Wilbur Smith Płomienie gniewu Tom II (Rage) Przypadkowe odkrycie dodatkowych drzwi do biura Shasy w parlamencie rozwiązało problem, nad którym Tara i Moses głowili się od tygodni. Samo wprowadzenie Mosesa do gmachu okazało się dziecinnie łatwe. W szoferskiej liberii, z naręczem pakunków, nie wzbudzał niczyich podejrzeń. Tara pewnym krokiem mijała portierów przy głównym wejściu, a on podążał skromnie za nią, dźwigając pudła z butami i kapeluszami z najdroższych sklepów w mieście. Budynek był praktycznie nie strzeżony. Wchodzących nie obowiązywały przepustki ani identyfikatory. Zdarzało się, że obcych proszono przy wejściu o okazanie dokumentów, ale Tarę, jako żonę ministra, witano jedynie pełnymi szacunku ukłonami. Zadbała zresztą o to, by zaprzyjaźnić się z odźwiernymi. Przystawała często, żeby zapytać, jak mają się ich dzieci, lub poradzić coś na artretyzm. Dzięki życzliwości i pogodnemu usposobieniu szybko zaskarbiła sobie sympatię wszystkich portierów pilnujących wejścia. Zabierała Mosesa ze sobą tylko wówczas, gdy miała pewność, że nie natkną się na Shasę, na tyle często jednak, by przyzwyczaić wszystkich do jego obecności w tym miejscu i u jej boku. Zazwyczaj przychodzili oboje do biura Shasy, po czym Tara polecała Mosesowi, żeby zaniósł zakupy do gabinetu, sama zaś gawędziła przez chwilę z Tricią w sekretariacie. Kiedy Moses zjawiał się ponownie, już bez paczek, mówiła: – Dziękuję, Stephen. Jesteś teraz wolny. Będę potrzebowała samochodu dopiero o jedenastej. Czekaj na mnie przed głównym wejściem. Moses schodził posłusznie na dół, grzecznie ustępując z drogi wszystkim gońcom i posłom. Raz nawet minął się na schodach z samym premierem, ale szybko spuścił wzrok, by Yerwoerd nie dostrzegł wyzierającej z oczu Mosesa nienawiści. Było to niesamowite, niemal nierealne doznanie – znaleźć się na odległość ramienia od człowieka, który odpowiadał za całą nędzę jego ludu, za niesprawiedliwość i terror panujące w tym kraju – człowieka, który z dyskryminacji rasowej uczynił nieledwie panującą religię. Moses był tak poruszony tym nieoczekiwanym spotkaniem, że przez dłuższą chwilę nie mógł ochłonąć. Jednak opuszczając gmach starał się wyglądać zupełnie normalnie, i człowiek siedzący w portierni nawet nie podniósł oczu znad gazety. Istotnym punktem planu Mosesa było to, by zdołał wyjść z parlamentu sam, nie zwracając niczyjej uwagi. Powtarzając wielokrotnie ten manewr zwiększał swoje szansę na powodzenie. Już teraz portierzy właściwie przestali go zauważać. Wciąż nie rozwiązana pozostawała natomiast kwestia dostępu do gabinetu Shasy. Mosesowi wolno było tam wejść, ale tylko, by zostawić przyniesione paczki. Nie mógł jednak przebywać tam zbyt długo, za zamkniętymi drzwiami, ani tym bardziej sam na sam z Tarą. Tricia, sekretarka Shasy, była osobą niezwykle czujną i spostrzegawczą, a na dodatek – bezgranicznie oddaną swojemu szefowi. Nie stanowiła zresztą wyjątku wśród kobiet zatrudnianych przez Shasę: kochała się w nim jak pensjonarka. Zaczęli już rozważać szalenie ryzykowny wariant, według którego wszelkie czynności przygotowawcze w biurze Shasy miały być wykonane przez Tarę. Na szczęście cudownym zrządzeniem losu dowiedziała się o istnieniu tylnych drzwi do gabinetu. – Boże, ile nerwów straciliśmy! Teraz wszystko pójdzie jak z płatka! – powiedziała do Mosesa roześmiana i odprężona. Następnym razem, kiedy Shasa wyjechał w towarzystwie Garry’ego na inspekcję do H’ani Mine, Tara i Moses złożyli kolejną, rutynową, wizytę w parlamencie. Moses jak zwykle zaniósł zakupy do gabinetu, po czym Tara odesłała go w obecności Tricii. – Nie będziesz mi potrzebny aż do popołudnia, Stephen. Zjem lunch z ojcem, tu w parlamencie. Kiedy Moses wyszedł, Tara zwróciła się do sekretarki: – Mam do napisania kilka listów. Będę w gabinecie męża. Proszę, dopilnuj, żeby nikt mi nie przeszkadzał. Tricię ogarnęły wątpliwości. Wiedziała, że Shasa nie pozwala, by ktokolwiek dotykał jego biurka i szperał w szufladach, ale nie potrafiła wymyślić argumentu, który powstrzymałby Tarę od naruszenia tego sanktuarium. Nie zważając na jej wahanie, Tara wkroczyła do gabinetu, zamknęła za sobą drzwi i starannie przekręciła klucz. Był to kolejny precedens, który wprawił Tricię w osłupienie. Znalazłszy się w gabinecie Tara niemal natychmiast usłyszała ciche pukanie. Minęło trochę czasu, nim odkryła, że przycisk zwalniający zamek w ukrytych drzwiach wygląda tak samo jak wyłącznik światła. Uchyliła lekko drzwi i Moses wślizgnął się do środka. Zamek trzasnął – niezbyt głośno, ale Tara wstrzymała na chwilę oddech. Potem podniecona zwróciła się do Mosesa. – Tamte drzwi też zamknęłam na klucz – szepnęła przytulając się do niego. – Ach, Mosesie, tak długo czekałam na ten moment... Choć ostatnimi czasy byli prawie nierozłączni, rzadko mogli sobie pozwolić na autentyczną intymność. Tara objęła Mosesa i przywarła do niego całym ciałem. – Nie teraz – odparł łagodnie. – Mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia. Niechętnie wypuściła go z objęć. Najpierw podszedł ostrożnie do okna i zasunął zasłony, aby nikt z zewnątrz nie mógł go zobaczyć. Potem zdjął szoferską kurtkę, powiesił ją na oparciu krzesła i zbliżył się do ołtarza. Zatrzymał się na chwilę i pochylił głowę składając dłonie w pełnym uszanowania geście, jakby oddawał cześć swemu bogu. Potem zdjął ze skrzyni ciężką statuetkę, przeszedł przez gabinet i postawił ją na biurku Shasy. Wrócił do ołtarza i podniósł ostrożnie wieko. Antyczne zawiasy skrzypnęły głośno. Moses nerwowo zmarszczył brwi. Wnętrze skrzyni wypełniały do połowy stare książki, czasopisma i dokumenty Shasy, które nie mieściły się już na regałach. Mosesa zirytowała ta nieoczekiwana przeszkoda. – Pomóż mi – polecił szeptem Tarze. Wspólnie zaczęli rozładowywać skrzynię. – Uważaj, żeby ich nie pomieszać – ostrzegł podając jej papiery. – Będziemy musieli potem włożyć wszystko z powrotem w tej samej kolejności. Nie możemy zostawić żadnych śladów. Skrzynia była tak głęboka, że sięganie do jej wnętrza stało się wkrótce niewygodne. Moses wszedł do środka i kucając na dnie podawał Tarze ostatnie pliki gazet. Dywan w gabinecie był teraz zasłany stertami papierów, ale wreszcie udało im się opróżnić skrzynię do końca. – Teraz daj mi narzędzia – powiedział Moses. Tara posłusznie wręczyła mu jeden z pakunków, które przyniósł z samochodu. – Staraj się nie hałasować – szepnęła błagalnie. Skrzynia była tak wielka, że Moses skrył się całkowicie w jej wnętrzu. Tara na palcach zbliżyła się do drzwi i zaczęła nasłuchiwać. Z sekretariatu dobiegał uspokajający stukot maszyny do pisania. Wróciła do ołtarza, żeby zobaczyć, jak idzie Mosesowi praca. Klęczał na dnie ze śrubokrętem w dłoni. Śruby były autentycznie stare, pochodziły z innego antycznego mebla. Przeciętny obserwator nie domyśliłby się, że są dużo późniejszym dodatkiem. Podłogę skrzyni wykonano z dębowych klepek, które poddano specjalnej obróbce, by drewno wyglądało na stare. To fałszerstwo również mógł wykryć tylko wysokiej klasy ekspert. Po jakimś czasie Moses zdołał obluzować śruby i wyjąć klepki. Skrzynia miała podwójne dno podzielone na kilka skrytek. Zawartość pierwszej była troskliwie zabezpieczona pakułami. Moses ostrożnie usunął górną warstwę i włożył pakuły do pudełka, w którym przedtem znajdowały się narzędzia. Tara ze zgrozą i fascynacją wpatrywała się w przemycony przez nich ładunek. Były to niewielkie, prostokątne bloki tajemniczej, ciemnej substancji przypominającej cukierki toffi lub kit – każdy zawinięty oddzielnie w półprzeźroczysty, natłuszczany papier i opatrzony nalepką z napisami w nie znanym jej języku, najprawdopodobniej rosyjskim. Pierwsza warstwa składała się z dziesięciu takich bloków, ale Tara wiedziała, że pod spodem są jeszcze dwie. W sumie trzydzieści kostek materiału wybuchowego, o łącznej wadze sześćdziesięciu funtów. Wyglądały bardzo zwyczajnie i nieszkodliwie, niczym jakiś produkt spożywczy, ale Moses ostrzegł ją, że drzemie w nich potworna, śmiercionośna siła. – Jeden taki kawałek wystarczy, żeby wysadzić w powietrze stalowe przęsło mostu. Pięć może zrównać z ziemią średniej wielkości budynek. Mamy tego dziesięć razy więcej, niż nam potrzeba – stwierdził obojętnie. Rozpakował jedną z paczek, upewniając się co do zawartości, odłożył ją na miejsce i na powrót przykręcił drewnianą płytkę. Potem odsłonił środkowy schowek. Zdejmując warstwę pakuł objaśnił Tarze szeptem: – Są tu cztery różne typy detonatorów. Wolałem się przygotować na każdą ewentualność. Ten na przykład – tłumaczył z ożywieniem, biorąc do ręki płaskie metalowe pudełeczko wielkości paczki papierosów – jest na baterie, ale można go również podłączyć wprost do głównej sieci. Ten z kolei – rozgarnął pakuły odsłaniając drugie pudełko – działa na zasadzie odbiornika radiowego. Uruchamia się go za pomocą miniaturowego nadajnika pracującego na bardzo wysokiej częstotliwości. – Wyjął i pokazał Tarze kolejne urządzenie, które jej zdaniem nie różniło się specjalnie wyglądem od zwykłego, przenośnego radia. – Potrzeba tylko sześciu baterii, takich jak do latarki, żeby go uruchomić. Tutaj mamy, jako ostateczność, najprostszy detonator, z opóźnionym zapalnikiem. Bardzo prymitywny i prawdopodobnie nie dałby nam wystarczającej rezerwy czasowej. A to jest detonator czuły na wstrząsy. Po odbezpieczeniu reaguje na każdy najmniejszy ruch lub wibracje. Widzisz więc sama, że tylko świetny specjalista ma szansę unieszkodliwić podłożony przeze mnie ładunek i pokrzyżować mi plany – zakończył z dumą. Dotychczas Tara pomagała Mosesowi zakładając niejako automatycznie, że wypełniają ważną i szczególną misję, jednak jej wizja tego, co miało się stać, była bardzo mglista, właściwie czysto abstrakcyjna. Dopiero teraz z całą wyrazistością dotarło do niej, jakie są realne konsekwencje tych wszystkich przygotowań, w których zgodziła się uczestniczyć. Leżały przed nią narzędzia okrutnego, masowego mordu i totalnego zniszczenia. Wyglądały równie niepozornie jak sploty pogrążonej we śnie kobry, i było to tak samo złudne. Po raz pierwszy Tarę ogarnęły wątpliwości. – Mosesie – wyszeptała. – Obiecałeś mi, że nie będzie ofiar w ludziach. Żadnych zabitych ani nawet rannych, prawda? – Rozmawialiśmy już o tym wiele razy – uciął Moses. Obrzucił ją lodowatym, pełnym niechęci spojrzeniem i poczuła nagle wstyd. – Wybacz mi, proszę – powiedziała ze skruchą. Ignorując ją Moses zaczął odkręcać trzecią i ostatnią płytę. W skrytce znajdował się tylko pistolet i cztery zapasowe magazynki. Resztę wolnego miejsca zajmowały pakuły, które Moses wyjął jak poprzednio. – Przynieś mi drugą paczkę – rozkazał. Tara bez słowa spełniła polecenie. Otworzył pakunek i zaczął przekładać zawartość do skrytki. Był tam komplet narzędzi składający się z pilnika do metalu i ręcznej wiertarki z zestawem wierteł, pudełko z bateriami, latarka, zwój cienkiego kabla, diament do cięcia szkła, kit, a także żelazny zapas żywności – suchary i kilka konserw. – Szkoda, że nie pozwoliłeś mi przygotować trochę bardziej urozmaiconego menu – wtrąciła Tara. – Przecież to tylko dwa dni – odparł. Przypomniała sobie, jak znikomą wagę przykładał zawsze do spraw doczesnych. Moses zakrył schowek drewnianą płytą, nie dokręcając jednak śrub zbyt mocno, by później można było usunąć je gołymi rękami. – W porządku – powiedział. – Teraz będziesz podawać mi książki i dokumenty. Zaczął z powrotem układać papiery Shasy na dnie skrzyni. Kiedy wszystko wróciło na swoje miejsce, trudno było poznać, że ktoś tu w ogóle czegoś dotykał. Moses starannie zamknął wieko i postawił na nim statuetkę. Potem stanął przy biurku i dokładnie zlustrował cały gabinet. – Będę musiał wymyślić sobie jakąś dobrą kryjówkę. – Może zasłony? – podsunęła Tara. Moses aprobująco skinął głową. – Trywialne, ale zazwyczaj skuteczne – przyznał łaskawie, przyglądając się grubym, ciężkim draperiom. Były uszyte z brokatu, bogato haftowanej tkaniny, i sięgały do samej podłogi. – Klucz – dodał po namyśle, wskazując na ukryte w boazerii drzwi. – Będę go potrzebował. – Spróbuję... – zaczęła Tara, ale urwała, ponieważ w tym momencie ktoś zapukał z sekretariatu. Moses, bojąc się, by nie wpadła w panikę, ścisnął ją uspokajająco za ramię. – Kto tam? – zapytała Tara możliwie opanowanym głosem. – To ja, proszę pani – odparła z szacunkiem Tricia. – Chciałam tylko powiedzieć, że jest pierwsza i idę na lunch. – Dobrze, Tricio. Ja zostanę tu jeszcze kilka minut. Nie martw się, wychodząc pozamykam wszystko. Usłyszeli kroki, a następnie lekkie trzaśnięcie drzwi. Moses puścił ramię Tary. – Idź i przeszukaj jej biurko. Może trzyma gdzieś klucz do tylnego wejścia. Wkrótce Tara była z powrotem z niewielkim pękiem kluczy w ręku. – Ma numer seryjny. Zanotuję go – powiedziała. Wyrwała kartkę z bloczka Shasy i pośpiesznie nabazgrała na niej kilka cyfr. – Muszę odłożyć klucze na miejsce. Kiedy wróciła do gabinetu, Moses zdążył już włożyć kurtkę i właśnie zapinał guziki. Mimo to zamknęła za sobą drzwi i ponownie przekręciła klucz. – Będzie mi jeszcze potrzebny plan tego budynku – oznajmił. – Na pewno mają go w dziale administracyjnym. Musisz zdobyć dla mnie kopię. Najlepiej zleć to Tricii. – Pod jakim pretekstem? Zacznie w końcu coś podejrzewać. – Powiedz jej, że zamierzasz zmienić oświetlenie w gabinecie męża – odparł wskazując żyrandol wiszący pod sufitem – i że w tym celu musisz mieć dokładny plan tego piętra, z uwzględnieniem wszystkich instalacji elektrycznych, przewodów w ścianach i tak dalej. – Rzeczywiście, to mogę zrobić – zgodziła się. – A więc załatwione. Możemy iść. Na dzisiaj robota skończona. – Nie musimy się wcale tak śpieszyć. Tricia wróci najwcześniej za godzinę. Przez ułamek sekundy wydawało się jej, że w chmurnym i przenikliwym spojrzeniu Mosesa dostrzegła odcień pogardy, a nawet coś w rodzaju obrzydzenia, ale natychmiast odegnała tę myśl jako zbyt absurdalną. Przytuliła się do niego mocno i ukryła twarz na jego piersi. Mimo rozdzielających ich warstw ubrania po chwili wyczuła wyraźnie napięcie rosnące w jego lędźwiach i ostatecznie wyzbyła się wszelkich podejrzeń. Wierzyła, że na swój tajemniczy, nie zawsze zrozumiały, afrykański sposób Moses nadal ją kocha. Sięgnęła w dół, by uwolnić ze spodni jego męskość, teraz nabrzmiałą pożądaniem. Członek Mosesa był tak potężny, że Tara z trudem mogła go objąć kciukiem i palcem wskazującym. Gorący i twardy, sterczał triumfalnie w górę niczym gigantyczny czarny obelisk lśniący w promieniach słońca. Drżąc z niecierpliwości Tara osunęła się na dywan i zachłannie pociągnęła Mosesa za sobą. Każdego dnia mogli zostać zdemaskowani. Ryzyko było ogromne i oboje zdawali sobie z tego sprawę. – Co będzie, jeśli Shasa cię rozpozna? – spytała Tara już chyba po raz setny. – Jest mi coraz trudniej trzymać was z dala od siebie. Nie możesz w nieskończoność unikać spotkania się z nim twarzą w twarz. Ostatnio znów pytał o ciebie. Isabella zwróciła uwagę Shasy na nowego szofera, naturalnie z czysto egoistycznych pobudek. Tara najchętniej przetrzepałaby jej za to skórę, ale nie miała dość odwagi. Taka interwencja mogła jedynie utrwalić w przebiegłym umyśle córki wrażenie, że Moses jest dla Tary kimś więcej niż szoferem. – Czy on może cię rozpoznać? – nalegała Tara. Moses zamyślił się głęboko nad odpowiedzią. – To się zdarzyło bardzo dawno temu, jeszcze przed wojną. Był wtedy dzieckiem. – Moses potrząsnął głową z powątpiewaniem. – Spotkaliśmy się w zupełnie innych okolicznościach, daleko stąd. A jednak przez krótki czas byliśmy sobie w jakimś sensie bliscy. Myślę, że wywarliśmy na siebie nawzajem ogromny wpływ – może właśnie dlatego, że losy naszej znajomości były z góry przesądzone. Bliska, wręcz intymna przyjaźń pomiędzy Murzynem i białym chłopcem! Nie mieliśmy żadnych szans – westchnął. – Ale z pewnością w trakcie procesu był na bieżąco i wiedział, że szuka mnie policja. Nawiasem mówiąc tamten nakaz aresztowania wciąż jest w mocy. Nie potrafię natomiast powiedzieć, czy mógł skojarzyć, że jego przyjaciel z dzieciństwa i wyjęty spod prawa, groźny rewolucjonista to jedna i ta sama osoba. Dlatego wolę nie ryzykować. Musimy jak najszybciej doprowadzić nasz plan do końca. – Z tego, co pamiętam, przez ostatnie pięć lat wszystkie weekendy Shasa spędzał poza domem – powiedziała z goryczą Tara przygryzając wargę. – Ale ostatnimi czasy nie rusza się z Weltevreden ani na krok, akurat teraz, kiedy chciałabym, żeby wyjeżdżał jak najczęściej! Najpierw te przeklęte rozgrywki w polo... – W kraju gościła właśnie reprezentacja Argentyny. Shasa miał się opiekować zawodnikami podczas ich pobytu w Kapsztadzie i zaproponował, by swój pierwszy mecz rozegrali w Weltevreden. – A zaraz potem przyjeżdża z wizytą premier Wielkiej Brytanii, Harold Macmillan. Shasa będzie tu siedział jeszcze co najmniej do końca miesiąca. – Tara zerknęła na twarz Mosesa w lusterku, żeby sprawdzić jego reakcję. Wydawało się, że intensywnie myśli nad tym, co usłyszał. – Każdy wariant pociąga za sobą ryzyko – stwierdził ze spokojem. – Ciągłe odkładanie decyzji jest dla nas równie niebezpieczne, jak działanie zbyt pochopne. Musimy po prostu wybrać najodpowiedniejszy moment. Dojechali w milczeniu aż do przystanku autobusowego. Moses zaparkował chevroleta po przeciwnej stronie ulicy i zapytał: – Kiedy ma być ten mecz? – W piątek po południu. – Czy twój mąż będzie w reprezentacji? – Ostateczny skład drużyny zostanie oficjalnie ogłoszony w połowie przyszłego tygodnia, ale myślę, że udział Shasy jest pewny. Może nawet mianują go kapitanem. – A jeśli nie, to i tak musi tam być. Jest przecież gospodarzem całej imprezy. – To prawda – zgodziła się Tara. – W piątek. A więc będę miał cały weekend. – Nieoczekiwanie podjął decyzję. – To jest okazja, na którą czekaliśmy. Zrobimy to właśnie wtedy. W pierwszej chwili Tara poczuła bezsilną rozpacz i strach lekkomyślnego wędrowca, który zabrnął w strefę ruchomych piasków. Wciągały ją powoli, ale nieubłaganie. Wkrótce jednak świadomość nieuchronności tego, co miało się stać, podziałała kojąco. Lęk ustąpił miejsca tępej rezygnacji. Tara pogodziła się z faktem, że nie ma już odwrotu. – Autobus – powiedział Moses. W jego głosie dosłyszała lekką nutę podniecenia. Niezwykle rzadko się zdarzało, by nie potrafił zapanować nad emocjami. Kiedy autobus zatrzymał się na przystanku, Tara dostrzegła na tylnym pomoście kobietę z dzieckiem. Oboje przyglądali się chevroletowi z widocznym zainteresowaniem. Tara zamachała do nich. Chłopczyk wysiadł i zaczął iść w kierunku samochodu. Autobus ruszył. Miriam Afrika dalej stała na pomoście i patrzyła za nimi, dopóki autobus nie zniknął za najbliższym zakrętem. Benjamin podszedł bliżej. Jego buzia jaśniała powitalnym uśmiechem. Wyrastał na całkiem przystojnego kawalera, a Miriam dbała zawsze o to, żeby był ładnie i schludnie ubrany. Teraz też wyglądał wspaniale w czyściutkiej, śnieżnobiałej koszuli, szarych spodenkach i świeżo wyczyszczonych, czarnych bucikach. Miał zdrową, kremowo-złotą cerę, a jego główkę pokrywała starannie przystrzyżona czupryna ciemnych, sprężystych loków. – Czyż on nie jest po prostu fantastyczny? – Tara aż westchnęła z zachwytu. – To nasz syn, Mosesie! Tylko twój i mój. Chłopczyk otworzył drzwi, wskoczył na siedzenie obok ojca i uśmiechnął się do niego promiennie. Moses przygarnął go do siebie i obdarzył krótkim uściskiem. Tara przechyliła się przez oparcie, by także przytulić go choć na moment. W miejscach publicznych nie mogła sobie pozwolić na zbytnią wylewność. Zauważyła, że w miarę jak Benjamin robi się starszy, coraz trudniej jest utrzymać z nim więź uczuciową. Wprawdzie nadal był przekonany, że jego matką jest Miriam, ale skończył już sześć lat i stawał się coraz bardziej dociekliwy. Był przy tym niezwykle bystry i wrażliwy, dlatego można się było spodziewać, że prędzej czy później niektóre rzeczy zaczną go zastanawiać. Z pewnością już teraz wyczuwał, że pomiędzy nimi trojgiem istnieje jakaś bliżej nie określona więź. Ich potajemne spotkania stały się zbyt regularne i nasycone emocjami, by uszło to jego uwadze. Domyślał się, na razie być może tylko wyczuwał podświadomie, że tych dwoje coś przed nim ukrywa – coś, co w końcu będą musieli mu powiedzieć. Na razie wiedział tylko, że są bliskimi przyjaciółmi jego rodziny, ale choć był jeszcze bardzo mały, wiedział także, że ich układ wykracza poza ogólnie przyjęte normy społeczne. Na świecie byli ludzie biali i czarni. Niewiele mieli ze sobą wspólnego – przeciwnie, unikali wszelkich kontaktów, nie mówiąc już o zażyłości. Benjamin niezbyt dokładnie rozumiał, na czym polega różnica, ale przekonał się, że istnieje i w znacznym stopniu wpływa na jego życie, ale świadomy własnej odrębności, czyli faktu, iż sam, ze swoją jasnoczekoladową skórą, znajdował się gdzieś pośrodku, często przypatrywał się Tarze z dziecięcą ciekawością i zdumieniem, jakby nie była istotą realną, lecz jakąś cudowną wróżką z bajki. W tej chwili Tara niczego na świecie nie pragnęła równie mocno jak chwycić Benjamina w objęcia i powiedzieć mu: Jesteś moim synem i kocham cię tak samo jak twojego ojca. Ale nie było jej wolno nawet posadzić go przy sobie na tylnym siedzeniu, bo ktoś mógłby zobaczyć ich razem. Minęli Cape Flats i pojechali w kierunku Somerset West. Nie dojeżdżając do wioski skręcili w boczną drogę. Kiedy skończył się gęsty, wierzbowy las, ujrzeli przed sobą ogromny półksiężyc pustej plaży i zielone wody False Bay. Moses zatrzymał samochód i wyjął z bagażnika kosz pełen wiktuałów. Wąską dróżką wzdłuż plaży doszli we trójkę do ulubionego miejsca, gdzie już nieraz urządzali piknik. Rozciągał się stąd widok na całą zatokę, więc z daleka mogli dostrzec każdego zbliżającego się intruza. W głębi lądu wybujała, egzotyczna roślinność tworzyła dziką, niemal nieprzebytą dżunglę. Mało kto zapuszczał się do tego odległego zakątka, najwyżej zbłąkani rybacy lub kochankowie szukający samotności. Tutaj byli bezpieczni. Tara pomogła Benjaminowi przebrać się w strój kąpielowy i wszyscy troje zeszli nad wodę. Było tam płytkie miejsce odgrodzone skałami od morza. Chłopczyk pluskał się i baraszkował w wodzie rozkosznie jak mały piesek. Wreszcie wyszedł na brzeg – zdyszany, przemarznięty, ale szczęśliwy. Tara otuliła go ręcznikiem, a kiedy przestał trząść się z zimna, pomogła mu włożyć ubranie. Potem Moses i Benjamin rozpalili ognisko na wydmach, żeby usmażyć kiełbaski i kotlety. Po jedzeniu chłopiec chciał znów iść do wody, ale Tara mu zabroniła, tłumacząc łagodnie: – Kochanie, nie wolno pływać z pełnym brzuszkiem. Benjamin znalazł więc sobie inne zajęcie – poszedł zbierać muszelki zostawione przez morze w czasie przypływu. Obserwowali go oboje siedząc na szczycie wydmy. Tara nie pamiętała już, kiedy ostatnio czuła się równie szczęśliwa. Z błogich rozmyślań wyrwał ją głos Mosesa. – To jest dokładnie to, o co walczymy – powiedział. – O godność i szczęście wszystkich mieszkańców tego kraju. – Wiem, Mosesie – wyszeptała. – Warto za to zapłacić każdą cenę. – O, tak! – przytaknęła żarliwie – O, tak! – A w pierwszej kolejności powinien zapłacić ten, kto odpowiada za nasze upodlenie – ciągnął twardo Moses. – Nie wspomniałem ci o tym dotychczas, więc robię to teraz. Yerwoerd musi umrzeć, a wraz z nim – wszyscy jego poplecznicy. Los wyznaczył mnie na wykonawcę wyroku i następcę tego potwora. Tara zbladła. Była tak zaszokowana, że nie potrafiła zdobyć się na żadną odpowiedź. Moses ujął jej dłoń z niespotykaną u niego czułością i delikatnością. – To jest konieczne, dla dobra nas wszystkich. Aby Benjamin mógł być z nami i cieszyć się wolnością. Tara próbowała coś powiedzieć, ale słowa uwięzły jej w krtani. Moses czekał cierpliwie, aż odzyska głos. – Obiecałeś mi, Mosesie! – wykrztusiła wreszcie. – Nieprawda. – Potrząsnął głową – Źle mnie zrozumiałaś. Usłyszałaś tylko to, co chciałaś usłyszeć, i tylko w to uwierzyłaś. Wolałem nie rozwiewać przedwcześnie twoich złudzeń. – Moses, na Boga! – Tara uświadomiła sobie wreszcie straszliwy sens tego, co powiedział. – Byłam pewna, że zamierzasz wysadzić w powietrze pusty budynek. Że ma to być po prostu symboliczny gest. Tymczasem ty od początku planowałeś... – Urwała, czując, że nie jest w stanie dokończyć zdania. Moses nie zaprzeczył. – Mosesie – spróbowała raz jeszcze – tuż obok Yerwoerda będzie siedział mój mąż, Shasa. – Od kiedy nazywasz go swoim mężem, a nie jednym z naszych śmiertelnych wrogów? – zapytał. Trafił celnie. Tara ze wstydem spuściła oczy, ale po chwili przypomniała sobie jeszcze o czymś. – Będzie tam także mój ojciec – dodała nieśmiało. – Oni obaj już się nie liczą w twoim życiu. Zapomnij o przeszłości. Zostawiłaś ją za sobą. Teraz ja jestem twoim mężem i ojcem. Stawką w tej walce jest nasza wspólna przyszłość. – Może istnieje jednak jakiś sposób, by ich oszczędzić? Tylko ich dwóch, Mosesie! – powiedziała błagalnym tonem. Moses milczał, ale wyczytała odpowiedź z jego oczu. Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła żałośnie szlochać. Spazmatyczne łkanie wstrząsało całym jej ciałem. Słyszała dobiegające z oddali radosne okrzyki Benjamina. Moses siedział obok niej bez ruchu, z nieprzejednanym wyrazem twarzy. Po dłuższej chwili uniosła głowę i wierzchem dłoni otarła łzy spływające jej po policzkach. – Wybacz mi – szepnęła. – Miałam chwilę słabości. Pomyślałam o śmierci mojego ojca i zaczęłam go opłakiwać. Ale teraz już jestem silna i zrobię wszystko, czego zażądasz. Mecz polo z drużyną argentyńską był najbardziej emocjonującym wydarzeniem, jakie miało miejsce w Weltevreden od co najmniej dziesięciu lat. Teoretycznie zaplanowanie i zorganizowanie imprezy należało do obowiązków Tary, jako pani domu. Tara jednak nie cierpiała sportu i nie miała za grosz zdolności organizacyjnych. Centaine Courtney-Malcomess wiedząc o tym doskonale postanowiła jej pomóc. Początkowo ograniczało się to do dyskretnych porad, ale w końcu, wyprowadzona z równowagi całkowitą nieporadnością pasierbicy, wzięła sprawy w swoje ręce. W rezultacie wszystko wspaniale się udało. Centaine konsultowała fachowe sprawy z Blaine’em i wyciskała z kolorowych robotników siódme poty, ale efekt okazał się imponujący. Darń pokrywająca boisko była aksamitna i soczyście zielona, a podłoże na tyle twarde, by konie nie traciły szybkości, jednak dostatecznie sprężyste, by zbytnio nie męczyć ich nóg. Bramki pomalowano zgodnie z barwami obu drużyn: południowoafrykańska była pomarańczowo-błękitno-biała, zaś argentyńska – błękitno-biała. Dwieście flag w tych samych kolorach ozdabiało trybuny, które podobnie jak stajnie również odmalowano. Ogrodzenia wzmocniono, aby nadmiar chętnych nie przedostał się na prywatne tereny posiadłości. Ponadto Centaine postanowiła specjalnie na tę okazję zwiększyć ilość miejsc na trybunach. Na zapleczu postawiono szalety, a obok boiska urządzono restaurację pod gołym niebem na dwieście osób. Rozbudowano także stajnie, które mogły teraz pomieścić dodatkowo pięćdziesiąt koni, i przygotowano nowe kwatery dla stajennych, ponieważ Argentyńczycy przywieźli własnych gauchos, którzy kręcili się przy koniach w swoich tradycyjnych, ogromnych kapeluszach ozdobionych srebrnymi monetami. Garry wyrwał się wreszcie ze swojego nowego biura w Centaine House i spędził dwa dni włócząc się po stajniach i zgłębiając pod okiem samych mistrzów tajniki hodowli koni i gry w polo. Michael wywalczył sobie wreszcie upragniony etat i został oficjalnie zatrudniony. Wierzył naiwnie, że redaktor naczelny gazety tej rangi co johannesburska Golden City Mail powierzył początkującemu reporterowi stanowisko lokalnego korespondenta wyłącznie z powodu jego wysokich kwalifikacji. Centaine, która wykonała dyskretny telefon do właściciela Mail, prezesa agencji Associate Newspapers of South Africa, postanowiła nie wyprowadzać Michaela z błędu. Miał dostawać pięć gwinei dziennie plus osobne honorarium w wysokości jednego szylinga za słowo tekstu, który ukaże się w druku. Michael przeprowadził wywiady ze wszystkimi zawodnikami obu drużyn, nie wykluczając rezerwowych. Nie darował również sędziom. Prześledził szczegółowo historię rozgrywek pomiędzy oboma krajami i sporządził tabelę wyników wszystkich spotkań, począwszy od olimpiady w 1936 roku. Zbadał i opisał także rodowód wszystkich koni, ale tu już nie wykazał się zbytnią pracowitością, sięgając wstecz zaledwie do drugiej generacji. Na długo przed meczem jego materiał napęczniał do takich rozmiarów, że Przeminęło z wiatrem wyglądało przy nim jak broszurka. Potem uparł się, by telefonicznie przedyktować ten bezcenny tekst zastępcy naczelnego, który okazał anielską cierpliwość. Opłata za telefon kilkakrotnie przewyższyła dzienne wynagrodzenie Michaela. – Nie przejmuj się – pocieszył go Shasa. – Jeśli wydrukują wszystko, co napisałeś, zostaniesz milionerem. Wielkim rozczarowaniem dla wszystkich mieszkańców Weltevreden było ogłoszenie w środę składu reprezentacji południowoafrykańskiej. Shasa miał jak zwykle grać na pozycji numer dwa, ale kapitanem mianowano Maxa Theunissena. Był to hałaśliwy, twardy, bajecznie bogaty farmer z Natalu, z którym Shasa rywalizował na boisku od najmłodszych lat, a dokładnie od momentu, kiedy po raz pierwszy zagrali razem, jeszcze jako juniorzy. Shasa był rozżalony, ale nie miał zamiaru tego okazywać. Uśmiechnął się cierpko i powiedział do Blaine’a: – On przywiązuje do tego dużo większą wagę niż ja. – Masz rację – zgodził się Blaine, który był w komisji selekcyjnej. – Właśnie dlatego go powołaliśmy. Potrafi docenić to wyróżnienie. Isabella zakochała się do szaleństwa w numerze czwartym – wspaniałym okazie latynoskiego samca o oliwkowej skórze, błyszczących ciemnych oczach, gęstych falistych włosach i nieskazitelnie białych zębach. Przebierała się trzy, a nawet cztery razy dziennie paradując w najbardziej wymyślnych i awangardowych kreacjach, w jakie zaopatrzył ją Shasa. Zaczęła się również malować. Robiła to tak umiejętnie, że ojciec niczego nie zauważył, miała natomiast nadzieję, że zauważy to Jose Jesus Goncalves De Santos. Cały swój spryt i energię poświęcała temu, by ani na chwilę nie spuszczać go z oczu. Godzinami kręciła się w pobliżu stajni w nadziei, że go wytropi, a kiedy wreszcie się pojawiał, rzucała mu omdlewające i tęskne spojrzenia, starannie przećwiczone przed lustrem. Obiekt jej westchnień miał niewiele ponad trzydzieści lat i był głęboko przeświadczony o tym, że Argentyńczycy są najwspanialszymi kochankami na świecie, on sam zaś jest mistrzem w tej dyscyplinie. Krążyło wokół niego co najmniej tuzin dam w kwiecie wieku, gotowych na każde jego skinienie. W tej sytuacji Jose Jesus nie miał czasu dostrzec komicznych zabiegów rozbrykanej czternastolatki. Dostrzegła je za to Centaine. – Robisz z siebie pośmiewisko, Bello – ostrzegła ją. – Od dziś kategorycznie zabraniam ci chodzenia do stajni, a jeśli na twojej buzi zobaczę jeszcze raz choćby ślad różu albo szminki, natychmiast powiem o wszystkim ojcu. Nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby sprzeciwić się Centaine, nawet gdyby usychał z miłości. Chcąc nie chcąc Isabella musiała więc porzucić swój romantyczny plan zwabienia Josego na jakiś stryszek załadowany sianem i obdarowania go kwiatem swego dziewictwa, choć na dobrą sprawę nie była wcale pewna, co to oznacza. W pewnej zakazanej książce, którą pożyczyła jej w sekrecie Lenora, nazwano to bezcenną perłą. Bezcenna czy nie, Isabella była gotowa oddać ją Josemu razem z całą resztą, gdyby tylko zechciał. Stosując się jednak do zakazu Centaine ograniczyła swoje zaloty do śledzenia ukochanego z bezpiecznej odległości i posyłania mu, także z daleka, wymownych spojrzeń, gdy tylko nadarzyła się okazja. Któregoś razu Garry przypadkowo zauważył namiętność malującą się w jej oczach i mocno zaniepokojony spytał głośno: – Źle się czujesz, Bella? Wyglądasz jakbyś za chwilę miała zwymiotować! Na nieszczęście Jose był na tyle blisko, że to usłyszał. Po raz pierwszy w życiu Isabella z całej duszy nienawidziła swojego średniego brata. Centaine spodziewała się najwyżej dwóch tysięcy gości. Polo było elitarnym sportem i nie miało zbyt wielu kibiców. Bilet kosztował dwa funty, co stanowiło dość wygórowaną cenę. Ale w dniu meczu bramę Weltverden sforsowało aż pięć tysięcy osób. Dla klubu oznaczało to zysk, jednak Centaine nie była przygotowana na przyjęcie takiego tłumu. Ponieważ jej autorytet w dziedzinie organizacji został poważnie zagrożony, zatrudniła do pomocy wszystkich, nie wyłączając Tary. Przede wszystkim należało zapewnić gościom wystarczającą ilość jedzenia i napojów. Dopiero kiedy obie drużyny wyjechały na boisko, Tara zdołała umknąć macosze i usadowić się na trybunie. Shasa jechał na gniadym wałachu. Doskonale wyczyszczona sierść zwierzęcia błyszczała w słońcu jak lustro. Shasa miał na sobie zielony sweter lamowany złotą nicią, śnieżnobiałe bryczesy i lśniące, czarne buty. Tara musiała w duchu przyznać, że prezentował się wspaniale. Galopując przed trybuną spojrzał w górę i uśmiechnął się. Czarna przepaska na oku, która nadawała mu zazwyczaj wygląd nieco złowieszczy, teraz, w zestawieniu z jego chłopięcym, rozbrajającym uśmiechem, stanowiła intrygujący akcent. Wbrew sobie Tara pomachała mu ręką w odpowiedzi i wtedy zdała sobie sprawę, że Shasa nie uśmiecha się do niej, lecz do kogoś siedzącego niżej na trybunie. Wiedząc doskonale, że zachowuje się jak idiotka, wspięła się na palce i pochyliła do przodu, by sprawdzić, kto to taki. Kobieta, którą Shasa pozdrowił, była wysoka i szczupła w talii, ale jej twarz zakrywało szerokie rondo kapelusza przybranego różami. Tara zarejestrowała jedynie szczupłe opalone ramię nieznajomej, kształtną dłoń oraz obrączkę i zaręczynowy pierścionek z brylantem na trzecim palcu. Tara odwróciła się i zdjęła kapelusz, by Centaine nie wyłowiła jej zbyt szybko z tłumu. Sprawnie prześlizgując się przez tłum dotarła do bocznego wyjścia z trybuny. Kiedy minęła parking i zaczęła okrążać stajnie, od strony boiska dobiegł ją pierwszy dopingujący ryk kibiców. Wiedziała, że przez najbliższe kilka godzin nikt nie będzie jej szukał. Puściła się biegiem. Moses zaparkował chevroleta na skraju sosnowego młodniaka, w pobliżu kwater gościnnych. Tara jednym szarpnięciem otworzyła drzwi i rzuciła się na tylne siedzenie. – Nikt nie widział, jak wychodziłam – powiedziała zdyszana. Moses włączył silnik i bez pośpiechu ruszył w kierunku bramy Anreith. Tara zerknęła na zegarek. Było tuż po trzeciej, ale potrzebowali czterdziestu minut, żeby okrążyć górę i dojechać do miasta. W Parlamencie będą o czwartej – w porze gdy strażnicy zaczynają myśleć o przerwie na herbatę. Było piątkowe popołudnie i większość członków Izby umierała z nudów lub jawnie drzemała w ławkach na kolejnym rutynowym posiedzeniu komisji budżetowej. Blaine i Shasa dyplomatycznie ustalili z kolegami odpowiedzialnymi za dyscyplinę wewnątrzpartyjną taki a nie inny porządek obrad w tym dniu, po to by mogli wraz z pokaźną grupą innych posłów – zapalonych kibiców polo – wymknąć się na mecz nie opuszczając żadnej ważnej debaty czy głosowania. Najwidoczniej wielu innych członków Parlamentu zdecydowało się nieco wcześniej wyjechać na weekend, ponieważ hall świecił pustką, a cały gmach sprawiał wrażenie wymarłego. Moses zatrzymał chevroleta na parkingu dla samochodów służbowych i zaczął wyładowywać paczki. Potem ruszył frontowymi schodami za Tarą, jak zwykle zachowując pełen szacunku dystans. Nikt nie próbował im przeszkodzić. Wszystko wydawało się tak dziecinnie łatwe, że Moses czuł się niemal rozczarowany. Weszli na pierwsze piętro. Kiedy mijali wejście na galerię dla prasy, trzej młodzi dziennikarze otaksowali przelotnie Tarę pustym wzrokiem. Zgarbieni smętnie na swoich miejscach, przysłuchiwali się bez entuzjazmu przemówieniu czcigodnego ministra łączności, który monotonnym głosem rozwodził się nad tym, jak wzorowo piastował swój urząd przez cały miniony rok budżetowy. Tricia siedziała za biurkiem lakierując sobie paznokcie. Na widok Tary zmieszana zerwała się z krzesła. – Śliczny kolor – powiedziała Tara słodkim głosem. Tricia próbowała udawać, że nie rozumie, o co chodzi, ale lakier nie zdążył jeszcze obeschnąć i nie bardzo wiedziała, co zrobić z rękami. – Skończyłam już wszystkie listy, które pan Courtney zostawił mi na dziś do przepisania. Nie było żadnych wizyt ani telefonów, a ja mam dziś wieczorem randkę, dlatego pomyślałam... tłumaczyła się nieudolnie. – Przyniosłam próbki materiałów na nowe zasłony – powiedziała Tara. – Chciałabym je zmienić przy okazji wymiany oświetlenia. To ma być niespodzianka dla mojego męża, dlatego proszę, jeśli możesz, nie wspominaj mu o tym. – Jak pani sobie życzy. – Obejrzę sobie dokładnie te próbki, żeby zdecydować, który odcień będzie najodpowiedniejszy. Na pewno zostanę tu dłużej niż do piątej. Jeśli skończyłaś na dzisiaj, możesz wyjść wcześniej. Nie ma sensu, żebyś tu siedziała. Sama będę odbierała wszystkie telefony. – To chyba nie byłoby w porządku – zaprotestowała słabo Tricia. – Marsz do domu! – rozkazała Tara żartobliwie. – Popilnuję za ciebie tej fortecy. Ty masz iść na randkę i dobrze się bawić. – Pani jest bardzo miła. Rzeczywiście, nie mogę się już doczekać. – Stephen, proszę, wnieś te paczki do gabinetu i połóż je na kanapie – poleciła Tara nie patrząc na Mosesa. Zaczekała, aż Tricia skończy porządkować swoje biurko. Trzeba przyznać, że szło jej to wyjątkowo sprawnie. – Życzę pani udanego weekendu i jeszcze raz dziękuję – powiedziała wychodząc. Tara zamknęła za nią drzwi na klucz i pobiegła do gabinetu. – Tym razem mieliśmy trochę szczęścia – szepnęła. – Poczekajmy jeszcze chwilę. Mogła czegoś zapomnieć. Lepiej się upewnić, że nie wróci. – Usiedli obok siebie na kanapie. Tara wyglądała na zdenerwowaną i nieszczęśliwą, ale milczała. Dopiero po jakimś czasie zdecydowała się zdradzić, co ją dręczy: – Mosesie, jeśli chodzi o mojego ojca i o Shasę... – Słucham? – Lodowaty ton jego głosu odebrał jej resztki odwagi. – Słucham? – powtórzył z naciskiem. – Nie, już nic. Masz rację – westchnęła. – Trzeba zrobić tak jak mówisz. Muszę być silna. – Właśnie. Musisz być silna – powtórzył jak echo. – Ale teraz musisz przede wszystkim zostawić mnie tutaj samego, żebym mógł wszystko przygotować. Tara wstała. – Pocałuj mnie, proszę – szepnęła. Trwała przez chwilę w jego objęciach, po czym odsunęła się i dodała żarliwie: – Życzę ci powodzenia. Wyszła zamykając biuro na klucz od zewnątrz. W połowie schodów zatrzymała się jednak porażona nieznanym jej dotąd uczuciem lęku i grozy. A więc stało się! Wstrząs był tak nagły i silny, że na moment musiała przytrzymać się poręczy, by nie upaść. Była oszołomiona, kręciło jej się w głowie, a na czole i górnej wardze poczuła krople zimnego potu. Wiedziała, że nie wolno jej się teraz załamywać. Ogromnym wysiłkiem woli wzięła się w garść i ruszyła na dół. Portier w głównym hallu przyglądał się jej dziwnie. Szła dalej ignorując jego spojrzenie, ale on wyszedł ze swojej stróżówki i najwyraźniej zamierzał ją zatrzymać. Pomyślała, że zostali zdemaskowani i wpadła w panikę. Chciała zawrócić, pobiec na górę i ostrzec Mosesa. Strażnik zastąpił jej drogę. – Pani Courtney – zaczął. – O co chodzi? – spytała drżącym głosem, zastanawiając się gorączkowo, jak wybrnąć z sytuacji. – Postawiłem parę groszy w zakładach o wynik dzisiejszego meczu. Nie wie pani przypadkiem, jak się nasi spisują? Tara popatrzyła na niego błędnym wzrokiem, nie rozumiejąc z początku, o co mu chodzi. Już miała spytać: „Mecz? Jaki mecz?” ale w ostatniej chwili się zreflektowała i odetchnęła z ulgą. Wdała się z portierem w błahą pogawędkę, marząc jednocześnie, by znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Po minucie udało jej się wreszcie uwolnić. Znalazłszy się na zewnątrz nie potrafiła już dłużej panować nad nerwami. Biegiem ruszyła do samochodu, wskoczyła na przednie siedzenie i wsparła się na kierownicy, żeby wyrównać przyspieszony oddech. Po wyjściu Tary Moses wrócił do gabinetu i zasłonił szczelnie okna. Podszedł do regału z książkami i zaczął studiować tytuły. Ołtarzem postanowił zająć się w ostatniej chwili. Wciąż istniało niebezpieczeństwo, że Tricia po coś wróci albo że strażnicy zrobią obchód budynku. W sobotę rano mógł się także zjawić Shasa. Wprawdzie Tara zapewniała Mosesa, że jej mąż przez cały weekend będzie zajęty gośćmi i nie da rady wyrwać się z Weltevreden ani na moment, ale wolał nie ryzykować. Chciał uniknąć zamieszania tak długo jak to będzie możliwe. Uśmiechnął się widząc na półce luksusowe, oprawione w skórę wydanie Historii Anglii Macaulaya. Książka ta przypominała mu odległe czasy, kiedy on i człowiek, którego miał niedługo zabić, byli jeszcze przyjaciółmi, i kiedy wierzyli obaj, że wszystko potoczy się inaczej. Odczytywał po kolei inne tytuły, aż dotarł do półki, na której Shasa najwyraźniej zgromadził dzieła zawierające wyłącznie poglądy sprzeczne z jego własnymi. Było tu wszystko, począwszy od Mein Kampf Hitlera, a skończywszy na Marksie; między jednym a drugim Moses zauważył kilku klasyków socjalizmu. Wybrał jeden tom Dzieł zebranych Lenina, usiadł za biurkiem i zabrał się do lektury. Wiedział, że nawet w przypadku niespodziewanego gościa zdąży zgodnie z planem ukryć się za zasłoną. Czytał aż do zmroku. Kiedy w pokoju zrobiło się ciemno, wyjął koc przyniesiony z samochodu w jednej z paczek i przygotował sobie posłanie na sofie. W sobotni ranek obudził się bardzo wcześnie. Pomogły mu w tym gołębie hałasujące na gzymsie za oknem. Otworzył ukryte drzwi i wyszedł na korytarz w poszukiwaniu toalety. Wiedział, że nieprędko będzie miał okazję znów z niej skorzystać. Z mściwą satysfakcją bezcześcił przybytek, na którego drzwiach widniał napis: Tylko dla białych. Wprawdzie Parlament nigdy nie zbierał się w soboty, ale drzwi były otwarte i po gmachu kręciło się zazwyczaj trochę ludzi – sprzątaczki, strażnicy, kilku posłów, może nawet któryś z ministrów. Moses musiał poczekać jeszcze jeden dzień, by mieć gwarancję, że budynek będzie zupełnie pusty. Kalwińskie reguły zabraniały w niedzielę wszelkiej pracy czy aktywności poza obrębem kościoła. Całą sobotę spędził więc znowu na czytaniu, a wieczorem zjadł skromną kolację. Puste puszki i opakowania wrzucił do kosza stojącego w toalecie. Spał niespokojnie i wstał, nim zaczęło świtać. Przed wyruszeniem na rekonesans przełknął symboliczne śniadanie, a następnie przebrał się w roboczy kombinezon i tenisówki. Gmach był cichy i wyludniony. Moses przechylił się przez balustradę i zobaczył, że główne wejście jest zaryglowane, a wszystkie światła w hallu wygaszone. Poczuł się pewniej. Drzwi do loży prasowej nie były zamknięte, wszedł więc i ogarnął spojrzeniem wielką salę. Tutaj narodziły się wszystkie znienawidzone dekrety i zarządzenia, które ujarzmiły jego braci i zrobiły z nich niewolników. Moses poczuł w piersiach wzbierający gniew. Miał ochotę zawyć jak schwytane w sidła dzikie zwierzę, które pragnie się wyswobodzić. Zszedł na dół i zbliżył się do wysokich drzwi prowadzących do sali obrad. Stąpając po marmurowej posadzce słyszał echo własnych kroków. Tak jak się spodziewał, drzwi były zamknięte, ale zamek, choć solidny, wyglądał na mocno przestarzały. Moses uklęknął i wyjął z kieszeni składane etui z kompletem narzędzi ślusarskich. Przydało mu się teraz intensywne szkolenie, które przeszedł w Rosji. Po niespełna minucie zamek ustąpił. Moses lekko uchylił drzwi, wślizgnął się do środka i zamknął je za sobą. Znalazł się w katedrze wyznawców apartheidu. Niemal namacalnie wyczuwał przytłaczającą obecność zła, które obezwładniało go fizycznie do tego stopnia, że prawie przestał oddychać. Dokładnie na wprost przejścia między rzędami ławek stał imponujący tron przewodniczącego zwieńczony masywnym herbem. Moses minął go i poszedł na lewo. Okrążył stół, na którym zwykle spoczywała buława, i znalazł się naprzeciw ław rządowych. A więc to tutaj przesiadywał premier, doktor Hendrik Frensch Yerwoerd. Szerokie nozdrza Mosesa drgnęły, jakby zwietrzył woń grubego zwierza. Targały nim gwałtowne uczucia, ale wiedział, że jeśli chce wreszcie dopaść swego wroga, musi nad sobą zapanować. Najgorsze było jeszcze przed nim. Stłumił nienawiść i zabrał się metodycznie do pracy. Najpierw cal po calu obejrzał ławę, kładąc się na ziemi i zaglądając pod spód. Wprawdzie nim dostał się do gmachu, skrupulatnie przestudiował wszystkie fotografie sali, ale teraz mógł się przekonać, jak niewiele miały wspólnego z rzeczywistością. Ciężka, mahoniowa ława była obita zieloną skórą. Przejechał po niej dłonią. Z bliska widać było wyraźne fałdy i wgniecenia powstałe przez lata pod ciężarem różnych ważnych osobistości. Sięgnął pod siedzenie i wymacał solidną konstrukcję podtrzymującą ze skrzyżowanych belek. Skwitował swoje odkrycie pomrukiem zadowolenia. Było to dokładnie to, czego potrzebował. Wrócił do biura Shasy i natychmiast zajął się ołtarzem. Tak jak poprzednim razem, pieczołowicie wyłożył zawartość skrzyni na dywan, uważając, by niczego nie pomieszać. Potem wszedł do środka i odkręcił drewniane płytki w fałszywym dnie. Żywność odłożył na bok. Zamierzał wrócić tu jeszcze na kolację. Jedną po drugiej wyjmował ze skrytki kostki materiału wybuchowego i rzucał je niedbale na rozpostarty koc. Plastyk miał tę zaletę, że był substancją całkowicie obojętną i znosił dowolne traktowanie. Bez detonatora był po prostu nieszkodliwy. Moses związał rogi koca i zarzucił go sobie na ramię jak worek. Pośpiesznie zszedł do sali obrad i na wszelki wypadek umieścił tobołek pod ławą. Ponownie wrócił do biura, tym razem po narzędzia. Kiedy znalazł się w sali po raz trzeci, za pomocą wytrycha zamknął drzwi od wewnątrz. Teraz mógł działać bez obawy, że ktoś go nakryje. Zamocowanie ładunków było bardzo pracochłonne. Moses zrezygnował z użycia wiertarki elektrycznej, gdyż hałas stwarzał dodatkowe, niepotrzebne ryzyko. Ułożył się pod ławą na plecach i zaczął żmudnie borować otwory w mahoniu pilnując, by średnice i odległości były jednakowe. Następnie w każdy z otworów starannie wkręcił gwintowaną podwieszkę. Wiercenie i wkręcanie śrub zajęło mu prawie godzinę. Teraz mógł przystąpić do zamocowania ładunków. Podzielił plastyk na kupki po pięć kostek. Każdą porcję okręcał mocno drutem, wczołgiwał się pod ławę i przewlekał zwisający koniec przez metalową pętelkę podwieszki. Następnie naciągał drut i znowu okręcał go kilkakrotnie wokół plastyku, który dzięki temu maksymalnie przylegał do drewna. Moses pracował metodycznie, posuwając się wzdłuż ławy i mocując jeden za drugim dziesięciofuntowe ładunki. Kiedy dotarł do końca, tworzyły równy, ciasno zwarty szereg. Wstał, żeby ocenić swoje dzieło. Skórzane pokrycie ławy było zabezpieczone na dole szeroką, mahoniową listwą, która całkowicie zakrywała ładunki. Moses schylił się na próbę, jakby chciał podnieść z podłogi upuszczoną kartkę lub pióro. Test wypadł znakomicie. Nie było widać najmniejszego śladu jego ciężkiej pracy. – Będzie dobrze – mruknął pod nosem i wziął się za sprzątanie. Pieczołowicie zamiótł wszystkie trociny, zebrał leżące tu i ówdzie kawałki drutu, po czym spakował narzędzia. Pora sprawdzić nadajnik, zdecydował i pobiegł po schodach na górę. Włożył do nadajnika nowe baterie. Rozjarzona lampka kontrolna zasygnalizowała, że wszystko w porządku. Wyłączył nadajnik i zajął się detonatorem. Był to czarny, bakelitowy cylindryczny przedmiot wielkości pudełka od zapałek. Z boku znajdował się miniaturowy przełącznik, zaś na obudowie zaznaczono trzy funkcje – stop, test i odbiór. Cienki drucik na dźwigni przełącznika zapobiegał jej przypadkowemu przesunięciu w położenie „odbiór”. Moses ustawił ją w pozycji „test”. Położył detonator na kanapie i włączył nadajnik. Kontrolka detonatora zapaliła się natychmiast. Moses usłyszał głośne buczenie, jakby w małym, czarnym pudełeczku miotała się uwięziona pszczoła. Urządzenia współpracowały. Po wyłączeniu nadajnika światełko detonatora zamarło, a buczenie ucichło. Teraz muszę umieścić detonator na dole i sprawdzić, czy nadajnik zadziała z tej odległości, pomyślał Moses. Zostawił włączony nadajnik na biurku Shasy i po raz kolejny zbiegł schodami do sali obrad. Klęcząc obok ławy premiera wstrzymał oddech i przełączył urządzenie na „test”. Detonator nie zareagował. Moses spróbował jeszcze trzykrotnie, ale nadal nic się nie działo. Najwyraźniej na drodze pomiędzy salą a gabinetem Shasy było zbyt wiele przeszkód w postaci grubych ścian z cegły i betonu. Chyba za łatwo mi szło, stwierdził ponuro, wiedziałem, że prędzej czy później muszą pojawić się kłopoty. Westchnął z rezygnacją i sięgnął do torby z narzędziami po zwój kabla. Do ostatniego momentu miał nadzieję, że uda się tego uniknąć. Chociaż kabel był cienki jak pajęczyna, a matowobrązowa izolacja czyniła go niemal niewidocznym, ryzyko wykrycia ładunku wzrastało do niewyobrażalnych rozmiarów. Trzeba to trzeba, pocieszył się w duchu. Już wcześniej prześledził szczegółowo schemat instalacji elektrycznej dostarczony przez Tarę, ale teraz rozłożył go ponownie, by odświeżyć w pamięci pewne szczegóły. Za ostatnią z ław rządowych było ścienne gniazdko. Z planu wynikało, że przewód ukryty pod boazerią prowadzi aż na dach. Korki znajdowały się na portierni, naprzeciwko głównego wejścia. Moses bez trudu sforsował prosty zamek i dostał się do środka, żeby wyłączyć zasilanie. Wróciwszy do sali odnalazł gniazdko i odkręcił obudowę. Na szczęście przewody były oznaczone kolorami, co znacznie upraszczało sprawę. Moses wrócił na piętro i wszedł do męskiej toalety. Już wcześniej odkrył, że w schowku gospodarczym stoi składana drabina, zaś klapa w suficie to wyjście prowadzące na dach. Sprawnie przedostał się przez kwadratowy otwór i znalazł się na strychu. Zapalił latarkę. Powietrze było tu zatęchłe, a spod stóp unosiły się gęste tumany nie tkniętego od lat kurzu. Moses kichnął i zasłonił twarz chusteczką. Szedł ostrożnie, licząc przezornie kroki, by nie stracić orientacji. Wreszcie dotarł do ściany, o którą mu chodziło, i oświetlił ją latarką. Zgodnie z przewidywaniami zobaczył około piętnastu biegnących obok siebie przewodów elektrycznych. Oglądał je uważnie przez dłuższą chwilę, starając się wytypować ten, który prowadził do interesującego go gniazdka w sali obrad. Wreszcie zdecydował. Po sprawdzeniu złącza z ulgą stwierdził, że odgadł bezbłędnie. Natychmiast rozpoznał kombinację kolorów identyczną jak w gniazdku na dole. Przeciągnięcie drutu z gabinetu Shasy do sali obrad okazało się dużo łatwiejsze, niż początkowo sądził. Rozwinął długą, giętką sprężynę monterską i wsunął jej koniec w kanał przewodu, pchając aż do momentu, kiedy napotkał opór. Teraz musiał odnaleźć drogę powrotną przez ciemny strych i jeszcze raz pokonać znaną aż do znudzenia trasę z pierwszego piętra do sali obrad. Sprężyna sterczała z gniazdka. Moses przymocował do niej koniec cienkiego kabla. Następnie rozluźnił zwój i ułożył drut swobodnie na ziemi, żeby móc go łatwiej przeciągnąć przez przewód. Drugi koniec przywiązał mocno do jednej z ławek. Wrócił na strych i wyciągnął sprężynę z przewodu. Udało się. Ostrożnie zaczął nawijać drut na dłoń, aż poczuł, że węzeł na drugim końcu stawia opór. Zostawił zwój przy ścianie i po raz kolejny zszedł do sali. Jego kombinezon pokrywała gruba warstwa kurzu i pajęczyn. Odwiązał drut i przeciągnął go po podłodze w kierunku ławy premiera, żeby się upewnić, czy zostawił sobie na dole wystarczający zapas. Potem zajął się zacieraniem śladów. Kabel poprowadził wzdłuż ściany aż do pierwszej ławki, zakrywając go zieloną wykładziną dywanową, zaś końcowy odcinek zamocował starannie w sąsiedztwie ładunków. Nim na powrót przykręcił metalową obudowę gniazdka, wypiłował u dołu maleńką szczelinę i umieścił w niej wystający ze ściany drut. Rozejrzał się uważnie po podłodze, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego. Kilka cali cienkiego kabla pomiędzy gniazdkiem i podłogą nie rzucało się w oczy na tle boazerii. Usatysfakcjonowany Moses przysiadł na miejscu Yerwoerda, żeby chwilę odpocząć przed ostatnią fazą przygotowań. Po kilku minutach wspiął się znów na piętro. Najtrudniejsze i najbardziej frustrujące okazało się dla Mosesa oznaczenie w podłodze strychu punktu, który znajdowałby się dokładnie nad gabinetem Shasy. Był to główny warunek powodzenia całego przedsięwzięcia. Moses aż trzykrotnie biegał między biurem a strychem i odmierzał krokami odległości pomiędzy zakrętami korytarza, nim w końcu udało mu się precyzyjnie zlokalizować właściwe jego zdaniem miejsce. Nie zwlekając wywiercił na wylot niewielki otwór. Zobaczył smużkę światła, ale nic poza tym – nawet kiedy uklęknął i przyłożył oko do dziurki. Powiększył ją trochę, wciąż bez rezultatu. Nie było rady. Po raz czwarty musiał pokonać tę samą drogę, żeby dostać się do biura. Już od progu zauważył fatalną pomyłkę w obliczeniach. Otwór w suficie znajdował się dokładnie nad biurkiem Shasy, a na dodatek w trakcie jego powiększania popękał tynk i kilka kawałków spadło na biurko. Moses zorientował się, że właśnie popełnił poważny błąd w sztuce. Sam otwór nie był duży, ale okalającą go siateczkę drobnych pęknięć można było dostrzec gołym okiem, jeśli tylko spojrzało się na sufit. W pierwszej chwili Moses rozważał, czy nie spróbować zamaskować lub naprawić szkody, ale w głębi duszy wiedział, że wszelkie tego typu zabiegi jeszcze pogorszą sprawę. Jedyne, co mógł zrobić, to zmieść z biurka białe okruchy tynku. Pocieszał się myślą, że jest mało prawdopodobne, aby ktokolwiek z wchodzących do tego pokoju od razu gapił się na sufit, a nawet gdyby, to mała skaza w takim miejscu nie powinna wzbudzić podejrzeń. Wściekły na siebie zrobił to, co należało zrobić od razu. Nie mógł zrozumieć, dlaczego wcześniej na to nie wpadł: powinien był wiercić otwór od dołu. Musiał wspiąć się na regał z książkami, by dosięgnąć sufitu w rogu gabinetu. Tym razem był zadowolony z efektu swojej pracy. Otwór znajdował się w samym kącie, pomiędzy brzegiem sutej zasłony a boczną ścianką regału, i tylko bardzo wnikliwy obserwator byłby w stanie go odkryć. Moses wrócił na strych i wsunął koniec kabla w nowy otwór. Kiedy ponownie zszedł do gabinetu, drut zwisał luźno tuż przy ścianie, zaś poplątany zwój leżał w rogu na podłodze. Moses jeszcze raz starannie go zwinął, po czym ukrył na górnej półce za długim rzędem tomów Encyclopaedia Britannica. Przesunął nieco zasłonę, żeby zamaskować kilkucalowy fragment drutu sterczący z otworu w suficie. Na koniec jak zwykle musiał po sobie posprzątać. Zebrał z dywanu każdy, nawet najmniejszy okruch tynku. Zauważył, że w czasie wiercenia kilka nowych spadło na biurko Shasy. Wyzbierał je poślinionym palcem i przetarł blat rękawem. Tylnym wyjściem opuścił gabinet, żeby zrobić obchód i uporządkować wszystko, czego dotykał. Zamknął zapadkowe drzwi w suficie toalety, pozamiatał posadzkę z kurzu i odstawił drabinę do schowka. Później po raz ostatni zszedł do sali obrad. Nareszcie mógł zająć się detonatorem. Zdjął drucik zabezpieczający dźwignię przełącznika. Wyborował dziurę w miękkim ładunku, mniej więcej w połowie długości ławy, i umieścił w niej włączone urządzenie. Zdarł izolację z końcówki kabla, a następnie zamocował lśniący, miedziany drucik w zacisku detonatora. Wyczołgał się spod ławy i spakował narzędzia. Jeszcze raz rozejrzał się uważnie, czy na pewno nie pozostawił żadnych śladów swojej działalności. Uznał, że wszystko w porządku i opuścił salę. Zamknął drzwi wytrychem, po czym pracowicie starł z mosiężnej klamki swoje odciski palców. Na koniec poszedł na portiernię, żeby włączyć prąd. Znalazłszy się znów w biurze Shasy zamknął się od wewnątrz i sprawdził godzinę. Dochodziło wpół do piątej. Zajęło mu to prawie cały dzień, głównie dlatego, że musiał zachować szczególną ostrożność, rezultat był jednak zadowalający. Moses opadł ciężko na sofę. Wielogodzinne napięcie nerwowe i konieczność nieprzerwanej koncentracji zmęczyły go dużo bardziej niż wysiłek fizyczny. Po chwili odpoczynku zaczął pakować skrzynię. Do pustej skrytki po ładunkach wybuchowych wepchnął brudny kombinezon, a na nim położył nadajnik, by w razie potrzeby mógł w miarę szybko po niego sięgnąć. Wyjęcie go ze skrytki, podłączenie kabla, zamknięcie obwodu i zdetonowanie ładunku zajmie w sumie nie więcej niż kilka minut. Moses wykalkulował, że biuro znajduje się wystarczająco daleko od epicentrum wybuchu, by zagwarantować mu bezpieczeństwo, ale z sali obrad zostaną tylko zgliszcza. Dobra robota, pomyślał Moses z zadowoleniem, otulając się kocem i układając wygodnie na sofie. Zerwał się o świcie i po raz ostatni zlustrował uważnie gabinet. Niechętnie rzucił okiem na sufit – tam, gdzie rysowała się delikatna pajęczyna drobnych pęknięć wokół zbędnego otworu. Zebrał wszystkie swoje rzeczy, wyślizgnął się tylnymi drzwiami i wszedł do toalety. Umył się i ogolił starannie nad umywalką. Do paczki z jedzeniem Tara dołączyła brzytwę i ręcznik. Założył swój szoferski uniform – czapkę z daszkiem oraz kurtkę – po czym zamknął się w jednej z kabin. Nie mógł już dłużej przebywać w biurze Shasy, bo punktualnie o dziewiątej rano zjawiała się Tricia, ale nie mógł też zejść na dół, nim gmach się nie zaludni. Musiał jak zwykle przemknąć się przez hall w taki sposób, by nikt nie zauważył go w tłumie. Usiadł na sedesie i czekał. Około dziewiątej usłyszał czyjeś kroki na korytarzu. Parę minut później ktoś wszedł do toalety i skorzystał z sąsiedniej kabiny hałaśliwie puszczając wiatry i stękając. W ciągu następnej godziny przez toaletę przewinęło się kilkunastu mężczyzn, jednak po jakimś czasie ruch ustał i zrobiło się spokojnie. Moses wstał, zapiął kurtkę, pozbierał swoje pakunki i wyszedł z kabiny. Energicznie zbliżył się do drzwi i wyjrzał na korytarz. Był pusty. Moses zaczął iść szybko w stronę schodów. Nagle zatrzymał się w pół kroku, skamieniały z przerażenia. Dwaj mężczyźni weszli właśnie na piętro i teraz zbliżali się korytarzem w jego kierunku. Byli pogrążeni w dyskusji. Niższy i starszy z nich gestykulując zawzięcie tłumaczył coś swojemu towarzyszowi, który słuchał z natężeniem, a w jego jedynym oku migotały iskierki z trudem powstrzymywanego rozbawienia. Moses opanował się i ruszył im naprzeciw. Jego twarz miała teraz wyraz pokory i cierpliwości, jaki widać zazwyczaj na twarzy trochę nierozgarniętego osobnika, a jaki przybiera najczęściej Afrykanin w obecności białych, jeśli chce ukryć swoje prawdziwe uczucia. Kiedy się mijali, Moses z szacunkiem usunął się na bok, by ułatwić im przejście, unikając przy tym wszelkiego kontaktu wzrokowego. Dokładnie w momencie, gdy się zrównali, Shasa wybuchnął gromkim śmiechem. – Co za głupia krowa! – zawołał obrzucając jednocześnie Mosesa uważnym spojrzeniem. Nieoczekiwanie przestał się śmiać i na moment zmarszczył czoło, jakby usiłował sobie coś przypomnieć. Moses miał wrażenie, że Shasa się zatrzyma, ale drugi mężczyzna pociągnął go za rękaw w stronę biura. – To jeszcze nie koniec – kontynuował swoją opowieść. – Wyobraź sobie, że ta idiotka nie chciała zwrócić mu spodni, dopóki... Reszty Moses już nie dosłyszał. Nie oglądając się za siebie ani nie przyspieszając kroku zszedł po schodach do hallu i bez dalszych komplikacji opuścił gmach. Chevrolet stał w umówionym miejscu. Kiedy Moses wślizgnął się za kierownicę, siedząca z tyłu Tara pochyliła się do niego i szepnęła: – Dzięki Bogu! Tak strasznie martwiłam się o ciebie. Przybycie Harolda Macmillana i jego świty do Kapsztadu wzbudziło ogromne emocje – nie tylko w stolicy Przylądka, ale w całym państwie. Kapsztad był ostatnim przystankiem na trasie podróży premiera Wielkiej Brytanii w głąb afrykańskiego lądu. Odwiedził po drodze wszystkie brytyjskie kolonie i kraje członkowskie Wspólnoty Narodów. Związek Południowej Afryki był państwem największym, najbogatszym i spośród nich najbardziej zaawansowanym gospodarczo. Biali obywatele Afryki Południowej dzielili się zasadniczo na dwie grupy. Dla każdej z nich wizyta Macmillana miała całkiem inną wymowę. Społeczność anglojęzyczna korzystała z tej okazji, by potwierdzić i zamanifestować swoją bliską więź ze Starym Krajem, a także bezwzględną lojalność wobec królowej. Przyjazd premiera wzmacniał poczucie bezpieczeństwa wynikające z przynależności do wielkiej Wspólnoty i gwarantował kontynuację przeszło stuletniego, historycznego przymierza pomiędzy oboma krajami, które los połączył na dobre i na złe, i które ramię w ramię walczyły w wielu wojnach i pokonywały kolejne kryzysy ekonomiczne. W przypadku afrykanerskich nacjonalistów sprawa miała się zupełnie inaczej. Korona brytyjska była ich odwiecznym wrogiem. Stoczyli z nią dwie krwawe wojny i obie przegrali. Jakkolwiek w dwu późniejszych wojnach wielu Burów walczyło na ochotnika po stronie Wielkiej Brytanii, dużo liczniejszą grupę stanowili ci, którzy całym sercem popierali zarówno cesarza Wilhelma, jak i Adolfa Hitlera. Należała do niej większość członków nacjonalistycznego gabinetu, przeciwstawiających się ostro polityce zagranicznej Związku w czasach rządów premiera Jana Smutsa. Wśród Afrykanerów zajmujących wysokie stanowiska w obecnym rządzie znajdowali się byli członkowie Ossewa Brandwag. Jednym z nich był Manfred De La Rey. Wszyscy oni, jako ludzie sprawujący władzę w najlepiej prosperującym państwie na kontynencie afrykańskim, oczekiwali od Macmillana jedynie potwierdzenia swojej suwerenności, kompetencji i znaczenia. Macmillan zatrzymał się w Groote Schuur – oficjalnej rezydencji południowoafrykańskiego premiera. Punktem kulminacyjnym wizyty miało być przemówienie wygłoszone w Parlamencie, w obecności Izby Zgromadzeń i Senatu. Natomiast pierwszego wieczoru po przybyciu premiera do Kapsztadu doktor Yerwoerd wydał prywatne przyjęcie na jego cześć, celem przedstawienia mu swojego gabinetu, a także liderów opozycyjnej Partii Zjednoczonej i innych dygnitarzy. Tara serdecznie nie znosiła oficjalnych imprez, ale Shasa był nieustępliwy. – To część naszej umowy, pamiętasz, moja droga? Zaproszenie zostało wyraźnie skierowane do nas obojga, a ty obiecałaś, że będziesz wspierać moją karierę, a przynajmniej dbać o zachowanie pozorów. W końcu Tara dała za wygraną, a nawet specjalnie na tę okazję założyła swoje brylanty, czego nie robiła już od lat. Shasa był zachwycony i nie ustawał w prawieniu jej komplementów. – Kiedy się postarasz, wyglądasz naprawdę szałowo – powiedział jej, gdy jechali do Groote Shuur, ale Tara nie zareagowała. Siedziała milcząc i sprawiała wrażenie nieobecnej. – Jesteś czymś zmartwiona – stwierdził. Trzymając jedną rękę na kierownicy wyjął złotą zapalniczkę Ronsona i przypalił sobie papierosa. – Nie – zaprzeczyła natychmiast. – Po prostu boję się, że mogę strzelić jakąś gafę. Tam będą sami obcy ludzie. Prawdziwa przyczyna jej roztargnienia leżała zupełnie gdzie indziej. Przed niespełna trzema godzinami Moses, odwożąc ją z zebrania w Instytucie Kobiet do domu, oznajmił krótko: – Ustaliliśmy już datę i godzinę. Dalsze wyjaśnienia były zbędne. Od zeszłego poniedziałku, kiedy to zabrała Mosesa samochodem spod gmachu Parlamentu, nie przestawała myśleć o tym, co miało wkrótce nastąpić. Straszliwy sekret, który nosiła w sercu, ani na chwilę nie dawał jej spokoju. – Kiedy? – spytała szeptem. – W trakcie przemówienia Anglika – odparł lakonicznie. Tara poczuła w piersiach bolesny skurcz, porażona szatańską logiką tego planu. – Obie izby Parlamentu w pełnym składzie – ciągnął Moses – wszyscy poganiacze niewolników zgromadzeni w jednej sali, a do tego ten Anglik, ich protektor i wspólnik. Niech umierają razem. Tę eksplozję usłyszy cały świat. Tymczasem Shasa z trzaskiem zamknął zapalniczkę i wypuścił smugę dymu. – Nie będzie aż tak źle. Załatwiłem ci dobre towarzystwo. Zgodnie z protokołem dyplomatycznym masz się dziś wieczorem opiekować lordem Littletonem. Usiądziesz z nim do kolacji i tak dalej. Z tego, co wiem, nieźle się dogadujecie. – Nie wiedziałam, że on też tam będzie – powiedziała Tara wymijająco. Cała ta rozmowa wydawała się jej drażniąco płytka i nieistotna w obliczu zbliżającego się pogromu. Kiedy skręcili w główną bramę Groote Schuur, Shasa zwolnił, opuścił szybę po swojej stronie i dołączył do długiej kolejki limuzyn ciągnącej się w kierunku podjazdu. Obejrzawszy zaproszenie kapitan straży zasalutował służbiście. – Dobry wieczór, panie ministrze. Proszę jechać cały czas prosto, aż do głównego wejścia. Holenderska nazwa Groote Schuur znaczyła tyle co „wielka stodoła” i była wyjątkowo trafna. Niegdyś mieszkał tutaj Cecil John Rhodes – twórca imperium i słynny awanturnik. Zajmował rezydencję jako premier dawnej Kolonii Przylądkowej, aż do aktu zjednoczenia w 1910 roku, kiedy cztery prowincje utworzyły niezależny Związek Południowej Afryki. Wówczas Rhodes opuścił wielki dom, odrestaurowany po pożarze, zostawiając go narodowi. Była to ciężka, pozbawiona wdzięku budowla, która doskonale odzwierciedlała barbarzyński gust Rhodesa. Stanowiła przedziwną mieszankę rozmaitych stylów architektonicznych. Wszystko razem robiło na Tarze odpychające wrażenie. Pewne pocieszenie stanowił wspaniały widok na Cape Flats – morze światła u podnóża ciemnych, majestatycznych gór sięgających rozgwieżdżonego nieba. Tego wieczora odświętny nastrój i panujące wokół zamieszanie zdawały się odmładzać i upiększać niezgrabny budynek. Wszystkie okna były jasno oświetlone. Lokaje pomagali gościom wysiadać z samochodów i odprowadzali ich po szerokich schodach do głównego wejścia. W hallu uformowała się kolejka. Premier Yerwoerd z żoną u boku osobiście witał wszystkich przybyłych, ale Tara wypatrywała przede wszystkim honorowego gościa wieczoru. Ku jej zaskoczeniu Macmillan okazał się mężczyzną bardzo postawnym – wzrostem niemal dorównywał Yerwoerdowi. Ponadto dostrzegła uderzające podobieństwo pomiędzy licznymi karykaturami premiera, które miała okazję oglądać, a żywym człowiekiem: te same kępki włosów sterczące nad uszami, końskie zęby i szczeciniaste wąsy. W trakcie powitania zarejestrowała jeszcze miękki, głęboki tembr jego głosu, który zupełnie nie pasował do krótkiego, mocnego i oschłego uścisku dłoni. Dołączyli z Shasą do gości zebranych w salonie. Wkrótce odszukał ich lord Littleton w swoim nieśmiertelnym zrudziałym i wytartym ze starości smokingu z jedwabnymi wyłogami. Na widok Tary rozpromienił się wyraźnie. – Moja droga, jesteś jak zawsze ozdobą wieczoru! – Pocałował ją w policzek i zwrócił się do Shasy: – Muszę wam koniecznie opowiedzieć o naszej podróży po Afryce. Fascynujące. Rozmowa była na tyle interesująca, że Tara na moment zapomniała o tym, co ją gnębi. – Ależ milordzie, nie może pan wymieniać Konga jako typowego przedstawiciela zbuntowanej Afryki. Gdyby dać Lumumbie wolną rękę, byłby świetnym przykładem tego, co czarny przywódca. – Lumumba to pospolity oszust i kryminalista – przerwał jej Shasa. – A Czombe to z kolei pionek i zdrajca. Marionetka w rękach belgijskich kolonialistów. – Ale przynajmniej nie gnębi opozycji, w przeciwieństwie do Lumumby i jego drużyny – wtrącił niewinnie Littleton. Tara zwróciła się ku niemu z wojowniczym błyskiem w oczach. – Nigdy nie sądziłam, że człowiek taki jak pan... – Urwała przypominając sobie w porę, że miała unikać wygłaszania zbyt radykalnych poglądów i grać rolę przykładnej żony. – A zresztą, dajmy sobie spokój z polityką. To takie nudne! – powiedziała. – Porozmawiajmy lepiej o teatrze. Jakieś ciekawe premiery w Londynie? – Owszem – lord Littleton gładko zaakceptował zmianę tematu. – Tuż przed wyjazdem widziałem nową sztukę Pintera „Dozorca”. Shasa rozejrzał się po sali. W pewnej chwili napotkał jasne, intensywne spojrzenie De La Reya, ale kiedy ich oczy się spotkały, Manfred natychmiast spuścił głowę. – Muszę was na moment przeprosić – mruknął Shasa. Tara i Littleton byli tak zajęci rozmową, że ledwo zauważyli jego odejście. Manfred stał w rogu salonu w towarzystwie swojej posągowej żony, którą przed laty przywiózł z Niemiec. Widać było, że we fraku czuje się, jak zawsze, nieswojo. Ciasny, wykrochmalony kołnierzyk koszuli uwierał go w szyję, pozostawiając wyraźną, czerwoną pręgę. – I jak tam, kolego? – zagadnął złośliwie. – Zdaje się, że te latynoskie ścierwa na swoich konikach dały wam nieźle w skórę? Uśmiech Shasy odrobinę stężał. – Osiem do sześciu to jeszcze nie masakra – zaprotestował, ale Manfred najwyraźniej nie miał ochoty wysłuchiwać wywodów na temat polo. Wziął Shasę pod ramię i wciąż uśmiechając się jowialnie szepnął mu do ucha: – Dzieje się coś niedobrego. – Rozumiem. – Shasa także się uśmiechnął i pokiwał głową czekając niecierpliwie na dalszy ciąg. – Macmillan nie chciał udostępnić Yerwoerdowi tekstu swojego jutrzejszego przemówienia. – Rozumiem – powtórzył Shasa, ale dalsze utrzymywanie pogodnego wyrazu twarzy przychodziło mu z trudem. Jeżeli to była prawda, premier Wielkiej Brytanii dopuścił się skandalicznego naruszenia protokołu dyplomatycznego. Dostarczenie Yerwoerdowi z wyprzedzeniem kopii przemówienia należało do ogólnie przyjętych zwyczajów. Był to grzecznościowy gest, który umożliwiał drugiej stronie wcześniejsze przygotowanie repliki. – Widocznie Macmillan ma nam do powiedzenia coś naprawdę ważnego – kontynuował Manfred. – Z pewnością – zgodził się Shasa. – Maud był jego konsultantem. Specjalnie wrócił do Londynu, żeby mu pomóc w opracowaniu tekstu. Musieli go szlifować do ostatniej chwili. – Sir John Maud pełnił funkcję Wysokiego Komisarza do spraw Afryki Południowej. Wezwanie go do Londynu świadczyło dobitnie o tym, że w grę wchodzą sprawy najwyższej wagi. – Jesteś w dobrych stosunkach z Littletonem – powiedział cicho Manfred. – Spróbuj z niego wydobyć, co kombinuje Macmillan. – Wątpię, żeby wiedział. – Shasa uśmiechał się uprzejmie, zachowując pozory towarzyskiej konwersacji. – Ale jeśli puści farbę, natychmiast dam ci znać. Kolację podano na wspaniałej zastawie z czasów Kompanii Wschodnioindyjskiej, ale obsługa była protekcjonalna i opieszała. Shasa podejrzewał, że większość kucharzy i kelnerów doskonaliła swoje umiejętności w wagonach restauracyjnych. Białe wina były słodkie i nie miały dobrego bukietu, za to czerwone – cabernet sauvignon z Weltevreden, rocznik 1951 – sprawdziło się doskonale. Stanowiło skromny wkład Shasy w urządzenie bankietu. Z satysfakcją ocenił, że jego cabernet nie ma sobie równych, może z wyjątkiem najlepszego bordeaux, żałował natomiast, że białe po raz kolejny okazało się absolutnie niestrawne. Shasa nie mógł zrozumieć, dlaczego tak się dzieje – tutejszy klimat i gleba były przecież bez zarzutu. Wprawdzie Weltervreden koncentrowało się zawsze na winach czerwonych, ale Shasa postanowił rozwinąć wkrótce własną produkcję białych, nawet gdyby musiał w tym celu sprowadzić specjalistę z Francji lub Niemiec i zakupić dodatkową winnicę na półwyspie. Yerwoerd i Macmillan okazali zebranym miłosierdzie – ich przemówienia wygłoszone przy stole były krótkie, błahe i ograniczyły się do kurtuazyjnej wymiany powitań oraz podziękowań. Rozmowy przy kolacji również nie wykraczały poza kwestie tak doniosłe jak przegrana z Argentyńczykami czy znakomita forma Denisa Comptona. Ale gdy tylko przyjęcie zaczęło dobiegać końca, Shasa odszukał wzrokiem Littletona, który bawił się w najlepsze w towarzystwie Tary i najwyraźniej był z tego zadowolony. – A propos jutra – Shasa starał się, by zabrzmiało to możliwie zdawkowo. – Słyszałem, że Macmillan szykuje jakąś bombę. – Ciekawe, kto ci to powiedział? – zainteresował się uprzejmie Littleton, ale Shasa zauważył w jego oczach nagły błysk czujności. – Możemy chwilę porozmawiać? – spytał półgłosem, po czym zwrócił się do Tary: – Wybacz nam, kochanie. Wziął Littletona za łokieć i bez pośpiechu wyprowadził go przez oszklone drzwi na taras obrośnięty dzikim winem. – Co się tutaj dzieje, Peter? – zapytał zniżając głos. – Chyba możesz mi powiedzieć? Byli bliskimi przyjaciółmi od wielu lat. Lord Littleton nie mógł zignorować tak bezpośredniego pytania. – Będę z tobą szczery, Shasa – odpowiedział. – Mac ma rzeczywiście coś w zanadrzu. Nie wiem, co to takiego, ale szykuje się wielka sensacja. Nasza prasa szaleje. Myślę, że jutrzejsze przemówienie będzie przełomowe w sensie politycznym. – Przewidujesz jakieś istotne zmiany w naszych stosunkach? Na przykład zniesienie klauzuli najwyższego uprzywilejowania w handlu? – naciskał Shasa. – Chyba żartujesz! – zachichotał Littleton. – Oczywiście, że nie. Handel to rzecz święta. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć. Musimy wszyscy zaczekać do jutra. Całą drogę do domu Tara i Shasa przebyli w milczeniu. Dopiero gdy rolls minął bramę Weltevreden, Tara spytała z napięciem w głosie: – O której Macmillan ma jutro przemawiać? – Sesja zaczyna się o jedenastej – odpowiedział Shasa machinalnie. Jego myśli krążyły nadal wokół tego, co usłyszał od Littletona. – Chciałabym przyjść i posłuchać. Poprosiłam Tricię, żeby zdobyła dla mnie bilet na galerię. – Ach, zapomniałem ci powiedzieć. To nie będzie w sali obrad. Nie ma tam wystarczającej ilości miejsc. Zdecydowaliśmy się na jadalnię, ale nie sądzę, żeby tym razem wpuszczono jakichś gości... – Przerwał zobaczywszy, że Tara nieoczekiwanie zrobiła się śmiertelnie blada. – Czy dobrze się czujesz? – zapytał. – W jadalni? – powtórzyła bez tchu. – Jesteś pewien? – Naturalnie, że tak. Coś nie w porządku, kochanie? – Tak. To znaczy nie! Nic mi nie jest. Trochę dokucza mi żołądek. Wszystko przez tę kolację i alkohol. – Jedno i drugie było dość paskudne – zgodził się Shasa. Jadalnia, myślała gorączkowo Tara. Była bliska paniki. Muszę ostrzec Mosesa. Muszę mu powiedzieć, że to nie może być jutro. Wszystko zostało już zaplanowane, łącznie z jego ucieczką. Muszę mu koniecznie dać znać, co się stało. Shasa wysadził Tarę przed głównym wejściem i odprowadził rollsa do garażu. Po powrocie zastał ją w błękitnym salonie. Służba czekająca jak zawsze na ich powrót, serwowała właśnie gorącą czekoladę. Lokaj Shasy pomógł mu przebrać się w brązową, aksamitną bonżurkę, a pokojówki uwijały się gorliwie, dopóki Shasa nie raczył ich wreszcie zwolnić. Tara konsekwentnie potępiała jego zachowanie. – Mogłabym z powodzeniem sama podgrzać mleko, podobnie jak tobie do założenia bonżurki nie jest potrzebna pomoc ze strony innego, dorosłego mężczyzny – powiedziała z naganą, kiedy służący opuścili salon. – To barbarzyński i feudalny zwyczaj trzymać ich na nogach do późnej nocy. – Nonsens, moja droga. – Shasa nalał sobie kieliszek koniaku. – To tradycja, którą oni cenią sobie tak samo jak my. Dzięki niej czują się potrzebni, wręcz niezastąpieni. A poza tym kucharz dostałby apopleksji, gdybyś zaczęła się panoszyć w jego kuchni. Powiedziawszy to Shasa zatonął w swoim ulubionym fotelu i nieoczekiwanie spoważniał. Zaczął mówić o rzeczach, o których rozmawiali tylko na początku małżeństwa, kiedy jeszcze panowała między nimi harmonia. – Coś niedobrego wisi w powietrzu i trochę mnie to niepokoi. Stoimy u progu nowej dekady. Boję się tego, co przyniosą nam lata sześćdziesiąte. Wprawdzie nacjonaliści rządzą tym krajem już od blisko dwudziestu lat i choć miałem jak najgorsze przeczucia, żadne z nich nie znalazło dotychczas potwierdzenia. Pomimo tego czuję jakiś dyskomfort. Przez bardzo długi czas wszystko szło po naszej myśli, ale mam wrażenie, że niedługo sprawy przyjmą zupełnie nowy obrót. Zły obrót. To może się stać nawet jutro... – Urwał i posłał Tarze uśmiech pełen zażenowania. – Wybacz mi, kochanie. Wiesz, że nieczęsto puszczam wodze fantazji. Patrzyła, jak Shasa w zamyśleniu sączy swój koniak i nie potrafiła wykrzesać z siebie nawet odrobiny współczucia. Miała mu tak wiele do zarzucenia, w jej sercu nagromadziło się tyle żalów i pretensji, że najchętniej wykrzyczałaby mu to wszystko w twarz, ale bała się. Łatwo mogła stracić panowanie nad sobą i powiedzieć za dużo – na przykład zacząć się głośno napawać bliską perspektywą zasłużonej kary, która spotka jego i jemu podobnych. Miała już dosyć tego żałosnego tete-a-tete. Chciała biec do Mosesa, powiedzieć mu, że musi koniecznie zmienić plany. Podniosła się z fotela. – Wiesz dobrze, co myślę na ten temat. Nie muszę chyba powtarzać. Wybacz, ale pójdę się położyć – oznajmiła. – Oczywiście. – Wstał kurtuazyjnie ze swojego miejsca. – Nie przejmuj się mną. Popracuję jeszcze przez kilka godzin. Muszę przejrzeć swoje notatki i przygotować się do jutrzejszego spotkania z Littletonem. Tara zajrzała po drodze do pokoju Isabelli i upewniła się, że dziewczynka już śpi. Znalazłszy się u siebie zamknęła drzwi na klucz, po czym szybko zmieniła wieczorową suknię i klejnoty na dżinsy i ciemny sweter. Skręciła sobie papierosa z haszyszem i postanowiła poczekać piętnaście minut, aż Shasa zabierze się na dobre do pracy. Wreszcie pogasiła światła, wrzuciła niedopałek do ubikacji i spuściła wodę. Opuszczając apartament ponownie zamknęła drzwi na klucz – na wypadek, gdyby Shasa przyszedł na górę i czegoś od niej chciał. Zeszła na dół tylnymi schodami. Była już na werandzie, kiedy usłyszała, że w bibliotece dzwoni telefon. Mimo woli znieruchomiała i przywarła do ściany. Serce waliło jej jak młotem. Potem uświadomiła sobie, że to prywatna linia Shasy. Już miała kontynuować wędrówkę, ale głos Shasy osadził ją w miejscu. Okna gabinetu były otwarte. Usłyszała, jak powiedział do słuchawki: – Kitty Godolphin! Ty mała czarownico! Mogłem się domyśleć, że tu będziesz. Na dźwięk tego nazwiska w pamięci Tary odżyły dręczące wspomnienia. Nie potrafiła jednak oprzeć się pokusie i podeszła bliżej do okna. – Przyznaj się, znowu zwęszyłaś zapach świeżej krwi! – powiedział Shasa. Kitty musiała rzucić jakąś zręczną ripostę, bo po sekundzie zachichotał. – Gdzie jesteś? Aha, w „Nellie’m”. – „Mount Nelson” był najlepszym hotelem na Przylądku. – A co teraz robisz? Tak, dokładnie w tej chwili? Wiem, która jest godzina. Druga w nocy. Ale sama mi kiedyś mówiłaś, że każdy moment jest dobry. Będę za pół godziny. Cokolwiek masz zamiar robić, nie zaczynaj beze mnie. – Shasa odłożył słuchawkę. Okna były zasłonięte, ale Tara zobaczyła jego cień na tle zasłon i wiedziała, że wstał zza biurka. Bezszelestnie pokonała długość werandy, zeskoczyła w gęstwinę hortensji i skuliła się w krzakach. Po kilku minutach w bocznych drzwiach pojawił się Shasa w ciemnym płaszczu narzuconym na bonżurkę i wyprowadził jaguara. Mimo pośpiechu przez winnice przejechał bardzo wolno i ostrożnie, jakby starał się nie zakurzyć swoich bezcennych winogron. Obserwując niknące w oddali światła Tara nienawidziła go tak mocno, jak jeszcze nigdy dotąd. Wydawało się, że powinna była już dawno przywyknąć do jego niezliczonych miłostek, ale doprawdy teraz zachowywał się jak kocur w czasie rui. Kiedy był w pobliżu, żadna kobieta nie mogła czuć się bezpieczna. I to właśnie Shasa ośmielił się wygnać z domu własnego syna, reagując świętym oburzeniem na jego wybryki, które niczym się nie różniły od tego, co sam wyprawiał! Tara uważała, że to absurdalne i głęboko niesprawiedliwe. Kitty Godolphin. Tara przypomniała sobie nagle swoje pierwsze spotkanie z ambitną panią redaktor z telewizji i jej dziwną reakcję, kiedy padło imię Shasy. Teraz wszystko było jasne. – Boże, jak ja go nienawidzę! Nie ma za grosz wstydu ani sumienia. Zasługuje na śmierć bardziej niż ktokolwiek inny! – Tara powiedziała to głośno, ale zaraz potem zasłoniła usta dłonią, przerażona bluźnierczą treścią własnych słów. Nie powinnam była tak mówić, strofowała się w myślach, ale to wszystko prawda! Zasłużył sobie na śmierć, a ja zasłużyłam na to, żeby się od niego wreszcie uwolnić i móc dołączyć do Mosesa i do mojego ukochanego syna. Podniosła się z klęczek, otrzepała spodnie z piasku i pobiegła przez trawnik w kierunku winnicy. Księżyc był dopiero w pierwszej kwadrze, ale świecił dostatecznie jasno, by czuła się nieswojo na otwartej przestrzeni. Z ulgą dotarła do plantacji, gdzie znalazła się pod osłoną winorośli obsypanych ciężkimi owocami. Szła szybko pomiędzy dwoma szpalerami krzewów, aż znalazła się po drugiej stronie winnicy. Za stajniami i budynkami gospodarczymi stały baraki dla służby. Moses zajmował pokój w końcu drugiego szeregu baraków, z oknem wychodzącym na plantację. Tara delikatnie zastukała w szybę. Odpowiedział niemal natychmiast; sypiał czujnie jak dziki kot. – To ja – szepnęła. – Zaczekaj – odparł. – Zaraz ci otworzę. Pojawił się w drzwiach ubrany tylko w białe szorty. Jego skóra lśniła w blasku księżyca niczym płynna smoła. – Jesteś chyba szalona, skoro przychodzisz tu o tej porze – powiedział karcąco, wciągając ją za ramię do pokoju. – Narażasz nas oboje na wielkie niebezpieczeństwo. – Wysłuchaj mnie, Mosesie. Dowiedziałam się czegoś bardzo ważnego. To nie może być jutro. Moses obrzucił ją spojrzeniem pełnym bezbrzeżnej pogardy. – Zawsze wiedziałem, że nie jesteś jedną z nas. Nie ma w tobie ducha prawdziwej rewolucjonistki. – Nieprawda, Mosesie. Całym sercem jestem z wami. Kocham cię i zrobię dla ciebie wszystko. Ale oni zmienili plany. Macmillan nie będzie przemawiał w głównej sali, tylko w jadalni. Tym razem Moses popatrzył na nią nieco inaczej. Po chwili namysłu podszedł do wąskiej szafki wbudowanej w ścianę u wezgłowia łóżka i zaczął się ubierać. – Co zamierzasz zrobić? – spytała Tara. – Muszę natychmiast ostrzec pozostałych. – Jakich pozostałych? Nie wiedziałam, że jest w to zaangażowany jeszcze ktoś oprócz ciebie. – Wiesz tylko tyle, ile powinnaś wiedzieć – uciął Moses. – Muszę wziąć samochód. Nie będzie z tym problemu? – Nie. Shasa wyszedł i nieprędko wróci. Mogę jechać z tobą? – Zwariowałaś? Gdyby policja przyłapała w środku nocy Murzyna z białą kobietą... – Nie dokończył zdania. – Pójdziesz teraz do domu i zadzwonisz pod numer, który ci podam. Odbierze kobieta. Powiesz tylko: „Jedzie do was Cheetah. Będzie tam za pół godziny” – i odłożysz słuchawkę. Moses powoli przeciskał się chevroletem przez labirynt wąskich uliczek Szóstej Dzielnicy zamieszkanej przez Malajczyków. Za dnia było tu gwarno i kolorowo. W małych sklepikach kwitł handel, na parterach zrujnowanych wiktoriańskich kamienic gnieździły się zakłady blacharskie, pracownie krawieckie i jatki, zaś wyżej, na ozdobnych balkonach z lanego żelaza, powiewały wielobarwne proporce suszącej się bielizny. Kręte uliczki tętniły życiem, rozbrzmiewały tu okrzyki wędrownych handlarzy i śmiech dzieciarni. Po zmroku jednak wszyscy zwijali swoje interesy i znikali w domach ustępując miejsca ulicznym gangom, alfonsom i prostytutkom. Czasem jacyś biali śmiałkowie zapuszczali się nocą w te okolice w poszukiwaniu mocnych wrażeń, odwiedzali zatłoczone spelunki, żeby posłuchać jazzu lub skosztować owocu zakazanego i poderwać kolorowego kociaka – w tym drugim przypadku chodziło bardziej o posmak ryzyka niż o autentyczną przyjemność. Moses zaparkował w bocznej, ciemnej ulicy. Graffiti na ścianie pobliskiego domu informowało, że znalazł się na terytorium należącym do gangu o nazwie Rude Boys. Szajka była postrachem całej dzielnicy. Już po paru sekundach z mroku wyłonił się pierwszy zwiadowca – drobny chłopaczek o twarzy występnego starca. Moses rzucił mu srebrnego szylinga i wskazując chevroleta powiedział: – Pilnuj go dobrze. Jeśli ktoś posieka mi opony, ja zrobię to samo z twoim tyłkiem. Mały urwis uśmiechnął się złośliwie w odpowiedzi. Moses wspiął się po wąskich schodach prowadzących do „Vortex Club”. Na podeście jakaś para ukryta w cieniu kopulowała zawzięcie. Moses spojrzał z dezaprobatą. Mężczyzna był biały. Próbował uchylić się przed ciosem, ale Moses nigdy nie chybiał. Zanim został wpuszczony do środka, ktoś zlustrował go uważnie przez judasza. W długiej, zatłoczonej sali było aż czarno od dymu, w powietrzu unosiła się słodkawa woń haszyszu. Klientela była bardzo zróżnicowana – od lokalnych mafioso w luźnych garniturach i szerokich krawatach po białych mężczyzn w smokingach. Moses nie dostrzegł jednak ani jednej białej kobiety. Jazzowy kwartet Dollara Branda grał właśnie jakąś sentymentalną melodię. Wszyscy siedzieli nieruchomo, zasłuchani i rozmarzeni. Nikt nie zwrócił uwagi na Mosesa, który przemknął się pod ścianą do drzwi znajdujących się na drugim końcu sali i pilnowanych przez wysokiego, barczystego draba. Mężczyzna natychmiast rozpoznał Mosesa i usunął się na bok, by zrobić mu przejście. W pokoju na zapleczu, przy okrągłym karcianym stole siedział tylko jeden człowiek, trzymając w palcach tlącego się papierosa. Wisząca nad stołem lampa z zielonym kloszem oświetlała jego kredowobiałą twarz i głęboko osadzone, ciemne oczy, w których czaiło się okrucieństwo. – Postąpiłeś nieroztropnie zwołując zebranie w takim momencie i bez żadnego istotnego powodu – powiedział Joe Cicero. – Wszystko zostało już omówione i przygotowane. O czym chcesz jeszcze dyskutować? – Miałem powód, żeby to zrobić. Bardzo ważny powód – oznajmił Moses i rozsiadł się na krześle po przeciwnej stronie stołu pokrytego suknem. Joe Cicero wysłuchał go z kamienną twarzą. Kiedy zapadła cisza, wierzchem dłoni odgarnął z czoła mizerny kosmyk włosów. Moses wiedział z doświadczenia, że ten gest oznacza silne wzburzenie. – Nie możemy teraz odwołać całej akcji. Zaplanowaliśmy ucieczkę w najdrobniejszych szczegółach. Takie przygotowania zajmują mnóstwo czasu. Nie da się tak po prostu przesunąć terminu. Samolot już czeka w umówionym miejscu. Maszyna została wynajęta od małej firmy przewozowej w Johannesburgu. Pilot był wykładowcą nauk politycznych w Witwatersrand University i tajnym członkiem południowoafrykańskiej Partii Komunistycznej. – Jak długo jest w stanie czekać na wstędze? – spytał Moses. – Najwyżej tydzień – odparł Cicero po chwili namysłu. „Wstęgą” nazywali nie zarejestrowany pas startowy na terenie wielkiego, opuszczonego rancza w Namaqualand, skąd tylko cztery godziny lotu dzieliły Mosesa od bezpiecznej kryjówki, którą zaaranżowano dla niego w Bechuanaland, w pobliżu północno-zachodniej granicy kraju. Była to stacja przesiadkowa dla większości uchodźców politycznych. Stamtąd przedostawali się dalej na północ. – W takim razie tydzień musi nam wystarczyć – powiedział Moses. – Ryzyko wzrasta z godziny na godzinę. Rozprawię się z Yerwoerdem przy pierwszej nadarzającej się okazji. Niech tylko zajmie swoje miejsce w pierwszej ławie. Było już po czwartej, kiedy Moses opuścił klub i wsiadł do samochodu. Kitty Godolphin siedziała po turecku na łóżku, w najmniejszym stopniu nie skrępowana własną nagością. Była bezwstydna jak dziecko. Czas okazał się dla niej niezwykle łaskawy. Przez te wszystkie lata prawie nie zmieniła się fizycznie. Jej ciało było wprawdzie nieco dojrzalsze niż dawniej – piersi stały się pełniejsze, a ich sutki lekko pociemniały, Shasa nie mógł także dostrzec już łagodnych łuków żeber, które kiedyś rysowały się wyraźnie pod gładką, jasną skórą. Ale miała nadal drobne, twarde, chłopięce pośladki i niebotycznie długie, smukłe jak u źrebięcia nogi. Pozostała również po dawnemu otwarta i na swój sposób niewinna – otoczona specyficzną aurą wiecznej młodości, do której tak bardzo nie pasowała cyniczna twardość jej spojrzenia. Teraz z przejęciem opowiadała Shasy o Kongo. Spędziła tam ostatnie pięć miesięcy, a plon tej podróży, zarejestrowany na taśmie filmowej, był sensacyjny. Miała dużą szansę zdobyć już trzecią w swojej karierze nagrodę Emmy i jeszcze raz potwierdzić swoją klasę jako najlepsza dziennikarka telewizyjna w Ameryce. Paplała bez tchu jak mała dziewczynka: – Złapali tych trzech agentów Simba, ustawili pod mangowcem, tuż obok spalonego szpitala i na poczekaniu osądzili. Ale nim skazali ich na śmierć, zrobiło się za ciemno, żeby filmować. Więc poszłam do komendanta i dałam mu swojego rolexa, a on w dowód wdzięczności zgodził się odłożyć egzekucję do następnego ranka. Dzięki temu Hank mógł wszystko nakręcić. Mówię ci, to najlepszy materiał, jaki kiedykolwiek zrobiliśmy. Zaraz po wschodzie słońca wyprowadzili nagich skazańców na plac targowy. Wokół nich zebrał się natychmiast cały tłum miejscowych kobiet, które zaczęły się targować o różne części ich ciał. Zawsze wiedziałam, że ci Baluba to najprawdziwsi kanibale. Kiedy już wyprzedali po kawałku wszystkich tych biedaków, zabrali ich nad rzekę i wymordowali. Oczywiście strzelali w głowę, żeby nie uszkodzić mięsa. Potem od razu porąbali ich tam na brzegu, a kobiety czekały cierpliwie w kolejce na swoje porcje – zakończyła triumfalnie. Starała się wyraźnie zaszokować Shasę, który z irytacją stwierdził, że dopięła swego. – Czego ty właściwie szukasz, dziewczyno? – zapytał zdegustowany. – Jednego dnia robisz miły, nadskakujący wywiad z Martinem Lutherem Kingiem, a nazajutrz z upodobaniem portretujesz najpotworniejsze akty barbarzyństwa, jakie uda się wytropić w Afryce. Kitty wybuchnęła swoim charakterystycznym, gardłowym śmiechem, który niezmiennie podniecał Shasę. – A dzień później filmuję negocjacje brytyjskiego imperialisty z tymi zbirami, którzy zasiadają w twoim rządzie i jak gdyby nigdy nic przydeptują karki swoich niewolników. – Do licha, Kitty! Co chcesz osiągnąć w ten sposób? – Uchwycić prawdę o świecie – odpowiedziała po prostu. – A jeśli ta prawda nie pasuje do twoich wyobrażeń, wtedy przekupujesz kogoś zegarkiem, żeby ją trochę nagiął. – Wkurzyłam cię – stwierdziła z zadowoleniem. Shasa wstał z łóżka i podszedł do fotela, na którym leżało w nieładzie jego ubranie. – Kiedy się dąsasz, wyglądasz jak mały chłopiec – dodała. – Za godzinę zrobi się widno. Muszę jechać do domu, żeby się przebrać – odparł cierpko. – O jedenastej mam spotkanie ze swoimi kumplami, imperialistycznymi gnębicielami niewolników, o których wspomniałaś. Będziemy wszyscy w komplecie. – Naturalnie, musisz usłyszeć osobiście z ust Wielkiego Maca, jak bardzo chce kupować twoje złoto i diamenty. Nieważne, że to krwawica tych... – Dosyć, kochanie – przerwał jej Shasa. – Chyba wystarczy na dzisiaj tych obelg. Wyciągnął spodnie i wpychając do środka koszulę dorzucił z uśmiechem: – Dlaczego za każdym razem trafiam na jakąś wojującą feministkę? – Może lubisz być prowokowany? – zasugerowała Kitty. Shasa z powątpiewaniem potrząsnął głową i sięgnął po bonżurkę. – Zdecydowanie wolę być kochany – odparł. – A skoro już o tym mowa, kiedy się znów zobaczymy? – Jak to kiedy? O jedenastej w Parlamencie. Spróbuję złapać cię w obiektyw. Jesteś taki fotogeniczny! Shasa zbliżył się do łóżka, żeby ucałować jej anielsko uśmiechające się usta. – Wciąż nie rozumiem, co w tobie widzę – powiedział czule. W drodze na hotelowy parking nie przestawał myśleć o Kitty. To zdumiewające, że potrafiła bez specjalnego wysiłku utrzymać jego zainteresowanie przez tyle długich lat. Ta sztuka nie udała się dotychczas żadnej kobiecie z wyjątkiem Tary. To głupie, ale z Kitty było mu cudownie. Nadal pożądał jej do szaleństwa – w łóżku nie miała sobie równych, a po każdej wspólnie spędzonej nocy był pijany szczęściem i dumny jak paw, chciało mu się żyć, a nawet, co uświadomił sobie ze zdumieniem, uwielbiał się z nią kłócić. Chryste, przez całą noc nie zmrużyłem oka, a czuję się jak nowo narodzony. Czyżbym nadal się kochał w tej małej ladacznicy? – pomyślał z niepokojem, jadąc wolno aleją wysadzoną palmami. Przypomniał sobie propozycję małżeństwa, którą dawno temu złożył Kitty, i jej kategoryczną odmowę. Minął bramę hotelu i skręcił na główną drogę biegnącą wzdłuż Szóstej Dzielnicy. Na Roeland Street z trudem oparł się pokusie przejechania na czerwonym świetle. Było mało prawdopodobne, by o tej porze ktoś tędy przejeżdżał, ale Shasa jako zdyscyplinowany kierowca zahamował przepisowo i w tym momencie z bocznej ulicy wyskoczył niespodziewanie inny samochód. Zakręcił gwałtownie tuż przed maską jaguara i popędził do przodu. Shasa nie musiał nawet sprawdzać numerów. W świetle swoich reflektorów natychmiast rozpoznał zielonego chevroleta i mężczyznę za kierownicą. Był to nowy szofer Tary. Shasa spotkał go już dwukrotnie – najpierw w Weltevreden, potem na korytarzu w Parlamencie – ale dopiero teraz mógł zobaczyć kształt jego głowy, ponieważ Murzyn był bez czapki. Nie po raz pierwszy Shasa miał wrażenie, że skądś zna tego człowieka, nie potrafił jednak umiejscowić go we wspomnieniach. Choć za wszelką cenę usiłował odświeżyć pamięć, wkrótce porzucił te wysiłki, bo jego uwagę zaabsorbowało coś innego. Ogarnęła go złość. Szofer nie miał prawa używać samochodu Tary do swoich prywatnych celów, a mimo to rozbijał się nim po mieście o czwartej nad ranem, zupełnie jakby chevrolet był jego własnością. Bez wątpienia rozpoznał Shasę i dlatego przyspieszył, próbując go zgubić. W pierwszym odruchu Shasa chciał rzucić się w pogoń i przywołać zuchwalca do porządku, ale zatrzymało go kolejne czerwone światło, dzięki czemu miał czas ochłonąć i uporządkować myśli. Był w zbyt dobrym humorze, by zawracać sobie głowę niesubordynacją jakiegoś szofera. Poza tym zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że użeranie się z tym człowiekiem w środku nocy jest poniżej jego godności i może postawić go w dwuznacznej sytuacji. Nie wiał najmniejszej ochoty wyjaśniać komukolwiek, co robił nad ranem na peryferiach dzielnicy słynącej z licznych burdeli. Kiedy wprowadził jaguara do garażu, chevrolet stał już na swoim miejscu w szeregu innych wozów. Przechodząc obok, Shasa położył rękę na masce i pokiwał głową. Jego przypuszczenia potwierdziły się ostatecznie – silnik nie zdążył jeszcze ostygnąć. Shasa wszedł do domu ubawiony świadomością, że musi skradać się do własnej sypialni jak złodziej. Przy śniadaniu był nadal w szampańskim nastroju. Nucąc pod nosem nałożył sobie ogromną porcję jajecznicy na bekonie. Minutę po nim zjawił się w jadalni Garry. „Szef powinien zjawiać się w pracy jako pierwszy, a wychodzić jako ostatni” – tak zawsze pouczał syna. Chłopiec wziął to sobie do serca. I na dobrą sprawę już dawno przestał być chłopcem. Shasa ze zdumieniem śledził zachodzące w nim zmiany. Garry był od niego niższy zaledwie o cal, za to szerszy w ramionach i dużo mocniej zbudowany. Idąc korytarzem Shasa nie raz słyszał sapanie syna, który zawzięcie mocował się ze sztangami. Chłopak zszedł na śniadanie świeżo ogolony, ale jego szczęki już pokrywał błękitny cień mocnego zarostu – musiał używać brzytwy przynajmniej dwa razy dziennie. Jego niesforna czupryna także nie poddawała się żadnym zabiegom; pomimo ogromnej ilości brylantyny gęste włosy sterczały sztywno na wszystkie strony. Garry usiadł obok Shasy, przełknął pierwszy kęs omleta i natychmiast zaczął mówić: – On już nie daje sobie rady, ojcze. Potrzebujemy na to stanowisko kogoś znacznie młodszego, kto podoła wszystkim obowiązkom. Pamiętaj, że doszła jeszcze Silver River Mine. – Pracuje dla nas od dwudziestu lat – zaoponował Shasa łagodnie. – Wiem, tato. Nie proponuję przecież, żeby go zastrzelić. Musimy go po prostu wysłać na emeryturę. Na Boga, on ma prawie siedemdziesiątkę! – Emerytura go wykończy. – A on wykończy nas, jeśli pozwolimy mu zostać. – W porządku – westchnął Shasa. Wiedział, że Garry ma rację. Staruszek już od dawna nie nadawał się do pracy. – Ale porozmawiam z nim osobiście. – Byłbym ci wdzięczny, tato. – W oczach Garry’ego pojawił się zwycięski błysk. – A propos Silver River Mine – przypomniał sobie Shasa. – Wszystko już omówiłem. Zaraz po dyplomie pójdziesz tam na praktykę. Ostatnio Garry spędzał dużo więcej czasu w Centaine House niż na wykładach w szkole handlowej. W rezultacie musiał przełożyć jeden z egzaminów końcowych na późniejszy termin. Zdawał go w przyszłym tygodniu i zaraz potem miał jechać do Silver River Mine. Shasa chciał, żeby Garry popracował tam przez rok lub dwa. – Od pewnego czasu to przodująca kopalnia naszej firmy. Przejęła palmę pierwszeństwa po H’ani. Zależy mi na tym, żebyś wiedział o wszystkim i trzymał rękę na pulsie – oznajmił synowi. Garry tylko na to czekał. – Nareszcie coś konkretnego! Po tylu latach wertowania nudnych książek chciałbym się w końcu zabrać do jakiejś poważnej roboty. W tym momencie do jadalni wszedł zadyszany Michael. – Dobrze, że jesteś, tato. Bałem się, że już cię nie zastanę. – Spokojnie, synu – zastopował go Shasa. – Najpierw usiądź i zjedz śniadanie. Dobrze ci to zrobi. – Nie jestem dzisiaj głodny – oświadczył Michael siadając naprzeciw ojca. – Przyszedłem, bo muszę z tobą koniecznie porozmawiać. – W takim razie zamieniam się w słuch. – Nie tutaj – zaprotestował Michael. – Szczerze mówiąc wolałbym rozmawiać na przykład w pokoju myśliwskim. Przy stole zapadło uroczyste milczenie. Pokój myśliwski był zarezerwowany na wyjątkowo doniosłe okazje. Skoro Michael zażądał, by rozmowa odbyła się właśnie tam, najwidoczniej miał coś niezwykle ważnego do zakomunikowania. Shasa mimo woli zerknął na zegarek. – Posłuchaj, Mickey. Dzisiaj w Parlamencie przemawia premier Macmillan. – Wiem, ojcze, ale proszę. Nie zajmę ci dużo czasu. – Żarliwość, z jaką nalegał, pozwalała przypuszczać, że sprawa rzeczywiście jest poważna, ale Shasa podejrzewał, że Michael nieprzypadkowo wybrał właśnie ten, a nie inny moment. Zawsze, kiedy chciał poruszyć jakąś drażliwą kwestię, robił to w chwili, gdy Shasa miał na głowie coś ważniejszego, w związku z czym można było liczyć na stosunkowo łagodną reakcję z jego strony. Bez wątpienia odziedziczył tę przebiegłość po matce. Przypominał ją do złudzenia zarówno z charakteru, jak z wyglądu. – Daję ci dziesięć minut – zgodził się niechętnie Shasa. – Wybacz, Garry, ale musimy cię na chwilę opuścić. Kiedy znaleźli się w pokoju myśliwskim. Shasa starannie zamknął drzwi na klucz i zasiadł w fotelu przed kominkiem. Był to jeden ze ściśle przestrzeganych domowych rytuałów. – A zatem, co masz mi do powiedzenia, mój chłopcze? – Dostałem pracę, ojcze. – Michael znów z trudem chwytał oddech. – Tak. Wiem, że zaczepiłeś się w Mail i od czasu do czasu bawisz się w korespondenta. Czytałem nawet twoje sprawozdanie z meczu lub raczej ty mi je przeczytałeś. Bardzo dobre. – Shasa uśmiechnął się złośliwie. – Wszystkie pięć linijek. – Nie, ojcze. Dostałem etat. Rozmawiałem z redaktorem naczelnym i zaproponowali mi stanowisko młodszego reportera. Zaczynam pierwszego. Teraz na twarzy Shasy w miejsce uśmiechu pojawił się złowieszczy wyraz. – Do diabła, Mickey! Chyba nie mówisz poważnie! A co z nauką?! Zostały ci jeszcze dwa lata do skończenia uniwersytetu. – Mówię jak najbardziej poważnie, tato. Zdobędę wykształcenie pracując w gazecie. – Nigdy – Shasa podniósł głos. – Zabraniam ci kategoryczniej, słyszysz? Nie pozwolę, żebyś rzucił szkołę. Chcę cię najpierw zobaczyć na podium, jak odbierasz dyplom. – Przykro mi, ojcze, ale już się zdecydowałem. – Michael był roztrzęsiony i śmiertelnie blady, ale w jego spojrzeniu Shasa dojrzał twardą zawziętość, która rozwścieczyła go dużo bardziej niż to, co usłyszał. Z trudem zdołał się opanować. – Znasz zasady – wycedził wreszcie. – Zawsze stawiałem sprawę jasno, wobec każdego z was. Jeśli robicie to, co każę, możecie liczyć na wszelką pomoc z mojej strony. Jeżeli zaś idziecie własną drogą, możecie liczyć wyłącznie na siebie. – Wziął głęboki oddech i choć sprawiło mu to ogromny ból, dokończył: – Tak jak Sean. – Wiem, ojcze. – Michael potulnie skinął głową. – Znam zasady. – A więc? – Nie mogę zrezygnować. Pisanie to jedyna rzecz, której pragnę się nauczyć. Bez dziennikarstwa moje życie straciłoby sens. Nie chcę ci się sprzeciwiać, ojcze, ale muszę spróbować. – To robota twojej matki! – wybuchnął Shasa. – Ona cię do tego namówiła! – Powiedziałem jej o wszystkim – przyznał Michael z zakłopotaniem – ale decyzję podjąłem sam. – Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że od tej chwili przestaję siej interesować twoim losem? Jeżeli wyprowadzisz się z domu, nie dostaniesz ode mnie ani centa. Będziesz się utrzymywał z pensji; młodszego reportera. – Rozumiem. – Zatem wszystko jasne. Możesz już iść. Michael wyglądał na zaskoczonego. – Wszystko? – spytał z niedowierzaniem. – Chyba że zmieniłeś zdanie albo chcesz jeszcze coś dodać. – Nie, ojcze. – Michael zgarbił się i dodał z rezygnacją w głosie: – Może jeszcze tylko to, że bardzo cię kocham i jestem ci wdzięczny za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. – Jeśli mam być szczery, wybrałeś wyjątkowo oryginalny sposób, żeby mi to okazać – powiedział cierpko Shasa wychodząc z pokoju. Decyzję syna odebrał początkowo jako rażący przykład nielojalności. Dopiero w połowie drogi do miasta zaczął myśleć racjonalnie. Zazwyczaj konsekwentnie potępiał samobójcze zapędy swoich świetnie prosperujących rówieśników, którzy znajdowali masochistyczną przyjemność w posiadaniu na własność jakiejś gazety. W żadnym przypadku nie była do inwestycja dochodowa, ale w skrytości ducha Shasa miał zawsze ochotę pozwolić sobie na nierozważny kaprys i dołączyć do tego grona bogatych szaleńców. – Wprawdzie zyski są żadne – zastanawiał się głośno – ale to poczucie władzy! Możliwość dowolnego manipulowania ludźmi! W Afryce Południowej prasa anglojęzyczna była histerycznie antyrządowa, podczas gdy afrykanerska podlizywała się bezwstydnie Partii Narodowej. Człowiek myślący nie dawał się nabrać ani na jedno, ani na drugie. A gdyby tak pojawiła się gazeta skierowana wyłącznie do ludzi interesu, niezaangażowanych politycznie?, rozmyślał Shasa. Mógłbym wykupić jakiś mały, podupadający dziennik i zamienić go w doskonale sprzedający się tytuł. Stać mnie na to. Dzięki Silver River Mine będziemy wkrótce spać na pieniądzach, uśmiechnął się pod nosem. Może się starzeję, ale muszę przynajmniej zapewnić pracę swojemu wyrodnemu synowi! Im dłużej rozważał zatrudnienie Michaela jako naczelnego dużej, wpływowej gazety, tym bardziej kuszący wydawał mu się ten pomysł. Na pewno byłoby lepiej, gdyby gałgan najpierw skończył uniwersytet. Shasa był nadal niepocieszony, ale nim zatrzymał jaguara pod Parlamentem, zdążył już prawie zapomnieć o nikczemnej zdradzie syna. Oczywiście, dam mu przyzwoite kieszonkowe, postanowił. Musiałem go przecież trochę postraszyć. W gmachu wyczuwało, się wyraźnie atmosferę oczekiwania. W hallu roiło się od posłów i senatorów. Łączyli się w grupki, by za chwilę rozproszyć się i spotkać ponownie, ale w nieco innych konfiguracjach. Był to odwieczny balet ilustrujący aktualne rozgrywki polityczne i zmieniający się co chwila układ sił. Shasa od lat obserwował to z niesłabnącą fascynacją, a jednocześnie, jako jeden z solistów, bezbłędnie orientował się w subtelnościach fabuły tego spektakl i czujnie kontrolował jego przebieg. Ponieważ sam kreował jedną z głównych ról, dotarcie do schodów zajęło mu dobre dwadzieścia minut. Do sesji pozostało jeszcze sporo czasu. Shasa chciał koniecznie zajrzeć przedtem do biura. Tricia przywitała go nerwową wyliczanką: – Od rana wszyscy próbują się z panem skontaktować. Dzwoni lord Littleton. Sekretarz premiera zostawił wiadomość. – Najpierw połącz mnie z sekretariatem Yerwoerda, potem z Littletonem – polecił Shasa, sadowiąc się za biurkiem. Zmarszczył brwi na widok kilku okruchów tynku zaśmiecających blat i z irytacją strząsnął je na podłogę. Chciał poprosić Tricię, żeby przy najbliższej okazji zwróciła uwagę sprzątaczkom, ale dziewczyna nie skończyła jeszcze odczytywać długiej listy osób, które telefonowały podczas jego nieobecności i miał niecałą godzinę na załatwienie najważniejszych spraw. Z sekretarzem Yerwoerda uporał się bez trudu. Był solidnie przygotowany, dzięki czemu mógł mu udzielić wszystkich potrzebnych informacji bez konieczności konsultowania się z kimkolwiek. Potem Shasa zadzwonił do Littletona, który miał parę wątpliwości odnośnie dodatkowego punktu w porządku dziennym dzisiejszego spotkania. Pod koniec rozmowy Shasa zaryzykował pytanie: – Dowiedziałeś się może czegoś nowego na temat przemówienia Macmillana? – Przykro mi, staruszku, ale jestem ciemny jak tabaka w rogu. Jedziemy na tym samym wózku. Odkładając słuchawkę Shasa dojrzał na swoim bibularzu znów kawałek tynku, którego jeszcze przed chwilą nie było. Dopiero tera zastanowiło go, skąd biorą się na jego biurku te tajemnicze odłamki. Zerknął na sufit i zobaczył niewielki otwór otoczony siateczką drobnych pęknięć. Wściekły nacisnął guzik interkomu. – Tricio, pozwól na moment. – Kiedy weszła, wskazał jej dziury i spytał: – Możesz mi powiedzieć, co to jest? Tricia podeszła bliżej i zapatrzyła się w sufit. Widać było, że myśli nad czymś bardzo intensywnie. Wreszcie się rozpogodziła: – Już wiem! Ale miałam panu o tym nie mówić. – Obawiam się, że będziesz musiała. – Pańska żona powiedziała mi w sekrecie, że planuje jakieś przeróbki w pańskim biurze i że to ma być niespodzianka. Być może ekipa remontowa zaczęła już coś robić w tej sprawie. – Cholera! – zaklął Shasa. Nie cierpiał niespodzianek, zwłaszcza takich, które burzyły jego uporządkowaną egzystencję. Lubił swój gabinet i nie życzył sobie, żeby ktoś pokroju Tary wkraczał ze swoimi awangardowymi pomysłami na jego prywatne terytorium, próbując na siłę udoskonalić coś, co funkcjonowało bez zarzutu. – Wspominała też o zmianie zasłon – dodała niewinnie Tricia. Nie znosiła Tary. Uważała ją za intrygantkę i nie mogła jej darować lekceważącego stosunku wobec Shasy. Podejrzewała, że jest osobą płytką i nieszczerą, dlatego z rozkoszą zasiała w sercu szefa ziarno nieufności. Łudziła się, że gdyby nie Tara, Shasa z pewnością już dawno zwróciłby na nią uwagę i doceniłby jej uczucia. – Ale przede wszystkim chciała zmienić oświetlenie w gabinecie – ciągnęła mściwie. Shasa zerwał się z krzesła i pieszczotliwie dotknął ukochanych zasłon. On i Centaine przerzucili co najmniej sto próbek rozmaitych materiałów, nim zdecydowali się w końcu na ten właśnie wzór. Żeby podkreślić swoje przywiązanie, Shasa zaczął poprawiać zasłony i wówczas odkrył w suficie kolejny otwór, z którego zwisał cienki przewód. Teraz wpadł w autentyczną furię, ale w obecności Tricii próbował się pohamować. – Natychmiast zadzwoń do działu administracyjnego – rozkazał – Nie rozmawiaj z żadnym z robotników, tylko z samym Odendaalem. Chcę wiedzieć, co tu się dzieje. Powiedz mu, że cokolwiek to jest, spieprzyli dokumentnie robotę, bo tynk leci mi na głowę. – Załatwię to jeszcze dzisiaj – obiecała Tricia, po czym dodała pojednawczo: – Sesja zaczyna się za dziesięć minut, panie Courtney. Nie powinien się pan spóźnić. Na korytarzu Shasa niemal zderzył się z Manfredem De La Reyem, który właśnie wyszedł ze swojego biura. – Dowiedziałeś się czegoś? – Nie. A ty? Manfred potrząsnął głową. – I tak jest już za późno. Nie możemy nic zrobić. Przy wejściu do jadalni Shasa zauważył Blaine’a Malcomessa. – Jak matka? – zagadnął Blaine. – Centaine ma się świetnie. Liczy, że zobaczycie się jutro wieczorem. – Centaine urządzała w Rhodes Hill przyjęcie na cześć lorda Littletona. – Kiedy wychodziłem, dawała właśnie niezły wycisk szefowi kuchni. – Roześmieli się obaj, po czym zajęli swoje miejsca w pierwszym rzędzie. Shasa obrócił się i spojrzał na koniec sali, gdzie usadowili się dziennikarze i operatorzy z kamerami. Odszukał wzrokiem Kitty, która mrugnęła do niego figlarnie. W tłumie kolegów z ekipy wydała mu się dziwnie krucha i bezbronna. Wkrótce pojawili się obaj premierzy. Shasa pochylił się do Manfreda i mruknął: – Mam nadzieję, że to wszystko nie okaże się kolejną burzą w szklance wody i że Wielki Mac powie nam coś naprawdę interesującego. Manfred wzruszył ramionami. – Z drugiej strony, osobiście wolałbym, żeby to nie było zbyt interesujące – odparł Shasa, kładąc nacisk na przedostatnie słowo. – Czasami bezpieczniej jest trochę się ponudzić... – Urwał, bo w tym momencie przewodniczący poprosił o ciszę i wstał z miejsca, by uroczyście przedstawić zebranym premiera Wielkiej Brytanii. Na sali, w której zgromadzili się najpotężniejsi obywatele tego kraju, zapadła pełna oczekiwania cisza. Macmillan robił imponujące wrażenie. Był wysoki, dystyngowany i – jakby dla kontrastu – miał zaskakująco dobrotliwy wyraz twarzy. Patrząc na niego Shasa wyzbył się nagle wszystkich dotychczasowych obaw. Przeczucie, że właśnie w tej chwili ważą się jego przyszłe losy, gdzieś się ulotniło. Skrzyżował ręce na piersiach i spuścił głowę. Była to u niego oznaka maksymalnej koncentracji. Macmillan przemawiał monotonnym, beznamiętnym głosem, ale starannie dobierane słowa układały się w przejrzysty, logiczny, przykuwający uwagę wywód. Czuło się, że wystąpienie zostało doskonale przygotowane i wielokrotnie przećwiczone. – W ciągu ostatniego miesiąca, odkąd opuściłem Londyn, największe wrażenie wywarła na mnie zdumiewająco silna świadomość narodowa mieszkańców tego kontynentu. W każdym rejonie przybiera ona nieco inną formę, ale to zjawisko występuje wszędzie. W Afryce szykują się wielkie zmiany. Może się nam to podobać lub nie, ale wzrost świadomości wśród narodów afrykańskich jest politycznym faktem, który musimy przyjąć do wiadomości i z którym musimy się liczyć w naszych dalszych posunięciach. Shasa wyprostował się na krześle, opuścił ręce i z niepokojem rozejrzał się wokół. Wszyscy byli wyraźnie poruszeni. Przez salę przetoczył się szmer niedowierzania. Shasa pojął nagle, że bliski mu świat raz na zawsze zmienił swój kształt. Kilka prostych słów zachwiało solidną strukturą, która przez blisko trzysta lat utrzymywała ich zróżnicowane społeczeństwo w jedności. Próbował ocenić na poczekaniu rzeczywisty rozmiar tych zmian, gdy tymczasem Macmillan ciągnął dalej: – Oczywiście, wy rozumiecie to lepiej niż ktokolwiek inny. Przybyliście tu z Europy, która wszak jest kolebką nacjonalizmu – brał ich chytrze pod włos, włączając do grona narodów afrykańskich walczących o zachowanie swojej odrębności. – Przejdziecie do historii jako prekursorzy dojrzałego nacjonalizmu na tym kontynencie. Shasa zerknął na Yerwoerda i zobaczył, że premier jest zdenerwowany. Słowa Macmillana były dla niego takim samym zaskoczeniem jak dla pozostałych. Powoli stawało się jasne, dlaczego Wielki Mac zrobił unik i nie udostępnił wcześniej Yerwoerdowi tekstu swojego przemówienia. – Jesteśmy wszyscy członkami Wspólnoty Narodów. Wielka Brytania bardzo chciałaby udzielić Afryce Południowej swojego wsparcia i zachęty, ale chyba nikt tutaj nie weźmie mi za złe, jeśli powiem otwarcie, że stoją nam na przeszkodzie pewne aspekty waszej polityki wewnętrznej, które pozostają w jawnej sprzeczności z naszym sposobem pojmowania wolności jednostki. Sens całej tyrady był aż nadto czytelny: Macmillan ogłaszał separację. Shasa czuł się zdruzgotany. Miał ochotę zerwać się z krzesła i zawołać: Przecież ja też jestem Brytyjczykiem! Nie możecie nam tego zrobić! Powiódł niemal błagalnym wzrokiem po twarzach innych posłów. Anglicy wyglądali na głęboko wstrząśniętych tym, co przed chwilą usłyszeli. Macmillan zadał im cios, po którym nie potrafili przyjść do siebie. Przez resztę dnia Shasa był w fatalnym humorze. Dobiło go spotkanie z Littletonem i jego doradcami. Sam lord starał się za wszelką cenę załagodzić sytuację, ale wszystkim udzielił się grobowy nastrój. Wiedzieli, że zmiany są tyleż niekorzystne, co nieodwracalne, i dadzą się odczuć we wszystkich dziedzinach, także w handlu. Wielka Brytania określiła jasno swoje stanowisko i odcięła się od nich. Na poniedziałek zwołano kolejne nadzwyczajne posiedzenie parlamentu, podczas którego Yerwoerd miał oficjalnie skomentować to, co się stało. Mieli cały weekend na przeżuwanie swojej klęski. Przemówienie Macmillana w niemiły sposób zaciążyło nad atmosferą piątkowego przyjęcia w Rhodes Hill. Centaine uznała oświadczenie premiera za osobistą obrazę. – Czy ten okropny człowiek naprawdę nie mógł wybrać innego terminu? – poskarżyła się Shasy. – Akurat na dzień przed moim przyjęciem! Perfidny Albion! – Wy, Francuzi, nigdy nie kochaliście zbytnio Anglików – droczył się z nią. Po raz pierwszy od czterdziestu ośmiu godzin zdobył się na coś w rodzaju uśmiechu. – Teraz wszystko rozumiem. – Centaine ochoczo podjęła wyzwanie. – Wystarczy na niego spojrzeć. Typowy Anglik. Powiewa sztandarem wyższych racji moralnych, żeby ukryć swój oportunizm, przy okazji zaś wychodzi na bohatera narodowego, bo przecież robi to wszystko wyłącznie dla dobra Anglii. Wreszcie panie dyskretnie usunęły się z jadalni, by panowie mogli zapalić cygara i swobodnie podyskutować przy porto. Ostatnie słowo należało jak zwykle do Blaine’a. – Właściwie dlaczego czujemy się oszukani? – spytał. – Skąd to przekonanie, że Brytyjczycy będą nas zawsze popierać? Bo stanęliśmy po ich stronie w dwu kolejnych wojnach? – Potrząsnął głową. – Nonsens! Psy szczekają, ale karawana idzie dalej. My też musimy zignorować ujadanie londyńskiej prasy. Cały świat już wie, że zostaliśmy skarceni jak dzieci. Wszystkim dostało się po równo – i nacjonalistom, i ich zagorzałym przeciwnikom. Możemy teraz liczyć wyłącznie na siebie, ale już chyba najwyższa pora, by stanąć na własnych nogach. Shasa przyznał mu rację. – Myślę, że Yerwoerd wyciągnął właściwe wnioski z przemówienia Macmillana. Teraz mamy tylko jedno wyjście. Musimy poprzeć Yerwoerda i jeśli dobrze pójdzie, jeszcze w tym roku będziemy republiką. Wspomnisz moje słowa. A potem... – Shasa zaciągnął się cygarem i po namyśle dokończył: – Tylko Bóg albo szatan raczy wiedzieć, co będzie potem. – Czasem mam wrażenie, że boska Opatrzność czuwa nad wszystkimi naszymi poczynaniami – powiedziała Tara w zamyśleniu. – Mało brakowało, a zabilibyśmy człowieka, który przyjechał do nas z misją nadziei. – Rzeczywiście, tym razem wygląda na to, że twój Bóg nam sprzyja – przyznał Moses, obserwując Tarę w lusterku wstecznym. Był poniedziałek i chevrolet z trudem torował sobie drogę przez zatłoczone miasto. – Wszystko idzie po naszej myśli. Teraz, kiedy brytyjski rząd przy pełnym poparciu prasy i całego narodu upomniał się o nasze prawa i uświadomił światu, że jesteśmy wolnymi ludźmi, możemy sami zamanifestować swoją gotowość do walki. – Tak się boję, Mosesie. O ciebie i o nas wszystkich. – To nie jest odpowiedni moment, żeby się bać. Teraz musimy być odważni i nieugięci. Strach i bierność paraliżują rewolucję. Wiemy to z historii. Przez trzysta lat znosiliśmy okrutne jarzmo z pokorną rezygnacją. Ale Anglik podarował nam nadzieję, zaś prawdziwa rewolucja rodzi się właśnie z tego – z nadziei na lepsze jutro. Kiedy wymierzymy wreszcie sprawiedliwość najokrutniejszemu ciemiężycielowi w dziejach Afryki, kiedy Yerwoerd zniknie na zawsze z tego świata, nasza przyszłość będzie należeć do nas – mówił bardzo cicho, ale w jego głosie czaiła się jak zwykle owa specyficzna, nieposkromiona, z trudem powściągana gwałtowność, która nie po raz pierwszy przyprawiła Tarę o dreszcze. Choć czuła podniecenie, wciąż prześladował ją niezrozumiały lęk i smutek. – Wielu ludzi zginie razem z nim – szepnęła. – Mój ojciec. Czy naprawdę nie moglibyśmy go oszczędzić? Pełne pogardy spojrzenie Mosesa w lusterku wystarczyło jej za całą odpowiedź. Spuściła wzrok. – Przepraszam – wybąkała. – Obiecałam, że będę silna. Nie wspomnę już na ten temat ani słowem. Mimo to jej umysł pracował gorączkowo. Musiała znaleźć sposób, by ocalić ojca! Mogła na przykład wywabić go z sali tuż przed eksplozją, ale potrzebny był jej bardzo wiarygodny pretekst. Wiedziała, że Blaine nie wyjdzie z sali w trakcie przemówienia premiera, chyba że będzie miał naprawdę ważny powód. Moses przerwał jej rozmyślania. – Powtórz jeszcze raz po kolei, co masz robić – zażądał. – Przerabialiśmy to już tyle razy – zaprotestowała słabo. – Najdrobniejszy błąd może nas słono kosztować – powiedział surowo. – Rób, co ci każę. – Kiedy zacznie się posiedzenie i będziemy już mieli gwarancję, że Shasa nam nie przeszkodzi, pójdziemy tak jak zwykle na górę – mówiła po raz setny. Moses potwierdzał każdy punkt skinieniem głowy i poprawiał ją, ilekroć zapominała o jakimś szczególe. – Punktualnie o dziesiątej trzydzieści wyjdę z biura i zajmę miejsce na galerii dla gości. Musimy się upewnić, czy Yerwoerd jest na sali. – Masz przepustkę? – zapytał Moses. – Tak. – Otworzyła torebkę i pokazała mu kartonik. – Kiedy Yerwoerd zacznie przemawiać, wrócę do biura korzystając z tylnego wejścia. Do tego czasu ty już... – zawahała się. – Mów dalej – ponaglił ją szorstko. – Ty już podłączysz nadajnik. Powiem ci, że Yerwoerd przemawia zgodnie z planem, a wtedy ty... – ponownie głos jej się załamał. – A wtedy ja zrobię, co do mnie należy – dokończył za nią Moses. – Po eksplozji ludzi ogarnie panika. Prawdopodobnie parter będzie niemal doszczętnie zniszczony. Policja ani ekipy ratownicze nie zjawią się tak od razu. Zdążymy zejść spokojnie na dół i korzystając z zamieszania wydostać się na ulicę razem z innymi, którzy przeżyją. – Zaraz potem wyjeżdżasz. Zabierzesz mnie ze sobą? – spytała błagalnie. – Nie ma mowy. – Potrząsnął stanowczo głową. – Muszę podróżować szybko. Twoja obecność opóźniłaby tylko ucieczkę; i naraziła nas oboje na duże ryzyko. Tutaj jesteś na razie bezpieczna. Zresztą to wszystko już nie potrwa długo. Po śmierci naszych prześladowców lud powstanie do walki. Nasi młodzi towarzysze z Umkhonto we Sizwe są w pogotowiu. Lada dzień dadzą sygnał i rewolucja się rozpocznie. Miliony ludzi wyjdą spontanicznie na ulice. Gdy przejmiemy władzę, wrócę tu, a wtedy ty zajmiesz honorowe miejsce u mego boku. Moses był zdumiony, z jaką ufnością Tara przyjmowała jego zapewnienia. Pomyślał z niesmakiem, że tylko kobieta wyjątkowo zaślepiona i bezmyślna może nie zdawać sobie sprawy, co ją naprawdę; czeka po takim zamachu. Oczywiście zostanie natychmiast aresztowana, a przesłuchania będą bardzo brutalne, ale to go już nie obchodziło. Mogą ją nawet osądzić i powiesić. Jej rola kończyła się wraz ze śmiercią Yerwoerda i Shasy Courtneya. Może kiedyś, kiedy w tym kraju zapanują demokratyczne rządy Afrykańskiego Kongresu Narodowego, uda się nazwać jej imieniem jakąś ulicę albo plac. Zostanie białą męczennicą, która poświęciła życie dla sprawy. Ale teraz była już bezużyteczna. – Przyrzeknij mi, Mosesie – poprosiła. – Spisałaś się dobrze, kobieto – powiedział łaskawym tonem. Wypełniłaś wszystkie moje polecenia. Gdy tylko będzie to możliwe, wrócę, żeby połączyć się z tobą i z naszym synem. Masz na to moje słowo. – Ach, Mosesie. Kocham cię – wyszeptała. – I zawsze będę cię kochać. Opadła na siedzenie i przeistoczyła się znów w dystyngowaną damę. Zbliżali się do Parlamentu. Moses jak zwykle zatrzymał chevroleta na poselskim parkingu i wyłączył silnik. Posiedzenie miało się rozpocząć za piętnaście minut. W interkomie rozległ się głos Tricii: – Panie Courtney, zostało niecałe dziesięć minut. Jeśli chce pani usłyszeć początek przemówienia, powinien pan już iść. Na dole jest na pewno tłok. – Dziękuję, Tricio. Shasa był całkowicie pochłonięty nowym zadaniem, które otrzymał od Yerwoerda. Miał sporządzić szczegółowy raport na temat możliwości rozwoju rodzimego przemysłu zbrojeniowego. Znaleźli się w kłopotliwej sytuacji, ponieważ istniało duże prawdopodobieństwo, że dotychczasowi sojusznicy z Zachodu założą embargo na dostawy broni do Południowej Afryki. Shasa podejrzewał, że Macmillan dał to Yerwoerdowi delikatnie do zrozumienia w prywatnej rozmowie, tuż przed swoim powrotem do Anglii. Tak czy inaczej premier, co było dla niego charakterystyczne, chciał mieć raport na biurku jeszcze przed końcem miesiąca i Shasa musiał ostro popracować, by dotrzymać tego terminu. – Aha, jeszcze jedno – zdążyła wtrącić Tricia, nim Shasa się rozłączył. – Rozmawiałam z Odendaalem. – Z Odendaalem? – powtórzył Shasa trochę nieprzytomnie. – Tak, na temat tych dziur w pańskim suficie. – A, rzeczywiście – skojarzył sobie Shasa. – Mam nadzieję, że go obsztorcowałaś. Co powiedział? – Powiedział, że nie robił ostatnio żadnych przeróbek w pańskim gabinecie. Ani pani Courtney, ani nikt inny nie wydał mu takiego polecenia. – To dość tajemnicza sprawa, nie sądzisz? – Shasa jeszcze raz zerknął na sufit. – Przecież widać wyraźnie, że ktoś tu majstrował. Jeśli nie Odendaal, to kto? Masz jakiś pomysł? – Obawiam się, że nie, panie Courtney. – Może ktoś obcy kręcił się w biurze pod moją nieobecność? – nalegał Shasa. – Nie, proszę pana. Nie widziałam tu nikogo z wyjątkiem pańskiej żony i jej szofera. – W porządku, Tricio. Dziękuję. Shasa wstał, założył marynarkę i jeszcze raz popatrzył uważnie na otwór w suficie znajdujący się dokładnie nad biurkiem. Potem przeniósł wzrok na zwisający z góry przewód w rogu pokoju. Wychodził zza najwyższej półki regału, zaś jego koniec ginął za rzędem encyklopedii. W ostatnich dniach Shasa był tak zaaferowany, że zapomniał o irytujących śladach czyjejś inwazji na jego gabinet. Ale po rozmowie z Tricią cała sprawa zaintrygowała go na nowo. Podszedł do lustra, żeby poprawić krawat i opaskę. Znów zaczął rozmyślać o zagadkowym szoferze Tary. Nie miał jeszcze okazji rozmówić się z nim na temat tamtej samowolnej nocnej przejażdżki chevroletem. Do licha, gdzie ja go przedtem widziałem? – zastanowił się po raz kolejny. Rzucił ostatnie spojrzenie na sufit i wyszedł z gabinetu. Idąc korytarzem nadal intensywnie myślał o nowym pracowniku Weltvreden. U szczytu schodów czekał już Manfred De La Rey. Na jego ustach błąkał się triumfalny uśmieszek. Shasa uświadomił sobie, że nie rozmawiali prywatnie od dnia afery spowodowanej przemówieniem Macmillana. – A zatem Brytania przecięła pępowinę – powiedział Manfred na powitanie. – Pamiętasz, jak kiedyś nazwałeś mnie Soutpiel – spytał Shasa. – Ja – zarechotał Manfred. – Słona Kuśka. Jedną nogą stoisz w Kapsztadzie, drugą w Londynie, a twój najcenniejszy organ moczy się w Atlantyku. Oczywiście, że pamiętam. – To już nieaktualne. Teraz będę stał obiema nogami w Kapsztadzie – odparł Shasa. Dopiero teraz, kiedy przyzwyczaił się na dobre do myśli, że Anglia się od nich odwróciła, po raz pierwszy zdał sobie sprawę, gdzie jest jego miejsce. Bez względu na swoje korzenie czuł się przede wszystkim Afrykaninem. – To dobrze – pochwalił go Manfred. – Nareszcie zrozumiałeś, że choć możemy się nie lubić lub nie zgadzać w pewnych sprawach, jesteśmy braćmi, bo mamy wspólną ojczyznę i wspólne interesy. Przetrwamy tylko pod warunkiem, że będziemy zawsze trzymać się razem. I tak możemy liczyć wyłącznie na siebie. Zeszli do sali i zajęli miejsca w ławie rządowej. Kiedy wszyscy powstali, by zmówić modlitwę, Shasa spojrzał przelotnie na Blaine’a Malcomessa i poczuł w okolicach serca znajome ciepło. Odkąd pamiętał, siwowłosy, czerstwy i wciąż przystojny starzec z dumnie odstającymi uszami i wydatnym nosem był w jego życiu ostoją, kimś naprawdę ważnym. Shasa otrząsnął się już po stracie drugiej ojczyzny i potężnego sojusznika. Od pewnego czasu przeżywał gwałtowny nawrót patriotycznych uczuć wobec Afryki. Cieszył się, ponieważ wiedział, że to jeszcze umocni jego więź z Blaine’em i załagodzi ich odwieczne spory polityczne. Modlitwa dobiegła końca. Za chwilę miało się rozpocząć przemówienie doktora Hendrika Frenscha Yerwoerda. Był doskonałym, zdyscyplinowanym mówcą – miał wspaniałą dykcję i bardzo precyzyjnie dobierał argumenty. Shasa spodziewał się długiego, lecz jak zwykle spójnego i świetnie wyważonego wystąpienia. Premier rzadko zawodził. Słuchanie go było autentyczną przyjemnością, a nawet rozrywką. Shasa rozsiadł się wygodnie w swojej ulubionej pozie i przymknął powieki. Ale nim Yerwoerd zdążył wypowiedzieć pierwsze słowa, Shasa wyprostował się gwałtownie i otworzył oczy. Krótka chwila całkowitego relaksu wystarczyła, by doznał olśnienia. Odległe wspomnienie zepchnięte przez setki późniejszych wydarzeń w najgłębszy zakamarek mózgu odżyło nagle z całą wyrazistością. Wiedział już kiedy i w jakich okolicznościach po raz pierwszy spotkał nowego szofera Tary. – Moses Gama! – powiedział na głos, ale jego słowa utonęły w burzy oklasków przeznaczonych dla premiera. Tara posłała odźwiernemu przy głównym wejściu do parlamentu pogodny uśmiech, dziwiąc się samej sobie. Czuła się uwięziona w kokonie nierealności, jakby stała z boku i oglądała kogoś innego, kto gra jej rolę. Idąc na górę z Mosesem ubranym w mundur szofera, obładowanym pakunkami i utrzymującym pełen szacunku dystans, usłyszała dobiegające z sali stłumione oklaski. Zdarzało się to tak często. Tara uśmiechnęła się ponownie, gdy mijali na korytarzu jedną z sekretarek. Zapukała do drzwi biura Shasy i nie czekając na odpowiedź, weszła do sekretariatu. Tricia podniosła się zza biurka. – Och, dzień dobry, pani Courtney. Spóźni się pani na przemówienie premiera, proszę się pospieszyć! – Stephen, połóż gdzieś te paczki. – Tara zatrzymała się przed Tricią, a Moses zamknął za sobą drzwi. – Przy okazji... ktoś robił coś z sufitem w biurze pani męża – Tricia obeszła biurko, jakby chciała ją zaprowadzić do gabinetu. – Myślałam, że może pani coś wie... Moses położył pakunki na krześle i gdy Tricia znalazła się obok niego, obrócił się. Jedną ręką otoczył jej szyję, drugą zasłonił usta. Była bezsilna, lecz oczy miała szeroko otwarte w szoku. – W paczce na wierzchu są sznury i kabel – powiedział miękko Moses. – Wyjmij je. Tara stała jak sparaliżowana. – Nic nie mówiłeś... – wybuchnęła. – Wyjmij je. – Wciąż mówił cicho, ale w jego głosie było słychać zniecierpliwienie i Tara natychmiast usłuchała. – Zwiąż jej ręce z tyłu – rozkazał, i gdy Tara mocowała się z węzłami, wepchnął czysty, biały kawałek materiału w usta przerażonej dziewczyny. – Zostań tutaj, na wypadek gdyby ktoś wszedł – powiedział i zawlókł Tricię do gabinetu. Zmusił ją, by położyła się za biurkiem na brzuchu i szybko sprawdził węzły. Były luźne i niezdarnie zawiązane. Poprawił je, po czym równie mocno związał jej nogi w kostkach. – Chodź tu! – zawołał. Tara wpadła do pokoju i spytała jąkając się z podniecenia: – Moses, nie zrobiłeś jej krzywdy? – Przestań! Masz coś ważnego do zrobienia, a zachowujesz się jak rozhisteryzowane dziecko! Przymknęła oczy, zacisnęła pięści i wzięła głęboki oddech. – Przepraszam. – Spojrzała znów na niego. – Wiem, że to było konieczne. Przez chwilę przestałam myśleć. Już dobrze. Moses był już przy regale z książkami w rogu pokoju i wyciągnął zza rzędu encyklopedii zwój drutu. Rozwinął go na dywanie, posuwając się w kierunku biurka. – W porządku – powiedział. – Teraz idź na galerię. Kiedy Yerwoerd zacznie przemawiać, odczekaj pięć minut, a potem tu wróć. Nie biegnij, nawet się nie spiesz. Rób wszystko spokojnie i z namysłem. – Rozumiem. – Tara podeszła do lustra i otworzyła torebkę. Szybko poprawiła włosy i makijaż. Moses zbliżył się do ołtarza, zdjął ciężką, odlaną z brązu statuetkę Buszmena na podłogę i podniósł wieko skrzyni. Tara zawahała się obserwując go niespokojnie. – Na co jeszcze czekasz? – zapytał. – Idź, kobieto, i rób co do ciebie należy! – Tak, Moses. – Szybko ruszyła ku wyjściu. – Zamknij za sobą wszystkie drzwi. Idąc korytarzem znów zaczęła przeszukiwać torebkę, w końcu znalazła oprawiony w skórę notatnik z miniaturowym złotym ołówkiem. Na szczycie schodów zatrzymała się, oparła notatnik o poręcz i w pośpiechu napisała na czystej kartce: Tato, Centaine miała wypadek samochodowy i jest ciężko ranna. Chce Cię widzieć. Proszę, przyjedź szybko. Tara Wyrwała kartkę z notesu i złożyła ją. Był to jedyny znany jej sposób na wywabienie ojca z sali. Napisała na wierzchu jego nazwisko. Zamiast udać się prosto na galerię dla gości, zbiegła po szerokich schodach do hallu i zwróciła się do jednego z umundurowanych gońców stojących przy wejściu do sali. – Proszę natychmiast zanieść tę wiadomość pułkownikowi Malcomessowi – powiedziała. – Wolałbym teraz nie wchodzić, przemawia właśnie doktor Yerwoerd – mruknął goniec, lecz Tara wcisnęła mu kartkę do ręki. – To niezwykle pilne – błagała, zmartwienie na jej twarzy było widoczne. – Jego żona jest umierająca. Bardzo, bardzo proszę! – Zrobię, co się da. – Goniec wziął kartkę, a Tara pobiegła po schodach z powrotem na górę. Przy wejściu na galerię pokazała odźwiernemu przepustkę i przeszła obok niego. Galeria była pełna. Ktoś zajął już miejsce Tary, ale przecisnęła się do przodu i wyciągnęła szyję, żeby zobaczyć wnętrze sali. Doktor Yerwoerd stał, przemawiając w języku afrykanerskim. Miał starannie przystrzyżone srebrzyste loki, a półprzymknięte oczy świadczyły o koncentracji. Gestykulował obiema rękami, by wzmocnić wagę wypowiadanych słów. – Pytanie, które postawił przedstawiciel Wielkiej Brytanii, nie było skierowane do południowoafrykańskich monarchistów, nie było również adresowane do republikanów w naszym kraju. On zwrócił je do nas wszystkich. – Yerwoerd przerwał. – Pytanie to brzmi po prostu: czy biali mają szansę przetrwać w Afryce, czy też grozi im wyniszczenie? Słowa te zelektryzowały salę. Nikt nie uczynił najmniejszego ruchu, nikt nie spuszczał wzroku z jego twarzy, aż do chwili, gdy goniec wślizgnął się dyskretnie do pierwszego rzędu ław opozycji i stanął obok Blaine’a. Musiał dotknąć jego ramienia, by zwrócić na siebie uwagę. Blaine wziął kartkę, jakby nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. Skinął głową i nie rzuciwszy nawet okiem na list, skoncentrował całą swoją uwagę na Yerwoerdzie, stojącym na mównicy. – Przeczytaj to, tato! – szepnęła głośno Tara. – Proszę cię, przeczytaj! W całym tym tłumie Shasa był jedynym człowiekiem, którego Yerwoerd swym przemówieniem nie zahipnotyzował. Jego myśli płynęły pogmatwanym strumieniem, ścigały się i mieszały ze sobą w bezsensownej gonitwie. Moses Gama! To niewiarygodne, z jakim trudem wracały wspomnienia, nawet zważywszy te wszystkie lata, które upłynęły, oraz zmiany, których w nich obu dokonał czas. Byli przecież kiedyś dobrymi przyjaciółmi. Moses wywarł na Shasę ogromny wpływ w bardzo ważnym okresie jego życia. Później, znacznie później, Shasa zobaczył jego nazwisko na liście poszukiwanych rewolucjonistów w trakcie zamieszek w pięćdziesiątym drugim roku. Podczas gdy inni – Mandela, Sobukwe i cała reszta – stanęli przed sądem, Moses Gama zniknął, a jego aresztowanie stało się sprawą najwyższej wagi. Był kryminalistą pozostającym wciąż na wolności i niebezpiecznym buntownikiem. Tara! Ta myśl go użądliła. Wybrała Gamę na swego szofera, a zważywszy jej polityczne sympatie, musiała wiedzieć, z kim ma do czynienia. Nagle Shasa zdał sobie sprawę, że Tara, potulnie wypierając się dawnych, lewicujących przyjaciół i przyjmując postawę ugodową, cały czas oszukiwała. Nie zmieniła się wcale. Ten człowiek, Moses Gama, jest bardziej niebezpieczny niż wszyscy jej starzy, nic nie znaczący znajomi razem wzięci. Shasa dał się nabrać. W rzeczywistości musiała teraz skłaniać się jeszcze bardziej ku lewicy, przekraczając subtelną granicę między legalną opozycją polityczną a mieszaniem się w afery kryminalne. Shasa już miał wstać, ale w porę przypomniał sobie, gdzie jest. Yerwoerd mówił dalej. – Potrzeba powszechnej sprawiedliwości nie oznacza, że tylko czarni mają otrzymywać żywność i opiekę. Oznacza to również sprawiedliwość i opiekę dla białej ludności Afryki! Shasa zerknął na galerię dla gości. Na miejscu Tary siedział ktoś inny. Gdzie ona jest? Pewnie w jego biurze. Nagle zaczął kojarzyć fakty. Moses Gama też tam jest. Shasa widział go na korytarzu, a Tricia powiedziała mu przecież: „Tylko pani Courtney i jej szofer”. Moses Gama był w jego biurze. Ktoś przewiercił sufit i umieścił tam przewody elektryczne. Nie zrobił tego Odendaal, ani nikt z obsługi. Nikt upoważniony. – Nie przybyliśmy do Afryki wczoraj. Nasi dziadowie pojawili się tu wcześniej niż pierwszy czarny człowiek – ciągnął Yerwoerd. – Trzysta lat temu, kiedy nasi przodkowie osiedlili się na tej ziemi, było tu dzikie pustkowie. Czarne plemiona znajdowały się wciąż jeszcze daleko na północy, przemieszczając się wolno na południe. Kraj był nie zamieszkany, nasi dziadowie go zajęli i zagospodarowali. Potem zbudowali tu miasta i kopalnie, przeprowadzili kolej. Czarni nie byliby w stanie dokonać samodzielnie żadnej z tych rzeczy. Zasługujemy na miano Afrykanów jeszcze bardziej niż oni, a nasze prawo do tej ziemi jest w równym stopniu naturalne i dane od Boga, co ich. Shasa słyszał te słowa, lecz ich sens do niego nie docierał. To Moses Gama, prawdopodobnie w zmowie z Tarą, założył kable w jego biurze i... Nagle Shasa z trudem chwycił oddech. Ołtarz! To Tara umieściła w biurze skrzynię, niczym konia trojańskiego. Szalejąc z niepokoju odwrócił się całym ciałem w stronę galerii. Tym razem zobaczył Tarę. Stała przyciśnięta do ściany i nawet z tej odległości widział, że jest blada i czymś zdenerwowana. Patrzyła na coś lub kogoś znajdującego się po tej stronie sali, gdzie siedziała opozycja. Shasa podążył za jej wzrokiem. Blaine Malcomess słuchał przemówienia premiera obojętny na wszystko poza tym. Shasa dostrzegł gońca wręczającego mu kartkę. Spojrzał znów na galerię. Tara wciąż nie spuszczała oczu z ojca. Po tych wszystkich spędzonych z nią latach z łatwością odczytywał wyraz jej twarzy, i nigdy przedtem nie widział jej tak niespokojnej jak teraz nawet wtedy, gdy jedno z dzieci ciężko zachorowało. Nagle twarz Tary rozjaśniła się, ukazał się na niej wyraz ulgi Shasa zerknął ponownie na Blaine’a. Właśnie rozwinął otrzymaną kartkę i czytał. Nieoczekiwanie skoczył na równe nogi i pośpieszył w kierunku głównego wyjścia. Tara wywołała ojca w jakiejś ważnej sprawie – to jedno było oczywiste. Shasa patrzył uważnie, usiłując przeniknąć jej zamiary. Jakby pod wpływem natarczywego wzroku spojrzała wprost na niego i ulga na jej twarzy zamieniła się w przerażenie pomieszane ze skruchą. Odwróciła się i umknęła z galerii, roztrącając stojących na drodze ludzi. Shasa patrzył za nią przez sekundę. Tara wywabiła ojca z sali a skoro aż tak jej na tym zależało, musiała sądzić, że Blaine jest w wielkim niebezpieczeństwie. Potem zauważyła, że Shasa ją obserwuje – stąd ten paniczny lęk i poczucie winy. Nagle Shasa jasno zdał sobie sprawę, że zaraz wydarzy się coś strasznego. Moses Gama i Tara – w tym kryło się niebezpieczeństwo, śmiertelne niebezpieczeństwo i Tara próbowała ocalić ojca. To niebezpieczeństwo było groźne i bliskie – kable w biurze, skrzynka, Blaine. Tara i Moses Gama. Wiedział już, że są w to wszystko wplątani i że ma niewiele czasu, by działać. Zerwał się i szybko ruszył do wyjścia. Yerwoerd zmarszczył brwi i przerwał przemówienie, patrząc na niego. Wszyscy odwrócili głowy w jego kierunku. Shasa przyśpieszył kroku. Manfred De La Rey chciał go zatrzymać, gdy przechodził obok jego ławki, ale Shasa, nawet na niego nie patrząc, ominął wyciągniętą rękę i poszedł dalej. Wpadłszy do hallu, Shasa ujrzał Blaine’a Malcomessa, stojącego przy drzwiach wejściowych i tłumaczącego coś nerwowo odźwiernemu Gdy tylko zobaczył Shasę, powiedział: „Dzięki Bogu!” – i ruszył ku niemu po marmurowej szachownicy posadzki. Shasa odwrócił się i spojrzał na schody. Na górze stała Tara blada i przerażona, patrząca na niego z jakąś nienaturalną pasją. – Tara! – zawołał i zrobił krok w kierunku schodów, lecz ona obróciła się na pięcie i znikła za zakrętem korytarza. Shasa wbiegł na schody, przeskakując po trzy stopnie. – Shasa, co się tutaj dzieje?! – krzyknął za nim Blaine, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Shasa wciąż biegł, kiedy jednak minął zakręt, Tara była już w połowie długości korytarza. Nie tracąc czasu na wołanie, rzucił się w pogoń. Tara obejrzała się przez ramię. Widząc, że Shasa ją dogania, krzyknęła: – Moses! Moses, uważaj!!! Niestety, wykładane boazerią ściany gabinetu Shasy były dźwiękoszczelne i zbyt grube, by Moses mógł usłyszeć ostrzeżenie. Jej krzyk potwierdził tylko najgorsze podejrzenia Shasy. Zamiast pobiec prosto do frontowych drzwi biura, Tara nieoczekiwanie skręciła w boczną odnogę korytarza, przemykając się pod jego wyciągniętym ramieniem. Próbował ją jeszcze gonić, ale stracił równowagę, kiedy zniknęła mu z pola widzenia. Zatoczył się na ścianę, uderzając w nią głową i rozcinając sobie brew nad niewidzącym okiem. Jedwabna opaska nieco zamortyzowała zderzenie, jednak skaleczenie było na tyle głębokie, że krew zalała mu policzek. Mimo oszołomienia zdołał utrzymać się na nogach. Obrócił się o trzysta sześćdziesiąt stopni, ciągle zamroczony. Korytarzem nadbiegł Blaine, z twarzą poczerwieniałą z wysiłku i niepokoju. – Co tu się, do diabła, dzieje?! – ryknął. Shasa odwrócił się od niego i ujrzał Tarę przy tylnym wejściu do biura. Miała klucz, była jednak w takim stanie, że nie potrafiła trafić w otwór zamka, tak potwornie drżały jej ręce. Shasa wziął się w garść, otrząsając się z zamroczenia. Popędził w kierunku Tary. Na ścianie pozostały ślady jego krwi. Zobaczyła go i upuściła klucz, który brzęknął upadając u jej stóp. Zaczęła walić pięściami w zamknięte drzwi. – Moses! – krzyczała. – Moses! Gdy Shasa ją dopadł, drzwi otworzyły się gwałtownie od wewnątrz i w przejściu stanął Moses Gama. Mężczyźni mierzyli się wzrokiem ponad głową Tary. Skoczyła naprzód. – Moses, próbowałam cię ostrzec! – zawołała, obejmując go ramionami. W tej samej chwili Shasa spojrzał ponad nimi i spostrzegł otwartą skrzynię ołtarza i jej zawartość spiętrzoną na dywanie. Zwój drutu, który znalazł za encyklopediami, leżał rozciągnięty przez całą podłogę aż do biura, a jego koniec podłączony był do jakiegoś małego elektrycznego urządzenia. Shasa nigdy czegoś takiego nie widział, ale instynktownie wyczuł, że musi to być nadajnik gotowy do zdetonowania ładunku. Obok niego na biurku leżał pistolet. Będąc zapalonym kolekcjonerem, Shasa rozpoznał automatycznego tokariewa kaliber 762, standardową broń wojskową produkcji radzieckiej. Na podłodze, obok biurka, leżała Tricia. Była zakneblowana, miała związane ręce i nogi, ale wiła się rozpaczliwie i wydawała niewyraźne, stłumione krzyki. Shasa rzucił się naprzód, chcąc dosięgnąć Gamę, lecz Murzyn chwycił Tarę w ramiona i pchnął ją na niego. Oboje zatoczyli się na drzwi. Moses obrócił się i skoczył w stronę biurka. Shasa próbował uwolnić się od Tary, ale przywarła do niego z jękiem. – Nie, nie! On to musi zrobić! Wyrwał się z jej uścisku i odepchnął ją na bok, ale Moses stał już w drugim końcu pokoju, przy nadajniku. Nacisnął guzik i na tablicy rozdzielczej rozbłysło czerwone światełko. Shasa miał świadomość, że nie zdąży przebiec pokoju i dopaść Mosesa, nim ten odpali detonator, lecz jego umysł pracował szybciej niż ciało. Zobaczył przeciągnięty przez dywan kabel niemal u swych stóp. Zatrzymał się, chwycił go, okręcając wokół prawej dłoni, i szarpnął z całej siły. Końcówka umocowana była solidnie, lecz Shasa pociągnął, nadajnik wyślizgnął się Mosesowi z rąk, spadł z biurka i wylądował na podłodze, dokładnie w połowie drogi pomiędzy nimi. Skoczyli do niego jednocześnie, ale Moses był o ułamek sekundy szybszy. Jego dłonie zacisnęły się na detonatorze. Shasa, rozpędzony, nie zdołał zahamować. Pochylił się do przodu, przenosząc cały ciężar ciała na biodra, i zrobił zamach prawą nogą, by kopnąć Mosesa w głowę. Trafił go w skroń z przerażającą siłą. Murzyna odrzuciło w tył tak mocno, że potoczył się po podłodze i uderzył w biurko, wypuszczając z uścisku detonator. Shasa podbiegł i zamierzył się, by kopnąć jeszcze raz, ale Moses złapał go za kostkę. Wykręcił ją mocno, jednocześnie ciągnąc do góry. Shasa, przechylony w tył na jednej nodze, upadł ciężko na plecy. Moses dźwignął się na biurko i sięgnął po tokariewa. Shasa czołgał się za nim na łokciach i kolanach. Gdy Moses odwrócił się z pistoletem w dłoni, Shasa rzucił się na niego i złapał obydwiema rękami za nadgarstek. Starli się na podłodze, turlając się i kopiąc w walce o pistolet. Tara doszła już do siebie i wbiegła do pokoju. Podniosła z podłogi nadajnik i stała bezradnie, trzymając go w dłoniach. – Moses, co mam zrobić?! Moses zacharczał i nadludzkim wysiłkiem wydostał się na chwilę spod Shasy. – Żółty guzik! Naciśnij żółty guzik!!! W tej chwili przez otwarte drzwi wpadł Blaine Malcomess. – Powstrzymaj ją, Blaine! – ryknął Shasa. – Chcą wysadzić... – Łokieć Mosesa wylądował na jego ustach, urywając krzyk. Moses i Shasa wciąż tarzali się po podłodze. Blaine wyciągnął obie ręce do córki. – Oddaj mi to, Taro. – Nie dotykaj mnie. – Cofnęła się, próbując na oślep znaleźć żółty przycisk, nie spuszczając z ojca wzroku. – Nie próbuj mnie powstrzymać, tato. – Blaine. – Shasa chrapliwie wciągnął powietrze, lecz przerwał, gdy Moses uczynił jeszcze jedną próbę, by uwolnić dłoń uzbrojoną w pistolet. Mięśnie Murzyna napięły się jak postronki, ramię skręciło się z wysiłku. Shasa wydał zdławiony okrzyk, ale nie zwolnił chwytu. Błysk wystrzału wypełnił pokój światłem niczym flesz, a wokół rozszedł się ostry swąd spalonego prochu. Kula trafiła Blaine’a Malcomessa, kiedy stał z wyciągniętymi do córki ramionami. Okręcił się wokół własnej osi i zatoczył w stronę regału z książkami. Stał tam przez chwilę, a krew zaczęła sączyć mu się ciemnym strumykiem po białym gorsie koszuli. Powoli osunął się, na kolana. – Tato! – Tara rzuciła nadajnik, podbiegła do niego i uklękła. Pod wpływem szoku Shasa na ułamek sekundy rozluźnił uścisk. Moses wyrwał się i stanął na nogi, ale kiedy skoczył w stronę detonatora, Shasa był tuż za nim. Chwycił go od tyłu za gardło i zdołał odciągnąć. Moses, chcąc uwolnić się od uchwytu Shasy, upuścił pistolet i wbił się obiema rękami w jego ramię. Zmagali się wściekle, tarzając się i sapiąc, a detonator leżał u ich stóp. Shasa wyważył ciężar ciała, uniósł nogę i próbował zmiażdżyć obcasem tablicę rozdzielczą aparatu. Obudowa trzasnęła i wgniotła się pod jego ciężarem, lecz czerwona lampka wciąż się jarzyła. Widząc, co się stało, Moses ze zdwojoną energią zaczął walczyć o nadajnik i niemal uwolnił się z uchwytu Shasy, obracając się twarzą do niego, ale Shasa trzymał go z całych sił. Stali tak pierś w pierś, dysząc i sapiąc, spływając potem i śliną, z twarzami umazanymi krwią z czoła Shasy. Korzystając z chwilowej przewagi, Shasa spróbował jeszcze raz kopnąć nadajnik. Trafił mocno, urządzenie przejechało po podłodze i trzasnęło w ścianę obok biurka. Pod wpływem uderzenia obudowa pękła i końcówka kabla uwolniła się z zacisku. Czerwona lampka zamigotała i zgasła. Moses wydał dziki, rozpaczliwy krzyk i pchnął Shasę na biurko. Gdy ten leżał rozciągnięty na blacie, Moses chwycił leżący na dywanie pistolet i zatoczył się w stronę drzwi. Potem odwrócił się i wycelował w Shasę. – Ty... – wysapał – ty... – Ale trzęsły mu się ręce i miał trudności z utrzymaniem pistoletu. Strzelił i kula uderzyła w ścianę za głową Shasy, rozpryskując tynk. Nim Moses zdążył ponownie nacisnąć spust, w drzwiach za nim pojawiła się sylwetka Manfreda De La Reya. Dostrzegł wzburzenie Shasy na sali i przyszedł za nim. W mgnieniu oka ocenił sytuację i zareagował natychmiast. Zamachnął się wielką pięścią, której zawdzięczał złoty medal olimpijski, i rąbnął Mosesa w szyję, tuż poniżej ucha. Moses wypuścił z dłoni pistolet i padł nieprzytomny, przykrywając go swym ciałem. Shasa zwlókł się z biurka i chwiejnie podszedł do Blaine’a. – Spokojnie, niech rzucę na to okiem – szepnął, klękając przy nim. – Tato, tak mi przykro – łkała Tara – nie chciałam, żeby tak się stało! Myślałam, że robię dobrze! Shasa próbował ją odciągnąć, ale wczepiła się w Blaine’a, plamiąc sobie ręce i suknię krwią. – Puść go – powiedział Shasa, lecz Tara w ataku histerii szarpała ojca tak, że jego głowa chwiała się na wszystkie strony. – Tato, powiedz coś, tato! Shasa zamachnął się i uderzył Tarę z całej siły w twarz, aż ją odrzuciło. – Zostaw go, ty dziwko – syknął, a ona odczołgała się na bok. Jej twarz zaczęła czerwienieć i puchnąć od ciosu. Shasa przestał zwracać na nią uwagę i ostrożnie rozpiął ciemną marynarkę Blaine’a. Shasa był myśliwym, rozpoznał więc jasny kolor krwi tętniczej, pieniącej się pęcherzykami tlenu z przestrzelonego płuca. – Nie – szepnął. – Tylko nie to. Dopiero teraz uświadomił sobie, że Blaine patrzy mu prosto w oczy. – Twoja matka... – Powietrze uchodziło przez dziurę od kuli. – Powiedz Centaine... – Nie był w stanie mówić więcej. – Nic nie mów – powiedział Shasa. – Zaraz przyjdzie lekarz. – Krzyknął przez ramię na Manfreda, trzymającego już słuchawkę: – Szybciej, człowieku, pośpiesz się! Ale Blaine pociągnął go łagodnie za rękaw. – Powiedz... – Przełknął własną krew. – Powiedz... jej... powiedz... że ją kocham. – Gdy to z siebie wreszcie wyrzucił, westchnął i krew zabulgotała mu w głębi piersi. Zdobył się na jeszcze jeden, ostatni wysiłek. – Shasa – powiedział. – Mój synu. Mój jedyny synu. Szlachetna, siwa głowa pochyliła się do przodu, a Shasa przycisnął ją do piersi gestem, na który nigdy dotąd nie potrafił się zdobyć. Wciąż go podtrzymując, opłakiwał człowieka, który był mu przyjacielem i ojcem. Łzy płynęły z pustego oczodołu, wydostawały się spod jedwabnej przepaski i mieszając się z krwią skapywały po brodzie. Gdy Tara przyczołgała się z powrotem i wyciągnęła rękę, by dotknąć ciała ojca, Shasa podniósł głowę i spojrzał na nią. – Nie dotykaj go – powiedział łagodnie. – Nie waż się kalać go swoimi rękami. – W jego wzroku była taka nienawiść i pogarda, że Tara odsunęła się i ukryła twarz w dłoniach. Wciąż na kolanach, znów zaczęła histerycznie szlochać. To przywróciło Shasy siły. Ostrożnie ułożył Blaine’a na plecach i zamknął mu oczy. Moses poruszył się i jęknął. Manfred rzucił słuchawkę na widełki i podszedł do niego. Z zaciśniętymi pięściami stanął nad leżącym i spytał: – Kto to jest? – Moses Gama – odpowiedział Shasa wstając. Manfred chrząknął. – No, tak. Szukaliśmy go latami. Co on tu robił? – Nie jestem pewien. – Shasa podszedł do miejsca, gdzie leżała Tricia i zatrzymał się nad nią. – Ale sądzę, że podłożył bombę gdzieś w budynku. To jest nadajnik. Lepiej wyjdźmy stąd i wezwijmy saperów... – Nie musiał kończyć, w tej chwili usłyszeli w korytarzu tupot biegnących ludzi i do pomieszczenia wpadło trzech strażników. Manfred natychmiast przejął inicjatywę, rzucając szybkie rozkazy. – Zakuć tego czarnego skurwysyna – wskazał Mosesa. – I oczyścić budynek. Shasa uwolnił Tricię, na samym końcu wyjmując jej knebel. Gdy tylko mogła mówić, wskazała na Tarę, która szlochała ciągle, klęcząc przy ciele ojca. – Ona... Shasa nie pozwolił jej skończyć. Złapał ją za nadgarstek i rzucił na kolana. – Cicho! – warknął, a furia w jego głosie kazała jej na chwilę zamilknąć. Wyciągnął ją do sekretariatu i zamknął drzwi. – Słuchaj, Tricia. – Patrzył jej prosto w twarz, ciągle ściskając ją za ręce. – Ale ona była razem z nim. – Tricia dygotała. – To był jej... – Posłuchaj mnie. – Shasa potrząsnął nią. – Wiem. Wiem wszystko. Chcę tylko, żebyś coś dla mnie zrobiła. Coś, za co zawsze będę ci wdzięczny. Zrobisz to? Tricia otrzeźwiała i spojrzała na niego. Zobaczyła na jego twarzy łzy i krew i pomyślała, że serce jej pęknie. Shasa wyjął z kieszeni marynarki chustkę i otarł twarz. – Dla mnie, Tricia, proszę cię – powtórzył, a ona chlipnęła głośno i kiwnęła głową. – Jeżeli tylko będę mogła – zgodziła się. – Nie mów nic o mojej żonie i o tym, że tu była, dopóki policja cię oficjalnie nie przesłucha. To nie potrwa długo. Wtedy dopiero wszystko im powiesz, dobrze? – Ale dlaczego? – spytała. – Ze względu na mnie i na moje dzieci. Znów skinęła głową. Pocałował ją w czoło. – Jesteś dobrą, dzielną dziewczyną – powiedział i wrócił do biura. Strażnicy otoczyli Mosesa Gamę. Był w kajdankach, ale uniósł głowę i przez moment popatrzył na Shasę. W jego mrocznym spojrzeniu czaiła się żądza mordu. Potem go wyprowadzili. W biurze było głośno i tłoczno. Pielęgniarze w białych kitlach wchodzili właśnie z noszami. Lekarz, członek parlamentu ściągnięty z sali, zajęty był leżącym na plecach Blaine’em. Teraz wstał, potrząsnął głową i skinął na pielęgniarzy, by wynieśli ciało. Umundurowani strażnicy, dowodzeni przez Manfreda De La Reya, zbierali szczątki rozbitego detonatora i próbowali ustalić, dokąd prowadzą kable. Tara siedziała za biurkiem, płacząc cicho, z twarzą ukrytą w dłoniach. Shasa podszedł do sejfu ukrytego w ścianie za jednym z obrazów. Ustawił kombinację szyfru i otworzył stalowe drzwiczki, zasłaniając sobą wnętrze skrytki. Zawsze trzymał tu na wszelki wypadek dwa lub trzy tysiące funtów. Upchnął paczki banknotów po kieszeniach, przerzucił plik paszportów należących do członków rodziny i odnalazł dokument Tary. Zamknął sejf, podszedł do niej i postawił na, nogi. – Shasa, ja nie... – Cicho bądź – syknął. Manfred De La Rey spojrzał z drugiego końca pokoju. – Jest w strasznym szoku – powiedział Shasa – zabieram ją do domu. – Wracaj jak najszybciej – Manfred skinął głową – będzie potrzebne twoje zeznanie. Ciągle ściskając ramię Tary, Shasa wyprowadził ją z biura na korytarz. Dzwonki alarmu przeciwpożarowego słychać było wszędzie, goście i pracownicy przepychali się do wyjścia. Dołączyli do nich. Gdy tylko znaleźli się w blasku słońca, zaprowadził Tarę do jaguara. – Dokąd jedziemy? – spytała, kiedy ruszyli. Wciśnięta w róg siedzenia wyglądała na małą i pokonaną. – Jeżeli powiesz jeszcze jedno słowo, mogę stracić panowanie nad sobą – ostrzegł. – Nie powstrzymam się, żeby cię znów nie uderzyć. Nie odezwała się, póki nie dojechali na lotnisko Youngsfield. Shasa wepchnął ją do kabiny srebrzystobłękitnego mosquito. – Dokąd jedziemy? – powtórzyła pytanie, ale Shasa zignorował je, pochłonięty przygotowaniami do startu. Maszyna osiągnęła koniec pasa i wzniosła się w powietrze. Nie powiedział ani słowa, póki nie weszli na właściwy kurs. – Wieczorny samolot z Londynu odlatuje z Johannesburga o siódmej. Gdy tylko złapiemy kontakt radiowy, zarezerwuję ci bilet – powiedział. – Będziemy tam na godzinę przed czasem. – Nie rozumiem – szepnęła w maskę tlenową. – Pomagasz mi uciec? Nie rozumiem, dlaczego? – Przede wszystkim ze względu na moją matkę. Nie chcę, żeby dowiedziała się, że zabiłaś jej męża. To by ją zniszczyło. – Shasa, ja nie... – Zaczęła znów płakać, ale nie miał w sobie ani odrobiny współczucia. – Zamknij się – powiedział. – Nie mam ochoty wysłuchiwać twoich jęków. Nigdy się nie dowiesz, co w tej chwili do ciebie czuję. Pogarda i nienawiść to zbyt łagodne określenia. – Wziął głęboki oddech i mówił dalej: – Robię to też dla moich dzieci. Nie chcę, żeby przez całe życie miały świadomość, kim naprawdę była ich matka. Są zbyt wrażliwe, to byłoby dla nich nie do zniesienia. Zamilkli oboje. Shasa pogrążył się na powrót w tłumionym do tej chwili, bezbrzeżnym żalu, spowodowanym śmiercią Blaine’a. Na fotelu obok Tara także opłakiwała ojca, jej ramionami wstrząsał spazmatyczny szloch, twarz pod maską była kredowobiała, oczy czerwone. Nienawiść Shasy była równie wielka, jak jego rozpacz. Odezwał się ponownie dopiero po godzinie lotu: – Jeżeli kiedykolwiek wrócisz do kraju, zrobię wszystko, żebyś została powieszona. Uroczyście ci to przyrzekam. Najszybciej jak to możliwe wniosę o rozwód z powodu twojej ucieczki. Nie będą poruszane kwestie alimentów, utrzymania czy opieki nad dziećmi. Zostaniesz pozbawiona wszelkich praw. Jeśli chodzi o nas, będzie tak, jakbyś nigdy nie istniała. Spodziewam się, że otrzymasz azyl polityczny wszędzie, nawet w twojej ukochanej Rosji. Ponownie zamilkł, by wziąć się w garść i opanować. – Nie wolno ci nawet uczestniczyć w pogrzebie ojca, ale jego wspomnienie będzie cię gnębić do końca twoich dni. To jedyna kara, jaką jestem w stanie ci wymierzyć. Bóg sprawi, że to wystarczy. Jeśli jest sprawiedliwy, wyrzuty sumienia będą cię dręczyć tak długo, aż zwariujesz. Będę się o to modlić. Nic nie odpowiedziała, odwróciła tylko twarz. Później, gdy zbliżali się już do Johannesburga, schodząc z wysokości dziesięciu tysięcy stóp w dół, ku drapaczom chmur i białym osiedlom górniczym lśniącym w blasku chylącego się ku zachodowi słońca, Shasa spytał: – Spałaś z nim, prawda? Instynktownie zdała sobie sprawę, że oto pojawia się przed nią ostatnia szansa zadania mu cierpienia. Odwróciła się w fotelu, by widzieć jego twarz. – Tak, kocham go i byliśmy kochankami. – Zobaczyła, jak skrzywił się z bólu, ale pragnęła zranić go jeszcze mocniej, więc ciągnęła: – Poza śmiercią ojca nie ma nic czego żałuje. Nie zrobiłam nic, czego powinnam się wstydzić. Przeciwnie, jestem dumna, że znałam i kochałam takiego człowieka jak Moses Gama. Dumna z tego, co zrobiłam dla niego i dla mojego kraju. – Wyobraź sobie, jak będzie dyndał i wierzgał, to też jest powód do dumy – powiedział cicho Shasa, gdy koła dotknęły pasa startowego. Zatrzymał samolot obok terminalu. Kiedy zeszli na asfaltową powierzchnię płyty, ich oczy się spotkały. Na twarzy, w miejscu, gdzie ją uderzył, widniał granatowy siniak. Lodowaty wiatr znad równin szarpał jej ubranie i burzył włosy. Shasa podał jej zwitek banknotów i paszport. – Masz zarezerwowany bilet do Londynu. Starczy ci pieniędzy, żeby za niego zapłacić i pojechać dalej, dokąd tylko ci się podoba. – Jego głos załamał się z gniewu i smutku, które znów zaczęły go ogarniać. – Choćby do piekła albo na stryczek, jeżeli spełni się to, czego ci życzę. Mam nadzieję, że się już nigdy nie spotkamy. Nie chcę o tobie słyszeć. Odwrócił się, ale zawołała go. – Zawsze byliśmy wrogami, Shaso Courtney, nawet w najlepszych czasach. I zawsze nimi pozostaniemy, do samego końca. Wbrew temu, czego pragniesz, jeszcze o mnie usłyszysz. Tyle ci mogę obiecać. Wspiął się do mosquito. Minęło kilka minut, nim opanował się na tyle, by ująć stery. Gdy spojrzał przez szybę, już jej nie było. Centaine nie pozwoliła pochować Blaine’a. Świadomość, że jego ciało znajdzie się w ziemi, puchnąc i gnijąc, była dla niej nie do zniesienia. Mathilda Janine, młodsza córka Blaine’a, wraz z mężem Davidem Abrahamsem, przylecieli z Johannesburga należącym do przedsiębiorstwa samolotem. Siedzieli z całą rodziną w pierwszym rzędzie w kaplicy przy krematorium. Na uroczystość przybyło ponad tysiąc żałobników. Był obecny zarówno doktor Yerwoerd, jak i przywódca opozycji, sir De Yilliers Graaff. Centaine prawie przez miesiąc trzymała urnę z prochami Blaine’a na stoliku obok łóżka, zanim zebrała się na odwagę. Wtedy wezwała Shasę, oboje poszli na wzgórze i wspięli się na jej ulubioną skałę. – Blaine i ja bywaliśmy tu często – szepnęła. – Ilekroć będę chciała poczuć, że nadal jest przy mnie, przyjdę tutaj. Miała prawie sześćdziesiąt lat i Shasa, przyglądając się jej ze współczuciem, po raz pierwszy zauważył, że naprawdę wyglądała na swój wiek. Nie farbowała swych gęstych włosów i zobaczył, że wkrótce będzie wśród nich więcej siwych niż czarnych. Smutek zamglił jej wzrok, kąciki ust opadły. Wydawało się, jakby młodzieńczo gładka skóra, tak starannie przez Centaine pielęgnowana, pokryła się nagle, w ciągu jednej nocy, zmarszczkami i plamami. – Proszę cię, zrób to za mnie, Shasa – powiedziała, wręczając mu urnę. Shasa otworzył ją i wyszedł spod osłony skały na silny, południowo-wschodni wiatr. Podmuch szarpał jego koszulą jak uwięziony na piersi ptak. Odwrócił się i spojrzał na nią. Centaine przyzwalająco skinęła głową. Podniósł urnę i opróżnił ją. Popiół, porwany wiatrem, rozwiał się w powietrzu. Gdy urna była już pusta, Shasa odwrócił się jeszcze raz. – Rozbij ją! – rozkazała, cisnął więc naczyniem o skalną ścianę. Roztrzaskało się, a Centaine westchnęła ciężko i zachwiała się na nogach. Shasa podbiegł do niej i chwycił w ramiona. – Śmierć to jedyny przeciwnik, którego nie uda mi się nigdy pokonać. Pewnie dlatego tak jej nienawidzę – szepnęła. Podprowadził ją do miejsca, gdzie mogła usiąść. Przez długą chwilę nic nie mówili, patrząc na pomarszczoną powierzchnię oceanu. Potem Centaine powiedziała: – Wiem, że dotychczas próbowałeś mnie chronić. Opowiedz mi teraz o Tarze. Jaką odegrała w tym rolę? Spełnił jej prośbę. Kiedy skończył, powiedziała: – Stałeś się współwinnym morderstwa. Czy warto było? – Tak, myślę, że tak – odparł. – Czy ktokolwiek z nas zdołałby przeżyć jej proces, gdybym pozwolił ją aresztować? – Czy będą jakieś konsekwencje? Shasa potrząsnął głową. – Manfred... obroni nas jeszcze raz. Tak jak obronił Seana. Zobaczył, że wspomnienie tego imienia sprawiło jej ból. Podobnie jak on, do tej pory nie potrafiła się z tego otrząsnąć, mimo to odezwała się: – Seati to co innego, ale tu chodzi o morderstwo, zdradę stanu i próbę zamachu na głowę państwa. O popieranie krwawej rebelii i plany obalenia rządu siłą. Czy Manfred zdoła nas przez tym uchronić? A jeśli nawet, to czemu miałby to robić? – Nie znam odpowiedzi na te pytania, matko. – Shasa patrzył na nią badawczo. – Myślałem, że może ty je znasz. – Co przez to rozumiesz? – spytała, a on pomyślał, że chyba ją zaskoczył, bo w jej oczach pojawił się nagle lęk i zamęt. Śmierć Blaine’a spowolniła i osłabiła jej reakcje. Przedtem nigdy nie odsłoniłaby się tak łatwo. – Broniąc nas, a w szczególności mnie, Manfred broni samego siebie i swoich ambicji politycznych – argumentował Shasa ostrożnie. – Ponieważ jeżeli ja zostanę zniszczony, wtedy – jestem przecież protegowanym Manfreda – jego kariera również runie. Jest jeszcze coś. Coś, czego nie mogę zgłębić. Centaine nie odpowiedziała, odwróciła tylko głowę i popatrzyła na ocean. – Wygląda na to, że Manfred De La Rey żywi wobec nas coś w rodzaju uczucia lojalności lub ma do spłacenia jakiś dług. Może nawet jest to głębokie poczucie winy w stosunku do naszej rodziny. Czy to możliwe, matko? Czy jest coś, o czym nie wiem i co go wobec nas zobowiązuje, coś co ukrywałaś przede mną przez lata? Widział, że Centaine walczy ze sobą i przez moment wydawało się, że wyrzuci z siebie jakąś długo skrywaną prawdę lub straszną tajemnicę, którą zbyt długo dźwigała samotnie. Potem zobaczył, jak jej twarz tężeje, niemal dostrzegał triumfalny powrót sił, które opuściły ją po śmierci Blaine’a. To było jak mały cud, jakby w jednej chwili ubyło jej znowu lat i wróciła do dawnej formy. Jej oczy pojaśniały, głowa uniosła się, ramiona wyprostowały. Nawet zmarszczki i fałdy wokół oczu i ust przestały być widoczne. – Skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł? – spytała szorstko i wstała. – Zbyt długo się dręczyłam, opadłam z sił. Blaine by tego nie pochwalił. – Wzięła Shasę pod ramię. – Chodźmy. Jeszcze żyję i mam dużo do zrobienia. W połowie stoku spytała nagle: – Kiedy zaczyna się proces Mosesa Gamy? – Dziesiątego następnego miesiąca. – Wiesz, że on kiedyś u nas pracował, ten Gama? – Tak, matko. Pamiętam go. Tylko dzięki temu udało mi się go powstrzymać. – Sprawiał mnóstwo kłopotów, nawet wtedy. Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby poniósł najwyższą karę. Choć tyle jesteśmy winni pamięci Blaine’a. – Nie rozumiem, czemu zwalasz mi na łeb tego gówniarza – zrzędził Desmond Blake. Spędził dwadzieścia dwa lata, pracując w gazecie i dopóki gin go nie pokonał, był najlepszym sądowym i politycznym dziennikarzem w zespole redakcyjnym Golden City Mail. Ilości ginu, które wchłaniał, nie tylko położyły kres jego karierze, ale spowodowały również, że przedwcześnie posiwiał, a na jego twarzy pojawiły się bruzdy. Zrujnował sobie wątrobę i zgorzkniał wewnętrznie, jednak bez uszczerbku dla swojej intuicji w sprawach kryminalnych i orientacji w polityce. – No cóż, to bystry gość – tłumaczył naczelny. – Największy, najbardziej sensacyjny proces stulecia – powiedział Desmond – a ty chcesz mi wcisnąć na reportera zasmarkane dziecko, szczeniaka, który nie skleci dwóch sensownych zdań o wystawie kwiatów albo herbatce u burmistrza! – Myślę, że ma spore możliwości... Chcę tylko, żebyś wziął go w obroty i czegoś nauczył. – Gówno prawda! – powiedział Desmond Blake. – A teraz powiedz mi, o co naprawdę chodzi. – No, dobrze. – Naczelny był wyraźnie zniecierpliwiony. – Tak naprawdę, to jego babką jest Centaine Courtney, a ojcem Shasa Courtney. Courtney Mining and Finance w ciągu ostatnich miesięcy weszło w posiadanie trzydziestu pięciu procent udziałów naszej macierzystej firmy i musisz pamiętać tylko o jednym: nikt nie zadziera z Centaine Courtney, jeżeli chce pozostać w obiegu. A teraz bierz dzieciaka i przestań kląć. Nie mam czasu się z tobą kłócić, muszę wypuścić ten numer. Desmond Blake wyrzucił ramiona w górę w geście bezsilności. Kiedy podnosił się, by wyjść, naczelny dorzucił jeszcze jedną niezbyt subtelną uwagę. – Spójrz na to z innej strony, Des. To będzie dobre ubezpieczenie w pracy, szczególnie dla takiego starzejącego się asa dziennikarstwa jak ty, co to wierszówką musi codziennie zarobić na butelczynę. Pomyśl o tym chłopaku jak o synu szefa. Desmond ponuro chodził po pokoju, w którym mieścił się dział miejski. Znał chłopca z widzenia, ktoś mu go kiedyś pokazał jako nadzieję imperium Courtneyów, zastanawiając się przy tym, dlaczego, u diabła, chłopak kręci się w redakcji, zamiast pójść i pograć trochę w polo. Desmond zatrzymał się przy biurku, które Michael dzielił z dwoma innymi praktykantami. – Nazywasz się Michael Courtney? – spytał, a chłopiec zerwał się na nogi. – Tak, proszę pana. – Był wyraźnie speszony faktem, że zwrócił się do niego bezpośrednio ktoś to ma w gazecie własną kolumnę. – Cholera! – powiedział gorzko Desmond. – Nie ma nic bardziej przygnębiającego niż twarz jaśniejąca młodością i entuzjazmem. Chodź, chłopcze. – Dokąd idziemy? – Michael złapał swoją marynarkę. – Do George’a. Muszę sobie strzelić jednego głębszego, żeby mieć dość siły na takiego ptaszka. W barze u George’a badał Michaela, spoglądając znad brzegu szklanki. – Lekcja pierwsza, synu – pociągnął łyk ginu z tonikiem – nic nie jest nigdy tym, na co wygląda. Nikt nie jest tym, kim mówi, że jest. Weź to sobie do serca. Lekcja druga: trzymaj się soku pomarańczowego. Nie na darmo nazywają gin przekleństwem matek. Lekcja trzecia: zawsze płać za drinki z uśmiechem. – Wlał w siebie jeszcze jeden łyk. – A więc jesteś z Kapsztadu, tak? To dobrze, bo właśnie tam jedziemy, ty i ja. Jedziemy sobie obejrzeć człowieka skazanego na śmierć. Vicky Gama wsiadła przy Baragwanath Hospital w autobus jadący Do Drake’s Farm. Dojeżdżał tylko do budynków administracji i nowej szkoły rządowej. Ostatnią milę, przez wąskie, brudne uliczki między chatami z surowej cegły, musiała przejść na piechotę. Szła powoli, bo choć była dopiero w czwartym miesiącu ciąży, zaczynała się szybko męczyć. Hendrick Tabaka był w zatłoczonym sklepie i pilnował kasy, ale natychmiast podszedł do Vicky. Przywitała go z szacunkiem należnym najstarszemu bratu męża. Zaprowadził ją do swego biura i wysłał jednego z synów po wygodne krzesło. Vicky rozpoznała Raleigha Tabakę i uśmiechnęła się, gdy wrócił. – Wyrosłeś na wspaniałego młodzieńca, Raleigh. Skończyłeś już szkołę? – Yebo, sissie. – Raleigh odpowiedział na jej powitanie z uprzejmą rezerwą, bo chociaż była żoną jego wuja, pochodziła z plemienia Zulu, a ojciec uczył go, by nie ufać Zulusom. – Pomagam teraz ojcu, sissie. Uczę się prowadzenia interesów i niedługo sam będę mógł objąć któryś sklep. Hendrick Tabaka uśmiechnął się z dumą do swego ukochanego syna. – Uczy się szybko, pokładam w nim wielką nadzieję – potwierdził jego słowa. – Wysyłam go wkrótce do naszego sklepu w Sharpeville koło Yereeniging, na naukę piekarstwa. – A gdzie twój bliźniaczy brat, Wellington? – zapytała Vicky. Hendrick zrobił nagle mocno niezadowoloną minę i gestem nakazał Raleighowi wyjść. Gdy tylko chłopiec opuścił biuro i zostali sami, gniewnie odpowiedział na jej pytanie: – Biali kaznodzieje zabrali serce Wellingtona. Odwiedli go od bogów naszego plemienia i naszych przodków, i zabrali na służbę do Boga białego człowieka. Tego dziwnego Boga Jezusa z trzema głowami. Głęboko mnie to smuci, bo miałem nadzieję, że Wellington, tak jak Raleigh, będzie mi pociechą na stare lata. Teraz uczy się na kaznodzieję i utraciłem go. Usiadł przy małym, zaśmieconym stoliku, który służył mu za biurko, i przez chwilę przyglądał się swym dłoniom. Potem uniósł łysą jak kolano głowę, pooraną bliznami – śladami dawnych bitew. – A więc, żono mego brata, żyjemy w czasach wielkiego smutku. Mosesa Gamę zabrała policja białego człowieka, nie mamy żadnych złudzeń, co z nim zrobią. Nawet pogrążony w żalu muszę przypomnieć – ostrzegałem, że to może nastąpić. Mądry człowiek nie rzuca kamieni w śpiącego lwa. – Moses Gama zrobił to, co uważał za swoją powinność – powiedziała cicho Vicky. – Wykonał zadanie, które było mu przeznaczone, odkąd przyszedł na świat. Zrobił to dla nas wszystkich. Ciebie, mnie, naszych dzieci. – Dotknęła brzucha, w miejscu, gdzie pod białym fartuchem pielęgniarki odznaczała się już niewielka wypukłość. – A teraz potrzebuje naszej pomocy. – Powiedz mi, jak mogę pomóc. – Hendrick skłonił głowę. – Jest nie tylko moim bratem, ale także moim wodzem. – Potrzebujemy pieniędzy, żeby wynająć adwokata, który będzie go bronił w sądzie białego człowieka. Widziałam się z Marcusem Archerem i innymi z Kongresu w domu w Rivonii. Oni nam nie pomogą. Powiedzieli, że Moses działał bez ich wiedzy i zgody. Powiedzieli, że była umowa, by nie narażać ludzkiego życia. Powiedzieli, że jeśli nam dadzą pieniądze na obronę, policja ich wytropi. Powiedzieli jeszcze wiele innych rzeczy. Wszystko, z wyjątkiem prawdy. – A co jest prawdą, moja siostro? – spytał Hendrick. Nagle głos Vicky zadrżał wściekłością. – Prawdą jest to, że oni go nienawidzą! Prawdą jest to, że mu zazdroszczą! Prawdą jest to, że się go boją! Moses dokonał tego, na co żadnemu z nich nie starczyłoby odwagi. Zamierzył się włócznią w serce białego tyrana, i chociaż bomba nie wybuchła, cały świat teraz wie, że był zamach. Nie tylko tu, w kraju, ale za morzem, wszyscy już wiedzą, kto jest naszym przywódcą! – To prawda – przytaknął Hendrick. – Jego imię jest na ustach wszystkich. – Musimy go ocalić, Hendricku, mój bracie. Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby go ocalić, Hendrick wstał i podszedł do niewielkiego kredensu, stojącego w rogu pokoju. Odsunął go, odsłaniając ukryty za nim staroświecki sejf. Gdy otworzył stalowe, pomalowane na zielono drzwiczki, ukazało się wnętrze wypełnione paczkami banknotów. – To wszystko należy do Mosesa. To jego część. Weź, ile ci trzeba – rzekł Hendrick Tabaka. Gmach Sądu Najwyższego południowoafrykańskiej Prowincji Przylądkowej stoi na skraju ogrodów, które założył w latach pięćdziesiątych XVII wieku pierwszy gubernator Przylądka, Jan van Riebeeck, by móc zaopatrywać w żywność okręty holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Po drugiej stronie tych pięknych ogrodów wznoszą się budynki parlamentu, które Moses usiłował wysadzić w powietrze. Miał więc być sądzony w odległości zaledwie ćwierć mili od miejsca zbrodni, o którą go oskarżono. Proces wzbudził wielkie zainteresowanie; ekipy filmowe i dziennikarze z całego świata zaczęli zjeżdżać do Kapsztadu już na tydzień przed wyznaczoną datą jego rozpoczęcia. Vicky Gama przyjechała na południe pociągiem, po tysiącmilowej podróży z Witwatersrandu. Przywiozła ze sobą białego adwokata, który miał bronić Mosesa. Towarzyszyło jej także ponad pięćdziesięciu radykałów z Afrykańskiego Kongresu Narodowego, z których większość, podobnie jak ona, nie przekroczyła trzydziestego roku życia. Wielu z nich było tajnymi członkami zbrojnego skrzydła partii Mosesa, Umkhonto we Sizwe. Był między nimi także przyrodni brat Vicky, Joseph Dinizulu, teraz już dwudziestojednoletni student prawa na czarnym uniwersytecie Fort Hare. Pieniądze otrzymane przez Vicky od Hendricka Tabaki posłużyły im wszystkim. Molly Broadhurst oczekiwała ich na dworcu w Kapsztadzie. Vicky, adwokat i Joseph mieli zatrzymać się na czas procesu w jej domu w Pinelands, zaaranżowała też kwatery dla wszystkich pozostałych w czarnych osiedlach Langa i Guguletu. Desmond Blake i Michael Courtney przylecieli razem z Johannesburga rejsowym samolotem. Podczas gdy Desmond walczył w barze z drinkami, Michael ślęczał nad notesem, w którym miał zapiski do szkicu o historii Afrykańskiego Kongresu Narodowego, Mosesie Gamie i jego plemieniu. Czuł, że te informacje mogą im się przydać. Na lotnisku czekała na nich Centaine Courtney-Malcomess. Ku zakłopotaniu Michaela, wzięła ze sobą dwóch służących, żeby przenieśli jego jedyną walizkę do jasnożółtego daimlera, którego, jak zwykle, prowadziła sama. Od kiedy zabrakło Tary, Centaine jeszcze raz wzięła w swoje ręce sprawy Weltevreden. – Gazeta zarezerwowała nam pokoje w „Atlantic Hotel” – protestował Michael po przywitaniu się z babką. – Jest blisko sądu i Biblioteki Narodowej. – Nonsens – powiedziała twardo Centaine – w hotelu jest pełno robaków, a Weltevreden to twój dom. – Ojciec mówił, że nie jestem tam mile widziany. – Twój ojciec stęsknił się za tobą jeszcze bardziej niż ja. Podczas obiadu Shasa posadził Michaela przy sobie i nawet Isabella została prawie zupełnie wyłączona z rozmowy. Shasa był pod wrażeniem nagiej dojrzałości najmłodszego syna do tego stopnia, że nazajutrz polecił swemu maklerowi nabyć dodatkowe sto tysięcy akcji firmy holdingowej, będącej właścicielem Golden City Mail. Manfred i Heidi gościli w Weltevreden na kolacji w wieczór poprzedzający proces. Po wypiciu aperitifu Manfred poruszył kwestie, które niepokoiły także Shasę i Centaine. – Przede wszystkim prokurator i sąd nie mogą pod żadnym pozorem pozwolić na to, by procedura zboczyła w kierunku rozpatrywania naszego systemu społecznego i sposobu życia, a nie morderstwa i aktu terroryzmu. Te hieny z zagranicznych gazet tylko czekają, by pokazać nas w jak najgorszym świetle, jak zwykle zniekształcić i fałszywie zinterpretować politykę apartheidu. Mam tylko nadzieję, że uda nam się zapanować nad sądem i prasą. – Wiesz, że w tym jednym nie mogę się z tobą zgodzić. – Shasa poprawił się na krześle. – Absolutna niezależność naszej prasy i bezstronność sądów zapewnia nam wiarygodność w oczach reszty świata. – Nie rób mi wykładu, jestem prawnikiem – zauważył Manfred sztywno. Dziwne, że pomimo ich pełnej szacunku i przynoszącej wzajemne korzyści znajomości, nigdy nie zostali prawdziwymi przyjaciółmi. Co jakiś czas wybuchały gwałtowne antagonizmy, które ich rozdzielały. Tym razem upłynęło nieco czasu, nim napięcie zelżało i mogli znów zacząć udawać serdeczność. Dopiero wtedy Manfred przemówił do Shasy. – Dogadałem się w końcu z prokuratorem, żeby nie poruszać w sądzie sprawy twojej żony. Poza trudnościami z postępowaniem ekstradycyjnym w Wielkiej Brytanii, gdzie prawie na pewno poprosiłaby o azyl polityczny, mogłyby wypłynąć jej powiązania z Gamą. Murzyn i biała kobieta... – Twarz Manfreda wyrażała głęboki niesmak. – To sprzeczne z wszelkimi zasadami przyzwoitości. Wyciągnięcie tej sprawy nie pomogłoby oskarżycielowi, dałoby tylko tym szmatławcom kolejną okazję do wyżycia się. Nie, nie wynikłoby z tego dla nas nic dobrego. – Manfred położył nacisk na ostatnie słowa. Nie było już nic do dodania, ale Shasa wykorzystał sytuację. – Dużo ci zawdzięczam – w sprawie Seana, a teraz mojej żony. – Ja, dużo, to prawda – zgodził się Manfred. – Może pewnego dnia ja poproszę cię o coś w zamian. – Mam taką nadzieję – odparł Shasa. – Bardzo nie lubię mieć nie spłaconych długów. Cały chodnik przed gmachem Sądu Najwyższego zajmował tłum. Ludzie stali ramię przy ramieniu i dosłownie wylewali się na jezdnię, utrudniając pracę funkcjonariuszom ruchu drogowego. Zablokowane pojazdy sunęły ulicą w żółwim tempie. Gazetowy plakat: DZIŚ ROZPOCZĘCIE PROCESU ZABÓJCY GUYA FAWKESA kołysał się przez jakiś czas niepewnie na latarnianym słupie, po czym, strącony przez kogoś, spadł pod nogi napierającego tłumu. Największy tłok panował przy kolumnadzie zdobiącej wejście do gmachu sądu. Ilekroć pojawiał się któryś z bohaterów mającego się tu rozegrać dramatu, dziennikarze i fotoreporterzy parli naprzód. Prokurator generalny uśmiechał się i machał do nich niczym gwiazda filmowa, lecz większość pozostałych, onieśmielona napierającym tłumem, błyskami fleszy i padającymi zewsząd pytaniami, pędziła do wejścia, pod skrzydła ochrony policyjnej. Zaledwie na kilka minut przed rozpoczęciem posiedzenia sądu w wolno płynący ulicą strumień samochodów włączył się uprzywilejowany autobus, zmierzając w stronę gmachu. W miarę jak się zbliżał, słychać było coraz głośniejszy śpiew. Był to niepokojąco piękny chór czarnych głosów, narastający i cichnący na przemian, unoszący się w powietrzu niczym kunsztowna materia, utkana z brzmień porywających duszę i wywołujących dreszcz u słuchaczy. Kiedy autobus zatrzymał się wreszcie przed gmachem Sądu Najwyższego, na chodnik wysiadła młoda Zuluska. Miała na sobie fałdzisty kaftan w barwach Afrykańskiego Kongresu Narodowego, a jej głowę spowijał turban w tych samych kolorach – zielonym, żółtym i czarnym. Ciąża zaokrągliła ciało Vicky, podkreślając jeszcze jej naturalny wdzięk. Nie zostało w niej nic z nieśmiałej wiejskiej dziewczyny. Głowę trzymała wysoko, poruszała się z klasą i pewnością siebie, niczym afrykańska Evita. Fotoreporterzy natychmiast zorientowali się, że dano im oto niepowtarzalną okazję. Ruszyli naprzód, uzbrojeni w aparaty, by uchwycić jej ciemną urodę i posłuchać głosu, śpiewającego wstrząsający hymn wolności: – Nkosi Sikelel i Afrika. Boże, zbaw Afrykę. Za nią, trzymając się za ręce i śpiewając, szli pozostali – niektórzy, jak Molly Broadhurst, biali, kilku Hindusów i kolorowych, Miriam i Ben Afrika, najwięcej było jednak rdzennych Afrykanów. Wlewali się po schodach do budynku, zapełniając część galerii przeznaczoną dla kolorowych i boczne korytarze. Reszta sali sądowej zajęta była przez prasę i ciekawskich. Z boku zarezerwowano miejsce dla obserwatorów z korpusu dyplomatycznego. Każda ambasada przysłała swego przedstawiciela. Przy wszystkich wejściach na salę stali uzbrojeni policjanci. Czterech chorążych pilnowało ławy oskarżonych. Więzień był mordercą i niebezpiecznym rebeliantem, nie można było ryzykować. Kiedy Moses wszedł na ławę oskarżonych, nie sprawiał wcale takiego wrażenia. Od kiedy został uwięziony, stracił sporo na wadze, lecz to podkreśliło tylko jego imponujący wzrost i kanciastość szerokich ramion. Policzki miał zapadnięte, kości twarzy bardziej niż zwykle wystające, lecz stał dumnie, jak zawsze, z uniesionym czołem i mrocznym, proroczym blaskiem w oczach. Jego obecność była tak przytłaczająca, że zdawało się, jakby brał wszystkich w posiadanie. Gdy tak stał, szmer zaciekawienia zmienił się w przepełnioną lękiem i podziwem ciszę. Z tyłu galerii Vicky Dinizulu zerwała się z miejsca i zaczęła śpiewać. Siedzący obok przyłączyli się całym chórem. Moses, słuchając jej pięknego, dźwięcznego głosu, lekko przechylił głowę, ale nie uśmiechnął się ani nie dał żadnego znaku, że ją rozpoznaje. Pieśń wolności, którą śpiewała Vicky, została przerwana okrzykiem: – Stilte in die hof! Opstaan! – Cisza na sali! Powstać! Przewodniczący Sądu Najwyższego Prowincji ubrany w purpurową togę, która wskazywała na kryminalny charakter procesu, zajął miejsce na ławie pod rzeźbionym baldachimem. Sędzia Andre Yilliers był wielkim mężczyzną o wybitnym talencie krasomówczym. Miał reputację znawcy kuchni, win i pięknych dziewcząt. Był też znany z wydawania surowych wyroków w procesach kryminalnych, w których sądzono za użycie przemocy. Opadł całym swym ciężarem na ławę i podczas odczytywania aktu oskarżenia rozglądał się po sali. Jego wzrok momentalnie wyszukiwał i oceniał każdą z obecnych na niej kobiet. W zależności od tego, jak mu się podobała, zatrzymywał na niej wzrok na dłuższą lub krótszą chwilę. Kitty Godolphin poświęcił co najmniej dwie sekundy, a kiedy się do niego uśmiechnęła swym anielskim, dziecięcym uśmiechem, przymknął lekko oczy, nim zwrócił je gdzie indziej. Mosesowi postawiono cztery główne zarzuty: zdrady stanu, morderstwa oraz dwukrotnego usiłowania morderstwa. Każdy z tych czynów stanowił ciężkie przestępstwo, lecz Moses Gama, słuchając aktu oskarżenia, nie zdradził się z żadnym uczuciem. Sędzia Yilliers przerwał pełną wyczekiwania ciszę, która zapadła po odczytaniu zarzutów. – Czy przyznaje się pan do popełnienia zarzucanych mu zbrodni? Moses pochylił się do przodu, opierając zaciśnięte pięści o barierkę. Jego głos, cichy i pełen lekceważenia, docierał jednak do najdalszych zakątków zatłoczonej sali. – Na tej ławie powinien zasiąść Yerwoerd wraz ze swym tyrańskim rządem. Jestem niewinny. Moses usiadł i nie podniósł oczu, kiedy sędzia zasięgał informacji o składzie sądu. Prokurator przedstawił się sądowi, ale kiedy sędzia Yilliers zapytał: – Kto będzie obrońcą? – Zanim adwokat, wynajęty przez Vicky i Hendricka Tabakę, zdążył się odezwać, Moses znów zerwał się na nogi. – Ja! – zawołał, – Jestem sądzony za dążenia ludu Afryki. Nikt nie będzie przemawiał w moim imieniu. Jestem przywódcą mojego ludu, będę odpowiadał w imieniu swoim i jego. Na sali zapanowała taka wrzawa i konsternacja, że sędzia musiał przez dłuższą chwilę uspokajać publiczność. Gdy wreszcie zaległa cisza, zagroził: – W przypadku następnej podobnej demonstracji nienawiści nie zawaham się przed opróżnieniem sali. Zwrócił się do Mosesa Gamy, chcąc nakłonić go do przyjęcia oficjalnego obrońcy, lecz Moses go ubiegł. – Stawiam wniosek, żeby pan, sędzio Yilliers, odstąpił od rozpatrywania tej sprawy – oświadczył. Odziany w purpurę sędzia zamrugał oczami i ze zdumienia na chwilę zaniemówił. Potem uśmiechnął się ponuro słysząc te zuchwałe słowa z ust oskarżonego i spytał: – Na jakiej podstawie stawia pan ten wniosek? – Na tej, że pan, jako biały sędzia, nie jest zdolny do bezstronności w stosunku do mnie, zmuszonego poddać się niemoralnym prawom parlamentu, w którym nie jestem reprezentowany. Sędzia potrząsnął głową, na poły z rozdrażnieniem, na poły z podziwem. – Oddalam ten wniosek – powiedział. – Zamierzam też nalegać, by przyjął pan trudne do zakwestionowania usługi doradcy, wyznaczonego, by pana reprezentował. – Nie uznaję ani tych usług, ani też kompetencji sądu, który ma mnie skazać. Cały świat zdaje sobie sprawę z tego, co macie do zaproponowania. Przyjmę tylko werdykt mojego biednego, zniewolonego ludu i innych, wolnych narodów. Niech one i historia orzekną o mojej winie lub niewinności! Dziennikarze byli zelektryzowani. Niektórzy z nich wpadli w taki zachwyt, że z wrażenia nie mogli pisać. Dla Michaela Courtneya siedzenie w tylnych rzędach tej sali było niezwykłym doznaniem. Całe życie spędził w towarzystwie Afrykanów, jego rodzina zatrudniała ich dziesiątkami tysięcy, ale do tej chwili nie spotkał wśród nich człowieka obdarzonego taką godnością i budzącego taki respekt i grozę. Sędzia Yilliers dosłownie zmalał na swej ławie. Zawsze przyjmował stosowną do eksponowanej funkcji postawę, trzymając wszystkich w cieniu swego wrodzonego talentu dramatycznego. Teraz poczuł, że napotkał aktora równego sobie. Cała uwaga zgromadzonych w sądzie skierowana była na Mosesa Gamę. – Bardzo dobrze – rzekł w końcu. – Panie prokuratorze, proszę o przedstawienie sprawy. Prokurator był mistrzem w swoim fachu, a tym razem trafiła mu się sprawa nie do przegrania. Przygotował ją w najdrobniejszych szczegółach, wkładając w to cały swój kunszt. Przedstawił sądowi kolejno wszystkie dowody rzeczowe. Kable, elektryczny detonator, pistolet Tokariewa z zapasowymi magazynkami. Ponieważ prezentowanie w sądzie materiałów wybuchowych i zapalników uznano za zbyt niebezpieczne, dopuszczono i zaakceptowano same fotografie jako dowody. Ołtarz był zbyt duży na to, by go wnieść na salę i również w tym wypadku sędzia Yilliers uznał zdjęcia za wystarczające. Potem pokazano makabryczne fotografie przedstawiające biuro Shasy z leżącym obok regału, przykrytym ciałem Blaine’a, plamami krwi na dywanie, szczątkami połamanych mebli i rozsypanymi papierami. Na ich widok Centaine odwróciła głowę, a Shasa ścisnął jej ramię, starając się osłonić ją przed spojrzeniami ciekawskich. Po okazaniu dowodów rzeczowych prokurator wezwał swego pierwszego świadka: – Proszę szanownego pana ministra górnictwa i przemysłu, Shasę Courtneya. Shasa spędził resztę dnia i następne przedpołudnie na miejscu dla świadków, opisując szczegółowo, w jaki sposób odkrył i udaremnił zamach. Prokurator kazał mu wrócić pamięcią do pierwszego spotkania z Mosesem Gamą w dzieciństwie. Gdy Shasa opisywał tę znajomość, Moses uniósł głowę i po raz pierwszy od rozpoczęcia przez Shasę zeznań spojrzał mu prosto w twarz. Shasa daremnie szukał w jego spojrzeniu najmniejszego śladu tej sympatii, którą się niegdyś nawzajem darzyli. Wzrok Mosesa Gamy był twardy i złowrogi. Gdy prokurator skończył wreszcie przesłuchiwanie Shasy, zwrócił się do oskarżonego: – Świadek do pańskiej dyspozycji. Sędzia Yilliers ocknął się z zamyślenia. – Czy chce pan przesłuchać świadka? – Moses potrząsnął głową i odwrócił wzrok, ale sędzia nalegał: – To jest pańska ostatnia szansa na zakwestionowanie lub obalenie zeznań świadka. Nalegam, żeby zrobił pan z tego użytek. Moses skrzyżował ramiona na piersi i zamknął oczy jakby we śnie. Z części galerii przeznaczonej dla kolorowych dały się słyszeć śmiechy i tupanie. Sędzia Yilliers podniósł głos. – Ostrzegam po raz ostatni! – I na galerii posłusznie zapadła cisza. Przez następne cztery dni odbywały się przesłuchania świadków oskarżenia. Tricia, sekretarka Shasy, opowiedziała, w jaki sposób Moses zdołał dostać się do biura w przebraniu szofera, jak w dniu popełnienia morderstwa związał ją i zakneblował i jak widziała go oddającego ów fatalny strzał, który zabił pułkownika Malcomessa. – Czy chce pan przesłuchać świadka? – spytał sędzia, lecz Moses ponownie potrząsnął głową. Manfred De La Rey zeznał, jak zastał Mosesa Gamę z bronią w ręku i Blaine’a Malcomessa umierającego na podłodze. Jak słyszał go krzyczącego: „Ty...! Ty...” i był świadkiem strzału oddanego z premedytacją w kierunku Shasy Courtneya. – Czy chce pan przesłuchać świadka? – zapytał sędzia. Tym razem Moses nawet nie podniósł wzroku. Inżynier-elektryk opisał zabezpieczony sprzęt i zidentyfikował nadajnik jako urządzenie produkcji radzieckiej. Rzeczoznawca od materiałów wybuchowych zeznał, że ładunek plastiku umieszczono pod ławami rządowymi. – Moim zdaniem jego siła wystarczyłaby do całkowitego zniszczenia sali i przylegających do niej pomieszczeń. Z całą pewnością wszyscy obecni w sali głównej i większość tych, którzy znajdowali się w przyległych korytarzach i biurach, ponieśliby śmierć. Po każdym składanym zeznaniu Moses odmawiał przesłuchania świadka. Pod koniec czwartego dnia procesu oskarżyciel ponownie przedstawił zarzuty i sędzia wystąpił z ostatnim apelem do więźnia. – Gdy sąd zbierze się ponownie w poniedziałek, będzie pan musiał odpowiedzieć na przedstawione zarzuty. Jestem zmuszony jeszcze raz podkreślić ich powagę i wskazać, że stawką jest tu pańskie życie. Jeszcze raz nalegam, by przyjął pan usługi zawodowego obrońcy. Moses Gama obdarzył go uśmiechem pełnym pogardy. Kolacja w Weltevreden przebiegała w ponurym nastroju. Jedynym jej uczestnikiem, którego zdawały się nie dotyczyć wydarzenia minionego dnia, był Garry, który przyleciał mosquito na weekend z Silver River Mine. Podczas gdy wszyscy członkowie rodziny siedzieli w milczeniu, pogrążeni w rozpamiętywaniu ostatnich dni i swojej roli w tym, co się działo, Garry entuzjastycznie przedstawiał Centaine i Shasy swoje plany zredukowania kosztów utrzymania kopalni. – Wypadki powodują straty idące za spadkiem produkcji. Przyznaję, że w ciągu dwóch ostatnich lat rejestry bezpieczeństwa pracy utrzymywały się w granicach przeciętnej, lecz moglibyśmy ograniczyć liczbę wypadków śmiertelnych do jednego na sto tysięcy dniówek, nawet mniej. Dałoby to zredukowanie globalnych kosztów produkcji o ponad dwanaście procent, to jest dwadzieścia milionów funtów rocznie. Dodatkowa korzyść dla nas to większa satysfakcja i wydajność wśród robotników. Przeliczyłem wszystkie dane na komputerze. – Oczy Garry’ego zabłysły za szkłami okularów, gdy wspomniał o tym sprzęcie. Shasa słyszał od Dave’a Abrahamsa i od dyrektora generalnego Silver River, że Garry całymi nocami przesiaduje przy nowym IBM-ie zainstalowanym przez firmę. – Facet zna się na tym tak dobrze jak zawodowi operatorzy, jeśli nie lepiej. Potrafi niemal zmusić maszynę, żeby stanęła słupka i zagwizdała: „Boże, zbaw Królową”! – David Abrahams nawet nie próbował ukryć swego podziwu, ale Shasa, nie chcąc pokazać po sobie, jak bardzo jest dumny z syna, zauważył cierpko: – To zbyteczne, w przyszłym roku będziemy już republiką. – Och, Garry, straszny z ciebie nudziarz! – przerwała mu w końcu Isabella. – Te wszystkie tonaże i zyski przy kolacji, tego już za wiele. Nic dziwnego, że nie możesz sobie znaleźć dziewczyny. – Ten jeden raz przyznaję Belli rację – odezwała się Centaine z końca stołu. – Za dużo wrażeń jak na jeden wieczór, Garry, nie mogę się już skupić. Myślę, że to mój najgorszy tydzień w życiu. Patrzeć na tego potwora z krwią Blaine’a na rękach, jak nas prowokuje i robi sobie kpiny z naszego wymiaru sprawiedliwości. On zagraża całej strukturze władzy, chce wciągnąć wszystkich w chaos tej samej anarchii i dzikości, która panowała w Afryce przed przybyciem białych. I jeszcze się uśmiecha. Nienawidzę go. Nigdy dotąd nikogo i niczego tak nie nienawidziłam jak tego człowieka. Każdej nocy modlę się, żeby go powiesili. Niespodziewanie odezwał się Michael. – Tak, nienawidzimy go, babciu. Nienawidzimy go, bo się go boimy, obawiamy się czegoś, czego nie potrafimy zrozumieć, a co tkwi w nim i w jego narodzie. Wszyscy patrzyli na niego zdumieni. – Oczywiście, że rozumiemy – powiedziała Centaine. – Spędziliśmy w Afryce całe życie. Rozumiemy ich jak nikt inny. – Nie sądzę, babciu. Myślę, że gdybyśmy naprawdę rozumieli i chcieli wysłuchać tego, co ten człowiek ma nam do powiedzenia, Blaine mógłby dziś żyć. Myślę też, że Moses Gama mógłby zostać naszym sprzymierzeńcem, a nie śmiertelnym wrogiem. Uważam, że mógłby stać się użytecznym i godnym szacunku obywatelem tego kraju, zamiast być więźniem skazywanym na śmierć. – Cóż za dziwne pomysły przynosisz z tej swojej gazety! Ten człowiek zamordował twojego dziadka! – powiedziała Centaine i posłała Shasy przez stół znaczące spojrzenie. Zrozumiał doskonale. Oznaczało: „Mamy na głowie jeszcze jeden problem”. Michael, niepomny na wszystko, ciągnął: – Moses Gama zginie na szubienicy – sądzę, że to dla nas jasne. Ale jego słowa i idee będą żyć. Teraz wiem, dlaczego muszę zostać dziennikarzem. Wiem, co mam robić. Muszę wyjaśnić te idee ludowi tego kraju, pokazać mu, że są uczciwe i sprawiedliwe, wcale nie niebezpieczne. W tych ideach jest nadzieja na nasze przetrwanie jako narodu. – Jak dobrze, że odesłałam służbę – przerwała mu Centaine. – Nigdy bym się nie spodziewała usłyszeć takich słów w jadalni Weltevreden. Vicky Gama prawie godzinę czekała w rozmównicy w więzieniu przy Roeland Street, podczas gdy strażnicy przeszukiwali zawartość paczek, które przyniosła Mosesowi, i zastanawiali się, czy pozwolić, by mu je dała. – To tylko ubrania – tłumaczyła Vicky. – To nie są zwyczajne ubrania – protestował starszy strażnik. – To tradycyjne stroje plemienia mojego męża. Ma prawo je nosić. W końcu wezwano naczelnika więzienia, aby podjął decyzję. Wyraził zgodę. Vicky poskarżyła się: – Pańscy ludzie byli bardzo nieuprzejmi i rozmyślnie robili mi trudności. Uśmiechnął się sarkastycznie. – Ciekaw jestem, jak pani i pani bracia z Kongresu będziecie nas traktować, jeśli kiedykolwiek uda się wam przejąć władzę. Ciekaw jestem, czy będziecie uprzejmi choć wytoczyć nam procesy, czy raczej pozarzynacie nas na ulicy, tak jak próbował zrobić pani mąż. Kiedy wreszcie pozwolono Vicky wręczyć Mosesowi paczkę pod czujnym okiem strażników, spytał: – Czyj to był pomysł? – Mój, ale Hendrick zapłacił za skóry, a jego żony je zszywały. – Jesteś mądrą kobietą – pochwalił ją – i posłuszną żoną. – Ty, mój panie, jesteś wielkim wodzem, wypada więc, byś nosił strój należny twej pozycji. Moses ujął w dłonie długi, obszerny płaszcz z lamparciej skóry, ciężki i lśniący złotawo, ozdobiony sobolowymi rozetami. – Zrozumiałaś – przytaknął. – Dojrzałaś konieczność użycia sali sądowej białego człowieka jako sceny, z której na cały świat rozlegnie się krzyk spragnionych wolności. Vicky spuściła oczy i zniżyła głos: – Mój panie, nie masz prawa zginąć. Jeżeli umrzesz, ogromna część naszego snu o wolności umrze razem z tobą. Czy nie będziesz się bronić, ze względu na mnie, ze względu na nasz lud? – Nie, nie umrę – zapewnił ją. – Silne mocarstwa tego świata nigdy na to nie pozwolą. Wielka Brytania przedstawiła swoje stanowisko, a Ameryka nie może dopuścić do tego, żeby mnie stracono. Jej własny lud jest zrujnowany wystąpieniami amerykańskich kolorowych, nie stać jej na to, by pozwolić mi umrzeć. – Nie ufam altruizmowi wielkich mocarstw – powiedziała miękko Vicky. – A więc zaufaj ich interesowności – poradził jej Moses. – I zaufaj mnie. Gdy Moses Gama pojawił się przed sądem w złocisto-czarnym płaszczu z lamparciej skóry, zdawało się, że oto zmartwychwstał jeden ze starożytnych czarnych królów. Moses przykuł wszystkie spojrzenia. – Nie wzywam świadków – powiedział poważnie. – Złożę tylko oświadczenie z ławy oskarżonych. Na tyle jestem gotów współpracować z tym pośmiewiskiem ze sprawiedliwości. – Wysoki Sądzie! – prokurator natychmiast zerwał się ze swego miejsca – pragnę zwrócić uwagę Wysokiego Sądu... – Dziękuję! – przerwał mu sędzia Yilliers lodowatym tonem. Nie potrzebuję wskazówek, jak mam prowadzić ten proces. Prokurator usiadł z nieartykułowanym pomrukiem protestu. Odziany w purpurę sędzia z trudnością skierował ponownie uwagę na Mosesa Gamę. – Rzecznik oskarżenia stara się dać mi do zrozumienia, że powinienem wyjaśnić panu, iż jeżeli nie zajmie pan miejsca dla świadków, nie złoży przysięgi i nie podda się przesłuchaniu, wówczas to, co pan ma do powiedzenia, w niewielkim tylko stopniu będzie miało wpływ na przebieg procesu. – Przysięga na Boga białego człowieka w tej sali sądowej, przed białym sędzią i białym prokuratorem, białymi policjantami w drzwiach! Nie zrobię czegoś takiego. Sędzia Yilliers pokręcił głową z nieszczęśliwym wyrazem twarzy i rozłożył ręce. – Dobrze więc, został pan uprzedzony o konsekwencjach. Proszę złożyć to oświadczenie. Moses Gama przez dłuższą chwilę milczał, po czym zaczął cicho: – Był sobie mały chłopiec, który radośnie wędrował przez piękną krainę, pił z czystych rzek, z przyjemnością słuchał pieśni ptaka, podziwiał wyczyny antylopy, łuskowca i innych dzikich stworzeń. Mały chłopiec, strzegąc stad swego ojca, siadał nocami przy ognisku i wsłuchiwał się w legendy o wielkich bohaterach swego ludu – Bambacie i Sekhukhuni, i mocnym Chaka. Chłopiec wierzył, że będzie wiódł życie cichego człowieka, będzie miał w posiadaniu kraj, w którym mieszka, i będzie mógł pójść, dokądkolwiek zechce, ufnie i radośnie. Ale pewnego dnia, gdy chłopiec miał dziewięć lat, dziwna istota przybyła do jego wioski, stwór o czerwonym obliczu i pańskim obejściu, i chłopiec ujrzał, że ludzie się lękają, nawet jego ojciec i jego dziadek – wodzowie plemienia – lękali się tak bardzo, że chłopiec nie widział ich jeszcze nigdy w takim stanie. W zatłoczonej sali sądowej nikt się nie poruszał, nie wydał najmniejszego dźwięku, kiedy Moses Gama opowiadał o utracie niewinności, o tym, jak poznał gorzkie prawdy o życiu. Opisał swe zdumienie tym, że świat, który znał, okazał się tylko złudzeniem. Opowiedział, jak zawędrował do innego świata, i tam nauczył się, jako człowiek o czarnej skórze, że są takie miejsca, gdzie jego istnienie jest ściśle określone i ograniczone. Gdy poszedł do miasta białego człowieka, dowiedział się, że nie wolno mu chodzić ulicami po godzinie policyjnej bez przepustki i że nie wolno mu mieszkać poza miejscami wyznaczonymi jego ludziom na obrzeżach miast. Lecz najważniejszą rzeczą, której się dowiedział, było to, że nie może się uczyć w szkołach białego człowieka. Dowiadywał się niemal w każdym publicznym budynku, gdzie były dla niego osobne wejścia, że są umiejętności, których nie wolno mu posiąść, że w każdej niemal sytuacji uważany będzie za kogoś gorszego z powodu koloru swej skóry, za kogoś, kto może zajmować tylko najniższe i najgorsze miejsce. Wiedział już, że jest takim samym człowiekiem jak inni, że ma takie same nadzieje i pragnienia. Wiedział, że jego serce bije tak samo gorąco jak inne, że ma tak samo silne ciało, tak samo jak inni sprawny i szybki mózg. I postanowił, że będzie używał tego mózgu, aby wznieść się ponad stan, który mu narzucono, nie zaś ciała, niczym juczne zwierzęta, w które przemocą zamieniono jego lud. Zwrócił się ku książkom białego człowieka i zdumiał się, że bohaterowie jego ludu opisywani byli jako dzikusy, złodzieje bydła i zdradzieccy buntownicy. Że nawet najbardziej przychylni i miłosierni autorzy, jakich czytał, traktowali jego lud jak dzieci, niezdolne do rozumowania i zadbania o siebie, dzieci, które wymagają opieki i ochrony, którym nie pozwala się brać udziału w decydowaniu o swym życiu. Opowiedział im, jak w końcu zdał sobie sprawę, że to wszystko jest jakimś monstrualnym kłamstwem. Że nie jest inny, a to, iż jego skóra ma czarny kolor, nie oznacza, że jest brudny, skalany albo dziecinny. Wiedział, jakie zadanie ma do spełnienia na tym świecie. – Uświadomiłem sobie, że mym życiem stanie się walka z niesprawiedliwością – powiedział. – Wiedziałem, że biali ludzie, którzy rządzą mną i moim ludem, wszyscy oni muszą zrozumieć. Tłumaczył, jak zamiar nakłonienia białych, by go słuchali, nie powiódł się. Jak wysiłki jego ludzi kończyły się jedynie coraz dzikszymi, jeszcze bardziej drakońskimi prawami i niepohamowanymi represjami. – W końcu musiałem pogodzić się z tym, że pozostała mi już tylko jedna droga: wznieść broń i uderzyć w głowę węża, którego jad zatruwa i niszczy mój lud. Zamilkł, a słuchacze, pozostający w zupełnej ciszy przez cały ranek, gdy mówił, teraz zaczęli wzdychać i poruszać się. Z chwilą kiedy Moses rozłożył ramiona, znów wytężyli uwagę. – Prawem i świętą powinnością każdego człowieka jest obrona rodziny i narodu przed tyranem oraz walka przeciwko niesprawiedliwości i niewoli. Kiedy to czyni, staje się wojownikiem, nie zaś przestępcą. Wzywam sędziego i ten sąd białego człowieka, by potraktował mnie jak żołnierza i jeńca wojennego, bo nim jestem. Moses Gama odgarnął płaszcz z lamparciej skóry i usiadł, pozostawiając słuchaczy cichych i wstrząśniętych. Sędzia Yilliers przez cały czas, kiedy Moses przemawiał, siedział podpierając brodę dłonią, z przymkniętymi w skupieniu oczami. Teraz opuścił rękę, odwrócił się w stronę więźnia i spojrzał na niego. – Głosi się pan przywódcą swych ludzi? – Tak – odparł Moses. – Przywódcą zostaje się poprzez wybór. W jaki sposób został pan wybrany? – Kiedy ciemiężony lud nie może mówić we własnym imieniu, jego przywódcy wysuwają się na czoło i przemawiają – odpowiedział Moses. – Jest pan zatem samozwańczym przywódcą – rzekł cicho sędzia – a decyzja wypowiedzenia naszemu społeczeństwu wojny podjęta została przez pana na własną rękę. – Jesteśmy zaangażowani w wojnę wyzwoleńczą przeciwko kolonizatorom – odparł Moses Gama. – Tak jak nasi bracia w Algierii i Kenii. – Aprobuje pan więc metody stosowane przez Mau Mau? – spytał sędzia. – Ich cele są sprawiedliwe, a więc metody, jakiekolwiek by były, też są sprawiedliwe. – Cel uświęca środki? Jakiekolwiek środki? – Walka o wolność jest wszystkim. W jej imię każdy czyn jest uświęcony. – Rzeź i okaleczanie niewinnych mężczyzn, kobiet i dzieci. Takie czyny także są usprawiedliwione? – Jeżeli śmierć jednej niewinnej istoty może dać wolność tysiącom, jest usprawiedliwiona. – Niech mi pan powie, Mosesie Gamo, czy wierzy pan w demokrację? W pojęcie „jeden człowiek, jeden głos”? – Wierzę, że każdy człowiek powinien mieć jeden głos, by wybierać przywódców narodu. – A gdy już zostaną wybrani? Co się wtedy dzieje? – Myślę, że wtedy ludzie powinni poddać się mądrości wybranych przez siebie przywódców. – Państwo jednopartyjne? Dożywotni prezydent? – To afrykański obyczaj – zgodził się Moses. – Ale także marksistowski – sędzia obserwował go chłodno. – Niech mi pan powie, co czyni czarny totalitaryzm lepszym od białego? – Pragnienia większości. – Sankcjonowane przez pana ludzi, czego tylko pan ma świadomość. Czyni, to pana więc świętym bojownikiem, ponad prawami cywilizowanych narodów? – W tym kraju nie ma takich praw, bo ludzie, którzy ustanawiają prawa, są barbarzyńcami – powiedział cicho Moses Gama. Sędzia Yilliers nie miał więcej pytań. Dwadzieścia cztery godziny później sędzia Andre Yilliers odczytał swój wyrok wyczekującej w milczeniu sali. – Podstawą sprawy wniesionej przez prokuratora przeciwko oskarżonemu było rozważenie, w jaki sposób jednostka reaguje na coś, co odbiera jako niesprawiedliwość. Rodzi to pytanie o jej prawo lub też powinność opierania się tym przepisom, które uważa za źródło niesprawiedliwości czy zła. Stanąłem przed zadaniem ustalenia, jaki rodzaj lojalności obowiązuje jednostkę wobec rządu, wybranego w wyniku procesu, z którego została całkowicie wyłączona, rządu, który jest ponadto zaangażowany w program legislacyjny mający pozostawić tę jednostkę poza większością najistotniejszych praw, przywilejów i dobrodziejstw należnych społeczeństwu, którego jest członkiem... – Przez blisko godzinę sędzia Yilliers rozwijał i uzasadniał swój punkt widzenia, po czym podsumował: – Doszedłem zatem do konkluzji, że państwo, które odmawia jednostce podstawowego, demokratycznego prawa do posiadania reprezentacji w rządzie, nie może też stawiać jej w obowiązku bycia lojalną. Wobec powyższego, uznaję oskarżonego niewinnym popełnienia zbrodni zdrady stanu. Z większości gardeł wydobył się potężny krzyk. Na galerii, w części wydzielonej dla kolorowych, tańczono i śpiewano. Sędzia Yilliers przyglądał się temu przez prawie minutę, a ci członkowie składu sędziowskiego, którzy go znali, dziwili się tej powściągliwości. Gdy wziął do ręki młotek, by uciszyć salę, jego twarz wyrażała współczucie i bezbrzeżny smutek. Kiedy zapadła cisza, przemówił ponownie: – Przejdę teraz do pozostałych zarzutów postawionych oskarżonemu. Dotyczą one dokonania morderstwa i próby morderstwa. Oskarżyciel, przy pomocy znakomitych i wiarygodnych świadków, przedstawił fakty, których oskarżony nie próbował podważyć. Przyjmuję, że podłożył materiały wybuchowe w sali posiedzeń Parlamentu Południowej Afryki z zamiarem wysadzenia jej w powietrze podczas przemówienia premiera i wywołania w ten sposób jak największej ilości szkód i ofiar śmiertelnych. Przyjmuję także, iż kiedy spisek został odkryty, zabił pułkownika Blaine’a Malcomessa i natychmiast po tym usiłował zamordować ministra Courtneya. – Sędzia przerwał i zwrócił głowę w stronę Mosesa Gamy, siedzącego bez ruchu na ławie oskarżonych, wciąż w swym wodzowskim, lamparcim płaszczu na ramionach. – Oskarżony oświadczył w swej mowie obrończej, że jest żołnierzem, w związku z czym nie może być sądzony według prawa cywilnego. Choć okazałem sympatię i zrozumienie dla aspiracji jego oraz czarnych obywateli, których przedstawicielem się mienił, nie mogę wszakże spełnić jego żądania, by traktowano go jak jeńca wojennego. Oskarżony jest osobą prywatną, która będąc w pełni świadoma grożących konsekwencji, zeszła na mroczną drogę przemocy, decydując się na wywołanie możliwie największych szkód w jak najbardziej niewybrednym stylu. Nie ma zatem żadnych wątpliwości co do uznania oskarżonego winnym zarzucanego mu morderstwa i usiłowania morderstwa. Na sali nie rozległ się żaden dźwięk. Sędzia cicho mówił dalej: – Niech oskarżony wstanie, by wysłuchać wyroku. Moses Gama powoli wyprostował się i obdarzył sędziego władczym spojrzeniem. – Czy oskarżony pragnie coś powiedzieć, zanim zapadnie wyrok? – spytał sędzia Yilliers. – To nie jest sprawiedliwość. Obaj to wiemy. Historia tak to odnotuje. – Czy chce pan jeszcze coś dodać? Gdy Moses potrząsnął przecząco głową, sędzia Yilliers zaczął: – Uznawszy oskarżonego winnym popełnienia trzech zarzucanych mu czynów, po uważnym zbadaniu sprawy w celu znalezienia ewentualnych okoliczności łagodzących i nie znajdując żadnych, nie mam innej możliwości, jak tylko wymierzenie mu najwyższego wymiaru kary, przewidzianego przez prawo. Wobec wszystkich przedstawionych zarzutów branych łącznie, skazuję cię, Mosesie Gamo, na śmierć przez powieszenie. Przez chwilę panowała cisza, po czym z tyłu sali rozległo się wycie kobiety. Jej głos zawodził afrykańską pieśń żałobną. Natychmiast podchwyciły ją inne kobiety. Sędzia nie próbował ich uspokoić. Na ławie oskarżonych Moses Gama wzniósł zaciśniętą pięść ponad głową. – Amandla! – ryknął, a jego ludzie odpowiedzieli jednym głosem: – Ngawethu! Mayibuye! Afrika! Manfred De La Rey zasiadł wysoko na trybunie, w jednej z lóż zarezerwowanych dla najdostojniejszych widzów. Wszystkie bilety zostały wyprzedane na wiele tygodni naprzód, a sektory z miejscami stojącymi wokół boiska pękały w szwach. To wielkie zgromadzenie miało miejsce w związku z najważniejszym wydarzeniem w kalendarzu sportowym – meczem rugby pomiędzy zespołami Prowincji Zachodniej i Północnego Transwalu. Stawką był Puchar Currie, trofeum, o które rokrocznie walczyły w rozgrywkach eliminacyjnych wszystkie prowincje Afryki Południowej. Fanatyczne poparcie dla poszczególnych drużyn daleko wykraczało poza sportowe współzawodnictwo. Manfred uśmiechnął się sardonicznie, spoglądając dokoła. Ten Anglik, Macmillan, powiedział, że w Afryce ich nacjonalizm manifestuje się najsilniej. Jeżeli miał rację, teraz oto odprawiał się jeden z najważniejszych plemiennych rytuałów, jednoczących i utwierdzających Afrykanerów w zwartym istnieniu. Nikt z zewnątrz nie umiałby pojąć znaczenia gry w rugby w ich kulturze. Co prawda, wywodziła się ona z brytyjskich szkół publicznych sprzed blisko stu pięćdziesięciu lat, lecz wówczas, skrzywił się Manfred, była za dobra dla rooinekke. Trzeba było dopiero Afrykanerów, by ją zrozumieć i wydobyć cały tkwiący w niej potencjał. Inna sprawa, że nazywać ją grą to tak, jak nazywać grą politykę albo wojnę. Była czymś więcej, po tysiąckroć więcej. Siedzenie tu, wśród swoich, bycie cząstką nieogarnionego ducha afrykanerskiej wspólnoty wprawiało go w ten sam rodzaj religijnego uniesienia, jakie odczuwał uczestnicząc we mszy w gronie wiernych Holenderskiego Kościoła Reformowanego lub stojąc w tłumie zebranym przed masywnym pomnikiem Yoortrekkera na wzgórzach pod Pretorią, dokąd co roku, w Dzień Przymierza z Bogiem, zjeżdżali się ludzie, by uczcić zwycięstwo, które Wszechmogący dał im nad królem Zulusów, Dingaanem, w bitwie nad Blood River. Jak przystało na taką okazję, Manfred miał na sobie zielony blezer lamowany złotem, z naszytym na piersi emblematem drużyn południowoafrykańskich, przedstawiającym skaczącą gazelę, i napisem „Boxing 1936”. Mniejsza o to, że guziki nie dopinały się już na wydatnym, dodającym mu godności brzuchu – nosił go z dumą. Duma ta wzrosła niepomiernie, gdy spojrzał na boisko. Murawa przywiędła od chłodów wczesnej zimy, lecz wyżynne słońce nadawało wszystkiemu niezrównany blask, toteż Manfred mógł dostrzec każdy szczegół sylwetki ukochanego syna, który stał blisko środka pola. Wspaniały tors Lothara De La Reya obciśnięty był błękitnym swetrem, na tyle cienkim, że zamiast maskować, uwydatniał jego szczupłą sylwetkę i twarde mięśnie brzucha i piersi. Nogi w krótkich spodenkach były mocne, a zarazem długie i kształtne. Krótko przystrzyżona miedzianozłota czupryna płonęła w blasku słońca. Lothar skłonił głowę jak do modlitwy i na trybunach zapadła cisza. Z żadnego z czterdziestu tysięcy gardeł nie dobyło się nawet najcichsze westchnienie. Czarne brwi Lothara zmarszczyły się w maksymalnym skupieniu. Powoli uniósł ramiona, rozpościerając je niczym sokół skrzydła do lotu, aż znalazły się na poziomie barków, w niezwykłym, pełnym gracji geście. Wspiął się na palce, tak że mięśnie łydek napięły się, zmieniając kształt. I wtedy zaczął biec. Poruszał się z płynnością polującego geparda, unosząc wysoko kolana i sprężyście przemieszczając całe ciało do przodu. Zostawiał za sobą trawę pooraną kolcami butów. W panującej na trybunach przeraźliwej ciszy jego pulsujący, chrapliwy oddech, zsynchronizowany z elastycznością biegu, docierał aż do miejsca, gdzie siedział Manfred. Owalna piłka z lśniącej, brązowej skóry stała pionowo na zielonej murawie. Lothar, zbliżając się do niej, przyśpieszył wyraźnie, ale jego ciało poruszało się nadal z doskonałą harmonią. Kopnięcie było przedłużeniem płynnego kroku, prawa noga wystrzeliła do przodu, czubkiem stopy uderzając piłkę, po czym, by zbalansować wychylone w przód ciało, zakreśliła wielki łuk w powietrzu. Ze stopą uniesioną wysoko ponad głową i palcami ściągniętymi jak u tancerza, Lothar wyciągnął ramiona przed siebie, utrzymując pełną wdzięku równowagę. Piłka, zdeformowana brutalnym uderzeniem, powróciła w locie do pierwotnego kształtu. Płaską trajektorią zmierzała ku wysokim, białym tyczkom bramki na końcu boiska. Leciała prosto, bez wirowania i zmian kierunku, niczym wypuszczona z łuku strzała. Chrapliwe, niespokojne westchnienie dobiegło od strony widzów, kiedy zdali sobie sprawę, że piłka poleciała za bardzo w prawo. Choć potężne kopnięcie prawej nogi Lothara posłało ją znacznie powyżej poprzeczki, wydawało się, że minie cel. Manfred powstał wraz z czterdziestoma tysiącami pozostałych widzów i wydał z siebie bezsilny jęk. Pudło oznaczałoby sromotną klęskę. Gdyby jednak piłka trafiła między pionowe tyczki, byłoby to piękne zwycięstwo, tym słodsze, że osiągnięte przewagą jednego punktu. Piłka leciała coraz wyżej, ponad osłoną boiska, aż chwyciła podmuch wiatru. Lothar przyjrzał się powiewającym wokół stadionu flagom, zanim jeszcze rozpoczął swój bieg. Wiatr zmienił nieznacznie kierunek lotu piłki, nie na tyle jednak, żeby, Boże jedyny, żeby... piłka stopniowo traciła impet, osiągając szczyt trajektorii, lecz gdy zaczęła opadać, wiatr nabrał prędkości, znosząc ją jeszcze bardziej na lewo. Jęk Manfreda przerodził się w ryk szczęścia, kiedy wpadła między tyczki bramki, muskając białą poprzeczkę. Przeciągły gwizdek sędziego zakończył spotkanie. Stojący obok Roelf Stander, przyjaciel Manfreda z dzieciństwa, walił go po plecach. – Człowieku, mówię ci, chłopak będzie „Gazelą”, tak jak jego ojciec! – gratulował. Na boisku otoczyli Lothara koledzy z drużyny, walcząc między sobą o to, by wziąć go choć na chwilę w objęcia. Od trybun ruszyła fala kibiców, którzy pragnęli go uhonorować. – Chodź, zejdziemy do szatni. – Manfred ujął swego towarzysza pod ramię. Nie było to jednak proste. Co kilka kroków ktoś ich zatrzymywał, żeby złożyć gratulacje, Manfred uśmiechał się, ściskał wyciągnięte dłonie, przyjmował życzenia. Choć dobrze to znał i każda cząstka jego duszy syciła się słyszanymi pochlebstwami oraz szacunkiem okazywanym mu przez wszystkich, nawet przez największe znakomitości i sławy, dziś jednak drażniła go świadomość, że coś oddziela go od syna. Kiedy dotarli wreszcie do szatni, tłum wypełniający korytarz rozstąpił się przed nimi w magiczny sposób, po czym z szacunkiem pozostał na zewnątrz, otwierając im drogę do dusznego, gwarnego pomieszczenia, w którym unosił się zapach moczu, przepoconych ubrań i rozgrzanych męskich ciał. Lothar znajdował się w samym środku gromady nagich mężczyzn, śpiewających i zmagających się szorstko w koleżeńskich zapasach, ale dojrzawszy ojca, natychmiast wydostał się z tego kręgu i podszedł do niego. Miał na sobie tylko poplamione trawą szorty, ściskał w dłoni brązową butelkę piwa. Jego wspaniałe ciało lśniło od potu, a twarz jaśniała dumą z odniesionego zwycięstwa. – Mój synu. – Manfred wyciągnął rękę, a Lothar uścisnął ją z radością. – Mój synu – powtórzył, ale głos mu się załamał, a oczy ze szczęścia zaszły mgłą. Puścił dłoń Lothara, przyciągając go do piersi i na oczach wszystkich tuląc z całych sił, mimo że pot syna wsiąkał mu w koszulę. Koledzy z drużyny zawyli z zachwytu. Potem we trzech – Manfred, Roelf Stander i Lothar – pojechali do domu nowym ministerialnym cadillakiem. Bawili się jak uczniaki, żartując i śpiewając stare, sprośne, drużynowe piosenki. Kiedy zatrzymali się na czerwonym świetle przed wjazdem na ruchliwą Jan Smuts Drive, prowadzącą przez porośnięty trawą, falisty veld do odległej o trzydzieści mil Pretorii, dwóch małych, czarnych obdartusów zaczęło ryzykownie buszować między pojazdami. Jeden z nich spojrzał na Manfreda przez szybę cadillaca z porozumiewawczym uśmiechem i pokazał mu egzemplarz Mail, wyciągnięty z pliku gazet, który trzymał pod pachą. W pierwszej chwili Manfred chciał go odpędzić, zniecierpliwiony, ponieważ Mail była angielskim szmatławcem. Zobaczył jednak nagłówek „Apelacja odrzucona. Zabójca Guya Fawkesa będzie wisiał”. Opuścił szybę i rzucił dzieciakowi monetę. Podał gazetę Roelfowi. – Przeczytaj mi to! – polecił krótko i ruszył. Dziś rano apelacja Mosesa Gamy od wyroku za morderstwo i usiłowanie morderstwa, wniesiona do Sądu Najwyższego Prowincji Przylądkowej, została oddalona jednogłośnie przez Sąd Apelacyjny w Bloemfontain. Potwierdzono też wyznaczoną wcześniej datę egzekucji. – Ja, goed. – Chociaż Manfred słuchał tego z nachmurzoną miną i w najwyższym skupieniu, teraz poczuł wyraźną ulgę. W ostatnich miesiącach środki przekazu i opinia publiczna przebąkiwały o jego nieujawnionych powiązaniach z tą sprawą. Fakt, że Manfred, będąc ministrem policji, osobiście dokonał aresztowania, w powszechnym mniemaniu uczynił przebieg śledztwa probierzem siły i skuteczności policji, jak również sprawdzianem kragdadigheid Manfreda – rozmiarów jego indywidualnej potęgi i władzy. Afrykanerski Volk oczekiwał od swych przywódców przede wszystkim siły i determinacji. Przypadek Mosesa Gamy spowodował, że wizja czarnego zagrożenia i krwawej rewolucji stała się przerażająco realna. W całym kraju zapanował nastrój głębokiej niepewności. Ludzie chcieli, by sprawy bezpieczeństwa ich i państwa znajdowały się w pewnych rękach. Manfred, obdarzony nieomylnym instynktem politycznym, czuł, że teraz właśnie ważą się jego przyszłe losy. Na nieszczęście pojawiły się komplikacje, wynikające z niezrozumienia podstawowego sensu sprawiedliwości i roli natychmiastowego jej wymierzania. Sędzia Sądu Najwyższego oddalił zarzut zdrady stanu robiąc przy tym pewne kontrowersyjne i niefortunne uwagi na temat indywidualnego obowiązku lojalności wobec państwa w przypadku jednostki, której odmówiono prawa do bezpośredniej reprezentacji. Zostało to natychmiast podchwycone przez zagraniczną prasę i sprawa przykuła uwagę lewicujących liberałów i bolszewików na Zachodzie. W Ameryce brodaci hipisi i sympatyzujący z komunizmem studenci tworzyli „Komitety ocalenia Mosesa Gamy”, pikietowali Biały Dom i ambasadę południowoafrykańską w Waszyngtonie. Nawet w Anglii, na londyńskim Trafalgar Square, przed gmachem Przedstawicielstwa Afryki Południowej, odbywały się demonstracje, w których brały udział bandy czarnych emigrantów i białej hołoty, inspirowane i opłacane przez komunistów. Premier Wielkiej Brytanii wezwał Wysokiego Komisarza do spraw Afryki Południowej na konsultacje, a prezydent Eisenhower poinstruował swego ambasadora w Pretorii, by zaapelował do Hendrika Yerwoerda o ułaskawienie skazańca. Rząd południowoafrykański konsekwentnie odrzucał tego rodzaju apele. Stał na stanowisku, że sprawa leży wyłącznie w gestii wymiaru sprawiedliwości, w którego działanie nie można się mieszać. Tym niemniej, członkowie Sądu Apelacyjnego pozwalali sobie od czasu do czasu na nieodpowiedzialne okazywanie współczucia lub uprawiali pokrętną dialektykę celem dowiedzenia swej niezawisłości, co kolidowało z ciężką pracą policji i oczekiwaniami afrykanerskiego ludu. Tym razem na szczęście sędziowie oszczędzili wszystkim swoich sprytnych wybiegów. W małym, pomalowanym na zielono pokoju w Więzieniu Centralnym w Pretorii czekał na Mosesa stryczek. Otworzy się zapadnia i Gama przejdzie do wieczności – tam, dokąd chciał wysłać przywódców narodu. – Ja, goed! Teraz artykuł wstępny! – rozkazał Manfred Roelfowi. Golden City Mail była gazetą anglojęzyczną i nawet jak na ten rodzaj prasy wydawała się zbyt liberalna. Manfred nigdy by jej nie kupił z wyboru, lecz skoro już to zrobił, postanowił wysłuchać do końca, co ma do powiedzenia lewicujący zespół redakcyjny, choć wiedział, że irytacja osłabi nieco ponurą satysfakcję, spowodowaną werdyktem Sądu Apelacyjnego. Roelf Stander zaszeleścił papierem i odchrząknął: – Narodziny męczennika – przeczytał, a Manfred mruknął coś gniewnie. Umierając na szubienicy Moses Gama stanie się najsławniejszym męczennikiem w historii walki czarnej Afryki o wolność. Godności tej Moses Gama nie będzie zawdzięczał swej wzruszającej elokwencji ani niepokojącej charyzmie. Raczej temu, że postawił nam doniosłe i prorocze w swej najgłębszej istocie pytanie, na które odpowiedzi nigdy nie będzie w stanie udzielić żaden sąd. Odpowiedzieć na nie może tylko cała ludzkość. Pytanie to dotyczy bowiem fundamentalnych zasad egzystencji człowieka na ziemi. Postawione wprost, brzmi: Czy człowiek, któremu całkowicie uniemożliwiono pokojowe i legalne domaganie się swoich podstawowych praw, nie jest usprawiedliwiony, chwytając się przemocy jako ostateczności? – Dosyć tego – parsknął Manfred. – Nie powinienem był zawracać ci głowy czytaniem tego. Można łatwo przewidzieć, co będzie dalej. Nawet jeśli te czarne dzikusy poderżną gardła naszym dzieciom i pożrą na surowo ich wątroby, zawsze znajdą się jacyś rooinekke, gotowi chłostać nas za to, że nie dostarczyliśmy im soli do smaku. Nie będziemy tego dłużej wysłuchiwać. Znajdź kolumnę sportową. Zobaczymy, co mają do powiedzenia o naszym Lothie i jego manne, chociaż wątpię, żeby ci souties potrafili odróżnić kawał suszonego mięsa od piłki do rugby. Kiedy cadillac wjechał w długą aleję prowadzącą do oficjalnej rezydencji Manfreda na eleganckim przedmieściu Waterkloof, zobaczyli w drugim końcu wielkiego, zielonego trawnika zebraną tłumnie nad basenem rodzinę i przyjaciół. Młodsi wybiegli im na spotkanie, by uściskać Lothara, gdy tylko wysiądzie z samochodu. – Słuchaliśmy transmisji w radio! – przekrzykiwali się, wieszając mu się kolejno na szyi i obsypując go pocałunkami. – Och, Lothie, byłeś cudowny! – Siostry wzięły go pod ręce, a córki Standera i pozostali przyjaciele otoczyli Lothara ciasną gromadką i eskortowali go w stronę basenu, gdzie czekali starsi, by mu pogratulować. Lothar podszedł najpierw do matki. Manfred patrzył na nich z pobłażliwym, dumnym uśmiechem, kiedy się obejmowali. Jaką wspaniałą miał rodzinę. Heidi była wciąż piękną kobietą i żaden mężczyzna nie mógłby życzyć sobie lepszej żony. Przez te wszystkie lata nigdy nawet przez chwilę nie żałował swego wyboru. – Przyjaciele, moi kochani i najbliżsi – Manfred podniósł głos i zebrani zwrócili się w jego stronę w pełnej wyczekiwania ciszy. Był niezrównanym mówcą, a Afrykanerzy byli podatni na talenty oratorskie i piękne słowa, towarzyszyły im one bez przerwy z ambon i mównic, od kołyski aż po grób. – Kiedy patrzę na tego młodzieńca, który jest moim synem, na tego wspaniałego Afrykanera i na tych wszystkich młodych ludzi, którzy go otaczają, wiem, że nie muszę martwić się o przyszłość naszego Volk – obwieścił Manfred donośnym głosem. Słuchacze instynktownie reagowali aplauzem i krzykiem: „Hoor, hoor!”, za każdym razem, gdy robił pauzę. Był jednak wśród nich ktoś, kogo Manfred nie do końca urzekł swoją maestrią. Sara Stander, chociaż uśmiechała się i kiwała głową, czuła jednocześnie, jak ściska jej się żołądek, a w gardle pali ją nieznośnie na wspomnienie wzgardzonej miłości. Kiedy siedziała w tym pięknym ogrodzie, słuchając człowieka, którego niegdyś kochała ponad wszystko na świecie i któremu chciała poświęcić każdą chwilę swojego życia, któremu oddała swe dziewczęce ciało i kruchy kwiat niewinności, i którego nasienie przyjęła w siebie z taką rozkoszą, poczuła, jak jej dawna, zetlała namiętność zmienia się twardą, pełną goryczy nienawiść. Słuchała Manfreda wychwalającego swą żonę i wiedziała, że to ona powinna być na miejscu tej kobiety, te słowa jej się należą. Ona powinna stać teraz u jego boku, dzielić z nim jego zwycięstwa i sukcesy. Patrzyła, jak Manfred obejmuje Lothara i z ramieniem na barkach swego pierworodnego pyszni się nim przed wszystkimi, jak uśmiechając się z dumą wylicza jego cnoty – i nienawidziła ich obu, ojca i syna, bo Lothar De La Rey nie był wcale jego pierworodnym. Odwróciła głowę i zobaczyła Jakobusa stojącego na uboczu i nieśmiało chowającego się w cieniu, lecz mimo to pięknego i postawnego, niczym złotowłosy atleta. Jakobus, jej własny syn, miał ciemne brwi i oczy koloru jasnego topazu, oczy De La Reya. Jeżeli Manfred nie był ślepy, musiał to zauważyć. Jakobus był wzrostu Lothara, nie miał jednak tak kościstej i muskularnej budowy jak przyrodni brat ani też jego zdecydowanych, męskich rysów. Miał za to twarz poety, wrażliwą i łagodną, a w jego kruchej sylwetce było coś pociągającego. Na samo wspomnienie jego poczęcia twarz Sary przybrała delikatny wyraz rozmarzenia. Zakradając się tamtej nocy do pokoju Manfreda była jeszcze prawie dzieckiem, ale niosła ze sobą miłość dojrzałej kobiety. Kochała go od zawsze, lecz następnego ranka miał odpłynąć do dalekich Niemiec na olimpiadę i już od wielu tygodni dręczyło ją głębokie przeczucie, że traci go na zawsze. Chciała w jakiś sposób oszukać los, odroczyć nieubłagany wyrok, upewnić się, że Manfred wróci, ofiarowała mu więc wszystko, co miała – serce, duszę i ledwo dojrzałe ciało, ufna, że w zamian otrzyma to samo. Jednak Manfred spotkał tę Niemkę i ożenił się z nią. Sara pamiętała depeszę z Niemiec zawiadamiającą o jego straszliwej zdradzie i spustoszenie, które poczyniły w jej sercu te fatalne słowa, zupełnie jakby czytała je wczoraj. Coś wypaliło się w niej i umarło tamtego dnia, jakaś część jej duszy na zawsze przestała istnieć. Manfred De La Rey wciąż przemawiał. Widocznie powiedział właśnie coś zabawnego, bo wszyscy się śmieli. Kiedy jednak spojrzał na Sarę, zauważył, że jest poważna. Jakby czytając w jej myślach, powędrował spojrzeniem tam, gdzie stał Jakobus, po czym znów do niej. Na moment uchwyciła w jego oczach cień zaskakującego uczucia – coś na kształt żalu lub skruchy. Nie po raz pierwszy zastanawiała się, czy Manfred wie o Jakobusie. Na pewno musiał przynajmniej się domyślać. Jej małżeństwo z Roelfem zostało zawarte tak pośpiesznie i bez rozgłosu. Kobus przyszedł na świat zbyt szybko. Fizyczne podobieństwo między ojcem i synem było tak wyraźne, że Manfred musiał znać prawdę. Roelf oczywiście wiedział. Kochał się w Sarze beznadziejnie, dopóki Manfred jej nie porzucił. Wykorzystał to, że była w ciąży, by uzyskać zgodę na ślub. Był dobrym mężem, otaczał ją miłością i nieustanną troską. Ale nie był Manfredem. Nigdy nie był i nie będzie takim mężczyzną jak Manfred. Nie miał jego potęgi i władzy, jego osobowości, energii ani bezwzględności, a ona nigdy nie zdołała pokochać go tak, jak kochała Manfreda. Tak, przyznawała sama przed sobą, zawsze kochała Manfreda i będzie go kochać do końca życia. Ale jej nienawiść do niego była równie wielka jak miłość i nadal rosła. Tylko ta nienawiść trzymała ją jeszcze przy życiu. Manfred kończył swą przemowę opowiadaniem o promocji Lothara. Oczywiście, pomyślała Sara z goryczą, nie nastąpiłoby to tak szybko, gdyby jego ojciec nie był ministrem policji, i gdyby on sam nie był tak dobry w rugby. Kobus nie miał szans na podobny awans. Mógł liczyć tylko na swój talent i pracowitość. Oboje z Roelfem niewiele byli w stanie dla niego zrobić. Roelf nie był człowiekiem ustosunkowanym. Nawet opłacanie studiów Jakobusa poważnie nadwerężało ich rodzinny budżet. Musiała pogodzić się z faktem, że Roelf nie osiągnie zbyt wiele w swojej karierze. Rozpoczęcie przez niego praktyki okazało się nieporozumieniem i klęską. Zanim dotarło to do niego i powrócił do pracy akademickiej jako wykładowca, utracił tak wiele ze swojej wysokiej pozycji na uniwersytecie, że teraz musiałby przez długie lata nadrabiać stracony czas, nim powierzono by mu katedrę prawa, o ile w ogóle miał na to szansę. Nie, nie mogli pomóc Kobusowi, a poza tym nikt w tej rodzinie nie wiedział tak naprawdę, co chce w życiu osiągnąć, nawet sam Kobus. Był świetnym studentem, ale całkowicie nieukierunkowanym, dryfującym bez celu. Zawsze był skrytym chłopcem, trudno było cokolwiek z niego wyciągnąć. Raz czy dwa Sarze się to udało, ale przestraszyła się jego dziwnych, radykalnych poglądów. Może lepiej nie wnikać w jego myśli aż tak głęboko, pomyślała, i uśmiechnęła się do niego akurat w chwili, gdy Manfred zakończył wreszcie pochwalny hymn na cześć swego własnego syna. Jakobus podszedł teraz do niej. – Przynieść ci jeszcze soku pomarańczowego, mamo? Masz pustą szklankę. – Nie, dziękuję. Zostań ze mną przez chwilę. Tak mało się ostatnio widujemy. Mężczyźni, dzierżąc kufle z piwem, poszli za Manfredem i zaczęli gromadzić się w pobliżu palenisk z rożnami po drugiej stronie basenu. Przy akompaniamencie żartów i śmiechów Manfred i Lothar zakładali pasiaste fartuszki z falbankami i zbroili się w widelce o długich trzonkach. Na stole obok piętrzyły się talerze wypełnione kawałami surowego mięsa, jagnięcymi kotletami i sosaties, nadzianymi na długie szpikulce, niemieckimi kiełbaskami i wielkimi, grubymi stekami. Wystarczyłoby tego, żeby nasycić całą armię wygłodniałych olbrzymów. Wszystko razem, policzyła kwaśno Sara, musiało kosztować prawie tyle, ile jej mąż zarabiał w ciągu miesiąca. Odkąd Manfred wraz ze swym jednorękim, sklerotycznym ojcem w jakiś tajemniczy sposób wszedł w posiadanie akcji tamtego przedsiębiorstwa rybołówczego w Afryce Południowo-Zachodniej, stał się nie tylko sławny i potężny, ale też ogromnie bogaty. Heidi miała teraz futro z norek, a Manfred kupił dużą farmę w żyznym, sławnym z upraw kukurydzy, rejonie Wolnego Państwa Oranje. Posiadanie własnej farmy było marzeniem każdego Afrykanera i Sara na myśl o tym poczuła falę płomiennej zawiści. To wszystko powinno należeć do niej, ale całą jej własność zagarnęła ta niemiecka kurwa. Choć zaszokowało ją to słowo, powtórzyła je cicho: – Ty kurwo! Był mój, kurwo, a ty mi go ukradłaś. Jakobus mówił coś do niej, ale ledwie rozumiała jego słowa. Całą uwagę koncentrowała wciąż na Manfredzie. Za każdym razem, gdy rozlegał się jego gromki śmiech, czuła w sercu skurcz i rzucała w jego stronę ukradkowe spojrzenia. Manfred wiódł prym w towarzystwie. Nawet w tym śmiesznym fartuszku i z ogromnym widelcem w dłoni był w centrum uwagi. Z każdą chwilą nowi goście dołączali do jego grupki, w większości ważni i potężni. Wszyscy otaczali Manfreda poddańczym, pełnym szacunku kręgiem. – Powinniśmy starać się zrozumieć, czemu to zrobił – mówił Jakobus i Sara zmusiła się, by go słuchać – Kto, kochanie? – spytała niezbyt przytomnie. – Mamo, ty mnie w ogóle nie słuchałaś. – Jakobus uśmiechnął się łagodnie. – Naprawdę, czasem bywasz strasznie roztrzepana. Gdy mówił do Sary w ten sposób, zawsze czuła dziwne zażenowanie. Żadne z dzieci jej przyjaciół nie pozwoliłoby sobie wobec rodziców na taki brak szacunku, nawet w żartach. – Mówiłem o Mosesie Gamie – ciągnął Jakobus. Na dźwięk tego nazwiska wszyscy jak na komendę obrócili się w ich stronę. – Nareszcie powieszą tego przeklętego czarnucha – powiedział ktoś, a inni gorliwie przytaknęli. – Ja, najwyższy czas! – Musimy dać im nauczkę! Okaż Kafrowi odrobinę litości, a weźmie to za twoją słabość! – Jedyny argument, który do nich trafia... – Sądzę, że stracenie go byłoby dużym błędem – powiedział wyraźnie Jakobus. Nagle zapadła cisza. – Kobie! Kobie! – Sara pociągnęła syna za ramię. – Nie teraz, kochanie. Ludzie nie lubią, jak się tak mówi. – Bo nigdy nie słuchają i nie potrafią zrozumieć – próbował tłumaczyć Jakobus, ale część towarzystwa już się odwróciła manifestacyjnie, a kuzyn Manfreda, człowiek w średnim wieku, rzucił zaczepnie: – Sarie, naprawdę nie umiesz przekonać dzieciaka, żeby skończył z tą komunistyczną gadką? – Kobie, proszę cię – użyła tego zdrobnienia jako ostatecznego argumentu – zrób to dla mnie. Manfred De La Rey dopiero teraz zauważył całe zamieszanie i wyczuł wrogą atmosferę, która zapanowała w towarzystwie. Poprzez ogień, na którym skwierczały steki, patrzył teraz na nich ze zmarszczonymi brwiami. – Czy nie widzisz, mamo, że trzeba o tym mówić? Jeżeli ktoś nie zacznie, ludzie nigdy nie poznają odmiennego punktu widzenia. Nikt z nich nie czyta nawet angielskiej prasy... – Kobie, rozgniewasz tylko wujka Manie’ego – prosiła Sara. – Błagam cię, skończ już z tym. – My, Afrykanerzy, żyjemy wyizolowani w naszym małym światku rzeczy, w które wierzymy. Zdaje się nam, że jeśli ustanowimy odpowiednie prawa, wszyscy czarni przestaną istnieć, naturalnie oprócz tych, którzy nam usługują... Manfred porzucił wreszcie ruszt i podszedł do nich z twarzą pociemniałą z gniewu. – Jakobusie Stander – wyrzekł cicho, ale groźnie – twój ojciec i twoja matka są moimi najdawniejszymi i najdroższymi przyjaciółmi, ale nie nadużywaj gościnności tego domu. Nie pozwolę, żeby te dzikie, niebezpieczne idee wygłaszano w obecności mojej rodziny i przyjaciół. Zachowuj się jak należy albo natychmiast opuść to miejsce. Przez moment wydawało się, że chłopak stawi mu opór, ale po chwili spuścił oczy i wymamrotał: – Przepraszam, Oom Manie. Kiedy jednak Manfred wrócił do rusztu, Jakobus powiedział na tyle cicho, że usłyszała go tylko Sara: – Nie chcą słuchać. Niczego nie chcą słyszeć. Boją się prawdy. Jak można sprawić, żeby ślepiec przejrzał na oczy? Manfred De La Rey w środku nadal kipiał z wściekłości z powodu złego wychowania młodzieży, nie dawał jednak tego po sobie poznać. Podejmując na nowo swoje obowiązki przy ruszcie, był jak zawsze rubasznym i wesołym kompanem. Irytacja powoli ustępowała. Kiedy już niemal zapomniał o Mosesie Gamie i długim cieniu, jaki ta sprawa rzucała na nich wszystkich, od strony niskiego, zbudowanego w wiejskim stylu domu nadbiegła jego najmłodsza córka. – Tato, tato! Telefon do ciebie! – Nie mogę teraz, skatjiel – odkrzyknął Manfred. – Nie chcemy przecież zagłodzić naszych gości. Zanotuj wiadomość! – To Oom Danie – nalegała. – Mówi, że musi koniecznie z tobą porozmawiać i że to bardzo pilne. Manfred westchnął i gderając dobrodusznie, rozwiązał fartuszek. Wręczył widelec Roelfowi Standerowi. – Pilnuj, żeby się nie spaliły – powiedział i szybkim krokiem poszedł do domu. – Ja – warknął do słuchawki. – Nie chcę ci przeszkadzać, Manie. – Więc czemu to robisz? – spytał ostro. Danie Leroux był generałem policji i jednym z najlepszych oficerów Manfreda. – Chodzi o tego człowieka, Gamę. – Niech czarnucha powieszą. Sam się o to prosił. – On chce negocjować. – To poślij do niego kogoś innego. Ja nie mam czasu na takie bzdury. – Powiedział, że będzie rozmawiał tylko z tobą. Sądzę, że może mieć ci coś ważnego do przekazania. Manfred zastanowił się chwilę. Instynkt podpowiadał mu, żeby odmówić od razu, dopuścił jednak do głosu rozsądek. – Dobrze – zgodził się ciężko. – Spotkam się z nim. Poczuł, że będzie to też swego rodzaju perwersyjna przyjemność – zobaczyć się twarzą w twarz z pokonanym wrogiem. – Wisieć będzie. Nic nie zdoła tego cofnąć – dodał ostrzej. Władze więzienne skonfiskowały Mosesowi wodzowski płaszcz z lamparciej skóry, miał więc na sobie strój skazańca z grubego, zniszczonego materiału. Nie kończące się, pełne napięcia oczekiwanie na wynik apelacji odbiło się na nim w widoczny sposób. Vicky pierwszy raz dostrzegła szron siwizny na jego ciemnych kręconych włosach. Był wymizerowany oczy miał głęboko zapadnięte i podkrążone, jakby podbite. Zaczęła ją ogarniać fala współczucia, zapragnęła wyciągnąć rękę i go dotknąć lecz rozdzielała ich stalowa siatka. – To ostatni raz, kiedy pozwolili mi się z tobą wiedzieć – szepnęła – i wolno mi tu być tylko przez piętnaście minut. – Wystarczy, nie zostało już dużo do powiedzenia, skoro utrzymano wyrok. – Och, Moses, myliliśmy się wierząc, że Anglicy i Amerykanie cię ocalą. – Starali się – powiedział cicho. – Nie dość się starali. I co ja teraz bez ciebie zrobię? Co pocznie dziecko, które noszę, bez ojca? – Jesteś córką Zulu, dasz sobie radę. – Spróbuję, Mosesie, mój mężu – szepnęła. – Ale co z twoim ludem? Oni też zostaną jak dzieci bez ojca. Co się z nimi stanie? Zobaczyła, jak w jego oczach zapala się dawny płomień. Bała się, że na zawsze już wygasł, przeżyła więc teraz krótką chwilę zaprawionej goryczą radości, że wciąż się jeszcze tli. – Inni będą się teraz starali zająć twoje miejsce. Ci z Kongresu, którzy cię nienawidzili i zazdrościli ci. Kiedy umrzesz, wykorzystają twoją ofiarę do zrealizowania własnych ambicji. Zobaczyła, że znów trafiła w czuły punkt i że Moses jest zły. Chciała podsycić jeszcze ten płomień, prowokując jego gniew dać mu siłę i wolę życia. – Jeżeli umrzesz, twoi wrogowie użyją twego ciała jako stopnia, po którym wejdą na opustoszałe po tobie miejsce. – Czemu mnie dręczysz, kobieto? – Bo nie chcę, żebyś umarł, chcę, żebyś żył. Dla mnie, dla naszego dziecka, dla twojego ludu. – To niemożliwe – powiedział. – Burowie są twardzi, nie ustąpią nawet pod naporem wielkich sił. Muszę poddać się losowi, chyba że dasz mi skrzydła i przelecę ponad tymi murami. Nie ma innej drogi. – Jest – odparła Vicky. – Jest sposób, by cię ocalić, a także by powalić wrogów, którzy uzurpują sobie prawo do należnego ci tytułu przywódcy czarnych narodów. Wpatrywał się w nią, a ona mówiła dalej: – Kiedy w końcu zepchniemy Burów do morza i otworzymy bramy więzień, wyjdziesz na wolność i zajmiesz swoje miejsce na czele rewolucji. – Jaki to sposób, kobieto? Co to za nadzieja, którą mi podsuwasz? Słuchał, nie okazując żadnych uczuć. Kiedy skończyła mówić, powiedział ponuro: – To prawda, że lwica jest dziksza i okrutniejsza od lwa. – Zrobisz to, mój panie? Nie dla siebie, ale dla nas wszystkich słabych, którzy tak cię potrzebujemy? – Pomyślę o tym. – Skinął głową. – Zostało niewiele czasu – ostrzegła. Czarny ministerialny cadillac zwolnił tylko nieznacznie, przejeżdżając przez bramę więzienia. Wizyta Manfreda De La Reya była zapowiedziana. Gdy rozchyliły się stalowe wrota, szofer skierował samochód na główny dziedziniec i skręcił na przygotowane miejsce do parkowania. Naczelnik więzienia, w towarzystwie dwóch wyższych funkcjonariuszy, już czekał i wybiegł Manfredowi na spotkanie, ledwo ten wysiadł z samochodu. Krótko uścisnęli sobie ręce, po czym Manfred powiedział: – Chcę natychmiast widzieć się z więźniem. – Oczywiście, panie ministrze, wszystko jest już przygotowane, Więzień czeka na pana. – Proszę prowadzić. Ciężkie kroki Manfreda odbijały się echem w posępnych, pomalowanych na zielono korytarzach. Strażnicy śpieszyli przodem, otwierając i zamykając kolejne drzwi dzielące poszczególne sekcje. Był to długi spacer. Wreszcie doszli do sekcji skazanych. – Ilu czeka na egzekucję? – Jedenastu – odpowiedział naczelnik. Przeciętnie, pomyślał Manfred. Afryka to kraj przemocy. W działaniu wymiaru sprawiedliwości główną rolę grają szubienice. – Nie życzę sobie, żeby ktokolwiek nas słyszał, nawet ci, którzy mają wkrótce umrzeć. – Już to załatwiłem – zapewnił naczelnik. – Gama trzymany jest osobno. Strażnicy otworzyli ostatnie stalowe drzwi. Za krótkim przedsionkiem znajdowała się zakratowana cela. Manfred wszedł, ale kiedy naczelnik ruszył za nim, powstrzymał go. – Pan niech zaczeka tutaj – rozkazał. – Proszę zamknąć za mną drzwi i nie otwierać ich, póki nie zadzwonię. Kiedy drzwi się zatrzasnęły, Manfred podszedł do celi. Była mała, siedem na siedem stóp, i niemal pusta. Pod jedną ze ścian stał sedes, do przeciwnej przymocowano żelazną pryczę. Na jej brzegu siedział Moses Gama. Zobaczywszy Manfreda, wstał wolno, przeszedł przez celę i spojrzał mu z bliska w twarz przez zielone kraty. Przez chwilę przypatrywali się sobie bez słowa. Dzieliły ich tylko kraty, a wydawało się, że ta odległość jest nieskończonością. Choć ich spojrzenia spotkały się, nie było między nimi porozumienia. Nienawiść stanowiła barierę nie do pokonania, dużo skuteczniejszą niż stalowe pręty. – No więc? – spytał w końcu Manfred. Pokusa dalszego rozkoszowania się widokiem ujarzmionego wroga była silna, ale się przemógł. – Chciał pan mnie widzieć. – Mam dla pana propozycję. – Chce się pan targować o życie – poprawił go Manfred. Gdy Moses nie odpowiedział, uśmiechnął się: – Nie różni się pan zatem od innych, Gama. Nie jest pan ani świętym, ani szlachetnym męczennikiem, jak twierdzą niektórzy. Nie jest pan lepszy niż pozostali, niż my wszyscy. Pana lojalność sprowadza się w sumie do tego, że broni pan własnej skóry. Jest pan równie słaby jak inni. I tak samo się pan boi. – Czy chce pan wysłuchać mojej propozycji? – spytał Moses, puszczając te obelgi mimo uszu. – Wysłucham, co ma mi pan do powiedzenia. Po to tu jestem. – Dam ich wam – powiedział Moses. Manfred zrozumiał w jednej chwili. – Czy przez „ich” rozumie pan tych, którzy także głoszą się przywódcami waszych ludzi? Tych, którzy współzawodniczą z panem o tę pozycję? Moses przytaknął. Manfred zachichotał i potrząsnął głową z podziwem. – Podam wam nazwiska i dowody. Dam terminy i adresy – głos Mosesa był bez wyrazu. – Nie doceniliście zagrożenia, jakie dla was stanowią, nie doceniliście rozmiarów pomocy, na którą mogą liczyć, tu i za granicą. Przekażę wam wszystkie informacje. – A w zamian...? – Wolność – odparł Moses po prostu. – Magtig! – przekleństwo było miarą zdumienia Manfreda. – Ma pan tupet białego człowieka! – Odwrócił się tak, żeby Moses nie mógł widzieć jego twarzy, kiedy będzie się zastanawiał nad wagą propozycji. Moses Gama się mylił. Manfred był w pełni świadom zagrożenia, posiadał rozległą wiedzę na temat zasięgu i powiązań konspiracji. Dobrze rozumiał, że jego świat znajduje się w stanie oblężenia. Anglik mówił o wiatrach zmieniających historię – wiały one nie tylko nad Afryką, przemierzały cały świat. Wszystko co było mu drogie, począwszy od życia jego rodziny, a skończywszy na narodzie i bezpieczeństwie kraju danego im od Boga, stanowiło obiekt ataków sił ciemności. I oto pojawiła się możliwość zadania tym siłom ciosu w samo serce. Wiedział już, co powinien uczynić. – Nie mogę dać panu wolności – powiedział cicho. – To zbyt wiele... ale wiedział pan o tym od początku naszej rozmowy, prawda? Moses milczał, więc Manfred ciągnął dalej: – Oto cena, którą mogę zaoferować: pańskie życie. Zawieszenie wyroku, ale więzienia nie opuści pan nigdy. To wszystko, co mogę dla pana zrobić. Milczenie Mosesa trwało tak długo, że Manfred zaczął się obawiać, iż jego oferta została odrzucona. Już miał się odwrócić i odejść, gdy Moses przemówił. – Zgadzam się. Manfred zatrzymał się i spojrzał znów na niego, starając się nie pokazać po sobie uczucia triumfu. – Chcę znać wszystkie nazwiska i fakty – powiedział z naciskiem. – Dostanie je pan – zapewnił go Moses – kiedy ja dostanę zawieszenie. – Nie – zaprotestował łagodnie Manfred. – To ja ustalam warunki. Uzyska pan zawieszenie dopiero wtedy, kiedy pan na nie zasłuży. Na razie pozostanie pan w celi śmierci. Nawet żeby opóźnić egzekucję, muszę od pana dostać cokolwiek, co upewni moich rodaków, że nasza umowa się opłaci. Moses milczał przyglądając mu się zza krat. – Niech mi pan poda jakieś nazwisko – nalegał Manfred – żebym miał co powiedzieć premierowi. – Zrobię więcej – powiedział Moses – Dam panu dwa. Niech pan dobrze słucha: Mandela i Rivonia. Michael Courtney siedział w dziale miejskim Mail, kiedy na taśmie teleksu pojawiła się wiadomość, że Sąd Apelacyjny odrzucił prośbę Mosesa Gamy i potwierdził datę egzekucji. Pasek papieru przesuwał się między jego palcami, a on czytał w skupieniu. Gdy tekst dobiegł końca, podszedł do swego biurka i zasiadł przed maszyną. Zapalił papierosa i tkwił tak w milczeniu, gapiąc się przez okno na wierzchołki mizernych drzew w parku Jouberta. Miał masę roboty. Na biurku piętrzył się stos książek. Desmond Blake wymknął się do George’a, żeby uzupełnić dzienną dawkę ginu, pozostawiając Michaelowi dokończenie artykułu na temat wyborów w Ameryce. Kadencja Eisenhowera zbliżała się do końca i naczelny zażądał pisemnych wizerunków kandydatów na urząd prezydenta. Michael pracował nad notką biograficzną Johna Kennedy’ego, ale miał trudności ze znalezieniem pośród masy materiałów dotyczących młodego kandydata demokratów jakichś znaczących faktów, poza tymi, które były już dobrze znane, na przykład, że jest katolikiem, zwolennikiem Nowego Ładu, i że urodził się w 1917 roku. Tego ranka Ameryka wydawała mu się miejscem bardzo odległym, a wybory jej prezydenta czymś wręcz niepoważnym w porównaniu z tym, co właśnie przeczytał na taśmie teleksu. Codziennie, w ramach samoedukacji i treningu, Michael wybierał kilka ważniejszych wiadomości dnia i pisał w oparciu o nie wstępniak na dwa tysiące słów. Ćwiczenia te wykonywał na swój prywatny użytek. Ich owoców strzegł zazdrośnie, nie pokazując nikomu, a zwłaszcza Desmondowi Blake’owi, którego cięty sarkazm i skłonności do zrzynania z innych były Michaelowi znane aż nadto i uczyniły go ostrożnym. Trzymał swoje artykuły w kopercie ukrytej w najniższej szufladzie swego biurka, zamykanej na klucz. Zazwyczaj Michael robił te wprawki w wolnych chwilach, zostając wieczorem po godzinach lub przesiadując do późnej nocy w wynajętym pokoiku w Hillbrow i wystukując je na swoim wysłużonym remingtonie. Tego ranka był jednak tak poruszony niepowodzeniem apelacji Gamy, że nie mógł skupić się na biografii Kennedy’ego. Obraz królewskiego oblicza czarnego człowieka odzianego w lamparcią skórę stanął mu znów przed oczami, a wypowiedziane przez Mosesa słowa wciąż rozbrzmiewały w uszach. Nagle wyciągnął rękę i wyrwał z maszyny zapisaną do połowy kartkę. Pośpiesznie wkręcił czysty papier. Nie musiał się długo namyślać, palce szybko uderzały w klawisze. Przed oczami Michaela wyskoczyły pierwsze słowa: „Narodziny męczennika...” Przesunął papierosa w kącik ust i spojrzał z ukosa na unoszące się w powietrzu zwoje dymu. Słowa pojawiały się szybkim staccato. Nie musiał szukać faktów, dat ani liczb. Miał je wszystkie w głowie, przejrzyste i świeże. Pisał bez wytchnienia. Nie musiał dobierać słów, spadały na papier niemal bez udziału jego woli. Kiedy pół godziny później skończył, wiedział, że jest to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek napisał. Przeczytał artykuł jeszcze raz, porażony siłą własnych słów, po czym wstał zza biurka. Czuł niepokój, był zdenerwowany. Wysiłek tworzenia, zamiast go wyczerpać i uspokoić, wywołał podniecenie. Musiał wyjść. Zostawił papier w maszynie i chwycił wiszącą na oparciu krzesła marynarkę. Zastępca naczelnego spojrzał na niego pytająco. – Idę poszukać Desa – powiedział. W redakcji obowiązywała niepisana umowa o ochronie Desmonda Blake’a przed nim samym i przed ginem. Zastępca skinął więc głową przyzwalająco i powrócił do swojej roboty. Znalazłszy się na zewnątrz, Michael szedł szybko, z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie, pewnie stawiając kroki i roztrącając przechodniów. Nie zważał na to dokąd idzie, ale też nie zdziwiło go, kiedy w końcu znalazł się w głównej hali johannesburskiego dworca kolejowego. W kiosku obok kas kupił kawę w papierowym kubeczku i usiadł na tej samej co zawsze ławce. Zapalił papierosa i podniósł wzrok na szklaną kopułę dworca. Malowidła Pierneefa znajdowały się tak wysoko, że niewielu z tysięcy podróżnych przewijających się każdego dnia przez halę w ogóle je zauważało. Dla Michaela malowidła te stanowiły kwintesencję kontynentu, destylat Afryki, oddawały całą jej bezgraniczność i skończone piękno. Niczym anielski chór, wyśpiewywały pełnym głosem to wszystko, co próbował zawrzeć w swoich niezdarnych, kulejących zdaniach. Kiedy wreszcie opuścił masywny, kamienny budynek, czuł się odprężony. Znalazł Desa Blake’a na jego stałym miejscu przy końcu baru u George’a. – Jesteś stróżem swego brata? – spytał Des wyniośle, ale jego słowa zlały się w bełkot. Trzeba było nieprawdopodobnej wręcz ilości ginu, żeby Des zaczął bełkotać. – Zastępca pana szuka – skłamał Michael. Nieraz zastanawiał się, co go obchodzi ten człowiek, czemu w ogóle ktokolwiek zawraca sobie nim głowę. Wreszcie któryś ze starszych pracowników gazety udzielił mu odpowiedzi na to pytanie: – On był kiedyś wielkim dziennikarzem, musimy dbać o to, co nasze. Des miał pewne trudności z wsadzeniem papierosa w cygarniczkę z kości słoniowej. Michael zrobił to za niego. Podając mu ogień, powiedział: – Chodźmy, panie Blake. Czekają na pana. – Courtney, chyba powinienem cię ostrzec. Obawiam się, że tego nie wytrzymasz. Nie przeskoczysz samego siebie, chłopie. Jesteś tylko synalkiem bogatego tatusia, niczym więcej. Nigdy nie dorośniesz do pięt nawet najgorszemu dupkowi w tym zawodzie. – Chodźmy, panie Blake – powtórzył Michael ze znużeniem w głosie i wziął Desa pod ramię, by pomóc mu zejść ze stołka. Pierwszą rzeczą, którą Michael zauważył po powrocie do redakcji, było to, że z maszyny zniknął jego artykuł. Dopiero ostatnio, po kilku miesiącach pracy z Desem Blakiem, Michaelowi przydzielono własne biurko oraz maszynę do pisania, i zazdrośnie strzegł tych zdobyczy. Myśl, że ktoś majstrował przy jego maszynie, nie mówiąc już o wykręceniu z niej tekstu, doprowadziła go do furii. Rozejrzał się dokoła z obłędem w oczach, szukając dogodnego obiektu, na którym mógłby wyładować gniew, lecz wszyscy obecni w długim, zatłoczonym pokoju byli starsi lub ważniejsi od niego. Ogromnym wysiłkiem zdołał się opanować, ale nadal cały się trząsł. Zapalił kolejnego papierosa, ostatniego, jaki został w paczce, mimo wzburzenia uzmysławiając sobie nagle, że od śniadania wypalił ich już dwadzieścia. – Courtney! – zawołał zastępca naczelnego, przekrzykując stukot maszyn. – Doigrałeś się! Pan Herbstein chce cię natychmiast widzieć w swoim biurze! W jakiś cudowny sposób gniew wyparował z Michaela w jednej chwili. Nigdy jeszcze nie był w biurze naczelnego. Herbstein raz tylko powiedział mu w windzie „dzień dobry”, ale to było wszystko. Droga przez pokój redakcyjny wydawała się mu najdłuższą wędrówką w życiu. Choć nikt nawet nie rzucił na niego okiem, był pewien, że wszyscy chichoczą ukradkiem na jego widok i mają uciechę z powodu tego, że wpadł w tarapaty. Zapukał w matową szybę drzwi do biura naczelnego. W odpowiedzi usłyszał jego ryk. Nieśmiało pchnął drzwi i zajrzał do środka. Leon Herbstein rozmawiał przez telefon. Był krzepkim mężczyzną ubranym w za luźny, ręcznie robiony, rozpinany sweter, a na nosie miał masywne okulary w rogowej oprawie. Strzecha jego kręconych włosów była przyprószona siwizną. Machnął na Michaela ze zniecierpliwieniem, co miało oznaczać, żeby wszedł, po czym przestał się nim zajmować, wracając do przerwanej rozmowy. W końcu rzucił słuchawkę i obrócił się na krześle, by przyjrzeć się młodemu człowiekowi stojącemu niepewnie przed jego biurkiem. Przed dziesięcioma dniami Leon Herbstein został niespodziewanie zaproszony na lunch do nowej siedziby spółki Courtney Mining and Finance. Chociaż było tam dziesięciu innych gości, szefów wielkich przedsiębiorstw handlowych i przemysłowych, jednak to on zasiadł po prawej ręce gospodarza. Leon Herbstein nigdy nie darzył Shasy Courtneya szczególnym podziwem. Ogromne bogactwo zawsze wzbudzało jego podejrzliwość, a oboje Courtneyowie, matka i syn, cieszyli się powszechnie opinią przebiegłych i bezlitosnych ludzi interesu. Co więcej, ostatnio Shasa Courtney porzucił Partię Zjednoczoną, której Herbstein był zagorzałym zwolennikiem, i przeszedł do nacjonalistów. Leon Herbstein nie potrafił zapomnieć brutalnego antysemityzmu, który towarzyszył powstaniu Partii Narodowej, uważał poza tym politykę apartheidu za jeszcze jeden groteskowy przejaw rasistowskiej psychozy. Zawsze uważał Shasę Courtneya za swojego wroga. W związku z tym usiadł z nim przy jednym stole kompletnie nie przygotowany do walki ze śliskim, zdradliwym urokiem tego człowieka, z jego bystrym i subtelnym umysłem. Shasa poświęcał mu wiele uwagi, tak że pod koniec posiłku Herbstein zrewidował nieco swe uczucia wobec Courtneyów. Upewnił się w każdym razie, że Shasa Courtney z całego serca przejmuje się losem innych, a przede wszystkim zależy mu na polepszeniu warunków życia nieuprzywilejowanych, czarnych warstw społeczeństwa i stara się wywrzeć w tych kwestiach szczególny wpływ na władze Partii Narodowej. Ponadto opuścił gmach czując rosnący szacunek dla delikatności Shasy. Ani razu nie wspomniał, że on i jego spółka są w posiadaniu czterdziestu dwóch procent udziałów Associated Newspapers of South Africa, ani też o tym, że jego syn pracuje w Mail jako praktykant. Nie było to konieczne, obaj w trakcie rozmowy doskonale zdawali sobie sprawę z obu tych faktów. Do tej pory Leon Herbstein czuł do Michaela Courtneya odruchową niechęć. Powierzenie go opiece Desa Blake’a stanowiło jedyny przychylny gest, na który było go stać wobec chłopaka. Po owym lunchu zaczął jednak przyglądać mu się z większą uwagą. Naczelnemu, jako staremu wyjadaczowi, nie zajęło wiele czasu ustalenie, że Des Blake, pisząc ostatnio do gazety coraz lepsze kawałki, żeruje po prostu na pracy swego pomocnika. Poczynając od tej chwili, ilekroć przechodził obok biurka Michaela, ukradkiem i szybko sprawdzał, co znajduje się w jego maszynie do pisania i przegródce z tekstami. Z biegiem lat Herbstein posiadł cenną dziennikarską sztuczkę, polegającą na umiejętności ogarnięcia kartki maszynopisu jednym spojrzeniem i uchwycenia istoty tekstu. Z ponurym rozbawieniem obserwował, jak często zawartość kolumny Desa Blake’a opierała się na szkicach dokonanych przez jego młodego asystenta, i jak często szkice te były lepsze od produktu końcowego. Teraz przyglądał się uważnie stojącemu przed nim mocno zakłopotanemu Michaelowi. Mimo że chłopak miał jedną z tych modnych obecnie wśród młodzieży, przerażających fryzur i nosił krzykliwą, wzorzystą muszkę, wyglądał sympatycznie ze swoim mocno zarysowanym podbródkiem i bystrymi, inteligentnymi oczami. Był może zbyt szczupły jak na swój wzrost i nieco niezdarny, ale w ciągu tego krótkiego czasu, odkąd zaczął pracować w redakcji, wyraźnie dojrzał i nabrał pewności siebie. Leon zdał sobie sprawę, że postępuje okrutnie i że pod jego badawczym spojrzeniem chłopak cierpi niezasłużone katusze. Podniósł leżącą przed nim kartkę maszynopisu i szurnął nią po zaśmieconym biurku w kierunku Michaela. – Ty to pisałeś? – spytał burkliwie. Michael chwycił zachłannie kartkę. – Nie chciałem, by ktokolwiek to czytał – szepnął i przypomniawszy sobie, z kim rozmawia, dodał cicho: – proszę pana. – Dziwne. – Leon Herbstein potrząsnął głową. – Zawsze myślałem, że nasza praca polega na pisaniu tego, co inni będą mogli potem przeczytać. – To tylko takie wprawki. – Michael schował maszynopis za siebie. – Wprowadziłem kilka zmian – powiedział Herbstein, a Michael wyciągnął kartkę zza pleców i przejrzał niespokojnie. – Trzeci akapit jest niepotrzebny, a słowo „blizna” pasuje lepiej niż „szrama”. Poza tym puszczamy w całości. – Nie rozumiem, proszę pana. – Oszczędziłeś mi kłopotu pisania wstępniaka na jutro. – Herbstein wyciągnął rękę i wyjął artykuł ze zwiotczałych palców Michaela. Wrzucił go do swojej przegródki, po czym przestał zwracać na chłopaka uwagę. Michael gapił się na czubek jego głowy. Pełne dziesięć sekund zajęło mu zrozumienie, że właśnie został wyproszony. Wyszedł zamykając ostrożnie za sobą drzwi. Nogi same zaniosły go do biurka i dopiero wtedy ugięły się pod nim. Zwalił się ciężko na obrotowe krzesło i sięgnął po papierosy. Paczka była pusta, zmiął ją więc i wrzucił do kosza. Nagle dotarło do niego znaczenie tego, co się przed chwilą wydarzyło. Poczuł chłód i zrobiło mu się niedobrze. – Wstępniak – szepnął. Trzęsły mu się ręce. Po drugiej stronie biurka Desmond Blake czknął i spytał: – Gdzie są materiały o tym Amerykaninie... jak mu tam... – Jeszcze ich nie skończyłem, panie Blake. – Słuchaj, mały. Ostrzegałem cię. Będziesz musiał wyjąć palec z tyłka, jeżeli chcesz tu jeszcze zabawić jakiś czas. Budzik zadzwonił o piątej. Michael zszedł na dół w płaszczu przeciwdeszczowym, narzuconym na piżamę. Czekał razem z gazeciarzami na rogu ulicy, gdzie stała już furgonetka Mail. Paczki świeżo wydrukowanych gazet spadały na chodnik. Pobiegł z powrotem do siebie, ściskając w dłoni jeden egzemplarz. Starannie zamknął za sobą drzwi pokoiku i nadludzkim wysiłkiem zmusił się do rozwinięcia gazety. W głębi duszy szalał z niepokoju, że Leon Herbstein mógł zmienić zdanie albo że sobie z niego tylko okrutnie zakpił. Tuż pod winietą, na samej górze kolumny widniał nagłówek: NARODZINY MĘCZENNIKA Szybko przebiegł artykuł wzrokiem. Potem zaczął jeszcze raz, czytając na głos, deklamując każde słowo i smakując je w ustach niczym szlachetne, drogie wino. Wygładził gazetę, wetknął ją za lusterko, nie spuszczając z niej oczu podczas golenia. Potem wziął ją ze sobą do greckiego baru, w którym jadał śniadania, i pokazał właścicielowi. Pan Costa zawołał z kuchni żonę. – Michael, teraz to ty jesteś gruba ryba! – objęła go pani Costa, pachnąca czosnkiem i smażonym boczkiem. – Jesteś wielkim dziennikarzem! Pozwoliła mu skorzystać z telefonu na zapleczu. Podał centrali numer Weltevreden. Centaine podniosła słuchawkę po drugim sygnale. – Mickey! – krzyknęła uradowana. – Skąd dzwonisz? Jesteś w Kapsztadzie? Sprostował, po czym przeczytał jej przez telefon swój artykuł. W słuchawce zapadło długie milczenie. – Artykuł wstępny, Mickey? Chyba mnie nie nabierasz? Nigdy bym ci tego nie wybaczyła! Kiedy potwierdził, Centaine powiedziała: – Od lat nie pamiętam, żeby coś mnie tak podekscytowało! Zawołam ojca, musisz mu to sam powiedzieć! Shasa podszedł do telefonu i Michael przeczytał artykuł jeszcze raz. – Ty to pisałeś? – spytał. – Niezły kawałek, synu. Oczywiście nie zgadzam się z twoimi wnioskami, Gama musi zawisnąć. Co do innych spraw, prawie mnie przekonałeś, ale będziemy to mogli jeszcze przedyskutować, kiedy się spotkamy. Tymczasem przyjmij gratulacje, mój chłopcze. Kto wie, może wybrałeś jednak właściwą drogę. Michael wywołał w redakcji małą sensację. Nawet zastępca naczelnego zatrzymał się przy jego biurku, żeby mu pogratulować i zamienić parę słów na temat artykułu. Ładna blondyneczka z recepcji, która nigdy dotąd nie zauważała istnienia Michaela, tym razem uśmiechnęła się i przywitała go po imieniu. – Posłuchaj, mały – powiedział Desmond Blake – jedna jaskółka wiosny nie czyni. Na przyszłość nie życzę sobie przepychania materiałów za moimi plecami. Każde najmniejsze gówienko, które spłodzisz, ma przechodzić przez moje biurko, jasne? – Panie Blake, tak mi przykro, ja przecież nie... – Tak, tak! Wiem, nie chciałeś. Żeby ci się przypadkiem nie przewróciło we łbie! Nie zapominaj, czyim jesteś asystentem. Wieść o zawieszeniu wyroku zamieniła redakcję w piekło prawie na tydzień. Michael pracował jak szalony, często wychodził z redakcji dopiero o północy, gdy pracę przejmowała drukarnia, dzień zaczynał zaś, kiedy nowy numer pojawiał się rano na ulicach. Mimo to odkrył, że podniecenie wyzwala w nim niewyczerpane zapasy energii. Nie czuł w ogóle zmęczenia. Nauczył się pracować szybko i efektywnie, a jego styl pisania stopniowo nabrał gładkości i polotu. Sam dostrzegał u siebie wyraźne postępy. W dwa tygodnie później naczelny wezwał go do swego gabinetu. Michael nauczył się już, że do tych drzwi nie należy pukać, tak oczywista strata czasu irytowała pana Herbsteina i prowokowała jego agresywne ryki. Wszedł więc śmiało, jednak nie wypracował jeszcze do końca pozy zmęczonego światem cynika, o której wiedział, że stanowi wizytówkę każdego wytrawnego dziennikarza. Nadal promieniował od stóp do głów młodzieńczym zapałem. – Słucham, panie Herbstein! – Dobra, Mickey, mam tu coś dla ciebie. – Ilekroć Herbstein zwracał się do Michaela po imieniu, chłopaka przeszywał ten sam rozkoszny dreszcz. – Dostajemy od czytelników i korespondentów zagranicznych masę listów. Wobec dużego zainteresowania sprawą Gamy ludzie chcą wiedzieć jak najwięcej na temat czarnych ruchów politycznych. Chcą poznać różnicę między Kongresem Panafrykańskim a Afrykańskim Kongresem Narodowym, chcą wiedzieć, kto jest kto, kim, u diabła, są Tabo i Sisulu, Mandela i Moses Gama, i o co im idzie, tego rodzaju rzeczy. Wygląda na to, że interesujesz się tymi sprawami i lubisz grzebać w archiwach. Poza tym nie mogę pozwolić, żeby któryś z moim najlepszych ludzi tracił czas na takie drobiazgi. Dlatego ty się tym zajmiesz. – Powiedziawszy to, Herbstein zatonął z powrotem w papierach rozłożonych na swoim biurku. Michael wyczuł jednak, że nadeszła jego chwila. – Czy nadal podlegam panu Blake’owi? – spytał. Wiedział, że mówiąc „proszę pana” może doprowadzić Herbsteina do szału. Herbstein potrząsnął głową, nie podnosząc nawet wzroku. – Jesteś już samodzielny. Przekazuj wszystko mnie. Nie śpiesz się, masz całe pięć minut. Michael szybko przekonał się, że miejscowe archiwum jest niekompletne i zebrane tam informacje z trudem wystarczą na początek. Czekała go skomplikowana, zniechęcająco żmudna praca. W oparciu o materiały dostępne w gazecie mógł jednak sporządzić listę rozmaitych czarnych ugrupowań politycznych i powiązanych z nimi organizacji, na przykład nie zarejestrowanych czarnych związków zawodowych. Na podstawie tej listy powstała z kolei następna, zawierająca nazwiska ich przywódców i przedstawicieli. Zrobił miejsce na jednej ze ścian swego pokoju i powiesił na niej tablicę, do której przypinał wszystkie zdobyte informacje, zapisane na różnokolorowych kartkach, w zależności od ugrupowania, wycinki prasowe i zdjęcia liderów. Wszystko to przekonało go tylko, jak mało na ten temat wiadomo, nawet w kręgach uchodzących za najlepiej poinformowane. Biała część społeczeństwa miała blade pojęcie o czarnych ruchach. Wizyty w bibliotece publicznej niewiele mu pomogły w poszerzeniu tej wiedzy. Większość książek na interesujący go temat została napisana przed co najmniej dziesięciu laty i ich autorzy śledzili tylko dzieje Afrykańskiego Kongresu Narodowego od chwili jego powstania w 1912 roku. Ludzie, których nazwiska przy tej okazji wymieniano, dawno już nie żyli lub byli zdziecinniałymi starcami. Wtedy wpadł na pierwszy pomysł. Jedną z gazet, spokrewnionych z Mail i ukazujących się pod sztandarem Associated Newspapers of South Africa był tygodnik zatytułowany Assegai – na pamiątkę wojennej włóczni o szerokim grocie, którą władał król Zulusów, zwycięski Chaka. Pismo skierowane było do bardziej wykształconych i zamożnych przedstawicieli czarnej społeczności. Politykę jego redakcji kształtowali biali szefowie Associated Newspapers, lecz pomiędzy fotografiami gwiazd afrykańskiego futbolu, sentymentalnych piosenkarek, czarnych amerykańskich atletów i aktorów filmowych przemykały się czasem artykuły o mocnej, radykalnej wymowie. Michael wziął służbowy samochód i pojechał zobaczyć się z redaktorem naczelnym Assegai, która miała swą siedzibę w wielkim czarnym osiedlu Drake’s Farm. Naczelny tygodnika był absolwentem czarnego uniwersytetu Fort Hare, nazywał się Solomon Nduli i pochodził z plemienia Xhosa. Przyjął Michaela uprzejmie, ale chłodno. Po półgodzinnej z nim pogawędce i kolejnej uszczypliwej uwadze z jego strony Michael zorientował się, że jest uważany za szpiega służb bezpieczeństwa i że nie dowie się niczego istotnego. Po tygodniu w sobotnim, świątecznym wydaniu Mail ukazał się pierwszy artykuł Michaela. Był próbą porównania dwóch czołowych afrykańskich organizacji politycznych: Kongresu Panafrykańskiego – elitarnej formacji, zazdrośnie broniącej wstępu wszystkim z wyjątkiem rodowitych czarnych Afrykanów o krańcowo radykalnych poglądach – i znacznie liczniejszego Afrykańskiego Kongresu Narodowego, który, chociaż w przeważającej części czarny, akceptował jako swych członków także białych, Azjatów i wszelkiej maści kolorowych oraz głosił poglądy znacznie bardziej ugodowe. Artykuł był precyzyjny, solidnie udokumentowany, a co najważniejsze, utrzymany w przychylnym tonie. Pod spodem widniało nazwisko autora. Następnego dnia do redakcji Michaela zadzwonił Solomon Nduli i zaproponował mu spotkanie. Gdy tylko uścisnęli sobie ręce, Nduli powiedział: – Bardzo przepraszam, źle pana oceniłem. Co pan chce wiedzieć? Solomon wprowadził Michaela w obcy świat, którego istnienia chłopak nigdy nie podejrzewał – świat czarnych osiedli. Zaaranżował mu spotkanie z Robertem Sobukwe. Michael był przerażony głębią negacji, którą czarny przywódca Kongresu Panafrykańskiego głosił, zwłaszcza w stosunku do obowiązujących praw, jego niecierpliwym parciem ku ogólnonarodowemu powstaniu i ledwo skrywaną żądzą mordu. – Spróbuję panu załatwić spotkanie z Mandelą – obiecał Solomon – chociaż, jak pan wie, musiał zejść do podziemia i jest poszukiwany przez policję. Są też inni, z którymi musi pan porozmawiać. Zabrał Michaela do Baragwanath Hospital i poznał go z żoną Mosesa Gamy, piękną Zuluską, którą Michael widział już na procesie w Kapsztadzie. Victoria była w zaawansowanej ciąży, lecz miała w sobie spokój i godność, które urzekały Michaela do momentu, kiedy wyczuł w niej tę samą porażającą nienawiść i żądzę odwetu, co u Roberta Sobukwe. Nazajutrz Solomon zabrał go ponownie do Drake’s Farm na spotkanie z człowiekiem o nazwisku Tabaka. Sprawiał on wrażenie właściciela większości małych sklepików w okolicy, a wyglądał niczym zapaśnik wagi ciężkiej z głową łysą jak kolano i pooraną bliznami. Wydał się Michaelowi kimś, kto znajduje się na przeciwległym biegunie czarnej opozycji. – Mam rodzinę i własny interes – powiedział Tabaka – i będę tego bronił przed każdym, bez względu na to, czy jest czarny, czy biały. Michael przypomniał sobie opinię ojca, którą tamten często powtarzał, a która dopiero teraz nabrała znaczenia: „Musimy dać czarnym jakiś ochłap – mawiał Shasa – dać im coś własnego. Naprawdę niebezpieczny jest dopiero ten, kto nie ma nic do stracenia”. Swój drugi artykuł w cyklu Michael zatytułował „Gniew”. Starał się opisać w nim gorzką i głęboką urazę, z jaką zetknął się w trakcie swych wędrówek przez czarne osiedla. Zakończył go słowami: Pomimo tej głębokiej niechęci ani razu nie spotkałem się z przejawami nienawiści wobec białego człowieka jako jednostki u żadnego spośród czarnych przywódców, z którymi miałem możność rozmawiać. Ich uraza wydała mi się podsycana tylko i wyłącznie polityką apartheidu, prowadzoną przez rząd nacjonalistów. Natomiast bezcenny skarb, którym jest wzajemnie okazywana sobie przez ludzi należących do różnych ras życzliwość i dobra wola, skarb wypracowany w tym kraju na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat, mimo tej polityki, pozostaje według mnie nadal nienaruszony. Przekazał artykuł Leonowi Herbsteinowi w czwartek i w redakcji natychmiast rozpętała się dyskusja na temat tego, czy może się on ukazać. Trwało to prawie do ósmej wieczorem. Leon Herbstein wezwał do siebie asystenta i zastępcę. Nie mogli się zdecydować, czy puścić artykuł w całości po wprowadzeniu drobnych poprawek, czy też w ogóle zaniechać drukowania, co było podyktowane obawą przed reakcją urzędu kontroli publikacji – rządową cenzurą, która mogła zawiesić wydawanie Mail i wyłączyć gazetę z obiegu. – Ale to wszystko prawda! – protestował Michael. – Udokumentowałem każdy przedstawiony tu fakt. To prawda, w dodatku bardzo istotna, a przecież tylko to się naprawdę liczy. Wszyscy trzej patrzyli na niego ze smutkiem. – Dobra, Mickey – odprawił go w końcu Herbstein. – Możesz iść do domu. Zawiadomię cię, jak coś zdecydujemy. Gdy Michael przygnębiony ruszył w stronę drzwi, zastępca naczelnego kiwnął mu głową na pożegnanie. – Puścimy to czy nie, Mickey, odwaliłeś kawał cholernie dobrej roboty. Możesz być z siebie dumny. Kiedy wrócił do swej kawalerki, pod drzwiami ktoś na niego czekał, siedząc na brezentowej torbie podróżnej. Dopiero gdy gość wstał, Michael rozpoznał szerokie ramiona, okulary w drucianej oprawie i ostrzyżoną na jeża czuprynę. – Garry! – krzyknął radośnie i skoczył naprzód, by uściskać starszego brata. Usiedli na łóżku Michaela, ramię przy ramieniu, i pogrążyli się w gorączkowej rozmowie przerywając sobie nawzajem, śmiejąc się i żywo reagując przy wymianie najnowszych wieści. – Co robisz w Johannesburgu? – spytał na koniec Michael. – Wyrwałem się z Silver River tylko na weekend. Chcę się dostać do głównego komputera zainstalowanego niedawno w naszym biurze i muszę sprawdzić kilka rzeczy w centralnym urzędzie geodezji. Pomyślałem sobie – po co, u licha, tracić forsę na hotel, skoro Mickey ma mieszkanie? Więc wziąłem ze sobą śpiwór. Przenocujesz mnie na podłodze? – To łóżko się rozkłada – powiedział uszczęśliwiony Michael. – Wcale nie musisz spać na podłodze. Poszli do baru Costy i Garry kupił ogromną porcję kurczaka w curry i sześć butelek coli. Zjedli prosto z opakowania, jedną łyżką, żeby nie brudzić naczyń, po czym gawędzili do późnej nocy. Zawsze byli sobie bardzo bliscy. Michael, chociaż młodszy, okazał się wiernym druhem Garry’ego w dawnych, trudnych czasach, gdy brat jako dziecko jąkał się i siusiał w łóżko, narażając się na bezmyślne okrucieństwo ze strony Seana. Teraz dopiero Michael zdał sobie sprawę, jak bardzo jest samotny w tym obcym mieście. Spotkanie wyzwoliło w nich wiele nostalgicznych wspomnień, silne pragnienie zaspokojenia potrzeb uczuciowych i natychmiastowego omówienia całej masy niezwykle ważnych spraw. Spędzili więc te krótkie godziny rozprawiając o pracy, pieniądzach, seksie i całej reszcie. Garry był zdumiony, że Michael zarabia tylko trzydzieści siedem funtów i dziesięć szylingów miesięcznie. – Ile płacisz za tę norę? – zapytał. – Dwadzieścia funtów – powiedział Michael. – To znaczy, że na życie i na jedzenie zostaje ci siedemnaście funtów z kawałkiem. Ci, co tak płacą, powinni pójść do więzienia za zatrudnianie niewolników! – Nie jest aż tak źle, ojciec daje mi pensję. A ty, ile zarabiasz? – spytał Michael. Garry miał minę winowajcy. – Mam małe mieszkanie na terenie kopalni i dostaję tam pełne wyżywienie. Poza tym, jako przyszłemu kierownikowi, płacą mi setkę miesięcznie. – A niech cię...! – Michael był pod wrażeniem. – Co ty robisz z taką masą pieniędzy? Teraz Garry się zdziwił. – Oszczędzam, oczywiście. Mam już w banku ponad dwa tysiące. – Ale co zamierzasz z nimi zrobić? Na co je wydasz? – Pieniądze nie są do wydawania – wytłumaczył mu Garry. – Pieniądze się odkłada. To znaczy, jeżeli chcesz być bogaty. – A ty chcesz być bogaty? – A cóż innego dziś się liczy? – Garry był szczerze zdumiony tym pytaniem. – No, a praca? Czy interesująca praca i wykonywanie jej najlepiej, jak potrafisz, nie są dla ciebie ważniejsze niż bogactwo? – Och, oczywiście! – odrzekł Garry z wyraźną ulgą. – Tylko pod tym warunkiem, rzecz jasna, masz szansę być bogatym. Dochodziła już druga w nocy, gdy Michael zgasił wreszcie lampkę przy łóżku i ułożyli się „na waleta”. Dopiero w ciemnościach Garry odważył się zadać pytanie, które dręczyło go przez cały czas: – Mickey, miałeś jakieś wieści od matki? Michael milczał tak długo, że Garry wybuchnął: – Kiedy próbuję rozmawiać o niej z tatą, zamyka się w sobie i nie chce powiedzieć ani słowa. To samo babcia, tyle że ona posunęła się dalej mówiąc: „Nigdy więcej nie wymawiaj w Weltevreden imienia tej kobiety. To ona jest winna śmierci Blaine’a”. Myślałem, że może wiesz, gdzie jest... – W Londynie – powiedział miękko Michael. – Pisze do mnie co tydzień. – Kiedy wróci, Mickey? – Nigdy. Rozwodzą się z ojcem. – Ale dlaczego, Mickey? Co się stało, że musiała wyjechać ot tak, nawet bez pożegnania? – Nie wiem. Nie chciała o tym pisać. Pytałem, ale mi nie odpowiedziała. Garry myślał, że Michael już zasnął, ale po dłuższej chwili dobiegły go ledwie słyszalne słowa: – Tęsknię za nią, Garry. Boże, jak ja strasznie za nią tęsknię! – Ja też – zapewnił go solennie, choć prawda była inna. Każdy tydzień wypełniony po brzegi nowymi wrażeniami i emocjami powodował, że obraz matki bladł i zacierał się coraz bardziej w jego pamięci. Rano Leon Herbstein wezwał Michaela do swego biura i powiedział: – Dobra, Mickey, puszczamy ten twój „Gniew” bez zmian. Dopiero teraz Michael poczuł, jak bardzo mu na tym zależało. Jednak przez resztę dnia jego radość trochę przygasła. Skąd właściwie brała się tak wielka ulga? Czy zobaczenie w druku własnego nazwiska jest aż takim osiągnięciem? Częściowo tak, przyznawał sam przed sobą uczciwie, ale było coś jeszcze poza tym, coś dużo głębszego i ważniejszego. Napisał prawdę i prawda zwyciężyła. Poczuł się wyzwolony. Następnego ranka wstał wcześnie, kupił na dole Mail i wrócił z nim na górę. Obudził Garry’ego i przeczytał mu „Gniew”. Garry wrócił z miasta przed świtem. Większą część nocy spędził przy komputerze w nowym biurowcu Courtney Mining przy Diagonal Street. David Abrahams, za dyskretną namową Shasy, zapewnił mu swobodny dostęp do sprzętu, pod warunkiem że nie będzie on w tym czasie potrzebny komuś ze spółki. Garry miał zaczerwienione oczy i padał ze zmęczenia. Jego policzki pokrywał ciemny zarost z poprzedniego dnia. Usiadł jednak na łóżku i słuchał z uwagą. Gdy Michael skończył, Garry założył okulary i z powagą jeszcze raz po cichu przeczytał artykuł. Michael w tym czasie parzył kawę na kuchence w kącie pokoju. – To zabawne – powiedział w końcu Garry – jak oczywiste są dla nas pewne rzeczy. Oni pracują tam ciężko w Silver River, zrywają winogrona w Weltevreden albo podają nam do stołu. Ale nigdy nie przychodzi nam do głowy, że też mają jakieś uczucia, pragnienia, że też myślą, tak jak i my... Nie zdajemy sobie z tego sprawy, dopóki nie przeczytamy czegoś takiego. – Dziękuję, Garry – powiedział Michael cicho. – Za co? – To największy komplement, jaki kiedykolwiek usłyszałem. W czasie tego weekendu już się prawie nie widzieli. Sobotni ranek Garry spędził w biurze notarialnym, gdzie siedział aż do zamknięcia, czyli do południa. Potem pojechał do siedziby Courtney Mining, by zasiąść przy komputerze, gdy tylko programiści pójdą do domu. Wrócił do mieszkania o trzeciej nad ranem i skulił się w nogach łóżka. Kiedy wstali wczesnym przedpołudniem, Michael zaproponował: – Może pojedziemy do Zoo Lakę? Gorąco dzisiaj, będzie pełno dziewczyn w opalaczach! Rozmyślnie użył tej przynęty, żeby jeszcze trochę pobyć z Garrym. Rozpaczliwie łaknął jego towarzystwa. Czuł się samotny i rozczarowany. Po okresie nerwowej niepewności, poprzedzającej ukazanie się artykułu, bolał go teraz wyraźny brak jakiejkolwiek reakcji. – Widzisz, Mickey, chętnie bym z tobą pojechał, ale chciałbym jeszcze popracować przy komputerze. Jest niedziela, będę go miał tylko dla siebie. – Garry miał tajemniczą minę i był z siebie bardzo zadowolony. – Rozumiesz, wpadłem na coś, Mickey, na coś naprawdę niesamowitego. Nie mogę teraz przerwać. Michael wsiadł więc w autobus i pojechał do Zoo Lake sam. Spędził cały dzień siedząc na trawniku, czytając i gapiąc się na dziewczyny. To sprawiło, że poczuł się tylko jeszcze bardziej osamotniony i nieważny. Kiedy wrócił do swego smutnego pokoiku, torby Garry’ego już nie było, zobaczył tylko kartkę wetkniętą za lusterko: Wracam do Silver River. Może zobaczymy się w następny weekend. Gdy w poniedziałek Michael wszedł do redakcji Mail, zastał kolegów z zespołu, którzy przyszli wcześniej, zbitych pośrodku pokoju depeszowego w cichą, przestraszoną gromadkę. Sześciu obcych mężczyzn przetrząsało pomieszczenia archiwum oraz papiery i książki na wszystkich biurkach. Zapełnili już rozmaitymi drukami dwanaście wielkich kartonowych pudeł, które piętrzyły się w przejściu między biurkami. – Co się tu dzieje? – spytał Michael niewinnie, ale zastępca naczelnego rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, zanim wyjaśnił: – Panowie są z policji, z wydziału bezpieczeństwa. – Kim pan jest? – Do Michaela podszedł ubrany po cywilnemu funkcjonariusz, dowodzący grupą. Kiedy usłyszał jego nazwisko, przejrzał trzymaną w ręku listę. – Ach tak. To pana właśnie szukamy. Pójdzie pan ze mną. Zaprowadził Michaela do biura Leona Herbsteina i weszli bez pukania. Był tam jeszcze jeden nieznajomy mężczyzna. – To ten, panie kapitanie – zameldował z szacunkiem policjant eskortujący Michaela. Obcy zmarszczył brwi, nim jednak zdążył coś powiedzieć, Herbstem rzucił pośpiesznie: – Wszystko w porządku, Michael. Policja otrzymała polecenie skonfiskowania sobotniego nakładu z twoim artykułem. Mają nakaz rewizji. Chcą też porozmawiać z tobą, ale nie masz się czego obawiać. – Nie byłbym taki pewien – powiedział ciężko kapitan. – Czy to pan spłodził ten kawałek czerwonej propagandy? – Napisałem artykuł pod tytułem „Gniew” – odparł Michael, ale Herbstein znów się wtrącił: – Do mnie, jako redaktora naczelnego Golden City Mail, należała decyzja wydrukowania tego materiału, przyjmuję zatem na siebie pełną odpowiedzialność. Kapitan zignorował go, przyglądając się przez chwilę Michaelowi, po czym powiedział: – Człowieku, masz jeszcze mleko pod nosem! Co ty możesz wiedzieć na takie tematy? – Protestuję, panie kapitanie! – zawołał gniewnie Herbstein. – Pan Courtney jest zawodowym dziennikarzem... – Ja – zgodził się kapitan. – Też tak sądzę – zwrócił się do Michaela: – No, to jak będzie? Czy odmawia pan pojechania z nami do głównego sztabu na Marshall Square i złożenia zeznań pomocnych w śledztwie? Michael zerknął na Herbsteina, a ten odpowiedział natychmiast: – Nie musisz z nimi iść, Michael. Nie mają nakazu aresztowania. – Czego pan ode mnie chce, kapitanie? – spytał z rezerwą Michael. – Chcemy dowiedzieć się, kto sprzedał panu te wszystkie wywrotowe historie, o których pan pisze. – Nie mogę zdradzić źródeł tych informacji – powiedział cicho. – Zawsze mogę uzyskać nakaz, jeżeli odmówi pan współpracy – ostrzeżenie kapitana zabrzmiało złowieszczo. – Pójdę z wami – zgodził się Michael – ale nie ujawnię moich źródeł. To byłoby nieetyczne. – Zaraz przyjadę z adwokatem, Mickey – obiecał Herbstein. – Nie martw się, Mail będzie cię popierać i ochraniać w tej sprawie. – Dobra, idziemy – powiedział kapitan. Leon Herbstein odprowadził ich do drzwi. Kiedy mijali pudła z zarekwirowaną literaturą, kapitan zauważył z zadowoleniem: – No, no, widzę, że macie tu masę zakazanych rzeczy, nawet Marksa i Trockiego. Same najbardziej trujące bzdury! – To materiały źródłowe – odparł Herbstein. – Ja, powiedz to pan sędziemu – zarechotał kapitan. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi windy, Herbstein pobiegł do swojego biura i złapał za słuchawkę telefonu. – Połącz mnie natychmiast z panem Shasą Courtneyem w Kapsztadzie. Próbuj do domu w Weltevreden, do Centaine House albo do jego biura w parlamencie. Shasa był w swoim gabinecie w parlamencie. Słuchał w milczeniu, gdy Herbstein wyjaśniał, co się wydarzyło. – W porządku – powiedział sucho na koniec. – Niech pan natychmiast pośle na Marshall Square prawników z Associated Newspapers. Potem niech pan zadzwoni do Davida Abrahamsa do Courtney Mining i wszystko mu przekaże. Niech mu pan powie, że żądam kompleksowych działań, niech użyje wszelkich naszych wpływów. Proszę go też zawiadomić, że natychmiast przylatuję. Niech wyśle po mnie limuzynę na lotnisko, będę chciał się bezzwłocznie spotkać z ministrem policji w Union Buildings w Pretorii. Nawet Leon Herbstein, który niejedno w życiu widział, był pod wrażeniem środków, jakimi dysponowało imperium Courtneyów. O dziesiątej wieczorem Michael Courtney został zwolniony z przesłuchania na bezpośredni rozkaz ministra policji. Opuścił siedzibę sztabu na Marshall Square pod strażą pół tuzina najznakomitszych prawników wynajętych przez Associated Newspapers i Courtney Mining. Shasa Courtney czekał na tylnym siedzeniu zaparkowanego na chodniku cadillaca. Gdy Michael wsiadł i zajął miejsce obok, ojciec powiedział ponuro: – Mickey, do ciężkiej cholery, mógłbyś być trochę mądrzejszy, dla swego własnego dobra. Co ty, u diabła, wyrabiasz? Chcesz zniszczyć wszystko, co udało nam się osiągnąć przez całe życie? – Napisałem prawdę. Miałem nadzieję, że chociaż ty to zrozumiesz, ojcze. – To, co napisałeś, mój chłopcze, jest podburzaniem. Twoje słowa, wykorzystane przez złych ludzi do manipulowania uczuciami nieoświeconych, czarnych mas, mogą otworzyć straszliwą puszkę Pandory. Nie życzę sobie więcej takich wybryków z twojej strony, słyszysz, Michael? – Słyszę, ojcze – odpowiedział Michael uległym tonem – ale nie mogę ci obiecać, że cię usłucham. Przykro mi, ale muszę żyć w zgodzie z własnym sumieniem. – Jesteś tak samo zły jak twoja cholerna matka! – Shasa zaklął aż dwukrotnie w ciągu kilku minut i po raz pierwszy w życiu Michael usłyszał w jego ustach tak pospolite słowa. Fakt ten, w połączeniu z tym, że wspomniał jego matkę pierwszy raz od czasu, kiedy ich opuściła, uciszył Michaela na dobre. Bez słowa dojechali do hotelu „Carlton”. Shasa odezwał się dopiero, gdy znaleźli się w jego apartamencie. – No, dobrze, Mickey – powiedział z rezygnacją. – Cofam to, co mówiłem. Nie mogę od ciebie żądać, żebyś żył według moich zasad. Idź za własnym sumieniem, jeśli musisz. Nie oczekuj jednak, że za każdym razem przybiegnę ci na ratunek i będę cię bronił przed konsekwencjami tego, co robisz. – Wcale na to nie liczyłem, ojcze – odpowiedział ostrożnie Michael – i w przyszłości też nie zamierzam – przerwał, by przełknąć ślinę – ale mimo to pragnę podziękować ci, ojcze, za to, co dla mnie zrobiłeś. Zawsze byłeś dla mnie taki dobry. – Mickey, Mickey! – zawołał Shasa, potrząsając smutno głową – gdybym tylko umiał przekazać ci to, czego się z takim trudem nauczyłem w życiu, żebyś nie musiał popełniać tych samych błędów, co ja w twoim wieku! – Zawsze cenię sobie twoje rady, ojcze – Michael próbował go ułagodzić. – A więc dobrze, posłuchaj więc czegoś, co być może nie ma wielkiego znaczenia – powiedział Shasa. – Jeżeli spotkasz kiedyś na swej drodze trudnego przeciwnika, nie rzucaj się od razu na niego z pięściami. W ten sposób możesz najwyżej nabić sobie guza. Staraj się obejść go i kopnąć z tyłu, a potem zwiewaj, ile sił w nogach. – Będę o tym pamiętać, ojcze – uśmiechnął się Michael. Shasa objął go. – Nie proponuję ci papierosa, bo wiem, że palisz jak smok, ale może się razem napijemy, synu? – Dla mnie piwo, ojcze. Nazajutrz Michael pojechał do Drake’s Farm odwiedzić Solomona Nduli. Chciał poznać jego opinię na temat artykułu i opowiedzieć mu szczegółowo o swoich przejściach na Marshall Square. Nie było to potrzebne. W jakiś sposób Solomon dowiedział się już o jego aresztowaniu i przesłuchaniu. Michael spotkał się z ogromnym zainteresowaniem w redakcji Assegai. Niemal wszyscy czarni dziennikarze i pracownicy gazety pragnęli uścisnąć mu rękę i pogratulować artykułu. Kiedy tylko zostali sami, Solomon oznajmił podniecony: – Nelson Mandela to czytał i chce się z panem zobaczyć! – Ale on się przecież ukrywa, jest poszukiwany przez policję! – Po tym, co pan napisał, ufa panu... tak samo, jak Robert Sobukwe. On też chce się spotkać jeszcze raz. – Kiedy dostrzegł minę Michaela, jego podniecenie minęło i dodał spokojnie: – Chyba że uważa pan to za zbyt niebezpieczne. Michael przez chwilę się wahał. – Nie, oczywiście, że nie. Bardzo chętnie się z nimi zobaczę, naprawdę. Solomon Nduli nic nie odpowiedział. Wyciągnął tylko rękę przez biurko i uścisnął mocno jego ramię. O dziwo, sprawił tym Michaelowi ogromną przyjemność. Był to pierwszy przyjacielski gest, jakiego chłopak zaznał ze strony czarnego człowieka. Shasa przechylił dwusilnikowy odrzutowiec HS 125 na skrzydło, żeby lepiej obejrzeć Silver River Minę z wysokości tysiąca stóp. Wieża szybu była nowocześnie zaprojektowana, nie przypominała w niczym tradycyjnych rusztowań ze stalowych belek, z ogromnymi kołami na szczycie. Była to zgrabna, imponująca, betonowa konstrukcja wysokości dziesięciopiętrowego budynku, otoczona całym kompleksem zabudowań kopalni. Znajdowały się w nich kruszarnie rudy, zakłady uzyskiwania uranu i oczyszczalnia złota. Wszystkie elementy tego krajobrazu układały się w estetyczną, przemyślaną całość. Blok administracyjny stał pośród trawników i kwitnących ogrodów, za którymi znajdowało się pole golfowe oraz boiska do gry w krykieta i rugby dla białych górników. W pobliżu kwater pracowniczych wybudowano świetlicę i basen o wymiarach olimpijskich. W drugim końcu terenu znajdowało się osiedle dla czarnych robotników. Tu także Shasa zadbał o to, by zwyczajowe rzędy baraków zastąpiono schludnymi domkami dla bardziej zasłużonych pracowników i skromniejszymi pawilonami dla pozostałych. Kwatery były przestronne i wygodne, przypominały raczej motele niż schronienia dla pięciu tysięcy tubylców, ściągniętych tutaj z tak odległych stron, jak Nyasaland na północy czy portugalski Mozambik na wschodzie. Tu również znajdowały się boiska piłkarskie, kino i centrum handlowe dla czarnych, zaś przestrzeń między budynkami wypełniały trawniki i drzewa. Silver River była wilgotną kopalnią. Codziennie wypompowywano z niej miliony galonów wody, której używano następnie do melioracji i upiększania terenu. Shasa miał powody do dumy. Chociaż główny szyb dosięgnął pokładów złota dopiero na ogromnej głębokości, ponad milę pod ziemią, było to złoże tak bogate, że wydobycie mimo wszystko się opłacało, przynosząc niewyobrażalne dochody. Co więcej, cena złota nie miała szans utrzymać się dłużej na poziomie trzydziestu pięciu dolarów za uncję. Shasa był pewien, że wkrótce się podwoi, a może nawet potroi. Nasz anioł stróż, uśmiechnął się do siebie Shasa. Wyrównał kurs odrzutowca i zaczął się przygotowywać do lądowania. Najcenniejszym błogosławieństwem, jakie Bóg zesłał na tę ziemię, myślał, jest złoto. Pomagało nam przetrwać złe czasy, dobre zaś czyniło wspaniałymi. Powiedzieć o nim, że jest naszym skarbem, to mało. Kiedy wszystko inne zawodzi, gdy wrogowie i los sprzysięgają się przeciwko nam, złoto chroni nas swym jedynym i niepowtarzalnym, jasnym blaskiem, jak prawdziwy anioł stróż! Shasa, który dopiero niedawno przesiadł się na odrzutowiec, mimo krytycznych spojrzeń siedzącego po jego prawej ręce pilota zdumiewająco gładko posadził szybką maszynę na błękitnym pasie startowym. Identycznie jak stary mosquito, samolot pomalowany był na srebrno i niebiesko, ze stylizowanym, geometrycznym znakiem umieszczonym na kadłubie. Była to wspaniała maszyna, wyposażona w osiem miejsc dla pasażerów, rozwijająca nieprawdopodobną szybkość i znacznie bardziej przydatna niż wysłużony myśliwiec. Shasa jednak nadal żałował czasem, że się go pozbył. Wylatał na mosquito ponad pięć tysięcy godzin, zanim w końcu podarował go Muzeum Lotnictwa, gdzie przywrócono mu poprzednie, kamuflażowe barwy i wojenne oznakowania, zmieniając w jeden z najcenniejszych eksponatów. Shasa pokołował nowym, lśniącym samolotem do hangaru na końcu pasa. Czekał już na niego komitet powitalny, z dyrektorem generalnym Silver River Mine na czele. Wszyscy chronili uszy przed przeraźliwym hałasem silników. Dyrektor uścisnął rękę Shasy i wyjaśnił pośpiesznie: – Pański syn prosił pana za moim pośrednictwem o wybaczenie, że nie mógł tu przyjść, panie Courtney. Jest w tej chwili pod ziemią, ale obiecał, że znajdzie pana w pensjonacie, gdy tylko zejdzie ze zmiany. – Dyrektor, ośmielony aprobującym, ojcowskim uśmiechem Shasy, zaryzykował żart: – Być może wtrącam się w sprawy rodzinne, ale nie sposób tego małego nicponia powstrzymać od pracy, chyba że się go zwiąże. Na terenie kopalni były dwa pensjonaty – jeden przeznaczony dla ważniejszych gości i drugi, usytuowany nieco na uboczu, wyłącznie dla Shasy i Centaine. Ten ostatni był urządzony z takim przepychem, że na corocznych zebraniach zarządu spółki wywoływał kłopotliwe pytania ze strony głównych akcjonariuszy. Shasa jednak nie okazywał cienia skruchy: „Jak mogę dobrze pracować, jeżeli nie zezwala mi się na podstawowe wygody? Czy dach nad głową to naprawdę tak wiele?” Dom wyposażony był w kort do squasha, kryty podgrzewany basen, salę projekcyjną, kilka kuchni i piwnicę pełną win. Zaprojektował go jeden z najzdolniejszych uczniów Franka Lloyda Wrighta, a Hicks przyjechał z Londynu specjalnie po to, by zaaranżować wnętrza. Dom wypełniały należące do Shasy dzieła sztuki i perskie dywany, które nie mieściły się już w Weltevreden. Otaczał go piękny ogród krajobrazowy ze starymi drzewami, starannie wyselekcjonowanymi i przesadzonymi tu z różnych stron kraju. Shasa czuł się w tym małym pied-a-terre prawie jak u siebie w domu. Inżynier robót podziemnych i główny inżynier od instalacji elektrycznych czekali już na niego w sali konferencyjnej. Shasa udał się prosto tam i w dziesięć minut po wylądowaniu pogrążył się w pracy. Męczył ich do ósmej wieczorem, wreszcie pozwolił im odejść. Garry czekał obok, w prywatnym gabinecie Shasy, zabijając czas przy komputerze, ale gdy Shasa wszedł, zerwał się na równe nogi. – Tato, tak się cieszę, że cię w końcu złapałem. Od kilku dni próbuję się z tobą skontaktować... Mam coraz mniej czasu... – Zaczął się znowu jąkać. Zdarzało mu się to tylko w chwilach wyjątkowego podniecenia. – Spokojnie, Garry, weź głęboki oddech – poradził Shasa, ale Garry nadal wyrzucał z siebie gorączkowe słowa. Ścisnął rękę ojca i pociągnął go w stronę komputera, próbując wyjaśnić: – Pamiętasz, co zawsze powtarzaliście mi ty i babcia na temat ziemi, że jest jedyną wartościową lokatą? No więc... – Mocne palce Garry’ego stukały już w klawisze komputera. Shasa przyglądał się z zaciekawieniem, co Garry chce mu przedstawić, lecz kiedy zdał sobie sprawę, do czego chłopak zmierza, szybko stracił zainteresowanie i jego myśli powędrowały gdzie indziej. Wysłuchał jednak spokojnie do końca, nim spytał: – Więc zapłaciłeś za to z własnych pieniędzy? – Mam to na piśmie, o, tutaj! – Garry pomachał dokumentem. – Wydałem wszystkie oszczędności, ponad dwa tysiące funtów, na siedmiodniową opcję! – Zreasumujmy. Zapłaciłeś dwa tysiące funtów za uzyskanie siedmiodniowej opcji na grunty rolne na północnych obrzeżach Johannesburga, które masz zamiar przeznaczyć pod osiedle mieszkaniowe z centrum handlowym, teatrami, kinami i terenami zielonymi... – Z tego będzie dwadzieścia milionów funtów zysku, ostrożnie licząc. – Garry manipulował przy klawiaturze i pokazywał ojcu wyskakujące na ekranie zielone cyferki. – Tylko na to popatrz, tato! – Garry, Garry! – westchnął Shasa. – Myślę, że już straciłeś swoje dwa tysiące, ale zdobyte przy tej okazji doświadczenie opłaci ci się w przyszłości. Oczywiście, jest tu dwadzieścia milionów zysku. Wszyscy o tym wiedzą, i każdy chciałby urwać kawałek dla siebie. Choćby dlatego rozbudowa osiedli podlega tak ścisłej kontroli. Uzyskanie zgody od rządu na stworzenie nowego osiedla trwa co najmniej pięć lat. Poza tym istnieją setki pułapek po drodze. To bardzo skomplikowany i specyficzny rodzaj inwestycji, połączony z olbrzymimi wydatkami. Trzeba by brać pod uwagę ryzyko rzędu milionów funtów. Nie rozumiesz, Garry? Na pewno można było znaleźć lepsze grunty niż ten twój kawałek, w kolejce czeka tuzin podobnych projektów, z którymi nie wygrasz, a poza tym, my się nie zajmujemy budową osiedli... – Przerwał i spojrzał z lękiem na syna. Garry trzepotał rękami i jąkał się tak mocno, że Shasa musiał powtórnie przywołać go do porządku: – Głęboki oddech! Garry wciągnął powietrze, a jego beczkowata klatka piersiowa rozdęła się, napinając niebezpiecznie koszulę. Potem powiedział całkiem wyraźnie: – Mam już zgodę. – To trwa latami, tłumaczyłem ci. – Shasa zaczął się podnosić z miejsca. – Chodź, musimy się przebrać do kolacji! – szorstko zmienił temat. – Tato, nic nie rozumiesz. Zgoda została już udzielona. Shasa powoli opadł na fotel. – Coś ty powiedział? – spytał cicho. – Zgoda na budowę osiedla została przyznana w roku 1891 przez Radę Ludową dawnej Republiki Transwalu. Podpisał ją osobiście prezydent Kruger, ale nadal pozostaje w mocy i jest całkowicie legalna. Po prostu o niej zapomniano, to wszystko. – Nie wierzę. – Shasa potrząsnął głową. – Jakim cudem na to wpadłeś, Garry? – Czytałem stare książki o początkach Witwatersrandu i kopalni złota. Pomyślałem, że jeśli chcę w przyszłości zająć się tym biznesem, muszę na początek przynajmniej liznąć trochę historii – tłumaczył Garry. – W którejś książce znalazłem wzmiankę o jednym z ówczesnych posiadaczy ziemskich Randu i o jego obłędnej idei budowy rajskiego miasta dla bogaczy z dala od zgiełku i prostactwa, które opanowało centrum Johannesburga. Autor wspomniał, że ten człowiek rzeczywiście zakupił farmę, o powierzchni sześciu tysięcy akrów, sporządził dokładne plany i otrzymał od Yolksraad zgodę na budowę. Potem jednak zaniechał całego projektu. – Co zrobiłeś potem? – Poszedłem do archiwum i przejrzałem wszystkie decyzje Yolksraad wydane w latach 1889-1891. No i odnalazłem tę zgodę. Potem sprawdziłem rejestr tytułów własności ziemi i dotarłem do tej farmy. Nazywa się Baviaansfontein i należy do dwóch braci. Obaj są po siedemdziesiątce, mili staruszkowie. Zaprzyjaźniliśmy się, pokazali mi swoje konie i bydło, zaprosili na lunch. Myśleli, że ta opcja to jakiś kawał, ale uwierzyli, kiedy wyłożyłem na stół te dwa tysiące funtów. Nigdy w życiu nie widzieli naraz takiej sumy pieniędzy. – Garry uśmiechnął się. – Oto kopie aktów własności i oryginał zgody na budowę. – Podał ojcu papiery, a Shasa studiował je powoli, poruszając przy tym ustami, jakby czytanie sprawiało mu trudność, a w rzeczywistości delektując się każdym słowem zawartym w zabytkowych dokumentach. – Kiedy wygasa twoja opcja? – spytał wreszcie, nie podnosząc wzroku. – W czwartek w południe. Musimy działać szybko. – Wystąpiłeś o nią w imieniu Courtney Mining? – Nie, w swoim własnym, ale naturalnie zrobiłem to dla ciebie i dla naszej spółki. – Sam to wymyśliłeś – zaczął Shasa, starannie dobierając słowa. – Sam wszystko wybadałeś, odnalazłeś oryginał zgody, wynegocjowałeś opcję z właścicielami i zapłaciłeś za nią z własnych, ciężko zarobionych pieniędzy. Odwaliłeś kawał roboty i wziąłeś na siebie całe ryzyko, a teraz chcesz to wszystko komuś oddać. Coś tu nie gra, nie sądzisz? – Ale ja wcale nie chcę tego oddać byle komu. Oddaję to tobie, tato. Wszystko, co robię, robię dla ciebie, dobrze o tym wiesz. – A więc od dzisiaj to się zmieni – powiedział energicznie Shasa. – Osobiście pożyczę ci dwieście tysięcy funtów na zakup ziemi, a jutro, skoro świt, lecimy do Johannesburga dobić targu. Kiedy tylko zostaniesz jej właścicielem, Courtney Mining podejmie z tobą negocjacje na temat warunków utworzenia spółki joint venture, która zajmie się budową. Negocjacje rozpoczęły się ostro, a gdy Garry po raz pierwszy wciągnął w nozdrza zapach krwi pokonanego przeciwnika, stwardniał jeszcze bardziej. – Mój Boże, spłodziłem potwora! – ubolewał Shasa, aby ukryć dumę na widok sprytu, z jakim Garry się targował. – Synu, zostaw coś dla nas! Aby zmiękczyć ojca, Garry zaproponował zmianę nazwy przyszłego osiedla na Shasaville. Kiedy wreszcie podpisali ostateczną umowę, Shasa otworzył butelkę szampana i powiedział: – Gratuluję, mój chłopcze! Ta pochwała znaczyła dla Garry’ego więcej niż wszystkie osiedla i wszystkie żyły złota Witwatersrandu. Lothar De La Rey był jednym z najmłodszych kapitanów w całej policji. Nie była to wyłącznie zasługa pozycji i wpływów ojca. Od kiedy w szkole policyjnej został nagrodzony szpadą honorową, starał się wykazywać w każdej dziedzinie, którą dowództwo uważało za ważną. Promocję uzyskał w wielkim stylu, studiując pilnie i zdając wszystkie egzaminy z wyróżnieniem. Wielki nacisk kładziono na sprawność fizyczną, a rugby było wiodącą dyscypliną w programie zajęć sportowych. Lothar miał już niemal zapewnione miejsce w reprezentacji kraju w zbliżającym się meczu z nowozelandzką drużyną Ali Blacks. Był lubiany zarówno przez starszą kadrę oficerską, jak przez kolegów, a rejestr jego służby stanowił nieprzerwane pasmo ocen celujących. Ponadto zdradzał niezwykły talent do pracy w policji. Ani uciążliwa monotonia śledztwa, ani rutyna służby patrolowej nie potrafiły go zniechęcić. W nagłych, niebezpiecznych i pełnych przemocy akcjach Lothar dowiódł swej zaradności i odwagi. Miał w rejestrze cztery pochwały, wszystkie za udane konfrontacje z groźnymi przestępcami. Był też zdobywcą policyjnego medalu za waleczność. Otrzymał go po brawurowej akcji, podjętej na własną rękę, w wyniku której, podczas nocnego pościgu w jednym z czarnych osiedli, zastrzelił dwóch znanych handlarzy narkotyków, samemu wychodząc bez szwanku. Dochodziły do tego jeszcze oceny przełożonych, którzy uznali, że Lothar, jakkolwiek sam niezwykle zdyscyplinowany, posiada wszelkie cechy predestynujące go do roli dowódcy. To połączenie było bardzo charakterystyczne dla większości Afrykanerów. Podczas kampanii libijskiej przeciwko Rommlowi generał Montgomery w odpowiedzi na sugestię, że armii brakuje właściwych kandydatów na oficerów, odpowiedział: „Nonsens, są tu przecież tysiące żołnierzy z Południowej Afryki! Każdy z nich to urodzony przywódca, od dzieciństwa uczą się wydawać rozkazy tubylcom”. Lothar, odkąd ukończył szkołę policyjną, stacjonował na posterunku w Sharpeville i doskonale poznał ten teren. Stopniowo zbudował własną sieć informatorów – podstawę skuteczności działań policji. Dzięki kontaktom z prostytutkami, właścicielami spelunek i drobnymi przestępcami potrafił udaremnić niejedną poważną zbrodnię, demaskując jej organizatorów lub potencjalnych sprawców, zanim jeszcze została popełniona. Główne dowództwo sił policyjnych zdawało sobie doskonale sprawę, dlaczego posterunek w Sharpeville w ciągu kilku ostatnich lat zasłużył sobie na miano jednej z najsprawniej działających placówek w silnie uprzemysłowionym, przeludnionym rejonie trójkąta Johannesburg-Pretoria-Yereeniging. Stało się tak w głównej mierze za sprawą młodego kapitana o znakomitych koneksjach rodzinnych. W porównaniu z większymi czarnymi osiedlami, takimi jak Soweto, Alexandra czy nawet Drake’s Farm, Sharpeville było stosunkowo małe. Liczyło zaledwie czterdzieści tysięcy mieszkańców, włączając w to starców i dzieci, a mimo to na porządku dziennym były akcje policji związane z pokątną sprzedażą alkoholu lub naruszeniem dekretu o przepustkach. Zważywszy ten niewielki rozmiar osiedla, wskaźnik aresztowań i wyroków, według którego oceniano efektywność każdego posterunku, bił na głowę wszelkie statystyki z innych okręgów. Tę niezwykłą pracowitość i należyte pojmowanie swoich obowiązków przypisywano, bardzo słusznie zresztą, młodemu, energicznemu zastępcy komendanta posterunku. Sharpeville leży na przedmieściu Yereeniging. Tutaj w 1902 roku brytyjski komendant, lord Kitchener, i dowódcy oddziałów burskich zawarli traktat pokojowy, który doprowadził do zakończenia długotrwałej i tragicznej wojny w Afryce Południowej. Yereeniging, leżące nad rzeką Yaal, pięćdziesiąt mil na południe od Johannesburga, zawdzięcza swe istnienie pokładom węgla i rudy żelaza, eksploatowanym przez ISCOR – gigantyczną, należącą do państwa Korporację Żelaza i Stali. Z początkiem XX wieku czarni robotnicy, zatrudnieni w przemyśle, zamieszkiwali tak zwany Górny Rezerwat, ale na początku lat czterdziestych, gdy panujące tam prymitywne warunki stały się zupełnie nie do przyjęcia, znaleziono nowe miejsce i nazwano je Sharpeville – na cześć, Johna Sharpe’a, ówczesnego burmistrza Yereeniging. Kiedy nowe mieszkania w Sharpeville były gotowe do zasiedlenia, mieszkańcy Rezerwatu zaczęli się tam przenosić. Mimo że w nowym osiedlu musieli płacić czynsz w wysokości dwóch funtów, siedmiu szylingów i sześciu pensów miesięcznie, przenosiny odbywały się bez zakłóceń. Sharpeville było w gruncie rzeczy osiedlem wzorcowym i chociaż złożone z jednakowych, pudełkowatych domków, wyposażone zostało w wodę bieżącą i elektryczność, a także inne udogodnienia, takie jak kino, centra handlowe, obiekty sportowe i oczywiście własny posterunek policji. W systemie stanowiącym jeden z najdoskonalszych w XX wieku przykładów realizacji założeń socjotechniki, w gruncie rzeczy tożsamych z założeniami polityki apartheidu, Sharpeville było oazą spokoju. Dookoła żyły setki tysięcy ludzi, przenoszonych z miejsca na miejsce, segregowanych i klasyfikowanych w myśl doniosłych ustaw o rasowej segregacji rezydencjonalnej i o rejestracji ludności. Wszędzie objawiali się wciąż nowi przywódcy duchowi czarnego ludu, głoszący swoje prawdy i nawołujący do walki o wolność. Wszystkie te plagi zdawały się omijać Sharpeville. Biali ojcowie Yereeniging z uzasadnioną satysfakcją wskazywali, że szanujący prawo i spokojni mieszkańcy Sharpeville dali zdecydowany odpór komunistycznym agitatorom. Liczba poważnych przestępstw w tym osiedlu należała do najniższych w uprzemysłowionej części Transwalu, a sprawców ujmowano w imponująco szybkim tempie. Nawet tych, którzy nie płacili w porę czynszu, eksmitowano z osiedla w trybie przyśpieszonym. Lokalna policja działała gorliwie i sumiennie. Kiedy w stosunku do czarnej ludności rozszerzono obowiązek posiadania przepustek na kobiety, prawie całe społeczeństwo sprzeciwiło się zdecydowanie temu przepisowi. Tymczasem mieszkanki Sharpeville stawiły się na komendę policji w takiej ilości i tak ochoczo, że większość z nich odesłano z zaleceniem, by „zgłosiły się za kilka dni”. Na początku marca 1960 roku Lothar jechał służbowym land-roverem przez osiedle, które zamieszkiwała ta niezłomna, prawomyślna społeczność. Ostatni odcinek szerokiej drogi, prowadzącej na posterunek policji, biegł przez teren nie zabudowany. Budynki komendy, równie proste i funkcjonalne jak reszta osiedla, otaczało wysokie na osiem stóp ogrodzenie z drutu kolczastego, ale sam wjazd był otwarty i nie strzeżony. Lothar minął bramę i zaparkował landrovera pod masztem, na którym powiewała pomarańczowo-błękitno-biała flaga narodowa. W powietrzu unosiła się nieznaczna woń chemikaliów, wydzielanych przez piece hutnicze w pobliskich zakładach, należących do Korporacji Żelaza i Stali. W biurze komendy Lothar stał się natychmiast ośrodkiem uwagi, wszyscy gratulowali mu zdobycia zwycięskiego punktu i Pucharu Currie. – Następnym razem zieleń i złoto – przepowiedział dyżurny sierżant, nawiązując do barw drużyny narodowej, kiedy ściskał mu dłoń. Lothar przyjmował wyrazy uznania z dobrze wyważoną skromnością, aż wreszcie położył kres temu rozprzężeniu i zaniedbywaniu obowiązków służbowych. – No, dobrze, a teraz wszyscy do roboty – rozkazał. Sam zabrał się do sprawdzania książki służby. Podczas gdy komenda w Soweto zwykle w ciągu doby miała na głowie trzy do czterech morderstw i z tuzin gwałtów, w Sharpeville i tym razem nie odnotowano ani jednego tego typu „rutynowego” wypadku. Lothar skinął głową zadowolony i poszedł złożyć raport komendantowi. W drzwiach stanął na baczność i zasalutował. Starszy mężczyzna kiwnął głową i wskazał mu stojące naprzeciwko krzesło. – Chodź, Lothie, siadaj. Przechylił się w tył na krześle i patrzył, jak Lothar zdejmuje czapkę i rękawiczki. – Wspaniale grałeś w piątek! – pochwalił Lothara. – Jeszcze raz dziękuję za bilety. Niech to cholera, człowieku, ale masz kopa! Patrząc na swego zastępcę, poczuł ukłucie zazdrości. Służba! Lieve Land! Ukochany kraj! Ale ten tu wyglądał na żołnierza, wysoki, prosty jak struna. Komendant zerknął na swój obwisły brzuch, potem znów na barczystego chłopaka. Jak wspaniale i godnie leżał na nim mundur! Wystarczyło raz spojrzeć, by docenić jego klasę. On sam dochrapał się stopnia kapitana dopiero po czterdziestce, przywykł też już do myśli, że w tej randze odejdzie na emeryturę. Ale ten, to co innego. Bez dwóch zdań, przed czterdziestką będzie pewnie generałem. – No cóż, Lothie – powiedział ciężko – będzie mi ciebie brakowało. – Uśmiechnął się, widząc błysk gotowości w jego złocistych, dziwnie jasnych oczach. – Ja, mój przyjacielu. Przenoszą cię. Odchodzisz od nas z końcem maja. Lothar oparł się na krześle i także się uśmiechnął. Podejrzewał, że ojciec celowo trzyma go tak długo w tej dziurze. Ale choć służba tutaj nie należała do najprzyjemniejszych i wydawała mu się stratą czasu, ojciec zawsze wiedział, co robi. Lothar czuł wobec niego wdzięczność za doświadczenie, które tu zdobył. Wiedział, że policjant uczy się zawodu w akcji, i wykorzystał to w pełni. Wiedział też, że jest dobry, udowodnił to im wszystkim. Gdyby ktokolwiek miał chęć przypisywać jego przyszłe awanse wpływom ojca, wystarczyłoby, żeby zajrzał do rejestru służby Lothara. Wszystko tam było. Wypełniał swoje obowiązki sumiennie. Ale nadszedł czas, by ruszyć się stąd i osiągnąć coś więcej. – Dokąd mnie wysyłają? – Szczęściarz z ciebie. – Komendant pokręcił zazdrośnie głową. – Przechodzisz do sztabu generalnego CID na Marshall Square. To było coś. Najbardziej pożądane i prestiżowe miejsce, marzenie każdego młodego oficera. Sztab generalny stanowił centralny punkt całego układu nerwowego sił policyjnych. Lothar był pewien, że kiedy tylko się tam znajdzie, wszystko pójdzie jak z płatka. Jeszcze jako młody człowiek może dorobić się generalskich gwiazdek, a wraz z nimi pozycji i reputacji wystarczających do tego, aby jego kariera polityczna stała się już tylko kwestią czasu. Mógłby przejść na emeryturę w randze generała i poświęcić resztę życia swemu krajowi i narodowi. Zaplanował już wszystko dokładnie, każdy krok. Lothar wiedział, że po odejściu Yerwoerda jego ojciec będzie poważnym kandydatem na premiera. Może pewnego dnia ministrem policji zostanie kolejny De La Rey, żeby jeszcze później stanąć na czele państwa jako następny premier o tym nazwisku. Wiedział, czego chce i jaką ma obrać drogę. Przyszłość jawiła mu się w różowych barwach. – Stoisz przed wielką szansą, Lothie. – Słowa komendanta zabrzmiały jak echo własnych myśli Lothara. – Jeżeli jej nie zmarnujesz, zajdziesz daleko... bardzo daleko. – Gdziekolwiek to będzie, nigdy nie zapomnę pomocy i zachęty, którymi służył mi pan tu, w Sharpeville. – No, dosyć tego. Masz jeszcze przed sobą kilka miesięcy. – Komendant nagle poczuł zakłopotanie. Obaj mieli trudności z okazywaniem uczuć. – Do roboty! Co z dzisiejszą akcją? Ilu ludzi potrzebujesz? Lothar jechał powoli na zgaszonych światłach. Czterocylindrowy, benzynowy silnik landrovera wydawał charakterystyczny odgłos, który mógł przedwcześnie spłoszyć ofiarę, gdyby Lothar włączył szybsze obroty. W samochodzie obok Lothara siedział sierżant, a z tyłu pięciu innych policjantów uzbrojonych w pałki. Sierżant miał poza tym samopowtarzalny, dwunastostrzałowy karabin Greenera, Lothar zaś rewolwer u pasa. Nie zabrali więcej broni, bo był to tylko rutynowy nalot na melinę z alkoholem. Sprzedawanie alkoholu czarnym podlegało ścisłej kontroli i ograniczone było do jednego gatunku tradycyjnego piwa zbożowego, podawanego w nadzorowanych przez państwo piwiarniach. Spożywanie przez czarnych mocnych alkoholi i wina było zabronione, ale prohibicja zaowocowała powstaniem nielegalnych melin. Był to złoty interes. Wódkę kupowano pokątnie, kradziono ze sklepów dla białych lub pędzono własnym sumptem. Te domowe mikstury, słynące ze swej mocy, określano wspólnym mianem skokiaan. W zależności od niepowtarzalnej receptury danego producenta mogły zawierać wszystko, począwszy od spirytusu metylowego, a skończywszy na jadowitych wężach i ludzkich embrionach znalezionych na śmietniku. Zdarzało się, że po spożyciu takiego płynu klient bimbrowni na zawsze tracił wzrok lub pamięć, a nawet umierał. Tej nocy oddział Lothara miał zlikwidować nową melinę, działającą na rynku dopiero od kilku tygodni. Według informacji, które otrzymał Lothar, kontrolował ją czarny gang o nazwie Buffaloes. Oczywiście Lothar zdawał sobie świetnie sprawę ze skali i zasięgu działania Buffaloes. Było to bez wątpienia największe i najpotężniejsze ugrupowanie podziemne na terenie Witwatersrandu. Ich przywódca pozostawał nieznany, ale chodziły słuchy, że mają powiązania z Afrykańskim Związkiem Górników i którąś z czarnych organizacji politycznych. Najaktywniej, co było zrozumiałe, działali na górniczych terenach wokół Johannesburga i w wielkich czarnych osiedlach, takich jak Soweto czy Drake’s Farm. Do tej pory Buffaloes nie niepokoili Sharpeville i właśnie dlatego wiadomość o ich pojawieniu się była alarmująca. Mogło to oznaczać zapowiedź głębszej infiltracji tego terenu, a w następstwie – nieuchronnej kampanii upolityczniania miejscowej czarnej ludności. Dalsze przewidywalne skutki to już marsze protestacyjne, bojkot komunikacji miejskiej i przedsiębiorstw należących do białych, i wszelkie możliwe rozruchy, wzniecane przez agitatorów z Afrykańskiego Kongresu Narodowego i nowo powstałego Kongresu Panafrykańskiego. Lothar był zdecydowany zdusić ten płomień w zarodku, nim się rozprzestrzeni, niczym pożar buszu, na całym terenie. Gdzieś w ciemnościach rozległ się przenikliwy gwizd i niemal natychmiast odpowiedział mu drugi taki sam nieco dalej, w głębi uśpionej uliczki. Lothar usłyszał je wyraźnie poprzez cichy szum silnika. – Magtig – zaklął cicho, ale dobitnie. – Namierzyli nas! W ten sposób ostrzegali się nawzajem stojący na czatach meliniarze. Lothar włączył światła i dodał gazu. Landrover potoczył się wąską, wyboistą uliczką. Melina znajdowała się w ostatnim ze stojących rzędem domków, przytulonym do ogrodzenia otaczającego osiedle. Dalej rozciągał się już tylko pusty veld. W światłach samochodu Lothar ujrzał sześć umykających sylwetek. Pozostali przepychali się w drzwiach i wyskakiwali oknami. Lothar z impetem wjechał na chodnik, stratował lichy ogródek i zahamował, zręcznie blokując bokiem drzwi wejściowe. – Naprzód! – krzyknął. Jego ludzie błyskawicznie wyskoczyli z samochodu. Łapali oszołomionych pijaków, uwięzionych między landroverem i ścianą domu. Gdy jeden z nich próbował stawić opór, otrzymał wprawny cios pałką, a jego bezwładne ciało zostało wrzucone jak tobół na tył samochodu. Lothar popędził za róg domku i złapał w ramiona kobietę, skaczącą właśnie przez okno. Obrócił ją w powietrzu twarzą w dół i przytrzymywał za kostkę, zaciskając jednocześnie drugą rękę na ramieniu mężczyzny, który pojawił się w oknie zaraz po niej. Jednym szybkim ruchem przykuł go za przegub do nogi kobiety i zostawił ich tak, szamoczących się bezradnie jak para związanych kur. Dopadł kuchennych drzwi i wtedy popełnił pierwszy błąd. Chwycił za klamkę i otworzył je gwałtownie. Mężczyzna w środku tylko na to czekał, sprężony do skoku. Gdy drzwi zaczęły się otwierać, rzucił się na nie całym ciężarem ciała, tak że ich krawędź rąbnęła Lothara w pierś. Powietrze z sykiem uszło mu z płuc. Wycofał się i u podnóża schodków prowadzących do wejścia upadł na wypaloną słońcem ziemię, a napastnik zwinnie przeskoczył nad nim. Lothar przez mgnienie oka widział go pod światło. Był młody i dobrze zbudowany, gibki i zwinny jak czarny kot. Pobiegł w kierunku granicznego ogrodzenia, które przylegało do domku, i znikł w ciemnościach. Lothar dźwignął się na kolana i wstał. Nawet zyskując tak dużą przewagę na starcie uciekinier nie miałby z nim żadnych szans w równej walce. Po intensywnych, kilkumiesięcznych treningach poprzedzających mecz o Puchar Currie Lothar był w swej szczytowej formie, ale gdy ruszył w pościg, poczuł przeszywający ból w pustych płucach. Zgiął się wpół, charcząc i usiłując zaczerpnąć powietrza. Biegnąca przed nim postać zanurkowała przez dziurę w siatce. Lothar przyklęknął i rozpiął kaburę. Trzy miesiące temu wygrał policyjne zawody strzeleckie w Bloemfontein, lecz teraz ból utrudniał mu precyzyjne wycelowanie. Oddalająca się coraz bardziej, ciemna sylwetka ginęła w mroku nocy. Wystrzelił dwukrotnie, wylot lufy bluznął jaskrawym ogniem, lecz nie usłyszał odgłosu pocisku uderzającego w ciało. Uciekinier pogrążył się w ciemnościach. Lothar wsunął broń z powrotem do kabury i z trudem starał się odzyskać normalny oddech. Uczucie poniżenia było jednak bardziej dojmujące niż fizyczny ból. Lothar nie wiedział, co to przegrana. Zmusił się, by wstać. Żaden z jego ludzi nie powinien zobaczyć go leżącego na ziemi. Choć w płucach nadal paliło go nieznośnie, po minucie wrócił i z niepotrzebną brutalnością postawił na nogi dwoje pojmanych przez siebie ludzi. Kobieta była zupełnie naga. Z pewnością musiała zabawiać jakiegoś klienta w sypialni, lecz teraz zawodziła żałośnie. – Zamknij się, ty czarna krowo – powiedział, wpychając ją do domku przez kuchenne drzwi. Kuchnia służyła jako bar. Zastawiona była aż pod sufit skrzynkami wypełnionymi butelkami z wódką, na stole piętrzył się stos pustych kubków. W pokoju od frontu podłogę pokrywały odłamki szkła i rozlany alkohol – dowód pośpiechu, w jakim go opuszczano. Lothar zastanawiał się, jak to możliwe, że aż tylu klientów zmieściło się w tak małym pomieszczeniu. Widział przecież co najmniej dwudziestu uciekających. Popchnął nagą prostytutkę w kierunku jednego z czarnych funkcjonariuszy. – Zajmij się nią – rozkazał, a policjant uśmiechnął się lubieżnie i uszczypnął ciemną, krągłą niczym melon pierś kobiety. – Nic z tych rzeczy – ostrzegł go Lothar. Ciągle był wściekły, że tamtemu udało się uciec. Widząc wyraz jego twarzy, Murzyn natychmiast oprzytomniał. Zaprowadził kobietę do sypialni po ubranie. Pozostali ludzie Lothara wracali kolejno do domku. Każdy z nich prowadził dwóch lub trzech schwytanych, żałośnie wyglądających ludzi. – Sprawdzić przepustki – rzucił Lothar i zwrócił się do sierżanta. – Dobra, Cronje, zróbmy z tym porządek. Przyglądał się, jak wynoszą skrzynki z wódką i układają w stos przed domkiem. Dwóch policjantów wyjmowało butelki i rozbijało je o krawężnik. Rynsztokiem popłynęła bursztynowa ciecz, a nocne powietrze wypełniła słodkawa, owocowa woń taniej brandy. Kiedy została zniszczona ostatnia butelka, Lothar skinął na sierżanta: – Dobra, Cronje, zabrać ich na posterunek. Podczas gdy więźniów ładowano do dwóch ciężarówek, które przyjechały za landroverem, Lothar wrócił do domku, by sprawdzić, czy jego ludzie nie przeoczyli czegoś ważnego. W sypialni na tyłach domku, oprócz łóżka pokrytego skotłowaną i poplamioną pościelą, była tylko jedna szafka. Lothar otworzył ją i walcząc z obrzydzeniem zaczął w niej grzebać końcem pałki. Na spodzie, pod warstwą ubrań, znalazł niewielkie kartonowe pudło. Wyjął je i zdarł pokrywkę. Wypełnione było równo ułożonymi stertami ulotek. Przez chwilę patrzył na nie bezmyślnie, nim dotarło do niego z całą ostrością, co trzyma w ręku. Chwycił jedną kartkę i obrócił ją do światła, padającego z gołej żarówki wiszącej pod sufitem! Oto, co mówi ci Poqo: – Chwyć w prawą rękę włócznię, mój ludu ukochany, bo obcy pustoszą twą ziemię. Poqo było zbrojnym odgałęzieniem Kongresu Panafrykańskiego. Słowo Poqo oznaczało czystych i nieskażonych, jako że nie mógł do niego należeć nikt z wyjątkiem czystej krwi Afrykanów z ludu Bantu. Lothar wiedział, że jest to organizacja grupująca młodych fanatyków i odpowiedzialna za serię wyjątkowo podstępnych, brutalnych mordów. W małym, leżącym na Przylądku miasteczku Paarl Poqo w sile kilkuset ludzi napadli na posterunek policji. Gdy zostali odparci, wyładowali swą furię na ludności cywilnej, masakrując dwie białe kobiety, z których jedna miała zaledwie siedemnaście lat. W Transkei zaatakowali obozowisko robotników drogowych i w wyjątkowo ohydny sposób zamordowali białego nadzorcę i całą jego rodzinę. Lothar oglądał w kartotekach ich zdjęcia i na to wspomnienie cierpła mu skóra. Nazwa Poqo budziła lęk. Czytał dalej z najwyższą uwagą: W poniedziałek wyjdziemy zmierzyć się z policją. Wszyscy ludzie z Sharpeville będą tego dnia jak jeden człowiek. Nikt nie opuści miasta autobusem, pociągiem czy taksówką. Wszyscy mieszkańcy zbiorą się jak jeden mąż i pójdą na posterunek policji. Zaprotestujemy przeciwko przepustkom, bo przepis ten jest dla nas strasznym brzemieniem, zbyt ciężkim do uniesienia. Sprawimy, że biała policja będzie się nas bać. Każdy, kto nie pójdzie z nami w poniedziałek, zostanie zabity. Tego dnia wszyscy ludzie będą jak jeden człowiek. Tak mówi Poqo. Wysłuchajcie i usłuchajcie. Lothar jeszcze raz przeczytał prymitywnie wydrukowaną ulotkę. – A więc w końcu stało się – powiedział cicho do siebie. Spojrzał na słowa:...że biała policja będzie się nas bać. – Jeszcze zobaczymy! – Po czym zawołał sierżanta, żeby zabrał pudło z wywrotowymi ulotkami do samochodu. Całe życie Raleigha Tabaki zmierzało do tego punktu. Szeroka rzeka losu niosła go ku temu, nie miał siły się uwolnić ani płynąć pod prąd. Matka, jako jedna z najbieglejszych w plemiennych sangomas Xhosa, wpoiła mu głęboką świadomość afrykańskiej tożsamości. Wprowadziła go we wszystkie tajemnice plemienia i odczytała jego przyszłość z układu kości. – Pewnego dnia poprowadzisz swój lud, Raleighu Tabako – przepowiedziała. – Zostaniesz jednym z największych wodzów Xhosa, a twoje imię będzie wypowiadane jednym tchem z imionami Makany i Ndlame – wszystko to widzę w kościach. Kiedy ojciec Raleigha, Hendrick Tabaka, posłał go wraz z bliźniaczym bratem, Wellingtonem, za granicę, do wielorasowej szkoły w kraju Swazi, Raleigh utwierdził się w swojej afrykańskości jeszcze bardziej. Chodził do szkoły z synami czarnych wodzów z krajów Basuto i Beczuan. Były to kraje, w których czarne plemiona rządziły się same, wolne od uciążliwych wpływów białego człowieka. Raleigh ze zdumieniem słuchał, jak koledzy opowiadali o swych rodzinach, żyjących z białymi na równych prawach. Było to dla niego całkowitym objawieniem. W jego świecie biali zawsze trzymali się osobno, bał się ich i unikał jak ognia, ponieważ sprawowali nad nim i jego ludem niekwestionowaną władzę. W Waterford dowiedział się, że nie wszędzie panują takie prawa. Byli tam biali uczniowie i choć z początku wydawało mu się to dziwne, jadał z nimi przy jednym stole, z takich samych talerzy, takimi samymi sztućcami, sypiał w tym samym pokoju szkolnej bursy, siadał w ubikacji na sedesie jeszcze ciepłym od białych pośladków, by potem zwolnić go dla kolejnego białego chłopca, niecierpliwie czekającego pod drzwiami na swą kolej. W jego kraju takie rzeczy były nie do pomyślenia. Kiedy pojechał do domu na wakacje, szeroko otwartymi ze zdumienia oczami czytał napisy: „Tylko dla białych – Blankes Alleenlik”. Z okna pociągu widział piękne farmy i tłuste bydło, należące do białego człowieka, a także nagą, spękaną ziemię rezerwatów plemiennych. Kiedy dotarł do Drake’s Farm i spojrzał na dom ojca, który kiedyś wydawał mu się pałacem, a w rzeczywistości był obskurną ruderą, poczucie krzywdy poczęło kąsać jego duszę, a stare rany znów się zaogniły. Jeszcze zanim Raleigh poszedł do szkoły, jego stryj Moses Gama często odwiedzał ich dom. Raleigh od dziecka darzył go trwożnym podziwem. Władczość płonęła w nim niczym pożar veldu, trawiący kraj i bijący aż pod niebo kolumnami gęstego dymu, popiołów i iskier. Chociaż Moses Gama nie pojawiał się w Drake’s Farm już od wielu lat, pamięć o nim wciąż pozostawała żywa. Hendrick czytał całej rodzinie na głos listy, które nadchodziły od niego z dalekich stron. Gdy zatem Raleigh zdał końcowe egzaminy i wrócił do Drake’s Farm, żeby podjąć pracę w sklepie ojca, oznajmił, że pragnie zająć swoje miejsce w szeregach młodych wojowników. – Kiedy dostąpisz inicjacji – obiecał mu ojciec – wprowadzę cię do Umkhonto we Sizwe. Inicjacja miała przypieczętować przynależność Raleigha do społeczności afrykańskiej. Razem z Wellingtonem i sześcioma innymi chłopcami opuścił Drake’s Farm i pojechał wagonem trzeciej klasy do Queenstown, maleńkiej stolicy terytoriów należących do plemienia Xhosa. Matka zadbała o wszystko. Starszyzna plemienna wyszła po nich na stację. Zawieziono ich rozklekotaną ciężarówką do wioski położonej nad wielką rzeką Fish i powierzono opiece starca, do którego obowiązków należało piastowanie i ochrona tradycji i zwyczajów plemienia. Starzec imieniem Ndlame rozkazał im zdjąć ubrania i oddać wszystko, co mieli przy sobie. Rzeczy te zostały następnie wrzucone do płonącego nad rzeką ogniska, na znak pożegnania z dzieciństwem. Kazał im nago wykąpać się w rzece, po czym, jeszcze mokrych, zaprowadził na przeciwległy brzeg, do chaty, w której zwyczajowo odbywał się rytuał obrzezania i gdzie już czekali plemienni szamani. Podczas gdy pozostali chłopcy ociągali się ze strachu, Raleigh śmiało wysunął się na czoło grupki i jako pierwszy przekroczył niskie wejście do chaty. Powietrze wewnątrz było ciężkie od dymu z palonego nawozu. Szamani, odziani w skóry, pióra i fantazyjne nakrycia głowy, wyglądali dziwacznie i przerażająco. Raleigh przypomniał sobie nagle wszystkie cierpienia, których doznał w przeszłości, i osaczył go lęk przed czymś ponadnaturalnym, co czaiło się w mrocznych zakamarkach izby. Chcąc to zwalczyć, rzucił się w przód i przeskoczył przez tlące się ognisko. Kiedy znalazł się w głębi chaty, szamani schwycili go, powalili na kolana, przytrzymując mu głowę w taki sposób, żeby widział, jak jeden z nich ujmuje jego członek i mocno rozciąga kołnierz elastycznej skóry. W zamierzchłych czasach używano ręcznie kutych noży, obecnie zastąpiono je brzytwami marki Gillette. Recytując inwokację do plemiennych bogów, obcięli Raleighowi napletek, pozostawiając różową, miękką i wrażliwą żołądź bez osłony. Na klepisko u jego kolan trysnęła krew, nie wydał jednak z siebie żadnego dźwięku. Ndlame pomógł Raleighowi wstać. Słaniając się wyszedł na słońce i upadł nad wodą, walcząc ze strasznym bólem. Wrzaski pozostałych chłopców i odgłosy dzikiej szamotaniny dosięgały go aż tutaj. Rozpoznał pełen bólu krzyk Wellingtona, najgłośniejszy i najprzeraźliwszy ze wszystkich. Raleigh wiedział, że napletki zostaną zebrane, nasolone i dołączone po wysuszeniu do plemiennego totemu. Jakaś część ich samych pozostanie na zawsze własnością plemienia. Gdziekolwiek się znajdą, szamani będą dzięki temu mogli w każdej chwili przywołać ich z powrotem za pomocą specjalnego zaklęcia. Gdy wszyscy przeszli już mękę obrzezania, Ndlame ponownie zaprowadził ich nad rzekę i pokazał, w jaki sposób obmyć rany, obłożyć je leczniczymi liśćmi i ziołami i przywiązać członek do brzucha: „Bo kiedy Mamba popatrzy w dół, będzie znów krwawić”. Posmarowali całe ciała mieszaniną gliny i popiołu, nawet ich włosy pokrywało białe, rytualne mazidło, tak że wyglądali niczym duchy-albinosy. Jako jedyny ubiór służyły im spódniczki z trawy. Wybudowali sobie szałasy w najbardziej niedostępnych i sekretnych zakątkach lasu, aby nie mogła na nich spojrzeć żadna kobieta. Sami przygotowywali sobie posiłki – kukurydziane placki bez żadnych dodatków, bowiem przez trzy miesiące inicjacji nie wolno im było spożywać mięsa. Jedyne, co posiadali, to gliniane miski na jedzenie. Jeden z chłopców nabawił się infekcji po obrzezaniu. Cuchnąca, zielonkawa ciecz płynęła z rany, niczym mleko z krowiego wymienia. Gorączka trawiła jego ciało, a skóra niemal parzyła przy dotknięciu. Zioła i leki podawane przez Ndlame niewiele pomagały. Czwartego dnia chłopiec zmarł i pochowali go w lesie. Ndlame zabrał jego miskę. Jeden z szamanów musiał wrzucić ją przez próg do chaty jego matki, nie wypowiadając ani jednego słowa. Był to znak, że jej syn nie został przyjęty przez bogów plemienia. Codziennie od pierwszego brzasku aż po ostatnie wieczorne łuny Ndlame nauczał ich i mówił o ich powinnościach jako członków plemienia, mężów i ojców. Uczyli się znosić ból i trud ze stoicyzmem. Uczyli się dyscypliny i posłuszeństwa wobec praw plemienia, poznawali zwyczaje dzikich zwierząt i tajemnice roślin, dowiadywali się, jak przetrwać na pustkowiu, a także jak zadowalać swoje żony i wychowywać dzieci. Kiedy zagoiły się rany po obrzezaniu, Ndlame zaczął co wieczór zawiązywać im członki w specjalny węzeł zwany „Czerwonym Psem”, by uchronić ich przed ronieniem nasienia w świętych szałasach inicjacji. Każdego też ranka dokładnie sprawdzał węzły, żeby upewnić się, czy któryś z chłopców nie pozwolił sobie na grzeszną rozkosz masturbacji. Kiedy upłynęły trzy miesiące, Ndlame zaprowadził ich z powrotem nad rzekę. Zmyli z siebie białą, inicjacyjną powłokę i natarli ciała mieszanką tłuszczu i czerwonej ochry, po czym Ndlame wręczył każdemu jako okrycie czerwoną derkę – symbol męskości. Śpiewając rytualne pieśni, których nauczyli się podczas odosobnienia, pomaszerowali na skraj lasu, gdzie oczekiwała ich reszta plemienia. Rodzice ofiarowali im podarki – nowe ubrania, buty i pieniądze. Dziewczęta chichotały i zalecały się do nich śmiało, bo byli już teraz dorosłymi mężczyznami i każdy z nich mógł sobie wziąć żonę, a nawet kilka żon – tyle, na ile było ich stać, bowiem lobola, czyli cena oblubienicy, była bardzo wysoka. Bracia wraz z matką wrócili do Drake’s Farm. Wellington miał opuścić dom ojca i podjąć obowiązki duchownego, Raleigh zaś zostawał z rodzicami, żeby poznawać wszystkie tajniki prowadzonego przez ojca interesu. W przyszłości miał zastąpić Hendricka Tabakę i być mu podporą na stare lata. Był to dla Raleigha okres wielkich wstrząsów i fascynacji. Nigdy przedtem nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów fortuny i władzy, które posiadał ojciec. Stopniowo jednak Hendrick odsłaniał przed nim tę wiedzę. Wielka księga odkrywała mu swe tajemnice, karta po karcie. Dowiedział się o sklepach, jatkach i piekarniach, które ojciec miał we wszystkich czarnych osiedlach rozrzuconych w wielkim, przemysłowym trójkącie Transwalu, bogatym w złoto, żelazo i węgiel. Potem usłyszał o należących do ojca stadach bydła i wiejskich sklepikach w rezerwatach plemiennych, którymi zajmowali się jego niezliczeni synowie, o prostytutkach i melinach alkoholowych, pracujących w cieniu legalnej działalności Hendricka, wreszcie o Buffaloes – wszechobecnym, tajemniczym i potężnym stowarzyszeniu mężczyzn ze wszystkich plemion, któremu przewodził jego własny ojciec. Nareszcie uświadomił sobie, że jest synem niezwykle bogatego i wpływowego człowieka. Zrozumiał również, że ojciec, jako czarny, nie może ujawniać swej pozycji, sprawuje więc władzę w ukryciu, okazując swą siłę jedynie wtajemniczonym. Na myśl o tym Raleigh czuł ten sam gniew co na widok napisów „Tylko dla białych – Blankes Alleenlik” i białych ludzi w ich lśniących samochodach, gniew skierowany przeciwko uniwersytetom i szpitalom, do których nie miał wstępu. Powiedział ojcu o wszystkim, co go niepokoiło. Hendrick Tabaka zachichotał i potrząsnął głową. – Gniew czyni człowieka chorym, synu. Odbiera mu apetyt i nie daje w nocy spać. Nie możemy zmienić świata, w którym żyjemy, musimy szukać w nim rzeczy dobrych i umieć się nimi cieszyć. Biały człowiek jest silny, nawet sobie nie wyobrażasz, jak silny. Nie doświadczyłeś jeszcze siły choćby jego jednego małego palca. Spróbuj podnieść na niego swą włócznię, a zniszczy ciebie i wszystkie dobra, które posiadasz. Nawet jeśli bogowie pomogą ci, ześlą gromy i uda ci się jakimś cudem zniszczyć białego człowieka, pomyśl tylko, co się potem stanie. Nadejdzie czas ciemności i bezprawia, i nie będzie nikogo, kto by cię chronił. Będzie to stokroć gorsze niż panowanie białego człowieka. Nasz gniew pochłonie nas samych i zabraknie nam nawet tych dobrych rzeczy, którymi teraz się cieszymy. Jeśli otworzysz oczy, mój synu, i nadstawisz uszu, usłyszysz, jak młodzi ludzie nazywają nas kolaborantami i domagają się ponownego rozdziału dóbr, i zobaczysz w ich oczach zawiść. Twoje marzenia, synu, to marzenia bardzo niebezpieczne! – A jednak muszę je mieć, ojcze – rzekł Raleigh. Wtedy nadszedł ów niezapomniany dzień, kiedy jego stryj, Moses Gama, wrócił z dalekich stron i zabrał go na spotkanie z młodymi ludźmi, którzy marzyli o tym samym. Od tej pory Raleigh za dnia pracował u ojca, wieczorami zaś chodził na spotkania z towarzyszami z Umkhonto we Sizwe. Na początku tylko rozmawiali, z czasem jednak słowa stawały się coraz mocniejsze i mąciły im w głowach bardziej niż słodki dym z fajek dagga, palonych przez starszych ludzi. Potem Raleigh przyłączył się do towarzyszy forsujących dekrety Afrykańskiego Kongresu Narodowego o bojkotach, strajkach i przerwach w pracy. Udał się z niewielką grupą specjalną do osiedla Evaton namawiać do bojkotu autobusów. Zaatakowali czarnych robotników czekających w kolejce na przystanku, żeby pojechać do pracy lub na zakupy, bijąc ich długimi skórzanymi pałkami sjamboks i kijami. Pierwszego dnia akcji Raleigh, zdecydowany zademonstrować towarzyszom swój zapał, użył kija ze zręcznością, której nabył jeszcze w dzieciństwie, bawiąc się z dziećmi z innych plemion. Na przystanku stała kobieta, która nie chciała pójść do domu, tak jak jej rozkazał Raleigh. Pluła na nich i wyzywała ich od tsotsies i skelms, gangsterów i łobuzów. Była to tęga matrona w średnim wieku, o policzkach okrągłych i tak lśniących, że wyglądały jak nasmarowane czarną pastą do butów. Obejście miała iście królewskie i w pierwszej chwili młodzi towarzysze z Umkhonto we Sizwe, zbici z tropu, o mało się nie wycofali. Wtedy Raleigh dostrzegł w tym szansę wykazania swej gorliwości. Skoczył naprzód i stanął przed kobietą. – Do domu, starucho! – krzyknął ostrzegawczo. – Nie jesteśmy psami, żeby żreć gówna białych! – Ty nieobrzezany, plugawy gówniarzu – zaczęła, lecz Raleigh nie pozwolił jej dokończyć. Zamachnął się giętkim kijem i rozorał jej błyszczący czarny policzek równo jak siekierą. Przez mgnienie oka, nim buchnęła szkarłatna krew, w głębi rany błysnęła naga kość. Kobieta krzyknęła i upadła na kolana, a Raleigh poczuł nieznany dotąd smak siły i euforyczną świadomość spełnienia patriotycznej powinności. W tym momencie klęcząca u jego stóp kobieta skupiła na sobie całą nagromadzoną w nim frustrację i wściekłość. Dostrzegła to w jego oczach i podniosła ramiona osłaniając głowę przed następnym ciosem. Raleigh uderzył z całych sił, jednym zręcznym ruchem nadgarstka. Kij świsnął w powietrzu i wylądował na łokciu kobiety. Jej ręce, podobnie jak całe ciało, pokrywała gruba warstwa tłuszczu, który zwisał w fałdach z jej ramion i otaczał potężnymi bransoletami przeguby, nie stanowił jednak żadnej ochrony przed bezlitosnym kijem. Zgruchotał jej staw łokciowy, a przedramię zgięło się pod nieprawdopodobnym kątem i zwisło bezwładnie wzdłuż tułowia. Kobieta znów wydała z siebie krzyk, przepełniony takim bólem i rozpaczą, że tym razem sprowokował on młodych wojowników. Spadli na stojących w kolejce z taką furią, że zaledwie po chwili betonowy chodnik był zasłany rannymi, jęczącymi w kałużach krwi. Kiedy nadjechały z wyciem syren karetki, aby zabrać poszkodowanych, towarzysze z Umkhonto we Sizwe obrzucili je kamieniami i cegłami. Raleigh stał na czele grupki śmiałków, którzy wyskoczyli na jezdnię, podbiegli do jednego z unieruchomionych ambulansów i przewrócili go na bok. Do kałuży utworzonej przez sączącą się z baku benzynę Raleigh wrzucił płonącą zapałkę. Eksplozja osmaliła mu rzęsy i włosy nad czołem. Za to wieczorem, gdy wrócili do Drake’s Farm, został obwołany bohaterem. Towarzysze z grupy nadali mu chwalebne imię Cheza – podpalacz. Kiedy Raleigh został przyjęty w szeregi Ligi Młodych Afrykańskiego Kongresu Narodowego i Umkhonto we Sizwe, zaczął powoli rozumieć krzyżujące się w nich strefy władzy oraz zasady wewnętrznej polityki rywalizujących pomiędzy sobą grup umiarkowanych i radykałów – tych, którzy uważali, że wolność można wynegocjować, i tych, co chcieli o nią walczyć z bronią w ręku. Jedni mówili, że takie skarby jak kopalnie, fabryki i linie kolejowe, stanowiące wielopokoleniowy i zbudowany w pocie czoła dorobek, powinno się zachować, inni nazywający samych siebie „oczyszczonymi” uważali, że wszystko to należy zniszczyć i odbudować w imię wolności. Raleigh skłaniał się coraz bardziej właśnie w stronę purystów, niezłomnych wojowników, wspaniałej elity Bantu, a kiedy po raz pierwszy usłyszał o Poqo, zadrżał z podniecenia na sam dźwięk tej nazwy. Jej sens odzwierciedlał dokładnie to, co Raleigh czuł i czego pragnął – czystość rasową i niepodzielną władzę. Był przy tym, jak Moses Gama przemawiał do nich w domu Drake’s Farm przyrzekając, że długi czas oczekiwania dobiega już końca. – Przewrócę cały ten kraj do góry nogami – mówił do grupki niewolniczo mu wiernych młodych wojowników. – Dam wam sygnał, znak, który natychmiast zrozumie każdy mężczyzna i każda kobieta. Wyprowadzę plemiona na ulice, gniew milionów będzie rzeczą piękną, czystą i tak silną, że nikt nie zdoła stawić mu czoła, nawet twardzi Burowie! Wkrótce Raleigh wyczuł w Mosesie jakiś rodzaj świętości, wynoszący go ponad resztę ludzi. Wypełniała go niemal religijna miłość do niego, głębokie i całkowite oddanie. Na wieść, że Moses został schwytany przez białą policję, i to w chwili, kiedy bliski był wysadzenia w powietrze gmachu parlamentu i zniszczenia całego zła, które brało swój początek w tej niegodziwej instytucji, Raleigh niemal załamał się z rozpaczy, a jednocześnie bezprzykładna odwaga Mosesa zagrzała go do dalszej walki. W ciągu następnych tygodni i miesięcy w Raleighu narastało rozdrażnienie z powodu nawoływań ze strony władz Kongresu Narodowego o umiarkowanie oraz ich tchórzliwej i biernej postawy wobec uwięzienia i procesu Mosesa Gamy. Chciał dać upust swemu oburzeniu przed całym światem. Kiedy Kongres Panafrykański oderwał się od Afrykańskiego Kongresu Narodowego, Raleigh podążył za głosem serca. Robert Sobukwe, przywódca Kongresu Panafrykańskiego, wezwał go do siebie. – Słyszałem o tobie wiele dobrego – powiedział – znam też człowieka, który jest dla ciebie stryjem, a dla nas wszystkich ojcem, i który gnije w więzieniu białego człowieka. Jako oczyszczeni mamy obowiązek głosić naszą prawdę wszystkim czarnym na tej ziemi. Jest bardzo wiele do zrobienia. Tobie, Raleighu Tabako, chcę powierzyć szczególne zadanie. – Podszedł z nim do ściany, na której wisiała duża mapa Transwalu. – Na ten teren nie dotarł jeszcze Kongres Narodowy. – Położył rękę na fragmencie mapy, obejmującym osiedla, kopalnie i zakłady przemysłowe wokół Yereeniging. – Chcę, żebyś tam rozpoczął swoje dzieło. Przez cały tydzień Raleigh namawiał ojca, żeby wysłał go do Yereeniging i pozwolił mu objąć rodzinne interesy w tym rejonie: trzy sklepy w Evaton oraz jatkę i piekarnię w Sharpeville. Pomysł podobał się ojcu coraz bardziej, wreszcie Hendrick Tabaka wyraził zgodę. – Podam ci nazwiska przywódców Buffaloes na tym terenie. Moglibyśmy zacząć organizować meliny w rejonie Sharpeyille. Jak dotąd nie wypasaliśmy tam jeszcze naszego bydła, a tamtejsza trawa jest soczysta i wysoka. Początkowo Raleigh działał ostrożnie. Był w Sharpeville nowy i musiał najpierw wyrobić sobie pozycję. Na szczęście był przystojnym, postawnym młodzieńcem i mówił biegle we wszystkich podstawowych językach, używanych w czarnych osiedlach. Nie była to rzadko spotykana umiejętność, wielu ludzi znało cztery spokrewnione ze sobą języki ludów Nguni – zuluski, xhosa, swazi i ndebele, którymi posługiwało się niemal siedemdziesiąt procent czarnych plemion Południowej Afryki, języki o specyficznej wymowie, pełnej dźwięków przypominających mlaskanie i gdakanie. Wielu, podobnie jak Raleigh, znało także dwa inne, sotho i tswana, używane prawie przez wszystkie ludy czarnej Afryki. Język nie stanowił więc bariery, a Raleigh miał tę dodatkową przewagę, że reprezentował na tym terenie interesy ojca, który był tu znany i cieszył się szacunkiem. Syn Hendricka został natychmiast zaakceptowany przez otoczenie. Prędzej czy później każdy mieszkaniec Sharpeville trafiał po zakupy do piekarni Tabaki lub do jego jatki; na każdym robił wrażenie kulturalny i otwarty młody człowiek, zawsze gotów wysłuchać ich trosk i kłopotów, a także sprzedać na kredyt chleb, lemoniadę czy tytoń – podstawowe artykuły w czarnych osiedlach, gdzie zapomniano już o tradycyjnych potrawach. Zsiadłe mleko i placki kukurydziane były nieosiągalne, a krzywica atakowała dzieci, zamieniając je w ospałe, rachityczne istoty o rzadkich, zrudziałych włosach. Mówili Raleighowi o swych codziennych problemach – braku pieniędzy na czynsz i długich dojazdach do pracy zmuszających do wstawania na długo przed świtem. Potem zaczęli mu opowiadać o poważniejszych kłopotach, o tym, jak są wyrzucani z domów i nękani przez policję, która wszędzie węszy za wódką, ludźmi bez przepustek i prostytutkami, żeby mieć pretekst do dalszego zaostrzenia przepisów. Ale najgorsze były te przepustki – małe książeczki, rządzące ich życiem. Policjanci bezustannie zadawali pytanie: „Gdzie twoja przepustka? Pokaż przepustkę!” Wszystko było tam wpisane: data urodzenia, miejsce zamieszkania, zameldowanie. Czarny nie mógł dostać nigdzie pracy, póki nie okazał dompas – tej przeklętej książeczki. Z tych, którzy przychodzili, Raleigh wybierał młodych, przedsiębiorczych i odważnych ludzi, w których sercach płonął gniew. Najpierw spotykali się potajemnie w magazynie na zapleczu piekarni. Dyskutowali całymi nocami, siedząc na koszach z chlebem lub stertach worków z mąką. Potem zaczęli działać bardziej otwarcie, przemawiając do starszych ludzi i do dzieci w szkołach, krążąc po okolicy niczym apostołowie, by nauczać i wyjaśniać. Raleigh za zarobek z jatki kupił stary powielacz i drukował na nim różowe ulotki. Były to niechlujne i nieporadnie sformułowane krótkie teksty, pełne literówek i widocznych poprawek. Każdy rozpoczynał się wprowadzeniem: „Oto, co mówi ci Poqo”, a kończył słowami: „Tak mówi Poqo. Wysłuchajcie i usłuchajcie”. Młodzi ludzie zwerbowani przez Raleigha rozprowadzali je i czytali tym, którzy czytać nie umieli. Na początku wstęp na zebrania w piekarni Raleigha mieli tylko mężczyźni. Byli purystami. Zgodnie z tradycją do mężczyzny należało wypasanie bydła, polowanie i obrona plemienia, kobiety zaś miały dbać o dom, uprawiać kukurydzę i sorgo oraz dźwigać na plecach dzieci. Potem przywódcy Poqo i Kongresu Panafrykańskiego wydali rozkaz, by kobiety także włączyć do walki. Raleigh porozmawiał więc ze swymi ludźmi i pewnego piątkowego wieczora na zebraniu pojawiła się dziewczyna. Była z plemienia Xhosa, wysoka i mocna, o pięknych, pełnych pośladkach i okrągłej, pełnej słodyczy twarzy. Przypominała dziki kwiat, jeden z tych, co rosną na veldach. Kiedy Raleigh mówił, słuchała w milczeniu. Nie wierciła się, nie wtrącała i nie spuszczała z niego ani na chwilę swoich ogromnych, czarnych oczu. Tej nocy Raleigh miał wyjątkową wenę. Chociaż ani razu nie spojrzał prosto na dziewczynę i zdawał się kierować swe słowa wyłącznie do młodych wojowników, czuł, że w rzeczywistości przemawia do niej. Jego głos był głęboki i pewny. Własne słowa odbijały się echem w jego głowie i wsłuchiwał się w nie tak samo zafascynowany jak pozostali. Kiedy wreszcie skończył, przez dłuższy czas nikt się nie odzywał. Potem jeden z mężczyzn zwrócił się do dziewczyny i Raleigh po raz pierwszy usłyszał jej imię. – Amelio, zaśpiewasz nam coś? Nie wdzięczyła się, nie zasłaniała wstydliwie twarzy ani nie protestowała z fałszywą skromnością. Po prostu otworzyła usta i popłynął z nich tak olśniewający głos, że Raleigh poczuł mrówki na plecach. Wpatrywał się w jej wargi, kiedy śpiewała. Były miękkie i pełne, wykrojone w kształt liści dzikiej brzoskwini. Ich ciemna, opalizująca barwa przechodziła wewnątrz w delikatny odcień różowości. Kiedy otworzyła je szerzej i wzięła piękny, wysoki ton, zobaczył, że ma nieskazitelne zęby, niczym wygładzone przez wiatr i zbielałe na słońcu kości zwierząt, jakie co roku można znaleźć na veldzie. Raleigh nie znał słów tej pieśni, ale wstrząsnęły nim do głębi, podobnie jak głos dziewczyny: Gdy przywołamy imiona bohaterów, Czy moje imię znajdzie się wśród nich? Śnię o dniu, kiedy usiądę obok Mosesa Gamy I będziemy wspominać odejście Burów. Wyszła w towarzystwie mężczyzn, którzy ją tu przyprowadzili. Tej nocy Raleigh śnił o niej. Stała nad brzegiem rzeki Fish, w której kiedyś zmywał z siebie białą glinę dzieciństwa, ubrana tylko w krótką, ozdobioną paciorkami spódniczkę. Miała długie nogi, a jej nagie piersi były krągłe i twarde, jakby wykute z czarnego marmuru. Uśmiechała się do niego swoimi równymi, białymi zębami. Po przebudzeniu Raleigh zauważył, że poplamił nasieniem koc, pod którym spał. Trzy dni później przyszła do piekarni po chleb. Raleigh zobaczył ją przez judasza zamontowanego nad biurkiem w ten sposób, żeby można było obserwować, co się dzieje przed sklepem. Wyszedł z zaplecza i powiedział uroczyście: – Witam cię, Amelio. Uśmiechnęła się do niego i odparła. – Ja też cię witam, Raleighu Tabako. – Jego imię zabrzmiało w jej ustach jak muzyka. Raleigh nigdy przedtem nie słyszał, żeby ktoś wymawiał je w taki sposób. Kupiła dwa bochenki chleba. Raleigh ociągał się, pakując każdy osobno i odliczając resztę tak skrupulatnie, jakby to były złote suwereny. – Jak masz na nazwisko? – zapytał. – Sigela. Amelia Sigela. – Gdzie jest dom twego ojca, Amelio Sigela? – Mój ojciec nie żyje. Mieszkam z jego siostrą. Miała dwadzieścia lat i była nauczycielką w szkole podstawowej w Sharpeville. Kiedy wyszła, niosąc zawinięty w gazetę chleb i kręcąc pośladkami, opiętymi żółtą, uszytą na europejską modłę spódnicą, Raleigh wrócił do swego ciasnego biura i siedział tam długo, gapiąc się w ścianę. W piątek Amelia Sigela znów zjawiła się na zebraniu w magazynie z tyłu piekarni i zaśpiewała dla nich, tak jak przed tygodniem. Tym razem Raleigh znał słowa i przyłączył się do niej. Miał mocny, głęboki baryton, który Amelia uszlachetniała, a zarazem osaczała swym zdumiewającym sopranem. Po zebraniu Raleigh odprowadził ją ciemnymi ulicami do domu ciotki, stojącego niedaleko szkoły. Marudzili pod drzwiami, aż dotknął jej ramienia. Było ciepłe i jedwabiste. W niedzielę pojechał pociągiem do Drake’s Farm, żeby przedłożyć ojcu swoje cotygodniowe sprawozdanie i opowiedział matce o Amelii. We dwójkę poszli do domowej świątyni, w której czczono rodzinne bóstwa. Matka złożyła im w ofierze czarnego kurczaka i przemówiła do rzeźbionych posążków, a właściwie do jednego z nich – do totemu prapradziadka Raleigha po kądzieli. Odpowiedział jej głosem, który mogła usłyszeć tylko ona sama. Słuchała z powagą, potakując ruchem głowy. Później, kiedy jedli ofiarnego kurczaka z ryżem i ziołami, przyrzekła Raleighowi: – Porozmawiam o tej sprawie z twoim ojcem. W następny piątek po zebraniu Raleigh znów odprowadził Amelię, tym razem jednak, gdy mijali szkołę, w której uczyła, zaciągnął ją w cień jakiegoś domu. Stanęli blisko siebie pod ścianą. Nie odsunęła się, kiedy pogładził ją po policzku, więc powiedział: – Mój ojciec zamierza przysłać do twojej ciotki posłańca, żeby uzgodnić cenę ślubu. – Amelia milczała, więc ciągnął dalej: – Ale jeżeli nie chcesz, powiem mu, żeby tego nie robił. – Chcę, bardzo chcę – szepnęła i otarła się o niego jak kotka, zmysłowym i powolnym ruchem. Lobola – cena ślubu – wynosiła dwadzieścia sztuk bydła, wartych mnóstwo pieniędzy. Hendrick Tabaka powiedział synowi: – Będziesz musiał na nie zapracować, tak jak wszyscy młodzi ludzie. Żeby zaoszczędzić wystarczającą ilość pieniędzy na zakup bydła, Raleigh potrzebował trzech lat. Gdy powiedział o tym Amelii, uśmiechnęła się do niego i odparła: – Z każdym dniem będę pragnąć cię bardziej. Pomyśl, jak wielkie będzie moje pragnienie za te trzy lata i jak słodka będzie chwila spełnienia! Codziennie po skończeniu lekcji w szkole przychodziła do piekarni i po pewnym czasie zupełnie naturalnie zabrała się do pracy. Krzątała się za ladą, sprzedając chleb i ciemne, okrągłe bułeczki. Kiedy Raleigh zamykał sklep, przygotowywała mu wieczorny posiłek, a kiedy zjadł, szli razem do domu jej ciotki. Pokój Amelii był maleńki, rozmiarami przypominał raczej szafę. Po drugiej stronie korytarza mieszkała ciotka. Drzwi zostawiali otwarte. Kładli się na łóżku pod prześcieradłem i prowadzili słodkie, miłosne gry, na które zezwalały wszystkim narzeczonym plemienne prawa i obyczaje. Jemu wolno było delikatnie pieścić jej ciało i szukać różowego pączka, skrytego między puszystymi wargami, o którym opowiadał mu stary Ndlame podczas inicjacji. Dziewczęta Xhosa nie są obrzezane, tak jak kobiety z niektórych plemion, przeciwnie, uczy się je sztuki zadowalania mężczyzny. Za każdym razem, kiedy Raleigh nie mógł już dłużej wytrzymać, Amelia brała go między uda i krzyżując je, zręcznie pozbawiała nasienia. Musieli unikać tylko bezpośredniego stosunku, który plemienna tradycja nakazywała odkładać do nocy poślubnej. Amelii wydawało się dziwne, że za każdym razem rzeka jego miłości, zamiast wyschnąć, wzbiera na nowo i występuje z brzegów. Nadszedł czas, kiedy Raleigh uznał, że można już rozpocząć infiltrację terenu za pośrednictwem Buffaloes. Z błogosławieństwem Hendricka i pod nadzorem Raleigha, w domku położonym w najdalszym końcu osiedla, tuż przy granicznym ogrodzeniu, została otwarta ich pierwsza melina. Kierowało nią dwóch Buffaloes z Drake’s Farm. Obaj już wcześniej pracowali w tym charakterze dla Hendricka Tabaki. Znali wszystkie sztuczki, wiedzieli, na przykład, jak fałszować wódkę, żeby więcej zarobić, mieli też zawsze do dyspozycji jedną lub dwie dziewczyny na zapleczu, czekające na facetów, którym po alkoholu zbierało się na amory. Raleigh ostrzegł ich przed miejscową policją, która miała fatalną opinię, szczególnie zaś przed jednym z białych oficerów, człowiekiem o drapieżnych, jasnych oczach. Zawdzięczał im swój przydomek – Ngwi, czyli lampart. Był to twardy, okrutny policjant, za swej bytności w Sharpeville zastrzelił czterech ludzi, w tym dwóch Buffaloes, zaopatrujących osiedle w dagga. Na początku działali ostrożnie i przezornie, rozstawiali czujki na wszystkich drogach prowadzących do meliny, ale po kilku tygodniach, gdy z nocy na noc interes rozkręcał się coraz lepiej, zaczęli się trochę rozleniwiać. Konkurencja była niewielka. Inne meliny szybko likwidowano, a klienci mieli takie pragnienie, że można było bez obawy wyznaczać potrójną, a nawet poczwórną cenę. Raleigh przywoził towar małym, niebieskim fordem pikapem, ukrywając skrzynki pod workami mąki i ciałami ubitych owiec. W melinie zatrzymywał się tak krótko, jak to tylko było możliwe, każda chwila niosła ze sobą ryzyko. Zrzucał tylko dostawę, zabierał puste butelki i gotówkę, po czym się ulatniał. Wszystko zajmowało mu najwyżej pół godziny. Nigdy nie podjeżdżał do domku od frontu, zawsze parkował wóz w cieniu za ogrodzeniem. Dwaj wojownicy przechodzili przez dziurę w siatce i pomagali mu dźwigać skrzynki pełne taniej brandy. Po jakimś czasie Raleigh uświadomił sobie, że melina może stanowić świetny punkt kolportażu ulotek Poqo, które produkował na powielaczu. Zazwyczaj przechowywał pewną ich ilość w domku, a Buffaloes prowadzący interes i dziewczyny pracujące na zapleczu mieli rozkaz rozdawania klientom po jednej. Na początku marca, zaraz po nadejściu radosnej wiadomości o zawieszeniu egzekucji Mosesa Gamy i zamianie ciążącego na nim wyroku śmierci na dożywotnie więzienie, Sobukwe wezwał Raleigha do siebie. Spotkanie odbyło się w jednym z domów w wielkim osiedlu Soweto. Nie był to jeden z tych pudełkowatych domków o płaskich dachach, wyglądał raczej jak duży, nowoczesny bungalow. Był usytuowany w elitarnej części osiedla, nazywanej „Beverly Hills”, kryty dachówką i wyposażony w basen, garaż na dwa samochody i ogromne okna wychodzące na ogród. Gdy Raleigh przyjechał swym pikapem, okazało się, że nie jest jedynym zaproszonym gościem. Wzdłuż krawężnika stało około tuzina samochodów. Sobukwe wezwał na odprawę wszystkich dowódców średniego szczebla, w salonie tłoczyło się ponad czterdziestu mężczyzn. – Towarzysze – zwrócił się do nich Sobukwe – jesteśmy gotowi do kolejnego etapu. Pracowaliście ciężko i pora zebrać choć część owoców tego wysiłku. Wszędzie tam, gdzie działa Kongres Panafrykański, nie tylko w Witwatersrandzie, ale w całym kraju, sprawimy, że biała policja zacznie się bać naszej potęgi. Zorganizujemy masowy protest przeciwko prawu o przepustkach. Słuchając Sobukwe Raleigh przypomniał sobie siłę osobowości swego uwięzionego stryja Mosesa Gamy, i poczuł przypływ dumy, że należy do tak wspaniałego zgromadzenia. Kiedy Sobukwe ujawnił swoje plany, Raleigh złożył sobie ciche, lecz żarliwe ślubowanie, że na jego terenie w Sharpeville demonstracje będą szczególnie zwarte i imponujące. Przekazał Amelii wszystkie szczegóły spotkania i każde słowo wypowiedziane przez Sobukwe. Kiedy go słuchała, na jej ślicznej krągłej twarzy widać było podniecenie. Pomagała mu drukować ulotki zapowiadające manifestację i pakować je do pudeł po wódce, w paczkach po pięćset sztuk. W piątek przed planowaną demonstracją Raleigh zawiózł alkohol do meliny, zabierając ze sobą jedno pudło z ulotkami. Wojownicy czekali już na niego w ciemnościach i zapalili latarki, kiedy wjeżdżał na wąską dróżkę. Wyładowali wódkę i przenieśli ciężkie skrzynki przez dziurę w ogrodzeniu. W domku Raleigh przeliczył puste i pełne butelki i porównał te liczby z ilością gotówki w płóciennym woreczku. Wszystko się zgadzało. Pochwalił krótko Buffaloes i zajrzał do frontowego pomieszczenia, wypełnionego wesołymi, hałaśliwymi pijakami. Kiedy otworzyły się drzwi sypialni i stanął w nich potężny robotnik z plemienia Basuto, z zadowoloną miną zapinając niebieski kombinezon, Raleigh przecisnął się obok niego i wszedł do pokoju. Dziewczyna poprawiała pościel na łóżku. Była odwrócona tyłem i zupełnie naga, ale uśmiechnęła się przez ramię na jego widok. Raleigha znały i lubiły wszystkie dziewczyny. Miała przygotowane pieniądze. Raleigh przeliczył natychmiast. Nie było sposobu, żeby ją sprawdzić, ale Hendrick Tabaka po latach praktyki bezbłędnie wyczuwał, które dziewczyny oszukują i mówił to Raleighowi, kiedy ten przywoził mu pieniądze. Raleigh dał dziewczynie pudło ulotek. Usiadła obok niego na łóżku, kiedy czytał jedną z nich. – Będę tu w poniedziałek – obiecała – powiem to wszystkim swoim facetom i dam każdemu taki papier. – Schowała pudło do szafki na sam spód, po czym zbliżyła się do Raleigha i wzięła go za rękę. – Zostań chwilę – zachęciła – wymasuję ci plecy. Jej ciało było przyjemnie zaokrąglone i Raleigh poczuł przypływ pożądania. Amelia odebrała w swoim plemieniu tradycyjne wychowanie, obce były jej zatem męki zazdrości, normalne u ludzi Zachodu. Sama zachęcała go do przyjmowania względów innych dziewcząt: – Jeżeli ja nie mam prawa ostrzyć twej włóczni, niech ją polerują beztroskie kobiety, póki sama nie poczuję jej pieszczoty. – Chodź – ponaglała dziewczyna, głaszcząc go przez spodnie. – Chcę zobaczyć, jak budzi się kobra. – Zaśmiała się. – Chcę ukręcić jej łeb. Raleigh zrobił krok w stronę łóżka, śmiejąc się razem z nią. Nagle znieruchomiał, a śmiech zamarł mu na ustach. Usłyszał gwizdy czujek. – Policja – warknął. – Lampart. – Usłyszał charakterystyczny odgłos silnika rozpędzonego landrovera. Światło reflektorów przebiło się przez nędzne zasłony. Skoczył do drzwi. W pokoju od frontu pijaczkowie przepychali się do drzwi i okien. Ktoś wywrócił stół, zastawiony pustymi butelkami i szklankami. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Raleigh roztrącił szamoczących się w panice ludzi i przedostał się do kuchennych drzwi. Były zamknięte, ale miał własny klucz, wyślizgnął się więc, zamykając je na powrót za sobą. Wyłączył światło, podszedł ostrożnie do drzwi i położył rękę na klamce. Nie miał zamiaru popełniać błędu i wybiegać na podwórze. Lampart był doskonałym strzelcem. Raleigh czekał, pogrążony w mroku. Słyszał krzyki i odgłosy szamotaniny, pałki uderzające o ciała i sapanie oprawców, został jednak na miejscu, zbierając siły na właściwy moment. Usłyszał za drzwiami lekki tupot biegnącego człowieka. Ktoś chwycił od zewnątrz klamkę i gwałtownie ją nacisnął. Raleigh przytrzymał ją, ale człowiek po drugiej stronie klął i napierał całym ciężarem. Raleigh nagle zmienił taktykę: puścił klamkę i z całej siły pchnął tanie, sosnowe drzwi. Odskoczyły gwałtownie. Poczuł, że uderzają w coś miękkiego i przez mgnienie oka dostrzegł sylwetkę w brązowym mundurze, staczającą się po schodkach. Wykorzystał ten moment przewagi, wybiegł na zewnątrz, przeskakując przez leżącego policjanta jak przez przeszkodę w biegu terenowym, i ruszył pędem w kierunku przełazu. Zanim w niego zanurkował, obejrzał się i zobaczył, że policjant uniósł się na kolana. Choć jego rysy były zniekształcone, wykrzywione bólem i złością, Raleigh rozpoznał tę twarz. To był Ngwi, zabójca. Sięgał właśnie do kabury, w jego ręce zalśnił zimno służbowy rewolwer. Strach przypiął Raleighowi skrzydła. Rzucił się przed siebie, biegnąc zygzakiem. Coś świsnęło tuż nad jego uchem, a suchy odgłos wystrzału podrażnił mu bębenki. Raleigh uchylił głowę i wykonał jeszcze jeden dziki zwód ciałem. Za nim rozległ się kolejny głuchy strzał, ale tym razem nie usłyszał gwizdu kuli. Przed jego oczami zamajaczyła ciemna sylwetka forda. Wskoczył na siedzenie i zapalił silnik. Nie włączając świateł, z impetem przedostał się do drogi i odjechał w mrok. Zauważył, że wciąż jeszcze ściska w lewej ręce płócienny woreczek z pieniędzmi i poczuł wielką ulgę. Ojciec i tak będzie zły z powodu utraty dużej ilości towaru. Gdyby przepadły również pieniądze, jego gniew byłby o wiele większy. Michael właśnie siedział przy swoim redakcyjnym biurku, kiedy zadzwonił Solomon Ndułi. – Mam coś dla pana – powiedział. – Czy może pan zaraz przyjechać do Assegaft – Już późno – opierał się Michael. – Jest piątek, nie zdążę załatwić sobie przepustki do osiedla. – Niech pan przyjeżdża – nalegał Solomon – będę czekał przy głównej bramie. Dotrzymał obietnicy. Michael od razu poznał jego wysoką, szczupłą sylwetkę i okulary w drucianej oprawie błyszczące w świetle ulicznej latarni. Gdy tylko Nduli wślizgnął się na siedzenie obok Michaela, chłopak podał mu papierosy. – Proszę zapalić i dla mnie – rzucił – przywiozłem też parę puszek piwa i kanapki z sardynkami i cebulą, wszystko jest na tylnym siedzeniu. – W Johannesburgu, jak zresztą w całym kraju, nie było ani jednego publicznego miejsca, gdzie ludzie o różnych kolorach skóry mogliby usiąść obok siebie, razem coś zjeść albo się napić. Michael krążył bez celu ulicami osiedla, żeby mogli spokojnie zjeść i porozmawiać. – Kongres Panafrykański planuje pierwszą, dużą akcję, odkąd wyłamał się z Afrykańskiego Kongresu Narodowego – mówił Solomon z ustami pełnymi cebuli i sardynek. – W niektórych rejonach, na Przylądku i w wiejskich ośrodkach plemiennych, zdołali sobie zapewnić duże poparcie, dotarli nawet do niektórych miejsc w Transwalu. Wciągnęli w tę robotę całą wojowniczą młodzież, niezadowoloną z pacyfizmu ojców. Chcą podążać śladem Mosesa Gamy i doprowadzić do bezpośredniej konfrontacji z nacjonalistami. – Ależ to szaleństwo! – zawołał Michael. – Przecież nie mogą iść na steny i pancerne saraceny uzbrojeni w cegły! – Ma pan rację, szaleństwo. Ale ci młodzi ludzie wolą umrzeć na stojąco niż żyć na kolanach. Spędzili razem godzinę, cały czas rozmawiając. W końcu Michael podwiózł go z powrotem pod główną bramę Drake’s Farm. – A więc, tak to jest przyjacielu. – Solomon otworzył drzwiczki samochodu. – Jeżeli szuka pan dobrego tematu na poniedziałek, radzę jechać w rejon Yereeniging. Kongres Panafrykański i Poqo urządzili tam sobie fortecę, najsilniejszą w Witwatersrandzie. – Evaton? – Tak, tam też warto się rozejrzeć – zgodził się Solomon – ale Kongres Panafrykański ma swojego człowieka również w Sharpeville. – W Sharpeville? – zdziwił się Michael. – Gdzie to jest? Nigdy nie słyszałem o tym miejscu. – Dwanaście mil od Evaton. – Znajdę na mapie. – To kawał drogi, ale chyba pan nie pożałuje – zachęcił go Solomon. – Ten człowiek Kongresu w Sharpeville to jeden z młodych lwów w partii. Da niezłe przedstawienie, może pan na to liczyć. – A więc, ile oddziałów jesteśmy w stanie wysłać na posterunek w rejonie Vaal? – spytał cicho Manfred De La Rey. Generał Danie Leroux potrząsnął głową i obiema rękami przygładził pasma siwych włosów na skroniach. – Zostały nam już tylko trzy dni na przegrupowanie sił, zresztą prawie wszystkie będą potrzebne na Przylądku. To oznacza, znaczne osłabienie policji na pozostałym terenie, praktycznie pozostawienie tamtejszych posterunków bezbronnymi. – Ile? – nalegał Manfred. – Na Vaal jakieś pięć do sześciu tysięcy ludzi – powiedział z wyraźną niechęcią Leroux. – To za mało – mruknął Manfred. – A więc, na posterunkach trzeba pozostawić tylko niezbędne siły, a resztę trzymać w pogotowiu, tak żebyśmy mogli zareagować natychmiast w sytuacji jakiegokolwiek zagrożenia. – Całą uwagę skoncentrował na wielkiej mapie, która leżała na stole, w biurze centrum operacyjnego sztabu generalnego policji na Marshall Square. – Jakie są główne ośrodki zapalne w Vaal? – Evaton – odparł bez wahania Leroux – zawsze było jednym z newralgicznych punktów. Zaraz potem Van Der Bijl Park. – A co z Sharpeville? – spytał Manfred, pokazując prymitywnie wydrukowaną ulotkę, którą od jakiegoś czasu zwijał w prawej dłoni w ciasny rulonik. – Co ty na to? Generał nie odpowiedział od razu, udając, że studiuje mapę. W rzeczywistości układał w myślach stosowny komentarz. Świetnie zdawał sobie sprawę, że nielegalne druki zostały odkryte przez Lothara De La Reya, wiedział też, co minister czuje do syna. Leroux szczerze podzielał powszechną, doskonałą opinię na temat Lothara, nie chciał więc w jakikolwiek sposób umniejszać jego zasług ani urazić swego zwierzchnika. – W Sharpeville też mogą być zamieszki – przyznał – ale to małe miasteczko, zawsze było tam spokojnie. Możemy liczyć, że nasi ludzie poradzą sobie z sytuacją. Nie widzę specjalnego zagrożenia. Proponowałbym dosłać im dwudziestu-trzydziestu ludzi, a główne działania skoncentrować na większych ośrodkach znanych z wcześniejszych brutalnych zamieszek, bojkotów i strajków. – Dobrze – zgodził się w końcu Manfred. – Chcę jednak, żebyś zachował co najmniej czterdzieści procent sił w rezerwie, tak żeby mogły zostać szybko wprowadzone do akcji w każdym miejscu, w którym niespodziewanie zacznie się coś dziać. – Co z bronią? Zamierzam wydać wszystkim jednostkom zezwolenie na użycie broni automatycznej – oświadczenie Lerouxa zabrzmiało jak pytanie. Manfred skinął głową. – Ja, musimy być przygotowani na najgorsze. Wróg myśli, że jesteśmy bliscy kapitulacji – zniżył nieco głos, ale jego ton stał się bardziej twardy i zdecydowany. – Musimy to zmienić. Musimy zmiażdżyć ludzi, którzy chcą zniszczyć i obrócić w proch to wszystko, co kochamy, wydać nasz kraj na pastwę anarchii i doprowadzić do rozlewu krwi. Ośrodki popierające Kongres Panafrykański były rozrzucone szeroko po kraju, począwszy od wschodnich terytoriów plemiennych w Ciskei i Transkei aż po południową część wielkiego, uprzemysłowionego trójkąta, rozciągającą się wzdłuż rzeki Vaal, a także tysiąc mil na południe, w czarnych osiedlach Langa i NVanga, które zamieszkiwała znaczna część robotników napływowych, zatrudnionych w Kapsztadzie. Wszędzie tam niedziela 20 marca 1960 roku była dniem gorączkowych działań, planów i niecierpliwego oczekiwania, jakby wszyscy wreszcie uwierzyli, że nadchodząca dekada przyniesie decydujące zmiany. Radykałów przepełniało uczucie bezgranicznej, choć irracjonalnej nadziei i pewności, że nacjonalistyczny rząd znajduje się na skraju upadku. Czuli, że świat jest po ich stronie, a erę kolonializmu zmieni wiatr historii, że po dziesięciu latach powszechnej mobilizacji politycznej, będącej dziełem czarnych przywódców, wolność znajduje się nareszcie w zasięgu ręki. Teraz potrzebne już było ostatnie pchnięcie, by runęły mury apartheidu, grzebiąc pod gruzami swego zbrodniczego architekta Yerwoerda i jego budowniczych. Raleigha Tabakę też ogarniało wspaniałe uczucie euforii, gdy wraz ze swymi ludźmi szedł przez osiedle, od domu do domu, z tym samym wezwaniem: – Jutro będziemy jak jeden człowiek. Nikt nie pójdzie do pracy. Nie będzie autobusów. Ten, kto spróbuje dotrzeć do miasta na piechotę, napotka Poqo na swej drodze. Nazwiska wszystkich, którzy sprzeciwią się postanowieniom Kongresu Panafrykańskiego, zostaną ustalone, a oni sami ukarani. Jutro sprawimy, że biała policja będzie się nas bać. Pracowali przez cały dzień. Wieczorem wszyscy mężczyźni i kobiety w osiedlu zostali uprzedzeni, że mają nie przystępować nazajutrz do pracy, tylko zebrać się wcześnie rano na placu przed nowym posterunkiem policji. – Sprawimy, że biała policja będzie się nas bać. Chcemy, żeby wszyscy tam byli. Jeśli ktoś nie przyjdzie, znajdziemy go. Amelia pracowała równie ciężko i niestrudzenie jak Raleigh, ale, podobnie jak on, wciąż czuła się świeża, wypoczęta i podniecona, gdy jedli na zapleczu piekarni szybki, prosty posiłek. – Już jutro ujrzymy wschodzące słońce wolności – mówił Raleigh, wycierając miskę skórką od chleba. – Ale nie możemy pozwolić sobie teraz na sen. Mamy jeszcze wiele do zrobienia tej nocy. – Wziął ją za rękę. – Nasze dzieci urodzą się już wolne i przeżyjemy wspólnie nasze życie jak ludzie, nie jak zwierzęta. – Poprowadził ją uliczkami pogrążającego się w mroku osiedla. Poszli kontynuować przygotowania do wielkiego dnia, który miał niebawem nadejść. Zbierali się w grupki na rogach ulic, sami młodzi zapaleńcy. Raleigh i Amelia krążyli wśród nich, rozdzielając zadania na jutro i wybierając tych, którzy mieli blokować drogę prowadzącą do Yereeniging. – Nikomu nie pozwolicie przejść. Nikt nie może opuścić osiedla – mówił Raleigh. – Wszyscy ludzie mają jak jeden mąż pomaszerować rano na posterunek. – Musicie ich przekonać, żeby się nie bali – przypominał – mówcie im, że biała policja ich nie tknie i że zostanie wygłoszone bardzo ważne przemówienie rządowe na temat zniesienia prawa o przepustkach. Mówcie im, że mają być radośni i nieustraszeni, niech śpiewają pieśni o wolności, których nauczył ich Kongres. – Po północy Raleigh zebrał najwierniejszych i najbardziej zaufanych ludzi, wśród których było dwóch Buffaloes z meliny, i udał się z nimi do domów czarnych kierowców autobusów i taksówkarzy. Wyciągali ich z łóżek. – Nikt jutro nie opuści Sharpeville – powiedzieli do nich – ale my nie wierzymy, że sprzeciwicie się swoim białym szefom. Będziemy was pilnować do chwili, kiedy ruszy pochód. Zamiast wywozić ludzi z osiedla autobusami i samochodami, pójdziecie wraz z nimi na posterunek. Nasza w tym głowa. A teraz chodźcie z nami. Gdy pierwszy brzask pokazał się po wschodniej stronie nieba, Raleigh osobiście wspiął się na stojący obok ogrodzenia słup telefoniczny i przeciął kable. Zsunął się na dół i powiedział do Amelii ze śmiechem: – Teraz naszemu przyjacielowi Lampartowi nie będzie łatwo wezwać na pomoc posiłki. Kapitan Lothar De La Rey zaparkował landrovera w zacienionym miejscu przeznaczonym dla ambulansów, poza zasięgiem światła ulicznych latarni. Cicho podszedł do rogu ulicy. Był sam. Wsłuchał się w noc. Przez lata służby w Sharpeyille nauczył się wyczuwać puls osiedla i odgadywać bezbłędnie jego nastrój. Pozwolił wrażeniom i instynktowi wziąć górę nad rozumem i niemal natychmiast wyczuł podniecenie i atmosferę wyczekiwania, trzymające całe osiedle jak w kleszczach. Wydawało się ciche, dopóki Lothar nie zaczął nasłuchiwać. Najpierw usłyszał psy. Nie spały, warcząc i poszczekując, niektóre całkiem blisko, inne gdzieś dalej. Było w tych odgłosach coś alarmującego. Psy widziały lub czuły ludzi, jak w grupkach i pojedynczo przemykali się chyłkiem w cieniu, śpiesząc do swoich tajemniczych spraw. Potem usłyszał inne dźwięki, delikatne niczym brzęczenie owadów – gwizdy rozstawionych czujek ostrzegających się przed patrolami i sygnały rozpoznawcze gangów. W stojącym w pobliżu ciemnym domu ktoś, widocznie cierpiący na bezsenność, zakasłał nerwowo, w innym zakwiliło dziecko, zaraz uciszone przez kobietę, o łagodnym ciepłym głosie. Lothar poruszał się cicho, pozostając w cieniu, obserwując i nasłuchując. Nawet gdyby nie ostrzegły go wcześniej ulotki, zauważyłby, że tej nocy osiedle nie śpi, tylko intensywnie przygotowuje się do czegoś. Nie należał do romantycznych młodzieńców, nieczęsto też puszczał wodze swojej wyobraźni. Teraz jednak kiedy przemierzał ciemne ulice, stanął mu wyraźnie przed oczami obraz przodków, wypełniających tę samą niewdzięczną misję. Zobaczył brodatych mężczyzn, odzianych w brązowy samodział, uzbrojonych w długie, ładowane od przodu strzelby i opuszczających bezpieczny krąg wozów, by iść samotnie w afrykańską noc na poszukiwanie wroga, swartgevaar, czarnego niebezpieczeństwa. Tropili obozowiska czarnych wojowników, leżących na swych tarczach i czekających świtu, by zaatakować wozy. Nerwy Lothara napięły się na to atawistyczne wspomnienie. Wydawało mu się, że słyszy wśród nocy wojenne pieśni plemion, bębnienie włóczni o skórzane tarcze, tupot bosych stóp i odgłos grzechotek, przyczepionych u rąk i nóg wojowników, zbliżających się do wozów tuż przed świtem. Płacz niemowlęcia w pobliskim domu jego wyobraźnia zmieniła w śmiertelne krzyki małych dzieci burskich z Weenen, gdzie czarni nadeszli ze wzgórz, żeby wymordować cały obóz osadników. Lothara przeszył dreszcz, gdy pomyślał, że chociaż tak dużo się zmieniło, pod wieloma względami jest tak samo jak kiedyś. Czarne niebezpieczeństwo wciąż im zagrażało, z każdym dniem większe i bardziej złowieszcze. Sam widział śmiałe, wyzywające spojrzenia młodych Murzynów, wałęsających się po ulicach, słyszał wojownicze nazwy, których używali – Włócznia Narodu, Oczyszczeni... Tej nocy bardziej niż kiedykolwiek był świadom zagrożenia i wiedział, co do niego należy. Wrócił do landrovera i powoli przejechał ulicami. Raz za razem migały mu przed oczami grupki ciemnych postaci, kiedy jednak zwracał ku nim światło reflektora, rozpływały się w mroku. Gdziekolwiek się pojawił, słyszał w ciemnościach ostrzegawcze gwizdy. Nerwy miał napięte jak postronki. Jego ludzie z napotkanego po drodze pieszego patrolu też byli zdenerwowani i niespokojni. Gdy świt zabarwił niebo na wschodzie na bladożółty kolor i przyćmił blask ulicznych lamp, Lothar przejechał się jeszcze raz po osiedlu. O tej porze ulice powinny być pełne śpieszących do pracy ludzi, były jednak ciche i puste. Lothar podjechał na pętlę autobusową. Tam też było prawie pusto. Paru młodych ludzi kręciło się na stanowiskach dla pojazdów. Nie było ani jednego autobusu. Kiedy Lothar wolno mijał pikietujących, gapili się na policyjnego landrovera z bezczelną otwartością. Jadąc wzdłuż ogrodzenia w stronę głównej bramy, krzyknął nagle i zahamował. Z jednego ze słupów telefonicznych zwisały luźno aż do ziemi zerwane kable. Zostawił samochód i poszedł zbadać uszkodzenie. Podniósł koniec miedzianego przewodu i natychmiast zobaczył, że został on starannie przecięty. Wypuścił go z ręki i powoli wrócił do samochodu. Nim wsiadł, zerknął na zegarek. Było dziesięć po piątej. Powinien skończyć służbę o szóstej, ale dziś postanowił zostać na posterunku. Znał swoje obowiązki. Wiedział, że czeka go długi, pełen niebezpieczeństw dzień. Zbierał siły, by stawić mu czoło. Tego poniedziałkowego ranka, 21 marca 1960 roku, tysiąc mil dalej, w Prowincji Przylądkowej, w osiedlach Langa i NVanga zaczęły gromadzić się tłumy. Padał deszcz. Zimna, zacinająca z północnego zachodu mżawka ugasiła płomień buntu w większości zgromadzonych, ale o szóstej rano w Langa blisko dziesięć tysięcy ludzi opuściło swoje mieszkania i zebrało się na ulicy, żeby pomaszerować na posterunek. Policja już na nich czekała. Przez cały weekend nadciągały liczne posiłki, wszyscy oficerowie i starsi chorążowie zostali uzbrojeni w steny. Saracen pomalowany w brązowo-zielony kamuflaż stanął u wylotu ulicy, na której zebrał się tłum, a jego dowódca zwrócił się do demonstrantów przez megafon. Powiedział, że wszelkie zgromadzenia w miejscach publicznych są zakazane i marsz na posterunek policji zostanie potraktowany jako napaść. Organizatorzy marszu wysunęli się na czoło tłumu i rozpoczęli negocjacje. Zgodzili się w końcu zaniechać marszu, uprzedzili jednak, że nikt tego dnia nie pójdzie do pracy i że o szóstej po południu odbędzie się kolejny wiec. Kiedy ludzie zaczęli się ponownie zbierać o wyznaczonej porze, znów nadjechały wozy opancerzone z rozkazem rozpędzenia demonstracji. Ponieważ tłum się nie poruszył, dosięgły go policyjne pałki. Zgromadzeni nie pozostali dłużni – odpowiedzieli kamieniami i ruszyli do ataku. Dowódca oddziału policji wydał rozkaz otwarcia ognia. Steny bluznęły w tłum seriami pocisków. Demonstranci wycofali się, pozostawiając na placu boju ciała dwóch zabitych. Tak zaczęły się trwające tygodniami zamieszki, walki uliczne i marsze na terenie Półwyspu, osiągając swój punkt kulminacyjny w masowym, wielotysięcznym pochodzie. Tym razem czarni buntownicy dotarli do komendy głównej policji na Caledon Square, lecz rozeszli się w spokoju, kiedy ich przywódcom obiecano spotkanie z ministrem sprawiedliwości. Gdy przybyli na miejsce spotkania, zostali aresztowani na osobisty rozkaz Manfreda De La Reya, ministra policji. Ze względu na to, że rezerwy sił policyjnych były już na wyczerpaniu, zmobilizowano wojsko i straż nadbrzeżną do pomocy. Po trzech dniach czarne osiedla zostały otoczone szczelnym kordonem. Walka w rejonie Przylądka została zakończona. W położonym dziesięć mil od Yereeniging Van Der Bijl Park oraz w Evaton, które zawsze stanowiły ośrodki radykalnego ruchu oporu i były miejscami krwawych zajść, w poniedziałek 21 marca tłumy zaczęły się gromadzić z pierwszym brzaskiem. O dziewiątej rano wielotysięczne pochody ruszyły na swoje lokalne posterunki policji. Nie dotarły zbyt daleko, tu także policja była uprzedzona i dozbrojona. Wyjechały im na spotkanie saraceny, a z megafonów huknął rozkaz rozejścia się. Zwarte jeszcze przed chwilą kolumny demonstrantów, zdezorientowane na skutek niepewności i nieudolności swoich przywódców, dały się zepchnąć napierającym powoli pojazdom policyjnym. Pałki dokończyły dzieła. Nagle na niebie rozległ się potworny huk i wszyscy manifestanci unieśli głowy. Myśliwce odrzutowe Sabre ze znakami Południowoafrykańskich Sił Powietrznych przemknęły na wysokości zaledwie stu stóp ponad tłumem. Jeszcze nigdy nie widzieli nowoczesnych odrzutowców z tak bliskiej odległości. Ich pojawienie się i grzmot potężnych silników odebrały manifestantom resztę odwagi. Szeregi zaczęły się łamać, a przywódcy stracili ducha. Demonstracje były skończone, nim zdążyły się na dobre rozpocząć. Robert Sobukwe osobiście pomaszerował na posterunek policji w Orlando, w wielkim Soweto. Było to pięć mil od jego domu w Mofolo i chociaż przyłączały się do niego niewielkie grupki ludzi, u kresu drogi było ich niespełna stu. Dotarłszy na posterunek, oddali się w ręce policji i zostali aresztowani za łamanie prawa o przepustkach. W większości ośrodków nie odbyły się marsze, nie było też aresztowań. Na posterunek w Hercules, w Pretorii, przybyło sześciu mężczyzn bez przepustek z żądaniem, by ich aresztowano, ale rozbawiony policjant pełniący służbę po sumiennym spisaniu nazwisk puścił ich do domu. Prawie w całym Transwalu dzień minął bez żadnych szczególnie dramatycznych zajść. Ale było jeszcze Sharpeville. Raleigh Tabaka nie spał całą noc, nie położył się nawet na chwilę, żeby odpocząć. Cały czas organizował ludzi, dodawał im odwagi i nawoływał do walki. O szóstej rano znalazł się w zajezdni autobusowej. Bramy były ciągle zamknięte, a niezgrabne pojazdy stały w milczących szeregach. Grupki zdenerwowanych dyspozytorów czekały za bramą na przybycie kierowców. Autobusy powinny wyruszyć na trasy o pół do piątej, ale teraz nie było już szans na dotrzymanie rozkładów jazdy. Od strony miasta nadbiegł pustą drogą samotny człowiek. Mężczyźni w zajezdni rozjaśnili się i pośpieszyli otworzyć mu bramę. Człowiek miał na głowie brązową czapkę z daszkiem i mosiężnym emblematem przedsiębiorstwa transportowego na otoku. – Ha! – mruknął ponuro Raleigh – jednego przeoczyliśmy. – I dał swym ludziom sygnał, że trzeba się zająć łamistrajkiem. Kiedy kierowca ujrzał zagradzających mu drogę młodych mężczyzn, zatrzymał się gwałtownie. Raleigh, nie śpiesząc się, podszedł do niego i zapytał: – Dokąd to, wujaszku? Człowiek nie odpowiedział, rozejrzał się tylko nerwowo dookoła. – Nie wybierasz się chyba do pracy? – dopytywał się Raleigh. – Na pewno słyszałeś, tak jak wszyscy, co na ten temat powiedział Kongres Panafrykański, nieprawdaż? – Mam dzieci do wykarmienia – bąknął posępnie kierowca. – Przepracowałem tu dwadzieścia pięć lat, nie opuszczając ani jednego dnia. Raleigh ze smutkiem potrząsnął głową. – Jesteś głupcem, staruszku, ale to ci wybaczam, nie można winić cię za to, że robaki zżarły ci mózg. Ale jesteś także zdrajcą swego ludu, a tego ci wybaczyć nie mogę. – Skinął na swych ludzi. Złapali kierowcę i zaciągnęli go w rosnące na poboczu drogi krzaki. Próbował się opierać, ale byli młodsi i silniejsi od niego, mieli też przewagę liczebną. Przez chwilę słychać było jego krzyki, a potem, gdy ucichł, zostawili go w wyschniętej, pokrytej kurzem trawie. Raleigh nie czuł żalu ani wyrzutów sumienia. Ten człowiek był zdrajcą. Powinien się uważać za szczęśliwca, jeżeli przeżyje karę, by móc opowiedzieć dzieciom o swoim odrażającym postępku. Ludzie Raleigha, pilnujący pętli autobusowej, zapewnili go, że zaledwie kilku mieszkańców próbowało zignorować bojkot, ale uciekli, kiedy tylko ujrzeli pikiety. – Poza tym – dodał jeden z nich – i tak nie przyjechał ani jeden autobus. – Dobrze rozpoczęliście ten dzień. Chodźmy teraz powitać wschód słońca wolności. Wracając zbierali pozostałych pikietujących. Amelia czekała na skraju szkolnego dziedzińca, otoczona gromadką dzieci i pracowników szkoły. Zobaczyła Raleigha i podbiegła do niego ze śmiechem. Dzieci, chichoczące i pokrzykujące z podniecenia, szczęśliwe z powodu nieoczekiwanego uwolnienia od nużących zajęć szkolnych, pobiegły w podskokach za nimi. Z każdego mijanego przez nich po drodze domu wylegali ludzie. Kiedy widzieli roześmiane dzieci, udzielała im się ich wesołość i podniecenie. W pochodzie zaczęły się pojawiać głowy pokryte siwizną, młode matki objuczone dziećmi, niesionymi na plecach, starsze kobiety w fartuchach, prowadzące swe pociechy za ręce, mężczyźni w hutniczych kombinezonach oraz bardziej eleganccy pracownicy biur, posłańcy i subiekci, a nawet drobni urzędnicy państwowi, którzy mieli swój udział w egzekwowaniu praw apartheidu. Ulicą za Raleighem i jego towarzyszami płynęła wkrótce rzeka ludzi. Kiedy przyszli na plac, okazało się, że zebrał się tam już tłum i cały czas ze wszystkich stron nadciąga coraz więcej ludzi. – Pięć tysięcy? – spytał Raleigh Amelię, a ona ścisnęła go za rękę i zaczęła tańczyć, podekscytowana. – Więcej, na pewno więcej! Dziesięć, może nawet piętnaście tysięcy! Och, Raleigh, jestem taka dumna i szczęśliwa! Popatrz na nasz lud, czy to nie wspaniałe uczucie – zobaczyć ich wszystkich razem? – Odwróciła się i spojrzała na niego z uwielbieniem. – I taka jestem dumna z ciebie, Raleigh. Gdyby nie ty, ci biedacy nigdy nie zdaliby sobie sprawy ze swojej nędzy, nigdy nie znaleźliby w sobie dość siły, żeby zrobić cokolwiek, co odmieni ich los, a teraz... tylko popatrz! Kiedy Raleigh przesuwał się do przodu, rozpoznawano go i rozstępowano się przed nim. Ludzie skandowali jego imię i wołali do niego „bracie” lub „towarzyszu”. Na końcu placu leżała sterta starych cegieł i gruzu. Raleigh przeszedł tam, wspiął się na jej szczyt i gestem uniesionych ramion nakazał ciszę. – Moi kochani, przynoszę wam słowa Roberta Sobukwe, ojca Kongresu Panafrykańskiego, które nakazują wam: Nie zapominajcie o Mosesie Gamie! Nie zapominajcie o wszystkich cierpieniach i trudach waszego nijakiego życia! Nie zapominajcie o nędzy i ucisku! W odpowiedzi z tysięcy gardeł dobył się okrzyk. Ludzie unieśli w górę kciuki lub dłonie zaciśnięte w pięści. Wszyscy krzyczeli: „Amandla!” i „Gama!” Upłynęło sporo czasu, zanim Raleigh ponownie doszedł do głosu. – A teraz spalimy nasze przepustki – powiedział i pomachał swoją książeczką. – Rozpalimy ogniska i wrzucimy do nich te przeklęte papiery! Potem jak jeden człowiek pójdziemy na policję i powiemy im, żeby nas aresztowali. A wtedy przyjdzie Robert Sobukwe i wstawi się za nami – zaimprowizował w uniesieniu i rozpędzony ciągnął dalej: – Policja zobaczy, że jesteśmy ludźmi, i przestraszy się naszej siły. Już nigdy nas nie zmuszą, żebyśmy pokazywali im dompas. Będziemy wolni, tak jak kiedyś nasi przodkowie, nim biały człowiek przybył na tę ziemię! – Prawie wierzył w to, co mówi. Wszystko wydawało się takie proste i logiczne. Rozpalili więc ognisko, dziesiątki ognisk na całym placu, używając na podpałkę suchej trawy i pomiętych gazet. Gromadzili się wokół nich i wrzucali przepustki w płomienie. Kobiety zaczęły kołysać biodrami i tańczyć, mężczyźni dołączyli do nich. Dzieci plątały się im pod nogami. Wszyscy śpiewali pieśni wolności. Dopiero o ósmej przywódcom udało się ruszyć ich z miejsca. Ludzka masa rozwinęła się jak olbrzymi wąż i zaczęła sunąć w stronę posterunku policji. Michael Courtney był świadkiem sromotnej porażki demonstracji w Evaton. Zadzwonił więc z budki na posterunek policji w Van Der Bijl Park i dowiedział się, że uczestnicy tamtejszego marszu także dostali się pod policyjne pałki i zaprowadzono już porządek. Próbował połączyć się z policją w Sharpeville, ale bez skutku. Stracił prawie dziesięć szylingów i spędził czterdzieści długich minut przy telefonie, zanim wreszcie dał za wygraną. Sfrustrowany i zniechęcony wrócił do swego morrisa – małej furgonetki, którą dostał od babki na ostatnie urodziny. Zawrócił w stronę Johannesburga, przygotowując się wewnętrznie na sarkazm Leona Herbsteina: „A więc przywiozłeś mi doskonały materiał o demonstracji, która się nie odbyła. Moje gratulacje, Mickey, wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć!” Skrzywił się i na pociechę zapalił kolejnego papierosa. Kiedy jednak dojechał do skrzyżowania z główną szosą, ujrzał tablicę „Yereeniging, 10 mil”, a pod nią drugą, mniejszą „Osiedle Sharpeville”. Zamiast skręcić na Johannesburg, skierował się na południe. Silnik morrisa warkotał wesoło na dziwnie cichej i pustej drodze. Lothar De La Rey trzymał w swoim biurku komplet przyborów toaletowych, łącznie z brzytwą i szczoteczką do zębów. Po powrocie na posterunek umył się i ogolił w toalecie. Od razu poczuł się świeżo, chociaż złowrogie wspomnienia minionej nocy pozostawiły w jego myślach niepokój. Kiedy wszedł do biura, dyżurny sierżant zasalutował: – Dzień dobry, panie kapitanie. Schodzi pan już ze służby? Lothar zaprzeczył ruchem głowy. – Czy komendant już jest? – Przyjechał dziesięć minut temu. – Były jakieś telefony po północy, sierżancie? – Dobrze, że pan o tym wspomniał, panie kapitanie. Rzeczywiście, nie było. To dość zabawne, prawda? – Nie ma się z czego śmiać. Przecięto kable. Powinniście częściej przeglądać książkę służby – warknął Lothar i poszedł do biura komendanta. Szef wysłuchał jego raportu z ponurą miną. – Ja, Lothie, dobra robota. Nie podoba mi się to wszystko. Miałem złe przeczucia, odkąd znalazłeś te ulotki. Powinni byli nam dać więcej ludzi, doświadczonych ludzi, a nie tę dwudziestkę zupełnie zielonych rekrutów. Zamiast tego posłali ich do Evaton i na inne posterunki. – Odwołałem piesze patrole – oznajmił sucho Lothar. Nie chciał wysłuchiwać skarg na temat decyzji swych zwierzchników. Wiedział, że wszystko ma swoją przyczynę. Proponuję zatrzymać ludzi na posterunku i skoncentrować siły. – Ja, zgadzam się. – Co z bronią? Otworzyć arsenał? – Ja, Lothie, rób, co uważasz za stosowne. Zanim znów wyjadę na patrol, chciałbym porozmawiać z naszymi ludźmi. – W porządku, Lothie. Powiedz im, że panujemy nas sytuacją. Mają tylko ściśle wypełniać rozkazy, a wszystko będzie dobrze. Lothar zasalutował i szybko wrócił do sierżanta. – Sierżancie, proszę wydać broń wszystkim białym członkom obsady. – Steny? – Sierżant wyglądał na zaskoczonego. – I cztery zapasowe magazynki na każdego – skinął głową Lothar. – Podpiszę rozkaz w książce służby. Sierżant podał mu klucze i poszli razem do arsenału. Otworzyli ciężkie, stalowe drzwi. Steny umieszczone były rzędem w stojakach wzdłuż bocznej ściany. Małe, tanie pistolety maszynowe z walcowanej stali wyglądały niemal jak zabawki, ale zabijały dziewięciomilimetrowymi pociskami parabellum z taką samą skutecznością jak kunsztowne i wypieszczone purdeye czy solidne mausery. Nadesłane posiłki rekrutowały się prawie wyłącznie z ludzi tuż po szkole policyjnej, krótko ostrzyżonych, młodych chłopców o świeżych twarzach i pełnych zapału oczach. Wpatrywali się z lękiem i podziwem w sławnego kapitana. Lothar przemówił do nich: – Spodziewamy się kłopotów, dlatego tu jesteście. Wydamy wam steny. Stanowi to samo w sobie wielką odpowiedzialność i musicie potraktować ją poważnie. Nie róbcie nic na własną rękę, czekajcie na rozkazy. Kiedy jednak je otrzymacie, działajcie szybko i zdecydowanie. Lothar zabrał ze sobą jednego z funkcjonariuszy i pojechali w kierunku głównej bramy osiedla. Stena położył na siedzeniu obok siebie. Było już dobrze po szóstej, ale na ulicach wciąż panował spokój. Minęli po drodze może pięćdziesięciu ludzi, śpieszących w jednym kierunku. Ciężarówka naprawcza z poczty czekała przy bramie. Lothar eskortował ją do miejsca, gdzie przecięto druty. Poczekał, aż monter wespnie się na słup i połączy kable, po czym odprowadził samochód z powrotem do bramy. Zanim dotarli do szerokiej alei, prowadzącej na posterunek, Lothar zjechał na pobocze i wyłączył silnik. Policjant uniósł się na tylnym siedzeniu i zaczął coś mówić, ale Lothar warknął tylko: – Cicho! – i mężczyzna zamarł bez ruchu. Siedzieli w milczeniu przez kilkanaście sekund, wreszcie Lothar zmarszczył brwi. Usłyszał delikatny szmer, jakby odgłos szumiącego w oddali morza. Otworzył drzwiczki i wysiadł z landrovera. Dźwięk przypominał szelest wiatru w wysokiej trawie. Lotharowi wydało się też, że czuje pod stopami lekką wibrację ziemi. Wskoczył do wozu, szybko przejechał do następnego skrzyżowania i skręcił w stronę głównego placu i szkoły. Odgłos narastał, dał się teraz słyszeć poprzez warkot silnika. Lothar skręcił za następny róg i wcisnął hamulec tak gwałtownie, że landrover zatrząsł się i zarzuciło go w bok, nim wreszcie stanął. Przed nimi całą szerokość ulicy wypełniał zbity tłum. Stali ramię przy ramieniu, szereg za szeregiem, tysiącami. Kiedy zobaczyli policyjny samochód, w powietrze wzbił się ich potężny krzyk: – Amandla! – i ruszyli w ich kierunku. Szok na sekundę sparaliżował Lothara. Nie należał do tych niezłomnych istot, które nie wiedzą, co to strach. Poznał to uczucie bardzo dobrze, zarówno na hałaśliwym boisku, kiedy miał zderzyć się na murawie ze zwartym murem muskularnych ciał, jak i na cichych, nocnych ulicach osiedla, kiedy ścigał niebezpiecznych i bezwzględnych przestępców. Nauczył się panować nad lękiem, znajdować dziwną radość w pokonywaniu własnych słabości i w bohaterskich wyczynach. Ale to, co zobaczył teraz, było dla niego czymś zupełnie nowym. Przyszło mu się teraz zmierzyć nie z ludźmi, lecz z monstrum, z potworem, który miał dziesięć tysięcy gardeł i dwadzieścia tysięcy nóg, był przeraźliwie rozrośnięty i nieczuły, ryczący coś niezrozumiale, głuchy na wszystko i bezmózgi. Lothar miał przed sobą tłum i przestraszył się go. Instynktownie chciał zawrócić i uciec w bezpieczne miejsce, na posterunek. Zanim zdążył się opanować, odruchowo wrzucił wsteczny bieg. Pozostawił silnik na chodzie i otworzył drzwi. Jego towarzysz na tylnym siedzeniu zaklął głosem zachrypniętym ze strachu: – Kurwa mać, zwiewajmy stąd! Jego reakcja otrzeźwiła Lothara i dodała mu odwagi. Poczuł pogardę do samego siebie z powodu tej chwili słabości. Zdusił lęk, jak już wiele razy przedtem, i wspiął się na maskę samochodu. Celowo zostawił stena na siedzeniu, nawet nie rozpiął kabury z rewolwerem. Jedna sztuka broni palnej była bezużyteczna w walce z takim potworem. Uniósł ramiona i krzyknął: – Stać! Macie natychmiast zawrócić. To rozkaz! – Ale jego słowa utonęły w zwielokrotnionym ryku zbliżającej się szybko bestii. Ludzie z pierwszego szeregu zaczęli biec w jego stronę, następni też przyspieszyli, cały czas krzycząc. – Cofnąć się! – wrzasnął Lothar, ale nikt go nie usłuchał. Byli coraz bliżej. Widział uśmiechnięte twarze ludzi w pierwszym szeregu, wiedział jednak, jak szybko potrafi się zmieniać nastrój Afrykanów, jak blisko u nich od uśmiechu do brutalnej przemocy, która czai się w ich sercach. Wiedział, że nie zdoła ich powstrzymać, byli zbyt blisko, zbyt podnieceni. Zdawał sobie sprawę, że rozeźlił ich jeszcze swoim przybyciem. Wystarczył sam widok jego munduru. Zeskoczył na ziemię i wsiadł do kabiny. Wycofał landrovera, zakręcił do oporu kierownicą, zawrócił i odjechał, kiedy pierwsi demonstranci już prawie dopadali samochodu. Z całych sił naciskał pedał gazu. Do posterunku były prawie dwie mile. Policzył szybko, ile czasu zajmie maszerującym pokonanie tego dystansu i zaczął planować rozkazy, jakie wyda natychmiast po przyjeździe, oraz dodatkowe środki bezpieczeństwa, które będzie trzeba podjąć, żeby ochronić posterunek przed atakiem. Nagle na drodze przed landroverem pojawił się jakiś inny pojazd. Lothar, który zupełnie się tego nie spodziewał, skręcił gwałtownie, by uniknąć zderzenia, i zobaczył budę morrisa, wzmocnioną listwami z polakierowanego drewna. Za kierownicą siedział młody biały mężczyzna. Lothar zatrzymał się i opuścił szybę. – Gdzie, do jasnej cholery, pana przyniosło? – krzyknął, a kierowca wychylił się z okna i uśmiechnął się grzecznie w odpowiedzi. – Dzień dobry, panie kapitanie. – Ma pan przepustkę? – Oczywiście. Chce ją pan zobaczyć? – Nie, do diabła! Anuluję ją. Proszę natychmiast opuścić teren osiedla, słyszy pan? – Słyszę, panie kapitanie. – Może tu być gorąco – nalegał Lothar. – Jest pan w niebezpieczeństwie. Rozkazuję panu natychmiast wyjechać, w pana własnym interesie. – Tak jest – odpowiedział Michael. Lothar ruszył w swoją stronę. Michael śledził landrovera w lusterku, dopóki nie zniknął mu z oczu. Następnie zapalił papierosa i spokojnie pojechał dalej, tam, skąd policyjny samochód uciekał w tak desperackim pośpiechu. Wzburzenie kapitana upewniło go, że jest na właściwym tropie. Gdy usłyszał w oddali szum wielu głosów, uśmiechnął się z zadowoleniem. Na końcu ulicy skręcił w tę stronę, z której dochodził odgłos tłumu. Zjechał na bok i wyłączył silnik. Siedział za kierownicą i patrzył na wielki pochód ludzi przelewający się ulicą i zmierzający w jego kierunku. Nie czuł strachu, był przecież neutralny, grał rolę obserwatora, nie uczestnika. Patrzył chciwie, nie chcąc uronić ani jednego szczegółu. Układał już zdania i zapisywał je pośpiesznie w swoim notatniku: Na czele młodzi ludzie, wśród nich także dzieci, wszyscy uśmiechnięci i rozśpiewani... Dostrzegli Michaela w zaparkowanym morrisie, zaczęli coś wołać i wyciągnęli do niego ręce z kciukami uniesionymi w górę. ...Dobra wola tych ludzi zawsze mnie zdumiewa. Ich pogoda ducha i brak osobistych antypatii wobec nas, białych, choć nimi rządzimy... Na czele pochodu, kilka kroków przed innymi, kroczył przystojny, młody człowiek. Stawiał długie, pewne kroki, toteż idąca obok niego dziewczyna musiała prawie biec, by za nim nadążyć. Trzymała go za rękę. Miała białe i równe zęby, które niemal świeciły w jej uroczej, ciemnej i okrągłej twarzy. Mijając Michaela uśmiechnęła się i pomachała mu ręką. Tłum rozstąpił się i płynął po obu stronach morrisa. Niektóre dzieci zatrzymywały się, przyklejając buzie do szyb samochodu i przyglądając się Michaelowi. Kiedy uśmiechał się do nich i pochylał ku nim twarz, odskakiwały ze śmiechem i pędziły dalej. Jeden czy dwóch maszerujących uderzyło w dach morrisa otwartymi dłońmi, były to jednak raczej przyjazne pozdrowienia niż wrogie gesty. Nawet się nie zatrzymali, tylko szli dalej za swymi przywódcami. Tłum płynął obok samochodu przez dłuższy czas. Pochód zamykali maruderzy i spóźnialscy. Byli wśród nich ludzie kalecy oraz starcy, którym nogi odmawiały posłuszeństwa. Wreszcie Michael włączył silnik i wykręcił o sto osiemdziesiąt stopni. Jechał za pochodem na pierwszym biegu, w tym samym tempie co maszerujący, jedną ręką trzymając kierownicę, drugą zaś nadal pisząc: Pochód liczy w tej chwili sześć do siedmiu tysięcy ludzi, ale wciąż przyłączają się nowi – starzec o kulach, razem z podtrzymującą go żoną, mały szkrab ubrany w przykrótką koszulkę, odsłaniającą pupę. Kobieta z przenośnym radiem na głowie tańczy w rytm rock and rolla. Wielu chłopów, prawdopodobnie uciekinierów, bosych i okutanych w derki. Chór śpiewających głosów jest doskonale zgrany. Idzie też sporo ludzi dobrze ubranych i z pewnością wykształconych. Niektórzy w pracowniczych uniformach instytucji rządowych, na przykład listonosze i kierowcy, a także górnicy i hutnicy w swoich roboczych kombinezonach. Ten jeden raz rzucone hasło dotarło do nich wszystkich, nie tylko do rozpolitykowanej mniejszości. Atmosfera radosnego i ufnego oczekiwania jest niemal namacalna. Teraz pieśń zmienia się, poczynając od czoła pochodu. Inni natychmiast ją podchwytują. Śpiewają już wszyscy, jest w ich głosach smutek i tragizm, nie trzeba nawet rozumieć słów. To lament... Na przedzie Amelia śpiewała z taką żarliwością, że łzy same spływały z jej wielkich oczu i lśniły na policzkach: Droga jest długa, Nasze brzemię ciężkie, Jak długo trzeba jeszcze iść... Nastrój zabawy zniknął, melodyjny chór wielu tysięcy głosów wzbijał się w niebo niczym wielki, udręczony płacz: Jak długo trzeba nam cierpieć? Jak długo jeszcze? Jak długo? Amelia, trzymając Raleigha mocno za rękę, śpiewała całym swym jestestwem i całą duszą. Skręcili za ostatni róg. Przed nimi, na końcu długiej alei, widniało ogrodzenie z siatki, otaczające posterunek policji. Wtedy na tle głębokiego błękitnego afrykańskiego nieba, ponad krytym falistą blachą dachem posterunku, pojawiło się kilka małych, ciemnych punktów. Zrazu wyglądały na stado ptaków, rosły jednak z nieprawdopodobną szybkością, lśniąc złowieszczo w blasku porannego słońca niczym cicha groźba. Czoło pochodu zatrzymało się, za nim reszta. Wszystkie twarze zwróciły się w górę, ku nadlatującym strasznym maszynom z namalowanymi na dziobach rozdziawionymi szczękami rekinów i rozpostartymi skrzydłami. Leciały tak szybko, że wyprzedzały ryk własnych silników. Pierwszy sabre zniżył lot, prawie muskając dach posterunku, a reszta formacji podążyła za nim w dół. Śpiew zamarł, rozległy się pierwsze krzyki niepewności i przerażenia. Jedna za drugą wielkie machiny powietrzne śmigały nad ich głowami tak nisko, że zdawało się, iż wystarczy wyciągnąć rękę, by ich dotknąć. Rozdzierający grzmot silników, raniący uszy, zaatakował ludzi z niemal fizyczną siłą, powalając ich na kolana. Jedni przykucnęli w pyle drogi, inni padli płasko na ziemię, osłaniając ramionami głowy, jeszcze inni próbowali uciekać, blokowały im jednak drogę następne szeregi. Zorganizowany pochód rozpadł się w bezładną, ogarniętą paniką masę. Mężczyźni krzyczeli, kobiety zawodziły, dzieci piszczały i płakały ze strachu. Srebrzyste odrzutowce wzbiły się wyżej, przechyliły ostro lot i zawróciły w szyku, rozpoczynając kolejną rundę. Silniki wyły, a potworny grzmot wywołany ich przelotem przetaczał się jeszcze po niebie. Raleigh i Amelia należeli do nielicznych, którzy zdołali utrzymać się na nogach. Raleigh krzyczał: – Nie bójcie się ich, przyjaciele, nie mogą wam nic zrobić! Amelia, idąc za jego przykładem, wołała do dzieci: – Nie zrobią wam krzywdy, moje maleństwa. Są śliczne jak ptaki, zobaczcie, jak błyszczą w słońcu! – I dzieci stłumiły strach, kilkoro nawet zachichotało niepewnie. – Znów nadlatują – krzyczał Raleigh – pomachajmy im, o tak! – Podskakiwał zabawnie i śmiał się. Młodzi ludzie natychmiast zaczęli go naśladować. Inni śmieli się również. Tym razem, gdy maszyny zagrzmiały nad ich głowami, tylko kilka starych kobiet padło na ziemię, większość ludzi najwyżej skuliła się i lekko zadrżała. Potem wszyscy wybuchnęli zgodnie śmiechem pełnym ulgi, gdy samoloty zniknęły. Ponaglani przez Raleigha i jego przybocznych uformowali się ponownie i wolno ruszyli naprzód. Kiedy odrzutowce przelatywały nad nimi po raz trzeci, pomachali do pilotów w hełmach, widocznych w przezroczystych kabinach. Tym razem samoloty już nie zawróciły, tylko odleciały w błękit nieba, a straszliwy huk ich silników wreszcie ucichł. Maszerujący ludzie znów zaczęli śpiewać i obejmować się, świętując swą odwagę i zwycięstwo. – Jeszcze dziś wszyscy będziecie wolni! – krzyknął Raleigh, a ci, którzy szli najbliżej, usłyszeli go i uwierzyli. Odwrócili się i przekazali tę wieść do tyłu: – Jeszcze dziś wszyscy będziemy wolni! Bramy posterunku były zamknięte, ale przez ogrodzenie ujrzeli rozciągnięte szeregi białych policjantów. Mieli na sobie mundury w ciemnym odcieniu khaki. Poranne słońce igrało na metalowych odznakach i odbijało się w błękitnej stali pistoletów maszynowych. Lothar De La Rey stał odważnie na prowadzących do budynku frontowych schodach, pod niebieskim, podświetlonym napisem „Policja – Polisie”. Podczas niskiego przelotu myśliwców nad dachem posterunku nie zrobił najmniejszego ruchu. Patrzył na pulsujący w oddali tłum, przelewający się jak ogromna, czarna ameba, widział, jak nękany przez samoloty, odzyskuje pierwotny kształt i niezmordowanie kontynuuje marsz. Słyszał śpiew, zlewający się w potężny chór, i mógł już rozróżnić sylwetki ludzi idących w pierwszych szeregach. Stojący za nim sierżant zaklął cicho: – Jezu, niech pan tylko popatrzy na tych czarnych skurwysynów, muszą ich być tysiące! – I Lothar usłyszał w jego drżącym głosie swój własny, potworny strach. Na ich oczach rozgrywał się na jawie koszmar Afrykanerów, powracający do nich w snach od niemal dwóch stuleci, odkąd ich przodkowie, wędrujący na północ przez piękną krainę zamieszkałą jedynie przez dzikie zwierzęta, napotkali nagle u brzegów wielkiej rzeki Fish nieprzeliczone kohorty czarnego pospólstwa. Zaatakowany boleśnie przez świadomość tragicznej przeszłości swego ludu Lothar poczuł, jak jego nerwy wiją się pod skórą niczym jadowite robactwo. Historia się powtarza. Oto stoją tu, garstka białych na barykadzie, a przeciwko sobie mają czarne, barbarzyńskie tłumy. Tak było zawsze, ale groza obecnej sytuacji nie malała wcale dzięki tej wiedzy, przeciwnie, stawała się jeszcze bardziej dotkliwa, a naturalne reakcje obronne – trudniejsze do opanowania. Ale strach i odraza w głosie sierżanta uzbroiły Lothara do walki z własną słabością. Z największym wysiłkiem oderwał wzrok od zbliżającej się hordy i spojrzał na swoich ludzi. Zobaczył, jak bardzo są bladzi, jak martwo zastygli na swoich miejscach i jak wielu z nich to jeszcze prawie dzieci. Było to jednak częścią afrykanerskiej tradycji, że młodzi chłopcy bronili wozów na barykadach, zanim jeszcze zdążyli zrównać się wzrostem ze swymi strzelbami. Lothar zmusił się, żeby ruszyć z miejsca i przejść powoli wzdłuż szeregów, dbając o to, by w jego twarzy i ruchach nie było widać ani śladu lęku, który odczuwał. – Nie mają złych zamiarów – powiedział. – Przyprowadzili ze sobą kobiety i dzieci. Kiedy Bantu idą na wojnę, każą im się schować. – Jego głos brzmiał pewnie i nie zdradzał żadnych emocji. – Posiłki są już w drodze, w ciągu godziny powinno tu przybyć trzystu ludzi. – Uśmiechnął się do kadeta, którego oczy wydawały się zbyt duże w bladej twarzy. Chłopak miał odstające uszy, widoczne spod czapki. Patrząc w dal przez zasieki, nerwowo przygryzał dolną wargę. Lothar chciał dodać mu otuchy. – Nie było rozkazu „ładuj broń” – powiedział łagodnie. – Wyjmij z pistoletu magazynek. – Chłopiec odłączył długi, prosty magazynek od stena, nie spuszczając oczu z tańczących i śpiewających przed nimi ludzi. Lothar przeszedł jeszcze raz wzdłuż szeregu spokojnym krokiem, nie oglądając się ani razu na zbliżający się tłum, skinieniem głowy dodając każdemu ze swoich ludzi odwagi i rzucając od czasu do czasu jakieś ciche, krzepiące słowo. Ale kiedy wrócił na swoje stanowisko na schodkach, nie umiał nad sobą zapanować. Ponownie zwrócił oczy na bramę i z trudem powstrzymał się, żeby nie zacząć głośno krzyczeć. Demonstranci wypełnili szczelnie całą długość i szerokość ulicy. Byli coraz bliżej i ciągle ich przybywało, napływali bez końca zza zakrętu i parli naprzód niczym rzeka Katoo w czasie powodzi. – Zostać na swoich miejscach! – zawołał Lothar. – Nie robić nic bez rozkazu! Stali obojętnie w jasnym blasku poranka, gdy pierwsi uczestnicy marszu dotarli do zamkniętej bramy posterunku i przywarli do niej, chwytając za druty i spoglądając przez nie na dziedziniec, śpiewając i śmiejąc się. Za nimi reszta ogromnej kolumny rozwinęła się wzdłuż ogrodzenia. Jak woda, która napotyka zaporę, spiętrzyli się, szereg za szeregiem, aż otoczyli posterunek wraz ze znajdującą się w nim garstką umundurowanych ludzi. Tłum przy bramie gęstniał coraz bardziej, aż wreszcie posterunek stał się małą, kwadratową wysepką na bezkresnym, wzburzonym, czarnym morzu. Ci, co stali przy bramie, krzykiem nakazali ciszę. Stopniowo ucichły śpiewy, śmiech i szum rozmów. – Chcemy rozmawiać z waszymi dowódcami – zawołał młody Murzyn stojący w pierwszym szeregu. Palce miał zaciśnięte na drucianej siatce. Stojący z tyłu napierali na niego tak mocno, że wysoka brama drżała i trzeszczała. Komendant wyszedł z biura. Lothar zszedł ze schodów tuż za nim. Pokonali dziedziniec i zatrzymali się przed bramą. – To zgromadzenie jest nielegalne – przemówił komendant do młodego człowieka, który odezwał się pierwszy. – Macie się natychmiast rozejść! – Mówił po afrykanersku. – Jest znacznie gorzej, panie oficerze – odpowiedział Murzyn po angielsku i uśmiechnął się szeroko. Była to celowa prowokacja. – Widzi pan, nikt z nas nie ma przy sobie przepustki. Spaliliśmy je. – Ty, jak się nazywasz? – spytał komendant, nadal po afrykanersku. – Nazywam się Raleigh Tabaka i jestem tutejszym sekretarzem Kongresu Panafrykańskiego – powiedział Raleigh płynną angielszczyzną. – Otwórz pan bramę, panie policjancie, i zamknij nas pan w celach. – Daję wam pięć minut na rozejście się – powiedział groźnie komendant. – A jak nie? Co pan zrobi, jeśli się nie rozejdziemy? Tłum za jego plecami znów zaczął skandować: – Aresztujcie nas! Spaliliśmy nasze kompas! Aresztujcie nas! Na tyłach demonstracji coś się działo, słychać było wybuchy śmiechu, gwizdy i ironiczne pozdrowienia. Lothar wskoczył na maskę landrovera, żeby zobaczyć o co chodzi. Mały konwój składający się z trzech krytych ciężarówek wypełnionych ludźmi w mundurach wyjechał z bocznej ulicy i przedzierał się właśnie przez tłum. Ciasno stojące szeregi bardzo niechętnie rozstępowały się przed nimi, ale Lothar poczuł przypływ ulgi. Zeskoczył na ziemię i wydał oddziałowi rozkaz ustawienia się przy bramie. Gdy ciężarówki przejeżdżały wśród tłumu, ludzie walili pięściami w ich obite stalową blachą boki, śmiejąc się, gwiżdżąc i pozdrawiając przybyszów salutem Afrykańskiego Kongresu Narodowego. Wokół nich rósł potężny tuman kurzu, wzniecany tysiącami drepczących i szurających w tańcu stóp. Ludzie Lothara, pokonując napór czarnych ciał, otworzyli bramę, a kiedy ciężarówki wjechały do środka, zamknęli ją szybko z powrotem, popychani przez falujący tłum. Lothar pozostawił komendantowi targi i kłótnie z przywódcami demonstrantów i poszedł rozstawić posiłki wzdłuż ogrodzenia. Wszyscy nowo przybyli mieli broń. Lothar umieścił starszych i na oko bardziej opanowanych na ciężarówkach, skąd mieli rozległe pole ostrzału we wszystkich kierunkach. – Zachować spokój – powtarzał – kontrolujemy sytuację, macie tylko wykonywać rozkazy. Kiedy rozmieścił posiłki, pośpieszył z powrotem ku bramie. Komendant wciąż dyskutował przez druty z czarnymi przywódcami manifestantów. – Nie odejdziemy stąd, dopóki nas nie aresztujecie, albo dopóki nie zostaną zniesione przepisy dotyczące przepustek. – Nie bądź głupcem, człowieku! – warknął komendant. – Dobrze wiesz, że ani jedno, ani drugie nie jest możliwe! – No to zostajemy – powiedział Raleigh Tabaka. Tłum za jego plecami wciąż skandował: – Aresztujcie nas! Aresztujcie nas! – Zainstalowałem posiłki – zameldował cicho Lothar. – Teraz mamy około dwustu ludzi. – Da Bóg, że to wystarczy w sytuacji, gdyby stali się agresywni – mruknął komendant i spojrzał z niepokojem na szereg umundurowanych ludzi. Wobec masy stojących naprzeciw demonstrantów wydawali się słabi i nic nie znaczący. – Dyskutowałem z tobą wystarczająco długo – zwrócił się ponownie do mężczyzny przy bramie. – Masz zabrać stąd tych ludzi, to rozkaz. – Zostajemy – oznajmił spokojnie Raleigh Tabaka. Czas płynął, upał się wzmagał. Lothar wyczuwał w swych ludziach napięcie i lęk, narastające wraz z temperaturą, pragnieniem, kłębami kurzu i śpiewem czarnych. Co kilka minut w tłumie wybuchało nowe zamieszanie, gwałtowne jak wir w nurcie rzeki. Za każdym razem ogrodzenie kołysało się i drżało, a biali policjanci, zirytowani spiekotą, kładli nerwowo palce na spustach pistoletów. Jeszcze dwukrotnie tego rana przybywały posiłki, a tłum je przepuszczał. Teraz posterunku broniło prawie trzystu uzbrojonych policjantów. Zbiegowisko jednak, zamiast się rozejść, ciągle rosło, aż wszyscy ci, którzy do tej pory kryli się w domach w obawie przed sankcjami, ulegli w końcu ciekawości i przyłączyli się do demonstracji. Za każdym przybyciem ciężarówek z posiłkami powtarzała się dyskusja z policją, która ponawiała rozkaz rozejścia się. Pod wpływem upału i nie spełnianych oczekiwań nastrój tłumu zaczął stopniowo ulegać zmianie. Już się nie uśmiechano, a śpiewy przybrały nowy ton – były to teraz zapalczywe pieśni wojenne. Co chwila ktoś puszczał między ludzi plotki – że Robert Sobukwe już jedzie, by do nich przemówić, że Yerwoerd zniósł prawo o przepustkach, lub że Moses Gama ma być zwolniony z więzienia. Rozpogadzali się na jakiś czas, ale kiedy wieści okazywały się fałszywe, znów wzmagał się groźny pomruk i napór na ogrodzenie. Słońce osiągnęło zenit i grzało bezlitośnie. Silny, przypominający woń piżma zapach czarnych ciał, obcy, a zarazem przerażająco znajomy, drażnił nozdrza. Biali, stojący przez cały ranek pod bronią, zaczynali zdradzać objawy skrajnego wyczerpania nerwowego i za każdym razem, kiedy tłum napierał mocniej na wątłą siatkę ogrodzenia, wykonywali drobne, gwałtowne ruchy. Jeden czy dwóch bez rozkazu załadowało pistolety i trzymało je w pozycji gotowej do strzału. Lothar zauważył to i podszedł do nich, rozkazując rozładować i opuścić broń. – Musimy szybko coś zrobić – powiedział komendantowi. – To nie może tak trwać w nieskończoność, bo ktoś w końcu nie wytrzyma i zrobi jakieś głupstwo! Coś wisiało w powietrzu, było to równie dojmujące, jak silny odór rozgrzanych afrykańskich ciał. Lothar czuł to nawet w sobie. Nie spał przez całą noc, był wyczerpany, czuł się kruchy i słaby jak ostrze z obsydianu. – Co proponujesz, De La Rey? – burknął poirytowanym głosem komendant, równie spięty i zdenerwowany. – Musimy coś zrobić, powiadasz. Ja, zgadzam się z tobą. Ale co? – Trzeba wyłuskać z tłumu prowodyrów. – Lothar wskazał Raleigha, stojącego wciąż przed bramą. Minęło prawie pięć godzin od chwili, kiedy się tam znalazł. – Ta czarna świnia trzyma ich w kupie. Jeżeli wyciągniemy jego i innych jemu podobnych, cała reszta szybko straci animusz. – Która godzina? – spytał komendant i chociaż zdawało się to nie mieć związku z tematem rozmowy, Lothar spojrzał na zegarek. – Dochodzi pierwsza. – Kolejne posiłki muszą być już w drodze. Poczekamy jeszcze piętnaście minut i zrobimy tak, jak radzisz. – Proszę spojrzeć tam – warknął Lothar i pokazał na lewo. Kilku młodszych demonstrantów trzymało w rękach kamienie i cegły. Od tyłu nadchodziły nowe pociski, podawane nad głowami z rąk do rąk – kawałki bruku i płyt chodnikowych. – Ja, trzeba z tym skończyć już teraz – kiwnął głową komendant – albo będziemy mieli poważne kłopoty. Lothar odwrócił się i rzucił najbliżej stojącym policjantom krótki rozkaz: – Załadować broń i za mną do bramy! Zobaczył, że kilku innych ludzi w szeregu wzięło ten rozkaz również do siebie. Rozległ się szczęk metalu o metal, kiedy doczepiali magazynki do stenów i odciągali dźwignie zamków. Przez krótką chwilę Lothar zastanawiał się, czy powinien sprostować rozkaz, ale czas biegł zbyt szybko. Wiedział, że ma przede wszystkim wyizolować z tłumu przywódców, teraz już w każdej sekundzie mógł nastąpić atak. Kilku młodszych czarnych potrząsało siatką i napierało na nią z całej siły. Podszedł do ogrodzenia, mając za plecami swoich ludzi. Wskazał na Raleigha. – Hej, ty! – zawołał. – Chcę z tobą porozmawiać. – Wyciągnął rękę między drutami i chwycił Raleigha za koszulę. – Właź tu – warknął mu w twarz, ale Raleigh cofnął się gwałtownie, roztrącając stojących za nim. Amelia krzyknęła głośno i wbiła się paznokciami w przegub Lothara. – Zostaw go! Nie wolno ci go bić! Ludzie wokół widząc, co się dzieje, rzucili się na druty. – Jee! – wydali z siebie długie, gardłowe, bojowe zawołanie, któremu żaden wojownik Nguni nie potrafi się oprzeć. Powoduje ono, że krew gotuje im się w żyłach i pogrążają się w wojennym amoku. Inni podchwycili okrzyk i przekazali go dalej, do tyłu. – Jee! Stojący za plecami Raleigha przesunęli się do przodu i natarli na siatkę, wydając swój wojenny okrzyk, aż ogrodzenie zaczęło się giąć i przechylać. – Cofnąć się! – krzyknął Lothar do swoich ludzi, ale dalsze szeregi tłumu wciąż napierały, żeby zobaczyć, co się dzieje, i ogrodzenie ustąpiło. Runęło z trzaskiem. Chociaż Lothar odskoczył w tył, dosięgnął go jeden z metalowych słupków i powalił na kolana. Nic już nie zagradzało drogi czarnej tłuszczy. Popychani przez tych z końca, jak rzeka zaczęli wlewać się przez wyrwę, przeskakując nad Lotharem, który usiłował stanąć na nogi. Rzucona skądś cegła nadleciała wysoką parabolą, uderzyła w przednią szybę jednej z zaparkowanych ciężarówek i zamieniła ją w diamentowy deszcz odłamków. Kobiety z krzykiem padały pod nogi ludzi wpychanych do środka przez tylne szeregi demonstrantów. Jedni walczyli o to, żeby się wycofać, inni napierali z tyłu, powtarzając morderczy, podsycający szaleństwo okrzyk: – Jee! Lothar leżał bezradnie pod tą gwałtowną ludzką falą, przez cały czas próbując się podnieść. Grad kamieni i cegieł leciał ponad ogrodzeniem. Wreszcie udało mu się wstać. Jedynie dzięki swej niezwykłej sile fizycznej zdołał utrzymać równowagę, kiedy strumień stłoczonych ciał porwał go z sobą. Tuż za plecami usłyszał głośny, zgrzytliwy dźwięk, którego w pierwszej chwili nie rozpoznał. Brzmiało to tak, jakby ktoś przeciągał stalowym prętem po arkuszach falistej blachy. Potem Lothar usłyszał jeszcze inne, straszne dźwięki – zwielokrotnione uderzenia pocisków w żywą tkankę, podobne do odgłosów, które wydają dojrzałe melony pękające pod uderzeniami ciężkich drągów. Usłyszał też swój własny krzyk: – Nie! Na Boga nie! – ale serie pocisków padały wciąż, wypełniając powietrze dźwiękiem podobnym do wizgu dartego jedwabiu i zagłuszającym jego rozpaczliwy protest. Chciał zawołać: Przerwać ogień! – ale głos odmówił mu posłuszeństwa, zduszony przerażeniem i grozą. Wykonał jeszcze jedną desperacką próbę wydania rozkazu, lecz z jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Ręce Lothara poruszały się niemal bez udziału jego woli unosząc stena i odciągając dźwignię zamka, by wprowadzić pierwszy nabój do komory. Tuż przed nim tłum zaczął się przerzedzać, nacisk ludzkich ciał nieco zelżał, mógł więc unieść pistolet maszynowy na wysokość pasa. Próbował się jeszcze powstrzymać, ale wszystko wokół było jednym wielkim koszmarem nie do opanowania. Broń zadygotała, terkocząc jak piła łańcuchowa. W kilka sekund Lothar opróżnił magazynek z trzydziestu naboi, wymachując stenem niczym żniwiarz kosą. Jego krwawe żniwo wiło się przed nim na ziemi, drgając konwulsyjnie i jęcząc z bólu. Teraz dopiero zdał sobie w pełni sprawę z tego, co zrobił. Wrócił mu głos. – Przerwać ogień! – Biegł ku swoim ludziom. – Przerwać ogień! Nie strzelać! Kilku młodych rekrutów ładowało pistolety. Lothar podbiegł do nich, waląc pustym stenem gdzie popadnie, by ich powstrzymać. Jeden z ludzi stojący na ciężarówce wypuścił serię, ale Lothar skoczył na samochód i podbił do góry lufę jego pistoletu, tak że ostatnie pociski przeszyły tylko pełne kurzu powietrze. Stojąc na ciężarówce Lothar mógł ogarnąć wzrokiem całe pole bitwy. Spojrzał przez zwalone ogrodzenie na plac, gdzie leżeli zabici i ranni, i poczuł w duszy potworny lęk. – Boże, wybacz mi. Co myśmy zrobili? – szepnął zdławionym głosem. – Co myśmy najlepszego zrobili? Po jakimś czasie Michael Courtney postanowił zaryzykować, wokół posterunku nic szczególnego się na razie nie działo. Oczywiście, trudno mu było dokładnie zorientować się w sytuacji, ponieważ znad głów ludzi stojących w ostatnich szeregach widział tylko wysokie ogrodzenie z drutu i blaszany dach budynku, ale tak czy inaczej wszystko wyglądało dość spokojnie, poza okazjonalnym śpiewem tłum nie zdradzał większej aktywności i cierpliwie czekał. Michael wskoczył do morrisa i ruszył z powrotem aleją prowadzącą w kierunku szkoły. Budynki były opustoszałe, śmiało spróbował otworzyć drzwi z tabliczką „Dyrektor”. Nie były zamknięte na klucz. W środku, na tanim biurku, stał telefon. Do Mail dodzwonił się za Pierwszym razem. Leon Herbstein był w swoim biurze. – Mam materiał – powiedział Michael, po czym przeczytał mu swoje notatki. Kiedy skończył, oznajmił: – Na pana miejscu przysłałbym fotoreportera. Są szansę na dobre, dramatyczne zdjęcia. – Powiedz, jak cię znaleźć – zażądał natychmiast Leon. Michael wrócił pod posterunek właśnie w chwili, kiedy kolejny konwój z posiłkami przecisnął się przez tłum i wjechał za bramę. Czas płynął. Michaelowi skończyły się papierosy, co stanowiło mały dramat. Było mu gorąco i czuł narastające pragnienie. Zastanawiał się, jak wytrzymują to ludzie stojący w ścisku na placu przez tyle godzin. Wyczuł, że nastrój demonstrantów ulega zmianie. Już nie byli tak pogodni i pełni nadziei. Ogarniało ich z wolna przekonanie, że zostali oszukani. Sobukwe wciąż nie nadjeżdżał, biała policja nie złożyła obietnicy zniesienia dompas. Znów zaczęli śpiewać, ale teraz już szorstko, agresywnie. W tłumie wybuchały szamotaniny i kłótnie, nad głowami ludzi Michael dostrzegł policjantów zajmujących pozycje strzeleckie na ciężarówkach. Przyjechał redakcyjny fotograf – młody czarny dziennikarz, który potrafił bez przepustki dostać się wszędzie, gdzie chciał. Zaparkował swego małego, brązowego humbera obok morrisa. Michael natychmiast wyłudził od niego papierosa i pośpiesznie zrelacjonował dotychczasowe wydarzenia, po czym polecił mu wmieszać się w tłum i brać się do roboty. Tuż po południu kilku młodych ludzi oderwało się od demonstrantów i zaczęło przeszukiwać ulicę i przylegające do niej ogródki w poszukiwaniu „amunicji”. Zbierali kamienie i cegły okalające klomby, wyrywali płyty chodnikowe, po czym biegiem wracali w tłum z tą prymitywną bronią. Szykowało się coś groźnego. Michael wskoczył na maskę swego ukochanego morrisa, którego zwykł myć i polerować każdego ranka, nie zważając na piękny, nowy lakier. Chociaż znajdował się ponad sto pięćdziesiąt jardów od bramy posterunku, ponad głowami stojących miał znacznie lepszy widok. Obserwował rosnące podniecenie i zniecierpliwienie tłumu, aż policjanci na dachach ciężarówek, jedyni, których mógł dostrzec, wstali i zaczęli ładować broń. Najwyraźniej musieli otrzymać taki rozkaz. Michael poczuł w okolicy serca dziwny chłód. Nagle zauważył jakieś silne zamieszanie przy siatce, tam, gdzie panował największy tłok, tuż obok bramy. Ludzka masa napierała na chwiejne ogrodzenie, słychać było coraz głośniejsze krzyki protestu i płacz. Ci, co stali z tyłu, bliżej Michaela, pchali się, żeby zobaczyć, co się dzieje na przedzie. Naraz powietrze przeszył ostry, metaliczny dźwięk. Michael zobaczył, jak szczyt bramy chwieje się coraz bardziej i chyli pod naporem ciał. Wreszcie ustąpiła. Posypał się grad kamieni i cegieł. Tłum ruszył naprzód, niczym woda przez przerwaną tamę. Michael nigdy nie słyszał odgłosu serii z pistoletu maszynowego, nie mógł go więc rozpoznać. Ale z safari, na które jako dziecko jeździł z ojcem, pamiętał dźwięk, który wydaje kula uderzająca w ciało. Nie było mowy o pomyłce. Słyszał miękkie pacnięcia, niczym pracowite trzepanie mocno zakurzonego dywanu. Jeszcze nie mógł w to uwierzyć, ale zobaczył policjantów stojących na dachach ciężarówek. Mimo przerażenia, które nim owładnęło, widział lufy pistoletów maszynowych, podrygujące w ich rękach i bluzgające cienkim strumieniem ognia, a do jego uszu docierał spóźniony o ułamek sekundy terkot wystrzałów. Tłum się rozbił, po pierwszych seriach ludzie zaczęli biec, rozpłynęli się po placu jak fale po jeziorze, wycofując się aż do miejsca, gdzie stał Michael. Wydawało mu się to niewiarygodne, ale niektórzy z nich się śmieli, jakby nie rozumiejąc, co się wokół dzieje, jakby była to tylko jakaś dziecinna gra. Najwięcej ciał leżało przed zwaloną bramą, niemal wszystkie twarzami do ziemi i z nogami zwróconymi w stronę posterunku – tam, skąd próbowali uciec, gdy dosięgły ich kule. Inni biegli nadal, ale automaty ciągle pluły ogniem i ludzie padali tuż obok Michaela. Teren wokół posterunku opustoszał, Michael mógł więc dostrzec poprzez pył sylwetki ludzi w mundurach, stojących za stratowaną siatką. Kilku z nich ładowało broń, inni jeszcze strzelali. Michael słyszał świst kul tuż obok głowy, stał jednak jak zahipnotyzowany, nawet nie drgnąwszy. Jakieś dwadzieścia kroków od niego biegło dwoje młodych ludzi. Rozpoznał ich. Byli to ci sami, których wcześniej widział na czele pochodu – wysoki, przystojny chłopak i ładna dziewczyna o okrągłej twarzy. Trzymali się za ręce, chłopiec ciągnął ją za sobą. Kiedy mijali Michaela, dziewczyna nagle uwolniła się i zawróciła biegiem do jakiegoś dziecka, oszołomionego i zagubionego pośród tej rzezi. Kiedy zatrzymała się, by wziąć je na ręce, uderzyły w nią pociski. Impet odrzucił ją brutalnie w tył, jakby ktoś pociągnął mocno niewidzialną smycz, na której była uwiązana, ale zdołała utrzymać się na nogach jeszcze przez kilka sekund. Michael widział, jak kule przebijają ją na wylot na wysokości dolnych żeber. Przez krótki moment w materiale bluzki okrywającym jej plecy były tylko puste, postrzępione otwory, natychmiast jednak buchnęła z nich różowa, spieniona krew i fragmenty tkanki. Dziewczyna okręciła się wokół własnej osi i zaczęła osuwać się na ziemię. Wtedy Michael dostrzegł w jej klatce piersiowej dwie rany wlotowe, dwa ciemne punkty na białej tkaninie. Padła na kolana. Jej towarzysz podbiegł, by ją podtrzymać, ale przeleciała mu przez ręce i upadła twarzą w dół. Chłopiec przyklęknął obok i wziął ją w ramiona. Wtedy Michael zobaczył wyraz jego oczu. Nigdy dotąd nie widział w żadnej ludzkiej twarzy takiego bólu i spustoszenia. Raleigh klęcząc trzymał Amelię w ramionach. Jej głowa opadła mu na pierś, jak u śpiącego dziecka. Czuł, jak jej krew wsiąka mu w ubranie, gorąca niczym rozlana kawa. Wydzielała odurzająco słodką woń w rozgrzanym powietrzu. Raleigh sięgnął do kieszeni i wyciągnął chusteczkę. Łagodnymi ruchami otarł kurz z policzków i ust Amelii. Upadła przecież twarzą do ziemi. Nucił do niej miękkim głosem: – Obudź się, mój maleńki miesiączku. Niech usłyszę twój słodki głos... – Obrócił lekko jej głowę i spojrzał w szeroko otwarte oczy: – To ja, Amelio, Raleigh... nie widzisz mnie? Rozszerzone źrenice oczu dziewczyny zasnuwała mleczna mgiełka, gasząc ich mroczne piękno. Przytulił ją mocniej, przyciskając bezwładną głowę Amelii do piersi, i zaczął ją kołysać mrucząc cicho, jakby była niemowlęciem. Potem spojrzał na plac. Ciała leżały rozrzucone jak dojrzałe owoce opadłe z drzewa. Niektóre się poruszały. Czasem ktoś prostował ramię lub rozkurczał palce. Jakiś starzec zaczął pełznąć w kierunku Raleigha, ciągnąc za sobą zmiażdżoną nogę. Potem przez zwaloną bramę zaczęli wychodzić na plac policjanci. Krążyli po nim oszołomieni, z opróżnionymi stenami w zwieszonych rękach, chwiejnym i niepewnym krokiem. Zatrzymywali się co jakiś czas, by na moment przyklęknąć nad którymś z ciał, po czym wstawali i szli dalej. Jeden z nich podszedł bliżej i Raleigh rozpoznał w nim jasnowłosego kapitana, który złapał go przy ogrodzeniu. Był bez czapki, u bluzy munduru brakowało mu górnego guzika. Jego krótko obcięte włosy pociemniały od potu, który małymi kroplami zbierał się też na woskowobladym czole. Kapitan zatrzymał się o kilka kroków od Raleigha i spojrzał na niego. Mimo jasnych włosów brwi miał ciemne i grube. Jego oczy były żółte jak u lamparta. Raleigh domyślił się wreszcie, skąd to przezwisko. Te blade oczy podkreślone były teraz sinymi cieniami zmęczenia i stresu, a wargi mężczyzny suche i spękane. Patrzyli na siebie – czarny chłopak klęczący w pyle z martwą dziewczyną w ramionach i biały człowiek w mundurze, z bezużyteczną bronią w ręce. – Nie chciałem, żeby do tego doszło – powiedział Lothar De La Rey załamującym się głosem. – Przykro mi. Raleigh nie odpowiedział, w żaden sposób nie dał po sobie poznać, że w ogóle usłyszał czy zrozumiał. Lothar odwrócił się i wymijając zabitych i rannych poszedł schronić się za drucianą siatkę. Krew na ubraniu Raleigha zaczynała stygnąć. Kiedy ponownie dotknął policzka Amelii, poczuł, że i z niego uchodzi ciepło. Zamknął jej oczy i rozpiął bluzkę. Z dwóch ran wypłynęło niewiele krwi. Kule trafiły ją tuż poniżej dziewiczych piersi, zostawiając w bursztynowej skórze małe, czarne czeluście, oddalone od siebie zaledwie o kilka cali. Raleigh zanurzył dwa palce prawej ręki w tych krwawych otworach i poczuł resztki ciepła, promieniujące z jej ciała. – Trzymając palce na twym martwym ciele – szepnął – z palcami prawej ręki w twoich ranach przysięgam ci, ukochana, że cię pomszczę. Przysięgam na naszą miłość, moje życie i twoją śmierć, że to zrobię. W obliczu niepokoju i zamieszania, które pojawiły się po masakrze w Sharpeville, Yerwoerd wraz ze swym ministrem policji zadziałali twardo i zdecydowanie. Ogłoszono stan wyjątkowy w niemal połowie okręgów. Zarówno Afrykański Kongres Narodowy, jak i Kongres Panafrykański zostały zdelegalizowane, a ich zwolenników podejrzanych o zastraszanie ludności i podburzanie jej do zamieszek aresztowano i uwięziono zgodnie z przepisami o stanie wyjątkowym. Niektórzy oceniali liczbę zatrzymanych na osiemnaście tysięcy. Na początku kwietnia odbyło się posiedzenie rządu, na którym omawiano stan wyjątkowy. Shasa Courtney zaryzykował swoją polityczną karierę i wystąpił do premiera Yerwoerda z obszernym uzasadnieniem konieczności zniesienia prawa o przepustkach. Swoje wystąpienie przygotował niezwykle starannie, a jego szczere zaangażowanie w tę kwestię sprawiło, że błyszczał elokwencją jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Przemawiając czuł, jak krok po kroku zdobywa sobie przychylność kilku innych, ważnych członków gabinetu. – ...Za jednym zamachem moglibyśmy usunąć przyczynę niezadowolenia czarnych i wytrącić agitatorom najważniejszą broń z ręki – podkreślił. Trzej ministrowie poparli Shasę, głosując za zniesieniem przepustek, ale ze szczytu długiego stołu przyglądał im się Yerwoerd, z każdą chwilą coraz bardziej wściekły. W końcu skoczył na równe nogi. – Taka decyzja absolutnie nie wchodzi w grę. Omawiane przepustki służą jednemu celowi: kontroli napływu czarnych do miast. W ciągu kilku minut brutalnie uśmiercił propozycję, wyraźnie dając do zrozumienia, że wszelkie próby jej wskrzeszenia będą równoznaczne z politycznym samobójstwem każdego członka gabinetu, który je podejmie, bez względu na jego zasługi. Po kilku dniach sam Hendrik Yerwoerd znalazł się na skraju przepaści. Złożył wizytę w Johannesburgu, żeby dokonać otwarcia corocznej, wielkanocnej wystawy rolniczo-przemysłowej – Rand Easter Show. Wygłosił pełne otuchy przemówienie przed ogromnym tłumem gości, przybyłych na największą tego typu imprezę w kraju. Kiedy po skończeniu Yerwoerd usiadł wśród nie kończących się owacji, jakiś biały mężczyzna o niczym nie wyróżniającej się powierzchowności przecisnął się między rzędami krzeseł, na oczach wszystkich wyciągnął pistolet i celując w głowę Yerwoerda oddał dwa strzały. Premier runął na ziemię z twarzą we krwi, a ludzie z ochrony obezwładnili zamachowca. Oba pociski wystrzelone z małej odległości utkwiły w czaszce Yerwoerda i tylko jego wielka odporność i wola życia w połączeniu z umiejętnościami lekarzy zdołały go ocalić od śmierci. Po miesiącu Yerwoerd opuścił szpital i na nowo podjął obowiązki głowy państwa. Próba zamordowania go wydawała się pozbawiona jakichkolwiek racjonalnych pobudek, zamachowiec został więc uznany za chorego psychicznie i umieszczony w zakładzie zamkniętym. W trakcie tego procesu Yerwoerd zupełnie powrócił do zdrowia i zaprowadził w całym kraju spokój, a policja Manfreda De La Reya znów przejęła całkowitą kontrolę nad sytuacją. Reakcja międzynarodowej opinii publicznej na rzeź w Sharpeville i zastosowane później metody przywracania porządku w państwie była oczywiście bardzo krytyczna. Ameryka przodowała w potępieniu i po paru miesiącach nałożyła embargo na sprzedaż broni do Afryki Południowej. Więcej szkody niż reakcje obcych rządów wywołał krach na giełdzie w Johannesburgu, spadek cen papierów wartościowych i wywóz kapitału z kraju. Aby zapobiec rozwojowi sytuacji, szybko wprowadzono ścisłą kontrolę wszelkich operacji finansowych. Manfred De La Rey wyszedł z tego wszystkiego obronną ręką, zachowując pełnię dotychczasowej władzy i w znacznym stopniu umacniając swą pozycję. Zadziałał w sposób, jakiego od niego oczekiwano – silnie i zdecydowanie. Bez wątpienia był teraz jednym z najważniejszych członków gabinetu, na najlepszej drodze do objęcia sukcesji po Yerwoerdzie. Rozgromił Afrykański Kongres Narodowy i Kongres Panafrykański. Ich przywódcy byli w rozsypce, ukrywali się lub opuścili kraj. Po zapewnieniu bezpieczeństwa w państwie Hendrik Yerwoerd mógł wreszcie zająć się wyłącznie swoim wielkim dziełem – urzeczywistnieniem złotego snu Afrykanerów i ustanowieniem republiki. Termin referendum został wyznaczony na październik 1960 roku. Ludzie byli tak przejęci ideą oderwania się od Korony Brytyjskiej, a dyskusje jej zwolenników i przeciwników tak zagorzałe, że frekwencja wyniosła aż dziewięćdziesiąt procent. Yerwoerd sprytnie zadekretował, że o wynikach głosowania będzie decydować zwyczajna większość głosów, nie zaś przewaga dwóch trzecich. W dniu referendum dysponował tą większością – osiemset pięćdziesiąt tysięcy osób spośród miliona sześciuset dwudziestu pięciu tysięcy głosujących opowiedziało się za republiką. W marcu następnego roku Yerwoerd wraz ze swą świtą udał się do Londynu na konferencję państw Wspólnoty Brytyjskiej. Opuścił to spotkanie, ogłaszając światu: – W świetle opinii wyrażonych przez inne rządy krajów Wspólnoty na temat polityki rasowej rządu Południowej Afryki, a także w świetle ich planów na przyszłość wynikających z tych ocen oznajmiłem pozostałym premierom, że z chwilą uzyskania statusu republiki mój kraj rezygnuje z członkostwa we Wspólnocie. Manfred De La Rey zadepeszował do Yerwoerda z Pretorii: Ocalił Pan godność i honor swego kraju. Naród jest Panu winien dozgonną wdzięczność. Yerwoerd wrócił do domu okryty chwałą bohatera narodowego. W atmosferze euforii niewielu ludzi, nawet tych z angielskojęzycznej opozycji, zdawało sobie sprawę, ile strategicznie ważnych mostów spalił za sobą premier, ani jak zimne, gwałtowne i złowrogie prądy, o których mówił kiedyś Macmillan, będą w nadchodzących latach miotać południowym krańcem Afryki. Kiedy republika stała się faktem, Yerwoerd mógł wreszcie przystąpić do selekcji swych pretorian, którzy będą ją chronić i umacniać. Erasmus, dotychczasowy minister sprawiedliwości, który w czasie stanu wyjątkowego nie wykazał się ani wymaganą na swoim stanowisku bezwzględnością, ani zdecydowaniem, został wysłany do Rzymu jako ambasador nowo powstałej republiki, a Yerwoerd przedstawił rządowi dwóch nowych ministrów. Nowym szefem Ministerstwa Obrony został poseł z okręgu George w Prowincji Przylądkowej, Pieter W. Botha, a miejsce Erasmusa zajął Balthazar Johannes Vorster. Shasa Courtney znał go dobrze. Słuchając jego pierwszego wystąpienia na posiedzeniu gabinetu uświadomił sobie, jak bardzo ten człowiek przypomina Manfreda De La Reya. Byli niemal rówieśnikami. Vorster, podobnie jak Manfred, należał w czasie wojny do skrajnie prawicowej i pronazistowskiej partii Ossewa Brandwag walczącej ze Smutsem. Podczas gdy Manfred, jak było powszechnie wiadomo, spędził wojnę w Niemczech – choć bardzo niechętnie i wymijająco wypowiadał się na temat tego okresu w swoim życiu – John Vorster został na ten czas internowany do obozu koncentracyjnego Smutsa w Koffiefontein. Zarówno Vorster, jak i De La Rey skończyli Uniwersytet Stellenbosch – kuźnię afrykanerskich nacjonalistów. Ich kariery polityczne też przebiegały w podobny sposób. Co prawda Manfred zdobył miejsce w parlamencie w wyniku historycznych wyborów w 1948 roku, ale Vorster zasłynął w tych samych wyborach jako jedyny kandydat w historii Południowej Afryki, który przegrał zaledwie dwoma głosami. Później, w 1953 roku, potwierdził swoją klasę, wygrywając w tym samym okręgu Brakpan przewagą siedmiuset głosów. Teraz, kiedy zasiadali przy wspólnym stole w sali posiedzeń, ich fizyczne podobieństwo było uderzające. Obaj potężni i gburowaci, o twarzach buldogów, obaj twardzi, bezlitośni i niewzruszeni, stanowili zwięzłe portrety typowych Burów. Vorster upewnił Shasę co do tego, kiedy tylko zaczął mówić swoim pewnym i wyraźnym głosem, pochylając się agresywnie do przodu. – Musimy zdać sobie sprawę, że toczymy śmiertelną walkę z siłami komunizmu i że nie zdołamy przeciwstawić się rewolucji ani wyeliminować działalności wywrotowej, jeżeli będziemy ściśle przestrzegać ustaleń z Queensberry. Musimy odłożyć na bok stare przesądy w rodzaju nietykalności osobistej i uzbroić się w nowe prawodawstwo, które umożliwi nam wyprzedzanie posunięć wrogów, wyłapywanie ich przywódców i umieszczanie ich tam, gdzie będą dla nas nieszkodliwi. To zresztą nie jest nowy pomysł, panowie. Vorster uśmiechnął się do nich i Shasę uderzyło, jak figlarny uśmiech potrafi wygładzić surowe rysy tego człowieka. – Wszyscy wiecie, gdzie przyszło mi spędzić lata wojny, zresztą bez sądu ani prawa do obrony. Niech mi będzie wolno teraz powiedzieć, że to zrobiło swoje. Uchroniło mnie przed robieniem głupstw. Chcę władzy po to, żeby móc aresztować i bez sądu zamknąć na dziewięćdziesiąt dni każdego, kogo uznam za wroga państwa. Było to mistrzowskie wystąpienie i Shasa nie był zachwycony tym, że musi przemawiać jako następny, zwłaszcza że jego własna wizja przyszłości republiki nie należała do szczególnie optymistycznych. – W chwili obecnej najważniejsze są dwie sprawy – zwrócił się z powagą do zebranych. – Pierwsza to nałożone na nas przez Amerykanów embargo na zakup broni. Sądzę, że inne kraje, ulegając presji, wkrótce się do niego przyłączą. Pewnego dnia możemy się znaleźć w absurdalnej sytuacji, w której nawet Wielka Brytania odmówi sprzedaży broni niezbędnej do ochrony naszego państwa przed ewentualną agresją. – Niektórzy z siedzących przy stole wyglądali na zaniepokojonych i zdawali się nie dowierzać jego słowom. Shasa zapewnił ich: – Nie wolno nam lekceważyć histerii, która panuje w Ameryce na punkcie tego, co sami nazywają „prawami obywatelskimi”. Pamiętajcie, że wysłali wojsko, aby zagwarantować czarnym wstęp do białych szkół. – Słuchaczy przeraziła ta wzmianka, nie zauważył już oznak nieufności, więc ciągnął dalej: – Naród, który potrafi zdobyć się na coś takiego, jest zdolny do wszystkiego. Dążę do tego, żeby nasz kraj w ciągu najbliższych pięciu lat stał się całkowicie samowystarczalny pod względem broni konwencjonalnej. – Czy to jest możliwe? – spytał Yerwoerd ostro. – Tak sądzę. – Shasa skinął głową. – Na szczęście, ta ewentualność była już rozważana. Powołując mnie, panie premierze, sam pan mnie ostrzegł o możliwości wprowadzenia embarga. Yerwoerd przytaknął, a Shasa powtórzył: – A więc, samowystarczalność w dziedzinie broni konwencjonalnej w ciągu pięciu lat – zrobił krótką pauzę – a w dziedzinie broni nuklearnej w ciągu dziesięciu lat. Te słowa wystawiły ich zaufanie na zbyt ciężką próbę, posypały się okrzyki protestu i złośliwe pytania. Shasa uniósł ręce w uspokajającym geście. – Mówię śmiertelnie poważnie, panowie. Możemy tego dokonać. Jeżeli oczywiście zostaną spełnione pewne warunki. – Pieniądze – powiedział Hendrik Yerwoerd. Shasa skinął głową. – Tak, panie premierze, pieniądze. To prowadzi do kolejnej, ważnej sprawy, którą chciałem tu poruszyć – wziął głęboki oddech i przygotował się na wypowiedzenie niemiłej prawdy. – Od czasu strzelaniny w Sharpeville daje się zauważyć gwałtowny odpływ kapitału z naszego kraju. Cecil Rhodes zwykł mawiać, że obecność Żydów stanowi dobry omen. Kiedy się pojawiają, przedsiębiorstwo lub kraj ma zapewniony sukces, zaś gdy odchodzą, można oczekiwać najgorszego. Fakty są takie, panowie: nasi Żydzi zaczynają nas opuszczać. Musimy odwieść ich od tego zamiaru, a także nakłonić do powrotu tych, którzy już wyjechali. Salę znów ogarnęła fala wzburzenia. Partia Narodowa powstała na fali antysemityzmu w okresie międzywojennym, i choć obecnie nurt ten był znacznie osłabiony, ślady dawnej niechęci do Żydów wciąż dawały o sobie znać. – Taka jest prawda, panowie. – Shasa zignorował ich niezadowolenie. – Od czasu Sharpeville wartość prywatnego kapitału spadła do połowy poprzedniego stanu, a sytuacja na giełdzie jest najgorsza od strasznych czasów Dunkierki. Biznesmeni i inwestorzy na całym świecie są przekonani, że nasz rząd jest słaby i wkrótce skapituluje wobec sił komunizmu i ciemnoty. Uważają, że ten kraj ogarnia anarchia i chaos, czarne hordy palą nas i grabią, a biała cywilizacja jest o krok od śmierci w płomieniach. W odpowiedzi na tę kwestię zebrani roześmieli się drwiąco, ale John Vorster wtrącił gorzką uwagę: – Dopiero co przedstawiałem kroki, które należy podjąć. – Tak – Shasa szybko wrócił do przerwanego wątku, by nie dopuścić go do głosu. – Wiemy, że zagranica w swych opiniach opiera się na spaczonym obrazie naszej sytuacji. Wiemy, że nasz rząd nadal jest silny i stabilny, kraj prosperuje świetnie i posiada efektywną gospodarkę, znakomita większość ludzi w nim zamieszkałych, tak białych, jak i czarnych, jest posłuszna prawu i zadowolona ze swego losu. Zdajemy sobie sprawę, że stoi za nami nasz anioł stróż – złoto. Musimy tylko przekonać o tym wszystkim resztę świata. – Człowieku, myślisz, że to możliwe? – spytał szybko Manfred. – Tak, drogą dobrze zaplanowanej i zakrojonej na wielką skalę kampanii informującej biznesmenów na całym świecie o tym, co się u nas naprawdę dzieje – powiedział Shasa. – Wciągnąłem do współpracy większość czołowych przedstawicieli naszego przemysłu i handlu. Dotrzemy z tymi informacjami do całego świata na własny koszt. Trzeba zaprosić z zagranicy dziennikarzy, biznesmenów i wszystkich naszych przyjaciół, niech przyjadą i sami się przekonają, jak spokojny jest w rzeczywistości nasz kraj i do jakiego stopnia panujemy nad sytuacją, a przede wszystkim – jakie tu są rozległe możliwości. Shasa przemawiał jeszcze pół godziny. Kiedy skończył, poczuł się kompletnie wyczerpany własną żarliwością i przekonaniem o słuszności tego, co mówił, ale zauważył, że wysiłek się opłacił, że wreszcie mu uwierzyli. Czuł, że tragedia w Sharpeville wyzwoliła w nim nowe siły, dzięki którym może doprowadzić swój kraj do jeszcze większego dobrobytu. Shasa zawsze był elastyczny i miał zdumiewającą zdolność szybkiego odzyskiwania energii. Już w czasach, kiedy służył w lotnictwie i ludzie z jego eskadry siedzieli w mesie, jeszcze oszołomieni i rozbici po kolejnym locie bojowym, zawsze był pierwszym, który odzyskiwał rezon i rozładowywał napięcie sztubackimi żartami. Opuszczał teraz salę obrad całkowicie wyzuty z sił, kiedy jednak okrążył swym wspaniałym jaguarem górę i wjechał przez bramę Anreith do Weltevreden, siedział już za kierownicą wyprostowany, czując się znów pewnie i rześko. Było już dawno po zbiorach i robotnicy w winnicach przycinali pędy. Shasa zaparkował jaguara i zszedł miedzy rzędy nagich, bezlistnych krzewów, by porozmawiać z ludźmi i wesprzeć ich na duchu. Wielu z nich przybyło do Weltevreden, kiedy był jeszcze mały. Tutaj urodziły się ich dzieci. Shasa uważał ich prawie za członków własnej rodziny, a oni traktowali go w zamian jak swego patriarchę. Spędził z nimi pół godziny wysłuchując zwierzeń na temat ich małych trosk i problemów. Przerwał nagle i opuścił ich, ujrzawszy w oddali sylwetkę jeźdźca w pełnym galopie. Stojąc przy załomie kamiennej ściany, Shasa patrzył, jak Isabella ściąga cugle i zamarł, kiedy zdał sobie sprawę, co zamierza zrobić. Klacz nie była jeszcze dobrze wyszkolona, zresztą Shasa nigdy nie ufał jej humorom. Ściana z żółtego piaskowca miała pięć stóp wysokości. – Nie, Bella – wyszeptał. – Nie, dziecinko! Ale dziewczyna już skierowała się w stronę ściany. Klacz zareagowała odważnie. Jej mięśnie napięły się pod lśniącą skórą, Isabella poderwała ją w górę i skoczyły. Shasa wstrzymał oddech, ale nawet w chwili napięcia podziwiał wspaniały widok, który przedstawiały razem – klacz ulatująca w niebo, z przednimi nogami uniesionymi ponad pierś i uszami podanymi do przodu, i amazonka z gracją odchylona w siodle, z wygiętymi plecami, o cudownym, prężnym, młodym ciele, długich nogach i pięknych falujących piersiach, karminowych, roześmianych ustach i rozpuszczonych włosach lśniących czerwonawo w złocistym świetle chylącego się ku zachodowi słońca. Kiedy pokonały przeszkodę, Shasa odetchnął głęboko. Isabella skierowała ku niemu klacz. – Obiecałeś pojeździć ze mną, ojcze – skarciła go i choć Shasa miał ochotę zganić ją za niebezpieczny skok, zdołał się pohamować. Wiedział dobrze, że byłaby zdolna go natychmiast powtórzyć w odpowiedzi. Zastanawiał się, kiedy przestał mieć na nią jakikolwiek wpływ i uśmiechnął się ponuro, sam sobie udzielając odpowiedzi: dziesięć minut po tym, jak się urodziła. Klacz dreptała w miejscu. Isabella energicznym ruchem głowy odrzuciła włosy do tyłu. – Czekałam prawie godzinę! – Sprawy wagi państwowej... – zaczął Shasa. – To cię nie usprawiedliwia, ojcze. Obietnica to obietnica. – Jeszcze nie jest za późno – zauważył, a ona roześmiała się zadowolona, że udało się jej go sprowokować. – Ścigajmy się! Przegonię tego twojego grata. Meta przy stajniach! – Spięła klacz i ruszyła galopem. – To nie fair! – krzyknął za nią. – Masz za duże fory! – Ale ona tylko odwróciła się w siodle i pokazała mu język. Pobiegł do jaguara. Bella pojechała na przełaj przez pole i gdy dojechał do stajni, zdążyła już zsiąść z konia. Rzuciła cugle stajennemu, podbiegła do ojca i objęła go. Miała w swym repertuarze różne pocałunki. Ten, którym go teraz obdarowała, długi, przepełniony miłością i zakończony lekką pieszczotą w okolicy ucha, zarezerwowany był na wypadek, kiedy bardzo czegoś od niego chciała i bała się, że mógłby odmówić. Kiedy wciągał buty do konnej jazdy, siedziała obok niego na ławce, opowiadając zabawną historyjkę o swoim profesorze socjologii. – Na salę wlazł wielki, włochaty bernardyn, a profesor Jacobs zaraz na to: „Wolę, jeżeli psy same przychodzą się uczyć, niż gdyby to nauka miała ich szukać”. – Miała wrodzony dar naśladownictwa. Kiedy wychodzili ze stajni, wzięła go pod ramię. – Gdybym tylko mogła znaleźć takiego chłopaka jak ty, tato! Wszyscy są tacy strasznie ponurzy! – I niech zostaną tacy jak najdłużej – powiedział z przekonaniem. Wyciągnął ręce, by pomóc jej wsiąść na konia, ale ona zaśmiała się tylko i jednym skokiem znalazła się w siodle. – Chodź, ślamazaro, bo zaraz się ściemni! Shasa lubił przebywać z nią sam na sam. Urzekała go nagłymi zmianami nastroju i tematu rozmowy. Była inteligentna i miała błyskotliwe poczucie humoru, a do tego niezwykle piękną twarz i wspaniałe ciało, ale czuł się zaniepokojony faktem, że rzadko umiała się dłużej skoncentrować na jednej rzeczy. Sean był taki sam, wymagał ciągłych zachęt, by skupić uwagę na czymś, co nie dotrzymywało kroku jego temperamentowi. Shasa i tak się dziwił, że Isabella wytrzymała pierwszy rok studiów, musiał się jednak pogodzić z faktem, że nie zamierza ich skończyć. Im więcej o tym dyskutowali, tym bardziej była zniecierpliwiona. Nazywała uniwersyteckie studia udawaniem i dziecinadą. Kiedy argumentował, że sama przecież też jest jeszcze dzieckiem, nie mogła się opanować: – Och, tato, nic nie rozumiesz! – Czyżby? Myślisz, że nigdy nie byłem w twoim wieku? – Nie, do cholery, ale to było przecież w biblijnych czasach! – Damy nie przeklinają – upomniał ją odruchowo. Adoratorzy tłoczyli się wokół niej jak stado niewolników. Traktowała ich z chłodną obojętnością i szybko porzucała z iście kocim okrucieństwem. Jej niesforność rosła z dnia na dzień. Powinienem być dla niej od samego początku bardziej surowy, pomyślał Shasa ponuro i uśmiechnął się. Ale co tam, do diabła, jest przecież moją jedyną pociechą, a wkrótce i tak mnie opuści. – Czy wiesz, że kiedy się tak uśmiechasz, jesteś najbardziej seksownym mężczyzną na świecie? – przerwała jego myśl. – A co ty możesz o tym wiedzieć, młoda damo? – spytał burkliwie, skrywając zadowolenie. – Powiedzieć ci? – Spojrzała na niego hardo. – Nie, wielkie dzięki – zaprotestował pośpiesznie. – Mógłbym z wrażenia dostać przepukliny. – Mój biedny staruszek. – Zbliżyła swoją klacz, aż ich kolana się zetknęły, przechyliła się w siodle i objęła go. – No, dobrze, Bella – uśmiechnął się. – A teraz powiedz, czego ode mnie chcesz? Twoja ciężka artyleria już zrównała z ziemią moje fortyfikacje. – Oj, tato, nie rób ze mniej takiej intrygantki. Pościgajmy się do boiska, dobrze? Dał jej fory, utrzymując cały czas nos swego ogiera tuż za jej strzemieniem, gdy galopowali ze wzgórza. Mimo to, kiedy dotarli do mety, tryskała radością z powodu wygranej. – Dostałam list od matki – powiedziała nagle, obracając się do niego w siodle. Przez chwilę Shasa nie rozumiał, o co jej chodzi, potem uśmiech na jego twarzy zgasł. Spojrzał na swego złotego rolexa. – Wracajmy już. – Chciałabym z tobą porozmawiać o matce. Nie zamieniliśmy na jej temat ani słowa od czasu waszego rozwodu. – Nie ma o czym mówić. Nie ma dla niej miejsca w naszym życiu. – Nie. – Isabella potrząsnęła głową. – Ona chce się ze mną zobaczyć, ze mną i z Mickeyem. Prosi, żebyśmy odwiedzili ją w Londynie. – Nie ma mowy – powiedział zapalczywie. – To moja matka! – Zrzekła się tej funkcji na piśmie. – Chcę się z nią spotkać. Ona też tego pragnie. – Porozmawiamy o tym innym razem. – Porozmawiamy teraz. Dlaczego nie chcesz pozwolić mi jechać? – Twoja matka dopuściła się rzeczy przekraczających wszelkie granice. Mogłaby wywrzeć na ciebie zły wpływ. – Nikt nie ma na mnie wpływu, chyba że sama tego chcę. A w ogóle, co ona takiego zrobiła? Nikt mi tego nigdy nie wytłumaczył. – Popełniła potworną zbrodnię z premedytacją. Zdradziła wszystkich – swojego męża, ojca i dzieci, a także swój kraj. – Nie wierzę. – Bella znów potrząsnęła głową. – Matka zawsze była taka dobra. – Nie opowiem ci szczegółów, bo nie mogę i nie chcę, Bello. Po prostu uwierz mi, że gdybym jej stąd nie wypędził, stanęłaby przed sądem pod zarzutem zamordowania własnego ojca i zdrady stanu. Do stajni dojechali w milczeniu, ale kiedy znaleźli się na dziedzińcu i zsiedli z koni, Isabella powiedziała cicho: – Powinna mieć szansę wytłumaczyć się sama przede mną. – Mogę ci zabronić jechać. Nie jesteś jeszcze pełnoletnia. Wiesz jednak dobrze, że tego nie zrobię, proszę cię tylko, żebyś nie spotykała się z tą kobietą. – Tato, przykro mi, ale Mickey jedzie, a ja razem z nim. – Zobaczyła wyraz jego twarzy i podeszła do niego szybko. – Proszę cię, postaraj się zrozumieć. Kocham cię, ale ją także kocham. Muszę pojechać! Dojechali do domu nie wypowiadając ani słowa. Dopiero kiedy Shasa zaparkował i wyłączył silnik, spytał: – Kiedy? – Jeszcze nie zdecydowaliśmy. – Coś ci powiem. Pojedziemy kiedyś do Szwajcarii na narty, albo do Włoch, pooglądać zabytki. Możemy nawet wpaść do Paryża i kupić ci trochę nowych ubrań. Bóg jeden wie, jak niewiele ich masz! – Mój kochany ojcze, jesteś starym szczwanym lisem! Kiedy pogodzeni wspinali się po frontowych schodach Weltevreden, wciąż się jeszcze śmieli. Centaine wychodziła właśnie ze swego gabinetu do hallu. Widząc ich zerwała z nosa okulary w złotej oprawce. Nie znosiła, kiedy ktoś z rodziny ją w nich oglądał. – Co wam tak wesoło? Bella jest podejrzanie zadowolona. Na co cię tym razem namówiła? Nie czekając na odpowiedź, wskazała na podłużny kształt długości około dziesięciu stóp, owinięty w kilka warstw brązowej juty i leżący na czarno-białej marmurowej posadzce. – Shasa, to przyszło rano na twoje nazwisko i wala się cały czas po domu. Bardzo cię proszę, pozbądź się tego, cokolwiek to jest! Po śmierci Blaine’a Centaine prawie przez rok mieszkała samotnie w Rhodes Hill, dopóki Shasa nie zdołał namówić jej na powrót do Weltevreden. Wprowadziła w domu ścisły rygor, do którego wszyscy musieli się dostosować. Co to, u licha, może być? Shasa spróbował podnieść podłużny pakunek za jeden koniec, ale zaraz mruknął zasapany: – To jest chyba z ołowiu! – Poczekaj, ojcze! – zawołał Garry, zbiegając ze schodów i przeskakując po trzy stopnie naraz. – Ja to zrobię! Gdzie mam to zanieść? – Dziękuję, Garry. Chyba najlepiej do pokoju myśliwskiego. Garry lubił popisywać się swoją siłą. Z łatwością podniósł tajemniczy, ciężki przedmiot, przetransportował go, zręcznie manewrując w korytarzu, do pokoju myśliwskiego i położył na lwiej skórze przed kominkiem. – Czy mam rozpakować? – spytał i nie czekając na odpowiedź przystąpił do dzieła. Isabella przysiadła na biurku, zdecydowana niczego nie przegapić. Czekali w milczeniu, dopóki Garry nie odwinął ostatniej warstwy juty i nie wstał. – Jakie to wspaniałe – westchnął Shasa. – Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego. Był to pojedynczy, zakrzywiony kieł słonia długości prawie dziesięciu stóp. Z jednej strony miał w obwodzie tyle, co kibić dziewczyny, z drugiej zakończony był ostrym szpicem. – Musi ważyć co najmniej sto pięćdziesiąt funtów – powiedział Garry – ale popatrzcie tylko na wykonanie! Shasa wiedział, że tylko w Zanzibarze żyją rzemieślnicy, którzy potrafią robić takie rzeczy. Kieł na całej długości pokryty był wyrzeźbionymi pięknie i z najdrobniejszymi szczegółami scenami myśliwskimi. – Jest piękny. – Nawet Isabella była pod wrażeniem. – Od kogo to? – Widzę kopertę – Shasa wskazał na leżące w nieładzie zwoje juty. Garry podniósł ją i podał ojcu. W środku była kartka papieru, wyrwana z notesu. Obóz nad Toną, Kenia. Drogi Tato, Najlepsze Życzenia Urodzinowe! Dziś przez cały dzień będę o Tobie myślał. To moje największe do tej pory trofeum – 146 funtów przed obróbką. Może byś tu przyjechał i zapolował ze mną? Sean Trzymając list Shasa przykucnął i pogładził drugą ręką wypolerowaną, kremową powierzchnię kła. Płaskorzeźby przedstawiały wielkie stado słoni składające się z setek sztuk – stare i młode samce, samice i małe słoniątka, wszystkie biegły spiralnym szlakiem przez całą długość kła, proporcjonalnie malejąc w miarę zbliżania się do ostrego końca. Atakowali je myśliwi – na początku odziani w lwie skóry i uzbrojeni w łuki i zatrute strzały, dalej dzierżący specjalne włócznie o szerokich grotach, a na końcu tej pierwotnej kawalkady jeźdźcy na koniach, wyposażeni w nowoczesną broń. Było to piękne, prawdziwe, a zarazem tragiczne. Jednak myśli Shasy nie zaprzątało ani to piękno, ani tragizm, kiedy powiedział zachrypniętym głosem: – Teraz proszę, zostawcie mnie samego. – Nie odwrócił się do nich, nie chciał, żeby widzieli jego twarz. O dziwo, tym razem Isabella bez dyskusji wzięła Garry’ego za rękę i oboje wyszli z pokoju. – Nie zapomniał o moich urodzinach – mruknął Shasa do siebie, głaszcząc kieł. – Nie zapomniał o nich ani razu, odkąd go tu nie ma. – Odkaszlnął i wstał gwałtownie. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę, głośno wytarł nos, a potem osuszył oczy. – A ja nawet do niego nie napisałem, nie odpowiedziałem na żaden jego list. – Schował chustkę i podszedł do okna. Patrzył na trawnik, po którym przechadzały się pawie. – Jakież to głupie i okrutne, że to właśnie on był zawsze moim najukochańszym synem z całej trójki. Boże, oddałbym wszystko, żeby móc go znów zobaczyć. Deszcz tworzył mlecznoszarą zasłonę, niczym dym zasnuwał gęste bambusowe lasy, porastające wierzchołki gór Aberdare. Szli we czterech jeden za drugim, z tropicielem z plemienia Ndorobo na czele, podążając śladem pozostawionym na leśnej ziemi pośród opadłych bambusowych liści. Trop miał kolor i konsystencję płynnej czekolady. Sean Courtney szedł jako drugi. Osłaniał tropiciela i czuwał na wypadek nagłego niebezpieczeństwa. Był najmłodszy z trójki białych, ale dowództwo w naturalny sposób przypadło właśnie jemu. Nikt tego nie kwestionował. Trzeci w kolejności, Alistair Sparks, był najmłodszym synem białego kenijskiego osadnika, znakomitym strzelcem, urodzonym buszmenem i rekordzistą w dziedzinie wytrzymałości, ale przy tym też leniem i obibokiem. Potrzebował naprawdę silnych bodźców, by wykazać się swoimi umiejętnościami. Pochód zamykał Raymond Harris. Miał prawie pięćdziesiąt lat, był przesiąknięty malarią i ginem, ale w swoim czasie zaliczał się do grona najlepszych białych łowców we Wschodniej Afryce. Przekazywał Seanowi całą swoją wiedzę dopóty, dopóki uczeń nie przerósł mistrza. Teraz Raymond zadowalał się trzymaniem tylnej straży i czekaniem, aż Sean i tropiciel Matatu doprowadzą ich do zwierzyny na odległość strzału. Matatu nie miał na sobie nic poza brudną, postrzępioną przepaską wokół bioder. Deszcz spływał małymi strumyczkami po jego lśniącej, czarnej skórze. Matatu odnajdywał trop kierując się instynktem i nadludzko wyczulonymi zmysłami, jak dzikie leśne zwierzę. Szli już dwa dni, przerywając marsz dopiero nocą, po zapadnięciu ciemności, i podejmując go na nowo z pierwszym brzaskiem dnia. Ślad był świeży, jeszcze ciepły, a Sean był chyba najlepszym tropicielem, jakim mógł zostać biały człowiek. Ocenił, że od ofiar dzieli ich jeszcze tylko cztery do pięciu godzin marszu i że dystans ten szybko maleje. Uciekinierzy wspięli się na urwiste zbocze bezimiennego wzgórza z zamiarem przecięcia jego grzbietu tuż poniżej szczytu. Miejsce to kilkakrotnie mignęło Seanowi przed oczami poprzez gęste sklepienie bambusów nad ich głowami i strugi ulewnego deszczu. Nagle Matatu zatrzymał się, a Sean cmoknął ostrzegawczo i zamarł z kciukiem na bezpieczniku swego wielkiego gibbsa. Po chwili Matatu niespodziewanie skręcił w bok, opuszczając trop. Szybko i bezszelestnie niczym czarny wąż prześlizgnął się w dół pochyłości, z dala od kierunku i drogi, którą poruszała się śledzona zwierzyna. Gdyby to było pięć lat temu, kiedy Sean po raz pierwszy wziął ze sobą Matatu na polowanie, pewnie by zaprotestował i próbował zmusić go do pozostania na tropie, teraz jednak bez słowa udał się za tropicielem. Choć porządnie wyciągał nogi, z trudem nadążał za Matatu na tyle, żeby przynajmniej nie stracić go z oczu. Sean miał na sobie płaszcz z małpich skór, taką samą włochatą czapkę na swoich granatowoczarnych włosach i somalijskie sandały ze skóry słonia. Jego ramiona, nogi i twarz pokryte były ciemną mieszaniną zjełczałego sadła hipopotama i sadzy. Nie kąpał się od dwóch tygodni. Wyglądał i śmierdział tak samo jak ci, na których polował. Tropili pięcioosobową bandę Mau Mau – członków sławnego gangu dowodzonego przez samozwańczego generała Kimathiego. Pięć dni temu zaatakowali oni jedną z plantacji kawy u podnóża gór w pobliży Nyeri. Po schwytaniu białego nadzorcy wypatroszyli go, a do ust włożyli mu obcięte genitalia. Jego żonie odrąbywali maczetami po kawałku ręce i nogi, poczynając od kostek i nadgarstków, a kończąc na pachwinach i barkach. Sean i jego grupa zwiadowców dotarli do plantacji w niecałe dwanaście godzin po odejściu bandy. Zostawili na dole landrovera i dalej szli na piechotę. Matatu prowadził ich prosto w dół zbocza. Dołem płynął wąski, srebrzysty, rwący potok. Sean zrzucił ubranie i nago wszedł do wody. Zimno przeniknęło go na wskroś, aż do bólu kości. Woda z hukiem przewalała się nad jego głową, ale zdołał przenieść linę na drugi brzeg i bezpiecznie przeprowadzić pozostałych. Matatu przeprawił się jako ostatni, niosąc ubranie i broń Seana, po czym natychmiast znów zniknął jak leśny duch. Sean pobiegł za nim, drżąc z zimna i dźwigając na sobie oprócz broni i ekwipunku, brzemię przemoczonych, ciężkich skór. Z zarośli przed nimi wybiegło stado bawołów, ich ciężki odór drażnił nozdrza długo po tym, jak zniknęły. Seanowi mignęła przed oczami duża, rudawa antylopa z pionowymi białymi pasami na masywnym tułowiu i głową uwieńczoną wspaniałymi spiralnymi rogami. To była bongo. Od jakiegoś bogatego Amerykanina mógłby zażądać tysiąca dolarów za ustrzelenie tej najrzadszej i najbardziej poszukiwanej z antylop. Zwierzę rozpłynęło się wśród bambusowych pni. Matatu prowadził ich bez jakiegoś widocznego celu czy kierunku, ostatni ślad widzieli trzy godziny temu. W pewnej chwili Matatu przeciął jedną z nielicznych w tym lesie polanek i znów się zatrzymał. Obejrzał się przez ramię i uśmiechnął się do Seana. Jego twarz wyrażała taką samą bezgraniczną radość, z jaką gończy pies obwieszcza swemu ukochanemu panu odnalezienie tropu. Sean podszedł do niego i spojrzał na świeży ślad. Nie mógł zrozumieć, jak Matatu tego dokonał. Próbował go o to zapytać, ale drobny, pomarszczony gnom uśmiechnął się tylko, jakby zmieszany, i spuścił głowę. Była w tym jakaś magia, wykraczająca poza zwykłą spostrzegawczość i dedukcję. Matatu po prostu porzucił nagle wyraźny ślad i obrał najmniej prawdopodobny kierunek, biegł na oślep przez bambusowe bezdroża, wspinał się na dziewicze szczyty, aby wreszcie ponownie nań natrafić nieomylnym instynktem wędrownej jaskółki, a przy tym skrócić pogoń o trzy cenne godziny. Sean uścisnął jego ramię, a Ndorobo zakołysał całym ciałem ze szczęścia. Od ściganej bandy dzieliła ich niecała godzina, lecz deszcz i mgła spowodowały, że zmrok zapadł przedwcześnie. Sean dał znak Matatu. Przez cały ten dzień żaden z nich nie wypowiedział ani jednego słowa. Ludzie, na których polowali, zaczynali popełniać błędy. Na początku zacierali ślady i mylili tropy tak zręcznie, że nawet Matatu miał kłopoty z ich właściwym odczytywaniem i gubił drogę. Teraz jednak czuli się już pewnie i bezpiecznie. Odłamywali młode, soczyste pędy bambusa i żuli je podczas marszu, zostawiając za sobą doskonale widoczne na roślinach świeże rany. Stąpali ciężko, wyraźnie zmęczeni, zostawiając ślad, którym Matatu szedł jak bitą drogą. Jeden z uciekinierów nawet załatwił się na szlaku, nie zadając sobie trudu zamaskowania odchodów. Były jeszcze ciepłe. Matatu znów uśmiechnął się do Seana przez ramię i energicznym gestem dłoni pokazał: „Bardzo blisko!” Sean zwolnił zamek gibbsa, uważając, by nie zrobić przy tym najmniejszego hałasu, i usunął z komór oba naboje. Na ich miejsce wsunął dwa inne, wyjęte ze skórzanej ładownicy, którą nosił pod futrzaną peleryną. Niezgrabne, tęponose pociski kaliber 577 były grubsze od kciuka i pokryte miedzianym płaszczem. Miały miękkie, ołowiane czubki, dzięki czemu po trafieniu w ciało rozpłaszczały się przybierając kształt grzyba, ryjąc w tkance szerokie dziury i powodując straszliwe spustoszenie. Rytuał zamiany amunicji stanowił mały przesąd Seana. Robił to zawsze, gdy dobiegała końca jakaś niebezpieczna rozgrywka. Zamknął komory broni tak samo ostrożnie i cicho, jak je otworzył, po czym spojrzał na dwóch mężczyzn znajdujących się za nim. W pomalowanej na czarno twarzy Alistaira błyskały tylko białka oczu. Miał ze sobą karabin Brena. Seanowi nie udało się go przekonać, żeby wziął co innego. Bren był bardzo ciężki i miał zbyt długą lufę, ale Alistair przepadał za bronią automatyczną. – „Kiedy ścigam Mickey Mau Mouse, wolę, żeby w powietrzu było aż niebiesko od ołowiu, przyjacielu. W ten sposób nikt nie ma szans wepchnąć mi moich własnych jaj do ust” – mawiał z tym swoim flegmatycznym uśmiechem. Ray Harris dał Seanowi z tyłu optymistyczny znak uniesionymi kciukami, ale strumienie deszczu i potu wyżłobiły na jego twarzy pokrytej kamuflażem białe bruzdy i Sean dostrzegł wyzierające spod czarnej maski zmęczenie i strach. Staruszek się już kończy, pomyślał beznamiętnie, trzeba go będzie niedługo odstawić. Ray był uzbrojony w półautomatycznego stirlinga. Sean podejrzewał, że nie może sobie już pozwolić na dźwiganie czegoś solidniejszego. – To dobra broń w walce bezpośredniej – tłumaczył swój wybór Ray, a Sean nie zawracał sobie głowy dyskusją na ten temat, choć wiedział, że małe, dziewięciomilimetrowe kule rykoszetowały o najcieńsze gałązki i były bezużyteczne w gęstych bambusowych zaroślach, porastających Aberdary, natomiast wielkie, sześćsetgramowe pociski z jego gibbsa mogły przedrzeć się przez każde zarośla, nie tracąc przy tym impetu, i wyrwać z Mau Mau wnętrzności, a stosunkowo krótka, dwudziestocalowa lufa była idealna w gąszczu, umożliwiając w razie potyczki szybkie manewrowanie bronią na wszystkie strony, bez obawy zaklinowania się wśród gałęzi. Sean cmoknął cicho i Matatu podążył dalej tropem, posuwając się miękkimi, bezszelestnymi, pozornie niezdarnymi susami. Mógł tak biec dzień i noc bez śladu zmęczenia. Pokonali jeszcze jedno gęsto zarośnięte zbocze. U jego stóp Matatu znów się zatrzymał. Było już tak ciemno, że Sean musiał podczołgać się do niego i przyklęknąć, żeby dostrzec ślady. Upłynęła prawie minuta, nim odczytał ich sens, mimo że Matatu zdążył wskazać już nowe, które pojawiły się z prawej strony. Sean przywołał gestem Raya i przytknął usta do jego ucha: – Spotkali swoich kumpli, prawdopodobnie z głównej bazy. Ośmioro, w tym trzy kobiety. Jest ich teraz trzynaścioro – śliczna, szczęśliwa trzynastka. Kiedy to mówił, zrobiło się jeszcze ciemniej, a z czarnofioletowego nieba znów zaczął siąpić deszcz. Po kolejnych pięciuset jardach Matatu zatrzymał się po raz ostatni. Sean zdołał tylko dostrzec białe wnętrze jego dłoni, dającej znak do przerwania marszu. Trop niknął w mroku. Każdy z nich wybrał sobie pień drzewa, pod którym ułożył się na spoczynek. Dla bezpieczeństwa uformowali krąg, kładąc się z głowami zwróconymi na zewnątrz. Sean przygarnął Matatu pod swoją małpią skórę, jak zmęczonego tropieniem myśliwskiego psa. Drobne, wychudłe ciało Murzyna było zziębnięte i mokre, niczym pstrąg wyłowiony z górskiego potoku. Pachniało ziołami, spleśniałymi liśćmi i dzikością. Zjedli po kawałku twardego, solonego mięsa bawołu i zimne placki kukurydziane, po czym zasnęli, przytuleni do siebie, ogrzewając się wzajemnie. Krople deszczu kapały na przykrywającą ich kosmatą kołdrę. Matatu dotknął policzka Seana, który obudził się natychmiast i w absolutnej ciemności odbezpieczył gibbsa, leżącego w poprzek jego kolan. Usiadł sztywno i zaczął czujnie nasłuchiwać. Tuż obok niego Matatu wciągnął powietrze przez nos. Sean po chwili uczynił to samo. – Dym? – szepnął i obaj zerwali się na nogi. Sean poszedł obudzić Alistaira i Raya. Ruszyli w mrok, trzymając jeden drugiego za pas, żeby się nie pogubić. Zapach dymu pojawiał się nieregularnie, ale był coraz wyraźniejszy. Upłynęły prawie dwie godziny, zanim Matatu posługując się jedynie węchem i słuchem, zlokalizował wreszcie obozowisko Mau Mau. W końcu dostrzegli niewyraźny blask ogniska. Usłyszeli ich pomimo kapiącego wokół deszczu – ciche kaszlnięcie, stłumiony odgłos chrapania, kobiecy jęk przez sen. Sean i Matatu rozdzielili stanowiska. Upłynęła jeszcze godzina. Alistair ukrył się na stoku czterdzieści stóp powyżej dogasającego ogniska. Raymond zajął miejsce po drugiej stronie wśród skał na brzegu strumienia. Sean i Matatu leżeli w zaroślach tuż obok ścieżki, wiodącej do obozowiska. Sean przełożył lufę gibbsa przez lewe przedramię, trzymając kciuk prawej dłoni na dźwigni bezpiecznika. Przykrył siebie i Matatu małpią skórą, ale mimo ciepła nie czuli senności. Byli spięci do ostatecznych granic. Sean czuł, jak drobne ciało Ndorobo niecierpliwie drży z gotowości. Murzyn zachowywał się jak gończy pies, który chwycił w nozdrza zapach ofiary. Brzask przyszedł nieoczekiwanie. Najpierw Sean zdał sobie sprawę, że widzi swoją rękę trzymającą gibbsa, potem przed jego oczami zamajaczyła lufa. Spojrzał wyżej i zobaczył pasemko dymu, ulatujące ku prześwitującemu już przez gąszcz bambusów niebu. Rozwidniało się szybko. Sean widział już po obu stronach ogniska dwa prymitywnie sklecone szałasy, wysokie na jakieś trzy stopy. Wydało mu się, że pod jednym z nich dostrzega jakiś ruch, jakby ktoś przewracał się na drugi bok i naciągał na głowę służącą za koc skórę. Znów ktoś odkaszlnął z nieprzyjemnym charkotem. Obóz się budził. Sean spojrzał w górę stoku i w stronę łożyska strumienia. Widział połysk wypolerowanych przez wodę kamieni. Nie dostrzegł nigdzie śladu ukrytych tam myśliwych. Blask poranka stawał się coraz jaskrawszy. Sean na chwilę przymknął oczy i znów je otworzył. Widział dokładnie pręty podtrzymujące znajdujący się bliżej niego szałas i nieco mniej wyraźnie ciemną sylwetkę leżącego pod nim człowieka, owiniętego w skórę. Za dwie minuty będzie można zacząć, pomyślał. Inni też byli tego świadomi. Wszyscy mieli już za sobą niezliczone poranki spędzone przy gnijących ciałach świń czy antylop w oczekiwaniu na lamparta, który skusi się na przynętę. Umieli wyczuć tę magiczną chwilę, kiedy widoczność była już na tyle dobra, by mogli oddać celny strzał. Tego ranka gibbs miał wystrzelić pierwszy, nim przyłączą się bren i stirling. Sean znów zamknął oczy. Kiedy je otworzył, zobaczył, że człowiek w bliższym szałasie siedzi spoglądając w jego stronę. Poczuł nagły skurcz w trzewiach na myśl, że został odkryty i mało brakowało, a otworzyłby ogień. Opanował się jednak, gdy ten ktoś zwrócił wzrok w inną stronę. Niespodziewanie siedząca postać odrzuciła skórzane okrycie i wyszła na zewnątrz. Sean zobaczył, że to kobieta, jedna z tych, które kręcą się zawsze w pobliżu obozów Mau Mau – zdaniem Seana tak samo okrutne i zdeprawowane jak ich męscy pobratymcy. Podeszła do wygasającego ogniska. Miała na sobie jedynie krótką spódniczkę z jakiejś wyblakłej tkaniny. Jej spiczaste piersi sterczały wysoko, a gładka skóra lśniła w łagodnym blasku poranka jak świeżo wykopany antracyt. Ruszyła prosto na Seana. Choć ruchy miała sztywne i niezgrabne po nocy, zauważył, że jest młoda i ładna. Jeszcze parę kroków i wpadłaby na niego, zatrzymała się jednak znowu i ziewnęła, ukazując zęby, lśniące bielą w słabym blasku poranka. Stojąc przodem do Seana zadarła spódniczkę i rozchyliła kolana, lekko pochylając głowę. Strugi moczu hałaśliwie uderzały o ziemię, drażniąc jego nozdrza ostrą wonią amoniaku. Była tak blisko, że nie musiał nawet unosić broni do ramienia. Strzelił jej w brzuch. Ciężki gibbs odskoczył do tyłu w jego dłoniach, a pocisk poderwał dziewczynę do góry i złamał ją wpół, wyszarpując w talii dziurę, w której mogłaby zmieścić się jej głowa. Zwiotczała i upadła na wilgotne leśne poszycie miękko i płasko jak puste ubranie. Kiedy z szałasu wyskoczył drugi Mau Mau, Sean dał ognia jeszcze raz. Wystrzał z gibbsa zabrzmiał jak trzaśniecie wielkich, stalowych drzwi. Murzyn wpadł z powrotem do szałasu z rozpłataną na dwoje klatką piersiową. Sean trzymał między palcami lewej dłoni kolejne dwa naboje. Otworzył komory gibbsa, wytrząsnął za siebie łuski, wsunął na ich miejsce nowe kule i zamknął broń – wszystko niemal jednym płynnym ruchem. Bren i stirling włączyły się do akcji. Ich lufy wyrzucały z siebie serie błysków wyglądające niczym sztuczne ognie w ciemnościach, a kule z furkotem uderzały w opadłe liście i świszczały przeraźliwie, rykoszetując wśród zarośli. Sean strzelił ponownie, powalając kolejną nagą sylwetkę, która rozpłaszczyła się na miękkiej ziemi, jakby przejechał po niej parowóz. Kolejny strzał był zbyt pośpieszny. Gibbs zagrzmiał, ale Mau Mau zdołał się uchylić i pocisk trafił go w bark, odstrzeliwując ramię tak, że zwisło na strzępie skóry. W tym momencie huknął stirling Raymonda i dokończył dzieła. Sean ponownie załadował broń i oddał dwa kolejne, precyzyjne strzały. Zanim zdążył powtórzyć operację, w obozowisku zaległa cisza, zamilkły także bren i stirling. Nie dostrzegł najmniejszego ruchu. Wszyscy trzej byli świetnymi strzelcami, zresztą z tej odległości nie sposób było chybić. Sean odczekał pełne pięć minut. Tylko głupiec szedłby śmierci na spotkanie. Potem ostrożnie uniósł się na kolana, trzymając przy piersi broń gotową do strzału. Ostatni Mau Mau nie wytrzymał. Do tej pory udawał zabitego leżąc w dalszym z szałasów, teraz zaś uznał widocznie, że atakujący osłabili czujność i nadszedł właściwy moment. Wyskoczył z ukrycia jak królik z nory i popędził ku kępie bambusów na końcu polanki. Alistair nie mógł wycelować, bo zasłaniał mu szałas, ale dał ognia na wszelki wypadek. Kule dosięgły tylko prymitywnego schronienia Mau Mau. Ray, stojący nad strumieniem, był w lepszej sytuacji, ale spóźnił się o ułamek sekundy. Pod wpływem zimna odezwała się znów jego malaria, sprawiając, że zadrżała mu ręka. Gąszcz bambusów pochłonął lekkie, dziewięciomilimetrowe pociski zupełnie tak, jakby strzelał w stóg siana. Przez pierwsze dziesięć kroków uciekającego chroniła przed wzrokiem Seana ściana najbliższego szałasu. Potem Sean dostrzegł go tylko na moment, kiedy ten znikał już wśród bambusów, ale to mu wystarczyło. Wycelował w jednej chwili, trzymając masywną broń tak, jakby zamierzał ustrzelić uciekającą kuropatwę. Choć nie widział uciekiniera wśród bambusów, końcem krótkiej lufy śledził instynktownie jego bieg, cały czas celując w miejsce, gdzie według niego powinien się znajdować. Wreszcie gibbs bluznął czerwonym ogniem, wydając gniewny odgłos. Potężny pocisk przebił bambusową ścianę, a stojący obok Seana Matatu, usłyszawszy nieomylny dźwięk kuli uderzającej w żywe ciało, krzyknął radośnie: – Piga! Trafiony! – Szukaj śladów krwi – rozkazał Sean i mały Ndorobo skoczył przez polankę. Nie było to jednak potrzebne. Mau Mau leżał tam, gdzie dosięgnął go pocisk, który przeorał bambusowy gąszcz, nie zmieniając kierunku lotu nawet o włos. Ray i Alistair z bronią gotową do strzału weszli do obozowiska i zaczęli sprawdzać ciała, żeby przekonać się, czy nikt nie przeżył. Jedna z kobiet jeszcze oddychała, choć na jej wargi wystąpiła już różowa piana. Ray dobił ją strzałem w skroń. – Sprawdź, czy nikt nie uciekł – nakazał Sean Matatu w suahili. Ndorobo szybko okrążył obóz w poszukiwaniu śladów, po czym wrócił z uśmiechem na ustach. – Wszyscy tu! – powiedział. – Wszyscy nieżywi! Sean rzucił mu gibbsa i wyciągnął z pochwy myśliwski nóż o rękojeści z kości słoniowej. – Niech cię cholera, człowieku – zaprotestował Ray, kiedy Sean podszedł do swej pierwszej ofiary – ale z ciebie skurwysyn. – Widział już nieraz, jak Sean to robił, ale choć sam był twardym, pozbawionym uczuć człowiekiem, który przez trzydzieści lat zarabiał na życie przelewając cudzą krew, kiedy patrzył, jak Sean kuca przy ciele i ostrzy nóż o wnętrze dłoni, zrobiło mu się niedobrze. – Robisz się miękki, staruszku – uśmiechnął się do niego Sean. – Wiesz przecież, jakie świetne się z tego robi kapciuchy na tytoń. Ujął pierś martwej dziewczyny i naciągnął dobrze skórę, zanim przytknął do niej ostrze. Shasa znalazł Garry’ego w sali konferencyjnej. Zawsze przychodził dwadzieścia minut wcześniej niż pozostali członkowie zarządu, żeby uporządkować wydruki komputerowe i jeszcze raz przejrzeć swoje notatki przed posiedzeniem. Shasa i Centaine pokłócili się ostro, nim zdecydowali się go włączyć do zarządu Courtney Mining. – Zmarnujesz każdego konia, jeżeli będziesz go za bardzo poganiać. – Nie mówimy teraz o grze w polo – odparła cierpko Centaine – a poza tym, nie ma mowy o żadnym poganianiu. Zresztą Garry ma dobre zęby, skoro już taką przyjąłeś metaforę. Jeżeli będziemy go powstrzymywać, nie doda mu to pewności siebie. Możemy go zniechęcić, a nawet utracić. Myślę, że nadszedł dobry moment, by mu trochę popuścić cugli. – Mnie kazałaś czekać dużo dłużej. – Bo dłużej dojrzewałeś, a poza tym była wojna. W jego wieku latałeś tylko na tych swoich samolotach i włóczyłeś się po Abisynii. Tak więc Garry wszedł do zarządu i jak wszystko inne w swoim życiu, potraktował to bardzo poważnie. Teraz podniósł wzrok znad papierów i zobaczył ojca w drugim końcu sali. – Słyszałem, że pożyczasz pieniądze na własny rachunek – powiedział Shasa oskarżycielskim tonem. Garry zdjął okulary i zaczął je pracowicie przecierać. Potem obejrzał je pod światło i umieścił z powrotem na swym wydatnym, courtneyowskim nosie, wszystko po to, żeby zyskać na czasie i przemyśleć odpowiedź. – Tylko jeden człowiek o tym wie, szef oddziału Standard Bank na Adderly Street. Jeżeli będzie tyle paplać, może stracić pracę. – Zapominasz, że twoja babka i ja zasiadamy w radzie nadzorczej tego banku i wszystkie operacje powyżej miliona funtów są nam przedkładane do akceptacji. – Randów – poprawił go pedantycznie Garry. – Dwóch milionów randów. Funty to już historia. – Dziękuję – odparł Shasa kwaśno. – Postaram się iść z duchem czasu. A więc, co z tymi dwoma milionami randów, które pożyczyłeś? – Prosta transakcja, tato. Dałem swoje akcje Shasaville jako zabezpieczenie, a bank pożyczył mi dwa miliony. – No i co zamierzasz z nimi zrobić? To mała fortuna! Shasa był jednym z nielicznych ludzi w tym kraju, zdolnych użyć tego właśnie określenia, mówiąc o podobnej sumie. Garry poczuł się trochę pewniej. – Tak naprawdę, to już zrobiłem. Za pół miliona kupiłem pięćdziesiąt jeden procent akcji Alpha Centauri Estates, a drugie pół im pożyczyłem, żeby mogli wydobyć się z tarapatów. – Alpha Centauri? – Shasa zachował kamienną twarz. – Firma posiada kilka nieruchomości na Witwatersrandzie i tu, na Półwyspie. Przed zamieszkami w Sharpeville były warte dwadzieścia sześć milionów. – A teraz są warte zero – wtrącił Shasa i zanim Garry zdążył zaprzeczyć, spytał: – A drugi milion? – Kopalnie złota, Anglo i Vaal Reef. Kupiłem te akcje po cenie awaryjnej i już teraz zarobiłem na nich prawie dwadzieścia sześć procent. Same dywidendy spłacą cały kredyt. Shasa usiadł u szczytu stołu konferencyjnego i uważnie przyjrzał się synowi. Teoretycznie był przygotowany na wszystko, ale Garry wciąż potrafił go zadziwić. Jego posunięcie było śmiałe, logiczne, starannie przemyślane i przeprowadzone z dużą wyobraźnią. Gdyby na miejscu Garry’ego był ktokolwiek inny, zrobiłoby to na Shasy wrażenie. Ale jako ojciec czuł się w obowiązku poszukać słabych punktów. – A twoje akcje Shasaville? Podjąłeś straszne ryzyko. Garry wyglądał na zakłopotanego. – Nie muszę ci chyba wyjaśniać, ojcze, sam mnie tego uczyłeś. Shasaville jest zablokowane. Nie możemy obracać akcjami na większą skalę, dopóki ceny ziemi nie wrócą do poprzedniego poziomu, więc użyłem mojej części, żeby skorzystać na krachu. – A jeżeli ceny ziemi już nigdy nie pójdą w górę? – Shasa był nieugięty. – To będzie znaczyło, że cały ten kraj jest skończony. Stracę wtedy swoje udziały w czymś, co nie istnieje, czyli trudno w ogóle mówić o stracie. Ale jeżeli sytuacja wróci do normy, zyskam na tym dwadzieścia do trzydziestu milionów. Shasa pomyślał chwilę, po czym zmienił front. – Ale dlaczego nie przyszedłeś z tym do mnie, tylko działałeś za moimi plecami? Garry uśmiechnął się do niego i spróbował przygładzić swoje czarne, sztywne włosy, sterczące mu jak druty na czubku głowy. – Bo wtedy podałbyś mi pięćset różnych powodów, dla których nie powinienem tego robić – tak jak właśnie teraz. Poza tym, chciałem to przeprowadzić samodzielnie. Żeby ci udowodnić, że nie jestem już dzieckiem. Shasa obracał w palcach złote pióro, a kiedy już nic lepszego nie przyszło mu do głowy, zaczął gderać: – Dla swego własnego dobra mógłbyś czasem nie być tak cholernie sprytny. Jest różnica między robieniem interesów i hazardem. – Możesz mi powiedzieć, jaka? – spytał Garry. W pierwszej chwili Shasa pomyślał, że to żart, ale szybko zdał sobie sprawę, że Garry jak zwykle jest śmiertelnie poważny. Patrzył na ojca wyczekująco i naprawdę chciał znać odpowiedź. Shasę uratowało wejście pozostałych członków zarządu – Centaine, wspartej na ramieniu dyrektora Twentymana-Jonesa i Davida Abrahamsa dyskutującego o czymś z ojcem. Shasa nie musiał więc na szczęście podejmować tego wątku. Raz czy dwa w ciągu posiedzenia zerknął przez stół na Garry’ego, ale ten był bez reszty pochłonięty poruszanymi sprawami. W szkłach jego okularów odbijał się podwójnie zminiaturyzowany szczyt Góry Stołowej, widoczny przez okno sali konferencyjnej. Kiedy omówiono już wszystkie bieżące kwestie i Centaine podniosła się, by zabrać ich do jadalni na lunch, Shasa poprosił obecnych jeszcze o pozostanie. – Pani Courtney, panowie, jeszcze jedna sprawa. Pan Garry Courtney i ja omawialiśmy dziś sytuację na rynku nieruchomości. Obaj jesteśmy zdania, że ceny nieruchomości oraz akcji sytuują się obecnie dużo poniżej swej realnej wartości i że nasza spółka mogłaby na tym skorzystać. Chciałbym jednak, żeby on sam to państwu wytłumaczył i przedstawił swoje konkretne propozycje w tej sprawie. Panie Courtney, czy mogę pana prosić? Według Shasy był to jedyny sposób, żeby potrząsnąć Garrym i przytrzeć mu trochę nosa. Od kiedy Garry wszedł do zarządu, czyli od sześciu miesięcy, jeszcze ani razu nie zabierał głosu na posiedzeniu. Rzuciwszy go bez ostrzeżenia na głęboką wodę, Shasa rozparł się wygodnie na swym obitym skórą tronie i z mściwą satysfakcją czekał, co będzie dalej. Na drugim końcu stołu Garry zaczerwienił się ze wściekłości, po czym zerknął tęsknie na drzwi, jakby chciał uciec. Wreszcie wykrztusił tradycyjny zwrot, rozpoczynający każde wystąpienie w zarządzie: – Pppani Courtney, p-panowie... – Przerwał i posłał ojcu żałosne, błagalne spojrzenie, ale Shasa odwzajemnił mu się tylko surowym i nieugiętym zmarszczeniem brwi. Wziął więc głęboki oddech i zaczął mówić. Zaciął się raz czy drugi, ale kiedy wpierw Abe Abrahams, a potem Centaine przygwoździli go dociekliwymi pytaniami, przestał się jąkać i odpowiadał przez pełne trzy kwadranse. Kiedy skończył, na sali przez chwilę panowała cisza. Przerwał ją David Abrahams: – Proponuję, żebyśmy poprosili pana Garricka Courtneya o przygotowanie listy szczegółowych posunięć, będących rozwinięciem przedstawionego tu dziś zagadnienia, i o zaprezentowanie nam jej podczas nadzwyczajnego posiedzenia zarządu na początku przyszłego tygodnia, w terminie, który będzie odpowiadał nam wszystkim. Centaine i pozostali członkowie zarządu poparli wniosek bez zastrzeżeń. Wtedy David Abrahams dokończył: – Chciałbym jeszcze prosić o zaprotokołowanie naszych wyrazów uznania i wdzięczności dla pana Courtneya za jego przejrzysty raport oraz podziękować mu za podzielenie się z zarządem tymi cennymi uwagami. Garry promieniował blaskiem chwały jeszcze w windzie, kiedy zjeżdżał do podziemnego garażu, gdzie obok jaguara Shasy stał jego MG, a nawet dłużej, przez całą drogę po Adderly Street, do wieżowca Sanlam stojącego samotnie nad brzegiem morza. Jadąc na dwudzieste piętro budynku nadal czuł się wielki, ważny i wpływowy. Dopiero kiedy znalazł się w biurze spółki Gantry, Carmichael and Associates i podszedł do recepcji, blask ten mocno osłabł, a sztywny kołnierzyk koszuli od van Heusena zaczął go nieprzyjemnie uwierać w szyję. Dwie młode i ładne recepcjonistki potraktowały go z całym szacunkiem należnym jednemu z najlepszych klientów firmy, ale Garry był zbyt zdenerwowany, by to zauważyć. Zignorował fotel, który mu wskazały, i przechadzał się po hallu, udając, że podziwia kwiaty w wielkich wazonach, a w rzeczywistości przeglądając się ukradkiem w znajdujących się za nimi lustrach, które pokrywały ścianę od sufitu do podłogi. Wydał dwadzieścia gwinei na gotowy dwurzędowy garnitur w swoją ulubioną angielską kratę o nazwie „Książę Walii”, lecz objętość jego klatki piersiowej powodowała, że klapy odstawały i układały się nierówno, a materiał marszczył się na wypukłościach mięśni. Obciągnął mankiety, próbując wygładzić fałdy na rękawach. Potem porzucił te wysiłki i skupił się na swoich włosach, starając się naciskiem dłoni zmusić je, by leżały płasko na głowie. Nieoczekiwanie otworzyły się drzwi do sanktuarium spółki i pojawiła się w nich Holly Carmichael. Zobaczył ją w lustrze, drgnął i opuścił rękę jak chłopiec przyłapany na gorącym uczynku. Kiedy się do niej odwrócił, uleciały z niego resztki odwagi i pewności siebie. Gapił się na nią jak głupi. Choć wydawało się to niemożliwe, była jeszcze bardziej szykowna i wyniosła niż we wspomnieniach, które towarzyszyły mu wiernie od ich ostatniego spotkania. Tym razem miała na sobie kostium Chanel w biało-niebieskie pasy z plisowaną spódnicą, która wirowała przy każdym ruchu wokół jej łydek, odsłaniając tylko na mgnienie oka pięknie zaokrąglone kolana, kiedy szła w jego stronę. Lekko opalone nogi w przejrzystych, nylonowych pończochach swoim kolorem i gładkością przywodziły na myśl wypolerowaną kość słoniową. Kostki i nadgarstki miała cienkie, a stopy i dłonie wąskie i rasowe, doskonale zharmonizowane z długimi, smukłymi nogami i ramionami. Uśmiechała się i Garry poczuł tak obezwładniający zawrót głowy, jakby właśnie przed chwilą wycisnął pięć razy sztangę ciężką jak on sam. Miała opalizujące zęby, a jej wargi układały się w kształt jego imienia. Wpatrywał się w nie z zapartym tchem, zafascynowany. Była tego samego wzrostu co on, ale wiedział, że z łatwością dałby radę unieść ją do góry jedną ręką i natychmiast zadrżał pod wpływem świętokradczej myśli, że mógłby w ogóle dotknąć tej boskiej istoty. – Panie Courtney, mam nadzieję, że nie kazaliśmy panu czekać zbyt długo. – Wzięła go pod ramię i poprowadziła do swego biura. Wobec jej wdzięku i lekkości czuł się jak niedźwiedź tańczący niezdarnie na łańcuchu. Delikatne dotknięcie jej palców paliło jak rozgrzane do czerwoności żelazo. Pasma jej włosów mieniły się wszystkimi odcieniami blond, od platynowosrebrzystego do ciemnomiodowego, opadając lśniącą kaskadą aż do wywatowanych ramion żakietu. Za każdym razem, kiedy poruszała głową, dolatywał go ich zapach, a wówczas czuł w żołądku dziwny skurcz. Wciąż dotykała palcami jego naprężonych mięśni i uśmiechając się mówiła mu prosto w twarz. Jej oddech miał zapach kwiatów, a usta były tak piękne, czerwone i delikatne, że patrząc na nie czuł się nieswojo, jakby pochłaniał wzrokiem jakąś bardzo intymną część jej ciała. Przeniósł spojrzenie na jej oczy i poczuł, że serce tłucze mu się w piersi jak uwięziony w klatce szaleniec – jedno oko miała błękitne jak niebo, a drugie fiołkowe i nakrapiane złotem. Nadawało to jej twarzy uderzającą asymetrię. Nie była to skaza, raczej intrygujący brak równowagi, spotykany często u krótkowidzów. Garry poczuł, że nogi uginają się pod nim, jakby dopiero co przebiegł dziesięć mil. – Chcę panu coś pokazać – powiedziała Holly Carmichael. Długi pokój, w którym mieściło się biuro, doskonale odzwierciedlał jej niezwykły styl, który oczarował Garry’ego na długo przedtem, nim poznał ją osobiście. Pierwszy raz zetknął się z nim na kartach Rocznika Instytutu Architektury. Holly Carmichael zdobyła w 1961 roku nagrodę Instytutu za projekt domku plażowego, stojącego na wydmach otaczających Plettenburg Bay, wykonany na zamówienie jednego z magnatów ubezpieczeniowych Witwatersrandu, który zapragnął letniej rezydencji. Stosując drewno, kamień i inne surowce wyczarowała całość, będącą połączeniem nowoczesności i tradycji. Skojarzyła kształty i przestrzeń w naturalną harmonię, która cieszyła oko i koiła duszę. Jej biuro urządzone było w kolorach jasnej morwy i ulotnego błękitu, funkcjonalnie, a zarazem przytulnie i bardzo kobieco. Delikatne, pastelowe rysunki zdobiące wszystkie cztery ściany także były jej dziełem. Pośrodku pokoju, na niskim stoliku, stała makieta przedstawiająca jej wizje Shasaville w ostatecznym kształcie. Holly pozostała z tyłu, podczas gdy Garry powoli krążył wokół stołu, oglądając projekt ze wszystkich stron. Obserwowała, jak Garry przeobraża się w kogoś zupełnie innego. Gdzieś się ulotniła cała jego nieporadność. Nawet jego ciało jakby zmieniło kształt. Było teraz sprężyste i pełne masywnej gracji. Garry przypominał jej byka, krążącego po arenie w oczekiwaniu na ofiarę. Holly zwykle badała wnikliwie swych klientów, zanim podejmowała dla nich pracę. Mogła dzięki temu lepiej wyczuwać ich oczekiwania i upodobania. W przypadku Garry’ego działała szczególnie starannie. Słyszała plotki, że Garricka Courtneya cechuje wbrew pozorom niezwykła przytomność umysłu i że już dowiódł swej wnikliwości i odwagi nabywając tytuł własności Shasaville i kontrolny pakiet akcji Alpha Centauri Estates. Jej księgowy sporządził szacunkową listę aktywów Garry’ego włączając w to poza Shasaville znaczne udziały w świetnie prosperujących kopalniach złota oraz akcje Courtney Mining, które otrzymał od rodziny w momencie wejścia do zarządu spółki. Jeszcze bardziej zainteresował ją panujący powszechnie pogląd, że Centaine i Shasa Courtneyowie zawiedli się na Seanie i Michaelu, wobec czego Garry pozostał ich jedyną nadzieją na przyszłość. Był więc dziedzicem Courtneyowskich milionów. Nikt nie wiedział, ile ich naprawdę jest – sto, dwieście, a może pięćset? Niewykluczone, że nawet miliard randów. Na tę myśl Holly Carmichael leciutko zadrżała. Nie widziała już młodego, zwalistego okularnika z włosami w nieładzie, na którym kosztowny garnitur z czystej wełny wyglądał jak wypchany worek kartofli. Widziała władzę. Władza fascynowała Holly Carmichael, władza w każdej postaci – bogactwa, reputacji, wpływów i czysto fizycznej siły. Znów przeszedł ją dreszcz na wspomnienie jego muskułów, które przed chwilą wyczuła pod palcami. Miała trzydzieści dwa lata, była więc od niego starsza prawie o dziesięć. Rozwód bardzo obciążał jej konto. Zarówno Centaine, jak Shasa Courtney byli pod tym względem staroświeccy i konserwatywni. Będą się musieli dobrze napocić, żeby mnie powstrzymać, powiedziała sobie. Zawsze dostaję wszystko, na co mam ochotę, a teraz mam ochotę na niego, choćby miało mnie to drogo kosztować. Zastanowiła się przez chwilę, jaki Garry ma do niej stosunek. Najwyraźniej zgłupiał na jej punkcie. Pierwsze kroki będą zatem łatwe. Omotała go bez najmniejszego wysiłku ze swej strony, więc teraz może go uczynić niewolnikiem. Potem przyjdzie czas na drugą część zadania, znacznie trudniejszą. Pomyślała o Centaine Courtney, o wszystkim co słyszała na temat tej kobiety i znów poczuła na skórze dreszcz. Tym razem jednak nie było to uczucie ani przyjemne, ani podniecające. Garry zatrzymał się przed nią. Chociaż ich oczy znajdowały się na tym samym poziomie, miała wrażenie, że nad nią góruje, bo teraz jego spojrzenie było groźne. Holly, jeszcze przed chwilą doskonale opanowana, poczuła się nagle niepewnie. – Widziałem już, na co panią stać, kiedy się pani naprawdę postara. Niech teraz postara się pani dla mnie. Interesuje mnie tylko robota na najwyższym poziomie, a nie takie coś, jak to tutaj. Patrzyła na niego ze zdumieniem. Nawet przez chwilę nie myślała, że mógłby odrzucić jej projekt, a już na pewno nie w tak brutalny sposób. Szok nie trwał jednak długo, ustępując miejsca gniewowi. – Jeżeli tak wygląda pańska ocena mojej pracy, proponuję, żeby rozejrzał się pan za innym architektem – rzuciła z zimną furią, ale on nawet nie mrugnął okiem. – Proszę tu podejść – rozkazał – proszę spojrzeć z tej strony. Umieściła pani dach na centrum handlowym, nie biorąc pod uwagę, jak to będzie wyglądało z okien domów na stoku wzgórza. A teraz tutaj: mogła pani użyć tych szlaków golfowych do wypunktowania głównych budynków, tymczasem umieściła je pani w całkowitym oderwaniu od reszty kompozycji. Chwycił ją za ramię. Choć nie wykorzystał przy tym nawet małego ułamka swej siły, trochę się przestraszyła. Nie czuła już swej zwykłej pewności siebie, nie umiała traktować go z góry, tak jak planowała. Zauważył w jej projekcie słabe punkty i słuchając go wiedziała, że wyłapał je trafnie. Już wcześniej miała instynktowną świadomość, gdzie popełniła błędy, ale nie zadała sobie trudu ich naprawienia. On teraz właśnie to robił. Nie spodziewała się po kimś tak młodym i niedoświadczonym równie krytycznego spojrzenia, traktowała go jak zaślepionego smarkacza, który zaakceptuje wszystko, co ona zrobi. Była w tym samym stopniu zła na siebie, co na niego. Kiedy wreszcie skończył, powiedziała miękko: – Zwrócę panu zaliczkę i możemy wyrzucić umowę do kosza. – Podpisała ją pani i przyjęła pieniądze, pani Carmichael. Chcę, żeby wywiązała się pani z podjętego zadania. Oczekuję czegoś pięknego i rzucającego na kolana, czegoś, co mnie naprawdę zadowoli. Tylko pani może mi to dać. Nie znalazła na to odpowiedzi, a Garry znów się zmienił – stał się łagodny i troskliwy. – Nie miałem zamiaru pani obrazić. Sądzę, że jest pani najlepsza we wszystkim, co pani robi, i chce, żeby mi to pani jeszcze raz udowodniła. Bardzo panią proszę. Odwróciła się i podeszła do stojącej w końcu pokoju deski kreślarskiej. Zdjęła żakiet, rzuciła go niedbale na biurko i wzięła do ręki ołówek. Dotykając nim czystego papieru, powiedziała: – Wygląda na to, że nieźle nabroiłam i muszę teraz to wszystko naprawić. A więc... – Nakreśliła pierwszą, śmiałą, zdecydowaną linię przez cały arkusz. – Co my tu mamy? Wiem już przynajmniej, co się panu nie podoba. Zacznijmy od tego centrum. Stanął za nią i przez prawie dwadzieścia minut przyglądał się w milczeniu, jak pracuje. Wreszcie spojrzała na niego przez ramię, błyskając fiołkowym okiem przez welon lśniących, jasnych włosów. Nie musiała pytać. – Tak – powiedział. – Proszę zostać. Kiedy jest pan koło mnie, wyczuwam pański nastrój i od razu wiem, czy idę w dobrym kierunku. Garry też zdjął marynarkę i rzucił ją na biurko, obok żakietu Holly. Stanął za nią w samej koszuli, zgarbiony, z rękami wciśniętymi w kieszenie. Tkwił tak bez ruchu, całkowicie pochłonięty tym, co robiła. Jego obecność zdawała się uruchamiać w niej jakąś tajemną sprężynę talentu. Wiedziała już dokładnie, co chce osiągnąć, ołówek niestrudzenie tańczył po papierze. Gdy zaczęło się ściemniać, Garry zasłonił okna i zapalił górne światła. Było już po ósmej, kiedy postawiła ostatnią kreskę i rzuciła ołówek. – Tak, myślę, że o to mi właśnie chodziło. Miał pan rację, pierwszy pomysł był do niczego. – Miałem rację jeszcze w czym innym. Pani naprawdę jest najlepsza. Narzucił marynarkę na szerokie plecy. Holly była trochę zawiedziona. Wcale nie chciała, by już odchodził. Wiedziała, że kiedy zostanie sama, poczuje się słaba i zmęczona. Wysiłek tworzenia wyczerpał wszystkie jej siły. – Chyba nie każe mi pan teraz iść do domu i samej robić sobie kolację. Byłby to dowód wyjątkowego sadyzmu i okrucieństwa z pańskiej strony. Wyszedłby pan na tyrana. Nagle wyparowała z niego cała dotychczasowa pewność siebie. Zaczerwienił się i bąknął coś niezrozumiale. Wiedziała, że musi przejąć inicjatywę. – Mógłby pan chociaż nakarmić swoją niewolnicę. Zaprosi mnie pan na kolację, panie Courtney? Wchodząc z Garrym do restauracji, jak zwykle przyciągała spojrzenia wszystkich mężczyzn. Stwierdziła z zadowoleniem, że to zauważył. Była zaskoczona swobodą, z jaką konferował z szefem sali nad kartą win, ale zaraz przypomniała sobie, że Weltevreden jest jedną z najlepszych winnic na Przylądku Dobrej Nadziei. W czasie kolacji rozmawiali na poważne tematy. Odkryła z ulgą, że nie musi brnąć przez tortury pierwszej randki, wysłuchując banałów. Dyskutowali o tragedii w Sharpeville i jej ewentualnych następstwach ekonomicznych i społecznych. Zdumiała ją jego wnikliwość i orientacja w sprawach polityki, po czym znów przypomniało jej się, że przecież jego ojciec jest ministrem w rządzie Yerwoerda, ma więc wiadomości z pierwszej ręki. Gdyby nie kraciasty garnitur, okropne druciane okulary i ten czub na głowie, jak u dzięcioła, myślała. Kiedy poprosił ją do tańca, miała pewne opory. Byli jedyną parą na malutkim parkiecie, a Holly znała osobiście przynajmniej połowę ludzi, którzy siedzieli w restauracji. Wszystkie jej obawy zniknęły w momencie, kiedy Garry objął ją w talii. Mimo swej ogromnej masy tańczył lekko i miał doskonałe wyczucie rytmu, ale kiedy zaczęła się naprawdę dobrze bawić, nagle Garry zmienił styl i objął ją zupełnie inaczej, lekko się odsuwając. Na chwilę zbiło ją to z tropu. Próbowała utrzymać bliski kontakt, żeby lepiej przewidywać jego zamiary w tańcu, ale kiedy ich biodra znów się zetknęły, uświadomiła sobie, że Garry jest podniecony. Na początku ją to rozbawiło, potem zaś mimowolnie zaintrygowało. Jego męskość była tak samo masywna i twarda, jak reszta ciała. Holly bawiła się jego kosztem ocierając się o niego niby niechcący, cały czas podtrzymując towarzyską rozmowę i udając całkowicie nieświadomą stanu, w którym się znajdował. Później Garry podwiózł ją swym MG do miejsca, gdzie zostawiła samochód. Nie jechała odkrytym sportowym wozem od czasów studenckich, pęd powietrza rozwiewający włosy przyprawił ją o lekki, nostalgiczny dreszcz. Garry uparł się, by jechać za nią do Bantry Bay i upewnić się, że bezpiecznie dotarła do domu. Pożegnali się na chodniku pod jej drzwiami. Zastanawiała się, czy nie zaprosić go na kawę, ale intuicja jej podpowiedziała, że lepiej będzie na razie nie burzyć idealistycznego obrazu, który sobie z pewnością ułożył. Powiedziała zamiast tego: – Pod koniec przyszłego tygodnia będę miała nowe rysunki i chciałabym, żeby rzucił pan na nie okiem. Tym razem włożyła we wstępne szkice cały swój talent i wiedziała, że są naprawdę świetne. Znów przyszedł do jej biura i znów pracowali razem do późna, a potem zjedli razem kolację. W czwartek w restauracji było prawie pusto. Mieli cały parkiet wyłącznie dla siebie. Tym razem też ocierała się o niego chytrze i leciutko. Kiedy żegnali się przed jej domem, zapytała: – Pewnie w sobotę będzie pan na Metropolitan? Metropolitan Handicap był najważniejszą imprezą w kalendarzu wyścigów konnych na Przylądku. – Nie – odparł niechętnie. – My wolimy polo. Zresztą babcia nie pochwala... – Przerwał, kiedy zdał sobie sprawę, że może to zabrzmieć dziecinnie. – Jakoś nigdy nie zainteresowałem się wyścigami. – Cóż, chyba najwyższy czas zacząć – powiedziała zdecydowanie. – Potrzebuję partnera na sobotę... jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Przez całą drogę powrotną do Weltevreden Garry śpiewał, radośnie przekrzykując gwałtowny pęd nocnego powietrza na zakrętach i wzniesieniach górskiej szosy. Upłynęło trochę czasu, nim zrozumiał, że sam wyścig nie stanowi wcale głównej atrakcji zgromadzenia. Ustępował w hierarchii ważności miejsca odbywającej się na trybunach rewii mody i skomplikowanym intrygom towarzyskim. Na tle udziwnionych i szokujących kreacji, jakie przywdziały niektóre z kobiet, zwiewna sukienka Holly z błękitnego jedwabiu i kapelusz z szerokim rondem ozdobiony żywą różą wyróżniały się elegancją i prostotą, wywołując zawistne spojrzenia. Garry odkrył, że prawie wszystkich zna. Było tu wielu przyjaciół jego rodziny. Holly przedstawiała go tym, których jeszcze nie poznał. Wszyscy oni żywo reagowali słysząc jego nazwisko. Holly dyskretnie kierowała rozmową, dopóki nie zaczął czuć się pewniej wśród obcych. Stanowili dość niezwykłą parę. Jakiś złośliwiec nazwał ich „Piękną i Bestią”. Natychmiast rozszalała się burza plotek, krążących w ślad za nimi: „Holly zajęła się teraz deprawowaniem niemowląt”, „Centaine upiecze ją na wolnym ogniu”. Garry w najmniejszym stopniu nie zdawał sobie sprawy z zamieszania, które wywołali. Zapomniał o bożym świecie, gdy tylko pierwsze konie pojawiły się na torze. Były zawsze nieodłącznym elementem życia w Weltevreden. Ojciec sadzał Garry’ego w siodle, zanim jeszcze chłopiec nauczył się chodzić. Miał też do nich świetne oko. W pierwszej gonitwie brały udział dwulatki, które jeszcze nigdy nie biegały na wyścigach, zakłady były więc sprawą otwartą. Garry podczas parady wybrał czarnego debiutanta. – Ma dobrą pierś i nogi – zwrócił się do Holly, a ona sprawdziła numer konia w programie. – Rapsod – powiedziała. – Żaden dobry koń nie miał nigdy tak głupiego imienia. Trener – Miller, dżokej – Tiger Wright. – Na tym się nie znam, ale widzę, że jest w doskonałej formie i aż rwie się do walki – odparł Garry. – Niech pani popatrzy, już się poci. – Postawmy więc na niego – zaproponowała Holly. Garry się zawahał. Odezwała się w nim rodzinna niechęć do hazardu, ale z drugiej strony nie chciał sprawić Holly zawodu ani wyjść w jej oczach na dzieciaka. – Co mam zrobić? – spytał. – Widzi pan tych gangsterów? – Pokazała na stojących szeregiem bukmacherów. – Trzeba podejść do jednego z nich, dać mu pieniądze i powiedzieć „Rapsod”. – Podała mu dziesięciorandowy banknot. – Postawmy po dziesiątce. Garry był przerażony. Dziesięć randów wydało mu się ogromną sumą. Co innego pożyczyć dwa miliony przy robieniu interesów, ale powierzać swoje dziesięć randów obcemu człowiekowi w jaskrawym garniturze i w dodatku trzymającemu cygaro w ustach... Niechętnie wyciągnął portfel. Na zakręcie Rapsod pozostawał jeszcze z tyłu, ale kiedy znaleźli się na prostej, Tiger Wright poprowadził konia szerokim łukiem i zmusił go do prawdziwego biegu. Wystrzelili do przodu i dogonili stawkę dokładnie na wysokości miejsca, gdzie stała Holly, podskakując i jedną ręką przytrzymując na głowie kapelusz. Na mecie Rapsod wyprzedził rywali o dwie długości. Holly zarzuciła Garry’emu ramiona na szyję i pocałowała go na oczach pięciu tysięcy par świdrujących oczu. Gdy Garry wręczał jej połowę wygranej, zapytała: – Czyż nie byłoby cudownie mieć własnego konia wyścigowego? Zadzwonił do niej nazajutrz o szóstej rano. – Garry? – wymamrotała. – Jest niedziela. Czy musisz mi to robić, w dodatku o szóstej rano? – Tym razem ja chcę ci coś pokazać – powiedział, a entuzjazm w jego głosie był tak zaraźliwy, że w końcu się zgodziła. – Ale daj mi godzinę, muszę się porządnie obudzić – odpowiedziała. Zawiózł ją na krętą plażę nad False Bay za Muizenbergiem i zatrzymał wóz na wydmach. Na plaży było czterdzieści koni. Niektóre galopowały z jeźdźcami na grzbietach, inne brodziły bez siodeł w zielonej, spienionej wodzie. Garry sprowadził Holly w dół, ku stojącej na piasku grupce mężczyzn nadzorujących trening i przedstawił ją. – To jest pan Miller. – Trener i jego asystenci spojrzeli na Holly z uznaniem. Na czole miała zawiązaną różową chustkę, ale gęste, jasne włosy opadały swobodnie na plecy. Ubrana była w marynarską sukienną kurtkę i wąskie spodnie, wpuszczone w cholewy wysokich butów i podkreślające długość nóg. Miller gwizdnął na jednego z jeźdźców. Gdy tylko chłopak ruszył w ich stronę, Holly natychmiast rozpoznała wierzchowca. – Rapsod! – Gratuluję, pani Carmichael! – powiedział trener. – Kiedyś wszyscy będziemy z niego dumni. – Nie rozumiem. – Holly była zdezorientowana. – No cóż – wyjaśnił Garry. – Mówiłaś, że dobrze by było mieć takiego konia na własność, a w przyszłym miesiącu, dwunastego, masz urodziny. A zatem wszystkiego najlepszego. Patrzyła na niego zmieszana, zastanawiając się, skąd Garry zna datę jej urodzin i jak ma mu powiedzieć, że nie może przyjąć takiego prezentu. Ale Garry już poróżowiał z zadowolenia i czekał tylko na jej podziękowania. Właściwie czemu nie, pomyślała. Ten jeden raz, do diabła z konwenansami! Pocałowała go drugi raz, a stojący wokół mężczyźni uśmiechnęli się ze zrozumieniem. Kiedy jechali z powrotem do domu, powiedziała: – Garry, w żaden sposób nie mogę przyjąć od ciebie Rapsoda. Naprawdę, jesteś zbyt hojny... – Na jego twarzy odmalował się wyraz rozczarowania. – Ale – ciągnęła – mogę zaakceptować połowę tego podarunku. Bylibyśmy wspólnikami, moglibyśmy nawet wybrać własne barwy, jak myślisz? – Zdumiała ją własna pomysłowość. Posiadana wspólnie żywa istota mogła jeszcze bardziej zbliżyć ich do siebie. Wszyscy Courtneyowie mogą się nie wiem jak wściekać, ale on już należy do mnie, obiecała sobie. Kiedy dojechali do jej domu, powiedziała: – Zaparkuj tutaj, obok mojego mercedesa. – Po czym wzięła go pod ramię i poprowadziła do windy. Mieszkanie było, podobnie jak biuro, dowodem artystycznego kunsztu, doskonałego wyczucia formy i koloru jego właścicielki. Balkon wychodził na morze, zwieszony nad rozbijającymi się o skały spienionymi falami. Czuli się na nim tak, jakby stali na dziobie płynącego transatlantyku. Holly przyniosła z kuchni butelkę szampana i dwa smukłe kieliszki. – Otwórz ją – powiedziała. Trzymała kieliszki, a gdy napełnił je pieniącym się płynem, wzniosła toast: – Za Rapsoda! Przygotowując sałatę udzielała mu lekcji właściwego przyprawiania sosu. Wypili szampana do końca, przegryzając sałatą, a potem ułożyli się na grubym dywanie wyścielającym salon otoczeni stertami albumów z próbkami jedwabiu i dyskutowali na temat barw, jakie wybiorą dla konia. Zdecydowali się w końcu na jaskrawy róż. – Będzie pięknie wyglądać na czarnym grzbiecie Rapsoda. – Holly spojrzała na Garry’ego, który klęczał obok niej. Instynkt podpowiedział jej, że odpowiednia chwila właśnie nadeszła. Powoli obróciła się na plecy i zapraszająco przymknęła dwubarwne oczy, lecz on wahał się jeszcze, podniosła więc rękę, żeby przyciągnąć jego głowę ku swojej i nagle zaszokowała ją jego gwałtowność. Czuła się w jego objęciach bezbronna jak dziecko. Po chwili jednak, gdy upewniła się, że Garry nie zrobi jej krzywdy, zaczęła odnajdywać przyjemność w bezbronności wobec tej burzy pocałunków. Pozwoliła, by przejął inicjatywę aż do momentu, gdy wyczuła, że znów musi go naprowadzić. Ugryzła go w policzek. Kiedy wypuścił ją z objęć i cofnął się zaskoczony i zmieszany, wstała i poszła ku drzwiom prowadzącym do sypialni. Obejrzała się. Wciąż klęczał pośrodku podłogi, patrząc za nią ogłupiałym wzrokiem. Roześmiała się i otworzyła drzwi. Poszedł za nią jak byk za muletą, ale powstrzymała go jeszcze jednym pocałunkiem, rozpinając mu jednocześnie koszulę i kładąc rękę na jego nagiej piersi. Nie była przygotowana na gąszcz czarnych, sprężystych włosów ani na swoją własną reakcję. Wszyscy mężczyźni, których dotychczas miała, byli gładcy i delikatni. Wydawało się jej, że takich właśnie woli, ale teraz jej biodra zadrżały w nagłym przypływie pożądania. Zdominowała go swoimi pocałunkami i dotykiem, nie pozwalając na żaden ruch, dopóki go nie rozebrała. Dopiero kiedy ostatnia część jego ubrania spadła na podłogę, krzyknęła głośno: – Mój Boże! – I złapała go za nadgarstki, nie pozwalając mu się zasłonić. Nigdy jeszcze nie widziała takiego mężczyzny. Przez chwilę opadły ją wątpliwości, czy w ogóle zdoła się z nim uporać, żądza przysłoniła jednak wszystko. Pociągnęła go w stronę łóżka. Rozbierała się na jego oczach, a ilekroć próbował się znowu zasłonić, rozkazywała: – Przestań, chcę na ciebie patrzeć! Był zupełnie inny niż wszyscy, których znała dotąd, składał się wyłącznie z włosów i mięśni. Falowały pod skórą wklęsłego brzucha, potężnych nóg i ramion. Chciała już go mieć, ale chciała też, żeby ten pierwszy raz był tym, którego Garry nigdy nie zapomni, tym, który sprawi, że ten mężczyzna będzie już do końca życia należał do niej. – Nie ruszaj się – szepnęła i całkiem naga pochyliła się ku niemu. Jej piersi znalazły się tuż nad nim, sutki muskały delikatnie kędzierzawy zarost na jego klatce piersiowej. Holly dotknęła koniuszkiem języka jego powieki, po czym wolno przejechała nim w dół, do jego ust. – To mój pierwszy raz – wyznał Garry chrapliwym szeptem. – Nie wiem, co mam robić. – Ciii, kochanie... Nic nie mów – szepnęła mu prosto w usta. Świadomość jego braku doświadczenia podnieciła ją jeszcze bardziej. Jest mój, pomyślała triumfalnie. I od dziś będzie mój już na zawsze! Przesunęła językiem jeszcze niżej, po jego brodzie i szyi, aż poczuła, jak jego męskość wypręża się, rośnie i twardnieje pomiędzy jej piersiami. Sięgnęła w dół i objęła ją obiema dłońmi. Kiedy wreszcie padli wyczerpani na posłanie, w pokoju było prawie ciemno. Za oknem słońce zanurzyło się w Atlantyku, pozostawiając puste, wieczorne niebo rozwścieczone samotnością. Garry leżał z twarzą wtuloną w jej piersi, jak w miękką poduszkę. Niczym wiecznie głodne niemowlę, nie mógł się nimi nacieszyć. Holly szczyciła się bardzo swoim biustem, a adoracja Garry’ego bawiła ją i wbijała w jeszcze większą dumę. Uśmiechnęła się z zadowoleniem, kiedy po raz kolejny wtulił się w jej ciało. Odłożył okulary na nocny stolik i w przyćmionym świetle mogła przyjrzeć się teraz jego twarzy. Podobał się jej wydatny, męski nos i zdecydowany zarys szczęki, ale postanowiła wybić Garry’emu z głowy te okropne okulary, no i kraciaste garnitury, które jeszcze podkreślały jego krępą budowę. Obiecała sobie, że w poniedziałek z samego rana dowie się od swojego wspólnika Gautry’ego, kto jest osobistym krawcem Garry’ego. Wybrała już w myślach odpowiedni wzór – pionowe, białe prążki na jasnoszarym lub soczyście niebieskim tle. Praca nad nowym wcieleniem Garry’ego miała być jej najambitniejszym i najbardziej opłacalnym przedsięwzięciem. – Jesteś cudowna – zamruczał. – Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty. – Holly znów się uśmiechnęła i przejechała palcami po jego gęstych, ciemnych włosach. – Zawsze sterczy ci na głowie podwójny kogut – powiedziała czule. – To znak dużej odwagi i szczęścia w życiu. – Nie wiedziałem o tym – odparł. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ Holly wymyśliła to na poczekaniu. – Ależ tak – zapewniła go. – Ale znaczy to także, że będziemy musieli podhodować trochę twoje włosy na czubku głowy, bo inaczej będą ci zawsze sterczały takimi kępkami. – O tym też nie wiedziałem. – Garry sięgnął ręką i pomacał swoje sztywne włosy. – Spróbuję, ale musisz mi powiedzieć, kiedy mam przestać je zapuszczać. Nie mam ochoty wyglądać jak hippis. – Oczywiście, że ci powiem. – Jesteś cudowna – powtórzył. – Najcudowniejsza na świecie. – Ta kobieta poluje na pieniądze, to oczywiste – powiedziała z przekonaniem Centaine. – Nie możemy być tego tacy pewni, mamo – sprzeciwił się Shasa. – Słyszałem, że jest piekielnie dobrym architektem. – To nie ma absolutnie nic do rzeczy. Ona mogłaby być jego matką. Tylko jedno jej w głowie, i nic poza tym. Musimy natychmiast położyć temu kres, inaczej sytuacja wymknie nam się z rąk. Na mieście już krążą plotki, wszyscy moi znajomi mają używanie. W sobotę u Kevina Groove’a oboje przez cały wieczór wdzięczyli się do siebie na parkiecie. – Och, jestem przekonany, że wszystko rozejdzie się po kościach – zasugerował Shasa – zwłaszcza, jeśli sami nie będziemy tego rozdmuchiwać. – Garry od tygodnia nie nocuje w Weltevreden. Ta kobieta jest tak wyzywająca i bezwstydna... – Centaine urwała i potrząsnęła głową. – Musisz z nią porozmawiać. – Ja? – Shasa uniósł brew. – Dobrze sobie radzisz z kobietami. Ja na pewno nie zdołałabym się pohamować w obecności tej dziwki. Shasa westchnął, choć w skrytości ducha cieszył się ze sposobności przyjrzenia się Holly Carmichael. Nie miał pojęcia, jaki okaże się gust Garry’ego, jeśli chodzi o kobiety. Chłopak nigdy dotąd się z tym nie zdradzał. Shasa wyobraził sobie pulchną czterdziestolatkę w rogowych okularach i wygodnych butach na płaskim obcasie, pewną siebie i wygadaną. Wzdrygnął się na tę myśl. – Dobrze, mamo, spróbuję ją odstraszyć, a jeśli to nic nie da, zawsze możemy posłać Garry’ego do weterynarza i zlikwidować ten problem operacyjnie. – Wolałabym, żebyś nie robił sobie żartów z tak poważnej sprawy – powiedziała Centaine surowo. Holly spodziewała się tej rozmowy niemal od miesiąca, jednak kiedy telefon wreszcie zadzwonił, doznała szoku. W zeszłym roku Shasa Courtney przemawiał w Businesswomen’s Club, z miejsca więc poznała go po głosie i była rada, że przyjdzie jej się zmierzyć właśnie z nim, a nie z Centaine. – Pani Carmichael, mój syn, Garry, pokazał mi kilka wykonanych przez panią wstępnych szkiców, dotyczących osiedla Shasaville. Jak pani wiadomo, Courtney Mining and Finance posiada w tym przedsięwzięciu znaczne udziały. Chociaż to Garry odpowiada za realizację projektu, ja chciałbym również spotkać się z panią i wymienić parę uwag. Zaproponowała swoje biuro, ale Shasa gładko udaremnił tę próbę wyboru pola walki i wysłał szofera, by przywiózł ją rollsem do Wettevreden. Zdawała sobie sprawę, że z rozmysłem zostaje zaproszona do miejsca, które ma ją oszołomić i osaczyć, ukazać jej cały przepych świata, w którym nie ma dla niej miejsca. Przeszła więc prawdziwe tortury, dobierając stosowny strój i makijaż, ale kiedy wprowadzono ją do gabinetu Shasy Courtneya i ujrzała wyraz zaskoczenia na jego twarzy, wiedziała już, że wygrała pierwsze starcie. Wyglądała tak, że cały pokój, wraz ze wszystkimi zgromadzonymi w nim skarbami, sprawiał wrażenie zaledwie dopełnienia, pięknej oprawy dla niej samej. Chłodny, wyniosły uśmiech Shasy zgasł, nim zdążył ująć na powitanie jej dłoń. – Cóż za wspaniały Turner – powiedziała. – Zawsze sobie myślę, że musiał być rannym ptaszkiem. Tylko wczesnym rankiem światło słoneczne miewa taki złocisty poblask. Shasa zdał sobie nagle sprawę, że jej atrakcyjna powierzchowność kryje głębię i wyraz jego twarzy ponownie uległ zmianie. Krążyli po pokoju, na pozór zachwycając się innymi obrazami i prowadząc elegancką szermierkę słowną. Badali się wzajemnie, bezskutecznie szukając słabych punktów, aż wreszcie Shasa z premedytacją przełamał tę konwencję bardzo osobistym komplementem, którym chciał ją speszyć. – Ma pani niezwykłe oczy – powiedział, obserwując uważnie jej reakcję. Odparowała natychmiast. – Garry nazywa je ametystowo-szafirowymi. – Bez trudu zbiła go z tropu. Sądził, że będzie starała się unikać imienia Garry’ego do czasu, aż on sam go nie wypowie. – Blisko współpracujecie, jak się domyślam. Podszedł do wykładanego kością słoniową stolika, zastawionego szkłem i karafkami. – Może napije się pani któregoś z naszych sherry? To nasza wielka duma. Podał jej kieliszek i spojrzał w te niezwykłe oczy. Ale z niego szatan, pomyślał ponuro. Znów mu się udało. Któż by się spodziewał, że Garry wyskoczy z czymś takim? Upiła łyk wina. – Smakuje mi – powiedziała – bardzo wytrawne, ale bez śladu goryczy. Skłonił lekko głową w uznaniu dla jej trafnego osądu. – Myślę, że dalsze owijanie w bawełnę byłoby bezcelowe. Nie zaprosiłem pani tutaj, żeby dyskutować o Shasaville. – To dobrze – odparła. – Bo ja nie zawracałam sobie nawet głowy przynoszeniem ostatnich rysunków. Roześmiał się, szczerze rozbawiony. – Usiądźmy sobie wygodnie. Wybrała krzesło w stylu Ludwika XIV, z haftowaną tapicerką z Aubusson, ponieważ widziała kiedyś identyczne w Muzeum Wiktorii i Alberta. Założyła nogę na nogę i obserwowała, jak jego wzrok z trudem wędruje z powrotem w górę. – Miałem szczery zamiar spłacenia pani – zaczął. – Teraz jednak, kiedy się poznaliśmy, zdaję sobie sprawę, że byłby to błąd. Nie odpowiedziała nic, patrzyła tylko na niego znad kieliszka, a jej noga kołysała się niczym wahadło metronomu, w tym samym, niepokojącym rytmie. – Zastanawiałem się, jaką zaproponować cenę – ciągnął. – I przyszła mi do głowy suma stu tysięcy. Noga wciąż się kołysała i Shasa mimowolnie zerknął w dół, na jej łydkę i ślicznie zarysowane kolano. – Oczywiście, to nonsens – kontynuował, patrząc wciąż na stopę obutą we włoski pantofelek. – Teraz widzę, że powinienem był raczej brać pod uwagę co najmniej pół miliona. Próbował oszacować, ile zażąda, i podniósł wzrok na jej twarz w poszukiwaniu pierwszych oznak chciwości, ale trudno mu było się skoncentrować. Zaiste, szafir i ametyst. Hormony kipią pewnie Garry’emu uszami. Shasa poczuł ukłucie zazdrości. – Naturalnie, miałem na myśli funty szterlingi. Ciągle nie mogę się przyzwyczaić do tych randów. – Tak się cieszę, panie Courtney – powiedziała – że postanowił pan nikogo nie obrażać. Dzięki temu możemy pozostać przyjaciółmi. Tak bym wolała. W porządku, nie odbyło się to tak, jak uprzednio zaplanował. Odstawił swój kieliszek i zmienił taktykę. – Garry to jeszcze dzieciak. Potrząsnęła głową. – Garry jest mężczyzną. Potrzebował tylko kogoś, kto by go o tym przekonał. Zresztą nie było to trudne. – Sam nie wie, czego chce. – Jest najbardziej dojrzałym i zdecydowanym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam. Doskonale wie, czego chce i uczyni wszystko, żeby to osiągnąć. – Odczekała chwilę, aby wyzwanie zawarte w tych słowach wyraźniej dotarło do Shasy, po czym powtórzyła łagodnie: – Wszystko. – Tak – powiedział podobnym tonem. – To cecha rodzinna Courtneyów. Robimy wszystko, by osiągnąć cel, i niszczymy wszystko, co stanie nam na drodze. – Zrobił pauzę, tak jak ona przed chwilą i równie miękko dodał: – Wszystko. – Miał pan trzech synów, panie Courtney. Został panu ten jeden. Naprawdę chce pan zaryzykować? Uniósł się lekko na krześle i popatrzył na nią uważnie. Nie była przygotowana na ten wyraz straszliwego cierpienia, który dostrzegła w jego twarzy, i przez moment pomyślała, że posuwa się za daleko. Powoli opadł z powrotem. – Gra pani twardo i nieczysto – stwierdził ze smutkiem. – Jeżeli uznam, że warto. – Wiedziała, że naraża się na niebezpieczeństwo, walcząc z przeciwnikiem tego kalibru, ale zrobiło się jej go żal. – A tym razem tak właśnie uznałam. – Owszem, zauważyłem. Ale co na to Garry? – Myślę, że jestem panu winna całkowitą szczerość. Z początku traktowałam tę sprawę jako wyzwanie. Zaintrygowała mnie jego młodość – sama w sobie potrafi być tak niszczycielsko pociągająca! A także inne, niezaprzeczalne atuty, o których pan wspomniał. – Imperium Courtneyów i jego w nim pozycja. – Tak. Byłoby to sprzeczne z ludzką naturą, gdybym pozostała obojętna na to wszystko. Od tego się zaczęło, ale bardzo szybko przerodziło się w coś innego. – W jakim sensie? – Zaczęłam dostrzegać jego olbrzymie możliwości i swój własny wpływ na pełny ich rozwój. Czy w ciągu tych trzech miesięcy, odkąd jesteśmy razem, nie zauważył pan w nim żadnej zmiany? Czy może pan uczciwie stwierdzić, że mój wpływ na niego jest rzeczywiście zgubny? Wbrew sobie Shasa uśmiechnął się. – Prążkowane garnitury i okulary w rogowej oprawie. To duży postęp, przyznaję. – To tylko nic nie znaczące, zewnętrzne oznaki ważnych i głębokich zmian. Przez te trzy miesiące Garry stał się dorosłym, pewnym siebie mężczyzną, odkrył w sobie wiele sił, umiejętności i zalet. Jedną z nich jest wcale niebagatelna zdolność obdarowywania innych ciepłem i miłością. Z moją pomocą odkryje wszystkie pozostałe. – Nadal zatem widzi pani siebie w roli architekta wznoszącego marmurowy pałac z glinianych cegieł. – Niech pan z niego nie kpi! – Była zła, gotowa bronić go i ochraniać niczym lwica. – On jest prawdopodobnie najlepszym ze wszystkich Courtneyów, a ja jestem prawdopodobnie najlepszą rzeczą, jaka mu się kiedykolwiek trafi w życiu. Utkwił w niej wzrok i nagle doznał olśnienia. – Pani go kocha! Pani go naprawdę kocha! – wykrzyknął ze zdumieniem. – Nareszcie pan zrozumiał. Wstała i skierowała się ku drzwiom. – Holly! – Nieoczekiwanie nazwał ją po imieniu i to ją zatrzymało. Zawahała się, wciąż jeszcze pobladła z gniewu, a on ciągnął łagodnie: – Nie wiedziałem, proszę mi wybaczyć. Myślę, że Garry miał wielkie szczęście, spotykając panią. – Wyciągnął rękę. – Powiedziała pani, że możemy być przyjaciółmi. Czy to nadal aktualne? Zatoka Stołowa jest szeroko otwarta na sztormy, które przynosi od północnego zachodu lodowaty, szary Atlantyk. Prom brał dziobem krótkie, strome fale, przechylając się na ich grzbietach i wyrzucając fontanny wody na wysokość czubka masztu. Vicky po raz pierwszy w życiu była na morzu i kołysanie przerażało ją bardziej niż cokolwiek na świecie. Przycisnęła do piersi dziecko i patrzyła wprost przed siebie, ale trudno jej było utrzymać równowagę na twardej, drewnianej ławce. Potężna struga wody uderzyła w iluminator i spłynęła po szybie, tworząc na niej dziwaczne wzory i zupełnie zniekształcając widok. Wyspa wyglądała jak jakiś straszny stwór płynący im na spotkanie. Vicky przypomniała sobie wszystkie legendy swego plemienia o morskich potworach wypełzających na brzeg i pożerających każdą napotkaną istotę ludzką. Cieszyła się, że ma przy sobie Josepha. Jej przyrodni brat wyrósł na wspaniałego młodzieńca. Przypominał jej dziadka, Mbejane Dinizulu, z wyblakłej fotografii, którą matka powiesiła na ścianie w chacie. Joseph miał to samo, szerokie czoło i szeroko rozstawione oczy. Wprawdzie jego nos nie był płaski, lecz wąski i wydatny, za to starannie wygolony, pełny i okrągły podbródek wyraźnie zdradzał rodzinne podobieństwo. Ukończył właśnie prawo na czarnym uniwersytecie w Fort Hare, lecz nim przyjął święcenia konieczne do objęcia dziedzicznej funkcji wodza plemienia Zulu, Vicky nakłoniła go, by towarzyszył jej w długiej podróży przez subkontynent. Zaraz po powrocie do okręgu Ladyburg w kraju Zulu miał rozpocząć trening przygotowujący go do objęcia władzy. W jego zakres nie wchodziły jednak zwyczajowe obrzędy inicjacji, jakim poddawani byli młodzi mężczyźni z Xhosa i innych plemion. Joseph nie musiał przechodzić przez brutalne okaleczenie, jakim był rytuał obrzezania. Król Chaka obalił ten zwyczaj. Nie tolerował faktu, że jego młodzi wojownicy tracą na rekonwalescencję cenny czas, który mogliby poświęcić ćwiczeniom wojskowym. Joseph stał obok Vicky, z łatwością utrzymując równowagę podczas gwałtownych przechyłów promu. Położył jej rękę na ramieniu, chcąc tym gestem dodać jej otuchy. – Już niedługo – powiedział. – Wkrótce będziemy na miejscu. Vicky gwałtownie potrząsnęła głową i mocniej przycisnęła syna do piersi. Na jej czoło wystąpił zimny pot, atakowały ją fale nudności, ale zwalczyła je. – Jestem córką wodza – powiedziała do siebie – i żoną króla. Nie poddam się kobiecej słabości. Prom wydostał się ze strefy porywistego wiatru na spokojne wody od zawietrznej strony wyspy. Vicky wzięła głęboki, chrapliwy oddech i wstała. Z trudem utrzymywała się na nogach, więc Joseph pomógł jej wyjść na pokład. Stali obok siebie i wpatrywali się w ponurą, odstręczającą sylwetkę Robben Island. Jej nazwa pochodziła od holenderskiego słowa oznaczającego fokę i upamiętniała kolonie tych zwierząt, odkryte niegdyś na jej nieurodzajnych skałach przez pierwszych przybyszów. Gdy przemysł czerpiący zyski z połowu ryb i fok upadł, wyspa była używana jako hospicjum dla trędowatych i miejsce odosobnienia więźniów politycznych, przeważnie czarnych. Nawet Makana, prorok i wojownik, pod którego wodzą lud Xhosa przeprowadzał swoje pierwsze, zaciekłe najazdy na białych osadników zza wielkiej rzeki Fish, został tu zesłany po pojmaniu i tu też zginął podczas próby ucieczki w 1820 roku, tonąc we wzburzonych falach atakujących wyspę. Przez pięćdziesiąt lat jego lud nie chciał uwierzyć, że Makana nie żyje i po dziś dzień jego imię jest hasłem zbornym plemienia. W sto czterdzieści trzy lata później kolejny prorok i wojownik został uwięziony na wyspie. Vicky wpatrywała się ponad coraz węższym pasmem wody w niską, kwadratową, pozbawioną wdzięku budowlę – nowe, ściśle strzeżone więzienie dla szczególnie niebezpiecznych przestępców politycznych, w którym przebywał teraz Moses Gama. Po rozprawie Moses spędził prawie dwa lata w celi śmierci, w Więzieniu Centralnym w Pretorii, dopóki nie złagodzono mu wyroku i prezydent oficjalnie nie zamienił go na karę dożywotnich, ciężkich robót. Moses został przeniesiony na wyspę. Wolno mu było przyjmować wizyty raz na sześć miesięcy. Vicky wiozła mu syna. Podróż nie była łatwa, ponieważ sama Vicky odbywała karę banicji. Na procesie Mosesa pojawiała się ubrana w barwy Afrykańskiego Kongresu Narodowego, a jej podżegające wystąpienia odbijały się szerokim echem w środkach masowego przekazu. Obwołano ją wrogiem państwa. Chcąc opuścić okręg Drake’s Farm, do którego ją zesłano, musiała uzyskać od miejscowego sędziego specjalne zezwolenie. Dokument ten precyzyjnie określał warunki całej podróży – dokładną datę i godzinę wyjazdu, trasę, środki transportu, czas trwania wizyty u męża. To samo dotyczyło drogi powrotnej. Prom manewrował, podpływając do pomostu, na którym czekali już strażnicy więzienni, żeby złapać rzucone im cumy. Teraz Joseph wziął chłopca za rękę, a drugą, wolną dłoń podał Vicky, pomagając jej przejść przez wąski trap. Stali razem na deskach mola i rozglądali się niepewnie. Strażnicy zignorowali ich, zajęci cumowaniem i rozładunkiem promu. Upłynęło dziesięć minut, zanim jeden z nich zawołał: – W porządku, chodźcie tędy. Poszli za nim brukowaną uliczką prowadzącą na wartownię. Widok męża po sześciomiesięcznej rozłące początkowo przeraził Vicky. – Taki jesteś chudy – zapłakała. – Ostatnio nie jadam za dobrze. – Usiadł naprzeciwko niej na stołku, oddzielony siatką. Podczas czterech widzeń, na które zezwolono im w Pretorii, wypracowali sobie tajemny sposób porozumiewania się. „Nie jadam za dobrze” oznaczało, że Moses podjął kolejną głodówkę. Uśmiechnął się do niej. Jego twarz przypominała trupią czaszkę – pomiędzy ściągniętymi wargami zęby wydawały się zbyt duże. Kiedy położył dłonie na blacie przed sobą, zobaczyła, że jego nadgarstki sterczą z mankietów więziennego ubrania khaki niczym nagie kości pokryte cieniutką warstwą skóry. – Pokaż mi mojego syna – poprosił, a ona przyciągnęła Matthew do siebie. – Przywitaj się z ojcem – powiedziała chłopcu, który poważnie spoglądał na Mosesa przez kratę. Wymizerowany, obcy mężczyzna po drugiej stronie drutów nigdy nie wziął go na ręce, nie posadził sobie na kolanach, nie pocałował ani nie przytulił, nigdy go nawet nie dotknął. Między nimi zawsze znajdowała się siatka. Strażnik usiadł obok Mosesa i pilnował, by przepisy dotyczące wizyt były ściśle przestrzegane. Dozwolony czas wynosił godzinę, dokładnie sześćdziesiąt minut, i można było rozmawiać wyłącznie o sprawach rodzinnych – żadnych bieżących wiadomości, żadnych rozmów na temat warunków życia w więzieniu, a zwłaszcza takich, które miałyby zabarwienie polityczne. Godzina na sprawy rodzinne, ale używali przecież swojego szyfru. – Jestem pewien, że wróci mi apetyt, kiedy dostanę jakieś wieści o rodzinie – powiedział jej Moses – na piśmie. Wiedziała już, że przeprowadza głodówkę, by pozwolono mu czytać gazety. A to z kolei znaczyło, że nie mógł nic słyszeć o Nelsonie Mandeli. – Starszyzna zaprosiła do siebie Gundwane – powiedziała mu. „Gundwane” było tajnym imieniem, którym określali Mandelę. Oznaczało dosłownie „trzcinowego szczura”, zaś „starszyzna” oznaczała władze. Skinął głową na znak, że zrozumiał. Mandela został wreszcie aresztowany. Moses uśmiechnął się z przymusem. Informacja, którą przekazał Manfredowi De La Reyowi, została wykorzystana właściwie. – A jak sobie radzą na farmie członkowie naszej rodziny? – zapytał. – Wszystko w porządku, uprawiają ziemię – odpowiedziała Vicky, a on zrozumiał, że ugrupowania Umkhonto we Sizwe, działające w rejonie Puck’s Hill, rozpoczęły serię terrorystycznych zamachów bombowych. – Być może połączycie się znowu wszyscy, prędzej niż myślisz – zasugerowała. – Miejmy nadzieję – zgodził się Moses. „Ponowne połączenie” mogło oznaczać, że grupa z Puck’s Hill dołączy do niego tu, na wyspie, lub też obierze krótszą drogę – na szubienicę. Godzina upłynęła zbyt szybko. Strażnik wstał. – Czas minął. Pożegnajcie się. – Moje serce zostaje z tobą, mężu – powiedziała Vicky. Patrzyła, jak strażnik go wyprowadza. Nie obejrzał się. Odszedł, powłócząc nogami niczym zmęczony, stary człowiek. – To tylko wygłodzenie – powiedziała do Josepha w drodze powrotnej na prom. – Jest wciąż waleczny jak lew, ale słaby z niedożywienia. – Jest skończony – zaprzeczył spokojnie Joseph. – Burowie go pokonali. Już nigdy nie zakosztuje wolności. Nigdy nie zobaczy tych murów z zewnątrz. – Dla wszystkich nas, którzy urodziliśmy się czarni, cały ten kraj jest więzieniem – rzuciła gwałtownie Vicky, a Joseph nie odpowiedział, póki nie znaleźli się z powrotem na pokładzie promu, uciekając znów przed sztormem, ku płasko zwieńczonej górze, której niższe zbocza upstrzone były białymi ścianami i połyskującymi w słońcu oknami domów. – Moses Gama obrał błędną drogę – odezwał się wreszcie. – Próbował zaatakować mury białej fortecy. Chciał ją spalić, zrównać z ziemią, nie zdając sobie sprawy z tego, że nawet gdyby mu się udało, odziedziczyłby w spadku tylko popioły. – A ty, Josephie Dinizulu? – wybuchnęła z pogardą. – Ty jesteś mądrzejszy? – Może nie, ale przynajmniej nauczę się czegoś na błędach Mosesa Gamy i Nelsona Mandeli. Nie zgniję w więzieniu białego człowieka. – A w jaki sposób ty zamierzasz zburzyć białą fortecę, mój sprytny braciszku? – Przejdę przez zwodzony most – odpowiedział. – Wkroczę przez otwarte bramy i pewnego dnia ten zamek i jego skarby będą moje, nawet jeśli musiałbym podzielić się ich częścią z białym człowiekiem. Nie, moja gniewna siostrzyczko, ja nie zniszczę tych skarbów bombami i ogniem. Ja je wezmę we władanie. – Jesteś szaleńcem, Josephie Dinizulu! – Wpatrywała się w niego, a on odpowiedział uśmiechem, bardzo z siebie zadowolony. – Zobaczymy jeszcze, kto tu jest szalony, a kto przy zdrowych zmysłach – dodał. – Ale pamiętaj o jednym, siostrzyczko, że bez białego człowieka do dziś mieszkalibyśmy w szałasach z trawy. Popatrz na północ, na nędzę narodów, które wypędziły białych. Nie, siostro, ja ich tu zatrzymam. Ale nadejdzie dzień, kiedy to oni będą pracować dla mnie, nie ja dla nich. – Zapomnij o swoim gniewie, synu – Hendrick Tabaka pochylił się do przodu i położył prawą rękę na ramieniu Raleigha. – Gniew cię zniszczy. Twój wróg jest zbyt silny. Spójrz, co stało się z Mosesem Gamą, moim własnym bratem. Zobacz, jaki los spotkał Nelsona Mandelę. Chcieli pokonać lwa gołymi rękami. – Inni wciąż walczą – przypomniał Raleigh. – Bojownicy Umkhonto we Sizwe walczą nadal. Codziennie słychać o ich dzielnych czynach. Każdego dnia wybuchają bomby. – Porywają się z motyką na słońce – powiedział smutno Hendrick. – Za każdym razem, kiedy podkładają małą bombę pod słup trakcyjny, Vorster i De La Rey uzbrajają kolejny tysiąc policjantów i wydają kolejne sto wyroków ograniczających swobodę ruchu. – Hendrick potrząsnął głową. – Powtarzam więc, zapomnij o swoim gniewie, synu, czeka cię wspaniałe życie u mego boku. Jeżeli podążysz śladem Mosesa Gamy i Mandeli, skończysz tak samo jak oni – a ja mogę ci zaofiarować bogactwo i władzę. Weź sobie żonę, Raleigh, dobrą i tłustą, i daj jej wielu synów. Zapomnij o tym szaleństwie i stań u mego boku. – Miałem żonę, mój ojcze. Zostawiłem ją w Sharpeville – powiedział Raleigh. – Ale zanim to uczyniłem, złożyłem sobie solenne przyrzeczenie, z palcami zanurzonymi głęboko w jej krwawiących ranach. – Bardzo łatwo składa się przyrzeczenia – wyszeptał Hendrick, a Raleigh zauważył spustoszenia, które wiek poczynił na jego twarzy, wypalając skórę niczym pochodnia i zacierając wyraziste linie policzków i szczęki. – Ale z przysięgami trudno żyć. Twój brat Yellington też złożył przysięgę bogowi białych ludzi. Będzie wegetował jak eunuch do końca swoich dni, nie zaznawszy nigdy radości, którą daje ciało kobiety. Boję się o ciebie, Raleigh, owocu moich lędźwi. Boję się, że twoja przysięga stanie się dla ciebie ciężkim brzemieniem na całe życie. – Westchnął ponownie. – Ale skoro nie mogę cię przekonać, powiedz przynajmniej, co mam zrobić, by ułatwić ci tę wyboistą drogę? – Wiesz, że wielu młodych opuszcza ten kraj? – zapytał Raleigh. – Nie tylko młodych – przytaknął Hendrick – niektórzy ze starszych przywódców też wyjechali. Uciekł Oliver Tambo i Mbeki, i Joe Modise, i wielu innych. – Zniknęli po to, by rozpocząć pierwszą fazę przewrotu – oczy Raleigha zaczęły błyszczeć z podniecenia. – Sam Lenin uczył nas, że nie można od razu przejść do rewolucji komunistycznej. Najpierw musimy osiągnąć fazę wyzwolenia narodowego, stworzyć szeroki front, złożony z liberałów, duchownych, studentów i robotników, pod przywództwem partii awangardowej. Oliver Tambo wyjechał, aby stworzyć tę partię – ruch przeciwników apartheidu na wygnaniu – i ja chcę być częścią zalążka rewolucji. – Zamierzasz opuścić kraj, w którym się urodziłeś? – Hendrick wpatrywał się w niego oszołomiony. – Chcesz zostawić mnie i całą rodzinę? – To mój obowiązek, ojcze. Jeżeli mamy obalić tkwiące w tym systemie zło, będzie nam potrzebna pomoc z zewnątrz, pomoc wszystkich zjednoczonych narodów świata. – Śnisz na jawie, mój synu – powiedział mu Hendrick. – Ten świat, w którym pokładasz tyle nadziei i zaufania, zdążył już zapomnieć o Sharpeville. Znowu napływają pieniądze z obcych krajów, z Ameryki, Wielkiej Brytanii i Francji. To państwo rozwija się z dnia na dzień... – Ameryka nałożyła embargo na broń. – Owszem. – Hendrick zachichotał ponuro. – I Burowie zaczęli produkować własną. Nie możesz wygrać, mój synu, więc zostań ze mną. – Muszę odejść, ojcze. Wybacz mi, ale nie mam wyboru. Muszę odejść i potrzebuję twojej pomocy. – Co mam zrobić? – Jest pewien człowiek, biały człowiek, który pomaga uciekać młodym. – Joe Cicero – przytaknął Hendrick. – Chcę się z nim spotkać, ojcze. – To zajmie trochę czasu. Ten Joe Cicero lubi się ukrywać. Zajęło prawie dwa tygodnie. Spotkali się w miejskim autobusie, do którego Raleigh wsiadł przy dworcu centralnym w Yereeniging. Zgodnie z instrukcją miał na głowie niebieski beret i usiadł w przedostatnim rzędzie. Człowiek, który usiadł bezpośrednio za nim, zapalił papierosa i kiedy autobus ruszył, powiedział cicho: – Raleigh Tabaka. Raleigh odwrócił się i napotkał spojrzenie pary oczu przypominających małe kałuże rozlanego oleju silnikowego. – Nie patrz na mnie – powiedział Cicero – ale słuchaj uważnie, co ci powiem... Trzy tygodnie później Raleigh Tabaka z workiem żeglarskim na ramieniu i prawdziwymi dokumentami marynarza w kieszeni wszedł na pokład holenderskiego frachtowca, który przewoził ładunek wełny do Liverpoolu. Nie udało mu się zobaczyć kontynentu znikającego za zamglonym horyzontem, bo gdy statek odbijał od brzegu, był już pod pokładem i pracował w maszynowni. Sean dobił targu ostatniego dnia safari, podczas śniadania. Jego klient był właścicielem siedemnastu wielkich garbarni rozsianych po tyluż różnych stanach i połowy wszystkich nieruchomości w mieście Tucson, w Arizonie. Nazywał się Ed Liner i miał siedemdziesiąt dwa lata. – Synu, sam nie wiem, po co chcę sobie kupić firmę safari. Robię się już trochę za stary do takiej zabawy – narzekał. – Bzdury, Ed – powiedział Sean. – Prawie mnie wykończyłeś, kiedy szliśmy za tamtym słoniem, a wszyscy tropiciele nazywają cię Bwana Jeden Strzał. Ed Liner wyglądał na zadowolonego z siebie. Był niskim, żylastym mężczyzną z grzywą śnieżnobiałych włosów wokół upstrzonej brązowymi piegami twarzy. – Jeszcze raz podaj mi wszystkie dane – poprosił. – Ten jeden, ostatni raz. Sean urabiał go od trzech tygodni, czyli od pierwszego dnia safari, i był pewien, że Ed zna już wszystkie liczby na pamięć, ale powtórzył je raz jeszcze. – Koncesja obejmuje tereny o powierzchni pięciuset mil kwadratowych, z czterdziestomilowym frontem wzdłuż południowego brzegu jeziora Kariba. – Słuchając go Ed Liner głaskał swoją żonę tak, jakby pieścił ulubionego kotka. Była jego trzecią żoną – zaledwie o dwa lata młodszą od Seana, ale za to o całe pięćdziesiąt od swojego męża. Kiedyś tańczyła w Golden Egg w Las Vegas. Nadal miała nogi i postawę tancerki, a do tego wielkie, niewinne, błękitne oczy i chmurę kręconych blond włosów. Obserwowała Seana z pogardliwym uśmieszkiem na zmysłowych wargach, kiedy zachwalał swój towar. Sean pracował nad nią równie wytrwale, jak nad jej mężem, ale jak dotychczas z równie miernym skutkiem. – Wszystko co masz, kochanie – powiedziała Seanowi – to ładna buzia i wygłodniały kutas. Takich wszędzie pełno. A tatuś Eddie ma pięćdziesiąt milionów dolców. Jesteś bez szans, chłoptasiu. Obozowy stół nakryto pod wspaniałym dzikim figowcem na brzegu rzeki Mara. Był jasny, afrykański poranek. Na złocistej od zimowej trawy nadrzecznej równinie rosły drzewa akacjowe o płaskich koronach. Stada antylop gnu wyglądały jak ciemne plamy na złotym łanie, a żyrafa z długą wdzięczną szyją, kołyszącą się na tle złamanego błękitu nieba, i skórą nakrapianą wyraźnymi prostokątami czerwonawego brązu skubała najwyższe gałęzie pobliskiej akacji. Od strony rzeki nadlatywał donośny i sardoniczny śmiech samca hipopotama, zaś w gałęziach drzewa figowego ponad nimi złotawe tkacze zwisały główkami w dół ze swoich koszyczkowatych gniazd, chcąc trzepotaniem skrzydeł i świergotem zwabić do siebie brunatne samice i zaprosić je do wspólnego mieszkania. Legenda głosiła, że Hemingway i Ruark obozowali kiedyś dokładnie w tym miejscu i jedli śniadanie pod tą samą dziką figą. – Co myślisz, Cukiereczku? – Ed Liner przesunął kościstymi, brązowymi palcami po wewnętrznej stronie uda swojej żony. Miała na sobie szorty khaki z szerokimi nogawkami i Sean ze swojego miejsca mógł dostrzec mały, rudozłocisty kosmyk włosów łonowych, wystający spod elastycznych majteczek. – Myślisz, że powinniśmy dać naszemu staremu Seanowi te pół miliona dolarów, żeby założyć swoją własną bazę safari w dolinie Zambezi? – Zrób jak uważasz, Tatuśku – powiedziała, naśladując głos słodkiej, małej dziewczynki i mrugając w jego stronę swoimi długimi rzęsami. Obróciła się tak, że jej piersi rozsadzały zapięcie koszuli. – Pomyślcie tylko – nalegał Sean. – Własna koncesja i tereny łowieckie, z których możecie dowolnie korzystać. – Obserwując ją uważnie, mówił: – Gdybyś chciała, mogłabyś własnoręcznie powystrzelać wszystko, co przypada na ten teren, tyle zwierząt, ile dusza zapragnie. Mimo swoich loczków i odętych usteczek okrucieństwem i sadyzmem Lana Liner dorównywała najbardziej zajadłym myśliwym, z jakimi Sean kiedykolwiek miał do czynienia. Podczas gdy Ed wybrał dla siebie i ustrzelił tylko lwa i słonia, za które zapłacił, Lana upolowała wszystkie zwierzęta, do których miała prawo, a potem także te, z których zrezygnował jej mąż. Była niezłym strzelcem i trafienie filigranowej gazeli Thompsona z magnum 300 weatherby sprawiło jej dokładnie taką samą przyjemność jak powalenie czarnogrzywego lwa masajskiego doskonałym strzałem w serce. Natychmiast po zabiciu zwierzęcia roztaczała wokół siebie aurę seksualnego podniecenia, jej oddech stawał się szybszy, puls na szyi uderzał gwałtownie. Sean obserwował to za każdym razem i instynkt podrywacza mówił mu, że Lana Liner jest podatna na jego wpływ tylko przez tych kilka minut po zobaczeniu dosięgającej zwierzę kuli i tryskającej z niego krwi. – Tyle polowań, ile chcesz, i kiedy tylko chcesz – kusił Sean i znowu dostrzegł podniecenie w jej dziecinnych, niebieskich oczach. Przesunęła koniuszkiem języka po szkarłatnoczerwonych ustach i powiedziała zdyszanym głosem małej dziewczynki: – A może kupiłbyś mi to na urodziny, Tatuśku? – Do cholery! – zaśmiał się Ed. – Dlaczego by nie! W porządku, synu, dobiliśmy targu. Będzie się nazywać „Safari Lany”. Moi prawnicy przygotują papiery, kiedy tylko wrócimy do Tucson. Sean klasnął w dłonie i wykrzyknął w stronę namiotu kuchennego: – Maramba! Ty przynieść tu szampan. Szybko, szybko! Obozowy kelner w długim białym kitlu i czerwonym fezie w kształcie małego okrągłego pudełka przyniósł na srebrnej tacy zieloną, oszronioną butelkę prosto z lodówki. Pili wino i śmieli się w porannym słońcu, ściskając sobie dłonie i omawiając nową transakcję aż do chwili, kiedy tragarz broni podjechał samochodem załadowanym ustawionymi na stojakach strzelbami, a Matatu, tropiciel z plemienia Ndorobo, usadowił się z tyłu strojąc małpie miny. – Mnie już wystarczy – powiedział Ed. – Lepiej zajmę się pakowaniem, żebyśmy byli gotowi na popołudnie, kiedy przyleci samolot czarterowy. – Zobaczył grymas rozczarowania na czerwonych wargach Lany. – Jedź z Seanem, Cukiereczku – zwrócił się do żony. – Życzę wam udanego polowania, ale nie wracajcie za późno. Samolot ma być tutaj o trzeciej i musimy dotrzeć z powrotem do Nairobi przed zmrokiem. Sean prowadził, a Lana siedziała obok. Obciął rękawy u koszuli, żeby odsłonić swoje gładkie, lśniące i muskularne ramiona. W rozpięciu koszuli widać było klatkę piersiową pokrytą ciemnym, kędzierzawym zarostem, a jego błyszczące, czarne, ostrzyżone na pazia włosy, sięgające niemal ramion, były przytrzymane obwiązaną dookoła głowy wzorzystą, jedwabną bandaną, by nie wpadały mu do oczu. Kiedy się do niej uśmiechnął, wydawał się wręcz nieprawdopodobnie przystojny, ale w tym uśmiechu czaiła się jakaś mściwość, gdy spytał: – Chcesz się trochę zabawić, mała? – Owszem, jeśli masz na myśli strzelanie, chłoptasiu – odparła. Jechali landroverem wzdłuż rzeki, kierując się z powrotem w stronę wzgórz. Samochód był odkryty i nie miał szyby ochronnej. Matatu i chłopak noszący broń z tylnego, podwyższonego siedzenia obserwowali skraj nadrzecznego buszu i wypatrywali na drodze śladów świadczących o tym, że nocą przeszły tędy zwierzęta. Zaalarmowana odgłosem silnika rodzina małych antylop wyskoczyła tanecznym krokiem z rzeki na brzeg, szukając schronienia w gęstwinie. Samica i młode biegły przodem, za nimi podążał samiec, o sierści prążkowanej i nakrapianej kremowo na ciemnoczekoladowym tle, z wysoko uniesionymi, poskręcanymi jak korkociągi rogami. – Chcę go mieć – krzyknęła Lana i sięgnęła przez ramię po swojego weatherby. – Zostaw go – warknął Sean. – Rogi poniżej piętnastu cali. Masz na swoim koncie lepsze trofea. Odęła wargi, nadąsana, lecz zignorował ją, a antylopy popędziły w głąb buszu. Sean włączył napęd na cztery koła i wjechał landroverem do rzeczki – jednego z dopływów Mary. Rozpryskując wodę i podskakując na nierównościach dna, zanurzył samochód aż po osie, po czym wydostał się na przeciwległy brzeg. Daleko przed nimi cwałowało małe stado zebr Burchella ze zjeżonymi, czarnymi grzywami i jaskrawymi paskami rozmytymi z tej odległości do nieokreślonej, szarej barwy, wydając swoje ostre, urywane szczeknięcia. Lana śledziła je spragnionym wzrokiem, ale wyczerpała już wcześniej limit, przypadający na nią i Eda, zabijając dwadzieścia dozwolonych licencją sztuk. Droga zawracała w stronę rzeki, a pomiędzy drzewami rozciągał się widok na rozległe równiny. Krajobraz Masai Mara, czyli wielkiej ziemi Masajów i należących do niej pastwisk, naznaczony był stadami zwierzyny i kępami akacji. – Bwana! – krzyknął Matatu, i w tym samym momencie Sean zobaczył ślady. Zatrzymał landrovera i poszedł z Matatu zbadać placki ciemnozielonego łajna i wielkie, okrągłe ślady kopyt, głęboko odciśnięte w miękkiej ziemi. Łajno było rzadkie i wilgotne. Matatu zanurzył w nim palec wskazujący, żeby sprawdzić temperaturę. – Piły wodę z rzeki godzinę przed świtem – powiedział. Sean wrócił do landrovera, stanął blisko Lany, niemal jej dotykając, i powiedział: – Trzy stare byki. Przeszły tędy trzy godziny temu, ale teraz się pasą i moglibyśmy dogonić je w ciągu godziny. Myślę, że to ta sama trójka, którą widzieliśmy przedwczoraj. Dostrzegli wtedy o zmierzchu trzy ciemne kształty na przeciwległym brzegu szerokiej rzeki Mara, ale do zachodu słońca mieli za mało czasu, żeby zawrócić w górę rzeki do brodu, przeprawić się i podjąć pościg. – Jeżeli to te same stare byki, jeden z nich ma rogi na pięćdziesiąt cali, a w tej okolicy rzadko już się taki trafia. Chcesz spróbować? Zeskoczyła z landrovera i sięgnęła do stojaka po swojego weatherby. – Nie tą zabawką, Cukiereczku – ostrzegł ją Sean. – To są wielkie, złośliwe, stare bawoły. Weź winchester Eda. Naboje do winchestera kaliber 458 były przeszło dwa razy cięższe od dwustugramowych noslerów do magnum weatherby. – Strzelam lepiej ze swojej pukawki niż z armaty Eda – powiedziała Lana. – I tylko Edowi wolno nazywać mnie Cukiereczkiem. – Ed płaci mi tysiąc dolarów dziennie za najlepsze porady na Harley Street. Weź winchester. Czy wobec tego mogę mówić do ciebie Syropku? – Możesz iść się wypieprzyć, chłoptasiu – powiedziała Lana, a jej dziecinny głos nadał użytemu przez nią sprośnemu słowu dziwnie lubieżny podtekst. – O niczym innym nie marzę, Syropku, ale najpierw zabijemy byka. Rzuciła weatherby tragarzowi i odeszła wielkimi krokami. Jej twarde, okrągłe pośladki drgały pod materiałem szortów. Zupełnie jak policzki wiewiórki żującej orzecha. Sean, uszczęśliwiony tym trafnym porównaniem, zdjął ze stojaka dużego dwulufowego gibbsa. Ślady były wyraźne. Trzy potężne bawoły, ważące ponad tonę każdy, orały ziemię brązowymi kopytami, pasąc się po drodze. Matatu chciał za nimi biec, ale Sean powstrzymał go. Nie chciał, aby Lana ukończyła pościg trzęsąc się i dysząc z wysiłku, podążyli więc śladem zwierząt maszerując szybko, ale dostosowując tempo do możliwości kobiety. Idąc przez rzadki, akacjowy las dotarli do miejsca, w którym byki przestały się paść, zebrały się razem, po czym ruszyły zdecydowanie ku błękitnym sylwetkom odległych wzgórz. Sean wyjaśnił Lanie szeptem: – Tutaj były w chwili wschodu słońca. Gdy tylko zrobiło się jasno, skryły się w gąszczu. Wiem, gdzie będą odpoczywać, dopadniemy je w ciągu pół godziny. Las zamknął się wokół nich, a akacje ustąpiły miejsca gęstwinie cierni i zielonych krzewów. Widoczność przed nimi zmniejszyła się do stu, a potem do pięćdziesięciu stóp i musieli kucać, żeby przejść pod splątanymi gałęziami. Żar się wzmagał, a cętkowane światło było zwodnicze, napełniało las dziwnymi kształtami i groźnymi cieniami. Woń bawołów unosiła się dookoła nich w upale, cuchnąca i odrażająca. W miejscu, gdzie położyły się na pierwszy odpoczynek, znaleźli ugniecione legowiska i rzadkie, żółte łajno. Po jakimś czasie wstały i przeniosły się dalej. Przed nimi Matatu dał otwartą dłonią znak mówiący „bardzo blisko”. Sean otworzył komorę swego gibbsa i wymienił duże, mosiężne kynochy na dwa inne ze swojego pasa z nabojami. Oryginalną parę trzymał pomiędzy palcami lewej ręki, gotów do natychmiastowego załadowania. Mógł zużyć cztery naboje dwa razy szybciej niż najzręczniejszy nawet strzelec posiadający karabin z magazynkiem. W gęstwinie było ciemno, nie docierał tu najlżejszy nawet powiew, w nieruchomym powietrzu słyszeli swoje własne oddechy i pulsujące w uszach tętno. Nagle rozległ się jakiś dźwięk i wszyscy zamarli. Sean rozpoznał ten odgłos. Gdzieś tuż przed nimi bawół potrząsnął swoją wielką, czarną głową, żeby odpędzić natrętne muchy, i jeden z jego zakrzywionych rogów musiał uderzyć w gałąź. Sean opadł na kolana dając znak Lanie, aby zbliżyła się i uczyniła to samo. Razem zaczęli się czołgać do przodu. Nagle i niespodziewanie trafili na dziurę w krzakach – mizerne dwadzieścia kroków wolnej przestrzeni, na której ziemia była stratowana jak w zagrodzie dla bydła i naznaczona plackami starego, czarnego łajna. Leżeli na skraju polanki i spoglądali w kierunku splątanej roślinności po drugiej stronie. Słońce na polance ich oślepiało, a cień panujący poza nią był mroczny i niepokojący. Byk ponownie potrząsnął głową i wtedy Sean dostrzegł odpoczywające zwierzęta. Leżały blisko siebie, stłoczona masa czerni pośród cienia, a ich głowy zachodziły na siebie tak, że ciężkie zgrubienia i krzywizny rogów tworzyły nierozwiązywalną łamigłówkę. Mimo że znajdowali się o niecałe trzydzieści kroków od nich, nie mogli odróżnić jednego zwierzęcia od drugiego, ani też pary rogów od krzaka. Sean powoli odwrócił głowę i przytknął usta do ucha Lany. – Chcę je sprowokować, żeby się podniosły – wyszeptał – przygotuj się do strzału. Była spocona i drżała na całym ciele. Wyczuwał jej strach i podniecenie. Jemu też się to udzieliło. Jego lędźwie napięły się i zesztywniały. Przez chwilę napawał się tym wrażeniem, dociskając biodra do ziemi, jakby miał pod sobą jej ciało. Potem celowo stuknął mosiężnymi nabojami, które trzymał w lewej ręce, o stalowe lufy gibbsa. Ostry, metaliczny dźwięk rozerwał panującą ciszę. Po drugiej stronie prześwitu trzy byki ciężko dźwignęły się na nogi i zwróciły się w kierunku źródła dźwięku. Głowy miały podniesione, oślinione, wilgotne pyski trzymały wysoko, a wypukłości chropowatych rogów, czarnych jak syderyt, zbiegały się nad złośliwymi świńskimi oczkami. Rogi miały zakrzywione w dół i w górę, a uszy rozdęte w nasłuchiwaniu. – Środkowy – powiedział cichutko Sean. – Wal mu w pierś. Zamarł czekając na jej strzał, po czym zerknął w bok. Lufa weatherby zataczała małe, kapryśne kółka, kiedy Lana próbowała wycelować, i w mgnieniu oka do Seana dotarło, że zapomniała przestawić ogniskową teleskopowego celownika. Patrzyła na ogromnego byka z odległości trzydziestu kroków przez dziesięciokrotnie powiększającą soczewkę. Było to jak oglądanie okrętu wojennego przez mikroskop: widziała tylko czarną, bezkształtną masę. – Nie strzelaj – wyszeptał z naciskiem, ale weatherby wystrzelił w poprzek polany, bluzgając długim, jaskrawym błyskiem z lufy, i wielki byk przechylił się nagle i potrząsnął głową sapiąc z bólu. Sean zobaczył, jak wyschnięte błoto odpada od czarnej skóry byka na wysokości prawej łopatki i kiedy zwierz okręcił się i ruszył w busz, skierował na niego swojego gibbsa, żeby oddać dobijający strzał. Jednak inny bawół odwrócił się w stronę zranionego towarzysza zasłaniając go sobą przez chwilę, która wystarczyła, by ofiara zniknęła w gąszczu, i Sean uniósł lufę do góry rezygnując ze strzału. Leżeli obok siebie i wsłuchiwali się w dudniące odgłosy wydawane przez cielska znikające pośpiesznie w zaroślach. – Nie widziałam wyraźnie – powiedziała Lana swoim dziecinnym, szczebiocącym sopranem. – Miałaś celownik nastawiony na maksymalne zbliżenie, ty głupia dziwko. – Ale go trafiłam! – Tak, wojowniczy Syropku, niestety trafiłaś. Złamałaś mu prawą przednią nogę. – Sean wstał i gwizdnął na Matatu. W kilku szybkich słowach suahili wyjaśnił, na czym polega kłopot, a mały Ndorobo popatrzył na Lane wzrokiem pełnym wyrzutu. – Zostań tutaj ze swoim tragarzem – rozkazał Sean Lanie – a my pójdziemy zakończyć sprawę. – Idę z wami – sprzeciwiła się Lana. – Za to mi płacą – powiedział Sean – za sprzątanie po kimś, kto nabałaganił. Zostań tutaj i pozwól mi wykonać moją pracę. – Nie – zaprotestowała. – To mój byk. Ja go wykończę. – Nie mam czasu na kłótnie – powiedział gorzko Sean. – Chodź więc, ale rób, co ci każę. I dał znak Matatu, żeby szedł tropem krwi. W miejscu, gdzie stał byk, znaleźli odpryski kości i sierści. – Strzaskałaś mu dużą kość – stwierdził Sean. – Dam sobie głowę uciąć, że pocisk się rozerwał. Przy tej odległości prawdopodobnie wciąż miał prędkość trzech tysięcy pięciuset stóp na sekundę w momencie uderzenia. Nawet nosler nie mógł wytrzymać czegoś takiego. Byk krwawił obficie. Jasna posoka opryskiwała zarośla, przez które się przedzierał, i utworzyła ciemną, galaretowatą kałużę w miejscu, gdzie zatrzymał się po raz pierwszy, żeby posłuchać, czy nadciągają jego prześladowcy. Pozostałe dwa byki go opuściły i Sean chrząknął z satysfakcją. To powinno zapobiec zamieszaniu i postrzeleniu niewłaściwego zwierzęcia. Lana trzymała się blisko za nim. Usunęła celownik ze swego weatherby, zostawiając go pod opieką swojego pomocnika, i teraz sama niosła broń przyciskając ją do piersi lufą do góry. Nagle wyszli na kolejną niewielką polankę i Matatu wrzasnął i rzucił się w tył wpadając pomiędzy Seana i dziewczynę. Z zarośli po przeciwległej stronie polany wynurzył się byk i ruszył prosto na nich kołysząc się dziwacznie na boki. Nozdrza trzymał wysoko, a długie, ponure krzywizny jego rogów nadawały mu teraz złowieszczy wygląd istoty skazanej na rychłą śmierć. Złamana noga klapała luźno, krępując jego kroki. Szedł chwiejnie i niepewnie, a krew tryskała z rany jasnym strumieniem przy każdym ruchu. – Strzelaj! – krzyknął Sean. – Celuj w nos! – Ale nawet nie patrząc wyczuł jej przerażenie i zarejestrował pierwszy ruch, kiedy odwróciła się, żeby uciec. – Chodź tu, ty tchórzliwa suko. Stawaj i strzelaj – warknął na nią. – Przecież sama tego chciałaś, więc teraz to zrób. Weatherby wypalił, błysk i grzmot potoczyły się przez polanę. Trafiony bawół wzdrygnął się od uderzenia, z nasady jego rogów odprysnęły czarne, twarde wióry. – Za wysoko! – krzyknął Sean. – Strzel mu w nozdrza! – Lana strzeliła ponownie, trafiając po raz drugi w róg. Byk wciąż się zbliżał. – Strzelaj! – wołał Sean obserwując znad precyzyjnego celownika gibbsa wspaniałą, uzbrojoną w rogi głowę. – Rusz się, dziwko, zabij go wreszcie! – Nie mogę! – krzyknęła. – Jest za blisko! Byk wypełniał teraz całą przestrzeń – potężna bryła czarnej skóry, mięśni i śmiercionośnych rogów, tak bliska, bo opuszczał już głowę, by wziąć ich na rogi i przebić na wylot, rozpruć, stratować i zmiażdżyć pod kowadłem swego wyszczerbionego oręża. Kiedy bawół pochylił masywne rogi, Sean strzelił mu prosto w mózg i zwierzę przekoziołkowało do przodu. Sean wyciągnął Lane spod nadlatujących kopyt toczącego się byka. Rzuciła strzelbę i roztrzęsiona przywarła do niego bezradnie. Jej czerwone wargi drżały z przerażenia. – Matatu! – zawołał cicho Sean, przytulając ją do piersi, i mały Ndorobo zjawił się ponownie przy jego boku jak duch. – Weź ze sobą tragarza – rozkazał Sean. – Wracajcie do landrovera i podjedźcie nim tutaj. Nie musicie się spieszyć. Matatu uśmiechnął się lubieżnie i skinął głową. Żywił ogromny szacunek dla męskości swego Bwana i wiedział, co Sean zamierza zrobić. Dziwił się tylko, że aż tyle czasu zwlekał, żeby zademonstrować Lanie swój rezolutny, biały narząd w całej okazałości. Zniknął w zaroślach jak czarny cień, a Sean odwrócił ku sobie twarz dziewczyny i zanurzył swój język głęboko w wilgotną, czerwoną szczelinę ust. Jęknęła i przywarła do niego, a on wolną ręką odpiął jej pasek i ściągnął szorty. Upadły na ziemię, pętając kostki. Kopnęła je za siebie. Zatknął kciuki za gumkę majteczek, zerwał je i popchnął ją w dół, na gorące i zakrwawione ciało byka. Położyła się z rozchylonymi nogami. Muskuły martwego zwierzęcia ciągle drgały pod wpływem impulsów z przestrzelonego mózgu. Słodki, metaliczny zapach krwi mieszał się z dzikim cuchnącym odorem zwierza i kurzu. Sean stanął nad nią i jednym szarpnięciem rozpiął swoje bryczesy. Lana wpatrywała się w niego oczami zaćmionymi przerażeniem. – Ty draniu – zaszlochała. – Ty brudny, zepsuty draniu. Sean opadł na kolana pomiędzy długimi, bezwładnymi nogami i podłożył dłonie pod małe, twarde pośladki. Kiedy unosił dolną część jej ciała, zobaczył, że puszysty, jasny wzgórek jest już wilgotny jak futerko utopionego kociaka. Wrócili do obozu z ciałem martwego byka wypełniającym tył landrovera. Wielka, rogata głowa zwisała z boku, a Matatu i pomocnik usadowili się na wierzchu i śpiewali myśliwskie pieśni. Lana przez całą drogę powrotną nie odezwała się ani słowem. Ed Liner czekał na nich pod namiotem służącym za jadalnię, ale jego powitalny uśmiech zamarł, kiedy Lana rzuciła mu swoje podarte majtki na stół i zapiszczała dziewczęcym głosem: – Wiesz, co zrobił ten niegrzeczny, stary Sean, Tatuśku Eddie? Zgwałcił twoją małą dziewczynkę, ot co! Przytrzymał ją i wsadził jej do środka tę swoją dużą, brudną rzecz. Sean dostrzegł furię i nienawiść w wyblakłych oczach starego człowieka i w duchu jęknął. Ty suko, pomyślał. Nędzna, mała suko. Podobało ci się. Z krzykiem błagałaś o więcej. Pół godziny później Lana i Ed znajdowali się już na pokładzie srebrzystoczerwonego samolotu, który wystartował z wąskiego pasa, zbudowanego w buszu. Kiedy maszyna wzięła kurs na Nairobi, Sean spojrzał w dół, na swój rozporek. – No cóż, w porządku, King Kongu – mruknął. – Mam nadzieję, że jesteś zadowolony, to nas kosztowało tylko pięćdziesiąt tysięcy dolarów od cala. Podszedł do landrovera. Wciąż smutno potrząsając głową podniósł pakunek z pocztą, który pilot przywiózł z Nairobi. Na samym wierzchu pakietu znajdowała się żółta koperta z depeszą i ją otworzył najpierw. Żenię się z Holly Carmichael piątego sierpnia. Proszę, bądź moim drużbą. Pozdrowienia. Garry. Sean przeczytał tekst jeszcze raz, zapominając zupełnie o Lanie i Edzie. – Chciałbym zobaczyć, co za babsztyla Garry weźmie sobie za żonę – zachichotał. – Jaka szkoda, że nie mogę pojechać do domu – przerwał i zastanowił się. – Ale właściwie dlaczego by nie! Dlaczego nie, do cholery! Dzięki niebezpieczeństwu życie robi się ciekawsze. Shasa Courtney siedział za biurkiem w swoim gabinecie w Weltevreden wpatrując się w Turnera zawieszonego na przeciwległej ścianie i układając w myślach następny akapit. Shasa był prezesem specjalnego komitetu rządowego do spraw nadzoru nad przemysłem zbrojeniowym. Przygotowywał właśnie szkic raportu celem przedstawienia go komitetowi. Zakłady zbrojeniowe Armscor powstały na mocy specjalnej uchwały parlamentu, która gwarantowała ścisłą tajność wszystkich przedsięwzięć przemysłu zbrojeniowego. W momencie kiedy prezydent Eisenhower wprowadził embargo na dostawy broni do Afryki Południowej w ramach protestu przeciwko masakrze w Sharpeville i rasowej polityce rządu Yerwoerda, roczne wydatki kraju na produkcję broni wynosiły zaledwie trzysta tysięcy funtów. Cztery lata później wzrosły do pół miliarda. Stary, kochany Ike wyświadczył nam dużą przysługę, uśmiechnął się do siebie Shasa. Znowu do akcji wkracza prawo nieprzewidzianych konsekwencji, sankcje zawsze powodują skutki uboczne. Teraz naszym największym zmartwieniem jest znalezienie odpowiedniego terenu na poligony doświadczalne do testowania naszej własnej broni atomowej. Wrócił raz jeszcze do tej części swojego raportu i napisał: Biorąc pod uwagę powyższe względy jestem zdania, że powinniśmy zastosować opcję trzecią, to znaczy testy podziemne. Mając to na uwadze korporacja przeprowadziła już poszukiwania najodpowiedniejszych obszarów geologicznych (patrz: załączony raport pomiarów geologicznych)... Otwory do odpalania ładunków zostaną wykonane świdrami diamentowymi przez firmę wiertniczą do głębokości czterech tysięcy stóp, w celu uniknięcia skażenia podziemnych zasobów wodnych. Shasa usłyszał pukanie i podniósł wzrok pełen gniewnego niedowierzania. Wszyscy domownicy wiedzieli, że nie wolno mu przeszkadzać i nie mogło być żadnego wytłumaczenia dla tego wtargnięcia. – Kto tam? – warknął, ale ktoś otworzył drzwi nie czekając na zaproszenie. Przez moment Shasa nie mógł rozpoznać osoby, która weszła do gabinetu. Zobaczył długie włosy, ciemną opaleniznę i ekstrawagancki ubiór – kurtkę ze skór kudu, jaskrawą jedwabną chustkę na szyi, wysokie buty i pas na naboje. Wstał niepewnie. – Sean? – zapytał. – No nie, mnie się to chyba śni. – Usiłował być miły i obrażony. – Do cholery, Sean, ostrzegałem cię, nigdy... – Ale nie mógł ciągnąć dalej, jego radość była zbyt wielka i zawiódł go głos. – Cześć, tato. – Sean podszedł do niego wielkimi krokami. Był wyższy, przystojniejszy i bardziej pewny siebie, niż Shasa pamiętał. Shasa czuł odrazę do wszelkiej teatralności i sztuczności w ubiorze, ale Sean nosił swój strój z taką swobodą, że wydawał się on zupełnie naturalny i na miejscu. – Co ty tu, do diabła, robisz? – Shasa odzyskał w końcu głos, ale w jego pytaniu nie było tak naprawdę urazy. – Przyjechałem tak szybko, jak się dało, zaraz po otrzymaniu depeszy od Garry’ego. – Garry posłał ci depeszę? – Chce, żebym był jego drużbą, a ja nie miałem nawet czasu, żeby się przebrać. – Zatrzymał się naprzeciw Shasy i przez moment uważnie mierzyli się wzrokiem. – Dobrze wyglądasz, ojcze – uśmiechnął się Sean. Jego zęby odcinały się śnieżną bielą od opalenizny. – Sean, mój chłopcze. – Shasa wyciągnął ramiona i Sean uwięził go w niedźwiedzim uścisku. – Myślałem o tobie codziennie. – Głos Seana był przytłumiony, a jego policzek przyciśnięty do policzka Shasy. – Boże, ależ mi ciebie brakowało, ojcze. Shasa instynktownie wiedział, że to kłamstwo, ale był zachwycony, że Seanowi w ogóle chciało się je wymyślać. – Ja też za tobą tęskniłem, mój chłopcze – wyszeptał. – Może nie codziennie, ale wystarczająco często, żeby to cholernie mnie bolało. Witaj z powrotem w Weltevreden. – Sean ucałował go. Nie wymieniali pocałunków, od kiedy Sean był dzieckiem, ten rodzaj sentymentalnych manifestacji nie leżał w zwyczaju Shasy, ale teraz płynąca z tego gestu przyjemność była niemal nie do zniesienia. Podczas kolacji Sean siedział po prawej ręce Centaine. Jego smoking był odrobinę za ciasny w klatce piersiowej i czuć go było naftaliną, ale służba uszczęśliwiona jego powrotem starannie zaprasowała kanty spodni i jedwabne klapy. Sean umył włosy i o dziwo, jego gęste, błyszczące loki zamiast umniejszać zdawały się jeszcze potęgować jego przytłaczającą męskość. Isabella, podobnie jak wszyscy pozostali, nie przeczuwając niczego, zeszła majestatycznie po schodach ubrana do kolacji w suknię odsłaniającą ramiona i plecy, ale jej chłodne i sztywne opanowanie wyparowało, kiedy zobaczyła Seana. Zapiszczała z radości i pobiegła w jego stronę. – Tu jest tak nudno, odkąd wyjechałeś! Nie wypuściła jego ręki aż do kolacji, a nawet podczas posiłku pochylała się do przodu, żeby śledzić ruch jego ust, gdy mówił, chciwie wyczekując każdego słowa i zapominając zupełnie o stygnącej zupie. Kiedy Shasa siedzący u szczytu stołu zrobił uwagę o kenijskich fryzjerach i uczesaniu Seana, natychmiast stanęła w obronie swego najstarszego brata. – Uwielbiam jego włosy właśnie tak, jak teraz. Jesteś czasami strasznie staroświecki, papo. Sean jest po prostu piękny. Przysięgam, jeśli kiedykolwiek obetnie choć jeden włos ze swej ślicznej czupryny, złożę natychmiast śluby milczenia i czystości. – Pobożne życzenia – powiedział półgłosem jej ojciec. Centaine, chociaż mniej wylewna, była tak samo uradowana jak inni, że Sean jest znów w domu. Oczywiście znała każdy szczegół okoliczności, w których wyjechał. Ona i Shasa byli w rodzinie jedynymi wtajemniczonymi, ale to wydarzyło się prawie sześć lat temu i dużo mogło się zmienić przez ten czas. Ciężko było uwierzyć, żeby ktoś, kto wyglądał tak jak on, nawet lepiej niż jej ukochany Shasa, i kto posiadał taki czar i wrodzony wdzięk, mógł być z gruntu zły. Pocieszała się, że mimo kilku błędów popełnionych w dzieciństwie teraz był już mężczyzną. Centaine widywała niewielu prawdziwych mężczyzn, więc słuchała jego opowieści równie uważnie jak wszyscy pozostali i śmiała się tak samo szczerze z jego dowcipnych uwag. Garry wciąż powtarzał: – Naprawdę nie wierzyłem, że przyjedziesz. Wysłałem tę depeszę pod wpływem impulsu. Nie byłem nawet pewien twojego adresu. – A potem, zwracając się do Holly siedzącej przy długim stole obok Seana, zapytał: – Czyż on nie jest wspaniały, Holly? Czyż nie jest dokładnie taki, jak ci mówiłem? Holly uśmiechnęła się i wymamrotała jakieś uprzejme potwierdzenie. Przekręciła się lekko na krześle, aby nie pozwolić Seanowi na spuentowanie historii, którą właśnie opowiadał, przez ponowne położenie ręki na jej udzie. Rzuciła okiem dookoła stołu i napotkała spojrzenie Michaela. Był jedyną osobą, która nie koncentrowała się bez reszty na opowieści Seana. Holly spotkała Michaela po raz pierwszy zaledwie poprzedniego dnia, kiedy przyjechał z Johannesburga na ślub, ale oboje natychmiast przypadli sobie do gustu. To wrażenie wzmocniło się jeszcze, kiedy Holly odkryła opiekuńczą troskę i braterskie uczucie, jakie Michael żywił wobec Garry’ego. Teraz Michael uniósł jedną brew i uśmiechnął się przepraszająco do Holly. Widział, jak jego starszy brat na nią patrzy, przejrzał wszystkie wybiegi Seana mające przyciągnąć jej uwagę, dostrzegł nawet, jak dziewczyna wzdrygnęła się i zbladła, kiedy Sean dotknął jej pod stołem. Postanowił porozmawiać z Seanem po kolacji i spokojnie go ostrzec, bo sam Garry nigdy nie zauważyłby, co się dzieje. Był zbyt zaabsorbowany powrotem starszego brata. To należało do Michaela – zawsze jego obowiązkiem było chronienie Garry’ego przed Seanem. Teraz uśmiechnął się pocieszająco do Holly, a Sean przechwycił to spojrzenie i zinterpretował je właściwie. Nie zareagował w żaden sposób. Kiedy kończył swą opowieść, wyraz jego twarzy był szczery i otwarty, głos dźwięczny i tryskający humorem. Śmieli się wszyscy z wyjątkiem Michaela i Holly. – Jesteś taki zabawny – powiedziała śpiewnie Isabella – po prostu nienawidzę cię za to, że jesteś moim bratem. Gdyby tylko udało mi się znaleźć chłopca, który wyglądałby tak jak ty. – Nie ma żadnego, który byłby ciebie wart, Bella – powiedział Sean, ale cały czas obserwował Michaela i kiedy ucichły śmiechy, zapytał lekko: – A więc, Mickey, jak idą sprawy w tej twojej komuchowatej gazecie? Czy to prawda, że zamierzasz zmienić jej tytuł na Mandela Mail lub może Moses Gama Gazetce! Michael odłożył sztućce i wytrzymał spojrzenie Seana. – Założenie Golden City Mail to pomoc bezradnym, próba zabezpieczenia wszystkim przyzwoitej, godnej egzystencji i głoszenie prawdy za wszelką cenę. – Ja się na tym nie znam, Mickey – Sean uśmiechnął się do niego – ale kilka razy będąc w buszu żałowałem, że nie mam ze sobą egzemplarza Golden City Mail. Tak, mój drogi, za każdym razem, kiedy kończy mi się papier toaletowy, marzę o tym, żeby mieć przy sobie tę płachtę papieru z twoim artykułem. – Sean! – powiedział ostro Shasa, a wyraz pobłażania zniknął z jego twarzy po raz pierwszy od przyjazdu Seana – w towarzystwie są damy. – Babciu – Sean zwrócił się do Centaine – czytujesz kolumnę Mickeya, prawda? Nie mów mi, że się zgadzasz z tymi jego naiwnymi, optymistycznymi, sentymentalnymi opiniami? – Wystarczy – powiedział surowo Shasa. – Mamy tu świętować nasze ponowne spotkanie. – Przepraszam, ojcze – Sean udał skruszonego. – Masz rację. Porozmawiajmy o rzeczach przyjemnych. Opowiem Mickeyowi o Mau Mau w Kenni i o tym, co robili białym dzieciom. Potem on może mi opowiedzieć o swoich miejscowych, komuchowatych przyjaciołach z Kongresu i o tym, co oni będą robić naszym dzieciom. – Sean, to nie fair – odpowiedział miękko Michael. – Nie jestem komunistą i nigdy nie broniłem komunizmu ani użycia siły... – We wczorajszym wydaniu napisałeś trochę co innego. Miałem wielki i zaszczytny przywilej przeczytania twojej kolumny podczas lotu z Johannesburga. – Napisałem tylko, że Vorster i De La Rey popełniają duży błąd, polegający na klasyfikowaniu jako komunistyczne wszystkiego, czego pragnie nasza czarna populacja – praw obywatelskich, powszechnego prawa wyborczego, związków zawodowych i czarnych organizacji politycznych, takich jak AKN. Nazywając te zjawiska pochodnymi komunizmu powodują, że idea komunizmu staje się dla naszych czarnych szalenie atrakcyjna. – No to mamy właśnie czarny rząd w Kenii, ze skazanym mordercą i terrorystą w roli głowy państwa. Dlatego wynoszę się stamtąd i jadę do Rodezji. Tymczasem mój własny, ukochany brat toruje drogę kolejnemu czarnemu, marksistowskiemu rządowi zamachowców i podżegaczy motłochu, właśnie tu, w starej, dobrej republice. Powiedz mi, którego z terrorystów wolisz na prezydenta: Mandelę czy Mosesa Gamę? – Nie będę powtarzał drugi raz – ostrzegł Shasa złowieszczo. – Nie zniosę dyskusji politycznych przy stole. – Tatuś ma rację – włączyła się Isabella. – Obydwaj zrobiliście się obrzydliwie ponurzy – i to akurat wtedy, kiedy zaczynałam się dobrze bawić. – Starczy już też przemówień z galerii młodocianych – Centaine dobrała się do Isabelli. – Proszę jeść swoją kolację, mademoiselle. Składasz się z samej skóry i kości. Mówiąc te słowa Centaine cały czas obserwowała Seana. Jest w domu zaledwie od sześciu godzin i już wszyscy skaczemy sobie do gardeł, pomyślała. Wciąż ma talent wywoływania kontrowersji. Musimy na niego uważać – ciekawe, po co tak naprawdę przyjechał do domu. Dowiedziała się tego niemal zaraz po kolacji, kiedy Sean poprosił ją i Shasę o rozmowę w pokoju myśliwskim. Kiedy już Shasa nalał malutki kieliszek chartreuse dla niej i po bombiastej koniakówce hennessy dla siebie i Seana, zasiedli wszyscy troje w skórzanych fotelach. Potem mężczyźni oddali się rytuałowi przygotowywania cygar – odcinania końców, podgrzewania i przypalania zapałkami z drewna cedrowego. – W porządku, Sean – powiedział wreszcie Shasa. – O czym chciałeś z nami mówić? – Pamiętasz, ojcze, jak rozmawialiśmy na temat safari tuż przed moim wyjazdem? – Shasa zauważył, że Sean nie okazał żadnej skruchy wspominając o swoim przymusowym wyjeździe. – No cóż, mam w tej chwili za sobą sześć lat praktyki i nie będę was obrażał fałszywą skromnością. Jestem jednym z najlepszych myśliwych w tym interesie. Mogę przedstawić listę ponad pięćdziesięciu klientów, którzy chcieliby ponownie ze mną zapolować. Mam ich numery telefonów, możecie sami do nich zadzwonić i to sprawdzić. – W porządku, zrobię to – powiedział Shasa. – Mów dalej. – Rząd lana Smitha w Rodezji postawił na rozwój safari w swoim kraju. Jedna z koncesji, które wystawiają na aukcji za dwa miesiące, jest wyjątkowo atrakcyjna. Shasa i Centaine słuchali w pełnej skupienia ciszy. Kiedy prawie po godzinie Sean skończył, wymienili znaczące spojrzenia. Po trzydziestu latach ścisłej współpracy rozumieli się doskonale i nie musieli ze sobą rozmawiać, żeby zgodzić się co do tego, że wystąpienie Seana było mistrzowskie. Miał głowę do interesów i przedstawione przez niego dane obiecywały duże zyski, ale Shasa dostrzegł lekki niepokój na dnie ciemnych oczu swej matki. – Niepokoi mnie tylko jedna rzecz, Sean. Pojawiasz się tu po tylu latach bez uprzedzenia i pierwsze, co robisz, to prosisz nas o pół miliona dolarów. Sean wstał i przemierzył pokój wielkimi krokami. Nad kamiennym kominkiem, w centralnym punkcie pokoju wisiał zakrzywiony kieł – Shasa przyznał mu najbardziej zaszczytne miejsce pośród wszystkich zdobytych przez siebie osobiście trofeów myśliwskich. Sean przyglądał się kłowi przez chwilę, po czym odwrócił się powoli i stanął z nimi twarzą w twarz. – Przez wszystkie te lata nie napisałeś do mnie ani razu, ojcze. Nie ma sprawy, rozumiem dlaczego. Ale nie oskarżaj mnie o to, że przestałem was kochać. Myślałem o tobie i babci każdego dnia, który spędziłem z dala od domu. – Było to sprytne posunięcie. Nie wspomniał w ogóle o kle, a Centaine mogłaby przysiąc, że w kącikach jego cudownych, przejrzyście zielonych oczu pojawiły się prawdziwe łzy. Poczuła, że jej wątpliwości słabną i zaczynają się rozpływać. Mój Boże, która kobieta zdołałaby mu się oprzeć, pomyślała. Nawet jego własna babka tego nie potrafi. Spojrzała na Shasę i ze zdumieniem spostrzegła, że Sean go zawstydził. Zręcznie i niepostrzeżenie przeniósł ciężar winy na ojca i Shasa musiał odchrząknąć, zanim był w stanie znowu przemówić. – Muszę przyznać, że brzmi to interesująco – powiedział ochryple. – Ale będziesz musiał pomówić z Garrym. – Z Garrym? – zapytał zaskoczony Sean. – Garry jest dyrektorem odpowiedzialnym za nasze nowe projekty i inwestycje – poinformował go Shasa, a Sean się uśmiechnął. Właśnie przeciągnął na swoją stronę parę najtwardszych i najbystrzejszych głów w rodzinie. W porównaniu z tym urobienie Garry’ego będzie dziecinnie łatwe. Ojciec Holly Carmichael był prezbiteriańskim pastorem w małej parafii w Szkocji i wraz ze swoją żoną przyleciał do Afryki na ślub Holly. Chciał koniecznie być świadkiem osobistego sukcesu córki i był gotów dobrze zapłacić za ten przywilej. Centaine zabrała go na przejażdżkę po posiadłości i uprzejmie wyjaśniła, że tylko dzięki starannej eliminacji udało się jej ograniczyć liczbę gości do najwyżej tysiąca. – To tylko przyjaciele rodziny, nasi najważniejsi partnerzy w interesach i osobistości ze świata polityki. Oczywiście nie wliczam w to robotników z Weltevreden ani pracowników Courtney Mining and Finance, dla których urządzamy oddzielne uroczystości. Wielebny ojciec Carmichael wyglądał na zaszokowanego. – Proszę pani, bardzo kocham moją córkę, ale pensja duchownego... – Szczerze mówiąc nie chciałam o tym w ogóle wspominać – przerwała mu zgrabnie Centaine – to przecież drugie małżeństwo Holly, a pan już wypełnił swój obowiązek przy pierwszym. Byłabym wdzięczna, gdyby zgodził się pan odprawić ceremonię, a mnie proszę pozwolić zająć się wszystkimi innymi drobiazgami. Jednym zręcznym posunięciem Centaine zjednała sobie duchownego, który udzieli ślubu jej wnukowi, gdyż pomimo zawoalowanych propozycji zainstalowania witrażowych okien i odnowienia kościelnych dachów zarówno miejscowy Kościół Anglikański, jak i wszyscy księża odmówili prowadzenia ceremonii; równocześnie zapewniła sobie wolną rękę przy przygotowaniach. To będzie ślub dziesięciolecia, obiecała sobie. Stary kościół dla niewolników znajdujący się na terenie posiadłości został specjalnie na tę okazję odnowiony, a do jego udekorowania firmowym samolotem sprowadzono ze wschodniego Transwalu pnącza kwiatów bougainvilli w tym samym odcieniu co suknia Holly. Reszta ceremonii i następujących po niej uroczystości została przygotowana z takim samym rozmachem i dbałością o szczegóły. Wykorzystano do tego wszystkie środki dostępne w Weltevreden i w imperium Courtneyów. Kościół mógł pomieścić tyko sto pięćdziesiąt osób. Dwudziestu spośród wybranych gości stanowili kolorowi domownicy z posiadłości, którzy znali Garry’ego i opiekowali się nim od chwili jego narodzin. Pozostały tysiąc przysłuchiwał się ceremonii transmitowanej przez specjalny system głośników, stojąc pod namiotem na boisku do polo. Wzdłuż drogi biegnącej z kościoła zboczem wzgórza na boisko zgromadzili się pozostali robotnicy z posiadłości – ci, których staż i pozycja nie upoważniały do zajęcia miejsca w kościele. Ogołocili różany ogród Centaine z kwiatów i obsypywali nim Garry’ego i jego świeżo poślubioną małżonkę, kiedy w otwartym powozie otwierali procesję, a tańczące i śpiewające kobiety próbowały dotknąć przejeżdżającej obok nich Holly na szczęście. W szarym cylindrze Garry wydawał się wyższy od Holly, a szerokość jego ramion i klatki piersiowej powodowały, że ona z kolei wyglądała lekko jak obłok różowej mgły, a przy tym tak uroczo, że kiedy wprowadził ją wspartą na swoim ramieniu do wielkiego namiotu, rozległ się ogólny szmer zachwytu. Przemówienie drużby było jednym z najbardziej udanych momentów popołudnia. Sean potrafił swoimi ciętymi uwagami wywołać huragany śmiechu i oklasków, choć Holly zmarszczyła brwi i sięgnęła pod stołem po rękę Garry’ego, kiedy Sean robił aluzje do jego jąkania się i terapii pod okiem Charlesa Atlasa. Sean jako pierwszy zatańczył z Holly po tym jak państwo młodzi okrążyli salę w ślubnym walcu. Przycisnął ją mocno do siebie podczas obrotu i wymamrotał. – Głupia dziewczyno, mogłaś mieć najlepszego z naszego miotu, ale nie ma obawy, jeszcze nie jest za późno. – Właśnie go mam i na pewno jest za późno – odpowiedziała z zimnym i odpychającym uśmiechem. – A teraz może byś tak dał mi spokój i poszedł uszczęśliwiać swoim urokiem druhny. Biedactwa aż dyszą z pożądania na twój widok. Sean przyjął odprawę z uśmieszkiem i przekazał Holly Michaelowi na resztę tańca. Strzelił palcami na kelnerkę, żeby przyniosła mu kolejny kieliszek szampana, i z dobrego punktu obserwacyjnego, jakim był podwyższony parkiet taneczny, obserwował wnętrze namiotu, wyłapując z tłumu wszystkie interesujące kobiety i uzależniając swój wybór nie tylko od ich wyglądu, ale też od stopnia ich dostępności. Te, które wyczuwając jego wzrok czerwieniły się, uśmiechały zachęcająco lub śmiało wytrzymywały jego spojrzenie, wysuwały się natychmiast na czoło listy. Przechodząc dostrzegł, że Isabella poradziła sobie wreszcie z babką i miała na sobie jedną z tych minispódniczek, będących ostatnim krzykiem mody. Kończyła się tuż pod linią jej wyzywających, zgrabnych pośladków i Sean bezstronnym okiem konesera zauważył, że jej nogi były po prostu nadzwyczajne i każdy mężczyzna bez względu na wiek zerkał na nie łakomym spojrzeniem, kiedy krążyła w tańcu po parkiecie. Na myśl o babce szybko poszukał jej wzrokiem. Jej miejsce przy głównym stole było puste. Wreszcie ją odnalazł. Siedziała przy stole w głębi namiotu z potężnym, krzepkim mężczyzną, który zwrócony był do Seana tyłem. Byli pogrążeni w rozmowie i zaangażowanie babki go zaintrygowało. Wiedział, że Centaine nigdy nie marnuje czasu na błahostki. Ten człowiek musiał być kimś ważnym. Kiedy o tym pomyślał, mężczyzna lekko się odwrócił i Sean go rozpoznał. Jego serce drgnęło w poczuciu winy. Był to minister policji Manfred De La Rey, ten sam, który oddalił zarzuty pod adresem Seana w zamian za jego obietnicę opuszczenia kraju i niepokazania się tu nigdy więcej. Pierwszym odruchem Seana była chęć ucieczki, zanim przyciągnie uwagę De La Reya, ale w chwilę potem uśmiał się z własnej głupoty. Przecież niedawno stał tutaj i na oczach wszystkich wygłaszał ogniste przemówienie. Niemożliwe, żeby Manfred go nie zauważył. Uśmiechnął się znowu na myśl o swej zuchwałości. Dzięki niebezpieczeństwom życie robi się ciekawsze, zapewnił samego siebie. Zeskoczył z podestu, nie roniąc nawet kropli szampana, i rozmyślnie wolnym krokiem przeszedł przez namiot do swej babki i jej towarzysza. Centaine dostrzegła go i położyła rękę na ramieniu Manfreda. – Uwaga, właśnie nadchodzi. Użyła całego swego kunsztu, wspominając o wszystkich istniejących pomiędzy nimi długach i sekretach, żeby ochronić Seana, a teraz ten bezczelny, młody szatan paraduje jak gdyby nigdy nic przed Manfredem. Próbowała go odstraszyć zmarszczeniem brwi, ale Sean zatrzymał się i ucałował jej policzek. – Jesteś genialna, babciu, nigdy nie było takiego przyjęcia jak to. Ten cały plan i dbałość o szczegóły... Wszyscy jesteśmy z ciebie dumni! Uścisnął ją i mimo że odepchnęła go wyniośle, na jej twarzy pojawił się mimowolnie cień uśmiechu, kiedy powiedziała: – No już, przestań pajacować. – A niech to, ma tupet wszystkich Courtneyów, pomyślała z dumą, po czym zwróciła się do Manfreda: – Nie znasz mojego wnuka. Sean, to jest minister De La Rey. – Słyszałem o tobie – burknął Manfred, nie wyciągając do niego ręki. – Słyszałem o tobie naprawdę dużo. Cemaine z ulgą zwróciła się do pary, która podeszła właśnie do stołu po zakończonym tańcu. – A to jest pani De La Rey i jej syn, Lothar – sami starzy przyjaciele rodziny. Heidi, pozwól, że ci przedstawię mojego wnuka, Seana. Sean pochylił się nad jej ręką, a Heidi przyjrzała mu się uważnie i powiedziała sepleniąc, z wyraźnym niemieckim akcentem: – To twój jedyny wnuk, którego dotąd nie poznałam, Centaine. Przystojny chłopiec. Sean zwrócił się w stronę Lothara i wyciągnął rękę. – Cześć, jestem Sean. Gdybym nie wiedział, kim jesteś, byłbym jedynym nieświadomym w tym kraju. Fantastycznie grałeś w tym meczu z Lionsami podczas ostatnich rozgrywek. Ta twoja noga jest warta chyba milion randów. Obaj młodzieńcy usiedli na pustych krzesłach i pogrążyli się w dyskusji na temat rugby i ostatniej wizyty brytyjskiej drużyny. Centaine prowadziła dalej rozmowę z Manfredem, ale potajemnie obserwowała obydwu swoich wnuków. Pomijając ich młodość i pewność siebie, krańcowo różnili się wyglądem – jeden był jasnowłosy i bardzo germański, drugi ciemny i romantyczny, a mimo to wyczuwała, że w jakimś sensie są bardzo do siebie podobni. Silni, pozbawieni zbędnych skrupułów, mężczyźni, którzy wiedzą, czego chcą, i jak zabrać się do tego, by to zdobyć. Uśmiechnęła się w duchu. Być może odziedziczyli te cechy po niej i tak jak ona byli twardymi i nieubłaganymi przeciwnikami, gotowi zniszczyć wszystko, co stanie im na drodze. Centaine miała podzielną uwagę i usłyszała, jak Lothar De La Rey powiedział: – Nie myśl sobie, ja też słyszałem o tobie i o twoich wyczynach w Kenii. Czy nie zostałeś mianowany do odznaczenia Krzyżem Świętego Jerzego za rozgromienie ostatniej bandy Mau Mau? Sean się roześmiał. – Po prostu źle trafiłem. Brytyjczycy nie mogli dać mi orderu za zabicie Mickey Mau Mouse w tym samym czasie, kiedy wręczali kraj Kenyatcie. Nie wypadało, rozumiesz, stary. Ale jak się o tym wszystkim dowiedziałeś? – Na tym polega moja praca – powiedział Lothar, a Sean przytaknął ze zrozumieniem. – Tak, oczywiście, przecież jesteś w policji. Jesteś majorem lub kimś takim? – Od zeszłego tygodnia pułkownikiem w służbach bezpieczeństwa. – Gratulacje! – Wiesz, wszystko, co mógłbyś nam powiedzieć o Mau Mau, byłoby bardzo przydatne. Chodzi mi o wiadomości z pierwszej ręki o całej tej antyterrorystycznej robocie. Widzisz, boję się, że niedługo możemy mieć tutaj ten sam problem. – Cóż, najgorsze się skończyło, zanim tam dotarłem, ale tak, oczywiście, powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć. Za kilka tygodni jadę na północ, do Rodezji, ale jeżeli do tego czasu mogę ci w czymś pomóc... – Rodezja... – Lothar zniżył głos, tak żeby Centaine nie mogła go usłyszeć. – To interesujące. Chętnie dowiedzielibyśmy się, co się tam dzieje. Tak, myślę, że koniecznie musimy się spotkać, zanim wyjedziesz. Człowiek taki jak ty, tam na miejscu, byłby dla nas naprawdę bezcenny... – Lothar przerwał. Zmienił całkowicie wyraz twarzy i wstał pośpiesznie, patrząc ponad ramieniem Seana. Sean obejrzał się idąc za jego spojrzeniem i zobaczył stojącą tuż za nim Isabellę. Powoli położyła mu rękę na ramieniu i oparła się o niego biodrem, ale cały czas obserwowała Lothara. – To jest Bella, moja mała siostrzyczka – powiedział Sean, a Isabella mruknęła: – Już nie taka mała, mój duży bracie. – Nie odrywała wzroku od twarzy Lothara. Po raz pierwszy zauważyła go w kościele podczas ślubu i natychmiast rozpoznała. Był jednym z najsławniejszych sportowców w kraju i obiektem westchnień wszystkich dziewcząt. Jego spotkanie z Seanem dało jej sposobność, na którą czekała. Pomimo że jej głos był chłodny, a zachowanie pełne opanowania i dystansu, Sean poczuł, jak oparta o niego drży, i uśmiechnął się w duchu. Twoje jajniki za chwilę wystrzelą jak petardy, moja mała siostrzyczko, pomyślał. Ale zamiast tego powiedział: – Może usiądziesz z nami i wniesiesz trochę radości w nasze monotonne życie, Bella. Zignorowała go i zwróciła się bezpośrednio do Lothara: – Czy cały swój czas spędzasz w stroju do rugby, czy może gdzieś nauczyłeś się też tańczyć, Lotharze De La Rey? Sean się zdziwił, nawet jak na Courtneyów było to bardzo bezpośrednie. Ale Lothar pochylił głowę i spytał poważnie: – Czy mogę prosić panią o ten taniec, Isabello Courtney? Zrobili jedno okrążenie na parkiecie, nie odzywając się do siebie ani słowem. Wreszcie Lothar powiedział: – Gdybyś należała do mnie, nie pozwoliłbym ci nosić takich spódnic. – Dlaczego? Nie podobają ci się moje nogi? – spytała. – Twoje nogi podobają mi się bardzo – odpowiedział. – Ale gdybyś była moja, nie zniósłbym tego, żeby inni mężczyźni gapili się na nie tak jak teraz. – Nie udawaj świętoszka, Lotharze De La Rey. – Być może nim jestem, Isabello Courtney, ale uważam, że wszystko ma swoje miejsce i czas. Przytuliła się do niego trochę mocniej i pomyślała uszczęśliwiona: Więc znajdźmy to miejsce i ten czas, ty wspaniały, umięśniony zwierzaku. Przygnębiony Manfred obserwował syna na parkiecie. Heidi pochyliła się ku niemu i wypowiedziała na głos jego własne myśli. – To ladaco narzuca się Lothiemu. Tylko spójrz na nią, pokazuje wszystko, co ma. Chciałabym tam pójść i zrobić z tym porządek. – Daj spokój, skat – powiedział trzeźwo Manfred. – Nasza dezaprobata spowoduje tylko, że ona stanie się dla niego jeszcze bardziej atrakcyjna. Ale nie martw się, Heidi. Wychowaliśmy go właściwie. Może się z nią zabawić, ale nie jest to dziewczyna, którą przyprowadziłby do domu. – Wstał ciężko. – Zaufaj naszemu chłopcu, Heidi. Teraz musisz mi wybaczyć, chcę koniecznie porozmawiać z Shasą Courtneyem, to bardzo ważne. Shasa w odświętnym garniturze, z białym goździkiem w klapie, czarną przepaską na oku i długim, czarnym cygarem między zębami był pogrążony w rozmowie z panem młodym, ale kiedy zobaczył zbliżającego się Manfreda i zorientował się, że chodzi o coś poważnego, poklepał Garry’ego lekko po ramieniu i powiedział: – Myślę, że to dobry interes, ale posłuchaj jeszcze, co Sean ma do powiedzenia na ten temat. Przemyśl to sobie, a potem przyjdź to ze mną omówić. – To powiedziawszy opuścił Garry’ego i ruszył na spotkanie Manfreda. – Musimy porozmawiać w cztery oczy – powiedział Manfred na powitanie. – Teraz? – spojrzał z niedowierzaniem Shasa, ale Manfred nalegał: – To nie zajmie dużo czasu. – Wejdźmy więc do domu. – Shasa wziął go pod rękę i poprowadził do wyjścia, gawędząc z nim swobodnie, jakby wychodzili po prostu razem do toalety. Opuścili namiot i skierowali się w stronę parkingu. Manfred zwiedzał pokój myśliwski Shasy, przyglądając się bacznie oprawionym w ramki fotografiom z safari, pozawieszanym na ścianach głowom zwierząt i rzędom broni sportowej i strzelb w oszklonej gablocie. Shasa opadł na jeden z foteli i delektując się swoim czarnym cygarem czekał cierpliwie, aż gość wszystko obejrzy. – Czy ten pokój to bezpieczne miejsce? Na pewno nikt nas nie podsłucha? – spytał Manfred. Shasa skinął głową. – Nie ma obawy. Załatwiam tutaj większość moich prywatnych interesów, a poza tym dom jest prawie pusty. Wszyscy służący są na dole, na przyjęciu. – To dobrze. – Manfred zbliżył się i zasiadł w fotelu naprzeciw Shasy. – Nie możesz wyjechać do Anglii, tak jak planowałeś – powiedział. Shasa zareagował śmiechem. – A niby dlaczego nie? – Powiem ci, dlaczego – zapewnił Manfred, ale porzucił temat i zamiast tego spytał: – Czy widziałeś kiedyś film pod tytułem „Manchurian Candidate”? – Wymawiał „fi-lim”, z afrykanerskim akcentem. Przez moment Shasa był zaskoczony pytaniem, nie rozumiejąc, co to ma do rzeczy. Wreszcie powiedział: – Nie, nie miałem okazji, ale czytałem książkę Richarda Condona. Muszę przyznać, że dość mi się podobała. – Pamiętasz mniej więcej treść? – W Polsce wyświetlano ten film w TV pod tytułem „Przeżyliśmy wojnę”. – Tak. Rzecz była o spisku, który miał doprowadzić do zamachu na jednego z kandydatów na prezydenta w Ameryce. – Zgadza się – przytaknął Manfred. – Zabójca został zahipnotyzowany, żeby reagować na określony sygnał. Był to widok karty do gry, któregoś asa, o ile dobrze pamiętam. – As pik – przytaknął Shasa – karta śmierci. Wykonywał jak automat każde polecenie, kiedy zobaczył tego asa. Będąc w hipnotycznym transie otrzymał rozkaz dokonania zabójstwa. – Myślisz, że ten pomysł byłby możliwy do urzeczywistnienia? Wierzysz, że człowiek może poddać się całkowicie hipnotycznym sugestiom drugiej osoby? – Nie wiem – przyznał Shasa. – Podobno Koreańczycy i Rosjanie doprowadzili do perfekcji technikę prania mózgów. Być może jest to możliwe w jakichś specjalnych warunkach i w przypadku szczególnie podatnej osoby, ale nie jestem tego pewien. Manfred siedział bez słowa tak długo, że Shasa zaczął się już niepokoić. – Nasza pozycja jest zagrożona – powiedział wreszcie sucho. Shasa zamarł. – Ja – potwierdził Manfred – Yerwoerd myśli o całkowitym przetasowaniu rządu. Ty i ja pójdziemy w odstawkę. – Miałeś trudne zadanie – powiedział miękko Shasa – i wykonałeś je tak dobrze, jak to tylko możliwe. Burza już minęła, kraj jest spokojny i ustabilizowany. Manfred westchnął. – Ja, ty też się nieźle napracowałeś. W czasie tych kilku krótkich lat po Sharpeville pomogłeś opanować sytuację ekonomiczną. Dzięki twoim wysiłkom zdobyliśmy zagranicznych inwestorów. Wartość nieruchomości jest nawet wyższa niż przed kryzysem. Wykonałeś wspaniałą robotę, budując przemysł zbrojeniowy. Już wkrótce będziemy mieć własną bombę atomową. Ale i tak nas wyleją. Moje informacje są zawsze wiarygodne. – Dlaczego? – zapytał Shasa. Manfred wzruszył ramionami. – Yerwoerd zarobił dwie kulki w głowę. Kto wie, jakie to spowodowało szkody. – Nie widać u niego żadnych oznak trwałego uszkodzenia. Od czasu operacji postępuje równie logicznie, racjonalnie i zdecydowanie jak przedtem. – Tak myślisz? – zapytał Manfred. – Uważasz, że jego obsesja na tle rasowym też jest logiczna i racjonalna? – Yerwoerd miał tę obsesję zawsze. – Nie, mój przyjacielu, wcale nie – sprzeciwił się Manfred. – Nie chciał być ministrem do spraw Bantu, kiedy Malan po raz pierwszy zaproponował mu to stanowisko. Sprawy rasowe nie miały wówczas dla niego żadnego znaczenia. Przejmował się tylko podtrzymywaniem i rozwojem afrykanerskiego nacjonalizmu. – Z pewnością, kiedy już przyjął tę prace, włożył w to całe swoje serce i duszę – uśmiechnął się Shasa. – Ja, to prawda, ale potem dostrzegł, że apartheid działa na korzyść czarnych, stwarza im szansę zdobycia większych swobód, decydowania o własnym losie. Widział wyraźną analogię z podziałem Indii i Pakistanu. Był świadomy istniejących różnic rasowych, ale nie był rasistą. Przynajmniej nie od razu. – Być może. – Shasa miał wątpliwości. – Zmienił się od czasu tych postrzałów w głowę – powiedział Manfred. – Przedtem miał silną wolę i był pewien swej nieomylności, a od tego wypadku nie potrafi znieść najmniejszej krytyki czy choćby napomknienia, że coś, co robi lub mówi, mogłoby być niesłuszne. Kwestie rasowe stały się jego obsesją, jest bliski obłędu. Weź na przykład historię z tym kolorowym graczem w krykieta, jak mu tam? – Basil D’Oliveira – jest z Południowej Afryki, ale gra w Anglii, ponieważ nie może reprezentować swojego kraju. – Ja, to właśnie jest szaleństwo. Teraz Yerwoerd nie chce mieć wokół siebie nawet czarnych służących. Nie poszedł na filmową wersję „Otella”, bo Laurence Olivier pomalował sobie twarz na czarno. Stracił wyczucie proporcji. Zniweczy wszystkie efekty naszej ciężkiej i mozolnej pracy, dzięki której chcieliśmy przywrócić spokój i dobrobyt. Zniszczy ten kraj i zniszczy także ciebie i mnie osobiście, ponieważ odważyliśmy się skrytykować niektóre jego nieodpowiedzialne wyskoki w gabinecie. Ty nawet ośmieliłeś się zasugerować, żeby na stałe zniósł prawa dotyczące przepustek. Nigdy ci tego nie wybaczył. Nazywa cię liberałem. – No dobrze, ale nie wierzę, że odebrałby ci tekę ministra policji. – To właśnie zamierza zrobić. Chce ją przekazać Johnowi Vorsterowi, a tym samym połączyć wymiar sprawiedliwości i policję w jedno ministerstwo i nazwać je Ministerstwem Prawa i Porządku, czy coś w tym stylu. Shasa wstał i podszedł do szafki w końcu pokoju. Nalał dwa duże kieliszki koniaku. Manfred nie zaprotestował, kiedy postawił jeden z nich na stoliku przy jego łokciu. – Wiesz, Shasa, od dłuższego czasu miewam pewien sen. Nigdy nikomu o nim nie mówiłem, nawet Heidi, ale tobie go opowiem. Śnię, że pewnego dnia będę premierem, a ty, Shasa Courtney, będziesz prezydentem naszego ukochanego kraju. Wyobrażasz sobie? My dwaj, Anglik i Afrykaner, ramię przy ramieniu, po prostu jako Afrykanie. Siedzieli w ciszy, rozmyślając o tym, i Shasa stwierdził, że zaczyna być wściekły, iż pozbawiono go raz na zawsze tego zaszczytu. Wreszcie Manfred przeszedł do kolejnej kwestii. – Nie wiem, czy się orientujesz, że choć Amerykanie nie chcą sprzedawać nam broni, wciąż blisko współpracujemy z CIA, dzieląc się wszystkimi informacjami, które mają wpływ na nasze wspólne interesy w Południowej Afryce – powiedział Manfred. Shasa nie mógł zrozumieć, do czego zmierza Manfred po raz kolejny zmieniając temat, ale przytaknął. – Tak, oczywiście, wiem o tym. – Właśnie niedawno Amerykanie przesłuchali rosyjskiego uchodźcę w Berlinie Zachodnim. Zapoznali nas częściowo z wynikami tych przesłuchań. Mamy tu, u siebie, mandżurskiego kandydata, a jego celem jest Yerwoerd. Shasa spojrzał na niego w napięciu. – Kto jest tym zabójcą? – Nie – Manfred rozłożył ręce – tego nie wiedzą. Mimo że Rosjanin zajmował wysoką pozycję w swoim kraju, nie znał jego nazwiska. Powiedział Amerykanom tylko tyle, że zabójca ma dostęp do premiera i że zostanie wykorzystany już wkrótce. – Wziął do ręki kieliszek z koniakiem i zakręcił gęstym, bursztynowym płynem w kryształowej czaszy. – Mamy jeszcze jedną małą poszlakę. Zabójca przeszedł chorobę psychiczną i jest cudzoziemcem. Nie urodził się w tym kraju. – Ta informacja powinna pomóc go zidentyfikować. – Shasa się zamyślił. – Możesz dokładnie sprawdzić każdego, kto ma dostęp do premiera. – Owszem – zgodził się Manfred. – Ale musimy zadecydować – tutaj i teraz, w sekrecie i tylko my dwaj – czy naprawdę chcemy znaleźć mandżurskiego kandydata i go powstrzymać. Czy w świętym interesie naszego kraju rzeczywiście leży udaremnienie tego zabójstwa? Shasa rozlał trochę koniaku na przód swojej marynarki, ale zdawał się tego nie zauważać. Osłupiały wpatrywał się w Manfreda. Po długim milczeniu odstawił swój kieliszek, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni jedwabną chusteczkę do nosa i zaczął wycierać rozlany płyn. – Kto jeszcze o tym wie? – zapytał koncentrując się na tej czynności i nie podnosząc wzroku. – Jeden z moich wyższych oficerów. Jest łącznikiem z attache wojskowym ambasady amerykańskiej, a to człowiek CIA na tym terenie. – Nikt więcej? – Tylko ja, no i teraz ty. – Ufasz temu oficerowi? – Całkowicie. W końcu Shasa podniósł wzrok. – Tak, teraz już wiem, dlaczego powinienem zrezygnować z podróży do Londynu. Gdyby Yerwoerdowi coś się przytrafiło, moja obecność tutaj byłaby ze wszech miar pożądana w momencie wyboru jego następcy. Uniósł kieliszek i Manfred po chwili odwzajemnił jego gest. Spełnili swój milczący toast, patrząc sobie uważnie w oczy sponad krawędzi kryształowych kieliszków. Na podeście pozostały tylko dwie pary. Ogromny namiot był pusty, nie licząc orkiestry oraz służących, którzy sprzątali i ustawiali krzesła. W końcu kolorowy szef orkiestry zszedł z podium i nieśmiało zbliżył się do Seana. – Proszę pana, jest już po drugiej. Sean spojrzał na niego ponad głową dziewczyny, z którą tańczył, i mężczyzna skulił się ze strachu. – Proszę, panie, gramy już od lunchu, to prawie czternaście godzin. Nachmurzony wyraz twarzy Seana zmienił się nagle w typowy dla niego, promienny, chłopięcy uśmiech. – A więc idźcie sobie już. Byliście naprawdę wspaniali. A to dla ciebie i twoich chłopców. Wetknął zmięty zwitek banknotów do kieszonki muzyka i zawołał do drugiej pary: – Hej, wy tam. Wynosimy się do „Żeglarzy”. Isabella tańczyła z twarzą wtuloną w koszulę Lothara, ale uradowana spojrzała na brata. – O rany, ale fajnie! – krzyknęła. – Nigdy tam nie byłam. Babcia mówi, że to obskurna i podejrzana speluna. Chodźmy więc! Sean pożyczył od Garry’ego MG, a Isabella pognała swoim nowym alfa romeo i zdołała utrzymać się tuż za nim na górskiej drodze pełnej ostrych zakrętów. Jadąc razem przecięli Buitenkant Street dojeżdżając do osławionego „Raju Żeglarzy” w dzielnicy Bokaap w pobliżu doków. Sean miał ze sobą dwie butelki whisky porwane z baru w namiocie. Jego partnerka uwiesiła mu się na szyi. – Chodźcie, zabawimy się – zaproponował i zaczął przepychać się przez tłum marynarzy i prostytutek, kłębiących się u wejścia do lokalu. W środku było ciemno, z trudem mogli dostrzec orkiestrę, a muzyka była tak głośna, że musieli siedzieć ciasno jedno obok drugiego i krzyczeć do siebie. – Mam wspaniałego brata! – wykrzyknęła Isabella i pochyliła się, żeby pocałować Seana. – Nie prawi mi kazań. – To twoje życie, Bella. Korzystaj z niego i zawołaj mnie, jeżeli ktoś próbowałby cię powstrzymać. Usadowiła się na kolanach Lothara i wtuliła nos w jego szyję. Partnerka Seana przewróciła się i Sean ułożył ją na wyściełanej ławie, biorąc jej głowę na kolana, a sam rozmawiał poważnie z siedzącym tuż obok niego Lotharem. Muzyka tłumiła ich głosy, tak że z odległości przekraczającej kilka kroków nikt nie był w stanie usłyszeć, o czym mówią. – Czy wiesz, że wciąż masz dość imponujące konto w policyjnych rejestrach? – zapytał Lothar. – Nie jest to dla mnie dużą niespodzianką – przyznał Sean. – Kochasz ryzyko, prawda? – uśmiechnął się Lothar. – Ale podoba mi się twój tupet. – Z tego, co wiem i sam widzę, ty też raczej nie należysz do strachliwych klientów. – Sean odwzajemnił jego uśmiech. – Mógłbym się postarać, żeby twoja kartoteka zniknęła – zaofiarował się Lothar. – W zamian za tę czy inną małą przysługę, jak się domyślam? – Naturalnie – przyznał Lothar. – Coś za coś. – A za kawałek gówna możesz dostać tylko chmarę much – zaśmiał się Sean i ponownie nalał whisky do ich szklanek. – Czego ode mnie chcesz? – Gdybyś zgodził się zostać agentem wywiadu i pojechać do Rodezji jako nasz człowiek, moglibyśmy zapomnieć o twoich małych potknięciach. – Dlaczego by nie? – Sean zgodził się natychmiast. – Dzięki dobrej zabawie i niebezpieczeństwom życie robi się ciekawsze. – Wy dwaj, przestańcie tak nudzić! – zawołała Isabella, głaszcząc Lothara po policzku. – Chodź, zatańczymy. Dziewczyna Seana usiadła chwiejnie i wyznała: – Chyba muszę zwymiotować. – Krytyczna sytuacja – stwierdził Sean. Postawił ją na nogi i przepchnął w kierunku damskiej toalety. W środku dwie kobiety marudzące nad jedyną umywalką zapiszczały z udanym oburzeniem. – Proszę się nami nie przejmować – powiedział Sean i wepchnął swoją partnerkę do kabiny, kierując ją szybko w stronę sedesu. Hałaśliwie pozbyła się tego, co jej przeszkadzało, wyprostowała się i uśmiechnęła do niego drżącymi ustami. Delikatnie wytarł je kawałkiem papieru toaletowego. – Jak się czujesz? – Już dużo lepiej. – To dobrze, chodźmy więc się zabawić. – W porządku – powiedziała, nagle się ożywiając jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. – Na to właśnie czekałam cały wieczór. Sean zatrzymał się obok Lothara i Isabelli na zatłoczonym parkiecie. – Urywamy się stąd. Coś właśnie wypłynęło, jeżeli wybaczycie mi to wyrażenie. – Złapię cię jutro telefonicznie w Weltevreden – powiedział Lothar. – Omówimy szczegóły. – Tylko nie za wcześnie – ostrzegł go Sean i uśmiechnął się do siostry. – Do zobaczenia, króliczku. – Na miłość boską, tylko nie mów mi: „Bądź grzeczna” – poprosiła Isabella. – Zapomnij o tym. Sean wziął na ręce swoją towarzyszkę i zaczął znosić ją ze schodów. Isabella tańczyła z Lotharem jeszcze jakiś czas, tylko po to, żeby Sean zdążył się ulotnić, po czym szepnęła mu do ucha: – Starczy już tego tańczenia jak na jedną noc. Chodźmy stąd. Lothar nigdy nie spotkał kobiety, która prowadziłaby samochód tak dobrze jak Isabella. Odprężył się na siedzeniu obok i obserwował ją. Pomimo długiego, męczącego dnia była ciągle świeża jak kropla rosy na różanym pączku, a jej oczy były czyste i błyszczące. Była pierwszą Angielką, z którą miał do czynienia. Jej swobodny i otwarty sposób bycia równocześnie go przerażał i intrygował. Żadna afrykanerska dziewczyna wychowana według surowych, kalwińskich obyczajów nie byłaby w swoim zachowaniu tak przystępna i niefrasobliwa. A jednak choć szokowała go mocno, jednocześnie była bez wątpienia najbardziej czarującą dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkał. Isabella pojechała prosto przez skrzyżowanie Paradise Road i Rhodes Drive. – Przeoczyłaś skręt do Weltevreden – zwrócił jej uwagę, a ona posłała mu krótki, figlarny uśmiech. – Wcale, tam nie jedziemy. Od tej chwili jesteś w moich rękach, Lotharze De La Rey. Jechali nadmorską drogą z Muizenberg, dookoła zatoki, przez opustoszałe ulice Simonstown, bazy marynarki brytyjskiej, a potem dalej, w kierunku samego krańca kontynentu. Tam, gdzie droga przebiegała skrajem wysokiego klifu ponad morzem, Isabella zjechała samochodem na pobocze i wyłączyła silnik. – Chodź – rozkazała biorąc go za rękę i prowadząc na krawędź skarpy. Świt zabarwił niebo na wschodzie na cytrynowo i pomarańczowo, a nisko pod nimi skały zachodziły na siebie tworząc osłoniętą zatokę. – Tutaj jest tak pięknie – wyszeptała Isabella. – To jedno z moich ulubionych miejsc. – Gdzie jesteśmy? – zapytał Lothar. – To miejsce nazywa się Smitswinkel Bay – odpowiedziała mu i wciąż trzymając jego rękę, poprowadziła go do miejsca, gdzie rozpoczynała się ścieżka wiodąca w dół. U stóp klifu, na skraju wąskiej podkowy srebrnego piasku otaczającej zatokę i ponad plażą tłoczyło się kilka zamkniętych chat z opuszczonymi żaluzjami. Światło świtu, łagodne i perłowe, przesączało się na dół, a wody zatoki błyszczały mglistym blaskiem księżycowych kamieni. Isabella zrzuciła pantofle i podeszła do wody, a potem nie oglądając się na Lothara zsunęła z ramion sukienkę i pozwoliła jej opaść na piasek. Pod spodem miała tylko parę jedwabnych majteczek z koronkami. Przez długą chwilę stała wpatrując się w zatokę, a jej smukłe plecy przypominały kształtem szyjkę pięknej wazy. Wypukłości kręgosłupa lekko zaznaczały się pod skórą, bladą i połyskującą jak masa perłowa. Potem schyliła się, opuściła majteczki do kostek i wyskoczyła z nich. Była naga. Lothar wstrzymał oddech, kiedy patrzył, jak wchodzi wolno do wody i jej biodra poruszają się zgodnie z leniwym falowaniem oceanu. Szła przed siebie, aż woda zaczęła sięgać jej do pasa, a potem zanurzyła się tak, że tylko jej głowa wystawała ponad powierzchnię. Potem odwróciła się i spojrzała na niego. Wyzwanie i zaproszenie były tak wyraźne, jakby wypowiedziała je na głos. Lothar rozebrał się tak samo powoli jak ona. Nagi wszedł do zatoki. Isabella wyruszyła na spotkanie. Woda spływała po jej nagich ramionach i piersiach. Objęła go rękami za szyję. Pieściła go językiem, pozwalając mu odkrywać ciepło i miękkość swoich ust. Wydała z siebie stłumiony chichot, kiedy poczuła, jak bardzo jej pragnie. Ten dźwięk go sprowokował. Wziął ją w ramiona i zaniósł dalej w morze, tam, gdzie nie miała już gruntu pod nogami. Była zmuszona przylgnąć do niego, jej ciało nie miało ciężaru. Trzymał ją jak lalkę, ale nie protestowała. Jego siła wydawała się niewyczerpana – powodowała, że Isabella czuła się bezradna i słaba, ale była wdzięczna za jego cierpliwość. Pośpiech by wszystko zepsuł. Chciała, żeby było to coś więcej niż gorączkowe obmacywanie i nierzadko bolesne pchnięcia. Do tego ograniczały się jej dotychczasowe kontakty z trzema czy czterema chłopcami z college’u, którym pozwoliła posunąć się tak daleko. Szybko przekonała się, że Lothar potrafił bawić się tak samo jak ona. Dryfowała dokoła niego lekka jak wodorost na łagodnie falującej powierzchni oceanu, podczas kiedy on stał niewzruszony i odmawiał rozpoczęcia ostatecznego ataku. W końcu ona sama nie wytrzymała napięcia. W przeciwieństwie do zimnej wody, która wirowała dookoła, Lothar był jak rozpalona żagiew spalająca się głęboko w jej ciele. Nie mogła uwierzyć, że jest aż tak twardy i gorący. Krzyknęła głośno pod wpływem niewiarygodnej rozkoszy. Z nikim innym nie odczuła czegoś podobnego. Od tej chwili liczył się tylko on, to właśnie jego szukała przez cały czas. Wciąż przywierając do siebie dotarli na brzeg. Zrobiło się już zupełnie jasno. Zwinęli swoje ubrania w tobołek, po czym Isabella, ciągle naga, poprowadziła go do ostatniej chaty w szeregu. Kiedy szukała klucza w torebce, zapytał: – Czyje to jest? – To jedna z kryjówek taty. Odkryłam ją zupełnie przypadkowo i on nawet nie wie, że mam klucze. Otworzyła drzwi i wprowadziła go do jedynego pokoju. – Ręczniki – powiedziała i otworzyła jedną z szaf. Urządzili sobie zabawę, wycierając nawzajem swoje ciała, ale niewinne igraszki zamieniły się szybko w coś poważniejszego, kiedy pociągnęła go w kierunku stojącej przy ścianie koi. – Tam, skąd pochodzę, inicjatywę wykazuje mężczyzna – zachichotał. – Ta twoja staromodna, szowinistyczna bigoteria! – odpowiedziała. Kiedy wspinała się na koję, zobaczył, że jej tyłeczek jest wciąż zaróżowiony od zimnej wody zatoki. Chwyciło go to dziwnie za serce i poczuł nagły przypływ czułości. – Jesteś taki delikatny – wyszeptała. – Taki silny, a jednocześnie delikatny. Zbliżało się południe. Poczuli głód i Isabella ubrana tylko w stary sweter rybacki swego ojca przetrząsnęła spiżarnię w poszukiwaniu czegoś na śniadanie. – Co powiesz na wędzone ostrygi, szparagi i fasolę? – Czy twój ojciec nie będzie się niepokoił? – zapytał otwierając puszkę. – O, tatuś jest bezproblemowy. Uwierzy we wszystko, co mu powiem. To na moją babkę musimy uważać, ale poprosiłam jedną z moich koleżanek, żeby nas kryła. – Ach, więc wiedziałaś już wcześniej, gdzie wylądujemy? – zapytał. – Oczywiście. – Mrugnęła do niego okiem. – A ty nie? Usiedli na koi krzyżując nogi, z talerzami na kolanach, i Isabella spróbowała przygotowanej przez siebie mieszanki. – Jest okropna – zawyrokowała – gdyby nie to, że umieram z głodu, nie tknęłabym tego. – Zamierzasz się oczywiście zobaczyć z matką, kiedy będziesz w Londynie? – zapytał. Pełna łyżka Isabelli zatrzymała się w pół drogi. – Skąd wiesz, że jadę do Londynu i że jest tam moja matka? – Prawdopodobnie wiem o twojej matce więcej niż ty – odpowiedział Lothar, a ona odłożyła łyżkę na talerz i wpatrywała się w niego. – Na przykład? – rzuciła wyzywająco. – No cóż, na przykład to, że twoja matka jest zaciętym wrogiem tego kraju. Należy do zdelegalizowanego Afrykańskiego Kongresu Narodowego i do ugrupowania zwalczającego apartheid. Współpracuje regularnie z członkami Komunistycznej Partii Afryki Południowej. Prowadzi w Londynie dom dla uchodźców politycznych i zbiegłych terrorystów. – Moja matka? – Isabella potrząsnęła głową. – Twoja matka była głęboko zaangażowana w spisek, mający na celu wysadzenie budynku parlamentu i zamordowanie większości jego członków – w tym twojego i mojego ojca. Isabella ciągle potrząsała głową z niedowierzaniem, ale Lothar ciągnął dalej, nie zmieniając wyrazu twarzy i obserwując ją swoimi złotymi, kocimi oczami. – Jest bezpośrednio odpowiedzialna za śmierć swojego własnego ojca, a twojego dziadka, pułkownika Blaine’a Malcomessa. Była wspólniczką Mosesa Gamy, który teraz odsiaduje karę dożywotniego więzienia za terroryzm i morderstwo. Gdyby nie uciekła, prawdopodobnie byłaby teraz w więzieniu razem z nim. – Nie – powiedziała Isabella. – Nie wierzę w to. Była zaszokowana i przestraszona zmianą, która w nim zaszła. Chwilę temu był taki delikatny, a teraz twardo i okrutnie ranił ją każdym wypowiadanym słowem. – Czy wiedziałaś na przykład, że Moses Gama był kochankiem twojej matki i że ona urodziła mu syna? Twój brat ma skórę w pięknym kawowym kolorze. – Nie – szarpnęła się do tyłu kręcąc głową. – Skąd ty to wszystko wiesz? – Z zeznania, które podpisał sam Moses Gama. Mogę się postarać, żebyś zobaczyła kopię, ale to nie jest konieczne. Niemal na pewno spotkasz swojego przyrodniego brata-bękarta w Londynie. Mieszka tam z twoją matką. Nazywa się Benjamin Afrika. Isabella zerwała się na nogi i zabrała swój talerz do malutkiej kuchenki. Wyrzuciła jedzenie do kosza na śmieci i nie oglądając się na niego zapytała: – Dlaczego mówisz mi to wszystko? – Żebyś wiedziała, co powinnaś zrobić w tej sytuacji. – Nie rozumiem. – Wciąż nie patrzyła na niego. – Uważamy, że twoja matka i jej wspólnicy przygotowują jakąś brutalną akcję przeciwko krajowi. Nie jesteśmy pewni, na czym ma ona polegać. Każda informacja na temat tego, czym się zajmują, byłaby bezcenna. Isabella odwróciła się powoli i wlepiła w niego wzrok. Jej twarz była blada i wzburzona. – Chcesz, żebym szpiegowała moją własną matkę? – Chcielibyśmy po prostu znać nazwiska ludzi, których spotkasz w jej towarzystwie, kiedy będziesz w Londynie. Nie słuchała go. Przerwała mu w pół słowa. – Zaplanowałeś to. Nie poderwałeś mnie dlatego, że ci się podobam, że jestem atrakcyjna, słodka czy godna pożądania. Z premedytacją postanowiłeś mnie uwieść specjalnie w tym celu. – Nie jesteś atrakcyjna, jesteś piękna. I nie jesteś słodka, tylko wspaniała – powiedział. – A ty jesteś sukinsynem, bezlitosnym i bezwzględnym sukinsynem. Wstał i podszedł do drzwi, za którymi wisiało jego ubranie. – Co zamierzasz zrobić? – rzuciła. – Ubrać się i iść – powiedział. – Dlaczego? – Nazwałaś mnie sukinsynem. – Bo nim jesteś. – Jej oczy napełniły się łzami. – Sukinsynem, któremu nie można się oprzeć. Nie odchodź, Lothar, proszę cię, nie odchodź. Isabella odetchnęła z ulgą, kiedy ojciec powiedział jej, że nie może lecieć z nią i Michaelem do Londynu. Spotkanie z matką po tych wszystkich latach, a zwłaszcza po tym, co powiedział jej Lothar, miało być wystarczająco trudne bez ojca, który komplikowałby wszystko i wprowadzał w jej uczucia zamęt. Próbowała w ogóle wywinąć się od wyjazdu do Londynu. Chciała być blisko Lothara, ale to właśnie on nalegał na tę podróż. – Wracam do Johannesburga. I tak nie widywalibyśmy się zbyt często – powiedział. – A poza tym masz swoje zadanie i dałaś mi słowo. – Wiem, że tata dałby mi pracę w spółce w dziale kontaktów z klientami, w naszym biurze w Johannesburgu. Mogłabym postarać się o mieszkanie i moglibyśmy się często widywać. Bardzo często. – Kiedy wrócisz z Londynu – obiecał. Na lotnisku Heathrow Isabellę i Michaela powitali pracownicy Przedstawicielstwa Afryki Południowej i londyńskiego oddziału Courtney Mining. Należąca do spółki limuzyna zabrała ich do hotelu „Dorchester”. – Tata zawsze przesadza – zauważył Michael zakłopotany przyjęciem, które im zgotowano. – Mogliśmy po prostu wziąć taksówkę. – Nie ma sensu być Courtneyem, jeżeli nie potrafisz się tym cieszyć – zaoponowała Isabella. Kiedy zaprowadzono Isabellę do jej apartamentu z oknami wychodzącymi na Hyde Park, zobaczyła czekający już na nią ogromny bukiet kwiatów wraz z bilecikiem: Żałuję, że nie mogę być z wami, kochani. Następnym razem zabawimy się razem w Londynie do upadłego. Wasz stary tata Zanim portier przyniósł bagaż, Isabella wykręciła numer, który otrzymała od Tary, i po trzecim sygnale ktoś podniósł słuchawkę. – Hotel „Lord Kitchener”, słucham? Ogarnęło ją nieoczekiwanie uczucie tęsknoty na myśl, że słyszy afrykański akcent w obcym mieście. – Czy mogę mówić z panią Malcomess? Tara ostrzegła ją w liście, że po rozwodzie wróciła do panieńskiego nazwiska. – Cześć, mamo – Isabella starała się, żeby jej głos brzmiał naturalnie, kiedy Tara odebrała słuchawkę. Radość matki była niepohamowana. – Och, Bella, kochanie, gdzie jesteś? Czy Mickey jest z tobą? Kiedy możecie tu do mnie przyjechać? Macie adres, prawda? Bardzo łatwo tu trafić. Isabella próbowała dzielić entuzjazm i podniecenie Michaela, kiedy jechali ulicami Londynu i taksówkarz pokazywał im mijane atrakcje miasta, ale zbyt obawiała się ponownego spotkania z matką. Był to jeden z tych podniszczonych małych hoteli turystycznych, na jednej z przecznic Cromwell Road. Część neonu była uszkodzona. „The Ord Kitch” – obwieszczały niebieskie jarzeniówki, a na szybie frontowych drzwi widniały nalepki przedsiębiorstw transportowych AA i Routiers oraz kilku kart kredytowych. Tara wypadła przez oszklone drzwi, zanim zdążyli zapłacić za taksówkę. Najpierw objęła Michaela, co dało Isabelli trochę czasu na przyjrzenie się matce. Przybrała na wadze, jej biodra w wypłowiałych dżinsach były przerażająco szerokie, a piersi zwisały bezkształtnie pod workowatym, męskim swetrem. Zrobiło się z niej stare, grube babsko, Isabella pomyślała zaszokowana. Tara nigdy nie miała obsesji na punkcie swojej powierzchowności, ale zawsze roztaczała wokół siebie atmosferę czystości i świeżości. Teraz jej włosy posiwiały i najwyraźniej bez przekonania próbowała przywrócić im dawny kolor za pomocą henny, ale w końcu się poddała. Wśród siwizny pojawiała się tu i ówdzie miedziana rudość i ostra czerwień, a całość zebrana była na karku w niechlujny węzeł, z którego wysuwały się nastroszone, kiepsko ufarbowane kosmyki. Skóra twarzy obwisła tak bardzo, że niemal zupełnie zakryła układ kości, który był kiedyś jedną z najmocniejszych stron jej urody. Choć oczy miała wciąż duże i jasne, skóra wokół nich była pomarszczona i tworzyła brzydkie worki. W końcu Tara wypuściła Michaela z objęć i zwróciła się do Isabelli. – Moja kochana, mała dziewczynka, o mały włos, a bym cię nie poznała! Wyrosłaś na uroczą, młodą kobietę. Objęły się i Isabella przypomniała sobie zapach matki. Było to jedno z najprzyjemniejszych wspomnień jej dzieciństwa, ale ta kobieta pachniała jakimiś tanimi, kwiatowymi perfumami, papierosami, gotowaną kapustą i – Isabella nie mogła wręcz uwierzyć własnym doznaniom – dawno nie zmienianą bielizną. Wysunęła się z uścisku Tary, ale matka wciąż trzymała jej ramię i z Michaelem przy drugim boku wprowadziła ich do hotelu. Recepcjonistą był czarny chłopak i Isabella rozpoznała go po głosie. To właśnie on odebrał telefon. – Phineas też jest z Kapsztadu – przedstawiła ich. – To jeden z naszych uchodźców. Wyjechał po zamieszkach w sześćdziesiątym pierwszym i jak my wszyscy nie może jeszcze wracać do domu. A teraz pozwólcie, że oprowadzę was po „Lordzie” – zaśmiała się. – Tak właśnie moi stali goście nazywają hotel. Myślałam o zmianie nazwy, ta jest taka kolonialna i imperialna... Tara paplała z ożywieniem, oprowadzając ich po hotelu. Dywany w korytarzach były podniszczone. Pokoje miały umywalki, ale ubikacja i łazienka w końcu każdego korytarza były wspólne. Tara przedstawiła ich wszystkim gościom napotkanym na korytarzu czy w którymś z pomieszczeń ogólnych. – To mój syn i córka z Kapsztadu – mówiła, a oni wymieniali uściski z niemieckimi i francuskimi turystami, którzy nie mówili po angielsku, z Pakistańczykami i Chińczykami, czarnymi Kenijczykami i kolorowymi Afrykanami. – Gdzie się zatrzymaliście? – zapytała Tara. – W „Dorchester”. – Oczywiście – Tara wzniosła oczy ku niebu – pięćdziesiąt gwinei za dobę, krwawica robotników z kopalni Courtneyów. Ale po waszym ojcu należało się takiego wyboru spodziewać. A może razem z Mickeyem przenieślibyście się tutaj? Właśnie w tej chwili mam dwa wolne pokoje na ostatnim piętrze. Poznalibyście wielu interesujących ludzi i moglibyśmy widywać się znacznie częściej. Isabella wzdrygnęła się na samą myśl o korzystaniu ze wspólnej toalety na końcu korytarza i włączyła się do rozmowy, nim Michael zdążył wyrazić zgodę. – Tata by się wściekł, już zapłacił z góry za nasz pobyt, a teraz i tak znamy drogę. To bardzo blisko, tylko parę minut jazdy taksówką. – Taksówki. – Tara pogardliwie wydęła usta. – Dlaczego nie możecie korzystać z autobusu lub metra jak wszyscy zwyczajni ludzie? Isabella wpatrywała się w nią bez słowa. Czyżby matka już zapomniała, że nie byli zwyczajnymi ludźmi? Byli Courtneyami. Właśnie miała powiedzieć to na głos, kiedy Michael wyczuł jej intencje i gładko ją uprzedził: – Oczywiście masz rację, matko. Będziesz musiała nam wytłumaczyć, jakim autobusem tu dojechać i gdzie wysiąść. – Mickey, kochanie, proszę przestań nazywać mnie matką. To takie mieszczańskie. Mów do mnie mamusiu albo Taro, wszystko, tylko nie to. – W porządku. Na początku będzie mi trochę trudno się przyzwyczaić, ale nie ma sprawy. Będę do ciebie mówił „Taro”. – Pora na lunch – obwieściła Tara radośnie. – Poprosiłam kucharza, żeby przygotował pudding z masła i chleba. Wiem, że to jedno z twoich ulubionych dań, Mickey. – Chyba nie jestem głodna, matko, to znaczy Taro – powiedziała Isabella. – To na pewno jest przepyszne, ale... Michael przerwał jej gwałtownie. – To cudownie, Taro. Chętnie zostaniemy na lunch. – Muszę tylko zajrzeć do kuchni i upewnić się, czy wszystko gra. Chodźcie ze mną. Kiedy weszli do kuchni, do Tary podbiegło dziecko. Chłopczyk najwyraźniej pomagał właśnie irlandzkiemu kucharzowi, bo jego ręce były ubielone po łokcie mąką. Tara przytuliła go, zupełnie nie zważając na mąkę brudzącą jej sweter. Głowę chłopca pokrywała masa krótkich, wełnistych kędziorków, a skórę miał koloru kawy z mlekiem. Miał też wielkie, ciemne oczy i przyjemne rysy. Przypominał Isabelli wszystkie dzieci robotników z Weltevreden. Uśmiechnęła się do niego, a on odpowiedział jej rezolutnym, ale przyjaznym uśmiechem. – To jest Benjamin – powiedziała Tara. – Benjaminie, to jest twój brat i siostra – Mickey i Isabella. Isabella wlepiła oczy w dziecko. Próbowała odrzucić od siebie i zapomnieć wszystko, co powiedział jej Lothar, i w jakimś stopniu jej się to udało, ale teraz wszystko wróciło i jego słowa huczały jej w uszach jak rzeka w czasie powodzi. „Twój przyrodni brat ma skórę w pięknym kawowym kolorze” – powiedział jej Lothar. Chciało jej się krzyczeć: Jak mogłaś! Jak mogłaś nam to zrobić, matko? Ale Michael już doszedł do siebie po pierwszym szoku i teraz wyciągnął do dziecka rękę mówiąc: – Cześć, Ben. Cieszę się, że jesteśmy braćmi. Co byś powiedział na to, żebyśmy zostali też kumplami? – Cześć, chłopie. Nie mam nic przeciw – natychmiast zgodził się Benjamin. Jakby celowo chcąc powiększyć konsternację i zakłopotanie Isabelli, mówił z wyraźnym południowolondyńskim akcentem. Podczas lunchu Isabella wypowiedziała nie więcej niż tuzin słów. Grochówka była zagęszczona nie rozgotowaną mąką, której grudki przywierały do podniebienia. Wołowina, miękka i nieapetyczna, pływała w wodnistym sosie, a kapusta rozgotowana była na różowo. Usiedli do stołu z Phineasem, recepcjonistą, i pięcioma innymi gośćmi Tary – czarnymi obywatelami Południowej Afryki skazanymi na wygnanie. Burzliwa dyskusja prowadzona była niemal wyłącznie w lewicowym żargonie. Rząd, którego członkiem był ukochany ojciec Isabelli, określano cały czas mianem „rasistowskiego reżimu”, a Michael z zapałem włączył się do dyskusji o ponownym rozdziale dóbr i oddaniu ziemi tym, którzy na niej pracują po zwycięstwie rewolucji i powstaniu Ludowo-Demokratycznej Republiki Azanii. Isabella chciała krzyknąć: Do jasnej cholery, Mickey, oni mówią o Welteverden i Silver River Mine. To są terroryści i rebelianci. Ich jedynym celem jest zniszczenie nas i naszego świata. Kiedy podano pudding, nie była w stanie znosić tego dłużej. – Przepraszam, Taro – wyszeptała – strasznie boli mnie głowa. Muszę wrócić do „Dorchester” i położyć się na chwilę. – Była tak blada, że Tara zaprotestowała tylko dla zasady, mamrocząc kilka słów przepełnionych szczerą troską. Isabella nie pozwoliła Michaelowi, by ją odprowadził. – Nie chcę cię odrywać od stołu. Tak dawno nie widziałeś matki, to jest, chciałam powiedzieć Tary. Po prostu złapię taksówkę. Być może to rzeczywiście zmęczenie spowodowało, że czuła się tak słabo, ale w taksówce aż się popłakała ze zmartwienia, wstydu i wściekłości. – Do diabła z nią. Niech ją piekło pochłonie – szeptała. – Zhańbiła i zniesławiła nas wszystkich – tatusia, babcię, mnie i całą rodzinę. Kiedy tylko dotarła do swojego pokoju, zamknęła drzwi na klucz, rzuciła się na łóżko i sięgnęła po telefon. – Centrala? Chciałabym zamówić rozmowę z Johannesburgiem – przedyktowała numer ze swojego notatnika z telefonami. Czekała niecałe pół godziny. Wreszcie w słuchawce odezwał się głos z cudownie znajomym afrykanerskim akcentem. – Sztab generalny policji, wydział bezpieczeństwa. – Chciałabym mówić z pułkownikiem Lotharem De La Reyem. – De La Rey, słucham. Mimo dzielących ich tysięcy mil jego głos był rześki i wyraźny. Wyobraźnia natychmiast podsunęła jej obraz jego nagiego ciała leżącego o świcie na plaży niczym posąg greckiego atlety z tymi żywymi, błyszczącymi, złotymi oczami i wyszeptała: – O Boże, Lotnie, jak ja się za tobą stęskniłam. Chcę wracać do domu. Tu jest okropnie. Przez chwilę mówił do niej spokojnie i kojąco. – Opowiedz mi o wszystkim – zażądał, kiedy odzyskała równowagę. – Miałeś rację. Wszystko, o czym mi mówiłeś, okazało się prawdą, nawet ten jej mały bękart, a ludzie, którymi się otacza, to terroryści i rewolucjoniści. Co mam robić, Lothie? Zrobię wszystko, co mi każesz. – Chcę, żebyś tam została i wytrzymała przez całe dwa tygodnie. Możesz do mnie dzwonić codziennie, ale nie wolno ci wyjechać. Obiecaj mi to, Bella. – Dobrze, ale gdybyś wiedział, jak tęsknię za tobą i za domem! – Słuchaj, Bella. Chcę żebyś przy pierwszej sposobności poszła do Przedstawicielstwa Południowej Afryki. Nie mów o tym nikomu, nawet swojemu bratu. Zapytaj o pułkownika Van Vuurena, attache wojskowego. On pokaże ci zdjęcia i poprosi cię o zidentyfikowanie ludzi, których dziś spotkałaś. – W porządku, Lothie. Ale ja powiedziałam ci już dwa razy, jak za tobą tęsknię, podczas gdy ty, świntuchu, nie wspomniałeś na ten temat ani słowem. – Myślę o tobie codziennie, odkąd wyjechałaś – powiedział Lothar. – Jesteś piękna, zabawna i potrafisz mnie rozśmieszyć. – Nie przestawaj – poprosiła Isabella. – Mów tak dalej. Adrian Van Vuuren był krzepkim, dobrodusznym mężczyzną, który wyglądał raczej na przyjaźnie nastawionego farmera niż na pracownika służb bezpieczeństwa. Zabrał ją na górę, do biura ambasadora, i przedstawił Jego Ekscelencji, który znał dobrze Shasę. Pogawędzili sobie przyjemnie przez kilka minut. Jego Ekscelencja zaprosił Isabellę na wyścigi w Ascot w najbliższą sobotę, ale pułkownik Van Vuuren wtrącił się z przepraszającą miną: – Wasza Ekscelencjo, w tej chwili panna Courtney jest w trakcie oddawania nam pewnej przysługi. Takie publiczne demonstrowanie jej związków z ambasadą nie byłoby zbyt rozsądne. – No, trudno – zgodził się z żalem ambasador. – Ale mam nadzieję, że przyjdzie pani zjeść z nami lunch, panno Courtney. Nieczęsto gościmy u siebie takie śliczne dziewczyny. Van Vuuren oprowadził ją po ambasadzie i pokazał jej zgromadzone tu skarby. Zakończył wycieczkę w biurze na trzecim piętrze. – A teraz, moja droga, mamy dla ciebie trochę pracy. Na jego biurku czekał ułożony stos albumów, każdy wypełniony legitymacyjnymi zdjęciami mężczyzn i kobiet. Usiedli obok siebie i Van Yurren zaczął przerzucać strony wybierając zdjęcia ludzi, których spotkała w hotelu „Lord Kitchener”. – Będzie nam łatwiej, bo znasz ich nazwiska – zauważył Van Vuuren i wskazał zdjęcie Phineasa, hotelowego recepcjonisty. – Tak, to on – potwierdziła Isabella, a Van Vuuren zajrzał do innej księgi w poszukiwaniu szczegółowych danych. – Phineas Mophoso. Urodzony w 1941 roku. Członek Kongresu Panafrykańskiego. Skazany za naruszenie porządku publicznego 16 maja 1961 roku. Nie dotrzymał warunków zwolnienia warunkowego. Nielegalna emigracja pod koniec 1961 roku. Przypuszczalne miejsce pobytu – Wielka Brytania. – Płotka – chrząknął Van Vuuren. – Ale płotki często towarzyszą ławicom grubych ryb. Zaproponował, że samochód ambasady zawiezie Isabellę z powrotem do „Dorchester”. – Dziękuję panu, ale chętnie się przejdę. Wypiła samotnie herbatę w Fortnum & Masons. Kiedy dotarła do hotelu, zastała tam szalejącego z niepokoju Michaela. – Na miłość boską, Michael, nie jestem dzieckiem. Doskonale daję sobie radę sama. Po prostu miałam ochotę pozwiedzać na własną rękę. – Matka wydaje dziś wieczorem w „Lord Kitchener” przyjęcie na naszą cześć. Chce, żebyśmy byli u niej przed szóstą. – Chciałeś powiedzieć – Tara, nie matka, i „Lord”, a nie „Lord Kitchener”. Nie bądź taki burżuazyjny i kolonialny, drogi Mickey. Co najmniej pięćdziesiąt osób tłoczyło się w hallu „Lorda” na przyjęciu Tary. Gospodyni zapewniła nieograniczone ilości ciemnego, beczkowego piwa i czerwonego hiszpańskiego wina, które miało spłukiwać smak niepowtarzalnych przekąsek irlandzkiego kucharza. Michael szybko wczuł się w atmosferę spotkania. Nie przestawał być w centrum żywo dyskutującej i gestykulującej grupy. Isabella wycofała się w kąt pokoju i z lodowatą wyniosłością studziła wszelkie serdeczniejsze zapędy innych gości, zapamiętując równocześnie ich twarze i wypowiadane przez Tarę nazwiska. Po godzinie powietrze było już zupełnie przesiąknięte dymem, a rozmowy podsycane tanim hiszpańskim winem Tary stawały się coraz głośniejsze i bardziej napastliwe. Oczy Isabelli zaczęły łzawić, a w skroniach czuła tępy ból. Tara gdzieś zniknęła, a Michael wciąż bawił się w najlepsze. Wystarczy już tego patriotycznego obowiązku na dziś wieczór, zadecydowała Isabella i zaczęła przesuwać się powoli w kierunku drzwi uważając, aby Michael nie zauważył jej wyjścia. Kiedy mijała opustoszałą recepcję, usłyszała głosy dochodzące zza matowych drzwi malutkiego biura Tary i poczuła wyrzuty sumienia. Nie mogę tak po prostu wyjść, nie dziękując matce, postanowiła. Przyjęcie było okropne, ale zadała sobie dużo trudu, a ja byłam jej specjalnym gościem. Wślizgnęła się za ladę recepcji i właśnie miała zapukać do drzwi, kiedy usłyszała swoją matkę: – Ależ towarzysze, nie spodziewałam się was dziś wieczór. W samych jej słowach nie było nic dziwnego, dziwny był natomiast ton, jakim zostały wypowiedziane. To było coś więcej niż zaskoczenie – Tara była przerażona, śmiertelnie przerażona. Odpowiedział jej męski głos, zbyt cichy i zachrypnięty, by Isabella mogła zrozumieć choć słowo. Potem usłyszała znowu Tarę: – Ale to są moje własne dzieci. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Teraz odpowiedź mężczyzny była wyraźniejsza: – W tych sprawach nigdy nie ma gwarancji – powiedział. – To są również dzieci twojego męża, który jest członkiem faszystowskiego, rasistowskiego reżimu. Teraz wychodzimy, ale wrócimy później, kiedy oni już pójdą. Isabella zadziałała instynktownie. Błyskawicznie rzuciła się z powrotem w stronę korytarza i wybiegła przez frontowe drzwi hotelu. Wzdłuż wąskiej ulicy stały zaparkowane samochody. Ciemna ciężarówka dostawcza była wystarczająco duża, by ją zasłonić. Ukryła się za nią. W kilka minut po jej wyjściu w drzwiach pojawiło się dwóch mężczyzn. Obydwaj mieli na sobie ciemne płaszcze przeciwdeszczowe, ale byli bez kapeluszy. Odeszli energicznym krokiem w kierunku Cromwell Road. Kiedy mijali ciężarówkę, do której przylgnęła zobaczyła ich twarze w świetle ulicznej latarni. Mężczyzna, który przechodził bliżej niej, był czarny, miał zdecydowaną, mocną twarz, szeroki nos i grube, afrykańskie usta. Drugi człowiek był biały i znacznie starszy. Jego ciało było bladoszare jak rozrobiony gips i tak samo miękkie i bezkształtne, a włosy czarne, rzadkie i matowe, spadające niechlujnie na czoło. Oczy miał ciemne i niezgłębione jak kałuże smoły. Isabella zrozumiała, dlaczego matka była przerażona. Ten człowiek naprawdę wzbudzał strach. Pułkownik Van Vuuren usiadł obok niej przy biurku, na którym znowu leżała sterta albumów. – On jest biały. To znacznie upraszcza sprawę – powiedział wybierając jeden z nich. – W tym są sami biali – wyjaśnił. – Mamy tutaj wszystkich, nawet tych, którzy są już unieszkodliwieni i przebywają za kratkami, jak Bram Fischer. Znalazła zdjęcie na trzeciej stronie. – To ten. – Jest pani pewna? – zapytał Van Vuuren. – To niezbyt dobre zdjęcie. Musiało zostać zrobione, kiedy wsiadał do samochodu, gdyż w tle widać było ulicę jakiegoś miasta. Oglądał się właśnie do tyłu, większą część jego sylwetki zasłaniały otwarte drzwi samochodu, a ten ruch spowodował, że na zdjęciu jego rysy były trochę zamazane. – Tak. To na pewno on – powtórzyła Isabella. – Nie mogłabym zapomnieć tych oczu. Van Vuuren zajrzał do drugiej księgi. – Zdjęcie zostało zrobione w Berlinie Wschodnim dwa lata temu, przez CIA. Chytry ptaszek. To jedyne jego zdjęcie, jakie posiadamy. Nazywa się Joe Cicero. Jest Sekretarzem Generalnym Komunistycznej Partii Afryki Południowej, pułkownikiem rosyjskiego KGB, a także szefem sztabu zbrojnego skrzydła zdelegalizowanego Afrykańskiego Kongresu Narodowego, Umkhonto we Sizwe. – Van Vuuren uśmiechnął się. – Tak więc, moja droga, wielka ryba przypłynęła. Teraz musimy spróbować zidentyfikować jego towarzysza. To już nie będzie takie łatwe. Zabrało to niemal dwie godziny. Isabella powoli kartkowała albumy. Kiedy skończyła z jedną stertą, asystent Van Vuurena przyniósł jej następną porcję i znowu rozpoczęła poszukiwania. Van Vuuren siedział cierpliwie obok niej, zamawiając kawę i podtrzymując ją na duchu uśmiechem i dobrym słowem, kiedy zaczynała się zniechęcać. – Tak – Isabella w końcu się wyprostowała. – To on. – Jest pani cudowna. Dziękuję. – Van Vuuren sięgnął po swoje akta i odnalazł w nich życiorys człowieka na zdjęciu. – Raleigh Tabaka – odczytał. – Sekretarz oddziału Kongresu Panafrykańskiego w Yaal i członek Poqo. Zorganizował napad na posterunek policji w Sharpeville. Zniknął trzy lata temu, nim zdążyliśmy go zaaresztować. Od tamtego czasu krążą pogłoski, że widziano go w obozach wojskowych w Maroku i Niemczech Wschodnich. Jest sklasyfikowany jako doświadczony i niebezpieczny terrorysta. Dwie grube ryby razem. Gdybyśmy tylko mogli teraz wykryć, jakie mają plany! Po zakończeniu przyjęcia Tara Courtney długo nie kładła się spać. Ostatni goście wytoczyli się przez szklane drzwi. Michael pocałował ją na dobranoc i wyszedł z nadzieją złapania jakiejś zbłąkanej taksówki na Cromwell Road. Od kiedy poznała Joe Cicero, utożsamiała go z niebezpieczeństwem, cierpieniem i poczuciem zagubienia. Zawsze roztaczał wokół siebie atmosferę tajemniczości i zimnego, beznamiętnego zła. Przerażało ją to. Mężczyznę, który z nim przyszedł, spotkała po raz pierwszy w życiu. Joe Cicero przedstawił go krótko jako Raleigha, ale serce Tary natychmiast zareagowało pozytywnie. Przypominał jej bardzo Mosesa, mimo że był od niego dużo młodszy. Miał w sobie tę samą przyczajoną moc, miał też podobnie nieodpartą powierzchowność, mroczny, majestatyczny sposób bycia i osobowość urodzonego przywódcy. Zjawili się ponownie po drugiej nad ranem. Tara wpuściła ich i zaprowadziła do swojej sypialni na tyłach hotelu. – Raleigh zostanie z tobą przez następne dwa– trzy tygodnie. Potem wróci do Afryki Południowej. Dostarczysz mu wszystkiego, o co poprosi, a szczególnie informacji. – Tak, towarzyszu – wyszeptała Tara. Mimo że to ona była legalnie i oficjalnie właścicielką hotelu, pieniądze na jego zakup pochodziły od Joe Cicero i bezpośrednio od niego otrzymywała rozkazy. – Raleigh jest bratankiem Mosesa Gamy – powiedział Joe, obserwując ją uważnie swoimi pozbawionymi wyrazu czarnymi oczami, kiedy zwróciła się do młodszego mężczyzny. – Och, Raleigh, nie wiedziałam. To prawie tak, jak byśmy byli jedną rodziną. Moses jest ojcem mojego syna, Benjamina. – Tak – odpowiedział Raleigh. – Wiem o tym. Właśnie dlatego mogę podać ci cel mojej misji w Afryce Południowej. Twoje oddanie dla sprawy jest wypróbowane i niekwestionowane. Wracam do Afryki, by uwolnić twojego męża, a mojego wuja, Mosesa Gamę, z więzienia faszystowsko-rasistowskiego reżimu Yerwoerda. Chcemy, żeby poprowadził demokratyczną rewolucję naszego ludu. Gdy zrozumiała, o co mu chodzi, ogarnęła ją radość. Podeszła do Raleigha Tabaki i obejmując go zaszlochała ze szczęścia. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci się powiodło wyszeptała przez łzy. – Oddam nawet życie. Jakobus Stander miał w piątek rano tylko dwa wykłady. Ostatni z nich skończył się o jedenastej trzydzieści. Zaraz potem Jakobus opuścił teren Uniwersytetu Witwatersrand i złapał autobus do Hil-Ibrow. Jazda trwała tylko piętnaście minut i dotarł do swojego mieszkania zaraz po dwunastej. Walizka ciągle leżała na niskim stoliku, tam gdzie ją zostawił poprzedniego wieczora, kiedy skończył nad nią pracować. Była to tania brązowa walizka ze sztucznej skóry i metalowym zamkiem. Stał wpatrując się w nią swoimi oczami barwy jasnego topazu. Z wyjątkiem tych oczu nie miał w sobie nic szczególnego. Mimo wysokiego wzrostu był zbyt szczupły i szare flanelowe spodnie wisiały mu luźno na biodrach. Jego długie, przysypane łupieżem włosy opadały z tyłu na kołnierzyk koszuli, a na łokciach luźnej marynarki z brązowego sztruksu przyszyte miał skórzane łaty. Zamiast koszuli i krawata nosił golf. Był to niedbały z założenia ubiór lewicującego intelektualisty, zaakceptowany nawet przez samego profesora, szefa wydziału socjologii, na którym Jakobus był starszym asystentem. Nie zdejmując marynarki usiadł na wąskim łóżku i zaczął wpatrywać się w walizkę. Jestem jednym z niewielu, którzy pozostali, pomyślał. Teraz wszystko zależy ode mnie. Zabrali Barucha i Randy’ego, i Berny’ego – zostałem zupełnie sam. Nawet w najlepszych czasach było ich najwyżej pięćdziesięciu. Mała grupa prawdziwych patriotów, przywódców proletariatu, złożona niemal wyłącznie z białej młodzieży – młodych liberałów, studentów lub pracowników wydziału, zaangażowanych w radykalny studencki ruch polityczny na angielskojęzycznych uniwersytetach w Kapsztadzie i na Witwatersrandzie. Kobus był jedynym Afrykanerem w ich szeregach. Początkowo nazwali siebie Narodowym Komitetem Wyzwolenia, a ich metody były bardziej naukowe niż te stosowane przez Umkhonto we Sizwe czy grupę „Rivonia”. Posługiwali się dynamitem i urządzeniami sterowanymi elektronicznie, zadając wrogom liczne i dotkliwe ciosy. Niszczyli energetyczne stacje przekaźnikowe i zwrotnice kolejowe, a raz nawet tamę na zbiorniku wodnym. Pod wpływem panującego w tym wczesnym okresie nastroju triumfu przemianowali się na Afrykański Ruch Oporu. W końcu zostali zniszczeni dokładnie w ten sam sposób co Mandela i jego grupa „Rivonia” – przez nieudolność własnego systemu bezpieczeństwa i załamywanie się pojmanych przez tajną policję członków grupy w trakcie przesłuchań. Był jednym z niewielu, którzy jeszcze nie wpadli, ale wiedział, że godziny jego wolności są policzone. Tajna policja wzięła Berny’ego dwa dni temu i do tego czasu na pewno już przemówił. Berny nie był bohaterem, raczej drobnym i nerwowym stworzeniem, zbyt miękkim do walki o ich sprawę. Jakobus sprzeciwiał się przyjęciu go do grupy, ale teraz i tak było już za późno. Wydział Bezpieczeństwa miał Berny’ego, a Berny znał jego nazwisko. Zostało już bardzo niewiele czasu, ale Jakobus wciąż jeszcze zwlekał. Spojrzał na zegarek. Była prawie pierwsza. Jego matka powinna być już w domu i przygotowywać lunch dla ojca. Podniósł słuchawkę telefonu. Sara Stander stała nad kuchenką. Czuła się zmęczona i przygnębiona. Zadzwonił telefon, zdjęła więc gorący garnek z palnika, wytarła ręce w fartuch i przeszła do gabinetu swego męża. Pokój był wypełniony półkami z zakurzonymi książkami prawniczymi, które kiedyś były dla niej symbolem nadziei, obietnicą sukcesu i awansu, ale teraz wydawały się raczej kajdankami, które przyniosły jej Roelfowi tylko nędzę i przeciętność. Podniosła słuchawkę. – Halo. Tu mevrou Stander. – Mamo – odpowiedział Jakobus. Wydała cichy okrzyk radości. – Mój chłopiec! Gdzie jesteś? – W mieszkaniu w Johannesburgu, mamo. Po jego odpowiedzi znów przygasła. Odległość wynosiła tysiące mil, a jej tęsknota była bardzo dotkliwa. – Miałam nadzieję, że jesteś... – Mamo – przerwał jej – muszę z tobą pomówić. Muszę ci coś wyjaśnić. Stanie się coś strasznego. Chcę cię prosić, byś nie była na mnie zła. Nie chcę, byś mnie znienawidziła. – Nigdy! – krzyknęła. – Zbyt cię kocham, mój chłopcze... – Nie chcę, żebyście ty i tata cierpieli przeze mnie. Nie ponosicie żadnej winy za to, co robię. Proszę, zrozumcie i wybaczcie mi. – Kobus, moje dziecko, o co chodzi? Nie rozumiem, o czym mówisz! – Nie mogę ci powiedzieć, mamo. Wkrótce zrozumiesz. Kocham ciebie i tatę – proszę, pamiętajcie o tym. – Kobus! – krzyknęła. – Kobus! – Ale usłyszała tylko odgłos odkładanej słuchawki i sygnał przerwanego połączenia. Szalejąc z niepokoju zadzwoniła do centrali i poprosiła o ponowne połączenie, ale operator oddzwonił dopiero po piętnastu minutach. – Numer w Johannesburgu nie odpowiada. Sara była załamana. Snuła się po kuchni, zupełnie zapomniawszy o południowym posiłku. Mięła w palcach materiał fartucha próbując znaleźć jakiś sposób na dotarcie do syna. Kiedy jej mąż wszedł przez frontowe drzwi, pobiegła przez przedpokój i zarzuciła mu ręce na szyję, dzieląc się z nim swoimi obawami. – Manie! – powiedział Roelf. – Zadzwonię do niego. Może wysłać jednego ze swych ludzi do mieszkania Kobusa. – Dlaczego ja o tym nie pomyślałam? – zaszlochała Sara. Sekretarka w ministerstwie Manfreda powiedziała, że szef jest nieosiągalny i że nie będzie go aż do poniedziałku rano. – Co teraz zrobimy? – Roelf był tak samo zmartwiony jak ona. – Lothie – pojaśniała Sara. – On pracuje w policji w Johannesburgu. Zadzwoń do Lothiego, on będzie wiedział, co zrobić. Jakobus Stander skończył rozmowę z matką i zerwał się na nogi. Wiedział, że teraz musi działać szybko i zdecydowanie. Zmarnował już zbyt wiele czasu, wkrótce po niego przyjdą. Wziął walizkę i wyszedł z mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Zjechał windą na dół, wciąż trzymając ciężką walizkę w ręku, mimo że jej uchwyt wrzynał mu się w palce. W windzie razem z nim jechały dwie dziewczyny. Nie zwracały na niego uwagi i rozmawiały ze sobą przez całą drogę. Patrzył na nie ukradkiem. To mogłybyście być wy, pomyślał. To mógłby być ktokolwiek. Dziewczęta wyszły z windy przed nim. Wolno poszedł w ich ślady nierównym krokiem, uginając się pod ciężarem brązowej walizki. Na rogu złapał autobus i usiadł jak najbliżej drzwi, umieszczając walizkę na siedzeniu obok i wciąż trzymając ją za uchwyt. Autobus zatrzymał się przed bocznym wejściem na dworzec kolejowy w Johannesburgu. Jakobus był pierwszym pasażerem, który wysiadł. Taszcząc swoją walizkę, skierował się ku wejściu i nagle zwolnił, a w ustach zaschło mu ze strachu. Przy wejściu stał funkcjonariusz dworcowej policji i kiedy Jakobus się zawahał, spojrzał prosto na niego. Jakobus miał ochotę rzucić walizkę i uciec z powrotem do autobusu, który właśnie wykręcał za jego plecami, ale strumień innych pasażerów porwał go ze sobą tak jak potok porywa zaschnięty liść. Starał się za wszelką cenę uniknąć spojrzenia policjanta. Powoli schylił głowę, koncentrując wzrok na obcasach grubej kobiety idącej tuż przed nim w białych butach. Spojrzał w górę dopiero przy głównym wejściu na dworzec i zobaczył, że policjant powoli się od niego oddala z rękami założonymi do tyłu. Nogi miał jak z gumy, a jego ulga była tak wielka, że zrobiło mu się niedobrze. Zwalczył mdłości i szedł dalej w strumieniu przechodniów. Na środku hali, pod wysoko sklepioną kopułą ze szkła, znajdował się mały stawik ze złotymi rybkami, otoczony drewnianymi ławkami. Mimo że większość była zajęta przez pasażerów wykorzystujących okazję do odpoczynku pomiędzy pociągami lub oczekujących na przyjazd przyjaciół, Jakobus znalazł sobie miejsce na końcu jednej z nich. Usiadł i umieścił walizkę między nogami. Pocił się mocno i miał kłopoty z oddychaniem. Fale mdłości podchodziły mu do gardła, a w ustach poczuł gorzki smak. Otarł twarz chusteczką i ciężko przełykał ślinę, aż udało mu się powoli odzyskać panowanie nad sobą. Potem rozejrzał się dookoła. Pozostałe ławki były wciąż zatłoczone. Miejsce dokładnie naprzeciw niego zajmowała matka z dwiema córkami. Młodsza była jeszcze w pieluchach, siedziała na kolanach kobiety, ze smoczkiem w buzi. Starsza miała chude, opalone na brązowo ramiona i nogi, a pod krótką spódniczką plisowaną haleczkę. Opierała się o matkę i trzymała lizaka na patyku. Jej usta zabarwiły się od lepkiego cukierka na jaskrawoczerwony kolor. Wszędzie dookoła Jakobusa przesuwał się nieprzerwany potok ludzki, płynący w górę i w dół po szerokich schodach prowadzących na ulicę. Jak kolumny mrówek ludzie rozdzielali się, aby dotrzeć na różne perony, głośniki wyrzucały z siebie informacje o przyjazdach i odjazdach pociągów, a świst pary buchającej z lokomotyw odbijał się echem od wysokich łuków ze szkła rozpiętych ponad miejscem, gdzie siedział Jakobus. Spojrzał w dół, na walizkę trzymaną między nogami. W imitacji skóry przewiercił maleńki otwór. Sterczał z niego kawałek struny fortepianowej, do której przyczepił miedziany pierścień od zasłon, przymocowując go przylepcem do brązowej skóry pod rączką. Teraz podważył paznokciem skraj przylepca i odkleił go. Wsunął palec wskazujący w miedzianą obrączkę i delikatnie naciągnął drut. Wewnątrz walizki rozległ się stłumiony trzask. Jakobus drgnął w poczuciu winy i ponownie rozejrzał się dookoła. Mała dziewczynka z lizakiem obserwowała go. Posłała mu lepki, nieśmiały uśmiech i przytuliła się jeszcze mocniej do matki. Przy użyciu obcasów i łydek Jakobus wepchnął powoli walizkę pod ławkę. Potem wstał i żwawo odszedł w kierunku męskiej toalety znajdującej się w odległym końcu sali. Stanął przed jednym z porcelanowych pisuarów i sprawdził czas na zegarku. Były dwie minuty po drugiej. Zapiął rozporek i wyszedł z toalety. Matka i dwie małe dziewczynki wciąż siedziały w tym samym miejscu, a brązowa walizka leżała pod ławką naprzeciw nich. Kiedy przechodził, dziecko rozpoznało go i uśmiechnęło się ponownie. Nie odwzajemnił uśmiechu i wyszedł po schodach na ulicę. Skierował się do hotelu „Langham” na rogu ulicy i wszedł do baru. Zamówił zimne piwo Castle i pił je powoli, stojąc przy barze, sprawdzając co kilka minut czas na zegarku. Zastanawiał się, czy matka z dwiema małymi dziewczynkami odeszła, czy też wciąż siedziała na tej samej ławce. Siła wybuchu go zaszokowała. Był w odległości co najmniej jednej przecznicy, ale pod wpływem wstrząsu przewróciła się jego szklanka i resztki piwa wylały się na blat baru. W pomieszczeniu zrobiło się zamieszanie. Mężczyźni przeklinali i tłoczyli się w kierunku drzwi. Jakobus wyszedł za innymi na ulicę. Ruch został wstrzymany i tłumy ludzi blokowały chodniki. Z budynku stacji wydobywały się chmury kurzu i dymu. Można było przez nie dostrzec niewyraźne, zataczające się, pokryte pyłem postacie. Ich ubrania zwisały w strzępach. Gdzieś rozległ się krzyk kobiety. Wszędzie dookoła ludzie pytali gorączkowo: – Co to było? Co się stało? Jakobus odwrócił się i odszedł. Słyszał zbliżające się syreny samochodów policyjnych i wozów strażackich, ale nie obejrzał się za siebie. – Nie, Tannie Sarie, nie widziałem Kobusa od czasu, kiedy po raz ostatni spotkaliśmy się w Waterkloff. – Lothar De La Rey usiłował być cierpliwy. Standerowie byli starymi przyjaciółmi jego rodziców, a on sam w dzieciństwie spędził wiele szczęśliwych chwil w ich domku na farmie nad brzegiem morza. To było, zanim Oom Roelf Stander był zmuszony ją sprzedać. – Tak, tak, Tannie, wiem, ale Kobus i ja żyjemy teraz w dwu różnych światach. Wiem, że bardzo się martwisz. Tak, oczywiście. Lothar rozmawiał ze swojego prywatnego biura w budynku sztabu generalnego na Marshall Square. Słuchając płaczliwego głosu Sary, spojrzał na zegarek. Była prawie druga. – O której do ciebie dzwonił? – zapytał i wysłuchał odpowiedzi. – To znaczy godzinę temu. Powiedział, że skąd dzwoni? W porządku, Tannie, jaki jest jego adres w Hillbrow? – Zapisał go na leżącej przed nim kartce. – A teraz powiedz mi dokładnie, Tannie, co takiego ci powiedział. Że stanie się coś strasznego i że musisz mu wybaczyć? Tak, to nie brzmi zbyt dobrze, zgadzam się. Samobójstwo? Nie, Tannie Sarie. Jestem pewien, że nie to miał na myśli, ale wyślę kogoś, żeby sprawdził jego mieszkanie, a ty może w tym czasie zadzwonisz na uniwersytet? Na jego biurku zabrzęczał drugi telefon, ale Lothar go zignorował. – I co powiedzieli na uniwersytecie? – zapytał. – W porządku, Tannie. Odezwę się do ciebie i do Oom Roelfa, jak tylko czegoś się dowiem. Na biurku rozdzwoniły się już wszystkie trzy telefony, a jego asystent, kapitan Lourens, stojąc w drzwiach w szalonym zdenerwowaniu dawał mu jakieś znaki. – Tak, rozumiem, Tannie Sarie. Tak, obiecuję, że się odezwę – Ale teraz muszę już kończyć. – Lothar odłożył słuchawkę i spojrzał na Lourensa. – Ja, o co chodzi? – Wybuch na Dworcu Głównym. Wygląda to na kolejną bombę. Lothar zerwał się na nogi i chwycił marynarkę. – Ofiary? – zapytał. – Wszędzie dookoła pełno krwi i ciał. – Cholerne świnie – wybuchnął gorzko Lothar. Ulica obstawiona była kordonem policji. Zostawili samochód policyjny przy barierce i Lothar, który miał na sobie cywilne ubranie, musiał się wylegitymować. Sierżant zasalutował. Przy wejściu na dworzec stało pięć ambulansów migoczących światłami. Lothar zatrzymał się u szczytu schodów prowadzących do hali głównej. Zniszczenia były ogromne. Szklane sklepienie zostało wysadzone siłą wybuchu, a marmurową posadzkę pokrywało morze odłamków potłuczonego szkła, błyszczących jak lodowe kryształy. Restaurację zamieniono w punkt pierwszej pomocy. Lekarze i obsługa ambulansów w białych fartuchach zwijali się jak w ukropie. Noszowi wynosili przerażające ładunki po schodach do czekających pojazdów. Oficerem odpowiedzialnym za śledztwo był major przysłany z Marshall Square. Jego ludzie już przeszukiwali rumowisko, pracując metodycznie, rozciągnięci w linię w poprzek hali. Major rozpoznał Lothara i skinął mu głową. Szkło zgrzytało pod stopami Lothara, kiedy podchodził do niego. – Ilu zabitych? – zapytał bez wstępów. – Mieliśmy niewiarygodne szczęście, pułkowniku. Około czterdziestu poranionych, głównie przez spadające szkło, ale tylko jedna ofiara śmiertelna. Sięgnął w dół i odchylił plastikową płachtę rozciągniętą u jego stóp. Leżała pod nią mała dziewczynka ubrana w krótką spódniczkę, spod której wyglądała plisowana, koronkowa haleczka. Eksplozja urwała jej obydwie nogi i jedną rękę, a sukienka była zupełnie przesiąknięta krwią. – Jej matka straciła oczy, a młodsza siostrzyczka będzie miała amputowane jedno ramię – powiedział major, a Lothar zauważył, że twarz dziecka pozostała w cudowny sposób nienaruszona. Dziewczynka wyglądała na pogrążoną we śnie. Jej usta były jasnoczerwone od lepkiego cukru, a w rączce wciąż ściskała patyczek ze zjedzonym do połowy lizakiem. – Lourens – powiedział spokojnie Lothar do swojego asystenta. – Zadzwoń do Archiwum. Skorzystaj z telefonu w restauracji. Powiedz im, że kiedy wrócę do biura, chcę mieć na biurku wydruk komputerowy z nazwiskami wszystkich białych radykałów. W tej części dworca to musiał być biały. Obserwował, jak Lourens idzie przez halę, a potem jeszcze raz spojrzał w dół na małe ciałko pod plastikową płachtą. – Dorwiemy sukinsyna, który to zrobił – wyszeptał. – Ten nie ucieknie nam na pewno. Kiedy wrócił do biura czterdzieści minut później, jego ludzie czekali. Przejrzeli już listę z komputera i sprawdzili wszystkich przetrzymywanych w areszcie przebywających na wygnaniu oraz tych, których przypuszczalne miejsce pobytu znajdowało się poza rejonem Witwatersrandu. Pozostało do sprawdzenia trzystu dziewięćdziesięciu sześciu podejrzanych. Byli uszeregowani w porządku alfabetycznym. Dochodziła czwarta, kiedy dotarli do litery „S”. Gdy Lothar zwijał ostatnią stronę wydruku z nazwiskami, jedno z nich rzuciło mu się w oczy: STANDER, JAKOBUS PETRUS W tym samym momencie przypomniał mu się żałosny głos Sary Stander. – Stander – powiedział szorstko. – Musi być nowy w tym gronie. – Po raz ostatni sprawdzał listę dwadzieścia cztery godziny temu. Była to jedna z najważniejszych czynności w jego pracy, nazwiska podejrzanych znał już tak dobrze, że w wyobraźni mógł przywołać wyraźnie każdą twarz. Ale nazwiska Kobusa na pewno nie było na tej liście, kiedy czytał ją po raz ostatni. Kapitan Lourens połączył się przez wewnętrzną linię z Archiwum i przez chwilę rozmawiał z urzędnikiem odpowiedzialnym za wprowadzanie danych. Potem odłożył słuchawkę i odwrócił się do Lothara. – Nazwisko Standera wypłynęło podczas przesłuchania członka Afrykańskiego Ruchu Oporu, Bernarda Fishera. Został aresztowany piątego, dwa dni temu. Stander jest wykładowcą na Uniwersytecie Witwatersrand. – Wiem, kim jest. – Lothar przeszedł wielkimi krokami z pokoju operacyjnego do swojego biura i wyrwał kartkę z notatnika. – I wiem, gdzie jest. – Wyciągnął z kabury pod pachą policyjną trzydziestkęósemkę i wydając rozkazy sprawdził, czy jest naładowana. – Potrzebuję czterech jednostek z lotnej brygady oraz ekipy włamaniowej z karabinami, w kamizelkach kuloodpornych. Chcę też mieć zdjęcia ofiar wybuchu, dziewczynki... Mieszkanie znajdowało się na piątym piętrze, na końcu długiej galerii. Lothar rozmieścił ludzi na wszystkich klatkach schodowych, przy obu tylnych wyjściach z budynku, koło windy i w hallu głównym. Sam wraz z Lourensem wszedł na górę z ekipą włamaniową. Przemykając się po cichu, wszyscy zajęli swoje pozycje. Przywierając plecami do ściany obok drzwi, z odbezpieczoną trzydziestkąósemką w prawej ręce, Lothar nacisnął dzwonek. Nie było odpowiedzi. Zadzwonił jeszcze raz i w napięciu czekał na odzew. Cisza się przedłużała. Lothar sięgnął do dzwonka po raz trzeci, kiedy za oszklonymi drzwiami rozległy się lekkie, niepewne kroki. – Kto tam? – zapytał zdyszany głos. – Kobus, to ja, Lothie. – Liewe Here! Słodki Boże! – Usłyszeli tupot oddalający się w głąb mieszkania. – Teraz! – powiedział Lothar. Do drzwi podszedł człowiek z ekipy włamaniowej z dziesięciofuntowym młotem w rękach. Zamek puścił przy pierwszym uderzeniu i drzwi z hukiem otwarły się na oścież. Lothar pierwszy wpadł do środka. W przedpokoju nie było nikogo, pobiegł więc prosto do sypialni. Z tyłu za nim Lourens krzyknął: – Pasop! Uważaj! Może być uzbrojony. – Ale Lothar chciał zatrzymać Kobusa, nim ten zdoła dopaść okna i wyskoczyć. Drzwi łazienki były zamknięte na klucz. Słychać było za nimi odgłos puszczonej wody. Lothar zaatakował drzwi ramieniem i zasuwka puściła. Siłą rozpędu wpadł do łazienki. Jakobus pochylony nad umywalką wytrząsał na dłoń jakieś tabletki z małej buteleczki i wpychał je sobie do ust. Jego policzki się wybrzuszyły, kiedy dławiąc się zaczął je połykać. Lothar walnął lufą rewolweru w nadgarstek dłoni, która trzymała buteleczkę, i naczynie spadło do zlewu. Chwycił Jakobusa za długie włosy i rzucił go na kolana. Kciukiem i palcem wskazującym rozwarł mu szczęki, a palcami drugiej ręki wygarnął z jego ust rozgniecioną, wilgotną papkę z tabletek. – Niech przyjdzie na górę obsługa ambulansu z aparaturą do płukania żołądka! – krzyknął do Lourensa. – I daj do zbadania tę butelkę, etykietkę i zawartość. Jakobus próbował się wyrwać i Lothar uderzył go na odlew w twarz otwartą dłonią. Jakobus zaskowyczał i poddał się. Lothar wsadził mu palec wskazujący głęboko do gardła. Ciężko dysząc i wymiotując Jakobus znowu zaczął się szarpać, ale Lothar z łatwością go utrzymał. Manipulował swoim palcem w jego gardle nie przestając nawet wtedy, gdy wymiociny bluznęły mu na rękę. Wreszcie puścił go usatysfakcjonowany. Jakobus upadł w kałużę własnych rzygowin, a Lothar umył spokojnie ręce nad umywalką. Wytarł się i złapał Jakobusa za koszulę. Postawił go na nogi, przeciągnął do pokoju i pchnął na jeden z foteli. Lourens i specjaliści od odcisków palców już przeczesywali mieszkanie. – Masz te zdjęcia? – zapytał Lothar. Lourens podał mu szarą kopertę. Jakobus siedział wciśnięty w fotel. Jego koszula była ubrudzona wymiotami, ciekło mu z nosa, a oczy miał czerwone i załzawione. Podczas swojej brutalnej akcji Lothar naderwał mu skórę w kąciku ust. Ciałem Jakobusa wstrząsały gwałtowne dreszcze. Lothar przejrzał zawartość koperty, po czym położył na stoliczku przed Jakobusem błyszczące, czarno-białe zdjęcie. Jakobus wbił w nie wzrok. Było to zdjęcie potwornie okaleczonego dziecięcego ciała, leżącego nieruchomo w kałuży własnej krwi, z lizakiem w rączce. Jakobus zaczął płakać. Dławił się i szlochał odwracając głowę. Lothar stanął za oparciem jego fotela i chwytając go za kark zmusił do ponownego spojrzenia na fotografię. – Popatrz na to! – rozkazał. – Ja tego nie chciałem – wyszeptał załamany Jakobus. – Nie chciałem, żeby do tego doszło. Zimna, niepohamowana furia wyparowała nagle z Lothara. Puścił Jakobusa i cofnął się chwiejnym krokiem. On też użył kiedyś tych słów: „Nie chciałem, żeby do tego doszło”. Powiedział dokładnie to samo czarnemu chłopakowi, który klęczał przed nim na ziemi, tuląc do siebie głowę zabitej dziewczyny i patrząc, jak jej świeża krew wsiąka w piasek Sharpeville. Nagle Lothar poczuł się znużony i zniechęcony. Zapragnął wyrwać się z tego miejsca, zostawiając Lourensowi resztę roboty. Po chwili jednak wziął się w garść i odpędził od siebie ogarniające go uczucie rozpaczy. Położył dłoń na ramieniu Jakobusa zaskakująco miękkim, współczującym gestem. – Ja, Kobus, nigdy nie chcemy, żeby do tego doszło. Ale tak się jakoś dzieje, że ludzie wciąż umierają i dzisiaj przyszła kolej na ciebie, Kobus. Teraz ty musisz umrzeć. Chodź, idziemy. Aresztowanie nastąpiło w sześć godzin po wybuchu i nawet angielska prasa nie szczędziła pochwał pod adresem policji za tak błyskotliwie przeprowadzone śledztwo. Pułkownik Lothar De La Rey był na pierwszych stronach wszystkich gazet w kraju. Sześć tygodni później przed trybunałem Sądu Najwyższego w Johannesburgu Jakobus Stander oskarżony o morderstwo przyznał się do winy i został skazany na śmierć. Po kolejnych dwóch tygodniach Sąd Apelacyjny w Bloemfontein odrzucił jego apelację i uprawomocnił wyrok. W kilka dni po tej decyzji podano do publicznej wiadomości, że Lothar De La Rey awansował na dowódcę brygady. Raleigh Tabaka przybył do Kapsztadu w trakcie procesu Standera. Wrócił tak samo, jak wyjechał – jako członek załogi trampowego parowca pod banderą liberyjską. Jego papiery, choć wystawione na nazwisko Goodwill Mhlazini, były autentyczne, dzięki czemu bez problemu przeszedł kontrolę celną i odmeldował się u urzędnika imigracyjnego. Z workiem na ramieniu udał się wzdłuż przybrzeża w kierunku kapsztadzkiego dworca głównego. Kiedy następnego wieczora dotarł do Witwatersrandu, złapał pierwszy autobus do Drake’s Farm i poszedł prosto do domku, w którym mieszkała Victoria Gama. Vicky otworzyła drzwi, trzymając za rękę dziecko. Z małej kuchenki dochodził zapach gotowanego posiłku. Żachnęła się gwałtownie na jego widok. – Wejdź szybko do środka – rozkazała. Wciągnęła go do domku i zatrzasnęła za nim drzwi. – Nie powinieneś był tu przychodzić. Wiesz dobrze, że mam zakaz opuszczania okręgu. Mój dom jest pod obserwacją – powiedziała podchodząc szybko do okna i zaciągając zasłony. Potem wróciła na środek pokoju, gdzie stał Raleigh, i zaczęła mu się uważnie przyglądać. – Zmieniłeś się – zauważyła łagodnie. – Jesteś teraz dorosłym mężczyzną. Ćwiczenia wojskowe i obozowa dyscyplina odcisnęły na Raleighu wyraźne piętno. Był prosty jak struna i czujny jak dzikie zwierzę. Emanowała z niego siła i gwałtowność, do złudzenia przypominające jej Mosesa. Stał się prawdziwym lwem, pomyślała, a głośno spytała: – Powiedz, po co tu przyjechałeś i czego ode mnie chcesz? – Przyjechałem, żeby uwolnić Mosesa Gamę z więzienia Burów i zaraz się dowiesz, czego od ciebie chcę. Victoria wydała stłumiony okrzyk radości i mocniej przytuliła do siebie dziecko. – Powiedz mi, co mam zrobić – poprosiła. Raleigh nie chciał zostać u niej na kolacji. Nie usiadł nawet na chwilę na tanim krześle, które mu podsunęła. – Kiedy masz następne widzenie z Mosesem? – zapytał cichym, ale stanowczym głosem. – Za osiem dni – odparła. Raleigh skinął głową. – Tak, wiedziałem, że to już niedługo. Braliśmy to pod uwagę w naszych planach. Teraz powiem ci, co musisz zrobić... Kiedy Victoria wraz z dzieckiem wypłynęła więziennym promem z portu w Kapsztadzie, by wyegzekwować swoje prawo do odwiedzin u męża po przepisowej, sześciomiesięcznej rozłące, Raleigh znajdował się na pokładzie jednego z trawlerów do połowu langusty, cumujących u nabrzeża przy dokach naprawczych. Ubrany był tak jak reszta załogi w błękitny sweter, żółty plastikowy kombinezon i wysokie, gumowe buty. Stojąc na dziobie udawał, że jest bardzo zajęty opróżnianiem więcierzy, w rzeczywistości jednak odprowadzał wzrokiem przepływający obok prom aż do bramy w falochronie. Rozróżnił królewską sylwetkę Victorii na rufie. Włożyła swój żółto-zielono-czarny kaftan. Barwy Kongresu doprowadzały więziennych strażników do szału. Kiedy prom opuścił przystań i wziął kurs na wysoką, przypominającą kształtem wieloryba Robben Island, majaczącą w oddali na szerokich wodach zatoki, Raleigh przemierzył pokład trawlera długości osiemdziesięciu stóp i podszedł do pomostu sternika. Szyper był krzepkim, ciemnoskórym mężczyzną. Miał na sobie także sweter i żółte ochraniacze. W hotelu „Lord Kitchener” w Londynie Raleigh poznał jego syna – młodego aktywistę i uczestnika powstania w osiedlu Langa, który zaraz potem uciekł z kraju, by uniknąć aresztowania. – Dziękuję, towarzyszu – powiedział Raleigh. Szyper podszedł do niego i wyjął z ust czarną fajkę, błyskając równymi, białymi zębami. – Zdobyłeś już wszystkie potrzebne informacje? – Tak, towarzyszu. – Kiedy zaczynamy drugą część operacji? – Za dziesięć dni – odparł Raleigh. – Musisz mnie uprzedzić przynajmniej dwadzieścia cztery godziny wcześniej, żebym zdążył załatwić w wydziale rybołówstwa zezwolenie na połów w zatoce. Raleigh skinął głową. – Pomyślałem już o tym. – Odwrócił głowę i spojrzał na dziób trawlera. – Czy twoja łódź to wytrzyma? – zapytał. – To już moje zmartwienie – zachichotał szyper. – Łódź, która wytrzymuje zimowe sztormy na Południowym Atlantyku, wytrzyma wszystko. – Podał Raleighowi płócienną torbę lotniczą, w której było jego normalne ubranie. – A zatem niedługo znów się spotkamy, przyjacielu? – Możesz być tego pewien, towarzyszu – odpowiedział cicho Raleigh i zszedł pomostem na nabrzeże. Raleigh pozbył się swojego przebrania w toalecie publicznej przy wejściu do portu, po czym skierował się w stronę parkingu za budynkiem odprawy celnej. Stara toyota Ramsamiego stała zaparkowana obok ogrodzenia. Raleigh usiadł z tyłu. Sammy Ramsami wyjrzał zza egzemplarza The Cape Times, który właśnie czytał. Był przystojnym, młodym hinduskim prawnikiem, specjalizującym się w sprawach politycznych. W ciągu ostatnich czterech lat reprezentował Vicky Gamę w jej nie kończącej się wojnie z władzami. Towarzyszył jej także tym razem w drodze z Transwalu do Kapsztadu. – Załatwiłeś to, co chciałeś? – zapytał. Raleigh chrząknął wymijająco. – Nie obchodzi mnie, co knujecie – powiedział Sammy Ramsami, a Raleigh uśmiechnął się zimno. – Nie martw się, towarzyszu, nie będziemy cię obciążać nadmiarem wiedzy. Podczas czterogodzinnego oczekiwania na powrót Vicky z wyspy nie zamienili ani słowa. W końcu się zjawiła – wysoka i majestatyczna w swej błyszczącej szacie, w turbanie i z dzieckiem u boku. Kolorowi robotnicy pracujący w dokach rozpoznawali ją i pozdrawiali, kiedy ich mijała. Podeszła do toyoty i usiadła na przednim siedzeniu z dzieckiem na kolanach. – Rozpoczął kolejny strajk głodowy – powiedziała. – Stracił na wadze tak dużo, że wygląda jak szkielet. – To nam ułatwi zadanie – stwierdził Sammy Ramsami i zapalił silnik toyoty. Następnego dnia o dziewiątej rano Ramsami złożył w Sądzie Najwyższym pilne podanie z prośbą o dopuszczenie do uwięzionego Mosesa Gamy prywatnego lekarza. Do podania załączył zaprzysiężone zeznanie Victorii Dinizulu Gama i lokalnego przedstawiciela Międzynarodowego Czerwonego Krzyża na temat pogorszenia się fizycznej i psychicznej kondycji więźnia. Sędzia z kancelarii adwokackiej zażądał od ministra sprawiedliwości wydania w przeciągu dwudziestu czterech godzin oficjalnego oświadczenia na temat ewentualnych powodów, dla których zezwolenie nie powinno zostać wydane. Prokurator Generalny stanowczo sprzeciwił się pozytywnemu rozpatrzeniu podania, ale sędzia po wysłuchaniu argumentów pana Samuela Ramsamiego udzielił zezwolenia. Do zbadania Gamy wyznaczono doktora Chetty Abrahamji – tego samego, który pomógł przyjść na świat synowi Tary Courtney. Był on lekarzem-konsultantem w Groote Schuur Hospital. W towarzystwie rządowego lekarza okręgowego doktor Abrahamji udał się promem na Robben Island, gdzie przez trzy godziny badał Mosesa w klinice więziennej. Na koniec badania powiedział lekarzowi więziennemu: – Bardzo mi się to nie podoba. Waga pacjenta jest znacznie poniżej normy, a on sam skarży się na niestrawność i chroniczne zaparcia. Nie muszę chyba mówić, co sugerują te dane. – Te objawy spowodowane są tym, że więzień podejmuje strajki głodowe. Rozważałem nawet możliwość żywienia go na siłę. – Nie, doktorze – przerwał mu Abrahamji. – Ja uważam, że te objawy są dużo poważniejsze. Trzeba wykonać tomografię komputerową. – Na wyspie nie ma urządzeń potrzebnych do przeprowadzenia tak specjalistycznych badań. – A więc będzie go trzeba przewieźć do Groote Schuur Hospital. Prokurator Generalny ponownie sprzeciwił się przetransportowaniu więźnia z Robben Island do Groote Schuur Hospital, ale sędzia pod wpływem przekonywającego pisemnego raportu doktora Abrahamji oraz jego ustnego sprawozdania udzielił kolejnego zezwolenia. Moses Gama został przewieziony na stały ląd z zachowaniem najsurowszych zasad tajności i bezpieczeństwa. O posunięciu tym nie zawiadomiono nikogo z wyjątkiem osób ściśle związanych ze sprawą, aby nie dać wszelkiej maści liberałom pretekstu do organizowania jakichś demonstracji i aby ostudzić gorące nadzieje prasy na sfotografowanie wybitnego mentora czarnych i wyraziciela ich ambicji. Musiano jednak zawiadomić dwadzieścia cztery godziny wcześniej doktora Abrahamji, aby mógł na czas zarezerwować aparaturę szpitalną niezbędną do przeprowadzenia badań. Policja zajęła posterunki w rejonie szpitala już w dniu poprzedzającym badanie. Wieczorem z korytarzy i pomieszczeń, w których miał przebywać więzień, wyproszono cały personel z wyjątkiem osób rzeczywiście niezbędnych, te zaś zrewidowano w poszukiwaniu materiałów wybuchowych lub jakichkolwiek innych śladów nielegalnych przygotowań. Z publicznej budki telefonicznej w głównym budynku administracji szpitala doktor Abrahamji zadzwonił do Raleigha Tabaki, który przebywał w domu Molly Broadhurst w Pinelands. – Oczekuję towarzystwa jutro o drugiej po południu – powiedział po prostu. – Twój gość nie powinien cię opuszczać przed zapadnięciem zmroku – odpowiedział Raleigh. – To się da zrobić – zgodził się Abrahamji i odwiesił słuchawkę. Więzienny prom wpłynął do portu o pierwszej po południu. Bulaje kabiny były zasłonięte, a na pokładzie, zarówno na dziobie, jak i na rufie, widać było uzbrojonych strażników. Ich wzmożona czujność rzucała się w oczy nawet z przedniego pokładu trawlera, na którym pracował Raleigh. Prom przeciął wody portu, kierując się na stanowisko „A”, przy którym zazwyczaj cumował. Na brzegu czekała już opancerzona furgonetka policyjna, a obok niej czterech umundurowanych policjantów na motocyklach i szary policyjny landrover. Poprzez osłony na szoferce landrovera Raleigh mógł rozróżnić kształt hełmów i krótkich, grubych luf trzymanych w pogotowiu karabinów samopowtarzalnych. Kiedy prom dotknął nabrzeża, furgonetka więzienna podjechała bliżej i otworzyły się jej tylne drzwi. Uzbrojeni strażnicy siedzący wewnątrz na wyściełanych ławkach zeskoczyli na ziemię i ruszyli na spotkanie więźnia. Raleigh tylko przelotnie dostrzegł wysoką, wychudzoną postać w prostym więziennym uniformie koloru khaki, kiedy popychano ją przez pomost do czekającej furgonetki, ale nawet przez oddzielającą ich szerokość basenu portowego zauważył, że włosy Mosesa Gamy były teraz srebrzystobiałe, na rękach miał kajdanki, a jego kroki krępowały ciężkie stalowe łańcuchy na nogach. Drzwi furgonu się zatrzasnęły i otoczyła go motocyklowa eskorta. Kiedy jechali w kierunku głównej bramy portu, landrover trzymał się tuż za nimi. Raleigh zszedł z trawlera. Molly Broadhurst czekała na niego za bramą. Jechali drogą, która pięła się u podnóża Góry Stołowej. Szpital znajdował się na stoku – wielki kompleks białych ścian kryty czerwoną, glinianą dachówką. Nad nim rozciągały się piniowe lasy i rozległe łąki Rhodes Estate, a jeszcze wyżej piętrzyło się skaliste zbocze. Raleigh notował uważnie, ile czasu zabiera podróż z doków do szpitala. Podjechali wolno zatłoczoną drogą do głównego wejścia. Policyjny landrover, opancerzona furgonetka i motocykle stały na parkingu przy wejściu do izby przyjęć. Strażnicy pozdejmowali bojowe hełmy i gawędzili swobodnie, czekając przy pojazdach. – W jaki sposób Abrahamji zdoła przetrzymać go tutaj aż do zmroku? – chciała wiedzieć Molly. – Nie pytałem – odpowiedział Raleigh. – Podejrzewam, że będzie się domagał wciąż nowych testów lub rozmyślnie uszkodzi aparaturę – naprawdę nie wiem. Raleigh zawrócił przed głównym wejściem do szpitala i pojechali z powrotem na dół wzgórza. – Czy jesteś pewna, że nie można opuścić terenu szpitala inną drogą? – zapytał Raleigh. – Nie można – odpowiedziała Molly. – Ciężarówka musi tędy przejechać. Wysadź mnie na przystanku autobusowym. To trochę potrwa. Przynajmniej będę mogła usiąść sobie na ławce. Raleigh zjechał na krawężnik. – Masz numer telefonu do portu i wystarczającą ilość drobnych? Przytaknęła. – Gdzie jest najbliższy telefon? – naciskał dalej. – Dokładnie wszystko sprawdziłam. Na rogu jest budka telefoniczna – wskazała. – Dotarcie do niej zajmie mi dwie minuty, a jeżeli będzie coś nie tak, telefon jest też w kawiarni po drugiej stronie ulicy. Zaprzyjaźniłam się już z właścicielem. Raleigh wysadził ją na przystanku, a sam pojechał do centrum miasta. Zostawił samochód Molly na umówionej wcześniej bocznej uliczce, tak by nie znaleziono go w dokach ani nigdzie w pobliżu, i ruszył pieszo w dół Heerengracht okazując przy bramie dokumenty. Szyper był w sterówce. Podał Raleighowi kubek mocno posłodzonej kawy. Raleigh sączył napój, omawiając z nim ostatnie szczegóły. Wreszcie wstał. – Czy moi ludzie są gotowi? – zapytał. Szyper wzruszył ramionami. – To już twój problem. Znajdowali się głęboko pod pokładem w ładowni trawlera. Upał panujący w tej zamkniętej, pozbawionej wentylacji przestrzeni był zabójczy. Robert i Changi rozebrali się do podkoszulków i slipek. Zerwali się na równe nogi na widok Raleigha schodzącego po drabinie. – Jak dotąd wszystko idzie zgodnie z planem – powiedział Raleigh. Byli jego starymi kumplami z czasów Poqo i Kongresu Panafrykańskiego. Changi był w Sharpeville tego strasznego dnia, kiedy zginęła Amelia. – Gotowi? – zapytał Raleigh. – Można jeszcze sprawdzić – powiedział Changi. – Ostrożności nigdy za wiele. Na podłodze ładowni stała pontonowa łódź Zodiak długości siedemnastu stóp i sześciu cali. Mogła z łatwością pomieścić dziesięciu pasażerów. Dzięki zewnętrznemu silnikowi Evinrude o mocy pięćdziesięciu koni mechanicznych mogła osiągnąć prędkość trzydziestu węzłów. Pokrywa silnika była pomalowana na matowy czarny kolor. Robert i Changi ukradli ją dwa dni wcześniej z hurtowni redukując ryzyko do minimum. – Silnik? – zapytał Raleigh. – Wszystko sprawdzone, zmieniłem nawet olej – pochwalił się Robert. – Pięknie pracuje. – Zbiorniki? – Pełne. Paliwa wystarczy na sto mil, może nawet więcej. – Stroje do nurkowania? – Sprawdzone – powiedział Changi. – I ciepłe koce dla przywódcy. – Narzędzia? – spytał Raleigh. Changi otworzył wyściełaną, niezatapialną torbę, wyłożył jej zawartość na podłogę i sprawdził wszystko według listy Raleigha. – W porządku – stwierdził w końcu Raleigh. – Możecie odpocząć. Na razie nie ma nic do roboty. Raleigh wyszedł z ładowni. Wciąż było za wcześnie. Spojrzał na zegarek. Nie było jeszcze czwartej, ale zszedł z trawlera i podszedł do budki telefonicznej znajdującej się na skraju doków. Zadzwonił do informacji i poprosił o fikcyjny numer w Johannesburgu tylko po to, by upewnić się, że linia telefoniczna działa bez zakłóceń. Potem usiadł na krawędzi nabrzeża zwieszając nogi nad wodą i przyglądał się mewom walczącym o odpadki i resztki unoszące się na powierzchni zatoki. O siódmej czterdzieści było już zupełnie ciemno, ale minęło jeszcze dwadzieścia minut, zanim wreszcie telefon w budce zadzwonił i Raleigh zerwał się na nogi. – Są już w drodze. – Głos Molly był cichy i stłumiony. – Dziękuję, towarzyszko – powiedział Raleigh. – Idź teraz do domu. Pospieszył z powrotem w dół nabrzeża. Szyper widział go nadchodzącego. Kiedy Raleigh znalazł się na pokładzie, dwaj pomocnicy zdjęli cumy. Wielki motor zaskoczył i trawler odbił od brzegu, kierując się w stronę wyjścia z portu. Raleigh zszedł do ładowni, gdzie Robert i Changi czekali już na niego w strojach nurków. Kombinezon Raleigha leżał przygotowany i pomogli mu go wciągnąć. – Gotowi? – zawołał do nich z góry jeden z chłopców pokładowych. – Opuszczaj! – odkrzyknął Raleigh i obserwował, jak ramię dźwigu przesuwa się nad otwór ładowni, odcinając się ostro na tle wygwieżdżonego nieba, i jak z bomu opuszcza się lina. Cała trójka pracowała w pośpiechu przymocowując zodiaka do liny, ale zanim skończyli, silnik zamarł, a ruch kadłuba w wodzie uległ zmianie. Trawler stracił napęd i zaczął dryfować. Raleigh wyprowadził ich po drabinie na pokład. Noc była bezksiężycowa, ale gwiazdy świeciły jasno i wyraźnie. Lekki wiaterek wiał z południowego wschodu. Wyglądało na to, że sprzyjająca pogoda nie powinna się w najbliższym czasie zmienić. Wszystkie światła trawlera zostały wygaszone. Kapsztad migotał tysiącem świateł. Skąpana w blasku góra wyglądała jak zjawiskowy, srebrny kadłub wielkiego statku pod gwiazdami, a z tyłu za nimi latarnie Robben Island lśniły nisko ponad czarną powierzchnią morza. Raleigh ocenił, że byli w połowie drogi między miastem i wyspą. Szyper czekał na niego na pokładzie. – Musimy się śpieszyć – powiedział. Robert i Changi wspięli się do zodiaka. Wszystko było czarne – kombinezony, gumowe ściany lodzi i pokrywa silnika. Na tle ciemnej wody byli niemal niewidoczni. – Dziękuję, towarzyszu – rzekł Raleigh. – Amandla! – odparł szyper, ściskając jego wyciągniętą dłoń. – Włączyć dźwig! – Raleigh zajął miejsce na dziobie zodiaka. Dźwig zaklekotał i zodiak kołysząc się ruszył do góry, przesunął się nad burtą i miękko opadł na powierzchnię wody. – Startujemy – zarządził Raleigh. Robert szarpnął linkę i silnik zaskoczył za pierwszym pociągnięciem. – Odbijamy – rozkazał Raleigh i Changi odczepił linę dźwigu, podczas kiedy Robert manewrował zodiakiem wzdłuż burty trawlera. Przywiązał go do lekkiej liny umocowanej do relingu. Pozwolił silnikowi popracować na wolnych obrotach przez pięć minut, żeby się rozgrzał, po czym go wyłączył. Obydwie łodzie połączone liną kołysały się bezgłośnie na wodzie. Dziesięć minut ciągnęło się rozpaczliwie długo. Nagle szyper zawołał do nich: – Mam ich w zasięgu wzroku. – Jesteś pewien? – Raleigh złożył dłonie w trąbkę wykrzykując odpowiedź. – Widzę ten prom dzień w dzień, odkąd pamiętam. – Szyper wychylił się przez poręcz. – Włączajcie silnik i odbijajcie. Evinrude ożył z hałasem i zodiak odłączył się od rufy trawlera i ruszył w przeciwną stronę. Teraz Raleigh dostrzegł prom. Płynął prawie prosto na nich, widać było zielone i czerwone światła nawigacyjne. Trawler ruszył naprzód, wstęga białej piany wydobywała się spod steru. Wciąż był zupełnie zaciemniony. Szybko nabierał prędkości. Szyper zapewniał Raleigha, że był w stanie wyciągnąć czternaście węzłów. Zawrócił przecinając szerokim łukiem czarną powierzchnię wody i przy pełnej szybkości skierował się prosto na zbliżający się prom. Robert skręcił zodiakiem w bok i zwolnił, zatrzymując się w odległości dwustu stóp od większego statku. Prom utrzymywał swój kurs. Najwyraźniej jeszcze nie wykryli ciemnego statku prującego prosto na nich w ciemnościach. Raleigh stanął na dziobie zodiaka zabezpieczony dwoma zwojami liny owiniętymi dookoła bioder i obserwował, jak obydwa statki zbliżają się do siebie. Prom był dwa razy krótszy od uzbrojonego w stalowy kadłub trawlera i miał dużo większe zanurzenie. W ostatniej chwili ktoś na pokładzie promu krzyknął i zaraz potem dziób trawlera z trzaskiem wbił się w mniejszy statek, uderzając tuż przed pokładnicą. Raleigh ostrzegł szypra, żeby nie naruszył kabiny i nie ryzykował poranienia znajdujących się w niej pasażerów. Trawler przyhamował i jego dziób uniósł się wysoko, nacierając na mniejszy statek. Prom wywrócił się spieniając i wzburzając wodę. Trawler przepłynął po nim, uwolnił się od tonącego kadłuba i szybko oddalił się w ciemność. Po przebyciu stu jardów zniknął z pola widzenia. – Łańcuchy pociągną go na dno! – krzyknął Raleigh. – Musimy się spieszyć! – Umocował na twarzy maskę. Robert przepłynął zodiakiem wzdłuż tonącego promu, który wywrócił się do góry dnem i wyglądał jak wielki żółw. Jego spód był pomalowany pomarańczową farbą antykorozyjną. Światła ciągle paliły się pod powierzchnią wody, a obok widać było trzech czy czterech strażników, pływających rozpaczliwie i próbujących złapać się krawędzi promu. Raleigh i Changi, każdy z żelaznym łomem w ręku, ześlizgnęli się z burty i zanurkowali pod zatopioną poręczą promu. Raleigh wsadził szpic łomu w zamek od drzwi kabiny i oderwał go jednym mocnym ruchem. Drzwi się odchyliły i uwolnione powietrze eksplodowało dookoła jego głowy chmarą srebrnych bąbelków. Kabina była zatopiona, ale światła ciągle jeszcze oświetlały jej wnętrze jak akwarium ze złotymi rybkami, a w środku kłębiły się ciała ubrane w serżowe mundury, wirując wokół kabiny i usiłując się wydostać. Raleigh rozróżnił pośród nich bawełniany więzienny drelich w kolorze khaki. Chwycił mocno za materiał i wyciągnął Mosesa Gamę. Changi złapał Mosesa za drugie ramię i razem odholowali go, przepływając pod relingiem i wynurzając się na powierzchnię. Od chwili staranowania promu upłynęło niecałe sześćdziesiąt sekund. Kiedy tylko Robert zobaczył, że się wynurzają, skierował zodiaka w ich stronę. Wychylił się w dół i złapał Mosesa Gamę za rękę. Dwaj mężczyźni w wodzie podnieśli go i razem przetoczyli przez burtę zodiaka na deski pokładu. Raleigh i Changi złapali liny z węzłami zwisające po bokach zodiaka, podciągnęli się do góry i po chwili byli już na pokładzie. Robert zapalił silnik i błyskawicznie oddalili się od tonącego statku. Pluskanie i rozpaczliwe okrzyki powoli cichły za nimi, kiedy Robert zawrócił zodiakiem w kierunku wybrzeża. Długi, opustoszały pas plaży Woodstock wyglądał w świetle gwiazd jak cienka, blada linia piasku i przybrzeżnych fal. Raleigh zerwał z twarzy maskę i niespokojnie pochylił się nad postacią leżącą na podłodze. Uniósł ją do pozycji siedzącej i Moses Gama boleśnie odkaszlnął. – Witam cię, mój wuju – powiedział miękko Raleigh... – Raleigh? – Głos Mosesa był ochrypły od słonej wody, której się nałykał. – Czy to ty, Raleigh? – Za dziesięć minut będziemy na lądzie, wuju. – Raleigh otulił ramiona Mosesa jednym z koców. – Cały plan twojej ucieczki został dokładnie opracowany. Wszystko gotowe, wuju. Już niedługo będziesz tam, gdzie nikt cię nie dosięgnie. Robert przeciął gumową łodzią przybrzeżne fale na pełnej i zaryli się głęboko w plażę, lądując na piasku. Wynieśli Mosesa z zodiaka i pobiegli z nim przez plażę, niosąc go między sobą tak, że jego skute stopy prawie nie dotykały piasku. Między wydmami stała zaparkowana mała furgonetka. Raleigh jednym szarpnięciem otworzył tylne drzwi. Wnieśli Mosesa do środka i ułożyli go na podłodze, na przygotowanych materacach. Changi wskoczył i usadowił się obok niego. Raleigh zatrzasnął tylne drzwi. Robert miał wypłynąć zodiakiem i zatopić go. Raleigh zdjął górę swojego kombinezonu. Kluczyki do furgonetki miał zawieszone na nylonowej lince na szyi. Otworzył drzwi od strony kierowcy i wślizgnął się na siedzenie. Skierował samochód ku drodze, która łączyła się z szosą biegnącą skrajem dzielnicy przemysłowej Peerden Eiland. Raleigh pojechał wolno w kierunku czarnego osiedl Langa. Oficjalna rezydencja ministra policji w Kapsztadzie była jedną z wielu, które otaczały siedzibę premiera w Groote Schuur. Niewygodny rozdział terytorialny ustawodawczych i wykonawczych organów władzy pomiędzy Kapsztad i Pretorię powodował zbędne dublowanie się kosztów reprezentacyjnych. Podczas corocznych posiedzeń parlamentu w Kapsztadzie wszyscy ministrowie i pracownicy korpusów dyplomatycznych musieli przenosić się tysiąc mil na północ z Pretorii, a oficjalne rezydencje utrzymywano ogromnym kosztem w obydwu miastach. Ministerialna rezydencja Manfreda De La Reya mieściła się w eleganckim pałacu w stylu edwardiańskim, otoczonym należącymi do niego rozległymi trawnikami i ogrodami. Kiedy Roelf Stano zaparkował swojego małego, zniszczonego morrisa przed tym imponującym budynkiem, niepozorny samochodzik kupiony z drugi ręki wyglądał tu dziwnie nie na miejscu. Sara Stander, od kiedy jej syn został uwięziony i skazany na śmierć, rozpaczliwie próbowała zaaranżować prywatne spotkanie z Manfredem. Jednak Manfred był bez przerwy w Pretorii na swoim ranchu w Oranje, brał udział w odsłonięciu pomnika kobiet poległych w brytyjskich obozach koncentracyjnych podczas wojny burskiej lub przemawiał na zjeździe Partii Narodowej, w związku z czym nigdy nie miał czasu, żeby się z nią spotkać. Sara była jednak uparta. Dzwoniła codziennie do jego biura w parlamencie lub do domu do Heidi, molestując ją tak długo, aż w końcu Manfred zgodził się spotkać z nią pewnego dnia o siódmej rano, przed wyjściem do parlamentu. Sara i Roelf przyjechali morrisem ze Stellenbosch, wyruszając jeszcze przed wschodem słońca, żeby się nie spóźnić. Kiedy kolorowy lokaj wprowadził ich do jadalni, Manfred i Heidi jedli właśnie śniadanie. Heidi zerwała się i podeszła, żeby ucałować Sarę w policzek. – Przykro mi, że tak dawno się nie widzieliśmy, Sarie. – Tak – zgodziła się gorzko Sara. – Mnie też jest przykro – ale jak mówiłaś, Manie był ciągle zbyt zajęty, by się z nami spotkać. Manfred wstał zza stołu. Był bez marynarki, a za pasek ciemnych spodni od garnituru miał wetkniętą płócienną serwetkę. – Roelf. – Uśmiechnął się i uścisnęli sobie ręce jak starzy przyjaciele. – Dziękuję, że zgodziłeś się z nami zobaczyć, Manie – powiedział pokornie Roelf. – Wiem, jak bardzo jesteś ostatnio zajęty. Czas nie obszedł się łaskawie z Roelfem Standerem. Zgarbił się, i postarzał. Przyglądając się mu Manfred poczuł skrywaną satysfakcję. – Usiądź, proszę, Roelf. – Poprowadził go do stołu. – Heidi kazała przygotować dla was śniadanie. Zaczniecie od owsianki? Usadowił Roelfa i niechętnie odwrócił się do Sary. Ciągle jeszcze stała obok Heidi. – Cześć, Sarie – powiedział. Była kiedyś taką ładną, drobniutką istotą. Razem wyrastali. W kształcie jej twarzy i w oczach ciągle jeszcze widać było ślady tamtej dziewczęcej piękności. Powróciło do niego wspomnienie miłości, która ich kiedyś łączyła i poczuł słodką, nostalgiczną tęsknotę za młodością. Miał przed oczami żywy obraz Sary leżącej nago w lesie na łożu z sosnowych igieł, wysoko na stokach gór Hottenttots Holland, w dniu, w którym zostali kochankami. Zajrzał w swoje serce, szukając jakiejś pozostałości po tym, co kiedyś do niej czuł, ale nie znalazł niczego. Miłość, która kwitła między nimi, umarła, kiedy dowiedział się o jej zdradzie. Przez ponad dwadzieścia lat odkładał zemstę, koncentrując się na powolnym robieniu podkopów i doprowadzaniu tej kobiety do stanu, w którym znajdowała się obecnie, wyczekując najwłaściwszego momentu, by odebrać zapłatę za wszystko. Ten moment wreszcie nadszedł i Manfred rozkoszował się nim. – Cześć, Manie – wyszeptała Sara myśląc: Był taki okrutny. Wypełnił całe moje życie bólem, tak trudnym do zniesienia. A dzisiaj wszystko, o co go proszę, to ratunek dla mojego syna – mam nadzieję, że nie odmówi mi chociaż tego. – A więc dlaczego chcieliście się ze mną spotkać? – zapytał Manie, a Heidi poprowadziła Sarę do jej miejsca przy stole. Wzięła od kolorowego służącego srebrny dzbanek do herbaty i powiedziała: – Dziękuję, Gamat, możesz nas już zostawić. Zamknij, proszę, drzwi. – I nalała do filiżanki Sary gorącą kawę. – No właśnie, Sarie – powtórzyła za Manfredem. – Powiedz nam, po co przyjechaliście? – Przecież wiecie, po co – odpowiedziała Sara. – Chodzi o Kobusa. Przez kilka ciągnących się niemiłosiernie sekund panowała śmiertelna cisza, po czym Manfred westchnął. – Ja – powiedział. – Kobus. Ale dlaczego przyjechaliście do mnie w sprawie Kobusa? – Chcę, żebyś mu pomógł, Manie. – Kobus został osądzony i uznany winnym ohydnego bezsensownego aktu przemocy – powiedział wolno Manfred. – Sąd Najwyższy podjął decyzję, że musi umrzeć na szubienicy. W jaki sposób mogę mu pomóc? – W ten sam, w który pomogłeś temu czarnemu terroryście, Mosesowi Gamie. – Sara była blada, jej filiżanka z kawą brzęknęła, kiedy próbowała odstawić ją na spodeczek. – Uratowałeś życie jemu – teraz uratuj mojego syna. – Prezydent skorzystał z prawa łaski wobec Gamy... – Nie, Manie – przerwała Sara. – To ty zmieniłeś ten wyrok. Wiem, że jesteś w stanie ocalić Kobusa. – Nieprawda – potrząsnął głową. – Nie posiadam tego rodzaju władzy. Kobus jest mordercą. Jest najgorszym rodzajem zabójcy, bo nie zna litości ani wyrzutów sumienia. Nie mogę mu pomóc. – Możesz. Wiem, że możesz, Manie. Proszę cię, błagam, uratuj mojego syna. – Nie mogę. – Twarz Manfreda stężała. Jego usta zacisnęły się w prostą, bezlitosną kreskę. – Nie zrobię tego. – Musisz, Manie. Nie masz wyboru. Musisz go uratować. – Dlaczego tak mówisz? – Zaczynał być coraz bardziej zły. – Ja niczego nie muszę. – Musisz go uratować, Manie, ponieważ on jest również twoim synem. Jest dzieckiem naszej miłości, Manie, nie masz wyboru. Musisz to zrobić. Manfred wstał gwałtownie i położył uspokajająco rękę na ramieniu Heidi. – Przychodzisz do mojego domu, żeby obrażać mnie i moją żonę. – Jego głos drżał z gniewu. – Przychodzisz tutaj, opowiadasz niestworzone historie i rzucasz jakieś oskarżenia. Roelf Stander siedział przez cały czas spokojnie, ale teraz podniósł głowę i przemówił miękko: – To prawda, Manie. Każde słowo, które powiedziała, jest prawdziwe. Kiedy żeniłem się z nią, wiedziałem, że nosi twoje dziecko. Szczerze mi o tym powiedziała. Ty ją opuściłeś, żeby poślubić Heidi, a ja ją kochałem. – Wiesz, że to prawda – wyszeptała Sara. – Zawsze o tym wiedziałeś, Manie. Nie mogłeś nie zdawać sobie z tego sprawy patrząc w oczy Kobusa. Twoi synowie mają twoje żółte oczy, Manie. Lothar i Kobus – obydwaj mają właśnie takie. Dobrze wiesz, że Kobus jest twoim synem. Manfred zapadł się głębiej w fotel. W ciszy, jaka zapanowała, Heidi wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń. Ten uspokajający dotyk pomógł mu przyjść do siebie. – Nawet gdyby to była prawda, nic już nie mogę zrobić. Niezależnie od tego, czyim Kobus jest synem, sprawiedliwości musi stać się zadość. Życie za życie. On musi ponieść karę za to, co zrobił. – Manie, proszę. Musisz nam pomóc – Sara zaczęła płakać. Łzy toczyły się po jej bladych policzkach. Chciała rzucić się Manfredowi do stóp, ale Roelf złapał ją i przytrzymał. Wyrywała się słabo z jego objęć, ale jej nie puścił. Popatrzył na Manfreda. – W imię naszej przyjaźni, Manie, i wszystkiego co nas łączyło – czy naprawdę nie możesz nam pomóc? – błagał. – Przykro mi, Roelf. – Manfred wstał. – Zabierz teraz swoją żonę do domu. Roelf delikatnie pociągnął Sarę w stronę drzwi, ale przed wyjściem zdążyła jeszcze wyrwać się z jego ramion i stanęła ponownie twarzą w twarz z Manfredem. – Dlaczego?! – krzyknęła w udręce. – Wiem, że możesz to zrobić, więc dlaczego nie chcesz? – Bo to przez ciebie Biały Miecz poniósł klęskę – powiedział cicho. – Dlatego wam nie pomogę. Sara słysząc te słowa oniemiała i Manfred zwrócił się do Roelfa: – A teraz zabierz ją stąd – rozkazał. – Wreszcie z nią skończyłem. Podczas długiej drogi powrotnej do Stellenbosch Sara siedziała zwinięta w kłębek i szlochała, kompletnie załamana. Dopiero kiedy Roelf zaparkował morrisa przed ich domem, wyprostowała się na siedzeniu. Jej twarz i głos były przepojone rozpaczą. – Nienawidzę go – powtarzała. – Boże, jak ja go nienawidzę. – Dziś rano rozmawiałam z Davidem Abrahamsem – powiedziała Isabella, pochylając się w siodle, żeby poklepać klacz po szyi i żeby ojciec nie widział jej twarzy. – Zaproponował mi pracę w naszym biurze w Johannesburgu. – Mała poprawka – powiedział Shasa. – To ty zadzwoniłaś do Davida i powiedziałaś mu, że w Johannesburgu potrzebny jest ktoś do działu kontaktów z klientami z pensją dwóch tysięcy miesięcznie plus dodatek na stroje, pięciodniowy tydzień pracy i służbowy samochód. Wydaje mi się nawet, że zastrzegłaś sobie markę – porsche 911, o ile się nie mylę? David zadzwonił do mnie w sekundę po rozmowie z tobą. – Och, tatusiu, nie bądź taki drobiazgowy. – Isabella wyzywająco odrzuciła włosy. – Chyba nie chciałbyś, żebym chodziła w łachmanach i głodowała, prawda? – Przede wszystkim chciałbym, żebyś została tutaj, gdzie mogę mieć cię na oku – patrząc na nią Shasa poczuł w piersi ołowiany ciężar zagrażającej mu wkrótce straty. Była źrenicą jego oka i zaledwie miesiąc temu wróciła z Londynu, a teraz znów chciała wyjechać. Instynkt podpowiadał mu, żeby walczyć i próbować ją zatrzymać, ale Centaine poradziła mu: – Pozwól im odejść bez problemów, a wtedy możesz liczyć, że kiedyś do ciebie wrócą. – To nie Syberia ani Hebrydy, tatusiu. Bądź rozsądny. To tylko kawałek drogi stąd. – Kawałek długości tysiąca mil – zgodził się Shasa. – I stamtąd dużo bliżej do stadionu rugby w Loftus Versveld. – Nie wiem, o co ci chodzi. – Bardzo rzadko Shasy udawało się wytrącić Isabellę z równowagi i mściwie rozkoszował się jej gniewem. – Rugby, taka piłka – wyjaśnił. – Gromada wielkich, spoconych idiotów, którzy biegają w kółko i zderzają się swoimi kościstymi łbami. Natychmiast doszła do siebie. – Ojcze, jeżeli robisz jakąś aluzję do Lothara De La Reya, to chciałabym ci tylko przypomnieć, że jest jednym z najwspanialszych sportowców naszych czasów, a także najmłodszym dowódcą brygady w historii policji. A poza tym absolutnie nic dla mnie nie znaczy. – Twoja obojętność jest widoczna jak na dłoni. Bardzo mi ulżyło. – Czy to znaczy, że mogę przyjąć propozycję Davida? Shasa westchnął i poczucie osamotnienia ogarnęło go jak mroźne powietrze. – A czy mogę cię powstrzymać, Bella? Wydała triumfalny okrzyk i wychyliła się z siodła, by otoczyć jego szyję swoimi długimi, opalonymi ramionami. Ogier Shasy zatańczył pod nim z arystokratyczną urazą. Isabella rozprawiała wesoło przez całą drogę powrotną do posiadłości. – Jedyna rzecz, o której zapomniałam napomknąć Davidowi, to fundusz mieszkaniowy. W Johannesburgu mieszkania są tak okropnie drogie. Nie mogłabym znaleźć niczego odpowiedniego za te psie pieniądze, które będzie mi płacił. Shasa z podziwem potrząsnął głową. Stajenni czekali na podwórzu, żeby zabrać konie. Shasa i Isabella w bryczesach i butach do konnej jazdy przeszli do jadalni. Isabella przez cały czas z uwielbieniem wisiała ojcu u ramienia. Centaine stała przy kredensie, nakładając sobie jajecznicę z podgrzewanego talerza. Wciąż jeszcze miała na sobie strój do pracy w ogrodzie, gdyż cały ranek spędziła pielęgnując swoje róże. Teraz spojrzała badawczo na Isabellę, która mrugnęła do niej porozumiewawczo. – Co jest, do cholery! – Shasa przechwycił tę wymianę spojrzeń. – Widzę, że zostałem wrobiony. To jakiś spisek. – Oczywiście, najpierw powiedziałam babci. – Isabella uścisnęła jego ramię. – Zawsze zaczynam od samej góry. – Kiedy była mała, straszyłam ją, że jeśli będzie niegrzeczna, oddam ją policjantowi – powiedziała Centaine niosąc talerz do stołu, bardzo z siebie zadowolona. – Mam nadzieję, że ten policjant sobie z nią poradzi. – On nie jest policjantem – zaprotestowała Isabella. – Jest dowódcą brygady. Shasa nałożył sobie na talerz jajecznicę i smażonego pomidora i podszedł do swego miejsca u szczytu stołu. Poranna gazeta leżała zwinięta porządnie obok jego talerzyka na pieczywo i siadając otworzył ją na pierwszej stronie. Sensacją dnia było planowane spotkanie pomiędzy Ianem Smithem a premierem Wielkiej Brytanii Haroldem Wilsonem dotyczące rozwiązania sprawy Rodezji. Ostatnio zaproponowano, żeby rozmowy odbyły się na morzu, na brytyjskim okręcie wojennym. Izrael i Jordan wciąż spierały się o Dolinę Hebronu, a w wiadomościach lokalnych przeczytał, że nocą wywrócił się prom kursujący pomiędzy lądem a Robben Island i co najmniej dwie osoby utonęły, a osiem uznano za zaginione. Na kredensie zadzwonił telefon i Centaine podniosła wzrok znad grzanki, którą właśnie smarowała masłem. – To na pewno Garry – powiedziała. – Dzwonił dwa razy, kiedy byliście na przejażdżce. – Jest dopiero ósma rano! – zaprotestował Shasa, ale wstał, żeby podnieść słuchawkę. – Cześć Garry, gdzie jesteś? Garry był zaskoczony pytaniem. – W biurze, oczywiście. – O co chodzi? – Baseny – odpowiedział Garry. – Mam szansę zdobycia wyłączności na nowy system budowania tanich basenów. Nazywa się Gunite. Widzieliśmy to z Holly w Stanach, podczas naszej podróży poślubnej. – Dobry Boże, tylko bogacze mogą sobie pozwolić na prywatny basen – zaprotestował Shasa. – Moje baseny wszyscy będą kupować! Każdy dom w tym kraju będzie miał taki basen, zanim przejdę na emeryturę. Entuzjazm Garry’ego był zaraźliwy. – To dobry interes, ojcze. Widziałem to na własne oczy i wszystko policzyłem. Wygląda optymistycznie. Jedyny problem polega na tym, że dzisiaj do południa muszę dać odpowiedź. Ktoś inny również jest tym zainteresowany. – Ile? – zapytał Shasa. – Cztery miliony natychmiast – to za wyłączność i urządzenia. Kolejne cztery miliony w ciągu dwóch lat, na koszty bieżące, a potem zaczniemy już mieć z tego zyski. – W porządku – powiedział Shasa. – Bierz to. – Dzięki, ojcze. Dziękuję ci za zaufanie. – No cóż, do tej pory mnie nie zawiodłeś. Jak ma się Holly? – W porządku. Jest tutaj ze mną. – W biurze o ósmej rano! – zaśmiał się Shasa. – Oczywiście. – Garry znów był zaskoczony. – Pracujemy razem. Te baseny to jej pomysł. – Pozdrów ją ode mnie – powiedział Shasa i odłożył słuchawkę. Kiedy wracał na swoje miejsce, Centaine powiedziała: – Dzisiaj jest głosowanie nad budżetem premiera. Chyba tam wstąpię. – To może być interesujące – zgodził się Shasa. – Myślę, że Yerwoerd zamierza wygłosić wielkie przemówienie o strategicznym znaczeniu, na temat międzynarodowej pozycji naszego kraju. Dziś rano mam posiedzenie komitetu zbrojeniowego, ale może pójdziemy razem na lunch, a potem będziesz mogła wysłuchać przemówienia naszego doktora z galerii dla publiczności. Poproszę Tricię, żeby zostawiła ci bilet. Kiedy godzinę później Shasa wszedł do swojego biura w parlamencie, Tricia czekała na niego zaniepokojona. – Minister policji chce pana jak najszybciej widzieć, panie Courtney. Prosił, żebym go zawiadomiła, kiedy tylko pan się zjawi. Powiedział, że przyjdzie tutaj do pańskiego biura. – W porządku. – Shasa zerknął do kalendarza swoich spotkań rozłożonego na jej biurku. – Zawiadom go, że już tu jestem, a potem załatw dla mojej matki bilet na galerię na dzisiejsze południe. Jeszcze coś? – Nic ważnego. – Tricia podniosła słuchawkę wewnętrznego telefonu, żeby zadzwonić do ministra, ale zawahała się chwilę. – Jakaś dziwna kobieta dzwoniła do pana dziś rano. Trzy razy. Nie chciała podać nazwiska i pytała o „dowódcę eskadry Courtneya”. Śmieszne, prawda? – W porządku, zawiadom mnie, jeżeli zatelefonuje znowu. – Przechodząc do swojego gabinetu Shasa zmarszczył brwi. Fakt, że ktoś użył jego dawnego stopnia z czasów służby w lotnictwie, dziwnie go zaniepokoił. Usiadł za biurkiem i zaczął przeglądać pocztę oraz notatki, które Tricia umieściła na jego bibularzu, ale niemal natychmiast odezwał się dzwonek interkomu. – Minister De La Rey już jest, proszę pana. – Poproś, żeby wszedł. Shasa wstał i podszedł przywitać się z Manfredem. Kiedy podali sobie ręce, zauważył, że Manfred jest wyraźnie czymś poruszony. – Czytałeś w prasie o zatonięciu promu? – Manfred nawet nie odwzajemnił słów powitania, tylko od razu przeszedł do rzeczy. – Zerknąłem pobieżnie, ale nie przeczytałem do końca. – Na pokładzie znajdował się Moses Gama – powiedział Manfred. – Boże! – Shasa mimowolnie spojrzał na stojący pod ścianą pozłacany ołtarz z kości słoniowej. – Czy nic mu się nie stało? – Nie odnaleziono go – odparł Manfred. – Mógł utonąć albo przeżyć, w obu przypadkach będziemy mieć poważne kłopoty. – Podejrzewasz ucieczkę? – spytał Shasa. – Jeden z tych, którzy się uratowali, pracownik więzienia, twierdzi, że w momencie katastrofy w pobliżu były dwie łodzie – duży statek bez świateł, który zderzył się z promem, i jakaś mniejsza jednostka, która pojawiła się w okolicy w kilka sekund po wywróceniu się promu. W ciemności nie można było dostrzec żadnych szczegółów, ale istnieje spore prawdopodobieństwo, że Gama się ulotnił. – Jeżeli utonął, oskarżą nas, że go zamordowaliśmy – powiedział cicho Shasa – co pociągnie za sobą fatalne reperkusje międzynarodowe. – A jeśli jest na wolności, czeka nas realna perspektywa ludowego powstania czarnych, podobnego do wydarzeń w Langa i Sharpeville. – Co zamierzasz zrobić w tej sprawie? – zapytał Shasa. – Wszystkie siły policyjne są w stanie pogotowia. Jeden z naszych najlepszych ludzi, czyli mój syn Lothar, leci już odrzutowcem z Witwatersrandu, żeby objąć dowodzenie. Wyląduje za kilka minut. Nurkowie Marynarki przeszukują wrak. Przez następne dziesięć minut dyskutowali na temat wszystkich możliwych następstw katastrofy. Wreszcie Manfred ruszył ku drzwiom. – Będę informował cię na bieżąco. Shasa przeszedł za nim do sekretariatu. Kiedy mijał biurko Tricii, wstała. – Panie Courtney, ta kobieta dzwoniła jeszcze raz, kiedy był pan w gabinecie z ministrem De La Reyem. – Manfred i Shasa przystanęli, a Tricia kontynuowała: – Znowu pytała o dowódcę eskadry Courtneya, proszę pana, a kiedy powiedziałam, że jest pan zajęty, odparła, że ma dla pana nowiny o Białym Mieczu. Mówiła, że pan zrozumie. – O Białym Mieczu! – Shasa zamarł i wbił w nią wzrok. – Czy zostawiła numer telefonu? – Nie, proszę pana, ale powiedziała, że musi się pan z nią spotkać na dworcu kolejowym w Kapsztadzie dziś po południu o piątej trzydzieści, peron czwarty. – W jaki sposób ją poznam? – Twierdzi, że zna pana z widzenia. Ma pan po prostu stać na peronie, a ona sama do pana podejdzie. Shasa był tak przejęty otrzymaną wiadomością, że nie zauważył reakcji Manfreda De La Reya na tajemniczy pseudonim „Biały Miecz”. Cała krew odpłynęła mu z twarzy, a górna warga i policzki pokryły się potem. Bez słowa odwrócił się i wypadł na korytarz. Biały Miecz prześladował Shasę przez całe posiedzenie Armscoru. Omawiali nowe pociski typu powietrze-ziemia przeznaczone dla lotnictwa, ale Shasa zupełnie nie mógł się skoncentrować. Dręczyły go wspomnienia o dziadku – dobrym i łagodnym człowieku, którego tak kochał i który został zamordowany właśnie przez Białego Miecza. Jego śmierć była jednym z najdotkliwszych ciosów w życiu. Gniew, który odczuwał zaraz po tamtym brutalnym zabójstwie, wrócił do niego na nowo, ze zdwojoną siłą. Biały Miecz, pomyślał. Jeżeli uda mi się odkryć, kim jesteś, nawet po upływie tych wszystkich lat, zapłacisz mi za to i obiecuję, że doliczę ci bardzo uciążliwe odsetki za zwłokę. Po wyjściu od Shasy Manfred De La Rey skierował się prosto do swojego biura w końcu korytarza. Sekretarka powiedziała coś do niego, kiedy przechodził obok jej biurka, ale zdawał się tego nie słyszeć. Wszedł i zamknął drzwi swojego gabinetu na klucz, ale zamiast usiąść za potężnym, mahoniowym biurkiem, niespokojnie przemierzał pokój tam i z powrotem. Jego oczy nie dostrzegały niczego, a masywne szczęki zaciskały się jak zęby buldoga na kości. Wyjął z kieszeni marynarki chusteczkę do nosa i otarł twarz, po czym zatrzymał się, żeby przyjrzeć się sobie w lustrze wiszącym na ścianie za biurkiem. Był tak blady, że jego policzki miały aż niebieskawy odcień, a oczy były dzikie jak u rannego lamparta schwytanego w pułapkę. – Biały Miecz – wyszeptał. Upłynęło dwadzieścia pięć lat, od kiedy używał tego pseudonimu po raz ostatni, ale dobrze pamiętał siebie z włosami i wielką, gęstą brodą ufarbowanymi na czarno, stojącego na mostku niemieckiego U-boota, który zbliżał się w ciemnościach do lądu, wypatrującego ogni sygnałowych na plaży, gdzie czekał na niego Stander. Roelf Stander był jego nieodłącznym druhem w trakcie tych wszystkich niebezpiecznych dni i rozpaczliwych wysiłków. Wiele swoich operacji planowali w kuchni domku Standerów w malutkiej wiosce Stellenbosch. To właśnie tam podał im szczegóły akcji, która miała zapoczątkować wspaniałe powstanie afrykanerskich patriotów. I na wszystkich tych spotkaniach obecna była w dyskretny, nie narzucający się sposób Sara Stander – przygotowywała kawę i jedzenie, nigdy się sama nie odzywała, tylko słuchała, o czym mówią. Dopiero wiele lat później Manfred zrozumiał, jak uważnie słuchała. W 1948 roku, kiedy Afrykanerzy w końcu zdobyli w tajnych wyborach władzę, której nie udało się im wcześniej zdobyć walką i przemocą, ciężka i lojalna praca Manfreda została wynagrodzona stanowiskiem wiceministra w departamencie sprawiedliwości. Jednym z jego pierwszych posunięć było odnalezienie akt dotyczących nie wyjaśnionego zamachu na życie Jana Smutsa i morderstwa sir Garricka Courtneya. Nim je zniszczył, wszystko uważnie przeczytał i dowiedział się, że zostali oszukani, że do ich walecznej grupy patriotów należał wtedy zdrajca – kobieta, która zadzwoniła do ochrony Smutsa i ostrzegła ich przed zamachem. Odgadł, kim była, ale nigdy tego nie okazał, ani nie wymierzył jej należnej kary. Cierpliwie czekał na właściwy moment, żeby zadać ostateczny cios, napawając się myślą o zemście przez całe dziesięciolecia. Śledził powolny upadek zdrajczyni, obserwował, jak staje się stara i zgorzkniała, udaremniając równocześnie wszelkie wysiłki jej męża, który marzył o karierze prawniczej i politycznej. Grając rolę mentora i życzliwego doradcy nakłaniał go zręcznie do popełniania kolejnych błędów, aż doprowadził go do całkowitej ruiny. Na jego oczach Roelf Stander stopniowo utracił wszystko, co posiadał – bogactwo, środki utrzymania i wolę do dalszej walki. Przez cały ten czas Manfred wyczekiwał chwili, kiedy wreszcie będzie mógł się zemścić i chwila ta w końcu nadeszła. Teraz Sara Stander błagała go o łaskę dla bękarta, którego począł w jej łonie, a on odmówił. Dostarczyło mu to nieporównywalnej z niczym przyjemności, wyolbrzymionej jeszcze przez te wszystkie lata oczekiwania. Ale teraz to ona chciała się mścić. Nie przewidział tego. Spodziewał się, że zadany cios zniszczy ją i załamie. Cudownym zrządzeniem losu został jednak ostrzeżony o nowej zdradzie, którą planowała. Odwrócił się od lustra i usiadł za biurkiem. Sięgnął zdecydowanie po telefon i powiedział do swojej sekretarki: – Chcę, żeby pułkownik Bester zjawił się natychmiast w wydziale bezpieczeństwa. Bester był jednym z jego najbardziej zaufanych oficerów. – Bester – warknął. – Potrzebuję natychmiastowego nakazu aresztowania. Sam go podpiszę i chcę, aby zaraz go wykonano. – Tak jest, panie ministrze. Mogę spytać, kto ma być zatrzymany. – Sara Stander – powiedział Manfred. – Adres: 16 Eike Laan, Stellenbosch. Jeżeli nie będzie jej w domu, powinniście ją znaleźć dziś o siedemnastej trzydzieści na peronie czwartym, na dworcu w Kapsztadzie. Pod żadnym pozorem nie wolno dopuścić, żeby przed aresztowaniem zdążyła z kimkolwiek porozmawiać. Manfred odłożył słuchawkę i uśmiechnął się ponuro. Zgodnie z obowiązującymi przepisami mógł zaaresztować dowolną osobę i przetrzymać ją w całkowitej izolacji przez dziewięćdziesiąt dni. W tym czasie dużo mogło się wydarzyć, nawet nieoczekiwany zgon. Zadbał o wszystko. Ta kobieta nie powinna sprawiać mu więcej kłopotów. Na biurku zadzwonił telefon i Manfred złapał w pośpiechu słuchawkę spodziewając się znów Bestera. – Tak, słucham. – Tato, to ja, Lothie. – Tak, Lothie. Gdzie jesteś? – Na Caledon Square. Wylądowałem dwadzieścia minut temu i przejąłem śledztwo. Jest coś nowego, tato. Nurkowie znaleźli prom. Nie ma śladu po więźniu. Drzwi kabiny zostały wyłamane. Zakładam, że uciekł i co gorsza, że ktoś mu w tym pomógł. – Znajdź go – powiedział Manfred cicho. – Musisz znaleźć Mosesa Gamę. – Jeżeli ci się nie uda, skutki będą katastrofalne. – Wiem – powiedział Lothar. – Znajdziemy go. Centaine nie chciała jeść w stołówce parlamentu. – Wiesz, że nie jestem wybredna, cheri, na pustyni jadłam żywą szarańczę i mięso, które leżało cztery dni na słońcu, ale... – Przeszli spacerem przez ogrody na krańcu miasta, do Cafe Royal na Greenmarket Square, gdzie dostarczono właśnie pierwsze w tym sezonie ostrygi z laguny Knysna. Centaine pokropiła swoją porcję sokiem z cytryny i sosem tabasco, podniosła do ust łyżkę galaretowatego mięsa, wygarniętego z połówki muszli i westchnęła z rozkoszą. – A teraz, cheri – lekko otarła sok z warg – powiedz mi, dlaczego myślami jesteś tak daleko, że mimo moich szczerych wysiłków nie uśmiechasz się nawet? – Przepraszam, matko. – Shasa dał znak kelnerowi, aby napełnił jego kieliszek szampanem. – Miałem dziś rano dziwny telefon i nie jestem w stanie o niczym innym myśleć. Czy pamiętasz Białego Miecza? – Jak możesz pytać? – Centaine odłożyła widelec. – Sir Garry był mi droższy niż mój własny ojciec. Opowiedz mi wszystko. Rozmawiali o tym do końca lunchu, przywołując wspólnie odległe wspomnienia tego strasznego dnia, kiedy umarł szlachetny i wielkoduszny człowiek, który był tak drogi im obojgu. W końcu Shasa poprosił o rachunek. – Jest już wpół do drugiej. Musimy się spieszyć, żeby zdążyć na czas do parlamentu. Nie chcę stracić ani słowa z przemówienia Yerwoerda. Pomimo swoich sześćdziesięciu sześciu lat Centaine była wciąż ruchliwa i aktywna. Shasa nie musiał zwalniać dla niej kroku. Mijając katedrę Świętego Jerzego i skręcając do ogrodów nadal rozmawiali z ożywieniem. Przed nimi na jednej z ławek siedziało dwóch mężczyzn. Było w ich zachowaniu coś, co przyciągnęło uwagę Shasy nawet z odległości stu jardów. Wyższy mężczyzna był śniady i miał na sobie mundur parlamentarnego gońca. Sztywno wyprostowany patrzył martwym wzrokiem prosto przed siebie. Człowiek obok niego miał również czarne włosy, ale jego twarz była biała jak kreda, a pozbawione połysku włosy opadały mu z przodu na czoło. Pochylał się w stronę gońca i mówił mu coś do ucha, jakby powierzał mu jakiś sekret, ale twarz słuchającego była pozbawiona wyrazu i nie widać było najmniejszej reakcji na słowa drugiego mężczyzny. Kiedy zrównali się z ich ławką, Shasa pochylił się do przodu, bo zasłaniała mu idąca obok Centaine, i z odległości niecałych pięciu kroków spojrzał prosto w bladą twarz niższego mężczyzny. Jego oczy były czarne i nieprzejednane, wyglądały jak kałuże płynnej smoły, ale kiedy Shasa zaczął mu się przyglądać, mężczyzna celowo odwrócił twarz. Jego usta poruszały się wciąż, przemawiając do człowieka w mundurze gońca, tak cicho, że do Shasy nie docierał nawet najcichszy pomruk. Centaine szarpnęła go za rękaw. – Cheri, ty mnie wcale nie słuchasz. – Przepraszam, matko – powiedział odruchowo Shasa, całkowicie nieobecny duchem. – Zastanawiam się, dlaczego ta kobieta wybrała akurat dworzec kolejowy – powtórzyła Centaine. – Przypuszczam, że w publicznym miejscu czuje się bezpieczniej. – Shasa zaryzykował i obejrzał się przez ramię. Dwaj mężczyźni ciągle siedzieli na ławce i mimo że w chwili obecnej Shasa był przejęty zupełnie innymi sprawami, beznamiętne zło, które zobaczył w czarnym, smolistym spojrzeniu, spowodowało, że zadrżał, jakby musnął go nagle powiew lodowatego wiatru. Kiedy skręcili w aleję wiodącą do masywnego gmachu parlamentu, Shasa poczuł się nagle zagubiony i niepewny. Wokół niego działo się zbyt wiele rzeczy, nad którymi nie panował. Nie był do takiej sytuacji przyzwyczajony. Joe Cicero cicho wyszeptał formułę: – Czujesz w swoim brzuchu robaka. – Tak – odpowiedział mężczyzna siedzący obok niego wpatrując się wprost przed siebie. Kiedy odpowiadał, poruszały się tylko jego usta: – Czuję robaka. – Robak pyta cię, czy masz nóż. – Tak, mam nóż – powiedział mężczyzna. Jego ojciec był Grekiem, a on sam urodził się jako nieślubne dziecko Mulatki w Portugalskim Mozambiku. Ta mieszanka nie rzucała się w oczy. Widać było tylko, że pochodzi z basenu Morza Śródziemnego. W parlamencie Południowej Afryki zatrudniano jako gońców wyłącznie Europejczyków. – Czujesz robaka w swoim brzuchu. – Joe Cicero wzmacniał uwarunkowanie mężczyzny. – Tak, czuję robaka. W ciągu kilku ostatnich lat osiem razy przebywał w zakładach dla psychicznie chorych. Został wybrany podczas pobytu w ostatniej klinice i tam też dokonano uwarunkowania. – Robak pyta, czy wiesz, gdzie znaleźć diabła – powiedział mu Joe Cicero. Mężczyzna nazywał się Demetrico Tsafendas i został przywieziony do Południowej Afryki w zeszłym roku, kiedy zakończono prace nad uzależnianiem jego umysłu. – Tak – powiedział Tsafendas. – Wiem, gdzie znaleźć diabła. – Robak w twoim brzuchu każe ci iść prosto tam, gdzie jest diabeł – powiedział cicho Joe Cicero. – Robak w twoim brzuchu każe ci zabić diabła. – Tsafendas wstał. Poruszał się jak automat. – Robak każe ci iść i zrobić to teraz. Tsafendas ruszył niespiesznym krokiem w stronę gmachu parlamentu. Joe Cicero obserwował go przez chwilę. Gotowe, wszystkie kamienie zostały starannie rozmieszczone. Pierwszy zaczął się już toczyć w dół wzgórza. Wkrótce pociągnie za sobą inne nabierając szybkości i rozpędu. Na koniec powstanie z tego potężna lawina, i kształt góry zmieni się na zawsze. Joe Cicero wstał i odszedł w przeciwną stronę. Pierwszą osobą, którą zobaczył Shasa wchodząc wraz z Centaine po frontowych schodach parlamentu, była Kitty Godolphin. Jego serce zabiło mocniej z podniecenia i nieoczekiwanej radości. Nie widział jej od czasu tamtej szalonej przygody na południu Francji półtora roku temu. Shasa wynajął luksusowy jacht i popłynęli nim aż na Capri. Kiedy się rozstawali, Kitty przyrzekła, że do niego napisze ale nie dotrzymała obietnicy. Teraz pojawiła się znowu, bez ostrzeżenia z łobuzerskim błyskiem w oczach, uśmiechając się do niego tym swoim słodkim, dziewczęcym uśmiechem, podchodząc, żeby się przywitać i zachowując się tak niewinnie i naturalnie, jakby ostatni raz widzieli się zaledwie kilka godzin temu. – Co ty tu robisz? – zapytał bez wstępów. Kitty zwróciła się do Centaine: – Dzień dobry, pani Courtney. Jakim cudem taka miła, kulturalna osoba jak pani dorobiła się tak źle wychowanego syna? Centaine roześmiała się serdecznie, bo bardzo lubiła Kitty. Shasa pomyślał, że to klasyczny przypadek pokrewieństwa dusz. Kitty wyjaśniła: – Byłam w Rodezji, żeby przygotować szkic na temat Iana Smitha przed jego spotkaniem z Haroldem Wilsonem i przy okazji zrobiłam sobie małą wycieczkę tutaj. Chciałam wysłuchać przemówienia Yerwoerda i oczywiście odwiedzić was. Gawędzili przez kilka minut, po czym Centaine przeprosiła ich: – Muszę już iść, żeby zająć sobie dobre miejsce na galerii. Kiedy odeszła, Shasa zapytał cicho: – Kiedy moglibyśmy się zobaczyć? – Dziś wieczór? – zaproponowała Kitty. – Dobrze. Och, do diabła, nie! – przypomniał sobie nagle o spotkaniu z osobą, która chciała powiedzieć mu coś o Białym Mieczu. – Gdzie się zatrzymałaś? – Jak zwykle, w „Nellie”. – Czy mogę zadzwonić do ciebie później, do hotelu? – Oczywiście – uśmiechnęła się. – Chyba że trafi mi się jakaś lepsza propozycja. – Ach, ty mała dziwko! Dlaczego za mnie nie wyjdziesz? – Bo na mnie nie zasługujesz, draniu. – Lubili się tak przekomarzać. – Ale zgadzam się na małe piwo i porcję frytek. Do zobaczenia. Shasa patrzył, jak Kitty wchodzi po schodach na galerię dla prasy. Wydawało się, że przez te wszystkie lata, odkąd ją znał, nie postarzała się nawet o jeden dzień. Wciąż miała dziewczęce ciało i młodzieńczą sprężystość w ruchach. Odegnał od siebie nagłe poczucie osamotnienia, które ogarnęło go na chwilę zimną falą, i wszedł do gmachu. Ławy zaczęły się zapełniać, Shasa zauważył, że premier zajął swoje miejsce na przedzie w ławach rządowych. Rozmawiał z Frankiem Waringiem, ministrem sportu i jedynym prócz Shasy Anglikiem w rządzie. Yerwoerd był wyraźnie w dobrej formie i tryskał energią. Jego żywotność była wręcz niewiarygodna. Dostał dwa postrzały w głowę, a jednak powrócił do swojej funkcji, mając jeszcze dość siły, żeby tak zdecydowanie zdominować własną partię i całą izbę. Wydawało się, że jego wola życia i zdolność odradzania się na nowo są nieograniczone, ale przede wszystkim – i Shasa uśmiechnął się cynicznie na tę myśl – miał po prostu diabelne szczęście. Kiedy Shasa ruszył w kierunku swojego miejsca, Manfred De La Rey zerwał się, podszedł do niego i zatrzymał go w pół drogi. Ujął go za ramię, pochylił się i powiedział mu do ucha: – Nurkowie wydobyli prom. Ciała Gamy nie znaleziono, a drzwi kabiny zostały wyłamane. Wygląda na to, że sukinsyn się wymknął. Ale obstawiliśmy wszystkie przejścia graniczne i moi ludzie go dopadną. Nie może nam uciec. Myślę, że premier zamierza podać do wiadomości jego zniknięcie podczas dzisiejszego przemówienia. Zaczęli iść w stronę swoich miejsc w pierwszej ławie, gdy nagle ktoś zderzył się z nimi tak gwałtownie, że Shasa aż krzyknął i rozejrzał się dookoła. Zobaczył gońca w mundurze, tego samego, którego zauważył wcześniej na parkowej ławce. – Uważaj, człowieku – warknął Shasa odzyskując równowagę, ale mężczyzna jakby nie dosłyszał. Otarł się o Manfreda i poszedł dalej. Mimo nieobecnego wyrazu twarzy i pustego spojrzenia zmierzał szybkim, zdecydowanym krokiem ku ławom opozycji, które znajdowały się po lewej stronie tronu przewodniczącego. – Jakiś cham – powiedział Shasa zatrzymując się, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Nagle goniec, jak gdyby zmienił zdanie, odwrócił się i pośpieszył przez salę w kierunku miejsca, gdzie siedział Yerwoerd. Premier go zauważył i spojrzał wyczekująco, przypuszczając, że mężczyzna niesie mu jakąś wiadomość. Nikt na sali nie zwracał uwagi na dziwaczne zachowanie gońca, jedynie Shasa obserwował go coraz bardziej zaintrygowany. Kiedy mężczyzna stanął przy Yerwoerdzie, odchylił połę swojej ciemnej kurtki i Shasa dostrzegł srebrny błysk stali. – Jezu Chryste! – wykrzyknął. – On ma nóż. Goniec zamierzył się z góry i zadał Yerwoerdowi jedno szybkie pchnięcie. O dziwo, premier cały czas się uśmiechał, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje. Ostrze wynurzyło się z rany zabarwione na różowo krwią. Shasa chciał rzucić się do przodu, ale Manfred wciąż trzymał go mocno za ramię. – Mandżurski kandydat – syknął i Shasa zamarł bez ruchu. Stojąc nad premierem zabójca uderzył jeszcze raz, i jeszcze raz. Za każdym ciosem krew tryskała na białą koszulę doktora Yerwoerda, który podniósł ręce w patetycznym, bezradnym geście, jakby wzywał pomocy. W końcu do ludzi stojących najbliżej dotarło, co się dzieje, i rzucili się na napastnika. Osaczony przez zwartą grupę mężczyzn bronił się z jakąś demoniczną siłą. – Gdzie jest diabeł?! – krzyczał dziko. – Dostanę diabła! Zanieśli go na zielony dywan i tam unieruchomili. Doktor Yerwoerd wciąż siedział w tym samym miejscu patrząc w dół na swoją klatkę piersiową, z której buchała jasnoczerwona powódź. Potem przyciągnął mocniej do siebie klapy marynarki, jakby starał się zasłonić straszny widok własnej krwi, z westchnieniem pochylił się w przód i runął na pokrytą dywanem podłogę. Shasa siedział z Manfredem w swoim biurze, kiedy Tricia przyniosła wiadomość. – Panowie, właśnie dzwonił sekretarz. Doktor Yerwoerd zmarł w drodze do szpitala. Shasa podszedł do barku stojącego za biurkiem i nalał dwa kieliszki koniaku. Obserwowali się nawzajem, pijąc w milczeniu, po czym Shasa odstawił kieliszek i powiedział: – Musimy natychmiast sporządzić listę tych, na których poparcie możesz liczyć. Myślę, że twoim głównym przeciwnikiem w walce o fotel premiera będzie John Vorster. Jego ludzie zaraz zaczną działać. Pracowali razem całe popołudnie przygotowując listy i umieszczając przy nazwiskach ptaszki, krzyżyki oraz znaki zapytania. Czas upływał im na telefonowaniu, nadskakiwaniu i zastraszaniu, na planowaniu spotkań, składaniu obietnic, targowaniu się i szukaniu kompromisów. Do końca dnia przez gabinet Shasy przewinął się cały tłum ważnych gości, sojuszników i potencjalnych sojuszników. Shasa obserwował Manfreda podczas wspólnej pracy i po raz kolejny zastanawiał się, dlaczego los tak przewrotnie połączył właśnie ich dwóch więzami przyjaźni. Wydawało się, że nie mają ze sobą nic wspólnego, z wyjątkiem jednej, ale za to najistotniejszej cechy – niepowstrzymanej, zżerającej ich obu ambicji i żądzy władzy. Zaspokojenie tych ambicji stało się teraz realne jak nigdy dotąd, władza była niemal w zasięgu ręki i Manfred z całą pewnością mógł ją zdobyć. Jego przytłaczająca osobowość i siła charakteru oddziaływały na wszystkich, którzy odwiedzali gabinet Shasy. Jeden po drugim ulegali Manfredowi i deklarowali mu lojalność. Z wolna do Shasy zaczynało docierać, że to już nie tylko szansa czy nawet duże prawdopodobieństwo. Zaczynali wygrywać. Czuł to każdym nerwem. Fotel premiera i prezydenta należały już tylko do nich. Musieli wygrać. Emocje wywołane tym wszystkim uderzyły mu do głowy tak, że niemal stracił rachubę czasu. Stary zegar w rogu gabinetu po cichu wybijał godziny. Był to dźwięk tak znajomy, że Shasa przestał zwracać na niego uwagę – aż do chwili, kiedy wybiła piąta. Zerwał się na równe nogi, patrząc dla pewności na swój ręczny zegarek. – Jest piąta. – Ruszył w stronę drzwi. – Dokąd idziesz?! Potrzebuję cię jeszcze tutaj! – zawołał za nim Manfred. – Wracaj, Shasa. – Wrócę – odpowiedział Shasa i wybiegł do sekretariatu. Czekali tam ludzie, ważni ludzie. Wstali, żeby się z nim przywitać, a Tricia zaczęła: – Panie Courtney... – Nie teraz – Shasa wyminął ich pośpiesznie – wkrótce będę z powrotem. Zdecydował, że w godzinie szczytu jazda jaguarem nie ma sensu i że pieszo szybciej dotrze na miejsce. Zaczął biec. Zdawał sobie sprawę, że jego informatorka będzie zdenerwowana, przestraszona i że prawdopodobnie nie będzie zbyt długo czekała na jego przyjście. Musiał być na miejscu przed wyznaczoną godziną. Biegnąc przeklinał samego siebie, jak mógł zapomnieć o tak ważnym spotkaniu, ale wszystko to wynikło z zamieszania i niepewności ostatnich godzin. Biegł zatłoczonym chodnikiem, między urzędnikami, którzy zakończyli już swój dzień pracy i wylewali się z budynków na ulice. Shasa przepychał się, roztrącał przechodniów, uskakiwał i nurkował między nimi. Niektórzy wykrzykiwali za nim gniewne uwagi. Przebiegł pomiędzy strumieniami jadących wolno samochodów i wpadł na dworzec wejściem od strony Adderley Street. Zegar w hali głównej pokazywał piątą trzydzieści siedem. Był już spóźniony, a peron czwarty znajdował się w drugim końcu budynku. W szalonym pośpiechu przeciął halę i wbiegł na peron. Zwolnił do szybkiego marszu i przeszedł wzdłuż toru obserwując twarze czekających tam podróżnych. Odwzajemniali jego spojrzenie bez specjalnego zainteresowania, zerknął więc w górę na peronowy zegar: była piąta czterdzieści. Dziesięć minut spóźnienia. Pewnie czekała, a potem sobie poszła. Rozminął się z nią. Stał na środku peronu rozglądając się bezradnie dookoła, niepewny co powinien teraz zrobić. Ponad jego głową zaskrzeczały głośniki: – Pociąg ze Stellenbosch i Cape Flats wjeżdża na peron czwarty. Oczywiście, to ten. Shasa odczuł wielką ulgę. Pociąg się spóźnił. Na pewno zamierzała nim przyjechać, dlatego wybrała ten czas i miejsce. Shasa niecierpliwie śledził wagony, kiedy wtaczały się powoli na peron. Wreszcie pociąg zatrzymał się z piskiem i sykiem hamulców. Drzwi się pootwierały i zaczęli wylewać się z nich pasażerowie kierując się zwartą kolumną w kierunku wyjścia z peronu. Shasa wskoczył na najbliższą ławkę, żeby lepiej widzieć i być widocznym. – Panie Courtney! Zobaczył ją wreszcie uwięzioną w tłumie, próbującą przepchać się w jego kierunku, machającą gwałtownie, żeby przyciągnąć jego uwagę. Rozpoznał ją natychmiast. Szok unieruchomił go na kilka sekund, kiedy się w nią wpatrywał. To była żona Standera, ta sama, którą kiedyś poznał przelotnie w letniskowym domku Manfreda, kiedy przyleciał, aby ubić z nim interes dotyczący fabryki konserw. Długie lata minęły od tamtego dnia, ale przypomniał sobie, że nazwała go wtedy dowódcą eskadry. Powinien był wcześniej na to wpaść. Jakże był głupi i niedomyślny. Wciąż stał na ławce, patrząc na nią, kiedy nagle coś innego przyciągnęło jego uwagę. Dwaj mężczyźni brutalnie torowali sobie drogę przez tłum pasażerów, dwaj wysocy mężczyźni w ciemnych, niedopasowanych garniturach i filcowych kapeluszach, tak charakterystycznych dla funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa w cywilu. Było oczywiste, że są tu z powodu pani Stander. Dostrzegła detektywów w tej samej chwili co Shasa i jej twarz pobladła z przerażenia. – Panie Courtney! – krzyknęła. – Szybko, oni przyszli tu po mnie. – Wyrwała się z tłumu i zaczęła biec w kierunku Shasy. – Niech się pan pospieszy, proszę, niech się pan spieszy. Shasa zeskoczył z ławki i ruszył jej na spotkanie, ale stanęła mu na drodze starsza kobieta niosąca stertę pakunków. Niemal ją przewrócił. Podczas gdy usiłował wyplątać się z zamieszania, dwaj detektywi zrównali się z Sarą i chwycili ją z dwóch stron. – Proszę! – wydała rozpaczliwy krzyk. Z dziką, nieprawdopodobną siłą wyrwała się swoim prześladowcom i przebiegła kilka ostatnich kroków w kierunku Shasy. – Tutaj! – Wcisnęła mu do ręki kopertę. – Tutaj jest wszystko. Dwaj funkcjonariusze szybko doszli do siebie i podążyli za nią. Jeden z nich złapał ją od tyłu za obydwie ręce i odciągnął. Drugi podszedł do Shasy. – Jesteśmy z policji. Mamy nakaz aresztowania tej kobiety – sapał z wysiłku. – Ona coś panu przekazała. Widziałem. Musi pan to oddać. – Dobry człowieku! – Shasa wyprostował się i posłał detektywowi jedno ze swoich najbardziej wyniosłych spojrzeń. – Czy zdajesz sobie sprawę, z kim rozmawiasz? – Pan minister Courtney! – Mężczyzna rozpoznał go i jego zmieszanie było wręcz komiczne. – Przepraszam pana. Nie wiedziałem... – Pańskie nazwisko, stopień i numer służbowy? – warknął Shasa. – Porucznik Van Outshoorn, numer 138643. – Mężczyzna instynktownie stanął na baczność. – Może pan być pewien, że wrócimy jeszcze do tej sprawy, poruczniku – ostrzegł go lodowatym tonem Shasa. – A teraz proszę wracać do swoich obowiązków. – Shasa odwrócił się na pięcie i ruszył wzdłuż peronu chowając kopertę do wewnętrznej kieszeni i pozostawiając za sobą detektywa wpatrującego się w niego z konsternacją. Nie otworzył koperty, póki nie dotarł do biura. Tricia wciąż jeszcze na niego czekała, jak przystało na dobrą i lojalną sekretarkę. – Bardzo się zdenerwowałam, kiedy pan wybiegł tak nagle! – krzyknęła. – W porządku – zapewnił ją. – Wszystko się udało. Gdzie jest minister De La Rey? – Wyszedł zaraz po panu. Powiedział, że będzie w domu w Groote Schuur. Może go pan tam znaleźć w razie potrzeby. – Dziękuję ci, Tricia. Możesz już iść do domu. Shasa przeszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi na klucz. Podszedł do biurka i usiadł w swoim skórzanym fotelu. Wyjął z kieszeni kopertę, położył ją przed sobą na blacie i przyjrzał się jej. Była z taniego, szorstkiego papieru, a jego nazwisko napisano okrągłym, dziewczęcym charakterem pisma. Atrament trochę się rozmazał. Meneer Courtney. Shasa nagle stracił ochotę na jej otwarcie. Miał przeczucie, że zawiera jakąś straszną tajemnicę, która zmieni spokojny bieg jego życia w burzę i chaos. Wziął z biurka srebrny, georgiański nóż do papieru i dotknął jego ostrza kciukiem. Odwrócił kopertę i wsunął nóż pod jej krawędź. W środku był arkusz liniowanego papieru, a na nim tylko jeden wiersz tekstu, napisany tym samym dziewczęcym pismem. Shasa intensywnie wpatrywał się w słowa widniejące na kartce. Nie przeżył szoku. Głęboko w podświadomości chyba zawsze domyślał się prawdy. To były te same oczy, żółte, topazowe oczy Białego Miecza, które zajrzały w jego własne tego dnia, kiedy zginął jego dziadek. Nie czuł nawet cienia wątpliwości czy niedowierzania. Sam przecież widział bliznę na ciele Manfreda, starą ranę postrzałową. Tamtego dnia strzelił do Białego Miecza. Był to ślad po tej kuli. Wszystko układało się w logiczną całość. Manfred De La Rey to Biały Miecz. Od kiedy będąc jeszcze dziećmi spotkali się po raz pierwszy na molo wędkarskim w Walvis Bay, los połączył ich drogi prowadząc ich nieubłaganie przez całe życie ku wspólnemu przeznaczeniu. – Urodziliśmy się po to, by się nawzajem zniszczyć – powiedział cicho Shasa i sięgnął po telefon. Słuchawkę odebrano dopiero po trzech sygnałach. – De La Rey. – To ja – powiedział Shasa. – Ja, wiedziałem, że zadzwonisz. – Głos Manfreda był znużony i zrezygnowany. Nieprzyjemnie kontrastował z mocnym brzmieniem, które jeszcze tak niedawno przekonywało i agitowało jego zwolenników. – Udało się wam spotkać. Moi ludzie powiedzieli mi o tym. – Musisz ją uwolnić – powiedział Shasa. – To już załatwione. Wydałem rozkazy. – I musimy się spotkać. – Ja, to konieczne. – Gdzie i kiedy? – zapytał Shasa. – Przyjadę do Weltevreden – powiedział Manfred. Shasa był zbyt zaskoczony, żeby odpowiedzieć. – Ale pod jednym warunkiem. – Jaki to warunek? – zapytał Shasa z rezerwą. – Twoja matka musi być obecna przy naszej rozmowie. – Moja matka? – Tym razem Shasa nie potrafił ukryć zdumienia. – Tak, twoja matka, Centaine Courtney. – Nie rozumiem. Co moja matka ma wspólnego z całą tą sprawą? – Wszystko – odpowiedział Manfred ciężko. – Wszystko w tej sprawie wiąże się z nią. Kitty Godolphin wróciła tego wieczoru do swego apartamentu w świątecznym nastroju. Pod jej kierunkiem kamera Hanka świetnie uchwyciła dramatyczne chwile, kiedy zakrwawione ciało doktora Yerwoerda wynoszono z sali obrad do czekającego na zewnątrz ambulansu. Zdołała zarejestrować całą panikę i zamieszanie, spontaniczne okrzyki i wypowiedzi zarówno jego przyjaciół jak i zaciętych wrogów. Zaraz po wejściu do pokoju zamówiła rozmowę z Nowym Jorkiem. Współpracowała z redakcją programów informacyjnych sieci telewizyjnej NABS i chciała uprzedzić swojego wydawcę o bezcennym materiale, który udało jej się zrobić. Potem nalała sobie ginu z tonikiem i niecierpliwie przysiadła obok telefonu czekając na połączenie. Odebrała po pierwszym dzwonku. – Kitty Godolphin – powiedziała. – Panno Godolphin – przywitał ją obcy, głęboki, po afrykańsku melodyjny głos. – Moses Gama przesyła pani pozdrowienia. – Moses Gama odsiaduje dożywocie w doskonale strzeżonym więzieniu – odparła Kitty obcesowo. – Proszę nie marnować mojego czasu. – Ostatniej nocy Moses Gama został wyratowany przez bojowników Umkhonto we Sizwe z promu kursującego na Robben Island – powiedział głos. Kitty poczuła, jak jej usta i policzki drętwieją pod wpływem szoku wywołanego tą informacją. Czytała doniesienia o zatonięciu promu. – Moses Gama jest w bezpiecznym miejscu. Chciałby za pani pośrednictwem przemówić do świata. Jeżeli zgodzi się pani z nim spotkać, będzie pani mogła użyć swej kamery i nagrać jego przesłanie. Przez pełne trzy sekundy nie była w stanie nic odpowiedzieć. Głos ją zawiódł, ale myśli biegły w szalonym tempie. To prawdziwa sensacja, pomyślała. Coś, co trafia się tylko raz w życiu, mimo mozolnej i wytężonej pracy. Odchrząknęła i powiedziała: – Przyjadę. – Za dziesięć minut granatowa furgonetka podjedzie pod hotel od strony sali bankietowej. Kierowca dwukrotnie da znak światłami. Ma pani natychmiast wsiąść z tyłu, nie powiadamiając nikogo o swoich planach. Samochód okazał się małą toyotą dostawczą, Kitty i Hank stłoczeni w jej wnętrzu wraz z całym sprzętem ledwie mogli się poruszać, ale Kitty jakoś podczołgała się do przodu, żeby porozmawiać z kierowcą. – Dokąd jedziemy? Kierowca spojrzał na nią w lusterku. Był to młody Murzyn o uderzającej powierzchowności, nie przystojny, ale o mocnych, afrykańskich rysach. – W świat czarnych osiedli. Po drodze będą patrole i blokady. Policja przeczesuje całą okolicę w poszukiwaniu Mosesa Gamy. Będzie niebezpiecznie, więc musicie robić dokładnie to, co wam powiem. Gnietli się w ciężarówce prawie przez godzinę, jeżdżąc po ciemnych, bocznych uliczkach, czasami zatrzymując się i czekając w ciszy, aż z mroku wynurzy się jakaś niewyraźna sylwetka i wy szepcze kilka słów do kierowcy, potem ruszając w dalszą drogę. Wreszcie przystanęli po raz ostatni. – Dalej idziemy na piechotę – oznajmił przewodnik i poprowadził ich alejami i sekretnymi szlakami swoich towarzyszy. Skradali się miedzy szeregami domków, dwukrotnie kryjąc się w mroku, kiedy przejeżdżał obok policyjny landrover, aż w końcu weszli przez tylne drzwi do jednego z tysięcy identycznych domków. Moses Gama siedział przy stole w maleńkiej kuchni. Kitty rozpoznała go natychmiast, mimo że jego włosy były teraz niemal zupełnie siwe, a wspaniała niegdyś sylwetka wychudła jak szkielet. Miał na sobie białą koszulę rozpiętą pod szyją i luźne, granatowe spodnie. Kiedy wstał, zauważyła, że choć się postarzał i ciało miał wyniszczone, jego władcza osobowość i natchnione spojrzenie były tak samo zniewalające jak wtedy, gdy spotkała go po raz pierwszy. – Dziękuję, że pani przyszła – powiedział poważnie. – Mamy bardzo mało czasu. Faszystowska policja depcze nam po piętach jak stado wilków. Za chwilę będę musiał stąd wyjść. Hank wziął się już do roboty, ustawiając kamerę i światła. Dał znak Kitty. Zauważyła, że surowość otoczenia, nagie ściany i proste, drewniane meble dodają całej sytuacji dramatyzmu, a srebrne włosy Mosesa i jego słaba kondycja złapią widzów za serce. Przygotowała sobie w myślach kilka pytań, ale nie były potrzebne. Moses Gama spojrzał w kamerę i przemówił z przytłaczającą szczerością i głębią: – Nie ma więzienia o ścianach tak grubych, by mogły powstrzymać dążenie mego ludu do wolności – powiedział. – Nie ma też grobu dość głębokiego, by ukrył przed wami prawdę. Mówił przez dziesięć minut. Kitty Godolphin, choć widziała w życiu już niejedno i zdążyła się oswoić z okrucieństwem współczesnego świata, szlochała pod koniec zupełnie otwarcie. – Moje życie jest walką. Ta runda należy do nas, mój ludu. Zwyciężymy. Amandla! Ngawethu! Kitty podeszła i objęła go. – Dał mi pan wielką lekcję pokory – powiedziała. – Ty jesteś przyjacielem – odpowiedział. – Odejdź w pokoju, córko. – Chodźmy. – Raleigh Tabaka wziął Kitty za ramię i wyprowadził ją. – Już i tak była tu pani zbyt długo. Musi pani teraz wyjść. Ten człowiek ma na imię Robert. Odprowadzi was. Robert czekał przy tylnym wyjściu. – Chodźcie ze mną – rozkazał i poprowadził ich w ciemności przez puste, zakurzone podwórze aż do rogu ulicy. Tam niespodziewanie się zatrzymał. – Co się dzieje? – spytała szeptem Kitty. – Dlaczego tu czekamy? – Cierpliwości – powiedział Robert. – Wkrótce poznacie powód. Nagle Kitty zdała sobie sprawę, że nie byli sami. Razem z nimi w mroku czekali inni ludzie. Teraz ich usłyszała – spokojny, ale czujny szmer głosów. Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczyła liczne postacie stojące w małych grupkach za płotem lub pod osłoną budynków. Były tu dziesiątki, nie, całe setki mężczyzn i kobiet, a ich liczba wzrastała z każdą chwilą. Coraz więcej ludzi wynurzało się z ciemności nocy i zbierało się wokół domku, w którym przebywał Moses Gama, tak jakby wydawało się, że jego obecność jest światłem, płomieniem, któremu jak ćmy nie mogą się oprzeć. – Co się dzieje? – zapytała cicho Kitty. – Zaraz zobaczycie – odpowiedział Robert. – Trzymajcie kamerę w pogotowiu. Ludzie zaczęli wychodzić z cienia, skradając się coraz bliżej domu. Jakiś głos zawołał: – Baba! Twoje dzieci są tutaj. Przemów do nas, Ojcze. A potem inny: – Mosesie Gamo, jesteśmy gotowi. Poprowadź nas! Zaczęli śpiewać, na początku cicho: Nkosi Sikelel i Afrika – Boże, chroń Afrykę! Ich głosy zgrały się w melodyjny chór – wspaniałe afrykańskie głosy, piękne i przejmujące. Potem rozległ się inny dźwięk, z początku ledwie słyszalny, ale szybko nabierający mocy – urywane, falujące zawodzenie syren policyjnych. – Trzymajcie kamerę w pogotowiu – powtórzył Robert. Kiedy tylko Amerykanka wraz z kamerzystą opuściła dom, Moses Gama zaczął podnosić się zza stołu. – Już po wszystkim – powiedział. – Możemy stąd iść. – Jeszcze nie, mój wuju – zatrzymał go Raleigh Tabaka. – Zostało jeszcze coś do zrobienia. – Nie powinniśmy się ociągać, to niebezpieczne – upierał się Moses. – Za długo byliśmy w tym miejscu. Policja ma wszędzie swoich informatorów. – Tak, mój wuju, policja ma wszędzie informatorów – powtórzył Raleigh ze szczególnym naciskiem. – Ale zanim będziesz mógł przenieść się tam, gdzie nie znajdzie cię policja, musimy porozmawiać. Raleigh stanął przy stole naprzeciw swego wuja. – Zaplanowano to bardzo starannie. Dziś po południu ten biały potwór Yerwoerd został zamordowany w swoim rasistowskim parlamencie. Moses drgnął. – Nie powiedziałeś mi tego – zauważył z pretensją, ale Raleigh spokojnie ciągnął dalej: – Zgodnie z planem miałeś się ujawnić, korzystając z zamieszania po śmierci Yerwoerda i stanąć na czele spontanicznego powstania naszych ludzi. – Dlaczego mnie o tym nie uprzedzono? – zapytał Moses gwałtownie. – Cierpliwości, mój wuju. Wysłuchaj mnie do końca. Autorzy tego planu pochodzą z zimnego, ponurego kraju na północy. Oni nie rozumieją afrykańskiej duszy. Nie rozumieją, że nasz lud nie powstanie, dopóki nie będzie gotowy, dopóki nie dojrzeje jego gniew. Ten czas jeszcze nie nadszedł. Trzeba wielu lat cierpliwej pracy, zanim ten gniew wyda owoce. Dopiero wtedy będzie można zebrać plon. Biała policja ciągle jest zbyt silna. Zmiażdżyliby nas jednym małym palcem, a świat stałby z boku obserwując naszą śmierć, tak jak było z rewolucją na Węgrzech. – Nie rozumiem – powiedział Moses. – Po co szedłeś tak daleko, jeżeli nie zamierzasz dotrzeć do końca? – Rewolucja potrzebuje męczenników tak samo jak przywódców. Musimy przeciągnąć inne kraje na swoją stronę, rozbudzić ich sumienia, bo bez nich nigdy nam się nie uda. Męczennicy i przywódcy, mój wuju. – Ja jestem wybranym przywódcą naszego ludu – powiedział Moses Gama po prostu. – Nie, mój wuju – Raleigh potrząsnął głową. – Udowodniłeś, że jesteś bezwartościowy. Sprzedałeś naszych ludzi. W zamian za swoje życie wydałeś rewolucję w ręce wroga. Wydałeś nieprzyjacielowi Nelsona Mandelę i bohaterów Rivonii. Kiedyś czciłem cię jak boga, ale dziś wiem, że jesteś zdrajcą. Moses Gama wpatrywał się w niego w milczeniu. – Cieszę się, że nie próbujesz temu zaprzeczać, wuju. Twoja wina została udowodniona ponad wszelką wątpliwość. Przez swój postępek utraciłeś prawo do bycia naszym przywódcą. Tylko Nelson Mandela jest dość wielki, by podołać tej roli. Ale, mój wuju, rewolucja potrzebuje także męczenników. Z kieszeni marynarki Raleigh Tabaka wyjął czyste, białe zawiniątko. Położył je na stole i wolno otworzył uważając, by nie dotknąć zawartości. Obydwaj spojrzeli na rewolwer. – To policyjna broń. Została skradziona z miejscowego arsenału zaledwie kilka godzin temu. Jej numer seryjny jest jeszcze w policyjnym rejestrze i załadowano ją policyjną amunicją. Raleigh owinął szmatkę wokół kolby rewolweru. – Wciąż są na nim odciski palców funkcjonariuszy policji – powiedział. Z rewolwerem w ręku obszedł stół i stanął za krzesłem Mosesa Gamy, przytykając wylot lufy do jego karku. Z zewnątrz usłyszeli pierwsze śpiewy. – Boże, chroń Afrykę – powtórzył słowa Raleigh. – Masz szczęście, mój wuju. Masz szansę spłacić swój dług. Wybierasz się tam, gdzie nikt już nigdy cię nie tknie, a twoje imię będzie wiecznie żywe, czyste i niezbrukane. „Wielki męczennik Afryki, który oddał życie za swoich ludzi”. Moses Gama nie poruszył się ani nie przemówił i Raleigh cicho ciągnął dalej: – Ludzie zostali powiadomieni, że tu jesteś. Całymi setkami gromadzą się na zewnątrz. Zaświadczą o twojej wielkości. Twoje imię przejdzie do historii. Potem poprzez śpiew dobiegło ich coraz bliższe wycie syren policyjnych. – Brutalna faszystowska policja również została zawiadomiona, że tu jesteś – powiedział łagodnie Raleigh. Dźwięk syren się nasilił. Potem usłyszeli ryk silników, pisk hamulców, trzaskanie drzwi landroverów, głośno wykrzykiwane komendy, łomot kroków i wreszcie trzask rozbijanych młotami drzwi frontowych. Kiedy dowódca brygady Lothar De La Rey i jego ludzie pokonali wreszcie drzwi domu i zaczęli wchodzić do środka, Raleigh Tabaka powiedział miękko: – Odejdź w pokoju, mój wuju. – I strzelił Mosesowi Gamie w tył głowy. Siła pocisku rzuciła Mosesa do przodu, jego roztrzaskana głowa opadła na stół, a zawartość czaszki i odłamki białych kości rozprysnęły się po ścianach i podłodze kuchni. Raleigh rzucił policyjny rewolwer na stół i wymknął się z domku na ciemne podwórze. Dołączył do wyczekującego na zewnątrz tłumu, zmieszał się z nim i poczekał aż do chwili, gdy przez frontowe drzwi domku wyniesiono na noszach zakryte ciało. Wówczas krzyknął głośno i wyraźnie: – Policja zamordowała naszego przywódcę! Zabili Mosesa Gamę! Kiedy jego okrzyk podjęło sto innych głosów i kiedy kobiety rozpoczęły żałobne zawodzenie, Raleigh Tabaka odwrócił się i odszedł w ciemność. We frontowych drzwiach Weltevreden Manfreda De La Reya powitał służący. – Mój pan już czeka – powiedział głosem pełnym szacunku. – Proszę tędy. Zaprowadził Manfreda do pokoju myśliwskiego i zamknął za nim podwójne mahoniowe drzwi. Manfred zatrzymał się na progu. Pośrodku kamiennego kominka palił się stos drewnianych polan. Shasa stał na tle ognia ubrany w smoking, czarny krawat i nową jedwabną opaskę na oku. Był wysoki i z pasmami siwizny na skroniach wyglądał bardzo dystyngowanie, ale jego spojrzenie było bezlitosne. Centaine Courtney siedziała przy biurku obok stojaków z bronią. Ona też miała na sobie strój wieczorowy – ozdobioną brokatem suknię z chińskiego jedwabiu w swoim ulubionym odcieniu żółci, a na szyi naszyjnik ze wspaniałych, żółtych diamentów z H’ani Mine. Jej ramiona były nagie i w stłumionym świetle jej skóra wydawała się pozbawiona skaz i gładka jak u młodej dziewczyny. – Biały Miecz – przywitał go cicho Shasa. – Ja – skinął głową Manfred. – Ale to było tak dawno temu. W zupełnie innej wojnie. – Zabiłeś niewinnego człowieka. Szlachetnego, starego człowieka. – Kula przeznaczona była dla kogoś innego – dla zdrajcy, Afrykanera, który wydał swoich ludzi brytyjskim ciemięzcom. – Byłeś wtedy terrorystą, tak jak teraz Gama i Mandela. Czy nie uważasz, że zasługujesz na taką samą karę, jak ta, która ich spotkała? – Sprawa, o którą walczyliśmy, była słuszna i Bóg był po naszej stronie – odparł Manfred. – Ilu niewinnych ludzi oddało życie za to, co zwykliśmy nazywać „słuszną sprawą”? Ile okropieństw popełniono w imię Boga? – Nie uda ci się mnie sprowokować – potrząsnął głową Manfred. – To, co robiłem, było słuszne i właściwe. – Zobaczymy, czy sąd tego kraju podzieli twoją opinię – powiedział Shasa i spojrzał w drugi koniec pokoju na Centaine. – Proszę, zadzwoń pod numer, który leży zapisany na biurku, matko. Powiedz, że chcesz mówić z pułkownikiem Bothmą z CID. Prosiłem go już wcześniej, żeby w razie potrzeby był gotów tu się zjawić. Centaine nie uczyniła żadnego ruchu, tylko przyglądała się Manfredowi z tragicznym wyrazem twarzy. – Proszę, zrób to, matko – nalegał Shasa. – Nie – wtrącił się Manfred. – Ona nie może tego zrobić. I ty także nie. – Dlaczego tak myślisz? – Powiedz mu, matko – powiedział Manfred. Shasa zmarszczył gniewnie brwi, ale Centaine uniosła rękę powstrzymując go od mówienia. – To prawda, Shasa – wyszeptała. – Manfred jest moim synem tak samo jak ty. Urodziłam go na pustyni. Choć jego ojciec zabrał mi go jeszcze w połogu, kiedy był mokry i ślepy i choć nie widziałam go potem prawie przez trzynaście lat, wciąż jest moim synem. Jedno polano przewróciło się w kominku wzniecając lekki obłok popiołu, ale w ciszy, która zapadła po tych słowach, zabrzmiało to jak lawina. – Twój dziadek nie żyje od ponad dwudziestu lat, Shasa. Czy chcesz złamać mi serce, posyłając swojego brata na szubienicę? – Mój obowiązek... mój honor – zawahał się Shasa. – Manfred okazał ci kiedyś litość. Mógł zniszczyć twoją karierę polityczną, zanim się w ogóle zaczęła. Oszczędził cię na moją prośbę, wiedząc, że jesteście braćmi. – Centaine mówiła cicho, ale bezlitośnie. – Czy nie uważasz, że jesteś mu coś winien? – Ale on jest tylko twoim bękartem – wybuchnął Shasa. – Ty też jesteś moim bękartem, Shasa. Twój ojciec został zabity w dniu naszego ślubu jeszcze przed ceremonią. Właśnie tę informację Manfred mógł wykorzystać, by cię zniszczyć. Miał cię w ręku, tak jak ty masz go teraz. I co zamierzasz zrobić, Shasa? Shasa odwrócił się od niej i stanął wpatrując się z pochyloną głową w kominek. Kiedy w końcu przemówił, jego głos był przepojony bólem: – Przyjaźń, nawet braterstwo, wszystko to są złudzenia – powiedział. – Tylko tobie, matko, jestem coś winien. Odpowiedziała mu cisza, odwrócił się więc znów do Manfreda. – Poinformujesz oficjalnie Partię Narodową, że rezygnujesz z kandydowania na premiera i wycofujesz się z życia publicznego – powiedział spokojnie i zobaczył, jak Manfred drgnął. Miał teraz udręczony wyraz twarzy kogoś, kto nagle zrozumiał, że wszystkie jego marzenia legły w gruzach. – To jedyna kara, którą jestem w stanie ci wymierzyć – ale być może bardziej bolesna i dotkliwa niż szubienica. Czy zgadzasz się na to? – W ten sposób niszczysz również siebie – powiedział Manfred. – Beze mnie prezydentura jest poza twoim zasięgiem. – To będzie kara dla mnie – zgodził się Shasa. – I ja się na nią zgadzam. A czy ty zgadzasz się na swoją? – Tak – powiedział Manfred De La Rey. Odwrócił się do mahoniowych drzwi, otworzył je i wyszedł z pokoju. Shasa patrzył za nim. Dopiero kiedy usłyszeli jego odjeżdżający samochód, zwrócił się ponownie do Centaine. Łkała tak samo jak tamtego dnia, kiedy przyniósł jej wiadomość o śmierci Blaine’a Malcomessa. – Mój syn – wyszeptała. – Moi synowie. Podszedł, żeby ją pocieszyć i utulić. W tydzień po śmierci doktora Hendrika Yerwoerda Partia Narodowa wybrała Balthazara Johannesa Vorstera na stanowisko premiera Południowej Afryki. Swój sukces zawdzięczał budzącej grozę reputacji, którą wyrobił sobie jako minister sprawiedliwości. Był silnym mężczyzną w stylu swoich poprzedników i w mowie, którą wygłosił przyjmując ofiarowane mu stanowisko, zapowiedział twardo: – Moim zadaniem jest kontynuacja dzieła, które rozpoczął Hendrik Yerwoerd. Nie boję się tego i nic nie zdoła zawrócić mnie z tej drogi. W trzy dni później wezwał do siebie Shasę Courtneya. – Chciałem osobiście podziękować panu za pańską wieloletnią, ciężką pracę i lojalność, ale myślę, że teraz nadszedł czas na dobrze zasłużony odpoczynek. Chciałbym, aby udał się pan do Court of St James w Londynie jako nasz ambasador. Wysyłając tam pana mam pewność, że Przedstawicielstwo Południowej Afryki będzie w dobrych rękach. Była to klasyczna dymisja, ale Shasa wiedział, że złotą zasadą każdego polityka jest nigdy nie odrzucać oferowanych stanowisk. – Dziękuję, panie premierze – odpowiedział. Trzydzieści tysięcy osób wzięło udział w pogrzebie Mosesa Gamy w osiedlu Drake’s Farm. Raleigh Tabaka zorganizował całość uroczystości i sam był dowódcą warty honorowej Umkhonto we Sizwe, która stała nad grobem. Kiedy opuszczano trumnę do ziemi, oddali jej honory wznosząc w górę zaciśnięte pięści. Był to salut Afrykańskiego Kongresu Narodowego. Vicky Dinizulu Gama, ubrana w swój suty zielono-żółto-czarny kaftan, złamała obowiązujący ją zakaz i wygłosiła przemówienie. Uderzająco piękna w swej zawziętości powiedziała im: – Musimy wymyślić dla sprzedawczyków i kolaborantów tak koszmarny i odrażający rodzaj śmierci, żeby nikt z nas nie miał już nigdy odwagi zostać zdrajcą własnego ludu. Cierpienie zgromadzonych było tak wielkie, że kiedy ktoś wskazał na jedną z młodych kobiet obecnych na pogrzebie jako na rzekomą informatorkę policji, rzucono się na nią, odarto z ubrania, ubiczowano i pobito do nieprzytomności. Potem polano ją benzyną, podpalono i kopano jeszcze, kiedy płonęła. Gdy było już po wszystkim, dzieci obsikały jej zwęglone ciało. Policja rozpędziła żałobników gazem łzawiącym i gumowymi pałkami. Kitty Godolphin wszystko filmowała. Kiedy zmontowano to z wywiadem z Mosesem Gamą i scenami, które towarzyszyły owego pamiętnego wieczora jego okrutnej śmierci z rąk policji, powstał jeden z najbardziej sensacyjnych i przerażających materiałów, jakie kiedykolwiek zaprezentowała amerykańska telewizja. Kitty Godolphin awansowała na szefa wiadomości w NABS, stając się najlepiej zarabiającą kobietą na tym stanowisku. Przed podjęciem obowiązków ambasadora w Londynie Shasa wybrał się ze swoim najstarszym synem do doliny Zambezi na czterotygodniowe safari. Koncesja firmy Courtney Safaris obejmowała pięćset mil kwadratowych przepięknych, bogatych w zwierzynę terenów. Matatu podprowadził Shasę do lwa, bawołu i wspaniałego, starego słonia. Wojna w rodezyjskim buszu stawała się śmiertelnie zacięta. Sean został odznaczony Srebrnym Krzyżem Rodezji za waleczność i opisywał przy obozowym ognisku, w jaki sposób go zdobył. – Szliśmy właśnie z Matatu za wielkim słoniem, kiedy wpadliśmy na trop dwunastu sukinsynów z ZANU. Porzuciliśmy więc słonia i wyśledziliśmy tych terrorystów. Lał deszcz, chmury wisiały nisko nad drzewami, wsparcie ogniowe nie mogło się do nas przedrzeć. Te dranie zbliżały się już do Zambezi, więc zaczęliśmy ich gonić. Zobaczyliśmy jakieś błyski w trawie tuż przed nami i to był pierwszy sygnał, że urządzili na nas zasadzkę. Matatu prowadził i dostał pierwszy strzał w brzuch. To mnie dość wkurzyło i ruszyłem za nimi ze swoim gibbsem. Od rzeki dzieliło nas pięć mil, a oni gnali jak opętani, ale dwu ostatnich wykończyłem w wodzie, zanim przedostali się na zambijską stronę. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że tuż za mną stoi Matatu. Ten mały pluskwiak szedł za mną przez pięć mil z bebechami wystającymi przez dziurę w brzuchu. Po drugiej stronie ogniska twarz małego Ndorobo pojaśniała, kiedy usłyszał swoje imię. Sean polecił mu w suahili: – Pokaż Bwana Makuba twój nowy pępek. Matatu posłusznie podniósł strzępy swojej obszarpanej koszuli i zaprezentował Shasy straszne blizny, które pozostawiły na jego brzuchu pociski z kałasznikowa. – Jesteś głupim małym pluskwiakiem – powiedział do niego groźnie Sean – bo nie powinieneś ganiać sobie z dziurą w brzuchu, tylko położyć się i umrzeć jak należy. Jesteś cholernie głupi, Matatu. Całe ciało Matatu aż skręciło się z radości. – Cholernie głupi pluskwiak – zgodził się z dumą. Wiedział, że było to najbardziej zaszczytne miano, na jakie mógł liczyć, i na dodatek słyszał je z ust największego boga na swoim firmamencie. Shasa wciąż jeszcze pakował książki i obrazy, które chciał zabrać ze sobą do Londynu, kiedy Garry i Holly wprowadzili się do Weltevreden. – Będę tam co najmniej przez trzy lata – powiedział Shasa. – A kiedy wrócę, jeszcze porozmawiamy, ale najprawdopodobniej kupię sobie jakieś mieszkanie w mieście. Dla mnie samego to miejsce jest zbyt duże. Holly była w ciąży. Przekonała Centaine, żeby została i pomogła jej „tylko do czasu narodzin dziecka”. – Holly jest jedyną kobietą, z którą matka może wytrzymać przez dłuższy czas na odległość mniejszą niż pół mili – powiedział Shasa do Garry’ego, kiedy dwie panie na Weltevreden zaczęły wspólnie planować, jak przebudują pokoje dziecinne. Romans Isabelli z Lotharem przetrwał burzliwe miesiące dochodzenia w sprawie śmierci Mosesa Gamy. Komisja prowadząca śledztwo orzekła, że dowódca brygady Lothar De La Rey jest niewinny. Gazety na całym świecie, podobnie jak lokalna prasa anglojęzyczna, cynicznie wykpiły ten werdykt i podczas nadzwyczajnej sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ przyjęła rezolucję wzywającą wszystkie państwa do wprowadzenia sankcji wobec Południowej Afryki, czemu sprzeciwiła się przezornie Rada Bezpieczeństwa. Jednak we własnym kraju pozycja Lothara jeszcze się wzmocniła, a afrykanerska prasa obwołała go bohaterem. Pewnego ranka, w niecały tydzień po ogłoszeniu wyników śledztwa, Isabella obudziła się w sypialni swojego luksusowego mieszkania w Sandton i zobaczyła ubranego już Lothara, który stał nad łóżkiem i przyglądał się jej z wyrazem tak głębokiego żalu, że szybko usiadła w pełni rozbudzona, nie zważając na różowe, satynowe prześcieradło, które opadło w dół, odsłaniając ją do pasa. – Co się stało, Lothie?! – krzyknęła. – Dlaczego wychodzisz tak wcześnie? Dlaczego tak na mnie patrzysz? – W okręgu Doornberg będą wybory uzupełniające. Mamy tam zagwarantowane miejsce i partia zaproponowała je mnie, a ja się zgodziłem. Rezygnuję z pracy w policji i zamierzam poświęcić się polityce. – Och, to wspaniale! – zawołała wyciągając do niego ramiona. – Zjadłam zęby na polityce. Stworzymy wspaniały zespół, Lothie. Będę ci we wszystkim pomagać, zobaczysz! Lothar podniósł wzrok z jej nagich piersi, ale nie zrobił żadnego ruchu, żeby jej dotknąć. Opuściła ręce. – O co chodzi? – Wyraz jej twarzy nagle się zmienił. – Wracam do swoich, Bella – powiedział cicho. – Wracam do swojego narodu i swojego Boga. Wiem, czego chcę. Chcę wygrać to, co przegrał mój ojciec, i dotrzeć tam, gdzie jemu prawie się udało. Ale żeby to osiągnąć, potrzebuję żony, która jest z tej samej gliny co ja – dobrej, afrykanerskiej dziewczyny. Już ją wybrałem i właśnie do niej idę. Musimy się rozstać, Bella. Dziękuję ci za wszystko. Nigdy o tobie nie zapomnę, ale to już skończone. – Wynoś się – powiedziała. – Wynoś się i nie wracaj. Zawahała się i podniosła głos: – Wynoś się, ty sukinsynu. Wynoś się! Wyszedł z sypialni i cicho zamknął za sobą drzwi, a Isabella chwyciła dzbanek z wodą ze stoliczka przy łóżku i cisnęła go w ślad za nim. Uderzył o drzwi i roztrzaskał się na kawałki. Rzuciła się twarzą w dół na łóżko i zaczęła szlochać. Przepłakała cały dzień. Po zapadnięciu zmroku poszła do łazienki i napełniła wannę gorącą wodą. Lothar zostawił paczkę żyletek na półce obok jej torby z przyborami kąpielowymi. Powoli odpakowała jedną z nich i przyjrzała się jej uważnie. Żyletka błyszczała złowieszczo, światło groźnie zamigotało na jej krawędzi, ale Isabella opuściła ją w dół dotykając ostrzem skóry na nadgarstku. Użądliło ją jak skorpion i szarpnęła dłoń do tyłu. – O nie, Lotharze De La Rey, nie dam ci tej satysfakcji – powiedziała ze złością i wrzuciła żyletkę do muszli klozetowej. Wróciła do sypialni i podniosła słuchawkę telefonu. Usłyszawszy głos ojca, zadrżała uświadamiając sobie z przerażeniem, co próbowała przed chwilą zrobić. – Chcę wrócić do domu, tatusiu – wyszeptała. – Wysyłam po ciebie odrzutowiec – powiedział Shasa bez wahania. – Nie, do diabła, sam po ciebie przylecę. Czekała na płycie lotniska i podbiegła, żeby rzucić mu się w ramiona. W połowie drogi do Kapsztadu dotknął jej policzka i powiedział: – Potrzebuję hostessy w „Highveld”. – Była to nazwa jego oficjalnej rezydencji w Londynie. – Jestem nawet gotów na dyskusję o podwyżce. – Och, tatusiu – powiedziała. – Dlaczego wszyscy mężczyźni na świecie nie są tacy jak ty! Jakobus Stander został powieszony w Więzieniu Centralnym w Pretorii. Sara Stander i jej mąż czekali na zewnątrz, kiedy zawiadomienie o jego śmierci zostało wywieszone na głównej bramie więzienia. Jeszcze tej samej nocy, kiedy wrócili do domku w Stellenbosch, Sara zaczekała, aż Roelf uśnie, po czym wstała, poszła do łazienki i zażyła potężną dawkę środków uspokajających. Kiedy Roelf Stander obudził się następnego ranka, znalazł ją martwą obok siebie. Manfred i Heidi przenieśli się na stałe na swoją farmę w Oranje, gdzie Manfred poświęcił się hodowli rodowodowych merynosów. Na corocznej wystawie rolniczej w Bloemfontein Manfred zdobywał trzy razy z rzędu błękitną wstęgę – odznakę dla barana-championa. Zawsze masywny, teraz stał się wręcz otyły, opychając się raczej z nudów niż dlatego, że dopisywał mu apetyt. Tylko Heidi wiedziała, jak strasznie denerwowała go bezczynność, jak mocno pragnął poczuć jeszcze raz smak władzy i jak boleśnie odczuwał bezcelowość i znikomość swojej obecnej egzystencji. Atak serca zaskoczył go spacerującego samotnie po veldzie. Następnego ranka pasterze znaleźli jego ciało tam, gdzie upadł. Centaine przyleciała na jego pogrzeb odrzutowcem firmy. Z rodziny Courtneyów nie przybył nikt więcej. Manfreda pochowano z wszystkimi honorami w Alei Zasłużonych, pośród grobów wielu innych wybitnych Afrykanerów, tuż obok doktora Hendrika Yerwoerda. Shasa Courtney wracał limuzyną ambasady z Pałacu Buckingham, gdzie przedstawił Jej Wysokości Królowej Elżbiecie II listy uwierzytelniające. Ulice były wilgotne od szarej londyńskiej mżawki. Pomimo niesprzyjającej pogody na Trafalgar Square czekali na niego demonstranci z transparentami: „Duch Mosesa Gamy nadal żyje” i „Apartheid to zbrodnia przeciw ludzkości”. Kiedy wysiadł z limuzyny przed ambasadą, demonstranci próbowali przepchnąć się do niego, ale powstrzymał ich zwarty, niebieski kordon londyńskich policjantów. – Shasa Courtney! – W połowie drogi przez chodnik Shasa zamarł w miejscu na dźwięk znajomego głosu i rozejrzał się. Początkowo jej nie rozpoznał, a potem dostrzegł Tarę w pierwszym szeregu demonstrantów i zawrócił. Wspaniale się prezentował w stroju galowym i eleganckim kapeluszu. Stanął przed nią i powiedział do jednego z policjantów: – Dziękuję panu, ale to moja znajoma. Może ją pan przepuścić. Kiedy prześlizgnęła się pod wyciągniętym ramieniem policjanta, powiedział: – Witaj, Taro. Nie mógł uwierzyć, jak bardzo się zmieniła. Miał przed sobą żałosną, niechlujną kobietę w średnim wieku, tylko oczy, które błyskały w jego stronę, były wciąż piękne. – Moses Gama nadal żyje. Zbrodniarze apartheidu mogą wymordować wszystkich naszych bohaterów, ale i tak zwyciężymy. Kiedyś odziedziczymy całą ziemię. – Jej głos brzmiał jak skrzek. – Tak, Taro – odpowiedział. – Są bohaterowie i są zbrodniarze, ale większość z nas to zwykli śmiertelnicy uwikłani w wir wydarzeń, które ich znacznie przerastają. Być może po skończonej walce okaże się, że odziedziczyliśmy tylko zgliszcza pięknego niegdyś kraju. Odwrócił się od niej i wszedł do ambasady nie patrząc za siebie.