemię! Co tam się działo, nie pamiętam; pamiętam tylko, że jak stałem, runąłem przez nich na łeb, na szyję i w ogród, do domu, do sypialni!… O mało pod łóżko nie wlazłem, co tu ukrywać. A jakie skoki, jakie lansady wyprawiałem po ogrodzie! Myślę, że nawet naj — pierwsza tancerka, co u cesarza Napoleona tańczy w dniu jego imienin, nie byłaby lepsza. Jednak opamiętałem się trochę i zaraz cały dom postawiłem na nogi, kazałem wszystkim się uzbroić, sam wziąłem szablę i rewolwer. (Ja, wyznam panom, ten rewolwer wkrótce po zniesieniu pańszczyzny kupiłem, na wszelki wypadek; tylko że taki mi się trafił, bestia: na trzy razy dwa niewypały). No, wziąłem to wszystko i tym sposobem, kupą, z kłonicami, z latarniami, udaliśmy się do stodoły. Zbliżamy się, krzyczymy, cisza; wchodzimy wreszcie do stodoły… I cóż widzimy? Leży mój biedny Trezorek martwy, z przegryzionym gardłem, a tamten, przeklęty, znikł jak kamfora. Tu, panowie, zaryczałem jak cielę i powiem, nie wstydząc się: przypadłem do mojego dwukrotnego, że tak rzeknę, wybawcy i długo całowałem jego głowę. Tak pozostałem, a opamiętałem się dopiero wtedy, kiedy podeszła do mnie moja stara klucznica Praskowia (przybiegła także na alarm). — Cóż to, Porfiriju Kapitonyczu — rzekła — tak pan wszystko bierze do serca? Przeziębi się pan jeszcze, Boże uchowaj! (Byłem bardzo lekko ubrany). Jeżeli ten pies życia się zbawił, pana ratując, wielka to tylko łaska dla niego! Chociaż nie zgadzałem się z Praskowią, poszedłem przecie do domu. Wściekłego psa zastrzelił nazajutrz żołnierz z garnizonu. I widać taki koniec był temu psu sądzony: ów żołnierz pierwszy raz w życiu wystrzelił, chociaż miał medal za dwunasty rok. Oto jaki mi się przydarzył nadprzyrodzony wypadek. Opowiadający zamilkł i zaczął sobie nabijać fajkę. Spoglądaliśmy wszyscy po sobie w zdumieniu. — Bo pan może prowadzi nie bardzo bogobojne życie — zaczął p. Finoplentow — więc i zemsta… — Ale tu zająknął się, ponieważ zobaczył, że policzki Porfirija Kapitonycza nadęły się i poczerwieniały, oczy zwęziły, tylko patrzeć, jak wybuchnie śmiechem… — Lecz jeśli przyjąć możliwość istnienia zjawisk nadprzyrodzonych i ich udziału w codziennym, że tak powiem, życiu — zaczął znowu Antoni Stiepanycz — co w takim razie będzie ze zdrowym rozsądkiem? Nikt z nas nie znalazł odpowiedzi, i jak przedtem milczeliśmy, nie wiedząc, co rzec. 1866 r. Przełożyła Joanna Guze ZEGAREK OPOWIADANIE STARCA 1850 R. I Opowiem wam historię, jaka mi się przydarzyła z zegarkiem. Ciekawa historia! Było to na samym początku bieżącego stulecia, w roku 1801. Zacząłem dopiero co szesnasty rok życia. Mieszkałem w Riazaniu, w drewnianym domku, tuż nad brzegiem Oki, z ojcem, ciotką i stryjecznym bratem. Matki nie pamiętam: umarła w trzy lata po zamążpójściu. Oprócz mnie mój ojciec nie miał dzieci. Nazywał się Porfirij Pietrowicz. Był to człowiek cichy, niepozorny, chorowity; zajmował się prowadzeniem spraw w sądach i urzędach oraz pośrednictwem. W dawnych czasach takich ludzi przezywano pisarczykami, kauzyperda — mi lub skrybami. Sam mówił o sobie z godnością, że jest adwokatem. Gospodarstwem domowym zajmowała się siostra ojca, a moja ciotka, pięćdziesięcioletnia stara panna; ojciec też był już po czterdziestce. Ciotka była bardzo nabożna, raczej bigotka; trajkotała bez przerwy, wszędzie musiała wetknąć nos; charakter miała niedobry, nie to co ojciec. Nie byliśmy biedni, ale musieliśmy oszczędzać. Ojciec mój miał jeszcze brata imieniem Jegor, który za jakieś rzekomo „oburzające czyny i jakobińskie poglądy” (tak było napisane w orzeczeniu) został zesłany na Syberię jeszcze w roku 1797. Syn Jegora, Dawid, mój brat stryjeczny, pozostał u mojego ojca i mieszkał z nami. Był starszy ode mnie tylko o rok, lecz uwielbiałem go i słuchałem jak dorosłego. Był to chłopiec niegłupi, z charakterem, barczysty, krzepki, o twarzy kwadratowej, cały w piegach, włosy miał rude, oczy szare, niewielkie, usta szerokie, nos krótki, palce też krótkie, siłacz, co się zowie, nad wiek silny! Ciotka go nie cierpiała, a ojciec nawet się go bał albo raczej czuł się wobec niego winny. Mówiono, że gdyby się ojciec nie wygadał, nie wydał swego brata, ojca Dawida nie zesłano by na Syberię. Uczyliśmy się obaj w gimnazjum w jednej klasie i obaj nieźle, ja nawet trochę lepiej od Dawida, miałem lepszą pamięć, lecz chłopcy — rzecz to znana! — nie cenią tej przewagi i nie chełpią się nią, dlatego Dawid zawsze mi przewodził. II Nazywam się — wiecie — Aleksy. Urodziłem się siódmego, a imieniny obchodzę siedemnastego marca. Według starego obyczaju nadano mi imię tego patrona, którego święto obchodzi się na dziesiąty dzień po urodzeniu. Moim chrzestnym ojcem był niejaki Anastazy Anastasiewicz Puczkow albo po prostu: Nastasicj .Nastasieicz; inaczej nikt go nie nazywał. Był to straszny pieniacz, matacz, łapownik — zły człowiek; wypędzono go z kancelarii gubernatora, nie raz bywał sądzony, ale ojcu był potrzebny. Wspólnie ..zarobkowali”. Był to człowiek pulchny, okrągły; a twarz miał lisią, nos spiczasty, oczy piwne, jasne, też jak u lisa. I cały czas myszkował tymi oczami na prawo i na lewo, i nosem też ruszał, jakby węszył. Nosił trzewiki bez obcasów i co dzień pudrował włosy, co na prowincji w owe czasy było rzadkością. Zapewniał, że bez pudru nie może się obyć, ponieważ musi przebywać z generałami i generałowymi. I oto nadszedł dzień moich imienin! Przychodzi Nastasiej Nastasieicz do nas i powiada: — Niczym cię dotąd, chrześniaczku, nie obdarzyłem, ale za to popatrz, jaką ci sztuczkę dziś przyniosłem. I wyciąga z kieszeni srebrny, cebulasty zegarek, ozdobiony na tarczy różą i z łańcuszkiem z brązu. Z zachwytu oniemiałem, a ciotka Pelagia Pietrowna jak nie krzyknie na całe gardło: — Pocałuj w rączkę, całuj ręce, parszywcze! Zacząłem całować ręce chrzestnego ojca, a ciotka przygaduje: — Ach, dobrodzieju, Nastasieju Nastasieiczu, po co go tak rozpieszczacie! Czy on potrafi obchodzić się z zegarkiem? Upuści go na pewno, rozbije albo zepsuje! Wszedł ojciec, popatrzał na zegarek, podziękował Nastasieiczowi — jakoś niedbale, i poprosił go do gabinetu. I oto słyszę, jak ojciec mówi, jakby do siebie: — Jeżeli myślisz, bracie, że się tym wykręcisz… Lecz ja już nie mogłem wytrzymać na miejscu, chwyciłem zegarek i wybiegłem pędem, aby pokazać podarunek Dawidowi. III Dawid wziął zegarek, otworzył go i obejrzał uważnie. Miał duże zdolności do mechaniki, lubił parać się kawałkami żelaza, miedzi i innych metali; zaopatrzył się w różne narzędzia i naprawić albo nawet zrobić nowy klucz, śrubę itp. było dla niego drobnostką. Obracając zegarek w ręku mruczał przez zęby (był w ogóle małomówny): — Stary… zły… — i dodał: — Skąd? Powiedziałem mu, że podarował mi go chrzestny ojciec. Dawid spojrzał na mnie swymi szarymi oczami. — Nastasiej? — Tak, Nastasiej Nastasieicz. Dawid położył zegarek na stole i odszedł milcząc. — Nie podoba ci się? — spytałem. — Nie, nie… ale ja na twoim miejscu od Nastasieja nie przyjąłbym żadnego podarunku. — Dlaczego? — Bo to paskudny człowiek; a nie należy nic zawdzięczać paskudnemu człowiekowi. Jeszcze mu dziękuj. Może nawet w rękę go pocałowałeś? — Tak, ciotka kazała… Dawid uśmiechnął się jakoś dziwnie, pod nosem. Taki miał zwyczaj. Głośno nigdy się nie śmiał; uważał śmiech za objaw słabości. Słowa Dawida, jego milczący uśmiech bardzo mnie zmartwiły. „To znaczy — pomyślałem — że on mnie w głębi duszy potępia. To znaczy, że w jego oczach ja również nic nie jestem wart. On sam nigdy by się tak nie poniżył, żeby przyjmować dary od Nastasieja. Co mam teraz począć?” Oddać zegarek? Niemożliwe! Spróbowałem zagadnąć Dawida, zapytać go o radę. Odpowiedział, że nikomu rad nie udziela i żebym postąpił, jak uważam. Jak uważam?! Pamiętam, że nie spałem wtedy całą noc: rozmyślałem i męczyłem się. Żal mi było rozstawać się z zegarkiem — położyłem go na szafce nocnej koło łóżka; tak przyjemnie i zabawnie tykał. Ale wiedzieć, że Dawid mną pogardza… (Nie mogłem się łudzić! Gardził mną!) to było nie do zniesienia! Nad ranem decyzja moja dojrzała. Co prawda, trochę popłakałem, ale wreszcie zasnąłem i jak tylko się obudziłem, ubrałem się czym prędzej i wybiegłem na ulicę. Postanowiłem oddać zegarek pierwszemu lepszemu biednemu, którego spotkam. IV Nie odbiegłem daleko od domu, a już znalazłem to, czego szukałem. Spotkałem chłopca lat około dziesięciu, bosego obdartusa, który często kręcił się koło naszych okien. Podbiegłem do niego i nie dając ani sobie, ani jemu czasu na opamiętanie się, ofiarowałem mu zegarek. Chłopiec wybałuszył oczy, jedną ręką zasłonił usta, jakby bał się oparzenia, a drugą wyciągnął przed siebie. — Weź, weź — powiedziałem — to mój, ja ci go darowuję, możesz sprzedać i kupić sobie… co zechcesz… coś potrzebnego… Żegnaj! Wsunąłem mu zegarek do ręki i pędem puściłem się do domu. Postawszy trochę w naszym wspólnym sypialnym pokoju za drzwiami i odsapnąwszy zbliżyłem się do Dawida, który właśnie zakończył swoją toaletę i poprawiał fryzurę. — Wiesz co, Dawidzie? — zacząłem jak najspokojniej. — Oddałem zegarek Nastasieja. Dawid spojrzał na mnie i przesunął szczotką po skroniach. — Tak — dodałem tym samym rzeczowym tonem — oddałem go. Jest tu taki chłopiec, bardzo biedny, nędzarz; jemu właśnie. Dawid położył szczotkę na umywalni. — Może sobie za pieniądze, które otrzyma za zegarek — ciągnąłem dalej — kupić jakąś pożyteczną rzecz. W każdym razie dostanie coś za niego. Zamilkłem. — No cóż! Dobrze zrobiłeś! — rzekł wreszcie Dawid i wszedł do pokoju, w którym uczyliśmy się. Poszedłem za nim. — A jeżeli cię zapytają, gdzieś go podział? — zwrócił się do mnie. — Powiem, żem zgubił — odpowiedziałem niedbale. Tego dnia więcej nie było już mowy o zegarku; a jednak zdawało mi się, że Dawid nie tylko pochwalił moje postępowanie, ale… że mu nawet… zaimponowałem. Naprawdę! V Przeszły jeszcze dwa dni. W domu nikt nie zauważył zniknięcia zegarka. Ojciec miał jakąś wielką przykrość z jednym ze swoich mocodawców; nie miał głowy ani do mnie, ani do mojego zegarka. Ja za to bez ustanku o nim myślałem. Nawet pochwała… przypuszczalna pochwała Dawida nie była pociechą. Dawid zaś wcale mnie nie chwalił: raz tylko — i to mimochodem — powiedział, że nie spodziewał się po mnie takiej odwagi. Stanowczo moja ofiara nie dała mi satysfakcji; nie równoważyło jej to zadowolenie, które sprawiała mi moja ambicja. A tu jeszcze jakby naumyślnie napatoczył się nasz znajomy gimnazjalista, syn lekarza miejskiego, i zaczął się chwalić nowym, i to bynajmniej nie srebrnym, lecz tombakowym zegarkiem, który mu podarowała babka. W końcu nie wytrzymałem, cichaczem wymknąłem się z domu i zacząłem szukać owego biednego chłopca, któremu oddałem zegarek! Wkrótce go znalazłem: na placyku przed cerkwią grał z innymi chłopcami w kostki. Odwołałem go na bok i zdyszany, plącząc się, powiedziałem mu, że w domu gniewają się na mnie za to, że mu oddałem zegarek, i że chętnie mu zapłacę, jeżeli się zgodzi mi go zwrócić. Na wszelki wypadek wziąłem ze sobą stary srebrny rubel jeszcze z czasów cesarzowej Elżbiety, cały mój kapitał w gotówce. — Ależ ja go nie mam, tego twojego zegarka — odpowiedział chłopiec złym i płaczliwym głosem. — Mój tata zobaczył go u mnie i zabrał; jeszcze mi lanie chciał sprawić. „Na pewno — powiada — gdzieś ukradłeś. Jaki głupiec darowałby ci zegarek?” — A kto jest twoim ojcem? — Moim ojcem? Trofimycz. — Ale kim on jest? Czym się zajmuje? — Jest wysłużonym żołnierzem, śreżantem. A zajęcia żadnego nie ma. Stare buty naprawia, zelówki przybija. To całe jego zajęcie. Z tego właśnie żyje. — Gdzie mieszkacie? Zaprowadź mnie. — Mogę zaprowadzić. A ty mu powiedz, niby mojemu tacie, żeś mi zegarek podarował. Bo on mi ciągle wymawia: „Złodziej i złodziej!” I matka też: „W kogoś ty się wdał, taki złodziej?” Poszedłem z chłopcem do jego mieszkania. Była to kurna chałupka w końcu podwórza dawno spalonej i nie odbudowanej fabryki. I Trofimycza, i jego żonę zastaliśmy w domu. Wysłużony „śreżant” był stary, wysokiego wzrostu, mocny i prosty, z żółtosiwymi bokobrodami, nie ogolonym podbródkiem i całą siecią zmarszczek na policzkach i czole. Żona jego wyglądała starzej od niego: jej czerwone oczki smętnie mrugały i kryły się w chorobliwie obrzękłej twarzy. Na obydwojgu zamiast odzieży wisiały jakieś ciemne łachmany. Wytłumaczyłem Trofimyczowi, w jakiej sprawie przyszedłem. Wysłuchał mnie w milczeniu, nie mrugnąwszy ani razu i nie spuszczając ze mnie swego tępego i bacznego, prawdziwie żołnierskiego spojrzenia. — Bałamuctwo! — rzekł wreszcie ochrypłym, głuchym basem. — Czy to tak szlachetnie urodzeni panowie postępują? A skoro jeśli Piefka rzeczywiście zegarka nie ukradł, to za to mu — rrraz! Nie zadawaj się z paniczami! A jakby ukradł, nie tak by dostał! Rraz! rraz! rraz!! Stemplem, po żołniersku! Na co się ogląda? Szkoda gadania! Co? Lać ich! To ci dopiero! Tfu! Ostatnio okrzyk Trofimycz wydał falsetem. Widocznie nic nie rozumiał. — Jeżeli pan chce mi zwrócić zegarek — powiedziałem (nie śmiałem mówić mu „ty”, chociaż był zwykłym żołnierzem) — to z przyjemnością panu zapłacę. O, proszę, rubel! Myślę, że więcej ten zegarek nie wart. — Nnno! — burknął Trofimycz nie przestając się dziwić i swoim zwyczajem pożerając mnie oczami, jakbym był jakąś władzą. — A to ładna historia, co? Zrozum tu co, człowiecze!… Uliana, milcz! — warknął na żonę, która już otworzyła usta. — Oto zegarek — dodał wysuwając szufladę. — Jeśli to rzeczywiście panicza, proszę. A rubla za co? No? — Bierz rubla, Trofimycz, marnotrawco! — wrzasnęła żona. — Zbzikował stary! groszem nie śmierdzi, a jaki to honorowy! Włosy ci na próżno zgolili, boś i tak baba! Jaki to — nic nie wiedzący… Bierz pieniądze, jeżeli już zachciało ci się oddawać zegarek! — Uliana, milcz, paskudnico! — powtórzył Trofimycz. — Gdzie to widziano pyskować? Co? Mąż rządzi, a ta — pyskuje! Piefka, nie ruszaj się, bo ci dam!… Proszę zegarek! Trofimycz wyciągnął do mnie zegarek, ale nie wypuszczał go z ręki. Zamyślił się, spuścił oczy, potem utkwił we mnie wciąż ten sam tępy i baczny wzrok i raptem jak wrzaśnie: — A gdzie rubel? Rubel gdzie? — Proszę, proszę — powiedziałem pośpiesznie i wyciągnąłem monetę z kieszeni. Ale on nie brał jej i wciąż mi się przyglądał. Położyłem rubel na stole. Nagle strącił go do szuflady, rzucił mi zegarek, zrobił w lewo zwrot, tupnąwszy mocno nogą, i syknął na żonę i syna: — Wynocha, gałgany! Uliana coś mamrotała, ale ja już wyskoczyłem na dwór, na ulicę. Wsunąwszy zegarek w głąb kieszeni i ściskając go mocno w ręku pobiegłem do domu. VI Stałem się więc znowu właścicielem zegarka, lecz nie sprawiło mi to żadnej przyjemności. Nosić go nie miałem odwagi: przede wszystkim trzeba było ukryć przed Dawidem to, co zrobiłem. Co pomyślałby o mnie, o moim braku charakteru? Nie mogłem nawet zamknąć tego nieszczęsnego zegarka w szufladzie: wszystkie szuflady mieliśmy wspólne. Musiałem chować go to na szafie, to pod materacem, to za piecem. A jednak nie udało mi się oszukać Dawida! Pewnego dnia wydostałem zegarek spod podłogi naszego pokoju i chciałem przetrzeć jego srebrną kopertę starą zamszową rękawiczką. Dawid poszedł gdzieś do miasta; wcale się nie spodziewałem, że tak prędko wróci. Raptem — wpada! Tak się zmieszałem, że o mało nie upuściłem zegarka, i zaskoczony, z zaczerwienioną aż do łez twarzą, usiłowałem wepchnąć go do kieszeni kamizelki. Dawid spojrzał na mnie i swoim zwyczajem uśmiechnął się w milczeniu. — No co? — powiedział wreszcie. — Myślisz, że nie wiedziałem, że znowu masz zegarek? Od razu pierwszego dnia, jak go przyniosłeś, już go widziałem. — Zapewniam cię… — zacząłem prawie z płaczem. Dawid wzruszył ramionami. — To twój zegarek; możesz z nim robić, co chcesz. Wypowiedziawszy te okrutne słowa wyszedł. Byłem w rozpaczy. Tym razem nie miałem wątpliwości: Dawid rzeczywiście mną gardził! Tego nie można było tak zostawić. „Udowodnię mu” — pomyślałem zacisnąwszy zęby i natychmiast zdecydowanym krokiem wszedłem do przedpokoju, odnalazłem naszego kozaczka Juszkę i podarowałem mu zegarek. Juszka zaczął się wymawiać, ale oświadczyłem mu, że jeżeli nie weźmie, to w tej chwili rozgniotę zegarek, rozdepczę nogami, rozbiję w drobne kawałki, wyrzucę na śmietnik! Zastanowił się, zachichotał i wziął. A ja wróciłem do swego pokoju i ujrzawszy Dawida czytającego książkę opowiedziałem mu wszystko. Dawid nie oderwał oczu od książki i znów wzruszywszy ramionami i uśmiechnąwszy się rzekł, że przecie „zegarek jest twój i możesz z nim robić, co ci się podoba”. Wydało mi się jednak, że trochę już mniej mną gardził. Byłem przekonany, że już nigdy więcej nie będę posądzony o brak charakteru, ponieważ ten zegarek, ten wstrętny podarunek mego wstrętnego ojca chrzestnego tak mi obrzydł, że nie potrafiłem zrozumieć, jak mogłem go żałować, jak mogłem wypraszać go od jakiegoś Trofimycza, który na domiar ma prawo uważać, że obszedł się ze mną wspaniałomyślnie. Minęło kilka dni. Pamiętam, że w jeden z tych dni doszła do naszego miasta wielka nowina: umarł cesarz Paweł, a na tron wstąpił jego syn Aleksander, o którym mówiono, że był człowiekiem wspaniałomyślnym i łaskawym. Ta wiadomość bardzo poruszyła Dawida: od razu przyszła mu na myśl możliwość powrotu, rychłego powrotu ojca. Mój ojciec też się ucieszył. — Wszystkim zesłańcom pozwolą teraz wrócić z Syberii i o bracie Jegorze też chyba nie zapomną — powtarzał zacierając ręce, pokasłując, a jednocześnie jakby się czegoś obawiając. Dawid i ja od razu rzuciliśmy naukę i przestaliśmy chodzić do gimnazjum; nawet nie chodziliśmy na spacery, lecz przesiadywaliśmy stale gdzieś w kąciku, obliczając i kombinując, za ile miesięcy, tygodni i dni powinien wrócić „brat Jegor”, gdzie do niego napisać, jak go spotkać i jak zaczniemy żyć potem. „Brat Jegor” był architektem; zdecydowaliśmy, że powinien by się przenieść do Moskwy i tam budować duże szkoły dla biednych ludzi, a my byśmy mu pomagali. O zegarku, ma się rozumieć, zupełnie zapomnieliśmy. Oprócz tego Dawid miał inne kłopoty, o których później; ale sądzone było, by zegarek znów przypomniał o sobie. VII Pewnego dnia, dopiero co zdążyliśmy zjeść śniadanie, siedziałem sam przy oknie i rozmyślałem o powrocie stryja — na dworze parowała i błyszczała kwietniowa odwilż — nagle wpadła do pokoju Pulcheria Pietrowna. Zawsze była prędka i porywcza, mówiła piskliwym głosem i wymachiwała rękami, ale tym razem wprost rzuciła się na mnie. — Ruszaj! Ruszaj zaraz do ojca, dobrodziejaszku! — zatrajkotała. — Co to masz za konszachty, bezwstydniku jeden! Czekaj, oberwiecie obaj! Nastasiej Nastasieicz wszystkie wasze figle wykrył! Ruszaj! Ojciec cię woła. Ruszaj w tej chwili! Nic jeszcze nie rozumiejąc poszedłem za ciotką i przekroczywszy próg bawialni zobaczyłem ojca, który chodził dużymi krokami i targał sobie czub, Juszkę we łzach u drzwi, a w rogu, na krześle, mego chrzestnego ojca Nastasieja Nastasieicza z wyrazem osobliwej złośliwości w rozdętych nozdrzach i płonących, latających oczkach. Ojciec, gdy tylko wszedłem, wpadł na mnie. — Tyś podarował Juszce zegarek? Mów! Spojrzałem na Juszkę. — Odpowiadaj! — powtórzył ojciec i zatupał nogami. — Tak — odpowiedziałem i dostałem natychmiast siarczysty policzek, który sprawił wielką przyjemność mojej ciotce. Słyszałem, jak się zachłysnęła, jakby łyknęła gorącej herbaty. Z kolei ojciec podbiegł do Juszki. — A ty, łotrze, nie powinieneś był się ośmielić przyjmować zegarka w prezencie — powtarzał tarmosząc go za włosy. — A ty go jeszcze sprzedałeś, wał koniu! Rzeczywiście, jak się później dowiedziałem, Juszka w prostocie serca odniósł zegarek do pobliskiego zegarmistrza. Zegarmistrz wywiesił zegarek w oknie; Nastasiej Nastasieicz, przechodząc obok, zauważył go, odkupił i przyniósł do nas. Ale rozprawa ze mną i Juszką trwała niedługo: ojciec zasapał się, rozkaszlał, zresztą nie miał zwyczaju długo się gniewać. — Braciszku Porfiriju Pietrowiczu — powiedziała ciotka, gdy tylko zauważyła, oczywiście nie bez żalu, że gniew ojca minął — proszę cię, nie irytuj się; nie warto ci rączek brudzić. Oto, co proponuję: za zgodą czcigodnego Nastasieja Nastasieicza i z powodu tak wielkiej niewdzięczności waszego synalka ja ten zegarek wezmę do siebie; a skoro on swoim postępowaniem udowodnił, że niegodzien jest go nosić i nawet nie zna jego wartości, to ja w waszym imieniu podaruję go komuś, kto sobie będzie bardzo cenił waszą łaskę. — Komuż to? — zapytał ojciec. — A Chryzanfowi Łukiczowi — powiedziała ciotka z lekkim zająknieniem. — Chryzaczce? — powtórzył ojciec i machnąwszy ręką dodał: — Wszystko mi jedno. Choć do pieca wrzućcie. Zapiął kamizelkę i wyszedł kurcząc się od kaszlu. — A czy drogi pan się zgadza? — zwróciła się ciotka do Nastasieja Nastasieicza. — Z prawdziwą gotowością — odrzekł tamten. W ciągu całej „rozprawy” nie poruszył się na krześle, tylko cichutko prychając i leciutko pocierając końce palców, kolejno kierował swoje lisie oczki to na mnie, to na ojca, to na Juszkę. Sprawialiśmy mu prawdziwą przyjemność. Propozycja ciotki oburzyła mnie do głębi duszy. Nie było mi żal zegarka, ale nienawidziłem człowieka, którego ona zamierzała obdarzyć. Ten Chryzanf Łukicz, nazwiskiem Trankwillitatin, rozrośnięty, duży, niezgrabny seminarzysta, zaczął przychodzić do naszego domu licho wie, po co! „Uczyć dzieci”, zapewniała ciotka; ale uczyć nas nie mógł już choćby dlatego, że sam nic nie umiał i głupi był jak koń. W ogóle był podobny do konia: tupał nogami jak kopytami, nie śmiał się, a rżał, przy czym pokazywał całą swą paszczę aż do krtani, twarz miał długą, nos garbaty i duże, płaskie kości policzkowe. Nosił włochaty bajowy kaftan i czuć go było surowym mięsem. Ciotka uwielbiała go i nazywała postawnym mężczyzną, kawalerem, a nawet grenadierem. Miał zwyczaj dawać dzieciom prztyczki w czoło (i mnie tak prztykał, kiedy byłem młodszy) swoimi twardymi jak kamień paznokciami i prztykając rechotać i dziwić się: „Jak ci w głowie dzwoni! Widać, że pusta!” I ten bęcwał będzie miał mój zegarek! „Za nic!” — postanowiłem w duszy, wybiegłem z bawialni, wlazłem z nogami na łóżko, policzek mi pałał od uderzenia ojca, a w sercu płonęła gorycz krzywdy i żądza zemsty. — „Za nic! Nie dopuszczę do tego, żeby przeklęty seminarzysta znęcał się nade mną. Włoży zegarek, łańcuszek wypuści na brzuch i zacznie rżeć z radości. Za nic!” Wszystko to dobrze, ale jak to zrobić? Jak przeszkodzić? Postanowiłem ukraść ciotce zegarek. VIII Na szczęście Trankwillitatin właśnie wyruszył gdzieś z miasta; nie mógł przyjść do nas wcześniej niż jutro; należało skorzystać z tej nocy. Ciotka nie zamykała się w swoim pokoju, zresztą u nas w całym domu zamki były popsute; lecz gdzie położy zegarek, gdzie go schowa? Do wieczora nosiła go w kieszeni i nawet parę razy wyjmowała i oglądała. Ale w nocy gdzie go podzieje? „To już moja rzecz znaleźć” — pomyślałem zaciskając pięści. Cały płonąłem odwagą, strachem i radością w oczekiwaniu rychłego przestępstwa; pochylałem głowę, chmurzyłem brwi i szeptałem: „Poczekajcie!” Komuś groziłem, byłem zły, byłem niebezpieczny i unikałem Dawida. Nikt, nawet on, nie powinien był podejrzewać, co zamierzałem zrobić. Będę działał sam i sam będę za to odpowiadał! Wolno ciągnął się dzień… potem wieczór… nareszcie nadeszła noc. Nic nie robiłem, starałem się nie ruszać: jedna tylko myśl tkwiła mi w głowie. Podczas obiadu ojciec, który miał, jak wspomniałem, miękkie serce, zresztą wstyd mu było trochę swojej zapalczywości — szesnastoletnich chłopców nie bije się już po twarzy — chciał mnie pogłaskać, lecz ja uchyliłem się od jego pieszczoty, nie z powodu zawziętości, jak mu się wydało, ale po prostu dlatego, że bałem się roztkliwić, a musiałem wytrwać w swoim pragnieniu zemsty i w stanowczej decyzji. Położyłem się bardzo wcześnie, oczywiście nie zasnąłem, nawet nie zmrużyłem oka, przeciwnie, wytrzeszczałem oczy, chociaż naciągnąłem sobie kołdrę na głowę. Nie obmyślałem z góry, jak postąpić; nie miałem żadnego planu; czekałem tylko, kiedy nareszcie wszystko w domu ucichnie. Jedno tylko zrobiłem: nie zdjąłem pończoch. Pokój mojej ciotki znajdował się na piętrze. Należało przejść przez stołowy, przedpokój, wejść po schodach na górę, minąć mały korytarzyk, a dalej… drzwi na prawo! Nie trzeba było 6rać ze sobą świecy albo latarki: wiedziałem, że w rogu pokoju ciotki paliła się zawsze przed świętymi obrazami wieczna lampka. To znaczy, że będzie jasno! Leżałem wciąż z wytrzeszczonymi oczami, otwartymi i suchymi ustami; krew pulsowała mi w skroniach, w uszach, w gardle, w plecach, w całym ciele. Czekałem. Lecz jakby zły duch jakiś kpił ze mnie: czas mijał, a cisza nie zalegała. IX Zdawało mi się, że Dawid nigdy tak późno nie zasypiał. Dawid, zwykle milczący Dawid, nawet zaczynał ze mną rozmawiać. Nigdy tak długo w domu nie stukano, nie chodzono, nie rozmawiano! „I o czym oni tam gadają? — myślałem. — Nie nagadali się od rana!” Na dworze hałasy też długo nie ustawały; to pies szczekał uporczywie i donośnie; to pijany chłop gdzieś się awanturował; to jakaś brama wciąż skrzypiała; to znów roztrzęsiony wóz jechał, jechał i nie mógł przejechać. Zresztą te dźwięki mnie nie irytowały, przeciwnie, nawet byłem z nich zadowolony. Jakby rozpraszały moją uwagę. Nareszcie wszystko ucichło. Tylko wahadło naszego starego zegara ochryple i poważnie tyka w jadalnym pokoju, słychać też przeciągły i miarowy, jakby trudny oddech śpiących ludzi. Chcę wstać, ale znów rozległ się jakiś syk, jęk, coś miękkiego upadło, rozlega się jakiś szmer, jakiś szmer ślizga się po ścianach. A może tego wcale nie ma i wszystko to sobie tylko wyobrażam? Wreszcie zaległa cisza; nastąpiła ciemna, głęboka, głucha noc. Czas już! Naprzód już zlodowaciały, zrzucam kołdrę, spuszczam nogi na podłogę, wstaję… Jeden krok, drugi… Czaję się… Stopy jak cudze, ciężkie, stąpają słabo i niepewnie. Stój! Co to za dźwięk? Czy gdzieś piłują, czy skrobią, czy ktoś wzdycha? Wsłuchuję się… Po policzkach przechodzi mi mrowie, w oczach stają zimne łzy. To nic! Skradam się znowu. Ciemno, lecz ja znam drogę. Raptem natykam się na krzesło. Co za hałas, jak boli! Uderzyłem się w samą goleń. Zamieram na miejscu. A nuż się obudzą? Et, co będzie, to będzie! Nagle nabieram odwagi i nawet wpadam w złość. Naprzód! Naprzód! Już minąłem stołowy, już i drzwi namacałem, otworzyłem od razu, z rozmachem… Zgrzytnął jakiś przeklęty zawias. Niech to diabli! Już wchodzę na schody… Raz! dwa! raz! dwa! Skrzypnął stopień pod nogami; spoglądam na niego ze złością — jakbym go mógł zobaczyć. Otóż i drugie drzwi, ujmuję za klamkę, nawet nie skrzypnęły. Uchyliły się leciutko, jakby mówiły: prosimy… Jestem już w korytarzu. Na górze, w korytarzu, pod sufitem jest małe okienko. Słabe światło nocy przenika przez ciemne szyby. I oto widzę, że w tym niewyraźnym świetle na podłodze, na wojłoku, leży, zarzuciwszy obie ręce pod rozczochraną głowę, nasza mała posługaczka; śpi mocno, oddycha szybko, a tuż za jej głową fatalne drzwi. Przestępuję przez wojłok, przez dziewczynę… Kto otworzył te drzwi… nie wiem; lecz jestem już w pokoju ciotki. Oto lampka w jednym rogu i łóżko w drugim, i ciotka w czepku i nocnym kaftaniku leży na łóżku twarzą do mnie. Śpi, nie rusza się; nie słychać nawet oddechu. Płomień lampki, poruszony dopływem świeżego powietrza, lekko się chwieje; i po całym pokoju, i po nieruchomej, żółtej jak wosk twarzy ciotki przesunęły się cienie. A otóż i zegarek! Za łóżkiem na ścianie wisi na wyszywanej poduszeczce. Co za szczęście! Pomyśleć tylko… nie wolno zwlekać! Lecz czyjeż to kroki, miękkie i szybkie, za moimi plecami? Ach nie! To bije serce. Posuwam się o krok… Boże! Coś okrągłego, dość dużego dotyka mnie kolanem… raz! I jeszcze raz! Gotów jestem krzyknąć, paść z przerażenia… Pręgowaty kot, nasz kot domowy stoi przede mną z wygiętym grzbietem i zadartym ogonem. Wskakuje na łóżko — ciężko i miękko — obraca się i siedzi nie mrucząc jak jaki sędzia; siedzi i patrzy na mnie swoimi złotymi źrenicami. „Kici! kici!” — szepcę ledwo dosłyszalnie. Pochylam się nad łóżkiem i chwytam zegarek. Nagle ciotka podnosi się, otwiera szeroko oczy. Boże! Co to będzie! Lecz powieki jej drgają i zamykają się, bełkoce coś i głowa jej opada na poduszkę. Chwila — jestem znowu w swoim pokoju, w swoim łóżku i trzymam w ręku zegarek. Lżej niż piórko przyfrunąłem z powrotem. Czuję się zuchem, złodziejem, bohaterem, duszę się z radości, jest mi gorąco, jest mi wesoło, chcę w tej chwili obudzić Dawida i opowiedzieć mu wszystko i — niewiarygodna rzecz! — zasypiam jak zabity. Wreszcie otwieram oczy. W pokoju jasno, słońce już wzeszło. Na szczęście nikt się jeszcze nie obudził. Zrywam się jak oparzony, budzę Dawida i opowiadam mu wszystko. Słucha, uśmiecha się. „Wiesz co? — mówi w końcu. — Zakopiemy ten głupi zegarek do ziemi, żeby śladu po nim nie zostało!” Uważam jego myśl za nadzwyczajną. W parę chwil jesteśmy już ubrani, biegniemy do sadu leżącego za domem, nienawistny podarunek mojego chrzestnego znika na zawsze pod starą jabłonią, w głębokim dole pośpiesznie wykopanym w pulchnej wiosennej ziemi dużym nożem Dawida: więc jednak nie dostał się w ręce wstrętnego Trankwillitatina! Udeptujemy ziemię, narzucamy na nią żwiru i dumni, szczęśliwi, nie zauważeni przez nikogo, wracamy do domu, kładziemy się do łóżek, zasypiamy i śpimy jeszcze godzinę czy dwie lekkim i rozkosznym snem. X Możecie sobie wyobrazić, jaki rwetes zaczął się tego ranka, gdy tylko ciotka obudziła się i zauważyła zniknięcie zegarka. Dotąd dzwonami w uszach jej przeraźliwy krzyk. „O rety! Okradli! Obrabowali!” — piszczała podnosząc na nogi cały dom. Szalała, a my tylko porozumiewaliśmy się uśmiechem. Jakże błogi był ten uśmiech! „Wszystkich, wszystkich trzeba wychłostać! — wrzeszczała ciotka. — Spod głowy, spod poduszki wyciągnęli zegarek!” Byliśmy przygotowani na wszystko, oczekiwaliśmy biedy, lecz bieda nadspodziewanie nas minęła. Z początku ojciec rzeczywiście się rozgniewał, a nawet napomknął o policji; lecz widocznie miał już dość wczorajszej przeprawy i nagle, ku nieopisanemu zdumieniu ciotki, rzucił się nie na nas, lecz na nią! „Mam cię wyżej uszu, Pulcherio Pietrowno — krzyknął — razem z twoim zegarkiem! Nie chcę o nim więcej słyszeć! Mówisz, że nie przepadł cudem, a mnie co do tego? A niechby i cudem! Ukradziono go? To niech zginie! Co powie Nastasiej Nastasieicz? A diabli z nim, z waszym Nastasiejem! Ja od niego oprócz paskudztwa i przykrości niczego nie doznałem. Nie waż się więcej mnie niepokoić! Słyszysz?” — Ojciec trzasnął drzwiami i poszedł do swego gabinetu. Z początku nie zrozumieliśmy aluzji zawartej w ostatnich słowach ojca, lecz później dowiedzieliśmy się, że ojciec w tym właśnie czasie był oburzony na mego ojca chrzestnego, który mu odbił jakąś intratną sprawę. A więc ciotka odeszła z kwitkiem. O mało nie pękła ze złości, ale nie było rady. Musiała się zadowolić tym, że przechodząc koło mnie wykrzywiała usta w moją stronę i ostrym szeptem powtarzała: „Złodziej, złodziej, katorżnik, szubrawiec!” Sprawiało mi to prawdziwą uciechę. Przyjemnie było również, przechodząc przez ogród, z udaną obojętnością zerknąć pod jabłoń, gdzie spoczywał zegarek, a jeżeli Dawid znajdował się w pobliżu, wymienić z nim znaczący grymas. Ciotka postanowiła podjudzić przeciwko mnie Trankwillitatina, lecz ja uciekłem się o pomoc do Dawida. Ten bez ceremonii oświadczył dryblasowi, że nożem rozpruje mu brzuch, jeżeli nie zostawi mnie w spokoju. Seminarzysta przestraszył się; chociaż według słów ciotki był i kawalerem, i grenadierem, ale odwagą się nie odznaczał. Tak minęło około pięciu tygodni. Myślicie może, że historia z zegarkiem na tym się skończyła? Otóż nie, nie skończyła się. Ale teraz, aby ciągnąć dalej moje opowiadanie, muszę wprowadzić nową osobę, aby zaś wprowadzić tę nową osobę, muszę się nieco cofnąć. XI Mój ojciec przez dłuższy czas przyjaźnił się, był nawet w bardzo zażyłych stosunkach, z pewnym dymisjonowanym urzędnikiem Łatkinem, kulawym, biednym człowiekiem, o nieśmiałym i dziwnym zachowaniu. Była to jedna z tych istot, o których się mówi, że są upośledzone przez Boga. Podobnie jak mój ojciec i Nastasiej, Łatkin zajmował się załatwianiem spraw sądowych i był również prywatnym „pokątnym doradcą” i adwokatem; nie mając jednak ani reprezentacyjnej powierzchowności, ani wymowy, ani wiary w swe siły, nie odważał się występować samodzielnie, lecz przyłączył się do mojego ojca. Charakter pisma miał piękny, istne „perełki”, prawo znał dobrze i zgłębił tajniki zawiłego stylu próśb i podań. Wspólnie z moim ojcem prowadził różne sprawy, dzielił zarobki i straty i zdawało się, że nic nie mogło zachwiać ich przyjaźni. A jednak runęła ona pewnego dnia — i to na zawsze. Ojciec na zawsze poróżnił się ze swoim współpracownikiem. Gdyby Łatkin odbił mu jakąś korzystną sprawę, jak to zrobił później Nastasiej, który go zastąpił, ojciec rozgniewałby się na niego nie bardziej niż na Nastasieja, może nawet mniej; lecz Łatkin pod wpływem niewytłumaczonego, niepojętego uczucia — zazdrości, chciwości, a może nawet wiedziony chwilową uczciwością — zdradził mego ojca przed wspólnym ich mocodawcą, bogatym, młody kupcem, otworzywszy oczy temu lekkomyślnemu młodzieńcowi na pewien… na pewien kruczek, który miał przynieść memu ojcu duży zysk. Nie strata pieniężna, choć była znaczna — nie! — lecz zdrada obraziła i oburzyła mego ojca. Nie mógł przebaczyć przeniewierstwa. — Widzisz go, jaki to święty się znalazł! — powtarzał trzęsąc się z gniewu i dzwoniąc zębami jak w febrze. Znajdowałem się w tym samym pokoju i byłem świadkiem tej obrzydliwej sceny. — Dobrze! Od dziś — amen! Skończone między nami. Fora ze dwora! Ani ja do ciebie, ani ty do mnie! Pan jesteś dla mnie za uczciwy! Gdzie mnie z panem trzymać kompanię! Bodaj byś sczezł! Próżno Łatkin błagał ojca, kłaniał mu się do ziemi; próżno starał się wytłumaczyć to, co napełniło mu serce bolesnym zdumieniem. — Przecież bez żadnej korzyści dla siebie, Porfiriju Pietrowiczu — bełkotał. — Przecież sam siebie zarżnąłem! Ojciec pozostał nieugięty. Nigdy już noga Łatkina nie postała w naszym domu. Zdawało się, że sam los zamierzał ziścić ostatnie okrutne życzenie mego ojca. Wkrótce po zerwaniu, a nastąpiło ono na jakie dwa lata przed dniem; od którego zaczyna się moje opowiadanie, żona Łatkina, wprawdzie chora już od dawna, zmarła. Jego młodsza córka, trzyletnie dziecko, ze strachu zaniemówiła i ogłuchła w jednym dniu: rój pszczół obsiadł jej główkę. Sam Łatkin uległ atakowi apopleksji i wpadł w skrajną, ostateczną nędzę. Jak sobie radził, z czego żył, trudno było sobie nawet wyobrazić. Mieszkał w na wpół rozwalonej chałupie, niedaleko od nas. Starsza jego córka, Raisa, też z nim mieszkała i gospodarowała w miarę możliwości. Owa Raisa była właśnie tą nową osobą, którą muszę wprowadzić do opowiadania. XII Dopóki jej ojciec przyjaźnił się z moim, widywaliśmy się stale; nieraz całymi dniami przesiadywała u nas i albo szyła, albo przędła szczupłymi, szybkimi, zręcznymi rękami. Była to zgrabna, nieco chuda dziewczyna o mądrych, piwnych oczach i bladej, pociągłej twarzy. Mówiła mało, ale rozsądnie, cichym, lecz dźwięcznym głosem, prawie nie otwierając ust i nie pokazując zębów. Kiedy się śmiała, a zdarzało się to dość rzadko i nigdy nie trwało długo, widać było wszystkie zęby: duże, białe, jak migdały. Pamiętam również jej chód, lekki, sprężysty, jakby z podskokiem przy każdym kroku: zawsze mi się wydawało, że schodzi ze schodów, nawet kiedy szła po równej drodze. Raisa trzymała się prosto, ręce miała przyciśnięte do piersi. I cokolwiek robiła, do czegokolwiek się wzięła — chociażby nawlekała nitkę albo prasowała spódnicę — wszystko wychodziło u niej ładnie i jakoś… nie uwierzycie… jakoś wzruszająco. Na imię miała Raisa, myśmy ją nazywali Czarnousta: miała na górnej wardze małą, ciemnoniebieską plamkę, jakby jadła ożyny; lecz to jej nie szpeciło, raczej przeciwnie. Była o rok starsza od Dawida. Żywiłem dla niej jak gdyby szacunek, lecz ona ze mną mało obcowała. Z Dawidem natomiast bardzo się zaprzyjaźnili — była to przyjaźń niedziecinna, dziwna, ale dobra przyjaźń. Jakoś pasowali do siebie. Czasem całymi godzinami nie zamieniali ani słowa, ale czuło się, że jest im ze sobą dobrze i dlatego właśnie dobrze, że są razem. Nie spotkałem drugiej podobnej dziewczyny, doprawdy! Była skupiona, energiczna, szczera, smutna i miła. Nie słyszałem od niej nic mądrego, ale też nic trywialnego, a oczu mądrzejszych nie spotkałem. Kiedy stosunki między naszymi rodzinami uległy zerwaniu, rzadko ją widywałem; ojciec surowo mi zakazał odwiedzać Łatkinów, ona także już się u nas nie pokazywała. Lecz spotykałem się z nią w cerkwi, na ulicy i Czarnousta zawsze budziła we mnie te same uczucia: szacunku i raczej nawet pewnego podziwu niż litości. Jak mężnie znosiła swoje nieszczęście! „Zuch — dziewucha” — powiedział raz o niej nawet nieokrzesany Trankwillitatin. A w rzeczywistości należało jej właściwie żałować: twarz jej przybrała wyraz zatroskany, zmęczony, oczy zapadły i pogłębiły się: ciężar ponad siły spadł na jej młode barki. Dawid widywał ją o wiele częściej niż ja, nawet bywał u nich w domu. Mój ojciec machnął na to ręką: wiedział, że Dawid i tak go nie usłucha. Raisa od czasu do czasu zjawiała się przy płocie naszego ogrodu, który wychodził na boczną uliczkę, i tam widywała się z Dawidem. Właściwie nie prowadziła z nim rozmów, lecz oznajmiała mu o jakimś nowym kłopocie lub trosce, prosiła o radę. Paraliż, któremu uległ Łatkin, był jakiś dziwny. Ręce i nogi mu osłabły, lecz nie był pozbawiony w nich władzy, nawet mózg jego działał prawidłowo; natomiast język mu się plątał i zamiast jednych słów używał innych; trzeba było się domyślać, co mianowicie chce powiedzieć. „Czu–czu–czu — bełkotał z wysiłkiem, każde zdanie rozpoczynał od czu–czu–czu. — Daj no nożyczki, nożyczki”. A nożyczki oznaczały chleb. Ojca mojego nienawidził ze wszystkich pozostałych mu sił, przekleństwu mego ojca przypisywał wszystkie swoje nieszczęścia i nazywał go to rzeźnikiem, to jubilerem. „Czu–czu, do rzeźnika nie waż się chodzić, Wasiliewna!” Tym imieniem ojca ochrzcił swoją córkę, chociaż sam nazywał się Martynian. Z każdym dniem stawał się coraz bardziej wymagający: potrzeby jego rosły. A jak zadowolić te potrzeby? Skąd wziąć pieniędzy? Zmartwienia szybko postarzają; lecz przykro było słuchać niektórych słów z ust siedemnastoletniej dziewczyny. XIII Pamiętam, że byłem obecny przy jej rozmowie z Dawidem przy płocie w dzień śmierci jej matki. — Dziś o świcie mama umarła — mówiła powiódłszy dokoła swoimi ciemnymi, wyrazistymi oczami, a potem wpatrując się w ziemię: — Kucharka podjęła się kupić tanio trumnę; ale ona jest niepewna, może przepić pieniądze. Przyszedłbyś, Dawidku, ona się ciebie boi. — Przyjdę — odpowiedział Dawid. — Przyjdę. A co ojciec? — Płacze. Mówi: „I mnie popieśćcie!” — Widocznie znaczy to: pogrzebcie. Teraz zasnął. — Raisa nagle głęboko westchnęła. — Ach, Dawidku, Dawidku! — Przesunęła na wpół zaciśniętą piąstkę po czole i po brwiach — ruch ten był taki gorzki, taki szczery i taki ładny jak wszystkie jej ruchy. — Pomyśl jednak o sobie — rzekł Dawid. — Na pewno wcale nie spałaś? I po co płakać? Nieszczęścia nie odwrócisz. — Ja nie mam czasu płakać — powiedziała Raisa. — Tylko bogaci mogą się pieścić, płakać — rzekł Dawid. Raisa odeszła, ale zaraz wróciła. — Chcą kupić żółty szal, wiesz, z maminej wyprawy. Dwanaście rubli dają. Ja myślę, że mało. — Pewnie, że mało. — My byśmy go nie sprzedawali — powiedziała Raisa po chwilowym milczeniu — ale przecież trzeba na pogrzeb. — Pewnie. Tylko nie trzeba wydawać na próżno. Z tymi popami bieda! Ale poczekaj, przyjdę. Idziesz już? Niedługo przyjdę, do widzenia. — Do widzenia, kochany! — Pamiętaj, nie płacz! — Gdzie tam płakać? Albo obiad gotować, albo płakać. Jedno z dwojga. — Jak to: obiad gotować? — zwróciłem się do Dawida, gdy tylko Raisa odeszła. — Czy ona sama gotuje? — Słyszałeś przecież, że kucharka poszła kupować trumnę! „Gotuje obiad — pomyślałem — a ręce ma zawsze takie czyste i ubranie schludne. Chciałbym popatrzeć, jak ona tam w kuchni… Niezwykła dziewczyna!” Pamiętam inną rozmowę „przy płocie”. Tym razem Raisa przyprowadziła z sobą swoją głuchoniemą siostrzyczkę. Było to ładne dziecko o wielkich, zdziwionych oczach, z istną strzechą czarnych matowych włosów na malutkiej główce. (Raisa miała też czarne włosy i też bez połysku). Łatkin był już sparaliżowany. — Już nie wiem, co robić — zaczęła Raisa — doktor zapisał receptę, trzeba pójść do apteki, a tu nam chłop (Łatkin miał jednego poddanego chłopa) drzewo ze wsi przywiózł i gęś. A stróż odbiera: „Wy, powiada, jesteście mi winni”. — Gęś odbiera? — zapytał Dawid. — Nie, nie gęś. Mówi, że stara, nic nie warta. „Dlatego, powiada, ten chłop wam ją przywiózł”. Ale drzewo odbiera. — Ależ on nie ma prawa! — zawołał Dawid. — Nie ma prawa, a odbiera. Poszłam na strych, tam stoi stary kufer, bardzo stary. Zaczęłam w nim grzebać. I patrz, co znalazłam: spójrz! Wydostała spod chustki sporą lunetę w mosiężnej oprawie, oklejoną pożółkłym safianem. Dawid, jako miłośnik i znawca wszelkiego rodzaju przyrządów, natychmiast ją schwycił. — Angielska — powiedział przykładając ją to do jednego, to do drugiego oka. — Morska. — I szkła całe — mówiła Raisa. — Pokazałam ojcu. Mówi: „Odnieś, zastaw u jubilera”. Jak myślisz? Dadzą co za nią? A nam po co luneta? Chyba po to, aby przejrzeć się w lustrze, jacy jesteśmy piękni. A lustra nie ma, szkoda. I powiedziawszy te słowa Raisa nagle się roześmiała. Siostrzyczka nie mogła oczywiście jej usłyszeć, ale widocznie poczuła wstrząs ciała: trzymała Raisę za rękę, więc podniósłszy na nią swoje duże oczy, z przestrachem wykrzywiła twarzyczkę i zalała się łzami. — Ona tak zawsze — rzekła Raisa — nie lubi, kiedy się śmieję. — Nie będę, Luboczka, nie będę — dodała, spiesznie przykucnąwszy koło dziecka i głaszcząc je po główce. Śmiech znikł z twarzy Raisy i wargi jej, których kąciki jakoś miło podnosiły się do góry, znieruchomiały. Dziecko ucichło. Raisa wstała. — Więc ty, Dawidku, postaraj się… z tą lunetą. Bo szkoda drzewa i gęsi też, chociaż i stara. — Dziesięć rubli na pewno dadzą — powiedział Dawid obracając lunetę na wszystkie strony. — Ja ją od ciebie kupię. Masz tymczasem na aptekę piętnaście kopiejek. Starczy? — Pożyczam je od ciebie — szepnęła Raisa przyjmując od niego pieniądze. — A jakże! Na procent chcesz? Zastaw mam u siebie. Wspaniała rzecz! Wspaniały naród ci Anglicy! — A powiadają, że będziemy z nimi wojować? — Nie — powiedział Dawid — teraz bijemy Francuzów. — No, ty lepiej wiesz. Więc postaraj się, do widzenia, chłopcy! XIV Albo taka jeszcze rozmowa odbywała się przy tym samym płocie. Raisa wydawała się bardziej zatroskana niż zwykle. — Pięć kopiejek główka kapusty, i to malutka — mówiła oparłszy podbródek na ręku. — Jak drogo! A za szycie jeszcze pieniędzy nie dostałam. — Kto ci jest winien? — A wciąż ta sama kupcowa, co mieszka tam za wałem. — To ta, co chodzi w zielonym kaftanie, taka tłusta? — Tak, ta. — Patrzcie, taka tłusta! Od sadła oddychać nie może, nawet w cerkwi czuć od niej potem, a długów nie płaci! — Zapłaci. Tylko kiedy? A jeszcze, Dawidku, mam nowe kłopoty. Ojciec zaczął mi opowiadać swoje sny. Wiesz przecie, że mówi niewyraźnie: chce powiedzieć jedno, a mówi co innego. Kiedy chodzi o jedzenie albo o jakieś sprawy codzienne, już się przyzwyczailiśmy, rozumiemy. Ale sny nawet i zdrowi ludzie miewają niezrozumiałe, a z nim zupełna bieda! „Bardzo się, powiada, cieszę. Dziś ciągle spacerowałem po białych ptakach; Pan Bóg bukiet mi podarował, a w bukiecie Andriusza z nożykiem”. Naszą Luboczkę nazywa Andriuszą. „Teraz, powiada, my oboje będziemy zdrowi. Tylko trzeba nożykiem — ciach! O tak!” I na gardło pokazuje. Ja go nie rozumiem. Mówię: „Dobrze, kochany, dobrze”. A on się gniewa, chce mi wytłumaczyć, o co chodzi. Nawet się rozpłakał. — Powiedz mu coś — wtrąciłem. — Skłam. — Nie umiem kłamać — odpowiedziała Raisa i nawet ręce rozłożyła bezradnie. Rzeczywiście: nie umiała kłamać. — Kłamać nie trzeba — rzekł Dawid — ale i zamartwiać się też nie ma co. Nikt ci za to nie podziękuje. Raisa popatrzyła na niego uważnie. — Chciałam cię o coś zapytać, Dawidku. Jak się pisze: żeby? — Co to jest: żeby? — No na przykład: chcę, żebyś żył. — Pisz: r, z, e, b, y. — Nie — wtrąciłem — nie rz, tylko ż. — No, wszystko jedno, pisz ż! A najważniejsze: żebyś ty sama żyła! — Chciałabym pisać prawidłowo — powiedziała Raisa i z lekka się zaczerwieniła. Gdy się czerwieniła, od razu stawała się zadziwiająco ładna. — Może się przydać… Papa w swoim czasie ślicznie pisał. I mnie nauczył. A teraz nawet litery źle rozróżnia. — Ty tylko żyj — powtórzył Dawid zniżywszy głos i nie spuszczając z niej oczu. Raisa spojrzała na niego szybko i jeszcze bardziej się zaczerwieniła. — Żyj, a pisać… pisz, jak umiesz. O, do diabła, wiedźma idzie! (Wiedźmą Dawid nazywał naszą ciotkę). I czego ją tu licho nosi? Uciekaj, kochanie! Raisa jeszcze raz spojrzała na Dawida i uciekła. Dawid bardzo rzadko i niechętnie rozmawiał ze mną o Raisie, o jej rodzinie, zwłaszcza od czasu gdy zaczął oczekiwać powrotu ojca. Myślał tylko o nim i o tym, jak będziemy żyli. Dobrze go pamiętał i ze szczególną przyjemnością mi opisywał. — Wielki, silny, jedną ręką dziesięć pudów podnosi. Jak krzyknie: „Hej, mały!” — w całym domu się rozlega. Miły taki, dobry… i zuch! Nikogo się nie lękał. Wspaniale się nam żyło, dopóki nas nie zrujnowali. Mówią, że teraz jest zupełnie siwy, a przedtem był taki rudy jak ja. Si–i–łacz! Dawid nie mógł dopuścić myśli, że zostaniemy w Riazaniu. — Wy wyjedziecie — powiedziałem — a ja zostanę. — Głupstwo! Zabierzemy cię z sobą. — A ojciec? — Ojca zostawisz. A nie, to przepadniesz. — Dlaczego? Dawid nic nie odpowiedział, tylko zmarszczył swoje białe brwi. — Jak wyjedziemy — zaczął znowu — tatko znajdzie sobie dobrą posadę, ja się ożenię. — No, to jeszcze nieprędko — powiedziałem. — Nie, dlaczego? Ja się prędko ożenię. — Ty? — Tak, ja. A co? — Masz już może narzeczoną? — Pewnie, że mam. — A któż to taki? Dawid uśmiechnął się. — Jaki ty jesteś niedomyślny! Oczywiście, Raisa. — Raisa! — powtórzyłem ze zdumieniem. — Żartujesz? — Ja, bracie, żartować nie umiem i nie lubię. — Ale ona przecież jest o rok od ciebie starsza? — No to co? A zresztą, skończmy tę rozmowę. — Pozwól mi jeszcze o jedno zapytać — powiedziałem. — A czy ona wie, że zamierzasz się z nią ożenić? — Prawdopodobnie. — Ale ty jej nic nie mówiłeś? — Co tu mówić? — ‘Przyjdzie czas, powiem. No, dosyć! Dawid wstał i wyszedł z pokoju. Gdy zostałem sam, zacząłem myśleć… myśleć… a wreszcie zdecydowałem, że Dawid postępuje jak człowiek rozsądny i praktyczny. Nawet mi to pochlebiło, że jestem przyjacielem takiego praktycznego człowieka. A i Raisa w swojej odwiecznej czarnej wełnianej sukience wydała mi się nagle czarująca i godna najbardziej oddanej miłości. XV Ojciec Dawida jednak nie przyjeżdżał i nawet nie pisał. Lato już dawno nadeszło: czerwiec zbliżał się ku końcowi. Zmęczyło nas oczekiwanie. A tymczasem zaczęły krążyć pogłoski, że Łatkinowi bardzo się pogorszyło i rodzina jego lada dzień umrze z głodu albo dom się zapadnie i dach wszystkich przygniecie. Dawid nawet na twarzy się zmienił i taki się zrobił zły i ponury, że wprost strach było zbliżyć się do niego. Częściej zaczął wychodzić z domu. Z Raisą nie spotykałem się wcale. Czasem tylko widziałem ją z daleka, przelotnie, jak przebiegała ulicę, lekko i ładnie, prosta jak strzała, z rękami przyciśniętymi do piersi, z ciemnym i mądrym spojrzeniem spod długich brwi, z zatroskanym wyrazem na bladej, miłej twarzy — to wszystko. Ciotka przy pomocy swego Trankwillitatina dokuczała mi po staremu i po staremu szeptała mi w ucho zjadliwie: „Złodziej, dobrodziejaszku, złodziej jesteś!” Lecz nie zwracałem na nią uwagi, a ojciec pracował, ślęczał nad sprawami, rozjeżdżał, pisał i o niczym nie chciał wiedzieć. Pewnego razu, przechodząc koło znanej nam jabłoni, z przyzwyczajenia rzuciłem okiem na wiadome miejsce i raptem wydało mi się, że na powierzchni ziemi pokrywającej nasz skarb zaszła jakaś zmiana. Jakby jakiś pagórek powstał tam, gdzie dawniej było wgłębienie, i żwir leżał inaczej! „Co to znaczy? — pomyślałem. — Czyżby ktoś przeniknął naszą tajemnicę i wykopał zegarek?” Trzeba było przekonać się o tym naocznie. Zegarek, który rdzewiał w głębi ziemi, był mi oczywiście zupełnie obojętny; ale nie mogłem pozwolić, by ktoś inny go używał. Toteż już nazajutrz, wstawszy przed świtem i uzbroiwszy się w nóż, poszedłem do sadu, odszukałem miejsce pod jabłonią, zacząłem kopać i wykopawszy chyba metrowej głębokości dół przekonałem się, że zegarek znikł, że ktoś go odnalazł, wydobył i skradł. Lecz któż mógł go wydobyć oprócz Dawida? Któż inny wiedział, gdzie on się znajduje? Zasypałem dół i wróciłem do domu. Poczułem się dotkliwie skrzywdzony. „Przypuśćmy — myślałem — że zegarek był potrzebny Dawidowi, żeby uratować od śmierci głodowej jego przyszłą żonę albo jej ojca. Mimo wszystko, zegarek ten jest coś wart. Ale dlaczego nie przyszedł do mnie i nie powiedział: «Bracie! (na miejscu Dawida na pewno powiedziałbym: bracie) — bracie! Potrzebuję pieniędzy, ty ich nie masz, wiem; ale pozwól użyć tego zegarka, który razem zakopaliśmy pod starą jabłonią. Nikomu pożytku nie przynosi, a ja ci taki będę wdzięczny, bracie!» Z jakąż radością bym się zgodził! Lecz działać po kryjomu, zdradliwie, nie zaufać przyjacielowi… Nie! Żadna namiętność, żadna potrzeba tego nie usprawiedliwi”. Powtarzam, że byłem strasznie urażony. Zacząłem nawet okazywać Dawidowi oziębłość, dąsać się. Lecz Dawid nie należał do tych, którzy to dostrzegają i niepokoją się. Zacząłem robić aluzje. Ale Dawid jak gdyby nie rozumiał moich aluzji. Mówiłem nawet przy nim, jak nisko w moich oczach musi upaść człowiek, który mając przyjaciela, nawet rozumiejąc znaczenie świętego uczucia przyjaźni, nie ma na tyle szlachetności, że dopuszcza się podstępu, którego i tak nie da się ukryć. Wymawiając ostatnie słowa śmiałem się z pogardą. Ale Dawid ani okiem nie mrugnął. Nareszcie wprost zapytałem go: jak myśli, czy nasz zegarek jeszcze szedł jakiś czas pod ziemią, czy od razu stanął? Odpowiedział mi: — A licho go wie! Masz też nad czym się zastanawiać! Nie wiedziałem, co myśleć. Dawidowi wyraźnie ciążyło coś na sercu, ale nie była to kradzież zegarka. Niespodziany wypadek dowiódł mi jego niewinności. XVI Wracałem pewnego dnia do domu uliczką, której w ogóle unikałem, ponieważ stała tam oficyna, gdzie mieszkał mój wróg Trankwillitatin; lecz tym razem sam los mnie tu sprowadził. Przechodząc koło zamkniętego okna pewnego szynku, usłyszałem nagle głos naszego sługi Wasilija, młodego zuchwałego chłopaka, strasznego „lenia i nicponia”, jak wyrażał się mój ojciec, lecz również strasznego pogromcy kobiecych serc, na które działał dowcipem, pląsami i grą na teorbanie. — I patrzcie, co wymyślili — mówił Wasilij, którego nie mogłem widzieć, lecz słyszałem wyraźnie: siedział widocznie tuż przy oknie z kompanem, pił herbatę i jak to często bywa z ludźmi w zamkniętym pokoju, mówił głośno, nie podejrzewając, że przechodzień z ulicy może usłyszeć każde słowo: — Co wymyślili? Zakopali go! — Łżesz! — burknął drugi głos. — Powiadam ci. Takich mamy paniczów osobliwych! A już najwięcej to ten Dawid. Istny dziwak! Akuratnie wstałem o świcie i podchodzę sobie do okna. Patrzę: co się dzieje? Idą sobie nasze dwa paniczyki przez ogród, niosą ten właśnie zegarek, dół pod jabłonką wykopali i do niego jak dziecko jakie położyli. A potem ziemię zrównali, dalibóg, takie wariaty! — A niech ich licho porwie! — powiedział towarzysz Wasilija. — Z figlów, znaczy. No i cóż? Wykopałeś zegarek? — Rozumie się, że wykopałem. Mam go teraz u siebie. Tylko go jeszcze tymczasem nie pokazuję. Za dużo hałasu już i tak było przez ten zegarek. Dawid go naszej starej owej nocy spod grzbietu wyciągnął. — O–o! — Powiadam ci. Całkiem bez pardonu chłopak. Więc nie wolno tego zegarka teraz pokazywać. Wkrótce przyjadą oficerowie, sprzedam komu albo w karty przegram. Nie słuchałem dłużej. Na łeb, na szyję pobiegłem do domu wprost do Dawida. — Bracie! — zacząłem. — Bracie! Przebacz mi! Zawiniłem przed tobą! Podejrzewałem cię! Oskarżałem! Widzisz, jaki jestem wzburzony! Przebacz mi! — Co ci się stało? — zapytał Dawid. — Nic nie rozumiem. — Podejrzewałem cię, żeś wykopał nasz zegarek spod jabłonki. — Znów ten zegarek! A czy go tam nie ma? — Nie ma go tam. Myślałem, żeś go wziął, żeby pomóc swoim znajomym. A to Wasilij! Opowiedziałem — Dawidowi wszystko, co usłyszałem pod oknem szynku. Lecz jak opisać moje zdumienie! Rzecz prosta, przypuszczałem, że Dawid będzie oburzony, ale wcale nie oczekiwałem tego, co się stało! Gdy tylko skończyłem swoje opowiadanie, Dawid wpadł w niesłychaną pasję. Dawid, który zawsze z pogardą odnosił się do całej tej, według jego słów, „trywialnej” awantury z zegarkiem, ten sam Dawid, który nieraz zapewniał, że zegarek nie jest wart złamanego grosza, teraz raptem zerwał się z miejsca, cały poczerwieniał, zacisnął zęby, zacisnął pięści. „Tego tak zostawić nie można! — powiedział wreszcie. — Jak on śmie przywłaszczać sobie cudzą rzecz? Ja mu pokażę, poczekaj! Ja złodziejom nie folguję!!” Przyznam się, że do dziś nie rozumiem, co go tak mogło rozzłościć: czy był już rozdrażniony przedtem i postępek Wasilij a dolał tylko oliwy do ognia; czy go oburzyły moje podejrzenia — nie wiem. Dość, że nigdy go nie widziałem tak wzburzonego. Stałem przed nim z otwartymi ustami i tylko patrzyłem, jak ciężko i głęboko oddycha. — Co zamierzasz zrobić? — zapytałem w końcu. — A zobaczysz po obiedzie, kiedy ojciec się położy. Ja tego dowcipnisia znajdę! Ja z nim porozmawiam! „No — pomyślałem — nie chciałbym być na miejscu tego «dowcipnisia». Co z tego wyniknie, o Boże!” XVII A wynikło mianowicie to: Gdy tylko po obiedzie zapanowała owa senna, duszna cisza, która dotąd jak gorąca pierzyna kładzie się na dom rosyjski i rosyjski lud w środku dnia, po sutym posiłku, Dawid (szedłem za nim z zamierającym sercem) udał się do czeladnej i wywołał stamtąd Wasilija. Chłopiec z początku nie chciał iść, ale potem usłuchał i poszedł za nami do ogródka. Dawid stanął przed nim, piersią w pierś. Wasilij był o całą głowę wyższy od niego. — Wasiliju Tierientiew! — zaczął twardym głosem mój towarzysz. — Przed sześciu tygodniami wydobyłeś spod tej jabłonki schowany tam przez nas zegarek. Nie miałeś prawa tego robić, on do ciebie nie należał. Oddaj go natychmiast! Wasilij stropił się na chwilę, lecz zaraz odzyskał kontenans. — Jaki zegarek? Co panicz mówi? Niech Bóg broni! Żadnego zegarka nie mam! — Wiem, co mówię, a ty nie kłam. Zegarek jest nasz. Oddaj go! — Nie mam pańskiego zegarka. — A cóżeś ty w szynku… — zacząłem, lecz Dawid mi przerwał. — Wasiliju Tierientiew! — wymówił głucho i groźnie. — My wiemy dokładnie, że zegarek jest u ciebie. Mówię ci po dobremu: oddaj. A jeśli nie oddasz… Wasilij uśmiechnął się bezczelnie. — Co mi wtedy panicz zrobi? No? — Co? Obaj będziemy się z tobą bić dopóty, póki albo ty nas zwyciężysz, albo my ciebie. Wasilij roześmiał się. — Bić się? To nie pańska rzecz! Z lokajem bić się? Dawid nagle schwycił Wasilija za kamizelkę. — My nie na pięści będziemy się z tobą bić — powiedział zgrzytając zębami — rozumiesz? Dam ci nóż i sam wezmę… I zobaczymy, kto kogo! Aleksy! — rozkazał. — Leć po mój wielki nóż, wiesz, ten z kościanym trzonkiem, leży tam na stole, a drugi mam w kieszeni. Wasilij raptem zamarł. Dawid trzymał go ciągle za kamizelkę. — Zlitujcie się… zlitujcie, Dawidzie Jegoryczu — wybełkotał; nawet oczy wypełniły mu się łzami. — Paniczu! Paniczu! Puśćcie! — Nie puszczę cię. I litości nie będzie! Jeżeli dziś się wykręcisz, jutro znowu zaczniemy. Aloszka! Gdzie nóż? — Dawidzie Jegoryczu! — zawył Wasilij. — Nie zabijajcie… cóż to takiego? A zegarek… Ja rzeczywiście… zażartowałem. Ja wam go w tej chwili przyniosę. Jakże to tak? To Chryzanfowi Łukiczowi brzuch rozpruwać, to mnie! Puśćcie mnie, Dawidzie Jegoryczu… Raczcie wziąć zegarek. Tylko ojczulkowi nic nie mówcie. Dawid wypuścił z rąk kamizelkę Wasilija. Spojrzałem na niego i rzeczywiście — nie tylko Wasilij mógł się przestraszyć. Twarz miał ponurą… zimną… i złą. Wasilij wpadł do domu i za chwilę wrócił z zegarkiem w ręku. Milcząc wręczył go Dawidowi i tylko wracając do domu, głośno krzyknął na progu: — Tfu, to ci diabeł!… Był wciąż blady jak płótno. Dawid kiwnął głową i poszedł do naszego pokoju. Powlokłem się za nim. „Suworow! prawdziwy Suworow!” — pomyślałem. Wówczas, w 1801 roku, Suworow był naszym największym bohaterem narodowym. XVIII Dawid zamknął za sobą drzwi, położył zegarek na stole, skrzyżował ręce i — o dziwo! — roześmiał się. Patrząc na niego i ja się roześmiałem. — Co za dziwna rzecz! — zaczął. — Nie możemy się w żaden sposób pozbyć tego zegarka. Zaczarowany jakiś czy co? I dlaczego ja się tak rozzłościłem? — Właśnie, dlaczego? Zostawiłbyś go Wasilijowi… — No, nie — przerwał Dawid. — Nie ma głupich! Ale co my z nim teraz zrobimy? — Właśnie! Co? Obaj patrzyliśmy na zegarek i namyślaliśmy się. Ozdobiony niebieskim sznurkiem z paciorków (nieszczęsny Wasilij w pośpiechu nie zdążył zdjąć z niego swojego sznurka), leżał najspokojniej i robił swoje: tykał, co prawda trochę nierówno, i wolno przesuwał swoją mosiężną minutową wskazówkę. — Może znów go zakopać? Albo może do pieca? — zaproponowałem wreszcie. — Albo może… Czy nie podarować go Łatkinowi? — Nie — odrzekł Dawid. — To wszystko nie to. Ale wiesz co: przy kancelarii gubernatora zorganizowano komisję, która zbiera ofiary na rzecz pogorzelców z Kasimowa. Podobno Kasimow spalił się doszczętnie ze wszystkimi swymi cerkwiami. I podobno tam wszystko przyjmują, nie tylko chleb czy pieniądze, ale i inne rzeczy w naturze. Oddamy im ten zegarek. Co? — Oddamy! Oddamy! — podchwyciłem. — Świetna myśl! Ale myślałem, że ponieważ rodzina twoich przyjaciół jest w nędzy… — Nie, nie! Oddamy go do komisji. Łatkinowie i bez niego się obejdą. Do komisji! — Jak do komisji, to do komisji. Tylko myślę, że trzeba przy tym napisać coś do gubernatora. Dawid spojrzał na mnie. — Tak myślisz? — Tak, naturalnie, dużo nie warto pisać. Ale tak, kilka słów. — Na przykład? — Na przykład zacząć tak: „Będąc…” albo może tak: „Powodowani…” — „Powodowani…” Dobrze. — Potem trzeba będzie dodać: „ta mała nasza ofiara”. — „Ofiara”… też dobrze. No, bierz pióro, siadaj i pisz, jazda! — Najpierw na brudno — zauważyłem. — Niech będzie na brudno. Tylko pisz, pisz! A ja go tymczasem wyczyszczę kredą. Wziąłem arkusz papieru, zatemperowałem pióro; lecz nie zdążyłem wykaligrafować u góry arkusza: „Do Jego Ekscelencji, Jaśnie Oświeconego Księcia” (gubernatorem u nas był wtedy książę X), gdy nagle przerwałem, zaskoczony niezwykłym hałasem. Dawid również go usłyszał i też znieruchomiał z zegarkiem w lewej, a gałgankiem z kredą w prawej ręce. Spojrzeliśmy na siebie. Co za wrzask? To pisk ciotki!… A to? To głos ojca, schrypnięty z gniewu. „Zegarek! zegarek!” — drze się ktoś, jakby Trankwillitatin. Nogi tupią, skrzypią deski podłogi, cały tłum biegnie, pędzi prosto do nas. Zamieram ze strachu, nawet Dawid zbladł jak ściana, ale patrzy jak orzeł. „Wasilij, łotr, wydał” — szepcze przez zęby. Drzwi otwierają się na oścież i ojciec w szlafroku, bez halsztuka, ciotka w pudermantlu, Trankwillitatin, Wasilij, Juszka, drugi chłopak, kucharz Agapit — wszyscy wpadają do pokoju. — Łajdaki! — krzyczy ojciec, ledwie łapiąc oddech… — Nareszcieśmy was przyłapali! — I ujrzawszy zegarek w ręku Dawida: — Dawaj! — ryczy. — Dawaj zegarek! Lecz Dawid bez słowa rzuca się do otwartego okna i hop! na podwórze, a stamtąd na ulicę. Przyzwyczajony naśladować we wszystkim swój „wzór”, wyskakuję też i biegnę za Dawidem. „Łapaj! Trzymaj!” — rozbrzmiewa krzyk. Lecz my już mkniemy ulicą, bez czapek na głowach, Dawid na przodzie, a ja o parę kroków za nim, a za nami tupot i wrzawa pogoni. XIX Wiele lat minęło od czasu wszystkich tych wypadków. Nieraz rozmyślałem o nich i dotąd nie mogę pojąć przyczyny tej wściekłości mego ojca, który tak niedawno zabronił nawet wspominać o tym przebrzydłym zegarku, tak samo jak nie mogłem zrozumieć wściekłości Dawida, kiedy się dowiedział, że Wasilij ukradł zegarek. Mimo woli przychodzi mi do głowy myśl, że w tym zegarku była jakaś tajemnicza moc. Wasilij nas nie wydał — wbrew przypuszczeniom Dawida — nie miał głowy do tego: sam zanadto się przestraszył, po prostu jedna z naszych służących zobaczyła zegarek w jego ręku i natychmiast powiedziała o tym ciotce. Wtedy to zawrzało. A więc pędziliśmy ulicą, samym środkiem. Spotykani po drodze przechodnie zatrzymywali się albo cofali w zdumieniu. Pamiętam, jak pewien dymisjonowany sekund — major, znany amator psów myśliwskich, raptownie wychylił się z okna swego mieszkania i cały purpurowy, z tułowiem podanym naprzód, krzyczał zajadle. „Stój! Trzymaj!” — rozległo się za nami. Dawid pędził wymachując zegarkiem nad głową, od czasu do czasu podskakiwał; ja za nim. — Gdzie? — krzyczę do Dawida, widząc, że skręca z ulicy w zaułek, i skręcam za nim. — Do Oki! — woła. — Do wody go, do rzeki, do diabła! — Stój, stój! — wrzeszczą za nami. Lecz my już pędzimy zaułkiem. Oto już powiało nam chłodem w twarze, przed nami rzeka, zaśmiecone, strome zbocze, drewniany most z rzędem wozów, żołnierz garnizonowy z piką koło przejazdu — wtedy żołnierze chodzili z pikami. Dawid już mknie po moście koło żołnierza, który stara się uderzyć go piką po nogach i trafia w przechodzącego właśnie cielaka. Dawid w mgnieniu oka wskakuje na poręcz, wykrzykuje radośnie. Coś białego, coś niebieskiego błysnęło, mignęło w powietrzu — to srebrny zegarek razem ze sznurkiem paciorków Wasilija poleciał do wody. Lecz teraz dzieje się coś niezwykłego! Za zegarkiem nogi Dawida podnoszą się w górę, a on z głową w dół, rękami do przodu, z rozwianymi fałdami kurtki opisuje w powietrzu stromy łuk — tak właśnie w gorący dzień spłoszone żaby skaczą z wysokiego brzegu do stawu — i w mgnieniu oka niknie za poręczą mostu, a potem buch! — i ciężki plusk wody w dole… Co się ze mną działo, nie jestem w stanie opisać! Znajdowałem się zaledwie o parę kroków od Dawida, kiedy skoczył z poręczy. Nawet nie pamiętam, czy krzyknąłem; nie myślę też, bym się przeląkł, po prostu oniemiałem. Odjęło mi i ręce, i nogi. Dokoła mnie cisnęli się, biegali ludzie. Niektórzy z nich wydawali mi się znajomi. Trofimycz mignął mi przed oczyma, żołnierz z piką pobiegł gdzieś w bok, konie z wozami spiesznie przechodziły koło mnie, zadzierając do góry okiełzane pyski. Potem wszystko pozieleniało, wydało mi się, że ktoś mnie mocno pchnął w tył głowy, w plecy… zemdlałem. Pamiętam, że później podniosłem się i widząc, że nikt nie zwraca na mnie uwagi, podszedłem do poręczy, ale nie do tej, z której skoczył Dawid. Podejść do niej wydawało się mi czymś strasznym i zacząłem patrzeć na rzekę wzburzoną, siną, wezbraną. Pamiętam, że niedaleko od mostu zauważyłem łódkę, która przybiła do brzegu, a w łódce kilku ludzi i jeden z nich, cały mokry i błyszczący w słońcu, przegięty przez burtę łódki, wyciągał coś z wody, coś niewielkiego, jakiś podłużny, ciemny przedmiot, który z początku wydał mi się walizką czy koszem, lecz przyjrzawszy się uważniej, zobaczyłem, że ów przedmiot to był Dawid! Wtedy drgnąłem, krzyknąłem przeraźliwie i pobiegłem do łódki, przepychając się przez tłum; ale kiedy dobiegłem do niej, onieśmielony, zacząłem się rozglądać. Pośród ludzi, którzy ją obstąpili, poznałem Trankwillitatina, kucharza Agapita z butem w ręku, Juszkę, Wasilija. Mokry błyszczący człowiek wywlókł z łódki pod pachy ciało Dawida, którego obie ręce podnosiły się do twarzy, jakby chciał ją ukryć przed czyimś wzrokiem, i położył go w przybrzeżnym błocie na wznak. Dawid nie ruszał się, jakby się wyprężył, złączył pięty i wystawił brzuch. Twarz miał zielonkawą, oczy zapadnięte, woda kapała mu z włosów. Mokry człowiek, który go wyciągnął, sądząc z odzieży robotnik, zaczął opowiadać, drżąc z zimna i odrzucając ciągle włosy z czoła, jak on to zrobił. Opowiadał bardzo dokładnie i starannie. — Patrzę ja, panowie, co się dzieje? A tu ten chłopak buch! z mostu. No! Ja zaraz biegiem z prądem, bo wiem, że trafił w sam środek prądu — poniesie go pod most, no, a tam już po nim! Patrzę, jakaś kosmata czapka płynie, a to jego głowa. Więc od razu dałem susa w wodę i cap go!… No, a dalej to już nic trudnego! W tłumie rozległy się okrzyki pochwały. — Ogrzać by się teraz trzeba, chodźmy na jednego — odezwał się ktoś. Lecz tu nagle ktoś pośpiesznie przedziera się naprzód. To Wasilij. — Co stoicie, prawosławni! — ryczy ze łzami. — Trzeba go cucić. — To nasz panicz! — Ocucić go, ocucić! — rozlega się w tłumie, którego wciąż przybywa. — Za nogi powiesić! Najlepszy sposób! — Na beczkę położyć brzuchem i toczyć ją w przód i w tył, aż póki… Brać go, chłopcy! — Nie ważcie się ruszać — wtrącił się żołnierz z piką. — Na odwach trzeba go zanieść. — Brać! — rozległ się bas Trofimycza. — Ależ on żyje! — wołam nagle na całe gardło, prawie z przerażeniem. Przysunąłem twarz do jego twarzy. „Więc to tak wyglądają topielcy” — pomyślałem i serce mi zamarło. Raptem widzę — usta Dawida poruszyły się i trochę zwymiotował wodą. Mnie od razu odepchnęli, odciągnęli, wszyscy rzucili się do niego. — Huśtać go, huśtać! — rozległy się głosy. — Nie, nie, stać! — krzyknął Wasilij. — Do domu go, do domu! — Do domu! — podchwycił nawet Trankwillitatin. — Zaniesiemy go duchem, a potem się zobaczy — mówił dalej Wasilij. (Od tego dnia polubiłem Wasilija.) — Bracia! Czy nie macie rogóżki? A jak nie, bierzcie za głowę, za nogi. — Czekajcie! Jest rogóżka. Kładź! Chwytaj! Ruszaj! Dobra! Pysznie, niczym w kolasie jakiej jedzie! W kilka minut potem Dawid został uroczyście wniesiony na rogóżce pod dach naszego domu. XX Rozebrano go, położono do łóżka. Już na ulicy zaczął dawać oznaki życia, mruczał, machał rękami. W pokoju zupełnie odzyskał przytomność. Lecz gdy tylko obawa o jego życie minęła i nie było już potrzeby ratowania go, oburzenie ogarnęło wszystkich: odsunięto się od niego jak od trędowatego. — Niech go Pan Bóg skarze! Niech go Pan Bóg skarze! — wrzeszczała ciotka na cały dom. — Trzeba się go pozbyć, Porfiriju Pietrowiczu, bo jeszcze takiej biedy narobi, że nie damy rady! — Ależ, proszę państwa, to jakiś potwór, wariat — potakiwał Trankwillitatin. — A co to za złość, co to za złość! — trajkotała ciotka podchodząc do samych drzwi naszego pokoju, żeby ją Dawid na pewno usłyszał. — Najpierw ukradł zegarek, a potem rzucił go do wody, żeby się niby nikomu nie dostał. Macie figę! Wszyscy, wszyscy byli oburzeni. — Dawidzie! — zapytałem go, gdy tylko zostaliśmy sami. — Dlaczegoś to zrobił? — I ty też na mnie — odparł słabym głosem; usta mu posiniały, a cały jakby spuchł. — Co ja takiego zrobiłem? — A do wody po coś skoczył? — Skoczył? Nie utrzymałem się na poręczy, i tyle. Gdybym umiał pływać, skoczyłbym naumyślnie. Muszę się koniecznie nauczyć. Ale za to zegarek teraz — fiuu!! Wtem ojciec mój uroczyście wkroczył do pokoju. — Tobie, mój kochany — zwrócił się do mnie — dam lanie, możesz być pewny, chociaż już jesteś za duży na to. — Podszedł potem do łóżka, na którym leżał Dawid. — Na Syberii — rozpoczął mentorskim i karcącym tonem — na Syberii, dobrodzieju, w katordze, w podziemiach siedzą i umierają ludzie, którzy mniej zawinili, mniejsze przestępstwo popełnili niż ty! Kim ty jesteś: samobójcą czy złodziejem, czy po prostu durniem, powiedz mi, z łaski swojej?! — Nie jestem ani samobójcą, ani złodziejem — odpowiedział Dawid. — A co prawda, to prawda: na Syberię trafiają dobrzy ludzie, lepsi od nas obu. Któż ma o tym lepiej wiedzieć, jak nie stryj? Ojciec cicho jęknął, cofnął się o krok, uważnie popatrzył na Dawida, splunął i przeżegnawszy się wolno, wyszedł z pokoju. — Słodko ci, co? — powiedział za nim Dawid i pokazał mu język. Spróbował później się podnieść, jednak nie mógł. — Widocznie uderzyłem się — rzekł stękając i krzywiąc się. — Pamiętam, że mnie woda jakby na jakieś drewno pchnęła. Widziałeś Raisę? — dodał nagle. — Nie, nie widziałem. Czekaj! Czekaj! Teraz sobie przypominam: czy to nie ona stała na brzegu koło mostu? Tak… ciemna sukienka, żółta chustka na głowie… Na pewno ona! — No, a potem… widziałeś ją? — Potem… Nie wiem. Nie myślałem o tym. Tyś właśnie skoczył… Dawid zaniepokoił się. — Bracie, przyjacielu, Alosza, idź do niej zaraz, powiedz, że jestem zdrów, że nic mi się nie stało. Jutro już będę u nich. Idź prędzej, bracie, zrób mi tę łaskę! Dawid wyciągnął do mnie obie ręce. Jego już suche rude włosy zabawnie sterczały do góry kosmykami, ale rozrzewniony wyraz twarzy wydawał ?ię przy tym bardziej niż zwykle szczery. Wziąłem czapkę i wyszedłem z domu, starając się uniknąć spotkania z ojcem, by mu nie przypomnieć jego obietnicy. XXI „I w samej rzeczy — rozmyślałem idąc do Łatkinów — jak mogłem nie zauważyć Raisy? Gdzie ona się podziała? Powinna przecież była widzieć…” I nagle przypomniałem sobie: w tym samym momencie, kiedy Dawid wpadł do wody, w uszach moich zabrzmiał straszny, rozdzierający krzyk. Czy to aby nie ona? Ale jak to się stało, że jej potem nie widziałem? Przed domkiem, w którym mieszkał Łatkin, ciągnęło się pustkowie zarośnięte pokrzywą i otoczone przewróconym płotem. Zaledwie przedostałem się przez to ogrodzenie (ani bramy, ani furtki nigdzie nie było), gdy oczom moim ukazał się następujący widok. Na schodach ganku, przed domem, siedziała Raisa; oparłszy łokcie na kolanach, a podbródek na splecionych dłoniach, patrzyła nieruchomo wprost przed siebie; koło niej stała jej niema siostrzyczka i najspokojniej wymachiwała bacikiem; a przed gankiem, odwrócony do mnie plecami, w podartej i zniszczonej kamizeli, w kalesonach i walonkach na nogach, machając łokciami i wykrzywiając się dreptał w miejscu i podskakiwał stary Łatkin. Usłyszawszy moje kroki, nagle obejrzał się, przykucnął i od razu podskoczywszy do mnie, zagadał bardzo szybko, drżącym głosem, z nieustannym: „Czu, czu, czu!” Osłupiałem. Dawno go nie widziałem i na pewno bym go nie poznał, gdybym się z nim spotkał w innym miejscu. Ta zmarszczona, bezzębna, czerwona twarz, te okrągłe mętne oczki, rozczochrane siwe włosy; te podrygi, podskoki, ten bezmyślny bełkot…’Co to znaczy? Co za nieludzka rozpacz dręczy tę nieszczęśliwą istotę? Co to za „taniec śmierci”? — Czu–czu — bełkotał nie przestając się wykrzywiać. — Patrz, ona, Wasiliewna, teraz, czu–czu, weszła… Słyszysz! kor… rytem na dachu (uderzył się ręką po głowie) i siedzi jak łopata: i zezowata, zezowata jak Andriuszka; zezowata Wasiliewna! (Chciał widocznie powiedzieć: niema). Czu! zezowata moja Wasiliewna! Obie teraz na jedno kopyto… Popatrzcie, prawosławni! Tylko te dwie łódeczki mam! Co? Łatkin widocznie uświadamiał sobie, że mówi nie to, co trzeba, i robił straszne wysiłki, żeby mi wytłumaczyć, o co chodzi. Raisa jak gdyby wcale nie słyszała, co mówił ojciec, a siostrzyczka wciąż bawiła się bacikiem. — Żegnaj, jubilerze, żegnaj, żegnaj! — powtórzył Łatkin kilka razy z rzędu, z niskimi ukłonami, jakby się ucieszywszy, że znalazł odpowiednie słowo. W głowie mi się zakręciło. — Co to wszystko znaczy? — zapytałem jakąś starą kobietę, która wyjrzała przez okno. — A cóż, panie — odrzekła śpiewnie — powiadają, że człowiek jakiś — a co za jeden. Pan Bóg go wie — zaczął się topić, a ona to widziała. Przestraszyła się czy co. Przyszła jednak… niby nic, ale jak siadła na ganku, tak i siedzi dotąd jak kamień. Mów do niej, nie słyszy. Widocznie też mowę straci. Och — och! — Żegnaj, żegnaj — powtarzał Łatkin wciąż z tymi samymi ukłonami. Podszedłem do Raisy i stanąłem wprost przed nią. — Raiso! — zawołałem. — Co ci jest? Nic nie odpowiedziała; jakby mnie nie zauważyła. Twarz jej nie zbladła, nie zmieniła się, ale jak gdyby skamieniała i przybrała wyraz taki, jakby w tej chwili miała zasnąć. — Ależ ona jest zezowata, zezowata — bełkotał mi w ucho Łatkin. Schwyciłem Raisę za ręce. — Dawid żyje! — krzyknąłem jeszcze głośniej. — Żyje i jest zdrów. Dawid żyje, rozumiesz? Wyciągnęli go z wody, jest teraz w domu i kazał ci powiedzieć, że jutro przyjdzie do ciebie. On żyje! Raisa jakby z wysiłkiem zwróciła na mnie oczy; mrugnęła parę razy, otwierając je coraz szerzej, potem przechyliła głowę na bok, zaczerwieniła się lekko, usta jej się otworzyły… Powoli, pełną piersią nabrała powietrza, zmarszczyła się jakby z bólu i z wielkim wysiłkiem wymówiwszy: „Daw… Da… ży… żyje!”, zerwała się z ganku i pobiegła przed siebie. — Dokąd? — krzyknąłem. Lecz ona, śmiejąc się cicho i zataczając, już biegła przez pustkowie. Popędziłem oczywiście za nią, a tymczasem za mną rozległ się chóralny płacz Łatkina i głuchoniemej dziewczynki. Raisa biegła prosto do naszego domu. „Cóż za dzień! — myślałem starając się nie tracić z oczu migającej przede mną czarnej sukienki… — No!” XXII Ominąwszy Wasilija, ciotkę, a także i Trankwillitatina, Raisa wbiegła do pokoju, gdzie leżał Dawid, i rzuciła mu się na piersi. — Och… och… Da…widku! — zadźwięczał jej głos spod rozsypanych kędziorów. — Och! Dawid, szeroko rozłożywszy ręce, objął ją i przytulił do niej głowę. — Przebacz mi, serce moje! — rozległ się jego głos. I oboje jakby zamarli z radości. — Ale dlaczegoś poszła do domu, Raiso, dlaczego nie zostałaś? — powiedziałem. Wciąż nie podnosiła głowy. — Zobaczyłabyś, że został uratowany… — Ach, nie wiem! Ach, nie wiem! Nie pytaj! Nie wiem, nie pamiętam, jak doszłam do domu. Pamiętam tylko: widzę cię w powietrzu… coś mnie uderzyło… A co było później… — Uderzyło — powtórzył Dawid. I wszyscy troje roześmieliśmysię. Było nam bardzo dobrze. — A cóż to ma być w końcu! — rozległ się za nami groźny głos mego ojca. Stał u progu. — Skończą się te wariactwa nareszcie czy nie? Gdzie my mieszkamy? W państwie rosyjskim czy w republice francuskiej? Wszedł do pokoju. — Niech do Francji jedzie ten, kto chce buntować i uprawiać rozpustę! A ty jak śmiałaś tu się zjawić? — zwrócił się do Raisy, która cichutko wstała i wyraźnie przestraszyła się, ale wciąż uśmiechała się jakimś miłym i szczęśliwym uśmiechem. — Córka mojego śmiertelnego wroga! Jak śmiałaś! Jeszcze jej się obejmować zachciało! Precz stąd natychmiast! A jak nie… — Stryjku — powiedział Dawid i usiadł na łóżku. — Niech stryj nie obraża Raisy. Ona pójdzie… Tylko proszę jej nie obrażać. — A ty co tu masz do gadania? Ja jej nie obrażam, nie ob…ra…żam, a zwyczajnie wypędzam. Ja jeszcze i ciebie pociągnę do odpowiedzialności. Cudzą własność zniszczyłeś, na swoje życie się targnąłeś, naraziłeś mnie na straty. — Na jakie straty? — przerwał Dawid. — Jakie? Ubranie zniszczyłeś, to nic? Na wódkę dałem ludziom, którzy cię przynieśli! Całą rodzinę nastraszyłeś i jeszcze się indyczysz? A jeżeli ta panna, zapomniawszy o wstydzie i o honorze… Dawid zerwał się z łóżka. — Nie ubliżaj jej, stryju, powiadam! — Milcz! — Nie waż się… — Milcz! — Nie waż się hańbić mojej narzeczonej! — krzyknął Dawid na cały głos. — Mojej przyszłej żony! — Narzeczonej! — powtórzył ojciec i wybałuszył oczy. — Narzeczonej! Żony! Ho, ho, ho! (Cha, cha, cha — odezwała się za drzwiami ciotka). — A ileż ty masz lat? Ledwoś odrósł od ziemi, mleko ci pod nosem nie obeschło, smarkaczu! I chce się żenić. A ja… a ty… — Puśćcie, puśćcie mnie — szepnęła Raisa i skierowała się do drzwi, zmartwiała ze strachu. — Nie was będę prosił o zezwolenie — krzyczał wciąż Dawid opierając się piersiami o brzeg łóżka — a swojego rodzonego ojca, który lada dzień powinien przyjechać. On może mi rozkazywać, a nie wy! A co się tyczy moich lat, to nam się nie śpieszy. Poczekamy, cokolwiek byście mówili… — Ej, Dawidzie, opamiętaj się! — przerwał mu ojciec. — Spójrz na siebie: cały jesteś rozchełstany, straciłeś wszelkie poczucie przyzwoitości. Dawid ściągnął koszulę na piersi. — Cokolwiek byście mówili — powtórzył. — Ależ zatkaj mu gębę, Porfiriju Pietrowiczu, zatkaj mu gębę! — zapiszczała ciotka zza drzwi. — A tę ladacznicę niegodziwą… tę… Lecz widocznie coś niezwykłego przerwało w tym momencie elokwencję ciotki; głos jej urwał się i zamiast niego rozległ się inny, starczy, schrypnięty i słaby. — Bracie — mówił ten wątły głos. — Duszo chrześcijańska! XXIII Obejrzeliśmy się wszyscy. Przed nami w tym ubraniu, w jakim go niedawno widziałem, stał jak widmo, chudy, nędzny i niepodobny do ludzi Łatkin. — A Bóg — wymówił jakoś dziecinnie, podnosząc do góry drżący, zgięty palec i przyglądając się ojcu bezsilnym spojrzeniem — Bóg ukarał! Ja po Ra… Ra… tak, tak, po Raisę przyszedłem. Mnie… czu! mnie co? prędko do ziemi — i jak to się nazywa? jeden drążek, drugi… poprzeczka — oto co mi… potrzebne… A ty, bracie, jubilerze… uważaj… przecie i ja jestem człowiekiem! Raisa w milczeniu przeszła przez pokój i wziąwszy Łatkina pod rękę, zapięła mu kamizelkę. — Chodźmy, Wasiliewna — zaczął — tutaj wszyscy są święci; nie chodź do nich. I tamten, co tam w futerale leży — wskazał na Dawida — też święty. A my, bracie, oboje grzesznicy. No, czu… przebaczcie, państwo, staruszkowi z pieprzem! Wspólnie kradliśmy! — krzyknął nagle — razem kradliśmy! Razem kradliśmy — powtórzył z widoczną satysfakcją: język nareszcie stał mu się posłuszny. Milczeliśmy. — A gdzie tu u was święty obraz? — zapytał zadzierając głowę i wznosząc oczy do góry. — Należy się oczyścić. Zaczął się modlić patrząc w jeden z kątów i żegnając się z rozczuleniem, uderzając kilkakrotnie palcami to w jedno ramię, to w drugie i spiesznie powtarzał: „Zmiłuj się, Bo… nade mną, Bo…” Ojciec mój, który cały czas nie spuszczał oczu z Łatkina i nie wymówił ani słowa, drgnął nagle, stanął obok niego i też zaczął się żegnać. Potem zwrócił się w jego stronę, pokłonił mu się nisko, tak nisko, że jedną ręką dotknął podłogi, i powtarzając: „Przebacz mi i ty, Martynianie Gawriłyczu”, pocałował go w ramię. Łatkin w odpowiedzi cmoknął ustami w powietrzu i zamrugał oczami: wątpliwe nawet, czy dobrze zrozumiał, co robi. Potem ojciec mój zwrócił się do wszystkich obecnych w pokoju, do Dawida, Raisy, do mnie. — Róbcie, co chcecie, postępujcie, jak uważacie — rzekł smutnym, cichym głosem i odszedł. Ciotka chciała podejść do niego, lecz krzyknął na nią ostro i surowo. Był wstrząśnięty. — Nade mną… nade mną… Zmiłuj się! — powtarzał Łatkin. — Jestem człowiekiem! — Żegnaj, Dawidku — powiedziała Raisa i razem ze starcem wyszła z pokoju. — Jutro będę u was! — krzyknął za nią Dawid i odwróciwszy się twarzą do ściany, szepnął: — Jestem bardzo zmęczony. Teraz dobrze by zasnąć — i ucichł. Nie wychodziłem długo z naszego pokoju. Chowałem się. Nie mogłem zapomnieć pogróżek ojca. Lecz obawy moje okazały się płonne. Spotkał mnie i nie powiedział ani słowa. Jak gdyby sam czuł się nieswojo. Zresztą wkrótce nadeszła noc i wszystko się w domu uspokoiło. XXIV Nazajutrz Dawid wstał jakby nigdy nic, a niedługo potem, tego samego dnia, wydarzyły się dwa ważne wypadki: z rana umarł stary Łatkin, wieczorem zaś przyjechał do Riazania stryj Jegor, ojciec Dawida. Bez uprzedzenia, bez żadnego zawiadomienia zjawił się niespodzianie. Ojciec mój był strasznie wylękniony i nie wiedział, czym poczęstować, gdzie posadzić drogiego gościa, rzucał się jak zaczadziały, wił się jak winowajca. Lecz stryja jak gdyby nie bardzo wzruszała troskliwość brata; wciąż powtarzał: „Na co to?” albo: „Nic nie trzeba”. Wobec ciotki zachował się jeszcze oziębłej; zresztą i ona nie bardzo za nim przepadała. W jej oczach był bezbożnikiem, heretykiem, wolterianinem (rzeczywiście nauczył się francuskiego, żeby czytać w oryginale Woltera). Stryj Jegor wydał mi się takim, jakim mi go opisywał Dawid. Był to wielki, ciężki mężczyzna o szerokiej dziobatej twarzy, stateczny i poważny. Nosił zawsze kapelusz z piórem, mankiety, żabot i surdut koloru tabaczkowego ze szpadą u boku. Dawid był mu rad niewypowiedzianie, nawet twarz mu się rozjaśniła i wyładniała i oczy stały się inne — wesołe, bystre, błyszczące; lecz wszelkimi sposobami starał się pohamować swoją radość i nie zdradzać jej słowami: bał się okazać słabym. Od razu pierwszej nocy po przyjeździe stryja Jegora, obaj — ojciec i syn — zamknęli się w przeznaczonym dla niego pokoju i długo rozmawiali półgłosem. Następnego ranka zauważyłem, że stryj jakby szczególnie łagodnie i z zaufaniem wpatrywał się w swego syna: zdawało się, że był z niego bardzo zadowolony. Dawid zaprowadził go na żałobne nabożeństwo do Łatkinów, ja także tam poszedłem; ojciec nie bronił, lecz sam pozostał w domu. Raisa wprawiła mnie w zdumienie swoim spokojem: bardzo pobladła i wychudła, ale nie płakała, rozmawiała i zachowywała się z prostotą. A przy tym wszystkim — rzecz dziwna — odczuwałem w niej jakiś majestat: mimowolny majestat cierpienia, które samo o sobie zapomina! Stryj Jegor od razu przed wejściem do cerkwi poznajomił się z nią: z tego, jak się do niej odnosił, widać było, że Dawid mu już o niej mówił. Bardzo mu się podobała, nie mniej od własnego syna: mogłem to wyczytać w oczach Dawida, kiedy patrzał na nich oboje. Pamiętam, jak Dawidowi oczy zabłysły, kiedy ojciec powiedział do niej: „Rozumna, będzie z niej dobra pani domu”. U Łatkinów opowiadano mi, że starzec zgasł cicho jak wypalona świeca, a póki nie stracił sił i świadomości, cały czas gładził córkę po włosach i niewyraźnie coś mamrotał, ale nie był smutny i wciąż się uśmiechał. Ojciec mój poszedł na pogrzeb, do cerkwi i na cmentarz i bardzo żarliwie się modlił; Trankwillitatin śpiewał nawet na chórze. Na cmentarzu Raisa nagle zaszlochała i przypadła twarzą do ziemi; lecz wkrótce się opanowała. Jej głuchoniema siostrzyczka przyglądała się wszystkim swymi dużymi, jasnymi, trochę dzikimi oczami. Od czasu do czasu przytulała się do Raisy, lecz nie widać było w niej przestrachu. Zaraz następnego dnia po pogrzebie stryj Jegor, który, sądząc ze wszystkiego, przyjechał z Syberii nie z pustymi rękami (dał pieniądze na pogrzeb i hojnie wynagrodził ludzi za wyratowanie Dawida), lecz który nic nie opowiadał o swoim tamtejszym życiu ani nie wyjawiał planów na przyszłość — otóż stryj Jegor nagle oświadczył mojemu ojcu, że zamierza opuścić Riazań i wyjechać do Moskwy razem z synem. Ojciec, dla przyzwoitości, niby wyraził żal i nawet usiłował — bardzo słabo zresztą — wpłynąć na zmianę decyzji stryja; lecz przypuszczam, że w głębi duszy był bardzo zadowolony. Obecność brata, z którym miał wyjątkowo mało wspólnego, który nawet nie raczył zrobić mu żadnej wymówki, który nawet nie gardził, a po prostu brzydził się nim, przygnębiała go. Zresztą i rozstanie z Dawidem nie przyczyniało mu szczególnego zmartwienia. Mnie natomiast ta rozłąka zdruzgotała; poczułem się osierocony i straciłem wszelkie oparcie, wszelką chęć do życia. A więc stryj wyjechał i zabrał ze sobą nie tylko Dawida, ale, ku wielkiemu zdziwieniu i oburzeniu całej naszej ulicy, także Raisę i jej siostrzyczkę. Dowiedziawszy się o jego postępowaniu ciotka niezwłocznie nazwała go Turkiem i tak go nazywała do końca swego życia. A ja zostałem sam, sam jeden. Ale nie o mnie chodzi. XXV Oto koniec mojej historii z zegarkiem. Cóż wam jeszcze dodać? Po pięciu latach Dawid ożenił się ze swoją Czarnoustą, a w 1812 roku, w randze porucznika artylerii, poległ bohaterską śmiercią w dniu bitwy pod Borodinem, w obronie reduty Szewardyńskiej. Od tamtego czasu dużo wody upłynęło i dużo miałem zegarków, doszedłem nawet do takiego przepychu, że nabyłem prawdziwego Bregueta z sekundnikiem wyznaczającym daty i repetierem. Lecz w sekretnej szufladzie mojego biurka przechowuję staroświecki srebrny zegarek z różą na tarczy; kupiłem go u Żyda domokrążcy, uderzony podobieństwem do zegarka podarowanego mi ongiś przez mojego chrzestnego ojca. Od czasu do czasu, kiedy jestem sam i nikogo się nie spodziewam, wyjmuję go z szuflady i patrząc na niego wspominam młodość i towarzysza tych dni, które bezpowrotnie minęły. Paryż, 1875 r. Przełożyła Leokadia Jackiewiczowa SEN OPOWIADANIE I Mieszkałem wówczas z moją matką w niedużym mieście nad morzem. Skończyłem siedemnaście lat, a matka nie miała nawet trzydziestu pięciu; bardzo młodo wyszła za mąż. Gdy umarł mój ojciec, zacząłem dopiero siódmy rok, ale dobrze go pamiętałem. Matka moja była niewysokiego wzrostu, jasnowłosa, o prześlicznej, ale zawsze smutnej twarzy, cichym, zmęczonym głosie i nieśmiałych ruchach. W młodości słynęła z urody i do końca pozostała miła i powabna. Nie zdarzyło mi się widzieć bardziej głębokich, bardziej tkliwych i smutnych oczu, bardziej miękkich i delikatnych włosów, nie widywałem bardziej wytwornych rąk. Uwielbiałem ją, matka też mnie kochała, ale życie nasze płynęło niewesoło; wydawało się, że jakaś tajemnicza, nieuleczalna i niezasłużona zgryzota ustawicznie toczyła jego korzenie. Ta zgryzota nie tłumaczyła się jedynie żalem po ojcu, jakkolwiek żal ten był tak wielki i matka tak namiętnie kochała ojca, tak czciła jego pamięć. Nie! Tutaj taiło się coś jeszcze, coś, czego nie rozumiałem, ale co odczuwałem, odczuwałem niejasno i silnie, gdy spoglądałem w te łagodne, nieruchome oczy, na te piękne, także nieruchome, nie gorzko zaciśnięte, lecz jakby na wieki zastygłe usta. Mówiłem już, że matka kochała mnie, ale bywały chwile, gdy mnie odtrącała, gdy moja obecność ciążyła jej, stawała się nie do zniesienia. Czuła wówczas jakby mimowolną odrazę do mnie; później przejmowało ją to zgrozą, płacząc czyniła sobie wyrzuty, tuliła mnie do serca. Przypisywałem te chwilowe wybuchy wrogości jej słabemu zdrowiu, jej nieszczęściu… Co prawda, te wrogie uczucia mogłyby być w pewnym stopniu wywoływane jakimiś dziwnymi, dla mnie samego niezrozumiałymi wybuchami uczuć złych i występnych, które czasami się we mnie budziły. Ale te wybuchy nie zbiegały się z owymi chwilami odrazy. Matka chodziła zawsze czarno ubrana, jak gdyby w żałobie. Żyliśmy na dość szerokiej stopie, chociaż nikogo prawie nie znaliśmy. II Matka skupiła na mnie wszystkie swoje zamiary i troski. Życie jej zespoliło się z moim życiem. Tego rodzaju stosunki między rodzicami i dziećmi nie zawsze są dla dzieci korzystne, bywają raczej szkodliwe. Poza tym byłem jedynakiem, a jedynacy przeważnie nie rozwijają się normalnie. Rodzice, wychowując ich, troszczą się tyleż samo o siebie, co i o nich. To nie jest słuszne. Nie stałem się ani rozpieszczony, ani okrutny (a jedno i drugie zdarza się z jedynakami), ale nerwy moje rozstroiły się przedwcześnie; w dodatku i zdrowie miałem słabe, co odziedziczyłem po matce, do której i z twarzy byłem bardzo podobny. Unikałem towarzystwa rówieśników, w ogóle stroniłem od ludzi; nawet z matką mało rozmawiałem. Najbardziej lubiłem czytać, przechadzać się samotnie i marzyć, marzyć! Jakie były moje marzenia, trudno powiedzieć! Wydawało mi się niekiedy, że stoję przed na wpół zamkniętymi drzwiami, za którymi kryją się nieznane tajemnice, stoję i czekam, i omdlewam, i nie przekraczam progu, i rozmyślam wciąż o tym, co się tam przede mną znajduje, i wciąż czekam, i zamieram albo zasypiam. Gdybym miał żyłkę poetycką, prawdopodobnie zacząłbym pisać wiersze, gdybym odczuwał skłonności religijne, może zostałbym mnichem. Ale nic takiego we mnie nie było, więc wciąż marzyłem — i czekałem. III Wspomniałem przed chwilą, że zasypiałem niekiedy pod wpływem niejasnych myśli i marzeń. W ogóle spałem dużo i sny odgrywały ważną rolę w moim życiu. Prawie co noc o czymś śniłem. Pamiętałem te sny, przypisywałem im znaczenie, uważałem je za prorocze, starając się odgadnąć ich tajemny sens. Niektóre powtarzały się od czasu do czasu, co zawsze wydawało mi się zdumiewające i dziwne. Szczególnie trwożył mnie pewien sen: wydawało mi się, że idę wąską, źle wybrukowaną ulicą starego miasta, pomiędzy wielopiętrowymi kamienicami o spiczastych dachach. Szukam mego ojca, który nie umarł, lecz z jakichś powodów ukrywa się przed nami i mieszka właśnie w jednym z tych domów. I oto wchodzę w niską, ciemną bramę, przechodzę przez długie podwórze zawalone klocami i deskami i wreszcie docieram do małego pokoju o dwóch okrągłych oknach. Na środku pokoju stoi mój ojciec w szlafroku i pali fajkę. Niczym nie przypomina mego prawdziwego ojca; wysokiego wzrostu, szczupły, czarnowłosy, nos ma haczykowaty, oczy ponure i przenikliwe; wygląda na czterdzieści lat. Jest niezadowolony, że go odnalazłem; ja również nie czuję radości z naszego spotkania i stoję nie wiedząc, co począć. Ojciec z lekka się odwraca, zaczyna coś mruczeć i chodzić tam i z powrotem niedużymi krokami. Potem oddala się powoli, nie przestając mruczeć i oglądać się przez ramię. Pokój rozszerza się i ginie we mgle. Chwyta mnie nagły strach na myśl, że znów tracę mego ojca, rzucam się za nim, lecz już go nie widzę, dochodzi mnie tylko jego gniewne, jakby niedźwiedzie mruczenie. Serce we mnie zamiera, budzę się i długo nie mogę zasnąć. Cały następny dzień myślę o tym śnie i oczywiście do żadnych wniosków nie dochodzę. IV Nadszedł czerwiec. Miasto, w którym mieszkaliśmy, ożywiało się o tej porze niezwykle. Mnóstwo statków przybijało do przystani, mnóstwo nowych twarzy zjawiało się na ulicach. Lubiłem wówczas włóczyć się po wybrzeżu, obok kawiarń i hoteli, przyglądać się różnorodnym postaciom marynarzy i innych ludzi, siedzących pod płóciennymi markizami przy niedużych, białych stolikach, nad cynowymi kuflami z piwem. Kiedyś, przechodząc obok kawiarni, zobaczyłem człowieka, który natychmiast przykuł moją uwagę. W długim, czarnym kitlu, w nasuniętym na oczy słomkowym kapeluszu, siedział nieruchomo, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. Rzadkie kosmyki czarnych włosów opadały prawie na nos, wąskie wargi zaciskały munsztuk krótkiej fajki. Człowiek ten tak dalece wydał mi się znajomy, każda linia jego smagłej, żółtej twarzy, cała postać tak była wyryta w mojej pamięci, że musiałem zatrzymać się przed nim, musiałem zadać sobie pytanie: kim jest ten człowiek? gdzie go widziałem? Poczuwszy prawdopodobnie mój uporczywy wzrok, człowiek ów zwrócił na mnie swe czarne, kłujące oczy; mimo woli krzyknąłem. Ów człowiek był tym ojcem, którego odnajdywałem, którego widziałem we śnie! Nie sposób było się omylić — podobieństwo obu było uderzające. Nawet długopoły kitel, oblekający jego szczupłe ciało, kolorem i krojem przypominał ów szlafrok, w którym ukazywał mi się mój ojciec. „Czy ja śpię? — pomyślałem. — Nie… teraz jest dzień, wokół huczy tłum, słońce jasno świeci z błękitnego nieba, a przed sobą mam nie widmo, lecz żywego człowieka”. Podszedłem do wolnego stolika, poprosiłem o kufel piwa, gazetę i usiadłem nie opodal tej zagadkowej postaci. V Zasłoniwszy się gazetą, w dalszym ciągu pożerałem wzrokiem nieznajomego. Nie poruszał się prawie i tylko od czasu do czasu unosił spuszczoną głowę. Wyraźnie czekał na kogoś. Wciąż patrzyłem, patrzyłem… Wydawało mi się czasem, że wymyśliłem to wszystko, że właściwie nie ma żadnego podobieństwa, że na pół świadomie uległem złudzeniu, lecz niech „tamten” poruszy się trochę na krześle albo uniesie z lekka ręce, ja znów omal nie krzyknę, znów widzę przed sobą swego ojca „z nocy”. Zauważył wreszcie, że go natrętnie obserwuję, i najpierw ze zdumieniem, później ze złością spojrzał w moją stronę, zamierzał już wstać i upuścił laseczkę opartą o stół. Zerwałem się momentalnie, podniosłem ją i podałem. Serce bilo mi silnie. Uśmiechnął się z przymusem, podziękował mi i zbliżając swoją twarz do mojej, uniósł brwi i rozchylił usta, jak gdyby coś go zdumiało. — Pan jest bardzo uprzejmy, młodzieńcze — odezwał się nagle sucho ostrym, nosowym głosem. — W dzisiejszych czasach to rzadkość. Pozwól pan, że mu powinszuję, otrzymał pan dobre wychowanie. Nie pamiętam, co mu odpowiedziałem, ale rozmowa między nami nawiązała się szybko. Dowiedziałem się, że jest z moich stron, że niedawno wrócił z Ameryki, gdzie mieszkał wiele lat, i wkrótce znów tam jedzie. Powiedział, że jest baronem, nazwiska nie udało mi się dosłyszeć. Nieznajomy, tak jak i mój ojciec „z nocy”, kończył każde swoje odezwanie jakimś niewyraźnym, wewnętrznym mruczeniem. Zapytał o moje nazwisko. Usłyszawszy je, znów jak gdyby się zdumiał. Potem zapytał, czy od dawna i z kim mieszkam w tym mieście. Odpowiedziałem, że mieszkam z matką. — A pański ojciec? — Ojciec mój od dawna nie żyje. Zapytał się o imię mojej matki, po czym roześmiał się niezręcznie, a później przeprosił mnie, mówiąc, że ma już takie amerykańskie maniery i że w ogóle z niego kawał dziwaka. Później zapytał, gdzie mieszkamy. Powiedziałem mu. VI Wzburzenie, które ogarnęło mnie na początku naszej rozmowy, stopniowo minęło; uważałem nasze spotkanie za cokolwiek dziwne, i to wszystko. Nie podobał mi się uśmiech, z jakim pan baron mnie wypytywał; nie podobał mi się również wyraz jego oczu, kiedy je po prostu wbijał we mnie. Było w nich coś drapieżnego i protekcjonalnego, coś pełnego grozy. Tych oczu w śnie nie widziałem. Dziwną twarz miał baron. Wyblakłą, znużoną, a jednocześnie młodzieńczą, nieprzyjemnie młodzieńczą. Mój ojciec „z nocy” nie miał również głębokiej szramy, która przecinała na ukos czoło mego nowego znajomego, a której nie zauważyłem, póki nie podszedłem do niego bliżej. Nie zdążyłem podać baronowi nazwy ulicy i numeru domu, w którym mieszkaliśmy, gdy podszedł do niego z tyłu wysoki Murzyn, otulony płaszczem po brwi, i uderzył go lekko w ramię. Baron obejrzał się, powiedział: „Aha, nareszcie!”, i skinąwszy mi lekko głową wszedł razem z Murzynem do kawiarni. Zostałem pod markizą; chciałem doczekać się wyjścia barona nie po to, żeby znów zacząć z nim rozmowę (nie wiedziałem właściwie, o czym moglibyśmy mówić), ale raczej po to, żeby znów sprawdzić moje pierwsze wrażenie. Lecz minęło pół godziny, minęła godzina… Baron nie zjawiał się. Wszedłem do kawiarni, przebiegłem wszystkie pokoje, ale nigdzie nie dostrzegłem ani barona, ani Murzyna. Widocznie obaj opuścili kawiarnię tylnym wyjściem. Rozbolała mnie trochę głowa, żeby się więc orzeźwić, poszedłem brzegiem morza do rozległego zamiejskiego parku, założonego około dwustu lat temu. Pospacerowałem ze dwie godziny w cieniu olbrzymich dębów i platanów i wróciłem do domu. VII Gdy znalazłem się w przedpokoju, na spotkanie wybiegła nasza służąca, bardzo strwożona. Z wyrazu jej twarzy od razu odgadłem, że w czasie mojej nieobecności w domu zaszło coś złego. Rzeczywiście dowiedziałem się, że godzinę temu w sypialni mojej matki rozległ się nagle straszny krzyk; służąca, która wpadła do pokoju, znalazła matkę omdlałą, na podłodze. Omdlenie trwało parę minut. Matka odzyskała wreszcie przytomność, ale musiała położyć się do łóżka. Miała dziwny i wystraszony wygląd; nic nie mówiła, nie odpowiadała na pytania, wciąż się oglądała i wzdrygała. Służąca wysłała ogrodnika po doktora. Doktor przyszedł i zapisał środki uspokajające, lecz i jemu matka nie chciała nic powiedzieć. Ogrodnik zapewniał, że chwilę po tym, jak w pokoju matki rozległ się krzyk, zobaczył nieznajomego człowieka, przebiegającego szybko przez gazon w kierunku bramy wiodącej na ulicę. (Mieszkaliśmy w parterowym domu, którego okna wychodziły na dosyć duży ogród). Ogrodnik nie zdążył dojrzeć twarzy tego człowieka, ale był to ktoś szczupły, w niskim słomkowym kapeluszu i długopołym kitlu. „Strój barona!” — przemknęło mi natychmiast przez myśl. Ogrodnik nie mógł go dogonić, w dodatku wezwali go zaraz do domu i posłali po doktora. Wszedłem do matki, leżała w łóżku, bielsza od poduszki, na której spoczywała jej głowa. Poznawszy mnie uśmiechnęła się słabo i wyciągnęła do mnie rękę. Przysiadłem na skraju łóżka i zacząłem ją rozpytywać; z początku wciąż się wymawiała, wreszcie jednak przyznała, że zobaczyła coś, co ją przeraziło. „Czy ktoś tu wchodził?” — zapytałem. „Nie — odpowiedziała szybko — nikt nie przychodził, ale wydało mi się… przywidziało mi się…” Zamilkła i zakryła ręką oczy. Chciałem jej zakomunikować, co usłyszałem od ogrodnika, i przy okazji opowiedzieć o spotkaniu z baronem, ale nie wiem, z jakiego powodu słowa zamarły mi na ustach. Odważyłem się jednak zwrócić matce uwagę, że zazwyczaj przywidzenia nie bywają w dzień. „Zostaw, proszę — szepnęła — nie męcz mnie teraz. Kiedyś dowiesz się…” Umilkła znów. Ręce jej były zimne, a puls bił szybko i nierówno. Dałem jej lekarstwo i usunąłem się, żeby jej nie niepokoić. Nie wstawała przez cały dzień. Leżała cicho i nieruchomo, czasami tylko głęboko wzdychała i trwożnie otwierała oczy. Nikt w domu nic z tego nie rozumiał. VIII Pod wieczór matka dostała lekkiej gorączki i kazała mi odejść. Nie poszedłem jednak do siebie, lecz położyłem się na kanapie w sąsiednim pokoju. Wstawałem co kwadrans, podchodziłem na palcach do drzwi i nasłuchiwałem. Dokoła panowała zupełna cisza, ale matka nie spała chyba tej nocy. Gdy nazajutrz rano wszedłem do niej, twarz jej była rozpalona, oczy błyszczały nienaturalnie. W ciągu dnia nastąpiła poprawa, ale pod wieczór gorączka się wzmogła. Dotychczas milczała uparcie, teraz nagle zaczęła mówić przyśpieszonym, przerywanym głosem. Nie majaczyła, w słowach jej był sens, ale nie miały one żadnego związku. Niedługo przed północą, nagle, konwul — syjnym ruchem uniosła się na łóżku (siedziałem obok niej) i tym samym przyśpieszonym głosem, popijając nieustannie wodę ze szklanki, gestykulując lekko rękami i nie spojrzawszy na mnie ani razu zaczęła opowiadać. Milkła, przezwyciężała się i znów mówiła. Było to wszystko tak dziwne, jak gdyby czyniła to przez sen, jak gdyby sama była nieobecna, a ktoś inny przemawiał przez jej usta lub też zmuszał ją do mówienia. IX — Posłuchaj, co ci opowiem — zaczęła — już nie jesteś małym chłopcem, trzeba, żebyś wiedział wszystko. Miałam bliską przyjaciółkę. Wyszła za człowieka, którego kochała całym sercem, i była bardzo szczęśliwa. W pierwszym roku małżeństwa pojechali oboje do stolicy, aby spędzić tam parę tygodni i rozerwać się. Zatrzymali się w dobrym hotelu i często bywali w teatrze i na przyjęciach. Moja przyjaciółka była bardzo ładna, wszyscy zwracali na nią uwagę, młodzi ludzie asystowali jej. Ale był między nimi pewien… oficer. Śledził ją nieustannie i gdzie] się tylko znalazła, wszędzie widziała jego złe, czarne oczy. Nie został ? jej przedstawiony i nie mówił z nią ani razu, tylko wciąż wpatrywał się w nią tak dziwnie i zuchwale. Wszystkie przyjemności stolicy zatrute były jego obecnością, zaczęła namawiać męża, żeby jak najprędzej wyjechać, i już wszystko było gotowe do drogi. Pewnego razu mąż jej udał się do klubu, zaprosili go na karty oficerowie z tego samego pułku, co i ów oficer. Po raz pierwszy została sama. Mąż długo nie wracał, zwolniła służącą i położyła się do łóżka. Raptem poczuła lęk… ogarnął ją lodowaty chłód, zadrżała. Wydało jej się, że słyszy lekki stuk za ścianą — jakby drapanie psa — i zaczęła patrzeć na tę ścianę… W rogu paliła się lampka oliwna; cały pokój obity był adamaszkiem. Raptem coś się tam poruszyło, uniosło, rozstąpiło… i wprost ze ściany, czarny i wysoki, wyszedł ten okropny człowiek ze złymi oczami! Chciała krzyknąć i nie mogła. Zamarła z przerażenia. Podszedł do niej szybko, jak drapieżne zwierzę, zarzucił jej coś na głowę, coś dusznego, ciężkiego, białego… Co nastąpiło potem, nie pamiętani… nie pamiętam! To było jak śmierć, jak morderstwo… Kiedy wreszcie rozwiała się ta straszliwa mgła, kiedy ja… kiedy moja przyjaciółka odzyskała przytomność — w pokoju nie było nikogo. I znów… i długo potem… nie miała siły krzyknąć, wreszcie krzyknęła… a później znów wszystko się zaćmiło… Później zobaczyła przy sobie męża, którego do drugiej w nocy zatrzymano w klubie. Był przerażony. Zaczął ją rozpytywać, ale nic mu nie powiedziała. Potem zaniemogła. Jednakże, o ile pamiętam, zostawszy sama w pokoju, obejrzała to miejsce w ścianie. Pod adamaszkowym obiciem były tajemne drzwi. A jej zginął z palca zaręczynowy pierścień. Był to pierścień osobliwego kształtu: siedem złotych gwiazdek na przemian z siedmioma srebrnymi; był to rodzinny staroświecki klejnot. Mąż wypytywał ją, co się stało z pierścionkiem, nic mu nie umiała odpowiedzieć. Myślał, że go zgubiła, szukał wszędzie, ale nigdzie nie znalazł. Ogarnął go smutek, postanowił jak najprędzej wracać do domu i gdy tylko doktor pozwolił, opuścili stolicę. Ale wyobraź sobie! W sam dzień odjazdu niespodzianie natknęli się na ulicy na nosze. Na tych noszach leżał zabity przed chwilą człowiek z rozpłataną głową, i wyobraź sobie, to był ten sam straszny nocny gość ze złymi oczami… Zabito go podczas gry w karty. Później moja przyjaciółka wyjechała na wieś… została matką… i parę lat przeżyła z mężem. Nic się nigdy nie dowiedział, zresztą, cóż mogła mu powiedzieć? Sama nic nie wiedziała. Lecz dawne ich szczęście minęło. Mrok zasnuł ich życie i nigdy już nie miał się rozproszyć… Innych dzieci nie mieli ani przedtem, ani później… A ten syn… Matka zadrżała i zakryła twarz dłońmi. — Lecz powiedz teraz — mówiła dalej ze wzmożoną siłą — czy moja znajoma w czymś zawiniła? O co mogła siebie oskarżyć? Została ukarana, lecz czyż nie miałaby prawa oświadczyć nawet wobec Boga, że kara, która ją dosięgła, jest niesprawiedliwa? I dlaczego, jak zbrodniarce, którą dręczą wyrzuty sumienia, dlaczego mógł stanąć jej przed oczami tak straszny obraz przeszłości, po tylu latach! Makbet zabił Bańka, więc nic dziwnego, że Bańko może mu się ukazywać… Ale ja… Lecz tu opowiadanie matki tak się zmąciło i splątało, że przestałem ją rozumieć. Nie miałem już wątpliwości, że matka majaczy. X Każdy łatwo zrozumie, jak wstrząsające wrażenie sprawiło na mnie opowiadanie matki. Domyśliłem się od pierwszego słowa, że mówi o sobie, a nie o jakiejś znajomej; jej omyłka tylko potwierdziła mój domysł. A więc to rzeczywiście był mój ojciec, którego odnajdywałem we śnie, którego widziałem na jawie! Nie był zabity, jak przypuszczała matka, tylko ranny. I przyszedł do niej, i uciekł, przerażony jej przerażeniem. Nagle zrozumiałem wszystko: i uczucie mimowolnej odrazy do mnie, które budziło się niekiedy w mojej matce, u jej ustawiczny smutek, i nasze odosobnione życie. Pamiętam, w głowie mi się kręciło — i chwytałem ją obiema rękami, jakby chcąc ją utrzymać. Lecz jedna myśl prześladowała mnie nieustannie: postanowiłem za wszelką cenę znów odnaleźć tego człowieka. Po co, w jakim celu? Nie zdawałem sobie sprawy, ale odszukać, odszukać go — stało się to dla mnie kwestią życia lub śmierci! Następnego ranka matka uspokoiła się wreszcie, gorączka minęła. Chora zasnęła. Zleciwszy służbie i naszym gospodarzom pieczę nad nią, udałem się na poszukiwania. XI Przede wszystkim poszedłem oczywiście do kawiarni, w której spotkałem barona; lecz w kawiarni nikt go nie znał — nawet go nie zauważono, był przypadkowym gościem. Murzyna właściciele zauważyli — postać jego nazbyt rzucała się w oczy, lecz kim był, gdzie przebywał, również nikt nie wiedział. Zostawiwszy na wszelki wypadek swój adres w kawiarni, rozpocząłem wędrówkę po wybrzeżu i ulicach miasta, koło przystani, po bulwarach, zaglądałem wszędzie i nigdzie nie znalazłem nikogo podobnego ani do barona, ani do jego towarzysza. Nie dosłyszawszy nazwiska barona nie mogłem zwrócić się do policji, dałem jednak do zrozumienia dwom czy trzem stróżom porządku publicznego (spoglądali na mnie co prawda ze zdumieniem i niezupełnie mi dowierzali), że suto wynagrodzę ich gorliwość, o ile zdołają wpaść na ślad tych dwóch postaci, których powierzchowność starałem się opisać im możliwie dokładnie. Tropiłem tak do obiadu i znużony wróciłem do domu. Matka wstała z łóżka, lecz do jej stałego smutku przyłączyło się coś nowego, jakieś skupione zdumienie, które, jak nóż, krajało mi serce. Wieczór spędziłem z nią. Nie rozmawialiśmy prawie, kładła pasjanse, ja milcząc patrzyłem w karty. Nie wspomniała ani słowem o swoim opowiadaniu, ani o tym, co się zdarzyło poprzedniego dnia. Jak gdybyśmy oboje zawarli tajną umowę, żeby nie poruszać tych strasznych i dziwnych wydarzeń. Ona jak gdyby odczuwała przykrość i wstyd z powodu tego, co jej się mimo woli wyrwało. A może nie pamiętała nawet dobrze, co powiedziała w na wpół gorączkowym majaczeniu, i spodziewała się, że ją oszczędzę. I rzeczywiście, oszczędzałem ją, a ona to czuła, unikała, tak jak i wczoraj, mego wzroku. Nie mogłem zasnąć przez całą noc. Nieoczekiwanie zerwała się straszna burza. Wiatr wyl i dął wściekle, szyby w oknach dzwoniły i brzęczały, powietrze pełne było beznadziejnych jęków i skowytów, jak gdyby tam w górze coś się rozdzierało i z ogromnym płaczem przelatywało nad przerażonymi domami. Przed świtem zapadłem w półsen. Nagle wydało mi się, że ktoś wszedł do mego pokoju i zawołał mnie, wymówił moje imię cichym, lecz stanowczym głosem. Uniosłem głowę i nie zobaczyłem nikogo, ale, dziwna rzecz! nie tylko że się nie zląkłem, ale odczułem radość; nagle zjawiło się we mnie poczucie pewności, że teraz niewątpliwie osiągnę cel. Ubrałem się szybko i wyszedłem z domu. XII Burza ucichła, lecz wyczuwało się jeszcze jej ostatnie drgania. Było wcześnie; na ulicy nic widać było ludzi, w wielu miejscach poniewierały się szczątki kominów, dachówki, deski rozwalonych parkanów, połamane gałęzie drzew. „Cóż się działo nocą na morzu!” — pomyślałem mimo woli na widok śladów burzy. Chciałem nawet pójść na przystań, lecz nogi moje, jakby ulegając nieodpartej sile, poniosły mnie w drugą stronę. Nic minęło dziesięć minut, gdy znalazłem się w części miasta, której nigdy dotychczas nie odwiedzałem. Szedłem niezbyt szybko, ale nie przystając, krok za krokiem, z dziwnym uczuciem w sercu. Oczekiwałem czegoś nadzwyczajnego, niezwykłego, przekonany jednocześnie, że to nastąpi. XIII I oto nastąpiło to niezwykłe, oczekiwane! Nagle o dwadzieścia kroków przed sobą ujrzałem Murzyna, tego samego, który w kawiarni spotkał się z baronem. Otulony w ten sam płaszcz, który już wówczas na nim zauważyłem, wyrósł jakby spod ziemi i odwróciwszy się do mnie plecami, szedł spiesznie wąskim trotuarem krzywej uliczki. Rzuciłem się natychmiast za nim, ale i on zdwoił szybkość, chociaż się nie obejrzał, i raptem skręcił niespodzianie za węgieł wystającego domu. Dobiegłem do tego węgła, minąłem go równie szybko jak i Murzyn… Cóż to? Przede mną długa, wąska i zupełnie pusta ulica; poranna mgła zatopiła ją swym matowym ołowiem, lecz wzrok mój przenika ją do końca, mógłbym przeliczyć wszystkie budynki. Ale nigdzie nie widać żywej duszy. Wysoki Murzyn w płaszczu tak samo raptownie znikł, jak się ukazał. Zdumiałem się, lecz tylko przez chwilę. Natychmiast owładnęło mną inne uczucie: ta ulica, rozpostarta przed moimi oczami, niema i jakby zamarła… poznałem ją. To była ulica z mojego snu. Drżę cały, kulę się — ranek taki chłodny — lecz natychmiast, bez wahania, w jakimś lęku pewności ruszam naprzód. Zaczynam szukać wzrokiem. Oto tam, na prawo, wysuwając się węgłem na trotuar, stoi dom z mojego snu, oto i staroświecka brama z rzeźbionymi w kamieniu ozdobami po obydwóch stronach. Co prawda, okna nie są okrągłe, lecz czworokątne, ale to nie ma znaczenia. Zaczynam stukać do bramy raz i drugi, coraz głośniej. Brama otwiera się powoli, skrzypiąc ciężko, jakby ziewała. Przede mną staje młoda służąca z rozczochraną głową i zaspanymi oczami. Widocznie obudziła się przed chwilą. — Czy tu mieszka baron? — zapytuję obiegając jednocześnie wzrokiem głębokie, ciasne podwórze. Istotnie, jest wszystko — i deski, i kloce, które widziałem we śnie. — Nie — odpowiada służąca — baron tutaj nie mieszka. — Jak to? Niemożliwe! — Nie ma go teraz. Wczoraj wyjechał. — Dokąd? — Do Ameryki. — Do Ameryki! — powtórzyłem mimo woli. — Ale wróci? Służąca spojrzała na mnie podejrzliwie. — Tego nie wiemy. Może wcale nie wróci. — A długo tu mieszkał? — Niedługo. Może z tydzień. Teraz go nie ma. — A jak się nazywa ten baron? Służąca wytrzeszczyła na mnie oczy. — Pan nie zna jego nazwiska? Myśmy go po prostu nazywali baronem. Hej, Piotr! — krzyknęła, widząc, że chcę się wedrzeć do środka. — Chodź no! Jakiś obcy tu się rozpytuje. Z domu wynurzyła się ciężka, ogromna postać służącego. — Co tam? Czego potrzeba? — zapytał ochrypłym głosem i wysłuchawszy mnie ponuro, powtórzył to, co słyszałem od służącej. — Ale kto tu mieszka? — powiedziałem. — Nasz gospodarz. — Kto to taki? — Stolarz; tu na tej ulicy sami stolarze mieszkają. — Czy można się z nim widzieć? — Teraz nie można, śpi. — I do domu nie można wejść? — Nie można. Niech pan sobie idzie. — A czy później można będzie widzieć się z waszym gospodarzem? — Czemu nie? Można. Z nim zawsze można, na to on handlarz. A teraz niech pan już idzie. Przecie widzi pan, jak wcześnie. — No, a ten Murzyn? — zapytałem nagle. Służący spojrzał ze zdumieniem najpierw na mnie, potem na służącą. — Jaki Murzyn? — powiedział wreszcie. — Niech pan idzie, panie. Później może pan przyjść. Pogada pan z gospodarzem. Wyszedłem na ulicę. Brama zatrzasnęła się za mną ciężko i szybko, nie skrzypiąc tym razem. Dobrze zapamiętałem ulicę, dom i poszedłem przed siebie, ale nie do domu. Odczuwałem jak gdyby rozczarowanie. Wszystko, co mi się przytrafiło, było takie dziwne, takie niezwykłe, a tymczasem tak głupio się skończyło. Byłem pewny, byłem przekonany, że w tym domu zobaczę znajomy mi pokój, w nim zaś mego ojca, barona, z fajką i w szlafroku. A zamiast tego — właścicielem domu jest stolarz i można go odwiedzać, ile się podoba, a nawet obstalować u niego meble. A ojciec wyjechał do Ameryki. Cóż mi pozostaje? Opowiedzieć wszystko matce czy też na wieki pogrzebać nawet wspomnienie o tym spotkaniu? W żaden sposób nie mogłem pogodzić się z myślą, że coś, co miało tak tajemniczy, tak nadprzyrodzony początek, mogło się tak bezsensownie, tak pospolicie zakończyć. Nie miałem ochoty wrócić do domu i poszedłem za miasto, gdzie oczy poniosą. XIV Szedłem ze spuszczoną głową, nie myśląc, nic prawie nie odczuwając, całkowicie w sobie zatopiony. Jednostajny, głuchy i gniewny szum wyrwał mnie z tego odrętwienia. Uniosłem głowę: o jakie pięćdziesiąt kroków ode mnie huczało i szumiało morze. Zauważyłem, że idę wydmą. Niespokojne po nocnej burzy morze bieliło się aż po horyzont barankami spienionych bałwanów, strome grzywy długich fal przewalały się i rozbijały o płaski brzeg. Zbliżyłem się ku nim i poszedłem wzdłuż linii pozostawionej przez przypływ i odpływ na żółtym, drobno zmarszczonym piasku, usianym szczątkami długich łodyg wodorostów, szczątkami muszel, wężowatymi wstęgami turzycy. Ostroskrzydłe mewy, krzycząc żałośnie, niesione wiatrem z dalekiej powietrznej otchłani, rozbijały się, białe jak śnieg, na szarym, pochmurnym niebie, opadały nagle i jak gdyby przeskakując z — l fali na falę, znów się oddalały, ginąc niby srebrzyste iskry w smugach kłębiącej się piany. Zauważyłem, że niektóre krążyły uporczywie nad dużym kamieniem, tkwiącym samotnie wśród jednolitego całunu piaszczystych wydm. Szorstka turzyca morska nierównymi kępami rosła z jednej strony kamienia, a w miejscu gdzie jej splątane łodygi wychodziły z żółtego, zasolonego gruntu, czerniało coś podługowatego, zaokrąglonego, niezbyt dużego… Zacząłem się przyglądać. Jakiś ciemny przedmiot leżał tam nieruchomo obok kamienia. Przedmiot stawał się coraz wyraźniejszy, coraz bardziej określony, im bliżej podchodziłem. Tylko trzydzieści kroków dzieliło mnie od kamienia. Ależ to zarys ludzkiego ciała! To trup, topielec wyrzucony przez morze! Zbliżyłem się do kamienia. To trup barona, mojego ojca! Stanąłem jak wryty. Teraz dopiero pojąłem, że od rana kierowały mną jakieś tajemne moce, że jestem w ich władaniu, i w ciągu paru chwil duszę moją wypełniał tylko nie milknący plusk morza i niemy strach przed ogarniającym mnie przeznaczeniem. XV Leżał na wznak, przechylony z lekka na bok, z lewą ręką zarzuconą za głowę; prawa była wsunięta pod przegięte ciało. Lepki muł wessał końce jego nóg obutych w wysokie marynarskie buty; krótka granatowa kurtka, przepojona na wskroś morską solą, była nie rozpięta; czerwony szal szczelnym węzłem otaczał jego szyję. Odwrócona ku niebu smagła twarz jak gdyby się uśmiechała; spod uniesionej górnej wargi widać było drobne, ciasno osadzone zęby; mętne źrenice na wpół zamkniętych oczu ledwie się odcinały od pociemniałych białek; pokryte pęcherzykami piany, osypane piaskiem włosy rozsypały się po ziemi, odsłaniając gładkie czoło z liliową szramą; wąski nos występował ostrą linią między zapadłymi policzkami. Burza minionej nocy dokonała swego: nie ujrzał Ameryki! Człowiek, który skrzywdził moją matkę, który zhańbił jej życie, mój ojciec, tak, mój ojciec — co do tego nie mogłem mieć wątpliwości — leżał bezsilnie rozpostarty, w błocie, u moich nóg. Doznawałem uczucia zaspokojonej zemsty, litości, odrazy, a przede wszystkim przerażenia — podwójnego przerażenia. I wobec tego, na co patrzyłem, i wobec tego, co się dokonało. To zło, te występne uczucia, o których już mówiłem, te niezrozumiałe popędy powstawały we mnie, dusiły mnie. „Aha! — myślałem. — To dlatego jestem taki… to odzywa się krew!” Stałem obok trupa, patrzyłem i czekałem, czy nie poruszą się te martwe źrenice, czy nie drgną te stężałe wargi. Nie! Wszystko znieruchomiało, nawet turzyca, w którą rzucił go przypływ, jakby zamarła, nawet mewy odleciały; ani jednego odłamka nigdzie, ani deski, ani rozbitego okrętowego sprzętu. Pustka wszędzie, tylko on i ja, i szumiące w oddali morze. Obejrzałem się. Dokoła pustka, rząd martwych pagórków na horyzoncie, to wszystko! Straszno mi było zostawić tego nieszczęśnika w takim osamotnieniu, w przybrzeżnym mule, ptakom i rybom na pożarcie; wewnętrzny głos mówił mi, że powinienem odszukać, wezwać ludzi, już jeżeli nie na pomoc — o czym tu było mówić! — to chociażby po to, żeby go zabrać stąd, zanieść pod ludzki dach, lecz nagle ogarnęła mnie niewypowiedziana groza. Wydało mi się, że ten martwy człowiek wie, że tu przyszedłem, że sam urządził to spotkanie, przywidziało mi się nawet, że słyszę znajome, głuche mruczenie. Odbiegłem na bok, obejrzałem się jeszcze raz. Coś błyszczącego rzuciło mi się w oczy i kazało zatrzymać. Była to złota obrączka na odrzuconej ręce trupa. Poznałem zaręczynowy pierścień mojej matki. Pamiętam, jak się zmusiłem, by zawrócić, podejść, nachylić się… Pamiętam lepki dotyk zimnych palców, pamiętam, jak traciłem oddech, mrużyłem oczy, zgrzytałem zębami, zdzierając uparty pierścień. Wreszcie pierścień już zdarty, więc uciekam, uciekam na złamanie karku, a coś pędzi za mną, coś mnie dogania i chwyta… XVI Wszystko, czego doznałem i co przeżyłem, było prawdopodobnie wyryte na mojej twarzy, gdy wróciłem do domu. Matka, gdy tylko wszedłem do jej pokoju, wyprostowała się gwałtownie i tak uporczywie i pytająco spojrzała na mnie, że próbując bez powodzenia wytłumaczyć się, skończyłem na tym, że bez słowa podałem jej pierścień. Strasznie zbladła, oczy jej rozwarły się niezwykle i zmartwiały, jak u tamtego. Krzyknęła słabo, schwyciła pierścień, zachwiała się, padła na moją pierś i zamarła odrzuciwszy w tył głowę i pożerając mnie szeroko rozwartymi, oszalałymi oczami. Objąłem ją wpół obydwoma rękami i stojąc w miejscu, bez ruchu, bez pośpiechu, cichym głosem opowiedziałem jej wszystko, nic nie ukrywając: mój sen i spotkanie, i wszystko, wszystko… Wysłuchała mnie do końca, nie wymówiwszy ani jednego słowa, tylko pierś jej dyszała coraz silniej, a oczy nagle nabrały życia. Opuściła je, potem włożyła pierścień na serdeczny palec i oddaliwszy się trochę, sięgnęła po kapelusz i mantylę. Zapytałem, dokąd zamierza wyjść. Podniosła na mnie zdziwiony wzrok i chciała odpowiedzieć, ale głos ją zawiódł. Wzdrygnęła się parę razy, potarła ręce, jak gdyby starając się rozgrzać, i wreszcie rzekła: — Chodźmy tam zaraz. — Dokąd, mamo? — Tam, gdzie on leży… chcę zobaczyć. Chcę poznać… poznam… poznam… Usiłowałem namówić ją, żeby nie chodziła, ale bliska była ataku nerwowego. Zrozumiałem, że sprzeciwiać się jej życzeniu było niemożliwością i poszliśmy. XVII I oto znów idę piaszczystą wydmą, ale nie sam. Prowadzę pod rękę matkę. Morze odsunęło się, odeszło jeszcze dalej, ucicha, lecz szum jego, chociaż słabszy, wciąż jeszcze jest groźny i złowieszczy. Oto wreszcie ukazał się przed nami samotny kamień, oto i turzyca. Wpatruję się, staram się odróżnić ten zaokrąglony, leżący na ziemi przedmiot, lecz nic nie widzę. Zbliżamy się, mimo woli zwalniam kroku. Lecz gdzież jest to czarne, nieruchome? Tylko łodygi turzycy ciemnieją nad wyschniętym już piaskiem. Podchodzimy do samego kamienia. Trupa nigdzie nie ma, tylko na miejscu, gdzie leżał, zostało jeszcze wgłębienie i można odróżnić, gdzie się znajdowały ręce, nogi… Wokół turzyca jak gdyby zmięta i widać ślady kroków jednego człowieka; ślady prowadzą przez wydmę i giną tam, gdzie zaczyna się pas żwiru. Spoglądamy z matką na siebie i lękamy się oboje tego, co wyczytaliśmy w naszych twarzach. Czyżby sam wstał i szedł? — Przecież widziałeś go martwego? — pyta mnie matka szeptem. Mogłem tylko kiwnąć głową. Nie minęły trzy godziny od chwili, gdy natknąłem się na trupa barona. Ktoś go znalazł i zabrał. Należało wyjaśnić, kto to zrobił i co się z nim stało? Ale przedtem trzeba było zaopiekować się matką. XVIII Dopóki szła na fatalne miejsce, drżała jak w febrze, ale panowała nad sobą. Zniknięcie trupa wstrząsnęło nią jak ostateczne nieszczęście. Odrętwiała. Lękałem się o jej zmysły. Z wielkim trudem zaprowadziłem ją do domu. Znów ułożyłem ją do łóżka i znów wezwałem lekarza, ale gdy tylko trochę przyszła do siebie, natychmiast zażądała, abym niezwłocznie udał się na poszukiwanie „tego człowieka”. Usłuchałem. Lecz mimo wszelkich usiłowań nic nie wyjaśniłem. Byłem kilkakrotnie w policji, odwiedziłem wszystkie pobliskie wioski, dałem parę ogłoszeń do gazet, zbierałem wszędzie informacje, lecz na próżno! Co prawda, doszła mnie .wiadomość, że do jednej z nadmorskich wiosek przyniesiono topielca. Natychmiast tam się udałem, lecz już go pochowano, zresztą z opisu nie przypominał barona. Dowiedziałem się, na jakim statku baron odpłynął do Ameryki; początkowo wszyscy byli przekonani, że statek ten zatonął podczas burzy, ale w parę miesięcy później rozeszły się słuchy, że widziano go stojącego na kotwicy w przystani nowojorskiej. Nie wiedząc, co przedsięwziąć, zacząłem poszukiwać znanego mi Murzyna; zaproponowałem mu za pośrednictwem gazet dość znaczną sumę pieniędzy, jeżeli zgłosi się do naszego domu. Jakiś wysoki Murzyn w płaszczu istotnie przyszedł do nas w czasie mojej nieobecności. Lecz rozpytawszy służącą oddalił się nagle i więcej nie wrócił. Tak zaginął ślad mego… mego ojca; tak pogrążył się on bezpowrotnie w milczący mrok. Nigdy nie mówiliśmy o nim. Tylko raz, pamiętam, matka wyraziła zdziwienie, dlaczego nigdy przedtem nie wspomniałem o moim dziwnym śnie, i zaraz dodała: „To znaczy, że on… rzeczywiście…”, i nie dopowiedziała swojej myśli. Długo chorowała, ale nawet po jej wyzdrowieniu nie odnowiły się nasze poprzednie stosunki. Było jej ze mną nieswojo aż do samej śmierci. Właśnie — nieswojo. A na takie nieszczęście nie ma rady. Wszystko się zaciera, wspomnienia o najtragiczniejszych wydarzeniach rodzinnych stopniowo tracą swą siłę i ostrość; lecz jeśli między dwojgiem bliskich ludzi zapanuje uczucie skrępowania, tego niczym wykorzenić się nie da! Nigdy już nie miewałem tego snu, który dawniej tak mnie niepokoił, już nie „odnajduję” swego ojca, lecz czasem majaczyło mi się i dotychczas majaczy we śnie, że słyszę jakieś oddalone jęki, jakieś nie milknące, żałosne skargi. Rozlegają się gdzieś za wysokim murem, przez który niepodobna przejść, rozdzierają mi serce i płaczę z za — , mkniętymi oczami, i nie mogę pojąć, co to. Czy to żywy człowiek ję — I czy, czy też słyszę przeciągły, dziki ryk wzburzonego morza? I i dźwięk ten znów zamienia się w owo zwierzęce mruczenie, i budzę się ze zgryzotą i przerażeniem w duszy. 1876 r. Przełożyła Maria Brzozowska OPOWIADANIE OJCA ALEKSEGO Jakieś dwadzieścia lat temu wypadło mi objechać w charakterze prywatnego rewizora wszystkie, dość liczne, majątki mojej ciotki. Duchowni parafialni, z którymi poznać się uważałem sobie za obowiązek, okazali się ludźmi dość do siebie podobnymi i skrojonymi jakby na jedną miarę. Wreszcie prawie że w ostatnim z obejrzanych przeze mnie majątków natknąłem się na duchownego różniącego się od swych kolegów. Był to człowiek bardzo stary, prawie zgrzybiały i gdyby nie usilne prośby parafian, którzy kochali go i szanowali, dawno porzuciłby swoją pracę. Uderzyły mnie w ojcu Aleksym (tak nazywano duchownego) dwie osobliwe cechy. Po pierwsze, nie tylko nie poprosił o nic dla siebie, lecz oświadczył wprost, że nic mu nie trzeba, a po drugie, w żadnym ludzkim obliczu nie zdarzyło mi się widzieć bardziej smutnego, całkowicie biernego, jak to mówią, przygnębionego wyrazu. Rysy tej twarzy były zwyczajne, typowo wiejskie: pomarszczone czoło, małe siwe oczki, duży nos, bródka w klin, cera smagła i ogorzała. Lecz wyraz! wyraz! W przygasłym spojrzeniu zaledwie — i jakże żałośnie — tliło się życie; i głos miał także jakiś martwy, także przygasły. Zaniemogłem i przeleżałem parę dni; ojciec Aleksy zachodził do mnie wieczorami — nie na gawędę, lecz na partyjkę durnia. Gra w karty była jak gdyby dla niego większą rozrywką niż dla mnie. Pewnego razu, zostawszy kilka razy z rzędu durniem (co dla ojca Aleksego było niemałą uciechą), sprowadziłem rozmowę na temat przeszłego jego życia i tych zgryzot, które zostawiły na nim tak wyraźny ślad. Ojciec Aleksy najpierw bardzo się wzbraniał, lecz skończyło się tym, że opowiedział mi swoją historię. Przypadłem mu widocznie do serca — w przeciwnym razie nie byłby ze mną tak szczery. Postaram się przekazać opowiadanie jego własnymi słowami. Ojciec Aleksy mówił prosto i rozumnie, bez jakichkolwiek seminaryjnych czy prowincjonalnych naleciałości i zwrotów. Nie po raz pierwszy zauważyłem, że złamani życiem i pogodzeni z losem Rosjanie wszystkich stanów i środowisk mówią takim właśnie językiem. — Miałem dobrą i stateczną żonę — tak zaczął — kochałem ją serdecznie i spłodziłem z nią ośmioro dzieci, lecz prawie wszystkiej poumierały młodo. Jeden syn został archijerejem i zmarł nie tak dawno temu w swojej eparchii; o drugim synu — na imię miał Jakub — właśnie panu opowiem. Oddałem go do seminarium w T… i niebawem zacząłem otrzymywać o nim najlepsze wiadomości. Ze wszystkich przedmiotów był pierwszym uczniem. I w domu, jako dziecko, wyróżniał się pilnością i skromnością. Czasem dzień minie i człek go nie usłyszy. Wciąż siedzi z książką i czyta. Nigdy nie przyczynił nam najmniejszej przykrości; cichutki był. Tylko zamyślał się niekiedy, nie na swoje lata, i zdrowie miał słabe. Razu pewnego zdarzyło się z nim coś dziwnego. Minęło mu wówczas dziesięć lat. Przed samym świętym Piotrem o wschodzie słońca wyszedł z domu i przepadł na cały ranek. Wreszcie wrócił. Pytamy go: „Gdzieś był?” — „Do lasu — powiada — poszedłem na spacer i spotkałem tam pewnego zielonego staruszka, który długo rozmawiał ze mną i dał mi takie smaczne orzeszki!” — „Cóż to za zielony staruszek?” — pytamy. — „Nie wiem — .powiada — nigdy go dotychczas nie widywałem. Niziutki, garbaty staruszek, nóżkami wciąż przebiera i śmieje się, a cały jak liść zielony”. — „Jak to — mówimy — i twarz zielona?” — „I twarz, i włosy, i nawet oczy”. Nasz syn nigdy nie kłamał, ale tym razem zwątpiliśmy. „Tyś pewnie zasnął w lesie, na spiekocie, i przyśnił ci się ten staruszek”. — „Nie spałem — powiada — wcale. A co — mówi — nie wierzycie? Jeden orzeszek nawet mi został w kieszeni”. Pokazuje nam nieduży, jakby drobny kasztan, jakiś chropawy, niepodobny do naszych zwykłych orzechów. Schowałem go, chciałem pokazać doktorowi, ale zaprzepaścił się gdzieś, nie znalazłem go później. No, oddaliśmy go do seminarium i jak już panu mówiłem, cieszył nas swoimi postępami w nauce. Więc przypuszczaliśmy, że będzie z niego człowiek! Na wywczasy do domu przyjedzie, miło popatrzeć: taki urodziwy, żadna swawola go się nie trzyma; wszystkim się podoba, wszyscy nam winszują. Tylko ciała na nim mało i na twarzy nie ma kolorów. Oto już dziewiętnasty rok mu poszedł, wkrótce koniec nauki. Raptem dostajemy od niego list. Pisze tak: „Ojcze i matko, nie gniewajcie się na mnie, pozwólcie mi iść świecką drogą. Nie mam serca do stanu kapłańskiego, strach mnie ogarnia przed odpowiedzialnością, grzechu się boję, zrodziły się we mnie wątpliwości. Bez waszego rodzicielskiego pozwolenia i błogosławieństwa na nic się nie odważę, ale jedno wam powiem: sam siebie się boję, jako że wiele zacząłem rozmyślać”. Powiem panu, panie dobrodzieju, bardzo się tym listem strapiłem, jakby mnie w serce pchnęło, jako że widzę: nie będę miał następcy na swoje miejsce! Starszy syn — mnich; a ten całkiem chce porzucić swój stan. Gorzko mi i dlatego, że naszą parafię od blisko dwustu lat trzymali duchowni z naszego rodu. Ale myślę, głową muru nie przebijesz, już taki widocznie los mu pisany. Cóż to za pasterz będzie, jeżeli dopuści! do siebie zwątpienie. Poradziłem się żony i napisałem do niego mianowicie tak: „Synu mój, Jakubie, zastanów się dobrze; dziesięć razy odmierz, nim raz odetniesz, trudności w służbie świeckiej zdarzają się ogromne, głód i chłód, i pogarda dla naszego stanu! I wiedz o tym wprzód: nikt ci ręki pomocnej nie poda. Nie narzekaj później, pamiętaj! Pragnieniem moim, sam o tym wiesz, zawsze było, żebyś mnie zastąpił. Lecz jeżeli zwątpiłeś w swoje powołanie i zachwiałeś się w wierze, nie przystoi mi cię zatrzymywać. Bądź wola Twoja, Panie! Oboje z matką twoją nie odmawiamy ci błogosławieństwa”. Odpowiedział mi Jakub listem dziękczynnym. „Uradowałeś mnie, ojcze — pisze — mam zamiar poświęcić się nauce i protekcję mam. Wstąpię na uniwersytet, zostanę doktorem, jako że czuję wielką skłonność do nauki”. Przeczytałem pismo Jakubowe i jeszcze bardziej się zmartwiłem; a wkrótce nie miałem z kim podzielić się zgryzotą: staruszka moja przeziębiła się w tym czasie i zmarła, nie wiadomo, czy z tego przeziębienia, czy też Bóg ją z miłości powołał. Popłaczę, popłaczę, samotny wdowiec, ale co robić? Tak pewno trzeba! I rad bym pójść do ziemi, ale twarda, nie rozstępuje się. Czekam tedy na syna, bo powiadomił mnie: ,;Zanim pojadę do Moskwy, zawitam do domu”. Jakoż przyjechał do domu rodzinnego, ale niedługo w nim zabawił. Jakby coś go pędziło, na skrzydłach poleciałby do Moskwy na swój umiłowany uniwersytet! Zacząłem rozpytywać się o jego wątpliwości: „Jakaż — mówię — przyczyna?” Ale wiele od niego nie usłyszałem: jedna myśl uczepiła się go, i basta! „Bliźnim — powiada — chcę pomagać”. No, odjechał. Ani grosza prawie z sobą nie wziął, tylko coś niecoś z ubrania. Wielkie nadzieje w sobie pokładał! I nie bez racji. Egzamin zdał celująco, został studentem, otrzymał lekcje w prywatnych domach. Mocny był w językach starożytnych. I co pan powie? Przyszło mu do głowy wysyłać mi pieniądze. Poweselałem trochę — ma się rozumieć, nie z powodu pieniędzy, odesłałem mu je, nawet go zbeształem; ale poweselałem, bo widzę: będzie z chłopca pociecha. Tylko że niedługo trwała moja radość. Przyjechał na pierwsze wakacje. I o dziwo! Nie poznaję mojego Jakuba! Przygnębiony taki, ponury, słowa od niego nie usłyszysz. I; na twarzy zmieniony: postarzał się o jakie dziesięć lat. Dawniej też: był bojaźliwy: co tu dużo mówić! Byle co — onieśmielony zaraz i zaczerwieni się jak panna. Ale jak oczy podniesie, widać, że serce czyste. A teraz już nie to. Nie lęka się, ale od ludzi, jak ten wilk, ucieka i wciąż spode łba spogląda. Ani uśmiechu, ani dobrego słowa — jak ‘ ten kamień! Zacznę go rozpytywać, a on albo milczy, albo się odgry — ; za. Zacząłem przypuszczać, czy aby nie zaczął pić, broń Boże! A może do kart go ciągnie? Albo może wydarzyło się coś z powodu ; skłonności do kobiet? Uroki w młodych latach silnie działają, a w takim dużym mieście jak Moskwa nie brak przecie okazji i złych przykładów. Ale nie. Nic takiego nie widać. Pije wodę tylko i kwas, na płeć piękną nie spogląda, zresztą w ogóle nie styka się z ludźmi. A co dla mnie najgorsze: nie miał już do mnie dawnego zaufania, okazywał jaką* obojętność, jakby mu obmierzło wszystko, co bliskie. Zacznę rozmowę o nauce, o uniwersytecie — i tu żadnej dokładnej odpowiedzi nie mogę się doprosić. Do cerkwi jednak chodził, ale też nie bez dziwactwa: wszędzie ma minę chmurną i surową, a tu, w cerkwi, jakby się wciąż podśmiewał. Pomieszkał tak u mnie ze sześć tygodni i znów do Moskwy! Napisał do mnie z Moskwy ze dwa razy i wydało mi się z jego listów, że jakby wracał do siebie. Ale niech pan sobie wyobrazi, łaskawy panie, moje zdziwienie! Raptem, w najcięższą zimę, przed świętami, zjawia się u mnie. Jakimże sposobem? Co? Jak? Wiem, że o tej porze wakacji nie ma. „Ty z Moskwy?” — pytam. „Z Moskwy”. — „Jakże to tak? A uniwersytet?” — „Rzuciłem uniwersytet”. — „Rzuciłeś?” — „Tak”. — „Na zawsze?” — „Na zawsze”. — „Czyś ty, Jakubie, chory?” — „Nie — powiada — ojcze, nie jestem chory, ale nie dręczcie mnie, ojcze, i nie rozpytujcie, bo odejdę stąd i tyle mnie zobaczycie”. Mówi mi Jakub, że nie jest chory, a twarz ma taką, że się wprost przeraziłem! Straszna, ciemna, jakby nie ludzka! Policzki zapadnięte, kości policzkowe wystają, skóra i kości, głos jak z beczki, a oczy… Boże wszechmogący! Cóż to za oczy! Groźne, dzikie, rozbiegane, że wzroku ułowić nie można; brwi ściągnięte, usta także jakoś na bok wykrzywione… Cóż się stało z moim Józefem pięknolicym, z pociechą moją? W głowę zachodzę. „Czy zmysły postradał? — myślę sobie. — Błąka się jak mara, po nocach nie śpi, to raptem w kąt się zapatrzy i cały jakby drętwieje. Aż zgroza bierze! Chociaż przygroził mi, że odejdzie z domu, jeżeli nie zostawię go w spokoju, ale przecież jestem ojcem! Ostatnia nadzieja ojca wniwecz się obraca, a ja mam milczeć?” Kiedyś tedy skorzystałem ze sposobnej chwili i zacząłem ze łzami w oczach błagać Jakuba, na pamięć nieboszczki matki zacząłem go zaklinać: „Jasza, powiedz mi — mówię — jak ojcu rodzonemu, co się z tobą dzieje? Nie zabijaj mnie, wytłumacz się, sercu swemu ulżyj! Czy nie zgubiłeś jakiej duszy chrześcijańskiej? Przyznaj się!” — „No, ojcze — mówi do mnie nagle (a miało się ku nocy) — wzruszyłeś mnie. Powiem ci całą prawdę! Żadnej duszy nie zgubiłem, ale moja własna dusza przepada”. — „Jakimże to sposobem?” — „A tak… — I tu Jakub pierwszy raz podniósł na mnie oczy. — Czwarty już miesiąc…” — zaczął. Lecz nagle głos mu się urwał, zaczął ciężko oddychać. „Co czwarty już miesiąc? Nie męcz, mów!” — „Czwarty miesiąc, jak widzę jego”. — „Jego? Kogo jego?” „A tego… czyjego imienia wieczorową porą wymawiać nie należy”. Chłód mnie ogarnął, zatrząsłem się cały. „Jak to?! — mówię. — Ty widzisz jego?” — „Tak”. — „I teraz widzisz?” — „Tak”. — „Gdzie?” A sam nie śmiem się nawet obejrzeć i rozmawiamy obaj szeptem. „A tam… — I oczami pokazuje. — Tam, w kącie”. Jakoś zdobyłem się na odwagę, spojrzałem w kąt: nic tam nie ma! „Ale tam przecie nie ma nic, Jakubie, zmiłuj się!” — „Ty nie widzisz, a ja widzę”. Znów spojrzałem, znów nic nie ma. Przypomniał mi się raptem staruszek z lasu, co to kasztan mu podarował. „Jak on wygląda? — mówię. — Zielony?” — „Nie, nie zielony, tylko czarny”. — „Rogi ma?” — „Nie, wygląda jak człowiek, ale cały czarny”. Jakub mówi, a zęby mu się wyszczerzyły, zbladł jak nieboszczyk i tuli się do mnie ze strachu; oczy o mało mu z orbit nie wyskoczą, a patrzy wciąż w kąt. „Przecież to cień cię zwodzi — mówię. — Ta czarność od ciemności, a ty bierzesz ją za człowieka”. — „Akurat! Ja nawet jego oczy widzę: o, białkami przewraca, rękę podnosi, przyzywa”. — „Jakubie,«Jakubie, spróbuj się pomodlić, a mara sczeźnie. Boże, zmartwychwstań i niech przepadną wrogowie Twoi!” — „Próbowałem — mówi — ale nic nie pomaga”. — „Poczekaj, poczekaj, Jakubie, nie trać ducha, ja kadzidłem okadzę, odmówię modlitwę, wodą święconą cię pokropię”. Jakub tylko ręką machnął. „Ani w kadzidło twoje nie wierzę, ani w wodę święconą; nic nie pomagają. Już nie sądzone mi się z nim rozstać. Jak przyszedł do mnie tego lata, pewnego przeklętego dnia, od tej też pory stał się moim wiernym gościem i wygnać go nie można. Wiedz o tym, ojcze, i nie dziw się już memu zachowaniu, i nie męcz mnie”. — „Któregoż to dnia do ciebie przyszedł — pytam, a sam żegnam go wciąż krzyżem świętym. — Czy nie wtedy, kiedy o zwątpieniach pisałeś?” Jakub odsunął moją rękę. „Zostaw mnie — mówi — ojcze, nie doprowadzaj mnie do gniewu, żeby co gorszego się nie stało. Bliski już jestem samobójstwa”. Może pan sobie wyobrazić, łaskawy panie, jak się czułem słuchając tego! Pamiętam, że noc całą przepłakałem. „Czym — myślę — zasłużyłem sobie na taki gniew Pański?” W tym miejscu ojciec Aleksy wyjął z kieszeni kraciastą chustkę i zaczął wycierać nos, a i oczy ukradkiem otarł. — Marne zaczęło się wówczas nasze życie! — ciągnął. — O jednym tylko myślałem: żeby chociaż nie uciekł albo, nie daj Boże, rzeczywiście czego złego z sobą nie uczynił! Czuwam nad każdym jego krokiem, ale w rozmowę boję się wdawać. A mieszkała wówczas w pobliżu mis sąsiadka, wdowa po pułkowniku. Nazywała się Marta Sawiszna. Wielki szacunek do niej żywiłem, jako że kobieta była rozsądna i spokojna, chociaż nadobna i młoda; często do niej zaglądałem, a i ona nie gardziła moim stanem. Ze zmartwienia, ze zgryzoty, nie wiedząc już, co wymyślić — wziąłem i wszystko jej opowiedziałem. Bardzo się z początku przelękła, trwoga ją ogarnęła, ale potem wpadła w zadumę. Długo tak raczyła siedzieć w milczeniu, a później wyraziła życzenie, żeby zobaczyć mego syna i porozmawiać z nim. I od razu poczułem, że muszę wypełnić jej wolę, jako że nie ciekawość kobieca działa w tym wypadku, ale coś innego. Wróciwszy do domu zacząłem przekonywać Jakuba: „Chodź — powiadam — ze mną do pani pułkownikowej”. Broni się rękami i nogami! „Nie pójdę — mówi — za nic! O czym będę z nią rozmawiał!” Aż zaczął na mnie krzyczeć. Skłoniłem go wreszcie i założywszy konie do sanek, zawiozłem go do Marfy Sawiszny, po czym, według umowy, zostawiłem ich samych. Dziwiłem się nawet, że się tak szybko zgodził. Ale nic, zobaczymy. Po trzech czy czterech godzinach wraca mój Jakub. „No — pytam — jak ci się spodobała nasza sąsiadka?” Nic mi nie odpowiada. Znów go badam. „Pełna cnót — powiadam — dama. Przyjęła cię serdecznie?” — „Tak — powiada — ona nie taka jak inne”. Widzę, że jakby złagodniał. I odważyłem się w tym miejscu zapytać. „A mara — powiadam — jak?” — Spojrzał Jakub na mnie, jakby mnie batem ściągnął, i znów nic nie powiedział. Przestałem go już niepokoić, wyniosłem się z pokoju, a po godzinie podszedłem do drzwi, zajrzałem przez dziurkę od klucza. I cóż pan myśli? Śpi mój Jakub! Położył się na łóżku — i śpi. Przeżegnałem się parę razy z rzędu. Ześlij, Panie, wszelkie dobrodziejstwa swoje na Marfę Sawisznę! Widocznie potrafiła, najmilsza, poruszyć jego stwardniałe serce. Na drugi dzień patrzę, bierze Jakub czapkę. Myślę — zapytać go: dokąd niby idziesz? Ale nie, lepiej nie pytać, z pewnością do niej! I w rzeczy samej — do niej, do Marfy Sawiszny, poszedł Jakub i przesiedział u niej jeszcze dłużej niż poprzednio. Następnego dnia — znów! A za jakiś dzień — znów! Zacząłem się podnosić na duchu, jako że widzę, przemiana w synu zachodzi i twarz ma inną, i w oczy można już mu patrzeć — nie odwraca się. Posępny wciąż tak samo, ale dawnej rozpaczy, przerażenia dawnego nie widać. Lecz nie zdążyłem nabrać otuchy, jak znów się wszystko raptem zawaliło. Znów Jakub stał się dziki, znów ani do niego przystąp. Siedzi zamknąwszy się w komórce i przestał chodzić do pułkownikowej. Czyżby obraził ją czymkolwiek i dom mu wymówiła? Ale nie, myślę, chociaż nieszczęśliwy, ale nie odważyłby się na to. Zresztą i ona nie taka! Wreszcie nie wytrzymałem i pytam go: — „A jakże tam, Jakubie, nasza sąsiadka. Zdaje się, że zupełnie o niej zapomniałeś?” A on jak nie wrzaśnie na mnie: „Sąsiadka? Czy ty chcesz, żeby on drwił ze mnie?” — „Jak to?” — mówię. A Jakub aż pięści zacisnął, wściekł się! „Tak! — mówi. — Przedtem tylko tak sobie sterczał przede mną, a teraz kpi, zęby wyszczerza! Precz! Odejdź!” Do kogo zwracał te słowa, sam nawet nie wiem; ledwiem się trzymał na nogach wychodząc, tak się przeląkłem. Niech pan tylko sobie wyobrazi: twarz jak miedź czerwona, piana na ustach, głos schrypnięty, jakby go ktoś dławił! Pojechałem tegoż dnia, nieszczęsny sierota, do Marfy Sawiszny. W wielkim ją smutku zastałem. Nawet w sobie się zmieniła; oblicze wychudło. Ale nie chciała rozmawiać ze mną o synu. Tylko jedno powiedziała: „Tu żadna pomoc ludzka nie pomoże. Módlcie się, ojcze!” A potem wyniosła mi sto rubli. „Dla biednych i głodnych waszej parafii” — mówi. I znów powtórzyła: „Módlcie się!” Boże! Jakbym i bez tego nie modlił się dniami i nocami! Ojciec Aleksy znów wydobył chustkę i znów otarł łzy, tym razem już nie ukradkiem, i odpocząwszy chwilę, ciągnął dalej swoje niewesołe opowiadanie. — Potoczyliśmy się z Jakubem jak śnieżna kula z góry — i obaj widzimy, że w dole przepaść, ale jak się zatrzymać i co przedsięwziąć? I ukryć tego nie było można: po całej parafii wielkie powstało zgorszenie, że to syn kapłana jest nawiedzony przez diabła i że należałoby o tym wszystkim zawiadomić władze. I na pewno zawiadomiliby, ale moi parafianie — dzięki im! — litowali się nade mną. Zima tymczasem minęła i nastąpiła wiosna. A taką wiosnę Pan Bóg zesłał piękną i jasną, jakiej nawet starzy ludzie nie pamiętali: cały dzień słoneczko, bezwietrznie, ciepło! I przyszła mi wonczas myśl szczęśliwa: namówić Jakuba, żeby udał się z pielgrzymką do Mitrofana w Woroneżu! „Jeżeli — myślę sobie — i ten ostatni sposób nie pomoże, no, to już jedna tylko nadzieja — w grobie!” Siedzę kiedyś przed wieczorem na ganeczku, a zorza rozpala się na niebie, skowronki śpiewają, jabłonie w kwieciu, zieleni się murawa…Siedzę i rozmyślam, jak by oznajmić Jakubowi moje zamierzenie. Raptem widzę, wychodzi na ganek; postał, popatrzył, westchnął i przykucnął przy mnie na stopniu. Aż przeląkłem się z radości, ale milczę. A on siedzi, patrzy w zorze i też ani słowa! I wydało mi się, że jakby rozrzewnienie naszło na niego; zmarszczki na czole wygładziły się, oczy nawet pojaśniały. Zdawało się, jeszcze trochę, a łza popłynie… Zauważywszy taką w nim przemianę, ośmieliłem się, trudno! „Jakubie — mówię — wysłuchaj mnie bez gniewu”. — I opowiedziałem mu o swoim zamierzeniu: jak to we dwójkę pójdziemy do Mitrofana piechotką; a od nas do Woroneża będzie wiorst z półtorasta; i jak to przyjemnie będzie we dwójkę, w wiosennym chłodku, wstawszy przed zorzą, iść i iść po zielonej trawce, po gościńcu; a jeżeli sercem przypadniemy i pomodlimy się u relikwii wybrańca świętego, może — kto wie? — Pan Bóg zmiłuje się nad nami i Jakub zostanie uzdrowiony, co przecie nieraz już bywało! I niech pan sobie wyobrazi, łaskawy panie, moje szczęście! „Dobrze — mówi Jakub, a sam nie odwraca się, wciąż patrzy w niebo — zgadzam się. Chodźmy”. Zamarłem. „Kochaneczku — mówię — zbawco!” A on pyta: „Kiedyż wyruszymy?” — „A chociażby jutro” — mówię. Wyruszyliśmy tedy następnego dnia. Nałożyliśmy sakwy, wzięli kostury w ręce i poszliśmy. Szliśmy całe siedem dni i pogoda cały czas nam sprzyjała — aż dziwne! Ani znoju, ani deszczu; muchy nie gryzą, kurz nie doskwiera. I z każdym dniem mój Jakub nabiera lepszego wyglądu. Muszę panu powiedzieć, że na wolnym powietrzu Jakub i przedtem tego nie widywał, lecz czuł go za sobą, tuż za plecami, albo cień jego jakby sunął z boku, co bardzo mego syna niepokoiło. Tym razem nic takiego nie było; i w zajazdach, w których wypadało nam nocować, też nic mu się nie ukazywało. Małośmy rozmawiali z sobą, ale jakże nam było dobrze, osobliwie mnie! Widzę, odżywa moje biedaczysko. Opisać panu nie potrafię, łaskawy panie, co ja wówczas odczuwałem. Ano, dotarliśmy w końcu do Woroneża. Oczyściliśmy się, obmyli i do soboru, do świętego wybrańca! Przez całe trzy dni nie wychodziliśmy prawie ze świątyni. Ileśmy nabożeństw wysłuchali, ile świec nastawiali! I wszystko dobrze, wszystko wspaniale. Dni — cnotliwe, noce — spokojne; śpi mój Jasza jak dzieciątko. Sam zagadywać do mnie zaczął. Czasem zapyta: „Nie widzisz nic, ojcze?” — i uśmiecha się. „Nic — mówię — nie widzę”. — „I ja — powiada — nie widzę”. Czegóż tu jeszcze chcieć? Wdzięczność moja dla świętego wybrańca nie miała granic. Trzy dni minęły i mówię do Jakuba: „Teraz, synku, poprawiło się wszystko; los się do nas uśmiechnął. Jedno pozostaje: wyspowiadaj się, przyjmij komunię. A potem z Bogiem do domu i odpocząwszy jak należy, i popracowawszy przy gospodarstwie dla wzmocnienia sił, będzie można zakrzątnąć się, posady poszukać czy jak? Marfa Sawiszna — mówię — na pewno nam w tym pomoże”. — „Nie — mówi Jakub — po cóż ją niepokoić; a ja jej pierścioneczek z rączki świętego Mitrofana zaniosę”. Tu już ja co się zowie nabrałem odwagi: „Uważaj — mówię — wybieraj srebrny, a nie złoty, nie zaręczynowy”. Zaczerwienił się mój Jakub i powtórzył tylko, że nie należy jej niepokoić; zresztą na wszystko się od razu zgodził. Udaliśmy się następnego dnia do soboru, wyspowiadał się mój Jakub — a jak przedtem modlił się żarliwie! — a potem do komunii przystąpił. Stoję sobie z boku i ziemi pod nogami nie czuję. Aniołom w niebiosach nie bywa słodziej! Ale patrzę: cóż to znaczy! Przyjął Jakub komunikant, a nie idzie wypić wina! Stoi plecami do mnie. Podchodzę do niego. „Jakubie — mówię — czemu stoisz?” A on jak się raptem nie obróci! Uwierzy pan, że odskoczyłem w tył, tak się przeląkłem! I dawniej miewał twarz straszną, ale teraz stała się jakaś zwierzęca, przerażająca! Blady jak śmierć, włosy dęba, oczy zezują… Oniemiałem ze strachu. Chcę mówić — nie mogę, zupełnie zamarłem. A on jak nie rzuci się do wyjścia! Ja za nim, a on wprost do zajazdu, gdzie nocleg mieliśmy, sakwę na ramię i w nogi. „Dokąd? — krzyczę za nim. — Jakubie, co się z tobą dzieje? Zaczekaj, zatrzymaj się!” Ale żeby chociaż słowem mi odpowiedział, pobiegł jak zając, że i dopędzić go nie było żadnego sposobu! I tak znikł mi z oczu. Zawróciłem na miejscu, wóz wynająłem, a sam trzęsę się cały i tylko tyle wymówić potrafię: „Boże! Boże!” I nie rozumiem nic, co też to się nam przydarzyło. Popędziłem do domu, bo myślę, na pewno tam pobiegł. I w rzeczy samej. Na szóstej wiorście za miastem widzę: kroczy gościńcem. Dogoniłem go, zeskoczyłem z wozu i do niego. „Jasza! Jasza!” Zatrzymał się, obrócił twarzą do mnie, a oczy wbił w ziemię i usta zacisnął. I cokolwiek przemawiałem do niego, stoi jak posąg jaki — tyle tylko widać, że oddycha. Wreszcie ruszył znów przed siebie. Co było robić? Powlokłem się za nim. Ach, cóż to była za podróż, łaskawy panie! Jak radośnie nam było iść do Woroneża, tak okropny był powrót! Zacznę mówić do niego, a on aż zębami zgrzyta, tak przez ramię — wypisz, wymaluj — tygrys albo hiena. Jakim sposobem rozumu wtedy nie straciłem, dotąd nie pojmuję! I wreszcie którejś nocy w chłopskiej, kurnej chacie — siedział na wyżce, nogi spuściwszy i rozglądając się po kątach — padłem przed nim na kolana, zapłakałem i gorzką prośbę zaniosłem do niego. „Nie dobijaj starego ojca do reszty, nie daj mu wpaść w rozpacz ostateczną, powiedz, co ci się wydarzyło?” Wpatrzył się we mnie, a wyglądało, że nie widzi, kto przed nim stoi, i raptem przemówił, i to takim głosem, że dotychczas go słyszę. „Słuchaj — powiada — tatku. Chcesz całą prawdę wiedzieć? Otóż masz ją. Kiedy, pamiętasz, przyjąłem komunię i proskurę jeszcze w ustach miałem, raptem on (i to w całości, pośród białego dnia!) stanął przede mną, jakby spod ziemi wyskoczył, i szepcze (a przedtem nigdy nic nie mówił), szepcze: «Wypluń i rozetrzyj!» Uczyniłem to: wyplułem i nogą roz — tarłem. Stało się tedy: zgubiony jestem na wieki, jako że każdą zbrodnię odpuszcza się, ale nie zbrodnię przeciwko Duchowi Świętemu…” Powiedziawszy te okropne słowa syn mój zwalił się na wyżkę, a ja padłem na polepę. Nogi ugięły się pode mną. Ojciec Aleksy zamilkł na chwilę i oczy zasłonił ręką. — Wszelako — mówił dalej — po cóż mam pana i siebie dłużej dręczyć. Dobrnęliśmy z synem do domu i tu niedługo koniec jego nastąpił — utraciłem mego Jakuba! Na parę dni przed śmiercią nie pił, nie jadł. Wciąż biegał po pokoju tam i z powrotem i powtarzał, że taki grzech nie może być odpuszczony, lecz jego więcej już nie widział. ..Wydał — mówił — duszę moją na potępienie, po cóż ma mnie dłużej nawiedzać?” A jak tylko zległ mój Jakub, to zaraz i przytomność stracił, i tak, bez skruchy, jak czerw nieświadomy, odszedł od tego życia do życia wieczystego. A przecież nie mogę uwierzyć, żeby Bóg sądził go podług swoich surowych praw. A oprócz tego także dlatego nie chcę w to uwierzyć, że bardzo był piękny, gdy tak w trumnie leżał; jakby odmłodniał i upodobnił się do dawnego Jakuba. Twarz taka spokojna, czysta, włosy skręciły się w pierścienie i uśmiech na ustach. Marfa Sawiszna przychodziła popatrzeć na niego i mówiła to samo. Obstawiła go całego kwiatami i na sercu mu kwiaty położyła, i kamień nagrobny ufundowała. I zostałem samotny. Oto dlaczego, łaskawy panie, raczył pan dojrzeć w mojej twarzy wielki smutek. Nie minie nigdy i minąć nie może. Chciałem powiedzieć ojcu Aleksemu słowo pociechy, lecz nie znalazłem żadnego. Wkrótce potem rozstaliśmy się. Paryż, 1877 r. Przełożyła Maria Brzozowska PIEŚŃ TRIUMFUJĄCEJ MIŁOŚCI (MDXLII) Poświęcam Pamięci Gustawa Flauberta Wagę Du zu irren und zu traumen!* Schiller Oto, co wyczytałem w pewnym starym włoskim rękopisie: I Około połowy XVI stulecia w Ferrarze, która kwitła wówczas pod berłem swoich znakomitych książąt, opiekunów sztuki i poezji, żyli dwaj młodzieńcy imieniem Fabiusz i Mucjusz. Latami rówieśni, bliscy krewni, byli niemal nierozłączni; od wczesnego dzieciństwa związała ich serdeczna przyjaźń. Jednakowy los umocnił ten związek. Obaj należeli do starodawnych rodów, obaj byli bogaci, niezależni, nieżonaci, ich gusty i upodobania były podobne. Mucjusz uprawiał muzykę, Fabiusz — malarstwo. Cała Ferrara szczyciła się nimi jako najpiękniejszą ozdobą dworu, towarzystwa i miasta. Z wyglądu jednak Mucjusz i Fabiusz nie byli do siebie podobni, choć obaj wyróżniali się harmonijną młodzieńczą urodą: Fabiusz był wyższy, cerę miał białą, włosy płowe, a oczy błękitne; Mucjusz zaś twarz miał smagłą, włosy czarne, a w jego ciemnobrązowych oczach nie widać było tego blasku wesołości ani na wargach tego życzliwego uśmiechu jak u Fabiusza. Jego gęste brwi nasuwały się na wąskie powieki, złociste zaś brwi Fabiusza zachodziły delikatnymi łukami na czyste, gładkie czoło. Mucjusz był także mniej ożywiony w rozmowie. Ale obaj przyjaciele jednakowo podobali się damom — nie na próżno bowiem byli wzorem rycerskiej usłużności i szczodrobliwości. W tych samych latach mieszkała w Ferrarze dziewica o imieniu Waleria. Uważano ją za jedną z pierwszych piękności miasta, choć widzieć ją można było niezmiernie rzadko, ponieważ wiodła życie w odosobnieniu i z domu wychodziła tylko do kościoła, a także w uroczyste święta na przechadzkę. Mieszkała z matką, szlachetnie urodzoną, ale niebogatą wdową, która nie miała więcej dzieci. Kto tylko ujrzał Walerię, tego mimo woli ogarniało uczucie podziwu i pełnego miłości szacunku: taką skromnością tchnęła jej postać, tak nieświadoma zdawała się całej potęgi swych wdzięków. Niektórzy, co prawda, uważali, że Waleria jest nieco za blada; spojrzenie jej prawie zawsze opuszczonych oczu wyrażało pewną wstydliwość, a nawet bojaźliwość, jej wargi uśmiechały się rzadko, i to z lekka, jej głosu nikt chyba nie słyszał. Ale krążyły słuchy, że głos miała przepiękny i że zamknąwszy się w swoim pokoju wczesnym rankiem, gdy w mieście wszyscy jeszcze spali, lubiła śpiewać starodawne pieśni przy dźwiękach lutni, na której sama grała. Mimo bladości cery Waleria cieszyła się kwitnącym zdrowiem i nawet starzy ludzie, patrząc na nią, musieli pomyśleć: .,O, jakże szczęśliwy będzie ów młodzieniec, dla którego rozwinie się wreszcie ten jeszcze ukryty w pączku, jeszcze nie tknięty, dziewiczy kwiatek!” II Fabiusz i Mucjusz ujrzeli Walerię po raz pierwszy na wspaniałym ludowym festynie, urządzonym z rozkazu księcia Ercole, syna słynnej Lukrecji Borgii, na cześć znakomitych wielmożów przybyłych z Paryża na zaproszenie księżny, córki króla francuskiego Ludwika XII. Waleria siedziała obok matki pośrodku wykwintnej trybuny, wzniesionej według rysunku Palladia na głównym placu Ferrary dla najczcigodniejszych dam miasta. Obaj — Fabiusz i Mucjusz — namiętnie zakochali się w Walerii tego samego dnia, a ponieważ nigdy niczego przed sobą nie ukrywali, więc każdy z nich dowiedział się niebawem, co działo się w sercu towarzysza. Postanowili, że obaj będą się starali zawrzeć znajomość z Waleria, a jeśli ona raczy wybrać jednego z nich, to drugi bez szemrania pogodzi się z jej postanowieniem. W kilka tygodni potem dzięki dobrej sławie, jakiej słusznie obaj zażywali, udało im się uzyskać wstęp do nie dla wszystkich otwartego domu wdowy, która pozwoliła im przychodzić w odwiedziny. Od tej chwili mogli prawie co dnia widywać Walerię i wieść z nią rozmowy i z każdym dniem ogień tlejący w sercach obu młodzieńców rozpalał się coraz żywszym płomieniem. Ale Waleria żadnemu z nich nie dawała pierwszeństwa, chociaż ich obecność niewątpliwie była jej przyjemna. Z Mucjuszem muzykowała, ale więcej rozmawiała z Fabiuszem. Wobec niego była mniej nieśmiała. Obaj postanowili wreszcie dowiedzieć się ostatecznie o swoim losie i posłali Walerii list, w którym prosili ją, by dokonała wyboru i oświadczyła, komu zechce oddać swoją rękę. Waleria pokazała ten list matce i powiedziała jej, że jest gotowa pozostać dziewicą, ale jeśli matka uważa, że czas jej wstąpić już w związek małżeński, to wyjdzie za tego, kogo jej wskaże matka. Czcigodna wdowa uroniła łzę na myśl o rozłące z ukochanym dzieckiem, nie było jednak powodu, by odmówić konkurentom: uważała, że obaj są godni ręki Walerii. Woląc jednak w głębi serca Fabiusza i podejrzewając, że Walerii on również bardziej się podoba, wybrała dla niej Fabiusza. Następnego dnia Fabiusz dowiedział się o swoim szczęściu, a Mucjuszowi nie pozostawało nic innego, jak dotrzymać słowa i pogodzić się z losem. Tak też uczynił, ale być świadkiem triumfu swojego przyjaciela, swojego rywala — nie mógł. Niezwłocznie sprzedał większą część majątku i z kilkoma tysiącami dukatów ruszył w daleką podróż, na Wschód. Żegnając się z Fabiuszem powiedział mu, że nie wróci dopóty, póki nie poczuje, iż znikły w nim ostatnie ślady namiętności. Ciężko było Fabiuszowi rozstawać się z przyjacielem dzieciństwa i lat młodzieńczych, ale radosne oczekiwanie bliskiego szczęścia zagłuszyło niebawem wszelkie inne uczucia i Fabiusz oddał się całkowicie uniesieniom szczęśliwej miłości. Niebawem pojął Walerię za żonę i dopiero wtedy w pełni ocenił skarb, jakim udało mu się zawładnąć. Fabiusz miał piękną willę, otoczoną cienistym parkiem, położoną niezbyt daleko od Ferrary; przeniósł się tam wraz z żoną i jej matką. Nadeszły wtedy dla nich dni radości i wesela. Małżeństwo w nowym, urzekającym świetle ukazało całą doskonałość Walerii. Fabiusz stawał się sławnym malarzem, już nie zwykłym amatorem, lecz mistrzem. Matka Walerii cieszyła się i dziękowała Bogu, patrząc na szczęśliwe stadło. Cztery lata przemknęły niepostrzeżenie jak rozkoszny sen. Jednego tylko brakowało młodym małżonkom, jedna tylko dręczyła ich troska: nie mieli dzieci. Ale nadzieja ich nie opuszczała. Pod koniec czwartego roku nawiedziło ich wielkie, tym razem prawdziwe nieszczęście: po kilkudniowej chorobie zmarła matka Walerii. Wiele łez wylała Waleria, długo nie mogła się pogodzić ze swoją stratą. Ale minął jeszcze rok, życie znów upomniało się o swoje prawa, popłynęło dawną koleją. Aż wtem, w piękny letni wieczór, nikogo o tym nie uprzedziwszy, do Ferrary powrócił Mucjusz. III Przez całe pięć lat, które minęły od wyjazdu Mucjusza, nikt nie miał o nim żadnych wiadomości, wszelki słuch o nim zaginął, jak gdyby znikł z powierzchni ziemi. Gdy Fabiusz spotkał dawnego przyjaciela na jednej z ulic Ferrary, omal nie krzyknął — najpierw z przestrachu, potem z radości, i natychmiast zaprosił go do swojej willi. Tam, w ogrodzie, stał oddzielny, przestronny pawilon. Fabiusz zaproponował przyjacielowi, by zamieszkał w tym pawilonie. Mucjusz chętnie na to przystał i tegoż dnia przeniósł się tam wraz ze swoim służącym, niemym Malajczykiem, niemym, ale nie głuchym, a nawet, sądząc po żywości jego spojrzenia, bardzo pojętnym człowiekiem. Malajczyk miał odcięty język. Mucjusz przywiózł z sobą dziesiątki kufrów napełnionych różnorodnymi drogocennymi przedmiotami, które zebrał w czasie swoich długich wędrówek. Wałeria ucieszyła się z powrotu Mucjusza, on także powitał ją przyjaźnie, radośnie, ale spokojnie: widać było, że dotrzymał słowa danego Fabiuszowi. W ciągu dnia zdążył urządzić się w swoim pawilonie. Z pomocą Malajczyka rozpakował przywiezione osobliwości: kobierce, tkaniny jedwabne, stroje z aksamitu i ze złotogłowiu, broń, puchary, półmiski i kubki zdobione emalią, przedmioty ze złota i srebra, inkrustowane perłami i turkusami, rzeźbione szkatuły z bursztynu i słoniowej kości, karafki ze szlifowanego szkła, korzenie, kadzidła; skóry zwierzęce, pióra nieznanych ptaków i mnóstwo innych przedmiotów, których samo przeznaczenie zdawało się tajemnicze i niepojęte. Wśród tych drogocennych rzeczy znajdował się naszyjnik z pereł, który Mucjusz otrzymał od szacha perskiego w zamian za pewną wielką i tajemną przysługę. Mucjusz prosił, by Waleria pozwoliła mu własnoręcznie zawiesić ten naszyjnik, który wydał się jej ciężki, dziwnie jakoś ciepły i od razu przylgnął do jej szyi. Pod wieczór, po obiedzie, Mucjusz, siedząc na tarasie willi w cieniu oleandrów i laurów, zaczął opowiadać o swoich przygodach. Mówił o oglądanych dalekich krainach, o podobłocznych górach, o pustyniach bezwodnych, o rzekach podobnych do mórz mówił o ogromnych budowlach i świątyniach, o drzewach tysiącletnich, o tęczowych kwiatach i ptakach; wymieniał miasta, w których przebywał, i narody, wśród których gościł. Coś baśniowego tchnęło z samych ich nazw. Mucjusz poznał cały Wschód; przejechał Persję. Arabię, gdzie konie są szlachetniejsze i piękniejsze niż wszelkie inne żyjące stworzenia, przeniknął do serca Indii, gdzie ród ludzki jest podobny do wspaniałych roślin, dotarł aż do granic Chin i Tybetu, gdzie żywy bóg, zwany dalajlamą, przebywa na ziemi w postaci milczącego człowieka o skośnych oczach. Przedziwne były opowiadania Mucjusza! Jak zaczarowani słuchali go oboje: Fabiusz i Waleria. Właściwie rysy twarzy Mucjusza mało się zmieniły: jego smagła już w dzieciństwie płeć teraz bardziej pociemniała, ogorzała w promieniach mocniej palącego słońca, oczy zdawały się głębsze — i to wszystko; ale wyraz tej twarzy był teraz inny: skupiona, poważna, nie ożywiała się nawet wtedy, gdy Mucjusz wspominał o niebezpieczeństwach, na jakie narażał się nocą w lasach rozbrzmiewających rykiem tygrysów lub w ciągu dnia na pustych drogach, gdzie na podróżnych czyhają okrutni fanatycy i duszą ich na cześć potężnej bogini żądającej ludzkich ofiar. Głos Mucjusza stał się równiejszy, głębszy; ruchy rąk i całego ciała utraciły niedbałość właściwą Włochom. Z pomocą swojego służącego, niewolniczo mu oddanego, zwinnego Malajczyka, Mucjusz pokazał swoim gospodarzom kilka sztuk czarnoksięskich, których go wyuczyli hinduscy bramini. Ukrywszy się na przykład za kotarą, nagle ukazywał się, siedząc w powietrzu z podwiniętymi nogami, z lekka oparty koniuszkami palców na pionowo ustawionym bambusowym kiju, co niemało zadziwiło Fabiusza. Waleria nawet poczuła lęk: „Czy to aby nie czarnoksiężnik?” — przyszło jej na myśl. Kiedy zaś, poświstując na fleciku, zaczął z zamkniętej kobiałki wywoływać oswojone węże, gdy spod pstrej tkaniny wyjrzały poruszające rozdwojonymi językami ich ciemne płaskie główki, Walerię ogarnęło przerażenie i poprosiła Mucjusza, by czym prędzej zabrał te wstrętne gady. Przy kolacji Mucjusz ugościł swoich przyjaciół winem szyraskim z okrągłej butli o smukłej szyjce; niezwykle wonne i mocne wino, złocistej, zielono mieniącej się barwy, połyskiwało zagadkowo, nalane w maleńkie jaspisowe czarki. W smaku nie przypominało win europejskich; było słodkie i korzenne, a sączone powoli, małymi łykami, wzbudzało w całym ciele uczucie miłego odrętwienia. Mucjusz zmusił Fabiusza i Walerię, by skosztowali po czarce, i wypił sam. Nad czarką Walerii pochylił się, coś wyszeptał i strzepnął palcami. Waleria to zauważyła, ale ponieważ w zachowaniu się Mucjusza, w jego gestach, w ogóle było coś obcego i niezwyczajnego, pomyślała więc sobie tylko: „Czy też on nie przyjął przypadkiem w Indiach jakiej nowej wiary, a może tam u licha takie obyczaje?” Potem, po chwili milczenia, spytała go, czy podczas swojej podróży zajmował się muzyką. W odpowiedzi Mucjusz kazał Malajczykowi przynieść skrzypce hinduskie. Były podobne do skrzypiec używanych w Europie, tylko zamiast czterech miały trzy struny; pudło było obciągnięte błękitnawą skórą węża, cienki bambusowy smyczek miał kształt półokrągły, a na samym jego końcu błyszczał zaostrzony diament. Mucjusz zagrał najpierw kilka tęsknych, jak mówił, ludowych pieśni, dziwnie, a nawet dziko brzmiących dla włoskiego ucha; dźwięk metalicznych strun był żałobny i słaby. Ale gdy rozpoczął ostatnią pieśń, wówczas ten sam dźwięk nagle się wzmocnił, zadrgał dźwięcznie i silnie; spod szeroko prowadzonego smyczka popłynęła namiętna melodia, gnąc się wdzięcznie, niby ów wąż, którego skóra pokrywała pudło skrzypiec, I taki ogień, taka triumfalna radość płonęły w tej melodii, że i Fabiuszowi, i Walerii lęk ścisnął serca, a w oczach stanęły łzy… Mucjusz z pochyloną, przyciśniętą do skrzypiec głową, z pobladłymi policzkami, z brwiami ściągniętymi tak, że tworzyły jedną linię, zdawał się jeszcze bardziej skupiony i poważny. Diament na końcu smyczka rzucał w ruchu tęczowe iskry, jak gdyby rozgorzał ogniem tej niezwykłej pieśni. Gdy Mucjusz skończył i wciąż jeszcze mocno ściskając pudło skrzypiec między podbródkiem i ramieniem, opuścił rękę, w której trzymał smyczek, Fabiusz wykrzyknął: „Co takiego? Co nam grałeś?” Waleria nie wyrzekła słowa, ale zdawało się, że całą swoją istotą powtarza pytanie męża. Mucjusz położył skrzypce na stole i z lekka wstrząsnąwszy głową, przemówił z uprzejmym uśmiechem. „To? Tę melodię… Tę pieśń usłyszałem pewnego razu na Cejlonie. Uchodzi tam, wśród prostego ludu, za pieśń szczęśliwej, odwzajemnionej miłości”. — „Zagraj ją raz jeszcze” — wyszeptał Fabiusz. — „Nie, tego nie wolno powtarzać — odparł Mucjusz. — Już późno. Signora Waleria powinna odpocząć i na mnie już czas, jestem znużony”. Przez cały dzień Mucjusz zachowywał się wobec Walerii z szacunkiem i z prostotą, jak dawny przyjaciel, ale żegnając się uścisnął jej dłoń mocno, uchwycił ją palcami i tak uparcie wpatrywał się w twarz Walerii, że choć nie uniosła powiek, poczuła ten wzrok na swoich nagle zarumienionych policzkach. Nie powiedziała Mucjuszowi ani słowa, ale wyszarpnęła dłoń, a gdy się oddalił, spojrzała na drzwi, przez które wyszedł. Przypomniała sobie, że lękała się go już dawniej, i teraz znowu ogarnęły ją wątpliwości. Mucjusz odszedł do swojego pawilonu, małżonkowie udali się do sypialni. IV Waleria nieprędko usnęła. Krew jej burzyła się cicho i słodko, a w skroniach z lekka szumiało od tego mocnego wina, jak sądziła, a może i od opowiadań Mucjusza, od jego gry na skrzypcach… Nad ranem wreszcie usnęła i przyśnił się jej niezwykły sen. Wydało jej się, że wstępuje do obszernej, nisko sklepionej komnaty. Takiej komnaty nie widziała nigdy w życiu. Wszystkie ściany wyłożone niewielkimi błękitnymi kaflami w złote desenie; smukłe, rzeźbione słupy wydają się półprzeźroczyste. Bladoróżowe światło zewsząd przesącza się do komnaty, opromieniając tajemniczym i monotonnym blaskiem wszystkie przedmioty; na wąskim kobiercu pośrodku gładkiej jak zwierciadło posadzki leżą poduszki ze złotogłowiu. W rogach ledwo dostrzegalnie dymią wysokie kadzielnice, przedstawiające dziwaczne zwierzęta; okien nie ma; drzwi zawieszone aksamitną kotarą niemo czernieją w głębi ściany. I nagle kotara porusza się z lekka, rozsuwa… i wchodzi Mucjusz. Kłania się, rozwiera ramiona, śmieje się… Jego twarde ręce obejmują kibić Walerii, jego suche wargi palą ją całą… Waleria pada na wznak na poduszki. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Jęcząc z przerażenia Waleria ocknęła się po długich wysiłkach. Jeszcze nie zdając sobie sprawy, gdzie jest i co się z nią dzieje, uniosła się na łóżku, spojrzała dokoła. Dreszcz przebiegł jej ciało. Obok niej leżał Fabiusz. Spał, ale jego twarz w blasku zaglądającego w okna okrągłego i jasno świecącego księżyca była blada jak twarz trupa, smutniejsza niż twarz umarłego. Waleria zbudziła męża i gdy tylko Fabiusz na nią spojrzał, zawołał: „Co ci jest?” — „Miałam… miałam straszny sen” — wyszeptała wzdrygając się Waleria. Ale w tej właśnie chwili od strony pawilonu przypłynęły donośne dźwięki i oboje, Fabiusz i Waleria, poznali melodię, którą grał im Mucjusz, nazywając ją pieśnią triumfującej miłości. Fabiusz ze zdumieniem spojrzał na Walerię: przymknęła powieki, odwróciła się i oboje, wstrzymując oddech, wysłuchali pieśni do końca. Gdy zamarł ostatni dźwięk, księżyc skrył się za obłokiem, w pokoju nagle pociemniało. Małżonkowie opuścili głowy na poduszki nie przemówiwszy do siebie ani słowa i żadne z nich nie spostrzegło, kiedy drugie zasnęło. V Następnego ranka Mucjusz zjawił się na śniadanie; wydawał się zadowolony i wesoło powitał Walerię. Odpowiedziała mu nieco zmieszana, spojrzała na niego ukradkiem i ogarnął ją strach na widok tej zadowolonej, wesołej twarzy, tych przenikliwych i pełnych ciekawości oczu. Mucjusz znów zaczął opowiadać, ale Fabiusz przerwał mu przy pierwszym słowie. — Widocznie nie mogłeś zasnąć na nowym miejscu? Słyszeliśmy, jak grałeś wczorajszą pieśń. — Doprawdy? Słyszeliście? — rzekł Mucjusz. — Rzeczywiście, grałem. Ale przedtem spałem i miałem dziwny sen. Waleria spojrzała przenikliwie. — Cóż to za sen? — zapytał Fabiusz. — Śniło mi się — odparł Mucjusz, nie spuszczając oczu z Walerii — że wstępuję do obszernej komnaty, urządzonej na sposób wschodni. Rzeźbione słupy wspierały strop, ściany były pokryte kaflami i choć nic było ani okien, ani świec, całą komnatę wypełniał różowy blask, zupełnie jakby była zbudowana z kryształu. W rogach dymiły chińskie kadzielnice, na podłodze na wąskim kobiercu leżały poduszki ze złotogłowiu. Wszedłem przez drzwi zawieszone kotarą, a w drzwiach przeciwległych zjawiła się kobieta, którą niegdyś kochałem. 1 wydała mi się tak piękna, że cały rozgorzałem dawną miłością… Mucjusz umilkł znacząco. Waleria siedziała nieruchomo i tylko bladła z wolna, a oddech jej stawał się głębszy. Wówczas — ciągnął Mucjusz — zbudziłem się i zagrałem tę pieśń. — Ale kim była ta kobieta? — spytał Fabiusz. — Kim była? To żona pewnego Hindusa, spotkałem ją w Delhi. Nie ma jej już wśród żywych. Umarła. — A mąż? — spytał Fabiusz, sam nie wiedząc, po co się o to pyta. — Mąż podobno także umarł. Straciłem ich oboje z oczu. — To dziwne! — zauważył Fabiusz. — Moja żona miała tej nocy także niezwykły sen (Mucjusz uważnie przyjrzał się Walerii), którego mi nie opowiedziała — dorzucił. Ale w tej chwili Waleria wstała i wyszła z pokoju. Natychmiast po śniadaniu Mucjusz także odszedł, oświadczając, że musi jechać w rozmaitych sprawach do Ferrary i że nie wróci przed wieczorem. VI Na kilka tygodni przed przyjazdem Mucjusza Fabiusz zaczął malować portret żony, na którym przedstawił ją z emblematami świętej Cecylii. Fabiusz dokonał wielkich postępów w swojej sztuce. Słynny Luini, uczeń Leonarda da Vinci, przyjeżdżał do niego do Ferrary i pomagając własnymi radami, przekazywał mu także wskazówki swojego wielkiego nauczyciela. Portret był prawie gotów. Pozostawało tylko wykończyć twarz kilkoma pociągnięciami pędzla i Fabiusz słusznie mógłby się poszczycić swoim dziełem. Gdy Mucjusz wyruszył do Ferrary, Fabiusz udał się do pracowni, gdzie zazwyczaj czekała na niego Waleria, ale Walerii nie było; zawołał, nikt nie odpowiedział. Ogarnął go dziwny niepokój, zaczął jej szukać. W domu jej nie było; pobiegł do ogrodu i tam, w jednej z najbardziej oddalonych alei, ujrzał Walerię. Z głową opuszczoną na piersi, ze skrzyżowanymi na kolanach rękami siedziała na ławce, a za nią, widoczny na tle ciemnej zieleni cyprysu, marmurowy satyr z twarzą wykrzywioną złośliwym uśmiechem przykładał piszczałkę do wydatnych warg. Waleria wyraźnie ucieszyła się ujrzawszy męża, a na jego pełne trwogi pytania odparła, że ją trochę boli głowa, ale to nic, że zaraz będzie pozować do portretu. Fabiusz zaprowadził ją do pracowni, usadowił w odpowiedniej pozie i zaczął malować. Ale ku wielkiemu swojemu strapieniu w żaden sposób nie mógł wykończyć twarzy tak, jak tego pragnął. Nie dlatego, że twarz Walerii była nieco blada i wydawała się znużona, nie. Lecz Fabiusz nie znajdował dziś w niej tego czystego, świętego wyrazu, który tak mu się podobał i naprowadził go na myśl, by przedstawić Walerię na obrazie jako świętą Cecylię. W końcu rzucił pędzel, powiedział żonie, że brak mu nastroju i że ona też powinna się położyć, jeśli bowiem sądzić z wyglądu, źle się chyba czuje, i odstawił sztalugi z obrazem, odwracając go ku ścianie. Waleria przyznała mu rację, że powinna wypocząć, i powtórzywszy swoją skargę na ból głowy poszła do sypialni. Fabiusz został w pracowni. Czuł dziwny, niepojęty niepokój. Pobyt Mucjusza pod jego dachem, pobyt, który on, Fabiusz, sam na nim wymógł, teraz go krępował. Wcale nie dlatego, by Fabiusz był zazdrosny — czyż można było być zazdrosnym o Walerię? — ale dlatego, że w swoim przyjacielu nie poznawał dawnego Mucjusza. Wszystko obce, niewiadome, nowe, co Mucjusz wyniósł ze sobą z tych odległych krain i co, zdawało się, zapadło mu głęboko w duszę, wszystkie te magiczne sztuki, pieśni, dziwaczne napoje, ten niemy Malajczyk, a nawet ów zapach korzenny, którym pachniał ubiór Mucjusza, jego włosy, jego oddech, wszystko to wywoływało w Fabiuszu uczucie podobne do nieufności, ba, nawet do lęku. Dlaczego właściwie ten Malajczyk, podając do stołu, tak bacznie i niemiło się w niego wpatruje? Doprawdy, ktoś mógłby pomyśleć, że Malajczyk rozumie po włosku! Mucjusz opowiadał o nim, że poświęcając swój język, ów Malajczyk złożył wielką ofiarę i za to włada teraz potężną siłą. Cóż to za siła? I w jaki sposób mógł ją uzyskać za cenę języka? Wszystko to jest bardzo dziwne! Zupełnie niezrozumiałe! Fabiusz wszedł do sypialni. Waleria leżała na łożu ubrana, ale nie spała. Wzdrygnęła się, słysząc odgłos kroków, a potem ucieszyła się na widok męża, tak samo jak przedtem w ogrodzie. Fabiusz siadł przy łożu, ujął dłoń Walerii i po chwili milczenia spytał, jaki to niezwykły sen przestraszył ją minionej nocy. I czy był to sen podobny do tego, o jakim opowiadał Mucjusz. Waleria zarumieniła się i rzekła pośpiesznie: „O nie! nie! Widziałam… jakiegoś potwora, który chciał mnie rozszarpać”. — „Potwora? Czy w ludzkiej postaci?” — zapytał Fabiusz. — „Nie, to było zwierzę… zwierzę!” — I Waleria odwróciła się, kryjąc płonącą twarz w poduszkach. Fabiusz chwilę jeszcze trzymał dłoń żony w swoim ręku; w milczeniu uniósł ją ku wargom i wyszedł. Niewesoło minął ten dzień dla obojga małżonków. Zdawało się, że coś ciemnego zawisło nad ich głowami, ale co to było, tego nie potrafili nazwać. Pragnęli być ze sobą, zupełnie jakby groziło im jakieś niebezpieczeństwo, ale co mają sobie powiedzieć, tego nie wiedzieli. Fabiusz próbował malować, czytać Ariosta, którego poemat, niedawno właśnie sprowadzony do Ferrary, był już sławny w całej Italii. Ale nic się nie udawało. Późno, ku samej wieczerzy, powrócił Mucjusz. VII Wydawał się spokojny i zadowolony, lecz opowiadał mało, raczej wypytywał Fabiusza o dawnych wspólnych znajomych, o wyprawę niemiecką, o cesarza Karola. Mówił, że pragnąłby pojechać do Rzymu, aby ujrzeć nowego papieża. Znowu chciał częstować Walerię szyraskim winem, a gdy odmówiła, rzekł jakby do siebie: „Teraz to już niepotrzebne”. Wróciwszy z żoną do sypialni, Fabiusz niebawem zasnął, a gdy się zbudził w godzinę później, przekonał się, że nikt nie dzieli z nim łoża. Walerii nie było. Szybko wstał i w tej samej chwili ujrzał żonę wchodzącą w nocnym stroju z ogrodu do sypialni. Księżyc świecił jasno, choć niedawno spadł drobny deszczyk. Z zamkniętymi oczyma, z wyrazem tajemnego lęku na nieruchomej twarzy Waleria zbliżyła się do łoża i dotykając go po omacku wyciągniętymi przed siebie rękami, położyła się spiesznie i w milczeniu. Fabiusz zwrócił się do niej z zapytaniem, ale nie odpowiedziała. Zdawało się, że śpi. Dotknął jej i poczuł na jej bieliźnie, na jej włosach, krople deszczu, a na obnażonych stopach — ziarenka piasku. Wtedy zerwał się i wybiegł przez uchylone drzwi do ogrodu. Jasne światło księżyca zalewało wszystko dokoła. Fabiusz spojrzał i zobaczył na piasku ścieżki podwójne ślady stóp — jedna para była bosa — ślady wiodły ku altance z jaśminów stojącej na uboczu, między pawilonem i domem. Fabiusz zatrzymał się bezradny. Wtem znowu rozległy się dźwięki pieśni, którą już słyszał minionej nocy. Wzdrygnął się, wbiegł do pawilonu. Na środku stał Mucjusz i grał na skrzypcach. Fabiusz rzucił się ku niemu. — Byłeś w ogrodzie, wychodziłeś, twoja odzież jest mokra od deszczu! — Nie… nie wiem… zdaje się… nie wychodziłem — z namysłem odpowiedział Mucjusz, jakby zdziwiony zjawieniem się Fabiusza i jego podnieceniem. Fabiusz chwycir go za rękę. — Dlaczego grasz tę melodię? Czy znowu miałeś sen? Mucjusz spoglądał na Fabiusza z tym samym zdziwieniem i milczał . — Odpowiadaj! Miesiąc krągły w niebie lśni. Rzeka błyszczy niby żmija. Druh się zbudził, a wróg śpi! Jastrząb w kurkę szpony wpija! Pomóż mi! — śpiewnie wymamrotał Mucjusz, jakby nieprzytomny. Fabiusz cofnął się o dwa kroki, wlepił w Mucjusza wzrok, zawahał się i wrócił do domu, do sypialni. Z głową opuszczoną na ramię, z bezsilnie rozrzuconymi rękami, Waleria spała ciężkim snem. Fabiusz nieprędko się jej dobudził, ale gdy tylko go ujrzała, rzuciła mu się na szyję i objęła drżącymi dłońmi; dygotała na całym ciele. — Co ci się stało, moja droga, co ci się stało? — powtarzał Fabiusz, starając się ją uspokoić. Ale ona omdlewała na jego piersi. — Ach, jakie straszne śnią mi się sny — szeptała, tuląc się do niego. Fabiusz chciał ją zapytać, ale ona tylko się wzdrygnęła. Poranna zorza zarumieniła szyby, gdy Waleria usnęła wreszcie w jego objęciach. VIII Rankiem następnego dnia Mucjusz znikł. Waleria powiedziała mężowi, że zamierza wybrać się do pobliskiego klasztoru, gdzie mieszkał jej spowiednik, stary, czcigodny mnich, do którego żywiła bezgraniczne zaufanie. Na pvtanie Fabiusza odparła, że pragnie spowiedzią ulżyć swojej duszy, obarczonej niezwykłymi wrażeniami ostatnich dni. Patrząc na wychudzoną twarz Walerii, słysząc jej znużony głos, Fabiusz sam pochwalił ten zamiar: czcigodny ojciec Lorenzo mógł dać jej pożyteczną radę, rozwiać jej wątpliwości. Pod opieką czterech służących Waleria wyruszyła do klasztoru, a Fabiusz został w domu i do powrotu żony przechadzał się po ogrodzie, starając się zrozumieć, co się z nią dzieje, i odczuwając ustawiczny lęk i gniew, i ból nieokreślonych podejrzeń. Nieraz wchodził do pawilonu, ale Mucjusz nie wracał, a Malajczyk patrzył na Fabiusza tępym wzrokiem, pokornie pochyliwszy głowę, z głęboko — tak przynajmniej wydawało się Fabiuszowi — z głęboko ukrytym uśmieszkiem na brązowej twarzy. Tymczasem Waleria na spowiedzi opowiedziała wszystko ojcu Lorenzo, nie tyle wstydząc się, co odczuwając lęk. Mnich wysłuchał jej uważnie, dał jej błogosławieństwo, odpuścił mimowolny grzech, a sam pomyślał: „Czarnoksięstwo, diabelskie czary… tego nie można tak zostawić”, i wraz z Waleria udał się do jej domu, pragnąc niby to ostatecznie ją uspokoić i pocieszyć. Na widok mnicha Fabiusz z lekka się zaniepokoił, ale doświadczony starzec wcześniej już obmyślił, jak powinien postąpić. Zostawszy sam na sam z Fabiuszem nie zdradził oczywiście tajemnicy spowiedzi, jednak polecił mu, aby, gdy tylko, to będzie możliwe, usunął z domu gościa, który swoimi opowiadaniami, pieśniami, całym swoim zachowaniem, niepokoi wyobraźnię Walerii. A przy tym, jak sądził starzec, Mucjusz zdaje się już dawniej nie był całkiem niezachwiany w wierze, przebywając zaś tak długo w krainach nie opromienionych blaskiem chrześcijaństwa, mógł wynieść stamtąd zarazę fałszywych nauk, a nawet zapoznać się z tajemnicami magii, dlatego, choć stara przyjaźń domaga się swoich praw, rozumna ostrożność nakazuje konieczność rozłąki. Fabiusz zgodził się całkowicie z czcigodnym mnichem. Waleria aż się rozpromieniła, gdy mąż oznajmił jej radę spowiednika, po czym odprowadzony serdecznymi podziękowaniami obojga małżonków ojciec Lorenzo z sowitymi podarkami dla klasztoru i dla biednych ruszył do domu. Fabiusz zamierzał natychmiast po wieczerzy rozmówić się z Mucjuszem, ale dziwny jego gość nie wrócił na wieczerzę. Wówczas Fabiusz postanowił odłożyć tę rozmowę do następnego dnia i oboje małżonkowie udali się do swojej łożnicy. IX Waleria niebawem usnęła, ale Fabiusz nie mógł zasnąć. Wśród ciszy nocnej wyraźnie rysowało mu się wszystko, co widział i co odczuwał. Jeszcze uparciej zadawał sobie pytania, na które przedtem nie znajdował odpowiedzi. Czy naprawdę Mucjusz został czarnoksiężnikiem i czy przypadkiem nie otruł Walerii? Waleria jest chora, ale na co? Gdy tak oddawał się ciężkiej zadumie, oparłszy głowę na dłoni i wstrzymując wzburzony oddech, księżyc znowu wypłynął na bezchmurne niebo, a wraz z jego promieniami od strony pawilonu przez półprzeźroczyste szyby — a może to tylko wydawało się Fabiuszowi — zaczęło przesączać się tchnienie podobne lekkiej, wonnej strudze, rozległ się natarczywy, namiętny szept i właśnie w tej samej chwili Fabiusz spostrzegł, że Waleria zaczyna się z lekka poruszać. Zerwał się, patrzy: Waleria uniosła się na łożu, opuściła na posadzkę wpierw jedną, potem drugą nogę i niby lunatyczka, spoglądając martwo przed siebie zamglonymi oczyma, z wyciągniętymi rękami kroczyła w stronę drzwi wiodących do ogrodu. Fabiusz natychmiast pobiegł ku przeciwległym drzwiom i szybko ominąwszy węgieł domu chciał przytrzymać drzwi wiodące do ogrodu. Ledwo zdążył chwycić za klamkę, gdy poczuł, że ktoś stara się otworzyć drzwi od wewnątrz, że na nie napiera coraz silniej, a potem rozległ się trwożny jęk. „Ale przecież Mucjusz nie wrócił z miasta?” — błysnęła mu myśl i rzucił się w stronę pawilonu. I cóż ujrzał? Naprzeciw niego, drogą zalaną jasnym światłem księżycowych promieni, szedł również jakby w lunatycznym śnie, tak samo wyciągając przed siebie ręce, z tak samo nieruchomymi oczyma — Mucjusz. Fabiusz podbiegł do niego, ale ten, nie spostrzegając go, kroczył miarowo, a jego nieruchoma twarz śmiała się w świetle księżyca jak twarz Malajczyka. Fabiusz chciał zawołać go po imieniu, ale w tej chwili usłyszał, że za nim, za jego plecami, stuknęło w domu okno. Obejrzał się za siebie. Rzeczywiście: okno sypialni rozwarło się szeroko, a w oknie z nogą uniesioną nad parapetem stała Waleria… jej ręce jakby szukały Mucjusza… jej ciało kłoniło się ku niemu… Fala gwałtownej wściekłości wezbrała w piersi Fabiusza. „Przeklęty czarnoksiężnik!” — krzyknął przeraźliwie i schwyciwszy Mucjusza jedną ręką za gardło, drugą po omacku odszukał zatknięty za pasem sztylet i po samą rękojeść wbił ostrze w jego bok. Mucjusz wydał przenikliwy krzyk i przycisnąwszy dłonią ranę pobiegł, potykając się, z powrotem do pawilonu. Ale w tej samej chwili, gdy Fabiusz ugodził go sztyletem, taki sam przenikliwy okrzyk wydała Waleria i jak podcięta runęła na ziemię. Fabiusz podbiegł ku niej, dźwignął ją, zaniósł na łoże, przemówił do niej. Długo leżała nieruchomo, ale wreszcie otworzyła oczy, westchnęła głęboko i radośnie jak człowiek dopiero co uratowany od niechybnej śmierci; ujrzała męża i owinąwszy mu ręce wokół szyi przywarła do jego piersi: „Ty, ty, to ty” — szeptała. Niebawem uścisk jej się rozluźnił, głowa opadła na poduszki i wyszeptawszy z błogim uśmiechem: „Chwała Bogu, wszystko skończone… Ale taka jestem zmęczona!” — Waleria zasnęła mocnym, spokojnym snem. X Fabiusz usiadł obok jej łoża i nie spuszczając wzroku z bladej i wychudłej, ale już spokojnej twarzy Walerii zaczął rozmyślać o tym, co zaszło, a także o tym, jak powinien teraz postąpić! Co począć? Jeśli zabił Mucjusza — a przypomniawszy sobie, jak głęboko weszło ostrze sztyletu, nie mógł o tym wątpić — jeśli zabił Mucjusza, to przecież nie będzie można tego ukryć! Należało zawiadomić księcia, sędziów… Ale jak wyjaśnić, jak opowiedzieć tak niepojętą sprawę? On, Fabiusz, zabił we własnym domu swojego krewnego, swojego najlepszego przyjaciela! Zaczną wypytywać: dlaczego? z jakiej przyczyny? A jeśli Mucjusz nie został zabity? Fabiusz nie był w stanie znieść dłużej tej niepewności i przekonawszy się, że Waleria śpi, wstał ostrożnie z fotela, wyszedł z domu i ruszył w stronę pawilonu. Panowała tam zupełna cisza, tylko w jednym oknie widniało światło. Z zamierającym sercem Fabiusz otworzył drzwi zewnętrzne (pozostał na nich ślad zakrwawionych palców, a na piasku ścieżki czerniały krople krwi), minął pierwszy, ciemny, pokój i zatrzymał się w progu osłupiały ze zdumienia. Na środku pokoju, na perskim kobiercu, wsparty na poduszce ze złotogłowiu, okryty szerokim czerwonym szalem w czarne wzory leżał wyciągnięty Mucjusz. Jego żółta jak wosk twarz z zamkniętymi oczyma, ze zsiniałymi powiekami, była zwrócona ku sufitowi; oddech był niedostrzegalny: Mucjusz wydawał się martwy. U jego stóp, również owinięty w czerwony szal, klęczał Malajczyk. W lewej ręce trzymał gałązkę nieznanej rośliny podobnej do paproci i pochyliwszy się nieco, wpatrywał się z natężeniem w swojego pana. Niewielka pochodnia zatknięta w podłogę płonęła zielonkawym ogniem i ona tylko oświetlała pokój. Płomień nie chwiał się ani nie dymił. Gdy Fabiusz wszedł, Malajczyk nie poruszył się, nawet nie drgnął, tylko rzucił na niego spojrzenie i znowu utkwił je w Mucjuszu. Co pewien czas podnosił i opuszczał gałązkę, potrząsał nią w powietrzu, a jego nieme wargi powoli rozchylały się i poruszały, jak gdyby wymawiając bezdźwięczne słowa. Na podłodze, między Malajczykiem i Mucjuszem, leżał sztylet, którym Fabiusz zadał cios swojemu przyjacielowi. Malajczyk uderzył raz gałązką w okrwawione ostrze. Minęła minuta… potem druga… Fabiusz zbliżył się do Malajczyka i nachyliwszy się spytał półgłosem: „Czy umarł?” Malajczyk pochylił głowę i wyciągnąwszy spod szala prawą rękę rozkazującym gestem wskazał drzwi. Fabiusz chciał powtórzyć swoje pytanie, ale ręka powtórzyła rozkazujący ruch i Fabiusz, choć zdziwiony i oburzony, posłusznie wyszedł z pokoju. XI Fabiusz chciał się doczekać przebudzenia Walerii i pojechać do Ferrary, gdy nagle ktoś leciutko zapukał w drzwi sypialni. Wyszedł i ujrzał przed sobą swojego starego majordomusa, Antonia. „Signor — zaczął staruszek — Malajczyk oświadczył nam przed chwilą, że signor Mucjusz zaniemógł i pragnie ze wszystkimi swoimi rzeczami przenieść się do miasta; dlatego prosi, by pan dał ludzi, którzy by pomogli ułożyć rzeczy, i żeby koło południa posłano mu juczne i wierzchowe konie, a także kilku ludzi dla eskorty. Czy pan pozwala?” — „Malajczyk ci to oświadczył? — spytał Fabiusz. — Jak to? Przecież jest niemy”. — „Signor, oto ćwiartka papieru, na której to wszystko napisał w naszej mowie, zupełnie poprawnie”. — „I mówisz, że Mucjusz jest chory?” — „Tak, bardzo ciężko chory i nie można go widzieć”. — „A czy nie posłano po doktora?” — „Nie, Malajczyk nie pozwolił”. — „I to napisał ci Malajczyk?” — „Tak”. Fabiusz zamilkł. „No, cóż, wydaj wszystkie potrzebne polecenia” — rzekł na: koniec. Antonio odszedł. Fabiusz pełen niepewności patrzał za oddalającym się sługą. „A więc — pomyślał — żyje”. I nie wiedział, czy ma się cieszyć, czy martwić. Jest chory? Ale przed kilkoma godzinami widział przecież przed sobą trupa. Wrócił do sypialni. Waleria zbudziła się i uniosła głowę. Małżonkowie wymienili długie, znaczące spojrzenie. „Nie ma go już?” — spytała nagle Waleria. Fabiusz drgnął. „Jak to? Czyżbyś?…” — „Czy odjechał?” — pytała dalej. Fabiuszowi spadł kamień z serca. „Nie, jeszcze nie, ale dziś odjedzie”. — „I ja już go nigdy, nigdy nie zobaczę?” — „Nigdy”. — „I te sny już się nie powtórzą?” — „Nie”. Waleria znów radośnie odetchnęła. Uśmiech szczęścia pojawił się na jej wargach. Wyciągnęła do męża obie ręce. „I nie będziemy już nigdy o nim mówili, nigdy, słyszysz, mój miły? Nawet nie wyjdę z pokoju, nim on nie wyjedzie. A teraz przyślij mi moje służebnice. Ach tak, poczekaj, zabierz to — Waleria wskazała naszyjnik z pereł leżący na nocnym stoliku, naszyjnik podarowany jej przez Mucjusza — i wrzuć natychmiast do naszej najgłębszej studni! Obejmij mnie, jestem twoją Waleria, i nie przychodź do mnie, nim on nie odjedzie”. Fabiusz wziął naszyjnik — wydało mu się, że perły ściemniały — i spełnił polecenie żony. Potem zaczął bez celu przechadzać się po ogrodzie, z oddali spoglądając w stronę pawilonu, gdzie już zaczęła krzątać się służba, pakując rzeczy Mucjusza. Ludzie wynosili kufry, juczyli konie, ale Malajczyka między nimi nie było. Fabiusza nieodparcie ciągnęło, by raz jeszcze popatrzeć, co się dzieje w pawilonie. Przypomniał sobie, że w tylnej jego ścianie znajdowały się sekretne drzwi, przez które można było się dostać do pokoju, gdzie rano leżał Mucjusz. Podkradł się więc ku tym drzwiom — były nie zamknięte — i rozchyliwszy ciężką kotarę, z wahaniem spojrzał w głąb pokoju. XII Mucjusz nie leżał już na dywanie. Odziany w strój podróżny siedział w fotelu, ale wydawał się martwy, tak samo jak wtedy, gdy Fabiusz był tu po raz pierwszy. Stężała głowa zwaliła się na oparcie fotela, a wyciągnięte, płasko spoczywające dłonie żółciły się na kolanach. Pierś była nieruchoma. Obok fotela, na podłodze zasypanej zeschłymi trawami, stało kilka płytkich miseczek, napełnionych ciemnym płynem wydającym silny, prawie duszący zapach, zapach piżma. Wokół każdej miseczki owinęła się, z rzadka łyskając złotymi oczkami, niewielka żmijka miedzianego koloru; a na wprost Mucjusza, dwa kroki przed nim, wyrastała spowita w barwną opończę ze złotogłowiu, przepasaną tygrysim ogonem, smukła postać Malajczyka w wysokiej rogatej tiarze na głowie. Ale Malajczyk nie był nieruchomy. To nabożnie pochylał się jak w modlitwie, to znów prostował się na całą swoją wysokość, stawał nawet na palcach; to szerokim miarowym gestem rozkładał ręce, to znów natarczywie wyciągał je w kierunku Mucjusza, i wydawało się, że nimi wygraża czy też rozkazuje; zmarszczył brwi i tupał nogą. Było widoczne, że wszystkie te ruchy kosztowały go niemało wysiłku, a nawet sprawiały mu cierpienie; dyszał ciężko, pot spływał mu z twarzy. Wtem zamarł w miejscu, nabrał oddechu i zmarszczywszy czoło wyprężył i ściągnął ku sobie zaciśnięte dłonie, jakby trzymał w nich lejce, i ku nieopisanemu przerażeniu Fabiusza głowa Mucjusza powoli oderwała się od oparcia fotela i wyciągnęła się w kierunku rąk Malajczyka. Malajczyk opuścił ręce i głowa Mucjusza znowu ciężko opadła w tył. Malajczyk ponowił swoje ruchy — i głowa posłusznie powtórzyła je za nim. Ciemny płyn w miseczkach zakipiał, miseczki cicho zadzwoniły, a miedziane żmijki faliście poruszyły się wokół każdej z nich. Wtedy Malajczyk postąpił krok naprzód i wysoko unosząc brwi, rozwarłszy szeroko oczy, skinął głową na Mucjusza. Powieki martwego drgnęły, rozkleiły się jedna po drugiej, a spod nich wyjrzały ciemne jak ołów źrenice. Dumny triumf i radość, radość niemal złowroga, rozjaśniły twarz Malajczyka; szeroko rozchylił wargi i z głębi jego krtani z wysiłkiem wyrwało się przeciągłe wycie. Wargi Mucjusza też się rozchyliły i słaby jęk zadrżał na nich w odpowiedzi na ten nieludzki głos. Ale Fabiusz dłużej nie wytrzymał: wydało mu się, że jest świadkiem jakichś diabelskich zaklęć. Krzyknął przeraźliwie i nie oglądając się za siebie rzucił się do ucieczki, odmawiając modlitwy i żegnając się znakiem krzyża. XIII W trzy godziny później przyszedł do niego Antonio, oświadczając, że wszystko już gotowe, rzeczy spakowane i signor Mucjusz zbiera się do odjazdu. Nie odpowiadając ani słowem, Fabiusz wyszedł na taras, skąd widać było pawilon, przed którym stało kilka jucznych koni: słudzy przywiedli pod sam ganek karego ogiera, osiodłanego szerokim siodłem, przysposobionym dla dwóch jeźdźców. Obok stała służba z obnażonymi głowami i zbrojna eskorta. Drzwi pawilonu rozwarły się i podtrzymywany przez Malajczyka, odzianego znowu w zwykły strój, zjawił się Mucjusz. Jego twarz była martwą, ręce zwisały jak u nieboszczyka, ale poruszał — tak, sam poruszał — nogami i gdy go posadzono w siodle, trzymał się prosto i po omacku znalazł cugle. Malajczyk włożył mu nogi w strzemiona, wskoczył na siodło tuż za nim, objął go ręką w pasie i cały orszak ruszył z miejsca. Konie szły stępa, a gdy skręcały za dom, Fabiuszowi przywidziało się, że w pociemniałej twarzy Mucjusza mignęły dwie białe plamki. Czyżby Mucjusz zwrócił ku niemu swoje źrenice? Tylko Malajczyk skłonił na pożegnanie głowę — szyderczo jak zwykle. Czy Waleria to wszystko widziała? Żaluzje w jej oknach były spuszczone, ale może spoglądała spoza nich. XIV Na obiad Waleria zeszła do jadalni. Była bardzo spokojna i łagodna; jednak wciąż jeszcze uskarżała się na zmęczenie. Ale nie było już w niej ani trwogi, ani dawnego ciągłego zadziwienia, ani skrytego lęku. A gdy po odjeździe Mucjusza Fabiusz nazajutrz znów zabrał się do pracy nad portretem, znalazł w jej rysach ten wyraz czystości, którego chwilowe zniknięcie przyprawiło go o taki niepokój, i znowu pędzel lekko i pewnie sunął po płótnie. Życie małżonków potoczyło się dawnym trybem. Mucjusz znikł z ich pamięci, jakby nigdy przedtem nie istniał. I Fabiusz, i Waleria, oboje jakby się zmówili, że nie będą o nim wspominać ani dowiadywać się o jego dalszych losach, które zresztą dla wszystkich pozostały tajemnicą. Mucjusz rzeczywiście znikł, jakby zapadł się pod ziemię. Fabiuszowi jednak wydało się, że powinien opowiedzieć Walerii, co się właściwie zdarzyło tej fatalnej nocy. Ale Waleria domyśliła się zapewne jego zamiaru, wstrzymała oddech, oczy jej się zwęziły, jakby oczekiwała ciosu. I Fabiusz zrozumiał — nie zadał jej tego ciosu. Pewnego pięknego jesiennego dnia Fabiusz skończył obraz przedstawiający świętą Cecylię. Waleria siedziała przed organami, jej palce błądziły po klawiszach. Nagle, mimo woli, spod jej dłoni spłynęła ta pieśń triumfującej miłości, którą niegdyś grał Mucjusz, i w tej samej chwili, po raz pierwszy od czasu gdy wstąpiła w małżeńskie związki, poczuła, jak w niej drży nowe, poczynające się życie. Ocknęła się i przestała grać. — Cóż to znaczy? Czyżby… Na tym słowie kończył się manuskrypt. Wieś Spasskoje — Łutowinowo, lipiec 1881 r. Przełożył Paweł Hertz ZZA GROBU (KLARA MILICZ) I Wiosną 1878 roku mieszkał w Moskwie, w niedużym, drewnianym domku na Szabołowce, młody człowiek, lat około dwudziestu pięciu, nazwiskiem Jakub Aratow. Razem z nim mieszkała jego ciotka, stara panna po pięćdziesiątce, siostra jego ojca, Platonida Iwanowna. Zajmowała się gospodarstwem i prowadziła rachunki, do czego Aratow zupełnie się nie nadawał. Krewnych nie mieli. Przed kilkoma laty ojciec Aratowa, niezamożny szlachcic z t– skiej guberni, przeprowadził się do Moskwy wraz z synem i Iwanowną, którą zresztą zawsze nazywał Platosią. Siostrzeniec także tak ją nazywał. Opuściwszy wioskę, gdzie dotychczas wszyscy stale mieszkali, stary Aratow osiedlił się w stolicy z zamiarem umieszczenia syna na uniwersytecie, do którego sam go przygotował; przy jednej z oddalonych ulic kupił za bezcen domek i urządził się tam ze wszystkimi swoimi książkami i „preparatami”. A książek i preparatów miał mnóstwo; był to bowiem człowiek nie pozbawiony wykształcenia i jak mawiali sąsiedzi, „urodzony oryginał”‘. Wśród tych sąsiadów zażywał sławy czarnoksiężnika: nawet otrzymał przezwisko „insektobadacza”! Interesowała go chemia, mineralogia, entomologia, botanika i medycyna, leczył chętnych pacjentów ziołami i metalicznymi proszkami własnego wynalazku, podług metody Paracelsusa. Tymi to proszkami wpędził do grobu swoją młodziutką, ładną, ale zbyt delikatną żonę, którą namiętnie kochał i która mu dała jedynego syna. Tymi samymi metalicznymi proszkami zniszczył z kolei także zdrowie syna, chociaż pragnął je wzmocnić, dopatrując się w jego organizmie anemii oraz odziedziczonej po matce skłonności do suchot. Nazwę „czarnoksiężnika” otrzymał między innymi również dlatego, że sam uważał się za prawnuka — oczywiście nie w prostej linii — znakomitego Bruce’a, na którego cześć dał swemu synowi imię Jakub. Był to człowiek, jak to mówią, „poczciwości”, ale melancholijnego usposobienia, powolny, nieśmiały, skłaniający się ku wszystkiemu, co tajemnicze, mistyczne. Jego zwykłym okrzykiem było na pół wyszeptane: „A!” Z tym to cichym okrzykiem na ustach zakończył życie w dwa lata po przeprowadzeniu się do Moskwy. Syn jego, Jakub, z powierzchowności nie był podobny do ojca, który był nieładny, niezgrabny i niezręczny; przypominał raczej matkę. Mieli takie same delikatne, miłe rysy, takie same miękkie włosy popielatego koloru, taki sam mały nos z garbkiem, wypukłe, dziecinne usteczka i wielkie zielonoszare przymglone oczy z gęstymi rzęsami. Natomiast z charakteru podobny był do ojca, a twarz jego, nie przypominająca ojcowskiej, miała podobny do ojcowskiego wyraz. Ręce też miał żylaste, pierś zapadniętą jak i stary Aratow, którego zresztą nie należałoby nazywać starym, gdyż nie dociągnął nawet do pięćdziesiątki. Jeszcze za jego życia Jakub wstąpił na uniwersytet, na fakultet fizyczno — matematyczny; kursu jednak nie ukończył — nie z powodu lenistwa, lecz dlatego, że według jego mniemania w domu mógł się tyleż nauczyć co i na uniwersytecie, o dyplom zaś nie zabiegał, nie mając zamiaru starać się o posadę. Stronił od swych towarzyszy, prawie z nikim nie zawierał znajomości. Unikał zwłaszcza kobiet i żył bardzo samotnie, zatopiony w księgach. Unikał kobiet, chociaż serce miał bardzo czułe i ulegał czarowi piękna. Zdobył sobie nawet zbytkowny angielski keepsake* i (o wstydzie!) z upodobaniem przyglądał się „zdobiącym go wizerunkom zachwycających Gulnar i Medor”, ale wrodzona wstydliwość hamowała go stale. W domu zajmował dawny gabinet ojca, tam też sypiał; nawet łoże było to samo, na którym jego ojciec zakończył życie. Wielką podporą całego jego bytowania, wiernym towarzyszem i przyjacielem była mu ciotka, owa Platosią, z którą w ciągu dnia zaledwie dziesięć słów zamieniał, ale bez której nie potrafiłby zrobić kroku. Była to długolica, długozębna istota, o bladych oczach w bladej twarzy, z niezmiennym wyrazem ni to smutku, ni to troski i lęku. Ubrana wiecznie w szarą suknię i szary szal pachnący kamforą, snuła się po domu jak cień, niedosłyszalnymi krokami; wzdychała, szeptała modlitwy, zwłaszcza jedną, ulubioną, składającą się tylko z dwóch słów: „Panie, dopomóż!”, bardzo roztropnie rządziła gospodarstwem, oszczędzała każdy grosz i sama załatwiała wszystkie zakupy. Ubóstwiała swego siostrzeńca; ustawicznie trapiła się jego zdrowiem, żyła w ciągłym strachu — nie o siebie, lecz o niego. Gdy jej się coś przywidziało, natychmiast cichutko podchodziła i stawiała mu na biurku filiżankę ziółek piersiowych lub tylko głaskała go po plecach swymi miękkimi — jak z waty — rękami. Dbałość ta nie nużyła Jakuba, lecz ziółek piersiowych nie pijał i tylko z aprobatą kiwał głową. Zresztą nie mógł się zbytnio chwalić swym zdrowiem. Ogromnie był wrażliwy, nerwowy, skłonny do imaginacji, cierpiał na palpitację serca, niekiedy na zadyszkę; podobnie jak ojciec wierzył, że zarówno w przyrodzie, jak i w duszy ludzkiej istnieją tajemnice, których czasami można się domyślać, lecz nie sposób ich przeniknąć; wierzył w obecność pewnych mocy i prądów, niekiedy przychylnych, lecz częściej wrogich, wierzył też w naukę, w jej powagę i dostojeństwo. Ostatnimi czasy zapalił się do fotografiki. Zapach używanych przy tym specyfików bardzo niepokoił starą ciotkę, znowu nie ze względu na nią samą, lecz ze względu na Jaszę, na jego piersi. Ale przy całej swej łagodności — miał w sobie niemało uporu i wytrwale oddawał się ulubionemu zajęciu. Platosia uległa i tylko jeszcze bardziej wzdychała i szeptała: „Panie, dopomóż”, spoglądając na jego poplamione jodem palce. Jak już powiedzieliśmy, Jakub stronił od kolegów. Jednakże z jednym z nich zżył się dość blisko i często go widywał nawet wówczas, gdy ów kolega po opuszczeniu uniwersytetu objął posadę, dość zresztą nieobowiązującą. Mówiąc jego słowami, „urządził się” przy budowie świątyni Zbawiciela, nie mając oczywiście żadnego pojęcia o architekturze. I rzecz dziwna: ten jedyny przyjaciel Aratowa, nazwiskiem Kupfer, Niemiec tak dalece zruszczony, że nie umiał ani słowa po niemiecku i nawet wymyślał „od Niemców”, ten przyjaciel nie miał z nim, zdawałoby się, nic wspólnego. Był to czarny, kędzierzawy, rumianolicy chłopiec, wesołek, gaduła i wielki miłośnik tego właśnie damskiego towarzystwa, którego tak bardzo unikał Aratow. Co prawda, Kupfer często u niego jadał śniadania i obiady, a nawet, jako człowiek niezamożny, pożyczał niewielkie sumy; lecz nie to skłaniało swobodnego Niemczyka do pilnego odwiedzania ustronnego domku na Szabołowce. Może upodobał sobie duchową czystość, „idealizm” Jakuba, jako przeciwstawienie tego, z czym codziennie się stykał i na co patrzył; a może w samym pociągu do „idealnego” młodzieńca odzywała się jego bądź co bądź niemiecka krew. Jakubowi zaś podobała się dobroduszna szczerość Kupfera. Oprócz tego, jego opowiadania o teatrach i koncertach, o balach, których był stałym bywalcem, w ogóle o tym obcym świecie, do którego Jakub nie odważał się wkroczyć, zajmowały skrycie, a nawet pasjonowały młodego pustelnika, nie budząc w nim zresztą chęci poznania tego wszystkiego osobiście. I Platosia była życzliwa Kupferowi; co prawda, niekiedy uważała, że jest zbyt bezceremonialny; czując jednak instynktownie i rozumiejąc jego szczere przywiązanie do jej drogiego Jakuba, nie tylko znosiła hałaśliwego gościa, lecz była mu przychylna. II W owym czasie, o którym mowa, przebywała w Moskwie pewna wdowa, księżna gruzińska, osobistość niewyraźna, niemal podejrzana. Miała już pod czterdziestkę; prawdopodobnie za młodu kwitła tą szczególną wschodnią pięknością, która tak prędko więdnie; teraz używała różu i bielidła, a włosy farbowała na żółto. Krążyły o niej przeróżne, niezupełnie wyraźne pogłoski; nikt nigdy nie znał jej męża, w żadnym mieście dłużej nie popasała. Nie miała ani dzieci, ani majątku; prowadziła jednak dom otwarty — z pożyczek czy też jakoś inaczej. Prowadziła, jak to mówią, salon i przyjmowała dość mieszane towarzystwo — przeważnie młodzież. Wszystko w jej domu, poczynając od jej własnych toalet, mebli i stołu, a kończąc na zaprzęgach i służbie, nosiło cechę czegoś tandetnego, sztucznego, krótkotrwałego. Sama zresztą księżna wraz ze swymi gośćmi najwidoczniej nie miała większych wymagań. Cieszyła się sławą miłośniczki muzyki, literatury, protektorki artystów i malarzy; rzeczywiście, wszystkie te „zagadnienia” interesowały ją aż do egzaltacji i to egzaltacji niezupełnie udawanej. Niewątpliwie miała w sobie żyłkę estetyzmu. Ponadto była bardzo dostępna, uprzejma, bez chełpliwości i zmanierowania i — czego wielu nie podejrzewało — w istocie bardzo dobra, tkliwa i pobłażliwa. Zalety rzadkie i tym cenniejsze u tego rodzaju osób! „Lekkoduch baba! — wyraził się o niej pewien mądrala. — Ale niewątpliwie znajdzie się w raju! Albowiem: sama wszystko wybacza i jej wszystko będzie wybaczone”. Mówiono o niej także, że gdy znikała z jakiegoś miasta, pozostawiała w nim zawsze tyluż wierzycieli, co i ludzi, którym świadczyła dobro. Miękkie serce, jak wosk, rozmaicie da się lepić. Jak tego należało oczekiwać, Kupfer zaczął bywać w jej domu i stał się jej bliskim… złe języki zapewniały: zbyt bliskim człowiekiem. On sam zawsze mówił o niej w sposób nie tylko przyjacielski, lecz pełen szacunku; odzywał się o niej, że to złoto, nie kobieta — cokolwiek by o niej gadali — i głęboko wierzył w jej miłość do sztuki i zrozumienie sztuki. I oto pewnego razu, po obiedzie u Aratowów, rozgadawszy się o księżnej i jej wieczorach, zaczął namawiać Jakuba, by ten chociaż raz jeden odstąpił od zasad swojego pustelniczego życia i pozwolił, by on, Kupfer, przedstawił go swej przyjaciółce. Z początku Jakub nawet słuchać o tym nie chciał. „Więc cóż ty sobie myślisz! — zawołał w końcu Kupfer. — O jakiejże tu prezentacji mowa? Po prostu zabiorę cię ze sobą tak, jak tu teraz siedzisz, w surducie, i zawiozę do niej na wieczór. Tam, bracie, nie ma żadnej etykiety! Jesteś przecie wykształcony, kochasz literaturę i muzykę (w gabinecie Aratowa rzeczywiście stało pianino, na którym niekiedy brał on akordy ze zmniejszoną septymą), a jej dom pełen jest tego… I ludzi spotkasz tam miłych, bezpretensjonalnych! A wreszcie w twoim wieku, z twoją powierzchownością (Aratow spuścił oczy i machnął ręką}, tak, tak, z twoją powierzchownością nie wolno ci stronić od towarzystwa i świata! Przecież nie powiozę cię do jakichś tam jenerałów, bo zresztą sam ich nie znam. Nie upieraj się, kochanku! Moralność jest rzeczą dobrą, szacowną, ale po cóż wpadać w ascetyzm? Nie sposobisz się przecie do stanu zakonnego”. Jednakże Aratow opierał się nadal, lecz nieoczekiwanie przyszła z pomocą Kupferowi Platonida Iwanowna. Nie rozumiejąc dobrze, co też to za słowo — ascetyzm, uznała również, że dobrze by było, gdyby Jasza rozerwał się, przyjrzał ludziom i sam wśród nich pokazał. „Tym bardziej — dodała — że ja ufam Fiodorowi Fiodorowiczowi i wiem, że w żadne podejrzane miejsce cię nie zawiezie!” — „Odstawię go w całości” — zawołał Kupfer, na którego Platonida Iwanowna mimo swej ufności rzucała zaniepokojone spojrzenia. Aratow poczerwieniał po uszy, ale przestał oponować. Skończyło się na tym, że następnego dnia Kupfer zawiózł go na wieczór do księżnej. Lecz Aratow długo tam nie bawił. Po pierwsze, zastał u księżnej ze dwadzieścia osób — mężczyzn i kobiet, dajmy na to, miłych, lecz mimo wszystko obcych. To właśnie go krępowało, chociaż nie był zmuszony do prowadzenia rozmów, czego najbardziej się obawiał. Po drugie, pani domu nie spodobała mu się, mimo że przyjęła go z prostotą i bardzo serdecznie. Wszystko mu się w niej nie podobało: umalowana twarz, nastroszone loki, ckliwy, zachrypnięty głos, piskliwy śmiech, wznoszenie oczu w górę, zbyt głęboki dekolt i te pulchne, lśniące palce z mnóstwem pierścieni. Zaszyty w kąt, szybkimi spojrzeniami obrzucał gości nawet nie rozróżniając ich twarzy, to znów uporczywie przyglądał się swoim butom. Gdy wreszcie jakiś przyjezdny artysta o wymizerowanej twarzy, długich włosach i szkiełku pod najeżoną brwią zasiadł do fortepianu, uderzył z całej siły w klawisze, a nogą w pedał i zaczął partaczyć fantazję Liszta na tematy wagnerowskie, Aratow nie wytrzymał i wymknął się, unosząc w duszy nieokreślone i przykre wrażenie, poprzez które przebijało coś dla niego niepojętego, ale ważnego, a nawet niepokojącego. III Nazajutrz Kupfer przyszedł na obiad, nie próbował jednak rozwodzić się o wczorajszym wieczorze, nawet nie zrobił Aratowowi wyrzutu za jego nagłą ucieczkę, wyraził tylko ubolewanie, że Aratow nie doczekał kolacji, do której podano szampana (nawiasem mówiąc, niżegorodzkiej fabrykacji!). Kupfer zapewne zrozumiał, że na próżno starał się rozruszać przyjaciela i że Aratow ani do tego towarzystwa, ani do tego rodzaju życia absolutnie się nie nadaje. Ze swej strony Aratow również nie wspomniał ani o księżnej, ani o wczorajszym wieczorze. Platonida Iwanowna nie wiedziała, czy ma się cieszyć z niepowodzenia tej pierwszej próby, czy też ubolewać. Zdecydowała wreszcie, że zdrowie Jaszy mogło ucierpieć wskutek takich wizyt, i uspokoiła się. Natychmiast po obiedzie Kupfer odszedł i nie pokazał się przez cały tydzień. Nie były to właściwie z jego strony dąsy na Aratowa za nieudaną prezentację — poczciwina nie był do tego zdolny. Widocznie musiał mieć jakieś zajęcie, które całkowicie pochłaniało mu czas i wszystkie myśli, gdyż i później rzadko zjawiał się u Aratowów, minę miał roztargnioną, mało mówił i szybko znikał. Aratow zaś żył po dawnemu; ale jeśli można tak się wyrazić, jakaś drzazga utkwiła mu w sercu. Ciągle sobie coś przypominał, sam nie wiedząc dobrze, co mianowicie, a to „coś” miało związek z owym wieczorem spędzonym u księżnej. Mimo to ani trochę nie pragnął do niej powrócić, a świat, którego cząstkę ujrzał w jej domu, odpychał go jeszcze silniej niż kiedykolwiek. Tak minęło sześć tygodni. I oto pewnego rana znów zjawił się u niego Kupfer, tym razem z nieco skonfundowaną miną. — Ja wiem — zaczął z wymuszonym śmiechem — że ci nie w smak poszła tamta wizyta. Ale mam nadzieję, że mimo wszystko zgodzisz się na moją propozycję… nie odmówisz mej prośbie! — O co chodzi? — zapytał Aratow. — Ot, widzisz — ciągnął Kupfer ożywiając się coraz bardziej — mamy tutaj pewne towarzystwo miłośników sztuki, które od czasu do czasu urządza recytacje, koncerty, nawet przedstawienia teatralne na cele dobroczynne… — A księżna bierze w tym udział? — przerwał Aratow. — Księżna zawsze bierze udział w dobrych przedsięwzięciach, ale nie o to chodzi. Mamy zamiar urządzić poranek literacko — muzyczny. A na tym poranku będziesz mógł usłyszeć dziewczynę, niezwykłą dziewczynę! Nie wiemy jeszcze dobrze, czy to Rachel, czy Viardot, ponieważ i śpiewa prześlicznie, i deklamuje, i gra. Talent, bracie, pierwszej klasy! Mówię to bez przesady. Otóż więc… czy nie wziąłbyś biletu? Pierwszy rząd — pięć rubli. — A skądże się wzięła ta zdumiewająca dziewczyna? — zapytał Aratow. Kupfer uśmiechnął się. — Tego nie umiem ci powiedzieć. Ostatnimi czasy znalazła schronienie u księżnej. Wiesz, że księżna im wszystkim patronuje. Pewnie ją widziałeś na tym wieczorze. Aratow drgnął wewnętrznie, słabiutko, lecz nic nie powiedział. — Ona nawet występowała gdzieś na prowincji — ciągnął Kupfer — w ogóle stworzona dla teatru. Sam się przekonasz! — Jak jej na imię? — zapytał Aratow. — Klara… — Klara? — po raz drugi przerwał Aratow. — Niemożliwe! — Dlaczego niemożliwe? Klara… Klara Milicz; to nie jest jej prawdziwe nazwisko… Ale tak ją nazywają. Będzie śpiewać romans Glinki… i Czajkowskiego, a potem powie list z Eugeniusza Oniegina. No, więc cóż? Bierzesz bilet? — A kiedy to będzie? — Jutro… jutro o pół do drugiej w prywatnej sali na Ostrożence. Zajadę po ciebie. Bilet za pięć rubli? Proszę… Nie, to za trzy ruble. Masz. A oto i program. Jestem jednym z organizatorów. Aratow zamyślił się. W tej chwili weszła Platonida Iwanowna i spojrzawszy na jego twarz zaniepokoiła się. — Jasza — zawołała — co ci jest? Dlaczego jesteś taki zmieszany? Fiodorze Fiodorowiczu, co pan mu powiedział? Lecz Aratow nie dał swemu przyjacielowi odpowiedzieć na pytanie ciotki i pośpiesznie chwyciwszy podany bilet, kazał Platonidzie Iwanownie natychmiast dać Kupferowi pięć rubli. Platosia zdziwiła się, zamrugała oczami. Jednakże milcząc wręczyła Kupferowi pieniądze. Jakoś zbyt srogo krzyknął na nią Jasza. — Mówię ci, cud nad cudy! — zawołał Kupfer i rzucił się ku drzwiom. — Czekaj na mnie jutro. — Czy ona ma czarne oczy? — powiedział za nim Aratow. — Jak węgiel! — wesoło zakrzyknął Kupfer i znikł. Aratow wszedł do swego pokoju, a Platonida Iwanowna stała bez ruchu, powtarzając szeptem: „Panie, dopomóż, dopomóż, Panie!” IV Kiedy weszli Aratow z Kupferem, dużą salę w prywatnym domu na Ostrożence do połowy zapełnili już goście. W sali tej dawano niekiedy przedstawienia teatralne, ale tym razem nie widać było ani dekoracji, ani kurtyny. Organizatorzy „poranku” poprzestali tylko na ustawieniu w jednym końcu sali estrady, na niej zaś fortepianu, paru pulpitów, kilku krzeseł i stołu z karafką i szklanką, a oprócz tego zawiesili czerwonym suknem drzwi wiodące do pokoju artystów. W pierwszym rzędzie siedziała już księżna ubrana w jaskrawą zieloną suknię. Aratow siadł w pewnej odległości, zaledwie zamieniwszy z nią ukłon. Publiczność była, jak to się mówi, różnej maści: przeważnie młodzież z zakładów naukowych. Kupfer, jako jeden z gospodarzy, z białą kokardą na wyłogu fraka, uwijał się i krzątał ze wszystkich sił. Księżna była widocznie przejęta, oglądała się, posyłała na wszystkie strony uśmiechy, prowadziła rozmowy z sąsiadami; dokoła niej byli sami mężczyźni. Na estradzie najpierw ukazał się flecista o suchotniczym wyglądzie i najstaranniej wyfiukał… przepraszam! wygrał równie suchotniczą sztuczkę; dwie osoby zawołały: „Brawo!” Następnie jakiś tęgi pan w okularach, bardzo na pozór solidny, a nawet ponury, odczytał basem szkic Szczedrina; oklaskiwano szkic, nie wykonawcę. Potem ukazał się pianista, którego Aratow już znał, i odbębnił tę samą fantazję Liszta; pianistę zaszczycono wywoływaniem. Oparłszy się rękami o krzesło kłaniał się, a po każdym ukłonie potrząsał włosami, zupełnie jak Liszt. Wreszcie, po dość długiej pauzie, czerwone sukno za estradą poruszyło się, rozstąpiło szeroko — i ukazała się Klara Milicz. Sala zahuczała od oklasków. Niepewnym krokiem podeszła ku przodowi estrady, zatrzymała się nie składając reweransu, nie kłoniąc głowy, nie uśmiechając się, i pozostała bez ruchu, złożywszy duże, piękne ręce bez rękawiczek. Była to dziewczyna lat około dziewiętnastu, wysoka, o nieco zbyt szerokich ramionach, ale dobrze zbudowana. Twarz śniada, ni to w żydowskim, ni to cygańskim typie, oczy nieduże, czarne pod gęstymi, prawie zrośniętymi brwiami, nos prosty, z lekka zadarty, wąskie usta o ładnym, lecz ostrym wykroju, ogromny, czarny warkocz, który wydawał się ciężki, czoło niskie, nieruchome, jakby kamienne, uszy maleńkie, twarz zamyślona, prawie surowa. Wszystko zdradzało namiętną, nieokiełzaną naturę, raczej niezbyt dobrą, raczej niezbyt rozumną, ale utalentowaną. Przez chwilę nie podnosiła oczu, lecz nagle drgnęła i uważnym, chociaż roztargnionym, jakby w głąb siebie zapatrzonym spojrzeniem powiodła po rzędach widzów… „Jakie ona ma tragiczne oczy” — zauważył siedzący za Aratowem siwowłosy fircyk z twarzą rewelskiej kokoty, znany zresztą w Moskwie agent i szpicel. Fircyk był głupi i chciał powiedzieć głupstwo, a powiedział prawdę. Aratow, który od chwili pojawienia się Klary nie spuszczał z niej wzroku, dopiero teraz przypomniał sobie, że istotnie widział ją u księżnej, i nie tylko widział, ale nawet zauważył, że kilkakrotnie, ze szczególną uporczywością popatrzyła na niego swoimi ciemnymi, bacznymi oczami. A teraz… a może mu się tylko zdawało? Zobaczywszy go w pierwszym rzędzie, jakby się ucieszyła, jakby się zarumieniła i znów bacznie na niego spojrzała. Potem, nie odwracając się, cofnęła się parę kroków w kierunku fortepianu, przy którym już siedział jej akompaniator, długowłosy cudzoziemiec. Miała wykonać romans Glinki: „Zaledwie cię poznałem…” Od razu zaczęła śpiewać, nie zmieniając układu rąk i nie patrząc w nuty. Głos jej — kontralt — był dźwięczny i łagodny, słowa wymawiała wyraźnie i dobitnie, śpiewała bez modulacji, lecz z dużym uczuciem. „Dziewczyna śpiewa z przekonaniem” — powiedział ów fircyk siedzący za plecami Aratowa i znów powiedział prawdę. Okrzyki: „Bis! brawo!”, rozległy się dokoła, ale ona rzuciła szybkie spojrzenie na Aratowa, który nie krzyczał ani nie klaskał — śpiew nie podobał mu się zbytnio — lekko skłoniła się i nie przyjąwszy okrąglutko, jak rogalik, podanego ramienia grzywiastego pianisty — odeszła. Zaczęto ją wywoływać. Nieprędko wróciła, tym samym niepewnym krokiem zbliżyła się do fortepianu i szepnąwszy parę słów akompaniatorowi, który musiał wyszukać inne, nie zaś przygotowane nuty, zaczęła romans Czajkowskiego: „Nie, tylko ten, kto zna spotkania żądzę…” Romans ten zaśpiewała inaczej niż pierwszy — półgłosem, jak gdyby znużona, i dopiero w przedostatnim wierszu „zrozumie, jak cierpiałem”, głos jej zabrzmiał dźwięcznie, gorąco. Ostatni wiersz: „i jak cierpię…”, prawie wyszeptała boleśnie, przedłużając ostatni wyraz. Na publiczności ten romans wywarł słabsze wrażenie niż romans Glinki, jednakże oklasków było dużo. Wyróżniał się zwłaszcza Kupfer: składając w szczególny sposób, w kształt beczułki, ręce do oklasku, robił niezwykle donośny hałas. Księżna wręczyła mu duży, rozwichrzony bukiet, aby go podał śpiewaczce; ale ta jakby nie zauważyła pochylonej postaci Kupfera, jego wyciągniętej ręki z bukietem, odwróciła się i odeszła, po raz drugi nie czekając na pianistę, który jeszcze spieszniej niż poprzednio zerwał się, by ją odprowadzić, a nic nie wskórawszy, tak potrząsnął czupryną, jak zapewne sam Liszt nigdy nie potrząsał. Aratow przez cały czas obserwował podczas śpiewu twarz Klary. Zdawało mu się, że poprzez zmrużone rzęsy oczy jej znów były skierowane na niego. W osobliwy sposób uderzyła go nieruchomość tej twarzy, czoła, brwi i dopiero przy jej namiętnym okrzyku spostrzegł, jak przez ledwie rozchylone usta ciepło zalśnił rząd białych, ściśle osadzonych zębów. Zbliżył się do niego Kupfer. — No i cóż, bracie, co sądzisz? — zapytał promieniejąc z zadowolenia. — Głos dobry — odpowiedział Aratow. — Ale śpiewać jeszcze nie umie, brak jej prawdziwej szkoły. (Dlaczego to powiedział i jakie sam miał pojęcie o „szkole”, Bóg raczy wiedzieć!) Kupfer zdumiał się. — Nie ma szkoły — powtórzył przeciągając wyrazy. — E, to… Może się jeszcze nauczyć. Za to ile duszy! Zresztą zaczekaj; usłyszysz ją w liście Tatiany. Odszedł od Aratowa, a ten pomyślał: „Dusza! Przy takiej nieruchomej twarzy!” Uważał, że Klara zachowuje się i porusza jak zahipnotyzowana, jak somnambuliczka. A jednocześnie niewątpliwie… Tak, niewątpliwie patrzy na niego. Tymczasem — „poranek” trwał. Tęgi mężczyzna w okularach znów się ukazał; nie bacząc na swą poważną powierzchowność, uważał się za komika i odczytał scenę z Gogola, nie wywołując tym razem ani jednego znaku aprobaty. Przewinął się znów flecista, pianista znów zabębnił; dwunastoletni chłopaczek, wypomadowany i ufryzowany, ale ze śladami łez na policzkach, wyrzępolił na skrzypcach jakieś tam wariacje. Mogło się wydać dziwnym, że w przerwach pomiędzy muzyką a recytacją z pokoju artystów od czasu do czasu dochodziły urywane dźwięki waltorni: jednak instrument ten nie został wykorzystany. Następnie wyjaśniło się, że amator, który się podjął grać na nim, stchórzył w chwili wyjścia przed publiczność. I oto na koniec znowu ukazała się Klara Milicz. W ręku trzymała tomik Puszkina; mimo to w czasie recytacji ani razu do niego nie zajrzała. Widać było, że ma tremę: maleńka książeczka drżała lekko w jej palcach. Aratow dostrzegł także wyraz przygnębienia widoczny teraz w jej surowych rysach. Wiersz pierwszy: „Piszę do pana… trzebaż więcej”, powiedziała z ogromną prostotą, prawie naiwnie — i naiwnym, szczerym, bezradnym ruchem wyciągnęła ręce przed siebie. Potem zaczęła nieco przyśpieszać; ale już poczynając od wierszy: Inny… Nie, nigdy! Dla miłości Ta jedna tylko jest ostoja! zapanowała nad sobą, ożywiła się i gdy doszła do słów: Całe me życie zwiastowało, Że ciebie spotkam nieuchronnie… jej głos, dotąd nieco głuchy, zadźwięczał uniesieniem i śmiałością, a oczy równie śmiało i prosto utkwiła w Aratowie. W dalszym ciągu wykonywała utwór z takim samym przejęciem i dopiero pod koniec głos jej przycichł, i zarówno w głosie, jak i na twarzy odbiło się poprzednie przygnębienie. Ostatni wiersz zupełnie, jak to się mówi, sfuszerowała; tomik Puszkina wyśliznął się jej nagle z rąk i szybko odeszła. Publiczność zaczęła frenetycznie bić brawo, wywoływać. Między innymi pewien seminarzysta, Małorusin, tak się darł: „Myłycz, Myłycz!”, że jego sąsiad grzecznie, ze współczuciem poprosił go, by zechciał „oszczędzać siebie jako przyszłego protodiakona”. Lecz Aratow natychmiast wstał i skierował się ku wyjściu. Dopędził go Kupfer. — Zmiłujże się, dokąd to? — zawołał. — Jeśli chcesz, przedstawię cię Klarze! — Nie, dziękuję — pośpiesznie odparł Aratow i prawie pędem puścił się ku domowi. V Targały nim dziwne, dla niego samego niezrozumiałe uczucia. W gruncie rzeczy recytacja Klary również niezbyt mu się spodobała, chociaż nie mógł sobie zdać sprawy, dlaczego właściwie. Recytacja ta niepokoiła go; wydawała mu się rażąca, nieharmonijna. Jak gdyby coś w nim zakłócała, zadawała mu jakiś gwałt. A te baczne, uporczywe, nieomal natrętne spojrzenia — po co? Co one znaczą? Skromność Aratowa ani na jedno mgnienie nie dopuszczała myśli, że mógł się tej dziwnej dziewczynie spodobać, mógł w niej wzbudzić uczucie zbliżone do miłości, do namiętności. Zresztą, zupełnie inaczej wyobrażał sobie tę nie znaną jeszcze kobietę, tę dziewczynę, której odda się całkowicie, która go pokocha, będzie jego narzeczoną, jego żoną… Rzadko kiedy o tym marzył; duszą i ciałem był dziewiczy, a czystą postać rodzącą się wówczas w jego wyobraźni wywoływał inny obraz, obraz jego nieboszczki matki, którą zaledwie pamiętał, ale której portret przechowywał jak świętość. Portret ten, niezbyt artystycznie malowany akwarelą przez sąsiadkę — przyjaciółkę, był jednak według powszechnej opinii uderzająco podobny. Właśnie taki sam delikatny profil, takie same dobre, jasne oczy, takie same jedwabiste włosy, taki sam uśmiech, taki sam pogodny wyraz winna była mieć owa kobieta, owa dziewczyna, której jeszcze nawet nie śmiał oczekiwać. A ta czarniawa, smagła, z ciężkimi włosami, z puszkiem na wardze — z pewnością jest jakaś narwana, niedobra…..Cyganka” (Aratow nie mógł wymyślić gorszego wyrazu) — czymże ona jest dla niego? A przecież nie miał sił, żeby wyrzucić ze swej pamięci smagłą „Cygankę”, której śpiew i recytacja, i sama powierzchowność wcale mu się nie podobały. Był zdumiony i zły na siebie. Krótko przedtem przeczytał powieść Waltera Scotta Źródło świętoronańskie (pełne wydanie dzieł Waltera Scotta znajdowało się w bibliotece jego ojca, który cenił angielskiego romansopisarza jako poważnego, niemal naukowego autora). Bohaterka tego romansu nazywa się Klara Maubray. Poeta lat czterdziestych, Krasow, napisał o niej wiersz, zakończony słowami: Nieszczęsna Klaro! Szalona Klaro! Nieszczęsna Klaro Maubray. Aratow również znał ten wiersz. I oto teraz słowa te bez ustanku stawały mu w pamięci. „Nieszczęsna Klaro! Szalona Klaro!” (Dlatego też tak się zdziwił, gdy Kupfer wymienił mu imię i nazwisko Klary Milicz). Nawet Platosia spostrzegła w usposobieniu Jakuba nie tyle zmianę, żadna bowiem zmiana właściwie w nim nie zaszła, ile coś niedobrego w jego spojrzeniach, w jego mowie. Wypytywała go ostrożnie o poranek literacki, na którym był obecny, poszeptała, po — wzdychała, popatrzyła nań z przodu, popatrzyła z boku, z tyłu i nagle uderzywszy się dłońmi po udach, zawołała: — No, Jasza! Widzę, o co chodzi! — Cóż takiego? — zapytał Aratow. — Na pewno na tym poranku spotkałeś jedną z tych treniastych (Platonida Iwanowna nazywała tak wszystkie damy, noszące modne suknie)… Gębusia ładniutka i tak się kryguje, i tak wykrzywia (Platosia wszystko naśladowała mimiką), a oczami tak przewraca (i tu pokazała rysując wskazującym palcem wielkie koła w powietrzu)… Tobie, nieobytemu, coś się przywidziało, ale to nic, Jasza… nic to nie znaczy! Napij się na noc ziółek… i koniec! Panie, dopomóż! Platosia umilkła i wyszła. Jak żyła, nigdy chyba jeszcze nie wygłosiła tak długiej i ożywionej przemowy. Aratow zaś pomyślał: „Z pewnością ciotka ma rację. Wszystko to brak obycia. (Rzeczywiście, po raz pierwszy wzbudził zainteresowanie w osobie płci żeńskiej… w każdym razie dawniej tego nie dostrzegał). Nie ma co cackać się z sobą”. I zabrał się do swych książek. Na noc napił się kwiatu lipowego i nawet dobrze spał całą noc, nie miał snów. Następnego rana znów, jakby nigdy nic, zajął się fotografiami. Ale pod wieczór spokój jego duszy znów został zamącony. VI Było to tak: posłaniec przyniósł mu kartkę, napisaną nieforemnym, wielkim kobiecym charakterem, następującej treści: „Jeżeli Pan się domyśla, kto do Pana pisze, i jeżeli Pana to nie nudzi, proszę przyjść jutro po obiedzie na Bulwar Twerski około piątej i proszę czekać. Nie zabierze to Panu dużo czasu. Ale to jest bardzo ważne. Proszę przyjść”. Podpisu nie było. Aratow domyślił się natychmiast, kim była osoba pisząca do niego, i to go właśnie oburzyło. „Cóż za bzdura! — powiedział prawie głośno. — Tego jeszcze brakowało! Rozumie się, że nie pójdę”. Mimo to kazał przywołać posłańca, od którego dowiedział się tylko tyle, że służąca wręczyła mu list na ulicy. Odprawiwszy posłańca Aratow przeczytał list i rzucił go na podłogę; po chwili jednak podniósł go i znów odczytał. Powtórnie zawołał: „Bzdura!”, jednakże listu na podłogę nie rzucił, lecz schował do szuflady. Zabrał się do zwykłych zajęć, to do tego, to owego; lecz praca mu nie szła, nie kleiła się. Nagle stwierdził, że oczekuje Kupfera. Czy chciał go o coś zapytać, czy może nawet coś mu powiedzieć… Ale Kupfer nie pokazywał się. Następnie Aratow wziął Puszkina, przeczytał list Tatiany i znów się upewnił, że ta „Cyganka” wcale nie uchwyciła właściwego sensu listu. A ten błazen Kupfer drze się: „Rachel! Viardot!” Potem podszedł do pianina — jakoś tak bezwiednie podniósł wieko i spróbował odszukać z pamięci melodię Czajkowskiego, lecz natychmiast z niezadowoleniem zatrzasnął wieko i udał się do ciotki, do jej osobliwego, zawsze mocno nagrzanego pokoiku, w którym wiecznie pachniało miętą, szałwią i innymi leczniczymi ziołami. Pełno w nim było dywaniczków, etażerek, stołeczków, poduszeczek i różnych miękkich mebelków, tak że nie oswojonemu z tym człowiekowi trudno było się tam obrócić i oddychać. Platonida Iwanowna siedziała przy oknie z drutami w rękach (robiła dla Jaszy szalik — trzydziesty ósmy w ciągu jego życia!) i ogromnie się zdziwiła. Aratow rzadko do niej zachodził i jeżeli czegokolwiek potrzebował, za każdym razem wołał cieniutkim głosem ze swego gabinetu: „Ciociu Platosiu!” Jednakże usadowiła go i oczekując pierwszych słów nastroszyła się, jednym okiem popatrując nań poprzez okrągłe okulary, drugim zaś ponad okularami. Nie zapytała go o zdrowie ani nie zaproponowała mu herbaty, wiedziała bowiem, że nie po to przyszedł. Aratow trochę się wahał, potem zaczął mówić… zaczął mówić o swej matce, o jej pożyciu z ojcem i jak ją ojciec poznał. O wszystkim doskonale wiedział, ale chciało mu się właśnie o tym mówić. Na jego nieszczęście Platosia zupełnie nie umiała prowadzić rozmowy; dawała krótkie odpowiedzi, jak gdyby podejrzewała, że nie po to Jasza przyszedł. — No cóż! — powtarzała, pośpiesznie, niemal z przykrością poruszając drutami. — Rzecz wiadoma: twoja matka to była gołąbeczka, prawdziwa gołąbeczka. A ojciec twój kochał ją, jak mężowi przystoi, uczciwie i wiernie, aż do trumny. I żadnej innej kobiety nie kochał — dodała podnosząc głos i zdejmując okulary. — A… czy miała lękliwe usposobienie? — pomilczawszy zapytał Aratow. — Wiadomo, lękliwe. Jak przystało płci żeńskiej. Śmiałe to się dopiero w ostatnich czasach namnożyły. — A za twoich czasów, ciociu, nie było śmiałych? — A jakże, były. Ale kto? Ot, jakaś lafirynda bez wstydu. Zatrze — poce taka spódnicą i miota się niepotrzebnie. Cóż jej? Niczym się nie przejmuje! A nawinie się jaki głuptas, jej w to graj. Ale stateczni ludzie pogardzali takimi. Przypomnij sobie, czyś widywał takie w naszym domu? Aratow nic nie odrzekł i wrócił do swego gabinetu. Platonida Iwanowna popatrzyła za nim, pokiwała głową i znów nałożyła okulary, znowu zabrała się do szalika, lecz nieraz wpadała w zadumę i upuszczała druty na kolana. Aratow zaś do samej nocy niby nic, a jednak wciąż z jednakową przykrością, z jednakowym rozdrażnieniem wracał myślą do owej karteczki, do „Cyganki”, do wyznaczonej schadzki, na którą z pewnością nie pójdzie! I w nocy nie dawała mu ona spokoju. Zwidywały mu się ciągle jej oczy, to przymrużone, to szeroko rozwarte, z uporczywym, wprost w niego utkwionym spojrzeniem, i te nieruchome rysy o władczym wyrazie. Następnego rana, nie wiadomo dlaczego, znów oczekiwał Kupfera: o mało co nie napisał do niego listu. Poza tym nic nie robił, wciąż chodził po swoim gabinecie. Ani na jedno mgnienie oka nie dopuszczał nawet myśli, że pójdzie na to głupie rendez–vous, a o pół do czwartej, pośpiesznie przełknąwszy obiad, gwałtownie włożył płaszcz i nacisnął czapkę, wyskoczył po kryjomu przed ciotką na ulicę i ruszył na Bulwar Twerski. VII Na bulwarze Aratow spotkał mało przechodniów. Pogoda była wilgotna i dość chłodna. Starał się nie myśleć o tym, co robi, zmuszał się do zwracania uwagi na wszystkie nasuwające się przedmioty i jak gdyby zapewniał siebie, że ot, tak wyszedł na spacer jak inni przechodnie. W bocznej kieszeni miał wczorajszy list i nieustannie czuł jego obecność. Przeszedł się parę razy po bulwarze, wpatrując się bacznie w każdą zbliżającą się kobiecą postać, a serce mu biło, biło… Poczuł zmęczenie i przysiadł na ławeczce. I nagle przyszło mu do głowy: „A jeżeli ten list jest pisany nie przez nią, lecz przez kogoś innego, przez inną kobietę?” W gruncie rzeczy powinno to było mu być obojętne, a jednak musiał się przyznać, że tego sobie nie życzył. „To by było już bardzo głupie — pomyślał. — Jeszcze głupsze niż tamto!” Zaczął go ogarniać nerwowy niepokój, zrobiło mu się zimno nie od zewnątrz, lecz od środka. Kilka razy wyjmował zegarek z kieszeni kamizelki, spoglądał na tarczę, kładł go z powrotem i za każdym razem zapominał, ile minut brakowało do piątej. Zdawało mu się, że mijający go ludzie oglądali go z jakimś drwiącym zdumieniem i ciekawością. Jakiś nędzny psiak podbiegł, obwąchał mu nogi i zaczął merdać ogonem. Aratow gniewnie go odpędził. Najbardziej mu przeszkadzał chłopiec z fabryki w drelichowej kapocie, który usiadł naprzeciw i to pogwizdując, to drapiąc się i kiwając nogami w ogromnych podartych butach, cały czas na niego popatrywał. „Przecież na pewno właściciel na niego czeka — myślał Aratow — a on, nicpoń, bąki tutaj zbija”. Lecz w tej samej chwili poczuł, że ktoś podszedł i stanął blisko za nim, powiało nań coś ciepłego… Obejrzał się. Ona. Poznał ją natychmiast, chociaż gęsta, granatowa woalka zakrywała jej rysy. W mgnieniu oka zerwał się z ławki i tak pozostał nie mogąc przemówić słowa. Ona również milczała. Czuł ogromne zmieszanie, ale i ona była nie mniej zmieszana. Aratow nawet przez woalkę musiał spostrzec, jak śmiertelnie pobladła. Jednakże przemówiła pierwsza. — Dziękuję — zaczęła urywanym głosem — dziękuję, że pan przyszedł. Nie spodziewałam się… — Odwróciła się nieco i poszła bulwarem. Aratow udał się za nią. — Pan mnie może potępił — ciągnęła nie odwracając głowy. — Rzeczywiście, mój postępek jest bardzo dziwny. Ale ja tak dużo o panu słyszałam… chociaż nie! Ja… nie dlatego… Gdyby pan wiedział… Ja4ak dużo chciałam panu powiedzieć, mój Boże!… Ale jak to zrobić… jak to zrobić! Aratow szedł obok niej, trochę z tyłu. Nie widział jej twarzy; widział tylko kapelusz i część woalki, a także długą, czarną, już podniszczoną mantylę. Nagle wróciła mu cała złość i na nią, i na siebie: uświadomił sobie całą śmieszność, całą niedorzeczność tego spotkania, tych rozmów zupełnie nieznajomych sobie ludzi na bulwarze. — Stawiłem się na zaproszenie pani — zaczął z kolei — stawiłem się, łaskawa pani (jej ramiona leciutko drgnęły — skręciła w boczną dróżkę, Aratow kroczył za nią), dlatego tylko, aby wyjaśnić… aby się dowiedzieć, na skutek jakiego to nieporozumienia uważała pani za stosowne zwrócić się do mnie, obcego pani człowieka, który… który dlatego tylko domyślił się, jak się pani w swym liście wyraziła, że to właśnie pani pisała, że podczas owego literackiego poranka spodobało się pani wyrazić mu zbyt… zbyt jawne zainteresowanie! Całe to niedługie przemówienie wypowiedział Aratow dźwięcznym, lecz niepewnym głosem, takim, jakim bardzo jeszcze młodzi ludzie odpowiadają na egzaminie z dobrze przygotowanego przedmiotu. Złościł się, gniewał. Ten właśnie gniew rozwiązał mu niezbyt swobodny zazwyczaj język. Szła dalej, zwalniając nieco kroku. Aratow, jak przedtem, postępował za nią i jak przedtem widział tylko starą mantylę i kapelusik, także niezbyt nowy. Ambicja jego cierpiała na myśl, że teraz ona na pewno myśli sobie: „Wystarczyło mi tylko dać znak i przybiegł natychmiast!” Milczał, czekał, co mu odpowie. Ale nie wyrzekła ani słowa. — Gotów jestem panią wysłuchać — zaczął ponownie — nawet będę bardzo rad, jeżeli mogę być pani w czymkolwiek użyteczny… Chociaż mimo wszystko przyznaję się… że jestem zdziwiony… W moim samotnym życiu… Lecz przy ostatnich jego słowach Klara niespodziewanie obróciła się ku niemu. Ujrzał zalęknioną, głęboko zasmuconą twarz ze świetlistymi, wielkimi łzami w oczach, z bolesnym wyrazem półotwartych ust. A tak piękną była ta twarz, że mimo woli zająknął się i sam uczuł coś jakby lęk i żal, i rozczulenie. — Ach, po cóż, po cóż pan tak… — odezwała się z nieodparcie szczerą i prawdziwą siłą. Jakże wzruszająco zadźwięczał jej głos! — Czyż to, że zwróciłam się do pana, mogło pana tak urazić? Czy rzeczywiście pan nic nie zrozumiał? Ach, tak! Pan nic nie zrozumiał, co do pana mówiłam, Bóg wie, co sobie o mnie wyobraził, pan nawet nie pomyślał, ile to mnie kosztowało — napisać do pana!… Pan tylko o siebie się troszczył, o swoją godność, o swój spokój!… A czyż ja (tak mocno zacisnęła wzniesione ku ustom ręce, że palce wyraźnie trzasnęły w stawach)… Zupełnie, jak gdybym stawiała panu jakieś wymagania, jak gdyby potrzebne najpierw były jakieś wyjaśnienia… „Łaskawa pani”… „jestem zdziwiony”… „mogę być użytecznym…” Ach, ja szalona! Zawiodłam się na panu, zawiodłam się na pańskiej twarzy!… Kiedy zobaczyłam pana po raz pierwszy… to… Pan stoi… Żeby choć jedno słowo! A więc ani słowa? Błagała. Twarz jej nagle spłonęła rumieńcem i równie nagle przybrała zły i zuchwały wyraz. — Boże! Jakie to głupie! — zawołała raptownie, z opryskliwym śmiechem. — Jakie to nasze spotkanie głupie! Jaka ja głupia!… Ale i pan… Fe! Uczyniła pogardliwy gest, jak gdyby chciała usunąć go z drogi, i minąwszy go, szybko przebiegła bulwar i zniknęła. Ten ruch ręką, obraźliwy śmiech, ostatni okrzyk od razu przywróciły Aratowowi jego nastrój i zagłuszały w nim to uczucie, które obudziło się w jego duszy, gdy zwróciła się ku niemu ze łzami w oczach. Znów ogarnął go gniew i omalże nie zawołał za oddalającą się dziewczyną: „Z pani może być dobra aktorka, ale co pani przyszło do głowy, żeby ze mną grać komedię?” Wielkimi krokami powrócił do domu i chociaż przez całą drogę nie przestawał się irytować i oburzać, a przecież jednocześnie poprzez wszystkie te niedobre, wrogie uczucia przewijało się wspomnienie tej cudnej twarzy, którą widział przez jedno tylko mgnienie. Nawet zadał sobie pytanie: „Dlaczego nie odpowiedziałem jej, gdy żądała ode mnie choć jednego słowa? Nie zdążyłem… — myślał. — Nie dała mi wyrzec tego słowa. I jakież miało być to słowo?” Lecz w tej samej chwili potrząsnął głową i z przekąsem powiedział: „Aktorka!” A jednocześnie na nowo ambicja niedoświadczonego, nerwowego młodzieńca, poprzednio urażona, teraz została jakby pochlebiona tym, że przecież wzbudził taką namiętność. „Lecz teraz — ciągnął dalej swe rozmyślania — wszystko to, naturalnie, skończone. Musiałem wydać jej się śmiesznym…” Ta myśl była mu niemiłą i znów irytował się… i na nią, i na siebie. Powróciwszy do domu zamknął się w swym gabinecie. Nie miał ochoty widzieć się z Platosią. Poczciwa staruszka ze dwa razy podchodziła do jego drzwi, przykładała ucho do dziurki od klucza i tylko wzdychała, i szeptała swoją modlitwę. „Zaczęło się! — myślała. — A ma zaledwie dwudziesty piąty rok. Och, wcześnie, wcześnie!” VIII Cały następny dzień Aratow był bardzo nie w humorze. „Cóż to, Jasza — pytała go Platonida Iwanowna — jesteś dzisiaj taki roztrzęsiony?” W swoistym języku staruszki wyrażenie to dość wiernie określało stan duchowy Aratowa. Nie mógł pracować i sam nie wiedział, czego mu się chciało. To znów oczekiwał Kupfera (podejrzewał, że właśnie od Kupfera Klara dostała jego adres; któż inny mógł jej o nim „dużo opowiadać”?); to zastanawiał się: czyż w taki sposób ma się zakończyć ich znajomość? to wyobrażał sobie, że ona ponownie do niego napisze; to zadawał sobie pytanie, czy to nie on powinien napisać do niej list wyjaśniający, gdyż mimo wszystko nie chciał zostawić niekorzystnego o sobie mniemania. Ale w gruncie rzeczy co wyjaśniać? Wzbudzał w sobie niemal obrzydzenie do niej, do jej natarczywości, zuchwalstwa; to znów stawała mu w pamięci niewypowiedzianie wzruszająca twarz i zdawało mu się, że słyszy czarujący głos; to przypominał sobie jej śpiew, jej recytację i nie wiedział, czy miał słuszność w swoim powierzchownym osądzie? Słowem: roztrzęsiony człowiek! Wreszcie wszystko mu to zbrzydło i postanowił, jak to się mówi, wziąć się w garść i odrzucić precz całą tę historię, ponieważ bezsprzecznie przeszkadzała mu w zajęciach i burzyła spokój. Lecz niełatwo udało mu się spełnić to postanowienie. Minął więcej niż tydzień, zanim wszedł w zwykłą koleinę. Na szczęście, Kupfer nie zjawiał się wcale, jakby go w ogóle w Moskwie nie było. Ze zdwojoną żarliwością Aratow powrócił do malarstwa, którym na krótko przed ową „historią” zaczął się zajmować dla celów związanych z fotografią. W ten sposób nieznacznie, z pewnymi, jak powiadają lekarze, „nawrotami choroby”, polegającymi na przykład na tym, że kiedyś omalże się nie wybrał z wizytą do księżnej, przeszły dwa… przeszły trzy miesiące i Aratow stał się dawnym Aratowem. Jedynie tam, w głębi, pod powierzchnią jego życia, coś przykrego i mrocznego towarzyszyło mu tajemnie na wszystkich jego drogach. Tak właśnie wielka, dopiero co złowiona, lecz jeszcze nie wyciągnięta ryba płynie dnem głębokiej rzeki pod tą samą łodzią, na której siedzi rybak z wędką. I oto pewnego razu, przeglądając nie najświeższy numer „Gazety Moskiewskiej”, Aratow natknął się na następującą korespondencję: „Z głębokim ubolewaniem — pisał jakiś literat z Kazania — zamieszczamy w naszej kronice teatralnej wiadomość o nagłym zgonie utalentowanej artystki, Klary Milicz, która w krótkim okresie swego engagement stała się ulubienicą naszej wybrednej publiczności. Żal nasz jest tym większy, że pani Milicz dobrowolnie położyła kres swemu młodemu, tak wiele obiecującemu życiu, zażywając truciznę. Fakt ten jest tym okropniejszy, że artystka otruła się w teatrze. Zaledwie odwieziono ją do domu, ku ogólnemu żalowi zakończyła życie. Po mieście chodzą słuchy, że nie odwzajemniona miłość doprowadziła ją do tak straszliwego czynu”. Aratow powoli położył gazetę na stole. Pozornie był zupełnie spokojny. Ale jednocześnie coś ugodziło go w pierś i głowę i powoli oblało potem wszystkie jego członki. Podniósł się, postał chwilę, znowu usiadł, przeczytał jeszcze raz korespondencję. Potem znowu wstał, położył się na łóżku i założywszy ręce pod głowę, długo, jak zamroczony, patrzył na ścianę. Ściana powoli zaczęła się zacierać… zniknęła… ujrzał przed sobą bulwar pod szarym niebem, ją w czarnej mantyli… potem ją na estradzie… zobaczył nawet siebie obok niej. To, co w pierwszej chwili tak mocno ugodziło go w pierś, zaczęło się podnosić… podchodzić do gardła. Chciał odkaszlnąć, chciał kogoś zawołać, lecz głos odmówił mu posłuszeństwa i ku własnemu zdumieniu z oczu niepowstrzymanie popłynęły łzy. Co wywołało te łzy? Żal? Skrucha? Czy po prostu nerwy nie wytrzymały nagłego wstrząsu? Przecież niczym dla niego nie była? Czyż nie tak? „A przecież może to jeszcze nieprawda? — raptem olśniła go myśl. — Trzeba się dowiedzieć! Ale od kogo? Od księżnej! Nie, od Kupfera… od Kupfera! Ale mówią, że go nie ma w Moskwie! Wszystko jedno! Najpierw muszę do niego!…” Pełen takich myśli Aratow ubrał się naprędce, wziął dorożkę i popędził do Kupfera. IX Nie spodziewał się go zastać, ale zastał. Istotnie Kupfer na pewien czas opuścił był Moskwę, lecz wrócił przed tygodniem i nawet zamierzał znów odwiedzić Aratowa. Przyjął go ze zwykłą serdecznością i zaczął mu coś opowiadać. Ale Aratow natychmiast mu przerwał niecierpliwym pytaniem: — Czytałeś? Czy to prawda? — Co, czy prawda? — odpowiedział zaskoczony Kupfer. — O Klarze Milicz. Twarz Kupfera wyrażała współczucie. — Tak, tak, bracie, prawda. Otruła się. Takie nieszczęście. Aratow milczał chwilę. — Czyś to wyczytał w gazecie — zapytał — czy może jeździłeś do Kazania? — Istotnie, jeździłem do Kazania; odwiedziliśmy ją tam z księżną. Wstąpiła na scenę i miała duże powodzenie. Ale nie byłem tam aż do samej katastrofy. Jeździłem do Jarosławia. — Do Jarosławia? — Tak. Odprowadzałem tam księżnę. Zamieszkała teraz w Jarosławiu. — Ale informacje twoje są pewne? — Najpewniejsze, z pierw«7Pj ręki. W Kazaniu poznałem jej rodzinę. Ale zaczekaj, bracie, zdaje mi się, że jesteś bardzo przejęty tą wiadomością? A pamiętam, Klara wówczas nie podobała ci się. Szkoda! To była cudowna dziewczyna. A co za charakter! Wspaniały! Ogromnie mi jej żal. Aratow nie wyrzekł ani słowa, osunął się na krzesło i zaczekawszy chwilę, poprosił Kupfera, by mu opowiedział… Zająknął się. — O czym? — zapytał Kupfer. — O… wszystkim — odrzekł po namyśle Aratow. — Ot, choćby o jej rodzinie… lub o czymś innym. Wszystko, co wiesz! — Ciebie to interesuje? Proszę. I Kupfer, którego twarz bynajmniej nie zdradzała tak wielkiego żalu po Klarze, zaczął opowiadać. Z jego słów Aratow dowiedział się, że Klara Milicz naprawdę nazywała się Katarzyna Miłowidow; że jej ojciec, teraz już nieżyjący, był prywatnym nauczycielem rysunków w Kazaniu, malował liche portrety i kształty urzędowych osobistości, a więc, chociaż miał sławę pijanicy i domowego tyrana, uchodził za człowieka wykształconego (w tym miejscu Kupfer zaśmiał się z zadowoleniem, podkreślając w ten sposób swój kalambur); że pozostawił po sobie: po pierwsze, wdowę z kupieckiego rodu, kompletnie głupią babę, jak gdyby żywcem wziętą z komedii Ostrowskiego, a po drugie: córkę o wiele starszą od Klary i wcale do niej niepodobną, dziewczynę bardzo mądrą, lecz egzaltowaną, chorą i, mój drogi, zbyt przeczuloną. Że obydwie — wdowa i córka — żyją sobie niebiednie, w przyzwoitym domku, nabytym ze sprzedaży tych lichych portretów i obrazów; że Klara czy Katia, jeśli chcesz, od dzieciństwa zdumiewała wszystkich swymi uzdolnieniami, lecz miała nieuległy, kapryśny charakter i ustawicznie kłóciła się z ojcem; że mając wrodzoną namiętność do teatru, w szesnastym roku uciekła z domu rodzicielskiego z aktorką… — Z aktorem? — przerwał Aratow. — Nie, nie z aktorem, z aktorką, do której bardzo się przywiązała. Co prawda, aktorka ta miała protektora, bogatego starszego pana, który dlatego tylko z nią się nie ożenił, że sam był żonaty, a i aktorka, zdaje mi się, była kobietą zamężną. Następnie Kupfer poinformował Aratowa, że Klara już przed przybyciem do Moskwy grała i śpiewała w prowincjonalnych teatrach; że utraciwszy swą przyjaciółkę aktorkę (ów pan również chyba umarł czy też pogodził się z żoną — tego już Kupfer dobrze nie pamiętał) poznała księżnę, tę złotą kobietę, której ty, mój przyjacielu — dodał z uczuciem — nie umiałeś należycie ocenić; że wreszcie Klarze zaproponowano engagement do Kazania, że przyjęła je, chociaż przedtem zapewniała, że nigdy Moskwy nie opuści. Ale za to jakże ją mieszkańcy Kazania pokochali! To nawet zadziwiające. Po każdym przedstawieniu bukiety i prezent! Bukiety i prezent! Kupiec zbożowy, as gubernialny, ten nawet ofiarował jej złoty kałamarz! Kupfer opowiadał to wszystko z dużym ożywieniem, nie wykazując zresztą szczególnego sentymentalizmu i przerywając opowieść pytaniami: „Po co ci ta wiadomość?” Albo: „Na co ci to?” — gdy Aratow, słuchający go z zachłanną uwagą, żądał coraz to więcej szczegółów. Na koniec wszystko zostało opowiedziane i Kupfer zamilkł, w nagrodę za trud biorąc sobie papierosa. — A z jakiego powodu otruła się? — zapytał Aratow. — W gazecie wydrukowano… Kupfer machnął ręką. — No… tego nie umiem powiedzieć… Nie wiem. Gazeta zaś łże. Klara prowadziła się przykładnie… żadnych tam amorów. Bo i jakżeby, z jej dumą! Dumna była jak sam szatan i nieprzystępna! Charakter! Twarda jak kamień! Czy mi uwierzysz — przecież tak blisko z nią byłem, a nigdy w jej oczach nie widziałem łez! „A ja widziałem” — pomyślał Aratow. — Ale cóż — ciągnął Kupfer — ostatnio zauważyłem w niej wielką zmianę; była smutna, milcząca, całymi godzinami słowa z niej nie można było wydobyć. Pytałem: „Czy panią ktoś obraził, Katarzyno Siemionowno?” Bo znałem jej charakter: nie mogła ścierpieć obrazy! Milczy, i basta! Nawet powodzenie jej nie cieszyło; sypią się bukiety, a ona się nawet nie uśmiechnie. Rzuciła okiem na złoty kałamarz i odwróciła się. Użalała się, że prawdziwej roli — jak ona ją rozumie — nikt dla niej nie napisze. A śpiew zarzuciła zupełnie. To ja, bracie, jestem winien. Powtórzyłem jej wtedy, że według ciebie, nie ma szkoły. Ale jednak, dlaczego się otruła, nie wiadomo. I to w taki sposób! — W jakiej roli miała największe powodzenie? — Aratow chciał się dowiedzieć, w jakiej roli występowała po raz ostatni, ale nie wiadomo dlaczego, zadał inne pytanie. — O ile pamiętam, w Gruni Ostrowskiego. Ale powtarzam ci: żadnych miłostek. Zważ tylko: mieszkała u matki. Wiesz, są takie domy kupieckie: w każdym rogu obraz święty i lampka przed obrazem, zaduch śmiertelny, wszędzie jakiś kwaśny zapach, w bawialnym pokoju tylko krzesła pod ścianami, na oknach geranium — a niechże gość się zjawi, pani domu spłoszona, jak gdyby nieprzyjaciel atakował. Jakież tu może być faire–la– coury i amoury? Czasem nawet mnie nie wpuszczano. Służąca, olbrzymie babsko w czerwonym sarafanie, z obwisłymi piersiami, zagradzała mi drogę w przedpokoju i wrzeszczała: „Dokąd?” Nie, stanowczo nie rozumiem, dlaczego się otruła. Widać, życie jej obrzydło — filozoficznie zakończył Kupfer swe rozważania. Aratow siedział zwiesiwszy głowę. — Czy możesz mi dać adres tego domu w Kazaniu? — powiedział w końcu. — Mogę, ale po co ci? Czy chcesz wysłać list? — Może. — Jak chcesz. Ale stara ci nie odpowie, bo jest niepiśmienna. Raczej siostra. O, siostra to mądrala! No, ale znów dziwię ci się, bracie! Najpierw kompletna obojętność, a teraz takie zainteresowanie! A wszystkiemu tu, mój drogi, winna samotność! Aratow nic nie odpowiedział na tę uwagę i odszedł zaopatrzywszy się w kazański adres. Kiedy jechał do Kupfera, twarz jego wyrażała wzruszenie, zdumienie, oczekiwanie. Teraz szedł równym krokiem, z oczami spuszczonymi, w kapeluszu nasuniętym na czoło. Prawie każdy napotkany przechodzień odprowadzał go ciekawym spojrzeniem, lecz on nie dostrzegał przechodniów… nie tak, jak wtedy na bulwarze… „Nieszczęsna Klaro! Szalona Klaro” — dźwięczało mu w duszy. X Następny dzień Aratow spędził dość spokojnie. Nawet był w stanie oddać się zwykłym zajęciom. Jedno tylko: zarówno w czasie zajęć, jak i w wolnych chwilach nieustannie myślał o Klarze, o tym, co mu poprzedniego dnia opowiedział Kupfer. Co prawda, myśli jego były dość spokojne. Zdawało mu się, że ta dziwna dziewczyna interesowała go z psychologicznego punktu widzenia, jako pewnego rodzaju zagadka, nad której rozwiązaniem warto było łamać sobie głowę. „Uciekła z aktorką, czyjąś utrzymanką — myślał — oddała się pod opiekę księżnej, u której, zdaje się, mieszkała, i żadnych amourów? Nieprawdopodobne! Kupfer powiada: duma! Ale po pierwsze, wiemy (Aratow powinien był rzec: wyczytaliśmy w książkach), wiemy, że duma może iść w parze z lekkomyślną konduitą; a po drugie, jakże ona, taka dumna, mogła wyznaczyć schadzkę człowiekowi, który mógł okazać jej pogardę… i okazał… i to w miejscu publicznym… na bulwarze!” Tu Aratow przypomniał sobie całą scenę na bulwarze i zapytał siebie: czy istotnie okazał Klarze pogardę? „Nie — rozstrzygnął. — To było inne uczucie, uczucie powątpiewania, niedowierzanie wreszcie. Nieszczęsna Klaro! — znów zadźwięczało mu w myślach. — Tak, nieszczęsna — zdecydował znów. — To najwłaściwsze słowo. Jeżeli zaś tak, to popełniłem niesprawiedliwość. Ona miała rację powiadając, że jej nie zrozumiałem. Szkoda! Taka, być może, niepospolita istota przeszła obok mnie blisko, a ja z tego nie skorzystałem… odtrąciłem ją. Ale to nic! Całe życie jest jeszcze przede mną. Kto wie, nie takie jeszcze spotkania mi się nadarzą! Ale z jakiego tytułu ona właśnie mnie wybrała? — spojrzał w lustro, które mijał. — Cóż we mnie osobliwego? Cóż ze mnie za piękny mężczyzna? Twarz jak wszystkie twarze; zresztą i ona nie była pięknością. Nie piękność, ale cóż za wyrazista twarz! Nieruchoma, a wyrazista! Takiej twarzy dotychczas nie spotykałem. I talent ma, to jest miała — niewątpliwy. Surowy, niewyrobiony, nieokrzesany nawet, ale niewątpliwy. I pod tym względem byłem wobec niej niesprawiedliwy”. — Aratow wrócił wspomnieniem do literacko — muzycznego poranku, i nagle spostrzegł, że niezwykle dokładnie pamiętał każde prześpiewane i wypowiedziane przez nią słowo, każdą intonację; nie mogłoby to mieć miejsca, gdyby była pozbawiona talentu. „A teraz wszystko to w grobie, dokąd sama siebie wtrąciła. Ale ja nie mam z tym nic wspólnego. Mojej winy tu nie ma! Nawet śmieszne byłoby myśleć, żem ja tu zawinił”. Przyszło mu znów do głowy, że gdyby nawet czuła „coś takiego”, jego zachowanie się w czasie spotkania niewątpliwie ją rozczarowało. „Dlatego właśnie tak okrutnie się roześmiała na pożegnanie. Zresztą, gdzież jest dowód, że otruła się z powodu nieszczęśliwej miłości? To tylko korespondenci gazet wszelką tego rodzaju śmierć przypisują nieszczęśliwej miłości. Ludziom o takim charakterze, jak Klara, życie łatwo się przykrzy, nudzi. Tak, nudzi, Kupfer ma rację: po prostu obrzydło jej żyć”. „Bez względu na powodzenie, na owacje?” — Aratow zamyślił się. Analiza psychologiczna, której się oddawał, sprawiała mu nawet przyjemność. Żyjąc dotychczas z dala od kobiet nie podejrzewał nawet, jak dalece znamienne było dla niego to pełne napięcia analizowanie kobiecej duszy. „A więc — snuł swoje rozmyślania — sztuka nie dawała jej zadowolenia, nie wypełniała pustki jej życia. Prawdziwi artyści istnieją tylko dla sztuki, dla teatru. Wszystko inne blednie wobec tego, co uważają za swe powołanie. Ona była dyletantką!” Tu Aratow znowu się zamyślił. Nie, słowo „dyletantką” nie pasowało do tej twarzy, do wyrazu tej twarzy, tych oczu… I znów wypłynął przed nim obraz Klary z utkwionym w niego, zalanym łzami spojrzeniem, z podniesionymi do ust zaciśniętymi rękami. „Ach, nie trzeba, nie trzeba — wyszeptał… — Po co?” Tak minął cały dzień. Podczas obiadu Aratow wiele rozmawiał z Platosią, rozpytując ją o przeszłość, którą zresztą źle pamiętała i o której nie umiała opowiadać, nie była bowiem zbyt wymowna i poza swym Jaszą w przeciągu całego życia prawie nic innego nie dostrzegała. Cieszyła się więc tylko, że jest dzisiaj taki dobry i miły! Pod wieczór Aratow złagodniał do tego stopnia, że zagrał z ciotką kilka razy w karty. Tak przeszedł dzień, ale za to noc!! XI Zaczęła się dobrze: szybko zasnął i kiedy ciotka weszła na palcach do niego, żeby go trzykrotnie przeżegnać — jak to czyniła co noc — leżał i oddychał spokojnie jak dziecko. Ale przed świtem przyśnił mu się sen. Śniło mu się, że idzie po pustym stepie, usianym kamieniami, pod niskim niebem. Pomiędzy kamieniami wiła się ścieżyna; wszedł na nią. Nagle uniosło się przed nim coś na kształt delikatnego obłoczka. Przyjrzał mu się: obłoczek stał się kobietą w białej sukni z jasnym pasem w talii. Kobieta spiesznie się oddala. Nie widział ani jej twarzy, ani włosów — okrywała je długa tkanina. Lecz pragnął koniecznie ją dogonić i zajrzeć jej w oczy. Ale chociaż bardzo się śpieszył, szła szybciej od niego. Na ścieżce leżał szeroki, płaski kamień, podobny do płyty grobowej. Kamień zagrodził jej drogę. Zatrzymała się. Aratow podbiegł ku niej. Odwróciła się, lecz mimo to nie dojrzał jej oczu — były zamknięte. Twarz jej była biała, biała jak śnieg; ręce zwisały nieruchomo. Wyglądała jak posąg. Powoli, nie czyniąc ani jednego ruchu, cofnęła się i osunęła na płytę. I Aratow już leży obok niej, wyciągnięty jak rzeźba na sarkofagu, a ręce ma złożone jak umarły. Lecz w tej chwili kobieta uniosła się nagle i odeszła. Aratow również chce się podnieść, ale nie może ani się poruszyć, ani rozłożyć rąk i tylko patrzy za nią z rozpaczą. Wówczas kobieta nagle się obejrzała i ujrzał jej świetliste, żywe oczy w żywej, lecz nieznajomej twarzy. Kobieta, śmiejąc się, wabi go ręką, a on wciąż nie może się poruszyć. Zaśmiała się raz jeszcze i szybko się oddaliła, wesoło kiwając głową, na której czerwieniał wianuszek z drobnych róż. Aratow usiłuje krzyknąć, usiłuje przerwać ten straszliwy koszmar. Nagle pociemniało dokoła i kobieta powróciła do niego. Ale to już nie owa nieznana statua… to Klara. Stanęła przed nim, skrzyżowała ręce, patrzy surowo i uważnie. Usta jej są zaciśnięte, lecz Aratowowi zdaje się, że słyszy słowa: „Jeżeli chcesz wiedzieć, kim jestem, jedź tam…” „Dokąd?” — pyta. „Tam! — rozlega się jęk odpowiedzi. — Tam!” Aratow obudził się, usiadł, zapalił świecę stojącą na nocnym stoliku, lecz nie wstał, długo siedział zmartwiały, powoli rozglądając się wokół. Wydawało mu się, że od chwili, kiedy się położył, coś się w nim dokonało, coś go przeniknęło, coś nim zawładnęło. „Czyż to możliwe? — szeptał nieprzytomnie. — Czy istnieje taka moc?” Nie mógł uleżeć. Powoli ubrał się i do rana chodził po pokoju. I dziwna rzecz! Nie myślał o Klarze ani przez chwilę, a nie myślał dlatego, że postanowił nazajutrz jechać do Kazania. Myślał tylko o tej podróży, o tym, jak to zrobić i co z sobą zabrać, i jak tam wszystko odszuka, o wszystkim się dowie i uspokoi się. „Jeżeli nie pojadę — rozważał — chyba postradam zmysły!” Tego się bał, bał się swych nerwów. Był pewien, że gdy tylko wszystko tam zobaczy własnymi oczami, wszystkie czary się rozwieją jak ten nocny koszmar. „Na podróż potrzeba zaledwie tygodnia — myślał. — Cóż znaczy tydzień? Inaczej się tego nie pozbędę”. Wschodzące słońce rozjaśniło jego pokój; lecz światło dzienne nie rozproszyło nocnych cieni, które go ogarnęły, i nie odmieniło postanowienia. Platosia omal nie zemdlała, kiedy oznajmił jej swą decyzję. Aż przysiadła, nogi zachwiały się pod nią. „Jak to, do Kazania? Po co do Kazania?” — szeptała wytrzeszczając i tak ślepe oczy. Nie mogłoby jej bardziej zdziwić, gdyby się dowiedziała, że jej Jasza żeni się z sąsiadką piekarką lub wyjeżdża do Ameryki. — I na długo do Kazania? — Za tydzień wrócę — odrzekł Aratow, stojąc na pół obrócony do ciotki, która wciąż jeszcze siedziała na podłodze. Platonida Iwanowna chciała oponować, lecz Aratow w sposób zupełnie nieoczekiwany i niezwykły podniósł na nią głos. — Nie jestem dzieckiem! — krzyknął i pobladł, a usta mu zadrżały i oczy błysnęły gniewnie. — Mam dwudziesty szósty rok, wiem, co robię, wolno mi robić, co mi się podoba! Nikomu nie pozwolę… Proszę mi dać pieniędzy na drogę, przygotować walizkę z bielizną i ubraniem i nie męczyć mnie! Za tydzień wrócę, Platosiu — dorzucił łagodniejszym tonem. Platosia podniosła się stękając i już nie oponując powlokła się do swego pokoiku. Jasza ją przeraził. „Oj, nie głowę mam na karku — mówiła do kucharki, która pomagała jej pakować rzeczy Jaszy — nie głowę, tylko ul, a jakie tam brzęczą pszczoły — nie wiem. Do Kazania jedzie, moja kochana, do Ka–za–nia!” Poprzedniego dnia kucharka widziała, że stróż długo rozprawiał o czymś ze stójkowym i chciała o tym zawiadomić swą panią, ale nie miała śmiałości i tylko pomyślała: „Do Kazania? Żeby aby tylko nie gdzieś dalej”. A Platonida Iwanowna do tego stopnia straciła głowę, że nawet nie odmawiała swej zwykłej modlitwy. W takim strapieniu i Pan Bóg nie mógł dopomóc! Tego samego dnia Aratow wyjechał do Kazania. XII Zaledwie przybył do tego miasta i zajął numer w hotelu, już pobiegł, by odszukać dom wdowy Miłowidowej. W ciągu całej podróży znajdował się w stanie pewnego odrętwienia, które zresztą ani, trochę nie przeszkadzało mu w wykonywaniu różnych czynności: w Niżnim Nowogrodzie przesiadł się z pociągu na statek, jadał na stacjach itd. Jak i przedtem, był przekonany, że wszystko się tam rozstrzygnie, i dlatego odpędzał od siebie wszelkie wspomnienia i rozważania, poprzestając na jednym: przygotowaniu w myśli speechu, w którym wyłoży rodzinie Klary przyczynę swego przyjazdu. Oto wreszcie dobrnął do celu swojej wędrówki, kazał się zaanonsować. Wpuszczono go ze zdumieniem i lękiem, ale wpuszczono. Dom wdowy Miłowidowej okazał się rzeczywiście takim, jak go Kupfer opisał; wdowa także przypominała kupczychę Ostrowskiego, chociaż była żoną urzędnika: jej mąż piastował rangę asesora kolegialnego. Aratow, nie bez pewnego skrępowania, z góry przepraszając za swą śmiałość, za swoje niezwykłe odwiedziny, wygłosił przygotowany speech — że pragnąłby zebrać wszelkie potrzebne informacje o tak wcześnie zmarłej utalentowanej artystce, że w tym wypadku nie kieruje nim próżna ciekawość, lecz głębokie zrozumienie jej talentu, którego był wielbicielem (właśnie tak się wyraził: wielbicielem), że na koniec grzechem byłoby pozostawić publiczność w nieświadomości tego, co utraciła i dlaczego nie spełniły się jej nadzieje. Pani Miłowidow nie przerywała Aratowowi; może nawet nie rozumiała dobrze, co do niej mówi ten nieznajomy gość, i tylko stroszyła się z lekka i wytrzeszczała na niego oczy, stwierdzając jednakże, że ma spokojny wygląd, ubrany jest przyzwoicie, że to nie jakiś tam obieżyświat… o pieniądze nie poprosi. — Pan w sprawie Kati? — zapytała, gdy tylko Aratow zamilkł. — Tak jest… w sprawie córki pani. — I pan po to przyjechał z Moskwy? — Z Moskwy. — Tylko w tym celu? — Tylko. Pani Miłowidow wzdrygnęła się nagle. — Pan jest pisarzem? Pan pisze do gazet? — Nie, nie jestem pisarzem i dotychczas nie pisywałem do gazet. Wdowa pochyliła głowę. Była zbita z tropu. — A więc… z własnej woli? — zapytała nagle. Aratow nie znalazł od razu odpowiedzi. — Wiedziony współczuciem, czcią dla talentu — przemówił Wreszcie. Stówo ..cześć” podobało się pani Miłowidow. — Cóż! — rzekła z westchnieniem. — Chociaż jestem jej matką i tyle miałam zmartwienia… Przecież to takie nagłe nieszczęście!… Muszę jednak powiedzieć: zawsze była narwana — skończyła w ten sposób! Taki wstyd!… Niech pan osądzi, czym to jest dla matki? Dobre i to, że ją pochowano po chrześcijańsku. — Pani Miłowidow przeżegnała się. — Od maleńkości nikogo nie słuchała, porzuciła dom rodzicielski, a wreszcie — łatwo to powiedzieć! — poszła za aktorkę! Oczywiście, domu jej nie wymówiłam: przecież ją kochałam! Przecież mimo wszystko jestem matką! Nie będzie przecie żyć u obcych i chodzić po proszonym chlebie! — Wdowa zapłakała. — Jeżeli zaś pan — znów zaczęła mówić ocierając oczy końcami chustki — istotnie ma taki zamiar i nie zamyśla przeciw nam nic złego, lecz przeciwnie, chce okazać przychylność, to niech pan porozmawia z moją drugą córką. Ona panu opowie wszystko lepiej niż ja. Annoczka! — zawołała pani Miłowidow. — Annoczka, chodź no tutaj. Jakiś pan z Moskwy pragnie porozmawiać o Kati! Coś stuknęło w sąsiednim pokoju: ale nikt się nie pokazał. — Annoczka! — znów zawołała wdowa — Anno Siemionowno! Mówię ci: chodź! Drzwi powoli otworzyły się i na progu stanęła niemłoda dziewczyna o chorowitym wyglądzie, nieładna, ale z bardzo łagodnymi i smutnymi oczami. Aratow wstał na jej powitanie i przedstawił się, przy czym powołał się na swego przyjaciela, Kupfera. — A! Fiodor Fiodorycz — cicho powiedziała dziewczyna i powoli osunęła się na krzesło. — Porozmawiaj z panem — powiedziała pani Miłowidow, ciężko podnosząc się z miejsca. — Pan się trudził, umyślnie z Moskwy przyjechał, pragnie zebrać wiadomości o Kati. A pan — dodała zwracając się do Aratowa — wybaczy mi. Pójdę do gospodarstwa. Z Annoczką pan się porozumie doskonale. Ona panu opowie o teatrze… i o wszystkim. To mądra głowa, wykształcona: po francusku mówi i książki czyta nie gorzej od nieboszczki siostry. Można powiedzieć, że ona ją przecież wychowywała. Była starsza, więc się zajęła Katią. Pani Miłowidow odeszła. Zostawszy sam na sam z Anną, Aratow powtórzył swój speech, ale od pierwszego wejrzenia zrozumiał, że ma do czynienia z dziewczyną rzeczywiście wykształconą, nie z kupiecką córką, więc rozszerzył nieco przemowę, użył innych wyrażeń; pod koniec zaś sam się wzruszył, poczerwieniał i poczuł, że serce mu zabiło. Anna słuchała go w milczeniu, złożywszy ręce; smutny u — śmiech nie schodził z jej twarzy; gorzki, nie przecierpiany ból wyrażał się w tym uśmiechu. — Czy pan znał moją siostrę? — zapytała Anna. — Nie, nie znałem jej właściwie — odpowiedział. — Widziałem się z nią i słyszałem ją raz jeden, ale siostrę pani wystarczyło raz zobaczyć i usłyszeć… — Pan chce napisać jej biografię? — znów zapytała Anna. Aratow nie oczekiwał tego słowa; mimo to natychmiast odpowiedział, że czemuż by nie. Lecz przede wszystkim pragnął zaznajomić publiczność… Anna wstrzymała go ruchem ręki. — A po co? Publiczność i bez tego przyczyniała jej wiele zmartwień, a Katia dopiero zaczynała życie. Ale jeżeli pan (Anna popatrzyła na niego i znów uśmiechnęła się tym samym smutnym, ale już życzliwym uśmiechem, jakby sobie pomyślała: „Tak, ty budzisz we mnie zaufanie!”), jeżeli pan żywi do niej taką sympatię, to pan pozwoli, że go zaproszę do nas na wieczór… po obiedzie. Teraz nie mogę… tak nagle… Zbiorę siły… Spróbuję… Ach, zbyt ją kochałam! Anna odwróciła się; była bliska szlochu. Aratow szybko wstał z krzesła, podziękował za zaprosiny, powiedział, że przyjdzie na pewno… na pewno, i odszedł, unosząc w duszy wrażenie cichego głosu, łagodnych, smutnych oczu i płonąc męką oczekiwania. XIII Tego samego dnia Aratow powrócił do pań Miłowidow i całe trzy godziny spędził na rozmowie z Anną Siemionowną. Pani Miłowidow natychmiast po obiedzie, o drugiej, kładła się spać i „odpoczywała” aż do wieczornej herbaty, do siódmej. Aratow z siostrą Klary właściwie nie rozmawiał: mówiła właściwie tylko ona, z początku zacinając się ze zmieszania, a potem z niepohamowanym żarem. Widać było, że siostrę swoją uwielbiała. Zaufanie, które wzbudził w niej Aratow, rosło i krzepło; już nie czuła się skrępowana, parę razy nawet umilkła i rozpłakała się. Wydał się jej godnym szczerych wypowiedzi i wynurzeń. W jej własnym, samotnym życiu nic podobnego jeszcze się nie zdarzyło! A on… on chłonął każde jej słowo. Oto czego się dowiedział… wiele, naturalnie, z niedomówień… wiele uzupełnił sobie sam. W dzieciństwie Klara niewątpliwie była niemiłym dzieckiem; jako dziewczynka też mało co milsza; samowolna, wybuchowa, ambitna, niezbyt zgodnie żyła zwłaszcza z ojcem, którym pogardzała za pijaństwo i niedołęstwo. Ojciec to czuł i nie mógł jej tego darować. Zdolności muzyczne przejawiły się w niej wcześnie; ojciec nie rozwijał ich, uznając za sztukę jedynie malarstwo, w którym tak mało celował, ale które żywiło i jego, i rodzinę. Matkę swą Klara kochała niedbale — jak nianię; siostrę uwielbiała, chociaż biła się z nią i gryzła ją. Prawda, że potem klękała przed nią i całowała ukąszone miejsce. To był ogień, to była namiętność, to były same sprzeczności: mściwa i dobra, wielkoduszna i pamiętliwa; wierzyła w przeznaczenie, a nie wierzyła w Boga (słowa te Anna wyszeptała z przerażeniem), kochała wszystko, co piękne, lecz o własną urodę nie dbała i ubierała się byle jak; nie mogła ścierpieć asystowania młodych ludzi, natomiast w książkach zaczytywała się tylko tymi stronicami, które opowiadały o miłości; nie pragnęła się podobać, nie lubiła pieszczot, lecz nigdy nie zapominała pieszczoty, tak samo jak nie zapominała zniewagi: lękała się śmierci, a sama zadała sobie śmierć! Mawiała niekiedy: „Takiego, jakiego chcę, nie znajdę, a innych mi nie trzeba!” — „A jeżeli go spotkasz?” — pytała Anna. ..Jeżeli spotkam, zdobędę go”. — ..A jeśli się nic da?” — ..No, to wtedy skończę z sobą. Widocznie jestem do niczego”. Ojciec Klary (niekiedy po pijanemu pytał żonę: „Z kim masz to czarne diablątko? Bo nie ze mną!”) usiłując jak najprędzej pozbyć się jej z domu, chciał ją wydać za mąż za młodego kupczyka, bardzo głupiego, lecz z „edukowanych”. Na dwa tygodnie przed ślubem (miała wówczas szesnaście lat) podeszła do swego narzeczonego skrzyżowawszy ręce, bębniąc palcami po łokciach (ulubiona jej poza) i nagle jak nie trzaśnie go swoją dużą, silną ręką po rumianym policzku! Zerwał się i tylko usta rozdziawił, trzeba dodać, że był w niej śmiertelnie zakochany. Pyta: „Za co?” Roześmiała się i odeszła. „Siedziałam w tym samym pokoju — opowiadała Anna — byłam świadkiem tego. Pobiegłam za nią i mówię: «Zmiłuj się. Katia, co ty wyprawiasz?» A ona mi na to: «Gdyby był człowiekiem, zbiłby mnie, ale to zmokła kura! I jeszcze mnie pyta: za co? Jeżeli kochasz i nie odpłaciłeś mi tym samym, to cierp i nie pytaj: za co? Nic u mnie nie wskóra do skończenia świata!» Nie wyszła więc za niego za mąż. Wkrótce poznała się z ową aktorką i opuściła nasz dom. Matka popłakała, ojciec zaś tylko rzekł: «Niech idzie precz, parszywa owca!» Nie próbował dowiadywać się o nią ani jej poszukiwać. Ojciec nie rozumiał Klary. W przeddzień swej ucieczki — dorzuciła Anna — ledwie mię nie udusiła w swych objęciach i ciągle powtarzała: «Nie mogę, nie mogę inaczej! Serce mi pęka, lecz nie mogę. Wasza klatka jest za mała — nie na moje skrzydła! Zresztą, nikt nie zdoła uniknąć swego przeznaczenia…» A potem — dodała Anna — widywałyśmy się rzadko. Kiedy umarł ojciec, przyjechała na dwa dni, nic ze schedy nie wzięła i znów zniknęła. Ciężko jej było u nas… widziałam to. Następnie przyjechała do Kazania już jako aktorka”. Aratow zaczął wypytywać Annę o teatry, o role, w których Klara występowała, o jej sukcesy. Anna z tym samym smutkiem, ale jednocześnie z przejęciem dawała szczegółowe odpowiedzi. Pokazała nawet Aratowowi fotografię Klary w jednej z jej ról. Na fotografii patrzyła w bok, jak gdyby odwracając się od widzów; przepleciony wstążką gruby warkocz jak żmija opadał na obnażoną rękę. Aratow długo przyglądał się fotografii, stwierdził, że jest podobna, zapytał, czy Klara występowała z recytacjami, dowiedział się, że nie, że trzeba jej było podniety, którą daje teatr, scena, lecz inne pytanie paliło mu wargi. — Anno Siemionowno! — zawołał wreszcie niegłośno, ale ze szczególną siłą. — Niech mi pani powie, błagam, niech mi pani powie, dlaczego, dlaczego zdecydowała się ona na ten okropny czyn? Anna spuściła oczy. — Nie wiem! — odezwała się po kilku chwilach. — Jak Bóg na niebie, nie wiem! — mówiła dalej gwałtownie, zauważywszy, że Aratow rozłożył ręce ruchem niedowierzania. — Od chwili przyjazdu rzeczywiście była zamyślona, ponura. Niezawodnie w Moskwie musiało się z nią coś stać, ale nie mogłam odgadnąć, co! Lecz tego fatalnego dnia, przeciwnie, była jakby… jeżeli nie weselsza, to spokojniejsza niż zazwyczaj. Nawet nie miałam żadnych przeczuć — dorzuciła Anna z gorzkim uśmiechem, jakby czyniła sobie za to wyrzut. — Widzi pan — zaczęła znowu — nieszczęście było jej przeznaczone. Od dzieciństwa była o tym przeświadczona. Opierała się, ot tak, na ręce, wpadała w zadumę i mówiła: „Nie będę długo żyć”. Miała przeczucia. Niech pan sobie wyobrazi, że od dawna już, niekiedy we śnie, a niekiedy i tak, widziała, co się z nią stanie! „Nie mogę żyć tak, jak chcę, to nie będę”. — Takie było jej powiedzenie. — „Przecież życie nasze mamy w naszych rękach”. I dowiodła tego! Anna ukryła twarz w dłoniach i umilkła. — Anno Siemionowno — poczekawszy nieco, zaczął Aratow. — Pani może słyszała, czemu gazety przypisywały… — Nieszczęśliwej miłości? — przerwała Anna, gwałtownie odrywając od twarzy ręce. — To oszczerstwo, oszczerstwo, wymysł!… Moja czysta, niedostępna Katia! Katia i nieszczęśliwa, odtrącona miłość?!… A ja bym o tym nie wiedziała? W niej… w niej wszyscy się kochali, lecz ona… I kogóż by tutaj miała pokochać? Kto spośród tych wszystkich ludzi, kto był jej godny? Któż dorósł do tego ideału uczciwości, prawości, czystości, przede wszystkim czystości, który przy wszystkich jej wadach stale unosił się przed nią? Ją odtrącić… ją… Głos Anny załamał się. Palce jej z lekka zadrżały. Poczerwieniała nagle, poczerwieniała z oburzenia i w tej chwili, i tylko na chwilę, stała się podobna do siostry. Aratow zaczął przepraszać. — Niech pan posłucha — znowu przerwała mu Anna — chcę koniecznie, żeby pan także nie wierzył temu oszczerstwu i, jeśli to możliwe, zadał mu kłam! Chce pan napisać o niej artykuł czy coś w tym rodzaju? Oto okazja, by obronić jej pamięć! Właśnie w tym celu mówię z panem tak otwarcie. Proszę posłuchać: Katia zostawiła dziennik… Aratow drgnął. — Dziennik — wyszeptał. — Tak, dziennik… zaledwie kilka stroniczek. Katia nie lubiła pisać… całymi miesiącami nic nie zapisywała… i listy jej były takie krótkie. Ale zawsze, zawsze była szczera, nie kłamała nigdy… Kłamstwo przy jej ambicji! Ja… ja panu ten dziennik pokażę! Zobaczy pan, czy jest w nim chociażby aluzja do jakiejś nieszczęśliwej miłości! Anna pośpiesznie wydostała z szuflady cieniutki zeszycik, nie więcej jak dziesięć stronic, i podała go Aratowowi. Chwycił go łapczywie, poznał nieforemny, zamaszysty charakter pisma, pisma owego bezimiennego listu, otworzył na chybił — trafił i natychmiast natrafił na następujące słowa: „Moskwa. Wtorek …go czerwca. Śpiewałam i recytowałam na poranku literackim. Dzisiejszy dzień wiele dla mnie znaczy. Powinien on rozstrzygnąć o moim losie. (Słowa te dwukrotnie były podkreślone). Zobaczyłam znów…” W tym miejscu następowało kilka starannie zamazanych linijek. A potem: „Nie, nie, nie!… Trzeba znów, jak przedtem, jeżeli tylko…” Aratow opuścił rękę, w której trzymał zeszycik, a głowa powoli opadła mu na pierś. — Niech pan czyta! — zawołała Anna. — Czemu pan nie czyta? Proszę przeczytać od początku. Czytania tu zaledwie na pięć minut, chociaż dziennik ciągnie się przez całe dwa lata. W Kazaniu już nic nie notowała. Aratow powoli wstał i nagle runął na kolana przed Anną. Po prostu skamieniała ze zdumienia i przestrachu. — Proszę mi dać… proszę mi dać ten dziennik — odezwał się Aratow zamierającym głosem i wyciągnął obie ręce do Anny. — Proszę mi go dać… i fotografię… Pani na pewno ma inną. Dziennik zwrócę… Ale ja muszę, muszę… W jego błaganiu, w zniekształconych rysach jego twarzy było coś tak rozpaczliwego, że przypominało nawet złość, cierpienie. Bo też cierpiał istotnie. Zdawało się, że nie mógł wyobrazić sobie podobnego nieszczęścia, które go spotkało, i błagał zaciekle o litość, o zmiłowanie… — Proszę mi dać — powtarzał. — Ależ… pan, pan był zakochany w mojej siostrze? — spytała wreszcie Anna. Aratow wciąż klęczał. — Widziałem ją zaledwie dwa razy… proszę mi wierzyć!… I gdyby mną nie kierowały pobudki, których ja sam ani zrozumieć, ani wytłumaczyć dokładnie nie mogę… gdyby nie jakaś moc, silniejsza ode mnie… nie prosiłbym pani… nie przyjechałbym tutaj. Muszę… muszę… Przecież pani sama powiedziała, że moim obowiązkiem jest odtworzyć jej postać! — I pan nie był zakochany w mojej siostrze? — powtórnie zapytała Anna. Aratow nie odpowiedział od razu, odwrócił się z lekka, jakby na skutek bólu. — Więc tak! Byłem, byłem! I teraz jestem zakochany! — krzyknął z tą samą rozpaczą. W sąsiednim pokoju rozległy się kroki. — Niech pan wstanie… niech pan wstanie… — spiesznie powiedziała Anna. — Matka do nas idzie. Aratow podniósł się. — Niechże pan weźmie dziennik i fotografię, Bóg z panem! Biedna, biedna Katia!… Ale dziennik pan mi zwróci — dodała żywo. — A jeżeli pan coś napisze, proszę koniecznie mi przysłać. Słyszy pan? Zjawienie się pani Miłowidow wybawiło Aratowa od konieczności dania odpowiedzi. Jednakże zdążył szepnąć: — Pani jest aniołem! Dziękuję! Przyślę wszystko, co napiszę… Pani Miłowidow była zaspana i niczego się nie domyśliła. W taki to sposób Aratow opuścił Kazań, mając fotografię w bocznej kieszeni surduta. Zeszycik zwrócił Annie, lecz, niepostrzeżenie dla niej, wyciął kartkę, na której były podkreślone słowa. W drodze powrotnej do Moskwy znów ogarnęło go odrętwienie. Chociaż potajemnie cieszył się, że osiągnął to, po co jeździł, jednak wszelkie rozmyślania o Klarze odkładał do powrotu do domu. O wiele więcej myślał o jej siostrze, Annie. „Oto — rozmyślał — stworzenie cudowne, miłe! Co za subtelne pojmowanie wszystkiego, jakie pełne miłości serce, co za brak egoizmu! Że też u nas na prowincji, i to w takim środowisku, rozkwitają podobne dziewczęta! Chorowita, brzydulka i już niemłoda, a jaką świetną towarzyszką życia mogłaby być dla porządnego, wykształconego człowieka! Oto w kim należałoby się zakochać!…” Tak rozmyślał Aratow, lecz po przybyciu do Moskwy sprawa przyjęła wręcz odmienny obrót. XIV Platonida Iwanowna niewypowiedzianie uradowała się z powrotu siostrzeńca. O czymże nie myślała w czasie jego nieobecności! „Co najmniej — na Syberię! — szeptała przesiadując bez ruchu w swoim pokoiku. — Co najmniej na rok!” Na domiar kucharka także napędzała jej strachu, przynosząc najwiarygodniejsze wiadomości o zniknięciu to tego, to innego młodego człowieka z sąsiedztwa. Doskonała niewinność oraz prawomyślność Jaszy ani trochę nie uspokajały staruszki. „A bo to dużo brakuje! Zajmuje się fotografią… wystarczy! Zabrać go!” Lecz oto Jaszeńka wrócił zdrów i cały! Zauważyła, co prawda, że trochę schudł i zmizerniał — cóż dziwnego… bez ; opieki! — lecz nie śmiała wypytywać go o podróż. Przy obiedzie zapytała: „Czy Kazań to ładne miasto?” — „Ładne” — odparł Aratow. — „Tam podobno mieszkają sami Tatarzy?” — „Nie tylko Tatarzy”. — „A nie przywiozłeś stamtąd chałata?” — „Nie, nie przywiozłem”. Na tym skończyła się rozmowa. Lecz gdy tylko Aratow znalazł się sam w swoim gabinecie, poczuł natychmiast, że coś go zewsząd ogarnęło, że znów jest w mocy, właśnie w mocy innego życia, innej istoty. Chociaż powiedział Annie w owym porywie nagłego szaleństwa, że kocha Klarę, lecz teraz słowo to wydawało mu się bezmyślne i dziwaczne. Nie, nie jest zakochany. Zresztą, jak można pokochać umarłą, która nawet za życia nie podobała mu się, o której niemalże zapomniał? Nie! a jednak jest we władzy, w jej władzy, już nie należy do siebie. Jest zdobyty. Owładnięty tak, że nawet nie usiłuje się wyzwolić — ani drwiąc z własnej głupoty, ani budząc w sobie, jeżeli nie pewność, to bodaj nadzieję, że wszystko minie, że to tylko nerwy, ani wyszukując na to dowody — ani w żaden inny sposób. „Gdy spotkam, zdobędę go” — przypomniały mu się słowa Klary, powtórzone przez Annę. Otóż jest zdobyty. „Ale wszak ona nie żyje? Tak, ciało jej jest martwe, a dusza? Czy nie jest nieśmiertelna? Czy potrzebuje ziemskich kształtów, żeby objawić swoją moc? Przecież magnetyzm dowiódł nam istnienia wpływu żywej ludzkiej duszy na inną żywą duszę ludzką. Dlaczegóż by wpływ ten nie miał działać i po śmierci, jeżeli dusza żyje? Ale w jakim celu? Co z tego może wyniknąć? Czy w ogóle ogarniamy rozumem cel wszystkiego, co się dokoła nas spełnia?” Myśli te tak pochłaniały Aratowa, że nagle, podczas herbaty, zapytał Platosi, czy wierzy w nieśmiertelność duszy? Platosia z początku nie zrozumiała, o co ją pyta, potem przeżegnała się i odpowiedziała, że oczywiście, bo czyż dusza może nie być nieśmiertelna! „Więc, jeżeli tak, to czy może oddziaływać po śmierci?” — znów zapytał Aratow. Staruszka odpowiedziała, że może… modlić się za nas, tak jest, lecz dopiero wówczas, gdy przejdzie przez wszystkie męki — w oczekiwaniu na sąd ostateczny. W ciągu zaś pierwszych czterdziestu dni dusza unosi się tylko wokół tych miejsc, gdzie ją śmierć zaskoczyła. — W ciągu czterdziestu dni? — Tak, a potem nadchodzi męka. Aratow zdziwił się i odszedł do siebie. Na nowo poczuł to samo, tę samą władzę nad sobą. Władza ta objawiała się również w tym, że nieustannie zwidywała mu się postać Klary z najdrobniejszymi szczegółami, takimi szczegółami, których za jej życia wcale nie spostrzegał. Widział… widział jej palce, paznokcie, puszek na policzkach, na skroniach, maleńkie znamię pod lewym okiem. Widział ruchy jej ust, nozdrzy, brwi… i jaki ma chód, i jak przechyla głowę nieco na prawo… wszystko to widział! Bynajmniej wszystkim tym się nie zachwycał, lecz nie mógł o tym nie myśleć i tego nie widzieć. Jednak pierwszej nocy po powrocie nie śnił o niej. Był bardzo znużony i spał jak zabity. Natomiast, gdy się tylko obudził, znów weszła do jego pokoju i pozostała, jak gdyby była u siebie, jak gdyby dobrowolną śmiercią zdobyła sobie to prawo, nie pytając go i nie potrzebując jego zezwolenia. Wziął jej fotografię i zaczął robić odbitki, powiększać. Następnie przyszło mu na myśl przystosować fotografię do stereoskopu. Dużo miał z tym kłopotu, wreszcie udało mu się. Aż drgnął zobaczywszy przez szkiełko jej postać, która nabrała cech cielesności. Lecz postać ta była szara, jakby zakurzona, a do tego oczy… oczy ciągle patrzyły w bok, odwracały się. Zaczął długo, długo w nie patrzeć, jakby oczekując, że może skierują się w jego stronę, umyślnie nawet przymrużał powieki, lecz oczy pozostawały nieruchome, a cała postać przybierała wygląd lalki. Odszedł, rzucił się w fotel, wyjął wyrwaną z dziennika kartkę z podkreślonymi słowami i pomyślał: „Powiadają przecież, że zakochani całują wiersze pisane kochaną ręką, a ja nie mam na to ochoty, charakter pisma także wydaje mi się nieładny. Lecz w tych słowach zawarty jest wyrok na mnie”. W tej chwili przyszła mu na myśl obietnica dana Annie, że napisze artykuł. Usiadł przy stole i zabrał się do pisania, lecz wszystko, co pisał, było tak zakłamane, tak retoryczne, zwłaszcza tak zakłamane… zupełnie jak gdyby nie wierzył w to, co pisał, ani też we własne uczucia. Klara zaś wydawała mu się nie znana, niezrozumiała! Nie dawała mu się uchwycić. „Nie — pomyślał rzucając pióro — albo pisanie jest dla mnie za trudne, albo trzeba jeszcze poczekać!” Zaczął przypominać sobie swoją bytność u pań Miłowidow, całą opowieść Anny, tej dobrej, zachwycającej Anny. Znienacka oszołomiło go wypowiedziane przez niąasłowo: „Czysta!” Słowo to podziałało nań jak ogień: sparzyło, oświeciło. — Tak — odezwał się głośno. — Czysta i ja jestem czysty… Oto źródło jej władzy! I znów nawiedziły go myśli o nieśmiertelności duszy, o życiu pozagrobowym. „Czyż nie powiedziano w Piśmie świętym: «Śmierci, gdzie żądło twoje?» A u Schillera: «I umarli żyć będą!» (Auch die Toten sollen leben!) lub jeszcze, zdaje się, u Mickiewicza: «Nie, nie mogę zapomnieć o niej i umarły!» Pewien zaś pisarz angielski powiedział: «Miłość silniejsza jest od śmierci!»„ Biblijna sentencja szczególnie podziałała na Aratowa. Zapragnął odnaleźć miejsce, w którym znajdują się owe słowa. Nie miał Biblii; poszedł do Platosi, by o nią poprosić. Ciotka zdziwiła się, mimo to sięgnęła po bardzo starą księgę w pomarszczonej skórzanej oprawie, z miedzianymi klamerkami, całą pokapaną woskiem, i podała mu. Zabrał ją ze sobą do pokoju, lecz długo nie znajdował wersetu, natomiast natrafił na inny: „Większej miłości nad tę żaden nie ma, jedno gdyby kto duszę swoją położył za przyjacioły swoje…” (Ew. św. Jana, roz. XV, 13.) Pomyślał: „Nie tak jest powiedziane jak należy. Powinno być: «Większej władzy nad tę żaden nie ma…» A jeżeli ona zabiła się wcale nie z mojego powodu? Jeżeli tylko dlatego odebrała sobie życie, że zbyt jej zaciążyło? A jeżeli wreszcie przyszła na schadzkę bynajmniej nie dla wyznań miłosnych?” Lecz w tej samej chwili ukazała mu się Klara przed rozstaniem na bulwarze. Przypomniał sobie bolesny wyraz jej twarzy, łzy i te słowa: ..Ach, pan nic nie zrozumiał!…” Nie, nie mógł mieć wątpliwości, dlaczego i z czyjego powodu odebrała sobie życie… Tak minął cały ten dzień aż do nadejścia nocy. XV Aratow położył się wcześnie, nie bardzo chciało mu się spać, ale spodziewał się w łóżku znaleźć odpoczynek. Naprężony stan jego nerwów był przyczyną znużenia stokroć nieznośniejszego niż fizyczne zmęczenie podróżą i drogą. Jednak pomimo ogromnego znużenia nie mógł zasnąć. Spróbował czytać, lecz wiersze plątały mu się przed oczami. Zgasił świecę i mrok zapanował w pokoju. Aratow wciąż leżał bezsennie, z zamkniętymi oczami. Wtem wydało mu się, że ktoś szepce mu do ucha. „Bicie serca, szmer krwi” — pomyślał. Lecz szept zamienił się w niewyraźną mowę. Ktoś mówił po rosyjsku, szybko, żałośnie i niezrozumiale. Nie można było wyłowić ani jednego pojedynczego wyrazu. Ale to był głos Klary! Otworzył oczy, usiadł, oparł się na łokciu. Głos przycichł, ciągnął jednak swą żałosną, szybką, jak przedtem niepojętą mowę. To niewątpliwie głos Klary! Czyjeś palce lekkimi arpedżiami przebiegły po klawiszach pianina. Następnie głos znów odezwał się. Rozległy się przeciągłe dźwięki… niby jęk… ciągle te same. Wreszcie usłyszał oddzielne słowa: ..Róże… róże… róże…” — Róże — powtórzył szeptem Aratow. — Ach, tak! To te róże, które we śnie widziałem na głowie kobiety. „Róże” — rozległo się znowu. — Czy to ty? — szeptem zapytał Aratow. Głos umilkł nagle. Aratow czekał… czekał — i głowa opadła mu na poduszkę. „Halucynacja słuchowa — pomyślał. — Lecz jeżeli… jeżeli ona… istotnie jest tu, blisko?… Gdybym ją miał ujrzeć, czy doznałbym lęku? Czy też ucieszyłbym się? Ale czegóż bym się miał bać? Z czego cieszyć? Chyba z tego, że byłby to dowód, że inny świat istnieje, że dusza jest nieśmiertelna. Zresztą, gdybym nawet coś zobaczył, równie dobrze mogłaby to być halucynacja wzrokowa…” Mimo wszystko zapalił świecę i bystrym spojrzeniem — nie bez pewnego lęku — obiegł cały pokój… nic w nim osobliwego nie zobaczył. Wstał, podszedł do stereoskopu, znów ta sama szara lalka patrząca w bok. Uczucie lęku zmieniło się w irytację. Poczuł się zawiedziony w swych oczekiwaniach, oczekiwania te zaś wydały mu się śmieszne. — Przecież to wreszcie głupio! — zamruczał kładąc się z powrotem do łóżka i zdmuchnął świecę. Znów zapanowała głęboka ciemność. Tym razem Aratow postanowił usnąć. Lecz zrodziło się w nim nowe doznanie. Wydało mu się, że ktoś stoi niedaleko, pośrodku pokoju, i ledwo dosłyszalnie oddycha. Odwrócił się szybko, otworzył oczy. Cóż jednak można było dojrzeć w tej nieprzeniknionej ciemności? Zaczął szukać zapałek na nocnym stoliku… i nagle zdało mu się, że jakiś łagodny, bezszelestny wiatr przeleciał przez cały pokój, przez niego, przeniknął go na wskroś, a słowo: „Ja!”, wyraźnie zabrzmiało mu w uszach. „Ja!… Ja!…” Minęło kilka chwil, zanim zdołał zapalić świecę. W pokoju nie było nikogo i już nic nie słyszał prócz gwałtownego bicia własnego serca. Wypił szklankę wody i pozostał bez ruchu, oparłszy głowę na ręce. Czekał. Myślał: „Będę czekał. Albo to wszystko bzdura, albo ona jest tutaj. Czyżby się miała bawić ze mną jak kot z myszą?” Czekał, czekał długo, tak długo, aż ręka, którą podtrzymywał głowę, zdrętwiała, ale żadne z poprzednich doznań nie powtarzało się. Parę razy oczy mu się kleiły… Natychmiast je otwierał, przynajmniej zdawało mu się, że je otwiera. Powoli utkwił wzrok w drzwiach i patrzył w nie. Świeca się stopiła i w pokoju znowu zrobiło się ciemno, tylko drzwi bielały podłużną plamą pośród mroku. Wtem plama poruszyła się, zmniejszyła, zniknęła, a na jej miejscu, na progu, ukazała się postać kobieca. Aratow wpatruje się… Klara! Tym razem patrzy wprost na niego, zbliża się ku niemu. Na głowie ma wieniec z czerwonych róż. W Aratowie wszystko zadygotało, podniósł się. Przed nim stoi jego ciotka, w nocnym czepku z czerwoną kokardą i w białym kaftaniku. — Platosiu! — wyrzekł z trudem. — To ty? — To ja — odpowiedziała Platonida Iwanowna. — Ja, kochanie, ja. — Po coś przyszła? — Boś mnie zbudził. Z początku zdawało mi się, że jęczysz, a potem jak nie krzykniesz: „Ratujcie! Na pomoc!” — Ja krzyczałem? — Tak, krzyczałeś — takim zachrypniętym głosem: „Ratujcie!” Pomyślałam sobie: „Boże! Czy aby nie chory?” No i weszłam. Zdrów jesteś? — Najzupełniej zdrów. — W takim razie miałeś zły sen. Chcesz, pokój okadzę? Aratow raz jeszcze bacznie przyjrzał się ciotce i roześmiał się głośno. Postać poczciwej staruszki w czepcu i kaftaniku, z wydłużoną, przerażoną twarzą była istotnie bardzo zabawna. Cała tajemniczość, która go otaczała, która go przygniatała, wszystkie czary rozproszyły się od razu. — Nie, Platosiu kochana, nie trzeba — powiedział. — Proszę cię, wybacz, że mimo woli napędziłem ci strachu. Śpij spokojnie i ja usnę. Platonida Iwanowna postała jeszcze chwilę, zrzędząc, i wskazawszy świeczkę zapytała: „Czemu nie gasisz? Jeszcze trochę i byłoby nieszczęście!” A odchodząc nie mogła się powstrzymać, żeby go choć z daleka nie przeżegnać. Aratow usnął natychmiast i spał aż do rana. Wstał w dobrym nastroju, chociaż było mu czegoś żal. Czuł się lekko i swobodnie. „I cóż to doprawdy za romantyczne fantazje” — mówił sobie z uśmiechem. Nie zajrzał ani razu do stereoskopu ani do wyrwanej kartki. Zaraz po śniadaniu poszedł jednak do Kupfera. Co go tam gnało, nie potrafił sobie jasno uświadomić. XVI Aratow zastał swego sangwinicznego przyjaciela w domu. Pogawędził z nim trochę, wymawiał mu, że zapomina o nim i o ciotce, wysłuchał nowych pochwał o księżnej, złotej kobiecie, od której Kupfer otrzymał właśnie z Jarosławia czapeczkę wyszywaną rybią łuską, i nagle, usiadłszy przed Kupfercm i patrząc mu w oczy, oznajmił, że jeździł do Kazania. — Jeździłeś do Kazania? A to po co? — Ot tak… chciałem zebrać informacje o tej… Klarze Milicz. — O tej, która się otruła? — Tak. Kupfer pokręcił głową. — Widzicie go! A niby taka trusia! Tysiąc wiorst odwalił tam i z powrotem i po co? Żeby w tym chociaż był jakiś romansik! Wtedy bym wszystko zrozumiał! Wszystko! Wszelkie szaleństwa! — Kupfer nastroszył sobie włosy. — Ale dla zebrania materiałów — jak to u was, uczonych mężów, się mówi. Sługa uniżony! W tym celu istnieje komitet statystyczny! No i cóż? Zawarłeś znajomość ze starą i z siostrą? Wspaniała dziewczyna, prawda? — Wspaniała — potwierdził Aratow. — Opowiedziała mi wiele ciekawych rzeczy. — Czy powiedziała, jak mianowicie otruła się Klara? — To znaczy… jak to? — No, w jaki sposób? — Nie… Była jeszcze taka zbolała… Nie śmiałem zbytnio się dopytywać. A czy było coś osobliwego? — Oczywiście. Wyobraź sobie: tego samego dnia miała grać — i grała. Wzięła z sobą do teatru flaszeczkę z trucizną, wypiła ją przed pierwszym aktem i tak dograła cały akt. Z trucizną wewnątrz! Co za siła woli! Co za charakter! Mówią, że nigdy z takim uczuciem, z takim żarem nie grała żadnej roli! Publiczność niczego nie podejrzewa, oklaskuje, wywołuje… A gdy tylko spuszczono kurtynę, od razu, na scenie, upadła. Kurcze, kurcze… i w ciągu godziny wyzionęła ducha! Ale czyż ja ci o tym nie opowiadałem? I w gazetach o tym było! Ręce Aratowa nagle zrobiły się zimne, a w piersiach zadrgało. — Nie, nie opowiadałeś mi o tym — rzekł wreszcie. — A czy wiesz, co to była za sztuka? Kupfer zamyślił się. — Wymieniono mi tytuł sztuki… występuje w niej uwiedziona dziewczyna… Zapewne jakiś dramat… Klara była stworzona do ról dramatycznych… Sama jej powierzchowność… A ty dokąd? — przerwał Kupfer widząc, że Aratow chwyta za czapkę. — Czuję się niezdrów — odpowiedział Aratow. — Bywaj zdrów, wstąpię innym razem. Kupfer go zatrzymał i zajrzał mu w oczy. — Aleś ty, bracie, nerwowy człowiek! Spójrz no na siebie, pobladłeś jak kreda. — Źle się czuję — powtórzył Aratow, uwolnił się od ręki Kupfera i poszedł do domu. Dopiero w tej chwili stało się dlań jasne, że przyszedł do Kupfera w jedynym celu, by porozmawiać o Klarze. „O szalonej, nieszczęsnej Klarze…” Przyszedłszy do domu, znów szybko się uspokoił, ale niezupełnie. Okoliczności towarzyszące śmierci Klary początkowo wywarły na nim wstrząsające wrażenie, lecz następnie owa gra „z trucizną wewnątrz”, jak się wyraził Kupfer, wydała mu się jakąś okropną pozą, brawurowaniem i już starał się o tym nie myśleć, lękając się wzbudzić w sobie uczucie zbliżone do wstrętu. Podczas obiadu, siedząc naprzeciw Platosi, nagle przypomniał sobie jej zjawienie się o północy, przypomniał sobie ten kusy kaftanik, ten czepek z wysoką kokardą (po co kokarda na nocnym czepku?), całą tę śmieszną postać, która, jak gwizdek inscenizatora w fantastycznym balecie, rozwiała w proch jego widzenia. Kazał nawet Platosi powtórzyć opowiadanie, jak to ona posłyszała jego krzyk, jak się przestraszyła, nie mogła trafić ani do swoich, ani do jego drzwi itd. Wieczorem pograł z nią trochę w karty i poszedł do siebie nieco smutny, ale dość spokojny. Aratow nie myślał o oczekującej go nocy i nie bał się jej; był przekonany, że spędzi ją jak najlepiej. Myśl o Klarze budziła się w nim od czasu do czasu, lecz natychmiast przypominał sobie, w jaki to „pozerski” sposób odebrała sobie życie, i odwracał się od niej. Ta „nieprzyzwoitość” przeszkadzała mu w innych wspomnieniach o niej. Gdy rzucił okiem na stereoskop, wydało mu się, że dlatego właśnie nie patrzyła wprost, bo się wstydziła. Nad stereoskopem wisiał na ścianie portret jego matki. Aratow zdjął portret z gwoździa, długo mu się przyglądał, ucałował go i ostrożnie schował do skrzyni. Dlaczego tak czynił? Czy dlatego, że portret nie powinien był znajdować się w pobliżu tej kobiety, czy z jakiejś innej przyczyny — Aratow nie zdawał sobie sprawy. Portret matki obudził w nim wspomnienie ojca, ojca, którego widział umierającego w tym samym pokoju, na tym samym łóżku. „Co myślisz o tym wszystkim, ojcze? — zwrócił się myślą ku niemu. — Tyś wszystko to rozumiał, tyś także wierzył w Schillerowski świat duchów. Udziel mi rady!” — Ojciec poradziłby mi, żebym rzucił te wszystkie głupstwa — rzekł głośno Aratow i zabrał się do książki. Jednak nie mógł czytać, a czując jakąś ociężałość całego ciała, wcześniej niż zwykle położył się do łóżka w głębokim przekonaniu, że od razu uśnie. I tak się stało, lecz nie spełniły się jego nadzieje na spokojną noc. XVII Jeszcze północ nie zdążyła wybić, gdy przyśnił mu się niezwykły, groźny sen. Zdawało mu się, że się znajduje w zamożnym ziemiańskim dworze, którego jest właścicielem. Niedawno nabył ten dwór wraz z całym należącym do niego majątkiem. A ciągle nawiedza go myśl: „Jest dobrze, teraz jest dobrze, a jednak będzie źle!” Koło niego kręci się mały człowieczek, jego administrator. Ciągle się śmieje, kłania i chce pokazać Aratowowi, jak to u niego w domu i w majątku wszystko jest doskonale urządzone. „Proszę, proszę — powtarza w kółko, chichocząc za każdym słowem. — Proszę popatrzeć, jaki tu u pana dostatek! Oto konie — co za wspaniałe konie!” I Aratow widzi rząd ogromnych koni. Stoją w boksach, tyłem do niego, mają zadziwiające grzywy i ogony, lecz gdy tylko Aratow je mija, końskie głowy odwracają się ku niemu i paskudnie wyszczerzają zęby. „Jest dobrze — myśli Aratow — a jednak będzie źle!” — „Proszę, proszę — powtarza dalej administrator. — Proszę do sadu, proszę popatrzeć, jakie pan ma piękne jabłka”. Jabłka istotnie są cudowne, czerwone, okrągłe, lecz gdy tylko Aratow spogląda na nie, marszczą się i opadają. „Będzie źle” — myśli. — „A oto jezioro — paple administrator. — Jakie błękitne, jakie gładkie! A oto i złota łódeczka. Czy życzy pan sobie przejechać się nią? Sama popłynie”. — „Nie wsiądę! — myśli Aratow. — Będzie źle!”, a jednak wsiada do łódki. Na jej dnie leży, skurczywszy się, jakieś małe stworzonko podobne do małpy. W łapie trzyma flaszeczkę z ciemną cieczą. „Pan będzie łaskaw nic się nie bać — woła z brzegu administrator. — To nic! To śmierć! Szczęśliwej podróży!” Łódź mknie szybko, lecz nagle nadlatuje wiatr, nie ten wczorajszy, łagodny, cichy, nie! Czarny, straszliwy, wyjący wicher! Wszystko mąci się dokoła i wśród wirującej mgły Aratow widzi Klarę w kostiumie: podnosi flaszeczkę do ust, słychać dalekie: ..Brawo! brawo!”, a czyjś niski głos krzyczy Aratowowi do ucha: ,.A! myślałeś, że to wszystko zakończy się komedią? Nie! To tragedia, tragedia!” Aratow przebudził się dygocąc cały. W pokoju nie jest ciemno. Skądś płynie słabe światło i smutno, nieruchomo oświeca wszystkie przedmioty. Aratow nie zdaje sobie sprawy, skąd płynie to światło. Czuje jedno: Klara jest tutaj, w tym pokoju. Wyczuwa jej obecność… na nowo i na zawsze jest w jej władzy! Z ust jego wydziera się krzyk: — Klaro, czy jesteś tu? — Tak — rozlega się wyraźnie w nieruchomo oświetlonym pokoju. Aratow bezdźwięcznie powtarza swoje pytanie. — Tak — słychać znowu. — Więc chcę ciebie ujrzeć! — krzyczy Aratow i wyskakuje z łóżka. Przez kilka chwil stał na jednym miejscu, bosymi nogami na zimnej podłodze. Wzrok jego błądził. „Gdzie? Więc gdzie?” — szeptały jego wargi. Nic nie widać, nic nie słychać. Rozejrzał się i zauważył, że słabe światło napełniające pokój płynie z nocnego kaganka zasłoniętego papierem, postawionego prawdopodobnie w rogu przez Platosię w czasie jego snu. Poczuł nawet zapach kadzidła — też zapewne dzieło jej rąk. Ubrał się szybko. Niepodobna było pozostać w łóżku, spać. Potem zatrzymał się pośrodku pokoju i skrzyżował ręce. Obecność Klary wyczuwał silniej niż kiedykolwiek bądź, i oto zaczął mówić niegłośno, ale wolno i uroczyście, jak gdyby wymawiał zaklęcia: — Klaro — tak zaczął — jeżeli naprawdę jesteś tutaj, jeżeli mnie widzisz, jeżeli mnie słyszysz, ukaż się! Jeżeli ta moc, którą odczuwam nad sobą, naprawdę pochodzi od ciebie, ukaż się! Jeżeli rozumiesz, jak gorzko kajam się za to, że nie zrozumiałem, że cię odtrąciłem, ukaż się! Jeżeli to, co słyszałem, naprawdę jest twoim głosem, jeżeli uczucie, które mną owładnęło, jest miłością, jeżeli wierzysz teraz, że cię kocham, ja, który dotychczas nie kochałem i nie znałem żadnej kobiety, jeżeli wiesz, że po twojej śmierci pokochałem cię namiętnie, bez pamięci, jeśli nie chcesz, abym postradał zmysły, ukaż się, Klaro! Aratow nie zdążył jeszcze wypowiedzieć tego ostatniego słowa, gdy nagle poczuł, że ktoś szybko podszedł do niego z tyłu — jak wówczas na bulwarze — i położył mu rękę na ramieniu. Odwrócił się i nie zobaczył nikogo. Ale uczucie jej obecności było tak wyraźne, że znów obejrzał się pośpiesznie. Cóż to?! Na krześle, o dwa kroki od niego, siedzi kobieta, cała w czerni. Głowa odwrócona, jak w stereoskopie. To ona! To Klara! Ale jaka surowa, jaka posępna! Aratow powoli osunął się na kolana. Tak, miał wówczas rację: nie było w nim ani lęku, ani radości, ani nawet zdziwienia. Nawet serce biło mu teraz wolniej. Odczuwał tylko jedno, miał świadomość tylko jednego: „Ach! Nareszcie! nareszcie!” — Klaro — rzekł słabym, lecz pewnym głosem. — Dlaczego nic patrzysz na mnie? Ja wiem, że to jesteś ty, ale przecież mogę przypuszczać, że to moja wyobraźnia stworzyła postać podobną do tej (ręką wskazał na stereoskop). Daj dowód, że to jesteś ty, odwróć się ku mnie, popatrz na mnie, Klaro! Ręka Klary powolutku uniosła się i znów opadła. — Klaro, Klaro, odwróć się ku mnie! Głowa Klary powoli odwróciła się, rozwarły się opuszczone powieki i ciemne źrenice jej oczu wpatrzyły się w Aratowa. Cofnął się nieco i wymówił tylko przeciągle, trwożnie: „A!” Klara bacznie patrzyła na niego, lecz oczy jej, rysy jej twarzy zachowywały poprzedni surowy, zamyślony, niemal niezadowolony wyraz. W dzień poranku literackiego, zanim jeszcze zobaczyła Aratowa, z tym właśnie wyrazem twarzy ukazała się na estradzie. I tak samo jak wtedy, nagle zarumieniła się, twarz jej się ożywiła, wzrok zapłonął i radosny, zwycięski uśmiech rozchylił jej wargi. — Przebaczyłaś mi! — krzyknął Aratow. — Zwyciężyłaś… Zabierz mnie więc! Przecież jestem twój, a ty jesteś moja! Podbiegł ku niej, chciał pocałować te uśmiechnięte, te zwycięskie usta i pocałował je, poczuł ich gorące dotknięcie, poczuł nawet wilgotny chłód jej zębów — i krzyk zachwytu rozległ się w na wpół ciemnym pokoju. Wbiegłszy, Platonida Iwanowna znalazła go omdlałego. Klęczał, głowa jego spoczywała na krześle, wyciągnięte ręce zwisały bezsilnie, blade oblicze tchnęło upojeniem bezmiernego szczęścia. Platonida Iwanowna przypadła do niego, objęła go wpół, wybełkotała: „Jasza! Jasza!” Kościstymi rękami próbowała go unieść… nie ruszał się. Wówczas Platonida Iwanowna zaczęła krzyczeć nie swoim głosem. Wbiegła służąca. We dwie jakoś go podniosły, zaczęły spryskiwać wodą — i to święconą. Ocknął się. Lecz na pytania ciotki tylko się uśmiechał, ale ż tak błogim wyrazem, że się bardziej jeszcze zatrwożyła i wciąż żegnała krzyżem świętym to jego, to siebie. Aratow wreszcie odsunął jej rękę i z tym samym szczęśliwym wyrazem twarzy rzekł: — Ale, Platosiu, co ci się stało? — Co tobie się stało, Jasza? — Mnie? Jestem szczęśliwy… szczęśliwy, Platosiu… Tak… A teraz chcę się położyć i spać. — Usiłował podnieść się, lecz poczuł taką słabość w nogach i całym ciele, że bez pomocy ciotki i służącej nie byłby w stanie się rozebrać i położyć do łóżka. Natomiast usnął bardzo prędko, a twarz jego zachowała ten sam wyraz szczęścia i zachwytu. Ale twarz ta była bardzo blada. XVIII Gdy następnego rana Platonida Iwanowna weszła do niego, leżał tak samo, lecz osłabienie nie minęło — i nawet wolał pozostać w łóżku. Bladość jego twarzy bardzo nie podobała się Płatonidzie Iwanownie. „Cóż to, na Boga! — myślała. — Ani kropli krwi w twarzy, nie chce bulionu, leży i uśmiecha się, i wciąż zapewnia, że zdrowiusieńki! I śniadania odmówił”. „Cóż to, Jasza? — pytała go. — Chcesz tak przeleżeć cały dzień?” — „A gdyby nawet?” — odpowiadał pieszczotliwie Aratow. I znów ta pieszczotliwość nie spodobała się Płatonidzie Iwanownie. Aratow miał wygląd człowieka, który posiadł wielką, bardzo dlań milą tajemnicę i zazdrośnie ją chowa, i chroni tylko dla siebie. Oczekiwał nocy nie tyle z niecierpliwością, co z zaciekawieniem. „I cóż dalej? — zapytywał sam siebie. — Co będzie?” Przestał się dziwić, zdumiewać, nie wątpił, że obcuje z Klarą, że się kochają… o tym również nie wątpił. Tylko… cóż może być z takiej miłości? Przypomniał sobie ów pocałunek… i cudowny chłód szybko i słodko przenikał wszystkie jego członki. „Takiego pocałunku — myślał — nie zamienili Romeo i Julia! Ale na drugi raz inaczej się zachowam… Zawładnę nią… Nadejdzie w wieńcu z maleńkich róż na czarnych lokach… A co dalej? Przecież nie możemy żyć razem? A więc muszę u — mrzeć, by być z nią razem? Czy nie po to właśnie przychodziła i czy nie w ten sposób chce mnie wziąć? No więc, cóż? Umrzeć — to umrzeć. Teraz śmierć ani trochę mnie nie przeraża. Zniweczyć mnie przecież nie może. Na odwrót, tylko tam i w taki sposób będę szczęśliwy… jak nigdy w życiu ani ja, ani ona nie byliśmy szczęśliwi. Przecież oboje jesteśmy czyści! Ach, ten pocałunek!” Platonida Iwanowna raz po raz zachodziła do pokoju Aratowa. Nie niepokoiła go pytaniami, spoglądała tylko na niego, szeptała, wzdychała i odchodziła. Ale oto odmówił także obiadu. A więc było już zupełnie źle. Staruszka udała się do znajomego dzielnicowego lekarza, w którego tylko dlatego wierzyła, że nie pił i był ożeniony z Niemką. Aratow zdziwił się, gdy go do niego przyprowadziła. Platonida Iwanowna tak uporczywie zaczęła molestować swego Jaszę, by pozwolił się zbadać Paramonowi Paramonowiczowi (tak nazywał się lekarz), że się zgodził. Paramon Paramonowicz pomacał puls, obejrzał język, zadał parę pytań i orzekł wreszcie, że musi Aratowa „auskultować”. Aratow był w tak ugodowym nastroju, że przystał i na to. Lekarz delikatnie obnażył jego pierś, delikatnie ostukał, posłuchał, postękał, zapisał krople i miksturę, a co najważniejsze, zalecił spokój i unikanie silnych wzruszeń. „Masz tobie! — pomyślał Aratow. — No, bracie, spóźniłeś się z tym!” — „Co jest Jaszy?” — spytała Platonida Iwanowna wręczając w progu Paramonowi Paramonowiczowi banknot trzyrublowy. Dzielnicowy lekarz, który jak wszyscy współcześni medycy, zwłaszcza ci ubrani w mundury, lubił zabłysnąć naukowymi terminami, oznajmił ciotce, iż jej siostrzeniec ma wszelkie „dioptryczne symptomy nerwowej kardialgii, a poza tym febris”. „Mimo wszystko, dobrodzieju, mów prościej — ucięła Platonida Iwanowna. — Łaciną nie strasz, tu nie apteka!” — „Serce nie w porządku — wyjaśnił lekarz — a przy tym febra…” — I powtórzył swe zalecenia co do spokoju i opanowania. „Ale przecież nie ma niebezpieczeństwa?” — surowo zapytała Platonida Iwanowna (jakby znów w obawie przed łaciną). — „Na razie nie przewiduję”. Lekarz odszedł, a Platonida Iwanowna zasmuciła się. Mimo to posłała do apteki po lekarstwo, którego Aratow, nie bacząc na jej prośby, nie zażył. Wymówił się również od ziółek piersiowych. „I czemuż się tak niepokoisz, kochana? — mówił do niej. — Zapewniam cię, że teraz jestem najzdrowszym i najszczęśliwszym człowiekiem na całym świecie!” Platonida Iwanowna tylko kiwała głową. Pod wieczór Aratow dostał lekkiej gorączki: jednak nalegał, aby ciotka nie zostawała w jego pokoju, lecz poszła spać do siebie. Platonida Iwanowna posłuchała, lecz nie rozebrała się i nie położyła, usiadła w fotelu i wciąż nadsłuchiwała szepcząc swą modlitwę. Zaczęła drzemać, gdy nagle zbudził ją straszny, przejmujący krzyk. Zerwała się, wpadła do gabinetu Aratowa i, jak wczoraj, znalazła go leżącego na podłodze. Lecz mimo największych starań nie odzyskał, jak wczoraj, przytomności. Przyszła nań tej nocy gorączka, która skomplikowała się przez zapalenie serca. Po paru dniach zakończył życie. Jego powtórnemu omdleniu towarzyszyła dziwna okoliczność. Gdy go podniesiono i ułożono, w prawej zaciśniętej ręce znalazło się niewielkie pasmo czarnych kobiecych włosów. Skąd się wzięły te włosy? Anna Siemionowna miała takie pasmo, które pozostało po Klarze. Ale z jakiej racji miałaby oddać Aratowowi tak cenną dla siebie pamiątkę? Czyżby przypadkiem włożyła je do dzienniczka i nie zauważywszy oddała? W przedśmiertnej malignie Aratow mówił o sobie: „Jestem Romeem… po zażyciu trucizny”. Mówił o zawartym, spełnionym małżeństwie, o tym, że teraz wie, czym jest upojenie. Szczególnie straszną była dla Platonidy Iwanowny chwila, kiedy Aratow, przyszedłszy nieco do siebie, zobaczył ją przy swym łóżku i rzekł: — Ciociu, czemu płaczesz? Czy dlatego, że muszę umrzeć? Czyż nie wiesz, że miłość jest silniejsza niż śmierć? Śmierć! „Śmierci, gdzie żądło twoje?” Nie płakać, a radować się trzeba, tak jak ja się raduję… Na twarzy umierającego znów wykwitł ów błogi uśmiech, który taki lęk budził w biednej staruszce. Bougival, październik 1882 r. Przełożyła Maria Brzozowska IWAN TURGIENIEW I JEGO OPOWIEŚCI TAJEMNICZE Iwan Turgieniew (1818–1883), uznany w Europie mistrz formy powieściowej, pozostawił również bogatą spuściznę nowelistyczną. Jego Zapiski myśliwego, cykl ponad dwudziestu szkicowi opowiadań poświęconych życiu ludu wiejskiego czasów poddaństwa, które napisał u początków drogi twórczej, w latach 1846–1851, stanowią klasyczną pozycję literatury rosyjskiej. Uzyskaną dzięki tej książce sławę ugruntował czterema powieściami: Rudin (1856), Szlacheckie gniazdo (1859), W przededniu (1860) i Ojcowie i dzieci (1862). W dwóch pierwszych bohaterem uczynił liberalnego inteligenta szlacheckiego, a w dwóch następnych — radykalnego inteligenta wywodzącego się z warstw średnich, tzw. raznoczyńców. W ówczesnej krytyce rosyjskiej hamletyzujący inteligenci ziemiańscy Turgieniewa zyskali miano „zbędnych ludzi”, a zradykalizowani przedstawiciele stanu trzeciego — „nowych ludzi”. Do powieści pisarz wracał i później. Ale nigdy nie zarzucił formy nowelistycznej. Więcej, swoje głośne powieści jak gdyby obudowywał drobnymi formami, w których rozwijał założenia swej — z gruntu pesymistycznej — koncepcji losu, zdeterminowanego w jego przekonaniu przez czynniki zewnętrzne, niezależne od człowieka i zwykle mu nieprzychylne, często przy tym zagadkowe i nieuchwytne. Z czasem wykształcił własną formę noweli lirycznej o podtekście filozoficznym i tonacji tajemniczej. W początkach twórczości nawiązywał do romantycznej noweli fantastycznej, rosyjskiej i niemieckiej. W latach następnych czerpał z innych źródeł: myśli filozoficznej Artura Schopenhauera, refleksji nauk przyrodniczych, niemieckiej i francuskiej noweli lirycznej. Trzy spotkania, pierwsze ogniwo niniejszego tomu, są przykładem opowiadania romantycznego. Utwór został pomyślany jako nowela liryczna, oparta na wątku zgubnej miłości i rozegrana w atmosferze tajemniczości. Winna wzbudzić w czytelniku niepokój, przekazać mu ten nastrój od narratora, który poddaje się niezwykłemu oddziaływaniu pejzażu nocy i nie może rozwikłać zagadki wydarzeń, choć jest ich świadkiem. Urok wiejskiej nocy letniej w formie swego rodzaju konspektu do Trzech spotkań Turgieniew oddał w jednym z listów do słynnej śpiewaczki Pauliny Viardot: „Każdego wieczoru, zanim położę się spać, wychodzę na mały spacer. Wczoraj zatrzymałem się na moście i zacząłem nadsłuchiwać. Oto gama zasłyszanych przeze mnie dźwięków: — Szum oddechu i krwi w uszach. — Szmer, nieustanny szept liści. — Cykanie koników polnych… — Ryby na powierzchni wody powodujące lekki szum, podobny do odgłosu pocałunku. — Od czasu do czasu kropla spadająca z cichym srebrzystym dźwiękiem. — Łamała się jakaś gałązka, kto ją łamał? — Raptem słychać daleki dźwięk… co to? kroki na drodze? czy ludzki głos?” Kryjący w sobie zagadkę pejzaż wiejski w opowiadaniu rozwinie się w opis nocy w majątku Michajłowskoje. Pejzaż ten jest organicznym elementem utworu i harmonizuje z jego lirycznym zabarwieniem, z tonacją oczarowania, ale też niedopowiedzenia i niepokoju. Niepokój ten pogłębia anegdota, która sprowadza się do dwóch wątków: miłości pięknej nieznajomej i nieznajomego i próby rozwikłania tajemnicy otaczającej ich miłość. Nie wiadomo, czy miłość nieznajomej pary to szczęśliwy romans, dramat czy tragedia. Rozgrywają się wypadki, których nie znamy i nie poznamy i wobec których bezradny jest narrator, sam zafascynowany zagadką i nie bardzo odróżniający sen od jawy i marzenie od rzeczywistości. Akcja utworu rozgrywa się bowiem jednocześnie w świecie realnym i w świecie fantastycznym. Autor szczodrze przywołuje sny i marzenia senne i wyposaża je w symbolikę romantyczną. Przez kwestie i osobę narratora zda się rozwijać myśl, że miłość to tajemnica, kochana kobieta to zjawa, postać kochanka to złudzenie, a zaobserwowane wydarzenia to wyraz irracjonalnego zjawiska samej natury. W przeciwieństwie do romantyków Turgieniew oddzielił w utworze narratora od bohaterów anegdoty i w ten sposób zneutralizował sferę tajemniczości; winę za dziwny przebieg akcji zrzucił na świadka wydarzeń; pierwiastek irracjonalny potraktował jako temat, fikcję literacką. Kolejne dwie opowieści — Faust (1856) i Asia (1858) — utrzymane są w manierze realizmu psychologicznego i rozwijają Turgieniewowską koncepcję tragicznej istoty miłości, ukazują ją bowiem jako ślepą siłę natury, w sposób fatalny determinującą los człowieka. Miłość to fatum, które spada na jednostkę niespodziewanie, wytrąca ją z rytmu życia i miast szczęścia przynosi tragedię. Do tych przekonań, znanych z wcześniejszych, a w tomie nie prezentowanych opowiadań tego autora, takich jak np. Korespondencja (1854), w Fauście wprowadza on element nowy: tajemniczość i zagadkowość zjawisk, nawiązując najwyraźniej do wątków romantycznych Trzech spotkań. Utrzymuje, że los człowieka zależy nie tylko od żywiołowych sił przyrody, ale też od sił tajemnych, równie mu nieprzychylnych. Bohaterka utworu, Wiera Jelcowa, jest w sposób zagadkowy związana ze swą zmarłą matką, boi się jej i pamięta o jej surowych przykazaniach. Koresponduje z tymi przekonaniami motto zaczerpnięte z Fausta Goethego: „Entbehren sollst du, sollst entbehren…” (Odmawiaj sobie! Odmawiaj sobie zawsze…) Wiera wie, że za każdy fałszywy krok grozi surowa kara, którą może jej wymierzyć matka zza grobu. Gdy tedy, niepomna na jej rygorystyczne przykazania, upomni się o swe ludzkie prawa, da wyraz uczuciu, zechce połączyć się z ukochanym, a więc zburzyć ład zaprowadzony w jej życiu przez matkę, ta powstrzyma ją przed tym krokiem — uśmierci. Siła tajemna ma okrucieństwo wampira. Elegijny nastrój opowieści Faust, ale bez jego dramatyzmu, charakteryzuje Asie, w której pierwiastek tajemniczy został wyraźnie stuszowany i odsunięty na drugi plan, natomiast na plan pierwszy wydobyta została pesymistyczna koncepcja losu, ujęta tutaj w tezy bliskie Schopenhauerowi: młodość to czas pomyłek, wiedzę rzeczywistą o życiu przynosi dopiero wiek dojrzały. I w Fauście, i w Asi Turgieniew przywołuje poezję Goethego. Ale gdy w pierwszym utworze Goethe to autor tragedii Małgorzaty, matki i kochanki, w drugim występuje jako autor idylli mieszczańskiej o Hermanie i Dorotei. W obu utworach poezja Goethego pełni podobne funkcje: wyzwala uczucie kobiety i pozwala się mu uformować. Asia to jedna z głośniejszych nowel Turgieniewa; w swoim czasie była w Rosji żywo dyskutowana. Następne utwory tomu, od Widm (1864) i Dość (1865) poczynając, aż na Pieśni triumfującej miłości (1881) i Zza grobu (Klara Milicz) (1883) kończąc, tworzą zasadniczy i reprezentatywny zestaw opowieści tajemniczych Turgieniewa. W pierwszych dwóch utworach dochodzi do głosu skrajny pesymizm, wynikły z chwilowego załamania się wiary pisarza w idee postępu społecznego. Fantastyczne Widma ukazują nocne loty bohatera — narratora z kobietą — wampirem przez epoki — od Rzymu Cezara do współczesnego Petersburga — i głoszą przekonania o wiecznym i niezmiennym okrucieństwie życia. Tę zgorzkniałą filozofię historii powtarza opowiadanie Dość, w którym mówi się wprost, że od czasów Szekspira nic się na świecie na lepsze nie zmieniło; jedyną trwałą na nim wartością, czytamy tam dalej, jest sztuka, piękno, które są bardziej rzeczywiste i realne niż zasady prawa rzymskiego i idee wolności, równości i braterstwa wysunięte w 1789 roku. Ten pesymizm i swoisty ahistoryzm pisarza pozostają w ścisłym związku z jego zafascynowaniem się w tych latach problematyką okultyzmu. Godzi się przypomnieć, że to Schopenhauer uzasadniał myślenie ahistoryczne i w kilku rozprawach, zwłaszcza w pracy O duchach i zjawiskach z tym związanych (1859) traktował widma, upiory i przywidzenia jak normalne funkcje mózgu. Zainteresowaniom spirytystycznym Schopenhauer, myśliciel o wielkim autorytecie w Europie, dawał więc sankcję naukowo–filozoficzną. Impuls tym zainteresowaniom dawało też ówczesne przyrodoznawstwo, znajdujące się pod wpływem materializmu fizjologicznego, który w sposób uproszczony objaśniał dziedzinę życia duchowego człowieka, mianowicie czynności psychiczne rozważał jako formy zjawisk materialnych. Ujęcia takie sprzyjały okultyzmowi i swoistemu mistycyzmowi, gdyż do zjawisk zagadkowych, wówczas nie znanych czy nie poznanych, a także fantastycznych, starano się przykładać język logiki przyrodoznawczej. Częste były, również w Rosji, przypadki, gdy uczeni przyrodnicy pisali dzieła o okultyzmie. W literaturze zaczęto w tym czasie odnawiać tradycje romantycznej tajemniczości i zagadkowości, wielu autorów zwróciło się znowu do tematów wampirycznych, charakterystycznych dla frenezji romantycznej. W tym świetle nie dziwi wampirzyca Ellis w opowiadaniu Turgieniewa (Widma), autora, u którego tradycje romantyczne były bardzo mocno zakorzenione. Warto odnotować, że w latach sześćdziesiątych XIX wieku we Francji przeżywa renesans popularności nowelistyka fantastyczna romantyka amerykańskiego Allana Edgara Poe’go. Cyklem opowieści tajemniczych Turgieniew składał więc daninę swojej epoce. Nie chodziło mu przy tym o dowodzenie, że zjawiska tajemnicze istnieją, gdyż tym zajmowali się inni, uczeni przyrodnicy i Schopenhauer, lecz o skorzystanie z tych tematów dla uzyskania, po pierwsze, określonych efektów literackich i, po drugie, odpowiedzi na ważne pytania z dziedziny psychologii i socjologii. A mianowicie: jak zachowuje się człowiek w obliczu zagrożenia ze strony sił z „tamtego świata”? Oraz: jak i w jakim celu można wykorzystać te złowrogie moce dla podporządkowania sobie jednostek i całych zbiorowości? Przywołując sferę zjawisk tajemniczych Turgieniew jednocześnie je neutralizuje. W opowiadaniu Pies (1866) dystansuje się od niesamowitej historii tam opowiedzianej w ten sposób, że czyni ją historią człowieka niewykształconego i zabobonnego. Podobnie postępuje w , opowiadaniu Zegarek (1876), w którym wiarą w siłę fatalną tkwiącą w przedmiocie obarcza głównego bohatera i zarazem opowiadacza. Z kolei w opowiadaniu Sen (1876), zbudowanym w formie kalejdoskopu tajemnic metabiologicznych, zdarzeń z pogranicza snu i jawy, nie akcentuje zagadkowości zjawisk, lecz wykorzystuje je dla stworzenia sugestywnego nastroju i odnowienia w czytelniku zasłyszanych w dzieciństwie historii, wierzeń ludowych, podań i klechd. A w Opowiadaniu ojca Aleksego (1877) w formie narracji wypowiadawczej, tzw. skazu — powraca do tematu romantycznych sobowtórów; w kilka lat później Fiodor Dostojewski podobny pomysł wykorzysta w powieści Bracia Karamazow. Turgieniew neutralizuje więc zjawiska tajemnicze, ale używa do tego celu argumentów artystycznych, a nie racjonalnych, przez co nadaje im jednak pewien walor logiczny. Zagadkowe związki pomiędzy ludźmi, tajemnicze oddziaływania i zależności zdaniem autora tych opowieści po prostu istnieją, mają wymiar rzeczywisty. W nowelach omawianego cyklu zależności te występują raz w postaci tajemniczych powiązań między pokoleniami (córka i matka w Fauście, syn i ojciec we Śnie), kiedy indziej w formie związków między płciami (Widma), to znów w formie prawie bezpośredniej ingerencji sił z „tamtego świata” (Opowiadanie ojca Aleksego), czy wreszcie w formie emanacji siły tajemnej z martwego przedmiotu (Zegarek). W każdym wypadku siły tajemne odgrywają poważną, w obrębie utworu decydującą rolę w biografii bohaterów i w każdym złowrogą, jak to miało miejsce w fantastyce romantycznej związanej z powieścią grozy. Bohaterowie nowel odczuwają obecność tych sił w sposób fizyczny i doświadczają na sobie ich destrukcyjnego oddziaływania. Bohaterowie ci nie mają jednak sił, by podjąć walkę z tymi mocami, czują się w jakimś sensie ubezwłasnowolnieni, jako że moce te znajdują się poza zasięgiem ich aktywności. Poddają się swemu losowi i taką bierną postawę są skłonni uznać za mądrość życiową. W kilku utworach cyklu tajemniczego, takich jak np. Pies i Sen, funkcjonowanie zagadkowych złych mocy Turgieniew, jak wspomniano, wykorzystuje dla rozważenia problemu zniewolenia woli, podporządkowania sobie człowieka przez innego człowieka, a w szerszym aspekcie — panowania jednostki nad tłumem. Tematy te, potrącające o techniki działalności politycznej, postawiła ówczesna radykalna publicystyka rosyjska; jeden z jej wybitnych przedstawicieli, Mikołaj Michajłowski, pisał wprost, że „kto chce panować nad ludźmi… powinien postępować tak, jak postępuje hipnotyzer w eksperymencie hipnotyzerskim… Może on czynić prawie cuda, może zmuszać tłum do tańca pod graną mu melodię wcale nie uciekając się w tym celu do ordynarnej siły fizycznej…” W swojej twórczości Turgieniew, który podjął ten temat, stawiał przy tym problem odpowiedzialności moralnej jednostki za wykorzystanie swej władzy nad innymi. W ostatniej opowieści cyklu, Zza grobu (Klara Milicz), temat podporządkowania woli traci walor socjologiczno — polityczny i nabiera odcienia mistycznego. Przy tym to zabarwienie mistyczne autor zgodnie ze swoją zasadą jednocześnie osłabia i neutralizuje. Sama anegdota ma walor prawdopodobieństwa, ale jedynie w ramach przesądu o materializacji duchów. Turgieniew w sposób oczywisty dystansuje się od tego przesądu, ale dzieje się to już poza sferą fabularną utworu. W cyklu opowieści tajemniczych Turgieniewa osobne miejsce zajmuje nowela Pieśń triumfującej miłości, którą autor zaczął pisać w 1879 roku, za życia Gustawa Flauberta, ale zakończył i ogłosił w 1881, w rok po jego śmierci, i jemu ją dedykował. Zrodziła się z chęci podjęcia szlachetnej rywalizacji z francuskim przyjacielem, dorównania mu w stylizacji historycznej, polegającej na oddaniu odległej epoki, jej kultury i obyczajowości, za pomocą li tylko środków językowych. Flaubert najdoskonalsze rezultaty uzyskał w tej manierze twórczej w powieści Salambo (1862). Podnosząc rzetelność i lojalność pisarską, troskę o każde słowo, do rangi naczelnej dyrektywy artystycznej, dawał iluzję rzeczywistości przez tworzenie dystansu wobec tej rzeczywistości, przy czym z jednakową uwagą i powagą traktował wszystkie jej przejawy, wysokie i niskie, wzniosłe i przyziemne. W ten nieco sztuczny sposób sztuka pisarska uzyskiwała nowe horyzonty i możliwości. Turgieniew, który w ostatnich latach życia pozostawał w zażyłej przyjaźni z Flaubertem, w swojej noweli podjął ambitną próbę ujęcia obcej i odległej kultury za pomocą takiej właśnie stylizacji historycznej, tj. przez użycie środków językowych. Akcję umieścił w epoce włoskiego Odrodzenia, w połowie XVI wieku, w Ferrarze. Stworzył stylizowaną legendę, utwór wyrafinowany pod względem techniki opisu i nieprzymuszonej, ale obmyślanej w kształcie każdego zdania narracji. W sposób niezauważalny dla siebie czytelnik przenosi się w sferę obcej mu kultury, ludzi, ich obyczajów, wierzeń i namiętności. W kształtowaniu tej iluzji Turgieniew podąża za Flaubertem, ale idzie samodzielnie. Korzysta z jego doświadczeń, gdy daje złudzenie kolorytu artystycznego i prowadzi stylizację mowy, ale nie wpada w skrajności poprzednika zachowując należny rzeczy umiar. Jest mniej jednostronny i awangardowy niż Flaubert, w swym eksperymencie zbliża się do stanowiska, które reprezentuje Anatol France, autor znakomitej stylizacji Thnis, powieści głośnej u nas niedawno dzięki filmowi Ryszarda Bera. Na kwestiach kolorytu artystycznego i stylizacji mowy wyczerpują się właściwie zbieżności noweli Turgieniewa z manierą artystyczną Flauberta. Trójka bohaterów, przesycony atmosferą erotyzmu temat, wątek fabularny, na którego rozwój zasadniczy wpływ mają siły tajemne, wschodnia magia i metabiologia — wszystko to jest bezsprzeczną własnością pisarza rosyjskiego i w sposób naturalny mieści się w tradycji jego „tajemniczej” nowelistyki. Jego własny jest temat podporządkowania woli, powiązany ze złowrogą rolą namiętności. Fabiusz i Waleria wiodą spokojne życie małżeńskie, łączy ich nie miłość ani namiętność, lecz serdeczne przywiązanie; groźna namiętność wkracza do ich domu wraz z przyjazdem Mucjusza, który podporządkowuje sobie kobietę, wbrew jej woli, z pomocą sił tajemnych: mocy zamkniętej w naszyjniku, czarów czynionych nad winem i innych „wschodnich” sztuczek. Waleria wyzwala się spod władzy tych mocy i odzyskuje własną wolę i spokój duchowy dopiero wraz ze śmiercią Mucjusza. Fantastyczna anegdota opowiedziana jest w sposób mistrzowski, z wyeksponowaniem całej różnorodności zbrodniczych sił tajemnych i reakcji ludzkich. Pieśń triumfującej miłości to arcydzieło prozy nowelistycznej Turgieniewa. W Rosji utwór przyjęto z uznaniem, zaś w Europie Zachodniej święcił prawdziwe triumfy. Turgieniew pisał do przyjaciół w kraju, że Francuzi przekonują go, iż nic lepszego dotąd nie stworzył. Trudno rozstrzygać, czy Francuzi mieli rację, ale można i należy powiedzieć, że spośród wszystkich utworów tego autora nowela Pieśń triumfującej miłości odegrała największą rolę w kulturze europejskiej; odwoływało się do niej wielu wybitnych pisarzy, a wśród nich — Tomasz Mann. Antoni Semczuk TYTUŁY ORYGINAŁÓW: Trzy spotkania Tri wstrieczi, Przełożył Paweł Hertz. Faust, Faust Przełożyła Zofia Kaczorowska Asia. Asia Przełożyła Zofia Kaczorowska Widma Prizraki, Przełożyła Joanna Guze Dość Dowolno, Przełożyła Magdalena Dobrogoszcz Pies Sobaka. Przełożyła Joanna Guze Zegar Czasy, Przełożyła Leokadia Jackiewiczowa Sen Son, Przełożyła Maria Brzozowska Opowiadanie ojca Aleksego Rasskaz otca Aleksieja, Przełożyła Maria Brzozowska Pieśń triumfującej miłości Pieśń torżestwujuszczej lubwi, Przełożył Paweł Hertz Zza grobu (Klara Milicz) Pośle smierti (Klara Milicz) Przełożyła Maria Brzozowska * Pójdź przez te wzgórza, pójdź wesoło ku mnie: Nie troszcz się o to. że tu ludzi tyle — Pójdź, a po drodze myśl jedynie o mnie — Bym towarzyszyć mogła ci w tej drodze. * Czy to ty? * Oto radosny… * Żegnaj! * milczeć? * szczęście * natrętny * Soy un cuudro de tristezu Arrimado a lu pared.(Przyp. aut.) * Proszę za mną. * Odmawiaj sobie! Odmawiaj sobie zawsze… (Wszystkie przykłady z Fausta Goethego w przekładzie Emila Zegadłowicza) * w skrócie perspektywicznym * Książka ta należy do Eudoksji Ławrin. * Faust, Prolog I części. (Przyp. aut.) * rozwaga * Cieszcie się życiem * Gdy cię widzę! * Zrób dyg. * Żółtego tytoniu * Was will er an dem heiligen Ort, Der da… der dort…Faust, I część, ostatnia scena. (Przyp. aut.) * Dobry wieczór * Boski Kajus Juliusz Cezar! * Cezar, Cezar nadchodzi! * allons souper… j’ai engage… — chodźmy na kolację… zaprosiłem… W oryginale fonetycznie. * Przekład Józefa Paszkowskiego. * Jakże w tym miejscu nie wspomnieć słów Mefistofelesa do Fausta: Er (Gott) findet sich in einem ew’gen Glanze, Uns hat er in die Fmsterniss gebracht — Und euch taugt einzig Tag und Nacht. * Reszta jest milczeniem. * tu: dobranoc * Odważ się błądzić i marzyć! * album