Graham Masterton LOLICIA Wrócił ze studia tuż przed jedenastą wieczór. Spodnie miał wygniecione, włosy mu odstawały, cały tył koszuli przesiąkł potem. Położył płaszcz na oparciu kanapy w salonie, wszedł do kuchni, pocałował Susan w policzek, szybkim krokiem podszedł do lodówki i wyjął butelkę zmrożonej stolicznej. Nalał sobie sporą szklankę i wypił jak wodę. Znów napełnił szklankę i wychylił połowę. — Boże, nie wyobrażasz sobie, jaki miałem dzień. — Naprawdę? — Susan ostro stuknęła stojącym na kuchence garnkiem, co powinien był zauważyć. — Skończyliśmy ostatnią scenę grubo po dziewiątej. — Mogłeś zadzwonić. Sos małżowy jest do wyrzucenia. — Przepraszam, nie sądziłem, że to tak cholernie długo potrwa. Scena, w której duszą dziewczyny… Mogłeś zadzwonić. — Przecież przeprosiłem. Jeśli jedzenie jest do wyrzucenia, wezmę cię na kolację. Gdzie zechcesz. — Jeff, nie chcę wychodzić na kolację. Spędziłam całe popołudnie na gotowaniu. To miało być coś specjalnego. Zrobiłam ci frittata — i sałatkę pinzimonio. Co mam twoim zdaniem z tym zrobić?Wyrzucić? Podszedł i zajrzał do garnka. — Dla mnie to wygląda, jak należy. Może trochę gumowate, ale nic nie szkodzi. Możemy to nazwać spaghettini alla gummy von gol. — Pewnie! — Wzięła rondel i jednym ruchem obróciła go do góry dnem nad zlewem. — Na Boga, Susan, co ty wyprawiasz? To był żart, zgoda? Przepraszam, że się spóźniłem, i przepraszam, że zażartowałem, ale teraz o tym zapomnijmy. Zjedzmy coś. Mógłbym zjeść konia z kopytami, mógłbym nawet zjeść gumowate spaghetti. Puściła rondel, który załomotał o ścianki zlewozmywaka. — Spóźniasz się co wieczór od trzech miesięcy… jeśli w ogóle chce ci się wracać do domu. Odkąd zacząłeś ten serial, widuję cię jedynie w weekendy. Stale opowiadasz, że odżyłeś. „Susan, czuję się, jakbym miał dwadzieścia lat mniej…”. Zastanawiałeś się choć przez chwilę, jak to na mnie wpływa? Pomyślałeś, jakie wszystko zrobiło się nudne? — Susan, posłuchaj, skarbie, jeśli nie liczyć postsynchronów, serial został skończony. Jest w pudle. Możemy wyjechać na dwa tygodnie. Może do Napy? Odwiedzimy twoją matkę, napijemy się trochę wina. No, może lepiej napić się wina przed wizytą u twojej matki… Susan rozwiązała kuchenny fartuch i rzuciła go na podłogę. — Jeff, przestałeś mnie bawić. Stałeś się kimś, kogo nie znam i nie lubię. Nawet kiedy się widujemy, mówisz tylko, że „Potwory” to, „Potwory” tamto i wiesz, kochanie, tak się martwię „Potworami”. Stałeś się egoistą, masz obsesję i myślisz tylko o jednym. Może było to wynikiem wyczerpania po szesnastu ciężkich godzinach kręcenia ostatniego odcinka „Potworów”, może wypił za dużo wódki na pusty żołądek, może chodziło o to, że wyszedł ze studia, w którym wrzało od radosnych pogwizdywań i okrzyków i wrócił do kogoś kompletnie nie rozumiejącego, co udało mu się osiągnąć. W każdym razie uderzył ją w twarz. Poczuł się okropnie. Czuł się, jakby przeszedł przez lustro: jakby opuścił jedno życie i wkroczył w drugie. — O cholera, Susan… Przepraszam. Naprawdę… przepraszam. — Ty… — wydyszała i zamachnęła się, by mu oddać, puścił jednak szklankę z resztką wódki i chwycił ją za nadgarstki. Szkło rozprysnęło się na kafelkach. Jeszcze raz spróbowała go uderzyć, ale nie mogła, więc wyrwała ręce i ruszyła do wyjścia. Poszedł za nią, dotknął jej ramienia. — Susan! Przepraszam! Puściły mi nerwy, to wszystko! Złapała wiszące na haczyku przy drzwiach klucze. Jej policzek był jaskrawoczerwony, oczy pełne łez. — Posłuchaj, skarbie, naprawdę przepraszam! Nie wychodź! Możesz wrócić i oddać mi, dobrze? Przepraszam! — Ty draniu… — wydyszała z pasją. — Susan, na Boga, nie wychodź! Nie powinnaś w takim stanie jechać samochodem. — A co, boisz się, że mogłabym się zabić? Wyszła i trzasnęła za sobą drzwiami. Wypadł na zewnątrz, była już jednak w połowie schodków przed domem. — Susan, posłuchaj! Nie zamierzała słuchać. Wsiadła do swojej małej sportowej hondy i wyjechała tyłem na ulicę. Kiedy dobiegł do chodnika, znikała w oddali. Po drugiej stronie ulicy w otwartych drzwiach stał Bill Arnold w szlafroku i wbijał w niego wzrok. — Co się, kurwa, gapisz?! — wrzasnął Jeff. Wszedł do mieszkania i nalał sobie następną dużą wódkę. Rozejrzał się po kuchni — popatrzył na starannie przygotowaną sałatkę, dopiero co usmażone spaghetti frittata, na perkoczącą na kuchence fasolę. Huknął pięścią w kontuar, co spowodowało, że z ulubionego pojemnika Susan na ciastka — tego o kształcie figury W. C. Fieldsa — spadła pokrywka. Upadając pękła na pół. Jak on mógł ją, do cholery, uderzyć? Wpatrywał się w dłoń, którą to zrobił, i nie mógł zrozumieć, jak to się stało. Sprzeczali Się niejednokrotnie, można by nawet powiedzieć, że często, i niekiedy kończyło się to zatrzaskiwaniem drzwi oraz spaniem na kanapie w salonie, ale nigdy dotąd jej nie tknął. Gdyby mógł cofnąć czas i wyciąć te kilka sekund… Siedzieliby teraz przy stole, pili dla uczczenia chwili orvieto i jedli kolację, której przygotowanie zajęło jej tyle czasu. Wyjął ze zlewu rondel i spłukał rozlany sos małżowy. Był tak roztrzęsiony, że dygotały mu dłonie. Poszedł do telefonu w salonie. Zanim odebrano, musiał odczekać wiele dzwonków. — Hazel? To ja, Jeff. Przepraszam, że dzwonię o tej porze… nie, nie o to chodzi. Mieliśmy właśnie z Susan drobną kłótnię. No… tak To tylko i wyłącznie moja wina. Byłem cholernie zmęczony i trochę straciłem panowanie nad sobą. Wiem, ale posłuchaj… myślę, że przyjedzie do ciebie… Jakieś pięć minut temu. Oczywiście, ale… mogłabyś, kiedy przyjedzie, poprosić ją, żeby do mnie zadzwoniła? Możesz to dla mnie zrobić? Mogłabyś jej powiedzieć, jak bardzo mi przykro? Tak, oczywiście, że to zrobię, ale może trochę pomoże, kiedy usłyszy to od ciebie. Hazel była siostrą Susan i mieszkała pół godziny drogi od nich, w Sherman Oaks. Zawsze były ze sobą tak blisko, że bez umawiania się zdarzało im się włożyć tego samego dnia sukienki w tym samym kolorze i kończyć zdanie zaczęte przez drugą. Odłożył słuchawkę. Na stoliku obok telefonu stało duże zdjęcie w ramce, jego i Susan, zrobione w zeszłym roku na plaży pod meksykańskim Cancun. Susan obejmowała go w pasie i śmiała się. Popatrz na nią, stary… jak mogłeś ją uderzyć? Istnieje powiedzenie, że ludzie zakochują się zwykle w swojej podobiźnie — w przypadku Jeffa i Susan była to stuprocentowa prawda. Oboje byli wysocy, bardzo szczupli i oboje mieli delikatne rysy — tak podobne, że często brano ich za rodzeństwo. Chyba najbardziej różniły ich włosy i oczy: Jeff był ciemnowłosy i ciemnooki, Susan miała blond loki, a oczy zielone jak pokruszone szmaragdy. Na zdjęciu miała na sobie jednoczęściowy kostium koloru błękitu, jaki występuje na pawich piórach, podkreślający jej wspaniałą figurę: pełne piersi, szczupłą talię i nieskończenie długie nogi. Urzekła go od pierwszego dnia, a miało to miejsce podczas kręcenia filmu o surfingowcach — ona była statystką, on asystentem scenarzysty. No, może raczej asystentem asystenta człowieka asystującego scenarzyście, ale Susan sądziła, że jest kimś ważnym, i dała się namówić na randkę. Aby zabrać ją do „The Palm” w West Hollywood, niemal całkowicie opróżnił konto. Kochali się jeszcze tego samego wieczoru i rano znowu, a kiedy Susan się zorientowała, że jej nowy chłopak jest tylko znakomicie się prezentującym robolem, lubiła go już na tyle, że jej to nie zniechęciło. Siedział obejmując głowę dłońmi i wyrzucał sobie, że zapomniał o czasie, kiedy miłość więcej znaczyła od ambicji. Nie pojechała do Hazel. Pojechała do „Cafe del Rey” przy Admiralty Way w Venice Beach, a to dlatego, że w pierwszym okresie ich znajomości przyjeżdżali tu niemal co tydzień i wiedziała, że jest tu bar, gdzie samotni ludzie mogą coś spokojnie zjeść i wypić. — Usiadła przy stoliku z widokiem na przystań i zamówiła chardonnay z wodą sodową. Nie wiedziała, czyjej policzek jest w dalszym ciągu czerwony, ale na wszelki wypadek rozwiązała włosy i zasłoniła nimi boki twarzy. Barman miał z przodu głowy ogromny czarny sterczący lok j wyglądał jak Frankie Avalon w którymś z kręconych w latach pięćdziesiątych filmów o przyjęciach na plaży. — Chce pani coś zjeść? — spytał. — Mamy kawior ikura i miso* z sosem vinegrette. Pokręciła głową. — Bardzo długo nie będę miała ochoty na jedzenie. — Jeśli się pani nie obrazi, powiem, że wygląda pani na nieco zdenerwowaną. — Naprawdę? Chyba właśnie skończyło się moje małżeństwo i nie bardzo wiem dlaczego. — Bez przesady. Na pewno pamięta pani, co mówiła Scarlett O’Hara. Susan pchnęła pusty kieliszek do barmana. Czuła się zbrukana i zdołowana i choć w głębi serca nie miała ochoty się upić, nie bardzo wiedziała, co innego miałaby zrobić. Długowłosa wiolonczelistka w rogu sali grała absurdalnie ponurą wersję Yesterday. Susan miała ochotę się rozpłakać, ale wiedziała, że jak zacznie, to długo nie skończy, cóż zaś mogło być bardziej żenującego od siedzącej w barze samotnej kobiety z płonącym policzkiem i spływającymi po twarzy łzami? Barman podał jej drugiego szprycera. — Proszę bardzo. Na koszt firmy — powiedział. Kiedy upiła łyk, uświadomiła sobie, że tuż obok niej stoi mężczyzna. Był potężny, szeroki w barach, mocno opalony i miał niezwykle jasne włosy. Ubrany był w biały płócienny garnitur i jasno — turkusową koszulę. — Szuka pani towarzystwa? — spytał. Susan pokręciła głową. — Przepraszam. Nie teraz. — Cóż, wielka szkoda. Pan Amberson chciałby wiedzieć, czy dotrzymałaby mu pani towarzystwa. — Słucham? — Odwróciła się na stołku. Po drugiej stronie sali — osłaniany przez stojących po obu stronach dwóch następnych potężnych ochroniarzy — siedział niski, krępy mężczyzna w tak wzorzystej hawajskiej koszuli, aż bolały oczy. Mimo że jego głowa wydawała się nieco zbyt duża w stosunku do ciała, w oczach wielu kobiet uchodziłby z pewnością za przystojnego, choć mężczyźni uznaliby go raczej za przechodzonego gogusia, próbującego rozpaczliwie walczyć z wiekiem za pomocą makijażu. Miał diaboliczne brwi i nie mniej diaboliczny uśmiech. Uniósł ku Susan szklaneczkę i zawołał: — Salut! — To ten aktor Jack Amberson? — Lepiej niech pani w to uwierzy, madam. I bardzo chciałby panią poznać. — Wie pan, nie wiem… Miałam nie najlepszy dzień. Proszę mu powiedzieć, że jestem zaszczycona, ale dziękuję. Mężczyzna zagryzł wargę. — Nie mogę mu tego powiedzieć. — Jak to nie może pan? — Pan Amberson jest typem człowieka, który nie przyjmuje do wiadomości „nie, dziękuję”, madam. Zwłaszcza jeśli chodzi o to, co lubi najbardziej. — A co lubi najbardziej? — Wysokie blondynki, madam. Takie jak pani. Zwłaszcza jeśli są wyższe od niego. — Cóż, przykro mi. — Popatrzyła znów w kierunku Ambersona. Przywoływał ją ruchem dłoni i poruszał ustami, bezgłośnie formułując słowa: „Proszę do mnie”. Wahała się. Było coś niesamowitego w tym, że siedział tak niedaleko, twór z krwi i kości. Widziała go w tylu filmach, że miała wrażenie, jakby go znała od dawna. Zawsze grywał „wilkowate” postacie o złej reputacji, choć zawsze udawało mu się wnieść do roli nieco wdzięku słabego, łatwego do zranienia chłopca. Ponownie poruszył ustami, formułując nieme „proszę do mnie”, i pomyślała sobie: „Czemu nie? Jesteśmy w publicznym miejscu, co może mi się stać? Hazel padnie, jak jej o tym jutro opowiem”. Jej siostra uwielbiała Jacka Ambersona. Poza tym był to dowód na to, że jeszcze istnieją mężczyźni, którym się podoba. — No dobrze — powiedziała i zsunęła się z barowego stołka. Wielki słomianowłosy ochroniarz ujął ją za łokieć i zaprowadził do stolika Ambersona. Kiedy podeszli, aktor wstał, uśmiechnął się i pocałował ją w rękę. Jak na człowieka grającego robotników, pastuchów i pracowników platform wiertniczych miał nieoczekiwanie miękką dłoń. — Może ma pani ochotę na drinka? Robią tu rewelacyjne mrożone daiquiri. A może woli pani coś mocniejszego z tequilą? — Kieliszek wina będzie znakomity. Jack klasnął w dłonie i zawołał: — Barman, proszę szampana! Butelkę Dom Perignon i miskę kuleczek parmezanowych! Przysunął się do Susan i konspiracyjnym tonem powiedział: — Dałbym się zarżnąć za ich kuleczki parmezanowe. Tak chciałbym umrzeć: kochając się z blondynką i krztusząc się parmezanowymi kuleczkami. — Pański przyjaciel mówił, że ma pan słabość do blondynek. Jack Amberson zmarszczył czoło, jakby nie zrozumiał, co powiedziała. — Mój przyjaciel…? — Nagle odwrócił się do wielkiego blondyna i roześmiał się. — Christopher nie jest moim przyjacielem! Jest tylko wynajętym mięsem. Nie mam przyjaciół. Mam jedynie wrogów i kochanki. — Nie jestem ani jednym, ani drugim. Dlaczego chciał pan ze mną rozmawiać? — Bo mam nadzieję, że zanim stanie się pani tym pierwszym, zostanie tym drugim. — Ma pan dość wysoką opinię o sobie. Jestem mężatką. — Widzę. Jest pani zbyt kiepsko ubrana jak na samotną kobietę. — Dziękuję za komplement. Umie pan sprawić, by kobieta poczuła się w siódmym niebie. Jack Amberson położył dłoń na jej dłoni, a kiedy spróbowała ją wyciągnąć, przycisnął mocniej. Jego oczy wyglądały jak dwa nie pasujące do siebie kamyki i miał znakomicie opanowaną sztuczkę aktorów filmowych — nie mrugał. — Jest pani także zbyt piękna, by cierpieć samotność. Kobiety takie jak pani nie są długo pannami, a mężczyźni ich życia uważają, że zawarcie związku małżeńskiego zapewnia utrzymanie wilczej sfory z daleka. Tyle że piękna kobieta pozostaje piękna, choćby miała dziesięć obrączek i pas cnoty z najlepszym zamkiem. Przyniesiono szampana i wielką miskę parmezanowych kulek. Jack Amberson natychmiast wepchnął sobie garść smakołyku do ust. Siedział, uśmiechał się, ruszał ustami i wpatrywał się w Susan w ogóle nie mrugając oczami. — Wzniosę na pani cześć toast — oświadczył, kiedy przełknął. Uniósł kieliszek i stuknął się z Susan. — Za równoczesny orgazm! Nie umiała dokładnie określić momentu, w którym zdecydowała się pójść z nim do łóżka. Włożył pustą butelkę Dom Perignona szyjką do dołu do kubełka z lodem i powiedział: — Mam mnóstwo szampana w domu. Uświadomiła sobie wtedy, że pójdzie do niego — i co to oznacza. Wyszli z restauracji tuż po pierwszej, otoczeni barykadą z ludzkich ciał. Czekające na chodniku dwie dziewczyny zapiszczały i krzyknęły: — Jack, kochamy cię! — kiedy jednak chciały podejść bliżej, zostały odepchnięte. Do krawężnika podjechał błyszczący długi lincoln i wsiedli do kabiny pachnącej skórzaną tapicerką i bardzo drogimi perfumami. Zamknięto drzwi i skryci za ciemnymi szybami popłynęli w noc. — Jaki jest twój mąż? — spytał Jack. — Jeff? Robi programy telewizyjne. Bardzo ciężko pracuje. Za ciężko. — To dlatego cię uderzył? Susan poczerwieniała. — Skąd wiesz? — Piękna mężata blondynka siedzi o jedenastej wieczór sama w barze z czerwonym śladem na policzku i rozmazanym tuszem do rzęs… jaki inny wniosek można wyciągnąć? Susan przez chwilę zwlekała z odpowiedzią. — Przyszedł późno do domu i kolacja nadawała się już tylko do wyrzucenia. Pracowałam całe popołudnie, chciałam przygotować coś szczególnego. — Powinnaś go upokorzyć. Tacy faceci muszą być upokarzani. — Nie chcę go upokarzać. Chcę tylko, by poświęcał mi więcej uwagi. Wszystko skupia się wokół niego i tego, co robi. Gdyby mi pozwolił, mogłabym zostać dobrą aktorką. Tony Scott powiedział, że byłam jednym z najbardziej obiecujących młodych talentów, jakie widział w ciągu kilku lat. Jack położył jej dłoń na kolanie. — W pełni się z nim zgadzam. To kolejny powód, dla którego powinnaś sprawić, by twój mąż poczuł się malutki. Wiesz, co powinnaś zrobić? — Co? — Iść ze mną do łóżka, a po powrocie do domu dokładnie mu o wszystkim opowiedzieć, z najdrobniejszymi szczegółami. Powiedzieć, jak wielkiego mam palanta. Jak krzyczałaś, kiedy dostałaś orgazmu. Nic na to nie odpowiedziała. Podjęła decyzję, że się z nim prześpi, ale postanowiła, że nikomu o tym nie powie — nawet Hazel. Nie wyszła z domu, by Jeff źle się poczuł — chciała tylko znaleźć potwierdzenie, że inni mężczyźni uważają ją za seksowną, podniecającą i interesującą, a sześć lat małżeństwa nie wyprało z niej osobowości, jak proszek wypiera atramentową plamę z chusteczki. Jechali przez Bel Air i w którymś momencie skręcili we wznoszącą się stromo drogę. Otwarła się zdalnie sterowana brama z kutego żelaza i limuzyna wjechała na teren posiadłości. Na szczycie wzgórza — wśród kwitnących krzewów — stał ogromny, pokryty czerwoną dachówką dom o architekturze kojarzącej się z włoską. W każdym oknie paliło się światło. — Witam w moim skromnym domu — powiedział Jack, delikatnie głaszcząc udo Susan. Kiedy wyszła z łazienki, czekał w łóżku. Miał na sobie jedynie czarne jedwabne spodnie od pidżamy, a na głowie czarną bandanę. Oglądał jeden ze swoich starych filmów w telewizorze wielkości małego budynku. — Włączyłem i właśnie szedł — wyjaśnił. — „Jeźdźcy chmur”. To dobry znak. Przed wyjściem z łazienki Susan owinęła się czarnym jedwabnym szlafrokiem, który tam znalazła. Podeszła do łóżka i uklękła obok Jacka. Sypialnia cała była urządzona w bieli: białe dywany, białe zasłony w oknach, na pomalowanych na biało stolikach stały w białych wazonach białe lilie. Na ścianie naprzeciwko łóżka wisiał wielki obraz, ukazujący kobietę o skórze tak bladej, aż białej, z dziwnymi — także niemal białymi — włosami. Miała szeroko rozchylone uda i bladoróżowa plamka między nogami była jedynym kolorowym akcentem w całym pomieszczeniu. Jack wyłączył głos w telewizorze, obraz zostawił. Na filmie jechał właśnie na koniu granią góry w Montanie. Prawdziwy Jack wyciągnął rękę i rozwiązał luźny jedwabny pasek wokół talii Susan, a potem uniósł się i zsunął szlafrok z jej ramion. Była całkowicie naga. Skórę miała prawie tak bladą jak dziewczyna na obrazie, tyle że u niej widać było na piersiach błękitne żyłki, a u tamtej nawet sutki miały kolor opadłych płatków białych róż, leżących na mokrej ziemi. Blond włosy Susan niemal świeciły w jasnym świetle. Jack położył ją na łóżku i zaczął całować. Tak dawno nie całował jej nikt oprócz Jeffa, że bardzo jej to przeszkadzało, ale równocześnie było podniecające i niemal natychmiast poczuła, jak robi się mokra. Mężczyzna obrócił ją na plecy, ukląkł obok i wyjął ze spodni sztywny członek. Był ogromny, znacznie większy niż Jeffa, miał wielką, napęczniałą purpurową żołądź z dziurką, która wyglądała jak oko wyrzuconego na brzeg pstrąga. Jack wziął członek w rękę i zaczął nim pocierać sutki Susan, aż stwardniały. Potem wsunął jej członek najpierw pod jedną pachę, potem pod drugą, poprowadził go wokół jej barków i szyi. Przeciągnął nim prowokująco po jej wargach ruchem tak szybkim, że ledwie zdążyła liznąć. Potem przekręcił się i usiadł okrakiem nad jej głową, otworzył jej usta obydwoma kciukami i wepchnął członek do ust — tak głęboko, że zaczęła się krztusić. — Jak ci się podoba? — spytał patrząc na nią triumfalnie. — Możesz powiedzieć Jeffowi, że o mało się nie udusiłaś kutasem Jacka Ambersona. Nieoczekiwanie jego brutalność jeszcze bardziej ją podnieciła. Kiedy zaczął wyjmować członek z jej ust, przytrzymała go i choć niemal się dusiła, wciągnęła go jeszcze głębiej. Gdy Jack szarpnął, by się uwolnić, wbiła w członek zęby, aż mężczyzna zawył z bólu. Ból i jego jeszcze bardziej podniecił. Poprawił pozycję i zaczął rytmicznie wpychać członek głęboko w usta Susan. Chwyciła z całej siły materiał jego pidżamy i rozerwała ją niemal do kolan. Wessała członek najgłębiej, jak tylko mogła, a potem wypuściła go z ust i zajęła się jądrami. Zaczęła je ssać i gryźć tak mocno, jakby zamierzała je amputować. Gryzła uda i wbijała paznokcie w posadki, aż zaczęły krwawić. Potem wepchnęła w odbyt Jacka oba zakończone długimi paznokciami palce wskazujące. — A niech to cholera! — wrzasnął, ale ona wepchnęła palce jeszcze głębiej. Obrzucał ją wszelkimi obelgami, jakie tylko mógł sobie przypomnieć. Nazwał ją kurwą, dziwką, szmatą. Oboje stracili panowanie nad sobą. Jack był wściekły, bo jeszcze żadna kobieta nie odważy — ja się tak go ssać i drapać. Ale Susan była sfrustrowana i mocno podpita, poza tym chciała pokazać, że jest z nim w łóżku dlatego, że chciała, a nie dlatego, że on ją musiał mieć. Jack przewrócił Susan na plecy, rozłożył jej nogi i wszedł w nią. Walczyła, kopała i drapała, ale choć był niski, nie brakowało mu siły. Wbijał się w nią raz za razem i przy każdym pchnięciu przeklinał. Ciężko dyszała z podniecenia. Jeszcze nigdy nie miała w sobie tak wielkiego członka. Jeszcze nigdy nie spotkała mężczyzny, którym tak gardziła. Złapała go za włosy i pociągnęła tak mocno, że wyrwała kępkę. W tym momencie się wściekł. Ale w stanach krańcowej wściekłości Jack Amberson nie krzyczał ani nie klął. Wyszedł z Susan i wstał z łóżka ze sterczącym członkiem. Podszedł do lustra nad stolikiem kosmetycznym i długo oglądał głowę, przyklepując włosy, jakby sprawdzał, czy uda się ukryć ubytek. Do Susan jeszcze nie w pełni docierało, co zrobiła. Nie myślała o nim w tej chwili jak o gwiazdorze. Dla niego jednak było to najważniejsze: fizyczny ból, jaki odczuł, kiedy wyrywano mu włosy, był drobiazgiem — martwił się o wygląd. Leżała na plecach i obserwowała go. Powoli naciągnęła na siebie prześcieradło. Czuła coraz bardziej jego wściekłość i zaczynała się bać. — A więc taka jesteś? — Jego głos zabrzmiał jak drapanie paznokciami po cegle. — Lubisz życie na krawędzi, co? — Przepraszam. Nie chciałam cię zranić. — Oj, nie zraniłaś mnie… Nikt nie może zranić Jacka Ambersona. Po prostu lubię wiedzieć, jaka gra jest grana. Podszedł do szafy i otworzył ją. W środku wisiały płaszcze — od Armaniego, Yersace i Commes de Garcons, ułożone kolorami. Jack wyciągnął szufladę w dole szafy, pod płaszczami, i wyjął czarny nylonowy sznur i czarny plastikowy worek. Wrócił do łóżka, trzymając w jednym ręku linkę, w drugim worek. Widząc wyraz jego twarzy, Susan aż się wzdrygnęła. W dalszym ciągu był pozornie spokojny, nie patrzył na nią, ale jakby przez nią. — Chyba popełniłam błąd… — O nie, skarbie. Nie sądzę. Zabawa dopiero się zaczyna. — Przepraszam, że sprawiłam ci ból. Rozzłościłam się, to wszystko. Nie pijam zwykle tyle szampana. Jack pochylił się nad nią i oświadczył: — Kiedy weszłaś do tej sypialni, miałaś wybór. Mogłaś być słodziutka. Mogłaś być uległa. Mogłaś pozwolić, bym zabrał cię na Księżyc. Zdecydowałaś się jednak na coś innego. Postanowiłaś zacząć małą wojnę. Chciałaś zemścić się na mężczyznach, prawda? A może się mylę? — Chcę iść — powiedziała zdecydowanie i wstała. Jack złapał ją za nadgarstek i wykręcił rękę na plecy, potem zrobił to samo z drugą. Pchnął Susan twarzą w dół na łóżko i przycisnął jej ciało sobą, unieruchamiając ją opartym o plecy kolanem. — Złaź ze mnie! — krzyknęła. — O nie… Podjęłaś decyzję. Sama tego chciałaś i dostaniesz, o co się prosiłaś. Związał jej nadgarstki linką — szybko i fachowo jak żeglarz. Wziął plastikowy worek i założył go Susan na głowę, zawiązując odstający plastik w węzeł. Sznur był zawiązany bardzo ciasno, wpijał się jej boleśnie w skórę i wykręcał ręce, aż bolały barki. Nic nie widziała przez czarny plastik i wystarczyły trzy albo cztery gwałtowne oddechy, by zawilgotniał od środka i przykleił się do twarzy. — Zdejmij go! Jack! Zdejmij go ze mnie! Nie mogę oddychać. — Takie wprowadziłaś zasady, skarbie. Przytrzymał ją, by leżała twarzą do dołu, i rozłożył jej uda. Próbowała się wyrwać, wydała z siebie kilka zduszonych okrzyków, ale po każdym plastik coraz bardziej przyklejał się jej do twarzy. Widać było kształt oczu, nosa i rozpaczliwie walczących o powietrze ust. — Spodoba ci się, mała. — Rozsunął jej pośladki i wszedł między nie, starając się sprawić związanej Susan jak najwięcej bólu. Dyszała i walczyła o oddech, plastik rytmicznie furkotał i uderzał ojej twarz. Jack Amberson klęczał w górze z nieruchomą, pozornie spokojną twarzą i cicho charczał, wbijając się coraz dalej i dalej w jej odbyt. Wejście do końca zajęło mu przynajmniej minutę. Jego czarne, owłosione jądra zwisały pomiędzy jej pośladkami niczym egzotyczne, lecz niejadalne owoce. Susan miała wrażenie, że świat wokół niej się rozpada. Próbowała chwytać powietrze, ale do ust wpadał tylko plastik. Czuła w sobie członek Jacka. Choć sprawiało jej to jeszcze większy ból, zaczęła rytmicznie poruszać biodrami i na przemian zaciskać i rozluźniać mięśnie. Próbowała przeżyć — im szybciej Jack dostanie orgazmu, tym wcześniej zdejmie jej torbę z głowy. Pchała coraz szybciej. Starała się oddychać jak najpłycej, ale co jakiś czas musiała odetchnąć głębiej i wtedy plastik obejmował jej twarz niczym druga skóra. Dusiła się, ale równocześnie czuła rozkosz. Jack wrzasnął: — Ojjjeeeee! — i spuścił się głęboko w niej. Susan także dostała orgazmu — tak silnego, jak jeszcze nigdy w życiu. Miała wrażenie, jakby całe jej ciało wypełniały miliardy pękających bąbelków gazu, a potem mroczny wybuch obrócił świat do góry nogami. Przez ułamek sekundy zdawało jej się, że wpadła w inny wszechświat. Znalazła się w innej rzeczywistości — gdzie niebo jest kompletnie czarne, a gwiazdy nie istnieją. Jack wstał niepewnie z łóżka. Zatoczył się i musiał zrobić trzy kroki w bok, by odzyskać równowagę. Usiadł obok Susan i zaczął rozrywać plastik na jej głowie. Jej jasne loki zlepiał pot, wargi miała fioletowe. Uniósł kciukiem powiekę i stwierdził, że oko na nic nie patrzy. — Susan? — Potrząsnął nią, ale głowa przeturlała się po poduszce jak szmaciana kula. — Susan? Daj spokój, przestań mnie robić w wała. — Znów potrząsnął nią energicznie, a potem klasnął dłonią w policzek, w to samo miejsce, w które uderzył Jeff. — Susan, to wcale nie jest śmieszne, słyszysz? — Zaczął ją policzkować bez opamiętania. Rozwiązał krępującą nadgarstki Susan czarną linkę i odwrócił ją na plecy. Przycisnął ucho do nagiej piersi, ale nie słyszał bicia serca. Przytknął opuszki palców do tętnicy szyjnej tak, jak pokazał mu doradca z wydziału policji podczas kręcenia „Śmiertelnego serca”. Kiedy chiński służący Heng wszedł, by zapytać, czy życzy sobie codzienny kieliszeczek przed snem, wciąż przy niej siedział. Miał na czole czerwony krzyżyk, który narysował sobie krwią spomiędzy nóg Susan. — Nie żyje. Jest martwa i zimna jak lód, a ja nawet nie wiem, kto to. Proces trwał pięć tygodni i dwa dni. Jeff był codziennie na widowni i każdy dzień zbliżał go do załamania nerwowego. Przestał się golić. Ledwie się mył. Przez trzydzieści jeden godzin przesłuchań siedział ze spuszczoną głową, zwijając i rozwijając tę samą kartkę papieru. Była to wiadomość od Susan: „Nie zapomnij o motelu Roach”. Ostatnia wiadomość, jaką od niej dostał. „Przyjechali — pomyślał — ale nie wyjechali”. Jack Amberson został przez ławę przysięgłych jednogłośnie oskarżony o zabójstwo. Jego adwokat przekonał jednak ławników, że pani Susan Pearce przyszła do domu jego klienta z własnej woli i z entuzjazmem wzięła udział w akcie seksualnym, o którym musiała wiedzieć, że jest związany z dużym ryzykiem. — Wiadomo, że blokowanie dostępu powietrza w trakcie stosunku zwiększa intensywność przeżyć seksualnych — powiedział jego obrońca. — Pani Pearce podobał się zintensyfikowany w ten sposób kontakt seksualny z panem Ambersonem, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Niestety zapłaciła za to. Mój klient ogromnie żałuje tego, co się stało, ale sumienie ma czyste. Kiedy Jeff ujrzał na schodach przed gmachem sądu Ambersona w otoczeniu dziennikarzy i ekip telewizyjnych, przebił się do niego i capnął go za rękaw. — Ty draniu! Ty kłamco! Moja żona nigdy by czegoś takiego nie zrobiła! Zabiłeś ją! Zamordowałeś! Jack popatrzył na niego ze zbolałą miną, mającą wyrażać współczucie. — Przykro mi z powodu tego, co się stało, panie Pearce. Naprawdę mi przykro, ale pańska żona chciała spróbować… starałem się ją przekonać, ale się uparła. Sam pan najlepiej wie, jaki miała charakter. — Zabiłeś ją… — powtórzył Jeff, drżąc z obrzydzenia. — Przepraszam, ale nie. Nie zabiłem jej. Wie pan, kto ją zabił? — Pochylił się do ucha Jeffa i powiedział tak, by nikt poza nim tego nie usłyszał: — Zabił ją mąż, który sprał ją po gębie i wyrzucił na ulicę, gdzie zaczęła szukać kogoś, dla kogo by coś znaczyła. Coś panu powiem: jeśli ktokolwiek tu zasłużył na proces, to właśnie pan. Jeff zamachnął się na niego, ale Jack się odwrócił, jakby od początku był całkowicie pewien, że cios nie dojdzie do celu. Tak też się stało, bo jasnowłosy ochroniarz Jacka Ambersona pchnął Jeffa tak mocno w pierś, że biedak stracił równowagę, poleciał w dół i sturlał się po stopniach na chodnik. Leżał tam ledwie żywy, z dwoma pękniętymi żebrami i rozerwaną nogawką. Przechodząca obok siostra karmelitka spytała: — Nic panu nie jest? Jeff nie odpowiedział, ale obrzygał chodnik pod jej nogami. — Zabić go? — spytał Lenny. — Chyba żartujesz. — A jak mam inaczej wyegzekwować sprawiedliwość? Było dziesięć po ósmej rano i siedzieli w restauracji hotelu „Beverly Hills”. Lenny zaprosił Jeffa na śniadanie, przy którym mieli omówić reklamę „Potworów”. Z wyglądu przypominał rekina: okulary przeciwsłoneczne nasuwał na czoło, włosy farbował na kruczoczarno i sczesywał do tyłu, w dodatku miał słabość do białych nieforemnych garniturów, które przy chodzeniu nadymały się niczym balon, ale znał każdego, kto coś znaczył, oraz drugie tyle ludzi, którzy jeszcze byli nikim, ale wkrótce kimś mieli zostać, i Jeff szanował jego zdanie. Pamiętał tylko jedną jego pomyłkę: zachwycał się „Ishtar”. — Musisz pamiętać — powiedział Lenny — że jeśli chodzi o kwestie prawne, ktoś taki jak Jack Amberson jest niemal kuloodporny. Cóż za kochany łobuz, cóż za wspaniały gwiazdor, niemal już nie Człowiek, a instytucja. Twierdzisz, że Susan została zamordowana, ale czy zdajesz sobie sprawę z tego, ile kobiet zgodziłoby się umrzeć, gdyby ich ostatnim przeżyciem na tym świecie było wydymanie przez Jacka Ambersona? Słyszałem pod sądem, jak baba z ufarbowanymi na błękitno włosami wzdychała: „Boże, cóż za odejście!”. Jeff odsunął talerz. — Zapowiadam ci to, Lenny. Zastrzelę tego skurwysyna i nie interesuje mnie, kto się o tym dowie. Lenny pokręcił głową. — Nie dostaniesz się nigdy w jego pobliże. Nie masz szansy. — Udało mi się podejść do niego przed sądem. Gdybym wtedy miał pistolet… — Gdybyś miał pistolet, nie jadłbym dziś z tobą śniadania, ale rzucał ziemię na twoją trumnę. Ochroniarze Jacka Ambersona mają pozwolenie na noszenie ukrytej broni i wszyscy są tak wyszkoleni, że na pięćdziesiąt kroków mogą bez trudu odstrzelić Bette Midler kolczyki. Choć nie powiem, by to było zbyt trudne. — Musi istnieć jakiś sposób. Może mógłbym go kropnąć w domu… — Udam, że tego nie słyszałem, powiem ci tylko, że przy zabezpieczeniach jego domu większość posiadłości w Bel Air sprawia wrażenie otwartych na oścież. Zapomnij o tym. Zrobiono mu sprawę, osądzono go i uznano za niewinnego. Bez względu na to, jak źle się z tym czujesz, może mówi prawdę. — Prawdę? Chcesz mi wmówić, że Susan zgodziła się na związanie rąk, wsadzenie sobie na głowę plastikowego worka i rozprucie na pół? Przez całe małżeństwo nic takiego nie robiliśmy, ani razu. — Niektóre kobiety mają potrzeby, o których wolą nie mówić mężom. Tak jak mężczyźni. — Daj spokój, Lenny. Byliśmy ze sobą blisko, naprawdę blisko. Mogliśmy powiedzieć sobie wszystko. — Nie wiem, Jeff. Nie chcę nikogo krytykować, to nie należy do mnie, ale kilka miesięcy temu Susan zadzwoniła do mnie i powiedziała, że jest bardzo zaniepokojona, bo bardzo dużo czasu spędzasz poza domem. Spytała nawet, czy masz inną kobietę. — Inną kobietę? Jak mogła wpaść na pomysł, że miałbym na to czas? — Ponieważ wyłączałeś ją ze swego życia, Jeff. Porwało cię to, co robisz, i zapomniałeś zabrać Susan w podróż ze sobą. — A więc zgadzasz się z Ambersonem? Że zginęła przeze mnie? Lenny wziął łyżeczkę i zaczął zjadać czekoladowe wiórki, którymi było posypane jego cappuccino. — Nic takiego nie powiedziałem, Jeff. Powiedziałem tylko, że nie powinieneś myśleć o jego zabiciu. Nie chcę, żebyś zginął, próbując to zrobić. — Nie miałbym nic przeciwko temu. — O czym ty gadasz? Nie miałbyś nic przeciwko czemu? — Przeciwko śmierci, gdybym miał pewność, że i on zginie. Lenny długo na niego patrzył, po czym mruknął: — Jedz jajka. Chyba nie chcesz przed śmiercią umrzeć z głodu? Czekał w krzakach naprzeciwko bramy domu Jacka Ambersona przez niemal trzy i pół godziny. Włożył czarny dres, do tego ciemne okulary i czarną wełnianą czapkę. W bluzie, którą rozpiął do połowy, miał samopowtarzalnego colta kaliber 45, którego kupił wczoraj po południu od Phila Forlenzy, zbrojmistrza studia. Czuł się absurdalnie i miał wrażenie, że rzuca się wszystkim w oczy — jakby grał epizod w „Nowym Columbo”. Był rozgorączkowany i niecierpliwy, a pistolet ważył o wiele za dużo, ale zdecydowanie nie zamierzał pozwolić na to, by Jackowi Ambersonowi upiekło się uduszenie Susan — nawet jeśli sama tego chciała. Gorzko żałował, że traktował ją tak, jak traktował. Jack Amberson obarczał go winą i Jeff godził się z tym, ale Jack Amberson powinien bardziej uważać. Jeśli się z nią kochał, powinien o nią zadbać. Jeff już chciał opuścić kryjówkę i iść do domu, kiedy zza zakrętu wyjechał czarny lincoln i podjechał pod bramę. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że nie zdążył zdecydować, co robić. Kiedy jednak brama zaczęła się otwierać, pomyślał: „To jest twoja szansa. Twoja jedyna szansa. To dla Susan”. Wyszedł z krzaków i powoli ruszył skrajem drogi. Słońce świeciło jasno i grzało jak lampa łukowa. Wyjął zza paska pistolet i zarepetował. Potem — trzymając broń oburącz — obszedł samochód od tyłu. Szyby były zaciemnione, nie widział więc, czy ktoś jest w środku. Nie myśląc wiele, strzelił cztery razy w prawe tylne okno. Hałas był ogłuszający, a colt wierzgał mu w dłoniach jak muł. Szkło rozprysnęło się, ale dostrzegł jedynie podnoszącą się do góry rękę. Zanim zdążył znów strzelić, opony lincolna zapiszczały i samochód gwałtownie ruszył w kierunku domu. Brama zaczęła się zamykać. Kiedy zatrzasnęła się z chrzęstem, Jeff został sam na środku drogi, z pistoletem w rękach. Nie za bardzo wiedział, co zrobił. Nie spał całą noc. Siedział w fotelu i pił siedmiogwiazdkową metaxę. Pistolet odłożył na stojący przed nim stolik do kawy i oglądał telewizję bez głosu. Najpierw obejrzał High Noon, a potem — jak na ironię — „Jeźdźców chmur” z Jackiem Ambersonem. Zaczął przysypiać tuż przed wiadomościami o szóstej rano. Gdy ujrzał zdjęcie Jacka Ambersona, włączył głos. „…poważnie ranny w strzelaninie przed swym znajdującym się w Bel Air domem za trzy miliony dolarów… Chirurdzy twierdzą, że rany nie zagrażają życiu… Policja szuka zamaskowanego napastnika, który zaczął strzelać do pana Ambersona bez widocznego motywu”. Jeff pozwolił powoli opaść głowie. Słońce już wzeszło i przepiórki na dachu zaczęły śpiewać. Rosnąca w ogrodzie róża, którą widać było przez zasłonę jedynie jako cień, kiwała się niczym miniaturowa trupia główka na patyku. Nie umiał zadowolić Susan. Nie umiał jej zatrzymać. Nawet nie umiał jej pomścić. Podniósł pistolet, odbezpieczył go i przycisnął sobie lufę do czoła. Okazała się nieprzyjemnie zimna. Miał tylko jeden sposób, by się wyrwać z tego koszmaru. Musiał umrzeć. Ktoś inny ukarze Jacka za śmierć Susan. Jack Amberson wszedł do „Cafe del Rey” i usiadł przy swoim ulubionym stoliku. Jego czterej ochroniarze usiedli wokół, znacznie bliżej, niż siadali przed zamachem. Wyglądał, jakby nic się nie stało, był jedynie bardziej rozedrgany i nerwowy. Doznał uszkodzeń lewej części twarzy, ale miał szczęście, że trzecia kula Jeffa uderzyła go w policzek dopiero po tym, jak przeszyła czaszkę jasnowłosego ochroniarza: przebiła skórę i „tylko” wybiła mu niemal wszystkie górne zęby. Choć od tamtego dnia minęło półtora roku, w dalszym ciągu musiał się poddawać rehabilitacji i nikt nie wiedział, czy kiedykolwiek zagra w filmie. Wes Craven spytał go, czy byłby uprzejmy rozpatrzyć przyjęcie roli w jego nowym horrorze, ale gwałtownie odrzucił tę propozycję. — Co chcesz mi w ten sposób dać do zrozumienia, Wes? — zapytał. — Że jestem jakąś pieprzoną pokraką? Młoda jasnowłosa kelnerka przyniosła mu martini ze skórką cytryny i uśmiechnęła się, ale od dnia zamachu był bardzo podejrzliwy widząc kobiecy uśmiech. W obecnym stanie mógłby zabić każdą kobietę, która okazałaby mu litość. — Może ona? — spytał ochroniarz. — Ekstra dupsko, nie? — Żartujesz sobie? — Oczywiście, że nie. Kawał laski. — Metr dwadzieścia wzrostu i dupsko jak u Misia Jogi. — Przepraszam. Zapomniałem, że lubi pan wysokie. Jack popatrzył, kto siedzi przy barze. Były tam dwie brunetki w czerwonych garsonkach, których odcienie dość mocno się gryzły — obie wielkie jak wojownicza księżniczka Ksena z telewizyjnego serialu. Obok nich siedziała wychudzona dziewczyna w zielonym ubraniu, której włosy przypominały barwą zwietrzały imbir. Dalej była blondyna o udach jak zapaśniczka. Miała myszkę na policzku i paliła papierosa, głęboko się zaciągając. Przy końcu baru dostrzegł jednak to, czego szukał — siedziała tam wysoka kobieta o jasnych włosach, ubrana w jedwabną garsonkę w kolorze, jaki przybiera nieruchomy ocean. Przed nią stał napoczęty kieliszek szampana. Jack wpatrywał się w blondynkę zmrużonymi oczami. Nie umiał oszacować, czy czeka na kogoś, czy przyszła jedynie zabić czas. Sięgające ramion włosy układały się w miękkie, luźne fale. Miała klasyczny profil, prosty delikatny nos i wyraźnie zarysowany podbródek, a jej wargi wyglądały, jakby właśnie skończyła się całować. Figurę miała sensacyjną. Wielkie piersi unosiły się wysoko i nawet z daleka widać było, że muszą być sprężyste, a cienki, półprzeźroczysty jedwab ukazywał wyraźnie kontur sterczących sutek. Miała płaski brzuch, wąskie biodra i długie, długie, nie kończące się — jak miłosna piosenka — nogi. — Idź i powiedz, że chciałbym postawić jej drinka — polecił Jack ochroniarzowi. — Której? Tej rudej? — Blondynce, idioto. Cipie w niebieskim. Ochroniarz podszedł do blond piękności, stanął z dłońmi złożonymi na kroczu, przechylił głowę i zaczął jej szeptać do ucha. Kobieta popatrzyła przez ramię na Jacka, zmarszczyła czoło i pokręciła głową. Ochroniarz coś jeszcze powiedział, ale znów pokręciła głową. Jack uniósł drinka i bezgłośnie ułożył usta w słowa: „Chodź, skarbie. Przyłącz się do mnie” — ale blondynka kolejny raz pokręciła głową i wzięła do ręki leżącą przed nią książkę. Jack zrobił coś, czego jeszcze nigdy nie uczynił. Wstał i podszedł do baru, by zaprosić kobietę osobiście. Uśmiechnął się swym sławnym, diabolicznym uśmiechem i powiedział: — Jeszcze pani nie znam, a już rani pani moje uczucia. — Nie zamierzałam — powiedziała cichym, niskim zmysłowym głosem. — Po prostu nie mam ochoty na pańskie towarzystwo, to wszystko. — Nie czuje pani, jak mnie to rani? Wielki gwiazdor Hollywoodu prosi, a pani nie życzy sobie jego towarzystwa. Wie pani, jaki czuję się przez to malutki? — Uniósł dłoń, obejmując palcem wskazującym i kciukiem przestrzeń mniej więcej półtora centymetra. — Taki malutki. Blondynka patrzyła na niego oczami o najdoskonalszym błękicie. — Może mieć pan każdą kobietę. Jak mogę sprawiać, by czuł się pan malutki? — Ponieważ chcę ciebie, moja słodka, a ty mnie nie chcesz. — Wcale tego nie powiedziałam, ale jak już mówiłam pańskiemu łamignatowi, nie umawiam się z mężczyznami, których nie znam. Moja bliska przyjaciółka zginęła, bo poszła z nieznajomym. Uśmiech Jacka przybladł. Miał nadzieję, że to nie aluzja. Jeśli czegoś naprawdę nie lubił, to przypominania, co się stało z Susan. Niektóre grupy feministyczne do dziś bojkotowały go i został skreślony z list gości kilku przyjęć dla sławnych ludzi. Kiedy ostatni raz spotkał Demi Moore, odwróciła się od niego. — Widziała pani „Malowane słońce”? Oglądała pani „Nie ma lepszego miejsca od jutra”? — Nie znam nikogo, kto nie widział tych filmów. — Jak więc może pani mówić, że mnie nie zna? Jack Amberson, którego oglądała pani na ekranie, to ten sam Jack Amberson, który stoi teraz przed panią. — Chce pan powiedzieć, że pańska gra… to wcale nie gra? Pokręcił głową. — Zgadza się. I nie wykorzystuję aktorskich umiejętności także teraz, mówiąc, że jest pani najsłodszą istotą na dwóch długich nogach, jaką widziałem w życiu. Blondynka nie mogła powstrzymać uśmiechu. Jack pstryknął palcami na barmana i powiedział: — Wylej to, co pani pije, i przynieś do mojego stolika butelkę Dom Perignon. Zasługuje pani tylko na najlepsze, najsłodsza. — Mam tak zrobić? — spytał barman. Jack spiorunował go spojrzeniem, które zabiłoby żółwia Z Galapagos. Podał blondynce ramię i poprowadził ją przez salą do swojego stolika. Była wysoka, wyższa od niego o jakieś osiem centymetrów. Poczuł dreszczyk podniecenia. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż klęcząca przed nim wysoka, silna blondynka, robiąca wszystko, czego od niej zażądał. — Jak pani ma na imię? — spytał siadając tuż obok niej i natychmiast zagłębiając dłoń w misce parmezanowych kulek. — I jak to możliwe, by ktoś taki jak pani spędzał wieczór samotnie? — Mam na imię Lolicia i pracuję dla niewielkiej niezależnej firmy Reel Life Video. „Reel”, nie „real”*. Jestem asystentką. — Naprawdę? — mruknął z pełnymi ustami. — A komu pani asystuje? — Nikomu sławnemu. — Mnie też przydałoby się nieco asysty. Lubi pani jachty? — Nie wiem. Nie znam nikogo, kto ma jacht. — Teraz już pani zna. Zamierzałem popłynąć w weekend na Baję. Poopalać się, trochę powędkować. Nieco tego i odrobinę tamtego. — Brzmi wspaniale. — I będzie wspaniale, jeśli pani ze mną popłynie. — Naprawdę chce mnie pan zaprosić? Przecież wcale mnie pan nie zna. Wsadził sobie w usta kolejną porcję kulek i strząsnął z dłoni okruchy sera. — Niech zgadnę. Wychowywała się pani w jakiejś niewielkiej miejscowości. Sądząc po akcencie, gdzieś w Iowa. Może w Cedar Rapids? — W Marshalltown. — No proszę. To dość blisko Cedar Rapids. Zawsze była pani najładniejszą dziewczyną w szkole: cheerleaderką, królową balu… Mając siedemnaście lat zaręczyła się pani z ukochanym od dzieciństwa Chuckiem. — Wayne’em — poprawiła go z uśmiechem. — No tak, Wayne’em. Powinienem był zgadnąć. Ma idealne zęby, ale taki sobie rozum. Chciała pani osiągnąć coś więcej, poczuć, co to sława i uznanie. Napisała pani do „Playboya” chcąc wystąpić w sesji zdjęciowej do rozkładówki, ale nie zainteresowali się ofertą. Nie tracąc wiary w swój talent i urodę, spakowała pani torbę i przyjechała do Los Angeles, by coś osiągnąć. — Skąd pan to wszystko wie? Zgadł pan nawet z „Playboyem”. Jack popatrzył na jej wielkie piersi. — Moim zdaniem ich strata. Wypili butelkę szampana, po czym wyszli na zewnątrz i Jack zaprosił ją do swojego nowego białego mercedesa z przyciemnionymi szybami. — Kuloodporne — powiedział, stukając kłykciami w szybę. — Słyszałam o tym… — Usiadła blisko, a jej spódnica zadarła się wysoko. — Złapali tego, kto to zrobił? — Policja nawet się nie domyśla, kto to był. Lolicia wzięła Jacka pod rękę i przycisnęła się do niego piersiami. Jej perfumy pachniały piżmowo. — Wiesz co? — powiedziała. — Filmy nie pokazują cię prawdziwie. W rzeczywistości jesteś przystojniejszy. Znacznie bardziej charyzmatyczny. Jack wzruszył ramionami. — Może, ale film to nie teatr jednego aktora. Specjalnie staram się być mniej charyzmatyczny, by nie przysłonić gry innych osób. Polizała mu ucho i lekko je ugryzła. — Nie powinnaś tego robić. To będzie miało natychmiastowy efekt. — Sprawdźmy… — Zanim zdążył zaprotestować, rozpięła suwak jego białych spodni od Armaniego i włożyła rękę do środka. — Ooo… bez majtek. Naprawdę masz charyzmę. Wyjęła sztywniejący członek na zewnątrz i zaczęła powoli poruszać wzdłuż niego dłonią. Jack jęknął i oparł głowę o zagłówek. Lolicia zniżyła głowę, wzięła członek do ust i zaczęła go lizać wokół żołędzia. — Boże, Lolicia, jesteś niesamowita. Żadna kobieta dotychczas nie sprawiła, bym tak się czuł. Naprawdę żadna. Uniosła głowę i pocałowała go. — Ponieważ żadna nie wiedziała, czego naprawdę potrzebujesz. Czytałam wszystko o tym, co się stało z tamtą dziewczyną. Wiem wszystko o wiązaniu, plastikowych workach i wielu innych rzeczach, o których ci się nawet nie śniło. Pozwól, że zapytam, panie Sławny Gwiazdorze: dobrze myślę, że jeszcze nigdy nie przeszedłeś drogi do samego końca? Popatrzył na nią uważnie. — Zależy, co to dla ciebie znaczy. — Dotrzeć do granicy. Zaspokoić każde mroczne pożądanie, jakie kiedykolwiek poczułeś. Zrealizować każdą brudną fantazję. To i wiele więcej. Wbiła mu paznokcie w członek, aż zawył. Popatrzył w jej oczy i po raz pierwszy w życiu poczuł ukłucie strachu. — Naprawdę jesteś niesamowita, wiesz? Nie–sa–mo–wi–ta. Stał przed lustrem. Najpierw odwrócił głowę w lewo, potem w prawo, by przyjrzeć się, czy jego policzek jest rzeczywiście tak zniekształcony, jak mu się wydawało. Lolicia podeszła cicho jak kocica, stanęła za nim, wsunęła dłoń za czerwony jedwab szlafroka i chwyciła jego członek w tak naturalny sposób, jakby należał do niej. Delikatnie go masowała, obwodząc czubkiem palca otwór na końcu, aż zrobił się mokry od wypływającego śluzu. — I co myślisz? — spytał. Pocałowała go w kark. — Co myślę o czym? — O mojej twarzy oczywiście. Dostałem pociskiem kaliber czterdzieści pięć dokładnie tutaj. Przeszedł tędy, widzisz? Wybił mi połowę zębów. — Dla mnie wyglądasz idealnie. Przekręcił głowę w lewo. — Naprawdę? Naprawdę nie sądzisz, że wyglądam jak postać z horroru? — Wyglądasz idealnie. Odwrócił się do niej. Miała na sobie jedynie czarny koronkowy biustonosz i maleńkie czarne majtki. — Jesteś wspaniałą kobietą, Lolicia. — Wsunął dłoń w majtki i włożył jej do środka palec wskazujący. — Co powiesz na to, by wkroczyć na drogę, która prowadzi do samego końca? — Najpierw zamknij drzwi. — Pod drzwiami stoi dwóch moich ludzi. Nikt tu nie wejdzie. Pocałowała go. — Zamknij drzwi. Mogą usłyszeć, jak któreś z nas krzyczy, i wpaść na głupi pomysł. — Dobrze… jak chcesz. Podszedł do drzwi i zamknął je. Kiedy wrócił, stała przy łóżku, już bez biustonosza. Jej sutki sterczały wysoko, ale miała taką minę, że Jack poczuł niemiłe uczucie w brzuchu. Niemal sprawiała wrażenie, jakby chciała go żywcem pożreć. — Masz jakiś sznur? — spytała. — Oczywiście. — Otworzył szafę i wyjął dwa półtorametrowe kawałki czarnej nylonowej linki. — A plastikowy worek? — Też mam. Zawsze pamiętam, by mieć w domu odpowiedni zapas niezbędnych rzeczy, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. — Rozumiem, Jack. Podszedł do niej ze sznurem i workiem. Zrzucił z siebie szlafrok. Jego sterczący członek pulsował. — Połóż się twarzą do dołu na łóżku — polecił. — No, twarzą do dołu. — Nie, Jack. Najpierw twoja kolej. — Moja kolej…? Przylgnęła do niego tak mocno, że jej piersi wypłynęły na boki. Wyjęła mu sznur z ręki. — Jesteś niesamowita — powiedział. Zawiązała mu linkę wokół nadgarstka, przekręciła jego ciało i zawiązała ją wokół drugiego nadgarstka. Supły zrobiła zbyt ciasne, ale nie odcinały krążenia i ich ucisk go podniecał. Zaczął dyszeć i skóra na jego owłosionej piersi zaczerwieniła się mocno. — No to zaczynamy — oświadczyła Lolicia, wyjęła z ręki Jacka worek i zaczęła nasuwać mu go na głowę. — Powinniśmy ustalić jakiś sygnał — powiedział pospiesznie. — Na wypadek, gdybym zaczął się dusić. Pocałowała go, powoli i lubieżnie poruszając wargami. Dotknęła czubkiem języka jego protezy zębowej. — Jeśli uznasz, że coś jest z tobą nie tak, po prostu wymów moje imię… — Twoje imię? Dobrze. Powiem twoje imię. Lolicia wciągnęła mu głębiej worek i zawiązała, by do środka nie dochodziło powietrze. Wziął głęboki wdech i plastik ściśle przylgnął do jego twarzy. Podprowadziła go do skraju łóżka i lekko pchnęła, by położył się na plecach. Potem owinęła linkę wokół kostek jego nóg i ciasno je związała. Weszła na białe jedwabne prześcieradło. Torba wydęła się, oklapła, wydęła się, oklapła. Lolicia przez plastik popieściła twarz Jacka, przeciągnęła paznokciami po jego klatce piersiowej, a potem po brzuchu. Jego członek był tak twardy, że stał skośnie, przypominając purpurowy kieł. Wzięła go w dłoń i powoli głaskała. Jack pojękiwał z przyjemności. — Ciekawe, czy Susan bardzo się to podobało? Jack odmruknął coś niezrozumiałego. — Nie usłyszałeś? Pytam, czy Susan uważała, że to podniecające. Robiła to z tobą po raz pierwszy. Jack dyszał. — Co? O czym ty, do diabła, gadasz? — wystękał. — Nie słyszę cię zbyt dobrze przez ten worek, Jack. — Nie przestawała gładzić członka, ale mimo to zaczynał tracić sztywność. — Zastanawiało mnie tylko, czy duszenie podobało jej się tak samo jak teraz tobie. Ciekawi mnie, czy sprawiało jej przyjemność doznawanie bólu. Wbiła mu paznokcie w jądra. Wydał zduszony okrzyk i próbował się wyrwać, ale nie udało mu się to. Co dziwniejsze, jego członek ponownie stwardniał. — Na Boga! — zawołał. — Nie mogę oddychać! Zabierz ten jebany worek! Lolicia uśmiechała się i nie przerywała masowania jego członka. — Nie mogę oddychać! Nie mam powietrza! Umieram! Lolicia ściągnęła majteczki do połowy ud i wspięła się na Jacka. Chwyciła jego członek i wprowadziła go w siebie. Zaczęła rytmicznie poruszać biodrami w górę i w dół. Siedziała wyprostowana, zamknęła oczy, na ustach miała dziwny uśmiech. — …oddychać! Nie mogę… — błagał Jack. Lolicia pochyliła się i pocałowała go przez plastik. — Ustaliliśmy sygnał, Jack, nie pamiętasz? Nie oszukuj. Jack walczył o powietrze, udało mu się jednak wyrzucić z siebie: — Lolicia! — Umówiliśmy się, że powiesz moje imię, Jack — szepnęła mu do ucha. — Lolicia! — Jego klatka piersiowa poruszała się z wyraźnym trudem i pojawiły się pierwsze drgawki. — Złe imię, Jack. Wcale nie nazywam się Lolicia… — … oddychać… proszę… — Nie, Jack. Dwa lata temu byłam kimś zupełnie innym, ale zrozumiałam, że nie mam szansy się do ciebie zbliżyć. Zmieniłam więc imię. No i trochę także wygląd. — … proszę… nie… — Poddałam się kuracji hormonalnej i nie uwierzyłbyś, co może zdziałać. Poszłam do chirurga plastycznego i też byś nie uwierzył, co jest w stanie zrobić współczesna medycyna. Rozjaśniłam włosy i kupiłam sobie najbłękitniejsze soczewki kontaktowe. Potem pozbyłam się do końca pozostałości po moim poprzednim życiu. Uwierz mi, Jack, było warto. Nie żałuję bólu, czekania i nawet jednego dolara, którego wydałam. Musiałam zobaczyć, jak umierasz w ten sam sposób, w jaki umierała Susan. Jack wydał z siebie ostatni straszliwy charkot i dostał orgazmu. Lolicia posiedziała na nim jeszcze przez jakiś czas, by upewnić się, że przestał oddychać, a potem zeszła z niego. — Przykro mi, Jack, ale nie powiedziałeś mojego imienia. Rozerwała worek, odsłaniając jasnofioletową, spoconą twarz, szeroko otwarte niewidzące oczy i wywalony język. — Powinieneś powiedzieć: „Jeff’. * Sfermentowana mieszanina ryżu i soi z solą (przyp tłum.). * Gra słów reel life — „życie na szpulach filmowych”, real life — prawdziwe życie (przyp. tłum)