Zawistowska Helena Tajemnica Zatopionej Wyspy Złoty Wąż. Kraj Radości i Smutku Kiedyś, przed wiekami było gdzieś na świecie wielkie i piękne królestwo, a mieszkańcy jego żyli szczęśliwie w dostatku i pokoju. Nie wiedzieli, co to bieda i wojna, nie znali też innych nieszczęść. A działo się tak dlatego, że rządził tym krajem król mądry i sprawiedliwy. Umiał bronić granic swego państwa i pomnażać bogactwa kraju, a jego poddani kochali go i szanowali. Następca tronu, młody królewicz Wit był równie dzielnym i szlachetnym rycerzem jak jego ojciec, a córka – śliczna, zawsze pogodna i wesoła królewna Halszka, którą wszyscy otaczali miłością – nie znała trosk ani zmartwień. Gdy dzieci królewskie były jeszcze małe, miały nianie. Ach – cóż to była za nadzwyczajna staruszka! Potrafiła bez końca snuć dziwne opowieści, a dzieci zapominając o zabawach siedziały zasłuchane nieraz przez wiele godzin. Kiedyś staruszka powiedziała: Czy wiecie, że znałam pewną wróżke, której ukazał się Duch Puszczy? Opowiedz, nianiu, opowiedz! – prosiły dzieci. – Czy zdarzyło się to naprawde? Tak, naprawde, jak prawdą jest, że istnieje Duch Puszczy. Ale opowiem wam tę ciekawą historię, gdy dorośniecie. Teraz nawet nie proście – tu niania westchnęła i zamilkła. Halszka pamiętała dobrze o obietnicy niani i gdy skończyła pietnaście lat, uznała, że jest dorosła i może razem z Witem – starszym od niej o dwa lata – dowiedzieć się o tej tajemniczej sprawie. Niania mieszkała w małym domku na końcu ogrodu, daleko od pałacu królewskiego, bo już nie trzeba było opiekować się dziećmi. To królowa otaczała ją teraz troską, toteż niczego jej nie brakowało. Halszka bardzo lubiła biegać do niani; zawsze się u niej znalazły jakieś smakołyki i nowe opowiastki. Ale historii o Duchu Puszczy i wróżce niania nie chciała opowiedzieć. Jeszcze jesteście za mali, jeszczeście nie dorośli... – mówiła i dodawała tajemniczo – niech czas radości trwa jak najdłużej dla wszystkich w tym kraju. Tak, to był prawdziwy Kraj Radości, a ludzie myśleli, że tak będzie zawsze. Aliści stało się inaczej, a sprawcą nieszczęść, które spadły na królestwo, był straszny czarnoksiężnik Grum. Ogromny i ponury siedział w górach na niedostępnych skałach, pośród podniebnych szczytów, gdzie nie docierali ludzie ani nawet zwierzęta. Jedną nogą wspierał się o grań, drugą o skałę, a na najwyższej górze ustawił olbrzymią lunetę, przez którą widział cały świat i mógł oglądać każdy kraj, jaki tylko chciał, i każde morze, a także bieg rzek i ruchy gwiazd. Podpatrywał ludzi we wszystkich zakątkach ziemi i wybierał sobie to, co mu się podobało, a potem zagarniał dla siebie. Bo trzeba wiedzieć, że umiał unosić się w powietrzu, na wyczarowanych skrzydłach, ale czynił to tylko w ciemne, ponure, bezksiężycowe noce. Wtedy leciał wśród chmur jak czarny, złowrogi, ogromny ptak i potajemnie zagarniał upatrzoną zdobycz. Nikt nigdy go nie widział, nikt nawet nie wiedział o jego istnieniu, a gdyby nawet wiedział, nie mógłby w żaden sposób odebrać swoich skarbów rabusiowi, bo niechybnie by zginął. Kiedyś dawno zdarzyło się, że zobaczył go pewien dzielny rycerz, który chciał dosięgnąć mieczem czarownika. Lecz Grum uniósł się w górę i zabił go jednym uderzeniem skrzydła. Nikt nigdy nie dowiedział się, dlaczego mężny rycerz stracił życie. Tak więc Grum bez przeszkód zapełniał skarbami swe skalne groty i był zadowolony. Ale po pewnym czasie znudził się złotem leżącym w jaskiniach i zapragnął czegoś więcej: zapragnął rządzić wśród ludzi. Pozazdrościł szczęścia rodzinie królewskiej i ludziom w Kraju Radości. Postanowił zawładnąć tym państwem, a syna swego uczynić królem. Syn jego zwał się Wielkolud-Czarnolud. I tak też wyglądał: ogromny, zwalisty i nieokrzesany, czarny jak noc, przy tym głupi, ale za to posłuszny woli ojca. Myślał Grum długo, obmyślał różne sposoby, a gdy wreszcie ułożył plan, wezwał Czarnoluda i pouczył go, co ma czynić, aby zdobyć królestwo. Potem przez szereg dni pokazywał mu przez lunete Kraj Radości, rodzine królewską i królewicza Wita, nakazując, aby wszystko dobrze zapamiętał. Wreszcie pewnej nocy przypiął skrzydła, wziął syna za rękę i polecieli. Zatrzymali się w lesie, który niby pierścieniem otaczał stolicę i sięgał ogrodów królewskich. Wiedział Grum dobrze, że Wit zwykł wczesnym rankiem przechadzać się po ogrodzie, a nierzadko zapuszczał się do lasu, gdyż lubił samotne wędrówki. Tak było i tego dnia. O świtaniu szedł królewicz leśną dróżką, wesoło pogwizdując, gdy nagle, ni z tego, ni z owego pojawił się przed nim, jakby jakaś zjawa, straszliwy czarnoksiężnik. Królewicz nie zląkł się, dobył miecza, ale zanim dosięgnął ostrzem wroga, Grum czarami strasznymi zaklął go i przemienił w złotego węża. Potem wyprowadził na dróżkę syna swego, by znów użyć swej mocy czarnoksięskiej. I oto potworny Czarnolud stał się pięknym królewiczem Witem, a ojciec rzekł do niego:– Jesteś teraz królewiczem i wiesz, co masz robić. Idź do pałacu, nikt nie pozna, kim jesteś naprawdę. Tymczasem wąż zwijał się i syczał, bo wszystko rozumiał, ale nie mógł nic powiedzieć. Grum zaśmiał się i rzekł:– Dlaczego się skarżysz? Ciesz się, że żyjesz, mogłem przecież cię zabić, ale wolę mieć cię żywym, bo jeszcze mi się przydasz. Tak, tak, z pewnością będziesz mi jeszcze potrzebny. A teraz dam ci nawet na mieszkanie mój wspaniały Bagienny Zamek. Abyś się nie nudził, będę cię tam czasem odwiedzał. Ha, jesteś nawet ładny, masz złote łuski, ale oczy twoje wcale mi się nie podobają. Są za mądre jak na takiego gada. Przyznaję, to mi się nie udało, ale trudno, już nic nie poradzę. Potem chwycił węża za ogon i wpakował go do worka. Cały dzień przesiedział w największym gąszczu leśnym, a nocą poleciał wraz ze złotym wężem do Bagiennego Zamku. A tymczasem w pałacu przygotowywano się do uroczystości, bo akurat w tym dniu przypadały urodziny królewicza. Już od rana zjeżdżali goście, a w południe nakryto stoły do uczty. Tylko jeszcze Wita brakowało, ale wszyscy myśleli, że chce się pokazać w ostatniej chwili. A Czarnolud krążył po lesie, przypatrywał się z daleka gościom i zwlekał, bo nigdy dotąd nie był wśród ludzi i teraz bał się, że zostanie rozpoznany. Wreszcie zebrał się na odwagę i ruszył do pałacu. I oto królewicz niekrólewicz wkroczył do sali. A nikt nie wiedział, kim jest naprawde ten piękny młodzieniec, uśmiechnięty i strojny. Powitano go głośnymi okrzykami: „Hura! Wiwat! Niech nam żyje!” – i zaśpiewano: „Sto lat, sto lat niech żyje, żyje nam...”. Zdziwiła Czarnoluda ta uroczystość, bo nic nie wiedział o urodzinach królewicza. Grum, taki przebiegły i sprytny, zapomniał mu o tym powiedzieć! Cały dzień minął przyjemnie na zabawach i rozmowach. Czarnolud nie spodziewał się, że udawanie Wita będzie tak proste. Teraz bardzo mu się to podobało i zapragnął zostać jak najprędzej królem. Wieczorem, gdy goście już się rozjechali, a król i królowa, ucałowawszy go, poszli spać, Czarnolud został sam z Halszką. Wtedy spytał nierozważnie: – Powiedz mi, Halszko, dlaczego śpiewano na moją cześć, po co były wiwaty, uczta i całe to święto? Halszka była niezmiernie zdziwiona tym pytaniem, a nawet przestraszona. – Jak to? Co z tobą, braciszku? Och, czyżbyś stracił pamieć, że zapomniałeś o swoich własnych urodzinach? Czarnolud spostrzegł, że popełnił błąd, więc zaśmiał się i powiedział, że żartował, ucałował siostrę i poszedł do swojej sypialni. Od tego dnia dobrze się wiodło Czarnoludowi na dworze królewskim. Ale Halszka, która nikomu nie powiedziała o swojej rozmowie z Witem, była troche niespokojna i zaczęła przyglądać mu się pilnie. Kochała bardzo swego brata i odczuła, że nie jest on dla niej tak czuły jak dawniej, a także dostrzegła drobne różnice w ruchach i w mowie, czego nie zauważyli inni. Raz nawet pomyślała: „Wit to, czy nie Wit? Niby on, ale jakby nie on”. Lecz zaraz odrzuciła tę myśl. A. pewnego dnia zrozumiała z przerażeniem, że nie jest jej bratem, bo nic nie wiedział o tym, że niania obiecała im opowiedzieć historię o Duchu Puszczy, a przecież oboje czekali z niecierpliwością aż dorosną, aby usłyszeć tę niezwykłą opowieść. Istotnie, także Grum nie wiedział o tej obietnicy, może dlatego, że Duch Puszczy był jego najwiekszym wrogiem, z którym nieraz musiał się ścierać. Późnym wieczorem królewna wymknęła się z pałacu i pobiegła do małego domku. Niania powitała ją z radością, ale odrazu zauważyła, że stało się nieszczęście, bo królewna była blada i przestraszona. Przytuliła się do staruszki i powiedziała:– Ach, nianiu, ratuj. Mój ukochany brat zniknął, a na jego miejsce przybył z lasu ktoś obcy, tak podobny do Wita, jak jedna kropla wody do drugiej. Jestem tego pewna, poznałam po wielu znakach, choć nikt inny niczego nie zauważył. Cóż się stało z mym braciszkiem i co czeka nas wszystkich? – Spokojnie, dziecinko – niania pogłaskała ją po głowie. – Zaraz wszystko sprawdzimy. Rozpaliła ogień na kominku i poczekała aż polana się zwęglą. Potem długo patrzyła w tlące się głownie i rozsypane iskry.– Widzę, Halszko, widzę. W jakiejś sali na kobiercu skręcony w kłębek śpi złoty wąż. To twój brat. Ten, który przybył tu jako Wit, nie jest prawdziwym Witem. Ale na razie nic nikomu nie mów. Przyjdź jutro wieczorem, znów rozpalę ogień i na pewno zobaczę coś więcej, a wtedy będę wiedziała, co należy robić. Wróciła królewna do pałacu, weszła do sali jadalnej, a tam para królewska z dworzanami i gośćmi zasiadała właśnie do wieczerzy. Wit, wesoły i uśmiechnięty, prowadzi matkę do stołu, całuje w rękę, potem w policzek. Nie wytrzymała biedna Halszka i krzyknęła: Nie jesteś mym bratem! Jesteś jakimś złym czarownikiem, skoro potrafiłeś przybrać jego postać. Oddaj mi mego brata! Wszyscy struchleli, porwali się z miejsc, królowi korona spadła z głowy i potoczyła się po posadzce, a Czarnolud stanął jak skamieniały. Wtem czar prysł i oto na oczach wszystkich zebranych królewicz w jednej chwili zmienił swą postać. Z pięknego chłopca nic nie pozostało – twarz szpetna, wykrzywiona, włosy czarne, nos gruby, oczy wyłupiaste, zza warg błysneły ostre kły, a cała postać rosła i ogromniała, aż kudłatą głową dosięgła sufitu. Wszyscy krzyczeli z przerażenia i grozy, królowa zemdlała, Halszka wybuchnęła płaczem, niektórzy uciekali z sali, jedni przez drzwi, inni przez okna. A Czarnolud mruczał coś niezrozumiale, jak niedźwiedź, i spoglądał po sali dzikim wzrokiem. Potem wyczołgał się przez podwoje pałacu i wielkimi krokami odszedł w stronę gór. Rozgniewał się strasznie czarnoksiężnik Grum, że syn jego nie potrafił zostać królem. – Precz z moich oczu! – krzyknął. – Idź do Bagiennego Zamku i zabij Wita, ale człowieka, nie węża. Ach, cóż się działo na dworze królewskim tej nocy! Królowa ciężko zachorowała, król zebrał nadzwyczajną radę, a Halszka o świcie znów pobiegła do niani i o wszystkim jej opowiedziała. Może to i dobrze, że się tak stało – rzekła staruszka. – Przynajmniej mogę się domyślać, jaki to czarownik na nas następuje. Będę teraz przez siedem nocy patrzeć w ogień. Musisz cierpliwie czekać. Potem powiem ci, co trzeba robić. I tak jak powiedziała, rozpaliła ogień na kominku i przez siedem nocy od wieczora do świtu patrzała w żar i iskry na palenisku. Gdy królewna przyszła ósmego dnia, staruszka rzekła: – Spotkałam różne dziwne rzeczy w swym długim życiu, ale tak niezwykłych jak te, które mi się ukazały, jeszcze nie widziałam. Słuchaj więc: w nocy twój brat jest człowiekiem i walczy na szpady z Wielkoludem, który chce go zabić. O świcie staje się znów złotym wężem, a Wielkolud zasypia na dzień cały. Jeśli królewicz choć o chwilę dłużej niż trwa noc pozostanie człowiekiem, zabije Wielkoluda, bo ten, choć duży, jest słaby, a o świcie tak zmęczony, że nie może ruszyć ręką. To chyba ten sam Wielkolud, który tu udawał Wita. Ale on jest głupi i leniwy. Na pewno ktoś inny nim kieruje i teraz kazał mu zabić królewicza. Kto to jest – tego dobrze nie wiem, mogę się tylko domyślać, lecz wiem, co może uratować Wita. Przyszedł czas, abym ci opowiedziała o Duchu Puszczy. Wróżka, o której wspomniałam, była moją babką, nazywała się Nona. Dlatego i ja znam niektóre tajemnice i umiem trochę wróżyć. Ale Nona była prawdziwą, wielką wróżbitką i znała sprawy, o których nie wiedzieli zwykli ludzie, znała siły tajemne dobre i złe, ale nie miała mocy, aby nimi kierować. Otóż zdarzyło się, że spotkała Ducha Puszczy, który powiedział: „Wydarłem potworowi z gór cząstkę jego mocy, którą umieściłem w tym talizmanie. Weź go i pilnuj jak źrenicy oka, a byćmoże będzie potrzebny, gdy człowiek wyjdzie z węża, aby doń nie wrócił”. Duch Puszczy, jeśli się ujawnia, mówi bardzo tajemniczo. Nona, wiedząc o tym, starała się zrozumieć, o co chodzi, ale nawet ona nie potrafiła rozwiązać tej zagadki. Umierając, powtórzyła mi słowa Ducha Puszczy i kazała strzec talizmanu. Spełniałam jej wolę. Przeczucie mi mówiło, że wydarzy się coś złego, choć również nie rozumiałam znaczenia tamtych słów. Teraz stały się one dla mnie jasne: talizman jest bronią przeciw czarom. Trzeba zawiesić go na szyi królewicza tuż przed świtem, wtedy nie przemieni się on w węża i będzie mógł zabić Wielkoluda. Ale kto pójdzie z talizmanem? – Ja pójde, nianiusiu! – zawołała Halszka. – A czy wiesz, dziecko, jaka to droga? Trzeba przejść przez knieje pełną dzikich zwierząt i strachów. A zamek ów, gdzie jest twój brat, stoi na moczarach. Trzeba przejść przez grzęzawiska, bagna zdradliwe, wciągające. Nikt tam dotąd nie był, nikt nie widział Bagiennego Zamku, nikt nie wie, co się tam dzieje, bo jest on we władaniu czarownika z gór. To nic, pójde, niczego się nie boję. Daj mi ten talizman, nianiu, i nie próbuj odradzać, ufam, że mi się powiedzie. Staruszka zawiesiła na jej szyi łańcuszek z talizmanem i rzekła: – Bóg cię poprowadzi, dziecko. Jesteś dobra i dzielna. Może twoje gorące serce pokona złe czary, bo nikt inny nie będzie mógł ci pomóc. Następnego dnia, jeszcze przed świtem, królewna wymknęła się potajemnie z pałacu i poszła lasem w stronę wschodzącego słońca, tak jak nakazała jej niania. Od tej pory nikt jej nie widział. Szukano królewny wiele dni i nocy, wreszcie zaprzestano. Gdy stracono wszelką nadzieję, stary król i królowa z rozpaczy umarli. Niania nic nikomu nie powiedziała, tylko co noc patrzyła w ogień i czerwone węgle, ale już nigdy nic nie zobaczyła. Wreszcie i ona umarła. Minął rok, dwa i pięć. Pałac opustoszał, dworzanie się wynieśli; jeszcze tylko ogrodnik uprawiał ogród, a stróż nocny odpędzał wilki, jeszcze drwale rąbali las, który wdzierał się do parku, ale i ci wreszcie odeszli lub umarli, nie wiadomo. Dzika roślinność pokryła ogród, niedźwiedzie spacerowały po salach pałacu i szukały tam legowisk na zimę, w wieży trzepotały nietoperze i kruki. I w całym kraju źle się działo, bo cóż to za królestwo bez króla. Nikt nie pilnował porządku i przestrzegania praw. Na drogach grasowali rozbójnicy, w miastach rozplenili się złodzieje i oszuści. A czarnoksiężnik Grum mścił się za syna i choć nie potrafił samego siebie przemienić w króla, rządził z ukrycia: posyłał z gór w doliny złe duchy, które mąciły wśród ludzi, popychając ich do złych czynów i niszcząc potajemnie dobytek. „Czary, czary – mówili ludzie. – Było bydełko na łące – i nie ma”. „Dziwy, dziwy – mówili inni. – Był piękny dzwon na wieżycy kościelnej – i nie ma dzwonu”. Tak, teraz to był prawdziwy Kraj Smutku. Duch Puszczy A tymczasem, gdzieś w małej wiosce pod lasem, nad rzeką, dorastał chłopiec imieniem Bolko. Dobry to był chłopak, kochał swych rodziców, był im posłuszny i pomagał w pracy. Zimą chodził do wiejskiej szkółki, latem w wolnych chwilach ganiał z chłopakami po łąkach, pływał łódką, łowił ryby i właściwie niczym nie różnił się od swych rówieśników. Ale i tu, w tym oddalonym zakątku słyszano o tym, że nie ma króla, że źle się dzieje w kraju, choć jak dotąd nikt nie niepokoił biednych kmieci w leśnej wioseczce. Toteż Bolko żył beztrosko, a z każdym rokiem stawał się silniejszy i mądrzejszy; coraz bardziej też lubił samotne wędrówki. Najbardziej upodobał sobie las. Lubił błąkać się wśród drzew, słuchać szumu wiatru w listowiu i śpiewu ptaków. Zaprzyjaźnił się ze zwierzętami leśnymi, poznał życie kniei. Ale był ciekaw, co jest dalej, w głębi lasu, i marzył o tym, że kiedyś pójdzie daleko, daleko, by dotrzeć do serca puszczy, by poznać jej tajemnice. Razu pewnego zaszedł w las dalej niż zwykle, a gdy się zmęczył, spoczął na słonecznej polanie. Nagle zobaczył coś niezwykłego, coś przedziwnego. Oto spod zwalonego, omszałego pnia wypełzł powoli ogromny wąż. Gdy znalazł się w miejscu, gdzie słońce padało na murawe, cielsko jego zabłysło w skrętach, każda łuska zalśniła złotem. A na głowie łuski były podniesione – jakby korone złotą tworzyły na łbie węża. Bolko stał znieruchomiały, zdumiony, nie mogąc oczu oderwać, nie mogąc słowa wyrzec. A wąż podniósł łeb i patrzał na Bolka długą chwilę. Potem spuścił głowę, ruszył w las i zniknął w gęstwinie. Bolko przetarł oczy, znów spojrzał, ale węża już nie było, pozostał tylko ślad na wygniecionej trawie. Strach ogarnął chłopca. Przecież nigdy nie słyszał, aby wąż mógł być złoty i nigdy nie widział podobnego, choć znał wszystkie zwierzęta leśne, widywał różne węże i nie bał się ich. Ale ten? Bolko pognał bez tchu przez las, przez łąkę do domu. Tam opowiedział rodzicom i sąsiadom o złotym wężu. Ale nikt mu nie uwierzył, a nawet śmiano się z tego przywidzenia i radzono, by nie chodził do ciemnego lasu. A Bolko nic, tylko myślał o swym wężu. Pamiętał dobrze jego zielone oczy, które tak się w niego wpatrywały, jakby chciały coś powiedzieć, coś wyrazić, ale co, Bolko nie wiedział. Od tego czasu stał się dziwny jakiś, to niespokojny, to cichy bardzo. Minęła jesień, zima i wiosna. Podrostkiem był już Bolko, gdy pewnego razu pasał z innymi chłopakami konie pod lasem. O zmroku rozpalili ognisko, ziemniaki piekli, śpiewali, gwarzyli. Aż zasnął chłopczyna, a po przebudzeniu nikogo przy nim nie było. Tylko konie parskały, mgła snuła się od rzeki, a nad borem zachodziło słońce w czerwieni. Zadumał się Bolko, zapatrzył na to zachodzące słońce. Wtem wyszedł z lasu stary człowiek, drwal chyba, bo z siekierą w ręce. Ale niezwyczajny to był starzec: ogromny, a długie, białe włosy i biała jak śnieg broda prawie zasłaniały mu twarz i piersi. Bolka ogarneło przerażenie, ale człowiek ów uśmiechnął się, siadł przy ognisku, popatrzał chwilę na niego i rzekł: – Cóż to, Bolko, sam tu zostałeś, patrzysz w niebo, a cóż tam widzisz? – Słońce się pięknie chowa za las, dziadku. Obłoki rozpostarte mienią się wokół niego czerwono, a wyżej legły chmurki siwe, dymne, po brzeżkach jak pozłotą pociągnięte. Niebo zaś niby cicha woda nad piaszczystym dnem, jakby przezroczyste, a dalej ciemnieje, a. na wschodniej stronie podobne do wody w czas burzy: mroczne i groźne, aż strach patrzeć. – Pięknymi słowy opowiedziałeś mi to, czego moje stare oczy już nie widzą. A czy wiesz, do jakich rzeczy jesteś przeznaczony? – Ja? Przeznaczony? – A czy wiesz, że króla nie mamy i źle się dzieje w kraju? – Cosik słyszałem, nie wiem... – Trzeba ratować króla. –A gdzie. on jest? Patrzy Bolko, a drwal robi się coraz większy, brwi białe nastroszył, ręce rozłożył. Zląkł się Bolko, ledwo wyjąkał: – Dziadku, kto ty? O jakim ratowaniu mówisz? Dziad zaczął mówić, lecz Bolko nic nie rozumiał: Hen, gdzieś na moczarach, Na bagnach, na mszarach, Pośród trzęsawiska Widać cień zamczyska. Tam w każdą noc skrycie Walczą o swe życie Rycerz z Wielkoludem Strasznym Czarnoludem... I dalej ciągnął dziad: – Idź w las prosto na wschodzące słońce, a długo iść będziesz, a. zajdziesz tam, gdzie nikt nie doszedł, ni człowiek, ni zwierz, ni ptak... Podniósł ręce do góry, rozczapierzył palce, był już ogromny, stawał się cały biały jak jego włosy. – Dziadku, co wam? – wyszeptał Bolko w przerażeniu wielkim. – Jaki rycerz? Co za Czarnolud? A starzec swoje: Rycerz – król zaczarowany, Pełza złoty wąż lasami, Szuka tego co zgubione, Dawno, dawno utracone...– Złoty wąż, złoty wąż... – bełkotał Bolko. – Jest, widziałem... Czegoś szuka? Co zgubione? Ale starzec jakby się rozpływał i nie był już podobny do człowieka, lecz do białego obłoku, ale wciąż mówił: Liść dębu strącony, Talizman zgubiony, Wraca w skóre węża Człowiek bez oręża. Ktoś znajdzie zgubione, W lesie porzucone, Ktoś znajdzie zgubione, Dawno utracone... Biały obłok zaczął się rozpływać, aż stopił się z mgłą wieczorną i tylko jeszcze słychać było cichnący głos: Ktoś znajdzie zgubione, W lesie porzucone... Bolko krzyknął strasznie i padł bez życia na ziemię. Przybiegli chłopcy, zanieśli go do chaty. I leżał Bolko w gorączce przez trzydzieści dni. Bredził o Czarnoludzie, coś o wężu, o czarach i moczarach, o królu, a nikt nie mógł zrozumieć jego słów. Kiedy wreszcie gorączka go opuściła i oprzytomniał, zapadł Bolko w milczenie. Nie odzywał się do nikogo, nawet do swych ukochanych rodziców, a ciągle myślał. O czym? Nikt nie wiedział. A. któregoś dnia przynieśli mu chłopcy siekierkę. – W popiele ogniska ją znaleźliśmy, pewnie twoja, ale niezwyczajna jakaś – rzekli. A tak, żelazny obuch stopiony był razem z żeleźcem, nieosadzony na drzewcu jak zwykle. To drwala – przypomniał sobie Bolko. Dajcie mi ją – powiedział. Tejże nocy zawiązał bochenek chleba w chustę, przygotował mocny kij, siekierkę za pas wsunął. Potem, żeby nie martwić rodziców, napisał na drzwiach węglem wyjętym z pieca: „Nie turbujcie się, wrócę zdrowy” i cichcem wyszedł z domu o świcie. Szedł Bolko borem, a słońce wschodzące zaglądało mu w oczy spomiędzy drzew, ptaki ranne śpiewały, rosa nogi moczyła. Ale nie było mu lekko na duszy. Idąc, rozpamiętywał zdarzenie przy ognisku, przypominał sobie słowa przedziwnego starca, ale nie umiał ich powiązać, bo nie wiedział, co się zdarzyło ongiś na dworze królewskim. A kim był ów niby-drwal: czarownikiem? Złym czy dobrym duchem? I czemu jasno nie rzekł, co i jak? Ale nakazał iść, więc Bolko szedł. Jedno rozumiał, że musi pójść na moczary, musi znaleźć jakiś talizman i pomóc królowi, który jest zaklęty w węża. Ale jak tego dokonać i co oznaczają słowa drwala, nie wiedział. Czuł tylko, że jest jakaś straszna tajemnica, którą on rozwiązać musi. Szedł dzień cały, a wieczorem zmęczony wielce siadł pod rozłożystym dębem i zasnął twardym snem. Obudził się o świcie i cóż ujrzał? Oto wiele maleńkich niebieskich ludzików biegało po gałęziach dębu, a tak lekko, jakby to były puszki gnane wiatrem. Przypatrywał im się Bolko ze zdumieniem, bo nigdy nie widział nic podobnego, choć przecież znał las i kochał drzewa. Nagle usłyszał jakiś dźwięczny, cieńki głosik, który coś wyśpiewywał. Po chwili ukazał się na pobliskiej gałązce maleńki chłopiec, nie większy od dłoni Bolka. Był ubrany cały na zielono, a w ręce trzymał małą szabelkę, którą zręcznie wymachiwał, odganiając owady i motyle, jeśli tylko podlatywały do drzewa. śmiał się przy tym, podśpiewywał i niezwykle zręcznie przeskakiwał z gałęzi na gałąź. Wtem zobaczył Bolka i zawołał: – Człowiek! W jednej chwili niebieskie ludziki zniknęły, ale zielony malec pozostał i ciekawie przyglądał się Bolkowi. – Ktoś ty? – spytał Bolko. – Jak to? Widzisz mnie? – Widzę i słyszę, a te tam niebieskie czemu uciekły? – Nie uciekły, ale stały się niewidzialne. Widzisz nas, a to znaczy, że jesteś wybrany przez Ducha Puszczy. Ja jestem Rycerzem Dębowego Drzewa, nazywam się Ro, a to były Duszki Koronne, czyli Dzienne, bo w nocy śpią. Dbają o korone drzewa, aby listki nie usychały, aby żołędzie nie spadały za wcześnie; a są jeszcze inne duszki – Korzenne, Nocne, te pilnują korzeni, a są tak małe, że nazywam je Duszki-Maluszki. Wszyscy jesteśmy niewidzialni dla zwykłych ludzi, zresztą prawie nigdy ich tu nie spotykamy. – A dlaczego odganiasz owady? – Chronię mój dąb – powiedział Ro z dumą. – Wiesz chyba, że motyle składają jajeczka na liściach. Z jajeczek wychodzą gąsienice, które zjadają liście. Są też okropne muchy galasówki. Robią bąble na liściach, z nimi staczam nieraz całe bitwy. Ale ja umiem walczyć! Patrz, jaki mój dąb jest zielony i zdrowy. Toteż jest mi radośnie, śpiewam i żartuję, rozśmieszam innych. Wesoło jest w lesie, tylko ludzie o tym nie wiedzą. Tu Ro machnął szabelką aż zamigotało. Potem zawołał: – Nie bójcie się, ten człowiek należy do lasu! W jednej chwili Duszki Koronne stały się widzialne, a Korzenne, choć w dzień śpią, wyszły spod korzeni dębu, aby popatrzeć na człowieka. Bolko zauważył, że duszki i rycerzyki innych drzew siadły na gałęziach i patrzyły ciekawie, co tu się dzieje. – A jak ty się nazywasz? – spytał Ro. – Bolko. – O, patrzcie, idzie pajęczyca – szczebiotał dalej Ro. – Wiesz, Bolko, ona świetnie przędzie pajęczyne, ale jest straszną złośnicą. Dlatego nazywam ją Jędzą-Przędzą, cóż, kiedy ona nie zna się na żartach. Czasem czai się na biedne żuczki i spada na nie z góry na swojej nici. Więc uprzedzam je i wołam: Uwagaća! Jędza-Przędza Pajęczyca Zjeżdża z księżyca!... Żuczki w nogi, a ona ze złością targa nicią. Raz nić się zerwała, pajęczyca spadła i potłukła się. Nie mogła mi darować. Patrz, patrz, nosi do dziupli jakieś śmiecie. – I zaśpiewał na cały głos: Nasza miła pająkowa Wielkie skarby w dziupli chowa, Przyjdzie dzięcioł, zje pająka, Smutna dla nas to rozłąka. Wszyscy się śmiali, nawet Bolko, a pająkowa aż dygotała ze złości i pobiegła truchtem jak najdalej od złośliwca. Wkrótce pracowite duszki wróciły do swych obowiązków, a Ro biegał po gałązkach, machał szabelką, walczył z motylami, a jednocześnie rozmawiał i śpiewał. Bolko powiedział: – Słuchaj, Ro, powiedz mi, jak wygląda Duch Puszczy? – On nie ma postaci. Może wyglądać jak człowiek, albo jak dym. – W takim razie masz rację. On był u mnie i nakazał mi iść daleko w głąb puszczy. Czy są tam moczary? – Są. – Powiedz mi, Ro, może coś wiesz o królu zaklętym? O złotym wężu? Ja dużo wiem, ale gdy zaczynam mówić o sprawach tajemnych, zawiązuję mi się język i nie mogę nic powiedzieć. – Żartujesz chyba! – Nie wierzysz? Zaraz zobaczysz. Rycerzyk pomyślał i zaczął śpiewać. Orły czarne przyleciały, Liście dębu postrącały... Ale w tej chwili skrzywił się i zamilkł. Potem zabełkotał prędko: Bije skrzydłem kania bystra, Walczy z orłem o talizman... Zamilkł na dobre i wyciągnął język. Rzeczywiście! Jego cienki języczek był zawiązany na supełek. Biedny, dzielny rycerzyk Ro! Po dobrej chwili mógł już mówić. – Sam widzisz, nie wolno mi. Więcej powie ci Duch Puszczy, ale też nie wszystko, bo czarownik Grum jest mocniejszy – tu uderzył się dłonią w usta. – Nic więcej nie powiem. – Wiesz co? – Bolko wpadł na pomysł. – Nie musisz nic mówić. Ja będę pytał, a ty kiwaj głową: tak lub nie. – Dobrze, doskonale! – Czy talizman zdejmie czar z króla? Ro energicznie kiwnął głową na „tak”.– Czy mam szukać talizmanu w drodze na moczary? Ale Ro nie mógł poruszyć głową. Cały znieruchomiał, zdrętwiał i chwycił się za kark. Szyja mi zesztywniała – jęknął. – Co teraz będzie? Bolko stropił się bardzo.– Biedaku, już nie będziemy o tym rozmawiać. Och, co ja zrobiłem! Nawet kiwnąć głową ci nie wolno! Ale po chwili sztywność minęła i Ro stał się znowu ruchliwy i wesoły. – To nic – rzekł. Wtem spostrzegł siekierkę za pasem Bolka. – Jesteś wybrańcem – powiedział z powagą – las będzie cię szanował. Musisz już iść, bo to daleko, daleko... – Tak, pójde już. Pomogłeś mi, rycerzyku, bądź zdrów, polubiłem cię szczerze. Bolko wstał, ale gdy odchodził, dobiegł go jeszcze śpiew rycerzyka: Czarny diabeł wszystko wie Co to było, jak i gdzie... Ro zakrztusił się, zakaszlał i umilkł. Bolko odwrócił się, lecz już nie zobaczył rycerzyka, który skrył się w gęstym listowiu. Szedł Bolko, szedł i składał w myśli wszystko, co widział i słyszał. Duch Puszczy mnie wybrał – rozmyślał – więc muszę ufać, że mi dopomoże, bo tylu rzeczy nie rozumiem i nie będę wiedział w przyszłości, jak mam postąpić. Ach, i jeszcze ten diabeł, jakby mało mi było czarnoksiężnika. Ale trzeba będzie tego diabła jednak poszukać, nie na próżno Ro o nim gadał, choć musiał przy tym cierpieć, biedak. Bór stawał się coraz gęstszy, aż wszedł Bolko w mroczną knieję, w dziki ostęp. Nierzadko niedźwiedź ogromny drogę mu zagradzał lub wilk chyłkiem gonił z tyłu. Bolko machał siekierką dla obrony i dziwił się, że zwierz dziki zaraz mu ustępował. Ciął chaszcze cierniste przed sobą, a droga zaraz wolna i gładka przed nim się słała. Tak szedł dni czterdzieści. Sypiał na mchu, jadł jagody, piekł grzyby. Widział na każdym drzewie duszki i rycerzyki biegające po gałęziach, pozdrawiał je i uśmiechał się do nich, czasem coś zagadał, a one dziwiły się, że je widzi. Aż czterdziestego dnia w południe zobaczył, że niedaleko w zaroślach jakby się coś ruszyło. Chyba zwierz jaki – pomyślał – pewnie duży. Stanął, a z gęstwiny wyszło pokraczne jakieś stworzenie. Człowiek to był, stary, przygarbiony, cały czarny, włosy miał kudłate, a oczy zalęknione. – Ktoś ty? – zawołał zdumiony Bolko. Człek przestraszył się i wskoczył do wykrotu, po chwili jednak wylazł, kucnął pod krzakiem i powiedział: – Ja, paniczu, stary smolarz. Pół wieku tu siedzę, smołę z karczy wytapiam, alem nigdy ludzi tu nie widział. Smołę raz do roku odnoszę na skraj lasu. Dlatego jest taki czarny – pomyślał Bolko, a głośno rzekł: – A czemu to, staruszku, nie mieszkasz między ludźmi? Sam tu jak zwierz siedzisz. – Prawdę rzekłeś, aleć do ludzi nie wrócę. Wolę być zwierzem niż diabłem. Za młodu tak mnie przezwali, bo guzy mam na głowie, ale to nie rogi i diabłem nie jestem. Tu smolarz rozgarnął włosy i pokazał swoje guzy. – Wierzę, żeś nie diabeł, dobry staruszku – rzekł Bolko i naraz zrozumiał, że to właśnie o nim śpiewał dzielny rycerzyk Ro. A smolarz powiedział: – Bóg ci zapłać za dobre słowo, lżej mi będzie. Siekierkę masz piękną, niezwyczajną – dodał bez związku i uśmiechnął się, a twarz mu jakby rozjaśniała i nie była już taka czarna. – A wiecie co, staruszku – odezwał się Bolko – przypomniałem sobie, co mi powiadano, że widziałeś czarne orły i kanie. Mógłbyś mi opowiedzieć o tym zdarzeniu?– Czemu nie? – odparł smolarz. – Tylko pamięć nie dopisuje, może co i zapomniałem. Niedaleczko stąd jest polana. Na niej dąb onegdaj rósł. Patrzę razu jednego, jakaś panna pod dębem siedzi. Skąd ona tu, po co, sama w tej głuszy, nie wiem. Chciałem się jej spytać, a. tu słyszę – załopotało coś okropnie. A to dwa czarne orły spadły na dąb, w gałęziach zatrzepotały, a. liście jak deszcz się posypały. Potem orły odleciały. A wtem piorun z hukiem trzasnął w dąb, choć pogoda była na niebie. Patrzę – gdzie panna – nie ma! A z żaru i z dymu kania wyleciała, w mig dopadła orły i biła się z nimi, aż piórami sypnęło. I tak kotłując się – odlecieli precz i już nic nie widziałem. A dąb spłonął do cna. Miejsce po nim wypalone, czarne, nic tam nie rośnie, choćby trawka jakaś, a przecie już z pięć wiosen minęło. Tak to było – zamyślił się Bolko i rzekł: A talizmanu nie widziałeś u panny, albo potem gdzie w trawie? Czterdzieści dni szedłem, aby go znaleźć. – A co takiego jest ten talizman, panie młody? – Hm, ja też dobrze nie wiem, ale szukam go. – Niczego takiego nie widziałem, co nie wiadomo czym jest i jakie jest – tu smolarz znów się uśmiechnął. – W lesie zawsze wiadomo, co jakie jest. – Otóż to – powiedział Bolko – zwykle talizman to obrazek z blachy wycięty, ładnie oprawiony, co szczęście przynosi, ale ten... nie wiem. Siadł Bolko na korzeniu jakimś i tak mówił dalej: – Oto, smolarzu, jeśli nie wiesz, to ci powiem. Orły odebrały pannie talizman, a ona w kanię przemieniona została. Biła się dzielnie, aby go odebrać, ale nie zdołała. Orzeł w walce upuścił talizman, który spadł w las i gdzieś się zagubił, ale nikt nie wie gdzie. Ja mam go odnaleźć. – A na co ci on, panie młody? Po co było iść dni czterdzieści i po co tyle wrzawy o blaszkę ową? – Niezwyczajna to blaszka. Ma wielką moc czarodziejską. – A cóż z nią zrobisz, jeżeli i znajdziesz? – Nie wiem jeszcze. – I tego nie wiesz? – Ano nie wiem. Różnych rzeczy po kolei się dowiaduję i składam w myśli, aż wszystko złożę i tajemnicę odkryję. Nie pytajcie mnie więcej, staruszku. Ale prosić cię chcę jak o łaskę, abyś mi pokazał miejsce, gdzie pod dębem panna siedziała. – Czemu nie, pójdziemy. Poszli, a po niedługim czasie smolarz zatrzymał się.– Idź, paniczu, dalej sam. Za tymi jodełkami młodymi jest owa polana. Nie lubię tam chodzić. Toć to diabeł, czy zaś inny czarownik cisnął wtedy piorunem. Ja tu zostanę. Poszedł Bolko sam. Patrzy, środek polany wypalony do cna, czarny, popiołem osypany. Pośrodku zgorzeliska kamień duży leży, a na kamieniu siedzi sobie rycerzyk i ręką brodę podpiera, szabelka na ziemi leży. – Hej! – zawołał Bolko. – Witaj Rycerzu Spalonego Dębu. Jak sie nazywasz? – Coś podobnego! – wykrzyknął malec. – Człowiek tutaj? I w dodatku mnie widzi i wie kim jestem! Nazywam się Do, a ty? – Bolko. A czemu tak siedzisz smętnie. Możesz wszak znaleźć inne drzewo. Niby mogę, ale to nie będzie moje drzewo – odrzekł smutnie. – Spalony jest mój dom. Gdzie. się podzieję? Czy wiesz, co to znaczy nie mieć domu? Dlatego tu siedze i czekam, aż wyrośnie nowy dąb, który będzie dla mnie domem. Obiecał mi to Duch Puszczy. – Na razie nawet trawa nie rośnie na tym pogorzelisku. – Na razie, ale nastanie święto i dla mnie. O nic nie pytaj, to tajemnica. – Wiem, wiem – odparł Bolko. – Nie wolno wam mówić, ani nawet kiwać głową. Rozejrzał się dookoła, popatrzał na jodły, zarośla i krzaki okalające polanę, podumał, potem rzekł: – Rycerzyku Do, muszę cię prosić, abyś jednak zszedł z tego kamienia i poczekał na swój dąb w innym miejscu. –Zabawnie to powiedziałeś. Oczywiście, mogę zejść, ale nie na długo. Do zeskoczył z kamienia, podniósł szabelkę i wspiął się na gałązkę jałowca. Bolko odwalił kamień. Widać długo on tam leżał, bo pod nim w piasku i popiele roiło się od robaków, pająków, stonóg i innych żyjątek. Ale on nie przejmował się tym. Wziął kawałek ułamanej gałęzi i zaczął grzebać w tym rojowisku. Nagle ziemia się osunęła, a patyk zagłębił się. Wtedy Bolko wsunął ręke aż po łokieć w głąb ziemi i długo grzebał między korzeniami spalonego dębu. Wreszcie ją wyciągnął, a na jego dłoni, pośród piasku i popiołu pobłyskiwał jasno srebrny talizman! – Huraaa! – zakrzyknął Do, a za nim rycerzyki innych drzew rosnących dookoła. Okrzyk ten szedł lasem i wspaniała nowina obiegła szybko całą puszczę, a wszystko co żyje, radowało się. Bolko uszczęśliwiony usiadł na ziemi, a Do wspiął się mu na kolano i chciał objąć za szyję, ale przecież był za mały, więc chwycił Bolka za ucho i pocałował chłopca w policzek. – Słuchaj – szczebiotał wesoło rycerzyk – już mogę wszystko mówić, cokolwiek zechcę, bo wyzwoliłeś nas. Jeśli chcesz, opowiem ci całą historię. – Oczywiście, że chcę. – Było to tak: Duch Puszczy pokonał kiedyś okrutnego czarnoksiężnika Gruma, z którym walczy od wieków, i zabrał mu czarodziejski talizman. Potem podarował go ludziom. Grum przez zemstę rzucił na nas klątwę i z kolei pognębił Ducha Puszczy. Gdy królewna szła z talizmanem na moczary, Grum przysłał czarne orły, a królewnę zamienił w kanię i spalił dąb. Ale orły zgubiły talizman w czasie bitwy z kanią. Grum, który nie chciał już wojować z Duchem Puszczy, zostawił talizman, ale przywalił go kamieniem, a czar rzucony na nas miał trwać, póki ktoś z ludzi nie znajdzie talizmanu. Duch Puszczy przepowiedział mi to, tylko nie wiedziałem, co to jest „junak”. Myślałem, że to zwierzę jakieś i ciągle się dziwiłem. – Czemu junak? – zdziwił się z kolei Bolko. – Wiesz, Duch Puszczy nigdy nie mówi wprost, trzeba się domyślać, co oznaczają jego słowa. Powiedział tak: Pył i popiół szary kryje To, co teraz jest niczyje. Lecz gdy przyjdzie junak młody Znajdzie skarb ten utajony, Zgliszcza świeża darń pokryje I wyrośnie dąb zielony. Więc to ty jesteś tym junakiem! A jakżeś się domyślił, że pod kamieniem trzeba szukać? – Ot, pomyślałem sobie tak: głaz może leżeć wszędzie, tylko nie w miejscu, w którym wyrastało drzewo. Więc ktoś musiał go tu położyć już po spaleniu dębu. A kto, jeśli nie ma ludzi. Smolarz? Jest za słaby, by dźwignąć taki wielki ciężar. Więc czarownik. Ot i wszystko. Ale na mnie już czas, rycerzyku. Żegnajcie wszystkie duszki! Idę dalej. – Poczekaj! – zawołał Do. – Na moczarach panuje jeszcze Grum. Jak tamtędy przejdziesz? – Nie wiem, ale dam sobie radę. Pójdę za dnia, wyszukam przejście. – Za dnia? A nie wiesz tego, że trzeba tuż przed świtem zawiesić talizman na szyi rycerza? Musisz iść nocą. Mogę ci tylko powiedzieć, abyś odszukał rycerza Mu. – Gdzie. on jest? – Gdzieś w pobliżu bagien, dokładnie nie wiem. Będziesz szedł trzy dni. Och, oby ci się udało, junaku! – Dziękuję ci z serca, rycerzyku. Bolko ruszył spiesznie, ściskając w ręce swój skarb. Wędrował przez trzy dni. Ale trzeciego dnia już od rana zaczęły się dziać niedobre rzeczy: niebo się zachmurzyło, powiał zimny wiatr, a potem rozszalała się burza. Wicher wył w konarach drzew, deszcz zacinał, błyskawice latały po niebie, grzmoty dudniły w chmurach. Mokre gałęzie biły go po twarzy, rosochate krzaki czepiały się ubrania, długie łodygi i uschłe gałęzie plątały nogi. Wszystko zdawało się przeszkadzać mu w drodze, nie puszczać, zatrzymywać. Ale on szedł wytrwale i bez lęku. Wreszcie pod koniec trzeciego dnia bór zaczął rzednąć, drzewa stawały się karłowate jakieś, pokręcone, niby chore, a nawilgła ziemia uginała się pod nogami. Gdzieniegdzie między krzakami połyskiwały bajora rozlane po deszczu. Burza ucichła. Bolko przebrnął przez zarośla, minął samotnie rosnącą olchę i stanął na brzegu trzęsawiska. Moczary Ponuro tu było i strasznie. Szara, ciężka mgła i opary bagienne rozciągały się nad ziemią i zlewały z ołowianym niebem. Rzeczywiście – pomyślał Bolko – nic nie widać, nawet księżyca nie będzie. Co robić? Poczuł się naraz tak osamotniony i zagubiony w tym strasznym pustkowiu, że po raz pierwszy ogarnął go lęk. Stał bezradnie, nie mógł iść dalej i nie mógł wracać. Nagle, zupełnie niespodziewanie usłyszał za sobą kichnięcie. Prawdziwe kichnięcie! Odwrócił się gwałtownie i cóż ujrzał?! Oto na gałęzi olchowego drzewa siedział rycerzyk. Szabelka wisiała na sęku, a on pociągał czerwonym, spuchniętym noskiem. Oczy miał załzawione, minkę smutną. Bolko ucieszył się niezmiernie, że jest tu jednak jakaś żywa dusza, i wtedy dopiero przypomniał sobie o radach Do.– Witaj! – zawołał. – Czy to ty jesteś Mu, Rycerz Olchowego Drzewa? – Tak – odparł malec zachrypniętym głosem. – Przeziębiłem się okropnie na tym deszczu. Widzisz, jak mi leci z nosa? Boli mnie gardło i mam dreszcze – tu rycerzyk znowu kichnął siarczyście i wytarł nos czerwoną chusteczką. – Chyba mam gorączkę. Czekaj, biedaku, pomogę ci – Bolko oddarł kawałek koszuli i owinął nim rycerzyka. – Cieplej ci? – Tak, cieplej, ale będę musiał się położyć, nie ma rady. – Gdzie. ty możesz się położyć? – Jak to gdzie? W łóżku, w dziupli mego drzewa. – Więc czemu siedziałeś na gałęzi w czasie burzy? – Nie wiesz? – rycerzyk pokiwał głową. – Czekałem na ciebie. Jak się nazywasz? – Bolko. Ach, jaki byłem głupi, zdawało mi się, że sam sobie poradzę. A cóż bym zdziałał bez was, rycerzy leśnych?! – Nie możesz iść teraz przez moczary. To jeszcze nic, że padał deszcz i biły pioruny, ale bagno się burzy. – Co to znaczy? – Grum broni dostępu do zamku. Woda wypływa z głębi ziemi i błoto wzbiera, robi się prawdziwa topiel. – Więc co robić? – Poczekaj, niech zbiorę myśli. Och, głowa mi pęka – tu znowu kichnął. – Sekwoja – wymamrotał wycierając nos. – Sekwoja? Cóż to takiego? – Drzewo. – Co mówisz?! Nie ma drzewa o takiej nazwie, znam cały las. – Tak, ale Duch Puszczy przyniósł nasionko znad ciepłych mórz, zasadził i wyrosło olbrzymie drzewo, wiecznie zielone. A Duch Puszczy powiedział: Sekwoja, sekwoja, To tajna moc moja. Więc myślę, że coś w tym jest. – Nadal nie rozumiem. – Ja też bym nie wiedział, ale kiedyś Duch Puszczy dał mi kawałek kory brzozowej i powiedział: „Schowaj to dobrze i pilnuj, przyjdzie czas, że się przyda”. Tam jest coś napisane, ale ja nie umiem czytać, więc zwinąłem i wsadziłem pod łóżko. Dotąd tam leży. Tu biedny Mu zaniósł się kaszlem, a. łzy pociekły mu z oczu. Potem poskarżył się: – W piersiach mnie boli, wszystko przez tego piekielnika. Poczekaj. Wstał z trudem z gałęzi i wspiął się po konarach do dziupli. Po chwili wyniósł, dźwigając oburącz, zwitek białej kory. – Czytaj na głos. Bolko rozwinął rulonik i przeczytał: Na bezdrożach u rubieży, U bagiennych gdzieś pobrzeży, Na pustynnym uroczysku, Przy urwisku, Gdzie trójpienna sosna, Gdzie gorące źródło bije, Tam sekwoja żyje. A w jej cieniu kania czeka Na człowieka. A wśród bagien śmierć wciąż krąży, Czar rzucony dookoła, Nikt do zamku dojść nie zdoła, śmiałka otchłań zła pogrąży. Zetnij gałąź, mocno ściskaj, Ona tajną drogę wskaże do zamczyska. I cóż ty na to? – spytał Mu szeptem, bo był już całkiem zachrypnięty. – Poczekaj, teraz ja muszę zebrać myśli. Tak, tak, z tego widać, że muszę zdobyć gałąź sekwoi, inaczej zginę, a cuż. komu przyjdzie z mojej śmierci? Muszę żywy dotrzeć do zamku. Ale jak odnaleźć ową sekwoję? Wskazówek jest niby dużo, jednak... w którą stronę się udać, aby znaleźć uroczysko – nie wiadomo. To może być bardzo daleko. A kania... to chyba królewna? – Wiesz, Bolko, przyszło mi na myśl, że może Czarny Diabeł zna to miejsce, choć nie jestem tego pewien. Ale ty nie wiesz, kto to taki. – Wiem! – zakrzyknął Bolko. – Spotkałem go. Nic mi nie mówił o tym nadzwyczajnym drzewie, a ja nie pytałem, bo skąd mogłem wiedzieć, że trzeba pytać o sekwoję? Ale nie będę teraz szukać smolarza. Po pierwsze nie wiadomo, czy on wie, gdzie rośnie sekwoja, a po drugie to by była zbyt duża strata czasu. – Więc co zamierzasz robić? – Jeśli pozwolisz, przenocuję pod twoją olchą, a jutro znajdę sekwoję. – Jak tam trafisz? – Patrząc w niebo. – W niebo? – Tak, przecież ptaki nie siedzą bez przerwy w koronach drzew, lecz krążą nad nimi. W ten sposób znajdę kanię – patrząc w niebo. To prawda. – I gorące źródło. Bywają takie. Dlatego sekwoja może żyć z dala od ciepłych mórz, bo znalazło się tutaj gorące źródło. Może natrafię na strumień ciepłej wody? – Dobrze to wszystko obmyśliłeś, Bolko, nabieram nadziei. Bez słońca nie wyzdrowieję – pożalił się. – Idę się położyć. Zaprosiłbym i ciebie, ale chyba nie zmieścisz się w dziupli. – Idź, a ja przygotuję ci lekarstwo. – Jakie lekarstwo? – Zobaczysz. Mu kichnął i powlókł się do swej dziupli, a Bolko poszedł na poszukiwanie lekarstwa. Jałowe tu były krzewiny, z trudem znalazł ledwie kilka malin. Gdy wrócił, zapadała już noc. Wdrapał się na drzewo i zajrzał do dziupli. Biedny Mu leżał w hamaku uplecionym z gałązek, zagrzebany w suchych liściach, przykryty kawałkiem Bolkowej koszuli. Chłopak wsunął rękę i powiedział: – Otwórz buzię. Rycerzyk posłusznie spełnił polecenie, a Bolko wycisnął mu na język sok z malin. – Teraz śpij, ja też się ułożę. Zszedł z drzewa i zasnął pod olchą. Rankiem obudził się zziębnięty. Nadal dął wiatr i kłębiły się chmury. Bolko poskakał dla rozgrzewki, potem wlazł na drzewo i zajrzał do dziupli. Mu siedział przy maleńkim stoliku i gryzł bukowy orzeszek. – Czuję się lepiej – oświadczył. – Nabrałem nawet apetytu. A co ty będziesz jadł? Weź to ze sobą. – Mu wygrzebał z kątka garstkę orzeszków i podał Bolkowi, co – prawde mówiąc – było dla niego na jeden ząb. Dzięki ci, rycerzyku, za dobre serce. Cieszę się, że jesteś zdrowszy. Ruszam w drogę. – Będę ciągle myślał o tobie – rzekł Mu. – Może ci to coś pomoże? To mówiąc, wyszedł z dziupli, spojrzał w dal i chwycił się za głowę. – Ach, Bolko, patrz, bagno się tak burzy, aż kipi, wkrótce woda podmyje korzenie i moja olcha upadnie. Co ja biedny wtedy pocznę? Umrę – załkał rycerzyk. – Nie zginiesz – powiedział twardo Bolko. – Jeszcze tej nocy będę w zamku. Nie trać wiary i połóż się z powrotem, abyś przypadkiem nie umarł z przeziębienia. No, głowa do góry! Do widzenia, dzielny Rycerzu Olchowego Drzewa. – Do widzenia! – szepnął Mu i uśmiechnął się przez łzy. Bolko zeskoczył z drzewa i odszedł szybkim krokiem. Nie był już tak bezradny jak dnia poprzedniego, gdy. teraz wiedział, co ma robić. Spoglądał w niebo, ale bure chmury niemal dotykały ziemi. Szedł brzegiem trzęsawiska. Rzeczywiście, woda bulgocząc wydobywała się na powierzchnie i zatapiała kępy traw i porostów bagiennych, powoli dosięgała nadbrzeżnych zarośli. Muszę się spieszyć – pomyślał Bolko – oby sił starczyło. Zaczął biec, ale wkrótce bagno zagrodziło mu drogę. Brnął w wodzie i błocie, przedzierał się przez szuwary i chaszcze, kolczaste gałęzie raniły mu nogi. Tak mijały godziny. Niebo z szarego zaczęło się stawać sine, dzień powoli się kończył. Bolko nie rozpaczał, ale z zaciśniętymi ustami wciąż szedł naprzód. Tak jak zapowiadał Duch Puszczy, nie słychać tu było ani zwierząt, ani głosu ptaków, tylko wycie wiatru w szuwarach i bulgotanie wody w bagnie. Zapadał już zmierzch. Nagle przez zwały chmur przedarły się ostatnie promienie słońca, oświetliły wierzchołki drzew i skrawek nieba nad nimi. I tam właśnie, w tej jaśniejącej szczelinie między chmurami Bolko ujrzał ptaka. – To kania – szepnął. – Nareszcie! A ptak krążył, wzbijał się wysoko, to znów obniżał lot i znów krążył, a potem wolno opadł i skrył się za wierzchołkami drzew. Teraz nogi same niosły Bolka. Nie czuł zmęczenia ani głodu, tylko zapatrzony w miejsce, gdzie zapadł ptak, biegł bez tchu. W pewnej chwili potknął się, upadł i nie mógł wstać, tak był wyczerpany. Gdy wreszcie dźwignął się na kolana, zobaczył ze zdumieniem, że jest na jakimś rozległym pustkowiu. Twarda, jałowa ziemia usiana była kamieniami, gdzieniegdzie sterczały głazy, a między nimi samotne kopczyki ziemi. To mogiły – przemkneło mu przez myśl. – To uroczysko! – zawołał głośno. Wstał śpiesznie i wtedy zobaczył wszystko: trójpienną sosnę rosnącą na stoku urwiska, źródło ciepłej wody wytryskające ze zbocza, a dalej, na wzgórzu, olbrzymie drzewo. Jego czerwony pień odbijał się na tle szarej ziemi, a zielona korona sięgała chmur. – Więc taka jest sekwoja – szepnął Bolko i zbliżył się. Wtedy spośród gałęzi wyleciała kania, krążyła czas jakiś nad jego głową i poleciała w dal. Bolko wyjął zza paska siekierkę i ściął najniżej rosnącą gałąź sekwoi. Potem ruszył na moczary. I znów, jak dnia poprzedniego, stanął nad bagniskiem okrytym mgłą. Noc już zapadła i jedynie czerwona tarcza księżyca rozjaśniała nieco mrok, rzucając ponury blask na bezkresne moczary. Bolko odważnie wkroczył w bagnistą topiel. Ale po kilku krokach nogi ugrzęzły mu w błocie i musiał stanąć. Wtedy zobaczył, że coś przesłania mu księżyc. Cóż to takiego? Jakaś ogromna postać zaczęła wyłaniać się przed nim z bagna. Strach ścisnął Bolka za gardło. To Zły Duch Bagienny – pomyślał ze zgrozą – albo sam czarownik Grum. Błoto tak oblepiało ową tajemniczą postać, że nie było widać nawet jej twarzy, tylko ręce. A ręce te, och, wyciągnęły się w stronę Bolka. Rozczapierzone, zakrzywione palce chwyciły gałąź sekwoi, próbując wyrwać ją chłopcu. Bolko, choć zdrętwiały z przerażenia, w czas przypomniał sobie nakaz Ducha Puszczy. Z całych sił ścisnął gałąź w dłoniach i tak mocowali się czas jakiś. Aż nagle zjawa zniknęła, a Bolko uczuł, że stoi na suchej kępie mchu bagiennego. Księżyc rozsrebrzył się i w jego świetle chłopiec zobaczył przed sobą wąską groblę wśród bagna. A daleko, daleko, w nikłej poświacie rysowała się widmowa wieża Bagiennego Zamku. I poszedł Bolko przed siebie, a nie musiał szukać dróg. Gałąź go prowadziła, a nogi niosły po suchym szlaku aż do wrót zamkowych. Księżyc już zbladł, gdy stanął pod murami. A wtedy żelazne wrota otworzyły się z trzaskiem i łoskotem. Bolkowi zdawało się, że śni i że to we śnie wchodzi po granitowych schodach do ogromnej sali zamkowej, że to, co tam ujrzał, to też sen jakiś niezwykły! Oto rycerz cały zakuty w zbroję walczy z olbrzymem, który czarną, kudłatą głową sięga powały. Rycerz przy nim mały się wydał, ale miecz jego krwawo lśniący w świetle pochodni odbija ciosy olbrzyma i naciera nań z furią. Walczący biegają po sali, wspinają się na kręte schody, na krużganki: ciągle krzyżując miecze przeskakują przez poręcze, i znów są w sali, i znów się ścierają, wzbijając pył z podłogi. Brzęczy stal, chrzęści zbroja. Bolko patrzy jak urzeczony. Nie pamięta, po co tu przybył, jak się tu znalazł. Nagle rozległ się szum skrzydeł. To przez otwarte podwoje wleciała kania i głośno zakwiliła. Bolko oprzytomniał... to nie sen! Sięgnął po talizman i jednym ruchem zarzucił łańcuszek na szyję rycerza. Walczący jeszcze raz przyskoczyli do siebie. Wtem pochodnie zgasły i nastał świt, a wtedy Wielkolud wypuścił z ręki miecz. Rycerz ciął straszliwie i zabił Czarnoluda. Potem zdjął hełm, puklerz i rękawice. Spojrzał dookoła nieprzytomnie, jakby nie rozumiał, co się stało i dlaczego nie zamienił się w węża. Patrzał na Bolka jak na ducha, jakby nie wierzył, że może to być prawdziwy człowiek. Nagle zadźwięczały lekkie kroki na kamiennej posadzce. To królewna biegła przez salę, wołając: – Bracie mój! Jesteśmy uratowani!!! Teraz dopiero Wit pojął wszystko, a potem długo witał się z siostrą. I nie wrócił już w skórę węża, a pióra ptasie wiatr rozrzucił po moczarach. Wit z wyciągniętymi rękami podszedł do Bolka. Ale cóż to za pomruki w oddali, niby toczący się grzmot? Wszyscy troje zaczęli z niepokojem nasłuchiwać. Po chwili dobiegł ich uszu narastający szum i świst. To wicher z wyciem obił się o ściany zamczyska i zawirował dookoła murów. Zatrzasnęły się podwoje, posypały z brzękiem szyby, a przez wybite okno wleciał z wiatrem i dymem straszny czarnoksiężnik Grum. Okrył czarnym płaszczem swego martwego syna i zakrzyknął: – Odebraliście mi władzę i zabiliście mego syna, ale zamek wciąż jest mój! Nie wyjdziecie stąd nigdy, umrzecie na dnie otchłani! – zaśmiał się straszliwie i wyleciał, unosząc ze sobą ciało Czarnoluda. A gdy był pod chmurami, zarzucił swój płaszcz na wieżę zamkową. Zadrżały mury, wieża runęła z łoskotem, a cały zamek zaczął pogrążać się w bagnie. Bolko pierwszy oprzytomniał i głośno zawołał: Uciekajmy! Ruszył do drzwi, ale nie mógł ich otworzyć. Chwycił więc królewne na ręce i wyskoczył z nią przez okno. Wit pośpieszył za nimi. Byliby niechybnie utonęli w topieli, ale mieli przecież zbawczą, cudowną gałąź sekwoi. Wprawdzie zapadli po kolana w grzęzawisku, lecz wkrótce poczuli pod stopami twardszy grunt i wydostali na ścieżkę. Bolko odwrócił się i wydał okrzyk. Wszyscy spojrzeli wstecz: w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą widzieli potężny zamek, stało szerokie rozlewisko, w którym odbijało się niebieskie, pogodne niebo. A na nieboskłonie, na tle tego błękitu widniała ciemna plama, która stopniowo stawała się coraz mniejsza i mniejsza, aż zniknęła zupełnie. To pokonany czarnoksiężnik Grum odleciał stąd na zawsze. Powrót Wit zwrócił się do Bolka i zasypał go pytaniami: Powiedz, chłopcze młody, kim jesteś i jak zdołałeś nas uratować? W jaki sposób zdobyłeś talizman? Co się dzieje w kraju, czy żyją jeszcze nasi rodzice? – Nazywam się Bolko. Opowiem o wszystkim, ale nie tutaj, wszak stoimy, panie, wśród bagna, po kostki w błocie. Musimy się stąd wydostać. – Masz słuszność, Bolko, prowadź! Poszli: przodem Bolko ze swą gałęzią, w środku Halszka, na końcu Wit, który pilnie strzegł siostry, aby nie upadła, bo ścieżki były wąskie. Bagno już się nie burzyło, słońce pięknie świeciło, a oni byli szczęśliwi, ach, jak szczęśliwi. Suchą nogą przebrnęli przez moczary i jeszcze przed zmierzchem stanęli na twardej ziemi. Bolko już z daleka wypatrywał, co się dzieje na skraju lasu, czy roztopy nie zniszczyły drzew. Ale przecież chodziło mu przede wszystkim o olchę. Dojrzał ją, stała wyprostowana, nienaruszona. Pobiegł więc szybko, ale nie zobaczył rycerzyka. Wdrapał się po gałęziach i zajrzał do dziupli. Była pusta, tylko pająk tkał spokojnie pajęczynę u jej wejścia. Zmartwiony Bolko zszedł na ziemię. Co się stało? – spytał Wit. – Nie ma rycerzyka Mu, czyżby umarł? – Jakże to, Bolko, jakiegoś rycerza w dziupli szukasz? – Wit był zdumiony. – Tak, ale muszę opowiedzieć wszystko od początku. Siadajmy, królewno, królu, tu jest sucho, odpoczniemy trochę, a potem zatroszczę się o zdobycie czegoś do jedzenia. – Najpierw opowiadaj! – zakrzyknął Wit. Usiedli pod olchą, a Bolko długo prawił o wszystkich wydarzeniach i swoich przygodach, ale nie wychwalał siebie, przeciwnie, mówił, że pokonanie Gruma to zasługa Ducha Puszczy, że bez pomocy rycerzy leśnych nic by nie znaczyły jego dobre chęci. Gdy skończył, Wit rzekł dotykając talizmanu: – Grum powiedział kiedyś, że uratować mnie może tylko ten cudowny talizman, ale że jest on schowany głęboko w lesie i nikt nigdy go nie znajdzie. Jednak szukałem po całych dniach tego talizmanu, pełzając jako wąż i wtedy to, zdaje się, spotkałem ciebie, Bolko. Chyba się zdziwiłeś i przestraszyłeś? – Tak, królu, przestraszyłem się, przecież nic a nic nie wiedziałem o tych strasznych rzeczach, które się wydarzyły, a i teraz jeszcze nie wszystko rozumiem... Nagle Bolko zerwał się na równe nogi, zauważył bowiem, że coś drgnęło w zaroślach. Podbiegł i poznał smolarza, który siedział pod krzakiem zupełnie tak jak przy pierwszym spotkaniu. Uradowany chłopak uścisnął jego czarne ręce, a smolarz wstał i uśmiechnął się. Teraz już wiem – rzekł – po co był ci potrzebny ów talizman. Przywiodłeś króla z bagien, a i pannę, tę samą, co pod dębem siedziała, widzę. Grum odleciał, nastanie znów czas szczęśliwości. Jesteście zapewne strudzeni, odpocznijcie w mej chacie. – Z radością – odparł król. Poszli lasem. Bolko zdziwiony patrzał po drzewach, wreszcie spytał smolarza: – Czy nie wiesz, dobry staruszku, dlaczego nie ma na drzewach rycerzyków i duszków? A co się stało z biednym chorym Mu? – Są, mój paniczu, są, ale ich nie widzisz, ani nie słyszysz, choć skaczą radośnie i śpiewają. Czas czarów minął dla ciebie. Wszak lepiej, abyś był teraz zwykłym człowiekiem jako inni, nieprawdaż? A rycerz Mu zdrowy biega po swej olsze. – A dąb dla rycerzyka Do wyrośnie? – Byleby korzeń był, to wszystko może odrosnąć. I dąb odrośnie, a rycerzyk szcześliwy będzie. – Więc ty ich widzisz? Staruszek uśmiechnął się tylko i nie rzekł nic. Ale oto już i chatka smolarza. Znalazła się skromna wieczerza, a po posiłku długo w noc rozmawiali. Wit opowiadał o swoich przeżyciach, a Halszka o swoich. Mówiła, jak wędrowała wiele, wiele dni przez ciemny bór, jak okropnie się przeraziła, gdy czarne orły odebrały jej talizman i uderzył piorun. Nawet nie spostrzegła, jak została ptakiem, tylko wiedziała, że musi odzyskać talizman. Dlatego walczyła z orłami, ale na próżno. Potem, jako kania, pędziła smutne życie na pustkowiu, czekając na wybawienie. Wiedziała, że czar minie tylko wtedy, gdy Czarnolud zostanie pokonany. I to się stało! – zawołała, ściskając wszystkich po kolei. Na koniec odezwał się Wit: – Będę panował, jak potrafię najlepiej. Ale ty, Bolko, jesteś większym bohaterem ode mnie i dowiodłeś, żeś mądry i skromny. Jeśli kiedy pobłądzę w rządzeniu, powiesz mi o tym. Chciałbym, abyś zamieszkał razem z nami. – Wybacz, królu, nie mogę – rzekł Bolko. – Obiecałem rodzicom, że wrócę do nich. Wiem, że dzień i noc czekają na mnie. Tam mój dom, tam jest moje miejsce. – Sprawiedliwie rzekłeś, mój paniczu miły – odezwał się smolarz. – Niech będzie, jak chcesz – powiedział Wit. – Więc odwiedzę cię w twym domu. – Cieszę się, panie. Potem Bolko zaczął prosić smolarza, aby poszedł z nimi. Pragnął zaopiekować się staruszkiem i obronić go przed ludźmi, którzy go skrzywdzili przed laty. – Dzięki ci, panie młody, ale ja tu zostanę – rzekł smolarz. – Tylko pójdę z wami przez puszczę, wskażę krótszą drogę. Przenocowali w chacie smolarza, a rankiem wyruszyli. Czwartego dnia, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, las zaczął rzednąć i ukazały się pola. Jakże to! – wykrzyknął Bolko. – W tę stronę szedłem dni czterdzieści, a wróciłem w cztery? – Widać drogi twoje się wyprostowały, mój miły paniczu – rzekł z uśmiechem smolarz. – Spójrz, królu, na swój kraj. Stanęli na skraju lasu i patrzyli jak urzeczeni na pola, łąki i dymiące w oddali kominy chat. Idziemy! – zawołał Wit. –Ale gdzie się podział smolarz? Bolko nawoływał go, szukał wokoło, lecz nadaremnie. – Poczekajmy, może jednak przyjdzie – powiedziała Halszka. – Wszak się nie pożegnał. A ja też chciałam go przekonać, by poszedł z nami. – Nie, pani – rzekł Bolko. – Myślę, że on nie chce, aby go odnaleziono. Woli czuwać w ukryciu. Powędrowali więc sami polną ścieżką, a gdy dotarli do rozstajnych dróg, pożegnali się. Halszka i Wit uścisneli serdecznie Bolka i poszli jedną drogą, a chłopak drugą. Była już noc, gdy Bolko przybył do rodzinnej wsi. Z wielkim wzruszeniem zbliżał się do swego domu. Ale nie musiał pukać, drzwi były otwarte na oścież, bo dom czekał na niego. A w izbie czuwała matka. Bolko wszedł i oto wielkie szczęście zapanowało w ubogiej kmiecej chatce, bo powrócił syn z dawna oczekiwany. Zakończenie Król Wit odbudował pałac, z którego wygnał niedźwiedzie, kruki i nietoperze. Stary park odżył pod ręką troskliwego ogrodnika, a w królewskich ogrodach znów, jak niegdyś, zakwitły najpiękniejsze kwiaty. Wszystko wkoło odżyło i powróciła radość w serca ludzkie w całym kraju. Król Wit rządził mądrze i sprawiedliwie, ale nie zapomniał, komu zawdzięcza ocalenie. I tak jak zapowiedział, wybrał się kiedyś do małej, dalekiej wioseczki. Towarzyszyła mu Halszka i świta królewska. Włościanie nie wiedzieli, że Bolko, skromny chłopak, miał tak wielkie zasługi i prędzej spodziewaliby się uderzenia pioruna, niż odwiedzin królewskich. Bolko bowiem nie chwalił się przed sąsiadami, jedynie swym rodzicom opowiedział całą historię o zaklętym królewiczu i wyprawie na moczary. Toteż gdy orszak królewski zajechał do wioski, było to dla jej mieszkańców nadzwyczajnym, niespodziewanym wydarzeniem, a i wielkim zaszczytem. Witali orszak z uniesieniem, ale zdziwili się wielce, gdy król skierował się do najmniejszej zagrody na skraju wsi i gościł tam dzień cały. Wieczorem poczciwi włościanie zdumieli się jeszcze bardziej, gdy zobaczyli, jak jeden z dworzan prowadzi z szacunkiem rodziców Bolka i usadza ich w karecie obok króla, a Halszka, śliczna królewna, bierze za rękę Bolka, jak młodzi uśmiechają się do siebie, razem wsiadają do powozu i odjeżdżają z całym orszakiem w kierunku stolicy.