C.C. MacAPP SUBB Przekład Stanisław Kroszczyński Tytuł oryginału SUBB Redaktor serii ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta BARBARA CYWIŃSKA MONIKA TUREK Ilustracja na okładce COLIN LANGEVELD/via THOMAS SCHLUCK GmbH Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu http://www.amber.sm.pl http://www.wydawnictwoamber.pl Copyright © 1971 by Coronet Communications, Inc. Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-1963-9 Rozdział 1 Z mierzch przechodził w noc. Nad parkiem przy cmentarzu unosił się zapach świeżo przystrzyżonej trawy i wilgotnej jesiennej ziemi. Z umieszczonej na szczycie słupa pojedynczej żarnicy* słabe błękitnozielone światło padało prosto na ławkę, na której siedział Kim Bukanan. Czuł, że chłodny wiatr staje się coraz bardziej kąśliwy, ale w obecnym stanie umysłu nie chciało mu się nawet zapiąć kurtki. Usłyszał kroki na żwirowanej alejce i odruchowo spojrzał w tamtą stronę. Zobaczył schludnie ubranego mężczyznę w średnim wieku, którego widział godzinę wcześniej przy grobie matki podczas pogrzebu. Mężczyzna podszedł bliżej, ale w półmroku prawie nie było widać jego twarzy. - Przepraszam, mogę usiąść obok pana? Kim mruknął coś niezrozumiałego i przesunął się, żeby zrobić miejsce. Mężczyzna przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, a wreszcie powiedział: - Proszę wybaczyć, że pana niepokoję, panie Bukanan, ale musimy porozmawiać, zanim opuści pan Ziemię. Zaskoczony Kim drgnął i odwrócił się w jego stronę. - Skąd pan mnie zna? Pewnie... pewnie pracuje pan dla rządu, czy coś w tym rodzaju. Przecież dopiero wczoraj wykupiłem rezerwację! - Nie pracuję dla Rządu Ziemi, panie Bukanan. Należę do Solconu. Kim starał się nie pokazać po sobie rozdrażnienia. - A co ma ze mną wspólnego Solar Confederation? - Aż dwie rzeczy, panie Bukanan. Po pierwsze, wyrusza pan w przestrzeń kosmiczną. Wiemy, że znajdzie się pan w bardzo odległym obszarze Strugi, a my nie mamy tam zbyt wielu oczu i uszu do dyspozycji. Po drugie, pański ojciec ma duże wpływy w znacznej części Strugi, niemal do samych Kresów. Kim zesztywniał. - Nigdy w życiu nie widziałem ojca. Porzucił moją matkę, zanim przyszedłem na świat. - Znamy pańską sytuację, panie Bukanan. Prawdopodobnie uzna pan, że mieszamy się do nie swoich spraw, ale wiemy również, że ojciec zapewnił panu i pana matce utrzymanie. Zadbał też o pana wykształcenie. Musimy więc przyznać, że coś was łączy, chociaż nigdy pan z nim nie rozmawiał ani nie korespondował. Kim zerwał się na równe nogi, stanął nad mężczyzną i spojrzał na niego z góry. - Co to pana właściwie obchodzi? - Obchodzi to nas, ponieważ leży nam na sercu przyszłość ludzkości. Kim zaśmiał się gorzko. - Może mi pan wyjaśni, co to ma do rzeczy? Powiem panu jedno: nie wybieram się w przestrzeń kosmiczną, żeby podjąć współpracę z ojcem. Teraz, kiedy moja matka odeszła, nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Porzuciłem studia i nie życzę sobie go oglądać... ściślej mówiąc, chcę się z nim spotkać tylko raz i powiedzieć mu prosto w twarz, co o nim myślę. Wstydzę się, że noszę jego nazwisko. Czy to panu wystarczy? Mężczyzna westchnął. - Obawiam się, że niezupełnie. Wciąż mamy nadzieję, że będzie pan mógł nam pomóc. Kim postawił kołnierz kurtki, zawahał się i niechętnie usiadł znów obok mężczyzny. - Pewnie wydaje się panu, że jako syn Ralfa Bukanana mam dostęp do jakichś miejsc albo spraw. Nawet jeśli tak jest, nie zamierzam z tego korzystać! - W porządku. Może jednak wydarzyć się coś, czego pan w tej chwili nie przewiduje. Czy zechciałby pan pełnić funkcję, powiedzmy, nieoficjalnego obserwatora na rzecz naszej organizacji? Śmiech Kima zabrzmiał nienaturalnie głośno. - Ja? To moja pierwsza podróż pozaziemska, nie licząc krótkiej wyprawy treningowej na Lunę. Jeśli chodzi o przestrzeń kosmiczną, jestem zupełnym żółtodziobem. Kiepski byłby ze mnie tajny agent! Mężczyzna wzruszył ramionami. - Nawet przypadkowe obserwacje mogą być przydatne... - Zawiesił głos. - Panie Bukanan, ta sprawa może mieć znacznie większe znaczenie dla ludzkości, niż się panu zdaje. Czy mógłby pan zostać jeszcze chwilę? Chciałbym zadać parę pytań o charakterze osobistym. Kim z gniewem odchylił się do tyłu. - Kilka więcej, kilka mniej, co to za różnica? * Samowzbudzające się gazy uwięzione w kuli z przezroczystego tworzywa. - Dziękuję panu. Panie Bukanan, bardzo niewiele brakuje panu do doktoratu z astrofizyki. Dlaczego właśnie teraz przerywa pan studia? Kim był zadowolony, że w półmroku nie można dostrzec rumieńca na jego twarzy. Nie bardzo miał ochotę opowiadać o uczuciach, jakie miotały nim przez te ostatnie dni. - No cóż, nie wiem, jak to się ma do przyszłości rodzaju ludzkiego, ale po prostu nie mam ochoty zostawać dłużej na uniwersytecie. Jestem już w takim wieku, że nie dopuszczą mnie do rozgrywek sportowych, a większość moich rówieśników porobiła już dyplomy. Nauczyłem się tego, co mi potrzebne, i nie chce mi się czekać, aż kilku znudzonych profesorów zechce przeczytać moją dysertację... Mężczyzna uśmiechnął się. - Rozumiem pana. - Zamilkł na chwilę. - Panie Bukanan, czy mam rozumieć, że udaje się pan na planetę Lenare tylko po to, żeby jeden, jedyny raz spotkać się z ojcem, którego nigdy pan nie widział? Kim popatrzył na niego z niechęcią. - Jeśli koniecznie chce pan wiedzieć, to tak. Dlaczego właściwie podjął taką decyzję? Cztery dni temu jego matka w jednej z ostatnich chwil półświadomości zwróciła ku niemu niewidzące spojrzenie i wyszeptała cicho: „Ralf..." Kim nie przypominał sobie, by kiedykolwiek przedtem wymówiła imię ojca. W jakichś sposób ten nieoczekiwany szept pogrążył go w chaosie sprzecznych uczuć. Wciąż nie bardzo rozumiał dlaczego. Pewnie po części brało się to stąd, że nagle uświadomił sobie, jak wiele jego matka przecierpiała przez te wszystkie lata, z czego przedtem w ogóle nie zdawał sobie sprawy. Od dzieciństwa wyrastał w przekonaniu, że ojciec nigdy nie wróci. Nie przypominał sobie, żeby matka kiedykolwiek skarżyła się z tego powodu. Zawsze mieli dość pieniędzy, a chociaż w przeciwieństwie do innych chłopców nie mógł pochwalić się ojcem w domu, zawsze mógł przynajmniej oznajmić: „A mój tata jest kosmonautą!" Niebagatelną rolę, jak przypuszczał, odgrywało też poczucie winy. Zaniedbywał matkę przez parę ostatnich lat. Spoglądając w przeszłość, z bólem uświadamiał sobie, że stopniowo popadała w otępienie i zamykała się w sobie. Ile rozpaczliwych, samotnych godzin musiała znieść? Ile miesięcy upływało między jego wizytami czy choćby telefonami? Dostrzegał też inny składnik tej mieszaniny gorzkich uczuć - zwykłą, dziecinną zazdrość. Miał wystarczające pojęcie o psychologii, żeby wiedzieć, iż chłopiec wychowany wyłącznie przez matkę staje się zaborczy w stosunku do niej i zaczyna się podświadomie obawiać nieoczekiwanego powrotu ojca. Cóż, mógł ciągnąć te ponure rozważania w nieskończoność, ale nie przynosiło mu to ulgi. Jedno wiedział na pewno: po prostu musi uciec od tego życia, które nagle stało się nie do zniesienia, i spotkać się z człowiekiem, który porzucił jego matkę. Nieważne, czy wtedy chodziło o zwykłą, nikczemną zdradę (co nie wydawało się prawdopodobne, skoro przez wszystkie te lata przesyłał im pieniądze), czy też wina leżała po obu stronach; mogło zresztą chodzić o coś zupełnie innego, tak czy owak on, Kim, od- czuwał przemożną potrzebę doprowadzenia do tej konfrontacji. Gdyby okazało się, że nie było żadnego usprawiedliwienia, wtedy wiedziałby przynajmniej tyle, że on i jego matka zostali po prostu porzuceni. Mógłby z czystym sumieniem gardzić tym człowiekiem i powiedzieć mu o tym; z czasem może zdoła zapomnieć ten dojmujący szept: „Ralf...". Głos mężczyzny siedzącego obok przywołał go do rzeczywistości. - Panie Bukanan, tak się składa, że na planecie Lenare znajduje się przedstawicielstwo firmy pańskiego ojca. Za pośrednictwem tego biura prowadzi on interesy z Solconem i z samą Ziemią. Czy jednak zdaje pan sobie sprawę, że Ralf Bukanan spędza większość czasu w bardziej oddalonych okolicach Strugi? Prawdopodobieństwo spotkania go na Lenare jest niewielkie. Kim wzruszył ramionami. - Od czegoś trzeba zacząć. Jeśli zna pan jakieś lepsze miejsce, będę wdzięczny za informację. - Niestety, nie znam. Ralf Bukanan także i dla Solconu jest postacią dość zagadkową. - Siedział przez chwilę w milczeniu. - Chciałbym wytłumaczyć panu dokładniej, w jaki sposób może pan być dla nas przydamy. Jeszcze raz przepraszam za niedyskrecję, ale doszło do naszej wiadomości, że pan niezbyt lubi subbów. Kim znów powstrzymał gniew. - Nie jestem zwolennikiem dyskryminacji subbów. Po prostu ich nie lubię! - Jak wielu ludzi. Czy wie pan o tym, że Bukanan Enterprises zatrudnia bardzo wielu z nich? Kim popatrzył na niego uważnie. - Pierwsze słyszę. Przypuszczam, że to wynika z czysto praktycznych względów. Oni są przecież znacznie lepiej przystosowani do życia w przestrzeni kosmicznej niż normalni. Są odporniejsi na promieniowanie, ekstremalne temperatury i zmiany ciśnienia, lepiej przyswajają różnego rodzaju pożywienie i tak dalej. - Otóż to. Panie Bukanan... nie wspomniałbym o tym, gdy byśmy nie byli całkowicie pewni pańskiej lojalności... ale są powody, by przypuszczać, że w przypadku Bukanan Enterprises chodzi o jeszcze coś więcej. Z pewnością zna pan te wszystkie niestworzone historie, jakie opowiada się o subbach. Kim uniósł brwi. - Że są nieśmiertelni? Że są niewolnikami loatów? Że spiskują przeciwko ludzkości? Nigdy nie zwracałem uwagi na te bzdury. - Przerwał na chwilę, zdając sobie sprawę, że mówi zbyt emocjonalnie. - Podejrzewa pan mojego ojca o zdradę tylko dlatego, że wynajmuje tak wielu subbów? - Nic na to nie wskazuje. O ile wiemy, Bukanan Enterprises jest uczciwym i lojalnym przedsiębiorstwem. Pozostaje jednak faktem, że liczne zastępy subbów wyruszające w przestrzeń kosmiczną znajdują tam zatrudnienie, więc musimy brać pod uwagę taką możliwość. Panie Bukanan, tak naprawdę nie wiadomo, jak długo mogą żyć subbowie. Minęło dopiero sto trzydzieści lat, odkąd thurgowie dokonali pierwszych transplantacji ludzkich mózgów do ciał subbów. Nie sposób też stwierdzić, co myśli subb... wszyscy są tak podobni do siebie i pozbawieni wyrazu. Nie możemy być pewni, czy w ciało subba nie wbudowano urządzenia, które zmienia funkcjonowanie wszczepionej mu ludzkiej inteligencji. Przecież ciała subbów dostarczane są przez loatów w gotowej postaci. Kim wpatrywał się w mężczyznę, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Zawsze trochę się wstydził swojej instynktownej niechęci do subbów. Jeszcze jako dziecko, razem z innymi łobuziakami wykrzykiwał za subbami, którzy zabłąkali się na jego ulicę: „Subb-trup! Gdzie twój grób?" Kiedyś nawet zdarzyło mu się rzucać kamieniami. Odpędził od siebie te wspomnienia. - Zapewne nie można wykluczyć takiej możliwości - przyznał. - No właśnie. A skoro od tego może zależeć przyszłość ludzkości... Przez dłuższą chwilę Kim patrzył w dal. - Jeśli dobrze rozumiem - odezwał się w końcu - najprawdopodobniej będę miał do czynienia z większą liczbą subbów. Chciałby pan zatem, żebym ich obserwował i wyniki obserwacji przekazywał Solconowi. - Właśnie – przytaknął mężczyzna. – Panie Bukanan, czym pan zamierza się zajmować w przestrzeni kosmicznej? - Nie mam dokładnie określonych planów. Mam nadzieję, że dzięki mojemu wykształceniu bez większego trudu znajdę pracę mimo braku doświadczenia. Myślałem też... nie wiem, czy pan się orientuje, że drugim przedmiotem, który studiowałem według życzenia fundatora stypendium, była technologia i zastosowanie uzbrojenia. Nie interesowało mnie to szczególnie, ale ponieważ był to jeden z warunków otrzymywania funduszy, zastosowałem się do tych wymagań. - Cóż, panie Bukanan, jak dotąd nie było żadnych wojen w kosmosie. Przynajmniej nic o tym nie wiemy. Rzeczywiście jednak zdarzają się przypadki piractwa. Mam nadzieję, że nie zamierza pan przyłączyć się do jakiejś nielegalnej organizacji. - Raczej nie. - Kim się uśmiechnął. – Podobno jednak na wielu planetach w pobliżu Strugi uprawia się łowiectwo dla pozyskania mięsa i futer. Nieźle strzelam z różnego rodzaju broni, jeżeli więc nie uda mi się szybko znaleźć pracy w charakterze nawigatora albo przy jakichś naukowych badaniach... Mężczyzna zachichotał. - Wygląda to na obiecujący początek kariery dla młodego człowieka. Tak więc umawiamy się, że przekaże nam pan swoje obserwacje dotyczące subbów. Jest jeszcze jedna sprawa. - Co mianowicie? - Loaci, jeśli się pan na nich natknie. Kim popatrzył na niego i uniósł głowę, by spojrzeć na Strugę - wąskie tęczowe pasmo przecinające niebo, proste jak naprężona struna, zanikające z jednej strony w przestrzeni. Struga powstała już tak dawno, że ludziom wydawała się czymś naturalnym. - Loaci - powtórzył cicho. - Cóż, jeśli byli w stanie stworzyć coś takiego, to pewnie mogą zapanować nad ludzkością równie łatwo, jak my nad kolonią mrówek. Wątpię jednak, czy pogodzilibyśmy się z rolą pokornych niewolników, tak jak thurgowie. - Nie mamy całkowitej pewności, że thurgowie nie są loatami - zauważył mężczyzna. Kim uniósł brwi. - Nigdy czegoś takiego nie słyszałem! - Z trudem powstrzymał uśmiech. W końcu ten człowiek mógł sporo wiedzieć. – Jest faktem historycznym, że to loaci odezwali się do nas jako pierwsi po pojawieniu się Strugi; thurgowie pojawili się dopiero potem, a budując szpital na Plutonie, twierdzili, że działają z polecenia loatów. - Tak, panie Bukanan, rzeczywiście to powiedzieli. Weźmy jednak pod uwagę fakty. Praktycznie rzecz biorąc, ktoś po prostu wetknął końcówkę międzygwiezdnej drogi szybkiego ruchu w Układ Słoneczny. W dodatku dokładnie w momencie, kiedy ludzie opracowali napęd umożliwiający przekroczenie prędkości światła i wysłali pierwsze sondy w kierunku najbliższych gwiazd. Usłyszeliśmy jeden jedyny komunikat, wygłoszony rzekomo przez owych mitycznych loatów, dostrzegliśmy z daleka samotny statek kosmiczny. I to wszystko. Potem zaś pojawili się thurgowie, którzy przybyli ową cudowną drogą międzygwiezdną i spokojnie wylądowali na Plutonie. Kim westchnął. - Przecież już dawno temu przekonaliśmy się, że thurgowie są nastawieni pokojowo i życzliwie wobec nas. Nigdy nie zrobili nic, co mogłoby budzić nasze wątpliwości, spełniali tylko swoją funkcję. - To prawda, panie Bukanan. Tylko że ta ich funkcja może polegać na przygotowaniu do inwazji. Kim wzruszył ramionami. - No dobrze, będę obserwował subbów. Jak jednak mam przyglądać się loatom, skoro nikt ich nigdy nie widział? - Być może pan ich nie zobaczy. Proszę się jednak zastanowić: w momencie gdy opracowaliśmy technologię, która pozwala nam przebywać rok świetlny w nieco ponad dwanaście godzin, ktoś nagle daje nam w prezencie autostradę, którą możemy podróżować sto pięćdziesiąt razy szybciej. Ta autostrada pozwala nam dotrzeć do drugiego krańca galaktyki. Piętnaście tysięcy lat świetlnych! Jednak na drugim końcu nie czeka na nas komitet powitalny. Dlaczego, panie Bukanan? Dlaczego loaci, jeśli w ogóle istnieją, podarowali nam tę drogę i usługi thurgów? - Widocznie są inne planety nadające się do skolonizowania wzdłuż całej Strugi - powiedział Kim. Mężczyzna pokręcił głową. - Dotyczy to tylko planet pozostających w zasięgu normalnej szybkości nadświetlnej. Nie jest ich znów tak wiele. Kim rozłożył ręce. - Może oni po prostu chcą, żebyśmy skolonizowali obszary położone w obrębie drugiego ramienia spirali, w pobliżu Dalekiego Krańca. Tylko co ja właściwie mam robić? Przyglądać się, czy przypadkiem kosmici nie patroszą i nie pożerają istot ludzkich? Jego rozmówca zaśmiał się. - A co, nie wyklucza pan takiej możliwości? Na początek to wystarczy. Rozdział 2 W szyscy na Ziemi widywali niezliczone zdjęcia i filmy, ukazujące thurgów i prowadzony przez nich na Plutonie szpital, ale aż dotąd Kim nie zdawał sobie sprawy, jak dziwacznymi istotami byli ci obcy przybysze. Kiedy podczas zwiedzania szpitala pierwszy raz zobaczył jednego z nich, poczuł dziwne napięcie. Z bocznego korytarza wyszedł humanoid o szczupłej budowie; zatrzymał się natychmiast i z nieśmiałym uśmiechem przycisnął do ściany, żeby zrobić im przejście. Jego duże, ciemne i błyszczące oczy przywiodły Kimowi na myśl oczy ziemskich saren. Głos brzmiał pokornie, odpowiednio do wiernopoddańczego za- chowania: - Życzę udanej podróży, panie i panowie. Kim stwierdził, że wąskie dłonie thurga wyglądają na bardzo sprawne. Zresztą nawet chirurdzy próbujący nauczyć się czegoś od thurgów przyznawali z niechęcią, że ludzkie ręce są w porównaniu z nimi „niezdarne jak kopyta".Przewodnik wycieczki ponaglił grupę do pośpiechu. Kim spróbował przeanalizować wrażenie, jakie zrobiły na nim słowa thurga. Głos kosmity był wysoki i miękki, wydawało się przy tym, że nieco sepleni. Najdziwniejsza jednak była szczególna intonacja: zdawała się sugerować, że umysł thurga nie jest zdolny do jakiegokolwiek sprzeciwu czy konfliktowego myślenia, nawet do najniewinniejszej formy agresji. Dlaczego więc Kim aż się wzdrygnął? Przyjrzał się jeszcze raz obcemu przybyszowi. Skóra thurga wyłaniająca się spod jednoczęściowego, nieskazitelnie białego kombinezonu, zapinanego na suwak, miała szary odcień. Część czaszki pokrywały włosy o odcieniu nieco jaśniejszym niż skóra, krótkie i bardzo gęste, jak zimowe futro wydry. Thurg miał uszy większe niż człowiek i mógł nimi poruszać. Przewodnik spojrzał z naganą na Kima, który został nieco w tyle. Pokazano im kilka nieużywanych sal operacyjnych, sterylnie czystych, które ulokowano w zapasowym skrzydle szpitala. Jeżeli meble i urządzenia miały jakieś metalowe elementy, to ukryto je starannie. Wszystko było utrzymane w tym samym jasnoszarym, matowym kolorze. Przewodnik poinformował, że oczy thurgów są zdolne dostrzegać niewidzialne dla człowieka różnice odcieni tych szarości. Pozwolono im przejść się chodnikiem przez obszerną halę przypominającą salę gimnastyczną, jasno oświetloną lampami słonecznymi. Mogli tam przyjrzeć się subbom obu płci, którzy - jak wyjaśnił im przewodnik - byli „rekonwalescentami bliskimi końca terapii"; oznaczało to, że przeszli już pierwsze stadium, połączone z niemal całkowitym paraliżem, i teraz już sprawowali prawie pełną kontrolę nad swoimi nowymi ciałami. Niektórzy gimnastykowali się, inni opalali; rozmawiali między sobą ochrypłymi, bezbarwnymi głosami. Kim nigdy dotąd nie widział więcej niż dwóch czy trzech subbów na raz. Teraz odniósł niezbyt przyjemne wrażenie. Brązowe ciała były absolutnie identyczne. Mężczyźni różnili się wprawdzie od kobiet, wiadomo jednak było, że subbowie są sterylizowani. A te twarze, kierujące ku niemu swe martwe spojrzenia... twarze bez żadnego wyrazu. Jak to możliwe, zastanawiał się Kim, że ktoś śmiertelnie ranny albo chory godzi się na przeżycie za taką cenę? Czy śmierć nie byłaby lepsza? Słyszał nawet kiedyś o całkiem zdrowych ludziach, którzy z własnej woli zostali subbami, ale nie mógł w to uwierzyć. Przez te kilka godzin, które spędził na Plutonie, cały czas zwracał uwagę na Strugę. Oczywiście znał całkiem sporo danych. Przekrój właściwego korytarza siłowego wynosił nieco poniżej trzech milionów kilometrów. Z Ziemi wyglądałby jak jednowymiarowa świetlista kreska - gdyby nie otaczająca go „tęcza", otoczka przyciągniętych cząsteczek krążących w tym samym kierunku, ale w różnych odległościach i z różnymi prędkościami, co w rezultacie dzięki zjawisku zbliżonemu do efektu Dopplera dawało wrażenie widma tęczowego. „Koniec” korytarza wydawał się niematerialny, ale też żadne ciało stałe nie mogło przedostać się od tamtej strony. Pojazd musiał wniknąć do środka przez ścianę cylindra pod określonym kątem, by znaleźć siew zupełnie innym kontinuum. Zwykły napęd bezwładnościowy, powszechnie i nieprawidłowo zwany napędem grawitacyjnym, wystarczał w zupełności. Wewnątrz Strugi można było poruszać się tylko z jedna, określoną prędkością, a napęd nadświetlny wewnątrz niej nie działał. Jako pilny student nawigacji Kim wiedział, że jeśli chciało się uniknąć niezwykle skomplikowanych obliczeń, wystarczyło dostać się do wewnątrz pod kątem czterdziestu pięciu stopni przy szybkości równej jednej czwartej prędkości światła. Potem należało wykonać manewry zaplanowane za pomocą uprzednich obliczeń w taki sposób, by ustawić statek równolegle do ściany. Jeśli zrobiło się to prawidłowo i opuściło Stru- gę we właściwym momencie, pojazd niemal od razu znajdował się w pobliżu punktu docelowego. W przeciwnym razie można było wylądować o całe lata świetlne od niego. Teraz czekało go kilka minut prędkości nadświetlnej aż do Strugi. Kiedy znajdzie się już wewnątrz niej, potrzebuje trzystu pięćdziesięciu godzin, czyli równowartości czterech i pół tysiąca lat świetlnych, by wyłonić się obok Lenare. Planeta była położona dalej niż stacja Antietam, gdzie znajdowała się baza patrolowa Solconu, oddalona tylko o dwieście czterdzieści godzin lotu. Następnie, po wyłonieniu się ze Strugi, po stu jedenastu godzinach w prędkości nadświetlnej dotrze do samej planety Lenare. Przez jakiś czas będzie pasażerem. Trochę się niepokoił o pieniądze. Wydał na przelot prawie wszystkie oszczędności. Niewykluczone, że popełnił błąd; może należało dostać się na stację Antietam i rozejrzeć się tam za pracą, odkładając Lenare na później, kiedy będzie miał więcej pieniędzy. Chciał jednak jak najprędzej mieć za sobą całą tę historię. Szczęście mu sprzyjało; trafił się statek o nazwie „Serenitatis", którego właścicielem i dowódcą był niejaki Pankhurst Sunner, wiozący na pokładzie dużo różnych towarów i niewielu pasażerów. Pojazd lądował najpierw na Plutonie, potem zaś udawał się Strugą w okolice Lenare. Ostatnie godziny oczekiwania spędził przed ekranem wizyjnym, wpatrując się w zimną, beznamiętną czerń kosmosu. Rozdział 3 P ank Sunner miał na sobie mundur z ciemnobłękitnej, lśniącej tkaniny, wyraźnie skrojony na miarę. Epolety obszyte były złotym galonem z prawdziwego, metalowego filigranu; taki sam galon biegł wzdłuż szwów spodni. Na olśniewająco białym golfie wyhaftowano złotą nicią w okolicy serca inicjały PS. Buty, najwyraźniej z prawdziwej skóry, były wypucowane na wysoki połysk. Sunner codziennie przycinał i wo- skował swój niewielki wąsik, zawsze też był dokładnie ogolony. Używał wody kolońskiej czy może płynu po goleniu, którego korzenny zapach wzbudzał podświadomą niechęć Kima. W ogóle facet był zbyt schludny jak na jego gust. Trzeba jednak przyznać, że w jego głosie ani ruchach nie było nic zniewieściałego. Gibki i wysportowany, trzymał się znakomicie jak na mężczyznę w średnim wieku, choć włosy i wąsy lekko przyprószyła siwizna. Miał czarne oczy i ciemną cerę, lecz nie wyglądał na Latynosa. Był uprzedzająco grzeczny wobec swoich pasażerów. Statek Sunnera był nieco mniej elegancki niż jego właściciel, chociaż też czysty i schludny. Był to pojazd typowo użytkowy, w kształcie cylindra, o wysokości około dwudziestu i przekroju trzydziestu metrów - taki kształt wynikał zarówno ze względów praktycznych, jak i z wymagań napędu grawitacyjnego i nadświetlnego. Oba rodzaje napędu mieściły się w pierścieniach otaczających statek na obu jego końcach; ułatwiało to równomierne rozłożenie sztucznego ciążenia wewnątrz pojazdu. Na dole zamontowano typowe odbojniki do lądowania, spoczywające w tej chwili na wybetonowanej nawierzchni wewnątrz jednej z jaskiń Plutona, która pełniła rolę portu kosmicznego planety. Na górnej powierzchni pojazdu, w kilku niewielkich kopułkach i grubych masztach, ukryto różnego rodzaju czujniki. Kiedy statek opuszczał śluzę powietrzną, by unieść się za pomocą napędu grawitacyjnego nad zamarzniętą powierzchnię planety, ekrany w głównym salonie były włączone. Reflektory omiatały powierzchnię, ukazując pobliskie kratery; okolica wyglądała jak powierzchnia Księżyca, pokryta śniegiem, z połyskującymi gdzieniegdzie taflami lodu. Niektórzy z pasażerów byli pod wrażeniem, ale Kim widział wiele zdjęć powierzchni Plutona, więc patrzył na ekran bez większego zainteresowania. Wkrótce planeta znalazła się poza zasięgiem reflektorów i na ekranach pojawiły się powiększone ujęcia Strugi. Teraz Kim przyglądał się z nie mniejszym zainteresowaniem niż pozostali. Spłaszczony koniec „korytarza" był mroczny, choć nie tak ciemny jak rozciągająca się wokół przestrzeń kosmosu. Otaczająca Strugę tęcza przy samym krańcu była nieco ciemniejsza, ale jaśniała pełnym blaskiem już w niewielkiej odległości od niego. Kim zdał sobie sprawę z ciszy panującej w kabinie i zerknął ukradkiem na kilku współpasażerów. Na ich twarzach malował się zachwyt, jakby widzieli przed sobą obietnicę lepszej przyszłości. Wielu z nich było ubranych dość nędznie. Cóż, to nie wyprawa kolonizacyjna sfinansowana przez któryś z ziemskich rządów czy potężną korporację, tylko po prostu zbieranina zwykłych ludzi, którzy w jakiś sposób zdołali uciułać dość pieniędzy, żeby opłacić przejazd - i z takiego czy innego powodu opuszczali Ziemię na zawsze. Kim pomyślał, że podobnie działo się podczas dawnych migracji w dziejach ludzkości. Zobaczył Panka Sunnera przechodzącego przez salon. Elegant spojrzał w jego stronę, uśmiechnął się, podszedł i usiadł na fotelu obok. Kim stłumił w sobie niechęć do właściciela statku i grzecznie odpowiedział na jego kordialne powitanie. - Czy to pana pierwsza wyprawa w przestrzeń kosmiczną? - spytał Sunner. Kim pomyślał, że facet wpatruje się w niego trochę zbyt uważnie. Zawahał się, ale w końcu uznał, że i tak zapłacił już za przejazd. Teraz nie było sensu przejmować się czymkolwiek. - Tak, poza lotem treningowym na Księżyc. Studiowałem astrofizykę, więc musiałem zaliczyć nawigację kosmiczną. Sunner uśmiechnął się. - Czyli nie jest pan nowicjuszem. Nie muszę więc tłumaczyć, w jaki sposób wnikniemy do wnętrza Strugi. - Nie, znam ogólne zasady. Kiedy przejdziemy w nadświetlną? - Za jakiś kwadrans. Rozlegnie się sygnał ostrzegawczy. To będzie krótki skok, po którym znajdziemy się o parę milionów kilometrów od Strugi. Dzięki temu będziemy mieli czas, żeby wytracić prędkość albo nawet zatrzymać się, gdyby - choć to raczej nieprawdopodobne - jakiś inny statek znalazł się w zasięgu radia i czegoś od nas chciał. Nasza pierwsza podróż wzdłuż Strugi potrwa dwieście czterdzieści siedem godzin. - Myślałem, że udajemy się bezpośrednio na Lenare. - Nie, wyłonimy się o parę lat świetlnych od stacji Antietam, by spotkać się z innym statkiem. Wymienimy kilku pasażerów i trochę ładunku, potem znów wejdziemy do Strugi. Dopiero po stu trzydziestu następnych godzinach wyłonimy się w pobliżu Lenare i wylądujemy na niej. - Sunner uśmiechnął się. - Ma pan jakieś sprawy do załatwienia na Lenare? Zauważyłem, że nie wykupił pan dalszej rezerwacji. - Właśnie. Jadę w interesach i nie wiem, jak długo zostanę ani też dokąd udam się potem, jeśli w ogóle dokądś będę się wybierał - odpowiedział Kim ostrożnie i rozejrzał się dookoła. - Ilu pasażerów jest na pokładzie? Raczej nie ma tłoku. - Rzeczywiście, nie ma. Mamy stu siedemnastu pasażerów i weźmiemy jeszcze około czterdziestu podczas spotkania, o którym wspomniałem. Dalej nie będzie tłoku, ale mamy sporo ładunku, który zajmuje cały górny pokład. Mógłbym wziąć jeszcze ze sto osób, ale wolę, żeby wszyscy podróżowali w komfortowych warunkach. - Jest pięć pokładów, prawda? - spytał Kim. - Tak. Ponieważ zazwyczaj przemieszczamy się górnym pokładem do przodu, tam właśnie ulokowałem ładunek, aby stanowił dodatkową osłonę od mikrometeorytów. – Sunner zniżył głos. - Nie chciałbym jednak niepokoić nowicjuszy znajdujących się na pokładzie, opowiadając o tym. Pan, rzecz jasna, zdaje sobie sprawę, jak rzadko zdarza się spotkanie z tego rodzaju kosmicznymi odpadkami, choćby nawet wielkości główki od szpilki. Podróżuję w przestrzeni kosmicznej od prawie czterdziestu lat, a nie zdarzyło mi się to dotąd ani razu. Co prawda muszę przyznać, że widziałem kiedyś statek, który po takim zderzeniu miał w poszyciu dziurę wielkości pańskiej pięści. Statystycznie rzecz biorąc, taka możliwość istnieje. - Przyglądał się Kimowi uważnie. - Nie chciałbym wtrącać się w pańskie sprawy, ale czy pan wie, jak wygląda życie na Lenare? Kim odwrócił wzrok. - Z tego co wiem, populacja jest niewielka, a gospodarka słabo rozwinięta. Sunner uśmiechnął się. - Rzeczywiście. Trochę przemysłu futrzarskiego, nieco wydobywczego, przemysł spożywczy... jest tam też woda. Lenare funkcjonuje głównie dzięki temu, że jest najbliższą zasiedloną planetą. Stacja Antietam częściowo zaopatruje się na Lenare, zamiast sprowadzać żywność z Ziemi czy dalej położonych planet kontrolowanych przez Solcon. Jednak większość materiałów sprowadza z lepszych źródeł. Obawiam się, że Lenare nie wyda się panu zbyt wygodnym miejscem, jeśli nie lubi pan surowego trybu życia. - Raczej nie zostanę tam długo - powiedział Kim. Nie widział powodu, by zwierzać się temu typowi, że zanim opuści Lenare, będzie musiał w jakiś sposób zdobyć pieniądze. Rozległ się dzwonek. Sunner wstał. - Proszę wybaczyć, muszę iść do sterowni – powiedział i wyciągnął rękę, którą Kim uścisnął po chwili wahania. Potem skierował się do wyjścia. Kim rozsiadł się wygodnie, powstrzymując odruchową chęć zaciśnięcia dłoni na oparciach fotela, jak robili to niektórzy współtowarzysze podróży. Rozległy się kolejne dwa sygnały, jeden po drugim. Statek zadrżał lekko, a kilku pasażerów cicho krzyknęło. W głośnikach interkomu coś zachrobotało i rozległ się pogodny głos Sunnera: - Uwaga, uwaga. Będziemy w nadświetlnej przez siedem godzin. Wszystko przebiega zgodnie z planem. Na ekranach wizyjnych pokażemy państwu programy rozrywkowe. Minęło siedem godzin. Po lekkim wstrząsie ekrany nagle rozbłysły kolorami. Kimowi na chwilę zaparło dech w piersiach. Wpatrywał się w szeroką smugę tęczy i w jej kolory, przechodzące całą gamą od żółci do oranżu. Rozległ się głos Sunnera: - Za kilka minut znajdziemy się wewnątrz Strugi. Ekrany wizyjne zgasną, pozostanie tylko słaby blask. Światło może przygasnąć albo mrugać. Odniesiecie państwo wrażenie przyspieszania lub zwalniania; wynika to z działania systemu sztucznej grawitacji, który automatycznie przystosowuje się do zmienionych warunków. Proszę się nie niepokoić. - Pauza. - Warto wspomnieć, że w Strudze istnieją zabezpieczenia przeciwdziałające kolizji z innym pojazdem lub jakimkolwiek przedmiotem wewnątrz, choć prawdopodobieństwo napotkania ich jest bliskie zera. - Kolejna pauza. - Podczas przebywania wewnątrz Strugi na zewnątrz statku nic nie będzie widać. W mniejszych salonach na pokładzie drugim i trzecim pokażemy państwu programy rozrywkowe. Czas naszej pierwszej podróży wyniesie niespełna dwieście pięćdziesiąt godzin. Zostaniecie państwo poinformowani, kiedy zbliży się czas wyjścia ze Strugi. Kim przeczekał w fotelu miganie świateł i inne drobne sensacje, a kiedy znaleźli się już na dobre wewnątrz Strugi, wstał i poszedł do swojej kabiny. Wiedział, że czeka go wiele godzin męczącej podróży, choć jedzenie i programy rozrywkowe były całkiem niezłe. Jakoś to zniesie. Rozdział 4 N a jednym z ekranów znów rozświetliła się barwami tęczy Struga, ale Kim przyglądał się ze zdumieniem innemu ekranowi, na którym widać było statek kosmiczny. Mimo instynktownej niechęci do Panka Sunnera, tym razem sam zagadnął właściciela statku. - To chyba nie jest ziemski statek kosmiczny? Sunner uśmiechnął się. - To „Cetus", nigdy pan o nim nie słyszał? Kim poczuł, że się czerwieni. - Ach, tak. Owszem, coś czytałem, ale nie wyobrażałem sobie... Sunner skinął głową. - Trudno to sobie wyobrazić, póki się go naprawdę nie zobaczy. Raczej mało prawdopodobne, żeby kiedykolwiek napotkał pan inny statek tych rozmiarów, a zwłaszcza o takiej długości. To kompletnie niepraktyczna realizacja marzenia pewnego człowieka, reminiscencja dawnych, legendarnych czasów, kiedy jeszcze nie odbywaliśmy podróży w przestrzeni kosmicznej. „Cetus" od samego początku przynosił straty. Prawie połowę jego pokładu zajmują elementy strukturalne i przejścia, nie mówiąc już o tym, jak projektanci musieli się nagimnastykować, żeby zapewnić na całej tej długości jako tako funkcjonującą sztuczną grawitację. Za te same pieniądze można by wybudować całą flotę zupełnie niezłych nowoczesnych statków, o dwukrotnie większej łącznej przestrzeni mieszkalnej i czterokrotnie większej ładowności. Skoro już go jednak zbudowano, trzeba było coś z nim zrobić. Rzadko ląduje na planetach, zwykle przemierza Strugę tam i z powrotem, tu i ówdzie spotykając się w umówionych miejscach z innymi pojazdami. Napędy ma w dobrym stanie i to naprawdę wygodny statek, jeśli przywyknąć do drobnych anomalii grawitacyjnych. - Sunner znów się uśmiechnął. - Zdaje się, że właśnie dostarczył na stację Antietam znaczną ilość wody. Potem wyłonił się ze Strugi właśnie tutaj, wziął trochę pasażerów z innego małego statku, podobnego do mojego, i teraz czeka na nas. Nie przynosi wielkich zysków, ale utrzymuje swoich obecnych właścicieli. Kim znów spojrzał na wielki, podłużny kształt na ekranie. - Mówi pan, że dostarczył wodę na Antietam? Wiem, że stacja znajduje się dość daleko od planety, która jest jej oficjalnym źródłem zaopatrzenia, ale... Sunner skinął głową. - Planeta oddalona jest o trzysta godzin prędkością nadświetlną. Dzięki niej stacja jest niezależna od Strugi, ale jak słusznie pan to ujął, jest to zaplecze czysto oficjalne. Stacja znajduje się w pobliżu Strugi i większość zaopatrzenia do chodzi do niej właśnie tą drogą. „Cetus" ma cysterny na pokładzie i jego właściciele podpisali stałą umowę ze stacją, poza tym dostarcza wodę innym statkom kosmicznym, które jej akurat potrzebują. - Sunner uniósł brwi. - Przyszła mi do głowy pewna myśl. Jeżeli nie będzie miał pan nic do roboty po załatwieniu swoich spraw na Lenare, niezłym pomysłem byłoby zaciągnąć się na pokład „Cetusa" i wybrać się w podróż do Dalekiego Krańca. Mąją zatrudniać nowych członków załogi, szczególnie oficerów. Z przyjemnością szepnę słówko komu trzeba, jeśli pan zechce. Kim unikał spojrzenia jego szczerych, przyjaznych oczu. - Dziękuję, ale nie mam na razie określonych planów. - Rozumiem - odparł Sunner i dodał niedbałym tonem: - A przy okazji... w okolicach Strugi działa firma o nazwie Bukanan Enterprises. Czy to własność pana krewnych? Kim starał się mówić równie swobodnie. - Słyszałem, że to dalecy krewni, ale nie mam pewności. Spojrzenie czarnych oczu nie wyrażało nic poza bezinteresowną ciekawością. - Dokładnie mówiąc, jest tylko jeden właściciel, Ralf Bukanan. Jest na tyle ważną osobistością, że gdyby był pana bliskim krewnym, prawdopodobnie wiedziałby pan o tym już na Ziemi. - Prawdopodobnie - powiedział Kim i zmienił temat.- Czy połączymy się z „Cetusem"? - spytał, patrząc na ekran. - Nie. Wysłali już w naszą stronę dwie duże kapsuły, jedną z ładunkiem, drugą z pasażerami. Ja także wysłałem kapsułę z towarami, które mam im przekazać. Kapsuły połączą się z nami za jakieś półtorej godziny i wówczas nastąpi rozładunek. Nie ma pośpiechu, poza tym nie opłaca się rozpędzać kapsuł do dużych prędkości tylko po to, żeby tę prędkość zaraz wytracić. Ma pan ochotę zajrzeć na piąty pokład i przyjrzeć się rozładunkowi? Kim zastanowił się chwilę. - Chętnie, dziękuję. Zawsze warto zobaczyć coś nowego. Kim stwierdził już wcześniej, że jego współpasażerowie na „Serenitatis" nie wyglądają na zamożnych, ale ci, co teraz przybyli, wyglądali jeszcze biedniej. Było ich kilkudziesięciu, przeciskali się przez śluzę powietrzną, taszcząc duże pudła i walizy bez naklejek. Ich ubrania sprawiały wrażenie mocno zużytych, a niektórzy byli wręcz obdarci. Musieli być porządnie stłoczeni na pokładzie kapsuły, która na ogół służyła do transportu towarów. Niektórzy zachowywali się z godnością, ale większość wyglądała na zastraszonych i przygnębionych. Zdecydowanie nie sprawiali wrażenia śmiałych poszukiwaczy przygód. Większość załogi była zajęta rozładunkiem drugiej kapsuły, toteż tylko dwóch jej członków pomagało nowym pasażerom przenieść bagaże. Pank Sunner z właściwym sobie wdziękiem zaoferował pomoc chudej kobiecinie w średnim wieku. Kim zawstydził się i pomyślał, że on także powinien pomóc. Akurat przechodziła obok niego jakaś dziewczyna. Podziękowała mu ze zmęczonym uśmiechem i pozwoliła odebrać sobie większą z dwóch zniszczonych walizek. - Nie wiem, gdzie zostanę zakwaterowana. Chyba... Sunner już prowadził całą grupę na czwarty pokład. Kim wymamrotał do młodej kobiety, żeby skierowała się do rampy wiodącej na dół; poszła za nim. Okazało się, że nie uprzedzono, ilu będzie nowych pasażerów, toteż powstało drobne zamieszanie podczas rozdzielania kabin. W końcu jednak uporano się z tym i dziewczynę, której Kim niósł walizkę, zakwaterowano w jednej kabinie z nieco starszą kobietą. Najwyraźniej były zadowolone, że znów są razem. Wszyscy pasażerowie z ulgą przyjęli fakt, że znów mają przydzielone miejsca, choćby tymczasowe. Kim zszedł z Sunnerem na drugi pokład, wciąż mając przed oczami zmęczony uśmiech dziewczyny. Nie mogła być starsza od niego, miała najwyżej dwadzieścia dwa lata. Wyglądała na smutną i wycieńczoną, ale w korzystniejszych okolicznościach na pewno uznałby ją za atrakcyjną. Nie mógł sobie przypomnieć, jakiego koloru miała oczy - szare czy zielone - ale pamiętał jej usta, o trochę zbyt zdecydowanym wykroju, jak na tak młodą dziewczynę, prosty, niemal klasyczny nos i pociągłą twarz o rysach spiętych ze zdenerwowania. Zauważył, że żaden z pasażerów nie grymasi i nie zgłasza pretensji. Bez zastrzeżeń zajęli przydzielone im kwatery, chociaż niektórzy chyba nie byli zachwyceni. Wszystko to wyglądało dość dziwnie. - Nie wiem, skąd przybywają- zwrócił się do Sunnera - ale muszą mieć za sobą wyczerpującą podróż. - Oni są z Ziemi - odpowiedział Sunner niedbale. - Prawdopodobnie musieli wielokrotnie zmieniać środek transportu, zanim znaleźli się na „Cetusie". Raczej nie podróżowali pierwszą klasą, bo wszyscy są zakontraktowani. To zawsze zależy od tego, czy poprzedni statek przekaże wystarczającą ilość gotówki lub odpowiedni kredyt na pokrycie kosztów, czy też ktoś po drodze okaże się zbyt zachłanny. Kim patrzył na niego ze zdumieniem. - Zakontraktowani? Chce pan powiedzieć, że ci ludzie mają coś w rodzaju... jakieś zobowiązania, które na nich ciążą? Nie mają pieniędzy na przejazd? Sunner rzucił okiem w jego stronę i uśmiechnął się. - Wszyscy są spłukani. Niech się pan tym nie przejmuje. Mają swoje powody, żeby opuścić Ziemię. Nie wnikamy w to. Proszę zrozumieć, taki obrót wierzytelnościami, jeśli chce pan to tak nazwać, nie jest aprobowany przez Solar Confederation, więc muszą korzystać z takiego transportu, jaki się nadarzy. Wszyscy zostaną gdzieś zatrudnieni, a kiedy spłacą swoje kontrakty, zostaną wolnymi obywatelami jakiejś planety. To ich wybór, nikt nikogo do tego nie zmuszał. Kim wpatrywał się w niego z przerażeniem. Sunner znów się uśmiechnął i dotknął lekko jego ramienia. - Nic im nie będzie. Właściciele statków, którzy przyjmują ich na pokład, robią to głównie z litości. Naprawdę ich nie maltretujemy, choć z drugiej strony trudno wymagać, żeby traktowano ich jak pasażerów pierwszej klasy. - No dobrze, a dokąd ich pan zabiera? - zdołał wreszcie przemówić Kim. Sunner zmarszczył lekko brwi. - Część z nich zamierzam zostawić na Lenare, ponieważ to jest najbliższe miejsce lądowania. Rozdział 5 K iedy „Serenitatis" kończyła ponad stugodzinną podróż w nadświetlnej, pojawiając się w bezpiecznej odległości od dość zwyczajnie wyglądającego słońca, Struga była niewidoczna nawet przez teleskop. Weszli w atmosferę Lenare. Na błękitnym niebie, zupełnie takim samym jak na Ziemi, nie widać już było gwiazd układających się w obco wyglądające konstelacje. Przygnębiony Kim pomyślał, że nawet nie wie, w którym kierunku należałoby szukać Ziemi na nieboskłonie. Chociaż nie oddalił się od niej tak bardzo, pocieszała go myśl, że Struga była drogą wiodącą z powrotem do Układu Słonecznego. Teraz po raz pierwszy poczuł się naprawdę od niego odcięty. Puls mu przyspieszył, kiedy na ekranach pojawiła się powierzchnia Lenare. Wzgórza na horyzoncie nie wydawały się zbyt wysokie; Kim oceniał, że największe szczyty mogą mieć około tysiąca metrów. Drzewa podobne były raczej do cyprysów niż do sosen; gęste lasy całkowicie pokrywały powierzchnię poza kilkoma plamami łąk i jedną rozległą przestrzenią, częściowo już porośniętą, która przypuszczalnie padła ofiarą pożaru. Odniósł wrażenie, że teren unosi się w jedną stronę, więc może dalej znajdowały się prawdziwe góry. Po drugiej stronie zobaczył morze. Poza kilkoma urwiskami wybrzeże było niskie, opadało ku morzu białymi, piaszczystymi plażami. Widział grzbiety fal, podążające w stronę lądu jak szeregi nacierającej armii. „Serenitatis" zeszła do wysokości około tysiąca siedmiuset metrów, kiedy Kim dostrzegł wreszcie port kosmiczny położony blisko brzegu morza. Niebo było czyste, tylko daleko nad morskim horyzontem widniały chmury; woda miała kolor ciemnobłękitny, a lasy intensywnie zielony. W kontraście z nimi obszar portu kosmicznego wydawał się znacznie jaśniejszy. Kiedy schodzili ukośnie do lądowania, zobaczył port i kilka niewielkich statków przycumowanych do pomostów. Dwie drogi prowadziły w głąb lądu ku wzgórzom, a na jednej z nich Kim zauważył coś, co w pierwszym momencie wziął za kolumnę jadących blisko siebie niewielkich pojazdów. Przyjrzał się lepiej i skierował zdumiony wzrok na uśmiechniętego Panka Sunnera. - Czy to karawana mułów albo innych zwierząt? - To nie są muły, zresztą nie przypominają wcale mułów poza tym, że są trawożerne. To zwierzęta żyjące na tej planecie, a nazywają się kinty. Na Lenare jest zaledwie kilka pojazdów silnikowych. Produkcja paliwa płynnego praktycznie tu nie istnieje, a nie opłacałoby się sprowadzać benzyny czy czegoś w tym rodzaju, chyba że do specjalnych celów. Handel pomiędzy poszczególnymi osadami jest niezbyt ożywiony, więc kinty znakomicie spełniają swoje zadanie. - Wydawało mi się, że na Lenare są dwa porty kosmiczne - powiedział Kim. Sunner wyglądał na lekko rozbawionego. - Ależ są. Drugi znajduje się w największej osadzie, noszącej nazwę Irontown. Ten jest znacznie mniejszy. Prawdę mówiąc, jest pan jedynym pasażerem, który tu wysiada. Kim przez chwilą miał ochotą zaprotestować albo przynajmniej zadać jakieś pytanie. Spojrzał jednak na ekran ukazujący port kosmiczny pod nimi i zrozumiał. Przestrzeń lotniska była otoczona z trzech stron budynkami i otwarta od strony morza. Największy z budynków, dwupiętrowy gmach z ciosanych belek połączonych z cegłą, zbudowany był na planie litery L. Dłuższa część niemal ginęła pod gałęziami drzew. Na krytym gontem dachu zobaczył wielkie czarne litery: BUKANAN ENTERPRISES. Zaczerwienił się i mimo woli powiedział: - No tak, chyba rzeczywiście powinienem wylądować tutaj, nie w Irontown. Unikał jednak starannie właściciela statku aż do momentu lądowania. Wtedy, starając się zachować kamienny wyraz twarzy, uścisnął jego dłoń na pożegnanie. Patrząc, jak „Serenitatis" wznosi się ku niebu, poczuł się naprawdę zagubiony. Rozejrzał się niepewnie dookoła; na końcu ceglanej części budynku zobaczył niskie drzwi, a nad nimi napis BIURO. Drzwi były zrobione z takich samych topornych desek, jak wszystkie inne budynki. Fakturą drewno przypominało sosnę, ale było bladoróżowe, a sęki miały kolor cegły. Czuł zapach tego drewna, który wcale nie przypominał aromatu sośniny, raczej liści laurowych, tylko był słodszy i łagodniejszy. Obok niego przeleciał bezgłośnie ptaszek wielkości wróbla, o piórach zielonych, jak otaczające liście drzew. Kim nie mógł już znieść poczucia osamotnienia i ruszył zdecydowanym krokiem ku drzwiom biura. Nagle zatrzymał się i zesztywniał: drzwi się otworzyły i wyszedł z nich subb. Pewnie go zobaczył przez małe okienko w ścianie budynku. Brązowy stwór wpatrywał się w niego bez wyrazu, nawet nie mrugając. - Proszę pozwolić, wezmę pańskie bagaże - powiedział. Kim starał się zachowywać naturalnie. - Nie, dziękuję. Poradzę sobie. Podniósł walizki, podszedł do drzwi, które subb bez słowa otworzył przed nim i, przeciskając się bokiem, wszedł przez wąski otwór do środka. W jednej ze ścian pomieszczenia widniały nieduże okienka. Przy drewnianych biurkach siedziało jeszcze troje subbów: drugi mężczyzna i dwie kobiety, które z ogromną szybkością uderzały w klawisze anachronicznych maszyn do pisania, najwyraźniej zwykłych mechanicznych urządzeń bez systemu zapisu głosowego. Stukot klawiszy umilkł; wszyscy troje odwrócili brązowe, bezwłose głowy i popatrzyli na Kima. Trwało to tylko chwilę, potem znów podjęli pracę. Kim miał ochotę obrócić się na pięcie i uciec jak najdalej. Subb płci męskiej wstał i podszedł do kontuaru, który biegł wzdłuż niemal całego pomieszczenia. - W czym mogę panu pomóc? - Dziękuję... właściwie to nie wiem - powiedział Kim, powstrzymując niechęć. - Chciałbym spotkać się z kierownikiem. .. Nie jestem umówiony. - Poczuł, że się czerwieni i rozzłościł się na samego siebie; dorzucił wyzywającym tonem: - Nazywam się Kim Bukanan. Stukanie maszyn znowu umilkło. Próbował nie zwracać uwagi na trzy nieruchome, beznamiętne spojrzenia. Po chwili mężczyzna powiedział takim samym głosem, pozbawionym jakiejkolwiek ekspresji: - Proszę za mną, panie Bukanan. Idąc za brązową postacią, Kim zauważył, że prosty kombinezon subba z grubej, spłowiałej tkaniny jest zapinany na guziki, a nie na suwaki czy złącza magnetyczne. Subb pokazał mu drzwi do pomieszczenia znajdującego się na tyłach biura i ulotnił się bezgłośnie. Zza biurka, na którym piętrzyły się stosy papierów, patrzył na niego mężczyzna - dzięki Bogu, normalny człowiek! Kiedy wstał, rozprostowując długie nogi, Kim spostrzegł, że krzesło jest drewniane, ręcznej roboty i polakierowane. Wysoki, chudy mężczyzna miał siwe włosy, opaloną cerę i jasne oczy. Twarz była pomarszczona, ale nie zwiotczała, kwadratowa szczęka wyraźnie zarysowana, czoło szerokie, nos wąski i długi. Miał zniszczone zęby, a dwa przednie były złote. Pod skórą ramion wyraźnie rysowały się mocne mięśnie. - Nazywam się Nat Glover. W czym mogę pomóc? Kim nie mógł powstrzymać rumieńca, ale zdołał zapanować nad głosem. - Jestem Kim Bukanan. Właśnie przybyłem z Ziemi. Próbuję odnaleźć mojego ojca. W pierwszej chwili Glover wstrzymał oddech i wytrzeszczył na niego oczy, a potem nagle jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Wyciągnął do niego rękę. - A niech mnie! - wykrztusił. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zmieszał się i powtórzył: - A niech mnie! Młody człowieku, to dopiero niespodzianka! Ostatnim razem, kiedy Ralf... to znaczy twój ojciec... był tutaj, zastanawialiśmy się razem, czy zdecydujesz się ruszyć w przestrzeń kosmiczną po ukończeniu szkoły. Co prawda spodziewaliśmy się ciebie najwcześniej za ziemski rok. - Jego uśmiech zbladł. Wpatrywał się w Kima, ale wyglądał na zatroskanego. - No tak, ja tu gadam głupoty, a ty pewnie masz za sobą męczącą podróż. Najpierw znajdziemy dla ciebie jakiś pokój. Jesteś głodny? Nie jadamy tu posiłków o stałych porach, poza kolacją, która będzie dopiero za jakieś osiem czy dziewięć godzin, ale właśnie zamierzałem za chwilę zjeść kanapkę i napić się kawy. – Skrzywił się. - Chciałem powiedzieć: tego, czego używamy tu zamiast kawy. Smakuje trochę inaczej, ale jest niezła i ma takie samo działanie. Podszedł do drzwi, otworzył je na oścież i zawołał: - Kiyi! Jeden z urzędników - subbów płci męskiej - pojawił się bezgłośnie. Wszedł do pokoju, wpatrując się w Kima tym uporczywym spojrzeniem subba - ani wrogim, ani przyjaznym. Skąd zresztą można było wiedzieć, co ten wzrok wyrażał? Nat Glover spojrzał na subba, a potem na Kima. Lekko zmarszczył brwi, ale jego twarz zaraz przybrała urzędowy, obojętny wyraz. - Panie Bukanan, to Kai Dai Ning. Jest moim zastępcą. Kiyi, zabierz bagaże młodego pana Bukanana do bungalowu numer 4. Poproś też Nellie, żeby przyniosła nam jakieś kanapki. Kim znów się zaczerwienił. Postąpił krok w stronę walizek, aby wziąć je samemu, ale okazało się to nierealne, ponieważ subb, tak jak oni wszyscy, poruszał się zdumiewająco szybko. Zatrzymał się więc i, próbując zapanować na wyrazem twarzy, zapytał: - Jak mam trafić do bungalowu numer 4? - Kiedy wyjdzie pan z biura - odezwał się subb – zobaczy pan rząd domków, a na każdym z nich widnieje numer. - Wyprostował się, bez trudu podnosząc jego bagaże. Przez chwilę patrzył Kimowi w oczy. W jego głosie nie było ironii, kiedy powiedział: - Może mnie pan odróżnić od innych, panie Bukanan, po imieniu wyhaftowanym na ubraniu. Kim nie wiedział, jak zareagować. - Przypuszczam, że nie zostanę tu zbyt długo – odezwał się w końcu – jeśli tylko pan Glover powie mi, gdzie mogę znaleźć ojca. Subb odwrócił się bez słowa i wyszedł. Kim usłyszał, jak idąc przez biuro, brązowoskóry mówi do jednej z kobiet: - Ten facet w gabinecie Nata to syn Ralfa Bukanana. Przynieś trochę świeżego chleba i jakieś mięso, które mogłoby przypaść do gustu żółtodziobowi z Ziemi, kawę i trochę owoców. - Dorzucił jeszcze półgłosem kilka słów, których Kim nie dosłyszał. Co za arogancki dureń ze mnie, pomyślał Kim, wściekły na siebie samego. Jeżeli uważają za stosowne zatrudniać tu subbów, mógłbym przynajmniej udawać, że mnie to nie obchodzi. Odwrócił się do Nata Glovera, nie zwracając uwagi na rozbawienie malujące się na twarzy chudzielca. - Przykro mi, że sprawiam kłopot, pojawiając się tak bez zapowiedzi, ale nie było sposobu... Nie mam pojęcia, gdzie jest mój ojciec. Nie przypuszczałem, że tu go zastanę, ale od czegoś musiałem zacząć. Będę wdzięczny, jeśli zechce mi pan pomóc. Nie zamierzam się panu narzucać dłużej niż to konieczne. Glover westchnął. - To nie takie proste, Kim. Wybacz, że zwracam się do ciebie po imieniu, ale słyszałem je od Ralfa tyle razy. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, gdzie on się teraz podziewa. Może jest gdzieś w Zatopionym Klastrze, ale może też znajdować się gdziekolwiek indziej. W każdej chwili spodziewam się od niego wiadomości. Oczywiście zaraz dam mu znać, że przybyłeś. Dziś po południu wyślemy kapsułę komunikacyjną do naszego statku dyżurującego w Strudze, ale nie mam żadnego sposobu, żeby się dowiedzieć, gdzie i kiedy ta wiadomość go zastanie. Tymczasem - Nat uśmiechnął się – przestańmy udawać, że możesz po prostu pojeździć sobie wzdłuż Strugi w poszukiwaniu ojca! Jedyne, co możemy zrobić, to czekać tutaj, aż się odezwie. Myślę, że to nie potrwa długo. - To znaczy... chce pan powiedzieć, że nie jesteście w stałym kontakcie? - spytał Kim, wpatrując się w niego. Glover zrobił zdziwioną minę, ale wytłumaczył mu cierpliwie: - Zrozum, Kim, statek kosmiczny albo kapsuła komunikacyjna potrzebuje stu godzin, żeby przebyć drogę do Strugi. Owszem, mamy tam dyżurny pojazd patrolowy, ale nie istnieje żaden szybszy sposób, żeby przekazać wiadomość w jedną lub w drugą stronę. Niektóre z miejsc, gdzie może przebywać teraz Ralf, są odległe o pięć tysięcy lat świetlnych, czyli prawie czterysta osiemdziesiąt godzin podróży Strugą. Żeby przekazać mu wiadomość, trzeba by zaangażować w to ze dwadzieścia statków kosmicznych dyżurujących w stałych miejscach. Przy najlepszych układach trwałoby to setki godzin, w najgorszych zaś tysiące. Kim zawstydził się. Oczywiście, przecież nie da się utrzymywać komunikacji radiowej pomiędzy Lenare a innymi placówkami przedsiębiorstwa. - Nie pomyślałem o tym. Co to takiego ten Zatopiony Klaster, o którym pan mówił? Słyszałem już gdzieś tę nazwę, ale czy można tam się jakoś dostać? - Przypomniał sobie w tej chwili, że jest praktycznie bez pieniędzy. - Struga przebiega w pobliżu mgławicy pyłu gwiezdnego. W mgławicy znajduje się gromada gwiazd, a planety niektórych z nich są dość podobne do Ziemi. Wszystko to jest pozostałością wybuchu kilku starszych gwiazd. Niektóre z nowopowstałych gwiazd, a przynajmniej niektóre z ich planet, zawierają pierwiastki o dużym ciężarze atomowym, które są głównym źródłem naszych dochodów. To znaczy, twojego ojca. - Zawahał się. - Kim, muszę cię prosić, żebyś nie rozmawiał o tym z osobami postronnymi. Mamy kolonie w Zatopionym Klastrze, o których różni ludzie i różne organizacje chciałyby dowiedzieć się czegoś więcej. Nie możesz ot, tak sobie kupić biletu na następny statek, który tu wyląduje, i polecieć tam Strugą. - Przerwał i uśmiechnął się. - Krótko mówiąc, Zatopiony Klaster jest właściwie osobistą domeną Ralfa. Nawet ja nie byłbym w stanie tam trafić. Obawiam się więc, że jedyne, co możesz zrobić, to czekać tutaj. Naprawdę przypuszczam, że Ralf niedługo dowie się o twoim przybyciu i odezwie się do nas... albo przynajmniej wkrótce dowiem się, gdzie go można znaleźć. Kim wpatrywał się w niego bezmyślnie. Znów czuł się porzuconym dzieckiem. - Jak rozumiem, chce pan przez to powiedzieć, że mój ojciec nie pojawia się tu zbyt często i że ta część Strugi nie odgrywa większej roli w jego interesach. Glover westchnął. - Może byśmy jednak usiedli? Zaraz przyniosą kanapki. Posłuchaj, Kim: z prawnego punktu widzenia, przynajmniej w obszarze obowiązywania zasad ustanowionych przez Solcon i zgodnie z naszymi umowami, Bukanan Enterprises jest spółką akcyjną. Ralf ma pakiet większościowy. Reszta z nas posiada trochę udziałów, zależnie od pozycji w przedsiębiorstwie. Praktycznie rzecz biorąc, Ralf jest szefem. Nikomu z nas nawet nie przyszłoby do głowy, by mu się sprzeciwiać, nawet gdyby wydał bezsensowne polecenie, co mu się nie zdarza, bo to nie w jego stylu. Jesteśmy wszyscy przyjaciółmi, przyjaciółmi i współpracownikami. To, że Ralf jest właścicielem większości akcji, ma oczywiście znaczenie, ale został przywódcą dlatego, że jest taki, jaki jest, że tyle wie i tyle dokonał. Rozumiesz? Kim usiadł powoli na jednym z topornych krzeseł. - Chyba tak. Ale jeżeli rzadko pojawia się w okolicach tego krańca Strugi... - W tym krańcu Strugi interesy prowadzę ja - odpowiedział spokojnie Glover - a Lenare jest moją główną siedzibą. Za pośrednictwem tej filii utrzymujemy kontakty z Solconem i Ziemią, poza sytuacjami wyjątkowymi. Bukanan Enterprises jest w zasadzie niezależna od Solconu i samowystarczalna w przestrzeni kosmicznej. Kiedy twój ojciec ma coś ważnego do załatwienia w okolicy, pojawia się tu, zazwyczaj bez zapowiedzi. Najczęściej jednak przysyła mi instrukcje za pośrednictwem któregoś z naszych statków lub kapsułą komunikacyjną z naszej dyżurnej jednostki w Strudze. Ralf nie zajmuje się jednak interesami, które prowadzimy na Lenare, takimi jak handel futrami, żywnością, wydobywanie rud metali, a czasem też handel wodą. - Przerwał znów na chwilę. - Chciałbym, żebyś wiedział, że możesz liczyć na nas wszystkich. Jesteś przecież synem Ralfa! W myślach Kima panował coraz większy zamęt. Miał ochotę zerwać się na równe nogi; ledwo się powstrzymał. - Rozumiem. To znaczy, że sprawiam kłopot, i to nieoczekiwany. - Poczuł gorąco oblewające mu twarz, gdy uświadomił sobie coś jeszcze. - A jak to było z pieniędzmi na moją szkołę i utrzymanie matki? Czy one też przechodziły przez Lenare? Czy to pan się tym zajmował? Glover wyglądał na zakłopotanego. - Ralf powiadomił mnie, jak sprawy się mają, i określił wyraźnie swoje warunki, a potem ja zająłem się wszystkim. Miałem go na bieżąco informować. Bardzo mu na tym zależało, Kim. Wysyłałem mu wiadomości, zdjęcia i tak dalej, w miarę jak je otrzymywałem. Kim nie mógł powstrzymać gorzkiego uśmiechu. - Ale on sam nigdy nie wrócił na Ziemię. Wszystko to było z drugiej ręki! - Zaczerpnął tchu. - Proszę mi powiedzieć, panie Glover, czy ożenił się powtórnie? Czy ma nową rodzinę? Mężczyzna westchnął. - Nie, Kim. Musisz wiedzieć, że on jest bardzo zajętym człowiekiem. Kim uspokoił się nieco. - Rozumiem. Zdaje się, że sporo panu zawdzięczam. Dziękuję, ale na tym koniec. Skończyłem edukację, a moja matka nie żyje. A może nie wiedział pan o tym? Pomarszczona twarz Glovera zaczerwieniła się. - Gdy się dowiedziałem, zaraz wysłałem wiadomość do Ralfa. Dlatego właśnie przypuszczam, że może się tu pojawić, przypuszczalnie informacja już do niego dotarła. - Dziękuję również za to - powiedział Kim i wziął głęboki oddech. - Teraz rozumiem, jak głupio się zachowałem, przybywając tutaj. Wyniosę się, kiedy tylko trafi się jakiś statek. Potrzebuję jednak rady i może pan zdoła mi pomóc. Wydałem właściwie całe moje oszczędności na podróż. Czy myśli pan, że uda mi się znaleźć tutaj jakąś pracę, żebym mógł zarobić na... Glover odpowiedział tonem niemal tak bezbarwnym, jak głos subba: - Kim, nie musisz martwić się o pieniądze. Do diabła, przecież jesteś synem Ralfa! Chyba odniosłeś mylne wrażenie; wcale nie klepiemy tu biedy. Mamy mnóstwo gotówki, a także skryptów dłużnych Solconu, jeśli ci to odpowiada. - Dziękuję, ale wolę sam płacić za siebie. Czy w Irontown miałbym większe szansę na znalezienie pracy? - Przykro mi, że tak to postrzegasz - powiedział Glover sucho. - Przecież mogę dać ci tu pracę i standardowe wynagrodzenie, włączając w to zakwaterowanie i wyżywienie. Kiedy zarobisz wystarczająco dużo, będziesz mógł kupić bilet powrotny na Ziemię czy dokądkolwiek zechcesz. Kim zawahał się, ale coś nie dawało mu spokoju. - Jeszcze jedno. Powiedział pan, że wszyscy jesteście udziałowcami Bukanan Enterprises. Czy dotyczy to również subbów? Nat Glover popatrzył na niego jakoś dziwnie. - Owszem, dotyczy. Kim wstał. - Jak daleko stąd do Irontown? Jak tam się dostać? Nie mam ochoty zostawać tu dłużej. Glover wstał i wyprostował się powoli. Podszedł do drzwi i zawołał: - Nie możecie się pospieszyć z tymi kanapkami? – Odwrócił się do Kima. - Za parę dni wyrusza karawana do Irontown. Wpiszę cię na listę płac w charakterze uzbrojonego strażnika. - Wpatrywał się w niego nieruchomym wzrokiem. – Pracę zaczynasz od dzisiaj, więc nie musisz się zachowywać tak, jakby ktoś ci robił łaskę. Po dotarciu do Irontown możesz rzucić pracę albo wrócić tutaj, jak wolisz. To najlepsze, co mogę panu zaoferować, panie Bukanan. - W ostatnim zdaniu pobrzmiewała ledwo skrywana ironia. Oszołomiony i rozgniewany Kim poszedł do wyznaczonej mu chaty. Czuł się jak ryba trzepocząca na piasku. Co za głupiec z niego, żeby wybrać się w podróż tak zupełnie bez przygotowania! Nie tylko nie odnalazł Ralfa Bukanana, ale nawet nie potrafi zacząć poszukiwań! Nie spodziewał się tu żadnych luksusów, ale w tej chwili po prostu nie miał z czego żyć. Rozdział 6 O d przybycia Kima na Lenare minęły dwa dni. Przyzwyczaił się już, że lokalny gorący napój, nazywany tu kawą, ani smakiem, ani zapachem wcale prawdziwej kawy nie przypomina. Płyn był czerwonawy, smakował korzennie i pachniał raczej jak herbata, zawierał jednak kofeinę lub substancję o podobnym działaniu. Smak poprawiało dodanie niewielkiej ilości cukru, Kim nie zdołał się jednak przekonać do żywicy jednego z tutejszych drzew, która miała zastępować śmietankę. Tutejszy przaśny chleb był za to doskonały; miał wyborny, lekko orzechowy smak. Ta sama żywica, zagęszczona przez gotowanie i posolona, zupełnie nieźle pełniła rolę masła. Mięso, którego duże, gorące płaty podawano na drewnianych talerzach, również było bardzo smaczne. Spożywano głównie trzy gatunki, nazywane dla wygody wołowiną, wieprzowiną oraz tuńczykiem. Pierwsze dwa pochodziły od zwierząt przy- pominających swoje ziemskie odpowiedniki. „Tuńczyk" był w rzeczywistości ssakiem morskim nie większym od foki, o ledwie dostrzegalnym rybnym posmaku. Zdaniem Kima przypominał trochę kurczaka lub jakiś inny drób. Tak jak mówił Glover, spożywano tylko jeden stały posiłek, długo po zachodzie słońca. Kim rozumiał dlaczego: subbowie nie musieli jadać częściej niż raz dziennie. Było ich na kolacji zazwyczaj około dwunastu (zawsze któryś był nieobecny z powodu pracy po godzinach albo wyjazdu). Jedli dużo, a potem, jeśli nie mieli w planie powrotu do pracy lub jakichś rozrywek na dworze, udawali się do swoich chat. W ciągu dnia jadali owoce, by ugasić pragnienie - i nic więcej. Kim nie widział powodu, żeby on i Glover musieli przystosowywać się do tego trybu życia, zwłaszcza że zazwyczaj przy posiłkach towarzyszyło im kilku normalnych z pomniejszych firm, mających siedziby w okolicy. Musiał jednak przyznać, że zawsze mieli do dyspozycji kanapki i kawę, kiedy tylko zechcieli. Tego dnia Kim wspinał się w ślad za Gloverem wąską ścieżką wiodącą na pobliskie wzgórze. Wzięli ze sobą broń, której widok z początku zadziwił Kima. Były to ciężkie strzelby o grubych lufach i drewnianych łożach, z których strzelało się nabojami prochowymi. Ten typ broni towarzyszył ludzkości przez stulecia, ale już dawno zastąpiono go lżejszymi i dysponującymi znacznie większą siłą rażenia urządzeniami, w których napęd grawitacyjny miotał podłużnymi pociskami osiągającymi ogromną prędkość. Kim widział w muzeum okazy takich archaicznych strzelb, nigdy jednak dotąd nie miał w ręku żadnej z nich. Rzecz jasna wiedział, jak działa proch strzelniczy. Dobrze chociaż, że naboje, które pobrzękiwały w jego kieszeni, nie były naładowane czarnym prochem, który dawał tyle dymu, że znacznie ograniczał widoczność. Glover pokazał mu wcześniej pojemniki z importowanym materiałem wybuchowym, przypominającym bawełnę strzelniczą. Zatrzymali się na chwilę odpoczynku. - Przybywa karawana - pokazał mu Glover palcem. Drogą z południa podążały obładowane zwierzęta, jedno za drugim. Konwój szedł wzdłuż brzegu lądowiska, omijając po drodze niewielki kosmiczny frachtowiec, który wylądował poprzedniego wieczoru. Z bungalowów zaczęli wychodzić ich mieszkańcy, żeby powitać przybyłych. Kilkunastoletni dzieciak podbiegł do jednego z kintów i poklepał go po szyi; Kim pomyślał, że te stworzenia chyba nie są niebezpieczne. Kinty najwyraźniej znały drogę, bo niekierowane przez nikogo podążyły do krótszego skrzydła budynku Bukanan Enterprises i tam położyły się w cieniu pod ścianą. Strażnicy pojawili się dopiero po paru minutach: dwunastu subbów uzbrojonych w strzelby. Wszyscy byli ubrani w spłowiałe kombinezony z grubego materiału, ale trzech czy czterech z nich rozpięło bluzy i zrolowało aż do pasa. A więc może nawet subbom było czasem za ciepło... Powstrzymując obrzydzenie na widok krzepkich, bezwłosych torsów pokrytych brązową skórą, Kim spytał: - To karawana z Irontown? Glover skinął głową. - W jukach jest głównie stal. Kint może bez trudu unieść sto kilogramów, chociaż niewiele ponad to, zwłaszcza w górzystym terenie. Kim przyglądał się leżącym zwierzętom. - Czy one nie mają kopyt? A te ogony... chyba bardziej przypominają ogon kota. - To prawda. - Glover od ich pierwszego spotkania zachowywał się chłodno, ale uprzejmie. - Mają stopy o trzech palcach. Potrafią ugryźć, tak samo jako koń, ale ich główną bronią są pazury. Kilka lat temu ktoś przywiózł tu psa, który próbował dobrać się do skóry jednemu z kintów. Kint rozpruł mu brzuch jednym kopnięciem. Kim popatrzył na niego z niepokojem. - Czy są agresywne? Kościsty mężczyzna uśmiechnął się lekko. - Są przyjazne, chyba że ktoś im podpadnie. Ten gatunek ukształtował się w takim środowisku, że musi umieć zarówno walczyć, jak i uciekać. - Wskazał ręką w kierunku szczytu. - Może już pójdziemy? Kim odwrócił się jeszcze kilka razy, żeby przyjrzeć się subbom zdejmującym juki z grzbietów zwierząt. Kiedy skończył się rozładunek, kinty wstały i pobiegły całym stadem do najbliższego lasu. Najwyraźniej nikt nie zamierzał ich zamykać w zagrodzie. Glover najwyraźniej wybrał to wzgórze dlatego, że na jego szczycie rozciągała się otwarta przestrzeń szeroka na jakieś pięćdziesiąt metrów. Tutaj miał się odbyć sprawdzian umiejętności strzeleckich Kima. Nie tracąc czasu, Glover wsunął trzy naboje do magazynka pod lufą strzelby i przesunął dźwignię. Kim usłyszał, jak nabój wsunął się do komory. Jego towarzysz przyłożył broń do ramienia i wystrzelił. Płat rudawej kory odpadł od pnia drzewa po drugiej stronie polany, odsłaniając różowe drewno. Kula wbiła się bliżej brzegu niż środka pnia. Kim zauważył, że Glover trafił dość nisko, biorąc pod uwagą jego wzrost. Sam postanowił celować uważnie, biorąc poprawkę na niewielkie wybrzuszenie terenu pośrodku polany. Po strzale pozostała smużka dymu o charakterystycznym zapachu. - Twoja strzelba ma lekko rozregulowany celownik - powiedział Glover. - Nie powiem ci, w którą stronę, ale przy tej odległości odchylenie nie przekroczy dwudziestu centymetrów. Normalny rozrzut, który może zwiększyć błąd celowania albo go zmniejszyć, wynosi około trzech centymetrów. Rozumiesz? Kim skinął głową z poważną miną. Spokojnie wprowadził naboje do magazynka, uniósł broń i wycelował. Muszka i szczerbinka nie różniły się szczególnie od przyrządów celowniczych nowoczesnej broni, zastanawiał się jednak, jak długo można utrzymać tak ciężką strzelbę w stabilnej pozycji. Z drugiej strony, nowoczesne strzelby też były przecież cięższe, niż wymagała tego ich budowa - właśnie ze względu na stabilność. Opuścił broń i zastanowił się przez chwilę. Jeżeli wyceluje dokładnie w to miejsce, gdzie trafił Glover, pocisk przy odchyleniu w lewą stronę może w ogóle nie trafić w drzewo i trudno będzie z tego strzału wyciągnąć jakieś wnioski. Postanowił więc celować wyżej, żeby uniknąć trafienia w wyniesienie terenu. Powtórnie uniósł broń, wycelował i pociągnął za spust, Odrzut był silniejszy, niż oczekiwał, ale do zniesienia. Trafił w punkt odpowiadający mniej więcej czwartej godzinie na tarczy zegara w stosunku do miejsca, w które celował i około dziesięciu centymetrów w bok. Nie musiał przejmować się tym, że nie trafi w pień, ani też wybrzuszeniem pośrodku polany. Jego druga kula trafiła dokładnie tam, gdzie pocisk Glovera. Glover nie zmienił wyrazu twarzy, powiedział tylko sucho: - No cóż, jeden problem z głowy. - Przerwał na chwilę. - Przy odległości dwustu metrów rozrzut wyniesie prawie trzydzieści centymetrów. Pewnie uważasz, że to niezbyt dobry sprzęt, ale całkiem nieźle sprawdza się przy szybkim strzelaniu, kiedy ktoś cię atakuje. Poza tym podczas tej wyprawy nigdy nie będziesz sam. - Popatrzył chłodno na Kima. - Strzelba nie jest zrobiona z najlepszej stali, więc musisz czyścić lufę po każdym strzelaniu. Dostaniesz smar o działaniu przeciwkorozyjnym. - Z tego, co pan mówi, wynika, że może zajść potrzeba użycia broni - zagadnął Kim w drodze powrotnej. – Przed czym właściwie strażnicy mają bronić karawany? - Istnieje coś takiego, jak bandyci... ale przede wszystkim chodzi o drapieżniki, które stanowią realne zagrożenie. Zwłaszcza jeden gatunek, który poluje stadnie. Nazywamy je chomikotami. Wyprawa trwała już od sześćdziesięciu znormalizowanych godzin, czyli od trzech dni pracy trwających po dziesięć i pół godziny i trzech nieco krótszych nocy. Teraz, kiedy rozłożono obozowisko na czwartą noc, Kim skulił się pod kocem. Dokuczał mu ból mięśni i dojmujący chłód - znajdowali się już wysoko, blisko najbardziej wyniesionej ponad poziom morza części trasy wiodącej przez góry. Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, nazajutrz przekroczą łańcuch górski i zaczną schodzić w dół. Jednak tego wieczoru w obozie panowała wyjątkowo nerwowa atmosfera. Kim usiadł na posłaniu i wyjrzał z namiotu w stroną najbliższych ognisk. Tuż obok zobaczył kilka kintów, którym zdejmowano na noc juki. Dwie uniesione głowy o końskich uszach były zwrócone w kierunku porośniętego drzewami zbocza doliny, którą prowadziła droga. Kinty miały droższe szyje niż konie i, pomijając pazurzaste łapy, ruchliwe ogony i bardziej zwartą budowę ciała, przypominały nieco ziemskie lamy. Powiew chłodnego górskiego wiatru przyniósł korzenny zapach drzew. Z tyłu, zza ognisk, dobiegał szum górskiego strumienia. Jeden z kintów wstał, unosząc najpierw przednią część ciała, a potem zad. Odszedł parę metrów od ogniska, tak że prawie nie było go widać, i wyciągnął wysoko głowę z postawionymi uszami. Teraz wszystkie inne kinty, także te z drugiej grupy, nocującej nieco wyżej, zaczęły wstawać. Kim usłyszał rozmowę wielu przyciszonych, bezbarwnych głosów subbów, całe obozowisko ożywiło się, jeden z subbów podszedł do Kima. - Radziłbym oprzeć się o drzewo. Czy pańska strzelba jest naładowana? - Oczywiście - odparł Kim urażonym tonem i zawahał się. - Czy pan jest Kai Dai Ning? - Tak, to ja. Panie Bukanan, wygląda na to, że kinty wyczuły chomikoty i spodziewają się ich ataku. Pod drzewem będzie pan miał osłonięte plecy i znajdzie się pan na tyle daleko od ogniska, że nie będzie ono pana oślepiać. - W porządku. - Kim wstał, stękając cicho z bólu, owinął się kocem, wziął strzelbę i wyszedł na zewnątrz. Teraz wszystkie kinty skupiły się wewnątrz kręgu ognisk. Subbowie pospiesznie wznieśli prowizoryczne barykady z juków i drewna opałowego, a teraz stali bez ruchu, wpatrując się w mrok. Kim drżał z zimna, przyglądając się ciemnemu zboczu doliny. Czuł zapach kintów - a może wiatr niósł też inną, nieprzyjemną woń? Poczuł, że darzy subbów jeszcze większą niechęcią niż dotąd. Byli dużo odporniejsi na zimno niż on, poza tym mieli wrażliwsze powonienie i lepiej widzieli w ciemnościach. Kim tak naprawdę byli subbowie - poza tym, że ludzkimi mózgami wsadzonymi do zastępczych ciał? I kim byli loaci, którzy ponoć stworzyli lub wyhodowali ciała subbów? Jak dotąd ani o jednych, ani o drugich Kim nie dowiedział się właściwie nic. Zresztą tak czy inaczej nie miał sposobu, żeby cokolwiek przekazać agentom Solconu. Było mu coraz zimniej i opanował go wyraźnie buntowniczy nastrój. Miał właśnie iść po drugi koc, kiedy zbite w grupkę kinty basowo zawyły. Chomikoty poruszały się niezwykle szybko. W pierwszej chwili Kim zobaczył jakiś kształt pomiędzy drzewami, a w następnej już zbitą masę pędzących szarych zwierząt. Odrzucił koc i przyklęknął na ziemi, składając się do strzału. Widok bestii wprawił go w osłupienie. Były wielkie jak tygrysy. Wyciągnięte nisko przy ziemi szyje zwierząt byty dłuższe niż u ziemskich korowatych. Miały krótkie ogony i szerokie pyski o wy- dętych policzkach - co tłumaczyło nazwę chomikot. Szybko przebierały krzepkimi łapami, błyskawicznie przemieszczając się z miejsca na miejsce. Kiedy stado wyłoniło się spomiędzy drzew, drapieżniki wydały przeraźliwy, skrzeczący wrzask, mrożący krew w żyłach. Kim zamarł w bezruchu. Miał nieprzepartą ochotę zerwać się na równe nogi i próbować ucieczki albo wspiąć się na drzewo, albo chociaż rzucić się na ziemię i ukryć twarz w opadłych liściach. Kinty skuliły się, napinając mięśnie nóg; pewnie obawiały się, że jeśli rzucą się do ucieczki, mogą wpaść w zasadzkę. Pierwszy strzał wyrwał Kima z odrętwienia. Szybko uniósł strzelbę, wycelował między dwoma subbami i wystrzelił. Wielkie szare cielsko wyskoczyło do góry, skuliło się i runęło na ziemię. Usłyszał wściekły wrzask bólu. Subbowie strzelali teraz równo i spokojnie. Ich twarze, widoczne w migotliwym świetle ognia, były zupełnie bez wyrazu: Jeden z chomikotów wysforował się przed stado i wpadł prosto pod lufę Kima, więc mężczyzna wpakował kulę w sam środek jego białej piersi. Zwierzę upadło na ziemię, wijąc się w konwulsjach. Jego wrzask było słychać mimo huku wystrzałów. Kim przeładował i strzelił, znów przeładował i znów strzelił. Fala szarych cielsk przelała się już przez prowizoryczne barykady, zasłaniając subbów. Teraz trwała walka na pazury i kły przeciw nożom i pięściom. Kinty również brały udział w tych zmaganiach. Kładły się na grzbiecie i desperacko przebierały łapami uzbrojonymi w pazury, wijąc się i próbując osłaniać gardła. Inne obskakiwały ze wszystkich stron rozproszone, ale wciąż siejące spustoszenie drapieżniki. Krąg obrońców został przerwany, ale subbowie ze zdumiewającą zręcznością i szybkością zajęli nowe pozycje, z których mogli dalej strzelać. Kim opróżnił magazynek i sięgnął do kieszeni po naboje. Zanim zdążył powtórnie naładować broń, zobaczył chomikota pędzącego prosto na niego. W oczach potwora widział żądzę mordu. Kiedy ogłupiały z przerażenia próbował zasłonić się bezużyteczną strzelbą, na chomikota rzucił się z boku jeden z subbów. Splecione ciała potoczyły się prosto na Kima. Mężczyzna próbował się pozbierać, nagle jednak zdał sobie sprawę z ciszy panującej wokoło. Wstał w samą porę, by zobaczyć stado kilkunastu chomikotów uciekających po zboczu. Tu i ówdzie ranne bestie chwiały się na nogach lub czołgały po ziemi. Niektóre z napastników dogorywały, a w ich oczach wciąż widać było zaciekłą nienawiść. Większość bestii leżała nieżywa. Ten chomikot, który rzucił się na Kima, również był martwy. Stało nad nim dwóch subbów z nożami ociekającymi krwią. Subb, który uratował Kimowi życie, powoli podnosił się na nogi. Kim wzdrygnął się na widok jego zakrwawionego i podartego na strzępy ubrania, ale subb chyba nic sobie nie robił z tego, że jego lewe ramię zwisa bezwładnie. Podbiegł do niego inny subb z butelką i rolką bandażu. W milczeniu polał mu ramię ciemną cieczą, zręcznie zabandażował i zrobił temblak. Pozostali subbowie gromadzili się dookoła, wciąż ze strzelbami w dłoniach. To zdumiewające, ale tylko czterech subbów nosiło bandaże. Pozostałym na większe lub mniejsze rany najwyraźniej wystarczało kilka kropel ciemnego antyseptyku. Kiedy Kim ochłonął z mdlącego przerażenia, podszedł do rannego, który siedział na ziemi, oparty zdrowym ramieniem o pień drzewa. - Chyba uratował mi pan życie. Subb popatrzył na niego beznamiętnie. - Nic się nie stało. Zagoi się za kilkaset godzin. Gdyby jednak chomikot dostał w pazury normalnego... - Tak czy inaczej, jestem wdzięczny! - powiedział Kim z płonącą twarzą i poszedł szukać swojego koca. Później usłyszał, jak Kai Dai Ning, również poharatany pazurami, dokonuje podsumowania strat. Zginęły dwa kinty, kilka innych odniosło rany na tyle poważne, że nie mogły nieść ładunków. Nie stanowiło to problemu - ładunki niesione w tę stronę nie były ciężkie i można było je rozdzielić pomiędzy zdrowe zwierzęta. Doliczono się trzydziestu jeden martwych chomikotów; prawdopodobnie jeszcze więcej odpełzło, by zakończyć życie w zaroślach. Kai Dai Ning stwierdził, że ogólnie rzecz biorąc, starcie zakończyło się wielkim zwycięstwem. Dwa padłe kinty łatwo można zastąpić, rany subbów szybko się zagoją, a chomikoty przez dłuższy czas będą trzymać się z dala od karawan. Kim rozmyślał o tym przez resztę wędrówki. Starał się w miarę możliwości unikać spojrzeń subbów. Nie czuł się najlepiej z poczuciem, że jednemu z nich zawdzięcza życie. Nie mógł też przestać zastanawiać się nad tym, jak długo może żyć subb i jak poważne uszkodzenia ciała może przeżyć. Rozdział 7 K iedy minęli przełęcz, Kim zauważył, że po tej stronie panuje bardziej suchy i cieplejszy klimat, pewnie dlatego, że góry oddzielały tę część lądu od morza. Równina rozciągała się ku wschodowi. Drugiego dnia po przekroczeniu gór, kiedy schodzili drogą wiodącą długim i krętym grzbietem, zobaczył Irontown. Największa osada na Lenare była rozłożona na obu brzegach w miejscu, gdzie rwący górski strumień zwalniał biegu i stawał się spławną rzeką. Kim dostrzegł nabrzeża i magazyny. Pomyślał, że na rzece panuje spory ruch, chociaż największe z zacumowanych jednostek niewiele przewyższały rozmiarami zwykłe barki. Na południowym brzegu, za magazynami, znajdował się port kosmiczny - okrągły, pusty plac o średnicy około kilometra. Wzdłuż linii budynków Kim dostrzegł ze dwadzieścia pojazdów kosmicznych. Zauważył też niewielki budynek z napisem BUKANAN ENTERPRISES, ale nie było przy nim nabrzeża ani też żadnego statku. Na lądowisku nie stała „Serenitatis", chociaż inne pojazdy były mniej więcej tego samego kształtu i rozmiaru. Kiedy Kim patrzył na lądowisko, jedna z mniejszych maszyn wystartowała i odleciała wzdłuż rzeki. Prawdopodobnie wyruszyła w kierunku jakiegoś mniejszego miasta. W górnej części Irontown, w pobliżu brzegu rzeki, z wysokich kopców unosił się żółtawy, miejscami czarny dym i rozciągał się wzdłuż horyzontu ku wschodowi. Wiatr nie wiał w stronę Kima, ale i tak dał się wyczuć charakterystyczny zapach koksu. Kim zauważył też drogi wiodące do podnóża grzbietu górskiego, którym schodzili. Jedną z nich szły kinty, ciągnąc za sobą pękate wózki. Zrozumiał, że u podnóża gór znajdowały się złoża rudy i dlatego tu właśnie założono miasto. Zdumiewało go to, że całkiem niezła stal, ta sama, z której wykonano lufę strzelby i ostrze jego noża, pochodziła z tak prymitywnie wyglądających pieców. Dalej w górę rzeki, też nad brzegiem, przebiegała droga do transportu ściętych pni. Kim doszedł do wniosku, że wysoki, przenikliwy wizg dochodzi z tartaku, który po chwili zauważył w pobliżu zapory na rzece, nad zalewem. Kai Dai Ning zwolnił kroku, żeby się z nim zrównać. - Panie Bukanan, w siedzibie naszej firmy mamy pokoje dla pracowników, ale jeśli nie zechce pan się tam zatrzymać, może pan znaleźć zakwaterowanie i wyżywienie na mieście.Widzi pan ten zielony dach domu, nad rzeką, o parę ulic od portu kosmicznego? Wzdłuż brzegu biegła niewybrukowana ulica. - Owszem. - Polecam to miejsce. Kim zawahał się. Nat Glover zapłacił mu wprawdzie z góry za podróż w jedną stronę, ale nie było tego znów tak wiele. Ale lepsze to, niż mieszkać razem z subbami... - W porządku, dziękuję. Pensjonat prowadziła kobieta, która wzbudziła w Kimie mieszane uczucia. Miała koło pięćdziesiątki, była chuda, energiczna i gadatliwa. - Bukanan Enterprises? Nie mogę powiedzieć o nich nic złego. Nie mogę też powiedzieć nic dobrego, ponieważ nigdy nie miałam z nimi do czynienia. Zatrudniają głównie subbów, a ja niezbyt chętnie ich tu przyjmuję. Nie sposób odgadnąć, co sobie myślą, przy tym tak się gapią na człowieka, że aż ciarki chodzą po grzbiecie. - Zlustrowała Kima od stóp do głów. - Pan też się nazywa Bukanan, prawda? Należy pan do rodziny? - Jestem spokrewniony, ale nie jestem właścicielem – od powiedział Kim. - Tak czy inaczej, dla mnie to żadna różnica, dopóki płaci pan komorne, nie sprawia kłopotów i nie przyprowadza tu subbów. W cenę wliczone jest śniadanie i kolacja, pościel zmieniamy raz w tygodniu. Łóżko będzie musiał pan ścielić sobie sam. Jeżeli chce pan jadać obiady, musi pan sobie znaleźć coś na mieście. - Odgarnęła z czoła kosmyk siwiejących włosów. - Zamierza pan pracować? - Muszę poszukać pracy. Prawdopodobnie będę nieobecny przez większą część dnia. - W porcie jest miejsce, gdzie całkiem nieźle karmią, nazywa się Struga. Są jeszcze dwie knajpy, ale o nich nie mogę powiedzieć nic dobrego. W drugim krańcu miasta jest Ironworks Cafe, też w porządku. Jeżeli wybiera się pan w dół rzeki... - Raczej nie. Przypuszczalnie większość czasu będę spędzał w porcie kosmicznym. - Cóż, pańska sprawa. Ma pan jakiś zawód? W tej chwili nie zatrudniają nikogo ani przy piecach, ani w tartaku, ale może za kilka tygodni... Kim zaczerwienił się lekko. - Jestem wyszkolony w dziedzinie nawigacji kosmicznej. Mam nadzieję, że dostanę pracę na jakimś statku. Machnęła ręką z lekceważeniem. - Ja bym na to nie liczyła. Miałam w zeszłym roku lokatora, był starszy niż pan, przyleciał tu jednym statkiem i próbował znaleźć robotę na innym. Nic nie znalazł przez prawie dwa miesiące. Mówili, że coś było nie w porządku w jego kartotece. Nie wiem, jak to będzie z panem. Chce pan, żebym popytała? - Nie, dziękuję. Jestem pewien, że sobie poradzę - powiedział szybko Kim, zadowolony, że wreszcie jej się pozbył. Była ciekawska i usta jej się nie zamykały, ale musiał przyznać, że w pensjonacie panuje porządek, jest czysto, a przy tym kobieta świetnie gotuje. Był tam też kulawy, małomówny starzec, który pełnił obowiązki stróża i złotej rączki. Kim wybrał się do portu jeszcze tego samego popołudnia i zaczął się wypytywać o pracę, ale rezultaty tych poszukiwań nie były zachęcające. Następnego dnia na jednym z targowisk w pobliżu portu kosmicznego zobaczył coś, co nim wstrząsnęło. Wokół podestu zgromadziło się kilkudziesięciu mieszkańców miasta. Z okrzyków i głośnych śmiechów wywnioskował, że odbywa się tam coś w rodzaju licytacji. Zaciekawiony zbliżył się do tłumu gapiów. Od razu zrozumiał, co jest przedmiotem aukcji: ludzie. Ponad głowami zgromadzonych zobaczył podium, nieco większe niż ring bokserski, dość wysokie, by było widać stojących na nim ludzi. Prowadzący aukcję, ubrany w taki sam kombinezon jak Kai Dai Ning i inni subbowie, wynosił właśnie pod niebiosa zalety mężczyzny w wieku mniej więcej trzydziestu pięciu lat, który stał uśmiechnięty pośrodku platformy. - Jak państwo widzą, kawał chłopa. Na Ziemi był cieślą, potem spędził piętnaście tysięcy godzin na stacji Antietam jako pracownik techniczny. Zostało mu jeszcze prawie cztery tysiące godzin kontraktu, ale oddam go za tysiąc solconowskich dolarów! - Za co jest ścigany?! - krzyknął ktoś z tłumu. – Pewnie zaraz przyleci po niego statek patrolowy, żeby faceta aresztować! Prowadzący aukcję zgromił żartownisia wzrokiem, ale mężczyzna, o którym była mowa, zdecydowanym krokiem podszedł do skraju platformy. - Powiem wam, dlaczego opuściłem stację Antietam! Pobiłem się z takim jednym i przesiedziałem jakiś czas w więzieniu. a potem obniżyli mi stawkę do czeladniczej. Skorzystałem więc z pierwszej okazji i przyleciałem tutaj. Nie jestem za nic ścigany! Będę ciężko pracował przez te pół roku, które zostało mi do spłacenia kontraktu. Naprawdę nie jestem żadnym awanturnikiem, niezależnie od tego, co zdarzyło się na stacji! Kim zwrócił się do stojącego obok starszego mężczyzny. - Przepraszam, jestem tu nowy. Wiem o kontraktach, ale co właściwie stoi na przeszkodzie, żeby taki człowiek nie nawiał przy pierwszej okazji, jaka się nadarzy? Starszy człowiek popatrzył na niego ciekawie. - Dopiero co przybył pan z Ziemi? - Tak. Mężczyzna podrapał się po pomarszczonym karku. - No cóż, tym może się pan nie przejmować. Aukcje są organizowane przez władze miasta i to one gwarantują zabezpieczenie zakupów. Jeżeli któryś z zakontraktowanych porzuci pracę, zostanie wyjęty spod prawa i czeka go więzienie albo śmierć, o tym decydują władze. Istnieją też prawa chroniące kontraktowych. Nie można przeciążać ich pracą, trzeba zapewnić im przyzwoite wyżywienie i opiekę lekarską. Ja też byłem pod wrażeniem, kiedy pierwszy raz to zobaczyłem. Trudno jednak wyobrazić sobie lepszy sposób na spłacenie kontraktu, prawda? Kim wpatrywał się w niego zdumiony. - Czy Solcon nie próbuje czegoś zrobić w tej sprawie? Mężczyzna odchrząknął. - Jedyną sprawą w tej okolicy Strugi, w której Solcon próbuje coś zdziałać, jest piractwo zagrażające ich statkom, a tak że statkom i planetom Konfederacji. Lenare jest wolnym terytorium i każdy tutaj musi radzić sobie sam. - Obejrzał sobie Kima od stóp do głów. - Czy ludzie na Ziemi nie wiedzą o tym, że władza Solconu jest ograniczona? - Chyba z grubsza wiedzą - powiedział Kim - ale to, co tu widzę, przypomina niewolnictwo! Stary człowiek uśmiechnął się krzywo. - To kwestia interpretacji. Ja sam przybyłem tu jako kontraktowy, bo tylko w ten sposób mogłem opłacić przejazd, nigdy nie czułem się niewolnikiem, a kontrakt spłaciłem już po dwudziestu pięciu tysiącach godzin. Te trzy lata na Teranie to były dobre czasy. Dałbym wiele, żeby powróciły. Kim znów spojrzał w stronę platformy. Teraz licytowano mizerną, pomarszczoną, siwą kobietę. - Dwadzieścia tysięcy godzin - powiedział prowadzący. - Sprawdziliśmy stan jej zdrowia i umiejętności. Doskonała pomoc domowa, dobrze gotuje i sprząta. Prawdziwa okazja. Cena wywoławcza cztery tysiące solconowskich dolarów. Ktoś w tłumie krzyknął: - Czy na pewno przeżyje dwadzieścia tysięcy godzin? Prowadzący aukcję zmarszczył brwi, najwyraźniej znudzony. - Mówiłem, że dajemy na nią gwarancję. - A jak się nazywa? - chciał wiedzieć ktoś inny. Kobieta podniosła wzrok, ale nic nie powiedziała. - Muriel Soames - powiedział licytant. - Ładnie, prawda? Oczywiście przybierze takie imię, jakie jej wymyśli nowy pracodawca, prawda, Muriel? Kobieta skinęła obojętnie głową, jakby pragnęła tylko mieć już to wszystko za sobą. Kim pomyślał, że koniec końców może cały ten system nie jest aż taki zły. Siwowłosa kobieta zeszła z platformy i oddaliła się wraz z mężczyzną o wyglądzie biznesmena, który - jak ktoś powiedział - był właścicielem restauracji. Kim odwrócił się i miał już odejść, ale powstrzymały go głośne okrzyki i wybuchy śmiechu. Odwrócił się i poczuł, że krew uderza mu do głowy. Przedmiotem następnej aukcji była młoda kobieta, którą znał - ta sama dziewczyna, której pomógł nieść bagaże na statku Panka Sunnera. Najwyraźniej Annelle Travis zdążyła wyprać i wyprasować ubranie, z pewnością zjadła też kilka dobrych posiłków i wypoczęła, bo wyglądała znacznie porządniej i dużo młodziej niż na „Serenitatis". Jednak po jej zaciśniętych ustach i ponurym spojrzeniu można się było domyślić, że nie czuje się dobrze w tej roli. Jakiś mężczyzna z tłumu krzyknął szyderczym tonem: - Złożyłem już wczoraj ofertę! Prowadzący aukcję spojrzał z niechęcią w jego stronę. - To był żart, a nie oferta, Corwin. Ta młoda dama jest dobrze wychowana i skończyła dwa lata college'u! Nie przybyła tu, żeby zostać sprzątaczką. - To co ona potrafi robić? - drwiąco zapytał Corwin. Tłumek znowu ryknął śmiechem. Annelle Travis zaczerwieniła się po uszy. Nawet licytator z trudem zachował powagę. - Zwiększam ofertę - powiedział Corwin. - Pięć tysięcy dolarów! Dziewczyna wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać. Kim poczuł, że wzbiera w nim gniew - a może, jak zdał sobie sprawę, także zazdrość. Znów wmieszał się pomiędzy gapiów i odnalazł siwowłosego mężczyznę, z którym przedtem rozmawiał. - Jak to się ma do klauzuli o dobrym traktowaniu kontraktowych? Starzec uśmiechnął się. - No cóż, młody człowieku, tak to jest. Mężczyzna jest mężczyzną, a kobieta kobietą. Prędzej czy później każda kobieta... Kim już przeciskał się do przodu, nie zwracając uwagi na protesty potrącanych ludzi. - Dziesięć tysięcy dolarów! - zawołał ochrypłym głosem. Śmiech przerodził siew szepty. Dziewczyna przyjrzała mu się rozszerzonymi ze zdumienia oczami: poznała go. Licytator podszedł do brzegu platformy. - Prosto z Ziemi, młody człowieku? Kim starał się, by głos mu nie zadrżał. - A co to ma do rzeczy? Prowadzący aukcję wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekko. - Ależ nic, nic. Tak mi się tylko zdawało. A więc, żółtodziobie, złożyłeś niezłą ofertę. Masz te pieniądze? - Bez trudu je zdobędę! - powiedział Kim bez wahania. Znów rozległ się głośny śmiech. - Będzie pan musiał zapewnić jakąś gwarancję - powiedział licytator powoli. - Jak pan się nazywa? Czy jest ktoś,kto mógłby za pana poręczyć? Zdawał sobie sprawę, że powinien trzymać język za zębami, ale postanowił iść na całość. - Nat Glover wystarczy? - Widząc, jak licytator unosi brwi, dodał: - Nazywam się Kim Bukanan. Rozdział 8 K im uświadomił sobie ze smutkiem, że to jego pierwsza kłótnia z Annelle. - Posłuchaj - powiedział, próbując zachować spokój - mężczyzna jest w innej sytuacji. Mogę bez trudu podjąć pracę i poradzić sobie bez pieniędzy, dopóki ich nie zarobię. Za to ty nie możesz zostać tu sama i bez centa! Zacisnęła usta w prostą linię, którą nauczył się już rozpoznawać jako oznakę zawziętego uporu. - Dlaczego nie mogę, skoro pokój jest opłacony za miesiąc z góry? Nie jesteś dla mnie pierwszym lepszym mężczyzną. Praktycznie rzecz biorąc, jesteśmy małżeństwem! - To jeszcze nic pewnego - powiedział złośliwie i pożałował tych słów, zanim skończył je wypowiadać. Zaczerwieniła się. - Jeśli chodzi o to, co się naprawdę liczy, jesteśmy jak małżeństwo. Skoro chcesz czepiać się słówek, mogę powiedzieć, że jesteś moim mężczyzną. Co za żona byłaby ze mnie, gdybym pozwoliła mojemu mężowi, mojemu mężczyźnie, wyruszyć Bóg wie gdzie i na jak długo, wiedząc, że nie ma ani dolara w kieszeni? Przecież wiesz, że zamartwiałabym się cały czas. Nie wydaje ci się, że znienawidziłabym każdy zostawiony przez ciebie cent, gdybym wiedziała, że możesz go potrzebować? Zaklął cicho pod nosem. - Na litość boską, przestań mówić o tym w taki sposób, jakbym wyruszał do slumsów jakiegoś terrańskiego miasta! Będę pracował na statku kosmicznym, nie rozumiesz tego? Czy Pank Sunner głodził ciebie i innych na pokładzie „Serenitatis"? Chodzi o ten sam statek i tego samego właściciela. Nie sądzisz, że zapewni wyżywienie swojej załodze? Czy muszę przyprowadzić go do tej króliczej nory, tego pensjonatu i wymóc na nim w twojej obecności obietnicę, że da mi jeść? - Widać było, że Annelle pomimo całej zawziętości zaraz się rozpłacze. Boże, pomyślał, tyłko nie to. Jeżeli się pobeczy, to jej przywalę. Wiedział jednak, że tego nie zrobi. Nie potrafiłby. Opanowała się jednak i powiedziała lodowatym tonem: - Upierasz się, żeby ignorować to, co najbardziej mnie niepokoi. - No dobrze. - Westchnął. - Najwyraźniej jestem tępy, inaczej zresztą nie znalazłbym się w tej sytuacji. Powiedz mi, tylko dużymi literami, co takiego martwi cię najbardziej? - Pank Sunner. - Niby dlaczego? - Odwrócił się, przeszedł przez pokoik, robiąc dwa kroki, i wyjrzał przez okno w stronę portu kosmicznego. „Serenitatis" jeszcze nie wylądowała. Odwrócił się do Annelle. - Owszem, przywiózł na Lenare kilku kontraktowych i tak się złożyło, że akurat ciebie spotkało co innego niż się spodziewałaś. Czy to jego wina? Czy on coś wiedział o tobie? Oszukał cię w jakiś sposób? Czy nie był wyjątkowo uprzejmy wobec ciebie i w ogóle wszystkich? Żachnęła się. - Uprzejmy? Z pozoru, owszem! Nie widziałeś jednak, jak on czasem patrzył na kontraktowych. Wcale nie jest taki grzeczny i szlachetny, jak ci się wydaje! Nie mam cienia wątpliwości, że dobrze wiedział, co czeka zakontraktowaną dziewczynę na Lenare. - To tylko domysły! Posłuchaj mnie, pożyczyłem pieniądze z Bukanan Enterprises i zamierzam je oddać, mam też zamiar zapewnić ci przyzwoity poziom życia. Jeśli te zobowiązania wymagają ode mnie, żebym zrobił coś, czego zanadto nie pragnę... - A widzisz! Teraz przyznajesz, że i ty masz wątpliwości! - Nic takiego nie mówiłem! Chodzi o to, że jeszcze z nim nie rozmawiałem, zamieniłem tylko kilka słów przez radio. - Starał się zachować spokój. - Posłuchaj, kochanie. Powiedział, że mogę mu się przydać i że chodzi o krótką wyprawę. Daj mi przynajmniej z nim porozmawiać! Zawsze mogę odmówić, jeśli jego warunki nie będą mi odpowiadały. Na pewno wcześniej czy później znajdę jakąś pracę. Czy nie możesz zachowywać się rozsądnie przez jedną godzinę? - Stanie się coś złego. - Westchnęła. - Po prostu wiem, że tak będzie. Śmiech Kima był nieco wymuszony. - Nonsens. Zrobimy tak: pójdę do niego i dowiem się dokładnie, o co chodzi. Potem wrócę do ciebie i omówimy to razem. Razem podejmiemy decyzję. Jeśli nadal będziesz się upierać, wezmę ze sobą drobną część tej niewielkiej kwoty, jaką dysponujemy. Jesteś zadowolona? Unikała jego spojrzenia. - Nie mogę być zadowolona, kiedy mój mąż... mój mężczyzna przebywa gdzieś w przestrzeni kosmicznej, a ja nie wiem, gdzie on się znajduje i kiedy wróci. Jeżeli to masz na myśli, to nie, nie jestem zadowolona. Widział jednak, że się poddała. - Zobacz, kochanie, „Serenitatis" właśnie ląduje. Wrócę za godzinkę i pogadamy. W porządku? Skinęła głową w milczeniu i odwróciła się od niego. Postąpił krok w jej stronę, żeby pocałować ją na pożegnanie, ale była tak naburmuszona, że odwrócił się na pięcie i wyszedł. Pank Sunner nie poczuwał się do winy, jeśli chodzi o zakontraktowanych przybyszy z Ziemi. - Jasne, wiedziałem, że prawa obowiązujące w Irontown nie gwarantują nietykalności cielesnej zakontraktowanej kobiety. Skąd jednak miałem wiedzieć, że panna Travis jest porządną dziewczyną? Wyglądała tak samo nędznie jak wszyscy inni, kiedy weszła na pokład. - Dotknął lekko ręką ramienia Kima. - Nie miałem pojęcia, że jest pan nią zainteresowany, inaczej nie zostawiłbym jej w Irontown razem z resztą. Jakoś bym to załatwił! - Na jego twarzy pojawił się jowialny uśmiech. - A więc chce się pan żenić! To dobrze, jak młody człowiek ma żonę, do której może wracać. A ona rzeczywiście wyglądała interesująco, zwłaszcza kiedy się trochę ogarnęła. Jest całkiem atrakcyjna. - Przybrał poważny wyraz twarzy. - Kim, niestety moje plany wymagają pewnego pośpiechu. Czy może pan wyruszyć dziś po południu? Kim zawahał się. Nie miał zamiaru przepuścić tej okazji. - Właściwie tak, potrzebuję tylko trochę czasu, żeby wrócić do Annelle i omówić to z nią. Ona martwi się moim wyjazdem. Twarz Sunnera wyrażała życzliwe zainteresowanie. - Martwi się? Dlaczego? - Chciałaby wiedzieć, co to za projekt, a ja niewiele mogłem jej powiedzieć. Niepokoi się też z powodu... - Kim poczuł, że się czerwieni. Sunner popatrzył mu w oczy i uśmiechnął się. - Chodzi o pieniądze? - Prawdę mówiąc, tak. - Kim zaczerpnął powietrza i dodał jednym tchem: - Widzi pan, kiedy spłaciłem jej kontrakt, pożyczając zresztą pieniądze od Nata Glovera, nie zostało mi zbyt wiele. Muszę dać jej wszystko, co mam, bo zostanie tu sama. Sunner roześmiał się. - Naprawdę nie ma czym się przejmować! - Sięgnął do kieszeni kurtki po portfel, z którego wyciągnął plastikowe prostokąty. - Tutaj jest zaliczka w wysokości stu dolarów Solconu. Dałbym panu więcej, ale nie mam przy sobie. Musiałbym postarać się o tutejszy kredyt, a to by potrwało parę godzin, tymczasem, jak wspominałem, trochę mi się spieszy. - Wcisnął pieniądze Kimowi do ręki. - Niech pan biegnie i powie jej, żeby się nie martwiła. Może pan zostawić jej całą tę sumę. Na pokładzie nie będzie pan potrzebował pieniędzy, a ja zaopatrzę się w gotówkę, kiedy znajdziemy się na stacji Antietam. Kim wyjąkał coś w rodzaju podziękowania, a Sunner delikatnie popchnął go w kierunku wyjścia. Przy wyjściu Kim zmusił się, żeby zadać jeszcze jedno pytanie. - Wie pan... obiecałem jej, że dowiem się czegoś więcej o charakterze tej wyprawy. Ona chyba boi się, że to może być... nie wiem... coś nielegalnego. Sunner zachichotał. - Nielegalnego? Absurd. Wybieramy się głównie na polowanie i poszukiwanie żywności, którą dostarczymy następnie na stację Antietam. Kiedy zostawiłem pana na Lenare, udałem się na umówione spotkanie z pewnym statkiem w Strudze, no i z tego spotkania wyniknął kontrakt na mięso i pewne odmiany warzyw. Tak się składa, że znam pewną niezasiedloną planetę, na której są świetne tereny łowieckie i dokładnie takie warzywa, o jakie chodzi. Będziemy nawet mieli błogosławieństwo Solconu, chociaż tak naprawdę wcale nie jest nam potrzebne. Czy to wystarczająco legalne, jak na pańskie potrzeby? - Oczywiście, ale wie pan, jakie są kobiety – powiedział Kim i dodał: - Polowanie? A na czym właściwie będą pole gać moje obowiązki? - Prawdę mówiąc, powróciłem na Lenare w poszukiwaniu dobrych strzelców. Słyszałem, jak dobrze pan sobie poradził jako strażnik karawany w górach, nawet przy użyciu tak prymitywnej broni. Przyda się pan też jako nawigator pomocniczy do pełnienia dyżurów w sterowni. Nie wyobraża pan sobie, jak trudno o wykwalifikowanego nawigatora, który w dodatku potrafi posługiwać się bronią! – Popatrzył na Kima i w jego oczach pojawił się figlarny błysk. - Nawiasem mówiąc, jeśli chodzi o pańskie powiązania rodzinne, to rozumiem, że chce pan zachować dyskrecję. Potrafię to uszanować. Kim znów się zaczerwienił. - Dziękuję panu, panie Sunner. Naprawdę nie należę do firmy. - Był tak zmieszany, że o mało się nie potknął przy śluzie powietrznej. - To potrwa tylko parę minut, porozmawiam z Annelle i spakuję trochę rzeczy! Rozdział 9 K im zerknął na strażnika, do którego wszyscy zwracali się imieniem Briney. Nie słyszał, by ktokolwiek inaczej nazywał tego krępego, zarośniętego mężczyznę o nieporządnym wyglądzie i jasnych włosach. Co za skończony głupiec ze mnie, pomyślał z goryczą. Przecież wystarczyło popatrzeć na mordy tych zbirów, których Sunner przyjął do swojej załogi. Wtedy jednak przypuszczał, że to myśliwi, twardzi faceci, zatrudnieni, aby wziąć udział w trudnej wyprawie. Jęknął w duchu. Okazało się, że Annelle miała rację, a teraz z jego winy została bez opieki. Rozumiał doskonale, że cała historia była z góry ukartowana po to, żeby ściągnąć go z Lenare na pokład „Serenitatis". A on brał wyjaśnienia Sunnera za dobrą monetę nawet wtedy, gdy napotkali jeszcze dwa statki tego samego kształtu i wielkości. Potem weszli w Strugę, podróżowali nią kilka godzin i znów się wynurzyli. Właściwie nie wiedział nic więcej. Nie dopuścili go do sterowni ani nawet do ekranów wizyjnych. Mógł się tylko domyślać, obserwując ruch panujący na statku przez ostatnich parę godzin pod nieobecność Sunnera i większej części jego załogi, że jego porywacze szykują jakiś akt piractwa w przestrzeni w pobliżu Strugi. Znów spojrzał na Brineya. Gdyby ten mięśniak choć przez chwilę popatrzył w inną stronę, odwrócił od niego uwagę, mógłby spróbować odebrać mu broń, podłużny i śmiercionośny pistolet igłowy. Jednak Briney, pomimo niechlujnego wyglądu, był wyjątkowo czujnym strażnikiem. Siedział w drugim końcu jednego z najmniejszych przedziałów ładowni, a oczy i broń miał w ciągłej gotowości. Nawet ten cień szansy wkrótce rozwiał się bezpowrotnie. Rozległy się kroki na korytarzu i głos: - Briney? Pank kazał mi pilnować go razem z tobą. - No to właź - mruknął Briney. Do kabiny wszedł członek załogi, którego przedstawiono Kimowi jako Jima Crenlera. Był ciemnowłosy, szczupły, żylasty, uzbrojony w taki sam pistolet jak Briney. Przyglądał się Kimowi z ciekawością, ale bez uśmiechu. - Co tam słychać na „Cetusie"? - spytał go Briney. Crenler przeszedł przez ładownię i usiadł na krześle trzymetry od Brineya. - O ile wiem, statek został prawie opanowany, tylko kilku członków załogi zabarykadowało się w jakimś zakamarku. Obyło się prawie bez strzelaniny. Kim nie mógł już wytrzymać bez ruchu. - Czy mogę wstać? Przecież wiecie, że nie mam broni. - Dobra, możesz rozprostować kości - powiedział Briney - ale nie ruszaj się z miejsca. Pankowi byłoby przykro, gdy byśmy musieli cię postrzelić. Potem mogłaby się wdać infekcja, kto wie, czy nie śmiertelna. Co nie znaczy, że Pank by się zamartwiał. Może nawet uprościłoby to parę spraw. Kim był zaskoczony, że tak dobrze potrafi panować nad głosem, choć przypuszczał, że obaj mężczyźni słyszą brzmiący w nim stłumiony gniew. - Ale o co w tym wszystkim chodzi? Szantaż? - Jasne - powiedział pogodnie Briney. - Wiemy, że jesteś jedynym synem Ralfa Bukanana, on zaś ma do dyspozycji sporo wolnej gotówki. Nic mu się nie stanie, jeżeli trochę nam odstąpi. - Uśmiechnął się szeroko. - Twoja rola polega na tym, żeby ściśle wypełniać polecenia Panka. Potrafi być naprawdę nieprzyjemny, jeżeli ktoś zalezie mu za skórę. Toteż jeżeli będzie chciał, żebyś napisał list albo nagrał głos, zrób to. Ładnie uśmiechaj się na zdjęciach... i tak dalej. - Możecie się przeliczyć - powiedział zimno Kim. – Co z tego, że jestem synem Ralfa Bukanana? On mnie nigdy nie widział i nie słyszał mojego głosu. A poza tym, co ma „Cetus" wspólnego z tą sprawą? Czy jesteście tak zachłanną bandą złodziei, że bierzecie wszystko, co wam wpadnie w ręce? Crenler zmarszczył brwi. - Licz się ze słowami, młody! - Niech gada - powiedział Briney. - Najbardziej trzeba uważać na takich, co siedzą cicho. Masz rację, Bukanan, mamy sporo roboty. Nie wiem, po co Pankowi „Cetus", ale widać, że stary szykuje jakąś dużą akcję. Może po prostu go zapytasz? Tobie pewnie wszystko powie, cha, cha! Kiedy Kim miał okazję znów porozmawiać z Pankiem Sunnerem, rzeczywiście tego i owego się dowiedział. - Mam zamiar zająć się kilkoma sprawami, więc przez jakiś czas muszę trzymać się na uboczu. „Cetus" doskonale się nadaje na wygodną bazę w bezpiecznej odległości od Strugi i zasiedlonych planet. - Uśmiechnął się z dumą; najwyraźniej próżność wzięła w nim górę nad ostrożnością. – Widzi pan, mam zamiar ubić interes na wielką skalę, naprawdę wielką! Szantaż i porwanie to sprawa uboczna, ale nie dało się tego uniknąć. Po prostu potrzebuję szybko większej gotówki. Kiedy pański tatuś zapłaci, z przyjemnością mu pana przekażę, całego i zdrowego. Przykro mi, że byłem zmuszony uciec się do podstępu, proszę mi wierzyć, naprawdę nie lubię przemocy. Kim nie uwierzył w ani jedno jego słowo, ale uznał, że warto spróbować dowiedzieć się jak najwięcej. - Wie pan dobrze, że szantażując mojego ojca, zyskuje pan sobie potężnego wroga. Myślę, że będzie chciał przyjrzeć się z bliska tym pana wielkim interesom. Sunner zaśmiał się i zerknął w stronę Brineya, który pilnował drzwi. - Jak to wyjdzie, to już nie będę musiał przejmować się moimi wrogami. - Znów spojrzał na Brineya, który wyglądał na zdziwionego, ale i zainteresowanego. - Zawołaj Crenlera i odprowadźcie tego młodego człowieka do jego kwatery. Nie zamierzam pokpić tej sprawy, Kim, więc niech pan się zachowuje. Nie chcę panu zrobić krzywdy. Kim nie odpowiedział. Wiedział, że szansę są niewielkie; zamierzał na razie udawać niewiniątko, a przy pierwszej okazji... Boże, żeby tylko udało się wrócić do Annelle, zanim coś jej się stanie! Może jednak coś uda mu się zdziałać. Kiedy Briney i Crenler prowadzili go przez korytarz, powiedział: - Dałbym wiele, żeby się dowiedzieć, co to za duży interes. Idący za nim Briney zaśmiał się. - Cicho bądź, młody. Jak będziesz grzeczny i nie za bardzo pyskaty, może wyjdziesz z tego żywy i wyrośniesz kiedyś na starego wygę. Rozdział 10 W ydawało się, że „Tramp" był zwykłym statkiem średniej wielkości, przeznaczonym do transportu towarów i przypadkowych pasażerów. Wyglądał podobnie jak większość tego typu pojazdów spotykanych na całym obszarze Strugi - miał kształt niskiego cylindra z kopułkami na czujniki z jednej strony. Napędy rozmieszczono wokół obwodu, co nie zapewniało zbyt wielkiego komfortu pasażerom; z daleka statek wyglądał jak puszka owinięta drutem. Nie był to jednak byle jaki statek; używał go Ralf Bukanan, kiedy chciał poruszać się dyskretnie i zachować incognito. Co prawda z zewnątrz był odrapany i powgniatany, ale w środku wszystko funkcjonowało bez zarzutu. Co więcej, w trudno dostępnych zakamarkach ukryto najrozmaitsze dodatkowe czujniki, komputery i aparaturę rejestrującą, a niektóre z tych urządzeń zdumiałyby najlepszych inżynierów Solconu. Zegar w głównej sterowni pokazywał 1893.4653 według standardowego czasu solconowskiego. Gdyby komukolwiek chciało się przeliczyć, odpowiadało to drugiej połowie sierpnia 2161 roku na Ziemi. Statek leciał już na tyle nisko w atmosferze Lenare, że można było otworzyć luki. Ralf Bukanan stał wychylony przy zewnętrznym włazie dolnej śluzy powietrznej. Trzymając się jedną ręką za uchwyt, obserwował zielony krajobraz i morze w dole. Oddychał głęboko, rozkoszując się znajomym, słodko- korzennym aromatem drzew i wsłuchiwał się w świst powietrza. Zauważył, że choć pojawiły się nowe budowle po drugiej stronie lądowiska, siedziba Bukanan Enterprises wciąż była największym z budynków i nadal wyglądała na dobrze utrzymaną. Poczciwy stary Nat. Jeden z członków załogi stanął obok niego i odezwał się bezbarwnym głosem: - A więc to jest Lenare. Ralf spojrzał na niego i odpowiedział takim samym tonem: - No tak. Nigdy tu przedtem nie byłeś, prawda, Aronson? Nie sposób było odróżnić Ralfa od innych członków załogi przebywających na pokładzie - chyba że spędziło się z nimi dłuższy czas, obserwując i słuchając, jak mówią. Wszyscy byli subbami, mieli takie same starannie modulowane głosy i identyczne, gładkie, bezwłose, brązowe ciała, wszyscy ubrani byli w takie same proste kombinezony zapinane na suwaki. Dopiero gdy poznało się ich naprawdę dobrze, można było dopatrzyć się drobnych różnic w sposobie zachowania lub mówienia. Nawet gdy któryś z nich dorobił się blizny, była to tylko tymczasowa cecha wyróżniająca, która wkrótce znikała. Zatrzeszczał interkom. Rozległ się głos innego subba: - Ralf, co sądzisz o tym, żeby wylądować po zacienionej stronie budynku, parę metrów od części biurowej? W ten sposób nie będzie nas widać od strony tych frachtowców po drugiej stronie lądowiska. - W porządku, Lee - powiedział Ralf. - Nie wiadomo, jak długo tu zostaniemy, więc zadbaj o zaopatrzenie statku i przygotuj wszystko na wypadek, gdybyśmy musieli od razu startować. Potem możesz zająć się tym, co uznasz za stosowne. Subb, który nazywał się Leander White, odpowiedział: - Jasne, Ralf. „Tramp" przemieścił się lotem ślizgowym, zmniejszył wysokość, zwolnił, zawisł na chwilę w powietrzu i wreszcie dotknął ziemi - delikatnie i z precyzją, jak zawsze kiedy Lee siedział za sterami. Na twarzy Ralfa nie malowały się żadne uczucia, ale serce biło mu jak oszalałe. Zszedł na nawierzchnię z ubitego żwiru i ruszył ku budynkowi. Nie miał pojęcia, jak się zachowa podczas pierwszego spotkania z synem. Czy się załamie - i nie uroni ani jednej łzy tylko dlatego, że subb nie może płakać? Przed drzwiami zawahał się. W swoim długim życiu stawił czoło niejednemu niebezpieczeństwu, znajdował się w wielu trudnych sytuacjach, ale rzadko kiedy czuł się tak niepewnie. Wziął się w garść i wszedł do środka. Rozejrzał się szybko po biurze i nie zobaczył nikogo obcego. Zerknął na drzwi gabinetu Nata Glovera; zwrócił się do subba, który podszedł do kontuaru: - Jestem z „Trampa", właśnie wylądowaliśmy. Mam poufną wiadomość dla pana Glovera. Subb skinął głową i gestem zaprosił go do gabinetu. Ralf obszedł kontuar, spokojnie pchnął drzwi i wszedł. Poczuł niemal ulgę, kiedy zobaczył, że Nat jest sam. Zamknął drzwi i stał chwilę bez ruchu. Zauważył ze smutkiem, że jego tutejszy menedżer wyraźnie posiwiał i zmizerniał, a twarz miał bardziej pomarszczoną, niż gdy Ralf go widział ostatnim razem. Jednak szare oczy Glovera błyszczały równie żywo jak zawsze. Ralf się nie odezwał, więc Nat spytał po chwili z lekką irytacją w głosie: - Słucham, co mogę dla pana zrobić? Ralf milczał jeszcze przez moment, ciesząc się po prostu widokiem wyrazistej twarzy Glovera i brzmieniem jego głosu. Tak długo przebywał wyłącznie pośród innych subbów, że stęsknił się za widokiem i sposobem mówienia kogoś z normalnych. - Nat, nie poznajesz mojego niepowtarzalnego oblicza? - odezwał się wreszcie. Był to jeden z ich stałych żartów. Glover drgnął, otworzył usta ze zdumienia, a w końcu uśmiechnął się szeroko. - Ralf! A niech cię, myślałem, że jesteś o tysiąc lat świetlnych stąd! - Zerwał się na równe nogi i prawie biegiem okrążył biurko, wyciągając rękę do wspólnika. - Do diabła, co u ciebie słychać? Dlaczego nie skontaktowałeś się ze statkiem patrolowym? Nagle uśmiech zgasł na jego twarzy. Spojrzał na drzwi, żeby upewnić się, że są zamknięte. - Ralf, musimy porozmawiać na osobności. Ralf ochłonął już z pierwszego wrażenia. Błądząc wzrokiem po pomieszczeniu, zauważył, że zapas skór w magazynie bardzo się skurczył. Najwyraźniej Nat wyprzedał większość towaru, żeby zdobyć jak najwięcej gotówki. Glover siedział z ponurą miną na beli futer. - Mogę mieć pretensje tylko do siebie samego. Po prostu zawaliłem sprawę! Fakt, że szczeniak robi, co chce, ale przecież wszyscy tacy byliśmy. Nie wykazałem za grosz wyczucia, trzeba było się nim zająć. - Nat, przecież prosiłem cię, żebyś go nie rozpieszczał. Jestem pewien, że postąpiłeś najlepiej, jak mogłeś. Czym właściwie cię rozgniewał? Nat popatrzył na niego i szybko odwrócił wzrok. - Był naprawdę nieznośny... Cóż, Ralf, on raczej nie lubi subbów. Ralf nie był zaskoczony. - Trochę się tego spodziewałem, Nat. Mówiłem ci kiedyś, że jego matka czuła wstręt do subbów. Właśnie dlatego nigdy się nie dowiedziała... Dobrze zrobiłeś, że nie powiedziałeś mu o mnie. - Nie wiedziałbym, jak to zrobić. Wyraźnie nie miał ochoty tu zostać, więc pomyślałem, że dobrze mu zrobi, jeżeli spędzi trochę czasu w Irontown i zapozna się z tutejszymi warunkami, a przy okazji zobaczy, że większość normalnych żyje w dobrej komitywie z subbami. Nie chciał przyjąć żadnych pieniędzy, wolał sam na siebie zarobić. Posłałem Kiyi z karawaną, żeby się upewnić, że będzie miał dobrą opiekę. Zresztą i tak by się nim zajęli. Po drodze mieli trochę kłopotów... - Przez twarz Nata przemknął słaby uśmiech. - Muszę ci powiedzieć, że Kim świetnie sobie poradził. Mówią, że strzelał do chomikotów jak stary wyga. - Po chwili dodał: - Miałem nadzieję, że po tej historii będzie inaczej odnosił się do subbów, ale chyba pod tym względem nic się nie zmieniło. Ralf pomyślał z goryczą, że normalni właściwie nic nie wiedzą o subbach. Większość z nich nie mogła uwierzyć, że subb potrafi przeżywać smutek i rozpacz, że za kamienną twarzą może kryć się cierpienie tak straszne, że aż chce się krzyczeć - choć ich głos nigdy nie zabrzmi jak krzyk. Mało kto wiedział, że Ralf ma niekiedy ochotę rozdrapać sobie twarz silnymi, brązowymi palcami - żeby coś w niej drgnęło, żeby dać upust udręce. Nieważne. - Otrzymałeś więc kapsułę komunikacyjną od Sunnera, udałeś się do Irontown i sprawdziłeś rejestry. Z wyliczeń wynika, że zanim Sunner tu wrócił, wynurzył się i wysłał kapsułę, musiał jeszcze gdzieś wstąpić. Na jakim statku pojawił się tutaj? - Nie wiesz? - zdziwił się Nat. - Jego statek nazywa się „Serenitatis". O ile wiem, nie ma żadnego innego. - Dysponuje co najmniej sześcioma statkami, w tym uzbrojonym solconowskim krążownikiem. Jest bystry i pozbawiony skrupułów, a to znaczy, że mamy kłopot. - Ralf przeszedł się po gabinecie. - A co z tą dziewczyną? To jakaś dziwka, w której zadurzył się młody głupiec? - Nie, Ralf, nic podobnego. Kim dokonał bardzo dobrego wyboru. Jej rodzice zginęli nagle w wypadku, a ona opuściła Ziemię pod wpływem impulsu, w towarzystwie jeszcze jednej dziewczyny. Z całą pewnością nie jest dziwką. - Gdzie ona jest teraz? - Po drugiej stronie lądowiska. Sprowadziłem ją tutaj i załatwiłem pracę w jednej z tych małych fabryczek, jest tam koordynatorką albo kimś w tym rodzaju. Pomyślałem sobie, że może będziesz chciał z nią porozmawiać. Ralf od razu zauważył, że dziewczyna, choć czuła się niepewnie, rozmawiając twarzą w twarz z subbem (przypuszczalnie pierwszy raz w życiu), zachowywała się całkiem naturalnie. - Panno... przepraszam, pani Bukanan, powrót pani męża opóźnia się i jego ojciec jest tym zaniepokojony. Nie może teraz przybyć, ale jestem jego przedstawicielem i bardzo mi zależy na tym, żeby odnaleźć Kima. Troszkę się zaczerwieniła, ale odpowiedziała spokojnym głosem: - „Panno" jest w porządku. Mieliśmy się pobrać, ale... - Nie jesteśmy pruderyjni, panno Travis. - Sam nie wiedział, dlaczego poczuł ulgę na wieść, że nie musi się do niej zwracać „pani Bukanan". - Bardzo możliwe, że wie pani coś, co może mi pomóc. Na przykład, o ile wiem, poznała pani Panka Sunnera. - Tak. To on przywiózł na Lenare grupę kontraktowych, w której się znajdowałam. Kim też był na pokładzie, ale wtedy zamieniłam z nim zaledwie parę słów. - Gdzie wsiadła pani na „Serenitatis", panno Travis? - Pierwszą część podróży odbyliśmy na pokładzie innego statku, znacznie większego. Potem w pobliżu Strugi nastąpiło spotkanie... tak to się chyba nazywa... i zostaliśmy przeniesieni na statek pana Sunnera. - Proszę mi powiedzieć, jak się nazywał ten większy statek. Czy pamięta pani, jak długo podróżowaliście „Serenitatis" w Strudze, zanim wynurzyliście się przy Lenare? Popatrzyła na niego. - Czy to ma jakieś znaczenie? Statek nazywał się „Cetus". Odkąd go opuściliśmy, minęło około... Zapisał liczby w notesie, a jego puls przyspieszył. - Jakie wrażenie zrobił na pani Pank Sunner? Zrobiła groźną minę - musiał przyznać, że jej z tym do twarzy. - Nie przypadł mi do gustu. Był uprzejmy, ale... - Wydał się nieszczery? Popatrzyła mu w oczy. - Rzeczywiście tak było. - Przyjrzała się z ciekawością jego twarzy. - Chyba nie dosłyszałam pana nazwiska. Zawahał się. Tym razem wyjątkowo był zadowolony, że na jego twarzy nie malują się żadne uczucia. - Proszę mnie nazywać Leander White. - Dziękuję. Domyślam się, że zna pan osobiście ojca Kima. Czy mógłby pan powiedzieć coś o nim? Jaki on jest? To bardzo tajemnicza postać. Kim nigdy go nie widział... - O ile wiem, pan Bukanan i matka Kima rozstali się przed narodzinami syna. Pan Bukanan jest bardzo zajętym człowiekiem i spędza większość czasu na drugim krańcu Strugi. Proszę mi uwierzyć, że bardzo leży mu na sercu dobro syna. Trzeba było od razu zgłosić się do Nata Glovera. Zmieszała się. - Prawdę mówiąc, pokłóciliśmy się z Kimem. Poszło o podpisanie umowy z panem Sunnerem; oczywiście przez pierwsze parę dni się nie martwiłam, ale potem... - Proszę powiedzieć, co pani ma na myśli. To może być bardzo ważne. Musimy się dowiedzieć, dokąd poleciała „Serenitatis". - Nie mam pojęcia, w jaki sposób mogłabym pomóc. - Westchnęła. - Chciałam tylko powiedzieć, że próbowałam znaleźć pracę, to znaczy przyzwoitą pracę, ale bez powodzenia. Miałam dużo czasu na rozmyślania. Nie jestem pewna, czy potrafię to wytłumaczyć, panie White. Pan nigdy nie był. ..- Urwała, zakłopotana. - Chciała pani powiedzieć, że nigdy nie byłem kobietą? To fakt, panno Travis, ale zapewniam, że kiedyś byłem normalnym mężczyzną. Tak więc zaczęła się pani zastanawiać, czy Kim w ogóle zamierza do pani wrócić? Spojrzała mu prosto w oczy. - Tak. Z początku nie myślałam... i dalej nie myślę, żeby chciał wykorzystać sytuację, ale przyznaję, że w pewnym sensie się do niego przyczepiłam. Byłam przerażona, myśląc o tym, co mogło mnie spotkać, i taka wdzięczna. Poza tym naprawdę lubiłam Kima. To znaczy, lubię. Właściwie... kocham go. - Speszyła się wyraźnie. - Czy młody pan Bukanan powiedział coś, co dałoby podstawy do takich przypuszczeń? - Tak naprawdę to chyba nie, tylko... właścicielka pensjonatu zaczęła mówić różne rzeczy, strasznie... cyniczne. - Spojrzała mimo woli na Ralfa i prędko odwróciła wzrok. - Czy powiedziała, że odszedł tam, gdzie idą wszyscy subbowie? Popatrzyła na niego ze zdumieniem. - Skąd pan wie? Tak właśnie powiedziała! - To taki potoczny zwrot. Oznacza, że ktoś odszedł, nie zostawiając adresu, i pewnie nie wróci. Takie tam gadanie, nie warto się tym przejmować. No, ale pani zaczęła podejrzewać, że została oszukana. Czy jest pani jednak pewna, że Kim nie powiedział niczego, co uzasadniałoby takie przypuszczenia? Wpatrywała się w podłogę. - Jestem pewna. - Dopiero teraz w jej oczach pojawiły się łzy. - Prawie chciałabym, żeby coś takiego powiedział. Rozumie mnie pan? Tak strasznie się boję, że coś mu się stało! - Nie sądzę, żeby trzeba było tak bardzo się martwić, panno Travis. Pytałem tylko dlatego, że szukam jakiegoś tropu. - Postarał się, żeby jego kłamstwo zabrzmiało jak najbardziej przekonująco. - Może się okazać, że nie ma żadnych powodów do niepokoju. W przestrzeni kosmicznej zdarzają się opóźnienia z wielu powodów. Na przykład może nie dojść do skutku spotkanie z innym statkiem. Jeżeli nawigator popełni błąd i wynurzy się zbyt wcześnie albo zbyt późno, to bardzo trudno jest określić dokładną pozycję. Potem trzeba dokonać niezwykle żmudnych obliczeń, żeby powrócić do punktu wyjściowego. Czasem też trafiają się nieoczekiwane okazje, z których nie sposób nie skorzystać, na przykład nowe złoża cennych metali czy minerałów, albo nieodkryta dotąd planeta położona w pobliżu Strugi, którą warto wziąć w posiadanie, żeby móc zarejestrować swoje prawo własności w stacji Antietam, jeśli taka planeta znajduje się w obszarze jej jurysdykcji. Sama pani rozumie. - Dziękuję. Uśmiechnęła się do Ralfa. - To musi być szalenie ekscytujące! Czy pan... od jak dawna...? - Jestem subbem już od wielu lat, panno Travis. Miałem wypadek w okolicach Dalekiego Krańca. Transfer mojego mózgu przeprowadzono w znajdującym się tam szpitalu thurgów. Ostatnimi czasy rzadko przebywałem w tamtych okolicach, jednak znam je całkiem dobrze i dlatego pan Bukanan przysłał właśnie mnie. - Zdał sobie sprawę, że za dużo mówi. - Myślę, że nie ma czym się przejmować, panno Travis. Kim może wrócić lada dzień i cisnąć pani do stóp garść klejnotów. Roześmiała się, a jej śmiech podniósł Ralfa na duchu. - Dziękuję, panie White. Jest pan bardzo miły. Idąc szybkim krokiem przez lądowisko w kierunku zabudowań firmy, Ralf mimo woli zastanawiał się, jak to możliwe, że jego twarz mimo wszystko pozostaje obojętna - choć przecież powinien się z tym pogodzić po tylu latach egzystencji w ciele subba. Ta samotna i zrozpaczona dziewczyna, targana wątpliwościami, czy jej mężowi coś się przytrafiło, czy po prostu nastąpiło zwykłe opóźnienie - a może została niecnie porzucona i oszukana... Właśnie w taki sposób Ralf porzucił swoją żonę, tak dawno temu. Była w jeszcze gorszej sytuacji, spodziewała się dziecka. Który to już raz rozmyślał nad swoją decyzją? Czy postąpił słusznie? Żona nienawidziła subbów, co do tego nie było wątpliwości. Może jednak należało powiedzieć jej prawdę, może wówczas mogłaby rozpocząć nowe życie? Tyle już razy przez te wszystkie lata przeżywał na nowo ten sam koszmar. Już transfer był niewyobrażalnym wstrząsem. Bezradny mózg rozpaczliwie usiłował odnaleźć się w obcym ciele i zapanować nad nim. To było coś jeszcze gorszego niż obcość. Nowe ciało odbierał jak przelewającą się bezwładnie protoplazmę, w której umysł był uwięziony jak w pułapce... a do tego jeszcze zamartwiał się na śmierć, bo na Ziemi zostawił żonę w ciąży. Żonę, która nigdy nie pogodziłaby się z jego transformacją. A teraz Annelle i Kim... Jego syn, którego być może już nigdy nie zobaczy. Z jego pozbawionych wyrazu, brązowych ust wydobył się cichy syk. Jeśli Pank Sunner skrzywdzi Kima, galaktyka okaże się zbyt mała, żeby pirat zdołał ukryć się przed jego zemstą. Rozdział 11 N at Glover pokręcił głową z niedowierzaniem. - Do diabła, Ralf, chyba się starzeję. Nawet nie przyszło mi do głowy, że to może mieć znaczenie, z jakim statkiem Sunner spotkał się przed lądowaniem na Lenare, i że można spytać Annelle, kiedy to nastąpiło i co to był za statek! - To może być żaden trop - zauważył Ralf. - Dużo bardziej mnie interesuje, co Sunner robił pomiędzy dwoma lądowaniami na Lenare. Całkiem prawdopodobne, że w tym czasie z kimś się spotkał i że to miało jakiś związek z jego decyzją o porwaniu Kima. Czy możemy stwierdzić co do godziny, jak długo go nie było? - Na szczęście miałem dość przytomności umysłu, żeby sprawdzić chociaż to - mruknął Nat. Wstał i podszedł do długiej mapy wiszącej na ścianie gabinetu. - Dwieście dziewięćdziesiąt osiem godzin, nie licząc czasu podróży do Strugi i z powrotem. Za krótko, żeby dotrzeć na przykład do stacji Antietam. W grę może wchodzić tylko siedem planet, ale nic z tego nie wynika. Ralf, czując narastające podniecenie, podszedł do mapy i stuknął brązowym palcem w jeden punkt. - Mam. Nowy Eden. Głover popatrzył na niego z powątpiewaniem. - Nowy Eden? Chyba nie podejrzewasz Ernesta Vasqueza...? - Ernesto nie miałby oporów, żeby robić interesy z piratem, chyba że byłaby to wyjątkowo śmierdząca sprawa - powiedział Ralf. - Przypadkiem wiem, że Sunner zaopatruje się czasem u niego i trochę z nim handluje. Nat wzruszył ramionami. - No cóż, możliwe. To całkiem blisko, zostałoby mu nawet parę godzin luzu. Ralf wpatrywał się w mapę. - Mógł też spotkać się jeszcze z jednym lub kilkoma swoimi statkami albo jeszcze z kimś innym. Jakie towary zabrał z Irontown za pierwszym razem? - Futra, mięso, wodę, zboże i trochę drobnicy. Mógł to sprzedać dosłownie wszędzie. Ralf skinął głową i zaczął przechadzać się po gabinecie. - Nat, Sunner z pewnością nie bez powodu stwierdził, że określi czas i miejsce przekazania okupu w późniejszym terminie. - Zastanawiałem się nad tym - powiedział Nat. – Kiedy wysyłał kapsułę komunikacyjną, mógł jeszcze nie mieć pomysłu, jak to przeprowadzić. Być może wysłał ją ze sporej odległości. Zegar kapsuły był celowo uszkodzony i nie pokazywał godzin w nadświetlnej. Moim zdaniem było to maksimum dwieście godzin, ale to i tak mnóstwo lat świetlnych. - Jest sprytny i na pewno potrafił zatrzeć ślady - powiedział Ralf niecierpliwie. - Musimy po prostu dowiedzieć się, na jakiej planecie wylądował. Ile statków udało ci się do tej pory zmobilizować? - Na Lenare czternaście, wliczając w to „Trampa". Jest jeszcze statek patrolowy w pobliżu Strugi. Dziewięć z tych czternastu ma dostarczyć towary w różne miejsca. Wysłałem jeden statek do stacji Antietam, skąd powinien ściągnąć dwanaście albo nawet więcej jednostek. Drugi statek wysłałem Strugą, żeby ściągał wszystkie patrolowce rozmieszczone po drodze lub kierujące się ku planetom. - Rozłożył bezradnie ręce. - Nie byłem pewien, czy mam anulować kontrakty terminowe... - Spłać je, jeżeli wynikająca z nich trasa nie pasuje do schematu poszukiwań. Postaraj się wynająć albo kupić wszystkie statki, jakie zdołasz. - Milczał dłuższą chwilę. Nie musiał mówić Natowi, jak ogromną przestrzeń mieli do przeszukania. Podszedł znów do mapy. Był prawie pewien, że Sunner będzie trzymał się z daleka od tej strony Antietam i podlegających Solconowi planet znajdujących się w pobliżu. Pirat nie mógł jednak skryć się zbyt daleko, bo wtedy zbliżyłby się niebezpiecznie do Chmury i Zatopionego Klastra, terytorium Ralfa. Dawało to w przybliżeniu rozpiętość czterech tysięcy lat świetlnych wzdłuż Strugi. Ralf jęknął w duchu. Licząc się z odległością dwustu godzin w nadświetlnej w dowolnym kierunku od Strugi, kryjówka Sunnera mogła znajdować się w dowolnym punkcie przestrzennego cylindra, długiego na cztery tysiące i szerokiego na prawie czterdzieści lat świetlnych! Zacisnął pięści i zaczął znów przechadzać się tam i z powrotem. Po chwili zatrzymał się przed Natem. - Jak stoimy z pieniędzmi? - Będę się starał zmobilizować wszystkie rezerwy, zresztą już zacząłem to robić. Dodatkowe statki kupię na kredyt. Możemy mieć trudności... Ralf myślał intensywnie. Tak czy inaczej, przez jakiś czas będą musieli zacisnąć pasa. - Rób, co uznasz za konieczne. Ja tymczasem muszę wybrać się do Mgławicy, żeby zdobyć pieniądze na okup. Przy okazji postaram się zgromadzić wszystkie statki i załogi, z którymi uda mi się skontaktować. Wracając, przywiozę dla ciebie mnóstwo gotówki na bieżące potrzeby. Glover sprawiał wrażenie przygnębionego. - Chcesz zapłacić okup i jednocześnie szukać Sunnera? - Nie mamy innego wyjścia. Pieniądze się nie liczą, jeżeli dzięki nim uda się odzyskać Kima, ale nie mam zaufania do Sumera. Może go nie uwolnić, nawet kiedy dostanie pieniądze. - Wolał nie wspominać, że ani okup, ani poszukiwania nie dajątak naprawdę gwarancji, że Kim wyjdzie z tego żywy. Glover chyba jednak zdawał sobie z tego sprawę. - Jak myślisz, ile czasu ci to zajmie? - spytał ponurym głosem. Ralf już wcześniej próbował to obliczyć. Sprawa nie przedstawiała się prosto, musiał zgromadzić dużą ilość gotówki i zmobilizować statki. A może także wstrzymać realizację niektórych ważnych dla firmy projektów. - Ponad tysiąc godzin samej podróży, jakieś sto godzin na załatwienie różnych rzeczy po drodze... Powiedzmy minimum tysiąc sto dwadzieścia godzin. Dopilnuj, żeby statek patrolowy zaopatrzono w tyle kapsuł komunikacyjnych, ile się da. W ten sposób nie będę tracił czasu na lądowanie tutaj. - W jego bezbarwnym głosie nie było słychać rozgoryczenia, ale Glover zaczerwienił się gwałtownie. - Przepraszam cię, Nat. Trochę jestem zdenerwowany, nie to miałem na myśli. Glover machnął ręką. - Tak więc nie wrócisz wcześniej niż za pięćdziesiąt jeden tutejszych dni, czyli około czterdziestu dni ziemskich, jeśli Sunner zachowuje solconowską rachubę czasu. Ralf, jak mam się zachować, jeżeli on wyznaczy krótszy termin, a ciebie jeszcze nie będzie? To pytanie już od dawna nie dawało Ralfowi spokoju. - Jedyne, co możesz zrobić, to powiedzieć mu, że na próżno próbowałeś się ze mną skontaktować, ale wiesz na pewno, że niedługo tu się pojawię. Przykro mi, że zwalam ci to wszystko na głowę, ale nie mam innego sposobu, żeby zgromadzić okup. - Wiem - powiedział Glover. Nigdy nie miał pretensji o to, że tak niewiele wie o działalności firmy w Chmurze, częściowo zresztą domyślał się przyczyn takiego stanu rzeczy. - Zrobię co w mojej mocy, Ralf. Sunner może być wściekły, ale kiedy się dowie, że mu zapłacimy, zaczeka. Ralf pomyślał, że chciałby mieć tę pewność. - Chyba masz rację. Teraz musimy wyznaczyć linię podziału, żeby nasze poszukiwania się nie dublowały. Skup się na obszarze pomiędzy jedną trzecią drogi w kierunku Antietam i tysiącem lat świetlnych od tego punktu. Nowy Eden wchodzi w obręb tego terytorium, ale ponieważ wybieram się tam w najbliższym czasie, tym razem zrobimy wyjątek. Ja zajmę się poszukiwaniami w dalszym obszarze. Wyślę nawet statek do Dalekiego Krańca, żeby spróbować zdobyć jakieś informacje. Musimy spróbować zlokalizować „Cetusa" i na wiązać z nim kontakt. A teraz, Nat, muszę się już zbierać. Życzę ci powodzenia i dzięki za lojalność. Kiedy wymieniali uścisk dłoni, Glover popatrzył Ralfowi w oczy. - Ralf, żałuję, że nie wykazałem więcej sprytu! Rozdział 12 Z egar godzinowy „Trampa" wskazywał 4660. Ralf spacerował tam i z powrotem po głównej sterowni. Czy to możliwe, że minęło dopiero siedem godzin od czasu, gdy stał w otwartym luku i rozkoszował się zapachem powietrza Lenare? Odwrócił się od zegara i spojrzał na ekran. Lenare była już tylko małą, błękitno-zieloną kulką w oddali. Odetchnął głęboko, próbując przezwyciężyć mdlące uczucie niepokoju. Dlaczego wszystko nie mogło odbyć się inaczej? Przez te wszystkie lata dawno już przestał roztrząsać nieszczęsny wypadek, w którym stracił własne ciało. Gdyby jednak trochę bardziej interesował się losami Kima, kiedy ten był jeszcze chłopcem na Ziemi... Przecież można było wysłać od czasu do czasu Nata Glovera, żeby sprawdził, jak im się powodzi. Gdyby tyl- ko był w stanie zmusić się do pisania listów, zwłaszcza podczas pobytu Kima w college'u... Może zdołałby w jakiś sposób usprawiedliwić swoją wieloletnią nieobecność i pozorną obojętność. Kiedy jednak ktoś został subbem i wie, że nigdy nie będzie mógł wrócić na Ziemię, by stanąć twarzą w twarz z nienawidzącą subbów żoną, jak może pisać listy? Jak znajdzie słowa, które zdołałyby przekazać uczucie, a jednocześnie utrzymać w tajemnicy przerażającą prawdą? Uniósł dłoń i popatrzył na brązowe palce. Zgiął je i rozprostował. Przez krótką chwilą znów nienawidził tej ręki, która nie potrafi zadrżeć ze zdenerwowania. Po co było tak kurczowo trzymać się życia, skoro postradał swoją tożsamość i nie mógł już korzystać z większości normalnych ludzkich przyjemności. W dodatku ciało, w którym przebywał, wcale nie było niezniszczalne. Subb może umrzeć, i to bardzo łatwo. Wystarczy na przykład wejść do śluzy powietrznej i otworzyć zewnętrzny właz... Jednak w obecnej sytuacji był dalszy niż kiedykolwiek od myśli o samobójstwie. Trzeba korzystać z tych radości życia, które pozostały, i pogodzić się z resztą. Znów rzucił okiem na chronometr. Liczba godzin się nie zmieniła, choć sekundy upływały w równym rytmie. Siedem, osiem, dziewięć... Rozległ się dzwonek; wiedział, że za chwilę usłyszy powolny głos Lee White'a. - Dwie minuty do nadświetlnej. Nie można było przyspieszyć podróży do Strugi. Najpierw należało nabrać odpowiedniej prędkości (teoretycy wciąż spierali się o to, jaka szybkość jest optymalna). Potem, korzystając ze skumulowanej energii, można było przenieść statek do tej tajemniczej bezprzestrzeni, gdzie wszystko było trochę inne, a podróż odbywała się z prędkością jednego roku świetlnego na nieco ponad dwanaście godzin. Nigdy szybciej, nigdy wolniej. Zawsze w tym kierunku, w którym statek był skierowany w momencie przejścia. Ralf podszedł do pulpitu i wyłączył ekrany, na których i tak nic nie będzie widać. Jednak „Tramp" dalej będzie nasłuchiwać, obserwować i węszyć, tak na wszelki wypadek, jak przystało na statek szpiegowski. Zmusił się, by usiąść przy głównej konsoli. Udało mu się co do sekundy wyczuć chwilę, kiedy dokonali przejścia. Jak zwykle towarzyszyło temu dziwne uczucie chwilowej bezwładności - zanim sztuczna grawitacja przystosowała się do nowych warunków. Przynajmniej jeden etap podróży miał za sobą. Czekało go około stu siedmiu godzin do Strugi. Jego ręce bezbłędnie odnajdywały właściwe klawisze i prze- łączniki. Za pomocą komputera pokładowego odtworzył na ekranie telefotometrię z ostatniego wynurzenia się ze Strugi. Widział ich już setki. Dwukrotnie dostrzegł nieregularności w strukturze Strugi, niewielkie obszary, gdzie pojawiały się na przykład skomplikowane i niezrozumiałe, helikoidalne struktury. Nie wiedział jednak, czy udało mu się w ten sposób zobaczyć coś istotnego dla budowy Strugi, czy było to tylko uboczne zjawisko, takie jak tęcza. Miał nadzieję, że kiedyś się tego dowie dzięki jednemu z tajnych projektów prowadzonych przez Bukanan Enterprises. Ralf był zdania, że ktoś powinien zająć się badaniem Strugi, szukając przy okazji loatów - ktoś, kogo nie ograniczały żadne z góry przyjęte założenia teoretyczne. Teraz jednak zabrakło mu cierpliwości, więc wyłączył odczyt przed końcem. Położył się na leżance, starając się skupić na tym, żeby zasnąć. Zazwyczaj subb potrafił usnąć w dowolnej chwili i obudzić się w porze wyznaczonej z góry - wystarczyło nieco koncentracji. Tym razem jednak się nie udało. Wstał więc i znów zaczął przechadzać się po sterowni. Obszedł cały statek, popracował nad różnymi projektami - aż wreszcie poszedł spać. Później czekały go kolejne bezsenne godziny... Czas wlókł się nieznośnie powoli. Na zegarze widniały cyfry 4768. Rozbudzony i zniecierpliwiony Ralf wpatrywał się w ekrany. Wyszyli już z nadświetlnej, zwolnili do około jednej czwartej C i wkrótce mieli wejść w Strugę. W interkomie rozległ się głos Lee White'a: - Dwie minuty do wejścia. Kontynuujemy według planu? - Tak, Lee. Odchylenie o dwa stopnie od kąta optymalnego, tak jak to uzgodniliśmy w drodze na Lenare. - Ciągle myślisz, że możemy modyfikować prędkość wewnątrz? - Nie. Jest zbyt wiele danych wskazujących, że to niemożliwe. Chcę jednak posłużyć się głównym komputerem w połączeniu z tym odbiornikiem stroboskopowym, który skleciliśmy. Nawet na zastępczym komputerze dostrzegłem jakieś fragmenty struktury i mam nadzieję, że główny pokaże więcej. - W porządku, Ralf - powiedział Lee White. - Jeżeli pojawi się gliniarz z drogówki loatów, powiem mu, że to przez ciebie. Ralf miał poczucie winy. Rzeczywiście istniało prawdopodobieństwo, że pewnego dnia ich eksperymenty zwrócą uwagę twórców Strugi - niezależnie od tego, czy byli nimi loaci, thurgowie, czy jeszcze ktoś zupełnie inny. Może teraz, kiedy chodziło o życie Kima, nie powinien podejmować nawet tak niewielkiego ryzyka. Nie zmienił jednak instrukcji. Jak zwykle, nastąpiły drobne zaburzenia grawitacji i znaleźli się w Strudze. Puls Ralfa przyspieszył. Dzięki możliwościom głównego komputera, sortującego i koordynującego zebrane informacje, rzeczywiście zobaczył fragmenty struktury! Jasne i ciemne wzory na ekranach odpowiadały przypuszczalnie skręconym strumieniom energii i były fragmentem gigantycznej helisy; przy szybkości, z jaką poruszał się „Tramp", wydawało się, że jej sploty znajdują się bardzo blisko siebie. Wzór był niewyraźny i zacierał się stopniowo, w miarę jak wnikali coraz głębiej. Kiedy obraz zatarł się niemal zupełnie, na ekranach pojawiła się wielka, czarna dziura; Ralfowi wydawało się, że widzi bezładnie przepływające strumienie energii. Zaraz potem wszystko znikło. Ekrany znów świeciły jednostajnym, słabym światłem. Ralf odezwał się do interkomu tak szybko, jak tylko pozwalał mu na to jego głos subba: - Lee, widziałeś to? - Widziałem, Ralf. Co o tym sądzisz? Czyżby dziura w ścianie? - Tak to wyglądało. Odnotowałeś jakieś odchylenie od kursu albo zmianę prędkości? - Nic podobnego. Weszliśmy gładko. Przynajmniej mam taką nadzieję. To wyglądało jak kawał cholernej pustki, tam na zewnątrz. - No właśnie. Oczywiście przy naszej prędkości i tak nie zarejestrowalibyśmy światła z zewnątrz. Zastanawiam się, czy Struga ulega zużyciu, czy pruje się w szwach. Jeżeli tak, to gdzie jest brygada naprawcza? - Szukasz loatów - przypomniał Lee White. - Może chcesz się wynurzyć i popatrzeć jeszcze raz? - Nie. Wszystko jest w komputerze, zaraz skopiuję to do komputera zastępczego. Tymczasem jedziemy na Nowy Eden. Zegar pokazywał 4907. Wreszcie minęło sześćdziesiąt godzin podróży Strugą i siedemdziesiąt dziewięć godzin nad-świetlnej w kierunku Nowego Edenu. Ralf nachylił się nad mikrofonem. - Lee, ciśnienie w górnych warstwach atmosfery jest mniejsze niż ziemskie. Możesz schodzić nieco prędzej. Ralf poczuł krótkie drgnięcie napędów grawitacyjnych. - Jasne, Ralf - powiedział Lee - możemy znieść nieco większe tarcie. Nie powiem jednak, żebyś zachowywał się jak subb. Pamiętaj, że mamy być cierpliwi jak maszyny. Ralf mruknął coś pod nosem i podszedł do wielkiego ekranu ukazującego powierzchnię planety. Pomyślał, że nazwę Nowy Eden musiał nadać ktoś, kto przybył tu prosto z Luny albo z Marsa. Trzy czwarte jej powierzchni pokrywał rdzawy piasek. Łańcuchy górskie były stare i zerodowane; morza niewielkie i płytkie. Poza krótkimi porami deszczowymi większość starych łożysk rzecznych była sucha, a nawet wtedy woda błyskawicznie wsiąkała w piasek, jakby próbując skryć się przed palącymi promieniami pękatego, czerwonego słońca. Na biegunach planety znajdowały się jednak niewielkie czapy lodowe, a wokół nich strefy umiarkowanego klimatu, gdzie można było znaleźć nieliczne niewyschnięte rzeki i jeziora. Jedyny port kosmiczny był położony w jedynej osadzie, uczepionej brzegu takiego jeziora. Wokół wybudowano kilka gospodarstw wiejskich i chat myśliwskich, z których strzelcy wyruszali na terrańskich koniach w poszukiwaniu niezbyt obfitej zwierzyny. Kiedy „Tramp" zniżał się do lądowania, Ralf zauważył na lądowisku tylko dwa sfatygowane statki kosmiczne. Oba należały do właściciela planety. Lee White wylądował precyzyjnie, jak zawsze. Ernesto Vasquez, barczysty mężczyzna o twarzy niemal tak brązowej jak twarz Ralfa i krótko przyciętych, sterczących siwych włosach nad czarnymi jeszcze brwiami, wyjrzał przez drzwi niskiego, rozległego budynku z cegły. Kiedy Ralf się zbliżył, powiedział spokojnie: - To jeden ze statków Bukanana, prawda? - Przecież wiesz, Ernesto. Opalona twarz rozjaśniła się uśmiechem, ukazując nieskazitelnie białe zęby. - Ralf! Często zazdroszczę ci tego przebrania! Jak się masz, przyjacielu? Ralf rozejrzał się dookoła. - Miewam się tak dobrze, jak ty wyglądasz, Ernesto. Jeśli chodzi o przebranie... cóż, tym razem rzeczywiście wolałbym, żeby nikt mnie nie poznał. Potrzebuję żywności i informacji. Zapłacę dobrze, zwłaszcza za to drugie. Vasquez odwrócił się i zawołał w kierunku budynku: - Joaquin! Z mrocznego wnętrza wyłonił się kilkunastoletni chłopak, bosy i prawie nagi. Spojrzał na Ralfa, a potem na „Trampa". - Przekaż matce, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Potem zajrzyj na statek i sprawdź, czego im potrzeba. Vasquez przeprowadził Ralfa przez budynek. Weszli na zacienione patio obsadzone kwiatami, na które z trzech stron wychodziły okna. Fotele stały pod tą ścianą, w której nie było okien. - Czym mogę ci służyć, przyjacielu? - Robisz czasami interesy z niejakim Pankiem Sunnerem - powiedział Ralf. Vasquez zmrużył oczy. - Skoro o tym wiesz, nie ma sensu zaprzeczać. Mam nadzieję, że ci się nie naraził. - Naraził mi się śmiertelnie. Vasquez westchnął, wpatrując się w grządkę porośniętą żółtymi kwiatami. - Cóż, interesy z nim przyniosły mi pewne zyski. Jednak na interesach z tobą zarobiłem znacznie więcej, poza tym jesteś moim przyjacielem. Nie będę też udawał, że nie wiem, jak daleko sięgają wpływy Bukanan Enterprises. A więc tak, Sunner był tutaj. Czy to chciałeś wiedzieć? Dwadzieścia dni temu. To znaczy naszych dni, które jak wiesz, są dłuższe. Ralf szybko przeliczył w myśli. Sunner miał mnóstwo czasu, żeby dotrzeć do Strugi, spotkać się z innym statkiem lub statkami, a potem wrócić na Lenare. Vasquez przyglądał mu się uważnie, a w jego oczach nie było zwykłej beztroski. - Ralf, może ja też w zamian czegoś się od ciebie dowiem. Sporo podróżujesz, masz wszędzie oczy i uszy. Był tu już ktoś i pytał o Sunnera. Ralf zastanowił się szybko. - Patrol? - Nie, przyjacielu. Już od bardzo dawna nie widziałem patrolu Solconu. To byli dwaj mężczyźni, wyglądali dość szczególnie, jak bracia. Nie widziałem reszty załogi. Zaniepokoiło mnie jednak to, że znam ten statek. Jest zresztą dość podobny do twojego „Trampa" i całkiem niedawno jeszcze należał do Panka Sunnera. - Popatrzył przenikliwie na Ralfa. – Możesz mi powiedzieć, co się dzieje? - Jak oni wyglądali? - spytał Ralf; czuł, jak narasta w nim podniecenie. - Blada skóra, jasnoszare oczy. Włosy białe jak papier. Szerokie ramiona, ale dosyć szczupli. Niżsi od ciebie czy ode mnie. Po angielsku mówią dobrze, ale inaczej niż ty albo ja. Ralf wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w Vasqueza. Po chwili zdał sobie sprawą, że wstrzymał oddech. - Powiedz mi, Ernesto, czy przypominali ci subbów? Vasquez wytrzeszczył oczy. - Nie, przyjacielu, wtedy nie... ale teraz, gdy o tym mówisz... rzeczywiście! Wybacz mi to sformułowanie, ale ich twarze naprawdę były pozbawione wyrazu. Ralf wstał i podszedł żwirowaną alejką do właściciela planety. - Ernesto, nigdy ich nie widziałem, ale słyszałem o nich. To jest jakiś gatunek subbów, tak przynajmniej sądzą. Tyle, że nie mają ludzkich mózgów. Jasna skóra i oczy, bezbarwne włosy... Dwukrotnie już słyszałem taki opis. Za każdym razem, jak twierdzili moi informatorzy, te dziwne istoty spełniały polecenia loatów. Vasquez siedział bez ruchu, wpatrzony w Ralfa. Wreszcie wstał powoli, wyciągnął z kieszeni dużą chustką i wytarł w nią dłonie. - Przyjacielu, a więc uważasz, że to inny rodzaj subbów i że są oni agentami loatów? - Tak przypuszczam. Co im powiedziałeś o Sunnerze? Czoło Vasqueza ociekało potem. - Powiedziałem, że nie widziałem go od dłuższego czasu. Skłamałem, ponieważ był tutaj zaledwie cztery dni przed nimi. Teraz żałuję... Najwyraźniej znalazłem się w sytuacji, w której muszą myśleć o czymś więcej niż tylko o zysku. Przyjacielu, czy mogą liczyć na szczerość w zamian za szczerość? - Tak - powiedział Ralf. - Chodź ze mną. - Poprowadził go z powrotem do domu, do skrzydła pozbawionego okien. Szli korytarzem, mijając kolejne drzwi zamknięte na kłódki. Właściciel zatrzymał się przy jednych, wyjął pęk kluczy spod obszernej białej bluzy i otworzył kłódką. Wnętrze wyglądało jak zwykły magazyn. Vasquez zdjął osłonę z żarnicy leżącej na półeczce. Zamknął starannie drzwi i zaczął odrzucać bele jakiejś miejscowej tkaniny zawinięte w workowe płótno. Ralf pomógł mu. Kiedy przenieśli cały stos, Vasquez odwinął trzcinową matę leżącą na podłodze, odsłaniając kawałek ziemi. Wyjął duży składany nóż z kieszeni i zaczął kopać. Po chwili dotarł do żelaznego kółka i zaczął odgarniać ostrzem ziemię z krawędzi klapy. Ralf pomógł mu ją podnieść. Poczuli zapach kurzu. W świetle żarnicy ukazały się wąskie schodki prowadzące w dół. W podziemnym pomieszczeniu znajdowało się mnóstwo rozmaitych dóbr: skrzynki ze sprzętem elektronicznym, bez wątpienia pochodzącym z jakiegoś statku transportowego; bomby i pociski - modele używane przez patrole Solconu; pakiety niewypełnionych oficjalnych dokumentów, gotowych do sfałszowania; mniejsze paczuszki, prawdopodobnie z nielegalnymi narkotykami, oraz mnóstwo innych rzeczy, których Ralf nie potrafił zidentyfikować. W rogu stało sześć podłużnych pudeł, w których mógłby zmieścić się puzon albo krótka strzelba. Właściciel wziął jedno z nich, położył na skrzyni i zaczął grubymi palcami odpinać klamry pasów. Przedmiot znajdujący się wewnątrz przypominał prymitywny karabin. Ralf wziął go z rąk Vasqueza i zważył w dłoniach. Był zbyt ciężki do użycia na większości planet. Obrócił broń w rękach i przyjrzał się jej uważnie. Dość mały kaliber, lufa niegwintowana. Zwykły teleskopowy celownik przymocowany dwiema śrubami nad masywną komorą. Drewniany uchwyt dla lewej ręki w połowie długości lufy. Pod komorą znajdowało się miejsce na magazynek. Ralf nacisnął na przycisk blokady; chodził gładko, bez oporu. Uniósł broń do ramienia. Była znośnie wyważona, pod warunkiem, że używałoby się jej przy mniejszej grawitacji. Zauważył jednak coś dziwnego: celowało się z niej niewygodnie, a może... Nagle zdał sobie sprawę, o co chodzi. To urządzenie miało większą bezwładność, niż wskazywałby na to jego ciężar! Poczuł, że serce bije mu mocniej. Wpatrywał się bez słowa w Vasqueza. - Sunner twierdził - powiedział gospodarz - że to nowy, tajny model, który wkrótce wejdzie do uzbrojenia patroli Solconu. Podobno te karabiny mają ogromną siłę rażenia. Sam potrzebował gotówki na żywność i paliwo, ale broni nie zamierzał sprzedać. Chciał tylko złożyć ją na przechowanie. Pod zastaw. Dałem mu tyle pieniędzy, ile będę mógł odzyskać. Przynajmniej wtedy tak mi się zdawało, ale teraz... Ralf zaczął dokładnie oglądać urządzenie. Po chwili zauważył główki śrubek w dziwnych miejscach: pod zakończeniem lufy i wzdłuż boków komory nabojowej. Wszystkie części były skręcone, a nie zespawane. - Masz śrubokręt? Vasquez otworzył jedno z ostrzy swojego noża. - To wystarczy? - Chyba tak. - Ralf zaczął odkręcać śruby. Z lufy wypadła cienka rurka. Zewnętrzną część Ralf po prostu odkręcił od reszty, okładzina dała się rozłożyć na dwie części. Rzucał kolejne części maskowania na ziemię, kawałek po kawałku, aż wreszcie została mu w rękach dziwna broń nieznanego pochodzenia. Słyszał głośny oddech Vasqueza. W głowie Ralfa pełen niedowierzania głos powtarzał: „To jest sen. To nie może dziać się naprawdę!" Urządzenie wyglądało niepozornie, raczej jak zabawka - a raczej wyglądałoby, gdyby wykonano je z ziemskich materiałów. Lufa była cienka jak długopis, miała około czterdziestu centymetrów długości i wykonano ją ze splecionych ze sobą spiralnie drutów. Metal? Tworzywo sztuczne? Nie uginało się nawet pod silnym naciskiem. Druty grubości włosa były twarde jak diament. Przy końcu, pod wylotem lufy, umieszczono niewielką płytkę, dostatecznie dużą, by można było chwycić ją lewym kciukiem i palcem wskazującym, oraz osłonę - by nie dotykać ręką samej lufy. Nie było kolby, tylko przymocowany nieco pod kątem uchwyt, jak w pistolecie. Całe urządzenie nie miało więcej niż sześć centymetrów grubości, tylko z lewej strony biegło półokrągłe wybrzuszenie. Ralf prawą ręką ujął ostrożnie uchwyt. Jego kciuk machinalnie oparł się o przełącznik na tylnej części wybrzuszenia. Obrócił broń powoli, bo dziwne zachowanie przyrządu uniemożliwiało szybkie ruchy. W uchwycie tkwiło coś, co wyglądało na dużą śrubę z pojedynczym nacięciem. Pomyślał, że najprawdopodobniej jest to jednostka zasilania. Jeśli wziąć pod uwagę, ile energii loaci włożyli w skonstruowanie Strugi, ta broń może mieć moc rażenia porównywalną do bomby atomowej. Z początku nie zauważył spustu, dopiero po jakimś czasie dostrzegł ruchomą osłonę z przodu uchwytu, którą można było przesunąć w dół, przytrzymując drugim, trzecim i czwartym palcem. Wówczas przycisk spustu znajdował się dokładnie pod jego palcem wskazującym. Spojrzał na Vasqueza. - Ten guziczek obok mojego kciuka to chyba zabezpieczenie albo jakiś przełącznik - powiedział. Ostrożnie zabrał rękę z uchwytu i podał urządzenie Vasquezowi. - Zwróć uwagę, jaką ma bezwładność, chociaż nie waży prawie nic. Nie da się potrząsać tą bronią, przez co jest bardzo stabilna przy celowaniu. To nie jest metal ani żaden materiał, jaki znam. Oszołomiony Vasquez trzymał ostrożnie urządzenie w rękach. - Jak to działa? - Nie mam pojęcia, ale domyślam się, że działo laserowe wygląda przy tym jak latarka. - Bezbarwnym głosem subba Ralf skrywał przemożną chęć posiadania tego tajemniczego urządzenia. Nie chodziło mu o to, żeby zdobyć broń, ale skoro spędził tyle długich, frustrujących lat na poszukiwaniach, chętnie dowiedziałby się wreszcie czegoś o technologii loatów. - Ernesto, na twoim miejscu nie próbowałbym używać tej broni ani tutaj, ani nigdzie indziej, chyba że będziesz gotów szybko zniknąć. Niewykluczone, że w jakiś sposób loaci potrafią namierzyć tę broń po wystrzeleniu. Być może właśnie w ten sposób przechwycili jeden ze statków Sunnera. Vasquez znów posłużył się chusteczką, ale zdobył się na niepewny uśmiech. - Masz rację. Najwyraźniej loaci już wiedzą, że Sunner był w posiadaniu tej broni, prawda? W jakiś sposób wykradł ją loatom albo ich podwładnym. Niebezpieczny depozyt! - Zastanawiał się przez chwilę. - Jeżeli go dopadną, dowiedzą się też, gdzie zostawił broń. Mogą mieć mi za złe, że ich okłamałem, nie? - Westchnął i uśmiechnął się szerzej. - Tak czy owak, to jest warte majątek. Gdyby zachować dyskrecję, Solcon zapłaciłby bardzo dużo! - Ja też ci zapłacę bardzo dużo - powiedział Ralf swoim spokojnym głosem. - Jeżeli loaci wrócą, możesz im powiedzieć, że Sunner zastawił u ciebie sześć skradzionych strzelb Solconu i nie wrócił po nie. Ty zaś sprzedałeś je jakiemuś przygodnemu frachtowcowi. Vasquez przyjrzał się ostatni raz broni, znowu westchnął i ostrożnie odłożył urządzenie. Pochylił się i podniósł część maskującą. - Myślisz, że ten kamuflaż to robota Sunnera? Ralf, a co będzie, jeśli on jednak wróci? Może ani tobie, ani loatom nie uda się go złapać! - Daj mu więcej pieniędzy i opowiedz jakąś historyjkę. Na przykład, że pojawili się loaci i w jakiś sposób wszystko znaleźli. Vasquez odzyskał pogodę ducha. - Widać, że ci zależy na tym sprzęcie. Czyli musimy jakoś się dogadać. Każde rozwiązanie jest dla mnie niebezpieczne, ale dla ciebie także, jeśli ci je sprzedam. - Mnie łatwiej się będzie ukryć - powiedział Ralf. - Ile? - Sto milikredów, przyjacielu. Ralf się nie wahał. - W tej chwili mogę ci wypłacić jedną czwartą tej sumy w walucie Solconu. Dostaniesz czek na resztę. Zgoda? - Czek? - zdziwił się właściciel planety. - Może się przecież zdarzyć, że w momencie realizacji będzie nosił podpis nieboszczyka. Ralf nerwowymi ruchami zakładał maskowanie na broń. - Każdy subb, który prowadzi interesy w pobliżu tego krańca Strugi, dysponuje sekretnym kodem, zarejestrowanym w Solconie. Czy będę żył, czy nie, czek z zapisanym elektronicznie moim kodem może zostać zrealizowany na Ziemi. Albo na stacji Antietam, gdzie trzymam fundusz rezerwowy. Vasquez uśmiechnął się. - Tak, wiem, że to prawda. Byłbym głupcem, gdybym odmówił. Oczywiście mógłbym to sprzedać dziesięć razy drożej na Ziemi... Tylko że nie jestem teraz na Ziemi, ani też nie odważyłbym się tam nagle pojawić! Rozdział 13 C zas 4817. „Tramp" podróżował w nadświetlnej z Nowego Edenu w kierunku Strugi. Ralf miał nadzieję, że przynajmniej w nadświetlnej nie grozi mu pościg loatów. Siedział razem z Lee White'em w głównej sterowni, przed nimi leżał jeden z egzemplarzy nieznanej broni. Wokół walały się części maskowania. - Pewnie zrobił to tak topornie, żeby ukryć siłę inercji - odezwał się Lee. - Nie zdołałby jednak wprowadzić w błąd kogoś, kto naprawdę zna się na broni. - No cóż - powiedział Ralf - to ty jesteś złotą rączką naszej załogi. Myślisz, że dasz radę wykonać bardziej przekonujący kamuflaż? Chodzi o to, żeby sprzęt nie budził niczyich podejrzeń, kiedy znajdzie się na półce w arsenale naszego statku. Nie przypuszczam, żeby ktoś chciał się tym bawić. - Jasne, mogę to zrobić. Łącznie ze śladami używania i rdzą na metalowych częściach. Poradzę sobie z tym, zanim dolecimy do Chmury. - Zaczął zbierać rozrzucone kawałki. - Pewnie nie mamy czasu, żeby wyskoczyć gdzieś po drodze ze Strugi i strzelić sobie na próbę? - Korci mnie to tak samo jak ciebie - zapewnił Ralf - ale zanim zaryzykujemy, chcę zostawić trzy czy cztery sztuki schowane bezpiecznie w Chmurze. Zresztą nie wiem, czy nawet tam będą bezpieczne. Próbę przeprowadzimy w drodze powrotnej. Lee wyszedł, niosąc ostrożnie broń. Ralf wstał i zaczął przechadzać się po sterowni. Czekała go jedna z najtrudniejszych do zniesienia podróży w jego życiu. Wciąż mieli przed sobą jeszcze ponad sześćdziesiąt godzin do Strugi, potem trzysta godzin do wyjścia w pobliżu określonego punktu Chmury. Znajdą się wówczas prawie dziewięć tysięcy lat świetlnych od Sol, mając Lenare mniej więcej w połowie drogi, a Nowy Eden trochę bliżej. Potem czeka ich skok w nadświetlnej do Bodegi, planety położonej wewnątrz Chmury, co zawsze wiązało się z pewnym ryzykiem. To prawda, odbywał już tę podróż wielokrotnie, ale tym razem mogło od niej zależeć życie jego syna. Mgławica nie była zwykłą chmurą złożoną z pyłów i gazów. Oprócz znanych ziemskim uczonym form materii zawierała też przedziwne substancje - między innymi przypominający metal pierwiastek, który Ralf nazwał roboczo inertium. Był przekonany, że inertium zostało w jakiś sposób wykorzystane przy konstrukcji tajemniczej broni loatów, która wpadła mu w ręce. Ten pierwiastek, choć miał ciężar właściwy niewiele większy od ołowiu, wykazywał bezwładność odpowiadającą ciężarowi trzynastokrotnie albo czternastokrotnie większemu. Ralf od dawna miał swoje wytłumaczenie tego zjawiska: prawdopodobnie inercja odpowiadała właściwej masie substancji, tylko że w jakiś sposób była ona mniej podatna na grawitację niż zwyczajna materia. Niektórzy z naukowców pracujących dla niego w Chmurze (wszyscy byli subbami) snuli przypuszczenia, jakoby inertium było dziwaczną kombinacją zwykłej materii z antymaterią, albo też formą pośrednią materii, mniej podatną na grawitację w tym kontinuum. Jeszcze inna teoria głosiła, że niezwykłe substancje w Chmurze były zwyczajną materią, częściowo jednak przesuniętą w inne kontinuum czasowe lub znajdującą się w jakimś innym rodzaju przestrzeni, podobnej do przestrzeni zerowej w nadświetlnej. Bardzo możliwe, myślał Ralf, że loaci poznali i potrafili wykorzystać te dziwne odmiany materii, Z całą pewnością kontrolowali różne rodzaje przestrzeni i potrafili działać w nich, czego najlepszym dowodem było istnienie Strugi. Zastanawiał się, czy loaci celowo przeprowadzili ją przez Chmurą; inaczej mówiąc, czy rozmyślnie umieścili ją w zasięgu ludzi. Na razie mgławica zwana Chmurą nie była jeszcze zbadana, poza potajemnymi i niezbyt dociekliwymi wyprawami podjętymi przez Bukanan Enterprises. Ralf raz jeszcze zastanowił się nad słusznością swojej decyzji, by jeszcze nie przekazywać ludzkości tego niewielkiego zasobu wiedzy, jaki zdołał zgromadzić na temat Chmury. Zamierzał jednak trzymać wszystko w ukryciu, dopóki nie dowie się czegoś więcej o zamiarach loatów i - przyznał się do tego przed sobą - dopóki normalni nie zaczną odnosić się nieco przyjaźniej do subbów. Czy jednak nie brał na siebie zbyt wielkiej odpowiedzialności? Statki normalnych też oczywiście dokonywały ekspedycji badawczych w Chmurze, ale przy bardzo niskiej prędkości i na małą odległość. O ile wiedział - a bardzo się starał zbierać wszystkie możliwe informacje na ten temat - żaden z normalnych nie uświadomił sobie jeszcze, jak niezwykłe jest to miejsce. W obrzeżu Chmury, do którego można było dotrzeć bez większego trudu, znajdowały się tylko śladowe ilości niezwykłych form materii - a nawet to obrzeże było oddalone o prawie sto godzin w nadświetlnej od Strugi. Normalni wiedzieli, że wewnątrz Chmury tkwi kilka gwiazd. Lecz o ile nie ukrywali skrzętnie swojej wiedzy, nie mieli pojęcia o Zatopionym Klasterze - pomijając to, co sam zechciał im przekazać. Zatopiony Klaster był gromadą, gwiazd wewnątrz Chmury, a Bukanan Enterprises zbadała już ponad dziewięćdziesiąt z nich. Nie można było jeszcze stwierdzić z całą pewnością, czy ukształtowały się z materii tworzącej Chmurę, czy też znalazły się w niej w jakiś inny sposób. Co prawda na licznych planetach i w spektrum wielu gwiazd pojawiały się nietypowe elementy, ale mogły przecież zostać przechwycone niedawno z mgławicy. Nawet Bukanan Enterprises nie mogła sobie pozwolić na wiercenia sięgające do jądra planety. Ralf był w każdym razie przekonany, że Zatopiony Klaster składa się z gwiazd drugiej lub nawet trzeciej generacji, bo ich planety zawierały zbyt duży procent pierwiastków ciężkich, jak na systemy planetarne pierwszej generacji. Można było tam natrafić nawet na ciężkie pierwiastki, nieistniejące w sposób naturalny w Układzie Słonecznym, które na Ziemi można było wytwarzać tylko w procesie rozszczepienia jądra atomu. Stanowiły one niezwykle cenne źródło energii i wraz z innymi rzadkimi pierwiastkami były głównym źródłem dochodów Bukanan Enterprises. Ralf wiedział, że Solcon zlecił ostatnio pewnej firmie z Dalekiego Krańca realizację projektu mającego na celu poznanie głębszych warstw Chmury. Na razie jednak nie musiał się obawiać, że eksploratorzy natkną się na jego ukryte bazy. Mogą minąć jeszcze całe dziesięciolecia, nim im uda się to, co on miał już dawno za sobą, czyli opracowanie sposobów przemieszczania się wewnątrz mgławicy. Problem polegał na tym, iż obrzeża Chmury były tak gęste, że statek nie mógł poruszać się z prędkością większą niż ułamek prędkości światła. Można więc było wpełznąć do mgławicy, ale załoga wymarłaby ze starości przed dotarciem do jej wnętrza. Nie dawało się też przeniknąć tam na oślep w nadświetlnej, ponieważ po wyjściu z nadprzestrzeni (z niezmienną prędkością C podzieloną przez pierwiastek kwadratowy z dwóch) tarcie zmieniłoby statek w kulę stopionego metalu, zanim zdołałby wytracić prędkość. Trzeba było znaleźć otwartą przestrzeń wewnątrz Chmury - miejsce, do którego można dotrzeć w nadświetlnej, na tyle duże, żeby udało się zwolnić. Solcon i jego najemnicy mogli przypuszczać, że takie otwarte przestrzenie istnieją przy niektórych gwiazdach (ponieważ grawitacja ściąga większe cząstki pyłu, a promieniowanie odpycha drobniejsze), niełatwo było jednak odnaleźć taką gwiazdę. Bukanan Enterprises spędziła ponad piętnaście lat na żmudnych badaniach polegających na wysyłaniu kapsuł komunikacyjnych zaprogramowanych na powrót. W końcu natrafili na gwiazdę w pobliżu Bodegi. Potem jeszcze trzeba było ustalić trajektorię i szybkość gwiazdy. Dopiero wtedy Ralf odbył pierwszą wyprawę. Pamiętał doskonale ten pierwszy skok w nadświetlnej. Mało brakowało... Spędzili potem kilkaset godzin, naprawiając powierzchowne uszkodzenia kadłuba, nim dokonali powrotnego skoku. Udało im się jednak, a począwszy od Bodegi, wyprawy w inne okolice Zatopionego Klastera były łatwiejsze. Tak więc Bodega była bramą wejściową. Tyle że jej gwiazda była odległa o sto sześćdziesiąt cztery godziny w nadświetlnej od Strugi. Ralf zastanawiał się, jak tym razem zniesie tak długie oczekiwanie. Kiedy Lee White wyprowadził ich ze Strugi na wysokości Bodegi, Ralf był jak zwykle - a może bardziej niż zwykle bliski obłędu. Spojrzał na chronometr, dokonując w myśli obliczeń. Na Ziemi był w tej chwili październik. Na północnej półkuli Lenare wciąż panowało lato. Na Nowym Edenie pomału kończyła się jesień z powodu ekscentrycznej orbity starej planety ta sama pora roku panowała na obu półkulach. Zastanawiał się, czy Kim jeszcze żyje, czy przebywa na jakiejś planecie, a jeśli tak, to jaka jest tam pora roku. Podszedł do ekranu, na którym widniał obraz Chmury. Znał jej subtelności, światła i cienie nie gorzej niż klawiaturę głównego komputera. Potrafiłby wskazać, gdzie znajduje się mroczny obszar, w którym należałoby szukać ciemnego słońca. Nieraz w ciągu ostatnich paru lat myślał, że warto by się rozejrzeć za nową bazą, ale teraz wiedział, że będzie musiał to odłożyć na później. Uruchomił zapasowy komputer i zaczął wprowadzać do niego dane z różnych zewnętrznych czytników, zestawiając je z informacjami zawartymi w pamięci. Na ekranie pojawiły się rzędy cyfr. Patrząc, jak przesuwają się ku górze, schylił się do mikrofonu. - Lee, ustawiam główny komputer na półtora miliarda kilometrów. Wchodzimy. - Jasne, Ralf. Ralf nacisnął kilka klawiszy. Wskaźnik na noniuszu drgnął, pokazując przyspieszenie. Kiedyś może się zdarzyć, że zbytnio zaufa swojemu szczęściu i umiejętnościom - i wykona o jeden skok w głąb Chmury za dużo. Tymczasem jednak musiał robić to, co uważał za niezbędne. Znów zaczął rozmyślać, przechadzając się tam i z powrotem po głównej sterowni. Jak do tego doszło, że Sunner wszedł w posiadanie broni loatów? Tego mógł się tylko domyślać. Pewnie sprytny pirat skorzystał z okazji - tak samo jak w przypadku Kima. Czy istniał jakiś związek pomiędzy tymi dwoma faktami? Według obliczeń Ralfa broń musiała wpaść w ręce Sunnera kilkaset godzin wcześniej. Dokonał próby, zachowując ostrożność, ale i tak nie zdołał uniknąć straty jednego ze statków, przejętego przez loatów. Oznaczało to, że loaci musieli pojawić się tam niezwykle szybko. Sunner umknął im, ale najadł się strachu. W przeciwnym razie nie ryzykowałby, zostawiając broń Vasquezowi na przechowanie. Było jasne, że loaci obsadzili przejęty statek swoją załogą i posłużyli się nim do prowadzenia poszukiwań - w nadziei, że zwykły frachtowiec nie wzbudzi niczyich podejrzeń. Informacje o Nowym Edenie wydobyli rzecz jasna od któregoś ze schwytanych członków załogi, który na pewno wiedział tylko tyle, że Sunner lądował na planecie. Ralf miał niezwykłe szczęście, trafiając na tę broń. Teraz, gdy znajdowała się w jego posiadaniu, mogła stanowić wyjątkowo skuteczny argument przetargowy. Jednocześnie nie mógł przestać myśleć o tym, że być może nie ma prawa użyć tego argumentu, próbując ocalić Kima. Po raz pierwszy zdarzyło się, że broń loatów wpadła w ręce ludzi. Obowiązkiem Ralfa, jako przedstawiciela ludzkości, było dostarczenie tych urządzeń na Ziemię. Powinien dokonać tego w tajemnicy, przekazując broń ziemskim naukowcom. Miał poczucie winy, ale nie zamierzał tak postąpić. Może po ja- kimś czasie przewiezie jedną czy dwie sztuki na Ziemię - kiedy uzna to za bezpieczne. Nie miał jednak najmniejszego zamiaru przekazywać ziemskim naukowcom wszystkich sześciu egzemplarzy. W jego firmie też pracowali badacze zdolni się tym zająć; w dodatku był przekonany o ich całkowitej lojalności wobec rodzaju ludzkiego oraz - w sytuacji kryzysowej - wobec Bukanan Enterprises. Sunner na pewno zamierzał jak najprędzej odebrać broń z Nowego Edenu. Co chciał z nią zrobić? Czyżby sprzedać temu, kto najwięcej zapłaci? Niewykluczone, ale niezbyt pewne. Skoro Ralf marzył o opanowaniu technologii loatów, to czy Sunner nie mógł żywić takich samych nadziei - zwłaszcza jeżeli oznaczałoby to dla niego bogactwo i władzę? Ralf spojrzał ponuro na ekran, potem na zegar. Do przejścia w nadświetlną pozostało jeszcze kilka minut. Jednak zegar posuwał się do przodu, czas upływał, a odkąd opuścił Lenare, minęło go wiele... i niejedno mogło się wydarzyć. Może Sunner pojawił się już powtórnie na Nowym Edenie. Może loaci złapali Sunnera. Może już wiedzą, że Ralf ma ich broń i szukają go. Znów zaczął się przechadzać z pięściami zaciśniętymi w kieszeniach. Jeszcze nigdy nie odczuwał tak wyraźnie, że jest więźniem własnego statku. Rozległ się dzwonek zapowiadający przejście do prędkości nadświetlnej. Czas 5557. Jakoś wytrzymał doprowadzającą do szaleństwa bezczynność godzin w nadświetlnej i oto zbliżał się moment wyjścia. Odchodząc od zmysłów z powodu wątpliwości i wlokącego się czasu, siedział przed konsolą, stukając palcami w klawiaturę. Minutę wcześniej w fotelu obok usiadł jeden z członków załogi - według regulaminu, w sytuacji awaryjnej nikt nie mógł przebywać samotnie w sterowni. Ralf słyszał dobiegające z korytarza szybkie kroki innych, udających się na swoje stanowiska. Niechętnie zdjął ręce z klawiatury i położył je na kolanach. Skok był już dawno zaprogramowany i nawet jeżeli popełnił błąd, nie dałoby się tego sprawdzić, zresztą skorygowanie go byłoby niemożliwe. Boże, pomyślał, nigdy nie czułem się tak beznadziejnie, nawet wtedy, kiedy stałem się subbem. Wpatrywał się we wskaźniki. Jeszcze siedem minut... sześć... Zastanawiał się, czy jeśli nie trafią we względnie pusty obszar wokół gwiazdy, dostąpią przynajmniej łaski szybkiej śmierci. Widział już zwęglone szczątki tych, którzy popełnili błąd w obliczeniach. Prawdopodobnie jednak śmierć nie nadejdzie na tyle szybko, żeby nie zdążyli się zorientować. Rozlegnie się sygnał alarmowy i poczują wstrząs. Wtedy mogą zerwać się z fotela i biec gdzieś bez celu albo skurczyć się z przerażenia i czekać na śmiertelny podmuch żaru, gdy wyparuje przednia część kadłuba. Wskazówka doszła do punktu zerowego. Ralf zobaczył kątem oka, że jego towarzysz wpatruje się w nią z takim samym napięciem jak on. Uświadomił też sobie, że bezwiednie zacisnął dłonie z całej siły na oparciach fotela. Rozległ się dzwonek. Serce waliło jak oszalałe. Przełknął ślinę... Na ekranie pojawił się rozproszony blask. Rozluźnił mięśnie, odetchnął z trudem i sięgnął do kieszeni po chustkę, żeby otrzeć czoło. Odwrócił się i napotkał pozbawione wyrazu spojrzenie drugiego subba. Pochylił się nad mikrofonem, żeby przemówić do załogi. - Wszystko w porządku. Gwiazda w polu widzenia. Jesteśmy trochę za blisko, więc temperatura jest wysoka, ale system chłodzenia sobie z tym poradzi. Lee, zaprogramuj kurs na Bodegę. - Jasne, Ralf, z przyjemnością. Czekali teraz, aż blask rozjaśni się i skupi w jednym punkcie, by wreszcie stać się świetlistym dyskiem gwiazdy. „Tramp" wynurzał się z chmury drobnego pyłu. Po upływie pół godziny widoczne już były planety; w tym czasie szybkość statku zmalała do małego ułamka prędkości światła. Ralf włączył radio. - Bodega, tutaj „Tramp". Lądujemy za niecałe pół godziny. Czy Ted Merk ma dzisiaj dyżur? Musiał teraz czekać na odpowiedź. Mijały minuty - zbyt wiele minut. Spojrzał na przyrządy kontrolne i włączył interkom. - Lee, nie dotarła do mnie żadna odpowiedź. - Do mnie również nie. Nie odbieram sygnałów radaru ani fal radiowych. Do diabła, Ralf, nasz radar też nic nie pokazuje. Dlaczego nie ma w okolicy innych statków? Ralf poczuł mdlący lęk. Czyżby loaci już tu dotarli? - Lee, sprawdź, czy nasz sprzęt działa. Może nastąpiła jakaś awaria z powodu przegrzania. - Wszystko działa. Fale radiowe odbijają się od powierzchni planety. Czy mam pozostać w górze? Ralf westchnął. Za późno na ucieczkę... - Nie. Lądujemy. Przełączył interkom, żeby słyszała go cała załoga. - Wszyscy z powrotem na stanowiska awaryjne. Bodega nie odpowiada. Otworzył szafkę znajdującą się pod konsolą. Wyjął z niej płaski pistolet igłowy i wsunął go do kieszeni. Bodega rosła na ekranach. „Tramp" zwolnił i dokonał zwrotu, by dostosować kurs do orbity planety. Morza i kontynenty oświetlonej światłem dziennym strony wyglądały zwyczajnie, niebo było błękitne jak zawsze. Jednak radio wciąż milczało. Lee sprowadził ich niżej, przełączył napęd grawitacyjny na ciąg poziomy i wprowadził statek w atmosferę. Po nocnej stronie planety widoczne były światła miast. „Tramp" skierował się ku dużemu portowi kosmicznemu w nowocześnie wyglądającym mieście. Nagle radio ożyło, ale głos był stłumiony; nadawca posłużył się kierunkową wiązką fal o małej mocy, zwróconą bezpośrednio ku statkowi. - „Tramp"? Tu mówi Ted Merk. Przepraszam, ale nie mogłem odpowiedzieć. Mieliśmy alarm i obowiązuje cisza radiowa. Widzieliście coś w pobliżu Strugi? Może wiecie, gdzie znajduje się Ralf Bukanan? - Ted, tu Ralf. Nie widzieliśmy nic w pobliżu Strugi. Zachowajcie ciszę radiową. Jesteś na lądowisku? - Tak, Ralf. Rozdział 14 T ed Merk wyglądał tak samo jak wszyscy subbowie. - Naprawdę cieszę się, że cię widzę, Ralf. Co się dzieje? Czy loaci wypowiedzieli nam wojnę? Ralf rozejrzał się po lądowisku. - Nie przypuszczam, Ted, ale chyba czegoś szukają. Po wiedz mi, co tu się działo. Dlaczego jest tak mało statków? - Poleciłem większości z nich udać się w głąb Chmury. Nieznany pojazd, sprawiający wrażenie statku wojennego, zatrzymał osiem naszych statków wychodzących ze Strugi. Jeden próbował uciec i został zatrzymany w dziwny sposób: unieruchomiono jego wszystkie napędy. Pozostałe zastosowały się do instrukcji. Wszystkie zostały przeszukane przez thurgów, którym przewodził jakiś człowiek, a w każdym razie ktoś bardzo podobny do człowieka. Za każdym razem zadawał jedno pytanie: czy znają armatora, który nazywa się Pank Sunner. Uczucie niepokoju stało się jeszcze bardziej dojmujące. Ralf zacisnął pięści w kieszeniach. Czy zablokują go tutaj, w Chmurze? A może nawet schwytają? - Ten przesłuchujący miał jasną skórę i białe włosy? - Tak. Czy to człowiek? - Nie przypuszczam, Ted. Myślę, że to jakiś rodzaj subba, ale jego mózg nie jest ludzkiego pochodzenia. Za chwilę opowiem ci o Panku Sumerze, ale najpierw chcę się dowiedzieć, o co jeszcze pytał ten biały. - Dopytywał się o działalność naszej firmy w Chmurze. Wiedział, gdzie znajduje się Bodega. Ralf, czy to był agent loatów? Czy wiedzą o naszych projektach i będą chcieli uniemożliwić ich realizację? Ralf popatrzył na niego. - Mówisz o programie płodności? - Tak. Ta myśl nie zaniepokoiła Ralfa bardziej niż zazwyczaj. - Nie sądzę. Wejdź, proszę, na pokład. - Poprowadził Teda prosto do niewielkiego arsenału broni „Trampa". Wziął z półki jedną z zamaskowanych strzelb i skinął na towarzysza, by poszedł za nim do głównej sterowni. Wyjął śrubokręt, ale zanim zaczął zdejmować osłony, włączył interkom. - Lee, znasz Teda Merka - odezwał się. - Jest ze mną i chcę mu pokazać jedną ze strzelb. Ze względu na bezpieczeństwo nie będę nagrywał rozmowy, chciałbym jednak, żebyś ty to słyszał. - Jasne, Ralf. Jak się masz, Ted? - rozległ się głos Lee White'a. - Wszystko w porządku, Lee, ale mieliśmy tu pewne powody do niepokoju. Ralf pozwolił Tedowi przyjrzeć się broni przez chwilę, zanim mu ją podał. Ted wziął ostrożnie urządzenie do rąk, uniósł, zamrugał powoli, obrócił parę razy broń i spojrzał na Ralfa. - Czy to produkt loatów? - Tak mi się zdaje. Mam ich sześć. Właśnie tego szukają loaci i ich poddani. Pank Sunner, drobny przedsiębiorca i pirat działający w dalszych częściach Strugi, w jakiś sposób wszedł w ich posiadanie. Trafiłem na nie zupełnie przypadkiem. Nie wiem, czy loaci domyślają się, że to ja je mam, ale nie muszę ci mówić, że powinniśmy zachować ostrożność. Ted przyjrzał się jeszcze raz trzymanej w rękach broni, odetchnął głęboko i podał ją Ralfowi. - Jak to działa? - Nie wiem. Nie odważyłem się jej wypróbować. Najwyraźniej Sunner popełnił ten błąd i stracił jeden ze statków. - Ralf wskazał brązowym palcem fragment urządzenia, które uznał za jednostkę zasilania. - Chciałbym zbadać zwłaszcza tę część, ale zamierzam zrobić to dyskretnie. Ted milczał przez chwilę. - Pewnie chcesz to zrobić gdzieś dalej w Chmurze. - Chyba tak. Prócz tego mam inne sprawy do załatwienia. Wstępny plan wygląda następująco: chciałbym, żebyś zorganizował specjalny zespół badawczy, ale nie na Bodedze ani na żadnej innej planecie. Wsadź ich na statek i poślij gdzieś w głąb Chmury. Ze względów bezpieczeństwa lepiej, żebyśmy nie wiedzieli dokąd... ani ty, ani ja. Rozumiesz? Chwila ciszy. - Myślę, że tak. Na wypadek, gdyby nas schwytano i poddano przesłuchaniom. - Otóż to, Ted. Myślę, że należy dobrać godnego zaufania kapitana i załogę, a następnie pozwolić im zadecydować, dokąd się udadzą. Żeby było jeszcze bezpieczniej, powinni wejść w Chmurę na małej prędkości, poruszając się dowolną trajektorią, a potem powrócić, powiedzmy po pięciu tysiącach godzin. - Rozumiem. To dość skrajne rozwiązanie... ale może masz rację. Skąd jednak wiesz, że loaci nie są w stanie namierzyć statku poruszającego się w Chmurze? - Nie wiem. Mam powody, by przypuszczać, że mogą wychwycić większe wyładowania energetyczne, takie jak na przykład przejście statku do nadświetlnej albo wyjście z niej, natomiast poruszający się z małą prędkością w Chmurze statek nie powoduje wyzwalania się dużej ilości energii. Z wypróbowaniem broni chyba będziemy musieli poczekać, dopóki nie dowiemy się o niej czegoś więcej. Na wszelki wypadek Ralf nie powiedział Tedowi, że sam zamierza dokonać takiej próby. - Chcesz umieścić wszystkie sześć sztuk na statku, czy je rozdzielić? - spytał Ted. - Zdecydowanie uważam, że nie powinny znajdować się w jednym miejscu. Dwie zostaną na jednym statku, dwie na drugim. Jedną poślę na Ziemię, żeby ludzie mogli się z nią zapoznać, nawet jeśli nam się to nie uda. Ostatnią zachowam na razie przy sobie. Ted milczał przez chwilę. Potem powiedział: - W porządku, Ralf. To chyba wszystko, co powinienem wiedzieć, poza jednym: czy mam nadać tej akcji absolutny priorytet? Ralf zawahał się. Nie chciałby przerywać projektu dotyczącego płodności, któremu z oczywistych przyczyn subbowie pracujący w jego firmie byli szczególnie oddani -zwłaszcza ci, którzy przed wypadkiem nie mieli dzieci - ale też musiał rozsądnie gospodarować siłami, które miał do dyspozycji. - Ted, obawiam się, że przez jakiś czas będziemy mieli ograniczone środki finansowe. Sprawa, którą muszę załatwić, pochłonie większość gotówki, jaką zdołam zorganizować. Ted spojrzał na niego. - Chodzi ci o skrypty solconowskie? - Nie tylko. Za parę godzin, kiedy będę opuszczał Bodegę, zabiorę ze sobą mnóstwo pieniędzy. Zamierzam też pozaciągać kredyty na wszystkich zasiedlonych planetach w pobliżu Strugi, także na Dalekim Krańcu. Tutaj w Zatopionym Klastrze będziesz musiał radzić sobie sam. Ted znów przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. - Nie rozumiem, Ralf. Spodziewasz się długotrwałej blokady ze strony loatów, czy co? - Nie, Ted. To całkiem inne zmartwienie. - Ralf wahał się chwilę, ale wreszcie opowiedział mu tak zwięźle, jak potrafił, o porwaniu Kima. Kiedy skończył, Ted Merk siedział jakiś czas w milczeniu. - A więc masz syna - powiedział w końcu. - Nie wiedziałem, nawet nie słyszałem takich plotek. - Mam nadzieję, że jeszcze mam syna. Pank Sunner jest zupełnie pozbawiony skrupułów. Kiedy kidnaper domaga się wypłacenia bardzo wysokiego okupu i to w jednym kawałku, może się okazać, że od razu ułatwił sobie zadanie. - To znaczy - powiedział Ted Merk bardzo powoli - że od razu zabił zakładnika, żeby nie musieć go pilnować, tak? - Niestety. W kosmosie zdarza się to rzadziej niż na tak zatłoczonej planecie jak Ziemia, ale fakt pozostaje faktem. Zwłaszcza że Sunner musi się ukrywać przed poszukującymi go loatami. Martwi mnie jeszcze jedno: co będzie, jeżeli Sunner trzyma mojego syna na jednym ze statków, a w tym czasie wywiąże się walka z loatami. Ted wstał. - Ralf, chyba rozumiem, co odczuwasz. Ja tutaj poradzę sobie bez gotówki. Skoro już wiem, że loaci nie interesują się naszymi kopalniami i innymi dochodowymi przedsięwzięcia mi, mogę spokojnie prowadzić działalność i z czasem wyrównać bilans. Dostaniesz całą gotówkę, jaką uda mi się zgromadzić na Bodedze w ciągu paru godzin. Ralf z trudem zwalczył wzruszenie. - Dzięki, Ted. Muszę jednak poprosić cię o coś jeszcze. Iloma wolnymi statkami dysponujesz na planecie? Organizuję poszukiwania. Ted Merk zastanowił się. - W tej chwili możesz dostać osiemnaście, zakładając, że zostawię sobie trzy do prowadzenia niezbędnych operacji. Wkrótce jednak przybędzie jeszcze kilka, poza tym mogę wysłać kapsuły do innych planet Chmury i sprowadzić z powrotem inne statki. W miarę jak będą napływać, zlecę im poszukiwania. Jakich informacji potrzebujesz? - W pobliżu tego krańca Strugi szczególnie interesuje mnie statek o nazwie „Cetus". Wiesz coś o nim? - Widziałem go kiedyś. - Chcę wiedzieć, gdzie i kiedy spotkał się z Sunnerem w ciągu ostatnich paru tysięcy godzin. - Ralf przerwał. Nie chciał sprawiać wrażenia, że nie interesuje się tym, co dzieje się na Bodedze niezależnie od jego własnych zmartwień i kłopotów. - Jak postępują prace nad projektem dotyczącym płodności? - Nie najlepiej, Ralf. Kilkaset godzin temu rozmawiałem z Osuną, wyglądał na zniechęconego. Powiedział, że skoro nawet loaci nie byli w stanie załatwić płodności głupim subbom, to wątpi czy głupi subbowie mogą to zrobić sami... - Tak czy owak, to świetny facet i myślę, że nie na długo podda się zniechęceniu. - Mam nadzieję. Jeżeli dowiem się czegoś o „Cetusie" albo o tym Panku Sunnerze, prześlę ci wiadomość. Gdzie będziesz? - Docelowo chyba na Lenare, ale po drodze będę się kontaktował ze statkami patrolowymi. Rozdział 15 C zas 5792. Po rutynowym skoku w nadświetlnej z Bodegi w kierunku Strugi „Tramp" podążał nią w kierunku odległego Sol przez pięćdziesiąt godzin, potem wynurzył się i wszedł w nadświetlną na dwie godziny, by wyłonić się w zupełnym pustkowiu. Znajdowali się nie dalej niż o jedną szóstą roku świetlnego od Strugi. Ralf przypuszczał, że powinni oddalić się bardziej, ale niezależnie od względów bezpieczeństwa, po prostu nie mógł już się doczekać. Stał teraz ubrany w skafander w śluzie powietrznej, trzymając ostrożnie w obu rękach jedną ze strzelb loatów. Miał nadzieję, że poradzi sobie z nią mimo rękawic. Wewnętrzne drzwi śluzy zamknęły się za nim. Rozległ się dźwięk pompy wysysającej powietrze. Skafander wypełnił się i zesztywniał. W końcu Ralf przestał słyszeć odgłosy dochodzące z zewnątrz - w pomieszczeniu nie było już powietrza. W słuchawkach usłyszał głos Lee White'a. - Możesz otwierać, Ralf. - Dzięki. Podszedł do zewnętrznego włazu i chwycił za dźwignię. Właz się rozsunął, ze śluzy uciekły resztki powietrza. Wyjrzał na zewnątrz. Struga była cienką wstążką tęczy za nimi, znikającą w odległej przestrzeni pośród nielicznych gwiazd. Gdzieś tam, ponad osiem tysięcy lat świetlnych stąd, znajdował się Układ Słoneczny. - Widzisz coś na ekranach? - Nie widzę niczego poza celem - odpowiedział Lee. - Pojawi się przed tobą w odległości około czterystu metrów. Jeżeli chcesz, mogę posłać go dalej. - Nie, to wystarczy. Tego rodzaju broń, nawet bez celownika, nie może służyć do prowadzenia ognia na długi dystans. - Wychylił się i spojrzał przed siebie. Cel - standardowa kapsuła towarowa - wyglądał jak mała kropka w przestrzeni, był jednak dobrze oświetlony przez Strugę. Ralf zaczekał, aż kropka urośnie i przybierze postać cylindra o mniej więcej kwadratowym kształcie, z otaczającym ją pasem napędów. Cel nie był zbyt duży jak na tę odległość. - Lee, zwolnij trochę - polecił i cofnął się, żeby znaleźć się w obrębie sztucznej grawitacji statku. Kiedy znów spojrzał przez luk, względny ruch kapsuły w stosunku do statku prawie ustał. Widział teraz pośrodku okrągłego luku wyraźny, prawie nieruchomy cel. Dotknął kciukiem przełącznika i położył palec wskazujący na spuście. Uniósł broń i spojrzał wzdłuż lśniącej lufy. Całkiem niezły system celowniczy, pomyślał, pod warunkiem, że dysponuje się źródłem światła. Słysząc bicie własnego serca, ostrożnie dotknął przełącznika pod kciukiem. Nad lufą pojawił się błysk. W pierwszej chwili Ralf się wzdrygnął, ale zaraz potem zauważył, że światło zaznacza okrągły celownik. Uniósł palec i poświata znikła. Nacisnął i pojawiła się znowu. Obraz przestrzenny wywołany w całkowitej próżni! Uniósł głowę i spojrzał przez niezwykły celownik. Widok kapsuły był w nim powiększony około czterech razy. Zawahał się, ale zaraz doszedł do wniosku, że broń nie może być niebezpieczna, jeśli się jej użyje na odległość czterystu metrów, zwłaszcza że miał na sobie skafander. - Dobra - mruknął, nakierowując krzyżyk celownika na kapsułę. Niezwykła inercja broni pomogła mu utrzymać go na celu. Delikatnie nacisnął spust. W tej samej chwili - przynajmniej tak mu się wydawało - cała kapsuła rozjarzyła się na różowo i znikła. Spojrzał w bok, myśląc, że po prostu zgubił cel. Jednak kapsuła jakby przestała istnieć. - Lee, widziałeś to, co ja? - Widziałem na ekranach. Ralf. Po prostu przepadła. Mamy zapis, ale... - Ralf usłyszał jakieś głosy. - Ralf, cofnij się, zamykam właz. - Tak... jasne. - Ralf wszedł do środka, pokrywa włazu się zatrzasnęła. Wewnętrzne drzwi śluzy rozchyliły się i powietrze wdarło się do środka. Kilku członków załogi pomogło mu uwolnić się ze skafandra. Podał broń jednemu z nich. - Załóż z powrotem maskowanie - polecił i pobiegł do sterowni. - Czy został jakiś ślad po kapsule? - spytał. - Czy jest teraz widoczna na radarze? Lee wpatrywał się w niego beznamiętnie. - Znikła ze wszystkich przyrządów. Żaden z czujników nie wykazał niczego, co by przypominało eksplozję. Po prostu się rozpłynęła i już. - Przerzuć to wszystko do głównej sterowni! - nakazał Ralf, obrócił się na pięcie i ruszył biegiem. W pomieszczeniu kontrolnym czekał już inny członek załogi - zgodnie z regulaminem dotyczącym sytuacji awaryjnych. Ralf miał dziwne uczucie; nie był ani zaskoczony, ani rozbawiony, po prostu ciekaw jak prędko pojawią się loaci albo ich sługusy. Bo tego, że się pojawią, był pewien. Rzucił okiem na przyrządy. Jeżeli chcą go dopaść przy normalnej prędkości, będą musieli się pospieszyć. Lee zwiększył prędkość prawie do przejściowej, kierując się pod właściwym kątem ku Strudze. Pod wpływem jakiegoś impulsu Ralf sięgnął do klawiatury głównego komputera. - Lee, zmieniam program. Dokonujemy zwrotu. Szybko uderzał w klawisze. Pasmo Strugi przesunęło się na bok ekranów, gwiazdy zawirowały. Rozległ się dzwonek ostrzegający załogę; sztuczna grawitacja drganiem dostosowywała się do zmiany kierunku przeciążenia. Teraz statek oddalał się od Strugi pod ostrym kątem. - Wejdę i wyjdę kilka razy z nadświetlnej, zmieniając za każdym razem kierunek. Skierujemy się do Strugi gdzieś indziej - zdecydował Ralf. Patrzył w napięciu na wskaźnik prędkości, zostały jeszcze dwie minuty do przejścia. Nagle na jednym z ekranów pojawiło się kilka błysków. - Lee, daj zbliżenie na te światełka. - Namierzyłem ich, Ralf. Zaraz będzie powiększenie. Cztery owalne statki... Cztery statki loatów. Rany boskie! Pojawili się niemal dokładnie tam, gdzie wystrzeliłeś. Zajęło im to mniej niż siedem minut. - Odbierasz sygnały radarowe? - spytał Ralf, usiłując mówić tak szybko, jak pozwalał mu na to jego głos subba. - Nie. Nie namierzają nas jeszcze radarem, ale nie potrzebują tego. W świetle Strugi mają nas jak na dłoni. - Słusznie, Lee. Zrób analizę i sprawdź, z jaką prędkością wyszli. Lee mruknął coś, a po chwili powiedział: - Wyszli w ogóle bez prędkości. Bóg wie, skąd się wzięli, ale z pewnością przewyższają nas zdolnością manewrową. - Zamilkł. - Zniknęli, Ralf- dodał po chwili. - Założę się, że próbują nas przechwycić. Ralf poczuł dreszcz na plecach, ale powiedział: - Mam nadzieję, że nie. Przypuszczam, że podzielili się na dwie pary, przeskoczyli do Strugi i czekają na nas w obu miejscach, którymi normalnie weszlibyśmy do środka, kierując się w jedną lub drugą stroną. Próbują nas wyprzedzić. Myślę, Lee, że poznaliśmy jedno z ograniczeń, którym podlegają. Dlaczego wszystkie cztery statki zmaterializowały się w tym samym punkcie? Dlaczego któryś z nich nie pojawił się między tamtym miejscem a Strugą? Przecież to byłoby najlepsze rozwiązanie. - Pewnie masz rację - powiedział Lee po chwili - ale dla czego sądzisz, że nie mogli tego zrobić? - Chyba potrafią dokładnie określić, gdzie wystrzelono z tej broni, ale nie są w stanie ustalić położenia namierzonego punktu wobec Strugi. Inaczej mówiąc, musieli wyjść z nadświetlnej i rozejrzeć się dookoła. Po prostu nie wiedzieli, gdzie się znajdują. - Dobra, Ralf. To brzmi całkiem spójnie. Jestem skłonny w to uwierzyć, przynajmniej dopóki nas nie przechwycą. Wtedy jednak będziesz musiał szybko wymyślić jakąś inną teorię. Wskaźnik prędkości dochodził już do punktu przejścia. Ostatnie sekundy minęły, wlokąc się niemiłosiernie, wreszcie rozległ się dzwonek i Ralf z ulgą stwierdził, że dokonali przejścia. W interkomie usłyszał głos Lee: - Ralf, chyba miałeś dobry pomysł, żeby dokonać tego zwrotu. Czas 6103. Jeden z ekranów ukazywał Strugę, na drugim widoczne było w oddali słońce Lenare. Tym razem łatwiej było znieść podróż Strugą, ponieważ mieli czym się zająć. Sprawdzali broń loatów - choć nie odważyli się wypróbować jej powtórnie, a oczywiście nie było mowy o czymś tak ryzykownym, jak strzelanie z niej wewnątrz Strugi. Musieli jednak przyznać, że próby zbadania urządzenia nie dały zadowalających rezultatów. Ralf, siedząc na krawędzi fotela, wpatrywał się w trzy położone obok siebie światełka na radarze. Widział je już od pół minuty, a więc upłynęło dość czasu, żeby jego sygnał radiowy dotarł do odbiorcy i by ten zdążył odpowiedzieć. Nagle zatrzeszczał głośnik odbiornika. - „Tramp", tu „Kestrel". Mówi Nat Glover. Chcę wejść na pokład. Ralf wpatrywał się w kratkę głośnika. Co sprowadziło Nata tutaj, w pobliże Strugi? - „Kestrel", przyspieszamy, żeby się z tobą spotkać - zawiadomił i przełączył na interkom. - Słyszałeś, Lee? - Jasne, Ralf. Ruszamy. Minęło wiele długich minut, nim statki zbliżyły się do siebie i wytraciły prędkość. Ralf chciał zachować anonimowość, więc wolał nie rozmawiać przez radio. Zaczekał, aż luki statków się połączą i wyszedł na spotkanie Nata Glovera. Kościsty mężczyzna wetknął głowę przez wewnętrzne drzwi i przyjrzał się subbom po kolei, dopóki nie rozpoznał Ralfa. Nie uśmiechnął się i nie podał mu ręki. O co znowu chodzi? - pomyślał Rałf, czując dobrze znane ściskanie w żołądku. - Miło cię widzieć, Nat. Chodźmy do głównej sterowni. Wskazał Natowi fotel, upewnił się, że interkom jest wyłączony i spojrzał z niepokojem na zarządcę z Lenare. - Co się stało, Nat? - Czy to ty zabiłeś Ernesta Vasqueza? - wybuchnął Nat. Ralf zmartwiał. Stał w milczeniu, a w jego głowie oszalałe myśli goniły jedna drugą. Wreszcie uspokoił się trochę i sięgnął do włącznika interkomu. - Lee, przynieś tu jeden z tych gadżetów. Glover siedział z kamienną twarzą, czekając na Lee White'a. - Zostawiam włączony interkom do drugiej sterowni - powiedział Ralf do Lee - żebyś mógł słuchać, obserwując przyrządy pomiarowe, ale wyproś wszystkich innych. Lee popatrzył na niego, potem na Glovera, skinął głową i wyszedł. Ralf wyjął śrubokręt i raz jeszcze zaczął zdejmować maskowanie z broni. Kiedy uporał się z osłonami, położył urządzenie przed Gloverem. - Co o tym sądzisz? Pobladły Glover spoglądał na przemian na broń i na Ralfa. - Loaci - powiedział spokojnie. - Ernesto miał tego sześć sztuk - wyjaśnił Ralf. – Pank Sunner zostawił je u niego. Ernesto i tak już był zaniepokojony, a kiedy zorientowałem się, że to kamuflaż i zobaczyliśmy obaj, co się pod nim kryje, odsprzedał mi te rzeczy bez oporów. Tak więc być może pośrednio odpowiadam za jego śmierć. Nie wiedziałem zresztą, że nie żyje. Może zabił go Sunner, a może loaci. Jeżeli zrobili to loaci, w takim razie ja będę ich następnym celem. - Nat chciał coś powiedzieć, ale Ralf powstrzymał go ruchem ręki. - Pozwól mi skończyć - poprosił i opowiedział mu o dziwnej wizycie, jaką złożyli Vasquezowi Obcy na Nowym Edenie. - Być może to ci sami. Wrócili, żeby skończyć robotę. Przysięgam ci, że nie zabiłem Vasqueza. Powiedz mi teraz coś więcej o tej sprawie. Glover odetchnął głęboko. - Cieszę się jak diabli, że to nie ty. Nie wiem zbyt wiele Wylądował u niego jakiś mały frachtowiec, ktoś zabił Ernesta i wysadził wszystko w powietrze. Tak mi to opisano: „wysadził w powietrze". Nikt nie widział, co się wydarzyło, ale opis statku pasował do „Trampa". Jestem ci winien przeprosiny, Ralf, ale naprawdę wyobrażałem sobie jakieś niestworzone historie. Ernesto najprawdopodobniej zginął, walcząc. Ralf westchnął. - Ale już mi wierzysz? Glover zwilżył wargi końcem języka. - Muszę ci wierzyć, skoro tacy sami dziwni Obcy pojawili się na Lenare i wypytywali o Sunnera. Myślałem, że to poprostu dwaj bracia o twarzach pokerzystów, ale teraz zaczynam rozumieć... - powiedział, wpatrując się w podłogę. – Nie zachowywali się wrogo w stosunku do mnie. Myślisz, że to oni zabili Ernesta? - Musimy brać pod uwagę taką możliwość, prawda? - powiedział Ralf. Glover skinął powoli głową. - Tak. Zwłaszcza, że dostałem kolejną wiadomość od Sunnera i nic nie wskazuje na to, żeby u niego coś się zmieniło. - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej cztery płaskie blaszki, nie większe niż paski gumy do żucia. - Nie są zaszyfrowane, ale na każdej jest inna część wiadomości. Przyszły oddzielnie czterema ubezpieczonymi przesyłkami, każda w innym czasie. Zacznij od tej. Ralf wpatrywał się przez chwilę w kartę, próbując pozbierać myśli. Wsunął ją do czytnika i nacisnął parę klawiszy drugiego komputera. Z głośników rozległ się dźwięk sygnalizujący przyjęcie karty, potem przez chwilę panowała cisza -w normalnej sytuacji komputer odczytałby dane dotyczące daty i pochodzenia wiadomości. Wreszcie rozległ się wysoki, uprzejmy głos - głos Sunnera: - Zakładam, że kiedy Nat Glover otrzyma tę wiadomość, Ralf Bukanan będzie przy tym obecny. Jeśli nie, to spodziewam się, że został poinformowany o wszystkim i wyraził zgodę na przeprowadzenie wiadomej transakcji. Mam nadzieję, że moje założenie jest słuszne, ponieważ w przeciwnym wypadku wymiana nie będzie mogła dojść do skutku. Pieniądze mają zostać umieszczone w kapsule towarowej typu 1, której w określonym miejscu i czasie zostanie nadany wyznaczony kurs przy zachowaniu wyznaczonej prędkości. Kapsuła ma być wyposażona w nadajnik radiowy emitujący co minutę jednosekundowy impuls o określonej mocy i częstotliwości. Statek wysyłający kapsułę musi następnie opuścić wyznaczone miejsce Strugą i nie wolno mu w nie powrócić. Oczywiście wszelkiego rodzaju pułapki czy inne nierozsądne posunięcia, takie jak próby szpiegowania lub urządzenia zasadzki po drodze, doprowadzą do zerwania transakcji. Jeżeli powyższe oczekiwania zostaną spełnione w sposób rzetelny, niebawem nastąpi dostawa towaru. Gwarantuję, że jest w doskonałym stanie. Osobnymi przesyłkami wysyłam trzy kolejne karty z zawartymi na nich dodatkowymi informacjami. Po zsynchronizowaniu wszystkich będzie można uzyskać wyżej wzmian- kowane współrzędne. Koniec. Komputer przez chwilę z piskiem skanował pozostałą część karty, szukając dalszych informacji, następnie karta wysunęła się z czytnika. Glover podał Ralfowi trzy kolejne blaszki. Ralf wsadził je wszystkie do czytników i zaprogramował drugi komputer na synchronizację wiadomości. Przerwał na chwilę, potem nacisnął jeszcze jeden klawisz. - Lee, przerzucam całość do ciebie. Spróbuj to przeanalizować, może uda ci się dowiedzieć, jakiego sprzętu Sunner użył do nagrania. I w ogóle postaraj się wyciągnąć z tego wszystko, co się da. - Jasne, Ralf. Komputer zaczął odczytywać zsynchronizowaną wiadomość: Należy udać się dokładnie sto dwadzieścia cztery lata świetlne Strugą od Lenare w kierunku przeciwnym do Sol, dokonać pół okrążenia Strugi (sto osiemdziesiąt stopni), następnie oddalić się od niej o pół roku świetlnego. Podaję dokładną pozycję według gwiezdnych danych triangulacyjnych. - Dalej następowała cała masa danych, a potem: - W pobliżu tego miejsca znajdować się będzie boja radiowa nadająca na okre- ślonej częstotliwości. Określi ona punkt startowy. Zrównoważony głos Sunnera podawał dalsze warunki. Kiedy wreszcie skończył, Ralf puścił wszystko jeszcze raz od początku, starając się je zapamiętać. - Lee, co o tym sądzisz? - spytał przez interkom. - Praktyczne i bez zarzutu. Mogą wyjść z nadświetlnej gdziekolwiek na kursie kapsuły, przechwycić ją i zwiać. - Otóż to - powiedział Ralf ponuro. Glover wychylił się do przodu na fotelu. - Mimo wszystko moglibyśmy zastawić pułapkę. Nasze statki też mogą wypadać z nadświetlnej w dowolnym punkcie. - Po co? - spytał Ralf. W jego monotonnym głosie nie słychać było irytacji, którą czuł. - Żeby rozwalić pociskiem albo wiązką energii któregoś z fagasów Sunnera? Jego samego tam nie będzie. To nam ma zależeć na tym, żeby okup dotarł do niego bezpiecznie. - Rzucił okiem na zegar. - Zostało nam jeszcze czterysta godzin. To niedużo, ale może uda się coś zdziałać... Czy twoje poszukiwania dały jakieś wyniki? - zwrócił się do Glovera. - Właściwie żadnych, poza tym, że dowiedzieliśmy się czegoś o „Cetusie". Pojawił się na stacji Antietam. - Kiedy? - Musiało to nastąpić parę godzin po przekazaniu Pankowi Sunnerowi grupy kontraktowych, wśród których znajdowała się Annelle Travis. Statek zarejestrował kurs w kierunku Dalekiego Krańca z wieloma przystankami po drodze. - Czy od tego czasu były o nim wiadomości? - Może któryś z naszych statków coś znalazł, ale jak dotąd nic do nas nie dotarło. Ralf wstał i wepchnął zaciśnięte pięści do kieszeni. - Nawet jeżeli nie zmienił kursu, jest teraz poza naszym zasięgiem, prawdopodobnie za Chmurą. To mi przypomina, że mam dla ciebie złe wiadomości. W Chmurze pojawiło się zagrożenie ze strony loatów, przez co udało mi się załatwić mniej statków i tylko część potrzebnych pieniędzy. Obawiam się, że to cię stawia w kłopotliwej sytuacji. Nat skrzywił się. - To oznacza bankructwo, jeśli nie uda się czegoś szybko załatwić. Nieważne. Co z Kimem? Masz okup? - Niecały. Zresztą nawet gdybym go miał, nie spodziewam się, by Sunner wypuścił Kima. Glover popatrzył na niego z niedowierzaniem. - Co w takim razie zamierzasz zrobić? - Dobre pytanie, Nat. Zauważ jednak, że sytuacja jest nieco inna niż na początku. Mam tę broń loatów, którą Sunner zamierzał spieniężyć lub wykorzystać w jakiś inny sposób. Dysponujemy więc argumentem przetargowym. Poza tym mimo woli dostarczył nam o sobie pewnych informacji. Glover uniósł brwi. - Chcesz przez to powiedzieć, że zamiast okupu wyślesz mu wiadomość o broni? Przecież może już wiedzieć, że ją masz. - Nie mam pojęcia, co on wie, ale broń tak czy owak jest w moich rękach. Wiemy też już coś niecoś o powodach, dla których Sunner zdecydował się na tak desperacki krok, jak porwanie Kima. Po prostu potrzebuje pieniędzy, żeby coś zrobić z tą bronią. Może chce przeprowadzić badania, a może uruchomić produkcję. - Zerknął na Glovera. – Zastanawiam się jednak, czy mam prawo przekazać broń z powrotem Sun- nerowi w zamian za Kima, nawet jeśli uda nam się dogadać. Twarz Glovera poczerwieniała. - Jeżeli dobrze cię rozumiem, byłbyś w stanie poświęcić własnego syna, żeby tylko zachować tę broń. Na twoim miejscu przed podjęciem takiej decyzji ściągnąłbym tu loatów i próbował dogadać się raczej z nimi. Powiedziałbym im wszystko, co wiem o Sunnerze, i zaproponował zwrot skradzionej własności, jeśli pomogą nam go znaleźć. Ralf nie wytrzymał. Chwycił loacką strzelbę i rzucił ją Gloverowi. Jego beznamiętny głos z trudem radził sobie ze słowami, które cisnęły się na usta. - Masz. Cztery takie schowałem w Chmurze, bo przypuszczałem, że tam będą najbezpieczniejsze. Chciałem zostawić ci jedną z nich, żebyś przemycił ją jakoś na Ziemię i przekazał tamtejszym uczonym do zbadania. Teraz musisz podjąć decyzję. Sam przyznałeś, że to loaci lub ich pełnomocnicy mogli zabić Vasqueza. Wiem, z loaci zatrzymują i przeszukują nasze statki w pobliżu Chmury. Trzymasz w rękach pierw- szy artefakt loatów, jakiego dotknął ktokolwiek z ludzi... pomijając te przeklęte brązowe ciała, na przykład moje. No, dalej. Włóż skafander, otwórz właz i wystrzel z tego. Loaci pojawią się błyskawicznie. Wtedy będziesz mógł powiedzieć, że masz do nich bezgraniczne zaufanie, i poprosić, żeby byli uprzejmi pomóc mi odzyskać syna. No, na co czekasz? Zdał sobie sprawę, że ręce drżą mu z emocji. Glover stał oniemiały. Potem spojrzał na broń i powoli odłożył ją na półkę. - Ralf, nie wiem, jak cię przepraszać. Miałeś rację, rzeczywiście nie mamy prawa stawiać na szali losów całej ludzkości. - Na jego twarzy odmalowało się skupienie. - W takim razie co zrobimy w sprawie Kima? Co zrobimy, Ralf? Ralf odwrócił się, żeby spojrzeć na zegar. - Nie wiem, ale możemy przynajmniej spróbować zgromadzić okup. Zajrzę na stację Antietam. Jeżeli Ernesto nie zrealizował swojego czeku, te pieniądze nie są mu już potrzebne. Rozdział 16 P o wyjściu ze Strugi „Tramp" podążał z prędkością jednej dziesiątej C w kierunku stacji Antietam. Przez radio odbierali już jej sygnały namiarowe. Słyszeli sygnał czasu nadawany ze stacji: - Godzina 1806.6230,12 minut, 0 sekund. Ralf rzucił okiem na zegar „Trampa". Skoro sygnał potrzebował dwudziestu ośmiu sekund, żeby do nich dotrzeć, chronometr wyprzedzał czas stacji o nieco więcej niż minutę. Nie dokonał stosownej poprawki - nie darzył stacji Antietam zbyt wielką sympatią. Dzwonek zasygnalizował niewielkie przyspieszenie. Usłyszał bezbarwny głos Lee White'a: - Przepraszam, Ralf, wyszliśmy trochę za blisko. Ralf wyczuł ironię, ale nie dał tego po sobie poznać. - Świetnie sobie poradziłeś, Lee. Rzeczywiście, wyjście w tak małej odległości od stacji było nie lada wyczynem. Spojrzał na ekran ukazujący widok z przodu i zaprogramował komputer numer 2 na zbliżenie. Pojawił się wzór ze świetlistych punktów. Największe spośród nich były zawieszonymi w przestrzeni magazynami; wielkie metalowe kule krążące w pobliżu Strugi. Mniejsze kropki oznaczały prywatne składy (jeden z nich był własnością Bukanan Enterpri- ses), ośrodki administracyjne i mieszkalne oraz pokaźną flotę statków wojennych i handlowych należących do Solconu. Z głośnika rozległo się wezwanie: - Statek zbliżający się do stacji, podajcie swoje dane. Ralf westchnął i schylił się do mikrofonu. - Mówi „Tramp", statek należący do Bukanan Enterprises. Przybywamy załatwić sprawy finansowe. Nie wieziemy ładunku. Nie mamy stałego uzbrojenia. Nie zamierzamy łączyć się z naszym magazynem. Odbiór. Kontroler lotów oczywiście zorientował się, że ma do czynienia z subbem i teraz w jego głosie zabrzmiała lekka niechęć. - „Tramp", utrzymujcie obecny kurs, za światłami sygnałowymi skręćcie do miejsca postoju. Pozostańcie tam i nie rozpoczynajcie transakcji, dopóki wasz statek nie zostanie poddany inspekcji. Ralf poczuł najpierw lekki niepokój, a potem gniew. Stłumił go i odpowiedział: - Proszę o jak najszybsze przeprowadzenie inspekcji. Zależy nam na czasie. - Przekażę. Koniec - odparł głos obojętnie. Ralf zerknął nerwowo na zegar. Jeżeli mieli zmieścić się w czasie wyznaczonym przez Panka Sunnera, musieli się pośpieszyć. Pochylił się i zaczął wpatrywać w ekran, szukając wąskiego kadłuba „Cetusa", ale nigdzie go nie dostrzegł. Oparł się wygodnie, próbując zapanować nad nerwami. Perspektywa inspekcji nie niepokoiła go szczególnie, najprawdopodobniej chodziło o rutynową kontrolę w poszukiwaniu jakiejś kontrabandy. Jednak im więcej czasu tu spędzi, tym mniejsza nadzieja, że zdąży dowiedzieć się czegoś, co będzie mógł wykorzystać przeciwko Sunnerowi. Na ekranie pojawiło się mocne, pulsujące zielone światło. Ralf nacisnął kciukiem guzik interkomu. - Widzisz je, Lee? - Jasne, Ralf. Lecimy prosto na nich, tak? - Tak. To będzie mały statek patrolowy. Podejdź blisko, na wypadek gdyby chciał od razu dokonać połączenia. – Nadal patrzał na ekran. Po chwili można już było dostrzec niewielki krążownik, prawdziwy statek wojenny. Niepokój wzmógł się jeszcze bardziej. Niespodziewanie przyszło mu do głowy, że może loaci nawiązali kontakt z Solconem i poprosili o pomoc w poszukiwaniu skradzionej broni. Mało prawdopodobne, próbował przekonać sam siebie. Dlaczego jednak zwlekają z tą inspekcją? Po czasie, który wydał mu się wiecznością, radio odezwało się wreszcie. - Dajcie zgodę na połączenie. Ralf zerwał się na nogi i szybko sięgnął po mikrofon. - Luk numer 3. Zapalamy zielone światło. Wsłuchiwał się w dźwięki towarzyszące połączeniu, potem poszedł do głównej sterowni, żeby tam czekać na kontrolerów. W połowie drogi zatrzymał się, żeby ochłonąć; potem znów ruszył przed siebie. Okazując niechęć, mógł tylko pogorszyć sprawę. Przy wewnętrznych drzwiach śluzy jeden z członków jego załogi oznajmił: - Szefie, to jest porucznik Fromm. Porucznik miał około trzydziestki, był średniego wzrostu, przysadzisty, z lekką nadwagą. Nosił pistolet, tak samo jak dwaj towarzyszący mu ludzie. Ich białe mundury były wymięte, najwyraźniej mieli za sobą ciężki dzień. Wyraz twarzy Fromma daleki był od serdeczności. - Pana nazwisko, kapitanie? Ralf o mało nie wpadł w panikę. Znów był wdzięczny losowi za kamienną twarz subba i bezbarwny głos. - Przykro mi, poruczniku. Podam panu kod indentyfikacyjny. Jestem niezależnym właścicielem wpisanym na poufną listę. Oficerowi nie przypadło to do gustu, ale powiedział: - Ma pan prawo. Proszę podać kod. Odwrócił się, żeby mikrofon umieszczony w lewej kieszeni bluzy znalazł się na wprost Ralfa. Ralf dwukrotnie powtórzył kod, a Fromm wskazał niecierpliwie na rampę wiodącą ku górnym pokładom. - Proszę nas zaprowadzić do głównej sterowni. Chciałbym odtworzyć pana trasę w ciągu ostatnich dwóch tysięcy godzin... kapitanie Poufny - dodał z zimnym uśmiechem. Jeden z jego podwładnych mruknął pod nosem: - Subb-trup. Ralf nie zwrócił na niego uwagi. W głównej sterowni pochylił się nad klawiaturą głównego komputera i wcisnął kilka klawiszy. Na niewielkim ekranie zaczęły pojawiać się miejsca i kody czasowe; jednocześnie syntetyczny głos powtarzał wszystkie dane. Fromm słuchał uważnie. Przy nazwie „Nowy Eden" uniósł brwi i spojrzał na Ralfa. Kiedy zapis się skończył, powiedział: - Proszę odtworzyć jeszcze raz fragment dotyczący Nowego Edenu. Ralf wykonał jego polecenie. Porucznik przyglądał mu się przez chwilę. - Czy jest pan w stanie uzasadnić pozostałe lądowania? - Oczywiście - skłamał spokojnie Ralf, choć jego niepokój wciąż narastał. Zazwyczaj po lądowaniu na Bodedze prawdziwy zapis zastępowano fałszywym, dowodzącym lądowania na jakiejś neutralnej planecie. Tym razem jednak nie zdążyli podmienić zapisu. Jeżeli oficer to sprawdzi... Ale Fromm był zainteresowany wyłącznie Nowym Edenem. - Czy zna pan Ernesta Vasqueza? - Znałem go, prowadziłem z nim wymianę handlową i towarową. Oficer Solconu spojrzał na niego uważnie. - Powiedział pan „znałem"? Ralf był przygotowany na to pytanie. - Poruczniku, niecałe pięćdziesiąt godzin temu usłyszałem, że Vasquez został zamordowany. Nie wiem o niczym, co mogłoby panu pomóc w tej sprawie. Kiedy widziałem go ostatni raz, żył i miewał się dobrze. - Po co pan do niego poleciał? - Zlecił Bukanan Enterprises pośrednictwo w sprzedaży towarów - powiedział Ralf ostrożnie. - Chodziło zdaje się o włókna naturalne. Sprzedaliśmy już pewną ilość, toteż zostałem wysłany, aby przekazać mu zapłatę. Fromm pokręcił głową z niedowierzaniem. - Lądowaliście tylko po to, żeby mu zapłacić? - Poruczniku, nasza załoga składa się wyłącznie z subbów. Stracony czas nie ma dla nas znaczenia, jeśli oczywiście nie mamy jakichś pilnych zobowiązań. Poza tym liczyliśmy, że Vasquez będzie miał dla nas kolejną partię towaru. - Rozumiem - mruknął Fromm. - Czy wie pan, gdzie znajduje się teraz pana szef? - Mój szef? Pracuję głównie dla pana Glovera, który przebywa na Lenare. - Chodzi mi o Ralfa Bukanana. - Tego nie wiem. Nie przypuszczam, by pan Bukanan znajdował się w okolicach tego krańca Strugi. Fromm wyglądał na usatysfakcjonowanego i znudzonego. - Nasz dowódca go szuka. Proszę przekazać mu wiadomość, jeśli będzie pan miał okazję. Teraz będę musiał przeszukać pański statek. - Proszę bardzo. Wychodząc ze sterowni, Ralf przepuścił porucznika przodem; jego ludzie szli z tyłu. Ralf, spięty jak spłoszony kot, oprowadził ich po statku. Musiał walczyć z pokusą ominięcia arsenału. Kiedy tam się znaleźli, Fromm zauważył: - Macie sporo broni. - Czasami lądujemy na dzikich planetach, poruczniku. Poza tym polujemy i w ten sposób zaopatrujemy się w mięso. Oficer odwrócił się, nie dotykając żadnej ze strzelb leżących na półkach. Ralf odetchnął cicho i rozprostował zaciśnięte palce. Nie ośmielił się jednak zaprotestować, kiedy Fromm powiedział: - Wszystko w porządku. Obawiam się jednak, że musi pan jeszcze trochę zaczekać, proszę też zachować ciszę radiową. Jest pan jak dotąd jedynym dowódcą, który widział ostatnio Vasqueza. Szef pewnie będzie chciał zadać jeszcze kilka pytań. Czas płynął. Ralf przechadzał się nerwowo po sterowni awaryjnej. Lee White rozsiadł się w fotelu i wodził za nim wzrokiem. - Ralf, mamy jeszcze prawie dwie godziny. - Dwie godziny! - Ralf obrócił się na pięcie w stronę drugiego oficera. - Na ile ich znam, może minąć jeszcze z dziesięć godzin, zanim znów się odezwą. Poza tym chodzi nie tylko o to. Wszystkie inne sprawy leżą. Nie mogę zdobyć informacji na temat „Cetusa", na przykład jaki towar przywiózł, co załadował i tak dalej, no i nie uda mi się skontaktować z bankiem i podjąć pieniędzy. - Popatrzył na ekran. - Jak myślisz, mamy jakieś szansę, żeby im zwiać? Moglibyśmy spróbować, na przykład pod osłoną jednego z tych oczekujących statków. Lee przyjrzał mu się uważnie. - Pod nosem krążownika? To szaleństwo. Musielibyśmy najpierw wydostać się spomiędzy oczekujących statków, a potem skierować się w stronę Strugi. - Podziurawiliby nas, zanim zdołalibyśmy oddalić się o pięć kilometrów. Zresztą co z tego, że się nie spóźnisz, skoro i tak nie masz pieniędzy? - Nie wiem, naprawdę... ale tego terminu musimy dotrzymać. - Ralf odwrócił się w stronę drzwi. - Idę do głównej sterowni, skontaktuję się z tutejszym szefem. Jeżeli chce ze mną rozmawiać, może to zrobić teraz. Minęło dwadzieścia minut, zanim dotarł aż do adiutanta, niejakiego pułkownika Paige'a. Pułkownik nie był zachwycony żądaniami Ralfa. - Generał Nalty nie pełni w tej chwili służby. Chyba nie wyobraża pan sobie, że siedzi całą dobę za biurkiem i odpowiada na wszystkie wpływające skargi? - A pan jest na służbie? - Tak! - Wobec tego, pułkowniku, może pan ze mną porozmawiać. Mój statek został poddany inspekcji, która niczego nie wykazała, powiedziano mi jednak, że muszą czekać na przesłuchanie. Mam bardzo pilne sprawy do załatwienia. Proszę zadać mi odpowiednie pytania i skończmy z tym wreszcie. Z radia dobiegł zniecierpliwiony pomruk. - Nie mam zielonego pojęcia, o jakie pytania chodzi. Może pan jeszcze raz się przedstawić? - Jestem dowódcą „Trampa". Statek należy do Bukanan Enterprises. Wylądowaliśmy na Nowym Edenie jakiś czas przed tym, jak właściciel planety, Ernesto Vasquez, został zamordowany. Rozmawiałem z nim wtedy. Pytania miały dotyczyć tej sprawy. W głośniku rozległo się zdziwione „ooch", potem nastąpiła chwila ciszy. - Proszę zaczekać, pójdę po dokumenty. - Ralf usłyszał wreszcie pułkownika. - Leżą na biurku generała. - po przerwie: - Widzę, że jest tu całkiem nowy wpis, opatrzony klauzulą „poufne". Nie mogę o tym rozmawiać przez radio bez pana zgody. Czy ją otrzymam? Ralf zawahał się. Taką rozmowę mógł podsłuchać każdy ciekawski, jeśli miałby na to ochotę. - Pod dwoma warunkami: rozmowa będzie zaszyfrowana i pan osobiście weźmie na siebie odpowiedzialność za wejście w posiadanie poufnych informacji. Usłyszał, że pułkownik cicho zaklął. - Do diabła z tym, poszukam generała - powiedział Paige. - Odezwie się do pana przez radio za jakieś dwadzieścia minut. Z dwudziestu minut zrobiło się trzydzieści. Ralf wściekał się, zerkając co chwila na chronometr. Generał zgłosił się wreszcie. Jego głos brzmiał spokojnie; niewątpliwie był starszy od adiutanta. - „Tramp"? Mówi generał Nalty. Rałf odetchnął. - Generale, przepraszam za zamieszanie. Domyślam się jednak, że zastępca wyjaśnił panu pokrótce, o co chodzi. W dokumentach leżących na pana biurku znajduje się poufny kod identyfikacyjny. Proponuję użyć go jako klucza do kodowania połączenia radiowego. - W porządku - powiedział generał spokojnie - ale jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, nawiążemy też łączność wizyjną. - Oczywiście. - Rałf pomyślał z niejakim rozbawieniem, że widok twarzy subba niewiele powie generałowi. Nastąpiła krótka przerwa, podczas której komputery kodowały połączenie, aż w końcu na ekranie ukazała się postać generała. Nalty, człowiek raczej drobnej budowy, miał co najmniej sześćdziesiąt lat, dokładnie ogoloną twarz i głowę. Ubrany był w zwykły cywilny kombinezon. Przyglądał się uważnie Ralfowi z ekranu. - Właśnie sprawdziłem pańską zaszyfrowaną tożsamość. Jestem zaskoczony, panie Bukanan. Znakomicie się pan zamaskował. Ralf westchnął. Dociekliwość ludzka nie ma granic... - To było nieodzowne. Generale, mam pilne sprawy do załatwienia. Przepraszam, że tak pana ponaglam, ale jeśli chce pan porozmawiać o Erneście Vasquezie, możemy uporać się z tym od razu. Nalty uśmiechnął się. - Gdybym wiedział, z kim mam do czynienia, nasza rozmowa odbyłaby się w minutę po pana przybyciu. Panie Bukanan, czy odniósł pan wrażenie podczas tamtego spotkania, że Vasquez ma jakiekolwiek powody, by lękać się o życie? Coś w uważnym spojrzeniu generała ostrzegło Ralfa, żeby trzymać się jak najbliżej prawdy. - Muszę przyznać, że sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Znałem go od dość dawna. - Czy wiedział, kim pan jest? Ralf zawahał się. - Tak. - Muszę zadać panu ważne pytanie: z jakiego powodu przekazał mu pan tak znaczną sumę pieniędzy? Ralf wpatrywał się w ekran. - Jaką sumę? - To był jedyny pretekst, żeby odwlec odpowiedź, jaki przyszedł mu do głowy. Nalty znów się uśmiechnął. - Chodzi o imienny czek, który wystawił pan na jego korzyść, zrealizowany przez jego żonę. Przybyła tu z synem od razu; jestem pewien, że Vasquez wysłał ją natychmiast po tym, jak opuścił pan jego planetę. Ralf opadł na oparcie. A więc czek został już zrealizowany. Kolejna nadzieja legła w gruzach. Za to mógł zupełnie szczerze powiedzieć: - Cieszę się, że są bezpieczni. Nie wiedziałem o tym. - Jeśli pan przypuszcza, że jest podejrzany - powiedział Nalty - i jeśli właśnie to skłania pana do milczenia, proszę się nie niepokoić. Po pierwsze, sporo wiemy o pańskiej firmie i interesach. Morderstwo w celu uniknięcia spłaty zobowiązania, co mogłoby służyć jako motyw, jakoś do pana nie pasuje. Po drugie, pani Vasquez i jej syn opowiedzieli nam co nieco. Wiemy, że „Tramp" pojawił się u nich, kiedy byli sami. Mógł pan wówczas uciec się do przemocy, gdyby pan chciał, ale wiemy, że nic takiego nie miało miejsca. Po trzecie zaś, dowiedzieliśmy się, że Vasquez przeprowadzał podejrzane transakcje z różnymi ludźmi. - Generał przerwał na moment, patrząc na Ralfa. – Zastosowanie materiałów wybuchowych wskazuje na to, że morderca, kimkolwiek był, szukał czegoś, co znajdowało się w posiadaniu Vasqueza. Panie Bukanan, proszę postawić się w mojej sytuacji. Oszczędzi mi pan w ten sposób zadawania niektórych pytań. Ralf siedział przez chwilę w milczeniu, myśląc intensywnie. Gdyby generał znał prawdę! Gdyby Ralf powiedział poprostu: „Mam podstawy, by sądzić, że zabili go loaci i jeżeli wejdzie pan na pokład, pokażę panu, dlaczego" - jakie poruszenie zapanowałoby na stacji Antietam! To byłoby jednak zupełne szaleństwo. Nie mógł nawet wymienić nazwiska Sunnera, nie narażając Kima na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Wyprostował się w fotelu. - Panie generale, pewien człowiek... przestępca... ma coś, co jest dla mnie bardzo ważne. Próbowałem go odnaleźć. Dlatego właśnie udałem się na Nowy Eden, z tego też powodu Vasquez dostał ode mnie pieniądze i dlatego muszę jak najprędzej opuścić stację. Powiedziałbym więcej, gdybym mógł, ale w obecnej chwili pogorszyłoby to tylko moją sytuację. Skąd w ogóle bierze się zainteresowanie Solconu tą sprawą? - Jest parę powodów - odpowiedział Nalty spokojnym głosem. - A oto jeden z nich: jeśli Vasquez zajmował się kontrabandą, to być może handlował towarami skradzionymi z planet podlegających Solconowi. Prawdę mówiąc, nawet nasze patrole padały ofiarą piractwa. Jest też inny aspekt tego zagadnienia. - Spojrzał na Ralfa. - Pani Vasquez przybyła tu wraz z synem i poprosiła o opiekę, którą jej zagwarantowaliśmy. Tymczasem coś przydarzyło się jej synowi. - Chodzi o młodego Joaquina? - spytał Ralf po chwili. - Tak jest, panie Bukanan. Został porwany ze szkoły. Wiemy mniej więcej, jak to się stało, ale nie mamy pojęcia, kto to zrobił i po co. Coś mi mówi, że pan może się tego domyślać. Ralf wpatrywał się w ekran. Czuł ucisk w żołądku. Teraz po prostu musiał powiedzieć coś więcej, wyjawić generałowi Nalty'emu, że jego własny problem też nie jest wyłącznie kwestią interesów. - Panie generale, porwano dwóch chłopców. Ten drugi to mój syn. Może teraz pan zrozumie, dlaczego nie mogę wymienić nazwiska porywacza. - Odetchnął z trudem. – Mogę jednak panu obiecać, że kiedy wszystko się wyjaśni, to jeżeli będę jeszcze żył, wrócę tutaj, powiem, o kogo chodzi i wszystko, co wiem o tej osobie. Nalty patrzył na niego przez chwilę. - Bukanan, dlaczego nie chce mi pan pomóc? Nasze patrole niejednokrotnie już wykazały się skutecznością i dyskrecją. - Niekiedy także jej brakiem - powiedział Ralf. – Muszę już opuścić stację. Czy będzie pan próbował mnie powstrzymać? Nalty uśmiechnął się. - Mógłbym to zrobić. Ralf dotknął przełącznika interkomu, żeby się upewnić, że Lee White słyszy całą rozmowę. - Musiałby pan otworzyć do nas ogień, a wówczas został by wam tylko wrak pełen martwych subbów. Subb-trup... Nalty uśmiechnął się szerzej. - Chyba nic by mi z tego nie przyszło. Do widzenia, panie subb, życzę szczęścia. Mam nadzieję, że zdoła pan powrócić i dotrzymać obietnicy. Rozdział 17 O dsuń się od drzwi, młody - dobiegł z korytarza niedbały głos Brineya. Kim z ponurą miną wykonał polecenie. Drzwi się otworzyły. Nie wszedł jednak ani Briney, ani żaden z piratów z ekipy Panka Sunnera. Zamiast tego do środka wpadł, najwyraźniej popchnięty, szczupły, opalony chłopak w wieku dwunastu lub trzynastu lat. Podniósł się i stanął przed Kimem. Minę i postawę miał wyzywające i pełne godności. Briney albo ktoś inny zatrzasnął drzwi i Kim usłyszał szczęknięcie kłódki. Przyjrzał się chłopcu. Jego pojawienie się oznaczało, że „Cetus" połączył się z jakimś innym statkiem lub promem kosmicznym. W takich wypadkach zawsze zamykano go w tym apartamencie. Nagle uśmiechnął się. - Nie musisz tak się na mnie gapić. Nie jestem jednym z nich, tylko więźniem, tak samo jak ty. Chłopiec wpatrywał się w niego przez chwilę, a wreszcie odwzajemnił uśmiech. Kim, domyślając się, że za tą młodzieńczą czupurnością kryje się zagubienie i przerażenie, zaproponował: Chodźmy do drugiego pokoju, tam jest na czym usiąść. Jadłeś coś ostatnio? Mam tutaj małą spiżarnią i pozwalają mi gotować dla siebie. - Nie jestem głodny - powiedział chłopiec, ale poszedł za Kimem i usiadł na kanapie. Teraz Kim mógł przyjrzeć mu się dokładnie. Był więźniem już tak długo, że zdążył popaść w pewną rutynę. Przez większość czasu zamartwiał się tym, co mogło się przytrafić Annelle, albo przeklinał swoją głupotę. Kiedy tylko pojawiali się strażnicy, czujnie wypatrywał okazji, żeby na przykład odebrać im broń; tymczasem Briney i inni wystrzegali się pilnie, by takiej okazji mu nie dostarczyć. Pojawienie się tego chłopca, prawdopodobnie kolejnej ofiary porwania, wprowadzało do układu dodatkowy czynnik. Pozwalało snuć nowe plany, choćby nawet równie beznadziejne jak poprzednie. W obecnym stanie umysłu Kim był gotów uchwycić się choćby strzępka nadziei. A może chłopiec jest szpiegiem nasłanym przez porywaczy? Kim już dawno nauczył się panować nad głosem. - Jak się nazywasz i skąd jesteś? Dzieciak zastanowił się przez chwilę, rozejrzał dookoła i jakby się nieco uspokoił. - Jestem Joaąuin Vasquez. Pochodzę z planety Nowy Eden, ale byłem w szkole na stacji Antietam, kiedy przyszli jacyś ludzie i powiedzieli, że mają wiadomość od mojego ojca. Poszedłem z nimi, a wtedy mnie obezwładnili i puścili w twarz jakiś gaz, i zaraz straciłem przytomność. Kiedy oprzytomniałem, byłem już na pokładzie statku, który dowiózł mnie tutaj.- Znów się rozejrzał. - Co to za miejsce? Nie wiedziałem, że gdzieś wylądowaliśmy! - Bo nie wylądowaliśmy - odpowiedział Kim. - To jest inny statek, stara jednostka nosząca nazwę „Cetus", zbudowana jako pojazd pasażerski, przeznaczony do odbywania długich podróży w Strudze. Dlatego pomieszczenia są tu tak luksusowe. Statek jednak okazał się za duży i źle zaprojektowany, przynosił straty, toteż zaczęto go wykorzystywać jako coś w rodzaju frachtowca, przewożącego najrozmaitsze towary, a także pasażerów. Pank Sunner opanował go kilkaset godzin temu. Zamierza przekształcić „Cetusa" w laboratorium naukowe z pomieszczeniami mieszkalnymi dla sporej liczby ludzi. - Przerwał i przyjrzał się chłopcu dokładniej. Pomyślał, że ma latynoskie rysy, zresztą jego akcent potwierdzał takie przypuszczenie. - Mówiłeś coś o wiadomości od ojca. Byłeś sam na stacji Antietam? - Nie. Ojciec wysłał mnie i matkę z Nowego Edenu, bo spodziewał się jakichś kłopotów. Nigdy przedtem nie chodziłem do szkoły. Uczyli mnie rodzice. Kiedy jednak znaleźliśmy się na stacji, matka uznała, że powinienem pójść do szkoły, - Ciężko było? - Jeszcze jak. Najczęściej w ogóle nie wiedziałem, o czym mowa. Próbowałem, ale... - Jak długo byłeś na pokładzie tamtego statku? – przerwał mu Kim. - Nie wiem, wydaje mi się, że około dwustu godzin, ale ani razu nie pozwolili mi spojrzeć na zegar. Kim westchnął ciężko. Oznaczało to wystarczająco długi czas, by znacznie oddalić się od stacji Antietam, a także od Strugi. Oczywiście domyślił się już, że „Cetus" przebywa głównie w pustej przestrzeni. - Gdzie jest Nowy Eden? Należy do Solconu? Chłopiec uniósł brwi ze zdziwienia, a potem uśmiechnął się. - To taka planeta. Nie należy do Solconu, tylko do mojego ojca. Jesteśmy jej właścicielami. - Rozumiem. Jak daleko położony jest od stacji Antietam i w którym kierunku? - Nowy Eden znajduje się około stu osiemdziesięciu godzin podróży Strugą i siedemdziesięciu dziewięciu godzin w nadświetlnej od Strugi - wyrecytował mały i dodał z nutką dumy w głosie: - Jest oddalony o ponad pięć tysięcy dwieście lat świetlnych od Słońca. Kim obliczył szybko: a więc o ponad siedemset lat świetlnych od Lenare. - Czego obawiał się twój ojciec? - Tego nie wiem. Lądowały różne statki, on rozmawiał z ich załogami, a potem odesłał mnie i matkę. Były też jakieś pieniądze z czeku, który zrealizowała i gotówkę złożyła w depozycie na stacji Antietam. Nie wiedzieliśmy, jak długo tam zostaniemy. - Chłopiec wyglądał na zagubionego, ale starał się być dzielny. - A ty jak się nazywasz? - Kim Bukanan. Zostałem porwany na planecie o nazwie Lenare. Ściśle rzecz biorąc, zrobili ze mnie głupca, opowiadając jakąś bajeczkę, tak samo jak tobie, i zwabili mnie na pokład statku. Chłopak wpatrywał się w niego z otwartymi ustami. - Kim Bukanan? Czy ty... czy jest pan właścicielem Bukanan Enterprises? Kim przeszył go ostrym spojrzeniem. - Nie, ale ci tutaj mają nadzieję zgarnąć okup za mnie, bo jestem synem Ralfa Bukanana. Znasz go? - Nie znam, ale jego statki czasem lądowały na Nowym Edenie, ojciec kupował od nich towary i sprzedawał żywność. Jeden z nich pojawił się tuż przed tym, jak ojciec nas odesłał. Wydaje mi się, że to właśnie jego dowódca powiedział ojcu coś takiego... - Chłopiec nie dokończył zdania. Kim wstał. - A kto był dowódcą tego statku? Czy wiesz, skąd przyleciał? - Nie, nie wiem. Wszyscy z załogi byli subbami, nawet kapitan. Rozmawiał z moim ojcem na osobności. – Joaquin wpatrywał się w Kima. - Dlaczego mnie porwali? Mówiłeś, że to robota Panka Sunnera. Co on z nami zrobi? – Chłopiec zastanowił się chwilę. - Pank Sunner przyjeżdżał parę razy na Nowy Eden i zawsze był dla mnie bardzo miły. - On zawsze jest dla wszystkich miły - powiedział Kim ponuro - dopóki nie zastawi na nich pułapki. Czy był na pokładzie statku, który cię tu przywiózł? - Nie, ale chyba o nim rozmawiali. W każdym razie mówili o jakimś Panku, tak jakby mieli na myśli swojego szefa. Kim usiadł. - Może porwali cię dla okupu, tak samo jak mnie. Kiedy się nad tym zastanowić, ten Sunner to facet, który stara się wykorzystać każdą okazję, by zarobić. - Zmarszczył brwi. - Nie mogę jednak zrozumieć, po co instaluje na „Cetusie" tyle sprzętu. Szkoda, że nie mogę obejrzeć innych części statku. - Popatrzył na chłopca. - Miej oczy i uszy otwarte. Może razem uda nam się dowiedzieć czegoś więcej. - Dobrze, panie Bukanan. - Nazywaj mnie po prostu Kim, przecież jesteśmy współwięźniami. Chłopiec uśmiechnął się szeroko, ukazując rząd białych zębów. - Nie ma sprawy, Kim! Rozdział 18 R alf chodził tam i z powrotem po sterowni awaryjnej, próbując wykrzesać z chaosu myśli jakiś nowy pomysł. Nie udawało mu się. Wciąż rozważał wszystko na nowo, potem znów od początku — i ciągle bez skutku. Zatrzymał się, by jeszcze raz popatrzeć na niewielką boję radiową, którą znaleźli niemal dokładnie tam, gdzie według Sunnera miała się znajdować. Z oględzin nie wynikło nic istotnego. - Niech to diabli, Lee. Teraz, kiedy zbliża się termin, nie jestem wcale pewien, że mamy mu cokolwiek do zaoferowania. Oczywiście nietrudno byłoby przekonać go, że zdobyliśmy tę broń. Wystarczy wysłać jedną sztukę i powiedzieć, skąd to wzięliśmy. Nie będzie miał wątpliwości. Tylko wtedy pomyśli sobie, że na pewno zechcieliśmy tę broń wypróbować i że podczas próby pojawili się loaci. Dojdzie do wniosku, że choć najwyraźniej udało nam się uciec, zdajemy sobie sprawę z niebezpieczeństwa i zachowamy ostrożność. Tak więc ma świadomość, że jeśli żaden z nas tej broni nie użyje, nie musi obawiać się bezpośredniej interwencji loatów. W tej sytuacji i on, i ja musimy się uciec do blefu. Skoro Sunner zdobędzie jedną sztukę broni oraz Kima, będzie mógł pozwolić sobie na to, żeby mnie przeczekać. Domyśli się, że bardziej się niepokoję o syna niż on o los pozostałych pięciu sztuk. - Ralf, jesteś zmęczony i zaczynasz gonić w piętkę - powiedział Lee. - Tak naprawdę to on nie bardzo może czekać. Domyśli się, że zbadamy to i owo, a przy możliwościach Bukanan Enterprises, mając do dyspozycji pięć egzemplarzy, a nie jeden, prawdopodobnie wpadniemy na coś ciekawego. Nie może sobie na to pozwolić. - Tak ci się wydaje? - Ralf popatrzył na Lee. - A co będzie, jeżeli przyśle mi odcięty palec Kima? To wystarczy. Nie chcę dostać mojego syna w kawałkach. - Wiem, o czym myślisz. - Lee westchnął. - Wciąż jednak sądzę, że podchodzisz do sprawy zbyt pesymistycznie. Przecież nie będzie chciał zrobić sobie z ciebie śmiertelnego wroga, jeśli tylko zdoła tego uniknąć. - Przerwał na chwilę. - Natomiast nie mam pojęcia, po co wrócił na Nowy Eden, o ile rzeczywiście to zrobił. Po co miał zostawiać broń u Vasqueza, a następnie wracać po nią, zanim odebrał od nas okup? Ralf znów zaczął przechadzać się tam i z powrotem. - Może zdobył pieniądze w jakiś inny sposób. A może po prostu wrócił właśnie po to, by siłą odebrać sprzęt Vasquezowi. - Zatrzymał się przed Lee. - Poza tym wcale nie mamy pewności, że to Sunner zabił Vasqueza. To naprawdę mogli być loaci albo ich podwładni. W takim wypadku wiadomość, że mamy tę broń, będzie dla Sunnera sporym zaskoczeniem. Lee skinął głową. - On może nawet jeszcze nie wiedzieć, że coś przytrafiło się Vasquezowi. A jeżeli wie, może podejrzewać nas. Ralf, jak myślisz, kto porwał syna Vasqueza? Sądzisz, że to Sunner? Jeżeli tak, to dlaczego? Głos i twarz Ralfa skutecznie maskowały zniecierpliwienie. - A któżby inny? - powiedział. - Loaci nie wysłaliby swoich pełnomocników na stację Antietam i sami też by się tam nie pojawili. Moim zdaniem to Sunner zabił Vasqueza. Potem zaczął szukać broni, nie znalazł i w związku z tym postanowił odszukać żonę i syna Vasqueza. Oczywiście chciał wycisnął z nich informację. Mógł mieć szpiegów na stacji Antietam, którzy ich zauważyli, albo po prostu był na tyle sprytny, że sam na to wpadł. - Zamilkł na chwilę. - Chłopiec widział „Trampa", ale przypuszczalnie nie wiedział, kim jestem. Ernesto zawsze był niezwykle ostrożny, kiedy rozmawiał ze mną przy świadkach, nawet gdy chodziło o rodzinę. - Chłopiec albo kobieta mogli widzieć tych białoskórych - podsunął Lee. - Sunner zorientowałby się, że chodzi o loatów czy też ich podwładnych. - Być może - westchnął Ralf. - To tylko jedna z wielu rzeczy, których nie wiemy. Zresztą to niewielka różnica. Wkrótce poinformujemy Sunnera, że to my mamy broń. - Znów zatrzymał się przy boi kosmicznej.— Niech to diabli! Sunner naprawdę może posunąć się do tego, że wyśle mi palec, dwa palce albo ucho Kima. Lee, przecież my nawet nie wiemy, czy już dawno go nie zabił i nie zamroził. Kłopot z głowy, a on i tak będzie mógł wysyłać nam kolejne części ciała, jeżeli okażemy się krnąbrni. Ta myśl nie daje mi spokoju. Lee nie odpowiadał przez chwilę. - Nie ma co się truć takimi rozważaniami. Musisz po prostu w tej sytuacji robić to, co uważasz za najlepsze, i mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Ralf kiwnął głową z roztargnieniem i podjął przechadzkę po pokoju. Nagle zatrzymał się, obrócił na pięcie i stanął przed White'em. - Cholera, ale ze mnie idiota. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem? Lee wpatrywał się w niego, nic nie rozumiejąc. - O czym, Ralf? - Słuchaj, przecież nie muszę wysyłać tej kapsuły z jedną strzelbą i częścią okupu w środku, dołączając do tego wiadomość, żeby potem zamartwiać się, że może przekazałem w niej nie to, co trzeba. Przecież ja sam mogę polecieć tą kapsułą i wtedy będę improwizował, zależnie od zastanej sytuacji. Kiepski byłby ze mnie negocjator, gdybym nie potrafił dogadać się z Sunnerem. Lee zerwał się na równe nogi. - Ralf, oszalałeś. Chcesz oddać się dobrowolnie w ręce Sunnera? - Pokręcił z niedowierzaniem głową. -.Wtedy nie będziesz miał już żadnego argumentu przetargowego. Ralf czuł, jak wali mu serce. - Jak to nie? Jest jeszcze pięć egzemplarzy broni i wszystkie środki, jakimi dysponuje Bukanan Enterprises, łącznie z groźbą krwawej wendety. - Co ty gadasz? - wybuchnął Lee. - Jeżeli dostanie cię w swoje ręce... - Nie, Lee. Nie dostanie Ralfa Bukanana. Dostanie tylko subba. Niezbyt bystrego subba, który przekaże mu wiadomość i powie, jakie dostał instrukcje. - Mowy nie ma, Ralf. - White aż ochrypł, usiłując wyrazić swoje emocje. - Będzie cię torturował i zmusi do przyznania się, kim jesteś. - Nie przypuszczam. Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś próbował wydobyć informacje od subba za pomocą tortur i przypuszczam, że niewiele by to dało. Sunner zaś z pewnością nie spodziewa się, żeby Ralf Bukanan we własnej osobie podjął się takiej misji. On najprawdopodobniej nawet nie podejrzewa, że jestem subbem. Czas 6247. Ralf siedział oparty o ścianę kapsuły. Jedynym źródłem światła była mała żarnica. W kapsule działała sztuczna grawitacja - jedna dwudziesta G, bo tyle wystarczało, żeby unieruchomić ładunek. Polecił ukierunkować ją w tylnej części - tylnej wobec aktualnego kierunku ruchu kapsuły. Garstkę rzeczy osobistych, które zabrał ze sobą, ułożył tak, żeby nie zakrywały małego okienka z tej strony, ale wpatrywanie się w tęczę Strugi było kiepską rozrywką. Przy prędkości kapsuły, wynoszącej poniżej jednej piętnastej C, widok prawie się nie zmieniał, jakby Struga była namalowana na ścianie. Sięgnął po miękką butelkę i wycisnął z niej nieco skoncentrowanego bulionu, bardziej z nudów niż z głodu. Po kilku pierwszych godzinach przestał wyglądać przez okienko, bo widok odległych gwiazd tylko mu przypominał o jego samotności. Jednak te dwa okienka wielkości jego dłoni były niezbędne - bez nich zamknięcie w kapsule byłoby nie do zniesienia. Inne przedmioty wewnątrz kapsuły pomagały odrobinę złagodzić uczucie pustki. Pod ścianami, na „podłodze", stały cylindryczne pojemniki, utrzymywane przez własne jednostki grawitacyjne; na nich umieszczono mniejsze skrzynki z pieniędzmi. Czasami Ralf sięgał po obudowaną loacką strzelbę i obracał ją w rękach. Bezczynność pomagał mu też znieść nadajnik radiowy, który był elementem standardowego wyposażenia kapsuły. Kiedy wysyłał równomierne sygnały, rozlegało się ciche brzęczenie. Od czasu do czasu Ralf mówił coś do niego, a urządzenie odpowiadało mu buczeniem. Ogólnie rzecz biorąc, był spokojny, a przynajmniej jakoś to wszystko znosił - prawie przez cały czas. Bywały jednak chwile, kiedy musiał wstawać i wykonywać ćwiczenia fizyczne, bo nie potrafił inaczej powstrzymać wyrywającego mu się chrapliwego głosu, który subbom zastępował krzyk. Kilka razy zrzucał z siebie kombinezon, bo czuł się w nim jak w kaftanie bezpieczeństwa. Oczywiście nie musiał nosić hełmu, który zwisał luźno na plecach. Ciśnienie we wnętrzu wynosiło nieco ponad 0,4 atmosfery; oddychał powietrzem składającym się w dwudziestu czterech procentach z tlenu, w siedemdziesięciu pięciu procentach z azotu i w jednym procencie z dwutlenku węgla. Tania mieszanka, ale więcej niż wystarczająca dla subba. Kapsuła była wyposażona w prosty system odświeżający powietrze, który uruchamiał się samoczynnie, gdy poziom dwutlenku węgla przekraczał normę. Chwilami obawiał się, że ludzie Sunnera pojawią się niespodziewanie i otworzą kapsułę, zanim zdąży włożyć hełm, uszczelnić kombinezon i wypełnić go powietrzem. Nie sądził jednak, by tak miało się stać. Był pewien, że najpierw usłyszy odgłosy, jakie zwykle towarzyszą zetknięciu z innym pojazdem. Miał nadzieję, że nie zachowają szczególnie wyrafinowanych środków ostrożności, takich jak na przykład poddanie kapsuły silnemu promieniowaniu przed jej otwarciem. Zresztą przecież subb był w stanie wytrzymać nawet silne promieniowanie. Przypomniał sobie, że subbowie cechują się również cierpliwością i potrafią czekać. Dlaczego więc bezczynność dokuczała mu tak bardzo? Dlaczego szaleństwo zbliżało się tak niebezpiecznie do krawędzi jego umysłu? Pomyślał, że mógłby wyłączyć grawitację i spróbować usnąć w nieważkości. Uznał jednak, że nie warto. Wstał i wyciągnął szyję, by zbliżyć głowę maksymalnie do przedniego okienka. Gwiazdy rozsypane w kosmicznej czerni były odległe i wrogie, jak zawsze. Rozdział 19 K im zajrzał do drugiego pokoju. Nie była to zwykła pora inspekcji; czasem strażnicy przychodzili nieoczekiwanie. Z szafki pod umywalką dobiegło ciche stukanie. Otworzył szybko drzwiczki i pomógł Joaquinowi wydostać się z ciasnego otworu. Przykucnął i zaczął przymocowywać kratę na ujściu starego przewodu wentylacyjnego. Kiedy skończył, odetchnął z ulgą i obaj jak gdyby nigdy nic ułożyli się na kanapach. Chłopiec o oliwkowej skórze uśmiechnął się do niego szelmowsko. - Chyba muszę przestać jeść. Jeżeli jeszcze trochę urosnę, nie zdołam przedostać się przez pierwszy zakręt. Kim rozłożył bezradnie ręce. - Cholernie mi przykro, że to ty musisz się tam wciskać. Gdzie byłeś tym razem? - Poszedłem w kierunku rufy, za te cztery apartamenty, które już zbadałem, i spróbowałem dotrzeć do piątego. Tam jest taka sama umywalka jak tutaj i wylotu przewodu nie widać z pokoju. Jednak drzwi szafki były zamknięte, więc nic nie zdołałem zobaczyć. Nasłuchiwałem przez parę minut, ale ponieważ nie dobiegały żadne dźwięki, wpełzłem z powrotem do szerszego przewodu... jak go nazwałeś? - Nazwijmy go magistralą. Poszedłeś dalej? Tam powinien znajdować się obszar, gdzie można już usłyszeć odgłosy prowadzonych robót. - Pewnie, że usłyszałem! Dalej trafiłem na pomieszczenie, do którego mogłem zajrzeć przez kratę. Wewnątrz było pełno skrzyń i budowali stoły laboratoryjne. Rozbierają stare ściany działowe, chyba zrobione z metalu o nazwie aluminium, i przycinają je do właściwego kształtu takimi pochodniami z małym, spiczastym płomieniem. - Palniki acetylenowe? - Możliwe. Wszędzie tam pełno zastygłych kropli metalu, tak jakby próbowali zespawać aluminium i im się nie udało. Zdaje się, że potem zaczęli je łączyć, za pomocą nitów albo tych, no... - Chłopiec pokazał kształt rękami. - Chyba masz na myśli kątowniki. Czy w pomieszczeniu ktoś był? - Nie. Wygląda na to, że pracują tylko na jedną zmianę, tak zresztą wywnioskowałem z dźwięków. W pozostałym czasie nikogo tam nie ma. Chłopiec podparł się na łokciu i uśmiechnął. Kim zmarszczył brwi. - Dobra, łobuziaku... czuję, że jest coś jeszcze. O co chodzi? Joaquin rzucił okiem na drzwi wejściowe. - Chodź ze mną. Zsunął się z kanapy i poszedł na palcach z powrotem do spiżarni. Otworzył szafkę pod zlewem, sięgnął do środka i wręczył Kimowi dwa przedmioty. Zdumiony Kim przyglądał się obcęgom oraz cienkiemu, trzy-dziestocentymetrowemu łomowi o jednym końcu zaostrzonym, a drugim rozdwojonym. Prymitywne narzędzia, ale to już było coś. W niespodziewanym przypływie radości przełożył oba przedmioty do lewej ręki, a prawą szturchnął Joaquina w ramię. - Diabeł z ciebie! Skąd to wziąłeś? Mam nadzieję, że nie wypchnąłeś kraty wentylatora. - Taki głupi jeszcze nie jestem! Były inne otwory prowadzące do tego segmentu. Nad jednym ze stołów zrobili... nie wiem, j ak to się nazywa... wyobraź sobie takie pudło bez dna, które rozszerza się ku dołowi, a na górze jest dziura, przez którą wentylatory wyciągają dym albo zepsute powietrze. - Wyciąg? Taki jak w laboratorium, kiedy podgrzewa się jakąś substancję i trzeba usunąć opary? - No właśnie. A więc zainstalowali wyciągi. Otwory nad nimi są wystarczająco duże, żebym zdołał się przecisnąć. - Przerwał, uśmiechając się od ucha do ucha. - Byłem pewien, że nad pomieszczeniem musi przebiegać inny przewód wentylacyjny. Trwało to dłużej, niż myślałem. W pewnym momencie już się bałem, że zabłądziłem, ale w końcu znalazłem pionowy przewód, prowadzący na następny pokład. Wspiąłem się nim. - W jaki sposób? Czy tam nie ma grawitacji? - Jest, taka sama jak tutaj, czyli trochę mniejsza niż na Nowym Edenie, już ci mówiłem. Ludzie, którzy zbudowali ten statek, musieli być przyzwyczajeni raczej do warunków panujących na planecie, a nie w statku kosmicznym. We wszystkich szerszych przewodach są drabiny. Kim zżymał się w duchu. Najwyraźniej „Cetusa" wyposażono w system ciągów wentylacyjnych, a szersze przewody były wystarczająco obszerne, żeby mógł przeczołgać się przez nie pracownik obsługi technicznej. Gdyby tylko mógł się dostać do tego systemu korytarzy... - Masz szczęście, chłopie, że nie wpadłeś im w łapy! Świetny z ciebie facet, słowo daję! - Nie mógł powstrzymać uśmiechu, gdy patrzył na obcęgi i łom. - Myślałeś, do czego mogą nam się przydać? - Jeśli chodzi o obcęgi, to nie miałem pomysłu - powiedział Joaquin spokojnie - ale ten drugi przyrząd, który nazywasz łomem, może się nieźle nadać do tego, żeby porządnie walnąć w łeb strażnika, no nie? Kim uniósł łom i udał, że chce uderzyć nim chłopca w głowę. - Do tego i może jeszcze do czegoś więcej. Widzisz, dzięki twoim wyprawom zwiadowczym możemy zacząć opracowywać plan ucieczki, zupełnie jak na filmie. Dopóki jednak tego dokładnie nie przemyślimy, trzeba zachowywać się rozsądnie, rozumiesz? Obawiam się, że dalej będziesz musiał robić za zwiadowcę. Tylko bądź ostrożniejszy! Trzymaj się z dala od miejsc, gdzie ktoś mógłby cię zobaczyć lub usłyszeć. I pamiętaj o jednym: skoro istnieje system wentylacyjny, w którym mogą poruszać się ludzie, któregoś dnia możesz się tam natknąć na członków załogi! - Nie zapomnę o tym, Kim. Tylko, że dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak rozległy jest ten system. Będę ostrożny, ale jeśli się da, muszę zbadać, którędy można dojść do włazów i do pokładów startowych promów, jeżeli w ogóle są jakieś promy na „Cetusie". - Muszą być. Statek przewoził pasażerów, zanim Sunner go przejął. Na pewno są też kapsuły towarowe. Tylko, do diabła, nie daj się złapać! - Nie złapią mnie, Kim. Będziemy musieli wydostać się przez jakiś większy otwór niż ten wentylator pod umywalką. Z tego apartamentu prowadzą tylko jedne drzwi, które nie są zaspawane. No i w jakiś sposób będziemy musieli poradzić sobie z Brineyem i jego pomocnikami. - Tak, tego chyba nie da się uniknąć - powiedział Kim ponuro - ale teraz przynajmniej mamy jakąś broń! Minęło pewnie ze dwieście godzin, a Joaquin dokonał w tym czasie wielu wypraw przewodami wentylacyjnymi. - Opowiedz mi jeszcze raz - poprosił Kim - o tych generatorach grawitacyjnych w bocznych korytarzach. - Chodzi ci o te z napisami w różnych językach? – Joaquin zacisnął powieki i skupił się. - W tym przedziale, do którego zajrzałem, są cztery. Odległość między nimi wynosi około trzech metrów, pewnie mógłbym zrobić cztery kroki od jednego do drugiego. Przewody zasilające biegną dwoma rzędami, po jednym z każdej strony generatorów. W pomieszczeniu świeci się pięć żarnic, a krata wentylatora znajduje się między tym generatorem, który jest najbardziej oddalony od oświetlonej grodzi, a następnym. Przy drugiej grodzi jest tak ciemno, że chyba co najmniej dwie żarnice przestały świecić. - Otworzył oczy i popatrzył na Kima. - Czy żarnica może zgasnąć, nawet jeżeli się jej nie rozbije? - Dopiero po kilkuset latach - odpowiedział Kim cierpliwie. - Może jednak te brakujące kule zabrano, żeby zastąpić nimi jakieś inne, które uległy uszkodzeniu. Sam powiedziałeś, że nie ma tych, które powinny znajdować się najdalej od wejścia. - To prawda, Kim. Miałeś też rację, że ekipy techniczne muszą bardzo rzadko zaglądać do tego przedziału, bo stare napisy identyfikacyjne na generatorach są w kilku językach i nikt ich nie zamalował. - Czy przewody zasilające przechodzą przez obie grodzie? - spytał Kim. - Chyba tak. Jeżeli pozwolisz mi przyjrzeć się dokładniej następnym razem, na pewno znajdę przewody wentylacyjne wychodzące na to pomieszczenie za nieoświetloną grodzią. Może będzie wystarczająco jasno, żeby dostrzec, czy przewody przechodzą na drugą stronę. Będę też mógł sprawdzić, czy w tej grodzi są drzwi. - To i tak nie ma znaczenia. Przecież wiesz, że igrasz z ogniem. Co by było, gdyby ktoś tu zajrzał niespodziewanie i stwierdził, że cię nie ma? - To prawda. Tak jak mówiłeś, na pewno są inne przedziały podobne do tego, który ciągnie się wzdłuż całego korytarza. To naprawdę dziwny statek, Kim. Tyle tu generatorów grawitacji umieszczonych w różnych miejscach, do których prowadzą takie grube przewody zasilające! I wszędzie można się natknąć na takie potężne konstrukcje! - Widocznie projektanci mieli wielkie ambicje, ale małe pojęcie o zasadach budowy statków kosmicznych – powiedział Kim z roztargnieniem. - Przypuszczam, że inne sekcje statku są zaprojektowane tak samo. Chyba możemy bezpiecznie przyjąć, że kolejne sektory wzdłuż całego kadłuba będą dość dokładnym powtórzeniem tej części, którą zbadałeś. Joaquin skinął poważnie głową jak dorosły. - Czy uważasz, że wiemy już dość, żeby zlokalizować używane przez nich wrota towarowe? No i czy jesteś pewien, że mają tu promy? - Tak. Co prawda nie widziałeś żadnego z nich, ale słyszeliśmy odgłosy startu i lądowania. Chłopiec popatrzył na niego z fascynacją. - To znaczy, że spróbujemy uciec, kiedy statek znów dokona połączenia? Kim poczuł, że serce bije mu mocniej. Mieliby wtedy zbyt małe szansę, a przecież narażał nie tylko siebie, ale i chłopca. Zaczerpnął powietrza. - Niekoniecznie przy najbliższym połączeniu, raczej po następnym skoku i kolejnym połączeniu. Spotkania najprawdopodobniej odbywają się w pobliżu Strugi. Musimy być cierpliwi i czekać, bo jak wiesz, promy nie mogą podróżować w nadświetlnej. Nie wspomniał o innych trudnościach, z którymi będą musieli się uporać, nawet jeżeli rzeczywiście uda im się uciec z „Cetusa" promem. Przecież nie potrafiliby określić, choćby z dokładnością do kilku lat świetlnych, gdzie się znajdują, no i nie mieli żadnych podstaw, by przypuszczać, że „Cetus" wyłoni się dostatecznie blisko jakiejś zasiedlonej i często odwiedzanej planety - a tylko wówczas mieliby szansę nawiązać kontakt radiowy z jakimś statkiem wchodzącym do Strugi lub wychodzącym z niej. Rozdział 20 Dronklen VIII omiótł pospiesznie wzrokiem rzędy monitorów i odwrócił się, by sprawdzić, czy dwudziestu kilku thurgów pracujących przy naprawie grodzi nie potrzebuje jego pomocy, a potem znów skoncentrował się na zakłóconych wyładowaniami statycznymi głosach, dochodzących z komunikatora dalekiego zasięgu. - ...już upłynął - dokończył zdanie Prestiver III. Dronklen pochylił się do przodu, żeby lepiej słyszeć. Szkoda, że nie mieli więcej techników, którzy mogliby się zająć regulacją tak skomplikowanego urządzenia, jak komunikator... Odpowiedział mu inny głos - dzięki wskaźnikowi źródła dowiedział się, że to Golvar V. - To prawda, zajmujemy się tym projektem już od prawie czterech epok. Co jednak możemy zrobić? Porzucić wszystko? Czy jesteście gotowi na podjęcie kolejnych poszukiwań w jeszcze odleglejszej części galaktyki, żeby znaleźć bardziej odpowiedni gatunek? Według moich obliczeń, prawdopodobieństwo znalezienia takiego jest niemal zerowe, nawet nie chce mi się liczyć miejsc po przecinku. Przez siedem epok szukaliśmy, aż wreszcie znaleźliśmy ludzi. Gdybym miał teraz podjąć kolejne, równie mozolne poszukiwania, raczej położyłbym się i odszedł w Wielki Sen! Po przerwie, spowodowanej ogromnym dystansem pomiędzy rozmówcami, a trwającej przez kilka uderzeń serca, odpowiedział mu głos Prestivera: - Nie chodzi mi o to, żeby zrezygnować z ludzkości. Mówiłem tylko, że powinniśmy dalej pracować nad thurgami. Czy nie wykazali się niezwykłym oddaniem, na przykład pełniąc niestrudzenie służbę szpitalną, a także realizując inne zadania? Powinniśmy dać im szansę! Dronklen dotknął swojego klawisza i, starając się mówić najciszej, jak tylko było to możliwe (chociaż jego thurgowie i tak nie czuliby się urażeni, nawet gdyby coś usłyszeli), powiedział: - Udowodnili, że są wspaniałymi thurgami. Mają mnóstwo zalet i są godni podziwu, ale z racji swojego charakteru nie są w stanie przejąć galaktycznej spuścizny. Przecież nawet na rodzinnej planecie nie zdołali stworzyć żadnej broni przeciwko drapieżnikom. Czy sądzicie, że taki potulny gatunek da sobie radę z gwiazdami, choćbyśmy nawet do ich łagodnych umysłów wtłoczyli olbrzymią ilość wiedzy? Nie. To muszą być ludzie! Znów chwila ciszy. Potem odezwał się Prestiver, a Dronklen uznał, że jego głos brzmi ponuro. - Pamiętaj, że dysponujemy wiarygodnymi prognostykami co do tego, w jaki sposób ludzkość wykorzysta potęgę, jaką zamierzamy jej przekazać. Wystarczy wspomnieć o losach naszego własnego gatunku. Dronklen wyciągnął niecierpliwie rękę w stronę klawisza, ale powstrzymał się, przekonany, że Golvar też zechce zabrać głos. Nie mylił się. - Prestiver, najwyraźniej jesteś zmęczony – powiedział Golvar spokojnym głosem. - Chciałbym przypomnieć, że parę epok temu, gdy natrafiliśmy wreszcie na ludzkość, byliśmy wdzięczni i zachwyceni. Przecież nie byliśmy tak naiwni, żeby postawić sobie za cel znalezienie rasy doskonałej. Zresztą czy którykolwiek z was potrafiłby powiedzieć, w jaki sposób określa się doskonałość przy ocenie danego gatunku? Czy potraficie jednoznacznie stwierdzić, w jakim stopniu ludzkość nie spełnia tych kryteriów? - Pauza. - Chcieliśmy tylko znaleźć rasę, która byłaby jak najbardziej podobna do nas, a przy tym obdarzona mniejszymi skłonnościami do prowadzenia wojen i popełniania zbrodni, ale już co do tego punktu nie wszyscy byliśmy zgodni. Ludzie bez wątpienia pasują do pierwszej części tego opisu, natomiast wciąż nie jest jasne, czy sprawdzili się dostatecznie pod tym drugim względem. Dronklen dotknął klawisza. - Wszyscy jesteśmy zmęczeni. To jeszcze jeden argument za tym, żeby nie zaniedbywać rozpoczętego projektu. Ilu z nas czuje się moralnie na siłach, żeby zacząć wszystko od początku? Obawiam się, że żaden. Moim zdaniem ta konferencja odbiega od wyznaczonego tematu. Zwołałem ją w celu omówienia poszukiwań dyslokatorów. Czy mamy coś nowego w tej sprawie? Prestiver odpowiedział z ulgą w głosie: - Czy nie moglibyśmy wyszkolić kilku thurgów, żeby prowadzili poszukiwania bez naszego udziału? Jeśli będą przekonani o konieczności i moralnej słuszności takich działań, nie powinni mieć nic przeciwko temu. - Sam chciałem to zaproponować - powiedział Dronklen, uśmiechając się w duchu. - Oczywiście nie możemy się spodziewać, że załogi thurgów będą walczyć z piratami wywodzącymi się z rodzaju ludzkiego. Pozostaje za to cała masa mrówczej roboty, którą mogą wykonywać. Nie dysponujemy jednak zbyt wielką liczbą wykształconych thurgów, musielibyśmy wycofać ich ze szpitali i obsługi technicznej Strugi. Nie mamy też czasu na ich kształcenie. Jak sądzicie, ilu możemy oderwać od obecnych zajęć? - Tylu, ilu potrzeba! - zapewnił Prestiver. – Działalność szpitali można na jakiś czas spowolnić. I tak jest już mnóstwo subbów. Jeżeli trafią się jacyś ranni ludzie potrzebujący leczenia, zawsze można ich przechować w hipostazie. Po chwili przerwy odezwał się Golvar. - Czy nie możemy do tej pracy zatrudnić ludzkich subbów? Sporo z nich dochodzi właśnie do siebie po transferze, poza tym możemy zwerbować innych w okolicy Strugi. Z całą pewnością nie będą mieli moralnych zastrzeżeń do takich poszukiwań! Dronklen zastanawiał się już i nad taką możliwością. - To zapewne dałoby się zrobić. Weźmy jednak pod uwagę, że przy zaangażowaniu subbów do poszukiwania normalnych ludzi mogłoby dojść do starcia z nimi; niewykluczone, że ktoś zginie. Jeśli sprawy przybiorą zły obrót, mogą z tego wyniknąć bardzo poważne kłopoty. Jeśli nie weźmiemy pod uwagę możliwości wymordowania albo dożywotniego uwięzienia wszystkich normalnych, którzy wezmą w tym udział, wieść rozniesie się z całą pewnością. Czy możemy zaryzykować nasilenie wrogości, jaka i tak już panuje między normalnymi a subbami? Czy nie grozi to udaremnieniem realizacji całego projektu? - Powiedziałbym, że tak czy inaczej istnieje groźba udaremnienia projektu - powiedział Prestiver. - Dajmy złodziejom trochę czasu, a rozpracują częściowo lub całkowicie technologię dyslokatorów. Pomyślcie, co to oznacza! Równie dobrze moglibyśmy wręczyć im całą naszą naukę i technologię, a potem przyglądać się, jak dokonują dzieła samozniszczenia! Dronklen westchnął. - Nie ma powodu, żeby się gorączkować tylko dlatego, że niewielka grupka piratów w sprytny sposób przejęła kilka artefaktów. Kiedy rozpoczną poważne badania, odnajdziemy ich bez trudu... pod warunkiem, że będziemy mieli do dyspozycji odpowiednie środki i możliwość działania na dużym obszarze. - A to oznacza obszar naprawdę ogromny - wtrącił Golvar. - Powtarzam, zmobilizujcie tylu thurgów, ile się da. Poza tym przecież istnieją detektory elektroniczne. Chyba należałoby je rozmieścić w przestrzeni otaczającej Strugę. - Oczywiście, zrobimy to, jak tylko zostaną skonstruowane - powiedział Dronklen - ale ich działanie ma zaledwie wtórny charakter, ponieważ będą musiały przekazywać każdy alarm do naszych pozycji. Kiedy Prestiver wysunął kolejną propozycję, jego głos brzmiał dość niepewnie. - A może jednak ożywić kilku z nas? Dronklen nie czekał na stanowczy protest Golvara, choć dobrze znał jego poglądy na ten temat. Szybkim ruchem stuknął w swój klawisz. - Przecież wiesz, że na to się nie odważymy. Rzecz jasna, jeśli nalegasz, mogę poddać to pod głosowanie. Tylko co się stanie, jeżeli będziemy musieli całkowicie zarzucić nasz projekt? Co będzie, jeżeli nawet kontynuując go, wszyscy z nas, żyjący teraz, poczują się do tego stopnia znużeni, że już nie będą chcieli żyć? Po prostu musimy utrzymać część z nas w hipostazie! Golvar wreszcie zdołał dojść do głosu. - Zgadzam się. Postanawiamy więc zintensyfikować poszukiwania, mobilizując wszystkie siły i środki. Ponieważ zgadzamy się na to, ale na nic więcej, możemy zająć się szczegółami, każdy we własnym zakresie. Czy wszyscy są tego zdania? - Niech będzie - powiedział Prestiver. - Wiem, że macie rację. Dronklen pokiwał głową z satysfakcją. Inni żywi poprą ich decyzję; dawno już wybrali ich trzech do rady przewodniej. Wstał z fotela, rzucił okiem na monitory i podszedł do pracujących thurgów. - Przyjaciele, jak wiecie, mamy trudności. Obawiam się, że czeka nas jeszcze więcej ciężkiej, mozolnej pracy. Rozdział 21 N a pokładzie „Cetusa" upłynęło kolejne sto pięćdziesiąt długich godzin. Kim czekał w napięciu, wsłuchując się w odgłosy dobiegające z korytarza. Miał wrażenie, że otwieranie kłódki trwa całe wieki. Wreszcie jednak strażnicy uporali się z tym i drzwi się otworzyły. Kim stał daleko w głębi pokoju, przy drzwiach do drugiego pomieszczenia. Do środka weszło dwóch członków załogi. Widział ich już wcześniej, ale żaden z nich nie pełnił na stałe obowiązków strażnika. Mógł tylko czekać bez ruchu. Dokonali szybkiej inspekcji pomieszczeń, wreszcie obaj spojrzeli na niego w tym samym momencie. Zobaczył, jak zmieniają się na twarzach i sięgają po pistolety. Najwyraźniej zorientowali się, że coś jest nie tak. Nie szkodzi, przecież o to chodziło. Zwilżył wargi. - Czy na pokładzie jest lekarz? Patrzyli na niego podejrzliwie. Jeden zrobił krok do przodu, gotowy do strzału. - Po co ci lekarz? Wziął głęboki wdech, przenosząc ciężar ciała na drugą nogę, żeby nie było widać, że opiera się plecami o ścianę. Był to jedyny sposób, jaki zdołał wymyślić, żeby ukryć łom wystający z tylnej kieszeni kombinezonu. - Chodzi o chłopaka. Wydaje mi się, że ma zapalenie wyrostka. - Wyrostka? Nikt już na to nie choruje - warknął jeden ze zbirów. - Wie pan - powiedział Kim - on wyrósł na prymitywnej planecie. Mężczyzna mruknął gniewnie i spojrzał w stronę drugiego pokoju. - Pilnuj go - powiedział do swojego towarzysza i ruszył ku drzwiom. Przedtem uzgodnili, że będzie wyglądało bardziej przekonująco, jeżeli Joaquin nie będzie jęczał, dopóki ktoś go nie dotknie. Kim zastanawiał się, co chłopiec czuje w tej chwili, leżąc twarzą do ściany i czekając. Czy serce bije mu tak samo mocno, jak serce Kima? Strażnik wszedł do drugiego pokoju. Kim zauważył, że zatrzymał się i rozejrzał dookoła, nim podszedł do kanapy, na której leżał Joaquin. Kim odsunął się dalej od drzwi i od ściany, ostentacyjnie robiąc miejsce drugiemu członkowi załogi, który popatrzył na niego przez chwilę uważnie. Joaquin jęknął głucho, a pochylony nad nim strażnik spytał szorstko: - Co ci jest, mały? Drugi z mężczyzn, ten, który miał pilnować Kima, podszedł do drzwi, żeby zajrzeć do środka. Kim drżał z napięcia. Ręce miał jak z gumy. W jego głowie rozległ się głos: „Teraz! Szybko!" Jednocześnie stopy ruszyły z miejsca. Dwa skoki, tak jak wtedy, kiedy robili próbę. Unieść łom - o rany, jaki ciężki! - i uderzyć z całej siły. Ciało strażnika zwiotczało; osunął się powoli, wykonując półobrót. Żelazny pręt trafił go tuż za prawym uchem. Zdążył tylko wydać stłumiony okrzyk. Kim wpadł przez drzwi do pokoju. Podczas przygotowań doszli do wniosku, że nie zdąży się schylić, żeby odebrać powalone- mu mężczyźnie pistolet. Musiał dostać się do drugiego pokoju w ułamku sekundy. Drugi strażnik zdążył się odwrócić, ale Joaquin zwinnie jak kot chwycił go za prawą rękę. Kim był przygotowany na widok kierującej się ku niemu lufy pistoletu, tymczasem zobaczył, jak strażnik bezskutecznie próbuje się wyrwać chłopcu, odwraca się i zadaje drugą ręką potężny cios. Joaquin jednak zrobił unik i przyjął uderzenie na ramię. Mężczyzna dopiero teraz krzyknął i usiłował się odwrócić, żeby stawić czoło Kimowi. Wystarczyło zaimprowizowane, niezręczne, ale skuteczne uderzenie lewą dłonią w krtań, a potem silny cios łomem, który ogłuszył strażnika. Zdążył jeszcze wydać z siebie słaby, nieartykułowany odgłos. Kim przemógł się i uderzył go powtórnie. Nie słyszał trzasku miażdżonej kości, ale kłujący ból w prawej ręce świadczył o tym, że uderzenie było naprawdę mocne i mężczyzna przez dłuższy czas będzie nieprzytomny. Chwycił jego pistolet. Joaquin już był w sąsiednim pokoju i schylał się po pistolet drugiego ze strażników. Kiedy otwierał drzwi, Kim dołączył do niego. W jednej chwili zdjął otwartą kłódkę ze skobla przyspawanego do ściany, zamknął drzwi, założył kłódkę i zatrzasnął ją. Ruszyli biegiem. Jak dotąd nikt nie zareagował na krzyki. Pognali w stronę centralnej części statku, dobiegli do skrzyżowania korytarzy i skręcili w prawo. W prostopadłym korytarzu również nie było nikogo. Przed chwilą Kim odczuwał takie napięcie, że teraz fizyczny wysiłek niemal przynosił mu ulgę, jednak wciąż jeszcze drżał na całym ciele, spodziewając się morderczego ognia pistoletów zza następnego rogu. Teraz cały wysiłek włożony w przygotowania wydawał mu się wprost śmieszny; byli jak dwie myszy próbujące wymknąć się z labiryntu pełnego kotów. Wciąż jednak pędzili przed siebie. Kolejny róg, potem wzdłuż pasażu równoległego do pierwszego korytarza. Kim nie był pewien, czy połapie się w tym labiryncie, ale wielogodzinne powtarzanie z chłopcem planu ucieczki sprawiło, że orientował się całkiem nieźle. Minęli kolejny korytarz. Rozejrzeli się szybko, ale było pusto. Teraz poruszali się na palcach; znajdowali się już blisko przednich śluz, gdzie mieli nadzieję odnaleźć promy. Stanęli przed hermetycznymi drzwiami. - To musi być tutaj! - szepnął Joaquin. Kim nerwowo skinął głową. Wiedział, że promy znajdują się znacznie dalej, niż chłopiec zdołał dotrzeć podczas którejkolwiek z potajemnych wypraw. Przykucnął na chwilę, patrząc na drzwi. Wziął głęboki wdech, sięgnął do ręcznego kołowrotu starego typu, jakich używano na „Cetusie", i przekręcił go. Rozległ się cichy dźwięk, kiedy rozdzieliły się uszczelki zrobione z materiału przypominającego gumę. Kręcił dalej, aż poczuł, że drzwi ustępują. Pchnął je rękami, które wydały mu się słabe, jakby sparaliżowane. Zacisnął zęby, gdy usłyszał skrzypienie dawno nieużywanych zawiasów. Zajrzał szybko do środka i przekroczył wysoki próg. Znaleźli się w wąskiej przestrzeni między grodziami, a przed nimi widniały drugie takie same drzwi. Usłyszeli stłumione dźwięki. Kim zawahał się, cofnął do drzwi, którymi dopiero co weszli, zamknął je i dopiero wtedy podszedł do następnych. Przyłożył do nich ucho. Dźwięki dobiegały z daleka i nie zdradzały jakiegoś szczególnego ożywienia na pokładzie. Ścisnął Joaquina za ramię, żeby dodać mu odwagi, i przekręcił lekko kołowrót. Centymetr, dwa... Oś kołowrotu zaskrzypiała. Wszystko, co mogło im się tam przytrafić, było lepsze od dręczącej niepewności. Otworzył drzwi i zajrzał do środka. Przez całą minutę rozglądał się gorączkowo po obszernym hangarze, w końcu przekonał się, że nie ma w nim nikogo z załogi. Uczucie ulgi było tak dojmujące, że zrobiło mu się niemal słabo. Wszedł do środka, a za nim Joaquin, który chwycił go za rękę. Kim zamknął i uszczelnił drzwi, bo w przeciwnym razie zewnętrzne wrota śluzy nie mogłyby się otworzyć. Przyjrzał się najbliższemu z czterech promów przymocowanych klamrami do pokładu. Podszedł do niego szybkim krokiem i przez chwilę zmagał się z uchwytami nieznanego mu typu zamknięcia włazu, prowadzącego do przysadzistego, trzymetrowego cylindra. Był to standardowy, nowoczesny prom - tylko czy „Cetus" był wyposażony w zdalnie sterowany system, pozwalający na otwarcie zewnętrznych wrót śluzy z jego pokładu? Nie było sensu się zastanawiać, musiał to sprawdzić. Wewnętrzna klapa włazu była otwarta. Pochylił się i wszedł do środka. Wewnątrz paliła się żarnica, w jej blasku znalazł przełącznik. Mrużył oczy, zanim przyzwyczaiły się do jasnego, białego światła. Odetchnął z ulgą na widok zielonej lampki, palącej się na panelu z napisem KONTROLKI ŚLUZY. Oznaczało to, że właściciele „Cetusa" zamontowali jednak nowoczesny system zdalnego sterowania. Otworzył drzwiczki pod składaną leżanką i rzucił okiem na zapasy - wody wystarczy im na co najmniej kilkaset godzin. Pospiesznie wygramolił się z promu. - Klamry mocujące do pokładu musimy otworzyć ręcznie - poinformował Joaquina. Wymagało to nie lada wysiłku, bo potężne klamry nie zostały zaprojektowane po to, żeby było łatwo je ruszyć z miejsca. W końcu jednak udało im się odpiąć wszystkie trzy. Dysząc z wysiłku, weszli na pokład promu; Kim od razu zamknął zewnętrzny i wewnętrzny właz. Joaquin bez słowa wcisnął się pomiędzy szafki z zapasami. Kim usiadł na fotelu za przyrządami sterowniczymi i zapiął pas. Przez moment siedział bez ruchu, pokonując bezrozumny strach, potem włączył zasilanie. Czy otwarcie wrót śluzy zostanie zasygnalizowane na tablicach kontrolnych „Cetusa"? Bez wątpienia! Tym bardziej nie wolno było zwlekać. Dotknął po kolei klawiszy i przełączników. Nic się nie wydarzyło. Na chwilę ogarnęła go bezsilna rozpacz. Wtedy jednak usłyszał głęboki, monotonny dźwięk: pompy powietrzne! Przed otwarciem wrót system automatycznie opróżniał hangar z powietrza. Oczywiście! Oczekiwanie trwało całą wieczność. Nie mieli już odwrotu, mogli tylko siedzieć ze świadomością, że w każdej chwili może zdarzyć się coś, co pokrzyżuje ich plany - na przykład, że otworzą się drzwi hangaru i do środka wpadną ludzie w skafandrach ciśnieniowych, uzbrojeni w miotacze energii. Żeby przestać o tym myśleć, Kim wysiłkiem woli skoncentrował się na przyrządach kontrolnych. Były zupełnie zwyczajne i wiedział, że bez trudu zdoła wyprowadzić prom z luku - jeśli tylko wrota się otworzą, a on i Joaquin będą jeszcze wtedy żywi. Dźwięk pomp był coraz słabszy, w końcu dochodził tylko od spodu, poprzez pokład - powietrze stało się już zbyt rzadkie, żeby go przewodzić. Wszystkie ekrany były włączone, na jednym z nich widniały wrota hangaru. Wewnętrzna część wrót zaczęła się rozsuwać. Kim oddychał głęboko, żeby opanować ogarniający go niepokój. Co czekało ich na zewnątrz? Czy zaalarmowana załoga statku czuwa już, żeby natychmiast ich unicestwić? Nie wiedział, czy mniejszy statek, z którego prawdopodobnie przeładowywano na pokład „Cetusa" jakieś towary, znajduje się z tej strony kadłuba, czy po przeciwnej. Na pewno jednak w otaczającej statek przestrzeni przemieszczały się teraz kapsuły towarowe. Był pewien, że Sunner zdążył zainstalować na „Cetusie" ciężkie uzbrojenie. Sekundy dłużyły się nieznośnie, Kim sprawdził, jakimi czujnikami zewnętrznymi dysponuje prom. Radio, radar, czujniki wizyjne. Nie było teleskopu, ale przednie ekrany wyposażono w system powiększający. To też mogło się przydać. Teraz zaczęły się otwierać wrota zewnętrzne i Kim, czując się jak człowiek idący na spotkanie plutonu egzekucyjnego, podniósł prom i ruszył do przodu. Gdy tylko wynurzyli się z hangaru, w radiu rozległy się głosy. - .. .hangar numer 8, podłącz się, kiedy tylko kapsuła zostanie rozładowana. - Robi się - odpowiedział inny głos. Nie dowierzając własnemu szczęściu, Kim westchnął z ulgą. W następnej chwili oddalał się już od „Cetusa", nadając promowi maksymalne przyspieszenie. Mijały długie sekundy. Potem usłyszeli czyjś ostry głos: - Hej, wy tam, w promie oddalającym się od statku. Kim jesteście i dokąd się wybieracie? Kim siedział jak na szpilkach. Głos powtórzył pytanie, tym razem znacznie głośniej. Następnie usłyszeli wściekłe warknięcie Sunnera: - „Imbrium"! Dopadnij ten prom! Spal go na popiół, jeżeli nie da się inaczej, ale za wszelką cenę nie pozwól mu uciec! Kim nie mógł zrobić już nic więcej. „Cetus" stawał się z każdą chwilą coraz mniejszy. Drugi statek - najpewniej właśnie „Imbrium" - wyłonił się zza niego i ruszył w pościg. „Cetus" wystrzelił w ich stronę z miotacza energii - wiązka była niewidoczna, ale Kim zauważył charakterystyczny błysk przy otworze wylotowym. Byli jednak już zbyt daleko - również „Imbrium" kurczył się na ich ekranie. Kim wybuchnął szaleńczym śmiechem. - Udało się! Nie mogą mieć większego przyspieszenia niż my, a mamy nad nimi sporą przewagę! Joaquin patrzył na niego. Całkiem rozsądnie, jak na chłopca wychowanego na stałym lądzie, zapytał: - Ale co ze Strugą? Czy lecimy w jej kierunku? Kim machnął ręką. - Nie od razu. Najważniejsze, że jesteśmy poza ich zasięgiem. Możemy w każdej chwili zmienić kurs i bez trudu dotrzeć do Strugi. Rozdział 22 R ękami, które nagle zaczęły drżeć, Ralf umocował hełm i pozwolił kombinezonowi napełnić się powietrzem. Stał z niewygodnie zadartą głową, próbując coś zobaczyć przez małe okienko przednie. Jednak statek, który zrównał się z kapsułą, znajdował się teraz gdzieś z boku; prawdopodobnie zbliżał się, ale powoli. Teraz, kiedy miał hełm na głowie, Ralf czuł pulsowanie w uszach. Mijały minuty. Wreszcie poczuł i usłyszał uderzenie. Coś zasłoniło iluminator. Przy kolejnym uderzeniu kapsuła została wciągnięta do śluzy. W okienku nagle błysnęło światło, oślepiając Raifa. Zanim jego oczy zdążyły przywyknąć do blasku, w iluminatorze zobaczył masywne sylwetki; w śluzie kilku członków załogi uwijało się przy zamknięciu kapsuły. Klapa włazu otworzyła się z głośnym skrzypieniem zamarzniętych w kosmicznej przestrzeni zawiasów, do środka wdarło się powietrze. Usłyszał przez hełm stłumione okrzyki dwóch mężczyzn patrzących na niego z góry. Byli ubrani w kombinezony, ale hełmy zdążyli już zdjąć. Zapewne byli zaskoczeni, ale od razu wymierzyli w niego płaskie pistolety igłowe. Powoli uniósł ręce i zdjął hełm, a potem elastyczny czepek. Na chwilą zakręciło mu się w głowie od świeżego powietrza. Jeden z mężczyzn był barczysty, miał gęstą rudą brodę i rude włosy. Drugi był szczupły i ciemnowłosy. - Co ty tu robisz, cholerny subbie? - zapytał ten większy szorstkim głosem. - Jestem posłańcem - powiedział Ralf spokojnie. - Przywiozłem część okupu i coś jeszcze. Powiedziano mi, że Pankowi Sunnerowi na tym zależy. Rosły mężczyzna uśmiechnął się. - A co takiego? Jestem Pank Sunner. Ralf był teraz całkowicie opanowany; miał już za sobą nieznośne oczekiwanie i chwilę pierwszego spotkania z wrogiem. - Widziałem już kiedyś Panka Sunnera. Mam rozkaz rozmawiać tylko z nim. Chudy zaklął. - Wpakujmy mu parę igieł i zobaczmy, jakiego koloru jest jego krew! Jednak rudy uśmiechnął się. - Dobra, subbie. Zabierzemy cię do Sunnera. Co masz mu przekazać? Ralf wskazał na zamaskowaną broń loatów. - Chodzi o strzelbę. Zwalisty pirat rzucił okiem na broń, potem popatrzył uważnie na Ralfa. - Dobra, wyłaź stąd i chodź na pokład. Pozostali odsunęli się od włazu. Ralf podciągnął się na jednej ręce - przy słabej grawitacji kapsuły to wystarczyło. W śluzie w ogóle nie było grawitacji. Spojrzał na piratów, zaglądających do śluzy, potem w odpowiedzi na gest rudobrodego zaczął wspinać się po ścianie, posługując się przymocowanymi do niej metalowymi uchwytami. Na górze panowała grawitacja około pół G. Minęło parą chwil, nim zdołał się podciągnąć i przyzwyczaić do niej. Tym czasem z luku wyszedł ten chudy z zamaskowaną bronią w ręku. Patrzył z niechęcią na Ralfa. Kiedy z luku wyłonił się jego towarzysz, powiedział: - Briney, myślę... - Ty tu nie jesteś od myślenia - przerwał mu beztrosko Briney. Jego trzymany na pozór niedbale pistolet wymierzony był w Ralfa. - Sunnera nie ma na pokładzie, subbie. Zamkniemy cię w małej kajucie z wyrkiem. Spodziewam się, że możesz jeść zwykłe żarcie, tak jak każdy na statku? - Oczywiście - powiedział Ralf. - Polecono mi, bym był cierpliwy i gotowy do współpracy. - No to w porządku. W takim razie nic ci nie będzie. Ralf mógł tylko zgadywać, jak długo trwała podróż; oceniał ją na około siedemdziesięciu godzin. Oznaczało to - o ile cały czas spędzili w Strudze — ponad osiemset pięćdziesiąt lat świetlnych. Nie miał jednak pojęcia, jak długo znajdowali się w nadświetlnej poza Strugą, bo usnął i przegapił przejście. Co prawda nie spał wiele. Z jego punktu widzenia ta podróż oznaczała dalsze, niekończące się wyczekiwanie. Potem wyłonili się w zwykłej przestrzeni i podłączyli do innej jednostki. Briney i jego niesympatyczny towarzysz oraz jeszcze dwóch innych eskortowali Ralfa przez połączone włazy. Kiedy znaleźli się w drugim statku, Ralf stanął jak wryty. To był „Cetus"! Poprowadzili go korytarzem, który widział już kiedyś, dawno temu, do pomieszczenia, najwyraźniej nadal pełniącego rolę gabinetu dowódcy. Przeszli przez przedpokój - i stanął twarzą w twarz z Pankiem Sunnerem. Sunner nie postarzał się zanadto. Ralf rozejrzał się dyskretnie po biurze. Widać było wyraźne ślady niedawnych przeróbek i napraw; miejsce było czyste i uporządkowane, podobnie jak sam Sunner. Wielkie biurko z prawdziwego drewna świadczyło o niezwykłej próżności pirata. Ralf spojrzał znów na Sunnera. - Czy wiesz, gdzie się znajdujesz? - spytał pirat. Ostrożnie, pomyślał Ralf, on jest bardzo sprytny. - Nie, proszę pana. Wiem, że przeszliśmy na inny statek. Sunner uśmiechnął się blado. - Czy my się znamy? - Nie, proszę pana, ale raz widziałem pana na Lenare, dlatego Nat Glover wybrał właśnie mnie. Sunner przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu. - A gdzie jest twój prawdziwy szef? - Jeżeli pyta pan o pana Bukanana, to nie wiem. Opuścił Lenare przede mną. Na twarzy Sunnera prawie nie było widać zdenerwowania. - Jak teraz wygląda Ralf Bukanan? Powiedziałbyś, że jest mniej więcej w moim wieku? Ralf udał, że zastanawia się nad odpowiedzią. - Nie, proszę pana. Powiedziałbym, że jest sporo od pana starszy. Sunner mruknął coś, ale Ralf widział, że to mu pochlebiło. - Jaka jest twoja pozycja w firmie, subbie? - Jestem zwykłym, szeregowym pracownikiem, panie Sunner. Pank zamyślił się głęboko. Czyżby coś podejrzewał? Ralf zaniepokoił się. Od tego zależało więcej niż tylko jego życie. - No cóż, pracowniku. Twierdzisz, że jesteś tylko posłańcem. Czy to prawda? - Niezupełnie, proszę pana. Poza tym, że już pana widziałem, widziałem też na Lenare Kima Bukanana. Zostałem wybrany dlatego, żeby móc go zidentyfikować i przekazać wiadomość z powrotem. Sunner zmarszczył brwi w zamyśleniu. - Jak możesz przekazać wiadomość, skoro nie wiesz, gdzie jest twój szef? Ralf miał gotową odpowiedź. - Moim bezpośrednim przełożonym jest Nat Glover, proszę pana. Oczekuje on, że odeśle mnie pan z powrotem na Lenare. Uprzejmy dotąd mężczyzna przez chwilę wyglądał tak, jakby miał wybuchnąć gniewem, ale szybko zapanował nad swoją twarzą. Ralf usiłował odgadnąć, co może tak niepokoić pirata. - Nie sądzisz, że wykazujesz nieco przesadny optymizm? - spytał Sunner zimno. - Czy wziąłeś pod uwagę, co to może dla ciebie oznaczać? - Tak, proszę pana. Przypuszczam, że jeśli dojdzie do najgorszego, po prostu spiszą mnie na straty. - Otóż to. Subb-trup - powiedział Sunner bez uśmiechu. Odwrócił się i odszedł kilka kroków; mdlący niepokój Ralfa nasilił się jeszcze. Było tylko jedno możliwe wyjaśnienie. Sunner zachowuje się w ten sposób, bo Kim już nie żyje. Sunner zwrócił się do niego z gniewną miną. - Dobra, szeregowy pracowniku. Jaka jest ta wiadomość? Przebywając w kapsule, Ralf miał aż nadto czasu, żeby wszystko obmyślić. - Czy macie tę strzelbę? Przez twarz Sunnera przemykały sprzeczne uczucia - wreszcie sięgnął do szuflady biurka, wyciągnął pistolet igłowy i wymierzył go w Ralfa. - Briney, możesz zostawić nas samych. Członkowie załogi, zanim wykonali polecenie, stali bez słowa przez krótką chwilę. Chudy mruknął coś, ale Briney popchnął go do drzwi, a potem zamknął je za sobą. Ralf usłyszał też dźwięk zamykanych drzwi przedpokoju. - No, subbie, co masz mi powiedzieć o tej strzelbie? - Sunner patrzył na niego zimno. - Widziałem, jak zdejmowano z niej maskowanie - powiedział Ralf - a następnie zakładano z powrotem. Nie powiedziałem o tym Brineyowi ani innym. Gdyby jednak przyjrzeli jej się dokładniej, z pewnością zorientowaliby się, że nie jest prawdziwą strzelbą. Sunner niecierpliwie potrząsnął pistoletem. - A czym jest? - warknął, ale zanim Ralf zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Pank wstał, podszedł do schowka (w którym, jak Ralf pamiętał, przechowywano kiedyś gotowy do użycia skafander kapitana) i wyjął z niego zamaskowaną broń. Ralf był zdumiony. Sunner wyglądał, jakby po prostu nie mógł się powstrzymać i musiał zobaczyć ten sprzęt. Wyciągnął nawet z szuflady mały śrubokręt, ale zreflektował się i schował go z powrotem. Położył broń na biurku i popatrzył groźnie na Ralfa. - Do cholery, subbie, przestań ze mną grać w ciuciubabkę! Briney widział tę broń, więc nic ci z tego nie przyjdzie! Mów, co masz do powiedzenia! - Moje zadanie nie polega na próbie oszukania pana, panie Sunner. Pan Bukanan kazał mi przekazać, że ma jeszcze pięć takich samych strzelb, ukrytych w pewnym ciepłym i suchym układzie planetarnym. Powiedział, że są dla niego warte tyle co syn, którego nigdy w życiu nie widział. Nie odda wszystkich, proponuje jednak układ partnerski. Sunner jakby nie dosłyszał ostatniego zdania. Usiadł powoli za biurkiem, najwyraźniej oszołomiony. Wpatrywał się w leżącą na blacie strzelbę. - Do diabła, a więc tak to było... - Rzucił Ralfowi wściekłe spojrzenie. - Czy on ma mnie za kompletnego idiotę? - powiedział już spokojniej. - Jakie warunki proponuje? - Pan Bukanan powiedział, że może zapewnić bezpieczne miejsce do prowadzenia badań, a nawet wybudować nowe laboratoria, jeśli okaże się to konieczne. Opracowanie szczegółów pozostawia panu, żeby pan czuł się bezpieczny. Jeżeli zwróci mu pan syna, będziecie mogli prowadzić badania razem... to znaczy pan i pan Bukanan... i wspólnie czerpać zyski. - Ręce Ralfa były wilgotne od potu, ale powstrzymał chęć wytarcia ich o kombinezon. - Powiedział, że jego syn i Bukanan Enterprises razem wzięte niewiele znaczą wobec ogromu wiedzy, jaką można zdobyć, badając te sześć egzemplarzy broni. Powiedział też, że nie będzie żywił urazy i że w gruncie rzeczy chętnie przyjmie wspólnika takiego jak pan, z powodów, które powinien pan zrozumieć. Sunner skrzywił się i zmarszczył brwi, ale w jego oczach widać było chciwość. - Oszalał. Przecież nie oddam się w jego ręce! Ralf przerwał, wciąż targany niepewnością. Prędzej czy później musi zażądać od Sunnera, by ten pokazał mu Kima, a wtedy to, czego najbardziej się obawiał, może okazać się prawdą. Zaczerpnął powietrza i spróbował znowu: - Pan Bukanan zaproponował również drugie wyjście. Jeśli pan sobie życzy, może odstąpić dwa egzemplarze broni w zamian za syna. Powiedział jednak, że w ten sposób będziecie ze sobą konkurować, co może doprowadzić obie strony do ruiny. Kazał mi położyć nacisk na fakt, że dysponuje możliwościami tysiąckrotnie większymi niż pan. Sunner drżał na całym ciele. - Gadanie! Nie powiedział nic konkretniejszego? Jaką mam gwarancję, że nie zwabi mnie w pułapkę pod pozorem negocjacji? - Panie Sunner - odpowiedział Ralf- mój szef stwierdził wyraźnie, że pierwszym krokiem do rozpoczęcia jakichkolwiek negocjacji będzie pokazanie mi Kima zdrowego i całego, a następnie odesłanie mnie z powrotem na Lenare. - Brzmiało to wyjątkowo nieprzekonująco nawet jak na jego bezbarwny głos. Wrażenie, jakie te słowa zrobiły na Sunnerze, zdawały się potwierdzać jego najgorsze przypuszczenia. Pirat wstał gwałtownie, jego twarz wykrzywił grymas, ręka trzymająca wymierzony w Ralfa pistolet drżała. - Nie! Tego nie zrobię! Odeślę cię, ale do jasnej cholery, młody Bukanan jest w bezpiecznym miejscu i tam pozostanie. Nie mam zamiaru wozić cię do niego, żeby wpaść w jakąś sprytną pułapkę, którą zastawiłeś razem z jego ojcem. Rozumiesz to? Rozumiesz? Ralf stał bez ruchu jak posąg. Głuchy głos w jego czaszce powtarzał, że wcale nie musi być tak, jak mu się wydaje. Przecież może być jakieś inne wyjaśnienie. Jednak setki godzin gniewu, niepokoju i frustracji skumulowały się w jego umyśle w furię, nad którą Ralf nie potrafił już zapanować. Wszystkie mięśnie jego ciała sprężyły się, a kiedy wzburzony Sunner odwrócił się bokiem do niego, nie zwracając przez chwilę uwagi na subba - skoczył. Sunner natychmiast obrócił się w jego stronę, poderwał pistolet i strzelił. Broń wydała serię głośnych, wściekłych trzasków, przypominających kaszel. Co najmniej dwie kule dosięgły brzucha Ralfa, wysyłając obezwładniające fale wstrząsowe w głąb ciała; zachwiał się i omal nie upadł. Normalny zwaliłby się jak kłoda, przypuszczalnie natychmiast straciłby przytomność i zmarł w ciągu kilku sekund. Tylko że ciało subba działało inaczej. Ralf odzyskał panowanie nad mięśniami, wysiłkiem woli zignorował potworny ból i znów zaatakował. Sunner z przerażeniem uświadomił sobie, że ma do czynienia nie ze zwykłym przeciwnikiem; strzelił znów, tym razem mierząc wyżej. Kula trafiła w prawe ramię Ralfa. W następnej chwili jednak subb dopadł Sunnera i zaczęli tarzać się po ziemi. Prawa ręka Ralfa była wciąż dość silna, by unieruchomić rękę przeciwnika trzymającą broń. Z całej siły walnął go lewą pięścią raz, potem drugi. Ciało Sunnera zwiotczało. Ralf dźwignął się z trudem, ściskając w dłoni pistolet; kręciło mu się w głowie od upływu krwi. Przyjdą tu... - pomyślał jak przez mgłę. Dowlókł się do drzwi i przekręcił klucz. Briney już był po ich drugiej stronie, krzyczał i walił pięściami. Ralf z wysiłkiem podszedł do biurka i stanął nad nieprzytomnym Sunnerem. Przez głowę przeszła mu myśl, że może się mylił... może Kimowi nic nie jest... może jest tylko chory albo ranny... Coraz trudniej mu było oddychać. - Głupiec - wybełkotał i pewnie by się rozpłakał, gdyby subb mógł płakać. Podniósł głowę i spojrzał w stronę drzwi. Krzyki umilkły, teraz Briney próbował dojść z nim do porozumienia. Nie potrafił skupić się na tyle, żeby zrozumieć poszczególne słowa. Wkrótce przyniosą palnik albo inne narzędzie, żeby sforsować drzwi. To było bez znaczenia, i tak umierał. Nawet jeśli Kim jeszcze żyje, nie znajdzie się nikt, kto mógłby go uratować. Nie mógł ustać na nogach; trzymając się biurka, podszedł do fotela Sunnera. Pociemniało mu w oczach, ale w tej chwili jego wzrok spoczął na strzelbie loatów. W głowie zamajaczyła mu mętna, ale zarazem elektryzująca myśl. Loaci... Ta broń ich sprowadzi... a jeżeli Kim jeszcze żyje, choćby ranny czy chory, być może zdołają go ocalić! Z wysiłkiem sięgnął po broń. Prawe ramię nie bolało go zbyt mocno, ale poruszał nim z trudem. Zaklął w myśli, przesunął rękę odrobinę do przodu i dosięgnął palcami drewnianej obudowy urządzenia. Lewa ręka była zima i bezwładna, ale otworzył nią szufladę biurka w poszukiwaniu śrubokręta, który widział w rękach Sunnera. Ku własnemu zdziwieniu zdołał zdjąć maskowanie. Jak śmiertelnie ranne dzikie zwierzę, zmobilizował resztki sił do walki; odsłonił spust i nacisnął. Głowa opadła mu na biurko. Nie słyszał już krzyków Brineya. Gdzieś głęboko wewnątrz Ralfa odezwało się dziecko. Opłakiwało tragedię Kima. Szlochało bezgłośnie i beznadziejnie - dziecko, które dawno, dawno temu nazywało się Ralston Bukanan. To dziecko, które aż do końca życia ukrywa się w każdym dorosłym. Rozpaczało nad losem Kima, ale także nad dawno pogrzebaną tragedią, nad nieszczęsnym życiem Ralfa. Utrata przytomności była dla niego ukojeniem. Rozdział 23 Z uczuciem ostrożnej ulgi Kim siedział w sterowni małego statku, który ich przyjął na swój pokład. Dowódca, Baransen, energiczny mężczyzna w średnim wieku uśmiechał się do niego. - Nie, nie powiedziałbym, że odnalezienie was było cudem. Wie pan, naprawdę mamy najczulsze odbiorniki radiowe, jakie istnieją. Mieliście jednak sporo szczęścia, jeśli chodzi o czas. To był rzeczywiście cud! Gdybyście wypadli ze Strugi parę sekund wcześniej albo później, znaleźlibyście się prawdopodobnie daleko poza zasięgiem nawet naszego radia. Pewnie musielibyście lecieć aż do Dalekiego Krańca i dopiero tam nawiązalibyście kontakt. Kim, który postanowił nie opowiadać prawdziwej historii ich ucieczki, powiedział: - Nie mogło być mowy o podróży do któregokolwiek krańca, bo nie mieliśmy żywności. Pamiętałem z jakiejś książki wzmiankę o podwójnie binarnej gwieździe gdzieś w okolicy. Jeden z jej elementów przypomina Słońce. Zaryzykowałem w nadziei, że wyłonimy się w zasięgu teleskopu, a raczej w zakresie powiększenia naszego czujnika wizyjnego, i rozpoznamy tę gwiazdę. Mogłem tylko mieć nadzieję, że w pobliżu Strugi natrafimy na jakiś statek albo złapiemy sygnały. - Dobrze pomyślane, ale tak czy inaczej mieliście szczęście - zapewnił dowódca. - Akurat zbliżaliśmy się do Strugi, bo zakończyliśmy wyprawę badawczą w okolicach tej podwójnie binarnej... na zlecenie pewnego koncernu wydobywczego z Dalekiego Krańca... i wracaliśmy do domu. - A więc działacie wzdłuż całej Strugi? - spytał Kim. - Nazwa Kompania Eksploracyjna Dalekiego Krańca sugeruje coś innego. - Niezupełnie. Prawdę mówiąc, od dłuższego czasu nie zapuszczaliśmy się tak daleko jak podczas tej ostatniej podróży. Rzeczywiście działamy głównie bliżej tamtego krańca. - Popatrzył z ciekawością na Kima. - Jest pan nawigatorem? Nie szuka pan przypadkiem roboty? Kim zastanowił się przez moment. - Nie, dziękuję, ale chyba nie. To znaczy, nie tutaj. Zostawiłem żonę na... na planecie w pobliżu tamtego krańca. Chłopiec też chciałby wrócić do rodziny. - Rozumiem. Pytałem dlatego, że nasza firma przygotowuje program badań na dużą skalę i potrzebujemy ludzi. Słyszał pan kiedyś o Chmurze? - Wiem, że gdzieś w pobliżu Strugi znajduje się mgławica pyłowo-gazowa nosząca taką nazwę - odpowiedział Kim ostrożnie. - No właśnie. Zamierzamy ją zbadać, to zlecenie od Solconu. Ryzyko jest spore, ale nieźle płacą, jak za krótkie wyprawy. Przez chwilę Kim poczuł przypływ zainteresowania. Gdyby zdołał szybko zarobić trochę pieniędzy, przez jakiś czas miałby na utrzymanie Annelle... Ale niepokój szybko wziął górę nad żądzą przygód. Co teraz się dzieje z Annelle? - Na razie muszę jak najszybciej znaleźć jakiś statek udający się w stronę tamtego końca Strugi. Wspominał pan, że lądujecie jeszcze raz przed podróżą do Krańca. Czy może nas pan tam wysadzić? Dowódca zastanowił się nad tym pomysłem. - Oczywiście, jeżeli pan sobie tego życzy. Ruch jest tam niezbyt duży, ale od czasu do czasu lądują statki w celu uzupełnienia zapasów albo żeby dać załodze wypocząć parę dni na stałym lądzie. Planeta jest położona zaledwie dwadzieścia sześć godzin od Strugi. - To dla nas chyba najlepsze rozwiązanie – zdecydował Kim. - A co będzie z opłatą za przejazd? Nie mam przy sobie żadnych pieniędzy, ale z chęcią wyślę je panu, jeżeli poda mi pan adres. Baransen uśmiechnął się. - Po prostu zatrzymamy sobie wasz prom, w porządku? W końcu mamy prawo do znaleźnego... W rozliczeniu dam panu gwarantowany przez naszą firmę list kredytowy, którym będziecie mogli opłacić podróż z Bokkes. - Machnął ręką, przerywając Kimowi podziękowania. - Nie ma o czym mówić! Przecież i tak zyskuję na tej wymianie. Położony między prymitywną wioską a łagodnym stokiem wzgórza port kosmiczny Bokkes był właściwie pustym placem; obok wznosiły się drewniane baraki i trzy drewniane słupy, między którymi rozpięto drut anteny radiowej. Kim popatrzył na Joaquina, na którym te prymitywne warunki najwyraźniej nie zrobiły wrażenia, potem spojrzał w niebo o szczególnym, błękitno-zielonym kolorze. Odlatujący statek kompanii był już tylko małym punkcikiem. Zastanawiał się, czy decyzja o pozostaniu na planecie nie okaże się głupotą z ich strony. Tak czy inaczej, było już za późno. Położył rękę na ramieniu Joaquina i pchnął go lekko. Ruszyli w kierunku grupki tubylców zgromadzonych na obrzeżu lądowiska. Stali tam w milczeniu, bez ruchu, na ich twarzach nie malowała się ani wrogość, ani serdeczność. Grupa składała się z około dziesięciu mężczyzn, pięciu czy sześciu kobiet i dwóch chłopców, młodszych od Joaquina. Mężczyźni mieli na sobie szare spodnie z grubo tkanego materiału, wkładane przez głowę koszule z nieco cieńszej tkaniny bez żadnych wzorów i krótkie skórzane buty, najwyraźniej ręcznie robione, poplamione czymś czarnym i dawno nieczyszczone. Niektórzy przytroczyli do pasów kabury z topornie wyglądającymi rewolwerami. Inni mieli noże w pochwach. Wszyscy, włączając w to chłopców, nosili długie włosy splecione w dwa spływające im na plecy warkocze. Stroje kobiet także niewiele różniły się od siebie; nosiły długie do samej ziemi suknie zapięte pod szyją. Wszystkie miały na głowach szare czepki. Widoczne tu i ówdzie spod rąbka sukni buty były tak samo poplamione jak u mężczyzn. Kim zauważył, że w stroju tych ludzi nie było najdrobniejszego kolorowego akcentu - tylko szarość, czerń i biel. Wszyscy też wyglądali dość podobnie. Warkocze jednej czy dwóch kobiet wpadały w rudawy odcień, ale wszyscy inni mieli czarne włosy i śniadą cerę. Kim czuł się coraz bardziej skrępowany. Podszedł jeszcze kilka kroków, odruchowo ciągnąc za sobą Joaquina. Jeden ze starszych mężczyzn wystąpił z grupy. Miał siwą brodę, sięgającą niemal do pasa, ale trzymał się prosto i stał pewnie na nogach. Rzucił okiem na wypolerowane buty Kima, potem ze zmarszczonymi brwiami przyjrzał się Joaquinowi. Kim zauważył, że starcowi nie przypadła do gustu czerwona bandana, którą Joaquin miał owiniętą wokół szyi. W głosie mężczyzny nie słychać było jednak żadnych emocji. - Dlaczego zatrzymałeś się tutaj, przybyszu? Kim przełknął ślinę. - Przykro mi, jeżeli nie jesteśmy mile widziani. Nie wiedziałem... Jesteśmy rozbitkami z promu, który uległ katastrofie. Uratował nas statek Kompanii Eksploracyjnej, ale oni lecą w stronę Dalekiego Krańca, a my mamy pilne powody, żeby udać się w stronę przeciwną, więc postanowiliśmy zatrzymać się tutaj. Powiedziano mi... nam, że mamy szansę zabrać się stąd jakimś innym statkiem. Mężczyzna wpatrywał się w nich z niechęcią. - Owszem, lądują tu czasem. Najczęściej jadą kilkaset kilometrów na południe, żeby oddawać się temu, co nazywają rozrywką, a potem wracają do Strugi. Jeżeli wam się spieszy, tak jak powiedziałeś, trzeba było wybrać jakąś inną planetę. Czasami mija miesiąc, nim wyląduje następny statek. Kim jęknął w duchu. - Miesiąc? - powtórzył i popatrzył niepewnie na grupę ludzi stojących za jego rozmówcą. Nagle uświadomił sobie, że tubylcy wcale nie zgromadzili się po to, by przyjrzeć się przybyszom, a raczej żeby udzielić wsparcia swemu przywódcy. - Znajdziemy tu jakąś kwaterę? - zapytał. - Nie mamy pieniędzy, ale dostaliśmy list kredytowy Kompanii Eksploracyjnej. - Przybyszu, tutaj nie ma żadnych pensjonatów ani niczego podobnego. Jeśli jesteście głodni, nakarmimy was, ale... - Wyraz jego twarzy złagodniał trochę. - Źle zrobiliście, wybierając Bokkes. - Zamilkł na chwilę, a potem z dziwną miną, jakby przezwyciężając niechęć, zapytał: — Czy wy w ogóle jesteście wierzący? Kim zaczerwienił się, speszony. - No cóż, my... to znaczy nie wiem, jak chłopiec. Ja nie należę do żadnego zorganizowanego kościoła. O ile wiem, moi przodkowie, przynajmniej niektórzy, byli unitarianami. Starzec nie spojrzał w stronę Joaquina, ale chłopiec wysunął się do przodu, stanął obok Kima i powiedział z nutką dumy w głosie: - Moi rodzice są katolikami. Ja nie jestem ochrzczony, ale katechizm znam na pamięć! Mężczyzna prawie nie zwrócił uwagi na jego słowa. - Nie możecie osiedlić się pośród nas, jeśli nie złożycie ślubów i nie przyłączycie się do naszej wspólnoty. Kim powstrzymał gniew. - Dziękujemy, ale nie mamy zamiaru tu osiąść. Czy nie moglibyśmy wynająć kwatery choćby w jednym z tych pustych baraków? Tak jak mówiłem, nie mam pieniędzy, ale mogę pracować! Pośród zgromadzonych rozległy się szepty. Przywódca zmarszczył brwi i westchnął. - Przybyszu, zgrzeszylibyśmy, przyjmując od ciebie pieniądze. Nie możemy też wam dać dachu nad głową ani nawet żywności w zamian za pracę, bo to byłoby takim samym grzechem. Może jednak... - spojrzał ku swoim towarzyszom - skoro jesteście ofiarami katastrofy, wędrowcami w potrzebie, możemy na krótki czas zaofiarować wam schronienie. Jeśli zechcecie pomóc nam w pracy, przyjmiemy tę pomoc z wdzięcznością. Będzie to jednak całkowicie dobrowolne z waszej strony. Rzecz jasna, gdybyście złożyli śluby... - Zawiesił głos. - Obojętne jak chcecie określić naszą sytuację, w każdym razie z pewnością potrzebujemy miejsca do spania i musimy coś jeść. Ja zaś z przyjemnością podejmę się każdej rozsądnej pracy. Muszę przyznać, że słyszałem już bardziej entuzjastyczne wezwania do nawrócenia! - dodał z przekąsem. Pośród ludzi znów rozległy się szepty, ale ku jego zaskoczeniu przywódca uśmiechnął się. - A ja muszę powiedzieć, że zaiste niewiele wiesz o prawdziwej wierze, przybyszu. Czyżby nie było ci wiadomym, że pojawienie się Strugi wyznaczyło koniec czasu ewangelizacji? My, którzy jesteśmy zbawieni, nie próbujemy już na wracać niewiernych. Te owieczki, które na to zasługują, znalazły się już w zagrodzie. Odsunęliśmy się od chaosu i grzechu. Odrzuciliśmy od siebie światową próżność. Oczekujemy Przyjścia. Mówiąc o ślubach, przybyszu, nie głosiłem kazania. Nie prowadzimy działalności misyjnej. Gdybyś był godzien, skorzystałbyś z naszego zaproszenia. A tak, choć ofiarujemy ci miłosierdzie, bolejemy nad tobą, jako nad potępionym! - Kilkoro członków grupy skinęło głowami, rozległy się ciche pomruki „amen". - Wszystkie baraki po zachodniej stronie lądowiska są wolne. - Przywódca wskazał ręką. – Możecie wybrać sobie którykolwiek z nich, ale radziłbym zająć ten najbliższy. Kiedy przybywają tu statki, pojawiają się również karawany tutejszych niewiernych, którzy zajmują dalsze baraki i czasem dochodzi do awantur albo nawet bójek. - Odwrócił się. - Tam, za barakiem radiowym, jest nasz skład żywności. Możecie zachodzić tam, kiedy zechcecie i zaopatrywać się w żywność, jaka wam będzie potrzebna. Prosimy was jednak, byście nie pozostawali tam zbyt długo i nie wdawali się w niepotrzebne rozmowy z nikim z nas. Ślubowanie wyraźnie zakazuje bratania się z niewiernymi. Mijały dni. Członkowie wspólnoty co prawda trzymali się od nich z daleka, ale też nie okazywali wrogości. Kim szybko zdał sobie sprawę, że zakaz bratania się z niewiernymi był powodowany głównie lękiem przed wpływem, jaki przybysz z zewnętrznego świata mógłby mieć na tubylców. Pozwolono im jednak pracować wraz z innymi na polu. Wierni ubierali się zgrzebnie, ale za to ich pola położone po obu stronach strumienia pyszniły się bogactwem roślinności. Uprawiano tu coś, co przypominało ziemski len, było jednak zbyt wcześnie na zbiory. Pośród niebiesko kwitnących roślin jednorocznych rosły wyższe, masywne byliny, które w jakiś sposób przyczyniały się do użyźnienia gruntu. Ich kwiaty - wełniste kule wielkości piłki do koszykówki - były żółte, a liście jasnozielone. Pomiędzy polami lnu rosły sady owocowe. Najwyraźniej dwa ziemskie gatunki - jabłonie i grusze - zadomowiły się doskonale na planecie, choć owoce nie były jeszcze dojrzałe. Spotykało się tam też miejscowe drzewa przypominające palmę kokosową, które jednak zamiast pokrytych skorupą orzechów owocowały gronami soczystych, ciemnożółtych owoców o średnicy kilkunastu centymetrów. Właśnie dojrzewały, a smak miały słodki i korzenny. Długie, wstęgowate liście tych drzew były bladozielone. Rosła tam również niskopienna winorośl o owocach przypominających miniaturowe, ciemnoczerwone melony. Praca uciekinierów polegała głównie na noszeniu w skórzanych bukłakach wody ze strumienia oraz na pieleniu zagonów. Prócz tego Kim przez parę dni pomagał przy odbudowie grobli spiętrzającej wody strumienia ponad obszarem upraw. Po całym dniu machania łopatą plecy bolały go jeszcze bardziej niż od pielenia. Dzień roboczy zaczynał się od śniadania o świcie, a kończył wieczerzą spożywaną po zapadnięciu zmroku - z kilkuminutową przerwą na ciepły posiłek, przynoszony na pole przez dziewczyny należące do wspólnoty. Kim często patrzył w niebo. Kilka razy serce zabiło mu mocniej na widok ciemnych punkcików poruszających się na nieboskłonie, ale za każdym razem okazywało się, że to wysoko szybujące ptaki. Przez parę dni nie mógł zgadnąć, skąd pochodzi unoszący się nad całą okolicą upojny, piżmowy zapach. Potem odkrył, że wydaje go całkiem zwyczajnie wyglądająca trawa, rosnąca nad brzegami strumienia. Szybko się przyzwyczaił do tej woni. Jedzenie było proste, ale obfite. Smażone mięso przypominające wołowinę, ale bardziej zbliżone w smaku do dziczyzny, gotowana na parze skrobiowa masa podobna do puree ziemniaczanego, którą przyrządzano z grzybów wyglądających jak muchomory, dojrzałe owoce i kwaśna herbata parzona z łodyg melonowatych roślin. Można było ją osłodzić sokiem wyciskanym z owoców palmy, ale miejscowi nie pochwalali tego. Uważali słodzenie herbaty za akt bezbożny, toteż po paru dniach Kim zdecydował się pić tylko wodę. Mniej więcej raz w tygodniu mężczyźni wybierali się na polowanie, biorąc ze sobą prochowe strzelby. Polowali tylko na jeden gatunek zwierzyny, dość podobny do bydła domowego, i za każdym razem zabijali jedynie dwie sztuki - dorosłe samce o szeroko rozłożonych, kręconych rogach. Blizny na skórze zwierząt wyglądały na ślady pazurów, co wskazywało, że na Bokkes są też drapieżniki. Kim niecierpliwił się, ale prawie nie zadawał pytań, za to Joaquin nie mógł powstrzymać ciekawości. Z mrukliwych odpowiedzi dowiedział się, że na planecie nie było potrzeby hodowania bydła, a to ze względu na obfitość zwierzyny łownej. Jeśli chodzi o mleko, dzieci były karmione w sposób naturalny i odstawiane od piersi dopiero wtedy, gdy mogły już spożywać normalny pokarm. Nie wynikało to bezpośrednio z nakazów zawartych w ślubowaniach, jednak wczesne odstawianie od piersi uznawano za przejaw nieumiarkowania i rozrzutności. Wierni nie mieli żadnych rozrywek, chyba żeby uznać za rozrywkę regularne śpiewanie religijnych pieśni. Ludzie byli małomówni, czasami nawet żartowali, ale nigdy na temat wiary. Najniewinniejsze pytanie dotyczące tych kwestii uważano za naganne. Przybysze mieli też okazję przyglądać się prostej i skromnej ceremonii zaślubin. Kim doszedł do wniosku, że tym ludziom nie trzeba nic więcej, skoro najwyraźniej coś takiego jak cudzołóstwo było nie do pomyślenia. Nie uśmierzyło to jednak w najmniejszym stopniu jego niepokoju o Annelle. Mijały długie, monotonne dni. Niepokój i zniecierpliwienie Kima stopniowo przeradzały się w rozpacz. Jednak pewnego wieczoru tuż po zachodzie słońca spojrzał jak zwykle w niebo - i wysoko nad horyzontem, od strony południowego wschodu, zobaczył cztery jasne punkciki. Wpatrywał się w nie przez chwilę, serce zabiło mu szybciej, wreszcie odwrócił się na pięcie i pobiegł w kierunku wioski. - Statki! Statki! -wołał. Rozdział 24 O świcie następnego dnia Kim i Joaquin stali nieopodal grupki tubylców na skraju lądowiska i patrzyli, jak cztery statki podchodzą do lądowania. Joaquin pociągnął Kima za rękę. - Dlaczego zwlekali przez całą noc? Kim wzruszył ramionami. - Może uważają to miejsce za tak prymitywne, że nie chcieli lądować w ciemnościach. Przynajmniej dzięki temu członkowie wspólnoty mieli czas się zastanowić, co mogą im sprzedać, nie naruszając nakazów wiary. Trzeba przyznać, że nie jest tego wiele. - Potarł ręką kark, patrząc na kilka bel tkaniny, skrzynki z owocami i warzywami, a także paki zakonserwowanego mięsa. Uniósł głowę, żeby spojrzeć na statki. Nagle od zachodniej strony lądowiska rozległ się krzyk. Baraki zasłaniały Kimowi widok, więc przeszedł kilka kroków i zobaczył ludzi schodzących gęsiego po zboczu wzgórza. Większość z nich miała na sobie ubrania ze skór zwierzęcych. Wszyscy dźwigali na plecach ciężary. - To muszą być ci niewierni! - wyszeptał Joaquin. Kim skinął głową, nie spuszczając z oczu zbliżającej się karawany. Było ich tylko dwunastu, szli jeden za drugim. Jedynie dwóch z nich miało strzelby - ten, który prowadził, i mężczyzna zamykający pochód. Niektórzy nosili brody, inni byli ogoleni. Jeden na skórzaną kurtkę włożył kraciastą, czerwono-białą koszulę; inni mieli chusty lub pasy z jaskrawej tkaniny. Kim usłyszał, jak przywódca religijnej wspólnoty nakazuje jednemu z wiernych: - Ustawcie straże, jak zwykle. Rozejrzał się dookoła. Przywódca miał u pasa rewolwer. Jeśli Kim dobrze się orientował, wspólnota nie znajdowała się w stanie wojny z „niewiernymi", którzy zamieszkiwali tereny położone wyżej, o parę mil na zachód od lądowiska. Czasem jednak „niewierni" napadali na jej członków, podróżujących samotnie z dala od wspólnoty. Kim podszedł do przywódcy. - Co mają w tych plecakach? Wyglądają na ciężkie - zauważył. Mężczyzna spojrzał w jego stronę. - W czasie pomiędzy odwiedzinami statków zajmują się poszukiwaniem złota. Kim odszedł, zastanawiając się, co tubylcy otrzymują w zamian za swoje złoto. Może broń? Jakieś lekarstwa albo tkaniny? Spojrzał w niebo. Statki wisiały już najwyżej kilkaset metrów nad ziemią. Powstrzymując podniecenie, zszedł z lądowiska, ciągnąc za sobą Joaquina. Słońce stało wysoko nad horyzontem. Statki stały w porcie już od kilku godzin. Ich załogi uwijały się przy platformach podnośników na skraju pola, oddając się ochoczo handlowi wymiennemu zarówno z członkami wspólnoty, jak i „niewiernymi". Kim zauważył Joaquina kręcącego się w pobliżu. Upewnił się, że chłopiec nikomu nie przeszkadza, i znów spojrzał w stronę grupki oficerów, stojących między dwoma pojazdami. Oni również patrzyli na niego; jeden dał mu znak ręką. Kim podszedł szybkim krokiem, chwilami podbiegając. Mężczyzna w zwykłym mundurze, który skinął na niego, był już niemłody, raczej w zaawansowanym średnim wieku, ale sprawiał wrażenie kompetentnego i rzeczowego. Co jakiś czas zdejmował czapkę z daszkiem, by podrapać się po łysinie. - Pan Redbrook? Słyszałem, że jest pan rozbitkiem i że chce się pan z nami zabrać. Kim starał się panować nad twarzą. Podał swoje drugie imię zamiast nazwiska i czuł się z tym niezręcznie. - To prawda. Chodzi o mnie i o chłopca. Stary kapitan patrzył na niego przez chwilę w milczeniu. - Przykro mi, ale pańska opowieść nie wszystkich przekonała. Zdarzało się niejednokrotnie, że ktoś podawał się za rozbitka, żeby nie płacić za przejazd. Czy może nam pan powiedzieć coś więcej o katastrofie? Co to był za statek? Jakiej klasy? Kim poczuł ukłucie niepokoju. - Nie musi pan niepokoić się o opłatę. Mam list kredytowy wystawiony przez Kompanię Eksploracyjną Dalekiego Krańca. Teraz już wszyscy oficerowie patrzyli na Kima. Kapitan znów zdjął czapkę i podrapał się po głowie. - Tak, to by załatwiało sprawę przejazdu. Niepokoi nas jednak coś innego, co może mieć związek z katastrofą statku. Gdzie to się wydarzyło? - Około osiemdziesięciu godzin stąd, w pobliżu Strugi, do której ja i chłopiec dolecieliśmy promem. Wyłoniliśmy się w miejscu, które mogę pokazać panu na mapie gwiezdnej, i mieliśmy tyle szczęścia, że udało nam się nawiązać kontakt radiowy ze statkiem kompanii. To oni przywieźli nas tutaj i zostawili, żebyśmy mogli złapać jakiś statek jadący w naszą stronę. Jednak jak dotąd nie było żadnego, wy jesteście pierwsi. Drugi kapitan skrzywił się. - Nie powiedzieliśmy, że udajemy się w tamtą stronę. Kim przełknął ślinę. - To była pierwsza rzecz, o jaką spytałem. Oficer, z którym rozmawiałem, powiedział coś innego. Odezwał się mężczyzna stojący z boku. - To ja z nim rozmawiałem. Stary spojrzał na niego, potem znów na Kima. - Będę szczery, panie Redbrook, jeżeli rzeczywiście pan się tak nazywa. Nie wierzymy w ani jedno pana słowo. Krew napłynęła Kimowi do twarzy. - Dlaczego? - Z powodu niedawnych wydarzeń... a także dlatego, że najwyraźniej uchyla się pan od zdradzenia, co to był za statek. Kim był już prawie pewien, że ci ludzie są na usługach Panka Sunnera. Miał ochotę odwrócić się i uciec. Zamiast tego jednak sięgnął po portfel i wyciągnął z niego list kredytowy. - Proszę, oto dokument, o którym mówiłem. Jeśli pan chce, można sprawdzić w Kompanii Eksploracyjnej. Co do katastrofy, to statek nazywał się „Złota Strzała", weszliśmy na pokład na Antietam. - Kim widział kiedyś na Plutonie statek o tej nazwie. - Mieliśmy alarm trzeciego stopnia. Tak się złożyło, że byliśmy z chłopcem przy promie, więc wsiedliśmy do niego. Potem na pokładzie statku nastąpiła eksplozja, jednak śluza się otworzyła i udało mi się wyprowadzić prom na zewnątrz. Po paru minutach statek rozpadł się na kawałki. Przez chwilę panowało milczenie. Wreszcie stary kapitan zapytał: - Co wasz statek robił po wyjściu ze Strugi? - Nie wiem dokładnie, podobno mieliśmy się spotkać z jakimś innym statkiem. „Złota Strzała" była jednostką o średnim tonażu, przeznaczenia ogólnego, bardzo podobną do tych czterech. - Wytrzymał badawcze spojrzenie oficerów i dodał: - Powiedział pan, że coś się wydarzyło. Co takiego? I co to ma wspólnego z dwoma rozbitkami, którzy chcą dostać się z powrotem do cywilizowanego świata? Stary podrapał się po głowie. - A gdzie właściwie chcielibyście dojechać? - No cóż, chyba z powrotem na stację Antietam. To jest... to była moja pierwsza wyprawa w kosmos. Pochodzę z Ziemi i postanowiłem szukać pracy w kosmosie. Stary dowódca westchnął. - Niech będzie. W gruncie rzeczy nie ma chyba znaczenia, czy pana opowieść jest prawdziwa, czy nie. Jeżeli pracuje pan dla nich, i tak nic na to nie poradzimy. Wypytujemy pana dla tego, że próbujemy się czegoś w ten sposób dowiedzieć. Właściwie czegokolwiek. Kim zaczął mieć nadzieję, że może jednak żaden z nich nie jest agentem Sunnera. - Dowiedzieć się? Ale o czym? Stary uśmiechnął się kwaśno. - Powiedział pan, że katastrofa wydarzyła się o osiemdziesiąt godzin Strugą stąd? - Mniej więcej. Czy to takie istotne? - O tyle, że jeśli takie miejsce jeszcze istnieje, to równie dobrze mogłoby go nie być. Struga kończy się pięćdziesiąt trzy godziny stąd. Tak przynajmniej było, kiedy stamtąd wyszliśmy. Kim patrzył na niego, nic nie rozumiejąc. Czuł w sobie dziwną pustkę. - O czym pan mówi? - Coś stało się ze Strugą. Może zrobili to loaci, a może to nastąpiło samo z siebie. Struga po prostu kończy się pięćdziesiąt trzy godziny stąd, czyli nieco ponad sześćset sześćdziesiąt dwa lata świetlne... o ile prędkość podróżowania tym, co ze Strugi pozostało, nie uległa zmianie. Dalej jest tylko próżnia z niewielką liczbą gwiazd, co jest normalne w tej części galaktyki. Jeżeli nie nastąpiła jakaś katastrofa na poziomie galaktycznym, Słońce znajduje się o jakieś siedem tysięcy lat świetlnych od obecnego końca Strugi. - Uśmiechnął się. - Teraz pan wie, dlaczego nie możemy nikogo przewieźć na stację Antietam. Powinien pan też zrozumieć, dlaczego chce my wiedzieć, co mogło się przytrafić statkowi przebywające mu w pobliżu Strugi osiemdziesiąt godzin stąd. Nie wiemy na pewno, czy znikła cała połowa Strugi. Mogliśmy tylko stwierdzić, że jeśli nawet coś z niej pozostało, to nie w zasięgu teleskopów. Nie wiemy też, czy brakująca połowa... a może tylko część... znikła na dobre. Wszyscy mamy rodziny i sprawy w tamtym krańcu, ale na razie jesteśmy od niego odcięci. Pan także. - Rozejrzał się dookoła. - Nie mówiliśmy jeszcze o tym tubylcom. Mogłoby to mieć wpływ na transakcje handlowe, a potrzebujemy żywności. Zwłaszcza jeśli będziemy musieli zacząć wszystko od nowa po tej stronie Strugi. Widząc osłupienie Kima, inny z oficerów dodał: - Wszyscy udawaliśmy się w tamtą stronę, ale o różnym czasie. Wszyscy też natknęliśmy się na tę lukę... jeśli to jest luka. W tej chwili kręci się tam chyba z pięćdziesiąt statków. My czterej postanowiliśmy wejść z powrotem w Strugę i oddalić się od tamtego miejsca, zanim znów coś się stanie. Uznaliśmy, że warto trzymać się razem i poszukać zaopatrzenia na jakiejś położonej na uboczu planecie. Wybraliśmy Bokkes. Kim słuchał w milczeniu, oszołomiony. Powoli docierało do niego znaczenie tego, co usłyszał. Czuł się tak, jakby ucięto mu rękę. - Co teraz zrobicie? - Kiedy zgromadzimy zapasy, pewnie udamy się kilkaset mil na południe i damy załogom odpocząć. Przez ten czas naradzimy się co do dalszych planów. Przecież w tej sytuacji nie możemy mieć pewności, że Struga nie zniknie zupełnie w czasie, gdy będziemy znajdować się wewnątrz! A wtedy, nawet jeśli ujdziemy z życiem, znajdziemy się Bóg wie jak daleko od jakiejkolwiek planety, na której da się żyć! Może jednak spróbujemy. - Rozumiem. - Nie bardzo wiedząc, co robi, Kim odwrócił się i odszedł chwiejnym krokiem. Rozdział 25 Z aciskając pięści, Kim wrzeszczał na przywódcę wspólnoty: - Nie, do diabła! Na pewno nie odleciał żadnym ze statków! Zbyt wiele przeszliśmy razem. Nie porzuciłby mnie tak bez słowa! Nie miał zresztą po co udawać się w stronę tamtego krańca Strugi. Trzymał się dzielnie, ale strasznie tęsknił za rodzicami i za domem! Gdybyście słyszeli, jak cicho płacze po nocach... Brodaty mężczyzna przerwał mu niecierpliwym ruchem ręki. - W takim razie jest tyko jedna możliwość. Porwali go niewierni i zabrali ze sobą na wyżyny! Kim odwrócił się i spojrzał w ciemność za lądowiskiem. Światła pochodni dawno znikły już za wzgórzem. Poczuł, że ogarnia go mdlące uczucie strachu. Odwrócił się powoli. - Po co mieliby to robić? W migocącym świetle lampek oliwnych twarz starca wyrażała raczej naganę niż współczucie. - Kręcił się koło nich cały czas i zadawał mnóstwo pytań. Przypuszczalnie któryś po prostu skorzystał z okazji i porwał go. Mówiłem wam przecież, że niektórzy z nich są prawie dzicy! Kim w roztargnieniu przeszedł kilka kroków i zawrócił. - Czy mogą zrobić mu krzywdę? Czy oni są... ludożercami? - Nie, nie. Nigdy nie słyszeliśmy o czymś takim. W tej części Bokkes jest pod dostatkiem zwierzyny łownej. Nic mu nie zrobią, jeżeli ich nie rozgniewa. Oni na ogół bardzo dobrze obchodzą się z dziećmi. - Dziećmi? Joaquin właściwie nie jest już dzieckiem! - Nie wiem... może któryś z nich stracił ostatnio syna albo nigdy go nie miał i nagle doszedł do wniosku, że Joaquin w sam raz się nada. Trudno zgadnąć, co dzikusowi może wpaść do głowy. - Na mnie zrobili wrażenie dość poczciwych koczowników - mruknął Kim. Raz jeszcze popatrzył na zachód i poczuł przypływ gniewu. - Czy możecie mi dać albo pożyczyć strzelbę? Nie pozwolę, żeby tak po prostu go zabrali! Brodacz westchnął. - Ależ tak, zrobimy nawet znacznie więcej. My też nie możemy tolerować takiego postępowania, chociaż właściwie nie był jednym z nas. Rano wyślemy za nimi pościg. Możesz się przyłączyć, jeśli chcesz. - Rano? Będą już mieli pięćdziesiąt mil przewagi! - Nie sądzę. Pamiętaj, że całą zeszłą noc byli w drodze i nieśli ciężkie ładunki. Nie zechcą niepotrzebnie marnować sił. Zresztą i tak nie możemy ścigać ich po nocy. Bardzo możliwe, że co rozsądniejsi z nich mają się na baczności. Najprawdopodobniej wpadlibyśmy prosto w zasadzkę. Kim mruknął pod nosem parę słów, które przywódca z całą pewnością uznałby za niepobożne. - No dobrze. Wy znacie tę planetę, a ja nie. Bardzo chętnie przyłączę się do pościgu i będę wdzięczny, jeśli pożyczycie mi strzelbę. Tuż przed świtem niebo przybrało niemal taki sam kolor jak na Ziemi. W tej scenerii bladozielone liście krzewów wyglądały jeszcze bardziej obco. Oddalili się od lądowiska trzy kilometry na zachód. Kim miał dziwne wrażenie, że ta okolica różni się czymś więcej od znanej mu doliny niż tylko charakterem roślinności. W końcu uświadomił sobie, że po prostu przestał czuć piżmowy zapach nadbrzeżnej trawy, do którego przywykł. Tutaj pachniało czymś innym, jakby szałwią. Dwudziestu mężczyzn biorących udział w pościgu nie poszło zapuszczoną, ale wyraźną ścieżką, którą przybyli i odeszli ludzie z wyżyn. Przedzierali się bezdrożem bardziej na północ, po drugiej stronie górskiej grani. Kim niósł pożyczoną strzelbę na ramieniu, żeby nie zawadzała o krzaki. Była to broń prochowa, ponieważ członkowie wspólnoty nie chcieli posługiwać się strzelbami grawitacyjnymi, nie mając pewności, że zawsze będą mogli liczyć na dostawy jednostek zasila- jących. Strzelba była jednak dobrze zaprojektowana i utrzymana, był to towar wysokiej klasy. Przywódca wspólnoty nie wyruszył z nimi. Na czele oddziału stanął jeden z myśliwych, który chętnie odpowiadał na pytania Kima. - Tak, normalnie tropiliby zwierzynę w drodze powrotnej -wyjaśniał- ale jak może zauważyłeś, mają tylko dwie strzelby. Raczej nie odważą się nimi posłużyć, bo wiedzą, że usłyszelibyśmy strzały. Kim skinął ponuro głową. - Czy w tych górach też żyją te rogate stworzenia, na które wy polujecie? - Nie. Zresztą ich interesuje drobniejsza zwierzyna, taka, którą mogą ubić z łuku i wziąć ze sobą. Trzeba przyznać niewiernym, że żywią szacunek dla darów bożych: nie zabijają dla sportu ani też więcej, niż zdołają zjeść. Kim maszerował w milczeniu. Słońce paliło go w plecy nawet przez kombinezon. Przez chwilę wszystko wydało mu się nierealne, jak jakiś koszmarny sen, o którym zapomni zaraz po przebudzeniu. Jak w ogóle się stało, że zawędrował aż tutaj? Przecież równie dobrze mógł zostać na Ziemi, zrobić doktorat, a potem dopiero wyruszyć w kosmos jako pracownik jakiejś renomowanej firmy. Wtedy jednak nie poznałby Annelle. A ona... Stłumił jęk, myśląc o tym, że zostawił ją samą i bezbronną. Teraz na dodatek był od niej odcięty, może już na zawsze, z powodu tej dziwnej przerwy w Strudze. Skąd mogła się wziąć taka luka? Przypuszczał, że wszyscy, podobnie jak on, uważali Strugę za coś pewnego i niezmiennego. Istniała przecież już, kiedy się urodził, a także kiedy urodził się jego ojciec i jego dziadek. Uważał, że niemal na pewno została rozmyślnie uszkodzona przez loatów. To nie mogło się wydarzyć przypadkiem. Czyżby zrobili to po to, żeby teraz - gdy Daleki Kraniec i niektóre systemy planetarne po drodze były już skolonizowane przez ludzi - podporządkować ich sobie, odcinając jednocześnie od pomocy z Ziemi? A może odwrotnie, właśnie rozpoczęli jej podbój i chcieli uniknąć mieszania się w to kolonizatorów? Jeśli tak, jeżeli cała ta ogromna przestrzeń z malutkim Układem Słonecznym włącznie stała się obiektem krwawego podboju, Lenare mogła być już tylko martwą, wypaloną kulą zawieszoną w przestrzeni. Próbował odsunąć od siebie tę wizję. Przecież to nie miało sensu. Loaci z pewnością są istotami rozumnymi, choć może na swój własny sposób. Uśmiechnął się niewesoło, przypominając sobie, jak to obiecywał przekazywać wywiadowi informacje o wszystkim, czego zdoła się dowiedzieć na temat loatów. Niezłego agenta sobie wybrali! Dowódca wyprawy zrównał się z nim. - Teraz zatrzymamy się na jakiś czas. Nie mówiąc nic więcej, wyprowadził grupę na otwartą przestrzeń i usiadł, krzyżując nogi. Kim stał jeszcze przez chwilę, wciąż błądząc myślami gdzie indziej, potem ciężko osunął się na ziemię. Widział, jak dwóch mężczyzn ostrożnie wspina się na grań, która zasłaniała ścieżkę; pewnie szli na rekonesans. Po chwili ich postacie znikły w gąszczu zarośli. Nie mógł długo usiedzieć bezczynnie, więc wstał i zaczął się przechadzać. Krzewy pachniały intensywnie w cieple późnego poranka. Odszedł jeszcze parę kroków i stanął nagle jak wryty. Z zarośli zerwały się do biegu jakieś stwory wielkości kruków, bezpióre jak większość „ptaków" na Bokkes; wykręcając chude szyje, zerkały za siebie. Kim ostrożnie rozchylił gałęzie i zobaczył szczątki zwierzęcia wielkości kojota, ale z wyglądu przypominającego raczej gryzonia. Zostało zabite niedawno, prawdopodobnie tej nocy. Rozejrzał się niespokojnie dookoła. Zaraz jednak doszedł do wniosku, że skoro pojawili się padlinożercy, których przepłoszył, drapieżnika nie ma już w pobliżu. Padłe zwierzę miało rozszarpane gardło i brzuch, z którego drapieżnik wyżarł część wnętrzności. Wzdrygnął się i powrócił do spokojnie wypoczywających towarzyszy. Zwiadowcy wrócili przed południem. - Rozłożyli obozowisko na wzgórzu, z którego mają widok na szlak i na boki - zameldował jeden z nich. – Chłopiec ma ręce związane na plecach i jest przywiązany do krzaka liną owiniętą wokół szyi. - Czyli wygląda na to, że nic mu się nie stało? – spytał Kim. - Wygląda na bardzo rozzłoszczonego – poinformował zwiadowca i uśmiechnął się lekko. Kim podszedł do dowódcy. - Może spróbujemy ich wyprzedzić? - Dopiero w nocy — powiedział spokojnie myśliwy. – To ludzie gór, którzy dobrze znają teren. Z przodu i za nimi będą szli wywiadowcy. Kim zacisnął pięści. - W takim razie w jaki sposób chcecie ich dopaść? Mężczyzna wyglądał na zdziwionego. - Nie wiesz? Dla niepoznaki wysłaliśmy drugi oddział, który podąża za nimi szlakiem. Oni rozpalą dziś w nocy ognisko, my nie. Będziemy ukrywać się aż do zapadnięcia zmroku, potem czeka nas ostry marsz, żeby wysforować się przed ich karawanę. Kim z trudem powstrzymał szyderczy uśmieszek. - A co ich powstrzyma przed podjęciem wędrówki nocą? - Tutaj jest zbyt niebezpiecznie - wyjaśnił dowódca, a potem dodał w odpowiedzi na niezadane pytanie: - Nam nie straszne są drapieżniki, ale górale to niewierni. Kim powstrzymał się od wypowiedzenia na głos, że przecież on także nie może zaliczać się do grona „zbawionych". Księżyc zaszedł niedługo po zmierzchu, drogę oświetlało im tylko światło gwiazd. Podczas mozolnej wędrówki po omacku Kim kilkanaście razy przyklękał, składając się do strzału, bo wydawało mu się, że dostrzega w mroku podejrzane cienie. Dwukrotnie był niemal pewien, że widzi jakieś sylwetki, przemykające za nimi w ciemnościach. Czasami z buszu dobiegały dziwne, przejmujące grozą odgłosy - wycie i krzyki. Raz zwierzę wielkości owcy wpadło w panice w sam środek oddziału i zaraz potem usłyszeli głębokie, gniewne warczenie ścigającego je drapieżnika, ale bestia się nie pokazała. Wreszcie Kim poczuł się tak wyczerpany, że po ciemku prawie zderzał się z innymi uczestnikami wyprawy. Podczas krótkiej przerwy na odpoczynek patrzył w górę, rozmyślając, gdzie może znajdować się Struga. Ale i tak z odległości ponad dwóch lat świetlnych nie mogła być widoczna gołym okiem. Przecież nawet nie wiedział, czy jeszcze w ogóle istnieje. Uświadomił sobie, że jeśli nawet całkiem zniknęła, to teleskop na Bokkes (gdyby był tu jakiś teleskop) odbierałby wciąż światło Strugi w niezmienionej postaci. Jeszcze przez dwa lata... Przeszło mu przez myśl, że lepiej po prostu zrezygnować i zostać tu, gdzie jest. Niech pościg idzie dalej bez niego, a on zaczeka tutaj, niech się dzieje, co chce. Jednak kiedy jego towarzysze wstali w milczeniu i ruszyli w dalszą drogę, podążył za nimi. Kiedy pierwszy blask świtu rozjaśnił niebo na wschodzie, wyszli na szlak pnący się po zboczu góry. Górale powoli gęsiego weszli do rozpadliny. Kim widział ich twarze tylko wtedy, gdy oglądali się za siebie lub patrzyli w górę na zbocza, wznoszące się po obu stronach. Byli już całkiem blisko, gdy usłyszał ich cichy śpiew. Od jego niesamowitych dźwięków aż dreszcz przechodził mu po plecach. Próbował zrozumieć słowa, ale większość wydawała mu się niepojętymi dźwiękami, pozbawionymi sensu. „Iść, wciąż iść. Ulu-ulu-lo-a! Iść, wciąż iść. Lullu-lullu-lu". Chwilami śpiew przeradzał się w nieartykułowane pomruki, kiedy indziej któryś z wędrowców intonował bezsensowny refren, który podejmowali wszyscy pozostali. Melodia była prosta, wznosiła się i opadała, poza jedną minorową nutą, którą akcentowali nie tylko głosem, ale też dwukrotnym przytupem i szuraniem nogą; wtedy ładunki na ich plecach kołysały się miarowo. Joaquin, prowadzony na linie owiązanej wokół szyi, szedł jako czwarty. Nie miał już związanych rąk ani ładunku na plecach, ale i tak potykał się ze zmęczenia. Stawiał jednak stopy w tym samym rytmie co inni. Kim zastanawiał się, czy górale zmusili go do tego, czy po prostu w ten sposób łatwiej mu było iść. Miał na sobie o wiele za obszerną kurtę ze skóry jakiegoś zwierzęcia, którą otulał się szczelnie; najwyraźniej było mu zimno. Kim domyślił się, że kurtka należała do mężczyzny trzymającego w ręku koniec liny, który miał na sobie tylko czerwono-białą koszulę w kratę, tę samą, którą Kim zauważył, obserwując karawanę z lądowiska. Jeżeli nawet góral marzł, nie było tego po nim widać; maszerował równie wytrwale jak jego współplemieńcy. Wszyscy minęli pierwszy posterunek grupy pościgowej. Kim nerwowo poprawił uchwyt na kolbie strzelby. Huknął pierwszy strzał - gdzieś wysoko, tam gdzie ścieżka zaczynała się piąć stromo ku przełęczy. U stóp górala idącego na przedzie wzbił się obłok kurzu. Mężczyzna natychmiast rzucił się bokiem w rzadkie zarośla, z bronią gotową do strzału już w chwili, gdy znalazł się na ziemi. Pozostali również błyskawicznie znaleźli sobie kryjówki, dobywając z kołczanów haki i strzały. Strzał z dołu uświadomił im, że zasadzka jest zamknięta z obu stron. Kim spojrzał z niepokojem w stronę Joaquina: mężczyzna w koszuli przyciągnął ostrożnie chłopca do siebie, starając się osłonić go ciałem. Teraz wszyscy uczestnicy pościgu wyłonili się z zarośli. Miejsce zasadzki było tak wybrane, że mogli bez trudu zasypać karawanę kulami, góralom natomiast trudno byłoby strzelać celnie do góry. Dowódca zawołał: - Chcemy tylko chłopca i człowieka, który go porwał! Reszta z was może odejść. Ten, który szedł na przedzie, najwyraźniej przewodził grupie górali, może nawet był ich wodzem. Powoli i niechętnie powstał z ziemi. - Nie jesteśmy tacy głupi. Jeśli oddamy chłopca, zabijecie nas wszystkich. - Nie zrobimy tego. Nie jesteśmy mordercami, wiesz o tym. Góral, wciąż nie okazując lęku, rozejrzał się dookoła. - Nie porzucimy naszego brata! Jednak w tej chwili do jego stóp przyczołgał się mężczyzna w kraciastej koszuli. - Nie, Janie Devero, Janie Devero, nie. Ja popełniłem zbrodnię, ja z nimi pójdę, pójdę z nimi. Zrzekam się braterstwa, pójdę z nimi. - Delikatnie pomógł Joaquinowi wstać i wielki mi dłońmi odwiązał sznur owinięty wokół jego szyi. Przemawiał przy tym do chłopca tak cicho, że Kim z trudem mógł rozróżnić słowa: - Synu jednego dnia, synu jednego dnia, idź do swoich, idź, synu jednego dnia. Rośnij silny i mądry, silny i mądry, silny i mądry. Niedobrze myślałem, byłem głupi. Nie myślałem dobrze. Joaquin rozejrzał się, zobaczył Kima i zaczął bez słowa wspinać się po zboczu. Porywacz patrzył w ślad za nim z głupkowatym uśmiechem. Kim przyjrzał się jego bezmyślnej twarzy i wzruszył ramionami. Odłożył strzelbę i wyciągnął rękę do Joaquina, który uśmiechnął się, choć widać było po nim wyczerpanie. Pozostali górale wstali z ziemi i znów ruszyli w drogę, najwyraźniej uważając incydent za zamknięty. Tylko jeden czy dwóch spojrzało przelotnie na tępawego mężczyznę w kraciastej koszuli, który został sam, wciąż uśmiechając się błogo . Dowódca podszedł zboczem do Kima, podniósł strzelbę i wręczył mu ją. - Twoim prawem jest wymierzyć sprawiedliwość. Kim spojrzał na niego i przeniósł wzrok na mężczyznę w rozpadlinie. - Nie zrobił ci krzywdy? - spytał chłopca. - Nie, Kim. On jest obłąkany, ale nie zły. Zawsze mówi w ten sposób, jakby wierszem. - Dlaczego nazywa cię synem jednego dnia? Joaquin odwrócił głowę. - Wiele lat temu był wodzem plemienia, miał żonę i syna. Kiedyś, gdy mężczyźni wyruszyli na polowanie, na ich wioskę napadło wrogie plemię. Napastnicy wymordowali wielu ludzi, w tym jego rodzinę. Wtedy postradał zmysły i zaczął tak dziwnie mówić. Z początku nie rozumiałem, o co chodzi, ale teraz wiem, że to taka poezja. Powtarza wszystko... jak to się nazywa?... jak papuga... Jest obłąkany, ale chyba nie tak zupełnie. Kim znów popatrzył na bezmyślny uśmiech nieszczęśnika. Machnął ręką w jego stronę. - Ruszaj! Wracaj do swoich! Tamten zrozumiał dopiero za trzecim razem. Odwrócił się i bez pośpiechu ruszył ścieżką ku przełęczy. Kim słyszał, jak mruczy pod nosem: - Synu, mój synu. Mądry byś wyrósł, wyrósł mądry i silny. Silny byś wyrósł, mój synu, synu mój; silny byś wyrósł, silny i mądry. Wiele bym cię nauczył, żywił i chronił, synu mój... Po chwili usłyszeli monotonną pieśń: - Iść, wciąż iść. Ulu-ulu-lo-a! Kim upewnił się jeszcze, czy karawana zwolniła i mężczyzna zdoła do niej dołączyć. Już z daleka Kim zauważył, że w porcie wylądował jakiś statek, ale dopiero gdy się zbliżyli, mógł odczytać żółte litery: KOMPANIA EKSPLORACYJNA DALEKIEGO KRAŃCA. Mimo przygnębienia z radością powitał kapitana Baransena. - Chyba nie zdążył pan w tym czasie odbyć podróży do Krańca i z powrotem? Baransen pokręcił głową. - Nie. Zatrzymaliśmy się na pewnej zasiedlonej planecie, jakieś sześćdziesiąt godzin stąd, a kiedy z niej odlecieliśmy, przed Strugą nawiązaliśmy kontakt ze statkiem, który właśnie wyszedł. Opowiedzieli nam o przerwie w Strudze. Udałem się więc do stałego punktu kontaktowego. Spotkaliśmy się tam z innym naszym statkiem i przekazaliśmy wiadomość, że zanim wrócimy do domu, spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej o tej przerwie. No i dowiedzieliśmy się czegoś, co chyba może wpłynąć na pańskie plany. Zajrzeliśmy więc tutaj, żeby sprawdzić, czy jeszcze pana zastaniemy. - I czego się pan dowiedział? - spytał Kim, podchodząc bliżej. - W pobliżu przerwy pojawił się loacki statek i pozostawił boję komunikacyjną, która powtarza informację, że Struga pozostanie przerwana przez nie mniej niż dwa tysiące godzin. Dopuszczono się poważnego wykroczenia i trwają poszukiwania winnych. Ziemia i stacja Antietam są bezpieczne, nie ma też powodu do niepokoju, jeśli chodzi o części Strugi pozostałe po obu stronach luki, która według tej informacji ma długość około stu godzin. Kim popatrzył na niego i apatycznie wzruszył ramionami. Dwa tysiące godzin! To cała wieczność, nie licząc czasu, jaki upłynął, odkąd pozostawił Annelle samą. Już wcześniej obawiał się, że nie zdąży wrócić, zanim coś jej się przytrafi. Teraz stracił resztki nadziei. Przez chwilę stał pogrążony w milczeniu. - No cóż, dziękuję za wiadomość - powiedział wreszcie. - Czy... czy jest jakaś szansa, że tamta oferta będzie jeszcze aktualna? - spytał niepewnym głosem. Baransen uśmiechnął się. - Głównie dlatego tu przyjechałem. Przykro mi, że przyniosłem złe wieści, ale musimy realizować nasz kontrakt. Te raz wyruszam prosto do Krańca. Spędzimy tam ze dwieście godzin, a potem udajemy się do Mgławicy i bierzemy się za robotę. Teraz kompania tym chętniej pana zatrudni, że sporo statków i załóg pozostało unieruchomionych po tamtej stronie. - Dziękuję - wykrztusił Kim. Potem dodał w zamyśleniu: - A więc loaci jednak czasem wtrącają się w sprawy ludzi... Myślę, że dla wielu z nas nie będzie to żadnym zaskoczeniem. - Jak pan sądzi - zainteresował się Baransen - czy chłopiec zechce jechać do Dalekiego Krańca i zaczekać tam, aż Struga znów zacznie działać? - Ja w każdym razie poradzę mu, żeby tak zrobił - westchnął Kim. - Nie może tu zostać. Pewnie zresztą słyszał pan, co mu się zdarzyło. Kiedy pan odlatuje? - Jak tylko obaj przeniesiecie swoje rzeczy na pokład. Rozdział 26 G dyby Kim nie był tak przygnębiony, Daleki Kraniec rozczarowałby go. Struga sięgała tak blisko zewnętrznego ramienia spirali, że było tam nie mniej gwiazd niż w pobliżu Słońca, ale widok rozgwieżdżonego nieba na ekranach statku kompanii nie miał w sobie nic szczególnie pociągającego. Co prawda wylądowali tylko na jednej z planet noszącej nazwę Perykles, dość podobnej do Ziemi i znajdującej się w odległości około osiemdziesięciu godzin w nadświetlnej od końca Strugi. W tych kilku raportach, które przejrzał, znalazł wzmianki o niezwykle interesujących ciałach niebieskich położonych dalej, ale nie przypuszczał, żeby miał je kiedykolwiek zobaczyć. Ogólnie rzecz biorąc, skolonizowano przede wszystkim te planety Dalekiego Krańca, na których panowały sprzyjające ludziom warunki i które obfitowały w bogactwa naturalne. Populacja najgęściej zaludnionej planety w tej części galaktyki nie przekraczała dwóch milionów mieszkańców, toteż na razie nie mogło być mowy o powstaniu tutaj odpowiednika Solconu, Konfederacji Układu Słonecznego. Teraz jednak, siedząc za konsolą jednego ze statków Kompanii Eksploracyjnej, tuż po opuszczeniu Strugi i niemal piętnaście tysięcy lat świetlnych od Krańca, Kim czuł narastające podniecenie. Chmura robiła wrażenie. Blask mgławicy wzmacniano za pomocą przyrządów, tak że można było dostrzec jej potężne meandry i głębokie zatoki. Gdzie niegdzie blask był trochę mocniejszy - to światło bliżej położonych gwiazd przebijało się przez gigantyczne masy gazu i pyłu. Zatopiony Klaster nie był widoczny, bo owa tajemnicza gromada gwiazd znajdowała się o dwa tysiące lat świetlnych w kierunku Słońca od miejsca, które obrano za punkt wyjściowy poszukiwań. Za pomocą kilku przełączników Kim zmniejszył kąt widzenia czujników i poddał światło analizie spektralnej. Po ekranie z wolna zaczęły się przesuwać wyniki. Po chwili zatrzymał analizę i pochylił się do mikrofonu urządzenia rejestrującego. - Wyraźne linie rubidu, zdecydowanie silniejsze niż w widmie słonecznym. Można założyć, że stąd bierze się czerwonawy odcień światła całej mgławicy. Powrócił do badania spektrum. Kiedy komputer doszedł do głębokiej podczerwieni, rozpoczął analizę od nowa. W pewnej chwili zmarszczył brwi, nacisnął kilka klawiszy i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ekran. - Potwierdzam wyniki spektroskopowe, jeśli chodzi o rubid. Widoczne są jednak także inne linie o czerwonawym zabarwieniu. Poddaję tę część wyników badaniu przez drugi komputer. Było to wyjątkowo monotonne zajęcie. Uruchomił program i rozparł się w fotelu, żeby zrelaksować się przez chwilę. Sięgnął do przycisku interkomu. - Kapitanie Baransen? - Słucham, Kim. - Mam wszystkie dane, jakie można zgromadzić z tej odległości, ale komputery będą je opracowywać jeszcze przez jakiś czas. Kiedy podejdziemy bliżej? - Za parę godzin. Zaprogramowałem przejście, ale najpierw dokonamy krótkiego skoku w innym kierunku, aby uzyskać bazę dla optycznych pomiarów odległości. Zważywszy na to, co się stało z tyloma innymi statkami, nadmiar ostrożności nie zawadzi. - Tak jest, kapitanie. Tymczasem sprawdzę magnetometry i ten nowy system detekcji masy. Po pierwszym skoku widok Chmury nie zmienił się. Kim uruchomił instrumenty pomiarowe i komputery - i czekał. W głośnikach interkomu rozległ się komunikat kapitana Ba-ransena skierowany do całej załogi: - Rozpoczynamy podróż do zewnętrznej warstwy Chmury. Skok będzie trwał siedemdziesiąt siedem godzin. Natychmiast po wyjściu maksymalnie wytracamy prędkość. Na godzinę przedtem wszyscy członkowie załogi zajmą stanowiska alarmowe i pozostaną na nich do odwołania. Posiłki, sen i nieco nerwowe rozmowy. Wszyscy zerkali na chronometry. Siedemdziesiąt siedem godzin skurczyło się do dziesięciu, pięciu, wreszcie dwóch. Wszyscy przed czasem pojawili się na stanowiskach alarmowych. Czas wlókł się teraz nieznośnie; wreszcie rozpoczęła się ostatnia godzina do wyjścia. Na kilka minut przed wynurzeniem Kim przyłapał się na tym, że zaciska kurczowo spocone dłonie na oparciach fotela. Zadźwięczał dzwonek. Teraz! Rzut oka na wskaźniki - i odetchnął z ulgą. Uspokojony, czekał na komunikat Baransena. - Znajdujemy się na obrzeżu Chmury. Wytracamy prędkość tylko nieco szybciej, niż było to zaplanowane. Nie odnotowaliśmy szczególnie intensywnego tarcia, kadłub nie jest przegrzany. Pobieramy pierwsze próbki. Wstępna analiza spektralna potwierdza dane zgromadzone podczas uprzednio prowadzonych obserwacji, wykazując zdecydowaną przewagę pierwiastków ciężkich i stosunkowo małą ilość lekkich. Nie oznacza to jednak drastycznej różnicy w stosunku do widma słonecznego. Po chwili Baransen połączył się ze stanowiskiem Kima. - Kim, miałeś rację co do rubidu, ale nie ma go aż tak dużo. Nic nie pozwala stwierdzić z całą pewnością, że Mgławica jest pozostałością gwiazd drugiej generacji. - W którym komputerze są te dane? - spytał Kim. - W czwartym. Zaczekaj z ich kopiowaniem, dopóki wszystko się nie wczyta do pamięci głównego, żebyśmy mieli pewność, że nic nie przepadnie. - Tak jest, kapitanie! Minęło kolejne pięć godzin. Kim nie tylko przestudiował wyniki chemicznych analiz próbek, ale zdążył też obejrzeć pobrany materiał w laboratorium pod mikroskopem. Przyglądał się teraz zdjęciu, na którym widniało kilka matowych, sześciokątnych kryształków czerwonawego koloru. - Co to jest? Stojący za nim chemik rzucił okiem na fotografię. - Wstępnie zidentyfikowaliśmy je jako tlenek talu, ale to da się stwierdzić z całą pewnością dopiero wtedy, gdy zgromadzimy ich na tyle dużo, że będzie można określić ciężar właściwy. Te kryształy stanowią znikomy procent pobranego materiału. Interesują nas o tyle, że obecność wymiernych ilości talu jest dość zaskakująca. - Mężczyzna wytarł dłonie o kombinezon. Kimowi ten gest wydał się dziwnie nerwowy. - Jak pan pewnie zauważył, na liście jest też sporo innych związków, których raczej nie spodziewaliśmy się tu znaleźć dodał chemik z uśmiechem. - No, ale trzeba przyznać, że naukowcy jak dotąd zbadali niewiele mgławic. - To prawda - zgodził się Kim. Wciąż nie był przekonany, że ta mgławica jest pozostałością po rozpadzie gwiazd pierwszej generacji, takich jak Słońce. Choćby dlatego, że - przynajmniej widziana z zewnątrz - Chmura była zdumiewająco jednorodna. Znając teorię, spodziewał się ujrzeć wiele rozrzuconych wstęg i wirów, gdzieniegdzie zaś większe skupiska materii zgromadzonej na stosunkowo niedużych obszarach. Cóż, to prawda, jak to trafnie ujął naukowiec, ludzkość nie miała jeszcze okazji przyjrzeć się zbyt wielu mgławicom z bliska. Baransen przyszedł do pracowni Kima, żeby omówić z nim wyniki badań. - Przede wszystkim - powiedział Kim – potrzebujemy o wiele więcej danych, żeby móc wyciągnąć wiążące wnioski. Powiedziałbym jednak, że procent pierwiastków o wysokich masach atomowych jest znaczny, zwłaszcza w połączeniu z ilością produktów końcowych rozpadu jądrowego. Jest tu ich prawdopodobnie więcej niż w okolicach Słońca. Ołów, radon i tak dalej. Baransen skinął głową. - Innymi słowy Chmura jest stara i pierwiastki promieniotwórcze zdążyły ulec rozpadowi. - Na to wygląda - odpowiedział Kim. Baransen wstał z fotela i podszedł do konsoli, żeby popatrzeć z bliska na ekrany. - A co pan sądzi o nowym systemie detekcji masy? - To graniczy z magią! - powiedział Kim entuzjastycznie. - Bierzemy dwa różne przyrządy, z których każdy daje wyniki pozwalające uzyskać siedemdziesiąt pięć procent trafności przy każdym odczycie, zestawiamy wyniki, przepuszczamy przez komputer i w rezultacie uzyskujemy ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent trafności! Baransen uśmiechnął się. - Ja też po pierwszych testach byłem pod wrażeniem. Chyba opowiadałem panu, jak zbadaliśmy tę konstelację czterech gwiazd? Pamiętam, że rozmawialiśmy o niej zaraz po tym, jak pan i chłopiec weszliście na pokład. Pewnie jednak nie mówiłem, jak z duszą na ramieniu czekałem na weryfikację wyników przy użyciu metod fizycznych. Widzi pan, podjęliśmy się realizacji tego kontraktu... my, to znaczy kompania... na dość korzystnych dla Solconu warunkach, i to w znacznej mierze na podstawie mojej osobistej rekomendacji. Rzeczywiście, o tym pan nie wspomniał. - Kim pokręcił głową. - Ale doskonale rozumiem pana niepokój. Badania potwierdziły prawidłowość odczytu, prawda? - W całej rozciągłości. Do tego stopnia, że możemy określić masę planety ukrytej za jej gwiazdą! Wypróbowaliśmy oczywiście działanie także w innych okolicznościach: badając masę satelity ukrytego za planetą; masę odłamków wystrzelonego z pokładu pocisku; masę pojedynczego pocisku, z którym podążało dziesięć innych, i tak dalej. - Potem dodał żartobliwym tonem: - Liczę, że dzięki temu systemowi ocali nas pan przed wynurzeniem się z nadświetlnej w samym środku jakiejś ukrytej gwiazdy, gdy dokonamy skoku w głąb Chmury! Kim roześmiał się. - Gwiazdę położoną tak blisko widzielibyśmy gołym okiem. Nawet gdyby to był czarny karzeł, anomalie pola grawitacyjnego Chmury wykazałyby jego obecność, nie mówiąc już o polu magnetycznym. Nawiasem mówiąc, to ostatnie jest dwa razy silniejsze, niż się spodziewałem. - Zastanowił się przez chwilę. - Oczywiście zawsze mogą się trafić drobne ciała stałe, dryfujące w przestrzeni, ale to tak, jakby ktoś próbował trafić muchę w oko z odległości stu kilometrów z zamkniętymi oczami! Baransen roześmiał się również. - Jeśli chodzi o kamyki, to cóż, musimy zaryzykować. Minimalne ryzyko istnieje przy każdym skoku. - Ruszył do drzwi. Wychodząc, odwrócił się do Kima. - Ponieważ to nietypowa wyprawa, chcę dać każdemu z członków załogi możliwość zabrania głosu, a więc zaaprobowania lub zakwestionowania mojej decyzji. A więc, Kim, czy twoim zdaniem możemy bezpiecznie dokonać pięcioletniego skoku w głąb Chmury? Kim zawahał się na ułamek sekundy, ale natychmiast ogarnął go wstyd - przecież nie było powodu do niepokoju. - Jak najbardziej, kapitanie! - powiedział szybko. Baransen skinął głową. - Mamy dwie godziny do skoku. Jeżeli będzie pan chciał jeszcze o czymś porozmawiać, jestem w głównej sterowni. Kim przez godzinę sprawdzał ponownie wyniki analiz obrzeża Chmury, choć właściwie nie należało to do jego obowiązków. Nie znalazł w nich nic niepokojącego. Wyobrażał sobie, jakie straszliwe kosmiczne zawirowanie musiało się tu wydarzyć całe eony temu. Eksplodowały setki gwiazd - a był pewien, że wszystkie były gwiazdami drugiej generacji. Czy tylko naiwny entuzjazm skłaniał go do myślenia o gwiazdach trzeciej generacji? Nawet gwiazdy drugiej generacji, powstałe z pozostałości po poprzednich wybuchach, istniały tylko w teorii. Jednak nawet gdyby rzeczywiście istniały, ta galaktyka była jeszcze zbyt młoda, żeby mogły się w niej pojawić. Może w jakiejś dalekiej, starszej galaktyce... A może, gdy powędrują pięć lat świetlnych dalej w głąb Chmury, trafiana jakieś bardziej jednoznaczne dowody? Z zamyślenia wyrwał go ostry głos Baransena w interkomie. - Pięć minut do zmiany prędkości statku. Kim spojrzał na przyrządy pomiarowe. Temperatura kadłuba nie wzrosła w znaczącym stopniu. Ale co go właściwie skłoniło, żeby to sprawdzić? Starał się zrelaksować, patrząc na wskaźnik przyspieszenia. Rozległ się dzwonek. Jeszcze parę sekund... Przejście. Odetchnął i wstał z fotela. Ten skok nie będzie łatwy do zniesienia, jeżeli nie zdoła wyzbyć się tego niczym nieuzasadnionego lęku. Sześćdziesiąt dwie godziny... Ruszył do wyjścia. Może póki są bezpieczni w nadświetlnej, zdoła się trochę przespać. Zatrzymał go lapidarny rozkaz Baransena, wydany przez interkom: - Kim, pozwól do laboratorium chemicznego. Niepokój powrócił ze wzmożoną siłą. Co dowódca robił w laboratorium? Chemik najwyraźniej był zdumiony i chyba także przerażony. Pierwszy odezwał się Baransen. - Kim, mamy tu coś dziwnego. Pamiętasz te kryształki, które wstępnie zostały zidentyfikowane jako tlenek talu? - Tak, kapitanie. - Poczuł lodowaty ucisk w żołądku. – Co z nimi? Baransen popatrzył na chemika, który odkaszlnął i powiedział ochrypłym głosem: - To nie jest tal. Ma zbliżone właściwości chemiczne i podobne widmo, ale różni się właściwościami fizycznymi. Może jest to w jakiś sposób spowodowane wpływem sztucznej grawitacji statku. - Nerwowym ruchem wskazał na aparaturę. - Ważyliśmy próbki zarówno na wagach sprężynowych, jak analitycznych i wygląda na to, że ta substancja ma inercję odpowiadającą grawitacji właściwej, przewyższającej... - odchrząknął znowu - ...trzydzieści! Kim wpatrywał się w niego bez słowa. Nagle zrozumiał, co to znaczy. Ucisk w żołądku przerodził się w zimną, twardą kulę. Spojrzał na kapitana, potem znów na chemika. Baransen pierwszy ujął w słowa to, o czym myśleli wszyscy trzej. - Nawet jeśli ciała stałe nie są większe od drobin pyłu - powiedział z ponurym uśmiechem - nawet jeżeli ich masa jest niemierzalna za pomocą instrumentów, jakimi dysponujemy... Obecność tego typu materii w punkcie wyjścia oznacza, że będziemy mieli do czynienia ze straszliwym tarciem. Zgadza się? Kim w milczeniu skinął głową. Baransen ruszył do wyjścia. - Zobaczę, co się da zrobić, żeby wzmocnić system chłodzenia. Rozdział 27 R alf Bukanan walczył z mrocznym otępieniem. Zmusił się, żeby otworzyć powieki, które wydawały się zrośnięte. Powoli obrócił głowę na poduszce. Zobaczył biały pokój i szarą obudowę jakiegoś urządzenia stojącego przy łóżku. Uniósł rękę i ostrożnie zaczął obmacywać całe ciało; było chyba nienaruszone, choć bezwładne. Napiął mięśnie: wydawały się sprawne. Zaczęły powracać wspomnienia, a z nimi napięcie, ale nie próbował usiąść. Wiedział, że jest w jednym ze szpitali thurgów, a jego przebudzenie spowoduje pojawienie się pielęgniarza. Gdzie się znalazł - na Plutonie czy na Dalekim Krańcu? Rozsunęły się drzwi i do pomieszczenia ktoś wszedł, ale nie był to thurg. Nieco niższy niż większość ludzi, miał bladą skórę, białe włosy, szerokie barki, ale dość wątłą klatkę piersiową. Jego twarz miała coś z nieruchomej maski subba. Poczuł jednocześnie gwałtowny przypływ euforii - i lęku. Usiadł na łóżku. - Mogę zadać jedno pytanie? - odezwał się. - Proszę. - Czy znaleźliście... - Ralf zawiesił głos, uświadomiwszy sobie, że musi być ostrożny. - Czy znaleźliście Kima Bukanana, który był zakładnikiem Panka Sunnera? Nieznajomy mrugnął, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. - Nie. Uciekł z „Cetusa" przed pana przybyciem. Nawiasem mówiąc, Pank Sunner nie żyje. Uderzył go pan zbyt mocno. Ralf odzyskał już całą sprawność umysłu. - W takim razie moja misja spełzła na niczym. Chciałbym jak najszybciej dostać się na planetę o nazwie Lenare, żeby zameldować o tym fakcie. Znów dziwny uśmiech nieznajomego. - Proszę sobie oszczędzić wysiłku, nie musi pan zachowywać incognito, panie Bukanan. Sporo pan zdradził, majacząc w gorączce. Wiemy nawet, co pan zrobił z czterema poszukiwanymi przez nas urządzeniami. Mamy już ten egzemplarz, który przywiózł pan ze sobą i ten, który zostawił pan Natowi Gloverowi. Ralf osunął się powoli na poduszkę. - To dobrze - powiedział po chwili. - Jest pan loatem czy wykonuje pan polecenia loatów? - Jestem jednym z tych, których ludzie nazywają loatami. Nazywam się Dronklen VIII. Jak zapewne pan się domyślił, ciało, które pan widzi, nie jest tym samym, w którym przyszedłem na świat. Dawno temu przeszedłem taką samą operację jak pan. Ralf skoncentrował się. Wiedział, że musi się skupić na najważniejszym. - Czego dowiedzieliście się o Kimie? - Tylko tyle, że uciekł razem z chłopcem, synem Ernesta Vasqueza, którego ojciec został zamordowany przez tego samego Panka Sunnera. Wiemy też, że ani pański syn, ani ten chłopiec nie wiedzieli nic o urządzeniach, które nas interesują. Dlatego ich nie szukaliśmy. Prom, którym uciekli, wszedł do Strugi. To wszystko, co wiemy. Nie jesteśmy wszystko wiedzący, panie Bukanan. Ralf skrzętnie zanotował w pamięci wymienione przez Dronklena fakty. Tymczasem loat mówił dalej: - Moglibyśmy odnaleźć brakujące artefakty bez pańskiej pomocy, ale byłoby to niezwykle uciążliwe. Mogłoby się przy tym zdarzyć, że zranimy lub zabijemy pana współpracowników. Dlatego też prosimy o pomoc. - Co będzie, jeśli odmówię? - spytał Ralf po chwili namysłu. - Myślę - powiedział loat - że gdy ta rozmowa dobiegnie końca, zechce pan udzielić nam pomocy. Ralf westchnął. - Niech będzie. Pomówmy jednak najpierw o waszych zamiarach wobec rodzaju ludzkiego. - To dobry punkt wyjścia, panie Bukanan. Zapewniam, że jesteśmy jak najdalsi od zamiaru unicestwienia, zniewolenia czy prześladowania ludzi. Nie mamy jednak na razie całkowitej pewności, czy powinniśmy przekazać wam całą technologię, którą dysponujemy. Podjęliśmy natomiast inną decyzję. Chcemy udostępnić właśnie panu niektóre rozwiązania, jako dowód zaufania dla waszego gatunku. - Popatrzył na Ralfa uważnie. - W związku z tym musimy wyjaśnić pewne sprawy. Zacznijmy od tego: dlaczego według pana znalazłem się w ciele, które pan widzi? Ralf zastanowił się chwilę i wzruszył ramionami. - Prawdopodobnie przytrafił się panu jakiś wypadek, tak samo jak to było ze mną. - Błędne przypuszczenie. Poddałem się operacji dobrowolnie, podobnie jak kilkuset przedstawicieli mojego gatunku. Było to niezbędne dla przedłużenia nam życia. - Zawiesił głos. - Kiedy umieszczono mnie w tym ciele, wyglądało ono dokładnie tak samo, jak pańskie. Nawiasem mówiąc, pan znajduje się w tym samym ciele co przedtem, choć oczywiście musieliśmy poddać je dość złożonym zabiegom chirurgicznym. Ralf dotknął ręką swojego brzucha - był gładki. Dotarło do niego znaczenie słów loata. Uniósł się nieco na łóżku. - Chce pan powiedzieć, że pański mózg został umieszczony w ciele dokładnie takim samym, jak moje? - W jego sercu zaczęła się budzić nierozumna nadzieja. - Tak, panie Bukanan. Z biegiem czasu ciało subba ulega stopniowym przemianom, by w końcu przybrać taką samą postać, jak utracone ciało pacjenta. To kwestia wzorów genetycznych, a przecież w mózgu też są geny. Ralf chciał wstać z łóżka, ale powstrzymał go zawrót głowy. - Kiedy... Ile to jeszcze potrwa? - Nie wiemy dokładnie. W przypadku ludzi prawdopodobnie około dwustu lat. Gdy wreszcie rozpocznie się proces przemiany, wszystko dzieje się szybciej. - Loat wskazał palcem na siebie. — Jeszcze nie osiągnąłem pełnej ruchliwości mięśni twarzy, ale jak pan widzi, moja karnacja się zmieniła. Minęło mniej więcej czterysta terrańskich lat, odkąd zostałem wyprowadzony ze stanu hipostazy. Zaczynam już odczuwać proces starzenia. - Wspomniał pan o hipostazie. Co to znaczy? - Po przeprowadzeniu operacji zostałem przeniesiony w stan, w którym nie podlegałem żadnym zmianom przez ponad trzydzieści tysięcy ziemskich lat. Kiedy nastąpiła moja kolej, zostałem wyprowadzony z hipostazy wraz z kilkoma innymi osobnikami... i rozpocząłem swoją obecną działalność. Ralf znów osunął się na poduszki. Targały nim sprzeczne uczucia. Znów być człowiekiem... ale nie czas teraz myśleć o sobie! - Trzydzieści tysięcy lat? To znaczy, że pana gatunek... - Odszedł, panie Bukanan. Ci z nas, którzy zgodzili się pozostać, wiedzieli z całą pewnością, że koniec jest nieuchronny. Nie byliśmy świadkami agonii gatunku, ale niektórzy z nas... to znaczy niektórzy ze zmienników, którzy pełnili swoje obowiązki na wiele tysięcy lat przed nami... widzieli ruiny. Kiedy wasz gatunek zobaczy te planety, kiedy będzie gotowy na to, żeby je zobaczyć... - Ale co się stało? - spytał chrapliwie Ralf. - Wojna, zaraza? - Nie, panie Bukanan, chociaż rzeczywiście było i jedno, i drugie, a także rozmaite inne katastrofy. Jednak większość przedstawicieli mojego gatunku zakończyła życie w inny sposób, można nawet powiedzieć, że niektórzy odeszli w pokoju. To było coś... niełatwo mi ująć to w słowa, choć wie pan, że płynnie posługuję się waszymi językami. Częściowo stało się tak dlatego, że dość nagle straciliśmy płodność. Podobnie jak moi towarzysze jestem zdania, że był to raczej skutek niż przyczyna i że zjawisko to miało charakter naturalny. Nasza cywilizacja doszła do szczytu swojego rozwoju i stało się oczywiste, że następuje jakaś dramatyczna przemiana. Jednak wówczas jeszcze mało kto zdawał sobie sprawę, że to początek końca. - Zamilkł na chwilę. - Cóż, mógłbym cytować panu wyjątki z uczonych traktatów, z pism mistycznych filozofów lub wzruszające dzieła poetów. Jednak nie dałoby to panu pojęcia o ogromie spustoszenia i o tym, jak nieoczekiwanie to nastąpiło. Zamiast tego przytoczę moje własne przemyślenia, podsumowanie czterech stuleci dociekań, badania faktów i opinii: po tylu zwycięstwach i podbojach wszyscy z mojego gatunku w końcu musieli sobie uświadomić, że nie są bogami. - Na jego twarzy pojawił się ten sam półuśmiech. - Tak, panie Bukanan, przypuszczam, że zanim nastąpiła ta nagła i zdumiewająca konfrontacja naszego gatunku z samym sobą, uważaliśmy się w głębi ducha za coś więcej niż tylko śmiertelników. Tworzyliśmy nowe światy, pokonując, przekształcając i ujarzmiając naturę na tysiącach planet; poskromiliśmy nawet energię gwiazd. W końcu, raczej jako panowie natury niż jej poddani, poczuliśmy się zagubieni i niepewni. Zaczął się straszliwy proces rozpadu i pojawiło się poczucie wstrętu do samych siebie jako gatunku. - Ale mówił pan, że są jeszcze inni, zatrzymani w hipostazie - powiedział Ralf. - Czy nie można... czy nie możecie... - Odnowić naszego gatunku? O nie, panie Bukanan, to nie jest możliwe. Sama myśl napawa nas przerażeniem. Nawet gdyby były wśród nas osobniki rodzaju żeńskiego, nie próbowalibyśmy tego zrobić. To może pozwoli panu lepiej nas zrozumieć. Nie ma wyroku śmierci bardziej nieodwołalnego niż taki, który wypływa z samej istoty gatunku, od wewnątrz. Ralf rozłożył bezradnie ręce. - Ilu was jest? Znów ten dziwny uśmieszek. - Aktywnych w okolicach Strugi jest siedmiu. Dwaj pozostali badają inne części galaktyki. W hipostazie pozostaje dziewiętnastu, czyli jeszcze dwie zmiany, jeśli zajdzie taka potrzeba; ponadto jeden osobnik rezerwowy. - Spojrzał na Ralfa. - Teraz pan rozumie, panie Bukanan, dlaczego potrzebujemy pana pomocy? Pod wrażeniem jego słów Ralf uniósł się na łokciu. A thurgowie? - Thurgowie? To gatunek odkryty przez jedną z poprzedzających nas zmian, zanim jeszcze odnaleźliśmy was. Są łagodni i zupełnie pozbawieni woli walki. Przyuczyliśmy około stu z nich, teraz nam pomagają i są zadowoleni ze skromnej roli, jaką pełnią. Byliśmy niezwykle rozczarowani, gdy ich gatunek stwierdził, że wcale nie chce przejąć po nas panowania nad galaktyką. Kiedy już straciliśmy nadzieję, na trafiliśmy na ludzkość. Było to na dwie zmiany przede mną. Ralf oddychał szybko i z trudem. - Jakie więc są wasze zamiary wobec naszego gatunku? Dronklen VIII przyjrzał mu się uważnie. - To kolejna rzecz, którą trudno mi wyrazić słowami, panie Bukanan... ale jednak spróbuję. Proszę sobie wyobrazić, co czuliśmy, zdając sobie sprawę z tego, że nasz gatunek jest skazany na powolną, ale nieuchronną śmierć. Chcemy, żeby o nas pamiętano! Już sama śmierć to coś, z czym niełatwo się pogodzić, ale myśl, że nikt, absolutnie nikt nie będzie nawet wiedział, że istnieliśmy, jest nie do zniesienia. - Westchnął. - Mamy nadzieję, że ludzkość, która pod tak wieloma względami przypomina naszą dawną cywilizację, rozprzestrzeni się wokół Dalekiego Krańca i zasiedli nasze martwe planety. Liczymy na to, że odczytacie nasze zapisy, uruchomicie urządzenia odtwarzające dźwięk i poznacie nasze martwe języki, będziecie deklamować wiersze naszych poetów, śpiewać nasze pieśni, będziecie przemawiać i przeklinać w tych językach… że docenicie najwybitniejsze z naszych osiągnięć i czasem może westchniecie z podziwu. - Uśmiechnął się tym swoim niepełnym uśmiechem. - Zapewne to przejaw wielkiej próżności z naszej strony wydaje mi się jednak, że chodzi tu o coś więcej, że to pragnienie ma wymiar mistyczny. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że śmierć nie jest czymś ostatecznym. Dopóki trwa pamięć o kimś, dopóki cień wspomnienia zachowuje się w choć jednym świadomym umyśle, ten ktoś nie jest jeszcze naprawdę martwy. Milczeli obaj. Po dłuższej chwili odezwał się Ralf, którego dręczył niepokój o Kima i o Annelle, czekającą na Lenare. - Jeżeli pomogę wam odzyskać tę broń... - To nie broń, tylko przyrządy, panie Bukanan. Ralf otworzył szeroko oczy. - Przyrządy? Do czego w takim razie służą? - Do przenoszenia w stan hipostazy. Takim urządzeniem posłużono się wiele lat temu, by ocalić panu życie. Ralf wydał głośne westchnienie, a wraz z nim odeszły ostatnie wątpliwości. - Chce pan powiedzieć, że kapsuła transportowa, na której je testowałem, dryfuje sobie nietknięta gdzieś w przestrzeni? - Nietknięta i nieuszkodzona, ale nigdzie nie dryfuje. Odzyskaliśmy ją po tym, jak pan uciekł. Jeśli ma pan ochotę, może ją sobie obejrzeć. Ralf znów westchnął. - No dobrze. Pomogę wam odzyskać cztery pozostałe urządzenia, jeśli pomożecie mi odnaleźć syna. - Z przyjemnością, panie Bukanan. I tak w ramach przekazania obiecanych rozwiązań technologicznych mamy zamiar pozostawić do pana dyspozycji jedno z nich. A ponieważ będzie pan niejako naszym partnerem przez mniej więcej dziesięć następnych ludzkich pokoleń, pomoc w odnalezieniu pańskiego syna będzie z naszej strony normalnym i oczywistym gestem dobrej woli. Rozdział 28 M ężczyzna siedzący za biurkiem najwyraźniej nie przepadał za subbami, więc Ralf starał się go nie drażnić. - Nie chcielibyśmy sprawiać kłopotu, ale panu Bukananowi naprawdę bardzo zależy na odnalezieniu pana Redbrooka. Scheele, dyrektor filii Kompanii Eksploracyjnej na Peryklesie, był wyraźnie zniecierpliwiony. - Mogę powiedzieć tylko tyle, że zatrudniliśmy astrofizyka, który nazywa się Kim Redbrook i przebywa obecnie na pokładzie statku „Peary" dowodzonym przez kapitana Baransena. Ich misja polega na wstępnych badaniach mgławicy o nazwie Chmura, z punktu wyjściowego położonego dokładnie sto dwadzieścia godzin Strugą stąd. Nie dysponuję żadnymi innymi informacjami. Mogą jeszcze przebywać w punkcie wyjściowym w pobliżu Strugi. Jeżeli zaś zagłębili się już w mgławicę, pozostawili boje namiarowe z informacją o dalszych poczynaniach. Ralf wstał. - Dziękuję, panie Scheele. Czy mogę wiedzieć, jak dawno temu wyruszyli? Dyrektor stuknął parę razy w klawiaturę komputera, spojrzał na mały ekran, a potem znów na Ralfa. - Opuścili tutejszy port trzysta dwadzieścia dziewięć godzin temu. Znajdujemy się osiemdziesiąt jeden godzin z minutami od Strugi. Tę akurat odległość Ralf znał co do minuty. - Dziękuję, panie Scheele. - Odwrócił się i niemal wybiegł z gabinetu, doskonale zdając sobie sprawę ze zdziwionego spojrzenia, jakim odprowadził go menedżer. Trzysta dwadzieścia dziewięć godzin! Znacznie więcej niż trzeba, by dotrzeć do wyznaczonego punktu i dokonać skoku w Chmurę. Dość czasu, by zebrać wstępne dane, opracować je starannie, a potem poważyć się na krótki skok do wnętrza Chmury. Biegnąc na lądowisko, Ralf nie tylko się niepokoił; miał zarazem dojmujące poczucie winy. Przecież mógł przekazać Solconowi albo kompanii różne dane na temat Chmury. Wykazał się zbrodniczym egoizmem! Lee White zobaczył go i uruchomił zasilanie. Pokrywy włazu zatrzasnęły się za nim, gdy tylko wszedł na pokład. Popędził do sterowni awaryjnej. - Lee, do diabła ze środkami ostrożności. Musimy jak najszybciej skontaktować się z Dronklenem. - Jasne, Ralf. Już zaprogramowałem wektor. „Tramp" wystrzelił ku górze z maksymalną prędkością, przecinając powietrze z głośnym hukiem. Ralf przeszedł do głównej sterowni i zerknął na oprzyrządowanie. Temperatura kadłuba mieściła się w normie. Nie mógł usiedzieć w fotelu, przechadzał się tam i z powrotem, aż usłyszał głos Lee White' a w interkomie: - Ralf, mam namiar Dronklena. Nawiązać kontakt? - Nie, Lee, ja to zrobię. - Usiadł i od razu wysłał wiadomość: - Dronklen VIII, tu Ralf Bukanan na pokładzie „Trampa". Pilne! Długie minuty czekał, aż komunikat dotrze do adresata i nadejdzie odzew. Wreszcie usłyszał: - „Tramp", tu Dronklen VIII. Jestem gotów. - Czy może pan zbliżyć się na tyle, by nas przejąć, jeżeli dokonam piętnastominutowego skoku? - „Tramp", wezmę was na hol, kiedy tylko wyjdziecie. Koniec. Mieli za sobą krótki skok; „Tramp" został bezszelestnie, ale nierozerwalnie połączony z elipsoidalnym pojazdem loata. Znajdowali się w czymś, co Dronklen nazwał quasi - hipostazą. Podobnie jak w nadświetlnej, nie działało radio i czujniki wizyjne. Kontakt między statkami był jednak możliwy dzięki bezpośredniemu połączeniu. Dronklen odezwał się przez interkom: - Panie Bukanan, za niecałe cztery minuty znajdziemy się w zwykłej przestrzeni, w okolicy punktu o podanych przez pana współrzędnych. Jest to najszybszy sposób podróżowania, jakim dysponujemy, co jednak oznacza, że jest proporcjonalnie nieprecyzyjny. Możemy znaleźć się o całe lata świetlne od miejsca, gdzie statek kompanii wyszedł ze Strugi. Ralf wiedział już o tym i wcale nie był zachwycony. - Ale znajdziemy się w pobliżu Strugi? - Najprawdopodobniej tak. Ralf westchnął ciężko. Trudno było się uskarżać, skoro zapewniono mu przebycie półtora tysiąca lat świetlnych w ciągu niespełna siedemnastu minut, jeśli jednak mieli teraz całymi godzinami błądzić w pobliżu Strugi w poszukiwaniu statku kompanii lub pozostawionych przez niego boi namiarowych... - Mówił pan, że wynurzymy się w normalnej przestrzeni z zerową prędkością? - Ściślej mówiąc, zerową w stosunku do środka ciężkości galaktyki. Proszę się nie obawiać, możemy w każdej chwili bezpiecznie przenieść się do dowolnego miejsca w Chmurze, musimy tylko uważać, żeby nie zderzyć się z jakimś dużym ciałem stałym. Problem polega na tym, żeby znaleźć statek kompanii. Jak wspominałem, Chmura może wywoływać pewne anomalie w funkcjonowaniu przyrządów, którymi musi my się posługiwać. Przygnębiony tą odpowiedzią Ralf wpatrywał się w ekrany. Ożywiły się dokładnie w wyznaczonym momencie. Jeden z nich pokazywał Strugą, na innych widać było usiane gwiazdami niebo i samą Chmurę. Rałf przyjrzał się mgławicy. Bywał już w tych okolicach, ale dawno i zaledwie parę razy, toteż te wielkie, nieregularne skręty wydawały mu się obce. Schylił się do mikrofonu. - Dronklen VIII, tu Ralf. Nie odbieram żadnego sygnału. Proszę o odłączenie statku, rozpocznę poszukiwania krótkimi skokami wzdłuż Strugi. - Jak pan sobie życzy. Ja będę szukał w przeciwnym kierunku. Tajemnicza moc obcego statku odepchnęła „Trampa". Ralf sięgnął do klawiatury, nacisnął kilka klawiszy i wezwał drugą sterownię. - Lee, będę dokonywał skoków o długości jednej milionowej roku świetlnego. Nastąpiła chwila ciszy, zanim Lee White odpowiedział: - Nie sądzisz, że boja powinna mieć większy zasięg? - Tak, ale może się znaleźć między nami a Strugą. To kwestia zakłóceń statycznych. - Pewnie masz rację, Ralf. Co będzie, jak zabraknie nam paliwa, zanim na nią natrafimy? - Zatrzymamy się i zaczekamy na Dronklena. - Ralf wpatrywał się w ekrany. Dopiero teraz dotarło do niego, jak beznadziejne poszukiwania ich czekają. Musieli odnaleźć cichy radiowy szept pośród ogromu przestrzeni. Żałosne, ale nie mieli innego wyjścia. Byli niczym posuwająca się drobnymi kroczkami mrówka, szukająca malutkiej igiełki w bardzo długim stogu siana. Jednak tylko w ten sposób „Tramp" mógł na coś się przydać w tych poszukiwaniach. Prędkość zbliżyła się do krytycznej. Ralf czekał, wiercąc się niespokojnie w fotelu. Dzwonek. Przejście. Oczekiwanie. Wyjście. Nic. To samo od nowa. Przechadzał się po sterowni, opadał na fotel, znów wstawał. Obliczył na komputerze numer 2 prawdopodobieństwo trafienia i warknął gniewnie na widok wyniku, który wyświetlił się na ekranie. Oczywiście to statek loata znalazł w końcu sygnał boi, zapewne dzięki możliwości natychmiastowego wchodzenia w ową quasi-hipostazę i wychodzenia z niej - czymkolwiek ona była. - „Tramp", namierzyliśmy boję! Podholować was do tego miejsca? Ralf w dwóch skokach znalazł się przy mikrofonie. - Nie, panie Dronklen. Proszę o namiary. Lee przeskoczy do was w nadświetlnej. Chcę od razu wejść na wasz pokład. Ralf stał za plecami thurgów siedzących przed szeregiem monitorów. Nie wiedział, co pokazuje większość z nich. Zaciskał pięści aż do bólu. Jeśli wierzyć temu, co przekazała boja, minęło dziewiętnaście godzin, odkąd statek kompanii rozpoczął skok w głąb Chmury. Zaklął pod nosem. Pięć lat świetlnych! Dlaczego kapitan nie podał czasu z dokładnością co do sekundy? Ralf podszedł do najbliższego interkomu. - Panie Dronklen, czy dokonał już pan analizy tych danych? - Tak, panie Bukanan - odpowiedział mu głos Dronklena - w granicach obliczalnego prawdopodobieństwa. Już zaprogramowałem skok w taki sposób, by uzyskać możliwie największe szansę na przejęcie „Peary". Ralf chwycił za mikrofon interkomu - urządzenie wielkości piłki golfowej na długim, giętkim pręcie - i spytał ochrypłym głosem: - To dlaczego tu jeszcze tkwimy? W głosie Dronklena słychać było zdziwienie. - Ależ panie Bukanan, nie ma takiej potrzeby! Oni przecież teraz są w nadświetlnej i pozostaną w niej jeszcze przez wiele godzin. Zanim „Peary" się wynurzy, zdążylibyśmy tysiąc razy przeskoczyć w tamto miejsce i z powrotem. Myślałem, że będzie pan chciał wysłać kapsułę informacyjną do „Trampa", zanim się tam udamy. Ralf odetchnął głośno. Oczywiście, Dronklen miał rację. Nie mógł przestawić się na myślenie w kategoriach quasi-hipostazy. - Przepraszam, panie Dronklen. Czy mogę teraz nagrać wiadomość dla „Trampa"? - Proszę bardzo. Ralf z trudem zaczerpnął powietrza. - „Tramp", mówi Ralf. Lee, zamierzamy dokonać przeskoku jak najbliżej miejsca, gdzie prawdopodobnie wynurzy się statek kompanii. Trzymaj się w pobliżu tej boi, żebyśmy mogli nawiązać kontakt z wami, gdy wrócimy. To jest... jeśli wrócimy. Owalny statek loatów dokonał niemal momentalnego skoku do wnętrza Chmury. Nawet loacka technologia nie była w stanie wychwycić znaczących nieregularności w tym regionie Chmury - i na ekranach nie było nic widać. Działało jednak urządzenie ukazujące trójwymiarową symulację znanych ciał niebieskich. Widniała też na nim krawędź Chmury i fragment Strugi. Linia zielonego światła, zakończona czerwonym punktem, przedstawiała wyliczoną trajektorię statku kompanii. Ta sama czerwona kropka oznaczała też pozycję statku loatów. Przypuszczalnie Dronklen użył czerwieni do jej oznaczenia, wiedząc, że dla ludzi jest to kolor alarmowy. Ralf, który znajdował się teraz w sterowni Dronklena, stał za loatem. - Czy jest jeszcze coś, co możemy zrobić? - Obawiam się, że nie, panie Bukanan. Ustawiliśmy całą sieć nadajników, które natychmiast przekażą nam informację o każdym silnym wyładowaniu energetycznym. Komunikują się z nami automatycznie i to znacznie szybciej, niż miałoby to miejsce za pośrednictwem fal radiowych. Wie pan już, jak prędko możemy się przemieścić, gdy tylko odbierzemy taki sygnał. Ralf mruknął potakująco. Silne wyładowanie energetyczne, pomyślał. Nie miał wątpliwości, co to może oznaczać. Wyjście statku kompanii z nadświetlnej. Pamiętał doskonale, ile razy siedział za sterami „Trampa" czy innych statków i, pocąc się w napięciu, czekał na wyjście. A teraz Kimowi groziło spalenie żywcem. Straszna śmierć, ale przynajmniej szybka. W dodatku Kim i jego towarzysze prawdopodobnie nie mają pojęcia o grożącym niebezpieczeństwie. Parę sekund i będzie po wszystkim. Mdliło go. Jak zdoła powiedzieć o tym Annelle? Oddychał ciężko, wpatrując się w zegar o obcych kształtach. Nie miał wskazówek, tylko jego świetlisty dysk kurczył się stopniowo, aż do małej kropki, a potem znów wracał do poprzednich rozmiarów, ale w innym kolorze. Palce Dronklena spoczywały nieruchomo na klawiszach; był nie mniej spięty niż Ralf. Świetlisty krąg znów skurczył się do kropki i przybrał białą barwę. Płuca Ralfa z trudem zaczerpnęły kolejną porcję powietrza. Rozległ się głośny sygnał. Po lewej stronie konsoli na jednym z ekranów pojawił się silny rozbłysk światła. Ralf odwrócił się gwałtownie w tamtą stronę. Z jego ust dobył się dziwny odgłos - ni to jęk, ni to stęknięcie - gdy spostrzegł, że błysk znajduje się blisko krawędzi ekranu. Przez chwilę był zupełnie zdezorientowany, kiedy nagle błysk znalazł się w samym środku monitora. Palce Dronklena tańczyły po klawiaturze. Owalny statek drgnął, jakby został uderzony ładunkiem jakiejś energii - lub ją uwolnił. Dronklen opadł na oparcie fotela i z półuśmiechem zwrócił się do Ralfa. - Nasze obliczenia okazały się trafne. Znaleźliśmy się przy nich dość krótkim skokiem. Teraz cały statek kompanii został przeniesiony w hipostazę. Ralf nie odpowiedział. Wpatrywał się w obraz, który pojawił się na ekranie: przysadzisty cylinder, którego jeden koniec, zniekształcony i pognieciony, był właściwie bezkształtną masą stopionego metalu. Kto wie, może cały pojazd rozżarzył się do białości, ale tego nie było widać na tym dziwnym obrazie z hipostazy. Czy pokrywa kadłuba uległa przebiciu? I gdzie znajdowała się załoga w straszliwym momencie zderzenia? Czy wszyscy przebywali na dziobie statku, obserwując działanie czujników? Minęło dziesięć minut - a może dziesięć stuleci - zanim Dronklen VIII, który tymczasem porozumiewał się z thurgami pracującymi na przechwyconym statku, odwrócił się w jego stronę. - Wszyscy żyją powiedział łagodnie - choć niektórzy są straszliwie poparzeni. Najwyraźniej czegoś się spodziewali. Przenieśli prawie całą zawartość statku na górne pokłady, żeby zwiększyć osłonę przed żarem, i wszyscy schronili się na najniższym pokładzie. Ralf zdołał wydać z siebie tylko nieartykułowane dźwięki. Dronklen jednak jakimś cudem je zrozumiał. - W tej chwili nie można jeszcze określić tożsamości żadnego z nich, panie Bukanan. Są w hipostazie i już przenieśliśmy ich na pokład. Jesteśmy w drodze do szpitala w Dalekim Krańcu. Rozdział 29 S tatek „Tramp" opuścił górne warstwy atmosfery Lenare i zaczął przyspieszać do prędkości przejściowej. Tym razem Ralf nie niecierpliwił się, czekając na wejście w nadświetlną po drodze do Strugi. Był bardzo zajęty i nigdzie się nie spieszył. Spojrzał leniwie na chronometr. Godzina 7494. Boże! Czy to możliwe, że nie upłynęło nawet trzy tysiące godzin, odkąd poprzednio lądował na Lenare? Wtedy wiedział tylko, że Kim opuścił Ziemię, a czekała go dopiero wiadomość, że jego syn pojawił się już na Lenare, a zaraz potem został porwany. W życiu subba tyle godzin to doprawdy niewiele. Zerknął na ekrany i wyłączył je. Wstał i poszedł do sterowni pomocniczej. Lee podniósł wzrok znad przyrządów i choć jego twarz subba była równie pozbawiona wyrazu jak zawsze, Ralf przysiągłby, że coś w niej się zmieniło - że zobaczył coś na kształt uśmiechu. Ralf opadł na fotel. - Czeka nas długa podróż do Chmury. - I pomyśleć, że statek loatów przeniósł nas tam w niespełna dwie godziny. - Fakt... Jak sądzisz, ile czasu zajmie nam umieszczenie takiego napędu do podróży w quasi-hipostazie na naszych statkach... kiedy już go dostaniemy? - Pewnie parę tysięcy godzin. Będziemy dysponować mnóstwem rąk do pracy... teraz, kiedy możemy zrezygnować z badań nad przywróceniem płodności. Lee skinął głową, spojrzał na ekrany i powiedział: - Ralf, uważam, że Annelle była piękną panną młodą. Ładna dziewczyna, prawda? - Też tak myślę. Zapomniałem, że nie widziałeś jej podczas naszego poprzedniego pobytu na Lenare. - Nie, nie widziałem. - Lee zastanawiał się przez chwilę. - Ralf, podczas tego ślubu uderzyła mnie jedna rzecz. Powiedzieli „na zawsze" i tak popatrzyli na siebie... Oni myślą, że przed nimi cała wieczność, tymczasem ty będziesz żył, a oni zestarzeją się i umrą, podobnie jak ich dzieci i prawdopodobnie wnuki. Nie zastanawiałeś się nad tym? Ralf nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. - Tak, też o tym pomyślałem. Częściowo dlatego nie chciałem, żeby wiedzieli, kim jestem. Mój syn wciąż nie dojrzał do tego, by zaakceptować ojca, który jest subbem. Lee popatrzył na niego. - Już czas, żeby do tego dorósł. W końcu będzie do końca życia obnosił się z bliznami, które wciąż mu będą przypominać, jak mało brakowało, by on sam przeistoczył się w subba... nawet gdy już stwierdzili, że jednak przeżyje. Przecież byłby już subbem, gdyby nie twoja osobista interwencja u Dronklena. Ocena thurgów była jednoznaczna. - Może nie miałem prawa ukrywać się przed nim - tłumaczył się Ralf - ale wiem, jak on by zareagował na taką wiadomość. W każdym razie postanowiłem zachować incognito jeszcze przez jakiś czas i dać mu szansę, by przemyślał to i owo. Niewykluczone, że gdy on i Annelle zaczną się starzeć, będziemy mieli do dyspozycji wystarczającą liczbę ciał subbów, także dla tych ludzi, którzy zgłoszą się dobrowolnie. - Przerwał na chwilę. - Tak czy inaczej, może zastanowi się nad różnymi sprawami i sam dojdzie do pewnych wniosków, jeśli chodzi o moją osobę. Chyba tak będzie lepiej. - Może i tak, Ralf. A co postanowiłeś w sprawie Joaquina Vasqueza? - Jeszcze nie podjąłem żadnej decyzji. Sugerowałem Natowi Gloverowi, żeby załatwił chłopcu pobyt w Dalekim Krańcu jeszcze przez jakiś czas. Wiesz, że został porwany z Antietam, zanim dotarła tam wieść o śmierci jego ojca i dzieciak wciąż o niczym nie wie. Pomyślałem sobie, że kiedy Kim wydobrzeje na tyle, żeby móc podróżować, może zechce pojechać z Annelle do Dalekiego Krańca i przewieźć stamtąd Joaquina do matki. To byłaby niezła podróż poślubna dla Annelle. - Chyba to dobry pomysł. - Lee wydał z siebie dźwięk przypominający ziewnięcie. - Przy okazji, chciałem cię o coś poprosić. Pewnie uznasz, że oszalałem, ale teraz, kiedy wszystko się zmieniło, chciałbym zainstalować parę luster na pokładzie. Ralf parsknąłby śmiechem, gdyby tylko mógł. - O tym nie pomyślałem, Lee, ale nie widzę przeszkód. Nie ma jednak pośpiechu. Minie jeszcze sporo lat, zanim będziemy musieli spojrzeć w lustro, żeby zobaczyć, jak wyglądamy. - Jasne, Ralf. Chodzi mi jednak o to, że odtąd możemy oczekiwać pierwszych znaków dokonującej się przemiany. Może jeśli będziemy wpatrywać się w lustro i mocno się na tym skoncentrujemy, zmiany pojawią się wcześniej? - Popatrzył mu w oczy. - Pomyśl o tym, Ralf. Znowu będziemy mogli się śmiać! - Albo płakać. - A to po co? Do diabła, nie wydaje mi się, żebym wówczas miał ochotę płakać. Jak już odzyskam zdolność śmiechu, stanę sobie przed lustrem i będę się śmiał jak głupi tak długo, że aż się pochoruję. - Mam nadzieję - powiedział Ralf. Zastanawiał się, czy gdy znów staną się normalni - fizycznie normalni - pozostanie w nich jeszcze chęć do śmiechu. Lub choćby do płaczu, skoro o tym mowa. Osobiście uważał, że jedno bez drugiego nie może istnieć.