Artur Gruszecki POD CZERWONYM WIRCHEM Powieść współczesna Nakład Gebethnera i Wolffa Warszawa == Lublin == Łódź == Kraków G. Gebethner i Spółka New York The Polish Book Import. Co, Inc. Przedruki nieuprawnione przez autora są wzbronione. Wszelkie prawa autorskie co do przeróbek i tłumaczeń zastrzeżone. Prawa autorskie co do tłumaczeń i t. d. w Rosyi zastrzeżone na mocy ustawy z d. 3 kwietnia 1911 r. I. Do niewielkiego gabinetu, umeblowanego wykwintnie fantazyjnymi mebelkami, pokrytymi ciemnoniebieskim aksamitem, weszła młoda, nieładna, ale zgrabna pokojówka, i stanęła przy drzwiach, patrząc na panią, siedzącą w wygodnym foteliku, otuloną miękkim, popielatym szalem. Pani, kładąc na kolanach czytaną książkę, spojrzała przelotnie na stojącą i spytała obojętnie: — Czego? Julciu. — Kucharz pyta, czy może być na obiad krem czekoladowy? — Krem? - zmarszczyła jasne, pięknie zarysowane czoło, — dlaczego zmienia moją dyspozycyę ? — Kuchcik coś tam popsuł i z kremem zdąży na obiad, a już późno. — Niech będzie krem, - westchnęła i wzięła książkę do ręki, lecz mimo, że drzwi zamknęły się za służącą, nie czytała. Zmęczonemi oczyma spojrzała w okno, przez które wpadał dzień posępny, smutny, listopadowy. Po niebie przewalały się szare, jednostajne chmury, a bezlistne konary drzew przeginały się pod podmuchem wiatru. Od czasu do czasu drobny, ostry deszcz bił o szyby, dźwięcząc głucho. Zwolna podniosła się z fotela, wyprostowała swą gibką, smukłą postać i elastycznymi krokarni zbliżyła się do okna. Patrzała na znany sobie ogród, dziś pożółkły, błotnisty, ciągnący się, jak brudna, podarta płachta, z garbami czarnej ziemi, nakrywającej krzewy wrażliwsze na zimno. Za ogrodem widniały puste pola i tonęły w szarej, mokrej mgle. Z całego krajobrazu wiał przejmujący, beznadziejny smutek i tęsknota. Na twarzy jej, młodej, pięknej, wrażliwej, odbił się nastrój tego smutnego dnia wyrazem przygnębienia. Odwróciła się od okna i zwolna przeszła do fotela, usiadła, wzięła książkę do ręki; wtem posłyszała wesoły głosik dziecinny z przyległego pokoju. Przez chwilę nasłuchiwała, zrobiła lekki ruch, jak do wstania, ale wsunęła się głębiej w fotel, otuliła się szczelniej szalem i patrzała bezcelowo przed siebie. Oczy jej błądziły po tapetach perłowych ze złoconymi zygzakami, po meblach, chwilę zatrzymały się na koszu z kwitnącymi kwiatami, a dłużej spoczęły na portrecie męża, zawieszonym nad biurkiem. Z portretu patrzały na nią wesołe, zadowolone oczy ciemne, na twarzy zdrowej, pełnej, z wąsami podkręconymi, które ocieniały usta czerwone, zmysłowe. Z portretu odwróciła oczy niechętnie, po twarzy jej przebiegł uśmiech goryczy i wsparłszy głowę na ręku, przymknęła oczy. W szarem świetle, na ciemnem tle aksamitu fotela, twarz jej zdawała się bledszą, niemal przezroczystą, a subtelne rysy, małe, ślicznie wykrojone usteczka, przypominały najpiękniejsze kamee. Twarz cała przepojona była przygnębiającem cierpieniem, oczy lekko podkreślone fioletem, około ust rysy smutku, a na jasnem czole dwie poprzeczne ledwie widoczne zmarszczki. Włosy ciemnoblond związane były niedbale w tyle głowy, część ich jednak niesforna, wiła się przy czole i na białej, krągłej szyi. — Mamusiu !... Mamusiu! - wołało dziecko za drzwiami. Otworzyła oczy, poruszyła się niespokojnie, twarz się ożywiła i zawołała melodyjnym głosem: — Ninko! Wejdź! Boczne drzwi otworzyły się i do gabinetu wbiegła czteroletnia dziewczynka z ciemnymi wijącymi się włoskami, w sukieneczce czystej, ale zmiętej, zabrudzonemi rękami starała się nagiąć ku sobie twarz matki i wołała rozradowana: — Mamusiu ! Mam piłkę, skacze tak wysoko! — Ninko, masz brudne rączki... niech Berska umyje dziecko, — spojrzała z wymówką na bonę, kobietę starszą, z pogodną twarzą i dobrym uśmiechem. — Bawi się piłką i zabrudziła rączki, — usprawiedliwiała się, — chodź Ninko, umyję cię. — Nie chcę, — zawołało dziecko stanowczo, — mamusia piłkę zobaczy. Dobrze mamusiu? —przymilało się, tuląc się do kolan matki. — Dobrze, Ninko... pokaż. Dziecko potrącając krzesełko pobiegło i zarumienione, zdyszane, z radosną dumą przyniosło tanią piłkę gumową, jaskrawo pomalowaną. — Kto ci dał, Ninko, tę piłkę? — Antoniowa, mamusiu... a jak ona tulą się, -rzuciła piłkę na podłogę, biegła za nią i wsunęła się pod kozetkę, ażeby piłkę wydobyć. Bona z uśmiechem przyjemnym śledziła ruchy dziecka, natomiast matka z niepokojem zawołała: — Ninko! Uważaj! Dziecko, wydostawszy piłkę, próbowało pokazać, jak ona skacze, najpierw na dywanie, ale że nie udawała się sztuka, pobiegło w stronę biurka, a piłka odbijając się padła pomiędzy kwiaty. Zanim bona podbiegła, Ninka przewróciła kosz z kwiatami, uczepiwszy się rękami brzegu. Wazoniki z brzękiem i hałasem padały na ziemię, zasypując Ninkę przerażoną. Matka zerwała się z fotela, blada, przestraszona, przybiegła do dziecka, opatrzyła gorączkowo, czy nie skaleczyło się, ucałowała je i rzekła gniewnie do bony: — Mówiłam już, ażeby nikomu nie pozwalać na dawanie prezentów... — To przecież jej mamka, - powiedziała cicho. — Wszystko jedno, mamka, czy kto inny, tylko ojciec i matka dają dziecku zabawki. Piłkę schować zaraz! — Zaraz! — powtórzyła z naciskiem, — a dziecko umyć i przebrać. Ninka zrozumiała jedno tylko: że piłka stracona, z ciemnych ocząt popłynęły najpierw ciche łzy, a tuż za niemi głośny płacz i słowa: — Mamusiu! Piłka moja! — Dam ci lalkę, Ninko. — Nie!l Nie! Piłka moja, Antoniowa mi dała. — Cicho, Ninko! - zawołała surowo, — idź, umyj się i ubierz. Bona wyprowadziła płaczące dziecko, a pani Wanda zmęczona, jak po ciężkiej pracy, usiadła na fotelu i pogrążyła się w gorzkiem rozmyślaniu nad marnością życia. Oto Ninka taka wesoła, zdrowa, miła, bawi się tą wstrętną piłką, przewraca kosz z kwiatami i kto wie, co sobie zrobiła, jakiego nabyła kalectwa? Dolatywał do niej płacz rozżalonego dziecka... a może wazonik padł na jej główkę, naruszył mózg, dostanie zapalenia, a może pomieszania?... Przecież nie płakałaby za piłką tak długo i głośno, pewno boli ją główka, ona ma tak miękkie ciemię, które ugięło się pod wazonikiem i naruszyło mózg. Taki niepokój nią owładnął, że wstała i szybko weszła do przyległego dziecinnego pokoju. Bona uspokajała rozkapryszone dziecko i ubierała w świeżą sukienkę. Ninka, obaczywszy matkę uderzyła w głośniejszy płacz. Pani Wanda zbliżyła się i dotykając białą, delikatną ręką głowy dziecka, spytała troskliwie: — Co boli Niniusię? — Ja chcę piłki, to moja piłka! — Kupię ci ładniejszą, większą... ale powiedz mamusi, co cię boli? — Ja chcę mojej piłki, - odsuwała rękę matki, — innej nie chcę. — Ninko, jeśli kochasz mamusię, powiesz, co cię boli? pewno główka? — Nie kocham mamusi, zabrała mi moją piłkę. — Brzydko tak mówić, — nauczała bona, — mamusia dobra i kochana. To nic, proszę pani, rozkaprysiła się Ninka, ale będzie grzeczna. Dziecko jednak patrzyło chmurnie, i od chwili do chwili przelewało łzy. Niemile dotknęło to matkę, że Ninka jej nie kocha, wyobraziła sobie, że straci miłość i zaufanie dziecka, że będzie Nieposłuszne, uparte, złe, a może ją znienawidzi, i po krótkiem wahaniu powiedziała łagodnie: — Ninko, dostaniesz tę piłkę, ale powiedz, czy główka boli? — Piłka! Piłka! — zawołała uradowana, a pochwyciwszy podaną przez bonę piłkę, zaczęła się bawić, biegając po pokoju. — Ninko, moje dzieciątko, boli główka? Powiedz! — Nie boli, — goniła za piłką. — I kochasz mamusię? — Kocham, mamusia oddala mi piłkę, — zawołało dziecko, nie przerywając zabawy. Pani Wanda poszła do siebie zmęczona wrażeniami, usiadła i spojrzała na rozsypane wazoniki na podłodze. Przypomniała sobie swe obawy o głowę Ninki i pomyślała: tym razem nic się nie stało, ale co z tej Ninki wyrośnie? Taka porywcza, uparta, kapryśna i taka nerwowa, wrażliwa... napewno będzie w życiu nieszczęśliwa, bo szorstkość ma po ojcu, a nerwy po mnie! I poco ona się narodziła? Przyszła na świat z odziedziczoną chorobą nerwów. To było zbrodnią z mej strony wychodzić za mąż i mieć takie chore dziecko. I coraz usilniej oskarżała siebie, męża, bo nietylko Ninka nie będzie szczęśliwa, ale i jej dzieci, jeśli za mąż pójdzie. Drzwi otworzyły się szeroko i wszedł mąż, trzydziesloośmioletni ciemny szatyn, w butach wysokich, w marynarce znoszonej, w koszuli miękkiej, z wykładanym zbrudzonym kołnierzem, bez krawatki, z twarzą nieogoloną. W gabinecie przesyconym delikatną wonią kwiatów rozszedł się zapach papierosa, który palił wchodząc. — Wandziu, możebyś kazała podawać obiad, już dawno czas. Nic nie mówiąc spojrzała z odcieniem zdziwienia na ubranie męża, który dostrzegłszy to, rzekł z uśmiechem: — Dziś nic przebiorę się do obiadu, bo niema czasu. — Jeśli ci tak wygodnie... — powiedziała obojętnie i spytała: — czy Paweł nakrył do stołu? — Zdaje się, że tak, — i przypatrując się żonie, — co tobie Wandziu, takaś blada, czy czujesz się gorzej? — Nie, — otuliła się szalem, — ta pogoda działa mi na nerwy. — Istotnie, dzień nieszczególny, ale ja lubi? nawet szarugę jesienną, — a spostrzegłszy wazoniki na podłodze, — a tu co się stało? — O czem mówisz? — powiedziała spokojnie. — Kto przewrócił kwiaty? — Ninka... tak się przeraziłam... wyobraź sobie, że na nią padły wazoniki, bałam się o jej główkę. — Ale jakim sposobem, - podnosił wazoniki i stawiał w koszu. — Bawiła się piłką i przechyliła kosz na siebie... możesz myśleć, jak się przestraszyłam, na szczęście nic się nie stało. — Że też ty zawsze pełna obaw niepotrzebnych, — mówił z wymówką, — wielka rzecz, że podrapią ją kwiaty czy wazoniki, a ty z twą chorobliwą troskliwością i obawą zrobisz z niej lalkę porcelanową. Spojrzał na żonę, a widząc usta gniewnie zacięte, powiedział łagodniej: — No, nie gniewaj się, ale te twoje wieczne obawy zatruwają ci życie. — Nie troszcz się o mnie, — rzekła sucho. — Muszę, bo twój humor oddziaływa na cały dom. Dawniej byłaś inna, zajmował cię dom, gospodarstwo, ogród... — I teraz tak samo wszystko mnie interesuje, ale nie mówię, ażeby nie psuć twego humoru. — Czy myślisz, że twoje posępne milczenie sprawia mi radość? — uśmiechnął się ironicznie. Wszedł lokaj meldując z progu: — Obiad podany. — Chodźmy, Wandziu, jestem głodny, — i chciał ją objąć w pół. Wysunęła mu się z ręki, mówiąc niechętnie: — Nie lubię tego... najpierw wymówki, a potem czułości, — szła pierwsza, nie oglądając się na chmurnego męża. W pokoju jadalnym zastali już ciotkę pani Wandy, staruszkę z twarzą pooraną zmarszczkami, z bojaźliwym uśmiechem, spoglądającą bacznie na pana domu, którego żartów zawsze się obawiała. Gdy zasiedli do stołu, weszła bona z Ninką, a tuż za nimi zjawił się stryj gospodarza, pan Emil Jerzycki, szczupły, wysoki, szpakowaty, starannie ubrany, z monoklem w lewem oku i ucałowawszy rękę gospodyni, usiadł. Lokaj w milczeniu roznosił talerze z zupą, a gdy postawił przed gospodarzem, ten zwrócił się do żony: — Czy kazałaś zrobić czerninę? — a na jej skinienie głową, — wiesz, że nie lubię tej zupy, a jeśli kiedy jem, to musi być doskonała. Ostrożnie nabrał łyżkę, smakował w ustach i odsuwając talerz, rzekł niezadowolony: — Zupełnie licha, bez smaku, po prostu krew rozpuszczona w rosole. — Przepraszam cię, — usprawiedliwiała się chłodno, — ale sądziłam, że zrobi doskonałą zupę. — Mogłaś się zapytać, jak ją robi, albo wreszcie sprawdzić... ona jest niemożliwa. — Nie bądź, Michasiu, wybredny, — uśmiechnął się stryj, — za rok, za dwa, będziesz wszystko jadł, co ci podadzą. — Przepowiednia fałszywa, jak długo mam kucharza. Skończyli zupę w milczeniu, gospodarz siedział chmurny i gryzł chleb suchy, patrząc z prefensyą na obojętną twarz żony. Lokaj roznosił półmisek ze sztukamięsą garnirowaną, a gdy podszedł do pana Michała, ten rzekł gniewnie: — Jakie mięso mi podajesz? Nie wiesz, że nie jadam gładkiej sztukamięsy! — Jaśnie panie, mówiłem kucharzowi i jest tu kawałek przerastały, — oczyma wskazał. — To same flaki... idź... nie będę jadł. Na twarz Wandy wystąpiły lekkie rumieńce, spojrzała niechętnie na męża i powiedziała gniewnie: — Kucharz świeżo przyjęty... nie zna twoich gustów. — On nie zna, ale ktoś może o nich pamiętać przy dyspozycyi, — rzekł z przekąsem. — Zapewne, - uśmiechnęła się z goryczą, — i przepraszam za zapomnienie, — dodała ironicznie. Nie odczuł ironii i mówił chmurny: — Dziękuję za przeproszenie, gdy nie mam co do ust włożyć. — Daj Boże, ażebyś zawsze miał tyle, -westchnęła. — Może kiedyś nie będę miał, - odburknął zły, — ale dziś mam i chcę zjeść, — i zwracając się do lokaja rozkazał : — Przynieś mi wędlin. Ten zły humor gospodarza onieśmielił wszystkich, nastała przykra cisza, wtem Ninka powiedziała głośno do bony, odsuwając talerz z mięsem: — Tatuś nie je i ja nie chcę. — Ninko, jedz! — zawołała matka podrażnionym głosem i po francusku do męża: — dobry przykład skutkuje. — Nie będę się truł dla twych fantazyi wychowawczych, — powiedział w tym samym języku, i do dziecka po polsku: — jedz, Niniusiu, widzisz, mama na mnie się gniewa. — Nie mamusia, tylko tatuś, — odparła poważnie Ninka. — A trzeba ci było tego, — zaśmiał się stryj, — niewiasta zawsze za niewiastą, gdybyś miał syna, stanąłby w twej obronie. — Myli się pan, — powiedziała zimno Wanda, — to sprawiedliwość dziecka. — Ładna sprawiedliwość, gdy nie mam co jeść, — rzekł mąż uszczypliwie, — ale dla pewnych żon mąż nigdy nie ma racyi. Jadł przyniesione wędliny i popijał winem. Lokaj wniósł półmisek z kalafiorami i szparagami. Żona i ciotka wzięły tylko kalafiory, co mąż dostrzegłszy, powiedział uprzejmie: — Wandziu, dlaczego nie wzięłaś szparagów?... Pawle, podaj pani. — Dziękuję, — odsunęła półmisek. — Ależ weź, szparagi są delikatniejsze i lepsze w smaku. — Nie wezmę, dla mnie jest obojętne, co jem. Mąż nabierał na talerz szparagi i rzekł z uśmiechem: — Wątpię, czy upośledzenie pod względem zmysłu smaku należy do zalet. — Sądzę, że przerafinowania smaku nie zaliczasz do cnót, — powiedziała spokojnie. Temi słowami uczuł się dotknięty, jak zresztą każdy człowiek, gdy ktoś poruszy jego słabą stronę, a że był już podrażniony, odciął się ostro: — Człowiek wyróżnia się od reszty stworzeń tem, że swymi zmysłami kieruje rozumnie, ale kobiety, jak dzieci, zjadają ze smakiem glinę, słom?, węgiel... a potem na udrękę innych chorują. Wszczęła się rozmowa najpierw o smaku, ale wkrótce przeszła na dzieci, i każdy miał coś do opowiadania, czego to dzieci nie zjadają. Pani Wanda ożywiła się wspomnieniami i opowiadała, że będąc małem dzieckiem, sama przygotowywała uczty dla rówieśników i bywała na ich ucztach, i że te potrawy bardzo jej smakowały. — Dałaś najlepszy dowód, — uśmiechnął się złośliwie, — że z brakiem rozumu, idzie brak smaku. — O, wcale nie, — zawołała gorąco i odmawiając nabrania pieczystego, mówiła dalej: — dzieci posiadają wprost żywiołową wyobraźnię, której nie dotknął strychulec świata, i dzięki tej wyobraźni takie uczty im smakują. — Wyobraźnia, wyobraźnia, — drwił mąż, — nią się ani nie ubierzesz, ani nie najesz, ona jest tylko przeszkodą do normalnego życia i szczęścia wspólnego, — kończył z goryczą, wspomniał bowiem na utyskiwania żony, że inaczej wyobrażała sobie życie. — Już to przyzna pani, — odezwał się stryj, -że niewiasty, naturalnie nie mówię tego o pani, nadużywają słowa: „wyobraźnia" i stosują w życiu najfatalniej. — Jak to pan rozumie? — spytała z obojętną grzecznością. — Zachciewa się im ideałów, gwiazdki z nieba, słońca w nocy, — zaśmiał się drwiąco, — zamiast przy pomocy wyobraźni upiększać sobie codzienne, realne stosunki. — Otóż stryj trafiłeś, — zawołał uradowany pan Michał, — tak, Wandziu, cała mądrość życia polega na takiem zastosowaniu wyobraźni, zamiast bujać po obłokach, albo co gorsza, wyobrażać sobie różne nieszczęścia w dalekiej przyszłości i truć sobie życie płonnemi obawami. — Rozmowa weszła na niewłaściwe tory, — mówiła uprzejmie, lecz patrzała surowo, — każdy posiada właściwą sobie wyobraźnię. Jeden marzy o używaniu życia, drugi o poezyi i nauce. — A trzeci o puszce Pandory, sypiącej nieszczęścia, — dorzucił mąż z miną niewinną. Lokaj roznosił krem czekoladowy, co spostrzegłszy gospodarz, rzekł z przesadną grzecznością, nie cierpiał bowiem kremu: — Dziękuję ci Wandzin za pamięć o mnie przy tylu twych troskach i kłopotach... ten krem jest dowodem. Pani Wanda lekko przybladła, a na jej subtelnej twarzy było widać żal i przykrość doznaną, odpowiedziała siląc się na spokój: — Rozporządziłam co innego, ale kuchcik zepsuł i naprędce zgodziłam się na krem. Pan Michał ostentacyjnie wziął tylko łyżeczkę kremu, kazał podać araku, dolał, ale po skosztowaniu odłożył z niesmakiem łyżeczkę. Podano ser, owoce, lecz pani Wanda nic czekała na czarną kawę, wstała od stołu, mówiąc: — Przepraszam, że wstaję, ale czuję się zmęczoną. Pierwszy mąż zerwał się z krzesła, ucałował rękę żony i powiedział szczerze: — Może cię odprowadzę Wandziu, - a na jej przeczący znak, — może się położysz, czy przysłać ci Rózię? — Nie, dziękuję. Stryj ucałował również jej rękę, a ciotka szepnęła: — Pójdę z tobą Wandziu, może ci się przydam. — Dziękuję cioci, odpocznę, to przejdzie. Ody panie wyszły, rozkazał gospodarz: — Pawle, kawę przyniesiesz nam do palarni. Obydwaj przeszli do małego pokoju, w którym stały wygodne meble, pokryte skórą zielonkawą i kilka stoliczków zesuwanych. Stryj Emil usiadł w szerokim fotelu i wziąwszy pudełko do ręki, wybierał starannie cygaro, Michał zaś z papierosem w ustach stał przy oknie, wpatrując się w zajazd przed dworem. Paweł przyniósł spirytusową maszynkę do kawy, sam bowiem gospodarz zaparzał kawę, rozstawił filiżaneczki, cukier, i spytał półgłosem: — Jaśnie panie, jaki likier? — Przynieś koniak, — i podszedłszy do maszynki zapalił spirytus, następnie stanął znowu przy oknie. Stryj Emil rozkoszował się zapachem cygara i spytał po chwili: — Michasiu, kupiec zabrał zboże? — Nie, na taką drogę nie znajdzie furmanek. — A tobie zapłacił? — Tak jest. — Zatem wszystko w porządku, — uśmiechnął się stryj, — i dlaczego chodzisz taki nieswój i osowiały? — Czy stryj myślał, że martwię się gospodarstwem? — uśmiechnął się lekceważąco, — głupstwo, rok nie był szczególny, ale ceny są dobre, i gdyby to szło tylko o gospodarstwo... — westchnął. — Cóż cię gryzie? — spytał cieplejszym tonem, — powiedz, może znajdziemy we dwóch radę. — Radę!? — uśmiechnął się niedowierzająco, — gdybym wiedział, co jest, znalazłbym sam radę, ale nie wiem, nie rozumiem, - kończył głosem przygnębionym. — Siadaj przy mnie, — zachęcał stryj, — czworo oczu więcej widzi, aniżeli dwoje. — Jestem taki rozdrażniony, że nie usiedzę na miejscu... ale możemy mówić, — nalewał kawę do filiżaneczek. — Wyborna kawa, — chwalił stryj. — Sam ją też robię, — uśmiechnął się bratanek, — przekonałem się, że tylko mokka ze złotą jawą pomieszana daje dobrą czarną kawę, -kosztował łyżeczką i badał smak. — U ciebie naprawdę przyjemnie coś wypić i zjeść... masz smak wytworny. — Pochwała stryja wygląda na ironię po dzisiejszym obiedzie... wstyd mi było, zwłaszcza, że nie żałuję wydatków na kuchnię i kucharza, a obiad był, jak z garkuchni. — Istotnie obiad dzisiejszy nie należał do zbyt wykwintnych, — potwierdził stryj, — ale to wyjątkowo. — Wyjątek, który się od pewnego czasu stale powtarza, — zawołał z goryczą, — ale przecież nie mogę sam wszystkiem się zajmować, od czegóż mam żonę!? — No, tak... ale jeśli pani Wanda nie posiada zamiłowania do gospodarstwa, w takim razie... — Tu nie idzie o zamiłowanie, — przerwał stryjowi, — to są obowiązki żony, i gdyby ona była taką, jak dziś, od chwili pobrania naszego, potrafiłbym się był stosownie urządzić, ale ona była najlepszą, najtroskliwszą żoną, zgadywała moje myśli i byliśmy najszczęśliwsi z ludzi, tak jest, najszczęśliwsi, - umilkł zatopiony we wspomnieniach przeszłości. Stryj nalał sobie i bratankowi kawy, napełnił wypróżnione kieliszki i rzekł z lekkiem powątpiewaniem: — A wiesz, tego nie spodziewałem się. — Czego? — No, tego szczęścia... Bawiłem wówczas za granicą i tylko z listów wiedziałem, jakoby z was była dobrana para... byłem też ciekaw... — Tak jest, pisano stryjowi prawdę, kochaliśmy się szczerze, ona była nad wyraz dobra i kochająca, — wypił kieliszek koniaku, - jeśli istniał na świecie ideał żony i kochanki, to ona nim była. — Pij, — podsunął mu napełniony kieliszek, — to naprawdę zagadka psychologiczna... i skąd ta zmiana? Jerzycki, który cierpiał z powodu stosunku swego do żony, a nie miał komu się zwierzyć, pod wpływem rozbudzonych wspomnień, zapragnął nie tylko wyspowiadać swój ból, ale też przez głośne rozpamiętywanie znaleźć klucz do zrozumienia przyczyny tego stanu rzeczy. — Zaczęło się od spraw drobnych, — mówił zwolna, z oporem wewnętrznym, jaki zwykle mają ludzie, dotykając bolesnych rzeczy; — w sąsiedztwie było kilku wesołych chłopaków, trochę hulaszczych. W jakieś dwa lata po ślubie odnowiłem z nimi dawną znajomość, bywałem może za często u nich. — I co robiliście? - spytał stryj zaciekawiony, zapalając świeże cygaro. — Piło się, grało, polowania... bawiliśmy się wesoło i głośno. Wandzia zaczęła mi robić wymówki, zwłaszcza, gdy pewnego wieczora przegrałem siedm tysięcy rubli. — Siedm tysięcy rubli, — skrzywił się stryj. — Raz jeden. Przecież stryj wie, że nie jestem graczem, u nas tego niema we krwi. Od tego czasu unikałem hazardu i nie zdarzyło mi się już nigdy, ażeby przegrana lub wygrana przenosiła paręset rubli. Ale niechże kto wytłumaczy Wandzi ! Nie wychodziła, gdy oni przyjeżdżali do nas, wreszcie zażądała, ażeby nie bywali u nas, i żebym z nimi zerwał. — Hm... to dosyć ostro, - uśmiechnął się stryj, — cóż ty na to? — Lekceważyłem jej uwagi, licząc na jej miłość i wyrozumiałość. Wprawdzie oni sami przestali bywać, ale ja od czasu do czasu, pod różnymi pozorami, odwiedzałem ich, ukrywając się przed nią dla świętego spokoju. — To źle, — ożywił się stryj, — sprawę należało z miejsca jasno postawić. — Jak to? — Bywam, gdzie mi się podoba, żyję, z kim chcę, a ty masz swój dom, dziecko, kuchnię, książki... — Nie chciałem jej zrażać do siebie i byłem pewny, że to samo przez się minie, ułoży się jakoś... I przyjechali jej krewni, wydało się, że nie zerwałem z towarzyszami... nowe wymówki, sceny, a ja z gniewu nie tylko wyjechałem do nich, ale okazałem się szorstkim dla jej krewnych... Po pewnym czasie nastąpiła zgoda, zupełna z mej strony, pozorna u niej; podejrzywała mnie... wyłoniły się nowe zarzuty... głupie! — wypił kawę, popił koniakiem, wstał i przechadzając się, mówił gorączkowo: — Pokazało się, że ona we mnie innego kochała, jakąś dziwaczną doskonałość... że jej nie rozumiem... że nie kocham jej jako człowieka, lecz jako kobietę... że różnimy się w celach życia, w przekonaniach, w sympatyach... jednem słowem mur między nami wzrastał nieustannie i nie mogłem go usunąć, bo gdy byłem blizki zgody i rozczuliłem się, odtrącała mnie, zrażona jakiemś słowem, uśmiechem, żartem... Miejsce miłości zajął chłód, obojętność, odsuwała się odemnie i każde z nas zaczęło prowadzić życie oddzielnie. — Znam to, znam, - westchnął stryj, - nie ty jeden to przeżywasz... i cóż dalej? Mów! — Takie życie zaczęło mnie męczyć i drażnić... gdybym jej nie kochał, nie szanował, rzuciłbym ją oddawna, ale poszedłem drogą kompromisów. Zacząłem ulegać jej żądaniom, wymaganiom... — Najgorzej! - zerwał się stryj z fotela i owijając sznureczek od monokla około palca, zapalał się: — wiesz, jak długo kobieta widzi w mężczyźnie siłę, przewagę moralną i fizyczną, jest dobra, uległa, kochająca, ale gdy się upokorzysz, ulegasz, jesteś słabym dla niej... rosną wymagania, kaprysy, fantazye i z męża zamieniasz się w jej niewolnika. — Może inne, ale nie Wandzia, — oburzył się, — ona nic i niczego nie żądała odemnie, zasklepiła się w sobie, była cicha, spokojna, że tak powiem zrezygnowana, ale coraz dalsza, bardziej obca... Spostrzegłem, że się zamęcza, zamartwia, wszystko widzi w czarnych kolorach, lada drobnostka przybiera w jej oczach olbrzymie rozmiary, staje się katastrofą, tragedyą... — A cóż ty na to, Michasiu? — spytał tonem, w którym zdradzało się poczucie swojej wyższości. — Nic... znoszę. — To źle! Wierz memu doświadczeniu; ona zimna, ty bądź zimniejszy, ona żyje dla siebie, ty baw się i hulaj ; niech pozna, że jej fochy i sztuczne smutki ciebie nic nie obchodzą, tylko zrażają do niej. — Kiedy tak mi jej żal, - powiedział miękkim głosem. — Przez niewczesny żal zmarnujesz życie i jej i sobie. Tu trzeba działać stanowczo... ona niech się zajmie gospodarstwem domowem, dzieckiem, a tobie niech zostawi swobodę. Nie jesteś, dzięki Bogu, żadnym półgłówkiem, abyś potrzebował kurateli. — A może, — rzekł po chwili namysłu, — może stryj ma racyę... tylko, że ona taka wrażliwa, delikatna, uczuciowa... — Czy badał ją doktor? bo wiesz, te jej niechęci, smutki, są mi podejrzane. — Nic chce pozwolić, a na moje nalegania i prośby jedną ma odpowiedź: jestem zdrowa, sama wiem najlepiej, co mi brakuje, to nie jest żadna choroba fizyczna, potrzebuję tylko spokoju, nie doktora. — Czyż ona nie ma spokoju, wygody? — oburzył się stryj, — zresztą wyjedź z nią do Warszawy, tam znajdziesz sposobność poradzenia się doktora. — Myślałem o tem, prawie się zgodziła, wtem buraki nie zostały dostawione do cukrowni z powodu słoty, a wobec takiej straty, ruiny majątkowej jej zdaniem, uparła się i nie chce jechać. — O, to masz krzyż pański z nią, — powiedział ze współczuciem. — Wiem o tem, - westchnął, — a może ona naprawdę chora? — Gdyby była chorą, sama wezwałaby doktora... Zdrowa jest, tylko rozpieszczona i rozkapryszona. Posłuchaj mojej rady, bądź mężczyzną, postaw twardo swoje wymagania i nie ustępuj. — A jeśli ona nie usłucha? — Zagroź jej rozwodem. — Nie, to niemożliwe, zanadto ją kocham... no i Ninka. — Więc powiedz, że wyjedziesz na czas dłuższy... musisz odpocząć, odetchnąć po tej ciężkiej atmosferze. — Może to i dobry sposób, — ożywił się, — spróbuję. — Tylko nie zwlekaj, — upomniał stryj, — dzisiejszy obiad weź za pozór. — Tak... tak, zwłaszcza, że za trzy dni zjadą do mnie goście na polowanie... trzeba się z nią naradzić, co im podać, gdzie pomieścić. II. Z powodu migreny pani Wandy mąż nic mógł się z nią rozmówić i rad był tej zwłoce, uwalniała go bowiem od bezwzględnego postawienia kwestyi przyszłego unormowania ich wspólnego życia. Nazajutrz pani Wanda narzekała na wyczerpanie i do rozmowy nie przyszło. Goście jednak mieli przybyć i dłużej nie można było zwlekać z rozmową. Upatrzywszy stosowną chwilę, przyszedł popołudniu do gabinetu żony, którą zastał szyjącą sukienkę dla Ninki i zaczął uprzejmie: — Chciałbym, Wandziu, naradzić się z tobą w sprawie przyjęcia gości. Odłożyła robotę i spytała z odcieniem obawy i zaniepokojenia : — Jacy goście? — Zapomniałaś? - zdziwił się, — zjadą się na polowanie. — A, wiem; ale sami mężczyźni? — Przypuszczam, chociaż może na drugi lub trzeci dzień będą i panie. Idzie mi o to, ażebyś obmyśliła, co podać na obiady, na kolacye... — Wiesz, tak nie mam talentu pod tym względem... możebyś mnie wyręczył, a uniknęłabym wymówek. — Moja Wandziu, — zaczął oschłym tonem, — czy to mój wydział zajmować się kuchnią? Od czegóż jesteś gospodynią? żoną? — Dobrze... poradzę się z kucharzem. — I znów dasz taki obiad, jak onegdaj. Przypomniała sobie posłyszane wymówki i złośliwe uwagi, twarz jej przybrała wyraz surowy i rzekła z powstrzymywanem rozdrażnieniem: — Nie wiem, może będzie lepszy, może gorszy... nie umiem ci dogodzić. — Bo nie chcesz! — nachmurzył się. — Chcę, ale nie mogę, bo nie mam do tego ani głowy, ani usposobienia. — Nie idzie o usposobienie, ani o głowę, — uśmiechnął się ironicznie, — ale o wypełnienie obowiązku, od którego uwalnia tylko choroba, — a widząc ją tak mizerną, dodał ze współczuciem: — a może Wandziu jesteś chora? — Nie, i uprzedzam cię, że jeśli nie dogodzę ci z obiadami, to tylko dlatego, że nie mogę myśleć o potrawach, to takie męczące. — Ale właściwie, czem ty się męczysz ? Dziecko z boną, porządki robi służba, kucharz gotuje, czegóż ci brak? — W istocie jestem bardzo szczęśliwa, — zaśmiała się ironicznie, — mam męża, dom, dziecko, wytworne jedzenie, czegóż mi trzeba więcej do szczęścia!? Te słowa rozdrażniły go, wstał i prostując się podniósł głos: — Jesteś egoistką i myślisz tylko o sobie, ale ja mam dosyć takiego życia; ciągłe kwasy, smutki, narzekania, czy nie rozumiesz, że robisz mnie nieszczęśliwym? — a spostrzegłszy jej drwiące spojrzenie dodał: — ja lubię życie, wesołość, swobodę, a ty oddaliłaś odemnie ludzi.. — Karciarzy i hulaków, — powiedziała z pogardą. — Nieprawda! — wybuchnął, — są dobrze wychowani, ale, że nie są tetrycy, zrozpaczeni i sknerzy, tobie się nie podobają. Mniejsza o nich, ale to ci zapowiadam, że nie mogę żyć dłużej w tej ponurej atmosferze katorgi. — I co zrobisz? — spytała z udanym spokojem, — zabij mnie, albo struj, a uwolnisz się od nieszczęścia. — Ty masz talent wyprowadzania mnie z równowagi, — pobladł z gniewu, — ale ja nie nadaję się na aktora twoich tragedyi. jeśli nasz stosunek się nie zmieni, wyjadę na czas dłuższy, póki ty nie zrozumiesz, że twoje przywidzenia, smutki, gorycze, są bezcelowe. — Dobrze... jedź, przynajmniej nie będę potrzebowała myśleć o obiadach i udawać wesołość i swobodę. Spojrzał na nią uważnie, dostrzegł w twarzy bezbrzeżny smutek i gorączkowe wypieki, zdjął go żal nagły, zbliżył się do niej i mówił wzruszony : — Wandziu, bądź taka, jak dawniej, wesoła, uśmiechnięta, taka, jaką kochałem. Poco te smutki, to przygnębienie? Ani się uczeszesz, ani ubierzesz, ani grasz, zawsze chmurna, zgorzkniała, posępna... — Jestem taką, jak jestem, nie umiem grać komedyi. — Więc dawniej udawałaś? — zadrżał mu głos. — Nie wspominaj, to były czasy najnieszczęśliwsze, — zawołała poruszona, — a następstwem ich Ninka, córka takiego ojca i takiej matki, dziecko nieszczęśliwe ! Byłam głupia, nieopatrzna, nie rozumiałam, że życie jest tylko męką i cierpieniem. Patrzał na nią zdziwiony i oburzony, zrobił ręką ruch lekceważący, gwizdnął przez zęby i rzekł z chłodem rozkazującym: — Zostawiam ci wolny wybór, albo się zmienisz na tę z czasów, jak ty nazywasz najnieszczęśliwszych, albo też ja wyjadę na czas dłuższy. — Kiedy wyjedziesz? — spytała z udaną obojętnością. Ten ton rozgniewał go, spodziewał się oporu z jej strony, prośby, ażeby został, odparł też popędliwie; — Wyjechałbym dziś, bo jesteś niemożliwa, ale muszę uporządkować interesa, ażebyś nie posądzała mnie o zrobienie ci krzywdy... Posag twój ubezpieczony, — kończył złośliwie, — i mimo twych przewidywań ruiny, możesz go odebrać każdej chwili. — Dobrze... przyda się Nince. I znów żal go ogarnął, że w ten sposób ma się rozstać z żoną. Zbliżył się tuż do niej i spytał wzruszony : — Wandziu, i co ja ci złego zrobiłem? — Sam wiesz, że nic, — podkreśliła ostatnie słowo. — Wandziu... daruj, jeśli cię uraziłem, — nachylił się, chcąc ją pocałować. Odchyliła się szybko i zarumieniona zawołała: — Niel Nie! Wiesz, jak nie lubię wszelkich czułości. Wyprostował się, obrażony, i powiedział twardo: — Nie, to nie! Czy masz mi co jeszcze do powiedzenia? — Nic... tylko prosiłabym cię, ażebyś mnie zostawił samą, jestem znużona tym melodramatem. Wyszedł, zatrzaskując drzwi za sobą. Dotychczasowy spokój, utrzymany z takim wysiłkiem nerwów, wyczerpał ją. Polały się łzy rzęsiste, a tłumione łkania rozrywały jej piersi. Po pierwszym wybuchu płaczu, gdy trochę się uspokoiła, zaczęła rozmyślać o mężu... Jaki on niegodziwy, wstrętny, małostkowy, jaki sybaryta cyniczny, ciągle myśli o jedzeniu i piciu, o używaniu, żadnego w nim ducha, serca, zapału, myśli! I co ona zawiniła? Cicha, spokojna, łagodna, i chociaż widzi, że wszystko idzie ku ruinie, że on rwie się do kart, hulatyk, że traci, nic mu nie mówi, nie gniewa się; ale przecież trudno, ażeby w tych okropnych stosunkach moralnych i materyalnych, udawała wesołość, przymilala się, dogadzała mu, a tem samem pochwalała jego sposób życia i zachęcała go do niego. Ale ona jest uczciwa i szczera, a gdy on drwi z jej przestróg i uwag, ona, nie przyłoży ręki do upadku. Milczy i cierpi. I on nazywa siebie nieszczęśliwym, on, któremu do szczęścia wystarcza dobry obiad, — uśmiechnęła się z goryczą, — on nieszczęśliwy, a cóż ona ma mówić !? Nazywa mnie egoistką, i to kto? on, który dba tylko o siebie. Jeśli troszczy się o moje zdrowie, to tylko w swoim własnym interesie, przez egoizm męski, ażebym była wesoła, troskliwa o jego podniebienie. I zachciewa mu się pocałunków, czułości, niby to przeprasza, ale to brutal zmysłowy, wstrętny człowiek. Czy choć raz mi współczuł, widząc, że jestem smutna i cierpiąca? Czy zrozumiał mnie kiedykolwiek? Może wówczas, gdy byłam ślepa, głucha i niema na wszystko i cały świat w nim widziałam. Ale teraz przejrzałam, wiem, co on wart, jaka przyszłość mnie czeka i jakiego rodzaju mam otoczenie. Myślał, że się zmartwię jego wyjazdem, jeszcze czego! jedź, będę miała więcej spokoju i ciszy. A teraz znów goście przyjeżdżają, będą hałasy, karty, pijatyka; tracą zdrowie i majątek; ale ona się nie pokaże, to ośmieliłoby ich i szaleliby całą noc, a przecież to rozpusta i grzech. Jakaż ona nieszczęśliwa, opuszczona, samotna, nikogo nie ma na świecie. I tak się rozżaliła nad sobą, że popłynęły świeże łzy. Były to jednak przebłyski bolu i żalu, podyktowane przez zranione uczucie, to zrozumiała i postanowiła zimno zastanowić się nad wszystkiem, obliczyć się z możliwemi następstwami. Pierwsze pytanie, które jej się nasunęło z konieczności, było, kto temu winiem, że zmarnowane ma życie, że wszystko wokoło jest takie liche, smutne, przykre. Naturalnie tylko on winien, mąż! Była młoda, niedoświadczona, niewinna. On wmówił w nią, że z nim będzie raj, radość, szczęście, miłość... i było; zaśmiała się nerwowo, jest Ninka, chora, drażliwa, uparta jak on, samowolna, i nawet ma jego usta zmysłowe. Nieszczęśliwe dziecko... nie dość, że odziedzicza tyle wad i chorób po rodzicach, ale i żadnego majątku mieć nie będzie. On napewno wszystko straci. Teraz zachciewa mu się podróży, naturalnie na hulatykę, na karty, może na dziewczęta. Zadłuży się, straci zdrowie, majątek, opinię, a tu gospodarstwo zmarnieje. Wszystko rozkradną, zniszczą, może na zasiew nie zostawią, jednem słowem ruina majątkowa pewna. A on wybiera się w zbytkowną podróż, gdy buraki jeszcze w polu i czekają pogody, ażeby dostawić je do cukrowni. I to nazywa się gospodarz! Po chwili przyszła do przekonania, że i jej posag, o którym mówił, że jest zabezpieczony, zabiorą dłużnicy na pokrycie swych należytości. W ten sposób Ninka i ona zostaną bez grosza. Ale dlaczego on wyjeżdża? Nudzi się, szuka wesołości, zabawy, hulatyki, bo pewno gnębią go stosunki materyalne, bo jeśli on, co tak przed nią kłamie, przyznał się jej był wówczas do przegranej siedmiu tysięcy rubli jednego wieczora, to z pewnością musiał przegrać dużo, dużo więcej. A teraz widzi ruinę i szuka zapomnienia, ale ją zostawia i dziecko na pośmiewisko i upokorzenia. Przypomniały się jej opowiadane i czytane szczegóły o licytacyach, tak i tu wszystko pójdzie pod młotek. Meble, dywany, suknie, bielizna, srebro... i stanęło przed nią widmo nędzy i upokorzenia. Co tu robić? Co począć? Załamywała białe ręce i ściskała je kurczowo. Nagle błysnęła jej myśl o samobójstwie !... To będzie najlepiej, minie udręka, zginie męczarnia, nie ujrzy nieszczęścia, ruiny, i nastanie spokój, cisza, a ona tak tego pragnie i pożąda. Zatopiła się z przyjemnością w rozmyślaniach o śmierci. Widziała siebie na katafalku, słyszała śpiew pogrzebowy, uderzenia dzwonów, grób otwarty... Zapukano lekko do drzwi ze strony dziecinnego pokoju i Ninka zawołała: — Mamusiu, można? Wzdrygnęła się na ten głos i siląc się na spokój, odpowiedziała : — Wejdź, ale na chwilę tylko, głowa mnie boli. Ninka wbiegła, ciągnąc wózek za sobą i mówiła wesoło : — To prawdziwy wóz... zaraz przyniosą siano i zwiozą do brogu. — Dobrze, Ninko, tylko nie tutaj. Dziecko obejrzało się wokoło i zawołało : — Mamusiu, tylko jedną furę pod biurko, to będzie bróg. — Nie! Nie można, — dotykała ręką rozgorączkowanej głowy. — Ale dlaczego mamusia nie pozwala bawić się Nince? Mamusia zawsze smutna, siedzi, czyta, zamiast biegać, bawić się, śmiać... A może mamusia zaśpiewa, tylko coś wesołego ! — A coś smutnego nie lubisz? — Niecierpię! — zawołało dziecko z naciskiem. — Ojciec, wykapany ojciec! — pomyślała z goryczą. — Mamusia lubi tułać się po sianie? — spytała nagle. — Nie, a ty? — Bardzo lubię, wszędzie kłuje i tak pachnie, tak miękko! — Zmysłowa, jak ojciec! — patrzała niechętnie, niemal z obrzydzeniem na dziecko i rzekła surowo : — Idź już! głowa mnie boli. Męczysz mnie! Ninka nadąsała się, wydęła usteczka i wyszła bez słowa, zamykając ostro drzwi za sobą. — Zupełny ojciec! — pomyślała niemal zrozpaczona. I co z niej będzie, jeśli ja umrę? — wróciła do myśli o samobójstwie, — najnieszczęśliwsza istota ! Nie wolno mi przecież zostawiać nieszczęśliwego dziecka, które urodziłam, muszę żyć dla niego, nie dla siebie. Znów opadły ją smutki, przeczucia czarne, obawy nieokreślone... W oznaczonej porze przyszedł Paweł, pytając, czy ma podawać kolacyę. — Dobrze, ale ja nie przyjdę, głowa mnie boli. Nazajutrz przyszła Rózia, panna służąca, i stanęła przy drzwiach. — Czego? — spytała pani Wanda. — A to względem gości. — Cóż takiego? — Przyjedzie osiem panów, będą nocowali i jaśnie pan kazał mi przygotować pokoje i pościel. — To przygotuj. — Kiedy nie wiem, gdzie i jak? — W gościnnych pokojach czterech... — Jeden zajmuje stryj jaśnie pana. — Więc dwóch w gościnnym, dwóch w gabinecie pana, dwóch w kancelaryi pana... — To wiem, ale zostaje dwóch... — Hm... gdzie ich dać? — zastanawiała się pani Wanda. — A gdyby Ninka przeniosła się na ten czas do gabinetu, tutaj? — Czyj to pomysł? — nachmurzyła się. — Jaśnie pan mówił. — To niemożliwe, — ściągnęła brwi, — dziecko musi mieć swój pokój i swoje wygody. Cały dwór jest do rozporządzenia, tylko nie dziecinny, mój gabinet i moja sypialnia. — Gdzież ich pomieścić? — Gdzie pan każe... w salonie, w palarni, w oficynie... miejsca dosyć. Pościel żeby była czysta, poduszki i kołdry wziąć ze składu. — Słucham, ale... — Dosyć, — zawołała surowo, — zrób, co ci każe. I znowu fala żalu i gniewu na męża nadpłynęła. Nie dość, że sprasza gości do siebie i dla siebie, ale jeszcze żąda pokoju dziecka. Co za wstrętny samolub! Wiedziałam, że mnie przestał już dawno kochać, i pewno nienawidzi, ale nie kocha nawet dziecka i dla swej przyjemności poświęca zdrowie i spokój Ninki. Dziecko przyzwyczaiło się do swego pokoju, zabawek, do swobody, a tu aniby się wyspało, ani wykąpało w swoim czasie, nie użyłoby ruchu i napewno rozchorowałoby się po dwóch dniach. Ta Ninka taka nerwowa, drażliwa, taka, to nienaturalnie wesoła, to znów smutna, nie miałaby swego pokoju, zatęskniłaby się tutaj, ale dla dogodzenia swej fantazyi poświęca dziecko. Do obiadu nie poszła, postanowiła bowiem nie pokazywać się gościom, i obawiała się, że może w czasie obiadu ktoś się zjawi. Popołudniu zaczęli zjeżdżać się goście, ażeby nazajutrz skoro świt ruszyć do lasu. Pani Wanda w skromnym, popielatym szlafroczku czytała w swym pokoju, nasłuchując mimowolnie ruchu i gwaru we dworze. Wieczorem przyszła do niej ciotka, zawiadomiła, kto przyjechał, kogo oczekują, i dodała, że rozstawiono dwa stoliki do kart, a Paweł dostał rozkaz przygotowania przekąsek zimnych około północy. Pani Wanda dość obojętnie wysłuchała nowin i spytała: — Kolacya była dobra? Ciotka sądząc, że dysponowała ją Wanda, powiedziała z uśmiechem : — Doskonała, Michaś był uradowany, bo nadzwyczaj chwalono szczupaka szpikowanego słoninką i ostre masło do pieczeni. — No, i obeszło się bezemnie, — uśmiechnęła się z przymusem, — niechże sam dysponuje kucharzowi. Spostrzegła ciotka swój błąd, ale już było zapóźno, pogadały chwilę i ciotka odeszła. Pani Wanda poczuła się dotknięta, że kolacya się udała i mąż tryumfuje. Pocieszała się tem, że mąż pewno z godzinę konferował z kucharzem i ani zajrzał do gospodarstwa, ale u niego tak zawsze, pierwsze podniebienie, a dopiero praca, to też wszystko chyli się ku upadkowi. Na drugi dzień, pod wieczór, gdy myśliwi przyjechali z polowania, wbiegła Rózia zdyszana i mówiła: — Proszę jaśnie pani, przyjechała pani Świtkalska z bratem, pytała o jaśnie panią. — Cóźeś odpowiedziała? — Że jaśnie pani chora. — Gdzie jest pani Świtkalska? — Starsza pani ją przyjęła w salonie. Pani Wanda spojrzała na swój skromny szlafroczek, miała na razie ochotę wziąć inny, ale uśmiechnęła się lekceważąco i rzekła : — Przeproś panią, że wyjść nie mogę, ale bardzo proszę, żeby mnie odwiedziła, — ogarnęła okiem gabinet, kazała to i owo postawić inaczej i powtórzywszy swe zlecenie, czekała. Pan Michał, dowiedziawszy się od Rózi o poleceniu żony, sam oznajmił o tem pani Świtkalskiej: — Może pani raczy przejść do Wandzi, ona cierpiąca, a oprócz tego mam gorącą prośbę do pani. — Jaką? Bardzo chętnie, — odpowiedziała sąsiadka, nie pierwszej młodości, ale jeszcze ładna, wesoła szatynka. — Nie mogę namówić Wandzi, ażeby poradziła się dobrego doktora, bo naszemu nie wierzy. A przyjechał brat pani, znakomity lekarz, namów ją pani, będę bardzo wdzięczny. — O, to rzecz najmniejsza, my, kobiety, zawsze na coś cierpimy i chętnie radzimy się doktora. Pani Świtkalska tak nalegała i prosiła, że wreszcie pani Wanda zgodziła się. Ucieszona swem powodzeniem pani Świtkalska zawołała brata, doktora Henryka, przyjemnego bruneta z brodą i mądremi, badawczemi oczami. W gabinecie pani Wandy zawiązała się rozmowa konwencyonalna o wsi, mieście, pogodzie, wreszcie doktor zaczął pytać o zdrowie i dał znak siostrze, ażeby odeszła. — Pójdę zobaczyć, co też upolował mój pan mąż, — zaśmiała się, — wrócę za chwilę. Doktor, mając przed sobą zdenerwowaną niewiastę, pytał bardzo ostrożnie o objawy, stosownie do życzenia główny nacisk kładł na bole głowy, szum w uszach i zwolna, prawie bez jej wiedzy, dowiedział się pewnych charakterystycznych objawów, które wystarczyły mu na określenie choroby. — Pani zapewne doskonale obserwuje siebie i otoczenie, — mówił przyjaźnie, — i czy nie zauważyła pani, że rodzą się w jej duszy pewne obawy, przeczucia... takie bezwiedne wnioskowanie. — No, tak, ale to są przecież rzeczy naturalne. Nasuwają się same przez się. — Bardzo słuszne rozumowanie, — rzekł doktor z uznaniem. — Istotnie zwracam uwagę na drobne szczegóły i one rzucają światło odmienne na istotę rzeczy, — zapalała się pani Wanda, — i to, co się innym, a nawet mnie wydawało jasnem i czystem, zaciemnia się, obniża. — Tak, tak, — przyznawał doktor, — z drobnych szczegółów urastają niemal góry i przygnębiają panią. — Bywa tak, — westchnęła. — I naturalnie obawia się pani o męża, o dziecko, o byt materyalny. Słowa te dotknęły ją, spochmurniała, wyprostowała się i spytała tonem obrażonym : — Zapewne mój mąż informował pana? — Daję pani słowo, że mąż mówił mi tylko o smutku i przygnębieniu pani bez widocznej przyczyny... nic więcej, ani słowa. — Więc skąd pan wie o moich obawach? — Prosta logika, jeśli pani się obawia, to przecież nie o siebie, tylko o dziecko i męża. — To prawda, o sobie prawie nie myślę, idzie mi o przyszłość dziecka. — O jego byt... o zabezpieczenie szczęśliwej przyszłości, — dodał doktor, — są to obawy zupełnie naturalne u troskliwej matki i żony. — Otóż to, — ożywiła się, — mąż uważa je za niewłaściwe, przesadne, niemal chorobliwe, a ja czuję się zupełnie zdrową. — I jest nią pani... tylko trochę przenerwowania, i te migreny... — O, to najmniejsze. On wmawia we mnie chorobę, ale ja wiem najlepiej, że nic mi nie jest. — Pani potrzebuje tylko spokoju. —. Tak jest. — Spokoju, ciszy i oderwania się od męczących myśli. Trzeba na jakiś czas zmienić otoczenie, nie ażeby zapomnieć, ale odetchnąć. — To trudno, — westchnęła, — mam obowiązki, jeśli idzie o spokój i ciszę, mogę je mieć tutaj. — No, tak, zapewne... tylko, że stan nerwów będzie się tutaj polepszał bardzo zwolna... nie można uniknąć w domu pewnych drażniących drobiazgów, kłopotów, nieporozumień, malutkich wprawdzie, ale dokuczliwych. — One są wszędzie, tu czy tam, a w domu może najmniej, — broniła się w obawie, że doktor pomyśli, iż ona skarży się na męża i otoczenie. — Zapewne, ale tu pani jako gospodyni jest odpowiedzialna, również jako żona, a tam zupełnie wolna i niezależna. Taka swoboda zaczęła się jej uśmiechać. Nie mieć nic do czynienia ze służbą, z kucharzem, z obiadami, nie widzieć i nie słyszeć męża, pozbyć się przymusowych uśmiechów, zachowywania pozorów zgodnego i kochającego się małżeństwa, nieustannej baczności i wiecznej obawy przed niemiłemi i niebezpiecznemi czułościami... tak, inne byłoby życie, swobodne, jaśniejsze. — Może pan doktor dobrze radzi, odpoczynek w innem otoczeniu byłby mi potrzebny... Wzięłabym Ninkę... — O nie ! bez męża i bez dziecka, — zawołał doktor; — pani sama powinna jechać, a wszystko będzie dobrze i wkrótce miną te czarne myśli, które przysłaniają słońce. — Sama? A Ninka? — Gdyby pani wzięła dziecko, zamęczyłaby się pani obawą, gdzie jest, z kim się bawi, czy się nie zaziębi, nie rozchoruje, nie zarazi... Dziecko, przyzwyczajone do domu, do swego otoczenia, zabaw, pilnuje ojciec, ciotka, bona. Nawet dziecku taka podróż i pobyt może zaszkodzić... stokroć lepiej zostawić. Tak zapragnęła nagle tej swobody i wyzwolenia się z domowych stosunków, że w myśli zgodziła się już na zostawienie dziecka i spytała cichym głosem : — A gdzie mam wyjechać? — i obejrzała się trwożliwie. — Gdzie? Do Zakopanego. — Aż tam? Tak daleko? — W każdym razie bliżej, aniżeli do Włoch lub Szwajcaryi. Tam teraz mroźno, jasno, śniegi wokoło. — Tatry! Pierwszy raz będę tam, czy tam pięknie ? — Zobaczy pani sama, ale to wiem, że dla pani zdrowo. Po chwili milczenia podniosła spuszczone oczy i patrząc w doktora badawczo, mówiła : — Niech mi pan powie szczerze, czy jestem chora ? — Na co? — Czy mam neurastenię? — Nie, nawet nie mógłbym radzić pani Tatrów. — A może to mózgowe? — zbladła. — Cóż znów? — zaśmiał się doktor, — pani trzeba jedynie spokoju i innego otoczenia, powietrza, więcej ruchu, zabawy... to cała kuracya. — I mówi pan prawdę? — Najszczerszą. Cóż, pojedzie pani? — Namyślę się jeszcze, porozumię z mężem. — Bardzo słusznie, tylko radzę szczerze, nie zwlekać. Teraz nastają u nas dnie pochmurne, smutne, które oddziaływają ujemnie na stan nerwów. Weszła pani Świlkalska i spytała wesoło : — Czy już po konferencyi i badaniu? — Nie było ani konferencyi, ani badań, zwykła rozmowa przyjacielska, — odpowiedział doktor z uśmiechem. — Ale co uradziliście ? — dopytywała się ciekawie. Doktor spojrzał na panią Wandę, zostawiając jej swobodę odpowiedzi. — Pan doktor radzi mi wyjazd na czas jakiś do Zakopanego. — Dlaczego do Zakopanego ? — patrzała niespokojnie na brata, — sądziłam, że do Włoch? Sycylii ? — Pani Wanda jest zupełnie zdrowa, potrzebuje tylko wypoczynku, a znajdzie go łatwiej w Zakopanem, aniżeli gdzieindziej. Wszedł lokaj, prosząc na kolacyę, pani Wanda została sama i poczuła się dziwnie zdrową i podnieconą. Ustąpiło rozdrażnienie nerwowe, nastało ukojenie trosk i niepokojów. Ta smutna, a dla niej nad wyraz przykra teraźniejszość zaczęła się zacierać, a napływające jeszcze troski i obawy wydały się jej nikłemi i drobnemi, gdyż miała to przeświadczenie, iż wkrótce nie będzie ich słyszała ani widziała. Wolna będzie, swobodna jak ptak; uśmiechała się do tej myśli i zdawało się jej, że urastają jej skrzydła i uleci od tych codziennych smutków, obaw, przykrości. Nie zobaczy złośliwych spojrzeń męża, jego miny znudzonej i gniewnej, nie usłyszy przycinków do swej bezczynności, do braku decyzyi, do zaniedbywania kuchni i gospodarstwa. Nasunęła się myśl o wydatkach połączonych z jej wyjazdem, ale uspokoiła się wkrótce, bo jeśli on chciał podróżować czas dłuższy, więc zapewne ma fundusze na to, a przecież lepiej, ażeby on dopilnował gospodarstwa i interesów, aniżeli zostawił na wsi ją, nieświadomą spraw majątkowych. Usunęła w ten sposób kwestyę pieniężną, ale pozostała Ninka. Na razie uczuła niepokój i troskę o dziecko. Czy kto nie skrzywdzi? czy dopilnują jej zdrowia? czy będą dozorowali bonę? Co się stanie, jeśli Ninka zachoruje?... A możeby było lepiej, bezpieczniej wziąć ją ze sobą? Doktor jednak powiedział, że Nince podróż może zaszkodzić, a jeśli dziecko zachoruje w jakimś hotelu czy zakładzie, nie będzie miało napewno potrzebnych wygód, ciszy, spokoju. Lepiej zostawić w domu, uprosi ciotki, ażeby dopilnowała dziecka, zresztą bona jest dobra, sumienna i nie skrzywdzi Ninki. Pan Michał, jakkolwiek bardzo był ciekaw wyniku badań doktora, zadowolił się na razie pytaniem w przechodzie: — Jest co niebezpiecznego, panie Henryku? — Nie, i cierpienie da się usunąć. — Dziękuję, — ścisnął rękę doktora i jako gospodarz zajął się gorliwie ugoszczeniem gości. Dopiero po kolacyi znalazł stosowną chwilę i na osobności rozmówił się z doktorem, który odpowiedział: — Pani jest cierpiąca, potrzebuje zupełnego spokoju. Nie powinna zajmować się gospodarsiwem domowem, żadnymi interesami materyalnymi, służbą, dzieckiem... — Ależ ona i tak prawie że się niczem nie zajmuje. — Jednak te drobne, dla pana nic nie znaczące zajęcia pogarszają stan jej zdrowia i trzeba tego uniknąć. — Cóż tedy radzisz, panie Henryku? — Wyjazd z domu, zupełne oderwanie się od zajęć i kłopotów. — Ale co jej właściwie brakuje? — Nerwica serca, ale nie wspominaj pan o tem chorej, zachowaj dla siebie. Powiedziałem pani, że to zwykłe wyczerpanie sił, zdenerwowanie, pewien rozstrój, który pod wpływem spokoju i ciszy ustąpi. — Więc to poważna choroba ? — patrzał badawczo w oczy doktora. — Każda choroba jest poważna, albo może nią zostać. — I na jak długo musi wyjechać? — Aż do polepszenia zdrowia, na dwa, może na cztery miesiące. Osądzi to zresztą i lekarz miejscowy i do pewnego stopnia sama pani. — Dokąd radzisz wyjechać, panie Henryku? — Do Zakopanego, doskonała stacya klimatyczna. Pomieszczenie dobre, wygody, lekarze na miejscu i cudowne powietrze górskie. — Hm... ciężko nam będzie dwojgu wyjechać z domu.... — O, niel — zaprotestował doktor, — pani musi być sama, bez pana, panie Michale. — Jakto? Ona sama !? Czyż da sobie radę? Czy nie zatęskni się? Któż jej usłuży? rozrusza? zabawi? — Nie obawiaj się pan, da sobie sama radę, nie będzie przecież na odludziu. — Nie znasz jej, panie Henryku; ona taka delikatna, wrażliwa, lada słowo ją zrazi, zmartwi. Musi się ktoś nią opiekować, osłaniać ją. — Tak ile nie jest, — uśmiechnął się doktor, —i pani poradzi sobie. — Ja nie puszczę jej samej, — powiedział stanowczym głosem. — Jednak dla jej zdrowia to nieodzowne. Pan Michał zmieszał się, zaczerwienił i spytał podejrzliwie: — Czy ona mówiła co o mnie? — Ani słowa. — Więc dlaczego zabraniasz mi, panie Henryku, towarzyszyć jej? — Powiedziałem już, że pani musi się oderwać od domowych stosunków, otoczenia, trosk wszelkich. — To rozumiem, ale co innego ja, jej mąż i opiekun. — Właśnie dlatego, — zaśmiał się. — No, to wyznam już, ale tylko przed panem, jako doktorem, że pomiędzy nami są stosunki trochę zaćmione, niejasne, jest w tem może trochę i mojej winy... otóż myślę, że te jej smutki i przygnębienia ustąpią, gdy będziemy sami, zdala od domu... no i przyjdziemy do zupełnej zgody. — Nie, panie Michale, obecność pana uniemożliwi kuracyę. W chorobie pani są pewne opory psychiczne, którym nie można się przeciwstawiać, bo pogorszą stan rzeczy. To wszystko minie, gdy ona przyjdzie do zdrowia. — Ale Ninkę zabierze ze sobą? — Nie, sama być musi. — To niemożliwe, ona przecież kocha dziecko, nie rozstanie się z niem. — Trzeba. — Nie! Nie!... Chciałbym koniecznie, ażeby Ninka i bona z nią były, jeśli ja nie mogę. — Dlaczego? Przecież dziecko nie zacięży panu i tu będzie miało większe wygody, aniżeli tam. — No, tak, zapewne... czy pan żonaty? — Nie. — Więc panu trudno zrozumieć męża, który młodą żonę ma puścić samą w świat, między Bóg wie jakie towarzystwo. Dziecko, widzi pan, jest hamulcem, zawsze przypomina o obowiązkach matki i żony. Z tego powodu chcę wysłać z nią Ninkę. — A właśnie z tych samych powodów odradzam stanowczo zabierania dziecka do Zakopanego. — I ona zgodziła się na to, ażeby jechała sama? bezemnie? bez dziecka? — wpatrywał się gorączkowo w twarz doktora. — Powiedziała, że się namyśli, poradzi z panem. Pan Michał się rozjaśnił i rzekł z uśmiechem : — No, to nic straconego! Spodziewałem się tego, ona przecież nas kocha. Panie Henryku, a jeśli ona zechce, ażebym ja jej towarzyszył? — Radzę panu ani prosić, ani nalegać, ażeby sama nie jechała. Zresztą, zrobi pan, co zechce, —i korzystając z przyjścia jednego z gości do pokoju, zawiązał z nim rozmowę. Nazajutrz po wyjeździe gości pan Michał poszedł do żony. — Jakże Wandziu się czujesz? — Jak zwykle. Chłód, z jakim go przyjęła, zaczął go drażnić, ale się przemógł i mówił uprzejmie: — Doktor Henryk radzi, ażebyś wyjechała do Zakopanego na odpoczynek. — Wiem. — Czy myślisz sama jechać? — Zastosuję się do wskazań doktora. — Znaczy sama, — nachmurzył się, — a sądzę, że dla spokoju i dobra twego lepiej, ażebym pojechał z tobą. — Doktor zabronił stanowczo. — No, wiesz, — starał się uśmiechnąć, — doktor doktorem, ale zważ, że na czas dłuższy nie rozstawaliśmy się ze sobą. Będzie mi nader przykro i dla twej wygody byłoby lepiej, gdybyś nie była tak osamotniona. — Tobie będzie przykroi? — spojrzała z drwiącą pogardą, — ależ pozbędziesz się ciężaru, przestanę zatruwać ci życie... — Wandziu, mówiłem to w rozdrażnieniu, —przerwał jej, — i bardzo serdecznie cię przepraszam. — Bądź szczery przynajmniej, wolę ostre słowa, aniżeli komedyę... a zresztą kto chciał wyjechać z domu? — To tak sobie... na wiatr... — Nie wierzę. Mąż przeszedł się po pokoju, zapalił papierosa i patrząc z pod oka spytał: — A Ninki nie weźmiesz? — Doktor zabronił. — Hm... ten doktor, to dobry parawan, —uśmiechnął się ironicznie. — Nie potrzebuję parawana, bo nic nie mam do ukrywania, ani towarzyszów, ani kart... — Prawda... no, dajmy temu spokój... zatem chcesz jechać sama? — Stosownie do rady doktora. — I kiedy? — Dziś, jutro, byle prędzej. — Skądże fen pośpiech? — Doktor kazał. — Niech i tak będzie, — westchnął; — każ Rózi przygotować twoją bieliznę, suknie, bo zdaniem doktora kuracya potrwa trzy lub cztery miesiące. Za dwa, trzy dni, jak tylko będą pasporty, wyjedziemy. — Jakto? — podniosła zdziwione oczy. — Nie obawiaj się, — powiedział z goryczą, — tylko odprowadzę cię do Zakopanego i zostawię. — Dobrze... dziękuję... I jeszcze jedno, czy mój wyjazd nie będzie zbyt wielkim ciężarem? — Nie! Wprawdzie urodzaju nie było wielkiego, ale zato ceny wysokie i mam w domu zbędnej gotówki pięć tysięcy rubli, nie licząc buraków. — To bardzo szczęśliwie. — A widzisz, mimo że pilnuję więcej kuchni, aniżeli gospodarstwa, — kończył złośliwie i wyszedł. III. Pani Wanda z mężem jechali w oddzielnym przedziale drugiej klasy. Wsunięta w róg milczała z przymkniętemi oczami, opadły ją bowiem obawy o pozostawioną w domu Ninkę. Była to pora, gdy dziecko po rannej kąpieli układano do snu. Ninka zazwyczaj grymasiła przed snem i napierała się do zabawy i ruchu, a uspokajała się pod wpływem śpiewu lub opowiadania bajki. A może zniecierpliwiona bona uderzyła Ninkę... a może pozwoliła jej po cieplej kąpieli biegać bosemi nóżkami po zimnej posadzce i dziecko rozgrzane wybiegło na kurytarz, przeziębi się, dostanie zapalenia płuc i umrze... łzy napływały jej do oczu i teraz gorzko żałowała, że nie została w domu. Mogła była dopilnować dziecka, zapobiedz nieszczęściu, ale doktor radził jej koniecznie wyjazd dla zdrowia... musiała dom opuścić... Sądziła jednak, że on zostanie, spojrzała z niechęcią na męża palącego papierosy. Możeby i nie dopilnował dziecka, lecz sama jego obecność we dworze zmusiłaby bonę do większej troskliwości o dziecko, które miałoby się przed kim poskarżyć. I poco on właściwie jedzie? Dlaczego zamęcza ją swą obecnością? Nadpłynęła gryząca fala żalu i goryczy do męża... Pan Michał, puszczając kłęby dymu, to patrzał na milczącą żonę, to znów na szary, mglisty dzień, który przedzierał się do przedziału przez brudne szyby. W głębi serca czuł żal do żony, że tak łatwo zgodziła się na wyjazd, sama jedna, a widząc ją smutną, pomyślał nie bez zadowolenia, że pewno teraz martwi się, że zostawiła dom, męża, dziecko... Niech się martwi, niech żałuje, zaś ja będę bardzo uprzejmy, troskliwy, dbały o nią, ażeby poznała, ile traci. Widząc ją tak wciśniętą w kąt, zdjął z półki pled i rzekł: — Wandziu, może ci chłodno, okryję ci nogi, — zbliżył się. — Dziękuję ci... Dobrze mi... nie chcę pleda, odsunęła pospiesznie nakrycie z nóg. — Jak się czujesz Wandziu? — składał pled na półce. — Dobrze. — Wiesz, co mi ciocia na samem odjezdnem powiedziała? — Co? — Zawiadomiła mnie, że przenosi się do twego gabinetu, ażeby być bliżej Ninki. Nie mówiła tobie tego, sądząc, że się sprzeciwisz ze względu na jej zdrowie. Pani Wanda odetchnęła, obawa o dziecko prawie znikła, a wzrosła wdzięczność dla ciotki i powiedziała rozczulona: — Jaka ona dobra! — Nie sprzeciwiłem się temu, chociaż ta troskliwość wydaje mi się zbyteczną, tylko powiedziałem, ażeby twoje meble kazała przenieść do innego pokoju. — Dopilnowanie dziecka jest stokroć ważniejsze od mebli, — powiedziała twardo, — czy podziękowałeś cioci? — Nie było czasu. Jaki on gbur? Jak nie posiada najmniejszego poczucia delikatności? Staruszka poświęca się dla jego dziecka, a on każe jej usunąć meble z pokoju! Gdzież ona usiądzie? Ile kłopotu będzie miała, ażeby jako tako umeblować pokój?! Milczeli czas jakiś, wreszcie on, chcąc ją zabawić, zaczął: — Wiesz, Wandziu, na ostatniem polowaniu, Władek Świrski fatalnie pudlował. Wyobraź sobie, chybił raz po raz do czterech zajęcy, aż tu na drugim miocie wychodzi na niego lis, jakie pięćdziesiąt kroków... I dalej opowiadał, jak Świrski spudłował, jak lis zawrócił i jak on na sto trzydzieści kroków powalił go celnym strzałem. Słuchała go niesłuchając, dziwiąc się lekceważąco, jak można z lakiem zajęciem i śmiechem opowiadać tak błahą rzecz. Pan Michał, pobudzony swem opowiadaniem, przypomniał sobie doskonalą sprzedaż konia z kolerem na jarmarku, która się udała jednemu ze sąsiadów i kończył: — I tak się ucieszył pozbyciem się konia, że wyprawił ucztę, trochę przegrał w karty, a nazajutrz musiał konia sprzedanego przyjąć i pieniądze zwrócić. I konia się nie pozbył i dopłacił grubo do tej zabawy. Czy to nie jest doskonałe? — śmiał się. Ona, wyobrażając sobie te targi, hałasy, krzyki, pijatykę, słuchała z obrzydzeniem, a widząc go tak rozbawionym, poczuła wstręt do niego. I to jest mój mąż, ojciec mego dziecka! I ja go niegdyś kochałam, całowałam go, słuchałam z przyjemnością jego banalnych opowiadań! Gdzie miałam oczy? Jakiż on brzydki!? Czoło nizkie, włosy rzadkie, łysawy; usta grube, zmysłowe; wąsy pretensyonalnie podkręcone; twarz czerwona, prostacka; ruchy niezgrabne, ociężale; oczy bez wyrazu, tylko błyszczą przy dobrem jedzeniu lub pożądaniu. I takie zmarszczki! Jakiż on stary, pomyślała, chociaż pan Michał liczył trzydzieści osiem lat, ona zaś miała dwadzieścia trzy. Odwróciła oczy i patrzała na migającą się okolicę, nudną i płaską. On poszedł za jej wzrokiem i ziewając mówił: — Masz też patrzeć na co! Piaski, błota i zagajniki. — Cóż mam robić? — westchnęła. — Wiesz, Wandziu, — ożywił się, — a możebyśmy coś zjedli? Mam doskonałą kuropatewkę, sam upolowałem, — sięgnął po eleganckie, skórzane puzderko i otwierał, — czy ci podać? — Nie, dziękuję. — Są tartynki wyborne, sam dopilnowałem, zupełnie świeże, - podawał na talerzyku, a na przeczący ruch głową dodał, - a może kruche rogaliki? wyglądają wcale dobrze. — Dziękuję... nie mogę myśleć o jedzeniu. — To dziwne ; jechaliśmy godzinę powozem, a koleją prawie godzinę, czuję głód niemal, — wyjął kuropatwę, przygotowywał nóż i widelec, -a może napijesz się kieliszek burgunda starego, umyślnie go wziąłem dla ciebie. — Wiesz, że nie pijam alkoholów. — To nie alkohol, to lekarstwo... napij się. — Dziękuję, — patrzała w okno, lecz w odbiciu widziała, jak mąż je. Przypomniały się jej jego narzekania, docinki, drwiny z dysponowanych przez nią obiadów i nagle poczuła takie obrzydzenie do jedzącego, że wstała i wyszła na kurytarz. Wróciła po dobrej chwili, ujrzała na papierze ogryzione kości z kuropatwy, okruszyny bułek i ciastek, brudne talerzyki i kieliszek. — Wandziu, zjedz chociaż jabłko, — podawał ładny owoc, — jeśli nie jestem Parysem na górze Ida, chciałbym odegrać rolę Ewy z raju, — śmiał się. Chcąc się pozbyć jego dalszych zaprosin, przyjęła jabłko, usiadła w swym kącie i wzięła powieść francuską do ręki. Czytała. On bardzo porządnie pochował naczynia, resztę jedzenia do puzderka, wyrzucił kości przez okno i spytał: — Co czytasz? — Powieść. — Szkoda oczu natężać w wagonie. — Nie mam nic lepszego do roboty. — Zrób tak, jak ja, prześpij się, prędzej czas minie. Ułożył się wygodnie na przeciwległej kanapce, zdjął but, który go cisnął, rozpiął koszulę u szyi, i wkrótce zasnął, chrapiąc głośno z powodu kataru. Rozcinając kartki czytanej książki, spojrzała na męża. Wyglądał istotnie nieszczególnie, z twarzą pełną, czerwoną, świecącą; z opadniętym podbródkiem, z włosami zmierzwionemu Usta miał półotwarte i widać było ostre, żółtawe zęby, a przez nos zatkany i gardło zajęte dobywały się chrypliwe, świszczące oddechy. Rozwalony na kanapce, w bezwładzie snu nie miał w sobie nic miłego. Patrzała na niego z rosnącą niechęcią i szepnęła drwiąco: — I to nazywa się człowiek, bo ma dwie nogi. Zaczęte rozpamiętywać dzieje swej miłości. Czuła do siebie wstręt, pogardę, że mogła go kochać, człowieka tak małego, banalnego, zmysłowego! I to on zabrał, ukradł, zrabował jej pierwsze rojenia o miłości, szczęściu, rozkoszy! I to zwierzę brutalne, łakome, łaknące, jest jej mężem! Ma prawo do niej! Jakże go szczerze nienawidziła! Jak pogardzała sobą, że mogła wyjść za niego, przyjmować i odwzajemniać miłość... To był jakiś obłęd u niej, jakieś znieczulenie zmysłów, obezwładnienie woli, rozumu i krytyki. Paliły ją suche oczy, siłą powstrzymywała krzyk oburzenia i rozpaczy, zaciskała zęby i drżała ze zgrozy i wstrętu do siebie i do niego. Byłam głupią, niedoświadczoną dziewczyną, ale on! on! I rósł gniew, żal, zawziętość. Wyszła na kurytarz, prąd zimniejszego powietrza ochłodził ją, zwolna się uspokoiła, a patrząc przez pół otwarte drzwi na śpiącego, uśmiechnęła się z goryczą, zadając sobie znów pytanie? — I poco on jedzie ze mną? Je, śpi, chrapie i tylko mi przeszkadza, a byłoby mi tak dobrze bez niego. Obudził się, a nie widząc żony, zerwał się, odchylił drzwi szerzej i zawołał : — Wandziu, a ty gdzie? Tak się przeraziłem, śniłem o rozbiciu pociągu. — Nic się nie stało, - patrzała z przykrością na zaspaną minę, na ubranie w nieładzie. Na Granicy zmusił ją niemal do przełknięcia kilku łyżek zupy i wypicia herbaty. Gdy w Krakowie przyjechali do hotelu, zażądał pan Michał pokoju obszernego z dwoma łóżkami. — Jestem taka zdenerwowana i zmęczona, -odezwała się po francusku pani Wanda, — że wolałabym mieć swój pokój oddzielny. Spojrzał na nią obrażony i mruknął w tym samym języku: — To sensu nie ma, — a następnie po polsku do portyera: — proszę o dwa sąsiadujące numery. — Są, jaśnie panie, ale nie łączą się ze sobą. — Co za nędzny hotel, — irytował się, — nie macie apartamentu? — Trzy, ale są na razie zajęte. Jutro jeden będzie wolny. — No, proszę więc o dwa pokoje. Gdy szli schodami mówił pan Michał podrażnionym głosem po francusku: — Zastosowałem się do twego dziwactwa, nawet mi nie podziękowałaś... i co pomyśli o nas służba?... jak można afiszować tak swe humory? — Co nas służba obchodzi, byle nam dogodniej było, — odpowiedziała obojętnie. — Dogodniej? jak dla kogo... Może zjemy kolacyę razem? — spojrzał na zegarek, — dopiero dziesiąta. — Wolę odpocząć po podróży. — Każę przynieść do numeru. — Nie... Dziękuję ci. — Musisz przecież coś zjeść, prawie nic nie jadłaś... osłabniesz. — Nie chcę jeść. — Nie, to nie, - rzekł gniewnie, — ależ rozhulały się twoje nerwy. Pani Wanda, wchodząc do swego numeru, rzekła: — Zaraz się położę... dobranoc, — zamknęła drzwi. Nazajutrz przed południem pan Michał wszedł do pokoju żony, a przywitawszy się, mówił: — Dowiedziałem się, że w Zakopanem śnieg i mróz. Zapewne potrzebujesz kapelusza zimowego, ciepłych rękawiczek, bucików... i kupię ci jakie lekkie futerko, kalosze... — Zdaje mi się, że mam wszystko, szkoda pieniędzy... obejdę się. — Co za upór, — zawołał rozdrażniony, -nie chcę, ażebyś dziwacznie wyglądała. Jeśli nie żałuję pieniędzy i chcę ci kupić co potrzeba, powinnaś mi w tem pomódz. Ten ton dającego pieniądze oburzył panią Wandę, zmarszczyła brwi i rzekła stanowczo: — Nic nie chcę i nie potrzebuję. Kupię sama, co uznam za stosowne... i dziękuję ci za twe dobre chęci. — Dobrze, niech i tak będzie, — mówił zasmucony, — dawniej pytałaś się mnie zawsze, kupując to lub owo. Masz tu pieniądze, — położył na stole dwieście rubli, — przepraszam cię, że nie zmieniłem na korony... Obiad zjemy o pierwszej, czy do tej pory załatwisz się ze sprawunkami? — Przypuszczam. Pani Wanda spojrzała na pieniądze i w pierwszej chwili miała ochotę odrzucić, lecz przypomniała sobie swój posag i osądziła, że te pieniądze należą właściwie do niej, to uspokoiło jej drażliwość i uprzejmie pożegnała męża, który widząc jej łaskawy uśmiech, pomyślał: — Te kobiety zawsze się bierze na fatałaszki. Wróciła do numeru przed pierwszą i zaledwie zrzuciła paltocik, wpadł mąż. — Wiesz, Wandziu, spotkałem Prusinowskich i Rostkowskiego, stoją w tym samym hotelu, zjemy obiad wspólnie. — Jeśli chcesz, to dobrze. — Naturalnie, będzie weselej i proszę cię, ubierz się ładnie. Chciałbym się pochwalić moją żoneczką. — To zbyt uciążliwe, pójdę jak stoję. — Nie, nie! Ten kostyum nieszczególny... weź inny. — Ani myślę, jeśli wogóle pójdę, nie zmienię sukni. — A jeśli ja cię proszę, — nalegał mąż. — Idę w tej sukni, a nie podoba się tobie, mogę zostać w numerze. — Jakaś ty uparta! — To nie upór, ale jestem zmęczona i nie chcę przebierać się. Przy obiedzie pan Rostkowski, znany ze swej oszczędności, dowiedziawszy się, że Jerzyccy zajęli dwa numery, rzekł zgorszony: — Nie rozumiem, jak można tak wzbogacać hotelarzy i mieszczuchów, czy nie mogliście się państwo pomieścić w jednym numerze? — To już sprawka Michasia, - zażartował Prusinowski, — zachciało mu się swobody. Pan Michał spojrzał z wymówką na żonę, że naraziła go na żarty i mruknął : — Nie potrzebuję płacić za swobodę. — Tem mniej pani Wanda, — śmiał się Prusinowski, — chyba, że jesteście przed rozwodem. Rozmowa przeszła na inny temat, ale słowo: rozwód, utkwiło w umyśle tak pani Wandy, jak i pana Michała. Badawcze ich spojrzenia spotkały się w przelocie i szybko się cofnęły. — Rozwód, — myślała pani Wanda, rozmawiając w dalszym ciągu uprzejmie z sąsiadami, - kto wie, czy nie jest to najlepsze wyjście i rozwiązanie tych przykrych i bolesnych stosunków. Odzyskamy swobodę, moja obecność przestanie go męczyć i krępować w używaniu życia, a ja poświęcę się wychowaniu Ninki, która, usunięta z pod wpływu ojca, nie ulegnie złym przykładom i wyrośnie na dzielną, mądrą niewiastę, taką co potrafi zdobyć sobie szczęście w życiu. I ona sama, gdy pozbędzie się tej zmory, domu i męża, odżyje, zabierze się do pracy, która da jej zadowolenie wewnętrzne i powodzenie. Jaka to ma być praca, nie zastanawiała się, była bowiem przekonana, że w każdym kierunku potrafi pracować. Inne myśli zaprzątały umysł pana Michała. Z pod oka przypatrywał się swej żonie, porównywał ją z siedzącą przy stole, nizką i pulchną panią Prusinowską, zawsze błogo uśmiechniętą, i jego żona wydała mu się uderzająco piękną, z tą twarzą poważną, myślącą, z figurą smukłą, zgrabną, niemal dziewczęcą. Patrzył na jej ruchy wytworne, słyszał dźwięczny jej głos i frazesy przemyślane, odczute, dalekie od banalności i paplaniny salonowej. I tę kobietę miałby utracić? Kto inny całowałby te śliczne usteczka? ściskał ją i pieścił? Poczuł taki ból zazdrości, że zmienił się na twarzy. Nie, do rozwodu nigdy nie dopuści, raczej zabije ją i siebie! Wspomniał na jej miłość, na zupełne oddanie się, na jej zapewnienia, że tylko jego kocha, że on jest jednym i jedynym, i to go uspokoiło trochę. Zresztą, czy Wandzia znajdzie drugiego na świecie, któryby ją tak kochał, jak on! I był tak uległy każdemu jej kaprysowi, słuchał jej, dogadzał we wszystkiem, pamiętał co lubi, sprowadzał łakocie; niczego nie żałował i znosił cierpliwie jej niedomagania, choroby, zdenerwowania. Inny mąż robiłby jej sceny, uciekał z domu, nie przemówiłby do niej, a on znosi wszystko, i jej niedołęstwo, i skargi niesłuszne, i urojone żale, pretensye. I ona, patrzał na jej twarz i oczy, kocha go przecież, i to natura szlachetna, ona go oceni, zrozumie i musi być wdzięczna za okazywane jej współczucie i troskliwość. Jechali koleją do Zakopanego. Po chmurnych i dżdżystych dniach, wypogodziło się, było mroźno i rzeźwo. Nie zwracali jednak uwagi ani na słońce, ani na piękność podgórskich krajobrazów, oboje zdenerwowani i zniecierpliwieni, z upragnieniem wyczekiwali Zakopanego, jak gdyby tam mieli znaleźć spokój i ukojenie. Ona, że nareszcie pozbędzie się opieki męża, on, że w chwili rozłączenia i pożegnania przyjdzie do harmonii i zgody. Gdy minęli Nowy Targ, on patrząc przez okno, zawołał uradowany: — Tatry !... Spójrz, Wandziu, jakie wspaniałe! Śnieżne szczyty w zachodzącem słońcu! Przez grzeczność popatrzyła i rzekła chłodno: — Prawda, — zaczęła czytać powieść, czując do męża żal, że on psuje jej swemi słowami wrażenie piękności Tatr. — Ależ wspaniałe góry!... Takie wysokie! Poszarpane!... Prześliczne! — zachwycał się. — Jakiż u niego ten zapał sztuczny, — myślała żona, — tak samo zachwyca się doskonałą rybą lub leguminą!... Panu Michałowi widocznie podobały się Tatry, gdyż wyszedł na kurytarz, ażeby lepiej widzieć. Powrócił za chwilę, mówiąc: — Wiesz Wandziu, Tatry są może piękniejsze od Alp, takie są dzikie, groźne, wspaniałe. A dla ciebie? — Trudno mi sądzić z okna wagonu. — Kiedyż widzi się całe pasmo, różne szczyty i te lasy zielone na zboczach. Podniosła oczy, spojrzała przez okno i przez wrodzoną grzeczność powiedziała: — Tak jest... masz słuszność. — Ależ tam musi być zimno, tak wysoko, wśród gór... Czy masz futrzane trzewiki? — Nie. — A kupiłaś ciepłe pończochy? kamasze? kalosze? — Nie kupowałam, wzięłam z domu. — Dlaczego sobie żałujesz? — mówił z wymówką, — dałem ci przecież na wydatki twoje dwieście rubli. — Wiem, czy może ci zwrócić? — Ależ nie ! Przydadzą ci się, będziesz miała dosyć wydatków. — Nie tak wiele... urządzę się oszczędnie. — Już tylko się nie oszczędzaj, jedziesz dla zdrowia, leczyć się, i nie żałuj pieniędzy. — Dobrze. — Nie wiem, czy ten zakład będzie dla ciebie przyjemny? W danym razie poszukam innego. — Czy telegrafowaleś o pokój dla mnie? — Tak jest... zresztą pisał do tutejszego lekarza doktor Henryk, uprzedzając go o twym przyjeździe. — A masz odpowiedź telegraficzną? — Nie, ale to nic nie znaczy, miejsce znajdziemy, nie tu, to tam. — Jednak doktor Henryk radził ten tylko zakład. — Ach, wszystko jedno, tobie trzeba tylko spokoju i ciszy, leczyć się nie potrzebujesz, sama mówisz, że nic ci nie brakuje. Spojrzała na niego złemi oczyma, gdyż po konferencyi z doktorem zrozumiała, że jest chora i to poważnie, doktor bowiem powiedział bez badania bliższego symptomaty jej choroby, miał bardzo poważną minę, radził wyjazd natychmiastowy i to samej, bez męża i dziecka. A mąż nietylko, że narzucił jej swe towarzystwo, ale męczy ją, dokucza i lekceważy jej chorobę. Gdy jego zaboli głowa, gardło, zęby, już narzeka, jęczy, zanudza wszystkich swem drobnem cierpieniem, ale gdy ona chora, gdy z trudem się porusza, gdy ma bicie serca, gdy mizernieje w oczach, on powiada, że jej nic nie brakuje! Co za zimny egoista, zapatrzony tylko w siebie. Dojeżdżali do Zakopanego, a on patrząc przez szybę, zawołał wesoło: — Wandziu !Sanna tutaj? Ty tak lubisz, popojedziemy! Dobrze? — O ile będę zdrowa. Zajechali do zakładu, gdzie w obszernym przedsionku przyjęła ich służba z nizkimi ukłonami. — Czy są wolne pokoje? — A jaśnie pan zamówił? — Tak jest. — Proszę o godność. Pan Michał podał bilet, służący zniknął w drzwiach obocznych i za chwilę wyszedł niemłody mężczyzna, z przyjemną, łagodną twarzą i rzekł uprzejmie: — Mogliśmy zatrzymać tylko jeden pokój, tak dużo mamy kuracyuszów. Pokój niewielki, ale jest. — Telegrafowałem jednak, że nas dwoje przyjeżdża, — zachmurzył się pan Michał. — Tak jest, ale mamy do rozporządzenia tylko jeden pokój. — To dla żony, a cóż ja zrobię? — Pan szanowny na długo? — Na dzień, na dwa... nie wiem... — Można do pokoju wstawić drugie łóżko, miejsca dosyć. Pan Michał, chociaż nie patrzał, czul na sobie oczy żony z niemą prośbą, ażeby poszukał innego pomieszczenia, ale udał, że nie widzi i rzekł ze źle ukrytem zadowoleniem: — Proszę dać drugie łóżko. Pani Wanda milczała. Jadąc windą na trzecie piętro, doznawała uczucia wielkiej obawy i lęku, zacisnęła jednak usta, nic nie powiedziała, co wzmogło jeszcze bardziej jej rozdrażnienie, bo i poco ma się skarżyć, przecież jego zdaniem ona jest zdrowa i nic jej nie brakuje. IV. Mówią, że po zgaśnięciu słońca, ludzie będą się kryli przed zimnem i zamarznięciem w głębi ziemi, i fam rozpocznie się podpatrywanie bliźnich z braku innego zajęcia. Każda zmiana wyglądu zewnętrznego, zmarszczka, siwiejące włosy, każde ujawnienie się humoru, temperamentu, zgodliwości czy sporów, będzie jedynym przedmiotem rozmowy. Będzie to królestwo wzajemnego zainteresowania się sobą i bliźnimi, świat oglądany w kropelce wody. W dalekiem, bardzo dalekiem pokrewieństwie z tymi mieszkańcami podziemi w przyszłości dalekiej, są pensyonaty i zakłady lecznicze, jakkolwiek pławią się w słońcu, są urządzone z większym lub mniejszym komfortem i zazwyczaj starają się o malowniczość położenia, o jak najszersze, najpiękniejsze widoki. Wspólny dach, spotykanie się u wspólnego stołu, przy wspólnych zabawach, przy zabiegach lekarskich, wytwarza oranżeryjną atmosferę stosunków towarzyskich, gdzie szybko dojrzewają znajomości w rodzaju sztucznie pędzonego kwiatu, który rośnie, kwitnie, więdnie i ginie na miejscu, tylko w tych warunkach. Przyjazd Jerzyckich w porze przedwieczornej zwrócił uwagę pań i panów mieszkających w zakładzie, zwłaszcza, że o lej porze przechodzili na podwieczorek do sali jadalnej przez wysoką, przewiewną, jasno elektrycznością oświetloną halę, którą tylko oszklona ściana dzieliła od przedsionka. jego ton rozkazujący ze służbą, ruchy trochę za szerokie i pewne siebie, które są właściwe mieszkańcom wsi, gdzie nikogo nie można dotknąć łokciami, ani też nikt nie następuje drugiemu na odciski, nie zrobiły dobrego wrażenia. Natomiast cicha i spokojna pani Wanda, w skromnym, eleganckim, doskonale skrojonym kostyumie, patrząca z obawą i nieporadnie, budziła powszechną sympatyę. Zanim podano kolacyę, już wiedziano nazwisko nowoprzybyłych z Królestwa i udzielono sobie szczegółów, że on przybył na kilka dni, ona zaś pozostanie czas dłuższy. W obszernej, wysokiej, jasno oświetlonej sali jadalnej zasiadło przy dwóch siołach około osiemdziesięciu osób, przeważnie pań, starszych i młodszych. Wchodzącego pana Michała przywitał pan Grodzki, doktor miejscowy, szpakowaty szatyn, szczupły, wysoki, z twarzą szczerą, z dobrym, serdecznym uśmiechem, i posadził obok siebie, przedstawiwszy go bliższym sąsiadkom i sąsiadom. — Pani nie przyjdzie dzisiaj ? — spytał uprzejmie. — Czuje się zmęczoną... i muszę się poskarżyć panu doktorowi na nią, że je bardzo mało. — Tu, w górach, apetyt się poprawi, — upewniał go doktor. — Czy pan doktor otrzymał list od naszego doktora ? — Tak jest i pobył w Zakopanem wpłynie korzystnie na stan zdrowia pani. Uwag? pana Michała zajęły kotlety cielęce. Skosztował raz, drugi raz, wreszcie rzekł z uznaniem do doktora: — W zakładzie jest wcale dobry kucharz, nie wysuszył kotletów. — Może szanowny pan jeszcze pozwoli, — zapraszał doktor i skinął na służącego. Pan Michał nie dał się prosić, a gdy zjadł, spytał: — Czy pan doktor zbada jutro moją żonę? — Jestem gotów każdej chwili... zależy tylko od pani. — Pragnąłbym usłyszeć zdanie pana doktora przed mym wyjazdem. — Zaledwie pan przyjechał, już pan się wybiera w powrotną drogę? — Gospodarstwo wymaga mej obecności, a o żonę, zostającą pod opieką pana doktora, jestem spokojny. Sąsiedzi i sąsiadki przy stole byli zbyt dobrze wychowani, ażeby podsłuchiwali rozmowę; była ona jednak prowadzona dość głośno, i nie stracili żadnego słowa, jakkolwiek pozornie byli zajęci tylko sobą i kolacyą. Jedna z pań, w pewnym wieku, siedząca naprzeciw pana Michała, a której był przedstawiony, spytała z przyjemnym uśmiechem : — Pan przyjechał z Krakowa? — Tak jest. — Jaka tam pogoda? — Deszcz, mgła i błoto... nie pamiętam tak słotnej jesieni. — Bo pan młody, — uśmiechnęła się znów przyjemnie, — a ja, z czasów, gdy byłam podlotkiem, pamiętam, że całe zboże zgniło w polu, a buraki zmarzły. Jest pewien wiek, częściej u niewiast, ale nierzadko i u mężczyzn, że słowo: młody, słyszy się z przyjemnością. I panu Michałowi słowo młody pochlebiło i dla pani Poreckiej poczuł zaraz sympatyę. Wszczęła się ożywiona rozmowa. Pan Michał, jak każdy gospodarz, uważał się za ofiarę atmosferycznych stosunków, które krzywdziły go w plonach zboża, w okopowych, w odżywianiu inwentarza; a ponieważ pani Porecka gospodarowała na Podolu, posiadali oboje temat do rozmowy dla nich bardzo interesujący. Inne sąsiadki, chcąc prawdopodobnie ulżyć ciężaru pani Poreckiej w bawieniu pana Michała, wtrącały pytania co do tych i owych szczegółów, i przy tej części stołu bawiono się tak dobrze, że po skończonej kolacyi, inni goście rozproszyli się po przyległych gabinetach, salonikach, czytelni i pokojach do gry, zaś co bliżsi towarzysze i towarzyszki stołu przy panu Michale zasiedli razem w rogu wielkiego salonu. Ze stosunków gospodarczych do stosunków domowych niema nawet pól kroku, i okazało się, że pani Łącka, niewiasta starsza, wysoka, szczupła, z energicznym wyrazem twarzy, z głosem chropawym, posiada krewnych w Królestwie, ci zaś są powinowatymi rodziny pani Wandy. — To mnie bardzo cieszy, — mówił uprzejmie pan Michał, — żona nie będzie się czuła tak osamotnioną. — Czyż pan zostawi żonę samą? — zawołała surowo pani Łącka, — pomijam nudy, ale kto będzie jej towarzyszył na wycieczkach? — Tak wypadło, — powiedział tonem zrezygnowanym. — Co to znaczy: wypadło, — gorszyła się pani Łącka, — ja należę do ludzi prawdomównych; teraz przypominam sobie, że Jerzyccy są majętni, a pana znają i w okolicy i w Warszawie; więc żonę zawozi się do Zakopanego, ażeby samemu pohulać, — zaśmiała się szyderczo. — Biedne my kobiety, — jęknęła pani Porecka, — jak tylko my chore, mąż z domu i szuka zabawy. — I to jakiej ? — uśmiechnęła się ironicznie pani Mniewska, ładna brunetka, — przed żoną mówi się : na małą partyjkę, a potem się okazuje, że to było wcale co innego. — Tak, tak, — westchnęła pani Porecka, — największem nieszczęściem dla kobiety jest mąż niestały i kochliwy. — Jeśli pan chce, ażeby żona była zdrowa, — zawyrokowała pani Łącka, — zostań pan z nią, niech się nie niepokoi, nie martwi panem. Pan Michał z uczuciem żalu słuchał tych napomnień i rad. Oto wszystkie mężatki żądają, ażeby ich nie opuszczał mąż, tylko jedna jego żona pragnie pozbyć się go i chce zostać sama. Pod wpływem tych myśli, a nie nawykły do ukrywania ich, powiedział: — To nie zależy odemnie, tylko od żony. — Co !? — zaśmiała się Łącka, — jeszcze tego brakowało, ażeby mężczyźni w nas wmawiali, że to my wysyłamy ich na pohulanki. Czy pan masz nas za tak naiwne? Na twarzach słuchających pań pojawił się uśmiech niedowierzania, zaś pani Łącka tryumfująco patrzała na zaniepokojonego pana Michała, któremu nie podobało się to wglądanie w jego stosunki i powiedział wymijająco : — Właściwie, decyzya zależy od doktora... a pani sama tutaj ? — patrzał na panią Łącką. — O, nie! Nie wytrzymałabym, jestem z córką, — wskazała oczyma na smukłą, harmonijnie zbudowaną dziewczynę, z twarzą poważną, ze smutnemi oczyma. Siedziała ona z drugą panną na kozetce, a zabawiał je młody brunet, śmiejący się często i głośno. — Ładna panna, — patrzał na nią pan Michał, — czy leczy się? — Ryta jest prawie zdrowa i raczej ona mi towarzyszy, aniżeli ja jej. A żona pańska cierpiąca? — Sama nie skarży się na nic, ale nasz doktor polecił jej wypoczynek w Zakopanem. — O, to my tu ją rozruszamy i zabawimy, — pokazała w uśmiechu ładne ząbki pani Mniewska, — urządzamy szlichtady, saneczkowanie, narty, wycieczki. Do Ryty zbliżył się jeden z panów i wkrótce zaczęli we dwoje spacerować po salonie, co zaniepokoiło jej matkę, panią Łącką, która wstała po chwili i przyłączyła się do spacerujących. Pani Mniewska poszła do gabinetu, a wkrótce potem pan Michał udał się do pokoju żony. Nazajutrz poszedł z żoną do gabinetu doktora i zostawiwszy ją tam, przechadzał się po jasnej hali, przypatrując się ruchowi w zakładzie. Już się zniecierpliwił i z gniewem rozmyślał, dlaczego żona tak długo bawi u doktora, oburzała go ta niewłaściwość, ażeby kobieta młoda zostawała sam na sam z obcym mężczyzną. Wreszcie ujrzał panią Wandę w towarzystwie doktora. Szybko zbliżył się do nich i spytał niecierpliwym głosem: — Cóż panie doktorze? Jaki stan zdrowia żony? — Nic wielkiego, ani niebezpiecznego, — odpowiedział przyjaźnie, — te objawy, które panią tak trwożą, znikną wkrótce. Zmiana otoczenia, warunków życia, dokona reszty. — To dobrze, bardzo dobrze, — mówił ucieszony mąż, — i ja mam to przekonanie, że to chwilowe zdenerwowanie i więcej w tem autosuggestyi, aniżeli rzeczywistego cierpienia. Pani Wanda poważnie i w milczeniu słuchała tych słów, czuła jednak ich niesprawiedliwość i spojrzała pytająco na doktora. — Odwagi, proszę pani, — uśmiechnął się doktor, — nie należy biernie poddawać się napływającym obawom. Trzeba panować nad sobą. — Panować! — uśmiechnęła się z lekką ironią, — ale kiedy to przewyższa moje siły. Wiem naprzykład, że winda jest bezpieczna, tyle ludzi nią jeździ, a jednak ogarnia mnie lęk i prawie tchu mi nie staje, gdy nią jadę. Mąż spojrzał baczniej na doktora i rzekł tonem, w którym trochę czuć było człowieka płacącego : — Zakład został uprzedzony o przyjeździe żony, ale nie zatrzymano stosownego pokoju? — Dowiedziałem się o tem wczoraj z przykrością; przypuszczam, że wkrótce znajdzie się pokój na niższem piętrze. Co do jazdy windą, — zwrócił się do pani Wandy, — to rzecz przyzwyczajenia i taki drobny przymus nie zaszkodzi. — Czy pan doktor przepisał żonie jakie leczenie się... może kąpiele?... masaż? — Nie, na razie wystarczy spokój i zmiana otoczenia, powietrza... radziłem werandowanie. — A gdzie się to odbywa? — Pani ma balkon słoneczny... może pani na nim werandować, albo też wspólnie z innymi. — Wole. sama. — Dobrze, proszę pani; służącemu każę wstawić leżak, — pożegnał ich doktor. — Czy pójdziemy do numeru, Wandziu? — Tak jest, muszę się przebrać, — i zbliżając się do windy, westchnęła żałośnie: — ach, la winda! — Głupstwo! — zaśmiał się mąż, — doktor powiedział, że drobny przymus nie zaszkodzi, a ty tak ślepo słuchasz każdej rady doktorskiej, — podkreślił złośliwie słowo: ślepo, ażeby odczuła jego niezadowolenie z tego, że ona chce zostać sama. Jechali w górę, a on mówił wesoło: — Ten doktor, to rozumny, praktyczny człowiek... on zna się na kaprysach. Jestem pewny, że odradzałby ci pozostania samej. Czy pytałaś go? — Nie... Ja wierzę doktorowi Henrykowi. — Rozumiem, — uśmiechnął się drwiąco, — on dmie w twoją dudkę. Muszę sam spytać Grodzkiego. Pani Wanda pobladła z gniewu i powiedziała sucho: — Jak chcesz... ale ja zostanę sama, albo wyjadę. Wyszli z windy, a on widząc jej twarz zmienioną, rzekł dobrodusznie: — Wandziu, ja żartowałem. Nie będę pytał i zostawię cię samą. Skinęła głową i otworzyła drzwi do jasnego pokoju, z którego okien było widać przepiękne szczyty Tatr w przeczystej bieli, a niżej ciemne, niemal granatowe, zwarte lasy szpilkowe. Przez krótką chwil? patrzała na cudowną grę kolorów i na wrażliwej jej twarzy zabłysło zadowolenie. Wkrótce jednak zmęczenie wzięło górę i usiadła na fotelu, zasłoniwszy rzęsami oczy od blasku słonecznego. Pan Michał rzucił czapkę na łóżko, zapalił papierosa i rzekł swobodnie: — Teraz jestem zadowolony, że tu przyjechałaś, będziesz pod opieką rozumnego doktora i wkrótce będziesz zupełnie zdrowa. — Może, — szepnęła. — Tylko nie poddawaj się smutkowi i obawom. ! jak ja się ucieszę, gdy przyjedziesz, zdrowa, wypoczęta... zaczniemy znów dawniejsze życie, będziemy się bawili, kochali, przyjmowali gości ; bo w ostatnich czasach zaniedbałaś się, i jak skazaniec siedziałaś po całych dniach w swym pokoju. No, Wandziu, — zbliżył się do niej, — rozchmurz się, patrz, jaki świat piękny! — Widzę, — podniosła oczy i spuściła. — Szkoda, że nie będę z tobą, przypilnowałbym cię i w dwa tygodnie byłabyś zdrowa... Kiedy zaczniesz werandowanie? — Nie wiem... Wspominał doktor, że trzeba kupić worek futrzany. — Dziś kupię i jutro przypilnuję, ażebyś werandowała. Spojrzała na niego niemile zdziwiona, że on jeszcze przez jutro zostanie, on nie zauważył tego, otworzył drzwi wiodące na balkon, stanął w nich i rozglądając się, mówił: — Istotnie, widok jest piękny... Chodź, Wandziu, zobacz! Wstała z pewną trudnością i przez uprzejmość zbliżyła się do otwartych drzwi, wpatrzona w śnieżne szczyty, wtem spojrzała w dół, zbladła, cofnęła się szybko w głąb pokoju, szepcąc z przerażeniem: — Nie!... Nie mogę ! — A tobie co się stało? — patrzał na nią zdziwiony. — Nie mogę spojrzeć w dół, — powiedziała, starając się opanować drżący głos. — Dzieciństwo ! — zaśmiał się, — dom murowany, balkon pewny... no, Wandziu, trochę przymusu potrzeba i dobrze będzie. Widzisz? — wstąpił na balkon, przechylił się głęboko, — i nic mi nie szkodzi. Spróbuj! — Nie, nie chcę. — Ale czego ty się boisz? Czy sądzisz, że balkon zawali się z tobą? — śmiał się. — Nie mogę patrzeć. — No, Wandziu, bez tych kaprysów, chodź ze mną, nic ci się nie stanie, — wziął ją za rękę i pociągnął w stronę balkonu. Wyrwała mu rękę gwałtownie i zawołała gniewnie : — Daj mi pokój z twą troskliwością! Przez ciebie jestem chora i nawet nie pozwalasz mi się leczyć!... Proszę cię, zamknij drzwi balkonowe. — Więc to przezemnie! ? — mówił z powstrzymaną pasyą i zamykał drzwi z trzaskiem, — jeśli kto ma prawo mówić o chorobie, to tylko ja. Można przecież oszaleć z tobą. — Więc poco się zmuszasz? Kto cię prosił, ażebyś jechał ze mną i tu siedział? — Nie mogłem puścić cię samą w tak daleką drogę z twoimi nerwami. — Zbyteczna i męcząca troskliwość, nie potrzebowałam jej i nie potrzebuję. — Dobrze... Dziś wyjadę. — Jedź! Przeszedł się kilka razy po pokoju i ochłonąwszy trochę z gniewu, spytał zimno : — Czy kupić ci worek futrzany? — Nie trzeba, nie będę werandowała. — Może na dole, na ogólnej werandzie, gdy nie chcesz balkonu. — Nie wiem... może, ale nie kupuj. — Czy nie przejdziesz się przed obiadem? — spojrzał na zegarek, — mamy półtorej godziny czasu. — Nie! Zostanę w domu. Ubrał się w futro, wziął czapkę i spytał ceremonialnie: — Czy zejdziesz na obiad? — Zależy od zmęczenia. — Bój-że się Boga, kobieto! Czem ty się męczysz? Ostatecznie męczy cię wstawanie, ubieranie się, czesanie; ależ to sensu niema pozwalać sobie na takie wybryki nerwów. — Proszę cię, nie mieszaj się do tego, co robię, ani do mego zdrowia. — Muszę, to mój obowiązek jako męża. Wczoraj nie byłaś na kolacyi, rano nie zeszłaś na śniadanie, na obiad nie chcesz. Co ludzie powiedzą? Ogłoszą cię za dziwaczkę. — Co mnie to obchodzi? — Ależ już wczoraj dopytywano się o ciebie, dziwiono się; a są tutaj tacy, którzy znają naszą okolicę. Rozniesie się i zaszkodzisz nietylko sobie, ale mnie i Nince, bo jaka matka, taka córka. — Podobno miałeś iść... do widzenia! — A, do widzenia! — nałożył czapkę barankową, — czy będziesz na obiedzie? — Nie wiem. Wyszedł, zatrzaskując drzwiami. Pani Wanda, zostawszy samą, pozwoliła sobie na wyzwolenie swego żalu, gniewu i cierpienia. Rozpłakała się gorącemi łzami, rozmyślając nad swym nieszczęśliwym losem. Dlaczego on ją tak męczy? Co ona mu złego zrobiła ? Doktor nakazał jej spokój, zmianę otoczenia, a ten robi jej sceny na każdym kroku. Stawia nieustannie różne żądania, a strój się! a baw się! dlaczegoś smutna? czemu nie idziesz? Nazywa mnie dziwaczką, kapryśnicą, niedbałą, pewno myśli, że udaję... Szydzi ze mnie, drwi z mej choroby, a ja naprawdę jestem chora i to ciężko. Najlepszy dowód z tym balkonem, przecież byłam na wieży Eiffla i dobrze mi było, a teraz trzecie piętro przeraziło mnie okropnie. Ale, bo też i ten doktor z tą swoją głupią radą o przymusie. Zobaczylibyśmy, jakby on wyglądał, gdyby był tak chory, jak ja. Inny mąż byłby powiedział doktorowi, że przymus mi szkodzi, że sił nie mam, przecież widział moją obawę przed windą, ale on śmieje się, robi płaskie dowcipy, wreszcie siłą zmusza mnie do wyjścia na balkon. Czemuż on nie wyjeżdża? Dlaczego ją tak męczy? Spojrzała nienawistnie na łóżko męża. Pokój i tak niewielki, a ten tu śpi, pali papierosy, kaszle, chrapie... I ja po takiej nocy, po zmęczeniu, mam iść na obiad, między ludzi, z twarzą bladą, mizerną, spłakaną. Podeszła do lustra, badawczo przyglądała się sobie. Widziała pożółkłą cerę twarzy, oczy wpadnięte, bez blasku, podkrążone, usta przybladłe i wyraz cierpienia na całej twarzy. Wyglądam jak z trumny, nie mogę się ludziom pokazać. Litowanoby się nademną, a tego nienawidzę, zaś on obudziłby współczucie, że ma taką chorowitą, brzydką żonę. — Nie pójdę, — szepnęła i usiadła na fotelu. Przyszły jednak wątpliwości dosyć poważne. Prędzej czy później musi zejść do salonu jadalnego, poznać się z sąsiadami, rozmawiać... Gdy zejdzie po wyjeździe męża, zwróci to uwagę, zaczną się dopytywania, domysły, będzie musiała odpowiadać, zważać na słowa, na formy, a to tak męczy ! Jeśli z nim pójdzie, on będzie prowadził rozmowę, przełamią się pierwsze lody; chyba pójdzie! Ale jak się ubierze? W czarnej nie można, będzie zbyt blada i chorowita; chyba weźmie bluzkę pąsową, jej odblask umniejszy bladość twarzy. Ale on gotów pomyśleć, że idzie na obiad, ponieważ zrobił jej taką scenę i żądał tego. Nie będzie jednak tryumfował, pójdzie sama, nie czekając na jego przyjście, ale trzeba się spieszyć... ma jeszcze pół godziny czasu, to wystarczy. Przemyła oczy zimną wodą i szybko się ubrała, co potrwało jednak kwadrans i posłyszała dzwonek wzywający na obiad. Obejrzała siebie w lustrze, obciągnęła bluzkę, przygładziła ręką fałdy sukni i wyszła na kurytarz. Windą zjechać, czy zejść schodami? Miała taką niechęć do windy, że wybrała schody, lśniące, szerokie, jasne. Wpatrując się tylko w stopnie, unikając spojrzenia w okno, ażeby nie zobaczyć wysokości, z trudem zeszła, spocona przezwyciężeniem się i zmęczeniem. Gdy weszła do hali, ujrzała już swego męża, który zawołał ucieszony: — Jak to dobrze, że zdecydowałaś się, Wandziu! Dziękuję ci serdecznie! Czy pozwolisz, że ci? poprowadzę, — podawał ramię. — Nie potrzebujemy pozować na przykładne małżeństwo, — powiedziała sucho, — gdzie sala jadalna? Znikł uśmiech zadowolenia, spochmurniał, ale uprzejmie wskazał jej drogę, opowiadając o swej bytności na poczcie, w cukierni i w sklepie. Do stołu zasiadł na wczorajszem miejscu i przedstawił żon? paniom Łąckiej z córką, Poreckiej z córką i pani Mniewskiej. Oddały sobie ukłon ceremonialny z uśmiechami miłego spotkania. I gdy służba roznosiła zup?, paszteciki, zaczęło się niewidoczne, błyskawiczne, ale bardzo szczegółowe przyglądanie się nowo przybyłej pani. Poddano bacznej rewizyi uczesanie, cer?, oczy, rzęsy, brwi, nos, usta, zęby, bródę, a drobiazgowo oceniono ubranie, materyał, krój, modę. Pani Wanda odczuła te śledcze spojrzenia i ze swej strony obserwowała te panie. Pani Porecka, niemłoda, siwiejąca, siedziała obok pani Wandy, pełna godności i zawsze gotowa do łaskawego uśmiechu, smaku lukrecyi. Córka jej, sztywna, wyprostowana, pochłonięta była pilnowaniem swych ruchów, przegięć, spojrzeń, jedzenia, zawsze z wielką dystynkcyą i staraniem, ażeby inni to widzieli i podziwiali. Naprzeciw pani Wandy zajmowała miejsce pani Łącka, która śmiałem spojrzeniem robiła przegląd stołu całego i z tą pewnością siebie, jaką wielu kobietom daje długoletnie sprawowanie rządów domowych, robiła uwagi o dalszych osobach: — Panna Mira smutna, zabrakło flirtu dzisiaj. — A profesor z braku zupy pożera oczyma panią Martę, — uśmiechnęła się. — O, idzie nasz pierwszy tancerz, niesie kwiaty! Odezwania się te budziły półuśmiech sąsiadek i półsłówka odpowiedzi, tylko córka jej, Ryta, siedziała poważna, surowa i zdawała się nie słyszeć słów matki. Po tej rewii ogólnej zwróciła się do pani Wandy : — Janiccy są spokrewnieni z panią? — Dalekie wprawdzie pokrewieństwo, ale jest. Pani Łącka z wielkiem znawstwem wszystkich imion i nazwisk doszła do ustalenia faktu, że ona jest również spokrewniona z panią Wandą, która zmuszona pytaniami uzupełniała luki genealogicznej natury. — Słyszysz, Ryto, pani Wanda Jerzycka jest naszą kuzynką. — Tak, mamo, — odpowiedziała obojętnie, ale w czasie rozmowy zwróciła kilkakrotnie swe ładne, bronzowe oczy na panią Wandę. — Swoją drogą przyjemnie mi poznać miłą kuzynkę, a swoją drogą jako starsza poczuwam się do obowiązku czuwania i opiekowania się tobą, kuzynko. — Spodziewam się, że ta opieka nie będzie kosztowała wiele trudu i pracy, — uśmiechnęła się pani Wanda. — Jak to kuzynka rozumie? — spojrzała surowo. — Będę przykładną pupilką i nie zajdzie potrzeba czuwania nademną i napominania, uśmiechnęła się. Ryta spojrzała na nią przyjaźnie i ukryła uśmiech. — Za dużo pewności siebie, — mówiła żartobliwie pani Łącka, jakkolwiek uważała za niewłaściwe to określenie rodzaju swej opieki, — a jednak zaraz w pierwszym dniu zbłądziła kuzynka i moja opieka się przyda. — I święty grzeszy siedm razy, — zaśmiała się swobodnie, — cóż dziwnego, że w oczach surowej opieki popełniłam jakiś błąd. Oczy Ryty zabłysły i twarz się rozjaśniła, a pani Mniewska odezwała się z uznaniem: — Widać zaraz, że pani z Królestwa i broni się pani przed despotyzmem. — O, pani przydałby się mąż despotyczny, bo kto to w lekkiem okryciu wychodzi na mróz i wiatr, — powiedziała surowo pani Łącka. — Ach, to tylko jeden raz, — uśmiechnęła się pani Mniewska, — zresztą nie mogę wlec się w worku futrzanym. — A w czem zbłądziła pani Jerzycka? — spytała łaskawie pani Porecka. — Tak jest, w czem? — uśmiechnęła się pani Wanda, którą bawiła obcesowość pani Łąckiej i poczuła sympatyę dla Ryty. — Podobno kuzynka sama wyprawia stąd męża, a to bardzo źle zostawiać mężowi swobodę, gdy nie zachodzi konieczność. Pan Michał zmieszał się, czul, że postąpił niewłaściwie oskarżając żonę, i chcąc zatrzeć złe wrażenie, powiedział z przymuszonym uśmiechem: — Żona zostawia mi zupełną swobodę. — Co takiego? — zmarszczyła brwi pani Łącka, — najpierw żadna żona nie daje mężowi zupełnej swobody, a następnie, wczoraj pan mówił do nas, że pobyt pana tutaj zależy tylko od żony. Ja lubię prawdę, taką mam naturę. — O, z pani jedyny sędzia śledczy! — zaśmiał się doktor. — Sędzia nie sędzia, idzie o prawdę. Otóż kuzynka źle robi, nie zatrzymując męża. Pani Wanda nie straciła zimnej krwi, chociaż oburzyło ją postępowanie męża. — Obwinienie niesłuszne, bo z chwilą, gdy się leczę, doktor decyduje, nie ja, i w tym wypadku, ani ja, ani mąż, nie ponosimy winy, — powiedziała tonem tak chłodnym, że pani Łącka po namyśle i zjedzeniu podanej potrawy rzekła: — Tak, to co innego... jest to smutna konieczność. — Smutna!? — zaśmiała się Mniewska, — przecież my chorujemy z powodu zachowania się mężów i dobrze, że nie widzimy tych panów, gdy musimy się leczyć. Panie potakiwały temu poglądowi, wzdychając żałośnie. — Powiem to mężowi, — groził żartem doktor. — Niech się pan nie trudzi, — zaśmiała się pani Mniewska swobodnie, — sama mu to powiedziałam i pojechał. Jeden ze sąsiadów, pan Maniecki, trąc siwiejącą krótką brodę, odezwał się z ironią : — Jest to rys charakterystyczny Polaków, że ulegają na ślepo swoim żonom. Naginają się do każdego kaprysu, wymagania, fantazyi. — Nie przechwalaj pan tak Polaków, — uśmiechnęła się pani Porecka, — znam bardzo dobrych mężów wśród Moskali, Francuzów i Anglików. — Ja nie pochwalam Polaków, — odparł sąsiad, — przeciwnie, ganię im tę politykę uczuciowa, i w życiu publicznem i prywatnem. Zachciewa się żonie zostać samej, bawić się, flirtować, mąż kładzie uszy po sobie i zostawia jej swobodę wbrew rozumowi i doświadczeniu. — Czy pan żonaty? — spytała surowo pani Łącka. — Nie. — Dlaczegóż pan jest takim wrogiem niewiast? — odezwała się odmierzonym, dystyngowanym tonem panna Porecka. — Jest, proszę pani, pewien wiek u mężczyzn, — uśmiechnęła się złośliwie pani Mniewska, — że z natury rzeczy stają się wrogami kobiet młodych. Panie uśmiechnęły się dyskretnie, ale doktor, pan Michał i pan Maniecki zaśmiali się wesoło. Pani Wanda odczuła pewną przykrość, że w swem postępowaniu z mężem może się wydać podobną do pani Mniewskiej, która, jak się jej zdawało, jest kokietką i dla większej swej swobody pozbyła się męża. Zrażona, milczała, nie biorąc udziału w gwarnej rozmowie o różnego rodzaju mężach i żonach. Niemile ją też dotknęło, że mąż jej zgadzał się bardzo chętnie z ostrą a często zjadliwą krytyką niewiast, a zwłaszcza żon, głoszoną przez pana Manieckiego. — Nie powiadam, jak Nitsche, że w stosunku do kobiety trzeba mieć zawsze szpicrutę w ręku, — uśmiechnął się pan Maniecki złośliwie, — ale należy mieć surową, stanowczą wolę i nie poddawać się jej urokowi zmysłowemu, inaczej nie będzie obiadu dobrego, porządku w domu, do pilnowania dzieci, a mąż schodzi na niewolnika jej kaprysów i wybujałych nerwów. — O, pan zna kobiety, — śmiał się uradowany pan Michał, — i ja mogę dodać, że z kobietą, jak z dzieckiem, należy surowo i sprawiedliwie postępować. — Kuzynka pozwala mężowi wygadywać takie herezye? — spytała pani Łącka z miną kwaśną. — Zostawiam mu zupełną swobodę, — odpowiedziała uprzejmie. Podawano deser, więc pani Łącka dopiero po chwili rzekła z uśmiechem: — Obojętność kuzynki jest niemal chorobliwa... i na co leczy się tutaj kuzynka? — Na osłabienie, — odpowiedziała z pewnem wahaniem. — Ale jakie osłabienie? — spytała ze współczuciem pani Porecka. Pani Wanda, wśród chwilowej ciszy spowodowanej zainteresowaniem się całego grona jej chorobą, zarumieniła się i przelotnie spojrzała na doktora, który mógł ją wydobyć z kłopotliwego położenia zwierzania się z dolegliwości. Doktor pochwycił to spojrzenie i pospieszył z pomocą: — Osłabienie woli, a stąd brak wesołości, zaufania w swe siły i odporności w razie obaw bezpodstawnych. Ale to minie wkrótce przy odrobinie zachęty i w tak miłem towarzystwie. — To są choroby ludzi bogatych, — mówił zgryźliwie pan Maniecki, — ci, którzy pracują na chleb, nie wiedzą nic o takiem osłabieniu. — Pan jesteś barbarzyńca, — zawołała pani Łącka, — nie zna się pan na tem. Ja sama, po wielkiem nieszczęściu, czułam taki brak woli, że po całych dniach siedziałam, nie mogąc się zmusić do wsiania, jedzenia, zajęcia się czemkolwiek. — Po wielkich katastrofach w życiu to bywa, — mówił uprzejmie pan Maniecki, — ale pani Jerzycka taka młoda, świeża, zaledwie poznaje życie i zdaje mi się, że to choroba całej generacyi tych kobiet, które są wypieszczone, wychuchane, otoczone zbytkiem i miłością. Czy nie tak, panie doktorze? — No, nie zawsze, — odpowiedział zapytany wymijająco, — bywają także takie objawy patologiczne, dużą rolę gra też autosuggestya i bierność, brak krytyki w rozróżnianiu otrzymywanych wrażeń. Obiad się kończył, wstawano od stołu, pani Wanda mimo zaproszenia, ażeby została w salonie z paniami, odmówiła i skierowała się do swego pokoju, a mąż poszedł z nią, jakkolwiek byłby wolał zostać w towarzystwie. W hali spotkał ich doktor i przemówił uprzejmie: — Czy pan istotnie ma zamiar porzucić nas dzisiaj? — patrzał na oboje pytająco, — niech pan odpocznie, odetchnie naszem górskiem powietrzem. I pani nie będzie się czuła tak obcą przy panu. — Miałem zamiar zostać jeszcze dzień lub dwa, — odpowiedział kwaśno, — ale wobec braku miejsca ustępuję, — spojrzał nie bez goryczy na żonę. — No, tak... jeden pokój dla państwa za mało... ale może znajdziemy sposób. Zechciejcie się państwo zatrzymać... zaraz się dowiem, — poszedł w stronę kancelaryi zarządu. — A ty, Wandziu, jak myślisz? — spytał po odejściu doktora. — Zrobisz, jak zechcesz, — odpowiedziała obojętnie i zaczęła się przypatrywać jastrunom, stojącym przy oknie. — Że też ty chcesz się mnie pozbyć tak gwałtownie, — uśmiechnął się z przymusem, — myślałby kto, że jesteś ze mną nieszczęśliwa. Spojrzała na niego z głuchym gniewem i pretensyą, zastanawiając się nad tem, dlaczego on ją tak męczy, nie odpowiedziała ani słowa, lecz odwróciła się zupełnie od niego i patrzała na kwiaty. On zbliżył się do niej i szepnął z naciskiem: — Zapanuj nad swymi nerwami... ludzie patrzą na nas. Istotnie część gości przechodziła z sali jadalnej przez halę, rozmawiając swobodnie i z ożywieniem, co drażniło panią Wandę, więc rzekła porywczo : — Ludzkich sądów ja się nie boję, a jeśli ciebie drażni moje zachowanie się, mogę odejść, — zwróciła się ku schodom. Pobladł z gniewu i rzekł głucho : — Zaczekaj, doktor idzie! — Jeśli pan ma ochotę zostać, — mówił doktor uprzejmie, — jest na jedną dobę pokój oddzielny w sąsiedztwie, gdyż na tem samem piętrze. — Bardzo dziękuję panu doktorowi, ale sam nie wiem. — spojrzał przelotnie na żonę, — czy skorzystam z uprzejmości pana. — Sądzę, że będzie pan spokojniejszy o żonę, gdy pozna pan życie w naszym zakładzie, i pani będzie przyjemniej, — patrzał na nią. — Jeśli jest osobny pokój, może zechcesz zostać, — powiedziała obowiązkowo. — Mamy dobrą sannę, — zachęca! doktor, — urządzi się jakąś wycieczkę. W tej chwili obok rozmawiających przechodziła pani Łącka, przystanęła i powiedziała: — Jeśli idzie o wycieczkę, panie doktorze, przyłączam się do niej z Rytą. A dokąd jedziemy? — Nic nie wiem, — uśmiechnął się doktor, — proponuję państwu Jerzyckim. — Jakże kuzynka dobrze zrobiła zatrzymując męża, — zwróciła się do pani Wandy, — pojedziemy do Kuźnic, zobaczy kuzynka, jak tam pięknie. Kiedy jedziemy? — Mąż może jechać, ja czuję się zmęczona. — O, nie zostawimy kuzynki na pastwę samotności, — zawołała pani Łącka, — trzeba z nami jechać, rozerwać się, zabawić. — Nie mogę. — Co to, nie mogę? — zaśmiała się pani Mniewska, — to słowo jest niewłaściwe dla tak młodej mężatki, powiedz pani: nie chcę... I ja pojadę także, a może pani ze mną? — zwróciła się do panny Poreckiej. — Zaraz spytam mamy, — poszła szybko w stronę salonu. Zaczęto rozmawiać z ożywieniem, w którą stronę jechać, a gdy przechodził obok szczupły, młody szatyn, z długimi włosami, spadającymi w nieładzie poniżej kołnierza czarnej marynarki, zaczepiła go pani Mniewska pytaniem : — A pan, nie pojedzie z nami? Udał obudzonego z marzeń, spojrzał dokoła, zatrzymał chwilę wzrok na pani Wandzie i rzekł posępnym głosem: — Wesołym być nie mogę, a nie chcę być smutnym towarzyszem, — skłonił się lekko i powolnym krokiem powlókł się dalej. Pani Łącka, niepytana, objaśniała panią Wandę: — To jest pan Henryk Szarocki, sam siebie nazywa poetą, coś już drukował. Nie czytała kuzynka? — Nie pamiętam. — Trochę dziwak, ale czasem mówi przyjemnie... cóż, jedziemy kuzynko? — Nie mam ochoty. — Trzeba się zmusić, — doradzała szczerze, — w samotności nachodzą smutki. Niechże pan namówi, poprosi, — zwróciła się do Jerzyckiego, — od czegóż pan mężem? — A możebyś pojechała Wandziu... takie świeże, mroźne powierze uspokoi twoje nerwy. — Zostanę, — powiedziała stanowczo, — i zrobisz mi przyjemność, gdy będziesz towarzyszył paniom. — Radziłbym pani, — odezwał się doktor, — przejść się pieszo, to odświeży panią. — Dobrze, panie doktorze, — odpowiedziała uprzejmie i poczęła żegnać towarzystwo, wybierające się na wspólną wycieczkę. Ożywienie pań, ich podniecenie spodziewaną przyjemnością, gwar głosów, krzyżujące się pytania, odpowiedzi, polecenia, śmiechy i żarty przy ubieraniu się, raziły ją i drażniły. I czego one tak się cieszą? radują? śmieją? Jedna drobna przejażdżka, a tyle gwaru, takie stroje, taka chęć podobania się; jakież to dziecinne, jakie marne, jakie bezmyślne! Spojrzała na męża, który rozbawiony, z uśmiechem na rozpromienionej twarzy, pomagał paniom w ubieraniu się. Te liczne głosy, śmiechy, szelest spodnic, rzucane spojrzenia i słówka, przypomniały mu kawalerskie czasy, karnawałowe zabawy i cały oddał się na usługi pań, zapominając o żonie. Poczuła żal i gorycz do niego, do tego rozbawionego otoczenia, które swą ruchliwością zaczęło ją męczyć. Niepostrzeżenie wysunęła się i chcąc uniknąć spotkania, zaczęła szybko iść po schodach. Lecz już na pierwszem piętrze poczuła zmęczenie, oddychała z trudnością, czuła nierówne bicie serca, zdawało się jej, że nogi odmówią jej posłuszeństwa, że upadnie... z wysiłkiem dowlokła się do kanapki i odpoczywała. Zwolna i z trudem niemałym doszła wreszcie do swego pokoju i zmęczona padła na wygodny fotel. Przez tę, jak się jej zdawało, długą i uciążliwą drogę po schodach, myślała tylko o sobie i o swem zmęczeniu, i tylko jako ton poboczny dźwięczało w niej rozgoryczenie do męża, że zaniedbał ją, puścił samą, a teraz bawi się wesoło, zalecając się do innych niewiast. A niech się zaleca, kocha, używa, ona mu napewno w niczem nie będzie przeszkadzała, byle ją zostawił w spokoju, nie narzucał jej swego towarzystwa, nie męczył swemi wymaganiami i pretensyami. I jaki on bez ambicyi, bez delikatności, bez wychowania; wie przecież dobrze, że ona chce zostać sama, to potrzebne do kuracyi, a on uparł się zostać przy niej! Dziś miał wyjechać, już się zdecydował, ale wystarczyła jedna uprzejmość doktora, a on pochwycił tę sposobność i zostaje. Jeszcze jedną dobę będzie z nią w zakładzie, a potem znów opróżni się jakiś pokój i znów zostanie. To może się ciągnąć miesiącami i ona nigdy nie będzie sama. Zawsze on będzie jej uprzytomniał to nieszczęśliwe jej małżeństwo, będzie się wtrącał do jej życia, zajęć, znajomości; będzie ogarniał ją oczyma jako swoją własność, a w twarzy jego będzie czytała wstrętne pożądania. Jakaż ona nieszczęśliwa, przykuta do człowieka, którego nie cierpi, nienawidzi, którym pogardza, gdyż to on złamał jej życie, znieprawił, odarł z uroku, z poezyi, ze złudzeń młodości. To on napoił jej serce goryczą i niechęcią do ludzi. Dziś nikt jej nie kocha, nie lubi, stoi osamotniona, straciła wiarę w ludzką przyjaźń i miłość. W myśli przechodziła kolejno swe znajome, sąsiadki, przyjaciółki i w każdej dostrzegła obłudę i ukrywaną niechęć do niej. Jedna tylko ciotka, ale i ona, niedołężna staruszka, zawsze pełna obaw przed jej mężem i tylko o tyle objawia swe przywiązanie do niej, o ile nie naraża się jej mężowi. Zostaje Ninka! Ale ona posiada jego usposobienie, upór, brak serca, zmysłowość i łakomstwo. Póki jest dzieckiem, to jeszcze jako tako daje się powodować, ale gdy wyrośnie i rozwiną się w niej wady ojca, napewno znienawidzi matkę, tak jak jej ojciec. I jak ją los prześladuje, jaka ona nieszczęśliwa, łzy napłynęły jej do oczu... Inne kobiety są szczęśliwe, wesołe, uradowane... Chociażby te w tutejszym zakładzie, jakie swobodne, uśmiechnięte, bez troski i niepokoju. Wszystko je bawi, cieszy, są pełne radości życia ; oczy ich promienieją, usta się śmieją, zajmują je zabawy i stroje. Jak one ucieszyły się przyjazdem jej męża, jak starają się przypodobać mu, jak z nim rozmawiają, żartują, jakie spojrzenia rzucają, ale niech tam. Nie znają go i sądzą z pozorów, gdyby go tak poznały, jak ona, gdyby wiedziały, jaki on brutalny, jaki smakosz, jaki banalny i egoista, byłyby inne względem niego. W nim przecież niema iskry poezyi, współczucia, zapału, ukochania jakiejś idei, pragnień społecznych lub etycznych... nic, tylko smaczne jedzenie i zadowolenie swych zmysłów i instynktów. Miłuje wszystko to, czem ona się brzydzi, do czego wstręt czuje, i właśnie taki człowiek jest jej mężem. Tak jednak dłużej trwać nie może, ona udusi się w tej nizkiej i brudnej atmosferze. Zerwie z nim, zabierze Ninkę i będzie żyła zdała od niego i tych brudów. Spojrzała na łóżko jego i szybkim ruchem zbliżyła się do dzwonka, nacisnęła. Wszedł lokaj, wygolony, z chytremi oczami, z uśmiechem pokornej służbistości, mógł mieć tak dobrze lat trzydzieści, jak pięćdziesiąt i spytał cichym, służbistym głosem : — Jaśnie pani każe? — Pan doktor mówił, że jest tu wolny pokój. — Tak jest, właśnie posprzątałem. — Proszę przenieść to łóżko do tamtego pokoju. — Tam jest już łóżko gotowe. — Więc to trzeba zaraz wynieść, a ten kuferek, — wskazała na podręczną walizę męża, — i rzeczy pana ze szafy przenieść do nowego numeru. — Słucham jaśnie pani, tylko... że... — Co takiego? — Tamten pokój jest już zamówiony, a na jedną noc... — To nie wasza rzecz, — zawołała popędliwie, — przenieść zaraz, kiedy każę. — W tej chwili, jaśnie pani. Ze zręcznością obytego lokaja szybko i cicho poprzenosił wskazane rzeczy, a gdy skończył, spytał: — Czy jaśnie pani obejrzy pokój? Z nawyku gospodyni domu poszła, rzuciła okiem na pokój leżący po przeciwnej stronie kurytarza i wróciła do siebie. Otworzyła okno i z uczuciem zadowolenia i ulgi rozejrzała się po pokoju. — Nareszcie jestem u siebie, — odetchnęła. V. Stosownie do rady doktora wyszła na przechadzkę, a nie chcąc spotkać się z ludźmi, wybrała ledwie przetartą drożynę w stronę łagodnych stoków Gubałówki pokrytych lasami i gajami. Była sama, przed nią i za nią nikogo z ludzi, a poniżej nieliczne domy i chaty góralskie. Chłodne, orzeźwiające powietrze, cisza wokoło, ułagodziły jej rozdrażnienie i doznała pewnej przyjemności idąc w górę łagodną pochyłością. Doszła do małego lasku jodłowego, gdy nagle z po za drzew wysunął się na nartach, w sportowem ubraniu, zgrabny, średniego wzrostu brunet, zobaczywszy ją, ukłonił się przyjacielsko wołając wesoło: — Czołem! — i jak nagle się pokazał, tak szybko i zniknął na posuwistych nartach. Ona nie miała nawet czasu odkłonić się, chwilę śledziła bieg jego i zdawało się jej, że gdzieś już widziała tego człowieka. To spotkanie zatarło się szybko, gdy spojrzała na szczyty Tatr. Rysowały się wyraźnie na tle nieba, całe w bieli, poszarpane, opasane poniżej ciemnymi lasami, które tem silniej podkreślały ich wysokość i strome zbocza. W promieniach zachodzącego słońca błyszczały jakąś niezwykłą, żarzącą białością, odbijającą jaskrawo od ciemnych przepaści i granatowych pierścieni lasów. Wznosiły się one aż pod sklepienie błękitu, białe, czyste, nieprzystępne, jakieś groźne i ponure. Wobec nich ta dolina zakopiańska ze swymi domkami, drogami, ogrodami, laskami i szemrzącą, jasną wstęgą Białego Dunajca wydawała się czemś nieskończenie nikłem, marnem, rodzajem mrowiska przy olbrzymim dębie. Nagle zdało się pani Wandzie, że wirchy i szczyty odrywają się od ziemi, płyną w górę, coraz wyżej, i wyżej, gdyż podstawy ich poczęła otulać mgła, nadpływająca z borów i przepaści, a na dolinach kładły się cienie nocy. Jeszcze raz zaróżowiły się śnieżne wirchy w zachodnich promieniach słońca; zajaśniały cudownym blaskiem różowo — seledynowym i zwolna zaczęły tonąć w mgłach. Na razie przeświecały przez nie, widne były ostre kontury, lecz po chwili zachwiały się linie, załamały się i rozpłynęły. Ten widok podziałał kojąco na panią Wandę, spłynął na nią urok wspaniałej, potężnej natury górskiej, spokojnej w swym majestacie piękna i grozy. Wracała do zakładu swobodniejsza, zaróżowiona zmęczeniem, i co chwila podnosiła oczy na zamglone wirchy, w nadziei, że ujrzy znów coś wspaniałego i pięknego. Gdy skręciła na drogę główną, dopędziły ją sanie z panią Łącką i mężem, który zoczywszy ją, zatrzymał konie i wyskoczył ze sani, a za nim pani Łącka z Rytą. — Jaka szkoda, że kuzynka nie była z nami, bawiliśmy się doskonale, — mówiła Łącka z ożywieniem — i załatwiłyśmy jeden sprawunek dla kuzynki. — Dla mnie? — Pan Jerzycki kupił dla kuzynki worek futrzany, potrzebny na leżakach, a my pomagałyśmy. — Dziękuję... a gdzie byliście państwo? — Pod Jaszczurówką, a pan Jerzycki zaimprowizował podwieczorek doskonały. — Do doskonałości było bardzo daleko. Wiesz Wandziu, kawa licha, herbata marniejsza, a pieczywo stare, tylko jedno masło było dość dobre. — Pan zbyt wymagający, — zaśmiała się Ryta, — nam wszystkim smakowała i kawa i herbata. Musi pan być kapryśnym mężem. — Wcale nie, — zaprzeczył z żywością, — jadam najprostsze potrawy, byle dobrze zrobione... no, ale kawa z cykoryą, herbata z ziółkami nie mogą mi smakować. — Wynagrodził pan sobie doznany zawód w cukierni, — odezwała się Ryta. — Tak, te ptysie były wcale dobre i przywiozłem kilka dla ciebie, Wandziu. — Dziękuję, ale wiesz, że ciastek nie lubię. — O, mąż kuzynki jest bardzo dobry, — upewniała Łącka, — ciągle wspominał kuzynkę. Rozmawiając o szczegółach tej wycieczki, weszli do hali. Panie poszły się przebrać, pani Wanda zaś zdjęła futerko, polecając służącemu zanieść je do jej pokoju. — Jakto? Nie przebierzesz się Wandziu do kolacyi? — Nie. Mąż obejrzał jej skromną, czarną suknię i rzekł : — Dlaczego nie zmienisz sukni? Wczoraj one były postrojone... wypada przecież, stać cię na to. — Jestem zmęczona. — Ależ to sensu nie ma, — gniewał się, — tu nie klasztor, a ty nie zakonnica. — Proszę cię, zostaw mi wybór sukni przynajmniej! — Czy nie rozumiesz, że ubierając się jak kopciuszek, kompromitujesz i mnie? Ludzie pomyślą, że ci skąpię, że nie dbam o ciebie. — Co ludzie pomyślą, nie wiem, ale że wyprawianie takich scen o moje własne suknie nie ma sensu, to chyba i ty zrozumiesz, — szła w kierunku salonu. — Z tobą trzeba naprawdę mieć cierpliwość anielską, — powiedział z głuchym gniewem, — czy klucz jest na górze? — Przypuszczam, że jest. Masz swój pokój, a służący przeniósł twe rzeczy. Spojrzał na nią niemal nienawistnie i nic nie mówiąc, poszedł na górę. Ona, usiadłszy w kącie wielkiego salonu, oświetlonego żyrandolem elektrycznym, rozmyślała z żalem, że nigdy nie wyzdrowieje. Czuła się tak dobrze po tym spacerze, a on popsuł jej nietylko przyjemne wrażenie, ale ją zdenerwował, rozdrażnił i czuje powracającą niemoc. Siedziała w rogu kanapki, smutna i przygnębiona, podobna do ptaka postrzelonego. Zbliżyła się pani Porecka i stosownie do etykiety obowiązującej w zakładzie osoby dobrze wychowane, spytała z łaskawem współczuciem: — Jakże pani się czuje po spacerze? — Dziękuję, — zmusiła się do uprzejmości, — czy pani była na wycieczce? Pani Porecka spojrzała na nią niemile zdziwiona, że jest osoba z towarzystwa w zakładzie, która nie wie, co ona dziś robiła, i odrzekła chłodno: — Byłam... bo my, ja i córka, nie lubimy się wyróżniać, zawsze staramy się o harmonię towarzyską, która jest podstawą życia i szczęścia. Wygłosiwszy uroczyście to zdanie, spojrzała na panią Wandę wyczekująco. Pani Wanda odczuła wprawdzie pocisk za swe usunięcie się od wycieczki, ale tak była zajęta swymi smutkami, że nie myślała się odciąć i powiedziała obojętnie: — Harmonia jest piękna, podzielam zdanie pani. Pani Porecka, która spodziewała się jakiegoś protestu, ukłócia, uczuła się dotknięta obojętną odpowiedzią, uważając ją za rodzaj lekceważenia ; z miną pełną godności i z uśmiechem zawsze łaskawym, powiedziała słodko. — Czy nie zauważyła pani, że jest wiele osób, które głoszą wzniosłe zasady, ale nie stosują ich w życiu, jest to udawanie, powiedziałabym w złym tonie, bo czyż nie lepiej nie mówić o swych zasadach, aniżeli postępować odwrotnie. Jak pani uważa? Pani Wanda otrząsnęła się ze swej apatyi, a zrozumiawszy słodką truciznę słów, powiedziała uprzejmie: — Pani ma zupełną słuszność, utarte drogi, z utartymi drogowskazami są najwygodniejsze, — uśmiechnęła się z leciutką ironią. — Ależ my nie o drogach mówiliśmy, lecz o zasadach, — zawołała pani Porecka lekko zdziwiona. — Ach, bardzo przepraszam, — usprawiedliwiała się z niewinną miną, — to moja wina... Dużo jest osób w tym zakładzie? — Dokładnie nie wiem, liczba się zmienia, w każdym razie sto, może więcej, ale rozumie pani, że żyje się w swojem kółku. — No... zapewne, trudno żyć bliżej ze setką osób... zna się sąsiadów stołu, bardziej sympatycznych... — Nie rozumiemy się i nic dziwnego, pani młoda, ja starsza, — westchnęła leciutko, — a młodzi wdają się z byle kim, zaś ja ze starszej daty, moja zasada : swój ze swoim. Słyszałam ja, że u was w Królestwie inaczej. Szlachta, przemysłowcy, kupcy, wszystko zmieszane, ale u nas na Podolu, chwała Bogu, do tego nie doszło. My trzymamy się doświadczonej rady gospodarskiej : czyste ziarno posiejesz, czyste zbierzesz. — Każda zasada jest dobra, — uśmiechnęła się pani Wanda. — O, przepraszam, — zaczęła pani Porecka, lecz nie miała czasu skończyć, gdyż do siedzących pań podeszła pani Mniewska i z uśmiechem wesołym zaczęła : — Dziś będziemy mieli koncert. — Jaki? — ożywiła się Porecka. — Panna Mira będzie popisywała się na fortepianie... a pan Jedliński będzie śpiewał. — Czy już wrócił? — Spotkałam doktora przed chwilą i mówił mi, że na cześć nowych gości zaśpiewa pan Jedliński. — Czy ma ładny głos? — spytała pani Wanda. — Dla mnie bardzo dźwięczny, — chwaliła pani Porecka z powagą. — Zwykły, amatorski baryton, — powiedziała pani Mniewska, — ale na bezrybiu dobry i taki. — Za surowa krytyka, — upomniała pani Porecka, — to dobrze wychowany i dystyngowany człowiek. — Podobno tańce będą, — opowiadała dalej pani Mniewska. — Tańce!? — spojrzała na strojną suknię pani Mniewskiej i po chwili spytała: — nie widziała pani Madzi? — Córka pani spaceruje w hali z panem Szarockim. — O, pewno ją zanudza swoją poezyą, — uśmiechnęła się z łaskawą wyrozumiałością, — pójdę ją uwolnić. Pani Mniewska przysunęła się bliżej pani Wandy i zaczęła wesoło : — Wiedziałam, że pani Porecka pospieszy zaraz, ażeby córka wzięła suknię inną, bo będzie śpiewał pan Jedliński, — zaśmiała się cichutko z miną psotnego dziecka. — A może to tylko z powodu tańców, — usprawiedliwiała pani Wanda. — Tańce!? Mój Boże, kto tu tańczy? Jest może razem wziąwszy ośmiu, może dziewięciu tancerzy... zobaczy pani sama. A pani lubi tańczyć? — Dawniej tak, teraz męczą mnie tańce. — Ubywa nam rywalka, — zaśmiała się, — bo wie pani, z braku mężczyzn, rodzą się tu małe ambicyjki, a taki pan Jedliński, któryby na balu publicznym zginął w tłumie mężczyzn, tu jest pożądany, ceniony i dla panien upragniony nawet na męża..., a żeby pani widziała, jakie zabawne są te starania mam i panien o niego, — śmiała się wesoło, w poczuciu swej wyższości jako mężatki, lekceważącej podobne zabiegi. Panią Wandę zaczęły bawić te ploteczki i spytała: — A cóż on na to? — On?... Jest jeszcze dosyć skromny wobec okazywanych względów, a może tylko ostrożny. — Czy pani Łącka także łaskawa na niego? — Dosyć... zobaczy pani sama. Salon począł się zapełniać strojnemi pannami i paniami. Panny i młode mężatki w strojach wizytowych, z kwiatami we włosach, przy staniku, lub w ręku, wszystkie ożywione, wesołe, z błyszczącemi oczyma, zostawiając starsze panie na fotelach i kanapkach, spacerowały małemi grupami, rozmawiając gwarnie, wesoło, swobodnie. Wśród tych barwnych strojów kręciło się trochę mężczyzn młodszych i starszych, przechodząc od grupy do grupy, z uśmiechem stereotypowej grzeczności i zdawkowych frazesów. Zdawało się, że wśród licznych, pięknych kwiatów uwijają się czarne, niezgrabne bąki, wysysając miód ze spojrzeń, uśmiechów, półsłówek. Nadszedł pan Jerzycki, wyświeżony, w smokingu, z kwiatkiem w butonierce i natychmiast został otoczony przez panie. Pani Wanda, siedząca na kanapce w rogu salonu, widziała jego ukłony, uśmiechy, odpowiedzi, uściski rąk, a pani Mniewska szepnęła z uśmiechem : — Mąż pani ma powodzenie. — Nic dziwnego, lubi zabawę i towarzystwo, — powiedziała obojętnie. — Tu będzie w swym żywiole i pani musi być szczęśliwa mając takiego męża. Pani Wanda stłumiła westchnienie i zadowoliła się skinieniem głowy. — Widzi pani tę brunetkę, w sukni ubranej jastrunami... To pani Łotuska, ona ma lat dwadzieścia, a mąż, który ją tu przywiózł przed tygodniem, co najmniej pięćdziesiąt. Cóż dziwnego, że ona choruje. — Taka młoda, ładna... co jej brakuje? — spytała ze współczuciem. — Jakieś płucne cierpienie, mówił doktor, ale mojem zdaniem, — zaśmiała się, — ona choruje na starego męża... O, jest i pan Jedliński! — Który to? — Ten brunet... ma żółty kwiatek w butonierce... zapewne przez sympatyę dla pani Łotuskiej... Jedliński witał się z paniami i panami, to uściskiem ręki, to słowami, uśmiechem, spojrzeniem ; czuć w nim było pewność siebie, a przy rozdaniu powitań pewną miarę i wstrzemięźliwość. Bardzo uprzejmie przywitał się z panią Łotuską i chociaż pani Wanda nie słyszała słów, była pewna, że mowa jest o żółtych kwiatach. — O, pani Porecka prostuje się z podwójną godnością, — zaśmiała się pani Mniewska, — odchodzi na bok obrażona... wola córkę... Pani Łotuska figla zrobiła pannom swymi jastrunami. Pan Jedliński i pani Łotuska, rozmawiając, szli w głąb salonu, nie zważając na liczne spojrzenia goniące za nimi. Oczy Jedlińskiego błądziły po salonie, aż padły na panią Wandę, której skromna, czarna suknia odbijała od jasnych, barwnych strojów. Na tle ciemno — czerwonego obicia kanapy wyraźnie rysowała się jej głowa prześlicznych kształtów z fryzurą blond włosów a la Venus, a śnieżną białość szyi podnosiła czarna suknia. Pan Jedliński, z pod oka, bardzo starannie obejrzał panią Wandę, począwszy od obcisłego, zgrabnego bucika, otulającego jej małą nóżkę, całą smukłą jej postać aż do ślicznie zarysowanej głowy; i po chwili pożegnał towarzyszkę, podszedł do doktora, będącego na sali i rzekł półgłosem: — Może pan doktor byłby łaskaw przedstawić mnie tej pani w czarnej sukni. — Któraż to? — uśmiechnął się. — Siedzi na kanapce z panią Mniewską, — wskazał oczyma, — bardzo rasowa niewiasta i ma swój styl. — Chodźmy... to pani Jerzycka z Królestwa, — objaśniał doktor. — Wiem... wczoraj przyjechała. Po odbytej formalności pan Jedliński usiadł obok pani Wandy na krzesełku i tonem najbardziej uprzejmym przemówił : — Daruje pani, że chociaż nieznajomy a raczej nieprzedstawiony, pozwoliłem sobie pozdrowić panią dzisiaj na Gubałówce. — Nie wiedziałam, że ta drożyna prowadzi na Gubałówkę. — Widocznie pani pierwszy raz w Zakopanem... a sezon zimowy zapowiada się świetny, — mówił z ożywieniem, — zjazd gości i kuracyuszów liczny... pani zamyśla fu długo zabawić? — Nie wiem... może miesiąc, może dłużej... Pan Jedliński opowiadał z zapałem o saneczkowaniu, o wycieczkach saniami w doliny zakopiańskie. W tej rozmowie brała żywy udział pani Mniewską, a pani Wanda miała czas i sposobność zauważyć kilkanaście niechętnych spojrzeń skierowanych w jej stronę. Spostrzegła też, że mąż, rozmawiając z panią Porecką, spojrzał bacznie na nią i po pewnym czasie, trochę kołując zbliżył się z twarzą uprzejmą. Stanął tuż przy pani Mniewskiej i słuchał rozmowy. — W tych dniach otwiera się kurs narciarstwa, sądzę, że pani zechce należeć. Jest to sport o wiele przyjemniejszy od ślizgania się na łyżwach. To pyszna gimnastyka całego ciała i płuc, — zachwalał pan Jedliński, — może pani spróbuje, a będę czuwał, ażeby panią nie spotkał karambol niepotrzebny. — Dziękuję panu... wątpię bardzo, czy doktor pozwoli mi na ten sport. — To niemożliwe, — wmieszał się pan Jerzycki, — jeśli ciebie spacer męczy, sanna, cóż mówić o nartach. Pan Jedliński przedstawił się i zawiązała się ogólna rozmowa o sportach rozmaitych, a więc i o polowaniu. Z początku pan Jerzycki dość surowo, a nawet opryskliwie krytykował każde zdanie wygłoszone przez pana Jedlińskiego, tak, że pani Wanda widziała się zmuszoną łagodzić zbyt ostre wyrażenia męża. — Co tam te wasze mieszczańskie sporty, — drwił pan Jerzycki, — a łyżwy, a wrotki, a wiosłowanie lub strzelanie do celu. Posadziłbym tych waszych arcymistrzów na konia i pędź za chartami... albo strzelaj do lisa... stań przed odyńcem... zobaczylibyśmy dopiero, jakby zmykali ci mistrze! — śmiał się. Pan Jedliński z miną dobrze wychowanego człowieka, potakiwał krytyce złośliwej z uśmiechem niewyraźnym, a pani Wanda zwróciła się do męża z uwagą : — Każdy sport wymaga siły, zręczności, wprawy, i nie idzie o rodzaj sportu, ale o wykonawcę. Nie wiadomo, czy ten, który siedzi wybornie w siodle, lub strzela w lot, potrafiłby równie dobrze łyżwować lub wiosłować. — Za dzień, za dwa, nauczę się tych miejskich sportów, — rzekł lekceważąco pan Jerzycki, — pamiętasz... od pierwszego razu jechałem na bicyklu, a w mieście uchodzi taka jazda za sztukę i sport, — zaśmiał się. — Do pewnego stopnia zgadzam się na krytykę gatunków sportu, — mówił przyjaźnie pan Jedliński, — ale obaj zgodzimy się, że sporty mają wyrobić ludzi zdrowych i dzielnych, jak to pani z właściwą niewiastom bystrością zauważyła, a do takich ludzi należy przyszłość. Sądzę, że jest to rzeczą nietylko lekarzy, ale i obywateli zachęcać do sportów, i z tych powodów wspomniałem o nartach. Pana Jerzyckiego pogłaskało zdanie, że on myśli o społeczeństwie, o zdrowiu i dzielności innych i już przyjaźniej powiedział: — W braku innej rozrywki sportowej może i narty są dobre, ale nie dla mnie. — O, ja to rozumiem, — zapalał się pan Jedliński, — inna rzecz polowanie par force, albo z chartami... — Pan poluje? — zabłysły mu oczy. — Tak jest. Na wsi, to jedna z najmilszych rozrywek... tak na ponowę, psy grają, las cichy niesie echa, padają strzały... trąbka... — Otóż to, — zaśmiał się ucieszony pan Jerzycki, — a po otrąbieniu śniadanie w lesie, i jak smakuje bigos, gorzałka, — połknął ślinę smakosza. Pan Jedliński umiał tak wybornie trafić w ton męża pani Wandy, że zanim zadzwoniono na kolacyę, byli obydwaj w najlepszej zgodzie, a pan Jerzycki nie taił się ze swą sympatyą dla niego, gdyż jak mu się zdawało, pan Jedliński podzielał jego zamiłowania, a nawet znał się na wartości kuchni. Adwokat z zawodu, właściciel wsi na Wołyniu, drogą niespodziewanego spadku po zimnej ciotce, był pan Jedliński za sprytny, ażeby nie umiał poznać słabych stron męża pani Wandy i potrafi! szybko pozyskać jego względy i zaufanie, chcąc tym sposobem zabezpieczyć się od jego podejrzeń, jako męża żony, którą zamierzał bałamucić. Przy ogólnym stole siedział pan Jedliński za panną Porecką; tego wieczora zręcznie przesunął swą serwetę z napisem o dwa miejsca bliżej Jerzyckich, a gdy siadano, zawołał z udanem zdziwieniem : — Co za szczególny wypadek, moja serweta i miejsce obok pana... dokończymy interesującej rozmowy. W czasie kolacyi, na której podano szynkę na gorąco i omlet ze szparagami, wszczął rozmowę o przygotowaniu szynki i rozmyślnie podniecił pana Jerzyckiego w kierunku smakoszostwa, zauważył bowiem, że pani Wanda nie lubi tego, z doświadczenia wiedział, że najlepszy sposób obniżenia drugich, jest ich ośmieszenie, a w jego planie leżało obniżenie pana Jerzyckiego, który nic nie podejrzywając opowiadał tonem znawcy, jak należy przygotować szynkę do ugotowania i oświadczył, że szynkę przed uwędzeniem należy dobrze natrzeć czosnkiem dla smaku. — To pachnie żydowstwem, — zawołała pani Łącka, — nie rozumiem, jak można psuć tak szynkę. Ja tylko jeden ząbek daję do marynaty, następnie wędzę, gotuję, a gdy ostygnie w sosie, podaję na stół. — I ma pani szynkę bez soku, łykowatą lub sypką jak sieczka, — zadrwił pan Jerzycki. — Co? Jak!? Dlaczego? — poczerwieniała. — Jakże pan robi? — spytał poważnie pan Jedliński. — O, u mnie inaczej, — mówił z miną uroczystą; — wędzoną szynkę moczą w wodzie przez noc, szczotką szoruje się ją ze sadzy i kurzu, gotuje się ze trzy godziny, a następnie wkładam w lodowatą wodę, — zrobił krótką pauzę i objaśniał, — zimna woda tworzy delikatną skorupę na szynce i cały sok, cały smak zostaje wewnątrz i miejscami tworzy wyborną galaretę, — ustami smakował taką szynkę. — Istotnie, tak przyprawiona szynka musi być wyborna, — chwalił pan Jedliński z uśmiechem, — ale ja niestety nie posiadam takiego talentu kulinarnego. Pan Jerzycki, zadowolony z wrażenia mówił z ożywieniem i z zamiarem przekonania żony, że jego pogląd podzielają wszyscy ludzie: — Jeść byle co, byle jak, to dowodzi barbarzyństwa i zaniedbywania zasad hygieny. Przeważna też ilość chorób powstaje tylko ze złego i niestosownego odżywiania się. Nieprawdaż, panie Jedliński? — Pan ma zupełną słuszność, — mówiła z uznaniem pani Łącka, — my, matki i żony, wiemy najlepiej o tem. Mąż truje się gdzieś po restauracyach, dzieci, — spojrzała surowo na Rytę, — opychają się ciastkami i cukrami, a wszystko odbija się na nas, — westchnęła. — Zdawałoby się, że szczęście polega na jedzeniu, — zaśmiała się Ryta ironicznie. — Jeśli nie szczęście, — rzekł poważnie Jerzycki, — to zdrowie i spokój domowy, które są podstawą szczęścia. — Jaka pani szczęśliwa, — zaśmiała się pani Mniewska patrząc na panią Wandę, — że tak tanim kosztem może pani uszczęśliwić męża. Pani Wanda z wielką przykrością przysłuchiwała się tej rozmowie ze spuszczonemi oczyma, przekonana, że wszyscy patrzą na nią z drwiącą litością, a odezwanie się bezpośrednie do niej było kroplą przepełniającą, to też ze złośliwem podkreśleniem odpowiedziała : — Jakiej zasadzie inni hołdują, nie wiem, ale ja trzymam się sentencyi rzymskiej: nie żyje się, aby jeść, lecz je się, ażeby żyć. Mąż poczerwieniał, inni zaśmiali się radzi, widząc spór małżeński, a pan Jedliński zachwycał się: — To sąd Salomona, cudowny! — Tylko, że nic nie rozstrzyga, — zadrwił mąż, — bo wszyscy wyznajemy tę zasadę, a idzie o to, ażeby tak jeść, ażeby módz żyć a nie chorować i kawęczeć. Ostatni frazes pani Wanda uważała za osobistą obrazę i chociaż ją to gniewało, twarz miała spokojną i obojętną. Pani Porecka, zirytowana zachowaniem się pana Jedlińskiego, puściła małe żądło z miną słodką i współczującą : — Już to pan na chorobę narzekać nie możesz, — patrzała na Jerzyckiego, — pani jest taka miła, dobra, i wszystkim umie się podobać, gdy zechce. Spostrzegł się pan Jerzycki, że postąpił niewłaściwie i rzekł wesoło : — Ja też nigdy nie narzekałem i nie narzekam, przecież drobna dolegliwość żony w niczem nam nie przeszkadza, a daje mi sposobność okazania mej troskliwości. Miałem na myśli ogólną zasadę, nic więcej. Wszyscy udali, że mu wierzą bezwarunkowo, ale spojrzenia pań mówiły co innego i już wiedziano, że w małżeństwie są niesnaski. — Podobno pan będzie tak dobry, - patrzała zalotnie pani Mniewska, - i dziś nam zaśpiewa? — Obiecałem panu doktorowi; a pani lubi muzykę? — zwrócił się do pani Wandy. — Lubię. — A z pieśni jakie? Włoskie, francuskie czy niemieckie? — Wybór trudny, bo ogólnikowy, — uśmiechnęła się przyjemnie, — ale najbardziej przemawiają do mnie nasze pieśni. — Bardzo chętnie zaśpiewam Moniuszkę, bo i ja przedewszystkiem lubię polskie pieśni. Może z Halki, ze Strasznego Dworu, albo którą z innych pieśni? — To już tylko od pana zależy. — Krótką ma pan pamięć, — odezwała się żartobliwie panna Madzia Porecka, — obiecał mi pan Schumana. — Nic dziwnego, moje dziecko, — tłómaczyła pani Porecka, — pan Jedliński, jako artysta, lubi nowość. — Ależ proszę pani, Moniuszko nie jest nowością dla nas, — powiedziała Ryta. Pani Porecka wyprostowała się i rzekła tonem profesorskim: — Pani dzieckiem była, gdy słyszałam już opery Moniuszki, ale nowością będzie śpiew pana Jedlińskiego i to bardzo przyjemnie z jego strony, że nie robi ceregieli, i śpiewa na pierwsze wezwanie. — Jaka szkoda, że pani nie objaśniła przedtem, co rozumie pod nowością, — stanęła pani Łącka w obronie córki, — co zresztą nic nie szkodzi, bo na przykład ja lubię szarady. Kolacya się skończyła i pani Wanda została w salonie, siedząc w towarzystwie pani Łąckiej i Ryty. Pan Jedliński rozmawiał z panem Jerzyckim w gabinecie, gdzie grywano w karty, a ponieważ do winta zabrakło czwartego, uproszono pana Jerzyckiego do partyi. Zwolniony pan Jedliński pospieszył do pani Wandy. — Mąż pani zasiadł do gry, a mnie zlecił opiekować się panią, — uśmiechnął się przyjemnie. — Także mi opiekun, — zaśmiała się pani Łącka, — niech pan bawi panny, nudzą się. — A kto mi zapłaci za moją pracę ? — śmiał się, — jestem tu na równych prawach i zajmuję się tem, co jest dla mnie najprzyjemniejsze. — O, jaki z pana bałamut, — gromiła go żartem pani Łącka, — zaniedbujesz pan żółty kwiatek, — wskazała oczyma na panią Łotuską, która wsparta na fortepianie wodziła oczyma po salonie. — Ażeby dać dowód mego dobrego serca, — mówił wesoło, — znajdę zaraz towarzysza dla niej, — wstał, poszedł do czytelni. — Czego się kuzynka tak zamyśliła? — spytała pani Łącka. Pani Wanda nie przyznała się, że myślała o mężu, który widocznie jest graczem nałogowym, gdy nawet tu nie może wstrzymać się od kart, i odpowiedziała : — Przypomniał mi się dom. Wtem wrócił pan Jedliński i siadając przy pani Wandzie, rzekł ze sztuczną powagą: — Stało się!... Już idzie do pani Łotuskiej Zygmunt Habicht Orlicki i będzie ją bawił. Przez salon w kierunku fortepianu szedł nierównym krokiem, kołysząc się, młody, dość przystojny brunet, w anglezie, i tylko trochę garbaty nos i silnie odstające uszy zdradzały jego pochodzenie semickie. Białą ręką z pierścieniem brylantowym gładził krótko przystrzyżony czarny wąs na zmysłowych, trochę rozchylonych ustach. Uderzała w nim pewność siebie i duma, z jaką patrzał na innych. — To jednak złośliwość z pana strony, — śmiała się pani Łącka, — on taki nudny; czy widzisz kuzynko, jak się wita po koleżeńsku? — Widzę, — spojrzała w tę stronę, — kto on? — Urodził się w Łodzi jako syn bogatego żyda Habichta... teraz jest Orlickim i wydaje swoim nakładem dramaty, poezye, nowele własnego utworu. — Czy ładne rzeczy? — On mówił, że bardzo piękne; ja nie czytałem. — Na co on się leczy? — spytała pani Łącka. — Na zniechęcenie do świata, — zaśmiał się wesoło. — Pan żartuje? — Nie, sam mi mówił o tem. A prawda, dodał jeszcze, że czuje się znużony powszedniością życia. — Słyszy kuzynka? Także mi ciężkie choroby, — zaśmiała się. — Przypuszczam, że pan nas mistyfikuje, bo gdyby i tak było, nie zwierzałby się, — powiedziała pani Wanda. — Owszem, jemu zależy na tem, ażeby wiedziano jego chorobę, bo staje się niepowszednim człowiekiem, a on łaknie sławy i rozgłosu. — Ale w jaki sposób nakłonił go pan do przyjścia? — Bardzo prostym. Powiedziałem mu, że pani Łotuska dowiedziawszy się, że on poetą, chce go poznać bliżej. — I to prawda? — Trochę tak, trochę nie... dość, że bawi teraz panią Łotuską. Do fortepianu zasiadła panna Mira, dość ładna blondynka i grała Rapsodyę Liszta. Był to popis biegłości gry, gimnastyki palców, ale muzyki właściwej było bardzo mało. Przy pierwszych tonach usiały przechadzki panien po salonie, potworzyły się grupy siedzące i stojące, słuchano przykładnie, jak to bywa zazwyczaj po salonach. Gra minęła bez wrażenia, ale oklaski były rzęsiste, a przymusowe milczenie wynagrodziły sobie niewiasty podwojoną rozmownością. — Wie pani, co Patti powiedziała do swego sąsiada, który milczał przez cały obiad : możebyśmy teraz o czem innem porozmawiali, — śmiał się Jedliński patrząc na panią Wandę, — powtórzyłem tę anegdotę trochę na intencyę pani. — Patti zrobiła dowcipną uwagę, a jednak współczuję z jej sąsiadem, — uśmiechnęła się pani Wanda, — może nie chciał prawić banalnych pochwał. — Mówić dla mówienia to wstrętna rzecz, — odezwała się Ryta, która od chwili stała przy matce. — Już ty się nie chwal swem milczeniem, — powiedziała kwaśno matka ; — wyobraź sobie kuzynko, że czasem przez pól dnia nie słyszę słowa od niej, odpowie na pytanie i milczy. — A ja rozumiem pannę Rytę, czasami myśli różne tak się szamocą, kłębią w głowie, że na słowa trudno się zdobyć, — patrzała pani Wanda przyjaźnie na Rytę. — Niechże kuzynka mówi Rycie po imieniu, — zaproponowała pani Łącka. — Bardzo o to proszę, — zarumieniła się Ryta, — pani dla mnie bardzo sympatyczna. — Zgadzam się, — uśmiechnęła się pani Wanda przyjemnie, podając rękę, — ale pod warunkiem, że będziemy mówiły sobie ty. — Dobrze, — uścisnęła Ryta podaną rękę, — słówko ty jest dla mnie milsze od pani, budzi zaufanie i jest w niem pewnego rodzaju równość. — A może raczyłyby panie przyjąć mnie do swego związku? — uśmiechnął się pan Jedliński. — O, nie ! — zaprotestowała pani Wanda, — każdy mężczyzna jest z usposobienia zaborcą, a my pragniemy spokoju. — Kiedyż pan zaśpiewa? — spytała z miłym uśmiechem pani Mniewska. — Prosimy, — odezwały się głosy pań. — Jestem gotów, ale kto będzie akompaniował?... Nie wiem, czy zechce pani Łotuska. — Niech pan poprosi, — radziła Ryta. Wstał, podszedł do pani Łotuskiej, która odmówiła, również panna Porecka, obydwie dały mu uczuć swe niezadowolenie. — Nie mogę śpiewać bez akompaniamentu, — usprawiedliwiał się przed panią Wandą. — Jaka szkoda, — żałowała szczerze. — Spróbuję, może potrafię, — powiedziała Ryta, dając spojrzeniem do poznania, że robi to tylko dla nowej przyjaciółki. — A, to cud prawdziwy! — zawołała pani Łącka, — nie mogłam nigdy jej namówić. Oboje poszli do fortepianu. Ryta przejrzała nuty, spróbowała i za chwilę rozbrzmiała muzyka Moniuszki do słów poezyi A. Mickiewicza „Trzech Budrysów". Mistrz pieśni zaklął w tonach muzycznych całą skalę uczuć, a z przedziwną słodyczą wyraził miłość zagrobną, roztęsknioną i rzewną. Wraz z ojcem przeżywa się smutne oczekiwanie wśród szarug jesiennych i zamieci zimowych, aż zatętniły kopyta po twardej grudzie, przybieżał syn z laszką synową. Przepiękna muzyka prześlicznej ballady zrobiła wrażenie. Z gabinetów i saloników weszli goście na salę, nawet gracze porzucili na chwilę zielony stolik, a służba cisnęła się we drzwiach sali jadalnej. — Pierwszy raz śpiewa tak ładnie, — szepnęła pani Łącka do zasłuchanej pani Wandy, — i Ryta wybornie akompaniuje. Istotnie głos pana Jedlińskiego posiadał w średnich tonach ładną miękkość i dźwięczność. Przy słowach o piękności branek, spojrzał na panią Wandę, dla niej bowiem śpiewał tę pieśń. Gdy skończył, rozległy się gorące oklaski i wielu winszowało mu świetnego wykonania, co przyjmował z naturalną swobodą. Przedewszystkiem chciał posłyszeć zdanie pani Wandy, do której zbliżył się zwolna i nieznacznie. Pani Wanda zauważyła gorące pochwały i jakieś niezwykłe podniecenie pań, ale przypisywała je wdzięczności za przyjemność doznaną i urozmaicenie wieczoru. Gdy stanął przy niej, podała mu rękę mówiąc z prostotą: — Dziękuję panu, wybrał pan prześliczną pieśń. — To dla Moniuszki, — uśmiechnął się, — a dla mnie? — Wdzięczna jestem i jeszcze raz dziękuję. Zaczęły go chwalić inne panie, tylko pani Porecka z córką i pani Lotuska trzymały się chłodno. Pani Wanda poczuła zmęczenie i oświadczyła, że odejdzie, a Ryta gotowa była jej towarzyszyć. — Zostań kuzynko, — prosiła pani Łącka, — dawno nie spędziłam tak miłego wieczoru. Pan Jedliński jeszcze zaśpiewa... — Jestem na rozkazy, — skłonił się przed panią Wandą, — będę śpiewał całą noc. — Łatwo przyrzec, — zaśmiała się pani Mniewska, — gdy pan wie, że regulamin pozwala bawić się tylko do dziesiątej. — Ja zaznaczam tylko moje dobre chęci, — bronił się, — a na dowód, że pragnę zatrzymać panią Jerzycką w salonie, zaraz zaśpiewam. — Prosimy !... Czekamy!... — Czy pani zechce mi akompaniować? — zwrócił się do Ryty. — Dobrze, a co pan śpiewa? — Moniuszki pieśń, ku rozweseleniu pani Jerzyckiej. — A, to chętnie. Z wielkiem zacięciem i temperamentem zaśpiewał swawolną trochę, ale bardzo miłą pieśń, jak to „Kum dziwował się kumie", że tak dobrze wszystko umie. Pani Wanda nie znała tej pieśni i porwała ją melodya i temperament muzyki. Rozweseliła się, oczy zapłonęły żywiej i spojrzała z pewną wdzięcznością na śpiewaka. Na jedno mgnienie spotkały się ich oczy, on zrobił leciutki ruch głową, czego już nie dostrzegła pani Wanda, ale zauważyła to spojrzenie pani Porecka siedząca w pobliżu i pani Łącka, która powiedziała w tonie żartu: — On bałamut, kuzynko, i każdą po kolei kokietuje. — Nic dziwnego, dziś flirt w modzie, — uśmiechnęła się pobłażliwie. Pani Porecka zbliżyła się do pani Łąckiej i przemówiła słodko: — Czy zauważyła pani, jak do tej chorej biedaczki, panny Miry, umizga się pan Szarocki? Rozmawiają nietylko słowami, ale oczyma dają sobie znaki, — spojrzała na panią Wandę. — Prawda... od czasu, gdy grała, nie opuszcza jej, — potwierdziła pani Łącka. — Panna Mira sądzi, że tak bardzo jemu się podobała, — uśmiechnęła się ironicznie, — a jestem pewna, że on nadskakuje jej, litując się jej choroby... to bywa często nietylko z panną Mirą, — rzuciła okiem na panią Wandę, czy zrozumiała aluzyę. Odczula ona pocisk i nie byłaby niewiastą, gdyby pozostała dłużną w odpowiedzi, czekała, póki pan Jedliński nie zbliży się do niej, wyciągnęła ku niemu białą, piękną rękę i z uśmiechem radości powiedziała głośno: — Serdecznie dziękuję panu za tę piękną pieśń. — Tylko dla pani ją zaśpiewałem, wiedząc, że pani jedna, jako zdrowa niewiasta, odczuje cały urok tej wesołej pieśni. Pani Wanda była mu wdzięczna za słowo: zdrowa, i powiedziała serdecznie: — Jeszcze raz dziękuję... a teraz może pan zaśpiewa tę niemiecką piosenkę, — uśmiechnęła się lekceważąco, — na którą ktoś czeka. Pani Porecka zmieniła się na twarzy i wzgardliwie spojrzała na panią Wandę, mówiąc: — Ze szkodą głosu pana Jedlińskiego nie szukamy przyjemności, wystarczą na jeden wieczór dwie męczące pieśni. — Nie cofam przyrzeczenia, — zawołał pan Jedliński uprzejmie, — zaśpiewam chętnie, tylko kto będzie akompaniował? W tej chwili jedna z pań zasiadła do fortepianu i zagrała walca. Nastąpiła krótka chwila oczekiwania, czekano na tancerzy; gdy obecni w salonie mężczyźni zwlekali, zaczęły tańczyć dwie panny bardziej niecierpliwe, a za tą parą poszły inne. Pan Jedliński prosił do tańca panią Wandę, wymówiła się ciężką suknią i powstała z miejsca, wychodząc z salonu. Towarzyszyli jej Ryta i pan Jedliński. Pani Wanda nie chcąc okazywać swego osłabienia, zdecydowała się na windę. Pan Jedliński, odprowadziwszy ją do drzwi jej numeru, rzekł na pożegnanie: — Jest to jeden z najmilszych wieczorów w tym zakładzie, — ucałował jej rękę. — Niech pan nie będzie tak skromny, słyszałam, że zawsze zbiera pan szczere oklaski... Dobranoc panu, — weszła z Rytą do swego pokoju. Nazajutrz około dziesiątej rano wszedł pan Jerzycki do pokoju żony i spytał tonem serdecznym : — lak się czujesz po wczorajszym wieczorze? Nie zmęczyło cię towarzystwo? — Dziękuję ci... jest mi jak zwykle. — Przepraszam cię, że nie odprowadziłem ciebie wieczorem... ale zasadzono mnie do kart, gdy partya się skończyła, już ciebie nie było, a budzić cię na dobranoc nie chciałem. — Dobrze zrobiłeś. — Nie pójdziesz Wandziu na leżaki? — Nie. — Jak podobało się tobie tutejsze towarzystwo? — usiadł na krześle. — Zdaje się, że przyjemne. — Wiesz, cieszy mnie, że tak się ogólnie podobałaś... Pani Łącka, ta zaimprowizowana kuzynka, surowa zazwyczaj w swych sądach, jak mi tu mówiono, jednak chwaliła ciebie. — Trudno, ażeby mnie ganiła przed tobą. — No, zapewne, ale miała ton szczerości... Również pani Porecka winszowała mi tak pięknej i rozumnej żony. Pani Wanda leciutko drgnęła i spytała obojętnie : — Co więcej mówiła o mnie? — Wyrażała się bardzo sympatycznie, że jesteś oryginalna, odważna, nie dbasz o zeskorupiałe formy, idziesz za wlasnem natchnieniem, a jako przykład cytowała twe spotkanie z Jedlińskim, odśpiewanie pieśni Moniuszki i twe odejście przed końcem zabawy. — A tak... ona jest przyjemna... co ty powiedziałeś na to? — Naturalnie chwaliłem jej córkę, ale nie umiałem tego powiedzieć, bo przyjęła to obojętnie i znów rozwodziła się nad tobą, że umiesz zabłysnąć i zniewalać ludzi nawet swą cierpiącą miną... Ale, ale, czy to prawda, że Jedliński nie opuszczał cię cały wieczór? — Nie zauważyłam tego... a kto ci mówił o tem? — Pani Porecka prześladowała go tem. — A on? — Żartował, że z mego upoważnienia; on jest istotnie miły i dobrze wychowany człowiek, szkoda, że chory. — Cóż mu jest? — Mówiła mi pani Porecka, że w jego rodzinie jest dziedziczny rozstrój nerwowy, a nawet epilepsya. On musi unikać wszelkich wzruszeń, bo dostaje ataku. — Jeśli prawda, to biedny jest. Pan Jerzycki wstał, zapalił papierosa, przeszedł się po pokoju, patrzał przez okno, wreszcie rzekł: — Wiesz, Wandziu, jadę dzisiaj... nie mam pokoju, a tobie nie chcę przeszkadzać. — A kiedy pociąg odchodzi? — Popołudniu, coś około piątej. — Kiedy będziesz w domu? — Nie wiem, może zabawię w Krakowie, dzień lub dwa. Napiszę ci. — Dobrze, napisz. — Zapłaciłem już za jeden miesiąc twego pobytu, a tysiąc rubli zostawiłem w kasie zakładu do twego rozporządzenia. — Dziękuję. Przeszedł się kilka razy po pokoju i stanąwszy przed nią, mówił przyciszonym głosem : — Po raz pierwszy rozstajemy się na czas dłuższy... tak mi jakoś nie swojsko porzucać cię... wiem, że będę tęsknił. — Daj spokój tym wzruszeniom, — powiedziała zimno, — będziesz swobodny i nie będę zatruwała twej wesołości. — Wandziu, poco te wyrzuty... wiesz, że cię kocham, bądź lepszą dla mnie. — Czy jestem zła? — To nie... ale taka obojętna... zimna. — Nie lubię czułości... Napisz mi szczegółowo o Nince i o cioci, jestem o nie zaniepokojona. Nie wiesz, kiedy poczta przychodzi tutaj? — Nie. Wstała, nacisnęła guzik dzwonka elektrycznego i rzekła do numerowego: — Kiedy poczta tu przychodzi? — Rano o tej porze i popołudniu. — Proszę się dowiedzieć, czy niema listu do mnie... Jerzycka. — Natychmiast, jaśnie pani. Za chwilę wrócił, przynosząc listy, jeden do pani Wandy, dwa do pana Jerzyckiego. Zajęli się odczytywaniem, a gdy pani Wanda skończyła, spytał : — Od kogo masz list? — Od cioci, donosi mi, że Ninka zdrowa i wesoła. — Widzisz, niepotrzebnie się martwiłaś, ale już taka twoja natura, — westchnął, — ja mam list od rządcy. Buraki wywiezione przy pierwszym przymrozku. Dało się słyszeć lekkie pukanie do drzwi, zajrzała Ryta. — Czy nie przeszkadzam? — Wcale nie, proszę cię, — zawołała pani Wanda z ulgą, — dlaczego nie przyszłaś wcześniej? — Chciałam, ale mamę odprowadziłam na leżaki i jak tylko się zwolniłam, wpadłam do ciebie. — Nie pójdzie pani do Zakopanego? — Nie! Wprawdzie większość naszych pań idzie po prawdziwe lub urojone sprawunki codziennie przed obiadem, ale ja nie lubię tego. — Woli pani nudzić się w zakładzie? — I to nie... Idę na dalsze spacery, o ile pogoda i mam czas. Pani Wanda zaczęła pytać o sklepy, o ceny tych i owych rzeczy, aż znudzony mąż rzekł: — Czy nie lepiej rozmawiać na spacerze, aniżeli w pokoju? A może pojedziemy do cukierni, tam podobno zbierają się goście dość licznie? — patrzał na Rytę. — Bywają, ale więcej około piątej, szóstej, na podwieczorek. — Cóż? Idziemy? — Ja wolę zostać... ale może ty, Ryto? — Nie, mama może mnie potrzebować. — W takim razie, żegnam panie, może znajdę towarzysza lub towarzyszkę, — uśmiechnął się z przymusem. Przy obiedzie zaczęto się umawiać o saneczkowanie, do którego zachęcał gorąco pan Jedliński i zwrócił się do pani Wandy. — Niech pani tylko obaczy, jak to przyjemnie zjeżdżać, nabierze pani ochoty. — Może później, nie dzisiaj. — No, a pan? — Odjeżdżam dzisiaj, nie mogę. — O, z pana twardy człowiek, — zaśmiała się pani Łącka, — nie daje się pan namówić, ani uprosić. — Interesa wymagają mej obecności. — No, teraz jasne, że pani Jerzycka nie może brać udziału w saneczkowaniu, — odezwała się pani Porecka, — mimo usilnych próśb pana Jedlińskiego. Mąż ma zawsze pierwszeństwo, trzeba go pożegnać... odprowadzić na dworzec kolejowy... — My nie praktykujemy ostentacyjnych czułości, — uśmiechnęła się pani Wanda, — i nie odprowadzamy na dworce. — To dziwne, — mówiła z godnością, — u nas inaczej, ale dziś uważają młode kobiety za brak taktu okazywać wierną miłość małżeńską, zaledwie noszą obrączkę. — Tylko, jako uzupełnienie paszportowe, — zaśmiała się pani Wanda, której robiło przyjemność sprzeciwianie się pani Poreckiej. — Nie rozumiem, kuzynko, — zaczęła zgorszonym tonem pani Łącka, — jak można swe upodobanie stawiać jako ogólną zasadę. — O co idzie? — spytała zdziwiona pani Wanda. — Jeśli kuzynce nie robi przyjemności odprowadzanie, to rzecz twoja, ale są osoby tak ukochane, tak drogie, że z ich obecności korzysta się do ostatniej chwili, do ostatniego tchnienia, i to uważa się za szczęście najwyższe, — kończyła rozczulona. Pani Wanda nie zrozumiała, skąd wzięły się te słowa drgające jakimś żalem i bolem w ustach zwykle tak szorstkiej pani Łąckiej, spojrzała na Rytę, która siedziała chmurna, ze spuszczonemi oczami i pani Wanda, li tylko dla podtrzymania rozmowy, powiedziała swobodnie: — Nie chciałam dotknąć niczyich uczuć, mówiłam tylko o sobie, i to ja nie lubię tych czułości w chwili odjazdu, ukłonów, powiewania chustką, bo są zbyt ostentacyjne, ażeby były szczere. — Zgadzam się z panią Jerzycką, — odezwała się pani Mniewska, — subtelnych uczuć nie roznosi się po drogach publicznych. — Tak, tak, — zaśmiał się drwiąco pan Maniecki, — ich miejsce w salonikach, w gabinetach, w ustronnych altanach. Panie uśmiechnęły się, patrząc z pod oka na zarumienioną panią Maniecką, która odpowiedziała tonem podrażnionym : — A pan roztrębywal z ratusza i dlatego nie znalazł pan żadnej. — I zostałem sowicie wynagrodzony, — zaśmiał się, — życie jest ciężarem i chwalę Pana Boga, że rnam tylko jeden do dźwigania. — A jednak mówią, — odezwała się tonem dystyngowanym Madzia Porecka, rzucając spojrzenie na pana Jedlińskiego, — że podzielone cierpienie jest połową cierpienia, a podzielona radość podwójną radością. — Sentymentalizm, — drwił pan Maniecki, — w życiu inaczej... Mąż stracił, dajmy na to przegrał w karty, albo na giełdzie, cierpi z tego powodu, a miła żoneczka, ta połowa, dalejże na niego i sypią się wymówki, gniewy, fochy... i mamy podwójne cierpienie. Pan Jerzycki z uśmiechem tryumfu spojrzał na żonę, zadowolony skinął głową i mruknął : — Tak, tak, to bywa. — To przykład dowolnie obrany, — zaczęła pani Porecka, prostując się z godnością, — ale w razie choroby... — Jadę do lecznicy albo zakładu i uwalniam żonę od współcierpienia, — przerwał jej ze śmiechem pan Maniecki. — Z panem trudna dyskusya, — powiedziała z przymuszonym uśmiechem pani Porecka, — tylko pan Borowiecki dotrzymuje panu. — Żałuję, że go niema, bo chociaż to rycerz bez trwogi, ale w tym wypadku zgodziłby się ze mną. — Czy nie pisał pan Borowiecki do zakładu? — spojrzała pani Łącka na doktora. — Nie, ale sądzę, że za dwa, trzy dni wróci, bo są listy do niego. — Kto jest pan Borowiecki? — rzucił pytanie pan Jerzycki. — Dokładnie nie wiem, — odpowiedziała pani Łącka, — ale przyjemny, dobrze wychowany człowiek, mieszka tu od miesiąca... tylko nieobliczalny. Ryta na wzmiankę o Borowieckim leciutko się zarumieniła, chciała coś powiedzieć, ale umilkła. — Jakto nieobliczalny? — spytała pani Wanda. — Czasem rozmowny, wesoły, bawi całe towarzystwo, to znów chmurny mruk, a teraz, nie pożegnawszy się nawet, uciekł gdzieś w góry. — Nic w nim niema szczególnego i tajemniczego, — uśmiechnął się drwiąco pan Jedliński, — chory człowiek, który po prostu nie panuje nad swymi nerwami i wrażeniami, idzie na oślep i szuka tego, czego nie zgubił. Ryta spojrzała niechętnie na mówiącego, zaś pani Łącka dodała : — Z pana dobry obserwator. — To się nabywa z praktyki adwokackiej, każdy klient jest niewinną ofiarą i dopiero po zbadaniu okazuje się prawda. — Zajęcie adwokata, — odezwała się Ryta, — musi być niemiłe, w każdym widzi się zbrodniarza. Zaczęła się ożywiona rozmowa nad dodatniemi i ujemnemi stronami różnych zawodów. Po skończeniu obiadu, pan Jerzycki z kilku panami, kazali podać czarną kawę w gabinecie, zaś pani Wanda z Rytą poszły na spacer, korzystając z pogody. — Mama twoja jest jednak dość porywcza, — uśmiechnęła się pani Wanda. — Z czego sądzisz? — patrzała w jej oczy Ryta. — Tak mnie dziś zgromiła, — mówiła wesoło, bez cienia urazy, pani Wanda, — za owo odprowadzanie na kolej. — Zauważyłam... to widzisz następstwo bolu i choroby mamy... Po śmierci mej starszej siostry, którą mama bardzo kochała, zachorowała mama... teraz jest znacznie lepiej, ale przy każdej wzmiance wpada mama w dawny nastrój... to tragedya jej życia. — Teraz rozumiem, — westchnęła pani Wanda, — ale i ty musisz dużo znosić. Ryta spochmurniala i rzekła niemal szorstkim głosem : — To inna rzecz, nie mówmy o tem, — a po chwili łagodniej: — szkoda pięknego dnia na takie sprawy... kiedyś powiem ci może. Rozmowa przeszła na inne pole. Ryta wymieniała i wskazywała szczyty i wirchy Tatr i rzekła: — Jak tam musi być pięknie! — A ty nie byłaś Ryto na Giewoncie? — Nie! W lecie nie byłam w Zakopanem, a w zimie mówią, że niepodobna iść bez narażenia się na śmierć; ale jak tylko zejdą śniegi, pójdę, a ty? — Nie mogę z powodu zawrotów głowy, nawet nie mogę patrzeć z okna trzeciego piętra. — Czy to następstwo choroby? — Tak jest, Ryto, dawniej nie miałam tego. Zaczęły mówić o przykrościach, spowodowanych chorobami, a jak wiadomo, jest to temat obszerny i interesujący. Na jakie pół godziny przed wyjazdem męża z zakładu wróciła pani Wanda. Pożegnanie było dosyć chłodne i ceremonialne ze strony pani Wandy, a pan Jerzycki widząc bezskuteczność swoich usiłowań rozczulenia żony, zirytowany pożegnał ją szorstko i zimno. VI. Dla pani Wandy życie spokojne, unormowane, bez wielkich wzruszeń i podrażnień, jakie prowadziła w zakładzie, odciętym od bezpośrednich stosunków ze światem zewnętrznym, którego odgłosy dochodziły przez listy i gazety, okazało się w swych następstwach dobroczynnem i kojącem. Na razie odczuwała całą przyjemność, że może zamknąć się w swym pokoju, używać samotności dowolnie, nie widzieć nikogo z ludzi, gdyż mogła jadać u siebie w numerze, nie stykając się z innymi gośćmi. Uspokoiła się znacznie, męczące myśli i obawy stały się mniej dokuczliwe, a rozmyślania nad swą chorobą mniej częste. Po trzech dniach takiego unikania ludzi zaczęła jej ciężyć samotność, a że i doktor zachęcał ją przyjaźnie, ażeby bywała u wspólnego stołu, zeszła na obiad. Przyjęto ją z owacyjną przyjaźnią, a pani Łącka, ściskając jej rękę udzielała napomnień w tonie macierzyńskim : — Jak można było, kuzynko, tak się zamykać na cztery spusty! Taka byłam niespokojna, że uprosiłam doktora, ażeby zaszedł do kuzynki. — Dziękuję za łaskawą pamięć, ale przecież Ryta była u mnie i widziała, że nic mi nie brakuje. — Ach, Ryta!? Na moje pytania odpowiedziała kilka ogólników i koniec; zresztą Ryta nie doktor i nie może nic radzić. — Mówiono, — zbliżyła się pani Porecka, — że pani tak silnie odczuła rozstanie się z mężem, sądzę jednak, że to nie na długo. Obiecał nam swój powrót. — Byłam cierpiąca i nie chciałam mącić harmonii, którą pani tak ceni, — uśmiechnęła się uprzejmie. Do salonu, w którym rozmawiano przed obiadem, wszedł pan Jedliński, a obaczywszy panią Wandę zawołał wesoło: — A, jest już nasza piękna pustelniczka! — uścisnął podaną rękę, — stęskniliśmy się za panią i mieliśmy wysłać deputacyę do pani z prośbą o powrót do normalnego życia. — Cieszy mnie, że oszczędziłam delegacyi trudu wchodzenia na trzecie piętro, — uśmiechnęła się. Dano znak rozpoczęcia obiadu i wszyscy wchodzili do sali jadalnej. Pani Wanda zastała swe dawne miejsce zajęte, a nowe było pomiędzy paniami Łącką i Mniewską, a naprzeciw pana Jedlińskiego. Gdy usiedli przy stole, doktor zwracając się do pani Wandy, powiedział pół żartem: — Cieszy mnie, że pani przyszła. Na drugi raz zdobędziemy twierdzę szturmem i sprowadzimy pomiędzy ludzi. — Panie doktorze, — zawołał pan Jedliński, — ja będę kierował oblężeniem. — Zdaje mi się, że pan już je rozpoczął, — uśmiechnął się doktor, — ale nie bardzo fortunnie, bo za wiele twierdz chce pan zdobyć. Panie ze śmiechem przyjęły fen żart, a pani Porecka dodała sentencyonalnie: — Skąpy dwa razy traci, a zachłanny wszystko. — Całe szczęście, że ja się nie poczuwam ani do skąpstwa, ani do chciwości, — żartował pan Jedliński. — Tak mówi każdy świętoszek, — odezwała się Madzia Porecka. — Wiemy, wiemy, — zaśmiała się pani Łącka, — każdy z mężczyzn modli się pod figurą, a ma dyabła za skórą. — Ja już się modliłem, — rzekł pan Jedliński, patrząc płomiennie na panią Wandę, — i będę się modlił do anioła, a on wypędzi wszystkich szatanów. — Przysłowie mówi o figurze, nie o aniołach, — zrobiła uwagę pani Porecka tonem karcącym, — i gdyby pan się modlił pod figurą... — Wyskoczyłby dyabeł za mną, — śmiał się pan Jedliński, — dobrze, zrobimy próbę. Pojedziemy do Jaszczurówki, fam jest przy drodze figura. Panie przyjęły ten projekt chętnie i zaczęto się umawiać, kiedy i jak pojadą. Uradzono, że dzisiaj zaraz po obiedzie, bo mgły na wirchach zapowiadają zmianę pogody. Pani Wanda, gdy weszła do salonu i doznała przyjaznego przyjęcia, uczuła się zdrowszą, silniejszą i prawie zapomniała o swych dolegliwościach, lecz po chwili zaczął ją męczyć gwar rozmowy i z gorzką zazdrością patrzała na ogólne ożywienie, wesołość, błyszczące spojrzenia. Dlaczego ja jedna jestem tak upośledzona, i nic mnie nie bawi, nie cieszy? Dotychczas przy stole usługiwała jej w domu wyćwiczona służba przy współudziale męża i ciotki. tak że prócz podnoszenia łyżki i widelca nie trudziła się niczem. Teraz jednak musiała sama przysuwać sobie chleb, sól, nalewać wodę z winem, jednem słowem zachowywać się samodzielnie, jak zdrowy człowiek. Te ruchy, chociaż lak nieznaczne, męczyły ją, zdawało się jej, że wyciągnąwszy rękę po karafkę uczuje ból, ucisk i trudność oddychania. Ograniczyła się tedy tylko do ruchów koniecznych. — Pani nie używa chleba? — spytała pani Mniewska przy potrawie z sosem. Pani Wanda spojrzała na opodal leżący talerz z chlebem i bułkami, a wysiłek przysunięcia wydal się jej tak wielkim, że powiedziała : — Wystarcza mi jarzyna. To samo powtórzyło się mniej więcej z wodą i flaszką czerwonego wina. Dopiero pod koniec obiadu wezwała usługującą dziewczynę, ażeby jej nalała wody. — Ależ z kuzynki wygodnisia, — zaśmiała się pani Łącka, — ma wodę przed sobą i każe drugim nalewać. Zaczęto żartować i opowiadać zabawne przypadki na temat nieśmiałości i wydelikacenia, co było przykre dla pani Wandy i postanowiła nie żądać od nikogo żadnej przysługi. Gdy rozmawiano o projektowanej sannie do Jaszczurówki, zwrócił się do niej pan Jedliński: — Pani naturalnie jedzie z nami. — Nie wiem, — powiedziała wahająco z obawy, że zaczną żartować z jej usuwania się od ludzi. — Ależ nie można się tak kwasić w pokoju, — zawołał zgorszony; — powietrze górskie jest najlepszem lekarstwem, prawda, panie doktorze? — To rzecz tak wiadoma, że nie potrzebuje potwierdzenia, — odpowiedział doktor, — i szczerze radzę pani oddychać niem na swobodzie, a nie w zacieśnionym numerze. — Wobec rady doktora, wszelka opozycya ustaje, — zaśmiał się pan Jedliński, — i dość tego rozpadania się nad sobą, nad swymi smutkami i niedomaganiami, trzeba być dzielną, śmiałą, wesołą! — Doskonała recepta, — śmiała się pani Łącka, — i kuzynce trzeba zadać trochę przymusu... Tak, tak, musimy cię wyrwać z rozpamiętywań nad sobą. Inne panie nie szczędziły też doświadczonych rad i pani Wanda, jakkolwiek wewnątrz odczuwała niechęć, niemal wstręt do tej wycieczki, zasypana argumentami, uległa i zgodziła się na sannę. Za towarzyszkę obrała sobie Rytę, a na koźle, obok furmana, ku niezadowoleniu pani Poreckiej, a pewnej zazdrości innych niewiast, usiadł pan Jedliński, który z niezwykłą starannością okrywał panią Wandę baranicą, pamiętał o pledzie, O zapięciu futerka i doradzał nałożenie woalki, ażeby wiatr nie zepsuł cudownej cery twarzy. Z podjazdu zakładu ruszyło pięć sań, a w przedostatnich siedziała pani Wanda zaniepokojona i zatrwożona, jak zniesie tę wycieczkę i czy nie rozchoruje się w drodze. Trochę otuchy dodawało jej towarzystwo Ryty, a niecierpliwiła i drażniła wesołość i żarty pana Jedlińskiego. Konie w saniach pani Wandy były młode i rącze, a powożący góral liczył do dwudziestu lat. Zaledwie wyjechano na gościniec, pan Jedliński w przystępie dobrego humoru zażartował z górala: — Cóż wleczesz się, jak ze smołą? — Ckni się wam na zadku, będziem na przodku, — i cmoknął na konie. Sanie mknęły, pani Wanda pobladła i schwyciła rękę Ryty, szepcąc z trudem: — Wolniej!... Męczy mnie! Rycie ta szybka jazda, odgłosy dzwonków, tupot koni wydał się tak przyjemny, że odrzekła z uśmiechem: — Droga szeroka, sanna doskonała, niema żadnej obawy. Pani Wanda zacisnęła zęby, przymknęła oczy, ażeby nie widzieć, ale obawa była silniejsza od woli, spojrzała, a właśnie w tej chwili mijano wyprzedzające sanie, a siedzące w nich panie wołały : — Do widzenia w Jaszczurówce! — Pod górą ustaniecie! — Czego tak pędzicie!? Sanie wymijając pędziły tuż nad rowem, pani Wanda nerwowo chwyciła Rytę za ramię i przycisnęła się do niej szepcąc : — Uspokój się, już wyminęliśmy, — uśmiechnęła się Ryta. — Ależ z pani bojaźliwe dzieciątko, — śmiał się pan Jedliński, — czyż panią, jak cesarzowę chińską, noszono zawsze w palankinie? Te słowa obudziły energię pani Wandy i zmuszając się do spokoju, odpowiedziała : — Nie noszono, ale dla pomysłu pana nie chcę złamać nogi lub ręki. — To nie mój pomysł, lecz górala, czy nie tak, Staszku? — A bez co nie? — zaśmiał się wesoło, — jak mówicie tak, to i jest tak, ja tam nie przeciwny wam. — Słyszy pani? Nasz Staszek, to jest kapitan okrętowy, jest panem koni, sani i podróżnych. Staszek rad zabawie, i chcąc się popisać ręczością swych koni, trzasnął z bata. Jechali szybko równą drogą, a Ryta wskazując na wysokopienny szpilkowy las, osypany śniegiem, powiedziała: — Wandziu, ten las tak piękny jak w bajce... Spójrz! Ale pani Wanda była bardzo daleka od wszelkich wzruszeń estetycznych, opanował ją lęk przed wywróceniem sań. już widziała siebie poranioną, z rozbitą głową, z połamanemi nogami i rękami. Gorzko żałowała, że dała się namówić i miała żal do Ryty, że tak obojętnie, niemal lekceważąco, odnosi się do niej, że nic ją nie obchodzi stan jej zdrowia, a do pana Jedlińskiego czuła głęboką niechęć. Dopędzano nowe sanie, Staszek zawołał z fanfazyą: — Na bok z wołami! Te słowa pobudziły ambicyę woźnicy sań na przedzie i jako dobry furman, gdy widział możność wyprzedzenia swych sań, zajeżdżał drogę Staszkowi. Pani Wanda czuła, że serce jej bije młotem, zabrakło jej tchu, nie mogła słowa wydobyć i blada czekała katastrofy. Ale i Rycie te wyścigi były niemiłe i zwróciła się z prośbą: — Panie Jedliński, nie wyprzedzajmy! — A ino! — zaśmiał się Staszek, — tam zaraz szeroko, wyminę! I wyminął, ale sanie wjechały na kupę kamieni i była chwila, że tylko dzięki szybkości ruchu sanie przeskoczyły szczęśliwie miejsce krytyczne. Tego było za wiele na nerwy pani Wandy i popłynęły rzęsiste łzy. Zobaczył to pan Jedliński i zawołał żartobliwie: — O, dzieciątko chce do mamusi Boi się wilka z lasu! — Wandziu! Co tobie? — zaniepokoiła się Ryta, — czy ty płaczesz? Z wielkim wysiłkiem pani Wanda powstrzymywała łzy i uśmiechając się blado, odpowiedziała : — Razi mnie śnieg! Co prawda nie było przy drodze płaszczyzny śniegowej, tylko na wirchach i ich zboczach błyszczał śnieg, lecz przyczynę łez przyjęto z dobrą wiarą, a Ryta dodała: — I ja miewam łzy w oczach, ale przy mrozie lub przy silnym wietrze. Jechali dalej, a pan Jedliński opowiadał w zabawny sposób, jak wpadł w zaspę śnieżną na Wołyniu i kończył : — Tu w górach nie skończyłoby się na nurku w puchowym śniegu, możnaby się znaleźć o sto metrów niżej, na skalnych złomach potoku. Nieprawda Staszku? — Bywa tak, bywa i nie. — Ale nie na tej drodze, — odezwała się Ryta. — Owszem i na tej. jedziemy w góry, a każda góra ma swój spadek. Wkrótce będziemy przejeżdżali około takiego miejsca. Pani Wanda zmartwiała. Ona ma przejeżdżać nad przepaścią, będzie musiała spojrzeć w przepastną głąb i bez osłony, bez oparcia zawiśnie nad głębią. Ona czuje, że tego nie przeżyje, że rzuci się na oślep w tę przepaść i zginie. Teraz chyba wyskoczy ze sań, lepiej potłuc się, złamać rękę, aniżeli ujrzeć przepaść i zginąć z roztrzaskaną głową. — Stój! — zawołała ochrypłym, przerażonym głosem. Staszek wstrzymał zlekka rozbiegane konie, odwrócił się i spojrzał zdziwiony na panie. — Co się stało? — spytał pan Jedliński. — Niech staną, — szepnęła zmęczona do Ryty. — Stańcie! — krzyknęła Ryta energicznie. Staszek wstrzymał konie buchające parą i czekał, co będzie. — Wysiądę, — szepnęła pani Wanda, starając się napróżno wydobyć się z powijaków futra. — Ależ Wandziu, tu taki śnieg głęboki. Co ci jest? Czy ci nie dobrze? Pani Wanda pochwyciła to ostatnie pytanie jak deskę zbawienia i rzekła: — Niedobrze mi!... Zemdleję! Pan Jedliński zeskoczył z sań i z widocznem zaniepokojeniem mówił: — Może natrzeć pulsy śniegiem?... Panno Ryto, może pani ma wodę kolońską?... Nieprawda! Mam koniak! — sięgnął do kieszeni futra, i szybko otworzywszy flaszeczkę, podawał pani Wandzie. Odsunęła flaszeczkę i siląc się na spokój powiedziała: — Wracajmy!... Nie mogę dalej jechać! — Ależ to chwilowe osłabienie, — zawołał, — zaraz minie! Za pięć minut będziemy na miejscu... pani odpocznie... zabawimy się! — Nie! Nie! — Panno Ryto, niechże mi pani pomoże! I co powiedzą te panie, które za nami jadą!? Zwarzy pani całą zabawę i trzeba będzie wyjaśniać, usprawiedliwiać. — Wszystko jedno, nie chcę. — Ależ to dzieciństwo, — śmiał się z przymusem — niechże się pani przezwycięży i nie pozwala lak hulać nerwom. No, pani Wando, trochę odwagi i spokoju. Pani Wanda zrobiła przeczący ruch głową, a Ryta dodała: — Jeśli pani Jerzycka nie chce, nie można jej zmuszać. My wracamy, a pana bardzo chętnie inne panie wezmą na sanie. — O, co to, to nie! Jestem wiernym rycerzem dam mego serca, — zaśmiał się, — razem wyjechaliśmy, razem wrócimy, — usiadł na koźle, a pani Wanda prosiła: — Tylko pomału! Tylko ostrożnie! — Dobrze pani, pojedziemy jak z chorym. Na razie jechali spokojnie, a Ryta zaniepokojona, dopytywała się bardzo często pani Wandy o stan zdrowia i czuwała nad nia bardzo troskliwie. Pan Jedliński nie brał zbyt poważnie tego nastroju i dla żartu zaczął ostrzegać Staszka: — Uważaj, bo tam zakręt!... Sanie naprzeciw wymiń na lewo!... Tam kupa szutru, objedź zwolna! Tego rodzaju wskazówki śmieszyły Staszka, który pytał ze swej strony: — A tam heń smrek, jak pod nim przejechać?... Łoni była dziura w tem miejscu czy zjechać? — i śmiał się. Rytę bawiły te uwagi, nawet pani Wanda uśmiechała się, zaś pan Jedliński zwrócił się do niej: — Pani, baczność! Jedziemy obok starej willi... ale zwolna, nie przewróci się! Ta żartobliwa rozmowa stopniowo uspokajała wprawdzie panią Wandę do pewnego stopnia, ale stanowczo odmówiła wstąpienia do cukierni i rada była, gdy sanie stanęły u podjazdu zakładu. — Przykro mi, że zepsułam panu zabawę, — powiedziała na pożegnanie. — A mnie bardzo miło, że pani zdecydowała się na pierwszą przejażdżkę, druga, jestem tego pewny, pójdzie gładko i dobrze. — Może... nie wiem. — Już my zahartujemy nerwy pani, — kończył z uśmiechem. Ten wypadek na wycieczce z panią Wandą stał się natychmiast głośnym w całym zakładzie. Rytę zasypywano pytaniami o szczegóły z nieukrywaną zazdrością, że ona właśnie wszystko widziała i słyszała, zaś o pani Wandzie mówiono z wielkiem współczuciem, miłą bowiem jest rzeczą okazywać swe szlachetne uczucia i bez poprzedniej umowy okazywano jej wielką troskliwość. Są ludzie, tak niewiasty, jak i mężczyźni, którzy przez całe swe życie robią na swem otoczeniu wrażenie małoletnich, dzięki swej ustępliwości, grzeczności i niechęci do sporów w drobnych sprawach. Przy bliższem poznaniu wykazują oni samodzielność, stanowczość, która czasem przechodzi w upór. Do takich niewiast należała pani Wanda. Mąż uważał ją za nieletnią, którą trzeba się nieustannie opiekować, a tak bliżsi, jak i dalsi znajomi nie szczędzili jej rad, ostrzeżeń i opieki. W zakładzie, jako nad chorą na brak woli i skłonną do smutku, roztoczono drobiazgową opiekę, a że w każdej niewieście pokutuje duch lekarki i pielęgniarki, znajome panie czuły się w obowiązku czuwania nad nią. Gdy nie jadła tyle, ile uważano za potrzebne dla niej, tak proszono, dogadywano, zachęcano, że dla świętego spokoju jadła mimo braku apetytu. Ody zamyślona milczała, wciągano ją natychmiast chociażby do najbanalniejszej rozmowy. Zmuszano ją do tłomaczenia się, dlaczego nie chce jechać sankami, dlaczego nie wychodzi na przechadzkę, nie używa werandowania, dlaczego nie siaduje w salonie, a pani Łącka, z tytułu kuzynowstwa, zwracała uwagę na jej suknie i uczesanie. Naturalnie wszystkie te troskliwości były robione przyjaźnie i w dobrym tonie, co nie przeszkadzało, że nużyły i męczyły panią Wandę, i na obiady, kolacye lub do salonu szła jak na pańszczyznę. I gdyby nie poczucie, że pobyt w zakładzie służy jej zdrowiu i powraca utracone siły, byłaby pani Wanda po kilku dniach próby opuściła Zakopane. Zostawała starając się nagiąć do tego życia i otoczenia. Pan Jedliński, zepsuty swem powodzeniem u niewiast przebywających w zakładzie, w poczuciu swej wyższości i uroku jaki wywierał na mamy i panny jako bogaty kawaler, uważał, że jego wyróżnianie pani Wandy i starania się o jej względy powinny w niej wzbudzić uczucia słodkiej wzajemności. Na równi z innymi okazywał jej troskliwość, a dodatkowo patrzał na nią z zachwytem, łowiąc każde jej słowo, podglądając każdy jej ruch. Te jego jawne starania się o jej względy, chwilami nudziły i nużyły panią Wandę, ale na ogół pochlebiały jej niewieściej próżności, bawiły ją kwaśne miny innych pań z tego powodu, a przyjemność sprawiały przycinki i aluzye pani poreckiej, zawiedzionej w swej nadziei wyswatania córki za pana Jedlińskiego. Tak zwane koncerty odbywały się teraz co wieczora, o ile pani Wanda zostawała w salonie, a śpiewak po zwykłych oklaskach zbliżał się do pani Wandy, by usłyszeć pochwałę, za którą zawsze całował jej rękę, co zresztą czynił przy każdej nadarzonej sposobności. VII. Jednego ranka po obudzeniu zdawało się pani Wandzie, że zapewne dopiero jest przededniem, takie szare i niewyraźne światło wpadało do pokoju. Podniosła story i ujrzała nieprzeniknione mgły, w których utonęły wirchy, góry, lasy. Po smugach jaśniejszych i ciemniejszych poznawała, że masa ta biała kłębi się, podnosi, opada i miała wrażenie, że znajduje się gdzieś w głębi oceanu, zamknięta w dzwonie, opatrzonym oknami. Ubierała się szybko, chciała bowiem wyjść z zakładu, ażeby błądzić wśród tej mgły i doznać nowych wrażeń. Zanim jednak zdążyła zejść, wiatr poszarpał mgłę, rozniósł ją po górach i lasach, wtłoczył w doliny, podniósł w górę i nastał dzień smutny, szary, mokry, zimny. Góry były przysłonięte, niebo zasnute chmurami, z których siekł deszcz, pomieszany ze śniegiem. Wicher jęczał w kominie, tłukł się o węgły domu, uderzał o szyby zmarzniętemi grudkami, jak gdyby błagał o wpuszczenie go do ciepłego pokoju. Pani Wanda poczuła się dziwnie samotną i opuszczoną, zabrakło jej bowiem towarzyszy, których nie umiemy nigdy docenić: promieni słońca i krajobrazu. W takich dniach, w samotności, zaczynają wypełzać z różnych komór, z kątów zapadłych, z ciemnych głębin, różne wspomnienia smutne, zapomniane uczucia, spełzłe marzenia, zagasłe zapały, zmarnowane nadzieje, doznane zawody, wyrządzone krzywdy sobie i drugim... I tak się roją, kłębią, męczą, że człowiek radby uciec od siebie i przed sobą. Wówczas tęskni się i szuka dobrego, wybaczającego serca, jakiejś duszy przyjaznej, nie żeby wypłakać swe smutki, troski i trwogi, ale żeby ujrzeć przyjazny uśmiech i dobre, kochane oczy. Przy obiedzie, zwykle ożywionym i wesołym, panie były jakieś osowiałe, chmurne i opryskliwe, a z panów młodsi milczeli, starsi zaś utyskiwali na pogodę i dolegliwości rozmaite. Po obiedzie zamiast jak zwykle zgromadzić się w salonie i prowadzić ogólną rozmowę, towarzystwo rozdzieliło się na małe grupy, przeważnie małomowne, tylko po kątach i na sali były pary szepcące do siebie. Oczy Ryty były dzisiaj smutniejsze aniżeli zwykle, a matka jej zdradzała swe zdenerwowanie opryskliwością i surowością czynionych uwag. Pani Wanda szepnęła Rycie, że pragnie z nią razem pójść do siebie. — Muszę mamie powiedzieć, — i podszedłszy do siedzącej rzekła : — mamo, pójdę na chwilę do Wandy. — A idź, — powiedziała zgryźliwie, — może minie twój zły humor. Ryta pobladła i poszła z panią Wandą schodami. — Czy słyszałaś odpowiedź mamy? — spytała tępym głosem. — Tak zawsze, — mruknęła ze ściągniętemi brwiami. Pani Wanda, wszedłszy do swego pokoju, zawołała mile zdziwiona: — Ach, jakie śliczne kwiaty ! Na stoliku, w ładnym, porcelanowym kielichu stał bukiet róż z rezedami i paprociami. W samym środku były róże ciemnoponsowe, a otaczały je inne w czerwonych odmianach aż do bladoróżowych, bardzo delikatnych i wykwintnych róż herbacianych. W pokoju unosił się ich lekki, odświeżający zapach. Obydwie przypatrywały się z rozkoszą pięknym kwiatom, a Ryta spytała cicho: — Skąd te kwiaty? — Prawda! — zawołała pani Wanda i zadzwoniła na numerową: — Kto postawił te kwiaty tutaj? — To ja, jaśnie pani. — Kto wam dał? — Kiedy ten pan bardzo prosił, ażeby nie mówić o nim, ale jeśli jaśnie pani każe, to muszę powiedzieć. — A więc, kto? — Jaśnie pan mecenas Jedliński. — Na ten raz daruję wam, że bez mego zezwolenia wstawiacie mi kwiaty, ale na drugi raz poskarżę się panu doktorowi. — A niechże Bóg broni, już nigdy tego nie zrobię, — ucałowała rękę pani Wandy i za jednym zachodem i rękę Ryty, która po wyjściu numerowej powiedziała: — Domyśliłam się, że to on. — Ja również, i gdyby te kwiaty nie były tak piękne i nie robiły mi takiej przyjemności, kazałabym mu oddać. — Bardzo słusznie, — usiadła Ryta na kozetce, gdzie zwykle gawędziły. — Nie lubisz go, Ryto? — Właściwie jest mi obojętny, ale chwilami bywa niemiły. Teraz mniej, dawniej dość często. — Skądże ta różnica? — usiadła przy Rycie. — Wiesz, dawniej, gdy rozmawiał ze mną lub inną, można było wyczuć w jego twarzy, w spojrzeniu, tę pewność siebie, że rozmowa z nim jest zaszczytem dla mnie. — A teraz? — Teraz tobą zajęty i nie kokietuje innych tak zawzięcie. Czy tobie on się podoba? — Już ci mówiłam, że tak sobie, jako towarzysz zabawy w zakładzie. Wesoły, rozmowny, ładnie śpiewa... — I mogłabyś się w nim kochać? — Jakaś ty Ryto dziecinna... a zaraz kochać... Najpierw jestem już za stara na kochanie i nie mogę sobie wyobrazić, ażebym mogła być zakochaną... zresztą, tak zwana miłość to chwilowy szał, takie odurzenie, które po zbudzeniu zostawia tylko niesmak, przykrość, jeśli nie nieszczęście, — pani Wanda westchnęła, rozpaczliwy nastrój znów nią zawładnął. Miała ochotę zwierzyć się i spojrzała na Rytę, lecz wyczytała w jej twarzy taki smutek i przygnębienie, że sama uczula się silniejszą i spytała ze współczuciem: — Ryto, dlaczegoś ty dziś taka smutna? — Wydaje ci się tylko, dziś podobne do wczoraj, a wczoraj do jutra... i tak zawsze. — Co znowu! — ożywiła się pani Wanda, — po burzy, pogoda! Wczoraj było jasno, słonecznie, dziś dzień wstrętny, i może to on nastroił ciebie tak źle. — Ten dzień? — spojrzała w okno, przez które widać było ołowiane niebo i szarą, dżdżystą przestrzeń, smaganą przez wiatr, deszcz i śnieg, — ja lubię taki dzień, taką szarugę, taki smutek, bo jest w tem coś pokrewnego. — Z czem, czy z kim, Ryto? — Z ludzkiem życiem. — Ach, Ryto, co ty wiesz o życiu !? — westchnęła pani Wanda, — dopiero gdy przyjdą rozczarowania, gdy cię obedrą ze wszystkich złudzeń, marzeń, nadziei... możesz coś wiedzieć o życiu. A te drobne przykrości domowe z rodziną, ze znajomymi, wydadzą ci się nietylko błahostką, ale szczęściem, które runęło bezpowrotnie. Ryta z uśmiechem ironii słuchała, wpatrywała się w smutną twarzyczkę pani Wandy i rzekła : — Powiedz mi Wandziu, czy ci, którzy cię krzywdzili, albo krzywdzą, żyją, chodzą, mówią, patrzą? — Naturalnie, — mówiła zdziwiona, — umarłym wszystko się wybacza. — Więc widzisz, ty z tymi ludźmi czy też osobą, która jest tobie wrogą, możesz walczyć, możesz wykazać ich błędy, złość, zawiść... albo też okazać się lepszą, szlachetniejszą, czystszą, i tem samem upokorzyć ich. To jest walka, życie, ty masz przeciwnika, którego demaskujesz i jawnie nienawidzisz... i tem samem jesteś szczęśliwsza od innych. Pani Wanda, słuchając tych słów, wypowiedzianych tonem ostrym, zawziętym, z płonącemi oczyma, podejrzewała na razie, że rozmawia z osobą chwilowo niepoczytalną, ale widząc ją spokojną, odsunęła tę myśl i rzekła tonem serdecznym: — Moja Ryto, wnoszę z twych słów, że tnęczy cię jakieś urojone cierpienie. Zwierz się, jestem dla ciebie z wielką przyjaźnią, może wspólnie coś uradzimy. — Urojenie!? — ironizowała Ryła, — które odczuwam realnie każdej chwili i nie opuszcza mnie ani w dzień, ani w nocy. — I znasz, Ryto, przyczynę twego cierpienia? — Znam. — Dlaczegóż nie usuniesz? — Bo nie mogę, — odpowiedziała z głębokim smutkiem. — A więc ty się odsuń sama. — To jedno mi pozostało, — szepnęła zrezygnowana. Jakieś niemiłe przeczucie tknęło panią Wandę, przyglądała się baczniej bladej Rycie, siedzącej nieruchomo, z oczami spuszczonemi i po chwili milczenia spytała cichym, przyjaznym głosem : — Ryto, o czem myślisz? — Ach, głupstwo! — zaśmiała się nieszczerze, — nie warto mówić. Pani Wanda przyciągnęła Rytę ku sobie, pocałowała w czoło, pieszczotliwie głaskała jej włosy i powiedziała miękko : — No, Ryto, powiedz, co ci brakuje? — Powiedzieć? — zawahała się i spojrzawszy w dobre, rozczulone oczy pani Wandy, zaczęła cicho: — tobie pierwszej zwierzę się... znamy się tak krótko, ale od pierwszej chwili poczułam sympatyę dla ciebie... Może się mylę, ale miałam wrażenie, że masz smutek tajemny w duszy, który nurtuje w tobie, przenika, boli cię, podobnie, jak u mnie. — I nie omyliłaś się, — westchnęła, — ale mówmy o tobie... powiedz szczerze, taka spowiedź sprawia ulgę. Ryta wcisnęła się w kąt kozetki i zaczęła cichym, spokojnym głosem: — Wiesz, miałam siostrę, ulubienicę matki... Po nagłej jej śmierci, mama strasznie cierpiała... dostała melancholii, a ból jej po tej stracie dochodził do szału. — Biedna! — westchnęła pani Wanda. — Stopniowo mama uspokajała się, ale dopiero w Zakopanem zmiana otoczenia i warunków życia doprowadziła ją do pewnej równowagi, a ja byłam i jestem jej garde — malade. — Teraz rozumiem twój smutek i przygnębienie, — mówiła serdecznie pani Wanda, — żyć w ciągłej obawie, to straszne. Teraz jednak jest mamie lepiej, jak sama mówisz, wszystko wróci do stanu normalnego, i wkrótce... — Jeszcze nic nie wiesz, — przerwała jej Ryta niezadowolona, — dopilnowanie i troska o zdrowie mamy tak dalece mi nie cięży, można z tem żyć, a nawet uczuwać pewne zadowolenie, że spełnia się sumiennie swój obowiązek.. ale posłuchaj dalej, — umilkła. Pani Wanda uścisnęła rękę Ryty i szepnęła : — Czy ten stan mamy oddziaływa na ciebie? — To, nie!... Ale wyobraź sobie, że ty jesteś dla swej matki przedmiotem nieustannego żalu i pretensyi do Boga i ludzi za doznaną niesprawiedliwość losu, że bardzo często słyszysz, a nieustannie widzisz pytanie, pełne gorzkiego żalu : dlaczego tamta umarła, a ty żyjesz? Czujesz, że twoja śmierć byłaby szczęściem, radością i zdrowiem matki; że każdy twój ruch, spojrzenie, słowo, budzi nieutulony żal, dlaczego ty nie umarłaś? — To jednak bardzo bolesne, — powiedziała ze współczuciem pani Wanda. — Ja naprawdę kochałam siostrę, ale teraz, sama nie wiem... jeśli chcę mamie w czem pomódz, usłużyć, współczuję z jej cierpieniem, staram się ją pocieszyć, zawsze słyszę : ty tego nie umiesz, ona byłaby inną !.. Gdy zmartwiona i zniechęcona siedzę milcząca i smutna, zaraz usłyszę: Ona nigdy nie była taka!... Cień jej stoi wiecznie pomiędzy mną a mamą, idzie za mną, stoi, patrzy, słucha, ani na jedną sekundę mnie nie opuszcza... i jak tu walczyć z cieniem? Gdybym była najlepszą, najsłodszą, najposłuszniejszą, zawsze ona będzie o całe niebo wyższa odemnie. Gdy się czeszę, ubieram, pytam o radę w najdrobniejszej rzeczy, usłyszę : chociażbyś się nie wiem jak stroiła, ona zawsze będzie stokroć piękniejsza od ciebie. I tak zawsze, we wszystkiem! — To straszne życie, — rozczuliła się pani Wanda, ucałowała ją serdecznie i dodała : — ty jesteś bardzo biedna. Ryta, zwykle taka zamknięta w sobie i skąpa w słowach, roztajała pod wpływem przyjaźni i zwierzała się : — I wyobraź sobie, Wandziu, że nieszczęściem mego życia są właśnie ci, którzy są mi najbliżsi, matka i siostra. Rozumiesz teraz ciężar i gorycz takiego życia... i nie widzę rozwiązania. — Wyjedź z domu na jakiś czas, — doradzała pani Wanda. — A co stanie się z mamą? Jej zdrowie i stan psychiczny są jeszcze takie wątłe, takie wrażliwe, że lada co zachwieje ich równowagę... Mówił mi doktor, że mama musi unikać wszelkich irylacyi, podrażnień, silniejszych wrażeń, zwłaszcza na tle uczuciowem. Czy mogłabym przeżyć, gdyby z mego powodu spotkało mamę jakie nieszczęście? I kto jej dopilnuje? Kto będzie znosił jej zniecierpliwienia i gniewy? Kto wysłucha jej żalów i narzekań? Sama przyznasz, że nie mogę jej opuścić i żyć pod grozą, że ja jestem przyczyną jej choroby, a może i śmierci. — Tak, to prawda, — mówiła zamyślona pani Wanda, — ale przecież jakieś wyjście musi być i trzeba je znaleźć. — Ja już mam, — szepnęła Ryta. — Jakie? — poruszyła się niespokojnie pani Wanda i nachyliwszy się nad Rytą, nalegała: — powiedz! Jakie? — Śmierć! — szepnęła ledwie dosłyszalnie. — Ach, Ryto, co ty mówisz!? — zawołała przerażona, — czy śmierć jest wyzwoleniem? Czy to rozwiązanie? — Tak jest, — podniecała się Ryta, — pomyśl sobie: nic się nie czuje, nie myśli, nie cierpi, nie widzi. I wszystko w jednej chwili znika, co męczy, co boli, co uniemożliwia życie. Pani Wanda chciała coś powiedzieć o religii, o duszy, o karze pozagrobowej, ale na razie czuła bezskuteczność tego środka i obawiała się tonu fałszywego, któryby zmroził zaufanie i szczerość zwierzeń. — Moja Ryto, zważ tylko, więc nie chcesz odjechać z domu w obawie złych następstw, a chcesz zrobić stokroć gorzej, zadając sobie śmierć. — Ja nie chcę cierpieć, — zapalała się Ryta, — nienawidzę życia, a śmierć uwalnia mnie i od cierpienia i od życia. — No, a matka? — Nie będę nic wiedziała, ani czuła. — Dobrze, Ryto, — tłómaczyła jej łagodnie pani Wanda, — a zastanowiłaś się ty, co to śmierć? Ryta podniosła, oczy, w których odmalowało się pytanie. — Śmierć, Ryto, to rozkład ciała, zupełne znieczulenie i zniszczenie wszystkiego, co cię może cieszyć lub smucić, to zaprzepaszczenie wszelkiej nadziei zmiany i szczęścia... Już nigdy nie ujrzysz tych, których kochasz, nie zobaczysz słońca, kwiatów, wiosny, nie posłyszysz dźwięku, muzyki, śpiewu... — To prawda, — potwierdziła Ryta z namysłem, — ale nie będę cierpiała. — Moja Ryto, przecież zdrowie mamy poprawi się, sama pozna swą niesprawiedliwość, oceni twe poświęcenie, przestanie ci dokuczać, zrozumie twe zalety i troskliwość. — Nie, nigdy! Ty nie znasz mamy i jej miłości do zmarłej. — Wierz mi, Ryto, to tylko stan przejściowy, nastrój chorobliwy i minie z wszelką pewnością. Idzie tylko o to, ażeby przetrwać czas jakiś, a najgorszy już minął. — Ach, jak to łatwo powiedzieć: przetrwaj! — ironizowała Ryta, — ale przeżyj ty dzień jeden taki... jeden tylko dzień! — O, Ryto, Ryto! — zawołała z żalem pani Wanda, — jakaś ty niesprawiedliwa! Czy myślisz, że ja nie odczuwam twego położenia? Nie rozumiem trudności? Nie współczuję z tobą? I właśnie dlatego, że cię kocham, chcę cię natchnąć odwagą, siłą. — ja to rozumiem, jesteś bardzo dobra, — rozczuliła się Ryta, — ale tak mi ciężko, tak źle, takam zmęczona, — skarżyła się jak dziecko po przez łzy. — To minie, Ryto, minie, — ściskała ją i całowała. — Nie! Nie minie, — szeptała Ryta. — Zobaczysz, Ryto, ja czuję, że wszystko zmieni się na lepsze, — i tak się przejęła rolą opiekunki i pocieszycielki, że dodała: — mam plan, Ryto, ulżenia ci trochę. — Jaki? — Powiem twej mamie, że tak mi straszno samej nocować i poproszę, ażeby tobie pozwoliła spać u mnie. — To niemożliwe. Mama często po nocach nie sypia, rozmawiamy, a właściwie mama mówi i narzeka, a ja słucham i przytakuję lub zaprzeczam. Dziękuję ci za dobre chęci, ale to niemożliwe. — Więc będę prosiła, ażebyś mi towarzyszyła na spacery, wycieczki... — Kiedyż ty nie możesz jeździć sanną, ani daleko chodzić. — Zobaczysz, potrafię !Zawsze kilka godzin będziesz wolna, ale przyrzeknij mi, Ryto, że przez tydzień, przez jeden tydzień, nie będziesz myślała o śmierci. — Tego nie mogę ci przyrzec, bo ta myśl jest moją pociechą i nie opuszcza mnie na chwilę. — Ale, że nie wykonasz twoich zamysłów przez tydzień. — No, wiesz Wandziu, — uśmiechnęła się smutnie, — na śmierć zawsze jest czas. Dobrze, przyrzekam. — Jakaś ty dobra i kochana, — ucałowała ją pani Wanda, — zobaczysz jak nam dobrze będzie. I z tą zmiennością właściwą dzieciom i kobietom, zaczęły układać dalsze i bliższe wycieczki piesze i saniami. Wtem weszła pokojowa, zawiadamiając, że pani Łącka prosi panienkę, ażeby przyszła. — Dobrze, zaraz idę, — zabierała się z ociąganiem do wyjścia, — tak mi dobrze było lulaj, — westchnęła. — Pójdę z tobą, — ofiarowała się pani Wanda, — tak szaro i smutno. Rozstały się przed drzwiami pokoju Łąckich i pani Wanda przeszła do salonu, mrocznego o tej porze i pustego, tylko z pobocznych gabinetów dolatywały niewyraźne odgłosy grających w karty i bilard. Pani Wanda, mimo wstrętnej pogody, czuła się zdrowszą i dzielniejszą. Opuścił ją zwykły smutek i obawy, gdyż pochłaniała ją myśl, że jest komuś potrzebna i pożyteczna i doznała zadowolenia w rozbudzaniu własnej energii, ażeby Rytę pocieszyć i uwolnić od myśli samobójczych. W salonie podeszła do fortepianu i przerzucała zostawione tam nuty, nagle posłyszała glos pana Jedlińskiego: — Co za miła niespodzianka, a dla mnie szczęśliwa, że panią spotykam. — Mieszkamy w zakładzie, nic w tem dziwnego. — Ale pani zwykle niewidzialna. — Dziękuję panu za kwiaty, — podała mu rękę, którą on kilkakrotnie ucałował, że aż musiała ją cofnąć. — Pozwoliłem sobie ofiarować pani, bo dzień taki smutny i chciałem, ażeby one przypomniały pani słońce. — O słońcu i tak się pamięta, bo tęskni się za niem. — Bywają rozmaite słońca, — szli przez salon oboje, — zależnie od konstelacyi gwiazd. — Ale my znamy tylko jedno, to nasze, — uśmiechnęła się. — Może pani... ale ja na przykład znam słońca potężniejsze od naszego... jest słońce piękności, wdzięków, uroków cudownych, — patrzał na nią płomiennie, — którego uśmiech rozpromienia mroki smutku i zwątpień. — Zaraz poznać, — mówiła swobodnie, — że pan przyjaźni się z poetami w naszym zakładzie i puszcza pan wodze swej fantazyi poetyckiej. — To nie żadna fantazya, — upewniał szczerze, — to najistotniejsza prawda. Pani jest dla mnie słońcem nadziei i szczęścia. — I poco te komplementa zbyt wyszukane? One mnie nie rozczulają ani w niczem nie zmienią. — Ja to wiem, — westchnął, — słońce jest zawsze obojętne, przyświeca wszystkim i na wszelkie hymny jest głuche... ale to nie przeszkadza, że można je wielbić i czcić. — A, jeśli to panu przyjemność sprawia, nic nie mam przeciw temu, byłem tego nie słyszała. — Tak, ma pani słuszność, słowa są za słabe, ażeby oddać całą głębię i subtelność uczuć. Wystarczy spojrzenie, uśmiech, promienność twarzy, uścisk ręki. — Możebyśmy jednak z tych górnych Parnasów zeszli na ziemię, — uśmiechnęła się, — będę się czuła swobodniejszą. — Dobrze, proszę pani, chociażbym z panią zeszedł w najgłębsze niziny, zawsze będę w niebie. — No, tak nizko nie myślę schodzić, ale wróćmy do zakładu naszego. Czy nie ma pan sposobu ożywienia tego posępnego dnia? — Myślałem o tem. Tak gorąco pragnę widzieć panią uśmiechniętą, rozproszyć smutki z jasnego czoła pani, natchnąć wesołością i wiarą w piękną, promienną przyszłość, pełną miłości i szczęścia. Mojem jedynem pragnieniem jest usłać drogę życia pani kwiatami. Czy pani mi wierzy? — Słyszę przecież, — uśmiechnęła się, — i jaki będzie program dzisiejszy? — Czy chce pani, ażeby był zabawny, czy nastrojowy? — Zabawny. Zależy mi nie tylko na sobie, ale jeszcze więcej na pannie Rycie, ona potrzebuje wesołości, uśmiechu, swobody. — Ona !? Panna Ryta, — uśmiechnął się niedowierzająco, — jest taka obojętna na wszystko, tak niechętnie, niemal szorstko odnosi się do każdej zabawy, żartu, rozmowy, że chyba jej to zupełnie obojętne, jakiego rodzaju będzie program. — Pan mylnie ją osądza, ona jest bardzo wrażliwa, uczuciowa i niezwykłej zacności. Gdyby pan ją bliżej poznał, nie wątpię, że zakochałby się pan w niej. — Nie! Najpierw ja już jestem zakochany, a następnie muszę powtórzyć znany frazes: panie swacie, wolę za cię! — Na wędki z takiemi przynętami łowią się inne ryby, — zaśmiała się, — a teraz ułóżmy program. — O, taka rzecz potrzebuje namysłu, rozwagi... musimy usiąść i pomówimy, — a ponieważ byli blizko kozetki w rogu salonu, na nią wskazał i oboje usiedli. On starał się być jak najbliżej, ona usuwała się nieznacznie i powiedziała swobodnie: — Posiedzenie rozpoczęte, pan ma głos. — Jaka pani jednak miła, jaka oryginalna w każdem odezwaniu się, — mówił z zachwytem, — naprawdę, ten posiadł niebo, kogo pani zaszczyci swymi względami. — To nie należy do rzeczy i do programu, — uśmiechnęła się, — co pan proponuje? — Co?... a więc grę. jestem dziś w takiem usposobieniu do hazardu, że daję na stawkę moje życie, a pani, jeden dobry, przyjazny uśmiech, i zagramy. — Nie cierpię gry i hazardu. Lubię patrzeć jak roślina rozwija się, wypuszcza liście, wzmacnia się i rozkwita w bujny kwiat... ale hazard, przypadek, rakieta... z tem nie chcę mieć nic wspólnego, — odsunęła się znowu, gdyż on dotykał jej niemal. — Dlaczego pani tak ucieka? — mówił z żalem, — pani jest najcudniejszy kwiat pod słońcem. Obecność pani upaja mnie, przenosi w kraje snów i marzeń. Sam nie wiem, co się ze mną dzieje, tracę poczucie istnienia, życia, bytu, — kończył cichym, osłabionym głosem. Pani Wanda spojrzała na niego, wydał się jej bladym, jakby omdlewającym. Nagle wspomniała wiadomość od pani Poreckiej, że on chory, cierpi na epilepsyę i zdjął ją strach. A jeśli teraz dostanie ataku!? Spojrzała bezradnie po sali, po której kręciło się kilka nieznanych jej osób. Nie namyślając się, ujęła jego rękę, uścisnęła ją i rzekła łagodnie: — Panie Jedliński, uspokój się pan, możemy być w przyjaźni... nie widzimy się ostatni raz. On, korzystając z chwili, nachylił się jeszcze bardziej i szeptał rozmarzony: — ja panią uwielbiam, czczę jak świętą... pani dla mnie jest życiem, szczęściem, przyszłością. — Dobrze... dobrze, — mówiła szybko zarupieniona, — tylko uspokój się pan... albo wstanę, — starała się wstać. — O, nie! Zostań pani! Błagam! — przytrzymywał ją, — już jestem spokojny. Pani życie mi wróciła! — Więc mówmy rozsądnie o programie dzisiejszego wieczoru. Wtem w pobliżu odezwała się pani Porecka słodkim głosem: — Jeśli nie przeszkadzamy, to i my chciałybyśmy wiedzieć coś o wieczorze. Pan Jedliński odsunął się dość niezgrabnie milczał, natomiast pani Wanda rzekła uprzejmie: — Jak to dobrze, że panie nadeszły w tej chwili. Pan Jedliński układa właśnie program dzisiejszego wieczoru. Może panie zechcą pomódz. — Co znaczy nasz głos, gdy państwo oboje ułożyliście wszystkie szczegóły, my możemy tylko posłuchać. — Kiedy jeszcze nie ustaliliśmy programu. — O, musi być obszerny, — zaśmiała się Madzia Porecka, — gdy nie skończyliście państwo do tego czasu. — Prawie gotowy, — zawołał swobodnie pan Jedliński; — będzie wieczorek muzyczno — deklamacyjno — śpiewająco — tańcujący, — wstał z kozetki i kończył: — panie raczą usiąść i udzielić swej aprobaty. — Sądziłam, że jedna panu wystarczy, — powiedziała uszczypliwie pani Porecka, — ale posłuchamy chętnie. W salonie było szaro i wprawdzie pani Porecka, o ile dobry ton pozwalał, pilnie badała twarz pani Wandy, jednak zmrok przeszkadzał w obserwacyi. Nagle zabłysły lampy elektryczne i pani Porecka z Madzią spojrzały bystro. Spostrzegły, że jest wciśnięta w sam róg kozetki, że minę ma ożywioną, jak gdyby tryumfującą, a fryzura z jednej strony trochę w nieładzie i kołnierz koronkowy lekko przekrzywiony. Takie drobne szczegóły wpadają w oczy niewiast i z nich dadzą się wysnuwać różne wnioski. — Czy uradziliście państwo oboje, kto będzie deklamował? — zwróciła się Madzia z uśmiechem do pani Wandy. — Pan Jedliński ma dopiero uprosić. — Ale kogo, proszę pani, chyba to nie jest tajemnicą? — nalegała pani Porecka łaskawie. — Wcale nie, — wmieszał się pan Jedliński, — mam zamiar prosić panów poetów o deklamacyę. — Śpiew, to pan, a muzyka? — Może da się namówić pani Łotuska. — Nawet pan nie próbuj, — uśmiechnęła się pani Porecka, — chyba, że uprosi ją pan Szarocki. — Ależ doskonale się składa, — śmiał się pan Jedliński, — ona będzie grała, a on popisze się deklamacyą. Na zakończenie tańce i panią, — ukłonił się pani Wandzie, — proszę do pierwszego walca. — Pan wie, że nie tańczę. — A przecież pod tym warunkiem zgodziłem się na urządzenie wspaniałego koncertu, — zawołał zgorszonym głosem. — Wobec takich zasług, — rzekła pani Porecka, — nie może pani pozostać nieczułą na prośby pana. Madzia, znając niechęć pani Wandy do tańca, dodała: — Niechże się pani poświęci dla ogółu, dziś taki dzień okropny, a nasza jedyna nadzieja w tym wieczorku. — Tak jest, — przemówiła pani Porecka, — taniec pani uwieńczy rozpoczęte przez panią dzido. — Jeśli od przetańczenia walca zależy los zabawy, — uśmiechnęła się, — chętnie ulegnę tak słodkim namowom pań. Weszła Ryta i zbliżywszy się powiedziała : — Przepraszam panie, że zabiorę panią Jerzycką, ale nadeszła poczta i jest list rekomendowany do podpisu. VIII. Przed kolacyą, jak zwykle, salon zaczął się napełniać. Młode mężatki i panny zjawiły się w sukniach jasnych ze względu na obiecany koncert i tańce. Razem weszły Ryta i pani Wanda. Pierwsza była w skromnej, białej, wełnianej sukni, która dzięki obcisłej modzie doskonale uwydatniała jej kształtną i smukłą postać dziewczęcą. Jej smagława, lekko zaróżowiona twarz z oczyma głębokiemi, z wyrazem ukrytego smutku, i czarne, bujne włosy, wytwarzały całość niezwykle harmonijną. Wiała od niej tęsknota młodości, miała w sobie coś z kwiatu delikatnego, chowanego w cieniu, który czeka i pragnie słonecznych promieni. Pani Wanda miała na sobie fularową, bladoniebieską suknię, przetykaną srebrną nicią. W jasnem świetle elektrycznem suknia cała mieniła się i bił od niej blask, tak że zdawało się, iż ona cała, taka wiotka, szczupła, harmonijna, spowita jest w blaskach. Suknia lekko wycięta pozwalała podziwiać piękną, śnieżną szyję, na której prześlicznie była osadzona kształtna głowa. W twarzy doskonale wyrzeźbionej uderzało białe, niewysokie czoło i mądre, przenikliwe, ciemnoniebieskie oczy pod łukami czarnych brwi. Pod spokojnym wyrazem twarzy można było wyczuć pulsującą energie życia, która czeka chwili wyzwolenia, ażeby zajaśnieć w całym blasku. Naturalnie, niewiasty po ścisłem zlustrowaniu pani Wandy i jej sukni, znalazły dość dużo do zarzucenia. Najpierw suknia, jak na zwykłe zebranie w zakładzie, bo przecież o prawdziwym koncercie niema mowy, była stanowczo za strojna i jak dla młodej mężatki, w nieobecności męża rzucająca się w oczy. Wycięcie pod szyją znalazły zbyt głębokiem, jak na domowy koncert, bo przecież o tańcującej zabawie mowy niema. I rękawy były dla nich zbyt krótkie, naturalnie dlatego, ażeby odsłonić ładnie utoczone ręce. Gładko przyczesane włosy, z fryzurą a la Venus, mogą być stosowne dla młodej panny, ale nie dla mężatki. Widocznie chce uchodzić za młodszą, aniżeli jest w istocie. Zresztą jest za szczupła, trzyma się sztywnie, a strzela oczami i uśmiecha się jak aktorka na scenie. Wogóle bardzo znaczna część niewiast nie mogła zrozumieć, jakim sposobem podoba się ona mężczyznom, którzy ją okrążają, jak ćmy światło. Wprawdzie wiadomą jest rzeczą, że mężczyźni mają niewybredne gusta, czasem podoba się im lepiej pokojówka od pani, ale że ta chuda pani takie na nich robi wrażenie, to musi mieć inną także przyczynę, ona ich wprost kokietuje, a że wie, że jej postać nie może się podobać, więc rozdziela hojnie obiecujące uśmiechy, namiętne spojrzenia, a ciągle się przegina, nachyla, ażeby pokazać swą figurę i gibkość ciała. Istotnie od chwili wejścia pan Jedliński nie opuszczał pani Wandy i Ryty. Wkrótce podeszli do spacerujących po salonie panowie Szarocki i Habicht - Orlecki, dwaj poeci, którzy obiecali na dziś deklamacyę. Zbliżył się leż pan Maniecki z radcą sądu, gdyż w towarzystwach salonowych bywa to bardzo często, iż skoro jeden z panów, zwracających na siebie uwagę, stara się podobać samotnej mężatce, natychmiast znajdą się rywale i owa mężatka bywa zawsze otoczona gronem mężczyzn. Stało się tak i z panią Wandą, ale już zgorszenie pań wywołało znalezienie się doktora, który nietylko dwukrotnie ucałował rękę pani Wandy, ale zaczął z nią rozmawiać wielce ożywiony i uśmiechnięty. — Ciekawa rzecz, — odezwała się pani Porecka, — jaką minę miałby pan Jerzycki, gdyby teraz zobaczył swoją żonę? — Zapewne byłby dumny z okazywanych jej hołdów, — uśmiechnęła się Madzia. — Słyszy pani? — zwróciła się matka do pani Mniewskiej, — jakie dzieciątko niewinne z tej mojej Madzi. Nie znasz ty ludzi i zgorszenia, jestem pewna, że zabrałby ją z zakładu jeszcze dzisiaj. — Jednak ten pan Jedliński, — dorzuciła pani Mniewska, — zachowuje się względem pani Jerzyckiej kompromitująco. — Wiem coś o tem, wiem, — westchnęła z litością pani Porecka, — czy pani ma na myśli to ich sam na sam o zmroku? — Tak? — ożywiła się pani Mniewska, — ja wiem o czem innem, i cóż to było? gdzie? kiedy? — Dziś o zmroku wchodzimy z Madzią do salonu, — zaczęła pani Porecka, — dziecko chciało się przejść trochę... i zdala widzę siedzącą parę. Przypuszczałam, że to młode małżeństwo, które onegdaj przyjechało do zakładu. — Wiem, wiem, — pospieszyła pani Mniewska, — on z taką długą twarzą, dziobaty; ona nieładna, nizka i gruba. — Właśnie ci... Otóż idziemy z Madzią, aż widzę, że gruchająca para o zmroku, to pan Jedliński i ona, — i do córki: — proszę cię Madziu o szklankę wody, — a po jej odejściu: — nie chciałam, ażeby o niewinne uszy Madzi obiły się niewłaściwe słowa. — Ja to rozumiem, — skinęła głową pani Mniewska, bardzo zaciekawiona, — i co było dalej? gdzie siedzieli? — Na tej kozetce w rogu, — wskazała oczyma, — on był tak blizko, że prawie wpół leżał przy niej, a ona przycisnęła się do kąta. — I co? I co? — niecierpliwiła się pani Mniewska. — On coś szeptał, ona, ostrożniejsza, chciała wstać, ten ją przytrzymuje... Rozumie pani, że taki widok nie dla Madzi, a obawiałam się o coś gorszego, więc głośno spytałam o program, uprzedzając wypadki. — Ja byłabym przeczekała chwilę, — upewwniała pani Mniewska, — czasem dobrze jest zdemaskować świętoszków. — I ja to wiem, — skinęła głową pani Porecka z wielką godnością, — ale obok mnie było niewinne dziecko. Nie mogłam dopuścić. — To prawda, — potwierdziła pani Mniewska; — no i jakie wrażenie? Czemuż mnie tam nie było? — On, odskoczył jak oparzony, a ona wytrawniejsza, a może doświadczeńsza, ani drgnęła pozornie, tylko suknię przygładzała ręką. Nagle zapalono światło. Ona miała ze strony od niego zepsutą fryzurę, policzek zaczerwieniony i kołnierz na bakier... Naturalnie ze względu na obecność dziecka udałam, że nic nie zobaczyłam i uwierzyłam, że rozmawiają o programie zabawy. Wprost zmartwiałam na myśl, coby było, gdyby moja Madzia sama była poszła do salonu, a są tacy, którzy się dziwią, że zawsze towarzyszę Madzi. — Tak, tak... i kto byłby się tego po niej spodziewał? Taka cicha, spokojna, zdawałoby się, że trzech zliczyć nie umie, - rozmyślała głośno pani Mniewska, patrząc badawczo na panią Wandę, przechadzającą się po salonie. — Najgorsze są takie ciche. To zależy zresztą najzupełniej od kobiety, ażeby mężczyznę trzymać w przyzwoitem oddaleniu, - wygłaszała z godnością pani Porecka, — i tu ja jego nie winię, bo każdemu mężczyźnie uśmiecha się łatwa zdobycz, ale ona, mężatka, nie taka już młoda, matka, to nie do przebaczenia... Przyszła Madzia ze szklanką wody, matka napiła się i do córki: — Odnieś, Madziu, — a zniżając głos spytała: — a pani co wie? — O, moja historya niewinna zupełnie, — w głosie pani Mniewskiej czuć było odcień żalu, — w czasie obiadu dzisiejszego, gdyśmy tu byli na dole, on kazał ustawić bukiet w jej pokoju. — Widziała go pani? — Nie, ale pokojowa z jej piętra opowiadała mojej pokojowej, że bukiet był z róż czerwonych i kosztował co najmniej dwadzieścia koron... No, takich bukietów nie ofiarowuje się za uśmiech. — Teraz wszystko jasne, — rzekła z wielką powagą pani Porecka, — odwzajemniła się za bukiet i zeszła szarą godziną do salonu. — Tak, to możliwe, - skinęła głową pani Mniewska. — Jeśli ja mówię, — powiedziała z godnością pani Porecka, — to już tak było. Zwykle nie wychodzi ze swego pokoju, aż na kolącyę a właśnie dziś, po bukiecie, przyszła wcześnie. To była zwykła schadzka. Byłyby zapewne dłużej roztrząsały tę ciekawą sprawę, lecz przerwało ją ukazanie się w salonie młodego, wysokiego i zgrabnego blondyna, który gładząc ręką krótką, jasną brodę, rozglądał się spokojnie po salonie, a spostrzegłszy doktora, stojącego z panami przy pani Wandzie, szedł ku niemu równym, elastycznym krokiem, witając znajome panie ukłonem. — A, pan Borowiecki! — zawołał doktor wesoło, wyciągnął rękę na powitanie, — nareszcie zjawił się pan. Gdzie pan bywał? Co pan robił? I w taką niepogodę wybrał się pan w drogę? — Opłaciłyby się niewygody za tak miłe przywitanie, — odpowiedział dźwięcznym głosem, — lecz ja przyjechałem wygodnie koleją, — uścisnął rękę doktora i przywitał się z panami, skłoniwszy się przed panią Wandą i Rytą. — Pan Borowiecki, niespokojny duch zakładu, — przedstawił go pani Wandzie doktor. — Niespokojny o tyle, że nie zawsze stosuję się do regulaminu miejscowego, — uśmiechnął się, —a pozatem nie hałasuję, nie gwiżdżę, nie krzyczę, co jest właściwością niespokojnego człowieka w zakładzie. — Trafił pan dzisiaj na raut, — odezwał się pan Jedliński, — i na koncert, może pan zechce wziąć udział? Moglibyśmy zaśpiewać duet. — Czuję się zmęczony i dziś będę tylko świadkiem tryumfu pana, — odpowiedział z chłodną grzecznością i nie czekając odpowiedzi zwrócił się do Ryty: — Jakże pani podobał się Romain Rolland? — Jego L'Aube z cyklu Jean Christophe jest prześliczne i bardzo dziękuję panu za pożyczenie. Jutro oddam, - odpowiedziała z lekkim rumieńcem. — Niema gwałtu i jeśli pani zechce, dam pani dalszy ciąg: Le Matin. — Będę wdzięczna, nie znałam tego autora. — Prawda, pani, jakie on ma subtelne obserwacye psychologiczne i co za artyzm w określaniu... Zaczęli zastanawiać się szczegółowo nad pięknością książki, gdy inni rozmawiali z panią Wandą. Ta wprawdzie odpowiadała na pytania, ale z pod oka przyglądała się bacznie twarzy pana Borowieckiego, która wydała się jej dziwnie znajomą. Na jasnem jej czole widać było pracę mózgową, szukała w pamięci, kiedy i gdzie go widziała, nagle uspokoiła się uśmiechnięta, znalazła. I gdy szli do sali jadalnej, ona, chcąc stwierdzić swój domysł, przysunęła się nieznacznie do idącego i spytała: — Czy pan ma siostrę, Halę? — Tak jest, - zdziwił się trochę. — To moja koleżanka z pensyi, przyjaźniłyśmy się; co się z nią dzieje? Czy wyszła za mąż? — Tak... ale nieszczególnie. — To dziwne, taka miła, inteligentna i piękna. Może mi pan powiedzieć? Pytam tylko przez przyjaźń. — Ależ, nie mamy nic do ukrywania, — uśmiechnął się, - i pierwsza, lepsza nasza sąsiadka z przyjemnością powiedziałaby pani. Doszli do stołu. Miejsce obok pani Wandy było puste, pani Mniewska bowiem dowiedziawszy się o rzekomej schadzce z panem Jedlińskim, przeniosła się w sąsiedztwo pani Poreckiej, która to pochwaliła. — Siadaj pan obok mnie, - zapraszała pani Wanda, — interesuje mnie Hala. W czasie kolacyi rozmawiali dalej o siostrze jego. — Wyszła za mąż, on przystojny, powierzchownie ogładzony, okazał się w jakiś czas po ślubie hulaką, Grał, pił, polował i t. d., majątek topniał ; obiecywał poprawę, ale na krótko; zaniedbywał ją i dom. Wreszcie ona, w obawie, że syn jej pójdzie za przykładem ojca i ratując resztę posagu, przeniosła się do matki, uzyskawszy separacyę. Pani Wanda przestała jeść, cała pochłonięta dziejami Hali. Zdawało się jej, że pan Borowiecki opowiada własną jej historyę. I jej mąż przystojny, powierzchownie ogładzony, ale taki sam, a może gorszy od tamtego, bo egoista, brutal, a podobnie jak tamten gra, hula, poluje. Hala jednak miała dosyć odwagi i energii, ażeby separować się z mężem. Obawia się podobnie jak ona, ażeby zły przykład nie oddziałał na dziecko. I ona powinna tak samo postąpić; na twarzy jej pojawiły się lekkie wypieki z wielkiego wzruszenia, zresztą napewno rozwiedzie się i byłaby się już rozwiodła, gdyby nie jej choroba. — Czy Hala zdrowa? — spytała po chwili. — Najzupełniej. — Chciałabym do niej napisać, pan da mi adres? — Dobrze... ale na razie trzeba, ażeby pani posiliła się. — Nie jestem głodna. — Może pani pozwoli winogron lub jabłek, — przysunął jej klosz z owocami, podał talerzyk i nóż. Gdy odmówiła wina, postarał się dla niej o herbat? i ciastka. Troszczył się o nią przyjaźnie, po bratersku, bez cienia chęci przypodobania się jej, jako młodej mężatce. A tak byli zajęci swą rozmową, że nie zauważyli wcale złośliwych spojrzeń i uwag. Pan Jedliński miał się za pokrzywdzonego w swych prawach co do pani Wandy, zwłaszcza po dzisiejszej rozmowie w salonie. Złem okiem patrzył na tych dwoje, wreszcie nie wytrzymał i rzekł z uśmiechem ironicznym: — Mogłoby się zdawać, że państwo oboje znacie się od wieków, chociaż mam świadków na to, że przed pół godziną nie wiedzieliście o sobie. — Zapomina pan, że, jak są powinowactwa chemiczne, istnieją też powinowactwa ludzkie, — rzekł pan Borowiecki. — Comparaison n'est pas raison, — powiedziała z uśmiechem wyższości pani Porecka. — Gdybym przyjął porównanie pana, - rzekł z ironią pan Jedliński, — w takim razie muszę skonstatować fakt, że pani Jerzycka należy do ciał lotnych i zmiennych. — W rozumowaniu pana są pewne luki, -mówił z chłodną grzecznością pan Borowiecki, — bo każda materya da się przemienić na ciała lotne, a te znów na płynne lub stale, więc kwalifikacyi pana brak podstawy. — Nie chcę być ani ciałem stałem, ani lolnem, — uśmiechnęła się pani Jerzycka, — chcę być sobą, a zaspokajając ciekawość pana Jedlińskiego wyjaśnię, że jestem koleżanką i przyjaciółką siostry pana Borowieckiego, który kilkakrotnie odwiedzał swą siostrę na pensyi i znaliśmy się dziećmi. Ta wzmianka o koleżeństwie nasunęła dla tej części stołu pożądany temat do rozmowy, można bowiem tak łatwo pochwalić się swemi studyami i koleżeństwem z wybitnemi osobistościami. Pani Wanda i pan Borowiecki zaczęli przypominać sobie zbladłe i zatarte obrazy z czasów pensyonarskich. Rozbudzona pamięć stawiała przed oczyma zapomniane twarze, nazwiska, pokój przyjęć, surowość i podejrzliwość przełożonej, uciechę z otrzymywanych cukierków i kwiatów... Panią Wandę ożywiły te wspomnienia, zniknął wszelki ślad smutku i cierpienia z jej twarzy rozpromienionej, uczuła się silną, zdrową, jak w owych pensyonarskich czasach. Gdy wstano od stołu, oni oboje zapatrzeni i zasłuchani w przeszłość, przeszli obojętnie wśród towarzystwa i usiedli w kącie salonu. W przerwie rozmowy pani Wanda, błądząc oczyma po salonie, dojrzała Rytę, która, chmurna i posępna, siedziała obok matki i pani Mniewskiej. Żal jej się zrobiło dziewczyny, a znów nie chciała zmieniać miłego nastroju rozmowy. — Ryta nudzi się tam wśród pań, może byłoby jej przyjemniej z nami? On poszukał jej oczyma i dodał: — Więcej w niej smutku, aniżeli sztucznego ożywienia w pani Mniewskiej. — Tylko niech pan nic złego nie mówi o Rycie, bardzo ją lubię. — Zbyteczne ostrzeżenie, - uśmiechnął się, -bo nie myślę obmawiać panny Ryty, a gdybym miał jej coś do zarzucenia, zastrzeżenie pani nie przeszkodziłoby temu. — Czy ona podoba się panu? — Tak, jest miła, inteligentna i umiarkowana w słowach. — Jak pan to rozumie? — Nie używa niepotrzebnych zwrotów i frazesów, a dosyć jest ludzi podobnych do nożyczek fryzyera, który po każdem ucięciu włosów dzwoni niemi bez żadnej potrzeby. Przemówiło do niej to porównanie i spojrzała na niego przyjaźnie. — Pójdę po Rytę, — wstała, — a pan postara się o krzesło, bo wkrótce zacznie się koncert. Ryta z twarzą rozjaśnioną przyjęła zaproszenie i szepnęła: — Zdawało mi się, że o mnie zapomniałaś. — Cóż znów? Byłam zajęta wspomnieniami. — A on, jaki? — Przyjemny i naturalny. — Mówił co o mnie? bo widziałam, że oboje patrzyliście na mnie. — Rozmawialiśmy o tobie, — wtem przyłączyła się do nich panna Mira i spytała z pewną pretensyą: — Już panie wychodzicie? Nie będziecie na koncercie? — Zostajemy i z przyjemnością posłuchamy pani. A dzisiaj co gra pani? — spytała pani Wanda bardzo uprzejmie. — Dziś... Reverie Rubinsteina... może nie wyjdzie tak, jakbym chciała, bo nie miałam dosyć czasu i na razie odmówiłam, ale wreszcie uległam naleganiom doktora. — Uprzejmość pani zadziwia mnie, — wmieszała się do rozmowy Ryta, — ja nie potrafiłabym tego. — Jeśli komuś gra moja sprawia przyjemność, dlaczego mam odmówić. Dzisiaj będzie też grała pani Łotuska, podobno coś Brahmsa... ale już idę, czekają na mnie. Ryta miała wielką ochotę dowiedzieć się, co on mówił o niej, pytanie miała na ustach, ale zabrakło czasu, gdyż zbliżył się pan Borowiecki i rzekł z uśmiechem: — Broniłem jak lew naszych krzeseł, bo koncert sprowadził wszystkich do sali, — powiódł okiem dokoła. Istotnie, wszystkie kanapki, kozetki, fotele, karla były zajęte, a w głębi przynoszono krzesła z innych pokojów. Zaledwie usiedli, rozpoczęła koncert panna Mira. Prawda, że tu i owdzie sfałszowała, że niewłaściwie czasem użyła pedału lub za surowo grała piano, ale słuchacze nie byli wybredni, nie zależało im na muzyce, ale na jakiem takiem przyjemnem przepędzeniu smutnego wieczoru. Trudno zresztą wymagać od amatorki, ażeby grała artystycznie i jak zwykle, po skończeniu odezwały się oklaski. Pan Jedliński, jako zarządzający zabawą, stanął przy fortepianie, zadzwonił, a gdy się uciszyło, przemówił: — Stosownie do ułożonego programu, — spojrzał wymownie na panią Wandę, co nie uszło uwagi pań Poreckiej i Mniewskiej, — nastąpi deklamacya... Pan Zygmunt Habicht — Orlecki wygłosi wiersz: „Do kraju rodzinnego!" Zbliżył się do siedzącego opodal pod ścian/4 pana Orleckiego i wziąwszy go pod rękę, poprowadził na małą scenkę, przeznaczoną do przedstawień teatru amatorskiego. Pan Orlecki, znalazłszy się na estradzie, oparł się jedną ręką o poręcz krzesła, a na palec lewej ręki z wielkim rozmachem i zawziętością począł nawijać i rozwijać czarny sznureczek od binokli. Przestępował z nogi na nogę, to patrzył na publiczność, znów zamykał oczy, znać było po nim tremę pierwszego występu. Ta jego obawa wzbudziła pewne współczucie u pań, ale mężczyźni uśmiechali się i odzywały się głosy: — Prosimyl... Czekamy ! Pan Orlecki odetchnął, otarł pot z czoła i zaczął cichym, niepewnym głosem: — Uproszony przez pana Jedlińskiego, ja zdecydowałem się zadeklamować, — umilkł i powiódł oczyma po sali. — Brawo ! Prosimy! — odezwało się kilka głosów. Pan Orlecki uśmiechnął się z przymusem i kręcąc zapalczywie sznureczek, mówił śmielej: — Ja nie wiem, czy ten wiersz będzie się podobać... on jest niekunsztowny, ale szczerze oddaje uczucia poety, którego znam bardzo dobrze... wiersz ten nie był drukowany, a jego tytuł jest: „Do kraju rodzinnego". Odkaszlnął, wyprostował się i zaczął bardzo śmiało i głośno: Choć ryczą krowy, bodą jak szatany, Ja cię nie opuszczę, mój kraju kochany, Ja cię nie opuszczę aż do końca życia, Bo cię zamieszkuję od mego powicia. Przeszedłem wiele zmartwień, wiele nieszczęść mnie spotkało; Lecz nie opuściłem cię, bo me serce za bardzo cię [kochało, I kocha, kochać będzie, póki życie będzie w mojem ciele, Póki mnie nie opuścisz, stróżu mój aniele!" Skłonił się głęboko i widać było z udanej skromności, że czeka oklasków. Słuchacze, sądząc z tytułu, spodziewali się usłyszeć wiersze o zakroju społecznym lub patryotycznym i na razie nie zoryentowali się. W sali zapanowało milczenie, lecz słowa o krowach bodących, o powiciu, o ciele i stróżu aniele, pobudziły wszystkich do wesołości, dopatrzono w tej deklamacyi ironicznego wydrwienia czułostkowości poetyckiej i po skończeniu wśród żartów i śmiechu zabrzmiały gorące oklaski, które deklamator przyjmował z miną zadowoloną, pewną siebie, jako zasłużone uznanie. Pan Jedliński natychmiast po skończeniu deklamacyi, szybko podszedł do rozśmieszonej pani Wandy i przemówił tonem dobrego znajomego: — Nareszcie zobaczyłem uśmiech na ustach naszej pustelniczki, jakże mnie to cieszy! — i zniżywszy głos niemal do szeptu, dodał: — czy za moje starania i zabiegi nie otrzymam dziś od pani mazura? Pani Wandzie ten poufały ton był bardzo niemiły, ukradkiem spojrzała na pana Borowieckiego, który zdawał się nic nie słyszeć i spokojnie oglądał towarzystwo. — Mazura nie tańczę, — powiedziała ozięble, — a na wdzięczność jeszcze czas, to dopiero początek. — Jeśli nie mazura, to proszę o drugiego walca, bo pierwszy mam przyrzeczony. — Wybiegiem, - uśmiechnęła się lekceważąco. — Gdzie nie można przejść, lam się podłazi lub przeskakuje, — śmiał się zadowolony. — Zasada nieszczególna, - powiedziała prawie surowo, — przeszkodę się zwalcza otwarcie, nie chytrością. — Pani ma słuszność, — rzekł lakonicznie pan Borowiecki. — Z mężczyznami zawsze walczę otwarcie, — nachmurzył się pan Jedliński, — ale czy mogę walczyć z pięknemi paniami, wyzywać na szpady czy pistolety? Wtem pan Orlicki, który przechodził przez salon kołysząc się na nogach, zbliżył się do rozmawiających i rzekł do pana Jedlińskiego: — Przepraszam pana za moją przedmowę, ona nie była w programie, ale ja musiałem dać kilka słów objaśnienia, boby mnie nie zrozumiano. Czy pan o to zły? — Przeciwnie, panie Orlicki, jestem wdzięczny za tę przedmowę, to było oryginalne. — Ja zawsze taki, — rzekł z naciskiem i patrząc na Rytę i panią Wandę spytał: — a paniom podobała się poezya mego przyjaciela od serca? — Bardzo dowcipna, — chwaliła pani Wanda, — ale może za dużo ironii. — Ja go znam, on jest już taki, co na to poradzić? Urodził się poetą i umrze poetą. On dużo przecierpiał, bo i dlaczego nie miał cierpieć? — uśmiechnął się. — Ale dlaczego zaczyna od ryku krowy swe wiersze? — spytał z uśmiechem pan Jedliński. — Jakto, pan nie rozumie? — uśmiechnął się pan Orlicki ironicznie, — to jest subtelność kontradykcyi. On nie cierpi ryku, a jednak kocha kraj, czy nie tak? — Ma pan więcej takich wierszy? — spytała Ryta. — Mam kilka... on mi powierzył jako przyjacielowi, ja mogę pani kiedyś zadeklamować. Czy dobrze? — O, nie róbże nam pan tej krzywdy, — zawołał wesoło pan Jedliński, — i my chcemy posłuchać, nietylko jedna panna Ryta. — Dlaczego nie? ja wybiorę jaką poezyę, ale dziś ja zmęczony, taki publiczny występ męczy, a pan nie doznaje tego? — Prawda, ale napiję się koniaku i znów jestem gotów. — Ja nie używam alkoholów, ja nie mam naco i dla kogo się podniecać, a zresztą poco te podniecenia? — No, zapewne, a co pan pija? — Ja idę na szklankę limoniady, dla mnie to wystarczy, a pan nie pójdzie? — Nie, muszę pilnować koncertu. Orlicki lekkiem skinieniem głowy pożegnał towarzystwo i odszedł do pobocznego pokoju. — Jaki program dalszy? — spytała Ryta. — Teraz na mnie kolej, — skłonił się przed panią Wandą, — proszono mnie wprawdzie o „Króla Olch", ale nie chcąc chmurzyć czoła pani Jerzyckiej i utracić jej łaski, zaśpiewam pieśń polskiego kompozytora. Pan Borowiecki spojrzał chłodnemi oczyma na panią Wandę, która zarumieniła się lekko i powiedziała podrażnionym głosem: — Nie rób mnie pan zaciekłą szowinistką... prawdziwa sztuka nie zna narodowości. Każdej pięknej pieśni słucham z przyjemnością. — Więc dobrze. Zaśpiewam na intencyę pani: "La donna e mobile", bo tak niedawno, tak bardzo niedawno żądała pani Moniuszki, — uśmiechnął się ironicznie, — i szczęśliwy jestem, że pani tylko wobec Moniuszki okazała się tak zmienną, — kończył tonem, który pozwalał się domyślać, że fen drobny spór w niczem nie zmienia i nie narusza węzłów innych, które ich łączą. Stanąwszy przy fortepianie, z twarzą zwróconą do pani Wandy zaczął pieśń od słów: Najpiękniejszych moich piosnek Nauczyła mnie dzieweczka, Mistrzem bowiem byty dla mnie Harmonijne jej usteczka... Ostatnie jego słowa, a teraz ta pieśń oburzyły panią Wandę, pobladła z gniewu. Innym razem możeby obróciła w żart tę sprawę, ale nie teraz, gdy słucha tego pan Borowiecki, którego dziś dopiero poznała. I co on o niej pomyśli? Jakie będzie miał wyobrażenie o jej stosunku do pana Jedlińskiego? Naturalnie interesuje ją to tylko dlatego, że on jest bratem jej koleżanki. I teraz gorzko żałowała, że pana Jedlińskiego natrętne narzucania się przyjmowała z towarzyską uprzejmością. Gdy przypomniała sobie bukiet róż i jego wyznania w salonie, pobladła z oburzenia i spojrzała badawczo na pana Borowieckiego, chcąc rozwiązać pytanie, jakby on ją osądził, gdyby o tem wiedział. Twarz jego wydała się jej surową i dumną. On potępiłby ją napewno, podejrzywając, że kokietowała Jedlińskiego. Mężczyźni zawsze są skłonni do potępienia kobiety. Ale on nie dowie się, ani o kwiatach, ani o przypadkowej rozmowie w salonie. Rytę uprzedzi, ażeby nikomu nie wspomniała o bukiecie, który zniszczy; no, a pan Jedliński jest zbyt dobrze wychowany, ażeby opowiadał o takich rzeczach, chociaż kto wie, i może będzie bezpieczniej być uprzejmą dla niego, tylko nie dopuszczać go do flirtu. Powziąwszy ten plan, uspokoiła się trochę i korzystając ze sposobności szepnęła do Ryty: — Czy wspomniałaś komu o bukiecie, który dostał się do mego pokoju bez mej wiedzy i woli? — Nie. — Ani twej mamie? — O, mamie, to już najmniej. — Proszę cię, nie mów nikomu o tym bukiecie. — Dobrze, a dlaczego chcesz ukryć? — On taki narzucający się, mógłby kto pomyśleć, że jego umizgi robią mi przyjemność, — spojrzała mimowoli na pana Borowieckiego. Ryta poszła za jej oczyma, zarumieniła się ledwie widocznie, bacznie przyjrzała się pani Wandzie i cicho westchnęła. Skończył się śpiew. Pani Wanda na równi z innymi oklaskiwała śpiewaka. — Podobał się panu śpiew? — spytała Ryta pana Borowieckiego. — Tak jest... może nie w tym stopniu, jak pani Jerzyckiej, — uśmiechnął się, — ale i melodya i słowa są ładne. — Bardzo lubię Asnyka, — powiedziała pani Wanda spokojnie, — a dzisiaj, patrząc na zachmurzone Tatry, chciałam sobie przypomnieć jego wiersze... nie umiem ich powtórzyć, ale pamiętam, że są piękne. — Mogę pamięci pani dopomódz, zdaje mi się, że myślała pani o słowach: Na szczytach Tatr, na szczytach Tatr, Na sinej ich krawędzi, Króluje w mgłach świszczący wiatr I ciemne chmury pędzi. — Tak jest, — uśmiechnęła się ucieszona, — właśnie o tym wierszu mówiłam. Ale że pan odgadł! — Nic łatwiejszego. Znam cykl poezyi jego „w Tatrach", a oczy pani i moje widziały dziś szarugę tatrzańską. I naprawdę zgodność ta była zwykłem wnioskowaniem, ale pani Wanda uważała ją za bardzo subtelną i pomyślała, że ani pan Jedliński, a tem bardziej jej mąż nie byliby zdolni do tej wspólności wrażeń. Przyszedł pan Maniecki i rzekł z delikatnym uśmiechem: — Kącik ten budzi takie ogólne zainteresowanie... zwłaszcza pan, że chciałbym im zdać relacyę, jak się bawicie. — Podobnie jak wszyscy, słuchamy koncertu, — odpowiedziała swobodnie pani Wanda. — O nie !Najprzód siedzi tu podróżnik z nieznanych krajów, — uśmiechnął się, — i do pani jak muchy do miodu, ciągną wszystkie znakomitości dzisiejszego wieczoru. Był już pan Orlecki, oto idzie znów pan Jedliński... pewno, ażeby się naradzić z panią co do dalszego programu. — Ze mną? — zdziwiła się. — Tak jest... Pani Porecka chwali pomysłowość pani i opowiada, że tylko pani zawdzięczamy takie urozmaicenie programu. — Pani Porecka jest wogóle zbyt łaskawa na mnie, — zarumieniła się oburzona, bo zrozumiała ukrytą strzałę. — A więc to pani pomysł? — spytał z miną obojętną pan Borowiecki. — O tyle mój, że prosiłam pana Jedlińskiego, ażeby smutny dzień dzisiejszy urozmaicił muzyką. — Skromność przemawia przez panią, chwalebna skromność fiołka, — zaśmiał się pan Maniecki, — zaraz dowiemy się istotnego stanu rzeczy... żeby tylko ten poeta uwolnił pana Jedlińskiego, — wskazał oczyma na rozmawiających na środku salonu, — a jemu spieszno zapewne do pani. Pan Jedliński szybko się zbliżył i rzekł wesoło: — Nareszcie go uprosiłem... Nie chciał deklamować, bo uważa, że nastrój nie jest odpowiedni. — Chciałem pana spytać, czy to panu zawdzięczamy miły ten wieczór? — przemówił pan Maniecki. — Inicyatywa wyszła od pani Jerzyckiej... jestem tylko ślepym wykonawcą jej rozkazów, — skłonił się przed panią Wandą. — Panie Jedliński, zależy mi na prawdzie, — prosiła pani Wanda, — czy ja układałam program? czy wiedziałam, co będzie? — Pośrednio pani, bezpośrednio ja, gdyż pani była mojem natchnieniem. Pani Łotuska wzięła kilka posępnych akordów na fortepianie. Uciszyło się w salonie. Boczne kinkiety pogasły. Na estradzie stanął pan Szarocki, odrzucił głową spadające mu na czoło długie, ciemne włosy, poprawił ledwie widoczny z pod krepowej krawatki kołnierzyk i powiódł okiem po sali. Odkaszlnął, dał znak pani Łotuskiej, ażeby zaczęła grać, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Znów odkrząknął, wyprężył się, uśmiechnął, a chcąc pokryć swe zmieszanie, usiadł z brawurą na krześle, jak na koniu i zaczął drżącym, ponurym głosem: Widziałem ją... w srebrzystej chlamidzie, Wokół jej czoła jasne włosy promieniste, W nich czarne róże... czarne róże i brylanty... Łąka zielona, złote kwiecie irysów, Pawie białe... szła cicha i powiewna... Idzie, idzie, o smętnica Rozskrzydlone, srebrne lica Ukazuje mi. Konik parsknął końcem głowy Róża gnie swój róg... Ona odeszła smutna, cichym krokiem lęku, Gdzieś w głuche bezkresy rozszalałych nocy. Czarnym kirem oplata mię jad trucizny, Upiornej, krwawej tęsknoty. Przyzwałem burzę. Umilkł, spuścił głowę, włosy zwiesiły się, a pani Łotuska zaczęła cicho grać marsz żałobny. Zbudził się, ręką odrzucił długie włosy i zaczął: Uśpione ciemię góry spłonęło purpurą pożarną. Roją się węże błyskawic... wiją się... syczą... splatają dookoła Wierzchołka góry złocistą koronę. Raz wraz krwawy piorun wstrzeli się rubinem w błyskawiczny kłąb I zastygnie w uskrzydlonych ognistych obręczach... Góra chwieje się, dygoce... sypią się z niej skaliste zwały Jak krople rosy porannej, gdy wichr łodygą kwiatu zatarga... Złomy, jak łachmany spadają z góry... obnażają ją. Świecą obmierzłe nagości... Żółte, bezwstydne, sprośne żebra szczerzą się zgniłe, śmiertelne... Rdzawą, strutą posoką barwią je błyskawice rozszalałe. Tu odetchnął, zrobił pauzę, pani Łotuska przestała grać, dopiero po chwili uderzyła w ton mniej ponury, a on wstał i deklamował: To rozpętanie rozwściekłych żywiołów, Tworzy uroczystą, skamieniałą ciszę... Wstąpiłem na ciemię góry i zawołałem do niej radośnie: Kocham cię! Nie zważając na oklaski, zeszedł z estrady i stanął dumnie wyprostowany obok pani Łotuskiej. Pan Jedliński czuł się w obowiązku podziękowania mu i ściskając jego rękę, mówił: — Poemat głęboki, nastrojowy i podniosły. — Tak panie, ale niezrozumiały dla tłumu, -spojrzał lekceważąco na salę rozświetloną kinkietami, - patrz pan, z jaką lubością tarzają się w swych legowiskach. — O, nie wszyscy! — zaprzeczył. — Wiem... pani Łotuska, — skinął głową ku niej, — pan... a reszta, — zrobił lekceważący ruch ręką. — Myli się pan... jestem pewny, że pani Jerzycka, panna Ryta i ten pan obok nich, umieli ocenić poemat pana, - powiedział przez zwykłą grzeczność, a może trochę w zamiarze odszczególnienia tych niewiast, z któremi sam często przebywał. — Gdzie oni? — spytał poeta. Wskazał mu miejsce w salonie i dodał: — Chodźmy do nich, zna pan je przecież. — Jeśli to panu przyjemność sprawi, - udał obojętnego, chociaż schlebiało mu to zajęcie jego osobą. — Przyszliśmy do pani, — zaczął uśmiechnięty pan ledliński, — z prośbą o rozstrzygnięcie sporu... Pan Szarocki twierdzi, że nie zrozumiano jego poematu, a ja przeciwnie... Który z nas ma słuszność? — Naturalnie pan, — powiedziała przez grzeczność towarzyską, — fanfazya pana Szarockiego była oryginalna i efektowna. — A co, słyszy pan? — tryumfował pan Jedliński. — Dziękuję pani, — podał rękę Szarocki, -już to samo, że pani zrozumiała jej cechę oryginalności, cieszy mnie bardzo, — przysunął krzesło i usiadł. — Pan dużo pisuje? — spytała Ryta, ażeby podtrzymać rozmowę. — Nie wiem jak odpowiedzieć... piszę, gdy czuję potrzebę wyzwolenia nagromadzonych wrażeń, ale drukuję tylko pod naciskiem mych przyjaciół. — Sądziłam, — rzekła pani Wanda, — że ogłoszenie drukiem jest przyjemne. — Jak dla kogo, pani, — podniósł dumnie głowę, — gdybym drukował, to tylko kilka egzemplarzy w bardzo wykwintnem wydaniu i tylko dla moich przyjaciół. — Nie dla publiczności? — zdziwiła się Ryta. — Publiczność!? — uśmiechnął się wzgardliwie, — ta kocha się w gawędach wierszowanych o kawie z kożuszkiem, o bigosie, o kapuście... Nie rozumie prawdziwej poezyi. — Więc trzeba ją nauczyć, — wmieszał się do rozmowy pan Borowiecki, — wprawdzie czytałem jeden wiersz nowej szkoły, ale nie zrozumiałem... — Jaki to wiersz? — przerwał mu pan Szarocki, — nie przypomina pan sobie? — Niedokładnie... coś o kanale... — O, to już wiem, to jeden z moich znajomych napisał, czy chce pan posłyszeć? — Bardzo prosimy. — Zaraz... już mam! A na kanale błyszczą opale, A po kanale cień stąpa duży. Utocz mi wina ze srebrnej kruży I skrop mi duszę werweną. Nino! Ireno! Haniu! Niny są blade, Ireny bledsze! ...Otwórz mi okno! Ach! Powietrze! — Czy to ten wiersz? — Tak jest. — To dziwne, że pan nie zrozumiał, przecież to takie proste, jasne... to nastrój poety, pragnącego wolności... powietrza... — A, teraz zrozumiałem. Odezwały się pierwsze fakty walca, poeta wstał i rzekł z ukłonem: — Panie darują... ale zobowiązałem się, — i wprost poszedł do pani Łotuskiej. — A co, czy nie dobry okaz poety? — śmiał się pan Jedliński. — Chory człowiek, — powiedziała pani Wanda ze współczuciem. — Ręcz? pani, że on uważa siebie za zdrowego, a nas ma co najmniej za upośledzonych, — naciągał białe rękawiczki pan Jedliński. — To dziwne, — odezwał się Borowiecki, — że ci, tak zwani młodzi, zatracili zrozumienie wyrazów i ich duszy. Idzie im o dźwięczność tylko i to niezharmonizowaną. — Czekam obiecanego walca, — skłonił się pan Jedliński. — Czy to konieczne? Może mnie pan zwolni? — prosiła pani Wanda. — To jedyna moja nagroda, wyrzec się jej to nad moje siły. — Ponieś pan tę ofiarę, — uśmiechnęła się Ryta, — widzi pan przecież, że pani Jerzycka nie chce. — Och, nie chce!? — zaśmiał się, — kobiety zawsze nie chcą i wzdragają się pozornie, a potem są wdzięczne. Zresztą, z przepisu doktora trzeba panią Jerzycką zmuszać do ruchu, wesołości, spacerów, a więc i do walca. Pani Wanda wstała, zdecydowana na taniec i rzekła: — Tylko raz wokoło sali. Pan Jedliński należał do najlepszych tancerzy w zakładzie i zwracał na siebie uwagę. Na sali kręciły się dwie pary. Pan Szarocki z panią Łotuską w tempie bardzo wolnem, i pan Orlicki z Mirą, którzy gubili takt, potrącali się i na nowo zaczynali. Natomiast pan Jedliński z panią Wandą, tancerką lekką i podatną, zdawało się, że nie tańczy, lecz płynie po lśniącej posadzce. — Jak pani cudownie tańczy, — szeptał do niej, — ...jaka pani piękna... oddałbym życie za jeden uścisk... ręki. — Przestań pan... to takie banalne. — To szczerość przemawia ze mnie. Milczała, już kończyli okrążenie sali, a gdy zbliżali się do Ryty, powiedziała uprzejmie: — Dosyć tańca... kończmy. — Jeszcze jeden raz, tylko jeden raz, — prosił gorąco. — Nie! Nie chcę! Posadził ją na dawnem miejscu i poprosił Rytę do walca. Pan Borowiecki, widząc ją zmęczoną, powiedział przyjaźnie: — Może pani przynieść coś ochładzającego? — Nie, dziękuję... męczy mnie każdy szybszy ruch, ale to przejdzie. Wtem zobaczyła, że panowie Szarocki i Orlicki zbliżają się, ażeby ją prosić do tańca i zaniepokojona szepnęła: — Boże... znów taniec! Jeśli odmówię, obrażą się... co ja zrobię? Już stał przed nią pan Szarocki, a przy ukłonie, rzuciwszy głową naprzód, dotykał jej niemal zwisającymi włosami: — Czy mogę prosić panią? — Może później, — rzekł pan Borowiecki, — mam zamówionego walca. — A, to przepraszam, — i cofnął się z miną dumną i obrażoną. — Ale dla mnie pani zrobi chociaż jednę turę, — uśmiechnął się pewny siebie pan Orlicki. — Już tańczę z panem, — odpowiedziała, wskazując na sąsiada. — To nic nie szkodzi, ja zaczekam, — usiadł na miejscu Ryty, — ja postanowiłem sobie tańczyć z panią, to ja przetańczę, bo czy taki walc nie jest przyjemny? — zanucił aryę, tupiąc nogą do taktu. Pan Borowiecki z uśmiechem pobłażliwym patrzał na niego, pani Wanda z niechęcią i niepokojem, co z tego wyniknie. Jeszcze z Borowieckim przetańczy, ale fen Orlicki, a potem Szarocki i napewno będzie ją zmuszał Jedliński. Ona rozchoruje się, może zemdleje, a to będzie skandaliczne. Rytę przyprowadził jej tancerz i poprosił pana Orlickiego o ustąpienie miejsca. — Dlaczego nie? — wstał i przysunąwszy sobie inne krzesło dodał, — ja tu pilnuję mojej tancerki, czy ja źle robię, nie dowierzając kobiecie? — zaśmiał się. — A więc pani tańczy? — uśmiechnął się ironicznie pan Jedliński, — dała się pani namówić... panie Orlicki, niech pan pilnuje. Pani Wanda siedziała chmurna, z miną poważną i rozmyślała, w jaki sposób uwolni się. — Czy panią naprawdę męczy taniec? — spytał półgłosem jej sąsiad. — Tak jest... i chciałabym być już u siebie. — Zrobione, — uśmiechnął się, — przejdziemy do sali jadalnej na herbatę i odejdzie pani. — A on? — spojrzała na pana Orlickiego. — Panno Ryto, — szepnął, — poświęć się pani i przetańcz ze swym sąsiadem. — Dlaczego? — Uwolni pani swą sąsiadkę. — Bardzo chętnie, — i zwracając się do pana Orlickiego: — pan nie tańczy? Nie lubi pan walca? — Dlaczego nie mam lubić? Ja bardzo lubię walca, ale czekam kolei. — Zanim to nastąpi, zrobimy jedno tur, — wstała. — Ja już gotów. Pan Borowiecki przez czytelnię, gabinet, przeprowadził panią Wandę do drzwi wejściowych salonu. — Teraz pani już wolna. — Dziękuję panu, i dobranoc. — Nie ma pani okrycia, a w hali chłodno, przeziębić się łatwo. — Zostawiłam w salonie. — Zaraz przyniosę, a pani niech siądzie za tym klombem kwiatów. Przyszedł w chwili, gdy pan Orlicki dziękował Rycie za taniec, a widząc nieobecność pani Jerzyckiej, zawołał zgorszony: — Co to jest? Gdzie ta pani? — patrzał podejrzliwie na pana Borowieckiego. — Obydwaj zostaliśmy pokrzywdzeni, panie Orlicki. Pani Jerzycka kazała mi przeprosić pana... dziś nie może tańczyć. — Czy pan myśli, że ja nie wiem? ja wiem, że to był sobie mały spisek i dlatego panna Ryta tańczyła ze mną. Czy nie tak, panie Borowiecki? — zaśmiał się, — niech i tak będzie, ja sobie to wynagrodzę innym razem, bo co ja mam robić? Czy mam się gniewać? obrażać? — Ale co znowu, panie Orlicki? Pan przecież należy do ludzi inteligentnych, wyrozumiałych. — Ja to wiem i powiem pani Jerzyckiej, że ja rozumiem jej słabość, — odszedł w głąb salonu. — Która to okrywka pani Jerzyckiej? — spytał Rytę pan Borowiecki. — Ta z łabędzim puchem, a gdzie ona? — Czeka w głębi salonu, przy klombie, zaniosę jej okrywkę. — Pójdę z panem. — Na co jest chora pani Jerzycka? — spytał po drodze. — Zdaje się, że choroba nerwów. Miewa, jak mówi, czarne myśli, trapią ją obawy, boi się przepaści... — Jakich przepaści? — zaśmiał się, — przecież po górach nie chodzi. W kilku słowach opowiedziała mu przygodę na wycieczce i kończyła: — Cieszy mnie, że pana tak interesuje pani Jerzycka, a moja przyjaciółka. — Tak, to sympatyczna osoba i mam wrażenie, że jest łabędziem, oddanym na wychowanie. — Co to znaczy? — spytała zdziwiona. Nie miał czasu na odpowiedź, gdyż pani Wanda podeszła do nich i przyjmując okrywkę rzekła: — Dziękuję panu... i bardzo przepraszam, że moje niedołęstwo sprawiło panu tyle kłopotów, obawiam się, że zrobiłam panu przykrość. — O, pani istotnie chora na nadmiar obaw, — zaśmiał się, — i powtórzę za ewangelią: niewiasto, idź w pokoju, co nie przeszkadza, że odprowadzę panią do jej pokoju. — To tak wysoko... poco pan się trudzi? — szła z Rytą do hali. — Dla przyjemności odprowadzenia pani, — uśmiechnął się, — kto wie, czy nie dogoni panią jaki uprzykrzony tancerz, a ja będę miał sposobność odegrać rolę obrońcy i rycerza. — To prawda, — zaśmiała się, — czy pan Orlicki obrażony? — Nie ! Pan Borowiecki wytłómaczył mu twą nieobecność, — odpowiedziała Ryta, — i on przyjął to spokojnie. — Wysoko pani mieszka? — spytał ich towarzysz. — Na trzeciem. — Dlaczegóż schodami chce pani iść, wygodniej windą. — Wandzia boi się windy i woli męczyć się schodami, — powiedziała Ryta ku niezadowoleniu pani Wandy, bo i poco obcego wtajemniczać w takie rzeczy. — Dlaczegóż pani nie zamieszkała na niższem piętrze? — Niema wolnego numeru. — Czy znalazł pan jakie zmiany w zakładzie po swym powrocie? — spytała Ryta, gdy byli na pierwszem piętrze. — Prawie żadnych, to samo sztuczne podniecenie, chęć użycia i zajmowanie się sobą i otoczeniem. — O, pan surowy sędzia, — uśmiechnęła się pani Wanda i przystanęła, ażeby odpocząć, — panie tutejsze są takie wesołe, pełne życia, radości, a pan nazywa to sztucznem ożywieniem. — Pani to szczerze mówi? — zdziwił się. — Najszczerzej i naprawdę zazdroszczę im. W stosunku do nich jestem niedołężną, chorą, nieznośną... I teraz one są tak rozbawione, tak oddają się zabawie całą duszą, a ja uciekam do pokoju. — Obmawiasz się, Wandziu, niech pan jej nie wierzy, — zawołała Ryta, — ona w swym pokoju jest i wesoła i rozmowna. — Może odpoczniemy chwilę, — wskazał na kanapkę otaczającą filar w kurytarzu, — mam plan pewien, — a gdy usiadły, mówił, patrząc na zegarek, — teraz zabawa w salonie w całym rozwoju... aż do nas dochodzą dźwięki mazura. Zaczekajmy tu kwadrans, a nawet krócej... i zejdziemy na chwilę na dół, napijemy się herbaty. — O, nie! - powiedziała pani Wanda, — nie chcę się narażać na wymówki, zapraszania do tańca. — Bez muzyki nikt nie tańczy, a muzyka za dziesięć minut ustaje. — Ale dlaczego mamy wracać? — dopytywała się pani Wanda. — Na filiżankę herbaty, - odpowiedział z uśmiechem zagadkowym. To podnieciło ciekawość Ryty, która zaczęła namawiać panią Wandę i ta zgodziła się wreszcie. Po pewnym czasie rzekł pan Borowiecki: — Już czas... chodźmy. Gdy wchodzili do salonu, muzyka grała galopkę, lecz nikt nie tańczył, chociaż większość pań była w salonie. — Może teraz zechce pani przyjrzeć się tym paniom wesołym, pełnym życia i radości. Na fotelach, karłach, kozetkach i kanapkach siedziały tancerki, wirujące przed chwilą. Prawie wszystkie wyczerpane, zmęczone, z podkreślonemi oczyma, z ruchami leniwymi. Widok ich budził współczucie. Zginęła wesołość, podniecenie, nieposkromiona żywość spojrzeń i ruchów. Po gwałtownem wyładowaniu energii nastąpiła reakcya i siedziały smutne, osowiale, jak zawcześnie wracające ptactwo, gdy nagle schwyci w kwietniu mróz i śnieg. — Chodźmy na herbatę, — zaproponował towarzysz. — Nie! Dziękuję... wolę iść do siebie, — szła pani Wanda do hali. — Ryto! — zawołała pani Łącka, — gdzie ty się chowasz? szukam cię wszędzie. — Idę, mamo, — pożegnała ich oboje. — Czy pani zazdrości im jeszcze? — Zrobił mi pan przykrość... jakie one są biedne, — współczuła szczerze. — Przykrość minie, a zostanie wyrozumiałość i współczucie... Niech mi pani nie ma za złe, że podniosłem kurtynę... to przecież interesujące. — Jak dla kogo! — powiedziała obojętnie. — Sądzę, że dla każdego. W tych murach zamknięty jest mały światek, krążący około osi swego zdrowia. Tu nigdy się nie mówi o sprawach społecznych, politycznych, tylko o zabawach, rozrywkach, co będzie dziś, co jutro, kto się w kim kocha, jak się ubierze, kto na co choruje i t.d. — Dlaczegóż pan tu mieszka? — spytała i przystanęła. — Interesuje mnie ten świat. — Czy te zabawy? ploteczki? — ironizowała. — Naturalnie i one, ale przedewszystkiem to żywiołowe ukochanie uciekającego życia; to pożądanie wyssania z kwiatu całej słodyczy i zapachu, bo jutro może być zapóźno... Tu panuje taka sztuczna, oranżeryjna atmosfera, w której wszystko szybko kwitnie i dojrzewa... ledwie znajomi, już blizcy... — Tak, jak my, — zaśmiała się, idąc na drugie piętro. — O, nie! My, normalni ludzie... Pani czuła się fu obcą, ktoś wspomniał szczęśliwą przeszłość, to stanowiło miły kit znajomości, nic więcej, bo u pani zdrowa dusza i mózg, a nad chwilowem niedomaganiem pani zapanuje. — Skąd pewność? — znów stanęła. — Z dzisiejszego zachowania się pani. — Jakiego? — Ta dziecinna obawa pani o współudział w programie, ażeby nie posądzono pani o bliższą znajomość z panem Jedlińskim... ten strach przed natarczywością tancerzy... to są chorobliwe wprawdzie objawy, ale, jak pani się wzmocni, minie to bez śladu. — To zaufanie pana w moje siły, robi mi przyjemność... idźmy dalej... — Niech się pani oprze na mem ramieniu, lżej będzie pani. — Dziękuję, sama pójdę. — Otóż tak, to lubię, — zaśmiał się, — liczyć na pewno, można tylko na własne siły. Gdy dochodzili do drzwi, on rzekł przyjaznym głosem: — Mam do pani prośbę. — Jaką? — Bardzo lubię szerokie widoki i czytać na balkonie, pod warunkiem, że nikt z góry nie patrzy na mnie. Pani pokój jest jedyny pod tym względem, a mój jest na pierwszem piętrze. Otóż, czy nie raczyłaby pani zamienić się. ze mną na pokoje? — Objaw atmosfery oranżeryjnej, — zaśmiała się. — Ależ nie, to prośba, i zrobi mi pani łaskę. Uśmiechnęła się do niej ta myśl: zejdzie, kiedy zechce i łatwo dojdzie; będzie mogła wyjść na balkon, patrzeć w dół bez obawy i powiedziała z pewnem wahaniem: — Ale jak to zrobić? — Sam zarządzający przyjdzie do pani i zaproponuje. — No, w takim razie... zgadzam się. — Bardzo pani dziękuję, — podał jej rękę. — To ja panu dziękuję, — uśmiechnęła się, — pan ponosi ofiarę... i poco to udawanie ze mną? Pan pewno wie, że nie znoszę trzeciego piętra, a mówił pan o łasce z mej strony. — Szczerze mówię: nie wiedziałem, tylko spostrzegłem, z jakim trudem pani wchodzi na swe piętro... no, i ta obawa przed przepaścią. Wierz mi pani, że bardzo rad jestem z tej zamiany. — Dobrze... i dobranoc, — podała mu rękę, którą on uścisnął. W tej chwili zjawiła się w kurytarzu pani Mniewska, mieszkająca na tem piętrze i zawołała: — Dobranoc... państwu! — Dobranoc, — odpowiedział i dodał ciszej z uśmiechem: — od jutra jestem ogłoszony w zakładzie jako wielbiciel pani... niech się bawią... dobranoc... IX. Ustaliło się przekonanie wśród pań i panien, że pani Wanda, to niebezpieczna kokietka bez serca i sumienia, bo wprawdzie każda kobieta chce się podobać i to jest w porządku, ale we wszystkiem trzeba mieć takt i miar? Ona ma przecież swego męża, ponieważ jednak jest nieobecny, a ona chce się bawić, więc chociaż to nieetyczne, ale można zrozumieć, a nawet darować, że przyjmuje hołdy sympatycznego dla niej mężczyzny, ale ciągnąć za sobą cały korowód mężczyzn, z tym flirtować, tamtemu rzucić słówko obietnicy, na tego patrzeć, innemu schlebiać, trzeciemu rękę ściskać, czwartemu schadzkę wyznaczać, tego zawiele. Przecież i inne panie chcą się bawić, rozmawiać, podobać, zaś panny mogą znaleźć stosowną partyę. Tak, to niegodne uczciwej kobiety! A wszystko było tak dobrze, spokojnie, harmonijnie, aż do jej przyjazdu, Jedliński był na najlepszej drodze oświadczenia się Madzi; na Borowieckiego liczyły dwie mamy; Maniecki skłaniał się do pani Anny, milej wdowy; Szarocki był na usługach dwóch pań, Orlickim każda mogła się wyręczyć, a teraz, ona wodzi ich wszystkich za sobą. Lecz wszystkie te panie i panny były dobrze wychowane i nie okazywały jej wzgardy, na jaką zasługiwała w ich mniemaniu. Witano ją uprzejmie, rozmawiano grzecznie, nie unikano ostentacyjnie, zachowywano pozornie formy i przepisy towarzyskie, a swoją drogą bardzo pilnie śledzono i podpatrywano złemi oczyma, które na szczęście nie miały władzy zabójczej, gdyż pani Wanda żyła i chodziła, a nawet stan jej zdrowia zaczął się poprawiać, czego nieomylną oznaką była większa staranność w strojeniu się. Pani Wanda była przekonana, że przeprowadzenie się na pierwsze piętro wpłynęło korzystnie na jej zdrowie, pozbyła się bowiem męczących schodów i obawy spojrzenia w dół z trzeciego piętra. Był to jeden powód wdzięczności dla pana Borowieckiego, a wkrótce znalazł się i drugi. Pan Borowiecki otoczył ją staranną a bardzo delikatną opieką. Gdy siedziała przy stole, zdawało się, że jej myśli odgaduje, wszystko, czego żądała, umiał podać i podsunąć, i cała służba zakładu od pewnego czasu usługiwała jej na wyścigi, zdawało się, że tylko czeka jej skinienia. Pierwsze zauważyły to panie i nie przez nizką zazdrość, lecz powodowane troskliwością o przyszłość pani Wandy uważały za stosowne wytknąć tę niewłaściwość. — Panie Borowiecki, — upomniała go dość surowo pani Łącka w czasie jednego z obiadów, — pan swem postępowaniem opóźnia, a może i uniemożliwia wyzdrowienie kuzynki. — Ja? — zdziwił się szczerze, a pani Wanda zarumieniła się lekko z obawy, że wejdzie na stół sprawa przenosin, książek lub kwiatów, którymi on obficie przyozdobił pokój. — Tak jest, tylko pan, — potwierdziła z powagą pani Łącka. — jakim sposobem? - spytał swobodnie, nie poczuwając się do winy. — Pan doktor, jako jeden z warunków wyzdrowienia polecił, ażeby kuzynka, pani Jerzycka, zmuszała się do ruchu, do samodzielnego dbania o siebie i pamiętania o swoich potrzebach. Panie słyszały? — zwróciła się do sąsiadek. — Tak jest, — potwierdziła pani Mniewska pospiesznie, — to samo mówił sam pan Jerzycki. — Niech się panu nie zdaje, że my nie potrafimy być uprzejme i usłużne, gdy zajdzie potrzeba, — mówiła dalej z powagą surową pani Łącka. — Ja pierwszy usługiwałbym z przyjemnością pani Jerzyckiej, — odezwał się pan Jedliński, — ale wyżej cenię jej zdrowie, aniżeli moją przyjemność, — spojrzał z ironiczną wyższością na pana Borowieckiego. Pani Wanda i oskarżony uśmiechali się do siebie i traktowali tę sprawę żartobliwie, co widocznie drażniło panią Łącką, i ciągnęła dalej oskarżenie z niezmąconą surową powagą: — Otóż, proszę pana, szkodzi pan mej kuzynce przez swą nadmierną uprzejmość, i jeśli ona, powodowana zbyteczną w tym razie delikatnością, nie sprzeciwiała się panu, ja już kilkakrotnie dawałam panu do zrozumienia, że podobna dbałość jest niepotrzebna. — Jeśli szanowna pani, - mówił uśmiechnięty pan Borowiecki, — nazywa zbyteczną dbałością podanie chleba lub szklanki wody, jakże pani nazwie zachowanie matki, która córeczkę sama ubiera, czuwa nad nią nietylko w nocy, ale i we dnie, ażeby nie uderzyła nóżką o kamyczek, ażeby nie zaszkodził chłód cienia, muszka nie usiadła, komar nie ugryzł? — O, panie, - zawołała z oburzoną godnością pani Porecka, — naigrawać się z uczuć macierzyńskich nie wolno. One są bezinteresowne, szlachetne, czyste, czego o innych uczuciach nie można powiedzieć. — Ta co pan mówi!? — odezwała się pani sędzina z Jarosławia, świeżo przybyła do zakładu, blondynka pulchna, z twarzą krągłą, podobną z koloru do jabłuszka rajskiego, — pan musi chyba z Królestwa być, bo u nas, w Jarosławiu, nikt nie ośmieliłby się dotknąć macierzyństwa. — Istotnie nie pochodzę z Jarosławia, — zaśmiał się, — czego żałuję, bo byłbym współmieszkańcem pani. — Ta my takich nie chcemy na współmieszkańców, — zarumieniła się, — byłoby zgorszenie, a u nas, w Jarosławiu, wszystko po bożemu. — Tak samo i u nas na Podolu, — powiedziała z godnością pani Porecka, — my wychowujemy tak nasze córki, ażeby były zaradne, nie szukały pomocy u obcych, — spojrzała naturalnie niechcący w stronę pani Wandy, której podawał sąsiad talerz z ciastkami, — wogóle niema wśród nas tych, jak nazywają Anglicy, unskilled hands, czyli ludzi z rękami niezdatnemi. — Tak, tak, — westchnęła pani Łącka, — na razie takie usługiwanie, taka troskliwość podoba się, znam to, znam, ale trwa to krótko, a potem jaka przykrości — Tysiąc razy lepiej przemódz swe lenistwo, — wygłosiła sentencyonalnie pani Porecka, — aniżeli być na łasce służby lub grzeczności obcych, zawsze to powtarzam. — Może jednak pani pozwoli, że są tacy, którzy nie podzielają zasad pani, zapewne wzniosłych i praktycznych, - powiedział pan Borowiecki. — Widzę to, widz?, i nietylko ja jedna, — westchnęła pani Porecka, — ale czy pomyślał pan o skutkach? — „Lepsza w kwietniu jedna chwilka, niż w jesieni całe grudnie", — odrzekł z uśmiechem. — Co pan powiedział? — To nie ja, ale Mickiewicz. — Ach, poeta! — uśmiechnęła się lekceważąco, — wiadomo, że poeci wszystko poświęcą dla przyjemnych wrażeń, ale też żadna matka nie wydałaby córki za poetę. Wszczął się gorący spór, już nie o poetę, ale o to, czy lepiej jest przeżyć życie normalnie, spokojnie, bez wielkich wstrząśnień, czy też doznać gwałtownych wrażeń i uczuć, a resztę życia spędzić w szarzyźnie. Spór ten przeniósł się ze sali jadalnej do gabinetu, gdzie zwykle pijano kawę czarną. Tym razem przyszły i panie, gdyż każdy w tem towarzystwie, tak panie, jak panowie, uważali się nietylko za uprawnionych do zabrania głosu, ale i do rozstrzygnięcia tej kwestyi, uważając swe zapatrywanie za jedynie słuszne i sprawiedliwe. Pan Jedliński, który miał ducha organizatorskiego, widząc, że rozmowa wchodzi na różne tory, zawołał: — Właściwie każdemu z nas zależy na tem, ażeby być szczęśliwym, zatem od pojęcia szczęścia zależy też wybór takiej, lub innej drogi do osiągnięcia go. Proponuję tedy, ażeby każdy z nas powiedział, co rozumie pod szczęściem. — Tak, to naprawdę ciekawe, — rzekła pani Mniewska, — byle każdy z nas był szczery. — Czyż wśród nas jest ktoś nieszczery? — zaśmiał się pan Jedliński, — ja przynajmniej nie mam nic do ukrywania i będę szczery. — I co pan uważa za szczęście dla siebie? — spytała pani Łącka. — Szczęściem dla mnie byłoby, — spojrzał na panią Wandę, czy słucha, — gdyby moje marzenie siało się rzeczywistością. — A jeśli pan marzy o zostaniu królem, cesarzem? — zaśmiała się pani Łotuska, a za nią inni. — O, nie! Mężczyzna, jeśli marzy, to tylko o ukochanej kobiecie, a resztę zdobywa czynem. A pani? — zwrócił się do pani Mniewskiej. — Ja?... Powiem szczerze, że szczęściem dla kobiety, jest miłość... piękna, upajająca, wierna, i stała. — Taką miłość opisują tylko książki, — powiedziała z godnością pani Porecka, — ona dobra w romansach, ale w życiu, na przykład mnie, wystarcza do szczęścia dobry, kochany mąż i zdrowe, szczęśliwe dzieci, — spojrzała na córkę rozczulona. — To bardzo piękne, — uśmiechnęła się pani Łotuska, — ale, jeśli kto nie ma dzieci, jak ja, co zostaje? Wiedziano, że męża ma starego i podobno zazdrosnego, więc nikt nie wspomniał o nim, tylko pan Jedliński rzekł: — Co tedy pani uważa za szczęście? — Wolność zupełną i dużo, bardzo dużo pieniędzy. — Pieniądze!? — skrzywiła się Madzia Porecka nieznacznie, — one przecież nie stanowią szczęścia. Znamy milionerów i wcale nie są szczęśliwi, nieprawdaż mamo? — Tak jest... nawet dwóch znamy, i obaj prawie nieszczęśliwi. — Bo nie umieją używać, — gorączkowała się pani Łotuska, — przecież nie na to chcę być bogatą, ażeby trzymać w kasie pieniądze, — zaśmiała się, — zresztą takie jest moje zdanie o szczęściu, a pani? — spojrzała na Madzie Porecką. Matka utkwiła oczy w usta córki i cała obróciła się w słuch. — Dla mnie szczęściem jest harmonia w życiu, żadnych barw surowych, tonów wrzaskliwych, wszystko zharmonizowane. — Ślicznie powiedziałaś Madziu, — pochwaliła matka, a inne panie dodały ogólnikowo: — Tak jest, harmonia jest piękna i pożądana. W tej chwili do gabinetu zajrzała pani sędzina i zawołała ze śmiechem: — Ta cóż to za wiec, a mnie wolno posłuchać? — Bardzo prosimy, - rzekł pan Jedliński, — ale pod warunkiem, że pani powie, co rozumie pod szczęściem? — Ta cóż to wielkiego, jeśli wy mówicie, powiem i ja, — usiadła na fotelu, — czy to zabawa w szarady? — Nie! każdy z nas mówi swe wyobrażenie o szczęściu w życiu, — odpowiedział pan Jedliński, — a resztę czuły słuchacz w duszy swej dośpiewa, — zaśmiał się. — Ta dobrze... posłucham i nauczę się, jak nie wiem. — Ja teraz powiem, - zgłosił się pan Orlicki, — czy dobrze? — Panowie później, panie najpierw, może pani zechce, — spojrzał na panią Wandę. — Trudno mi określić w krótkich słowach, — zarumieniła się, — ale chyba najbliższem prawdy będzie, że dla mnie szczęściem jest swoboda ducha i swoboda czynu. — To ogólnik, kuzynko, — zawołała pani Łącka, — coś określonego. — Nie być skrępowaną, nie mieć obaw, przesądów... no i żeby każdy czyn był w zgodzie z moją duszą, czy rozumem. — Tak, to rozumiem, to ładne marzenie, — rzekła z uznaniem pani Łącka, — szkoda tylko, że my, kobiety zamężne, jesteśmy też trochę zależne od mężów. — Tak samo, jak mężowie od żon, — uśmiechnął się pan Borowiecki. — O, przepraszam, — zaprzeczyła pani Łącka, — mężczyźni są często za domem i żyją na własną rękę. — Dają nogę z domu, czy nie tak? — zaśmiał się pan Orlicki, co przyjęte było wesoło, tylko pani Łącka zmierzyła go surowemi oczyma i powiedziała z chłodną wyniosłością: — To wyrażenie zaczerpnął pan zapewne z nizkiego poziomu, u nas tak się nie mówi, — i, nie czekając usprawiedliwienia, dodała: — no. a ty Ryto, co powiesz o szczęściu? — Dla mnie szczęście, to spokój, niezamącony spokój. Pani Wanda drgnęła i spojrzała na nią badawczo, z wielkiem współczuciem. — Spokój taki, to martwota ducha i ciała, — rzekł pan Szarocki; — gdy wyobrażam sobie szczęście, to stają przed oczyma mej duszy dwa potężne duchy w samotności, gdzieś na białych wirchach, kędy orły bujają. — Ta i co robiłyby tam te duchy? — zaśmiała się sędzina, — ani gdzie jeść, ani pić, ani spać. Dziękuję za takie szczęście, już jabym jego nie chciała. Wszyscy rozśmiali się wesoło, tylko pan Szarocki powiedział posępnie: — To szczęście nie jest też dla duchów z nizin, lecz dla wybranych jest samotność, — spojrzał przelotnie na panią Łotuską. — Ta i co pan mówi o wybranych, — broniła się sędzina — ot, zaraz opowiem państwu o tych wybranych, — umilkła i spojrzała po obecnych. — Prosimy... prosimy... — Ta raz my bawili się, u nas w Jarosławiu, u naszego starosty, w odgadywanie słów. Tak jeden pan dowcipny dal do odgadywania samotność. Ot i co państwo powiedzą, — zaśmiała się cicho, —ani jedna panna, ani jeden kawaler, nie chcieli odgadnąć to słowo, a przecież to był sam wybór inteligencyi Jarosławia, sami wybrani, — śmiała się głośno. — To przypadek, — rzekł ironicznie pan Szarocki, — a przypadki nie wchodzą w rachubę. A jakie wyobrażenie o szczęściu mają w Jarosławiu? — Ta i poco to pytanie? — nachmurzyła się, — ja ze wszystkimi nie żyję, to i nie wiem. Ja nie pytam pana, co myślą o szczęściu w mieście pana, ta nie pytaj mnie pan o Jarosław. — Bardzo słusznie, bardzo słusznie, — zawołał pan Jedliński, — tu mowa tylko o indywidualnem szczęściu. I niech pani będzie tak łaskawa i powie. — Ta dlaczego nie? Przecież to nie żaden grzech, ani zbrodnia, żeby ukrywać. Ot, nie jest dla mnie szczęściem ani bogactwo, ani sława, tylko zdrowie i dostatek, - a widząc uśmiechy ironiczne, poczerwieniała i dodała, — ja niedokładnie powiedziała może o tym dostatku, ale rozumiem spokojną, wierną miłość małżeńską, zaopatrzenie zdrowych dzieci... — I awans, — zadrwił pan Szarocki. — A pan myśli, że nie? Jeśli to potrzebne do szczęścia męża, niech sobie awanzuje. Pan Orlicki niecierpliwił się, że nie może przyjść do słowa, i korzystając z chwilowej pauzy, stanął i spytał: — Czy teraz ja mogę powiedzieć, co to jest szczęście? — I owszem... prosimy... — Ja sobie wyobrażam, że dla człowieka jest szczęście, kiedy żyje ze sztuką, a kocha kobietę. Czy nie tak? — spojrzał z uśmiechem dumy po obecnych. — To pan myśli żyć ze sztuką tak za pan brat? — szydził pan Szarocki. — Prawdziwa sztuka, to wielka pani, ona się nie pospolituje. — Czy ja mówiłem o pospolitowaniu? Jak ja powiedziałem, że żyję ze sztuką, to ona jest dla mnie przyjacielem, który mnie nigdy nie opuszcza, czy ja smutny, czy wesoły. Poco zmieniać moje słowa? — Tak jest, poco zmieniać? — powiedziała rozbawiona pani Mniewska, — a w imieniu kobiet dziękuję, że pan stawia nas na równi ze sztuką. — Czy ja to powiedziałem? — uśmiechnął się ironicznie, — ja tego wcale nie powiedziałem. Ja mówiłem, że żyć ze sztuką, a kochać kobietę. Czy to jest to samo? — Pan nas obraża, panie Orlicki, — zawołała z udanym gniewem pani Łotuska, — Czy kochać, to obraza? — zaśmiał się, — ja nigdy o tem nic słyszałem, a może pani słyszała? — Jaki pan szczęśliwy człowiek, że wystarcza panu kochać i ufać kobiecie, — zaśmiał się pan Jedliński. — Kto powiedział o ufaniu? — uśmiechnął się, — ja nie wierzę kobiecie, tak samo, jak mój przyjaciel poeta, który napisał: Jeśli ty pragniesz pozostać na wieki Czystym jak łezka i szklącym, jak dyament, Jeśli ujrzysz kobietę, zmruż prędko powieki, Jeśli na cię spojrzy, zrób wtedy testament. — Wyborny wiersz! - śmiał się pan Jedliński, — pański przyjaciel musi być bardzo dowcipny. — A dlaczego nie ma być? Czy panu to co szkodzi? — Nic, a nic, ale dlaczego pan każdy frazes kończy pytaniem? — A dlaczego nie mam pytać? — zaśmiał się. — I to prawda. — Panie Borowiecki, — odezwała się Ryta, — a co pan uważa za szczęście? Wszystkie panie spojrzały na niego, on zapalił papierosa, co było dozwolone w tym gabinecie i powiedział z uśmiechem spokojnym: — Szczęście czy nieszczęście nasze indywidualne nosimy w sobie, niezawiśle od otoczenia i warunków. — Co też pan mówi, — oburzył się pan Jedliński, — jeśli jestem w nędzy, jeśli stracę ukochaną osobę, jestem nieszczęśliwy, a przyczyna leży w warunkach zewnętrznych. — Tak, tak, — przyznawały panie słuszność tym słowom. — Pozwól mi pan usprawiedliwić się, — zaczął bardzo uprzejmie pan Borowiecki, - zechciej pan poszukać, nie już w historyi, ale w swej pamięci, ludzi, którzy wesoło znosili braki, niedostatek, nędzę. Miałem dość takich kolegów, a zapewne i pan. — No, tak, zapewne... to jednak młodość, ale w starszym wieku... — Znam starszych, a nawet starych, którzy zupełnie zubożeli, a są weseli i swobodni. Zależy to od naszego wewnętrznego ja, w jaki sposób oddziaływa ono na zewnętrzne stosunki. Tak samo z chorobami, tak samo przy utracie ukochanych. Są ludzie, którzy choroby znoszą pogodnie, bez narzekań i pretensyi, a ze stratą godzą się, jako z koniecznością, bez krzyku, lamentu, rozdzierania szat. — Ach, pan nigdy nie kochał! — zawołała wzruszonym głosem pani Łącka. — Ach, proszę pani, mam lat przeszło trzydzieści. Kochałem... straciłem najdroższego mi ojca, bardzo bolałem, ale czy uczczę jego pamięć tym sposobem, ażebym innym, moim blizkim, zatruwał życie moją rozpaczą, czy byłoby mu to miłe, gdyby żył? Ryta i pani Wanda pochłaniały jego słowa i z pod oka spoglądały na panią Łącką, która zbladła, posmutniała i spojrzała na Rytę łagodniej: — Muszę to rozważyć, — westchnęła. — Ale to szczęście? — zawołała pani Łotuska, — pan nie dokończył. — To nasze osobiste szczęście zależy od nas i zmienia się, stosownie do nastroju i wieku. — O, nie zawsze, - sprzeciwił się pan Szarocki, — od kiedy dojrzał mój duch, stale pragnę jednego i tego samego ideału szczęścia. — Pan przeszkadza, — powiedziała Ryta, — pan Borowiecki ma głos, - uśmiechnęła się do niego. — Co jest szczęściem, dam przykład z życia... W zapadłej wiosce w Katalonii, w Hiszpanii, odkrył jeden z podróżnych na małym, wiejskim cmentarzu nagrobek z napisem polskim i odcyfrował zatarte, ale jeszcze czytelne, te słowa: Jeśli zaglądną tu stopy czyje Z nad Warty, Wisły i Niemna zdroju, Niechaj mi powie, czy Polska żyje, Wtedy dopiero umrę w spokoju". Ileż w tych prostych słowach miłości głębokiej, tęsknoty, nadziei! Zapatrzony w swój wielki cel życia, przepojony miłością do niego, nie przywiązuje wielkiego znaczenia do osobistych cierpień lub pragnień szczęścia. Żyje ideą miłości ojczyzny, dla niej ginie i leżąc w grobie, jeszcze o niej śni i marzy. Mojem zdaniem, tylko taki człowiek jest szczęśliwy, który ukochał wielką, potężną ideę i dla niej żyje. — I kto on był? - spytała wśród chwilowej ciszy pani Mniewska. — Na nagrobku żadnego nazwiska, roku, nic, coby przypominało jego osobistość, żył i umarł dla idei... Najstarsi ludzie we wsi opowiadali, że słyszeli, iż ten, co spoczywa pod nagrobkiem, był ranny, i umierając, kazał wyryć te słowa... Jakże drobne, marne, egoistyczne są te nasze pragnienia szczęścia wobec wzniosłej miłości i pragnień bezimiennego żołnierza polskiego!? Milczeli wszyscy, mogło się zdawać, że zjawił się tu duch legionisty z płomiennem sercem i mówił swą postacią: Myśmy tak kochali, a wy? X. Pani Wanda z każdym dniem czuła się lepiej, coraz rzadziej opadały ją czarne myśli i głuche smutki. Twarz jej, zwykle blada, z wyrazem trwożliwości i niepokojów wewnętrznych, stawała się spokojniejszą, a cudne jej oczy nabierały blasku i życia. Uspokojenie to przypisywała pozbyciu się wszelkich trosk i kłopotów domowych i gospodarskich, i hygienicznemu porządkowi życia w zakładzie. Z otoczeniem, które na razie ją tak drażniło i męczyło, pogodziła się, i zaczęły ją interesować drobne szczegóły życia jej sąsiadek i sąsiadów. Na obiady i kolacye wspólne szła bez przymusu, a nawet z zadowoleniem. Wiedziała, że zaraz na wstępie ujrzy wielbiące ją oczy pana Jedlińskiego, niezrażonego jej chłodną grzecznością. Te jego hołdy robiły jej pewną przyjemność i zaczęła go nietylko znosić, ale polubiła jego wesołość i żywość. Że spotka się ze swym najbliższym sąsiadem, panem Borowieckim, prawie się cieszyła i z całą ufnością nietylko przyjmowała jego usługi i grzeczności, ale w razie potrzeby wprost o nie prosiła. Jego spokój, równowaga i stały ton przyjaźni udzieliły się i jej w stosunku z nim, i miała do niego -takie zaufanie, że często pytała go o radę, czy ma wyjść, jak się ubrać, czy daną rzecz kupić na miejscu, czy też sprowadzić z Krakowa. Dawniejsze jej życie, na wsi, przy mężu, zdawało się jej ciężkim, bolesnym snem, ciemnicą bez światła i powietrza, z której wyszła na świat jasny, promienny, przepiękny. Usilnie odsuwała od siebie wszelkie wspomnienia domu, o jednej tylko Nince myślała często z rozczuleniem, i chwilami opanowywała ją tęsknota i pragnienie ujrzenia jej. Gdy jednak, uprzytomniając sobie Ninkę, w obrazie tym zobaczyła męża, dom, służbę, nawet Ninki urok się zmniejszał i nie chciała jej widzieć za cenę powrotu do obowiązków żony. Stosownie do przyrzeczenia pisywała do męża raz na tydzień. Pierwszy list napisała na dwóch stronach małego arkusika ; drugi na jednej stronie, a dalsze ograniczały się na kartkach korespondencyjnych z widokami, na których zaledwie dało się pomieścić parę zdań, że jest zdrowsza i co słychać z Ninką i z ciocią. Natomiast listy męża, z początku były pisane w tonie kronikarskich zapisków, gdzie był, co robił, jakie zdrowie Ninki, ciotki i pewne szczegóły z gospodarstwa domowego i folwarcznego. Żona odczytywała je, opatrując w myśli każdy podany szczegół dopiskiem goryczy i żalu do niego. Stopniowo listy jego stawały się coraz bardziej czułe, pełne wspomnień szczęśliwych chwil dla niego, tęsknoty do ujrzenia jej w domu, który stal się dla niego odludną pustką, cmentarzem minionego szczęścia. Te listy nietylko ją nudziły, ale sprawiały wielką przykrość : z niechęcią je otwierała i przebiegłszy oczyma, rzucała do walizy. Uważała je za typowe okazy obłudy i fałszu. Skrzywdził mnie, sponiewierał, odarł ze wszystkiego co piękne i czyste, a teraz pod wpływem zmysłowych pragnień, niby to tęskni, oświadcza się z miłością i z uwielbieniem. Uśmiechała się z ironiczną wyższością nabytego doświadczenia, powtarzając w myśli: teraz mnie nie złowisz na czułe słowa; teraz nie jestem już głupią dziewczyną, która ci wierzyła i ufała. I stawały przed nią wszystkie prawdziwe i urojone krzywdy, rosła gorycz, wzmagał się żal do męża i normalnie, każdy taki list pani Wanda jeśli nie odchorowała, to chodziła chmurna, przygnębiona i widziała wszystko i wszystkich w czarnych kolorach. Na te listy odpowiadała tylko w ten sposób, że umieszczała frazes: dziękuję ci za ostatni twój list. Doznając tak niemiłych wrażeń, a nawet pogorszenia zdrowia tylko po przeczytaniu listu od męża, przyszła do przekonania, że całą jej chorobę spowodował mąż i że jeśli ona chce żyć i być zdrową, musi się z nim rozwieść lub wziąć separacyę. Napróźno mąż zaklinał ją w najczulszych słowach, ażeby odpowiedziała mu listem długim i szczerym, uśmiechała się na to żądanie ironicznie i ze złośliwem zadowoleniem pisała do ciotki obszerny list, dopytując się o wszelkie szczegóły co do zdrowia, zabaw, ubiorów Ninki, i tylko dla przyzwoitości pozdrawiała męża. jednego dnia, gdy otrzymała list od męża i swoim zwyczajem z uśmiechem lekceważącym rzuciła nań okiem, wpadły jej w oczy słowa: „Domyślam się, że z twojem zdrowiem musi być znacznie gorzej, a Ty przez wrodzoną Ci szlachetność i miłość dla mnie ukrywasz, ażeby mnie nie martwić. Przez dłuższy czas wmawiałem w siebie, że Zakopane Ci służy, ale teraz taki niepokój mnie ogarnął, taki strach zdjął, że Ty ciężko chorujesz, i to sama, w obcem miejscu, że może mnie wzywasz w gorączce, a nikt Ci wody nie poda, że postanowiłem pojechać do Ciebie. Już byłbym u Ciebie, ale z obawy, że moje nagłe pojawienie się może wpłynęłoby źle na twoje zdrowie, i Ty, tak skłonna do obaw, przypuszczałabyś, że coś okropnego stało się w domu, piszę ten list. Zamów więc pokój dla mnie, o ile można w twojem sąsiedztwie, a na przyszły tydzień w środę ujrzę nareszcie Ciebie..." Pani Wanda pobladła, list wypadł jej z ręki, łzy potoczyły się z oczu, usiadła, a gdy pierwsze oburzenie i poryw gniewu spłynęły ze łzami, zaczęła się zastanawiać, co ma teraz począć. Najpierw błysnęła jej myśl wyjazdu, ucieczki, schronienia się w jakiemś nieznanem ustroniu, ale rozumowała dalej, że mąż zacznie jej szukać, da znać policyi, żandarmeryi, zrobi się skandal. I coby na to powiedzał Borowiecki, pan Jedliński, jaki temat miałyby wszystkie panie do rozmowy, jak byłaby obmawiana i nicowana... nie, wyjazd jest niemożliwy. Jednak taką samą niemożliwością jest przyjazd męża tutaj. Na to ona nie może pozwolić. Czuje przecież doskonale, że przyjazd jego nietylko unicestwi dotychczasowe dobre skutki kuracyi, ale przyprawi ją o recydywę, która bywa niebezpieczniejsza od samej choroby. Naturalnie usiadłby przy stole obok niej, rozmawiałby głośno, rubasznie, śmiałby się z konceptów złośliwych starego Manieckiego, traktowałby ją jako swoją niepodzielną własność i odepchnął od niej wszystkich przez zazdrość nizką i brutalną. I co pomyślałby o niej Borowiecki, taki subtelny, wytworny, widząc, jakiego ona ma męża, komu oddała swe serce i rękę. On przecież nie wie, że to małżeństwo, ten mąż, jest tragedyą jej życia. Dlaczegóż ona nie spotkała takiego Borowieckiego, gdy była dziewczyną niewinną? Zaczęła snuć marzenia, jak inne, odmienne, rozkoszne byłoby życie z takim, jak Borowiecki. Wtem spojrzała na zegarek, pora obiadowa już się zbliżała, a ona jeszcze nieubrana, teraz bowiem schodziła na obiady w innej sukni, a przebierała się w inną na kolacyę lub wycieczkę. Ubierając się obliczała czas, dzielący ją od przyjazdu męża. Dziś jest czwartek, zatem sześć dni do przyjazdu męża, list zaś dochodzi na miejsce za trzy dni, ma więc dosyć czasu na obmyślenie go. Posłyszała dzwonek obiadowy w chwili, gdy stała przed lustrem, starając się nadać swej twarzy wyraz zwykłej uprzejmości i spokoju, co, jak jej się zdawało, osiągnęła. Gdy jednak zeszła na dół i zobaczyła rozjaśnione i wesołe twarze pań i panów, jakkolwiek już wiedziała, że są to miny i ruchy na pokaz więcej, aniżeli odzwierciedlające istotny nastrój, pomyślała nie bez goryczy, że nikomu w tem towarzystwie nie grozi tak wielka przykrość, jak jej, i na wyrazistej jej twarzy osiadł smutek i zniechęcenie. Pierwszy podszedł do niej pan Borowiecki i powiedział ze współczuciem: — Spotkała panią jakaś nieprzyjemność... a może dziś czuje się pani gorzej? — Nic wielkiego, — uśmiechnęła się z przymusem, — to chwilowy nastrój. Silą woli nadawała swej twarzy wyraz uprzejmości i swobody. Jednak w czasie obiadu fen przyjazd męża zaczął ciążyć nad nią, jak miecz Damoklesa. Nasuwały się jej coraz gorsze, groźniejsze następstwa. Jak grzyby po deszczu wyrastały przeróżne obawy. Te panie, spojrzała na sąsiadki, nie zaniedbają przed mężem robić złośliwych aluzyi o jej powodzeniu u mężczyzn, zwłaszcza co do Borowieckiego i Jedlińskiego. Ona wprawdzie niema sobie nic do zarzucenia i nie myśli usprawiedliwiać się z plotkarskich zarzutów, ale on, taki podejrzliwy i zazdrosny, napewno zrobi jej scenę, zechce zabrać ją z zakładu, naturalnie to się rozniesie i ona będzie skompromitowana. Możliwe jest także, że mąż ostro przemówi się z Jedlińskim lub Borowieckim i może przyjść do pojedynku, ran, kalectwa, a wszyscy ogłoszą ją jako kokietkę, która spowodowała te nieszczęścia. Jeszcze raz powtórzyła w myśli, że przyjazd jego jest niemożliwy, ale w jaki sposób ona go powstrzyma? A jeśli list nie dojdzie na czas? a jeśli zaginie na poczcie? A gdyby i doszedł, czy on usłucha? I co mu napisać? jaki powód podać? Jeśli go będzie prosiła o odłożenie przyjazdu, to właśnie rozbudzi jego podejrzenia i przyjedzie. Jeśli zasłoni się chorobą, przyjedzie przez swą głupią troskliwość. Takie trwogi, takie wątpliwości ją opadły i tak męczyły, że twarz jej mieniła się, uczuwała to gorące poty, znów zimne dreszcze, co zwróciło uwagę nietylko dwóch panów, ale i pań, które z czułemi minami dopytywały się o jej zdrowie. Nareszcie skończył się obiad, a zaniepokojona Ryta zbliżyła się i spytała: — Co ci jest Wandziu? — Jestem bez humoru, nic więcej, pójdę do siebie i minie. — O niel Zostań Wandziu z nami, zabawisz się, rozruszasz, sama mi mówiłaś, że w chwilach rozstroju unikasz samotności. Pani Wanda nie chcąc dawać pozorów, że jest chora, wprawdzie niechętnie, ale została i obie z Rytą usiadły w zacisznym kąciku salonu. Wkrótce zbliżyli się do nich panowie i wszczęła się zwykła, dość banalna rozmowa, w której pani Wanda prawie nie brała udziału, a pan Jedliński został odwołany. Gdy wyczerpał się temat, po krótkiem milczeniu spytała Ryta: — Przyznaj się Wandziu, pewno miałaś nieprzyjemny list? — A ty skąd wiesz? — Widziałam, jak niesiono list do twego numeru, i twój brak humoru przypisuję listowi. Czy zgadłam? — Istotnie tak jest, — i nagle błysnęła jej myśl poradzenia się Ryty, a raczej spytania jej, co zrobiłaby ona w tym wypadku. - jeden z dalszych sąsiadów... kuzyn mego męża... człowiek starszy wybiera się odwiedzić mnie tutaj. — No, nie masz się czem martwić, — zaśmiała się Ryta, — przyjedzie, zobaczy, znudzi się i wyjedzie. — Łatwo ci mówić, ale on jest nudny, ciekawy... i niedyskretny. Jestem pewna, że tylko dlatego przyjeżdża, ażeby nowiny o mnie rozwozić po całym powiecie. — O, to niemiła rzecz... Napisz mu, że nie chcesz, że chora jesteś i koniec. — Nie... to nie wypada, — spojrzała z niemem zapytaniem na pana Borowieckiego, który to zrozumiał i rzekł: — Panna Ryta rozcina węzeł, — uśmiechnął się, — czasem jednak lepiej rozplątać... nie zawsze dobrze rozrywać węzły rodzinne. — A co pan radzi? — spytała Ryta. — Dość spojrzeć na panią Jerzycką, aby spostrzedz, jakie złe wrażenie sprawił list, i na miejscu pani Jerzyckiej, poszedłbym do doktora i spytał, czy oczekiwany przyjazd nie zaszkodzi dalszej kuracyi. Stosownie do odpowiedzi doktora pani Wanda odpisze, dajmy na to, bardzo uprzejmy list odmawiający, powołując się z czystem sumieniem na opinię doktora. — Wyborny sposób, — zachwycała się Ryta. — Tak... dziękuję panu, — zarumieniła się pani Wanda, ucieszona, ale i trochę zawstydzona, że przed nim skomponowała bajeczkę o kuzynie, — posłucham rady, chociaż uczuwam wyrzuty sumienia, że odtrącam dobre chęci... kuzyna. — Może doktor pozwoli... i zyskamy nowego towarzysza... Właśnie doktor idzie przez salę, czy mam go poprosić? — Nic ! dziękuję, sama pójdę, — wstała, a widząc, że doktor idzie do gabinetu porady lekarskiej, kazała się zameldować. Doktor z przyjaznym i przyjemnym uśmiechem spytał: — Jak pani zdrowie? Zauważyłem brak humoru, zasępienie... — Istotnie, zaniepokoiły mnie pewne objawy i przyszłam do pana doktora. — Jakie objawy? — Nagłe bicie serca... trudność oddychania... i lęk przed wszystkiem. — Hm... no, a przyczyna jaka? — Otrzymałam list, — i powtórzyła historyę o kuzynie, a kończyła: - chciałam spytać pana doktora, czy przyjazd tej osoby nie wpłynie ujemnie na przebieg kuracyi? Wprawdzie byłoby mi przyjemnie widzieć kuzyna, ale jeśli to ma zaszkodzić... — Proszę pani, - przerwał jej doktor, — tu niema dwóch zdań. Pani szkodzą wszelkie wzruszenia silniejsze i jeśli sam list spowodował lekkie zaburzenie nerwowe, to jako lekarz sprzeciwiam się bardzo stanowczo podobnym wizytom... Obecność tej osoby może sprowadzić niepożądane komplikacye w stanie zdrowia pani, który jest na drodze korzystnej poprawy. — Ale... kiedy mi może nie wypada odmawiać. — Co to nie wypada, gdy idzie o zdrowie!? — powiedział surowo, — może pani napisze do męża, i on to załatwi. — Ach, nie! Mąż mógłby to żądanie moje uważać za objaw chorobliwy, zaniepokoiłby się... zmartwił... Doktor rzucił błyskawiczne spojrzenie na nią i rzekł z tą samą uprzejmością: — Niech się pani na mnie powoła, a jeśli pani sobie życzy, napiszę do niego... — Nie! Nie!... Sama to zrobię i dziękuję panu doktorowi za poradę. Odprowadził ją do drzwi, a zamykając za nią, uśmiechnął się ironicznie do swych myśli, że może te kobiety, opowiadające o jej kokieteryi i flirtach, mają racyę, bo dlaczegóż nie chce wizyty „niedyskretnego" kuzyna? Pani Wanda już nie powróciła do salonu, lecz korzystając z nastroju po wizycie lekarskiej, postanowiła napisać list do męża. Zamknęła drzwi na klucz, zdjęła suknię, ubrała się w szlafroczek turecki i zasiadła do pisania. Zdawało się jej, że natychmiast napisze list, gdyż w uszach miała ton surowy doktora i jego stanowczy zakaz. Siedziała już kilka minut z piórem w ręku i nie mogła się zdecydować na ton listu. Nie może przecież pisać szorstko; a mierziły ją udane czułości... ale ostatecznie napisać musi, i z prawdziwym wysiłkiem i niechęcią napisała: „Kochany Michasiu!" Zobaczywszy te słowa, odrzuciła pióro, zmięła papier i syknęła: — Nie! To podłość tak kłamać... Zaczęła pisać bez tytułu i podarłszy kilka arkusików, po trzech godzinach prawdziwej, mozolnej pracy, skleiła wreszcie brulion listu. Z uczuciem ulgi odetchnęła, położyła pióro i wyciągnąwszy się wygodnie na fotelu, wyobraziła sobie, że mąż odczytuje ten list, a chcąc zbadać wrażenie, czytała półgłosem: „Twój list serdeczny otrzymałam dzisiaj przed obiadem. Zrobił on na mnie silne wrażenie szczerością uczucia, to jednak miłe nawet wrażenie odbiło się niekorzystnie na mojem zdrowiu, co zauważyły panie przy obiedzie, nawet doktor, i radziły mi udać się do gabinetu doktorskiego. Ty znasz ten nasz światek w zakładzie, nie mogłam tedy powiedzieć, że twój list wywołał takie wrażenie, ale że mój kuzyn blizki donosi mi w liście o swym przyjeździe. Gdybym bowiem powiedziała była o tobie, zaczęłyby się niemiłe domysły o naszem pożyciu, a tego chyba oboje nie lubimy, wolałam minąć się z prawdą, a raz zabrnąwszy, musiałem tę bajkę powiedzieć zaniepokojonemu doktorowi. Powtarzam ci dosłownie jego słowa: Wszelkie silniejsze wrażenia, nawet miłe, są w tem stadyum kuracyi szkodliwe dla pani, mówił on i dalej, że przyjazd nawet milej osoby sprowadzi komplikacye, że stanowczo zabrania wszelkich odwiedzin i chciał sam napisać o tem... Ja czuję się znacznie lepiej, ale jeśli sama zapowiedź naszego spotkania wywołała niekorzystną zmianę, jeśli doktor stanowczo zabrania wizyty twej pod grozą komplikacyi i recydywy, więc ze względu na moje zdrowie, uzbrój się w cierpliwość, a skoro tylko doktor pozwoli, sama ci napiszę, ażebyś mnie odwiedził..." Skończyła czytanie brulionu i zadowolona ze siebie uśmiechnęła się. Jeśli on mimo tego listu, rozmyślała, przyjedzie tutaj, da nietylko dowód, że moje zdrowie nic go nie obchodzi, ale że pragnie mej śmierci. Spojrzała na zegarek, godzina piąta, ma dość czasu, ażeby list napisać i oddać dziś na pocztę. Odezwało się lekkie, dyskretne dwukrotne pukanie do drzwi. Pani Wanda poznała, że to Ryta, że jednak leżały na stole podarte arkusiki rozpoczętego listu, i chciała jak najprędzej przepisać brulion, zawołała po przez drzwi do Ryty: — Przepraszam cię... głowa mnie boli, zażyłam pyramidon i odpoczywam na sofce... nie mogę się ruszyć. — Czy będziesz Wandziu na kolacyi? — Naturalnie. Zastanawiała się przez chwilę, gdy przyszło do umieszczenia nagłówka, ale wysiłek napisania listu tak stępił siłę jej oporów uczuciowych, że umieściła prawie bez wahania słowa uświęcone zwyczajem: kochany Michasiu. Dopisała kilka pytań o Nince, ciotce i prosiła o przysłanie pieniędzy, bo zostawione są już na schyłku. Właściwie miała jeszcze w kasie zakładu około pięciuset rubli i żądając nowych pieniędzy, dała tylko folgę swej obawie, iż jeśli zabraknie pieniędzy, co ona wówczas zrobi. Ubierając się, rozmyślała, komu poleci oddanie listu na pocztę. Jeśli odda służącemu, ten może pokazać list komukolwiek z zakładu. To się rozniesie, zaczną dochodzić, skąd i dlaczego taki pośpiech, ażeby dziś, wieczorem list odsyłać, a widząc adres do męża, mogą się domyślić, że ów rzekomy kuzyn, to jej mąż. Sama odda ten list, nawet Ryty nie weźmie ze sobą, gdyż byłoby to wprost wtajemniczaniem jej w tę tak poufną sprawę. Z zakładu musi się jednak tak wymknąć, ażeby jej nie spotkał Borowiecki, Jedliński lub która ze znajomych pań. Zawołała numerową i kazała znieść futerko i toczek z ładnem czaplem piórem na dół do poczekalni. Numerowa wysłuchawszy rozkazu, spojrzała na nią zdziwiona i pani Wanda czuła się w obowiązku powiedzieć: — Może zechcę się przejść, a schody mnie męczą. — Słucham jaśnie pani, - zabierała rzeczy, — pan doktor zawsze zaleca spacer przed obiadem lub kolacyą. Naturalnie wcale nie wierzyła, że pani Wanda chce się przejść wieczorem, lecz podejrzywała ją o jakąś tajną schadzkę, i wieszając futerko w poczekalni, powiedziała portyerowi: — Uważaj pan też, z kim to pójdzie pani Jerzycka. — Alboż ona wychodzi pod noc? — zdziwił się. — Tak jest, — uśmiechnęła się zagadkowo. — No ! no! - mrugnął do niej oczyma porozumiewawczo. Pani Wanda zeszła najpierw do salonu, zajrzała do czytelni i wreszcie zwolna przeszła przez hallę do poczekalni. Portyer, widząc ją gdy brała futerko, pospiesznie pomagał i spytał: — Czy jaśnie pani każe saniom podjechać? — Nie, wyjdę pieszo. Gdy zeszła po schodach do podjazdu i obaczyła głęboki śnieg, zawahała się i zawołała do chłopaka z zakładu: — Sanki przyprowadź! Za chwilę zjawiły się góralskie sanki, chłopak pomógł jej wsiąść, otulił baranicą i sanki ruszyły. Portyer, który widział to przez okno, spytał wracającego chłopaka, dodanego mu do pomocy: — Gdzie pani kazała jechać? — Nie powiedziała, ale wiezie ją Stasiek Gąsienica, wywiem się później. Pani Wanda, jadąc ulicą Marszałkowską ku poczcie, dojrzała w świetle latarni idące towarzystwo, a nie chcąc dać się poznać, zasłoniła twarz zarękawkiem, jakoby od zimna i wiatru. Mimo tej ostrożności, pan Jedliński, który towarzyszył trzem paniom, raczej odgadł, aniżeli poznał panią Wandę. Po krótkiem zdziwieniu, poczuł ciekawość, dokąd pani Wanda jedzie sama o tej późnej porze, może do krawcowej? może po zakupno do sklepów? rozmyślał przez chwilę i nagle ukłuło go żądło zazdrości o Borowieckiego. Całe dzisiejsze popołudnie nie widział go, nie było go nawet w czytelni, gdzie zwykle po nadejściu poczty czytywał dzienniki. Wyobraźnia jego, podniecona zazdrością, zaczęła mu nasuwać podejrzenia, które znalazły potwierdzenie w obserwacyi różnych drobnostek. Ona była dzisiaj jakaś rozmarzona, smutna i lękliwa, widocznie wahała się, czy ma iść na schadzkę. Potem usiadła w kącie salonu z Rytą, swą powiernicą i przyjaciółką : on był przy nich i pani Wanda szybko wyszła, a nie wróciła wcale, pewno dla usunięcia pozorów wszelkich. Nie pokazała się też w salonie, a zapytana o nią Ryta, zapewniała, że boli ją głowa. Teraz był pewny, że pani Wanda i Borowiecki są gdzieś razem. I taki porwał go gniew, że pod pierwszym lepszym pozorem pożegnał panie, skinął na przejeżdżające sanki i kazał jechać, obserwując bacznie każde sanie, pamiętał bowiem, że konie pani Wandy były siwe. Pani Wanda przez drogę rozmyślała o swym liście i w obawie, że może na czas nie dojdzie, postanowiła wysłać też depeszę do męża. Na poczcie, wbrew swym obawom, nikogo znajomego nie zastała, list oddała i stanąwszy przy pulpicie napisała depeszę: Nie przyjeżdżaj, czekaj listu. Gdy skończyła i odczytała, spostrzegła, że zapomniała napisać nazwę stacyi telegraficznej, z której odsyłano depeszę na wieś. Zepsuty blankiet złożyła, odsunęła na bok i napisała dokładniejszy adres na nowym blankiecie. Przez zapomnienie zostawiła zepsutą depeszę, a dobrą oddała urzędnikowi do ekspedycyi. W chwili płacenia, posłyszała skrzyp otwieranych drzwi i poznała panią Mniewską. Chcąc uniknąć wszelkich wyjaśnień, przywitała się i pospiesznie wyszła. Pani Mniewska wysyłała również depeszę, a przystąpiwszy do pulpitu, ujrzała złożony blankiet, jako ciekawa niewiasta rozwinęła papier i nie bez pewnego, przyjemnego zdziwienia odczytała zostawioną przez panią Wandę depeszę, którą schowała do torebki, może przez poczucie porządku, a w każdym razie bez złych zamiarów, tylko po prostu jako ciekawy dokument małżeńskiego pożycia. Pani Wanda, idąc do swych sań, ujrzała nagle pana Jedlińskiego, który jak piłka wyskoczył ze swych sanek, podbiegł raczej, aniżeli podszedł do niej i głosem niecierpliwym, trochę wzburzonym, mówił: — Cóż za miła niespodzianka!? Pani tutaj? I to sama! — Byłam na poczcie. — Jakże mogła pani sama się trudzić? Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł był usłużyć pani, i na przyszłość raczy mnie pani zaszczycać swem poleceniem. — No, praca niewielka przejechać się sankami, — uśmiechnęła się, — a w razie istotnej potrzeby skorzystam z uprzejmości pana, — skierowała się do swych sani. — Jeśli pani już raz wyjechała, opłaci się przejażdżka po Zakopanem... góry przy księżycu tak śliczne. — Ależ, księżyca niema dzisiaj, — zaśmiała się. — Tylko co go nie widać, — upewniał. — Chociażby i był, nie pojechałabym, nie wybrałam się na wycieczkę... i wracam do domu. — Niechże pani wstąpi przynajmniej do cukierni... na herbatę... na jedno ciasteczko, — prosił usilnie, stając między nią a saniami. — Nic!... Muszę wracać. — Ale któż tam tak czeka i tęskni za panią, że powrót terminowy jest konieczny? Pani Mniewska, wyszedłszy z poczty, obserwowała ich przez chwilę, zaciekawiona podeszła, żartując: — Cóż to za spór zawzięty? — Dobrze, że pani przyszła, może mi pani zechce dopomódz? — W czem? — Nie mogę uprosić pani Jerzyckiej, ażeby wstąpiła do cukierni, a bywamy tam wszyscy. Pani Mniewska żartami, śmiechem, wreszcie prośbą, wymogła na pani Wandzie, że zgodziła się wstąpić do cukierni. Na werandzie oszklonej stały liczne f. zw. marmurowe stoliki, przy których siedziało dużo osób. Muzyka, dosyć marna, wygrywała odwieczne walce, a dla rozmaitości potpourri z operetek lub przebrzmiałe mazury. Nie można było podejrzywać dobrych chęci grajków, widząc ich zawzięte ruchy i ciężką pracę przy wodzeniu smyczkami, instrumenty jednak były niepodatne i do melodyi wtrącały się fałszywe i piskliwe tony. Gościom nie zależało na muzyce, rozmawiano głośno, wołano o kawę, czekoladę, piwo, przekąski, wśród gwaru i dymu papierosów, wentylacya bowiem z jednej strony odbywała się przez otwieranie i zamykanie drzwi wejściowych, zaś z drugiej strony przez drzwi od kuchni, skąd zalatywały zapachy przepalonych tłuszczów i przypraw kuchennych. Na pani Wandzie całe to środowisko w brudnym lokalu zrobiło niemiłe wrażenie i miała ochotę cofnąć się. Wtem dojrzała drwiące i złośliwe spojrzenie pani Poreckiej, siedzącej przy jednym z dalszych stolików w towarzystwie córki i pani Łotuskiej. Zdawało się pani Wandzie, że w spojrzeniu pani Poreckiej widzi niemiłe zdziwienie, iż ona tutaj przyszła i postanowiła zostać. Skinęła głową na znak powitania i wzrokiem szukała wolnego stolika. Na razie nie znalazła, a pani Mniewska doradzała: — Siądźmy obok pani Poreckiej, — która uśmiechnęła się na widok pani Mniewskiej i zrobiła nieznaczny ruch zapraszający. Pani Wanda zawahała się, a w tej chwili wszedł pan Jedliński, zajęty dotychczas rozpłaceniem się z woźnicą sanek. Wpatrzony w panią Wandę, nie widział nikogo, a jako częsty i mile witany gość w cukierni, zawołał na garsona, żądając stolika. Kelnerzy, jeśli tylko chcą, zawsze znajdą stolik i dobre miejsce, a ponieważ znano hojność gościa, natychmiast ustawiono stolik i krzesła. Tak się złożyło, że pan Jedliński usiadł plecami do pań Poreckich, a chcąc przypodobać się pani Wandzie starał się być wesołym i dowcipnym. Rozbawił też i rozśmieszył obie niewiasty, a wesołość przy tym stoliku panująca zwróciła uwagę innych osób. Na twarzy pani Poreckiej, siedzącej z miną pełną godności, nie można było wyczytać niezadowolenia, ale oczy rzucały błyskawice gniewu, nie tylko za domniemaną odmowę pani Wandy przyłączenia się do ich towarzystwa, ale i za publiczne lekceważenie jej, gdyż pan Jedliński nawet się nie ukłonił, a nie winiła w tem jego, bo mężczyźni bywają nieuważni, ale dlaczego pani Wanda nie zwróciła mu uwagi na jego niestosowne zachowanie. Chce nam pokazać swój tryumf, rozmyślała z goryczą, a właściwie nas to nic nie obchodzi, zaś ona kompromituje się jeszcze bardziej, bo publicznie. Zauważyła pani Mniewska to złe spojrzenie pani Poreckiej, a odgadując przyczynę, zwróciła się do pana Jedlińskiego: — Jest tu i pani Porecka z córką... i pani Łotuska. Pan Jedliński, chcąc okazać, że zajmuje go jedynie pani Wanda, odpowiedział z przesadną obojętnością : — Cieszy mnie... niech się bawią, - i zaczął opowiadać zabawną przygodę przy saneczkowaniu. Zbliżyła się pora kolacyi w zakładzie, trzeba jechać. Wstała już pani Porecka, do której ostentacyjnie podeszła pani Mniewska i w ten sposób zmusiła pana Jedlińskiego do przywitania się z temi paniami. Właśnie pomagał pani Wandzie do włożenia futerka i zawołał do tamtych pań wesoło: — Zajedziemy do zakładu kuligiem. Pani Porecka mijała ich w tej chwili i powiedziała z godnością: — Tak, kuligiem... ale nie wszyscy będziemy w maskach. — Doskonały pomysł, — zawołał pan Jedliński, i wszystkie panie przez grzeczność zatrzymały się, ażeby dokończył zdanie, a on ubierając się w futro mówił: — kuligi, z wyjątkiem błazna, odbywały się bez masek, natomiast w przebraniu. Pani, — zwrócił się do pani Poreckiej, — byłaby pyszną wojewodziną. Panna Magdalena dumną kasztelanką. Pani Mniewska doskonałą panią Wud, a pani Jerzycka chyba tylko Julią Szekspira. — A pan aspirantem na Romea, — zaśmiała się drwiąco panna Porecka, i do matki: — chodźmy już mamo. — Nie uśmiecha mi się wcale tragiczny zgon Julii, — powiedziała swobodnie pani Wanda, —wogóle nie jestem stworzona na bohaterkę. — A Romeo wzbudza mój zachwyt i rozumiem dobrze, że bez Julii nie mógł żyć, — otwierał drzwi pan Jedliński. — Poco wspominać tak piękne rzeczy w takiem otoczeniu, — nachmurzyła się pani Wanda, —szkoda ich. — O, pani Porecka już odjechała, — odezwała się pani Mniewska, — a dlaczego pan nic nie powiedział o pani Łotuskiej? — Bałem się obrazić ją, gdybym powiedział był, że dla mnie jest Tytanią. Pani Wanda zaśmiała się cicho i, siadając w sanki, dodała: — Nie bądź pan tak złośliwy. Pani Mniewska nie rozumiała, co w tem złośliwego, że pani Łotuska jest Tytanią, zresztą mało to ją obchodziło, natomiast dużo jej zależało na tem, ażeby wiedzieć, co oznacza i kim była pani Wud, jak ją określił pan Jedliński. Nie byłaby jednak kobietą, gdyby się była wprost spytała, co oznacza Tytanią. — Nie wiem, dlaczego pani Łotuska miałaby się obrazić na Tytanię, — mówiła w czasie jazdy do pani Wandy, - przecież to tylko żart... zabawa. — Zapewne, ale zawsze to niemiła rzecz, nazwać kogoś zaślepionym. — Zaślepioną?! — udała zdziwienie, — jak to pani rozumie? Ja pojmuję Tytanie, jako kobietę piękną, kochającą nadmiernie, ale szczerze. — Lecz, jeśli ona, bogini, kocha się w tkaczu, z głową oślą, — zaśmiała się, — o szczerości nie może być mowy, tylko o zaślepieniu. — Ach, tak!? Nie sądziłam, ażeby pan Jedliński tak określił pana Szarockiego... to dobre, — śmiała się, — ale pani Łotuska daleka jest od bogini... no i od takiego zaślepienia. Z nudów flirtuje z nim, bo innego nie ma. Pani Mniewska straciła swadę i humor, jeśli on panią Łotuską, która mu się dawniej tak podobała, nazwał głupią Tytanią, zakochaną w ośle, to któż jej zaręczy, czy pod panią Wud nie kryje się gorsza złośliwość. Po dość długiem milczeniu powiedziała: — Nie pamięta pani, jaką rolę gra pani Wud i w czem? — Jaka pani Wud? — spytała pani Wanda. — Pan Jedliński powiedział, że jestem doskonałą panią Wud... a wypadło mi z pamięci to nazwisko. — Nie... nie wiem. Spytam go. — Ach nie ! Mógłby myśleć, że tak bardzo obchodzą mnie jego koncepta. Zasiedli do kolacyi. Pani Porecka nie mogła zapomnieć, że i ona i córka były tak zaniedbane i niemal ignorowane przez pana Jedlińskiego w cukierni, dzięki kokieteryi pani Wandy, a gdy spostrzegła, jak uprzedzająco usługuje pani Wandzie pan Borowiecki, zwróciła się do pani Łąckiej i Ryty z uśmiechem łagodnym: — Szkoda, że nie było pań w cukierni dzisiaj wieczorem. — Cóż się tam stało? — Pan Jedliński rozdawał role na przyszłą maskaradę w naszym zakładzie. Mnie w swej lasce przeznaczył na wojewodzinę, Madzię na kasztelankę... — Sobie wyznaczył rolę Romea, w swej skromności, — dorzuciła Madzia złośliwie. — Ciekawa też jestem, jaką rolę ma objąć wobec Julii, pan Borowiecki, — kończyła pani Porecka, zadowolona, że umieściła wreszcie ten frazes, dla którego wszczęła rozmowę o maskaradzie. Pani Wanda zarumieniła się leciutko z gniewu, zrozumiała intencyę pani Poreckiej, ale powiedziała uprzejmie: — Sądzę, że pan Jedliński, tylko dla przypodobania się pani wojewodzinie i kasztelance objął niewdzięczną rolę reżysera maskarady i faute de mieux rozdawał dowolnie inne role. Pani Porecka pobladła; nie dosyć, że przez nizką kokieteryę zatrzymała ta kobieta przy sobie Jedlińskiego, ale drwi, że on im chciał się przypodobać, a nie pozwoliła mu nawet przywitać się z niemi. — W każdym żarcie jest pół prawdy, — rzekła z godnością, — i mnie nie dziwna wojewodzina, gdyż mam w rodzie wojewodów, ale, Bogu dzięki, nie mamy u nas Julii, która dla miłostek zapomniała o swych obowiązkach. — To zależy od osobistych skłonności, — odcięła pani Wanda, — jedni wolą żyć chlebem, inni poezyą. Co do mnie, wolę być piękną, młodą, kochającą i kochaną Julią, aniżeli wojewodzina, matroną doświadczoną i surową. — Winszuję, ale nie zazdroszczę, — uśmiechnęła się lekceważąco pani Porecka, — takie pojęcia są właściwe Królewiankom. Ryta, chcąc przerwać fen złośliwy spór, powiedziała z dobrym uśmiechem: — Ciekawa też jestem, jakie były inne osoby tej maskarady? — Nie wiem, — odpowiedziała Madzia, — wyszłyśmy z mamą i panią Łotuską. To zapewne tajemnica pani Jerzyckiej, a może i pani Mniewskiej. — Nie mam żadnych tajemnic, — rzekła pani Wanda rozdrażniona, — i nie lubię cenzurowania, to dobre dla dzieci. — A pani była przy tem? — spojrzała pani Łącka na panią Mniewską. — Byłam, — odparła zarumieniona, gdyż nie była pewna, co oznacza pani Wud. — A jaką pani ma rolę? — ciągnęła nieubłaganie pani Łącka. — Jaką!?... Pan Jedliński coś mówił, ale zapomniałam. — A ja? — zaśmiała się pani Łotuska, — kim ja jestem? — Piękną Tytanią, — rzekła pani Mniewską, nie bez zadowolenia. Pani Łotuska nie wiedziała, co oznacza ta nazwa, uśmiechnęła się dla zwyczaju i spojrzała na swego sąsiada, pana Szarockiego. Ten, po dobrej chwili zastanowienia, rzekł z odcieniem ironii: — Przypadek, ten wielki pan życia, odsłania czasem ciemne, duszące chmury i okazuje zdumionym chlebojadom wiekuistą, nagą prawdę. Tytania, przecudna bogini, — spojrzał na panią Łotuską, — gardzi bogiem duchów, Oberonem i pieści oślogłowego Spodka, — zaśmiał się sucho, — tak, tak, to bywa i muszę podziwiać, — zwrócił się do Jedlińskiego, — przenikliwą symbolistykę pana. Pani Mniewska z panią Wandą zamieniły spojrzenie, gdyż uważały obie Szarockiego za Spodka. Pani radczyni z Jarosławia, siedząca w pobliżu, zawołała nagle: — Ta co państwo mówicie takim cygańskim językiem? Ni to w pięć, ni w dziewięć, — zaśmiała się, — wymyślacie sobie jakieś przezwiska, a inni nie rozumieją. U nas, w Jarosławiu, jak się bawią, to wszyscy i niema takich osobliwości. — Czy w Jarosławiu niema teatru? — spytał Jedliński, — bo wszystkie te osobliwości są z teatru. — Do nas, w Jarosławiu, zjeżdża czasem trupa aktorów, ale grają komedye, a bywało, urządza się i teatr amatorski, a potem tańce. Bawimy się w Jarosławiu, jak na całym świecie, wesoło, po bożemu, przyzwoicie. — A nie grają w Jarosławiu komedyi: „Wesołe kumoszki z Windsoru"? — spytał z powagą Jedliński. — Może tam, w mieście pańskiem, — odparła tonem obrażonym, — bawią się z kumoszkami, nasze towarzystwo w Jarosławiu nic nie ma wspólnego z kumoszkami. — Ależ, pani radczyni dobrodziejko, — usprawiedliwiał się pan Jedliński, — to jest komedya Szekspira i te kumoszki płatają figle zakochanemu opojowi, Falstafowi. — No, już dziękuję za figle kumoszek, — mówiła cokolwiek udobruchana, — czy są one przyzwoite ? — I bardzo, — wmieszał się Borowiecki, — chowają kochanka w kosz z brudną bielizną i każą go zanieść do praczki. — Dosyć, dosyć, — zakryła sobie uszy białą ręką, — jeśli brudna bielizna na scenie, to już dosyć. — Bielizna w koszu, — zaśmiał się Borowiecki, — a kumoszka, pani Wud, nie pokazuje jej. Pani Mniewska na wzmiankę tego nazwiska z dodatkiem kumoszka poczerwieniała i zbladła. Nie spodziewała się nigdy, ażeby ją nazwano kumoszką. — Ta niech mi pan już nie tłómaczy, — zawołała radczyni, — i nie wiem, że panie pozwalają na takie gadanie o bieliźnie i kumoszkach. — Jakże mamy zabraniać? — zaśmiała się pani Wanda. — Ta to zależy od taktu kobiety, — tłómaczyła radczyni, — jak on widzi, że kobieta śmieje się z takich bzdurstw, to on sobie pozwala na więcej. — Pani ma zupełną słuszność, — podchwyciła pani Porecka, — taktowna kobieta nie dopuści nigdy, ażeby mężczyzna przekroczył granice przyzwoitego zachowania się, — spojrzała przelotnie na panią Wandę. — Granice są bardzo nieuchwytne, — uśmiechnął się Borowiecki, — bo na przykład co złego jest „kumoszka", a jednak w Jarosławiu oburzają się. — Przyzna pan sam, — odezwała się pani Mniewska, — że tytuł „kumoszka" nie uchodzi w dobrem towarzystwie, — spojrzała oburzona na Jedlińskiego, — a nadawanie tegoż, chociażby żartem, jest niewłaściwe. Pani Wanda, która sobie przypomniała treść komedyi, rozumiała dobrze rozdrażnienie pani Mniewskiej, nazwanej kumoszką Wud i współczując z nią, powiedziała: — Pani Wud, w komedyi, jest bardzo wesoła i dowcipna. — Ta niech sobie będzie, jaka chce, — rzekła decydująco radczyni, — ale zawsze ona kumoszką i ja już dziękuję za taką przyjemność. — I ja także, — powiedziała pani Mniewska, obrażona na panią Wandę za usprawiedliwianie żartu pana Jedlińskiego. Łatwo jej tak mówić, rozmyślała, gdy on ją nazwał "Julią", ale inaczej sądziłaby, gdyby mówił o niej jako o "kumoszce". Główny winowajca, pan Jedliński, udawał, że nie słyszy tej rozmowy i spokojnie tłómaczył Madzi o jeździe na nartach. Skończyła się kolacya i jak zwykle towarzystwo rozeszło się po salonie i gabinetach. Wspólność uczuć, nawet jasno nieokreślonych, stanowi prawie bezwiedny łącznik. Nic tedy dziwnego, że pani Mniewska i panie Poreckie usiadły w salonie obok siebie. — Cóż pani taka milcząca? — spytała ze współczuciem pani Porecka, czuła bowiem zbliżającą się chwilę wynurzeń. — Nic dziwnego, — odpowiedziała pani Mniewska, — pobyt w zakładzie stał się od pewnego czasu nietylko nudny, ale nieprzyjemny. — Podzielam zdanie pani i gdyby nie wzgląd na zdrowie Madzi, byłabym już wyjechała. Wkradły się jakieś kwasy, jakieś niewłaściwe zwroty i słowa, coś, co musi razić osoby, nawykłe do towarzystwa. — To, mamusiu, dysharmonja, że tak nazwę, -odezwała się Madzia, — przecież jeden ton fałszywy może zmącić całą melodyę. — Jak ty mądrze to określiłaś! — zachwycała się matka, — nieprawdaż, kochana pani, — zwróciła się do pani Mniewskiej, — brak harmonii, otóż i cały powód zepsucia nastroju przyjemnego, który obowiązkowo powinien być w zakładzie. — Sądzę, że nie jeden ton, — uśmiechnęła się ironicznie pani Mniewska, — ale jest ich co najmniej trzy, a może i więcej nawet. — O tak !... Już to każdy przyzna, że o ile Podole, Galicya, Poznańskie, a nawet Litwa, posiadają pewien takt, o tyle Królestwo nie umie, że tak powiem, utrzymać miary. — O! Pani jest bardzo delikatna w określaniu, — zaśmiała się pani Mniewska, — ja nazwałabym to inaczej. Tam, w Królestwie, ostatnia rewolucya rozluźniła wszystkie węzły. — Powiedziałabym nietylko węzły, ale i względy... na dobre wychowanie, na fakt właściwy... na obecność młodych panien... Czy zauważyła pani, jak wyzywająco zachowywała się w cukierni? Jak rzucała oczyma ? Jak uśmiechała się? — I dwa razy rzuciła chustkę na ziemię, — dorzuciła Madzia, — ażeby ją podnosił pan Jedliński. — No, nie dlatego rzucała, — zaśmiała się Mniewska, — ażeby podnosił, lecz dla swych obcisłych bucików. — Czyż to możliwe? — zdziwiła się Madzia. — Moje dziecko, ty nie rozumiesz się jeszcze na przebiegłości i kokieteryi, — uśmiechnęła się matka, — tyś niewinna, ale bywają takie kobiety, bywają. — Przecież i ja ją znam, — zawołała wesoło Madzia, — to pani Jerzycka. Ona ma właściwy sobie wdzięk, który podoba się mężczyznom. — Niechże Bóg broni, ażebyś ty starała się o taki wdzięk... i jakie to niewinne dziecko, ona wdziękiem to nazywa. — My, panno Madziu, ten wdzięk inaczej nazywamy, — zaśmiała się pani Mniewska, — to jest wyrafinowana kokieierya, która może zwodzić mężczyzn, ale nie nas. Madzia uznała za stosowne i w dobrym tonie stanąć w obronie nieobecnej i rzekła z uśmiechem niedowierzającym: — Pani zbyt surowa dla pani Jerzyckiej. Zdaje mi się, że u niej nie jest to kokieterya, lecz zwykła chęć podobania się. Prawda, że może czasem zadaleko posuwa tę chęć, ale cóż dziwnego? Ona młoda, lubi zabawę, mąż zostawił ją samą... — Jaka ta Madzia szlachetna, — zachwycała się matka, — nawet nie chce pamiętać tego, że to właśnie ona nie chciała, ażeby mąż z nią był tutaj. Zapragnęła zupełnej swobody, chce się bawić bez kontroli męża i bałamucić mężczyzn. — Istotnie zapomniałam, mamusiu, że pan Jerzycki chciał zostać... ale znając jej usposobienie, może przecież odwiedzić żonę, ostrzedz ją. — To do nas nie należy, - westchnęła, — w każdym razie nie świadczy to o harmonii małżeńskiej. Pani Mniewska słuchała tej rozmowy, rozbawiona, z uśmiechem ironicznym: miała przecież w ręku dowód, czego pani Jerzycka wymaga od męża. Zawahała się tylko na chwilę, czy godzi się korzystać z depeszy zapomnianej na poczcie, lecz przemogła w niej chęć olśnienia pań Poreckich zdobytą wiadomością. Zaczęła cichym, współczującym głosem: — Pan Jerzycki posiada całą moją sympatyę, to mąż bardzo dobry i kochający. — Daruje, kochana pani, — uśmiechnęła się z wyrozumiałością pani Porecka, — ale sądzę, że w słowach pani za wiele jest pobłażliwości dla niego. Kochający mąż nie zostawia żony samej przez kilka miesięcy. Prawda, że pisuje do niej prawie co tydzień, ale co znaczy list, chociażby najczulszy? — Ja winię tylko pana Jerzyckiego, — poparła Madzia matkę, — i z jego to winy pani Jerzycka narażona jest na umizgi niewłaściwe. — Jakie panie są dobre! — zaśmiała się pani Mniewska, — ale bronicie sprawy przegranej... Ja mam dowód w ręku, że pan Jerzycki gorąco pragnie przyjechać tutaj i odwiedzić żonę, a ona się sprzeciwia. Oczy obydwu słuchających pań zabłysły, podobna przyjemność rzadko się przytrafia w zakładzie: jest dowód obwiniający osobę niemiłą i dumną; jest fakt, który pachnie małym skandalem; jest tajemnica, która została zbadana i odsłonięta. Nic tedy dziwnego, że wiadomość ta wzbudziła gorączkową ciekawość i pani Mniewska, widząc wrażenie, miała prawo uśmiechać się tryumfująco. — Gdyby nie to, że pani droga, znana ze swego taktu i prawdomówności, mówi coś podobnego, nie uwierzyłabym nigdy, — powiedziała tonem szczerej przyjaźni pani Porecka; — to prawie nie do wiary, ażeby młoda mężatka, mająca tak miłego i przystojnego męża, odtrącała jego miłość i zabraniała mu przyjazdu do siebie. — A ja zostaję niedowierzającym Tomaszem — uśmiechnęła się Madzia, — i póki nie obaczę na własne oczy, zawsze będę broniła pani Jerzyckiej. — Szkoda rycerskich zapędów pani, — zaśmiała się pani Mniewska, — wiem bardzo dobrze, że dziś pani Jerzycka telegrafowała do męża: „Nie przyjeżdżaj, czekaj listu", — sięgnęła do torebki i błysnęła blankietem telegraficznym. — Pozwoli pani, — wyciągnęła Madzia rękę po papier. — Zaraz, tylko wpierw opowiem historyę znalezienia depeszy... Otóż dziś przed wieczorem pojechałam na pocztę rzucić list ważny i nadać depeszę. — Sama pani była na poczcie? — Sama. Tutejszej służbie nie można dowierzać... Raz dałam list pilny do nadania i z daty recepisu dowiedziałam się, że u portyera przeleżał on dwa dni, a list był bardzo ważny. Siostra mego męża czekała z wyjazdem na mój list, czy ma tu przyjechać, czy też do Włoch, bo ma synka chorego. — Cóż mu brakuje? — Upadł na ślizgawce tak nieszczęśliwie, że zranił się tuż nad skronią, i teraz ból głowy powraca każdego dnia o pewnej godzinie. — A ile on ma lat? Jak się nazywa? — Jerzy, a ma dwunasty rok. I niech pani sobie wyobrazi, że to jedynak, jaka rozpacz rodziców. Teraz jednak pisze mi siostra, że mu lepiej... Ale o czem to ja mówiłam? — namyślała się. — Pani oddawała list na pocztę, — podpowiedziała Madzia. — Ach, tak, już wiem... Otóż wchodzę na pocztę i spotykam wychodzącą panią Jerzycką. Przywitałam się, nadałam swój list, i wzięłam blankiet na napisanie depeszy... idę do pulpitu, patrzę, a tu leży niewysłana depesza... i od niechcenia rzuciłam okiem... Zdziwił mnie adres: Jerzycki, posłańcem do Zawrotni. W pierwszej chwili sądziłam, że ona zapomniała wysłać, spytałam urzędnika, czy pani Jerzycka wysłała depeszę? Odpowiedział, że przed chwilą nadała. Domyśliłam się, że zepsuła blankiet i że mam kopię depeszy przed sobą, — umilkła, patrząc na zasłuchane panie. — I co było w depeszy? — spytała niecierpliwie pani Porecka. — W depeszy? — rozwinęła zwolna niebieskawy blankiet i przeczytała: „Nie przyjeżdżaj, czekaj listu, Wanda". Przez chwilę trwało milczenie, mogące oznaczać zarówno zdziwienie, jak i oburzenie, wreszcie pani Porecka z miną surową i nieprzejednaną wzięła papier z rąk pani Mniewskiej, odczytała i bez słowa podała Madzi. Dopiero, gdy ta przeczytała, zaczęła smutnym, zgnębionym głosem: — To najprzykrzejsze, że czegoś podobnego dopuszcza się kobieta z naszej sfery i naszego stanu. Jak możemy teraz wymagać, ażeby inne kobiety prowadziły się wzorowo i przykładnie? — I jaka to dysharmonia, — westchnęła Madzia żałośnie, — pomiędzy jej stanowiskiem a prowadzeniem się. I jak ona mogła zostawiać taką depeszę? — To palec Boży! - nauczała matka, — i pamiętaj, Madziu, że prawda zawsze wypłynie na wierzch i trzeba tak postępować, ażeby, tak jak my, nie mieć nigdy nic do ukrywania. — Wiem o tem i nie mam sobie nic do zarzucenia... jaki to jednak dziwny przypadek... Ona, która prawie nigdy sama nie jeździ i nie wychodzi, poszła jeden raz, trzeba, żeby zepsuła blankiet, żeby nie rzuciła go, ani podarta, lecz zostawiła na pulpicie i właśnie ażeby nadeszła pani Mniewska i chcąc napisać depeszę, zobaczyła zostawiony blankiet. Co za dziwny zbieg okoliczności!? — Ach, ty moja filozofko! — rozczulała się matka, — wie pani, ona zawsze tak rozumuje i zastanawia się nad wypadkami życia... Madziu, moje dziecko, może pójdziesz do panny Miry i namówisz ją do gry na fortepianie. Madzia, posłuszna, wstała i odeszła, a pani Porecka zaczęła szybko i pospiesznie: — Nie chcę brudzić czystej duszy dziecka, ona nic nie rozumie i nie domyśla się, ale ta depesza Jerzyckiej daje mi dużo do myślenia. — Tu niema żadnych domysłów, — uśmiechnęła się pani Mniewska, — po prostu nie chce, ażeby mąż jej przeszkadzał we flirtach z jednym i z drugim. Ten Jedliński wprost się dzisiaj oświadczył. — Jakże to? — Ona „Julia", on „Romeo", czyli chce być jej kochankiem, czy nie tak? — Zdaje mi się, że on już jest, — powiedziała stanowczo, — pamięta pani tę ich schadzkę w salonie... wieczorem... — Tak, tak... on teraz tylko za nią goni, i nie widzi, jakiemi czułościami obdarza ona Borowieckiego. — Moja droga pani, każdego mężczyznę zaślepi kokietka, — westchnęła pani Porecka, — bo i co w niej jest? Chude to, szczupłe, płaskie jak deska, ale umie wabić i mężczyźni lecą za nią. Przecież tu tyle jest pięknych, miłych, rozumnych kobiet, — patrzała z uznaniem na swą sąsiadkę, która nie została dłużną w odpowiedzi i rzekła: — I panien pięknych i świeżych, jak róża, jak malina... Panna Madzia, to istny promień słońca. — Pani jest bardzo łaskawa, — uśmiechnęła się, — a swoją drogą Madzia podoba się ogólnie; — i nachyliwszy się, szeptała prawie : - nie wie też pani, jak daleko zaszły te romanse? — Ona jest na to dość sprytna, ażeby zachować pozory światowe... ale prawda wypłynie na wierzch. — To wiem, idzie mi jednak o Madzię, ażeby nie była mimowolnym świadkiem zgorszenia... takie dzieciątko nie powinno brukać duszy. — No, tak, zapewne. — Miałam wyjechać za miesiąc, bo Madzia miewa jeszcze gorączkę, ale poradzę się doktora, czy nie możnaby wcześniej opuścić zakładu. — Jeśli jednak pannie Madzi służy pobyt tutaj, lepiej byłoby zostać. — Droga pani, — powiedziała z wielką godnością pani Porecka, — zdrowie ciała jest bardzo ważną rzeczą, ale nie mniej ważną jest zdrowie duszy, i matki obowiązkiem jest dbać o jedno i drugie. XI. Nastały słotne dni marcowe. Od czasu do czasu wyłaniały się z opon mgieł szczyty gór, ażeby za chwilę utonąć w nieprzejrzystych chmurach. Niepodobna było wyjrzeć z zakładu, tak bez przerwy siekł deszcz i śnieg, a chłodna, przejmująca wilgoć przeciskała się niewidzialnemi szczelinami w każdy, najbardziej zaciszny kącik. Szary, mglisty dzień, z poświstem wichru, z deszczem i śniegiem uderzającym w szyby okien, nastrajał wszystkich smutno, zgryźliwie, budził drzemiące żale i pretensye do Boga, świata, ludzi, całego otoczenia. Chorzy i słabowici odczuwali dotkliwiej swe cierpienia, rosły obawy o zdrowie, i udręczeni, szukali sposobności, ażeby wylaniem skarg ulżyć sobie w swym niepokoju i trosce. Do obiadu zeszli chmurni, podejrzliwi, gotowi każdej chwili do odparcia rzeczywistych i urojonych zaczepek i przykrości. Potrawy podane wydały się niesmaczne, źle przyrządzone; usługa niezręczna i leniwa, woda mętna, wino kwaśne. Rozmawiano półgłosem, nasłuchując uderzeń wichru, który trząsł ramami okien, huczał na narożnikach zakładu i wdzierał się do środka domu. A właśnie tego dnia pani Wanda otrzymała list uspokajający z domu. Mąż donosił, że wobec zakazu doktora nie przyjedzie i będzie cierpliwie czekał chwili pozwolenia na zobaczenie się z nią. Pisał o swej tęsknocie, o niepokoju z powodu stanu jej zdrowia i kończył prośbą, ażeby mu napisała obszernie i szczerze o swem zdrowiu. Upewniona, że nie spotka jej niemiła niespodzianka ze strony męża, czuła się dzisiaj zdrowszą, spokojniejszą, weselszą. Stosownie do swego usposobienia ubrała się w bluzkę jasno błękitną, i zamiast broszki przypięła różę pąsową, którą otrzymała w bukiecie od pana Jedlińskiego. Weszła do sali jadalnej w chwili, gdy kończono zupę, a twarzyczka jej jasna, pogodna, odbijała bardzo korzystnie od smutnego nastroju całego towarzystwa. Wyglądała tak świeżo, tak wiosennie, w swej jasnej sukni, że zwróciła uwagę wszystkich na siebie. Mężczyźni witali ją miłym uśmiechem, i nawet panie łaskawie patrzyły na nią, zapominając chwilowo o swych pretensyach za jej co najmniej niewłaściwe postępowanie i przyjmowanie hołdów mężczyzn. Naturalną bowiem koleją rzeczy wiadomość o depeszy wzbraniającej mężowi przyjazdu rozeszła się dość szybko w gronie osób żyjących bliżej ze sobą. Komentowano ją rozmaicie. Panie były zgorszone jej stosunkiem do męża, współczuły z nim, były przekonane, że to wstrzymywanie męża od przyjazdu kryje zdrożną chęć romansowania i zawiązania karygodnych stosunków, jedna tylko pani Łotuska wbrew ogólnemu zdaniu powiedziała: — Nie winię wcale pani Jerzyckiej, to jest naturalne następstwo faktu, gdy małżeństwo jest niedobrane. Żona nie jest rzeczą i własnością rnęża i nie można jej odmawiać prawa rozporządzania sobą. — Miała dosyć czasu rozmyśleć się przed ślubem, — rzekła surowo pani Łącka, — a jeśli raz przysięgła wierność, nie wolno jej frymarczyć sakramentem. Nawet przyjaźń Ryty ochłodła, zraził ją bowiem brak szczerości ze strony pani Wandy. Przypomniała sobie z goryczą, że ona pytała ją i Borowieckiego o radę z powodu przyjazdu niedyskretnego kuzyna, a okazało się, że chodziło tu o męża. Mężczyźni byli bardziej wyrozumiali dla pani Wandy, już dla tego samego, że była piękna i młoda. O mężu wyrażali się lekceważąco, żonaci z pewną nawet satysfakcyą, że to jego, a nie ich spotkało i wszyscy bardzo łatwo pogodzili się z myślą, że pani Wanda znajdzie zastępcę męża, zaciekawiało ich tylko, kto będzie szczęśliwym wybrańcem pięknej pani. Wiadomością o depeszy ucieszył się szczerze pan Jedliński, widział już siebie szczęśliwym zdobywcą jej serca. Według jego zdania depesza była logicznym wynikiem stosunków pani Wandy. Widocznem przecież było, że jej pożycie małżeńskie jest nieszczególne i że ona rada była pozbyć się męża jak najprędzej, a jeśli żona pragnie zostać samą w zdrojowisku, gdzie raczej się bawią, aniżeli leczą, to nie w innym celu, jak tylko dla użycia swobody, zaś swobody nie pojmuje kobieta inaczej, aniżeli jako puszczenie wodzy swym uczuciom; nie gra bowiem, nie pije, nie hula, nie poluje, nie oddaje się sportowi. I ona chętnie przyjmowała jego hołdy, pozwoliła nawet na oświadczenie miłości, przyjmuje drobne usługi, kwiaty... Depesza świadczy, że ona czeka i spodziewa się zawiązania chociażby niewinnego romansiku. Siebie winił, że dotychczas stosunek ich jest tylko idealny, gdyż był zbyt ostrożny, obawiał się zrazić ją, nie narzucał się jej przez delikatność, a ona widocznie należy do kobiet, które pragną być zdobywanemi. Gdy ujrzał ją dzisiaj tak świeżą, rozjaśnioną, i poznał swoją różę, wpiętą do bluzki, postanowił skończyć ze swemi wątpliwościami. Co do Borowieckiego, którego obserwował zazdrośnie, przyszedł do przekonania, że on nie jest zajęty panią Wandą, ani ona nim, a łączy ich jedynie stosunek dobrej i zażyłej znajomości. — Pani wniosła ze sobą promienie słońca i urok wiosny, — mówił do niej z przymilającym się uśmiechem. — Chciałabym być zwiastunką pogody, — odpowiedziała, siadając przy stole, — ale na dworze świszcze wiatr i wokoło chmury i tylko chmury. Kiedy to się skończy? — zwróciła się do Borowieckiego. — Dopiero się zaczęło, — uśmiechnął się, — a barometr wskazuje niepogodę, jednak w towarzystwie pani ma się wrażenie pogody. Czy otrzymała pani jaką miłą wiadomość? Pani Porecka, siedząca naprzeciw, odezwała się z miną niewinną: — Może mąż pani przyjedzie? Obiecywał nam, że niezadługo odwiedzi panią, a dotychczas go niema. — Wątpię, ażeby teraz mógł porzucić gospodarstwo przy robotach wiosennych, — odpowiedziała uprzejmie, chociaż na czole jej pojawiła się zmarszczka niezadowolenia. — Do robót polnych jeszcze daleko, — powiedziała pani Łącka, — dopiero początek marca i jeśli kiedy, to teraz ma gospodarz czas wolny, i sądzę, że mimo pewnych przeszkód pan Jerzycki powinien przyjechać do Zakopanego. Wszystkie sąsiadki i sąsiedzi byli już wtajemniczeni w sprawę depeszy pani Wandy, wiedział też o niej i Borowiecki. W głębi duszy miał jej za złe, że powstrzymywała męża od przyjazdu, zwłaszcza, że podejrzywał ją, iż zrobiła to ze względu na Jedlińskiego, którego nie lubił i był o niego zazdrosny. Dowiedział się on od pań, że pani Wanda była na poczcie z panem Jedlińskim, że poszła z nim do cukierni, że wracali razem do zakładu. Słyszał, że dla pani Wandy przeznaczył on rolę Julii, a sam chce być Romeem. W dodatku dziś widział bukiet, przysłany jej przez Jedlińskiego i nie wątpił, że róża, wpięta do bluzki, pochodzi z tego bukietu. To wszystko rozgoryczyło go do pani Wandy, którą ostatecznie musiał uważać za płytką kobietę, jeśli mogła zająć się Jedlińskim. Gdy posłyszał jednak pytania Poreckiej i Łąckiej, starające się wciągnąć panią Wandę w pułapkę, żal mu się jej zrobiło i powiedział: — Niepogoda psuje humor i nastrój przyjemny, zwłaszcza ludzi nerwowych, jak tego mamy przykład w tej chwili. — Jaki przykład? — spojrzała pani Łącka na niego surowo. — Właśnie te pytania o panu Jerzyckim. Czy on przyjedzie, lub nie? Czy ma czas, czy go nie ma, to są sprawy czysto osobiste. — A to dobre, — zaśmiała się drwiąco pani Łącka, — czyż nie wolno żony pytać o męża? — Wolno, ale nie pociąga się nikogo do odpowiedzialności, to jest już objaw chorobliwy. Rozmowa o chorobach stanowi jedną z najmilszych przyjemności ludzi leczących się. To tak milo słyszeć o cudownych wyleczeniach. O strasznych objawach chorób i cierpień, których nie doznajemy, wydaje się nam bowiem, że my jesteśmy zdrowi i dzielni w stosunku do innych. W dyskusyi poruszono sprawę, czy wolno skracać życie chorym, cierpiącym męki, a nieuleczalnym. — W starożytności stosowano tę zasadę ogólnie, — mówił pan Maniecki, — nie tylko do chorych na zaraźliwe choroby, ale do kalek, zniedołężniałych starców, nieuleczalnych, którzy są ciężarem sobie i rodzinie. Była to rozumna zasada, którą należałoby i dziś stosować. Straciliby na tem doktorzy, ale zyskałaby ludzkość. — Trzeba być człowiekiem bez serca, ażeby głosić podobne zasady, — oburzyła się pani Łącka. — Jeśli się kocha, to chociażby własnem życiem stara się przedłużyć życie chorego, a skracać je, jest zbrodnią. — Nie wiadomo, — uśmiechnął się pan Maniecki, — co jest większą zbrodnią wobec chorego, czy pozwolić mu na straszliwe męki, kończące się śmiercią, czy też skrócić jego życie i męki. Niech pani sobie wyobrazi, że ktoś z nas wisi na palu i musi umrzeć za dzień, za dwa; co dla niego jest lepsze, czy śmierć od kuli, czy od męczarni? — Przykład niewłaściwy, — zauważyła pani Porecka, — mówiliśmy o chorobie, a nie o torturach. — Dobrze, — skinął głową pan Maniecki, — więc weźmy chorobę na raka, nieuleczalną. Chory musi zginąć po strasznych cierpieniach. Czy wcześniejsza śmierć nie będzie dobrodziejstwem? — Ja zgodziłabym się z panem Manieckim, — odezwała się Ryta, - lepsza jest śmierć, aniżeli męczarnia. Pani Wanda spojrzała na nią ze współczuciem i powiedziała gorąco : — Nie mogę wyobrazić sobie, ażeby ktoś z zimną krwią zabijał drugiego, zamiast ratować go i nieść ulgę. Jest to zaprzeczeniem miłości bliźniego, zaprzeczeniem powołania lekarza, ażeby skracać życie choremu. Kto z nas może wiedzieć, jaki przebieg będzie miała choroba? Zresztą, najgorszą rzeczą dla człowieka jest stracenie odwagi do życia, które pomimo wszelkich pozorów może być jeszcze piękne i ponętne. — Dzielnie powiedziała pani, — zawołał Borowiecki, rozpromieniony, — ma pani zdrowie i pogodę w duszy, a na poparcie zdania pani przytoczę przykład, który przed niedawnym czasem przeczytałem w dzienniku francuskim. Prokurator rzeczypospolitej francuskiej zastrzelił swą żonę, chcąc ją uchronić od strasznych mąk choroby raka, którego istnienie w jej organiźmie stwierdzili znakomici lekarze. Wykonano sekcyę i przekonano się, że... raka nie było. Sąd uniewinnił go, wszyscy okazali mu współczucie, uważając ten fakt za dowód miłości jego do żony... Tego rodzaju omyłki mogą się zdarzać i czy mamy narażać na nie tych, których kochamy? Rozważano, czy prokurator, zabijając żonę, kochał ją prawdziwie, czy nie? Zdania były podzielone, a pan Jedliński, spoglądając na panią Wandę, rzekł tonem głębokiego przekonania: — Dla mnie ten prokurator, zabijając żonę, nie dał dowodu swej miłości. Gdybym ja widział, że muszę stracić ukochaną i posiadałbym jej miłość wzajemną, zabiłbym ją i siebie. — A gdyby pan nie posiadał jej miłości? — spytała pani Łotuska. — Zabiłbym siebie! Żyć bez ukochanej i ubóstwianej kobiety, jest męką, gorszą od wszelkiej choroby. — Wyleczyłby się pan z tej miłości, — uśmiechnął się ironicznie Borowiecki, — gdyby pan tę samą niewiastę ujrzał w swej wyobraźni w jakie dwadzieścia lat po zapałach miłosnych. — Może pan, nie ja, — rzekł ostro Jedliński, — w kobiecie kocham ducha, jej dobroć, szlachetność, a nie ciało. — Tak się to mówi, — zaśmiała się drwiąco pani Łącka, — żyję dość długo, a nie widziałam dotychczas, ażeby młody człowiek kochał starą niewiastę, chociażby ona była wzorem cnót i zalet. Co innego my, kobiety, dla nas piękność mężczyzny jest obojętna. — Ale nie wiek, — wyrwało się niechcący pani Łotuskiej, co pobudziło innych do wesołości, a ona, zaczerwieniona, dodała: — miałam na myśli pewne nawyknienia wieku, które trudno zmienić. — Co jednak robimy dzisiaj? — rzuciła pytanie pani Mniewska, — taki szkaradny czas. — Składajmy sobie wizyty! — zaproponował pan Jedliński, — możemy się zabawić doskonale. — Tylko bez żadnych przyjęć, — zaśmiała się pani Mniewska. — Byłoby to nawet w złym tonie, gdyż będą to pierwsze wizyty, — rzekł pan Jedliński, — ale kiedy się zaczynają, czy zaraz po obiedzie? — O, nie! — zawołała pani Łotuska, z uśmiechem, — musimy salon odpowiednio urządzić na przyjęcie gości. Ułożono, że wolno wizyty składać od godziny czwartej do szóstej. Pan Jedliński, proponując zabawę składania wizyt, miał na myśli uzyskanie sposobności zobaczenia się z panią Wandą sam na sam. Dzisiaj zwłaszcza oszałamiała go jej ponętna uroda. Okiem zakochanego znawcy badał jej figurę; białe, utoczone ręce, bujne ciemno-blond włosy; subtelną, ożywioną twarz; a od ust ślicznych nie mógł oczu oderwać. Czuł żywsze bicie serca, krew silniej pulsującą i płonął pożądaniem ucałowania tych ust, uścisku tej pięknej niewiasty. Umyślił pójść do niej z przywitaniem na nowem mieszkaniu, przynosząc według starego obyczaju chleb, sól i miód. U siebie miał ładną tackę japońską inkrustowaną w stylizowane kwiaty, na niej ułożył kawałek chleba, cukry w ładnej bombonierce, i sól na małej, japońskiej miseczce, a wszystko ubrał świeżymi kwiatami. W kurytarzu pierwszego piętra, na którem mieszkała pani Wanda, czekał z niecierpliwością uderzenia czwartej godziny i pilnował drzwi pani Wandy w obawie, że ktoś może go uprzedzić. Tackę, osłoniętą papierem, położył między wazonami kosza kwiatowego i patrzał przez wielkie okno obszernego kurytarza, przez które, prócz gęstej mgły przecinanej deszczem i śniegiem, nic nie było widać. Za sobą posłyszał lekkie, przyspieszone kroki, obejrzał się. Była to panna Madzia Porecka. — Czy już z wizytą? — zaśmiał się. — Nie... jeszcze niema czwartej, a pan już gotów. — Czekam znaku rozpoczęcia. — Czy z tej strony? — uśmiechnęła się i oczyma wskazała na drzwi pani Wandy. — Nie !... Ogólnego znaku, a pani nie wstąpi do pani Jerzyckiej? — Na razie zostawiam ten zaszczyt bohaterom Szekspira, — zaśmiała się złośliwie i poszła w głąb kurytarza. — Sądzi, że mnie ugryzła, — uśmiechnął się lekceważąco, — a ja ciebie i wszystkie panny daruję innym, byle ona naprawdę była moją "Julią". Przed oczyma przesunął się obraz, gdy Julia przemawia z balkonu do Romea. To wspomnienie podnieciło jego namiętność. Wtem posłyszał, jak zegar kurytarzowy zaczął bić czwartą godzinę. Szybko wziął tackę i zapukał do drzwi pani Wandy, nie zauważywszy, że z dalszego pokoju wyszły na kurytarz panna Madzia i pani radczyni, które aż przystanęły, ażeby go lepiej obserwować. Widziały odsłoniętą tackę, na niej pudełko cukrów, jego minę niepewną i niecierpliwe ruchy. — Ta niczem kot do myszy, taki on łasy, — szepnęła uśmiechnięta radczyni. — Co on też jej niesie, prócz cukrów? — odszepnęla Madzia, — i co się w niej jemu podoba, że tak goni za nią? — Ta wiadomo, młoda mężatka i romans, Jedliński zamknął za sobą drzwi i stanął przed siedzącą na foteliku panią Wandą. — Witaj nam pani i królowo, — mówił wesoło, trzymając tackę przed sobą, — sługa twój i niewolnik przynosi ci w hołdzie chleb, sól i miód, prosząc wzamian o jeden uśmiech, o jedno słówko łaskawe. — Nie trzyma się pan dokładnie starego zwyczaju, — uśmiechnęła się swobodnie, — bo nie składa pan życzenia, ażeby w chacie dobrze się darzyło. — Zdawało mi się, że moje szczere i serdeczne życzenia są pani znane. — No, i nie w cudzoziemskich naczyniach podaje się chleb i sól, lecz w swojskich. — Pani jest dla mnie istotą nie z tych naszych, mglistych i zimnych krajów, lecz z baśni czarodziejskiej... i dlatego wybrałem egzotyczne, zamorskie naczynie. — Niestosowne dla mnie... ale siadaj pan, proszę; czy rozpoczęły się już wzajemne odwiedziny? — Nie wiem, czekałem z upragnieniem oznaczonej godziny, a na wszystko inne byłem ślepy i głuchy, jak przystało na niewolnika pani. — Tego rodzaju frazesy są mi niemiłe, niewola to taka przykra rzecz. — Lecz jeśli dla kogoś niewola jest szczęściem... pragnąłbym być prochem u stóp pani, rzeczą drobną i nikłą, byle być tylko przy pani. — Dziś, panie Jedliński, nawet podlotki śmieją się z romantycznych zachcianek, teraz każdy liczy się z rzeczywistością. — I ja się liczę. Dla mnie pani jest poezyą samą, czarodziejką, której sama obecność przenosi mnie w światy piękna i ideału. — Wróćmy jednak z tych zaświatów do rzeczywistości. Czy widział pan nowoprzybyłe panie? — Nie jestem ich ciekaw, mój świat cały zamyka się w jednem słowie. — Musi to być mały światek, coś w rodzaju kropli wody, która odbija otoczenie swoje. — O, nie!... Dla zakonnika na przykład światem całym jest Bóg... a jeśli ktoś spotkał w życiu istotę, będącą początkiem i końcem szczęścia, rozkoszy, życia, czy nie wolno mu powiedzieć, że świat cały zamyka się dla niego w jednem słowie? — To rzecz osobistych zapatrywań, — powiedziała obojętnie, — a komu zamyśla pan składać wizyty? Ten jej chłód, rozmyślne unikanie rozmowy, której pragnął, i zachowanie się, odmierzone i bardzo ostrożne, rozdrażniły go i gniewały. Spodziewał się, że zostanie przyjęty z radością, że wdzięczna mu będzie za ofiarowaną usłużność i okazywane uwielbienie, że podzieli jego uczucie i okaże mu swe względy. Przemógł jednak swą gorycz i spytał żartobliwie: — Czy pani lubi grę w ślepą babkę? — Niegdyś lubiłam, gdy byłam dzieckiem, dziś mam otwarte oczy na wszystko. — Więc pani widzi, jak panią uwielbiam, — przysunął się z krzesłem do niej, — jak czczę i szanuję... Pani jest dla mnie życiem, szczęściem, rajem. Rozkazuj, a wszystko poświęcę dla pani, — a widząc jej surową minę: — nie odtrącaj mnie pani, tak oddanego, tak kochającego serca nie znajdzie pani na świecie, — pochwycił jej rękę i całował namiętnie mówiąc półgłosem: — ja kocham ciebie, szaleję za tobą. Starała się oswobodzić rękę, ale on nie puszczał, a przy ostatnich słowach ukląkł i starał się objąć ją. Wstała odtrąciwszy fotel i zaczerwieniona powiedziała gniewnie: — Wstań pan! Niczem nie upoważniłam pana do tych oświadczyn! Zapomina pan, że jestem mężatką. — Ach, takie węzły zrywa się łatwo, — stanął przed nią, — od tego jest Rzym, zaś ja adwokatem i pomówmy rozsądnie i spokojnie. Dobrze? pani Wando! — Nie! Nie chcę słuchać. — Niech się pani mnie nie obawia, nie jestem wężem kusicielem, — uśmiechnął się, — i pani raczy mnie wysłuchać. — Nie! — Jeśli pani chce, ażebym wyszedł, wpierw zechce pani usiąść... opowiem pani całą rzecz spokojnie i rozstaniemy się, jak przystało na dobrze wychowanych ludzi. — Więc dobrze... mów pan, — usiadła na taburecie. — Od pierwszej chwili spotkania... pamięta pani, na Gubałówce... zrobiła pani na mnie olbrzymie wrażenie. Zdawało mi się, że ujrzałem zaklętą królewnę, pełną wdzięku i nieopisanego uroku. Miałem głuche przeczucie, że w owej chwili spotkałem się z mojem przeznaczeniem. Pani była tak urocza, takie oczy głębokie, niewinne i cała była pani w blaskach i promieniach zachodzącego słońca... Czy pamięta pani? — Dobrze już, dobrze... możeby pan się skracał. — Od tej chwili nie miałem spokoju, obraz pani miałem ciągle przed oczyma. Napróżno starałem się wyzwolić z pod tego uroku. Im bliżej poznawałem panią, im częściej widziałem, tem bardziej ulegałem czarowi piękności pani. Straciłem panowanie nad sobą! Żyłem tylko dla pani i przez panią. Błogosławiłem ten dzień i godzinę, gdy mąż pani odjechał, jego obecność przy pani była zmorą, duszącą mnie we dnie i noce. Zdawało mi się, że zacząłem nowe życie, gdy odjechał. — Mąż musiał wrócić, bo gospodarstwo tego wymagało, — usprawiedliwiała się mimowolnie, — i niech pan już kończy, to niegodne mężczyzny, ażeby zmuszać mnie do słuchania osobistych spraw pana, - zarumieniła się z gniewu na myśl, że ktoś może wejść i zastać ich razem. — Zaraz skończę... Oszalały z miłości wyznałem ją przed panią. Pamięta pani ten wieczór w salonie? — Tak samo zmusił mnie pan wówczas do słuchania, jak dzisiaj. — Może... ale otrzymałem półobietnicę z ust pani, tego pani nie może zaprzeczyć. — Wcale nie pamiętam. — A jednak tak było i słowa pani były mojem zbawieniem, ratunkiem. Na nich zbudowałem gmach mego szczęścia... a dziś, cóż pani złego zrobiłem? w czem przewiniłem? Jeśli zgrzeszyłem, jeśli obraziłem, to tylko z wielkiej, nadziemskiej miłości. Oto stoję przed panią pokorny i cichy, nie odtrącaj mnie pani, zostaw mi choć cień nadziei, że kiedyś zdołam pozyskać, jeśli nie miłość, bo to byłoby zbyt wielkiem szczęściem, to przynajmniej szczere współczucie i trochę sympatyi. Mówił tonem szczerym, serdecznym, sam upajał się własną wymową, i podziwiał siebie. Swemu głosowi nadawał czułość i miękkość. Wkońcu tak się rozczulił, że sam uwierzył w swoją miłość, a swoją drogą bardzo bacznie śledził wrażenie swych słów. Widział na razie jej oburzenie i gniew, lecz stopniowo wyraz jej twarzy łagodniał, co go podniecało i cieszył się nadzieją pozyskania jej. Istotnie to wyznanie miłości, powiedziane szczerze, podziałało wbrew woli na panią Wandę. W głębi każdego człowieka tai się próżność i egoistyczna duma, to też pani Wandzie pochlebiła ta jego miłość głęboka, odczuwała pewne, nieokreślone zadowolenie, że natchnęła go takiem szczerem uczuciem i przemknęło jej w myśli, jakby Madzia i inne panie cieszyły się jego oświadczeniem, gdyby do nich było zwrócone. Miała już dobre słowo na ustach i zawahała się. On dostrzegł to w jej spojrzeniu, w wyrazie jej twarzy i mówił gorąco: — Ja wielbię i kocham panią, tyś dla mnie świętą, ideałem, mojem życiem i przyszłością! Powiedz mi tylko jedno, jedyne słowo, a będę najszczęśliwszym z ludzi. I ufny w swą wymowę, sam podniecony i rozczulony, wziął jej rękę i okrywając gorącymi pocałunkami szeptał: — Tyś moja ! moja na wieki! jedyna! — oddychał nierówno, ogarniając ją płonącemi oczyma. Ta chwila namiętności źle powstrzymywanej otrzeźwiła ją. Znikło wszelkie współczucie, a została troska, w jaki sposób wyplątać się z niemiłego położenia, ażeby siebie nie narazić, a oszczędzić jego miłość własną. Wysunęła mu rękę, którą całował i pieścił, i rzekła z ujmującą uprzejmością: — Panie Jedliński, bądźmy szczerzy ze sobą, czy zgoda? — Tylko o to proszę. — Wysłuchałam słów pana, na jego żądanie... wierzę w uczucie pana, ale ja dla pana mam tylko szczerą przyjaźń, - a widząc jego ruch przeczący, - nie chcę łudzić i zwodzić pana, jeśli pan zadowoli się przyjaźnią, będzie to dla mnie dowodem, że pan istotnie mnie szanuje i poważa. Takiego zakończenia nie spodziewał się, poczerwieniał, pobladł, zachwiał się i opierając się rękami o stolik, powiedział głuchym głosem: — Nic! Nigdy! Wolę zginąć... Wyglądał tak zmieniony, tak wzburzony, że pani Wanda przeraziła się i nagle błysnęło jej, że on może tu, u niej, zachorować. Wstała szybko z tabureta i zawołała przestraszona: — Co panu! Może wody? Ach, Boże! Uspkój się pan! — To nad moje siły, ja panią tak kocham tak uwielbiam, — mówił słabnącym głosem, spostrzegł bowiem jej przestrach i umyślił go wyzyskać, — chciałbym zginąć u stóp pani, — kończył z omdlewającem spojrzeniem i jakoby bezwładny osunął się na kozetkę. Patrzała na niego bezradna przez chwilę i nagle powiedziała: — Zawołam doktora. — Nie! Nie! Skompromituje pani siebie i mnie! Ja zaraz przyjdę do siebie, to minie!... Połóż pani rękę na mojem czole, uspokoję się... Żądanie to wydało się jej takie niewinne, że przystąpiła do niego, położyła rękę na czole, on zaś ujął jej drugą rękę i całował z wdzięcznością szepcząc: — Kocham cię nad życie... tyś moja, jedyna! -i przyciągał ku sobie. W tej chwili, po leciutkiem zapukaniu, otworzyły się drzwi i stanęła w nich pani Łotuska z Szarockim. Pani Wanda szybko odsunęła się, Jedliński usiadł prosto, zaś pani Łotuska była zbyt dobrze wychowana, ażeby dać poznać, że coś spostrzegła i wchodząc, mówiła wesoło, naśladując grę dziecinną w cenzurowanego: — Zwiedziłam mnóstwo krajów, widziałam dużo obyczajów. Pierwsza osoba córkę gromiła, druga osoba córkę chwaliła, trzecia osoba... — Chorego leczyła, — zaśmiała się pani Wanda, zarumieniona, — pan Jedliński nagle zasłabł... — Na serce, — dokończył Szarocki, — to zdarza się często u nas mężczyzn, gdy przebywamy w Tatrach. — Pani zechce usiąść, — zapraszała pani Wanda, i do Szarockiego z uśmiechem: — dlaczegóż mężczyźni podlegają tej chorobie? — Bo czujemy głębiej i staramy się uosobić piękno Tatr w jakiejś wyjątkowej postaci. Naturalnie spotyka nas zawód i rozczarowanie, a stąd choroba serca. — Nie chciałabym być uosobieniem Tatr wysokich, — zaśmiała się pani Łotuska, — nagie, ostre szczyty, pokryte lodem i śniegiem. Wszyscy uciekaliby odemnie. — Pani nie chce mnie rozumieć, — powiedział Szarocki, chmurny, — te wirchy i szczyty zostały ciśnięte w niebo odwiecznym ogniem, lawą namiętności, która rozdarła płaską, nudną i spodloną nizinę, ażeby wznieść się w kraj słońca i blasków. — Nie, nie, wolę już nizinę, aniżeli poszarpane wirchy i turnie, — śmiała się pani Łotuska, i patrząc na tackę z kwiatami: — co za symbol te podarki? Pewno pan Jedliński przyniósł? Szarocki, który również badał tackę, uśmiechnął się ironicznie: — Czy to dary na nowe gospodarstwo? Chleb, sól i cukry, znane symbole szczęśliwego pożycia; i dlaczego pan chorował na serce? — spojrzał z uśmiechem porozumiewawczym na Jedlińskiego. Pani Łotuska zaśmiała się wesoło, natomiast pani Wanda z tonu pytania domyśliła się intencyi dwuznacznej i zaczerwieniona powiedziała popędliwie: — Myli się pan, nie było w tem żadnego symbolu, to zwykły żart pana Jedlińskiego przy ofiarowaniu mi cukrów. — Niechże pani ich spróbuje, — wziął Jedliński pudełko, otworzył i podał pani Wandzie, dodając: — łamiemy się, jeśli nie chlebem, to słodyczą. — Nowy symbol, — zaśmiał się ironicznie pan Szarocki, — a pani tak zaprzecza. — We wszystkiem można upatrywać symbol, — siliła się na spokój, chociaż była oburzona, —czy widziała pani Rytę? — Byłam u niej... pani Łącka dzisiaj jest chmurna, jak ten dzień. — Niepogoda rozstraja, — usprawiedliwiała pani Wanda, — a Ryta nie wybiera się do mnie? — Nie pytałam... spodziewam się jednak, że pani mnie odwiedzi, — wstała pani Łotuska. — Bardzo chętnie. Wyszli oboje, a pani Wanda, rozdrażniona pozostaniem Jedlińskiego, powiedziała zimno: — Chcę się przebrać... i niech pan zabierze tę tackę i cukry, zrobił mi pan przykrość. — Darów się nie odtrąca, — rzekł obrażony, — chyba w razie wojny... Zaraz wyjdę, tylko wpierw jedno słówko... nie jestem studencikiem, z którego można drwić. — Ja wcale też nie drwię. — No i przeszłości nie zmazuje się jednem posunięciem gąbki, chociażby ją trzymała najpiękniejsza rączka, i rozstajemy się bez gniewu, — wyciągnął do niej rękę, uścisnął podaną i wyszedł. Pani Wanda, oburzona i rozżalona, usiadła w rogu kozetki i rozmyślała z goryczą nad swym stosunkiem do Jedlińskiego. Jakiem prawem ośmiela się on prawić jej o swej miłości, oświadczać się i żądać wzajemności? Na razie całą winę przypisywała jemu, lecz zwolna, rozpamiętując, poczęła sobie wyrzucać, że jednak ośmieliła go. Wspomniała na swe uśmiechy, spojrzenia; wprawdzie miały one swe źródło w niewinnej chęci rozdrażnienia innych pań, ale taki zarozumialec wziął je do siebie i oświadczył się! Przemknęło jej w myśli, że gdyby tu był mąż, Jedliński nigdy nie posunąłby się do wyznań. Mąż !? Uprzytomniła sobie jego postać, uśmiech, spojrzenia, pewne siebie, ogarniające ją jako rzecz własną; jego żądania, ażeby była wesołą, milą, starała się jemu podobać; jego brutalność i zupełne zapoznawanie jej ducha, nastroju, uczuć... Czy to byłaby Maryśka, czy ja, pomyślała z gniewem, dla niego byłoby to obojętne, bo on szuka i widzi tylko kobietę dla siebie. Doznana przykrość od Jedlińskiego wzmogła tylko gorycz jej do męża, bo gdyby on był inny, nie byłaby chorą, nie potrzebowałaby się leczyć, nie byłaby poznała Jedlińskiego, i wnioskując w ten sposób, doszła do przekonania, że prawdziwem i jedynem nieszczęściem jej życia był taki mąż. Spojrzała na stół, a widząc tackę ofiarowaną przez Jedlińskiego, poczuła taki wstręt do niej, że wstała i schowała ją do szafy, zamknąwszy ją na klucz. Ta drobna zemsta nad niewinną tacką zrobiła jej pewną przyjemność. Spojrzała na zegarek, była już piąta godzina. Trochę się zdziwiła, że nikt do niej nie przychodzi; nie miała pretensyi do pań Łąckiej i Poreckiej, ale panny powinny były przyjść pierwsze, no i pani Mniewska. Naprawdę było w tem trochę bezwiednego oszukiwania siebie, gdyż, nie przyznając się przed sobą samą, czekała przybycia Borowieckiego, a swoją drogą przez drobną ambicyę chciała, ażeby ją panny pierwsze odwiedziły. Z nudów zapaliła światło i wzięła książkę do ręki, ale czytanie nie szło. Przeszła się po pokoju, poprawiła to i owo, a stanąwszy przed kwiatami, pomyślała, dlaczego Borowiecki nie przychodzi? Czyż bawiłby się tak dobrze u innych pań? A może rozmyślnie ją zaniedbuje? Wprawdzie dziś stanął w jej obronie przy obiedzie, ale był taki chłodny, unikał jej oczu, czyżby się obraził? ale o co? W tej chwili zapukano do drzwi i wszedł pan Borowiecki. — Myślałam właśnie o panu, - podała mu rękę z miłym uśmiechem. — Jest to dowodem wielkiej wrażliwości pani, — uścisnął rękę. — Jakim sposobem ? — Ulega pani suggestyi, gdyż nieustannie myślałem o pani i dużo mówiono o pani. — Proszę, usiądź pan, — wskazała na fotel obok kozetki, na której zajęła miejsce; — byłam złym, czy dobrym przedmiotem do rozmowy? — uśmiechnęła się. — Wybornym! Wszyscy mieli coś do opowiadania o pani... Były tam i zatrute strzały, i słodkie trucizny i szczere słowa obrony. — A pan to wszystko wysłuchiwał z przyjemnością, — zadrwiła. — Z konieczności, gdyż nie chciałem przeszkadzać pani i panu Jedlińskiemu, — odpowiedział z większą goryczą, aniżeli chciał ją okazać. — Najniepotrzebniejsza delikatność ze strony pana... byłabym błogosławiła pana, gdyby pan był przyszedł właśnie w czasie tej wizyty. — Nie wiedziałem, — uśmiechnął się niedowierzająco, — bo wszystkie pozory wskazywały na niewłaściwość mej wizyty, i nie tylko ja tak sądziłem, ale i reszta naszego towarzystwa. Pani Wanda zmieniła kolor twarzy i spytała sucho: — Czy z tego powodu te panie nie raczyły mnie odwiedzić? — Odpowiadam tylko za siebie, nie za innych. — A wie pan, — mówiła rozdrażniona, — za dużo mam tych plotek i niesmacznych podejrzeń. Sądziłam przez chwilę, że pan przynajmniej jest inny od reszty, i widzę, że omyliłam się. Pan taki sam, a może gorszy, gdyż z panem byłam zawsze szczera i liczyłam na przyjaźń pana. — I nie omyliła się pani, — odparł spokojnie, — byłem zawsze przyjacielem pani... no i nie moja wina, że mam uszy do słyszenia, a oczy do widzenia. — A tak, tak, — zaśmiała się ironicznie, — uszy otwarte na plotki, a oczy zamglone niechęcią. Zresztą bardzo mało, a raczej nic mi nie zależy na sądach ludzi... ale pan, co pan może mi zarzucić? — Ja?... Gdybym pani nie uważał za przyjaciółkę... źle mówię... za blizką mi siostrę, uważałbym, że wszystko jest w porządku, ale na pani mi zależy i już dawno chciałem zwrócić uwagę pani... na pewne drobne niewłaściwości, mojem zdaniem, które przynajmniej pozornie zwracają się przeciw pani. — I jakie? — spytała z żywością. — Obawiam się rozgniewać panią i zepsuć naszą znajomość, zresztą nie mam żadnego prawa kontrolowania pani i czynienia uwag. — Przypuśćmy, że pan je ma, — zarumieniła się ledwie widocznie, — przecież tu bawimy się w różne gry, więc zabawmy się, dajmy na to w brata i siostrę. Co mi pan ma do zarzucenia? — Uprzedziłem panią, że to są drobnostki... ale weźmy na przykład stosunek pani do pana Jedlińskiego, czy dobrze? czy wolno? — Owszem... proszę, — zarumieniła się. — Otóż szepcą sobie, że pani jest nań dość łaskawa i chętnie widzi jego starania się o względy pani... — Ja !? Ależ to nieprawda! — zawołała porywczo, — jego nadskakiwania są mi nawet przykre. — Tak pani mówi, a tymczasem widziano panią z nim w salonie na osobności... — To przypadkowo. — Zgoda, proszę pani... ale, gdy pani była na poczcie, on pognał sankami za panią i poszliście do cukierni. — To przypadek. — Zgoda, proszę pani... ale on nazwał panią swoją „Julią"... ale odbierał uśmiechy i spojrzenia... ale ofiarował pani bukiet i jego różę miała pani wpiętą przy obiedzie... ale dziś ofiarował pani podarki, cukry... ale długo był u pani z wizytą... Pani Wanda pobladła z oburzenia : jakiem prawem ją szpiegują? podpatrują? obgadują? Czy nie jest wolna ? niezależna ? Dlaczego właśnie o niej mówią? na nią uważają? A nie widzą, co inne panny i mężatki robią? Przemogła się jednak i z pozornym spokojem spytała: — Cóż więcej?... To, co pan dotychczas mówił, są drobnostki, którym nadczuli stróże moralności usiłują nadać jakiś grzeszny koloryt, — uśmiechnęła się z przymusem, a swoją drogą te zarzuty dotknęły ją bardziej, aniżeli przypuszczała, zwłaszcza, że Jedliński był dla niej niemiły i narzucający się, a tu posądzają ją inni, a nawet Borowiecki, że jej to pochlebia, cieszy, a może nawet, że ona go zachęca; bo cóż innego mogły znaczyć słowa o jej uśmiechach i spojrzeniach? Borowieckiego rozdrażnił ten jej spokój. Sądził, że gdy ona posłyszy nagromadzone fakta, gdy zobaczy, że jej zachowanie się z Jedlińskim rzuca na nią światło tak ujemne, poczuje żal, będzie usprawiedliwiała się, a przedewszystkiem zaprzeczy gorąco podejrzeniom, jakoby interesowała się Jedlińskim, czego właśnie najmocniej pragnął, bo jakkolwiek nie przyznawał się do tego sam przed sobą, żarła go zazdrość o względy, którymi, jego zdaniem, darzyła pani Wanda Jedlińskiego. Naturalnie, słyszał przed chwilą u pań Poreckich opowiadanie pani Łotuskiej i Szarockiego, na jak nieszczególną chwilę trafili, będąc z wizytą u pani Jerzyckiej. Rzecz oczywista, że oboje współczuli z chorobą serca tego miłego i przyjemnego pana Jedlińskiego i wcale się nie dziwili współczuciu pani Wandy. To też Borowiecki, posłyszawszy to bagatelizowanie przez panią Wandę ciężkich, jego zdaniem, oskarżeń, oburzył się i zrodziło się w nim gorzkie podejrzenie, że skoro ona się nie broni, wszystko musi być prawdą. Przybladł z gniewu, obrzucił ją złem spojrzeniem i spytał z ironią: — Czy także niezwykłe współczucie dla chorego serca jest drobnostką? Może nie tak samo pytanie, jak ton obraził panią Wandę, zamknęła się w sobie, zwarzona ironią, wyprostowała się i powiedziała sucho: — To inkwizytorskie badanie jest co najmniej niewłaściwe i zapewne w ten sposób nie odnosi się pan do panny Poreckiej lub pani Łotuskiej. — Tak jest, pani ma zupełną słuszność. Sprawy sercowe tych pań wcale mnie nie interesują i bardzo przepraszam panią, że popełniłem nietakt, mieszając się do spraw pani, tak bardzo osobistych, - wstał, skłonił się głęboko i wyszedł. W pierwszej chwili pani Wanda chciała go zatrzymać, ale co mu powie? Przecież usprawiedliwiać się nie będzie i jakkolwiek uczuła głęboki żal do niego za tak nagłe pożegnanie, odkłoniła mu się z miną dumną i nieprzystępną. Gdy drzwi się zamknęły, spojrzała w tę stronę lekceważąco i pomyślała z pasyą: także mi mentor i moralista, będzie mi dawał wskazówki i rady, nieproszone i niedziękowane; postępuję, jak chcę i jak mi się podoba. Po chwili jednak, gdy uprzytomniła sobie wszystkie posłyszane zarzuty i ujrzała je tak nagromadzone, zdjął ją lęk, że one istotnie obciążająco wyglądają i może nic dziwnego, że ludzie, sądząc z pozorów, podejrzywają ją o miłostki z Jedlińskim. I jaka to niesprawiedliwość. Ona przecież go nie lubi, prawie nie cierpi, i co ona temu winna, że on się jej narzuca, zmusza do wysłuchania wyznań, śledzi za nią, prześladuje swemi spojrzeniami, wygłasza swe zachwyty i czyni niemądre aluzye do jakichś rzekomych jej obietnic. Rozmyślając nad historyą przebiegu swej znajomości z Jedlińskim, odczuła lekkie drgnienie sumienia, które jej wyrzucało, że z obawy doznania małej przykrości przez śmiałe i stanowcze wystąpienie przy pierwszych wyznaniach Jedlińskiego, pozwoliła mu mówić i ośmieliła go w ten sposób. Zgasiła jednak natychmiast te wyrzuty, wspomniawszy na możliwość epileptycznego ataku. I teraz wszyscy są przeciw niej, myślała z żalem, nawet ten Borowiecki, który wydawał się takim oddanym przyjacielem. Nie pozostaje jej nic innego, jak wyjechać z zakładu, ona nie zniesie dłużej drwiących spojrzeń, uszczypliwych słówek, lekceważących uśmiechów. Dotychczas miała bądź co bądź pewne oparcie w Jedlińskim, a zwłaszcza w Borowieckim, ale obecnie z Jedlińskim rzecz skończona i zerwana, zaś Borowiecki wyszedł obrażony i rozgniewany. Z pań znajomych nie przyszła żadna, tylko Łotuska ze swym adoratorem i to w tym celu, ażeby ukuć nową plotkę na nią. Nie pozostaje jej nic innego, jak tylko wyjechać, ale gdzie i dokąd? Do męża? Do domu? Nie, nigdy ! I nagle poczuła ściskanie serca, nerwowy strach przed śmiercią, zupełny brak sił i woli. Zdawało się jej, że wkrótce umrze, pulsa biły gwałtownie, na czole wystąpił pot zimny, w uszach dzwonienie i szum. Chciała zadzwonić na pokojową, ale nie miała odwagi wstać z kozetki, była przekonana, że do dzwonka nie dojdzie, lecz upadnie na posadzkę. Stopniowo to osłabienie ustępowało, została tylko głucha obawa przed każdem poruszeniem się. Powróciła do swych rozmyślań nad ostatnią rozmową z Borowieckim i utknęła na ostatnim, pożegnalnym frazesie... Nie obchodzą go sprawy sercowe innych pań... a moje? I błyskawicznie, jak (o się zdarza często w przyjaźni lub nienawiści, zrozumiała przyczynę tych gorzkich wyrzutów i oskarżeń; przez niego przemawiała zazdrość! Zaczęła sobie przypominać drobne, niemal zapomniane i prawie niezauważone szczegóły i szczególiki zachowania się Borowieckiego w stosunku do niej i do Jedlińskiego, o którym wyrażał się zawsze krytycznie. Doszła wreszcie do przekonania, że on istotnie od dawna był zazdrosny, a ostatnia jego rozmowa była następstwem opowiadania Łotuskiej, jak zastała ją nachyloną nad chorym Jedlińskim. Ta myśl, że on przez zazdrość był taki opryskliwy i ironiczny, sprawiła jej ulgę. Nie zawiodła się na Borowieckim, on się nie zmienił i pozostanie jej przyjacielem, a ona potrafi rozproszyć jego zazdrość o jakieś urojone względy dla Jedlińskiego. I niespodzianie uczuła się zdrową, silną, spokojną. Wstała, podeszła do lustra, które odbiło jej twarz rozjaśnioną, lekko zaróżowioną i życiem błyszczące oczy. Chciałabym, ażeby mnie teraz zobaczył, błysnęło jej w myśli, i uznała, że wypada pójść do starszych pań z wizytami. W drzwiach spotkała panią Mniewską, przychodzącą w odwiedziny i wraz z nią poszła do pani Łąckiej, która bardzo uprzejmie przywitała się z panią Mniewską, a do pani Wandy zwróciła się gderliwie: — Nareszcie przyszłaś odwiedzić starą, od chorej wszyscy stronią. — O, nie ja! Byłabym już dawno tutaj, ale miałam gości. — Słyszałam... słyszałam. Cóż było panu Jedlińskiemu? podobno zemdlał? — Zasłabł chwilowo. — Pewno z twej przyczyny, gdyś go tak pielęgnowała, — zaśmiała się. — Nie sądzę, — zarumieniła się wbrew woli, — a gdzie Ryta? — Nie była u ciebie? — Nie. — Pewno zaszyła się w jakiś kąt i truje się myślami niepotrzebnemi — Widziałam ją schodzącą do salonu z panną Mirą, — odezwała się pani Mniewska. — To już będą produkcye muzyczne, — westchnęła pani Łącka, — a kto był więcej u ciebie? — Był pan Borowiecki i pan Szarocki, — dodała odruchowo. — Razem obydwaj? — Nie. — Coś ty zanadto się bałamucisz, — uśmiechnęła się, — aż trzech było u ciebie. Trzeba, ażeby mąż przyjechał i zrobił porządek. — Czy mam drzwi zamykać przed gośćmi? — zaśmiała się nieszczerze, — a był tutaj pan Borowiecki? — Na chwilę i zabrała go pani Łotuska. — Pójdę poszukać Ryty. — Już ci się znudziło, — powiedziała z goryczą, — bo niema tu żadnego, a ja, chora, kwękam. — To niepogoda przemawia, nie choroba, — zaśmiała się swobodnie; — do widzenia przy kolacyi. W drzwiach natknęła się na panie Poreckie, z któremi przywitała się uprzejmie, mówiąc: — Miałam właśnie złożyć paniom wizytę, stosownie do umowy. — Możebyśmy wróciły, mamo? — odezwała się Madzia. — Dobrze, moje dziecko, tylko... — O, niel Przecież nie mogę. pozbawić cierpiącej pani Łąckiej tak miłych gości... idę szukać zguby. — Co takiego ? — Ryta gdzieś znikła, szukam jej... i do widzenia, — wyszły obie z panią Mniewską. Na chwilę wstąpiły do pani Łotuskiej, u której zastały pana Szarockiego, spoglądającego ponuro przed siebie, a na pytanie pani Mniewskiej, dlaczego milczy, odpowiedział : — Jestem jak ów Arab, który szuka wody, ginąc z pragnienia na Saharze, a znajduje brylanty i złoto. — Dziś tyle mgły, deszczu i śniegu, że chyba pan pragnienia nie czuje, — zaśmiała się pani Mniewską. — Zadziwiająca wspólność myśli z panią Łotuską, — uśmiechnął się gorzko, - obydwie nie chcecie zrozumieć, że dusza żyje tak samo realnie, jak ta marna powłoka materyalna. — Ale panu podoba się na przykład ta marna powłoka pani Łotuskiej, — zawołała rozbawiona pani Mniewską. — Tak jest, bo czuję, że ona przesłania duszę brylantową. Pani Łotuska, widząc drwiące uśmiechy przybyłych pań, powiedziała dość surowo: — Niech pan zostawi w spokoju moją duszę, czy nie ma pan innego tematu? — Owszem, mam temat nie dający się nigdy wyczerpać, o zmienności kobiet, a specyalnie pani. — To jest już obmowa, jeśli nie oszczerstwo męskie, — uśmiechnęła się pani Wanda. — Obmowa!? Oszczerstwo!? O, pani, każdy poeta skarży się na zmienność kobiet. — Ach, poeci są chorobliwie drażliwi, — rzekła pani Wanda, — i nie można z nich brać miary. — Znam i niepoetów, którzy chorują na serce, — powiedział drwiąco. — O, przepraszam! — zawołała pani Mniewska, — każdy człowiek w pewnych chwilach życia jest poetą. — O ile kocha szczerze, — oświadczył surowo pan Szarocki, — a bez miłości jest zwykłym chlebojadem. — No, dość mam tej miłości, — zaśmiała się pani Wanda, — chodźmy szukać Ryty, — wstała z krzesła. — Ja zostanę jeszcze na chwilę, muszę przekonać pana Szarockiego, że nie my, lecz mężczyźni są zmienni. Pani Wanda wyszła z pewnym niesmakiem. Najpierw dotknęły ją słowa drwiące Szarockiego o panu Jedlińskim, a następnie poczuła pretensye do otoczenia, dlaczego bowiem pani Łotuskiej wolno flirtować tak publicznie z panem Szarockim, który jej nie opuszcza, a ją takie gromy spotykają za niewinną rozmowę z panem Jedlińskim, i w dodatku pani Łotuska wcale nie kryje swej sympatyi dla Szarockiego i nawet zachwyca się jego poezyą. Mówią, że ma męża bardzo zazdrosnego, to też dziwna rzecz, że się tak afiszuje i nie obawia się skandalu. Wchodząc do salonu posłyszała ożywiony głos Ryty w przyległym gabinecie: — Nie można jednego, a nawet kilku wypadków uogólniać i podnosić do znaczenia reguły. — W tem właśnie tkwi błąd w rozumowaniu pani, — odpowiedział pan Borowiecki, — gdyż wyjątki... Pani Wanda przez jedną, krótką chwil? miała wielką ochot? przysłuchać się głośno prowadzonej rozmowie, — ale wstyd ją ogarnął na myśl, że będzie podsłuchiwała pod drzwiami i cała zarumieniona weszła do gabinetu mówiąc: — Posłyszałam twój głos, Ryto, a właśnie szukałam ciebie. — Nie zgubię się w zakładzie, — uśmiechnęła się z przymusem, — czy byłaś u mamy? — Tak jest, zostawiłam fam panie Poreckie. Czy wolno wiedzieć o czem rozmawialiście państwo oboje z takiem ożywieniem? — spojrzała na Rytę i Borowieckiego, który z miną obojętną błądził oczyma po pokoju. Sądziła Ryta, że Borowiecki odpowie, jak to zazwyczaj bardzo chętnie czynił, zdziwiła się trochę jego milczeniem i rzekła chłodno: — Rozmawialiśmy o dobranych i niedobranych małżeństwach. — O, przepraszam panią, nie było mowy o małżeństwach, lecz o zasadzie ogólnej, bez względu na to, czy tak zwana miłość kończy się małżeństwem, albo też nie, — powiedział dość porywczo Borowiecki, — a to jest wielka różnica. — A mianowicie? — spytała Ryta. — Wychodzi się za mąż ze względów rodzinnych, majątkowych, dla stanowiska lub koligacyi i... bierze się na męża stosowne do wymagań indywidyum. Mówiliśmy poprzednio o tak zwanej miłości kobiet według wyboru własnego. — Tak, to prawda, — potwierdziła Ryta. — I do jakich wniosków pan doszedł? — spytała pani Wanda. — Mam to głębokie przekonanie, — rzekł twardo, — że kobieta im bardziej jest wykwintna i uduchowiona, tem pewniej szuka swego ideału pomiędzy bardzo przeciętnymi mężczyznami. Rozstrzyga w tych sprawach wzrost, kolor oczu, dźwięk głosu, jednem słowem fizyczne zalety osobnika, bez względu na charakter i umysł, — spojrzał z ukrytym gniewem na panią Wandę. Ona dobrze wiedziała, że on mówi to do niej, mając na myśli Jedlińskiego i bawił ją jego gniew. Miała nawet ochotę powiedzieć mu : poco się pan irytujesz i ciskasz gromy na cały ród niewieści, kiedy mnie nic a nic nie obchodzi pan Jedliński, ale i to wiedziała, że tak przemówić nie może. — Dziwi to mnie, — powiedziała równym, spokojnym głosem, — że pan tak gwałtownie i z pewną stronniczością mówi o zjawiskach tak znanych, tak pospolitych, no i zrozumiałych. — Jakto, Wandziu, i ty jesteś tego zdania!? —zdziwiła się Ryta. — O, wiedziałem dobrze, że w pani znajdę sojusznika, — rzekł z przekąsem Borowiecki. — Nie pan, lecz prawda życia, — uśmiechnęła się pani Wanda, — to przecież jasne i zrozumiałe, że miłość jest uzupełnieniem swego ja, więc kto jest duchem, szuka ciała, a kto ciałem, szuka ducha, gdyż nawet katechizm nas uczy, że człowiek składa się i z ciała i z duszy, więc nie może być tylko ciałem, albo tylko duszą. Borowieckiego drażnił jej dobry humor i swoboda okazana, widocznem było dla niego, że ona lekceważy jego ostrzeżenia, nic sobie nie robi z tego, że pożegnał ją oschle, bez podania ręki i na dobitek głośno przyznaje, że miłość jej dla Jedlińskiego jest rzeczą zupełnie zwykłą i naturalna, nie wątpił bowiem, że ona wie, o kim mówił, zresztą był przekonany, że ona widzi wszystkie ujemne strony Jedlińskiego, podobnie jak on, a że go mimo to kocha, to już zagadka serca kobiecego. — Nie rozumiem, Wandziu, — powiedziała z niechęcią Ryta, — jak możesz podtrzymywać taki dziwaczny paradoks o kobietach. Rozejrzyj się wśród swoich znajomych, przyjaciółek, czy każda z nich nie szuka w mężczyźnie charakteru, honoru, wiedzy, a dopiero na ostatnim planie jest jego uroda. — To są romantyczne urojenia panien, — drwił Borowiecki, — doświadczone mężatki patrzą trzeźwiej na sprawy sercowe. — Tak jest, — zaśmiała się pani Wanda, w której obudził się duch przekory, — mężatki naśladują w tym względzie mężczyzn ; przecież Francuzi, ci mistrze w miłości, za najlepszą kochankę uważają kobietę piękną, a głupią. Jeśli mężczyźni mają takie ideały, dlaczegóż my nie mamy mieć podobnych ? Czy nie tak, panie Borowiecki ? Spojrzał na nią ziemi oczyma i rzekł z goryczą : — No, zapewne, jeśli ktoś ma taką filozofię miłości, nie można się niczemu dziwić. — Jak pan to rozumie? — Bardzo prosto, z takiemi zasadami może kobieta się kochać w parobku, albo w oślej głowie. — I cóż byłoby w tem dziwnego? — zaśmiała się, — alboż Tytania nie kocha się w Spodku z oślą głową? — Powtarza pani koncept pana Jedlińskiego, — powiedział z gniewem. — Na razie Szekspira, a chyba pan przyzna, że to jest jeden z najsubtelniejszych psychologów. — Wszystko mi jedno, — rzekł zniechęcony, — teraz wiem wszystko. — Dlaczegóż pan nie jesteś tym porządnym filozofem, który powiedział: to wiem, że nic nie wiem. Postąpiłby pan ostrożnie, rozważnie, rozumnie i uniknąłby pan niepotrzebnego rozdrażnienia, które przesłania panu prawdę. — Dziękuję za wskazówki i rady, — uśmiechnął się ironicznie, — ale nie wiem, czy z nich skorzystam, bo z radami bywa zwykle tak, jak z ogniem, póki się nie sparzy, to się nie wierzy. — Tak postępują uparci mężczyźni, — zaśmiała się, — zresztą zrobi pan to, co uważa za stosowne. — I zrobię napewno, zastosuję się do filozofii pani. — I co? — uśmiechnęła się. — Będę się starał zakochać w pierwszej, ładniejszej gąsce. — Bardzo mądrze i praktycznie, — zaśmiała się swobodnie. — Nie! Nie wierzę temu, — odezwała się Ryta z lekkiem oburzeniem, — jak możecie państwo oboje tak płasko, tak brzydko mówić o miłości? — No, a zdaniem pani, jak należy mówić o miłości? — Mojem zdaniem? — zarumieniła się, — miłość nie jest ślepa, widzi jasno wszystkie braki, niedostatki, ułomność, ale nie karci, nie gniewa się, nie drwi, bo jest cierpliwa, łaskawa, wyrozumiała i stara się złe usunąć, naprawić, wybaczyć. — Pani słyszy? — zwrócił się do pani Wandy. — A pan? — spytała poważnie. — I ja rozumiem laką miłość, o której lak pięknie powiedziała panna Ryta. Dla mnie miłość, jeśli nie ma skrzydeł, jest tylko robakiem. — Dlaczegóż pan nie przypuszcza, że i my kobiety pragniemy miłości pięknej, pełnej poezyi, wdzięku, uniesień, a nie tej płaskiej, brudnej, nizkiej, godnej robaków, nie ludzi. — I to pani mówił? Pani!? — zdziwił się, — jakże pani będzie poetyzowała, unosiła się, zachwycała z tem ciałem bez duszy? — A pan z tą gąską? — zaśmiała się. — Ja się nigdy nie zakocham w takiej. — I ja tak samo, i Ryta również nic pokocha „Grabca" z Balladyny. — A jednak ja wiem co innego. — Panie Borowiecki, nie zapominaj pan rady: to wiem, że nic nie wiem. — Od innych żąda pani posłuszeństwa radom, a sama odtrąca pani każdą radę. — Panie Borowiecki, to wiem, że nic nie nie wiem, — uśmiechnęła się zagadkowo. Ryta, chmurna, słuchała tej rozmowy, niezupełnie zrozumiałej dla niej, ale to wiedziała, że tych dwoje łączy ze sobą jakaś tajemnica, jak podejrzywała serdeczna, i opanował ją smutek i żal do Wandy. Do salonu zaczęli się schodzić goście, a do gabinetu wszedł wesoły i pewny siebie pan Jedliński i zawołał : — Co za miłe i sympatyczne kółeczko! Właśnie szukałem pani, — zwrócił się do pani Wandy, — chciałem prosić o radę. — O jaką? — spytała chłodno. — W sprawie koncertu dzisiejszego, może pani zechce wybrać pieśń jaką? — Każda będzie dobra. — Zaśpiewam tedy znaną pieśń, zaczynającą się od słów: „Chcesz, abym ci piosnkę śpiewał, długą jak nić z motka"... a resztę pani zna? — uśmiechnął się do niej i dla niej. Pani Wanda zarumieniła się z gniewu, lecz powiedziała uprzejmie: — Może byłaby odpowiedniejsza, a raczej ładniejsza, ta do słów Asnyka: „Między nami nic nie było" i dalej jest tam podobno: „i nic nie będzie". — Nie ! Tych słów tam niema, — upewniał lekko zmieszany. — Są z wszelką pewnością, panie Jedliński, dziś przecież wspominałam już panu o nich. Czy pan zapomniał? — Tak... tak, coś sobie przypominam. Borowiecki słuchał tego przemówienia z twarzą rozjaśnioną, on zrozumiał myśl w nich ukrytą i cieszył się, że ona usłuchała jednak jego rady. Dano znak do kolacyi. Idąc obok pani Wandy rzekł z przyjemnym uśmiechem: — Pani miała słuszność, istotnie to wiem, że nic nie wiem. XII. Pan Borowiecki posiadał umysł zbyt krytyczny, ażeby nie zdawał sobie sprawy z każdego swego kroku; poddał też surowej krytyce swe postępowanie względem pani Wandy i doszedł do przekonania, że może ujawnił w swem działaniu i słowach za wielkie zainteresowanie i pospiech jak na zwykłą, towarzyską znajomość, ale uczynił to z poważnej przyczyny. Nie godziło mu się patrzeć biernie, jak inni szarpią dobrą sławę niewinnej i zacnej niewiasty, dzięki nieporozumieniom i pozorom. Jego obowiązkiem tedy było ostrzedz panią Wandę, co też uczynił. Następnie, ktoś z boku mógłby sądzić, że jest zazdrosny o pana Jedlińskiego. Uśmiechnął się ironicznie na taki naiwny pomysł. Przedewszystkiem nie ma o co być zazdrosnym, gdyż dla pani Wandy ten człowiek jest co najmniej obojętny, jeśli nie gorzej, jak tego dowodzi jej zachowanie się wieczorem po zabawie w wizyty. Wprawdzie on sam wyraża się o Jedlińskim może za surowo, ale czyni to przez poczucie sprawiedliwości, musi być bowiem pewna miara w ocenianiu ludzi, a chwalenie wszystkich bez wyjątku byłoby kłamstwem i fałszem. Trudno zreszą chwalić Jedlińskiego, rozmyślał dalej, to człowiek płytkiego umysłu i serca, a przytem zarozumiały. Zdaje mu się, że każdą kobietę rozkocha i każda musi mu uledz, dlatego, ładnie śpiewa i robi dość wątpliwe koncepta. Wprawdzie jest dosyć przystojny, ale wyraz jego twarzy jest banalny i pospolity. Jako człowiek sumienny zadał sobie wreszcie pytanie, czy to zajęcie się panią Wandą nie jest przypadkiem z gatunku miłości, jak to przypuszczają niektóre panie. Takie podejrzenie wydało mu się tak zabawnem, że z uśmiechem wzruszył ramionami. Tak naiwny nie jest, ażeby się kochać w mężatce, kobiecie chorej, zdenerwowanej i rozpieszczonej ; wprawdzie lubi patrzeć na nią, słuchać jej rozmowy, ale od podobania do miłości daleka droga, zresztą nie może się w niej kochać, bo i jaka byłaby przyszłość tej miłości? Uspokoiwszy w ten sposób swój rozum i sumienie, chętnie szukał towarzystwa pani Wandy i w rozmowie najczęściej zwracał się do niej. Cierpiała na tem próżność różnych pań, które nie szczędziły uwag zaprawionych złośliwością na temat zmienności gustów. — Są ludzie, — westchnęła raz przy obiedzie pani Porecka, — którzy swe upodobania zmieniają, jak inni rękawiczki. — Upodobania zależą od nerwów, — uśmiechnęła się pani Mniewska, — ale nagła zmiana sympatyi jest dla mnie zagadką, a dla pana ? — spojrzała na Jedlińskiego. — Ach, proszę pani, w naturze są różne dziwotwory, — uśmiechnął się, — są stworzenia bez oczu, bez mózgu, bez serca, dziwić się nie można niczemu, co najwyżej litować się nad upośledzeniem. — No, tak, — rzekła Madzia, przestając jeść, — ale jak wytłomaczyć tę zmianę? — Bywają chorągiewki urodzone, — spojrzał przelotnie na panią Wandę, nabierającą kremu z podawanego półmiska, — kręcą się za lada złym lub dobrym podmuchem i wyciągają macki za każdym, nowym przedmiotem... dziś ten, jutro drugi. — Te macki są wyborne, — zaśmiała się Madzia; — istotnie są ludzie, którzy robią wrażenie polipów i na wszystkie strony łowią. — Co im popadnie pod oczy, — dokończył pan Jedliński, — i tem można wytłomaczyć ich chorobliwą zmienność sympatyi. Pani Wanda rozumiała, że to o niej mowa, na twarz jej wystąpiły lekkie rumieńce, ale nie chciała brać udziału w rozmowie, ażeby nie dać poznać, że odczuwa pociski. Borowieckiego drażniły te przymówki i rzekł z intencyą złośliwą: — Mojem zdaniem, tylko człowiek uparty i zarozumiały nie podlega zmianom swoich uczuć i przekonań. Od tego jest rozum, ażeby z doświadczenia korzystać, i jeśli się widzi ujemne skutki spoufalenia z pewnymi ludźmi, zmienia się sposób zachowania. — Ach, doświadczenie!? doświadczenie!? — zawołał lekceważąco pan Jedliński, — ono dobre jest w teoryi tylko, a w rzeczywistości ponawia się to samo doświadczenie raz z tym, drugi raz z owym, to zależy od charakteru i serca. — Ta i co pan wciąż prawi o sercu, — uśmiechnęła się pani radczyni, — ot głodnemu chleb na myśli. Ta zmienność nie od serca zależy, ale od wychowania i przykładu. Wychowasz córkę bogobojnie i cnotliwie, doczekasz się pociechy. — Może matka, a jaką pociechę bedzie miał mąż? — zaśmiał się pan Szarocki, który od pewnego czasu pozbył się swej posępnej miny, patrzył weselej na świat i ludzi, a nawet wdawał się w rozmowę. — Ta co tam mąż, — zaśmiała się, — dobry mąż będzie miał dobrą żonę, a chociażby i zły był, taki żona powinna być dobra i cnotliwa, od tego ona kobieta i matka. — Pani żąda niemożliwych rzeczy, — rzekł Szarocki, — kobieta ma takie samo prawo do szczęścia, jak i mężczyzna. Nie rozumiem też, dlaczego ma biernie i potulnie znosić tyranię męża złego i brutalnego. Wygłoszenie tego zdania wywołało żywą dyskusyę. Panie starsze były wszystkie tego zdania, że kobieta, skoro raz została żoną, powinna żyć wzorowo ze swym mężem i tylko w kółku swej rodziny szukać szczęścia. Natomiast młode mężatki i panny sprzeciwiały się temu poglądowi i stawiały różne zastrzeżenia. — A co pani sądzi o tej sprawie? — spytała z miną niewinną pani Porecka panią Wandę. Snać odpowiedzi jej były ciekawe niewiasty i mężczyźni, gdyż wszyscy spojrzeli na nią. — Zdaje mi się, — odpowiedziała, rumieniąc się pod wpływem tylu oczu, — że nie można stawiać zasady ogólnej, to zależy od pojęć czy przekonań osobistych, tak żony, jak i męża. — Ale jak się pani zapatruje? — nalegała uprzejmie pani Porecka. — Jako jeden z warunków postawiłam memu mężowi przed ślubem, że jeśli zechcę rozwodu, on musi się zgodzić. — O, pani jest przewidująca, — zauważyła pani Mniewska. — Nie, proszę pani, — odpowiedziała trochę podrażniona, — lecz uważam za niemoralne, niewólę wspólnego życia. — Ta co pani mówi o niewoli, — zawołała radczyni, — niewoli w małżeństwie niema, jest tylko obowiązek, ja tam nie jestem żadną niewolnicą. — A ja konstatuję fakt, — zawołał niespodzianie pan Maniecki z uśmiechem złośliwym, — starsze panie, które już dosyć żyły i ujarzmiły mężów, są za przykładnem pożyciem, a młodsze panie jeszcze się buntują. Chwała Bogu, że ja nie jestem ani mężem starszych pań, ani też młodszych. — Zato pan jesteś nieznośnym, starym kawalerem, — zaśmiała się pani Mniewska. — W każdym razie bez rogów, — wstał od stołu za przykładem innych. Pani Wanda, czując niechętny dla siebie nastrój towarzystwa, uważała, że byłoby tryumfem dla tych pań, gdyby cofnęła się do swego pokoju. Dowodziłoby to bowiem, że odczuła ich ukryte pociski, a nie chcąc zostać tylko z panem Borowieckim, zaproponowała Rycie, ażeby się z nią przeszła. — Jestem zmęczona, — odpowiedziała Ryta dość kwaśno. — Siądziemy w salonie, to chyba cię nie zmęczy, — uśmiechnęła się pani Wanda przyjaźnie. — Czy już cię znudził pan Borowiecki? — szły w głąb salonu. — To nie, ale i dobrego bywa czasem za dużo, — zaśmiała się. — Jak widzę, lubisz naprawdę zmiany, — usiadły na ustronnej kozetce. — Więc i ty przeciw mnie ! — zawołała półżartem, — naprawdę nie rozumiem, dlaczego te panie, a zwłaszcza pani Porecka, czynią złośliwe aluzye. Zostawiłam im przecież pana Jedlińskiego na własność niepodzielną. — Może, ale zrobiłaś to po odniesionym tryumfie i on z tej odzyskanej wolności nie kwapi się korzystać. — To już nie moja wina. — Nie wiem. — Jakto, Ryto? — zdziwiła się, — czy nie wiesz, że on dla mnie nieznośny był i jest? — On jednak skarży się, że ty go łudziłaś, że był zabawką w twych rękach... i że tak samo postępujesz z panem Borowieckim. — Także coś nowego, — oburzyła się, — pan Jedliński narzucał mi się, prześladował swemi czułościami, był nieznośny i wstrętny. — No, a pan Borowiecki ? — spytała Ryta z pozorną obojętnością. — Pan Borowiecki jest tylko bratem mej koleżanki i przyjaciółki. Nie narzuca się i nie nudzi mnie wynurzeniami głupiemi. — I dlatego go lubisz?... A może coś więcej? — zarumieniła się wbrew woli, co dostrzegła pani Wanda i rzekła wesoło : — Tym pannom to zaraz miłość w głowie!... Ach, dzieciaku, ja a miłość!? — zaśmiała się, — jestem schorowana, przygnębiona kobieta, mam męża i dziecko i pragnę tylko zdrowia, niczego więcej. — Ażeby wrócić jak najprędzej do męża, — dodała Ryta z niewinną miną. — Więc dlaczego pozwalasz na to, ażeby on był zawsze z tobą? — Czy to moja wina? Ostatecznie, lubię jego towarzystwo... on jeden nie dokucza mi tutaj. — No, a ja? — Ach, ty, Ryto, jesteś bardzo mila i dobra, czasem jednak i ty umiesz ukłuć. — Kiedy? jak? Nie było czasu na odpowiedź, gdyż pan Borowiecki, który krążył po salonie, zbliżył się, pytając z uśmiechem : — Czy to spisek? Może narada nad wycieczką? Wypogodziło się, czy nie przejdą się panie? — Nie wiem, — bąknęła Ryta, patrząc z pod oka a badawczo na oboje. — Chodź z nami, Ryto, — zachęcała pani Wanda. Ryta leciutko przybladła; to słowo: „z nami" dotknęło ją boleśnie i powiedziała dość ostro: — Nie ! Nie pójdę z wami... Mama mnie potrzebuje. — Jeśli ty, Ryto, nie pójdziesz, zostanę i ja. — Niepotrzebnie odmawiasz sobie przyjemności... ja muszę zostać. Dalsza rozmowa jakoś się nie kleiła, wreszcie Ryta wstała i chciała odejść. — Zaczekaj, Ryto, pójdziemy razem, — wstała pani Wanda, a idąc z nią, spytała: — Dlaczego nie chciałaś przejść się? Ryta z goryczą spojrzała na nią, miała na ustach gotową odpowiedź, że nie nadaje się na „dame de compagnie", ale wstrzymała się i rzekła spokojnie: — Wiesz przecież, że mama mnie potrzebuje, a ja należę do obowiązkowych, — podkreśliła ostatnie słowo. — To prawda, Ryto, i podziwiam cię. — Za wielkie słowo, — uśmiechnęła się ironicznie i podając rękę: — do widzenia, Wandziu. Pani Wanda odczuła chłód Ryty i zestawiając ostatnią rozmowę z różnymi drobnymi szczegółami, jak: nagłe rumieńce Ryty przy wejściu Borowieckiego, jej twarz rozjaśnioną, połyskliwe oczy i dźwięczny głos, gdy z nim rozmawiała, przyszła do przekonania, że Ryta zajęta jest Borowieckim i zazdrosna o niego. To przeświadczenie zrobiło jej przykrość. Szczerze pożałowała Ryty, którą lubiła i ceniła. I jaka szkoda, że ten Borowiecki nie pokochał Ryty, byłaby może szczęśliwa, ale co ona na to poradzi? Dzisiaj Ryta była już inną i będzie inną. I jaka to przykrość, że właśnie Ryta, która jej zawsze okazywała sympatyę, zmieniła się i teraz ubyła jej ta życzliwa dusza. Ujrzała się osamotnioną w otoczeniu nieżyczliwych, a że nie poczuwała się do żadnej winy, opanował ją wielki żal do świata i ludzi. Nikomu nic złego nie zrobiłam, rozmyślała, usiadłszy w swym pokoju, nie skrzywdziłam nikogo, brzydzę się obmową, plotkami, fałszem, a jednak jestem taka nielubiana i taka nieszczęśliwa. Mąż robi mi wiecznie wymówki i skarży się na mnie, z krewnymi jestem daleka, a i tu, gdy tylko przyjechałam, otoczyła mnie atmosfera niechęci i niedowierzania. Z właściwą chorym i nieszczęśliwym zaciekłością rozpamiętywała swe życie tutaj i dziwnie jaskrawo uprzytomniały się jej nawet najdrobniejsze ukłucia słowami, spojrzeniami, minami towarzystwa, w którem przebywała. Rosła w niej gorycz, widziała siebie ofiarą niesprawiedliwości i prześladowania. Całe życie wydało się jej posępną i męczącą drogą, którą ona idzie samotna i opuszczona. Wspomnienie dziecka tylko ją bardziej rozgoryczało, gdyż z jej to winy przyszło na świat to dziecko, które odziedziczyło jej usposobienie i będzie takie nieszczęśliwe, jak ona. Tak była przejęta swemi myślami, co na kształt czarnych, groźnych chmur zawisły nad nią, że nie słyszała dyskretnego zapukania do drzwi, które cicho się otworzyły i do pokoju wszedł pan Borowiecki z przyjaznym uśmiechem: — Czy nie przeszkadzam? Dla niej było to tak obojętne, kto wchodzi i kto mówi, że powiedziała odruchowo: — Nie... proszę. Jakąś chwilę trwało milczenie, które przerwał Borowiecki, pytając miękko: — Co pani? Pani taka zmieniona, posępna, czy spotkała panią przykrość? — Na razie nie, ale dlaczego tak nierównomiernie obdziela los ludzi, jednemu wszystko się wiedzie, a za drugim idzie w ślad smutek i żal? — powiedziała sennym głosem. — Pytanie stare jak świat, — uśmiechnął się, — a dowodzi tylko osłabienia woli i energii życia. — Tak pan sądzi, — mówiła, zatopiona jeszcze w swych myślach. — Gdy wszedłem, pani otuliła się cała smutkiem i przygnębieniem, a oczy przesłoniła pani tak szczelnie, że nie dostrzegają budzącej się radości wiośnianej, błękitu nieba, wspaniałych wirchów i wieńców ciemnych lasów. — Nie widzę tego i nie czuję, — powiedziała apatycznie. — To w zupełnym porządku, ale spróbuj pani otworzyć oczy, otrząśnij się z mgieł smutku i zwątpienia, a zniknie zmora ciężkiego snu. — Gdyby to było tylko snem!? — uśmiechnęła się blado. — Łatwo może się pani przekonać, wystarczy wstać i wyjść z dusznego pokoju na świeże powietrze... Teraz są przepiękne wiosenne zachody... Opłaci się chwilowy przymus. I jak dobry, troskliwy brat, pomógł jej ubrać się, zamknął pokój i wyszli w stronę Kuźnic. Powietrze było przeczyste, przepojone świeżością wiosny, która rozbudziła do życia senne lasy, udzieliła górskim potokom srebrnych dźwięków i harmonijnych poszumów, a wirchy, sięgające błękitu, ustroiła w świetlne aureole. Czuć było, że w promieniach słońca idzie nowe życie, nowa radość, nowy cud odrodzenia, miłości i piękna. Ten spokój w naturze, te rozświetlone wirchy i lasy podziałały kojąco na rozbujałe nerwy pani Wandy, uciszała się burza wewnętrzna i ona sama bezwiednie dostrajała się do harmonii przyrody. Gorycz i żal przemieniały się stopniowo na wyrozumiałość, rezygnacyę i spokój. Szli w milczeniu nad swawolnym, życiem kipiącym potokiem i zrazu obojętnie, a potem z rosnącem zajęciem wsłuchiwała się ona w dźwięczną muzykę rwącej wody, uderzającej swawolnie o skały nadbrzeżne i kamienie w łożysku, a gdy tej muzyce wody zawtórował szum lasu, rozjaśniła się jej twarz, spojrzała na przepojone blaskami góry i powiedziała uradowanym głosem: — Jak fu pięknie ! Z tych gór olbrzymich płynie ukojenie. — Dla gór to obojętne, — uśmiechnął się, — czy płynie z nich ukojenie, czy śmierć pod lawiną, urwanym głazem, lub na dnie przepaści. — A jakiego wrażenia pan doznaje? — Spokoju i siły. To też, gdy jestem wzburzony, gdy mi zanadto dokuczą drobnostki i poswarki ludzkie, idę w góry i wracam spokojny i zrównoważony. — Lekarstwo łatwe i dostępne, — uśmiechnęła się, — i może nawet skuteczne, ale przy drobnostkach; co innego, gdy przygniata ciężar całego życia. — Naturalnie, to są dwie różne rzeczy, zależne jednak tylko od wyobraźni. Jeśli ja doznanemu niepowodzeniu, przykrości, nadam olbrzymie rozmiary, to ten ciężar tak mnie przygniecie, że padnę na ziemię i już nie widzę słońca, gór, życia, wiosny. — Ja nie mówię o wyobraźni, ale o faktach prawdziwych. — I ja tak samo, — uśmiechnął się; — pozwoli pani, że zacytuję przykład z mego życia. — Słucham. — Popełniam wprawdzie pewną niewłaściwość, ale liczę na dyskrecyę pani. Otóż przed niedawnym czasem, panna Euzebia, zna ją pani? Pani Wanda skinęła głową, gdyż znaną była w zakładzie niemłoda i nieładna panna Euzebia, zapalona zwolenniczka równouprawnienia kobiet. — Panna Euzebia, — mówił dalej z powagą, — nie wiem, skąd i dlaczego zaczęła mnie wyróżniać i mówić o swej dla mnie szczególnej przychylności. Zawsze spotykałem ją na mej drodze, a inne panie były przekonane, że kocham ją i jestem kochany. Pani Porecka nie szczędziła mi dokuczliwych przycinków, pani Mniewska uszczypliwych uwag, pani Łącka na pomnień, aż znudzony, zerwałem z panną Euzebią i byłem w towarzyskiej przyjaźni z inną niewiastą. Zaczęły się nowe pociski, że jestem zmienny, że zmieniam sympatye jak rękawiczki... i taki się czułem nieszczęśliwy, przygnębiony ciężarem całego życia... że w rozpaczy spojrzałem na Tatry, - przystanął i wskazując na ozłocone promieniami wirchy, mówił: — co wobec tej niepokalanej piękności znaczą zawiedzione sentymenta panny Euzebii, kwasy pań, dokuczliwości komarów ludzkich!... I ciężar życia znikł, a u pani? Pani Wanda zaśmiała się wesoło i podając rękę, powiedziała: — Dziękuję panu... jesteś pan doskonałym lekarzem. — Jestem szczęśliwy uznaniem pani, — ucałował jej rękę, — ale o pannie Euzebii nikomu pani nie powie? — A pan o swem lekarstwie. Wrócili oboje rozweseleni, spokojni i tak rozbawieni, że gdy spóźnieni wchodzili oboje do sali jadalnej, nie zepsuły im humoru zgorszone miny i zjadliwe spojrzenia towarzystwa. Przy stole pani Porecka wszczęła rozmowę o zaletach i wadach towarzyskich, sławiąc najwymowniej skromność, a gromiąc złośliwość i podejrzliwość. — Dla mnie, — powiedziała Madzia, — najprzyjemniejsza jest ta osoba, która posiada szczerość, miarkowaną taktem towarzyskim. — Tak, moje dziecko, — chwaliła matka, — te dwie zalety tworzą prawdziwą harmonię towarzyską... A pan, panie Jedliński? — spojrzała z łaskawym uśmiechem. — Mojem zdaniem, pożądana i miła w towarzystwie jest każda osoba szczera, ale takich bardzo mało, — westchnął, — a najwięcej takich, które udają cnotliwość, miłość, przyjaźń, i to dla dogodzenia swej ambicyi. — Euzebia, — szepnął pani Wandzie Borowiecki, co ją rozśmieszyło. Ten śmiech zgorszył panie, a pani Łącka rzekła surowo: — Cóżeś taka rozbawiona dzisiaj? Czy może otrzymałaś list, że mąż przyjedzie? — Nie spodziewam się go w tych czasach, a tak mi dobrze po spacerze. Szkoda, Ryto, że nie byłaś z nami w Kuźnicach, prześliczny był zachód słońca. — Widziałam go z balkonu, ale gdy ci tak było przyjemnie w Kuźnicach, wybierzesz się zapewne na wirchy i turnie. — Bałabym się jednak, bo miewam zawroty głowy. — To jeszcze szczęśliwie, że nie zawroty serca, — uśmiechnęła się ironicznie pani Porecka. — Niestety, miewam też bicie serca, — odpowiedziała swobodnie. Po kolacyi panie, bez żadnego porozumienia, tak się podzieliły na zamknięte kółka i kółeczka, że pani Wanda została sama z panem Borowieckim. Była jednak tak ożywiona i taka piękna, że wkrótce otoczyło ją grono mężczyzn i bawiono się wesoło i gwarnie. Przy paniach został chmurny pan Jedliński, urażony, że pani Wanda nie zwróciła uwagi na jego złośliwość i przy pani Łotuskiej rozkochany pan Szarocki. — Jakie to dzisiejsze kobiety, — skarżyła się pani Porecka, — nie dość, że źle robią, ale jeszcze tem się przechwalają, - tu spojrzała wymownie w stronę pani Jerzyckiej. — To wyjątek, właściwy Królestwu, — dodała pani Mniewska. — O, to prawda, — westchnęła pani radczyni, — ta u nas, w Jarosławiu, takiej nie poświeci. — Skończy się to, skończy, — rzekła surowo pani Łącka, — niech tylko mąż przyjedzie. — Przyjedzie!? — zadrwiła pani Mniewska, — spyta jej o pozwolenie, a ona pośle depeszę: „nie przyjeżdżaj!". — Jeśli ja mówię, że przyjedzie, — rzekła z godnością pani Łącka, — to napewno tu będzie. Ona jest moją kuzynką przez Janickich i gdy jej przedstawię konieczność przyjazdu męża, ażeby ukrócił niewłaściwe zaloty, ona zgodzi się napewno. — Byłoby to może najlepiej dla pani Jerzyckiej, — westchnęła pani Porecka, — gdyż ona zapewne z nudów flirtuje, a nudzenie się miewa czasem złe, bardzo złe następstwa. — Jakie, mamusiu? — spytała z miną niewinną Madzia. — Ty tego nie rozumiesz, moje dziecko, ale gwałtowna chęć przypodobania się sprowadza z drogi cnoty. — Rozumiem, mamusiu, wtedy zaczyna się kłamać, staje się próżną i oszukuje się męża, — uśmiechnęła się zadowolona. — Madziu! Co ty mówisz? — zaczerwieniła się pani Porecka, gdy inne panie uśmiechnęły się dyskretnie. — Ależ, mamusiu, mówię to, co widzę, nie jestem już dzieckiem. W tej chwili podeszła do siedzących pani Lotuska z nieodstępnym panem Szarockim i przystanąwszy, zaczęła z wielkiem ożywieniem: — Czy wiecie panie nowinę? Przyjechała do Zakopanego wróżka, mówi rzeczy nadzwyczajne. — Kiedy?... Gdzie?... Kto ona? — zawołały zaciekawione. — Cuda opowiadają o niej, — mówiła pani Łotuska ucieszona wrażeniem, — odgaduje przeszłość nadzwyczajnie i czyta w przyszłości. Jutro wybieramy się do niej. — Kto? — My, — i lekko zarumieniona, poprawiła się: — to jest ja, a pan Henryk mi towarzyszy. Panie zanotowały sobie w pamięci tę niefortunną omyłkę, a pani Łącka spytała: — Gdzie ona? — Zajechała do willi „Pod Opatrznością", ale zabawi krótko. — Ile bierze? — odezwała się pani Porecka. — Dziesięć koron od osoby... trochę drogo, ale jest nadzwyczajna. — To nie jest zbyt drogo, jeśli wróży prawdziwie, — zauważyła pani Mniewska, — ja pójdę, a pani? — zwróciła się do Poreckiej. — I ja... dla Madzi. — I ja... dla Ryty, — skinęła głową pani Łącka. Wszystkie te panie, godzące się chętnie na niepotrzebny wydatek dziesięciu koron, należały do oszczędnych żon i matek i były niemi. Kobiety bowiem oszczędzają z zasady na swem jedzeniu, na wygodach podróży, na służbie, no i naturalnie na książkach, na teatrze, koncertach, o ile pokazanie się nie wchodzi w plany jakieś, ale chętnie ponoszą wydatki na tak nieodzowną rzecz jak wróżba, lub na strój zewnętrzny a modny. I jest to w porządku z logiką ich natury, gdyż niewiasty są uduchowione, a mężczyźni pogrążeni w maleryalizmie. — A pan nie da sobie powróżyć? — spytała Madzia. — Nie! Zmiany żadnej nie chcę i nie pragnę, a przyszłość moja nie zależy od tej wieszczki, — odpowiedział Szarocki, spoglądając na panią Łotuską. — I co ona za jedna? Skąd przyjechała? — dopytywała się pani Porecka. — Francuzka, Madeleine Vivienne. — To bardzo dobrze, — cieszyła się Madzia, — nie będzie mogła informować się u służby. Pan Szarocki szepnął wprawdzie nieznacznie słówko: — Chodźmy! — ale panie może i nie dosłyszały, jednak domyśliły się i spojrzały znacząco na siebie. — Ja pójdę rano, — rzekła pani Łotuska uprzejmie, — i zdam paniom relacyę z wróżby... Dobranoc! — poszła w stronę hali, ładna, zgrabna, a tuż przy jej boku rozpromieniony Szarocki. — Ta nie traci czasu, — rzekła z przekąsem pani Łącka. — Ja się jej nie dziwię, ma męża tak starego, — odezwała się pani Mniewska. — Ta jaki on? — powiedziała pani radczyni, — i że pozwala na wszystko. — Czy pozwala, bardzo wątpię, — zaśmiała się pani Mniewska, — podobno bardzo zazdrosny, a sam wysoki, kościsty, chudy i ciągle mu coś dolega, posiada jednak tę zaletę, że dość bogaty. — Ta kiedy on taki, niechby romansowała, ale nie tak przed publiką, — uśmiechnęła się radczyni. — Uwaga pani bardzo słuszna, — rzekła z godnością pani Porecka, — żonie takiego rnęża można dużo wybaczyć, ale powinna takt zachować. W tej chwili przechodziła przez salon pani Wanda, kierując się ku wyjściu w towarzystwie pana Borowieckiego. — Ot znów nowa para! — zaśmiała się pani radczyni, — naprawdę, tu, jak w teatrze. — Istotnie byłoby jak w teatrze, — powiedziała z oburzeniem pani Porecka, — gdyby nie było tak niemoralne. Osoba z naszego towarzystwa, mająca męża tak miłego, młodego, i tak się afiszuje ! — I w dodatku jest dumna z tego, — uśmiechnęła się pani Mniewska, — i chwali się ze swą zdobyczą. — Takie postępowanie jest niegodne mężatki, — gorszyła się pani Porecka. Ryta, która dotychczas milczała, odezwała się niespodzianie: — Ja nie widzę nic złego w zachowaniu się pani Jerzyckiej, zna pana Borowieckiego dawniej, nic dziwnego, że jest z nim w przyjaźni. — Czy i pana Jedlińskiego znała dawniej? — zaśmiała się drwiąco pani Porecka, — bo podobno flirty i z nim uprawiała. Pozwoli zresztą pani, że mam swoje poglądy na tę sprawę i przy nich zostanę... Chodźmy, Madziu ! — wstała z kanapki, — dobranoc paniom! — i majestatycznie wyszła. — Ty zawsze niepotrzebnie wyrwiesz się z czemś takiem! — powiedziała gderliwie matka, — no, chodźmy spać! XIII. Jednego dnia pani Mniewska przyszła do obiadu rozjaśniona, a ile razy spojrzała w stronę pani Łotuskiej i Szarockiego, przewijał się na jej twarzy jakiś uśmiech zagadkowy. Widać było po niej, że jest w posiadaniu jakiejś tajemnicy i niecierpliwi się, iż nie może jej powiedzieć. Zauważyła to pani Porecka i Madzia, obie też czekały z niecierpliwością końca obiadu, aby módz swobodnie pomówić. Pani Łotuska z wielkiem zajęciem rozmawiała ze swym sąsiadem, Szarockim, lecz przy końcu obiadu odczuła ciekawe i uprzykrzone spojrzenia, spoważniała, szepnęła coś sąsiadowi, który natychmiast odsunął się trochę i chmurny patrzał przed siebie, odwróciwszy twarz od pań Mniewskiej i Poreckiej. Po obiedzie usiadły panie w salonie na zwykłem swem miejscu, natomiast trochę zaniepokojona pani Łotuska nie zajęła ustronnej kozetki, lecz wraz z panem Szarockim przechadzała się po salonie, pilnie zważając na siedzące panie. Zbyt dobrze znała to towarzystwo, ażeby nie podejrzywała, iż dotarły tam pewne wiadomości o niej, co ją niepokoiło. Ten Szarocki jest taki nieostrożny, posyła przez pokojówkę listy i kwiaty; kilka razy wyszedł od niej późną godziną, mogli go zobaczyć, podpatrzeć... i z pewnym żalem spojrzała na niego, że naraził ją na plotki. Wahała się, co lepsze, czy przyznać się, że on się jej narzuca, czy też wyprzeć się wszystkiego? Tymczasem pani Mniewska, czując ważność swej osoby, usiadła w środku kanapki i po krótkiej krytyce niestosownie strojnej sukni pani Jerzyckiej, na co się wszystkie zgodziły, powiedziała z figlarnym uśmiechem: — A jednak prawdą jest, że ściany mają uszy! — I co posłyszały? — spytała ciekawie, ale z godnością, pani Porecka. — I ktoby się spodziewał, — mówiła pani Mniewska ze sztucznym spokojem, — że tu rozwijają się najprawidłowsze romanse... zachwyty poetyckie!... intrygi z pokojówkami!... tajne schadzki... słodkie sam na sam!... i t. d. i t. d. Starsze panie, jakkolwiek paliła je ciekawość, miały miny poważne, prawie zgorszone, że coś podobnego dzieje się pod ich bokiem; natomiast panny poróżowiały z wielkiego zajęcia tak niezwykłą sprawą. — Zdaje mi się, — powiedziała z godnością pani Porecka, — że pani chciała mówić o flirtach, — spojrzała wymownie w stronę Madzi i Ryty, — bo romans ma w sobie coś pospolitego, coś niedającego się pogodzić z dobrem wychowaniem i urodzeniem. Pani Mniewska uczuła się dotknięta tą uwagą i powiedziała z lekką ironią: — Nie rozumiem, dlaczego tak niewinne słówko, jak romans, ma być niewłaściwe, są przecież arcydzieła klasyczne z napisem „un roman"... ponieważ jednak moje określenie nie znalazło łaski, możemy nie mówić o tem. Pani Porecka spostrzegła kwaśne i zawiedzione miny słuchaczek i poświęciła swą ambicyę, mówiąc: — Bardzo panią przepraszam, lecz miałam na myśli Balzaca „Kobietę trzydziestoletnią", a taki romans nie bardzo się nadaje do opowiadania, sama pani przyzna. — No, zapewne... — Cóż się tedy stało? — spytała pani Łącka zniecierpliwionym głosem. — Leżałam jeszcze w łóżku, — zaczęła pani Mniewska, — gdy przyszła moja pokojówka i powiada mi, że Ksawerka, numerowa z drugiego piętra, będzie wydalona. — Za co? — spytała pani Porecka. — To samo pytanie ja jej zadałam, — zaśmiała się pani Mniewska, — co tam ona zawiniła? Zarzucono jej, że podpatrywała i podsłuchiwała, ona zaś mszcząc się za wydalenie... W tej chwili przystąpił pan Jedliński do siedzących. Pani Mniewska nagle urwała, on jednak coś zasłyszał, bo rzekł z uśmiechem: — Pani mówi o Ksawerci... Znam dobrze tę historyę, ale chętnie posłucham nowej odmiany starych dziejów. Pani Mniewska zawahała się, ale zachęcona przez damy, mówiła: — Pokojówka opowiadała, że po dwa, po trzy razy dziennie listy nosiła... bardzo często kwiaty na dzień dobry... — No i odpowiedzi, — dodał pan Jedliński. — Mówiła też o wizytach... ale to już jej wymysł. — A tego, że klęczał, jęczał, błagał, — rzekł ze śmiechem pan Jedliński, — tego nie słyszała pani? — Wcale nie! I nie chcę, — dodała zagniewana pani Mniewska. — To źle, ja wiem dokładniej... Podeszła pani Łotuska i bardzo uprzejmie, z uśmiechem słodkim, mówiła : — Tak dobrze bawicie się państwo, że pozazdrościłam i przyszłam. — Bardzo prosimy... może pani usiądzie, — posunęła się pani Mniewska, — mówiliśmy o wydaleniu Ksawerki. — A tak, słyszałam. — Podobno ona pani usługiwała? — Tak jest. — I była pani z niej zadowolona? — Dosyć... tylko była zbyt narzucająca się z usługą i ciekawa. Nie mogłam listów zostawić. — One wszystkie takie, — rzekła z powagą pani Porecka, — to są płatne wrogi w domu. — Że też pani nie poskarżyła się w biurze zakładu, — odezwała się pani Mniewska, — taka służąca odczyta, nie zrozumie i narobi plotek. — Pani ma słuszność, już mi doniesiono, że rozgaduje o jakichś listach, kwiatach... — Czy prawdę mówiła? — Istotnie, raz czy dwa razy pan Szarocki przysłał mi swe poezye. — Czy ładne? — spytała Ryta. — Jak niektóre, — a chąc rozprószyć podejrzenia, dodała: — onegdaj wieczorem deklamował mi jeden wiersz... wydał mi się bardzo niezły. — Przynajmniej nie nudziła się pani, mając swego nadwornego poetę, — zaśmiała się pani Mniewska, — a my byłyśmy pozbawione tej przyjemności. — O, pan Szarocki wcale nie jest moim poetą, — zarumieniła się, — pisze dla wszystkich, jak każdy poeta. — Dlaczegóż nam nie czyta? — spytała Madzia. — Tego nie wiem. — Ach, gdyby on nam zadeklamował! — zrobiła Madzia minkę błagającą, — niech pani poprosi, on to zrobi! — Ależ nie wiem, on tak nie lubi publicznych występów, — mówiła niezdecydowana. — Cóż za publiczny występ? — zaśmiała się pani Mniewska, — on należy do naszego kółka, — patrzała na pana Szarockiego, który znudzony wyglądał przez poblizkie okno, — zresztą sama go poproszę, — wstała z kanapki i zawołała: — panie Szarocki! — a gdy się zbliżył, mówiła z przyjemnym uśmiechem: — pani Łotuska i my prosimy o ten wiersz, który pan deklamował wieczorem... w pokoju pani. — Jeśli pani Łotuska każe, — powiedział niezręcznie, jak każdy zakochany, — będę posłuszny, jakkolwiek z pewnem wzdraganiem, bo nie umiem deklamować. — Niechże pani każe, — zaśmiała się Madzia, — taka jestem ciekawa. — Nie mam prawa rozkazywać, — zarumieniła się, — mogę tylko prosić. — Słyszy pan! — zawołała wesoło pani Mniewska, — czekamy! — Wiersz nie mój, lecz jednego z Koryfeuszów nowej szkoły... oddaje jednak mój nastrój ducha. — Prosimy! Szarocki odrzucił ręką bujne włosy, odchrząknął i zaczął: „Rozsmęcila się we mnie błękitna żałoba I tyś nieszczęsna i ja — i my oba! Oboje zawiślim na przetwardej grani I wpadniem razem do łzawej otchłani, I jako gwiazdy kochają się w niebie, Tak pragnę ciebie! — To ładne ! — szepnęła Madzia z uznaniem, inne panie potakiwały, zaś pan Szarocki odetchnąwszy, deklamował: „Giewont się złoci, jak baśń Szeherazad I włosy twoje płoną niby róże. Wiem, że z tej drogi nie powrócę nazad, Lecz skonam smętny przy orkanów wtórze. Czy słyszysz moje rozełkania, duszo? Życie katuszą!" Skłonił się i chciał usunąć się na bok, gdy zasłuchana i rozkoszująca się wierszem tym pani Łotuska powiedziała tonem prośby: — Dalej, panie Henryku... o tem złocie, to takie ładne! Szarocki zawahał się chwilkę i mówił dalej z przejęciem: „Na nic mi życia radosne heroldy, Ni złoto Renu, ni brylantów piasek, Skarb mój złośliwe ukryły Koboldy I sam dziś jestem, jak w pustyni lasek. O, życie, życie! — sam jestem z mą duszą, Tyś jest katuszą! Wenecki doża, gdym na Canale Grande, Jeździł w marzenia łodzi do przystani, Niejednąm spotkał prasłowiańską Wandę, Lecz nie pisałem poematów dla niej; Bowiem mi zawsze było przeokropnie, A dzisiaj brutal jeno celu dopnie! To serca ropnie!" Skłonił się i usiadł, spojrzawszy powłóczyście na panią Łotuską. — Już koniec? — zawołała z żalem pani Mniewska, — jaka szkoda ! Czy naprawdę nic więcej? — Jest ostatnia jeszcze strofa, — powiedziała z radosną dumą pani Łotuska. — Prosimy!... Prosimy! Pan Szarocki z miną ofiary wstał, rękę oparł o poręcz krzesła i kończył: Gdzieś lam przy Morskiem szumią świerki ostre, I toń jeziora w słońcu się krysztali. Straciłem w fobie i brata, i siostrę, I łza mię w sercu rozełkana pali, Bo wiem, że jutro zanim wstanie słońce, Przyjdą w me progi dumne śmierci gońce Po życie żrące! — Dziękujemy panu za prześliczną deklamacye, — rzekła z godnością pani Porecka, — i mamy żal do pana, że tak rzadko słyszymy jego piękne poezye. Szarocki pokrył swą wielką radość z pochwały uśmiechem napoły ironicznym i powiedział: — Cieszy mnie, że prawdziwa poezya chociaż tą drogą zdobywa należne jej uznanie. — Ta powiedz mi pan, — odezwała się radczyni, — dlaczego wy wszyscy piszecie smutne wiersze ? — Dlaczego? — odparł Szarocki dumnie, — jaki jest nastrój serca, tak się pisze. — Ta co panu brakuje? — zaśmiała się, — jaki smutny nastrój? Jeść pan je, mieszka wygodnie, jest w co się ubrać, ot bieda nie dokucza żadna. No, a serce? — spojrzała przelotnie na panią Łotuską, — ono nie próżnuje, ta i poco te smutki? te śmierci? Ja tak myślę, że to udawanie. Ostatnie słowo, jak zwykle jakaś niemiła prawda, wzburzyło pana Szarockiego, zwłaszcza, że panie Porecka i Łącka przytakiwały temu zapatrywaniu radczyni. — Chlebojadom, — rzekł porywczo, — wystarczają wygody ciała, gdyż nie rozumieją głodu duszy, jej męki i tortury. Oto poeta spowiada się ze swej miłości, czuje grozę śmierci, tragedye swego życia, a pani powiada: udawanie! — Ta co mam robić? — zaśmiała się radczyni, — mówi pan, że to nie udawanie, niech i tak będzie. — A pani jak się zdaje? — spytała pani Mniewska, patrząc na panią Łotuską. — Mojem zdaniem ten poemat jest szczery, niema w nim udawania. — Żadnego! — podkreślił ostro pan Szarocki. — No, tak, — uśmiechnął się pan Jedliński, — ale gdyby pan widział panią, — oczyma wskazał na panią Łotuską, — zwieszającą się z „przetwardej grani", i rzucającą się „do łzawej otchłani", czy panby pozwolił na śmierć tak szpecącą suknie i ciało? Czy nie ratowałby pan jej, gdyby nawet panu obcą była? — Co za dziwne pytanie? — uśmiechnął się niepewnie, — oczywiście rafowałbym. — A teraz tak, panie Henryku, z ręką na sercu, gdy pan jesteś w towarzystwie pani i zachwycacie się oboje poezyą, czy życie jest katuszą? ropieniem? żrącą trucizną? — Dlaczegóż pan do mnie stosuje tę poezyę? — zawołał obrażony. — Pan głosił jej prawdę, a prawda jest jedna, i albo życie jest katuszą i męką, albo szczęściem i rozkoszą. — Na takie postawienie kwestyi nie mogę się zgodzić, bo całe życie jest jednem pasmem smutku i nędzy, a chwile szczęścia i rozkoszy są odkradzione przeznaczeniu, — mówiąc o szczęściu, spojrzał mimowolnie na panią Łotuską. — To nam wystarcza, — zaśmiał się pan Jedliński, — szło o to, czy pan miewa chwile szczęścia i rozkoszy, co pan sam zeznał. Wszystkie panie uśmiechnęły się dyskretnie i z pod oka spojrzały na zarumienioną po białka panią Łotuską. — Nie wiedziałem, że były to śledcze pytania, — rzekł gniewnie Szarocki, i tem odezwaniem się pogrążył siebie jeszcze głębiej. — W tem była właśnie sztuka! — zawołał wesoło pan Jedliński, — teraz jesteśmy w porządku, jak mówił indyk, gdy mu głowę ucięto. Nie mój koncept, lecz Dickensa. W tej chwili zjawił się chłopak w liberyi, pomocnik portyera i szedł wprost do pani Wandy, która rozmawiała z panami Borowieckim i Manieckim. Wejście chłopaka wzbudziło ogólne zainteresowanie, a pan Jedliński, spojrzawszy na zegarek, powiedział: — To czas przybycia pociągu, ktoś przyjechał do pani Jerzyckiej. Słowa te zrobiły wrażenie, a pani Łącka dodała z ulgą w głosie: — Nareszcie mąż przyjechał. — To bardzo dobrze, — dodała pani Porecka, — skończą się flirty. — Wątpię, — uśmiechnął się pan Jedliński, — on jest za dobroduszny i ślepo jej wierzy. Korzystając z tego zainteresowania się pomocnikiem portyera, pani Łotuską i Szarocki wysunęli się z towarzystwa i usiedli oboje na swem zwykłem miejscu, na kozetce we framudze salonu, zasłoniętej roślinami wazonowemi. Tymczasem pani Jerzycka wysłuchała relacyi chłopaka: — Proszę jaśnie pani, z pociągu przyjechała pani i ma list do jaśnie pani... kazała o tem zameldować. — Nie powiedziała nazwiska? — Nie, jaśnie pani. — Gdzie ona? — Czeka na jaśnie panią w westibulu. W pierwszej chwili przyszło jej na myśl, że może ktoś ze wsi z wiadomością o Nince lub mężu i szybko szła do westibulu, lecz po namyśle zrodziło się przypuszczenie, że musi to być ktoś obcy, gdyż mąż byłby wysłał depeszę. Przy wejściu pani Wandy podniosła się z kanapki młoda, smukła brunetka i, cała oblana rumieńcem, spytała nieśmiało: — Czy pani Jerzycka? — a na potwierdzające skinienie głową: — jestem Dorota Rawicka, mam list od pani Szczygłowskiej, — podała kopertę. — Ach, to od Zosi! — ożywiła się pani Wanda, — zna ją pani? — Tak jest, to moja kuzynka. — Proszę, siadaj pani, — usiadły obie, — pozwoli pani, że odczytam list. — Bardzo proszę,... zależy mi na tem. Pani Wanda czytała dość obszerny list pani Szczygłowskiej, która pomiędzy innemi wiadomościami pisała: „Polecam ci gorąco moją kuzynkę, Dorotkę Rawicką, której stosunki rodzinne są nieszczególne. W domu, dzięki ojczymowi, była kopciuszkiem, ale z natury dobra i współczująca, znosiła wszystko w milczeniu. Z przepracowania dostała trochę anemii, ale głównie potrzebuje słońca, spokoju, radości życia. Znając twe serce i usposobienie, nie wątpię, że zajmiesz się nią szczerze i nie pożałujesz tego, takie to dobre, zacne serce". Przy czytaniu pani Wanda spoglądała badawczo na dziewczynę. Wydała się jej sympatyczną i ładną, ze swą smagławą cerą, z czarnemi, marzącemi oczami, z bujnymi, aż w granat wpadającymi włosami, z pięknymi, niemal wyrzeźbionymi, rysami twarzy. Była podobna do pączka kwiatu, który rozchyla się dopiero do słońca, do życia i sam dla siebie jest jeszcze zagadką. — Zosia w liście bardzo chwali panią, widać, że panią kocha. — Ona jest bardzo dobra, — zarumieniła się, — i może przez zbytnią dobroć wymogła na mamusi, że wysłała mnie do Zakopanego. — Zmęczyła panią podróż? — Bardzo mało. — Wszyscy młodzi tak mówią, — uśmiechnęła się niedowierzająco pani Wanda, — pani zostaje pod moją opieką, a opiekunce trzeba zawsze prawdę mówić. Czy głodna pani? — Prawie nie... ale pragnęłabym po podróży przyczesać się i umyć. — Jakaż nieuważna jestem... pewno pani nie ma jeszcze pokoju. Zaraz zaradzimy, — poszła do biura zakładu. Wróciła po jakimś czasie, oznajmiając z przyjaznym uśmiechem: — Na razie niema wolnego pokoju i musi pani przyjąć gościnę u mnie. — Nie mogę nadużywać dobroci pani, są przecież hotele w Zakopanem i wrócę, gdy znajdzie się fu miejsce. — Jako opiekunka nie mogę pozwolić na to, — zaśmiała się — i proszę być posłuszną. Pójdzie pani do mego pokoju, a wieczorem wstawi się łóżko i wszystko będzie dobrze. — Bardzo pani dziękuję, ale takiego poświęcenia przyjąć nie mogę, — siliła się na stanowczość. Pani Wanda, nienawykła do sprzeciwiania się jej woli, zniecierpliwiła się i powiedziała niemal surowo: — Dość tych ceregieli, zamieszka pani u mnie dzień, czy dwa i koniec, — i przechodzącemu lokajowi rozkazała: — Pakunki i kufer tej pani proszę przynieść do mego pokoju... zarazi — Natychmiast, jaśnie pani. Wieczorem nowoprzybyłą poddano, jak zwykle, szczegółowym oględzinom, ale skromna granatowa jej sukienka z białym kołnierzem, spiętym czerwoną kokardką, nie raziła nikogo, a jej nieśmiałe, zakłopotane ruchy i miny rozbroiły sędziów. Pani Wanda zajęła się nią bardzo troskliwie, zachęcała do jedzenia, przysuwała ciastka i paterę z owocami, w czem jej chętnie pomagał pan Borowiecki, i ich troje stanowiło oddzielne kółko w zwykłem towarzystwie. To wyłączne zajęcie się sobą nie podobało się innym i po pewnym czasie spytała Dorci pani Porecka: — Na długo przyjechała pani? To obcesowe pytanie nie podobało się pani Wandzie i powiedziała z uśmiechem: — Dopiero przed chwilą przyjechała panna Rawicka i już pyta pani o wyjazd? — Jest to pytanie przyjęte we wszystkich zakładach leczniczych, — wyprostowała się z godnością pani Porecka — a panna Rawicka wygląda tak świeżo, że kuracya nie powinna trwać długo. — Istotnie, nie wiem, — odpowiedziała Dorcia nieśmiało, — to zależy od mamusi i od porady pana doktora. — A co pani brakuje? — spytała surowo, jak zwykle, pani Łącka. — Ja?... Mnie?... — poczerwieniała cała, — podobno osłabienie. — Pani osłabiona? — zaśmiała się pani Porecka, — taka młoda, tak dobrze pani wygląda. — Panna Rawicka jest zmęczona, — wmieszała się pani Wanda, — cierpi na bole głowy i zawroty... zresztą badanie jej zdrowia należy do pana doktora. — Który numer pokoju dostała pani? — spytała Madzia uprzejmie. — Zastałam wszystkie zajęte, a pani Jerzycka była tak dobra, że ofiarowała mi gościnę. Wszyscy spojrzeli na panią Wandę trochę zdziwieni, pamiętano bowiem, że mąż musiał spać w innym pokoju. — Pani cieszy się nadzwyczajnymi względami pani Jerzyckiej, — uśmiechnął się pan Jedliński, — bo podobno nerwy pani Jerzyckiej nie znoszą towarzystwa. Pani Wanda zarumieniła się, ale milczała, nie chcąc rozwlekać tej sprawy, natomiast pan Borowiecki odpowiedział : — Pani Jerzycka czuje się zapewne zdrowszą i panna Rawicka jest pod jej opieką. — Istotnie, Wandziu, — odezwała się pani Łącka, — zauważyłam od pewnego czasu twoje znaczne polepszenie. Przypisuję to górskiemu powietrzu i hygienicznemu życiu. — No i towarzystwu przyjemnemu, — chciała być złośliwą Madzia. — Tak jest, skinęła głową pani Wanda, — towarzystwo pań jest tak dostrojone harmonijnie i przyjaźnie, że każdy czuje się swobodnym i niezależnym. Dorcia uważała za stosowne wziąć także udział w rozmowie i odezwała się: — To bardzo miło znaleźć się w atmosferze życzliwej i przyjacielskiej, — i zarumieniła się, wzruszona swą odwagą. — Tak, tak, proszę pani, — powiedział z powagą pan Maniecki, — wszyscy w tym rogu stołu, z wyjątkiem mnie jednego, żyjemy w klasycznej harmonii, wszyscy się kochamy, uwielbiamy, chwalimy, żyjemy, jak stadko aniołów stróżów jedni dla drugich. Czy to nie jest pięknie? — No, tak... zapewne, — bąknęła. — Niech pani nie wierzy panu Manieckiemu, — zawołała pani Mniewska, — on zawsze szydzi. — Niechże mnie pani nie obgaduje, — oburzył się pozornie pan Maniecki, — czy my podpatrujemy, podsłuchujemy, krytykujemy jedni drugich? A że ten temu stąpi na nagniotek, jeden drugiego szarpnie, ukłuje, zadraśnie, to tylko z przyjaźni i dla zachowania równowagi moralnej. Wszyscy się uśmiechali, a pan Jedliński rzekł z lekką ironią: — Nie jesteśmy w szkole i nie mamy obowiązku słuchania profesora. Tu panuje wolność i każdy żyje i rozwija swą indywidualność tak, jak mu się podoba. — Tak jest!... Bardzo słusznie! — pospieszyły z uznaniem pani Mniewska i panna Porecka. — No, tak, tylko, że tak łatwo rezygnuje się z indywidualności za jedno spojrzenie... uśmiech... uścisk ręki pożądanej. — Pan już zapomniał, — śmiał się pan Jedliński, — ale w tym wypadku indywidualność się podwaja. Po kolacyi, pani Wanda, pod pozorem, że Dorcia jest zmęczona, odeszła z nią do swego pokoju w towarzystwie pana Borowieckiego. — Ta mała Rawicka będzie im przeszkadzała, — zauważyła pani Mniewska. — „Dames de compagnie" są czasem bardzo wygodne, — uśmiechnęła się pani Porecka. — Obie są swojskiego chowu i łatwo się porozumią, — zaśmiał się pan Jedliński; — zabawną rolę w tym kojcu będzie miał pan Borowiecki. — Zazdrość przemawia przez pana, — uśmiechnęła się pani Mniewska. — Wcale nie. Nie przeczę, że zwiodły mnie pozory pewnego szyku i blichtru umysłowego, ale wytrzeźwiałem. — Jednak przyznaje pan, że ona ma szyk, — dorzuciła Madzia. — Tyle, ażeby podobać się zaściankowej szlachcie, — uśmiechnął się ironicznie; — ręczę, że dla nadania sobie tonu wśród szlagonów udawała chorą, zdenerwowaną, niby to jakieś cierpienia serca... — Nie, panie Jedliński, pan się myli, — zarumieniła się Ryta, — pani Jerzycka była chora. — Na kaprysy, na ambicyę, na urojoną chorobę serca, — mówił porywczo, — przecież jest zupełnie zdrowa, dziś tak skwapliwie usługiwała tej małej, codziennie godzinami spaceruje, flirtując z powodzeniem ze swym towarzyszem, a chyba pani nie powie, że właśnie ten flirt ją uleczył. — Nie przypuszczałam, że pan jesteś, — chciała Ryta powiedzieć: mściwy, ale dokończyła: - tak złośliwy. — To nie złośliwość, ale fakt. Obserwowałem dokładnie tę panią, jej stosunek do męża, do pań, do mężczyzn; wszędzie egoizm i pragnienie zabawy kosztem cudzym. Ryta umilkła, Jedliński dotknął bolesnej struny: i ona miała głęboki żal do pani Wandy, że bałamuci Borowieckiego dla swej chwilowej zabawy. — O, niebezpiecznie z panem zadzierać, — uśmiechnęła się przyjaźnie pani Porecka. — Nie, proszę pani, mam tylko tę wadę, że jestem prawdomowny i nienawidzę fałszu. Żadna z pań nie stanęła w obronie pani Wandy, nawet kuzynka, pani Łącka, która miała żal do niej o pana Borowieckiego. I pani Wanda została potępiona. Kobiety bowiem bardzo rzadko, prawie nigdy, nie zgodzą się na sąd niewieści, ale bez opozycyi przyjmą sąd męski o kobiecie, jak gdyby z góry były przekonane, że sąd ten opiera się na faktach prawdziwych i zbadanych. Właśnie ze swej ustronnej kozetki wyszła para, pani Łotuska z Szarockim i skierowali się ku wyjściu. — A co pan, jako prawdomówny, — zaśmiała się pani Mniewska, — powie o pani Łotuskiej? — To kobieta prawdziwa i szczera. Nie udaje, że męża kocha, że tęskni za nim, pragnie użyć życia, póki młodość starczy. — O, pan zanadto wyrozumiały, — zauważyła pani Porecka. — A przypomina sobie pani, co powiedziała ona o szczęściu? Nie mówiła o jakiejś zgodzie ducha, czynu, — drwił z pani Wandy, — ale wprost: chcę swobody i pieniędzy. To było szczere, naturalne, ona jest sobą i nie udaje uczuć. — Tak, to prawda, — uśmiechnęła się pani Łącka, — może zanadto nie udaje, ale (o jej rzecz. — Otóż w tem jest prawda. Ona jest sobą i powiada: chcecie mnie taką, jak widzicie, to dobrze, a nie, to nie, ani myślę stroić się w cudze piórka. I czy może kto z nas ją potępić? Starsze panie milczały ze względu na panny, a pannom nie wypadało zabierać głosu w tak drażliwej sprawie, tylko pani Mniewska powiedziała wesoło: — Ja jej nie potępiam, ale za to mąż!? — Sam sobie winien, — zdecydował pan Jedliński, — przecież taki stary i brzydki nie mógł liczyć na jej miłość, a ponieważ u nas haremów nie ma, musi znieść wszystkie następstwa. — Panu łatwo to mówić, — odezwała się Madzia, — ale nie chciałabym być na jej miejscu, on podobno bardzo zazdrosny. — To dziwne, że on nie przyjeżdża, — zauważyła Ryta. — Mówiła mi pani Łotuska, — objaśniała pani Porecka, — że zimę i wiosnę spędził gdzieś na Sycylii, a teraz zatrzymały go interesa. Do salonu wszedł doktor zakładowy i zbliżył się do siedzącego towarzystwa. Po kilku ogólnikach o pogodzie, zjeździe gości, zwrócił się do Ryty: — Wspominała pani kiedyś, że pragnęłaby pani zobaczyć Marsa. Dziś można tę planetę doskonale obserwować, przygotowałem dla pani szkła, czy zechce pani obaczyć? — Bardzo chętnie, — wstała i wraz z doktorem skierowali się ku wyjściu. — Mars jest tylko pozorem, — mówił doktor poważnie, - chciałem zawiadomić panią, że otrzymałem depeszę. — Depesza!? Do mnie? Do nas? — spytała zaniepokojona. — Tak jest. Nic przerażającego, niech się pani nie boi. — Kto telegrafuje? — Doktor. — Ojciec chory? — Śmiertelnie? — stanęła przerażona. — Nie! Złamał rękę, spadając z konia i pragnąłby powrotu pań. — Czy napewno tylko ręka? — niedowierzała. — Chodźmy bliżej światła, przeczyta pani depeszę. Z drżeniem i obawą wzięła papier fatalny do ręki, nie mogła się bowiem opędzić myśli, że doktor chciał ją przygotować do większego ciosu, mówiąc od siebie tylko o złamaniu ręki. Rozwinęła papier i powstrzymując drżenie ręki, odczytała: „Łącki, padając z płochliwego konia, złamał prawą rękę, żąda przyjazdu żony i córki. Doktor Buszczyński". Odetchnęła; zdawało się jej, że uniknęła większego nieszczęścia, wobec którego złamanie ręki było przykrością do zniesienia. Oddała depeszę, mówiąc: — A co teraz? — Trzeba panią Łącką przygotować na otrzymanie fatalnej wiadomości. — To wiem, ale jak? — Chciałem dzisiaj ją uwiadomić, ale ponieważ i tak dzisiaj nie możecie panie jechać, będzie lepiej, gdy tę noc przepędzi spokojnie. — I ja tak myślę. — Jutro rano wyjdzie pani z pokoju wcześniej, a wróciwszy, powie pani, że otrzymałem od znajomego list, w którym mi donosi, że jakiś pan Łącki złamał rękę. Spytałem o tego pana Łąckiego panią, a pani poleciła mi wysłanie depeszy... W kilka godzin później przedłożę pani Łąckiej depeszę dzisiaj otrzymaną. Czy zgadza się pani? — Zdaje mi się, że tak będzie najlepiej... Dziękuję panu doktorowi. — Niech tylko pani nie da poznać po sobie, a dla upozorowania choćmy zobaczyć Marsa. Podeszli do otwartego balkonu, a doktor, podając lunetę, wskazał jasno świecącą, czerwoną gwiazdę. — To jest planeta Mars, posiada prawie taką atmosferę jak ziemia, tylko, że ona na Marsie jest bardziej przeźroczysta i rzadka. Ryta przez grzeczność słuchała, ale Mars wcale jej nie zajmował, co spostrzegł doktor i umilkł, zaś Ryta, popatrzywszy czas jakiś przez lunetę, odłożyła ją, mówiąc bardzo uprzejmie: — Dziękuję panu doktorowi, Mars jest istotnie piękny. Szła w stronę salonu smutna i przygnębiona. W mózgu jej uwięzia jedna myśl: jadę... muszę jechać... odjeżdżam! Nie zdawała sobie sprawy, dlaczego wyjazd sprawia jej tak wielką przykrość, ale czuła, że pogrąża się w jakąś nieznaną ciemność, a rzuca światłość i spokój. Mamie było tu dobrze, a teraz stan jej może się pogorszyć, myślała nad tem, ale półświadomie zdawała sobie sprawę, że obawa o matkę nie jest przyczyną jej przygnębienia i żalu. Tu było zacisznie, zdala od kłopotów codziennego życia, od stykania się z gospodarstwem, klucznicą, kucharzem, służbą i od tej jednostajności wiejskiej, przerywanej wyjazdem do kościoła i na obowiązkowe i nudne wizyty, lub przyjmowaniem gości obojętnych. Gdy przed oczyma przesunął się jej błyskawicznie obraz życia na zapadłej wsi, doznała pewnej lekkiej ulgi, że ma za czem żałować, wyjeżdżając z Zakopanego. Jaka jednak egoistka ze mnie, myślała, przecież matka i ojciec tyle lat tak żyją, a tylko mnie trzeba wygód, dogadzania swemu lenistwu, tylko ja chcę uciec od zwykłych, codziennych obowiązków. Lecz czy istotnie tak mi żal warunków tego życia tutaj? I znów poczuła, że łudzi sama siebie. Nagle, niewiadomo skąd i jak, stanął przed oczyma jej duszy Borowiecki. Ogarnęła ją gorąca fala wspomnień o nim, a sny i marzenia obsiadły ją rojem. Nie było w tym jednostronnym romansie nic złego, nic zdrożnego, a jednak cala oblała się purpurą. Teraz dopiero zrozumiała, że jej przygnębienie i żal, to następstwa rozłączenia się z nim, może na zawsze. Dotychczas bowiem, gdzieś w głębi najtajniejszej, tliła iskra nadziei, że przyjedzie mąż Wandy, że zabierze ją i że Borowiecki zostanie sam i zwróci się do niej, gdyż z całego towarzystwa wyróżniał tylko Wandę i ją. Wanda może ma więcej wdzięku, wykwintniejsza w ubiorze, może ma umysł subtelniejszy, bardziej wyrobiony, ale ona kochać nie potrafi, tak łatwo zapomniała o mężu, tak mało ma poczucia obowiązków, że ledwie, nieledwie wspomni o dziecku, o domu swym. Dobrze, że ona jest zamężna, bo on byłby z nią nieszczęśliwy. On taki szlachetny, mądry, taki uzdolniony, taki szczery i dobry, a połączyłby się z kobietą kapryśną, zmienną, lubiącą się podobać i rozrzutną, wspomniała na jej batystową bieliznę, na buciki, pantofelki, stroje rozmaite, kapelusze, koronki, pióra... Jadę i nie zobaczę go już nigdy !... nigdy ! Uczula ból niemal fizyczny i ogarnął ją głęboki żal, że to jej pierwsze w życiu uczucie zostanie pogrzebane na zawsze. Dopiero widok matki i towarzystwa otrzeźwił ją. W tej samej chwili ujrzała ojca cierpiącego, i widziała twarz jego zmęczoną, zbolałą i jego oczy poczciwe szukały kogoś, ażeby przemówił ten ktoś jedno dobre słowo. Poczuła łzy w oczach, automatycznie zbliżyła się, usiadła, nie patrząc na nikogo. — Cóż, widziała pani Marsa? — spytała pani Mniewska, — czytałam powieść o ludziach z tej planety, bardzo ciekawa. W jednej chwili zdobyli Anglię, a żywili się krwią ludzką. — A ja czytałam inną, — odezwała się Madzia, — były to przygody człowieka ziemskiego na Marsie. — Wszystko to są fantazye bez żadnych realnych podstaw, — rzekł pan Jedliński, — najmniejsza odległość Marsa od ziemi wynosi pięćdziesiąt pięć milionów kilometrów, a średnia odległość siedmdziesiąt ośm milionów, a w takiej odległości można zaledwie rozróżnić jaśniejsze i ciemniejsze plamy i domyślać się, że są to morza, góry, lądy, ale nic więcej. — Ja zaś wolę wierzyć, — powiedziała pani Łącka, — że na gwiazdach żyją ludzie, doskonalsi od nas i po śmierci tutaj, przechodzimy na gwiazdy. Tam odnajdziemy naszych ukochanych. — Wierzyć można we wszystko, nawet w miłość bezinteresowną, — zaśmiał się pan Jedliński. — Zaraz poznać, że pan mężczyzna, — rzekła surowo pani Łącka, — my, kobiety, kochamy bezinteresownie. Weźmy miłość do dziecka, jaki w tem interes? — Kocha się siebie w dziecku, i o ile to dziecko nie jest moim obrazem, nie kocham go. — Pan nie rozumie miłości, — sposępniała pani Łącka i umilkła. W tej chwili zbliżył się pan Borowiecki i usiadł na krześle obok Ryty. — Kobieta kochając, — powiedziała pani Porecka z niezwykłą godnością, — pragnie tylko szczęścia ukochanej osoby, zawsze gotowa do poświęceń osobistych. Tak mnie wychowano, tak wychowałam córkę. — A tak, tak, — śmiał się pan Jedliński, — już Fredro powiedział, że żona zawsze się poświęca, nieproszona i niedziękowana. — Koncepty pana, czy Fredry, w niczem nie zmienią istoty rzeczy, — powiedziała pani Porecka z wielką słodyczą, — i zawsze kobieta kocha szlachetniej od mężczyzny, co przyzna każdy bezstronny. — A pan, co sądzi, — zwróciła się Ryta do pana Borowieckiego, — kto kocha szczerzej, głębiej i bezinteresowniej, kobieta, czy mężczyzna? — zarumieniła się, wydało się jej bowiem po wymówieniu tego pytania, że zdradziła niem swą tajemnicę. — Zdaje mi się, że podział miłości na gatunek żeński i męski nie wytrzymuje krytyki, — odpowiedział spokojnie. — O, przepraszam! — zawołała pani Porecka, — kobieta, jako wrażliwsza i subtelniejsza, kocha inaczej. — To pytanie, — zaśmiał się Borowiecki, — czy Marysia, dojąca krowy, odczuwa subtelniej i jest wrażliwsza, aniżeli ja, lub pan Jedliński, albo pan Szarocki. — Ja mówię o kobietach naszej sfery, — poczerwieniała z gniewu, — nie o Maryśkach. — Ach, tak!? Więc kupcy kochają inaczej, szlachta inaczej, urzędnicy znów inaczej i naturalnie tak samo ich żony i córki. Miłość jest jedna i jedyna, jak jedna ziemia, jedna prawda, jedna cnota. W miłości, — mówił podniecony, — niema: tyś gorszy, ja lepsza; tyś niższy jam wyższa, wszystko zaczyna się i kończy słowami: kocham cię! Jest to zaprzepaszczenie swej indywidualności aż do unicestwienia. I taka miłość, mojem zdaniem, jest coś warta, a inne są tylko handelkiem od wypadku do wypadku. — To są fantazye, jak o ludziach z Marsa, — zaśmiała się drwiąco pani Porecka, — a pan, czy kochał tak kiedy? Ja przyznaję się szczerze, nie kochałam w ten sposób, a jednak mam to przekonanie, że umiem kochać szczerze. — A ja, odezwała się nagle Ryta, — rozumiem tylko taką miłość, jak ta, o której pan Borowiecki mówił. — Bo pani młoda i niedoświadczona, — uśmiechnęła się pobłażliwie pani Porecka. — Ta, miłość taka dobra w poezyi, — powiedziała śpiewnie pani radczyni, — ale popatrz pani około siebie, tyle tu ludzi, i mądrych, inteligentnych, na stanowiskach, ta kto tu się tak kocha, jak mówi ten pan, pewno i sam tak nie kocha, tylko gada. Ryta spojrzała badawczo na niego, i czekała niecierpliwie jego odpowiedzi, lecz on, zwracając się do pań, które go pytały, rzekł z chłodną uprzejmością: — Zapewne panie mają słuszność, zły frazes zabija treść, albo też treść nie da się ująć słowami. — A pani Jerzycka została u siebie? — spytała Ryta, — gdy inne panie zajęły się rozmową. — Panna Rawicka zmęczona podróżą i dla niej została pani Jerzycka. Dziwnie dobra z niej kobieta, przecież panna Rawicka obca dla niej, pierwszy raz ją widzi, a dzieli z nią pokój i troszczy się o nią jak matka. Ta gorąca pochwała pani Wandy była przykra dla Ryty, gdyż przyjęcie Rawickiej, poleconej jej opiece, uważała za rzecz naturalną, ale powiedziała z uznaniem: — Wandzia jest istotnie dobra dla tej panienki. — O, nie tylko dla niej, i dla pani ma dużo przyjaźni. Pani wie, jak często słucha różnych przycinków złośliwych, a jednak nic złego nie mówi o innych. — Tak, to prawda. Borowiecki spojrzał baczniej na twarz Ryty, dostrzegł zmianę. Około ust miała wyraz cierpienia, oczy podkrążone i spojrzenie niespokojne. — Panno Ryto, miała pani jaką przykrość? — Tak jest.... Na razie jest to tajemnica, zwłaszcza przed mamą; ojciec spadł z konia i złamał rękę, jutro wyjeżdżamy. — Biedna pani! — rzekł ze szczerem współczuciem, — taka pani młodziutka, a życie coraz cięższe. — To prawda, że ciężkie, — szepnęła głucho, a czując, że łzy napływają jej do oczu, odwróciła się. W tej chwili pani Łącka wstała i powiedziała tonem suchym: — Ryto, idziemy już! Na drugi dzień, już przy śniadaniu, rozeszła się wieść wśród gości zakładu o nieszczęściu, jakie spotkało panie Łąckie. Wiadomość przyszła przez służbę przy sprawdzaniu rachunków numeru przez zarząd zakładu. Jedni mówili o ciężkiej chorobie, inni o śmiertelnej, a byli tacy, którzy słyszeli o śmierci pana Łąckiego. Takie niezwykłe wydarzenie poruszyło naturalnie wszystkich, a ci, którzy nie znali się osobiście z panią Łącką, zwracali się z pytaniami do pań i panów, z którymi ona była bliżej. Obydwie panie Łąckie stały się bohaterkami dnia i wszyscy z pewnem naprężeniem i ciekawością czekali zjawienia się tych pań do śniadania. Nie przychodziły, a rozmowa się nie kleiła, jakkolwiek pani radczyni z miną tajemniczą powiedziała prawie szeptem do pani Poreckiej: — Ta wie pani, co się stało? Ta poprostu skandal. — Cóż takiego? — zaciekawiła się chwilowo. — Ta tego adoratora Łotuskiej widziano dziś rano o piątej, już ubranego, jak schodził ze schodów. — Co pani mówi? Czy być może? Pani sama widziała? — Ta co znowu? Ja spała, tylko Amelka widziała go, a on zmieszał się strasznie i wprost poszedł do portyera, że niby idzie na wycieczkę. Także gadanie, — zaśmiała się, — wrócił i śpi, a przecież zawsze oboje przychodzili na śniadanie, a dziś, ani on, ani ona. — Doigra się ona, — uśmiechnęła się pani Porecka, — rozniesie się to, dojdzie do doktora i wymówi im mieszkanie. — Taż mówiłam, że to skandal, — westchnęła pani radczyni, — no, a co będzie z Łącką? Nie wie pani, jakie u niej interesa? Ja myślę, że nie bardzo, bo strasznie się oszczędzała. — I ja myślę, że u nich nieszczególnie, ona ubierała się, aby się ubrać, a i Ryta bardzo skromnie. — Ta może on się zastrzelił, albo otruł, bo jakże mógł spaść z konia człowiek, który zawsze jeździł. — Wszystko możliwe, — westchnęła pani Porecka, — teraz takie ciężkie czasy, i aż mnie dziwi, że pani Jerzycka rzuca tak pieniędzmi na prawo i lewo. — Ta wiadomo, że tak zawsze robią bankruci, nie szanuje się cudzy pieniądz, aby stroje byli, aby konie byli, i codzień wycieczki, cukiernie, zabawy, — uśmiechała się ironicznie. — No, i flirty, nie z jednym, to z drugim, — dodała złośliwie pani Porecka, — wcalebym się nie dziwiła, gdyby znudziwszy się Borowieckim, usidliła Szarockiego, albo wróciła do Jedlińskiego, u takiej wszystko możliwe. — Ta co tu gadać, — wzruszyła lekko ramionami, — tylko patrzeć, a tak i będzie, u niej to nie kupić. U nas, w Jarosławiu, nie zagrzałaby taka kobieta miejsca. — No, przecież i my nie przyjaźnimy się z nią, — odparła z godnością pani Porecka, — znamy się, kłaniamy się z daleka, przemówimy kilka słów i koniec. — Ta ja to widziała... już chyba Łącka nie przyjdzie, ja idę werandować, a pani co? — Madzia już tam jest, przyjdę za chwilę. Pani radczyni wstała i wymachując rękami jak żołnierz w marszu, co należy do szyku większości Galicyanek, poszła werandować na leżaku, umieszczonym w rodzaju szopy osłoniętej z otwartą ścianą od strony południowej. Pani radczyni miała naturalnie swój wybrany leżak, swoje własne okrycie i swoje wybrane miejsce. Wtem ujrzała, że jej leżak jest odsunięty, a na miejscu tego stoi inny leżak, a na nim leży mężczyzna stary, pomarszczony, z policzkami zapadniętymi, okryty futrem mimo dwudziestu stopni ciepła w słońcu, a na łysej, świecącej czaszce widniały kropelki potu. Pani radczyni sponsowiała, takiego lekceważenia swej godności nie spodziewała się nigdy, z trudem dobyła chrapliwego głosu ze ściśniętego gardła i zawołała do służącego: — Antoni! Gdzie mój leżak? — Stoi, jaśnie pani. — Ale gdzie? Czy to jest moje miejsce? Od czego ty tu jesteś? — A co ja poradzę, jak sobie jaśnie pan sam przysunął leżak. Chory, dotychczas milczący, zwrócił do niej swą wychudzoną twarz i rzekł z uśmiechem zgryźliwym: — Czy pani dobrodziejka zaprenumerowała dla siebie słońce i powietrze? — Bez tych poufałości, — obruszyła się, — nie znam pana. — A, przepraszam, jeśli to salon, jestem Albin Mokijewski; otóż, czy pani posiada prawo monopolu na słońce i powietrze tutejsze? Pani oniemiała z oburzenia. Ją, radczynię z Jarosławia, śmie ktoś w ten sposób traktować?! Z czerwonej zrobiła się blada. — Wiedząc, że pani nie posiada monopolu, — ciągnął złośliwy starzec dalej, — ani leż numerowanego miejsca, zająłem je, jako rzecz należącą do wszystkich chorych w zakładzie. I nie Antoni to zrobił, ale ja sam, Albin Mokijewski... sprawa skończona, — odwrócił się, ocierając pot chustką. Radczyni przez chwilę szukała słów, nadających się do wyrażenia jej oburzenia i pogardy, wreszcie sarknęła : — Impertynent — i odwróciła się. — Nic nie szkodzi, ale ja tu zostanę, — zachichotał złośliwy starzec. Naturalnie o werandowaniu nie było mowy i pani radczyni, wymachując rękami, może zbyt szybko, poszła ze skargą do doktora, który tę ważną sprawę umiał załagodzić. Nareszcie odezwał się dzwonek oznajmiający rozpoczęcie obiadu. Pani Łącka przyszła chmurna i posępna i usiadła na swem miejscu, skinąwszy innym głową na powitanie. Sąsiedzi, jako ludzie dobrze wychowani, ubrali swe twarze w dyskretny smutek i współczucie, wyczekujące chwili ujawnienia się w całej okazałości, ale pani Łącka milczała i milczała, chociaż było już i po zupie. Wobec wiadomej depeszy nie wypadało mówić o rzeczach obojętnych, rozmawiano też tylko półgłosem, wtem weszła pani Wanda z Dorcią i zbliżywszy się do pani Łąckiej, powiedziała ze współczuciem: — Mówiono mi o nieszczęśliwym wypadku pana Łąckiego. Czy to prawda? — podała rękę na powitanie. — Tak jest. Wyobraź sobie, nie dość, że złamał rękę, że cierpi i choruje, ale i mnie przeszkodził dokończyć kuracyi. — I jakim sposobem to się stało? — usiadła przy Rycie, na miejscu Dorci. — Skądże mogę wiedzieć? — odpowiedziała dość porywczo, — pewnie siadł na tę waryatkę... Ryto, jak się ta klacz nazywa? Wiesz, ta złotogniada? — Bystra, mamo. — Otóż to, albo siadł na Bystrą, a ona taka płochliwa, że byle czego się przestraszy i zaraz ponosi. Albo też siadł na Mira. Ten, jak go napadnie, leci bez pamięci, rów nie rów, płot nie płot. — A może to było na polowaniu z chartami, o wypadek nie trudno. — Co też wygadujesz!? — nachmurzyła się, — polowanie w kwietniu!?... Chociaż, może objeżdżał siewki, albo dropie. Dość, że złamał rękę i to prawą! A tyle razy mówiłam, prosiłam, nie jeźdź na szalonych koniach, masz już swe lata, ciężki jesteś, a on swoje, no i doigrał się. Wiesz, nawet linijkę mu kupiłam, bardzo wygodna, a ten nie! jak tylko ja z domu, on ugania na koniach. — Każdemu może się to zdarzyć, — odezwała się pani Porecka, — zwłaszcza, gdy się odwyknie od konia. — Odwyknie!? — zawołała pani Łącka, oburzona, — mój mąż nigdy nie może odwyknąć, on szlachcic i gospodarz, od dziecka na koniu. Odwyknąć mogą tylko ludzie, którzy dopiero uczyli się jeździć konno, gdy zostali gospodarzami, — był to pocisk zjadliwy, gdyż pan Porecki, zanim kupił wieś, był dyrektorem fabryki. Pani Porecka przygryzła usta i po chwili rzekła stanowczym głosem: — Odwyknąć zawsze można, nie tylko od konia, ale i od form towarzyskich, jeśli się ich nie praktykuje. — Kiedyż Ryto wyjeżdżacie? — spytała pani Wanda. — Dzisiaj o piątej. — A kiedy w domu będziecie? — Jutro o dziesiątej wieczorem. — O, to długa podróż, a nie możecie gdzieś w drodze odpocząć? — Możnaby w Krakowie, — odpowiedziała pani Łącka, zamiast Ryty, — ale on biedny tak tam cierpi i pewno nas oczekuje, że pojedziemy bez odpoczynku. — Jeśli zdrowie pani na to pozwoli, — wtrąciła pani Mniewska. — Co tam moje zdrowie, gdy idzie o męża. Jest tam wprawdzie jego kuzynka na gospodarstwie domowem, ale ona nie zastąpi nas przy chorobie. Pani Wanda tak przejęła się przykrością Ryty, że zwracała się niemal tylko do niej, starając się jej usłużyć we wszystkiem przy stole. — Tak współczuję z tobą i tak mi żal, że odjeżdżasz. Wprawdzie nie było ci tu rozkosznie, ale zawsze znośnie. — To prawda, — powiedziała Ryta, — chociaż dzisiaj zupełnie mi to obojętne, czy jadę, czy zostaję. — Dlaczego? — Bo, wiesz, jak mówi Słowacki: „Wszędzie mi źle — i wiem, że źle będzie". — Moja kochana Ryto, ten twój Pessymizm jest naprawdę nieuzasadniony, jesteś młoda, piękna, inteligentna, całe życie przed tobą. Jestem pewna, że będziesz szczęśliwa, jak na to w zupełności zasługujesz. — Wiesz Wandziu, nie mówmy o mnie, to w niczem nie zmieni mego losu. Wierzę w przeznaczenie, jeden spotyka same kwiaty na swej drodze, a drugi ciernie i kamienie. — Ach, Ryto, niema przeznaczenia, sam człowiek, jego usposobienie, temperament, siła, decydują o przyszłości. Ryta uśmiechnęła się ironicznie i rzuciwszy okiem na Borowieckiego, który w milczeniu słuchał tej rozmowy prowadzonej półgłosem, powiedziała: — Tylko człowiek szczęśliwy, któremu wiedzie się w życiu, jest na tyle zarozumiały, że sądzi, iż przyszłość od niego zależy; ale, gdy przyjdą niezasłużone cierpienia, smutki, rozczarowania, nie wini siebie, tylko przeznaczenie. — Ma pani słuszność, — odezwał się Borowiecki, — o ile idzie o ludzi wiotkich, podatnych, ulegających chwilowym nastrojom i wrażeniom. Silny i trzeźwy umysł zdaje sobie sprawę z każdego kroku i sam kieruje tak zwanem przeznaczeniem. — A co, Ryto! — rzekła Wanda, — i pan jest mego zdania. — Widzę tę zgodność, — odpowiedziała z lekkim sarkazmem, — ale to w niczem nie zmienia mego zapatrywania, bo i jak trzeźwy i silny umysł obliczy, że, dajmy na to, ja, zupełnie niespodziewanie, poznaję pana, pan bez żadnego przewidywania poznaje Wandzię, i nagle, co jest możliwe, zanim wstaniemy od stołu, wiatr halny przewala dach i giniemy zgnieceni. Żaden z tych trzech wypadków obliczyć się nie da, bo takie było przeznaczenie. Pani Wanda spostrzegła, że wszystkie cytowane wypadki koncentrują się około osoby Borowieckiego i bardzo ją zasmuciło cierpienie Ryty, ale rozumiała też dobrze, że na to nic poradzić nie może. Borowiecki nigdy nie zdradził głębszego zainteresowania się Rytą i wydało się jej bezcelowem mówić z nim o niej. — Może masz Ryto słuszność, — westchnęła. — Ja zaś miałem na myśli zwykle, normalne stosunki, wśród których żyjemy, — rzekł Borowiecki, — a co innego żywiołowe, nieopanowane siły, te naturalnie drwią z naszych obliczeń; i jeśli działanie ich ślepe nazwiemy przeznaczeniem, w takim razie ono istnieje. — Widzę, — uśmiechnęła się Ryta z pewnym przymusem, — że i pan należy, podobnie jak Wandzia, do ludzi szczęśliwych. Wstano od obiadu. Panie Łąckie poszły przygotowywać się do podróży, a pani Mniewska spytała głośno pani Łotuskiej: — Czy odprowadza pani na kolej panie Łąckie? — Ja? — spojrzała przelotnie na Szarockiego i mówiła z wahaniem: — wprawdzie projektowała się wycieczka... — No, tak, — przerwał jej pan Szarocki, — ale wobec odjazdu znajomych pań, zdaje mi się, że możemy ją odłożyć. — Oczywiście, — zawołała pani Łotuska, — musimy odprowadzić, to niemal obowiązek; a pani pójdzie z nami? — zwróciła się do pani Poreckiej. — Idziemy, mamusiu, to wypada, — odezwała się Madzia. — Czyż mówiłam, że nie pójdę, — powiedziała z godnością, — sądzę, że i panowie będą. — Stawię się na dworcu, — skłonił się pan Jedliński. Panie Łąckie mogły być zadowolone z owacyjnego pożegnania. Przyszły panie znajome, a panowie z bukietami i cukrami. Ryta w ładnym kostyumie podróżnym robiła bardzo korzystne wrażenie, ale mimo usiłowań, nie mogła pozbyć się smutku, a jej piękne oczy częściej błądziły po górach i wirchach oblanych słońcem, aniżeli po twarzach odprowadzającego towarzystwa. Pani Wanda, patrząc na nią, poczuła nagle ciche wyrzuty sumienia, że gdyby nie ona, może byłby Borowiecki pokochał Rytę. Zbliżyła się do niej i powiedziała tonem serdecznej prośby: — Ryto, nie wspominaj źle o mnie. — Dobrze, Wandziu, mam ci zresztą do zawdzięczenia wiele chwil miłych i dobrych. Zbliżyli się inni i zaczęła się ta zawsze banalna i nudna rozmowa pożegnalna ze sztucznym sentymentem, z obietnicami, rzucanemi na wiatr, byle minął czas do odejścia pociągu. Pani Łotuska z Szarockim stali opodal, a Szarocki, patrząc na nią, szepnął: — Dlaczegoś taka smutna? Czy zazdrościsz im wyjazdu? — uśmiechnął się. — Żartujesz, — odszepnęła, — a ja naprawdę czuję dziwną obawę przed koleją. — Czego się lękasz? Zostajemy tu przecież. — Ale on może przyjechać. — Pisał ci, że interesa zagmatwane i dopiero w czerwcu będzie wolny. — No, tak, ale mam złe przeczucia. — Głupstwo, — zaśmiał się, — o, widzisz, jak Borowiecki je żegna? Borowiecki przyniósł skromny bukiet z kilku róż i konwalii i podał Rycie, która go wzięła, mówiąc z uśmiechem: — Bez słów? — Przeciwnie, panno Ryło. Pani zacytowała w rozmowie Słowackiego, pójdę za przykładem pani. — I co? — „Dwie są melancholie, jedna z mocy, druga ze słabości. Pierwsza jest skrzydłami ludzi wysokich; druga kamieniem ludzi topiących się". — Dziękuję panu, — zarumieniona, uścisnęła podaną rękę. XIV. Po wyjeździe pań Łąckich, spodziewała się Dorcia, że będzie mogła znaleźć w zakładzie pokój oddzielny, ale zawiodły ją nadzieje. Wprawdzie pokój Łąckich był wolny, ale przeznaczony dla dwóch osób, okazał się zbyt drogim i rozczarowana Dorcia wróciła do pani Wandy, mówiąc: — Byłam w kancelaryi zarządu. — A czego? — podniosła pani Wanda oczy z czytanej książki. — Żądałam pokoju, ale znów niema wolnego, a ten po pannie Rycie jest za drogi. Dziś wyprowadzam się do hotelu, nie mogę nadużywać dobroci pani. — Skądże to nagłe postanowienie? — uśmiechnęła się pani Wanda, — czy pani tak bardzo źle ze mną? — Ależ nie, bardzo dobrze... ale ja pani przeszkadzam, nie ma pani chwili swobodnej, może i w nocy śpię niespokojnie. — Nie przeszkadza mi pani wcale, a śpi pani, jak dziecko zmęczone zabawą; proszę, zostań pani, naprawdę przyjemnie mi z panią. — Pani mówi tak przez wrodzoną dobroć, a naprawdę zdaje mi się, że pani mnie nie lubi. — A z czego pani to wnosi? — Wszyscy, których kocham i lubię, mówią mi „ty", a pani, chociaż prosiłam, zawsze tytułuje mnie panią. — A, jeśli tylko o to idzie, — zaśmiała się, — będę mówiła „ty", ale i ten warunek, że będziesz mi mówiła tak samo „ty". — Ja? Nigdy! Pani przecież mężatka, starsza odemnie, musiałabym albo przestać rozmawiać, albo wyszukiwać zwrotów, ażeby uniknąć słówka „ty". Najlepiej będzie, a dla mnie najmilej, pani mówi mi „Dorciu", a ja „pani". — Ha, jeśli chcesz koniecznie, będę ci mówiła ty, zgoda Dorciu? — wyciągnęła rękę. — Naturalnie, — zaśmiała się, — a swoją drogą wyprowadzę się. — Bądźże rozsądna, dobrze mi z tobą, a ty mi chcesz zrobić wielką przykrość, wyprowadzając się. — Ależ zostanę, jak długo zechce pani, ja nikomu nie chcę sprawiać przykrości, cóż dopiero drogiej pani, tak dobrej i słodkiej. — Dorciu, bez pochwał, — upomniała. — Jakże ci się podobało tutaj w zakładzie? — Bardzo przyjemnie, nie słyszy się o gospodarstwie, wydatkach, oszczędnościach... jestem swobodna jak ptak. — I chciałabyś fruwać i śpiewać? — To, nie, bo nie mam ani skrzydeł, ani głosu, ale tak mi dobrze, jak gdybym przeżywała bajkę, — mówiła z rozjaśnioną twarzą. — Jaką? — Był sobie pałac nie pałac wśród olbrzymich gór, — wskazała na Tatry, — i czarnych borów, a w nim cud — królewna ze swoim dworem, — patrzała z uśmiechem na panią Wandę, — ona była cud - pięknością, z oczami szafirowemi i włosami z błyskami złota... — No, Dorciu, dosyć o tej królewnie, opowiadaj dalej. — I cały dwór za jej przykładem był dobry, miły, szlachetny. I damy piękne i rycerze bez skazy i trwogi... — Dorciu, czy już jaki rycerz zdobył twe serduszko ? — zaśmiała się. — U mnie każdy rycerz kocha się tylko w cudkrólewnie, i tak jest nie tylko w bajce. — A wiesz, Dorciu, twoja bajka, jak każda bajka, mówi nieprawdę. — O, nie ! Ja przecież mam oczy; i wie pani, — zwierzała się, — ja nie potrzebuję nawet patrzeć, wystarczy, ażebym była w pobliżu i zaraz odczuwam te prądy sympatyczne, łączące dwie osoby zakochane. — Co za dar nadzwyczajny, — zaśmiała się, — a wiesz, Dorciu, skąd pochodzi? — Ja myślę, że to taka wrażliwość, może nawet chorobliwa. — A tak, tę chorobę każda dziewczyna przechodzi, — mówiła wesoło, — po prostu chcesz kochać i być kochaną i w tym kierunku jesteś bardzo wrażliwa. — Ale co znowu! — zarumieniła się, — jak mamusię kocham, nie myślę o żadnych romansach. — Wierzę ci, ale przyznaj się, kochałaś już? — Nie! — sponsowiała. — A podobał ci się ktoś bardziej od innych? — Pani taka dobra i ładna, że wyznam szczerą prawdę. Raz podobał mi się jeden pan... — Ładny? Miły? — Nie był ładny, żartem nazywano go nawet Satyrem, ale dobry był, wesoły i dowcipny. — No i co? — Ale tak się droczył ze mną, tak mi dokuczał, że przestał mi się podobać. — I nikt więcej, Dorciu ? — Prawie nikt... chyba tacy, że dziś mi się podobał, a jutro zapomniałam o nim, ale tacy się nie liczą. — Naturalnie, że nie, a ponieważ się nie kochasz, masz ten dar odgadywania względem zakochanych. A kto tu się kocha? — uśmiechnęła się. — Tu?... Wie pani, ta ładna, zgrabna brunetka... dzisiaj miała jedwabną bluzkę, bordo, przybraną koronkami koloru kremowego... — To pani Łotuska, — uzupełniła Wanda. — Otóż ona i ten pan szczupły, z długimi włosami, tak starannie w nieporządku utrzymywanymi, mają się ku sobie. — Ten pan nazywa się Szarocki, poeta. — Poeta !? — zawołała ucieszona, — pierwszy raz widzę poetę. Czy każdy ma takie włosy? — O, nie! On choruje tylko na wygląd poety, ale sam, zdaje mi się, nie jest poetą. Więc oni się kochają? I bardzo? — Może i bardzo... pewno wkrótce się pobiorą. — Omyliłaś się! — zawołała rozbawionym głosem, — ona jest mężatką i mąż żyje. — A oni się kochają!? — zdziwiła się, — i ona pozwala na to? — Dorciu, czy ty spadłaś z gwiazd? — Nie, ale... chyba, że ona rozwodzi się ze swym mężem. — Dlaczego? — Jakże można dwóch kochać? Gdybym była na jej miejscu... Zapukano do drzwi i wszedł pan Borowiecki, pytając: — Czy nic przeszkadzam? — położył pęk kwiatów przed panią Wandą. — Psuje mnie pan, — uśmiechnęła się przyjaźnie i napawała się wonią kwiatów. — Przez drzwi dochodziły odgłosy ożywionej rozmowy... Czy to sekret? — usiadł naprzeciw pań siedzących na kozetce. — O, nie mów pani! — prosiła Dorcia cała zarumieniona. — Dlaczego? przecież to nie żadna tajemnica... Mówiłyśmy o pani Łotuskiej i panu Szarockim i Dorcia... — Ach, nie! nie! — Dorcia i ja przypuszczamy, że oni sympatyzują ze sobą, a może nawet się kochają. — Przynajmniej takie są pozory, — uśmiechnął się. — I Dorcia wyraziła zdziwienie, jak można dwóch kochać... nie dokończyła jednak zdania swego, ponieważ pan wszedłeś. — A to zdanie? panno Dorciu? — Ależ ja tylko do pani mówiłam, — zawołała zawstydzona i podrażniona. — Dorciu, czy wstydzisz się swych przekonań? — uśmiechnęła się. — O, nie! — Więc dokończ. Spuściła oczy, wahała się przez chwilę, wreszcie powiedziała rezolutnie: — Gdybym była mężatką i przestałabym męża kochać, a zakochałabym się w drugim, powiedziałabym mężowi : nie kocham cię, rozwiedźmy się, no i wyszłabym za tego, którego pokochałam. Borowiecki raz tylko z ukosa spojrzał na panią Wandę, ciekawy wrażenia tych słów, a widząc jej twarz spokojną, zwrócił się do Dorci: — To tak się mówi, — uśmiechnął się niedowierzająco, — teraz pani odważna, bo nie ma pani męża, ale gdyby był, napewno uciekłaby się pani do dyplomacyi, pozorów... — Nie! Nigdy! Jakżebym mogła oszukiwać człowieka, który mi ufa i którego dawniej kochałam. Nie wyobrażam sobie, jakbym ja jemu w oczy spojrzała? — Tak, jak zwykle, panno Dorciu, — zaśmiał się, — czy pani nigdy nie przekroczyła zakazu? Czy nigdy z niczem się pani nie ukrywała? — Ja?... No, tak, ale na krótko i przyznawałam się, bo przecież i tak prawda wypłynie. — A gdyby nie wypłynęła? — Ach, to są rzeczy, których ukryć nie można, a ukrywanie robi gorszą przykrość, aniżeli przyznanie się. — Ale jeśliby pani wiedziała, że swem przyznaniem się zrobiłaby pani wielką przykrość swemu mężowi? — rozmyślnie przedłużał ten temat. — Powiedziałabym i tak. Lepsza jest krótka przykrość, chciażby wielka, aniżeli udawanie... ale pan ciągle tylko mnie pyta, a pani jak sądzi ? — zwróciła swe ładne, czarne oczy na milczącą panią Wandę. — W zasadzie zgadzam się z tobą, — odpowiedziała z obojętnością, która zbyt odbijała od podniecenia Dorci. — Czy tylko w teoryi? — uśmiechnął się Borowiecki. — I w teoryi i w praktyce, o ileby zaszły warunki wspomniane przez Dorcię, — odrzekła spokojnie, jak o sprawie, która ją mało interesuje, — a jakie pana zapatrywanie? — W teoryi? czy w praktyce? — Ach, tak, rozumiem, — uśmiechnęła się ironicznie, cała ta bowiem jego rozmowa podrażniła ją, gdyż, jej zdaniem, on tak od niechcenia mówił o tak bardzo ważnej sprawie, — teoretycznie jesteś pan wyznawcą wzniosłych zasad, ale w praktyce gotów pan korzystać ze sposobności. — Cokolwiek inaczej, — zaśmiał się z udaną swobodą, — teoretycznie wszyscy potępiamy oszukiwanie czy to męża, czy żony, ale w praktyce przymykamy oczy dobrotliwie i mówimy sobie: co mnie do tego? To jest sprawa pomiędzy małżonkami. — A pan do której kategoryi należy? — spytała może za porywczo, co zwróciło uwagę Dorci, która zaczęła się baczniej obojgu przypatrywać. — W życiu codziennem do kategoryi praktycznej. — Tak, to najwygodniej, — ironizowała, — więc takich zasad trzyma się pan w życiu codziennem, a od niedzieli i święta? — To inna sprawa, — zaczął z wielkim spokojem, — od święta, czyli od chwili, gdy ja zaczynam kochać, nie znam żadnych kompromisów ani z sumieniem, ani z praktyką życia, jak jedna jest miłość, tak i jedna uczciwość. — A więc to tak? — spojrzała przelotnie na niego i spuściła oczy. — Cieszy mnie, — przerwała Dorcia chwilowe milczenie, — że oboje państwo jesteście mego zdania, a teraz idę patrzeć na góry. Prześliczne są w słońcu zachodzącem, — wstała i przeszła na otwarty balkon. — Wyjątkowo prawa dusza, — wskazał oczyma na balkon. — Czy pan tak mało znał uczciwych kobiet? — uśmiechnęła się. — Przeciwnie, bardzo wiele, bo nawet grzesząc, można być uczciwym... ale ona ma prostolinijną moralność, a każde odchylenie gotowa nazwać po nazwisku. Gdy mówiła, można było wyczuć ton szczerości. — Ona i dla mnie, jak pan słusznie określił, jest prostolinijna i lubię ją szczerze. — Nic dziwnego, — uśmiechnął się, — jak zwykle w pokrewieństwie. Nie zrozumiała na razie i zdziwiona, że zapomniał, iż Dorcia zostawała tylko pod jej opieką, powiedziała: — Ależ ona nie jest moją krewną. — Wiem, ale jest pokrewną, bo i pani posiada tę prostolinijność uczuć i przekonań. — Skąd pan wie? — uśmiechnęła się przyjemnie. — Z obserwacyi... Psychikę pani odtworzyłem sobie na wzór mozaiki, z przerozmaitych drobnych szczegółów, ze spojrzeń, ruchów, uśmiechów, aż póki obraz pani nie stanął przedemną wykończony. — O, tak dużo pracy pan sobie zadał? — zaśmiała się, — czy nie było prościej i łatwiej zapytać mnie? Nie mam żadnych tajemnic i byłabym panu szczerze odpowiedziała na pytania. — Na wszystkie? — patrzał w jej piękne, łagodne oczy. — Sądzę, że nie pytałby mnie pan o takie rzeczy, na które nie mogłabym odpowiedzieć. — Oczywiście, nie prosiłbym panią o odpowiedź, czy na Marsie żyją tacy ludzie jak my, gdyż pani nie mogłaby mi kategorycznie odpowiedzieć, ale są pytania, na które może nie zechciałaby pani odpowiedzieć, musiałem tedy szukać rozwiązania zagadki na innej drodze. — I znalazł pan? — Tak mi się zdaje. — A ja bardzo wątpię, gdyż czasem jestem sama sobie zagadką, i ze zdziwieniem dowiaduję się, że jestem zdolna do takich uczuć albo czynów, których możliwości u siebie nie przypuszczałam. — Tak, to naturalne. Te wyjątki należą do kategoryi nastrojów, bezpośrednich odruchów, a źródło ich zawsze odnajdziemy w swej psychice, i to przyznanie się pani do nieświadomości pewnych procesów psychicznych stwierdza prawdziwość mych obserwacyi. — Nie wiedziałam, że pan należy do kategoryi ludzi nieomylnych, — zaśmiała się, — sądziłam, że tylko nauczyciele i nauczycielki posiadają ten przywilej. — Znam ten gatunek ironii pani, — uśmiechnął się, — służy ona do omijania spraw, mogących się stać drażliwemi, zdaniem pani. W tym wypadku jest to odsunięcie pytań, wkraczających w życie wewnętrzne pani. — A gdyby i tak było, czy pan myśli, że podstępem lub wytrychem można otworzyć tajemnicę duszy? — Wiem, że tą drogą nie zdobywa się tajemnicy serca. — A gdybym ja zaczęła pytaniami badać duszę pana, czy byłoby to panu przyjemnie? — Nawet w celu doświadczeń psychologicznych oddałbym się całkowicie na rozkazy pani, tak wierzę w niezmierną pani dobroć, szlachetność i subtelność odczuwania. — I na czem opiera się ta wiara? — spojrzała na niego z wielkiem zajęciem. — Wiara nie rozumuje, ona sama w sobie jest przyczyną i skutkiem. Gdy spotkałem tu panią po raz pierwszy, miałem wrażenie, że gdzieś, kiedyś, już panią dobrze znałem. Nie mogłem brać w rachubę tej przelotnej, wcale niezauważonej znajomości z pensyonarskich czasów pani, była inna, głębsza przyczyna, z której dopiero później zdałem sobie sprawę. — I jaka? — spytała zasłuchana. — Pani jest typem takiej kobiety, jakiej dotychczas napróżno szukałem. Bardzo mało znam ludzi, którzyby mieli tak wyrobione i skrystalizowane poczucie własnej godności i indywidualności. Wszystkie pani przykrości, cierpienia, ujemne uczucia, mają swe źródło w szorstkiem starciu tych właściwości pani z otoczeniem, które albo ich nie rozumie, albo lekceważy. Jaka to prawda, pomyślała, zdziwiona tem określeniem jej charakteru, przecież z mężem nigdy nie doszłoby do zerwania, gdyby on tak dalece nie był ignorował jej indywidualności, nie uważał jej za swą własność i niewolnicę, która musi być posłuszna jego zachceniom i kaprysom... A Borowiecki, jak doskonale ją poznał i zrozumiał, to umysł niezwykły i bardzo subtelny. Zapragnęła usłyszeć więcej o sobie od niego i spytała cichym głosem: — Cóż więcej? — Pani, mając sama duszę kryształową, brzydzi się każdym fałszem, kłamstwem, udawaniem i widzi w tem lekceważenie siebie, — mówił dźwięcznym, podnieconym głosem, ogarniając ją rozczulonemi oczyma. — Inni uważają tę właściwość pani za wybujałość nerwów, wyobraźni, za chorobliwą skrupulatność, a niemożność pani pogodzenia się z fałszem za brak serca. A jednak pani w swej istocie jest taka dobra, miękka, wybaczająca, i niema takiej prawdy, którejby pani nic przebaczyła. Jakkolwiek nie miała siebie za tak dobrą i doskonałą, zdawało się pani Wandzie, że ten człowiek czyta w jej duszy, poczuła obawę przed nim, ta jednak nie robiła jej przykrości, lecz ogarniała ją, jak słodka niemoc, której się i lęka, ale i pragnie. Po chwili starała się otrząść z wrażenia i powiedziała: — Nie mówmy o mnie, dobrze ? Wszystko, co pan o mnie powiedział, pochlebia mi tylko i kładę to na karb uprzejmości pana. — W tem odezwaniu swojem ujawniła pani swój błąd, niemal kardynalny, a mianowicie zamiłowanie do autokrytyki i analizy drobiazgowej, to przeszkadza pani w odbieraniu bezpośrednich wrażeń i psuje pani radość życia. — Bardzo być może, — uśmiechnęła się przyjemnie, — ale właśnie ta krytyka chroni mnie od impulsywnego działania, — spojrzała mu w oczy, — a takiego później musiałabym może gorzko żałować. — Ach, pani! — zaśmiał się wesoło, — każdy człowiek, bez żadnego wyjątku, posiada swoją małą głupotę, na którą nie pomoże i najsubtelniejsza krytyka. Czy nie tak, panno Dorciu? — zwrócił się do wchodzącej z balkonu. — Jeśli idzie o głupotę, — uśmiechnęła się ze szczerością dziecka, — to wiem dobrze, że ją posiadam. — Naprawdę? — spojrzała na nią rozbawiona pani Wanda. — Najzupełniej, — skinęła głową, — ileż razy powiedziałam sobie: nie rób tego, bo to głupio!... I wie pani, prawie zawsze postąpiłam wbrew własnemu ostrzeżeniu, czyli głupio, — zaśmiała się swobodnie. — Ale dlaczego, Dorciu? jeśli sama przewidywałaś, mogłaś się mieć na ostrożności. — Naturalnie, że mogłam, ale to było nad moje siły i zrobiłam głupstwo! — zaśmiała się. — No, opowiedz nam, jakie? — zachęcała pani Wanda i zarumieniła się, posłyszawszy własne słówko: „nam". Spojrzała przelotnie na Borowieckiego i zdawało się jej, że on zauważył to słówko i ucieszył się. Otóż moja głupota, pomyślała zaniepokojona. — Dajmy na to, — zaczęła Dorcia, — ktoś opowiada, a ja wiem, że ta osoba lubi przesadzać, i gdy spostrzegę, że nadto kłamie, muszę na to zwrócić jej uwagę. Albo jestem w towarzyrzystwie żydów, obiecuję sobie nic złego ani dobrego nie mówić o żydach, aż tu nagle paf! strzelę głupstwo! ja myślę, że każdy człowiek ma takie chwile, a pani miewa? — Ja?... — a przypomniawszy sobie słówko „nam", dokończyła: — prawdopodobnie miewam także. — I nie pomogła nam autokrytyka, — zaśmiał się Borowiecki. Pani Wanda spojrzała na niego podejrzliwie, czyżby on rozmyślnie użył słowa „nam"? Borowiecki miał jednak twarz tak pogodną, że podejrzenie ustąpiło i powiedziała: — To zdarza się tylko w chwili zapomnienia. — Niech będzie i chwila, ale bardzo często chwila decyduje, nie godzina. — To wielka prawda, - potwierdziła Dorcia z powagą, co ich oboje wprawiło w dobry humor. Odezwał się dzwonek na kolacyę. XV. W końcu kwietnia, w dzień jasny i słoneczny, ktoś z gości zakładu zaproponował przy obiedzie wspólną wycieczkę do Doliny Białego Potoku. Pomysł ten znalazł ogólne uznanie i postanowiono wyruszyć z zakładu o godzinie trzeciej, ażeby zdążyć z powrotem na kolacyę. — A my idziemy? — spytała szeptem pani Łotuska swego sąsiada. — Zostańmy, — odszepnął pan Szarocki, — daleko milej we dwoje, — uśmiechnął się do niej, — nikt nam nie przeszkodzi. — A może to nie wypada, — wahała się, — wszyscy idą, tylko my nie.... domyślą się, że umyślnie zostaliśmy. — Powiedz, że masz migrenę, — doradzał szeptem, — a ja pójdę z nimi. Zgubię ich albo na Rynku, albo też, gdy wejdziemy do lasu. — A jeśli to spostrzegą? — Zrobię to bardzo ostrożnie. Wrócę dorożką i nie wejdę do zakładu bramą główną, lecz bocznemi drzwiami i nikt mnie nie zobaczy. Zgódź się, moja droga, i tak już niedługo naszego szczęścia... w czerwcu on przyjeżdża. — To prawda, — westchnęła. W końcu obiadu spytała jej pani Mniewska: — A pani zapewne z nami się wybierze? — Nie wiem. Czuję zbliżającą się migrenę, — przyłożyła pani Łotuska do czoła swą białą, kształtną rękę, — jeśli tylko nie sprawdzą się moje przewidywania, pójdę bardzo chętnie. — Jaka szkoda, — powiedział smutnym głosem pan Szarocki, — że ta migrena przychodzi tak nie w porę. Cieszyłem się, że będę czas dłuższy w towarzystwie pani, a ta dolina taka piękna i romantyczna. — Będzie się pan napawał jej pięknością w każdym razie, a jeśli ból głowy ulży, spotkamy się w Dolinie. — Ja też idę. Pozwoli pani towarzyszyć sobie? — zwrócił się do pani Mniewskiej. — Nie ja sama idę, lecz całe towarzystwo i spotkamy się z konieczności. O godzinie trzeciej zaczęli się zbierać wycieczkowicze w westibulu. Jedną z pierwszych była pani Wanda, w kostiumie szkockim doskonale skrojonym, sprowadzonym z Warszawy i w kapelusiku tego samego koloru, ozdobionym ładnem piórem. Panie zaciekawione i nie bez zazdrości oglądały tę piękną i modną suknię, a pani radczyni nie wytrzymała, podeszła bliżej i oglądając suknię szczegółowo, powiedziała: — To pewno z Widnia sprowadziła pani tę suknię, widno to po fasonie i dobrym kroju. U nas, nie to w Jarosławiu, ale nawet we Lwowie nie umieliby tak zrobić. — Sprowadziłam ją z Warszawy. — No, no, — pokiwała głową, — ładna, bo ładna, ale aby aż z Warszawy do nas sprowadzać!? Czy nie mamy Widnia? I prędzej, i pewno taniej, no i bez cła! — Może, ale krawiec w Warszawie zna mój gust i posiada miarę. — No, jak tak, to znowu co innego, — patrzała na suknię, wreszcie podniosła oczy na twarz pani Wandy i rzekła z lekkiem wahaniem: — ta nie obrazi się pani, jak zapytam, bo ciekawość, ile taka suknia kosztuje w Warszawie? — Nie mogę pani powiedzieć, bo rachunku nie przysłał mi krawiec. — Ta czy być może! — zdziwiła się, — to pani tak zamówiła sobie, a on przysłał tak sobie i z kapeluszem!? — Ubieram się zwykle u niego i zapłacę, gdy będę w Warszawie. Dorcia, rozmawiając z panem Borowieckim, przysłuchiwała się radczyni z twarzą rozweseloną, a chcąc przerwać indagacye, powiedziała: — Już wszyscy wychodzą, czas na nas. Pani radczyni co prędzej poszła do pani Poreckiej, ale nie mogła podzielić się na razie swemi wiadomościami, gdyż przy Madzi był pan Szarocki, niezwykle rozjaśniony i rozmowny. Gdy towarzystwo mijało Rynek, pan Szarocki przystanął i wszczął ożywioną rozmowę z góralami. Pani Mniewska, która szła na szarym końcu, zawołała ze śmiechem: — Ej, panie Szarocki, czy pan nie myśli nam uciec!? Pewno cukiernia pachnie panu! Szarocki klnąc w duszy, zrobił minę bardzo przyjemną i zbliżywszy się, mówił wesoło: — Górale mają tak oryginalny sposób wyrażania się, że w ich towarzystwie doskonale się bawię. — Czyż moje nudniejsze? — zaśmiała się, — i za karę przeprowadzi mnie pan przez to pastwisko. — Ależ, bardzo mi miło i obym zawsze zasługiwał na taką karę. Szli dalej rozmawiając, a raczej nudząc się oboje zachwytami banalnymi nad górami i wirchami. Gdy Szarocki jakiś czas szedł w milczeniu, odezwała się nagle pani Mniewska: — Wolałby pan iść z panią Łotuską, albo czuwać nad chorą? Nieprawdaż? — Ależ nie, gdy ma migrenę, nie chce nikogo widzieć. — A ja przeciwnie, lubię, gdy mam się kim posłużyć i na migrenę pomaga mi piramidon. Możeby pan poradził pani Łotuskiej, ja zwalniam pana. Szarocki zawahał się, pokusa była tak silna, tak ponętna. Zwolnił już kroku, ale rozmyślił się i rzekł: — Nie, nie mogę. Moje nagłe odejście zwróciłoby uwagę wszystkich, byłyby gadania, plotki. — Co znowu! nikt nie zauważy nawet. Powiem, że pan poszedł inną ścieżką, no i zbłądził pan, — kusiła go, ażeby się zabawić jego kosztem i mieć w ręku ich tajemniczą schadzkę, tak sobie, od wypadku. Szarocki nie mógł nie usłuchać tak miłej i pożądanej rady i powiedział rozczulony: — Pani jest bardzo dobra. Skorzystam z pozwolenia pani i wrócę. — Zrobi pan najlepiej, ale ani słowa nikomu, że to ja radziłam panu, a zwłaszcza pani Łofuskiej. Słowo! — Słowo honoru. — No, do widzenia i przyjemnej zabawy! Szarocki dwukrotnie ucałował jej rękę, pożegnał się i skręcił na boczną ścieżkę, i przypominając sobie ostatnią rozmowę, spostrzegł, że zapomniał nazwy lekarstwa, a przecież ono było główną przyczyną jego powrotu. Odwrócił się i szybko podbiegł do pani Mniewskiej, mówiąc: — Jakie to lekarstwo radziła pani? — Lekarstwo? — zdziwiła się, — na co? — Na migrenę. — Ach, tak... piramidon. — Już wiem, dziękuję pani. Pani Mniewska patrząc za szybko oddalającym się, zaśmiała się wesoło, mówiąc półgłosem do siebie: — Ach, jakiż on naiwny! Szarocki dobiegł do rynku, a widząc aptekę, wszedł i kupił kilka proszków piramidonu, ażeby w razie zapytania Mniewskiej, módz z całą szczerością odpowiedzieć, że przecież tylko dla piramidonu opuścił towarzystwo. Następnie wsiadł do pierwszej spotkanej dorożki i pojechał do zakładu, a jako przezorny człowiek wysiadł opodal ogrodu zakładowego i bocznem wejściem dostał się na drugie piętro. Zapukał. Otworzyła mu sama pani Łotuska, mówiąc z miłym uśmiechem: — Nareszcie przyszedłeś, sądziłam, że zapomniałeś. — Raczej oczybym zapomniał, aniżeli o tobie, — całował jej ręce, póki mu ich nie odsunęła i schowawszy za siebie, powiedziała wesoło: — Teraz siadaj, bądź grzeczny i opowiedz, co robiłeś, z kim byłeś? — Dobrze, ale ty będziesz obok mnie, tutaj, — wskazał na kozetkę, siadając. — Przyrzeknij mi wprzód, że będziesz grzeczny i posłuszny. — Już przyrzekłem, — zaśmiał się i przyciągnął ją ku sobie. — A teraz opowiadaj. — Czy nie szkoda czasu na takie głupstwa? Chciałem wrócić z rynku, ale pani Mniewska zabrała mnie. — Nie! Nie tak... wszystko od początku. — Szedłem najpierw z panną Porecką, nudziłem się, jak pies na łańcuchu, bo myśl moja była przy tobie. — O czem mówiliście? Czy o mnie? — A tak; pytała, czy często miewasz miny? Co ci pomaga? Kiedy się ból kończy? wiła się, że właśnie dziś cierpisz? Co zaczyna?... i nic więcej. — A ty, co mówiłeś? — Ni to, ni owo, że nie wiem, bo tyle wiem o twojej migrenie, co i ona. — To dobrze... a potem, co było? — Gdy pozostałem w tyle, ażeby się wymknąć, zawołała mnie pani Mniewska. To bardzo dobra kobieta, współczuła z twoją migreną i radziła, ażebyś zażyła piramidonu. — Także mi doktor!? — uśmiechnęła się ironicznie, — co jej do mojej migreny? — Moja droga, jesteś uprzedzona do niej, a ona naprawdę bardzo wiele mówiła o tobie. — Cóż takiego? — Że jak mi pewno przykro z powodu twej migreny; że powinienem czuwać nad tobą i tobie posługiwać, gdy jesteś chora... — Widzisz, jakiś ty głuptasek, — zaśmiała się, — ona chciała zbadać i wywiedzieć się od ciebie, w jakim stosunku jesteśmy i czy my blizko ze sobą, a ty bierzesz jej czułe pytania za dobrą monetę. No i co dalej? Opowiadaj! Teraz i Szarocki zrozumiał, że padł ofiarą podstępnej polityki pani Mniewskiej; chwilę zastanawiał się, czy ma powiedzieć, że ona namawiała go i ułatwiła opuszczenie towarzystwa, ale przypomniał sobie dane słowo. Naprawdę nie tylko to przyrzeczenie go krępowało, ale i obawa niezadowolenia swej pani i zepsucia chwil z nią, tak mile się zapowiadających. — Co dalej? — zastanawiał się, — a nic! Obiecałem, że kupię piramidon i koniec. To krótkie i treściwe zakończenie nie podobało się pani Łotuskiej, podejrzywała, że on coś ukrywa. — I pewno kupiłeś piramidon przez zbytnią troskliwość, boś ty taki dobry, — powiedziała z wielkiem rozczuleniem. — Zgadłaś! — uśmiechnął się zadowolony i wyjął pudełeczko z lekarstwem, — bo jeśli dziś nie boli cię głowa, może to nastąpić jutro lub pojutrze. — Jaki ty kochany, że pamiętałeś o mnie, a jej podziękowałeś? — Naturalnie, bardzo serdecznie. — A teraz przyznaj się, prawda, że ona ułatwiła ci opuszczenie towarzystwa? — patrzała mu w oczy. — Ależ nie! Wcale nie! — zaprzeczył ze zbyt wielką żywością. — Ależ tak! — zaśmiała się, — ja przecież ją znam dobrze. Ona lubi pomagać zakochanym przez dobre serce... no, przyznaj się, Heniu! — ucałowała go. Szarocki przypomniał sobie dane słowo i nie bez wysiłku rzekł z bladym uśmiechem: — Naprawdę, że nie! — Heniu! — tuliła się do niego tak, że poczuł bicie jej serca, zaleciał go zapach jej włosów, — jeśli mnie kochasz... ona ci poradziła. W takiej chwili, kochający niewiastę gotów się przyznać do zbrodni nawet, uległ tedy i Szarocki, ale miał na tyle przytomności, że chciał się zabezpieczyć przed złemi następstwami i spytał z prośbą i wahaniem: — A nie będziesz się gniewała? — Nie. — I będziesz taka dobra jak zawsze? — Będę. — No, więc ona namawiała mnie istotnie do powrotu, ale ja z obawy plotek odmówiłem. — A gdzie pożegnałeś się z nią? — Na polanie. — No, już wiem wszystko, — odsunęła się od niego, — i nie gniewaj się, ale jesteś co najmniej naiwny, jak dziecko w kolebce. I to ty, poeta, człowiek inteligentny, dałeś się takiej Mniewskiej wywieść w pole? I nic nie rozumiałeś! Na niczem się nie poznałeś! A przecież dziesięcioletnia dziewczynka poznałaby się na jej niezręcznej a tak podstępnej grze, a ty, jak jagnię poszedłeś pod nóż. Zarzuty te obraziły ambicyę Szarockiego, najpierw dlatego, że sam istotnie nie odrazu uległ pani Mniewskiej i przewidywał plotki, a następnie bolało go, że dał się wyprowadzić w pole i że Łotuska miała racyę. Nachmurzył się tedy, sposępniał i rzekł obrażonym głosem: — Ja się na intrygach nie znam. Przychodzi twoja dobra znajoma, dopytuje się o ciebie z wielkiem współczuciem, radzi, prosi i namawia, ażebym nie zostawiał ciebie samą, podaje lekarstwo, cóż miałem zrobić? — Naturalnie uledz, — zaśmiała się ironicznie, — i narazić mnie na plotki i obmowę. — Może dodasz, że taki był mój plan czy zamiar, proszę cię, pozwól sobie, — zawołał gniewnie. — Tak, czy nie tak, na jedno wychodzi, — powiedziała przygnębiona, — teraz dopiero użyją na mnie. I co tu począć? co zrobić? On, widząc jej smutek, zapomniał o swym gniewie i doradzał: — A gdybyśmy tak razem pojechali do nich? jak myślisz? — Także pomysł!? — zawołała rozdrażniona, — ażeby wszyscy znajomi i nieznajomi dowiedzieli się, że latałeś po mnie i przywiozłeś. A może rozgłosisz, że pomógł mi ten piramidon tej intrygantki? — No tak, to był zły pomysł, — powiedział pokornie, przestraszony jej gniewem, i po chwili milczenia dodał: — a gdybym ja sam pojechał? — Naco? Poco? Czy na to, ażeby pani Mniewska spytała się przy wszystkich, czy moja migrena ustąpiła ? Czy poskutkowało jej lekarstwo? — drwiła z niego — i jakbyś ty wyglądał? Co odpowiedziałbyś na krzyżowe pytania? Skompromitowałbyś mnie jeszcze bardziej. Nie! Dosyć mam ciebie! — I ja to widzę, — wstał i kłaniając się ceremonialnie, rzekł: — żegnam panią, — szukał kapelusza. — A to co nowego? — zawołała gniewnie, — nie dość, że nabroileś, jeszcze się obrażasz? Zostań! — Daruje pani, ale nie zostanę, jeśli moje najlepsze chęci i zamiary narażają panią na obmowy, plotki... wolę się usunąć zupełnie, — złożył ukłon głęboki, wyprostował się i z twarzą smutną, przygnębioną, powiedział tragicznym głosem: — żegnam panią. Patrzała na niego zdziwiona i rozżalona. — Heniu ! — powiedziała czule. — Idę ! Pójdę w góry, w turnie i wirchy. Ciebie jedną kochałem nad życie! Tyś była mojem natchnieniem, poezyą, czarodziejską królewną i gdy ty mnie odtrącasz, co mi po sławie? po życiu? po cudach poezyi? — Więc to ja ciebie odtrącam?! — zawołała po przez łzy, — to ty, niewdzięczny, za moją miłość, poświęcenie, grozisz mi, męczysz, upokarzasz. Cóż mogę dla ciebie więcej uczynić? I czego ty się gniewasz? — Ja się wcale nie gniewam, — stał z kapeluszem w ręku, — ale jeśli mówisz, że masz mnie dosyć, co mam zrobić? — Ach, jakiś ty niemądry! — zbliżyła się, pocałowała, odebrała kapelusz, który rzuciła o ścianę tak, że wpadł za łóżko, i wziąwszy go za rękę, poprowadziła do kozetki, mówiąc: — siadaj i przeproś mnie, — podała mu ładne ręce do pocałunku. — Każesz, to przepraszam, — całował i pieścił jej ręce, — ale za co, to nie wiem, ja naprawdę miałem jak najlepsze chęci... — Już nie mówmy o tem, — zasłoniła mu usta dłonią, — już ja sobie poradzę z tą Mniewską. — I jak? — Powiem, że wybornie udał się jej podstęp, ale nie mogłam korzystać z twego towarzystwa, bo mnie głowa bolała, a ty nie mówiłeś o niczem innem, tylko zachwycałeś się nią. Ona w to uwierzy i będzie się cieszyła twojem uwielbieniem. A możebyś napisał jaki wierszyk dla niej? — Ach, nie! Dla ciebie gotów jestem każdej chwili, bo tyś mem natchnieniem i odbieram słodką nagród?. — uśmiechnął się do niej. — Fe, jaki ty materyalista, — zaśmiała się, a on objął ją wpół i przyginał ku sobie. Wywinęła mu się i upomniała go: — Obiecałeś być grzeczny, — a widząc, że się zachmurzył: — jestem dziś taka zdenerwowana, wiesz, prześladuje mnie dziś obraz mego męża, nie mogę się go pozbyć. — Ach, urojenie, nic więcej. — I ja to wiem, ale mimo to, on mnie nie opuszcza... Powiedz jakiś piękny wiersz, bardzo lubię twoją poezyę. Szarockiemu to bardzo pochlebiło, zamyślił się i po chwili rzekł: — Właściwie to nie mój wiersz, ale jest w nim coś, co odurza, jest siła i ogromna plastyka. — Powiedz ! Powiedz! — prosiła. Odchrząknął i zaczął posępnym głosem, oparłszy głowę na dłoni: „W wirydarzu zbrakło już Granatowych, ciemnych róż. Lecz nie zbrakło jeszcze łez... Adamastor — Rozamunda. Hej, piorunie I wichrom wtórz! Już wypita trucizn kruż! Wkrótce zbraknie także łez... Jak żałośnie zawył pies". — Bardzo piękne, — udawała zachwyconą, — ale wiesz, ten twój erotyk przecudny... I zaczęła się rozmowa, w której ona przechwalała jego wiersze, a on z odpowiednią skromnością zastrzegał się przeciw zbytnim zachwytom. I było im tak dobrze, tak miło w opustoszałym zakładzie, gdyż i służba, korzystając z nieobecności gości, używała wywczasu. Portyer poszedł się zdrzemnąć do swej izdebki, a pomocnik jego spał w wygodnym fotelu w westibulu i nie słyszał, że dorożka stanęła w podjeździe, wysiadł z niej gość, wszedł do wesfibulu, a nie widząc służby, zawołał zgorszony: — Hej! jest tu kto!? — a spostrzegłszy wyrostka w liberyi, śpiącego w fotelu, szarpnął go za ramię krzycząc: — Nie słyszysz, gamoniu! Chłopak zerwał się, otarł kułakiem zaspane oczy i powiedział odruchowo: — Słucham, jaśnie panie! — Nie słuchasz, bo śpisz. Idź, zabierz rzeczy z fiakra. Chłopak zbiegł do podjazdu, a przybyły gość stanął przed wielkiem, ściennem lustrem i zaczął pilnie przyglądać się sobie. Odbicie jego osoby nie było zbyt pochlebne. Był to wysoki, kościsty i chudy, łysy pan, z twarzą pooraną zmarszczkami. Około ust miał wyraz goryczy i cierpienia, usta sinawe, gotowe zawsze do uśmiechu drwiącego, a z pod krzaczastych brwi świeciły małe, niebieskawe, kłujące oczy. Na łysej głowie resztki włosów, a na górnej wardze małe, przycięte blond wąsy. Ubranie czarne, jak u pastora, zdawało się, że nie było robione na niego, tak wisiało na kanciastych ramionach, a spodnie, jakkolwiek wązkie, chwiały się na wszystkie strony, nie mogąc znaleźć oparcia na suchych nogach, zakończonych wielkiemi stopami. Gość przygładził ręką resztki włosów, poprawił kołnierzyk na chudej, żylastej szyi z wielką grdyką, wyprostował pomięty, jasny krawat i uśmiechnął się do siebie, pokazując żółte, szerokie zęby. Uśmiech ten był raczej grymasem, nie wiadomo czy zadowolenia, czy też drwin. — Gdzie portyer? — zwrócił się do chłopaka, który przyniósł ręczny kuferek i walizę dość wielką. — W tej chwili jaśnie panie, — pobiegł w głąb zakładu. Portyer przyszedł pospiesznie i kłaniając się pokornie, przemówił: — Całuję rączki jaśnie pana. — Co za porządek u was? — gromił go, — przyjeżdżam, pustki, nikogo nie można się doprosić. — Prawie wszyscy goście wybrali się dziś na wycieczkę. — Czy i pani Łotuska? — Nie wiem, jaśnie panie... zaraz zapytam pokojówki. — Dobrze. Portyer zatelefonował na drugie piętro, dzwonił kilkakrotnie, zanim zgłosił się ktoś ze służby, który zawołał pokojówkę do telefonu. Portyer wysłuchał odpowiedzi i rzekł z ukłonem: — Jaśnie pani chora, ma migrenę. — Weźmiesz ten ręczny kuferek, — rozkazał gość chłopcu, — pojedziesz windą ze mną i wskażesz mi numer pani Łotuskiej. Walizę później przyniesiesz. Na drugiem piętrze kazał iść przodem chłopcu, który stanął przed drzwiami i zapukał : — Kto tam? — zawołał głos niewieści. Przybyły gość nacisnął klamkę, otworzył drzwi szeroko i ujrzał ich dwoje, siedzących na kozetce. — Ach, to ty, Jasiu! — zerwała się z kozetki i rozpromieniona pobiegła na spotkanie. — Jak to szczęśliwie, że mnie zastałeś! — wspinała się na palce ażeby go ucałować. On, nie spuszczając oczu ze zmieszanego Szarockiego, stojącego przy stole ze spuszczonemi oczyma, nachylił się trochę do niej i rzekł drewnianym głosem: — Jak się masz, Luciu, cóż, podobno masz migrenę... Wszyscy na wycieczce, tylko ty w domu i... — Miałam dobre przeczucie, że przyjedziesz, — przerwała mu rozradowana, — dopiero przed chwilą mówiłam o tem panu Szarockiemu... Ach, panowie się nie znacie... mój mąż... pan Szarocki. Nie bez obawy podszedł Szarocki, skłonił się wyciągnąwszy rękę i rzekł: — Bardzo mi przyjemnie. Pan Łotuski z pewnem wahaniem podał swoją i ledwie dotknął wyciągniętej ręki, mówiąc: — Czy pan tutejszy doktor? — Nie. — Hm... myślałem, że pan leczy moją żonę na migrenę. — Istotnie, Jasiu, — zaczęła szybko pani Łotuska, — pan Szarocki był tak uprzejmy, że przyniósł mi lekarstwo na migrenę, — szybko zbliżyła się do stolika i podniosła w górę pudełko apteczne. — Pokażno, — zbliżył się mąż do stołu, wziął w rękę pudełko, obejrzał napis, — tak, to piramidon, ale nie zażywałaś. — Dopiero przed chwileczką pan mi przyniósł, a gdy ciebie ujrzałam, przeszła mi migrena, bo ja mam gatunek bolu nerwowego i przy silniejszem wzruszeniu ból przechodzi. — Trochę zagadkowy ten ból, — zrobił drwiący grymas, — no, ten pokój obszerniejszy, zmieści się moje łóżko. Szarocki czul, że wypada mu odejść, szukał oczyma kapelusza, nigdzie go nie było. — Nie chcę przeszkadzać państwu, wychodzę... tylko mój kapelusz? Ona rzuciła okiem po pokoju, nie było kapelusza, a chcąc się Szarockiego pozbyć, powiedziała: — Zdaje mi się, że pan przyszedł bez kapelusza... i do widzenia przy kolacyi. — Ależ ja wprost... z apteki, — szukał oczyma po pokoju. — Zdaje się panu. Kapelusz pewno jest w pańskim pokoju. Szarocki ceremonialnie pożegnał się z małżeństwem, usłyszawszy na odchodnem: — Dziękuję za proszki. — Nareszcie jesteśmy sami. Siadaj, Jasiu, pewno zmęczyłeś się podróżą, — posadziła go na kozetce i tuląc się do niego, głaszcząc pomarszczoną twarz, mówiła z rozczuleniem: — jak to dobrze, że przyjechałeś, kotku, tak mi było tęskno za tobą. On, jak prawdziwy kot, pozwalał się pieścić, głaskać i spytał obojętnie, patrząc z ukosa bacznie i podejrzliwie na jej twarz : — Co to za jeden? — On? Jeden z kuracyuszy zakładu, ma podobno suchoty, — zawahała się chwilkę, a przypomniawszy sobie plotkę o epilepsyi pana Jedlińskiego, dodała: — i wielką chorobę. Zawsze drżę, ażeby przy mnie nie dostał, a na nieszczęście jest moim sąsiadem. — Wielką chorobę, powiadasz? — Tak mówią... ach, jak ja się jego boję. — Hm... Nie podoba mi się jego nazwisko, co to jest, Szarocki? — Nazwisko, jak każde inne, mój Jasiu. — No, tak... ale nie podoba mi się. Właściwie nie nazwisko nie podobało się panu Łotuskiemu, ale to, że zastał go sam na sam z żoną i że był to młody, dosyć przystojny człowiek z gęstą i długą czupryną. Postanowił zbadać tę rzecz gruntownie. — Czy sądzisz, Jasiu, — zaśmiała się, — że on mi się podoba? Ty wiesz przecież, że wogóle młodych nie lubię, a zawsze miałam słabość do ludzi poważniejszych, rozumnych i miłych. Najlepszy dowód, że ciebie wybrałam, Jasiu, — ucałowała jego usta. — W to wierzę, bo te młokosy mają zielono w głowie, pędziwiatry, co to dziś do tej, jutro do drugiej, i mojem zdaniem żadna, szanująca się kobieta nie wdaje się z takimi żółtodzióbami, jak ten oto... a jak mu na imię? — Nie wiem, Jasiu, co mnie to może obchodzić. — Jakże, Luciu, twoje zdrowie? — Trochę lepiej, ale doktor twierdzi, że powinnam tu zostać do jesieni. — Rozmówię się z nim. — Ale ty, Jasiu, wyglądasz doskonale, odmłodniałeś. Czy tylko nie bałamuciłeś się? Nie zdradziłeś mnie? — Co znowu? — ucieszył się tem podejrzeniem, — wprawdzie te Włoszki robiły do mnie słodkie oczy, ale ja im na to: „mia cara", mam ładniejszą żonę od ciebie. No, a ten Szarocki pewno udaje, że w tobie zakochany... siedzi u ciebie... lekarstwa przynosi... i nawet nie wie, czy przyszedł w kapeluszu? Właśnie ona, siedząc na nizkiej kozetce, dostrzegła kapelusz Szarockiego pod łóżkiem i przypomniała sobie, że go tam rzuciła. Błyskawicznie spojrzała na kierunek oczu rnęża i chwilowo się uspokoiła. — On !? Zakochany !? — zaśmiała się, — a może? Zdaje się, że on we wszystkich paniach się kocha, bo do każdej pisuje wierszyki. — Powiadasz wierszyki? Więc bawi się w poetę, a każdy z tych półgłówków musi mieć kochankę; no, a z fachu, czy też zajęcia, czem jest? — Nie wiem... ale ty, Jasiu, nie widziałeś, jaki prześliczny widok mam z okna, chodź, zobacz. — Będzie czas, — i wyciągnąwszy nogi na pokój, oparł głowę o krawędź kozetki. Teraz napewno zobaczy kapelusz, pomyślała żona i chcąc go poruszyć z kozetki, powiedziała: — A może umyjesz ręce? Mam wyborne mydło fiołkowe. — Ręce, — spojrzał na nie, — są czyste, daj mi zapałki, — wyjął papierośnicę. — W tej chwili, — wstała, przyniosła i usiadła naprzeciw, zasłaniając sobą nieszczęśliwy kapelusz. — A on pali? — Kto? — spytała zirytowana. — Ten wierszokleta. — Nie wiem. — Czy i do ciebie pisał? — Deklamował mi swoje wiersze. — Dlaczego nie siadasz obok mnie? Czy już ci się znudziłem? — Ach, Jasiu, poco te żarty, wiesz przecież, że mojem jedynem pragnieniem być z tobą, — usiadła obok męża. — To też nie zaraz się rozłączymy, — objął ją ręką w pasie, — mój doktor zalecił mi odpoczynek w Zakopanem. — To doskonale się składa, będziemy razem i z tobą pójdę na wszystkie wycieczki. — O, co to, to nie. Wiesz, mam nagniotki i one mi przeszkadzają... a z nim często chodziłaś? — Ledwie przyjechałeś, a już mi dokuczasz, wiesz, jak ciebie kocham, a ty nawet mnie nie pocałowałeś. — Owszem, zaraz, — i nachyliwszy się do jej twarzy, pocałował, ale i upuścił papieros. Zanim zdążyła podnieść, on się nachylił i patrząc w jej oczy, rzekł niezadowolony: — Ale ty zawsze nieporządna... i teraz coś rzuciłaś pod łóżko. Czy to miejsce na schowanie? — Gdzie? Nie wiem. — Zaraz ci pokażę, — wstał. — Nie trudź się, ja sama, — przytrzymywała go. — Ty masz migrenę, ja sam podniosę. Laską wysunął przedmiot na pokój i zgorszony zawołał: — A to co? Kapelusz!? Męski kapelusz pod twojem łóżkiem!? — Nie rozumiem, skąd się wziął, — patrzała z obrzydzeniem na kapelusz. — A, to pewnie pana Szarockiego. — Aha, — zaśmiał się złośliwie, — nareszcie poznałaś. I on miał racyę, szukając swego kapelusza, a nie ty. — A cóż mnie jego kapelusz obchodzi? Czy przyszedł z kapeluszem, czy bez niego, a twoje podejrzenia obrażają mnie. — Jeszcze o nic cię nie podejrzywam, poco uprzedzasz wypadki? — stał nad kapeluszem z laską i mówił zwolna: — zatem jego kapelusz pod łóżkiem... i jakim sposobem właśnie pod łóżkiem twojem, a nie na wieszadle, na krześle, na stole... — Pewno rzucił i spadł. — Jakto rzucił? Czy to dom jego, czy karczma? I rzuca na twoje łóżko, jakby na własne? Ona nienawistnie spojrzała na niego i milczała zachmurzona. On laską podniósł kapelusz, zawiesił na wieszadłach i mówił: — Zatem był tu jakiś dramat, kłótnia zakochanych i on w komedyanckim geście rzucił kapelusz od siebie, ażeby mieć wolne ręce dla ciebie. Co? Czy nie tak? — siadł naprzeciw niej z miną sędziego śledczego. — Milczysz? — ciągnął dalej, — zatem przyznajesz się. W sam czas przyjechałem... Czy on ci się już oświadczył? Milczała, on zapalił papierosa i patrząc drwiąco mówił: — Czy bardzo kochasz tego smyka i wierszoroba? Co? Mów !... Milczysz? a więc się przyznajesz. Ona wstała, wzięła książkę do ręki, usiadła na dawnem miejscu i rzekła spokojnie, z miłym uśmiechem: — Widzę, że cię bardzo bawią twe genialne domysły, baw się, Jasiu, monologuj, a ja będę czytała. Mam bardzo interesującą powieść, — otworzyła, udała, że czyta, obserwując go bacznie. On wstał, poszedł wolnym, ciężkim krokiem na balkon, przypatrywał się widokowi i rozmyślał nad żoną i Szarockim. Napewno ten smarkacz umizga się do niej, nic dziwnego, kobieta jak łania, młoda, ponętna, sama jedna, ale między nimi nic nie było. Ona przecież taka młodziutka, naiwna, szczera, czy przyjęłaby go tak radośnie, z takiem uczuciem, wobec Szarockiego, gdyby była nim zajęta. A ona rzuciła mi się na szyję, całowała mnie, tęskniła za mną i taka uszczęśliwiona, że razem będziemy. Nie, ona jest niewinna i kocha mnie. Ale ten Szarocki ! Siedział z nią sam na sam, jednak drzwi były otwarte i ona wcale się nie zmieszała. Lecz ten kapelusz? Zapewne, że mógł spaść za łóżko. Taki młokos nie wie, co wypada, a co nie, rzucił na łóżko i kapelusz spadł, to naturalne. W każdym razie byli sami, a inni na wycieczce. Zawsze w tem coś jest, tylko niepotrzebnie kładł nacisk w rozmowie na tego głupca Szarockiego. Należało nic nie mówić, obserwować ich, rozpylać się o nich, pociągnąć służbę za język, i mając coś w ręku, dopiero z nią pogadać. Tak jest, głupio się stało, ale winien temu ten błazen Szarocki, taki był zmieszany, zalękniony, pewno tchórzem podszyty, no i ten kapelusz... No, niema innej rady, tylko pogodzić się z żoną, uspokoić ją i dopiero zręcznie wybadać służbę, rozpatrzeć się w sytuacyi. Spojrzał na czytającą, wydała mu się tak piękna, niewinna, czysta, że uczuł nawet wyrzuty, iż śmiał ją podejrzywać. — Luciu, — wszedł do pokoju i mówił głosem, o ile potrafił, łagodnym: — coś ci powiem. — Czy znów o nim lub o kapeluszu? — powiedziała nadąsana, bo z jego głosu poznała, że ona jest górą. — A, niech go dyabli wezmą razem z kapeluszem, — zaśmiał się, — przecież o takiego błazna, wierszoroba nie mogę być zazdrosny i nie jestem. — Pierwsze mądre słowo powiedziałeś, — uśmiechnęła się zalotnie. — Wiesz Luciu, — usiadł obok niej i objął ją w pasie, tuląc do siebie, — coś mnie podleciało, widocznie nerwy po męczącej podróży... Ja ci ufam i wierzę najzupełniej, to przecież sensu niema, ażebyś ty się zajęła chłopakiem chorym na wielką chorobę. Wiesz, znam się na tem, każde silniejsze wzruszenie może sprowadzić atak, więc we własnym interesie nie pozwalaj mu umizgać się do ciebie, deklamować, przynosić lekarstwa, usługiwać tobie, bo padnie na podłogę, zacznie nim rzucać, piana z ust, głową tłucze... — Ach, Jasiu! Nie przerażaj mnie! To okropne! — tuliła się do niego bardzo przestraszona. — Już nigdy nie pozwolę mu zbliżyć się do siebie, nigdy słowa do niego nie przemówię. Ty otworzyłeś mi oczy dopiero, jakże ci wdzięczna jestem! Mąż był uszczęśliwiony, że udało mu się tak przerazić żonę i zabezpieczyć się przed umizgami Szarockiego, ale znów, gdy ona ani słowa nie odezwie się, nie poda mu ręki, nie odkłoni się, jakże to będzie wyglądało? Co powiedzą ludzie? — No, wiesz, Luciu, — uspokajał żonę, — to już przesada. Owszem, podaj mu rękę, przemów kilka słów, bądź z nim zupełnie jak dawniej, tylko chłodno, surowo, z daleka. — Nie! Nie chcę! Dziś poproszę doktora, ażeby wyznaczył mi inne miejsce przy stole... ja się tak boję. — Ależ, moja Luciu, to sensu nie ma, powiedzą, że to z powodu mego przyjazdu, że ci scenę zrobiłem, no i zrywając z nim tak nagle znajomość, sama podasz się w podejrzenie, że przed moim przyjazdem byłaś uprzejma dla niego, a teraz z obawy przedemną unikasz go. — Nie! Nie! Ja się tak boję! — Ależ ja będę przy fobie, no, i jeśli mnie kochasz, w niczem na pozór nie zmienisz swego zachowania względem niego. Proszę cię. — Tylko dla ciebie to zrobię, ale pamiętaj Jasiu, gdyby dostał napadu, ty mnie zaraz zasłonisz, na samą myśl drżę, i jak to szczęśliwie, że przyjechałeś i mnie uprzedziłeś. Do kolacyi zeszli państwo Łotuscy w przykładnej zgodzie, ona wsparta na jego ramieniu, on, o ile to zgadzało się z jego twarzą, pogodny. Pani Mniewska bardzo czule dopytywała się o migren? i cieszyła się wraz z panią Łotuską, że mąż przyjechał. A swoją drogą paliła ją ciekawość, czy mąż zastał u żony Szarockiego, gdyż obliczyła, że Szarocki musiał być u niej przed nadejściem pociągu i chyba ptakiem nie wyfrunął z pokoju. Bardzo bacznie przyglądała się pani Łotuskiej, ale jej twarz pogodna nie dawała żadnych wskazówek. Niecierpliwie czekała nie tylko ona, ale i inni na Szarockiego, który właśnie spóźnił się na kolacyę. Nareszcie wszedł, poważny, posępny, nie patrząc na nikogo, zbliżył się do swego miejsca przy pani Łotuskiej, a zobaczywszy swą serwetę, lekko skłonił się sąsiadce i usiadł. Z wielkiem napięciem śledzono, czy ci dwaj panowie, siedzący po obu stronach pani Łotuskiej, poznają się i w jaki sposób. Nagle, zupełnie niespodziewanie, Łotuski trochę się podniósł i wyciągając wielką, kościstą rękę powiedział uprzejmie: — Dobry wieczór panu. Szarocki poczerwieniał i dosyć niezręcznie uścisnął podaną rękę, mówiąc: — Dobry wieczór. Jak się pan czuje po podróży? — Doskonale, — na twarzy zarysował się grymas, który miał oznaczać błogi uśmiech, — jeszcze dzisiaj mógłbym zrobić wycieczkę. — Powinszować panu tyle żywotnej siły, — rzekła przyjaźnie pani Porecka. — Tak, pani dobrodziejko, kto, jak ja, w młodości żył moralnie, temu starczą siły na wszystko i podróż go nie męczy. — Mógłby też pan, — uśmiechnęła się pani Mniewska, — użyczyć trochę swego zdrowia żonie. — Ba, gdybym to mógł, — westchnął. — Jakże pani się czuje po migrenie? czy naprawdę ustąpiła? — spytała znowu czule pani Mniewska. — Dziękuję pani, ustąpiła prawie zupełnie. — Piramidon bardzo mi pomaga, a pani? — Nie zażyłam, gdyż z chwilą przyjazdu męża migrena ustąpiła. — A tak, tak, — skinęła głową pani Porecka, — przy wielkich wzruszeniach ustępuje migrena. — Zwłaszcza przy niespodzianych, — uśmiechnęła się pani Mniewska, — a jak pan zastał żonę? — O wiele lepiej, aniżeli przypuszczałem. — Pod jakim względem? — dopytywała się pani Mniewska. — Wygląda lepiej, a więc zdrowsza, dosyć wesoła i bardziej towarzyska. — Nie chwal mnie, — powiedziała żona, rzucając tryumfujące spojrzenie na panią Mniewska, — to tylko twój przyjazd tak oddziałał korzystnie. — Sądzę, że nie tylko na panią przybycie męża oddziaływa tak dodatnio, ale na każdą mężatkę, — spojrzała na panią Wandę, — co do mnie, przyznaję, że byłabym uszczęśliwiona, a pani? — zwróciła się wprost do pani Wandy. — Zazdroszczę pani, — uśmiechnęła się, — że tak tanim kosztem może pani być szczęśliwa, bo tylko za cenę biletu kolejowego. Pani Porecka złem okiem spojrzała na panią Wandę, około ust zarysował się wyraz zawziętego gniewu, lecz spytała z uprzejmością niezwykłą pana Łotuskiego: — Czy pan cieszył się nadzieją zobaczenia żony? — Naturalnie, byłem stęskniony. — Jak każdy kochający mąż, — uzupełniła pani Porecka, — którego dobra żona zachęca do odwiedzin i nie zakazuje przyjazdu pod tym lub owym pozorem, — uśmiechnęła się zjadliwie. Pani Wanda z wielkim wysiłkiem stłumiła w sobie oburzenie i powiedziała z uśmiechem: — Jak to miło słyszeć, że małżeństwa starsze, które zżyły się ze sobą przez jakie ćwierć wieku lub dłużej, tak się kochają i tęsknią za sobą. Dobra przepowiednia dla nas młodszych. Tego było za wiele pani Poreckiej, cóż bowiem może bardziej ranić próżność kobiet w pewnym wieku, jak wzmianka złośliwa o liczbie lat, a tu nie dość, że ją robi starą, ale była to wyraźna aluzya do lat Madzi. Wyprostowała się w krześle i rzekła z wyniosłą godnością: — Tylko dobra i zacna żona może liczyć na miłość i szacunek męża, i to od chwili pobrania się, do samej śmierci... Inne zaś spotyka to, na co zasługują swem postępowaniem, — spojrzała pogardliwie na panią Wandę. Borowiecki, widząc, że spór się zaognia, zwrócił się z dobrym uśmiechem do pani Poreckiej: — Wygłosiła pani piękne marzenia moralizatorów, ale w życiu bywa bardzo często odwrotnie. Dobre żony mają złych mężów, a złe żony dobrych. — Chciał pan powiedzieć ślepych, — uśmiechnął się złośliwie pan Maniecki, i zupełnie przypadkowo spojrzał na pana Łotuskiego, który to zauważył. Podejrzenia co do Szarockiego nie opuszczały go na chwilę mimo pozornego spokoju, a gdy wszedł z żoną do sali jadalnej, zdawało mu się, że wszyscy jakoś dziwnie patrzą na niego i szpiegują jego zachowanie się z żoną i z Szarockim. Był niemal pewny, że rozmowę o mężach i żonach wszczęto rozmyślnie, a uszczypliwa wzmianka pani Poreckiej o złych żonach odnosi się do jego żony. Chmurny i zły obserwował podejrzliwie całe towarzystwo, czuły na każde słowo, uśmiech obecnych. Gdy posłyszał drwiącą uwagę pana Manieckiego o ślepych mężach i złowił jego spojrzenie, wzrósł jego gniew, oburzył się, że on i jego żona są przedmiotem rozmowy ogólnej. Złemi oczyma patrzał na pana Manieckiego i spytał dosyć szorstko: — Czy pan żonaty? — Na szczęście nie jestem, — zaśmiał się. — Domyślałem się tego, — mówił złośliwie, — bo, kto powierzchownie patrzy i rozumuje, ten chętnie innym przypisuje ślepotę. — Jednak na tyle miałem otwarte oczy, że nie ożeniłem się ani z młodą... ani ze starszą. — To żaden dowód, bo tego pan nie widzi, że uczucie robi człowieka jasnowidzącym, — spojrzał na żonę i po drodze na Szarockiego bardzo zajętego jedzeniem, — a takiego nie może pan nazwać ślepym. Panie i panowie uśmiechali się niedowierzająco, a rozmowa ta, ciekawa dla wszystkich, wywołała zarumienienie się pani Łotuskiej i lekkie zmieszanie się Szarockiego. Pan Maniecki patrzał drwiąco na Łotuskich i rzekł swobodnie: — Pan mówi o oczach miłości, a na tych ja się nie znam, ale wiem z doświadczenia, że oczy zazdrosne bywają do śmieszności ślepe. Zresztą o oczach duszy najlepiej wie zapewne pan Szarocki. Czy nie tak? Wszyscy spojrzeli na zarumienionego Szarockiego, który, chcąc zyskać na czasie, spytał z udanym spokojem: — Co takiego?... Przepraszam, ale nie zauważyłem. — Panie poeto, — uśmiechnął się pan Maniecki, — idzie o to, które oczy widzą dokładniej i lepiej, czy zmysłowe, czy też oczy duszy? Szarocki zamyślił się nad odpowiedzią, chciał zaimponować niezwykłym frazesem i zjednać sobie Łotuskiego. Po pewnej chwili odpowiedział z lekkim patosem: — Dziwi mnie, iż wogóle można porównywać marne, ułomne, przyziemne oczy z oczyma duszy, dla których nie istnieją przestrzenie, mury, zamki... One wszystko przenikną, sprawdzą, obaczą. — Nawet zakazane owoce, — uśmiechnął się Jedliński, za co Szarocki zmierzył go pogardliwie. — A, powinszować panu Łotuskiemu tak wybornych oczu, — powiedział z powagą pan Maniecki, — i poco było przyjeżdżać, męczyć się drogą, gdy dla oczu duszy przestrzeń nie istnieje. Pan Łotuski poruszył się niecierpliwie na krześle, spojrzał zjadliwie na swego przeciwnika i rzekł kwaśno: — Takie larifari poetów mnie nie zobowiązują. Co innego są mrzonki wierszowane, a co innego słowa doświadczonego człowieka i upewniam pana, że do bajek należy zaliczyć legendy o ślepych mężach. — Ha, jeśli pan tak mówi, muszę uwierzyć, — pochylił pan Maniecki głowę z szacunkiem, co innych bardzo ubawiło, natomiast pana Łotuskiego rozgniewało. Ostentacyjnie odłożył nóż i widelec, talerz odsunął i rzekł do żony przyciszonym głosem, ale tak, ażeby inni usłyszeli: — Zabawiacie się tu dosyć jednostajnie, — skrzywił się z niesmakiem, — a rozrywki i dobry humor to warunki zdrowia. — Czasem bywa i fu wesoło, — odpowiedziała uprzejmie. — Miewamy koncerta... deklamacye, — uzupełniła pani Mniewska, — bo mamy poetów w towarzystwie. — Wiem... wiem, — powiedział lekceważąco, — przecież poznałem już jednego. — Czy ma pan co do zarzucenia jego poematom? — uśmiechnęła się pani Mniewska. — Wierszom nic a nic, bo ich wcale nie znam, ale co do poety... — Pan zdaje się o mnie mówi, — przerwał mu porywczo zaczerwieniony Szarocki. — Tak jest, — potwierdził flegmatycznie pan Łotuski, — pan zdaje się jest naprawdę poetą, to jest takim bujającym w powietrzu, bo nawet zapomniał pan kapelusza. — Ach, jak to było!? — zawołała ze śmiechem pani Mniewska, — czy pan zgubił kapelusz? — Ależ nie, — odparł zmieszany, — każdemu może się zdarzyć zapomnieć o kapeluszu. Pani Łotuska zarumieniona szepnęła mężowi, ażeby przerwał tę rozmowę, on skinął wprawdzie głową potakująco, ale pilnie zważał na zmieszanego Szarockiego, a jeszcze bardziej na panią Mniewską, której ironiczne spojrzenia i złośliwy uśmiech wydały mu się podejrzane, a ona, niby to żartem, ale nalegała na odpowiedź: — I gdzie pan zapomniał? Może w cukierni? Jakże pan szedł ulicą bez kapelusza? No, z pana prawdziwy poeta, rozmarzony, zasłuchany... i bez kapelusza! — To było w zakładzie, — zdobył się wreszcie na odpowiedź. — A więc w salonie? I znalazł się kapelusz?... Więc o jakiej zgubie mówił pan Łotuski? Szarocki prosił oczyma Łotuskiej o pomoc. Rozumiał teraz intrygę Mniewskiej: chciała wydobyć z niego zeznanie, że zapomniał kapelusza u Łotuskiej, był bowiem pewny, że ona domyśla się tego, lecz jeśli się przyzna, skompromituje Łotuską, a nie przyzna się, skompromituje się przed mężem. Spojrzał na panią Łotuską, ale ona była tak spokojna, zimna, jak gdyby wcale rozmowy tej nie słyszała, zaś wzrok Łotuskiego wydał mu się zjadliwym i świdrującym. Już miał powiedzieć prawdę, lecz gdy wspomniał podstęp Mniewskiej, oburzenie Łotuskiej, zabrakło mu odwagi i po chwili namysłu ożywił się, znalazł drogę wyjścia i rzekł swobodnie: — Pan Łotuski spotkał mnie istotnie bez kapelusza. — Kiedy spotkał? — wmieszała się Madzia niespodzianie do rozmowy, — przecież w chwili przyjazdu pana Łotuskiego pan był z nami na wycieczce. To dobiło Szarockiego, ale zarazem rozgniewało i rzekł szorstko: — Czy kapelusz był, czy nie był, to sprawa tak drobna, że dziwię się, iż o nim tyle się mówi. — Dajcież panie pokój biednemu kapeluszowi, — pospieszył z obroną pan Maniecki, — był na głowie, czy nie był, to drobnostka, główna rzecz, czy jest, czy też zginął? Co, panie Szarocki, ma pan kapelusz? — Mam, — zawołał gniewnie. Skończyła się kolacya. Pan Łotuski nie podał ręki żonie, zwlekając z wsianiem od stołu, a gdy przechodził do salonu, zbliżył się do stojącego samotnie Szarockiego i spytał, patrząc mu badawczo w oczy: — Dlaczego pan im prawdy nie powiedział? Szarocki, rozdrażniony poprzednią indagacyą, odpowiedział porywczo: — Mówię i robię, co uważam za stosowne. Łotuski zmierzył go gniewnemi oczyma i rzekł surowo: — U siebie w domu wolno panu, ale nie u mnie. Zląkł się Szarocki, że obraził męża ukochanej kobiety i powiedział ze sztucznym uśmiechem: — Proszę szanownego pana, co im właściwie do mego kapelusza? — Im, to tak, — skinął poważnie głową Łotuski, — ale... zresztą pogadamy o tem później, tu za dużo świadków. Szarocki lekko zadrżał... wyzwanie na pojedynek stanęło przed nim, a przypomniawszy sobie przyjęte formy pojedynkowe, skłonił się i rzekł z wyszukaną grzecznością: — Każdej chwili będę służył panu. — To dobrze, — powiedział obojętnie, już skinął głową na pożegnanie i zrobił krok jeden, gdy wstrzymał się i spytał groźnie: — czy wie pan, gdzie był pański kapelusz? Szarocki miał ochotę zakląć ordynarnie, tak mu już obrzydł ten kapelusz, ale rzekł uprzejmie: — Wiem... zapomniałem w pokoju pani Łotuskiej. — Przedewszystkiem nie pani Łotuskiej, — wyprostował się dumnie, — lecz państwa Łotuskich, i gdzie pan położył kapelusz? — Gdzie? — nagle przypomniał sobie, że to ona wyrwała mu kapelusz z ręki i błysło mu w myśli, że może ona się przyznała przed mężem, a on wystawia go na próbę, lecz jaką przyczynę podała? Z wielkiem też wahaniem powiedział: — nie pamiętam dobrze... pewno na krześle... — A dlaczego nie na wieszadłach? — pytał nieubłagany Łotuski, — to jest właściwe miejsce. — Może na wieszadłach... nie wiem. — Więc ja panu powiem, gdzie był pański kapelusz... on był pod łóżkiem żony... pod łóżkiem, — podkreślał każdą sylabę, i spojrzawszy na niego pogardliwie, poszedł do salonu. Po chwili Szarocki, zmęczony i zgnębiony przejściami tego dnia, powlókł się do salonu i machinalnie, jak to było zwyczajem przyjętym, szedł do kozetki, na której z nią siadywał. W połowie drogi podniósł spuszczone oczy i ujrzał ją obok męża. Ten widok podziałał na niego jak ostroga i z miejsca zwrócił się do kąta salonu, gdzie usiadł na zacienionym fotelu. Widząc, z jaką zalotnością zwracała się ona do rnęża, poczuł ogromną gorycz do kobiet wogóle, a do Łotuskiej w szczególności, rozmyślał o zmienności i przewrotności kobiet. Potępiał wszystkie i wzrokiem. Pogardy mierzył nie tylko Łotuską, lecz i Mniewską, nazywając ją w myśli jaszczurką i żmiją. Jej wesoła rozmowa z Jedlińskim drażniła go niezwykle, a widząc, że ona patrzy od czasu do czasu na niego, był niemal pewny, że o nim mówi. Szarocki dobrze widział, że Jedliński wzdraga się śpiewać, ale, gdy nadeszła Madzia, uległ i poszedł do fortepianu. Uśmiechnął się drwiąco z tego posłuszeństwa Jedlińskiego i pomyślał o nim nie bez zadowolenia: - I ciebie te baby wystrychną... Jedliński istotnie zaczął śpiewać dosyć znaną piosnkę francuską, której zwrotki kończyły się wzmianką o kapeluszu: Chapeau bas! chapeau bas! V'a le marquis de Carabas. Zdawało się Szarockiemu, że przy tych słowach wszyscy w salonie patrzą dyskretnie ale i drwiąco na niego. W pierwszej chwili chciał zrobić awanturę Jedlińskiemu, ale rozmyślił się, że tem popsułby swoją sprawę, owinął się tedy togą pogardliwego milczenia. Spojrzał na Łotuskich i z pewną satysfakcyą stwierdził, że piosnka ta niemile ich dotknęła. Ona patrzała to w tę, to w ową stronę, a na twarzy miała niepewny uśmiech, on chmurny i nadąsany, to gniewnie patrzał na śpiewaka, to znów badał twarze słuchaczy, a dłużej i przenikliwiej spoczęły jego oczy na kącie salonu, gdzie siedział zasępiony Szarocki. Skończyła się piosenka, hucznie oklaskiwana. Pani Łotuska wstała i po pewnej chwili poszła do siebie, gdzie zastała pokojówkę, ścielącą łóżka. — Moja Zuziu, — przemówiła do niej z wielką dobrocią, — teraz będziesz miała więcej pracy, bo nas będzie dwoje. Byłaś zawsze dobra i chętna, kup sobie coś odemnie na pamiątkę, — podała jej pięciokoronówkę. — Jaśnie pani taka łaskawa, — ucałowała jej rękę, — ja też poszłabym w ogień za jaśnie panią. — Takiej próby nie chcę, — uśmiechnęła się pani, — ale, jeśli i nadal będziesz taka, jak dotychczas, przy wyjeździe, a może i wcześniej, dostaniesz ładny prezent. — Całuję rączki, i jaśnie pani może być pewna, że będę zawsze taka, bo, co do mnie nie należy, tego nie widzę. — Bardzo dobrze. Wszedł mąż, a zobaczywszy kapelusz na wieszadle, rozkazał pokojówce : — Zabierz to i odnieś do pokoju pana Szarockiego. Znasz numer? — Wiem, jaśnie panie. — Dlaczego się tak wymknęłaś? — spytał żony po odejściu służącej. — Zmęczona jestem i senna. — Ja również, — ściągnął buty, — a wiesz, ten Jedliński głupi jest z tą swoją piosenką. Nieprawdaż? — Z jaką? — spytała obojętnie, rozpinając gorset. — No, z tą, co śpiewał, przecież wyraźnie pił do Szarockiego. — Nie zauważyłam. — Jakto!? — zdziwił się, — czyż nie śpiewał o kapeluszu? — Tak? — ziewnęła przeciągle, — ach, cóż mnie obchodzi kapelusz i ten głupi młokos... Wiesz, patrzeć na niego nie mogę i czuje, że zrobię mu jakąś imperfynencyę. — No, no, Luciu, tylko bez awantur, — uspokajał mąż, — nie zapominaj, że to chory i może dostać napadu. — Proszę cię, — zawołała surowo, odwracając się od lustra, przed którem porządkowała, włosy, — nie wspominaj mi o tem przed nocą... nie usnę. — Przepraszam cię! Już nie będę. W kilka dni później, pokojówka Zuzia, upatrzywszy stosowną chwilę, powiedziała pani Łotuskiej z miną tajemniczą: — Jaśnie pan jest zazdrośnik. — Skąd wiesz, Zuziu? — Wczoraj bardzo się mnie rozpytywał o jaśnie panią. — A tak, pan jest bardzo troskliwy, — powiedziała dla przyzwoitości żona. — Ale! — uśmiechnęła się Zuzia, — jaśnie pan dopytywał się bardzo o wszystko, kto bywał? Kiedy? Jak długo siedział?... W rękę mi pchał dziesięć koron, ale ja nic; i pieniędzy nie wzięłam i nic nie powiedziałam. — Szkoda, Zuziu. Ja przed panem nie mam żadnych tajemnic, a swoją drogą, nie lubię tego rodzaju rozpytywań. To bardzo dobrze, że nie jesteś gadatliwa. — O, ja, nie! Znam swój obowiązek, byle tylko ten Mikołaj nie wygadał. — A, niech mówi... Czy nie znalazłaś Zuziu mojej broszki emaliowanej? — spytała pani Łotuska, jakkolwiek już sprawdziła, że broszka jest na swem miejscu. — Broszki?... A tak, wczoraj wieczorem znalazłam i włożyłam do szuflady. — Bardzo mi zależało na niej, — podała jej dziesięć koron, — i dziękuję ci Zuziu. Zuzia chciała wymownie dziękować, ale przerwała jej pani Łotuska, a po jej wyjściu zaczęła z goryczą rozmyślać nad swoim losem. Przyjechał stary, brzydki, zazdrosny, i zepsuł całą zabawę, a tak dobrze wszystko się składało. Teraz kompromituje ją i siebie przed służbą, chce przekupić. 1 jakie to brzydkie, nizkie, podłe! Czy nie może się jej spytać? Kto wie, co mu nagada ten Mikołaj?... Poruszyła się niespokojnie i zaszeleściał papier w kieszeni. Przypomniała sobie, że Szarocki wsunął jej w rękę list w przejściu. Otworzyła i czytała. Były to wynurzenia pełne miłości, bolu, tęsknoty za minionymi dniami szczęścia, które odczytywała dość obojętnie, z uśmiechem wyrozumiałości; dopiero ustęp o prawdopodobieństwie pojedynku zaciekawił ją nadzwyczajnie. Szarocki pisał, że chętnie zginie w obronie jej czci i honoru i niechaj krew jego i śmierć będzie dowodem, jak szczerze ją kochał. Prosił też o pozgonne wspomnienie i tylko lekko wspominał, ile ludzkość i kraj stracą, gdy umrze tak nagle młody poeta, który nie miał czasu rozwinąć swych skrzydeł. Na ostatnie frazesy nie zwróciła żadnej uwagi, ale, chowając list, zaśmiała się przykro do swych myśli. Bo, czy ten stary zwaryował? Pojedynek! i o co? O głupi kapelusz! To niemożliwe, rozmyślała dalej, on i za młodu nigdy się nie pojedynkował, unikał zatargów, sporów, znosił spokojnie złośliwości, docinki, i nagle napadł go jakiś animusz rycerski. Taki pojedynek byłby skandalem, i ona nie dopuści do tego. Wszedł mąż i spytał z intencyą złośliwą: — Cóż, sama jesteś? Nudzi ci się bez poety? — A tak, nudzę się bez niego, z nim, z tobą, bez ciebie. — I to ja przeszkodziłem czułej parze, — drwił, stojąc przed nią, — bo on przychodził często... przesiadywał długo... — Tak, tak, — uśmiechała się zagadkowo, — cóż ci więcej doniósł zapłacony szpieg? Ten jej spokój rozdrażnił go i podniósł głos: — W salonie siadywaliście zawsze razem i nierozdzielnie na kozetce za wazonami... całe popołudnia i wieczory spędzaliście sami tu, w tym pokoju, — wpatrywał się w nią groźnie. — No, a o nocach nic ci nie powiedział przekupiony donosiciel? — uśmiechnęła się swobodnie. — O nocach? — przedłużyła mu się twarz, — więc i noce były? — Mój Jasiu, — zaczęła z wielką powagą, — nie kompromituj mnie i siebie. Rozpytujesz służbę, jak ajent policyjny, płacisz drogo za brednie, — a na jego znak przeczący, — wiem, co mówię... pokojówce dawałeś dziesięć koron. — Nie, tylko pięć, — zaprzeczył. — A więc pięć, nie powiedziała ci nic, raz, że jej niewolno, a powtóre, że nie chciała cię okłamywać. Z właściwym ci uporem poszedłeś pytać lokaja. Ten złakomił się na pieniądze i wywdzięczając się tobie, naplótł ci niestworzonych rzeczy... Naturalnie poskarżę się w zarządzie i dziś straci miejsce. — Tego nie zrobisz, bo on nie rozmawiał nawet ze mną. Dowiedziałem się od gości, a tym wolno mówić o tem, na co patrzyli własnemi oczyma. — Co ci goście mówili, nic mnie nie obchodzi. Wiem, że są to ludzie dobrze wychowani i nie są zdolni do robienia plotek na żon? przed mężem. To mógł zrobić tylko lokaj, zresztą pokojówka to widziała i słyszała. — Skłamała! — zawołał ostro. — To rzecz zarządu dochodzić prawdy, nie moja, ani twoja. Mąż przeszedł się po pokoju, wyjrzał z balkonu, zapalił papierosa i stanąwszy przed żoną, zaczął łagodniej : — Wiesz, Luciu, ty masz racyę, ten dureń lokaj, gdy go spytałem, czy dobrze ci usługuje, plótł ni to, ni owo, a ja niepotrzebnie go słuchałem. Ona niczem nie dała poznać, że tryumfuje i powiedziała surowo: — Powiedział tobie, powie innym, a na to nie można pozwolić. — Ale, co znowu? Wiedząc, że mnie interesuje wszystko, co ciebie dotyczy, mówił, ale ręczę ci, że nikomu innemu nie powie. — Ty, ręczysz za niego? — zaśmiała się, — skądże ta pewność? W tej sprawie twoje dobre serce i wspaniałomyślność są nie na miejscu. On musi być ukarany. On spojrzał na nią z wielką uwagą i wyszedł na balkon. W wyobraźni widział już śledztwo zarządu. Naturalnie, lokaj powie, że otrzymał dziesięć koron, że był zapytywany o Szarockiego, o jego wizyty, spotkania, listy... To badanie lokaja nie pozostanie tajemnicą, rozniesie się po całym zakładzie i on, jako mąż młodej kobiety, okryje się śmiesznością. Bardzo źle zrobił, że z nią zaczął tę rozmowę; właściwie, należało Szarockiego pociągnąć do odpowiedzialności, bo i co winna młoda, niedoświadczona kobieta, gdy jej się narzuca przemocą laki głupi, zarozumiały młokos. Wrócił do pokoju, spojrzał na żonę zaczytaną w powieści, odchrząknął i powiedział słodko: — Lucia! — Co takiego ? — nie podniosła oczu z książki. — Wiesz, daj pokój temu lokajowi... rozniesie się po zakładzie i czy będzie to fobie przyjemne? — Mój kochany, prosta sumienność wobec zakładu nakazuje mi ostrzedz przed takim złym człowiekiem. Dzięki jego plotkom zrobiłeś mi wstrętną awanturę. — Ja? Ja? — A tak, ty sam! Przypomnij sobie, jakie ohydne podejrzenia rzucałeś mi w twarz. Dobrze, że jestem niewinna i że wszystko, co mówił, było oszczerstwem, ale gdyby trafiło na inną kobietę? Nie, on musi być ukarany i to surowo, dla przykładu. — Luciu, ale gdybym ja cię prosił? — Teraz prosisz, a potem znów bluźnisz o jakimś Szarockim lub innym. — Nie, Luciu ! Nie! — Ostatecznie nie chciałabym cię narażać na śmieszność, boś przecież mój mąż, i nie pójdę do zarządu ze skargą, ale pod warunkiem. — Jakim? — Dasz mi słowo uczciwego człowieka, bo wiem, żeś uczciwy, że nigdy nie będziesz dopytywał się pokątnie o mnie, czy dobrze? — Zgadzam się. — Zapytaj mnie wprost, ty wiesz najlepiej, że nigdy nie kłamię. — Tak, to prawda, — powiedział tonem szczerym. — Następnie pamiętaj, że gdybyś miał jakieś wątpliwości, bo i to możliwe przy twej manii, gdyby nawet pozory przemawiały przeciw mnie, ty najpierw mnie zapytasz, wysłuchasz i nie zrobisz mi żadnej sceny zazdrości. — No... tak... zapewne... ale to zależy jednak od tego, jakieby były te pozory. — A widzisz ! Już jesteś zazdrosny, chociaż nic niema i nie będzie. — Nie, Luciu... tylko, czy za wiele swobody nie wymagasz? — Ja!? Przecież jestem ci wierna i posłuszna, jak niewolnica, czy zdradziłam cię kiedykolwiek? oszukałam? skłamałam? No, powiedz! — No, tak. Naprawdę nie mam ci nic do zarzucenia, ale zważ to nadskakiwanie takiego Szarockiego... — Tak! — zaśmiała się ironicznie, — ty w razie potrzeby masz krótką pamięć. Czy nie chciałam zmienić miejsca przy stole? Czy nie chciałam ani go witać, ani z nim rozmawiać? I kto mnie zmusił wbrew mej woli? — To znów co innego... zresztą dajmy pokój tej sprawie. — Ale mam słowo twoje? — Tak jest. — I jeszcze jedno... Bardzo cię proszę, nie rób żadnych komedyi z tym Szarockim. Właściwie co on nas obchodzi? Żądałeś, ażebym go znała nadal, jestem posłuszna, ale nie chcę już o nim nic słyszeć. — Dobrze, już nie wspomnę o nim. XVI. Borowiecki był codziennym gościem u pani Wandy. Gdy pogoda była możliwa, wychodzili po obiedzie na dłuższe spacery razem z Dorcią, a w razie słoty, popołudnia i wieczory spędzali w pokoju pani Wandy. Bardzo im na rękę była obecność Dorci, gdyż chroniło ich to od plotek i podejrzeń, i jakkolwiek opróżniły się tańsze pokoje w zakładzie, pani Wanda nie pozwoliła Dorci na przeprowadzkę. Na razie ten stan rzeczy, te popołudniowe i wieczorne godziny spędzane wspólnie, miały dla nich dużo uroku i ponęty. Były to tak przyjemne chwile wzajemnego poznawania siebie przez zwierzenia z minionego życia, z marzeń, pragnień i snów, co wszystko razem wytwarzało atmosferę przyjaźni i wzajemnego zaufania. Wkrótce pokazało się, że tych godzin wspólnych jest za mało, zwłaszcza, że poranki wiosenne są tak piękne, świeże, promienne, więc należy z nich korzystać. I pani Wanda z Dorcią schodziły na śniadanie do sali wspólnej i układano plan na cały dzień. Jakiś czas było im bardzo dobrze i tak sobie wystarczali, tak zazdrośnie strzegli, ażeby im nikt nie zepsuł tego cichego szczęścia, że z resztą towarzystwa zachowali tylko konieczne formy przywitania i dalekich ukłonów. Żyli w swoim świecie i tylko dla siebie, a inni zaledwie istnieli dla nich. Nie chcieli widzieć i słyszeć, więc nie widzieli złych i zgorszonych spojrzeń, nie słyszeli ukrytych złośliwości i żądeł, których im nie szczędzono. Wszystkie strzały odbijały się nieszkodliwie o ich pancerz wzajemnej przyjaźni i spokojnego szczęścia. Pani Wanda czuła się z każdym dniem zdrowszą, weselszą, cieszyła się słońcem, kwiatami, szmerem potoków, szumem lasów, Tatrami, których wirchy były jeszcze otulone śniegami. Dawniej lubiła się ubierać strojnie i modnie, trochę przez próżność, trochę przez ambicyę, a głównie dla siebie samej ; teraz, suknie jej były skromne w ozdobach, wprawdzie wykwintne pod względem materyału i kroju, ale niewyszukane, a tylko piękne swą prostotą. Nosiły one na sobie cechę wstrzemięźliwej i dyskretnej elegancyi młodych panien. Ten strój zewnętrzny był odbiciem jej usposobienia i nastroju. Twarzyczka jej, zawsze piękna, miała teraz wyraz pogody, zaufania i wiary w ludzi i cuda świata; ciało nabrało dziewczęcej gibkości, a ruchy były harmonijne, łagodne, leciutko onieśmielone, jak gdyby żywszem poruszeniem bały się spłoszyć sen czarodziejski. Mąż, stosunki domowe, nawet dziecko, zatarły się w jej pamięci, a jeśli czasem nasunęły się jej na myśl, przyjmowała je spokojnie, wpatrywała się w te obrazy bez wzruszenia, niepokoju, przykrości, jak na przeżyte chwile innej, obcej dla niej osoby. — Wiesz, Dorciu, — przemówiła pewnego jasnego poranka, — tak mi dobrze, jak gdybym na nowo żyć zaczęła. — A ja sądziłam, — uśmiechnęła się Dorcia, — że to nowe życie dawno już się zaczęło ; przecież pani może dogodzić każdej swej fanfazyi. — Ty tego nie rozumiesz, Dorciu, boś młoda i lekceważysz dziś dla niepewnego jutra, a każde nowe pragnienie sprowadza niepokój, troskę, obawę i psuje szczęście. Dziś, ja niczego nie pragnę nowego, to życie wystarcza mi zupełnie i dobrze mi z niem. Borowiecki upajał się harmonią, jaka zapanowała pomiędzy nim a panią Wandą. Wprawdzie od czasu do czasu narzucało mu się pytanie: i co dalej? ale był za leniwy, ażeby silić się na odpowiedź, i zamiast niej przywoływał obraz pani Wandy, jej wdzięku i urody. Jedynem pragnieniem jego było, ażeby zacieśnić łączące ich węzły. On to nakłonił panią Wandę do rannego wstawania, on zachęcał do wycieczek dalszych i bliższych. Każda chwila bez niej dłużyła mu się w nieskończoność i skracał ją, rozmyślając o niej, planując przebieg dnia taki, ażeby być razem z nią. Jednego dnia przy obiedzie wszczęła się rozmowa o wadach ludzkich, przyrodzonych i nabytych. — A pan do jakiej poczuwa się wady? — spytała pani Wanda Borowieckiego, na co sąsiedzi zwrócili uwagę. — Do rozkosznego lenistwa, a może nawet do zaniku woli. — Zwykłe następstwo hypnozy, — odezwał się z niewinną miną pan Maniecki, co wywołało uśmiechy i porozumiewawcze spojrzenia pań. Niespodzianie pan Łotuski rzekł szorstkim głosem: — O swych wadach prawdziwych każdy mówi niechętnie i stara się je usprawiedliwić, daleko szczerzej przyznaje się człowiek do swych zalet. Słowa te wzbudziły chwilowe zaciekawienie, zwłaszcza, że powiedział je pan Łotuski, uchodzący ogólnie za niebardzo przyjemnego towarzysza. — Nie wątpię, że pan ma dużo zalet, — przemówił z powagą pan Maniecki, — ale którą miał pan na myśli? — Jedno mogę sobie przyznać bez żadnych zastrzeżeń, a mianowicie, nigdy nie umizgałem się do cudzych żon, — mimowolnie zawadził złemi oczyma o Szarockiego i Borowieckiego, — nigdy nie kradłem honoru i spokoju obcego męża. Było w tych słowach tyle szczerości i wewnętrznego bolu, że wszyscy umilkli, tylko niepoprawny Maniecki rzekł ze śmiechem: — Łatwo być cnotliwym, gdy niema sposobności do grzechu, a szanowny pan pewno jak Józef uciekał od Putyfary w imię zasad. Zaśmiali się ci i owi, rozweselił się też bez potrzeby pan Łotuski i odpowiedział: — Hm... różnie bywało. Oparłem się jednak pokusom, — tem odezwaniem się zepsuł wrażenie swoich pierwszych słów. Rozmowa zeszła na inne fory, ale w umyśle Borowieckiego utkwiła uwaga Manieckiego o „hypnozie" i słowa Łotuskiego o umizgach do cudzych żon. Jednak z panią Wandą rozmawiał swobodnie jak zwykle i po obiedzie poszli na projektowaną wycieczkę do Jaworzynki. Wracali z Hali jaworzynieckiej pieszo do Kuźnic, gdzie czekał na nich powóz. Pani Wanda czuła zmęczenie i w powrotnej drodze szła wsparta na ramieniu Borowieckiego. Droga wiodła głębokim wąwozem leśnym, odsłoniętym tylko ku południowi. Uderzyła w nich gorąca fala oparów leśnych, przepojonych żywicą, ziołami i ostrą, rzeźwą wonią rozbudzonej wiosny. Dorcia poszła przodem, szukając kwiatów i świeżej zieleni do bukietu; zostali sami wśród głębokiej ciszy, zaledwie przerywanej leciutkim poszumem drzew i echami szmeru ukrytego gdzieś strumyka. Pani Wanda zwróciła swą twarz do niego i wskazując oczyma na gonne smreki, pnące się po stromej ścianie wąwozu, powiedziała półgłosem: — Czy i na panu robi ten las wrażenie ciszy i spokoju? — a na potakujące skinienie głową mówiła dalej: — ta pnąca się fala zieleni stoi jak na straży przed wszystkiem, co mogłoby zamącić spokój i ciszę, i wie pan, czuję się jak gdyby ukołysana do nader miłego snu, z którego nie chciałabym się zbudzić. — Mówi pani, jak człowiek stęskniony do spokoju po smutnych i bolesnych przejściach. — O nie ! Nie mam w sobie żadnej goryczy, żadnego żalu, żadnego niepokoju. Jestem, jakby jednem z tych drzew i cieszę się słońcem, niebem, tymi wirchami, które czuwają nad tym leśnym wąwozem. Na Borowieckim ta cisza leśna, gorące a wonne opary, samotność miejsca oddzielonego górami od świata, zrobiły inne wrażenie. Nie dość mu było być z nią, sam na sam, słuchać jej głosu, czuć ją przy swym boku, zapragnął przedłużyć tę chwilę na długo... długo, na całe życie. Chciał ją objąć, utulić, w myśli całował jej śliczne usteczka, w oczach szukał wyznania miłości. I gdy ona tak spokojnie, równo, mówiła swym melodyjnym głosem o szczęściu spokojnem, cichem, porównując się do smreka stojącego nieruchomo w ciszy wieczornej, u niego grała krew, biły mu pulsa, pragnął wyzwolenia sił, które go rozpierały. Słuchając jej, zamarzył, jakby to było rozkosznie, gdyby oboje zbłąkali się na wirchach Tatr, wśród turni i przepaści, tam byliby zupełnie sami, i żyliby tylko dla siebie. Zabłysły mu oczy, przycisnął silniej jej rękę do siebie, wtem ona spytała: — A pan jak odczuwa tę ciszę i spokój? — Ja? — zbierał szybko rozstrzelone myśli, — ja wcale jej nie odczuwam, wolałbym burzę, wicher, pioruny. Ta cisza podobna jest do letargu, do zrezygnowanej śmierci. Spojrzała na niego zdziwiona, pierwszy to raz nie zgadzały się ich wrażenia i uczucia. Patrząc mu w oczy badawczo, spytała słodko: — Co panu jest? Co się stało? — Wie pani, w pewnem napięciu uczuć i pragnień można żyć czas jakiś, nawet łudzić się trwałością takiego życia... ale jeśli strunę się przeciągnie... — Nie rozumiem pana, — przerwała mu, — skąd ta nagła zmiana? i poco chce pan burzyć ten spokój? czy panu tak źle? Poco wywoływać burze, wichry i pioruny, gdy życie płynie tak cicho, pogodnie, czysto? Borowiecki już opanował siebie i odpowiedział z cichem westchnieniem: — Więc płyńmy... chociażby bez celu. — A poco pytać, kiedy róże zwiędną, czy nie dość, że są i kwitną? — uśmiechnęła się z łagodną tęsknotą. Borowiecki miał na ustach prośbę, ażeby mu pozwoliła ucałować tę różę i zachować przy sobie, i nagle, niewiadomo skąd, wspomniał, że ona ma męża i dziecko, że starając się o pozyskanie jej miłości nie tylko krzywdzi obcego człowieka, ale w życie tej ukochanej kobiety wprowadza rozdźwięk, niepokój, nieszczęście, a sam schodzi do rzędu zwykłych uwodzicieli. I czyż taki ma być koniec romansu, rozpoczętego tak idealnie, tak pięknie, z kobietą nie tylko prześliczną, ale obdarzoną tak jasnym, promiennym duchem, tak niepospolitym umysłem, którą spotkał chorą, nieszczęśliwą, złamaną życiem? W głębi duszy przyznawał sobie, że dzięki swej przyjaźni, troskliwości i dbałości w usuwaniu od niej rzeczy przykrych, przyczynił się w znacznej mierze do jej wyzdrowienia. A teraz żąda nagrody, opłaty za swe starania i stawia cenę najwyższą, jakiej można zażądać od kobiety, bo pragnie jej wzajemności, wiedząc, że ona może to uczynić tylko pod warunkiem zaparcia się swej przeszłości, złamania danego słowa, okłamania i oszukania rnęża. Czy to jest godne człowieka honoru? Czy to jest droga miłości, której celem jest pełnia szczęścia i jej i jego? Sam dla siebie poczuł pewien rodzaj pogardy, ochłonął zupełnie z chwilowej namiętności, a widząc ją tak spokojną, łagodną, rozjaśnioną, rozmyślał z rozczuleniem, jaka ona czysta, niewinna, szlachetna i bardzo pokornie przepraszał ją w duchu, że zbrudził myślami jej promienną postać. O ileż ona jest od niego lepsza, szlachetniejsza, czystsza, patrzał na jej pogodną, uśmiechniętą twarzyczkę; na białe, gładkie czoło ; na oczy spoglądające na świat z zaufaniem i wiarą dziecka. — Pani ma słuszność, — odezwał się po chwili, — życie jest warte zachodu, pracy, wysiłków, o ile jest spokojne, harmonijne, dalekie od burz i zachceń egoistycznych. — Tak, to lubię, — zaśmiała się, — jesteś pan znów sobą, a teraz powiedz pan szczerze, co było powodem zachcenia burzy, piorunów i zmian jakichś? — patrzała mu w oczy wesoło. — Co?... Wie pani, — uśmiechnął się łagodnie, — na mnie sprawdziła się przypowieść ludowa: „Dziad o chlebie, baba o fijołkach". — Jakto? — zdziwiła się. — Ja, jako dziad, chciałem czarodziejski, wonny kwiat ściągnąć na ziemię i zrobić z niego chleb codzienny... ale to już minęło. Przekonałem się, że kwiat ten może żyć i istnieć, tylko między niebem a ziemią. Zerwany i przeniesiony na ziemię, staje się trucizną. — Pan naprawdę jest człowiekiem, — przycisnęła się do niego i spuściła oczy, bo czuła, że łzy napływają; po dobrej chwili dodała cicho: — jak to dobrze z panem! Szli dalej bez słów, zasłuchani i zapatrzeni w siebie. Rozpamiętywali oboje historyę swej znajomości. On rozczulał się nad jej, dobrocią, współczuciem z nim, nad zgodnością zapatrywań i wrażeń, a rozpływał się nad pięknością wyrazu twarzy i oczu, nad jej głosem dźwięcznym, nad jej ruchami tak harmonijnymi, tak dostrojonymi do danej chwili i wrażeń. Ona podziwiała go i czuła głęboką wdzięczność dla niego, za jego delikatność, za unikanie wszystkiego, co mogłoby ich idealny stosunek zepchnąć na drogę banalnego flirtu i ubiegania o względy młodej mężatki. Jaki on inny od wszystkich mężczyzn, jaki daleki od brutalnych zachceń, on żyje w świecie idealnym i szuka tylko harmonijnego zbliżenia się dusz. I taki rycerski, taki prawy charakter, bez obłudy i fałszu. Jak szczerze przyznał się do egoistycznych zachceń i pragnień. I laki ładny był, taki miły, gdy mówił o tym kwiecie miłości czystej, dalekiej od brudów świata. On naprawdę jest poetą, który pragnie tylko zjednoczenia umysłu i serca, nie tak, jak inni, a w pierwszym rzędzie jej mąż. Dla niego dusza i jej potrzeby są urojeniem, nad którem nie warto się zastanawiać, bo dla niego, który jest jej mężem, istnieje tylko ciało. Była nad wyraz rozczulona do swego towarzysza i poczuwając się do wdzięczności, przemyśliwała, co mogłaby uczynić, ażeby on był szczęśliwy i zadowolony. Wtem zdala, z górnego lasu, odezwał się dźwięczny, wesoły głos Dorci: — Hop! Hop!... Gdzie wy? Odpowiedzieli jej oboje i wkrótce ze stromej, lesistej skały zbiegła Dorcia, zarumieniona, z błyszczącemi oczyma, z pękiem zieleni w ręku, wołając zdaleka: — Wiecie... spotkałam wiewiórkę! Biegłam za nią... Ach, jaka ona śliczna, zgrabna i słusznie nazywa się „tanecznicą borów", — zbliżyła się do idących. — Dorciu!... A twoja sukienka! — upomniała ją pani Wanda. Dorcia spojrzała na spodnicę rozdartą, którą spięła agrafką i usprawiedliwiała się, jak skarcone dziecko: — To nic... zaczepiłam o wystający sęk, czy gałąź, i rozdarła się, ale ja to doskonale zaceruję... nie będzie znać. — Obróć się, Dorciu... rozdarłaś w dwóch miejscach... a, i rękaw. — Czy to moja wina! — zaczerwieniła się, — to ta wiewiórka. — Naturalnie, że to ona, — zaśmiała się pani Wanda z przyjaźnią, — na szczęście mamy powóz, bo nie doszłabyś w tej sukni. — A bukiet ładny? — prezentowała z uśmiechem snop traw i świeżej zieleni gałęzi smreków. — Na szczęście mamy powóz, bo nie doniosłaby go pani do zakładu, — uśmiechnął się Borowiecki. — Zdawałoby się, — zaśmiała się Dorcia, — że całem mojem szczęściem jest powóz. — A czy nie byłby symbolem, gdyby cię wiózł do ślubu? — uśmiechnęła się pani Wanda. — Może dawniej, ale nie dziś. — Skądże ta zmiana? — Zobaczyłam, że mężatką być, a szczęście, są dwie różne rzeczy, dość widzieć panią Łotuską. Wszczęła się rozmowa o gościach zakładowych, dawniejszych i świeżo przybyłych. Zdawało się Borowieckiemu przez kilka pierwszych dni, że dawny stosunek do pani Wandy nie uległ zmianie. Niemal całe dnie i wieczory, tak jak poprzednio, spędzał w jej towarzystwie, ale spostrzegł, że niezwykłą przyjemność sprawia mu uścisk jej ręki, że częściej i dłużej aniżeli potrzeba całuje jej ręce; że ognie uderzają na niego, gdy przypadkiem dotknie się jej; i że niemal zawrotu głowy doznaje, gdy przy nachyleniu się nad nią zaleci go zapach jej włosów i ciała. Drażniły go te oznaki namiętności, nie dlatego, że były, gdyż uważał je za naturalne, ale że nie mógł zapanować nad niemi i że w stosunku, jaki się ukształtował pomiędzy nim a panią Wandą, były one bezcelowe. Ten swój niepokój wewnętrzny przypisywał atmosferze panującej w zakładzie, gdzie flirtowano zawsze i przy każdej sposobności. — Czy zauważyły panie, — mówił jednego wieczora, gdy zasiedli we troje do herbaty w pokoju pani Wandy, — że z wiosną cały ten zakład oddycha miłością. W atmosferze czuć drganie tego eteru, który budzi uśpione pragnienia, senne marzenia, ukryte pożądania. — Na mnie ten eter nie działa, — zaśmiała się Dorcia, — bawię się doskonale i śpię jak suseł. — Właśnie ten głęboki sen dziecka, — uśmiechnął się, — przeszkadza pani w odczuwaniu tej atmosfery, ale gdyby pani czuwała, odczułaby pani działanie tych prądów, słyszałaby pani westchnienia, ciche prośby, ledwie pochwytne dźwięki, które razem wzięte tworzą podniecający nastrój. — A pan to czuje? — spytała pani Wanda. — Dlatego mówię, że odczuwam, i tu, w zakładzie, brak mi świeżego oddechu lasów, powiewu z gór, chłodu ze śnieżnych wirchów. Tęsknię za tą świeżością, ale nie tak znów silnie, ażebym tracił dobre dziś dla lepszego jutra. Rozjaśniła się twarz pani Wandy, miała bowiem sposobność odwdzięczenia się Borowiewieckiemu chociaż tą drobną rzeczą i powiedziała z uśmiechem: — Wprawdzie lepsze jest wrogiem dobrego, ale możemy oboje połączyć. Niech pan obmyśli wycieczkę i pojedziemy. — Serdecznie dziękuję pani, — nachylił się i ucałował jej rękę, — dobre chęci pani uważam za dowód przyjaźni, — ucałował powtórnie rękę, którą trzymał w swojej, — już wiem! — Więc gdzie? — spytała pani Wanda, zapominając usunąć swą rękę, - byle wycieczka jednodniowa. — Naturalnie. Wie pani, nasz zakład w spisie willi posiada godło: „Pod Czerwonym Wirchem"... zrobimy więc wyprawę na Czerwone Wirchy. — Daleka? — Niebardzo. Przez Halę Kondratową będzie cztery godziny pieszo. — O, to męcząca droga. Nie zna pan bliższej? — Można z Doliny Kościeliskiej, ale trzeba się wspinać stromą drożyną. Jest też droga trochę dalsza, ale bardzo przyjemna, przez Dolinę Strążyską, Dolinę Małą, następnie po pod Mały Giewont. — I wygodna droga? — Część powozem, a część pieszo. — To ślicznie! — zawołała Dorcia, — i zaraz jutro, póki pogoda. — Jutro? — zawahała się pani Wanda, — ależ trzeba się przygotować. — Pani pozwoli, że sam się tem zajmę, — ofiarował się Borowiecki. — Pod warunkiem, że koszta będą wspólne. — Dobrze, proszę pani. — Czy przewodnik także będzie? — przemówiła Dorcia. — Znam drogę, sam poprowadzę. — Jaka szkoda! — westchnęła Dorcia. — Dlaczego? — Dzieciństwo! — zaśmiała się wesoło, — pomyślałam, że to brzmi inaczej, gdy się powie : prowadził nas przewodnik taki a taki, to nadaje powagi. — Czyż dla pani nie jestem dość poważny? — uśmiechnął się. — Wcale nie! Pan zbyt uległy, pokorny i cichy, — mówiła żartobliwie, — nie ma pan energii i siły, któreby zmuszały do posłuszeństwa. On, rozbawiony, spojrzał na panią Wandę wzrokiem, który mówił: taki jestem tylko dla pani. Ona, lekko zarumieniona, upomniała Dorcię: — Nie wypada być tak złośliwą i w ten sposób tłómaczyć uprzejmość pana. — To wcale nie jest złośliwość, — uśmiechnęła się, — niech pani sama powie, czy pan Borowiecki na którejkolwiek wycieczce zwrócił naszą uwagę na piękność otoczenia, na Tatry, na górali, na śpiewność lasów i potoków górskich? Ani jednego razu, cały pochłonięty... ażeby nam było wygodnie. Czy nie tak? — Panno Dorciu, — śmiał się szczerze, — to właśnie największa zaleta przewodnika, owa dbałość o wygody turystów. — Pan sobie żartuje, ale wie doskonale, o czem ja mówię. — A więc żąda pani przewodnika? — Wcale nie, i pan byłby doskonałym przewodnikiem, tylko trzeba się poprawić. — Poprawię się; a pani, — spojrzał na panią Wandę, — podziela zapatrywanie panny Dorci? — Dla mnie, — uśmiechnęła się przyjemnie, — jest pan doskonałym przewodnikiem, panu zawdzięczam, że czuję się zdrowszą. — Za wiele zaszczytu dla mnie; siły były, siły wróciły, nawet ich niańką nie byłem. — Skromność zbyteczna, my oboje wiemy, jak to było ; zawsze będę wdzięczna panu i tego tylko żałuję, że nie wiem, jak odpłacić panu jego dobroć, — kończyła miękkim, serdecznym głosem. On objął ją całą płotniennemi oczyma, a usta jego zdawały się szeptać: moją bądź! moją! Zarumieniła się cała pod tym wzrokiem, spuściła oczy i rzekła tonem uprzejmym: — Zatem jutro na „Czerwone Wirchy", a ty, Dorciu, musisz się pogodzić z takim przewodnikiem, — uśmiechnęła się do niej. — Jeśli o lepszego dla pani trudno, — zaśmiała się swobodnie, — chętnie pogodzę się z panem. — Przyrzekam poprawę. — Wilka na pokucie, — zaśmiała się. — Przekonam panią, — a widząc, że pani Wanda spojrzała na zegarek, rzekł z westchnieniem: — jak ten czas leci, już po dziesiątej, — wstał i pożegnał Dorcię, a gdy całował rękę pani Wandy, odczuł jej chłód ceremonialny i skwapliwość w usunięciu swej ręki. Ten rodzaj pożegnania dotknął go przykro, wszak przed chwilą mówiła lak gorąco o swej wdzięczności. Gdy wrócił do siebie, rozmyślał jak zwykle o pani Wandzie. Ogarnęła go niecierpliwsza aniżeli kiedykolwiek chęć wyjaśnienia i zakończenia tego niewyraźnego stosunku. Nie jest przecież studencikiem, ażeby wiecznie wzdychał i przewracał oczy. jeszcze póki była chora, zdenerwowana, obawiająca się każdego silniejszego wrażenia, było rzeczą potrzebną a nawet konieczną ulegać jej fantazyom i żądaniom, ale to raz musi się skończyć. Słusznie mówiła dziś Dorcia, że on jest za pokorny i nie ma siły i energii, ale wszystko ma swój kres. Romansować z nią pokątnie, dzielić z mężem jej czułości, jest niemożliwe! Przeszły go dreszcze zazdrości na myśl, aby ona, kochając go, miała ulegać z konieczności drugiemu. Nie widział i nie rozumiał innej drogi, jak tylko: albo on jeden jedyny, albo ustąpić. Żadnych kompromisów! żadnych ustępstw! I jutro to jej powie, dosyć tych zwłok! Zgodzi się z nim, zerwie z mężem, to on, Borowiecki, cale życie poświęci, ażeby ona była szczęśliwa ; a jeśli odmówi, wyjedzie w świat! Pani Wanda, zaledwie za nim drzwi się zamknęły, miała ochotę przywołać go i pożegnać serdeczniej. Widziała w jego oczach, że chłód jej zrobił mu przykrość. Ale wstrzymała się i otwierając szeroko drzwi balkonowe powiedziała: — Trzeba wpuścić świeżego powietrza, tu duszno, — i patrząc na gwiaździste niebo, dodała: — Dorciu, zobacz jak ładnie. Przez chwilę Dorcia patrzyła i rzekła dość obojętnie : — Prawda, ślicznie gwiazdy świecą. — Lubię takie noce... a ty, Dorciu, senna? — Wcale nie... i dlaczego pani go wyprawiła? — Nie wypada, i taki przepis zakładu. — Dla sal ogólnych, ale nie dla prywatnych pokoi i on żegnał się z takim żalem. — Nie sądzę, dość mu nadokuczałaś. — Ja? Nic a nic. — A o tym braku energii, siły... — To żadne dokuczanie, to prawda. Proszę pani, on od kilku miesięcy chodzi, wzdycha, patrzy w oczy, zakochany jak kot, — śmiała się, — i nic... nawet się nie oświadczył pani. — Skąd wiesz? — uśmiechnęła się. — O, wiem dobrze! Po oświadczeniu byłabym dla was natrętnym świadkiem, a teraz chętnie mnie znosicie. — Dzieciak jesteś i tylko romanse ci w głowie, — uśmiechnęła się przyjaźnie, — on mnie wcale nie kocha, wie przecież, że mam męża i dziecko, jest moim przyjacielem i nic więcej, — a swoją drogą pragnęła zaprzeczenia. — On nie jest zakochany!? — klasnęła w ręce, — a wiecie moi państwo, świat się kończy! On poza panią nikogo nie widzi, nie słyszy, nie rozmawia z nikim. Wpatrzony jak w obraz święty, i jeszcze nie jest zakochany!? Jak może pani tak mówić!? — No, przypuśćmy, że mnie lubi, to i cóż z tego? Właśnie to w nim cenię, że, wiedząc iż jestem mężatką, nie mówi nic o sobie i swych uczuciach. — Proszę pani, czy mówi się tylko słowami?... A dziś, gdy pani mówiła o wdzięczności, oczy jarzyły mu się jak świeczki i omal nie zjadł pani. — Dorciu, co ty wygadujesz? — Prawdę, sama widziałam, jak mamę kocham. — Zdawało ci się... no, chodźmy spać, — zamykała drzwi balkonowe. Przy rozbieraniu się omawiały, jakie suknie wziąć na jutrzejszą wycieczkę, a gdy Dorcia się ułożyła, spytała niespodziewanie: — Proszę pani, i co z tego będzie? — Z czego? — A z tej miłości pana Borowieckiego? — Cóż ma być?... Nic! — Jakto nic? — i zdziwiona, aż usiadła na łóżku, — no, to dziwne, bardzo dziwne, — znów się ułożyła. — Cóż w tem dziwnego? — spytała pani Wanda, trochę niepewnie. — A nic! — Jakto nic?... Mówże Dorciu... proszę cię, powiedz szczerze... — Dziwi mnie, że pani pozwala panu Borowieckiemu kochać się w pani. Ja na pani miejscu powiedziałabym jemu: nic z tego, mój panie, szukaj pan sobie innej, ani ja dla pana, ani pan dla mnie. — A gdyby on nie chciał ustąpić? — Napisałabym do męża: przyjedź i uwolnij mnie. Bo przecież nie można łudzić człowieka, który naprawdę jest dobry i przywiązany. — Dziękuję ci, Dorciu, za naukę, — zaśmiała się z przymusem, — masz główkę rozromansowaną... senna jestem... dobranoc... — Czy pani gniewa się na mnie? — spytała z żywością. — Ależ nie ! Naprawdę nie!... Dobranoc! Wkrótce równy oddech Dorci świadczył, że usnęła, natomiast pani Wanda była rozbudzona i utonęła w rozmyślaniach. Zdaje się, że Borowiecki ją kocha, jeśli nawet taki dzieciak to widzi i poznaje, ale dlaczego jej nigdy nie powiedział o swej miłości ? Gdyby naprawdę tak szczerze i gorąco ją kochał, byłby jej nawet wbrew swej woli powiedział, bo z pełnego serca usta mówią, a on prawie nic. I dlaczego on taki nieśmiały? Trudno przecież, ażeby ona go sama zachęcała. To jego taka miłość umiarkowana, ani gorąca, ani zimna. Gdyby na jego miejscu był Jedliński, tegoby nic nie powstrzymało... ale ten gatunek mężczyzn wstrętny jest dla niej. Borowiecki jest inny, taki odczuwający, wykwintny, delikatny... on naprawdę bardzo miły i rozumny. Gorąca fala krwi nadpłynęła, że aż kołdrę musiała zrzucić, a w cieniach nocy majaczyła się jej postać Borowieckiego, patrzącego na nią rozkochanemi oczyma. Uśmiechnęła się do niego i widziadło znikło. Stanęło przed nią pytanie, co zrobi, gdy Borowiecki powie jej o swej miłości ? I co mu ona odpowie? Czy ona go kocha?... No, żeby aż tak do szaleństwa, to nie. Lubi go, nawet bardzo podoba się jej, woli go od wszystkich innych... ale przecież nie powie mu, że go kocha, że będzie jego, przecież mąż żyje i wiąże ją przysięga. A nigdy, ale to nigdy, nie wda się w miłostki pokątne! Sama sobąby pogardzała, gdyby za plecami męża romansowała. Co będzie, to będzie, zdecydowała się wreszcie, ale najpierw musi zerwać nienawistne więzy małżeńskie. One ją krępują nietylko fizycznie, ale i moralnie. Musi być wolna i będzie! Kto wie, czy i Borowiecki przez szlachetność i delikatność nie powiedział jej o swej miłości dlatego, że ona jest mężatką, że jest związana przysięgą. I napewno tylko dlatego milczy, bo on taki dobry, taki współczujący i nie chce jej narażać na walki i cierpienia. Wyobraziła go sobie, jak nieśmiało i z obawą wyznaje jej swą miłość, jak czeka z trwogą jej słów. I ma takie pokorne, kochające oczy, taki smutek w twarzy. A ona tuli do siebie tę głowę kochaną, całuje te rozmarzone, tęskniące oczy, aż wygładzi się jego czoło, rozpromieni się twarz jego... i tacy są szczęśliwi! Znów nadpłynęła fala krwi gorącej i po niej słodka niemoc... Sen to, czy jawa?... Tak będzie, gdy zerwie więzy! Tak, najpierw musi być wolna! Że też tak długo z tem zwlekała?! jutro napisze list, zażąda rozwodu i będzie wolna! Uśmiechnęła się do tej myśli i nią ukołysana usnęła. XVII. Pani Wanda zbudziła się przy pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Przypomniała sobie swe postanowienie napisania listu do męża, wstała cicho, ażeby nie zbudzić śpiącej Dorci, i ubrawszy się w ranny szlafroczek, zasiadła do pisania. Z początku nie mogła trafić na ton właściwy i wahała się z napisaniem tytułu, wreszcie postanowiła napisać bez tytułu. Podarłszy kilka arkusików papieru, napisała wreszcie list i odłożywszy pióro, odczytała: „Pożycie nasze, z wyjątkiem pierwszych dni omamień i szału, było jednym ciągiem przykrości, nieporozumień i rozczarowań. Przed ślubem zażądałam od pana słowa honoru, że gdybym z jakichkolwiek powodów zechciała rozwodu z panem, pan bez żadnych trudności zgodzi się na to i rozwód mi ułatwi. Wiem, że pan ma dosyć wad i błędów, ale i to wiem także, że pan jest człowiekiem honoru i zawsze dotrzymuje danego słowa. Obecnie przyszła chwila, że żądam dotrzymania honorowego zobowiązania ze strony pana, żądam rozwodu. Nasze zasady, przekonania, usposobienia są tak różne, że zgoda między nami jest niemożliwa i zupełnie wykluczona; a jeśli dalsze życie, jak się dowodnie przekonałam, ma się składać z samych nieporozumień, gniewów, nienawiści, i być łańcuchem nieszczęścia dla nas i dla dziecka, stokroć lepiej rozciąć krępujące nas więzy i niech każde z nas idzie za swem przeznaczeniem. Posag mój, zabezpieczony na pańskim majątku, oddaję Nince na własność, zastrzegam sobie tylko procenta na swe utrzymanie do czasu, póki Ninka nie wyjdzie za mąż, albo nie dojdzie do pełnoletności. Wszelkie szczegóły dotyczące dziecka, jego wychowania i umieszczenia omówią między sobą nasi adwokaci. Postanowienie moje jest nieodwołalne i spodziewam się, że pan oszczędzi mi wszelkiego spotkania i wszelkich prób zmiany. Mam nadzieję, że sprawa naszego rozwodu zostanie przeprowadzona bez żadnego rozgłosu, który mógłby nietylko nam być przykry, ale i szkodzić Nince. Wkrótce napiszę panu, który adwokat będzie prowadził moją sprawę, tak co do separacyi, jako też rozwodu, i z nim zechce się pan porozumieć". Odczytała, uśmiechnęła się zadowolona i po krótkim namyśle podpisała się: Wanda. Następnie włożyła list do koperty i zaadresowała. — Ach Boże! Pani już wsiała! — zawołała zdziwiona Dorcia. — Dość dawno, list napisałam i miałam cię obudzić. Gdy wyszli do oczekującego na nich powozu, powiedziała pani Wanda do Borowieckiego: — Każ pan stanąć przed pocztą, mam list do oddania. — Możeby portyer załatwił? — Nie, wolę sama. Wyszła z poczty pogodna i wsiadając do powozu, powiedziała z miłym uśmiechem: — Przepraszam, że czekaliście tak długo, ale len urzędnik taki powolny. Wszczęła się rozmowa o Zakopanem w sezonie letnim, o zabawach, koncertach, widowiskach... I jak po napisaniu, tak i po wysłaniu tego listu, pani Wanda ani na jedną chwilę nie pomyślała o mężu, o dziecku, o domu, o wrażeniu jakie ten list sprawi. Napisała i oddała ten list, jak zwykłą, codzienną korespondencyę. I pani Wanda nie była i nie jest wyjątkiem, gdyż kobiety posiadają wogóle niezwykłą elastyczność mózgowa, i godną zazdrości właściwość wygładzania pamięci, z chwilą zmiany uczucia. Mężatka nie pamięta o swych ideałach, dążeniach, wysiłkach panieńskich; matka, o swej miłości pierwszej, zapałach, radościach i rozpaczach; wdowa o rozkosznem pożyciu z pierwszym mężem. Gąbka przepojona innem uczuciem ściera do cna zapisaną tablicę pamięci, nawet ślady śladów. Borowiecki, przypomniawszy sobie wczorajszą rozmowę, zwrócił się do Dorci i mówił tonem objaśniającym, jednostajnym, wskazując ręką: — Oto góra zwana Giewont, 1900 metrów wysoka. Na swoim grzbiecie, około trzy kilometry długim, posiada dwa wierzchołki. Na zachodnim, wyższym stoi krzyż żelazny, oba zaś razem mają kształt rycerza rozciągniętego na grani, z twarzą do chmur i nieba. Niedaleko zaś wznosi się Mały Giewont 1733 metrów wysoki, blizki brat tamtego, tylko że niższy, i nie tak sławny jak pierwszy, bo żaden rycerz na nim nie śpi. — Dosyć! Dosyci — zawołała Dorcia, — psuje mi pan wrażenie Tatr tą jarmarczną wymową. — I taka to nagroda za mój trud i pracę! — gorszył się Borowiecki. — Objaśniam z cyframi, z legendami, jak najdokładniej, a pani krzyczy: Dosyć! — Już lepiej niech pan będzie jak dawniej, przynajmniej nie przeszkadza mi pan. — Dziękuję za otrzymane pozwolenie, — uchylił kapelusza, — od tej chwili będę się troszczył tylko o bezpieczeństwo i apetyt pań. Wkrótce dojedziemy do altany, tam panna Dorcia wzmocni swe nadwątlone siły. Wesoły śmiech pani Wandy podniecał Borowieckiego, a drażnił Dorcię. — Osłabienie następuje zwykle, — mówiła zarumieniona, — po nieprzespanych nocach. Ja śpię jak kamień, natomiast ktoś nasłuchuje atmosfery miłosnej, wzdycha bezskutecznie po nocach, i naturalnie ma nadwątlone siły. Zaledwie powiedziała te słowa, a już ich pożałowała, gdyż Borowiecki spochmurniał, przypomniawszy sobie, że dziś postanowił rozstrzygnąć sprawę całego swego stosunku do pani Wandy, która niechętnie spojrzała na Dorcię, obawiając się podejrzenia Borowieckiego, że Dorcia za wspólnem porozumieniem wydrwiwa jego wstrzemięźliwość. Dorcia, chcąc naprawić swój błąd, dodała szczerze: — Ja naprawdę nie wyśmiewam się, przeciwnie, współczuję, że pan nie może sypiać. — Dziękuję pani, istotnie, białe noce są gorsze od pewności chociażby najprzykrzejszej. — Dlaczegóż pan... — podchwyciła Dorcia, sponsowiała i umilkła. Pani Wanda wbrew woli zarumieniła się, spuściła oczy i powiedziała przyjaźnie : — Ach, Dorciu, kiedyż ty spoważniejesz? — Chciała pani powiedzieć: zmądrzejesz, — zaśmiała się niepewnie, — ja wiem, że robię głupstwa... ale pan się nie gniewa? — wyciągnęła białą, kształtną rękę. — Co za przypuszczenie, — uścisnął podaną rękę, — pani jest bardzo zacna i kochana, bo pani jest szczera bezwzględnie, wyjątek może jedyny wśród pań z zakładu. — A mnie do jakich pan zalicza? — spytała z uśmiechem pani Wanda. — Pani kłamstwem nie splami ust, ale szczerość pani posiada liczne szczerby i luki. — Czyli innemi słowy, bywam fałszywa, — zaśmiała się z pozorną wesołością. — I to nie, — zaprzeczył spokojnie Borowiecki, — tylko pani omija lub przemilcza z rozmysłu drażliwe sprawy. Nie jest to fałsz, lecz ostrożność żórawia. — Ach, gdybym ja mogła być podobna do pani, — westchnęła szczerze Dorcia. — Bądź pewna, Dorciu, — rzekła lekko rozdrażniona pani Wanda, — że gdy dożyjesz moich lat, spotka cię taki sam zarzut, bo zapewne nie zechcesz na rozcież otwierać twego serca na każde żądanie. Borowiecki, widząc, że ona zwraca się z odpowiedzią do Dorci, użył tej samej drogi i rzekł z uśmiechem: — Tak, tak, panno Dorciu, żądania stawia tylko ten, kto posiadł jakieś prawo, ale gdy ktoś, pozbawiony wszelkich praw, prosi o łaskę, to inna rzecz, i jestem pewny, że pani byłaby wspaniałomyślną. Prawda, panno Dorciu? Patrzała na oboje trochę zmieszana i bąknęła: — Ja?... ja nie wiem... — Ależ Dorciu! — zawołała pani Wanda, — czyż nie miewasz takich tajemnic, których nie chcesz wyznać przed sobą, a cóż dopiero przed drugimi? — Tylko, panno Dorciu, — pospieszył Borowiecki, — niech się pani tajemnicą nie zasłania, bo dojdzie pani do tej doskonałości, iż tajemnicą będzie, czy pani lewą nogą wstała, czy prawą? czy pani lepiej smakuje kawa, czy czekolada? Słowo: tajemnica, to bardzo wygodny płaszczyk na słotę i pogodę, to ładna chmura, pod którą chroni się często egoizm. Tak, panno Dorciu, i niech pani unika tajemniczości. Pani Wanda zagryzła usteczka z gniewu, gdyż były to przedrzeźniania jej odpowiedzi, gdy pytał, czy długo jeszcze zostanie tutaj ? czy wyjedzie na wieś do siebie? czy nie uda się do jakiego zdrojowiska w kraju lub zagranicą? czy może do niej pisywać? Właśnie przemyśliwała nad ciętą odpowiedzią, gdy odezwała się Dorcia z dobrym uśmiechem: — Moi państwo kochani, dlaczego mam być konduktorem waszych piorunów, czy nie byłoby lepiej, ażebyście to sobie sami powiedzieli bez mego pośrednictwa? — Niech żyje szczerość! — zawołał Borowiecki, wznosząc kapelusz w górę, i dodał ze śmiechem wesołym: — hip! hipl hura! — Naprawdę, Dorciu, jesteś nieoceniona, — zaśmiała się pani Wanda. — Wiedziałam o tem, — powiedziała z powagą, co ich oboje pobudziło do większej wesołości, byli bowiem po sprzeczce i wypowiedzeniu swych pretensyi w takiem usposobieniu, że byle jaki powód wywoływał u nich wesołość. Dojeżdżali do altany, do kresu jezdnej drogi, a dalej trzeba było iść pieszo. — A to co za buda? — zawołała Dorcia, wskazując na drewnianą szopę, z odsłoniętą ścianą od drogi. — Altana! — odrzekł Borowiecki. — Altana? — zdziwiła się szczerze pani Wanda, wyobrażała sobie bowiem, że ujrzy ładny, stylowy budynek, urządzony wewnątrz jeśli już nie z komfortem, to wygodnie, dla odpoczynku turystów. — Jak fu brzydko i brudno, — patrzała Dorcia na zaśmieconą podłogę, na brudne ławy i ściany zapisane nazwiskami i imionami przechodniów, pragnących tym sposobem zyskać sławę. Niektórzy, dbali o przyszłość, wyrzynali litery głęboko scyzorykiem w drzewie, inni nader starannie cieniowali pismo; a jacyś malarze narysowali nagie ciała ze swoim podpisem. — W czasie deszczu zawsze jest dach nad głową, — powiedział z wyrozumiałością Borowiecki, — i tu zjemy może drugie śniadanie. — Ach, nie tu! — zawołała pani Wanda, — już lepiej na trawie, na głazie, byle nie w altanie, która cała dyszy próżnością i głupotą ludzką. Borowiecki wziął plecak, laskę i ruszyli wygodną drogą w głąb Doliny, nad głośno szemrzącym strumieniem, wiecznie spieszącym. Miejscami, na głazach w ściśniętem korycie, zżymała i pieniła się woda, to znów bełkotała wesoło lub cicho szemrała. Z obu stron, na stromych zboczach rosły lasy, które pięły się w górę do nagich, skalistych turni. Przeważały ciemne, iglaste smreki, a fu i ówdzie wśród nich buki z białawą korą zaledwie zieleniły się jasnemi, rozwijającemi się liśćmi. Przed nimi wznosiła się stroma ściana Giewontu, w którego rysach, szczelinach i żlebach jaśniał biały śnieg w promieniach czerwcowego słońca, tem bielszy, że w otoczeniu ciemnych, lśniących od sączącej się wody ścian granitowych. Gdzieś poniżej turni odzywały się dzwonki pasącej się trzody, które zlewając się z szumem potoku, ze szmerem lasu, tworzyły dziwnie harmonijne dostrojenie się do tej przepięknej Doliny, zalanej słońcem. Dorci, zwykła, wygodna droga wydała się zbyt pospolitą i szła cichym lasem, szukając kwiatów, podpatrując małych, w gałęziach ukrytych śpiewaków leśnych. Oni szli oboje obok siebie przez jakiś czas w milczeniu. Dziś pani Wanda była wyjątkowo piękna. Z twarzy ustąpiła wszelka troska, niepokój, czuła się wolną, panią swych myśli i pragnień, gdyż po wysłaniu listu miała wrażenie, że spadły z niej więzy, które ją dotąd krępowały. Oczy miała pogodne, wesołe, a około ust uśmiech dobroci i słodyczy. — Jestem naprawdę wdzięczna panu, — przemówiła cichym, dźwięcznym głosem, — za tę miłą wycieczkę; jest mi tu dziwnie dobrze, a panu? On, widząc ją tak piękną i świeżą, poczuł nagle zazdrość o jej męża. Sposępniał, ale rzekł tonem swobodnym: — I znów minie jeden dzień szczęśliwy, chociaż troska będzie mu towarzyszyła jak cień. Spojrzała na niego uważniej, pytając: — Jaka znów troska? — A chociażby o dzień jutrzejszy. Czy będzie taki czysty błękit, czy będzie słońce tak samo świeciło i czy pani będzie równie dobrze jak dziś. — Ach, jutro?! — uśmiechnęła się, — niech jutro troszczy się o siebie. — To wiem, że zdaniem pani nie należy pytać, kiedy róże zwiędną, ale bywa też inaczej. U mnie ta troska o jutro psuje piękne dzisiaj, męczy mnie, nuży, zatruwa każdą chwilę szczęśliwą. — Jaki pan jednak niecierpliwy, — uśmiechnęła się, — a wyobraźnia zajmuje u pana pierwsze, decydujące miejsce. — Mogę cierpliwie wiek czekać, jeśli wiem, że idę do celu i że cel ten osiągnę, — patrzał na nią zakochanemi, smutnemi oczyma, — lecz gdy po każdym dniu przeżytym spokojnie, zawiśnie nademną smutne pytanie: a co będzie jutro ? wówczas cierpliwość staje się tchórzostwem, które nie śmie spojrzeć w oczy niebezpieczeństwu, — a widząc ją tak spokojną, mówił podniecony: — są ludzie, którzy przez, dajmy na to, prostą bierność, zamykają oczy i uszy, chociaż wiedzą, że każdej chwili może uderzyć piorun, że z lada wiatrem może nadpłynąć czarna chmura, która zaćmi i zniszczy tę wiotką i sztuczną atmosferę ciszy i słońca. Pani Wanda doskonale zdawała sobie sprawę, dlaczego on tak mówi i o czem, a jego rozdrażnienie i alegoryczne wypowiadanie się, sprawiały jej przyjemność. Jak on się wysila, uśmiechała się do siebie, ażeby ją przekonać o tem, co wiedziała dawno i co już na zawsze usunęła, zażądawszy rozwodu. — O ciekawych ludziach pan mi opowiada tak obrazowo, — uśmiechnęła się, — a chociaż ich nie znam, zaczynają mnie interesować... Więc oni, przez „prostą bierność" jak pan sądzi, nie obawiają się ani burzy, ani piorunów? Spojrzał na nią gniewnie: czy kpi, czy żartuje?... a może on nie dość wyraźnie zaznaczył, że tu o nią i o niego chodzi? — Czy pani naprawdę nie rozumie, że mówiłem... Wtem, gdzieś z turni rozległ się dźwięczny i silny śpiew juhasa: „Chodzym koło ściany miłościom zwięzany, Puść mie dziwce, puść mie, kwiotecku kochany". a zakończył te słowa wściekłym, namiętnym wrzaskiem, który kilkakrotnie odbił się od turni, wirchów i ścian skalnych. Borowiecki nasłuchując echa szepnął namiętnie: — Słyszy pani? Ona leciutko się zarumieniła i szła dalej wpatrzona w drogę. Po chwili z przeciwnej strony, od wirchów potrzaskanych skał odpowiedziała juhaska: „Boże mój, Boże mój, cóż jek temu winna, Że kocham Janicka. choć jek nie powinna". i zakończyła takim samym, jak on, okrzykiem przenikliwym, namiętnym, który przeleciał po nad lasy, hale, turnie, wirchy i skonał gdzieś w głębi Doliny lekkiem westchnieniem. — Słyszy pan? — szepnęła, musnąwszy oczyma twarz jego. Przez sekundę aż przystanął, zdumiony i oszołomiony niespodziewanym szczęściem, wreszcie zdobył się na słowa: — Pani... Wando, ja panią tak kocham, tak uwielbiam... — Cicho, — upominała go zarumieniona. — Dorcia nadchodzi... Cóż, Dorciu, nie spotkałaś wiewiórki? A może zdobyłaś kwiat... — Szczęścia, — dokończyła Dorcia z uśmiechem, a zobaczywszy rozpromienioną twarz Borowieckiego. dodała: — tego kwiatu nie znalazłam, bo mój za górami, za lasami, ale pan Borowiecki ma minę, jak gdyby go już dojrzał. — Istotnie jestem szczęśliwy, że mogę być z paniami w tej Dolinie. — A mnie do szczęścia potrzeba coś do zjedzenia, — zaśmiała się Dorcia, — gdzież pana zalety? — Wybierzcie panie stół tylko, a zapasy się znajdą. Wybrano dość płaski odłam skały, a Borowiecki nader zręcznie nakrył wierzch skały serwetą i kolejno wydobywał chleb, masło, ser, zimne mięsiwa, talerzyki, noże i widelce. — Ależ to uczta nielada, — powiedziała przyjemnie pani Wanda, — i pan to wszystko dźwigał. W odpowiedzi Borowiecki rozstawiał szklaneczki wsuwane jedna w drugą i butelkę wina. — Ten plecak bezdenny, — śmiała się Dorcia, — cóż pan ma więcej ? — Pudełko cukierków dla grzecznych dzieci. — Już jestem grzeczna, — zrobiła dyg Dorcia, — i proszę o czekoladkę. — O, nie! Wpierw coś posilniejszego, — położyła pani Wanda rękę na pudełku, — Dorciu, proszę słuchać! — A, jeśli cukry na deser, to już uczta, — zaśmiała się Dorcia, - muszą tedy być i kwiaty. Idę poszukać, zaraz wrócę. — Ledwie mogę uwierzyć memu szczęściu, — mówił rozkochany, — i pani naprawdę nie obraziła się, że wyznałem moją miłość i uwielbienie? — Cóż w tem obrażającego, że panu się podobałam? — uśmiechnęła się pewna siebie i swego wpływu. — Uważam panią za tak świętą, czystą, nietykalną, że pragnąc wypowiedzieć od dawna moją miłość... wahałem się i obawiałem urazić panią. — No, a teraz? — zaśmiała się swobodnie. — I teraz jeszcze nie dowierzam swemu szczęściu, — i całując jej rękę prosił: — powtórz pani, powtórz... — Ach, tę piosnkę, — patrzała na niego rozbawiona, — a dobrze; fam, o ile pamiętam, są słowa: „cóż ja temu winna, choć ja nie powinna". — Opuściła pani słowa: „że kocham"... — To niech już pan sobie dośpiewa, czy dobrze? — Nic nie mąciłoby mego szczęścia, gdyby... — Już gdyby? — zawołała, — czy nie zawcześnie? — Na to gdyby, nigdy nie jest zawcześnie, ono bowiem stanowi o trwałości mego, a raczej naszego szczęścia. — Jakie jednak posiada pan zaborcze instynkta! Więc panu jeszcze za mało tego, co już powiedziałam? Teraz gdyby... za chwilę: jeśli... ale, ale, czy pan zazdrosny? — Ja?... Dotychczas nie byłem o nic i o nikogo, ale teraz jestem zazdrosny o każdy uśmiech, spojrzenie, a nawet myśl, i to uczucie sprawia mi niezmierną przykrość. — To brzydko być zazdrosnym, — powiedziała surowo, — to brak zaufania, brak wiary i szacunku, musi się pan pozbyć tej przywary. — Pozbędę się z chwilą, gdy będę miał pewność wzajemności i, daruje pani to nieszczególne słowo: wyłączności; ale gdy pomyślę, że ktoś inny ma prawo do uśmiechu, spojrzenia, uścisku... — Dość już... Dorcia! — ostrzegła szybko i dodała cicho: — do czasu tajemnica. — Są już i kwiaty, — położyła Dorcia pęk zielonych gałązek, — a teraz jeść! Zaimprowizowany posiłek był bardzo ożywiony i wesoły, a gdy Borowiecki wyjął maszynkę do gotowania herbaty, Dorcia uparła się, że przyniesie wody ze źródła, które znalazła na leśnym stoku. — Dzień ten zaliczam do najpiękniejszych w mem życiu, — mówił rozczulony, — pozyskałem miłość tej jedynej kobiety, którą ukochałem. — Tylko niech mnie pan nie stroi w swej wyobraźni w różne wdzięki i cnoty... może się pan rozczarować. — Co do pani nigdy. Pani jest tak szczera, dobra i rozumna, że całe życie nasze będzie jednem pasmem szczęścia i rozkoszy. — Niech pana nie unosi fantazya, — powiedziała cichym, smutnym głosem, gdyż przypomniały się jej podobne słowa jej męża przed ślubem, — życie kryje w sobie mnóstwo przeciwieństw, zgrzytów i smutków... a szczęście, to taka krucha rzecz. — O nie, pani Wando, ja uścielę drogę pani różami, nad nami zawsze będzie czysty błękit nieba, jak dziś i promienne słońce, — mówił szczerze i z przejęciem. — Zazdroszczę panu tej wiary, ja jej nie posiadam, — westchnęła. — Uwierzy pani, gdy złączeni ze sobą rozpoczniemy życie. Nic trudnego, nic niemożliwego nie widzę przed sobą, gdy mam zdobyć szczęście dla pani. Powiedz tylko, że będziesz moją, że złączymy się na życie i śmierć, a niema takich przeciwności, którychbym nie zmógł, — wziął jej rękę i okrywał gorącymi pocałunkami. Oboje byli odwróceni od drogi, w stronę Dorci, która nie wracała od źródła, wtem, za nimi, z zakrętu drogi od strony Zakopanego, nadeszły panie: Porecka z córką, Mniewska, radczyni i Łotuska; i panowie : Łotuski, Jedliński i Szarocki. Przodem szła Madzia z panią Mniewska, i one pierwsze spostrzegły, jak Borowiecki całował rękę pani Wandy. W tej chwili Madzia odwróciła się do idącego za nią towarzystwa i kładąc palec na ustach, wskazała na panią Wandę. Twarze pań wyrażały drwiące oburzenie z wyjątkiem pani Mniewskiej rozweselonej. Łotuski miał minę zadowoloną i z dumą patrzał na żonę; Jedliński uśmiechał się złośliwie, rad z kompromitacyi pani Wandy; natomiast Szarockiemu błysnęła możliwość, że on z panią Łotuską mógłby się znaleźć w tem samem lub gorszem położeniu i współczując, chrząknął głośno. Panie spojrzały na niego niechętnie i zaczęły iść dalej. Borowiecki zwolna się odwrócił na odgłos chrząknięcia i szepnąwszy pani Wandzie: — Idą znajomi, — ukłonił się zbliżającym bez pospiechu. Teraz odwróciła się i pani Wanda, skinęła głową na powitanie, a pani Mniewska przyspieszyła kroku i zawołała, wyciągając rękę: — Co za miła niespodzianka!... Nie przeszkadzamy, niech państwo posilą się po spacerze. — już skończyliśmy prawie. — Co za urocza i miła dolina, — witała się Madzia, — czy i dla pani? — Bardzo piękna. — I taka daleka, samotna, — uśmiechała się pani Porecka, — bez gwaru i natłoku ludzi, którego nie lubię, a pani? — I ja również, — uśmiechnęła się pani Wanda, — ale tem milej spotkać życzliwych przyjaciół... Może panie pozwolą, — podawała otwarte pudełko cukierków. Borowiecki witał się z panami, a pan Łotuski ściskając silnie jego rękę, rzekł z naciskiem : — Nigdy nie spodziewałem się spotkać tu pana. — Zawsze z niespodziankami liczyć się trzeba, — uśmiechnął się, — to chroni od rozczarowań i przykrości. — Pan daruje, — rzekł pan Jedliński współczująco, — że przerwaliśmy... — W samą porę, — zaśmiał się Borowiecki, — mam nietkniętą butelkę wina... może pan pozwoli kieliszek?... A, i pan Henryk! — ściskał rękę Szarockiego, — czy idziemy do Siklawicy? Z za skaty wyszła Dorcia, po drugiej stronie potoku, niosąc ostrożnie wodę, a pani radczyni zawołała z pewną ulgą: — Ta fu jest panna Rawicka!... Ta co ona niesie? — Wodę na herbatę, — uśmiechnęła się pani Wanda. — Ta państwo myślicie tu dniować, czy co? — zgorszyła się radczyni, — ta i poco tak długo? — Ażeby podziwiać piękną Dolinę Strążyską, — zaśmiała się niewinnie Madzia. — Ta cały, boży dzień? Wystarczy raz zobaczyć, bo i co tu wielkiego? Ot, potok, las i skały. Samemu niema tu co robić. — To też pani Jerzycka nie jest sama, — odezwała się uprzejmie pani Porecka. — Ta ja to widzę, — zaśmiała się radczyni, — a kto te specyały przyniósł? — wskazała na zastawę. — Pan Borowiecki, — spojrzała pani Wanda na zbliżającego się, który dosłyszawszy pytanie dodał: — wybieramy się na Czerwone Wirchy, droga dość daleka. — Na wirchy? — zdziwiła się Madzia, — a przecież pani Jerzycka nie może spojrzeć z trzeciego piętra? — Po drodze niema przepaści, — objaśnił Borowiecki. — Ta i poco drapać się na Czerwone Wirchy? — skrzywiła się radczyni, — zmęczy się człowiek, spoci i zobaczy góry, które i z dołu widzi. Także satysfakcya ? — zaśmiała się drwiąco. — Może pójdziemy dalej? — zaproponowała pani Łotuska. — A może pani z nami razem, będzie weselej, — odezwała się pani Mniewska. — Cóż będzie z herbatą i z wodą panny Dorci? — zawołał Borowiecki, zajęty przygotowaniem. — Jeśli nie chcecie zaczekać, idźcie państwo w stronę Hali Strążyskiej, my was dopędzimy. Poszli, a Dorcia, patrząc na milczącą panią Wandę, rzekła z westchnieniem: — Zepsuli nam taką śliczną wycieczkę! że też nie znaleźli innej doliny? — Podsłuchali chyba nasz zamiar, — mruknął Borowiecki. — A ja myślę, że nie. To zwykła kolej rzeczy, ze szczęścia jak ze snu budzi rzeczywistość, — powiedziała pani Wanda. — To już zabobon, — zmusił się do uśmiechu Borowiecki, — zwykły przypadek, a prawdopodobniej, albo za głośno mówiłem, albo służba rozgadała. — Może, — skinęła głową pani Wanda. — E, co lam! — zawołała Dorcia, — oni nie pójdą na Czerwone Wirchy... Ta poco się drapać i pocić? — naśladowała radczynię ze śmiechem. Niemiłe wrażenie po spotkaniu zatarło się stopniowo i po wypiciu herbaty ruszono w dalszą drogę. Towarzystwo idące przodem spotkali przed Halą i już razem szli dalej. Na hali z kilku szałasami bawiło się troje dzieci góralskich, a na pytanie, czy jest mleko, odpowiedzieli, że dopiero będzie wieczorem. Na pastwisku leżał głaz skalny średnich rozmiarów, zwany przez turystów sfinksem, chyba dlatego, że ani kształtem, ani wielkością nie odpowiada nawet w najdalszem przybliżeniu sfinksowi, a wobec ogromu ściany Giewontu jest zaledwie kamykiem przydrożnym. Doszli wreszcie do drugiej, również brudnej i opuszczonej altany przy Siklawicy, wodospadzie ze skromną ilością wody spadającej wstęgą po stromej skale w basen wyżłobiony. Odezwały się zachwyty pań nad wodospadem. Mało w nich było szczerości, zato dużo zimnych uniesień; jedna tylko radczyni, zmęczona drogą, ocierając kroplisty pot z czoła, była krytycznie usposobiona. — Ta czemu się tu tak dziwić, — wzruszyła ramionami, — leci woda z góry, to i szumi, a widziała pani, — zwróciła się do swej sąsiadki, pani Łotuskiej, — wodotrysk w Widniu, ot sztuka! Na jakie pięć metrów bije w gór?, jest co podziwiać. Pani Porecka czuła się w obowiązku stanąć w obronie Tatr i prostując się, powiedziała z właściwą sobie godnością: — Proszę pani, co innego jest sztuka, a co innego natura, — ten utwór boski, — oczyma wskazała Siklawicę, — który bez pomocy człowieka powstał i jest piękny, bo jest naturalny, a tymczasem sztuka, — tu utknęła i powtórzyła: — sztuka zaś jest... — Przypomnieniem natury, — pospieszyła Madzia z pomocą matce. — Tak jest, to tylko przypomnienie natury... Ty, Madziu, odgadujesz myśl moją, — mówiła rozczulona i zwracając się do najbliższej sąsiadki, pani Mniewskiej: — nie uwierzy pani, jaka wspólność harmonijna panuje między nami, gdy ja co zacznę, to Madzia kończy moją myśl niemal w tych samych słowach, i na odwrót. — Jakto na odwrót? — zaśmiał się pan Jedliński, — więc gdy pani kończy, panna Madzia zaczyna w tych samych słowach? To żadna sztuka. Zaśmiano się, a pani Porecka zaczerwieniona odpowiedziała dość porywczo, ale z miłym uśmiechem, gdyż pan Jedliński był kawalerem: — Słowa mogą być źle ułożone, ale myśl ta sama, i o nią idzie. Na odwrót znaczy tu, że gdy Madzia zacznie, ja już wiem, jak skończy. Taka harmonia między matką i córką należy do wyjątków. — Pospolita jest natomiast w małżeństwach, — uśmiechnął się pan Jedliński, - i co żona powie, mąż zgadza się na wszystko, chociażby ze swoją krzywdą, - miał na myśli panią Wandę, która stała obok pana Łotuskiego i patrząc na nią zjadliwie, dotknął tym wzrokiem Łotuskiego. — Panie Jedliński, — rzekł chmurny pan Łotuski, — nie wolno uogólniać swego zdania, bo staje się nieprawdziwem. Są różni mężowie i różne żony. — Ja też miałem na myśli te różne żony, — zaśmiał się, — takie, co po pół roku i więcej są słomianemi wdowami. — Znamy takie, znamy, — westchnęła pani Porecka, — ale do czasu dzban wodę nosi. — Jeśli mamy iść na Czerwone Wirchy, — przemówił głośno Borowiecki, — to na nas już czas. — A którędy pan poprowadzi panie? — spytał pan Jedliński. — Przez Dolinę Małą, Mały Giewont i nad potokiem Małołąckim. — Wszystko to małe, ale trud duży, — zaśmiał się pan Jedliński. — O, nie! — zawołała Dorcia, — w Przewodniku czytałam: „droga wygodna i łatwa". — Mamo, i ja pójdę, — prosiła Madzia, — naturalnie, jeśli państwo się zgodzą. — Zmęczysz się, moje dziecko, ale jeśli chcesz... tylko którędy wrócicie? — Tą samą drogą, bo konie czekają tutaj, — odpowiedział Borowiecki. — Pójdę i ja, — zdecydowała się pani Mniewska, — a pani nie z nami? Pani Łotuska widocznie miała ochotę, i patrząc na męża mówiła niepewnie: — Sama nie wiem... może zadaleko? — Spróbujemy, — doradzała pani Mniewską, — będzie nam trudno, wrócimy. Co, panie Łotuski? Zapytany spojrzał na Szarockiego wpatrującego się milcząco w Siklawicę, i przypuszczając, że on zostanie, rzekł: — jeśli żona ma ochotę... cóż, Luciu, pójdziesz? — Z panią Mniewską poszłabym. — To idź! Już gotowali się do odejścia i część osób przeszła przez butwiejącą kładkę na drugą stronę potoku, gdy pani Mniewską zawołała: — A pan, panie Szarocki, z nami? — Naturalnie! — przeskoczył potok po kamieniach i złączył się z towarzystwem. Pan Łotuski ścisnął silniej laskę w garści i siląc się na spokój, rzekł do pani Poreckiej i radczyni: — Będę pełnił straż honorową. — Ze mną! — zaśmiał się pan Jedliński, — znam tę drogę, wkrótce wrócą panie, bo jest zbyt utrudzająca, a jestem wściekle głodny. Może pójdziemy na Halę, fam czeka nasz furman z prowiantem. Panie wstały, a pan Łotuski szedł zwolna za niemi, spoglądając gniewnie na las, przez który wiodła ścieżka do Małej Doliny i skąd dochodziły wesołe nawoływania. Drożyna leśna, znaczona czerwonymi znakami, pięła się. lasem bystro w górę. Pierwsza szła Dorcia z Madzią, za nią pani Wanda, Borowiecki, pani Łotuska, Mniewską i Szarocki. Pani Wanda pierwsza poczuła zmęczenie i stopniowo zwalniając kroku, szła wreszcie ostatnia z panem Borowieckim, zaś przed nimi o jakie pięćdziesiąt kroków postępowała zwolna pani Łotuska z panem Szarockim. — Tak wiele obiecywałem sobie z lej wycieczki i jakieś licho ich przyniosło tutaj, — powiedział kwaśno Borowiecki. — Może to i lepiej, — uśmiechnęła się pani Wanda, — gdyby było zbyt pięknie i dobrze, przebudzenie byłoby przykrzejsze. — Na zimno łatwo filozofować, — rzekł z przekąsem. — A na gorąco się złościć, — zaśmiała się, — i w dodatku, co pan na tem tak dalece stracił? Kilka chwil swobodniejszej rozmowy, a i tak idziemy razem. — No, zapewne... Nie mówię tego o pani, ale wogóle kobiety mało odczuwają ów czar i urok rozmowy sam na sam, gdy serce otwiera się jak kielich kwiatu do słońca... Kobiety są wogóle wstrzemięźliwsze, bardziej zamknięte w sobie, jak gdyby się obawiały, że za dużo może ktoś odczytać. — Nareszcie zaczyna pan patrzeć krytycznie, — zaśmiała się, — jestem zatem skryta, cóż dalej? — Tego nie powiedziałem, ale pani przyjęła tak obojętnie, tak filozoficznie to ich najście. — A co poradzi na to pana irytacya? — Dajmy pokój temu, ale wie pani, napewno wrócą w dół nasi nieproszeni towarzysze z Małej Doliny, a my pójdziemy dalej, dobrze? — Nie wiem... usiądźmy trochę. W tem z za krzaków i drzew poblizkich zawołała pani Łotuska: — Idźcie państwo przodem... ledwie się wlokę. Przeszli obok nich. Ona siedziała na pniu ściętym, a Szarocki rozpromieniony i uśmiechnięty opowiadał jej coś zabawnego. Pani Wanda i pan Borowiecki spojrzeli na siebie i spuścili oczy. Podobieństwo tej pary do nich dotknęło ich niemile. Pani Wanda przyspieszyła kroku, mówiąc: — Gdzie też Dorcia? jeszcze wydrapie się na jaką skałę i spadnie. Właściwie zależało jej mniej na Dorci, ale zabolało ją, iż ludzie mogą sądzić, że ona z Borowieckim tak samo romansuje, jak pani Łotuska z panem Szarockim. Borowieckiemu zaś sprawiła przykrość myśl, że swem zachowaniem naraża opinię pani Wandy i powtarzał sobie w duchu, że tak być nie powinno i że podobnych podejrzeń muszą unikać. Idąc w górę spotkali odpoczywającą Madzie i pani Wanda usiadła obok niej, oddychając głęboko. — A gdzie pani Łotuska? — spytała Madzia z uśmiechem dziecinnym, — pewno biedaczka zmęczona, to szczęście, że jest przy niej pan Szarocki. — Odpoczywa, niedaleko stąd. — Widzę, że i pani również zmęczona, — wstała, — pójdę do pani Mniewskiej. — Idziemy razem, — podniosła się pani Wanda i z pewnym trudem szła stromą ścieżką. Dojrzała wreszcie Dorcię, zawołała ją i obie usiadły. Gdy wreszcie całe towarzystwo znalazło się w Małej Dolinie, dzikiej, zasłanej głazami, u stóp niemal prostopadłej ściany Giewontu, wszczęła się narada, co robić dalej? Panowie Borowiecki i Szarocki byli za dalszą wyprawą do Czerwonych Wirchów, ale Madzia oświadczyła, że musi do matki powrócić, zaś pani Mniewska postanowiła jej towarzyszyć. Pani Łotuska miała ochotę iść dalej i Szarocki wysilał się, ażeby nakłonić panią Mniewska do dalszej wycieczki. — Poszłabym może aż na Czerwone Wirchy, — odpowiedziała mu żartobliwie, — gdybym miała tak troskliwych przewodników jak panie, ale samej iść nudno i trudno. Borowiecki, posępny, milczał, czuł, że wypada wrócić z innymi, a żal mu było zrzec się tak miłej sposobności. — Tak się zmęczyłam, — rzekła pani Wanda, — że głosuję za powrotem. Te słowa zdecydowały o losach dalszej wyprawy, postanowiono wrócić, ale wpierw zbadać Dolinę. Pani Wanda, wymawiając się zmęczeniem, została na miejscu, przy niej Dorcia i Borowiecki, ale wkrótce pani Mniewska zawołała Dorcię, ażeby jej pokazać coś ciekawego i zostali oboje na oczach wszystkich, gdy pani Łotuska i Szarocki poszli w głąb lasu, ażeby zbadać dalszą drogę. — Słusznie postąpiła pani, poprzestając na Małej Dolinie, ale niemniej żal mi Czerwonych Wirchów. — Błąd logiczny, — uśmiechnęła się, — jeśli postąpiłam słusznie, więc dobrze, jeśli dobrze, więc niema czego żałować, tylko należy się cieszyć. — Podziwiam tę pogodną rezygnacyę pani, ale zarazem ona mnie niepokoi. — Dlaczego? — Jeśli pani nad jedną przeszkodą przeszła tak spokojnie do porządku dziennego, może pani każdą inną uznać za właściwą, przyjąć z pogodnem czołem i zgodzić się z koniecznością. — Ach, konieczności każdy uledz musi, na to niema rady, — uśmiechnęła się. — Więc cóż będzie z nami? — Będzie, co być musi. Spochmurniał i spojrzał na nią surowo, rozdrażniony jej spokojem. — Na takie traktowanie sprawy trudno się zgodzić. Nie jestem fatalistą i nie myślę czekać zrządzenia losu z rękami założonemi. O to bezmierne szczęście połączenia się z panią na zawsze będę walczył do upadłego, i nie myślę godzić się z koniecznością, którą pani pogodnie przyjmuje. — A kto mówił panu, że przyjmuję? — Pani sama. — Źle pan zrozumiał, uznaję tylko jedną konieczność, moje osobiste przekonanie, a żadnej zewnętrznej nie znam. — Ach, jaka pani dobra, kochana, najmilsza! już wierzę i ufam pani bez zastrzeżeń. — Czy zupełnie? — Najzupełniej... tylko jeszcze jedno objaśnienie co do mej osoby. — Słucham. — Jestem materyalnie niezależny i w mej przyszłej żonie szukam tylko miłości. — A ja nie będę ciężyła na budżecie pana. — Wolałbym, ażeby było przeciwnie, to osobna rozkosz módz dogodzić wszelkim zachciankom ukochanej... I jeszcze jedno... — Co takiego? — Kiedy odbędzie się nasz ślub? — Nie wiem. — Zdaje mi się, że po dniu dzisiejszym prosty obowiązek nakazuje najpierw zawiadomić pana Jerzyckiego o zaszłej zmianie. — Tak pan sądzi? - uśmiechnęła się zagadkowo. Nie miał czasu na wyjaśnienie, gdyż zaczęły schodzić się panie i nawoływano na panią Łołuską, która odezwała się dość daleko i już byli w powrotnej drodze, gdy wreszcie nadeszła i zaczęła szybko opowiadać o dzikich skałach i przepaściach, nad któremi była. W powrotnej drodze tak się zdarzyło, że nie mieli sposobności rozmawiać, ani idąc Doliną, ani też w powozie, gdyż zamówiona dorożka nie przyjechała i panią Mniewską musiała zaprosić pani Wanda do swego powozu. Borowiecki z pewnem zdumieniem spostrzegł, że będąc niemal pewnym wzajemności pani Wandy, nie czuje się tak szczęśliwym, jak sobie wyobrażał. Zdawało mu się jeszcze dnia poprzedniego, że większego szczęścia ani chce, ani pragnie, jak tylko zyskać jej wzajemność. Gdy marzył o niej, dostawał skrzydeł i oni oboje ulatywali gdzieś w kraj przepiękny, pełen słońca i kwiatów. I był tak niewymownie szczęśliwy, czytając z jej oczu i serca miłość bez granic i kresu. Byli tylko sami, otoczeni aureolą miłości, i nie doznawali innych wrażeń i wzruszeń, jak tylko upajającej rozkoszy istnienia i życia. Czyżby jej teraz tak nie kochał, jak dawniej ? Spojrzał na nią, siedzącą w powozie naprzeciw, oczy ich spotkały się przyjaźnie i wydała mu się równie piękną, uroczą, ponętną, lecz gdy zajrzał w głąb siebie, poczuł znowu chłód. To zwykła reakcya, tłumaczył sobie, po tylu miesiącach nerwowego oczekiwania i wstrząśnień nastąpiło teraz chwilowe rozluźnienie napięcia nerwowego. Pani Wanda również doznała pewnego rodzaju rozczarowania. Przyznawała, że głos jego dźwięczał prawdą i szczerością, oczy były pełne miłości i zachwytu, twarz rozpromieniona, i on ją kocha naprawdę. Jak dziecko osłupiał, gdy zwróciła jego uwagę na słowa juhaski, to wszystko prawda, ale dlaczego ona sama nie poczuła lej gorącej radości przy jego wyznaniu ? dlaczego pozostała chłodną i krytyczną? Wspomniała oświadczyny rnęża : jak czekała z upragnieniem i ciekawością tej chwili wyznania; jakie gorące dreszcze ją przeszły, gdy ucałował jej rękę; jak szukali i pragnęli być sam na sam i mieli sobie tyle, ach tyle do opowiadania... I mąż mówił także o kwiatach na drodze jej życia, o wspólnem szczęściu, o radości i rozkoszach, a ona mu wierzyła i była pewna, że przed niemi otworzą się wrota raju. I jaka ona była wówczas szczęśliwa! - westchnęła z tęsknotą ku minionym dobrym czasom. A dziś!? On ją kocha, nawet bardzo. Pragnie jej szczęścia, i napewno z nim będzie szczęśliwsza, aniżeli z mężem. On taki wytworny, delikatny, wrażliwy i tak subtelnie odczuwa jej duszę, każdą jej myśl. I jaki on inny od jej rnęża, w którego oczach błyszczy tylko i jedynie namiętność, a Borowiecki zaledwie ośmielił się pocałować jej rękę! Tak, on jest bardzo miły i ona lubi jego oczy, głos, ruchy... ale to już nie ta miłość, którą czuła. Teraz idzie wszystko normalnie, porządnie, legalnie, według przepisu... Zamiast cierpieć nad tem, że jest związana, prosić ją, ażeby zerwała ; namawiać do tego, błagać o to... on radzi jej list napisać! On jest jednak zimny, ostrożny, liczący się ze wszystkiem, nawet z pieniędzmi. Tak niby pragnął tych Czerwonych Wirchów, a jednak zamiast namówić innych, zachęcić, nalegać, on, chmurny, prawie milczał, nawet ten Szarocki byt wymowniejszy. Nagle przypomniała sobie Łotuską i poczuła, że była niesprawiedliwa dla Borowieckiego. On jednak zrozumiał niewłaściwość odsunięcia się od towarzystwa, naco nie zważała ani Łotuska, ani Szarocki. I nadpłynęła nowa fala rozczulenia do Borowieckiego. Tego samego wieczora, gdy znaleźli się sami w pokoju, pani Wanda w chwili dobroci i rozczulenia powiedziała mu, że już napisała do męża, żądając przyrzeczonego rozwodu. On był tak uradowany i uszczęśliwiony, widząc w tem dowód jej miłości, że pochwycił ją w ramiona i całował namiętnie jej twarz, usta, oczy, powtarzając: — Moja! Moja! Ona ulegała biernie i spojrzała mu w oczy. Dostrzegła w nich ten sam płomień gwałtownej namiętności, co i u męża. To ją zmroziło, delikatnie wysunęła mu się z uścisków i usiadła opodal. — W tych dniach, — mówił podniecony, — pojadę uregulować moje interesa. Niech co chce kosztuje, ale w tym roku musimy uzyskać rozwód! XVIII. Pan Jerzycki, w pierwszych dniach a nawet tygodniach po powrocie do domu, nie odczuwał tak dalece braku żony, a nawet, do czego nie przyznawał się sam przed sobą, był zadowolony z jej nieobecności, czuł bowiem głęboki żal do niej za jej zachowanie się w drodze, a jeszcze bardziej w zakładzie leczniczym „Pod Czerwonym Wirchem". Bywał często w sąsiedztwie, nawiązywał rozluźnione trochę stosunki, bawił się, flirtował ze sąsiadkami, polował, pił i grywał, dość jednak umiarkowanie, w karty. Po kilku miesiącach używania tej wolności poczuł pustkę i niesmak. Zniechęcił się do towarzystwa sąsiadów, gdyż nagle dojrzał wszędzie spokój szczęścia domowego, którego on nie miał. Obrzydły mu kieliszki, karty i wcale niewymyślne żarty i rozmowy. Coraz częściej stawał przed nim obraz jego żony. Widział jej dobry uśmiech, szczere spojrzenia, łagodny głos, prześliczną postać. Z każdym niemal dniem stawała się ona piękniejszą w jego oczach, bardziej ukochaną i pożądaną. Nawet jej wady, napomnienia, wyrzuty czynione, wydały mu się nie tylko usprawiedliwione, ale bardzo rozumne i świadczyły o jej wielkiej, bezinteresownej miłości, gdyż dla jego dobra, jak wyobrażała sobie, nie wahała narazić siebie na jego złe humory i gniewy. Ninkę na razie mało widywał i troskę o nią zostawił ciotce i bonie, lecz ze wzrastającą tęsknotą i miłością do żony, zajął się bardzo Ninką, jej zabawami i przyjemnościami. Zabierał ją ze sobą na gumno, do stajni, i jak tylko pogoda pozwalała, woził ją po polach, doglądając osobiście robót. W Nince odkrył dużo wspólnych cech z matką i tembardziej pokochał dziecko i pieścił. Wkrótce też Ninka zyskała nad nim przewagę i często, aż do śmieszności ulegał dziecku, które go też pokochało całem sercem, jak tylko dzieci kochać umieją. Sam skazał się na towarzystwo swej córki, rozmawiał z nią jak z dojrzałą osobą, o gospodarstwie, o służbie, a najczęściej o matce i wpoił w dziecko prawie chorobliwą tęsknotę do mamusi. Najchętniej wszystkie wolne chwile przepędzał w pokoju żony, a gdy raz otworzywszy szafę ujrzał jej suknie i doleciał go zapach jej perfum, rozczulił się niemal do łez, zamknął szafę, klucz nosił przy sobie, ażeby ktoś niepowołany nie sprofanował jej sukien, a sam od czasu do czasu rozkoszował się ich przeglądaniem. Uważał to wprawdzie za chorobliwą czułość, wstydził się tego sam przed sobą, a swoją drogą ulegał tej słabostce. Bardzo często siadywał przy jej biurku i listy do żony pisał tylko tutaj. Raz przeglądał jej książki i przypadkowo wziął do ręki poezye Mickiewicza, otworzył na chybił trafił i ku swemu zdumieniu odczytał wiersz: Nigdy więc, nigdy z tobą rozstać się nie mogę! Morzem płyniesz i lądem idziesz za mną w drogę, Na lodowiskach widzę błyszczące twe ślady, I glos twój słyszę w szumie alpejskiej kaskady... Podobały mu się niezmiernie te słowa, gdyż odpowiadały jego nastrojowi, bez żadnego trudu utrwalił je sobie w pamięci, i od tego dnia powtarzał je często, tak, że nawet Ninka wyuczyła się początkowego wiersza i raz powiedziała z powagą: — Wie tatuś, najlepiej będzie, ażeby mamusia przyjechała już do nas. Na swe listy odbierał krótkie odpowiedzi, że jeszcze nie czuje się dość zdrową, że może wyjedzie do zagranicznych zdrojowisk, ażeby dokończyć kuracyi. Były chwile, że zdawało mu się, iż tej rozłąki nie wytrzyma dłużej, pakował kuferek, wydawał stosowne rozporządzenia, był wieczorem już zdecydowany na wyjazd, lecz gdy zabłysnął dzień, ogarniało go zniechęcenie i pewna obawa narażenia się żonie, wszak pisała wyraźnie: Każde silniejsze wzruszenie oddziaływa szkodliwie na stan mego zdrowia, więc proszę cię, nie rób mi niespodzianek twoim przyjazdem, sama cię zawiadomię, kiedy możesz przyjechać. Zostawał tedy w domu. Były to ciężkie próby cierpliwości, ale z miłości dla żony wyrzekał się zobaczenia jej. Chwilami powstawały w nim zazdrosne podejrzenia, ale gdy przypomniał sobie jej szczerość, prawdomówność i wysokie poczucie honoru, podejrzenia tajały i znikały jak wiosenny śnieg na słońcu. Przepojony tak tęsknotą i miłością do żony, którą teraz idealizował i coraz nowemi zaletami przystrajał, czekał z niecierpliwością listu od niej, któryby nareszcie zadecydował o możności przyjazdu jego do Zakopanego. Dzień jasny, pogodny, czerwcowy miał się ku zachodowi. Pan Jerzycki siedział w pokoju żony i zabawiał się z Ninką, czekając na nadejście poczty. Ninka bawiła się w wizyty i właśnie przyjechała z turkotem wózka, tupotem koni i trzaskaniem z bicza, z wizytą do dworu, który reprezentował jej ojciec i spytała z minką poważną: — Czy państwo w domu? — W domu, jaśnie pani, a kogo mam zameldować jaśnie państwu? — spytał ojciec tonem lokaja. Zanim Ninka zdobyła się na odpowiedź, wszedł lokaj i podał na tacy listy i gazety. Na samym wierzchu leżał list od żony. Pan Jerzycki rozerwał kopertę i czytał z twarzą skamieniałą ze zdziwienia i bólu, był to bowiem list, żądający rozwodu. Ninka czekała grzecznie, póki czytania nie skończył, a widząc, że list odłożył, zawołała wesoło : — Tatusiu, bawmy się dalej, — dotknęła jego kolan rączętami. Ojciec, chmurny i zbolały, spojrzał na nią takiemi oczyma, że Ninka, zmieszana, umilkła i po chwili spytała cichutko: — Czy to od mamusi? Ojciec skinął głową i z trudnością zdobył się na słowa: — Nineczko, idź do cioci... głowa mnie boli, — a widząc, że chce się sprzeciwić, dodał szorstko: — idź do cioci! Zaraz! Dziecko, trochę przerażone niezwykłym tonem, ze łzami w oczach wybiegło, zostawiwszy wózek i konie. On wziął znów list do ręki, obejrzał go dokładnie, sprawdził podpis i mruknął: — Tak, to jej pismo, — i znów czytał i odczytywał, a każdy frazes zaznaczał mu się w mózgu, jak rozpalonem żelazem. Wszedł kucharz i spytał: — Czy jaśnie pan każe podać kurczęta w rakowym sosie? Głos obudził go z odrętwienia, spojrzał wściekły na kucharza i krzyknął: — Precz! Z trucizną podaj! Wstał z krzesła, przypadkiem dotknął nogą wózka Ninki z zaprzęgiem i odrzucił butem tak silnie, że zabawka rozbiła się w kawałki o ścianę. Z rękami w tył założonemi zaczął chodzić po pokoju, chmurny, zmarszczony, naładowany gniewem, jak burza elektrycznością. Rozmyślał o liście i nagle zabłysł mu promyk nadziei : a może to żart? może chciała go wypróbować? Czyż żona po sześcioletniem pożyciu, po tylu dowodach miłości bezwzględnej z jej strony zrywałaby z mężem bez żadnych, dostatecznych powodów? To przecież niemożliwe, ten list, to rodzaj próby. Zapragnęła dowiedzieć się, co on zrobi w tym wypadku? Czy przeważy w nim honor, czy miłość dla niej? Tak, to napewno rodzaj próby. Wziął list do ręki, odczytał, badał pismo, wyczuwał ton, nastrój, rozważał każdy frazes, każde słowo. I wiara jego, że list był napisany tylko w celach doświadczalnych, znacznie zmalała, a wkrótce znikła. Cały ton listu był surowy i stanowczy. Już to samo, że ich miłość nazywa we wstępie: „omamieniem i szałem" wskazuje na jej nieprzejednane uczucia. I pismo, takie równe, spokojne, ze wszystkimi znakami pisarskimi, świadczy o namyśle i dojrzałem postanowieniu. Chce rozwodu, dobrze, będzie go miała i dopiero pożałuje tego kroku, ale chociażby błagała, prosiła, przysięgała... ja już się nie cofnę. Ta myśl zadowalała wprawdzie jego ambicyę, ale czuł doskonale, że sam siebie okłamuje. Wiedział, że ona wcale nie potrzebuje go prosić o cofnięcie rozwodu i że on każdej chwili z radością zapomniałby o tem jej zerwaniu. Uprzytomnił sobie chwilę, gdy pisała ten list fatalny. Widział jej skupiony wyraz twarzy, surowy wzrok, lekko zacięte usta, i białą rękę z wydłużonymi palcami, szybko sunącą po papierze. Jaka ona bez serca, bez współczucia i litości, że nawet nie zadrgała jej ręka, gdy pisała do niego ten okrutny list!? A on ją tak kochał, tak szalał za nią, tak bezmiernie tęsknił do jej uśmiechu, spojrzenia, głosu! I za tę jego miłość tak gorącą, tak szczerą, gotową na jej skinienie do każdego poświęcenia, do każdego szaleństwa, ona przysyła mu list z żądaniem rozwodu! I właściwie czego ona chce od życia, czy od losu? Ma męża kochającego ją, starającego się dogodzić jej fantazyom i kaprysom, dbałego o nią, o dom, o majątek... posiada dwór piękny, obszerny; służbę na zawołanie, wykwintną kuchnię, park, ogród, powozy, konie; suknie, jakie zamarzy... i ostatecznie, rozwód! I o co? Boi się mieć dzieci! Ależ pal dyabli dzieci! Nie, to nie! Mógł Bolesław Wstydliwy i inne waryaty żyć po kilkadziesiąt lat w czystości, może i on. Na to nie potrzeba być świętym, wystarczy silna wola, a tę chyba on ma. Wyrzeknie się, zaprzysięgnie nawet w kościele, ale żeby dlatego rzucać dom, męża, dziecko, na to trzeba być niespełna rozumu. A może ona tylko do niego ma wstręt!? Ugryzła go żmija zazdrości! Zbladł, zagryzł usta do krwi, ażeby nie krzyknąć z bolu, który odczuł na myśl, że znajdzie się szczęśliwszy od niego. W jednej sekundzie przesunęły mu się tłumnie obrazy jej miłości, pieszczot, słów, spojrzeń, i zdawało mu się, że oszaleje, że popełni każdą zbrodnię, że gotów jest na każde szaleństwo, podłość, morderstwo, byle nie drugi, byle nie inny! — Zabiję ją! - krzyknął prawie. Własny głos, tak szorstki, namiętny, drżący wściekłością, otrzeźwił go cokolwiek. Rozpatrując się w obrazie zabójstwa żony, gdy ujrzał jej zmartwiałe rysy, oczy szklące, posiniałe usteczka, ranę w skroni, skrwawione włosy, porwał go ogromny żal i wstręt do zabicia tak pięknej kochanki. Czy nie lepiej samemu zginąć? Lufa do skroni, jedno ruszenie palcem i skończą się męki. Tak, jego męki się skończą, ale zaczną się jej. Ona taka nerwowa, wrażliwa, tak odczuwająca każde nieszczęście, dalsze jej życie byłoby jednem pasmem zgryzoty i męki po jego samobójstwie. Nowy dowód miłości da jej, gdy zginie przypadkiem na polowaniu, albo wypadnie z wagonu... Niech żyje szczęśliwa, on jej nie zamąci spokoju. Czuł pewne zadowolenie z tego postanowienia, był nawet dumny ze swego bohaterstwa, ale gdzieś z głębi dobył się spokojny głos : poco zaraz ginąć? co zyskasz na tem? czy nie lepiej zbadać, ile prawdy jest w tym liście? Wpierw trzeba się przekonać, rozmówić z nią, zwrócić uwagę jej na następstwa tego kroku, przemówić do rozumu... bo na śmierć jest zawsze czas. Ta myśl uspokoiła go cokolwiek, lecz gdy spojrzał na jej fotografię, którą dla siebie umieścił na biurku, porwała go znów furya zazdrości. Patrzał na jej jasne czoło, piękne, rozkochane oczy, na usteczka słodkie, które tyle razy całował i słyszał te zawsze pożądane od ukochanej kobiety słowa miłości; na te szyję białą, na jej biust dziewczęcy, i oczy mgłą mu zaszły na myśl, że kto inny będzie całował tę twarzyczkę ukochaną, że ona będzie takiemi samemi rozkochanemi oczyma patrzała na innego i szeptała o miłości i oddaniu się na całą wieczność, jak to mówiła jemu w pierwszych dniach szczęścia. Drażniła go ta fotografia, nagłym ruchem wziął ją w rękę, chciał zniszczyć, ale przemogło w nim uczucie i schował ją do biurka. — Jaśnie panie, — powiedział lokaj, otwierając drzwi cicho, — czy podawać kolacyę? — Dawaj!... Nie przyjdę do stołu. Zmęczony chodzeniem w kółko, usiadł, załamał ręce, aż kości zachrzęszczały i szepnął bezradnie: — Co tu robić? Przyszło mu na myśl, ażeby kogoś się poradzić, ale kogo? Stryj Emil wyjechał, a ciotka jej zawsze przyzna słuszność żonie. Innym nie może się zwierzyć ze swej hańby. Musi z nią się zobaczyć. Wprawdzie ta pani napisała, że mam jej oszczędzić wszelkiego spotkania, uśmiechnął się gorzko, ale ona musi się pogodzić ze spotkaniem, gdyż w inny sposób nie da się rozwiązać ta sprawa. I jaka z niej czuła matka!? Oddaje swój posag, a hańbą okrywa dziecko! Rozczulił się nad Ninką i postanowił nie przyjmować dla niej posagu od tak występnej matki. Dziecka nie zobaczy nigdy i ja sam ją wychowam, jak najdalej od takiej kobiety bez serca, bez sumienia, bez honoru. Ninka zapomni, że kiedykolwiek widziała matkę, bo w chwili rozwodu ona umarła dla dziecka. Odezwało się dyskretne pukanie do drzwi. — Kto tam? — zawołał gniewnie. Drzwi otworzyły się cicho i wychyliła się głowa trochę przestraszonej bony, która cicho powiedziała: — Proszę pana, Ninka tak płacze, że może dostać konwulsyi. — Co się stało? — Tak za panem. Nie chce jeść, ani spać, ani bawić się, tylko płacze i płacze za tatusiem. — Dobrze... zaraz przyjdę, — wstał z trudem i pochylony, stąpając ciężko, poszedł do dziecka, które żałośnie płakało i łkało. Po dość długich czułościach dziecko trochę się uspokoiło, pozwoliło ułożyć się w łóżeczku pod warunkiem, że tatuś zostanie. Chcąc utulić rozżaloną Ninkę, usiadł, a wiedząc, że dziecko nie jadło, spytał: — A może co zjesz, Nineczko? — Głodna jestem, ale i tatuś zje. Przyniesiono kolacyę, a on, przypomniawszy sobie o jutrzejszym wyjeździe, rzekł do lokaja: — Poproś pana rządcę do mnie i stangretowi każ na jutro rano przygotować konie, pójdą na kolej. — Czy jaśnie pan każe powóz? — Nie, wystarczy wolant. Ciotka, która siedziała w pokoju Ninki, spytała nieśmiało: — Czy pan wyjeżdża jutro? — Tak jest. — Na długo? — Nie wiem. — Taka jestem niespokojna o Wandzię, — westchnęła, — już tydzień bez wiadomości o niej. — Nic jej nie brakuje, — rzekł szorstko, — a o troskliwości pani powiem jej. — Ach, do niej pan jedzie! Jakże mnie to cieszy, może nareszcie polepszyło się jej i wróci do nas. On miał ochotę zakląć, ale zadowolił się wściekłem spojrzeniem i zaczął jeść gwałtownie. — Tatusiu, i Ninka pojedzie, — prosiła cicho. — Gdzie? Dokąd? — Do mamusi. Mamusia taka sama jedna, a Ninka pokocha mamusię. — To niemożliwe, Nineczko! To bardzo daleko i mamusia gniewałaby się, że Nineczka tak się męczy. — Ja chcę do mamusi!... Do mamusi! — była blizka płaczu. — Jak to dziecko tęskni do mamusi, — odezwała się ciotka z błogim uśmiechem. Ninkę, już rozstrojoną, słowa te pobudziły do uporu i postawienia na swojem, i tonem żądania, do czego ją ojciec przyzwyczaił, powiedziała: — Tatusiu, weź mnie ze sobą... tatusiu! — Nineczko, kupię ci powozik i żywego konika. — Ja nie chcę, tylko do mamusi. — Później pojedziesz. — Tatusiu kochany, — zerwała się z łóżeczka i wskoczyła na kolana ojca, — weź mnie, weź, — głaskała go rączką po twarzy, — będę grzeczna. — Nineczko! — ściskał dziecko z żałosnem rozczuleniem, tak mu matkę przypomniało, — tylko na krótko rozstajemy się. To słowo przypomniało Nince wiersz, który zawsze rozczulał ojca i zaczęła: — „Nigdy wiec, nigdy z tobą rozstać się nie mogę !"... a tatuś odjeżdża! On szukał sposobu zadowolenia Ninki i wpadł na pomysł, że z miejsca ukarze żonę, nie pozwalając jej zobaczyć dziecka i rzekł z dobrym uśmiechem: — Dobrze, Nineczko, pojedziesz ze mną, ale bądź grzeczna i śpij spokojnie. — A pojadę do mamusi? — Pojedziesz. XIX. Nazajutrz pan Jerzycki z dzieckiem i boną wyjechał do Zakopanego. W czasie podróży umyślił nie zajeżdżać wcale do zakładu pod Czerwonym Wirchem, lecz do hotelu, z obawy, że żona nie zechce go przyjąć. Dziecko, nienawykłe do jazdy koleją, było tak zmęczone, że zaraz po przyjeździe usnęło, mimo że, jak na czerwiec, godzina piąta po południu była wczesna. Wprawdzie w drodze powziął zamiar napisania listu do żony z prośbą o wyznaczenie godziny i miejsca do rozmowy, ale gdy przyjechał na miejsce, gdy wiedział, że ona jest tak blizko, postanowił pójść do niej. Rozumował, że jeśli żona zawzięła się, może odmownie odpisać, a gdy sam przyjdzie, nie będzie miała odwagi zamknąć drzwi przed nim. Dotychczas jestem jej ślubnym mężem, dodawał sobie odwagi, więc mam prawo widzieć się z moją żoną. Ubrał się staranniej niż zwykle i poleciwszy bonie, ażeby dziecka nie odstępowała, wyszedł i skierował się do zakładu pod Czerwonym Wirchem. Szedł wprawdzie równym, miarowym krokiem, twarz miał spokojną, uprzejmą, był pewny swej zimnej krwi, jednak ku jego niezadowoleniu tłukło mu się serce, uczuwał dreszcze zimne i gorące, co tłomaczył zmęczeniem podróżą. Wszedł do westibulu pełnego kwiatów i zieloności, a przez wielkie, otwarte okna płynęło orzeźwiające, górskie powietrze. Właśnie miał spytać portyera, czy pani Jerzycka jest w swoim numerze, gdy spojrzał przez oszklone drzwi w głąb halli i ujrzał żonę w towarzystwie młodej pani zbliżającą się do westibulu. Mimo swej zimnej krwi i mimo, że przypuszczał możliwość tego spotkania, zadrżał, pobladł i stał jak wrośnięty w ziemię, wpatrując się w żonę. Zaraz w pierwszej chwili zauważył, że wygląda zdrowo, że jest piękniejsza, aniżeli była, a jej ruchy i chód przypomniały mu czasy, gdy była jego narzeczoną. Tymczasem pani Wanda, która po wyjeździe Borowieckiego żyła bardziej odosobniona aniżeli dawniej, nie zwracała na nikogo uwagi i z żywością rozmawiała z Dorcią. Była już o kilka kroków od stojącego na boku męża, gdy zauważyła czyjś uparty wzrok na sobie. Obejrzała się i oczy ich spotkały się. Przystanęła na mgnienie oka, zarumieniła się i pierwszym jej odruchem była chęć cofnięcia się. Lecz już Jerzycki oprzytomniał, zbliżył się z uprzejmym uśmiechem, mówiąc: — Prześlicznie, Wandziu, wyglądasz, — wziął jej rękę i ucałował. Dorcia wielkiemi oczyma patrzała na oboje, nie wiedząc, kto jest ten pan, przemawiający tak poufale. — Mój mąż... panna Rawicka. Przywitał się z nią bardzo uprzejmie i rzekł: — Widzę, że panie wybrały się na przechadzkę, czy mogę towarzyszyć? Pani Wanda uprzytomniła sobie miny i rozmowy towarzystwa, gdy zobaczą ją z mężem. Na to nie może pozwolić i po pewnem wahaniu powiedziała: — Istotnie, chciałyśmy się przejść, ale wobec takiej niespodzianki wrócimy. Dobrze, Dorciu? — Jak pani chce, — szli do pokoju. Jerzycki obawiając się, że milczenie przerwie nawiązaną nić porozumienia, usiłował podtrzymać rozmowę, a nie mając tematu, zaczął banalnym frazesem : — Zazdroszczę paniom pobytu w Zakopanem. Zdawało mi się, że tutaj najpiękniej w zimie, ale omyliłem się, góry równie piękne są w czerwcu. Dorcia widząc, że pani Wanda milczy, czuła się w obowiązku odpowiedzieć: — Tatry są zawsze piękne. Weszli do pokoju, a Dorcia widząc swe łóżko źle zasłane, a na wierzchu kaftanik, zawołała : — Ach, jaki nieporządek u mnie — szybko schowała biały kaftanik i wygładzała kapę. — A, więc panie wspólnie mieszkają, — zdziwił się przyjemnie Jerzycki, ucieszył się bowiem, że Wandzia miała nieodstępną towarzyszkę. — O, od dawna, — rzekła Dorcia, — pani Jerzycka jest tak łaskawa, że dzieli ze mną pokój zupełnie bezinteresownie. Mąż spojrzał z wdzięcznością na żonę, domyślił się bowiem, że musiała mieć ważne powody, przyjąwszy towarzyszkę. — Bardzo ładny pokój masz, Wandziu i tyle kwiatów. — Zostawię państwo na chwilę, muszę oddać list na pocztę, — ukłoniła się Dorcia i wyszła. Pani Wanda, nie zdejmując kapelusza, usiadła i wskazując na fotelik, powiedziała z zimną grzecznością: — Proszę. — Przepraszam cię, Wandziu, — zaczął miękkim głosem, — że wbrew twej woli przyjechałem, ale sprawa jest tak ważna, że uważałem za konieczne, osobiście rozmówić się z tobą. Ona, gładząc rękawiczki, odrzekła, nie patrząc na niego: — Można było tę sprawę załatwić listownie, ale skoro jesteśmy razem, możemy porozumieć się ustnie. Żądam rozwodu. — Ale dlaczego, moja Wandziu? W czem ci zawiniłem? Co zrobiłem? — O przyczynach tego żądania pisałam, nie chcę się powtarzać. — Ależ, Wandziu, zastanów się chłodno nad twem żądaniem. Teraz twoje stanowisko jest jasne i wyraźne; masz swój dom, męża, dziecko, i rzucasz to wszystko dla jakichś urojonych niechęci. — Urojonych? — uśmiechnęła się drwiąco. — O tyle przynajmniej, że możesz życie urządzić według twej woli. Nie chcesz zajmować się gospodarstwem, dobrze, weźmiesz zarządczynię; nudzi cię dom, wyjedziesz za granicę; irytują cię moje żądania, nie wspomnę nigdy o nich, będziemy jak brat z siostrą, jednem słowem zostawiam ci najzupełniejszą swobodę, i daję ci słowo, że zastosuję się najzupełniej do twych wymagań. — Zapóźno! Szkoda słów i czasu, idzie o rozwód, czy pan dotrzymuje danego słowa? — Ja? — patrzał na nią z żalem, — jeśli tak być musi, nie mam innego wyjścia i zgadzam się na rozwód. Powiedział te słowa tylko pod wpływem obawy, że gdyby się jej sprzeciwiał, możeby nie chciała z nim mówić i jużby jej nie zobaczył, a ona była dla niego w chwili gdy miał ją utracić, stokroć milsza, piękniejszą, bardziej ukochaną i pożądaną, aniżeli kiedykolwiek. Pani Wanda od chwili, gdy go obaczyła, była pewna, że przyjechał do niej z gniewem, groźbami, że nietylko nie zezwoli na rozwód, ale użyje wszelkich sposobów, ażeby przeszkodzić rozwodowi, nie cofając się nawet przed skandalem publicznym. Od samego początku spotkania dziwiła się, że on jest tak uprzejmy, grzeczny i przestrzega form towarzyskich, a gdy on tak łatwo zgodził się na rozwód, uważała ten jego spokój za rodzaj lekceważenia jej i przez zwykłą analogię osądziła, że i on zapewne znalazł kochankę, z którą zamierza się połączyć, a ona ułatwia mu tylko wykonanie zamiaru, żądając rozwodu. Dotknęło ją to i oburzyło na niego, ale odpowiedziała uprzejmie: — Jeśli oboje zgadzamy się tak chętnie na rozwód, sprawa jest załatwiona ku wspólnemu zadowoleniu. — No, nie tak bardzo, — westchnął, — i zwracam ci też uwagę, że procent od posagu nie wystarczy ci na utrzymanie, i proszę cię, na pamiątkę mego szczęścia w pożyciu z tobą, przyjm rentę roczną na dwa tysiące rubli. Dopłaca, ażeby się mnie pozbyć jak najprędzej, pomyślała z gniewem, musi być w tamtej szalenie zakochany; no, tak łatwo ci nie pójdzie z rozwodem! — Renty pańskiej nie chcę, i o tem niema co mówić. Co do rozwodu, to wprawdzie nie z praktyki, ale czytałam, że trzeba podać dostateczne powody. Czy pan już obmyślił? — Nie ja żądam, nie ja wnoszę skargę, więc powody ty sama podasz. — Tak? Otóż to jest pańskie słowo honoru, — zaśmiała się drwiąco, — gdy przychodzi do czynu, pan się cofa i nie chce mi w niczem pomódz. — Ależ owszem, żądaj, ja się nie cofam i sumiennie dotrzymam zobowiązania. — A jeśli ja powiem, że pan mnie bił, znęcał się nademną, więził, — mówiła, chcąc się przekonać o prawdziwości swego podejrzenia, — czy pan zarzuci mi kłamstwo? A była taka piękna w swem podnieceniu, tak błyszczały jej oczy i twarz miała zaróżowioną, że on, zapatrzony w nią, gotów był uledz jej we wszystkiem, jednak odpowiedział: — Pod przysięgą nie będę mógł tego zeznać, gdyż to nieprawda. — Odkrywam nową zaletę w panu: prawdomówność, — uśmiechnęła się, — lecz w rozwodzie przysięgi nie wymagają, wystarczy przyznanie się i nieprzeczenie stronie skarżącej, czy pan zarzuci mi kłamstwo? — Żądasz, Wandziu, poświęcenia z mej strony... ale jeśli to dla twego szczęścia potrzebne, zgodzę się nawet na to. — Dziękuję, — stłumiła gniew w sobie, — a teraz co do Ninki. Jestem pewna, że i co do niej, pan, z nieznaną mi dawniej ustępliwością, zgodzi się na moje żądanie. Ninka zostaje przy mnie, jej wychowaniem i wykształceniem tylko ja się zajmuję. Bezwzględność tego żądania wzbudziła w nim opór, ale zachował w dalszym ciągu ton uprzejmy: — Jakkolwiek, Wandziu, chcę ci iść na rękęwe wszystkiem, co uważam za dobre dla ciebie, ale Ninkę wyłączmy z naszej umowy. To moja córka, bardzo ją kocham i ona jest do mnie bardzo przywiązana, nie mogę się z nią rozstać Patrzała na niego trochę zdziwiona, trochę drwiąca, przekonana, że jest to z jego strony czułość udana i powiedziała sarkastycznie: — Od kiedyż to pan pokochał tak Ninkę? bo dawniej nie zajmowała ona pana. Również wątpię, ażeby w dziecku obudziło się tak nagle przywiązanie do pana. Córka należy do matki i ja Ninkę zabieram. — Przykro mi bardzo, ale przeciw temu będę się bronił. — Czy sądzi pan, że dziecku będzie lepiej u macochy, aniżeli u matki? — Nie będzie u macochy, lecz u ojca, i gotów jestem, jak sama, Wandziu, przyznasz, do wszelkich ustępstw na rzecz twego szczęścia, ale Ninki nie oddam, to nad moje siły. — Ach, te ustępstwa pana, — zawołała drwiąco, — jakież to? jednego tylko żądam: oddania Ninki, i tego jednego, dlatego, że ja chcę, pan mi odmawia. — Nie mogę, bo kocham ją i nie frymarczę miłością, a dziecko tak się do mnie przywiązało, że z obawy, ażeby z płaczu nie dostało konwulsyi, musiałem wziąć je ze sobą. — Co!? Ninka tu jest? — zawołała. — Jest. — I pan dopiero teraz o tem mi mówisz !? To przecież niegodziwość ! Gdzie ona? — wstała. — U mnie, śpi zmęczona podróżą. — Nie pytam o to, ale gdzie jest? — U mnie, — odpowiedział spokojnie, nie ruszając się z miejsca. — Czegóż pan tak siedzi? Chodźmy do Ninki. Na to trzeba być mężczyzną bez serca! Przywiózł dziecko i mówi o różnych głupstwach, a nie wspomni nawet o Nince. Chodźmy! — Zaraz, — szukał kapelusza, — ale uprzedzam cię, Wandziu, że Ninki nie oddam, jeśli chcesz, możesz się z nią pożegnać, ale ja zabieram ją do domu. — O tem pomówimy później, a teraz chodźmy. Wyszli. Pani Wanda w tej chwili o niczem innem nie myślała, jak tylko o Nince, ona zasłoniła przed nią świat cały; w każdej fibrze swego mózgu i ciała była teraz tylko matką, której dziecko jest tak blizko i za chwilę ma je ujrzeć. — Czy Ninka urosła? — Wiesz, jak się codziennie widuje, trudno poznać zaszłe zmiany. — A zdrowa? — Tak jest. — Dobrze wygląda ? Ma rumieńce ? Kto z nią jest w hotelu? — Berska. — To dobrze. Czy też wzięła sukienki? Pewno mało bielizny zabrała. — Nie wiem. — Czy bardzo zmęczona? Nocowaliście w Krakowie? Co mówiła o kolei? Pytała nieustannie, zwracając bardzo mało uwagi na odpowiedzi. Nareszcie przyszli do hotelu, pani Wanda weszła cicho do pokoju i oczu nie mogła oderwać od śpiącej Ninki, wreszcie zwróciła się do bony i wziąwszy ją do drugiego pokoju, kazała sobie opowiadać o Nince, czy wesoła? czy się kąpała regularnie? Bona, o ile mogła, odpowiadała na nawałę pytań, a gdy miała wolną chwile na odpowiedź, rzekła: — Ninka z panem była po całych dniach i bez pana nie chciała jeść, ani zasypiać. Pani Wanda ukryła pogardliwe spojrzenie, którem chciała odpowiedzieć na to służalcze pochlebstwo i spytała o sukienki i bieliznę. W tej chwili obudziła się Ninka w przyległym pokoju i zawołała: — Tatusiu! Pani Wanda, zostawiając męża i bonę, poszła szybko do dziecka i okrywając pocałunkami, mówiła niemal ze łzami w oczach : — Ninko moja! Dzieciątko! Widzę cię nareszcie. Tęskniłaś do mamusi? — Tęskniłam... a gdzie tatuś? — I kochasz mamusię? — Kocham... a gdzie tatuś? — Jestem, Nineczko: cóż, cieszysz się, że mamusię widzisz? — Bardzo, a tatuś także się cieszy? — Naturalnie. Głodna jesteś? — Nie, ale gdzie tatuś znalazł mamusię? — W jej pokoju. — Mamusia nie z nami? — spojrzała na matkę. — Tu niewygodnie, Nineczko, ty pójdziesz do mamusi, tam będzie ci dobrze. — Ale z tatusiem. — Tatuś tu zostanie, tam byłoby ciasno. — To ja z tatusiem. — Nie chcesz z mamusią? — spytała z żalem. — Chcę, ale i z tatusiem. — No, zbierz się, Ninko, pójdziemy. — Dobrze, ale z tatusiem. — Nie bój się, tatuś się nie zgubi. — Wiem, ale ja chcę z tatusiem. W innym czasie byłaby okazała swe niezadowolenie, ale była zbyt rozczulona, ażeby zgromić dziecko, które ubierała sama i spytała: — Nineczko, a myślałaś kiedy o mamusi? — Myślałam, i tatuś także. — Czy uczyłaś się? — Tatuś mnie uczył, znam już litery. — Ho, ho, takaś już mądra, — zaśmiała się. — Tatuś mądrzejszy. A wie mamusia, tatuś kupi mi powozik i żywego konika. — To dobrze, jak dorośniesz, będziesz jeździła. — Teraz, mamusiu, jak tylko wrócimy, prawda, tatusiu? — Tak, tak, — odpowiedział trochę zmieszany, — ale bądź grzeczna. — Jak można coś podobnego obiecywać dziecku, — rzekła po francusku i patrzała z wyrzutem na męża, — o przypadek, o nieszczęście tak łatwo, i spodziewam się, że to nie przyjdzie do skutku. — Pomyślę, może uda mi się wykręcić z przyrzeczenia, — odparł w tym samym języku. Ninka, wyspana, wesoła, gdy obejrzała obydwa pokoje, chciała się bawić i według zwyczaju zwróciła się do ojca: — Tatusiu! W polowanie, dobrze? — Jakie znów polowanie? — zaśmiała się matka, rada z wesołości dziecka. — Tatusiu, mamusia nie widziała! — zawołała uradowana, — tatuś będzie wilkiem, a ja myśliwcem. No, tatusiu, uu, uu, — naśladowała wycie. — Niema futra, Nineczko, — bronił się. — Tatuś weźmie pled... no, tatusiu! — To już jutro. — Nie... tylko jeden raz, — przymilają się do ojca. — Nie wiem, czy mamusia pozwoli? — spojrzał na żonę. — Ależ proszę cię, — zarumieniła się, zaprzestając mówienia przez: pan. Po polowaniu, Ninka rozbawiona zaprzęgła krzesło i składała wizyty, będąc równocześnie panią, panem, stangretem i lokajem. Najpierw zajechała do matki i zaczęła się rozmowa salonowa: — Czy żona pana zdrowa? — Tak jest, dziękuję. Ninka czekała chwilę i rzekła: — Mamusia niech zapyta o moją? — A pańska żona? — spytała matka z uśmiechem. — Jeszcze cierpiąca, ale wkrótce przyjedzie. Matka milczała, a Ninka z miną niezadowoloną powiedziała: — Mamusia nie umie się bawić, odjeżdżam. Podczas wizyty u ojca Ninka mówiła z powagą: — Moja żona sama jedna, nawet córeczki niema, bo doktor zabronił. Pani Wanda tajała, zapomniała o swym gniewie i pretensyach do męża, a rozpływała się nad mądrością i pięknością swej Ninki. Kolacyę podano w numerze, a matka cała rozpromieniona spytała: — Ninko, a pamiętasz ten wierszyk o myszce, która mamy nię słuchała? — Wiem, mamusiu, ale ja umiem ładniejszy. — Jaki? Ninka z minką żałosną zaczęła: — Nigdy więc, nigdy z tobą rozsiać się nie mogę! Morzem płyniesz i lądem idziesz za mną w drogę, a co, mamusiu, ładny? — Bardzo, a kto ciebie nauczył? — Sama, od tatusia. Spojrzała na niego trochę zdziwiona, trochę rozczulona i spytała : — A rozumiesz, Ninko, ten wiersz? — Rozumiem, to o mamusi, a ja zawsze będę z tatusiem i mamusia także. Co, mamusiu? Zmieszała się i powiedziała niepewnie: — Tak, Ninko. — I mamusia z nami pojedzie do domu, nie zostanie tutaj? — Nie wiem, czy doktor pozwoli, — zegar zaczął wydzwaniać dziewiątą godzinę, — niech Berska ubierze Ninkę w płaszczyk, pójdzie ze mną. — Ale z tatusiem. — Jutro przyjdziesz do tatusia. — ja z tatusiem, — nachmurzyła się, — i mamusia także tutaj. — Wybór robi przykrość dziecku, — powiedział po francusku, — daj pokój. Do zakładu można posłać, a ty możesz z nią przenocować. Pani Wanda sposępniała, nie podobał się jej upór dziecka, a swoją drogą uwaga męża była słuszna i po krótkiem wahaniu uśmiechnęła się do córki: — Nineczko, zostanę z tobą, dobrze? — Mamusia bardzo dobra, — a po chwili podbiegła do ojca, przytuliła się mówiąc: — tatuś także bardzo dobry. Nazajutrz pani Wanda chciała naturalnie pochwalić się Ninką i po długich namowach skłoniła dziecko, że poszło z nią do cukierni, ale Ninka bez tatusia była chmurna, rozdrażniona, kapryśna, nawet ciastka i cukierki nie wywołały wesołości. Nie chcąc rozstawać się z dzieckiem, zaproponowała z pewnem skrępowaniem mężowi, ażeby przeniósł się do Zakładu pod Czerwonym Wirchem, naco ten chętnie się zgodził. W zakładzie jednak Ninka tak samo nie rozstawała się z tatusiem i spała przy nim. Rozmawiając z Ninką, dowiedziała się pani Wanda różnych drobnych szczegółów, jak mąż tęsknił za nią, jak rozmawiał często o mamusi, jak nie opuszczał domu, ażeby dziecka nie zostawiać samego, jak uczył Ninkę, jak zabawiał, i jak Ninka kocha najlepszego tatusia. I ta miłość dziecka rozbroiła zupełnie panią Wandę. Teraz żądanie rozwodu wydało się jej chorobliwym kaprysem, bo przecież Ninka lepszego ojca nie znajdzie, no i ten mąż zmienił się nie do poznania; taki delikatny, uważający, tak głęboko uczuciowy i naprawdę tak ją kocha, że dziecku poświęcał całe dnie i odczuwa nawet piękno poezyi. Teraźniejsze jej szczęście z posiadania dziecka i harmonii z mężem, psuły jej chwilami wspomnienia o Borowieckim. Nie, ażeby w niej przemawiało uczucie miłości dla niego, daleka była od tego, cała przejęta i przepojona córką; ale ogarniał ją pewien wstyd i niesmak, że nie zapanowała nad swoją chwilową słabostką i czyniła sobie ostre wyrzuty, że mogła zapomnieć o Nince. O ile jednak pani Wanda starała się odsunąć myśli o Borowieckim, o tyle pamięć o nim odżyła wśród gości zakładu i zapanowało wielkie zaciekawienie, jak się ukształtują stosunki pomiędzy Jerzyckim a Borowieckim, gdy ten przyjedzie, wiedziano bowiem, że swój pokój zatrzymał. Ale Borowiecki nie przyjeżdżał, co niecierpliwiło panią Porecką i raz przy obiedzie spytała przyjaźnie: — Nie wie pani kiedy wróci pan Borowiecki? Za witryną jest kilka listów do niego, widziała pani? — badała jej twarz, a jeszcze bardziej twarz Jerzyckiego. — Nie wiem, — odpowiedziała ostro pani Wanda. — Bardzo przepraszam panią, — wyprostowała się pani Porecka, — że zwróciłam się z tem pytaniem do pani, ale przyjaźń państwa upoważniała mnie do zapytania. Jerzycki udawał głuchego, a pani Wanda odpowiedziała podrażnionym głosem: — Nasza przyjaźń nie upoważniała mnie do stawiania podobnych pytań. Nie tyle słowa, ile ton odpowiedzi żony niemile odczuł i poruszył się niespokojnie, co skłoniło pana Jedlińskiego do niewinnego pytania: — Czy pan zna pana Borowieckiego? — Nie. — Ach, tak? Sądziłem, że panowie znacie się oddawna, wnioskując z jego zainteresowania się panią. — Pisała mi żona o panu Borowieckim... ale to znajomość sezonowa. Pani Wanda była bardzo wdzięczna mężowi za tę odpowiedź, tem więcej, że nigdy w listach nie wspomniała o Borowieckim; ale również wdzięczny, oczywiście nie w tym stopniu, był i pan Łotuski, który niespodzianie się odezwał z uznaniem: — Pan dobrodziej ma zupełną racyę, takie sezonowe znajomości, — tu spojrzał przypadkiem na Szarockiego, — nie liczą się i nie mają żadnego znaczenia. Jerzycki, chociaż paliła go ciekawość, a żarła podejrzliwość, przemógł się i nie spytał żony, co ją tak rozczuliło, że wieczorem, gdy do snu układała kapryszącą Ninkę, rzekła: — Bądź grzeczna, bo pan Borowiecki będzie się śmiał z ciebie... a wiesz, kto jest ten pan? — Kto? — To brat mojej koleżanki z pensyi i znałam go dawno, dawno. Jerzycki, który słuchał uważnie, rozjaśnił się i zawołał: — Nineczko, uściskaj mamusię, bo mamusia bardzo dobra. Nazajutrz pani Wanda otrzymała list od Borowieckiego z wiadomością, że mimo nieukończonych interesów przyjeżdża dziś o piątej popołudniu. Przed nadejściem pociągu pani Wanda z Ninką i Dorcią wyszła na przechadzkę w stronę dworca kolejowego i wkrótce dojrzała dorożkę z Borowieckim, który, zobaczywszy ją, wyskoczył z dorożki i witał się serdecznie. — Może pójdzie pan z nami, chciałabym pomówić z panem, — rzekła z pewnem wahaniem. — I ja tego pragnę, — uśmiechnął się rozradowany. Dorcią z Ninką szły przodem, a pani Wanda zaczęła nieśmiało: — Od wyjazdu pana zaszły zmiany i o nich chciałam pierwsza uwiadomić pana. — Zmiany? — patrzał badawczo na nią. — Tak jest, liczę na pana szlachetność i współczucie... To moja córeczka... Gdybym zerwała z mężem, musiałabym się wyrzec dziecka, a to jest nad moje siły, to niemożliwe ! On, posępny, milczał, idąc ze spuszczonemi oczyma. — Nigdy nie zapomnę pańskiej dobroci i braterskiej opieki, i... byłam szczera wobec pana... sądziłam, że będę silniejsza i zawiodłam się na sobie. Czy pan ma żal do mnie? — Nie do pani, tylko do siebie, że nie wciągnąłem w rachubę macierzyństwa. — Rozstańmy się jak przyjaciele, — podała mu rękę, — ja naprawdę jestem przyjaciółką pana i bardzo mi przykro, że zawiodłam zaufanie pana. — Niech pani sobie nie czyni żadnych wyrzutów, — spojrzał na nią dobremi oczyma, — powiedzmy sobie, że to był sen, bardzo miły, kochany, ale sen... Pani już się zbudziła... a ja postaram się również pogodzić się z koniecznością. — jaki pan dobry, — rozczulała się, — pan naprawdę zasługuje na lepszą miłość, aniżeli ja dać mogłam. — Nie mówmy o tem... Kto przyjechał z córeczką pani, czy mąż? — Tak jest... i dziś go pan pozna. — To w porządku, a pani dziękuję, że mnie nie spotkała niespodzianka. Jak na imię córeczce. — Nineczko! — zawołała, — chodź do mnie! Chwilę rozmawiał z dzieckiem, pochwalił piękność i rzekł: — Pozwoli pani, że uprzedzę ją w Zakładzie, widzę, jak niecierpliwi się mój dorożkarz. Wieczorem przy kolacyi całe towarzystwo stawiło się wcześnie w komplecie, wiedziano bowiem, że Borowiecki przyjechał. Pierwsi weszli Jerzyccy i zajęli swe miejsca, po chwili wszedł Borowiecki, a gdy witał się z panią. Wandą, ta przedstawiła ich: — Mój mąż... pan Borowiecki, najlepszy i najstaranniejszy mój opiekun. Panowie podali sobie ręce, poczem zaczęła się zwykła rozmowa o pogodzie, ruchu turystycznym i o wycieczkach dalszych i bliższych. — Może teraz pani, — odezwała się Madzia z uśmiechem do pani Wandy, — dotrze do Czerwonych Wirchów, gdy przyjechał pan Jerzycki. — Ale nie radzę przez Strążyska. Dolinę, — powiedział Jedliński, — to droga daleka i uciążliwa. Są nawet przejścia niebezpieczne. Była to wyraźna aluzya do pamiętnego spotkania w Dolinie, to też panie z wielkiem zajęciem śledziły panią Wandę i Borowieckiego, który patrząc surowo na Jedlińskiego rzekł: — Na tej drodze do Czerwonych Wirchów niebezpiecznych przejść nie było i niema, chyba, że opadną złośliwe psy, ale na te zawsze znajdzie się sposób. Pani Porecka uczuła się snać obrażona tą odpowiedzią, bo wyprostowała się majestatycznie i powiedziała: — Pierwszą zasadą ludzi dobrze wychowanych jest unikanie podobnych ewentualności, — podkreśliła ostatni wyraz. — Tak, tak, — skinął głową pan Łotuski, — pozorów trzeba unikać. Czasem drobne uchybienie formom może sprowadzić nieobliczalne następstwa, — spojrzał podejrzliwie na Szarockiego. — A pan długo u nas zabawi? — spytała pani Łotuska. — To zależy od stanu zdrowia żony, — odpowiedział swobodnie Jerzycki. — Spodziewam się, — rzekła pani Porecka, — że żona pana zostanie na sezon letni, można robić wiele interesujących wycieczek. Nieprawdaż pani? — uśmiechnęła się do pani Wandy. Ta zawahała się przez chwilę, przelotnie spojrzała na Borowieckiego, na męża, dłużej spoczęły jej oczy na Nince i odpowiedziała spokojnie: — Czuję się dosyć zdrową i wyjeżdżamy pojutrze do domu. KONIEC.