ZBIGNIEW ŻAKIEWICZ Gorycz i sól morza Gorycz i sól morza Gdańskie Smorgonie słowo/obraz terytoria Wnet się rozbiega wszystek ród źwierzęcy, Zbierać doktorow, recept jak najwięcej, Co ich mieć mogą wszystkie lasy zgoła, Li- bijskie knieje i smorgońska szkoła. Franciszek Zabłocki 1775 Cóż ty się tak skrzywiła, smorgońska fioko… Fiu, fiu w głowie… Juliusz Słowacki Złota czaszka O Smorgonjo, ja cię kocham czule, Lecz miłość dobra, jeśli brzęczy coś w szkatule! Konstanty Ildefons Gałczyński Smorgonie, miasteczko w powiecie oszmiańskim województwa wileńskiego, mieszczanie smorgońscy obuczali niedźwiedziąt- ka i wodzili się z nimi po Rzplitej; stąd nazwa Akademii Smor- gońskiej i jej akademików. Aleksander Brückner Encyklopedia staropolska, 1939 Smorgoński, odnoszący się do miasteczka Smorgoń na Litwie, gdzie był zakład tresowania niedźwiedzi; akademik smorgoń- ski, gagatek smorgoński, niezgrabiasz… Michał Arct Słownik Ilustrowany Języka Polskiego, 1916 Smorgonie (Smarhoń), w XVI – 1. połowie XVII wieku ośrodek kalwiński, sławny w Europie ośrodek tresury niedźwiedzi, zwany akademią smorgońską, istniejący być może już w XVI wieku, w XVIII wieku prowadzony przez Cyganów (tresowali tu równo- cześnie kilkadziesiąt niedźwiedzi, a także małpy). Nowa Encyklopedia Powszechna PWN, 1996 CZĘŚĆ PIERWSZA Brzegiem morza Wjazd Jechaliśmy krainą rozległą i płaską w długi lipcowy wieczór i przez noc całą, wszystko widząc z wysoka i w pędzie. Ściem- niałym srebrem kołysało się wykłoszone zboże, jak plastry mio- du żółciły się rzepaki, migotały klockowate domostwa, szare i byle jakie. Nasze miejsca były nad szoferką, w oszklonej do połowy klatce. Podrzemywaliśmy zmorzeni całonocną mordę- gą, przedmuchiwani nocnym wiatrem. Nagle poczułem moc- ne szturchnięcie w bok. – Popatrz tylko, na sam koniec ziemi my zajechali – powie- działa ona, moja ciotuleńka*. Była wyraźnie poruszona i jej szare oczka wróbla błyszczały jak żywe srebro. Meblowóz wdrapał się na Kokosze Wzgórze, skąd widziało się ceramiczną wyspę ceglastych dachów. Wśród nich zalegał ru- dawy hipopotam bazyliki Mariackiej. Na lewo sterczały szyje jakichś przedpotopowych gadów, długie i żylaste. Gadziska z zatroskaniem pochylały się nad rudymi kadłubami i widać było, że kadłuby te są martwe i ktoś je próbuje galwanizować, gdyż błyskało tam i iskrzyło jaskrawosinym ogniem. A nad nimi i ponad miastem wznosiło się granatowe pole, skru- pulatnie zakreślone łukiem horyzontu. Na tych sinościach – białe, * Zobacz: Ciotuleńka. Opowieści żartobliwe, Gdańsk 1988. 9 wielopiętrowe budowle. Mogło dziwić, że ktoś zlekceważył tyle szerokiego pola, zaorał je, lecz nie obsiał i postawił swe pałace. – Wody mnogie stoją ponad ziemią. I po co my tu przyjecha- li? Tu już koniec wszystkiego – westchnęła ciotuleńka. – Ja człowiek ziemski: ani z wody, ani z powietrza. Nie miesz- kać mnie tutaj – orzekła po chwili, widać, że szykując się do zamieszkania byle dalej od krańca. Zjechaliśmy w dół. Widzenie sczezło. Pojawiły się domy i do- meczki, potem kamienice. Przejechaliśmy obok potężnego gma- szyska o stromym, czerwonym dachu. Naprzeciw wyrastało coś na kształt murowanego, gotyckiego zamczyska z wysmukłą wie- żą zegarową. Co parę minut podjeżdżały tu pociągi z gwizdem i szczękiem żelastwa, aby pędzić gdzieś w głąb miasta. Wpadliśmy w aleję ze szpalerem dziuplastych, kikutowatych drzew. Niechętnie i z ociąganiem pod lipy podeszły bukowe wzniesienia. Tuż zaraz, na placu wcinającym się we wzgórza, wybrzuszał się namiot cyrkowy. Nasz meblowóz stanął. Za nasy- pem kolejowym trwał huk i łomot. Rdzawe kadłuby oplotła pa- jęcza sieć rusztowań. Łaziły po niej granatowe mrówki, aby co parę sekund wzniecać ów ostry błysk ujarzmionej błyskawicy. – Taka Wieża Babel budować! Ciekawa ja bardzo, co tutaj człowiek może sobie myśleć? – zastanawiała się ciotuleńka, przecierając chusteczką załzawione oczy. Nasz kierowca, pan Władzio, wychylił skołtuniony łeb z szo- ferki i gestem rezygnacji wskazał przed siebie. Staliśmy przed wąskim przejazdem, właśnie przetaczał się tam wózek zaprzę- żony w parę burych niedźwiedzi. Ciągnęły dyktę zapraszającą na cyrkowe atrakcje: tańce słoni, podniebną akrobację i specjal- ną tresurę niedźwiedzi. – Jak to oni mogą specjalnie tresować niedźwiedzie? Nasz Radziwiłł Panie Kochanku jeździł w poszóstnej karecie zaprzę- 10 żonej w niedźwiedzie. A co tutaj każą im robić? – zaintereso- wała się ciotuleńka. Jakby w odpowiedzi dał się słyszeć jęk syren. I oto bury nie- dźwiedź wspiął się na tylne łapy, ciężko zatupał i zaryczał bo- leśnie. Odpowiedziały mu ryki z cyrkowych wozów i grzmot lwiej tęsknoty. Przed nami przemknął wóz strażacki i dwa ga- ziki: trudno było dojrzeć, czy milicjanci to, czy strażacy. A niedźwiedź dalej trwał w tej postawie, która z małpy miała uczynić człowieka, a obróciwszy ku nam swą paszczę, coś prze- kazywał niedźwiedzią skargą. Czy żalił się na to specjalne tre- sowanie, czy też dowodził, że dalej się chce uczłowieczać? Niech go tylko wyprzęgną z tego wózka, a pójdzie na dwóch łapach z odciskiem ludzkiej stopy ku bukowym wzgórzom. A może na to granatowe pole nawisłe nad miastem, prowadzą- ce do zaprzepaszczonych Smorgonij?… Wtedy niepozorny człeczyna w zatłuszczonym berecie dźgnął bestię żelazem pod żebro i szarpnął za chrapy. I nie- dźwiedź posłusznie zaczterołapił. A myśmy ruszyli dalej w głąb miasta. * * * Dom nasz stoi na stoku wzgórza, wokół szumią buki, zalewa- jąc okna zielonym odblaskiem. Domostwo – z wieżyczką pa- miętającą prawdziwe dziewiętnastowiecze, gdy życie domów obliczano nie na jedno pokolenie. Pakujemy się na piętro z meblami i bebechami pozbierany- mi po całym świecie. Pan Władzio chodzi po pokojach, czupry- nę kołtuni i nadziwić się nie może. – A co ty sobie myślisz? I jemu się trochę poszczęściło! – ofuk- nęła ciotuleńka. – No, ja posiedzę tutaj tyle tylko, żeby jakąś chatę znaleźć: byle dalej od wody. 11 Po wniesieniu mebli odprawiamy chłopców z sąsiedztwa na zasłużone piwo, sami zaś mamy zasiąść przy stole, który był zostawiony na pożegnanie Południa, a teraz jest poręczny na przywitanie Północy. – Idź ty do sąsiadów i zaproś ich na parapetówka. Nie uchodzi tak ścichapęk się wprowadzać. Przy okazji poznasz, z kim bę- dziesz miał przyjemność na długie lata – rozkazuje ciotuleńka. – Mało to my się nabadziali po świecie? Widać taki już nasz los, żeby miejsca jednego za długo nie zagrzewać – protestuję. – Durák ty. Wkroczył w wiek męski – tak oczekuj klęski. Nie obejrzymy się nawet, jak ja twoją rówieśnicą będę. No, mnie już nie obaczysz – mówi proroczo ciotuleńka. Wychodzę na schody, czując zapach butwienia i starego muru. „I kogoż mogę spotkać w tym mieście uczepionym sa- mego szczytu mapy kraju – myślę – zaokrąglonego dziwnie, jakby ktoś niewprawną ręką zakreślił kształt serca”. I staję przed okienkiem, widząc buki błyszczące oleiście w południo- wym słońcu, a dalej siną kreskę zatoki. Spoza drzwi dobiegają głosy jakby sprzeczki. Jeden trochę pi- skliwy, czy na wysokiej nucie, wyraźnie kogoś ruga. Drugi – od- powiada półbasem. Pukam i widzę znajomą postać w przetłusz- czonym bereciku. Bucha smród papierosów i opary gorzałki. – Witam nowego sąsiada! – objawia niespodziewaną radość człeczyna, ściskając moją dłoń swoją twardą, spracowaną ręką i zapraszając, a właściwie wciągając do wnętrza. – A to Wiesio, malarz – przedstawia wysokiego szatyna o twa- rzy junackiej, z włosami do ramion. – Przyjaciel domu, można rzec, i Niuśkin kawaler. – Tak, on nowy sąsiad, trzeba mu kroplówki dać, żeby nie zasłabł po tej ciężkiej przeprowadzce – uprzedza gest gospoda- rza Wiesio. 12 Wypijam jakąś słodkawą nalewkę. – Oblizuje się nasz sąsiad. Miodek poczuł. Będziesz miał, Michałku, prawdziwego Misia pod ręką – bezceremonialnie spoufala się malarz. – Jak on Miszka, to bratem tobie będzie. Wypada, żebyście wypili brudzia – proponuje niedźwiednik, wyraźnie już podpity. Nie pozostaje mi nic innego, jak zahaczyć ręce w rytualnym geście i wypić z musztardówki napełnionej do połowy miodówką. – Kiedy ty już dla mnie bratem, to musisz poznać Niusię. Idź, nie bój się – malarz lekko wpycha mnie do sąsiedniego pokoju. Widzę dziewczynę siedzącą w pół obrotu przed wysokim lu- strem, odbitą i oglądaną podwójnie. Jedna – o ptasim profilu, z nosem prostym i czołem spadzistym niczym z greckiej wazy; druga – patrząca na mnie, o szerokich kościach policzkowych, miękkim podbródku i pulchnych wargach o barwie dojrzałej jarzębiny. W pokoju pachnie wodą kwiatową „Być może”, kremem „Ni- vea” i gorzkawą słonością morza. – Coś zanadto obcesowy jest ten Wiesio – bąkam, przysiada- jąc się na krzesełku. – Wiesio jak to Wiesio – mówi sentencjonalnie dziewczyna. – Myśli pan zapewne o moim papciu, Michale? Trudno, jeśli cią- gle z niedźwiedziem ma się do czynienia. – Przyszedłem zaprosić sąsiadów na parapetówkę… – Muszę panu zdradzić – mówi Niusia, uśmiechając się prze- kornie – że ja dla Wiesia za modelkę służę. Pełny akt! – Modelem jest dla mnie – potwierdza Wiesio, swoją figurą przysłaniając drzwi. – Nawet kiedy jej nie maluję, to też ją maluję. Czuję, że we dwóch, panie Misiu, będziemy mieli jed- ną modelkę. – Ależ gdzie tam, wolne żarty… 13 – Zostaw ich Wiesio, niech sobie pogawędzą. Jakiś ty wścib- ski. Chodź, gorzała stygnie – rozkazuje niedźwiednik. – Czekamy na sąsiadów na dole – próbuję wycofać się choćby z odrobiną godności, ale Michał dostatecznie jest pijany, bo zaczyna traktować mnie jak najprawdziwszego niedźwiedzia. Łapie za klapy i pod żebra wsadza coś na kształt widelca. Wyrywam się i uchodzę z alkowy, i nie wiem już, czy jestem wpychany, czy wypychany z ramion Wiesiowej modelki, bo wszystko od chwili wjazdu na Kokosze Wzgórze zaczyna stawać się nieprawdopodobne. Pogrążam się i tonę Ziemia tutejsza okazała się z samego piasku: czystego, żółte- go kwarcu, który skrzypi pod nogami jak śnieg w najsroższe mrozy. Na tej oczyszczonej z wszelkiego życia glebie wylegują się tłumy, prawie nagie, brązowe, czerwonawe albo białawe z krwawym rumieńcem na brzuchu i łydkach. – Rozwalili się puzem do góry, nie dziwota: wszelkie życie z wody wyszło. Ciągnie człowieka do tych pieluszek, ciepłych i pluszczących – kwituje ciotuleńka swoje nauki, które zaczerp- nęła w Brukseli dalekiej u oświeconych naturalistów czy in- nych pozytywistów. Nad plażą unosi się sinawa ściana, a do niej – niby białe mo- tyle – przypięte są statki. Gdy się im bliżej przyjrzeć – raz wy- daje się, że rozfalowana woda płynie ku nam, to znów, że to statki podążają: jedne ku granicy owej ściany, która stanęła wysoko i sięga nieba, drugie ku długiemu paskowi falochronu, gdzie frasobliwie pochylają się portowe dźwigi. Choć jest to już rzecz zwyczajna, nie możemy się nadziwić morzu, które uwypukla się nad lądem i nie zalewa go. – Wszystko tu jest mylące, a już dla nas na pewno. Uważaj ty sobie – mówi ciotuleńka, nie wiedzieć do czego pijąc, bo wła- śnie, brnąc po kostki w piachu, kieruje się ku nam Niusia. Różo- 15 we pantofelki trzyma w garści. Włosy w podmuchach bryzy trzepoczą jak płowa chorągiewka. – Ja wcale się z nią nie umawiałam – mówi ciotuleńka. – Prze- cie nie mogłam nie powiedzieć, że idziemy do Jelitkowa. Nie bardzo wiem, co o tym wszystkim myśleć, a tu na doda- tek do słonawej gorzkości morza przyplątują się zapachy „Być może”. – Dziś mam wychodne – mówi Niusia. – Przespacerujemy się do Sopotu. Pani Ewelina na pewno będzie zadowolona… – Ja tam, kochanieńka, ze wszystkiego jestem zadowolona. I do chodzenia pierwsza. Tylko nie wiem, czy jemu będzie po drodze? – mówi ciotuleńka. – Będzie, będzie. Pan Misio ma teraz wakacje i ciekaw on musi być świata tutejszego – uspokaja Niusia. Brzegiem plaży dochodzimy do Sopotu. Ciotuleńka, widać to, przejęta jest wszystkim wokół. Tyle razy chciała być w tej perle Bałtyku, a tu patrzáj! – nawet przyjeżdżać nie trzeba, kiedy raz się przyjechało. Szczególnie pociąga ją molo. Opłacamy się smutnej pani siedzącej w białej budce. Pergole, gazony, kwiet- niki i biegnące półkolem, oszklone zadaszenie wcale ciotuleńki nie interesują. – Mostem wejść na morze, to jest coś! – mówi, wciąż trzy- mając się ramienia Niusi. Tytułuje ją panią Anusią. I obie gna- ją w półkilometrową dal pomostu, pod nim chlupie płukanie wielkich, starych ścierek. Ale im dalej zapuszczamy się na ten dziwny most, po którym nikomu nie jeździć, po obu stronach jest coraz więcej wody. Zatrzymujemy się przy drewnianej balustradzie, na której równym rządkiem siadły białopierzaste mewy ze stalowym grzbietem, każda oddalona od drugiej o te dwadzieścia centy- metrów: ni mniej, ni więcej. Mewy siedzą i patrzą na nas pa- 16 ciorkiem żółtego oczka, zielonkawym dziobem mierząc w prze- strzeń, ale wystarczy odrobina chleba, a już wzlatują z przeni- kliwym „kia!”, pikując wprost na nas. – A żeby was korszun porwał! Rozdziobią nas jak te kruki i wrony – gorszy się ciotuleńka bezczelnością mew, które rze- czywiście gotowe nam oko wydłubać w tym koszącym i pikują- cym locie. Na dolnym pomoście paru chłopaków wyciąga nadzianą na haczyk dziwną rybę. Wielka jest jak liść łopucha i jak łopuch płaska: z jednej strony biała, z drugiej oliwkowoszara i coś jak- by z jednym okiem i jedną skrzelą. – Dziwactwo jakieś! I kto ją tak rozplaskał? – dziwi się ciotu- leńka. – Wiadomo: morze plaskało, aż rozplaskało – mówię. Niusia śmieje się serdecznie, więc i ciotuleńka uśmiecha się chitreńko i po swojemu. – Kto by się nie dziwił? My ludzie oszmiańscy, z borów my wyszli, dzięcielinę i grykę my siali, w Smorgoniach obwarzanki zjadali. Idziemy dalej. Do Szwecji mnie śpieszno – mówi i uwodzi nas za białą budkę z wysokim masztem, a tam schodkami w dół. – Most się kończy i do Szwecji nam nie dojść. To po co budo- wać takie mosty? – dalej dziwi się przewrotnie. Tymczasem morze dziwnie się wygładza: nie woda to, a stal niebieskoszara, połyskująca oleiście. Nic, tylko wkroczyć w tę gładź i iść przed siebie, aż do porzucenia wszelkiego ziemskie- go sensu i porządku. – O, tu są takie drabinki dla bardziej odważnych – pokazuje Niusia jakieś żelazne pręty sięgające gładzi. Na skraju pomostu siedzi stary, wąsaty człowiek w gumia- kach, ubrany byle jak, ale z wędką, plecaczkiem i blaszanką z przynętą. 17 – Byli takie odważne – mówi on – ale się skończyli. Dziś nie te czasy. Rybę i te Ruskie z morza wyłapali. A zaraz po wojnie to można było morzem dojść do Bornholmu. A co do ryby, to węgorz był taki tłusty, że smarowali jego na chleb. Widać od tych potopionych, co uciekali przed Ruskim. Uciekali, uciekali, a Ruskie wszystkich ich zbombili. – Jakżeż to tak? Do Bornholmu na piechotę? – przytomnie zapytuje ciotuleńka. – Widać, że paniusia nie tutejsza. Zaraz po wojnie takie mro- zy przyszli, że morze ścisnęło, kto wie, może do samej Szwecji. No wszędzie stali enkawudzisty i naród polski nie puskali – chętnie wdaje się w pogawędkę stary człowiek. Wyciąga z kie- szeni kapciuch skórzany, z baranich mudów, i zabiera się do robienia skręta. – A żebyż ciebie licho! Tak ja widza, że wy nie tutejszy, a nasz – tamtejszy! – klaszcze w dłonie ciotuleńka. – Adkúl wy bendziecie? – Ja zawsze był tutejszy, choćby nawet był tamtejszy. My tu wszyscy zjechali w czterdziestym piątym albo szóstym. Są też za Gomułki wypuszczone z samego Sybiru i z Kazachstanu – z niezmąconym spokojem odpowiada wędkarz, śliniąc skręta, jak się należy z porządnie zadrukowanej gazety zrobionego. – A dużo tu jest, jak mówicie, tutejszych, co byli tamtejszymi? – Dużo. Chiba połowa miasta. Wieźli nas za repatryjantów jakichś. Ź Wilna to wszystkich wyganiali, żeby Ruskim i co bar- dziej bolszewickim Litwinom miejsca zrobić. A z wiosek to nie puskali: „Siadźi, rabotaj, szto – właść tobia nasza sia nie spodo- bała?!”. Tak ludzie i się zostali, jedno ze strachu, no w wienk- szości to na Polska czekajonc. – Tak ja wiem to wszystko – wzdycha ciotuleńka, coraz bar- dziej na swojską mowę przechodząc. – Ja też ź Wilna wyjechaw- 18 szy, ale tak naprawdę, to my Oszmiańczuki. Niedźwiedzie my tresowali w Smorgoniach. – Tak ja od razu i wiedział, że wy nasza. Ot, i zagadałsia ja z wami. A co do niedźwiedziów, to pierwsze słyszę… – Misie oni wszyscy, niedźwiedzie prawdziwe… – wtrąca się do rozmowy Niusia. – A niedźwiedzia to w taki sposób tańcować uczyli: stawiali jego na blasze i grali na benbenku. Ot tak! – ciotuleńka bierze blaszankę z przynętą i wystukuje palcami bębenkowe granie. – Misio początkowo patrzał jak zdurniały na to wszystko, ale kiedy pod blachą ogień zapalili, zaczął łapami przebierać. I tak pozostało: tylko jemu zabębnić – tańcować będzie! – Chitreńko to wasze Oszmiańczuki obmyślili, chitreńko – chichoce wędkarz. Gdzieś od lądu, spod muszli koncertowej, spływa po wodzie granie kapeli ludowej. Ciotuleńka dalej bębni po blaszance, a dżdżownice różowymi skrętami jej potakują. – No co, Misiu – mówi Niusia, kołysząc się w biodrach. – Za- tańczymy? Czuję niepokój wielki i chaos. Szczególnie irytująca jest pew- ność Niusi święcie przekonanej, że jej półkule, chwiejące się rytmicznie, są tą doskonałą pełnią, za którą podążę jak w dym. Łapię się za drabinę wiodącą wprost na tę gładź nieskalaną. I zanim tamci się spostrzegli, co czynię – już stopa moja doty- ka napiętej jak struna twardości morza. …I zaczynam kroczyć, jak w tęsknocie, jak we śnie, jak w Ewangelii. Oddalam się, a oni krzyczą na mnie. Obzieram się ku lądowi – i dopiero pogrążam się, i tonę… Na brzytwie żyjący Na balkoniku siadają sikorki bogatki, ptaszki jakby zręczną ręką wystrugane i pomalowane na żółto i niebieskawo: łepek czarny, białe policzki. Skaczą na drucianych nóżkach i wszyst- kie tłustości, jakie im się daje, wydzióbują. Pobliski buk za punkt obserwacyjny obrały, skąd dają znać ostrym, długim świśnięciem, że już pora na żer. – A kiedy im masło daję, z masła jakby kwiatek zostaje z ostrymi płateczkami. Tak dzióbkiem znaczą swoje sikorcze łakomstwo – mówi ciotuleńka, bacznie obserwując ptaszki. – Chleb rzucę, nie ruszą, ale do ciastka to i owszem. Wypisz, wymaluj, jak i u nas w Puciatowszczyźnie. Może one i stam- tąd są. Mądre one, nie to, co ty. Szaleju ty się najadł, czy co?! – wraca ciotuleńka do rannej reprymendy. – Żeby nie pani Anusia, poszedłbyś na dno jak gira do ważenia albo jak ten pijany z Mejszagoły, co to wierzył, że lżejszy jest od wody. Bo jak tobie wiadomo, lud nasz nie głupi: kiedy samogon był sła- bieńki, oni jego stawiali na mrozie, i mrozik sprawiedliwie rozdzielał wodę od śpirtu, który na wierzch wychodził. – Głupio wyszło, to fakt – zgadzam się niechętnie, bo co mam powiedzieć? – Mówiłam ja, że wszystko tu jest dla nas mylące. No, coś mi 20 się wydaje, że na złość chciałeś zrobić. I uparty ty jak Litwin, niechby nawet Białoruski. Ciotuleńka zaczyna się krzątać koło stołu, gdyż korzystając z tego, że zostaliśmy sami, swoim zwyczajem zaprosiła gości – tutejszych i tamtejszych. Pomagam jej w tym zbożnym dziele, ale widać, że ciotuleńka nie chce mi dziś popuścić: – Znam ja ciebie dobrze, jak twego tatuńcia i dziadunia zna- łam. Różnego można się po was spodziewać, a już szczególnie tutaj. Popatrz ty tylko… I ciotuleńka wskazuje na skrawek ceglanego miasta i na siny pasek morza. – Widzisz, takie to sprawy. Tutaj – wody, którymi można kulę ziemską obejść i choćby w samej Australii się znaleźć, gdzie ludzie do góry nogami chodzą. A znowuż popatrz tam… Ciotuleńka przechodzi do drugiego pokoju, co ma być salo- nem. Są tu oszklone drzwi wiodące na balkonik – karmnik siko- rek, synagorlic i wścibskich wróbli – który jak cycek przyczepił się do budynku. I pokazuje drugą stronę świata: – Wyciągnąć rękę i masz góry, wąwozy i doliny. Prawie jak u nas, tylko że buki jakieś rosną. Drzewo to słabieńkie, choć wygląda twardo i pień ma gładki i lśniący jak skóra u padalca. Dlatego buk Bugu nie przekroczył. Straszne mu nasze zimy i nasze miacielice, niewygodnie tam buczkowi, widać za moc- no Azją i Północą pachnie. A my to lubimy. – A i dom jakiś dziwny. Dobrze ja jemu się przyjrzałam. Wie- życzka jak w zameczku tyrolskim, belki na krzyż, czymś podob- nym ściany z pruska zapeckane. Okienka tu i tam powtykane, balkoniki wiszą ni przypiął, ni przyłatał. A na strychu to nawet strasznowato! – mówi ciotuleńka, palec do góry podnosząc. – Byłam ja na tym czerdaku. Strych wysoki, że z całego majątku można tam pranie rozwiesić. Do wieżyczki schody kręcone pro- 21 wadzą. W wieży pusto, tylko mysiną śmierdzi. No, pokoik ni- czegowaty, akurat dla jakiejś wiedźmy i duchów germańskich. Tęsknotę tu czuje się, niedzisiejszą, gotycką, i duch wielce uczonych profesorów, co z Faustem za pan brat byli. I dużo chcieli. A jak coś nie tak – to zaraz po łbie światu! Nie to, co nasze dworki: proste, jasne i umiar znające. Wrośnięte w zie- mię jak dorodny borowik z wielką, brązową czapą, niby świeżo wypieczony bochen chleba. Spod gontów łypią okienka wdzięczne od kwiatków. Ganeczek wysoki, na czterech słup- kach, żeby gospodarz mógł wyjść i gości przywitać. Albo w czas dożynek przyjąć wieniec i przed tym ganeczkiem wysmagać bizunem parobka, który koniom owies podkradał, ot co! – za- perzyła się moja ciotuleńka. – I po co my tutaj przyjechali?! – Doprawdy, nie rozumiem, dlaczego cioci tu wszystko się nie podoba – oburzam się szczerze. – Bo mnie to i owszem… – Wiem, że ty dosyć się nabadział po świecie. I na tyle już zestarzał, że swoje miejsce chcesz znaleźć. Bo i co my winne, że z ziemi naszych dziadów i pradziadów nas wypędzili? Tak samo jak i tych biednych Niemców. Jak i my, tak i oni darmo budowali. Budowali swoje gotyki, budowali, że nawet stacja kolejowa i szalet – i ten u nich gotycki. A co do podobania się – to kto powiedział, że się mnie tutaj nie podoba? No powiedz ty mnie, kiedy zobaczysz ciepła wdówka, a i dziewczyna niczego- wata – w kim ty się zakochasz? Tak i mnie: Gdańsk się spodobał, no zakochać się w nim ani rusz… Chyba że w Kaszubszczyźnie: te same lodowce ziemię tę przewalcowały, sypkie piachy w góry spiętrzyły, lodowcową wodą jary i doliny wypłukały. I słoneczko to samo pochylenie ma, z czego rosnąć takim sa- mym laskom jodłowym i brzozowym, krzaczkom wierzbiny i jałowcom. I być podobnym grzybom, rybom, no wandliny nie te, bo i ludzie nie tacy, chociaż w czymś Białorusinów przypo- 22 minający. I te buczki to stąd, że klimat tutaj morski, co już w kościach czuję. I coś mi się wydaje, że ludzi tutejszych też po- czuję – wzdycha ciotuleńka, która już zrobiła pierwsze kroki, aby osiąść na Kaszubach. Jakby na zawołanie na nasze pięterko przybywają pierwsi goście: Niusia z Wiesiem-malarzem. – Tatuńcia pókij co w cyrku, zajęty przy niedźwiedziach. – Takie ma i życie, ten twój tatuńcia – wzdycha ciotuleńka, bo wciąż jest w smętnym nastroju. – Za niedźwiedziami po całej Polsce musi jeździć. – Żeby tylko po Polsce. On już i pół Europy objechał! – chwali się Niusia, rozglądając się za lustrem. – Mnie takie życie nie od- powiada. Dlatego na występy w nocnym lokalu się zgodziłam. Wiesio-malarz chrząka w zakłopotaniu wielkim. Uśmiech ma obiecujący, jakby za chwilę miał obwieścić światu jakąś radosną nowinę: jak zawsze, gdy ma sięgnąć po pędzel albo po kieliszek. – Fioła tam! Tatuńcio na niedźwiedziach, a my tymczasem wypijemy na przywitanie. Ciotuleńka zbywa milczeniem ten wyraźny nietakt i pyta Niusię: – Powiedz ty mnie, kochanieńka, nie z Kaszubów ty bę- dziesz? – Moja mama z Kościerzyny, a mamy tata z Francuzów. No, babcia Kaszubką była. Znowuż tata Michał z Torunia, ale jego mama z jakichś pruskich „fonów” miała być… – Pomieszanie takie jak i u nas! – cieszy się ciotuleńka. – I my też z prostego bojarstwa i z litewskich kunigasów, z polskich zasiedleńców i niewolników Witoldowych, jak też z tatarskich zagończyków. Jak to mówią: „Biez wodki nie razbierosz”. I ciotuleńka nalewa po kieliszku, łaskawie zwracając się do Wiesia-artysty: 23 – W twoja rence perswaduję. Wiem ja, że twoje rodzice Wil- niuki, a ty w kołysce w niewoli zrodzony. No patrzáj – honor trzymaj, żeby dziadowie twoi na Rossie na drugi bok się nie przewracali! Wiesio chrząka długo i znacząco, co oznacza, że czuje się winnym, ale co robić? – taka już ludzka natura, i wypija jed- nym haustem. – Coś spóźnia się moja Irena. Wyobraź ty sobie, moja Anusiu, że znalazłam tu córkę swojej przyjaciółki, z którą razem nauki pobierałyśmy w Brukseli. Było to jeszcze za cara. Znowuż Irena w Wilnie u urszulanek razem z mamuńcią tego oto Misia do życia się przygotowywała. Drugiego podobnież ma męża, który wielkim teatralnym człowiekiem ma być. – Znam ja jego – mówi Wiesio, którego znów chrząkanie za- czyna męczyć. – Dekoracje my robiliśmy do jednej sztuki. Ni- czego sobie pan, podobno z hrabiów, no prędzej być jemu z Oliwy, bo oliwa z niego idealna. – Przyganiał kocioł garnkowi! – oburza się ciotuleńka. – I cóż to znaczy – idealna? – Z głębi serca płynąca i mocno zakochana w świecie. Jak to z artystą bywa – odchrząkuje Wiesio. – O sobie ty myślisz – domyśla się ciotuleńka. – I jak to jest, że najlepszych i z talentem ludzi ten mus przyciska? A potem umierają w sromocie ciała i umysłu, jak ten Przybyszewski? No u nas ludzie byli nie tacy, zapamiętaj to sobie, panie Wiesła- wie. My żadne tam Marmieładowie, kochamy życie, to fakt. Wódka jest u nas jak piesek – na przyzwanie, tylko że jej mer- dać przed nami ogonem, a nie nam! – Jeśli chodzi o sprawy idealne, to moim kochankiem jest pędzel – chrząka Wiesio, oka ze stołu nie spuszczając. – I on merda przede mną ogonkiem. 24 MARCIN ZALESKI Ulica Ostrobramska, litografia, 1845 – A potrafisz ty świat przyrody tutejszej namalować? – pyta ciotuleńka. – Jak mnie prawdziwym obraz namalujesz, kupię od ciebie! – Czemu by nie? Namaluję. Tylko muszę wiedzieć, co pani czuje? – Co ja czuję? – poważnie zastanawia się ciotuleńka. – Z jednej strony nieskończoność wielką i choć mani tam ścianą, złudzenie to tylko. A nad tym niebieskość niebieska i chmury – tlen i wo- dór. A przecież tak samo z morzem jest: tlen, wodór i nic więcej. No popatrz ty tylko – niby z tego samego, a nie to samo. Z drugiej znów strony: Kaszubia, co jak krowa cielna obciążona jest swoim tajemnym, a nam się wydaje, że to wzgórza i lasy, jeziora i rzeki. Na brzytwie tu żyjemy, mój kochanieńki… – Z pani to najprawdziwsza poetka! – cieszy się Wiesio-malarz. – Nie plaskaj jęzorem, jak baba durnopianu się najadłszy. Siadajcie, będziemy pić i zakąsywać, jak Pan Bóg przykazał – rozkazuje ciotuleńka. Jakby czekając na tę chwilę, ktoś delikatnie puka. Ciotuleńka biegnie do wejścia, szeroko otwierając ramiona, w które wpada drobna, ciemnowłosa pani, gładko uczesana, co podkreśla jej kształtną główkę. Ubrana jest artystycznie: w samodziałowy sweter do kolan i granatową spódnicę do pół łydki. – Kochanieńka ty moja! Niech ja się tobie przypatrzę. Wy- pisz, wymaluj Maniusia! Tylko oczy nie te. Ona miała czarne, a ty jakieś takie mozaikowate – cieszy się ciotuleńka. Odstawia na wyciagnięcie ręki przybyłą, aby się jej do woli napatrzeć. – No tak, coś ty masz ze Stankiewiczów. Chyba te oczęta jak dwa królewięta. No cała ty z Kokoszyńskich. – A to jest mój Julo. Ciotuleńka z miejsca uznaje arystokratyczny rodowód. Poda- jąc dłoń do pocałowania, z uszanowaniem mówi: 26 – Rada jestem wielce pana widzieć. U Mirskich w Mirze by- wałam, u Radziwiłłów ze swoim Puciatą tańcowałam, a pan z jakich stron? – Z Poznania Julo. Kiedyś jego przodkowie z Prądzyńskimi się zwąchali, a przed wojną na uniwersytecie za czerwonego hrabicza on był. Dziwaczył się, jednym słowem, jak to Pozna- niak, który bolszewików nie poznał – po swojskiemu mówi pani Irena. Podoba się to ciotuleńce i już bez ceregieli przedstawia nas wszystkich. Mnie jako syna tej biednej Oleńki, z którą wszak Irena razem u urszulanek być musiała. – Syn Oleńki! Przecież odwiedzałam ich w Izabelinie pod Mołodecznem – cieszy się pani Irena. – Tata mój, Kokoszyński, był rządcą w okolicy. Jakże zazdrościłam Oleńce syneczka. Kie- dyś, na wakacjach to było, wzięłam ja jego na ręce, a miałam piękny beżowy płaszczyk. A ten swoim dżyndżulem obsikał mnie całą. Od góry do dołu. Cały płaszczyk! – nie bez żalu wspo- mina pani Irena z domu Kokoszyńska. – No i co, nie wstyd tobie? – całkiem poważnie pyta mnie cio- tuleńka. – Widać od początku on taki był. Nieobliczalny, można powiedzieć. Nasza pani Anusia coś może o tym powiedzieć, bo kto jemu koło ratunkowe rzucał? – Chętnie i ja bym tego koła się chwycił – mówi pan Julo, ca- łując dłoń Niusi. Dopiero teraz spostrzegam, że jest on jak zjeżdżony koń czy- stej krwi arabskiej: w jakimś niepokoju ustawicznym i wrażli- wości wielkiej, o cienkiej kości, ruchliwych, długopalcych dło- niach, kobiecych i wąskich. Na czole pana Jula króluje wielki ni to guz, ni to róg – znamię prorocze. – Radzi my z przyjazdu państwa – mówi pan Julo, nerwowo chwytając kieliszek w swe palce starej, arystokratycznej panny. 27 – Pijemy za wasze przybycie i za tę bezbrzeżność i szerokość duszy wileńskiej. – On teraz nad Micińskim siedzi – usprawiedliwia męża pani Irena. – Jemu teraz wszystko kojarzy się z bazyleusem i bez- brzeżnością. – A mnie z wielką krową leżącą nad morzem, gdzieś w okoli- cach Lisiego Jaru – mówi Wiesio-malarz. – Z krową i brzytwą, bo my wszyscy tu jesteśmy na brzytwie żyjący… Taki nasz los – Dziwna to jest okolica, to całe Trójmiasto – mówi moja cio- tuleńka. – Miasto przy mieście jak paciorek na jeden sznurek nanizany i uwiązany u szyi jakiejś morskiej panny. No żeby morska rusałka za mocno nie była pewna swego, do gardziołka przyłożono jej kosę helską. Gdzie północ, gdzie południe, trud- no też rozeznać – sierdzi się dalej moja Ewelina. – I cały ten Gdańsk jakoś krzywo do tej morskiej, zatokowej panny przy- klejony. Gdybym tak chciała prosto na wschód iść z tego miej- sca, to do wody bym wlazła, rzecz to pewna… – Za Niemen, za Niemen i po cóż za Niemen… – nucę sobie pod nosem, co ciotuleńkę doprowadza do prawdziwej pasji. – A dlaczegóż by nie!? Przecież tak naprawdę to ja stamtąd nigdy nie wyjechałam! Jak długo ciało z duszą ma być rozłączo- ne? Dlatego myślę sobie, że zmorą się stałam albo wampirem jakimś. Tylko pytanie, gdzie bardziej jestem: czy tam, gdzie dusza, czy tu, gdzie ciało. – Gdzie „tam”? – pytam podstępnie. – Ty mnie nie złość dzisiaj! Sen ja miałam, dziwny. A może to nie był sen. Ale nie żeby to w dawnych czasach miało być, tylko dzisiejszych. Widzę, że na miejscu spalonego dworu, który ru- scy partyzanci na rozkaz baciuszki Stalina skopcili, stoją teraz 29 kołchozowe bunkry, cementowe, przerdzewiałą blachą pokryte. W środku krowy ryczą, widać nienakarmione albo źle napojo- ne. Drzew żadnych. Rzeczki nie ma, tylko rów prościutko wyko- pany. Pastwiska jakieś zżółkniałe z tej sowieckiej melioracji. A wszystko to oglądam dlatego, że unoszę się w powietrzu, taka leciutka jak bańka mydlana. Aż tu widzę, że na brzegu rowu, gdzie kiedyś rzeczka była, siedzi babinka. Biała chustka na czoło nasunięta, spódnica długa, samodziałowa. Siedzi i ki- janką trzepie o deskę. – Co tak Walercia po próżnicy trzepie? – mówię do niej, bo Walercię poznaję, która u nas w majątku od sieroty chowana była. A ona, jak tylko mnie zobaczyła, zamiast się ucieszyć, w płacz i lament, i zaczyna hałosić jak po umarłym. – Ach, nie przychodź ty do nas, dobra pániczka, ach zostaw ty nas! Ojojoj, nie mencz ty nas i siebie samej! Muszę się przyznać, że mocno ona mnie tą swoją nie- wdzięcznością dotknęła. – Co ty, Walercia, zdurniawszy, czy co? Ja jeszcze nie umarła! Widać bizuna na ciebie trzeba! Trochę jej za mocno powiedziałam, to fakt. A ona jeszcze w większy krzyk: – Zejdź ty nam z oczu i z pamięci, bo tak dalej żyć nie sposób, ojojoj! Chwyta za kijankę i dawaj walić, a spod kijanki – krew! Naj- prawdziwsza, żywa krew! – Co to, chłopiec kogoś porżnął za miłość nieodwzajemnioną, czy jak? – jakoś tak niezręcznie pytam. A ona kijankę odkłada, podnosi białe, lniane szmatki całe we krwi i jakby trochę się bojąc, bo w oczy mi nie spojrzy, a oczy ma takie niebieściutkie, prawdziwie poleszuckie, mówi z wyrzutem: 30 – Co to, dobra paniczka, nie poznaje skąd ta krew? I wtedy zrozumiałam, że to ja mam być tą zmorą, co do Pu- ciatowszczyzny wraca i krew żywą wypija. I zaraz się obudzi- łam, ale się czuję tak, jakbym z dalekiej podróży wróciła, a nie ze snu. Bo skąd mogę wiedzieć, jak tam dzisiaj jest? – Przecież ja tam byłem. Cioci opowiadałem. Zdjęcia pokazy- wałem – przypominam. – Mądrala się znalazł! Akurat twoje zdjęcia i opowiadania miałyby mi się przyśnić! Przecież tylko to się śni, co się same- mu widziało i przeżywało. Nie! W tym twoim Gdańsku nie mam ja życia! Dusza moja co rusz po morskich falach do domu wraca! – I nie ma w tym nic dziwnego – zgadzam się z moją ciotu- leńką. – Rzeczką Puciatką, co spod korzeni Puciatowszczyzny wypływa, wody spływają do Wilii, ta pod Kownem z Niemnem się łączy, a Niemen tonie w głębokościach Bałtyku, który jako panna wodna i zatokowa o brzegi Brzeźna, Jelitkowa i Sopotu swoją falą chlaszcze. Ciotuleńka podchodzi do okna i widząc tę wieczną krechę świętego półkola, którym morze zaznacza horyzont, ciężko wzdycha. – A co do tej krwi: list jakiś albo wiadomość od bliskich krew- nych dostanę. Tylko od kogo? – pyta. I sen się sprawdził szybciej niźli zazwyczaj bywało, bo krew się śniła, gdy ktoś dopiero do pisania się zabierał albo zaczynał myśleć o krewniaku – czy nie warto mu jakiejś niespodzianki sprawić? Do naszego gotyckiego zameczku, ni z tego, ni z owe- go, Tońko zajechał. Przybył prosto z miasta Łodzi, dokąd go rzuciły losy powojenne. Żona z córką starym zwyczajem nad Morze Czarne wyjechała kości rozgrzać w Złotych Piaskach, a Tońkę zostawiała z syrenką dopiero co za nauczycielskie 31 oszczędności kupioną. Bodajże nawet na raty czy za pieniądze z Kasy Zapomogowo-Pożyczkowej. – Ot i ja stoję przed wami – mówi Tońko głosem raźnym i tubalnym, łapska, którymi można brukowce tłuc, rozwiera. Potężną głowę, na której pięć kosmyków w poprzek zaczesa- nych łysinę mu przekreśla, łagodnie pochyla i wpatruje się w nas z oddaniem wielkiego dziecka, któremu nie sposób od- mówić. – Jechał, jechał i jakoś dojechał… – A żeby ciebie korszun zadziobał! Ot niespodziankę nam ty sprawił! A ja myślałam, że jeszcze coś gorszego wyśniłam – mówi ciotuleńka, nie spiesząc się w Tońkowe objęcia, gdyż wie, że to się może źle skończyć: albo kark jej skręci, podnosząc na swoje dwa metry wysokości, albo udusi. – Samochodem przyjechałem – nie omieszkuje się pochwa- lić Tońko, gdyż już ceremoniał powitania szczęśliwie się zakoń- czył. – Popatrzcie tylko. – Ty ta blaszanka samochodem nazywasz? Chyba sam ją w jakiejś diabelskiej kuźni wyklepał – śmieje się ciotuleńka, zerkając przez okno. – A czemu ty tak krzywo ją postawił? – Prościej nie wyszło… A z syrenki się naśmiewać dzisiaj w modzie jest – smętnie zgadza się Tońko. – Przepraszam ja ciebie, chociaż wiesz, że niemodna jestem. I nawet nie wiedziałam, że na jakiejś syrence jeździsz. Nie dzi- wi mnie teraz, że do morza was ciągnęło. Rusałek, syrenek i morskich panienek zatrzęsienie tu wielkie. – To ja i pomyślałem, że obejrzymy całą okolicę, bo tak praw- dę mówiąc, nad morzem to ja jeszcze nie był. Śpieszyłem się, żeby na czas prawo jazdy zrobić, no i najwyższa pora naszą sy- renkę rozruszać. Ania na niej próbowała jeździć, ale za bardzo dokładna była, jak to dentystka: do wszystkiego z kleszczami podchodząca. A samochód to nie ludzka szczęka. 32 – Mówisz, że dopiero prawo jazdy zrobiłeś? – zapytuje ciotu- leńka. – Tak jakby… – No to zobaczymy, jaki z ciebie kawalerzysta. Skoro świt ju- tro na Hel się wybierzemy. Z samego ranka brudnoszarawe mgły stoją nad morzem, aby za godzinę rozpłynąć się bez śladu. Bezobłoczne niebo robi się jak stalowa blacha, na której świeci wielkie szkliste oko – tak jaskrawe i bezwzględne, że nikt nie śmie na nie spojrzeć. Po- ranna, ożywcza bryza śpi i między morzem a lądem trwa dusz- ny bezruch. Bukowe wzgórza nie zdążą przez noc wyparować, jak do chlebowego pieca można włożyć rozczynione ciasto, a wyrośnie i się upiecze. – Ptaszuczkom moim apetyt odebrało. Nie śpiewają, dziobki otworzyły i zieją jak pies – martwi się ciotuleńka, sypiąc na bal- konik okruszyny, choć tak naprawdę żadnego ptaszka nie widać. Ubrana jest odpowiednio do pogody: długa, żorżetowa suk- nia z dekoltem i krótkim rękawem, słomiany kapelusz z fiole- tową wstążką. Na szyi niebieskie szkła z wtopionymi płatkami złota, z weneckiej wysepki Murano jeszcze przed wojną przy- wiezione. Koszem, gdzie majówkowym zwyczajem jedzenie i picie jest zapakowane, każe się mnie zaopiekować. Pakujemy się do syrenki, która dalej stoi krzywo zaparkowa- na i wtedy ciotuleńka przypomina sobie, że przecież Anusia po nocnym tańcowaniu mogłaby na Hel się wybrać. – Tylko uchowaj, Panie Boże, żeby ty nas nigdzie nie prze- wrócił! Jakże by mogła ona potem tańczyć, cała w siniakach! I zobaczysz, jaka to panienka! – obiecuje ciotuleńka, jakby Niu- sia była siódmym cudem świata. Próbuję protestować, że niby w tej blaszance za mało miejsca, ale ciotuleńka wie swoje, nie bacząc na to, że znów wszystko „być 33 może”. Wszak wybieramy się na same krańce tej ziemi, która raz brzytwą jest do gardła przyłożoną, to znów paluchem mamią- cym kogoś z niezmierzonych przestrzeni Bałtyku… I Niusia jest przy nas, jakby czekała na skinienie ciotki Ewe- liny. Długonoga, pszennowłosa, opalona pod kolor niedośpiałej brzoskwini. Bufiasta batystowa sukienka pieni się na niej jak różowa chmurka, zwiastując rychłe wzejście słońca. I słońce wschodzi całe w złocie i w błękitach. Co widać po Tońku, który oczy żmurzy trochę z tatarska, a trochę jak kot, którego podra- pano pod gardłem, i nadziwić się nie może, że taka jasna pa- nienka spłynęła ze swych wysokości. A wygrzebawszy się ze swego pudła, obcałowuje każdą rączkę oddzielnie. – Widzisz, jakiego szczęścia dostąpił – mówi ciotuleńka. – Nie tylko, że przyjemność masz nas obwozić i morze obaczyć, to jeszcze Anusi za szofera posłużysz. Tylko patrzáj, żebyś nie był jak ten Dowgiałło z Kopanego Błota, co się tak przejął, że jasną panienkę wiezie, że z bryczką i z panienką do rowu się obalił. A potem zarzekał się, że to konie ponieśli, panieńską jasnością oślepione. – Gdzież bym śmiał – burczy Tońko basem trzmiela opitego miodem – gdzież bym śmiał! Prendzej bym na rękach pannę Anusię ponosił: taka maleńka, taka mileńka… – Panienka jak się należy, przy kości, dobrych parę pudów ważąca i wzrostu odpowiedniego. Widać nam dzisiaj z tobą nie jechać. Zaślepiony ty został jak te Dowgiałłowe klacze – mar- twi się ciotuleńka i zaczyna się wygrzebywać z samochodu, ale Niusia przytomnie wskakuje do syrenki. – Wola Boska! – zgadza się ciotuleńka. – Obaczym, jaki z cie- bie furman. Pojéchali! No i pojechaliśmy, ale nie tak od razu, bo w Toniusiowej bryczce coś sapało, coś zgrzytało i dalej ani rusz. I kiedy byliśmy 34 gotowi do wysiadania, syrenka nagle normalnie zaszumiała, obudzonym silnikiem szarpnęła jak narowista kobyłka i ruszyła przed siebie. – Tak dokąd ty jedziesz? Zawracaj w drugą stronę! Nie wi- dzisz, że do lasu nas wieziesz? – zdziwiła się ciotuleńka. – Widzieć to ja widzę – zgodził się Tońko – tylko jakoś tak nieporęcznie na wąskiej uliczce skręcić. Wjechaliśmy w szeroką, dolinną drogę, między buki, graby i złotopienne sosny, i wciąż jechaliśmy dalej, aż do dolinki z al- tanką Gutenberga, której ażurowe, przerdzewiałe firaneczki i kołpak blaszany smętnie przypominały o dawnej secesyjnej świetności. Tutaj Tońko nabrał pewności i szerokim, lewoskręt- nym łukiem objechał altankę. – W lewo jakoś poręczniej skręcać – objaśnił nam swój ma- newr, ocierając sperlone potem czoło, bo w blaszance pomimo odsuniętych szybek panowała łazienna duchota. – Uspokoił ty nas nadzwyczajnie. Teraz cały czas będziemy skręcać w lewo. No co będzie, jak dojedziemy do Redy? Kiedy mamy prawoskrętnie nad pełne morze zmierzać? – spytała nie bez pewnej złośliwości ciotuleńka, lecz była nadal nadzwyczaj spokojna, jak zawsze, gdy trzeba stawić czoło wyzwaniom cięż- kiego losu. Co wszak dla Wilniuków jest rzeczą powszednią, a w pewnym sensie nawet pożądaną: żyć w zwyczajności jakoś nudnowato. W tym też duchu dała swe rozgrzeszenie na dalszą podróż w nieznane: – Lepiej zginąć po pańsku, niźli żyć po parobczańsku. Zacinaj ty swoja kobyłka! I pojechaliśmy przez małomiasteczkową cysterską Oliwę, co się stała przedmieściem Gdańska, aby nie wiedzieć kiedy zna- leźć się w solidnym kurorcie z rzeczką z kaszubska szumiącą i sapiącą. Stąd Sopot się wziął. Tu miasto jakby na chwilę prze- 35 rwało swój żarłoczny rozrost: na prawo błysnęło blachą szarego morza, na lewo wciąż kołysały się lesiste wzgórza, przypomina- jąc, że świat ziemski trwa i nie zamierza ulegać morzu. Ale oto znów stanęły domki chędogie, nie za bogate, nie za ubogie, zwiastujące miasto spełnionych nadziei. Też nie za wielkie i nie za małe, akurat w sam raz. Gdynia dla ciotuleńki musia- ła być wciąż młodą panną, bo na jej urodziny i dorastanie pa- trzyła z perspektywy swej burzliwej dojrzałości. Ale znów, gdy się zerkało na północny zachód z królewskiego Gdańska, które- mu niedługo stuknie tysiąc latek, Gdynia wydawała się zaled- wie raczkującym oseskiem. – Gdzież tu sprawiedliwość – rzekła ciotuleńka, dając głośny upust swym rozmyślaniom. – Wychodzi, że teraz Gdynia ja- kimś powiatem jest, a niedługo może stanie się nawet przed- mieściem Gdańska. A tyle balów z kotylionem przebalowałam, zbierając złotówki na to nasze okno na świat. Jednego lata na- wet wybieraliśmy się tę Gdynię zobaczyć, no wiedziała ja, że mój Puciata za bardzo na Zoppot zerka: hazardzista on był i utracjusz. Tak my pojechaliśmy do Zaleszczyk. Szkoda wiel- ka, bo dziś miałabym prawdziwe, przedwojenne wspomnienia. A ty dokąd znów skręcasz? – przerwała swe rozważania, bo Tońko, znalazłszy się na gdyńskim rozdrożu, gdzie błyskało wiele świateł, wyraźnie się zgubił i zaczął skręcać tym razem w prawo. – Przecie tu zakaz stoi wyraźnie napisany! – Kto by się na tych znakach rozpoznawał! Tu Tońko naprawił swój błąd, skręcając w lewo. Rozległ się pisk opon, coś nami lekko trzepnęło, Tońko dodał gazu i syrenka sprytnie prześlizgnęła się przed nosem garbatej warszawy, niby tłusta płotka przed pyskiem szczupaka. – Niech pan jedzie za tą ciężarówką – przytomnie znalazła się Niusia. 36 Tońko natychmiast usłuchał, o mało co po drodze nie roz- jeżdżając matki z wózkiem, i ciężarówka szczęśliwie wyprowa- dziła nas z pechowego rozdroża. – Ot, dopiero teraz ja się przestraszył! – przyznaje Tońko. – Może gdzieś na chwilę przystaniemy, bo jakaś drżączka mnie chwyciła. To chyba z tego gorąca. – Wysiądziemy, nogi rozprostujemy i może gdzieś jakiejś kawy się napijemy – zgadza się ciotuleńka. – Niech i ja wresz- cie tę Gdynię zobaczę, bo dziś do Zaleszczyk ciut za daleko. Szkoda tylko, że Puciaty z nami nie ma. – Dobrze pan, panie Tońko, pojechał, bo ta ciężarówka wyraź- nie do domu wracała – pociesza Tońkę Niusia, gdy wreszcie stanęliśmy na poboczu. – Szczecińską miała rejestrację. – Tak ja wiedział od razu, jak jechać. Tylko trochę się zagapił. – Ty się zagapił, nie chybi widokiem panny Anusi! A żeby tak na tej ciężarówce była rejestracja z Omska czy z Tomska, to byś nas zawiózł na samą Syberię?! Przyznaj się, ty jamszczyku za trzy kopiejki!! – grzmi ciotuleńka. – Może by i zawiózł. Niezbadane są wyroki Boże – zgadza się Tońko. – Bo kto by pomyślał, że ja na stare lata prawdziwym szo- ferem zostanę i was, i pannę Anusię do Gdyni przywiozę. I tę Gdynię na własne oczy zobaczę? – Taki los dał nam Bóg, że nie wiemy, gdzie pomrzemy – zga- dza się pokojowo ciotuleńka. Wylazłszy z rozgrzanego pudła, drepcze żwawym kroczkiem do szeroko rozwartych drzwi. Skąd ciągnie kwaśnym odorkiem piwa i smrodem papierosów, które są jedynym sportem miesz- kańców tej dzielnicy. Na drugim lądzie Siadamy na biały stateczek i wypływamy z Gdyni. Wokół nas wody coraz więcej. Woda jest zielonkawa i kołysząca, przysiada się w doliny, jakby coś wciągało ją w głębie, a potem wznosi się wysoko. I to jest oddech tego żywiołu, który nazywamy mo- rzem. Za stateczkiem lecą ptaki o świdrującym oku, z dziobem w kolorze moczonej skórki pomarańczy. Ptaki drą się głosem młodych gawronów strąconych z gniazda: ich jaskrawa biel wydaje się być oszukańcza, ich głos prawdziwy. Tymczasem nasza ziemia, której nigdy nie zdradziliśmy i tylko jej zdajemy się być przeznaczeni – łagodnieje, błękitnie- je. Nasza ziemia staje się nieziemska. I słońce wciąż wierne zie- mi buduje most, od którego ślepną oczy. Gdzieś przed nami, na granicy pochmurnej wody i nieba, tkwi samotny żagiel. Ciotuleńka milczy, wpatrując się z uporem w biały żagiel i sama zaczyna blednąć. – Do Rygi pojadę, to rzecz pewna – mówi z powagą, jakby cho- dziło o sprawy ostateczne. – Widzę, że i wasze miny coś nietęgie… – Do Rygi pojedziemy, bliżej domu będziemy! – Co ty gadasz? Ryga port inflancki, bliżej tam do Pskowa. A nam do Wilna przez Kłajpedę. Jak wiesz: z Rygi figa, a z Mem- la – słodki zemel. Tak to się śpiewało w naszej kołysance. Pa- 38 miętasz: „Hyc, hyc nach Memel – bęc Rysiowi Zemel, hyc, hyc nach Ryga – bęc Rysiowi figa”… I nie wiedzieć, czy od tego „hyc, hyc”, czy na skutek rozkoły- sania zatoki moja ciotuleńka szybko pobiegła do balustrady, żeby pogadać z rybkami. Wreszcie pozostałem sam z Niusią, wciąż brzoskwiniową, w różowej sukience niby chmurka z wier- sza Lermontowa, co się przytulała do piersi skalistego wielko- luda. A tu jest morze płażące się szeroko i rozlewiście, gotowe powstać z przyklęku i zalać nas do szczętu. I wcale nie zbiera mi się na rzyganie, co jest nader dziwne, gdyż od najgłębszego dzieciństwa miałem ku temu wielką skłonność. Wystarczyło tylko pomyśleć choćby o pociągu hamującym na małej stacyj- ce, gdzie czekały dziadkowe sanie, i o późniejszym kołysaniu się przez grudniowe zaspy, a już byłem gotowy. – A gdybym tak poprosiła, skoczyłbyś do wody? – pyta filu- ternie Niusia. – Może i skoczyłbym, ale na pewno nie dla ciebie – mówię, wpatrując się w wodę, a ta zaczyna mnie wciągać. – Nawet jeśli byłoby to skakanie nie dla mnie, to do mnie – mówi spokojnie Niusia i zwraca swój profil, zrysowany z wazy zagubionej w pomroce dziejów, w stronę lądu, a drugim okiem i uchem – małym, okrągłym i miękkim niczym pisklę – w mro- czności morza. Milczymy czas dłuższy. Nagle odczuwam potrzebę mówienia i zaczynam mówić, dziwiąc się sobie i nasłuchując siebie: – Musisz wiedzieć, głupia dziewczyno, że skakanie w odmęty jest dla nas rzeczą powszednią, jak chleb z masłem. Bo serca nasze są skłonne ku żywiołom i żywioł je sobie upodobał, gdyż jesteśmy dziećmi rojstów i dyrwanów, rozlewisk poleskich i puszcz litewskich. Jak dzieci wszystko widzimy wprost, a nie poprzez tę waszą gdańską, gotycką cywilizację. Owszem, nieob- 39 ce są nam smutki, ale też daleko nam do rozpaczy, bo za dużo w tyłek dostawaliśmy, ażeby chcieć własnej zguby. A kiedy zdaje się, że już wszystko się rozpada i truchleje, wtedy idzie- my, niechby nawet w lasy oliwskie, znajdując obraz i podobień- stwo. A przyroda wtóruje nam niby wielki pan Żabczyc swoim żabim rechotem, zajęczym piskiem i ptasim kwileniem. I za- czyna się gra w chowanego, a Wielki Nieznajomy wymyka się nam, smagając po gębie gałązką brzozy, odurzając zapachem przegrzanych ziół, łomocąc mięśniem sercowym i stukotem kopyt sarenki oliwskiej. A On? – Skrywa się nie wiedzieć gdzie i dlatego pełno Go wszędzie. Tak to jest, głupia dziewczyno! – Patrzcie no, patrzcie, poezje z książeczki jakowejś Misio mi zasolił! – śmieje się Niusia, ale oczy ma dziwnie poważne, jeśli wręcz nie głębinne, że można w tych oczach zanurzyć się i biec przez jakieś błękitne przestrzenie, pod niebem płowym jak jej włosy, i zatracić się w tych horyzontach aż do zapomnienia. – Niuśka, nie bądź taka prostacka! Mówię nieco metaforycz- nie, bo może jestem artystą, jak twój Wiesio! – oburzam się. – Mam ja was wszystkich, artystów i nie artystów, aż po pę- pek. Bo kiedy tak tańczę w „Akwarium” albo „Pod Komin- kiem”, widzę, w co gały wlepiacie i jakiego nieznajomego szu- kacie – odpowiada Niusia, ale jak to kobieta: potrafi swój głos tak zmiękczyć i tak odmienić, że mówienie to brzmi dwuznacz- nie, jeśli nie trójznacznie. – Tak to, moi drodzy, i ja poszłam w ślady generała Hallera i już jestem po zaślubinach z Bałtykiem – obwieszcza nie bez pewnego zadowolenia ciotuleńka. Jest jeszcze trochę blada, ale na policzki wracają malinowe placuszki, a oczy jarzą się jak dwie ciemne latarenki, odbijając przestrzenność morza. Stateczek nasz chowa się za sierpiasto zakrzywione molo i przybija do drugiego lądu. Pachnie tu solonym śledziem 40 i świeżością wiosennych roztopów. Tuż przy brzegu klęczą po kolana w piachu białe domki, kratowane ciemną belką, z rozło- żystym jak skrzydła ptaka dachem. Obok, za szumiącym listo- wiem, kryje się mały kościółek. Wchodzimy na drugi ląd i widzę, że nasza ziemia jest za sze- roką wodą, równą i gładką jak wyszlifowany metal, i odległa jak szare przywidzenie. – Pozostawiliśmy wszystkie nasze dzienne sprawy. My teraz spoza świata! – śmieje się ciocia Ewelina, wskazując krechę lądu. – Ty, Niusia, tutejsza. Prowadź, ale najsamprzód chciałabym zobaczyć, co jest po tamtej stronie. Niusia prowadzi nas przez jakieś uliczki i opłotki, potem piaszczystą drogą między sosny kędzierzawe i pokraczne. Obra- stają one wydmy wzniesione i zdeptane przez wieczną wietrz- ność tego miejsca. Im głębiej zanurzamy się między pokraczność drzew poskręcanych, jakby trawił je jakiś ogień wewnętrzny, tym głośniejszy staje się poszum wielkiego młyna. Skarłowaciałe sosny zaczynają ożywać i chwiać swymi spłaszczonymi łbami niby gnomy strzegące wejścia do miejsc zakazanych. Niusia pędzi do przodu, pozostawiając ciotuleńkę z Toń- kiem. Przyspieszam więc kroku. Lasek się urywa i wchodzimy między zadrutowane góry piachu, z którego, jak dzikie włosy pogrzebanego olbrzyma, wyrastają sprężyste łozy. W nozdrza uderza zapach jodyny zmieszanej z solą. Słyszę szum burzy trzymanej przy brzegu. I nagle dostrzegam w dole niby resztki po uczcie Cyklopa – porozrzucane ludzkie ciała, brązowe i pra- wie nagie. A nad nimi spiętrzenie wałów sunących w karnych odstępach, jeden za drugim. Stromą ścieżyną ześlizgujemy się wprost w objęcia rześkiego wiatru. Niusia chrzęści piaskiem, jakby tarła w stępie szkło. 41 Różowe pantofelki trzyma w garści, sukienka okleja jej ciało, że jest bardziej niźli rozebrana. Nie wiem, czy idę za nią, czy prze- ciw niej, aż stajemy na samym skraju twardego piasku. Ku nam nadbiegają wysokie wały, ciemnozielone jak piwne szkło, roz- trzaskując się o plażę w pienistym gniewie. Wzbiera we mnie jakiś lęk przed kresem i końcem. I radość z niespodziewanej ochłody po upalnościach i brudach dnia. – Hejże, Misiu, masz swoje żywioły! Hejże! – woła Niusia, rozpuszczając swą płowowłosą chorągiew. W pośpiechu, niby w transie miłosnym, zrzucam ubranie i po- zostaję w śmiesznych kalesonach na gumce. Biegnę naprzeciw szklanego wału. Dziwi mnie lodowatość morza i za chwilę czuję, jak twardo uderza słona woda. W białej grzywie wał jest ciepły, dołem ciągnie lodowatym chłodem. Rozdzierany sprzecznymi prądami, skręcam się w pół w sztywniejącym paraliżu. Takiego wyrzuca mnie fala na piaszczystą płyciznę. – Wszyscy ludzie siedzą na brzegu, a ten się z kąpielą wybrał – zrzędzi moja ciotuleńka, mocząc piętę w słonościach morza. I za chwilę się dziwi: – I skąd w taki upał ten lód się wziął? Widzisz ty, jak na tym świecie wszystko się poplątało i pomieszało. Morze i to jakby trochę zdurniawszy… * * * Wracamy na stacyjkę, najostatniejszą wśród stacyjek tego kra- ju, bo dalej nie ma nawet zagranicy. Nadjeżdża pociąg i zielona lokomotywa szybkim truchtem obiega trzy wagony. Nasz wagon pędzi przez te same pokraczne i kędziarzawe sosny, przez stalo- woszare mchy i sprężyste wrzosowiska, jeszcze będące przed je- siennym kwitnięciem. Czasami błyśnie srebrna tafla zatoki, a po prawicy wciąż kotłuje się ołowianosrebrzyste morze. 42 – Dobrze mi jest jak nigdy – przyznaje ciotuleńka. – Gdzie nie spojrzę, widzę, że wolna jestem niby ptak morski. I spokojna też jestem, że bez huśtania do domu wrócimy. – Patrzáj, ty patrzáj! – dziwi się Tońko. – I okrętem tu można, i pociągiem. Szkoda tylko, że syrenka sama się ostała. – I zostanie się, bo noga moja więcej do twojej syrenki nie stąpi – mruczy ciotuleńka. Tońko smętnie wzdycha i chitreńko się uśmiechnąwszy, wreszcie całą sprawę wyjaśnia. – Tak prawdę powiedziawszy, to ja żadnego prawa jazdy nie skończył. Przecież w technikum samochodowym uczę i chłopcy na rękę poszli. – A żebyż ciebie! Na granicy życia byliśmy, nic o tym nie wie- dząc. A czy pomyślał ty dobrze, czy masz prawo do zabijania? – A czy to dla nas nowina? Ciągle przecież żyjemy na granicy – zgadza się Tońko i przylgnąwszy do dłoni Niusi, całuje ją gorąco. – Wybaczy mi panna Niusia, my ludzie mocno szalone. I wszy- scy zwariowani na punkcie tej szaloności. Bo jak inaczej nam być? Taki nasz los, że historia nas trzepała, trzepała, aż wszyst- kich przetrzepała. Ot, i teraz my u was za stałych gości. – Wy zza Buga to jak ten Jan bez Ziemi. Tak powiedział mój chrzestny, Konkel – zgadza się Niusia. – Tu wokół co krok to Konkele – dodaje po chwili. – Nie dziw, że jeden z Konkelów wygrał z góralem zakład, gdzie jest więk- sze echo. Wyszedł Jontek na wierszyczek i woła „o hej”! Echo trzykrotnie odpowiada „o hej!” Na to Konkel: jedziemy do nas, na Hel. Wyszedł na brzeg i woła „Konkele!” A tu przez cały półwysep „A hoj! A hoj! A hoj…” – Lądowych Kaszubów znam trochę, ale morskiego na oczy nie widziałam – wzdycha ciotuleńka. – Chciałabym poznać jed- nego Kąkela. 43 – I tak będzie – mówi Niusia. – Odwiedzimy naszego chrzestnego. Dom Konkelowy, jak wszystkie checze, stoi od strony zatoki, zakopany po same kolana w piachu. Okienka małe, dach wyso- ki, z szarej karpiówki i z małą facjatką, z której można dostrzec wydmiaste wzgórze z krzywym sosniakiem. Dalej buzuje wieczne morze. – Tutaj morze trochę oszalałe jest – tłumaczy nam Niusia. – Kiedyś woda kosę helską budowała, a teraz zabiera, co dała. A wszystkiemu winni panowie inżynierowie. Postawili port we Władysławowie i pokiełbasili prądy przybrzeżne. I niedługo Hel wyspą się stanie, jak przed wiekami. – Amen – mówi ciotuleńka. – Niech morze zabierze, co jego. Na ławeczce przed checzą drzemie szary, pręgowany kot. Pysk ma łobuzerski, kark gruby, nadszarpnięty do krwi w usta- wicznych walkach. Na ziemi, zwinięty w kłębek, śpi kudłaty, rudy pies z ostrym pyskiem szpica i puszystym, lisim ogonem. Kundel otwiera pysk, ale nie zbiera mu się na szczekanie. Wreszcie wydaje coś na kształt warknięcia. Kot kica do otwar- tych drzwi, a spod dachu wylatują trzy białobrzuche jaskółki, ostrym świergotaniem rozdzierając powietrze. – Coś nie widać twego chrzestnego. Chyba śpi on, jak cała jego żywioła – martwi się ciotuleńka, radośnie wodząc okiem po okolicy. Ale za chwilę widzimy, jak pręgowate kocisko, postawiwszy ogon w świecę, wyprowadza z półmroku sieni postawnego chłopa w wypłowiałej granatowej kurtce ze złotymi guzikami. Na posiwiałej głowie głęboko naciągnięta czapka bosmanówka, twarz ogorzała, oczy przeraźliwie błękitne, zdaje się, że nie oczy to, a dwa lusterka odbijające letnią, jeziorną toń. Konkel klepie żylastą, opaloną łapą Niusię po plecach, jakby chcąc powiedzieć: niczego sobie jesteś dziewucha. W jego twa- 44 rzy dostrzegam coś znajomego i niepokojącego zarazem. Czoło i nos zrastają się u Konkela w prostą linię, jakby były wyrzeźbio- ne jednym pociągnięciem rylca, co przydaje mu piętno jakiejś helleńskiej starożytności. Nieduże oczka są tak blisko osadzone nosa, że nadają znów Konkelowi wyraz, jaki ma tylko mądry, ostrożny jeż, gdy położywszy igły po sobie, rozgląda się wokół i węszy: przed czym tu trzeba się bronić? Co uchwycić? Co wziąć na ząb? Konkel wita się niedbale, snadź biorąc nas za przechodniów, których dziś na półwyspie moc. Ciotuleńka, wcale nie speszo- na, siada na ławeczce i każe Tońkowi, który objął pieczę nad majówkowymi, ledwie rozpoczętymi zapasami, postawić kosz na widoku. – I co pan na to, panie Kąkel? My do pana z poczęstunkiem, a pan nas z psem i kotem na podwórzu trzyma… Dopiero Niusia wyjaśnia, co i jak. Konkel, naciągnąwszy da- szek bosmanówki aż na same oczy, przygląda się bacznie ciotu- leńce, wciąż z tym jeżowym rozdwojeniem, i szeroko się uśmie- chając, mówi: – Tak ja widza, że mamy gości ź Wilna. Proszę ja was, rybeńki, na kołduny z blinami! – Podsłuchał pan nasza mowa, panie Kąkel, no dwa grzyby w barszcz, to za dużo. Któż to je bliny z kołdunami? – nie traci rezonu ciotuleńka. – A z gościnności skorzystamy, tylko po- wiedz nam, jak to było z tym Janem bez Ziemi? Co to pan sobie myśli, że my jakieś okrutniki: na pal ludzi wbijali, żywcem pa- lili i wrogami natury się stali, jak ten nieszczęsny król Anglii? Trzema schodami schodzimy w dół, w półmrok chłodnej sie- ni z kaflowym, zielonkawym piecem i podłogą skrzypiącą jak na pokładzie starego statku. Pachnie tu świeżą rybą i solonym śledziem, ze słodkawą domieszką jakichś ziół. Na środku ścia- 45 ny wisi wielki, oszklony obraz z kolorową reprodukcją figurki Matki Bożej. Madonna na niewspółmiernie wielkiej głowie dzierży złotą koronę. Ma wyraziste, wdzięczne rysy późnogo- tyckich rzeźb. Na lewej ręce siedzi nagusieńkie Dzieciątko, rów- nież w złotej koronie. Matka Boża zda się potrząsać prawicą z wielkim, misternie rzeźbionym berłem. Cała jest w królewskich kolorach złota, szata zakrywająca stopy mieni się purpurą, spod której wyziera czubek złotej ciżemki. Figurę otacza złocona aureola, przypominająca dwa złączone skrzydła husarskie. – Z tym Janem bez Ziemi było tak – mówi Konkel. – Był on panem wielkim, królował od morza do morza. Jak nastała zima, przenosił swój zamek nad Morze Czarne. Jechał, można powiedzieć, na wczasy, ale jego serce zostawało nad tym mo- rzem, Bełtem szerokim. Stąd byli jego ledzie. No, przyszła taka pora, że na naszej północy zatrzymały się mrozy i zimnice. Bełt cały zamarzł i z kamiennej północy przyszły lody wielkie, dźwi- gając wielgachne głazy. Ledzie naszi odzieli się w ciepłe szuby, stąd i poszła nazwa Kaszuby, że to niby pytano „Ka ta szuba”. I wzięli się do roboty. Zaczęli reboczeć w przeręblach. Po lasach zwierza łowić, a byli też tacy, co zabrali się do tych głazów, któ- re zamakały drogi, zatykały wszelkie źródła i żywą wodę. Sto- lemni się zrobili oni od tej roboty i stąd poszły nasze wielkolu- dy – Stolemy. Tymczasem król Jan na tych wywczasach obrósł w sadło, nie chciało mu się rzucać czarnoziemnych majątków, gdzie psze- nica rosła jak las, trawa rosła jak pszenica, a dziewki były tłuste i zwijne niby wangorz. – Nie mów dalej, panie Kąkel. Znam ja dobrze te bolszewic- kie gadanie, że polska szlachta ze swojej wolności i żyru się zbiesiła. Nieprawda to. Przez wiele stuleci trzymali my na swo- ich piersiach nawałnicę wschodnią. Otóż i u was widzę Matkę 46 Boską skrzydłem husarskim osłoniętą. Musi gdzieś od nas być ta Matka Boska Husarska. – Może i od was – pokojowo zgadza się Konkel. – Bo ta Ma- teńka jest wondrująca. Kiedyś królowała ona na Helu, a kiedy tamtejsze reboki przeszli na niemiecką wiarę, morzem przypły- nęła do Swarzewa i usiadła na wzgórku koło małej studzienki. Tam i znaleźli ją dobzi ludzie. A woda jak to woda – żywą wodą w tej studzience się stała. Dziś króluje ona nam rebokom i żeglarzom, i nigdzie jej już uciekać nie trzeba. Ani od Niem- ców, ani od Turków i Tatarów, jako że mówicie, że ona husar- ska jest. – Mamy w Gdańsku Matkę Boską Stanisławowską, ale nazy- wają ją też Ormiańską, mamy także lwowską, zwaną Zwycię- ską, u dominikanów ona jest, przed nią królowie hołdy składali, a u karmelitów w św. Katarzynie mamy dwie emigrantki: Mat- kę Boską Bołszowiecką i Trembowelską. We Wrzeszczu Naj- świętsza Panienka z Wilna przywieziona, w srebrnej sukience, skopiowana z tej, co w Ostrej świeci Bramie. Więcej grzechów nie pamiętam – kończy chrześniaczka Konkela, Niusia. – Znaczy się, że nie tylko my bez ziemi, ale i te nasze Mateńki. Skoro tyle ich jest, widać dzisiaj tutaj nasza ziemia. I posiliwszy się nieco, ciotuleńka wzdycha głęboko i przyzna- je się z całą szczerością: – Ciało to pożywiła, no dusza moja dalej głodna… Tatarska chandra Lato przeszło nagle, jak nagłe było w swym gorącu. Jesień przypłynęła w wysokich obłokach i z niebem błękitnym tak intensywnie, że głębsze wydawało się ono być od najgłębszego morza. A i morze od tego błękitu niebieszczyło się i mieniło niczym pawi ogon, odbijając w sobie niebo, że w końcu nie było wiadome, co jest pierwsze – czy niebo, czy morze? Miała rację ciotuleńka, mówiąc, że i tu, i tam jest tlen i wodór, ale wciąż pozostawało zdziwienie – dlaczego niebo i morze, będąc z tego samego, nie jest tym samym? W tym czasie Niusia stawała się dla mnie coraz bardziej sio- strą, będąc zarazem modelką życia w tej bezbrzeżności miasta na brzegu i w tych latach, które poczęła zasmużać melancholia przemijania. Bo choć wszystko wokół było nowe i nieprawdo- podobne, to wbrew tej nowości, która wszak ustokrotnia życie, musiałem przecież opijać tu swoje „połowinki”, co oznaczało, że mam przed sobą życia tyle samo co za sobą, o ile nie mniej. – A cóż ja na dobrą sprawę przeżyłem poza wiecznym wygna- niem, uciekaniem, dojrzewaniem, wyczekiwaniem? No cóż? – tak siebie nie raz zapytywałem. To ciągłe pytanie musiało odbijać się w moich oczach, które, jak rzekła ciotuleńka, coś zanadto spoglądają na tamten brzeg. 48 – Czy aby ty czasami, jak twoja świętej pamięci ciocia, nie chory na tatarską chandrę? – Jakaż znowu tatarska chandra? – rzekłem, szukając ratun- ku za oknem, gdzie stały rude i brązowe buki i skąd tchnęło czymś nieobliczalnie rembrandtowskim. Ale pod tym złotem, czerwienią i brązami skrywało się bezwstydne w swej szczerości umieranie. – Tatarska chandra, jak to chandra, nie każdej duszy się cze- pia. Musi mieć pożywkę odpowiednią, jak grzyb, co nie na każ- dej ziemi wyrośnie, bo musi być w symbiozie z czymś pomnym wieków. Prawdziwy grzyb kocha drzewa. Im drzewo bardziej wiekopomne, tym grzyb lepszy. Są borowiki śmigłym jodłom towarzyszące. Jesienne, wrzosowe, z sosną zaślubione. Najpięk- niejszy jest jednak borowik dębowy: korzeń ma biały, a łebek w najpiękniejszym brązie. Nie najgorsze są też nasze podbiero- zowiki, tutaj krawcami zwane, rosną one pod brzozą uzdrowi- cielką. Podobnie rzecz się ma z kozakiem w malinowej czapce kozackiej… – dalej perorowała ciotuleńka, zapędziwszy się w bory i lasy swej młodości. A spojrzawszy na mnie, gdy tak stoję, wlepiwszy wzrok w rembrandtowskie umieranie, podsumowuje krótko: – Pomyśl sam, jaki grzyb twoją duszę trawi, że męczy się ona w tej duszewnej chandrze. No przedtem musiałbyś wiedzieć, pod jakim drzewem od ziemi wyrastasz. Inaczej poddasz się i upadniesz w tej dusznicy, nieraz samobójczej. Zamilkliśmy oboje, gdyż aż za dobrze znana nam była tajem- nica rodu znad Wilii, skrywana przed wścibskim okiem ludzi, którzy na glebie swej duszy nie pozwolili urosnąć nawet naj- marniejszemu, psiemu grzybkowi. Iluż to naszych przodków kończyło w samobójczym skurczu! Nie tak dawno przecież, i nie tak daleko stąd, ciocia Lusia siedziała w szpitalnym fote- 49 lu, podobna do przekarmionej, białej gąsienicy, z okiem ja- snym, czystym i zrezygnowanym. Ale niech no tylko pielę- gniarka zapomni na czas podsunąć lek, co z psyche czyni trupa, a w ciocię Lusię wstępuje natchnione szaleństwo. I w tym sza- leństwie zdawała się być szczęśliwa, bo wszystko odbierała w spo- tęgowaniu zwielokrotnionym, była więc zwielokrotniona, ale też najnieszczęśliwsza z nieszczęśliwych, gdyż czuła ból za świat cały. I tak rozdarta, gotowa była do samounicestwienia. – Dziwnie ten świat Pan Bóg stworzył – westchnąwszy głębo- ko, podejmuje ciotuleńka przerwany wątek. – Nie spotkałam ja czującej duszy, która nie byłaby w symbiozie ze swoim grzy- bem tajemnym. I trudno doprawdy dociec, kto kogo tak na- prawdę karmi, czy może zatruwa? A przecież trucizna odpo- wiednio podana najlepszym lekarstwem jest. – Coś mi się widzi – mówię, wciąż zatopiony w jesiennym krajobrazie – że ciocia zanadto zapuściła się w nietzscheańskie puszcze. Nagą duszę tu czuć, tylko chuci brakuje… – Człowiek ja jestem starej daty. Nawet Przybyszewskiego z wypiekami na twarzy czytałam. A co do tej symbiozy drzewa z grzybem, to rzecz wiadoma od dawna. I czy to moja wina, że taki jest świat? Mówisz, że chuci brakuje? O to lepiej siebie sa- mego zapytaj. Za bardzo ja znałam waszego świętej pamięci dziadunia! – wybucha nagłą radością ciotuleńka, bo w drzwiach stają goście w sam raz na czas jesienny: Julo z wieszczym gu- zem na czole i Irena z domu Kokoszyńska. – Wyobraźcie wy sobie, moje kochanieńkie, że ten oto Jan bez Ziemi, dziś bez żon i dziatek, bo te za górami u dziadków wywcza- sują, dumał, myślał, aż wydumał, że mu połowa życia już uszła. I dusza jego od tego po tatarsku w czarną melancholię wpadła. Chociaż i inne tu widzę przyczyny. A cóż my wtedy mamy powie- dzieć? – zadaje retoryczne pytanie swym gościom ciotuleńka. 50 Przybycie niedźwiedników do dworu, rycina, XVII wiek – Tylko głupiec tego nie widzi! A jak się miewa Niusia od taty niedźwiednika? – chytrze zapytuje Irena. – Bóg zapłać, miewa się! – Dziwne to jest, że my wciąż o niedźwiedziach smorgoń- skich mówimy, a zapominamy o niedźwiedniku, bez którego one, niebożęta, z powrotem do Puszczy Nalibockiej powróciły- by – dalej chytrzy Irena. – Że my naród narowisty, nieskory do tresowania i nienawy- kły do tej całej krzyżackiej gotyckości, to fakt! I żadnych nie- dźwiedników nie ścierpielibyśmy ani też cierpieć nie będzie- my! – zaperza się ciotuleńka. – I dziwię się ja tobie, Irenko, że odmawiasz niedźwiedziom prawa do mateczników. I niby co to za niedźwiedź, który tańcuje, jak mu łapy przypieką: ani to niedźwiedź, ani tancerz. – Bardzo podobny w tym jest do człowieka – niespodziewa- nie wtrąca się Julo, strzepując szczupłą dłonią starej panny jakiś niewidoczny pyłek na rękawie swej marynarki. – Albo- wiem kondycja egzystencjalna człeka jest nie do określenia. Ale tak naprawdę, to człowiek jest nieobliczalną bestią. A czy bestia może być nieobliczalnym człowiekiem? Rzekłszy to, Julo jakby dziwi się własnym słowom. I zaraz sobie odpowiada: – I owszem, może być. U nas w majątku był taki przypadek, kiedy po śmierci łowczego na grób jego poczęła przychodzić suka Puńka, z pięknych ogarów polskich. Jak ją nie zamykano, nie wiązano, a ona zamiast na sarny czy zające – hyc! i już na cmen- tarzu. Trwało to czas dłuższy, aż wreszcie ojciec odesłał ją w ka- liskie do swego bratanka. I co państwo powiecie? Puńka wyrwała się z zamknięcia, przeszła przez prawie trzymetrowe ogrodze- nie, potem przez Wartę, przez błota i lasy, i prosto do swego uzie- mionego pana. Tam zaległa na kamiennej płycie i zdechła. 52 – Ona nie zdechła, ona umarła – z powagą mówi ciotuleńka. – Dobrze powiedziałeś, kochanieńki, zwierzę może być nieobliczal- ne w tym swoim dziwnym człowieczeństwie. A skoro tak – to czemu człowiekowi nie być nieobliczalnym w tej wszystko czu- jącej zwierzęcości? A kiedy już taki bywa, do kogo jego porów- nać? Przecież nie do aniołów. Te nawet ziarnka gorczycy nie zgryzły. Lekkie one jak puch i piękne jakby z choinki zdjęte. – Do wilka czy niedźwiedzia… – dopowiadam. – Albo do bo- rowika, smardza czy psianki… – Widzisz go, mądrala smorgoński się znalazł! Weź swój bere- cik i idź dziesięć kilo ziemniaków kupić. A kiedy my już tak mądrze pogadali, pora coś wypić i przekąsić – ciotuleńka rozpo- gadza się do reszty i zaczyna krzątać koło nakrycia. Tymczasem Julo dalej jest pełen jakiegoś niepokoju we- wnętrznego. Chwyta mnie gorącą, suchą dłonią i podrzucając ramię w charakterystycznym geście, zaczyna monologować w tonie pytająco-twierdzącym. A ponieważ jestem z Julem na „ty”, gdyż Julo z miejsca bruderszaci się z wszystkimi, więc z tą swoją poufałością wiecznego, przejrzałego młodzieńca zapytuje mnie i zarazem potwierdza: – Po cóż się trapisz, Misiu, czasem, co ucieka!? Cóż my wiemy o czasie? A co o przestrzeni?! Czy czas i przestrzeń są uchwytne, jak to krzesło i stół? Są one doznaniem naszych zmysłów! A cóż nasze zmysły mogą nam powiedzieć?! Przecież nie poznać nam rzeczy samej w sobie – istoty krzesłowatości krzesła ani stołowatości stołu. Wtedy rozum przychodzi nam w sukurs i scala tę konstrukcję w „krzesło” i w „stół”. Umysł nasz bowiem kocha tworzyć czyste pojęcia rozumu, które są niczym innym jak tylko ideami – krzesła i stołu! Wszystko jest z nas, a nic – poza nami! Bądźmy więc odważni jak Kopernik: nie firma- ment z gwiazdozbiorami się obraca, ale my podróżujemy z naszą 53 planetą. Podobnie i czas, i przestrzeń nie są realnie poza nami, jak pozorne obroty gwiazdozbiorów. One są w nas, za formami naszej umysłowości! Ooo, czyż nie tak!? – Czy ty, kochanieńki, szaleju się najadł? A może mnie też nie ma? – poważnie zapytuje ciotuleńka. – Trudno mi udowodnić twą istotę, lecz rozum praktyczny mi podpowiada, że istniejesz. – Rozumiem, stół zastawiony ty zobaczył i nabrał rozumu praktycznego. Bo gdyby mnie nie było, to byś praktycznie stąd głodny i niewypity wyszedł! – śmieje się ciotuleńka. – Ta oto twój kantyzm na ziemię zeszedł. Teraz nie dziwi mnie, że ty za czerwonego hrabina w Poznaniu był. Skoro Boga nie ma, a tylko idea Boga, którą rozum wytwarza i duszy chyba też nie ma, Wszechświat zaś nie opiewa swego Stwórcy, tylko świadczy przez swą budowę o Budowniczym. A któż tym Budowniczym jest? Czyż nie prawa przyrody, które same są z siebie i dla sie- bie?! Tak oto panteizm się nam kłania: „Bóg jest Naturą! – Deus sive natura ”!! – Oo, Ewelino! – unosi się Julo, podrzucając proroczo rękę do góry i ściskając moją dłoń w uścisku gorącym. – Będę zawsze powtarzał: Rozgwieżdżone niebo nade mną i prawo moralne we mnie – oto dwie rzeczy, które napełniają duszę czcią i po- dziwem! – On tak zawsze mówi, kiedy jego do muru przyprzesz – wy- jaśnia Irena. – I ja trochę w Brukseli Kanta powąchałam – nie omieszkuje pochwalić się ciotuleńka. – Zawsze szkoda mnie było tego pedan- cika, któremu inkaust w żyłach płynął, mózg sam sobie zjadał i ziarenka gorczycy on nie skosztował. Dziw, że gwiaździstemu niebu potrafił się dziwić. Nie chybi, robił to z czcią profesorską i wielce pedantycznie o wyznaczonej porze i godzinie. A potem – 54 do waterklozetu, jeśli takowy w Królewcu był, i w szlafmycy pod górę gęsiego puchu. A zwróciwszy się do mnie, ciotuleńka mówi po naszemu: – Nie tużý, bratók. Nasz Julo ma rację, choć i bez niego my wiedzieli, że nic w rzeczy o rzeczy samej nie wiemy. A co do naszej duszy, to nie ma żadnej wątpliwości: dziwna ona jest. Bo tylko takiej chandrzyć się i cierpieć w tym garniturku z ciała i kosteczek już wapniejących nieco. Wysoki brzeg I znów otwiera się przed nami przestrzeń sina i granatowa, niepojętnie rozrzutna, teraz zagospodarowana przez jakiegoś zdziczałego oracza, który przez całą noc orał głębokie bruzdy. Skiby są nierówne, na każdej leży biel śniegów nadmuchanych lodowatym i ociężałym od wilgoci oddechem, idącym spoza krechy horyzontu. Stoimy na brzegu i patrzymy w tę przestrzeń, a zaorane pole wędruje ku nam. Im bliżej brzegu, tym wyżej staje dęba sina i granatowa rola, śniegi zaczynają ożywać i przemieniać się w gęstą pianę. Na sierpiasto zakrzywionej plaży, płowej jak lwia grzywa, rysują się długie, poziome kreski rzeczy i pionowe hieroglify ludzkich sylwetek. Podchodzimy bliżej. Żółta łódź rybacka jak wielka ryba zdycha na plaży. Terkocze traktor, któ- ry wyciągał ją ze spracowanego morza. Teraz przymierza się on do dyszla ogumionego wozu, załadowanego sieciami i pustą skrzynką. Pod wysoką wydmą dożywa swego wieku niepotrzeb- ny już rybacki kierat. Stary rybak o brązowej twarzy Indianina porządkuje pławiki oznaczone czarną chorągiewką. A gdy mówimy „szczęść Boże”, podnosi głowę i patrząc na nas wypłowiałym chabrem swych oczu, coś niezrozumiale odpowiada. Parę ciemno odzianych 56 kobiet wyłuskuje z sieci żółto-białe flądry. Inne układają do skrzynek połyskujące srebrem zielonkawe śledzie. Dziewczyna w czerwonej chustce ze zgrabiałych rąk robi koszyczek i sadza w nim małą dziewczynkę. Goła pupa dziecka zdrowo różowi się na mrozie. Dziewczynka ze spokojem patrzy na nas i oddaje mocz do sypkiego piasku. I tylko ona nas widzi, bo nawet czar- ny, kudłaty pies, który nie z jednego pieca jadał chleb, zatro- skany jest połowem. – Słyszysz ty, jak pracują Młyny Boże? – zapytuje ciotuleńka, wsłuchując się w niestrudzony powrót fali. – I one słuchają tego młyna i o czym tu mieliby z nami gadać? Przecie nie o Kancie ani o Spinozie. Nad ciemną wodą polatują wielkie, szare mewy i rybitwy z rozdwojonym ogonem. Zakreśliwszy wielki łuk, z ostrym skwi- rem zniżają się lotem koszącym nad żółtą łódź, milczących ry- baków i terkoczący traktor. Rzucamy skorupki muszelek, ale ptaki tanecznym ruchem omijają fałszywą przynętę. Dziwi to i cieszy moją ciotuleńkę. Od paru dni jesteśmy nad otwartym, zimowym morzem. A wszystko dlatego, jak orzekła ciotuleńka, aby ukoić duszę tym szumem Młynów Bożych i tym widokiem z wysokiego brzegu. I choć miejscowość swą nazwę wzięła od jastrzębi, nie uświadczysz tutaj tych ptaków: błękitne, nadmorskie niebo swym ostrym skrzydłem znaczą tylko białe ptaki morza. – Idziemy do Szwecji? – wraca do starej śpiewki moja ciotu- leńka, gdy stajemy naprzeciw lodowego pola, ze spiętrzoną, zamarłą krą przy brzegu. Tutaj właśnie czas został podpatrzony w najbardziej dramatycznej chwili. Podpatrzony i unierucho- miony. I już gotowa jest wkroczyć na lód, aby podążyć na pół- noc, ale coś sobie przypomina i zmarszczywszy brwi, mówi po- ważnie: 57 – Ja już rozegrałam ten swój polski tarot, ty patrzáj na siebie. Jaki twój atut? Czy Błazen, Król, Kapłan, czy też Poeta? Skoń- czyć czterdzieści lat, to dla menżczyzny niebezpieczna pora… Zawracamy i łapiąc się poręczy, wdrapujemy się wąskimi, stromymi schodkami na wysoki brzeg. Tu jest spokój i ład nad- morskiego kurortu. Podobnie jak w Gdyni pachnie tu przed- wojniem i latami trzydziestymi, kiedy się zdawało, że świat jest uładzony i nad krajem zaświeciła gwiazda pomyślności. Wędrując nadbrzeżną aleją, widzimy, że wysoka skarpa nagle się urywa i leci w dół wraz ze zwałami żółtego piachu. Przepaść jest ogrodzona żerdkami wyślizganymi od ludzkich rąk. Nad przepaścią stoi stary człowiek, skręcony jak korzeń wie- kowego drzewa. Oparty jest na kijku-laseczce, klapki uszanki trzepocą na tym wiecznym przeciągu między ziemią a mo- rzem. Starzec patrzy łzawiącym, jasnobłękitnym okiem na kre- chę morza, która sięga połowy horyzontu. – Tu jest wszędzie woda – mówi ucieszony naszą obecnością. – Tyle wody… – Widzę, że wy też nietutejszy? – zapytuje ciotuleńka, rada z okazji spotkać swojaka. – Teraz wiem, skąd lecą te wszystkie deszcze i nawałnice. Woda zwala się tam, z góry, bo jest ciężka. Idzie do brzegu, idzie, gryzie piasek, topi ziemię. Potem wraca dolnym prądem i znowu zwala się stamtąd, z tej wysokości – dzieli się z nami swym odkryciem starzec. – Tak każdy na początku myśli, dobry człowieku – prostuje ciotuleńka. – A to tylko złudzenie, kantowski punkt widzenia, mój kochanieńki. – Stamtąd lezą wszystkie deszcze – wraca do swego stary człowiek. – Przed wiekami, jak był potop, i nasze Karpaty tak samo namuliło. Nadmuchało i namuliło… 58 – A duch unosił się nad wodami. Widzę ja, że wy prawdziwie karpacki człowiek będziecie, z prorokami zaprzyjaźniony. – I powietrze tu inne: z jodyną, i nie męczy mnie dusznica. Dobrze, że chociaż na stare lata dali mnie te pańskie wywcza- sy. Popracował ja trochę na państwowym i teraz mam to, czego mnie dać nie chcieli moje dzieci. A wy skąd będziecie? – zapy- tuje starzec. – My?… Spoza góry, spoza rzeki, spoza puszczy. Z niedźwie- dziej krainy, dobry człowieku. – Na Łemkówke to wy nie wyglądacie. Chocia kto was tam wie? – zastanawia się starzec. – U nas też niedźwiedzie bywały. Bliżej Bieszczad to do dziś chodzą, od Ukrainy, od Słowaków przycho- dzą. Bardzo one żarte są na słodkości. Kiedyś czytałem, jednemu państwu z samochodu wszystkie ciastka wyżarli. Ot co! – dziarsko postukuje laseczką starzec. – Na niedźwiedzia nie ma rady! – Może u was, no nie u nas – prostuje dobrotliwie ciotuleńka. – Kiedy u nas niedźwiedź parł na drzewo, żeby z barci miodu się nachapać, to sam siebie kłodą dębową z drzewa zwalał! – Jakże to – sam siebie? – Ano tak! Nasz smorgończyk zawieszał przy barci kłodę-sa- mobija. Niedźwiedzisko w kłodę łapą, ta, i owszem, odchodzi- ła, a potem misia prask po łbie! Misio mocno rozeźlony – po kłodzie, a ta jeszcze go mocniej po łbie! Wyobraźcie sobie, do- bry człowieku, jaka siła u rozeźlonego niedźwiedzia? I ta krze- pa w końcu jego gubiła: misio leciał łbem na dół i już nie do miodku mu było. – Wychodzi na to, że u was niedźwiedzie głupie byli… – Gdzie tam głupie! Mądre nad wyraz, ale nasi ludzie jesz- cze mądrzejsi. – Tak i będzie. Człowiek zawsze mądrzejszy od zwierza. Po- patrzcie wy, i na Księżyc polecieli, i nic się z niego nie wylało. 59 I podobnież sam kurz na tym Księżycu. Wiadomo – przez wieki niezamiatane, niespłukiwane. Zapomnienie wielkie, znaczy się. A na mnie już pora. Obiad nam teraz podają! – nie bez dumy oznajmia starzec i okręcając się niczym gnom wokół swej laski-kijka, wędruje w głąb lądu. – Widzisz ty jego: niezamiatane, niespłukiwane – prycha moja ciotuleńka. – Porządniś się znalazł. A u nas popatrz ty tylko: tyle wody, takie wiatry i nie da się naszej Ziemi ani upo- rządkować, ani zmyć. I pięknie. Bo co zanadto czyste jest, nud- ne i bez życia. * * * – Popatrz ty tylko, Kaszubi też czczą naszego królewica nie- bieskiego – dziwi się ciotuleńka, gdy po paru dniach okazało się, że gospodarz naszego domu, gdzie zjechaliśmy na zimowe wywczasy, a daleki kuzyn Niusi, jest z imienia najprawdziw- szym Kaziukiem. Stoimy na pięterku i patrzymy, jak po zmrożonym, ziarni- stym śniegu ślizga się grubo przyodziany, mały człowieczek, świecąc czerwienią podmrożonych uszów. Za nim tańczącym krokiem, w śmiesznym, łaciatym króliczym futerku – Niusia. – Coś ja czuję, że dziś będziemy mieli wesołego Kaziuka! – cieszy się ciotuleńka. – Choć ten ichniejszy Kaźmirz za mało Kaziukowy, no Bożena, wypisz, wymaluj, nasza Niusia. Patrzáj ty i uważaj, żebyś nie poplątał się w tym wszystkim. Córka Kaźmierza jest jakby odciśniętą w jasnym bursztynie repliką Niusi. Lecz wysmagały ją wiatry brzegowe, wybieliła sól morska, oczyściły piaski kwarcowe. Wszystko niby takie same jak u tamtej, ale bardziej jasne i rusałcze. Włosy raz żółte, a gdy patrzeć pod światło, rude jak wiewiórcza kita, to znów jak miedź skrząca w słońcu. Ale charakterek nie ten. 60 – Liryczna ona i melancholijna, ta Kaziukowa Bożena – pod- powiada mi ciotuleńka. – Ale też i bezceremonialna bywa. Zupełnie nie jak z chłopów. I nie dlatego taka obcesowa, że nauczycielstwo ją ośmieliło, oni wszystkich za dzieci mają, ale dlatego, że Bożena najprawdziwszą poetką jest. A poeci to naród, jakby tu powiedzieć – ekshibicjonistyczny i trochę do- stojewski. Ciotuleńka sięga do brązowego tomiku, który nie wiadomo skąd się u niej znalazł, i nie bez pewnego zadowolenia odczy- tuje: „Jeszcze jestem tak boleśnie piękna, że nie słyszę piasku. Jeszcze tańczę w blasku swoich źrenic, pod twym niebem krążę niby jastrząb. Jeszcze mogę szaleć w twych żyłach… Jeszcze mogę unieść cię wysoko i spaść nagle w trzęsawisko. Jeszcze jestem…” – Widzisz ty ją: unieść się wysoko i spaść w trzęsawisko! – śmieje się ciotuleńka – udaje bezwstydną! A skąd wtedy bab- ski smutek i malancholia, co chandrą tatarską nie będą? Cier- pienia babskie dojmujące są – bo w głębi ciała swoje wieczne gniazdo hołubiące. Cierpienie to uległe i poddające się, macie- rzyńskie i nigdy nienasycone… Coś czuję, że na zmianę pogody idzie – opamiętywuje się w samą porę moja ciotuleńka. I zaraz drepcze na dół, gdzie już słychać brzęk naczyń i rozgwar licz- nych głosów. Siedzimy za owalnym stołem przykrytym obrusem, na któ- rym z kaszubska rozkwitają na niebiesko, czerwono i zielono tulipanowe i rumiankowe kwiaty. Bogato tu jest i bogobojnie. W kredensie podrobionym na włoski orzech dzwonią kryszta- ły. Na górze niklowany krzyż na okrągłej podstawce i zaszklo- ny obrazek klasztoru jasnogórskiego. Dwa porcelanowe słonie, goniące szklaną rybę z wtopioną złotą łuską. Pod ścianami fo- tele i pluszowa kanapa, a nad kanapą oleodruk morski. Na 61 morzu musi trwać porządny sztorm, który kołtuni morskie bał- wany i pędzi spienione, siwe chmury, ale nie wiedzieć czemu trójmasztowa fregata ma żagle martwe, jakby z białej blachy zrobione. Obiad ciągnie się już dłuższy czas, ale towarzystwo jest jakieś nieruchawe. – Widać mało wypiwszy, czy co? – zastanawia się moja ciotu- leńka i ujmując kryształowy kieliszek napełniony po brzegi, proponuje: – Tak i my popłynęli pod pełnym żaglem, moje kochanieńkie! Na Kazimierza zima umiera. Żeby lody z na- szych serc zeszły i były te serca jak kaziukowe pierniki, obwa- rzanką smorgońską zakonszane, ot co! – dosyć niezrozumiale zakończa swój toast. I wtedy opadają jakieś sieci z gości imieninowych, i wszyscy odnajdujemy się na tym samym brzegu, skąd widać daleko, uroczyście i beztrosko. Każdy gada to, co mu najlepiej się mówi, a ponieważ gości jest sporo, a czas, jak wiadomo, względny, więc nabrzmiewa wielka czasza chwili, przeżywana przez każ- dego oddzielnie, ale we wspólnocie stołu i miejsca. Bożena, błyszcząc złotogłowiem swych włosów, żali się wierszem: „Od kilku dni nie zdejmuje oficjalnego uśmiechu. Sukienki też nie ma innej. Skóra ją parzy, składa gładkie ukłony, przemyka się między własnymi udami. Wszyscy ją kochają i pragną…” Niusia, z półprofilem obróconym do stołu, ściąga swe pulchne, jarzębinowe wargi w kapryśnym uśmiechu i coś głośno obwiesz- cza. Brzmi to jak skarga albo złorzeczenie. I chociaż nie mówi do mnie, przez plecy przechodzą mi ciarki. A jej bliźniacza, burszty- nowa kuzynka dalej ciągnie swój wiersz. Teraz już bluźnierczy, jeśli nie wprost z Łysej Góry. „…tylko Pan Bóg w niebieskiej jaski- ni, na krzyżu zawisł jak pająk i pracowicie wyplata jej grzechy na kraty dla raju. A przecież nie prosiła nikogo, sama dźwiga swe 62 drewniane dni, jak krzyk, jak modlitwę o miłości. To przecież tylko lustro tak pożądliwie drży na jej widok…” Zwracam się do ciotuleńki, a ta nic: trzyma w garści kijek cienkiego wędzonego węgorza i wyraźnie się skaszubia. Widać, że nie sprawia jej to zbytniej trudności, bo wbrew początko- wym obawom, lud ten jest bardziej białoruski, niźli się myślało. I moja ciotuleńka przyśpiewuje do solenizanta Kaźmierza: „Harni, harni bulbu z pieczy u miaszoczek dyk na pleczy”. A Kaźmierz, perkatonosy, z włosem płowym i rozwichrzo- nym, już z hekatycznym rumieńcem na policzku, w odpowie- dzi, tykając palcem w ścianę, ciągnie swój abecadłowy hymn kaszubski: „To je krótczi, to je dłudzi, to kaszebska stoleca. To są base, to są skrzypci, to oznacza szlachceca…” – Szlachcica! Szlachcica! – wtóruje ciotka Ewelina. Wstaje z przytupem i widać, że chce zatańczyć jakiegoś ma- zura, a w najgorszym razie Lawonichę: „A Lawon Lawonichu palubiu, Lawonisie czarawiczki kupiu…” Towarzystwo podrywa się od stołu i już zjednoczone w jed- nym czasie zaczyna żeglować po ciemnym, zbałwanionym morzu: „Żegluj, żegluj, żeglarzu, całą nockę po morzu! Hej, hej, całą nockę po morzu!…” Tańczący niedźwiedź Wprost z wysokiego brzegu, czepiając się żerdeczek, które słu- żą nam za poręcz, ześlizgujemy się na plażę. Dożywa tu swego kresu Kaźmierzowa łódź: niegdyś żółta, dziś szara, ze spękanymi wręgami, przypominająca walenia, który pchał się ku lądowi, sądząc, że tam jest pełnia życia. I pękło jego serce z daremnej miłości ku ziemi, bo nie była mu obiecana. W tym też duchu przemawia moja ciotuleńka, lecz ojciec Bożeny, zdaje się, nie chce pojąć, że jego czas można wytłuma- czyć podobną metaforą. – Łódź to jest ojcowska, przeżyła ojca, trudno, żeby miała i mnie przeżyć – tłumaczy. – Żyjesz ty teraz z wczasowiczów, piętrowy bunkier z cemen- tu postawiwszy. Ale nie mów, że lżej tobie na sercu, kiedy be- ton ma ciebie przeżyć – upomina Kaźmierza moja ciotuleńka. Stary rybak wpatruje się w ruchome, sine pole z pienistą si- wizną i wzdycha tylko: – Żeby to ja miał zdrowie… – I syna – dodaje Michał. – Cóż to byłby za taniec, żeby chłopi sami się obłapiali? Dla kogo chłopy by szaleli i szli w ogień i w wodę, gdyby nas nie było? – przewrotnie dziwi się Niusia. 64 – Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Włażą nasze białki chłopom na głowę – smętnie zauważa Kaźmierz. – Od tego i jest baba babą – zgadza się Michał. I ja gotowy jestem na szczerość, czy dlatego, że wciąż żeglu- jemy po tym imieninowym morzu? A ta szczerość skłania mnie do rzeczy niedopuszczalnych, aż gotów jestem się przyznać, iż duszę moją trapi bezbrzeżność iście morska i że wciąż pragnę wkraczać na głębie. A mówię tylko: – Nie o taki model mi chodzi… – Oksywska syrenka z bursztynowym warkoczem będzie jego modelką! – śmieje się Niusia, biegnąc ku polom lodowym, któ- re są tu równe jak stół. – Zaklaśnij w dłonie, przyjdzie do ciebie! Klaszczę w dłonie i gdzieś zza ogołoconego z liści bukowego lasu wylatuje stadko mew i zaczyna krążyć nad nami, jakby upatrując tu swój łatwy żer. Bożena, teraz zupełnie rudowłosa, gna przed siebie brzegiem plaży, lekko podmrożonym i wciąż sypkim. – Ona zupełnie zwariowana jest. Niech no tylko powącha kieliszek: albo w morze, albo na latarnię – dzieli się swą biedą ojciec Bożeny. Wspinamy się ścieżką wijącą się między bukowym korze- niem, który oplata stolemowe głazy i jesteśmy pod starą, roze- wską latarnią. Widać, że córka Kaźmierza jest tu zadomowiona, bo z miejsca wpuszczają nas do środka. Krętymi schodkami prowadzi starszawy już człowiek o twa- rzy poradlonej głębokimi zmarszczkami, brązowej od wiatrów czy od marcowego słońca. – To tak tu można sobie wchodzić? – dziwi się moja ciotu- leńka. Nasz przewodnik mierzy ją wzrokiem człowieka, który nie- 65 jednego w życiu doświadczył i – zdawałoby się – zupełnie bez sensu mówi: – Jak ja był młody, to wzięli nas do Kriegsmarine. Gdzie tam widzieć morze. Wsadzili w ubota i siedział ja tam jak szprotka w żelaznej puszce. – To dlatego teraz pracujesz na latarni? – Ja tu wcale nie pracuję. Ja wprowadzam ludzi na stara la- tarnia, ot i cała moja robota. – Jak daleko ona świeci, ta latarnia? – pytam, szykując się do bezbrzeżności, której tutaj musi być parokrotnie więcej niźli z żabiej, plażowej perspektywy. – Na jakieś trzydzieści mil morskich. W ubocie my widzieli tylko dupa kolegi. A jak wypłynął na powierzchnię, to tyle jak z porządnego kutra. Nie każdemu pozwalali tak od razu wycho- dzić na powietrze, to siedziało się gorzej od śledzia w beczce – wraca do swego. – Ile ten kaszubski naród przeżył – wzdycha ciotuleńka. – Wy to chyba będziecie od ruskiej granicy? – domyśla się nasz przewodnik. – Można i tak powiedzieć – zgadza się ciotuleńka. – Kiedyś do ruskiej granicy było paręset kilometrów. Potem nie było żadnej granicy, a po pierwszej wojnie, to jak komu Bóg dał. Siedemna- stego września szli do nas równe dwadzieścia godzin. – Do nas to nie musieli wcale iść. Byli tu zaraz za Piaśnicą, za rzeczką. A na Hel weszli po miesiącu. A potem tak się zrobiło, że ja był w Hitlerjugend. Spytacie dlaczego? Nie szło inaczej: albo do Hitlerjugend, albo do obozu. Pod koniec wojny, kiedy mnie wzięli do Kriegsmarine, to tych z Ostprojsu rozrzucili po całym świecie, żeby Kaszubenvolk nie dogadał się ze swoimi… – Nas też rozrzucili aż po Kazachstan, Workutę i Sybir. Ja cudem ocalałam: w Wilnie gazetową sprzedawczynię udając, 66 a znajomych i bliskich wsadzili do bydlęcych wagonów i wieźli w tę straszną zimę 1940 roku, kiedy mrozy do czterdziestu gra- dusów dochodziły. Jak dzieciątko zamarzło, to wyrzucali je na ludzki nawóz, który przed wagonami się nagromadził. Bo na węzłowych stacjach zatrzymywali transport i pozwalali lu- dziom tyłki na mróz wystawić. I naszych chłopców brali do Krasnej Armii, obdarzywszy nas łaską sowieckiego grażdań- stwa. Tak to było kochanieńki! – Strach pomyśleć, co ludzie przeżyli – zgadza się stary czło- wiek. – Ale to jeszcze nie koniec! – Co ty bredzisz, kochanieńki! – Fatimska przepowiednia wy znacie? Takie czasy nastąpią, że człowiek człowieka będzie szukał, a jak go znajdzie, to się rozpłacze, nie żeby z radości, a ze strachu, żeby jego ten nie zabił. – Ty, kochanieńki, straszysz, a ja się nie boję! – prawie ujmu- jąc się pod boki, buńczucznie oświadcza ciotuleńka. – Każdemu jego koniec świata jest pisany. Mnie, na ten przykład, za jakieś piętnaście lat. A co po tamtej stronie tego Morza Wieczności będzie, to jeszcze zobaczymy. W tej chwili, jakby na ciotczyne zaklęcie, wychodzimy na otwartą przestrzeń. W oczy uderza jasność rozproszonego światła, które oblewa nas zewsząd. Jest tak, jakbyśmy unosili się w powie- trzu, choć trwa pod nami uparcie ceglany trzon latarni. Na prawo widzę długi, sierpiasto zagięty ogon zwierzęcia, któ- re legło między Zatoką Pucką i morzem, a swój łeb zaryło w mor- skich piaskach gdzieś tutaj. I my stoimy na rogu tego nieopisanie leniwego zwierzęcia, które drzemie tak od dziesięciu tysięcy lat. Od czasów, gdy lodowce odeszły za morze i Kaszubska Kraina powstała z przyklęku, gnieciona gigantycznymi wieżami z lodu i kamienia. 67 – Popatrz tam – mówi Bożena, wskazując przed siebie. Patrzę na wprost i widzę, jak morze dolewa trzykrotnie, a może wię- cej, ołowianosrebrnej wody w michę otoczoną opiekuńczym ramieniem horyzontu: – Wpatruj się dobrze – powtarza dziewczyna. A pachnie teraz świeżością jodowego wiatru i ożywczym zapachem żywej ryby, której śliskich tańców można się tylko domyślać, bo gdy złapie się ją, ginie woń zimnokrwistego ciała. – Co zobaczyłeś? – pyta, zbliżając się do mnie na odległość oddechu, i z kolei czuję woń świeżego alkoholu i znany zapach wody kwiatowej „Być może”. – Tak jakby horyzont się rozstępował… – Tak marynarze widzą i nie wiedzą, że są uwięzieni w tym wielkim kole wędrującym wraz z nimi. I tylko niektórzy widzą to, co należy zobaczyć. – A co należy? – Właśnie Morze Wieczności. – A ty je widzisz? – Czasami. I wtedy piszę wiersz. A kiedy go już dokończę, widzę, że znów jestem pod kloszem szklanym. Taka bzycząca mucha. – Nas tyż wieźli w takich wagonach – z zadumą mówi stary przewodnik, wpatrując się załzawionym okiem w jaśniejącą przestrzeń. – Ruskie trzymali nas w niewoli, w Poznaniu, bar- dzo dużo ludzi. Aż tu któregoś dnia zagnali do wagonów po sześćdziesiąt chłopa i wieźli cały miesiąc. Kiedy nas wypuścili na powietrze, ludzie padali jak muchy. Potem my siedzieli w takich ziemiankach i do roboty. Fabryki my budowali, a mia- sto nazywało się Czelabińsk. Więcej ja nosił umarłych, jak bu- dował. Rzucało się ich do dołów, całkiem rozebranych, i kopco- wali my ich jak buraki na zimę. Mówią o zbiorowych mogiłach 68 w Piaśnickich Lasach, a o tych z Czelabińska nikt nie umie po- wiedzieć. Bo się boi. Umarłby ja tam, aż Ruskie pomyśleli, że za dużo umiera w Czelabińsku, to niech zdychają u siebie w domu. Ja do komendanta, a był to dobry chłop. „Pojeżdżáj ty – mówi on – zdychać nad te swoje morze”. I tak ja powrócił do siebie. – Widać taki wasz los, że w swojej ziemi złożyliście kości – mówi ciotuleńka. – A może chcielibyście marynarskim zwycza- jem w morzu się pogrzebać? – Jo! Na pożywka dla wangorza albo dorsza!? Z morzem to jest taka sprawa: od tego ono jest, żeby nakarmić człowieka, ale uważaj, żeby ciebie nie wzięło. Chodzili my jak flądra przy sa- mym dnie, brzuchem my czasami tarli o piasek. Tu na Bełcie. Za nic nie chciałbym mieć żelazna trumna. – To znaczy, że nie chcieliście morza na swoją wieczność. – Jo! Myślało się mnie w tym ubocie, że jak tam legnę, to do końca świata zabraknie dla mnie powietrza i słońca. – Dlatego, wujo, za latarnika robicie – mówi Bożena. – Chciałbym ja za latarnika, ale się nie nadał, bo był w Kriegs- marine. Teraz za schodziarza robię. – A ile tych schodów macie, wujo? – W sam raz jak na moje nogi. – Czy o takim wietrze od morza marzył nasz Żeromski? – za- pytuje retorycznie ciotuleńka. – Nas Kaszubów krzywdzili i krzywdzić bendą – spokojnie stwierdza Kaźmierz. – Nic to. Przetrzymali my tysiąc lat, prze- trzymamy i drugie tyle. – To jest szczera prawda. Kaszubi to lud stary, prastary. Był też wielki, nad całym Bałtykiem siedział, aż po same Morze Północne – recytuje Bożena, potrząsając swą bursztynową grzy- wą. – A teraz pozostało wam Morze Wieczności, nieprawdaż? 69 Nagle wszystkich ogarnia lekkość bytowania na tym cegla- stym rogu wetkniętym w wysoki brzeg. Solenizant Kaźmierz wyciąga z kieszeni butelkę, z drugiej gliniany, jakby z żytniego chleba ulepiony kieliszek. Gliniana czarka krąży między nami i znów zgodnym chórem śpiewamy: „Żegluj, żegluj, żeglujże, całą nockę po morzu! Hej, hej, hej, la, całą nockę po morzu!”. * * * – Wcale mnie do tych gdańskich gotyków nie ciągnie. I zaw- szeć wspólna droga weselsza – mówi ciotuleńka na drugi dzień, wywiedziawszy się, że po Niusię i ojca nazajutrz ma przyjechać samochód. Ujęła ją też gościnność Kaźmierza. Ale tak naprawdę ciągnęło nas nad otwarte morze, zakrzepłe w zlodowaciałym spiętrzeniu przy wysokim brzegu, z krzykiem mew, z wiecznym, północno-zachodnim wiatrem, niosącym oddech z Morza Północnego i Atlantyku. I ten przenikliwy ziąb, który ziębił kości, ale nie duszę, bo szedł z tajemniczych lodów północy. Rychło okazuje się, że u nadmorskich Kaszubów zachował się prawdziwy kresowy duch, a z nim zwyczaj. – Po imieninach, jak Bóg przykazał, muszą być poprawiny – przewrotnie tłumaczy nam Bożena. – Inaczej, co sąsiedzi po- wiedzą? I wyciąga zawekowanego w sosie własnym węgorza, białe grzybki zbierane w Puszczy Darżlubskiej i kwaśną, smażoną żu- rawinkę z pobliskich Błot Karwieńskich. Jako dodatek do indy- ka na zimno. – Tak ty mówisz, że te borowiki z Puszczy Darżlubskiej. A jest u was jakaś puszcza? A żurawinka z tutejszych błot. Wiem, bło- ta macie dużo. Wengorz to chyba spod samej latarni, przyznaj się szelmo jedna? – nie może wyjść z podziwu moja ciotuleńka. – A czemuż ja wczoraj tego nie widziała? 70 – Widziała, widziała, tylko zapomniała – Bożena na to, bo jej również ciotuleńka wyraźnie przypadła do gustu. – Macie wy szlachecki zwyczaj, że zimna zakonska na począ- tek. Tak to rozumiem! – cieszy się ciotuleńka. – Do Puszczy Darżlubskiej ręką podać. Bajorka i błotka, wzgórki i dolinki. Drzewa wiekowe i jak to w puszczy, las mie- szany: buki i dęby, modrzewie i choiny, sosny i nawet jesiony są z grabami. I ludzką ręką mało co sadzone. – A źwierzyna jakaś uchowała się? – Na własne oczy widziałam jelenia i koziołka sarny, dzików zatrzęsienie, rudy lisek skakał na łące, łapiąc myszy, borsuk dro- gę mi przeszedł, nie mówiąc o wiewiórkach, jeżach i żmijach. – Co ty nie powiesz! Gadziuki też są! – Ptaków rozmaitość wielka. Znam takie miejsca, gdzie tur- kawki turkocą, niedaleko siniaki gniazdują w dziuplach, a u le- śniczego na strychu niby szare woreczki – wiszą gacki-nietoperze. W prześwitach leśnych co rusz to myszołów rudym skrzydłem machnie. Drapieżne kanie są i długodziobe słonki. Wszystko to widziałam… – Jak na prawdziwą poetkę przystało – zgadza się moja ciotuleń- ka. – A powiesz ty mnie: wilcy-wilkowie bywają w tej puszczy? – Jakoś o tym nie słyszeliśmy… – To źle! Źwierz bez wilków zwyradnia się! A co o niedźwie- dziu, kochanieńka, mnie powiesz? – O to trzeba zapytać wuja Michała – rezolutnie odpowiada Bożena. W tym momencie do pokoju wchodzi gospodarz z Michałem. Na tacy niosą parujący grog po kaszubsku: gorąca woda ze spirytusem. – O niedźwiedziach mowa i Michał już tu. Tak oto, co ja wam powiem. Puszcza Darżlubska nie całkiem puszczą jest! – ogła- sza ciotuleńka po małym łyczku parującego trunku. 71 Wszyscy zgadzają się, że bez niedźwiedzia trudno mówić o pusz- czy, o czym już pisał Mickiewicz, tylko Bożena wtrąca się, że nie- dawno na Karwieńskich Błotach pojawiły się łosie. Musiały przyjść z puszczy, no bo skąd? – Łoś zwierzyna wędrowna, moja kochanieńka. One przyszły w ślad za nami – z błot poleskich i mokradeł nadniemeńskich. Dla nich Bug czy Niemen przepłynąć, to tak jakby tobie wiersz miłosny napisać. Kochają one to bardzo. Po wypiciu kaszubskiego grogu i zakonszeniu, jak było do przewidzenia, rudowłosa Bożena wiedzie nas nad morze. Pod ołowianym niebem szarpią się jak białe szmaty srebrzyste mewy, skomląc swoje „kjau”. Tuż nad drzewami krążą w ja- kimś odurzeniu oszalałe gawrony, które tu zleciały się na zimo- wisko gdzieś spod Pskowa czy znad fińskich skał. – I nagle od strony morza wyłania się anielska trójca. Zupeł- nie jak ze starej ikony. Lecą skrzydło w skrzydło. Śnieżnobiałe, ze strzałą długiej, smukłej szyi, z pomarańczowym grotem wymierzonym w nieskończoność. Przelatują nad nami ze świ- stem swych anielskich piór, a my martwiejemy, skuci w naszej ludzkiej skończoności. – Wydawało się mnie, Bożenko, że ty teraz jakiś wiersz po- wiedziałaś? – zapytuje moja ciotuleńka. Bo rzeczywiście, nie wiadomo, czy wszystkim to się przywidziało, czy był to wiersz wypowiedziany w milczeniu. Znów spływamy w dół. Morze podchodzi pod sam nos. Jest w kolorze ołowiu i jak ołów musi być zwarte w swej masie, cią- żąc do samego rdzenia Ziemi. Pod ciemnym niebem włosy dziewczyny odzyskują swą bursztynową jasność i jak pocierany bursztyn elektryzują. Idę za Bożeną, nie bacząc na to, że gładzi- na lodu ożyła, jakby pod lód wśliznęła się wielka, trzepocząca ryba. 72 Idę coraz dalej, czuję plecami, że ktoś również podąża ku otwartemu morzu. Lód faluje niby kożuch narzucony na grzbiet budzącego się Cyklopa. A kiedy przyzwyczajam się do tej normal- ności – w lodzie bezgłośnie otwierają się szczeliny, skąd tryska woda. Bożena obraca się twarzą, a jest już na oddzielonej lodowej płycie, i wtedy poznaję w niej tamtą dziewczynę jak z greckiej wazy – o ptasim profilu, z nosem prostym i czołem spadzistym. – No co, Misiu, zatańczymy! – słyszę jej głos niesiony ciężkim wiatrem dmącym z Nord-Westu. Obracam się ku lądowi, widząc wysoki brzeg i delikatną siat- kę bukowych gałęzi koronujących pnie. Umierającą w piasku Kaźmierzową łódź, przysadzistą figurkę mojej ciotuleńki, pło- wowłosą Niusię i wczorajszego solenizanta. Dostrzegam też pokraczny pniak wyrzucony przez morze, żółty plastikowy pojemnik, a u góry – kotłowaninę chmur i ptaki. Od lądu muszą nawoływać, wiatr znosi te głosy, a na skrzy- dłach wiatru od morza niesie się rusałcze nawoływanie: – Tańcz, Misiu metafizyczny, tańcz! Wcale nie dziwi mnie, skąd ona może znać to zawołanie, któ- rym obdarzony jestem przez co bystrzejszych przyjaciół z głę- bi lądu. Niepokoi jedna uciążliwa myśl: czy zawsze mam tonąć przy brzegu? I wtedy słyszę głos tuż obok, a jest to Michał-niedźwiednik. – Nie wydurniaj się pan, panie Misiu. Żaden ty wolny nie- dźwiedź, Smorgończyk ty i nic więcej. Wracaj do brzegu, powo- lutku… Michał-niedźwiednik trzyma w garści jakąś długą żerdeczkę i tą żerdeczką jakby chce mnie szturchnąć albo podać mi ją. Zwracam się ku otwartemu morzu. Bożena-poetka kołysze biodrami, chwiejąc krą i wciąż to swoje: „Tańcz, Misiu metafi- zyczny, tańcz!”. 73 – Nie patrz na nią! Nie widzisz, że pijana?! Bożena, dość tych wierszów! Wracaj, a to zdzielę tym kijaszkiem! – Dobra, wuju, dobra. Niech przedtem on ze mną zatańczy! – Ja tobie zatańczę! I Michał-niedźwiednik nie poetkę, ale mnie wali żerdeczką- -kijaszkiem po boku, jak białoruski chłop krowę. – Ażesz ty, chamie jeden! Co ty sobie wyobrażasz?! Nie wiesz, z kim masz do czynienia?! Michał-niedźwiednik, czy z obrazy, czy naprawdę chcąc mnie zawrócić do brzegu, wali starym milicyjnym uderzeniem: od tyłu po łydkach, że z miejsca siadam na lodzie. – Powolutku, rakiem, rakiem, powolutku – dyryguje. – Nie słuchaj Misiu mego wuja-chama. Ja dla ciebie modelką, a ty maluj mnie w swojej duszy, metafizyczny Misiu! – wrzesz- czy Bożena i widzę, że naprawdę jest pijana. Usiłuję podnieść się z czterołapienia, aby przybrać godną człowieka postawę, ale gdzie tam! – kra zaczyna się kiwać i tak już pozostaję, jak posadził mnie Michał-niedźwiednik. I gdy tak nie wiem, co mam robić, moja kra niebezpiecznie się prze- chyla. Nie pozostaje mi nic innego, jak ułapić się żerdeczki, którą przed chwilą byłem okładany i przeczołgać się na lodową caliznę. Brzuch, pierś i nogi mam przemoczone ciężką, morską wodą. I widzę, że to Bożena wyczynia jakiś taniec z Łysej Góry na mojej krze, wcale nie bojąc się utonięcia. – Nie patrz na nią. Ona jest głupia, jak wszystkie baby. A może ona i nie baba, może ona rozewska rusałka, bo czemu wiersze pi- sze? – zastanawia się Michał, pomagając mi powstać z czworaków. * * * – Zdurniawszy ty do reszty, żeby jeszcze pijany był, to rozu- miem! Trzeźwiutki jak świnia, no może nie jak świnia, bo lekki 74 RYSZARD STRYJEC Ex Libris Zbigniewa Żakiewicza, akwaforta rausz miałeś, a durnowatego udaje! – udziela mi należnej re- prymendy moja ciotuleńka. Siedzimy na górze Kaźmierzowego pensjonatu, bo na dobrą sprawę ten betonowy bunkier z płaskim dachem musi być pen- sjonatem, skoro w nim tyle pokoików. A na dole przybudowa- ne dwie werandy i półpiwnica zastawiona łóżkami. Siedzimy, a ciotuleńka starym zwyczajem czyni całodzienny rachunek sumienia. – I znów topić się lazłeś. A mówiłam: uważaj, żebyś nie splątał diabła z aniołem, anioła z babą, a swojej duszy w morzu nie utopił, bo ona ziemska jest i niechby nawet trochę pogańska. Kochająca przecież te przeróżne żuczki i muraszki, gryki i dzię- cieliny, o których nasz Adam pisał, że ona – pała, chociaż na dobrą sprawę, nie wiem, jaka ona jest, ta pałająca dzięcielina. A nie – woda i tylko woda, a w niej ryby. Ta bezbrzeżność, tak wielka, że wszystko w niej ginie i się unicestwia, wymysłem diabła jest! Bóg powiedział o sobie – Jestem, Który Jest. Skoro On Jest, to każdy kamuszek, ziarenko piasku, listek i zwierz wszelaki, nie mówiąc o człowieku – jest, jakie jest. Ażeby zoba- czyć, jakie jest, trzeba to wszystko pokochać, jakie ono jest, a nie, jakim się tobie wydaje. Ale do tego potrzeba, żeby ja sama siebie zrozumiała, jaka jestem. Nie, jaką chcę się sobie wydawać, ale jaką jestem naprawdę. Całe życie tego się uczę i ciągle w pierwszej klasie jestem – wzdycha moja ciotuleńka. – A popatrz ty tylko, jaką prostą drożyną idą dzieciuczki Boże: te prostaczki, te szalone święte Franciszki i malutkie Tereski. Która, kiedy kobyła jej drogę zastąpiła, przeszła pod jej brzuchem, wcale stworzenia bożego się nie bojąc. – Gdzie nam do nich – zgadzam się z ciotuleńką. – Powiedział, co wiedział! Znam ja was za dobrze: i twego dziadunia znałam, i tatuńcia. Za babami wy gonicie i pod 76 spódnicą metafizyki szukacie. A przecież twoje świętej pamię- ci dziadunie i tatuńcie leźli nie w morze, ale w czahary, w cha- szcze wszelakie, w puszcze i w bory leźli, taka ich tęsknota pożerała. Chcieli być święci, tylko nie wiedzieli jak. Szli wtedy na Tatarów, na Moskwę, na Turka, a jak nie było na kogo – od- bywali pielgrzymkę do Ziemi Świętej jak Radziwiłł Sierotka. – Naplątać to już chyba więcej nie można – ośmielam się sta- nąć okoniem, ale ciotuleńka wcale się nie obrusza, przeciwnie, uspokaja się całkowicie: – Masz rację. Żeby życie nie było takie splątane, prosto dałoby się o nim mówić. A tak, jakbyś nie powiedział, zawsze splączesz. Tak lepiej pomilczymy. Pomilczawszy trochę, idziemy do swoich pokoików: w każ- dym dwa tapczany, szafa, stolik i dwa foteliki. Szybko się roz- bieram, aby wreszcie wypocząć po ciężkim dniu. Za oknem sza- leje pierwszy przedwiosenny sztorm. Dudnią blaszane rynny, świszcze w szparach okiennych. Kaźmierz wstawił elektryczny piecyk, ale wciąż czuję wewnętrzne drżenie i chłód, którym przeniknąłem na lodowej krze. I ponownie przystępuje do mnie morze, podwójnie i potrój- nie widziane i odczuwane, a wraz z nim wiedźma czy rusałka tańcząca na lodowej krze. I ten starogrecki profil otoczony sło- wiańskim bursztynem jasnych włosów. I widzę wiśniowe, lek- ko odęte wargi, wypukłe kości policzkowe. A za oknem świszcze i grzmi sztorm, i najwyraźniej wygwizduje jakiś szalony wiersz. Układa się on w znajome skądś słowa: „Jeszcze mogę oszaleć w twych żyłach, kopyt cwał roziskrzyć w gwiazdy. Jeszcze mogę unieść cię wysoko i spaść nagle w trzęsawisko!”. Ogarnia mnie słodycz przeczucia wielkiego nieznanego i to nieznane jest w osobie, i ono, nieznane, jest, jakie jest, i inne być nie może, jak inną być nie może ta osoba. – Czy to Wielki Niezna- 77 jomy? – męczę się coraz bardziej, ale przechłodzenie na krze robi swoje. Zrywam się z łóżka i szybko kuśtykam do toalety. Wracam do siebie, otwieram drzwi i układam się na tapczani- ku. Na lewo od drzwi. Trącam bokiem o coś cielesnego, zwarte- go w sobie i chłodnego. „Boże mój, ryba”! – myśli mi się za mnie, bo ja nie jestem w stanie nic pomyśleć. Ale ryba nie może sapać, a to sapie, ryba nie może mieć włosów, a to jest owłosione. – Czy ryba może być kobietą? Bo w sztormowych mrokach widzę zarys kobiecego ciała: zwartego w sobie, twardego jak z lanej gumy i białego jak ser. Czy to jest Niusia, czy Bożena, darmo mi docho- dzić, bo to, co ma być kobietą albo rybą, ogarnia mnie chłodnym ramieniem i przyciąga do siebie… I tak oto spoczywamy, wreszcie dosięgłszy ideału, a jest on cielesny, choć na pewno jest też duchowy. A jeśli nie w pełni duchowy, to na pewno na wpół cielesny i na wpół duchowy: model ludzkiego życia. Skoro jestem miś metafizyczny, muszę sobie poradzić z tym „na wpół”, obudzić w sobie zwierza, żeby zatańczył na tej sero- wej białości i obudzić też duchowość, aby syciła swoje głody nigdy nienasycone. Tak właśnie rozważam, ale im dłużej rozważam, tym mój zwierz staje się coraz bardziej łagodny, misiowaty, tresowany w cyrku na oczach publiczności. Już godzinę próbuję tego zwie- rza w sobie wzniecić. Również ta – czy to ryba, czy kobieta, czy Bożena, czy Niusia – chce mieć zwierza. A jeśli nie misia, to niechby oszczepnika, który z ostrym i twardym oszczepem naciera na zwierza. A tu nic. I oto znika z lekkim trzaskiem drzwi to nie wiedzieć co. W mó- zgu odzywają się dźwięki Chopinowskie, albo raczej Norwidowe. O fortepianie i o bruku… Sofia Nierządnica – Jestem pierwsza i ostatnia, czczona i poniżana, nierządnica i święta, małżonka i dziewica, jałowa i zarazem płodna – gorącz- kuje się Julo, trzymając moją rękę w uścisku swej staropanień- skiej, arystokratycznej dłoni, a jego wieszczy guz rozbłyskuje na czole niczym Gwiazda Zaranna. – Ja, Sofia, wieczna mądrość świata, eon uwięziony w ciele, aby oddać się gwałtom i nierządo- wi, i oto jestem oczyszczona, gdyż moim posłannictwem było zrodzenie androginii, gdzie męskie i żeńskie stanowią jedno… – Nie słuchaj ty jego – mówi z całym przekonaniem Irena z domu Kokoszyńska. – Widocznie taka jest jego starość, że tyl- ko w myślach jemu przyszło grzeszyć. – Nie czujesz prawdziwej poezji, ooo! – gorączkuje się Julo. – Jakaż to poezja? Ślimacza i obojnacka – tam samiec może być samiczką. Nudne to. Julo strzepuje dłonią, jakby chciał odpędzić się od dokuczli- wej muchy, i rozgląda się pałającym okiem po współbiesiadni- kach, którzy rozsiedli się na szerokich ławach sporządzonych z rozszczepionej kłody. Właśnie jesteśmy po premierze sztuki, którą w Kameralnym wyreżyserował Julo. Jak zawsze, Julo drą- ży pokłady duszy rozczworzonej, grzesznej, gdzie cielesność gnębiona jest duchowością, a duchowe nic o sobie nie wie. 79 Na pięterko drewniaka dobudowanego do secesyjnej kamie- nicy wchodzi się po skrzypiących schodach, które są tak strome, że dla niejednego gościa zjazd z nich bywa łatwiejszy, niźli wdrapywanie się. Lubią tu przychodzić artyści, podnajemcy lokalu, co elegantsze panienki, zwane z morska mewkami, zmę- czone luksusem Grand Hotelu, cinkciarze i milicjanci z obycza- jówki. Czasami ze swego nieba zstąpi wielki artysta. Stali bywal- cy demonstracyjnie nie zauważają go i on tym niezauważaniem się delektuje, gdyż to jest najwyższy stopień zauważania. Plasty- cy swoją budę urządzili w stylu ludowym, z pewnymi ekstrawa- ganckimi dodatkami, które trudno zakwalifikować jako porno- grafię, ale na pewno wyrażają one całkowite lekceważenie, jeśli nie pogardę wobec mieszczucha i władzy (takowa tu również bywa, poczytując to sobie za dowód liberalizmu i odwagi). Naj- ważniejsze jest jednak to, że wóda tu jest tania, a co niektórym pan Wojtek daje na krechę. Główny salon z bufetem i zapleczem, skąd spływają zakąski na gorąco, sąsiaduje z mniejszym salonikiem, wychodzącym jednym oknem na wysmołowane dachy domków schowanych na zapleczu Głównego Deptaka. Tutaj też, zgodnie z odwiecz- nym zwyczajem, odbywa się popremierowa biesiada. – A czemuż to Ewelina pogardziła naszym towarzystwem? – pyta Irena raczej dla formy, bo wie, że moja ciotuleńka zastrze- gła się z góry: za zaproszenie dziękuję, do teatru chodzić dla mnie to wielka przyjemność, ale w tancbudzie noga moja nie stanie. – Może i miała rację – po chwili odpowiada sobie. – Ostatnio mój Julo zanadto mistyczny, a to dla nas z Eweliną, jakby kto kota pod włos głaskał. Bo my kochamy Sofię, ale nie taką. Przy stole zebrało się towarzystwo przesiąknięte mistyką sztuki. Ponieważ Jula kochają wszyscy – przyszli więc i młodzi, 80 i starzy, plastycy i aktorzy, piszący i krytykujący oraz osoby, bez których adoracji artystom żyć trudno. Oni bowiem oddają z nawiązką to, czym natura obdarzyła artystów, gdyż są praw- dziwymi wybrańcami szalonego i niespokojnego ducha, stając się nieobliczalni w czynach i gestach. Są jak Demostenes, któ- remu ucięto język, albo jak Leonardo przed swym czasem ośle- piony. – Kocham was wszystkich! – głośno objawia swe zadowolenie Julo, powstając i wznosząc kieliszek, w którym srebrzyście po- łyskuje woda życia – aqua vita. Goście przywołani Julowym toastem podchodzą, aby ucało- wać się z nim z dubeltówki. Julo jest coraz promienniejszy, wszystkich po równo obdarzając swym szczęściem. I ja również należę do ich grona, bo jestem ożywiony wodą życia, pomny, że niepijących Julo nie znosi: za dużo w nich przyziemności, ale za mało wolnego ducha. – Pokochaj ją, pokochaj! – wionie gorącem Julo, gdy policzki nasze się zetknęły. Oczy jego zapalają się jakimś ognikiem przewrotnym: rzekłbyś, że na ciemnych bagnach wybuchnął sino płonący spirytus. – Wydupcz ją! Julo od dawna płonie duchową namiętnością do Szalonej, Czarnej i Nienasyconej, bo takimi epitetami można obdarzyć głośną aktorkę głośnego filmu, którą Julo sprowadził do swego teatru. Ponieważ duchowe i cielesne jest tożsame we wzniosło- ści i zbrukaniu, więc ja mam dopełnić cieleśnie tę duchową namiętność. Będzie to spółkowanie zastępcze, z Julowym gorą- cym błogosławieństwem. Jakby słysząc te słowa, od stołu zrywa się Krycha – od dawna przynależna do lokalu, z ducha poetka, a z szarej codzienności twórczyni cepeliowskich laleczek. – Julo, kochaj mnie! 81 Na nikim nie robi to jednak specjalnego wrażenia, ale dziś Krycha jest w tym szczególnym napięciu twórczym, kiedy po- wstają wielkie improwizacje. Wskakuje na ławę: bujna, rozło- żysta, z jasnym włosem splecionym w krótki, gruby warkocz. Jej twarz, niby zdjęta z płótna Malczewskiego, jaśnieje natchnie- niem. Krycha zdecydowanym ruchem zrywa z siebie bluzkę, oślepiając nas bielą nieskalanie kulistej piersi z zawiązkami dwóch czarnych róż. – Kochaj ją! – z zachwytem szepce Julo, a uścisk jego dłoni staje się niby bransoletka kajdanków, którymi spinają się lu- dzie przed ostatecznym skokiem. – Ona jest twoja, kochaj ją! – Głupia, dupę lepiej pokaż – zauważa przyjaźnie Irena. – Matki karmiące Julo widzi na co dzień. Ale Krycha rzeczywiście jest w natchnieniu niczym wieszczy Adam w ciemną noc improwizacji. Na dół zjeżdża falbaniasta spódnica i Krycha staje się Syreną w błyszczących rajstopach, z biustem zaokrąglonym zwycięsko, ze wzniesioną ręką darmo szukającą miecza, gdy druga – miast tarczy – przytula do piersi beżowy Julowy beret. Gest jest bezbłędnie teatralny, wszyscy to potrafią docenić, i wtedy powstaje ze swego miejsca Julowa Sofia. Nawet nie fa- tygując się o jakikolwiek postument, staje obok niedopełnio- nej Syrenki i bez pośpiechu zaczyna rozpinać czarną suknię, od góry do dołu zapinaną rzędem drobnych jak paciorki, czerwo- nych guzików. Jej pierś, wciąż niepotrzebująca stanika, wyłu- skuje się spod jedwabiu, opadając łagodnym, miękkim łukiem zwieńczonym ostro zakończoną sutką. Zapada milczenie. A Julowa Sofia, szalona, niedostępna i nierządna, czarna jak noc i lodowata jak piekło, mierzy nas pogardliwym spojrzeniem. Żeby do końca wyrazić swe lekce- 82 ważenie, rozpina guziczek po guziczku, całkowicie samotna, nie- baczna, rozdwojona w sobie, bo tylko sobą zajęta. Czarna powłoka spływa z niej jak sztandar. Staje absolutnie bezbłędna, smagła, podkreślona w swej jarzącej się kobiecości czerwienią koronko- wych fig. Słychać bzyk zbłąkanej zbudzonej muchy, dźwięk ży- cia z sąsiedniej sali zatyka tampon ciszy, która wdziera się w nasze uszy, patrzenie bowiem zdusiło wszelkie zmysły. – Piękna… piękna… piękna… – modlitewnie szepce Julo. Sofia, wciąż platońsko bezbłędna, lekko unosząc stopy, ścią- ga ostatnią przesłonę i rzuca figi wprost w twarz Julowi. Od- wraca się, ukazując pełną talię przechodzącą płynnie w dzwon bioder zwieńczonych dziewczęcą krągłością pośladków – i obo- jętna powraca do swego czarnego kokonu. Dopiero teraz wybucha wrzawa. – Ona nie jest prosto kurwa, ona jest wyrafinowana kurwa – z rozwagą, beznamiętnie ocenia sytuację Irena, drżącą ręką zapalając papierosa. – Spójrz tylko, ooo! – w geście tryumfatora unosi Julo swą dłoń. – Widziałeś! Taka ona jest – nasza siostra Sofia! Czyż So- fia nie po to upadła i pogrążyła się w cielesności, ażeby ciele- sność zaznała boskości? I czyż nasze pożądanie nie jest święte? Ona Lilith i Święta… – Twoja święta poszła i powlokła za sobą faceta – z tym sa- mym spokojem komunikuje Irena. – Majtki to jej oddaj. Nie widzisz, francuskie koronki. A Misio prędzej zadurzy się w Zo- sieńce kurki karmiącej, a nie w tej twojej Sofii-nierządnicy. – On jest kochany! Wy wszyscy, Litwini, jesteście kochani! – Teraz na tapecie mistyka Wschodu – bezbłędnie interpre- tuje nastroje swego męża Irena. – Miciński i, jak go tam zwać, Towiański, i te czterdzieści i cztery, z matki obcej, a krew jego dawne bohatery… 83 – Julo to może spółkować nawet z rynną – żali się komuś Kry- cha, ale tak, żeby być dosłyszalną. – Z rynną i rurą wydechową, a teraz znalazł sobie Misia… – Herbu Podogończyk – po raz pierwszy odzywa się Starzec Pro- fesor, malarz ciemności duchowych, rodem znad Wilii, z ducha przedwojenny radykał i wolnomyśliciel. Zdążyłem już odbyć niejedną rozmowę z tym starszym, si- wym, łysiejącym panem z mefistofeliczną bródką i spojrze- niem słowiańsko-melancholijnym. Na wstępie znajomości na- raziłem się mu mocno, powołując się na wspólnotę wileńską i na herb swych przodków po kądzieli. Z czasem zawiązała się między nami dziwna więź, która – teraz to widzę – jest jakby symetryczną odwrotnością więzi, jaka łączy mnie z poznań- skim studentem filozofii, niegdyś czerwonym hrabiczem. Więź to przewrotna i wieloznaczna i, mniemam, podsycana tym, że okazało się, iż ja – belfer – również poniekąd bywam artystą. Mają o tym świadczyć moje książczyny, pisane po kryjomu i wreszcie wydane, snadź, aby ostatecznie zachwiać równowagę mego du- cha. Wszak i bez tego wątłego, niebacznego i rozdwojonego w so- bie: niczym duch Sofii-nierządnicy. – Misio kobyle spod ogona nie wypadł, wiem na pewno – dobrodusznie zauważa Irena, która ze Starcem Profesorem ma na pieńku. Nie wiedzieć dlaczego, bo nieraz lubią wspominać Wilno i bodajże studiowali w tych samych latach: Irena prawo, a Starzec, dziś profesor od malarstwa, na wydziale sztuk pięk- nych. Oboje na uniwersytecie, co się dumnie mianował – Ste- fana Batorego. – Mówię: herbu Podogończyk – z naciskiem powtarza Profe- sor. – Mocno trzymają się go te próżności szlacheckie. – Zbliżają się takie czasy, co mówię – już są, że wszyscy zatę- sknimy do swoich korzeni, drogi Stasinku – łagodnie upomina 84 Starca Profesora Irena. – Za dużo straciliśmy, żeby żyć na rucho- mych piaskach. Może nieświadomie Irena uderza w najczulsze miejsce Sta- sinka, gdyż ten jest przesycony do ostatniego koniuszka wło- sów głęboką wiarą, którą wiernie wyznaje od czasów radykalnej młodości, iż istotą człowieczeństwa jest absolutna niezależność od czegokolwiek, a już na pewno od herbowych przodków. – Co ty bredzisz, moja droga! O jakiej stracie mówisz? Co mogli- śmy stracić – nic nie mając? Co zawdzięczam naszym szlachetnym przodkom: niewolę, głupotę, czerep rubaszny i syfilis na końcu?! – Ja tam w twoich rodzinnych pieleszach się nie grzebię! – odcina się Irena, gdyż Starzec Profesor parokrotnie coś nie- bacznie napomykał o swoim ojcu lekkoduchu bawiącym się w Paryżu wraz z arystokracją litewską. – Nasze rodziny nie były takie głupie, jeśli my żyjemy, i jak na Kaziukowym pierniku pisało: mamy – „serce gorońce jak samo słońce”. – Przypomniał się babie dziewiczy wieczór. Stań przed nami naga jak sama prawda, a wtedy będziesz miała prawo mówić „o sercach gorońcych”. – Widzicie go, mało mu dzisiaj cycek i babskich pośladów – schodzi w niskie rejony Irena, która zdążyła już wydrzeć z rąk Jula czerwone figi. – Masz tu, Stasiulku, flagę waszej świętej Sofii! Krycha, wciąż niedowartościowana i pomna niedawnego poniżenia, łapie rzucone i triumfalnie rozdziera majtki na ka- wałki, obdarowując nimi Julowych gości. „I znów ideał sięgnął bruku – myśli mi się jak onegdaj. – Bo jeśli rzeczywiście tak się ma z Sofią, świętą i nierządnicą, to sponiewieranie tej ostatniej zasłony skrywającej sacrum (nie tylko Julowe to sacrum, ale dla wielu spośród tu zebranych) czymże jest, jeśli nie bluźnierstwem?” 85 W tym też duchu reagują wszyscy, nie wyłączając Ireny, przez którą przemówiła kobieca roztropność: majtki rzeczywi- ście musiały być paryskie. – Krycha! Kryśka! Wariatka! Szalona! – Chcecie zobaczyć jaka jestem? Chodźcie na molo! – mężnie odpiera ataki Krycha. Hurmem opuszczamy lokal, co niektórzy po drodze załapują się u Wojtka-barmana na setkę i na łeb, na szyję zjeżdżamy po schodach. Morze oddycha spokojnie, z monotonnym pluskiem rozbijając się o sosnowe słupy pomostu. Gdzieś na krańcach widzialnego migają rozrzucone paciorki świateł: nie wiadomo, czy są to statki na redzie, czy przywidzenie jakichś tajemniczych, wesołych lu- naparków, do których nigdy nie będziemy mieli dostępu. Krycha zatrzymuje się przed zejściem do dolnego pomostu. Sprawnym ruchem pływaczki zrzuca odzienie i wskakuje na balustradę. Stoi biała i nieporuszona, i akurat w tym miejscu, gdzieśmy z ciotuleńką oglądali wyłowioną z zatokowych głębin wielką, płaską rybę o jednym oku wytrzeszczonym na jaskra- wość świata. Teraz panuje tam mroczność oleiście połyskująca, rozkołysana, ciężka. Dziewczyna unosi ręce do góry i zakreśla- jąc wielki łuk – znika pod wodą. – Durna, ot durna! – złości się Irena, nie wiadomo, czy wciąż myśląc o paryskich majtkach, czy o szaleńczym skoku. Mija dłuższa chwila i zebrani zaczynają się poważnie zasta- nawiać, jak długo Krystyna wytrzyma pod wodą, choć jest mi- strzynią w pływaniu. A w kochaniu?… I okazuje się, że nikt nie jest w stanie pochwalić się, że wie, czy Krycha jest najpraw- dziwszą rusałką-uwodzicielką, czy może syrenką, kobietą- rybą? – Nie widzieliście tych sześciu wieszczych kędziorów u jej łona? – zapytuje Starzec Profesor. – Mówię wam, to ona jest Sofią. 86 – Pokochaj ją! Pokochaj! – gorączkowo szepce Julo i widzę, jak w półmroku zapala się nad jego czołem coś jakby błędny ognik. Julo mówi tak sobie, ale ja zaczynam odczuwać coś na kształt zawrotu głowy: wszystko wokół staje się lekkie, wręcz nieziem- skie i wiruje tak jak wówczas, gdy po raz pierwszy upiłem się na wakacjach u mego wuja Witolda. Przeżył on łagry, Monte Cassino i Bolonię, a wszystko po to, aby doświadczyć moją męskość. Dziś wujo spoczywa w ziemi poniemieckiej, gdzieś nad Odrą, a do mnie powraca tamta pamięć i tamto upojenie. Jakbym nie ja to czynił, ale ktoś za mnie, rozdziewam się do gatek i natchnionym łukiem spadam w ciemną głębię, słysząc jeszcze gderanie Ireny: – Durny, ot durny! I kiedy tak nieodwołalnie znów zaczynam tonąć, czuję, jak od dna wynosi mnie jakaś wielka, biała ryba. – Ryba jest ciepło- krwista i owłosiona. Zaczynam się zaplątywać w jej kędziorach. Tak widocznie ma być, gdyż to oplatanie ratuje mnie przed żywiołem, który upodobały sobie płaskie płastugi i żarłoczne wangorze… Dorek Julowe mieszkanie nie jest zwykłym sobie mieszkaniem. Mamy tu więc ciemny korytarz, załamany pod kątem prostym i biegnący w głąb domowych mateczników; jedna ślepa ścianą, a w drugiej bieleje ozdobiony secesyjnymi szybkami szereg drzwi wiodących do małych pokoików, z których jeden okazuje się być kuchnią. Korytarz kończy się półokrągłym pokojem. Z po- wodzeniem mógłby być on samym jądrem termiterii, gdzie ro- śnie i rozwija się – aż do zapełnienia całego wnętrza swym białym odwłokiem – królowa-rodzicielka. Matka termiterii skazana na wieczne rodzenie, skazana jest też na śmierć, gdyż nigdy już jej nie opuścić wąskim korytarzem swego królewskiego łoża. Tak mogłoby być w domyśle i w domniemaniach, bo rzadko kto jest dopuszczany do zaglądania w te odległe regiony. Życie toczy się w dwóch frontowych, wysoko sklepionych salonach, wychodzących na ulicę i wysoki nasyp, którym gruchocą nie- kończące się pociągi. Pierwszy – to sławetna biblioteka, oplata- jąca ściany nieporęcznie skleconymi półkami, na każdej anty- kwaryczne znaleziska. Pełnią towarzyskiego życia kipi drugi salon, z gipsową sztu- katerią na ścianach i suficie. Króluje tu piękny barokowy sekre- tarzyk z wieloma tajemniczymi szufladkami, na nim puchary 88 i maski nagród teatralnych. Pod jedną ścianą kulawy, stylowy stolik empire, przepastna kanapa i fotele; pod drugą – szerokie łoże-tapczan zasłane szarym kocem. Chętnie spoczywają tu ostrowłose psy, ściągając do legowiska kości. Gdy Julo nieco się uraczy, musi się rozpychać z rudą suczką i jej dorastającym sy- nem. Skory jest też do dzielenia łoża niedawno uratowany spod obucha kaszubskiej siekiery czarny, żółto nakrapiany nad okiem Żuczek. Psy, aczkolwiek niechętnie, przyjmują Julowe odpoczywanie, potem są lojalne, jeśli wręcz nie opiekuńcze, wobec męża swej pani (bo Irena z domu Kokoszyńska jest ich mistrzynią) i nie dopuszczają byle kogo na bliską odległość, szczerząc kły i podnosząc psi jazgot. Pewnego jesiennego dnia, gdy od morza dął sztorm, a w mie- ście – gwałtowne przeciągi, ostry lot skwirzących mew i spada- nie dachówek, Julo zadzwonił do nas z podniecającą wieścią. Oto przed naszą Sofią otwierają się wielkie perspektywy: z Warszawy zajeżdża literacka znakomitość, poszukująca ak- torki do filmu, którego scenariusz ma w kieszeni. Julo jest pra- wie pewien, że pragnie on zaangażować właśnie Sofię. – Ale wiesz, jaka ona jest! Chciałbym więc, ażebyś ty, cierpli- wy Litwin, był tym swatem i dobrym duchem dla – ooo! – na- szej pięknej i pożądanej, i – ooo! – zbyt dumnej, aby bez opo- rów ulec warszawskim pokuśnikom. Nasza Sofia dziś występuje w teatrze, umówiłem się z Izydorem w hotelowej restauracji „Monopolu” i tam będziemy czekać na zakończenie spektaklu. – A potem pojedziemy do twoich apartamentów? – Chciałbym bardzo gościć Dorka, ooo! – to jest niebywała postać! Ale wszystko zależy od okoliczności… Niezbyt długo oczekiwałem w pustawej, słabo oświetlonej sali z nudzącym się kelnerem w kącie, gdy schodami na pięter- ko wdrapał się Julo: w kusej, samodziałowej marynarce, przy- 89 krótkich spodniach. Jak zawsze pod pachą ściskał teczkę, wy- pchaną różnymi notatkami, książkami i tym wszystkim, co mogło mu w każdej chwili się przydać. Szedł tym swoim dziw- nym, zawijasami wymierzonym krokiem, na dodatek lekko kulejąc na lewą nogę. Od pewnego czasu Julo hodował na sto- pie wielki odcisk i był to jego drugi znak cierpiętniczy: odcisku, podobnie jak wieszczego kaszaka, Julo nie chciał usunąć, znaj- dując w tym jakieś swoje masochistyczne zadowolenie. – Dzisiaj bez szaleństw: żadnych zakąsek! – zakpił z siebie czy z Ireny z domu Kokoszyńskiej. Taką srogą oszczędność wpro- wadziła pewnego razu Irena, ujrzawszy dno domowej kasy. – Wypijemy wtedy symbolicznie litra, i starczy. – A co na to mistrz warszawski? – Ooo! dla Dorka weźmiemy drugiego litra. Za chwilę powi- nien tu być, a my tymczasem tego naszego pierwszego. Kelner niósł już butelkę „Wyborowej”, śledzika w oleju i wodę mineralną. – Panie Kostusiu, kiedy zjawi się tu Dorek, pan postawi drugą butelkę i schabowego, my już po kolacji – zarządził Julo i wdzięcz- nie rozstawiwszy dłoń, ujął w dwa palce kieliszek, szybko go opróżniając. – Rozumiesz, ona będzie niedostępna, lekceważąca, to dobre dla Dorka, bo uważa się za Casanovę. Nie trzeba też przedo- brzyć i dlatego mam pewien plan… „Uważaj ty dobrze – przypomniałem sobie pouczenie ciotuleń- ki, gdy ta zwiedziała się, do jakiej misji zostałem wyznaczony. – Raz ona kobieta narowista, a wasz literat, jak mówisz, kochanek kobiet, którymi się z zasady poniewiera – mogą z tego, jak to się mówi, powstać jakieś wybuchi, jakby kto rzucał muchi na gorą- ce blachi – zachichotała na koniec moja ciotuleńka. – Szkoda, że ja z wami być nie mogę”. 90 Julo nie zdążył objaśnić swego planu, bo do sali wkroczył nasz gość. Szedł lekko niedbałym krokiem, jakim spacerują cinkcia- rze czyhający na dolarowych gości albo młodzieńcy w nieokre- ślonym wieku. Chłopięcość twarzy, szelmowski błysk w ciem- nym oku wskazywały na młodość Dorka, ale głębokie bruzdy na policzkach, pewna suchość, jeśli nie oschłość wąskich warg oraz coś nieuchwytnego w szczupłej sylwetce sprawiało, że Izy- dor wydawał się być ponad swe lata. – Dhużo słyszałem o panu – rzekł na przywitanie, przyjaciel- sko klepnąwszy Jula po plecach. – Julo chwali pana za te wzh- loty i inne kuhestwa. I ja nieraz tonąłem w waginie. Co tam będziemy sobie panować – Dohek jestem! – zakończył, biorąc Julowy kieliszek. Kiedy pojawiła się druga butelka i zimny schabowy, byliśmy już z Dorkiem po bruderszafcie. – A gdzież ona jest, ta nasza piękna? Jeszcze w teatrze? Niech Isztah pląsa w samym gaju. Czyż Plutarch nie mówił, że wąż – zwierz boski, ma być samowystarczalny? Przyznaj, stary zbereź- niku, że wąż samopożerający się, wąż na kształt dzidy, z zębem słodkim i jadowitym, to jest wąż naszej wieczności. Pluńmy na Sofię, prowadź do domu męskich schadzek! Julo, jak zahipnotyzowane przez węża ptaszysko, zdawał się zapominać o celu naszego spotkania. Wyglądało, że jeśli nawet domu męskich schadzek na podorędziu nie ma – wnet takowy się znajdzie. A Dorek, wpadłszy w swój styl, dalej z hrabiowska grejzerował. – Shłyszałem, że u was na Litwie klaczki były w cenie. Jak się to u was robiło? Wiem, że kobyłce trzeba piczkę przytrzymy- wać, a jak z klaczą? – U nas się mówiło, że Litwin kobyle spod ogona nie wypadł. Co innego Mazurzy – odparowałem w miarę spokojnie. 91 Dorek roześmiał się chłopięco. – Ja nie Mazur. Oba my wygnańcy: jeden z Lwowa, ty z Mysi- kiszek. Skąd u nas tyle artystów? Masz córki? Chcesz być wiel- kim ahrtystą – przejedź ją. Na takie bezeceństwa, jak pouczała wielokrotnie ciotuleńka, są tylko dwa sposoby: – Jeśli on głupawy i słabieńki – zrugać go po mátuszce. A jeśli nie jest to zbyt bezpiecznie, zdać się trze- ba na białoruską dobrotliwość – raptownie uklęknąć i złożyw- szy palec na krzyż, powiedzieć: „Jak Boh na niebie, tak ty pra- wálíś skwoź ziamlú. A kysz, a kysz, a kysz!”. Zaledwie zdążyłem przyklęknąć, a przy stoliku znalazła się nasza Sofia. Wyglądało więc, że klękam nie jako zaklinacz, lecz jako czciciel Sofii. – Gdzieś tu mi spadł pieniążek – rzekłem, małodusznie się ratując. – Phieniążek? Julo, nie masz phieniążka! A może pani ma phieniążek? – Owszem, mam – odparła Sofia, patrząc na Dorka ze spokoj- nym majestatem – ale nie dla pana! – A dlaczegoż to, moja khasawico? – Bo mój pieniążek nie dla amatorów. – Khasawica chce, żebym ją przeleciał i skatował?! – odparł nasz warszawski gość, bo wszystkim było wiadomo, że oprócz zagrania w głośnym filmie Sofia otarła się o wielkiego buntownika literatu- ry, jak złośliwie mówiono, narcyza i sadomasochistę, a ponadto szofera, lotnika, kryminalistę, alkoholika w jednej osobie. – Ani ten krok, ani te chmury. Ani piękny, ani dwudziesto- letni. Julo, gdzie mój kieliszek? – zakończyła wstępny pojedy- nek nasza Sofia. Sięgnąwszy po papierosa i nie pozwalając obsłużyć się Dorko- wi, Sofia wypuściła kłąb dymu, uważnie lustrując każdego z nas. 92 Niedźwiedzica karmiąca dwoje małych i chłopca, XVII – Dorek ma ciekawy scenariusz i poszukuje odpowiedniej aktorki – zacząłem. – Wiem – przerwała Sofia. – Tylko po raz pierwszy słyszę, że to ma być ciekawy scenariusz. – Hola, hola, moja khasawico!… A dokąd to phędzisz kozacze?! I Dorek, klasnąwszy w dłonie, przywołał kelnera: – Dla tej dziewczynki wodę z bąbelkami, dla nas dwa whiskacze. – A tehaz, powiedz, moja miła: ile masz w biuście? Tak wła- śnie myślałem: przywiędły kwiat, przybyło lat. – Ona jest piramidalna. Ooo! żebyś ty ją widział w całej peł- ni! Ona jest wprost boska! Julo zaczął wzbijać się pod swe niebiosa, a jego wieszczy róg rozgorzał jak gwiazda wiodąca w najgłębsze mateczniki płci. Ale wbrew Julowym wzlotom przy stoliku zapadło chłodne milczenie. I wtedy zaczęło się spełniać ciotuleńkowe proroko- wanie: gdzieś w hotelowym kąciku dały się słyszeć jakieś wy- buchy. Nie były to jednak muchy padające na gorące blachy, tylko pan Kostuś musiał przygotować butelkę z bąbelkami. – Co on tam tak sthrzela?… – zaniepokoił się nasz warszawski gość. Wówczas nie wiedzieć dlaczego ogarnęło mnie niejasne na- tchnienie: – Wiecie, co się pijało na Litwie, w najlepszych ziemiańskich do- mach? Po husarsku, po petersbursku: szampánskoje z koniakiem! Bo na wszystkie duchowe dolegliwości – najlepszy jest „jorszyk”. – Ooo, Dorek jest naszym wielkim gościem! Jakże by inaczej, Dorek! – przyszedł mi w sukurs Julo. – Panie Kostusiu, nie whiskacza, tylko pięciogwiazdkowe ormiańskie – zarządziłem. Ku mojemu zdumieniu kelner już niósł na tacy wysmukłą butelkę „Araratu” i „Sowietskoje szampanskoje”. Kierowany 94 jakimś wyższym musem zaczął przyrządzać najprawdziwszego „jorsza” – pół na pół szampanskoje z koniakiem. – Barbarzyńcy wy, Huskie! – rozpromienił się nasz gość, szel- mowsko pomrugując do Jula. – Jutro stawiasz „Khwawą Mehy”, bo pierwszy będziesz leżał pod tym stołem! I zaczęły się dziać dziwy. Sofia, zdegustowawszy pełną szkla- neczkę „jorsza”, zdawała się być gotowa na wszystko: niczym Kirke, która zobaczyła Odysa. Julo, coraz gwałtowniej podrzu- cając ramieniem, wskazywał swym arystokratycznym, panień- skim placem to na Sofię, to na Dorka, jednocząc ich i zbliżając. Dorek stał się szelmowskim chłopaczkiem o sercu niewinnym i prostym i ze swego czystego serca objął Sofię, próbując poca- łować ją w kraśne, pełne usta. Ja zaś czułem się coraz bardziej głupio i nie na miejscu, bo znów zaczęły odżywać we mnie ja- kieś tęsknoty za burzliwym i nieskończonym… Ku naszemu i pana Kostusia strapieniu nieubłagalnie zbli- żał się czas zamykania lokalu. Takie panowały zasady w pań- stwowej gastronomii. Pozostało uregulować rachunek, jedną butelkę zagarniając ze sobą. Resztę wieczoru mamy spędzić w Julowych apartamentach. Przy wyjściu, jak się Julo nie bronił, wywijając się niby wstydli- wie łechtana panienka, tysiąc złotych, które wyciągnął z kiesze- ni, z powrotem zostało wciśnięte tym razem za jego kołnierz. Dorek zaś z niewinnym chłopackim uśmieszkiem, obskakując Jula, przygadywał: – A kto tu będzie płacił? My – warszawiacy, khezusi. Wielcy dhamaturdzy! Kulwa wasza mać! Kiedy obdarowałem Kostusia skromnym napiwkiem, dzię- kując za niespodziankę z „jorszykiem”, pan Kostuś lekko stro- piony wytłumaczył się: – Przecież dzwoniła jakaś pani od literatów czy z jakiegoś innego 95 urzędu. „Na koniec, kochanieńki, ma być «jorszyk»” – powiedziała ona tak jakoś z ruska. – „A ich pókij co – słuchać się należy…” * * * Jak się zakończyła Julowa dyplomacja, dowiedziałem się któ- regoś dnia od ciotuleńki, która od dosyć dawna pozostawała w pewnej zażyłości z Ireną. – Dobrze, że do końca tam nie urzędowałeś. Podobno wiózł was na łebka jakiś fircyk w białym swetrze. A wy gdzieście cały czas siedzieli? – W salonie. Julo z psami na tapczanie, bo zmógł go ciotczyny „jorszyk”, a my przy stoliku. – I co dalej? – Przecież opowiadałem: butelka skończyła się i Dorek wy- prawił mnie do meliny. – Ty do meliny, a on do dziewczyny!? – Na to jakby się zanosiło… – A kiedy wróciłeś – znalazłeś waszą Sofię z tym kazirodcą? – Niby dlaczego ciotuleńka pyta? – zacząłem się niepokoić, przypominając, że gdy wróciłem z butelką, Dorek siedział na tapczanie po turecku, z niewyraźną miną, obok psów i chrapią- cego Jula, ale Sofii nie było. – Otóż ty po dżentelmeńsku jego zostawiłeś, a tymczasem wasza Sofia wcale nie poszła siusiu. Ona się znalazła w tym strasznym, ostatnim pokoju, ale nie sama. Ona się gziła z tym kierowcą w białym swetrze. Irena powiedziała, że takiego sa- mozatracenia to jak świat światem nie widziała. I podumawszy, ciotuleńka ze smutkiem orzekła: – Czemu tak zrobiła, kto ją, szaloną, wie? Może na złość temu zboczeńcowi albo sobie na pohybel. Bo coś mi się zdaje, że Ire- na ma rację: długo jej tak nie pożyć… 96 W Kniaziejkowym siedlisku Zanurzeni jesteśmy na samo dno Kaszubskiej Krainy. W po- mrokach sierpniowej nocy ledwo przecierają się zarysy rzeczy, które wstąpiły w półistnienie. A nad nami trwa zadziwiająco głębokie, granatowe niebo, w którym oddalone na nieskończo- ność naszej pamięci, błyszczą i srebrzą się srebrem kule choinko- wych bombek. A gdy kule zaplączą się w koronach drzew, mamy nad sobą przeogromne sierpniowe Boże Narodzenie. Tam, gdzie we dnie był północny zachód, czuwa pokraczna żyrafa Wielkie- go Wozu, podwójnym zygzakiem znaczy niebo Kasjopeja, powoli do ciemnej koronki świerkowych czubów zbliża się Wenus – Gwiazda Wieczorna, aby po tamtej stronie lasu spotkać sierp Księżyca i wspólnie dokonać nocnych dożynek. Powtarza się to w każdy późny wieczór. Wówczas granat nieba przepasuje biała- wa wstęga, która ma być skupieniem nieskończonej liczby gwiazd układających się w wielki wirujący dysk. – Zawieszeni na obrzeżach Galaktyki, widzimy w niej tylko Drogę Mleczną, i nic więcej. My, koty chlipiące mleko Wszech- świata – smętnie zauważa Starzec Profesor. – Koty Wszechświata? – dziwi się moja ciotuleńka. – Powiedz mnie lepiej, czemu malowanie twoje takie smutne? Mury, śle- pe okna i ani ździebełka życia? 97 – Widocznie taki jest mój portret własny – poważnie odpo- wiada Starzec Profesor. Kiedyś zawędrowaliśmy z ciotuleńką na zbiorową wystawę miejscowych malarzy i tam, w ostatniej salce, tuż przy wyjściu, poraził nas nieduży pejzaż miejski z wampiryczną bielą murów i zatrzaśniętymi na głucho czarnymi oczodołami okien. Coś tragicznego i ciemnego działo się we wnętrzu tego samotnego domu. „Dostojewszczak to musi być, rzecz pewna” – powiedzia- ła ówczas ciotuleńka. A potem obejrzeliśmy jeszcze obraz zaty- tułowany Okno. Był to dziwny i zarazem mistrzowski portret okna wprawionego w brudny mur. Nad oknem fragment czar- nej belki, lewy róg pokryty bielmem szarej deski. Zadziwiająco bezbłędnie została oddana atmosfera grozy: za tym oknem musiało kryć się wnętrze, gdzie dokonano zbrodni, najcięższej, bo wymierzonej przeciw duchowi. – Popatrz, czujesz, jak kupiec Rogożyn pochyla się nad cia- łem swej pięknej Nastazji Filipowny? I słyszysz ten śmiech obłąkanego kniazia Myszkina? – spytała ciotuleńka, jakby chcąc znaleźć potwierdzenie swego przywidzenia. A teraz siedzimy ze Starcem Profesorem na ławeczce pod starym domostwem rzuconym w jeziorne, sosnowe lasy połu- dniowej Kaszubszczyzny. Krainy tak dziwnie podobnej do tam- tej ziemi i tamtej krainy, a przecież nic się powtórzyć nie może – skoro świat jest niepowtarzalny, aż do zatracenia się w swym nieprawdopodobieństwie. – Dlaczego maluję mury? – podejmuje po chwili Stasinek. – Bo urodziłem się w Wilnie – mieście baroku, targowisk, knajp i burdeli. A czy pamiętasz te biele murów z zielonymi nawi- sami drzew w wąskich, krętych uliczkach Bakszty, Suboczy, Łotoczki? Gdziekolwiek pojawiałem się wiele lat później, wszędzie odnajdywałem białe prostokąty murów zanurzone 98 w czerń i grynszpan: biologiczną tkankę pejzaży mego dzie- ciństwa… – Jakżeż by mnie nie pamiętać, chociaż ja z prowincji głębo- kiej. Nie tylko te mury pamiętam, ale nade wszystko ludzi. Popatrz ty tylko, kogo tam nie było: i Karaimi, i Litwini, Polacy i Żydzi. I języki różne, i tradycje, i obyczaje. Kościoły, synagogi, cerkwie, kirchy i meczety. Tak ty maluj tę krainę, a nie strasz nas Domem Umarłych! – Domy umarłych też pamiętam. Rzecz to nieprawdopodob- na: gdy miałem jakie trzy, cztery lata w mózg mój wbiły się obrazy i doznania, które stały się budulcem mojej wyobraźni. Pamiętam codzienne zbieranie przez konne ambulanse ludzi zmarłych z głodu. Leżeli na ulicy jak złachmanione tłumoki. Pamiętam ciche, wymarłe z życia, puste i białe ulice, powtarza- jące słabe echo turkotu kół tych ambulansów śmierci. I poje- dyncze dalekie wystrzały. – Wielki głód był w Wilnie w pierwszą wojnę światową, coś wiem o tym. Front stanął pod Smorgoniami i Krewem, i ani rusz do Wilna nie można było dojechać. A tam nasi z głodu padali, gorzej od much – wzdycha ciotuleńka. Puciatowszczyzna jej była prawie tuż przy samych okopach, a smród gazów, którymi Niemcy pod Smorgoniami obwieścili nową erę wojen chemicznych, docierał aż do rzeczki Puciatki wraz z trupami ruskich sołdatów. – Was Niemcy ograbili, obdarli z wszystkiego, a u nas powie- trze zatruli. A dziś materię poruszyliśmy, że przenika przez nasze kości, wody zatruwamy i tak powolutku zbliżamy się do czasów Sądu nad żywymi i umarłymi – mówi ciotuleńka. – Od dawna wiadomo, że człowiek jest jedynym błędem w na- turze – melancholijnie potakuje Starzec Profesor i wraca do wspomnień: – Dobrze pamiętam smak, zapach i kolor głodu. Na 99 co dzień jadło się w naszym domu placki z obierzyn ziemniacza- nych, lepionych wodą z otrębami. Piekło się te placki na blasze posypanej otrębami. Pamiętam szarobiaławy kolor tych plac- ków-sucharków, ich prostokątny, nieco wklęsły kształt, długie czekanie w wielkim napięciu, aż się upieką. Pamiętam ich spe- cyficzny stęchło-piwniczny zapach i mdławy, przypalony smak. Pamiętam… Granat nieboskłonu przekreśla smuga światła, która rozpra- sza się, zbliżając ku ziemi, aby rozpłynąć się bez śladu. Stasinek milknie. Jest tylko to niebo i ta chwila absolutnie bezchwilowa, gdyż przeszłość ulega zapomnieniu, a przyszłość jest tylko te- raźniejszością. – Mówisz, że jesteśmy jedynym błędem w naturze? – dziwi się ciotuleńka. – Jeśli Bóg istnieje, musi być mądrością i sprawiedliwością – dlaczego więc nie pozwolił mi, ażebym spełnił się do końca choćby jak ten perkoz albo kurka wodna? Powiesz, że po to jest ludzki rozum, aby wyjaśnić swe idiotyczne położenie? Jakkol- wiek rzeczy się mają: jesteśmy skazani na siebie takich, jakimi jesteśmy. Tymczasem stworzyliśmy wielką cywilizację technicz- ną, która dziś pożera przyrodę, jutro pożre nas samych. I gdzie tu rozumność i zrozumienie? – zapytuje ze smutkiem Stasinek. I podumawszy chwilę, ciągnie swą myśl: – Za każdym dotknię- ciem umysłu otwierają się nowe księgi tajemnicy. Nie oznacza to jednak, że tajemnice te są choćby w małym stopniu pozna- ne. Wręcz przeciwnie. Rosną stopnie naszego poznania i rośnie nasza przeogromna, galaktyczna wręcz niewiedza. Dziś jeste- śmy głupsi niż kiedykolwiek w przeszłości i tylko świadomością tego faktu jesteśmy mądrzejsi od naszych ojców… – Teraz rozumiem ciemności twojego malowania. Tylko skąd ten smutek. Jaką zbrodnię ty kryjesz przed światem? I czemu nie 100 malujesz ludzi? – zapytuje ciotuleńka, ośmielona ciemnością nocy. – Czemu tak mało portretów? Bo nie lubię ludzi. Trzeszczą stopnie ganeczka i na tle nieba rozjaśnionego zo- diakalnym światłem wycina się krępa, tęgawa sylwetka daw- nego ucznia Starca Profesora, gospodarza domu, Jurka Knia- ziejki. W pomrokach nocy ledwo widoczna jest jego okrągła, pełna twarz, okolona starowierczą brodą i jakby żywcem zryso- wana z ruskiej ikony. – Wreszcie uśpiłem Lusię. Idzie na zmianę pogody – objaśnia nam swym miękkim głosem człowieka stamtąd. Wiem, że w tej chwili jego jasnoniebieskie oczy, lekko przysłonięte tatarską fałdką, wilgotnieją ze wzruszenia. – Tak ja już pójdę na spoczynek. Jutro skoro świt na grzyby! A wy młodzi, szlachta zaściankowa, pogadajcie sobie – nie bez pewnej złośliwości żegna się Starzec Profesor. – Dziwny to jest człowiek, ten wasz profesor od malowania – po dłuższym milczeniu mówi ciotuleńka. – Nie lubi on ludzi, a kocha towarzystwo, i to takie, które jest mu uległe. Nie chce malować portretów, a podobno dwie żony miał. – Stachu to rasowy pan, Sarmata. Wystarczy przyjrzeć się jego czaszce. Jak każdy wielki pan, nie wybacza sobie, a tym bardziej światu. Kocha porządek, gdyż boi się chaosu. Malu- je ciemności, gdyż mózg jego pożera żelazna logika. Ona paraliżuje mu rękę. Wystarczy powiedzieć, że nad jednym murkiem z czarną dziurą męczy się pół roku – objaśnia nam Kniaziejko. – Nie lubisz ty jego. – Co też pani mówi! Ja go podziwiam! – Słyszałem, że i tobie malowanie idzie ciężko? – Ostatnio nie maluje mi się, bo i po co? 101 – Bądź mądrzejszy i wybacz sobie, a swój talent znów odko- piesz – dobrotliwie upomina moja ciotuleńka. – Stachu lubi nam podokuczać. Nieraz mówi: szlachta wy po- czciwa, boćwina taka, z zaścianków i folwarków. Boga nie wie- dzieć czemu nauczeni szukać i dlatego biją was po pysku, a jak trzeba, to utopią albo i zadepczą. A wyśmiać to na pewno wy- śmieją – śpiewnie skarży się gospodarz. – Nie takie z was znów poczciwce. Gdybyście nie byli tym Janem bez Ziemi, może wtedy wasze dusze sadłem by obrosły. Z parob- czankami po stodołach i odrynach byście się obłapiali, dzieci-baj- struki nieślubne każdy by miał. I wasze dzieci szukałyby przyrod- nich po różnych Kotach, Zahorzach i Jełahach. Ale Bóg widocznie zlitował się nad wami, zaczął nękać i żelazną rózgą paść, z ziemi do ziemi przeganiać, aż wreszcie pod żeberko na haku zawiesił i gdzie wam dziś do poczciwości! – twardo obwieszcza ciotuleńka. – A czyż nad ciocią Pan Bóg się nie zlitował? Czegoż wtedy ręce załamywać, że w Puciatowszczyźnie bolszewicy bydło morzą, z rzeki rów robią, a zamiast młyna i dworu, i żywicą pachnących stodół, odryn, świrów, stajni – betonowe bunkry stoją! Po co tam wampirem powracać? – pytam. – Tak ja i mówiła, że moja dusza niepotrzebnie się tam błąka. Ale ja stara, stareńka, wy to co innego. Wam żyć tutaj – wpada- jąc w ton białoruskiej babiny, żałośnie przyznaje się ciotuleńka do swego grzechu głównego, ustawicznego i codziennego, bo tak naprawdę to uważa ona za rzecz niegodną żyć bez zgody ze swym czasem niechby najgłupszym, z miejscem niechby naj- gorszym. – Wybaczcie wy mnie, durnej, stareńka ja, a żyć się nie nauczyłam. Ciągnie mnie do wczorajszego i do ludzi wczo- rajszych, podobnych do waszego profesora. – Dziwny to człowiek, Stachu… Nikt go nie rozumie i myślę, że nawet pani, pani Ewelino, nie pojmie go – mówi malarz, 102 przysiadając się na ławeczce. – Od pani – bijące ciepło, a od niego chłód. A przecież człowiek to autentyczny, konsekwent- ny, dumny aż do nieludzkiej samotności. – Nie bardzo rozumiem… – Stachu samotnie mieszka w wielkiej pracowni, ale za nic nie podniesie słuchawki, choć go męczy ciężka grypa. Nie otworzy drzwi na Boże Narodzenie czy Wielkanoc, choć dobi- jają się przyjaciele. Może nie ma wtedy pieniędzy, co mu się często zdarza, a może chce sprawdzić, na ile jeszcze jest samo- wystarczalny i wolny? Wzorem dla niego Natura. Nieraz przy czarce ulubionej śliwowicy Stachu zapytywał mnie, a może bardziej siebie, bo tak naprawdę w nikim nie widział on równo- rzędnego partnera, zapytywał więc – „jeśli Bóg istnieje jako Rozum i dając mi rozum i świadomość, czemu ogranicza mnie w mojej wolności? Tej właśnie wolności, której granice wyzna- cza rozum wyłoniony z Jego Rozumu? Przekraczam więc boskie granice, żeby samemu dźwigać za wszystko odpowiedzialność. A może nie są to granice wyznaczone przez Boga, tylko przez kulturę i cywilizację białego człowieka? A gdy odważę się przekroczyć te ludzkie normy – kim wówczas będę? Dla ludzi – amoralistą. Dla Boga?… Nie sądzę, aby Bóg chciał stać się Osobą w tym celu tylko, żeby zająć się ludzkością i kimś ta- kim jak ja. Nie sądzę”. Tak mniej więcej, wynurzał się nasz Stachu przy kielichu śliwowicy. A kiedy kończyła się butelka, wówczas wpadał w gniew, a nawet we wściekłość na to ograniczenie, choćby przez Nieograniczonego. No, i że butelka się skończyła. – Żartujesz ty sobie, a on, biedaczyna, cierpi. I to bardzo – wzdycha ciotuleńka. – Cierpi, cierpi, naplątał, to niech teraz cierpi! – prześmiew- czo chichocze Kniaziejko. – Czy wie pani, że jego pierwsza żona jest zarazem babką jego drugiego syna i córki? 103 – Nie rozumiem… – A w dodatku jego pierwszy, najstarszy syn jest przyrodnim bratem jego drugiej żony? – Mów jaśniej, kochanieńki, bo w tych ciemnościach nic się nie rozbieram. – Mówić dalej? Otóż do syna swojej babci ta młodsza dwójka – urodziwa córka i cygańskiej urody syn – nie powinien mówić wujku, ale bracie. I tak mówią… – Kazirodztwo, chcesz powiedzieć, popełniono?! – Popełniono i nie popełniono, w ludzkim porządku, oczywi- ście! A było tak. Nasz Stachu, wolny duch i twórca, poznał w Wilnie brunetkę o wyjątkowo wyrafinowanej, subtelnej uro- dzie. Była ona komunistką, a może tylko wychowaną na dziele rosyjskiego utopisty, nauczyciela Lenina, Czernyszewskiego, autora arcydziełka pod tytułem Co robić ? I wstąpiła w wolny związek jeśli nie z komunistą to z lewicowcem. Z tego związku urodziła się im wyrafinowanej urody czarnula. Po pewnym czasie, zgodnie z zaleceniem mistrza Czernyszewskiego, w imię godności i wolności osoby, i czystości uczuć lewicowcy poszli każdy w swoją stronę. Wówczas to Stachu wstąpił w niekrępu- jący związek z ową już wolną brunetką, adoptując pasierbicę. Choć trudno tu było mówić o prawdziwej pasierbicy, skoro nie było prawdziwego małżeństwa. Wybuchła wojna, wygnaństwo, osiedlenie w Gdańsku. Tymczasem z komunizującą damą Sta- chu spłodził syna. Z upływem lat pasierbica dojrzała, wyładnia- ła, znać zapatrzywszy się w urodę matki, i Stachu zgodnie z wymaganiami Natury rozszedł się z wileńską miłością, aby z ojczyma stać się mężem. Rozeszli się za obopólną zgodą, bez żalu i pretensji. Ale co tak naprawdę myślała matka, oddając córkę za żonę swemu wolnemu mężowi? – tego mój prowincjonalny, zaściankowy 104 rozum nie jest w stanie pojąć. Wszystko jest jednak okay, zgo- dliwie, skoro Stachu doczekał się pięknego potomstwa, a swą wileńską towarzyszkę obdarzył wnukiem i wnuczką. – Dosyć jak na dzisiaj. Noc piękna, no i nam pora na spoczy- nek! – dysponuje moja ciotuleńka, co przyjmujemy ze zrozu- mieniem, chociaż noc rzeczywiście jest niebywałej urody. * * * – Popatrzcie wy tylko, musiał to być najprawdziwszy dwo- rek. Belki szerokie, obciosane zgrabnie, węgły zakładano po ichniemu, po kaszubsku – na rybi ogon. Drzewo świerkowe mocno nadgryzione przez czas. Zdaje się, że wetkniesz palec i wejdzie jak w masło. Ale gdzie tam: stwardniało na kamień przez te sto lat, a może i więcej! – objaśnia ciotuleńka, gdy po rannym grzybobraniu przysiedliśmy pod domem na szerokiej ławie przy heblowanym stole, aby posilić się nieco. – Dobrze zrobiłeś, kochanieńki, że tu swój nowy dwór pokry- łeś trzciną jeziorną. Taką samą widziałam na dachach prawie sprzed trzech tysięcy lat. W Biskupinie. I koguciki pięknie wyciosane z dwóch szczytów twego dobytku strzegą. A od stro- ny północnej, widzieliście? Za trzcinę chwycił się mech zielo- niutki jak perski aksamit i jak aksamit gęsty. Mech to staro- wieczny, pięknie dach wiążący. Siorbnąwszy gorącej kawy, ciotuleńka rozgląda się po raz któryś okiem doświadczonym i bystrym i mówi: – Nie tylko sam dwór, ale i miejsce… Co ja mówię – żadne to miejsce. To najprawdziwsze pradawne siedlisko. Ludzie wtedy wiedzieli, gdzie można stawiać sadyby. Właśnie tak jak tu, na tym wzgóreczku suchym i łagodnym, daleko widzącym. Człowiek znał tajemnice złych miejsc, obfitujących w żyły wodne, zjadliwe grun- ta, na których kobiety miały ciężki poród albo w ogóle nie rodziły. 105 I gdzie ludzie łatwo chorowali i lubiały uderzać pioruny. Dlatego rosły tu i mnożyły się całe pokolenia. I gdzie one teraz?… Pytanie ciotuleńki jest na miejscu, bo dwór Kniaziejki tkwi w osamotnieniu, bez zabudowań gospodarczych. Wokół, na piaszczystych wzgórkach, rośnie młody las. Gdzieś znikły wiej- skie zagrody z bekiem owiec i cieląt i śnieżną bielą kaszubskich gansi. Pozostał tylko strumyk wijący się wśród sośniaka i podmo- kłe łąki, na których pasie się nie wiedzieć czyj biały koń. Ale poutykane tu i ówdzie na wykupionych działeczkach stoją nowe murowańce: niby dacze – wiejskie chaty zbudowane przez pań- stwo ze Słupska, Koszalina i Gdańska. Albowiem w którą stronę tu się nie obrócisz – jeziora i jeziorka, laski i bory, dyrwany i uro- czyska porosłe wrzosem po pas. A w bukowych i jodłowych gąsz- czach – leśne oczka obrosłe mchami i porostami. Wśród nich pleni się żurawina, na obrzeżach czerwona borówka. Niech no jednak uważa zbieracz, któremu śpieszno do jagód. W środku oczka tkwi dziwny brązowy krzak, omszały i bezlistny. Jedyny to ślad po jeleniu, którego wciągnęło zdradliwe bagno. – Pokolenia poszły na miastowy chleb – wyjaśnia Kniaziejko. – Kiedy odkupiłem od lasów państwowych dworzyszcze, stały tu szczątki zabudowań, gnojowica, brukowane podwórze. Pew- nego dnia przyjechał jakiś starowina, siadł na tej ławeczce i tkwił kołkiem nic nie mówiący. Ojcowizna tu jego była, mają- teczek prawie stuhektarowy – pola, pastwiska, łączki, ale lasów mniej. „Ładnie tu teraz – powiedział, jakby ocknąwszy się ze snu – tyle zielonego. I zięby wszędzie swój ogon wsadzają”. Była wiosna i na wzgórzu, skąd wyrzuciłem brukowce, kwitły w tra- wie leśne fiołki i sterczały drobne, żółto-białe bratki. A w sztucz- nym stawku w skalniaku moczyły swoje piórka wścibskie ptasz- ki z czekoladowym brzuszkiem i niebieskim łebkiem. Dopiero wtedy się dowiedziałem, że są to zięby. 106 Staruszek posiedział tak do wieczora, tutaj, na południowej stronie, patrząc na wiązy i tamten pokraczny dąb, i na drogę za dębem i płotem. A drogą tą już nikt nie jeździł. Na wysokim, przedwieczornym niebie krążył jakiś wielki, wodny ptak – żuraw czy czapla? Dlaczegoś szczególnie zainte- resował on staruszka. „Często on tu kołuje?” – zapytał, ale ja nie umiałem odpowiedzieć, bo wtedy jeszcze nie zauważałem ptaków. „Richitk. Znaczy się pora na mnie. Trzeba ta poczekal- nie zostawić” – powiedział. O jakiej poczekalni on myślał, nie bardzo wtedy pojmowałem. Na pożegnanie kazał dawać ba- czenie na rozdarty dąb, nazywając go „diabelsczim drzewem”. – Dziś już wiesz, kochanieńki, o jakiej poczekalni była mowa? – upewnia się ciotuleńka. – Pomyśl wtedy, ile pokoleń zażywało na tej ławce wieczornej sjesty, patrząc na zachody słońca. O czym tu mówiono, Boży dzień podrachowując? Czym się trapiono? Jakie plany na jutro układali gospodarz z gospodynią? A młodzi?… Jak serca im biły, kiedy zza lasu wy- chodził księżyc i ostatnie jaskółki uciekały pod strzechę. Jak się zmawiali na tańce i na spotkania, choćby nad tym czarnym jeziorem w starodrzewiu. Bo w trzęsawiskach, w olszynie, wierzbinie i gorzko pachnącej czeremsze musieli śpiewać nie byle jacy ptakowie – słowiki leśne… Wszyscy przysiadali na tej ławeczce niby w dworcowej poczekalni, czekając na pociąg, co miał ich dowieść do stacji o nazwie „Wieczność”. A na jaki po- ciąg się czeka, dowiadujemy się za pięć dwunasta. Ot co! – koń- czy moja ciotuleńka, chmurząc się i upodabniając do krnąbrnej dziewczynki, która wbrew wszystkim zawsze wie swoje. – Stacja o nazwie „Wieczność”? – głośno zaznacza swą obec- ność Starzec Profesor, stając w progu domu. Bawił on w kuchni, jeszcze raz dokładnie i pedantycznie przeglądając i czyszcząc ranne grzybobranie. – Do jakiej więc „Wieczności” jest ta stacja? 107 Bezistnienie i bezczas pośmiertny też jest wiecznością. A skoro wyszliśmy z bezczasu i bezistnienia życia przedpłodowego, aby zdążyć, do czego? Również do bezczasu i bezistnienia!… Po cóż więc ten piękny, nie przeczę, żart, jakim jest ta chwila pomiędzy dwiema wiecznościami? Natura, ta przynajmniej jest mądra: nie musząc kłopotać się o wieczność, sama jest wiecznością. Z grzybni – grzybek, w grzybku – robaczek, z robaczka – owad, a z grzyba lapsztuka nawóz dla grzybni, z której wyrosną nowe grzyby, aby owad miał gdzie złożyć jajeczka, a z nich robaczki, i tak dalej… A jest tych owadów ponad trzy miliony gatunków, z czego poznaliśmy zaledwie trzydzieści procent. Owady były przed nami i przetrwają te wszystkie ekscesy cywilizacji i nukle- arne wybuchy. Czy dlatego dana im jest wieczność, że tą wiecznością wcale się nie kłopocą, moja droga Ewelino? – Czyżbyś zazdrościł pluskwom, bo te, wiadomo, mądrale są niebywałe? – zapytuje wyraźnie zdegustowana ciotuleńka. – Pamiętam ja, jak przyszło się nam zanocować w żydowskim hoteliku smorgońskim. Tak się buda nazywała: „Hotelik”. Od progu poczułam, iż śmierdzi tu pluskwą, kazałam więc składa- ną leżankę, z którą się wtedy jeździło, postawić pośrodku izby. Każdą nogę leżanki w miskę z wodą. Tylko się położyłam, a te chytruski – pac! pac! – na mnie z drewnianej powały. I skąd one, cholery, wiedziały, że ja będę miała przyjemność postawić leżankę w tym miejscu? Bądź i ty wtedy mądry jak te pluskwy. Coś mi się widzi, że ty jak ćma – światłość z ogniem niszczącym mylisz. Patrzaj, żeby ogień ciebie nie spalił. – Ja w piekło nie wierzę… – Każdy swoje piekło nosi w duszy, mój kochanieńki. W takie piekło to ty chyba wierzysz? Kniaziejko, który obdarza ciotuleńkę coraz większą estymą, nerwowo szarpie swą brodę staroobrzędowca i zdobywszy się 108 na odwagę, wypala: – Mam tu taki wiersz na podorędziu. Pasu- je on do tych okolic, a może i nie tylko. Przepraszam, jeśli zają- kliwie powie mi się. Na aktora ja nie uczony: „…I chodź glob na zachodzie czarna czeluść wchłania, spójrz, brzask bryzga na wschodu rumiane rubieże – Jasnoskrzydły Duch ogrzewa, osłania Pisklę – świat – piersią świtu i ach! światła pierzem!”. – Przepraszam, nie rozumiem – uprzejmie dziwi się Starzec Profesor. – To i dobrze. Każdemu według jego potrzeb. Lepiej powiedz nam, kochanieńki, ile borowików masz dziś na rozkładzie? Wiecie, jak Stasinek grzyby zbiera? Kiedy o grzyb się potknie, ale bestia wie, gdzie grzyby lubią rosnąć, okular na nos nałoży, obejrzy ze wszystkich stron, wyjmie ściereczkę, grzybek obe- trze, nożykiem ogonek oskrobie i grzybek akuratnie do koszycz- ka włoży. I w taki oto sposób został dziś królem grzybobrania. – Nie zaprzeczam – nie obrażając się, odpowiada Stasinek. – Rzeczywiście, mam na rozkładzie osiem borowików, wśród nich, jak widziałaś, największy okaz: z góry skórka chleba razo- wego żółtkiem pociągnięta, z dołu ciemnozielony jak mech leśny, a nóżka dziewiczo biała. Prawdziwy to król borów ka- szubskich. – Tak, tak… Widziałam, jak szczęśliwy byłeś. I jak grzyby do ciebie same lazły. Muchomory tobie też się kłaniały? – I czerwone muchomory się jadło. Trzeba tylko wodę parokrot- nie po gotowaniu odlać. Ze sromotnikiem, z tym nie ma żartów. – Stachu na mazurskich jeziorach pędził życie pustelnika – mówi Kniaziejko. – Z grzybów żył i z tego, co na wędkę złapał. Opowiedz, Stachu, jak to było? Starzec Profesor powstaje i bez słowa zmierza do wjazdu, gdzie rośnie niewysoki, krzepki dąb z rozdartym wnętrzem. 109 Ślad po pożarze, który strawił stojącą nieopodal stodołę. Po budynku nie ma nawet podmurówki, gdy dąb trwa nadal. – Nie lubi o tym wspominać. Z jakiejś swojej dumy porzucił uczelnię. Wtedy muchomory nauczył się jeść. A raz zjadł ustrze- loną łyskę. Zawinął w pokrzywy i na jakiś czas zakopał, a potem upiekł. Smaczniejsze to było od giczu jeleniego gotowanego przez dwa dni, chwalił się potem – objaśnia Kniaziejko. Wstajemy z ławy. Nad głowami szumią wiekowe wiązy, wie- lopienne, rozgałęzione na kształt wiązanego stromo bukietu. Gnieżdżą się tu krukowate ptaki, a w wąskich dziuplach drob- ne ptaszki. Nad wiązem krąży rudy jastrząb. I tak musiało być zawsze i rodzice tego jastrzębia również musieli obrać to za- drzewione, obłe wzgórze za dogodny punkt do swych łowów. Z ulgą stwierdzam, że gdzieś przepadła moja chandra tatar- ska. Cóż z tego, że skończyłem lat czterdzieści, a właściwie to i o wiele więcej? Mądrze rzekło się Kniaziejce: „Jasnoskrzydły Duch: pisklę – świat – osłania światłem swego pierza”. I to pie- rze po wybuchu świtu teraz szybuje na dużej wysokości, zwia- stując cirrusowym płynięciem jasny, słoneczny dzień. A może moją modelką na życie będzie ten dąb rozdarty od wewnątrz, wypalony ogniem trawiącym, ale krzepki nad podziw, przysa- dzisty i samoswój jak mój Jurek Kniaziejko? Niestety, byłby to plagiat bezczelny, bo już ktoś w pradawnym czasie egzaltowa- nej polszczyzny coś mówił o rozdartym drzewie… Przystajemy przy dębie. Drzewo opukuje Stasinek, jakby chcąc wypukać tajemnice przekleństwa, o którym mówił Ka- szub. – Można go zaleczyć plombą cementową – mówi. Jurek Kniaziejko, w pewnej irytacji i rozjaśnieniu zarazem, spoglądając to ku domowi, to znów wracając duchem do towa- rzystwa, objaśnia, że ktoś tu się miał obwiesić, a może spalić, ale 110 na pewno – tak mówią kaszubscy sąsiedzi – zginęło tu dziecko. W dębie zagnieździły się szerszenie: dzieci bawiły się w chowa- nego. Jedno wlazło do środka i w ferworze zabawy rozdarło powłokę szerszeniowego gniazda. Od domostwa zbiega niewysoka, szczupła dziewczyna ze sta- rannie uplecionym, mysim warkoczem ozdobionym kokardą. Jej szeroka twarz przerośniętego dziecka, które jest już ponad cza- sem i ponad wszelką rasą, choć na pierwszy rzut oka można ją uznać za córkę szerokich stepów Mongolii, promienieje radością. Kniaziejko w jakimś zatroskaniu ojcowskim szeroko otwiera ra- miona. Dziewczyna całuje mokro i serdecznie. Za chwilę rów- nież i nas obdarzy tym darem człowieka niezawiedzionego w swej ufności. Z sobie wiadomych powodów omija tylko niektó- rych przybyszy ze świata. Do nich należy Starzec Profesor. Ale dziś Lusia, ku naszemu zdumieniu, w pierwszej kolejno- ści wybiera Stasinka. Jakby odezwała się w niej druga natura, która od dawna nie jest dzieckiem. Starzec Profesor robi się ostentacyjnie obojętny. – Zobaczyła starego grzyba, pannica leśna… – Widzisz, Lusia badała ciebie, badała, aż przyszła twoja pora! – wyjaśnia ciotuleńka. – Duby smalone waśćka plecie! – złości się profesor, nie wie- dzieć czemu, wpadając w staropolszczyznę. – Dlaczego miałaby mnie badać?! – Na pierwszy rzut oka jesteś twardy orzech do zgryzienia. Ale przecież ona to człowiek Boży. – Śnią się, waśćce, jurodiwe. Pańskie ciągoty się odezwały. Tylko do was mogły ściągać Rasputiny, bo gdzie znaleźć lepsze posłuchanie? – Do jakich „do was”, jeśli łaska?! – srogim tonem zapytuje ciotuleńka. – Wiemy, co chcesz powiedzieć, że to niby durnowa- 111 te my jesteśmy. Może i masz rację. Lepiej jednak być durno- watego serca niźli suchego rozumu. – Prędzej łatwego serca – mówi Starzec Profesor, przygładza- jąc swą bródkę, co jest dowodem dużego poruszenia. Pada na wszystkich jakby cień sowiego skrzydła. Słońce za- chodzi za chmurkę zabłąkaną w błękicie nieba. Drobne, blasza- ne liście, wykrojone misternie, ożywiają się w porywistym po- szumie. Obejmuje nas lekki chłodek. Jurek Kniaziejko, starając się wciągnąć wielki brzuch, przyjacielsko proponuje: – Chodźmy lepiej, Stachu, za granicę. Na niemieckie piwko! Z przetartego miejscami asfaltu przeziera przedwojenny bruk, który tłukli i układali bezrobotni. Z przydrożnych rowów niesie zapach macierzanki i rumianku. Mijamy niewysoki sośniak, za nim widać podmurówkę pozostałą po niedużym budynku. Przed nami wyrasta wysoka, równa ściana starodrzewia. Granica wyso- kopiennego świerku oznacza, że tu kończyły się polskie Kaszuby, a w ciemnym lesie trwała pruska Kaszubia. Tam kryje się też upa- trzone przez ciotuleńkę ciemne jezioro, gdzie wiosną słowicy śpie- wają. Po drodze mamy piwiarnię dla miejscowych i letników. Podmurówka to jedyny ślad po budce polskiego celnika. Kniaziejko, przekraczając granicę, której od trzydziestu lat już nie ma, powtarza opowieść Kaszubów o nieroztropnym żołnierzu, który wczesnym rankiem pierwszego września w pojedynkę bronił granicy. „I został zastrzelony, a przecież mógł trafić do niewoli i żyłby sobie do dziś. A gdzie jego mogi- ła, nikt nie wie” – z pewnym żalem mówią mieszkańcy wiosecz- ki. Jakby zapominając, że siedem kilometrów stąd, idąc wprost przez lasy, wznosi się pomnik rozstrzelanych. Chciał ich rato- wać major czy pułkownik – bohater spod Verdun czy Sommy – bo byli to jego kaszubscy, lipuscy krajanie. I może by ich urato- wał, ale ci nowi byli szybsi w rozstrzeliwaniu. 112 Grzeszne życie Piwiarnia kaszebska jest to miejsce szczególne. Celebruje się tu męską wolność od wszechobecnych białek. Jeśli jednak któ- raś przyjdzie po swego chłopa, ten jest na długo obśmiany przez sąsiadów. Bo tu jest jak w bożnicy – baby mogą stać, ale w swoim zagródku. Panują tu inne prawa. Najwięksi nawet gospodarze nie zdejmują czapki czy wytłuszczonego beretu, choć na ścianie wisi czarno na białym: „Prosimy o zdejmowa- nie nakryć głowy” albo w tonie kategorycznym: „Zabrania się przebywać w nakryciach głowy!”. Napis jest dla gości niewie- dzących o tym, że wstępują do męskiej kaplicy, gdzie wszystko sakralizuje się w sposób właściwy sobie. I porządny Kaszeba, nawet jeśli będzie trzymał czapkę w garści, to przestąpiwszy próg piwiarni obowiązkowo głęboko nasunie ją na głowę. Każ- da rozmowa ma tu sens głębszy, jak to bywa w języku liturgicz- nym, a przygodnym gościom może się wydawać, że mówi się tu o niczym. Bo jak w liturgii słowa, słowa są tylko znakiem kryją- cym inną rzeczywistość. Im dłużej odprawia się ceremoniał piwopicia, tym obrzęd staje się głośniejszy – wreszcie wszyscy tworzą zgodny chór. Jeden drugiego już nie musi słuchać, aby uczestniczyć w tym rytuale poruszonych szerszeni czy pszczół robotnic, buczących 113 i wachlujących skrzydełkami swój przegrzany ul. Im rój jest silniejszy, tym buczenie potężniejsze. I po tym człowiek do- świadczony poznaje, na ile jest silna okolica i jakie tu są chło- py. I w taki oto sposób odbywa się stała męska komunia dusz, gdzie wszyscy są sobie braćmi, zjednoczeni w ceremonii kufla napełnionego złocistym berszem. Miastowi traktowani są w piwiarni tak, jak mogą być trakto- wani innowiercy wstępujący do sakralnego przybytku. Nie za- uważa się ich wcale, a kiedy utworzy się kolejka do bufetu, bywa, że gościowi ustąpi się miejsca. Bo tak naprawdę obcy jest tu od razu zauważony i oceniony. Jeśli bywalec uzna, że jest to tylko „bosy Antek” i nikt więcej, będzie niezauważany do końca i nie dozna żadnych uprzejmości. Gdy jednak „bosy Antek” okaże pewną szlachetność, nie będzie zadzierał nosa i nie pod- skoczy wyżej od swojego tyłka – dozna pewnej tolerancji. Jeśli uzna sakralność piwiarni oraz liturgiczność wspólnego picia, wówczas, nie wiedzieć kiedy, stanie się swój. Takiego wtajemniczenia dostąpił Jurek Kniaziejko. Dzień jest jeszcze wczesny, sobotni, grzybnej sierpniowej pory. W piwiarni siedzi już kilku stałych bywalców i paru grzybiarzy z plastikowymi wiaderkami; na samym wierzchu demonstracyj- nie pysznią się tam białonogie, brązowe borowiki i kozacze twar- de główki. Siadamy pod napisem wplecionym w niebiesko-żółty kaszubski haft: „Nie ma Kaszeb bez Polonii, a Polsszci bez Ka- szeb”. Kniaziejko zamawia po kuflu piwa, tylko Lusia zadowala się oranżadą i lizakiem. Kniaziejko, łyknąwszy piwa, pozostawia nas i funduje dwa kufle sąsiadom. Obaj w wyszmelcowanych drelichach, jeden w cyklistówce, a drugi w bosmańskiej czapce, nie wiedzieć cze- mu w głębi kraju zwanej leninówką, bo co ma Lenin do czapki, skoro przybyła ona tu z Holendrami i Hanzą? 114 – Ciągnie Jurka do chłopa – mruczy Stasinek, ocierając wąsy z piany – bo wtedy czuje się prawdziwym panem. A chłop, choć ma pana za durnia, ani rusz nie może wytrzymać bez pana. Lubi być uczony i poduczany, wtedy lżej mu na duszy: prawda jakaś jest! A że od zaściankowych szlachetków idąca, cóż z te- go?! Taka jest natura mądrości, że nie może być ona zrozumia- ła. I nic jej do życia. I łyknąwszy wielki haust berszu, mówi dalej: – Oj, spoufalał się nasz panek z chłopem. Spoufalał! Z nim tylko obcował i zdawało się jemu, że dobrze go rozumie. I może rzeczywiście tak bywało, bo czymże wyście się od niego różni- li? Tylko tym, że pan w swej wolności i swej naturze rustykal- nej folgował w trochę innym stylu: na polowaniach, kuligach, zajazdach, ganiając w brzeźniaku za dziewką z twardą pytą, jak to pięknie opisał nasz nowy wieszcz. A cóż chłop? Robił to samo: tylko nos od gnoju i ziemi świętej oderwał, zaraz na kłu- sowanie, do żydowskiej karczmy z siwuchą, na baby w stodole na sianku. A czasami w ciemną noc myląc matulę z córką, a sy- nową ze świekrą, wstępował w ślady biblijnych praojców. – Cóż za hadkości wygadujesz, kochanieńki? – pyta niby spo- kojnie ciotuleńka. – Było, minęło… – wzdycha Stasinek. – Dziś nastał czas Sofii- -nierządnicy i pomieszanie wszelkiej materii. Bo ten Kaszub, na przykład, jaki on chłop? Ranek, a on już w knajpie. Na pew- no to chłoporobotnik, dojeżdżający przez pół dnia do Gdyni czy Słupska, ażeby odbębnić te osiem godzin. Stasinek ma rację, gdyż Kaszub w czapce bosmańskiej to zna- ny w okolicy stary kawaler, który kiedyś miał dużą siłę, ale ją poderwał na kolei. „Mów do mnie Szmalec” – spoufalił się on ze mną z miejsca, gdyśmy z Kniaziejką nawiedzili piwiarnię. Szmalec to znany karciarz-hazardzista, rybak-kłusownik i je- 115 den z arcykapłanów piwiarni. Teraz Szmalec mruga do mnie i wydaje mi się, że to mruga cała Kaszebia, chcąc mnie wyrwać z rąk Stasinka. Bo nie ulega wątpliwości, że te wszystkie tyrady i kąśliwe uwagi, te kazania i świeckie homilie niby do kogo są skierowane? Wbrew pozorom z tych mrocznych ciemności wyziera zażarty dydaktyzm, niechby nawet smutny i melan- cholijny, ale w swej zażartości równy zachwytom Jula. W ostatnich czasach odniosłem wrażenie, że Stasinek wszystko postawił na jedną kartę, nie ustępując w niczym Szmalcowi-hazardziście, który w jedną noc gotów jest przegrać całą swą rentę. Parę dni temu, wędrując z Kniaziejką po staro- miejskich lokalach, zastaliśmy Stasinka samotnie siedzącego w kawiarni artystów przy Chlebnickiej, nad pełnym kielisz- kiem śliwowicy. „Dziś rano miałem jakby zawał” – powiedział, wyraźnie rad z naszej obecności. Kiedy zaczęliśmy raić lekarza i szpital, Stasinek kazał podać jeszcze jedną śliwowicę, oświad- czając, że dosyć ma miasta, gdzie trzeba wciąż zabiegać o mię- so-szmięso, o mąkę-szmąkę, o cukier-szmukier i miałby do tego dojść jeszcze szpital-szmital? I w taki oto sposób znaleźliśmy się w Kniaziejkowej sadybie na ukochanym przez Stasinka grzybo- braniu. Ciotuleńka, mając baczne oko na otoczenie, lekko szturcha mnie kolanem: – Kaleha kaszubski ma coś do ciebie. Idź, a my z profesorem dawne czasy powspominamy, kiedy bizunem chłopa ze szkody się wyganiało. Takie to były obyczaje, mój kochanieńki… Zamawiam cztery duże bomby i sam przysiadam do Szmal- cowego stolika. A jest to miejsce godne, dlatego bufetowa – kobieta o czterech biustach i dobrotliwym obliczu barokowej anielicy – własnoręcznie przynosi tu piwo. – Wangorza mamy – tajemniczo szepce Szmalec. 116 Mały chłopczyk z Wileńszczyzny – Wangorza i coś do wangorza – dodaje towarzysz przezywa- ny Długim Janem, o pucołowatym rumianym obliczu wieczne- go wyrostka, chociaż Długi Jan ma dobrze po czterdziestce. Tatarskie, ikonowe oblicze Kniaziejki promienieje nowym blaskiem, a z oczu wieje smętkiem wiecznego winowajcy. Kniaziejko, jak przystało na kresową, szlachecką duszę, hoduje w sobie głębokie rozdarcie między trunkowością, a ohydą po- znania własnej nikczemności. A gdy to rozdarcie dochodzi do kulminacji – wówczas jedynym ratunkiem dla Kniaziejki jest rzucenie się głową w dół. Coś mi się zdaje, że właśnie następuje ten przełomowy moment. Nie bez pewnej ciekawości oczekuję więc, w jaki sposób zrealizuje się ta szatańska pokusa, skoro piwiarnia nie prowadzi wyszynku, a do najbliższego sklepu jest pięć kilometrów? Na dany znak kaszubska anielica przynosi butelkę wody gro- dziskiej, Szmalec zaś wyciąga z gazety długiego, brązowego węża, pachnącego jałowcem i rybim tranem. – Wangorz je tłusty. Musowo trzeba jego wodą popić – mówi, dobrotliwie się uśmiechając i rozlewa do czterech szklaneczek grodziską. Bez chuchnięcia czy skrzywienia wypija nalane, poprawia piwem i dopiero wtedy bierze się za wangorza. A pomny wagi stolika, rozdziela rybę na dzwonka i podaje na gazecie do sto- lika ciotuleńki i profesora, którego Lusia akurat raczy lepkim lizakiem. – To je pon, to jest wasta! – podziwia Stasinka Szmalec, zdej- mując czapkę i drapiąc się po wielkiej, płaskiej łysinie. To od niej dostał nasz współbiesiadnik swe imienisko. Kiedyś Długie- mu Janowi rzekło się, że jego przyjaciel ma taki wielki, lśniący łeb, jakby kto psu jaja szmalcem posmarował. Kiedyś Szmalec zgrał się do szczętu, musiał zastawić swój łeb. A kiedy i tę par- 118 tię przegrał, kompani od kart wysmarowali mu łysinę świńskim szpekiem. A dlatego, ażeby spełniły się słowa Janowe. – Jaki on pan. Hołysz. Bosy Antek – mówi mi się, gdyż nie- opatrznie poszedłem w ślady Szmalca, pijąc nalaną już wodę. – Nie, wy stamtąd nie jesteście bose Antki. Wy wszystkie kniazie: bryczką w cztery konie jeździli, same szynki jedli, śmie- taną zapijając. – Kniaziejko to wam nagadał? – zapytuję ze smętkiem, gdyż wyraźnie słyszę tu znajomy ton. – No! Jurek to je prawdziwy kniaź! – potwierdza Długi Jan. – Prawdziwy kniaź siedzi tam! Jurek to tylko syn z nieprawe- go łoża, bo prawdziwy kniaź może mieć dzieci z kim chce i kie- dy chce – tłumaczę swoim nowym przyjaciołom. Zapada wielce kłopotliwa cisza. Dwaj Kaszubi wkładają nos w kufelki piją i długo, z powagą. Szmalec niezręcznie zapala papierosa, jest to papieros biesiadny, bo Szmalec na co dzień nie pali i puszczając dym nosem, obojętnie zauważa: – Kniaź będzie zawsze z kniazia. Wy wszyscy ślachta – z knia- ziów, i może dlatego bieda na was przyszła. U nas też ślachta kaszebska się odślachciła i teraz każdy ma czarne podniebie- nie. – My Jany bez Ziemi, nieprawdaż? – pytam prowokująco. – A po co wam ziemia, kiedy wy jej i tak utrzymać nie umieli? Czuję, że profesor swym trzecim uchem coś musi słyszeć z tego gadania, nie mówiąc już o ciotuleńce. Tylko Jurek Kniaziejko zapada w coraz większą nostalgię wielkiego grzesznika: patrzeć, a za chwilę będzie się kajać i bić w piersi za własne grzechy, ale nie przodków. – Słyszysz, co mówią, żeśmy naszą ziemię przegrali? – zapytu- ję Jurka. – Jaką ziemię? – powraca z niebytu Kniaziejko. 119 – Spod twojego Wołkowyska i z Puciatowszczyzny, spod Smorgoń i Żodziszek, i w ogóle z całej Bohatyrowszczyzny. – Ażesz wy parsiuki nieskrobane! Ażesz wy kabany niesamlo- ne! Słuchajcie wy mnie dobrze. Czy wiecie, że największa Ar- mia Krajowa była u nas? Wasz zakichany „Gryf” to zabawa dla paru chłopaków, co uciekli od wermachtu! A słyszeliście wy coś o Kmicicu i Łupaszce! O generale Wilku i wielkim organizato- rze majątkowego podziemia, Komarze? Kto naszą ziemię krwią użyźniał? Kto wioski, miasteczka i miasta zdobywał, aby Ostrą Bramą do Wilna wkraczać? No kto?! I Kniaziejko dokładnie zaczyna wyłuszczać kresowe bohater- stwo sięgające czasów Moskwy, Tatarów, Turków i Szweda, a wszystko tonem podniosłym, ale bez zagniewania. Nasi towarzysze słuchają z nabożną uwagą, na szczęście nie rozumiejąc, co znaczy być „parsiukiem” i „kabanem”. Po chwili Szmalec, westchnąwszy, przywołuje wielką jak obłok i miękką jak kaszubska pierzyna anielicę i zamawia drugą butelkę wody grodziskiej. Bez ceregieli przysuwa swój stolik do ciotuleńki i Stasinka, stawiając przed nimi dwie szklaneczki. – Posiedzimy razem. Po sąsiedzku, po chrześcijańsku – mówi z ojcowskim uśmiechem, nalewając do szklaneczek. – U nas też kołchoz robili. Po tej stronie, niemieckiej. Jakoś tak wychodziło, że gnoju było coraz więcej, a bydląt mniej. Wiadomo, jak chłop z białką za długo pod pierzyną leżą… – A jakąż to wodą nas raczysz, mój kochanieńki? – zapytuje ciotuleńka, powąchawszy szklaneczkę. – Wszystko przez te pegieery i kółka rolnicze – chytrze wtrą- ca się do rozmowy Długi Jan, który swego czasu był magazynie- rem czy nawet kierownikiem, aż nie wiedzieć za co na pół roku osiadł w kryminale. – Tam my się nauczyli mleko od wściekłej krowy pić. 120 – Jo. To je prawda. My naród katolicki, mało pijący – zgadza się Szmalec, wypijając szklaneczkę grodziskiej. – Kto przed wojną słyszał, żeby szklaneczkami sznapsować?! Nigdy! – dalej chytrzy Długi Jan. – Kaszuby po niemieckiej stro- nie, dlaczego by nie? Bo im zawsze było z wiatrem. Za okupa- cji to oni mogli głośno i w pociągu, i w urzędach po kaszebsku mówić, a my nie. Wtedy my zaczęli mówić, że my spod Bytowa jesteśmy. I jak już zaczęliśmy małpę z siebie robić, tak bez ich- niego sznapsa się nie obeszło… – Bożeż ty mój, jaka wielka bieda! – złości się ciotuleńka. – To może powiesz, że z tego nieszczęścia i my za małpę robimy? – Słaba jest natura ludzka – głęboko i szczerze wzdycha Knia- ziejko. – Moja dziewczynka patrzy na mnie i wszystko rozumie. A ja, stary koń, siedzę tu i udaję, że nic nie wiem. A wychyliwszy szklaneczkę, w przypływie żalu serdecznego zdradza swą największą tajemnicę: – Musicie wiedzieć, że ja dla niej tylko żyję. Co ona bidula zrobi, kiedy mnie nie stanie? – Piwny brzuch zrzucisz, sto lat pożyjesz – mówi Starzec Pro- fesor. – Piwo rzucisz, swoje życie zarzucisz – mówi ciotuleńka. – Kniaź to je porzędny knep. Żeby takie wszystkie ledzie byli – zgadza się Szmalec. – Ja waszych poznał w kopalni. Wszystkie kniazie, konno jeź- dzili – dodaje Długi Jan. – Za Stalina brali nas, Kaszubów, niby do wojska, a potem kilof do garści, łopata i na dół, do kopalni. Tam byli ludzie od was. Jeden ze mną robił. Opowiadał, że był w KOP-ie, konno bolszewików tratował, a jednego to nawet w zbożu zastrzelił. Zdradził się z tym grzechem, kiedy nas Mat- ka Boska Sianowska od śmierci uratowała… Pytacie, jak to było? Przywaliło nas węglem. Żadnej pomocy ani nadziei, a ona, 121 Matinka nasza, z tego oto medalika, uratowała nas. Wtedy wasz kniaź z ciężkich grzechów przede mną się spowiadał i z tego, że człowieka zabił, choć on bolszewik był. I Długi Jan wyciąga spod koszuli medalik, na dowód praw- dziwości swoich słów. – Ja też wtedy głośno swoje grzechy wyspowiadał. No, jakie ja wtedy mógł mieć grzechy? – My wszystko chrześcijanie, katoliki. Każdy katolik musi mieć jakiś grzech. Pogańska natura to co innego, ona nie zna swego grzechu – poucza swego przyjaciela Szmalec. W piwiarni robi się coraz ludniej i gwarniej. Patrzeć, a bę- dziemy wstępować we wspólną piwną komunię. Tak też się staje, bo Jurek Kniaziejko – zgodnie ze swym kniaziowskim powołaniem – bierze Szmalca pod pachę i prowadzi do bufetu. Szmalec jest znany z tego, że za jednym razem może przynieść cztery kufle, nie roniąc pianki. – Kochanieńkie, nie za dużo tego będzie?! – zapytuje ciotu- leńka, która mocząc wargi w grodziskiej, osuszyła swoją szkla- neczkę. – Droga Ewelino, wy katolicy zawsze będziecie grzeszni. Nie wpadaj więc w laicką, pogańską pychę – elegancko zauważa Starzec Profesor. – A ty to kto niby jesteś? – Ja jestem człowiekiem wolnym – mówi Stasinek. – Ty nie jesteś wolny. Ty jesteś bardzo samotnym człowiekiem. Stasinek udaje, że nie słyszy tych słów, gdyż właśnie staje przed nim pieniący się kufel. W piwiarni rośnie gwar głosów, które łączą się w jeden zgodny chór, sławiący grzeszne kaszub- skie życie. „Jakże ciężko musi być bezgrzesznym w ich upartej samotności” – tak musi myśleć moja ciotuleńka. I w milczeniu sączy piwo. 122 Jeździec Apokalipsy Po powrocie z Kniaziejkowego siedliska Starzec Profesor zapadł na jakiś czas jak ranny odyniec w swej ogromnej pracowni, ma- lując kolejną szarość i wampiryczną biel domu zatrzaśniętego na głucho. Malowanie szło mu nieskoro, a może właściwie wcale nie malował, lecz tylko przymierzał się do sztalug, z masochi- stycznym zadowoleniem odkrywając u siebie niezdolność do pracy. Tak przynajmniej sądził Kniaziejko. – Niedobrze z nim jest, jeśli nie całkiem źle – pewnego razu powiedział mi Kniaziejko. – Odwiedź go. Coś mi się zdaje, że Stachu ma do ciebie jakiś interes. Szarówkowego dnia, gdy po ulicach starego Gdańska krążył wilgotny ziąb ciągnący od Motławy, a pod bezbarwnym niebem szarpały się ostatnie mewy, zastukałem w okno od podwórka. Tylko takie meldowanie się przyjmował Stasinek w dniach cięż- kiego stanu ducha. Zastukałem po raz drugi, trzykrotnie. Brudna firanka wisiała niby pajęczyna, kryjąc krainę, do której nikt od dawna nie zaglądał. Okno tchnęło milczeniem. Pomyślałem, że Starzec Profesor urzęduje w kuchence od frontu, pichcąc słynne bigosy, piekąc babkę ziemniaczaną albo – co się zdarzało w dniach chwilowego bogactwa – przyrządza- jąc soczyste, tryskające łojem kołduny. Zastukałem do drzwi – 123 trzy razy po trzy. Milczenie domu aż nadto było słyszalne, ale nie wiedzieć dlaczego zdawało mi się, że jednak ktoś tam jest. – Jak on na ciebie czeka, na pewno wpuści – upewniała mnie ciotuleńka, zwiedziawszy się o planowanej wizycie. – Chociaż kto go tam wie: stary chrien, choć łykowaty, oczy wyżreć może… Okrążyłem dom i po raz drugi zastukałem w okno. Po chwili zacząłem rozróżniać wielkie biurko zawalone książkami i tub- kami z farbą, obok wazon, w którym tkwiły przedwczorajsze palemki wileńskie, na środku sztalugę z niewyraźnym zarysem malunku. A w odległym kącie wielką, dębową szafę. Mebel ten stanowił jedyny majątek wileński, który Starzec Profesor za- trzymał po pierwszej żonie. Pomimo radykalnej przeszłości żywiła ona prawdziwie kobiece przywiązanie do staroci. Rzecz dziwna, teraz uprzytomniłem to sobie, że nigdy nie widziałem szafy otwartej, dziś drzwi były szeroko uchylone. Zastukałem po raz ostatni i oto, jakby na zawołanie, gdzieś z głębi pracowni wyłonił się Stasinek. W ręku trzymał coś na kształt grubego bicza, czy raczej nahajki. Podobną nahajką na koziej nóżce smagano konie, zmuszając je do galopu, albo, jak opowiadała ciotuleńka, chłopa, gdy z krową wlazł w szkodę. – Czekałem na ciebie – rzekł po prostu, jakby nigdy nic Stasi- nek, uchylając okno. Wszedłem do znajomego ogromnego pokoju, rozjaśnionego żywym wapnem: tynk był świeży i wapno kładło się równo. Ta część Gdańska powstała niedawno z gruzów i popiołów. – Popatrz – rzekł, wskazując na szereg naciągniętych blejtra- mów. – Tak oto pracujemy. Blejtramy stały za szafą i trudno było cokolwiek na nich roz- poznać. Coś jakby szare błoto bezmyślnie rozsmarowane na płótnie, aczkolwiek przyjrzawszy się dokładniej, można było 124 dostrzec zarysy jakichś widmowych domów, zaułków i uliczek – wszystko bez zdecydowanej formy i ducha. – Takie oto bogactwo zgromadziłem. Szkice do arcydzieła, mój drogi. W szafie mam jeszcze parę ostatnich tchnień mego powołania. Wyobrażasz sobie, co by się stało, gdyby jakaś wdo- wa – bo szaleńcy mają również szalone wdowy – zechciała urządzić wystawę pośmiertną? Ale ja nie będę miał takiej wystawy... Jesteś szczęściarzem, mam w lodówce kołduny: jak należy, z czosnkiem i łojem, z baraniego comberka – uroczyście obwieścił Stasinek, odkładając na bok swój zaskakujący przy- rząd do poskramiania leniwych i niegodnych. Zasiadłem za szerokim biurkiem inkrustowanym ciemnym dębem w szachownicę. W masywnych nogach kryły się szafki, w nich, w chwilach profesorskiej prosperity, spoczywały butel- czyny śliwowicy, albo nawet triszdiwinis, własnoręcznie przy- rządzone przez gospodarza. I Stasinek, wysypawszy na płaski talerz parujące kołduny, z lewej nogi biurka wyciągnął napo- czętą butelkę. W milczeniu wypiliśmy po literatce żółtego trunku, bo tylko w takich szkłach piło się w tym domu. – Czekałem na ciebie z całą tą stypą – zaczął lekko drwiąco Starzec Profesor. – A dlaczego – sam widzisz. – Te szkice czekają na dopełnienie. Już widzę twoją niepo- wtarzalną biel, twój popiel i twoją czerń – rzekłem. – Dopełnienie… Dopełnienie zaczęło się dawno temu, w dniu, gdy nasza Wilia i Wilenka straciły swe imię – w zasępieniu mruknął Sta- sinek, nalewając następną literatkę i odstawiając w kąt pustą butelkę. – Trudno – nasze rzeki zniknęły z mapy tego świata, ale ty zyskałeś sławę i swe imię. – Sławę?! Kto tu mówi o sławie. Liczy się tylko praca i ona mnie zawiodła. Reszta to lichota. Nie wiesz zapewne, że zaczą- łem samodzielnie studiować, gdzieś od czternastego roku ży- 125 cia. A gdy miałem lat siedemnaście, debiutowałem już na wy- stawie Wileńskiego Towarzystwa Artystów w charakterze go- ścia. A było to w roku 1932. Ty się wtedy chyba urodziłeś? W połowie lat trzydziestych dwukrotnie wystawiałem w Krze- mieńcu. Wówczas podobali mi się Jamontt i Ruszczyc, Niesio- łowski i Gudajtis – moi nauczyciele, choć takowych naprawdę nie potrzebowałem. Wystarczyło, że wiedziałem, kim byli Ver- meer, Tycjan i Rembrandt. A dziś? Cóż dziś? To rzekłszy, Stasinek wyciągnął z lewej nogi sławnego biurka drugą butelkę śliwowicy. Nalał i w jakimś samobójczym na- tchnieniu wychylił jednym haustem. Rumieniec rozkwitł na jego bladych policzkach. Głaszcząc szlachetną bródkę, niby pytając, wpadł w swe odwieczne monologowanie: – Co byś uczynił, mój drogi – rozpoczął, dobitnie akcentując każde słowo – gdybyś był starszym panem, który uznał za sens swego życia malowanie i tylko malowanie, i nagle stwierdził, że nie możesz utrzymać pędzla w dłoni? Na dodatek ów jegomość zaczyna cierpieć na dotkliwe bóle głowy. Kierują go na specja- listyczne badania do Międzylesia pod Warszawą. W szpitalu- -szmitalu okazuje się, że żaden guz mu nie zagraża, a jest on po prostu hodowcą krętka bladego! Stasinek przerwał, jakby dla spotęgowania oratorskiego efek- tu i spojrzawszy mi głęboko w oczy, zapytał: – Powiedz, metafizyczny niedźwiedziu, co ma robić ten od niechcenia mannowski doktor Faustus, ten Adrian Leverkühn malarstwa, który nie zdążył stworzyć swej genialnej symfonii? A przecież nie kusił on swego kulawego towarzysza, przynaj- mniej nie w tej dziedzinie, bo wierzył w swe proste, poczciwe powołanie. Otóż tatusiek tego jegomościa, pan czasów feudal- nych, trwoniąc majątek, nabawił się syfilisu w Paryżu. I gdzie tu sens i sprawiedliwość? 126 – Przyjąłbym to, co jest mi dane – ośmieliłem się odpowiedzieć. – Brak ci odwagi! Przyznaj się: machnąłbyś ręką na świat cały i poszedł w nieznane, Misiu. – Moją siłą jest moja słabość. Czego się mam obawiać? Jeśli nawet zaczną bluzgać, wybaczę sobie, bo wiem, że jestem słaby. I tym samym wybaczę swemu… – Losowi? Swemu Panu Bogu? – podchwycił prześmiewczo Stasinek. – Widzisz, zwycięstwo nad śmiercią można odnieść jedynie przyjmując na siebie niszczącą siłę śmierci, mój ty po- czciwy Misiu. – Nie rozumiem. – Proste. Przyjmując swą słabość, chcesz być nad słabością, a ja, przyjmując śmierć… Nie myśl, że popełniam biesowy pla- giat nad Dostojewskim. To raczej on, wyprzedzając mnie, po- pełnił plagiat – gorzko uśmiechnął się Stasinek i krytycznym okiem począł lustrować blejtram ustawiony na sztaludze. Na płótnie tym widniała malowana od dawna dramatyczna forma, coś na kształt ryby-potwora z rozwartą, zębatą paszczą. Cała w czerni z przybrudzoną bielą. A właściwie nie była to ryba, tylko drapieżny pysk z chudziutkim, zanikającym tułowiem. Myśl Stasinka błąkała się jednak w jakichś odległych rewi- rach. – Pierwszy raz jeźdźców Apokalipsy ujrzałem w Wilnie. Wy- daje się niewiarygodne, ale są to wciąż te same lata paroletnie- go chłopca, czasy głodu i właśnie Apokalipsy – jakby mówiąc do siebie, rozpoczął swe wspomnienia. – Pamiętam pierwszych czerwonoarmistów, nieogolonych, wynędzniałych i czasami bosych. Ale często w czerwonych lub malinowych rubaszkach i skórzanych kurtkach, też czerwonych, czasami czarnych. Z na- ganami wiązanymi do pasa albo skośnie przez pierś. Na skórza- nych rapciach lub po prostu na sznurkach – krzywe szable 127 w czarnych pochwach ozdobionych złocistymi, nie wiedziałem – mosiężnymi, miedzianymi? – okuciami. Pamiętam, że zasta- nawiałem się, czy pochwy są metalowe, skórzane czy drewnia- ne. Aż wreszcie ujrzałem przewalającą się pewnego wieczoru pod oknami naszego drugiego mieszkania – przy ulicy Piaski – kawalkadę czerwonej kawalerii. Na małych, włochatych, o dłu- giej sierści, brązowomyszowatych, wychudzonych konikach. Chyba już później skojarzyłem tych kawalerzystów z Dürerow- skimi Jeźdźcami Apokalipsy. Tych jeźdźców Apokalipsy prawie natychmiast ujrzałem w naszym ogrodzie, jak zrywali czerwone jabłka. Dziś wiem, że był to sierpień dwudziestego roku i konna dywizja Gaja szła ruchem oskrzydlającym na Warszawę. Ich wojennym zawołaniem było: „Dawáj Warszawu!”. Jesteśmy, mój drogi, dziećmi Apokalipsy, ale kto tkwi w paszczy Lewia- tana, ten o tym nie wie – sentencjonalnie zakończył Stasinek. – Pożarł on naszą wileńską ziemię, zdruzgotał w swych szczę- kach tysiącletni Gdańsk i wdeptał w ziemię Warszawę. – Oto jedyna pamiątka z tych czasów – powiedział po długim milczeniu, podając mi zagadkową nahajkę. – Nie myśl, że zwędzi- łem ją od idących w odwrocie gajowców. To mój kochany tato wkroczył zwycięsko do Wilna na czarnym, rosłym koniu, z tą nahajką w ręku i z długą, prostą szablą u boku, zwaną później przez ojca austryjackim rapierem. Odziedziczyłem więc po ojcu dwie pamiątki. Uczcijmy należycie jego pamięć! – zaintonował, podnosząc literatkę. – Tobie, niedźwiedziu wileński, miodku na sto lat, bo dla mnie – kaputta i finita! Wypiliśmy. Stasinek skrupulatnie wytarł wąsy złożoną w czwo- ro chusteczką, wziął do ręki plecioną ze skórzanych warkoczy na- hajkę, jak się okazało nie na koziej nóżce, lecz o twardej rękojeści przylegającej do dłoni i strzelił nią z wielką wprawą. – Nie jestem gorszy od pana oficyjera, nieprawdaż? 128 To mówiąc, smagnął końcem nahajki w pysk ryby-potwora. Powstała długa szrama przepoławiająca obraz. – Nie myśl, że jestem pijany! Mam niebywałą jasność myśli, mój ty łapciuchu zaściankowy. Podziwiaj, jak władną mam rękę. I zaczęło się coś, co mogło się przyśnić tylko w groteskowym śnie. Starzec Profesor – żyjący wciąż w jakimś zacisku logicz- nym, w jakiejś niesamowicie chłodnej mózgowości, w matema- tycznym rozrachunku życia – przeistoczył się w kogoś w czer- wonej lub malinowej rubaszce (a miał na sobie obszerną, białą bluzę z perłowymi guzikami). I choć był bez nagana zawieszo- nego ukośnie przez pierś, bez krzywej szabli w czarnej pochwie ani też bez ojcowskiego prostego rapiera, to jednak w dłoni trzymał narzędzie równie niezawodne i niszczycielskie. Idąc tak od blejtramu do blejtramu, smagał swoje ciemne zaułki, widmowe domy, krzywe uliczki. Wszystko jeszcze w zarysie, czekające swego dopełnienia. I dopełnienie się dokonało: z na- ciągniętych na ramy płócien pozostały smętne strzępy zwisa- jące jak chorągwie rozgromionych wojsk. – Finita la opera! Siadł, ciężko dysząc. W oczach jego dalej gorzał jakiś obłędny ognik, nie Julowy – słodki i mamiący w grząskie otchłanie Wiecznej Sofii, ale właśnie Starczy i Profesorski – wszystko mający za nic, gdyż wszystko było nicością. * * * Gdy podzieliłem się z Kniaziejką swymi przeżyciami, zdra- dzając tylko tyle, że Stasinek w amoku alkoholowym poigrał trochę ojcowską nahajką (nie ośmielając się jednak wyjawić do końca tej nie do przyjęcia dla malarza prawdy o samounice- stwieniu artysty niszczącego swe dzieło), Jurek wcale nie był zaskoczony. 129 – Miałeś szczęście. Wiesz, dlaczego Stasinek musiał zrezygnować ze swych profesorskich apanaży? Otóż zbyt często na jego pierw- szej towarzyszce życia były widoczne ślady czegoś, co mogło przy- pominać smagnięcie ruskim knutem. Początkowo brano to za nasze wileńskie, ponoć ruskie miłowanie, aż wreszcie koledzy orzekli, że nie uchodzi, mocium panie, aby profesor tak nagannie kochał. Tak osądzili galicjaki, co się w naszej szkółce szarogęsili. Wówczas Stasinek uniósł się szlachecką dumą i trzasnąwszy drzwiami, zatrzasnął za sobą w miarę dostatnie życie. Po tym fak- cie nastało robinsonowe bytowanie na jakimś mazurskim ostrowiu. Dziś Stachu jest panem, bo przyznano mu emeryturę. Niedługo po naszym spotkaniu Stasinka chwycił nie wiedzieć już który zawał. Stanąwszy na krawędzi, przechylił się parokrot- nie raz w tę, raz w tamtą stronę. Na nic zdały się namowy na le- czenie, bo on obalić się na plecy nie chciał. To ostatnie miało się dokonać w marszu. Upokorzała go sama myśl o szpitalnym łóżku i to całe urzędowe miłosierdzie, czy też jakiekolwiek miłosier- dzie, które wynika jedynie z tchórzostwa, aby się nie osądzić w całej jaskrawości naszej bezwzględnej natury wyhodowanej w czas Apokalipsy i będącej sprawcą tejże Apokalipsy. W dwa miesiące po naszej rozmowie Starzec Profesor poje- chał jako juror do sąsiedniego miasta, które zorganizowało przegląd malarstwa. I tam się – dokonało. A gdy runął twarzą do przodu, wreszcie otworzyło się przed nim czarne okno tylekroć przeczuwane. A co on odkrył w tym dziwnym pomieszczeniu zasnutym szarą pajęczyną, nie wie- dzieć nikomu. Bo nawet gdyby mógł – Starzec Profesor nie zdradziłby swej ostatniej tajemnicy… CZĘŚĆ DRUGA Gdańskie Smorgonie Bezbrzeżna ciotuleńka I oto nie wiedzieć kiedy i jak upłynęły lata zadamawiania się w tym mieście na brzegu horyzontu, mieście na skraju świata. Wówczas było to miasto odwrócone ode mnie i wpatrzone tam… Miasto ujrzane przez fale ziemi zgromadzonej w przy- pływie morenowych wzgórz, z potężną wieżą wznoszoną od 1379 roku, z dachem tak wielkim jak pół mego palca, w kolorze zleżałej żywicy. Wznoszona za Krzyżaka w duchu i w wierze. A obok bliźniacze kolumny, czworokątne, zsiwiałe cementem, rychło wspierające pozieleniały wieżowiec. Za nimi pochylały swe szyje wysokie żurawie. Obłe kadłuby statków rdzewiały krwawo, ludzie-mrówki zaplątani w sieć rusztowań iskrzyli ja- skrawo sinym ogniem. Pozostawiając za sobą ziemię wypinającą swe plecy owłosio- ne gęsto, z korzeniem wpuszczonym pod skórę, pamiętam, jak mozolnie szła ona spoza horyzontu, gdzie kryło się jej oko wiel- kie i lipowe, oko zielone, oko zamglone. Stanąwszy na brzegu – o sto mil od tamtego siebie, sto mil przed sobą – zapytywałem: Kim jestem? Czy tym – z wczoraj? Czy potrafię być tym – z dziś? I czy w ogóle – jestem? I pamiętam to pierwsze pogodzenie, gdy niebo układało się w wodzie, a morze stawało na głowie i tak wisiało nieprawdo- 133 podobne. Tkwił w nim statek dziobem naprzeciw wiatrom i ptak z podwójnym żaglem rozchylanym przez bryzę. I wów- czas, pod piramidą chmury zwanej cumulusem, mój ląd odszedł daleko, ziemia zapadła w głąb. I było morze. I zapytywałem – cóż być może? * * * – Co może być dalej? – zapytuje mnie ciotuleńka, która od daw- na już zamieszkuje na swej zagrodzie, ale zjawia się jak gdyby nigdy nic i zaczyna to swoje nieśmiertelne o nieśmiertelności. – Dalej – mówi – dopiero wszystko się zaczyna. I znaki tego dawane są bez ustanku. Popatrz ty chociażby na mnie: umiera- łam ja wielokrotnie i w roku dwudziestym, i w trzydziestym dziewiątym, i w czterdziestym piątym i, głupia, myślałam, że to kajúk, a tu dopiero, jak dobijam lat siedemdziesiątych, nie tylko, że nie jestem śmiertelna, ale wprost rwę się do nieśmier- telności. I po co ja się wtedy tak bałam, że wszystko się skoń- czy? Dopiero dziś jestem bezbrzeżna jak morze, dopiero teraz widzę wszędzie przeistoczenie! Patrzę, na ten przykład, na żołądź w zielonym kapturku albo na kasztan, który spod kol- czastego kaftanika wystawia swój brązowy brzuszek – i cóż wi- dzę? Nie żołądź z żołędzia wyrasta, ale dąb wiekopomny, nie kasztanowa góra w zielonej koluczce, ale palczastolistne drze- wo, które zawsze w maju stawia swe piękne, białe świeczniki. Przeistoczenie, wszędzie przeistoczenie! Po chwili w jakiejś smętnej zadumie dodaje: – A ja ciałem w ziemię się zapadnę, od której po strokroć bra- łam dla tego cielska spaśnego nieco, i nie powiem, czasami nawet lubiącego sobie podhumorzyć, ale dziś wiem, że moja glina wróci do gliny – ale nie ja! Przeistoczenie, wszędzie prze- istoczenie! 134 – Zaskakuje mnie ciocia, szczególnie tym morzem… – Tylko krowa nie zmienia poglądów. A może po to ja się zagłębiłam w Kaszubszczyznę, żeby pojąć coś z tamtej ziemi, co była jak zdrowie, i to, że ona już nie taka i nie tam. Podobnie jak to morze? A opróżniwszy szklaneczkę domowego wina, którym została obdarowana przez swych nowych sąsiadów, moja ciotuleńka wpadła w dalsze filozofowanie: – Ktoś ostatnio powiedział, że życie i nieżycie stanowią za- dziwiającą jedność. Mówił on mniej więcej tak: nasze życie podobne jest do drzwi. Wszak te same drzwi otwierają się przed wchodzącym, jak i przed tym, który wychodzi. Są powi- taniem i pożegnaniem. I gdyby nie było drzwi – wszelki ruch ustałby. Bylibyśmy jakby przed stworzeniem. Jegomość ten powiedział też: nasze życie zadziwiająco podobne jest do pło- nącej świecy. Paląc się, nieodwracalnie zbliża się ona do tej granicy, gdy już knotek nie ma czym karmić płomienia. Po- wiesz – po co wtedy zapalać świecę? Nie spalasz się – nie ży- jesz, ot co, mój kochanieńki. – I wówczas następuje przeistoczenie? – zapytuję swą ciotu- leńkę. – Można to i tak nazwać! – niespodziewanie zmienia front moja ciotuleńka. – A tak naprawdę, to jest powrót do najpraw- dziwszej ojczyzny. Ziemia jest tylko przystankiem, na który przyszliśmy nago, i skąd odchodzimy, nic ze sobą nie zabiera- jąc. Dlatego dopiero teraz to pojmuję, że nasze Piekieliszki, Puciatowszczyzny, Ponizia i Zahorza były nam dane na chwilę tylko. Teraz są tam inni, również oczekujący, co tam się urodzi- li i już nic o nas nie wiedzą. Chyba że wgłębią się w historię tej ziemi Wielkiego Pogranicza… A że wracamy tam, skąd przy- szliśmy, odczuwa nasza dusza w tych dziwnych stanach, jakie 135 przeżywają ludzie w czasie śmiertelnych wypadków i zapaści serca. Choćby w czasie operacji. Zgodnie twierdzą oni, że wi- dzieli swe ciała złożone na stole operacyjnym, krzątających się chirurgów, a za chwilę podążali w światłość i tam napotykali kogoś bardzo bliskiego. A On mówił: „jeszcze nie teraz, jeszcze nie twój czas, jeszcze nie wypełniłeś swego zdania. Wracaj”. I oto z prawdziwym bólem rozstania ludzie ci powracali do swego obolałego ciała. I znów zaczynali żyć, ale z niebywałą tę- sknotą za tamtym Światem… – Amen – rzekłem nie bez pewnego niepokoju, bo nie ulega- ło wątpliwości, że moja ciotuleńka zanurzyła się w bestseller z ostatnich lat: Życie po życiu. – Ty chyba myślisz, że ja cytuję tę metafizykę dla małowier- nych – domyśla się ciotuleńka. – Owszem, czytałam. Może są to tylko zwidy wstrząśniętego mózgu, chociaż należałoby się spy- tać, czemu ludzki mózg tęskni na sposób biblijny? Ale ja słysza- łam o tym od naszego Sybiraka. Umierał on dwukrotnie i dwu- krotnie nad sobą ulatywał, i widział te wszystkie krzątania wokół siebie. A kiedy serce zaczęło mu bić, musiał wracać do siebie. Lekarzom, którzy stawiali nad nim krzyżyk – opowiedział, co i jak z nim było. I teraz wszyscy oni nawrócili się: jedni na buddyzm i od dziś wierzą, że życie nie ma kresu i możliwe, że nasz Sybirak maluczko, a wcieliłby się w kota albo w psa, bo był to człowiek prawdziwie tęskniący za udomowieniem, jak to Sybirak, co przez lata rąbał tajgę. Inni znów orzekli, że mózg ludzki pracuje w wielu wymiarach, jako że i Wszechświat jest wielowymiarowy, co już udowodnił Einstein grający na skrzypcach. Moja ciotuleńka przed laty poznała Stasia Misakiewicza, któ- ry początkowo zdał się jej zbyt prostacki, z grubsza ciosany, do tego babiarz bardziej na sposób chłopski niźli szlachecki. Pijący i owszem, jak wszyscy, którzy zakosztowali gorzkiej wody z tam- 136 tych studni nie do zapomnienia. Z czasem jednak okazało się, że Misakiewicz w tym swym łysym, wielkim czerepie nie samą rubaszność hoduje, ale też poezje wielkiej mądrości. – Widzisz ty jego, taki konusek na parobka wyglądający, a dusza w nim anielska – orzekła pewnego dnia ciotuleńka po wizycie Stasia, który czytał jej swe wiersze. – Krew ma zimną, a serce gorą- ce. Dzięki temu przed pluskwami zabezpieczony i byle cham nie mógł jego w tajdze zamorzyć. Misakiewicz, jak zawsze wspominając lata syberyjskiej udrę- ki, opowiedział też o tym, jak po łagrze, na przymusowym osie- dleniu, w chatce drwali żarły ludzi pluskwy-kłapý. Wszyscy latem spali na powietrzu, ale nie on. Stasia pluskwy się nie imały, bo miał niższą temperaturę ciała. – A za trzecim razem nasz Sybirak już nie wrócił ze swego wę- drowania – wzdycha ciotuleńka. – Światłość wielka jego porwała. I nie dziwię się, że po tamtym doświadczeniu ciężko mu było w ziemskim rozgardiaszu. Tęsknił za czymś, co trudno słowem określić i przed ostatecznym odlotem takie oto słowa napisał… Ciotuleńka wyjmuje jakieś karteluszki zapisane zdecydowa- nym, nieco sztywnym pismem i zawiesiwszy na nosie przyduże okulary, czyta: „Cisza jest początkiem i końcem wszystkiego. Z niej się wychodzi, do niej się wraca, w niej się przebywa. Jej wszechmoc kryje się w niezmienności. Nie ma ona wymiarów, punktów oparcia, zakrętów, podziałów. Ściele się jak mgła – łagodnie, bezbarwnie, przecieka przez nas ledwo odczuwal- nym strumykiem ciepła. Największy krzyk, wołanie, łkanie mogą zakłócić jej spokój, ale nigdy nie zmienią substancji”. – A tak naprawdę to on o śmierci pisał – mówi ciotuleńka, skła- dając swoje, widać, często odczytywane karteluszki. – O śmierci, mój kochanieńki… Wiem ja coś o tym. Nasze wołania i krzyki mogą zakłócić jej spokój, ale nigdy nie zmienią substancji. 137 – Tak my weźmy się za ta substancja! – nagle zmienia nastrój. – Jabłecznik to dobry. Prawie jak nasz. Wyobraź ty sobie, że zwie- rzuki na tych Kaszubach po naszemu szczekają, miauczą i kud- kudaczą: „jajka noszę, boso chodzę – kudkudaki kup chodaki!”. I jak czasem mnie twoja chandra tatarska najdzie, przyglą- dam się ja uważnie i u tych mądrzejszych – u kozy, u kota sa- motnika, u psa, a nawet u świnki – widzę czyjeś znajome oko. Mruga ono do mnie, niby nic nie wiedząc, ale ni bój się! – pozna- ję ja twojego dziadunia, a może i tatuńcia. A ostatnio Stasinek Profesor do mnie zachrumkał: „chrum, chrum, chrum”. Myślę ja sobie, że i nasz Sybirak jakimś szczeciniastym dzikiem z lasów wyskoczy, żeby biedną Wilniuczkę na starość rozweselić. – A Michała-niedźwiednika ciocia nie spotkała? – pytam, wie- dząc, że ciotuleńka mocno przeżyła jego nagłe, tragiczne odejście. – Jego biedna dusza z żadnym zwierzukiem się nie pogodzi. Ani z drzewem, ani z kamieniem, bo jak mówią poeci – kamień w swojej kamienności ma niedostępną substancję… A pamię- tasz, co ksiądz Klimuszko mówił? Ten, kto nagle z tej ziemi odchodzi, komu gwałt zadano – pozostawia swą energię. Jest to najprawdziwsza substancja życia, która przenika cały Wszech- świat. Krąży ona w naszym ciele niby w jakiejś boskiej elektrow- ni. Taką substancję Klimuszko wyczuwał nawet nad mogiłą rzymskich legionistów, zasiekanych przez Germanów – to co mówić o naszym biednym Michale? Zanim zesztywniał i zwo- skowiał, jak zgaszona świeczka, musiał rozstać się ze swym cia- łem i to bez przepisowych trzech wydechów, kiedy to dusza z ciała wylatuje i na zielonej łące staje. Teraz dusza jego u Boga, a substancja gdzieś tu krąży… Milkniemy. Za oknem szumią zielone buki, jak bliskie morze. Zatoka, już oswojona i jakby zapomniana, staje ścianą błękitną niby dekoracja zbudowana przez mistrza przyzwyczajonego aż 138 Kresowa pani z mająteczku Ponizie Tatarskie do znudzenia do swej roboty. Nad naszą głową – znajome i nie- znajome kroki, ale nie będą to już dreptania małego czło- wieczka, który bez lęku dźgał w bok kosmate bestie. – Czy musiało tak być, żeby ruski Miszka zdjął mu beret? – po raz któryś zastanawia się ciotuleńka. – Z naszymi smorgończy- kami sprawa jasna: łapy im podpiekano, na bębenku grano, ale karmiono sowicie i obchodzono się należycie. Uczone, można rzec, były na człowieka. A u Sowietów z misia zrobiono zwierza. Bity, głodzony, przeróżnych sztuczek się nauczył, ale w pamię- ci ma jedno – jakby tu człowiekowi odpłacić za swoją niedźwie- dzią krzywdę. Miłości u niego nie szukaj ani misiowej lojalności. Jak się Miszka czuje słaby – będzie chodził na czterech łapach, kiedy poczuje, że człowiek ma serce miękkie i pełne ludzkich utrapień i wątpliwości – stanie dęba i pazurem zdejmie tobie berecik. Strach nawet pomyśleć! Stało się to niedawno. Do kraju przyjechał sowiecki cyrk i w zjednoczeniu cyrkowym znalazł się Michał ze swoimi misia- mi. Niezgoda wielka zapanowała w niedźwiedzim towarzy- stwie: syberyjskie Miszki zanielubiły Michała i jego podopiecz- nych. Stary treser próbował godzić niedźwiedzie towarzystwo. Aż któregoś poranka znaleziono Michała pod klatką ruskiego Miszki, prawidłowo oskalpowanego, jakby Miszka był wyuczo- ny u amerykańskich Indian. * * * Wprost z domu wychodzimy w dolinę prowadzącą do gaju i altanki Gutenberga, gdzie w czasach mitycznych mieszkańcy Wrzeszcza, którzy utracili swe wrzosowe imię od wresku – wrzosu kaszubskiego – nadane, stając się Langfurtem, zajadali kiełbaski, popijając bereszem z pobliskiego browaru i wysłuchu- jąc orkiestry dętej książęcych husarów. 140 Leśnie tu jest i przestronnie jak w gotyckiej katedrze wspar- tej na popielatych, gonnych kolumnach. Czasami w prześwicie bukowych koron mignie czerwień dachów starych kamienic podchodzących pod wzgórza, a w oddali horyzont zamyka be- tonowa ściana ludzkiego mrowiska. Ten wielopiętrowy mur na dobre zatrzaskuje siny pasek zatoki i morze już nie grozi pro- longowanym przed wiekami potopem. Na kopiastej górce, podobnej do wielkanocnej baby, poran- ne słońce wyłuskuje dojrzały kasztan sarniego stadka. Może jest to to samo stadko, które zamarło na bukowym zboczu, wysoko nad nami, gdy piaszczysta ziemia przyjmowała Michała-nie- dźwiednika? Jak wówczas, tak i teraz rogaty koziołek w nagłym zrywie płynnych susów spływa za skłon górki, a za nim łanie, świecąc białym lusterkiem kupra. W dole rozpościera się ni to las, ni to park bukowy, podszyty krzewami sprowadzanymi z różnych stron świata, a nawet, jak cyprysopodobna tuja, spod samych Himalajów. Zbocza rozległej, rozczłonkowanej doliny przecinają tarasy, na każdym krzyże i płyty nagrobne: podobnie jak w całej dolinie ułożone w równe szeregi, niczym wojsko zgromadzone do ostatniego przeglądu. Ileż to już razy schodziliśmy do tej Doliny Jozefata (przezwa- nej przez sąsiedztwo z rzeczką Strzyżą, nad którą stały młyny prze- kuwające srebro na potęgę Gdańska – Srebrzyskiem, lecz ten przy- padek okazuje się dziś najbardziej na miejscu, gdyż tyle kości tu próchniejących srebrzy się i fosforyzuje) z tamtej, oficjalnej strony, zatrzymując się w czerwonym budyneczku. W zależno- ści od poglądów najbliższych unosiła się tam czarna zasłona ukazująca krzyż, to znów opadała, aby nie razić tych, którym ten znak był niepotrzebny. Trumna szła za trumną i zdarzało się, iż żałobnicy mieszali się ze sobą, podążając nie za własnym orszakiem. Bo miasto jakby w pośpiechu zapełniało groby wygnań- 141 cami ze wszystkich stron świata. Snadź, aby ich dzieci i wnuki mogły wracać pamięcią już do tej piaszczystej, morenowej zie- mi. Na płytach nagrobnych widniały coraz egzotyczniej i obco brzmiące nazwy z ziem niebyłych. W taśmowym rwetesie zapominano o odwiecznym zwyczaju pustej nocy, gdy od wieczora do rana towarzyszono zmarłemu, żegnając go pocałunkiem pokoju w woskowe czoło. Czasami tylko otwierano trumnę, jakby ze wstydem i lękiem przed tą ostatecznością, która wszak nikomu nie jest darowana. Z zasa- dy żegnano tak tych zza Niemna i Buga: czy płynęło to z pa- mięci o prawosławnych koligacjach, czy może z potrzeby serca, które tak łatwo nie umiało pożegnać się z ostatnimi świadkami z tamtej sennowidmowej krainy? Przed czterdziestu dniami leżał tam Michał i nikt nie ośmielił się zajrzeć do trumny, aż nagle Wiesio, chrząkając, jakby był po paru głębszych, zażądał otwarcia wieka. Na czarno ubrani chłopcy nawet nie musieli odkręcać śrub, przygotowani na taką niespo- dziankę. Leżał w niej mały człowieczek, jeszcze bardziej pomniej- szony, ubrany w jakiś staroświecki surdut i wizytowe spodnie w paski. Twarz jego, lekko zsiniała, w jakiś trudny do określenia sposób była zadowolona z siebie. A nawet jakby uśmiechała się szelmowsko i trochę zadziornie, gdyż włosy niedźwiednika prze- krzywiły się na bakier, nadając jej ten niezbyt przyzwoity wyraz. Wiesio czas jakiś przyglądał się swemu przyjacielowi od kie- liszka i kufla i całkiem poważnie nakazał: – Stary Cyganie, wstawaj! Nie widzisz, że niedźwiedzie idą w las! Ja tobie mówię, podnieś się! Niusia zaniosła się głośnym łkaniem. Jakiś pan stojący w sze- roko otwartych drzwiach, widocznie przypisany do następnej trumny, zakrzyknął zgorszony: – Ludzie, co za bluźnierstwo! 142 – Nie widzisz pan, że to wariat – poczęto go uspokajać. Ale Wiesio wcale nie zamierzał spasować. Zbliżył się do trumny z wyraźnym zamiarem wyciagnięcia Michała z jego drewnianego łoża. Przytomni grabarze chwycili go pod łokcie i w ciszy, jaka nagle zapanowała, słychać było tylko stuk młot- ków i bliski śpiew ptaka. – Ja ciebie rozumiem, kochanieńki. Może on i śpi nawet, ale lepiej jego więcej nie budzić – uspokajała malarza moja ciotu- leńka. Lecz Wiesio rzeczywiście wydawał się być bezrozum- nym. I wtedy właśnie pojąłem, dlaczego Wiesio był malarzem na brzytwie żyjącym, od zarania samoukiem, a przecież tak dużo umiejącym. I pomyślałem też o tych niedźwiedziach, które, rzecz to pewna, tęsknią za swym niedźwiednikiem, bo darmo im wracać do swych Smorgonij… A teraz szliśmy, aby po czterdziestu dniach nawiedzić świeżą mogiłkę, gdy dusza ludzka przeszedłszy przez czas pustynny, poddana trzem ziemskim pokusom, oddala się niby błędna gwiazda w swe wszechświaty. Ale przedtem, po raz ostatni, musi musnąć o prochy, z którymi stanowiła jedność nierozłącz- ną, a przecież rozdartą, tym razem, niedźwiedzią łapą. Schodzimy ostro w dół, gdzie w lewym zakątku cmentarza tulą się groby cygańskie i dziwnym zrządzeniem losu, o dwa tarasy niżej, żółci się kopczyk Michała-niedźwiednika: z pro- stym krzyżem i wieńcem ze sztucznych kwiatów, jeszcze nie- ukradzionym. Nad grobem rośnie sosna złotopienna i młoda brzózka samosiejka. I żeby ostatecznie znaleźć jakiś wyższy sens w tym naszym bytowaniu nadmorskim, idąc prosto w dół, na dnie doliny możemy odnaleźć nagrobną płytę pięknej Sofii. Trafić do niej łatwo, gdyż obok pogrzebano kapitana z morskich szlaków, jako znak nadziei przywalając grób odlaną w żeliwie, metrowej wysokości kotwicą. 143 – Pokłońcie się prochom i rychło wracajcie. Zdaje się mnie, że nie tam jego szukać – rzekła przed godziną moja ciotuleńka, cze- goś tam szukając w germańskich gotyckościach domu na skraju lasu. A kiedy napomknąłem o tym przemożnym musie, jaki za- pewne owładnął Michałem w jego czystej, duchowej postaci, cio- tuleńka coś mruknęła pod nosem o substancji i o Stasiu Sybiraku. Wszyscy stanęliśmy pod sosenką: dwie, prawie bliźniacze sio- stry – Bożena-poetka i Niusia, Kniaziejko, w tym miejscu akurat na czasie, bo jego ikonowe oblicze najbardziej pasowało do pra- wosławnego „pominanija” po biblijnych dniach czterdziestu, Wiesio-malarz z siwymi pasmami w lwiej grzywie, podchodzący pod jakiegoś patryjarchę, a przynajmniej przybysza z wileńskie- go orientu. Nikt z nas nie potrafił wybąkać paru słów modlitwy, więc sta- liśmy tak w pewnym zakłopotaniu, zupełnie zdesakralizowani. Przez koronę sosny przemknęła bystra wiewiórka i wystawia- jąc zza pnia łebek, z ostrym uchem i z wielkimi, wypukłymi ślepiami, w złości czy w zdziwieniu cmoknęła parokrotnie niby niemowlę ciągnące smoczek. Zgodnie pomyśleliśmy o tym sa- mym i Wiesio wyciągnął z torby butelkę i jeden kieliszek. – Na pamín duszý – mruknął Kniaziejko, przełykając piekący płyn i rozglądając się za jakimś „zakonszaniem”, bo oczywiście Kaszubi o kutii przyrządzanej z pszenicy, miodu i orzechów nie wiedzieć nie mogli. A tu tymczasem nawet kawałka kiełbasy nie ma. – Dziadów odprawiać oni nie nauczeni – pouczyłem Kniaziej- kę. – A tym bardziej trapiezy. Na wyższym tarasie, jak w lustrzanym odbiciu, trzech sta- rych Cyganów również świadczyło ostatnią posługę. Wiesio już był gotów do bratania się, wiedziony swym bezbłędnym niu- chem, ale Cyganie pozostali obojętni. 144 – Zdurniał dokumentnie – orzekł Kniaziejko, który niezbyt cenił samorodny talent Wiesia, szczególnie na trzeci dzień po długiej, wspólnej libacji. – Kto zdurniał, ten schamiał. Od tego są Cyganie, żeby misie ze smutku nie zdechły! – coraz bardziej zapalał się Wiesio, tra- wiony jakimś wewnętrznym ogniem. I opuścił nasze towarzystwo, gdyż u Cyganów dalej trwał zbożny obrządek. Niusia zamaszystym krokiem podążała w dół, my za nią, aż oparliśmy się o potężny, żeliwny znak nadziei. – Chyba gdzieś tu pochowano piękną Sofię? – przypomniała Bożena. – Właśnie tu. Stanęliśmy przed lastrykową płytą z datą urodzin i śmierci, spinającą w klamrę to życie urwane tak nagle, jakby na urągo- wisko wszelkiemu spełnieniu, za którym tak bardzo tęskniła piękna Sofia. – Ona była po prostu szalona – rzekła nie bez pewnej zgryzo- ty Niusia, która już pogodziła się ze swoim czasem. A przede mną, w tym miejscu i w tym właśnie czasie, objawi- ła się cała prawda o wiecznej Sofii. I dlaczegoś przypomniał się też Starzec Profesor, którego pożerał smutek heroiczny, chcia- łoby się rzec, ascetyczny, wyhodowany na całkowitej duchowej samowystarczalności. Tymczasem bies, który trawił Piękną, miał charakter i naturę kobiecą: aż do perfekcji opanował sztukę mimikry, upodobniania się, w przeciwieństwie do samowystarczalnego biesa męskiego. Jej bies – kobiety i aktorki – nie był jednak w stanie sięgnąć do samego jądra człowieczeństwa, nie pojmowała bowiem, co okre- śla ludzkie bytowanie. Organizowała więc wieczną gonitwę po to, aby człowieka doścignąć i upodobnić się do niego, a właściwie 145 – aby mu się przypodobać. A nie widząc owego jądra, nagle poj- mując, że wszystko to tylko gra pozorów – duszą Sofii targało uczucie zawodu: „Więc to tylko tyle? Tyle on jest wart. Cóż on ma mi do zaofiarowania – skoro naprawdę go nie ma…”. Uczu- cie zawodu czy wręcz wstrętu następowało tym szybciej, im bar- dziej zgrany był człowiek z tych samych dantejskich kręgów. I może dlatego Sofia pogardziła naszym Dorkiem, a zaległa w ostatnim, matecznikowym pokoju z przygodnym chłopakiem w białym swetrze? A jeśli osoba dościgana, z jakichś dla niej niepojętych powo- dów, nie tak łatwa była do przedrzeźniania, wchłonięcia i wyplu- cia, Sofia cierpiała na głód nie do nasycenia. Połykała wówczas przeróżne proszki i pigułki, regularnie przybywali z pomocą towarzysze z tej samej aktorskiej niedoli. Czasami byli to sąsie- dzi albo gorsi, bo miejscowi, Dorkowie. Aż pewnego dnia, a stało się to na tydzień przed premierą awangardowej sztuki, tam Sofię obsadzono w tytułowej roli (a widziano ją jakby nawet szczęśliwą), kobieta znów zażyła te swoje pigułki przyzwania. Potem otworzyła gaz. Tym razem pomoc była nierychliwa. Sofia przez miesiąc leżała w szpitalu, lecz jej zatruty mózg stracił wszelki kontakt ze światem. I tak bezprzytomna opuści- ła niegościnną ziemię. Powrót do Smorgonij Sny moje, stwierdziłem to wielokrotnie, mają dziwną prawi- dłowość: im bardziej monotonny dzień człowieka chylącego się ku starości, tym bogatsze sny. Intensywność sennego bytowa- nia jakby chciała zadośćuczynić za mizerność dnia, tak krótkie- go, że zaledwie otworzę lekko zaropiałe powieki, a już znów wiercę się na łożu bezsenności, aby wreszcie powrócić do prze- dziwnie nocnego życia, w którym wszystko może się wydarzyć. I rzeczywiście, tak mocno i zaborczo się wydarza, że nie wąt- pię, iż prawdziwie przeżywam to nieprawdziwe. Jakaż więc udręka po przebudzeniu, gdy sny wyparowują z całym ciepłem swej niebywałości, a mnie ogarnia mizeria mojego losu. W noc poprzedzającą dzień „pominanija” Michała-niedźwied- nika – jak to często ostatnio bywa w snach – przebywałem czas nie wiedzieć jak długi w naszym rodzinnym, dziwnie odmienionym domu. Dzieje się to gdzieś w Smorgonii. Jest ze mną matka, jak zawsze pełna żywotności, nawet na moment nie zapominając o tym, że przychodzi spoza życia. I widzę, że w przestronnych po- mieszczeniach naszego domu hodujemy pięć burych niedźwie- dzi. Zwierzęta wcale nie są groźne, wręcz przeciwnie – okazuje się, że hodujemy je na futra i mięso. Właściwym pasterzem nie- dźwiedzi jest właśnie moja matka. Odstrzał trzech niedźwiedzi 147 odbywał się poza granicami snu. Przychodzi kolej na czwartego. Matka wyciąga długi, ruski karabin, repetuje i przystawia lufę do serca niedźwiedzia, pociąga za spust. Miś jest największy ze wszystkich niedźwiedzi i z jakąś uległą potulnością przegranego pozwala, aby lufa dotykała jego futra. Strzał nie pada, gdyż kara- bin jest zbyt stromo pochylony: widzę, że pocisk w komorze zam- kowej przesuwa się do przodu i iglica nie uderza w spłonkę. Ujmuję broń w swoje ręce i bez kłopotu uśmiercam misia. „Bę- dziemy mieli zapasy na zimę. A jakie piękne futro!” – orzeka z zadowoleniem moja matka. „A tego misiaczka zostawmy na po- tem. Niech nam dorasta”. Piąty miś okazuje się być młodym nie- dźwiadkiem. Zaganiamy go do małego pokoiku na dorastanie. Niespodziewanie, może za sprawą ciągu skojarzeń, gdyż karabin był długą, ruską „wintowką”, odnajduję się w Rosji. Ni to jako gość z jakąś wycieczką, ni to członek zespołu złożonego z chłopców i dorosłych mężczyzn, który nie wiedzieć czemu zwie się „Polo- nią”. Jest on o wiele lepszy od zapomnianego „Mazowsza”. Ogar- nięty może nie tyle uczuciem lepszości naszej grupy, ile ową siłą, która pozwoliła mi uśmiercić wielką bestię, przyglądam się jakimś barwnym, orientalnym zespołom przybyłym z głębi rosyjskiej Azji. Wciąż panując nad sytuacją, ogarnięty tęsknotą za kobiecą bez- brzeżnością i wdziękiem, uprowadzam piękną Buriatkę czy Uz- beczkę. Ona jest całkowicie mi uległa, albowiem moje uczucie jest jej uczuciem. Wszak jestem panem tego świata. Kryjemy się w jakimś legowisku, tuż za plecami matki. Ta jest czymś mocno zaprzątnięta. I tak w tej bezwstydnej bliskości spełnia się akt, któ- rego swego czasu nie dano mi spełnić z Niusią, czy też z Bożeną. Bóg jeden zresztą wie, z którą… Moja Azjatka z oddaniem kobiety Wschodu pragnie mi to- warzyszyć do kresu dni. I oto wyruszamy w jakąś zeszmaconą, sowiecką rzeczywistość miasta, które okazuje się labiryntem 148 tuneli metra, sklepów, brudnych sal i korytarzy. Dzieje się to jakby nazajutrz po spełnionej miłości. W trakcie wędrówki azjatycka piękność zamienia się w pod- starzałą, zmęczoną kobietę. „Cóż, czas robi swoje” – próbuję rato- wać sytuację, ale wiem już, że moja gra jest skończona. Wyrazi- sta twarz Azjatki ze smutkiem ginie, pojawia się nieokreślona do końca, wywołana z niebytu jasnowłosa, świetlista dziewczyna. Wobec niej jestem bezsilny, a może to sen mnie opuszcza, a z nim gaśnie moja potęga? Gdy się budzę, wyparowuje ze mnie jak z gorącego bochna ciepło i uczucie spełnienia. Opowiadam ciotuleńce o tych dziwnych niedźwiedziach hodo- wanych niby bydło domowe na rzeź, przezornie milcząc o sen- nym władaniu nad nieznaną mi tancerką z orientalnego zespołu. – Ty się nie dziw, czemu twego sennego domu nie chcą opu- ścić nasze smorgończyki – wyjaśnia mi ciotuleńka jako rzecz oczywistą. – Gdzież one, biedaki, w czasach dzisiejszych mają się podziać? A że chciałeś zakosztować niedźwiedziny? Niejed- nego z naszych przodków niedźwiedź wziął pod pazur i na ząb. I ty widać chciałeś odpłacić im pięknym za nadobne. Prawda też jest w tym, że nie masz przysmaku nad niedźwiedzią łapę! Wracamy ze Srebrzyska tą samą drogą. Wiatr się zrywa szumny, pędząc po niebie przeraźliwie błękitnym białe kłaki obłoków; wychodzą one gdzieś zza wzgórz i giną za skrajem horyzontu. Miejscami zamyka go biała ściana ludzkiego mrowi- skowca, miejscami prześwieca granat morza. Sarnie stadko, jakby chcąc spuentować ten oddzielny świat, znów czujnie wypatruje nas czy nam podobnych. Nieopodal rozlega się hi- steryczne psie szczekanie. Sarny znikają jak przywidzenie. Niespodziewanie Niusia przypomina mi rozmowę sprzed lat na stateczku płynącym na Hel: o lasach oliwskich i o Wielkim Nieznajomym, którego miałem odnajdywać nawet w tupocie 149 sarenki. „Skrywa się On we wszystkim i dlatego pełno Go wszę- dzie” – cytuje mnie tamtego, nie dzisiejszego. I jest tak, jakbyśmy się zamienili rolami. „Wszechobecny Wielki Nieznajomy…” Gdzieś zginęło moje brzegowe, bezbrzeż- ne zdziwienie. A nie wiedząc nawet o tym – młody! – nadal żyłem w swych Smorgoniach. Czy jest jeszcze możliwy powrót? A może on wciąż trwa? I ten świat na skraju lądu, na brzegu morza, niemożliwy do udźwignięcia, ni to nadmorski, ni to lą- dowy, nie wczorajszy i nie jutrzejszy, ale właśnie dzisiejszo- nadmorski, dzisiejszo-ludzki, dzisiejszo-kaszubski – jest moim jedynym powrotem. I innym powrotom już nie być… Chcę podzielić się tym olśnieniem z Niusią, która z upływem lat z dziewczyny, jaka zdarza się tylko w snach, stała się mi bli- ska przez to, że mogę odnaleźć w niej coś z siebie, ale zupełnie innego, bo na inny ład ugłaskuje nas czas, zdradzając nieubła- ganą władzę hormonów. I dostrzegam na jej skroni jakby deli- katny osad jesiennego szronu. – A może Bezbrzeżnie Znajomy, w tym naszym wiecznym, dzi- siejszym, kaszubsko-wereskowo-wrzosowym świecie? – zapytuję. – Co tam nasz Misio poezjuje? – wtrąca się Bożena-poetka, której przybyło sporo na wadze, ale wciąż pozostaje nienagan- nie złotowłosą, snadź przybrzeżne, słonawe wiatry nie przestały przeczesywać Wysokiego Brzegu. I chociaż sporo się zdarzyło: zjawił się mąż belfer i dwóch synów, Bożena nadal krąży w swo- ich wysokich regionach. I z tych wysokości spoglądając, musi myśleć: „No cóż, mizeraku, porwałeś się na niedźwiedzie ma- teczniki, a teraz co? Chlasz to swoje piwsko, brzuch ci urósł, jak świętej pamięci tacie, biedny piwny Miś…” – Popatrzcie tylko, nasz pan Miś zbielał. Doprawdy teraz to polarny Miś! – dalej spoufala się Bożena-poetka. – Chcecie, to opowiem wam historię o pewnej metamorfozie? 150 I nabrawszy oddechu Bożena opowiada bajeczkę, widać, że dawno obmyśloną: – Pewnego razu żyło sobie bure niedźwiedzisko. Chude było i młode, duszę miało nieumiarkowaną i lekko szaloną. I jak każdy młodzik Misio chciwy był świata. Ruszył w poszukiwaniu swego Graala, a ponieważ był Misiem borealnym, jeśli wręcz nie bałto- słowiańskim, skierował swe kroki ku zenitom Północy: nie byłby Misiem maksymalistą! Wreszcie dotarł na spłaszczony lekko szczyt kuli ziemskiej. Patrzy, a tu wokół idealne piękno: biel i har- monia lodowych szczytów, błękitne przeręble, a w każdej, nie, nie piwo – foki, foczki w foczych futerkach. Na niebie zaś feerie barw zorzy polarnej. O wiele to ładniejsze od kolorowej telewizji. Zasiadł Miś nad przeręblą, łapą po foczkę i łeb do góry. I cóż on wi- dzi?… – Niedźwiedzicę Wielką i Gwiazdę Polarną! Od tego kon- templowania i konsumowania nasz Miś utył, ustatkował się, no i zbielał jak przystało na poważnego i szanownego Misia. I tak był- by zgnuśniał do reszty, gdyby nie jedna drobna rzecz… – Miś potrzebował Misiowej, ale nie takiej… – wtrąca się Kniaziejko. – Otóż Miś, kontemplując Gwiazdę Polarną, zaczął czegoś cierpieć i wzdychać. Chciał bowiem więcej i więcej owej gwiezdności. A cóż dla naszego Misia bałto-słowiańskiego może być równe owej gwiezdności? Co, czy też kto, jest jedyną Gwiazdą Gwiazd?! Będzie to tylko pani na tatarskim półksię- życu – Wielka Księżna Litewska! I z tej tęsknoty nasz gruby Miś na powrót zmetafizyczniał… – Ładna mi bajka! – z naganą kwituje opowieść Kniaziejko. – Wy, Kaszubki, nie wiecie o tym, że my stamtąd wszyscy jesteśmy – Mariae vitae cultores, coś jakby mariawici. A nasz Dziadek ja- kie obrazki zawsze zawieszał nad łóżkiem? Znaczy się, że i Piłsud- ski był zmetafizyczniały, choć rozwodnik on i wyznanie swe 151 zmieniał dla pewnej pięknej pani. Chociaż, jeśli weźmie się pod uwagę to rozmnożenie obrazków, pachnie to bałwochwalstwem. Tak mawiają protestanci. A jeśli weźmie się pod uwagę życie Marii, to nasza Ostrobramska będzie tą najprawdziwszą, oczeku- jącą, adwentową. I nie taki znów głupi był ludek wileński, kiedy się przyznawał, że do Ostrobramskiej łatwiej się modlić: „bo i Dzieciątko nie podsłucha”. Miał on zbożny lek przed Bożym majestatem i zanim trafił do Króla Wszechświatów, spieszył do Panienki. Ona ludzka jak my, ona wszystko zrozumie. – Zbzikowani wy wszyscy. Nic dodać, nic ująć. Ciekawam, co tam też naszykowała nasza pani Ewelina – niepokoi się Niusia. – O ile wiem, theatrum – wyjaśnia Kniaziejko. – Pani Eweli- na wyraziła się, mniej więcej, w tym duchu: zrobimy dziś takie dziady, aż theatrum z tego wielkie wyjdzie. – Nic nie wiedziałaś o theatrum? – przewrotnie się dziwię. – Przecie ciotuleńka była przeciwna chlaniu na cmentarzu i dzia- dy nasze, wileńskie, urządzi w domu. I będą to najprawdziwsze dziady. Nie ustępujące w smaku i aromatach obwarzankom smorgońskim, zwożonym na Kaziuka całymi furmankami na plac Łukiski, i tym sercom piernikowym z lukrowaną dedykacją: „Serca moja skik na twoja. Powiedz ci kcesz zostać moja?”, i praw- dziwym kindziukom, i kartoflanej kiszce, i cepelinom, i mocnym krupnikom robionym na miodku leśnym z Puszczy Nalibockiej, jako też nalewce na żubrzej trawce spod samej Białowieży, no i, oczywiście, kutii na pszenicy, na maku i miodku robionej? – Jak to się rozochocił do żarełka! Żaden tam teatr: żarcie i picie będzie! – schodzi ze swej stratosfery złotowłosa Bożena. – Miś, prawdziwy Miś! – śmieją się obie kobiety, a my z Knia- ziejką patrzymy na to spode łba, bo co one mogą wiedzieć o naszych Smorgoniach?… Dziady gdańskie Wracamy do tego niby zameczku w dwa piętra, osłoniętego bukowym starodrzewiem szumiącym na przedpotopowych mo- renach, a tu tymczasem – nic! Stolik skromnie nakryty i po po- morsku-kaszubsku słodkościami zastawiony. Butelka „wermutu” i kawa albo herbata, według życzenia. Ciotuleńka krząta się zadowolona czegoś. Asystuje jej Julowa Ire- na, coraz bardziej upodobniająca się do ciotuleńki w tym swoim bałagulstwie i chytrawej dobrotliwości, ale nie w powłoce cielesnej, bo jeśli ciotuleńka zaokragla się i jak sama mówi: dwie mnie można z dzisiejszej Eweliny skroić, to Irena – chudziutka, drobna, główka kształtna i szlachetna, gładko przyczesana, jakby z prababcinego portretu trumiennego zdjęta. Cały absurd życia wyraźnie się tu uwidacznia, gdy uprzytomnię sobie, że gdzieś pod Mołodecznem Irena miała mnie na rękach trzymać, a ja dżydżulkiem jej beżowy płaszczyk pensjonarski miałem obsikać. Teraz ja mogę ją nosić, i to na jednej ręce; z ciotuleńką to już byłoby trudniej, chociaż ona nie od tego, gdyż wyraźnie zaczyna na nogi niedomagać. – Siadajcie. Czas wielkie fajf klok zaczynać – chytrzy ciotuleńka, widząc nasze z Kniaziejką miny. Tylko Niusia z Bożeną zdają się być zadowolone z takiego obro- tu sprawy. 153 – Widzę, że u was z kaszubska się zaczyna – nie traci nadziei Kniaziejko. – Nie będę ukrywał, że zgagę od tego dostaję, czyli mówiąc po naszemu – pieczajka mnie piecze. – Patrzaj, jaki niecierpliwy. Siadaj i mów, jak tam było? – Pani Ewelino, prawdziwe dziady tu odprawiać nie nauczone. Theatrum jakieś by się przydało… – zaczyna domagać się swego Kniaziejko, a jego oczy dziwne, nietutejsze, patrzą jak z najpraw- dziwszej ikony nawiedzonego. – Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Ci coś będzie, ci nie będzie? – recytuje Irena. – Ach, jak mnie pragnienie pali: gdy- by mała wódy miarka! Ach, gdybyście mi podali choćby dwa pszenicy ziarka! – Nie tużý, bratók – mówi ciotuleńka. – Mamy winko na gorz- kich ziołach robione, bo wiadomo, że według bożego rozkazu, kto nie doznał goryczy ni razu, ten nie dozna słodyczy w nie- bie, mój kochanieńki. – Ależ ja wcale nie palę się i pragnienie mnie nie pali! – wyraź- nie czuje się dotknięty w swym honorze Kniaziejko. I podnosząc rękę do góry, zaklina się na Pana Boga. – Jej Bohu, Bóg mi świadkiem, pani Ewelino! W tej samej chwili sufit nad nami zatrzeszczał i rozległ się gruchot, jakby przynajmniej spadł wielki, tłusty anioł z wileń- skiej piosenki o aniele: który worek mąki niósł, miał piękne oczy i taki duży biust. Tak też i pojmuje hałas moja ciotuleńka. – Nasz gość coś zakrzywoprzysiężył: anioły spadają! – To tylko obraz spadł ze ściany – objaśnia Niusia, wracając z góry. – Na pewno ten z jeleniem na rykowisku. Nie dziwi mnie to. Dysharmonia jest w nim aż nadto wyraźna: cielę z głową jak ceber i z wybałuszonym okiem – mówi ciotuleńka. 154 – A cóż to ma do rzeczy?! – Substancji życia, mój kochanieńki, jakbyś nie krzyczał, nie wołał, nie łkał – nic nie zakłóci – poucza Kniaziejkę ciotuleńka. – Obraz jest kiczowaty, ot i wszystko. Pijemy w milczeniu wino zaprawione gorzkim ziołem. Irena, westchnąwszy, przypomina, jak to po śmierci Sofii w salonie przez parę wieczorów żyrandol kręcił się wokół swej osi, a w ku- chni spadały talerzyki. Musiały to być talerzyki, z których Sofia jadała. – To znaczy, że i nasz Michał obrazami ciska? – Ot, durnowato powiedziane! Nie Michał to, a najwyżej Michałowe! – Nie bardzo ja rozumiem… – przyznaje Kniaziejko. – Ja też. Bo żeby to było do zrozumienia, toby obrazów nie zrzucało. A czy ty coś rozumiesz ze swych pięciu palców i ze swej ręki – jak ona z ciebie wyrosła i się rozpięciopalczyła? Albo z mądrego ibisa, albo z Behemota, albo z cyrkulacji gwiazd Zodiaku? I jak to jest, że Wszechświat jest Wszechświatem, a Bóg – Bogiem, no przecież niczemu nie istnieć bez Boga? Ni- cość i cisza była początkiem i do ciszy wraca, ale nie do nicości – poucza ciotuleńka. – A my tymczasem poczekajmy, aż towa- rzystwo się zejdzie, wszak dziś poniedziałek. Aktor też człowiek – nie zawsze musi być małpą. – I wtedy odprawimy dziady! – zaciera ręce Kniaziejko. – Romantyka minęła i nasza siermiężna mistyka, mój kocha- nieńki. Mickiewicza dziś małpować nie uchodzi! – sroży się cio- tuleńka. Siedzimy dalej przy kieliszku słodko-gorzkawym jak samo życie, gadając o tym i o owym, trzecim uchem nadsłuchując, czy coś nie spada, nie chroboce, nie trzeszczy, aż doczekujemy się zmierzchowej pory. 155 Nadchodzi Julo, pod pachą ściskając swoją tęgo nabitą te- czuszkę, w kieszeni marynarki jakaś gazeta, dziś szczególnie silnie kulejąc na lewą nogę: widać, że odcisk czuje się coraz bardziej panem Julowej stopy. Wieszczy kaszak płonie lekko różowym ognikiem, co Irena kwituje: „No tak, dziornął już parę kielonków”. Z Julem pani Ruta, czyli pani Rozchlapana. Nie jest ona aktorką, ale z branży, bo żyje z teatru i teatrem, niekoniecznie takim, jaki ukochał Julo, ale stara się być jak najbliżej Jula, zawsze wyłaniając się niby spod ziemi. Julo ją toleruje i nawet może trochę lubi, jak lubi się własne słabości. Bo pani Rozchlapana jest też mocno kielonkowa i w jakiś bez- ceremonialny sposób właśnie rozchlapana. Z nimi tarabani się z czymś, co przypomina trumnę na krót- konogiego grubasa z małą główką – wielki, rudobrody, z ogolo- ną po tatarsku głową, natchniony kontrabasista Zygfryd. Jego kontrabas słynie z tego, że swą muzyczną duszą potrafi wcielić się w Zygfryda i nie wiadomo, kto godzinami gra w sposób zgo- ła niesamowity, cierpiąc, kochając i przeklinając: Zygfryd czy jego kontrabas. – A gdzież reszta towarzystwa? – zapytuje ciotuleńka, uda- jąc, że nic jej do butelek, które wyciąga ze swej torby podręcz- nej pani Rozchlapana. – Jadą, jadą. Złego licho nie porwie. Uparli się na mercedesa, to poczekają – uspokaja Rozchlapana, nalewając do naszych wermutowych kieliszków. – My sobie karniaka, a wy patrzcie w ten czas i zazdrośćcie. – A kuku, już jestem – odzywa się z progu pulchna, z anielska piersiasta i blondynkowata Kaśka: najnowszy nabytek teatru i wielka faworyta Jula. – Tamci widać nie dojdą. Ich znarowiony koń skręcił do Spa- tifu. A ja jestem. 156 – Ooo! – rozpromienił się Julo. Wstaje i podnosi kieliszek. I wtedy po raz drugi rozlega się nad naszymi głowami grzmot ciężkiego upadku, aż z sufitu sypie się biały pył. – A nie mówiłem: z nimi, Litwinami, nigdy nic nie wiadomo – tłumaczy się zbity z tropu Julo, patrząc z niedowierzaniem na rozchlapany kieliszek. – A tak naprawdę, co to było? – pyta pani Rozchlapana. – Niedźwiedzie tańcują. Nie wierzycie? Taki tu obyczaj – objaśnia Irena. – Chodźmy, zresztą, pod sam dach tego domu, a zobaczycie! – Na górę, na szczyty! – dodaje ducha Kniaziejko. * * * Obszerny strych z żebrowaniem drewnianych krokwi, pod- trzymujący wysoki niczym w gotyckiej świątyni dach, nie jest zawieszony praniem dla całego majątku, jak niegdyś rzekło się ciotuleńce, ale kilimami i czymś na wzór perskich kobierców. Pośrodku okrągły stół gdańskiej roboty, wokół kufry podróżne służące za ławy. Na stole świecznik siedmioramienny: kiedyś widziałem go w Julowych pokojach. – Dawnością tu pachnie, wypisz, wymaluj jak w jakimś dwo- rze – rozrzewnia się Kniaziejko. Zasiadamy kołem na kufrach, kładąc dłonie na stole, tak że nasze palce stykają się ze sobą. Łańcuch ma tworzyć pierścień energii krążącej w nas niczym w jakimś agregacie prądotwór- czym. A kiedy dostatecznie się naładujemy, wówczas nastąpi najprawdziwsza eksplozja duchowości. Zaczniemy też mówić głosami, ale to nie będziemy my, tylko przez nas przemówią te wszystkie energie, które pośmiertnie plączą się w tym domu i gdzie indziej. Chociaż tak naprawdę trudno dziś rozgraniczyć, co w nas nie nasze, jak trudno stwierdzić, co w nas fizyczne, co 157 psychiczne, a co bioenergetyczne, tudzież płynące z energii kosmicznej… Pouczeń tych udziela nam Irena, która czuje się duchem całego towarzystwa, jeśli nie jako pani od Jula, reżysera, to na pewno jako ta, która ma najmocniejsze przekonania. I rzeczywiście, czujemy, jak przez nasze palce idzie mrowie- nie: od serdecznego palca do palca sąsiada, od mego lewego palucha do paluchowatego kciuka prawej ręki, a w środku dło- ni mości się mały, ciepły kotek. Zwierzątko jest wyraźnie śpiące i my też dziwnie gnuśniejemy. – Czujecie?! – zapytuje Irena. – Jakby gołąbek nasrał do dłoni – przyznaje się pani Rozchlapana. – Najgłupsze przychodzi pierwsze – orzeka Julowa żona. Siedzimy dalej, teraz nikt nie odważy się pisnąć ani słówka. Mrowienie potęguje się i nasz kotek wyraźnie się przeciąga i jak- by od niechcenia wsadza pazurek w dłoń. – A teraz co czujecie? – To samo – niezmordowanie trzyma się swego pani Rozchla- pana. – Tylko jakby nie gołąb, ale orzeł. – Ruta, opuszczasz krąg! – decyduje Irena. Wyłuskuje też z energetycznego obiegu Zygfryda, nakazując mu zasiąść do kontrabasu. Zygfryd zaczyna desperacko szarpać struny, dorzynając swój instrument wielkim smykiem. Mu- zyczna wibracja przenika nasze ciała: wszyscy zdajemy się być jednym instrumentem, a strych poniemieckiego domostwa wielkim uchem nastawionym na bezbrzeżność. Nagle pani Rozchlapana, nie bacząc na to, że jest poza krę- giem, zaczyna mówić po niemiecku. Niektóre słówka znam jesz- cze z czasów wojny: są to przekleństwa i złorzeczenia, którymi Niemcy okładali swój los, swego wodza i to, że są skazani na ży- cie i gnicie w zasranym, brudnym, zacofanym i bandyckim Oście. 158 Zdjęcie autora, fotografia Iza Kozłowska – Wszyćko jedno Molodeczno, wszyćko jedno wojna, Hitler kaputt, komunist banditen – z kolei wplątuje się w ten słowo- tok powiedzonkami aż za dobrze znanymi Bożena-poetka. – Fiken, fiken, kondon, kondon – ciągnie dalej, czyniąc nieprzy- stojne ruchy i trąc pośladkiem o nasze repatrianckie kufry. W podobny trans wpada pani Rozchlapana i nie wiadomo, czy to nie od niej Bożena-poetka otrzymuje swój dionizyjski bodziec. Chociaż, jak mogą one bredzić Molodecznem – wszak są tutejsze i powojenne? Trapię się tymi wątpliwościami, a tu włącza się do akcji na- dobna Kasia. Potrząsając swym biustem, wielkim i miękkim jak dwa puchowe jaśki, zawiadamia: – Jestem Wieczna Sofia, święta i przeklęta, małżonka i oblubie- nica! Oooo! Androginia, androginia – męskie i żeńskie spółkuje we mnie pospołu! – wrzeszczy Kaśka dobrze znanymi, pamiętny- mi słowami, głosem dziwnym, jakby z brzucha idącym. – Julo opuszcza krąg! – rozkazuje Irena. – Jestem nie prostą kurwą, jestem wyrafinowaną kurwą! Chcesz?! Masz tu chorągiew świętej nierządnicy! Oooo! – wy- raźnie drażni się z Ireną wizjonerska Kaśka. Przerywa krąg i zbiera się do rozbierania. – Julo, słyszysz?! Julo! Ale wyznawca Wiecznej Sofii całkowicie jest poddany magii kręgu, czy też Zygfrydowej muzyce, która rozbrzmiewa zło- wieszczo, nieomal faustycznie. Jego proroczy guz rozrasta się niepomiernie, w oczach rozpala się nie ognik błąkający się po bagnach i oparzeliskach, ale prawdziwy płomień słodkawego szczęścia i zarazem jakiegoś zawodu i goryczy płynącej z po- znania tej prawdy, że cielesne nigdy nie będzie zaspokojone, a duchowemu nie znaleźć godnego siebie partnera. – Julo! paszół won! 160 Smętek Julowych oczu przygasa i pojawiają się prześmiew- cze iskierki: – Oooo, piękna! Przed tobą bieży baranek, nad tobą leci mo- tylek… Oooo, pokaż piękna, swój kurhanek Maryli – egzaltuje się Julo. Ciotuleńka, dotychczas trwająca w lekkim osłupieniu, podry- wa się od stołu. – Owszem, bywałam ja na różnych medialnych seansach – mówi w miarę spokojnie. – Widziałam nawet, jak metaplazma z człowieka wypływa i przekształca się w przedziwne zjawy, zwierzuki, bestie i węże, ale was to po prostu hadko słuchać. Zygfryd, przestań się męczyć, a ty, głupiutka, zakładaj kieckę. Kaśka, która już zdążyła zrzucić bluzkę i spódnicę, i zabierała się do powtórzenia głośnej sceny sprzed lat, o której mówi się dziś jako o pięknych czasach młodości artystów Wybrzeża, gdy piękna Sofia po raz pierwszy zademonstrowała w Spatifie strip- tease, z pewnym ociąganiem zaczyna się ubierać. Mu- zyczna wibracja ustaje, z ulgą odczuwamy, jak od morza cią- gnie ożywczy powiew, a przez morenowe wzgórza przechodzi bukowy poszum. – Głucho wszędzie, ciemno wszędzie. Zapomnieliśmy ciem- ności rozjaśnić kielonkiem – odzywa się Kniaziejko, zerkając ku torbie pozostawionej swemu losowi. – Mój Boże, świecznik! Świecznik trzeba było zapalić! Nie te energie zostały poruszone! – łapie się za głowę Irena, ale na swego Jula nawet nie spojrzy. – Posiedzim, pobałakajem, wypijemy kapkę. Widać nie nam wodzić na pokuszenie, bo nas zwodzi – decyduje ciotuleńka. Zapalamy świecznik, pani Rozchlapana opróżnia swą torbę, a ciotuleńka wysyła na dół Niusię z Bożeną po jakieś tam na- czynia. 161 – Tak prawdę powiedziawszy, to ja myślałam o smorgończy- kach, a tu zamiast dworu i naszych, tamtejszych, bo o Michale to nam nie myśleć, pornografia się objawiła. Nie wiesz, dlacze- go, kochanieńki? – zapytuje Jula ciotka Ewelina. – Wiem! – odpowiada niegdysiejszy czerwony hrabicz, które- go w porę obsłużyła kieliszkiem pani Rozchlapana. – Bo powia- da się, że moc, która jest w menstruacji i spermie, a którą nazy- wa się Psyche, była gromadzona i zjadana. I powiada się, że ta sama Psyche rozproszona jest w bestiach, rybach, wężach, lu- dziach, jarzynach, drzewach i we wszystkim, co stworzone, a już szczególnie w smorgończykach. Z gorącymi życzeniami reinte- gracji do pełni w dniu litewskich dziadów albo – jak kto woli – prawosławnej trapiezy… I Julo z wielkim uszanowaniem całuje ciotczyną dłoń. A znaj- duje się w jakimś podniosłym transie. Widoczne jest lekkie osłupienie ciotki Eweliny. Nie bardzo też przyjmuje ona do świadomości pojawienie się Wiesia-ma- larza i pań wysłanych na dół. – Przydybałyśmy dziadka w lasku! – radośnie obwieszczają kobiety. – To on grasował po mieszkaniu Michałowym. Sza- brownik! Rabuś! – A fijoła tam! Jaki rabuś? Jaki szabrownik? Powiecie, że te obrazy dla was malowałem? Fijoła tam! Wy się wcale nie zna- cie na sztuce. A może powiecie, że Michał nie potrzebuje dziś wesołego niedźwiadka? A wam nic do tego! Wiesio robi parę niedźwiedzich przytupów i żeby się nie oba- lić, chwyta wpół Bożenę. – Czyż tu nie masz ludzi, że się ten błazen z Litwy do Gdańska nam trudzi? Jeśli do tańca, czemu nie raczy 162 do Wilna. Kędy pod szałamaje niedźwiedź pląsze dziki… – znajduje się na miejscu i na czasie pani Rozchlapana. A cio- tuleńka dalej siedzi jak zamurowana. – Ot, i macie swoje dziady i swoje niedźwiedzie! – śmieje się do Niusi Kaszubka i zerka ku mnie przewrotnie. – Nieprawdaż, panie Misiu smorgoński? Tukajowe wernisaże „Uważaj ty tylko, kochanieńki, niedźwiedzie poszły w las, gdy niedźwiedników nie stało” – rzekła moja ciotuleńka, zwiedziawszy się, że się udaję na Tukajowy wernisaż, sama z zapałem skaszu- biając się gdzieś nad Czarną Wdą życia. Funio Tukaj – kościsty, żylasty, z siwą, rozwichrzoną brodą, po- dobny do don Kichota, bo o duchu niespożytym i bez zbędnych wątpliwości: Julowego rozdwojenia i Stasinkowych bluźnierstw i samounicestwień – ogłosił kolejne zgromadzenie celem uczcze- nia pisarza, którego właśnie sobie upodobał. Jego dwuizbowa pracownia, z przyległym pokoikiem-sypialnią, bo tylko tam stało coś na kształt tapczanu-łóżka, przypominała ki- klopową pieczarę. A to z uwagi na wysokość stropu, odwieczny kurz i nagromadzenie przeróżnych klamotów i narzędzi pracy. W pierw- szym pomieszczeniu dobudowano półpięterko z chybotliwą balu- stradą i stromymi schodkami. Tu odbywały się kameralne biesiady dla grona wybranych. Naprzeciwko stał ogromny piec ceramiczny, zimą dogrzewając pomieszczenie, latem wyciskając z gości siódme poty. Kiklop mógłby z powodzeniem podsmażać w nim towarzyszy Odysa. Piec nadawał odpowiednią twardość i wypalał wielobarw- ne szkliwa na naczyniach, kaflach i fantastycznych zwierzętach, które wyszły spod ręki Tukajowego przyjaciela Ryszarda Małego. 164 Nie tak dawno pracownia była świadkiem rodzicielskich unie- sień Tukaja, gdy żona obdarowała go kolejną córką. Wówczas to Funio cisnął pieluszki i ubranka niemowlęcia w mieszankę ceramiczną, zarzekając się, że więcej nie pozwoli swym lę- dźwiom na folgowanie, skoro rodzą się z tego same dziurawce. Dlaczegoś nazwał najmłodszą – Zuzią, może mając na uwadze swój wiek zbliżający się do wieku biblijnych starców? Ale Zuzia okazała się nad podziw żywotna, czego parokrotnie dowiodła, spadając raz pod balustradę, to znów między okno i półpięter- ko, nawet nie zadrasnąwszy się o szkło, deski i wszelki chłam. „Będzie z niej nie lada gagatek, jak i jej tatko!” – orzekł z zado- woleniem Tukaj i od tego czasu Zuzia stała się jego ulubienicą, zamieszkując w pracowni. Drugie pomieszczenie służyło przyjaciołom jako rzeźbiarska pracownia. Stawiano w niej wymyślne konstrukcje, oblepiając je gipsem, aż wyłaniały się modele figur zdobiących później place i kościoły. Częściej jednak odbywały się w niej głośne wernisaże, inaczej mówiąc, promocje pisarzy, którzy w oczach Tukaja zasłużyli na szczególne wyróżnienie. Wejście trzeba było okupić butelczyną. Ostatnio Tukaj przy pomocy grona odwiecznych satelitów, którzy krążyli wokół niego niby lekko zwichrowane sputniki, a po których można się było spodziewać wszystkiego, organizował beczułkę piwa. Jakimi argumentami posługiwali się przyjaciele domu, że dyrektorzy bez szemrania odpuszczali beczułkę, było ich tajemnicą. Z uwagi na otwartość i ów fant wejściowy wernisaże nawiedzali nieraz dziwni goście. Ciotuleńka, dowiedziawszy się o tym, że tym razem bohate- rem wieczoru ma być Mohylewicz o pięknym imieniu Samuel, tu już urodzony, ale rodem nietutejszy, rzekła ni to z podzi- wem, ni to z przekąsem: „Patrzáj ty tylko, kochanieńki, prze- cież on jakby ze smorgończyków, choć mógłby powtórzyć za 165 Adamem – z matki obcej, krew jego dawne bohatery, a jak nauczony gdańskości. Niby pierekati-pole swój korzeń wszę- dzie umiejący zapuścić. Jemu widać wschodzić, a nam, Janom bez Ziemi – zachodzić”. I z przestrogą dodała: „Pilnujcie się wy u tego czorta Tukaja, bo mówię – niedźwiedzie poszły w las”. Tukajowe mateczniki znajdowały się na parterze domu le- żącego w samym sercu tego miasta na brzegu, miasta u ujścia wiecznej Wisły, miasta odwiecznego, bo więcej niźli tysiącletnie- go. Dom powstały z nicości, z gruzów i z pamięci, kulił się w cie- niu bazyliki, tego hipopotama wiary, taplającego się w grząsko- ściach nadmotławskich gruntów. Ogrom świątyni godny był tym większego podziwu, że bazylikę składano z milionów ce- gieł przez wieków parę, budując pomnik maniakalnego wręcz uporu mieszkańców oraz ich niezachwianej wiary w siłę i bo- gactwo grodu. Nie darmo z latami dewizą miasta stało się za- wołanie: Nec temere, nec timide – ani zuchwale, ani tchórz- liwie. Panują tu wieczne przeciągi i wiatry. Czasami wydaje się, że wszystkie szkwały, sztormy i zawirowania powietrzne tu mają swe tajemne źródło. Że w tym miejscu Duch, który przed wiekami zagościł w bazylice Najświętszej Marii Panny, tchnie bez ustanku w zapale wiecznego stwarzania. Szliśmy z Samuelem gnani podmuchami wiatru, który dziś był szczególnie dokuczliwy i szedł z góry, spływając z hektarów czerwonych dachówek, aby nieoczekiwanie odbić się od jezdni i przedproży ulicy Piwnej, uchodząc w niebieskie, szkliste, nad- morskie niebo. Przed nami furkotały damskie spódnice, w le- jowym wirze unosiły się opakowania, strzępy papieru, to znów kurz i pył. Nagle, z niewiadomej przyczyny, otworzyła się skó- rzana teczuszka Samuela, wiatr wyłuskał kartki maszynopisu, pochwycił w gwałtownym tchnieniu i uniósł w górę. Niby sta- do białych gołębi, w które uderza bystroskrzydły jastrząb – 166 maszynopis rozpierzchł się ponad dachami domów, a potem wyżej, ponad bazylikę. Mohylewicz, który od początku żywił nader sprzeczne uczucia wobec Tukajowej imprezy: była to jedyna prywatna i oddolna forma prezentacji i uznania, z jaką się spotkał, a w dodatku stał za nią człowiek ze starogdańskiego rodu Tukajów; z drugiej zaś stro- ny – zła sława, którą cieszyły się burzliwe posiady, kazała mieć się Samuelowi na baczności. – I co teraz będzie? – spytał bez specjalnej emocji. – Może lepiej jeszcze zawrócić? Nie jest to dobry znak. – Spójrz tylko, dokąd uleciały kartki. Jakie duchy teraz czytają twoje stronice – starałem się go uspokoić, gdyż Samuel po swych przodkach odziedziczył przekonanie o tajemnej sensowności bytu: wszystko, co się dzieje, nie dzieje się bez przyczyny. – U Tu- kaja kryją się odwieczne miazmaty, tam się unosi duch gdańskie- go bówki. Chłopcy poczytają coś z twojej książeczki, a ty uświet- nisz towarzystwo swoją osobą. I po ptakach. Pracownię zapełnił już spory tłumek gości, obsiadając dwie ławy, stołki i podręczne skrzynki. Przy wejściu leżała na boku, niby mały, tłusty wieprzek, srebrzysta beczułka z podłączonym krani- kiem. Na niskim stoliku – butelki, piramidki kanapek zrobionych przez majordomusów, paluszki i pokrajany śledź na tekturowej tacce. Beczułka już nie raz raczyła gości, gdyż tu i ówdzie walały się plastykowe kubki. Bohatera spotkania powitano radosną wrzawą i ścisnąwszy się, zrobiono miejsce na ławie. Pod ścianą, na prowizorycznym posłaniu, w pozie rzymskiego patrycjusza leżał potężny, z dobrotliwą, nalaną twarzą kurpiowskiej baby, o bystrych piwnych oczkach dzika-odyń- ca, równie staroleśny jak staroleśne są Kurpie – Czychoś-poeta. To właśnie on pierwszy zwrócił uwagę na Samuela, wprowadzając go w krąg wybranych. Funio przyklasnął trafności wyboru. 167 Usadowiono nas naprzeciw znanej mi pary. On postawny blondyn, barczysty i rumiany, zawsze w przedziwnych mundu- rach, często oficera marynarki wojennej. Ona o olśniewającej urodzie dzikiego wodnego ptaka. Parę tę łączył skomplikowa- ny związek wzajemnej udręki i poniewierania. Jeśli skalę uczuć mierzyć ich natężeniem, to wiązało ich jedno z najsil- niejszych uczuć: nie wiedzieć, czy słodkiej nienawiści, czy udrę- czonej miłości. Funio zaklaskał w dłonie, uroczyście obwieszczając: – Wypijmy sto lat za Sama! Od pokoleń on nie stąd, ale du- szę ma gdańską! Toastem tym Tukaj ostatecznie nobilitował Samuela, gdyż tyl- ko on, starogdańszczanin, był uprawomocniony do takiego aktu. Zebrani ochoczo dorwali się do butelek, nalewając do kielisz- ków, kubeczków, słoiczków po farbach, a nawet do ceramicznej figurki w kształcie niedźwiadka podającego pucharek. Odśpiewawszy „sto lat” – hucznie i na wesoło – goście już rozluźnieni i jakby nieco rozleniwieni, uciszyli się, oczekując na Słowo. Ale Słowa nie było, bo uniósł je Duch ponad dach bazy- liki, aby odczytali je tam aniołowie, a nie zgraja szukająca oka- zji do wypitki. Tak, mniej więcej, należałoby wytłumaczyć Samuelową nie- możność, ale on, pełen wewnętrznych wątpliwości, zahamo- wań, a zarazem nie bez pewnej nieokreślonej nadziei, skrom- nie zaproponował: – Pomyślałem ja sobie, że to wy poczytacie z mojej książecz- ki. Jeśli, oczywiście, może to być dla was interesujące… – Powieść jest bluszczowata… Słowa te wypowiedział, głośno i dobitnie, Tokarz-filozof, któ- ry czytał wszystko, co było napisane, a czytał we właściwy sobie sposób. Również myślenie jego było uparte i totalnie bezinte- 168 resowne, także czasami zdawało się, iż stanowi ono byt sam w sobie. Gdy jednak spojrzało się na wielką, kulistą i przed- wcześnie łysą czaszkę filozofa, wszystko stawało się jasne. Tylko w tej głowie, u osoby o tak potężnej posturze, z pięknymi, okrą- głymi oczami upartego dziecka, mogły rozwinąć się myśli po- dobne ideom wyhodowanym pod czaszką Włodzimierza Iljicza więzionego nad rzeką Leną. I żeby nie było żadnych wątpliwo- ści co do pokrewieństwa umysłów (może i dusz?), Tokarz był też zażartym marksistą i ateuszem. Jak na Gdańsk i na jego środowisko postawa Tokarza, próbującego też pióra, byłaby dowodem skrajnego zidiocenia, ale, podobnie jak kniaź Mysz- kin, również Tokarz cieszył się ogólną pobłażliwością, a nawet sympatią. – Waśka, co ty chrzanisz? – odezwał się z kurpiowska dobrotli- wie ze swego łoża Czychoś. – Jest bluszczowata, bo się owija wokół twórczości Grassa i na- wet mogę wskazać, wokół jakiej książki owija Sam swe stylistycz- ne i wyobrażeniowe bluszcze! – A co ty myślisz, globusie, że w sztuce panuje samorództwo? Po tym od kogo wychodzisz, poznaje się kim jesteś – z ojcowska wyjaśnił poeta, sam wszędzie i wobec wszystkich przyznający się do Norwidowego patronatu. – Günter Grass wielkim pisarzem jest! – wtrącił ktoś bardziej oblatany w literaturze. – Günter czytał tłumaczenie i jest pełen uznania dla naszego Sama. Powiedział: „Fest, zer gutt, to jest dobra i mocna rzecz” – wszedł w słowo Tukaj, który niedawno wiódł trochę pijane rozhowory ze swym gdańskim, sławnym współziomkiem. – A co miał innego powiedzieć? Siebie samego zdeptać, zde- precjonować. Dobrze, że nie powiedział więcej, bo mógł. Widać pożałował… – z uporem dalej rozwijał swój wątek Tokarz. 169 – Co mógł powiedzieć, globusie?! – innym już tonem prze- mówił Czychoś, świdrując Waśkę swym bystrym, wszechwidzą- cym okiem odyńca, który tak naprawdę nigdy nie opuścił kur- piowskich ostępów, pojmując wiele i ponad miarę dzisiejszego człowieka. – No co, Waśka! Gdyby Tokarz nie był Tokarzem, umilkłby, widząc, że Czychoś opuszcza swe legowisko rzymskiego patrycjusza, siada i przyglą- da się mu z czujnością dzika, którego zaczyna otaczać nagonka. Ale on ze spokojem ciągnął swoje: – Mógłby Mohylewiczowi wykopać mogiłkę, oskarżając go o plagiat. Czychoś, jakby tylko czekając na tę chwilę, szybko i fachowo odkręcił swą prawą rączkę i z wprawą cisnął nią w Tokarza. Proteza rozcięła skórę tuż nad czołem i Waśka z miejsca zalał się krwią. Wiele się słyszało o tym, jak Czychoś sprawnie używa protezy wśrubowanej w ramię zamiast prawej ręki, którą stra- cił w dzieciństwie, bawiąc się niewypałem, ale ujrzeć to na własne oczy było rzeczą mocną, nawet biorąc pod uwagę tę łagodzącą okoliczność, że poeta ze swej słabości czerpał moc: ze sztucznej prawicy czynił narzędzie sprawiedliwości, i to działa- jące na odległość. Tokarz, jakby to była zwyczajna rzecz, przyłożył do twarzy podane mu płócienko i udał się do wucetu, gdzie wiecznie są- czyło się ze spłuczki. Zdjąwszy z siebie tę niespodziewaną chustę Weroniki, starannie obmył twarz. Któraś z dziewczyn obwiązała mu głowę bohaterskim turbanikiem i Tokarz z filozoficznym spokojem oświadczył: – Stary, jeśli masz takie argumenty, to, kurcze blade, więcej z tobą nie rozmawiam. – Jaka mowa, takie argumenty. A wiesz, co u nas robiło się z niedźwiedziem, kiedy ten pchał się do barci? Zawieszało się 170 kłodę. Niedźwiedź do barci, a kłoda buch go po łbie. Rozeźlony niedźwiedź do kłody – a ta znów go po mordzie! Nie pchaj się nie do swojej barci, Waśka – wcale nie czując się winowajcą, pouczał poeta. – Mówisz, że się nie znam na literaturze?! To zaraz wszystko ci udowodnię! – po raz pierwszy zaperzył się filozof. Funio, widząc, że się zapowiada na długie gadanie, skoczył na stołek, w natchnionym geście szeroko rozrzucając ramiona, gło- wę odrzucając do tyłu i siwą brodą mierząc w dal. Towarzystwo przycichło, wiedząc, że gospodarz wchodzi na swą trybunę, skąd wieszczył wersami poezji Czychosia. Zazwyczaj działo się to w stanie ogólnego zamroczenia. Dziś Tukaj się pospieszył. Z za- pałem, z dziwaczną, nieco archaiczną i z niemiecka twardą ak- centacją rzucił w nas ukochanym przez siebie wierszem: …Siedzę teraz. W piecu palę. I u ręki palce liczę. Liczyć palce – rzecz okrutna. Łatwa. I ogromnie smutna. …Drogi mi się zagubiły, jakby wszystkie z wiatru były. Obróciłem się na wiatr: Jakie drogi – taki świat. Nie mieć drogi – rzecz okrutna. Ludzka i ogromnie smutna… Przy słowach „liczyć palce rzecz okrutna” Tukaj policzył pięć palców u prawej ręki, wywołując ogromny aplauz. Do dzieła przy- stąpili teraz najwierniejsi majordomusi: długowłosy, ze smętnym, cienkim wąsikiem, cichy, jakby przedwcześnie postarzały, zawsze w sobie zamknięty Krystian. I Wileńczuk – Pupejko. Prezentował 171 on niezbyt udaną replikę samego Tukaja. Również kościsty i żyla- sty, z rudopłową nieuczesaną brodą, białorzęsy, o wypukłych, zaczerwienionych oczach upartego kozła i z zadziwiająco silnym chwytem chudej dłoni. Pupejko prześladował ludzi bezustanną cieczką słowną, której nikt poza Funiem nie potrafił ścierpieć, to się samobiczując, to wpadając w bezwstydne samochwalstwo. Czuł się bowiem najprawdziwszym literatem i takowym miał pra- wo być – skoro cierpiał i czuł jak literaci całego świata. Pupejko opuścił Wilno za Gomułkowskiej repatriacji. Tym dziwniejsza wydawała się komitywa starogdańszczanina z hołyszem znad Wilii. Widocznie skrajności lubią się przyciągać. Krystian z Pupejką gorliwie obsłużyli najważniejszych gości, zaczynając od Czychosia, przyjmującego pełny kielich z przyja- zną pobłażliwością mistrza, a kończąc na Samuelu, który stawał się coraz bardziej ponury i małomówny. Już nieraz zdarzało się w barze przy ulicy Piwnej, ulubionej knajpie Samuela, w miej- scu, które obrał też za swoją siedzibę Pupejko, że burzył on ducho- wy spokój Sama. Pupejko nie tylko gadał bez końca i umiaru, ale też cierpiał na notoryczny brak pieniędzy, żywiąc się fundowa- nym piwem, rzadziej drinkiem, papierosem i swym niezmordo- wanym słowem. „O dwie rzeczy za dużo: gadanie Pupejki i fun- dacja Pupejki” – mawiał wygnany z knajpy Samuel. – No nie, tylko nie to! – jęknął więc, gdy Pupejko zawisł nad nim jak rudawopłowa, dobrotliwa chmura. – Niet, ja nie Bajron, ja drugój, jeszczó nie wiedomyj izbran- nik, kak on gonimyj mirom strannik – rozpoczął z wysokiego tonu Pupejko. – Znasz ten genialny Lermontowski wierszyk? Samie, w du- szy naszej jak w oceanie drzemią siły niezbadane. Ty się już spełniasz i ja również jestem w potencji twórczej. „I kto tołpié moi rasskażet dumy? – Ja, ili niktó”. Duszą jesteśmy w tym ko- 172 rowodzie genialnych, profetycznych, z Lermontowem, Puszki- nem, z naszym mesjańskim Adamem czy z nawiedzonym syfi- litykiem Wyspiańskim. „Głowa moja macha uszami, jak skrzy- dłami ptak. Na jej szyi nogi… Ach, kocham ja poetów. Zabawny ludek. Zawsze znajduję u nich historię sercu znajomą – jak u pryszczatej kursistki… Czarny człowieku, tyś ohydny gość!” – to są moje tłumaczenia. A teraz tłumaczę Achmatową. Wszyst- ko to dusze natchnione, bo kimże jest Czychoś, niby prostak, a poznał całe kurestwo egzystencji. Nie dziw, że mu się drogi zagubiły, jakby wszystkie z wiatru były… I Pupejko wciąż w oczy Samuela zaglądał, rękę jego w żela- znym uścisku przytrzymywał i z przejęciem gadał i gadał. Lecz on duszą był daleko, gdzieś nad jakąś swoją wodą wielką i czystą. – On go zamęczy – cicho zauważył Krystian i jakby zawsty- dziwszy się swoich słów, powrócił do niemówienia. Otrzeźwiło to Funiego, gdyż Krystian nie mówił prawie wca- le, ale jeśli już wyrzekł słowo, oznaczało to, że dzieje się coś ważnego. Uczynił więc jedną rzecz słuszną. Ujął Pupejkę pod ramiona, lekko uniósł go do góry, odkleszczając mówcę od Sama, i przestawił go o parę metrów dalej. A przypomniawszy, czyj to miał być wieczór, zarządził czytanie książki, o której Günter miał rzec, że jest „fest i zer gut”. Zapanowała ogólna konsternacja i poszukiwanie dzieła. – Nie trzeba widzieć niedźwiedzia, żeby wiedzieć, jaki on jest – filozoficznie zauważył Czychoś. – Wszyscy dobrze znamy Sama. To nam wystarczy. – A skąd oni mają wiedzieć, czy jest to niedźwiedź puszczań- ski, czy może napchany trocinami miś? – powrócił do swego Tokarz, poprawiając lekko zakrwawiony turban. – Oni czytają tylko to, co napisane w sraczu. Dziś mamy tryumf pornografii – dupa podnosi głowę, jak rzekł nasz satyryczny wieszcz. 173 Rozległy się ogólne burzliwe protesty, wyrażone słowem pro- stym i szczerym, szczególnie ukochanym przez lud polski, a jak tłumaczą etymolodzy, wywodzącym się od krwy – krowy. Wska- zywałoby to na pasterską prapamięć Polaka. W sukurs Tokarzowi niespodziewanie przyszła Piękna. Nie wiedzieć, czy poruszona jego samozaparciem, czy też znajdu- jąc się na etapie słodkiej nienawiści wobec swego partnera, przyodzianego dziś w mundur kapitana marynarki wojennej. – Jesteście błazny i tchórze! Gdzie wam do prawdziwych mężczyzn! Gdzie wasza mądrość, opilcy! – wołała. – Bierz go sobie! Ale już, słyszysz, ty…! – z oficerska znalazł się mężczyzna, jednocząc się we wspólnym słowie, które wciąż wisiało w gęstym papierosowym dymie. Piękna, jakby dawno oczekując na tę chwilę, ujęła pod rękę Tokarza, wyprowadzając go z pokoju. – Ot, i mam ja za swoje… – westchnął mój towarzysz, wyraź- nie obzierając się za drzwiami. * * * Trzykrotnie zastukano do okna, znak, że gość jest swój, i do Tukajowej pracowni wkroczyli kto wie czy nie najważniejsi goście. Była to amatorska ekipa filmowa podążająca śladami wielkiego Güntera. Pulchna Angelika, szykująca się od lat do pracy dyplomowej, była szefem zespołu. Angelika, od dość dawna krążąca po naszym mieście, zjednała sympatię wszyst- kich swą bawarską, katolicką dobrodusznością, piękną, gardło- wą polszczyzną oraz fordem, który słynął z tego, że gdzie by się nie stuknęło – spod lakieru wypadała dziura. „Patrzcie, student- ka, a już ma samochód” – mówiono, pobłażliwie wybaczając jej bogactwo oczywistym faktem, że pojazd kupiła na złomowisku. Swojego czasu Angelika zawstydziła Tukajowe towarzystwo, 174 przywożąc dwa ogromne ananasy, a gdy zebrani stracili wszel- ką nadzieję, ażeby przez twardą, łykowatą skórkę trafić do aro- matycznej treści, dziewczyna jednym cesarskim cięciem rozpo- łowiła egzotyczny owoc. Angelika, jako że już znała Samuela, a może z uwagi na be- czułkę z berszem, ku której zerkali jej towarzysze, z miejsca przystąpiła do akcji: – Samuelu, co odnajduje pan w pięknej, gdańskiej grassowej günterjadzie? – Niemiecki umysł, summa ścisłych sum. Tym bardziej, że cogito ergo sum – z miejsca odparował Sam. – No tak. Ale ta ciemna, borealna kaszubskość z obcej matki?… – Faust bał się śmierci, dokładnie wiedział, kędy wchodzą czarci. Zjadł zęby na Galenie, Avicennie, wiedział, skąd kości bierze się trzeszczenie, gdzie pnia każdego plączą się korzenie, ale nie Grass… – A pewna bluźnierczość Blaszanego bębenka, czyż nie jest faustyczna? Chociażby wtedy, gdy Oskar zasiada na kolanach Matki Boskiej? – zaoponowała Angelika. – Bóg w dół spogląda. Człowiek w górę. I to są, wolno sądzić, róż- ne strony. Bóg ograniczony jest. Człowiek zaś posiada pułap. Tu kończy się pułap chwiejny i nietrwały zresztą. Takim był doktór Faust. I tacy sami Marlowe i Goethe, i Tomasz Mann, i masa wiesz- czów… – z pełnym przekonaniem wygłosił swą kwestię Samuel. – Czyżby! – spłoszyła się Angelika. – A pierwiastek żeński. A fraulein Margarita? – Ich liebe jasność. Ich liebe ścisłość. Wi aluzjowatsz seksualni szliskoszcz? – coraz bardziej rozzuchwala się wyraźnie cudzym słowem Samuel. – On kogoś cytuje – domyślił się Tukaj, uważnie śledzący przebieg wywiadu, który miał iść na całą zachodnią Germanię. 175 – Gdyż sztuka to jest sztuka. Ten w raju śpiewa, ów na scenie duka! Chwilo zatrzymaj się, tak jesteś piękna! Tu zdało by się sznapsa… – zakończył swą rolę Mohylewicz, nalewając z butelki, którą właśnie dostarczył umyślny z „Delikatesów”. – Dobranoc, meine Herren. Gute Nacht. – Pan kpinki ze mnie robi! – wreszcie wpadła we właściwy ton i na właściwy trop Angelika, co wykorzystali jej asystenci, ciskając swą aparaturę w kąt i biorąc się do gdańskiego piwa. – Przykro mi, fraulein, widocznie mam już taką słowiańską, plagiatorską naturę – przyznał się Samuel i rzucił się w wir Tukajowej biesiady. Potem działo się tak, jak od początku przewidywała ciotu- leńka. Zaczął się jakiś szalony, przyśpieszony film z czerwony- mi gębami, z ekspresjonistycznym rozdziawianiem pysków, harmiderem i krzykiem, wobec którego kaszubska piwiarnia wydawała się miłym zaciszem. Chwilami szalony operator za- trzymywał kadr i wówczas wszystko klarowało się w ostrej, wizyjnej jasności. …Pojawia się Zuzia. Skąd tu mała, niebieskooka Zuzia w uty- tłanej sukienczynie? – Tatko, tatko, a pan Tokarz bije panią! – Zuzia, co ty, dziecko, breszesz? To Pupejko, który uśmierca swym gadulstwem Angelikę. – Kapitán, kapitán ułybnisiá, bo ułybka eta fłag karablá! To znów z ruska śpiewa Samuel, gdy w mundurze kapitana wali się pięściami po swym czerwonym pysku i ryczy niczym okrętowa syrena. – Tatko, tatko, a pan Tokarz leży na pani, gryzie i kopie nogami. – Ejże, ty wredne dziecko, kudý leziesz w nieswoje! – Pupej- ko przytomnieje nieco, z czego korzysta Angelika i ucieka ze swymi Niemcami. 176 Nic innego mi nie pozostaje, jak rzucić się w dół, w to rozfa- lowane, zbałwanione morze. Bo cóż jeszcze być może? Cóż?… Film się urywa. Gdy nie wiedzieć po jak długim czasie rusza – odnajduję się na stosie płaszczy i jakichś kapot. Na tapczanie- łóżku chrapie Pupejko, obejmując wpół Funia Tukaja. U ich nóg śpi skulona Zuzia. Ktoś obok wierci się i pojękuje z cicha. Słyszę znajomy głos Samuela: – Ten w raju śpiewa, ów na scenie duka… Chwilo, ruszaj, je- steś obrzydliwa! Zdało by się sznapsa… Wielki Nieznajomy Dopiero teraz widać, kim był nasz Julo: wielkim magiem, bluź- niercą, wariatem z sercem ogarniętym rozedmą, bo oddychał on nie płucem, a tym czułym mięśniem, i każdy z nas (a może i ja kiedyś tam?) był dla niego i Sofią, i Julią, i Wielką Nierządnicą. Bo co nadpsute – ma swój smaczek niepowtarzalny, bezczelne to jest, a przecież przekraczające granice i przez to żyjące w sposób nie- podlegający wątpliwościom. Wiadomo, kto zaznał Piekła, ten wierzy w oczywistość Nieba. W jednej z ostatnich rozmów Julo gorąco spierał się sam z sobą, czy ze swoim sumieniem – bo nie ze mną – czy Piekło istnieje? Widać przeczuwał, biednieńki, że przy- chodzi jego koniec i nawet jakby przestał łykać te swoje naserco- we pigułki, ale kielichować nie zaprzestał. I teraz nie wiedzieć nam, czy ten koniec wagnerowski, które- go to Wagnera Julo stawiał ponad całą muzykę – w duchu ja- kich Nibelungów i Walkirii, z błyskawicami, grzmotami, wichu- rami i wzburzonym morzem – był wywołany jego magią bluź- nierczą, czy też walczyły o jego duszę największe Archanioły: te od Boga i te duchy upadłej jasności? Co by na jedno wycho- dziło, bo magia jego była jakby faustyczna, a może raczej od naszego pana Twardowskiego, który całe życie spędził w karcz- mie „Rzym”. A że nie miał swojej pani Twardowskiej – bo 178 gdzież do niej naszej Irenie Kokoszyńskiej? – to porywali go jedni i drudzy w strasznym pojedynku. Stąd te żółte pożary na czarnym niebie, te grzmoty przewalające się przez całą zatokę i odbijające się od Wzgórz Oliwskich, te huragany wzdymają- ce wielką falę. Walczyły o niego potężne duchy, a on, bieda- czek, leżał na gdyńskim peronie i było mu już wszystko jedno… Tak, w zaskakująco podniosłym duchu, monologowała moja ciotuleńka, gdy wszystko się stało i było jasne jak słońce, że Julo, odchodząc z tego świata, odchodził w stylu patetycznym. Albo jak chcieli inni: tym razem nie on wystawiał, ale to jemu wystawiono sztukę najczystszego romantycznego lotu, w której zagrał swą ostatnią rolę. Dotyczyło to zarówno zgonu na gdyńskim peronie, we wczesny styczniowy poranek, gdy wokół rozszalała się dziwna tropikalna burza, jak i samego pogrzebu u stóp romańskiej świą- tyńki, skąd biły źródła prastarej wielkopolszczyzny. * * * Dzień poprzedzający feralny poranek, a dla mnie dziwną, straszną noc, był dniem Tukajowych poprawin. Gdy do Tuka- jowej świadomości dotarło Samuelowe wezwanie: „Chwilo, ruszaj, jesteś obrzydliwa. Zdałoby się sznapsa” – natychmiast powrócił do niego starogdański wigor. Zaraz pchnął Pupejkę po flaszkę, na którą złożyli się wszyscy, a przede wszystkim Samu- el. Abstynencka samotność w takiej chwili była równa tragedii i kto wie jakich czynów można się wówczas dopuścić. Znaleźliśmy się znów w zgodnej kompanii i nawet Pupejko zrezygnował ze swego podniosłego gadulstwa. Pierwsze kielisz- ki piło się, jakby ktoś nalał w szkło czystej chemicznej substan- cji. Ale po pewnym czasie poczułem, jak wzrasta we mnie jakaś twarda pewność i intensywne uczucie, które podobne było do zimnej, palącej się równym płomieniem ekstazy: „Cierpię, 179 wiem, że cierpię, ale tak ma być, gdyż nic nie istnieje oprócz cierpienia. Jeśli cierpienie ma być tak intensywne, pełne i bez- brzeżne, być może jest to nienazwana jeszcze odmiana szczę- ścia? A Wielki Nieznajomy uczestniczy w tym doznaniu w spo- sób nigdy dotychczas nienazwany i niepojęty…” Chciałem się podzielić tym doświadczeniem ze swą kompa- nią, ale Pupejko już znormalniał i mówił coś o tym, że wszyscy jesteśmy pod wulkanem i że jesteśmy również wielkimi Mac Lowrymi. Wobec tego bezczelnego plagiatu opuściliśmy tę ki- klopową pieczarę, radzi, że uszliśmy z życiem. Gdy wyszliśmy na ulice miasta, wydało się mi, że wszystko wokół jest czyste i dotykalne, jakby wzrok uzyskał zdolność bez- pośredniego fizycznego kontaktu. Napotykani ludzie byli rów- nie dokładnie postrzegani i sprawiali tę samą cierpiętniczą ra- dość. Zdawało się, że w tej chwili można spokojnie umrzeć. Umieranie bowiem przybierze tę jedyną, konieczną i poetyczną pozę, która towarzyszy wszystkim bezbłędnym uczynkom, jak to się dzieje na płótnach czy rzeźbach wielkich mistrzów, u których wszystko, nawet błąd, nabiera cech nieodpartej prawdy. Kierowani wspólnym odruchem trafiliśmy do baru. Piwo wydawało się być napojem łagodnym i sycącym. – Mam propozycję nie do odparcia – rzekł Samuel po drugim kuflu. – Dziś są urodziny kumpla, który był dzieckiem, kiedy ty zajeżdżałeś nad ten brzeg morza. Przyjrzyj się, jak się uciele- śnia bezcielesny czas. Oni teraz są w twoim, tamtym czasie. – I ty, Samie, jesteś prawie dokładnie w tym samym miejscu, co ja wówczas – zgodziłem się, ogarnięty tą dziwną jasnością. I po- myślałem: „Czyżby zbliżał się jakiś finał, skoro powracają do mnie nadmorskie początki?”. Tak rozmawiając, górnolotnie i zasadniczo, znaleźliśmy się w dużym mieszkaniu, gdzie kłębili się młodzi ludzie, stał stolik 180 z zakąskami, bateria butelek z piwem i wódką. Piłem piwo, póź- niej wódkę z dziwnym uczuciem braku smaków, jakby w naczy- niach była woda, i dopiero gdy od spodu zaczął piec język, niby oblany żrącym płynem, pojąłem, że przyjmuję alkohol i że ten al- kohol stracił nagle swą odurzającą moc. Zachęcony ich młodością, a może ich młodym, niedojrzałym poznaniem świata, nabiera- łem z każdą chwilą pewności człowieka, który wie, że kontaktuje się z tym, co jest pierwsze, co pozbyło się wszelkiej mistyfikacji i co nie zna owej wątpiącej dwuznaczności, spoza której wyzie- ra maska parodii lub zimna obojętność rzeczy względnych. I zacząłem mówić o Wielkim Nieznajomym, który przez to, że jest Wielki i tak bardzo Obecny, aczkolwiek przez swoją bezbrzeż- ność nigdy niepoznany – z samej swej natury musi zapełniać tę nicość i pustkę, w której tkwimy, oczekując pełni i miłości, a zara- zem odmawiając sobie nawzajem nawet ziarnka miłosierdzia. A skoro On jest (a że jest, to rzecz pewna), to nie może gorszyć się stworzonym przez siebie ani też naszą słabością, ani nawet nik- czemnością. Przeciwnie, jest najbliżej tych, którzy wydają się być zgorszeniem, jak też najbliżej tych, którzy się gorszą światem wy- łonionym z Jego niepojętych wnętrzności… Któraś z dziewczyn zachichotała, trochę histerycznie, reszta towarzystwa umilkła i patrzyła na mnie dziwnym okiem. – On mówi o Chudym, Powieszonym… – zabluźnił solenizant. – Może nim być Budda, Mahomet, Wielki Manu… – domyślał się ktoś inny. – Wielki Nieznajomy nazywał się Jeszua ben Josef! – rzekł z całą mocą Samuel. Nie wiedziałem, czy przemawia przez niego głos krwi, czy przyjacielska lojalność, bo towarzystwo zaczęło się zabawiać nadawaniem imienia Temu, który się objawił, że Jest Tym, który Jest, a co dla nich było zupełnie nie do pojęcia. 181 Wreszcie ktoś sprowadził taksówkę i szybko znalazłem się w domu. Nie przeczuwając, jaka noc mnie czeka, szybko roze- brałem się i ległem na tapczanie, choć jeszcze była wczesna pora. Musiałem od razu zasnąć i spałem bez żadnych snów. Obudziłem się równie nagle, zupełnie trzeźwy, z ową jasnością, która prześladowała mnie przez cały dzień. Za oknem pano- wała styczniowa ciemność. Było cicho: wichura i sztorm czaiły się jeszcze u wybrzeży Helgolandu czy innych odległych, bore- alnych lądów. …Nagle poczułem, że coś zbliża się, równie jasnego i konieczne- go, przed czym nie ma ucieczki. Było to proste, bez żadnych wie- loznaczności, pewne i niewątpliwe jak cały przeżyty dzień. Za- mknąłem oczy, ale tym silniej poczułem, że to się zbliża. „A więc dobrze – pomyślałem – wiem, że się zbliżasz, i dlaczego, że wiem o tobie – nie możesz podejść i zapanować nade mną”. A gdy tylko tak pomyślałem, natychmiast poczułem, że ono jest już we mnie tą moją świadomością – czarną, nienazwaną, całą w drżeniu i trwodze. A pod tą trwogą rozlewało się czarne morze smutku. „A więc dobrze, wiem, że się zbliżyłeś i że jesteś, i w tym moja przewaga i siła”. I pojąłem, że ono jest już częścią mojej świadomo- ści: czarną, nienazwaną, w tym drżeniu i w tej nieustającej trwo- dze. Ja zaś trwam jakby w dwóch stanach, ale żaden stan świado- mości nie może być ponad, nie może być sterem i żeglarzem. „A więc dobrze!!!…” Czułem, że za wszelką cenę muszę się wyzwolić z tego strasz- nego stanu dwóch niepoddanych sobie świadomości, lecz to, co się zbliżało, kryło się właśnie w tym, że byłem katowany w so- bie i przez siebie. Kimże bowiem jestem – będąc dwiema świa- domościami naraz?! „A więc dobrze…” 182 Bez tytułu, fotografia Paweł Huelle A gdy już całkowicie miałem poddać się temu rozdarciu, objęły mnie ciemności. Znajdowałem się w nieprzeniknionym mroku i świadomość moja była świadomością mroku. Nawet nie zdążyłem odnotować tego zwycięstwa nad rozdwojeniem, gdyż w tejże samej sekundzie przestałem myśleć i znalazłem się w stanie. Oto trwałem w ciemności, w jakimś wąskim kory- tarzu- szczelinie, wepchnięty w płytkie zagłębienie. Obok ciem- ności fizycznej panowało całkowite unieruchomienie czasu, gdyż nie miałem poczucia jego płynięcia. To, że wiedziałem, czym jest, wynikało jedynie z tego, że nie wiedzieć kiedy roz- stałem się z rzeczywistością – dynamiczną, żywą, ożywioną przez czas. Tu, w moim szczelinowym ucisku, w tym wiecznym teraz: nigdy, ale to przenigdy nic się nie zmieni! W mojej totalnej samotności nie byłem jednak sam. Za tą skalną, nieprzeniknioną ścianą istniał, żył Ten, którego Samuel nazwał Jeszuą ben Josefem, a którego nazywano też inaczej. On był! I był jak najbardziej Osobowy, był Wielkim Nieznajomym. Moje cierpienie zaś i mój bezbrzeżny smutek polegały na tym, że choć czułem Jego obecność, pojmowałem też, że nigdy nie będę w stanie Go ujrzeć. Tak będzie zawsze, i sam jestem winowajcą tej kosmicznej samotności. I ten żal do siebie samego, i ten smu- tek nie do zniesienia, i świadomość, że muszę to znosić w nie- skończoność – potęgowały bezkresność cierpienia. Męka moja trwała nie wiedzieć jak długo: może sekundy, może godziny, może wieki całe, gdyż czas odmierzany na zegar- ku nic tu nie mógł odmierzyć. Ocknąłem się, aby powrócić do dwóch świadomości. Jedna chciała mnie bronić przed drugą, ale zaplątały się w lustrzane powtarzanie: „Wiem o tym, że wiem…” Druga zaś była ciemnością, lękiem i drżeniem przed stanem. Musiałem jęczeć i wyrzekać, gdyż znalazła się przy mnie bli- ska osoba, ale gdy pojąłem, że nie może mi ona towarzyszyć 184 tam, skąd przybywam, poczułem tym większe opuszczenie i samotność. Chciałem coś powiedzieć i wtedy ponownie i nie- spodziewanie, jak za pierwszym razem, znalazłem się w swojej szczelinie: w bezczasie, w wiecznym oddzieleniu od Tego, któ- ry Był, a którego się pozbawiłem. Znów wpadłem w stan… Po raz drugi wychynąłem z tych niewyobrażalnych głębin wiecz- ności i cierpienia. Czując ból w czaszce i widząc dziwną białą poświatę za oknem, doznałem nagłego olśnienia: „Piekło, pie- kło! Jestem w piekle!”. Po raz trzeci, ostatni, zostałem zanurzony w ciemności stanu, gdzie On był, ale odgrodzony na wieczność. Cierpienie moje sy- ciło się i gorzało jak samospalająca się pochodnia rzucona w bezczas. Leżałem bezsilny, zlany złym, kwaśnym potem. Otępiały ból czołowych płatów mózgu świadczył, że przystąpiły do mnie demony, które dręczyły naszą biedną ciocię Lusię, poczynając delikatnie od chandry tatarskiej, aby później przystąpić do ostatecznego szturmu. Jeśli więc była to tylko fizjologia, niechby nawet ta najgłębiej sięgająca w tajemne pokłady mojej istoty – skąd ten stan, skąd ta pieczęć, teraz widzę, że nie do starcia do końca życia? Skąd to doświadczenie totalnej samotności, która była niczym in- nym jak stanięciem (w ukryciu, w mrocznej szczelinie) wobec nieprzekraczalnej granicy, jaka dzieli człowieka-osobę od Oso- bowego i tak Istotowego, że wszystko co trwa i istnieje – żyje i uosabia się dzięki Niemu? Burza tych pytań przyszła później, gdyż w owych pierwszych kwadransach i godzinach błogosławionego czasu (czasu, który znów się odezwał) byłem bezradny jak niemowlę i porażony przeżytym stanem. 185 A gdzieś w tychże godzinach Julo żegnał się z panią Rozchlapaną i ze swymi kompanami, których chytrze hołubił dla dobra wysta- wiania sztuk, gdzie indziej w tym kraju i w tym czasie nie do wysta- wienia. Pili ostatnie drinki w tym samym lokalu, gdzie kiedyś spo- tkaliśmy samotnego Starego Profesora pochylonego nad kielichem śliwowicy. Ciśnienie musiało skakać jak małpa zamknięta w przy- ciasnej klatce, bo huragan minął już rogatki państwa królewicza duńskiego, zbliżając się do południowych wybrzeży Bałtyku. Dopiero nocą zajechał Julo do swych salonów. Właściwie już nie miał czasu, aby przylec na szerokim łożu, jak zawsze zajętym przez niechętne mu psy. Pierwszym trójmiejskim miał jechać do Gdyni, aby przesiąść się na ekspres do Szczecina. Tam czekali na niego aktorzy, z którymi miał iść śladami Becketta, daremnie oczekującego na Godota. Na chwilę jednak przyległ. I tym ra- zem po raz pierwszy ostrowłosa, ruda suczka przyjacielsko po- dzieliła się łożem. Lekko przyspał. Obudzony przez Irenę, śpiesz- nym zawijasowym i kulejącym krokiem dopadł do ostatniego wagonu, obwieszony torbą, pod pachą ściskając teczuszkę ze sce- nopisem Godota. Późniejsi świadkowie mówili, że gdy siadł, ła- pał powietrze jak ryba wyrzucona na piasek. Sięgnął po coś do kieszeni, ale jakby rozmyśliwszy się, strzepnął z irytacją palcami i otworzył teczuszkę z maszynopisem. Ktoś mu pomógł wyjść z wagonu i podprowadził do ławecz- ki. Fala portowych robotników, sprzedawczyń i sprzątaczek spłynęła w dół do tunelu. Julo pozostał sam. Po raz drugi się- gnął do kieszonki: pigułki rozsypały się po peronie. Schylił się, aby sięgnąć po lekarstwo, ale wybrał ławeczkę. Zaległ na niej i tam dosięgła go wieczność. Minął dłuższy czas, gdy w śpiącym starszym panu rozpoznano nieboszczyka. W tejże godzinie do nadmorskich brzegów dorwały się osza- lałe kawalkady wichrów, spiętrzając wody Bałtyku i wlewając 186 je w gardła rzek cofających się w głąb lądu, nadgryzając Półwy- sep Helski i u nasady przelewając się do Zatoki Puckiej, two- rząc jak przed wiekami Wyspę Helską. Rosnące jak ciasto mo- rze zdawało się nie mieścić w zatoce, podchodząc pod same wydmy, za którymi przycupnęły rybackie domki. A na pełnym morzu, za Cyplem Oksywskim, stające dęba fale gotowe były przelać się przez chudy, mizerny lasek pod Karwią i z wrzoso- wisk, i Błot Karwieńskich uczynić Karwieńskie Jezioro. Nad tą wodną apokalipsą rozpalały się i gasły żółte ognie. Niebo pękało od zwielokrotnionego huku, zlewając ziemię potokami wody przygnanej gdzieś znad wyziębionych prze- strzeni Atlantyku i Morza Północnego. Jula wieziono do kost- nicy. Ja leżałem na wąskim tapczaniku, czekając, kiedy na moją udręczoną głowę zwali się ta cała nieszczęsna niemiecka gotyckość, a z nią świat cały. * * * – Nic innego, tylko delirkę złapałeś – pogodnie rzekła moja cio- tuleńka. – Nic to. Zdarza się nawet w najlepszej rodzinie. Tylko dziwi mnie jedno, że nie widziałeś białych myszy, czy choćby jak nasz Boguśka w Żodziszkach – białej kury. Jak wiesz, odwiedził on, biednieńki, swoje dawne strony. Część jego rodziny została tam i mocno zruszczała. Gdzie Boguśka nie pójdzie, zaraz wyciągają kankę od mleka, a tam samogonka. Nalewają do blaszanych kub- ków – „Pij, kochanieńki, kiedy ty menżczyzna i Polak do tego”. Pił nasz Boguśka najpierw jako menżczyzna, a kiedy już nie mógł, to jako Polak swój honor znający. A kiedy wracał na strych, na sianko do swego kuzyna, ten skoro świt ściągał go za nogi: „Boguśka, kury już dawno z grzędy zszedłszy, a my jeszcze nie wypiwszy”. Po tygodniu tego goszczenia nasz Boguśka zerwał się ze swe- go sianka, tak jak ty, dziwną jasnością ogarnięty. Schodzi na 187 dół, a tam na stole, obok karafeczki z zielonkawą mereczanką, specjalnie na tę okazję sprowadzoną aż znad Mereczy – space- ruje kura. „A kysz! paszłá! A kysz!” – tak z mickiewiczowska rozeźlił się Boguśka na tę bezczelność, wiedząc, że tamtejsze kury nie pojmują, co znaczy „A sio!”. A ta łebek przekrzywia i zaczyna mówić do niego – po polsku! I to bez żadnego akcentu, jakby była z samej Warszawy. Jak nie skoczy Boguśka na rower, jak nie popędzi gdzie go oczy poniosą, o mało co do Wilii nie wpadł- szy. I tak ganiał przez cały tydzień, że potem mógł zostać mi- strzem Polski. Tak i ja tobie radzę, zrób coś w tym rodzaju. A po chwili, głęboko się zasępiwszy, co u ciotuleńki rzadko się zdarzało, rzekła: – Dochodzi do samozniszczenia nasz ludek białoruski. Podob- no po pięćdziesiątce nikogo z mężczyzn tam nie znajdziesz: je- den w rowie – zamarzł, drugi na traktorze się rozbił, trzeci czwar- temu łeb rozbił hołoblą, piątego spirytus spalił od środka. Roz- darty tam naród przez swoją dobrotliwość i „tutejszość”, co to mówi „Moja chata skraju, ja niczahó nie znaju” – a kołchozowe bisurmaństwo przez Ruskich twardo wprowadzone. Mówisz, że i ty w mózgowym rozdarciu byłeś, w jakieś czarne głębiny wpa- dałeś, gdzie odnalazłeś swego Boga. Musiał to być Bóg straszny. Nasza biedna Luśka, zanim całkowicie zwariowała, też coś o Bo- gu mówiła i to w ogromnej męce duchowej. Widać z tego, że dziwnymi drogami przychodzi do nas Bóg. Jedno jest pewne, jak mawiała twoja babcia Wandzia – kto za życia doznał piekła, ten nie trafi tam po śmierci. Tak czego tobie się bać?… Gorycz i sól morza Gdy tak stałem nieco oddalony od zgromadzenia, które stło- czyło się wokół prostokątnej jamy wykopanej w prastarych pokładach jednego z głównych grodów Piastów-Piastunów, co to zapiastunowali na śmierć swych władców, aby zadość się stało odwiecznym prawom, że nic bez krwi i siły wzrosnąć nie może – widziałem też, jak za niskim, kamiennym murkiem otwiera się szerokie pole oziminy. W tej pełnej nadziei, choć jeszcze styczniowej zieloności, ale też w starożytności miejsca z kamienną świątyńką dźwigającą osiem wieków – krył się ja- kiś niejasny, pełen sprzeczności sens. I podobny duch panował we wszystkim, co się działo w tym zakątku położonym nad grząskościami Maskawy i na gieczańskim wzgórzu. Wprzódy w drewnianym kościółku, pachnącym słodko woska- mi i starym drewnem, z małą ambonką rozmalowaną w ciem- ne, sosiste kolory, zgromadziło się towarzystwo rzadko kiedy nawiedzające świątynie. W skrzypiących ławach rozsiadły się niezbyt pewne swego miejsca babiny i paru chłopów, zwie- dziawszy się, że zjawi się tu żałobny kondukt odprowadzający wnuka dziedzica, który żył jeszcze w XIX wieku. Bowiem wnuk zażyczył sobie być pogrzebanym w miejscu, gdzie już od wie- ków nikogo nie grzebano, za wyjątkiem jego dziada. „Zbytko- 189 wy pan w zabytkowym miejscu” – mogli powtórzyć słowa pew- nego żartownisia. Ksiądz proboszcz solennie i z namaszczeniem odprawił mszę żałobną, co świadczyłoby, że wszystko dzieje się zgodnie z naturą rzeczy. I wlazłszy na ambonkę od dawna nieużywaną, z wysoko- ści chwalił nie tyle wnuka, ile pamięć dziejów, która trwa tu ni- czym biblijna opoka, że nawet w telewizji mówiono o naszym na całą wieczność gościu. Później do kontrabasu zasiadł brodaty Zygfryd z głową ogo- loną na Tatara i zaczął wydobywać ze swego instrumentu jęki i płacze całego świata. Dźwięki kontrabasu napełniły kościółek po brzegi, wprawiając w drgania wiekowe drewno i brzęcząc żyrandolem ze szkiełkami udającymi kryształ. I oto woski opu- ściły swe zakamarki, tracąc całą słodycz i nabierając aromatu mocnej gorzały. Wtedy to parafianie dostrzegli gorszący niepo- rządek, gdyż stypę urządza się dopiero po pogrzebie. Im dłużej męczył się ogolony na pałę brodaty muzyk, tym więcej żałob- ników wychodziło za próg, ażeby zaciągnąć się papierosem, podnosząc taki zgiełk jak na odpuście albo jarmarku. …Stałem więc nieco oddalony od kompanii, która zjechała dwoma autokarami z dwóch wielkich miast, wpatrując się w ja- sność zielonkawo-seledynowej runi. Trumna z Julem ani rusz nie chciała wejść do ziemi. Trwało tak dłuższy czas, a to za sprawą grabarza-amatora, który kopiąc grób, nie wziął pod uwagę rozmia- rów zalutowanej trumny. Tak sądzili niektórzy, zapominając, że w tym, co lubimy nazywać ludzką pomyłką, kryją się rzeczy poza naszym rozumieniem. Bo dlaczego grób kopał grabarz-amator? Wszak wieś miała swój mały cmentarzyk i swego grabarza? Albo znów, dlaczego trumna była nie na miarę zwykłego człowieka? „Cóś mi się widzi – jak później podsumowała moja ciotuleńka – że nasz Julo stanął dęba i ani rusz nie chciał wracać do ziemi, 190 choć to, jak mówisz, była jego ojcowizna. U nas, kiedy tak się rzecz miała, trumnę otwierano: czy aby nie trzeba nieboszczy- ka przebijać osinowym kołkiem. Ot co, mój kochanieńki!” – Miałby więc być Julo ze słowiańska wampirem-zmorą? – Durny ty! Ja wcale tego nie powiedziała. Patrzáj lepiej, co się działo w godzinę jego zgonu. Widać nasz Julo pełen był ja- kiegoś życia, o którym nam też nic nie wiedzieć. I mówisz, że chowano go akurat w dniu jego urodzin? I w tym również jest jakaś prawda. A jaka? Pytaj jakiejś wiedźmy, a nie mnie… Nie opowiedziałem ciotuleńce o dziwnym zjawisku, którego byłem świadkiem. Gdy żałobnicy nadal deptali się wokół grobu z ustawioną na ukos trumną, a część pośpieszyła do oddalo- nych miast, wówczas na skraju rozjaśnionej runi pojawił się kłąb czegoś, co wyglądało, jakby przez pole toczyła się kula sło- my albo zetlałego siana. Wyglądało, że za krótkim, zimowym horyzontem zerwał się wiatr i urwawszy ze stogu wysuszone gna je przez pole. Im bardziej jednak zbliżał się kłąb, tym wy- raźniejsze było wirowanie wokół własnej osi. W pewnym mo- mencie, teraz już wyraźnie ukształtowana, kula podniosła się ponad zielonkawą seledynowość, stanęła w miejscu, wirując coraz szybciej i powiększając się do sporych rozmiarów. Po chwili kula rozjaśniła się od wewnątrz jaskrawą zielonością. Było coś ponad naszym wymiarem w tym przeistoczeniu, że pomyślałem o kosmitach i kosmicznej energii… Rozległ się łomot skrzyni. Wirowanie nagle ustało. Zapanował dziwny, stężały spokój, który wyczuwało się wszystkimi porami skóry. Jakby został zawieszony czas i wszelkie działanie. Kula znieruchomiała, nabierając lunetowej głębi. I stając się czymś na kształt oka zielonego, oka lekko zamglonego, zapatrzonego w prze- strzenie porosłe runią, krzewem, drzewem i wszelkim żywym dostatkiem. Jak też w te przestrzenie głębinne, podkorzenne… 191 „Co może jeszcze widzieć to dziwne oko, objawione w czas ostatecznego powrotu? I czyż nie jest to spojrzenie, do którego tęsknimy od zawsze. Jak do bezbrzeżności?” – kołatało w moim mózgu. I powróciły do mnie odległe już słowa, zapisane niegdyś nad zatoką, w tym mieście na brzegu, mieście na skraju horyzontu – o morzu, po którego gładzi miałem kroczyć lekko i posuwiście jak w polonezie. A pisałem wówczas mnie więcej tak: „…Tknięty wiarą, co przenosi góry, wstąpiłem na jasne łąki i stopy moje objął uścisk tej ziemi, której nie znał nikt wśród żywych. Była to gładź nie- zdeptana stopą, tajemny grunt, dla którego zabrakło ludzkiej wiary. Szedłem lekko i posuwiście jak w tańcu, a świetliste pole roz- warło swe ramiona, jak mogło najszerzej. Podążałem, czując ciężar morza, które zapadło w głąb i jego chłód zagościł pod moją skórą. A gdy już na dobre oddaliłem się od brzegu tamtego lądu i za plecami ucichł szum i zgiełk życia, przystanąłem, aby zaczerpnąć oddechu – pełen dobrych nadziei, prześwietlony na wskroś tą jasnością, która była światłem pola. I zanim nasycić się wiatrem, co szedł z nieznanych przestrze- ni, po raz ostatni obróciłem się ku porzuconym brzegom. A uj- rzawszy się tak daleko, zachwiałem się w swej wierze. I wtedy stała się katastrofa na miarę mojego życia: – Oto gładź pękła z cichym trzaskiem. Morze powstało ze swego upadku. Pole zatonęło tak nagle, jakby zawsze było dnem. Zakwiliły mewy, wznosząc się pod odnalezione niebo. Zacząłem powoli osuwać się na kolana, 192 i coraz niżej, czując na końcu języka gorycz i sól morza. I po raz ostatni wstąpiłem w ramy przybrzeżne, aby pozostać tam na zawsze…” 1994–1998 Spis treści Część pierwsza: Brzegiem, morzem 7 Wjazd 9 Pogrążam się i tonę 15 Na brzytwie żyjący 20 Taki nasz los 29 Na drugim lądzie 38 Tatarska chandra 48 Wysoki brzeg 56 Tańczący niedźwiedź 64 Sofia Nierządnica 79 Dorek 88 W Kniaziejkowym siedlisku 97 Grzeszne życie 113 Jeździec Apokalipsy 123 Część druga: Gdańskie Smorgonie 131 Bezbrzeżna ciotuleńka 133 Powrót do Smorgonij 147 Dziady gdańskie 153 Tukajowe wernisaże 154 Wielki Nieznajomy 178 Gorycz i sól morza 189 Ilustracja na okładce: Ryszard Stryjec Don Kichot Redakcja: Małgorzata Ogonowska Korekta: Izabela Bilińska Skład: Piotr Górski Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnictw Naukowych SA, Łódź, ul. Żwirki 2 © Copyright by Zbigniew Żakiewicz © Copyright by słowo/obraz terytoria Gdańsk 2000 Adres: wydawnictwo słowo/obraz terytoria 80-244 Gdańsk, ul. Grunwaldzka 74/3, tel.: 341 44 13, tel./fax: 345 47 07 e-mail: slowo-obraz@terytoria.com.pl ISBN 83-87316-73-3 Książka ukazuje się dzięki pomocy Wojciecha Prokurata oraz Państwowej Instytucji Filmowej „Neptun-Film”