Józef Stompor narkomanka Jeden z nich podchodzi bliżej i mówi: „Madame, i za marki może pani otrzymać narkotyki". Zatrzymałam się na moment. Czuję, jak z wrażenia uginają mi się nogi. Po chwili powiadam, że jestem goła jak ostrzyżona owca. Mam parę marek na powrót do Wiednia i nic więcej. A tamten drugi tylko się uśmiecha i mówi; ,,A ten mercedes na parkingu przed barem to co? Nie chcesz, owieczko, kupić heroiny, to spływaj i nie tłumacz się. A swoją drogą wyglądasz, jakbyś była z naszej branży." Wyskakuję na parking. Urok Monte Carlo pryska nagle jak mydlana bańka. Józef Stom por narkomanka powieść Opracowanie graficzne Stefan Ignar Redaktor Jolanta Łodykowska-Sufirrsa Redaktor techniczny Joanna Zaleska Korektor Krystyna Sobieroj ISBN 83-205-3167-5 Copyright by Józef Stompor Warszawa 1980 Wyd. I. Nakł. 40 000+330 egz. Pap. druk. sat. kl. IV, 70 g. 92X114. Oddano do składania 23 VII! 1979 r. Podpisano do druku 15 iii 1980 r. Druk ukończono w maju 1980 r. Ark. wyd. 19,5; ark. druk. 31. Olsztyńskie Zakłady Graficzne, Olsztyn, ul. Towarowa 2. Zam. nr 1683 O-128/63 Cena zł 40.- Qosi i Adamowi Jak ten czas płynie wolno! A ja czekam dalej. Oczekuję jej powrotu. Czy i tym razem powróci z Wiednia? Przyjedzie do hotelu po ciemnozielonego mercedesa, żeby później odjechać? Ciekawe, że profesor Karasik przedłuża mój pobyt w Łomży... Czyżby domyślił się, jak bardzo mi zależy na powrocie Moniki Sordo? I pomyśleć, że jeszcze w końcu lipca byłem „człowiekiem wolnym". A teraz? Teraz czekam w rodzinnym mieście, tracę głowę, popadam w obłęd! Tak, tak. Skomplikowałem sobie życie. Siostra Stenia kpi, wyzywa ją od narkomanek. Ale czy Monika jest narkomanką? Muszę jeszcze raz przeczytać jej reporterski notatnik. Przestudiuję dokładnie. Kiedy wrócę do Warszawy, natrę Steni uszu. Niech pilnuje pacjentów i zajmuje się swoim domem. Siostrom w szpitalu też powiem, żeby przestały plotkować. A może w tym, co mówią, jest trochę prawdy? Może ja jestem zaślepiony? Nie wiem. Nie potrafię na to odpowiedzieć. Może jednak lepiej będzie, jeśli opowiem wszystko od początku. Nazywam się Robert Cwaliniak. Pochodzę z Łomży. Mieszkam w Warszawie. Zamieszkałem tu po skończeniu studiów. Pracuję w szpitalu, pogotowiu oraz w poradni odwykowej. Leczę ludzi przeważnie dotkniętych skutkami pijaństwa, lekomanii i... Reszty można będzie się dowiedzieć z tych kartek. Mogę przysiąc, że będę opowiadał szczerze. Zacznę od tego poranka, kiedy mi się przyśniła młoda, piękna kobieta. Byłem nad brzegiem rzeki. Spojrzałem na taflę wody. Do tamtego brzegu płynęła kobieta. W pewnej chwili zawróciła. Kiedy już była w pobliżu przystani kajakowej, krzyknęła: „Ratunku! Topię się!". Rozebrałem się i skoczyłem do rzeki. Kobieta zanurzyła się w wodzie i znów wypłynęła. Zacząłem nurkować, wynurzyłem się... I wreszcie jest! Chwyciłem ją za włosy, odwróciłem na wznak... Brzeg był bardzo blisko. Poczułem pod nogami grunt. Wyszliśmy na murawę. Zaczęła wymiotować. Później ubrała się w dżinsy, granatową bluzę. Czarne, długie włosy, związała czerwoną aksamitką. Popatrzyła na mnie z szacunkiem i powiedziała: „Dziękuję panu!". Rozejrzałem się. Byliśmy nad brzegiem Narwi w Łomży. Zaproponowałem., że ją odwiozę do domu. Zgodziła się. W pobliżu stał mój samochód. Wsiedliśmy i ruszyłem ostro. Jechaliśmy do łomżyńskiej Starówki. I nagle obok hali targowej... Stop! Nacisnąłem hamulec. Zapiszczały na asfalcie opony. Za moim wozem zatrzymała się ciężarówka. Spojrzałem na jezdnię. Przy trotuarze stał rozbity granatowy opel. Obok samochodu leżał mężczyz- na w kałuży krwi. Kobieta zasłoniła ręką oczy. Szofer ciężarówki nacisnął klakson. Wyłączyłem stacyjkę i wyszedłem. Chciałem rannemu udzielić pomocy. Zauważyłem, że znajdujemy się na ulicy Świerczewskiego przy Technikum Przemysłu Drzewnego w Łomży. Z pobliskiego szpitala wyjechała karetka. Po chwili zatrzymała się przy rannym. Tymczasem dzwonek dzwonił dalej, oderwałem od poduszki głowę. Potem spojrzałem w okno. Aha, to był sen! Niebo było pochmurne. Chmury płynęły nisko. Ocierały się o dachy warszawskich wieżowców i bloków mieszkalnych. Budzik wciąż dzwonił. Sięgnąłem do szafki nocnej i nacisnąłem wyłącznik. W pokoju zapanowała cisza. Przez półotwarte okno wdzierało się chłodne powietrze. Podciągnąłem kołdrę i zasnąłem. Spałem twardo. Po pewnym czasie zbudził mnie podmuch wiatru. Spojrzałem na zegar. Budzik wskazywał kwadrans po ósmej. Wyskoczyłem z łóżka, wykonałem kilka przysiadów i zamknąłem okno. Później przystąpiłem do porannej toalety. Niech diabli porwą! Kwadrans po ósmej... Trzeba zaprzestać wylegiwania się w łóżku. Dotąd nie spóźniałem się do szpitala, a teraz... Teraz ordynator może mnie wezwać na rozmowę i... Tak, tak. Rozmowa z docentem Karasikiem, to żadna przyjemność. Wiedzą o tym asystenci oddziału chirurgii urazowej. Szymkiewicz już oberwał. Oberwali zdrowo... Jurczyk, Zmyśliński, Pieliczek i Zgliwiecki. I pielęgniarkom się dostaje... Ha, trudn®! Na ©ddziale chirurgiczno-urazowym musi panować porządek i dyscyplina! W kwadrans potem, po śniadaniu, pośpiesznie zamknąłem mieszkanie. Z trzeciego piętra zbiegłem po schodach na podwórko do kompleksu garaży. Otworzyłem boks i wyprowadziłem samochód. Przed garażem rozgrzałem silnik i wyjechałem na ulicę. Wolno przepychałem się obok ciężarówek i osobowych wozów. Powoli jechałem do Śródmieścia. Nagie -przypomniałem sobie, że w szpitalu operuję o dziesiątej. Wczoraj rozmawiałem z docentem i uzgodniliśmy, że po drodze wstąpię do poradni, ponadto powiedział mi, że zabieg będzie filmowany. Przyjechała reporterka zza granicy... „Tylko, niech pan uważa, żeby pana nie poderwała i nie skaperowała do Wiednia. Bardzo się panem interesuje. A jest to dziewczyna nieprzeciętnej urody. W departamencie lecznictwa szaleją za nią". Docent opisał ją w rozmowie ze mną tak dokładnie, że dziennikarka wydawała mi się kimś, kogo znałem od kilku lat. Ot, po prostu za godzinę spotkam się ze znajomą w pokoju lekarskim w towarzystwie kolegów. Porozmawiamy i pójdę z nią na obchód. Zreferuję jej przypadek stawu rzekomego podudzia, który mam operować. Później zaproszę do sali operacyjnej. Wydam polecenie, żeby założyła maskę chirurgiczną, biały kitel i niech sobie robi zdjęcia... Niech pisze, opisuje, co zechce! Dalej przepychałem się obok ciężarówek i sa- 10 mochodów osobowych. Później skręciłem w lewo. Zbliżałem się do poradni. Poradnia odwykowa znajduje się przy ulicy Śliwkowej. Trzypiętrowy blok mieszkalny zaznacza się wyraźnie świeżą elewacją. Sąsiaduje ze starymi kamienicami. Wzdłuż bloku rosną lipy i topole. A przy wejściu do poradni stoi płacząca wierzba. Gałęziami osłania przed słońcem niewielki parking. Na parkingu zatrzymałem wóz. Kiedy ruszyłem do poradni, dał się słyszeć odgłos grzmotu. Od Pragi nadciągała burza. Otworzyłem drzwi i zatrzymałem się w progu. W poczekalni nie było żywego ducha. Odwróciłem głowę. W pokoju zabiegowym pielęgniarka segregowała karty chorobowe. — Dzień dobry! — powiedziałem. — O, pan doktor! Dzień dobry! — Wdepnąłem tylko na chwilę. — Wiem, wiem. Operuje pan, doktorze. — Owszem. Operuję staw rzekomy. Spojrzała na mnie badawczo. — Czy pan się źle czuje? — zapytała. — Tak, siostro. Czuję się cholernie. — Rozumiem. Nadciąga burza. — No właśnie. Nie znoszę burzy. — Napije się pan kawy? — Z przyjemnością. —¦ Kawa przed operacją to lekarstwo. Przytaknąłem. A tymczasem Stenia podeszła do kuchenki i zapaliła gaz. Później postawiła nad palnikiem czajnik z wodą. Była kobietą niską, II o lekko skośnych oczach, okrągłej twarzy. Mimo pięćdziesięciu lat i przebytej operacji pęcherzyka żółciowego poruszała się po pokoju niczym kelnerka. Podsunęła mi tekę i podpisałem listę obecności. Jeszcze chwilę stałem w pokoju zabiegowym, a potem poszedłem do gabinetu. Spojrzałem w okno. Teraz chmury płynęły jeszcze niżej. Wkrótce zaczął padać deszcz. Nad Mokotowem zapadł mrok,. a niebo rozdzierały błyskawice. Grzmot przypominał mi wojenne bombardowanie. Jezdnia ulicy Śliwkowej zamieniła się w rwący, górski potok. W szyby okien biły kuleczki gradu. Stukały jak serie powstańczych automatów. W dziesięć minut później Stenia zaprosiła mnie do pokoju zabiegowego na kawę. Piliśmy łyczek po łyczku, siedząc przy stoliku i prowadząc rozmowę na temat pacjentów. W pewnej chwili siostra zapytała: — Czy to prawda, że pan opuszcza poradnię? — Skąd te wieści, pani Steniu? — Dowiedziałam się przypadkowo. Zresztą, co tu dużo ukrywać. Już pan jest specjalistą drugiego stopnia... Pewnie otrzyma pan oddział? — Prawdopodobnie. A siostra chciałaby, żebym sobie poszedł precz? — Broń Boże! — Jeśli zostanę w Warszawie, nie zerwę z poradnią. Będę dalej leczył alkoholików. Tylko muszę ograniczyć godziny. Alkohologia to moja pasja, siostro. W pobliżu uderzył piorun. — O, Boże! — zawołała Stenia i przeżegnała 12 się. — Tak szybko nadciągnęła burza. — Kawa panu stygnie, doktorze. Uśmiechnąłem się. Popijałem nadal wolno kawę. Od czasu do czasu spoglądałem w okno. Burza przesuwała się na Ochotę. Nagle przypomniałem sobie poranny sen. — Wspominała pani kiedyś —•¦ przerwałem krótkie milczenie — że potrafi odgadywać sny? — Śniło się coś, doktorze? — Tak. Miałem makabryczny sen. — Co takiego? Co się przyśniło? — Przyśniła mi się kobieta-topielec, potem ranny mężczyzna w kałuży krwi na jezdni, obok rozbitego wozu... A wszystko to działo się w Łomży. — Panu wciąż się śni Łomża... To dobry sen, doktorze. Ktoś z krewnych odwiedzi pana. Albo nawiąże pan z kim serdeczną znajomość. Na pewno będzie to kobieta. Pokręciłem z dezaprobatą głową i wypiłem ostatni łyczek kawy. Teraz burza przewalała się szybko. Wróciłem do gabinetu i otworzyłem okno. Pobliski skwerek był zasłany dywanem kuleczek topniejącego gradu. Od Ochoty i Woli płynął odgłos grzmotu. Zza chmur wystrzeliły promienie słońca. Nagle zadzwonił telefon. Sięgnąłem po słuchawkę. Przez otwarte okno było słychać oddalającą się burzę. Ale spokojny głos redaktora tygodnika medycznego łatwo poznać nawet w odgłosie grzmotu. — Czołem, stary! — powitał mnie, wytężając głos. — Czy słyszysz dobrze? ia — Jak się masz! Słyszą! — Słuchaj, mam dla ciebie propozycję,., Ty zdaje mi się lubisz podróżować? — Lubię, —¦ To może zechciałbyś towarzyszyć reporterce w jej podróżach po Polsce? — Któż to taki? —- Dziennikarka z Wiednia. Interesuje się problemem pijaństwa, narkomanii i w ogóle medycyną. — Wiem, wiem... Mówił mi o niej docent. Porozmawiaj z nim. — Docent już wyraził zgodą na twoje wyjazdy. Nasz tygodnik pokryje koszty podróży. Jeśli miałbym ci coś doradzić, to rób i ty notatki... Chętnie opublikujemy w naszym magazynie. No więc, jaką otrzymam odpowiedź? — Przyjmuję propozycję. —¦ Świetnie. Dziękuję. Szczegóły omówimy później. Przyjadę do szpitala na twój zabieg. Do zobaczenia! — Czołem, czołem! Co za propozycja! Nareszcie wyrwę się z tego „młyna" chirurgii urazowej. Okazja do odpoczynku. Docent obiecuje wypuścić mnie na urlop dopiero zimą. Nagłe usłyszałem trzask drzwi wejściowych. Czas wyjeżdżać do szpitala — pomyślałem. Spojrzałem na zegarek. Był kwadrans przed dziewiątą. Odłożyłem słuchawkę. Wtem w drzwiach stanął hal czak. Był blady, chudy, o zapadniętych po-h. Ubrany w drelichowe ubranie, trzymał ¦¦In jakiś przedmiot zawinięty w papier. 14 — Proszą siadać, panie Michalczak — powiedziałem. — Czasu mam niewiele... Przychodzi pan po poradę? Co dolega? — Nic. — Pan drży na całym ciele. — Nieprawda, doktorze! — Niechże pan siada. — Ja postoję. Co za wzrok! Delirium tremens? Stan przedde-liryjny? Trzeba się mieć na baczności. Stary może się rzucić... Co on trzyma pod pachą? Stenia powinna się zamknąć w pokoju i zadzwonić po pogotowie. Michalczak może zdemolować poradnię. W stanie deliryjnym i starzec zamienia się w Herkulesa. Pfu! Ale od niego zajeżdża! Czym się uchlał? Wódą? Winem? A może denaturatem? Spojrzałem na niego łagodnie. — Proszę siadać — powiedziałem wskazując fotelik. — Postoję. Ja w innej sprawie. Nie przyszedłem na wizytę. — Cóż to za sprawa? — Bardzo poważna sprawa... Chcą mnie wykończyć... Przygotowują się, żeby mnie otruć... — Kto chce pana otruć? Któż to taki? — Żona, córka i gach. — Odkąd to pana tak prześladują? — Od kilku dni. —- A nie mógł pan przyjść wcześniej? Potrząsnął gwałtownie głową. — Nie mogłem — odrzekł po chwili. — Dlaczego, panie Michalczak? — Chciałem przyłapać gacha... I przyłapałer go. Złapałem go dzisiaj rano w łóżku z żoną i córką. To hańba! Hańba dla mojego domu! Czy pan mi pomoże w mojej ciężkiej sytuacji? — Oczywiście. Tylko chciałbym, żeby panu trochę podleczyć nerwy. Ten gach pana zrujnował... Ale proszę się nie przejmować. Postaram się, żeby go osaczyć. Wkrótce zapomni pan o przygodach z gachem. Żonie i córce trzeba wszystko przebaczyć. W rodzinie musi zapanować ład i spokój. Chyba się dobrze rozumiemy, panie Michał-czak? Przytaknął głową. Delirium tremens... Nawet salowa nie pomyliłaby się w rozpoznaniu. Tym bardziej nie może się mylić siostra Stenia. Ciekawe, dlaczego nie dzwoni do pogotowia milicyjnego? Co on trzyma w tym papierze pod pachą? Młotek? Rurkę żelazną? Kamień? Ależ to niebezpieczny facet! Ile się kryje niepokoju w jego delirycznyrn wzroku! Michałczak spojrzał na mnie uważnie. -— Co mi pan proponuje — zapytał. — Szpital. Kurację detoksykacyjną. •¦.-,' —¦ Co to znaczy? — Leczenie odtruwające. — Ja nie jestem zatruty. — Owszem, trochę.., — Pan chce mnie skierować do szpitala? —¦ Tak, na kilka dni, panie Michałczak, — Ja nie jestem wariatem! Pan trzyma z tym gachem i moją żoną i Wszyscy jesteście diabła warci! Oni tu teraz krążą... Niech was piekło porwie! O, psie syny, z piekła rodem! Odwrócił się nagle. Chciałem go zatrzymać, ale 16 4 wyskoczył na ulicę. Wybiegłem do wejścia. Stary jak kangur przeskakiwał jezdnię. Potem skręcił w bramę starej, secesyjnej kamienicy. Obok mnie stała siostra Stenia. — Pan wyjeżdża zaraz do szpitala — powiedziała. — 1 co ja teraz zrobię, gdy ten furiat wróci do poradni? — Powiadomi pani milicję. Szkoda, że nie zrobiła pani tego wcześniej. — Może się pan zatrzyma jeszcze chwilę? — W szpitalu czeka zespół. Na mój zabieg mają przyjechać z ministerstwa, z wiedeńską dziennikarką. Wpadłem tu tylko po to, by panią powiadomić, że nie będę dziś konsultował żadnego przypadku. Kto się z pacjentów spóźnił, musi poczekać do jutra. Po południu dyżuruję w pogotowiu. A więc do Jutra, siostro! — Do widzenia, doktorze. Z daleka było słychać odgłos oddalającej się burzy. Popatrzyłem na niebo i ruszyłem do samochodu. Pojechałem do placu Unii, później Marszałkowską. I znów przepychałem, się pośród osobowych wozów i ciężarówek. W pośpiechu zbliżałem, się do szpitala. Wiedeńska dziennikarka... Tak to ją opisywał docent: „Oczy czarne niczym smoła. Przenikliwe i szczere. Opalona na Murzynkę. Urodą przypomina Hiszpankę. I jest diabelnie zgrabna". O, niech szlag trafi! Władowałbym się na fiata. Nowy fiat... Trzeba by było płacić. A to przez ten cholerny pośpieeli i rozmyślanie. Tyle już razy obiecywałem sobie, że.nie będę rozmyślać za Kierownicą! Narkomanka 17 Wyprostowałem kierownicę. Dalej już jechałem wolno i ostrożnie, trzymając się pasa przejazdu przy samym krawężniku. Wreszcie skręciłem na Powiśle. Szpital był już blisko. Szpital Powiśla... Czteropiętrowy blok w pobliżu Wisły z oddziałami: chirurgią ogólną, chirurgią urazową, neurochirurgią, interną i oddziałem reanimacyjnym, zwanym „oddziałem samobójców". Oddział traumatologiczny znajduje się na parterze, z dużym gabinetem rentgenowskim, laboratorium i izbą przyjęć. Dookoła szpitala rozciąga się park z młodymi drzewkami. Drzewka otaczają oficynę z prosektorium w głębi parku. Przed szpitalem ciągnie się parking dla osobowych samochodów. Zatrzymałem tam wóz i ruszyłem na oddział. Szedłem wolno zatrzymując się przy drzwiach dyżurki lekarskiej. W korytarzu panował ożywiony ruch. Pielęgniarki biegały tam i z powrotem, wykrzykując do salowych. Podniecenie przed wizytą dziennikarki — pomyślałem. Wszedłem do pokoju lekarskiego. Nie było tu żywego ducha. Otworzyłem szafkę, przebrałem się w chirurgiczne ubranie. Potem usiadłem w foteliku i zapaliłem papierosa. Buch niczym w czasie ostrego dyżuru! I asystenci potracili głowy... Pewnie instruują salowe i pielęgniarki. Dobra zabawa dla pacjentów. Póź- 18 niej będą ich obrabiać. Będą mówić: „Wszystko się robi na pokaz. Lekarze i pielęgniarki biegają tam i z powrotem, jakby im wstrzyknięto w tyłki po pięć centymetrów eteru. I pomyśleć, że to z powodu wizyty jednej dziennikarki!". Wtem zapukano do drzwi i do dyżurki weszła salowa Zofia, — Dzień dobry! — powiedziała. — Czekamy na pana, doktorze. Pacjent już na stole. Asystenci zaczynają się myć. Wyszliśmy na korytarz. — Dziennikarka już jest? — zapytałem. — Jest na reanimacyjnym. Pytała już o pana. Pięknie mówi po polsku. Co za uroda! — Docent już mi ją opisał. Wniosek z tego, że się nie pomylił. Rozmawiał z nią w ministerstwie. — Wszystkim się podoba. Asystenci oczu od niej nie mogli oderwać. Jest elegancka, uprzejma i bardzo miła. — Młoda? — Nie ma jeszcze trzydziestu lat. Weszliśmy do sali przedoperacyjnej. Przy umywalce stał mój kolega, Pieliczek, ze stażystą, dokładnie myjąc ręce. Powitałem ich i stanąłem w przejściu do operacyjnej. Pacjent leżał na stole, a anestezjolog zakładał mu na twarz maskę. Ukłoniłem się instrumentariuszce. Siostra Wanda odpowiedziała ukłonem i dała znak ręką, żeby rozpocząć mycie. Cofnąłem się i stanąłem przy umywalce. Salowa Zofia podsunęła mi kalosze. Założyłem je na buty, nałożyłem także gumowy chirurgiczny far- tuch i po chwili zacząłem myć ręce. Myłem u-ważnie mydłem i szczoteczką dłonie z palcami, przedramiona aż do łokci. Wtem Pieliczek zapytał; — W jaki sposób zespolisz odłamy? Odwróciłem lekko ku niemu głowę. — Gwoździem Kiintschera — odpowiedziałem. — Myślę, że ten sposób nadal pozostaje najlepszą metodą zespolenia kości podudzia. Metalowe blaszki nie wytrzymują napięcia mięśni... Po prostu, pękają i robota idzie na marne. — I ja tak myślę. Nagle wypadło mi z rąk mydło. Zakląłem szpetnie. Zofia podała mi drugie i zacząłem od nowa myć ręce. W kwadrans potem byliśmy przygotowani do zabiegu. Pieliczek znieczulił nowokainą pole operacyjne. Instrumentariuszka Wanda podsunęła stoliczek z narzędziami do stołu operacyjnego. Stażysta podniósł lekko ręce. Oczekiwał na zlecenia. Narkotyzer dał znak głową, że można rozpoczynać zabieg. Tymczasem w sali operacyjnej panowała cisza. Czekaliśmy na dziennikarkę, nasłuchując w napięciu. Wytężyłem słuch. Jeszcze chwilę... Powinna już wejść... Dlaczego zatrzymano ją na reanimacji? Siostra oddziałowa powiadomiła ordynatora „oddziału samobójców". Zespół operacyjny rozpoczyna zabieg. Nie można człowieka trzymać w uśpieniu z powodu wycze- 20 kiwania na dziennikarza. Narkoza nie jest obojętna dla pacjenta. A może pani Zofia pofatyguje się na oddział reanimacyjny? Ona załatwiłaby szybko sprawę. Wtem z korytarza dał się słyszeć odgłos kroków. Po chwili w przedoperacyjnej usłyszałem rozmowę. To Zofia rozmawiała z kobietą o łagodnym, dziewczęcym głosie. A w sali było nadal tak cicho, że usłyszeliśmy szelest nakładanych. fartuchów. Teraz salowa prowadziła rozmowę półgłosem, nawet półszeptem. I wreszcie dziennikarka w towarzystwie redaktora tygodnika medycznego weszła do sali. Na jej ukłon odpowiedziałem ukłonem. Co za dziewczyna! Szatynka średniego wzrostu, o dużych, ciemnych oczach, lekko pociągłej, śniadej i opalonej twarzy. Włosy związane aksamitką, jak w porannym śnie. Ubrana w chirurgiczny fartuch, miała na szyi zawieszony aparat fotograficzny i aparat błyskowy. Zatrzymała się przy stojaku pod ścianą. Na moment objęła mnie wzrokiem i zapytała uprzejmie: — Czy pozwoli pan zrobić zdjęcie? — Bardzo proszę. Weszła na stojak, zdjęła aparat i wykonała stanął redaktor j ję zdjęcie. Obok niej w stojaku Czerwin i siostra oddziałowa. Odwróciłem się i powiedziałem: — Operuję złamanie kości podudzia, które od pół roku nie chcą się zrosnąć. Będę zespalał odłamy kostne gwoździem Kiintschera. Jednak muszę przed tym zlikwidować staw rzekomy. 21 -— Dziękują pięknie —- odrzekła. Wyciągnąłem rękę po skalpel. Siostra Wanda podała mi sprawnym ruchem ręki, uderzając trzonkiem w rękawiczkę, aż po sali rozpłynął się głuchy odgłos. Potem przyłożyłem go do skóry podudzia. Pociągnąłem. Ostrze chirurgicznego noża werżnęło się w tkanki, tnąc mięśnie, żyłki i tętniczki. Nagle smużka krwi zalała mi oko. — Łapać szybciej naczynia! — zawołałem. — Rozciągnąć hakami skórę! — wydałem polecenie stażyście. — Pani Zofio, proszę mi wytrzeć oko! Zofia zazwyczaj jest czujna, podobnie jak i w tej sytuacji. Nim zdążyłem wydać polecenia stała już przy mnie trzymając w ręku gazę. — Proszę się lekko pochylić, doktorze — powiedziała salowa. Pochyliłem się. Zofia wytarła mi oko i mogłem kontynuować zabieg. W pewnej chwili poczułem drżenie nóg. Operowałem dość wolno i uważnie. Niech diabli porwą! Trzeba przywołać do porządku nerwy. W przeciwnym razie zamiast sali operacyjnej będzie tu prosektorium. Toż to drobny zabieg, a nie odbarczenie kręgosłupa. Po pewnym czasie znów poczułem drżenie nóg. Salowa i tym razem przyszła mi z pomocą, podsuwając żelazny, obrotowy stołek. Usiadłem, spoglądając ukradkiem na stojak. Dziennikarka odnotowywała coś w notesie. W końcu zauważyła, że ją obserwuję i uśmiechnęła się. Uśmiechnął się także redaktor Czerwin.. Tymczasem Pieliczek sprawnie podwiązał naczynia. Stażysta podważył łychami piszczel i zo- 22 baczyłem odłamy kostne kości piszczelowej. Były zrośnięte wiotką tkanką łączną. Trzeba zeskrobać i wywalić tę przeklętą tkankę — pomyślałem. Obmacałem dokładnie palcami kość. Później nacisnąłem. Tarcia odłamów nie wyczułem. Odwróciłem się do stojaka. — Odłamy kostne tego przypadku nie zrosłyby się nigdy — powiedziałem. — Tkanka łączna nie może stworzyć prawidłowego zrostu kości. Młody człowiek mógłby chodzić w specjalnym aparacie, co jest bardzo uciążliwe, podobnie jak proteza. Po tym wyjaśnieniu odwróciłem się do stołu operacyjnego. Wyciągnąłem rękę. — Skrobaczkę poproszę! — powiedziałem. Siostra Wanda miała już przygotowaną. Podała mi. Skrobaczka jest dobrze wyostrzona — stwierdziłem z zadowoleniem. Przystąpiłem do dalszego etapu operacji. Zacząłem zeskrobywać z odłamów tkankę łączną. Zeskrobywałem wraz z okostną. Dała się zeskrobać dość łatwo, łatwo rozdzieliłem odłamy. Przyłożyłem je do siebie. Pasowały idealnie. Zespolę kość gwoździem, Kiin-tschera. Spojrzałem na stolik z narzędziami. Później przeniosłem wzrok na siostrę. —- Ile wygotowała pani gwoździ? — spytałem, —- Dwa, doktorze ¦— odrzekła instrumentariusz-ka. Była podenerwowana. —¦ Tylko dwa? — Słyszałam, że kość miała być zespolona płytką. — Z kim pani uzgadniała? — Z ordynatorem. — Dziękuję pani, siostro Wando. Co znaczą 23 dwa gwoździe... Niech pani na przyszłość nie robi podobnych kawałów, Jest pani doświadczoną in-strumentariuszką. Pieliczek spojrzał na mnie znacząco. — Daj spokój — powiedział półgłosem. Instruinentariuszka podała mi gwóźdź. Jasny gwint! Chyba wywołałem wilka z lasu... Nie pasuje do kanału szpiku kostnego. Tym gwoździem można rozwalić kość, a nie zespolić odłamy. Sam sobie nawarzyłem piwa. Toż mogłem z kliszy wymierzyć światło otworu i dobrać gwóźdź. Gdyby był docent, zmieszałby mnie z błotem. A tamtym Kuntscherem ze stolików także nie da się zespolić odłamów. Jak wybrnąć z sytuacji? Pokazowa operacja i... Trzeba dokonać zespolenia płytką. Siostra przygotowywała się do takiego zabiegu. Niepotrzebnie zwracałem jej u-wagę. Pielęgniarka jakby na przekór podała mi gwóźdź. Przyłożyłem go do kanału piszczeli. Pasował idealnie. Nerwy, to przez te cholerne nerwy! — pomyślałem. Odetchnąłem z ulgą. Pieliczek wykonał niewielkie cięcie skóry na guzowatości piszczelowej. Poprosiłem o młotek. Ale zanim przystąpiłem do wprowadzania gwoździa, do stołu podeszła Zofia. — Wytrzeć panu czoło? — zapytała. ¦ — A jestem spocony? — Tak, doktorze. — Proszę bardzo. Odwróciłem głowę. Salowa wytarła mi gazą czoło. Nerwy, nerwy! — powtarzałem sobie w duchu, kontynuując zabieg. Gwóźdź wszedł w piszczel miękko. Dokładnie zespalałem odłamy. Teraz operacja przebiegała sprawnie, "Wkrótce kość była zespolona, rana pooperacyjna zszyta i sanitariusz Józef wjechał do sali wózkiem. Na wózku znajdował się zbiorniczek z wodą i opaskami gipsowymi. — Wrzucać opaski do wody? — zapytał Józef. — Jedną chwileczkę — odpowiedziałem. — Jaki jest stan pacjenta? — spytałem narkotyzera. Narkotyzer Jurczyk podniósł głowę. — Bardzo dobry — odrzekł. -^ Tętno, praca serca, w normie. Źrenice prawidłowo reagują na światło. Można odstawić narkozę? ~ Tak. Teraz może pan Józef moczyć w wodzie opaski. Zakładamy opatrunek gipsowy. Siostra Wanda położyła na ranę opatrunek ze sterylnej gazy i przystąpiliśmy do zakładania gipsu. Potem odsunąłem się ze stołkiem od stołu operacyjnego. Z satysfakcją obserwowałem pracę a-systenta, stażysty i sanitariusza. Robota na sto dwa! Pieliczek to świetny chirurg. Sanitariusz także. Piętnaście lat pracuje w sali gipsowej... I stażysta też się podciągnął. Przyda mu się wakacyjny staż. Docent mówił, że ma się ubiegać o stypendium. Będzie się specjalizował w chirurgii urazowej. O, proszę, już kończą... Trzeba wymodelować gips, póki jest jeszcze miękki. Sam go wymodeluję. Modelowanie opatrunku gipsowego należy do operatora. Niech pani redaktor odnotuje... Co ona bazgrze w tym brulionie? Czerwin powinien tam spojrzeć. Toż to stary reportażysta. Dobrze zna niemiecki język. 24 Aha, czyta, czyta... Podziękuję mu przy okazji za ¦ zapuszczenie żurawia do notatek wiedeńskiej dziennikarki. Podszedłem do stołu. Opatrunek gipsowy obejmował lewą kończynę dolną od palców aż po biodro. Popatrzyłem na pacjenta. Oddychał lekko, spokojnie. Przyłożyłem rękę do gipsu. Był miękki i łatwo można było go modelować. Wykonałem więc kilka wgnieceń na kłykcie i guzowatość szyjki kości udowej. Asystent podał mi obcas wymodelowany z opaski gipsowej. — Czy on się budzi? ¦— zapytałem. — Tak, zaczyna się budzić — odrzekł Jurczyk. — Trochę za wcześnie, — Dołać mu eteru? — Zaczekaj chwilę. Zespoliłem obcas ze stopą opatrunku gipsowego. Nagle pacjent podniósł głowę, rozejrzał się po sali. Za wcześnie się budzi — pomyślałem. Zaczął wyrywać ręce przywiązane pasami do stołu. — Przytrzymać go! —- zawołałem. Pieliczek i stażysta chwycili go za ręce. Narko-tyzer przytrzymał głowę. Ale pacjent naprężył mięśnie i nagle... trach! Coś chrupnęło w zopero-wanej kończynie. Później dał się słyszeć trzask, jakby ktoś obok stołu nadepnął na suchą gałązkę. Spojrzałem na narkotyzera. — Uśpij go natychmiast! — zawołałem. Jurczyk sięgnął do stolika po maskę i założył pacjentowi. Potem zaczął z buteleczki polewać eter. Fatalna narkoza! Trzeba było pacjenta potrzymać na eterze... Jak ja mogłem się zgodzić... 26 Dlaczego tak pochopnie wydałem decyzję? Jeśli złamał się gwóźdź? No to pal sześć! Przygotuje się inne kiiritscherowskie gwoździe i... Po prostu zoperuje się po raz drugi. A jeśli roztrzaskały się odłamy, roztrzaskała się kość? Żegnaj chirurgio urazowa! Docent będzie rozmawiał krótko: „Kolego! Proszę zwijać manatki. Jutro wyjeżdża pan do szpitala powiatowego. Nie mam miejsca dla patałachów w moim oddziale!" I na pożegnanie poda rękę albo odwróci się i powie: „Do widzenia!" Przy stojaku stała salowa. — Pani Zofio! — powiedziałem. — Proszę natychmiast ściągnąć laboranta. Niech rzuci wszelką robotę i ściągnie tu rentgen. Za dziesięć minut muszę mieć zdjęcie. Zofia wybiegła z sali. Cisza... Wszyscy orientują się w sytuacji. Tylko pacjent nie wie, że trzeba będzie powtórzyć zabieg... 'Albo przygotować podudzie do aparatu. Jurczyk nie powinien zawracać mi głowy. Nie powinien pytać: „Można odstawić narkozę?" Oto skutki lekkomyślnej decyzji. On sam mógł zdecydować, kiedy pacjentowi przerwać podawanie eteru. Nie po to go posadzono przy stole operacyjnym, żeby siedział bezmyślnie. W sali nadal panowała cisza przerywana głośnym chrapaniem pacjenta. Dopiero po wprowadzeniu rentgena zmienił się nastrój. Laborant podsunął do stołu aparat i zaczął robić zdjęcia kości lewego podudzia. Później chwycił kasetę. i opuścił salę. I znów cisza... Wszyscy kierują oczy na drzwi. 27 Czerwin spogląda na zegarek. Ależ on podenerwowany! Przez tę pechową decyzję... Pierwszy zabieg pokazowy i... Pani redaktor nadal cos bazgrze w swoim brulionie. Teraz dopiero mnie obsmarujei I jak tu nie wierzyć w sny? Szczególnie w koszmarne, podobne do mojego porannego snu! Wtem z korytarza dobiegł na salę odgłos kroków. To pewnie laborant — pomyślałem i, wytężyłem słuch. Szedł raźno i po chwili zatrzymał się w drzwiach sali operacyjnej. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się znacząco. — Jak stoją odłamy? —- zapytałem podenerwowany. ¦— Na sto dwa! — odpowiedział zadowolony. Podszedł do rzutnika. Zdjęcie rentgenowskie było umocowane w metalowej ramce. Przyłożył ramkę do oświetlonego ekranu. W sali operacyjnej dalej panowała cisza. Asystenci, instrumentariuszka, siostra oddziałowa i salowa, skierowali wzrok na ekran, jakby nie wierzyli laborantowi. Patrzyli na zdjęcie rentgenowskie z uwagą — a jednak odłamy są zespolone dobrze! Spoglądali zadowoleni na mnie i dziennikarzy. Niech sobie piszą reportaż. I docent nie przeprowadziłby lepiej tej operacji. To było tylko tarcie odłamów, dobrze zestawionych odłamów kości podudzia. Teraz zrost chwyci szybko, — Dużo hałasu o nic — rzekł narkotyzer. — A czyja w tym wina? —- zapytałem. — Chyba nie moja? — Nie rozczulaj się nad sobą. 28 Zdjąłem fartuch, czapeczkę, rękawiczki i spojrzałem na stojak. — Gratuluję, doktorze! — powiedziała dziennikarka. — Gratuluję, Robercie! — powiedział Czerwin, — Dziękuję. Zabieg był prosty. Później podziękowałem zespołowi chirurgicznemu i przeprosiłem siostrę Wandę. Instrumentariuszka tylko skinęła głową i zaczęła układać narzędzia. Trzeba ją jeszcze raz przeprosić przy innej okazji za te gwoździe Kuntschera — pomy-¦ lałem. Wanda wyczuła moje myśli. Spojrzała na mnie chłodno i badawczo. Nim zdążyłem się uśmiechnąć, odwróciła głowę. Potem pchnęła stolik z narzędziami do drzwi sali "sterylizacyj-nej. Tymczasem Zofia wprowadziła wózek. Asystenci przełożyli ze stołu pacjenta. Mężczyzna zaczął się budzić. Znów podniósł głowę, znowu naprężał mięśnie. Ale teraz kończyna była ujarzmiona przez zastygły gips. Tym razem nie było słychać tego chrupnięcia, które na moment zamroziło mi krew w żyłach. Opatrunek gipsowy był twardy niczym kamień. Jasnoróżowy kolor palców stopy, to dowód prawidłowego krążenia krwi w zo-perowanej kończynie. Po obiedzie possaliśmy do gabinetu. Zadzwoniłem do sanitariuszki. Wkrótce weszła z tacą, dzban • kiera i filiżankami. Nalałem do filiżanek kawy. 29 Kiedy sanitariuszka opuściła gabinet, pani Sordo nawiązała rozmowę na temat narkomanii. Narkomania... Więc o to jej chodzi? Ciekawe. Świetnie zna zagadnienie. Orientuje się w szczegółach. Dobrze mówi po polsku. Z pewnością studiowała język polski... Tylko gdzie? W Wiedniu? Mogła uczęszczać na lektorat w czasie studiów dziennikarskich. A może przebywała w grupie polonijnej w mieście Schuberta? Może ktoś bliski nauczył ją tak pięknie mówić? Potem zapytałem: — Może zjemy obiad ze szpitalnej kuchni? Spojrzała na zegarek. — Dziękiiję — odpowiedziała. — O trzynastej umówiłam się w redakcji tygodnika medycznego. Muszę zaraz tam jechać. — Może panią odwieźć? — Złapię taksówkę. — Mówił mi redaktor Czerwiń, że miała pani dyżurować ze mną w pogotowiu? — Tak. Punktualnie przyjadę na dyżur. — Świetnie. Szesnasta zero zero... Uśmiechnęła się i znów spojrzała na zegarek, — Już idę. Dziękuję pięknie za kawę. Dobra kawa. Lepsza jak w wiedeńskich szpitalach. — Pani jest miła i uprzejma. Odprowadziłem ją do wejścia. Była kobietą młodą, około dwudziestu siedmiu lat. Wysmukła, zgrabna, wyższa niż średniego wzrostu. Ubrana w dżinsy, szare buty z wysokimi obcasami, miała zawieszoną na lewym ramieniu reporterską torbę. Cholernie zgrabna —- myślałem odprowadzając Monikę wzrokiem. Stanąłem przy oknie wycho- 80 dzącym na ulicę. Szła raźno w stronę postoju taksówek. Maszeruje jak żołnierz na defiladzie! Ciekawa kobieta. Hiszpańskie nazwisko i uroda hiszpańska. Po polsku mówi jakby się wychowywała w Polsce. I dobrze zna chirurgię operacyjną. „Reportaże o medycynie to moja pasja" — powtarzała trzykrotnie w czasie rozmowy. A może jest medyczką? Może ukończyła wydział lekarski i poświęciła się dziennikarstwu? To też możliwe. Niekiedy medycy rezygnują z wyuczonego zawodu. Zawróciłem. Przyszedłem do gabinetu. Po wizycie Moniki, zabiegu operacyjnym, poczułem się zmęczony. Położyłem się na kozetce i zasnąłem. Spałem trzy godziny. Obudził mnie trzask o-twieranych drzwi. Usiadłem. W progu stał lekarz dyżurny. Zeskoczyłem z kozetki i spojrzałem na zegarek. Wskazywał dziesięć minut przed szesnastą. — Dzwonili z pogotowia — powiedział lekarz. — Czekają tam na parsa. Proszą, żeby pan przyjechał przed czwartą. — Faktycznie. Umawiałem się, że przyjadę wcześniej i zaspałem. Jestem pechowcem... Jak się czuje pacjent po zabiegu operacyjnym? — Bardzo dobrze. — Nie macie kłopotów? — Kobieta po wczorajszej operacji kręgosłupa nie oddaje moczu. — Wykonajcie cewnikowanie. — Siostra dyżurna trzyma dla pana obiad. Pytała mnie, czy panu podać do gabinetu. — Dziękuję. Nie zdążę. Jeszcze kilka uwag na temat zdrowia pacjen tów, uścisk dłoni z lekarzem i wybiegłem ze szpitala wprost na parking. Po chwili, wyjechałem. Podobnie jak rano przepychałem się pośród samochodów osobowych, ciężarówek i „czerwo-niaków" tarasujących ulice w godzinach szczytu. Kwadrans po czwartej dotarłem do pogotowia. Pogotowie znajduje się w centrum miasta. Trzypiętrowy, narożny blok z szerokim wjazdem na dziedziniec, z karetkami zwykłymi i wypadkowymi jest połączony z olbrzymim blokiem przy ulicy Marszałkowskiej. Ongiś stacja dla przypadków pierwszej pomocy, dzisiaj szpital z oddziałami, salami opatrunkowymi, operacyjnymi i gabinetami, Wjechałem na dziedziniec, zatrzymałem wóz i ruszyłem do dyspozytora. Starszy lekarz dyżuru coś gderał. Powiedziałem mu, że jestem zmęczony. Na twarzy kolegi pojawił się cyniczny uśmieszek. —¦ Nie oszukuj -™ powiedział. — Dzwoniłem na oddział. — Ach, to ty dzwoniłeś? Zdrzemnąłem się. Czy panna Sordo jest już w pogotowiu? — Nie. I ona się spóźni kwadrans. Dzwoniła prosząc, żeby cię przeprosić. Cholernie miły głosik... Jak żyję nie słyszałem tak miłego głosu kobiety. Lekarz dyżurny oddziału urazowego jest zafascynowany jej urodą. Podobno jest piękna? — I owszem. Zakochaj się wreszcie, ¦— A cóż mnie z takiej miłości? Gdzie Warszawa,, a gdzie Wiedeń? i —¦ Warto poznać trochę świata. — Poznać, tak. Zamierzam zwiedzić Europę, •ale nie teraz. —- Czekasz, aż się zupełnie zestarzejesz? — Jeszcze poczekam. — Ej, Robert, Robert! Zapalisz? Mietek podsunął mi paczkę z papierosami. Po chwili paliliśmy caro zaciągając się mocno dymem. Nim wypaliliśmy papierosy, Monika weszła do gabinetu. Przedstawiłem ją koledze. Po krótkiej rozmowie poszliśmy do dyżurki lekarskiej. Pokój był obszerny. Przy oknie stał stolik i dwa foteliki. Dalej kozetka, trzy krzesła. Na stoliku znajdował się aparat radiowy. Usiedliśmy w fotelikach i włączyłem radio. — Podoba się pani nasze miasto? — zapyta- V łem. ¦— Jestem zakochana w Warszawie. Wczoraj wałęsałam się do północy... Chodziłam bez przewodnika. Oglądałam mury zamku. Byłam na Starówce u Fukiera. Spacerowałam i po Rynku Nowego Miasta. Czy wybierze się pan ze mną kiedyś na spacer, doktorze? — Z wielką przyjemnością. — Trzymam za słowo. - — Ja sam panią wyrwę... — O, pan jest bardzo miły! — Wyrwę panią na spacer po Warszawie z przyjemnością, jeśli pani nie wymknie się przedwcześnie do Wiednia. Uśmiechnęła się serdecznie. — Nie mam powodu do przedwczesnego wy- — Narkomanka 33 jazdu — powiedziała dziennikarka. — A gdyty wyjechała to tylko na jedną dobę. Chcę pozna< dobrze ten piękny kraj. Na kwaterę nie narzekał Odwróciłem się. — Gdzie pani mieszka? — spytałem. — W hotelu „Stolica". Nagle rozmowę przerwał nam stażysta Malicki, który gwałtownie otworzył drzwi i wbiegł do dyżurki. Absolwent medycyny był bardzo impulsywny, ale szybko potrafił się opanować. Powiedział, że zespół karetki wypadkowej otrzymał polecenie wyjazdu na Mokotów. Założyliśmy z Moniką fartuchy i wyszliśmy na dziedziniec. Karetka stała przy wejściu. Wszedłem do szoferki. Usiadłem obok kierowcy. Za mną usiadła w foteliku przy noszach dziennikarka. Dalej stażysta z sanitariuszem. Sanitariusz zamknął drzwi i wyjechaliśmy z głośnym wyciem syreny. Przecinaliśmy skrzyżowania, samochody zatrzymywały się na poboczach ulic. Poprosiłem ^stażystę o zlecenie i przeleciałem wzrokiem po zapisanych rubryczkach. Kobieta... Prawdopodobnie zatrucie środkami nasennymi. Nieprzytomna? A może już nie żyje? Może jedziemy tylko po to, żeby stwierdzić zgon? Ulica Puławska? Ile? Ach, to ten blok nad stawem, gdzie w lecie i zimą przylatują kaczki na zlot! Które piętro? Zamazane tuszem z długopisu. Powinno się rejestratorce natrzeć uszu... Nazwisko pacjentki? Czyżby była nią Celina, pacjentka poradni odwykowej? Zaraz się wyjaśni. O, już Mokotów! Szofer naciska pedał... Musi skręcić w tę boczną uliczkę. I pomyśleć, że projektant 34 zapomniał o parkingu. Jak można było o tym zapomnieć? Kierowca mocniej nacisnął pedał. Później wy-, łączył sprzęgło i zatrzymał wóz. Wyszliśmy z karetki kierując się do wejścia dziesięciopiętrowego wieżowca. Przy wejściu stała starsza kobieta. Ruchem ręki dawała znak. Prosiła o pośpiech. Sanitariusz wyjął nosze. W holu grupka ludzi rozmawiała na temat zatrutej kobiety. Dozorczyni otworzyła drzwi windy. — Szybciej, szybciej, panie doktorze! — nawoływała do pośpiechu. — Ona -chyba już nie żyje! łyknęła dwie fiolki jakichś proszków! Taka dobra kobieta... Po co sobie przez drania pijaka odbierać życie? Wjechaliśmy na siódme piętro. Drzwi do mieszkania były otwarte. Ruszyliśmy za dozorczynią do dość przestronnego pokoju. Na tapczanie leżała młoda kobieta. Była biała jak papier. Oddychała ciężko. Obok niej siedział mężczyzna i palił papierosa. Spojrzałem na niego ostro, — Proszę w tej chwili zgasić papierosa! — zawołałem. — Cóż to? Co to ma znaczyć? Rozkaz? — Tak, proszę pana! Rozkaz! Wstał z tapczanu. Był młodym dobrze zbudowanym mężczyzną o owalnej twarzy. Ależ od niego jedzie wódą! — pomyślałem. Szedł zataczając się. Jeszcze przy wejściu odwrócił się, spoj-; na mnie nienawistnie. Później przeniósł wzrok na Monikę i znikł w otwartych do przedpokoju drzwiach. Usiadłem na tapczanie obok leżącej kobiety. Wziąłem za rękę i wymacałem tętniczkę promieniową. Tętno było szybkie, niemiarowe i słabo napięte. Pochyliłem się nad nią. Nie, to nie, zatrucie alkoholem — stwierdziłem. Stażysta podał mi z torby sanitarnej słuchawki. Sanitariusz rozpiął bluzę pacjentki. Przyłożyłem ryjek fonen-doskopu do klatki piersiowej i zacząłem osłu-< chiwać serce. Praca serca nie odpowiadała tętnie-| niu krwi w tętnicach. — Arytmia completa — powiedziałem. — Nosze, tłem w karetce... Jedziemy natychmiast dc szpitala. Sanitariusz ze stażystą rozłożyli nosze. W po-l śpiechu ułożyli na nich kobietę. Nagle przy tap-1 czanie zauważyłem dwie maleńkie buteleczki. Sięgnąłem po nie ręką. Monika pochyliła się, j odczytując etykietki. — Narkotyzowała się? — zapytała Monika. Narkotyk? Pokręciłem przecząco głową. — Nie, to środek nasenny — odpowiedziałem. — Zatruła się środkami nasennymi. Targnęła się na życie. Śledztwo wykaże, co było przyczyn? desperacji młodej kobiety. — Jej mąż — odezwała się dozorczyni. — Trzeba go wziąć za łeb! — zawołała podchodząc dc noszy. — Trzeba łotra do kryminału wepchać! — Dobrze, zajmiemy się mężem tej kobiety odpowiedziałem. — A tymczasem do windy zwróciłem się do dozorczyni. — Niech pani ściąga windę. Kiedy wyszliśmy na korytarz, winda była o-twarta. Zjechaliśmy z siódmego piętra. Wkrótce 36 pacjentka znalazła się w karetce. Leżała na noszach, oddychając ciężko. Poleciłem wstrzyknąć jej kardiamid. Stażysta wykonał zastrzyk. Potem dałem znak szoferowi. — Dokąd, panie doktorze? — spytał kierowca. — Na oddział samobójców. — Na Powiśle? — Tak. W drogę, na sygnale! Ruszył ostro „z dwójki". Fiat miał zryw niczym mercedes i pędziliśmy Puławską do placu Unii. Potem jechaliśmy aleją Pierwszej Armii Wojska Polskiego w kierunku Trasy Łazienkowskiej. — Jak tętno pacjentki? — zapytałem. — Poprawia się — odrzekł stażysta. Rzuciłem okiem na licznik. Do diabła! Szybciej, szybciej... Nogę na gaz! Osiemdziesiąt na godzinę, przy sygnale? Toż to autostrada. Powinien wiedzieć, że jedziemy do szpitala. W karetce znajduje się kobieta. W każdej chwili może nastąpić porażenie ośrodka oddechowego... Czy on zwariował? Śmierć grozi kobiecie. Dodałby gazu! Możesz przekroczyć i setkę... Aha, skręt? Tak, jazda przez ślimak, to już inna sprawa. Ale później niech pędzi wzdłuż Wisły. Szpital znajduje się blisko. W karetce wypadkowej, to żadna reanimacja. Nawet tlenu dobrze nie podasz. Fiat posiada dobre zawieszenie, ale w jezdni są liczne dziury. Samochód skacze jak furmanka na polnej drodze. Potem odwróciłem się i wziąłem pacjentkę za rękę. Dość łatwo wymacałem tętnicę promieniową. — Tętno jest już nieźle napięte —- powiedziałem. 37 Sordo podniosła na mnie oczy. — Czy to zapaść? — zapytała. . — Niezupełnie — odrzekłem. — Wyprowadzą ją z tego w szpitalu? — Ja myślę. Siedziała w foteliku za stażystą, obok sanitariusza. Obserwowała pacjentkę i zespół karetki wypadkowej. Po chwili znów spytała: — Czy jest alkoholiczką? — Tak, leczy się w mojej poradni. — O, to zrobiła panu niespodziankę! — Zdarza się. Zbliżaliśmy się do szpitala. Tak, szanowna pani. Denatka jest pacjentką poradni ze Śliwkowej. Sam jej przepisałem fiolkę środków nasennych... Ale skąd wzięła drugą? Pewnie wyłudziła u lekarza rejonowego? A może poprosiła męża i... To możliwe. Mąż potrafi zniszczyć żonę — alkoholiczkę. Nawet tak młodą i ładną. Powinni ją wyciągnąć na oddziale reanimacyjnym. A jeśli nie wyciągną? Jeśli umrze, prokurator przestudiuje kartę choroby. Powoła speców z medycyny sądowej. I mnie zaprosi na rozmowę. Potem stażysta założył pacjentce na ramię mankiet aparatu. Mierzył uważnie ciśnienie. Zapytałem go, czy jest uchwytne. Medyk potrząsnął głową. Nie udaje się zmierzyć ciśnienia tętniczego krwi? Nieuchwytna jest granica górna i dolna? Nie można złapać skurczu i rozkurczu? Niech to diabli wezmą! 38 Szofer zatrzymał wóz z piskiem opon. Stażysta z sanitariuszem wysunęli pacjentkę na noszach. Ruszyliśmy do windy. Przy windzie stały dwie salowe z oddziału neurochirurgicznego. Czekały na windę z dwoma koszami bielizny i pościeli do łóżek. Kobiety zobaczyły nieprzytomną denatkę i odsunęły się. Zastukałem mocno. Wkrótce ściągnięto windę i pojechaliśmy na czwarte piętro do oddziału samobójców. Zastępca ordynatora doktor Domagal-ski był w korytarzu. Zobaczył pacjentkę na noszach i ruszył do nas. Później pochylił się nad denatką i przez chwilę badał tętno. — Złapałeś? Co? — zapytałem kolegę. — Nie ma tętna. Do izolatki z nią! Co to za przypadek? — Zatrucie barbituratami. — Jesteś pewny, czy tylko strzelasz? — Proszę cię, są fiolki. Podałem mu dwie fioleczki, które zabrałem z domu denatki. Kolega obejrzał je i poszliśmy do sali reanimacyjnej. Za nami szedł stażysta z sanitariuszem dźwigając na noszach pacjentkę. Obok szła Monika. Nim przełożono na łóżko denatkę, do pokoju weszły siostry dyżurne. Domagalski przystąpił do badania, wydając zlecenia pielęgniarkom. Nagle w drzwiach stanęła starsza siostra i poprosiła Domagalskiego do telefonu. Wyszliśmy z Moniką na korytarz. Zastępca ordynatora jeszcze chwilę badał pacjentkę, a potem pobiegł do dyżurki. Wyjąłem papierosy i poczęstowałem dzień- 39 nikarkę. Paliliśmy caro. Sordo zainteresowała się oddziałem i lekarzem dyżurnym. — To mój kolega — powiedziałem. — Znakomity lekarz. Nazywają go ratownikiem samobójców. Setki ludzi zawdzięcza mu życie. Spec od reanimacji. Poświęcił się pracy wyrywania desperatów z rąk śmierci. To jego pasja. — I pana także — powiedziała Monika. — Słusznie. To pasja każdego medyka. — Nie wszystkich, doktorze. Na moment umilkła, a później spytała: — Czy u was strajkują lekarze? — Nie wyobrażam sobie strajku lekarzy. Jak można strajkować,.. Na strajk może sobie pozwolić każdy, ale nie lekarz. I pielęgniarka. W tej chwili wrócił Domagalski. Dopiero teraz poznałem go z .panią Sordo. Przywitali się. Zgasiliśmy niedopałki papierosów, wrzucając je do dużych, stojących w korytarzu popielniczek. — Chodźmy do izolatki — powiedział Domagalski. Weszliśmy. — Dalej będziemy wykonywać bezkrwawe zabiegi — mówił mój kolega. — Kroplówka, butla z tlenem, gorące termofory na nogi... Jeśli nie uda się pobudzić krążenia, zastosujemy środki nasercowe. Później podłączymy sztuczną nerkę. Jak się okazało i Domagalski był poinformowany o wizycie pani Sordo. Toteż po wykonaniu wspomnianych zabiegów, zaprosił nas do gabinetu ordynatora. Później przywołał salową i zamówił trzy kawy. Zaczęła się rozmowa na temat reanimacji podobnych przypadków w Wiedniu. 40 Dziennikarka opowiadała dość szczegółowo o zatruciach lekami i pladze narkomanii w krajach zachodnich. Pod wieczór napłynęło chłodne, arktyczne powietrze. Sanitariusz zaczął zacierać ręce. Zapowiadał, że nadciąga niż. Stary często narzekał na bóle stawów przy zbliżających się chłodach. Czasem z tego powodu narażał się na cyniczne uwagi szofera. Podobnie i teraz, kiedy wsiadłem z Moniką do karetki, szofer z Zakwaskim prowadzili spór na temat pogody. Zanosiło się na awanturę, gdy nagle głos dyspozytora przerwał sprzeczkę. Starszy lekarz wzywał karetkę do przypadku upojenia alkoholowego. — Dosyć tego dialogu, panowie — odezwałem się do kierowcy i sanitariusza. — Proszę włączyć sygnały — spojrzałem na szofera. — Jedziemy na Mokotów, do parku Morskie Oko. — Do pijaka na sygnale? — spytał szofer. — Tak jest! Moje stanowcze „tak jest!" zaskoczyło kierowcę. Włączył sygnały i ruszył ostro z miejsca. Pędziliśmy ze szpitala nad Wisłą w stronę Dolnego Mokotowa. Do pijaka na sygnale... Pijak to też pacjent. Trzeba o tym kiedyś przypomnieć szoferowi. Co mówił dyspozytor przez radiotelefon? Ni to upojenie, ni delirium... On powinien wiedzieć, czym się różnią te dwie sprawy... Ciekawe, kto z alko- 41 holików wpadł w stan upojenia. Pewnie ktoś z moich pacjentów? W poradni na Śliwkowej jest ich z Dolnego Mokotowa zarejestrowanych kilkuset. — Do parku? — spytał kierowca. — Do parku Morskie Oko •— odpowiedziałem. ¦— Proszę się zatrzymać przy ocembrowanym stawku. Zbliżaliśmy się do parku. Przy ulicy Grottgera szofer przyhamował. Skręcił asfaltową uliczką i jadąc wolno przez park zatrzymał się przy o-cembrowanym stawku." Obok stała karetka milicyjna. Stawek był napełniony wodą. Dwaj milicjanci szamotali się z pijakiem, wyciągając go z wody. Pijak był nagi i drżał z zimna. Na murawie leżało rozrzucone drelichowe ubranie. — To mój pacjent, Michalczak! — zawołałem. — Tak, doktorze. — Do karetki z nim! Miehalczak był wyczerpany kąpielą w stawku, toteż nie stawiał najmniejszego oporu. Pozwolił się ułożyć na noszach i okryć kocami. Mimo to dalej drżał z zimna. Stary bełkotał coś do siebie. Kiedy byliśmy już w karetce, pochyliłem się nad nim. Chciałem wydobyć z tego bełkotu jakiś sens. Słuchałem więc uważnie. Po chwili zrozumiałem, że staremu chodzi o gacha. Biedny człowiek! Wciąż walczy z gachem. Gach z nim jedzie. Prześladuje go. A może w jego wyobraźni jest ich kilku? Pomyśleć, że wciąż mu o tym przypominała Stenia, psycholog. I ja mu przypominałem. Przestrzegałem przed skutkami nadmiaru picia alkoholu. Mówiłem o delirium 42 tremens. Teraz może zginąć. Biała gorączka u starszych ludzi... Ciekawe, czy wyciągną z tej choroby starego? Toż to szpital psychiatryczny! Do-magalski, ten ma sposoby... Przyjąłby Michalcza-ka na oddział? Nie, nie w stanie delirycznym. Pacjenta trzeba przywiązać do łóżka. Podobnie jak w izbie wytrzeźwień. Przynajmniej na kilka godzin. Nagle Sordo zapytała: — Co to za przypadek, doktorze? — Delirium tremens. — Po opilstwie? — Po opilstwie z braku pieniędzy na wódkę. Milczała chwilę. — A spotyka pan przypadki delirium u narkomanów? — U narkomanów? Nie, nie zetknąłem się z podobnym przypadkiem. — Nigdy? — Tak, nigdy. —- Serio, doktorze? — Daję słowo honoru! —- Od dawna pracuje pan w pogotowiu? —¦ Od dziesięciu lat. Sordo zamyśliła się. Naiwna dziewczyna... Zaczyna puszczać farbę. Przyjechała na reportaż o narkomanach. Narkomania u nas nie istnieje. Odpukać w nie malowane drzewo. Tak, tak. Trzy tysiące łekomanów, to też problem. Czy tylko trzy tysiące? Pal ich sześć! Z lekomanami można sobie poradzić. Problemem naszym są alkoholicy. Ale gdzie nie ma alkoholików! Nie przodujemy w tym nałogu. 43 Trzeba będzie jej o tym powiedzieć. Powiem przy okazji. Karetka zbliżała się do szpitala. Jest to dzie-więciopiętrowy budynek na skraju miasta, otoczony topolami. W zapadającym zmroku wyraźnie odcina się od bloków mieszkalnych, willi i innych domów. Potem pojechaliśmy na Bródno. Kierowca skręcił w boczną uliczkę. Po porannej burzy potworzyły się kałuże i szofer ograniczył szybkość. Karetka toczyła się po wybojach niczym furmanka. Miękka nawierzchnia uliczki była utrapieniem szofera, mimo że pan Stefan był mistrzem jazdy. W pewnej chwili zabuksowały koła. Mistrz błyskawicznie wyprowadził wóz i ruszyliśmy dalej. Wreszcie dojechaliśmy do starej willi w ogrodzie. Przed willą stał radiowóz. Przy wejściu dwaj milicjanci palili papierosy. Zza chmur wytoczył się księżyc. Oświetlił parterowy domek z ogrodem. — Dobry wieczór, doktorze! — powiedział cywil. — Witam pana, poruczniku. — Wyprzedziliśmy zespół. — Zawsze nas jakoś wyprzedzacie. Przywitaliśmy się. — Co to za przypadek? — zapytałem. — Trup w rozkładzie — odrzekł oficer. — Niemożliwe. Po co mnie pan wzywał? — Potrzebna pomoc lekarska córce zmarłej. ,, Ona chyba postradała zmysły. Od trzech tygodni sypia z trupem. Ciężko się z nią dogadać. Dziś wieczorem wrócili z urlopu sąsiedzi i powiadomili pogotowie. Weszliśmy do mieszkania. Pokój był dobrze oświetlony. Na tapczanie obok zwłok siedziała kobieta lat około trzydziestu pięciu. Miała na sobie nocną koszulę. Kaszlała. Stanąłem przy tapczanie!1 Zwłoki starszej kobiety były faktycznie w rozkładzie. Toteż po pokoju rozpływał się trupi fetor. — Proszę zejść z tapczanu — wydałem polecenie. Nawet nie drgnęła. — Chcę panią zbadać — powiedziałem. Odwróciła do ściany głowę. Dałem znak sanitariuszowi. Wziął ją na ręce i posadził na krześle przy stole. Stażysta podał mi fonendoskop. Zacząłem jej osłuchiwaćs serce i płuca. Insufficientio circulatoris, bronchopneumonia! O, pandą Sordo zainteresował ten przypadek? Sądzi, że młoda kobieta jest narkomanką? Tak,1 owszem, wychudzona, o pomarszczonej skórze rąk, tułowia i twarzy... Może narkotyzowała się wraz z matką? Co za cholernyj dziki wzrok! A może pomarszczona skóra to jeden z objawów wygłodzenia? Ach, nie! Tam pod ścianą stoją butelki po wódce. Ale tych butelek nagromadziła! Musiała kupować jeszcze przed śmiercią matki... Ciekawe, czym się żywiła? Sucharami? Na podłodze są okruchy... Może i matka karmiła się alkoholem? Na rozmyślanie szkoda czasu! Trzeba ją natychmiast umieścić w szpitalu. Ciężki stan 44 45 pacjentki... Nie można dopuścić, żeby umarła w czasie transportu. — Niewydolność krążenia i zapalenie płuc — powiedziałem do oficera. — Proszę podać jej tlen i wstrzyknąć kardiamid — zwróciłem się do stażysty. — A pan czego stoi? — zapytałem sanitariusza. — Gdzie są nosze? Szybciej! Jedziemy na oddział reanimacyjny! Kiedy kobieta usłyszała, że musi jechać do szpitala, podbiegła do matki. Chwyciła trupa za szyję> przywarła i trzeba było ją odciągać. Jeszcze ma siłę — pomyślałem. Sanitariusz wszedł z noszami. — Przywiązać ją do noszy — powiedziałem ~ gdyby dalej stawiała opór! Ale kobieta szybko wyczerpała siły. Doprowadzona do noszy, położyła się. Monika uklękła przy niej, pogładziła ją po włosach, obserwując bacznie. Sanitariusz ze stażystą dźwignęli nosze i opuścili dom. Pożegnałem się z oficerem i ruszyłem za nimi z Moniką. Noc nadal była pogodna. Po niebie wolno przesuwał się księżyc. W poświacie wyraźnie zaznaczały się drewniane domki i nowoczesne bloki budującego się Bródna, Dookoła domu trwała cisza przerwana nagle warkotem silnika, który w pośpiechu włączył szofer. 4 Kwadrans po ósmej wyjechaliśmy z pogotowia. Meteorologiczna przepowiednia sanitariusza nie sprawdziła się. Ranek był słoneczny i upalny. 48 Podobnie jak i wczoraj przepychałem się wśród ciężarówek i wozów osobowych przez zatłoczone ulice Śródmieścia. W pewnej chwili zaproponowałem Monice śniadanie. Dziennikarka zaprotestowała jednak gwałtownym ruchem głowy i pojechaliśmy dalej. Przypomniała mi rozmowę telefoniczną. Faktycznie, pod koniec dyżuru dzwoniła siostra oddziałowa. Zespół chirurgiczny przygotowywał się do zabiegu operacyjnego. — Może pani jest zmęczona? — zapytałem. — Nie, nie jestem. Ale chętnie wypiłabym mocną kawę. — Często pani pije kawę? — Dość często i bardzo mocną. — I rujnuje pani zdrowie. — Czym, kawą? Co też pan mówi, doktorze! — Tak, kawą, droga pani. I picie kawy prowadzi do nałogu. No, może to za mocne określenie. Lepiej można to nazwać nawykiem. — Nie przesadzajmy. Ja piję dwie mocne kawy dziennie, czasem trzy i nie uważam, żeby to był nawyk. Uśmiechnęła się. — Ale czasem drżą mi ręce jak u alkoholika — mówiła.1, — I czasem czuję kołatanie serca. Najczęściej występuje ten objaw nocą, kiedy opracowuję materiały do reportażu. — Pracuje pani nocą? — Tylko nocą. — To też nawyk. — Ach, nie! To najlepsza pora koncentracji. Gdyby nie nocna praca nie pisałabym reportaży. 47 Nie byłabym dziennikarką. A i pan także pracuje nocą. Nocne dyżury w pogotowiu, nocne dyżury w szpitalu... Wysiłek chirurga jest niewspółmierny do stukania na maszynie. Szczególnie trauma-tologa. Czy się pan zgadza ze mną, doktorze? —- I owszem. Tak prowadząc rozmowę dojechaliśmy do szpitala. Z parku dolatywało kwilenie ptaków. Zapowiadał się upalny dzień. Natychmiast po śniadaniu poszliśmy z Moniką do sali ogólnej chorych. Na łóżku leżał w ułożeniu na brzuchu pięćdziesięcioletni pacjent. Dziennikarka wszechstronnie orientowała się w schorzeniach pourazowych. Po moim powitaniu: „Dzień dobry! Jak się miewacie, panowie?", odwróciła głowę. Później zapytała, czy to przypadek złamania kręgosłupa. Odpowiedziałem, że tak' i przystąpiłem do badania pacjenta. Osłuchałem uważnie serce, płuca i zmierzyłem ciśnienie. Potem przywołałem dyżurującą pielęgniarkę i poleciłem wstrzyknąć mu morfinę. Kiedy wyszliśmy na korytarz, Monika spojrzała na mnie badawczo. — Czy operacja jest konieczna? — zapytała. — Tak, trzeba go zoperować. — W Wiedniu podobne przypadki leczą zachowawczo. Gorset gipsowy, metalowy, sznurówka... — Ten przypadek wymaga leczenia operacyjnego. Grożą mu porażenia kończyn dolnych i częściowo górnych. Gorset go nie zabezpieczy. Zmiaż- 48 dżone kręgi nie zrastają się od roku. Pacjent jest samotny i miałby kłopoty z zakładaniem gorsetu. — Stary kawaler? Mimo woli potrząsnąłem głową. — Nie, żaden kawaler — powiedziałem. — Był żonaty. Żona zginęła w powstaniu. Rozstrzelali ją esesmani na jego oczach. Ukryty w gruzach, bez broni, przypatrywał się tej okrutnej scenie. Rozstrzeliwano kilkadziesiąt kobiet, w tym i żonę mojego pacjenta. Interesuje się pani sprawami wojny? — Oczywiście, doktorze. Jestem dzieckiem wojny, jakby to można powiedzieć. Urodziłam się w czasie działań wojennych, — W Wiedniu? — Nie, doktorze. Kiedyś powrócimy do tej sprawy. Opowiem panu o tym z detalami. Moje dzieciństwo i wychowanie, to skomplikowana sprawa, Opowieść co najmniej na jeden wieczór przy kawie. Będę panu opowiadała słowami matki. A propos pacjenta... On mi wygląda na alkoholika. " — Tak, to alkoholik. Po śmierci żony rozpił się. Dotąd nie zerwał z nałogiem. — Czy alkohol wpływa ujemnie na zrost kostny. — Tak. Ten przypadek jest tego dowodem. Monika zamyśliła się. Czy ona jest Austriaczką? Może Niemką? Dlaczego nie ujawniła miejsca urodzenia? A może to Hiszpanka? Ilu Hiszpanów wyemigrowało z kraju dyktatora?! Ciekawe nad czym rozmyśla? 4 — Narkomanka 40 Co ją zaabsorbowało? Sprawy wojny? Problem alkoholizmu? Wpływ picia alkoholu na zrost kostny? Zagłębiła się w myślach o powstaniu? Z pewnością coś niecoś słyszała o okrucieństwie esesmanów na Woli, Starym Mieście, Żoliborzu, Mokotowie i Śródmieściu? Prawdopodobnie coś jej wpadło do rąk z pamiętnikarskiej literatury i... teraz zadziałała wyobraźnia. Staliśmy chwilę w korytarzu. — Ach, przepraszam pana, doktorze! — powiedziała Monika. — Tak się zamyśliłam... Słyszałam coś niecoś o powstańczych walkach... Mam nadzieję, że mnie pan zapozna z historią powstania. Chciałabym pewne wątki włączyć do cyklu reportaży. — Uczynię to z przyjemnością — odrzekłem. — Chodźmy. Zespół operacyjny oczekuje nas. To będzie trudny zabieg. Pacjent nie mógł zasnąć. Narkotyzer od czasu do czasu poklinał półgłosem i podenerwowany spoglądał na mnie wzruszając bezradnie ramionami. Wreszcie oddech pacjenta zaczął się wyrównywać. Głośne chrapanie zmniejszyło się. Jednak mężczyzna nie zapadał w sen. Oczekiwałem zniecierpliwiony i podenerwowany. Do diabła z tą narkozą! Tradycyjny sposób u-śpienia pacjenta miał swoje zalety. Można było dolać więcej eteru, można było przyłożyć rękę do maski, „przydusić" chorego... O, pacjent chyba 50 już śpi? Oddycha miarowo i rozluźnił mięśnie. Dlaczego narkotyzer nie daje znaku? Czemu jeszcze nie pozwala rozpocząć operacji? Zabieg powinien przebiegać sprawnie. Ze stojaka patrzą na nas... Dziennikarka i trzech młodych lekarzy. I przedłużanie czasu narkozy nie doda pacjentowi zdrowia. Trzeba o tym przy okazji przypomnieć narkotyzerowi. Powinien wiedzieć, że pacjentem jest nałogowy alkoholik. Takiemu należy zwiększyć dawkę mieszanki usypiającej. Teraz pacjent spał, oddychając miarowo. Odwróciłem się do stojaka pod ścianą. — Przypadek złamania kręgosłupa piersiowego — poinformowałem lekarzy i dziennikarkę. — Celem zabiegu jest usztywnienie trzech kręgów piersiowjrch płytkami kostnymi z kości podudzia. Od roku po złamaniu nie możemy u pacjenta uzyskać zrostu. Są to skutki nadużywania alkoholu. Pacjent leczy się w poradni odwykowej,,ale bezskutecznie. W tej sytuacji zabieg jest konieczny. Będę operował metodą Albae — Grucy. Czy znacie tę metodę operacyjną? '— Tak jest, teoretycznie — odpowiedzieli lekarze naraz. Uśmiechnąłem się do Moniki. Odpowiedziała mi uśmiechem i odwróciłem się do stołu operacyjnego. W sali panowała cisza. Było tak cicho, że usłyszałem za siatką w otwartym oknie bzykanie muchy. Popatrzyłem na asystentów i wyciągnąłem rękę po skalpel. Przyłożyłem go do skóry. Linia cięcia była zaznaczona dokładnie przez starszego asystenta Brończyka. Pociągnąłem skalpelem po skórze wzdłuż linii. Przeciąłem skórę dość głębo- 51 ko wraz z niewielką tkanką tłuszczową. Młodszy, asystent, który stał z drugiej strony stołu, rozszerzył ostrymi hakami ranę operacyjną. Starszy wyłapywał Krwawiące naczynia. — Szybciej, szybciej! — przynaglałem Broń-czyka. — Przypal te naczynie koagulacją! Asystent błyskawicznie wykonał polecenie. Młodszy wymienił haki. Rozszerzył skórę rany operacyjnej. Splecione wiązadłami, wyłoniły się wyrostki ościste środkowego odcinka kręgosłupa 'piersiowego. Dwa kręgi, które uległy złamaniu, zaznaczały się wyraźnie lekkim wklęśnięciem. — Dłuto i młotek poproszę! — powiedziałem. Odwróciłem głowę do stolika z narzędziami. Instrumentariuszka Wanda już miała przygotowane narzędzia do przecięcia wyrostków ościstych. Podała mi dłuto, młotek i kontynuowałem zabieg operacyjny. Ostrze dłuta było szerokie, dobrze naostrzone. Przyłożyłem je równo, dokładnie, żeby nie zboczyć z linii nacięcia. Później uderzyłem dwa razy młotkiem w trzonek. Wyrostki dały się rozciąć dość łatwo. Lekko odwróciłem głowę do dziennikarki i lekarzy. Młodzi medycy uważnie śledzili przebieg zabiegu operacyjnego. Z dużą uwagą przyglądała się operacji pani Sordo. — Wbrew przypuszczeniom, pijackie kości nie są kruche — powiedziałem. — Teraz będę przygotowywał dwie rynienki na łukach kręgów do umieszczenia blaszek kostnych. Chyba wszystko jest jasne? — Tak, doktorze — odpowiedzieli lekarze. Monika przytaknęła głową. 52 — Wszystko jasne *— potwierdziła. — Świetnie — powiedziałem. — Czy pan będzie nacinał piszczel? — Nie, strzałkę. Strzałka jest idealną kością do przeszczepów. Ale piszczel jest lepiej ukrwiona. Po przeszczepie z piszczeli szybciej chwyta zrost. Niemniej kość piszczelową trzeba szanować. Nie można narażać pacjenta na złamanie podudzia. Po krótkiej rozmowie przystąpiłem do dalszego etapu operacji. Rynienki do blaszek kostnych dały się wykonać dość łatwo. — Obłożyć ranę operacyjną gazą umoczoną w roztworze soli fizjologicznej — wydałem polecenie. — Teraz przecinamy skórę i mięśnia podudzia. Musimy szybko dotrzeć do strzałki. Tam krwawienie bywa obfite. Instrumentariuszka obłożyła ranę gazą umoczoną w ciepłym roztworze soli fizjologicznej. Później podała mi skalpel. Ale zanim dokonałem cięcia, wymacałem palcami strzałkę. — Ale on ma chude podudzie! — odezwał się któryś z lekarzy w stojaku. — On w ogóle jest chudy — powiedziałem. — A dlaczego? — zapytała Sordo. — Za dużo żłopie. — Aha, rozumiem. — Kiedy mu zabraknie pieniędzy na wódę, pije, co się da.1 Rejonowa pielęgniarka podaje, że pociąga także i spirytus salicylowy. Sam się zresztą do tego przyznał. W ciągu dwóch miesięcy udało nam się tu w szpitalu powstrzymać go od picia. Duża w tym zasługa szpitalnego psychologa. Naciąłem. Szybko dotarłem do strzałki. Naczy- nia podudzia krwawiły obficie. Toteż wyłapywaliśmy je ze starszym asystentem, przypalając aparatem koagulacyjnym. Potem z kości strzałkowej wyciąłem dwie płytki. — Proszę zdjąć gazę z rany operacyjnej kręgosłupa — wydałem polecenie. — I wysuszyć ranę — dodałem po chwili. —. Pośpieszcie się. Asystent zdjął gazę. Później poprosił o- gaziki, włożył je pensetą do rany, nacisnął. Brończyk był doświadczonym chirurgiem. Szybciej niż można było oczekiwać oczyścił ranę z soli fizjologicznej. Po okładzie z ciepłego roztworu, tkanki nie krwawiły. Przyłożyłem blaszki kostne. Idealnie pasowały do rynienek w kręgach kręgosłupa piersiowego. Wsunąłem w rynienkę jedną, później drugą blaszkę i zacząłem zszywać ranę. ¦— Szyj podudzie — powiedziałem do Brończy-ka. — Zaszyj na głucho, bez żadnego sączka. Rana nie powinna ropieć. Znów przystąpiłem do zabiegu, Zabieg operacyjny zespołowy ma tę zaletę, że przebiega sprawniej. Wpływa to korzystniej na zdrowie pacjenta i dobre samopoczucie zespołu. — Odstawić narkozę — spytał narkotyzer. — A jak on się czuje? — zapytałem. — Doskonale. — Odstaw. Krew jest trochę za ciemna. —- Podam mu tlen. — Podaj w sali pooperacyjnej. — Tak jest. — I zmierz ciśnienie, — Mierzyłem. Jest w normie. Wkrótce zabieg został ukończony. Sanitariuszka ¦ isystenci przełożyli na wózek pacjenta, wywieźli iii operacyjnej. Za wózkiem podążał narkoty-dyżurna pielęgniarka. Zaproponowałem pani Sordo, że ją odwiozę do lotelu. Monika potrząsnęła głową. Powiedziała, <• będzie mi dalej towarzyszyć. Chciała konieez- ¦ jechać ze mną do poradni odwykowej. - Nie czuje się pani zmęczona? — spytałem. - Trochę —¦ odpowiedziała. — Niech mnie pan )o drodze zawiezie gdzieś na dobrą kawę. Gdzie >¦ można napić mocnej kawy? - W Grand Hotelu. - Pojedziemy tam? - Z przyjemnością. Tymczasem muszę się ' 'brać. Przeproszę panią i za chwilę wracam. —- Proszę bardzo, doktorze. Poszedłem do dyżurki i przebrałem się. Czasem (puszczałem szpital o trzy godziny wcześniej. iizegółnie po dyżurze w pogotowiu „urywałem ¦ " bez żadnych skrupułów. Tym bardziej teraz, pd nieobecność docenta, trafiła się dobra okazja, •by pojechać do poradni. Toteż krótko rozma™ Hałem z lekarzem dyżurnym. Wydałem mu kil- /Ieceń i wyszedłem, na korytarz. Monika stała w pobliżu wejścia do dyżurki. Coś 'Inntowywała w grubym brulionie. Kiedy usły-'. 11 n trzask zamykanych drzwi, złożyła brulion Mowała go do torby reporterskiej. Ruszyliśmy do samochodu. 1 55 Mimo zmęczenia jechałem dość szybko. Szybciej niż wczoraj przepychałem się wśród ciężarówek i wozów osobowych, zbliżając się do poradni. Dopiero w wejściu przypomniałem sobie 0 Grand Hotelu i kawie. Już miałem zawrócić 1 ruszyć tam natychmiast. Na szczęście Stenia miała paczkę wyborowej kawy. Pielęgniarka jak zwykle oczekiwała mnie w pokoju zabiegowym.) Przedstawiłem dziennikarkę. Po krótkiej rozmowie poszedłem z Moniką do gabinetu lekarskieg Mm zdążyłem otworzyć okno, Stenia otworzyła drzwi. Gestem ręki zaprosiłem ją do gabinetu. Podeszła do biurka i stanęła obok Moniki. Wskazałem jej fotelik. Pielęgniarka potrząsnęła głów? Obawia się, żeby ktoś z alkoholików nie wtargnął do pokoju zabiegowego i nie podwędził czegoś z leków — pomyślałem. Siostra cofnęła się do korytarza i na moment odwróciła głowę. — Chciałam pana powiadomić, doktorze — po-: wiedziała później — że wczoraj wzywałam pogotowie milicyjne. Proszę sobie wyobrazić, że Michał czak wrócił do poradni zaraz po pana wyjeździe do szpitala. — Bardzo rozrabiał? — zapytałem. — Jeszcze jak, doktorze.' Ale później wyniósł się z poradni i miałam trochę nieprzyjemności. Pokłóciłam się z sierżantem. — Me szkodzi... Stary znajduje się w szpitalu.! Wieczorem urządził sobie kąpiel w stawie parku Morskie Oko. Milicjanci złapali go tam w stroju Adamowym. Był w stanie delirium tremens. Być może, że już się z tego nie wygrzebie. Z pewnością rozwinęło się zapalenie płuc. Trzask otwieranych drzwi przerwał nam rozmowę, Stenia natychmiast pomegia do gabinetu zabiegowego. Spojrzałem na Monikę. — Mechże pani siada — powiedziałem wskazując fotelik. — Pani jest zmęczona — zauważyłem. — A proponowałem, że odwiozę panią do hotelu — uśmiechnąłem się do niej. — Dlaczego pani odrzuciła propozycję? — Będę dyżurować z panem — oświadczyła stanowczo. — Pan się wczoraj napracował i także nie śpi. Wzięłam i to pod uwagę. I ja nie muszę się wylegiwać w łóżku. Taka jest praca reportera. Przytaknąłem. Me miałem żadnych wątpliwości, że chce dyżurować ze mną. Ja także pragnąłem jej towarzystwa. Czarnowłosa Austriaczka wydawała mi się bliska, jakbym ją znał od kilku lat. Czy ona kieruje się sympatią? — zaczęło mnie dręczyć pytanie. Ale odpowiedź nie byłaby prosta. Dziennikarka przyjechała zbierać materiały. „Chcę napisać cykl reportaży z Polski" — oświadczyła wczoraj w czasie dyżuru. Zagłębiłem się w myślach. Toż tu nie o flirt chodził Co też za głupie myśli mi się pchają do głowy?.' Rozmyślam, jakbym nic nie miał do roboty. Gdybym chciał zabawić się — gra nie warta świeczki. Urocze dziewczę zbierze materiały, napisze reportaż i pojedzie sobie precz. Potem opublikuje pracę... Tak, tak. Musi z czegoś żyć. Ciekawe, ile marek otrzyma za reporterską publikację. W Wiedniu dobrze płacą. Me wygląda na nędzarkę. A jeszcze jest młoda. Jak na re-portażystkę, to smarkula. Musi mieć talent! 56 57 Po tym rozmyślaniu powiedziałem: — Przyjemnie mi, że będzie mi pani towarzyszyć w pracy. Proszę założyć fartuszek, a reporterskie przyrządy schować do szafy. Pacjenci nieufni wobec dziennikarzy. Niech sobie lepiej myślą, że będą mieli do czynienia z młodą lekarką stażystką. Otworzyłem szafę. Monika ułożyła tam torbę. aparat i lampę błyskową. Później nałożyła biały | fartuch, podeszła do lustra wiszącego nad umywalką, poprawiła włosy związane czerwoną aksamitką. Usiadła w foteliku przy biurku naprzeciwko mnie. Potem wyjęła paczkę z papierosami. — Zapali pan? — zapytała podsuwając papierosy. — Bardzo proszę, doktorze. — Opalam panią od wczoraj — odpowiedziałem. — Ale sam nie mogę się zrewanżować lepszymi papierosami jak klubowe. — Nie szkodzi. Mam spory zapasik. Wziąłem papierosa, zapaliłem zapałkę i podsunąłem dziennikarce. Powiedziała, że za dużo pali. „Praca reportera to nerwowa" — dodała po chwili zaciągając się dymem. Od czasu do czasu spoglądała na skwerek przez otwarte okno. W pewnym momencie zapytała o przyczynę zgonu matki al-koholiczki z Bródna. Wzruszyłem ramionami. Przyczyna zgonu... Być może, uda się uratować córkę. Wtedy wyjaśni sprawę i poznamy tajemnice życia rodzinnego. Ale okres reanimacji trochę potrwa. Ciekawe, jak długo... Trzy dni? Ty- | dzień? A może jeszcze dłużej? Czemuż to ten przy-JT padek tak zaabsorbował panią Sordo? O co jej chodzi? Narkomania odpada. Psychodegradacja poalkoholowa, owszem... Mogła się pogłębić po .śmierci matki. Mogły też istnieć pewne odchylenia... Ale jakie? Może po prostu ciężka choroba psychiczna? Jaka? Czy była leczona? Trzeba to wyjaśnić. Niech sobie nie myśli dziennikarka, że natrafiła na przypadki narkomanii. Pojadę tam z nią przy okazji. Porozmawiamy z sąsiadami. Sami przeprowadzimy reporterskie śledztwo. W pięć minut później w drzwiach stanęła kobieta około pięćdziesięciu lat. Była ubrana w ciemny kostium, ciemne buty i beret. W ręku trzymała ciemną torebkę. Na spiczastym nosie miała głęboko osadzone okulary w ciemnej oprawie. — Proszę, proszę — powiedziałem. — Czym mogę służyć? — Ja chciałam się leczyć w tutejszej poradni. W tej chwili weszła Stenia i podała kartę choroby. Wskazałem pacjentce krzesło. Usiadła obok Moniki naprzeciwko biurka. Objąłem ją wzrokiem. Sucha, pomarszczona skóra twarzy, drżenie rąk — to dowód przewlekłego nałogu. —- Czy siostra panią poinformowała, co jest warunkiem rozpoczęcia leczenia w naszej poradni? — zapytałem kobietę. — Tak. Ja wiem. Abstynencja. — Od kiedy pani zachowuje abstynencję? — Ja jestem abstynentką. Ja nie piję. — Jak to? Nie rozumiem pani. Po co się pani 59 zarejestrowała w poradni odwykowej? Może pani chodzi o inną poradnię? Tu się leczą alkoholicy i lekomani. Spojrzała Ba mnie z lękiem w oczach. Z tym lękiem, który można zauważyć u kłamcy. Po prostu została przyłapana na kłamstwie i zreflektowała się natychmiast. Wyjęła z torebki chusteczkę i wytarła pot z czoła, —• Pije pani? — zapytałem, -— Broń Boże! ¦— Nadużywa leków? — Nie. Niech mi pan pozwoli chwilę odsapnąć, j — Proszę, proszę... Skierowała wzrok w podłogę i co chwila wy- { cierała z potu czoło. Teraz nie nalegałem, żeby odpowiadała na stereotypowe pytania, choć tak potrzebne do wypełnienia rubryk historii choroby. Pozwoliłem jej odpocząć, namyślać się. Wiadomo, rejestracja w poradni odwykowej, to jednak poważna decyzja. I znów objąłem ją wzrokiem. Kim ona jest? Lekomanką? Alkoholiczką? A może po prostu psychicznie chorą kobietą? Może została źle przez kogoś poinformowana i trafiła [ do poradni odwykowej? Czyżby ktoś zadrwił I z niej? Nagle oderwała od podłogi wzrok. — Ja w sprawie męża — powiedziała. — To I znaczy w jego sprawie i mojej. Mój mąż jest nałogowym alkoholikiem. Urządza w domu awantury, a mnie oskarża o alkoholizm. Dla świętego spokoju postanowiłam zażywać te proszki. Ja chcę' się zarejestrować i leczyć u pana doktora. 60 Popatrzyłem w kartę choroby. Sprawdziłem imię, nazwisko i numer dowodu osobistego. Tak, w leczeniu alkoholizmu i lekomanii jest to konieczne. Szczególnie lekomani są podstępni. Najczęściej podrabiają recepty. Później przystąpiłem do badania. Badałem ją dokładnie. Zmierzyłem ciśnienie tętnicze krwi, osłuchałem serce i płuca. Potem zacząłem badać palpacyjnie brzuch. Wątrobę miała powiększoną na trzy palce. Pęcherzyk żółciowy był tkliwy przy obmacywaniu. Nerki przy potrząsaniu nie-bolesne. — To jak to jest z tymi awanturami? — zapytałem. —Czy mąż panią bije? — Bije. Często podbija mi oczy. — Powinna pani zgłosić go na komisję. Otrzymałby przymus leczenia. Tym sposobem można by mu skutecznie pomóc. — O, nie! Tego nie wolno mi zrobić. — A dlaczego? — Mój mąż jest tyranem i sadystą. Znęca się nade mną. Nie oddaje pieniędzy, nie wraca do domu na noc. Czasem mnie bije i zamyka w pokoju. Wtedy jestem odcięta od świata. Przez dwadzieścia cztery godziny wpatruję się w ściany. Nie mam sił alarmować sąsiadów. Zresztą i to by nie pomogło. Mój domowy sadysta już dawne urobił znajomych. Gdyby doszło do procesu, świadczyliby za nim. Już dziesięć lat się tak znęca. Niech pan coś poradzi. Co ja mam robić? Co zrobić ze sobą, panie doktorze? Na moment rozłożyłem bezradnie ręce. Jak jej pomóc? W jaki sposób powstrzymać 61 ii męża —- sadystę? Zgłosić samemu przypadek do Komisji Społeczno-Lekarskiej? Pijak zorientuje się w sytuacji i zacznie się znęcać... Tym się nic nie wskóra. Kobietą powinni się zająć sąsiedzi. Sami mogliby skierować sprawę na komisję. Tylko komisja mogłaby go przywołać do porządku. — Będziemy w stałym kontakcie — powiedziałem do pacjentki. — O każdej awanturze, którą wywoła mąż, będzie pani powiadamiać siostrę poradni. Gdyby nie zaprzestał znęcania się nad panią, ja sam poprowadzę sprawę. Daję słowo honoru! Proszę się niczego nie obawiać. Obstawimy go tak, że nie ma mowy o jakiejkolwiek zemście. Kobieta wstała, dziękując. Po chwili zadowolona opuściła gabinet. Sordo była blada. Wyjęła notatnik i zaczęła odnotowywać coś pilnie. Pogoda zaczęła się utrwalać. Zmieniła się cyrkulacja. Od południowego zachodu uderzyła fala ciepłego powietrza. Toteż ludzie od rana już się poruszali w zwolnionym tempie. Pacjenci zwabieni piękną pogodą wylegli na taras. Wygrzewali się w słońcu. W pośpiechu wchodziłem na oddział. I znów spóźnienie! Jeśli docent wrócił, już jest po obchodzie. On to potrafi. W kwadrans obsko-czy sale męskie. Wyda zlecenia asystentom. W ciągu dziesięciu minut zwizytuje oddział kobiecy i... Później poprosi do gabinetu lekarzy na odprawę. 62 Nim zdążyłem wejść do dyżurki, siostra Wanda zagrodziła mi drogę, Instrumentariuszka była podenerwowana. Powiedziała, że docent zauważył mnie w czasie obchodu. „O, kolega Cwaliniak raczył , wreszcie przyjechać!" — krzyknął prawie. Pielęgniarka odwróciła się do sali ogólnej męskiej. — Powiedział później, żeby pana powiadomić — mówiła dalej — że będzie pana oczekiwał w gabinecie. — Dziękuję, siostrze. Przebieram się i idę. Wszedłem do dyżurki. O, niech diabli wezmą! Będzie reprymenda. Ciekawe, czy za spóźnienie? A może oberwę za zabieg operacyjny? Czyżby pacjent naruszył odłamy? Wczoraj stan jego zdrowia przedstawiał się prawidłowo. Prosiłem go, żeby nie poruszał gwałtownie kończyną... Zresztą, nie będę się udręczał. Kość jest zespolona gwoździem. Nie mógł jednym gwałtownym ruchem złamać gwoździa. To podobnie jak w czasie zabiegu wystąpiło tarcie odłamów. I nic więcej. Są dobrze ustawione. Gips założony prawidłowo... Może docentowi o co innego chodzi? Czyżby chciał wypchnąć mnie z oddziału? Dokąd? Gdzie otrzymam przydział? Przebrałem się i wyszedłem wprost na docenta. Karasik wracał z obchodu. Gestem ręki zaprosił mnie do gabinetu. Później przywitał się ze mną. Dopiero teraz odetchnąłem. Usiadłem przy biurku naprzeciwko. Prawie jednocześnie wyciągnęliśmy paczki z papierosami. Docent palił zefiry. Poczęstowałem się zefirem, — Jak panu poszedł zabieg? —• spytał. 63 sl.« Jlff N N «8i«itieli i muszę dyżurować dodatkowo. Cholernie ciężki dyżur. Trzy przypadki zatrucia. Jeden śmiertelny. — Jakie zatrucia. — Barbituraty. — Co też ludziom, przychodzi do głowy?! — No, właśnie. — A jak się czuje pacjentka z Bródna? — Ciężki stan. — Przytomność odzyskała? — Odzyskuje okresowo. Rozmawiałem z jej sąsiadką. Kobieta leczyła się w poradni psychiatrycznej. Ostatnio przed śmiercią matki zaczęła pić. Chcesz ją zobaczyć? — Oczywiście. Można z nią rozmawiać? — W zasadzie można. Jeśli odzyskała przytomność, porozmawiamy. Słyszałem, że szykują ci w szpitalu etat. <— Skąd ta wiadomość? — To jeszcze nic pewnego. — To po diabła niepokoisz mnie? Poszliśmy do izolatki. Kobieta leżała, w pozycji półsiedzącej. Oddychała ciężko. Przy każdym głębszym oddechu, było słychać świsty i furczenia. Każdy oddech przypominał pracę miecha kowalskiego. W pewnym momencie otworzyła oczy. Zaczęła się rozglądać. Później skierowała wzrok na mnie. W pewnej chwili usiadła i zawołała: — O, idzie! Odpędźcie go! Odejdź od łóżka! Domagalski wziął ją za rękę. — Proszę się uspokoić — powiedział. — Pani Marleno, to pan doktor z pogotowia. Nie poznaje pani doktora? 68 Popatrzyła na mnie. — Boże, Boże, on wciąż chodzi za mną! — mówiła. — Nie pozwolę mu... Panowie! Ten nicpoń, chce mnie zgwałcić! Proszę go wypędzić z sali! Gdzie jest sanitariusz? Gdzie są salowe? Gdzie lekarze? Panie doktorze! Panie doktorze! Zaczęła oddychać gwałtownie. Potem opadła na poduszki. Po chwili oddech kobiety wrócił do normy. Odwróciła głowę do ściany i natychmiast zasnęła. Domagalski nałożył słuchawki i osłuchał jej serce. Później podał mi fonendoskop. Podszedłem do łóżka. Zacząłem osłuchiwać klatkę piersiową. Świsty, furczenia, zagłuszały pracę serca. Była wychudzona. Nie reagowała na dotknięcie ryjkiem fonendoskopu ani na dotyk ręką. — Przed godziną nawiązałem z nią kontakt — rzekł mój kolega. — Dobrze była zorientowana.,. Od śmierci matki odżywiała się sucharami i wodą. Przedwczoraj rano zażyła cztery tabletki nasenne. 1 o tym nawet pamiętała. Wyszliśmy na korytarz. — A jak się czuje pacjentka z Mokotowa? —~ zapytałem. — Odciągnąłeś ją od kostuchy? Co? W czasie mojego dyżuru w pogotowiu już się o nią ocierała śmierć. Czyżbyś zapomniał? — Nad ranem odzyskała przytomność. — Co takiego? To brzmi nieprawdopodobnie! — Chcesz ją zobaczyć? — Owszem. Weszliśmy do izolatki. Kobieta leżała na wznak, Była blada. Na twarzy zaznaczał się wyraźnie obrzęk. Obrzęki zaznaczyły się także na kończy- 67 w nach górnych i dolnych. Mimo niewydolności krążenia pacjentka oddychała swobodnie i miarowo. Siedząca obok łóżka pielęgniarka wstała zj krzesła. Wziąłem pacjentkę za rękę. s Szczęściara! Tętno prawidłowe. Dobrze wypeł^j nione i napięte. Niewydolność krążenia? Tak jesz-i cze się utrzymuje. Wkrótce cofną się obrzęk kończyn. I co? Warto było rzucać się w objęcia, śmierci? Młoda wariatka... Zbrzydło jej życie^ Targnęła się na nie z premedytacją. No, chyba nie przez przypadek? Ciekawe, jaki był powóc zażycia środków nasennych? Czy wyspowiada się,. przyzwoicie lekarzowi? Może kapelanowi zdradzi tajemnicę samobójczego kroku? Powinna się mnie wyspowiadać. Ja ją w porę przywiozłem na oddział samobójców. W porę przystąpił do reanimacji spec Domagalski. I pielęgniarki mają w tym zasługę. Bez pomocy sióstr, umieraliby samobójcy niczym przyklejone na lepach muchy. Odsunąłem jej rękę i usiadłem na krześle. — Jak się pani czuje? — zapytałem. — Dobrze — odpowiedziała, obserwując mnie j z uwagą. , — Jestem lekarzem. Chciałem panią zbadać j i trochę porozmawiać. — Proszę bardzo. Ja pana znam. Domagalski i pielęgniarka opuścili izolatkę. O, do diabła! Co mu przychodzi do głowy? Toż to moja pacjentka. Dlaczego wyszedł? Ja nie , mam żadnych, dyskretnych spraw z pacjentami? i Szczególnie tu. Tomasz mógłby się przysłuchi- | '68 mojej rozmowie z tą kobietą. Może trzeba oyło go zawrócić? Wyjąłem z kieszeni fartucha chirurgicznego lonendoskop. Z uwagą zacząłem osłuchiwać serce pacjentki. Arytmia... Niemiarowa praca serca. Niemiaro-wość w trzydziestym roku życia. A przed chwilą powiedziała, że czuje się dobrze. Kłamie? A może nie odczuwa skutków samobójczego zatrucia? To prawdopodobne. Samoznieczulenie środkami nasennymi... Czyżby tak długo działały barbituraty? Jeszcze później osłuchałem klatkę piersiową i złożyłem fonendoskop. — Faktycznie, stan zdrowia pani jest zadawalający — skłamałem. — Myślę, że spotkamy się w poradni przy ulicy Śliwkowej. Zapraszam tam panią. Dała znak głową, że zgłosi się do poradni. Pożegnałem się i wyszedłem na korytarz. W pobliżu drzwi stał Domagaiski. Czekał na mnie. — Zbadałeś ją? — zapytał jakby od niechcenia. — Tak, zbadałem. Stwierdziłem arytmię. — To przejściowe. Krążenie obwodowe po zatruciach szybko się wyrównuje. A propos dziennikarki... Może już wyjechała? — Nie. Na razie jeszcze nie wyjeżdża. — A długo zabawi w Polsce? — Nie wiem. :—¦ Przystojna baba, energiczna i wścibska... — No cóż? Reporterka. — Gdzie ona mieszka na stałe? 69 M — W Wiedniu. Już chyba ci mówiłem o ty — Owszem. Wiesz coś więcej o niej? .— Prawie nic. — Panna? -— Nie wiem. —• Ej, żebym ja był kawalerem! — Masz, stary byku, żonę i dwóch synów? Coj| — Ano mam. Ale tobie podsuwam myśl... — Me wyspałeś się. Faktycznie miałeś ciężki| dyżur — Nie odcinaj się. Sprowadź ją tu. Pogadamy| — Nie ma jej w szpitalu. —- Przyjdź z nią, kiedy wróci. — Umówiłem się... Umówiliśmy się na trzecie po południu. Prawdopodobnie wybierzemy się nL spacer po Warszawie. Jest tu po raz pierwszy i chce coś niecoś zobaczyć. Może chciałbyś namj towarzyszyć? Kolega roześmiał się. Potem klepnął mnie po przyjacielsku w ramię. „Nie o to mi chodziło"! — powiedział. Później zaproponował kawę i poszliśmy do jego gabinetu. Domagalski zadzwonił do siostry oddziałowej Po kilku minutach przyszła do gabinetu sanitar-J i uszka z dwiema filiżankami i dzbanuszkiem! z kawą. Tomasz nalał do filiżanek kawę i piliśmy łyczek,| po łyczku, prowadząc dalej rozmowę na temat-uroczej dziennikarki. Pani Sordo była faktycznie piękną kobietą i wszyscy w szpitalu zwracali na nią uwagę. Asystentów oddziału urazowego ogarnął szał. Tak jest! Ogląda się za nią Jurczyk. Spogląda Brończyk. Nawet flegmatyczny Zmyśliński śledzi ją wzrokiem, kiedy przychodzi do szpitala. A siostry są zazdrosne. Cholerne zazdrośnice... No cóż! Szałowa, młoda kobieta. Jedna siostra Wanda nie okazuje zazdrości z powodu urody dziennikarki. Ale to już inna sprawa. Jej narzeczony Leszek potrafi wybijać z głowy kobiecą próżność. Wandzie zresztą nie można wmawiać tej próżności. Jak to się mówi: „Wszystko jest u niej poustawiane na swoim miejscu". Przyjechałem przed trzecią po południu. Parking na placu Konstytucji był zajęty. Zatrzymałem się. Trzeba się wcisnąć obok wozu wycieczkowego — pomyślałem. Udało się. Wyjąłem kluczyki. Nie zamykając wozu zacząłem spacerować obok pijalni wód mineralnych. W pewnej chwili odwróciłem się do hotelu. „Będę na pana czekała na balkonie" — przypomniałem sobie słowa Moniki. Spojrzałem na balkony. Nie było tam żywego ducha, więc ruszyłem dalej. Obszedłem wolno plac i wróciłem przed pijalnię. Dziesięć po trzeciej... Oto wiedeńska punktualność! A może się przesłyszałem? Może źle u-słyszała Monika? Nie chciałbym wchodzić do hotelu. Jak to się można tak umawiać? Umówić się z kimś i... wystawić go do wiatru? Nie, nie. Poczekam jeszcze kilka minut i odjadę. Nie pozwolę, żeby mnie wystrychnięto. Odwróciłem się. Monika wchodziła na pas przej- 71 ) •' ścia. Szła raźno, lekko kołysząc się w biodrach. Była ubrana w krótką sukienkę lilaróż. Na nogach miała jasne buty z wysokimi obcasami. Przez ramię zawiesiła jasną torbę. Czarne włosy dziennikarki targał lekki wiatr. Podniosłem rękę. Przyśpieszyła kroku i u-śmiechnęła się serdecznie. Po chwili byliśmy już w samochodzie. -— W tej sukni wygląda pani oszałamiająco — powiedziałem mimo woli. — Przepraszam za poufałość —- dodałem po chwili. — Myślę, że mi pani wybaczy. — Pan jest bardzo miły, doktorze — odrzekła z lekkim rumieńcem na twarzy. — Dziękuję za u-znanie. Chciałam pana przeprosić za spóźnienie. Wyciągnęła rękę. Przyłożyłem do ust i ucałowałem. Musiało jej się to podobać. Skinęła lekko głową. Później spojrzała mi w oczy i powtórzyła: „Pan jest bardzo miły, doktorze". Włożyłem do stacyjki kluczyk, przekręciłem. — Dokąd panią zawieźć? — spytałem. — Dokąd pan zechce, doktorze. — Lubi pani odpoczywać nad wodą? — O tak! — Może pojedziemy nad Wisłę? — Z przyjemnością. Pojechaliśmy za Opacz. Tu Wisła jest szeroka, a woda czysta i jasna niczym błękit nieba. Rzekę od konstancińskiej doliny oddziela wał przeciwpowodziowy. Po tamtej stronie rozciąga się plaża z żółtego piasku i wiklinowy gaj. Zjechaliśmy z wału na murawę, gdzie rosły stare, płaczące wierzby i topole. Pod jedną z wierzb zaparkowałem wóz. Później wyjąłem koc rozłożyłem na trawie. Słońce prażyło zdrowo. Było tu cicho i przyjemnie. Dookoła żywego ducha. Tylko od czasu do czasu wody Wisły przecinała motorówka, rozdzierając ciszę. Czasem bliżej brzegu przepłynął kajak. — Czy pan pozwoli zdjąć suknię, doktorze? — zapytała w pewnej chwili Monika. — Jestem w plażówkach, jakbym przeczuwała, że znajdziemy się nad wodą. — Bardzo proszę. Potem i ja się rozebrałem. Dopiero teraz zobaczyłem w całej krasie Monikę. Wydawało mi się, że nad brzegiem Wisły stoi rzeźba z brązu. Ktoś wykonał rzeźbę młodziutkiej kobiety i postawił ją na brzegu. Austriaczka patrzyła na plażę po tamtej stronie rzeki. Później odwróciła się. Wskazałem jej ręką koc. Szła wolno. Potem usiadła obok. — Czy mogłaby mi pani zdradzić pewną tajemnicę? — zapytałem. — Można panią o coś zapytać? — Co takiego, doktorze? — Proszę mi powiedzieć, gdzie pani opanowała tak świetnie nasz język? Pani mówi tak pięknie, jakby była Polką. Może pani studiowała polonistykę? —- Owszem. Miałam dobrą polonistkę. Zamyśliła się. Popatrzyła na równą taflę wody. Powiedziała, że Wisła jest tu tak piękna i szeroka jak Dunaj. Później wstała i podeszła do brzegu. Przyglądała się płynącym kajakami ludziom. Jeden z mężczyzn pozdrowił ją, a Monika poma- 72 73 chała ręką. Na spokojnej dotąd tafli powstały maleńkie fale, uderzając o brzeg. Odwróciła się i powiedziała: — Tu jest pięknie. Podoba mi się ten kraj. — A była pani w Zakopanem? — Byłam na Śląsku i nad morzem. — Musi pani wyjechać w góry i na jeziora. — Objęłam to harmonogramem. — Świetnie. Chyba pojedziemy razem. I proszę mi wierzyć, pani Moniko... Będzie to podróż według harmonogramu. Czy pani pozwoli, żebym jej towarzyszył? — Pojadę,z przyjemnością. Kiedy usiadła znów na kocu, ucałowałem jej rękę. Trąciła mnie lekko nogą. Przez moment poczułem dreszcz. — Czy pan wie — odezwała się Monika__już mi zbrzydły podróże samolotem. Za często latam. Wiedeń, Amsterdam, Madryt, to trójkąt, jakby to określili piloci szybowcowi. Fruwam więc po bokach trójkąta. Ale te moje loty, to monotonia. Przez tę pracę nie prowadzę normalnego trybu życia. Tak bardzo potrzebna mi stabilizacja. Roześmiałem się. — Proszę się przeprowadzić do Warszawy, pani Moniko. Śmiejąc się, objęła mnie badawczo wzrokiem. — A chciałby pan, doktorze? — zapytała. — Czemu nie? Miałbym przynajmniej bratnią duszę. Mnie także pociąga reporterski notes. Moglibyśmy założyć reporterską spółkę. — Trzymam pana za słowo, doktorze. — Dobrze, dobrze. Czy pani pływa? 74 ¦— Owszem, pływam często. I lubię pływać. — No, to w wodę! Zerwaliśmy się z koca i skoczyli do Wisły. Mimo popołudniowego upału woda była zimna. Ruszyliśmy ostro. Płynęliśmy do przeciwległego brzegu, wyprzedzając się nawzajem. To ja, to ona, obejmowała prowadzenie. Kiedy mniej więcej znaleźliśmy się pośrodku rzeki, zauważyłem, że Monika zaczyna słabnąć. — Zawracajmy! — krzyknąłem. Echo okrzyku popłynęło wzdłuż brzegów. Zawróciliśmy. Chciałem szybko dobić do brzegu. Odwróciłem się do Moniki. Straciła rytm pracy rąk — stwierdziłem błyskawicznie. Popatrzyłem jak nieregularnie wyrzuca z wody ręce. Zaniepokoiłem się. Podpłynąłem do niej blisko. Teraz miałem ją na oku. Byłem trochę spokojniejszy. Brzeg był już blisko. Nagle Monika krzyknęła: — Ratunku! Topię się! W jednej chwili znikła z tafli wody. Zacząłem nurkować. Natrafiłem na nią. Chwyciłem za włosy, wyciągnąłem, przewróciłem na wznak. Mocno pracowałem nogami. Jeszcze mocniej lewą ręką. Brzeg był tuż-tuż i wreszcie dotknąłem jedną nogą gruntu. — Jest grunt! — zawołałem. Podciągnąłem ją. Potem wyniosłem na brzeg. Monika oddychała ciężko i zaczęła wymiotować. Ukląkłem, podłożyłem jej pod brzuch kolano. Wymiotowała dalej. ~ Już dość! — wybełkotała. Wziąłem ją na ręce, przeniosłem na koc. Zba- 7(1 dałem jej tętno. Było maksymalnie napięte i przyśpieszone. Uśmiechnąłem się, a Monika przytuliła się do mnie. Podsunęła policzek. Ucałowałem policzki i oczy. — Ej, pływaczko, pływaczko! — powiedziałem. Usiadła. Potem oparła mi głowę o ramię. Wziąłem ją za rękę, wymacałem tętniczkę promieniową. Tętno i oddech powraca do normy — zauważyłem patrząc jej w oczy. Objęła mnie lekko ręką. — Pan mi uratował życie — wyszeptała. — Jak ja się odwdzięczę? Pan jest tak miły. Kiedy wracaliśmy do Warszawy, zaproponowałem, żebyśmy mówili do siebie po imieniu. Monika rzuciła mi się na szyję z takim entuzjazmem, że nacisnąłem hamulec. Wóz stanął w miejscu na polnej drodze. Objąłem ją i zacząłem całować. Całowaliśmy się namiętnie, bez opamiętania. Dopiero klakson samochodu ciężarowego przypomniał nam, że blokujemy polną drogę. Pojechaliśmy dalej przez Konstancin i Wilanów. I znów plac Konstytucji, znowu parking pod kandelabrami... Poszliśmy do hotelu. Klucz w recepcji, winda i duży pokój na trzecim piętrze. Monika podniosła słuchawkę telefonu i zamówiła kolację. — Dobre te zaślubiny z Wisłą — powiedziała .Monika. — Co, Robercie? — Dobre, dobre. Co by to było, gdybym cię nie złapał za włosy pod wodą... Ale grunt, że to już mamy za sobą. Grunt, że żyjesz. Wisła jest niebezpieczną rzeką. Wiry wodne co roku zabierają ludzi. Nawet dobrych pływaków. — Napijemy się koniaku... Pozwolisz, Robercie? — Ale ja prowadzę wóz! — Nie pojedziesz stąd... W każdym razie nie pozwolę, żebyś odjechał wozem. Przepraszam cię, Robercie... To nie poufałość. To tylko wdzięczność i... — I co więcej? W tej chwili dało się słyszeć pukanie. Kelnerka otworzyła drzwi. Wniosła na tacy butelkę szampana, koniaku i zakąski. Później przygotowała stolik. Postawiła butelki z alkoholem, półmisek z zakąskami. Rozłożyła talerzyki z widelcami i opuściła pokój. Później Monika przebrała się w wieczorową suknię i stanęła przy stoliku. Otworzyłem butelkę z szampanem i nalałem. Wypiliśmy bruderszaft i po symbolicznym pocałunku znów napełniłem kielichy. — Świetny szampan ~ powiedziała potem. — I korek wypalił jak pocisk z pistoletu — uśmiechnęła się. — Musimy wypróżnić tę butelkę. Nalej, Robercie. — Ależ Moniko! — Żadne ale... Jesteś moim miłym gościem. Nalałem w kielichy szampana. — W tobie jest coś z naszych polskich obyczajów — powiedziałem. — Przyjaźniłaś się z kimś z Polski? — Oczywiście. No, wypijmy. 76 77 Wypiliśmy haustem. Później zasiedliśmy do stolika. Jedliśmy kanapki, od czasu do czasu popijając koniak. Łosoś, szynka, pasztet, pomidory... Boże! Ale ja jestem pijany! Co by to było gdybym teraz wyszedł na ulicę i... trafił na któregoś z pacjentów poradni odwykowej? Już ktoś mówił: „Kiedy zobaczę pijanego Cwaliniaka, ogłoszę alarm!" — Jestem trochę wstawiony — powiedziałem. — Ja także. Włączyła radio. Popłynęła muzyka taneczna. Zaczęliśmy tańczyć. Tańczyliśmy bezładnie, gubiąc się w rytmie najnowszego, nie znanego mi tańca. Przywarliśmy do siebie. A później pociągnąłem ją lekko, delikatnie za sobą. Usiedliśmy na tapczanie, obejmując się i całując. — Wyłącz radio — wyszeptała. Podszedłem do drzwi, przekręciłem klucz. Później wyłączyłem radio. I znów byłem przy niej. W pewnej chwili dotknąłem palcami jej kolan.. Poczułem jak zadrżała lekko i przylgnęła do mnie. Palce wędrowały coraz wyżej, tuliła się coraz mocniej. Sięgnąłem do błyskawicznego zamka... Miałem z tym trochę kłopotu. Ale potem... Wydawało mi się, że jestem z nią na obrotowej scenie. Pokój obrócił się kilka razy... Zaczęła oddychać szybko i zamknęła oczy. Wydawało mi się, że na stojącym obok aparatu radiowego budziku zatrzymały się wskazówki. Zatrzymał się nagle czas. Tymczasem życie toczyło-się dalej. Teraz żyłem w innym, piękniejszym świecie. Potem, leżeliśmy obok siebie. — Nie zawiodłam cię, Robercie? — zapytała. 78 — Ach, Moniko! Byłaś cudowna. — Uratowałeś mi życie. Przywołałeś mnie do życia. Jesteś wspaniałym mężczyzną. .Nigdy nie spotkałam tak wspaniałego mężczyzny. Kocham, kocham cię, Robercie! Przytuliłem ją, ucałowałem i patrzyłem w oczy. Były czarne, piękne i tajemnicze. Nagle coś mnie zaczęło łechtać w szyję. Zapomniałem, że to jej delikatne ręce. Spałem kamiennym snem. Przed ósmą obudziła mnie delikatnym dotykiem w ramię. Zerwałem się z tapczanu. Umyłem się i ubrałem. Na stoliku były kanapki, ciasto i dwie filiżanki kawy. — Jak się spało, kochanie? — spytała Monika, — Znakomicie. Jedziesz ze mną do poradni? —- Oczywiście. Czemu miałabym nie jechać? — ^wietnie. Pośpieszmy się ze śniadaniem. Zjedliśmy w pośpiechu. Później Monika podała mi jakąś maleńką pastyleczkę. Powiedziała, że to dobrze robi na kaca. Połknąłem. Potem zjechaliśmy windą na parter, ruszając do samochodu. Pojechaliśmy na ulicę Śliwkową. Drzwi do poJ radni były otwarte. Przed wejściem stał dozorca. Stary, wychudzony człowiek trzymał w ręku pęk kluczy. Ukłonił się i oznajmił, że siostra spóźni się pół godziny. Kaczmarczyk otwierał poradnię przed ósmą. Siedemdziesięcioletni emeryt pełnił tę funkcję od pięciu lat i nazywaliśmy go klucznikiem. Był nim faktycznie. O szóstej rano otwierał dru- I karnie. O siódmej przedszkole, a potem poradnię odwykową. — Pani Stenia dzwoniła z domu, że wychodzi na wywiad — powiedział Kaczmarczyk. — prosiła, żeby pan doktor zapisywał na karteczce nazwiska pacjentów. — Dziękuję, panie Franciszku. Jakże się pan czuje? — A jak się można czuć w czasie tej parszywej pogody? Wczoraj upał, dzisiaj idzie chłód. « — To fakt. — Był tu ktoś? — Nie było żadnego pijaka. — No to niech pan pójdzie się zdrzemnąć. — Może zostawić klucze? — Może pan położy na biurku w zabiegowym. Stary położył klucze w pokoju zabiegowym i opuścił poradnię. Szedł trotuarem raźno, niczym żołnierz na defiladzie. Poszliśmy do gabinetu. — Słuchaj, Moniczko — powiedziałem. — Co to był za preparat, którym mnie uraczyłaś w hotelu? — Nie trucizna, kochanie. — Ale co konkretnie? — Środek pobudzający. Jak się czujesz? — Doskonale. Czy ty też zażyłaś? — Tak, kochanie. — Ach, ty czarna mrówko! I — Mrówko? Dobrze. Nazywaj mnie mrówką. — Będę cię nazywał mrówką, mróweczką... Ale powiedz mi, mróweczko, prawdę... Często zażywasz te pastylki? Odwróciła się gwałtownie do okna. 80 — Często? Powiedz prawdę, mróweczko. — Zażywam... — Często? Codziennie? — Od czasu do czasu. — Czy ty wiesz, że możesz przypłacić życiem tę lekkomyślność? — Wiem, kochanie. — Dlaczego to robisz? Wzruszyła ramionami. — Ograniczę to do minimum — powiedziała. — Zerwij z tym, mróweczko. — Czy to narkotyk? — Sama wiesz, co to za preparat... — Robercie, to nie narkotyk. — Zdrowie zrujnujesz, Moniko. — Teraz, już mi to nie grozi. — Ej, ty czarna mrówo! A groziło ci coś? Podeszła, objęła mnie za szyję i ucałowała. — Uważaj, poradnia nie hotel — powiedziałem. — Ubliżyłeś mi, Robercie. — Bzdury! Czym mogłem ci ubliżyć?. - — Ja nie jestem hotelową dziwką. — Mróweczko! Opamiętaj się! Jesteś wspaniałą kobietą. Taką dla mnie pozostaniesz. Myślę, że ponosisz konsekwencje za pobudzającą pastylkę. Ja nigdy nie zażywam środków pobudzających ani nasennych. Pozwól tu, niech ja cię teraz pocałuję. W tej chwili otworzono drzwi. Stenia! Czy rzeczywiście była na wywiadzie u pacjenta? A może zaspała? Może w ten sposób chciała się wytłumaczyć ze spóźnienia? Stanęła w drzwiach gabinetu. — Dzień dobry! Przepraszam za spóźnienie. u — Narkomanka 81 Byłam na wywiadzie u alkoholika przy ulicy Podchorążych. Chciałam wyjaśnić sprawę przymusu leczenia. Musiałam tam pójść na polecenie magister Gross. — Odkąd to Gross zleca wywiady? — No właśnie. Mogłaby sama pójść na wywiad. Czy przygotować kawę? Spojrzałem na Moniką. — Napijesz się kawy? — zapytałem. — Dziękuję. Już piliśmy bardzo mocną kawę. Podziękowałem Steni. Później podałem Monice fartuch. Usiadła naprzeciwko mnie przy biurku. Znów była ubrana w dżinsy. Ale tym razem spodnie, bluza, torba, buty i nawet wstążka we włosach — wszystko miała na sobie w brązowym kolorze. I kiedy spoglądało się na nią, wydawało się, że czarne jak smoła oczy i włosy, zmieniają kolor. Czarna mróweczka zamieniła się w brązo-v wego trzmiela. Dziwny to trzmiel z ludzkim, szczerym uśmiechem. Porusza się żywo. Pali papierosy i rozmyśla. Nad czym rozmyśla? Włączyłem radio. — O, „Lot trzmiela!" — powiedziała Monika. — Czyj? Kto skomponował „Lot trzmiela?" — Mikołaj Rymskij-Korsakow. — Lubisz muzykę poważną? — Przepadam. A ty, Robercie? — Nie wyobrażam sobie życia bez muzyki poważnej. Muzyka to coś jak modlitwa... Kocham muzykę. — Jesteś melomanem? Lubisz Beethovena? — Beethovena, Bacha, Mozarta, Haydna, Brahm-sa, Liszta, Schuberta, Czajkowskiego, Schumana, Ravela, Musorgski,ego... A twój ulubiony kompozytor? — Moim kompozytorem jest Chopin. To mój kompozytor i mojej matki. Miałyśmy wszystkie nagrania wielkiego Fryderyka... Nagle głos Moniki załamał się. Umilkła i skierowała wzrok w blat biurka. Spoglądałem na nią niepostrzeżenie. Dlaczego przerwała rozmowę? „Miałyśmy wszystkie nagrania wielkiego Fryderyka..." Czy matka Moniki nie żyje? A może po prostu nie mieszkają razem? Może odpowiedziałaby, gdybym ją o to zapytał? Myślę, że sama kiedyś o tym mi powie. Na pewno opowie o swojej rodzinie. Kim właściwie ona teraz jest dla mnie? Sympatią? Narzeczoną? Kochanką? Jak się dalej potoczą losy romansu? Nie spuszczałem z niej oka. Do diabła z tym! Nie mogę się angażować. Na Boże Narodzenie wraca Irena. Ładnie bym wyglądał, gdyby się dowiedziała o moim romansie. Tak, tak. Tylko, czy musi się dowiedzieć o moich wyskokach? Nikt za mną nie chodzi, nie podpatruje mnie. Monika wkrótce wyjedzie. Pozostanie wspomnienie. Któż nie miewa wspomnień z flirtów i romansów. A ja nie mam. Kiedyś usłyszę od Ireny: „Nie korzystałeś z życia, byłeś ofiarą. Ale teraz jesteś moim mężem. I nie waż mi się myśleć o głupstwach, jak inni, głupi mężczyźni. Zapamiętaj sobie to, Robercie!" Monika oderwała wzrok od blatu biurka. 83 i — Jesteś mi bratnią duszą — powiedziała. — O, Moniko! Nie jestem dziennikarzem. ¦— Jesteś czymś więcej niż dziennikarzem. — Przesada. Jestem skromnym człowiekiem. — Tak. Jesteś skromny. Zdążyłam to zauważyć. Trudno mi będzie się z tobą rozstawać. Zamyśliła się. Teraz skierowała wzrok w otwarte okno. Spoglądała na kwiaty, krzewy i murawę pobliskiego skwerku. — Wiesz, Robercie? — odezwała się Monika. — U was jest zupełnie inny świat. — Ja myślę — odrzekłem. — Zupełnie inny świat. — Podoba ci się nasz kraj? — Och, bardzo! — Przyjemnie to usłyszeć od dziennikarki muzycznej stolicy świata. Nagle usłyszeliśmy trzask drzwi i łagodny głos siostry Steni. Siostra zaczęła z kimś rozmowę. Instruowała kogoś o przymusie leczenia odwykowego. Perswadowała, że leczenie dobrowolne na łogowego alkoholika jest bezskuteczne. Monika wsłuchiwała się z uwagą. — Czy faktycznie wraca się do nałogu pici alkoholu? — zapytała. — Tak, Moniko — odpowiedziałem. — To diabelny nałóg! — Mała narkomania? Monika gwałtownie potrząsnęła głową. — Ach, nie! — zaprotestowała. — To jeszcze nie narkomania. — powiedziała łagodnie. — Chyba nie zetknąłeś się z narkomanami? ¦— Faktycznie, nie zetknąłem się — odrzekłem. 84 — Pijaka można wyleczyć z nałogu. Ja wiem. Ty leczysz esperalem. Czytałam wywiad z tobą w tygodniku... Narkoman to przeważnie stracony przypadek. Dla zaawansowanego narkomana nie ma ratunku. Wtem rozmowę przerwała nam Stenia, wchodząc do gabinetu w towarzystwie schludnie ubranej staruszki. Kobieta lat około siedemdziesięciu szła podpierając się laską. Stenia posadziła ją obok Moniki w foteliku. Mimo chłodku, jaki wdzierał się przez otwarte okno, czoło staruszki było pokryte kropelkami potu. Wytarła je chusteczką. Rozejrzała się po gabinecie. Później popatrzyła na Monikę i przeniosła wzrok na mnie. — Czym mogę pani służyć? — zapytałem. — Ja wedle sprawy syna. Mój syn pije i nie pracuje. Wraca nocą. Urządza awantury. Bije mnie. Przepił wszystkie moje oszczędności, a teraz zabiera mi rentę. Już teraz nie mani żadnych środków do życia i postanowiłam go zarejestrować w poradni. Przysłuchując się staruszce zauważyłem na szyi obrażenia skórne. Wstałem z krzesła i podszedłem do niej. Bruzda wisielcza na 'szyi... Pewnie targnęła się na życie i ktoś ją uratował. Ciekawe kto. Syn? Sąsiedzi? ,Do czego to może alkoholik doprowadzić matkę! — Co się pani stało? — zapytałem. — Zadrapał mnie ten wyrodny synalek... Pazury ma jak kot. Dotąd mnie torturował, aż mu oddałam ostatnie sto złotych ze swojej renty. I cc ja mam teraz robić? 85 Podszedłem do niej jeszcze bliżej. Dokładniej obejrzałem zadrapania na szyi kobiety. Wziąłem ją za rękę i sprawdziłem puls. Później usiadłem za biurkiem. — Trzeba go zarejestrować — powiedziałem. — Miejmy nadzieję, że mi się uda nakłonić do leczenia odwykowego pani syna — dodałem po chwili. — A jeśli odmówi, to jakoś sobie z nim poradzę — mówiłem dalej. — Wtedy skorzystam ze środków przymusu — zmarszczyłem czoło wciąż obserwując kobietę. — Nie jesteśmy bezradni. — Jakże jestem panu wdzięczna! — powiedziała staruszka. Uśmiechnąłem się serdecznie. Poleciłem później, żeby zarejestrowała pijaka u siostry Steni. U kobiety ujawniło się zmęczenie. Wstałem, żeby jej pomóc wstać. Monika zreflektowała się w porę. Ubiegła mnie. Wzięła ją za rękę i zaprowadziła do pokoju zabiegowego. Kiedy wróciła, zapytałem: — Ciekawy przypadek, co? — Owszem. — Jak widzisz, nic nie tuszuję... Pisz, rób notatki. Napiszesz ciekawy reportaż z Polski. Poradnia odwykowa, to kopalnia tematów. Szczególnie dla reporterów z czasopism medycznych. Pokręciła głową. — To żadne tematy — powiedziała. — Co ty, mrówko! Bo mnie krew zaleje! — Nie krzycz, Robercie. Widziałam w Luksemburgu nie takich pijaków... Tam dopiero piją. Tam się narkotyzują. Spotkałam piwoszy pijących dwadzieścia butelek piwa na dobę. To samo w Niem- 88 czech. Jeden piwosz nie tak torturował matkę. Każda awantura kończyła się próbą zabójstwa. Dusił ją sznurem od żelazka. Dusił po to, żeby wyłudzić pieniądze i pewnego razu zadusił. Napisałam z tego zdarzenia reportaż. Tej kobiety nie mam zamiaru wciągać do notesu. To żaden materiał na artykuł. Zespół redakcyjny nie zgodziłby się na publikację. — Rozumiem. Czekasz na rodzynki. Ja także. Interesuje cię narkomania. Powiedz wreszcie prawdę? — Może? Może mnie i interesuje? — Szukaj. I ja będę szukał narkomanów. — Obiecywałeś... Obiecywałeś, trzmielu. — Będę szukał, mrówko! Zacząłem chodzić po gabinecie. W pewnym momencie Monika chwyciła mnie za rękę, przyłożyła do policzka. Pochyliła lekko głowę, przesunęła dłoń do skroni. Wyczułem przyśpieszone tętno tętnicy skroniowej. Ten gest pobudził wyobraźnię. Gdyby nie gabinet lekarski...! Ucałowałem ją w policzek. Nagle posłyszałem kroki i odskoczyłem od Moniki. Zanim do gabinetu wszedł wysoki, starszy mężczyzna w szarym płaszczu, siedziałem już przy biurku. Co za wzrok! Dlaczego on tak patrzy nienawistnie? O co mu chodzi? Aha, to pacjent który otrzymał wezwanie... Tak, tak. Trzyma w ręku kartkę... Kto go wzywał do poradni? Ja? Stenia? A może magister Gross? Wszystko jedno przez kogo został wezwany. Trzeba dziada podkręcić. Niech się opamięta. Może się wyładowywać w złości na kolegach w knajpie. 87 — Słucham pana — powiedziałem. Mężczyzna podszedł do biurka i położył kartkę. Tak, wezwanie! Przypomniałem sobie żonę oskarżającą go o alkoholizm nałogowy i tortury. Domyślałem się, że to był on. Stał teraz z marsowym wyrazem twarzy. Spoglądał na mnie, przeniósł wzrok na Monikę. Wydawało się, że za chwilę rzuci się do walki ze mną. Wreszcie zapytał: — Czy to od pana wezwanie? — Tak. Proszę, niech pan siada. — Dziękuję, postoję. — Czym mogę służyć? — Poradą. Może zechciałby pan przyjechać do domu. Żona tu nie przyjdzie. Odmówiła zgłoszenia się na wizytę. Ponieważ ja zostałem oskarżony o alkoholizm, chcę wyjaśnić sprawę. Liczę na pana przyjazd. Nie chciałbym później sprawiać panu tą sprawą kłopotu. Do zobaczenia! Wyszedł z gabinetu. Był tak pewny tego przyjazdu, że nawet nie czekał na oświadczenie. Drzwi wejściowe zatrzasnął za sobą z taką siłą, że w oknach zadrżały szyby. A to przeklęty gbur! Jechać do domu? Poniżać się? Przed kim? Stary zapluty dziad... Tylko, czy on jest alkoholikiem? Czy zeznania żony nie są jakąś pułapką? Może to jakaś gra? Walka o mieszkanie? Kto kogo chce usunąć z domu? Już tu do poradni trafiały podobne sprawy. Pojadę z Moniką. Zobaczymy tych ludzi w ich domu. Przekonamy się, kto z nich jest szarlatanem. A jeśli będą kłamać, skieruję sprawę do kolegium. Niech sobie porozmawiają z prawnikami. 88 Jechaliśmy wolno. Po porannym zachmurzeniu panowała słoneczna pogoda. Podobnie jak wczoraj zapowiadał się upał. — Wydaje mi się, że wreszcie natrafiliśmy na przypadek narkomanii — odezwała się Monika. — Przypominam sobie tę kobietę. Głowę mogłabym dać, że to narkomanka. — Z czego wnioskujesz? — Ta kobieta jest narkomanką. Spotykałam podobne na Zachodzie. Ten jej wzrok, ta wysuszona skóra twarzy... I wreszcie tok rozumowania. W poradni była pod działaniem narkotyku. To się teraz potwierdza. Narkomani często tracą głowę. — Nie przypuszczam, żeby ona była narkomanką. — Jest podobna do tych, którzy zażywają LSD. — Skąd tu można nabyć LSD? — Przemytnicy wszędzie trafią. — Bredzisz, mróweczko. Mocno nacisnąłem pedał. Popatrzyłem na tablicę z numerem domu. Zatrzymałem przy krawężniku wóz i ruszyliśmy do trzypiętrowego bloku. Na półpiętrze oczekiwał nas mąż pacjentki. Otworzył drzwi i weszliśmy do dużego, pięknie umeblowanego pokoju. Panował tu artystyczny nieład. Poprzewracane krzesła, zwinięty dywan, po-wywalana bielizna z bieliźniarki, to dowód domowej rozróby. — Oto ona! — powiedział mężczyzna, wskazując ręką tapczan. 89 i Na tapczanie leżała kompletnie pijana kobieta. Uśmiechała się, naciągając na siebie kołdrę. Była na tyle świadoma, że chciała kołdrą zakryć ubranie i buty, które miała na sobie. — Oto jest moja żona — powiedział mężczyzna. — Niepospolita pijaczka, szmata klozetowa. -— Proszę jej nie ubliżać — zaprotestowałem. — To nie jest człowiek! — Tak, człowiek... Ciężko chory człowiek. — Jeśli tak, to niech ją pan leczy! — Będę ją leczył. Pani rozpocznie kurację po wypisie ze szpitala. Wpierw ją tam skieruję. Co do pana... radzę, żeby się pan uspokoił. Nie wolno się znęcać nad chorymi ludźmi. Tak, szanowny panie. Choćby to byli nawet alkoholicy. Przystąpiłem do ogólnego badania. Później wyjąłem z teczki skierowanie. Dość szybko wypełniłem rubryczki z datą urodzenia, anamnezą i rozpoznaniem. Wypisałem także zlecenie na przewóz dla pogotowia. Potem podałem mężowi pacjentki. Poinstruowałem go i wskazałem adres szpitala psychiatrycznego. Nietypowy przypadek alkoholizmu... Nadużywanie alkoholu trwało z pewnością około dwudziestu lat. Psychodegradacja poalkoholowa, urojenia... Tak, tak. Znaczne objawy urojeniowe. Zaskarżyć męża. Posądzić go o alkoholizm, będąc alkoholicz-ką. Ktoś powiedziałby: „Ależ to perfidna baba!" Nie, to żadna perfidia! Po prostu chora kobieta... A może pod powłoką choroby alkoholowej kryje się jeszcze cięższe, nieuleczalne schorzenie? W Pruszkowie ją rozpracują. Są tam znakomici lekarze praktycy. Doktor Łyszycka jest znakomi- 90 tym praktykiem i teoretykiem. Opracowuje podobne przypadki w bardzo krótkim czasie. Po tygodniu powiadomi poradnię o wstępnej diagnozie i rozpoczęciu leczenia. Nie wypuści stamtąd pacjentki, jeśli dopatrzy się innej nie wykrytej dotąd choroby. 8 I znów dyżur... Ale tego popołudnia w pogotowiu panował spokój. Zespół karetki wypadkowej odpoczywał. Od pięciu godzin nie było żadnego wezwania. Dopiero przed dziewiątą wieczorem dał się słyszeć głos dyspozytora. Wzywano nas przez megafon do wypadku na Woli. — No, teraz nie będziesz się nudzić — powiedziałem. — Kiedy ja się nie nudzę — zaprotestowała. — Nudzisz się, nie piszesz. — Faktycznie, nie piszę. — A dlaczego? —¦ Nie trafiłam na temat. — O, do diabła! O jaki temat ci chodzi? — Mówiłam, że to ma być niespodzianka. — Dobrze, dobrze... Chodźmy do karetki. Karetka już stała przed wejściem. Poprosiłem Monikę, żeby usiadła obok szofera. Później wszedłem za nią siadając w fotelu przy noszach. Nieco dalej siedział stażysta z sanitariuszem. Szofer włączył sygnał świetlny. Wjechaliśmy w Marszałkowską, jadąc jednak wolniej. Sanitariusz podał mi wezwanie. Wziąłem kartkę i przelecia- 91 * « łem po niej wzrokiem. Potem oddałem sanitariuszowi. Ranna kobieta w pijackiej melinie... Może ten przypadek zainteresuje Monikę? Może to będzie dla niej temat? Niechże wreszcie zacznie pisać. Niech pisze reportaż. Ona się rozkleiła... Mogłaby się zabrać do solidnej pracy. Dość już tego obijania boków! Dosyć trwonienia pieniędzy. Trzeba jej powiedzieć. Niech się weźmie w garść. Dziennikarz musi ciężko harować. Za same podróże nie płacą. Potem szofer włączył syrenę. Przecinaliśmy skrzyżowanie, zbliżając się do Woli. W pobliżu fortu gen. Bema wjechaliśmy w wąską, nie oświetloną uliczkę, zatrzymując się przy wejściu niewielkiego domku. Stała tam już karetka milicyjna. Obok sierżant rozmawiał ze starszą kobietą. Kiedy wysiadłem, zasalutował. — Co się stało, sierżancie? — zapytałem. — Pijacy zranili kobietę. Pchnęli ją nożem w pierś. Ale rana chyba nie jest groźna. Oddamy ją w pana ręce, doktorze. — Niech pan prowadzi, sierżancie. Ruszyliśmy za sierżantem do wejścia. Krok w krok za nami szła kobieta, dozorczyni domu. Milicjant przyświecił bateryjką i schodziliśmy po schodach do piwnicy. Melina była dość obszerna, oświetlona lampą naftową. Przy otwartym okienku stała prycza, dalej stolik i dwa stare, poobijane krzesła. Na stoliku znajdowała się lampa, gdzie starszy sierżant spisywał protokół. Na-krzesłach siedzieli dwaj pijani mężczyźni, około czter- dziestu pięciu lat. Na pryczy otulona kocem, leżała młoda kobieta o owalnej twarzy, ciemnych włosach. Do prawego sutka przyciskała pokrwawiony ręcznik. — Dobry wieczór! — powiedziałem. — Dobry wieczór! — pijani mężczyźni zerwali się z krzeseł. Jeden z nich uderzył głową w ścianę. — Siedzieć, nie ruszać się z krzeseł! — rozkazał milicjant. Przywitałem się z nim. Podszedłem do pryczy i usiadłem na krawędzi. Kobieta wciąż uciskała ręcznikiem sutek. Wziąłem ją za rękę i podniosła na mnie oczy. Później usiadła. Toż moja pacjentka! Co ona robi na Woli? Przeprowadziła się z Dolnego Mokotowa? Przyjechała do meliny na lekki zarobek? Pfu! Ale od niej zajeżdża alkoholem... Piła wódę i piwo. Tak, tak. W upojeniu alkoholowym oddaje się pijakom. Chyba za pieniądze? Jest jeszcze młoda i dość przystojna. Trzeba jej załatwić przymus leczenia. Zmuszę ją do wykonania badań dodatkowych. Koniecznie musi sobie zrobić badanie krwi na. odczyn Wassermana. Żeby tylko nie złapała kiły. A to prawdopodobne. Alkoholizm jest pobratymcem innych schorzeń. Krętki blade i prątki Kocha często razem goszczą w organizmie nałogowych alkoholików. — Co pani dolega? — spytałem stereotypowo. — Jestem ranna — odrzekła i znów podniosła na mnie oczy. . — Kto panią zranił? Kobieta milczała. — Proszę odjąć od piersi ten ręcznik — powiedziałem. — Chciałbym zobaczyć tę ranę. Spojrzała na Monikę, stażystę i sanitariusza. Później przeniosła wzrok na mnie. Trochę się krępowała, więc odsunąłem jej rękę z ręcznikiem. Popatrzyłem uważnie. Nie było tam najmniejszego śladu zranienia ostrzem noża ani żadnym narzędziem, o czym przy wejściu mówił sierżant. I gdyby nie oderwana brodawka, opuściłbym melinę. Otóż to! Kształt brodawki przypominał nadgryzioną czereśnię. Brodawka odgryziona zębami! Jak do tego doszło? Co tu się dzieje w tej melinie! Toż to dzikie orgie pijaków! Ciekawe, co o tym pomyśli Monika? Czy odnotuje to zdarzenie do cyklu reportaży? — Opatrunek uciskowy! — powiedziałem do stażysty. Stażysta z sanitariuszem założyli opatrunek. — Kto to zrobił? — zapytałem. — Ten stary łobuz! — prostytutka wskazała mężczyznę siedzącego na krześle. — Ten łajdak chciał mnie obrabować z pieniędzy! Broniłam się! Tamten mu pomagał! Obaj odgryźli mi brodawkę! Alfonsi! Posiedzą za to teraz! — Proszę się uspokoić. Zabieramy wszystkich do pogotowia. Już, już, wychodzić... Trzeba wszystkim pobrać do badania krew. Zanim opuściliśmy melinę, pijacy zaczęli wymyślać prostytutce. Oskarżali się wzajemnie o kradzież pieniędzy. Mimo moich uwag i ostrze- 94 żeń milicjantów, jeszcze na ulicy prowadzili swój pijacki dialog. Idąc do karetki, odwróciłem się do Moniki. — No, chyba wreszcie złapałaś temat? — zapytałem ją półgłosem. — Trafiłaś na dobry dyżur, co? — Być może... Muszę się zastanowić. — Ej, ty czarna mrówo! Uśmiechnęła się i trąciła mnie lekko łokciem. Szła obok ubrana w długi chirurgiczny fartuch przewiązany paskiem. Na ramieniu zawiesiła torbę reporterską i aparat fotograficzny. Zespół chirurgii ogólnej szpitala pogotowia ratunkowego zazwyczaj nie próżnował. Oprócz drobnych zabiegów okaleczeń i urazów ciała, operowano i złamania. Dokonywano rewizji rozległych ran kończyn i tułowia. Przystępowano i do operacji po urazie brzucha. Cięższym przypadkom zranień przetaczano krew. Czasem trepanowano czaszkę. Toteż niewielki szpitalik zatrudniał świetnych chirurgów. Wiadomo — na dyżurze w pogotowiu nie zmruży się oka. Nie ma czasu na pogawędki, ale można tam zarobić. Można zoperować ciekawy przypadek. A w klinice ciężko się dopchać do stołu operacyjnego. Profesor, docenci, adiunkci... Niech ich diabli wezmą! Sami się żrą, walczą o przypadła operacyjne. Jednakże tego wieczoru panował spokój. Kierownik zespołu z asystentami i instrumentariusz- 95 ką odpoczywał w dyżurce. Wiadomość, że na oddział przywieziono ranną kobietę z meliny pijackiej, postawiła zespół na nogi. Pierwsi weszli do sali operacyjnej asystenci. Za nimi instrumentar-iuszka z chirurgiem. — Czołem, Robercie! — powiedział chirurg. — Co nam podrzuciłeś ciekawego? — spytał i u-ścisnął mi rękę. — Cóż to za przypadek? Na mój znak głową wyszliśmy do sali przed-operacyjnej. . _ __ Pacjentka z mojej poradni — odpowiedziałem. — Leczyła się wiosną w odwykówce, ale przerwała leczenie. Z wywiadu pielęgniarskiego wiem, że jest kobietą lekkich obyczajów. — Skąd ją przywiozłeś? __ Z Woli. Pojechała do meliny na Wolę z Dolnego Mokotowa. Jeden z pijaków zaczął się z nią zabawiać za pięćset złotych. Coś im tam nie wyszło i zażądał zwrotu pieniędzy. Kiedy odmówiła, odgryzł jej brodawkę. Chirurg uśmiechnął się znacząco. __ O, jasny grom! — zawołał. — To ją, urządził. — Idź, zbadaj ją — powiedziałem. —¦ Trochę krwawi. Wróciliśmy. Kobieta siedziała na obrotowym stołku w podartej koszuli, z uciskowym opatrunkiem na prawym sutku. Ktoś z asystentów skierował na nią światło lampy operacyjnej. 'Przymrużyła oczy. Spod opatrunku sączyła się smużka krwi. — Co się stało? -— zapytał chirurg. — Co się stało szanownej pani? — zapytał po raz drugi. 98 Kobieta nie odpowiedziała. Skierowała wzrok w posadzkę. Nawet nie drgnęła, kiedy podszedł do niej bliżej, wziął ją za rękę i sprawdził tętno. Milczała także, gdy założył słuchawki i zaczął jej osłuchiwać serce. — Siostro, proszę zdjąć opatrunek — polecił instrumentariuszce chirurg. — Wpierw zobaczymy, co się tam kryje pod zakrwawionym bandażem. Pielęgniarka rozcięła nożyczkami bandaże. W świetle lampy operacyjnej można było dokładniej obejrzeć ranę. Była znacznie większa niż mi się wydawało w melinie. W miejscu odgryzienia brodawki wytworzyło się wgłębienie galaretowate, ociekające' krwią. Obok rany na skórze sutka zaznaczyły się wyraźnie ślady ukąszeń i zadrapań. Było je także widać na szyi i twarzy. Kiedy opuszczałem blok operacyjny, włączono megafon. Starszy lekarz dyżuru wzywał mój zespół do wyjazdu. Przyśpieszyłem kroku i zszedłem z półpiętra po schodach na dziedziniec pogotowia. Monika wraz z zespołem czekała na mnie już w karetce. Usiadłem obok szofera i pojechaliśmy na Saską Kępę. Duży czteropiętrowy blok, mieszkanie denata na pierwszym piętrze... Trzy pokoje z kuchnią. Meble na wysoki połysk. W jadalnym przy stole kobieta. Obok niej siedziała zapłakana, szesnastoletnia dziewczyna. Po powitalnym geście głową, zapytałem o, samo- Narbomaoia 97 \ bójce. Kobieta wskazała ręką na wpółotwarte drzwi do łazienki. Wszedłem tam. Monika zatrzymała się przy progu. W tej chwili do mieszkania weszli dwaj milicjanci i zatrzymali się obok stażysty i Moniki. Na haku w łazience wisiał mężczyzna około czterdziestu łat. Wysoki, dobrze zbudowany, miał zaciśniętą pętlę na szyi, jak mi się wydawało. Tymczasem powróz zamiast w szyję, mocno się werżnął w szczękę dolną denata. Wziąłem go za rękę i sprawdziłem puls. Tętna nie było. Trzeba na wszelki wypadek przyłożyć słuchawkę do serca — pomyślałem. Poprosiłem stażystę o fonendo-skop. Rozpiąłem denatowi koszulę i zacząłem osłu-chiwać. — Odkąd tu wisi? — zapytałem. — Około godziny — odpowiedziała kobieta. Odwróciłem się. Stała obok stażysty i milicjanta z kamiennym spokojem na twarzy. Z jej oczu można było wyczytać obojętność, a nawet wrogość do denata. Jeszcze raz przyłożyłem ryjek fonendoskopu do czwartego międzyżebrza klatki piersiowej. Potem przesunąłem go w stronę mostka i nagle usłyszałem nierówną pracę serca. Aż mi nogi zadrżały z wrażenia. Osłuchiwałem dalej. O, do stu piorunów! Czyżbym się przesłyszał? Nierówna praca serca i... Znowu cisza. Brak oddechu. Jeszcze raz przesunę ryjek fonendoskopu. O, tak! Chyba jestem przemęczony. Ostatnie przygotowania do egzaminu specjalizacyjnego dały mi w kość. .98 Znów odwróciłem się do kobiety., — To pani mąż? — zapytałem. — No, tak — odpowiedziała obojętnie. — Mówi pani, że wisi godzinę? — Godzinę lub dłużej. 1 jeszcze raz przyłożyłem słuchawkę, kierując ryjek w piąte międzyżebrze. Znów usłyszałem ciche, ledwie słyszalne tony serca. Znowu stwierdziłem niemiarowość pracy. — Proszę przeciąć pętlę! — wydałem polecenie. — Zabezpieczyć pacjenta przed upadkiem! — zwróciłem się do stażysty i sanitariusza. Zespół reanimacyjny przystąpił do pracy. Sierżant wyjął z torby polowej nóż, stażysta z sanitariuszem podtrzymali wisielca. Po przecięciu pętli przenieśli go do pokoju, ułożyli na tapczanie. Wtedy, o jasny grom! Z ust denata wydobyło się dziwne charczenie, świst i bełkot. A więc denat żyje! Milicjanci, student, sanitariusz, Monika i domownicy stanęli w miejscu. Wtem denat zawołał: — Jezus! O mój Jezu! Natychmiast podszedłem do niego. Znów nałożyłem fonendoskop, osłuchałem serce. Akcja była przyśpieszona, tony głośne. Wisielec zaczął gwałtownie oddychać. — Do karetki z nim! — wydałem polecenie. — Gdzie są, do cholery, nosze?! Ściągnąć mi tu nosze i worek z tlenem! Stażysta, przygotować strzykawkę ze środkami pobudzającymi krążenie! Czego się gapicie? W trzy minuty później jechaliśmy przy ogłuszającym ryku syreny. Mijaliśmy zatrzymujące się tramwaje, autobusy i wozy osobowe. Po szaleńczej jeździe byliśmy w szpitalu. Szofer z sanitariuszem dźwigając na noszach wisielca, weszli na oddział dla samobójców. Podążaliśmy krok w krok za nimi, zatrzymując się przy sali reanimacyjnej. Dyżurna pielęgniarka zbudziła Domagalskiego. Wkrótce przystąpiliśmy do intensywnej reanimacji. Pacjent po środkach pobudzających, po ppda-niu tlenu zaczął oddychać prawidłowo. — Skąd go przywiozłeś? — zapytał mój kolega. — Z Saskiej Kępy. -— Facet może ci zawdzięczać życie. — O, przesada! Pętla wisielcza werżnęła się denatowi w szczękę. Uratował się przez przypadek. Jak twierdzi żona, denat wisiał godzinę. — Chodźmy do dyżurki. Dyżurka znajdowała się w prawym skrzydle oddziału reanimacyjnego. Obszerny pokój z tapczanem, stolikiem, szafką i fotelikami, przypominał dyżurkę na oddziale urazowym. Przy jednym z fotelików była przypięta kartka z ostrzeżeniem, żeby nie siadać ze względu na nadłamaną nogę. Nie spostrzegłem kartki. Domagalski nie zwrócił mi w porę uwagi. Usiadłem więc i runąłem wraz z fotelem na podłogę. — Do diabła! — zawołałem zrywając się z podłogi. — Czemu nie wyrzucisz grata z dyżurki? Tomasz roześmiał się. Odsunął fotel od szafy i powiedział: — Wciąż molestuję intendenta o zmianę foteli. Nic to jednak nie pomaga. Muszę go kiedyś tu posadzić. Czekam na taką okazję. 100 Później wyjął papierosy. Zapaliliśmy. Nieobecność Moniki zainteresowała Tomasza. Zapytał o nią. Odpowiedziałem, że jest, czeka na mnie w karetce. — Trzymaj ją — odezwał się później kolega. — Zostawiasz pannę w karetce? Pod bokiem młodego stażysty? — I co z tego? — Jakże to? Słyszałem, że twoja panna szaleje za tobą? No, mnie mógłbyć zdradzić tajemnicę, — Skądże masz te wieści? — Ano słyszy się coś niecoś, co ludzie gadają, — Skąd te ploty? Pewnie z chirurgii urazowej? — Choćby i z chirurgii. Niech sobie mówią. Ale ja wolałbym coś na ten temat usłyszeć z ust przyjaciela. Czyżbyś zapomniał, że jesteśmy przyjaciółmi? — Skądże! Cóż to? Chyba coś tobie odbiło? — Jestem ci życzliwy. Jeśli się zainteresowałem twoją panną to tylko przez wspomnianą życzliwość. I jeszcze można by dodać... Bo sam wiesz dobrze... Już przekroczyłeś trzydziestkę. — Ale jakoś sobie radzę. — No, radzisz sobie... A propos tej dziennikarki... Jakiej ona narodowości? — Nie wiem. — Jeszcze nie pogadałeś sobie z nią? — Owszem. Rozmawiałem. Rozmawiamy codziennie. Towarzyszę jej. Będę towarzyszył dalej. — Czy ona ci się podoba? — Lubię ją. Dotąd nie ujawniła mi rodowodu... Nie wiem, czy jest Austriaczką, Niemką czy Szwajcarką... Hiszpańskie nazwisko mogła nabyć 101 wychodząc za mąż. Być może, że jest mężatką? — Dlaczego ją o to nie spytasz? — A po diabła! Czy mi kiedyś sama nie powie? Tomasz przytaknął. Opowiedzieć mu o przygodzie z Moniką? Szczegółów nie opowiem. To są nasze, intymne sprawy. Mógłby mnie obsmaro-wać. Intymne sprawy dwojga łudzi powinny być tajemnicą. Porozmawiaj z Tomaszem, a jutro już będzie wiedział o moim romansie zespół oddziału chirurgicznego. Siostra Wanda znów zacznie się uśmiechać znacząco. Oddziałowa zapyta: „Gdzie się pan bawił? Wygląda pan'na zmęczonego, doktorze." Zaciągnąłem się dymem. Tylko czy oni już nie plotą... Siostra oddziałowa potrafi puszczać plotki. Więc może lepiej wyznać prawdę koledze? Toż to kolega i przyjaciel. Opowiedziałem o zdarzeniu nad Wisłą pod Opaczem Tomasz uścisnął mnie i powiedział: „Rozwijaj flirt. Niech się z flirtu rozwinie romans. Nic w tym nie masz do stracenia. Ej, żebym to ja był kawalerem!" Jeszcze chciał coś powiedzieć, gdy zapukano. W drzwiach stanęła dyżurna pielęgniarka. " — Pacjent nie oddycha! — powiedziała siostra. Pobiegliśmy do pokoju reanimacyjnego. Pacjent leżał na wznak. Domagalski pochylił się nad nim. Przyłożył ucho do klatki piersiowej i zaczął osłu-chiwać. Po chwili przystąpił do zabiegu, sztucznego oddychania. 102 Kiedy przyjechaliśmy do pogotowia była północ. Zmęczony rzuciłem się na kozetkę. Monika ze stażystą usiedli w fotelikach. Widząc, że zasypiam, rozmawiali o czymś półgłosem. Zasnąłem natychmiast i spałem twardo. O świcie obudził mnie sanitariusz szarpnięciem za ramię. — Co jest? — zapytałem, przecierając oczy. — Wzywają nas do zatrucia gazem. Zatruło się dwóch pijaków z ulicy Zajączkowskiej. Karetka stoi przy wejściu. Czekamy na pana, doktorze. Wybiegłem wprost do karetki. I znów ciszę przerywał ryk syreny alarmowej. Znowu przecinaliśmy skrzyżowania, zbliżając się do Dolnego Mokotowa. Stary, trzypiętrowy blok z opadającym tynkiem, jakże był mi znany! Znałem tu każdy kąt, każdą klatkę schodową i każdego pacjenta. Znałem sąsiednie bloki niewielkiego osiedla. W pobliżu mieszkałem i często wybierałem się na spacery do parku Morskie Oko. Jeszcze częściej przechodziłem obok bloku do pobliskiego baru. Tam można było zamówić dobry bigos lub pierogi z mięsa i kapusty. Czasem w barze spotykałem swoich pacjentów. Dwóch pijaków z Zajączkowskiej... Kto z nich zatruł się gazem? Murarz Szymanis? Stary Jastrzębiec? Jeden i drugi chorują na marskość wątroby. Nie leczą się i piją. Nie pracują. Niewielu podobnych pijaków na Dolnym Mokotowie. Psychodegeneraci... Takich nie wyleczy się i w 103 zakładzie zamkniętym. Chyba już ich leczono? Tak jest. Leczyli się w Pruszkowie. Dla nich przydałby się zakład pracy chronionej. Już na Belwederskiej zauważyłem radiowóz. Karetka milicyjna często nas wyprzedzała. Podobnie jak i teraz, gdzie obok wozu stali dwaj podoficerowie i grupka cywilów. Milicjanci i cywile odwrócili się słysząc sygnał karetki pogotowia. Jeden z nich dał znak ręką. —¦ Proszę wyłączyć syrenę — powiedziałem. Dojechaliśmy do parku. Szofer zahamował ostro i wyszliśmy z karetki. Przy pierwszej klatce schodowej z wyjściem na park stał milicjant. Obok niego leżał na wznak mężczyzna. Denat nie dawał znaku życia. Ukląkłem przy nim. Stażysta podał mi fonendoskop. Osłuchałem serce. Później wszedłem do mieszkania. Okna były otwarte, dwaj milicjanci spisywali protokół. Siedzieli przy stole nad teczką z papierami. — Czołem! Witam po raz drugi na Dolnym Mokotowie! — powiedziałem do milicjantów. — Dzień dobry, doktorze! — Co się stało moim pacjentom? — Zatruli się przypadkowo. Parzyli herbatę i woda zalała im gaz. Niech pan doktor spojrzy na kuchenkę. Wyłączyliśmy dopływ gazu. — Faktycznie. Chyba doszło do zatrucia przypadkowego. Poczekamy jednak na wynik sekcji. Podszedłem do łóżka, gdzie leżał denat. Wziąłem go za rękę, ale tętna nie wyczuwałem. Założyłem fonendoskop i zacząłem osłuchiwać serce. Daremnie wytężałem słuch. Akcji serca nie było, nie było żadnego śladu życia. Odwróciłem lekko głowę denata. N& skórze karku stwierdziłem pła-my opadowe. — Nie żyje — powiedziałem, — Prawdopodobnie zmarł wczoraj wieczorem. —: Wezwać zespół kryminologii? — spytał sierżant. — Oczywiście. Natychmiast. Podszedłem do denata leżącego w progu. Po krótkim badaniu i oględzinach stwierdziłem zgon. — Obaj nie żyją — oświadczyłem. — Sekcja zwłok wykaże, co było bezpośrednią przyczyną zgonu. -— Gaz, panie doktorze — powiedział sierżant. — A może bimber? — To niemożliwe. — Śmierdzi tu gazem i alkoholem. Trzeba tu trochę poszperać. Trzeba przesłuchać sąsiadów. Może uda się coś niecoś od nich wyciągnąć. Jeden z denatów był nałogowym alkoholikiem. Popatrzyłem na niego. To Jastrzębiec! A kto jest ten na progu? Tego denata nie znam. Skąd się tu przyplątał? Po co przyszedł? Szukać śmierci? Oto dopadła go. Zabrała wraz ze starym Jastrzębcem. Jak do tego doszło? Byli pijani? Nastawili wodę w czajniku... Woda zaczęła się gotować i zalała gaz. Zasypiali wolno. Stary zmarł wcześniej. Nieznajomy jeszcze się ratował... Czołgał się do drzwi. Dusił się z braku tlenu. Tak jest. Zabrakło mu siły, żeby się wygramolić za próg. Może byłby się uratował? — Czy nie warto byłoby zastosować intensywną reanimację? — spytała Monika. 104 105 Potrząsnąłem przecząco głową. Nie miałem zamiaru oglądać ciał denatów. Ale teraz, kiedy pytanie było wyzwaniem... Ona przypuszcza, że uda się wskrzesić trupy! — pomyślałem podenerwowany. Podszedłem do Jastrzębca, uniosłem lekko głowę. Wskazałem jej na skórze karku zmarłego plamy opadowe. — Zobacz, Moniko, i przyjrzyj się dobrze — powiedziałem. — Chyba widzisz plamy opadowe? Śmierć nastąpiła kilka godzin wcześniej. Denaci zmarli prawdopodobnie wieczorem. To pijacka melina. Byłem tu dwa razy u nich. Chciałem nakłonić do leczenia Jastrzębca. Perswazja nie pomogła. Odniosłem wrażenie, że jej nie przekonałem. Podeszła do mnie bliżej. — Dlaczego nikt im nie udzielił pomocy? — zapytała. — Czy nikt nie zauważył leżącego w progu człowieka? — To prawdopodobne — odpowiedziałem. — Czyżby nikt nie wchodził na klatkę? — Okres urlopowy. Mogło się tak zdarzyć. — Słaby to argument. Bardzo słaby, Robercie. — Jeśli ktoś zauważył, machnął ręką. Na progu tej meliny często pijacy urządzali libację i zasypiali. Trzeba zrozumieć lokatorów tej klatki. Oni po prostu nie zwracali na nich uwagi. Zapanowało milczenie. Oto pijacki los... Sądowa sekcja zwłok... Prokuratorskie przesłuchanie świadków... Przegląd protokołów: pogotowia i milicji... Trumny z nie heblowanych desek i pogrzeb. Kumple przyjdą. Ale przyjdzie ich niewielu. Po pogrzebie urządzą stypę przy cmentar- nym murze. Później będą ich opłakiwać. Będą pić, płakać, przeklinać swoje pijacze życie. Jeden z milicjantów spytał: — Czy pan wypisze akty zgonu, doktorze? — Sporządzę protokół. Zespół kryminologii powiadomiony? — Tak, zespół już jest w drodze. W tej chwili dał się słyszeć sygnał. To karetka skręciła w uliczkę. Podążała teraz wolno do pijackiej meliny. Drzemka po wyjeździe na Dolny Mokotów trwała krótko. Dwadzieścia minut przed ósmą rano pojechaliśmy na Ochotę do szkoły. Duży, trzypiętrowy budynek z warsztatami na skraju dzielnicy mieszkaniowej wyraźnie odcinał się od bloków mieszkalnych. Przed szkołą czekał na karetkę dyrektor. — Szybciej, szybciej, panowie! — nawoływał. — Uczeń coś zażył w szatni i stracił przytomność. Leży teraz w gabinecie lekarskim. Ruszyliśmy po schodach do szkoły. — Co zażył? — zapytałem dyrektora. — Nie wiem. Upadł w wejściu do szatni. — Kto go zauważył? — Woźny. — A czy mógłby mi pan powiedzieć, dlaczego uczeń tak wcześnie przyszedł do szkoły? — Wcześniej do szkoły? Przeciwnie. On się spóźnił. Zajęcia w warsztatach rozpoczęły się o siódmej. 108 107 — Rozumiem. Mech pan prowadzi. Starszy mężczyzna w przedemerytalnym wieku gestykulował rękoma. Poszliśmy za nim labiryntem korytarzy do gabinetu lekarskiego. Na kozetce leżał czternastoletni chłopiec. Pielęgniarka trzymała go za ręce. Młody pacjent oddychał ciężko. Tętno miał maksymalnie przyśpieszone. Źrenice powiększone. Z twarzy chłopca spływał pot. — Rozebrać go, siostro! — poleciłem. Przystąpiłem do badania. Z ust chłopca wydobywał się zapach płynu do czyszczenia ubrań. Osłuchałem mu serce. Stwierdziłem niemiarowość pracy serca. W pewnej chwili wystąpiło zaburzenie w oddychaniu. — Podać chłopcu tlen! — zawołałem. — Pośpieszcie się! Sanitariusz podsunął worek z tlenem, przyłożył chłopcu do ust gumowy lejek. Poleciłem stażyście, żeby przystąpił do zabiegu sztucznego oddychania. Wkrótce chłopiec zaczął oddychać. Oddychał jednak ciężko, z maksymalnym wysiłkiem. — Do karetki z nim! — wydałem polecenie. — Jedziemy na sygnale do szpitala. Do gabinetu wszedł lekarz szkolny. Nie było czasu na rozmowę. Ruszyliśmy biegiem do karetki. Obok biegł dyrektor szkoły. W pewnym momencie podał mi buteleczkę z płynem, którą znalazł w szatni. Spojrzałem na etykietkę. Był to płyn do czyszczenia ubrań. I znowu jechaliśmy przez miasto do szpitala. Wkrótce byliśmy z chłopcem na oddziale reanimacyjnym. Tomasz przystąpił do intensywnej te- 108 rapii. Ale po pewnym czasie, znów u chłopca wystąpiło zaburzenie w oddychaniu. Stojąc przy łóżku, wbiłem w niego wzrok. To zapaść! Chłopiec znowu nie oddycha... Dlaczego Tomasz nie przystępuje do zabiegu? Czyżby zapomniał, że ma dokonać masażu serca? Do diabła! Pozwolić, żeby zginął młody człowiek... A może mu o tym przypomnieć? Może samemu przystąpić do reanimacji? Tymczasem Domagalski po nieudanym masażu serca, przystąpił do zabiegu usta-usta. Głębokim wdechem i wydechem, chciał przywrócić akcję serca umierającemu chłopcu; Ale po kilku minutach przekonał się, że i ten zabieg nie uratuje młodego denata. — Poproszę skalpel! — powiedziałem do pielęgniarki. — I niech siostra obmyje skórę lewej połowy klatki piersiowej. — Chcesz przystąpić do masażu bezpośredniego serca? — zapytał Domagalski. — Tak! Ginie młody człowiek! — Tę metodę zarzucono. — Nie szkodzi. Cóż nam pozostało? Siostro, nóż poproszę i trochę spirytusu do obmycia rąk! Kolega Malicki będzie mi asystował! Proszę się pośpieszyć! Zapaść... Zawiodły dwie metody. Może trzecia nie zawiedzie? Trzeba otworzyć klatkę piersiową! Tak, tu na miejscu! Nie ma minuty do stracenia! I sekundy też się liczą! Dlaczego tak się grzebie pielęgniarka? Czemu jeszcze nie przygotowała do zabiegu narzędzi? — Operacyjny masaż serca? — spytał znowu Domagalski. 109 ¦— Tak — odrzekłem stanowczo. Wreszcie .siostra obmyła skórę klatki piersiowej, podała mi skalpel. Przyłożyłem ostrze do lewego międzyżebrza i pociągnąłem. Szybko dotarłem do serca. Zacząłem masaż bezpośredni. Wkrótce serce zadrgało i zaczęło pracować. Chłopiec złapał oddech. Spojrzałem na Monikę. Była uradowana, szczęśliwa. Po chwili do sali reanimacyjnej wniesiono stolik z narzędziami. Poprosiłem o kochery i wraz z pielęgniarką i stażystą zaciskaliśmy intensywnie krwawiące naczynia. Wkrótce opanowaliśmy krwawienie rany. Teraz serce pracowało miarowo. Domagalski sprawdził tętno i dał znak głową, że wszystko w porządku. Zaczęliśmy zszywać ranę. — Wyrwaliśmy go z zapaści — powiedziałem. Oddycha prawidłowo. Złapał oddech po bezpośrednim masażu serca. Czy uda się go uratować? Rana i tak zropieje. Cięcie odbyło się bez zachowania aseptyki. Trzeba będzie podać mu mocny antybiotyk i kroplówkę. Ale to już załatwi Domagalski. Mech chłopca odtruje, wyrówna krążenie, wzmocni serce. Za dwa dni młody pacjent zostanie przeniesiony na chirurgię urazową. Tam podejmiemy walkę z infekcją. A może do infekcji nie dojdzie? Zszywałem ranę dalej. Cholerny dyżur, cholerna harówa! Na takich dyżurach można się wykończyć. Tomek musi nas poczęstować kawą. Filiżanka kawy poprawi nastrój. — Czy masz kawę, Tomasz? — zapytałem Domagalskiego. 110 — Jest, oczywiście. Po zabiegu napijemy się kawy. I ja jestem zmęczony. Jestem cholernie zmęczony, Robercie. Kiedy przekażę dyżur, położę się na kozetce w gabinecie. Przez trzy godziny nikt nie będzie miał odwagi mnie obudzić. Napiszę na kartce ostrzeżenie. Dziś mogę się spóźnić. Docent nawet nie zwróci uwagi. Sam kiedyś dyżurował w pogotowiu. Będzie milczał, kiedy się dowie o bezpośrednim masażu serca. Można więc popijać kawę bez spoglądania na zegarek. A Domagalski postawił się... Jak żyję nie piłem tak dobrej i mocnej kawy! Musiał mu ktoś sprezentować paczkę. I czekolada jest. No, to po kawałeczku... Proszę, proszę! Dlaczego Monika nie chce jeść czekolady? Obawia się otyłości? Tak, to tuczący produkt. Ale ja sobie podjem i odpocznę. Domagalski podniósł szklankę i powiedział: — Przepijmy to kawą. To wielki sukces, Robercie. — A co za sukces! — odrzekłem. — Chłopiec i wisielec żyją. I będą żyć. Zrobimy wszystko, żeby ich utrzymać przy życiu. Monika postawiła szklankę z kawą na stoliku. — Jak żyję nie widziałam czegoś podobnego! — powiedziała. — To wielki sukces chirurga! Podziękowałem Monice i koledze za uznanie. Nagle ktoś zapukał. Później w drzwiach stanęła kobieta lat około czterdziestu. Była ubrana w ciemną suknię, ciemne buty i w ręku trzymała ciemną torebkę. Domagalski poprosił ją gestem ręki. Weszła do gabinetu. Po lekkim ukłonie wbiła w podłogę oczy. Milczała. Przyglądałem się uważnie. Ciemny kostium, ciemne buty... Toż to żona wisielca! Dlaczego milczy? Kogo szuka? Nie poznaje mnie? — Czym mogę służyć? — odezwał się Domagalski. — Słucham uprzejmie. Kobieta podeszła bliżej. Powiedziała, że chce rozmawiać ze mną. Chciałaby się dowiedzieć, jaki jest stan zdrowia męża. — Czy on żyje? — zapytała. — Żyje — powiedziałem. — Pan doktor — wskazałem Domagalskiego — przywrócił mu życie. Podeszła jeszcze bliżej, zatrzymując się przy foteliku, gdzie siedział Domagalski. Spoglądała na niego nieufnie. — Więc mąż mój żyje? — zapytała. — Żyje, proszę pani — odpowiedział lekarz. — I będzie żył? — Oczywiście. Będzie żył. — Mój Boże! Ten szubrawiec będzie żył. — Pani go nienawidzi? — Tak! Nienawidzę go jak psa! — Cóż za powód tej nienawiści? — Chce pan wiedzieć prawdę? — Tak. I ja, i moi koledzy chcą się dowiedzieć szczerej prawdy. Kobieta znów skierowała w podłogę oczy. Do diabła! Sama prowokuje, chce ujawniać prawdę i... Znowu milczy? Niechże wreszcie po- wie, dlaczego nienawidzi męża. Cóż on przeskro-bał? Co ma mu do zarzucenia? Może jakiegoś dokonał przestępstwa i żona nie chce go ujawnić? A może ją pobił? Jeśli to tylko takie zarzuty... To niech sobie idzie precz! Niechże nie zawraca głowy! Teraz spojrzała na mnie mówiąc: — Ten drań niewart życia. Wczoraj zgwałcił córkę sąsiada, niepełnoletnią dziewczynę. Grozi mu proces i odsiadka. Od roku czatował na nią. Popadł w alkoholizm, ale nie chciał podjąć leczenia. Pod moją nieobecność wciągnął ją do mieszkania i zakneblował usta. A robił to w czasie obecności własnej córki. I ją też chciał zgwałcić... Później zbiegli się ludzie i zaczęli go bić. Szubrawiec zamknął się w łazience. Przez pół godziny dobijano się do łazienki. Wreszcie wyważono drzwi i sąsiedzi rozbiegli się. Oto, co chciałam o tym psie powiedzieć. Rzuciłem wzrokiem na Monikę. Nawet nie zauważyłem, że kobieta opuściła gabinet. Wyszła tak niepostrzeżenie, że nie było słychać najmniejszego trzasku drzwi. Nie słyszałem jej przekleństw, kiedy weszła do pobliskiej izolatki, gdzie leżał wisielec. Nikt nie usłyszał dialogu z pielęgniarką. Dopiero krzyk w korytarzu postawił nas na nogi. Pobiegliśmy do izolatki. Kobieta obsypywała męża stekiem obelg. Wymyślała, wyzywała go od łajdaków i zboczeńców. Szamotała się z pielęgniarką. W pewnej chwili rzuciła się na pacjenta, który leżąc w łóżku zasłaniał twarz ręką. Tomasz chwycił ją za ramię i wyprowadził na — Narkoenamto 113 112 ,ę ¦ korytarz. Jej krzyk i obelgi popłynęły teraz po oddziale. Rekonwalescenci wychodzili z sal. Obserwowali na wpół szaloną kobietę, którą prowadził do dyżurki lekarskiej, zażenowany zastępca ordynatora. 10 Ogarnęło nas jedno pragnienie — spać, spać, spać! Kiedy wszedłem z Moniką na oddział, docent o-puszczał swój gabinet. Popatrzył na mnie uważnie i powiedział: — Proszę jechać do domu, kolego Cwaliniak. Pan ledwie się trzyma na nogach. Potem przeniósł wzrok na Sordo. — Pani redaktor także. Podziękowałem i poszedłem do dyżurki lekarskiej, żeby zadzwonić do poradni. Stenia była niepocieszona. Wyznaczyła sześciu pacjentów do kontroli po wszczepionym esperalu, a tu masz! Powiedziałem jej, żeby obejrzała w moim gabinecie szwy pooperacyjne i życząc przyjemnego dyżuru, odłożyłem słuchawkę. Perspektywa odpoczynku wprowadziła Monikę w dobry nastrój. Idąc do samochodu, mówiła: — Nareszcie odpoczniemy. Szczególnie tobie, Robercie, należy się odpoczynek. Co za cholerny dyżur! Byłem tak zmęczony, że nawet nie podjąłem tej rozmowy. Pragnąłem, żeby w jednej chwili znaleźć się gdziekolwiek w zacisznym mieszkaniu. Myślałem tylko, żeby zdjąć ubranie i wejść do 114 łóżka. Toteż propozycję Moniki, żeby pojechać do hotelu przyjąłem z radością. Po prostu nie chciałem jechać dalej. Obawiałem się, że stracę panowanie nad kierownicą. Zaparkowałem więc wóz i poszliśmy do hotelu. Monika zaproponowała, żebyśmy zamówili śniadanie. — Jeśli chcesz, zamów dla siebie — powiedziałem. — Ja tymczasem muszę spać. Rozebrałem się i runąłem na tapczan. Dopiero leżąc, poczułem ból mięśni podudzia i rąk. Bolała mnie także głowa. Mimo tych dolegliwości zasnąłem szybko. Po pewnym czasie przyśnił mi się wisielec, dwaj pijacy z Zajączkowskiej. Wszyscy znajdowali się w prosektorium. Leżeli na marmurowych stołach. Jeden z asystentów powiedział: „Niech pan dokona sekcji swoich przypadków. Narzędzia przygotowane. Bardzo proszę, doktorze". Wyciągnąłem rękę i zawołałem: „Nóż poproszę, kolego!" Ale w prosektorium oprócz trupów, nie było nikogo. Później poczułem czyjąś rękę. Ktoś objął mnie za szyję, ucałował. — Wstawaj, wstawaj, Robercie! — ktoś delikatnie pociągnął mnie za ramię. Obudziłem się. Ach, to Monika! Siedziała obok, uśmiechając się. Objąłem ją i ucałowałem. — Co ci się śniło, kochanie? — zapytała. — Wisielec i dwaj pijacy z Mokotowa w prosektorium... Byłem w sali sekcyjnej. Co za idiotyczny sen! Wyobraź sobie... Trupy na stołach sokcyjnych. Rozmowa z asystentem... Później twój pocałunek. 115 II * « — Przemęczenie... Za dużo masz tych posadek. Trzeba przynajmniej z jednej zrezygnować. Po co tak harujesz? — Wkrótce zrezygnuję z pogotowia. — No, ja myślę. — Trzeba z czegoś zrezygnować. Być może, że zrezygnuję ze wszystkich posad... Po prostu, wyjadę z Warszawy. Czekam na stały przydział... Dopiero wiosną uzyskałem specjalizację. Najchętniej objąłbym jakiś oddział w szpitalu. — O, cudownie! Mam dla ciebie propozycję. — Propozycję? Cóż to za propozycja? — Wiedeń... Stolica muzyczna świata, jak sam mówiłeś... Jesteś melomanem. Tam mógłbyś się urządzić. Piękne miasto, piękny kraj. Alpy pod bokiem... A Salzburg to rodzinne miasto wielkiego Amadeusza... — Proszę cię bardzo, Moniko... Kochanie, bardzo cię proszę, przestań! Przytuliłem ją jeszcze mocno i ucałowałem. Kocham tę dziewczynę! Zakochałem się... Siostra Stenia jest dobrą wróżbitką. Wywróżyła mi tę miłość... I jak nie wierzyć w sny? Potem Monika patrzyła mi badawczo w oczy. Przeszywała mnie wzrokiem do szpiku kości. W pewnej chwili rzekła: — Czy ty wiesz, jak ja cię kocham? Jak ja chciałabym być twoją dziewczyną... Jak chciałabym cię mieć przy sobie. Ciężko będzie mi stąd wyjechać. O, jak ciężko! — Jesteś moją dziewczyną. — Kocham cię! — Nie powtarzaj wciąż tego... Proszę cię, Mo- niko. Już to raz mówiłem... Jesteś trochę zwariowana. Często trzęsą ci się ręce. _ A może ci coś naprawdę dolega? — Tak..Bezsenne noce. Od przyjazdu do Polski nie zmrużyłam oka. Usiadłem, wziąłem ją za rękę i wymacałem tę-tniczkę prawego nadgarstka. Tętno było napięte i przyśpieszone. — Czemu mi o tym nie mówiłaś wcześniej? — zapytałem, obserwując Monikę. — A po co? Po co ci miałam mówić? — Jak to po co? Chyba wiesz, do czego prowadzi bezsenność? — Wiem, wiem. Ale środków nasennych boję się podobnie jak i bezsenności. Ty sam wiesz do czego to prowadzi... — O, bez przesady. Środki nasenne to też lek. Trzeba tylko przerwać bezsenność i odstawić je, żeby nie popaść w zależność. — O, właśnie! — A co? Popadłaś? Popadłaś w zależność lękową? Zażywasz środki nasenne? — Skądże! Co ci do głowy przychodzi? O co ty mnie posądzasz, Robercie? — Przepraszam, kochanie. Ucałowałem ją. Faktycznie. O co ja posądzam Monikę. Wmawiam jej lekomanię? Zależność od środków nasennych? To już obraza. Przeproszę ją i pójdę do apteki. Ona nie może cierpieć na bezsenność. Nie można dopuścić, żeby się wykończyła spędzając bezsenne moce. 116 117 W kwadrans później wracałem z apteki. Przeszedłem skrzyżowanie Pięknej z Marszałkowską i spojrzałem na hotel. Stała na balkonie, rozglądała się. Jednak mnie nie zauważyła. Idąc trotuarem skierowałem wzrok na balkon. Jakże jest podenerwowana! Wiadomo, cierpi... Bezsenność jest cierpieniem. Tydzień bezsenności to już nie dolegliwość... Hemingway strzelił sobie w głowę, bo przez trzy miesiące nie zmrużył oka. Tak przynajmniej mówią wielbiciele jego talentu. I Monika mogłaby sobie zrobić krzywdę. Ciekawe, co jest przyczyną tej choroby? Może środki pobudzające korę mózgową? Po diabła zażywa? Po co sięga do środków euforyzujących? Toż to prosta droga do narkomanii. Czyżby o tym nie wiedziała? A może otarła się o narkomanię? Ktoś mi powiedział, że jest podobna do narkomanki... Ale kto? Chyba siostra Stenia. Tak jest. Mówiła przedwczoraj. Czyżby nią była? Przyjechała z Wiednia... Czym się ona narkotyzuje? Morfiną? Morfiny nie udałoby się jej przemycić. Heroiny tym bardziej. Albo połyka tabletki LSD. Nie, celnicy czuwają, nie pudłują. Żadnych środków odurzających nie uda się przerzucić przez warszawski port lotniczy. — Ona nie jest narkomanką — powiedziałem do siebie. — Cierpi na bezsenność z wrażenia po podróży i kąpieli w Wiśle, po dyżurach w pogotowiu. Kiedy wróciłem do hotelu Monika czekała z obiadem. Podałem jej tabletkę nasenną. Połknęła ją niczym karp okruszynkę chleba. Późniąj napiła się cooa-coli d zaprosiła mnie do stolika. Po obiedzie położyła się na tapczanie, a ja dalej popijałem coca-colę. W pewnej chwili zauważyłem, że ogarnia ją senność. Tabletka zadziałała dość szybko. Uśmiechnęła się do mnie. Podszedłem do niej. Przykryłem ją lekko kołdrą i ucałowałem. — Nareszcie prześpię się — powiedziała. — Dopiero teraz dowiedziałam się, czym jest dla człowieka sen. Nie ma życia bez snu, a jeśli człowiek żyje i nde sypia, życie jest dla niego marazmem. — Sen jest dla człowieka pokarmem — powiedziałem. — Czemu mi wcześniej nie powiedziałaś, że cierpisz na bezsenność? — Sama nie wiem, dlaczego ci nic nie wspomniałam. Chyba nie chciałam cię tym niepokoić. — Tyle dni zmarnowałaś! — Co masz na myśli? — Reportaże... Nie widzę, żebyś cokolwiek pisała. Nie robisz żadnych notatek. Rozkleiłaś się. — Posądzasz mnie o marnotrawstwo czasu? — Trochę... Jakbyś zgadła. — Coś podobnego! Proszę cię. Nie posądzaj mnie o to. Mam sporo czasu... I nie trafiłam jeszcze na swój temat. Bez tematu nde napiszę reportażu. Mam nadzieję, że coś mi wpadnie" pod reporterski długopis. Nie śpieszmy się. 118 119 Sięgnęła do szafki nocnej po papierosy. Usiadłem na tapczanie i wziąłem ją delikatnie za rękę. Potem położyłem paczkę z papierosami do szufladki i zamknąłem szafkę. Stanowczo zabroniłem jej palić przed snem. Uśmiechnęła się i powiedziała: — Jestem rozkojarzona. Nareszcie zasnę. Nie ma tu tematów. Nie napiszę reportaży... Kocham cię. Zostań ze mną. Nie opuszczaj mnie. Czuwaj... Będziesz czuwał, Robercie? Odpowiedziałem, że czuwam. Później wyszedłem na balkon i zapaliłem papierosa. Opierając się o poręcz, spoglądałem na plac Konstytucji. Nad Warszawę nadciągał zmrok. Wieczór zapowiadał się pogodny. Potem wróciłem do pokoju. Monika spała, leżąc na wznak na tapczanie, okryta lekką kołdrą. I nagle przypomniało mi się pytanie Steni: „Czy ona nie jest narkomanką?" Wlepiłem w nią oczy. Do stu diabłów! Wmawiać w kogoś uprawianie narkomanii... Toż u Moniki nie ma nawet zależności lękowej! Gdyby była narkomanką, już by się ujawniła. Już tydzień minął, kiedy, z nią obcuję... Co też Steni przychodzi do głowy! Monika nie narkotyzuje się, nie jest pijaczką ani leko-manką... A może nadużywa jakiegoś leku pobudzającego? Kiedyś mi podała taką tabletkę i... Jak się przekonać, że nie nadużywa leków? Trzeba sprawdzić zawartość torebki. Lekomani noszą leki przy sobie. Podobnie jak narkomani nie rozstają się z narkotykami. Zgasiłem w popielniczce papierosa i znów wy- szedłem na balkon. Kiedy wróciłem, Monika zaczęła chrapać. Zapaliłem nocną lampkę. Nie przebudziła się. Wziąłem ją za rękę, zbadałem tętno. Było dobrze napięte. Spi twardo. Nie reaguje na dotyk ani na światło nocnej lampki. Trzeba przystąpić do akcji. Otworzyć komuś torebkę, to żadne przestępstwo. Ja chcę się dowiedzieć prawdy! Toż żyję z nią! Nie chcę, żeby ją krzywdzono! Nie pozwolę, żeby jej przyklejano etykietkę narkomanki. Moja biedna narkomanka! Już ją Stenia wyklęła odsądziła od czci i wiary... A ona? Gdyby była narkomanką, miałaby w torebce zapasową porcję narkotyku. Tak jest! Na wypadek narkotycznego głodu. A może coś miała? Może zażyła narkotyk i środek nasenny? Trzeba by z nią porozmawiać na ten temat. Niech powie prawdę. Powie, czy będzie milczeć? Albo zwinie manatki i... odjedzie bez pożegnania! Zacząłem szukać torebki. Przeszukałem mieszkanie i nie znalazłem. Usiadłem w foteliku zrezygnowany i nagle... Jest! Torebka wisiała obok torby reporterskiej na wieszaku. Jak ja mogłem nie zauważyć!? Podszedłem do wieszaka i wzdąłem ją wraz z torbą reporterską. Tam przeszukałem dokładnie i nic nie znalazłem. Wróciłem do pokoju zadowolony z tej „rewizji", jakiej jedyny raz w życiu przyszło mi dokonać. Powiesiłem torby na wieszaku i znów usiadłem w foteliku. 120 121 11 Nazajutrz wczesnym rankiem pojechaliśmy do szpitala. Ponieważ docent był w ministerstwie, poleciłem asystentom, żeby się przygotowali do odprawy i obchodu. Odprawa odbiła się w obecności Moniki. Później ruszyliśmy do sal chorych i do izolatek. Obchód przebiegał sprawnie. O dziesiątej asystenci przystąpili do zabiegów operacyjnych. Ale były to drobne zabiegi. Kwadrans po czternastej zadzwoniił docent. Złożyłem mu raport o sytuacji na oddziale. Ordynator podziękował i powiedział: „Już nie przyjadę dziś na oddział, kolego. Do zobaczenia jutro!" Dopiero teraz przypomniałem sobie o konferencji na tematy organizacyjne. Wyeksploatował się tą naradą — pomyślałem. Odłożyłem na widełki telefonu słuchawkę. Monika stała przy oknie gabinetu, patrząc na park szpitalny. Kiedy skończyłem rozmowę, zapytała, czy nie można by i dzisiaj odwołać dyżuru w poradni. Po & Gestem ręki poprosiłem, żeby znów usiadł. Daremna perswazja! Dziś nie posłucha moich rad. Pójdzie się upić. Będzie pił kilka dni, aż go obezwładnią sanitariusze. Potem zostanie odwieziony do szpitala. A może nie będzie pił? Może zamiast w knajpie znajdzie się w domu? I tak czasem bywa. Jakże często bywam bezradny! — Może pana skierować do szpitala? — zapytałem. — Nie! — krzyknął i wyskoczył z gabinetu. Wybiegłem za nim. Ale podobnie jak Michal- czak, był już na ulicy. Patrzyłem na niego z drzwi wejściowych. Szedł trotuarem w stronę wielkiego biurowca. Potem skręcił w prawo, kierując się do placu Unii Lubelskiej. Potem siedzieliśmy z Moniką w gabinecie rozmawiając o Sylwestrze. Nagle posłyszałem rozmowę Steni z kimś znajomym. Wytężyłem słuch. To pacjent poradni, ale kto? — myślałem. Drzwi do gabinetu były półotwarte. Wstałem i otworzyłem je szeroko. Dopiero teraz poznałem go po głosie. Zgłosił się po wezwaniu na wizytę kontrolną. Usiadłem z powrotem za biurkiem. Brawo, siostro Steniu! Ona wie, kogo wzywać teraz na kontrolę. Moja asystentka spisuje się na piątkę z plusem. Wezwała Siechcika- 162 Oświęcimiak będzie miał temat do opowieści. Podobnie jak i Sylwester. Toż to także dramatyczna opowieść. I ja go jeszcze raz posłucham. Niech opowiada o oświęcimskiej orkiestrze. On tam grywał na skrzypcach. Czasem przygrywał esesmanom w kasynie. Może dlatego przeżył obóz zagłady? Monika i o tym powinna się dowiedzieć. Jeśli chce napisać dobry reportaż, powinna wspomnieć i o wojnie! Nasze życie jest związane z wojną. Każdy, kto pamięta czasy pogardy, wraca do tamtych lat. Ja także. Ja również utraciłem ojca, podobnie jak i mój pacjent. Opowiem przy okazji Monice. Siechcik dalej rozmawiał ze Stenią. Nie grywał już na skrzypcach, ale był melomanem. Pielęgniarka mówiła o nim, że na temat muzyki przegadał życie i nie było w tym stwierdzeniu żadnej przesady. Za biurkiem na stoliku stał aparat radiowy. Trzeba włączyć radio i złapać muzykę poważną — pomyślałem. Pokręciłem gałką wyłącznika. Po trzydziestu sekundach dały się słyszeć trzaski i furczenia. Przełożyłem na długą falę. Nastawiłem na Berlin. To Beethoven! Siechcik lubi tę muzykę. Nieiriaz mówił mi, że przepada za utworami symfonicznymi wielkiego mistrza z Wiednia. I Monice będzie przyjemniej. Choć to niemiecki kompozytor, ale ćwierć życia spędził w mieście Wolfganga Amadeusza Mozarta i Franciszka Schuberta. Wiadomo, Wiedeń stolicą świata muzycznego! Kiedy Siechcik stanął w drzwiach gabinetu, z fal eteru popłynęły dźwięki symfonii, tej tra- 163 gdcznej i przepięknej w swoim brzmieniu, której słuchałoby się kilka razy na dobę. Myślałem, że pacjentowi zrobię tym przyjemność, że rozbudzę w nim chęć do rozmowy i opowieści z czasów okupacji. Siechcik stał w progu blady, kierując ku mnie wzrok. Wskazałem mu fotelik. Nawet nie zareagował. Po chwili zauważyłem, że mu drżą ręce. Do diabła! Już dawno się nie upijał... Toż to dypsoman. Tak się dotąd świetnie trzymał... Co mu jest? Dlaczego patrzy na mnie nienawistnie? Czemu nie siada, nie słucha Beethovena? Powinien rozpoznać piątą symfonię. Piątą przepiękną, choć tragiczną, tą o przeznaczeniu. Nagle Siechcik podszedł do biurka. Chwilę stał jakiś niezdecydowany, a potem uderzył pięścią w biurko. — Proszę wyłączyć to radio, doktorze! — za-wołał. — Proszę nie słuchać nigdy piątej symfonii! Czy niie mówiłem panu o tym? Odwrócił się i wybiegł z gabinetu. Monika wy-łączyła radio i w gabinecie zapanowała cisza. Po chwili dał się słyszeć trzask zamykanych drzwi poradni. Później weszła Stenia. — Cóż to za furiat? — spytała Monika. ' Potrząsnąłem przecząco głową. — To wielbiciel muzyki Beethovena — powiedziałem. — Jakże to? — odezwała się Monika. — Wielbiciel muzyki Beethovena? Wielbiciel, który słyszy piątą symfonię i wali pięścią w stół? Wydaje polecenie swojetnu lekarzowi, żeby wyłączył radio? Tego już nie rozumiem. 164 I — Uspokój się, uspokój. Wszystko zrozumiesz. —- Czy to twój pacjent? Pacjent tej poradni? — Oczywiście, to nasz stary pacjent, Monika wzruszyła ramionami. —- Nie rozumiem takiego melomana — powiedziała. Spojrzałem na nią chłodno. — O obozie zagłady w Oświęcimiu słyszał chyba każdy Europejczyk —• powiedziałem. — Ty, Moniko,, znasz z pewnością historię tego obozu? Prawda? — Tak. Owszem. Znam. I oo z tego? — W Oświęcimiu była orkiestra obozowa, orkiestra symfoniczna. Muzycy w obozowych pasiakach grali codziennie utwory niemieckich kompozytorów, najczęściej piątą symfonię. — No to co? Ja mogłabym słuchać piątej dziesięć razy dziennie. — Ja także. — Więc dlaczego twój pacjent tak znienawidził ten wspaniały, najwspanialszy utwór genialnego kompozytora? — A czy słyszałaś o masowych egzekucjach więźniów? — Słyszałam, Robercie. —- Więc wyobraź sobie? że najczęściej egzekucje były wykonywane w takt piątej symfonii. Oficerowie SS kazali sobie grać piątą i strzelali do więźniów pod słynną ścianą śmierci, o czym mi opowiadał Siechcik. Jak ja mogłem o tym zapomnieć? Dlaczego wcześniej nie wyłączyłem radia? Toż słyszałem, kiedy wchodził po schodkach na półpiętro do gabinetu. 1(55 Monika zbladła. Potem sięgnęła po papierosy i zapaliła. Mocno zaciągała się dymem. Dopiero w chwilę później zauważyłem, że drżą jej ręce. Drżą jej ręce... Dobrze, że poznaje wojnę. Historykami są ludzie, którzy nie zapominają tamtych czasów. Śmierć ojca, piąta symfonia Ludwika van Beethovena... Czy są potrzebni historycy — wykładowcy, którzy opowiedzieliby lepiej zdarzenia z tamtych lat? 15 Od rana ciągnęły ciemne, ciężkie chmury. Padał. lekki deszcz. Zanosiło się na dłuższe opady, co można było łatwo zauważyć po kierunku wiatru. Schodząc do garażu natrafiłem na dozorcę. Dozorca cierpiał na astmę bronchialną i od czasu do czasu przepisywałem mu leki. Był to sześćdziesięcioletni mężczyzna, dość wysoki i otyły. Kiedy nadciągał niż, miewał ataki duszności. — Jak się pan czuje, panie Krogulec? — zapytałem. Przystanąłem i przywitałem się z nim. Odpowiedział, że chwyta go duszność. Już wieczorem poczuł się źle i do rana nie zmrużył oka. Wczoraj był u lekarza rejonowego, ale ze względu na dużą kolejkę zrezygnował z wizyty. — Więc zabrakło panu leków? — spytałem. — Tak. Nie mam czopków z euphylliny, ani tabletek proastmin. A dusi mnie cholernie. — Wypisać panu leki? — Jeśli pan może? 186 Wyjąłem receptariusz, wypisałem. Potem wyprowadziłem wóz. Dozorca szedł wolno do ulicy. Zatrzymałem go i zaprosiłem do samochodu. — Podrzucę pana do apteki — powiedziałem. — Będzie się pan fatygował? —¦ odrzekł. — Niech pan wsiada. Apteka znajduje się na trasie mojego przejazdu do szpitala. To żaden kłopot. — O, za często pana wykorzystuję. Potrząsnąłem przecząco głową. Otworzyłem drzwi i doizorca usiadł obok. Ruszyłem ostre do ulicy Belwederskiej. Potem skręciłem w Chełmską i zatrzymałem się przy aptece. Krogulec wysiadł, podziękował, a ja pojechałem dalej. Tym razem nie spóźniłem się. Kiedy wszedłem do szpitala, zauważyłem, że w oddziale urazowym panuje atmosfera, jakby się spodziewano kontroli sanitarno-epidemiologicznej. Salowe myły w korytarzu posadzki. Pielęgniarki poprawiały w pośpiechu pacjentom opatrunki, zmieniały pościel. Na moment zatrzymałem się, popatrzyłem. Kontrola... Zanosi się na kontrolę. Ktoś musiał uprzedzić siostrę oddziałową i... Wkrótce przyjdzie tu komisja sanitarno-epidemiologiczna. Zacznie się rozróba. Docent poradziłby sobie z tą komisją, ale ja... Skrobną protokół do kolegium i martw się. Czekaj na przyjazd docenta. A mogą się przyczepić do brudu w łazienkach. Salowe rozleniwiły się. Nie chce im się sprzątać. Szczególnie teraz w okresie urlopowym. Wtem z dyżurki wyszła siostra oddziałowa. Zobaczyła mnie i przyśpieszyła kroku. Później powiedziała, że przyjechał Karasik. 167 • — Czy coś się stało? — zapytałem. ¦— Owszem... Docent został profesorem. Asystenci już są w komplecie. Czekają na pana w dyżurce lekarskiej. Chcą złożyć profesorowi życzenia i gratulacje. — A profesor już jest? — Jest u siebie w gabinecie. — Trzeba by kupić jakieś kwiaty... — Już kupiłam. — Świetnie. Idę, przebiorę się. Wkrótce pójdziemy razem do gabinetu profesora. Wejdziemy z całym zespołem: lekarze i pielęgniarki. Ruszyłem do pokoju asystentów. , A to bombowa wiadomość! Stary profesorem... Spełniło się jego marzenie. Teraz zmieni się struktura organizacyjna oddziału. Oddział traumatologii zajmie się dokształcaniem lekarzy. Wyższy tytuł, większe obowiązki... Tak, tak. Od trzech lat marzył o tym, więc niech tyra! Nikt za niego roboty (nie zrobi. Wiadomo — wykłady, pokazowe zabiegi operacyjne, odczyty, referaty naukowe... Wciągnie do tej pracy wszystkich asystentów. Wszedłem do pokoju. — Czołem! — powiedziałem trochę za głośno. — Czołem, panie adiunkcie! — odpowiedzieli asystenci, prawie wszyscy naraz. — Co wam strzeliło do głowy? Za dużo sobie pozwalacie. Kto was upoważnił, żeby drwić ze starszego kolegi? Adiunkt jest na urlopie. Ale asystenci wstali z krzeseł. Powiedzieli, że to żadne drwiny. Profesor Karasik oświadczył im, że awansował mnie na adiunkta naukowego oddziału. Z wrażenia umilkłem. Milcząc dalej, zbie- 168 rałem gratulacje kolegów. Potem zacząłem się przebierać. Powoli, porządkowałem myśli. To nie prima aprilis! Jestem adiunktem. Zostaję w Warszawie. Przy najmniej na razie. A może na stałe? Stary jeszcze przed urlopem sugerował mi przydział w nowym łomżyńskim szpitalu... Dlaczego zmienił decyzję? Czemu mnie powierzył stanowisko adiunkta? Co za awans! Koledzy będą zazdrościć. I tak są już zawistni. — Idziemy do profesora — powiedziałem. Gabinet znajdował się naprzeciwko pokoju asystentów. W pobliżu stała grupka pielęgniarek z siostrą oddziałową. Oddziałowa podała mi wiązankę z goździkami. Podszedłem do drzwi i zapukałem. Asystenci i pielęgniarki podążali za mną. Weszliśmy do gabinetu. Karasik wstał zza biurka. Wręczyłem mu kwiaty i w imieniu zespołu złożyłem życzenia i gratulacje. Włożył goździki do wazonu. Objął mnie i ucałował. Obejmował wszystkich, dziękując za złożenie życzeń. Później oświadczył, że z dniem dzisiejszym zostałem adiunktem oddziału i jego zastępcą. — Moi drodzy asystenci — powiedział profesor — i drogie asystentki — zwrócił się do pielęgniarek. — Zapraszam was na skromny bankie-cik z tej okazji — zastanawiał się przez moment. —¦ Przyjęcie odbędzie się u mnie w domu we Włochach — mówił Karasik. — O terminie zostaniecie powiadomieni na początku września — u-śmiechnął się serdecznie. — A tymczasem dziękuję wam i proszę udać się do swoich zajęć. 169 Po złożeniu życzeń zostałem z profesorem. Stary poinstruował mnie eo do nowych uprawnień i o-bowiązków. Ale rozmowa trwała krótko. Karasik wiedział dobrze, że obowiązki pracy adiunkta są mi znane. Od trzech miesięcy pełniłem tę.funkcję pod nieobecność Strzymczyka, który wyjechał do Algierii na bezpłatny urlop. Toteż po rozmowie z profesorem poszedłem do sekretariatu. Usiadłem przy szafce z kartoteką i zacząłem sprawdzać historie choroby. W kartotece było trochę bałaganu. Poprosiłem więc sekretarkę o uporządkowanie kart chorobowych. Nagle zapukano i w drzwiach stanęła Monika. Była ubrana w ciemną spódniczkę i jasną bluzeczkę. Włosy miała związane ciemnozieloną wstążeczką. Sordo wiedziała już o moim awansie. Podeszła i złożyła mi gratulacje. Zaproponowałem jej kawę i ruszyliśmy do gabinetu. Gabinet adiunkta mieścił się w przestronnym pokoju z biurkiem, półkami z medyczną literaturą — kozetką i fotelikami. Dopiero teraz objęła mnie. Ucałowaliśmy się. Monika przeprosiła za spóźnienie. Powiedziała, że nocą była na ostrym dyżurze chirurgicznym. Wróciła nad ranem i musiała się trochę zdrzemnąć. ¦— O jakim mówisz dyżurze? — zapytałem. •— Byłam na dyżurze u jednoookiego operatora. Już wrócił z urlopu. — Coś podobnego! To i tam trafiłaś? 170 — Jestem reportażystfcą, mój drogi Robercie. — Jednooki operator nie znosi reporterów. — Wiem o tym, a jednak... A jednak udało mi się wśliznąć tam na oddział i zobaczyć bardzo ciekawy zabieg operacyjny. Zobaczyłam jednookiego chirurga, który operował krwawiący wrzód żołądka. To znakomity chirurg. — Napiszesz o nim? — Oczywiście. Wykonałam kilka zdjęć. — Wreszcie złapałaś temat? — Tak, Robercie. — Jak cię przyjął mój rodak? — Był serdeczny i uprzejmy. — W jaki sposób nawiązałaś z nim kontakt? — Telefonicznie. — Uroczy facet, oo? — Przemiły. Cudownie operuje. Nigdy nie u-wierzyłabym, nie domyśliłabym się, że to jednooki operator, gdybyś mi o tym nie powiedział. Do gabinetu weszła sekretarka z tacą i filiżankami. Postawiła na biurku filiżanki z kawą i o-puściła gabinet. Obok regału z książkami stał stoliczek. Przesunąłem go do fotelików. Potem przeniosłem filiżanki i zaprosiłem Monikę. Usiedliśmy, pijąc kawę. — Faktycznie, uroczy facet — powiedziała. — Po zabiegu operacyjnym przeprowadziłam z nim rozmowę. Długo mi opowiadał o swoim nieszczęściu, ale później zastrzegł sobie, żeby nic nie pisać o nim w prasie krajowej. -<- Ale udzielił ci wywiadu? — Oczywiście. I wyraził zgodę na publikację w magazynie medycznym w Wiedniu. Nie mogę 171 pojąć, dlaczego nie pozwala pisać o sobie w kraju. Pociągnąłem łyczek kawy. Później powiedziałem, że publikacja w kraju mogłaby mu zaszkodzić w uprawianiu praktyki. Jednooki chirurg już nieraz wspominał o tym. Już niejeden dziennikarz został wyproszony z oddziału. — Dlaczego? — zapytała Monika. — I ty wyrzucałabyś dziennikarzy. Nie pozwoliłabyś na żadne publikacje. — Nic podobnego! — Ciekaw jestem, w jakim byłabyś nastroju, gdyby do ciebie przyjechał reporter i.,. No wyobraźmy sobie, że jesteś w skórze jednookiego operatora. Na ostry dyżur przychodzi dziennikarka z reporterską torbą. Ty przystąpiłabyś do zabiegu, ona zaczyna robić notatki. Zabieg, owszem udał się. Potem udzielasz wywiadu, Ona wyjeżdża, a ty czekasz... aż się ukaże reportaż i rozmyślasz. Zastanawiasz się, myślisz o przyszłości. I nagle zaczyna cię dręczyć niepokój. Co będzie, jeśli dowiedzą się pacjenci, że utraciłeś oko, że jesteś-jednookim operatorem. Jak ci się wydaje, czy pacjent będzie darzył zaufaniem jednookiego chirurga. Zaufa mu? Toż tu chodzi o życie ludzkie. Czy pomyślałaś o tym? Monika wypiła ostatni łyczek kawy i odstawiła filiżankę. Potem popatrzyła w okno. Po chwili przeniosła wzrok na mnie. — A ja go jednak opiszę — powiedziała. — Opisuj. Sam ci to zaproponowałem. — Chciałabym odwiedzić wioskę jednookiego operatora. Muszę tam pojechać. Obiecywałeś, że pojedziemy. 172 — Pojedziemy jufcre. — Kiedy wciąż pada. — Pojedziemy bez względu na pogodę. Wioska jednookiego operatora leży na trasie do krainy tysiąca jezior. Skręcimy do tej wioski. Jest tam dobra restauracja. Zamówimy pieczone kurczaki po kurpiowsku. Bywają świetnie przyrządzone. Tymczasem deszcz padał bez przerwy. Niebo przesłaniały ciemne, ciężkie chmury. Wiał północny, zimny wiatr. Pojedziemy bez względu na pogodę... Ale ja nie znoszę podobnego typu pogody. Nie lubię jazdy samochodem przy włączonych wycieraczkach. I trzeba zamykać okna. Mgła na szybach wozu wprowadza mnie we 'wściekłość. Trzeba będzie otwierać jedno z ofcien. Północny, zimny wiatr zawsze utrudnia jazdę. Ale później wyrasta wyż i bywa piękna, słoneczna pogoda. Zresztą i tak musimy jechać. Słowo się rzekło. Tym bardziej że Monice zależy na tym wyjeździe i zwiedzeniu regionu. A region jest piękny, cichy i spokojny, jakby zagubiony w kurpiowskich lasach. 16 Po południu zaczęła się poprawiać pogoda. Pędzone przez wiatr chmury płynęły nisko. Przed wieczorem deszcz już nie padał, a o zmroku wystąpiły przejaśnienia. Spojrzałem na niebo. Moja prognoza nie sprawdza się. Nadciąga wyż. Jutro będzie dużo słońca, Lubię taką pogodę. Przy słonecznej pogodzie dobrze prowadzi się wóz. Trzeba wreszcie zawieźć Monikę na kurpiowską ziemię. Pojedziemy przez Pułtusk i Ostrołękę. To bardzo ładna trasa. Długo rozmyślałem o jutrzejszej podróży. Wreszcie zasnąłem. Ale nie był to długi, twardy sen. Po prostu uciąłem głębszą drzemkę i obudziłem się przed świtem. Kanapki na drogę były już przygotowane. Zagotowałem więc wodę, zaparzyłem do termosu kawę. Później wsunąłem termos do teczki. W pośpiechu dokonałem porannej toalety i zszedłem do garażu. Dozorca, który cierpiał na bezsenność, wracał z nocnego spaceru. Często spacerował wzdłuż Belwederskiej aż po Sadybę. Teraz uchylił czapki i zapytał: — Wyjeżdża pan gdzieś, doktorze? — A tak. Jadę w okolice Myszyńca. A pan, widzę, znów się zmaga z astmą? — A dusiło mnie. Nie spałem. — Idzie wyż. — Nie na długo. — Skąd pan wie? — Czuję to po kościach. — Niechże mnie pan nie straszy. — Moje kości i płuca to barometry. Szczęśliwej drogi! Podziękowałem i wyprowadziłem wóz. Później wyjechałem na ulicę i popędziłem na plac Konstytucji. Monika czekała na mnie przy parkingu. Zatrzymałem się na moment. Usiadła obok i pojechaliśmy dalej. Pogoda nam sprzyjała. Kiedy byliśmy nad Je- 174 ziorem Zegrzyńskim zza horyzontu wytoczyła się czerwona bryła słońca. — Pięknie tu jest — powiedziała Monika. Jechałem teraz wolno. Na niebie nie było żadnej chmurki. Jezdnie Mazurskiego Gościńca były suche. W ciągu nocy nie spadła tu kropla deszczu. Toteż mocno naciskałem pedał gazu bez obawy, że wpadnę w poślizg. Stara, wyjeżdżona skoda pędziła naprzód. Ostrołęka, Nowogród, Kolno i Kozioł, wioska jednookiego chirurga... Zagrody są położone nad rzeką Pisą. Otoczona sosnowym lasem wieś, z plażą, restauracją i domem wczasowym, kusiła do dłuższego wypoczynku. Jednakże na dłuższy odpoczynek nie mieliśmy czasu. Zagroda rodziców jednookiego operatora stała pośrodku wsi. Zatrzymałem tam wóz. Wysiedliśmy z zamiarem wejścia na podwórze. Niestety, brama była zamknięta. Zastukałem kilka razy, ale z domu nikt nie wyszedł. — Domownicy są z pewnością w polu — powiedziałem. — Kurpie dość wcześnie wyjeżdżają w pole. Tym bardziej teraz, kiedy rozpoczęły się żniwa. — Rozumiem — powiedziała Monika. — Czy mogę wykonać zdjęcie tej zagrody? — Bardzo proszę. — Piękny domek. I brama piękna. Podeszła do wozu, wyjęła aparat fotograficzny i wykonała kilka zdjęć. Zagroda jednookiego operatora znajdzie się w magazynie medycznym — pomyślałem z satysfakcją. 175 — I Po śniadaniu w restauracji nad Pisą, pojechaliśmy do kurpiowskiej stolicy. Osada Myszyniec, podobnie jak Kozioł, jest otoczona lasem. Wzdłuż ulic stoją parterowe i piętrowe domki zbudowane z białej cegły. Pośrodku osady znajduje się kościół w stylu gotyckim ze starą dzwonnicą z czasów najazdu szwedzkiego. Przy wejściu stoi Chrystus z wyciągniętą ku zachodowi ręką. Do muru obok wejścia są przymocowane dwie żelazne obrę. cze. Zatrzymaliśmy się przed kościołem na dość obszernym placu, gdzie dawniej odbywały się targi. Teraz plac otaczają trawniki. W czaisie nabożeństw zatrzymują się tu samochody i konne pojazdy. Targowisko zostało przerzucone na skraj osady przy szosie Kadzidło — Myszyniec. Monika popatrzyła na kościół z dwiema strzelistymi wieżami. Potem wykonała zdjęcie i ruszyliśmy do wnętrza świątyni. Wysokie, wąskie okna z witrażami, sufit z gotyckimi spojeniami i dwie boczne kaplice sprawiają wrażenie, że zwiedzający znajduje się w katedrze stolicy ziemi łomżyńskiej. — Piękna świątynia — powiedziała półgłosem Monika. — O, rzeźba Niepokalanej! — dodała po chwili. — Czy to marmur? — zapytała wskazując kaplicę. — Tak, oczywiście — odpowiedziałem. — Chodźmy tam. Podeszliśmy do kaplicy. Monika przyglądała się uważnie rzeźbie z białego marmuru, W świą- tyni oprócz nas nie było żywego ducha, toteż głośniej prowadziliśmy rozmowę, a reportażystka od czasu do czasu naciskała wywoływacz aparatu fotograficznego. Po zwiedzeniu wnętrza, Monika chciała koniecznie zapoznać się z legendą kościoła. Legenda znajduje się na ścianie w kruchcie. Jej opis jest dość lakoniczny. Ale i z tego opisu można się dowiedzieć o dramatycznym momencie z czasów ostatniej wojny. Wycofujący się Niemcy zaminowali kościół. Ksiądz proboszcz, który współpracował z kurpiowską partyzantką, uratował świątynię. On, kapelan WP znał coś niecoś tajniki minerskiej sztuki. Wkrótce po wycofaniu się Niemców, przystąpił do pracy. Razem z kościelnym rozminowali kościół. Monika odwróciła się do mnie. — To jednak Niemcy burzyli kościoły? — powiedziała lekko zażenowana. — Legenda kościoła powstała ze spisu faktów — odrzekłem. —• Tego się nie da wymazać z historii — dodałem. — Przeczytaj jeszcze raz i odnotuj sobie coś niecoś. — Postaram się. Odnotuję później w brulionie o tym zdarzeniu. Głównym bohaterem tego odcinka reportażu będzie ksiądz. Uśmiechnąłem się serdecznie. — Wydrukują ci? — zapytałem. — Oczywiście — odrzekła z przekonaniem. — Czemu mieliby nie wydrukować? — "zastanawiała się przez chwilę. —¦ Toż tu przyjechałam na cykl reportaży — powiedziała. — Podjęłam się zebrać materiały, zebrać fakty. 171 13 177 — Czyż to nie są fakty? A teraz pokażę ci coś ze zwyczajów miejscowych ludzi. Myślę, że i tym się zainteresujesz. Chodźmy przed dzwonnicę. Przy wejściu przed dzwonnicą są umocowane dwa krótkie łańcuchy z żelaznymi uchwytami. Uchwyty wraz z łańcuchami pokrywa rdza. Monika zatrzymała się, dotknęła jednego z łańcuchów i zapytała: — Co to jest? — Kajdany dla niewiernych żon. — Coś podobnego! — Tak, to prawdziwe kajdany. Zakuwano tu niewierne żony. Nawracano je. — Jak to było? Opowiedz, Robercie. Uśmiechając się, pokiwałem głową. — Kiedyś był tu w Myszyńeu taki zwyczaj — powiedziałem — że przyłapaną na zdradzie kobietę przykuwano do muru. Mąż musiał zakładać żonie na ramiona te stalowe obręcze. Ceremonia odbywała się raz do roku ma Wielkanoc. Konkretnie w Wielki Piątek. Przy tej ceremonii bywał proboszcz i wójt. Można było tej kobiecie, naubliżać, opluć ją... Od rana do wieczora stała zakuta w żelastwo. Kobieta oczyszczała się z grzechów. — A Kurpiów nie przykuwano? — Nie. — A jeżeli zdradzał swoją żonę? — Nawet gdy zdradzał, nie zakuwano Kurpia. — Ależ to nieludzkie! — Taki tu był zwyczaj. — Nieludzki zwyczaj, Robercie! — Ale skuteczny. Kurpianki są wiernymi żo- 178 nami. Brutalna metoda bywa czasem dobrą szkołą dla kobiet. — Kto ma być, będzie wierny i bez takich me* tod. — To tylko zwyczaj sprzed stu pięćdziesięciu laty, kiedy kraj był w rozbiorach. A zwyczaje, nawet tak brutalne, zaborców nie interesowały. Monika uśmiechnęła się i wzięła mnie pod rękę. — Będę wierną żoną — powiedziała, — Ja myślę. Do diabła! Dokąd sięgają korzenie jej genealogicznego drzewa? Kiedy będzie można się o niej dowiedzieć coś konkretnego? Nawet miejsca urodzenia nie podaje... A wtedy, gdy w hotelu plądrowałem w jej torbie, mogłem wyciągnąć paszport i sprawdzić. Czy ona jest szczera? Popatrzyłem na nią. — Jesteś podobna do Kurpianki — powiedziałem. — Gdyby był dzień targowy, zobaczyłabyś Kurpiów w ludowych strojach. Tak, tak, czarnowłosa Kurpianko. — A moiże i jestem nią? — O, czyżby? — Być może... Pomówimy i o tym Robercie, ale innym razem. Nie teraz, nie teraz, kochanie. — Czyżby tu sięgały korzenie drzewa genealogicznego? Co? Z Wiednia aż na Kurpie? — A może i sięgają? — Ty masz wyobraźnię, Moniko! — Jestem realistką, Robercie. — Uprawiasz literaturę faktu... I co z tym drzewem genealogicznym? Gdzie są tego 179 i drzewa korzenie? Dokąd sięgają? Kiedy mi o tym opowiesz? —- Sięgają bardzo blisko. — Do Kurpiów? — Do granicy kraju Kurpiów. — Pleciesz trzy po trzy, Moniko. — Nie plotę. Mówię prawdę. — To interesujące. Ucałowałem ją w policzek. — Kiedy ja się dowiem coś konkretnego? — zapytałem. — Żyjemy ze sobą jak mąż z żoną, ale nic nie wiemy o sobie. — Dowiesz się, Robercie... Dowiesz się niebawem... — Ej, mróweczko! Daj słowo. — Słowo honoru! Dowiesz się szczegółów mojego życia. Opiszę wszystko z detalami. Nie pominę żadnych spraw. Chodźmy jeszcze do kościoła. I znów zwiedziliśmy kościół z drewnianymi rzeźbami. Były tam wielkie dzieła kurpiowskiej rzeźby. W drzewie nikt tak nie rzeźbi jak Kurpie. Nawet górale muszą uznać wyższość rzeźbiarzy ludowych z Myszynieckiej Puszczy. Potem jechaliśmy szosą na Nowogród, zatrzymując się w kilku wsiach. Monika nie żałowała taśmy. Robiła zdjęcia, notowała w notesie każdą nazwę wsi. Z wielką uwagą obserwowała ludzi zajętych zwózką zboża i pracą żniwiarzy w polu. Wreszcie dojechaliśmy do Nowogrodu. Piękna osada ziemi łomżyńskiej nad Narwią, kąpała się 180 w promieniach lipcowego słońca. Jednorodzinne domki, skansen doktora Chętnika, kajaki na Narwi, za rzeką łąki, las o karłowatych sosnach i campingowe domki tuż nad wodą... Najpiękniejsza w Nowogrodzie jest skarpa, ozdoba tysiącletniej osa-dy. Stanęliśmy w pobliżu skansenu. — Gdzie twój dom, Robercie? — zapytała Monika. — Dom rozebrany. — A rodzice? — Już dawno nie żyją. — Mój kochany! Więc ty żyjesz tak sam? — Tak, studiowało się o własnych siłach. — Czy mieliście gospodarstwo? — Nie. Mieliśmy tylko wiatrak. — Aha, sprzedaliście i... — Wiatrak spalił się w pierwszych dniach wojny- — To było wam ciężko? — Bardzo ciężko. Zamyśliła się. Potem patrzyła na Narew, łąki i lasy. — Gdybym mieszkała w tym pięknym kraju — powiedziała — wybudowałabym sobie tu na skarpie letniskowy domek. — I ja myślę o tym. —¦ Kup tu działkę. — Mam własną. — Tu gdzieś na skarpie? — Tak. Tam na prawo od skansenu. Zostawili ją po rozebranym domku. Zbuduję sobie tu ni domek i ogrodzę. 181 Zwiedziliśmy skansen, działkę i poszliśmy do gospody na obiad. Zamówiłem kotlety schabowe, zupę grzybową i dwa kufle piwa, — Koniecznie chcę zobaczyć Łomżę — powiedziała Monika. — Wybierzemy się tam innym razem — odrzekłem i spojrzałem na zegarek. -— Chciałabym tam być, choćby przejazdem. — Dobrze, ale tylko przejazdem. — I nie zatrzymasz się ani na chwilę? Pokręciłem głową. — Nie mogę — powiedziałem. — Tylko na chwilę. — No zobaczymy. Kelnerka podała zupę. Po chwili podeszła do stolika z kotletami schabowymi i piwem. — Smakuje? — zapytałem po chwili Monikę. — Jak żyję nie jadłam tak wspaniałej zupy i schabowych kotletów. — To kurpiowskie potrawy. Szczególnie zupa. Kurpiowszczyzna, to grzybowe zagłębie. I piwo jest znakomite, bez domieszki alkoholu. Łyknij sobie. Ta zasuszona jagoda, to nie pieprz, tylko owoc jałowca. Oto Łomża, stolica nadnarwiańskiej ziemi! Tysiącletnie miasto z wąskimi uliczkami, starym rynkiem pośrodku, z klasztorami, kościołami i katedrą z czerwonym dachem... Ze wzgórzami, stromą skarpą, Narwią i łąkami. A przy wjeździe do Nowogrodu stoi wykuty z piaskowca Stach Kon-wa. 182 A — Czyj to pomnik? — spytała Monika. —¦ Stacha Konwy z czasów szwedzkiego najazdu. Był dowódcą partyzanckiego oddziału. Legendarny, kurpiowski dowódca... Prowadził podjazdową wojnę, ale w końcu zginął w jednaczew-skim lesie, cztery kilometry od Łomży, — Zatrzymasz się w mieście? — Jednak chcesz koniecznie? — Chcę się zatrzymać na chwilę. — Po co? — Muszę zrobić zdjęcie. — Łomża nie jest stolicą Kurpiowszczyzny. — Ale jest twoim miastem. Chciałabym choć jedno zdjęcie zamieścić w reportażu. — Ja nie chcę być główną postacią twojego utworu. Po to wybrałem się do wsi Kozioł, żeby ci lepiej wypadł reportaż o jednookim operatorze. Opisz dobrze doktora Dudę. To bezkonkurencyjna współczesna postać. Można by o nim i powieść .napisać. Tak prowadząc rozmowę, dojechaliśmy do katedry. Przy wejściu zatrzymałem wóz. Monika w pośpiechu przygotowywała aparat. Później nacisnęła spust migawki i po chwili wróciła do samochodu. — No więc wracamy do Warszawy — powiedziałem.— Cieszę się, że zobaczyłaś Kurpiow- czyznę. Mam nadzieję, że zdążysz jeszcze przed odjazdem poznać kilku ciekawych ludzi z My-ynieckiej Puszczy. — Z przyjemnością — odpowiedziała. — A propos Łomży... Czy nie mógłbyś zawieźć mnie choć na chwilę do rynku? Podobno jest tu piękny, stary rynek? <— Tak — odrzekłem spoglądając na zegarek. — Ale do Łomży wybierzemy się specjalnie na kilka dni. Mówiłaś mi wczoraj, że nie masz jeszcze zamiaru wyjeżdżać z Polski. Pojechaliśmy przez zambrowski rynek, skręcając do warszawskiej szosy. Przejeżdżając obok cmentarza, przypomniałem sobie opowieść łomżyńskich partyzantów, którzy dokonali tu zamachu na dowódcę specjalnego oddziału żandarmerii. Spojrzałem na Monikę z myślą, żeby jej to opowiedzieć. Odjąłem nogę od pedału gazu i wóz się toczył wolno ulicą Mikołaja Kopernika. Ale wkrótce zauważyłem, że Monika nie ma chęci do rozmowy. Pochłonęło ją piękno tysiącletniego grodu. Kierowała wzrok to tu, to tam, jakby kogoś szukała. Odniosłem wrażenie, że kiedyś tu była, spacerowała po ulicach Łomży, a teraz po wielu latach odwiedza miasto, wita się i żegna z każdym zaułkiem, z każdą uliczką. Ja tymczasem przyłożyłem nogę do pedału, przejechałem zakręt, skręciłem na skrzyżowaniu, kierując się na Warszawę. — Powiedz mi, kochanie — odezwała się w pewnej chwili Monika — dlaczego nie zatrzymaliśmy się na dłużej w Łomży? — Jutro operuję udo. —¦ Po złamaniu? — Tak. Stare złamanie sprzed trzech lat. Bezkrwawymi zabiegami nie mogliśmy uzyskać u pacjenta zrostu. Pacjent popijał zdrowo i wytwo- 184 m rzył się staw rzekomy. Jutro mnie czeka- ciężki zabieg. — O której operacja? — O ósmej rano. Dojeżdżaliśmy do wsi Konarzyoe. Przyhamowałem. Często tu przez drogę przebiegają dzieci. Nie chciałem popadać w kolizję z przepisami drogowymi. Szybkość jest częstym powodem wypadków. Zmrok zapadał szybko i włączyłem światła mijania. Kiedy byliśmy w pobliżu wsi Gniazdowo, na szosę wtargnął zając. Miałem zamiar potrącić go i wrzucić do bagażnika. Szarak zatrzymał się, podniósł głowę i skierował wzrok wprost w ślepia reflektorów. W pewnej chwili obok szaraka, zauważyłem małego zajączka. Nacisnąłem na pedał. Wyhamowałem szybkość. Zajączek wraz z mamą podreptał do przydrożnego rowu. Później ruszył szybciej za matką w pole. Spojrzeliśmy na siebie. Monika powiedziała: — Miłość istnieje nawet u zwierząt. A ta ma-¦ierzyńska jest chyba największa. Odwróciłem głowę. Ucałowałem ją i włączy-om stacyjkę. Dalej, jechałem już wolniej. 17 Do przedoperaeyjnej weszła sanitariuszka i powiedziała: — Anestezjolog rozpoczął już narkozę. Rzuciłem szczotkę i mydło do umywalki. Póź- 185 niej podniosłem ręce i ruszyłem do sali operacyjnej. Siostra podała mi fartuch. Potem rękawiczki, maseczkę. Ubierano mnie szybko i sprawnie. Przez chwilę patrzyłem na drzwi wejściowe i podszedłem do stołu. Siostra Wanda podała mi skalpel. Do stu diabłów! Co się stało z Moniką? Dlaczego nie przybyła do kliniki przed ósmą? Tak bardzo chciała zobaczyć ten zabieg. Czyżby zaspała? To prawdopodobne. Po wczorajszej wycieczce na Kurpiowszczyznę jest zmęczona. A może zażyła środek nasenny i jeszcze wyleguje się w łóżku? Może nadal cierpi na bezsenność? — Można rozpocząć zabieg? — zapytałem. — Jeszcze chwileczkę — odrzekł narkotyzer. — Jak długo trzeba czekać? — Dwie, trzy minuty... — Dobrze, zaczekamy. Mierzyłeś mu ciśnienie? — Jest w normie. W tej chwili usłyszałem kroki i w wejściu do sali operacyjnej zatrzymała się Monika. Była ubrana w długi, chirurgiczny fartuch, maseczkę i czapeczkę. Powitała zespół ukłonem i ruszyła do stojaka. Potem przeprosiła za spóźnienie i zdjęła z ramienia aparat fotograficzny. Powiedziała, że na torach tramwajowych powstała awaria. Na przystankach autobusowych są kolejki i przyszła do szpitala pieszo. — Trafiłaś w porę — powiedziałem. — Wczoraj wspominałem ci o tym przypadku. — Owszem, wspominałeś. — To przypadek stawu rzekomego uda. Kość udową zespolimy płytką metalową i śrubami. Za- 186 bieg jest bardzo trudny. Może się zdarzyć, że nam się nie uda zespolić kości. Czasem płytki pękają... Czy można rozpocząć zabieg? — Proszę bardzo — odezwał się anestezjolog. Odwróciłem się do stołu i dokonałem cięcia. Potem dalej ciąłem tkanki. Obok mnie Edward wyłapywał naczynia, podwiązywał sprawnie katgutem. Naprzeciwko stażysta rozszerzał hakami operacyjną ranę. — Uśpij go lepiej — powiedziałem do narko-tyzera — aż do całkowitego rozluźnienia mięśni. Wkrótce dotarłem do kości. Stażysta Kuzicki wymienił haki zwane łychami. Łychy zabezpieczały przed zranieniem większe naczynia krwionośne i nerwy. — Skrobaczkę poproszę — odwróciłem się do Wandy. Instrumentariuszka podała mi skrobaczkę. Dokładnie zeskrobałem odłamy kostne z tkanki łącznej. Oczyściłem na odłamach zarośnięte tkanką otwory szpaku kostnego. — Wiertarka! — powiedziałem oddając skrobaczkę. Siostra Wanda podała mi wiertarkę. Spojrzałem na stażystę. Kuzicki podważył łychami odłamy stne, Edward przyłożył płytkę, przytrzymał kocherem. Wsunąłem do otworu wiertło, nacisnąłem łącznik. Łatwo przewierciłem kość. Później wy-i nnałem jeszcze trzy otwory. ;— Śruby dopasowane do wiertła? — zapytałem. — Tak jest •— odrzekła instrumentariuszka. Oddałem siostrze wiertarkę z uchwytem oWinię- lym serwetą i przystąpiłem do zespalania orlła- 187 mów metalową płytką. Śruby pasowały do otworów. Dobrze wkręcały się w kość, toteż łatwo zespoliłem odłamy. Później spytałem o stan pacjenta, Narkotyzei odrzekł, że czuje się dobrze i zdjął mu z twarzy maskę. — Świetnie wygląda — powiedziałem. — Nie duś go już tą narkozą — dodałem po chwili — ale nie pozwól, żeby się obudził — jeszcze raz spojrzałem na pacjenta. — Muszę zaszyć ranę pooperacyjną —- mówiłem dalej. — I musi zastygnąć opatrunek gipsowy ¦— odwróciłem się do instru-mentariuszki. -¦- Proszę przygotować się do szycia rany. Siostra Wanda była obdarzona dobrym refleksem. Potrafiła myśleć w czasie zabiegu operacyjnego i czytać myśli operatora. Mogła to teraz zauważyć Monika, Nim zdążyłem pochylić się nad stołem, już miałem imadło z igłą i katgutem w ręku, przystąpiłem do szycia rany. Zszywałem skórę dość szybko, chcąc szybciej skończyć zabieg, który przebiegał wyjątkowo dobrze i sprawnie. ¦— Gips przygotować — powiedziałem w pewnej chwili. — Czy jest pani Zofia? ¦— Jestem., jestem — odezwała się salowa. — Już wrzucam opaski gipsowe do wody. — Proszę odpiąć zacisk — wydałem polecenie. Dyżurna pielęgniarka podeszła do stołu i zluzowała opaskę Esmarcha, Uważnie spoglądałem na szew pooperacyjny. Rana nie krwawi — zauważyłem z zadowoleniem. Tak, to był sprawdzian, że naczynia zostały podwiązane, prawidłowo. — Można zakładać gips? — zapytał asystent. — Wpierw trzeba założyć opatrunek — odrzekłem. Siostra Wanda założyła na ranę pooperacyjną sterylny opatrunek. Pani Zofia podsunęła do stołu wózek z miednicą i opaskami. Zostanę na sali dopóki Edward nie skończy opatrunku — pomyślałem. Asystent wyjął pierwszą opaskę z gipsem, namoczoną w wodzie, wykonał longetę. Później przyłożył do szwu pooperacyjnego i zaczął gipsować kończynę. Szło mu to sprawnie, więc zdjąłem rękawiczki, fartuch i podszedłem do stojaka. Monika była tak zaabsorbowana notatkami, .że nie zwróciła na mnie uwagi. Toteż stojąc obok, spoglądałem w jej brulion. Potem skierowałem wzrok aa asystenta, stażystę i narkotyzera. Po kilku minutach opatrunek gipsowy został ukończony. — Gips stwardniał? — zapytałem. — Twardy jak kamień — odrzekł Edward. Asystent zastukał palcem. Gips faktycznie był twardy. Po stuknięciu paznokciem dał się słyszeć i dgłos podobny do stuknięcia ołówkiem w glinia-:;arnek. ....... Świetnie! — powiedziałem. — Można pacjen- przewozić na salę — rzekłem po chwili. — Kziękuję kolegom za asystę — odezwałem się do irzy. — Dziękuję bardzo za znakomite instru- otowanie — uśmiechnąłem się do siostry Wan- — Szczególne podziękowanie składam ińezó - mej pani Zofii. W sali zapanował pogodny nastrój. Pacjenta \ ^ przełożono na wózek i Monika wsunęła do torby brulion. Jeszcze raz podziękowałem zespołowi i opuściliśmy salę. — Zafascynował mnie ten zabieg — odezwała się Monika. — Zafascynował mnie twój zespół. Szliśmy korytarzem do gabinetu. — Nic nadzwyczajnego — odpowiedziałem. — Po prostu zespolenie metalową płytką kostnych odłamów... To był prosty i bardzo ciężki zabieg. Czuję się cholernie. Jestem zmęczony. Monika zatrzymała się przy oknie. — Nie w tym rzecz — powiedziała. — Więc w czym? — spytałem. —- Zafascynował mnie twój zespół... Wszyscy młodzi ludzie tego zespołu, a każdy już zna tech-,nikę operacyjną, jakby był chirurgiem, dziesięć, piętnaście lat. — To żaden zabieg. Jestem przekonany, że i stażysta mógłby przystąpić do tej operacji. Można by go lepiej poinstruować i zespoliłby tak samo kość płytką metalową. Ten chłopiec pali się do roboty. Docent chce tego stażystę zatrzymać, wyspecjalizować w chirurgii urazowej. — A ty, Robercie? — zapytała Monika. — Ja też mu pomogę. Toż to mój rodak. — Skąd pochodzi? __ Z Mątwicy pod Nowogrodem. — Dużo masz rodaków w szpitalu? — Cały mój zespół. — Nie może być! — Tak, tak, Moniko. Cały mój zespół pochodzi z Kurpiowszczyzny. Docent Karasik pozwolił dobrać sobie ludzi, więc rozejrzałem się po warszaw- 190 ; kich szpitalach, powyciągałem rodaków z okolic Łomży i Ostrołęki. Chodźmy do gabinetu. Napijemy się kawy. Poszliśmy do gabinetu. Przez otwarte okno powiało lekkim chłodkiern. Niebo zaczęły zasłaniać ciężki?, ciemne chmury. Zanosiło się na burzę. Nim zdążyliśmy usiąść w fotelikach, sekretarka docenta zapukała i otworzyła drzwi. — Dzwonią do pani z Wiednia — zwróciła się do Moniki. — Nie mogę pani połączyć, ze względu na częste awarie. Gabinet profesora jest wolny. Monika pobiegła z sekretarką. Usiadłem w foku i zapaliłem papierosa. I nagle przypomniała . się Irena. Przypomniałem sobie ostatni z nią spacer przed wyjazdem do Szwecji, pożegnanie na lotnisku, jej pierwszy, list z Upsali. Zacząłem rozmyślać o niej i aktualnej sytuacji. Cholerna sytuacja! Siostra Stenia już nlnie prze-egała... Od dwóch miesięcy nic nie pisze. Przez j miesiące nie przysyła listu. I ja nie odpisuję, napiszę już do niej. Steni powiem kiedyś przy izji prawdę: „Zrywam z Ireną!" Albo nic nie mówił. Jeszcze się nie oświadczyłem. Mam >chę czasu. Tak jest. Poczekam. Do Wiednia też wyjadę. Zwariowałbym z tęsknoty za Łomżą, szawą, Zakopanem. Wtem do gabinetu weszła Monika. Była blada 'eserwowana. — Co się stało? — zapytałem. - Nic, nic takiego... — odrzekła. — Zostaję. zcze zabawię w Polsce kilka dni... Muszę na- Błówić ojca. Przyjedziemy tu samochodem, Zabie- iny cię na wycieczkę. Chyba mi nie odmówisz, i Robercie? 191 •*' — Pojadę z przyjemnością. Wyciągnęła z torby brulion, rzuciła okiem na szkic. Później spojrzała na mnie badawczo. —. Czy mogłabym cię jeszcze o coś prosić? — zapytała nie spuszczając ze mnie oka. — Proszę — odrzekłem. — Proszę cię bardzo. — Czy moglibyśmy jechać jutro nad jeziora? Na wielkie jeziora do Giżycka? — Oczywiście. Już dzwonię do profesora, odwołuję dyżury w pogotowiu, szpitalu i poradni. Wyjedziemy jutro o świcie. Tymczasem nad szpital nadciągała burza, Ciemne chmury zasłoniły niebo. W gabinecie zapanował półmrok. Podszedłem do kontaktu i włączyłem światło. Nad Warszawą rozszalała się potężna burza. Niebo było ciemne. Chmury płynęły coraz niżej i park szpitalny utonął w mroku. Pioruny raz za razem przerywały ciemności. Stojąc przy oknie patrzyłem na ulicę, gdzie zapalono latarnie. Tramwaje i autobusy jechały bardzo wolno. Wreszcie sypnął grad i zamknąłem okno. Lodowate kuleczki zaczęły bić po dachu szpitala niczym serie pocisków broni maszynowej. Biły w szyby okien i blaszane parapety. Co chwila odzywał się grzmot. Wydawało się, że ciężka artyleria prowadzi skomasowany ogień. Ciężkie działa strzelają salwami jak kompanie honorowe z karabinów. Wybuch pocisków tworzy jeden potężny huk, który nawet zagłusza spadające raz za razem pioruny. Po pewnym czasie lunął deszcz. Wyjrzeliśmy 192 J z Moniką przez okno. Ulicę, trawniki i park szpitalny pokrywało białe prześcieradło drobnych i większych kuleczek, które zaczęły się rozpuszczać w strugach ulewnego deszczu. Grzmot i błyskawice, oddalały się wolno od szpitala. Była to zapowiedź słonecznej pogody. 18 i znów weekend! Podobnie jak na Kurpiowszczyz-nQ> wyjechaliśmy przed świtem. Trasa wiodła przez Przasnysz, Szczytno, Mrągowo i Ryn. Monika mimo porannego chłodu otwierała okno. Podziwiała piękno mazurskiej ziemi. Spoglądała na mapę 1 odczytywała nazwy miejscowości i jezior. Od czasu do czasu mówiła z zachwytem: „O, jakże tu pięknie!" Około dziesiątej dojechaliśmy do Giżycka. W kwadrans później przy hotelu Wodnik zatrzymałem wóz. Po krótkiej rozmowie w recepcji, zarezerwowałem pokój na drugim piętrze. Byłem trochę zmęczony. Ale po godzinnym odpoczynku w hotelu, poczułem się jakbym spał dwanaście godzin. Monika zadbała o to, żeby zmęczenie minęło szybko. Filiżanka mocnej kawy. natychmiast postawiła mnie na nogi. Wypiłem kawę, ubrałem się i wyruszyliśmy do portu. Na lirzegu jeziora znajduje się plaża. Od betonowego falochronu aż po kanał była oblepiona ludźmi. Wczasowicze prażyli się w promieniach słońca. W kasie kupiłem bilety i poszliśmy na molo, gdzie ¦tał statek „Wojciech Kętrzyński". Nadchodziła pora obiadowa. Ludzi na statku było niewielu. || - Narkomanka 193 Kapitan jeszcze kogoś oczekiwał, ale wkrótce wypłynęliśmy na jezioro Niegocin. Pogoda była piękna. Po bezchmurnym niebie przesuwały się maleńkie cumulusy. W lipcowym słońcu połyskiwały czerwone dachy mazurskich domków. Statek podpłynął blisko przystani Rydzewo, ale nie zatrzymał się. Później zawrócił i płynęliśmy środkiem jeziora do Giżycka. Siedzieliśmy obok siebie na ławeczce przy burcie. Monika była ubrana w granatowe dżinsy. Rozglądała się po jeziorze. „Jakże tu pięknie!" — mówiła, opierając się o moje ramię. Później skierowała oczy na Giżycko. Miasto do złudzenia przypominało Hel, kiedy się płynie statkiem przez Zatokę Gdańską, — Ładnie ci w tych dżinsach — powiedziałem. — Już je miałam na sobie — odrzekła, — Ale nie widziałem cię w dżinsach na jeziorze. Objęła mnie ręką. — Kocham cię, Robercie — wyszeptała, — Ej, Moniko, Moniko... Wciąż się powtarzasz. —- Ja wiem, kochanie. Po prostu, kocham cię. Ucałowałem ją w policzek. Włączono megafon, Z mikrofonu popłynęła znana melodia. Wczasowicze zaczęli tańczyć na pokładzie. Statek płynął wolno do portu. Z daleka było widać spacerujących po falochronie ludzi. Z przystani przy kanale łączącym jeziora Niegocin z Kisaj-nem, wypływały żaglówki na popołudniowy spacer. — Zakochałaś się w mazurskiej krainie — powiedziałem i przytuliłem ją. 194 Uśmiechnęła się i spojrzała mi w oczy. — Mogłabym się tu osiedlić na stałe, gdyby mi pozwolono — powiedziała. Coś podobnego! Czy ona mówi szczerze? Przyjechać z Wiednia do Giżycka... Porzucić pracę... To chyba drwiny? Zamieszkać tu na stałe? Złamać pióro? Nie, nie. Dziennikarstwa nie porzuca się tak łatwo. Tym bardziej że jest znakomitą repor-tażystką. Dobrze zna pracę ludzi w białych kitlach. Co jej do głowy przychodzi? Dlaczego zamienia się w aktorkę? Znajduje się na statku, nie na scenie teatru. Owszem, grać potrafi... Ale komu potrzebna ta aktorska gra? Obserwowała mnie dalej. — A ty, Robercie? — zapytała. —- Ja zostaję w Warszawie — odpowiedziałem. — Rozumiem. A propos... Jak nazywało się Giżycko przed krzyżackim zaborem? — Nowa Wieś. — A Sterławki Wielkie? — Po prostu Sterławki. —¦ A w czasie panowania nazistów? — Także Sterławki. To stara, mazurska wieś. — Wiem, wiem, Robercie. — Byłaś już kiedy na Mazurach? — Oglądałam reportaż telewizyjny w Wiedniu. — Ach, tak? — Czy nie zechciałbyś pojechać do Sterławek? — Pojedziemy jutro. — Znasz tę wieś? —- Owszem.. I ludzi znam. W Sterławkach mie-:a troje moich pacjentów. Przed kilku laty spędzałem tam urlop. 195 Sterławki znajdują się przy trasie Kętrzyn— Giżycko, w sąsiedztwie jeziora Dejguny. Wzdłuż asfaltowej drogi stoją mazurskie domki, ze szkołą i kościołem pośrodku osady. W pobliżu kościoła rozciąga się cmentarz. Spacerowaliśmy wzdłuż alejek, zatrzymując się przy nagrobkach. Nazwiska zmarłych przykuwały uwagę Moniki. Zapisywała je w notesie. Każdy nagrobek to dokument! Tak, tak. Niech notuje. Tu spoczywa Helena Zaliwska, tam Michał Jankowski. Dalej na nagrobku wyryte nazwisko Kalicki. Powinna wykonać kilka zdjęć i zamieścić w tygodniku. W reportażach nie można kłamać, trzeba opisywać fakty. Ciekawe, co ona napisze? — Polskie nazwiska — powiedziała. — I wieś polska — powiedziałem. — Teraz nie ma wątpliwości, że to polska wieś. ~ A. miałaś wątpliwości? Wątpiłaś? _ w Wiedniu różnie mówią... — Trzeba pisać. Trzeba odpowiedzieć tym, którzy nie znają historii. — Odpowiem. Przysięgam, że odpowiem. Postaram się napisać dobry reportaż. Teczka z materiałami pęcznieje. Poszerzę temat. Napiszę cykl reportaży. Spojrzałem na nią ukradkiem. Trzeba jej pokazać mogiły ludzi rozstrzelanych przez esesmanów. Niech się przekona, kto ich mordował. Niech się wyzbędzie wątpliwości o rodowodzie Mazurów. 196 Poszliśmy główną alejką aż pod mur. Groby ¦i, drewnianymi krzyżami były obłożone płytami z marmuru. Na niektórych rosły kwitnące róże. Na krzyżach wisiały klepsydry z nazwiskami rozstrzelanych ludzi. Patrzy, czyta nazwiska.*. Niech odczytuje uważ-nie. Każda mogiła jest ważnym dokumentem... Kilku rozstrzelanych ludzi o polskich nazwiskach... A.ha, Monika przygotowuje aparat fotograficzny. Żeby jej tylko pozwolili zamieścić zdjęcie z cmentarza. To byłby reportaż! Monika skierowała wzrok ku mnie. — Któż tych ludzi pomordował? — spytała. ¦— Esesmani i żandarmeria polowa. — Coś podobnego! Kiedy? — W czasie ofensywy styczniowej. — Czyli w czasie wojny? — Tak. Trzy miesiące przed kapitulacją. — Za co? Jaki powód? — Esesmani mordowali każdego, kto się ukry-ał, żeby pozostać na Mazurach. Każdy autochton był skazany na śmierć, jeśli nie zgłaszał się do pospolitego ruszenia. Nawet kobiety z dziećmi pędzili przed linią frontu. Ale sporo Mazurów przetrwało tu na własnej ziemi. Jest autentyczny Lądek tych wydarzeń. To rodowity Mazur. Chcesz z nim porozmawiać? Pokręciła przecząco głową. Nie chce rozmawiać z Kajkowskim? Dlaczego? On był świadkiem tamtych wydarzeń. Jego eses_ ni oszczędzili. Miał częściowy niedowład kończyn dolnych -i poruszał się przy pomocy kul. W czasie urlopu w Sterławkach opowiadał mi 197 o tamtych wydarzeniach. I inni opowiadali o „wyczynach" niemieckiej żandarmerii, kiedy do Ster-ławek zbliżał się front. Tak, tak. Ja sobie tego z palca nie wyssałem. Byłem tu trzykrotnie na urlopie. Kajkowski ma dobrą pamięć i mógłby jej przekazać wiele materiału do reportażu. Opowiedziałby o pewnym poruczniku hiszpańskim z rozbitej dywizji na wschodzie. Wraz z esesmanami wyróżnił się szczególnym okrucieństwem. Strzelał do każdego chłopca, który odmawiał marszu z niemieckim wojskiem. A rozkaz był krótki: „Wszyscy maszerują na Gdańsk!" Przy głównej alejce stała ławka. — Chodźmy tam — powiedziała Monika. Ruszyliśmy do ławki. — Chcesz odpocząć? — zapytałem. — Tak. Chwileczkę. Tylko kwadransik. — Szkoda czasu. — Tak uważasz? — Chcę ci pokazać kwaterę Hitlera. — To przy jakiejś innej okazji. — Chcesz tu jeszcze wrócić kiedyś? — Oczywiście. Przyjadę do krainy jezior. Usiedliśmy na ławeczce w pobliżu mogił z drewnianymi krzyżami. I nagle zauważyłem, że drżą jej ręce. Obserwowałem ją niepostrzeżenie. Wciąż spoglądała na krzyże. Nie odrywała oczu od grobów, pielęgnowanych przez mieszkańców Sterła-wek. — Co ci jest, Moniko? — spytałem. — Ach, nic. Nic mi nie jest. Z pewnością myś-lisz o tym paskudnym drżeniu rąk? Nie zwracaj na to uwagi. Zwyczajna nerwicp, która czasem da- .198 znać o sobie. Może zapalimy, kochanie? Co? Znowu mi nie pozwalasz? — Musisz ograniczyć palenie. Monika schowała paczkę z papierosami do torby reporterskiej. Potulnie oparła mi głowę o ramię. Później rozglądała się po cmentarzu, by po chwili skierować wzrok na krzyże. Wydawało się, że znów czyta nazwiska rozstrzelanych. Po krótkim odpoczynku wróciliśmy do Giżycka. I )zień był upalny i poszliśmy nad jezioro Kisajno, j;dzie znajduje się kwatera Canarisa. Półokrągły budynek z nadbudówką pośrodku zamieniono na stołówkę dla wczasowiczów. Za kwaterą przy brzegu jeziora, rozciągały się ośrodki wczasowe i rekreacyjno-sportowe dla młodzieży. Dalej znajdowało się studenckie pole namiotowe. Panował tu wzorowy porządek. Blaszane kosze na śmieci, krany z wodą, natryski, asfaltowe uliczki i dru-riane ogrodzenie, były tego dowodem. Wzdłuż niewysokiej, nadbrzeżnej skarpy, rozciągały się przystanie dla kajaków i motorówek. Nieco dalej za. wzgórzem ciągnął się basen. Zatrzymaliśmy się przy basenie. Nim zdążyłem rozłożyć koc, Monika zdjęła suknię. W kostiumie kąpielowym skoczyła do wody. Pływała dobrze, ale nie oddalała się od brzegu. Od czasu do czasu oglądała się, podnosząc ręikę. Zachęcała mnie do kąpieli. Pokręciłem głową i dałem jej znak, żeby poszła do basenu. Wyszła. Mimo tłoku, jaki tam panował, byłem teraz o nią spokojny. Dwaj ra-fnwnicy na wieżach kontrolnych pilnie obserwowali kąpiących się ludzi. W końcu i ja się rozebrałem. Jednak do basenu § a f ! 3 .o .g •« n >*s s ! N CD — Proszę bardzo. Usiadłem w foteliku. — Czemu nie zakładasz fartucha? — spytałem Moniką. Monika wstała z krzesła i założyła fartuch. W drzwiach stał pacjent. Trzydziestoletni inżynier był wysokim, przystojnym mężczyzną o niebieskich oczach, lekko kręconych włosach. Czuje się trochę skrępowany obecnością kobiety — pomyślałem. Wskazałem mu fotelik obok fotelika dziennikarki. Usiadł i niepostrzeżenie obserwował Monikę. Przerzuciłem kartę chorobową. Formalności związane z wszyciem esperalu były dopełnione. Stenia zatroszczyła się, żeby uzyskać podpis pacjenta na oświadczeniu wyrażającym zgodę na zabieg. Teraz należało osłuchać serce i ewentualnie zmierzyć ciśnienie. — Proszę się nie krępować, panie Tadeuszu — powiedziałem do pacjenta. — Koleżanka chce się zapoznać z metodą leczenia alkoholizmu esperalem. Oczywiście w granicach całkowitej dyskrecji. — No, ja myślę — powiedział stanowczo pacjent. —¦ Pozwoli pan, żeby koleżanka towarzyszyła mi w czasie zabiegu? — Tak, doktorze. Monika uśmiechnęła się do inżyniera. — Bardzo panu dziękuję — powiedziała. Pacjent skłonił głowę, odpowiedział uśmiechem. Potem na mój znak, rozebrał się do pasa i przystąpiłem do badania. Uważnie osłuchiwałem klatkę piersiową. Później założyłem mu na ramię mankiet aparatu do mierzenia ciśnienia. Ciśnienie krwi 202 było prawidłowe, prawidłowo pracowano serce. 'Żadnych szmerów patologicznych w płucach nie usłyszałem. — Serce jak dzwon, płuca niczym miech kowalski — powiedziałem. — Chciałbym jeszcze mac-nąć wątrobę — dodałem. •— Proszę się położyć na kozetce. Pacjent spełnił polecenie. Usiadłem na V rawędzi kozetki. Prosiłem go, żeby oddychał głęboko, to znów zalecałem płytki oddech, badając wątrobę. — Wszystko znajduje się na swoim miejscu — uświadczyłem. — Wątroba nie powiększona. A jeśli byłaby, cofnie się teraz na pewno. Esperal to świetny środek na chorobę alkoholową. Monika wyjęła notes. — Czyj to preparat? — zapytała. — Francuskiej firmy — odpowiedziałem. — Francuzi mają duże doświadczanie w leczeniu al~ 'ioliamu esperalem. — I piją sporo wina. Znam ich sposób picia. Byłam nieraz w Paryżu. Popijają do obiadu, kolacji... Popijają przy różnych okazjach, ale piją ;posób kulturalny. Pacjent spojrzał na nią z zaufaniem. — Piją w sposób kulturalny — potwierdził. — przepijają się. Naród o wielkiej kulturze. — To prawda — powiedziała Monika. — Oni nię nie upijają. Mogłabym zgrzeszyć, gdybym ' ta, że w Paryżu piją wino kuflami niczym w monachijskich piwiarniach piwo. Podobnie I popijają Włosi. Ale tam są większe, po-isze problemy niż alkoholizm. Choroba al-11 iwa to jeszcze nie narkomania. 203 Potem zbadałem drugiego pacjenta. Ten trzeci, któremu zalecałem wszycie esperalu, „wypadł" z zabiegu. Stenia miała rację. Pacjent pił wczoraj w restauracji Lotos. Po dwumiesięcznej abstynencji nie wytrzymał. Przepił pensję, spał w parku, a teraz boi się wracać do domu. Po dokładnym zbadaniu stwierdziłem: nodwyż-szenie tętniczego ciśnienia krwi, przyśpieszoną akcję serca i rozległe świsty w płucach. Zaproponowałem mu leczenie szpitalne. Pacjent wyraził zgodę. Wypisałem skierowanie, — Siostro Steniu! — zawołałem przez uchylone drzwi. — Proszę przygotować narzędzia do zabiegu! — Narzędzia przygotowane. — A pacjent? — Pacjent także. — Kto? — Pan inżynier. — Dobrze, już idziemy. Pacjent był przygotowany do zabiegu, narzędzia wyłożone na stolik ze sterylną serwetą. Inżynier leżał na kozetce lekko podenerwowany. — Niech się pan uspokoi, panie inżynierze — powiedziałem wchodząc do pokoju zabiegowego. — Nacięcie skóry na pośladku nazywa się zabiegiem. Ale to żaden zabieg. Przekona się pan zaraz. Stanąłem przy umywalce. Myłem ręce dość krótko. Stenia polała mi je spirytusem. Potem nałożyłem rękawiczki i poprosiłem o nożyk do nacięcia skóry. Skóra była już znieczulona nowo-kainą, w czym wyręczyła mnie siostra. 204 — Teraz trochę zaboli — powiedziałem. — Trochę cierpliwości, inżynierze. Przyłożyłem nożyk do skóry pośladka. Później wbiłem ostrze aż do podpórki zabezpieczającej. Pacjent nawet nie drgnął. Me drgnął przy nacięciu skóry i tkanki, podskórnej ani w czasie wkładania tabletek esperalu. Dopiero po zabiegu zauważyłem lekki grymas na jego twarzy. — No, jak, bolało? — zapytałem. — Wcale. Co to za ból? Nawet nie można porównać do wyrwania zęba. Tymczasem Monika siedziała przy biurku pielęgniarki i notowała każdy szczegół zabiegu w swoim brulionie. Stenia obserwowała ją. Do diabła! Czego od niej chce? Dlaczego tak patrzy z ukosa? Czemu zagląda do jej notatek? Trzeba będzie podkręcić Stenię. Niech pilnuje swoich spraw. A może się zdaje siostrzyczce, że to ona będzie bohaterem reportażu? W kwadrans potem Monika przypomniała sobie, że miała zadzwonić do Wiednia. Urząd pocztowy znajdował się w pobliżu ulicy Śliwkowej, więc poszła tam zamówić błyskawiczną rozmowę. — Błyskawiczna rozmowa z Wiedniem! — odezwała się natychmiast Stenia. — Ile to wyniesie? — zastanawiała się chwilę. — Pewnie z pięćset złotych? — Nie wiem, siostro — odrzekłem. — Nie mam |ęcią. To nie nasza sprawa. — Rozrzutna dziewczyna... Czy pan tego nie i u ważył, doktorze? 205 m — Ją stać na błyskawiczne rozmowy. — Pan już świata bożego poza nią nie widzi. A Irena już wie o wszystkim. Już ją powiadomiły koleżanki. Co pan dobrego zrobił, doktorze? — Oj, °3i Paru Steniu! Ale Stenia mówiła dalej: — Opisze pana i wkrótce zacznie się... Zaczną pana obmawiać, psy wieszać, szczuć... Nie zna pan środowiska? Ja bym wcale się nie reklamowała z tym esperalem. Ta metoda ma zwolenników i wrogów. Jedni chwalą, inni ganią, potępiają. — Ja sobie wypracowałem tę metodę. Ilu to mamy wyleczonych pacjentów? Pięciuset... Pięćset ludzi nie pije alkoholu. — Zaszczują pana. — Niech szezują! — Znałam pewnego naukowca. Dobrze się zapowiadał. Dokąd siedział cicho, wiodło mu się nieźle. Ale ktoś go napuścił, podsunął dziennikarza... Jeden artykuł o nim i wygryźli go z kliniki. Dzisiaj jest zwykłym, rejonowym lekarzem... Podziękowałem jej. Później milczałem. Niepokoi się o mnie? Czym ona sobie nabija głowę? Co ją opętało? A może histeria klimakte- ryczna? Potem, kiedy dokonałem drugiego zabiegu, wróciła Monika. Była czymś podekscytowana. Myślałem, że nie otrzymała połączenia. — Połączono cię z Wiedniem? — zapytałem. — Tak, owszem, rozmawiałam. Zamówiłam błyskawiczną... Na ten telefon czekał mój ojciec. Sta- 206 ry wybiera się do Polski. Prosił, żeby dla niego zarezerwować pokój w hotelu. O przyjeździe powiadomi mnie telegraficznie. Czy mógłbyś towarzyszyć nam w podróży po kraju, kochanie? — Z przyjemnością. Jeszcze mam przed sobą miesiąc urlopu. Ale tymczasem harówa w pogotowiu. Dzisiaj znów pełnię dyżur. Oby był choć raz spokojny. Dziś dyżur... Nie zdążyłem rozliczyć się z dyrekcją. Po prostu nie złożyłem rezygnacji. Muszę jeszcze dyżurować. Tak, tak. Przynajmniej do końca lipca albo dłużej. Trzeba będzie o tym porozmawiać z profesorem. Mam dość już tej harówy! Przez pięć lat setki nie przespanych nocy... Nie przespane noce na dyżurach w szpitalu, na dyżurach w pogotowiu. Stenia mówiła mi nieraz: ,»Pan się źle urządził, doktorze". Ale jak się tu urządzać? I po co? Ja postanowiłem, że wyspecjalizuję się w chirurgii. Wyspecjalizowałem się. Stary obdarzył mnie zaufaniem. Czy go nie zastępuję w czasie wyjazdu? Dlaczego nie zleci zastępstwa Pieliczkowi? Czemu nie przekaże szefowskiej władzy koledze Zmy- ślińskiemu? Spojrzałem na Monikę. — Czy ojciec przyjedzie samochodem? — spytałem. — Ja myślę. — Czym jeździ? — Oplem. Najnowszym czarnym oplem. — Pożycza ci czasem... Czy prowadzisz wóz? — Tak, oczywiście, prowadzę. O wóz jednak 207 nigdy ojca nie proszę. Nie chcę jeździć jego wozem. A propos przyjazdu... Jeszcze się z nim zdzwonię. Przed przyjazdem powiadomi nas. 20 Mimo upalnych dni, wieczory bywały chłodne. Toteż w czasie dyżurów w pogotowiu, najczęściej przebywałem w dyżurce. Leżałem na kozetce słuchając muzyki radiowej. Ale relaks muzyczny trwał zazwyczaj krótko. Karetka reanimacyjna krążyła po mieście od wypadku do wypadku. Podobnie jak i teraz, kiedy spiker zapowiedział piątą symfonię Czajkowskiego, w drzwiach pokoju stał sanitariusz. W ręku trzymał blankiecik wezwania wypadkowego. — Co tam nowego? — zapytałem. — Wyjazd do zatrucia. — O, do diabła! Samobójcy nie pozwolą wyprostować kości. Któż się zatruł? Kobieta? Mężczyzna? Sanitariusz spojrzał na wezwanie. — Dziewczyna, lat osiemnaście — odrzekł on. — Podają, czym się zatruła? — Nie. — Z której dzielnicy? — Z Bielan. — Kawał drogi. No chodźmy. Wyszliśmy. Szofer, Monika i stażysta już siedzieli w karetce. Usiadłem obok kierowcy. Za mną wszedł sanitariusz. Kierowca włączył sygnał świetlny i ruszył ostro z drugiego biegu. Skrzyźo- 208 * L wanie z Marszałkowską przejechał przy czerwonych światłach sygnalizacyjnych. Potem jechał w stronę Dworca Gdańskiego z wyciem syreny i piskiem nowych opon przy hamowaniu. Dochodziła północ, kiedy szofer skręcił przed olbrzymi blok na Piaskach. Później zatrzymał wóz przy wejściu, gdzie stała grupka ludzi. Kierowca z sanitariuszem wzięli nosze. Ruszyliśmy do wejścia. Stał tam dozorca i wskazał mieszkanie na parterze. Przez otwarte okna było słychać płacz kobiety oraz głośne męskie przekleństwa. Na moment zatrzymałem dozorcę. — Co to za przypadek? — zapytałem. — Zatrucie. Zatruła się czymś dziewczyna, ale czym to nikt nie wie. Podobno sobie coś wstrzyknęła. Pewnie już nie żyje. Podziękowałem mu, ruszyłem raźno przez korytarz. O, jasny grom, nie czas na rozmowę! — pomyślałem. Wszedłem do mieszkania. Na tapczanie leżała blada jak trup dziewczyna. Stażysta Malicki zaczął jej osłuchiwać serce, ale po chwili potrząsnął głową. Podszedłem do tapczanu i poprosiłem o fonen-doskop. Osłuchiwałem krótko. Oddałem słuchawki stażyście. Pochyliłem się nad dziewczyną. W tym czasie z drugiego pokoju dał się słyszeć plącz kobiety. Ktoś zaklął szpetnie. — Ciszej tam! — krzyknąłem. Wydawało się, że od mojego krzyku zadrżały mury potężnego bloku. Znów pochyliłem się nad dziewczyną i przystąpiłem do masażu serca. Dziewczyna nie dawała znaku życia. Nie pracowało serce, nie było widać oddechu. Ale po pew- 14 — 209 nym czasie złapała oddech. Zaczęła oddychać głęboko. Wydech i wdech był ciężki. Klatka piersiowa denatki pracowała ciężko. — Do karetki z nią! — wydałem polecenie. W karetce przystąpiliśmy do reanimacji. Sanitariusz nałożył dziewczynie maseczkę i zaczął jej podawać tlen. Stażysta przygotowywał dożylny preparat, pobudzający pracę zamierającego serca. — Dokąd jedziemy? — spytał kierowca. — Do Szpitala Bielańskiego — powiedziałem. — W Szpitalu Bielańskim remont. — Proszę jechać do Elżbietanek. Bronaewskie-go i Alejami Niepodległości szybciej dojedziemy niż na Pragę. I proszę włączyć sygnały. Kiedy dojeżdżaliśmy do szpitala, dziewczyna już oddychała miarowo. Stażysta założył jej mankiet aparatu na ramię, mierzył ciśnienie krwi. Potem zdjął słuchawki, sprawdził tętno. — Ciśnienie krwi ledwie uchwytne — powiedział. — Tętno nitkowate — mówił dalej — ale powoli zaczyna wracać. Dotąd było niewyczuwalne. W tym czasie szofer zatrzymał wóz. Wyszliśmy z karetki. Szofer z sanitariuszem wyciągnęli nosze, ruszając po schodkach do wejścia. Portier, który był przed szpitalem, otworzył drzwi wejściowe, później windę. Pojechaliśmy na drugie piętro. Zespół reanimacyjny oddziału kardiologii nie próżnował. Lekarz, stażysta, dwie pielęgniarki, wszyscy mieli pełne ręce roboty. Wraz z dyrektorem szpitala byli zajęci przypadkiem ciężkiego zawału serca. Pacjent był lekarzem i dyrektor czuwał przy nim osobiście, choć już bez-210 kutecznie. Kiedy weszliśmy na oddział, chory marł. Noszowi wynosili z bloku reanimacyjnego /włoki. Dyrektor miał zamiar opuścić oddział, ale widząc pacjentkę na noszach, zatrzymał się w korytarzu. *¦-¦L — Czołem! — powiedział. — Co nam podrzucasz, Robercie? — Zatrucie — odrzekłem. — Są kłopoty z sercem... Chyba znajdzie się miejsce dla denatki? — Oczywiście — rzekł dyrektor Oszęcki. — Proszę za mną, panowie! — zwrócił się do szofera i sanitariusza. Oszęcki poprowadził ich do bloku reanimacyjnego. Nim zdążyliśmy ułożyć na łóżku dziewczynę, był już przebrany i wraz ze swoim zespołem przystąpił do reanimacji. Szofer i sanitariusz wró-cili do karetki, zostałem na sali z Moniką. Monika z uwagą śledziła pracę zespołu reanimacyjnego. Później odwróciła głowę i zaczęła mnie wypytywać o lekarzy. Interesowała się skąd pochodzą, gdzie studiowali medycynę. Szczególnie zainteresowała się dyrektorem, moim kolegą. Powiedziałem jej, że pochodzi z podkrakowskiej wsi, że jest naczelnym lekarzem Mokotowa, największej dzielnicy Warszawy. Wkrótce po zabiegu w sali reanimacyjnej, młoda pacjentka zaczęła odzyskiwać przytomność, ['odszedłem do łóżka. Wziąłem dziewczynę za rękę, wymacałem tętniczkę. Tętno było napięte prawidłowo. Do sali weszła pielęgniarka pełniąca nocny dyżur. U — Panie dyrektorze — zwróciła się do Oszęc-kiego. — Przyjechał ojciec pacjentki i chciałby z panem rozmawiać. — Gdzie on jest? — spytał dyrektor. — W portier-ni. Poprosić do gabinetu? — Nie w tej chwili. Niech trochę poczeka. . — Powtórzę mu, panie dyrektorze. Tymczasem pacjentka szeroko otworzyła oczy. Rozejrzała się, później uniosła lekko głowę. Na moment zatrzymała wzrok na Monice. Być może, że Sordo przypominała jej kogoś znajomego, bo zapytała: „To ty, Krystyno?" Po chwili znów zapadła w sen. Spała twardo, oddychając głęboko. Potem otworzono drzwi. W progu stanął Ma-licki z wezwaniem do przypadku innego zatrucia. Pożegnaliśmy zespół schodząc do karetki. W portierni zatrzymał mnie ojciec dziewczyny. Był mężczyzną około pięćdziesiątki. Niski i krępy, podobny do córki. — Żyje, panie doktorze? — spytał. Będzie żyła? Proszę mówić prawdę. To jest moja jedyna córka. Ona musi żyć! Ja pana błagam! — Proszę się uspokoić — powiedziałem. — Córka żyje, odzyskała przytomność. Aktualnie jest w rękach dobrych specjalistów. A propos... Czym ona się mogła zatruć? — Coś sobie wstrzykiwała. Diabli wiedzą, co to mogło być. Tę strzykawkę znalazłem pod tapczanem po pana odjeździe. Oto strzykawka. Przyda się panu? Tak? Przyjechałem za panem taksówką. Byłem już w pogotowiu i tu mnie odesłali. 212 Jeszcze coś mówił o swojej córce, ale czas naglił. Wziąłem strzykawkę i ruszyliśmy do karetki. W pewnej chwili Monika powiedziała: — I ty mi powiesz, Robercie, że u was nie ma narkomanii? U was to się nie narkotyzują? Co? Spojrzałem na nią chłodno. — Co ty nazywasz narkomanią? — Zbadaj t% strzykawkę. Przypuszczam, że we wnętrzu tej strzykawki coś zostało... Można przecież to zbadać. Malicki ruszył po schodach do karetki w pośpiechu. — Nie gniewaj się, kochanie — powiedziała Monaka. — To jeszcze nie narkomania — powiedziałem. — Jedna strzykawka, dwie, sto strzykawek używanych do wstrzykiwania leku czy narkotyku, to jeszcze nie plaga narkomanii. Rozejrzyj się po Wiedniu, Rzymie, Paryżu, Amsterdamie, Londynie, Madrycie...! Jedź do Nowego Jorku i Meksyku...! Spojrzała mi błagalnie w oczy. — Kochanie — powiedziała czule. — Kochanie — powtórzyła. — Jeśli nie natrafiliśmy na narko-nię, jeśli dalej nie natrafimy na narkomanów, to powiem, że będę szczęśliwą kobietą — mówiła lej. — Będzie to dla mnie wielka szansa — nicchnęła się serdecznie. — Tylko się nie gnie- i j na mnie. Kierowca włączył sygnał świetlny. Ruszyliśmy schodkach do karetki.- Sanitariusz otworzył 7Wi. Wskazałem Monice fotelik obok szofera. 213 9 A „Będzie to dla mnie wielka szansa" . Cóż to za szansa otwiera się przed Moniką? O jaką szansę jej chodzi? 21 Pod koniec dyżuru odwiozłem Monikę. Umówiliśmy się na ósmą wieczorem. Żegnając się zapytała: „Gniewasz się jeszcze, Robercie?" Odpowiedziałem, że nie ma powodu do gniewu i wszedłem do karetki. Szofer ruszył ostro w stronę pogotowia. Spojrzałem na zegarek — dochodziła ósma. Zwróciłem szoferowi uwagę, żeby jechał wolniej. Kierowca przyznał mi rację. O ósmej jest szczyt porannego ruchu. O tej godzinie i karetką można spowodować wypadek. Nie tak dawno w godzinach rannych, jadąca na sygnale karetka uderzyła w tramwaj. Czyż więc warto przekraczać szybkość. Toż nawet sam dyrektor często mówi do kierowców: „Jeśli jedziesz do wypadku, to pamiętaj, że twój rozpędzony wóz, także może spowodować wypadek". Po dyżurze, w pobliskim barze zjadłem śniadanie i pojechałem do szpitala. Kiedy stawiałem na parkingu wóz, ktoś z okna oddziału przysłał mi pozdrowienia. Ktoś serdecznie się uśmiechał, wymachując ręką. Spojrzałem w okno. To siostra oddziałowa i instrumentariuszka — stwierdziłem. Ukłoniłem się. Pielęgniarka operacyjna, Wanda, trzymała w ręku gazetę. Ruszyłem raźno do oddziału traumatologii. O, czemu to siostrzyczka potrząsa gazetą? Pewnie ktoś opisał nasz oddział? Czy ostatnio odwie- 214 dzali szpital dziennikarze? A może opisano Do-magalskiego? Może się dobrano do jego oddziału? Tam bywa większa ilość zgonów. Na oddziale intensywnej terapii więcej umiera ludzi niż w trzech oddziałach traumatologicznych..." Wszedłem na oddział. Pielęgniarki już czekały na mnie przy drzwiach. Przywitałem się. Siostra Wanda podsunęła mi tygodnik społeczno-publicy-styczny. Dopiero teraz sobie przypomniałem, że jeszcze w czerwcu udzieliłem redaktorowi wywiadu. Był to wywiad na temat leczenia alkoholików esperalem. Stanąłem przy oknie w korytarzu i zacząłem czytać. I jeszcze raz potem przeleciałem wzrokiem po szpaltach. W pewnej chwili instrumentariuszka zapytała: — Jest pan usatysfakcjonowany, adiunkcie? — Tak, siostro. — Czy to dobra metoda, to wszywanie esperalu? — Najlepsza. Najskuteczniejsza z metod. — Ale można sobie wypruć ten esperal. — Można. Czasem i to się zdarza. Wczoraj wszyłem pięćsetny esperal. Moi pacjenci czują się dobrze. Ponieważ jest jakiś postęp w leczeniu choroby alkoholowej, pozwoliłem sobie już na drugi wywiad w tym roku. Jeden dotarł wiosną aż do Wiednia. Dlatego mamy tu dziennikarkę z ma-gazynu medycznego. A jakże się pani podoba Monika Sondo? — Jest urocza. — Dziękuję siostrze. Ruszyłem do profesora, zatrzymując się przed 'Irzwiami. Później zapukałem i wszedłem do gali met u. Jak się okazało, Karasik czekał na mnie. 215 Przeprosiłem go za spóźnienie. Ale profesor nawet nie zwrócił na to uwagi. Przywitał się i wskazał mi ręką fotel. Usiadłem naprzeciwko przy biurku. Co on tam szuka? Ależ to teczka personalna! Stary-wbił wzrok w teczkę z papierami. Może chce mi udzielić napomnienia? Spóźniłem się godzinę. Muszą mu opowiedzieć, co się działo na dyżurze w pogotowiu... A może czytał wywiad ze mną? Coś się nie podoba panu profesorowi? Taki on już jest! Nikogo nie oszczędza. Oj, dostaje się za swoje lekarzom, stażystom, pielęgniarkom! Dostaje się w czasie zabiegów operacyjnych i obchodów. To kopnie kogoś z asystentów w kostkę przy operacji, to kogoś zaprawi bykiem... Ale lekarzem jest sumiennym, choć narwanym. Ciekawe, o co mu teraz chodzi? Za co ja oberwę? Wreszcie profesor oderwał od teczki oczy. — Pan jest łomżyniakiem, kolego? — zapytał. — Tak, panie profesorze. — Chciałem panu coś zaproponować... Czy zgodzi się pan na odbywanie stałych konsultacji w tamtejszym szpitalu? Tak? Oto nominacja. Zacząłem czytać. Akt nominacyjny był już przygotowany, podpisany przez profesora, zaakceptowany przez resort. Ależ to niespodzianka! Przyjechać do rodzinnego miasta w roli konsultanta... Przypomnieć się znajomym w rodzinnym mieście... Trzeba podziękować staremu. Trzeba go uścisnąć. Obdarzył mnie wielkim zaufaniem. A ja myślałem, że mi chce wlepić upomnienie! Ciekawe, dlaczego on z tego zrezygnował? 216 Po południu pojechałem do poradni. Stenia powiedziała, że wrócił internista. Był tu przed południem i załatwił pacjentów. Podziękowałem siostrze i poszedłem do gabinetu. Otworzyłem okno i zapaliłem papierosa. Nim zdążyłem usiąść w foteliku, ktoś zapukał. W drzwiach stanęła kobieta lat około sześćdziesięciu. Ubrana w czarny kostium, czarne buty, w ręku trzymała ciemną torebkę. Spoglądała przez ciemne okulary, osadzone na spiczastym nosie. — Proszę wejść — powiedziałem. — Czym mogę służyć? — rzuciłem stereotypowe pytanie. Kobieta weszła do gabinetu. — Ja wedle sprawy syna — odpowiedziała. — Mój syn pije. Upija się codziennie. Nie pracuje od roku. Awanturuje się w domu. Każdego wieczoru urządza awantury. — Niechże pani siada — wskazałem fotelik. Usiadła patrząc na mnie uważnie. — Ileż to syn pani liczy sobie lat? — zapytałem. — Trzydzieści pięć. — I od roku nie pracuje? — Nie, nie pracuje. — A czym się zajmuje? — Właściwie to niczym. — Więc z czego żyje? Zapadło milczenie. Dlaczego milczy? Trzeba jej będzie zadać ze 0 pytań, zanim porwie prawdę. Po co ją Stenia terowała? Czemu sama z nią nie przeprowadziła 217 rozmowy? Mogłaby odciążyć lekarza. Czyż nie wie, że jestem zmęczony? Że dyżurowałem w pogotowiu? Do diabła z tą poradnią! Profesor ma rację. Od pierwszego zajmę się oddziałem. Nie będę tracił czasu w poradni odwykowej. — Czy syn leczy się z powodu alkoholizmu? — Nie. — Proszę go zarejestrować w naszej poradni. — O, nie! Nie mogę go rejestrować. Ja przyszłam po poradę, a nie po wyrok śmierci... Niech pan popatrzy na moją szyję... Jestem podrapana, pobita, posiniaczona. Ledwie wyrwałam się z domu i proszę o ratunek. Po tej wstępnej rozmowie, staruszka rozpięła bluzkę i zobaczyłem na jej szyi zadrapania skóry, oraz krwawe wybroczyny. Coś podobnego! Syn rzucił się na matkę? Dusił? Może ktoś obcy uratował ją od śmierci? Jak jej pomóc? Można by zadzownić do prokuratury... Tak, tak. Zadrapania skóry, krwawe wybroczyny... Ale obrażenia skórne nie są ciężkimi uszkodzeniami ciała. Prokurator zatrzyma sadystę przez kilka dni, a on później ukręci kobiecie głowę. Cóż robić? Zadzwonić do komendy milicji? Komenda mogłaby się zająć tą sprawą. Spojrzała na mnie dość chłodno. Wziąłem ją za rękę i sprawdziłem tętno. Było przyśpieszone. — Niech pan się przyjrzy dobrze — powiedziała zdejmując bluzkę. — Ten bandzior dusił mnie sznurem od żelazka. — Za co? Co było powodem? — Odmówiłam mu pieniędzy na wódkę. — Kto mógłby to poświadczyć? 218 — Nikt oprócz mnie. — Z czego się pani utrzymuje? — Jestem emerytką. Pobieram tysiąc osiemset złotych emerytury. — A ile przepija syn? — Tysiąc złotych. Pod koniec miesiąca jeszcze mu muszę coś dorzucić. Boję się drania. Czasem modlę się, żeby się nawrócił. Czasem proszę Boga o jego i swoją śmierć. Już siedem razy skakał mi do gardła i zaciskał sznurem szyję. Staruszka zaczęła teraz mówić wolno. Dokładnie opowiadała swój życiorys. Wychowała dwoje dzieci. Mąż zginął w czasie powstania. Została bez środków do życia. Wywieziona po powstaniu do Niemiec, po wojnie wróciła z dziećmi i podjęła pracę. Syn wstąpił do szkoły samochodowej, ale postępów w nauce nie robił. Wkrótce został skreślony z listy uczniów i zaczął pracować w zakładzie naprawiającym samochody osobowe. Tam się rozpił. Córka uczyła się dobrze. Po uzyskaniu matury zdała na medycynę. Po drugim roku studiów wyjechała jako opiekunka grupy uczniów nad morze, gdzie doszło do tragedii. Ratując tonącego chłopca, sama utonęła w morzu. Kobieta zacisnęła pięści. — Niech pan powie — powiedziała. — Czy to nie ironia losu? Stracić tak zdolne dziecko! A ten l.i.jdak, którego opuściła żona, mnie starej kobie- :;kacze do gardła, dusi! Za co mnie Bóg skarai? co, panie doktorze? Tak, to bandzior! Ilu w poradni jest podobnych? . przekonać tę kobietę, że jej siprawą powinien zająć prokurator? A może byłoby lepiej po- 219 wiadomić komisję? Albo skontaktować się z dzielnicowym milicjantem? Pijak z pewnością miał zatargi z milicją. Na pewno jest rejestrowany w milicyjnych kronikach. Sięgnąłem po słuchawkę. — Chcę zadawanie do prokuratury — powiedziałem. — Bez pomocy prokuratora nie damy sobie z nim rady. — Ach, nie! Proszę nie dzwonić. — Dlaczego? — Ja jeszcze chcę żyć. — Cóż mam robić? Na chwilę zagłębiłem się w myślach. Cholerny sadysta! Trzeba będzie się nim zająć. Nie można dopuścić, żeby zamordował matkę! Bruzda wisielcza na szyi... Widział ktoś bruzdę wisielczą na ciele żyjącej kobiety? W końcu udało mi się przekonać kobietę. Po pierwszym sierpnia złoży podanie do KSL. Będzie prosić o całkowitą dyskrecję. Komisja skieruje wywiad milicyjny. Pijak był już zatrzymywany. Nawet się nie domyśli, że go zaskarżyła matka i musi podjąć leczenie odwykowe. Potem do poradni weszła Monika. Zaproponowałem jej przejażdżkę samochodem. Pojechaliśmy w pobliże portu lotniczego na Okęcie. Z lotniska startował odrzutowiec. — Wiesz, Robercie! — odezwała się Monika. - Kiedyś marzyłam, żeby zostać stewardesą. 220 — Nic straconego — powiedziałem. — Nie znoszę lotu samolotem. — Można się i do tego przyzwyczaić. — O, nie! — Może masz zaburzenie błędnika? — Nie. — No właśnie. Toż i latasz. — Latam, bo muszę. Ale chyba z tym zerwę raz na zawsze. — O, dlaczego? — Jestem po prostu zmęczona. — Jesteś zmęczona życiem? — A może? — Jak ci nie wstyd, Moniko! Jeszcze jesteś młoda. Młoda i piękna. — Kochany jesteś! Dokąd mnie wieziesz? — Może pojedziemy do końca pasów startowych? — zaproponowałem. — Bardzo proszę — odrzekła. — Tam, gdzie się od pasów odrywają samoloty. — Wiem, wiem. Już byłam nśa tym lotnisku. Przyleciałam tu z Wiednia. Zajechaliśmy polną drogą do osady Paluch. Główny pas startowy, skąd startowały odrzutowce, kończył się właśnie w pobliżu tej drogi. Usiedliśmy na niewielkiej grobelce spoglądając na kołujący w pobliżu dworca samolot. Siedzieliśmy /.wróceni do lotniska, zasłonięci od pól krzakiem tarniny. Marzycielka... Nie odrywa oczu od kołującego snmolotu. Chciała być stewardesą, chciała fruwać. Jeszcze ma szansę. Jest młodą kobietą, efek- 231 ¦ Ul H IIB IBBb J co n S 0 P ? tezjolog dogląda w sali operacyjnej, czy czegoś nie zabraknie przy podawaniu narkozy. Felczer już od siódmej rano czuwa nad sterylizacją narządzi i fartuchów. Profesor skraca odprawą. Obchód trwa krócej albo zostaje odwołany. Zazwyczaj drzemiący portier bywa podniecony i często spogląda na bramę wjazdową. Wiadomo, ostry dyżur! Kiedy podjedzie karetka z rannym, on musi szybko otworzyć ciężkie, okute żelastwem drzwi bramy. Siedzieliśmy w gabinecie, gdy odezwał się dzwonek telefonu. Podniosłem słuchawkę. — Tak — powiedziałem. — Czołem! Coś takiego! Mieszanka piorunująca? Co tym ludziom do głowy przychodzi! Z ziół czy grzybów? Pytasz, jak się czuje denatka? Leży na oddziale u Doma-galskiego. Tomek wyciągnął już ją z zatrucia. Po kilku dniach opuści szpital. Dziękuję, do zobaczenia! Monika wstała z fotela. Czekała, aż odłożę słuchawkę. Objęła mnie tryumfalnym wzrokiem. — Któż to dzwonił? — zapytała. —¦ Starszy lekarz pogotowia. — Czy to nie w sprawie tej narkomanki z dyżuru w pogotowiu? — A jaka z niej narkomanka! Głupia- siksa, wstrzyknęła sobie jakąś mieszankę własnej produkcji. Już ją przewieziono tu na oddział do Do-magalskiego. Dziewczyna czuje się dobrze. — Czyż to nie narkomania?! — O, nie! Od lat zajmuję się tym i nie natrafiłem na ślady narkomanii. Czy mam się z tobą pokłócić? — Ach, Robercie! Nie mów tak, kochanie. Pocałowała mnie w policzek. Ona jednak ma rację. Jest spostrzegawcza. Jeśli dziewczyna wstrzyknęła sobie do żyły wywar roślinny, była to próba narkotyzowania... „To prymitywna narkomania" — jak określa Monika. — Wciąż czekasz na cud? — zapytałem. — Wydaje ci się, że nam ktoś z narkomanów wpadnie w ręce na ostrym dyżurze? — A może się i doczekam? — odrzekła Monika. — I ja będę czekał. W ciągu kilku lat dyżurów w pogotowiu, dopiero po raz trzeci spotkałem się z zatruciem środkiem odurzającym własnej produkcji. Czasem trafia się przypadek zatrucia morfiną, ale to już inne zagadnienie. Morfiniści u nas to żaden problem. , — Ilu ich jest? — Statystycznie? O to ci chodzi? — Tak, Robercie. — Około dwóch tysięcy i jest to liczba płynna. Morfiniści to przeważnie chorzy ludzie z przewlekłą chorobą, której proces uległ zahamowaniu i trzeba im wstrzykiwać morfinę. — Czytałam w Wiedniu o włamaniach do aptek. Jedno z tych włamań miało miejsce w Siedlcach... Może nie zauważyłeś notki w gazecie? — Owszem, czytałem. Włamania do aptek zdarzają się od czasu do czasu. Jednakże tych włamań nie robią morfiniści. Tego czynu dokonują młodzi, rozwydrzeni ludzie, żądni sensacji i chęci zysku. Ale takie wyczyny mają u nas krótki żywot. To się po prostu nie opłaca. Byłem przed ro-Idem na procesie w sądzie. Siadajmy, Moniko. i1, - Narkomanka 225 I Usiedliśmy w fotelikach kontynuując rozmową. Ale jak to bywa na ostrych dyżurach, na pacjentów nie czeka sią długo. Wkrótce zapukano i w drzwiach stanął Jurczyk. Młody lekarz, o którym mówiono, że upija się kawą, powiedział: „Pogotowie podrzuciło nam kobietę ze złamaną szyjką kości udowej. W tej chwili laborant robi zdjęcie rentgenowskie. Czy będzie ją pan badał, adiunkcie?" — Tak, zbadam ją — powiedziałem. — Proszę mnie powiadomić, kiedy laborant wywoła zdjęcie. — Myślę, że już wywołał. — No dobrze. Już idziemy. Wyszliśmy, kierując się do niewielkiego zakładu rentgenowskiego w końcu korytarza. Leżała tam na wózku kobieta lat około sześćdziesięciu. Była blada, przerażona i miała .czoło pokryte kropelkami potu. Wziąłem ją za rękę, sprawdziłem tętno. Było przyśpieszone, wypełnione i miarowe. Później popatrzyłem na kończyny dolne. — Jest złamana szyjka lewej kości udowej — powiedziałem do kobiety. — Jak to się stało? * Podniosła na mnie oczy. Potem powiedziała, że spadła z drabinki na strychu przy rozwieszaniu bielizny. A zdarzyło się to wczoraj przed północą. Była zmęczona pracą przy praniu. Pośliznęła się, stając na szczeblu i runęła na betonowy strop. Leżała tam około godziny, aż przyszedł zaniepokojony mąż. Pomógł jej się podnieść i zaprowadził do domu. Myślała, że to tylko stłuczenie. Ale wkrótce zaczęła ją narywać noga i wezwano pogotowie. Po kilku godzinach wyczekiwania przyjechała karetka. — Zoperujemy panią — powiedziałem. -— A czy to konieczne? — zapytała. —- Zabieg operacyjny jest konieczny. Po trzech tygodniach powinna pani rozpocząć chodzenie przy pomocy kul i sanitariuszki. Później pacjenci sami odrzucają kule. — Jeśli trzieba operować, niech się dzieje wola boża! — Operacja nie jest trudna. Zespolona kość zrasta się szybko i dobrze. — A gdyby tak nie operować? — Zginie pani z odleżyn. :— Nie daj Boże! — Więc co mamy robić? — Niech panowie operują. Odwróciłem się do Jurczyka i powiedziałem, żeby pacjentkę przewieziono na salę operacyjną i przygotowywano do zabiegu. W tym czasie wyszedł z ciemni laborant ze zdjęciem rentgenowskim w metalowej ramce i podał mi je. Popatrzyłem pod światło. Zdjęcie potwierdzało trafność diagnozy. Złamanie szyjki kości udowej z rozmieszczeniem odłamów wyraźnie zaznaczało się na mokrej jeszcze kliszy. • Kiedy wróciliśmy do gabinetu, z korytarza znów dał się słyszeć odgłos kroków. Otworzyłem lekko drzwi. Zobaczyłem lekarza pogotowia ratunkowego. Za nim dwaj sanitariusze dźwigali na noszach mężczyznę z zaciśniętymi z bólu ustami. Lekarz dostrzegł mnie przez szparę w drzwiach. — Czołem, Robercie! — powiedział. — Dyżurujesz? Ach, tak? To przypadek spod tramwaju. 227 228 Do amputacji podudzie. Stopa zmiażdżona całkowicie. I stawy skokowe zmiażdżone. Poszliśmy na salę opatrunkową, gdzie weszli sanitariusze z rannym. Pochyliłem się nad noszami. Mężczyzna lat około trzydziestu miał faktycznie zmiażdżoną stopę wraz z częścią lewego podudzia. Kończyna była zabezpieczona przed nadmiernym upływem krwi. Opaska Esmarcha założona prawidłowo, uciskała dobrze naczynia krwionośne. — Trzeba amputować podudzie — powiedziałem. — Amputacja jest konieczna. Słyszy pan? Pacjent przymrużył oczy. Milczał. Później skinął głową, wyrażając zgodę na zabieg operacyjny. Twarz miał bladą, czoło pokryte kropelkami potu. — Proszę przenieść pacjenta na operacyjną — powiedziałem. — Gdzie jest siostra Wanda? — zapytałem salową. — Niech pani powiadomi siostrę, żeby się przygotowała do zabiegu — spojrzałem na pacjenta. — I niech się przygotowuje narkotyzer. Tymczasem sanitariusze pogotowia przenieśli rannego do sali operacyjnej. Dość wolno przełożyli go na stół. Zaczęło się przygotowywanie do zabiegu. Wkrótce zjawiła się instrumentariuszka, siostra oddziałowa, dwaj asystenci i stażysta. Wszedł także anestezjolog i zaczął badać pacjenta. W dziesięć minut później przystąpiłem do zabiegu. Zanim wyciągnąłem rękę po skalpel, spojrzałem na anestezjologa. Narkotyzer dał znak gło- 228 wą, że pacjent jest uśpiony. Faktycznie oddycha! głęboko i równo. — Nóż poproszę! — powiedziałem. Siostra Wanda podała mi go sprawnie. Stażysta uniósł lekko kończynę wyprostowaną w kolanie. Przyłożyłem ostrze skalpela do skóry. Naciąłem ruchem okalającym podudzie. Po przygotowaniu płata skórnego do kikuta, ciąłem tkankę podskórną, naczynia, nerwy, aż do okostnej. Na uderzenie ostrza w okostną, pacjent zareagował gwałtownie. Naprężył mięśnie, jęknął, potrząsnął głową. — Co się dzieje!? — zawołałem. — Nic, nic — odpowiedział spokojnie narkotyzer. — Pacjent za płytko śpi. — Tak jest. Nic, nic... — Jak to nic? — Jeden momencik, panie adiunkcie. Spojrzałem na niego, gdy wychylił zza parawanu głowę. — Przerwać zabieg? — zapytałem. — Jeśli można... Za moment będzie spał głębiej. Bardzo pana przepraszam. Oddałem instrumentariuszce skalpel. Tymczasem stażysta ułożył na stole kończynę. Asystenci nie próżnowali. Wyłapywali naczynia kocherkami, podwiązując katgutem. Anestezjolog znów wychylił zza parawanu głowę. — Można kontynuować operację — powiedział. — Nie porozrywa pasów? — spytałem. — Nie powinien, panie adiunkcie. 229 — Nóż poproszą! Znów ciąłem tkanki wraz z okostną. Tym razem pacjent nawet nie drgnął. Potem poprosiłem o piłkę i zacząłem przecinać kość. Cięcie dwóch kości podudzia wykonałem szybko. Przystąpiłem do wyrównania kikuta. Trzeba dobrze wyrównać kikut, żeby mnie później człowiek nie przeklinał — pomyślałem. Wyrównywałem skrobaczką ostre brzegi kostne. O, do diabła z taką robotą! Siostra Wanda powinna mi podać lepszą skrobaczkę. Ciekawe, czy wrzuciła do sterylizatora zapasową? Trzeba popatrzeć na stolik. Rzuciłem tam niepostrzeżenie okiem. Na serwecie leżała skrobaczka. Kontynuowałem więc zabieg. Nawet nie zauważyłem, że do sali weszła Monika. Stanęła w stojaku i naciągnęła na twarz maseczkę. Potem dyżur przebiegał spokojnie. Spokój panował i w ambulatorium. Toteż lekarz dyżurny powiedział: „Cholernie mało jest przypadków. Od rana załatwiłem pięciu pacjentów. Pięć lekkich złamań... Ani jednego pacjenta nie skierowałem na oddział". Po krótkiej rozmowie zaprosiłem go na kolację. Ktoś zauważył, że można by rozegrać partyjkę brydża. Oczekiwano więc na moją zgodę. Powiedziałem, że w zasadzie nic nie mam przeciw temu. Zastrzegłem jednak, że mogą sobie pograć, ale beze mnie. Zwróciłem także uwagę, żeby się mieli 230 na baczności. Stary często wpada znienacka na dyżury. A kto jak kto, ale Karasik potrafi zrobić awanturę. Później, kiedy zasiedliśmy do stołu, był już wieczór. Nim ktoś zdążył cokolwiek zjeść, już było wiadomo, że pogotowie podrzuca przypadki. Wpierw otworzono z trzaskiem drzwi wejściowe i usłyszeliśmy głośno wydawane zlecenia lekarza. — Siostro, siostro! — wołał lekarz. — Proszę otworzyć salę operacyjną! To przypadki spod tramwaju! Gdzie jest kierownik dyżuru? Wybiegłem. Za mną wybiegli dwaj lekarze, stażysta i Monika. Ruszyliśmy do sali operacyjnej. Na noszach leżała kobieta ze zmiażdżonym podudziem. Nieprzytomnego mężczyznę ułożono na stole. Stanąłem przy stole operacyjnym. — Proszę rozcinać na rannym ubranie! — wydałem polecenie. — Uważać na klatkę piersiową i brzuch. Czaszka także uszkodzona. Pielęgniarka zaczęła ciąć nożyczkami pokrwawione ubranie wraz z koszulą. Siostra Wanda podsunęła stolik z narzędziami, ale narzędzia przykryła sterylną serwetą. Asystenci stanęli w sali przedoperacyjnej przy umywalkach, myjąc ręce do zabiegu. Podszedłem do stołu. Wziąłem pacjenta za rękę. Daremnie szukałem tętniezki promieniowej. Tętna już nie było. Pochyliłem się nad stołem. Później przyłożyłem do klatki piersiowej rannego ucho. Wsłuchiwałem się. Serce nie pracowało. Zastosowałem masaż serca. Ale i to nie pomogło, podobnie jak i sztuczne oddychanie. — Wynieście ciało — powiedziałem do sani- 231 tariuszki i salowej. — Jutro rano trzeba będzie przewieźć zwłoki do Zakładu Medycyny Sądowej — rozejrzałem się po sali. — Gdzie jest lekarz pogotowia? — Odjechał ze swoim zespołem — odpowiedziała dyżurna pielęgniarka. — Cwaniacy! Trupa nam podrzucili? Wymigują się od sekcji prokuratorskiej. I tak im się to nie uda. Pacjent zmarł przed przeniesieniem na salę operacyjną. Trzeba wszystko odnotować w książce raportu dyżurów. Nimi zdążyłem podejść do kobiety, sanitariuszka z salową przełożyły zwłoki i wyprowadziły wózek. Pochyliłem się nad ranną. Okazało się, że podudzie pacjentki nie było zmiażdżone, jak się wydawało. Po prostu zranione mięśnie, skrzepy krwi były podobne do galaretowatej masy. Po wymyciu, stan prawego podudzia nie przedstawiał się beznadziejnie. Nie ma mowy o amputacji — pomyślałem. Przystąpiłem do badania stopy. Piszczel i strzałka nie uległy złamaniu. Zacząłem obmacywać śródstopie i kości śródstopia. Przedstawiały się prawidłowo. Wkrótce przystąpiliśmy do zabiegu. Potem asystenci ułożyli podudzie w szynie kra-merowskiej i pacjentka powędrowała na wózku do sali ogólnej chorych. Po trzech kwadransach, wróciliśmy do pokoju lekarskiego na kolację. Teraz na oddziale panował upragniony spokój. Jak się okazało nie n.a długo, bo w korytarzu rozległ się krzyk, płacz, wołanie o pomoc. Wybiegłem. Za mną wyskoczyli lekarze i Mo- 232 nika. Zobaczyłem w korytarzu salową. Siedziała oparta o ścianę. Przy niej klęczała pielęgniarka machając ręką. Omdlenie! — przemknęło mi przez głowę i już jestem przy nich. Wziąłem za rękę kobietę. Tętno było prawidłowe. Władzia spojrzała na 'mnie. W tym spojrzeniu odczytałem lęk. —;' Co jej się stało? — zapytałem. — Zemdlała ze strachu ¦*— odpowiedziała młoda sanitariuszka. — Niech pan doktor zajdzie do składziku. Zmartwychwstał nieboszczyk, ten z wypadku. Składzik w czasie ostrych dyżurów był kostnicą. Tam układało się zwłoki, żeby je rano transportować do prosektorium. Układano więc ciała zmarłych na podłodze i przykrywano prześcieradłami. Leżały obok siebie zmarłe kobiety i mężczyźni, nierzadko i starsze dzieci. Otworzyłem drzwi i zapaliłem światło. Nagle zauważyłem na noszach siedzącego mężczyznę w wizytowym ubraniu. Spojrzał na mnie i zasłonił ręką oczy. Niechże go szlag trafi! A nie mówiłem, żeby na noszowego nie przyjmowano pijaka? Ten dureń znów się schlał. Pewnie był gdzieś na imieninach? Albo na pogrzebie? Znowu boi się żony i wybrał w kostnicy miejsce na nocleg. Spi obok nieboszczyka. Już po raz drugi w tym miesiącu, nie wraca do domu na noc. Jutro z nim porozmawiam. Oj, pogadamy sobie, pogadamy! — Panie Kazimierzu! — zawołałem. ¦— Marsz mi stąd, bo wezwę karetkę milicyjną! Jutro zgłosi się pan do raportu! Tak, szanowny panie! Jutro rano do karnego raportu, w gabinecie profesora! 233 23 Do noszowego Kazimierza miałem słabość. Toż to powstaniec. Walczył na Woli, Starówce i Po-wiślu. W obozie później odsiedział pięć miesięcy i biedy powojennej trochę zażył. A warszawskie szpitale szanują noszowych i sprzątaczki. Łatwiej skaperować do szpitala pięciu specjalistów niż przyjąć pracownika fizycznego. Tym bardziej że Kazio od roboty nie wymiguje się. Co mu się zleci, to zrobi. Kosze z bielizną sam dźwiga do pralni, dźwiga kotły z zupą dla pacjentów i personelu. Nigdy się nie wykręca, kiedy wypadnie wieźć zwłoki. „W czasie powstania przyzwyczaiłem sdę do nieboszczyków" — powiada nasz noszowy. Kładzie ciało na wózek, przykrywa prześcieradłem i jedzie przez park do prosektorium. Cóż miałem robić nazajutrz z rana?! Przed odprawą z profesorem, wezwałem pana Kazimierza. Rozmawialiśmy kwadrans lub dłużej. Potem poleciłem mu przebrać się. Noszowy rzekł: „To już więcej nie powtórzy się, panie adiunkcie!", po czym przystąpił do pracy. Potraktowałem więc to zdarzenie w kostnicy jako incydentalne i machnąłem ręką. Nie wspomniałem też nic o tym profesorowi. Zresztą Karasika interesowała panna Sordo. Może nie tyle interesował się Moniką, co jej notatkami, pobytem na Mazurach i dyżurami w pogotowiu. Można było się domyśleć, jak ordynatorowi oddziału urazowego zależy na obiektywnym opisaniu zdarzeń w jego oddziale. Toteż zapewniłem go, że jak dotąd wszystko przebiega po- 234 myślnie. Stary przyjął moje zapewnienie z wielkim zadowoleniem. Monika nie czuła się najlepiej po nocnym dyżurze. W drodze do poradni podwiozłem ją do hotelu. Poczekałem chwilę na parkingu. Kiedy wyszła na balkon i pomachała ręką, odjechałem. Było upalne popołudnie. Przed poradnią postawiłem wóz i wszedłem do rejestracji. Przywitałem się ze Stenią. Nie zdążyłem nawet porozmawiać, gdy do poradni wszedł mężczyzna lat około trzydziestu. Blondyn o owalnej twarzy, miał na sobie wybru-dzone smarami ubranie, stare dziurawe buty. Stanął w progu pokoju zabiegowego, spojrzał na Stenię i zachwiał się lekko. — Pan pierwszorazowy? — zapytałem. — Tak. — Nie leczył się pan w poradni odwykowej? — Nie. <* — Proszę ze mną do gabinetu. Ruszył za mną zataczając się. W poczekalni stracił równowagę, ale przytrzymałem go. Weszliśmy do gabinetu. Podsunąłem mu krzesło. U-siadł opierając się o oparcie. — Chce się pan zarejestrować? — Tak. Od dziś zrywam z nałogiem. O, jakże się ten chłop uchlał. Jedzie od niego wódką. Wóda, czy denaturat? A może jedno i drugie? Nie warto sobie nim zawracać głowy. I tak nie rozpocznie leczenia. W tym stanie nie można mu podać anticolu. On od dziś zrywa z piciem... Niejeden pijak już zapewniał... Tu chyba chodzi 235 o zwolnienie? Pewnie pije i opuścił pracę? Jeśli tak, to niech przyjdzie do poradni trzeźwy. Spojrzałem na niego uważnie. — Pił pan dzisiaj? — spytałem. — Ja jestem trzeźwy. — Kiedy pan pił? ¦— Proszą mnie zbadać. — Muszę pana wpierw zarejestrować. t Zarejestrować? Okazać dowód? — Tak, proszę pana. — I książeczkę ubezpieczalni? — Książeczkę także. ¦— O, nie! Tego ja nie zrobię! Zerwał się z krzesła. Przez moment stał za biurkiem patrząc nienawistnie. Później wyjął portfel. W pewnej chwili chwycił dowód, pieniądze i podarł je. Złapałem go za rękę. — Człowieku, opamiętaj się! — zawołałem. — Zamilcz, diable! — Siostro, karetka milicyjna! Stenia wbiegła z korytarza i stanęła w drzwiach. Odepchnął ją gwałtownie i ruszył do wyjścia. Na schodkach potknął się. Jak długi runął na posadzkę w poczekalni, ale zerwał się i wybiegł na ulicę. Wyskoczyliśmy przed poradnię. Mężczyzna zataczając się przebiegł jezdnię. Po chwili skręcił w bramę kompleksu bloków mieszkalnych. Później znikł nam z oczu. — Jak żyję nie widziałam podobnego wariata! — powiedziała Stenia. — Zniszczył dowód i pieniądze.., 236 — Bużo? Dużo zniszczył, doktorze? — Chyba ponad tysiąc złotych. Szkoda chłopa. On może popełnić samobójstwo. Musimy skleić dowód i powiadomić milicję. Trzeba go złapać i odwieźć do szpitala psychiatrycznego. Pośpieszmy się, siostro. To już drugi furiat w ostatnim czasie, który niszczy dokumenty. Potem piłem w gabinecie kawę. W pewnym momencie usłyszałem czyjś gruby głos. Ktoś rozmawiał z siostrą Stenią. Wytężyłem słuch. Rozmowa przeszła w kłótnię. Mężczyzna krzyczał, groził skargą, ale nie mogłem zrozumieć, o co rości pretensje. Wreszcie usłyszałem, że żąda rozmowy z lekarzem poradni. Nie lubię podobnych sytuacji. Otworzyłem więc drzwi i zaprosiłem go do gabinetu. Wysoki, lekko pochylony, w płaszczu, stanął przy drzwiach. Potem zmierzył mnie od stóp do głowy dziwnym spojrzeniem. Wydawało mMsię, że za chwilę zostanę zaatakowany. — Czym mogę służyć? — zapytałem. — Nie jestem pacjentem. Chodzi mi o córkę, Beatę Rybarczyk. Ja w jej sprawie... Przed kilku tygodniami rozpoczęła kurację. Pan ją zbadał, przepisał lęki? — Tak, ja. Przypomniałem sobie, że ją zarejestrowałem przed kilku tygodniami. I przypomniał mi się on, tyran, ojciec, który miał się znęcać nad nią. Opowiadała szczegółowo o jego wychowawczych metodach. Ogarnął mnie lęk. 237 Mężczyzna skierował oczy w podłogę. — Doktorze — powiedział. — Doktorze — powtórzył — trzeba natychmiast tam pojechać, żeby wyjaśnić sprawę. Zapytałem go, dokąd mam jechać? — Do mnie, do domu. — W jakiej sprawie? — Trzeba to wyjaśnić. — Nie rozumiem pana. — Niech pan jedzie natychmiast. Musi pan zobaczyć swoje dzieło leczenia... Narozrabiał pan... Proszę więc jechać, sprawdzić... Jeśli pan tego nie uczyni, wnoszę sprawę do prokuratora. Zerwałem się zza biurka. Straszy prokuratorem? Coś podobnego! A może pacjentka po zażyciu an-ticolu napiła się wódki? Może wystąpiła reakcja i... — Dobra, jedziemy — powiedziałem., W chwilę później jechaliśmy Puławską w stronę Dworca Południowego kolejki wąskotorowej. Pogoda była piękna. Po bezchmurnym niebie przesuwały się niewielkie cumulusy. Tymczasem ojciec pacjentki milczał. Wreszcie, kiedy dojeżdżaliśmy do Domaniewskiej, poprosił, żeby zatrzymać wóz. Nacisnąłem dość mocno pedał hamulcowy i przy krawężniku zatrzymałem się. Potem ruszyliśmy do czteropiętrowego bloku i wolno wchodziliśmy na trzecie piętro.. Mężczyzna wyjął z kieszeni klucze i otworzył drzwi. Weszliśmy do obszernego pokoju, gdzie pośrodku stał okrągły stół i cztery krzesła. Za stołem tapczan, a dalej szafa z otwartymi drzwiami. W szafie stały poustawiane butelki po winie. Nad butelkami wisiał płaszcz i suknia. Na tapczanie leżała pościel. 238 Nagle otworzono drzwi toalety. Naga dziewczyna stanęła przy tapczanie i zaczęła się śmiać. )— Oto ona! — zawołał mężczyzna. — O nią mi chodzi... Niech pan na nią popatrzy, doktorze. Pan jej uwierzył. Uwierzył pan, że nie jest pijaczką? Oszukała pana. Podrobiła pańskie zaświadczenie. Teraz ja jestem pijakiem. Ludzie odwracają się ode mnie. No cóż, jakże mieliby się nie odwracać od ojca, który pije, maltretuje córkę. Czy ja ją maltretuję? Proszę bardzo. Proszę się przyjrzeć tej pijaczce. Zażywa anticol u pana w poradni, a później wymiotuje i znów pije. Dziś przebrała się miarka. Co pan teraz z nią zrobi, doktorze? Dziewczyna krzyknęła: — Bandyta! Zbój! Przewróciłem ją na tapczan i okryłem kołdrą. Obok stała butelka z niewielką zawartością wina. Podniosłem butelkę. Kiedy pacjentka opadła na poduszki, postawiłem na podłodze i wziąłem ją za rękę. Tętno było napięte i przyśpieszone. Później poprosiłem ojca pacjentki, żeby ją przygotował do transportu. Stwierdziłem, że leczenie w zakładzie zamkniętym jest konieczne. Kiedy to usłyszała, zaczęła się wyrywać. Ojciec przytrzymał jej ręce i pochylił się nad nią. Pacjentka opluła mu twarz. — Przeklęta wiedźmo! — powiedział ojciec pacjentki. — Niepospolita pijaczko! — mówił dalej. — Szmato klozetowa! — dodał po chwili. — Wresz-i Le wydałaś na siebie wyrok! — Proszę nie ubliżać córce — powiedziałem łagodnie; 239 — A czy to jest człowiek? I — Tak, ciężko chory człowiek. j — A niechże ją piorun strzeli! Dalej trzymał ją za ręce. Dziewczyna nawet nie drgnęła, przystąpiłem do badania. Wyjąłem z nesesera foneindoskop i osłuchałem serce. Pracuje na pełnych obrotach — zauważyłem wsłuchując się uważnie. Potem rozpocząłem badanie neurologiczne. W pewnej chwili przypomniała mi się jej pierwsza wizyta w poradni. Przypomniałem sobie o-świadczenie dwudziestopięcioletniej łgarki: „Będę zażywać antabus codziennie. Nie mogę dłużej tak żyć. Może ten sadysta da mi wreszcie spokój. Może będzie się bał nade mną znęcać". Teraz przekonałem się, że wszystko co mówiła o ojcu jest perfidnym kłamstwem. Oskarżając go, chciała pozyskać zaufanie, chciała być aktorką, grać dalej swoją rolę, szantażować. Ojciec w obawie przed rozróbą będzie jej kupował wódkę. Od sąsiadów pacjentki zadzwoniłem po pogotowie. Wkrótce przyjechała karetka. Pacjentka zaczęła stawiać opór. Ugryzła ojca w rękę, podrapała sanitariusza. Przywiązano ją do noszy. — Dokąd z nią jechać? — zapytał lekarz pogotowia. — Do Pruszkowa, kolego — odrzekłem. Wypisałem na recepcie skierowanie i podałem młodemu lekarzowi. Później popatrzyłem na pacjentkę. Młoda łgarka! Przed kilku tygodniami była niewinną dziewczyną, torturowaną przez ojca. Teraz go opluła, ugryzła w rękę za ujawnienie prawdy. 240 •¦ - I Ojciec ją torturował... torturował i kupił jej mieszkanie? Jakże ona podobna do tamtej, starej pacjentki z ulicy Puławskiej! Może są krewniaczka-mi? Trzeba będzie o niej opowiedzieć Monice. Tymczasem sanitariusze okryli pacjentkę kocem i chwycili nosze. Po chwili wraz z lekarzem pogotowia, powędrowali do karetki. Wyjąłem papierosy i poczęstowałem ojca pacjentki. Potem obejrzałem mu rękę. W prawym nadgarstku zaznaczały się wyraźnie na skórze krwawiące nagryzienia. Poprosiłem go o jodynę. Podszedł do szafki, otworzył i zaczął szukać. — Nie ma jodyny, doktorze — powiedział. — Sam wyrzuciłem z szafki pół buteleczki, bo się bałem, że kiedyś może ją wypić. Kiedy się uchlała, piła wszystko, co było pod ręką. Przez to nic nie trzymani w domu. — Dobra — odrzekłem. — Zabiorę pana do poradni i tam siostra dyżurna zrobi panu opatrunek. Nie musi się pan z tym rejestrować u rejonowego chirurga. Musiałby pan i jemu zwierzyć się z tego nieszczęścia. 24 Monika była w doskonałym nastroju. „Nareszcie odpoczęłam po wczorajszym dyżurze — powiedziała — mimo że nie spałam długo. Wyobraź sobie, że przyśnił mi się sanitariusz Kazio na tych noszach, obok trupa..." Na tym przerwała swój monolog i wyszła na balkon. Podążyłem za nią. 16 — Narkomanka 241 — Czuję się tu jak u siebie w domu — powiedziała Monika. — Czy nie zauważyłeś, Robercie? — Zauważyłem. Cieszę się z tego. — Tu jest naprawdę pięknie. — Ciężko nam będzie się rozstawać... — Ach, nie mówmy o tym! — Czasem trzeba porozmawiać... — Błagam cię, kochanie! — Dlaczego nie przyjeżdża twój ojciec? — Nie wiem. W tej chwili ktoś zapukał. Podszedłem do drzwi. Przez wziernik zobaczyłem młodego mężczyznę. Na pierwszy rzut oka zauważyłem, że to znajomy. Trzeźwy czy pijany? — badałem go wzrokiem. Później otworzyłem. Dopiero teraz rozpoznałem syna zmarłego pacjenta z poradni odwykowej. Po śmierci ojca leczyłem także jego matkę. Domyślałem się, że-to o nią chodzi. — Proszę, proszę — powiedziałem. Wszedł do przedpokoju. — Czym mogę służyć? — zapytałem. — Czy mógłby pan doktor przyjechać do nas na Sadybę. Mama mi się rozchorowała. Nie wiem, czy to zatrucie, czy grypa. Adres pan zna? Owszem znałem, ale na wszelki wypadek wyjąłem z kieszeni notes. Później zapisałem nazwisko pacjentki i adres. — Przyjadę oczywiście za pół godziny — powiedziałem — a może i wcześniej. Do zobaczenia, panie Mariuszu! Po wyjściu mężczyzny, wróciłem na balkon. — Kto to był? — zapytała Monika. — Syn mojej pacjentki — odpowiedziałem. 242 — Alkoholiczłri? — Skądże. Ojciec jego był alkoholikiem. — I wyleczył się? — Za późno się zgłosił do poradni. Zgłosił się wtedy, gdy już miał kilka litrów płynu w brzuchu. Starałem się jak mogłem. Leczyłem go ripa-sonem, ale bezskutecznie. W szpitalu ściągano mu płyn, ale po trzech miesiącach zmarł. Teraz mam jechać na wizytę domową do wdowy po nim. Pojedziesz ze mną? — Z przyjemnością. — Później pojedziemy na obiad do Konstanci-na. Ja przepadam za golonką. W restauracji Pod Świerkami można zjeść to i owo. Przy okazji zobaczysz Konstancin. Jest tam spory ośrodek re-' habilitacyjno-kardiologiczny. W przyszłości mają zbudować tężnie na wzór tężni ciechocińskich. Być może, że kiedyś zawitamy i do Ciechocinka, jednego z najstarszych uzdrowisk w naszym kraju. Pojechaliśmy na Sadybę, opodal cmentarza. Stoi tam na jednej z bocznych uliczek od lax kilku nie tynkowana willa. Zaproponowałem Monice, żeby zaczekała na mnie w samochodzie. — A dlaczego? — zapytała. — Chcesz wejść ze miną do pacjentki? — Oczywiście. — Ale to jest prawdopodobnie grypa. — Mnie grypa nie łapie. ¦— Na grypę nie ma mocnych. — Nie pamiętam, żebym ostatnio chorowała.. Ja zresztą chcę zobaczyć choć jeden przypadek grypy... Zapewniam cię, że i to jest mi potrzebne jako materiał do cyklu reportaży. — No dobrze. Idziemy razem. Żelazna furtka i drzwi wejściowe były otwarte. Wchodziliśmy wolno po schodkach na półpiętro. Zatrzymaliśmy się dopiero w przestronnym holu, gdzie panował nieład. Stare meble pokrywał pył. Na podłodze poniewierały się jakieś kartki z brulionu. Ściany były podrapane, z wypisanymi hasłami, imionami kobiet i mężczyzn. Nagle z głębi mieszkania ktoś zapytał: — Czy to pan doktor Cwaliniak? — Tak. Dzień dobry, pani Ciszek! — Dzień dobry. Proszę dalej. Leżę w łóżku. Weszliśmy do pokoju. Przedstawiłem Monikę jako asystentkę, a pani Ciszek wskazała jej ręką krzesło. Usiedliśmy obok siebie przy stole. Pacjentka leżała w łóżku. Czterdziestopięcioletnia kobieta wyglądała o wiele starzej. Pomyślałem, że z pewnością choruje już od tygodnia lub dłużej. Była blada, o zapadniętych oczach, wciągniętych policzkach. Wyjąłem z nesesera aparat do mierzenia ciśnienia krwi, fonendoskop. Później spojrzałem na nią ukradkiem. Ależ jej drżą ręce! Dlaczego? Czym się podenerwowała? Może obecnością Moniki? Czy Monika tego nie widzi? Ona też się upiera. Uparła się jak koza, a powinna czekać w samochodzie. Badanie z pewnością nie potrwa długo. — Co pani dolega? — zapytałem. «— Kaszlę, gorączkuję, pluję flegmą... Łamie rnnie w kościach i stawach. Odczuwam ból w kwj- gosłupie. W czasie kaszlu wydaje się, że mi ktoś rozdziera klatkę piersiową. — Od dawna to trwa? — Od tygodnia. — Co pani zażywa? -- Nic. — Proszę się rozebrać. — Proszę bardzo, doktorze. Przysunąłem się z krzesłem do łóżka. Później poleciłem jej odwrócić się plecami. Monika podała mii f onendoskop. Zacząłem osłuchiwać płuca. Osłu-chiwałem uważnie. Zaczyna się podostry bronchit ¦— stwierdziłem po chwili i przystąpiłem do badania serca. W pewnym momencie poczułem zapach wódki. Spojrzałem w oczy pacjentki. Kobieta zorientowała się i zacisnęła usta. Nie spuszczałem z niej oka. Głupi zwyczaj! Kto doradza z domowników: „Wypij sobie na rozgrzewkę..." No i wypiła. Cza-' sem od częstego wypicia powstaje uzależnienie. Toż to żona alkoholika. Powinna o tym wiedzieć. Wódka nie rozgrzewa ciała. — Piła pani? — mimo woli wyrwało mi się pytanie. — Na rozgrzewkę, doktorze. ^ Pokręciłem głową. Spojrzała na mnie badawczo. Potem skierowała na Monikę oczy i powiedziała, że same nieszczęścia spadają na jej dom. Ona sama pije sporadycznie, ale syn podobnie jak ojciec popada w alkoholium. Ostatnio popija codziennie po pracy. Od śmierci ojca zerwał kontakt 7. uczelnią. Jest jedynakiem i dotąd powodziło iin Siq dobrze, ale od roku zaczyna się do domu wkra- 244 245 dać nędza. Pijaństwo syna jest przyczyną domowych awantur. Dziedziczny alkoholizm... Tak, tak. W domu nędza, częste awantury, brud... Ciekawe dlaczego i matka popija? Dla rozgrzewki? Naiwne bajeczki dla grzecznych dziatek. Co się tu za tym kryje? Gdzie jest sprawca domowych awantur? Poprosił lekarza do zbadania matki i wyniósł się z mieszkania? A może jeszcze nie zdążył przyjechać na Sadybę? Może się gdzieś skrył, żeby wysłuchać skarg matki? Potem uchla się i urządzi dziką awanturę. Trzeba się mieć na baczności. Z pijakami różnie bywa. Już niejeden lekarz oberwał po głowie. W tej sytuacji nie warto się mieszać w rodzinne sprawy Ciszków. Kiedy kobieta przestała się rozwodzić na tęjnat syna, poprosiłem Monikę o aparat. Monika rozpięła mankiet i sprawnie założyła na ramię pacjentki. Przystąpiłem do mierzenia ciśnienia. — Wysokie, doktorze? — spytała pacjentka. — Ciśnienie jest w normie — odpowiedziałem. — O, za często mi skacze! — Trzeba unormować tryb życia. — Czy to coś pomoże? — Bardzo dużo. — Musiałabym mieszkać sama. — Czemu pani nie zgłosi syna na leczenie? — Ach, jak się to komplikuje! Już i o tym myślałam. Nieprosta to sprawa. A propos... co jest z moją aktualną chorobą? — Podostre zapalenie oskrzeli. — A jednak oskrzela? — I owszem. Trzeba będzie trochę poleżeć. Bę- 248 dzie sobie pani połykać biseptol dwa razy dziennie po dwie tabletki i syrop. Złożyłem aparat i fonendoskop do nesesera. Potem zacząłem wypisywać receptę. Zwykle na sprawy oskrzelowe przepisuje się rondomycynę, ale tym razem zaordynowałem biseptol, syrop sosnowy i emskie tabletki. Ostatnie artykuły o szkodliwości antybiotyków na ustrój ludzki nie napawały optymizmem. Autorzy donosili o zaburzeniach w układzie krążenia, o zmianach w obrazie krwi. Poinstruowałem ją o tym później. Kiedy wstałem od stołu kobieta sięgnęła do szafki nocnej i wyciągnęła portfel z pieniędzmi. Podziękowałem. Pacjentka spojrzała na mnie, wzruszając ramionami. — Jak ja będę śmiała kiedykolwiek zaprosić pana na wizytę domową? — zapytała załamując ręce. — Odwiedzę panią — powiedziałem. — Być może, że już jutro złożę pani wizytę. Tylko proszę, żeby pani regularnie zażywała leki. — Dobrze, panie doktorze. — Do zobaczenia! Życzę szybkiego powrotu do zdrowia. — Dziękuję, doktorze. * — Sprawą syna pani, postaram się zainteresować komisję. — Będę panu wdzięczna bezigranicznie, doktorze. W jednej chwili, jak na komendę, wstaliśmy z. Moniką od stołu, ruszając do holu. Wychodząc acząłem się rozglądać z myślą, że zobaczę syna 247 A pacjentki. Młody Ciszek spodziewając się, że matka zdradzi tajemnicę jego nałogu, gdzieś się zapodział. A może poszedł do knajpy? — zastanawiałem się, gdy opuszczaliśmy willę. W restauracji Pod Świerkami był komplet gości. Kelner powiedział, że wszystkie miejsca w jadalni są zajęte. Ale później zaproponował, żeby się zatrzymać w kawiarence. Gdy ktoś zwolni stolik, powiadomi nas natychmiast. Poszliśmy więc do kawiarenki. Zamówiłem co-ca-colę. Nim zdążyliśmy wypić po szklaneczce, zobaczyliśmy kelnera. Stanął na schodkach rozglądając się. Jak się okazało i tu nie było wolnych miejsc. Podniosłem w górę rękę. Tak, o to mu chodziło! Uregulowałem rachunek i ruszyliśmy za kelnerem. Jadalnia znajduje się w piwnicy. Jest to długa, wąska sala, z meblami w stylu góralskim. Usiedliśmy przy stoliku. Kelner podał jadłospis. Niestety, było już za późno na golonkę. Za to bigos z młodej kapustki zaspokoił nasze apetyty. Jedna porcja, później druga i Monika powiedziała: „Jeszcze w życiu nie jadłam tak dobrego bigosu!" Przytaknąłem jej. Owszem, potrawa pierwszej jakości. — Często tu przyjeżdżasz na obiady? — zapytała. — Tylko przy okazji — odpowiedziałem. -— A taki piękny lokal! ¦— Owszem, lokal piękny i ceny słone, ~~ Ach, to o to ci chodzi? — Tak, mróweczko. — Jak ty to powiedziałeś? Już dawno tak nie mówiłeś? Powtórz, Robercie. „Mróweczko?" Sprawiłeś mi tym wielką przyjemność. W tej chwili zagrała orkiestra. Obok kawiarni była obszerna weranda z parkietem. Tam odbywały się dancingi. Przywołałem kelnera. Chciałem uregulować rachunek, ale ubiegła mnie Monika. Zapytałem ją, czy chciałaby potańczyć. „Z przyjemnością" — odpowiedziała. A tańczyła znakomicie. Można by powiedzieć, że została stworzona do tańca. Kiedy jej wspomniałem o tym później, zaczęła się śmiać. W Wiedniu uchodziła za słabą tancerkę. Nawet się o to z kimś pokłóciła. Zainteresowałem się, kim był ten ktoś, ale nie chciała zdradzić tajemnicy. O zmroku wracaliśmy • do Warszawy. Dolinę rzeczki Jeziorki zasłaniała mgła. Zza mgły wychylał się blady sierp księżyca. Przypomniałem sobie pacjentkę. Spi czy sobie popija na rozgrzewkę? Wrócił syn? Wykupił jej w aptece lekarstwo? A może pije gdzieś w knajpie? Trzeba skręcić na Sadybę. Zresztą po drodze. Samotny człowiek w trakcie choroby i opuszczony, cierpi najwięcej. Nie można zostawiać samotnej kobiety... Ja muszę ją odwiedzić. Pojadę także do apteki po biseptol. Wykupię leki za własne pieniądze, jeśli zajdzie potrzeba. Stać mnie na to. Potem przejechaliśmy Powsin zbliżając się do 248 249 Wilanowa i Sadyby. W pobliżu fortów skręciłem w boczną uliczkę i przed willą pacjentki zatrzymałem samochód. Zaproponowałem Monice, żtby razem odwiedzić kobietę. 'Odpowiedziała, że woli wypalić papierosa. Ruszyłem więc do willi. Drzwi były dalej otwarte. Nagle za drzwiami coś się poruszyło. Wydawało mi się, że ktoś uskoczył do pokoiku sąsiadującego z głównym wejściem. Na moment zatrzymałem się. Zacząłem nasłuchiwać. Wewnątrz mieszkania Ciszków panowała cisza. Poszedłem dalej. Pacjentka siedziała w łóżku. Miała na sobie podartą koszulę. Cóż to, zgwałci! ją ktoś? — przemknęło mi przez głowę. Podszedłem do łóżka. Na skórze klatki piersiowej zobaczyłem liczne zadrapania. Szyja była także podrapana. Nie ruszałem się z miejsca. Gwałt! Zgwałcono ją? Kto zgwałcił chorą kobietę? Do stu piorunów! Gdzie jest syn pacjentki? Dlaczego nie zajął się matką? Czemu nie poszedł do apteki po lekarstwa? Co za wyrodek! On z pewnością przebywa gdzieś w knajpie, a tu... Cóż to ma znaczyć? Upiła się? Ktoś jej podał sporą porcję wódki i później... Wziąłem ją za rękę. Tętno miała przyśpieszone, napięte, wypełnione. Zapytałem, jak się czuje. Nie odpowiedziała. -Nawet nie zareagowała na moje pytanie. Oczy kobiety, jej wzrok, przypominały mi starego Miehalczaką, kiedy uciekał z poradni. Uśmiechnąłem się do niej. — Co się pani stało? — zapytałem. — Nic. 250 — Jak to? Kto tu był? — Mój syn. — Któż to podarł pani koszulę? — On. — Coś podobnego! Stanąłem obok łóżka i okryłem ją kołdrą. Jeszcze raz zbadałem tętno. Dalej było napięte, przyspieszone. Z czoła kobiety zaczęły spływać kropelki potu. Na stole leżał ręcznik. Wytarłem jej twarz. — Jak się pani czuje? — zapytałem. — Dobrze się czuję. — Piła pani, prawda. — Tak, upiłam się. — Dlaczego? Czemu się pani upiła? Nie odpowiedziała. Dlaczego piła wódkę, a teraz milczy? Trzeba będzie ją skierować do szpitala... Ciekawe, co sdę za tym kryje? Spojrzałem jej prosto w oczy. — Dlaczego się pani upiła]? — spytałem. — Ja mam tego dość! — zawołała. — Co pani ma na myśli? — Tę sprawę z synem. — Syna trzeba leczyć. — On nie będzie się leczył. — Istnieją środki przymusu. —- Ja nie chcę, żeby siedział. — Chciałbym z nim porozmawiać. — Nie ma go w domu. — Muszę z nim porozmawiać. — On nie powie panu prawdy. Obserwowałem ją uważnie. Zwiariowana baba! Dlaczego się tak głupio u- 251 śmiecha? O jaką to prawdę jej chodzi? Do diabła! Nie jest jeszcze kompletnie pijana. Na pytania odpowiada logicznie. Niech to szlag trafi! Co za skomplikowany przypadek! Trzeba ją skierować na oddział wewnętrzny. Potem przerzucić na psychiatrię. — Od dawna się pani tak upija? — zapytałem pacjentkę. — Od śmierci męża. — To znaczy od dwóch lat? — Tak, doktorze. — A syn? — Syn już pił z ojcem. Chwila ciszy i znów zapytałem: — Dlaczego syn nie powiedziałby mi prawdy? O jaką prawdę chodzi? Popatrzyła na mnie badawczo. — Syn mnie zgwałcił przed rokiem i odtąd żyje ze mną. Dzisiaj po pana wizycie stawiałam mu opór, kiedy przyniósł wódkę i zmuszał mnie do picia. Niech pan popatrzy na moje ciało, ale pana proszę, żeby pan nie spisywał obdukcji. Ja nie chcę, żeby siedział. — Skieruję panią do szpitala — powiedziałem. Usiadłem więc przy stole, wyjąłem receptariusz i zacząłem wypisywać skierowanie do szpitala. Skierować ją na oddział odwykowy? — zastanawiałem się przez chwilę. Później popatrzyłem na pacjentkę. Trzeba ją zbadać dokładnie. Potrzebna pomoc psychiatrów. Potrzebne badania dodatkowe: en-cefalograiia, punkcja rdzenia kręgowego, zdjęcie rentgenowskie płuc, morfologia krwi... A może 252 byłoby lepiej podrzucić ien przypadek Domagal- skiemu? Nagle kobieta odwróciła głowę. Popatrzyła na mnie badawczo i czekała na dogodny moment. Kiedy już wypisałem skierowanie, powiedziała, że dobrze się stało, że syn wyszedł z idomu. Nie ujawniłby prawdy. On żyje także z sąsiadką. Żyje również z jej rodzoną siostrą. Uwodzi kilka kobiet z Sadyby i Wilanowa. Często jeździ do kochanki w Konstancinie. Wtem w hallu posłyszałem szelest. W drzwiach stanął syn pacjentki. Zmierzył matkę nienawistnym spojrzeniem i na mnie spojrzał chłodno. — To wszystko, o czym mówi matka, jest wie-i-utnyin kłamstwem! — zawołał. — Ona piła już za życia ojca. Upijała się i zażywała różne proszki uspokajające. Znają ją tu na całej Sadybie i w Wilanowie. — To zadziwiające! — powiedziałem. — Te podarte na niej szaty — mówił dalej Ci-szek — są dowodem bójki. Po pana wyjściu zażądała wódki, którą schowałem. Rzuciła się na mnie. Nie wytrzymałem. Podrapałem ją. Ale wódki) jej oddałem. Bałem się, że dostanie białej goryczki. — To zadziwiające! — powtórzyłem. — Trzeba matkę umieścić w szpitalu. Proszę bardzo. Wypi^ :tałom skierowanie. Niech pan zadzwoni po pogonie ratunkowe. Nagle kobieta usiadła i krzyknęła: "— Nie pójdę do żadnego szpitala! Nie będę się ¦vć! Nie zażyję żadnych lekarstw! Możecie mnie /wwieźć w trumnie! 293 — Proszę się uspokoić! — zawołałem. ' ¦ Podsunąłem Ciszkowi skierowanie. Nagle poczułem kogoś za sobą. To Monika zwabiona głośną wypowiedzią syna pacjentki weszła do mieszkania i zatrzymała się w drzwiach. 25 Upał... Od kilku dni trwała upalna pogoda. Temperatura w cieniu przekraczała trzydzieści stopni Celsjusza. Toteż ludzie poruszali się bardzo wolno. Przed sklepami ze sprzedażą lodów tworzyły się kolejki. W barach z piwem panował tłok. Barmanki nie nadążały z nalewaniem do kufli piwa. Było popołudnie, kiedy wszedłem z Moniką do gabinetu poradni odwykowej i otworzyłem okno. Ale zamiast spodziewanego chłodku, do niewielkiego przecież pokoiku, zaczęło się wdzierać rozżarzone powietrze. — Od kilku lat nie pamiętam takich cholernych upałów! — powiedziałem. — Można sobie tylko wyobrazić ludzi w polu przy żniwach. — Tak, ja to sobie wyobrażam — rzekła Monika. — A pracowałaś w polu przy żniwach? — Nie, nigdy. — Więc jak sobie ty to wyobrażasz? — Ciężko im w tym żarze pracować. — Początek lata był chłodny, deszczowy... Nagle z gabinetu zabiegowego dał się słyszeć ostry, męski głos. Ktoś mówił do pielęgniarki szybko i chaotycznie. 254 Wytężyłem słuch. Aha, to pan Margot! Że ten człowiek przy-kleil się do mnie... Od początku roku nie daje mi spokoju. Ciekawe, że trafił tu do poradni. Ktoś mii musiał podać adres. Dotąd przychodził do szpitala. Ależ on paple! Jak można zrozumieć tę chaotyczną, bezsensowną paplaninę? Tymczasem Margot zapukał i wszedł do gabinetu. Był to pięćdziesięcioletni mężczyzna ubrany w szary garnitur z szarą raportówką pod pachą. Średniego wzrostu o okrągłych, chytrych oczkach (zawsze pełnych niepokoju), stanął przy progu w pozycji wyczekującej. Na powitanie złożył głęboki ukłon. — Witam, panie Margot! — powiedziałem. — Niechże pan siada — wskazałem mu ręką fotelik. — Co pana sprowadza do naszej poradni? Siedział teraz obok Moniki. Od czasu do czasu kierował na nią maleńkie chytre oczka, to spoglądał na mnie. — Czym mogę służyć? — zapytałem. — Poradą, doktorze. To ciąg dalszy moich nieporozumień domowych z żoną i dziećmi. — I dzieci panu dokuczają? — Tak. Dzieci też mi dokuczają. — O, to już źle! Margot spojrzał na Monikę. — Proszę się nie krępować obecnością mojej asystentki — powiedziałem. — Dyskrecja obowiązuje wszystkich. Wspominał mi pan, że żona pań- ; często zagląda do kieliszka. Czy o to panu chodzi? — Nie! — potrząsnął gwałtownie głową. 255 ¦rj a % M Pu . S|OA| •^ dj* *^ c n O *-* S^ o <» .Sas L L o -s a - a •f-t 1 S ¦r 3 9 ' nowczo. Nikt z neurologów nie przepisze pacjentowi morfiny. Pojedziemy do Mar gotów, porozmawiamy. Jeśli uda mi się przekonać go o skuteczności leczenia szpitalnego, to już będzie sukces. Margotowie mieszkali w starym trzypiętrowym bloku, który na zewnątrz wyglądał ponuro. Poobijany tynk, ślady kul karabinów ręcznych, serii pistoletów maszynowych, były dowodem walk powstańczych Mokotowa. Ale we wnętrzu starego domu ani śladu wojny. Marmurowe schody na klatkach, ściany wyłożone glazurą, dębowe poręcze, lśniły w promieniach popołudniowego słońca. — Solidna robota wykonawców — powiedziała Monika. i — I wzorowy porządek — dorzuciłem do tej pochwały. — Tak się kiedyś budowało, ale nie dla wszystkich. Były w Warszawie piękne mieszkania, były i slumsy. — A teraz już nie ma? — Trafiają się. — A jak jest u was? — Na peryferiach podobnie. Przy wejściu do mieszkania Margotów widniała olbrzymia wizytówka. Nacisnąłem biały guziczek i dość głośno zadzwonił dzwonek. W drzwiach stanęła kobieta lat około pięćdziesięciu, trochę otyła, o rudych, farbowanych włosach. — Chyba pan doktor z akcji grypowej? — powiedziała kobieta. — Proszę do mieszkania. Weszliśmy. 258 — Tak — powiedziałem. — I ja panią poznaję. — Mąż często pana wspomina. — Dobrze czy źle? — Chyba pan doktor już zdążył poznać męża? — Owszem, przychodzę w jego sprawie. — Domyślałam się. Mąż wyjechał do Łodzi. Ma tam kolegę i jutro wybiera się do zielarza. Przed wyjazdem oświadczył, że będzie się leczył wyłącznie ziołami. Proszę, może państwo przejdą do pokoju? Poszliśmy z hallu do obszernego pokoju z balkonem i dwoma oknami. Przy jednym z okien stało biurko. Na ścianie obok zawieszony był portret Margota. Dalej stała etażerka z książkami. — Proszę siadać — wskazała krzesła. Usiedliśmy. — Chciałbym się dowiedzieć, jak się mąż ostatnio zachowuje — powiedziałem. — Potwornie. — Leczy się? — Tak, w poradni rejonowej. Leczy się u in--ternisty, neurologa w spółdzielni na Marszałkow- Ikiej. Ale cóż to za leczenie, kiedy pije? Od roku nic pracuje. Posądza mnie o zdradę i narkomanię. Twierdzi, że ja się narkotyzuję w pracy. Mnie lakże namawia do picia. — Za eo kupuje alkohol, jeśli nie pracuje? — Otrzymał rentę wypadkową. — I to mu wystarcza na wódkę? — Musi wystarczyć. Ja nie daję mu ze swojej isji nawet grosza, dlatego urządza awantury. isem z wojska przyjeżdża syn. Trochę go tem- • ruje, ale to niewiele pomaga. Pije przeważnie 250 wino. Ale zażywa także coś, co państwu pokażę. Otworzyła szufladą biurka. Leżały tam buteleczki i fiolki po lekach nasennych i uspokajających. Dwadzieścia buteleczek leków — liczyłem uważnie. Nie było wątpliwości. Margot, pacjent poradni rejonowej, był lekomanem i pijakiem. — Czy dużo pije? — zapytałem. — Trzy kieliszki wima i zażywa leki. — Skąd otrzymuje tak dużo leków? — Od lekarzy. Od neurologa, internisty, chirurga... I w spółdzielni też mu przepisują. Kiedy wychodzi na ulicą, przewraca sią. Od czasu do czasu rwie sią d!o bicia. Wczoraj mnie pobił. Pobił sią także z córką. Mech pan popatrzy. Rozpięła bluzką. Na szyi, ramionach i klatce piersiowej miała liczne zadrapania naskórka i Skóry. — Pani też pije? — spytałem. — Skądże! Co za perfidny typ! Może on mnie chciał zaskarżyć? Od dłuższego czasu odgraża się, że mnie umieści w szpitalu psychiatrycznym. Proszą powiedzieć prawdą, panie doktorze. — Tak, proszą pani. Mąż był dziś w poradni. Oskarżał panią o nadużywanie alkoholu. Chciał panią zarejestrować. — Coś takiego! Toż ja jestem aibstynentką! Już mu sią w głowie zupełnie przekręciło. To perfidia. Ale teraz wszystko sią wyjaśniło. Mój mąż jest wariatem, lekomanem! Nie wytrzymam dłużej z nim! Szajba zupełnie mu odbiła. Trzeba go oddać do zakładu zamkniętego. Czy mógłby mi pan w tym pomóc, doktorze? — W tym celu przyjechałem. 260 i — O, jakże jestem panu wdzięczna! — A propos... Czy mąż utrzymuje znajomość z innymi kobietami? — Oczywiście, panie doktorze. Żeby to była tylko znajomość. Mąż sprowadza sobie często kobiety lekkich obyczajów. Razem popijają, chodzą razem po mieszkaniu nadzy. I córką mi namawiają do striptizu. W czasie takiego seansu, zamykamy sią z córką w sypialni, żeby na to nie patrzeć. Ciężko jest nam żyć, doktorze. Dziecko cierpi na bezsenność. Poinstruowałem kobietę. Poleciłem jej zgłosić sią wraz z córką do poradni psychiatrycznej i złożyć oświadczenie. Pożegnaliśmy się z Margotową i wolno zeszliśmy do samochodu. Nadal było upalnie. Mimo że słońce przesunęło się już na zachód, z nieba dalej spływał żar. '26 Tego wieczoru dyżur w pogotowiu przebiegał spoinie. Szofer z sanitariuszem grali w karty. Stażysta poszedł do świetlicy i studiował notatki /. medycyny sądowej. Monika pozostawała ze mną W dyżurce lekarskiej. Usiadła przy aparacie radio-m i zaczęła kręcić gałką regulacyjną w poszu-Iwaniu muzyki symfonicznej. Położyłem się na kozetce i zasnąłem. Nie spa-i jednak długo. Około godziny dwudziestej dru-i zbudziła mnie Monika. Obok niej stał stażysta i ezwaniem. — Co tam takiego? — zapytałem. 261 — Wezwanie ńo wypadku. — Dokąd? — Na Mokotów Górny. Zasznurowałem buty i wybiegliśmy wprost do karetki. Kierowca włączył sygnał świetlny, później syrenę i wyjechaliśmy na Marszałkowską. Wieczorną ciszę rozdarł ryk syreny. Pędziliśmy przez plac Konstytucji, Puławską, skręcając na ulicę Woronicza. Niebo było ciemne, pokryte chmurami. Po fali upałów nadciągało ochłodzenie. Siąpił drobny kapuśniaczek i przez otwarte okna wdzierał się do karetki chłodek. Nowy wieżowiec dobrze był mi znany. Już nieraz przyjeżdżałem tu karetką, żeby komuś udzielić pomocy z powodu zasłabnięcia. I zatrutą kobietę gazem odwoziłem z tego wieżowca do szpitala. W czasie akcji grypowej wizytowałem pacjentów z ostrym zapaleniem oskrzeli i symulantów. W tym wieżowcu mieszkają także pacjenci poradni odwykowej z ulicy Śliwkowej. Szofer zahamował ostro. Wysiedliśmy z karetki. W pobliżu stał wóz milicyjny. Dalej grupka kobiet i mężczyzn. Z balkonów dziesięciopiętrowego wieżowca wychylali się ludzie. Spoglądali na dwóch milicjantów stojących przy trawniku. Leżał tam mężczyzna w poszarpanej koszuli, z zakrwawioną twarzą i klatką piersiową. Prawdopodobnie był to już trup. Ale doświadczenie z zakresu udzielania pomocy nagłym przypadkom nakazuje, że nawet przypuszczalne zwłoki ludzkie należy traktować jak istotę żywą. Trzeba więc sprawdzić puls. Jeśli nie ma tętna, przyło- żyć ucho do klatki piersiowej. Praca serca będzie sygnałem do intensywnej reanimacji. Tak, jakże mógłbym me wiedzieć, co należy do moich obowiązków traumatołoga! Jednym skokiem byłem przy mężczyźnie i milicjantach. Stażysta podał mi fonendoskop. Nałożyłem słuchawki. Sanitariusz rozerwał rannemu koszulę. Zacząłem osłuchiwać serce. — Serce jeszcze pracuje! — zawołałem. — Do karetki z nim! Reanimacja i odjazd do Szpitala Mokotowskiego! Do diabła! Gdzie są nosze? Do karetki było sto metrów. Kiedy sanitariusz z szoferem nieśli rannego na noszach, sierżant relacjonował: „To ofiara libacji. Wypchnęli go z balkonu trzeciego piętra". Relacji sierżanta przysłuchiwała się Monika. Słuchała uważnie. Jeszcze uważniej przyglądała się rannemu w karetce. Prawdopodobnie przypuszczała, że .może on być ofiarą balu narkomanów. — Znowu węszysz, Moniczko? — spytałem pół-i»łosem. — To żaden narkoman — dodałem natychmiast. —¦ Nie prowokuj — odpowiedziała prawie szep-tem. Kiedy wnieśli mężczyznę do karetki, usiadłem w fotelu przy noszach. Później pochyliłem się nad nim. Pochyliła się także Monika, siedząca obok Eera. Po chwili odwróciła się i zatkała sobie usta dłonią. Odór alkoholowy, jaki wydzielał się I gardzieli pijaka, rozpłynął się po karetce. Szofer włączył stacyjkę i ruszył wolno, oczeku-na moje zlecenie. Spojrzałem na stażystę i sa-i riusza. 282 263 ifLUt3t&4%ISftl (X* H * biłitacja i docentura... Aż się nie chce wierzyć, że się z tym uporał w ciągu pięciu lat! Wkrótce pacjent powędrował do sali na stół operacyjny. Docent przywołał asystentów i in-strurnentariuszkę. Do zabiegu przygotowywano się w pośpiechu. Pożegnałem się i wyszliśmy na korytarz. Zauważyłem dyrektora Oszęckiego. Szedł raźno korytarzem z oddziału gastrologii. Średniego wzrostu mężczyzna, był przykładem tężyzny fizycznej czterdziestolatków. Mówiono o nim, że zjawia się na dyżurach w szpitalu jak duch, o każ" dej porze. Przychodzi tu rano, nad ranem i nocą. Ale tym razem jego wygląd świadczył o znacznym zmęczeniu. — Ktoś ¦mi mówił, że cierpisz na bezsenność — powiedziałem witając się z nim. — Myślałem, że to żart. Ale teraz już wiem, że to prawda. — Bo i prawda. Nasz zawód często nam stwarza takie sytuacje, że musimy spędzać przy łóżku chorego niejedną noc. Podobnie jest dzisiaj... Przyjechałem tu do pękniętego wrzodu żołądka. Młody lekarz nie może się uporać z krwawieniem. Będzie z tym przypadkiem trochę roboty. A propos... Co znów podrzuciłeś? — Uraz brzucha. — Z wypadku? — Nie, z libacji pijackiej. Prawdopodobnie jest to przypadek pęknięcia wątroby. Co się krzywisz? Powiesz, że krwi brakuje? No tak. Pacjentowi trzeba podać krew. Ale cóż ja mam robić na ostrym dyżurze w pogotowiu ratunkowym? 288 1 znów wezwanie! Wyjazd do zatrucia... A wydawało się, że dziś będzie najspokojniejszy dyżur roku. Ciekawe, co to za zatrucie. Samobójstwo proszkami? A może ktoś połknąi proszki, będąc w stanie nietrzeźwym? Malicki mówił, że denatem jest młody chłopak. Młodzi są ciekawi. Przez ciekawość tracą czasem życie. Monika siedziała w foteliku. Była wyjątkowo spokojna, ale był to pozorny spokój. Spoglądałem na nią niepostrzeżenie. Znowu coś węszy...? Szuka przypadku zatrucia środkiem odurzającym? Poluje nadal na narkomanów? Szofer skręcił w bramę starej, secesyjnej kamienicy. W podwórku zatrzymał wóz. Przed wejściem do oficyny stała grupka ludzi. — Proszę za mną, doktorze — powiedziała kobieta. — To tu na prawo — wskazała wejście do oficyny. — Chłopak czymś się zatruł — mówiła. — Jest nieprzytomny, chyba półżywy? Weszliśmy do mieszkania. Na tapczanie leżał chłopiec blady jak papier. Miał na sobie podartą koszulę. Pochyliłem się nad nim. Malicki podał mi fonendoskop. Założyłem słuchawki i przyłożyłem ryjek w piąte międzyżebrze. Akcja serca była bardzo wolna. Chłopiec prawie nie oddychał. — Sztuczne oddychanie! — zawołałem. — Proszę pobudzić pracę serca! Stażysta przystąpił natychmiast do akcji. Po zastosowaniu sztucznego oddychania, oddech de- 267 neta poprawił się znacznie. Później Malicki podał mu środki pobudzające serce. Sanitariusz z szoferem ułożyli chłopca na noszach i ruszyli do karetki. — Podłączyć tlen! — wy dałem w karetce polecenie. — Jedziemy na reanimację! — powiedziałem do kierowcy. — Szybciej, szybciej! Ruszamy z wyciem syreny alarmowej. Ulice, ronda, skrzyżowania... I wciąż karetka pędzi na sygnale. Wozy zatrzymują się na poboczach ulic. Mimo że zegar wskazuje pierwszą po północy, po ulicach jeszcze spacerują ludzie. Wreszcie dojechaliśmy do szpitala. Sanitariusz z szoferem wynieśli na noszach chłopca. Ruszyliśmy na oddział detoksykacyjny, gdzie zbudzono Domagalskiego. Tomasz wbiegł do sali reanimacyjnej. —¦ Co za przypadek? — zapytał przecierając ręką oczy. ¦— Zatrucie — odpowiedziałem. — Czym? ¦— Diabli wiedzą. Nie natrafiliśmy na żaden ślad... Być może to jeden z wąchaczy... Grunt, że nam się udało pobudzić akcję serca. Serce już zamierało. Oddech prawie już nie istniał. Ciśnienie krwi nadal nie uchwytne. Teraz to już dobrze wygląda. Tlen znacznie poprawił mu krążenie. Później przełożono chłopca na łóżko. Doinagal-aki z pielęgniarkami przystąpił do reanimacji. W pewnej chwili pacjent znów nie oddychał. J znowu sztuczne oddychanie, tlen i oddech wracał bardzo wolno. Potem Tomasz pochylił się nad nim i rzekł: 208 — Miałeś rację. To jeden z wąchaczy. Prawdopodobnie zatruł się mieszanką własnej roboty. Co ci młodzi ludzie nie wyrabiają! Ciekawe, że po takim seansie wąchania nie wystąpił u niego zgon? Podobna zabawa kończy się najczęściej zgonem. Po porażeniu ośrodka oddechowego, nie daje się denata już wyciągnąć. I znowu u pacjenta wystąpił bezdech. Ale tym razem sztuczne oddychanie nie dało poprawy. Nie pomogły środki pobudzające pracę serca. Na nic się zdały wszelkie zabiegi. Chłopiec umierał, rzężąc głośno. Wziąłem go za rękę. To już śmierć! Ciało zimne. Źrenice rozszerzone. Wciąż nie oddycha. Płuca bez tlenu. Gdyby się udało przywrócić oddech... A w karetce już tętno było wyczuwalne. Jak to się stało? Dlaczego on umiera? Dornagalski zmarszczył czoło i powiedział: — Już się nic nie da zrobić. Prawdopodobnie gdzieś wystąpił wylew. Być może,, że na dnie czwartej komory. Dopiero sekcja zwłok wyjaśni '¦ałą sprawę. No cóż? Robiliśmy, co do nas należało. Przytaknąłem. Co miałem do powiedzenia? On, Bpec od reanimacji, lekarz-ratownik samobójców, |ak go nazywają pacjenci i nie mógł wyciągnąć 7. zapaści chłopca. Nowej ofiary lekkomyślności nie da się już nikomu uratować. Poszliśmy do gabinetu Domagalskiego na kawę. Prowadziliśmy rozmowę na temat narkomanii. Mój kolega przeczytał w dzienniku artykuł o mlo- ianych narkomanach w Berlinie Zachodnim. li Podniósł gazetę z biurka i podał Monice. Sordo przeleciała wzrokiem po nagłówku artykułu i oddała mu dziennik. — To żadna rewelacja, doktorze — powiedziała — i nienowość. Narkomania wśród młodocianych szerzy się coraz bardziej. Biznesmeni są nieobliczalna. Dla interesu trują młodzież. Nie liczą się ze zdrowiem młodych ludzi ani z ich życiem. Puszczają na rynek mniejsze i tańsze dawki heroiny, a młodzi chętnie kupują i dość łatwo wpadają w nałóg. Żeby to tylko działo się w Berlinie Zachodnim! Sprawa narkomanii młodzieżowei urosła już do problemu. Walczy z tym policja, ale jak dotąd bezskutecznie. 27 Przed ósmą zadzwoniłem, do szpitala. Profesor już był w gabinecie. Wysłuchał mojej prośby i powiedział: „Proszę jechać do prosektorium. Gdyby się sekcja przedłużała, może się pan udać na wypoczynek do domu. Jutro opowie mi pan szczegóły. Do zobaczenia, kolego Owalmiak!" Podziękowałem mu i odłożyłem słuchawkę. Później obudziłem Monikę, śpiącą na kozetce. Zaproponowałem jej śniadanie w pobliskim barze. Powiedziała, że woli napić się kawy i zjeść dobre ciastko. Poszliśmy do Cafś Clubu, gdzie zamówiłem kawę Kawa była mocna, porcje tortu węgierskiego pyszne. — Pyszny tort — powiedziała Monika. — W Grand Hotelu jest jeszcze lepszy. — Pójdziemy tam przy okazji? — Z przyjemnością. Uregulowałem rachunek i wróciliśmy do pogotowia. Do Zaikładu Medycyny Sądowej było dość blisko, toteż jechaliśmy wolno. Monika od czasu do czasu spoglądała na zegarek. „Czy się nie spóźnimy?" — pytała. Odpowiedziałem, że lekarze prosektoryjni nigdy się nie śpieszą. Rozpoczynają sekcje o dziewiątej, a czasem dwie godziny później. Gdyby dziś wcześniej dokonali sekcji, muszą przedstawić do wglądu protokół. Lekarz, który udzielał pacjentowi pierwszej pomocy, może skorzystać z przywileju przeczytania protokołu. Na chodniku zaparkowałem wóz i weszliśmy do zakładu. Moje uwagi o sekcjach były słuszne. W prosektorium, oprócz zwłok na stole sekcyjnym, nie było żywego ducha. Nawet, laborant, który asystował lekarzowi, gdzieś się zapodział. Denat leżał na stole z białego marmuru. Ułożony na wznak z szeroko otwartymi oczyma, zrobił na. Monice wstrząsające wrażenie. Dziennikarka pobladła, odwróciła od stołu oczy. Podeszliśmy bliżej. Na klatce piersiowej, W części potylicznej czaszki i kończynach uwieczniły się rozległe plamy opadowe. Zaznaczył ¦•ie wyraźny wytrzeszcz gałek ocznych. Zaznaczy-!¦¦ się także przykurczę mięśni kończyn górnych i dolnych. Zaciśnięte pięści były dowodem walki mizmu denata ze śmiercią. --- Drogo się płaci za szczenięcą zabawę — po- 271 wiedziałem do Moniki. — Młodzi ludzie powinni o tym wiedzieć. Byłoby dobrze, gdyby tak popatrzyli na zwłoki nieszczęsnego chłopca. — Czy to by.coś pomogło? — Na pewno. — Po czym sądzisz? — Nic tak człowieka nie przekonywuje jak fakty, jak dowody rzeczowe. A trup chłopca jest dowodem szczenięcej bezmyślności i fantazji. Monika rozejrzała się po sali prosektoryjnej. Popatrzyła na cztery marmurowe stoły i na denata. Później powiedziała: — Powinien tu ktoś czuwać. Jak można tak zostawiać zwłoki w otwartym na ulicę prosektorium? Odpowiedziałem, że nie zdarzyło się w zakładzie, żeby ukradziono czyjeś zwłoki. Zazwyczaj stoły prosefctoryjne są oblężone przez studentów przygotowujących się do egzaminu z medycyny sądowej. Ale teraz są wakacje. Studentom też się coś od życia należy. Wtem dały się słyszeć kroki. To prosektor Jan! Jakże znany studentom medycyny. Wszedł raźno do prosektorium wyjściem z zamrażałni zwłok. Wchodząc ukłonił się i podszedł do stołu. Później postawił pojemnik z narzędziami obok stóp zmarłego chłopca. Wkrótce za laborantem przyszedł mój kolega. Zagroba był mężczyzną dość wysokim, otyłym, o owalnej twarzy. Przywitał się, porozmawiał ze mną i nałożył gumowy fartuch oraz gumowe rękawiczki. Później uważnie popatrzył na zwłoki, — Coś mi ten denat wygląda na wąchacza — 272 -zwał się lekarz. — Mógł się nawąchać płynu, nógł ten płyn wypić. Trafiają się i tacy, co piją. i wypiciu bardzo szybko następuje zgon. Wkrót-się o tym przekonamy. Pobierzemy próbki ., tkanki płucnej i żołądka. Niech się trochę nad j m pogłowi biochemik. Mamy tu dobre laboratorium. Bierzemy się do roboty, Janie. Dlaczego pan nie przygotowuje denata do sekcji? Prosektor zabrał się do pracy natychmiast. Dużym, ostrym skalpelem odciął żebra od mostka. Położył mostek obok zwłok. Później wzdłuż bia-tej linii ciała przeciął skórę i mięśnie brzucha, odsłaniając narządy wewnętrzne jamy brzusznej. — Czy nie przypuszczasz, żeby ten młody człowiek mógł zginąć od narkotyku? — zapytałem kolegę. Zagroba popatrzył na trupa. — Wykluczane —- odpowiedział. Tymczasem prosektor przedłużył cięcie na skórze brzucha aż po spojenie łonowe. Teraz lekarz i nógł rozpocząć sekcję. Przedłużenie cięcia pozwoli "łnu na dokładne wypreparowanie narządów jamy brzusznej. —' Przygotować czaszkę? — spytał Jan. — Proszę się trochę wstrzymać — odrzekł Zagroba, Z jamy brzusznej zaczął się wydobywać płyn zabarwiony krwią. Lekarz wypreparował wątrobę /. pęcherzykiem żółciowym. Wątroba była powiększona, niczym u alkoholika, pęcherzyk wypełniony płynem i maksymalnie rozdęty. Potem preparował przełyk, żołądek z dwunastnicą, jelita, i rzustkę, śledzionę, nadnercza i nerki. 2T-] W kwadrans później przystąpił do preparowa-¦r*&a serca, oskrzeli, tarczycy i grasicy. Narządy wewnętrzne jamy brzusznej i klatki piersiowej były obrzęknięte jak na sekcji zwłok topielca. Patrząc na preparaty, odnosiło się wrażenie, że na stole prosektoryjnym leżą zwłoki wydobyte z wody. Trup z obrzmiałą twarzą, ze wzdętym brzuchem jakby leżał kilka dna w rzece. Narządy klatki piersiowej też nasiąkły wodą. Niełatwo było je teraz spreparować. — O, proszę popatrzeć! — zaiwołał lekarz. — Kropka nad okiem — dodał, pochylając się nad trupem. — Takimi kropkami oznaczają się git--ludzie. — Faktycznie — powiedziałem przyglądając się uważnie. — To jeden z gitowców. — Leczą się i tacy u ciebie? — Owszem, leczą się. — Ilu zarejestrowałeś? — Sześciu. W tym jedna dziewczyna. — A alkoholików? — Ho, ho! Alkoholików leczy się setki. W ciągu dziesięciu lat zarejestrowaliśmy trzy tysiące. Ale ostatnio liczba wyleczonych wzrosła', a kartoteka powiększyła się nieznacznie. Później zaczął preparować śledzionę. Stał pochylony nad stołem prosektoryjnym niczym chirurg w czasie zabiegu operacyjnego. Śledziona była powiększona, podobna do okrągłego bochenka chleba. 274. Potem prosektor wypreparował mózg i ułożył go na blaszanym talerzyku. Zagroba przystąpił do anatomicznego badania. Z dużą wprawą wykonywał cięcia, nacięcia i prowadził ze mną rozmowę. Rozmawialiśmy na temat alkoholizmu i lekomanii. Nagle przypomniał mi się chłopiec wąchacz. Jakże był podobny mózg denata do tamtego mózgu! Ile tu krwi?! I tamtą czaszkę rozsadzała krew. Jeden i drugi zmarli podobną śmiercią. Uduszenie z powodu podrażnienia ośrodka oddychania. I jak komory są przekrwione! Tkanka mózgowa przypomina ugotowany kalafior. Tak, tak. Była rozsadzona. Rozsadziło chłopcu tkankę ciśnienie śród-czaszkowe. — Czym się on mógł zatruć? — zapytałem. — Mieszanką piorunującą — odrzekł kolega. — Co to takiego jest? — Robią takie preparaty z chwastów... Podobne zatrucia trafiają się tylko latem. Trzeba by rzetelnie informować o tym młodzież. Trzeba uderzyć na alarm. Nie może być więcej ofiar lekkomyślnych zabaw. Nie możemy milczeć na ten temat. W tym roku jest to trzeci przypadek. Za rok może być dwadzieścia lub więcej. Później lekarz przekroił mózg. Z komór wypłynęły masy krwi. Zagroba położył na stole dwie kule mózgu, żeby je dokładniej obejrzeć. Wziął •;bnik podobny do chirurgicznego i wskazał mi Ino czwartej komory. Tu znajdował się ośrodek "I dychania. — Pochyliłem się nad preparatem. 275 Ile tu wylewów, ile popękanych naczyń! Skąd się bierze nagle w mózgu tyle krwi? Do diabła! Toż młody chłopiec. Nie mógł mieć choroby nad-ciśnieńiowej. Nie chorował na nadciśnienie. Oto skutki zażycia mieszanki piorunującej. Wystąpiła blokada i... Naczynia krwionośne rozszerzyły się ad maximum. W jakiż więc sposób ratować młodych, lekkomyślnych ludzi? Doktor Domagalski jest specem... Dlaczego pozwala umierać tak młodym ludziom? Czyż nie mógłby coś napisać na ten temat? On szczyci się swoją wiedzą. Jest znakomitym fachowcem w zakresie reanimacji. Po sekcji pojechaliśmy do poradni. Okazało się, że kierownik przedłużył sobie urlop. Siostrze Waleni przedłużono zwolnienie z powodu rwy kul-szowej. Do pierwszego sierpnia czekała mnie harówa. Ale mogłem liczyć na pomoc magistra psy? chologii. Tego dnia po zbadaniu kilku pacjentów, odczułem zmęczenie. Przygotowywałem się z Moniką do opuszczenia poradni, gdy do gabinetu weszła dziewczyna. Ubrana w brązową, wełnianą garsonkę, brązowe półbuty. Była blondynką o jasnych, wesołych oczach. — Jest jeszcze do zbadania pani — powiedziała siostra Stenia. — Przed tygodniem opuściła warunkowo zakład karny. Przyjmie pan, panie doktorze? — Proszę — powiedziałem wskazując dziewczynie fotelik. — Proszę, niech pani siada. 278 Pielęgniarka podała mi kartę chorobową i opu- ta gabinet. Usiadłem przy biurku i zacząłem itudiować anamnezę. Coś podobnego! Siedemnastoletnia matka z dwuletnim dzieckiem... Od roku zakład karny... Niezły numer. Aha, jest dzieckiem alkoholików, pije ad trzech lat. Ciekawe .jak się rozwija dziecko? Trzeba będzie z nią porozmawiać dłużej. Ale i psy-iog mógłby jej poświęcić trochę czasu. Pani magister Walendzik mogłaby się zająć tą pac-|tntką. Co takiego? Nadużywa środków nasennych? Smarkata narkomanka! Taką powinno się dłu-¦ j trzymać w zakładzie karnym. Po diabła ją wypuszczano? Dziewczyna jakby odczuła moje myśli. Spoj-i/.ała na mnie chłodno, kiedy oderwałem wzrok od historii choroby. Ale bystra! — przemknęło mi przez głowę. Zapytałem ją później, w jakich okolicznościach po raz pierwszy upiła się alkoholem. Odpowiedziała, że nie pamięta. Zaczęła pić w czternastym ioku życia. Pije przeważnie wino i piwo. Później dość dokładnie opisała Siwój życiorys i przystąpiłem do badania. Była tęga, o dobrze rozwiniętej klatce piersiowej i licznych tatuażach n;> sutkach. Na jednym z sutków uwidoczniła się blizna po cięciu chirurgicznym. —< Nacinano pani pierś? — zapytałem, — O tak! W/ dwa tygodnie po porodzie. — Rodziła już pani? Dziecko żyje? — Żyje. Przebywa w zakładzie dla nieuleczal-6 chorych. Urodziło się z wodogłowiem. Spec- 277 A jaliści nie rokują żadnej nadziei. Byłoby lepiej, gdyby go zabrała Bozia, — Widzi pani do czego prowadzi nałóg? — Ja wtedy piłam mało, trzy, cztery kieliszki dziennie. — Gdy ma się piętnaście lat nie pije się wódM. —• To nie był nałóg. — Bzdury! Nie okłamujmy się. Piętnasty rok życia, alkohol i ciąża... Trzy kieliszki alkoholu w czasie ciąży u nieletniej dziewczyny... Dziecko urodziło się z wodogłowiem z powodu nałogu matki. — Ja nie jestem alkoholiczką! — Zbadamy, zobaczymy, szanowna pani! Spojrzała na mnie prawie nienawistnie. Jakże ją przekonać, że jest nałogową alkoholiczką? Jak udowodnić, że nałóg spowodował zaburzenie rozwoju ciąży? Wyciągnie z tego wnioski? Będzie się leczyć? Czy leczeniem uzyska się poprawę? — Jest pani mężatką? — zapytałem. — Nie. Nie mam męża. — Ach tak. Któż jest ojcem dziecka? — Brat, — Nie rozumiem, — Mój rodzony brat. — Rozumiem. Teraz zrozumiałem. Uśmiechnęła się cynicznie. Milcząc zacząłem osłuchiwać klatkę piersiotwą pacjentki. Uważnie badałem serce. Akcja serca była przyśpieszona. Prawdopodobnie dzisiaj piła. Piła przed przyjściem do poradni, a potem zażyła trochę mieszanki żeby zneutralizować działanie alkoholu. — Piła pani dziś wódkę? Nie. Nie piłam. Zażywała pani jakieś leki? Nie. Nic nie zażywałam. Wyraża pani zgodę na leczenie? — Tak. — Będę panią leczył anticolem. W ciągu trzy- li dni będzie pani zażywać anticol i witami-ty. Przez tydzień codziennie będziemy pani /.ykiwać cocarboxylazę. I proszę raz na zawsze /'•rwać z piciem alkoholu. — Nigdy mam się nie napić wina? - Nigdy. Grożą pani komplikacje. - Nawet w czasie imienin nie wolno mi pić? - Nawet w czasie imienin. To warunek leczę- - Cóż to za metoda! Ja myślałam, że mnie i wyleczy, a później będę mogła się napić... No, -.najmniej na domowe uroczystości. W takim e, nie warto się chyba tu rejestrować? Wzruszyłem bezradnie ramionami. Zastanawia- i się, jak ją przekonać o chorobie alkoholowej. "n kieliszek wina i... Nawrót picia ze wszyst- ii skutkami tej choroby: z bezsennością, lęka--zaburzeniem równowagi, bólami wątroby, .Iowy... A może byłoby lepiej powiedzieć jej vm po pewnym czasie leczenia? — wpadła mi do i',łowy myśl., - Proszę bardzo — powiedziałem łagodnie. — ;ę panią wypisać. Radziłbym jednak, żeby się >i namyśliła... Warto by rozpocząć to leczenie, '¦ba walczyć z nałogiem. Teraz tylko od pani ży, czy pani będzie się leczyć i pracować, czy '\vu zobaczy pani więzienne kraty. Alkohol 279 278 ma to do siebie, że zawsze prowadzi do więziennej celi. Dziewczyna skierowała na mnie wzrok. Przez pewien czas spoglądała mi w oczy. Obserwowałem ją. Drżenie rąk i poszczególnych grup mięśniowych ustępowało bardzo wolno. Później dała znak głową, wyrażając zgodę na leczenie. Kiedy opuściła poradnię, Monika zapytała: ¦— Będzie się ta dziewczyna leczyć? — Oczywiście. Wkrótce zgłosi się kurator. Prawie każdy młodociany alkoholik ma nad sobą kuratora z sądu. Na szczęście tych młodocianych pijaków nie ma tak dużo. Jednakże jest to już problem... A propos... Czy wiesz, gdzie kobiety najwięcej piją? i — Me. Me wiem. — W Londynie. Jeśli nie chcesz wierzyć, proszę, przeczytaj gazetę. Są tam ostatnie doniesienia o pijaństwie i narkotyzowaniu się białym proszkiem. Dowiesz się, co robią narkomani w Rzymie, kiedy im zabraknie heroiny, kokainy i in- ' nych narkotyków. Zresztą ty wiesz o tym lepiej. Narkomania jest biznesem. Monika aż wstała z fotelika i zaczęła chodzić po gabinecie, ale w tej chwili w drzwiach stanęła Stenia z tacą i kawą w filiżankach. Monika była smakoszką. To jej zasługa, że nauczyłem się pić kawę łyczek po łyczku. Ja szczyciłem się tym, że ograniczyła palenie. Paliła teraz dziesięć papierosów dziennie i obiecywała w przyszłości zerwać z paleniem. Stawiała przed sobą jeden warunek: rzuci papierosy, jeśli zrealizuje plany życiowe. 280 O jakie plany jej chodzi? Dlaczego mówiąc O tych planach, obserwuje mnie bacznie? Później milczy i patrzy mi w oczy, jakby chciała czytać moje myśli? A może i czyta? Jest bystra, inteligentna. Nie spotkałem jeszcze tak bystrej kobiety. Toć się i zakochałem. Ona wie o tym dobrze. Myślę, że nie Wiedeń, ale ja powinienem zaproponować Monice... Warszawę. Ale nie zaproponuję. Nie zniósłbym tego... Gdyby odrzuciła, uważałbym to za zniewagę. Tu można by się także urządzić. Wtem zadzwonił telefon. Monika podniosła słuchawkę, ale oddała mi natychmiast. Przyłożyłem Ją do ucha. Ach, to Czerwin! Dobrze, że dzwoni. Porozmawiamy sobie chwilę. Dawno już z nim nie rozmawiałem. 28 Dopiero nazajutrz opowiedziałem Karasikowi o przebiegu dyżuru w pogotowiu ratunkowym. Później, kiedy siedzieliśmy w gabinecie, zadzwonił docent Gołębik. Kolega powiadomił mnie, to pacjent z uszkodzeniem wątroby jest już po byzysie pooperacyjnym i czuje się dobrze. Podziękowałem mu serdecznie i przekazałem wiadome Monice. Ale nim zdążyliśmy wymienić na Iiti temat uwagi, znów odezwał się dzwonek tele-u. Dzwonił student Ciszek. Matka znajdowała się w szpitalu psychiatrycznym. Na oddziale wy-iily objawy delirium tremens. Moją diagnozę sierdził szpital. Byłem więc usatysfakcjono-ny. 281 Kiedy odłożyłem słuchawkę, w .drzwiach stanęła kobieta. Zaprosiłem ją do gabinetu, wskazałem fotelik. Usiadła naprzeciwko biurka. Była ubrana w starą, podniszczoną suknię i stare buty. — Czym mogę służyć? — zadałem stereotypowe pytanie. — Ja w sprawie męża. — A jest pacjentem naszej poradni? — Nie, nie rejestrował się. — A gdzie mieszka? — Przy fortach na Mokotowie. — Aha. Więc słucham panią. — Mój mąż pije. —- Czy często? » — Codziennie. Codziennie się upija i urządza awantury. Po pijanemu zaczyna mnie bić. Bije także dzieci. Najbardziej znęca się nad synem. — A ile państwo mają dzieci? — Dwoje. Chłopca i dziewczynkę. — Od dawna zaczął pić? — Pije już dziesięć lat. — O, to długo! - — Namawiam go, żeby podjął leczenie. Namawiałam go wczoraj. Wywiązała się sprzeczka i podbił mi oko. Twierdził, że nie jest alkoholikiem . i nie zgłosi się do poradni. Powiedział, że mnie zarąbie siekierą. — Za co? Czym motywował? — Oświadczył przy dzieciach, że zarąbie mnie siekierą, gdy zgłoszę go do poradni. — Aha. Miewa zatargi z dzielnicowym? — .Nie. — A ze znajomymi? 282 — Nie. Jest cwany. Pilnuje się. — Dużo pije? — Trzy, cztery kieliszki. Do wystąpienia rauszu. — Ach tak? Dypsoman? Niebezpieczy facet. — Ja nie mogę z nim żyć dłużej. — Cóż pani proponuje? — Zamknąć go. Leczyć pod przymusem. — To długa procedura, długi proces... — Cóż mam robić? — Zgłosić go na KSL. — Co to jest? — Komjsja do przymusu leczenia. — On nas pozabija. Gdy przychodzi do domu rauszu, bywa niemożliwy. Syna wyzywa od ••11,-1 jduchów. Uważa, że to nie jego syn. Każe mu wynosić razem ze mną. Mnie posądza o zdra- A gdzie mi tam w głowie zdrada! Przeżyłam •rdzieści lat i nigdy go nie zdradziłam. Wczoraj yniósł w teczce siekierkę... Boję się zboczeń- 'arejestrować. Czy pan, doktorze, nie mógłby lóc moim dzieciom? — Dokąd mąż nie będzie zarejestrowany, nic i nie mogę pomóc. Nic nie pomogę dzieciom, gę tylko ubolewać na sytuacją, w jakiej się lazła pani z dziećmi. — Mój Boże! - - Ja nie mogę zmusić pani męża do leczenia ykowego. Tę sprawę regulują specjalne prze-v. Leczenie odwykowe jest objęte tajemnicą. - -- Chyba należałoby pominąć te przepisy, dok-¦.('. Kiedy mąż wraca wieczorem, budzi dzieci, em odprawia je do sypialni i zamyka drzwi i uc-z. Później każe mi się rozbierać, wyjmuje 283 z teczki butelką z wódką i zmusza mnie do picia. Wczoraj nie zgodziłam się na tę orgię i zostałam pobita. Przez cztery godziny leżałam w wannie napełnionej zimną wodą. Czasem leżę w zimnej wodzie, czasem na posadzce w kuchni. Taką wymierza mi karę. Nie 'wytrzymałem dłużej. — Trzeba to zgłosić na prokuraturę — powiedziałem. — Nigdy! — zawołała kobieta. i— Dlaczego? To jedyna szansa, żeby w domu zapanował spokój. — Już mi trzy razy przykładał nóż do gardła. Nie boję się o siebie, tylko o chłopca. On powiedział raz, że go nie będzie oszczędzał. "Wtem odezwała się Monika: — A nie mogliby męża zgłosić sąsiedzi? Kobieta spojrzała na nią zażenowana. —¦ I sąsiedzi boją się pijaka — odrzekła. — Ja zajmę się tą sprawą — powiedziałem. ¦— Będę panu bardzo wdzięczna, doktorze. Wytarła chustką łzy i milczała. Nieprawdopodobna historia... Ale chyba prawdziwa? Chyba nie przyszła tu do poradni, żeby kłamać? Kobieta szuka pomocy. Znalazła się w ciężkiej sytuacji. Nie można jej zostawić na lodzie. Tylko w jaki sposób zainteresować tą sprawą prokuraturę. Może udałoby się pijaka nakłonić do rozmowy? A może pomógłby dzielnicowy? Trzeba będzie założyć kartę chorobową, spisać anamnezę i sporządzić protokół. Należałoby zakraść się wieczorem na klatkę schodową... To 284 ndyna okazja do podsłuchu! Tak jest. Zajmę się lym. Urządzę, podsłuch, Nie wmżna pobłażać pi-jukom, — Pani pracuje, oczywiście? — zapytałem. Przytaknęła. Tak, pracuje, ale dorywczo. Mąż ud czasu do czasu oddaje jej część pensji. Zarabia cztery tysiące, ale prawie wszystko przepija. Stołuje się w miejscu pracy. Przed czterema laty był dyrektorem fabryki instrumentów dętych. Tam wiezął pić. Upijał się. Za pijaństwo otrzymał dwukrotne upomnienie. Za trzecim razem został zd««. giadowany. Teraz jest zastępcą kierownika zakładowego Domu Kultury. Urodził się na Bródnie w rodzinie alkoholików. Tam wszyscy piją. Pije ojciec, matka, piją siostry, stare panny. Nikt się nie leczy. 1 on nie chce leczyć. Jest zdolny. Studiował prawo, ale zo-l ał dyscyplinarnie wyrzucony z uczelni za pijań-two. Na wykłady i ćwiczenia uczęszczał w stanie nietrzeźwym i rozrabiał. W czasie jednej rozróby proszono go z zajęć. Studencka kariera skoń-ta się. Skończy się jako człowiek i wykończy i odzinę. * Słuchaliśmy uważnie opowiadania kobiety. Zadem w notesie nazwisko, adres i wypytałem .¦.czegóły dotyczące mieszkania i pijackich na-tów męża. Kobieta podziękowała mi i opus-i poradnię. Nagle Monika zapytała: Uda ci się w czymś pomóc tej kobiecie? - - Nie wiem — odpowiedziałem. — Wpierw musie przekonać, czy jej wypowiedź była szczera. 285 — Chyba mówiła prawdę. — Za często przyłapuję kobiety na kłamstwie. Nawet żony alkoholików, i dlatego chcę się przekonać o jej szczerości. Muszę być pewny, zanim przystąpię do zajęcia stanowiska w tej sprawie. Zabawię się w detektywa po raz pierwszy. — Będziesz śledził pijaka? — Pomyślę nad tym. Nie pozwolę ci się nudzić. Zabiorę cię ze sobą. Pojedziemy tam wieczorem. Tylko trzeba się uzbroić w cierpliwość. Czekaliśmy godzinę i trzy kwadranse. Plajta! Nic nie wyjdzie z tego podsłuchu. Pijak z pewnością zatrzymał się w knajpie. Pewnie wróci do domu nad ranem. Do rana koczować przed cudzym domem... Nie, nie mogę zatrzymywać dłużej Moniki. -To nie dyżur w pogotowiu. Ciekawe, że zainteresowała się tym pijakiem... Może znów myśli, że natrafi na narkomana? Tak rozmyślając, przechadzałem się wzdłuż bloku mieszkalnego. Od czasu do czasu spoglądałem na Monikę siedzącą na ławeczce w pobliżu wejścia. Nagle usłyszałem kroki. Odwróciłem się. Ktoś szedł zataczając się lekko. Ruszyłem wolno naprzód. W półmroku zobaczyłem mężczyznę. Zbliżał się do wejścia. Po chwili, kiedy prawdopodobnie był już w domu, podszedłem do Moniki. — Idziemy na klatkę schodową — powiedziałem. — Jesteś pewny, że to on? 286 — Chyba on. — Mówiłeś, że go nie znasz. — Nie znana go. — No właśnie. Czy mie byłoby lepiej umówić się z tą kobietą? — Po co? Robię ,to dla ciebie. Bez świadków. Nie chcę denerwować tej kobiety. Pijak i tak już jej zrujnował nerwy. Podsłucham go i zgłoszę dzielnicowemu. No, chodźmy. Ruszyliśmy do wejścia, wspinając się na trzecie piętro. Na klatce schodowej panował mrok, co ułatwiało nam zadanie. Stanęliśmy obok drzwi wytężając słuch. Nagle zgrzytnęła zasuwa. Ktoś /.aklął szpetnie. Później padło krótkie pytanie: — Dzieci śpią? — Śpią już dwie godziny. — Zbudź je natychmiast! Przyświeciłem bateryjką. Numer mieszkania /.r.adzał się. Wytężyłem więc słuch. Nasłuchiwali >in uważnie. Tak, to on! A ja myślałem, że kobieta w poradni ¦>l"iwiada zmyślone historyjki. Pomyślałem, że suma pije i zaczyna halucynować. Ciekawe, po co kazał zbudzić dzieci? Czyżby znowu chciał bić litopca? Czemu on tak szurga w domu butami? czego się nim dotąd nie zainteresowali sąsie- Wtem usłyszeliśmy płacz dziecka. — Milczeć! — zawołał pijak. — Milczeć, sza- Na moment zapanowała cisza. - Dzisiaj jest mój wielki dzień — powiedział. 287 — Nie będę was bił. Szprycha pozostanie w schowku. Słyszycie? Gazeta fabryczna wydrukowała mój pierwszy utwór. Za dwa tygodnie wydrukuje wiersz. A więc zostanę poetą. Wy, szelmy, musicie się wyuczyć tekstu tego wiersza. Kto pierwszy się wyuczy, otrzyma nagrodę. Teraz będziecie dumni z ojca. I znów chwila ciszy, a potem: — No, a teraz marsz do łóżek! Skrzypnęły drzwi, dał się słyszeć trzask przekręcanego klucza i znów zapanowała cisza. W ciemności spojrzeliśmy na siebie. Monika na pożegnanie pomachała mi ręką. Dwieście metrów przejechałem przez plac Konstytucji i skręciłem w Waryńskiego. Przypomniała oni się kobieta z dziećmi i pogubiłem się w drodze. Zamiast skręcić przez plac Unii na Dolny Mokotów, dodałem gazu i popędziłem obok kina Moskwa ulicą Puławską. Sygnał syreny milicyjnej osadził mnie. Nacisnąłem pedał hamulcowy, zatrzymując się przy krawężniku trotuaru. Za wozem milicyjnym jechała na sygnałach karetka pogotowia ratunkowego. « I znowu jakiś tragiczny wypadek! Pewnie jadą do wypadku ulicznego? Puławska, najdłuższa ulica Warszawy, jest ulicą wypadków. Może doszło do zderzenia tramwajów na pętli obok dawnego dworca kolejki wąskotorowej? Tam dość często dochodzi do kolizji. Pojechałem naprzód. Jechałem za karetkami ¦..•tka aż do Służewca. Przy jednym bloku miesz-nym stała grupka ludzi, karetka milicyjna, ilku milicjantów. Cywile i milicjanci rozmawiali czymś, żywo gestykulując rękoma. Kiedy nad-i j aly jeszcze dwie karetki, ludzie z milicjanta-podeszli pod blok. Wśród nich kobieta średnie-wzrostu, około czterdziestu lat. Prawdopodob-była prokuratorem. Wydawała jakieś polecenia cywilom i milicjantom. Zatrzymałem się przy jednej z karetek i wy-/.odłem z wozu. Dalej za blokiem stał wóz strażacki z olbrzymią drabiną. Obok znajdowała się grupa strażaków w jasnych hełmach, lśniących w świetle ulicznych jarzeniówek. Strażacy podobnie jak milicjanci spoglądali na balkony pięciopiętrowego bloku. Na jednym z balkonów stał wy-.oki mężczyzna i pięścią wygrażał milicjantom. 'A okien wyglądali ludzie, oczekując na rozwój wypadków, w których ja na razie nie byłem zorientowany. Nagle do mojego wozu podeszli dwaj milicjanci. — Ach, to pan, doktorze! — powiedział znajomy sierżant. — Pan i bez dyżuru przyjeżdża do przypadku furiata — mówił półgłosem. — Pijany furiat chciał zamordować żonę — dodał witając się ze mną. — On chyba jest pacjentem pana poradni? — Być może. Zna pan jego nazwisko? — Nie, doktorze. —¦ A gdzie jest żona furiata? — W karetce pogotowia. — Chce pan z nią rozmawiać, doktorze? — Bardzo proszę: 238 19 — Narkomanka 289 — Chodźmy. Podeszliśmy do karetki, gdzie lekarz z sanitariuszem opatrywali liczne zadrapania klatki piersiowej kobiety. Kobieta siedziała na noszach zakrywając rękoma oczy. W pewnym momencie oderwała od oczu ręce. —- Ratujcie dzieci! — zawołała. — Ratujcie moje dzieci! — powtarzała. — Nie pozwólcie im zginąć! O, Chryste! Toż to Gorczycowa. Jak ja mogłem zapomnieć! Byłem tu przed trzema kwadransami. A może mnie ktoś zauważył? Może on? Czyżbym przysłużył się tym podsłuchem? Pijak mógł się zreflektować i... Mech to szlag trafi! Ten mój cholerny, głupi pomysł... Zaszkodziłem ludziom. Dzieci w niebezpieczeństwie. Jak je stamtąd wyrwać? On się z pewnością zabarykadował. Nie wpuszcza do domu milicji... Porozmawiam z prokuratorem. Może mnie wpuści do mieszkania. Obezwładniłbym go. Lekarzowi pozwoli wejść... Nie można 'dopuścić, żeby zrobił dzieciom krzyw-dę. Wtem przed blokiem zatrzymała się jeszcze jedna karetka. Z karetki wysiadł kapitan milicji i podszedł do prokuratora. Naradzali się krótko. Oficer ruszył do wozu strażackiego. Po chwili wóz zatrzymał się przy bloku, na wprost balkonu, gdzie stał Gorczyca. Na znak kapitana strażacy uruchomili drabinę, która zaczęła się wznosić w górę. — Zatrzymać się! — krzyknął Gorczyca. Ale drabina, choć dość wolno, wspinała się coraz wyżej. Gorczyca wychylił się z balkonu tak gwałtownie, jakby miał zamiar wyskoczyć na dwóch 290 i rażaków i milicjanta, unoszących się wraz z drabiną. Wydawało się, że za chwilę runie głową w dół. Po chwili wyprostował się. Teraz z okien i balkonów zaczęli się wychylać ludzie. — Zatrzymać się! — zawołał Gorczyca. — Bo was poleję wrzącą wodą! Słyszycie? Drabina tymczasem wznosiła się jeszcze wyżej, i i urczyca odwrócił się i znikł w drzwiach balkonu. Po chwali wrócił prowadząc chłopca i dziewczynę. I 'óżniej popatrzył na strażaków, milicjantów, cywilów i mieszkańców bloku, którzy teraz wylegli w większych grupkach na balkony. — Zatrzymać się! — krzyknął. Potem szarpnął za ramiona dzieci. Przysunął je do barierki balkonu. Drabina była już na wyso- icd drugiego piętra. Furiat widząc, że nikt nie I1 ;pektuje jego ostrzeżenia, chwycił chłopca za nogi i nie wypuszczając go, przerzucił przez bar-li rkę. Trzymany za podudzia chłopiec, wisiał przy ikonie pół minuty lub dłużej. Dziewczynka yknęła. Głosik dziesięcioletniego dziecka odbił echem od sąsiednich bloków. Popłynął na bai-ly sąsiadów, do stojących milicjantów i stra-ów. Jezus Maria! — wołali to tu, to tam ludzie. l nabinę zatrzymano i opuszczono. Teraz zapa-ala cisza, od czasu do czasu przerywana wes- hnieniera. Furiat podciągnął chłopca i przeniósł do mieszkania. Później przyprowadził dziew- . n <> i postawił ją na barierce. — Jezus Maria! — znów wołali ludzie. Teraz błyskawicznie włączyłem się do akcji. dszedłem do prokuratora i kapitana milicji, gdzie trwała narada. Oficer proponował, żeby ze względu na dzieci użyć broni Wyborowy strzelec mógłby z sąsiedniego balkonu jednym strzałem położyć furiata. Ale pani prokurator potrząsnęła głową i zbliżyła sią do bloku. Zadarła głowę kierując wzrok na balkon trzeciego piętra. — Panie Gorczyca ¦— powiedziała łagodnie. —¦ Nie wiemy 'właściwie, czego pan chce. Furiat zsadził z barierki dziewczynkę. Potem wychylił się z balkonu. Uważnie spojrzał na ulicę. — Odejdźcie stąd wszyscy! — powiedział. — Odejdźcie, bo zrzucę na bruk te bachory! Przysięgam się na Jezusa Chrystusa i Ojca Jego! Prokurator niczym do modlitwy złożyła ręce. — Pandę Gorczycą, ja chcę z panem porozmawiać — podjęła dialog. — Czy zechciałby pan rozmawiać »ze mną? — Kto pani jest? — Jestem prokuratorem. W mojej obecności nikt panu tu krzywdy nie zrobi. Życzy pan sobie, żeby odjechała milicja? — Tak jest! — Zaraz milicja odjedzie. ~ A wóz strażacki? — Strażacy odjadą także. Chwilę milczał, później zapytał: — Czego pani chce? -— Chcę, żeby pan ze mną porozmawiał. — Gdzie? — U pana w domu. — Ale milicja musi odjechać. — Milicja odjedzie natychmiast. — Ja chcę mieć gwarancję, że mnie stąd nie 292 zabiorą. Czy pani może mi to zagwarantować? Czekam na odpowiedź. — Daję słowo. Uroczyste słowo prokuratora. Nikt tu pana nie zaaresztuje. — Proszę powtórzyć. — Uroczyste słowo prokuratora! — Dobra. — Mogę wchodzić? ¦— Tak. Wpuszczę do mieszkania panią i tylko panią. Nikomu więcej nie dam tu wejść. Każdego jestem gotów położyć trupem. Ja dotrzymuję słowa. Proszę, niech pani wjedzie windą. Prokurator dała znak. Karetki odjechały. Młoda, energiczna kobieta podeszła do wejścia i znikła zaraz w drzwiach. Pojechałem za karetkami, zatrzymując się wraz •/. nimi w pobliżu alei Lotników. Obok stała karet- z kapitanem milicji. Wyszedłem z wozu. Zza asięciopiętrowego wieżowca zacząłem patrzeć ilok, gdzie pozostawał furiat z dziećmi. Trudne zadanie prokuratora... Czy obezwładni furiata? W jaki sposób? Może gazem łzawiącym? noże dobrym słowem uda jej się go ©bezwład- Powinnd się za nią wśliznąć niepostrzeżenie licjanci. Obstawa jest konieczna. Szaleniec mo« ją wypchnąć przez okno. Potem wyrzuci dzieci. chciał je wyrzucić. Czekaliśmy kwadrans lub dłużej. Wreszcie zau~ żyliśmy kobietę, która szła raźno trzymając za i dzieci. W pewnej chwili zatrzymała się. W ¦ głości dwustu metrów podążał, za nią Gorczy- i Dziesięciu milicjantów skradało się obok no- wieżowca. Pani prokurator z dziećmi ru- 293 r szyła dalej. Furiat przyśpieszył kroku, milicjanci także. Później ruszyli biegiem i kiedy się odwrócił, byli już przy nim, obezwładnili go. Cofnąłem się do bocznej uliczki, gdzie stał mój wóz i odjechałem. Zanim ruszyłem do domu, zadzwoniłem z budki telefonicznej do Moniki. Dokładnie opowiedziałem jej o zdarzeniu z pijakiem, jego żoną i dziećmi. — Podobny wypadek zdarzył się na Malcie — powiedziała Monika. — Ale skończył się tragicznie. Narkoman wypchnął przez okno z trzeciego piętra na bruk siedmioletnią córeczkę. Żonę udusił i też ją wyrzucił. — Za co? Jaki był powód? — Żona go sypnęła. Narkotyzował się i pomagał w przemycie handlarzom narkotyków. Tego krytycznego wieczora dom otoczyła policja i zaczęła wzywać, żeby się poddał. Obiecywano mu złagodzenie kary. Ale po tym morderstwie na żonie i córce, policjanci otworzyli do okien ogień z bfoni maszynowej. Zaczął się ostrzeliwać. Wystrzelał amunicję i sam się rzucił głową w dół, wprost na bruk. Jeszcze żył kilka godzin w szpitalu. 29 Dwa dni relaksu... Można by dodać gazu i przyśpieszyć, gdyby nie te kroki na wylotowej trasie. Za Markami i Pustelnikiem będzie już można jechać szybciej. Ale i tam trzeba uważać, żeby nie popaść w kolizję z przepisami kodeksu drogowego. 294 Wreszcie mogłem sobie pozwolić na szybszą tych miejsc niezliczona ilość. Trzeba więc i baczyć i ten las, gdzie specjalne oddziały dokonywały egzekucji. Powiedzieć jej, że w Jeziorkach znajduje się i'rób mojego ojca? — zastanawiałem się chwilę. I 'bróciłem kierownicą i samochód skręcił w lewo. l i/ypomniałem sobie, że w pobliżu znajduje się 11 lenki zakład ogrodniczy i jechałem wolno. Nie powiem jej! Niech sama odczyta nazwisko lego ojca. Jest tam wyryte na tablicy upamięt- iącej egzekucję. I niech zobaczy szklaną ga~ Mcę. Znajdują się w niej przedmioty, które ro- wrażenie, utrwalają się w pamięci. Później zatrzymałem wóz. Wysiedliśmy, żeby kupić kwiaty. Domek, za domkiem niewielka Marnia, a całe zabudowanie było ogrodzone wy- iJrim płotem z drucianej siatki. Na betonowym Iwórku biegał owczarek alzacki. Kiedy zbli- tem się do furtki, przywitał nas głośnym szcze- • inlem. Szczekanie psa zaalarmowało gospodynię. Meta wyszła z domu i otworzyła furtkę. i'-szliśmy do szklarni. Zamówiliśmy kwiaty. Ja inifom bukiecik fiołków, Monika wiązankę róż. Wiśmy do samochodu. Droga biegnie obok kompleksu fortów. Masyw ch budowli zainteresował Monikę. Ul . , v budował car —powiedziałem i do- dałem gazu 01, j i ... » «• bkoda wspinała się na wzniesienie, gdzie rozciąg^ się jeziorkowskie lasy> — Piękna jest łomżyńska ziemia — powiedziała Monika. 2ziorki leży na wzgórzu, otoczona lasem. powstała prawdopodobnie od małych jeziorek, ktorp ~_ -, . . , . . „, , • znajdują się na skraju wsi. Woda w y J o;fKach utrzymuje się nawet w czasie największej SUszy_ S1^ skręciliśmy w las. Wąska dróżka wy- yp zWxrem prowa(jzija (j0 zbiorowej mogiły. yrnałeni samochód i wysiedliśmy. Mogiła, j Pora^y^ iest otoczony płotkiem. Pośrodku stoi olbrzvm; i . « ¦, , . .11. . J ui krzyż. Przed krzyżem tablica pa- ,, ,. c ^ z Nazwiskami rozstrzelanych. Obok gablotka z buoiu • i ¦ • . .. j . • j • • clKarni dziecięcymi i dziecięcą odzieżą. prze» 3 O •X3 8 ca Ul - O 1 ?? O) - 0> &5 o T3 3 J li II ¦S .sr _¦ -2 g » o, » 3 g ¦ przeciąć dość łatwo. Potem pociągnąłem leKKo po ranie i rozciąłem, tworzącą się bliznę. Teraz okazało się, że Malicki miał rację. Rana zaczęła krwawić. Naczynia trzeba było podwiązać. Podwiązaliśmy katgutem. Później pensetą wyjąłem dziesięć tabletek esperalu. — Jak on się czuje? — spytałem. Malicki wziął pacjenta za rękę i sprawdził tętno. Sanitariusz na moment zdjął z twarzy alkoholika maskę. — Tętno spada — powiedział stażysta. — Pacjent czuje się już lepiej. Czy pan chce osłuchiwać serce? — Osłuchajcie sami — powiedziałem. —¦ Za chwilę zaszyjemy mu ranę. Stażysta osłuchał serce pacjenta. Potem odłożył słuchawki i powiedział, że akcja serca jest nadal przyśpieszona. Później popatrzył na oczy. Reagowały ;na światło. Oddech alkoholika poprawiał się z minuty na minutę. —¦ Szyjemy ranę -— powiedziałem. — Pośpieszcie się. Malicki miał już przygotowane imadło z igłą i katgutem. Dwa ukłucia igłą, dwa szwy i, kiedy żona pacjenta weszła do pokoju, zabieg był skończony. Potem stażysta położył na ranę gazę, przymou. cował przylepcem. Nacisnąłem lekko ręką opatrunek. Rana nie krwawiła. —- Będzie żył? — zapytała kobieta. —i Ja myślę —- odpowiedziałem. — Czym ja się odwdzięczę? — Dobrym słowem. 334 I — Zostanie w domu? Pokręciłem (przecząco głową. — Na wiszelki wypadek zabierzemy go do szpitala — odrzekłam. — Trzeba mu jeszcze podać kroplówkę. Przynajmniej z glukozy i soli. I musi trochę więcej połknąć tlenu. Do rana będzie miał w szpitalu podłączony tlen. Za trzy dni zostanie wypisany. — Jakże jestem panu wdzięczna! Malicki z sanitariuszem odwrócili pacjenta na wznak. Założyłem słuchawki i zacząłem osłuchiwać serce. Akcja była miarowa, lecz nadal przyśpieszona. Tętno obwodowe mniej napięte, ale synchroniczne z pracą serca. Sine przedtem policzki, zmieniły kolor. W pewnej chwili pacjent otworzył oczy, popatrzył na mnie. Później przeniósł wzrok na żonę, sanitariusza, stażystę i Monikę. Dałem znak i przełożono go na nosze. Nagle przypomniałem sobie o tym, żeby sprawdzić dokument zabiegu operacyjnego. — Pani zechce sprawdzić portfel męża — powiedziałem. — Wśród dokumentów powinien mieć zaświadczenie o wszczepieniu esperalu. Chciałbym się dowiedzieć, kto pacjentowi wszył esperal. Kobieta sięgnęła do szafy, wyjęła z marynarki dokumenty i zaczęła je przerzucać. W dowodzie osobistym znalazła kartkę z datą zabiegu i pod-r pisem chirurga. — Proszę, doktorze — podała mi kartkę. Zacząłem czytać. Ach, to on! Mącdcki wszczepia esperal u siebie w domu. Za sześćset złotych gotów wszczepić i pijanemu. Ryzykant... Pewnie jeszcze nie rozma- 335 wiał z prokuratorem. Ale kiedyś podwinie mu się noga. Muszę do niego zadzwonić. Przynajmniej powie, ile dni trwało przygotowanie do zabiegu operacyjnego. Albo nie będzie chciał na ten temat prowadzić rozmowy? Może byłoby lepiej, żeby przedstawić sprawę konsultantowi krajowerau. On jest kompetentny w tych sprawach. Odnotowałem datę, adres, nazwisko pacjenta i chirurga. Potem oddałem zaświadczenie kobiecie. — Jedziemy do szpitala — powiedziałem. —Na oddział Domagalskiego. A tlenu proszę nie odstawiać — zwróciłem się do sanitariusza. Potem jechaliśmy do szpitala. — Zmartwiło mnie niepowodzenie leczenia tego przypadku — powiedziała w pewnej chwili Monika. — Leczenie ©speralem miało być jedynym, skutecznym sposobem na chorobę alkoholową. — Jest nim! — powiedziałem mocno podenerwowany. — Więc czemu pacjent jedzie do szpitala? Dlaczego leży teraz na noszach? Czemu podaje mu się tlen? Po co ¦miał wstrzykiwane preparaty pobudzające akcję serca? Po diabła ta reanimacja? Wtem pacjent otworzył oczy, popatrzył na Monikę i zasnął. — W swoim reportażu wychwalam tę metodę i jej autora, który ją udoskonalił — mówiła dalej Monika — a tu nagle... Wolałabym zostać dziś w hotelu i nie towarzyszyć ci w czasie dyżuru. Spojrzałem na nią ostro. — Dobrze się stało, że trafiliśmy na ten przypadek — powiedziałem. — Zarejestruj to w swo- 336 im notesie. Niech pacjenci wiedzą, co ich czeka po wypiciu alkoholu. — A jeśli pacjent nie został poinformowany? — Bzdury! Kto nie informuje pacjenta, powinien rozmawiać z prokuratorem. Przypuszczani, że on został źle przygotowany do zabiegu. Sprawdzę to za tydzień, jeśli czas pozwoli. Gdyby leczył się u mnie, miałbym wyrzuty sumienia, — Więc on nie był twoim pacjentem? — Nie leczę alkoholików z Bielan. — Przepraszam cię, Robercie. Uśmiechnąłem się. Dojeżdżaliśmy do szpitala. Tymczasem czekał już na nas wyjazd do przypadku zatrucia na Żoliborzu. Pobyt zespołu w szpitalu trwał krótko. Przełożyliśmy pacjenta na łóżko w sali reanimacyjnej. Pożegnaliśmy się z Domagalskim i już byliśmy w karetce. Szofer ruszył ostro z włączonymi sygnałami. Sanitariusz był mieszkańcem Żoliborza. Toteż z odszukaniem adresu ze zlecenia nie mieliśmy kłopotu. Wkrótce byliśmy w dużym bloku, w mieszkaniu młodego małżeństwa, na pierwszym piętrze. Pokój był dość obszerny, z dużym balkonem. Pacjent siedział na tapczanie oddychając ciężko. Z ust trzydziestoletniego mężczyzny zalatywało oparami alkoholu. Obok stała jego żona. Przez otwarte drzwi balkonu wkradał się od wschodu świt. Z pobliskiego parku było słychać świergotanie ptactwa. — Dzień dobry — powiedziałem. — Lo się stało? — pochyliłem się nad tapczanem. Mężczyzna „wydusił" z siebie: — Przepiłem anticol. — Czym? Co pan pił? — Wina. Żona pacjenta dodała: — I piwem, mój drogi. — Kiedy pan zażywał anticol? — Wczoraj —odrzekła kobieta. — Rano, w południe, przed wieczorem? — Przed wieczorem. Konkretnie o dziewiętnastej. Objąłem wzrokiem pacjenta. — Czy wiedział pan o skutkach picia? — zapytałem. Dał znak głową, że wiedział. — Namówili go koledzy — odezwała się żona. — Zaraz po wyjściu z poradni zaciągnęli męża do pobliskiego baru. Twierdzili, że to można przepić. Podli ludzie. Skieruję sprawę do milicji. Jak Boga kocham! — Nie zaszkodzi. Niech pani złoży oświadczenie w tej sprawie. Trzeba ich trochę postraszyć. — Niech sobie posiedzą. — Przesłuchają ich i na tym się skończy. — I nic więcej? Nie posadzą ich? — Chyba nie. Proszę rozebrać pacjenta. Kobieta rozebrała męża i przystąpiłem do badania. Zaczerwienione powłoki skóry, policzki koloru dojrzałej wiśni i podwyższone ciśnienie... Trzeba mu zrobić płukanie żołądka — pomyślałem. Poleciłem kobiecie przynieść wiadro i miednicę z wodą. Sanitariusz Zakwaski robił to bezbłędnie. Rurka gumowa do przełyku i, żołądka, pęcherz gumowy wypełniony wadą i... Po chwili 338 |ent zaczął wymiotować resztkami pokarmu onego alkoholem. Później1 po raz drugi za-i iśmy płukać żołądek. Twarz, skóra klatki pierwej pacjenta pokryła się kropelkami potu. Żona yniosła ręcznik i wytarła pot. — Dobrze ci tak — powiedziała. — Niech mu pani da spokój — skarciłem ją. — Sanitariusz, proszę wyciągnąć sondę — wydali ni polecenie. Zaikwaski wyciągnął z ust pacjenta gumowy wężyk. Teraz mężczyzna zaczął oddychać gwałtownie. Po chwili jego oddech powracał do normy. — Kolego Maiicki — powiedziałem do stażysty. — Proszę przygotować zastrzyk uspokajający. Przyłożyłem ryjek słuchawki do serca. Pracowało w przyśpieszonym rytmie, ale tonów patologicznych nie usłyszałem. W kilka minut później serce pracowało prawid-towo. Zdecydowałem, że pacjent zostanie w domu pod opieką żony. Kobieta zorientowała się w sytuacji i uśmiechnęła się. Później podziękowała mi ¦rdecznie. — Gdyby u męża znów wystąpiły jakieś zaburzenia — powiedziałem — proszę do nas zadzwonić. — A mogą? —¦ zapytała zaniepokojona kobieta. — Mogą, ale nie muszą. Mąż wyrzucił z żołądku związki alkoholu z anticołem. I niechże już sobie zapamięta raz na zawsze, że jeśli ma przepijać wódką anticol, niech się nie zjawia w poradni, niech nie zawraca lekarzowi głowy, bo może się przekręcić przed przyjazdem pogotowia. Leżący na tapczanie pacjent przytaknął głową. Później powiedział, że póki będzie żył, nie weźmie wódki do ust. Dzisiejszy wieczór jest dla niego szkołą. Do końca życia nie zapomni tego lęku, jaki go opanował po spożyciu alkoholu. Nie zapomni strachu przed śmiercią. Czuł, że ktoś mu przyłożył do szyi dłoń i zaczął zaciskać. Wtedy przed tapczanem stanęła śmierć biała jak śnieg. 36 Sanitariusz zgodził się na wyjazd do parku Śowiń-skiego. Toteż po dyżurze zadzwoniłem do szpitala. Poprosiłem lekarza dyżurnego, żeby powiadomił o moim wyjeździe profesora. Powiedziałem, że chodzi o materiały o egzekucji na Woli. Potem poprosiłem Zakwaskiego do baru na śniadanie. Poszliśmy w towarzystwie Moniki. Zaproponowałem mu lampkę wina. Odmówił. Powiedział, że on takiego świństwa za nic nie weźmie do ust. Pije czystą. Wódka jest dla niego lekarstwem. Więc zamówiłem wódkę. Zaprotestował. Oświadczył, że sam do lustra nie ma zwyczaju pić. Zacząłem perswadować. Ja prowadzę wóz, Monika od dłuższego czasu zachowuje abstynencję z powodu choroby nerek. Sordo uśmiechnęła się niepostrzeżenie. Tymczasem kelner przyniósł parówki, bułeczki, masło. — No to chlup! — powiedziałem. Sanitariusz zawahał się na moment. — Śmiało, panie Michale — zachęcałem go. Wypił jednym haustem. Dałem znak kelnerowi. Po chwili kelner przyniósł jeszcze dwie porcje wód- Sanitariusz już nie protestował, kiedy postawił przed nim dwa kieliszki napełnione czystą. Krojąc parówkę obserwowałem go. Stary pijus, a udaje abstynenta. On liczył na to. Dobrze wiedział, że mu postawię wódkę. Bez wódki jego opowieść byłaby bezbarwna. Tu w pogotowiu wszyscy wiedzą, że pije. Toteż najchętniej jeździłby do porodów z ginekologiem. Zdarza się, że poród nastąpi przed przyjazdem pogo-towia i trzeba podwiązywać pępowinę. Później pan domu wyciąga butelkę koniaku, czystej lub wyborowego wina... wiadomo, pępkówka! Sanitariusz dokonał podwiązania pępowiny, sanitariusz wypije szklaneczkę! Taki to staropolski zwyczaj Więc symbolicznego kielicha wypija lekarz, gospodarz z sanitariuszem piją szklankami. Tak, tak. Tradycja, zwyczaje, radość ojca... Stary, warszaw ski obrzęd! W moim mieście Łomży, podobnie wita się noworodka. Tak rozmyślając, zjadłem śniadanie. Nawet się nie spostrzegłem, jak pan Michał opróżnił kieliszki z wódką. Zaproponowałem mu jeszcze jedną kolejkę. Ale tym razem sprzeciwił się stanowczo. — A może pan zje jeszcze jedną porcję parówki? — zapytałem. —¦ A ty, Moniko? —> Dziękuję — odpowiedzieli jednocześnie. Przywołałem kelnera i uregulowałem rachunek. Sanitariusz powiedział, że czas na wyjazd do parku. W czasie porannego szczytu na ulicach two^-rzą się korki. Zakwaski chciałby o jedenastej być w domu. Żona leczy się na nerwicę. A nie chce jej rozdrażniać. Dzisiaj pracuje na drugą zmianę 341 340 u „Waryńskiego . J Będzie na ^ czekać> b ^ się denerwować. ^ p ^ gQ q pijanstwQ Qn twierdza ze pije sPvooradycznie. Popija od czasu do czasu- Nie czuje si,-.ę nal ^ Nałogowi to ten alkoholik, co wv . , ' . rtynosi z domu rzeczy i sprzedaje na wódkę. Jemu mą g.ę ^ dob nie zda_ rzyło. Nie przypoir^^ ^ łuchaliśmy Jv . . , . a J J^sego szczerej wypowiedzi. " " Opowiedziałem. — Kto pije her- batę, kto kawę. «, doktorze — odrzekł Zakwaski. wypijemy kawę? — odezwała ,, ma , , ' — Może lednak się Monika. — Nie ma czasu o" ms pusciis my w pośpiechu. tony maleńki liśmy. Włączyłem Niebo pokryte ruszmk nie zapalił: Wyjechaliśmy kowską, potem i — powtórzył sanitariusz, ję! — zawołałem. Do pogotowia maszerowaliś-a dziedzińcu, gdzie był wydzie-ing, stała moja skoda. Wsied-stacyjkę. Ranek był chłodny, nymi, ciężkimi chmurami. Roz- Musiałem włączyć ssanie. ożą, skręciliśmy w Marszał- -iliśmy naprzód do ulicy Swier-czewskiego. Marszy,. , u i .... , , b ^łkowska była mniej niz zwykle zatłoczona, toteż ^rzelot na Wolę Wysiedliśmy - -chmury. Powiec wybuchu powstani pułap chmur. Z rą Kiedy powstańcze i Zakwaski popatrzył na że podobne niebo było w dniu a. Nad Warszawą wisiał gruby na siąpił 'drobny kapuśniaczek. . oddziały ruszyły do ataku, spadł ulewny des^ po ^^ mpłynęła fe]a 342 inna. Ziąb trwał przez trzy dni. Później nastały upały. Upał, jaki nawiedził stolicę, utrzymał się 'l<> połowy września. — Chodźmy do obelisku — powiedziałem. Obelisk znajduje się w głębi parku przy fosie. t to potężny, granitowy głaz. Na głazie wygrawerowano Mczbę rozstrzelanych i spalonych w cią-trzech dni sierpnia 1944 roku mieszkańców Woli. Trzy tragiczne doby. Okrucieństwo nad okrucieństwami! Nocą, rankiem, w południe i o •mroku grały tu serie ciężkich karabinów maszynowych. Biły seriami peemy i bergmany. Stanęliśmy przed obeliskiem. Monika wyjęła notes. Błyskawicznie odnotowywała daty i cyfry wyryte na głazie. Na moment zagłębiłem się w myślach. Trzy dni i trzy noce... Pięćdziesiąt pięć tysięcy i /strzelanych ludzi! Oto dzieło brygady Kamiń- kiego, Dirlewangera, oddziałów specjalnych SS KHnefartha. Mieszkańcy Woli — kobiety, dzieci rcy... Łatwo jest mordować bezbronnych. Kie-rować lufy ciężkich karabinów maszynowych... niaczego strzelano z ciężkiej broni maszynowej? >ś z pacjentów mówił, że Niemcy w powstaniu potracili głowy. Jeden z lekarzy porównywał ich Ho zorganizowanej zgrai psychopatów. Dlaczego Monika zainteresowała się Kamińskim? Może przyjechała zbierać o nim materiały z czy- oś polecenia? To interesujące. Trzeba ją przy- przeć do muru. Niech powie prawdę. O co jej ¦hodzi? O zbrodniarzy czy narkomanów? — Pan tu był w czasie powstania, panie Zakwaski? — zapytała Monika. 343 — Tak, byłem. Byłem świadkiem egzekucji i jej uczestnikiem. I tu mnie rozstrzeliwano. — Jakże to? Toż pan żyje. — Ano żyję, jak pani widzi... Jakoś udało się ujść stąd z życiem. Czasem i umarłym udaje się przezwyciężyć śmierć. To i tak było ze mną, pani redaktor. — A jak było w szczegółach? — O, to byłaby za długa opowieść. —• Więc może opowie pan fragmenty zdarzeń tamtych dni? Będę panu bardzo wdzięczna. — Dobrze. Jedną chwileczkę. Muszę trochę odsapnąć. Kiedykolwiek tu jestem, rozklejam się na moment. No, cóż, byłem uomarlakiem... — Rozumiem pana. — Ach, to było piekło! — zawołał Zakwaski. Później zakrył rękoma oczy i stał nieruchomo przez chwilę. Potem odwrócił się do mnie i Moniki. Powiedział, że na dwa dni przed powstaniem zachorował na grypę. Zamiast zgłosić się na koncentrację, musiał leżeć w łóżku. W czasie wybuchu powstania ukończył osiemnaście lat. Po trzech dniach kuracji czuł się już na siłach, żeby dołączyć do powstańczych oddziałów. Mieszkał na Woli. Odwrócił się i wskazał ręką. ¦— Tu mieszkałem — powiedział. — Mieszkaliśmy razem z matką w maleńkiej chatce, którą pobudował ojciec przed wojną. Chatka znajdowała się w polu. Ja zajmowałem się zwózką węgla. Byłem zdrowy i silny, toteż nieźle zarabiałem jak na tamte czasy, Stał dalej spoglądając na ulicę Wolską, którą 344 .ujeżdżały wozy osobowe, ciężarówka i autobusy miejskie. Poteta powiedział, że w czwartym dniu jłuwstania sytuacja zmieniła się na niekorzyść powstańców. Szosą od Sochaczewa podciągnęły pancerne oddziały niemieckie. Wola znalazła się w rękach Niemców. Powstańcy obsadzili kompleks cmentarzy powązkowskich. Najcięższe walki trwały przy ulicach: Leszno, Skierniewickiej i Młynarskiej. Niemcy bez przerwy ostrzeliwali powstańcze barykady z dział i moździerzy. Strzelała także artyleria kolejowa. Prześliznąć się do powstańczych oddziałów było rzeczą niemożliwą. — Musiałem pozostać z matką w domu — powiedział. — Siedziałem jak mysz pod miotłą. Wyjąłem papierosy i poczęstowałem go. Później podsunąłem paczkę Monice. Potrząsnęła głową. Była zajęta spisywaniem notatek. Odnotowywała wypowiedzi sanitariusza z wielką uwagą. Tymczasem Zakwaski paląc papierosa, mówił dalej. Szóstego września Niemcy spędzali ludzi na ulicę Wolską. Ustawiali ich w kolumnach marszo-wych i pędzili do parku Sowińskiego. W każdym zakątku Woli było słychać serie automatów i karabinów maszynowych. Pod wieczór i do chatki Zakwaskich dotarł niemiecki patrol. Esesmani rozkazali, żeby maszerować do ulicy Wolskiej. Pomaszerowali. Tam dołączyli do kolumny. Kolumnę tworzyły dzieci, kobiety i starcy. Jeden z żołdaków powiedział po polsku, że nic nikomu nie może się złego przytrafić, bo brygadą dowodzi generał Kamiński. Pomaszerują szosą na Sochaczew. Pod Ożarowem stoją ciężarówki, którymi zostaną wywiezieni na roboty. 345 s Nagle Zakwaski rzucił papierosa, przygniótł go butem i powiedział: — Chodźmy tam nad fosę! Poszliśmy. — Tu przyprowadzili nas o zmroku, ustawili nad tą fosą. Z fosy wydobywał się swąd spalonych ciał ludzkich. Dookoła parku rozlegały się wybuchy grantów i serie broni maszynowej. Rozstrzelanych polewano benzyną i podpalano. Czekaliśmy na swoją kolej. Wszyscy się modlili. Wkrótce przed nami stanął szereg żołdaków « automatami. Jeden z nich polecił, żeby się odwrócić. Potem padła komenda. Matka osunęła się na ziemię. Ja poczułem, jakby mnie ktoś grzmotnął po żebrach kamieniem i wpadłem do fosy. Leżałem jakiś czas pośród jeszcze nie dopalonych ciał. Żołdacy dobijali pojedynczymi strzałami ludzi. W końcu cofnęli się do ulicy. Przygotowywali do rozstrzelania następną kolumnę. Wtedy postanowiłem się ratować. Sam nie wiem, w jaki sposób wygramoliłem się spośród sterty na wpół spalonych trupów. Prześliznąłem się na tamtą stronę. Miałem szczęście. Po tamtej stronie nie było Niemców. Tam były kierowane lufy kaemów i automatów podczas egzekucji. Udało mi się ominąć posterunki niemieckie w polu na Górczewskiej. Nad ranem dotarłem do Puszczy Kampinowskiej, do powstańczych oddziałów. Rana nie była groźna. Kula poszarpała skórę i trochę uszkodziła żebro. 346 Po południu Monika oświadczyła, że dziś wieczo-i odlatuje do Wiednia. Musi odlecieć, bo czuje i iebę, żeby się podzielić wrażeniami z pobytu I 'olsce. Przeprowadzi rozmowę z ojcem, odwie-rcdakcję i wróci do Warszawy. — Kochanie, nie mogę się rozstać z tobą — siedziała w pewnej chwili. — Może to brzmi minie, ale powiem ci prosto z mostu... Ty przywróciłeś mi życie. Boję się tylko, że mnie odtrą- /. od siebie. — Nie odtrącę — powiedziałem. — Odtrącisz, kiedy opowiem ci moją historię, ja i tak wrócę. Musimy przedyskutować bar- i ważną sprawę. Będzie to bolesne. A teraz iniałabym jeszcze przed odlotem jechać na Póki. Obiecywałeś mnie tam zawieźć. Pojechaliśmy. Parking był zapchany samocho-I.mii. Zapchane były pobliskie ulice, ale spostrzegł odjeżdżającego fiata. Podjechałem tam i za-i'.u kowalem moją skodę. Ruszyliśmy na Cmentarz Wojskowy. Wejścia uliczki przepełnione były ludźmi. Na powstań-ch kwaterach tysiące świec, tysiące kwiatów i warty honorowe. Tu stoją żołnierze, tam harcerska warta. Dalej honorową wartę pełnią pielęg-i irki, jeszcze dalej kombatanci. W oczach Moniki zauważyłem łzy. Nie mogłem |ąć, dlaczego na powstańczym cmentarzu rozpła-a się austriacka dziennikarka. Podałem jej Inisteczkę. Zatrzymała się, wytarła oczy. Później /.yliśmy dalej. Szliśmy wolno, przesuwając się 347 główną aleją pośród tłumu przypominającego wodę leniwie płynącej rzeki. Przesuwaliśmy się na-przód w kompletnym milczeniu, 37 Decyzja była stanowcza. Dziś wieczorem odleci do Wiednia. Trzeba przygotować walizkę, trzeba kupić jakiś upominek i w drogę! Ale tym razem wiadomość o zabiegu operacyjnym na otwartym sercu zmieniła decyzję Moniki. Jutro rano ma się odbyć operacja serca — zszycie przegrody między-komorowej. Jakże więc reporter ma opuścić Warszawę?! Toż to okazja, kapitalny materiał do reportażu! Jeśli się uda zabieg, uda się także reportaż. Niech wiedzą w Wiedniu, co się operuje w szpitalu na Woli. Nazajutrz przed ósmą byliśmy na oddziale kardiochirurgu. Blok operacyjny znajdował się na drugim piętrze. Poszliśmy tam z pielęgniarką, ubierając się w chirurgiczne ubranie. Docent Sitek instruował asystentów i pielęgniarki, które biegały tam i z powrotem, przygotowując się do zabiegu operacyjnego. Jeden z młodszych chirurgów podszedł do mnie i Moniki. — Docent polecił mi, żebym państwu towarzyszył w czasie zabiegu — powiedział chirurg. — Jest to dopiero trzeci zabieg tego rodzaju. Pacjent już niemłody. Wczoraj ukończył sześćdziesiąt trzy lata. Nie chcieliśmy go operować w dniu urodzin. Trochę jesteśmy przesądni. 348 - A pacjenci poprzednio operowani żyją? — ilu Monika. - Żyją. I dobrze się czują, - A można by zobaczyć tego pacjenta? — Proszę bardzo. Poszliśmy. Pacjent znajdował się w izolatce. By] mężczyzną o łagodnej twarzy, niebieskich o- lach i siwych, lekko falujących włosach. Dobrze /orientowany w sytuacji, nie przejawiał najmniej- 0 zdenerwowania. — Może pan doktor chciałby posłuchać pracy lerca pacjenta? — spytał lekarz. — Z przyjemnością — odpowiedziałem. Chirurg podał mi fonendoskop. Po chwili po- i hyliłem się nad pacjentem i zacząłem mu osłu-chiwać serce. Przyznam, że nigdy dotąd nie sły-.zalem podobnej pracy serca. Daremnie przesuwałem ryjek fonendoskopu. Przykładałem domię-il/.yżebrzy, do mostka. W klatce piersiowej było słychać w rozległej przestrzeni szmer. To krew lamiast wypływać naczyniami na obwód cofała do komór, rozpychała je. — Proszę na moment nie oddychać —- powie- 1 łem. Pacjent na moment wstrzymał oddech. — Ja wiem — powiedział po chwili. ¦— Bez operacji się nie obędzie. A operacja jak operacja... dwoje babka wróżyła. — Operacja uda się na sto dwa! — Jest pan pewny, doktorze? — Operuje pana najznakomitszy kardiochirurg. — To, to ja wiem. — Więc głowa do góry! 349 m — Kiedy mi opada na poduszki, doktorze. — No, no. Niech pan będzie doferej myśli. — Ano jestem, jestem... — Dawno pan zachorował? — Przed sześcioma tygodniami. — W pracy czy w domu. — W domu. — A gdzie pan mieszka? — W Płońsku. — O, mam tam kolegę, kardiologa-' — Któż to taki? — Doktor Dąbowiecki. — To on mnie przygotował do operacji. — Świetny kardiolog. Dobrze, Le pana skierował na zabieg. To jest szansa. Po tym zabiegu będzie pan jeździł na rowerze i uprawiał długie spacery. No, maratonu nie zalecał*1- -A w okolicach Płońska jest gdzie spacerować - Operator, anestezjolog, asystent kierujący pracą sztucznego serca, dwaj asystenci asystujący przy zabiegu, dwie instrumentariuszki, oto zespół docenta Sitka. Ten pięćdziesięcioletni lekarz, średniego wzrostu, w okularach, lekko szpakowaty, pochylony teraz nad stołem operacyjnym, kończył cięcie mostka. Jeden z asystentów rozdzielił go rozv ieraczem. Docent szybko dotarł do serca. Asystenci podwiązali naczynia, odłączając dopływ krwi. Serce pracowało miarowo wykonując skurcz i rozkurcz. Należało je zamrozić. Instrumentariuszka podała 350 mu aparacik z zamrażalnikiem. Zamrożony mięsień iwy jakby zamarł nagle. — Teraz przetnę mięsień sercowy -— powie-ał Sitek. — Dokonam cięcia w miejscu tętnia- iewej komory i blizny pozawałowej, żeby je . widować. Czy dobrze widać to ze stojaka? — Tak jest, docencie — odpowiedziałem. — Pani redaktor też dobrze widzi? — zwróci] uśmiechem do Moniki. — Widzę, panie docencie. Spojrzał na anestezjologa. — Jak się czuje pacjent? — zapytał. — Dobrze, panie docencie. — Skalpel poproszę! Instrumentariuszka ^podała mu z taką wprawą, że umiejętności sióstr operacyjnych z urazówki zbladły nagle w moich oczach. Z uwagą przygląda-lem się docentowi, asystentom i pielęgniarkom. Oto zespół, oto zabieg operacyjny! I docent jest skromny, skromni asystenci i pielęgniarki. Nikt tu nie krzyczy, nikt nie rzuca narzędziami. A są lacy chirurdzy, co swoim postępowaniem urągają sobie. Później mówią: „Ja bardzo siostrę przepraszam. To przez te cholerne nerwy':. Tymczasem docent operował dalej. Zlikwidował tętniak lewej komory, bliznę pozawałową. Później zszył przegrodę międzykomorową, otwór przegrodził plastykową błoną. — Nie przypuszczałam, że w Warszawie dokonuje się podobnych zabiegów — powiedziała półgłosem Monika. —• Warszawa nie jest gorsza od Wiednia —- odrzekłem w półuśmiechu. 351 jk I — A propos. Czy docent Sitek też jest twoim rodakiem? —¦ Ach, nie! To stara warszawska rodzina lekarska. Dziad Sitka był lekarzem, ojciec lekarzem rentgenologiem. Pracował w tym szpitalu, gdzie dyrektorem jest mój kolega Oszgcki. — Wspaniały lekarz. — Ja myślę. — I ty także, Robercie. Czas płynął wolno. Wreszcie zszyto serce, odmrożono i odblokowano naczynia. Mięsień sercowy znów zaczął pracować miarowo. Znowu zaczęła przepływać krew. Docent poprosił mnie bliżej do stołu. — Czy pan słyszy szmer? — zapytał. — Słyszę miarową pracę serca, bez szemra, panie docencie ¦— odpowiedziałem. Sitek uśmiechał się do mnie, asystentów, anestezjologa, pielęgniarek i Moniki. Z twarzy znakomitego chirurga można było odczytać radość i satysfakcję. Uradowana była i Monika. Teraz mogła wyjechać do Wiednia i opowiedzieć o niezwykłej operacji. Podziękowaliśmy docentowi za umożliwienie nam obejrzenia zabiegu operacyjnego i wyszliśmy na korytarz. Wolno schodziliśmy na parter. Czekała tam rodzina operowanego pacjenta: żona, dość tęga kobieta, i bardzo zdenerwowana córka Małgorzata o pięknych, niebieskich i szczerych oczach. Obok stał zięć Adam. Jeszcze był w gorsecie gipsowym i prężył się, ujarzmiony twardą skorupą jak średniowieczny rycerz. Przed miesiącem uległ wypadkowi i zakładałem mu na os- 352 I m dyżurze ten gorset gipsowy. Ubrany w zie-v dres, trzymał pod rękę żonę. — Dzień dobry, doktorze! — odezwał się mój |ent. — Już wiemy, że operacja się udała. Ale niech nam pan powie szczerze, jak jest naprawdę z moim teściem? Wiadomości o zabiegu okazały nam pielęgniarki. Będziemy wdzięczni i /obowiązani, jeśli pan powie nam szczerą praw-d«. Uśmiechnąłem się serdecznie. — Pański teść czuje się bardzo dobrze — powiedziałem. — Lepiej niż można było się spodziewać. — O, Boże! — zawołała uszczęśliwiona Marynia, żona pacjenta. Rozpłakała się. — A jak się pan czuje, panie Adamie? — zapytałem pacjenta. — Znakomicie. Gdyby nie złamanie kręgosłupa upiłbym się ze szczęścia, choć jestem abstynentem. Operacja u mojego teścia udała się. Przy-¦iggam, że teraz będę jeździł samochodem wolniej i ostrożniej. Profesor powiedział nazajutrz: „Zwijajcie, kolego, manatki. Wyjeżdżacie zaraz do Łomży. W ciągu tygodnia zapoznacie się z oddziałem. Konsultant musi zapoznać się z ludźmi, poznać ich pracę. A propos wiedeńskiej dziennikarki... Chyba nas nabiła w butelkę? Dopiero teraz zacznie smarować nasz oddział. Myślę, że i wara się oberwie. Zaprotestowałem. Monika nie miała zamiaru pisać paszkwilu. Sordo badała problem narkomanii. Toż sama stwierdziła przy odjeździe, że narkomania u nas nie istnieje. A jeśli Karasik jej nie ufa, to niech z nią porozmawia. Ona za kilka dni wraca do Warszawy. Pokój w hotelu nadal rezerwuje. Karasik uśmiechnął się serdecznie, poklepał mnie w ramię i poleci! przyśpieszyć wyjazd. Teraz szybko przystąpiłem do załatwiania formalności. Pożegnałem się z dyrektorem pogotowia. Zadzwoniłem do tygodnika i zdałem relację redaktorowi Czerwinowi. Powiedziałem, że Monika wraca wkrótce do Warszawy, że każdy odcinek reportażu będzie autoryzowany. Kolega powiedział: „Wątpię, żeby Austriaczka wróciła do Polski. Sprawa druku reportaży jest także wątpliwa. Mogę się tylko domyślać, że będą to reportaże fałszywe. Będzie fałszować fakty, żeby tam w Wiedniu, zwrócić na siebie uwagę. W ten sposób niektórzy zdobywają sławę". Podenerwowany odłożyłem słuchawkę. Zacząłem rozmyślać. Gubiłem się w domysłach. Myśli o wyjeździe Moniki nie opuszczały mnie ani na moment. Rozmyślałem tak przez całą podróż do Łomży. W głowie się już nie mieści! Byłaby aż tak perfidna? Obejmować, całować, płakać w obecności ludzi na lotnisku... Czyżby to była gra? Nie, nie! Niechże myślą, co chcą! Ona mnie nie zawiedzie. A jeśli jej cofną wizę? A może w ten sposób chce mnie zmusić do wyjazdu do Wiednia? Kwadrans po dwunastej byłem na oddziale ura- 354 ¦ ym szpitala powiatowego w Łomży. Pełniący ibowiązkl ordynatora lekarz Postolski nie ukrywał zadowolenia z mojego przyjazdu. „Nareszcie nasz oddział będzie miał stałego konsultanta" — powiedział witając się serdecznie. Wypowiedź młodego lekarza była prawdopodobnie szczera. Chirurg potrzebował pomocy. Korzystając z porad konsultanta, mógł podejmować samodzielne decyzje. Ordynator chirurgii ogólnej wolał się tylko przyglądać sposobom leczenia pacjentów oddziału urazowego. Po diabła zadzierać z konsultantem. Wiadomo, że on korzysta ze wskazówek profesora Karasika. — Prowadź pan na obchód, kolego Postolski — powiedziałem. — Muszę się zapoznać z przypadkami oddziału. Myślę, że coś niecoś zoperujemy. Mam zamiar posiedzieć w Łomży co najmniej tydzień. Stary mógłby mnie przepędzić, gdybym wrócił do Warszawy wcześniej. A może i dłużej tu posiedzę? — Proszę bardzo, panie doktorze —- odrzekł chirurg. — Może zaczniemy od sali żeńskiej? Poszliśmy na salę ogólną żeńską. Znajdowały się tam dwa przypadki pooperacyjne po złamaniu szyjki kości udowej. Jeden to skomplikowane złamanie w stawach skokowych podudzia. Pacjentka leżała w łóżku. „Wyciąg bezpośredni jest założony prawidłowo" — pomyślałem patrząc na młodą kobietę. Zapytałem o kontrolę rentgenowską. Chirurg wyjął z historii choroby zdjęcie i podał mi. Podszedłem do okna i obejrzałem bardzo dokładnie. 355 ¦ —• Odłamy kostne świetnie ustawione — powiedziałem. — Nie ma tu nic do roboty. — Nie będę operowana? — zapytała kobieta. — Nie. Zabieg zbędny. To była mistrzowska robota. — A ja myślałam, że się nie obędzie bez operacji. — Chciałaby pani, żeby otwierać stawy skokowe? Żeby się wdarła infekcja? Po diabła? Kuszyliśmy na sale męskie. Ale i tu znajdowały się podobne przypadki. Dopiero w trzeciej Postolski przedstawił mi pacjenta w średnim wieku ze złamanym udem. Pacjent leżał w szpitalu od trzech miesięcy. W wypadku samochodowym złamał kość prawego uda. — Zdjęcie poproszę, kolego — powiedziałem. Dokładnie obejrzałem kliszę. — Tu nie ma zrostu — oświadczyłem. — To ciekawe. Zakładał pan, kolego, wyciąg? — Tak, doktorze. -— Pośredni? — Pośredni i bezpośredni... Chcieliśmy założyć pacjentowi gips biodrowy, ale sprzeciwił się profesor. — Słusznie, panie doktorze. Pacjent objął mnie wzrokiem. — Dlaczego? — zapytał. -— Od gipsu biodrowego powstają odleżyny, a odłamy i tak się zsuwają. Zeskakują jeden na drugi i zamiast zrostu kostnego, powstaje wiotka tkanka łączna. — Cóż robić? Co pan zrobi, doktorze? 356 — Trzeba ustawić jeszcze raz odłamy i zaprzestać picia trunku. Spojrzał przerażony i podenerwowany. — Skąd pan wie, że ja popijam, doktorze? — spytał pacjent. — Wygląd pana zdradza. — To alkohol tak bardzo szkodzi? — Może pan nigdy nie uzyskać zrostu. — Mój Boże! — Nawet operacja niewiele pomoże. — Tego nie wiedziałem, panie doktorze. — Profesor pana konsultował? — Nie. — A dlaczego? — Dotąd leżałem w szpitalu w Szczuczynie. — Rozumiem. Trzeba zerwać z piciem. — Jeślibym o tym wiedział... Czy to pomoże? • — Oczywiście. —• Kiedy chwyci zrost? — Za trzy tygodnie. Albo wcześniej. — Boże ty mój! — Nie jest jeszcze za późno. — Dziękuję panu, doktorze. Ja chcę się poddać operacji. Niech mnie pan ratuje od kalectwa. — Nie trzeba operować. Zabieg jest ciężki. Bez zabiegu można uzyskać dobry wynik leczenia. Niech pan tylko spełni mój warunek. Będzie pan chodził o kulach... Później bez pomocy kul. Pacjent spojrzał na mnie badawczo. Chwilę milczał, a potem powiedział, że już nigdy nie weźmie do ust wódki. Bzdury! Zacznie pić. Upije się z radości, gdy mu lekarz powie, że chwycił zrost. Będzie pił później z powodu dobrego zrastania się kości, Bo pijak szuka okazji do wypicia.. A może wyrwie się z nałogu? Ciekawe, kto mu przynosi do szpitala wódę? Pewnie rodzina? Może ktoś z salowych? Pijaka trudno upilnować. Ile on sobie liczy lat? Trzydzieści pięć. Niech go kule biją! Z pewnością sam spowodował wypadek. Tak, tak. Po pijanemu. Trzeba będzie się za niego wziąć, odstawić alkohol... W przeciwnym razie zostanie kaleką. Po południu zadzwoniłem do Rachubińskiego. Kolega powiedział: „Czołem! A to niespodzianka! Właśnie przygotowuję się do polowania na kaczki. Pożyczę fuzję i pojedziemy na zloty. Gdzie się zatrzymałeś? W hotelu? Świetnie. Czekaj na mnie o piątej. Podjedziemy do dawnego wału' kolejowego albo do Wizny. Tam można dopiero zapolować. Powiadam ci. Z wizneńskieh bagien zrywa się tysiące kaczek. No, do zobaczenia!" Jan był punktualny. Punktualnie o piątej podjechał na parking. Wyszedłem przed hotel. Przywitaliśmy się. Kolega powiedział, że zdecydował się jechać do Wizny. W Wiznie zawsze się coś upoluje. A on, rutynowany myśliwy, nie lubi wracać do domu bez myśliwskiego trofeum.' ¦— Wsiadaj ¦— powiedział otwierając drzwi fiata. —- Mam dla ciebie myśliwskie buty i spodnie. Amunicji zabrałem tyle, że można by przez dwa dni polować w wizneńskieh błotach. Chciałem, 358 u Szablickiego, ale jest zajęty. Przygotowuje 111 referat. UlUdłem obok niego. Jan był dobrym kierowcą. I wolno sprzed hotelu. Ale potem, kiedy <;li:any forty, pomknął błyskawicznie do Wizny i ądów Wonieckich. Znajdował się tam kombi-ląkarski, i hodowlany. Rachubiński miał tu jomego leśnika i łowczego. W pobliżu kombi- ¦ 1.U zatrzymał wóz. — Zaraz wszystko zorganizuję — powiedział. • Zaczekaj tu w samochodzie. Aha, w bagażniku s;\ buty i spodnie. Przebierz się. Nim zdążyłem się przebrać, z leśniczówki wy-)*ćhał łowczy bryczką, z fuzją i psem. Obok na de siedział Jan. Przy wozie zatrzymali bryczkę. Rachubiński wziął strzelby, pasy z amunicją, przebrał się błyskawicznie i zamknął samochód. Po chwili siedzieliśmy w bryczce. Łowczy strzelił z bata i para dziarskich koników ruszyła lekkim kłusem. Jechaliśmy w stronę bagien. Droga prowadziła obok głębokiego rowu odwadniającego. Przed nami rozciągał się szeroki pas łąk z bagnistymi stawami. Dalej wzdłuż Narwi ciągnie hj wysoka skarpa. Na szczycie tej skarpy stoi osiedle Wizna z katedrą, podobną do katedry łomżyńskiej. Z prawej strony Narew przecina most. Szosa z Łomży do Białegostoku prowadzi obok Góry Strękowej — reduty kapitana Raginisa. Objeździliśmy stawy i jeziorka. Kaczki były czujne, dostęp do jezior utrudniały bagna. Łowczy zorientował się w sytuacji i zaproponował nam czaty na przelot kaczek o zmroku. Kwadrans po godzinie dziewiętnastej byliśmy 359 na stanowiskach przy lesie, skąd słychać było kwakanie. W leśnych bagnach odbywała się kacza narada przed odlotem na żer do pobliskich pól. Czekamy, milczymy z bronią przygotowaną do strzału. Mijają minuty, sekundy i... Wreszcie są! Lecą nisko nad lasem. Tak nam się przynajmniej wydaje. Mierzymy, Trach, trach, trach! Jedna z kaczek spada mi wprost pod nogi. W zapadającym zmroku nie widzę ani Jana, ani łowczego. A tymczasem kaczki usłyszały huk wystrzałów. Nadlatujące stada wzbijają się w górę, poza zasięg strzału z dubeltówki. Ale rnimo to strzelamy dalej. Zmrok zapadł szybko. Wracamy do bryczki. Jan obładowany kaczkami wiszącymi na trokach myśliwskiego pasa. Oddaję mu jedną jedyną kaczkę, jaką upolowałem. — Ja ci chcę sprezentować pięć — powiedział. — Któż mi je oporządzi, upiecze? — zapytałem. — Jakże to? A twoja wybranka nie przyjedzie do Łomży? — Na razie jest w Wiedniu. — A kiedy wraca? — Nie wiem. I nagle poczułem pustkę. Po jednej dobie nieobecności Moniki, zapragnąłem ją mieć przy sobie, prowadzić rozmowy, sprzeczki, nawet kłótnie... Pragnąłem jej, zatęskniłem za nią. Stanąłem przy bryczce, oczekując na łowczego. Kocham ją! Może trzeba było jej o tym powiedzieć? Mógłbym wreszcie wyznać, ujawnić swoje uczucie. Ona mi to powtarzała aż do znudzenia, Mi) ja... Nie, nie. Nieuczciwa gra. Teraz wiem, że mogę się obejść bez niej. Kiedy wróci, skapituluję... Powiem, co mnie nurtuje. Nie będę kon-,,'irował intymnych myśli. A może Monika nie ma zamiaru wracać? Czyżby Karasik prześwietlił jej duszę? Nie, to niemożliwe! Ona musi wrócić. Monika wróci na pewno. Nagle Jan zapytał: — Tęsknisz za swoją czarnuchą, co? — Skąd ci to przychodzi do głowy, Janie? — No, no, nie udawaj, Robert. Ja też straciłbym dla niej głowę. Po prostu jest piękna. Dziewczyna o niespotykanej urodzie i wdzięku, W tej chwili przyszedł łowczy. I on był obładowany kaczkami. W zmroku popatrzył na mnie i powiedział: „To moja wina. Źle panów ustawiłem. Powinniśmy podejść aż na brzeg lasu, gdzie jeszcze lecą nisko i można do nich strzelać nawet z łuku". Wsiedliśmy do bryczki. Wtem łowczy wyjął ze schowka butelkę z wódką. Kiedy zaczął odkorko-wywać, Rachubiński zaprotestował. Owszem, Jan szanuje myśliwskie zwyczaje, ale z Grądów Wo-nieckich do Łomży odległość wynosi trzydzieści kilometrów. Przypomniał o tym łowczemu i odrzekł stanowczo, że nawet symbolicznie nie umo-czy^ust w wódce. 39 Był słoneczny, sierpniowy ranek. Siedzieliśmy w gabinecie ordynatora, pijąc kawę. W pewnej chwili do gabinetu wszedł mężczyzna około pięćdziesię- 361 ciu lat. Lekko się. Przywitaliśmy si(?ą prawą nogę. Przedstawi! Powiedziałem, ż«' <*%() serdecznie. Łomży doktora No^J* ham. Bo kto nie zna w tyzanckim lekarzu ^M Kto nie słyszał o par-Okupacyjne dzieje s.^hi porucznika Kmicika! i podlotki mogą j^ <*k znane łomżyniakom, że wojenne. $ć jak z nut wydarzenia — Może się pan pytał chirurg Post O V w! •ti 3 o a a e-- cS e- cS ¦co u .^ O P* O) u - CO OS i 0.) CO s-l O) es ¦e ° -^ -a „ .s o ^ ~ s a s g -a 9 p- ° * w. CS ,8.1 cS ° ai § a-s 1 g a N .N tw i*j tn co co 'S 1III i* li "S S. I -s 1 >s OD r-i « "S „j .S g> OJ- 2 S c S -g -a d ° n ej v i? i ° e § & I & G T3 "O O cS . TT >» O cc; — To jest mój własny wóz. — Ach, tak? Jesteś właścicielką mercedesa? To chyba najnowszy model? — Tak. Świetnie sią go prowadzi. — Toż to mercedes... Pojechaliśmy do hotelu. Kiedy wysiedliśmy z wozu, Monika otworzyła bagażnik. Były tam trzy wypchane czymś walizy. Poprosiła, żebym jej pomógł wnieść do pokoju na drugim piętrze. Trzy walizy... Pewnie wypchane osobistymi rzeczami? Kiedy już byliśmy w pokoju, objąłem ją mocno. Milcząc patrzyliśmy sobie w oczy. Ani Monika, ani ja, nie mieliśmy najmniejszej chęci do rozmowy. Wydawało się, że nasza rozłąka trwała kilka lat. Czyżby tak krótka znajomość miała zadecydować o naszym losie? Potem Monika powiedziała: — Chcę cię stąd zabrać. — Dokąd? — zapytałem. — Do Zakopanego. Czy to jest realne? — Oczywiście. Zaraz zadzwonią do profesora. — Dzwoń. Chcę tam z tobą spędzić weekend. — Cudownie. Pojadę z największą przyjemnością. — Kiedy moglibyśmy stąd wyjechać? — Natychmiast po rozmowie z profesorem. — Nie czekaj, zamawiaj już rozmowę. — Już od kilku miesięcy można dzwonić stąd do "Warszawy. Łomża ma być wkrótce województwem. Nie gorączkuj się, Moniko. Usiadłem w foteliku, wykręciłem numer kierunkowy. Potem bezpośredni do gabinetu profe- 368 KMra. Udało się! Stary był w gabinecie. W kilku zdaniach nakreśliłem sytuację. Profesor zgodził się na mój wyjazd. Czemu miał o, me zgodzić? W resorcie prosili go o to. Sam dyrektor profilaktyki prosił, abym zechciał towarzyszyć dziennikarce w podróży po kraju. I redaktor Czerwin rozmawiał z nim. Toteż rozmowa z Karasikiem trwała krótko. Zadowolony odłożyłem słuchawkę. Potem wstałem z fotelika i znów objąłem Monikę. — Jedziemy do Zakopanego — powiedziałem. — Możemy tam przesiedzieć i tydzień. Trzeba tylko powiadomić recepcję, że będziemy przebywać w hotelu Kasprowy. To jeden z najlepszych hoteli w naszym kraju. Reflektujesz na ten hotel? — Czemu miałabym nie reflektować? Ale ten pokój rezerwujemy dalej. Chciałabym tu wrócić po weekendzie w Zakopanem. Czy i ty zechcesz wrócić, kochanie? Przytaknąłem. Później podszedłem do aparatu telefonicznego, żeby zadzwonić do szpitala i po-wiadoieiić zastępcę ordynatora o moim wyjeździe Z Łomży. Po rozmowie z lekarzem zaproponowałem Monice krótki odpoczynek. Zdjęła suknię i położyła się na tapczanie. Wkrótce zasnęła. Spała twardo, lekko pochrapując. Z doliny Narwi napływało ciepłe, suche powietrze. Proszę bardzo! Spi jak suseł. Sypia i bez środków nasennych. I wozem przyjechała. A dotąd nic nie wspominała, że przed przylotem do Warszawy prowadziła wóz. Może kiedyś w czasie 1 jazdy spowodowała wypadek? A może bała się zasiadać za kierownicą na skutek nadużywania tabletek usypiających? To możliwe. Kto sypia pomagając sobie tabletkami, ten nie powinien prowadzić żadnego pojazdu. Spojrzałem na zegarek. Za godzinę muszę ją obudzić. Z Łomży do Zakopanego to prawie sześćset kilometrów drogi. Tymczasem Monika chrapała coraz głośniej. I przypomniałem sobie, że tu w „Polonezie" sypia twardo. Dobrze się czuła na skarpie przy dolinie Narwi. Wspominała, że łomżyński klimat wzmacnia ją, przywraca nadwerężone podróżami zdrowie. 40 Nikogo nie zachęcam do podobnej jazdy samochodem... Sto, sto dwadzieścia, sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, to już szybkość zakazana. Od czasu do czasu przypominałem o tym Monice. Ale ona jakby nie słyszała moich uwag. Przeciwnie, naciskała stopą na pedał gazu i mercedes mknął do Warszawy z zawrotną szybkością. Potem, kiedy byliśmy na drodze szybkiego ruchu do Katowic, jechaliśmy jeszcze szybciej. Ale jadąc mercedesem nie odczuwa się skutków dużej szybkości. Wóz płynie po równej asfaltowej jezdni niczym okręt po spokojnej tafli wody. Tak płynęliśmy aż do Częstochowy. A szczęście nam sprzyjało. Nie zauważyliśmy ani jednego radiowozu. I pojazdów było niewiele. W Częstochowie poprosiłem Monikę, żeby skrę- 370 V prawo. Pojechaliśmy aż do wałów klasztoru. Paulinów. W pobliżu zatrzymaliśmy wóz. Iliśmy i sprawdziliśmy czy są zamknięte Dopiero teraz odetchnąłem z ulgą po mor-i j jeździe. • Jesteś znakomitym kierowcą — powiedzia- - Znów wróciłam do formy — odrzekła Mo- — A straciłaś formę? Kiedy? Tak, straciłam. Przed przyjazdem do Polski un bez formy. Nie wsiadałam za kierownicę, mogłam prowadzić wozu. — Dlaczego? — Oj, były powody! Były i przyczyny, Ro-łiircie! — Dlaczego? Nie powiesz, mróweczko? — Powiem, opowiem... Tymczasem chodźmy do isztoru. Zbliża się zachód słońca i boję się, że możemy nie zdążyć. Chciałabym zwiedzić ten obiekt słynny z bohaterskiej obrony podczas na-ja/.du szwedzkiego. ^Ruszyliśmy do schodów prowadzących na wały. Szliśmy wolno, mijając po drodze pielgrzymów. Na czele kolumn procesyjnych szli mężczyźni z kościelnymi sztandarami i chorągwiami z wizerunkami świętych. Weszliśmy na dziedziniec klasztorny otoczony obronnym murem. Klasztor znajduje się pośrodku dość wysokiego wzgórza. Po dziedzińcu przesuwały się tłumy pielgrzymów, księży i zakonników. Kompanie ludzi wędrowały wolno od stacji do stacji Męki Pańskiej. 371 — Dzisiaj się tam nie dopchamy — powiedziałem. — Zawrócimy tu jeszcze w drodze powrotnej z Zakopanego, jeśli będziesz miała ochotę. — A nie moglibyśmy teraz wejść do kościoła? , — zapytała Monika. — Chodźmy. Może się tam przeciśniemy. Poszliśmy. Przeciskaliśmy się przez tłum pielgrzymów. Wreszcie udało nam się wejść do kościoła. Stanęliśmy pośrodku, na wprost wielkiego ołtarza. Monika odwróciła głowę i spytała półgłosem: — Gdzież jest ten cudowny obraz? — Już opuszczono zasłonę. — I już dzisiaj nie podciągną? — Chyba nie. — Codziennie podciągają? — Nie wiem, — Ile w tym kościele rzeźb, obrazów! Ile bogactwa! — Toż to świątynia historyczna! Narodowa! —. Wiem, wiem... A naziści nie wysadzili jej? — Nie zdążyli. Tu się odbyła paniczna ucieczka. Wtem ktoś z pielgrzymów zwrócił nam uwagę: „To nie miejsce na rozmowy." No cóż, miał rację. Zawróciliśmy, przepychając się do bocznych drzwi. Słońce opuszczało się coraz niżej. Znów schodziliśmy na podklasztorną nizinę, gdzie na parkingu stał mercedes. W pewnej chwili Monika odwróciła się, popatrzyła na klasztor i mury o-bronne. Zapytałem, czy chciałaby się dowiedzieć, gdzie Kmicic wysadził Szwedom kolubrynę. Myślałem, że nigdy nie słyszała o sienkiewiczowskiej 212 Laci z „Potopu". Naciąłem się. Znała powieść ¦ rata nagrody Nobla. Dobrze znała film. O- dała go dwukrotnie. : Powoli zbliżaliśmy się do samochodu. A to niespodzianka! Sienkiewiczowskie powieści, i... Nie tylko medycyna, nie tylko narkomania resuje wiedeńską dziennikarkę. Klasztor, ob- i historia obrony... A może nie jest to pierwsza Iróż Moniki po Polsce? Może to jej reporterska gra? Tu, w Częstochowie, odbywały się kiedyś y hippisów. Odbywały się o tej porze roku, w rwszej dekadzie sierpnia. Czyżby chciała się ! knąć z taką grupą hippich? Nie znajdzie ta- i. Hippisi spotkali się z dezaprobatą społeczeń- Ktwa. Zwinęli manatki i nie robią zlotów pod i ami Jasnej Góry. Zorientowali się w porę, dy grupa chuliganów przetrzepała niektórym i ę. Pisał o tym w reportażu redaktor Czerwin. — Pojedziemy dalej trasą szybkiego ruchu — a i odziałem. — Zanocujemy w którymś motelu i wyruszymy o świcie. Czy aprobujesz taki roz- I jazdy"? Przytaknęła. Chciałem jej zrobić niespodziankę jutro z rana pojechać do huty „Katowice". Nie iłem zamiaru'zwiedzać zakładu. Ot, po prostu rzymamy się. Niech sobie Monika popatrzy na ¦ijacy się fabryczny kolos. no pełni turystycznego sezonu, pokoje w i i koło Sosnowca były wolne. Był tam barek, rym zjedliśmy kolację. Później poszliśmy do 3 TA ¦H99BIH ¦¦ ¦¦¦I HHHfl HUM ¦¦Hn HB pokoju. Zmęczenie morderczą jazdą dało znać o sobie. Oczy kleiły się do snu. Toteż wkrótce runęliśmy do łóżek jak kłody, zasypiając natychmiast. Spaliśmy kamiennym snem. Ale zgodnie z życzeniem, obudzono nas przed świtem. Ubraliśmy się w pośpiechu. Do dalszego etapu podróży byliśmy przygotowani. Konsumpcja kanapek, kawy z termosu, trwała krótko. Monika podała mi kluczyki i zasiadłem za kierownicą. Uruchomiłem silnik. Miałem trochę kłopotu z biegami. Ale po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów opanowałem je. Posłuszna przekładnia trafiała do odpowiednich kanałów i zgrzytów w skrzyni biegów nie było słychać. Toteż pędziłem setką. W pewnej chwili Monika zapytała: — Jedziesz na Śląsk? — Tak — odpowiedziałem. — Po co? — Chciałem ci pokazać nasz stalowy gigant. — Zobaczę, kiedy go wybudują. Już oglądałam reportaż z placu budowy. A tymczasem interesuje mnie Kraków, historyczne zabytki. Chciałabym zobaczyć Sukiennice, Wawel i kościół Mariacki. — Więc mam skręcić na Kraków? — Oczywiście. Rzuciłem okiem na tablicę informacyjną. Miejsce skrętu na Kraków znajdowało się zaledwie o trzy kilometry. Toteż ustawiłem się na wewnętrznym pasie jezdni i dojechałem do skrzyżowania. Wyrzuciłem w lewo strzałkę sygnalizacyjną i skręciłem. Później odjąłem nogę od gazu, żeby już dalej jechać wolniej. — Tu setką nie pociągniesz — powiedziałem. 374 Boisz się mandatu? — spytała Monika. Nie, wypadku. 1 tak zajedziemy przed cza-O tej godzinie nie wejdziesz na Wawel ani •ioła Mariackiego. Pod Sukiennicami też aic ciekawego nie dzieje. Handlarze dopiero lą o-otwieraniu straganów. — Nie mam zamiaru nic kupować. A może po drodze zwiedzilibyśmy Ojców? Może w drodze powrotnej? — Pozwoli ci na to czas? - Jeśli nie teraz, to przyjedziemy innym ra- . ' — Dobrze. Tym wozem można się rozjeżdżać. — Prawda? Dobrze się trzyma szosy? — Cudownie! Nie czuję zmęczenia. — Ja myślę. — Mercedes to jednak nie skoda. — Czy tylko jeździsz skodą? — Tylko skodą. — Dlaczego? Dlaczego nie kupisz fiata? Pol-ikie fiaty też się dobrze trzymają szosy. — I owszem. Ale przyzwyczajenie, oszczędność... Oszczędzam na mieszkanie. Zapisałem się do spółdzielni własnościowej. Obiecują trzy po- e z kuchnią. — To dużo? — Dużo. I nie wiem, czy otrzymam ten przydział. — A to dlaczego? — Jestem samotny. Samotni nie otrzymują przydziału na trzy pokoje z kuchnią. — Rozumiem. Rozumiem, Robercie. Spojrzała ukradkiem i uśmiechnęła się. Spogląda, uśmiecha się znacząco, choć ukradkiem... Nie, do Wiednia nie wyjadę. Już jej to mówiłem nie raz, nie dwa! Tak jest. Nikt mnie nie skaperuje mieszkaniem, ciemnozielonym mercedesem... Nawet uczuciem. Czyż ta dziewczyna nie rozumie, że tam w Wiedniu popadłbym w depresję, melancholię i... Wykończyłbym się przez nostalgię. Jeśli na coś takiego liczy, to mogę powiedzieć, że się przeliczyła. Wolno zbliżaliśmy się do Krakowa, ale wkrótce byliśmy w centrum. Później wjechaliśmy w boczną uliczkę, gdzie zaparkowałem wóz. Monika wzięła ze sobą aparat, torbę reporterską i ruszyliśmy do bramy Floriańskiej. Potem poszliśmy do Sukiennic i kościoła Mariackiego. Mimo wczesnego poranka, kościół i Sukiennice były otwarte. Monika raz za razem naciskała migawkę aparatu. Od czasu do czasu odwracała się do mnie i mówiła: „To perła średniowiecznej architektury!" A przed ołtarzem Wita Stwosza, stanęła jakby ją ktoś zahipnotyzował. Zapytałem ją, czy wie, co to za ołtarz. Odpowiedziała, że owszem. Przed przyjazdem nabyła w Instytucie Kultury Polskiej przewodnik po Krakowie i przestudiowała go dokładnie; Wawel w tym dniu był zamknięty. Zwiedzaliśmy więc siedzibę królów z zewnątrz. — Czy wiesz, że ten największy skarb naszej kultury miał podzielić los warszawskiego zamku? — zapytałem. — Wiem ¦— odpowiedziała. — Z zamiłowania jestem historykiem. — Tego nie wiedziałem. 376 Wawel był zaminowany i miał wylecieć w letrze. Tylko zimna krew pewnego generała marszałka uratowała ten pomnik kultury, i j«szcze wiem jedno, że gubernator niemiecki ibował zamek. Obrazy, rzeźby i arrasy powę-wały do Niemiec. Prawda? Przytaknąłem z uznaniem. Znajomość medycyny i znajomość historii... Jest także dziennikarzem. Doprawdy, nie chce się wierzyć, żeby tak młoda kobieta mogła to wszystko opanować. Studia pochłaniają czas. Studiować historią, medycynę, dziennikarstwo... Nie, to nieprawdopodobne, żeby osiągnąć taką wiedzę przed trzydziestym rokiem życia! Do Zakopanego przyjechaliśmy w piękny, słoneczny dzień. Było południe. Na niebie ani jednej chmurki. Giewont zalewały promienie z rozżarzonej bryły słońca. Kąpał się także w słońcu Nosal, Gubałówka, Kasprowy i Czerwone Wierchy. Gdzie okiem sięgnąć, tam fala promieni słonecznych i spływający z nieba żar. Hotel „Kasprowy" jest obiektem nowoczesnym. Zbudowany na łagodnym zboczu Gubałówki zwraca uwagę turystów. Szczególnie budzi zainteresowanie tych z portfelami wypchanymi markami, lirami, frankami i dolarami. Wchodzisz do hallu, drzwi otwiera fotokomórka. Idziesz do kawiarni, wita cię przy drzwiach kelner. Nie zdążysz jeszcze usiąść przy stoliku, już podchodzi kelnerka. Kłania się i mówi: „Dzień dobry!" Grzeczna, 377 uprzejma, ubrana po góralsku, przyciąga przybysza wdziękiem i urodą. Monika zamówiła ciastka, dwie filiżanki kawy i coca-colę. W pięć minut później wróciła kelnerka z kawą, ciastkami i coca-colą. Kawa była mocna, tort węgierski znakomity. Piliśmy więc łyczek po łyczku, spoglądając przez otwarte okno na Giewont. — Alpy są wysokie i piękne — powiedziała Monika, patrząc na góry — ale Giewont jest bezkonkurencyjny. Jest bezkonkurencyjny w swoim pięknie. Nigdzie nie ma podobnego masywu górskich skał w świecie. Tu głowa człowieka, dalej tułów z lekko wzdętym brzuszkiem... Nawet stopy są zaznaczone. Ten masyw skalny robi wrażenie, jakby na górze leżał człowiek o gigantycznych wymiarach, jakby spał. — Bo śpi! — powiedziałem. — Tak, tak, śpi twardo. — A słońce ci nie przeszkadza w patrzeniu na góry? — Chyba widzisz, że mam ciemne okulary? *w~ Faktycznie. — Czy się już mną nie interesujesz? — Nie wyprowadzaj mnie z równowagi. — Nie denerwuj się, kochanie. Uśmiechnęliśmy się prawie jednocześnie. — Ten rycerz śpi już od kilku tysięcy lat — powiedziałem spoglądając na Giewont. — Wędrował kiedyś przez góry. Był bardzo zmęczony i położył się, żeby odpocząć. Później zasnął i już się nie obudził. ~- Znam tę baśń o śpiącym rycerzu —•¦ rzekła 378 Monika. — Znam i inne wersje. Opowiadała mi mama z detalami. — A twoja mama przyjeżdżała do Zakopanego. — O, tak! — Kiedy? — W czasie wojny. — Przyjeżdżała z ojcem? — Tak, oczywiście. -A ty? — Ja jeszcze nie istniałam. ¦— Faktycznie. Trochę się rozkojarzyłem. — Pod wpływem uroku Tatr. — Być może. I trochę ze zmęczenia, — Czymże się tak zmęczyłeś? — Oczekiwaniem na twój powrót do Łomży. — Naprawdę? Boże ty mój! Jakże ty jesteś kochany! — No, wypijmy tę kawę. Jeszcze nie zarezerwowałem pokoju. Teraz, w okresie sezonu turystycznego mogą być kłopoty, więc się pośpieszmy. Chyba że chcesz nocować w prywatnej kwaterze? — Ach, nie! Wypiliśmy kawę i eoca-colę. Chciałem uregulować rachunek, ale ubiegła mnie Monika. Zapłaciła kelnerce w markach i dala napiwek. Potem poszliśmy do recepcji. Było jeszcze wolnych kilka pokoi. Wybrałem dwuosobowy na piątym piętrze. Obszerny pokój z telefonem, radiem, telewizorem i balkonem z widokiem na szczyty Tatr... Czyż można marzyć o lepszej kwaterze w Znk<> panem. A na dole pod biurem recepcji, pod : wiarnią i restauracją; kryty basen pływacki. Ob . olbrzymi taras, stoliki z parasolami. Przy stolikach zakochane pary popijające coca-colę, kawę, pomarańczowy soczek. Dalej asfaltowe alejki z jarzeniówkami na niewielkich słupach i wypalona od słońca trawa. » Potem zaproponowałem spacer w Dolinie Ko-ścieliskiej. Ale Monika powiedziała: „Za duży upał... Czy nie moglibyśmy jechać na bazar? Chciałabym nabyć jakąś rzeźbą ludową. To jedyna okazja, żeby kupić coś z zakopiańskich pamiątek. A słyszałam, że górale rzeźbią w drzewie bardzo dobrze. Czy to prawda, kochanie?" Odpowiedziałem, że zakopiańska rzeźba ludowa jest znana w Europie. Bazar oddalony jest od hotelu o dwadzieścia minut spacerem. Toteż poszliśmy przez wiadukt. Na bazarze znajdowało sią kilkuset ludzi. Miejscowi handlarze sprzedawali owczą włóczką, drewniane rzeźby, kierpce, kożuszki, swetry i czapki wełniane. Stoiska z towarami tworzyły czworobok, przypominający stanicę ze wschodnich rubieży Rzeczypospolitej. Stanica z czasów Wołodyjowskiego... Kręcą sią tu ludzie różnych zawodów i narodowości. Wśród turystów można spotkać Rumunów, Czechów, Niemców i Włochów. Ale przewaga Wągrów jest bezdyskusyjna. Znajdują sią i kosoocy turyści. Skąd się tu wziąli ludziska podobni do Tatarów? Do diabła! Skądże tu przyjechali Tatarzy? Pew- 380 nie są na autokarowej wycieczce w Tatrach? Czemuż by nie mieli zobaczyć ciuchów, na zakopiańskim bazarze? Po to jest bazar, żeby można kupić jakąś pamiątkową rzeźbę, jakąś bluzeczką dla żony... A pamiątek nie brakuje. Tu rzeźba ukrzyżowanego Chrystusa. Tam stoi żółtoskóry, młody mężczyzna i trzyma na ręku pięć nieprzemakalnych płaszczy. Obok, podobna do niego, młoda kobieta o czarnych oczach i włosach. Czarnucha potrząsa jedną z białych, nylonowych bluzeczek. Wiadomo, że nie zna polskiego języka, więc u-śmiechem i gestami zachwala swój towar. Ale wypisane na karteczce ceny, odstraszają chętnych. Lepsze bluzki można kupić na bazarze w Nowym Targu. Jeszcze lepsze oferują w Warszawie handlarze na bazarze Różyckiego i w Rembertowie. Nie ma więc sensu zawracać sobie głowy. Co jeszcze można nabyć? Tatarzy proponują sprzedaż złotych obrączek. Tylko czy te obrączki są z prawdziwego złota? Na bazarach można wyrzucić w błoto pieniądze. Takie transakcje zdarzają się dość często. W tej kupieckiej stanicy nie ma eksperta. Nikt nie sprawdzi wartości kruszcu. Nikt nikomu nie doradzi. Najuczciwsi bywają Węgrzy i Czechosłowacy, ale i wśród nich trafiają się kanciarze. Monika wykonała zdjęcie i powiedziała: — A teraz ja się ulotnię. — Dlaczego? — zapytałem. —*Nie pozwalasz, Robercie? — Czemu nie, ale... — Ja chcę się pokręcić wśród ludzi sama. — No to się pokręć. 811 — Dziękuję ci; Robercie, -— Gdzie cię szukać później? — Przy wejściu głównym na bazar. Odwróciła się do wejścia, a potem ruszyła naprzód i znikła w tłumie. Zacząłem się wałęsać po bazarze. Chodziłem od stoiska do stoiska, ocierając się w tłoku o ludzi. Panował upał. Temperatura z pewnością dochodziła do trzydziestu pięciu stopni. Ale ludziska przepychali się. Wycierali pot z czoła, zatrzymywali się przy stoiskach, żeby obejrzeć towar. Zauważyłem, że największym powodzeniem cieszą się wyroby wełniane i drewniane rzeźby. Sprzedawano także góralskie sandały, fajki i laski. Przeciskając się wypatrywałem Moniki. Dlaczego się wyrwała spod mojej opieki? Toż jej nie śledzę. Umożliwiłem jej poznanie wszystkiego, co interesowałoby dziennikarza — reportażystę. Pomagam w zbieraniu materiałów. Przedstawiam i referuję przypadki lekomanii. Niczego nie ukrywam. Nie zacieram śladów narkomanii. Chyba miała możliwość przekonać się o tym? A ona jeszcze czegoś szuka. Czyżby ją poinstruowano w Wiedniu, że tu w Zakopanem... Nie, nic z tych rzeczy. Niech sobie wybije z głowy. Heroiny pod Giewontem nie znajdzie. Górale nie prowadzą plantacji konopii indyjskich. Przemyty narkotyków nie udają się. Przemytnicy boją się naszych celników. Próby przemytu, owszem, są. Pojedziemy jutro do Morskiego Oka. Zatrzymamy się na Łysej Polanie. Przedstawimy się i zapytamy o to celników. Może nam powiedzą. 382 W pół godziny później ktoś trącił mnie łokciem. Odwróciłem się. Obok stała Monika. — No jakże, dotarłaś do celu? — zagadnąłem ją z głupia frant. — Kupiłaś heroinę? Tutaj możesz najwyżej nabyć kilka ampułek morfiny, choć i to wątpliwe. Wracajmy do hotelu. Trzeba wypocząć. Jutro chcę jechać do Morskiego Oka. Chciałbym także wjechać kolejką linową na Kasprowy. Wejście na Giewont będzie bardzo ciężkie ze względu na panujące upały. Tego wieczoru kochaliśmy się aż do północy. Potem zasnęliśmy kamiennym snem. Spaliśmy do dziesiątej. Po przebudzeniu Monika zadzwoniła do recepcji i wkrótce kelnerka wjechała wózkiem--barkiem do pokoju ze śniadaniem. Byliśmy głodni i rzuciliśmy się jak wilki na gorące parówki. Później wypiliśmy herbatę, dwie filiżanki mocnej kawy i zerwaliśmy się z tapczanów. Po porannej toalecie, zjechaliśmy windą i oddaliśmy w recepcji klucz od pokoju. Zeszliśmy po schodach z półpiętra do samochodu. —• Kto ma prowadzić wóz? — zapytałem, — Ty, Robercie — odpowiedziała stanowczo Monika. Wsiedliśmy do wozu. Włączyłem stacyjkę i wolno ruszyłem z parkingu. Później pojechałem ostro, kierując się przez Cyrhle do Łysej Polany. — Na Łysej Polanie czasem udaje się coś niecoś przechwycić celnikom — powiedziałem. - 383 śli sobie życzysz, możemy się tam zatrzymać. Porozmawiamy z celnikami. Wreszcie znajdziesz takich, którzy zaspokoją twoją ciekawość. Łysa Polana już blisko... Jestem do twoich usług, szanowna redaktor! — Jedź dalej — powiedziała. — Nie interesuję się już żadnym punktem celnym, — Dlaczego? Tam kiedyś w samochodzie tureckiego turysty wykryto heroinę. Miał w błotnikach samochodu ukryte ćwierć kilograma heroiny. Nie wiem, czy to się zdarzyło tu, na Łysej Polanie, czy w innym punkcie kontrolnym na granicy ze Słowacją. — Nie interesuje mnie żaden punkt celny. W punktach celnych nie ma przerzutu narkotyków. Gangsterzy udoskonalili przemyt. Przerzucają narkotyki łodziami podwodnymi, samolotami. Przedzierają się wprost przez granicę. W krajach zachodnich grasują potężne gangi. Są to uzbrojone w nowoczesną broń watahy. Jako lekarz związany z poradnią odwykową, powinieneś o tym wiedzieć. — Wiem coś niecoś. — Myślę, że trochę za mało. — Być może. Za mało się o tym pisze, za mało się mówi. 1 nic ostrzega się przed skutkami narkomanii. Mam nadzieję, że swoje wrażenie z pobytu u nas, opublikujesz w naszej prasie. — Kto wie? Tak rozmawiając dojechaliśmy do Łysej Polany. Przełożyłem przekładnię, zmniejszając szybkość. Teraz przesuwaliśmy się żółwim tempem obok punktu celnego. Przed punktem stał olbrzy- 384 wąż samochodów, kierujących się na Słowację. 1 .lnicy mieli pełne ręce roboty. Zaglądali do ba-uików, otwierali kufry i walizy. Łatwo było ważyć zdenerwowanie turystów. Stali obok .ich wozów, spoglądając nieufnie na celników. Popędziliśmy dalej przez zakręty, serpentyny, coraz wyżej, w coraz wyższe partie gór. Wreszcie wjechaliśmy na nowo zbudowany parking. Na parkingu znajdowało się kilka autokarów i około stu wozów osobowych. Nim zdążyliśmy wysiąść, już do mercedesa podszedł bileter. Młody człowiek wyrwał z bloczka blankiecik, wsunął za piórko wycieraczki i ruszył do stróżówki stojącej opodal. Odległość od parkingu do jeziora Morskie Oko wynosi dwa kilometry. Maszerowaliśmy za turystami, którzy wysiedli z dwóch autokarów. Monika rozglądała się. Patrzyła na dzikie zbocza szczytów. Tu zobaczyła szarą grań, tam żleb, dalej pas zielonej kosodrzewiny. Czasem zatrzymywała się na moment, czasem kierowała na szczyty obiektyw aparatu i naciskała wyzwal^cz. Wreszcie byliśmy nad jeziorem. Zatrzymaliśmy się przy płocie, pełniącym rolę barierki, na dość wysokiej, skalnej skarpie. Monika popatrzyła na Mnicha i najwyższe szczyty polskich Tatr. Rozejrzała się dookoła. Potem skierowała wzrok na czystą taflę wód jeziora. — Piękniejszego zakątka w górach nie widziałam dotąd w życiu ¦— powiedziała ze wzruszeniem w głosie. — Słyszałam o Morskim Oku. Opowin- 25 Narkomanka dali mi Polacy w Wiedniu. Mówili o jeziorze i Rysach, ale nie przypuszczałam, że ten zakątek jest tak piękny. Oczarowana pięknem Tatr rozglądała się dalej. W drodze powrotnej milczała, obserwując każdy zakątek. Patrzyła na każdą polanę, na połamane przez halniak świerki i jodły. Kiedy zbliżaliśmy się do dzielnicy Bystre zapytałem: — Może wdepnęlibyśmy do „Astorii"? — A co to jest? — zapytała Monika. — „Dom Pracy Twórczej" dla literatów. Jakżeby miała odrzucić propozycję! Dotąd nie miała okazji spotkać się z literatami. Nawet w Warszawie. Tu w zakopiańskiej „przystani" musi kogoś poznać, porozmawiać... A ludzie pióra orientują się w różnych zagadnieniach. I problemy narkomanii także znają. Wiadomo, to bratnie dusze dziennikarzy. Skręciłem do „Astorii". Kiedy zatrzymałem wóz, zauważyłem, że „Dom Pracy Twórczej" jest w remoncie. Przed „Astorią" stały dwie kelnerki: Kazia i Józia. — Dzień dobry! — powiedziałem witając się. — Cóż tu słychać? Chyba jest generalny remont? — spojrzałem na dach, gdzie robotnicy układali blachę. — Jak pan doktor widzi — powiedziała Kazia. — „Astoria" w remoncie. Jest nowa kierowniczka... — Ładna? 386 — Urocza. Z pani Katarzyny jesteśmy zadowo-li ni. Bardzo rzeczowa babka. Jak pan doktor teraz przyjedzie, zakocha się. .Roześmiałem się. Później powiedziałem, że kto wie i spojrzałem na Monikę. Pobladła nagle. Jest zazdrosna — pomyślałem. — A Józia wciąż wygląda jak podlotek — powiedziałem. — Grozi jej wieczna młodość. Józia nic nie odpowiedziała. Jej lekko blade policzki zaróżowiły się. Uśmiechnęła się. Kelnerką zachwycali się moi znajomi, których poznałem przebywając w „Astorii". „Jest kobietą o niezwykłej urodzie" — mówił pan Łukaszczyk. Faktycznie była bardzo ładna, podobnie jak i Kazia. Jeszcze rozmawialiśmy chwilę i pożegnałem się z kelnerkami. Wróciłem do samochodu i odjechaliśmy do „Kasprowego". W recepcji zatrzymano nas z powodu pilnej sprawy. Recepcjonistka powiedziała, że za chwilę zamówi rozmowę błyska? wiczną z hotelem „Stolica". Pojechaliśmy na piąte piętro. W pokoju "usiedliśmy przy stoliku z aparatem telefonicznym. Nim zdążyliśmy wypalić papierosa, zadzwonił telefon. Odruchowo chwyciłem słuchawkę, ale oddałem ją natychmiast Monice. Rozmowa trwała krótko. —- Znów wyjeżdżam do Wiednia —- powiedziała. — Co się stało? — spytałem. — Ostry zawał serca. Ojciec chyba w agonii. Tak przynajmniej recepcjonistka odczytała tele-fonogram. A może już nie żyje? — Bardzo ci współczuję. 387 Monika milczała chwilę, a później powiedziała: ~ Mój ojciec, jaki on jest, to jest,,. Opowiem ci zresztą wszystko o nim. Ale zawsze to ojciec. Jedź, kochanie, do Łomży. Po drodze wysadzisz mnie na lotnisku w Warszawie. Nie jestem w stanie prowadzić wozu. Zostawię ci samochód. Będziesz mógł korzystać jak z własnego. A spotkamy się po moim powrocie w „Polonezie". — Pojedziemy najkrótszą drogą — powiedziałem. — Przez Częstochowę, Piotrków? — Nie. Będziemy jechać na Kielce, Radom. Obiecywałem sobie, że w drodze powrotnej skręcimy w Góry Świętokrzyskie, najstarsze góry Europy. Takie to bywają w życiu niespodzianki. — Pojedziemy tam, kochanie. Pojedziemy w Góry Świętokrzyskie innym razem. Teraz pośpieszmy się. Ja pójdę do recepcji uregulować rachunek, ty bądź łaskaw znieść rzeczy do samochodu. W kwadrans później opuściliśmy hotel. Uruchomiłem silnik i ruszyliśmy wolno przez wiadukt. Ulica Nowotarska była jak zwykle zapchana autokarami, ciężarówkami i samochodami osobowymi. Toteż do Poronina jechaliśmy jeszcze wolniej. Dopiero za Szaflarami, pod Nowym Targiem, nacisnąłem na pedał gazu. Mercedes pomknął naprzód jak wyrzucona z łuku strzała. Na suchej asfaltowej jezdni mogłem sobie pozwolić na manewr wyprzedzania innych wozów. Za kierownicą ciemnozielonego mercedesa czułem się tak, jakbym prowadził własną, starą, wyjeżdżoną przez sześć lat, skodę. Nikt by nie uwierzył, że tym wozem zacząłem jeździć dzisiaj rano. ów Łomża, „Polonez"! Zatrzymałem wóz i po-Iłem do hotelu. Zdjąłem torbę reporterską Mo-uiki, rozebrałem się i już byłem na tapczanie. Mimo zmęczenia nie zasnąłem. Nęcił mnie notatnik w reporterskiej torbie. Wyjmę go i przeczytam. Nareszcie dowiem się prawdy. A może tę intymną prawdę zakodowała? Może te sprawy nadal zostaną dla mnie tajemnicą? Z czym się ona kryje? Dlaczego dotąd nie pozwoliła mi przeczytać notatek? Czy to dzienniczek, czy notatnik? Albo reporterskie szkice? Wstałem z tapczana i zacząłem chodzić po pokoju. Oczy kleiły się, ale ciekawość była mocniejsza od snu. Stanąłem przy oknie. Od wschodu zaczęło blednąc niebo. Za hotelem, jak zwykle, rozciągała się biała płachta mgły, znacząc dolinę Narwi. Przez otwarte okno wdzierał się nocny chłodek. Zacząłem oddychać głęboko. Stałem kwadrans lub dłużej i wróciłem na tapczan. Potem wyjąłem z torby brulion. Obejrzałem go. Był dość duży. Zacząłem przerzucać kartki. Nieprawdopodobne... Ona pisze sprawnie po polsku. Świetna polszczyzna... Teraz muszę przeczytać te notatki! Muszę się dowiedzieć prawdy! Intymnej prawdy mojej ukochanej dziewczyny! Wreszcie zacząłem czytać: 388 ¦ ;uiu r DZIENNICZEK MONIKI Dzień pierwszy Samolot ląduje miękko. Lekko przesuwa się w pobliże portu lotniczego. Wreszcie maszyna zatrzymuje się. Obsługa podsuwa schodki. Schodzę bardzo wolno. Tak się składa, że zeszłam pierwsza za stewardesą. Za nami schodzi kilkudziesięciu pasażerów. Port znajduje się bardzo blisko. Spoglądam uważnie. Olbrzymi budynek ze stali, aluminium i szkła. Słyszałam coś niecoś o tym porcie w Wiedniu. Zauważyłam, że port lotniczy na Okęciu jest nowoczesny. Ale wydaje mi się, że w przyszłości trzeba go będzie rozbudować. Obsługa jest sprawna, celnicy uprzejmi. Toteż wkrótce wychodzę na hali. Przy wejściu już ktoś czeka. Młody mężczyzna obserwuje mnie. Spogląda na torbę reporterską i walizę. Potem uśmiecha się i pyta: „Pani redaktor Sordo?" Odpowiadam, że tak. „Jestem redaktorem tygodnika medycznego — powiada. — Nazywam się Czerwin." • Witam się. Redaktor całuje mnie w rękę. Ten zwyczaj zanika już w Wiedniu. Dlaczego? To takie przyjemne dla kobiety! Czuję się, jakbym była w innym, przyjemniejszym świecie. Młody, przystojny człowiek oddał cześć, szacunek, kobiecie. U-śmiecha się nadal i gestem ręki zaprasza do wyjścia. „Pozwoli pani, że ją podwiozę do hotelu, gdzie zamówiłem kwaterę — mówi. — Jutro poznam panią z doktorem Cwaliniakiem". I od razu zaprasza mnie na pokazową operację. Rozmawiał' przedwczoraj z ordynatorem, Docent Karasik wy- 390 ił zgodę, żeby Cwaliniak towarzyszył mi w czasie reporterskich wojaży. Podziękowałam i opuszczamy port. Na parkingu setki samochodów, > przeważnie polskich fiatów, małych i dużych. Stoją także skody, łady, renówki i mercedesy. Idziemy do samochodu. Redaktor upiera się, że on będzie niósł walizkę. Oddaję mu wreszcie, mimo że do fiata blisko. Walizka jest dość ciężka. Ugina się pod jej ciężarem nawet Czerwin. W końcu jesteśmy przy wozie. Dziennikarz otwiera drzwi i kładzie walizkę na tylne siedzenie. Jedziemy dwukierunkową ulicą. Dojeżdżamy do Trasy Łazienkowskiej. Wóz mknie z szybkością stu kilometrów na godzinę. Toż to śródmiejska autostrada! A ktoś mówił w Bonn, że to taka zwykła trasa... A to cymbał! Hotel przy placu Konstytucji jest przyjemny. Miłe recepcjonistki. Jedna z nich wjeżdża ze mną windą na pierwsze piętro. Otwiera drzwi dość przestronnego pokoju. Pokazuje pokój z radiem, telefonem, aparatem telewizyjnym... Kładę na ławie walizę i wychodzimy. Umówiłam się z Czerwinem w kawiarni... Ciekawe, czy uda się coś z niego wyciągnąć o Robercie. Tak mało wiem o nim. Cóż można się dowiedzieć z wywiadu prasowego? Dowiedziałam się tylko, że mu w czasie okupacji zastrzelono ojca. Rozstrzelano go w grupie zakładników, o czym wspominała matka. Zamordowano tam także grupę starców. Sprawcą egzekucji starych ludzi był ktoś... Muszę pojechać do tego lasu. Może trafię na kogoś, kto powie mi prawdę? 391 Zjechaliśmy windą na parter. Podziękowałam recepcjonistce i ruszam do kawiarni. Idę wolno i rozmyślam. Muszę zbadać sprawę... Będę tu tak długo, aż się dowiem, czy w tym kraju istnieje narkomania! Napiszę o tym szczerze w reportażu. Wyjaśnię również kilka innych spraw. Podpatrzę medyków, ich pracę. Przekonam się o postępach medycyny. Czy medyczne władze pozwolą mi zaspokoić moją reporterską ciekawość? Dzień drugi Czteropiętrowy blok w pobliżu Wisły, to szpital z oddziałem intensywnej reanimacji. Na parterze oddział urazowy. Przyjechałam tu taksówką. Spoglądam na zegarek. Ósma. Wchodzę na traumatologię. W korytarzu oddziału czeka na mnie redaktor Cżerwin. Witamy się. Dziennikarz oprowadza mnie po oddziale w towarzystwie lekarza dyżurnego. Potem idziemy do ordynatora. Rozmowa trwa krótko. Docent wyjeżdża na konsultację. I znów chodzimy po szpitalu. Zwiedzamy oddziały. Do zapowiedzianej operacji jest sporo czasu. Kwadrans po dziesiątej wchodzimy do sali przedoperacyjnej. Salowa podaje nam fartuchy. Nakładamy je w pośpiechu i wchodzimy na salę. Oto on! Doktor Cwaliniak stoi przy stole operacyjnym ze swoim zespołem. Kłaniam się. Odpowiada mi ukłonem. Pytam, czy mogę zrobić zdjęcie. Odpowiada, że tak, owszem. Naciskam więc 392 migawkę. Chirurg wskazuje stojak. Wchodzimy tam z Czerwinem. Doktor Robert Cwaliniak.., Mimo maski chirurgicznej na twarzy poznaję go. Oczy, nos, brwi, jakże podobne do zdjęcia w tygodniku. Obserwuję go. Jest wyższy niż średniego wzrostu. Blondyn 0 jasnych oczach. Mówi, co będzie operować i wyciąga rękę po skalpel. Operuje podudzie. Będzie zespalał gwoździem odłamy kostne. Ciekawe, jak mu ten zabieg wyjdzie? Z wywiadu dowiedziałam się, że jest doświadczonym chirurgiem-traumatologiem. Operuje dość szybko. Sprawnie zespala odłamy. Sanitariusz wjeżdża na salę z wózkiem. Na wózku miednica z wodą i opaskami gipsowymi. Na polecenie chirurga wrzuca do wody opaski i wkrótce gipsuje kończynę. Potem Cwaliniak modeluje opatrunek gipsowy. Znam podobne zabiegi. Pracowałam na sali operacyjnej. Instumentowałam do zabiegów. A tu nikt o tym nie wie. Nawet Cżerwin się nie dowie. Po co mam mu mówić? Nagle budzi się pacjent. Podnosi głowę i rozgląda się po sali. Za wcześnie. Cwaliniak klnie 1 wydaje polecenie, żeby go uśpić. Anestezjolog przystępuje natychmiast do akcji. Potem wykonują zdjęcie rentegenowskie. W sali operacyjnej cisza. Wszyscy oczekują na wynik zdjęcia... W czasie budzenia się pacjenta, było słychać trzask. Może zsunęły się odłamy? Żal mi Cwaliniaka. Toż to pokazowa operacja, w obecności dwojga dziennikarzy. Odwracam się do Czerwina. Jest niemniej zdenerwowany od chi- rurga. Ale czy można sią dziwić? Już zauważyłam ze są kolegami. ' Jest zdjęcie! Laborant podaje Cwaliniakowi kliszę osadzoną w metalowej ramce. Chirurg spogia-da uważnie. Wypowiada głośno, że odłamy są Jawione na sto dwa! Widać, że jest uradowany Gdyby wypadało, tańczyłby na sali operacyjnej I ja się cieszę. Dobrze, że mu się udał ten za- O1 Pogratulowałam chirurgowi. Odpowiedział ukłonem. Zdjął z twarzy chirurgiczną maskę. Przystojny mężczyzna. Czerwin mówił mi wczoraj że jest starym kawalerem. Jak się mógł utrzymać chem? FStWie' Z t3ką modą' Z takim fa~ Po zabiegu żegnam Czerwina i idziemy do ea-tanetu Pijemy kawę i rozmawiamy o narko-mann. Zaczynam badać sprawę. Chcę się dowiedzieć, czy narkomania w tym kraju jest proble-towTu S°bie °biecuję P° dyżurach w pogo- Spóźniłam się na dyżur. I tu wiedzą, że będę dyżurować z Cwalimakiem. Starsza pielęgniarka podaje mi fartuch. Ubieram się. Na razie nie ma żadnych przypadków. Siedzimy w dyżurce i rozmawiamy. Wreszcie wyjeżdżamy do zatrucia. To pewnie zatrucie narkotykami? - myśię. Karetka dzi ulicami Warszawy. Wyje żałośnie sygnał. Po kilku minutach zatrzymujemy się przed dziesieeio-piętrowym wieżowcem. Biegniemy do mieszkania. Kobieta leży na tapczanie. Dozorczyni domu mówi, że zatruła się 394 proszkami. Znalazła fiolkę po proszkach i oddaje lekarzowi. Jedziemy do szpitala. Kobieta nie oddycha. Szpital na Powiślu. Tu znajduje się oddział intensywnej reanimacji, a piętro wyżej pracuje doktor Cwaliniak. Ciekawe, czy pacjentka połknęła środki nasenne czy narkotyki? Jeśli wystąpi zapaść po narkotykach, nie uda jej się uratować. Oddział reanimacyjny... Sanitariusz ze stażystą przekładają pacjentkę z noszy na łóżko w sali reanimacyjnej. Kobietę bada spec od zatruć. Bada szybko i szybko wydaje zlecenia pielęgniarkom, Lekarz jest przyjacielem Cwaliniaka. Ciekawe, że w czasie rannej wizyty w szpitalu, nie przedstawiono mi doktora Dorywalskiego? Dorywalski? Nie przesłyszałam się? Nie przekręciłam nazwiska? Dopiero teraz Cwaliniak przedstawia mi specjalistę od zatruć. Witamy się serdecznie. Ale na rozmowę nie ma czasu. Wzywają nas znowu. Pojedziemy na Mokotów. Znów się zastanawiam czy nie pomyliłam nazwy dzielnicy. , Pędzimy na sygnale do pijaka. Ten przypadek wcale mnie nie interesuje. Pijaków nie brakuje w Paryżu, Wiedniu, Rzymie i Madrycie. Jeździłam tam na reportaże. Spotykałam nałogowych alkoholików z objawami delirium tremens. Ciekawe, czy i ten będzie obezwładniony? Chyba tak. Kierowca nie włączałby sygnału do. zwykłego upojenia alkoholowego. Skręcamy do parku. W oeembrowanym stawku pluszcze się w wodzie stary pijak. Pędzą za nim dwaj milicjanci. Na szczęście dla pijaka stawek 3 n rs jest płytki. Wyciągają go z wody, prowadzą do karetki. Podobnego spotkałam na melinie w Brukseli. Stary zranił sanitariuszowi palcem oko, kiedy go w karetce przywiązywał do noszy. Wracamy do szpitala i wkrótce znów wyjeżdżamy. Jedziemy na Bródno. Kierowca mówi, że przed wojną na Bródnie mieszkała biedota. Teraz dzielnica rozbudowuje się. Powstaje szpital i bloki mieszkalne. Tak, tak. Warszawa jest już wielkim miastem. Zatrzymujemy się przed starą willą, którą dobrze widać w poświacie księżyca. Noc jest pogodna, ale od Wisły ciągnie lekki chłodek. W mieszkaniu znajdują się dwaj milicjanci. Na tapczanie leży trup. Obok siedzi kobieta około trzydziestu lat. Jest roznegliżowana. Chuda, z podkulonymi nogami, przypomina trupi szkielet. Nie odrywa od podłogi oczu. Milczy. Co to za przypadek? Ależ tu straszny zaduch! Pewnie zgon nastąpił wcześniej niż przed dwoma tygodniami? Sejkeja zwłok wyjaśni sprawę. To ciekawe. Czyżby ta młoda kobieta sypiała z trupem? Dzień trzeci Kwadrans po ósmej, wchodzimy na oddział. Cwaliniak zamawia śniadanie do gabinetu adiunkta. Po kilku minutach przychodzi sanitariuszka z kawą i kanapkami. Kanapki są smaczne, mleczna kawa także mi smakuje. Pytam, czy pacjenci oddziału urazowego również otrzymują tak dobrze przygotowane śniadania. Lekarz wzrusza ramionami. Odpowiada, że tak. 11 wszem, są braki w zaopatrzeniu w wędliny, ale lerów i nabiału nie brakuje. Po śniadaniu idziemy na salę, gdzie przeważnie przebywają przypadki złamań kręgosłupów. Chirurg podchodzi do jednego z łóżek. Leży tu pacjent ze złamaniem kręgów kręgosłupa piersiowego. Bada go i zaleca pielęgniarce wstrzyknąć morfinę. Zapytuję później w korytarzu, czy pacjent musi być operowany. Cwaliniak odpowiada, że nie może się obejść bez zabiegu. Bez operacji nie uzyska się zrostu, z powodu nadużywania przez pacjenta alkoholu. Alkohol opóźnia zrost kostny. Szczególnie w kościach długich. W pół godziny później rozpoczyna się zabieg. Brończyk jest doskonałym asystentem. Szybko wyłapuje krwawiące naczynia. Doskonale spisuje się instrumentariuszka Wanda. Ja także sobie radziłam w czasie zabiegów operacyjnych. Ale, czy dorównałabym siostrze Wandzie? Obserwuję Cwaliniaka. Lekarz jest znakomitym chirurgiem. Operuje sprawnie, dokładnie i szybko. Mógłby i w Wiedniu zrobić karierę. Zaczyna mi się on podobać. Chciałabym go zabrać ze sobą... Mógłby wyjechać ze mną za specjalną kaucją. Opłaciłabym koszty studiów i specjalizacji. Może będzie okazja do rozmowy? Wtedy zaproponuję mu wyjazd. Po operacji pojechaliśmy do poradni odwykowej. Cwaliniak zapoznaje mnie z siostrą Stenią. Pijemy kawę, rozmawiamy o nałogowym alkoholizmie. Starsza pielęgniarka dobrze jest zorientowana w tym problemie. 396 I Potem do gabinetu wchodzi kobieta wyglądająca na około pięćdziesiąt lat. Ubrana w ciemne buty, ciemny kostium. W ręku trzyma ciemną torebkę. Na nosie ma okulary w ciemnej oprawie. Kogo ona mi przypomina? Już wiem. Panią Sterlitz z Monachium. Stara morfinistka. Zabrakło jej heroiny, więc przyszła do lekarza, żeby wyżebrać receptę na morfinę. I wyżebrała. Lekarz przepisał jej trzy ampułki. Potem powiedział: „Pojutrze przyjdzie znowu". Wciągnęłam ją do reportażu. Wciągnęłam także wielu innych narkomanów. Byli młodzi i bardzo zaawansowani w swym nałogu. Interesowałam się nimi. Dwaj popełnili samobójstwo. Trzech znalazło się w zakładzie dla ludzi dotkniętych narkomanią. Tam z narkomanami mają problem. Ta kobieta nie jest narkomanką ani alkoholicz-ką. Nie nadużywa także leków. To mąż jest dotknięty nałogowym alkoholizmem. Znęca się nad nią. Zamyka ją w domu, wydziela pieniądze na zakupy. Aby odwrócić od siebie uwagę, mówi do sąsiadów, że ma żonę pijaczkę. Więc dla świętego spokoju zarejestrowała się. Niech się zdziczały alkoholik od niej odczepi. Czy ona mówi serio? Nie okłamuje lekarza? Dlaczego jej tak drżą ręce? Może ze zdenerwowania? I skóra na twarzy pomarszczona, sucha, jakby się łuszczyła... A może choruje na jakąś skórną chorobę? Albo czasem pije? Mąż alkoholik i kto wie czy ją nie zmusza do picia. Przynajmniej od czasu do czasu. Dla towarzystwa. Znam podobne przypadki, gdzie piją wszyscy w rodzinie. Piją przeważnie piwo. Wiadomo, piwosze monachijscy 398 I rekordy. Wypijają po dziesięć butelek piwa inie. Dzień czwarty Umówiliśmy się na trzecią po południu. Spóźni- i się. Przeprosiłam go. Wyciągnęłam do niego ę. Ucałował. Zaproponował mi relaks nad Wis- lą. Pojechaliśmy za wieś Opacz. Tu woda rzeki jest czysta. Po tamtej stronie rozciąga się plaża z żółtego piasku. Przeczuwałam, że pojedziemy nad rzekę lub na basen. Dzień był upalny. Założyłam kąpielowy kostium. Nie chcę kłamać. Chciałam się podobać. i miałam chęć popływać. A pływam nieźle. Pływałam na Lazurowym Wybrzeżu i na Majorce. Kąpałam się w ciepłej, morskiej wodzie u wybrzeży Meksyku. Czemu nie miałabym pływać w Wiśle? Tyle razy opowiadano mi o tej pięknej rzece! Zaproponowałam kąpiel. Odpowiedział, że po to tu przyjechaliśmy, żeby się wykąpać. Zdejmuję suknię i obserwuję go. Co za budowa ciała! Silny, muskularny mężczyzna... Tacy powinni być lekarzami na oddziale traumatołogii. Pan Cwaliniak wybrał sobie odpowiednią specjalizację. Zanim weszliśmy do wody, pożerałam go wzrokiem. Jakże mi się podobał! To nie ten cherlak Herbert, zniszczony działaniem białego proszku... Zresztą, po diabła ja wspominam na wpół zdziczałego narkomana! Czy nie on chciał mnie wciągnąć do przeklętego nałogu? Ciekawe, czy doktor Cwu-liniak ma jakieś nałogi? W wywiadzie prasow oświadczył, że jest abstynentem. Wiedeńscy lekarze, którzy zajmują się leczeniem alkoholizmu twierdzą, że lekarz alkoholog powinien się od czasu do czasu napić. Kiedy zapytam Cwaliniaka czy zgadza się z tym poglądem. Potem skaczemy do Wisły. Mimo upału woda jest zimna. Płyniemy więc ostro do brzegu po tamtej stronie. Wyprzedzamy się. To ja, to on, wysuwamy się o kilka metrów i naprzód! Mocno pracujemy rękoma. I nagle zaczynam słabnąć. Słyszę wołanie: „Zawracajmy!" Więc zawracam. Jesteśmy pośrodku rzeki. Ostry prąd wody zaczyna mnie lekko znosić. Więc pracuję rękami i nogami jeszcze mocniej. On podpływa bliżej. Płynie bardzo dobrze. Wreszcie jest obok. Słabnę coraz bardziej. Tracę rytm pracy rąk i czuję, że wkrótce zacznę tonąć. Ogarnia mnie paniczny lęk. Już nie potrafię skupić myśli, nie patrzę na brzeg, który wydaje mi się być blisko. Potem krzyczę: „Ratunku! Topię się!" Zaczynam nurkować, a później po prostu tonę. Czuję czyjeś ręce. Ktoś ciągnie mnie za włosy. „Jest grunt!" — słyszę głos. Wymiotuję. Coś gniecie mnie w żołądek. Ach, te cholerne wymioty! Ten ucisk kolanem w brzuch! Rozglądam się. Leżę na murawie. Mój wybawca uśmiecha się do mnie i coś mówi. Nie rozumiem go. Oddycham ciężko. On bada mi tętno. Wreszcie jestem już przytomna. Leżę obok niego na kocu. Wypoczywamy. W pewnej chwili pytam: 400 lak ja się odwdzięczę?" Przytulił mnie i ucałował w policzek. Po godzinnym wypoczynku wracamy do War-¦zawy. Robert proponuje, żebyśmy sobie mówili po imieniu i zatrzymuje wóz. Obejmujemy się. Całujemy się długo i namiętnie. Ktoś trąbi za nami. Polna droga jest wąska. Odjeżdżamy w pośpiechu. Hotel... Zamawiam szampana i kolację do pokoju. Mówię Robertowi, że dziś musi wypić. Musi wypić za to, że mnie wyciągnął z nurtu rzeki i za naszą przyjaźń. Pijemy, pijemy do dna! Potem siedzimy na tapczanie.' Całujemy się. W pewnej chwili Robert bierze mnie w objęcia. Leżymy patrząc sobie w oczy. Obejmujemy się. Boże! I znów jestem kobietą. To on przywraca mnie do życia. Uratował mi życie, a teraz? Teraz znowu świat jest piękny. I mój chłopak jest piękny. Tylko czy będzie moim? Ja muszę go pozyskać. Co za wspaniały mężczyzna! i Dzień piąty Śpię kamiennym snem. Ale o wpół do ósmej budzi mnie telefonicznie recepcjonistka. Proszę ją,, żeby podano do pokoju kanapki, ciastka i dwie filiżanki kawy. Zeskakuję z tapczanu, myję się, ubieram i budzę Roberta. Robert śpi tak twardo jak niedźwiedź w zimowym legowisku. Potrząsam go za ramię. Wreszcie siada i przeciera oczy. W tej chwili słychać pukanie. Podchodzę do drzwi. Nie chcę, żeby do pokoju wchodziła kelnerka. Odbieram od niej 36 — Nattoom-ank* 401 P^ygotowanym śniada- w drzwiach tacę ygwanym śniada niem. Pojechaliśmy na Śliwkową. Przed poradnią dozorca z pękiem kluczy. Mówi, że siostra Stenia spóźni się. Wchodzimy do poradni. Siedzimy w gabinecie. Kozmawiamy o muzyce. I nagle trach! To Stenia otworzyła drzwi. Po przywitaniu zaczyna się przebierać, a my prowadzimy rozmowę dalej. Mówię Robertowi, że tu w Polsce jest zupełnie inny świat. Przytakuje. Me wiem, co on myśli. Może mnie źle zrozumiał. Chodzi mi o narkotyki. Ten kraj nie ma tego problemu. A może ten problem istnieje? Zaczynam się wahać. Nie jestem pewna. Me wiem czy tu nie ma narkomanów podobnie jak w Rzymie, Amsterdamie, Hamburgu, Madrycie i Londynie. Wiem na pewno, że jeśli są, to nieliczne grupki. W tamtych miastach też jeździłam z ekipą reanimacyjną. Tam narkomani przysparzają lekarzom pogotowia sporo kłopotów. Długo nie trzeba czekać. Przypadek jest ciekawy. Wchodzi Stenia ze staruszką. Staruszka siada w fotejiku. Rozgląda się. Później skarży się na syna, nałogowego alkoholika. Pijak nie pracuje. Przepija rentę staruszki Wymusza podstępem każdy grosz. Przy sprzeciwie, bije ją sznurem od żelazka. Czasem przykłada jej sznur do szyi, lekko zaciska. Kobieta oddaje więc ostatnie oszczędności. Boi się, jest bezradna. Pijak czy narkoman? Z pijakiem jeszcze pół biedy. Można go zmusić do leczenia, postraszyć. Z narkomanem gorzej. Taki nie pozwoli na żadną ingerencję lekarza ani prawnika. Psychode-402 idacja postępuje szybciej. Człowiek zwierzę-eje. Tylko tak to można określić. Ile lat pije i tej kobiety? Dziesięć? W ciągu dziesięciu lat udaje się utrzymać przy życiu człowieka zażywającego narkotyki. Najczęściej odbiera sobie życie. Dość często dokonuje przestępstwa. Musi zdobyć pieniądze na biały proszek. Czasem rzuca się na policjanta i ginie. Znałam taki przypadek. To było w Monaco w ubiegłym roku. Narkoman szantażował tam matkę. Matka prowadziła zakład fryzjerski. Po dwóch latach zbankrutowała. Narkomania drogo kosztuje. Jeden człowiek musi wydawać dziennie dziewięćdziesiąt dolarów. Podobnie jak i ten pijak, dusił tamtą kobietę sznurem. W końcu ją zadusił, a sam się powiesił. Byłam na sekcji. Wstrząsająca sekcja. Młoda jeszcze kobieta miała głębokie bruzdy od sznura na szyi. Jak ten psy*-chodegenerat musiał się znęcać nad matką! Jakże długo się znęcał! Uciskał szyję, puszczał sznur i znów przykładał. Byłby jeszcze dokonał gwałtu. Tak przynajmniej twierdził lekarz, wykonujący sekcje, ale narkomani, to impotenci, Żeby oni o tym wiedzieli, kiedy sięgają po pierwsze dawki białego proszku! Żeby znali konsekwencje zażywania tych specjałów! Potem do gabinetu wchodzi mężczyzna. Jest mężem starszej kobiety, która oskarżała go o alkoholizm. W kilku słowach przedstawia sprawę. Chodzi mu o wizytę domową. Prosi Roberta o przyjazd do domu i podaje adres. Pojechaliśmy. Po porannym zachmurzeniu, znów panuje słoneczna, piękna pogoda. Jest up t nie. Przed trzypiętrowym blokiem oczekuje nas mężczyzną, 'który wezwał lekarza, Robert zatrzymuje przy krawężniku wóz. Idziemy z mężczyzną na półpiętro. Wchodzimy do mieszkania, gdzie w pokoju na tapczanie leży kompletnie pijana kobieta. Poprzewracane krzesła, pozwijany dywan, bielizna wywalona z bie-liźniarki... Z pewnością okładali się czym popadło, póki jeszcze mogła utrzymać się na nogach. Kłamliwa alkoholiczka... To nie mąż, a ona jest pijaczką! A ja myślałam, że natrafiłam na przypadek narkomanii prymitywnej. Żadna narkomania... Czym ona się tak upiła? Piwem, winem, wódką, spirytusem? Wóda od niej jedzie. Uśmiecha się bezczelnie do Roberta. Co za podła baba! Dlaczego przyszła do poradni i fałszywie oskarżała męża? Robert bada alkoholiczkę i wypisuje skierowanie do szpitala psychiatrycznego. Podchodzę bliżej. Za tapczanem stoją dwie butelki po wódce. Pacjentka leży na tapczanie w ubraniu i butach. Później idziemy na obiad. W restauracji hotelu Stolica podają dobre obiady. Kotlet schabowy, surówka z młodej kapusty... Rozmawiamy o dyżurze. Dziś dyżur w pogotowiu. Po obiedzie spacer. Krótka drzemka w hotelu i o szesnastej dyżur. Ale tym razem siedzieliśmy bezczynnie. Dopiero o dwudziestej pierwszej we- 404 ino do wyjazdu zespół. Wyjechaliśmy do wy-. ¦ nlku na Wolę. F^ijacka melina... A ja wciąż szukam meliny narkomanów. Czy znajdę taką w Warszawie? potkam się z narkomanami? Będę rozmawiać podobnie jak w Amsterdamie? Jak w Berlinie Zachodnim? Melina znajduje się w piwnicy. Prycza, kilka krzeseł, stolik z butelkami po wódce. Przy stoliku milicjant sporządza protokół. Na pryczy siedzi półnaga kobieta. Ręcznikiem uciska sobie zakrwawioną pierś. Od czasu do czasu odwraca się do pijanego mężczyzny na krześle i wyzywa go. Pijak zapłacił jej pięćset złotych za „zabawę". Kiedy się okazało, że już nie jest mężczyzną, ze złości odgryzł prostytutce brodawkę. Brodawka krwawi i trzeba będzie ją podwiązać katgutem. Zabieg błahy, ale musi być wykonany ambulato-ryjnie. Z ust kobiety, podobnie jak i od dwóch alkoholików, zajeżdża wódą i piwem. Podobny przypadek widziałam na Cyprze w tureckim sektorze. Do pogotowia przywieziono kobietę ze zranionym sutkiem. Zranił ją narkoman żyletką. Na skutek impotencji popadł w złość. Pokroił kobiecie skórę klatki piersiowej, brzucha i twarzy. To była masakra. Ledwie zostałc odratowana. Tu zranienie jest niewielkie. Niepotrzebne są żadne większe zabiegi chirurgiczne. Jednak szał pijacki nie jest równy szałowi narkomana. Ktoś mówił, że pijaństwo trzeba podciągnąć pod nałóg narkomanii. To są bzdury! Bzdurne pojęcie nie- ¦II).. i których fachowców. Ciekawe, co na ten temat mówią tu, w Warszawie? Robert popatrzył na sutek i podejmuje decyzję. Całe towarzystwo pojedzie do pogotowia ratunkowego. Karetka milicyjna także. Tam się odbędzie zabieg i ewentualnie transport na komisariat. Tak, słuszna decyzja. On ma rację. W pogotowiu nie pozwolono nam nawet wypalić papierosa. Pojechaliśmy na Saską Kępę do przypadku samobójstwa. Mieszkanie denata znajdowało się w czteropiętrowym bloku na pierwszym piętrze. Wchodzimy. Mieszkanie dobrze umeblowane. Przy stole siedzi żona denata z szesnastoletnią córką. Przez otwarte do łazienki drzwi widać samobójcę. Wisi na haku. Potężne ehłopisko i nie wyrwał z sufitu haka? Robert podchodzi, chwyta go za rękę. Po chwili stażysta podaje mu fonendoskop. Zaczyna osłu-chiwać serce. Później spogląda na twarz denata. Do mieszkania wchodzą dwaj milicjanci. Na polecenie Roberta jeden z nich przecina pętlę. Podtrzymujemy go. Z gardzieli samobójcy wydobywa się jakiś bełkot, jakieś furczenie. A więc żyje? Okazuje się, że pętla wisielcza werżnęła mu się w szczękę dolną. Robert wydaje polecenie, żeby go znieść natychmiast do karetki. Schodzimy w pośpiechu z pierwszego piętra i już jesteśmy w karetce. Jedziemy z włączonymi sygnałami. Alkoholik, dypsoman, narkoman? A może zwyczajny furiat — desperat? Pokłócił się z żoną i na- t sobie pętlę? Trzeba sprawdzić po zapachu... ' In oddycha, oddycha nawet bez podawania tlenu. Pochylam się nad nim. Zapach alkoholu czuję y raźnie. A więc nie jest narkomanem. Tyle godzin dyżuru w pogotowiu i nie natrafić na samobójcę narkomana! W Meksyku lekarz pogotowia ratunkowego stwierdziłby już przynajmniej trzy /.gony. Trzy wypadki śmierci narkomanów z przedawkowania heroiny. Czyżby to było miasto nie dotknięte dotąd plagą narkomanii? Kto jeździ, podróżuje, zajmuje się tym problemem, ten mi nie uwierzy. Do stu diabłów! Chyba mnie tu nie okłamują? Przyjechałam, żeby napisać reportaż. Cykl reportaży. Będę pisała szczerze. Na oddziale intensywnej terapii znów jesteśmy krótko. Znowu wyjeżdżamy. Jedziemy na Dolny Mokotów, do dzielnicy Roberta. Gdzieś tam, na ulicy Zajączkowskiej, zatruli się dwaj mężczyźni. Słychać ryk syreny alarmowej. Przecinamy skrzyżowania, objeżdżamy ronda. Stary, walący się dom. Nie remontowany od czasu powstania. Przed domem karetka milicyjna. A może to tu natrafimy na przypadki, które mnie tak bardzo interesują? Zatrzymujemy się. Jest już widno. Drzwi do mieszkania, gdzie leżą zwłoki zatrutych mężczyzn, są otwarte. Milicjanci mówią, że denatami byli nałogowi alkoholicy. Nie wchodzę tam. Alkoholicy nie interesują mnie. Interesuję się tylko metodą leczenia, którą stosuje Robert. Muszę opisać tę metodę. Redaktor naczelny magazynu jest tym żywo zaintere- 406 401 sowany. On także czytał wywiad z Robertem. Podrzuciłam mu tygodnik z tym wywiadem. To zadecydowało o moim wyjeździe. Zresztą tak czy siak, miałam zamiar tu przyjechać. To kraj mojej matki. Dopiero później, na kilka minut przed ósmą, wezwanie do zatrucia rozpaliło moją wyobraźnię. To już z pewnością narkomania! W Berlinie Zachodnim narkotyzują się i dwunastolatki. Heroina jest tam tania i łatwo ją nabyć. Ale i tu nie natrafiłam na ślady narkomanii. Uczeń szkoły zawodowej nawąchał się płynu do czyszczenia ubrań i zemdlał. Chyba będą z nim kłopoty. U chłopca wystąpiło zaburzenie rytmu serca. Robert mówi, że jeśli zajdzie konieczność, otworzy chłopcu klatkę piersiową. Być może, że trzeba będzie dokonać bezpośredniego masażu serca. Ciekawe, jak on to zrobi? Toż to ryzykowny i cholernie trudny zabieg. Dzień szósty Dziewiąta rano. Pijemy w gabinecie u Doma-galskiego kawę. Nagle ktoś puka. W drzwiach staje kobieta wisielca. Pyta czy żyje. Domagalski odpowiada, że żyje. Jest szansa uratowania go. Żona pijaka milczy. Po chwili mówi ze złością, że on niewart życia. Zgwałcił córkę sąsiada i dobierał się do własnej. A wszystko przez tę cholerną wódkę. Jeżeli będzie żył, grozi mu kilka lat odsiadki. Córka sąsiadów jest niepełnoletnia. Idziemy na oddział. Docent mówi do Roberta, żeby natychmiast pojechał do domu i położył się 408 mr do łóżka. Spogląda raz na mnie, raz na niego. Robert dziękuje i bierze mnie pod rękę. Opuszczamy szpital. Hotel znajduje się dość daleko, ale samochodeiu, mimo zmęczenia, jedzie się szybko. Przed hotelem parkuje akodę. Pokój z wymarzonym tapczanem. Proponuję mu śniadanie, ale potrząsa głową. Rozbiera się. I ja się rozbieram. Przez otwarty balkon wdziera się zgrzyt tramwajów. Rzucamy się na tapczan prawie nieprzytomni ze zmęczenia. Zasypiamy natychmiast. Ale ja śpię krótko. Tak, to skutki nadużywania środków nasennych. Muszę z tym zerwać. Nie mogę się obżerać środkami powodującymi sztuczny sen. Chciałabym jednak spać. Znowu chcę zasnąć. Zazdroszczę Robertowi. O, jakże on chrapie! To zdrowy człowiek. I ja będę zdrowa. Wyzdrowieję przy nim. Pomyślę kiedyś, jak to zrobić. Albo niech Robert o tym pomyśli. Porozmawiam z nim szczerze. Wreszcie się obudził. Mówię mu, że cierpię na bezsenność. Robert wkrótce przynosi z apteki tabletki nasenne. Dopiero teraz zasypiam. Dzień siódmy Sen przywraca radość życia, przywraca życie. I mnie przywrócił. Po przespanej nocy czuję się dobrze. Obserwuję Roberta, prowadzącego obchód w zastępstwie docenta. Mój ukochany to urodzony ordynator. Słuchają go asystenci. Cieszy się autorytetem wśród pacjentów. Jest szanowany przez Karasika. Czy można mu mieć za złe, że odrzuca propozycję wyjazdu do Wiednia? 109 O czternastej dzwoni docent. Już dziś nie przyjedzie do szpitala. Narada, w ministerstwie jest wyczerpująca. Proponuję obiad w restauracji „Forum". Jedziemy. Luksusowa restauracja. Można tu zamówić wszystko, co się człowiekowi podoba. Jest bażant, borówki, frytki, wino... Robert nie pije. Słusznie. On prowadzi wóz. Marzyło mi się, żeby poznać kogoś, kto nie pije alkoholu i oto tu, w Warszawie... Jest moim chłopcem, prawie abstynentem i... Odmawia wyjazdu do Wiednia. A ja chcę to finansować... Mój ojciec, gdyby poznał Roberta, sfinansowałby jego przyjazd. Urządziłby nam gniazdko... Może wyprowadziłby się sam z willi, którą zajmuje, do innego mieszkania? Zresztą i moje mieszkanie jest olbrzymie jak na dwoje ludzi. Ale boję się na ten temat rozmawiać z Robertem. Już rozmawiałam. Rozmowa skończyła się fiaskiem. Spróbuję porozmawiać jeszcze raz przy okazji. Ale to nie Herbert. Tamten był zwyczajnym, bogatym chamem. Po obiedzie pojechaliśmy do mieszkania Roberta. Pokoik z kuchnią. Z pokoiku można wyjść na balkon, popatrzeć na park. Jest tu pięknie. Po parku, z ocembrowanym stawkiem, można spacerować nawet nocą. Żeby tak powiększyć to mieszkanie do czterech pokoi! Wtedy można by się urządzić. Popołudnie jest upalne i Robert wyjmuje z lodówki coca-colę. Siedzimy na balkonie w fotelikach, popijamy. Mówię, że jest tu pięknie, ale przydałoby się większe mieszkanie. Uśmiecha się. 410 t'o chwili odpowiada, że ma wkład w spółdzielni mieszkaniowej. Spodziewa się przydziału trzech pokoi z kuchnią. Potem opowiada mi, jak to jego kolega stracił w wypadku samochodowym oko. Słucham uważnie opowieści o jednookim chirurgu, który operuje dalej. Dalej uprawia praktykę lekarską. Obiecuję sobie, że któregoś dnia wyrwę się na jego oddział i poznam go. Nie będę zawracać Robertowi głowy. Muszę zobaczyć jakiś zabieg jednookiego chirurga. Redaktor Czerwin zapozna mnie z nim. Albo sama się skontaktuję. Przechodzimy do pokoju. Robert delikatnie pociąga mnie. Siadamy na tapczanie. Potem rozpina suknię. Znów czuję się kobietą. Boże, Boże! Jak to się stało? Jak do tego doszło, że znowu jestem kobietą? Dobrze mi teraz z Robertem. A jeszcze wiosną byłam... Lepiej tego nie wspominać! To przez te cholerne proszki, przez te próby... Koledzy mnie namawiali: „Zażyj, Moniko! Jak ty możesz pisać reportaże o narkomanii, jeśli nie znasz narkotyków. Trzeba się trochę po-narkotyzować. Trzeba pozna'ć haszysz, marihuanę, kokainę... Wstrzyknij sobie parę razy po dwa centymetry heroiny, a zobaczysz... Tak, zobaczysz inny, zupełnie inny świat". I Herbert też namawiał. Ta świnia podsuwała mi narkotyki! Ta świnia miała być moim mężem. Kochamy się. W ciemności patrzę w jego oczy. To on, Robert, jest moim mężczyzną. Będę się modlić, żeby go pozyskać. Przy nim jestem szczęśliwa i spokojna. Odzyskuję wiarę w siebie. Me, już nie sięgnę po żadną pastylkę. Muszę tyl- ko uregulować sen. Potem odrzucę i środki nasenne. Odrzucę na zawsze. Niech je zażywają naiwni, słabi ludzie. Och, jak mi przyjemnie! Dlaczego to trwa tak krótko? Teraz sen... I Robert jest senny. Mój kochany Robert. Czemu go nie poznałam o kilka lat wcześniej? Czyż nie mogłam przyjechać wcześ-. niej do Warszawy? Dzień ósmy Robert objął zastępstwo ordynatora. Karasik wyjechał nocą. Pełnomocnictwo przekazał lekarzowi dyżurnemu telefonicznie. Jestem dumna z Roberta. Do przyjazdu docenta będzie ordynatorem. Obserwuję jego kolegów, starszych asystentów. Są zazdrośni, że docent darzy go tak dużym zaufaniem. O dziewiątej ruszamy na obchód. Asystenci z tekami historii chorób pod pachą suną za Robertem, jakby na obchodzie był sam docent. W salach chorych nastrój powagi i skupienia. Lekarze referują przypadki, demonstrują zdjęcia rentgenowskie. Pielęgniarki wpisują do zeszytów zlecenia zastępcy ordynatora. Zatrzymuję się przy łóżku kobiety, która zdecydowała się na krok samobójczy. Znów rozważam: przypadek narkomanii czy alkoholizmu? Nic z tych rzeczy. Robert wyjaśni mi później w korytarzu. Desperatka skoczyła z trzeciego piętra na trotuar, kiedy się dowiedziała, że jej szesnastoletnia córka jest w ciąży. Popadła w obłęd i odgrażała się domownikom, że popełni samobójstwo. Pilnowano ją. Ale samobójcy nie upilnuje. Chwila nieuwagi 412 domowników i skok z balkonu na chodnik wyłożony płytami. Po obchodzie meldunek lekarza dyżurnego: „Pacjent ze zwichnięciem kręgosłupa, z objawami zapalenia wyrostka robaczkowego." Robert mocno podenerwowany. Mężczyzna ze zwichniętym kręgosłupem jest na wyciągu bezpośrednim. Jeśli to wyrostek, trzeba go zoperować. A w jaki sposób? Zdjąć wyciąg? Odłączyć klamry? Tyle to czasu poświęcił, żeby nastawić kręg, żeby nie dopuścić do porażeń! A tu masz! Teraz wszystko mogą diabli wziąć! Zapada decyzja. Zabieg operacyjny będzie wykonany w izolatce. Zespół chirurgiczny przygotowuje się do operacji wyrostka robaczkowego. Robert bada pacjenta. Tu i laik mógłby postawić diagnozę. Stan podostry wyrostka. Zabieg jest konieczny. Stoję, przyglądam się. Jak on sobie poradzi z tą operacją? Jak żyję, nie widziałam podobnego zabiegu! A później ropienie... Ale rany ropieją i po zabiegach na salach operacyjnych. Wreszcie zabieg... Robert przykłada skalpel do skóry brzucha. Nacina skórę i tkankę podskórną. Asystenci sprawnie wyłapują naczynia, podwiązu-ją je. Do izolatki nie można było wprowadzić odpowiedniej aparatury. Choćby aparatu przypalającego elektrodą drobne naczynia. Trzeba więc operować metodą tradycyjną. Zresztą podobnie operują wiedeńscy chirurdzy. Toż im nieraz asystowałam przy zabiegach wycięcia wyrostka robaczkowego. Ten zabieg przypomina mi operację prowadzo- 413 ną przez profesora Schram w Wiedniu. Pamiętam, że pacjenta przywieziono karetką. W drodze karetka wpadła w poślizg. Pacjent z ostrym zapaleniem wyrostka robaczkowego wypadł z noszy i karetki. Zranił sobie brzuch i został przewieziony do kliniki taksówką. Profesor natychmiast przystąpił do zabiegu. Zabieg był ciężki. Ropa rozlała się po jamie brzusznej, zainfekowała otrzewną. Tak, tak. Asystowałam, mu. Chętnie stanęłabym przy łóżku tego pacjenta. Chętnie in-strumentowałabym Robertowi, gdyby mi zaproponował. Ale on nie wie, że jestem pielęgniarką. Dzień dziewiąty Poradnia odwykowa. Rozmowa z siostrą. Stenia patrzy na mnie dziwnym wzrokiem, jakby coś knuła. Ciekawe. Ja staram się być dla niej miła. A może tego nie potrafię? Może oddziały-wuję na nią jak na ojca? Ach, ten mój ojciec! Gdyby o nim wiedział Robert! Muszę jednak dowiedzieć się prawdy. Matka przed śmiercią mogła coś niecoś pododawać... Toż była pod działaniem narkotyków. Mój Boże! Historia z moją matką... Rak narządów rodnych. Morfina... Dlaczego matce podawano morfinę? Toż nie cierpiała. Nie mała żadnych większych dolegliwości brzusznych. Czemu się do tego wtrącił ojciec? Po co wchodził w układy z ginekologiem? Być może, że jeszcze by pożyła gdyby nie ręka ginekologa i ręka ojca. Czyżby ją chciał wykończyć? Matka twierdziła przed śmiercią, że tak, że robił to celowo, bo ma kochankę. Niech go szlag trafi! Co jeszcze mówiła? Ze chce się jej pozbyć, bo wie o nim wszystko. Zna jego przeszłość okupacyjną i boi się, żeby się ktoś o tym nie dowiedział. Niechże ja tylko zbiorę materiały na reportaż! Potem zajmę się jego przeszłością. Pojadę do Łomży, Giżycka, Sterławek na Mazurach... Może się ktoś trafi, kto go znał i potwierdzi wyznania matki. Gdyby nie narkotyki, jakie zażywała, byłabym pewna, że wszystko, co mi wyznała przed śmiercią, jest prawdą. Biedna, moja ukochana, mówiła: „Strzeż się ojca! On gotów jest ciebie tak wykończyć, jak wykończył mnie. Uważaj na niego i nie sprzeciwiaj mu się za wiele. Albo wyjedź na stałe za granicę." Dzień dziesiąty Dzwonią z Wiednia. Naczelny magazynu medycznego zapytuje o wrażenia. Pyta, czy zdobyłam materiały do cyklu reportaży. Mówię, że jeżdżę z zespołem wypadkowym pogotowia. Bacznie przyglądam się przypadkom zatruć. Herberger jest niezadowolony. Pal go sześć! Nie brałam ślubu z jego redakcją. Nie muszę na stałe wiązać się z dziennikarstwem. Przez trzy lata dosyć się nalatałam. Mam już dość podróży samolotem. Dosyć strachu się najadłam w czasie niejednego lotu. Pragnę osiąść gdzieś na stałe, podjąć stałą pracę. Pielęgniarstwo, choć niepopłatne, jest moją pasją. Lubię instrumento-wać do zabiegów operacyjnych. Nie będę się użerała dalej z naczelnymi redaktorami i że zidio-ciałym ojcem. Spełnię polecenie matki. Ona jc- 4.14 415 dyna poznała moją duszę. Jedyna pragnęła mojego szczęścia. Odkładam słuchawkę. Nawet sobie nie przypominam, czy powiedziałam Herbergerowi: „Do widzenia, szefie!" Mogłam odpowiedzieć, czy nie odpowiedziałam, to już nieistotne. Reportaż reportażem, a ja mam tu do załatwienia swoje sprawy osobiste. Mam Roberta. Chciałabym go mieć dla siebie i nie utracić nigdy. To mi spędza teraz sen z powiek. Myślę tylko o tym. Nie chcę półmilionerów preferowanych przez ojca. Muszę mieć skromnego człowieka. Będę o niego walczyć. Rozmawiamy z Robertem na temat cyklu reportaży. Robert mówi: „Rozleniwiłaś się". Odpowiadam, że prowadzę notatnik. Z notatnika powstaną później reportaże. Być może wydam je w formie książkowej. Książka przynosi większy zysk. Reporterskie idą teraz jak woda. Trzeba się tylko skoncentrować. Dzień jedenasty Pacjent po operacji wyrostka robaczkowego nie gorączkuje. To wielki sukces Roberta. W warunkach prawie polowych zoperowac pacjenta! I nie zainfekować rany pooperacyjnej. Należą się gratulacje jego zespołowi. Muszę pogratulować siostrze Wandzie. Wanda jest znakomitą instru-mentariuszką. Gdyby zabrudziła czymś kocherek czy pensetę, już bandaże na ranie byłyby zalane ropą. Znam się na tym. Robert opowiada o przypadku Steni. Nagle słychać trzask otwieranych drzwi i Stenia opuszcza gabinet. Po chwili słychać z pokoju męski głos, Ktoś mówi, ale jest to mowa-bełkot Ciekawy przypadek. Warszawiak, wojenne dziecko. Pije i nadużywa leków uspokajających. Do osiemnastego roku życia nie pił żadnego alkoholu. Nawet piwa. Swój nałóg picia wiąże z przeżyciami osobistymi z czasów drugiej wojny .światowej. Siedzi obok mnie i opowiada. Przed balem maturalnym odwiedził kolegę pod nieobecność jego rodziców. Kolega oglądał wojenny film jugosłowiański. Sylwester lubi jugosłowiańskie filmy. Toteż przysiadł się do kolegi. Oglądali razem. W pewnej chwili, w jednym z fragmentów, gestapowcy otoczyli dom i zastrzelili partyzanta. Drugiemu udało się wyjść z okrążenia. Aktor, który grał rolę partyzanta był podobny do ojca Sylwestra. Jego ojciec także zginął w okrążonym domu na Mokotowie. Zastrzelili go gestapowcy nocą. Sylwester zerwał się z krzesła. Perswazje kolegi nie pomogły. Tamten obraz z wojennej nocy utrwalił się w pamięci i często powraca. Kolega poczęstował go wódką. Wtedy upił się po raz pierwszy. Odtąd pije, pije prawie codziennie. Często zmienia pracę." Wojna... Trochę pamiętam czasy powojenne. Wędrowałam z matką na polecenie ojca. Matka opierała się. Chciała ; 'iii W,racamy do Warszawy. Nie lubię włóczyć się po npcy samochodem. Tym bardziej że jestem zmęczony dzisiejszym wyjazdem." tyzień czternasty Robert operuje staw rzekomy uda. Zespala płytką jnetalową kość, po usunięciu stawu rzekomego. Robi to sprawnie. Instrumentariuszka Wanda wyczuwa intencje operatora. Spogląda w ranę i bez zlecenia przygotowuje potrzebne narzędzia. Technika podobnego zabiegu nie jest mi obca. I do takiej operacji instrumentowałam w Wiedniu. Chętnie zamieniłabym reporterski zeszyt na stolik z chirurgicznymi narzędziami. Podjęłabym pracę instrumentariuszki. Niedawno byłam w Rzymie. We Włoszech wykryto uprawne poletka konopi indyjskich. Wiadomo do czego służą konopie indyjskie. Produkcja heroiny odbyłaby się w jakiejś melinie pod Rzymem. Niepotrzebny byłby przemyt narkotyku. Hodowla przyniosłaby szajce handlarzy spore zyski. Do pól pod Rzymem nie dopuszczono mnie. Ale w Rzymie trafiłam na strajk lekarzy. Strajkujący domagali się podwyżki pensji. Pacjenci nie byli obsługiwani. Tylko w wyjątkowych przypadkach wykonywano opatrunki. Lekarze nie opuszczali szpitali, oczekując na podwyżkę. Rozmawiałam na ten temat z Robertem. Tu, w Warszawie, lekarze nie strajkują. Robert nie wyobraża sobie strajku, który pozbawiłby pacjentów opieki lekarskiej. Skargi i uwagi można składać w pisemnych oświadczeniach. Można takie pro- 425 bierny poruszać na zebraniach. I są poruszane Często dochodzi do kolizji lekarzy z dyrektorami szpitali. Zamyśliłam się. Nawet nie zauważyłam, że Robert kończy zabieg. Metalowa płytka idealnie pasuje do złamanej kości uda. Pasują także śruby zespalające płytkę z kością. Szew skórny ciągły wykonują asystenci przy pomocy siostry Wandy. Potem uwolnienie uda z opaski uciskowej i robią gips. Opatrunek gipsowy biodrowy jest bardzc trudny do wykonania. Trudniejszy od gipsowego gorsetu. Toteż Robert nie odchodzi od stołu operacyjnego. Zajęty modelowaniem opatrunku, nawet nie spojrzy na stojak, gdzie na żywo notuję w brulionie dalszy przebieg zabiegu. Dopiero po wykonaniu i obejrzeniu zdjęcia kontrolnego, zdejmuje rękawiczki, czapkę i fartuch. Rzuca chirurgiczne ubranie na posadzkę, Wyciera rękawem podkoszulki pot z czoła, odwraca się do stojaka i uśmiecha się. Z jego twarzy łatwo wyczytać zadowolenie. Zabieg został wykonany na sto dwa! Potem składam mu gratulacje. Odpowiada, że to prosty zabieg. „Tak, owszem, ale płytki metalowe dość często pękają, nawet chirurgom o światowej sławie!" — karcę go za nadmiar skromności. Pamiętam jedną z podobnych operacji, kiedy jeszcze przed założeniem gipsu płytkę szlag trafił. Trzeba było od nowa rozpoczynać zabieg. Operacja trwała w sumie sześć godzin i u pacjenta wystąpiły zaburzenia w krążeniu. Później, na sali, powstała zapaść i z wielkim trudem go uratowano. 426 Po zabiegu Robert idzie na obchód. Zostaję w .sekretariacie. Palimy z sekretarką papierosy i rozmawiamy o ciężkiej pracy lekarzy. Sekretarka obserwuje mnie. Później mówi: „Doktor Cwali-niak ma awansować. Dopiero ucieszy się po przyjeździe ze Szwecji Irena." Krew pulsuje mi w skroniach. Do diabła! Robert jest kawalerem. Przed trzema tygodniami czytałam z nim wywiad. I na to pytanie nie zawahał się odpowiedzieć dziennikarzowi. Chyba nie kłamał? Kim więc jest dla niego Irena? Sympatią? Kochanką? A może tylko koleżanką? Po co wyjechała do Szwecji? Porozmawiać na ten temat z Robertem? Nie, to są jego osobiste sprawy. Może sekretarka powie mi prawdę? Więc, pytam, rozmawiam... Irena jest pielęgniarką, sympatią Roberta. Wyjechała do rodziny w Szwecji i wkrótce ma wrócić. Na Boże Narodzenie mają się pobrać. Miażdżę papierosa w popielniczce i wychodzę na korytarz. Jestem zazdrosna. Nie wyobrażam sobie, gdybym ją teraz tu spotkała... Trzęsę się na całym ciele. Czuję drżenie rąk i nóg. Co za cholerna wiadomość! Dlaczego się o tym nie dowiedziałam wcześniej? Czerwin wspominał mi dwa razy, że Robert jest wolny. Dziennikarz jakby przeczuwał, że między mną a Robertem zawiąże się flirt, romans i miłość. Jak ja bym mogła żyć bez Roberta! Nie, nie oddam go Irenie, ani żadnej innej... Mój Boże! Czy mam szansę zdobyć doktora Cwaliniaka? Czy może zostać moim, na zawsze kochanym chłopcem? Wtem podchodzi do mnie siostra Wanda. Pyta, 427 !f co mi jest. Spogląda na moje drżące ręce. Częstuję ją papierosem. Stoimy przy oknie. Palimy. Mówię, że otrzymałam wiadomość, że muszę wkrótce wracać do Wiednia. Chciałabym tu pozostać jeszcze z miesiąc. Za mało zdobyłam materiałów na cykl reportaży. Pielęgnarka zamyśla się. Czy uwierzy w kłamstwo? No cóż, muszę kłamać! Ona i tak się dowie od sekretarki, która na pewno ujawni jej powód mojego zdenerwowania. Niech się dowiaduje. Obchód Roberta trwa krótko. Zatrzymuje się przy oknie i prosi mnie do gabinetu. Jak mogę, tak staram się i przywołuję nerwy do porządku. Siedzimy w fotelikach i spoglądamy w okna gabinetu. Nad Warszawą rozpętała się burza. Niebo raz po raz rozrywają wężykowate sznury błyskawic. Raz za razem biją pioruny. Mówię, że burza to zapowiedź dobrej pogody. Proponuję Robertowi wyjazd na jeziora. Koniecznie chcę się oddalić od szpitala. Chcę poznać Warmię i Mazury. Dzień piętnasty I znów weekend! Znowu wyjazd przed świtem. Trasa prowadzi przez Przasnysz, Szczytno i Ryn, do Giżycka. Mimo sezonu turystycznego w hotelu Wodnik jest wolny pokój. Krótka drzemka, dwie filiżanki kawy i zmęczenie mija szybko. Wybieramy się na spacer statkiem po jeziorze. Jezioro Niegocin jest najatrakcyjniejszym wodnym szlakiem spacerowym. 428 Pogoda jest piękna. Wypływamy w południe statkiem „Wojciech Kętrzyński". Płyniemy wolno, później szybko oddalamy się na środek jeziora. W promieniach prażącego słońca kąpią się czerwone dachy mazurskich domów. Siedzimy z Robertem na ławeczce. Mimo zbliżającej się pory obiadowej, na statku jest sporo wczasowiczów. Ktoś z nich czaruje mnie wzrokiem. Odwracam głowę do Roberta. Bez niego, teraz, piękna kraina mazurskich jezior byłaby... Lepiej o tym nie mówić, nie pisać. Ale obiecywałam sobie, że będę odnotowywała wszystko, co czuję... I kiedyś ujawnię to Robertowi. Jednak na razie nic mu nie powiem na ten temat. Nie mogę powiedzieć, że Łomża i Giżycko to miasta mojego wczesnego dzieciństwa. Wieś Sterławki Wielkie, miejsce urodzenia mojej matki. W Giżycku urodził się mój ojciec. W Sterławkach na cmentarzu spoczywają babcia z dziadkiem. Muszę tam pojechać, odnaleźć ich grób. Jeszcze dziś pojedziemy do Sterławek. Tego Robert mi nie odmówi. Sterławki Wielkie znajdują się w pobliżu jeziora Dejguny. Zatrzymujemy się przy cmentarzu i spacerujemy wzdłuż alejek. Rozglądam się po nagrobkach. Zapisuję kilka nazwisk. Same polskie nazwiska. Ale nazwisk z nagrobkiem dziadka i babci nie mogę odnaleźć. Pełno tu nazwisk Zaliwskich, Jankowskich, Kalickich... Oto rodowód mieszkańców tej ziemi! Płyta pamiątkowa z nazwiskami zastrzelonych ludzi... Pytam Roberta o szczegóły. „Wilkołacy" 1 strzelali do Mazurów, którzy chcieli tu pozostać. To wymowne fakty, Zmuszali mieszkańców Ster-ławek. Kto się sprzeciwiał tego rozstrzeliwali. Matka mówiła mi o tym... Wspominała także o ojcu. Po wojnie mieszkałyśmy z matką w Ster-ławkach. Ojciec pisywał listy... I on był odpowiedzialny za morderstwa. Tylko ucieczka uratowała go od stryczka. Matkę też narażał. Mój ojciec jest współmordercą! A może i mordercą? Może i sam bezpośrednio mordował ludzi? Mój Boże! Miał żonę Polkę... Jak on to mógł zrobić! I jak mu przebaczyć te wyczyny? Opowiem o tym Robertowi. Ja wiem, ta opowieść nas rozdzieli. Ale muszę opowiedzieć o wyczynach ojca. Czuję potrzebę opowiedzenia człowiekowi, którego kocham. Dzień szesnasty. Wróciliśmy wieczorem. Długo będę wspominała Giżycko. Spacer statkiem po jeziorze Niegocin, dancing w restauracji, plaża w kwaterze Canari-sa... Muszę tam wrócić. Będę co roku odwiedzała krainę tysiąca jezior i Łomżę. Chciałabym zobaczyć Zakopane, Zamość i Białowieżę z rezerwatem żubrów. Piękny to kraj, to mój ojczysty kraj! Tak jest. Urodziłam się w Łomży i jestem łomżynian-ką. Kiedy wrócę do Wiednia przedstawię ojcu pewną propozycję... On się wścieknie. A niech się wścieka! Ja chcę wrócić.do zawodu pielęgniarki. Tu, w ojczystym kraju, mogłabym być pielęgniarką. Toż jestem nią, jestem instrumentariuszką. Mogłabym asystować przy zabiegach Robertowi. Podobnie jak teraz... Ale cóż to za zabieg. 430 Wszczepienia esperalu może dokonać stażysta. ystowae mogłaby uczennica szkoły piełęgniar-ikiej. Dobrze, że Robert i na to mi pozwolił. Tym bardziej że on nie wie o moim pierwszym zawodzie. Nawet się nie domyśla, że jestem dyplomowaną pielęgniarką. Tak, tak. Po wiedeńskiej szkole. Zabieg faktycznie jest łatwy. Pacjent leży na kozetce z obnażonym pbśladkiem. Robert przykłada do skóry pośladka nożyk z opornikiem i wbija pionowo ostrze. Później podwiązuje drobne naczynia i wkłada dziesięć pastylek esperalu. Dwa szwy na ranę i ja przyklejam mastykiem opatrunek. Pierwszy, drugi pacjent zoperowany i... Trzeci uchlał się wczoraj. Dobrze, że się do tego przyznał. Ciekawe... Nie wygląda, żeby wczorajszego wieczoru chlał wódkę. A może się rozmyślił? Może w ten sposób okłamuje Roberta, żeby się wykręcić od dokonania zabiegu? Później dzwonią z hotelu. Ojciec prosi o błyskawiczną rozmowę. Poczta jest blisko. Zamawiam Wiedeń. Po kwadransie rozmawiam z ojcem. Stary wybiera się do Polski. Dobrze. Niech przyjedzie. Pojedziemy razem z Robertem do Sterławek Wielkich. Przypomni sobie czasy, kiedy pomagał na-zistom. Może go wzruszy sumienie i zacznie wreszcie mówić prawdę, w jaki sposób podsuwał matce morfinę. Wieczór... Wieczory są chłodne mimo upalnych słonecznych dni. Może i dyżur będzie spokojny, czego życzył sobie Robert. Tym bardziej że lora: 431 " siedzimy w dyżurce i słuchamy piątej symfonii Czajkowskiego. A jest to jeden z moich ulubionych utworów, podobnie jak i kompozytor. Chciałabym wysłuchać do końca tego utworu. Niestety, już w drzwiach dyżurki stoi sanitariusz z wezwaniem. Jedziemy na Bielany. Przez te wyjazdy zaczynam poznawać Warszawę. Już byłam w każdej prawie dzielnicy oprócz Bielan. Czytałam w jakiejś powieści, że kiedyś się tam odbywały pojedynki. Przypadek zatrucia? Czym? Znów środkami nasennymi? A może alkoholem? Nie czuć od dziewczyny alkoholu. Ależ ona blada! Bledsza od ściany! Decyzja Roberta; „Do karetki z nią!" W karetce nakładają jej maseczkę. Podają tlen. Stażysta wstrzykuje do żyły preparat pobudzający akcję serca. A kierowca przy włączonych sygnałach mknie przez miasto. Przecina skrzyżowania. Okrąża ronda i pędzi jak strzała do szpitala na oddział intensywnej terapii medycznej. Jedziemy i nagle, stop! Ruch przez most zamknięty z powodu jakiegoś karambolu samochodowego. Trzeba więc wybrać inny szpital. Robert decyduje się jechać do Szpitala Mokotowskiego. Głośno mówi do szofera i kierowca skręca natychmiast na Mokotów. Oddział reanimacji kardiologicznej znajduje się na drugim piętrze. Wjeżdżamy tam windą, z pacjentką na noszach. W korytarzu Robert spotyka się ze swoim kolegą, dyrektorem Oszęckim. Wchodzimy do sali reanimacyjnej, Zespół kar- 432 .'¦•logiczny przystępuje do reanimacji. Robert wi do mnie półgłosem: „Jest to jeden z najlepszych oddziałów chorób sercowych w Warszawie". , Po kilku minutach pacjentka zaczyna oddychać prawidłowo. Wtem sanitariusz otwiera drzwi. W ręku trzyma wezwanie do przypadku innego zatrucia. Znów zjeżdżamy windą na parter. W portierni czeka ojciec dziewczyny. Dowiedział się o zatruciu telefonicznie, w pracy, i pojechał do domu taksówką. Następnie przyjechał do szpitala, jadąc dalej za karetką. Mężczyzna pyta Roberta, czy córka żyje. Potem podaje Robertowi strzykawkę z jakąś resztką mętnego płynu. Idziemy w pośpiechu do karetki. I znów pędzimy z włączonymi sygnałami przez miasto. Spoglądam na Roberta. A więc nareszcie! Nareszcie natrafiliśmy na przypadek zatrucia narkotykiem. Po dwóch tygodniach wyczekiwania... To zatrucie z przedawkowania. Ciekawe, co to za narkotyk? Dlaczego te resztki w strzykawce są tak mętne? Robert mówi, że to jeszcze nie narkomania. Odda strzykawkę do Zakładu Medycyny Sądowej. Jutro spece wyjaśnią, z jakim przypadkiem mieliśmy do czynienia. I dalej się upiera, że w Warszawie nie ma problemu narkomanii. Chyba ma rację. W ciągu dwóch tygodni trafilibyśmy na niejeden przypadek. Toż narkomani nie ukrywają się. Nie wiedzą o wizycie wiedeńskiej dziennikarki. Oni nie kryją się przed dziennikarzami. Przeciwnie, pozwalają się fotografować. Pozują do 28 --. Narkomanka 433 1 zdjęć. Kilku pozowało mi w Amsterdamie. Kilku udzieliło wywiadu w Nowym Jorku i Londynie. W Meksyku także. Odniosłam wrażenie, że szczycą się swoim nałogiem. A może robią to na skutek psychodegradacji? Pamiętam wizytę w Meksyku. Policjanci nie ukrywali tajemnic. Chciałam protokoły z przesłuchania narkomanów-przestępców, wyciągali z szaf i szuflad policyjnych biurek. Zabrali mnie ze sobą na obławę hodowców konopi indyjskich. Polecieliśmy helikopterem w góry. Sto helikopterów zaangażowano, żeby przeczesać łagodniejsze zbocza gór. Z helikoptera łatwo zauważyć poletka upraw narkotycznych roślin. Helikoptery obniżają się, załoga policyjna zrzuca środki niszczące rośliny. Nasz helikopter został ostrzelany z broni maszynowej. Obsługa ciężkiego karabinu maszynowego odpowiedziała ogniem. Pasma górskie są rozległe, niedostępne. Trzeba by zmobilizować do podobnej akcji całą armię meksykańską, żeby przeczesać te góry i wytępić ogrodników, uprawiających narkotyczne zielska. Tak, tak. Tam uprawą zajmują się gangi dysponujące bronią, łodziami, samolotami... Gangsterzy bronią się skutecznie. Toż to biznes! Dzień siedemnasty Po dyżurze spałam długo. Później w hotelowej restauracji zjadłam obiad i pojechałam do poradni. Robert był w doskonałym nastroju. Gdybym nie wiedziała, że tej nocy nie zmrużył w pogotowiu oka, nie uwierzyłabym. Ileż ten człowiek ma siły i energii. 434 Rozmowa trwa krótko. Pijemy kawę w towa- stwie Steni. Robert proponuje mi przejażdżkę. .eja.de się chętnie. Pyta, dokąd chciałabym się Udać na spacer samochodem. Dla mnie obojętne, ilokąd pojedziemy. Każdy zakątek, każda podwar- wska miejscowość jest piękna. Jedziemy w nieznane. Z ulicy prowadzącej z portu lotniczego, skręcamy polną drogą do miejscowości Paluch. W pobliżu startuje samolot. Domyślam się, że Robert chciałby, żebym z daleka popatrzyła na port. Ależ ja tam byłam! Przyleciałam z Wiednia odrzutowcem. Czyżbym mu o tym nie mówiła? Zresztą, pal sześć! Popatrzę na startujące i lądujące samoloty. Chętnie pospaceruję obok lotniska. Siadamy na niewielkiej grobelce. Od portu lotniczego zasłania nas krzak tarniny. Nagle Robert obejmuje mnie. Całujemy się, zsuwamy do wnęki zarośniętego rowu. Patrzę w jego oczy. Są lekko przymrużone. Kładzie mi rękę na kolanach. I znów jak zwykle, jak od naszego pierwszego uścisku, czuję drżenie. Moim ciałem zawładnął rozkoszny dreszczyk. Oczy, wędrująca ręka i on... Cóż mnie może obchodzić startujący z lotniska teraz odrzutowy samolot! Widzę jego i błękit nieba. Nawet podmuch ciepła z odrzutowca nie jest w stanie zamącić rozkosznych chwil, rozkosznego czasu. Później pytam, czy go nie zawiodłam. Kiedy odpowiada, że byłam wspaniała, obejmuję znów Roberta. Przytulam do siebie z jeszcze większą siłą i namiętnością. O, jakże on jest mi drogi! 4 i Dzień osiemnasty Ostry dyżur oddziału urazowego... Pracownicy poruszają się szybciej. Wiadomo — prawie dwumilionowe miasto. W dużych miastach dyżurni lekarze traumatologii zawsze mają ręce pełne roboty. Szczególnie w czasie ostrych dyżurów. Podobnie bywa w Wiedniu. Opowiadam o dyżurach w szpitalach wiedeńskich Robertowi. Nagle dzwoni telefon. Robert podnosi słuchawkę. Wskazuje mi ręką, żebym podeszła bliżej biurka. Podchodzę i przysłuchuję się rozmowie ze starszym lekarzem dyżurnym pogotowia. Aha, to o tę dziewczynę z ostatniego dyżuru chodzi! A więc żaden przypadek typowej narkomanii? Co takiego? Wstrzyknęła sobie jakąś mieszankę z wywaru ziół własnej roboty? Tak, faktycznie. Dziecinada. Ale i taką zabawą w narkomanię można siebie pozbawić życia. Ledwie ją wyprowadzono z niewydolności krążenia... Ależ nie! Me tylko o niewydolność chodziło. U niej była już zapaść. Wbrew moim przypuszczeniom, dyżur przebiega spokojnie. Parę przypadków potłuczeń, jeden ze złamaniem ręki, nie wchodzą w zakres mojego zainteresowania. Wieczorem pogotowie przywozi staruszkę ze złamaną szyjką kości udowej. Później mężczyznę t wypadku tramwajowego i kobietę ze zmiażdżonym podudziem. Mężczyzna jest nieprzytomny. Kobiety poczekają na zabieg. Ubranie na nim to strzępy. Więc pielęgniarki rozcinają marynarkę, spodnie i koszulę. 436 Nad rannym pochyla się Robert. Daremnie szuka tętna w tętniczce promieniowej. Potem dokonuje masażu serca. Niestety, bezskutecznie. Dzień dziewiętnasty Źle się czułam po dyżurze. Robert podwiózł mnie do hotelu. Było upalnie. Wypiłam coca-colę, rozebrałam się i natychmiast zasnęłam. Dzień dwudziesty Pojechałam do Roberta. Dziś jestem wyspana, wypoczęta i czuję się dobrze. Znów siadam w foteliku na balkonie. Rozkoszuję się zielenią klonów, topoli, wierzb nad ocembrowanym stawkiem. Popijamy zimną jak lód lemoniadę „Mirinda" i prowadzimy beztroską rozmowę ,,o wszystkim". Wtem słychać głośne stukanie do drzwi. Robert podnosi się z fotelika i wychodzi przez pokój. Po chwili słychać rozmowę z jakimś mężczyzną. Przyszedł zamówić wizytę do matki. Nasłuchuję. Dzielnica Sadyba. Nie byłam jeszcze w tej dzielnicy. Chętnie tam pojadę. Wypijamy lemoniadę i schodzimy na podwórko. Robert narzeka na wóz, ale jego skoda jest niezawodna. Ciekawe, co powie, kiedy zobaczy mojego mercedesa? Czuję, że wkrótce zasiądę za kierownicą. Teraz zaczynam odzyskiwać psychiczną i fizyczną równowagę. Mój Boże! I znów jestem kobietą... Ile to razy powtarzam w duszy te słowa! Kiedyś mu wyznam szczerze. Wszystko opowiem o matce i zafajdanym ojcu. Zatrzymujemy się przy nie otynkowanej willi. Żelazna furtka, otwarte drzwi na półpiętro. Wcho ¦¦'"' ¦'•¦; ¦ .¦•'/'¦¦°"1:i'v'::i;'>¦':¦¦> ' ' 437 A t dzimy. Jak zwykle będę asystentką Roberta. W hallu panuje nieład. Mieszkanie przypomina mi jedną z melin narkomanów w Trieście. Na starych meblach pył. Na podłodze porozrzucane kartki z brulionu. Podrapane ściany są zamazane hasłami z imionami mężczyzn i kobiet. Wchodzimy do pokoju. Na łóżku leży kobieta lat około pięćdziesięciu. Jest blada, ma pomarszczoną twarz i zapadnięte policzki. Okazuje się, że zna Roberta. Leczył sią u niego jej mąż z powodu nałogowego alkoholizmu, ale zmarł na marskość wątroby. Cóż, to najczęściej towarzysząca choroba w tym schorzeniu. Szczególnie grozi nałogowcom nadużywającym wina. Pacjentka jest chora z powodu podostrego stanu zapalenia oskrzeli. Robert bada ją dokładnie. Później składa do nesesera fonendoskop i przepisuje leki. Kobieta wyjmuje portfel, żeby uregulować honorarium, ale on potrząsa głową i mówi; „Nie przyjmuję żadnych pieniędzy! Nie przyjmuję za wizyty od wdów, których mężowie byli moimi pacjentami". Coś podobnego! Trzeba by tu ściągnąć tych lekarzy, co z byle powodu strajkują, nie licząc się z zagrożeniem życia pacjenta! A jest ich sporo. Dlaczego pacjentce tak drżą ręce? Może sobie wypiła na rozgrzewkę? Ale jednorazowe wypicie nie powoduje drżenia rąk. A może leczy się na nerwicę po śmierci męża? To jest prawdopodobne. Pojechaliśmy do Konstancina, Restauracja Pod Świerkami ma komplet konsumentów, ale kelner znał Roberta i powiedział: „Zaraz będzie wolny stolik, doktorze!" 433 Golonki już nie było. A ja przepadam za golonką. Za to bigos, palce lizać! Po obiedzie po- liśmy na parkiet pod olbrzymimi parasolami. Przygrywała cygańska orkiestra. Robert tańczy znakomicie. Wracaliśmy przez Sadybę i Robert zatrzymał na chwilę wóz. Powiedział, że pójdzie sprawdzić, czy syn wykupił lekarstwa, I dodał, że pacjentka teraz żyje w nędzy. Trzeba jej koniecznie pomóc. Poszedł sam. Po pewnej chwili słychać głośną rozmowę Roberta z kobietą i mężczyzną. Trwa ostra wymiana zdań. Pobiegłam tam. Kobieta leżała w łóżku pijana, oskarżając syna o gwałt. Syn oskarżał matkę o alkoholizm i urojenia. Kłótnię przerwał Robert, wypisując skierowanie pani Ciszek do szpitala. Już widziałam gdzieś podobne zdarzenie. Ale gdzie? Aha, w Trieście, w dzielnicy portowej. Tamtejsi dziennikarze zaprowadzili mnie na melinę. Młoda kobieta za trzydzieści dolarów udzieliła wywiadu. Była w ciąży z bratem lub z ojcem. Obaj alkoholicy nałogowi. Ona także. Mimo że była wstawiona, jej odpowiedzi były logiczne. Nie wiedziała tylko, kto powinien się później zająć dzieckiem, choć bardziej obciążała brata. Dzień dwudziesty pierwszy Upał... Gabinet poradni odwykowej. Robert przyjął kilku pacjentów i zbieramy się do wyjścia. Nagle ktoś otworzył drzwi wejściowe i po chwili słychać Stenię i męski bełkot. Wciąż ten bełkot pijaków i... ani jedni | komana! Ej, do stu diabłów! Wyśmieją mnie w redakcji w Wiedniu. Naczelny powie: „Po diabła ja ciebie tam wysłałem? Daj przynajmniej dobre materiały reporterskie. Opracuj teraz dobrze swój notatnik. Niech przynajmniej opublikuję kilka ciekawych reportaży". Trzeba się wziąć do roboty! Osobny reportaż o jednoookim operatorze. Drugi o zabiegach Roberta. I może jeszcze coś się trafi... Sprawy rodzinne, to już mój osobisty problem. Poznam lepiej Łomżę i okoliczne miejscowości. Napiszę szkic. Niech sobie poleży. Kiedy rzucę dziennikarstwo zabiorę się do pisania powieści. I namówię Roberta do pisania reportaży ze swojego dzieciństwa. Do gabinetu wchodzi bełkoczący mężczyzna. Robert wskazuje mu krzesło. Siada obok i teraz mogę go obserwować. Pomarszczona skóra twarzy, lekko złuszczona na dłoniach. Łupież sypie mu się z włosów na ubranie niczym płatki owsiane. W oczach niepokój, przygnębienie. Nareszcie, przypadek narkomanii! Ciekawe, czym się narkotyzuje? Blade powłoki skóry twarzy, szyi, rąk i te płaty łupieżu... To kokainista! A jednak się trafił narkoman zażywający kokainę! Gdzie się zaopatruje w ten narkotyk? Musi tu być jakiś przerzut... Są jakieś kanały... Nie on jeden uprawia kokainową narkomanię. A Robert tak zapewniał... Aż chciałoby się teraz zapytać: „No i jak to jest z tą narkomanią? Przyjrzyj się dobrze temu człowiekowi i skieruj dyskretnie sprawę do milicji. Nie zwlekaj z tym, mój drogi Robercie! Siedzę, obserwuję go. Narkoman trochę się u-spokoił. Robert prowadzi z nim dialog, ale ja da-lej nie rozumiem jego chaotycznych wypowiedzi. I - pytań zadawanych przez Roberta wnioskuję, że oskarża o pijaństwo żonę. No tak, urojenia! Zawsze po pewnym czasie występują u narkomanów. U kokainistów narastają bardzo wolno. Najpierw świat w koiorach, potem cholerne przytępienie. Znam to, ale o tym muszę wspomnieć później. I opowiem Robertowi. Kokainizm... Skąd otrzymuje kokainę? On się nie przyzna. Wie dobrze o tym, że kumple ukręciliby mu łeb, gdyby ich wsypał. I ja nie będę deptać im po piętach. Mam dość deptania w Londynie. Z pewnym dziennikarzem angielskim chcieliśmy złapać kontakt z narkomanami. Chodziliśmy do jednej kawiarni w pobliżu katedry św. Pawła. Tam sprzedawano różne narkotyki, łącznie z heroiną. Udało nam się nabyć — tylko dla oka. Po kilku dniach rozpracowano nas. Mój kolega oberwał zdrowo i znalazł się w szpitalu. Kiedy byłam w hotelu zatelefonowano do mnie: „Laleczko, zwijaj manatki i wyjeżdżaj do swojego Wiednia, bo w przeciwnym razie wywiozą cię w paczce. Zrozumiałaś? Tak? No to przyjemnej podróży!" Odleciałam wieczorem samolotem do Paryża. Dopiero trzydniowy pobyt w Paryżu przywrócił mi psychiczną równowagę. Gdy już się znalazłam w Wiedniu, ojciec zaproponował: „Zerwij z tym raz na zawsze. Nie musisz pracować. A jeśli chcesz, załatwię ci pracę. Przestaniesz się wreszcie włóczyć po świecie". Robert pożegnał się z nim. Kiedy wyszedł, py- 440 441 I tam go, co to za przypadek. Odpowiedział, że pan Margot nie jest narkomanem. Ja mówię stanowczo: „On się kryje ze swoją narkomanią". W godzinę później Robert dzwoni do Margotów. Rozmawia z żoną. Margot wyjechał. Żona chciałaby porozmawiać w jego sprawie. Wyjeżdżamy. Margotowie mieszkają w starym, ale luksusowym bloku. Wchodzimy na pierwsze piętro, gdzie oczekuje nas kobieta lat około pięćdziesięciu. Od razu ujawnia prawdę o mężu. Margot jest typowym lekomanem. Łyka około dziesięciu proszków na dobę i zapija dwoma kieliszkami popularnego wina. Jestem rozczarowana „swoją diagnozą". A więc żaden kokainista! Żaden narkoman! Gdzież w tym kraju szukać narkomanów? Dzień dwudziesty drugi Po wczorajszym upale oziębiło się. Panuje jesienny prawie chłodek. Siąpi drobny • kapuśniaczek. Po szybach okna dyżurki pogotowia ratunkowego, spływają smużki wody. Aż się nie chce wierzyć, że tak szybko zmienia się pogoda. Wczoraj odnosiłam wrażenie, że znajduję się nad brzegiem Morza Śródziemnego. Dzisiaj jestem fw deszczowej Szkocji. Coś się ostatnio przekręca w europejskim klimacie. Wieczorem pierwsze wezwanie na Mokotów Górny. Jedziemy z włączonymi sygnałami do dzie-sięciopiętrowego wieżowca. Z balkonów wychylają się ludzie. Spoglądają na trawnik. Leży tam pokrwawiony mężczyzna. Przy nim karetka milicyjna i dwaj funkcjonariusze, podoficerowie. 442 Zatrzymujemy się. Z karetki wyskakuje Robert stażystą. Badają go. Jeden z sierżantów mówi: „To ofiara libacji. Wypchnęli go z balkonu trzeciego piętra". W podobny sposób załatwiają swoich kumpli narkomanii. Wypychają ich z balkonów, z mostów i wiaduktów. Zabijają, jeśli kumpel wydaje im się podejrzany. Kiedy się domyślają, że ich może sypnąć, że może zdradzić źródło nabycia narkotyków. Albo wskazują kumpla handlarzom. Hain-dlarze torebeczek z białym proszkiem likwidują najczęściej narkomana za miastem. Podają mu narkotyk, wywożą go i mordują, wyrzucając po drodze zwłoki. Byłam na reportażu w Nikaragui... Tam policja nie interesuje się ściganiem narkomanów i przemytników. Policjanci sami handlują narkotykami. Nikt nikogo nie zaczepiał z powodu narkotycznego upojenia. Nikt nie ratuje człowieka, który z przedawkowania pada nieprzytomny na ulicy. Najwyżej usuwa go się na trawnik. Niech taki nie tarasuje jezdni. A na trawnikach często zdarzają się takie sytuacje — leży półnaga para młodych ludzi. Obejmują się, całują i... publicznie załatwiają swój popęd. Przyglądają się ludzie. Odpędzają dzieci. Przygląda się także policjant. On czeka cierpliwie. Wreszcie młodzi podnoszą się z trawnika, podciągają ubrania. Chłopiec jest bystry. Wznosi okrzyk: „Niech żyje prezydent!" Dobrze wie, że teraz włos mu z głowy nie spadnie. Ciężko ranny jest już w karetce. A może to uczestnik balu narkomanów? Może pomylił ku; milicjant? 44:* Pochylam się nad nim. Zapach alkoholu z ust. Pfu! Ileż on mujaał wypić wódki! Jakże łatwo pod wpływem trunku stracić panowanie! Jak łatwo człowiek przeistacza się w bezrozumną istotę! Jedziemy z rykiem syreny alarmowej do szpitala mokotowskiego. Dyżur pełni docent Gołębik. Wysoki, czarnowłosy mężczyzna pochyla się nad noszami i bada pacjenta. Wydaje polecenie: „Pacjent na stół!" Skądś przychodzi dyrektor Oszęcki. Wita się ze mną i Robertem. Rozmawiamy krótko, bo sanitariusz melduje o nowym wezwaniu. Tym razem pojedziemy do zatrucia na peryferiach Okęcia. Przed wejściem starej kamieniczki zapłakana kobieta. Coś mówi, ale głos zamiera jej z rozpaczy. Potem prowadzi nas do oficyny, gdzie przy wejściu stoi grupka ludzi. Osiemnastolatek jest blady, nieprzytomny. Sanitariusz i stażysta przekładają go z tapczanu na nosze. Biegniemy do karetki. Reanimacja, przy sygnałach, w czasie jazdy sto kilometrów na godzinę... Robert dokonuje sztucznego oddychania. Denat łapie powietrze i po chwili oddycha. Czym się zatruł? Co zażywał? Musiał coś zażyć. Nie, z ust młodzieńca nie zajeżdża alkoholem. Pierwszy, ciekawy przypadek... Co o nim powie Robert? W tej chwili nie mogę go o nic pytać. Jest zajęty reanimacją. Niech ratuje lekkomyślnego denata. Czy uda się przywrócić życie chłopcu? Oddział intensywnej terapii... Doktor Doma-galski biegnie korytarzem do sali reanimacyjnej. 444 ;em z Robertem przystępuje do zabiegów, ale bezskutecznie. Po półgodzinnej reanimacji spec ud samobójców mówi: „To jeden z wąchaczy. Przedawkował mieszankę piorunującą. Tak kończą życie młodzi idioci, szukając wrażeń, wesołości. Sekcja ujawnia szczegóły przyczyn śmierci". Dzień dwudziesty trzeci Robert zadzwonił do profesora i zamiast do szpitala pojechaliśmy do Zakładu Medycyny Sądowej, gdzie odbywały się sekcje zwłok przypadków śmiertelnych po zatruciach. Wchodzimy do prosektorium. Denat leży na stole z białego marmuru. Ułożony na wznak, z szeroko otwartymi oczyma... Wstrząsający widok! Przypomina mi sekcje zwłok trzech narkomanów w Chicago sprzed roku. Trzej narkomani założyli się z kumplami, że przeżyją zwiększoną dawkę heroiny. Ponieważ byli bez centa, kumple zafundowali im heroinę, którą sobie wstrzyknęli i poszli razem do parku. Tam jeszcze palili mocno opiumowane papierosy. Najwidoczniej uważali, że gdy przebywają na świeżym powietrzu, to zwiększona dawka narkotyku nie zagraża ich życiu. Wierzyli we własne siły i zbawcze działanie tlenu. Prawdopodobnie była to już nie pierwsza próba, ale tym razem ostatnia. Zmarli nad ranem. Główny fundator białego proszku, sam się przypadkowo wpakował w ręce policji i wyśpiewał szczegóły zdarzenia. Nie sądzono go później za uprawianie narkomanii. Otrzymał łagodny wyrok za nieum; ny udział w samobójstwie... Bo ojciec fundatora miał dolary. Zaangażował jednego z lepszych ad- 140 wokatów. A tam adwokaci dobrze współpracują z sądem. I nieźle powodzi się sędziom, jeszcze lepiej cywilnym obrońcom. Szczególnie, gdy się trafi dobry klient, z dolarami. Lekarz dokonujący sekcji zwłok jest kolegą Roberta. Toteż robiąc sekcję, prowadzą przyjacielską rozmowę. Rozmawiają o wszystkim, ale nie o śmierci chłopca, jakby denata nie było. Prosektor wypreparował mózg. Później powiedział: ,*,Tak, to wąchacz. Przekrwienie mózgu, wylewy krwi... Oto do czego prowadzi młodzież ta szczenięca zabawa! Prokurator rejonowy dobierze się do skóry jego kumplom. Z pewnością nie robił tego sam. Takie zatrucia trafiają się latem. Robią sobie durnie mieszanki z chwastów i przekręcają się. Na szczęście są to rzadko występujące zjawiska. To dopiero trzecia sekcja w tym roku". Potem opuszczamy zakład i jedziemy do poradni. Robert bada pacjentów. Jest ich niewielu i wkrótce pijemy w gabinecie kawę. Nagle dzwoni telefon. Odruchowo sięgam po słuchawkę, ale natychmiast oddaję Robertowi. Ach, to redaktor Czerwin! Interesuje się co porabiam? Robert uśmiecha się do mnie znacząco. Rozmawiają na temat druku reportaży. Potrząsam głową. Na razie nie mam jeszcze skompletowanych szkiców. Dopiero na szkicach będę pisać reportaże. Trzeba poczekać. Nie można się śpieszyć. To nie powieść kryminalna, nie szkolne wypracowanie. Reportaż tym się różni od innych utworów, że musi być oparty na faktach. 446 Dzień dwudziesty czwarty I ibchód z profesorem, odprawa i... Znów porad-u na Śliwkowej. Znów gabinet, pacjenci, ba-da, zlecenia, porady... Niektórzy alkoholicy są uini jak baranki. Inni ordynarni. Często mówią od rzeczy, mimo że od kilku dni nie piją. Jeszcze Inni apatyczni i zrezygnowani. Najgorsi to pa-il.iczkowcy. Bywają tak agresywni, że boję się o Koberta. Dobrze, że profesor polecił mu, żeby zrezygnował z tej pracy. I z pogotowia ratunkowego też musi zrezygnować. Przynajmniej będę spokojna o niego. Później do gabinetu wchodzi kobieta około czterdziestu lat. Zapłakana, prosi o pomoc. Jej mąż aktualnie pracuje w przyzakładowej świetlicy. Wraca do domu przed północą i maltretuje rodzinę. Szczególnie znęca się nad synem. Twierdzi, że to nie jego dziecko. Czasem grozi zabójstwem. Robert obiecuje jej zająć się tą sprawą. Kiedy kobieta opuszcza gabinet, mówi do mnie: „Pojedziemy tam wieczorem. Muszę zrobić nasłuch. Nie chce mi się wierzyć... Już się tyle razy naciąłem w podobnych sprawach!" Godzina i trzy kwadranse... Nie można dłużej tak czekać! Pijak z pewnością poszedł z kumplami do knajpy i wróci do domu o świcie. Nagle słychać czyjeś kroki. Idziemy chodnikiem wzdłuż bloku mieszkalnego. Nie odwracamy się. Ktoś nas wyprzedza. Zatacza się lekko, ale idzie dość raźno. Potem skręca pod numer klatki schodowej, do punktu naszej obserwacji. To pewnie on! Podchodzimy. Później ostrożnie wspinamy się 447 f na trzecie piętro. Na szczęście klatka schodom.. nie jest oświetlona. Półmrok ułatwia nam zada nie. Możemy podsłuchiwać. Może się powiedzie... Żona pijaka mówiła, że rozprawiając się z rodziną, często pokrzykuje i przeklina. Trzecie piętro... Dwa wejścia do mieszkań dwóch rodzin. Zatrzymujemy się. Już słychać okrzyki pijaka. Potem dialog z chłopcem. Pijak przeżywa wielki dzień. W gazetce fabrycznej wydrukowano mu wiersz. Mówi, że nie będzie bił chłopca. A bije go często szprychą od roweru. W półmroku spoglądamy na siebie. Kobieta nie zmyśliła sobie bzdurnych historyjek. Jej oskarżenie było prawdziwe. Trzeba, aby Robert zajął się tą sprawą. Nie wolno czekać, aż tamten zabije kogoś z rodziny. Dzień dwudziesty piąty Wiadomość, że zostałam zaproszona na odczyt do Łomży, zelektryzowała mnie. To Czerwin w obawie, że wkrótce mogę opuścić Warszawę, zadziałał błyskawicznie. Nareszcie poznam moje rodzinne miasto! Dwa dni relaksu... Powałęsam się po ulicach. Zobaczę dom, gdzie zaczęłam raczkować. Ciekawe, czy jeszcze stoi na skrzyżowaniu przy parku... A może został wysadzony? Robert mówił, że Łomża była zaminowana. Trzy czwarte miasta wyleciało w powietrze. Jest także do zwiedzenia szpital. To tam się urodziłam. Podobno gmach szpitala ocalał? Mój Boże! Po tylu latach spacer po rodzinnym mieście! Jest sobotnie popołudnie. Pędzimy setką na go- 448 i wkrótce mijamy Sniadowo, Konarzyee... ¦órzach miasto z wodociągiem i dominują-I Łomżą katedrą. ¦żdżamy do hotelu „Polonez". Miejsca są rwowane. Idziemy do kawiarni. Kawa, ca i krem. Objadamy się ciastkami i pijemy ino kawę. 1'otem idziemy zwiedzać Łomżę. Piękne karnie-:zki w rynku. Ni to renesans, ni barok, ale domki urzekają pięknem. Obchodzimy dookoła rynek. Zatrzymuję Roberta, pytam go o wojenne losy centrum miasta. Robert mówi, że już mi raz i'powiadał. Nie zaszkodzi, kiedy opowie wszystko od początku. Toż to nie tylko jego, ale i moje rodzinne miasto. Muszę się o tym mieście dowiedzieć czegoś więcej. Tu mój ojciec był powiatowym intendentem. On tu rządził. Matka mówiła, że nazywano ojca podłym intendentem. Nawet i cywilni Niemcy na niego psioczyli. Partyzanci zrobili zasadzkę, ale wymknął im się z rąk. Chodzimy dalej, a Robert opowiada mi historię miasta. Sięga do źródeł historycznych, do czasów wojen szwedzkich. Potem kreśli okres stupięć-dziesięciołetniej niewoli — zabory carów i cesarzy. Smutna, tragiczna jest historia tego kraju. Ale i bohaterska. Jak po takich dziejowych kataklizmach ten naród mógł trwać i przetrwać! Biorę Roberta pod rękę. Spoglądam na zegarek. Zbliża się czas odczytu. Ciekawe, jak mi wyjdzie ten odczyt o narkomanii. Na razie nie czuję żadnej tremy. W Domu Kultury oczekuje sporo ludzi. I tu interesują się narkomanią. 29 — Narkomanka 44$ «J S & -3- fi •§ -3 .s s g 2 .„„ _ ^ nie pójść na dancing w naszym rodzinnym mieście! Tak jest. Trzeba się zabawić. Wchodzimy. Stoliki zajęte, ale są koledzy Roberta. Będzie stolik, towarzystwo... Wkrótce zaczynamy się bawić. Porywają mnie. Nie pozwalają tańczyć z Robertem. Ale zabawa w towarzystwie łomżyniaków jest wspaniałą rozrywką, wspaniałym relaksem. Gdyby tak wiedzieli, że jestem ich rodaczką. Ale nie mogą się dowiedzieć. Robert także. Przynajmniej na razie, póki nie wyjaśnię sprawy z ojcem. Łomża o wschodzie słońca... Nad doliną Narwi rozciąga się mgła. Odnoszę wrażenie, że podróżuję samolotem. Samolot przelatuje nad mleczną powałą chmur. Cóż za piękne miasto! Najpiękniejsze z najpiękniejszych! Nie ruszyłabym się stąd już na krok, gdyby Robert... Jeszcze będę z nim rozmawiać. Nie, to już nie chodzi o wyjazd do ^ Wiednia. Stoimy przy oknie, całujemy się. Tylko z nim. Tylko on jest dla mnie... Boże, jaka to byłaby kara, gdyby Robert należał do... Lepiej nie myśleć o tym. Przy nim minęły depresje, bezsenność. A ojciec tak chciał, żebym z Herbertem... O, nie, nigdy! Za nic. Niechże Herbert zabiera swoje ma-natki z Wiednia i wyjeżdża do Monachium. Niech jedzie, bo mu napluję w twarz. Dzień dwudziesty szósty Robert powiada, że byłoby dobrze zwiedzić miejsce obozu jenieckiego za Kolnem. Owszem, dobra propozycja. Chciałabym się dowiedzieć [ołów historii z drugiej wojny. Więc jedzie- K-olna. Potem do wsi Wincenta. Obóz znaj- I się za wsią około kilometra. Przy szosie i u a pamiątkowa: „... trzydzieści tysięcy zamo- inych głodem..." Jezus Maria! Trzydzieści tysięcy ludzi... Tak i o, tak niechętnie mówi się o takich obozach w bonn, Norymberdze, Monachium i w Wiedniu. Madrycie w ogóle się o tym nie wspomina. Ciężko się grzesznikowi przyznawać do winy. 1'sychopata zawsze będzie twierdził, że on jest niewinny, że działał z rozkazu. To był cel nadrzędny, obrona narodu. Oni się tłumaczą w ten sposób. Ale najchętniej milczą. W pobliżu chłop wbija w ziemię kołki. Na łańcuchach dwie pasące się krowy. Stoimy na poboczu szosy, czekamy na niego. Chyba i on się zreflektował, że to turyści i chcą go o coś zapytać, więc wyciąga długie jak patyki nogi. Robert nawiązuje z nim dialog. Sześćdziesięcioletni mężczyzna chętnie odpowiada na pytania. Potem rozmawia z Robertem na temat tego obozu. Chłop zna dobrze historię. Ten obóz, nazywa obozem śmierci. Tu nie rozstrzeliwano, nie zabijano, ale morzono głodem. Jeńcami byli Rosjanie i Polacy. Trzydzieści tysięcy jeńców zamorzyli. Do tego .przyczynił się intendent łomżyńskiego powiatu. On bowiem był głównym dostawcą żywności. Nawet wartownicy niemieccy mówili, że jest katem, kiedy ograniczył racje. Później po naradzie z komendantem doszedł do wniosku, że jeńcy nie powinni jeść. Wkrótce w obozie 'wy- 452 453 In • Nie chciałabym go stracić, ale muszę mu to powiedzieć. Muszę opowiedzieć i wyznać prawdę o moim ojcu. Dzień dwudziesty siódmy Obchód z profesorem i znów poradnia. Ostatnie zabiegi w poradni. Od pierwszego sierpnia Robert już będzie pracował w szpitalu. Niech się koncentruje na pracy w chirurgii urazowej. Jest znakomitym traumatologiem. Trzeba udoskonalać technikę, nie rozpraszać się na drobiazgach. Proponuję Robertowi asystę. Będę mu instru-mentować przy zabiegach wszywania esperalu. To bardzo prosty zabieg. Zgodzi się? Dlaczego nie daje odpowiedzi? Czemu się jeszcze waha? To nie klinika. Nie musi się obawiać gniewu profesora. A może profesor zdecydowałby się szybciej? Może powiedziałby: „Jeśli pani to potrafi, proszę myć ręce". Wreszcie Robert daje znak głową. Przy tych zabiegach aseptyka podobna do aseptyki z sali operacyjnej jest zbędna. Nawet niepotrzebne są sterylne fartuchy i maseczki. Owszem, mycie rąk, rękawiczki i mały stolik z wysterylizowanymi narzędziami, to wszystko, co będzie nam służyć do zabiegów wszycia esperalu. Wykonujemy zabiegi. Jeden, drugi, trzeci, czwarty przypadek... Robert spogląda na mnie z uznaniem. Czy mam mu już powiedzieć, że jestem dyplomowaną pielęgniarką? Że temat medyczny podjęty w dziennikarstwie,, to rtie był przypadek, ale wybór? I nie wiem po raz który już tu w Warszawie, 456 "'i do głowy myśl. Znów ¦"Ciek. ., że zerwai z W. \L& tl Z kocha,.. M„J B„źe! M6g% się wreszcie Dzień dwudziesty ósmy Od rana operują. Operuje także Robert. Robertowi uSzt Dzień dwudziesty dziewiąty Ostatni dzień przyjęć w poradni. Robert kon troluje przypadki. Twierdzi, że tylko wszyciem esperalu uzyskuje się trWałą pOprawe. InnlfecL me zawodź, Ale nie każdy pacjent kwa i ^ e" się dc^kuracji tą metodą. Na przykład człowtek z aęzką padaczką nie może się poddać leczlS esperalem. W czasie stanów pomrocznych no e się upić i... mogiła! Wtedy wkracza prokurator i doszukuje Slę błędów w sztuce lekarskiej Robert wSpomina młodą pijaczkę, co w rękę ojca. Dziewczyna leży w szpillu z 457 naniem delirium tremens. Jej stan jest ciężki. Za to kandydatka na narkomankę, co sobie wstrzyknęła mieszankę własnej produkcji, została przewieziona na oddział psychiatryczny. Tam musi trochę poleżeć. Dzień trzydziesty Robert mówi, że ludzie przygotowują się już do zaduszek. W Warszawie odbywają się zaduszki dwa razy do roku. Pierwszego listopada i pierwszego sierpnia. Listopadowe święto zmarłych, to dzień międzynarodowy. Sierpniowe jest świętem lokalnym, powstańczym, rocznicowym. Dobrze, że Robert sam nawiązuje do powstania. Powstanie warszawskie to także jeden z problemów, dla którego tu przyjechałam. Chciałabym porozmawiać na ten temat z autentycznym świadkiem. Chcę się czegoś dowiedzieć o brygadzie, która składała się z kryminalistów. Zdaje się, że kryminaliści brygady Kamińskiego szkolili się w Poznaniu i Giżycku w twierdzy Boyen. W jednym z oddziałów tego dowódcy, mój ojciec był także intendentem czy kwatermistrzem. Zwerbowano go w lipcu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, kiedy cywilni urzędnicy niemieccy opuszczali Łomżę. Matka wyjechała ze mną do SLev-ławek Wielkich, ojca zagarnęli do wojska. Wojsko, jeśli tę brygadę z tym generałem z awansu, powinno się nazywać wojskiem! W dwa tygodnie przed zakończeniem wojny wrócił do Sterławek ojciec. Przyszedł w cywilnym ubraniu o lasce. Utykał na nogę bardziej niż w czasie pobytu w Łomży, o czym opowiadała 458 k moja matka. Mimo że nie był stary, wyglądał na kończącego się starca. Kiedy dzięki matce odżywił się, zaczął współdziałać z „wilkołakami". Później wywędrował z domu. Dopiero po roku napisał list z Niemiec, z amerykańskiej strefy. Mój Boże! Jak ja się z tego wytłumaczę Robertowi? A może byłoby lepiej nic nie wspominać o przeszłości okupacyjnej ojca? Może przemilczeć sprawę? Niech decyduje o wszystkim los... Ale ja? Nie, nie! Powiem mu. Już raz zdecydowałam, żeby mu to powiedzieć. Jutro na dyżurze w pogotowiu porozmawiam z sanitariuszem. Już mi raz mówił, że w czasie powstania był na Woli. Ciekawe, co będzie miał do opowiedzenia. Robert proponuje mi kino. Dobry pomysł. Idziemy na film „Kanał". Nie oglądałam jeszcze tego filmu. A zdaje się, że był już wyświetlany w Wiedniu. Chętnie go obejrzę. Lubię chodzić na wojenne filmy. Są przeważnie oparte na autentycznych zdarzeniach. Przynajmniej nawiązują do tych zdarzeń. Można się czegoś nowego dowiedzieć, pogłębić wiadomości o wojnie. Wstrząsające obrazy... Przeprawa kanałami. Beznadziejna wędrówka przez ścieki. Potężne kraty przy wylocie kanału na Wisłę. Potem" odwrót. Światło włazu... Przeklęty esesman z karabinem! Układa na bruku ludzi niczym śledzie. Pewnie rozstrzelali wszystkich, którzy opuścili właz? Dzień trzydziesty pierwszy Ostatni dzień pracy Roberta w pogotowiu. Robert mówi, że już dziś na Powązki ciągną tłumy 459 •S a! Ii ,>¦> o-o N o 1 f s | ar >^ >j» 'St. ^ \> % ^h a^'i filii P-i ludzi. Największy cmentarz wojskowy w Europie. Prawie dwieście tysięcy powstańczych grobów... Wyobrażam sobie ogrom walk, heroizm powstańców. Czytałam pamiętniki żołnierzy baonu „Zośka". Nawet naziści byli pełni podziwu dia powstańczego wojska. Mimo że ich nienawidzili. Pytam Ho berta o brygadę Kamińskiego. Jest zaskoczony. Pyta skąd znam nazwisko hitlerowskiego generała. Odpowiadam, że coś niecoś już się czytało na ten temat. Robert obiecuje skontaktować mnie z sanitariuszem, z którym już rozmawiałam. On dobrze zna historię powstania na Woli. Tam operowała brygada Kamińskiego. Jutro razem pojedziemy na Wolę. Tymczasem wezwano nas do zatrucia alkoholem na Wólkę Węglową. Jedziemy przez miasto dość szybko, ale bez sygnałów. Kierowca uważa, że dla pijaka nie warto włączać syreny i świetlnego sygnału. Robert zdenerwował się i mówi: „Już panu zwracałem uwagę, że pijak to też pacjent!" Po chwili syrena wyje, migocze sygnał świetlny. Teraz można jechać jeszcze szybciej. Można przecinać skrzyżowania ulic, sprawniej okrążać ronda. Niewielka willa ogrodzona drucianą siatką. Cicha, boczna uliczka w pobliżu jakiegoś budującego się, gigantycznego cmentarza. Przed willą płacząca kobiecina załamuje ręce. Prowadzi nas do mieszkania. Byli tu kumple męża. Upoili go i ulotnili się. Mąż leczy się w poradni odwykowej. Przed tygodniem miał wszyty esperal. Teraz wypił co najmniej ćwierć litra 460 wódki. Pił z kolegami o zmroku. Kobieta wróciła z pracy i rozpędziła towarzystwo. Wchodzimy. Na tapczanie leży mężczyzna około pięćdziesięciu lat. Robert bada go. Trzeba mu wy-pruć esperal. Pojechaliśmy na oddział. Pacjentowi podano tlen i kroplówkę. Kiedy wróciliśmy do pogotowia, wzywano nas na Żoliborz. Tym razem pacjent „przepił anti-col". Robert zdecydował się na płukanie żołądka. Już w kwadrans po bezkrwawym zabiegu u pijaka wystąpiła znaczna poprawa. Dzień trzydziesty drugi Krótka rozmowa z profesorem i jedziemy na Wolę w towarzystwie sanitariusza Zakwaskiego. Po drodze Robert proponuje śniadanie. Sanitariusz nie gardzi kieliszkiem. Często bywa na rauszu. Tym bardziej teraz, po trzech głębszych lepiej mu będzie ciągnąć powstańczą opowieść. Zajechaliśmy do parku Sowińskiego, Niebo jest pochmurne. Sanitariusz mówi, że w dniu wybuchu powstania była prawie identyczna pogoda. On mieszkał w pobliżu. Wtedy po drugiej stronie ulicy rozciągały się uprawne pola. Były tam przeważnie poletka na kartofle i jarzyny, podobne do dzisiejszych ogródków działkowych. Ale Zakwaski był wozakiem. Rozwoził węgiel. Jeździł jednokonnym wozem po Woli. Koń i wóz, rozwożenie węgla to jego zajęcie prze okres czterech lat aż do wybuchu powstańczych walk. Dobry furman zawsze na chleb zarobi. Zarabiał nieźle. Głodem nie przymierał, podobnie jak i jego matka. 461 Kiedy wybuchły walki, ulicę Wolską opanowali Niemcy. Chciał się przedostać do powstańców, ale drogi na peryferiach Woli były w ręku nieprzyjaciela. Proponuję, żeby zbliżyć się do obelisku. Podchodzimy. Robię zdjęcie. Później wyjmuję notes i piszę: „6 VIII—8 VIII 1944 r. Pięćdziesiąt pięć tysięcy rozstrzelanych ludzi". Przyglądam się uważnie literom wyrytym na głazie. Tyle tysięcy ludzi zastrzelonych w ciągu trzech dni! Kobiety, dzieci, starcy... Łatwo jest rozstrzeliwać starców. Stary człowiek nie stawia oporu. Można go ustawić w szeregu przed plutonem egzekucyjnym, wprost pod lufy automatów! Przez trzy doby strzelały tu automaty. Zakwaski opowiada. Szóstego sierpnia wyprowadzono go z mieszkania wraz z matką. Dwaj esesmani prowadzili ich, trzymając automaty przygotowane do strzału. Dołączyli do kolumny ludzi, maszerujących ulicą Wolską. Daleko nie szli. Przed parkiem Sowińskiego zatrzymano kolumnę, kierując ją na fosę. Przy fosie stały plutony. Ludzie mówili, że są to specjalne oddziały kryminalistów Kamińskiego. Był wieczór kiedy ich kolumna stanęła nad fosą. Po serii upadł obok matki. Ciała polewano benzyną i palono. Ale wtedy zabrakło benzyny. W półmroku, jaki panował w fosie, udało mu się wygramolić ze zwału ciał. Zaczął się czołgać. Park po drugiej stronie fosy nie był obstawiony, bo tam padały serie z automatów. Jemu się udało, Prześliznął się nocą w rejon cmentarzy powązkow- 462 ¦ skich do swoich. Teraz jest jednym z nielicznych świadków tamtej tragedii. Często wraca pamięcią do tej masakry. Często wspomina tamte dni i noce. Tego nie da się wymazać z pamięci. Stoję, słucham, notuję... Tak, nie da się wymazać. Po co zresztą wymazywać? Po co zacierać fakty współczesnej historii? Przeciwnie, trzeba je często wspominać. Trzeba pisać, opowiadać, przekazywać... Nie wolno milczeć! Za żadną cenę! I ja nie mam zamiaru nabierać wody w usta. Ani myślę milczeć na temat przeszłości mojego ojca. On tu był intendentem... Być może, że także strzelał do tych ludzi? Kamiński kazał strzelać... Matka nieraz nawiązywała rozmowę. Często wypytywała go o szczegóły walk brygady Kamińskiego. Ojciec odpowiadał: „To był pospolity zbrodniarz i zginął z wyroku sądu wojennego". Może więc udało się ojcu wykręcić od udziału w tej zbrodni? A może nie chciał powiedzieć matce prawdy? Uważał, że lepiej milczeć... Milczał. Nic nie powiedział o jeńcach w Wincencie, o lesie giełczyńskim, jeziorkowskim i łomżyńskich więźniach. A nikt inny nie głodził więźniów, tylko łomżyński intendent. Moja mama wiedziała o wszystkim, znała wszystkie jego grzeszki i dlatego przyczynił się do jej śmierci. Teraz to jest jasne! Potem odwozimy sanitariusza. Odwieźliśmy go na Pragę, gdzie mieszka. W drodze powrotnej mówię do Roberta, że dziś wieczorem odlatuję do Wiednia. Robert jest zaskoczony tą wiadomością, więc powiadam, że wkrótce wracam. Chciałabym jeszcze po południu jechać na Powązki. 4B3 Pojechaliśmy. Na parkingu setki samochodów. Pobliskie uliczki także zapchane osobowymi wo zami. Wreszcie Robertowi udało się jakoś ustawić swoją skodę i ruszamy przez boczną bramę. Największy cmentarz wojskowy Europy... Dwieście tysięcy powstańców i ludności cywilnej z czasu warszawskiego powstania. Tak, tak. Opowiadał mi sanitariusz. Jeszcze wcześniej wspominał Robert. A właściwie to wszyscy byli powstańcami. Wszystkich, którzy wtedy zginęli, zaliczam do powstańczych żołnierzy. Toż nie wszystkim przydzielono broń. Zabrakło karabinów i amunicji. Teraz idziemy aleją główną. Są już powstańcze kwatery. Tysiące, setki tysięcy świec i kwiatów... Stoją warty honorowe. Stoją żołnierze, harcerki i harcerze! Tu kombatanci, tam pielęgniarki. Robert mówił, że najczęściej w powstaniu ginęły sanitariuszki, ratując pod kulami wroga rannych powstańców. Wszędzie szarfy, wiązanki goździków, gerberów i chryzantem. Posuwamy się wolno za tłumem. Na cmentarz wciąż wchodzą nowe tłumy ludzi. Każdy coś niesie. Ten pod pachą paczkę ze zniczami, tamten wiązankę kwiatów. Idziemy jeszcze wolniej. Spoglądam w prawo. Robert mówi, że to harcerska kwatera. Z oczu zaczynają mi cieknąć łzy. Sięgam do torebki po chusteczkę. Mimo że niebo jest pochmurne, z rozpalonych na grobach świec bije żar. Czuję się, jakby od południa nadciągała nowa fala upałów. 464 Dzień trzydziesty trzeci Nie odleciałam do Wiednia. Czerwiu powiadomił nas, ze w szpitalu na Woli ma się odbyć operacja przedziurawionej przegrody międzykomoro-wej serca. JB aktyczme, rzadKo ogląda się taia zabieg. Nawet nie przypuszczałam, ze w Warszawie wykonuje się tak poważne zabiegi. Kooią podobne operacje i w Wiedniu. Ale to najczęściej kończy się śmiercią. Jestem podekscytowana tym zabiegiem. Czy uda się operacja polskiemu chirurgowi? Wyprowadzi potem po wielogodzinnym zabiegu pacjenta? Więc i tu dysponują odpowiednią aparaturą do zabiegów na otwartym sercu? A Schram operował bardzo krótko... Po prostu. Pacjent zmarł po otwarciu klatki piersiowej. Profesor tłumaczył się potem, że był za stary. Bzdury! Wszyscy dobrze wiedzieli, że nie przekroczył sześćdziesięciu lat. Rano byliśmy z Robertem w szpitalu, Przedstawiają mnie operatorowi. Docent Sitek jest nieco wyższy od Roberta i starszy przynajmniej o dwadzieścia lat. Mimo okularów jego wzrok wydaje się przeszywać do szpiku kości. Ściska mi na powitanie rękę i od razu przeprasza, że nie ma czasu na rozmowę. Przypadek operacyjny jest ciężki. Pacjent prawdopodobnie pracował z ciężkim zawałem serca i wystąpiło pęknięcie przegrody międzykomorowej. Fakt, że żyje, może zawdzięczać płońskim kardiologom i specom tutejszego szpitala. Po tej krótkiej informacji idziemy do bloku operacyjnego. Pielęgniarki ubierają nas w steryl- 30 — Narkomanka 465 I ne ubrania chirurgiczne, jakbyśmy to my mieli dokonać tego zabiegu. Wkrótce na salę przywożą chorego. Robert zamienia z nim kilka słów. Nie tak dawno jego zięć złamał kręgosłup w wypadku samochodowym. Był leczony przez Roberta. Pacjent poznał chirurga. Krótka rozmowa była serdeczna, podtrzymująca na duchu. Potem wchodzi docent Sitek z asystą. Znów krótka rozmowa z pacjentem i anestezjolog rozpoczyna narkozę. Zespół chirurgiczny myje dokładnie ręce, jeszcze dokładniej kardiochirurdzy. Ubierają się w chirurgiczne ubrania i znowu są na sali. Przy stolikach z narzędziami czuwają dwie instrumentariuszki. Przygotowanie trwa krótko, sprawnie, z wyuczoną dokładnością. Jeszcze nie spotkałam tak sprawnego zespołu. Dobry jest zespół jednookiego chirurga, dobry Robert, ale docent Sitek... Tu wszystko jest zgrane jak w zegarku. Tryb zazębia się z zębatką drugiego trybu, sprężyna napina się miarowo i równo przesuwają się wskazówki. Wreszcie zabieg... Długi, żmudny, ciężki zabieg! Nie bardzo się orientuję w przebiegu tej operacji. Nigdy nie asystowałam przy zabiegu na otwartym sercu. Dopiero później, kiedy docent z rozciętego śródpiersia wyjmuje serce, przyglądam się z uwagą. Jest rozdęte. Są skurcze i rozkurczę. Sitek mówi, że zlikwiduje nie tylko tętniak, ale i bliznę zawałową. Potem zamrażainikiem zamraża mięsień sercowy. Pracą serca zamiera nagle. Nie za- 488 1 graża to życiu pacjenta. Krążenie krwi pacjenta odbywa się poza sercem operowanego. Krew przepływa przez specjalny zbiorniczek, nad którym czuwa lekarz-specjalista. Czas płynie wolno. Wreszcie na polecenie docenta lekarz odłącza zbiorniczek. Docent mówi, że zabieg skończony. Teraz pacjent zostanie przewieziony na specjalną salę pooperacyjną. Zespół będzie jeszcze nad nim czuwał w ciągu całej doby lub dłużej. Nawet oglądaniem tak ciężkiej operacji czuję się zmęczona. Chyba i Robert jest zmęczony, bo rozmawia z docentem krótko i dziękuje mu. Wychodzimy. Na parterze w korytarzu rodzina pacjenta. Rzucają się do nas, jakbyśmy my operowali chorego człowieka. Córka pacjenta o niebieskich oczach i pięknych włosach czaruje Roberta. Jestem zazdrosna. Kobieta jest ode mnie młodsza, przynajmniej o sześć lat. Ale zazdrość mija szybko. Przekonałam się nieraz, że wszystkie kobiety czarują lekarzy. Szczególnie wtedy pożerają ich oczyma, kiedy im są potrzebni. Dzień trzydziesty czwarty Przyleciałam do Wiednia. Już na lotnisku zauważyłam jakąś zmianę nastroju. Nie odczuwam tej radości, kiedy się wraca do stałego miejsca zamieszkania. Gdyby był ze mną Robert! Gdybym teraz szła obok Roberta, może nie odczuwałabym apatii? A może reakcja organizmu po locie z Warszawy? To prawdopodobne. Teraz w czasie lotu nie zażywałam żadnych leków. Dość 487 ¦I ¦I r ¦ II HU ¦in HHl ¦¦¦ nil 1 II I II 11 1 B B II 1 1 ¦1 II I 1 I ¦I H H ¦1 1 1 i I II ii 1 Hl 11 1 1 11 11 Hl I II umili ¦ ¦¦¦¦ i tego! Zrywam z lekami. Nie będę się zatruwać proszkami dla poprawienia samopoczucia, Ani myślę być kandydatką do nałogu! Odprawa celna i wychodzę. Zatrzymuję się na przystanku. Z taksówkami tak już jest. W Warszawie kolejki, tu także. Tylko w Łomży, w moim rodzinnym mieście, można złapać taksówkę 0 każdej porze dnia i nocy. Kilka kroków za hotelem, przy poczcie jest postój. Polskie fiaty również są dobrymi wozami. Wkrótce podjeżdża opel. Wsiadam do wozu 1 podaję adres. Jedziemy na Ziglergasse. Tu mieszkam. Do śmierci matki mieszkał także mój ojciec. Później się wyprowadził. Tak, dręczy go sumienie. Skarży się czasem na bezsenność. Czemu on się tak na nią zawziął? Dlaczego Się przyczynił do jej przedwczesnej śmierci? Matka mogłaby żyć. To przecież nie był rak. Stary wie o tym dobrze. Teraz, kiedy się spotkamy, przypomnę mu. Niech sobie uprzytomni, że ja pamiętam o nim, o jego przeszłości. Przed trzypiętrową kamienicą szofer zatrzymuje wóz. Reguluję rachunek i wchodzę na podwórko. Znajduje się tu kompleks garaży. Wyjmuję klucze, otwieram garaż numer pięć. Mój mercedes lśni przy świetle żyrandola. Pojeżdżę sobie mercedesem. Może zacznę jeździć jutro? A może pojutrze pojadę do redakcji? Czuję, że będę mogła prowadzić wóz. Od wiosny nie siedziałam za kierownicą. Po tym narkotycznym krachu, bałam się łapać za kółko... I dobrze, że nie jeździłam. Mogłabym kogoś rozjechać, uderzyć w inny wóz. A teraz? Teraz przejadę się po 468 mieście, wyjadę za miasto, żeby nabrać wprawy. Przed krachem byłam dobrym kierowcą. Jeździłam po autostradach. Chwalono mnie za tę jazdę samochodem. Wchodzę do mieszkania. Nic się tu nie zmieniło. Wszystko na swoim miejscu. 1 kwiatki podlane. Rybki w akwarium mają świeży pokarm. Jest czysto i dobrze posprzątane. Frau Ritter nie zaniedbuje się w swoich obowiązkach. Prawdopodobnie przychodzi i sprząta codziennie. Gosposia z prawdziwego zdarzenia. Idę do kuchni, zaglądam do lodówki. Są tu konserwy, na wszelki wypadek, i chłodne napoje. Wyjmuję jedną z butelek. Piję. Później rozbieram się, przygotowuję tapczan. Jest już późno, żeby dzwonić do ojca. Zaraz by tu przyjechał. A ja nie mam chęci na rozmowę. Przynajmniej dziś i jutro nie chcę z nim rozmawiać. Bo i po co? Zalałabym mu sadła za skórę, gdyby mnie przypadkowo dzisiaj odwiedził. Położyłam się na tapczanie, włączyłam telewizor. Trafiłam na dziennik. W Trieście znowu afera! W porcie handlowym przyłapali, a raczej zmusili przemytników do porzucenia heroiny. Pokazują port. W basenie pływają plastykowe woreczki z białym proszkiem. Wieje zachodni wiatr i jest dość wysoka fala. Jutro będą wyławiać z wody pływające pakunki. Muszę tam pojechać. Nastawię budzik. Prześpię się i pojadę. Rano będę już w porcie. Dobrze, że /.dążę ubiec kolegów z redakcji. Gdyby był Robert, wybralibyśmy się mercedesem na wycieczkę. Do Włoch prowadzi świetna autostrada. 469 Dzień trzydziesty piąty Przyjechałam. Jak dobrze mi się prowadziło wóz! Gdyby to widział Robert! Chyba ja się przed nim wygadałam, że posiadam mercedesa? Tak czy siak, do Warszawy wrócę własnym wozem. Wrócę, muszę wrócić. Chyba tam pojadę na stałe. Cóż to za piękny kraj! Podobno w żadnym kraju nie zaznaczają się tak wyraźne cztery pory roku. Czyżby o tym dowiedział się Antonio Vivaldi i napisał swój genialny utwór? Zatrzymuję wóz. Policjanci nie wpuszczają do portu. Pokazuję dziennikarską legitymację. Nic nie pomaga. Dopiero zapewnienie, że napiszę reportaż o brawurowej akcji policji, zmienia sytuację. Oficer salutuje, oprowadza mnie. Idziemy do portowego basenu. Nadal jest wysoka fala. Motorówkami nie podjedzie. Plastykowych paczek nie uda się wyciągnąć z wody. Przynajmniej na razie. Oficer mówi, że teraz zabraknie heroiny w całych Włoszech. Najbardziej da się odczuć brak białego proszku w Rzymie. Kiedyś Triest był wolnym miastem i istnieje tu tradycja przemytu. Przez ten adriatycki port przemyca się narkotyki do Italii. Teraz handlarze zwiększą ceny. Oni się Z tego powodu nie martwią. Podwoją się zarobki. Powiększy su; zyski szefów podłego biznesu. A policja nadal będzie bezradna. Chodzimy wzdłuż falochronu, rozmawiamy. Oficer mówi, że w związku z tą akcją wywiad policyjny donosi, żt> w Rzymie już wiedzą o wpadce. Wiedzą także w Mediolanie, Wenecji i Genui. Handlarze narkotyków mają podwyższyć cenę he- 470 roiny o dwadzieścia procent. Policja rzymska z pewnością też przystąpi do akcji. Tamci nie chcą być gorsi od policji w Trieście. Po godzinnym spacerze podziękowałam oficerowi i wyruszam na miasto. Najlepiej spaceruje się po mieście samej. Tym bardziej gdy zna się tu każdą kawiarnię, każdy bar, barek i zaułek. Tam się zażywało marihuanę, w tym barku paliło się papierosy z opium. Tak, tak. Razem z kolegami redakcyjnymi. Bo jakże przyjechać dziennikarzowi do portu na reportaż i nie zażyć narkotyku. Trzeba było popalić. Koledzy palili i namawiali. Nawet namawiali do wstrzyknięcia heroiny. Ale tego bałam się jak diabeł święconej wody. Jednak potem wpadłam. Krótkotrwałe działanie, potem otępienie, przerwy w pamięci... Trzeba sobie zdawać wpierw sprawę, że człowiek staje się na wpół kretynem! Jak to dobrze, że w moim, rodzinnym kraju nie ma problemu narkomanii. Z alkoholizmem można sobie poradzić. Można zapobiec lekomanii. To zagadnienie zależy od lekarzy. Robert miał rację. Tu także piją. W Trieście więcej spija się wina i wódki niż w Warszawie. Nie wszyscy o tym, wiedzą. Muszę to zaznaczyć. Kto nie wierzy, niech zajdzie do winiarni, piwiarni. Całe watahy pijaków tam przesiadują. Łatwo ich rozpoznać. Czerwone, nalane twarze, sine wargi, uszy i nos... Czyż są potrzebne lepsze, bardziej przekonywają-,ce dowody? Aha, znam ten barek. Tu paliłam z kolegami papieroski... Niech je szlag trafi! Ten cholerny ból głowy... Ale nie dałam się wciągnąć. I nikt z kolegów się nie wciągnął. Czy każdy człowiek może zostać narkomanem? _Tu trafiają się okazje... Pierwszy raz, drugi, trzeci i potem sam szukasz narkotyku. Kupujesz. Potem musisz kupić za każdą cenę. Nabywasz na rozkaz... W czasie głodu płacisz, ile zechcą. Później przeklinasz tę pierwszą próbę. Na moment zatrzymuję się przed barem. Nagle podchodzi do mnie młoda, elegancka kobieta i mówi: „Seniora! Chcesz kupić biały proszek? Kup natychmiast. Jutro będzie o dwadzieścia procent droższy". Odwracam się. Mierzę ją od stóp do głowy nienawistnie i wołam: „Odczep, się!" W kobietę jakby grom strzelił. Ale po chwili odpowiada nienawistnym spojrzeniem. Nie oddala się. Patrzy w prawo i lewo. Tak, ma obstawę. W bramie starej kamienicy stoją dwaj fagasi. U-śmiechają się i przyglądają mi się badawczo. Prawdopodobnie są uzbrojeni. Ręce trzymają w kieszeniach. Jeden z nich pogwizduje. Zrozumiałam. Tu można oberwać. Więc nogi za pas i naprzód. Idę raźno do parkingu, gdzie postawiłam samochód. Wracać do Wiednia? A może pojechać do Wenecji? Nie, jadę do Mediolanu. W redakcji nie wiedzą jeszcze o moim przyjeździe. Niech sobie poczekają. Potrzebna mi konfrontacja. Wróciłam z Warszawy, Krakowa, Łomży... Popatrzę na wielkie, przemysłowe miasto Mediolan. Będę się przyglądać okiem reportera. Nie byłam tam od trzech miesięcy. 472 Dzień trzydziesty szósty Znów fruwam. Wydaje' się, że mój mercedes ma skrzydła. Wiem, komu mam to zawdzięczać. Teraz sypiam dobrze, dobrze prowadzę wóz. Mogę konkurować z Robertem. Gdyby tu był, pędziłabym dwieście na godzinę... Przynajmniej kilka kilometrów pojechałabym z tą szybkością. Mediolan... Pędzę do centrum. Czuję się dobrze po noclegu w Wenecji. Tam nigdy dobrze nie .sypiałam. Teraz spałam jak suseł. Tak by to określił mój Robert. Co on też teraz porabia? Czy wraca myślami podobnie jak ja...? W Łomży nie był zbyt dla umie uprzejmy. I pomyśleć, że cała sprawa rozbija się o ten wyjazd do Wiednia. Nie, nie chcę jego wyjazdu na stałe! Jakże on by się tu czuł? Sam nazywa Wiedeń muzyczną stolicą świata... Zabiorę go kiedyś do tej stolicy mercedesem] Przyjedziemy na wycieczkę. A może odrzuci moją propozycję? Może i tego mi odmówi? W centrum jest redakcja pokrewnego tygodnika. Mam tani dwie koleżanki. W redakcji zastaję Claudię. Jak zwykle serdeczna, uśmiechnięta i zadowolona. Prosi, żeby nie zamawiać hotelu. Przenocuję u niej. Po diabła przepłacać za jednorazowy nocleg. I tak nie wiadomo, czy teraz w okresie turystycznym można otrzymać pokój. Opowiadam jej, skąd wracam, gdzie byłam. Cłaudia jest ciekawa, jak się przedstawia sprawa narkomanii w Polsce. Mówię przekonywająco, że nie istnieje. Włoszka wzrusza ramionami. Owszem, słyszała wiele o Warszawie. Sama się kiedyś tam wybiera. Piciem alkoholu i alkoholikami wcale -się nie interesuje, Tu się pije procentowo więcej. I Piją ludziska wino i wsiadają • za kierownicę, Ostatnio wzmogły się wypadki uliczne. Na autostradach także. I do tego dochodzi plaga białego proszku... Jakże to? W stolicy Polski nie handluje się heroiną? Potem mówi: „Droga Moniko! Czy to jest prawdą?" Odpowiadam, że tak. Przedwczoraj przyleciałam stamtąd samolotem. W tym kraju ludzie nie znają heroiny. Jestem, głodna i proponuję Claudii obiad w pobliskiej restauracji. Idziemy. Zajmujemy stolik przy oknie. Koleżanka pyta, jak jest z wyżywieniem w Warszawie. Odpowiadam, że są niedobory mięsne, ale w barach i restauracjach można się najeść do syta. Zamawiamy kurczaki. Wkrótce kelnerka rozkłada talerze, przynosi na tacy dwie porcje pieczonych kurczaków. Przypomniałam sobie obiady w „Polonezie". Mówię o wspaniałej kuchni polskiej, w szczególności chwalą łomżyńskie potrawj'. Tak, Claudia słyszała o polskich potrawach. Zgadza się ze mną, że polska kuchnia jest jedną z najlepszych na starym kontynencie. W Rzymie otworzono polską restaurację, zatrudniono polskich kucharzy, kelnerów i kelnerki. Restauracja cieszy się dużym powodzeniem. Po obiedzie Claudia idzie do toalety. Nagle do stolika podchodzi młody facet. Nieproszony siada obok i mówi półgłosem: „Seniorina, mam dwie ostatnie porcje białego proszku. Sprzedam po normalnej cenie. Dzisiaj ceny poszły w górę. Kupi pani?" Patrzę na niego z pogardą. On mówi: „Uważaj, mała. Dobrze, że to mnie wypadło podsunąć ci tę 474 propozycję... Mój koleżka zaznaczyłby ci ostrą żyletką buzię. A jest dostatecznie ładna, mogłabyś później popaść w depresję". Jestem przerażona. Milczę. On tymczasem wstaje z fotelika i idzie do drzwi wejściowych. W tej chwili wraca Claudia. Ogląda się za wychodzącym facetem. Koleżanka domyśla się, jaką otrzymałam propozycję. Mówi, że to handlarz i gangster. Policja ma go na oku, ale jakoś nigdy nie może się zdobyć na zasadzkę. Krążą pogłoski o jego powiązaniach z policją. Ciekawe. On nigdy się nie przysiada do stolika. Zamyśla się, czego chciał naprawdę. Po pewnym czasie powiada, że prawdopodobnie wpadłam mu w oko. Jeśli tak, to jestem w niebezpieczeństwie. Me mam chęci wracać do Wiednia. Nie będę nocować w Mediolanie. On mógłby na mnie zapolować. Zdarzają się tu podobne sytuacje. Pogróżki z żyletką to zwyczajny szantaż. Jeśli się zagrozi, kobieta nie będzie się przeciwstawiać. Tylko po co on wyskoczył z heroiną? Po diabła proponował sprzedaż narkotyku? Czyżby był aż tak prymitywny i myślał, że w ten sposób nawiąże ze mną znajomość. Grozi mi niebezpieczeństwo. Jestem tak podenerwowana, że nie słyszę, co mówi koleżanka. Coś wspomina o noclegu. Nie, nie będę u niej nocować. Nie chcę spać w jej domu. Ani minuty nie mogę dłużej przebywać w Mediolanie. I nie wrócę do Wiednia. Pojadę do Monte Carlo. Zanocuję gdzieś po drodze, w jakimś podrzędnym motelu. Myślę, że ten typ nie pojedzie za mną? 475 ¦ IM m ¦¦ H lii H ll 111 !¦ Dzień trzydziesty siódmy Jestem w Monte Carlo. Cóż się tu zmieniło w tym wolnym księstwie Monaco? Nic. Kasyna gry. Nocne lokale i rozpusta. Celnicy sprawdzają kufry i walizy. Zaglądają do bagażników. Niby to chcą nakryć kogoś na przemycie narkotyków. Bzdury! Tu dopiero można się narkotyzować. Tu można palić opium. Jak kto woli. Jedni wolą palić fajkę, inni papierosy. Celnikom nie o narkotyki chodzi. Są zainteresowani przemytem dolarów, kryształów, drogocennych kamieni i dzieł sztuki. Przy wjeździe do księstwa odprawa celna trwa krótko. W czasie odjazdu kilka godzin. Wiadomo, śródziemne księstewko jest bardzo małe. Nie wolno nic wywozić. Chyba że wygrane dolary, franki, marki, liry w kasynach gry. Ale na to trzeba mieć potwierdzenie. Mój Boże! Gra w nocnych kasynach jest traktowana jako rodzaj pracy. Podobnie jak i praca panienek w domach publicznych. Chciałabym tu kiedyś przyjechać z Robertem. Ale nie po to, żeby wejść do domu gry, do nocnego kasyna... Chcę mu .po prostu pokazać te przepiękne, śródziemnomorskie krajobrazy. Ja muszę go namówić na ten wyjazd. Niech zobaczy plaże, palmy, górskie serpentyny, które prowadzą do Monte Carło, do księstwa Monaco. On musi mnie wreszcie posłuchać... Posłucha albo nie, kiedy się dowie o moim ojcu. Niebo pochmurne, ale jest upalnie. Chmury o tej porze roku nad Monaco! Rzadko tu w sierpniu pada deszcz. Ale może nie będzie padać. Zresztą, pal diabli! Przenocuję i wyjadę. Nie mogę' się 476 wałęsać bez Roberta. Czuję potrzebę obcowania z nim. Życie bez niego byłoby dla mnie martwą' pustką. Nie wyobrażam sobie, żeby Robert należał... Nie, nie! Wracam do Wiednia. Porozmawiam z ojcem, odwiedzę redakcję i... jadę do Polski. Wyjeżdżam do rodzinnego miasta. Wrócę do zawodu pielęgniarki. Poczułam głód. Wchodzę do baru szybkiej obsługi, w pobliżu plaży. Luksusowy bar. I ceny słone? jakby to określił Robert. Siadam przy stoliku. Jest kelner z jadłospisem. Wybieram frytki z porcją indyka i chłodzony napój. Pytam kelnera, czy mogę zapłacić w markach. Ależ oczywiście! W tym barze można płacić każdą walutą. Ceny są ustalone. Jeśli potrzebny cennik, zaraz może się znaleźć przy jadłospisie. Mówię, że cennik jest mi niepotrzebny. Zapytałam, ot tak sobie, na wszelki wypadek. Więc kelner kłania się, przeprasza i odchodzi. Wkrótce wraca z porcją indyka, frytek... Stawia także talerzyk z borówkami. Cholernie lubię borówki z frytkami i indykiem. Robert mówił, że na Kurpiach koło Myszyńca można, od połowy sierpnia nazbierać kilka słoików borówek. Musimy tam jechać na weekend. Zbieranie jagód, grzybów, to moja. pasja i. hobby! Wciągnę do tego Roberta. Musi mi w tym pomagać. Zapas na zimę jest konieczny. Jagody i grzyby z własnego zbieractwa dobrze się konserwują. I lepiej smakują. Odziedziczyłam to po matce. Matka lubiła jeździć do lasu. Często jeździła, do lasów-w okolice Giżycka. Częściej zbierała w pobliżu rodzinnej wioski, koło Sterławek Wielkich. 477 Indyk był wspaniały. Reguluję rachunek i wychodzę. Przy szatni stoją dwaj faceci. Pewnie taj-niacy? Czemu mi się tak przyglądają? Czego chcą? Może myślą, że to kobieta-przemytnik? Jeden z nich podchodzi bliżej i mówi: „Mada-me, i za marki może pani otrzymać narkotyki". Zatrzymałam się na moment. Czuję, jak z wrażenia uginają mi się nogi. Po chwili powiadam, że jestem goła jak ostrzyżona owca. Mam parę marek na powrót do Wiednia i nic więcej. A tamten drugi tylko się uśmiecha i mówi: „A ten mercedes na parkingu przed barem to co? Nie chcesz, owieczko, kupić heroiny, to spływaj i nie tłumacz się! A swoją drogą wyglądasz, jakbyś była z naszej branży!" Wyskakuję na parking. Urok Monte Carlo pryska nagle jak mydlana bańka. Nigdy tu nie byłam tak parszywie napastowana jak dzisiaj. Wprawdzie podróżowałam z Herbertem... A Herbert miał znajomości. On znał się i w Monaco z podobnymi typami. Podróże, znajomości, heroina, to cel jego życia. A ojciec proponował mi z tym typem zawrzeć związek małżeński. Stary wiedział dużo o Herbercie. Tak, tak. Z mojego ojca to też typek! Robert dziwi się, że ja z nim nie utrzymuję,,. Jak utrzymywać z takim ojcem? Jak współżyć? Dzień trzydziesty ósmy Wracam przez Mediolan. Później skręcam do Szwajcarii. Pojadę przez Zurych. Dawno tam nie byłam. Lubię odwiedzać te zakątki, które znam, 478 lubię jeździć po górskich serpentynach. Ciekawe, czy Robert lubi góry? Nie rozmawialiśmy dotąd na ten temat. Kiedy wrócę do Łomży zaproponuję mu wyjazd w Tatry. Podobno są najpiękniejszymi górami Europy? Pieniny to unikat w świecie. Czytałam reportaż z Pienin w amerykańskim tygodniku. Szwajcaria... Kraj, gdzie policjanci nie pozwalają buszować narkomanom. Genewa, Berno to nie Triest, Monaco! Nie Mediolan ani nie Amsterdam. Ale w Zurychu zdarzają się wypadki. Nawet przemytnicy odstrzeliwują się. To nadgraniczne miasto, A w sąsiadującej republice narkomanów nie brakuje. Tam się przemyca biały proszek dla starszych i młodzieży. Przemytnicy mają swoje utarte ścieżki. Tymi ścieżkami trafiają i do Berlina Zachodniego. Bo w Berlinie jest dobry biznes! Otóż to! Nie będzie problemu, jeśli narkomania przestanie być biznesem! Zurych... W restauracji jem obiad. Potem szybko wychodzę do samochodu. Słyszę za sobą czyjeś kroki. Ktoś podąża za mną dość raźno, jakby mnie chciał zatrzymać. Otwieram drzwi mercedesa. Tamten stoi po drugiej stronie. Ubrany w tyrolski kapelusz, krótkie tyrolskie spodnie i sznurowane buty. Patrzy na mnie przyjaźnie, nawet się uśmiecha i powiada: „Bardzo przepraszam, meine Damę! Jedzie pan| do Wiednia, prawda? Czy nie chciałaby pani kupić pamiątki z Zurychu? Tego nie dostrzegą na granicy. Porcja na trzy razy... Za jedyne trzysta dolarów. W Wiedniu można na tym zarobić". 479- ¦ _ I znów drżę z wrażenia. Drżę jak w Trieście, Mediolanie i Monte Carło. Facet trzyma plastykowy, maleńki woreczek. Potrząsa nim, zachęca do kupna białego proszku. Krzyknęłam prawie: „Nein!" i wchodzę do samochodu. W pośpiechu zapalam silnik. Przywołuję jednak nerwy do porządku. Jadę wolno. Dopiero za miastem naciskam na pedał gazu. Mój niezawodny mercedes • mknie szosą do Wiednia. . Mam tego dość! Jak tu się opędzić od handlarzy? I dziwić się, że w Berlinie Zachodnim narkotyzują się nawet piętnastoletnie dzieci? Podrzucają dzieciom truciznę i... Jakże handlarze traktują młodych ludzi? Jakie wyrośnie z nich pokolenie? Trzeba uderzyć na alarm? Trzeba rozpocząć pisanie reportaży i powiedzieć prawdę o kraju wolnym od narkomanii! Robert miał rację. On mnie nie okłamywał. Dlaczego w Warszawie poradzili sobie z narkomanią? Czemu tu nie może przeciwdziałać policja? Cykle reportaży były już publikowane nieraz. Może i te moje z Warszawy na nic się przydadzą? Ale jutro porozmawiam z naczelnym. Niech się sam wypowie. Dzień trzydziesty dziewiąty Przyjechałam nocą. Nim zdążyłam się położyć, dzwoni ojciec z pretensjami. Dobra córka po powrocie z obcego kraju powiadamia ojca. Odpowiadam, że to wcale nieobcy kraj. Tam się urodziłam, tam mieszkałam, choć już tego nie pamiętam. I opowiadam ojcu o wrażeniach z Polski 480 Słucha uważnie, a potem powiada podenerwowany: „Dobrze, porozmawiamy po moim powrocie z Luksemburga. Wracam jutro". Zmęczona kładę się do łóżka. Śpię kamiennym. snem. Przed południem budzi mnie gosposia. „Guten Tag, Monika!" — mówi. Od rana jest w domu, ale nie chciała mi przerywać snu. Potem w pośpiechu jem śniadanie i jadę do redakcji. Przybiegli wszyscy do naczelnego. Redaktorzy, sekretarki, nawet maszynistki są ciekawe wieści o narkomanii w Warszawie. Słyszy się, że w Wiedniu coraz więcej, coraz częściej przyła-pują handlarzy narkotykami. Można także nabyć narkotyki w niektórych kawiarniach. .A Wiedeń dotąd był czystym miastem, miastem bez nałogowców, z tradycjami muzycznej kultury... Teraz zaczyna się coś dziać złego. Opowiadam o Warszawie. Nikt nie chce wierzyć, żeby fala nałogu, wdzierającego się niczym dżuma do Europy, mogła ominąć to miasto. Mówię szczerze, że tak, że problem narkomanii tam. nie istnieje. Włamania do aptek i kradzież morfiny są zjawiskiem sporadycznym. Są pijacy,. ale gdzie ich nie ma. Gdzie nie ma alkoholików! Koleżanki i koledzy przytakują. Przytakuje także redaktor naczelny magazynu. Dzień .czterdziesty Przyjeżdża ojciec z Herbertem. To jednak z nim. utrzymuje przyjacielskie stosunki. Mówią do siebie poufale. Herbert robi wrażenie, że już został zięciem pana Sordo. Prawdopodobnie rozmawiali na mój temat. Nie, nie dla psa kiełbasa! Czym Sl — " 481 on może mi zaimponować? Wkładem i udziałem w zakładzie napraw samochodowych? Nie pojadę do Monachium! Wolałabym zostać starą panną, Jestem pewna, że znów się narkotyzuje. Dlaczego teraz nie prowadzi wozu? Co mu stoi na przeszkodzie? Oczywiście, narkotyki... To on mnie namawiał do palenia opium. A ja, głupia, poddałam się, usłuchałam. Zatrułam się i przez trzy dni przebywałam w szpitalu. I pomyśleć, że to przez takiego durnia! Ulubieńca mojego ojca! Bo mój stary kocha marki. Sni mu się na starość kariera, Witaomy się dość chłodno. Po krótkiej rozmowie mówię do Herberta, że chciałabym zostać z ojcem sam na sam. Obaj są oburzeni, ale Herbert opuszcza mieszkanie. Streszczam swoje wrażenia z podróży do Polski. Opowiadam o Łomży, Warszawie, Giżycku i Ster-ławkach. Wspominam o jeziorkowskim i giełczyń-skim lesie. Ojciec blednie. Później podchodzi do mnie z zaciśniętymi pięściami. „Dobrze, że nie odwiedziłem tego przeklętego kraju!" — prawie krzyczy. Mówię mu, że to mój rodzinny kraj, moje rodzinne miasto. Mam tam swojego chłopca i wracam na stałe. Pobladł jeszcze bardziej i milcząc wymierza mi policzek. „Łobuz, przyczynił się do śmierci matki!" — zawołałam. „Jesteś dziwką!" — mówi. — „Wydziedziczę cię!" Patrzę mu nienawistnie w oczy i odpowiadam: „Wydziedziczaj i tak już wyjadę!" Wychodzi. Zatrzaskuje drzwi. Nie namyślam się dłużej. Pakuję walizki. Myślę, że celnicy podejdą ze zrozumieniem.. Po resztę rzeczy przyjadę później. • 482 Wyjeżdżam przed wieczorem. Przed południem będę w Łomży. Po drodze wstąpię do Warszawy. Poproszę o stały pobyt i obywatelstwo. A jeśli Robert... To byłby cios, ale nie śmiertelny. I tak się urządzę. Zamieszkam na stałe w rodzinnym mieście. Wrócę do pierwszego zawodu. Zno.wu będę instrumentować do zabiegów operacyjnych. Nie muszę wysłuchiwać: „Madame, kupi pani biały proszek? Seniora, kup heroinę! Meine Damę, tanio sprzedam ten pakunek. Mogą być marki lub dolary..." Tu mogłabym popaść w nałóg. Na przykład teraz, po policzku ojca, zażyłabym coś, żeby poprawić nastrój. Jestem przygnębiona. Nawet nie zdążyłam pojechać na grób matki. Przyjadę tu wkrótce. Może zabiorę ze sobą Roberta. Muszę sprzedać mieszkanie. Ściągnę także prochy matki. Tylko czy zgodzi się ten przeklęty ojciec? Zatrzymuję się przy trasie wylotowej z Wiednia. Napiję się mocnej kawy. Wypiję w barze kawowym szatana i poproszę, żeby mi nalano do termosu. Czeka mnie nocna, daleka podróż. Piję kawę na stojąco, w pośpiechu. W barze znajduje się kilka osób. Nagłe ktoś podchodzi do mnie. Uśmiecha się. Pewnie powie: „Meine Damę? Kupi pani biały proszek?" Po chwili proponuje sprzedaż dolarów. Mówi, że sprzeda dość tanio. Odpowiadam, że nie kupię. „Mam własne, na własnym koncie!" — mówię głośno. Facet oddala się pośpiesznie i znika w wejściu do baru. Kiedy jestem za Wiedniem i zaczynam rozwijać dużą szybkość, czuję jakby mnie ktoś chwycił za gardło. Naciskam na pedał hamulcowy. Wóz po chwili zatrzymuje się. Powoli odzyskuję psy- 483 t chiczną równowagę, ale oczyma wyobraźni widzę handlarzy narkotykami. Widzę ich na ulicy, w kawiarniach, przy szatni, w wejściu do barów. Sama nie wiem dlaczego krzyczę: „Mam dość tego dziennikarstwa! Nikt mi nie przeszkodzi w wyjeździe do Łomży! Niech mnie wyrodny ojciec wydziedzicza!" I potem ruszam wolno naprzód do czechosłowackiej granicy. Odłożyłem dzienniczek. Opisane przez Monikę fakty rozpaliły moją wyobraźnię. Położyłem się w łóżku, ale nie zasnąłem. Byłem teraz z nią w Wiedniu. Towarzyszyłem jej w podróży. Wyczuwałem, że Monika znajduje się w drodze powrotnej. Pomyślałem, że jutro rano kupię olbrzymi kosz kwiatów i będę czekał na nią. I przypomniałem sobie, że trzeba kupić butelkę szampana. Na oświadczyny muszą być kwiaty i szampan. Taki to już w Łomży zapanował zwyczaj. 42 Daremnie czekałem na powrót Moniki. W końcu zacząłem tracić wiarę. Jeśli ma kłopoty z ojcem, mogłaby zadzwonić — myślałem spoglądając na plac Kościuszki. Na rondo wjeżdżały samochody, żeby później skręcić na trakt augustowski. Sezon turystyczny był w pełni, pogoda dopisywała, więc osobowe wozy z przyczepami kierowały się do oazy letniego wypoczynku wśród sosnowych la- sów, jaką jest Augustów. Ale turystyczne limuzyny już dawno przestały mnie interesować. Jeszcze wczoraj wyglądałem z okna, myśląc że na parkingu przed hotelem zatrzyma się warszawska taksówka. Z taksówki wysiądzie Monika, spojrzy na hotel i zawoła: „Kochanie, jestem, wróciłam..." A dziś już nie wierzę. Po prostu skaperował ją ojciec. No, cóż!? Ojciec pozostaje ojcem... Nie chce jej utracić. Tym bardziej że chciała wyjechać... A on boi się tu przyjechać. Toż to miejsca zbrodni. Jego zbrodnicze wyczyny odbywały się za biurkiem. Zbrodniarz w białych rękawiczkach. Monika opisała go w dzienniczku. Być może kiedyś pozwoli mu przeczytać te notatki? Stałem dalej przy oknie, patrząc na plac Kościuszki. Ilość przejeżdżających samochodów z warszawską rejestracją znacznie się zmniejszyła. Zbliżał się wieczór. Rozsądni kierowcy nie jeżdżą o zmroku, kiedy nie muszą. Tym bardziej że wieczorem nad jeziorami powstaje mgła. Znów myślałem o ojcu Moniki. I przypomniałem sobie jej błyskawiczną rozmowę z recepcjonistką w hotelu „Stolica" i odjazd do Warszawy. Pal go sześć! Zachorował nagle. Choruje na zawał. W tej sytuacji sporo mu trzeba przebaczyć, ale... Toż to ojciec Moniki. Ojciec mojej dziewczyny. Niech się tylko zgodzi na jej wyjazd. A może Monika już go przestała nagabywać? Może nie rozmawia na ten temat? Nie powinna z nim rozmawiać. W czasie ostrego zawału można wykończyć człowieka. Szkoda, że nie pojechałem z nią do Wiednia. Ale nie ma o czym myśleć. 484 485 ¦mu HHI III Bil ¦i I I tak nie zdążyłbym załatwić formalności paszportowych. Kiedy przyjechaliśmy na lotnisko do Warszawy, był już wieczór. Paszportu nie załatwia się w ciągu' jednego dnia. Tym bardziej wieczorem. Nagle wjechał i zatrzymał się ciemnowiśniowy fiat. Z wozu wysiadł Rachubiński. Odwrócił się i gestem ręki zaprosił mnie do samochodu. Zorientowałem się natychmiast, że chodzi mu o polowanie. Kolega był już przebrany w myśliwskie ubranie. Domyśliłem się, że w bagażniku znajdują się dwie fuzje i dwa pasy z amunicją na kaczki. Nałożyłem marynarkę, zamknąłem pokój i zjechałem windą na parter. Potem wyszedłem wprost do samochodu i przywitałem się z Janem. — Siedzisz sam w hotelu, nudzisz się i nie dajesz znaku życia o sobie — odezwał się mój kolega. — Czy to się tak godzi ukrywać przed przyjaciółmi, drogi Robercie? — Ano nie godzi się — odrzekłem. — No właśnie. — A skąd ty wiesz, że jestem w Łomży? — Wiem. Waldek i Tadek też wiedzą. — To macie dobry wywiad. — Jakbyś zgadł. Nawet wiemy o wyjeździe twojej panny. Podobno wyjechała dzisiaj rano? — Wyjechała przedwczoraj wieczorem. Ojciec jej ciężko zachorował i musiała jechać. Odleciała do Wiednia samolotem. — Ach, tak? No to wsiadaj. — Dokąd chcesz jechać? — Zapolujemy na kaczki. — Gdzie? Chyba nie w Wiźnie? — Pojedziemy do Nowogrodu. Po tamtej stronie Narwi są niewielkie rozlewiska i stawki. Tam można dobrze zapolować. Wóz Moniki stał w pobliżu, na parkingu i zaproponowałem koledze, żeby go obejrzał. Jan obszedł wkoło mercedes. Ukląkł na jednym kolanie, popatrzył na podwozie. Później powiedział, że to najnowsza maszyna, jakiej jeszcze nie widział. — No widzisz — odezwał się po chwili. — Trafia ci się piękna panna, z pięknym wozem. — Jeszcze nic pewnego — odrzekłem. — Czy ty, Robert, nie grymasisz? — Ja nigdy nie grymaszę. ~— Człowieku! Dziewczyna szaleje za tobą. — Myślisz? - — Mógłbym głowę położyć pod, topór. — Jej ojciec może pokrzyżować plany. — Nic nie pomoże ojciec. Ona za tobą sko^. czyłaby w ogień. Raz ją widziałem i mogę za nią ręczyć. No, chodźmy. Popolujemy trochę, to cię odejdą natrętne myśli. Wsiedliśmy do fiata. Jan był dobrym kierowcą. Toteż szybko dojechaliśmy za Nowogród do niewielkich rozlewisk Narwi. Za kompleksem zmeliorowanych łąk rozciąga się młody las. Wiosną, w czasie godowym cietrzewi, zjeżdżają tu z Łomży myśliwi. Polował tu przed wojną na cietrzewie także i mój ojciec. Najczęściej samotnie zapuszczał się z flintą do kurpiowskich zagajników. Ponieważ z Nowogrodu do tokowisk przestrzeń jest niewielka, więc przed świtem opuszczał dom i maszere- 486 4.87 i wał raźno znanymi sobie ścieżkami. Czasem, kiedy jeszcze nie wylała Narew, stary z fuzją.i psem przepływał rzekę łódką. W ten sposób skracał drogę krótkiego spaceru, trwającego niecały kwadrans. Niekiedy budził niechcący matkę. Zwykle matka czatowała przy na wpół otwartym oknie aż do świtu i wschodu słońca. Dwa strzały za Narwią miały swoją wymowę. Czekała więc na powrót starego z cietrzewiem. Przepadała za pieczenia z cietrzewia. Zdolności kulinarne matki nie podlegały żadnym dyskusjom. Nikt nie potrafił tak przyrządzić pieczeni z królewskiego ptaka, i podać do stołu, jak ona. Dotąd jeszcze ją wspominają znajomi z Nowogrodu, Mątwicy, Sza-blaka i Kupisk. Jan podał mi pas z amunicją, fuzję i ruszyliśmy wzdłuż kompleksu rozlewisk i dzikich stawów. Skradaliśmy się z myślą, że urządzimy sobie strzelanie do kaczek, jak w Grądach Wonieckich. Ale przeszliśmy dwa kilometry wzdłuż Narwi nie oddając strzału. Kaczki gdzieś się zapodziały. Prawdopodobnie myśliwi w czasie porannego polowania przepędzili je na pola. Teraz siedzą sobie spokojnie i żrą owies. — Może zaczekamy na zloty? — zapytałem. — Nie warto — odrzekł Jan. — Tu nawet nie ma dobrych zlotów. Ale jeśli chcesz, cofniemy się na łąki w Morgownikach. Słońce już nad zachodem. — Bardzo proszę — powiedziałem. — Szkoda, że nie mamy psa. — Tak. Cóż to za polowanie bez psa. — Ja- mam myśliwskiego psa, ale ktoś mi go 488 okulawił. Mój wyżeł nawet podstrzałka nie puści. Nie puści kaczki, kuropatwy i bażanta. Ale teraz musi pauzować. Weterynarz zalecił mu dwutygodniowy odpoczynek i zabandażował łapę. Tak rozmawiając wróciliśmy do samochodu. Poczęstowałem kolegę papierosem. Po wypaleniu Jan uruchomił silnik i pojechaliśmy do Morgow-nik. Tu za lasem. rozciągały się łąki z dzikimi sadzawkami porośniętymi sitowiem. Do jednej z sadzawek skradaliśmy się zza niewielkiego wzgórza. Nagle z sitowiów zerwało się stado kaczek. Podniosłem lufę,: wymierzyłem, nacisnąłem na kurek spustowy raz i drugi. Dwa strzały i dwie kaczki. Byłem więc usatysfakcjonowany, podobnie jak Jan. Cztery strzały i cztery kaczki, to już wielki, myśliwski sukces. Nieczęsto się zdarza myśliwym takie polowanie. Toteż przy nadchodzącym zmroku postanowiliśmy wracać do Łomży. Kiedy wróciłem do hotelu recepcjonistka powiedziała: „Ktoś do pana dzwonił ze szpitala. Proszono, żeby pan zechciał po powrocie połączyć się z oddziałem urazowym. Dyżurny lekarz chciał zasięgnąć rady w sprawie jakiegoś pacjenta. Ale sprawa nie jest pilna". Poszedłem więc do pokoju na drugim piętrze. Rozebrałem się, umyłem i włożyłem pidżamę. Później wyciągnąłem się na tapczanie. Okno było otwarte i pokój oświetlał księżyc. Była pełnia 489 i i włączyłem lampę, bo w poświacie księżyca wydawało mi się. że jest widniej jak w dzień. Któż to dzwonił ze szpitala? Pełniący obowiązki ordynatora urazowego? Być może to on. Jeśli ma jakąś pilną sprawę, niech zadzwoni po raz drugi. Ja nie muszę dzwonić. Tym bardziej że sprawa nie jest pilna. Tak przynajmniej mówiła recepcjonistka. Mogłaby zadzwonić Monika. Dlaczego nie dzwoni? A może byłoby dobrze, gdybym ja zadzwonił? Niestety, nie znam numeru telefonu do jej mieszkania w Wiedniu, Gdybym znał... Nie, nie! Po co się narzucać? Jeśli będzie Monice potrzebna ze mną rozmowa, zamówi błyskawiczną. Chciała rozmawiać z ojcem, to zamówiła. Otrzymała połączenie z Wiedniem w ciągu kilku minut. Żeby ona wreszcie wróciła! W dzienniczku opowiedziała się za przyjazdem na stałe. Kiedy wróci, muszę rozmawiać z profesorem. On musi się zgodzić na mój wyjazd do Łomży. Kariera nie zastąpi rodzinnego szczęścia. Jestem sam. Nie mogę dalej żyć samotnie. Już się zdecydowałem i muszę powiedzieć Monice. Kiedy zajdzie potrzeba, pojadę do Wiednia na rozmowę z panem Sordo. Nagle zadzwonił telefon. — Aha, to kolega? Co takiego? Urwana stopa utrzymująca się- na strzępach skóry? Proszę nie amputować stopy. Zaraz pojadę do szpitala. Niech się pan powstrzyma z tym zabiegiem. Rzuciłem na widełki słuchawkę i ubrałem się błyskawicznie. Potem zjechałem windą na parter i wybiegłem na parking. Do szpitala jechałem na sygnale i wkrótce by- 490 łem w sali wstrząsowej oddziału urazowego. Pielęgniarki i pełniący obowiązki ordynatora, przygotowywali pacjenta do zabiegu operacyjnego. Chirurg miał zamiar amputować mu podudzie wraz ze stopą. Pochyliłem się nad rannym. — Gdzie to się stało? — zapytałem. — Na zakręcie pod Stawiskami. — Jechał pan wozem? —• Nie, motocyklem i wypadłem z szosy. — Pił pan może? — Trochę. — Skąd pan pochodzi? — Ze Szczuczyna. — Ile pan sobie liczy lat? — Dwadzieścia cztery. — Służył pan w wojsku? — Tak jest. — Siostro, proszę zdjąć z rany opatrunek. Pielęgniarka zdjęła gazę i bandarze. Stopa faktycznie była sina, oddzielona w stawie skokowym od podudzia. Podudzie było zaciśnięte opaską Esmarcha, zabezpieczającą ranę przed nadmiernym krwawieniem. Pacjent podniósł głowę. Popatrzył na stopę zwisającą na mięśniach i skórze. Po krótkim milczeniu spytał: — Chcecie mi obciąć nogę? __ Nie — odpowiedziałem stanowczo, — Uratuje pan stopę? — Postaram się. — Boże ty mój! Niech pan operuje, doktorze! -*- Zaraz przystąpimy do operacji. 491 Odwróciłem się i wydałem zlecenia, żeby przygotować pacjenta do zabiegu przyszycia stopy. Pełniący funkcję ordynatora z młodszym asystentem poszedł do sali operacyjnej. Sanitariusz zaczął pacjentowi golić podudzie. Pielęgniarka dyżurna powiedziała, że narzędzia już są przygotowane. Instrumentariuszka od godziny nie opuszcza bloku operacyjnego, oczekując na instrukcje. Jeszcze raz obejrzałem -ranę z rozerwanym stawem skokowym i poleciłem przewieźć pacjenta na salę operacyjną. Później poszedłem do przedoperacyjnej. Sanitariuszka nałożyła mi czapeczkę, maskę, kalosze i gumowy fartuch. Stanąłem przy umywalce, wziąłem mydło i szczoteczkę. Zacząłem myć ręce. W dziesięć minut później wszedłem do sali operacyjnej. Instrumentariuszka podała mi sterylny fartuch, potem rękawiczki. Sanitariuszka zawiązała sterylną maseczkę i zbliżyłem się do stołu. Anestezjolog rozpoczął narkozę. Poprosiłem go, żeby wprowadził pacjenta w płytki sen. Zabieg operacyjny może się przedłużyć. Gdyby się nie u!dało w przyszytej stopie pobudzić w naczyniach krążenia krwi, trzeba ją nad ranem amputować. Wtedy głęboka narkoza jest konieczna. — Tak jest — powiedział narkotyzer. — Będę prowadził narkozę według życzenia pana adiunkta. — Czy grupa krwi sprawdzona? — spytałem. — Sprawdzałem. Krew jest. Może mu podać teraz? — Można powoli podawać. Pielęgniarki zaczęły przygotowywać się do podawania pacjentowi krwi. Jedna z sióstr podsu- 493 nęła do stołu operacyjnego stojak, żeby na nim umieścić zbiorniczek z krwią. Sanitariuszka rozłożyła metalową deszczułkę i przymocowała bandażami ramię pacjenta. Jeszcze raz przystąpiłem do oględzin zranionej stopy. Tym razem penetrowałem ranę zgłębnikiem, pensetą i kocherem. Chyba Podstolski miał rację. Stopy nie da się uratować. Poprzerywane ścięgna i wiązadła, porwane mięśnie... Ale trzeba zoperować... Być może, że wskutek skręcenia w stawie skokowym górnym doszło do zaciśnięcia naczyń. Stopa została pozbawiona dopływu krwi i rozpoczął się proces obumierania tkanek. Ja muszę przyszyć stopę do podudzia, zrekonstruować staw skokowy. Kości nie są zniszczone. Jeśli nie wedrze się do rany jakaś parszywa infekcja... Odpukać! Zabierać się do roboty! Już, już... Nie ma czasu do stracenia! Ani minuty! Poprosiłem o żelazny, obrotowy stołek. Po chwili podsunęła mi go sanitariuszka. Usiadłem. Pacjentowi podłączono krew i przystąpiłem do zabiegu operacyjnego. Pierwszym etapem operacji było oczyszczenie rozległej rany. Później zrekonstruowałem staw skokowy i zacząłem wyszukiwać rozerwane naczynia krwionośne. Miał chłopak szczęście! Tylko jedno większe naczynie jest przerwane. Trzeba je uważnie zszyć. Inne naczynia są zwinięte wraz ze zwiniętymi mięśniami, ścięgnami i skórą. Ale ten węzełek mięśni, naczyń i ścięgien, uda się rozdzielić, zszyć i ustawić, podobnie jak i udało się ustawić skręconą do tyłu stopę. 49:5 I Kiedy zszyłem naczynie, podwiązałem drobne naczyńka i poleciłem zdjąć pacjentowi opaskę Esmarcha, stopa zaczęła zmieniać kolor. Czarna skóra stopy odżyła nagle. Odżyły także poszarpać ne mięśnie, które zaczęły lekko krwawić. Ale już te drobniutkie żyłki przypalił Podstolski koagulacją. — Brawo! — usłyszałem za sobą męskie głosy, a raczej okrzyk wypowiedziany półgłosem. Odwróciłem głowę. Za mną stali ubrani w fartuchy i maski trzej mężczyźni. Wytężyłem wzrok: Szablicki, Rachubiński i ktoś nieznajomy z aparatem fotograficznym. — Gratulujemy ci — rzekł Szablicki. — Czy pozwolisz, żeby redaktor miejscowej gazety zrobił zdjęcie zespołu? — Proszę bardzo — powiedziałem. — Skądże, kto was powiadomił o tym zabiegu? Jak widzicie, być może operacja zakończy się sukcesem. Może się zakończyć, jeśli się nie wedrze jakaś parszywa infekcja. — Nie będzie żadnej infekcji — odezwał się Jan. —• A jeśli chodzi o naszą wizytę w szpitalu — spojrzał na Szablicskiego — to jak widzisz Waldemar jest dobrym gospodarzem — uśmiechnął się do niego. — Gospodarz ziemi łomżyńskiej wie dobrze, co się dzieje nawet na oddziale chirurgii urazowej. I znów odwróciłem się do stołu operacyjnego. Teraz dopiero zacząłem wierzyć w powodzenie zabiegu. Palce stopy operowanego pacjenta były dowodem prawidłowego krążenia krwi w kończynie. Ogarnęło mnie podniecenie i radość. Na chwi- 494 lę z wrażenia przerwałem zabieg i poprosiłem sanitariuszkę, żeby mi wytarła pot z czoła. Później kontynuowałem zabieg operacyjny. Operacja trwała długo. Długo zszywałem mięśnie, wiązadła, przyczepy. Potem zakładałem gips, sączki i opatrunek. Krążenie krwi w stopie było już prawidłowe. Prawidłowo tętniły naczynia, czego dowodem były dobrze ukrwione palce zo~ perowanej kończyny. Kiedy po zabiegu przewieziono pacjenta do izolatki, koledzy opuścili szpital. Waldemar powiedział, że redaktor Świątek już przed północą powiadomił Warszawę o udanej operacji przyszycia stopy. Jeszcze raz zbadałem pacjenta. Był już przytomny. W krążeniu nie stwierdziłem odchyleń od normy. Toteż w tej sytuacji wydałem polecenie, żeby czuwano przy nim i postanowiłem odpocząć w hotelu. Przebrałem się i wyszedłem przed szpital. Noc była ciepła i pogodna. Nad Łomżą świeciło tysiące sierpniowych gwiazd, które zaczęły blednąc. Od wschodu zbliżał się dzień. Otworzyłem drzwi mercedesa i pojechałem do hotelu. Okno w pokoju było otwarte i powiało lekkim chłodkiem. Świt w Łomży nadchodzi zza Narwi, zza Narwi wieje orzeźwiającym chłodem. Mimo zmęczenia stałem przy oknie. Niebo bladło coraz bardziej. Usiadłem w foteliku i zasnąłem. W pewnej chwili zbudził mnie dzwonek. Zerwałem się, otworzyłem drzwi. W progu stanęła Monika, postawiła walizkę i wyciągnęła do mnie 495 ręce. Objąłem ją i przytuliłem do siebie. Później ucałowałem. ¦— Gratuluję ci, kochanie, wielkiego sukcesu — powiedziała.' — Przyjechałam taksówką z Warszawy wprost do szpitala. Opowiedzieli mi o operacji przyszycia stopy. Jestem z ciebie dumna. I ja wracam do zawodu. Znów będę instrumento-wać. Zamknąłem drzwi i przeniosłem walizkę. Później stanęliśmy przy oknie, patrząc na dolinę Narwi i wschodzące słońce. I znów ją objąłem i przytuliłem do siebie. — Ojciec mnie dalej szantażuje — powiedziała później — ale ja wróciłam, a raczej przyjechałam tu już na stałe. Nigdy tam nie wrócę, chyba że z tobą. jako turystka. A dlaczego podjęłam taką decyzję, to ci opowiem wszystko z detalami. — Już wiem — powiedziałem tuląc ją do siebie. — Wierzyłem, że wrócisz. Teraz już nikt nas rozdzielić nie może. Nikt nas nie rozdzieli, ty moja, kochana mróweczko! A nad olbrzymim wałem białej jak mleko mgły wzbijało się słońce. Przesuwało się powoli do doliny Narwi, królowej rzek łomżyńskiej ziemi. Józef Stompor urodził się w 1922 roku w Mircu, woj. kieleckie, w rodzinie chłopskiej. W 1952 roku ukończył Akademię Medyczną w Warszawie i rozpoczął pracę pod kierunkiem prof. Grucy specjalizując się w chirurgii kostnej. Później poświęcił się leczeniu alkoholików i lekomanów. Jako pisarza Stompora interesuje tematyka wojenna i medyczna. Swoją pierwszą powieść „Leśne noce" wydał w 1958 roku. Od tamtej pory ukazały się następujące powieści i opowiadania: „Partyzant od Starego", „Człowiek z lancetem", „Szpital pod jodłami", „Orły", „Rapsodia Świętokrzyska", „Płonące lazarety" i „Niewierna".