Rabindranath Tagore Poezje ŚWIAT POEZJI – POEZJE ŚWIATA Rabindranath Tagore (1861-1941) laureat nagrody Nobla w 1913 roku, był propagatorem idei zbliżenia Wschodu z Zachodem. Dzięki niemu filozofia indyjska włączyła się w tradycje kultury światowej nie tracąc przy tym nic ze swojej wielowiekowej tradycji. Najważniejszą rolę w bogatej twórczości literackiej tego piewcy indyjskiego światopoglądu odegrała poezja. Tagore był przede wszystkim lirykiem i stąd niniejsza prezentacja jego tekstów, będąca przekrojem przez cały dorobek poetycki, gdzie zarówno przyroda, jak i miłość mają swoje miejsce, a ponad tym unosi się refleksja nad sensem życia. For Polish edition copyright by „C&T Editions”, Toruń 1995 Opracowanie graficzne: Zbigniew Morzyński Redaktor wydania: Paweł Marszałek Korekta: Magdalena Marszałek Opracowanie komputerowe: Sławomir Kozera ISBN 83-85318-60-7 Wydawnictwo „C&T Editions” ul.Św. Józefa 79, 87-100 Toruń Toruń 1995. Wydanie I. Spis treści Pieśni ofiarne przekład: Jan Kasprowicz Ogrodnik Przekład: Julia Dickstein Zbłąkane ptaki Przekład: Jerzy Bandrowski Dar miłującego Przekład: Stanisław Schayer Ostatki myśli Przekład: Jerzy Bandrowski, Witold Hulewicz PIEŚNI OFIARNE 1912 Przekład: Jan Kasprowicz 8 Dziecko w książęce odziane szaty, z klejnotnym na szyi łańcuchem, traci wszelką przyjemność w zabawie, strój jego na każdym przeszkadza mu kroku. W trwodze, aby go nie rozedrzeć lub nie zabrudzić, trzyma się z dala od świata, lęka się niemal poruszać. Matko, nie na dobre wychodzi ten przymus strojenia, jeśli oddziela człowieka od zbawczego pyłu ziemi, jeśli pozbawia go prawa wkraczania na wielkie targowisko pospolitego życia ludzkiego. 11 Daj spokój tym zawodzeniom, tym śpiewom, temu odmawianiu różańca. Do kogóż ty się modlisz w tym ciemnym kącie świątyni, w obrębie tych bram zamknię- tych? Otwórz oczy i patrz, Bóg twój nie stoi przed tobą. On ci przebywa, gdzie oracz twardą przeoruje ziemię i gdzie kamieniarze tłuką kamienie. Przebywa z nimi w słońcu i na deszczu, a szata jego pokryta jest pyłem. Zdejmij z siebie płaszcz ten święty i jak on zstąp na zakurzoną ziemię! Wyzwolenie? Gdzież znaleźć to wyzwolenie? Mistrz nasz wziął radośnie na siebie więzy stworzenia: związał się z nami na wieki. Wyjdźże ze swoich rozmyślań i zostaw w spokoju kwiaty i kadzidła! Co szkodzi, że potargasz i zbrukasz swe suknie? Idź ku niemu i w pocie czoła trudź się z nim razem. 90 W dniu, w którym śmierć zapuka do twych wrót, cóż ty jej ofiarujesz? Postawię przed gościem pełne naczynie mojego żywota: nie puszczę go z próżnymi rękoma! Całe słodkie winobranie mej jesieni, mych nocy letnich, całe żniwo i wszystkie zyski pracowitego żywota położę przed nią u schyłku moich dni, gdy śmierć zapuka do mych wrót. OGRODNIK 1913 Przekład: Julia Dickstein 1 SŁUGA Zmiłowanie miej nad sługą twoim, królowo! KRÓLOWA Przeminęło święto i rozeszli się wszyscy słudzy moi. Czemu przychodzisz o tej późnej godzinie? SŁUGA Skoro oddaliłaś innych, moja nadeszła pora. Pytać przychodzę, co czynić może ostatni twój sługa. KRÓLOWA I czegóż to oczekujesz o tak późnym czasie? SŁUGA Uczyń mnie ogrodnikiem twojego ogrodu. KRÓLOWA Jakieś wyrzekł szaleństwo? SŁUGA Poniechać chcę dawnej pracy mojej. W proch rzucam miecz i włócznię. Nie ślij mnie odtąd na dalekie dwory, nie każ na nowe wychodzić zwycię- stwa. Uczyń mnie ogrodnikiem twojego ogrodu. KRÓLOWA Jakież by były obowiązki twoje? SŁUGA Służyć ci w dni odpoczynku twego. Pielęgnować będę ścieżkę różaną, po której błądzisz o poranku i gdzie kwiaty, schnące w śmiertelnej tęsknocie, każdy krok stóp twoich witają weselem. Kołysać cię będę na huśtawce pod konarami sapta- parny. A księżyc, co wczesnym wypływa wieczorem, sączyć się zacznie przez listowie, żądny całować rąbek twojej szaty. Wonną oliwą nalewać będę lampę, która pali się u łoża twojego, a podnóżek stóp twoich zdobić sandałem i szafranem w przedziwne wzory. KRÓLOWA Co ci będzie nagrodą? SŁUGA Maleńkie piąstki twoje móc tulić jak śliczne pączki lotosu, sznurami kwiecia osnuwać postać twoją, stopy twe barwić szkarłatnym sokiem płatków aśoki i scałowywać ostatni kurzu pyłek, który lgnie do nich jeszcze. KRÓLOWA Sługo mój, prośby twoje będą wysłuchane. Oto jesteś ogrodnikiem mojego ogrodu. 2 Poeto, wieczór płynie na ziemię; włos twój szronieje. Czy w swoich dumaniach samotnych słyszysz posła- nie z zaświata? Wieczór jest – rzekł poeta – i nasłuchuję, albowiem we wsi może ktoś zawoła, choć późna pora. Czuwam, czy odnajdą się dwa błądzące serca i czy dwie pary oczu roztęsknionych nie zaczną żebrać o muzykę, która przełamie ich milczenie, za nich mówić będzie. Kto zaś prządłby im pieśń rozgorzałą, gdy ja, u życia nabrzeży posiadły, w śmierć i zaświaty się potopię? Zachodzi wczesna gwiazda wieczoru. Domiera zwolna syk pogrzebowego stosu nad milczącą rzeką. Wyje chór szakali w podwórzu osamotniałego domostwa pod nikłym światłem księżyca. Jeśli wędrowiec, porzucając strony rodzinne, przyj- dzie tu czuwać nocą i ze spuszczoną głową wsłucha się w szelest mroków, kto tajemnice życia podszepnie mu w ucho, gdy ja, zawarłszy drzwi moje uwolnić się zapragnę od więzów ziemi? Nie ma znaczenia, że włos mój szronieje. Zawsze lat mam tyle, ile najmłodszy i najstarszy człowiek tego sioła. U jednych w oczach uśmiech życzliwy i słodki, u innych chytre mruganie. Jednym stoją łzy, co wzbierają w dziennej jasności, innym łzy, które się tają w mrokach. A ja im wszystkim potrzebny jestem i czasu nie mam w zaświaty się pogrążyć. Wszem równy jestem – co z tego, że włos mój szronieje? 3 O poranku zarzuciłem sieć moją w morze. Z czarnej topieli łupy dobyłem dziwnej postaci i o rzadkiej krasie – jedne świeciły jak uśmiech, drugie lśniły jak łzy, a inne jeszcze pałały, niby jagody młodej narzeczonej. Kiedym z dnia plonem w domu progi wracał, umiłowana moja siedziała w ogrodzie, leniwie płatki obrywając z kwiatu. Wahałem się chwilę, po czym do stóp jej złożywszy całe moje brzemię, stałem w milczeniu. Spojrzenie jej padło na mój łup o rzekła: „Cóż to za dziwotwory? Nie wiem zaiste czemu służyć mają!” Skłoniłem głowę w zadumie, myśląc: „Nie walczyłem o to wszystko, na targowisku tego nie kupiłem, nie są to dla niej odpowiednie dary>” Przez całą długą noc jedno po drugim wyrzucałem na ulicę. Nad ranem przechodzili pielgrzymi, pozbierali zdo- bycze i zanieśli w cudze kraje. 4 Ach, czemu zbudowali dom mój na ulicy, co do rynku wiedzie! Ładowne czółna swoje uczepiają u moich drzew. Idą, biegną, wędrują, jako im się zwidzi. Siedzę i patrzę na nich, życie moje mija. Odprawić ich nie mogę. Tak dni mi się toczą. Dzień i noc krok ich tętni koło moich wrót. Na próżno mi wołać: „Nie znam was.” W jednych palce moje czują znajomych, innych czują nozdrza, krew w moich żyłach zna ich, jak się zdaje, a są i tacy, których widzę w snach. Odprawić ich nie mogę. Wołam ich i mówię: „Niech w dom mój wnejdzie, kto może. Tak, tak – chodźcie.” Rankiem zadźwięczy dzwon w świątyni. Przychodzą oto z koszami w dłoniach. Stopy ich po- czerwieniałe są niby róże. Wczesna jasność świtu pada im na twarze. Odprawić ich nie mogę. Wołam ich i mówię: „Wejdźcie kwiaty rwać w ogrodzie. Przychodźcie.” W południe w dzwon biją w pałacowej bramie. Nie wiem dlaczego wstają od roboty, skupiając się koło mego żywopłotu. Kwiaty w ich włosach pełzną i wiotczeją. Wątle gra ton ich fletni. Odprawić ich nie mogę. Wołam ich i mówię: „Chłodny jest cień drzew moich. Chodźcie, przyjaciele.” Nocą ćwierkają świerszcze po lasach. Kto tak wolno do drzwi mych się zbliża i lekko stuka? Ledwo twarz widzę, nie padnie słowo, spokojne niebo nad wszystkim leży. Odprawić mego milczącego gościa nie mogę. Patrzę w twarz jego poprzez mrok i godziny marzenia się toczą. 5 Niespokojny jestem. Czuję pragnienie rzeczy dalekich. Dusza moja rwie się w tęsknocie, aby musnąć o kraj ciemnej oddali. O wielki bezkresie, o fletni twoja, natrętnie kusząca! Zapominam, zapominam wiecznie, że nie mam skrzydeł do lotu, że do tego ziemi skrawka przywiązano mnie na wieki. Pełen pożądań jestem ale czujny, przybyszem jestem w obcej krainie. Tchnienie twe dobiega mnie i szepcze nieziszczalne nadzieje. Mowa twoja dzwoni sercu mojemu, jakoby własna. O celu w oddalach! o fletni twoja, natrętnie kusząca! Zapominam, zapominam wiecznie, żem nieświadom drogi, że mi nie wystarcza skrzydlatego bieguna. Niespokojny jestem, pątnikiem jestem w sercu. W słonecznej mgle leniwych godzin jak potężnym widmem ściele się twa postać w błękitnej topieli nieba! O najdalszy kresie! o fletni twoja, natrętnie kusząca! Zapominam, zapominam, wiecznie, że zewsząd za- parto bramy domu, w którym mieszkam samotny. 6 W klatce mieszkał oswojony ptak, wolny ptak mieszkał w lesie Kiedy przyszła im pora, spotkały się – tak chciał los. Wolny ptak woła: „Lećmy w las, najdroższy!” Ptak w klatce świergoce: „Chodź do mnie, w klatce będziemy żyły razem.” Mówi ptak wolny: „Gdzież przestrzeń między prętami, abym skrzydła prężył?” „Biada mi – ptak w klatce woła – bo gdzie w chmurach spocząć mógłbym bez grzędy?” Mówi ptak wolny: „Luby, zanuć pieśni leśne.” Ptak w klatce rzecze: „Siądź przy mnie, chcę ci prawić w języku uczonych.” „Nie, o nie – odpowie ptak lasu – nie da się nigdy nabyć pieśni uczeniem.” Mówi ptak w klatce: „Wstyd mi! Ja nie wiem, co są pieśni leśne.” Miłość ich płonie i pragnieniem dyszy, lecz skrzydeł nigdy nie złożą na skrzydła. Patrzą na siebie przez pręty klatki i płonne są ich zabiegi, by się poznać nawzajem. Biją skrzydłami w tęsknocie i śpiewają: „Zbliż się, ukochanie.” Wolny ptak woła: „Niestety! Zamknięte drzwi klatki mnie trwożą.” Ptak w klatce świergoce: „Biada! Omdlałe i martwe mam skrzydła.” 7 O matko, młody królewicz ma przejechać przed naszymi drzwiami. I jakże mi dziś pilnować roboty? Powiedz mi, jak mam włosy pleść, jaką przyodziać sukienkę? Czemu w zdziwieniu tak patrzysz na mnie, matko? Wiem, że jednego spojrzenia w okno moje nie zwróci, wiem, że w mgnienie jedno zniknie oczom moim, tylko gasnąca fletów pieśń będzie westchnieniem dobiegać mnie z dali. Ale królewicz młody musi przejechać koło naszych wrót i na to mgnienie wdziać chcę najpiękniejsze stroje. O matko, królewicz przejechał przed naszymi drzwiami, a słońce poranne przeglądało się w jego kolasie. Zdarłam zasłonę z twarzy, łańcuch rubinów zerwałam z szyi i rzuciłam na jego drogę. Czemu tak zdziwiona patrzysz na mnie, matko? Wiem dobrze, że nie podniósł mojego łańcucha, że prysł sznur w kruszyny pod kołami karocy, czerwony ślad znacząc w kurzawie gościńca, i nikt nie zgadnie, czym był mój dar, ani komu był niesiony. A młody królewicz przejechał koło naszych wrót i ja mu klejnot z piersi rzuciłam na drogę. 8 Kiedy zgasła lampa u mojej pościeli, przebudziłam się razem z ptaszętami. Siadłam przy oknie ze świeżym wiankiem na rozpu- szczonych włosach. Młody pielgrzym szedł drogą w różanej mgle poranka. Sznur pereł miał na szyi, a promienie słoneczne w blask mu brały głowę. Stanął u drzwi moich i natarczywie pytał się: „Gdzie ona?” A mnie zawstydzenie nie dało odrzec mu: „Ja nią jestem, młody pielgrzymie, to ja nią jestem.” Zmierzch już był, a lampa jeszcze nie płonęła. Nie myśląc o niczym, zaplatałam włosy. Podjechał młody pielgrzym w łunach gasnącego słońca. Rumaki jego były spienione, kurz bielił mu szaty. Wysiadł u drzwi moich i zapytał znużonym głosem: „Gdzie ona?” A mnie zawstydzenie nie dało odrzec mu: „Ja nią jestem, zdrożony pielgrzymie, to ja nią jestem.” Jest noc kwietniowa. W pokoju moim lampa się pali. Wpływa spokojny powiew południowy. Krzykliwa pa- puga już zasnęła w klatce. Stanik mam barwy pawiego podgardla, płaszcz mój jest zielony jak młoda murawa. Przysiadłam na ziemi u okna, wbita okiem w pustą ulicę. I nie przestaję powtarzać w noc ciemną: „Ja nią jestem, zwątpiały pielgrzymie, to ja nią jestem.” 9 Gdy spieszę nocą na widzenie z ukochanym, nie śpiewają ptaki, wiatr się nie poruszy, domy z obu stron drogi stoją oniemiałe. Tylko bransolety u nóg moich dzwonią przy każdym kroku. Tak mi wstyd... Gdy nasłuchuję z ganku jego kroków, liście nie szeleszczą na drzewach, a woda cichnie w rzece, jak miecz na kolanach śpiących wartowników. Tylko serce moje bije jak oszalałe i jak je uspokoić – nie wiem. Gdy przyjdzie miłowany i przy mnie usiądzie, drży ciało moje, tulą się powieki, ciemność gęstnieje, wiatr zdmuchuje lampę, a chmury zasłoną nachodzą na gwiazdy. Tylko drogi kamień lśni i światło sieje na mojej piersi. A jak go ukryć – nie wiem. 10 Poniechaj roboty, oblubienico. Patrz, gość twój nadchodzi. Słyszysz, jak lekko kołacze łańcuch u bramy? Bacz, aby sprzączki u stóp twych nie dzwoniły zbyt donośnie i by nadto śpieszny był krok, jakim mu wyjdziesz naprzeciw. Poniechaj roboty, oblubienico. Gość twój nadszedł wraz z wieczorem. To nie wiatr z siedziby duchów, oblubienico, nie trwoż się. Jest pełnia w noc kwietniową. Cienie mdleją na dziedzińcu, nad nimi światłe niebo. Spuść na twarz zasłonę, gdy inaczej nie możesz, i idź z lampą do bramy, jeżeli lęk w tobie. Nie, to nie wiatr z krainy duchów, oblubienico, nie trwoż się. Nie mów doń słowa, jeżeliś nieśmiała, odstąp od drzwi, gdy zajdzie ci drogę. Kiedy cię zagadnie, możesz, jeśli zechcesz, spuścić oczy, milcząca. Niechaj nie dzwonią naramienniki twoje, gdy go wprowadzać będziesz z lampą w dłoni. Nie mów doń słowa, jeżeliś nieśmiała. Jeszcze nie zostawiłaś pracy swej, oblubienico? Słuchaj, gość twój przybył. Czyś nie zaświeciła lampy w oborze? Czy kosz ofiarny nie gotów na wieczorne modły? Czerwony znak szczęścia złożyłaś-li na głowie i na noc gotowaś? Oblubienico, słyszysz? gość twój przybył. Poniechaj roboty! 11 Przyjdź jak jesteś, nie spóźnij się strojeniem. Mogą się rozwiać zaplecione włosy, mogą ci pukle zwichrzyć się na skroni i rozsznurować może się kaftan - ty nie bacz na to. Przyjdź, jak jesteś, nie spóźnij się strojeniem. Szybkimi kroki przebieżaj darninę. Cóż, że rosa spłucze ci barwiczkę ze stóp, dzwoniące zapinki u nóg się rozluźnią, że z naszyjnika perły ci opadną – ty nie bacz na to. Szybkimi kroki przebieżaj darninę. Widzisz, jak chmury tłoczą się na niebie? Stada żurawi ciągną się od dalekich brzegów rzeki, wiatr nawiewami bije w połoninę. Strwożone trzody do obór się chronią. Widzisz, jak chmury tłoczą się po niebie? Daremnie zapalasz lampę na stole; migoce i gaśnie na wietrze. Kto dostrzeże wtedy, żeś nie poczerniła powiek? Oczy twe czarniejsze, niż chmury deszczowe. Daremnie zapalasz lampę na stole; migoce i gaśnie na wietrze. Przyjdź, jak jesteś, nie spóźnij się strojeniem. Cóż, że warkocz nie spleciony jeszcze na twych włosach, żeś nie owiodła ramion chustą? Niebo się w chmury otuliło – pora ci. Przyjdź jak jesteś, nie spóźnij się strojeniem. 12 Gdy ci gorliwa powie myśl, by dzban napełnić, przyjdź, o przyjdź nad moje jezioro. Woda łasić się będzie do stóp twoich, bając swe tajemnice. Cień nadciągającego deszczu leży na piasku, chmury wiszą nisko na modrych obrysach drzew, jak ciężkie sploty nad twoimi brwiami. Znam dobrze rytm twych kroków – w sercu mi uderza. Przyjdź, o przyjdź nad moje jezioro, gdy napełnić dzbanek będzie czas. Gdy odpoczynku zapragniesz i dzbanek puściwszy na wodę, potonąć zechcesz w zadumie, przyjdź, o przyjdź nad moje jezioro. Trawiaste zbocze uśmiecha się zielenią, a kwiecie polne w bezliku się mai. Myśli z twych czarnych oczu wybiegną, jak ptaki z gniazd. Zasłona z twarzy do stóp ci upadnie. Przyjdź, o przyjdź nad moje jezioro, gdy odpoczynku zapragniesz. Kiedy znudzisz sobie igraszki i zanurzyć się w wodzie zechcesz, przyjdź, o przyjdź nad moje jezioro. Płaszcz twój błękitny złożysz na brzegu, a modra woda opłynie cię i osłoni. Fale wespną się na palce, by ci całować szyję i szeptać w uszko. Przyjdź, o przyjdź nad me jezioro, gdy zechcesz zanurzyć się w wodzie. Jeśli szał cię owieje i o śmiertelny skok się pokusisz, przyjdź, o przyjdź nad moje jezioro. Chłodne jest i bez dna głębinne... Czarne jest jak sen bez widzeń. W jego głębiach noc i dzień są jednym, jednym pieśń i głusza. Przyjdź, o przyjdź nad moje jezioro, jeśli w śmierć pogrążyć się zechcesz. 13 O nic nie prosiłem; u skraju lasu stanąłem za drzewem. Tęsknota czaiła się jeszcze w oczach zmierzchu, w powietrzu stała rosa. Rozleniwiający zapach wilgotnej trawy unosił się w rzadkiej mgle nad ziemią. Pod drzewem figi ujrzałem ciebie: doiłaś krowę rączkami jak kwiaty. Patrzyłem niemy. Nie rzekłem słowa. To ptak niewidzialny śpiewał w gęstwinie. Drzewo mangowe strząsało płatki na wiejską drogę, przelatywały z pobrzękiem pszczoły. W świątyni Śiwy, za stawem, otwarte były wrota i pobożni rozpoczęli pienia. Ze skopkiem u kolan widziałem ciebie, zajętą udojem. Ja stałem jeszcze z pustym wiadrem. Nie podszedłem do ciebie. Niebo wstrząsało się odgłosem świątynnego dzwonu. Drogą pędzono stado i spod kopyt jego buchnął obłok dymu. Od rzeki wracały kobiety z czubatymi dzbanami, wspartymi o biodro. Naramienniki brzęczały, przelał się dzban. Tak minął ranek – nie podszedłem ku tobie. 14 Błądziłem drogą, nie wiem dlaczego, kiedy przeszło południe i gałęzie bambusów zaszemrały na wietrze. Nadchodzące cienie wyciągniętymi rękami czepiały się stóp uciekającego światła. Słowiki utrudziły się śpiewaniem. Błądziłem drogą, sam nie wiem dlaczego. Pochyłe drzewo ocienia chatynkę u wody. Krząta się w niej młódka przy robocie, naramienniki dzwoniły muzyką. Stałem przed chatą ową, nie wiem czemu. W zakręty drożyna się wije wśród pól gorczycy i gajów mangowych. Koło świątyni wiejskiej przebiega i koło targu u rzecznej przystani. Stałem przed chatą ową, nie wiem czemu. Przed laty to było, w wietrzny dzień marcowy, w szmerach wiosennych niosła się tęsknota, drzewa mangowe w kurz roniły kwiecie. Swawolna woda pryskając lizała mosiężne wiaderko, które rzucono na schodach przystani. Myślę o owym wietrznym dniu marcowym – nie wiem czemu. Gęstnieją cienie i trzody ciągną do zagród. Szarość leży na osępiałych błoniach, a chłopi czekają na prom u przejazdu. Zawracam z wolna drogą moją – nie wiem czemu. 15 Biegam, jak biega w cieniu lasu piżmowiec, oszalały od własnego zapachu. Noc dzisiejsza, to noc majowa, powiew, to oddech południa. Gubię drogę i błądzę, szukam, czego znaleźć nie mogę, znajduję, czegom nie szukał. W sercu wzbiera mi i wiruje obraz własnej tęsknoty. Świetlista zjawa rozpływa się. Staram się ją schwytać, wymyka mi się i ciągnie na bezdroża. Szukam, czego znaleźć nie mogę, znajduję, czegom nie szukał. 16 Dłonie zadzierzgają się o dłonie, źrenice zwisają u źrenic, tak się poczyna naszych serc historia. Jest miesięczna noc marcowa, słodką wonią henny dyszy wiew, flet mój zapomniany wala się po ziemi, splot kwiecia twego niedokończony. Miłość między nami prosta jest jak pieśń. Twa szafranowo-złota zasłona upaja moje oczy. Wieniec jaśminów, któryś mi uwiła, przejmuje dre- szczem serce me jak chwała. Gra to mieniąca się od darów i wyrzeczeń, odsłonień i powrotnych utajeń, drobin uśmiechu, onieśmielenia i kilku słodkich, niepotrzebnych zwad. Miłość między nami prosta jest jak pieśń. Nie ma w niej tajemnic za dzień dzisiejszy się wymykających, nie ma gonitw w nieziszczalność, powab nie włóczy za sobą cienia i nie szukamy po głębiach mroku. Miłość między nami prosta jest jak pieśń. Nie odbijamy od każdego słowa w wieczyste milczenie, nie wznosimy rąk w próżnię ku rzeczom nie zespolonym z nadzieją. Nam starczy to, co dać możemy i otrzymać. Nie wycisnęliśmy radości po ostatek, aby z niej wytłoczyć wino cierpienia. Miłość między nami prosta jest jak pieśń. 17 Złocisty ptak śpiewa w jej gaju, a moje serce uderza weselem. Oboje w jednym mieszkamy siole i to jest cala radość nasza. Dwa jagnięta, jej ulubieńce, przychodzą paść się w cieniu naszych drzew. Gdy w jęczmień pobłądzą, wynoszę je na rękach. Miano naszej wioski jest Khanjana, a Anjana zowią naszą rzekę. Moje imię zna całe sioło, a jej imię jest Ranjana. Tylko jedno pole nas rozdziela. Pszczoły, co w naszym lasku mają ule, lecą miodu szukać w jej ogrodzie. Kwiaty, rzucone ze schodków jej przystani, woda niesie do miejsca, gdzie się kąpiemy. Koszyki z suszonych pąków kuszumby na nasz targ przynoszą z jej pól. Miano naszej wioski jest Khanjana, a Anjana zowią naszą rzekę. Imię moje zna całe sioło, a jej imię jest Ranjana. Ścieżka, co się wije do jej domu, pachnie wiosną mangowym kwieciem. Kiedy len u niej dojrzewa pod żniwo, na naszym polu żółcą się konopie. Gwiazdy, co śmieją się nad jej chatą, i nam tym samym mrugają spojrzeniem. Deszcz, co wypełnia po brzeg jej beczkę, orzeźwia i nasz lasek kadambowy. Miano naszej wioski jest Khanjana, a Anjana zowią naszą rzekę. Moje imię zna całe sioło, a jej imię jest Ranjana. 18 Dwie siostry, kiedy po wodę chodzą, na to miejsce przyszedłszy, uśmiechają się obie. Widać dostrzegłszy, że za drzewami ktoś się ukrywa, ilekroć one idą po wodę. Szepczą dwie siostry do siebie, skoro tędy przecho- dzą. Odgadnąć musiały tajemnicę człowieka, który za drzewami staje, ilekroć one idą po wodę. Dzbanki przechylają im się i woda rozlewa, skoro tędy przechodzą. Wykryć musiały, że bije serce człowieka, który za drzewami staje, ilekroć one idą po wodę. Dwie siostry patrzą na siebie, skoro tędy przechodzą. I chichot jest w chyżym miganiu ich stópek, co mąci myśli człowiekowi, który za drzewami stoi, ilekroć one idą po wodę. 19 Szłaś nadrzeczną drogą, dzban pełen wody oparłszy o biodro. Dlaczego szybko odwróciłaś głowę, śledząc mnie zza powiewnej zasłony? Ten promienny wzrok dobiegł mnie z ciemności, jak podmuch, który dreszczem marszczy wodę i dalej pomyka na cienisty brzeg, Przyszedł do mnie, niby ptak wieczorny, który w mroczną izbę wpadnie, od okna do okna przeleci i w ciemność zatonie. Ukryta jesteś jak gwiazda za wzgórzami, a ja przechodniem jestem na drodze. Ale dlaczego przystanęłaś na chwilę, patrząc przez zasłonę w twarz moją, kiedy nadrzeczną przechodziłaś drogą, dzban pełen wody oparłszy o biodro? 20 Dzień w dzień przychodzi do mnie i odchodzi. Pójdź i kwiat z włosów mych mu daj, o bracie. Jeśli zapyta, kto mu go przysyła, nie mów, proszę, mojego imienia, bo on przychodzi i odchodzi znowu. Siedzi w kurzu przydrożnym pod drzewem. Z kwiatów i liści zrób mu tam posłanie, o przyjacielu. Smutne są jego oczy i smutek niosą sercu mojemu. Nie mówi, o czym myśli, przychodzi tylko i odchodzi znowu. 21 Czemu on, wędrowiec młody, do drzwi zapragnął podejść mych, gdy dniało? Kiedy z domu idę, albo w dom powracam, mijam go zawsze i oczy moje więzną w jego licach. Nie wiem, czy mówić winnam z nim, czy milczeć? Czemu zapragnął podejść po me wrota? Ciemne są i chmurne noce lipcowe, niebo jest blado-błękitne w jesieni, dni wiosny powiew południa zamąca. On z nowych wiecznie melodii dzierga swoje pieśni. Odwracam się od roboty i oczy zachodzą mi mgłą. Czemu zapragnął podejść pod me wrota? 22 Kiedy mijała mnie szybkimi krokami, musnął mnie rąbek jej szaty. Z nieznanej wyspy czyjegoś serca przebiegł nagły ciepły podmuch wiosny. Musnęło mnie przelotne dotknięcie i znikło, jak zerwany liść, który wiatr pędzi. Na serce padło mi niby westchnienie jej ciała i szept jej serca. 23 Dlaczego siedzisz tu, naramiennikami dzwoniąca, dla płonnej tylko igraszki? Napełnij dzbanek. Czas ci w dom powrócić. Dlaczego wody dotykasz rękoma i raz w raz za kimś pozierasz na drogę, dla płonnej tylko igraszki? Napełnij dzbanek. Czas ci w dom powrócić. Mijają ranne godziny, ciemna woda płynie i płynie. Śmieją się fale i szepczą ze sobą dla płonnej tylko igraszki. Chmury wędrowne zbiły się u widnokręgu, aby się znowu unieść ponad ziemię. Zwlekam i w twarz twą patrzę, i śmieję się, dla płonnej tylko igraszki. Napełnij dzbanek i wracaj do domu. 24 Nie chowaj dla siebie tajemnicy serca twojego, o miły. Mnie ją powierz, mnie tylko, i skrycie. Ty, co masz takie powabne uśmiechy, szeptaj po cichu, serce moje słyszeć będzie, nie uszy. Noc jest głęboka, dom stoi niemy, gniazda ptasze owił sen. Przez skrywane łzy, przez tamowane uśmiechy, przez słodkie zawstydzenie i udrękę, powierz mi tajemnicę serca twojego. 25 „Chodź do nas, młodzieńcze, mów szczerze, dlaczego obłęd z oczu ci wyziera?” Nie wiem, z jakiej makówki dzikiej wino piłem, iż ten obłęd z oczu mi wyziera.” „O wstydzie!” „Cóż, ludzie bywają mądrzy i głupi, pieczołowici i niefrasobliwi. Uśmiech jest w oczach jednych, łzy w innych, a z moich źrenic obłęd wyziera.” „Młodzieńcze, czemu tak cicho stoisz w cieniu drzewa?” „Stopy moje omdlały od ciężaru serca mojego i stoję cicho w cieniu.” „O wstydzie!” „Tak, jedni ludzie idą drogą, inni zwlekają, Jedni są wolni, inni w okowach, a moje stopy omdlały od ciężaru serca mojego.” 26 „Co z twych ochoczych płynie rąk, to biorę. O nic zresztą nie proszę.” „Tak, tak, znam cię, żebraku skromny, o wszystko prosisz, co tylko jest.” „Jeśli się znajdzie kwiat uroniony, będę go nosił na sercu.” „A jeżeli mieć będzie ciernie?” „Potrafię znieść je.” „Tak, tak, znam cię, żebraku skromny, o wszystko prosisz, co tylko jest.” „Gdybyś raz jeden oczy kochające podniosła ku mej twarzy, życie by mi słodkie było aż za zgon.” „A gdyby miały tylko surowe spojrzenia?” „Pozwoliłbym im przeszyć moje serce.” „Tak, tak, znam cię, żebraku skromny, o wszystko prosisz. co tylko jest.” 27 „Zaufaj miłości, nawet gdy zgryzotę niesie. Nie zamykaj serca swojego.” „O nie, najmilszy, słowa twe są ciemne, zrozumieć ich nie mogę.” „Serce mamy po to, byśmy je składali w darze, ze łzą lub pieśnią, o ukochana.” „O nie, najmilszy, słowa twe są ciemne, zrozumieć ich nie mogę.” „Rozkosz wiotka jest jak kropla rosy: gdy się uśmiecha – kona. Ale zgryzota twarda jest i długa. Niech miłość pełna troski straż w twych oczach trzyma.” „O nie, najmilszy, słowa twe są ciemne, zrozumieć ich nie mogę.” „Lotos kwitnie w obliczu słońca i wszystko, co ma, roni. Nie miałby siły pąków nieść w wieczystej mgle zimowej.” „O nie, najmilszy, słowa twe są ciemne, zrozumieć ich nie mogę.” 28 Smutna są twoje, pytań pełne, oczy. Pragną myśl mą zgłębić, jak księżyc, kiedy przeniknąć chce morze. Obnażyłem życie moje przed twymi oczyma od końca do końca, nic nie ukryłem, nic nie utaiłem. Przeto znasz mnie. Gdyby ono było tylko drogim kamieniem, rozbić bym je mógł na sto kawałków i na nić nawlec na twoją szyję. Gdyby było tylko kwiatem świeżym, drobnym, miodo- wym, zerwałbym je z łodygi, by wetknąć ci w warkocze. Ale to serce jest, umiłowana. Gdzie jego brzegi są, gdzie jego dno? Nie znasz granic tego królestwa, a jednak jesteś jego królową. Gdyby ono było tylko chwilą rozkoszy, zakwitłoby w uśmiech wdzięczny, a ty byś dojrzeć je mogła i czytać w tej jednej chwili. Gdyby było bólem jedynie, rozpłynęłoby się w jasne łzy i bez słowa odbiło najgłębszą tajemnicę swoją. Ale to miłość jest, o ukochana. Jej radość i jej ból są bez granic, a nieskończone są roszczenia jej i skarby. Tak bliska ciebie jest, jak życie twoje, a jednak nigdy całej poznać jej nie zdołasz. 29 Mów do mnie, luby! Słowami powiedz to, co śpiewa- łeś... Noc czarna leży. Gwiazdy poginęły w chmurach. Wiatr wzdycha w liściach. Rozpuszczę włosy. Błękitna opończa, opłynie mnie jak noc. Przycisnę głowę twą do piersi mojej, daj w samotności słodkiej mówić sercu. Ja oczy przymknę, słuchać chcę. Nie będę w twarz twą patrzyła. A kiedy skończysz, pomilkniemy oboje. Tylko drzewa szeptać będą w ciemności. Noc spłowieje. Dzień zaświta. Spojrzymy sobie w oczy i każde pójdzie swoją drogą. Mów do mnie, luby! Słowami powiedz to, co śpiewałeś! 30 Jesteś chmura wieczorna, która przepływa niebem moich marzeń. Barwię cię i stroję zawsze w pragnienia mojej miłości. Mojaś jest, moja, mieszkanko moich nieskończonych snów! Stopy twoje różane kraśnieją od żaru roztęsknionego serca mojego, żniwiarko moich wieczornych pieśni. Wargom twym dało gorzki i słodki posmak wino cierpień moich. Mojaś jest, moja, mieszkanko moich samotnych snów! Cień namiętności mojej pociemnił ci oczy, gościu codzienny w głębinach mego spojrzenia. Pojmałem cię i wsnułem, umiłowana, w sieć mej muzyki. Mojaś jest, moja, mieszkanko moich nieśmiertelnych snów! 31 Serce moje, ptak puszczy, niebo znalazło w twoich oczach. One są kołyską poranku, one są królestwem gwiaździstym. Pieśni moje zagubiły się w ich otchłaniach. Daj mi wyfrunąć w to niebo, w jego samotne przestrzenie. Niechaj rozcinam jego chmury i skrzydła prężę w jego słoneczności. 32 Powiedz, czy to prawda, umiłowany, po- wiedz, czy to wszystko prawda? Kiedy me oczy ciskają błyskawice, ciemne chmury w twej piersi odpowiadają burzą. Prawda-li, że wargi moje są słodkie jak rozchylający się pąk pierwszej wyznanej miłości? Czy w postaci mojej tają się wspomnienia minionych majów? Drży-li ziemia, jak arfa, pieśnią, pod dotknięciem stóp moich? Prawdą-że jest, iż krople rosy padają z oczu nocy, kiedy się jawię, i że ranna zorza raduje się, opływając ciało moje? Czy prawdą jest, jest-li prawdą, że miłość twoja wędrowała samotna przez wieki i światy, mnie szuka- jąc? A gdybyś mnie spotkał wreszcie, długa tęsknota przystań ostatnią znalazła w cichej mojej mowie, w oczach mych i wargach, w falujących splotach? Prawda-li, że tajemnica nieskończoności tkwi wypi- sana na tym drobnym czole? Powiedz, czy to wszystko prawda, umiłowany? 33 Kocham cię, najdroższy. Wybacz mi miłość moją. Pojmana jestem jak ptak, co zatracił drogę. Zadrżało serce me, zgubiło zasłonę i nagie oto stoi. Okryj je współczuciem, kochany, i wybacz mi miłość moją. Jeśli nie możesz mnie kochać, najdroższy, wybacz mi moje cierpienie. Nie pogardzaj mną z oddali. W kącik się zaszyję, w cieniu siedzieć będę. Obiema rękami wstyd mój nagi okryję. Odwróć ode mnie twarz, ukochany i wybacz mi mękę moją. Jeśli nie możesz mnie kochać, najdroższy, wybacz mi moją radość. Kiedy fale szczęścia serce mi unoszą, nie śmiej się z niebezpiecznego mego odosobnienia. Gdy na tronie siadam i tyranią miłości mej nad tobą rządzę, kiedy, jak bogini, zlewam ci łaski moje, znieś mą dumę, najdroższy i wybacz mi radość moją. 34 Nie odchodź ode mnie bez pożegnania, luba. Czuwałem całą noc i teraz senność oczy ściąga. Nie odchodź ode mnie bez pożegnania, luba. Zrywam się, wyciągam ręce, by cię dotknąć. Pytam: „Czy to sen?” O, gdybym mógł zaczarować sercem twoje stopy i do piersi mojej je przytroczyć! Nie odchodź ode mnie bez pożegnania, luba! 35 Abym cię nie odgadł zbyt szybko, igrasz ze mną. Oślepiasz mnie błyskawicami śmiechu, aby łzy utaić. Znam, znam chytrość twoją. Nigdy nie mówisz słowa, które powinnaś. Abym nie zdołał szybko cię osądzić, wymykasz mi się na tysiąc sposobów. Abym cię nie łączył z wieloma, stronisz od ludzi. Znam, znam chytrość twoją. Nigdy nie idziesz drogą, którą powinnaś. O więcej kusisz się, niż inne, przetoś milcząca. Z udaną obojętnością unikasz mych darów. Nigdy nie chcesz przyjąć, co powinnaś. 36 Szeptał: „Najdroższa, podnieś oczy!” Złajałam go ostro, rzekłam: „Odejdź!”, ale się nie ruszył. Stał przede mną i trzymał obie moje dłonie. Mówiłam: „Puść mnie!”, ale nie odchodził. Przysunął mi twarz do ucha. Spojrzałam nań i rzekłam: „Wstydź się!”, lecz on się nie przejął. Wargi jego musnęły mi policzek. Drgnęłam i rzekłam: „Nazbyt jesteś śmiały”, ale on się nie wstydził. Wpiął mi kwiat we włosy. Rzekłam: „Nic to nie pomoże”, ale on nie drgnął nawet. Wziął z mojej skroni wianek i odszedł. Płaczę i pytam serca: „Czemu nie powraca?” 37 Czy twój wonny wianek włożysz mi na skronie, o piękna? Ale wiedz, że wieniec, który ja uwiłem, należy do wielu tych, co mijają przelotnie, co niezbadane zamieszkują kraje, lub żyją w piersiach poety... Za późno jest żądać zamiany serc naszych. Był czas, gdy życie moje było jak pąk kwiatu, i zapach cały zamykał się w ziarnie. Dzisiaj na wszystkie rozwijał się dale. Kto zna zaklęcie, aby go zgarnąć i zamknąć na nowo? Serce moje nie do mnie należy. Zbyt wielu czyniłem z niego podarek, abym mógł je ofiarować jednej. 38 Najdroższa, kiedyś, dawno, poeta twój wielki wyśpie- wał poemat. Biada, niebaczny byłem; do nóg ci upadł, pod sprzączki dzwoniące. Rozprysł się na piosenki i leżał tak u twych stóp. Całe ładownie mojego okrętu, dzieje starych wojen, rozchybotały się na śmiejących się falach, nasiąkły łzami i poszły na dno. Tę stratę musisz mi umilić, luba. Zgasły marzenia o pozgonnej chwale, ty nieśmiertel- nym czyń mnie, póki żyję. A nie będę opłakiwał straty mej, ni ciebie winił. 39 Przez całe rano próbuję spleść wianek, lecz kwiaty wysuwają się i spadają. Przyglądasz mi się chyłkiem, kącikami uporczywych oczu. Zapytaj tych oczu, co ciemne knują usidlenia, czyja w tym wina. Pieśń próbuję zanucić, ale nadaremnie. Przyczajony uśmiech drży na twoich wargach. Spytaj go, czemu pieśń mi się nie składa. Niech pod przysięgą wargi twe uśmiechnięte powie- dzą, jak głos mój zagubił się w ciszy, niby upojona pszczoła w lotosie. Daj mi siąść przy boku twoim i pozwól mym wargom to uczynić, co w milczeniu tylko czynione być może i w słodkim świetle gwiazd. 40 Uśmiech niedowierzania przemyka przez oczy, gdy przychodzę się żegnać. Tylekroć to czyniłem, iż mniemasz, że wkrótce powrócę. Wyznam ci, ja tę samą niepewność mam w myśli. Bo dni wiosenne wracają w kolei czasów, pełnia przenika, aby znowu zawitać na niebie, kwiecie powraca i rok za rokiem różowi się po gałęziach, może więc ja także żegnam się z tobą, abym wrócił jeszcze. Ale przez chwilę tul marę zwodniczą, nie odganiaj jej z wrogim pośpiechem. Kiedy mówię, że porzucam cię wiecznie, miej to za prawdę i niech mgła łez na chwilę pogłębi czarny cień oczu twoich. A potem uśmiechnij się przebiegle, jakoś rada czynić, kiedy się zjawię znowu. 41 Pragnąłbym mówić ci najgłębsze słowa, jakie powie- dzieć mogę, ale nie ważę się z lęku, że je wyśmiejesz. Dlatego sam śmieję się z siebie i tajemnicę moją zdradzam w żarcie. Lekceważę ból własnej trwogi, byś ty go nie zlekceważyła. Pragnąłbym mówić ci najwierniejsze słowa, jakie powie- dzieć mogę, ale nie ważę się z lęku, że nie dasz wiary. Dlatego oblekam je w nieprawdę i mówię to, co sprzeczne z myślami moimi. Jak niedorzeczny przedstawiam mój ból, z trwogi, byś ty tego nie uczyniła. Pragnąłbym najkosztowniejsze mówić słowa, jakie mam dla ciebie, ale nie ważę się z lęku, ze mi nie będzie równo odpłacone. Tedy ci szpetne daję imiona i chełpię się mą szorstkością. Krzywdzę cię z trwogi, że nie poznasz, czym jest cierpienie. Pragnąłbym milcząco siedzieć przy tobie, lecz się nie ważę, bo serce wybiegłoby na wargi moje. Dlatego bajam i bredzę bezmyślnie i ukrywam serce za słowami Bezwzględnym czynię mój ból z trwogi, że ty go takim zrobisz. Pragnąłbym odejść od twego boku, lecz się nie ważę z lęku, że tchórzostwo moje jawnym ci będzie. Dlatego głowę noszę wysoko i wesół staję przy tobie. Przez nieustanne ukłucia twych źrenic, ból mój się jątrzy wiecznie. 42 Szalony, wspaniały opilcze! Kiedy rozwalasz drzwi i głupca grasz przed gawiedzią, Kiedy w noc jedną trzos twój wypróżniasz i dajesz kuksańca rozsądkowi, Kiedy włóczysz się po dziwnych drogach i zabawiasz sprawami bez celu, Nie troskaj się o rym i prawo. Kiedy przed burzą rozwijasz żagle i łupiesz ster, Chcę pójść za tobą, druhu, być pijanym i zejść na psy. Strwoniłem dni i noce wśród sąsiadów trzeźwych i rozumnych. Od wiedzy wielkiej włos mój oszroniał, od czuwań wielu zmroczniało oblicze. Lat wiele zbierałem okruchy i strzępy. Pomiażdż je i tańcz po nich, rozwiej je na wsze wiatry. Bo wiem, że najwyższa mądrość pijanym być i zejść na psy. Niech pierzchną wszystkie kręte zwątpienia, niech beznadziejnie drogę mą zatracę. Burza niech nadleci dzikimi kłębami i urwie mnie z kotwic moich. Świat zamieszkany jest przez dźwigających honory i pracowników pożytecznych a rozważnych. Są ludzie, którym łatwo przypada pierwszeństwo i ludzie, którzy skromnie ciągną za tamtymi. Niechaj szczęśliwi będą i uszczęśliwiają, ja chcę szaleńcem być bezużytecznym. Bo wiem, że kresem wszelkiego działania jest być pijanym i spaść na psy. Wyrzekam się w tej chwili wszelkich przywilejów, aby się liczyć wśród porządnych ludzi. Odtrącam dumę z wiedzy mej i sąd o złym i dobrym. Rozbiję naczynie pamięci, wyleję z niego ostatnie krople łez. Wykąpię się w krwawej pianie perlistego wina i jaśniejszym uczynię mój śmiech. Rozmyślnie w kawały rozedrę maskę statecznego obywatela. Uczynię święty ślub, aby godności poniechać, pija- nym być i zejść na psy. 43 Nie, przyjaciele, nie będę nigdy pustelnikiem, mówcie, co chcecie. Nie będę nigdy pustelnikiem, jeżeli ona ze mną ślubów nie wykona. To wola moja niezłomna, jeśli cienistej strzechy i towarzyszki pokut mych nie znajdę, nie będę nigdy pustelnikiem. Nie, mili moi, nie rzucę nigdy domu, ni ogniska i nie usunę się w lasu samotnie, gdy w jego cieniach nie będzie dzwonił śmiech pogodny i żółta suknia nie zaigra na wietrze, jeżeli ciszy nie pogłębi jeszcze stłumione szeptanie. Nie będę nigdy pustelnikiem. 44 Ojcze czcigodny, wybacz grzesznej parze. Wiatr wiosenny miota się dziś dziko, miecie kurzawę i martwe listowie; z nim uleciały wszystkie twe nauki. Nie mów, ojcze, że życie to marność. Albowiem nareszcie zawarliśmy rozejm ze śmiercią i na kilka wonnych godzin staliśmy się oboje nieśmier- telni. Nawet gdyby wojska królewskie napadły nas gniew- nie, potrząsnęlibyśmy smutnie głowami i rzekli: „Bra- cia, wadzicie nam. Skoro konieczna wam ta krzykliwa zabawa, idźcie gdzie indziej poszczękiwać bronią. Przecież myśmy tylko na nikłych chwil parę stali się nieśmiertelni”. Gdyby przyjazny nadszedł lud i obstąpił nas, skłoniliby- śmy się przed nim nisko i rzekli: „To przeraźliwie wielkie szczęście oszałamia nas. Skąpo jest miejsca w nie- skończonym niebie, gdzie mieszkamy. Bowiem wiosną tłumem idą kwiaty i pracowite skrzydła pszczół potrącają się nawzajem. Nasze niebo, w którym nas dwoje tylko nieśmiertelnych żyje, jest śmiesznie ciasne.” 45 Gościom, którzy odchodzić muszą, rzeknij: „Z Bo- giem” na drogę i zamieć wszelkie ślady ich kroków. W uśmiechach garnij do piersi wszystko, co słodkie, proste jest, a bliskie. Dziś święto duchów, które nie wiedzą, kiedy pomrą. Niechaj śmiech twój będzie beztreściową radością, jak iskrzące światło fali. Niechaj życie twoje pląsa zwiewnie na rubieżach czasu, niby rosa na czubku liścia. Z harfy twojej dobądź w akordach rytmy, jakie poddaje ci chwila. 46 Porzuciłaś mnie i poszłaś swoją drogą. Myślałem, że żałobę wdzieję po tobie i w serce obraz twój wstawię, zmieniony w złotą pieśń. Lecz, zła dolo moja, czas jest krótki. Młodość rok za rokiem ulata, pierzchliwe są dni wiosny, w jednej godzinie giną śliczne kwiaty, a mędrzec przestrzega mnie, że życie to tylko kropla rosy na płatku lotosowym. Mam-że poniechać wszystkiego i zmartwieć przeto, bo ona mnie porzuciła? Niedorzeczne byłoby i śmieszne, bowiem czas jest krótki. Chodźcie więc do mnie, noce deszczowe, pluskającymi stopami, śmiej się, złocista jesieni, pójdź beztroski kwietniu i pocałunki rozsiej po tej ziemi. I ty chodź także, i ty, i ty! Wy wiecie, drodzy, żeśmy śmiertelni. Czy roztropnie byłoby serce rozkruszyć dla tej, która je wzięła? Przecież czas jest krótki. Słodko jest w kąciku posiąść i dumać, i w rytmy wlewać wieść, że wy jesteście całym moim światem. Bohatersko jest weselić się troską swoją i postano- wienie mieć, nie szukać pociechy. Ale oto nowa twarz zagląda do drzwi i do mych oczu podnosi oczy. Mogę tylko łzy otrzeć i odmienić nutę mej piosenki. Bo czas jest krótki. 47 Gdy żądasz tego, poniecham śpiewania. Jeżeli budzi ci niepokój w sercu, mogę odwrócić oczy od twej twarzy. Jeśli cię nagle zastrasza na drodze, pójdę uboczem, innej szukać ścieżki. Jeżeli niepokoi cię, kwiaty wijącą, omijać będę ogród twój samotny. Jeżeli wodę wichrzy i podnosi, nie przepłynę czółnem koło twego brzegu. 48 Uwolnij mnie od więzów słodyczy twojej, miła! Dość wina pocałunków. Mgła ciężkich kadzideł tłoczy serce moje. Rozewrzyj drzwi, niech wpłynie jasność poranka. Zatraciłem się w tobie, uwięziony w objęciu twej pieszczoty. Wyswobodź mnie spod czaru swojego i wróć mi moc, bym ci raz jeszcze złożył uwolnione serce. 49 Trzymam jej ręce i cisnę do piersi. Chcę ramiona moje przepoić jej powabem, jej słodki uśmiech rozorać pocałunkami i pić oczyma ciemne jej spojrzenia. Ach, lecz daremnie! Kto może błękit odjąć niebiosom? Próbuję pochwycić piękno – wymyka mi się i tylko ciało w rękach mych zostawia. Zawiedziony i znużony wracam do domu. Jak może ciało dać tknąć się kwiatu, którego tylko dusza dotykać winna? 50 Luba, serce dzień i noc marzy o spotkaniu z tobą -spotkaniu, co jest jak wszechpożerająca śmierć. Zmieć mnie jak burza, bierz wszystko, czym jestem, włam się w mój sen i rozgrab me widzenia... Złup mi mój świat. Niech w spustoszeniu, w ostatniej nagości duszy staniemy się jednym w pięknie. Ach, próżna tęsknota! Gdzie nadzieja połączenia, czy tylko w tobie, Boże? 51 Skończ więc pieśń ostatnią i rozejdźmy się. Zapomnij tę noc, kiedy noc minie. Kogo staram się okolić ramiony? Sny pojmać się nie dają. Chciwe ręce pustkę przyciskają do serca i pierś moja taje. 52 Dlaczego lampa zgasła? Otulałam ją płaszczem, by przed wiatrem osłonić, przeto zagasła lampa. Dlaczego powiądł kwiat? Przycisnęłam go do serca w trwożnej miłości, przeto powiądł kwiat. Dlaczego wyschła krynica? Przerzuciłam groblę, by ją mieć dla siebie, przeto wyschła krynica. Dlaczego pękła struna harfy? Chciałam ton dobyć, co był nad jej siły, przeto pękła struna harfy. 53 Czemu rumienię się pod twym spojrzeniem? Jam nie przyszedł jak żebrak. Tylko znikomą godzinę stałem w progu twego dzie- dzińca za żywopłotem. Czemu rumienię się pod twym spojrzeniem? Jednej róży nie wziąłem z twojego ogrodu, nie zerwałem jednego owocu. Skromnie stałem w cieniu gościńca, gdzie ma prawo stać każdy wędrowiec. Nie zerwałem jednej róży. Tak, stopy moje były zdrożone. Deszcz począł zacinać. Świsnęły wiatry w chwiejnych bambusach. Chmury cwałowały niebem, jakby uchodząc przed podbojem. Moje stopy były zdrożone. Nie wiem, coś myślała o mnie lub kogo-li czekałaś u bramy? Ślepe błyskawice żarzyły twe śledzące oczy. Jak wiedzieć mogłem, żeś mnie wypatrzyła w cieniu, gdzie stałem?... Nie wiem, coś myślała o mnie. Dzień się pochyla. Deszcz na chwilę ustał. Opuszczam drzewo twojego ogrodu, miejsce me na trawie. Mrok padł, zawrzyj wrota, idę moją drogą. Dzień się pochyla. 54 Dokąd śpieszysz, kosz niosąca, późnym wieczorem, kiedy targ skończony? Wszyscy wrócili z zakupem. Księżyc przegląda przez drzewa sioła. Echo głosów u promu ciemną wodą się niesie aż po bajoro, gdzie śpią dzikie kaczki. Dokąd śpieszysz, kosz niosąca, kiedy targ skończony? Sen położył palce na oczach ziemi. Scichły gniazda wronie, ustał szmer bambusów. Wrócili z pól żniwiarze: ścielą maty na dziedzińcach. Dokąd śpieszysz, kosz niosąca, kiedy targ skończony? 55 Popołudnie było, kiedyś odchodził. Słońce stało gorejące na niebie. Skończyłam robotę i sama siedziałam na balkonie, kiedyś odchodził. Wiatr kapryśnym skrzydłem bił przez wonny prze- stwór wielu dalekich pól. Gołębie gruchały w cieniu nieznużenie, a pszczoła, zabłąkana w moim pokoju, brzęczała wieści wielu dalekich pól. Wieś drzemała w popołudniowej spiekocie. Droga bielała bezludna. W nagłym podrywie budził się szum w liściach i gasł na nowo. Spojrzałem w niebo i wprzędłam w błękit litery znajomego imienia, gdy wieś drzemała w południowym skwarze. Zapomniałam zapleść włosy. Lekki je podmuch wwiał mi na policzek. Rzeka sunęła nieskażoną gładzią pod ciemnym brzegiem. Ospałe, siwe chmury wisiały bez ruchu. Zapomniałam zapleść włosy. Południe było, kiedyś odchodził. Kurz na drodze rozpalony był, a pola ziały. Gołębie gruchały w listowiu. Siedziałam sama na balkonie, kiedyś odchodził. 56 Byłam jedną z wielu niewiast, co dzień dnia zabiegają koło żałosnych spraw. Czemuś wyszukał mnie i wyniósł za cichą ostoję codziennego żywota? Nie wyznana miłość jest uświęcona. Błyszczy jak drogi kamień w łunie ukrytego serca. W świetle ciekawego dnia jest opłakanie markotna. Ach, przebiłeś korę mego serca, wywlokłeś drżącą miłość moją na rynek, rozbiłeś na wieki cienistą ustroń, gdzie miała gniazdo. Inne niewiasty są, jak były. Żadna nie spojrzała w dno własnej istoty, same nie znają swojej tajemnicy. Pewnie śmieją się i płaczą, gwarzą i pracują, co dzień są w świątyni, zapalają lampy, wodę noszą z rzeki. Ufałam, że miłości mojej oszczędzony będzie wstyd i ziąb bezdomności, aleś ty twarz odwrócił. Tak, przed tobą leży otwarta droga, mnie przeciąłeś odwroty i zostawiasz mnie nagą przed światem, co oczyma bez powiek wbija się noc i dzień. 57 Zerwałem kwiat twój, o świecie! Przycisnąłem go do serca i kolec mnie zranił. Gdy dzień uchodził i zmierzchło, postrzegłem, że kwiat uwiędły był, lecz ból pozostał. Nowe ci wzejdą kwiaty z wonią i dumą, świecie! Lecz dla mnie godzina rwania kwiecia przeminęła i na noc długą nie starcza mi róży, ból tylko został. 58 Jednego dnia niewidoma dziewczynka ofiarowała mi w ogrodzie wianek kwiecia w liściu lotosowym. Włożyłam kwiecie na skroń, w oczach stanęły łzy. Pocałowałem dziewczynkę i rzekłem: „Jesteś niewi- doma, jak te kwiaty. Nie wiesz nawet, jaki piękny jest twój dar.” 59 Kobieto! nie tylko Boga jesteś tworem, ale i ludzi: oni, wraz z pięknem, sieją ciebie z serc. Poeci przędą dla ciebie motek ze złotych nici wyobraźni, malarze wiecznie nową nieśmiertelnością darzą twoją postać. Morze daje perły, kopalnie – złoto, ogrody letnie – kwiecie, by cię otulić, okryć, bardziej drogocenną uczynić. Pożądanie serc męskich rzuciło blask na młodość twoją. Jesteś pół-kobietą, pół-marzeniem. 60 Pośród pośpiechu i wrzawy życia stoisz niema i nieporuszona, samotna i daleka, o piękności ukuta w kamieniu. Wielki Czas siedzi zakochany u twych stóp i szepce: „Mów, mów do mnie, umiłowana, mów oblubienico moja!” Ale twoja mowa wkuta jest w głaz, o niezłomna piękności. 61 Spokojnie, serce! niech czas rozstania słodkości owionie. Niechaj nie śmiercią będzie, ale dopełnieniem. Miłość niech we wspomnienie spłynie, a ból w pieśń. Lot niebieski niech się skończy skłonieniem skrzydeł na gniazdo. Ostatnie dotknięcie rąk twych niechaj będzie miękkie jak kwiat nocy. Przystań na chwilę, o Przedziwny Końcu, i ostatnie słowa twoje wymów milczeniem. Pochylam się przed tobą i wznoszę lampę, aby oświecić ciebie i twą drogę. 62 Mroczącą się ścieżką snu szedłem kochanki szukać, co moją była w jednym z dawniejszych żywotów. Dom jej stał na końcu odludnej ulicy. W wieczornym powiewie paw jej ulubiony siedział senny na płocie, gołębie milczały. Postawiła lampę nisko u furtki i stała przede mną. Podniosła wielkie oczy ku mej twarzy z głuchym pytaniem: „Jak żyjesz, luby?” Próbowałem odpowiedzieć, ale mowa nasza rozpły- wała się i tonęła w niepamięć. Myślałem i myślałem, nie mogłem przypomnieć sobie naszych imion. Łzy zaszkliły się w jej oczach. Wyciągnęła ku mnie prawą rękę. Ująłem ją i stałem milczący. Lampa nasza w nocnym wietrze zamigotała i zgasła. 63 Pielgrzymie, czy już czas ci w drogę? Noc jest spokojna i ciemność zapada nad lasem. Jasno płoną lampy na naszym balkonie, kwiaty jeszcze świeże, a młode oczy snem nie utulone. Czy przyszła dla ciebie godzina rozstania? Pielgrzymie, czy już czas ci w drogę? Nie okułyśmy stóp twoich proszącymi ramiony. Jasno płoną lampy na naszym balkonie, kwiaty jeszcze świeże, a młode oczy snem nie utulone. Czy przyszła dla ciebie godzina rozstania? Pielgrzymie, czy już czas ci w drogę? Nie okułyśmy stóp twoich proszącymi ramiony. Otwarte nasze wrota, koń osiodłany czeka cię u bramy. Kiedy cię odwieść chciałyśmy od drogi, czyniłyśmy to tylko pieśnią. Gdyśmy chciały cię zatrzymać, czyniły to tylko nasze oczy. Pielgrzymie, siły czarów nam nie staje. Łzy tylko mamy. Jakiż niegasnący ogień pali twoje lica? Jaka nieukojona gorączka rozżarza ci krew? Co za głos z ciemności cię przyzywa? Jakież straszne zaklęcie w gwiazdach niebieskich, że noc sercu tajne rzuciła posłanie, obca i niema? Jeśliś nie rad biesiadnej uciesze, gdy spokoju pragnie utrudzone serce, zgasimy lampy nasze i harfy pocichną. Siedzieć będziemy cichutko w ciemności przy pogwa- rze liści, a księżyc mdlejący nikłą poświatę wleje w okno twoje. Jakiż bezsenny duch z głębin północy, musnął cię, pielgrzymie? 64 Dzień przeszedł mi w rozprażonej kurzawie drożnej. Teraz o wieczornym chłodzie stukam do drzwi gospody. Zapadła jest i opuszczona. Ponure, głodne drzewo aśwatthy pełznie chwytliwymi korzeniami po spękanym murze. Były czasy, kiedy podróżni zachodzili tu, omyć zdrożone stopy. Rozściełali maty na podwórzu w mdłym świetle wczesnego miesiąca i gwarzyli o dalekich krainach. Budzili się rześcy rano, gdy ich ptactwo weseliło świergotem, a kwiaty przyjaźnie kłoniły się znad drogi. Lecz mnie, gdym przyszedł, nie czekała lampa zapalona. Czarne plamy z sadzy po dawnych, zapomnianych wieczorach, wpatrują się jak ślepe oczy ze ścian. Robaczki świętojańskie migocą w zaroślach nad wyschłą sadzawką, a gałęzie bambusów cień rzucają na zarosłą ścieżkę. Niczyim gościem nie jestem u schyłku dnia mojego. Długa noc przede mną i w znużeniu stoję. 65 Czy znowu twe wołanie? Wieczór jest. Zmęczenie opełzło mnie, jak ramiona błagalnej miłości. Czy mnie wołasz? Cały dzień mój złożyłem ci, okrutna władczyni. Chcesz mi wziąć jeszcze noc moją? Wszystko ma gdzieś kres swój i naszą własnością jest mroku samotność. Czy musi głos twój ją przeciąć i mnie odnaleźć? Czy wieczór nie niesie muzyki snu przed twoje wrota? Czy nigdy gwiazdy cichoskrzydłe nie wschodzą na niebie nad twoją bezlitosną wieżą? A w twym ogrodzie nigdy kwiaty w pył się nie kłonią w bezgłośnym konaniu? Czy musisz mnie przyzywać, Niespokojna? Niech tedy smutne oczy miłości daremnie czuwają i płaczą. Niech lampa płonie w samotnym domu A prom do chat wiezie znużonych żniwiarzy. Wyrywam się marzeniom i na zew twój biegnę. 66 Szalony wędrowiec szukał kamienia probierczego. Rozkudłany włos ognisty okryty miał kurzem, ciało wyschło jak cień, zaciśnięte wargi były jak zawarte wrota serca, a oczy jarzyły się, niby robaczek swięto- jański, który szuka towarzyszy. Przed nim huczał bezkresny ocean. Gwarne fale szemrały bez ustanku o ukrytych skarbach, drwiąc z bezrozumu, który przenika ich mowy. Może nie został mu już ślad nadziei i nie chciał spocząć, bowiem szukanie stało się dlań życiem. Jak ocean wiecznie ramiona w niebo wznosi za nieosiągalnym, Jak gwiazdy kołem idą – choć za celem dążą, co nie do zdobycia, Tak wędrował szaleniec z opylonym, ognistym włosem po pustym okraju, szukając probierczego kamienia. Dnia pewnego podszedł doń wiejski chłopiec i pyta: „Mów, skąd masz złoty łańcuch wokół bioder?” Szaleniec osłupiał: łańcuch, żelazny ongi, był złoty – to nie sen – lecz on nie wiedział, kiedy tak się stało. Uderzył się obłędnie w czoło: gdzie, ach, gdzie to szczęście przyszło bezwiednie? Nawykiem się odtąd stało dlań zbierać kamyki, dotykać nimi łańcucha i odrzucać, nie patrząc, czy się co odmienia. Tak znalazł i stracił szaleniec swój kamień probierczy. Słońce zapadło głęboko na zachodzie, niebo w złocie stało. Szaleniec zawrócił drogą, szukać znowu uronionego skarbu, sterany, zgarbiony, z wyniszczonym sercem, niby wyrwane z korzeniami drzewo. 67 A długo i wieczór zajdzie ściężałym krokiem i wszystkim pieśniom da znak pocieszenia. A długo towarzysze twoi do snu się pokładną, a ty strudzon będziesz, A długo i strach się zalęgnie w ciemnościach i lice niebios przesłoni, Słuchaj mnie ptaku, mój ptaku, nie opuszczaj lotu! To nie lewada wśród lasu połyska, to morze, które jak niesamowity połoz się wzdyma. To nie taniec osypanych kwieciem jaśminów, to musujące piany. Ach, gdzie słoneczny brzeg zielony? gdzie twoje gniazdo? Słuchaj mnie ptaku mój, ptaku, nie opuszczaj lotu! Noc samotna zaległa twój szlak, zmierzch drzemie za cienistymi wzgórzami. Gwiazdy wstrzymują oddech i liczą godziny, blady księżyc przemierza głęboką noc. Słuchaj mnie, ptaku mój, ptaku, nie opuszczaj lotu! Nie ma nadziei, nie ma trwogi w tobie. Słowo nie doleci, ni szept, ni krzyk. Nie ma przystani, nie ma ostoi. Jest tylko własnych twych skrzydeł dwoje i nieba bezdroże. Słuchaj mnie, ptaku mój, ptaku, mnie opuszczaj lotu! 68 Nikt nie żyje wiecznie, bracie, i nic nie trwa długo, Miej to w pamięci i wesel się! Życie nasze nie jest jedynym odwiecznym brzemie- niem, ścieżka nasza nie jest jedyną długą podróżą. Jeden poeta nie potrzebuje sam wyśpiewać dawnej pieśni. Kwiat więdnie i kona, ale kto go nosił, nie ma brać po nim wieczystej żałoby. Myśl o tym, bracie, i wesel się! Musi przyjść wielka pauza, aby się skończona muzyka uprzędła. Życie kłoni się ku zachodowi swemu, aby potonąć w złotej zorzy. Miłość odwołać trzeba od zabawy, ażeby zakosztowała bólu i w niebo łez wstąpiła. Myśl o tym, bracie, i wesel się! Spieszymy się z kwiatów zerwaniem, inaczej wiatr je chyżostopy roztarga. Kusi nas krew i rozpłomienia oczy, że gnamy za pocałunkami, które potraciłyby się przez powolność naszą. Nasze życie jest nienasycone, pragnienia tak śmiałe, gdyż czas bije w dzwon rozłąki. Nie mamy czasu, by chwycić coś, wycisnąć i odrzucić. Wartko suną godziny, kryjąc w szatach sny swoje. Życie nasze jest krótkie – kilka dni ledwie użycza miłości! Gdyby mierzyło się pracą i mozołem, byłoby bez kresu. Myśl o tym, bracie, i wesel się! Piękność słodka nam jest, bowiem ta sama taneczna melodia, co życiu, i jej rytm podaje. Wiedza cenna nam jest, bowiem nigdy czasu nie stanie, byśmy całą posiedli. Wszystko uczynione jest i ustanowione w wieczystym niebie. Ale ziemskie kwiaty omamień śmierć zawsze wdzię- kiem mai. Myśl o tym, bracie, i wesel się! 69 Ścigam złotego jelenia. Możecie śmiać się, przyjaciele, ale gonię omam, który naigrywa się ze mnie. Biegnę przez wzgórza i jary, przebywam nie nazwane krainy, bowiem ścigam złotego jelenia. Wy chodzicie na targi i wracacie obładowani zakupem - mnie trącił czar bezojczyźnianego wiatru, nie wiem gdzie i kiedy. Nie noszę w sercu nijakiej troski, dobytek mój zostawiłem daleko. Biegnę przez wzgórza i jary, przebywam nie nazwane krainy, bowiem ścigam złotego jelenia. 70 Myśl biegnie do dnia jednego w moim dzieciństwie. Puszczałem wtedy okręcik papierowy w rowie. Wlókł się wilgotny dzień letni. Byłem sam, szczęśliwy z mej zabawy. Puszczałem w rowie okręcik papierowy. Nagle zwaliły się na burzę chmury, huknęły gniewnie wichry i deszcz lunął strugą. Wezbrały strumyki mętnej wody, wzdęły nurt w rowie i zatopiły mój okręcik. Gorzko rozumowałem, że burza przyszła umyślnie, aby rozbić moje szczęście – cała jej złość mierzyła we mnie. Wlecze się dziś długi dzień lipcowy, a ja wspomniałem wszystkie gry życia mego, z których wyszedłem z przegraną. Winiłem los mój za wszystkie cięgi, jakimi mnie darzył, aż nagle wskrzesał w myśli okręcik papierowy, który zatonął w rowie. 71 Dzień nie przetoczył się jeszcze, nie skończył się kiermasz, kiermasz nad rzeką. Lękałem się, że czas roztrwonię, stracę grosz ostatni. Ale nie, bracie, jeszcze coś zostało. Los nie ze wszystkim mnie otumanił. Targ i kupno skończone. Już obie strony zagarnęły nabytki, czas mi do domu. Ha, straży bramna, wołasz zapłatę? Nie bój się, jeszcze zostało trochę, los nie ze wszystkim mnie otumanił. Cisza bezwietrzna zapowiada burzę, nisko ciągnące chmury na zachodzie nie wróżą nic dobrego. Oniemiała woda czeka na wiatr. Pilno mi przeprawić się przez rzekę, nim noc zapadnie. Przewoźniku, chcesz zapłaty? Dobrze, bracie, zostało jeszcze trochę. Los nie ze wszystkim mnie otumanił. Pod przydrożnym drzewem siedzi żebrak. Biada! w oczy mi patrzy z tajoną nadzieją. Mniema, żem bogaty dnia plonem. Dobrze, bracie, zostało jeszcze trochę. Los nie ze wszystkim mnie otumanił. Noc ciemnieje, zamiera ulica. Robaczki świętojańskie błyskają w zaroślach. Ktoś ty, co idziesz za mną skrycie cichym krokiem? Aha, wiem, dybiesz na mój zarobek. Nie chcę cię zawieść. Bo jeszcze zawsze zostało trochę. Los nie ze wszystkim mnie otumanił. O północy przybywam do domu. Ręce mam puste. Czekasz na mnie u wrót z niepokojem w oku, bezsenna i milcząca. Jak ptak strwożony padasz mi na pierś w namiętnej miłości. O tak, mój Boże! dużo jeszcze zostało. Los nie ze wszystkim mnie otumanił. 72 Z dni twardej pracy zbudowałem świątynię. Nie miała drzwi ani okien, mury były grube z mocnych czworo- granów. Zapomniałem o wszystkim, stroniłem od świata, wpatrywałem się w olśnieniu w obraz, który w ołtarz wstawiłem. Wewnątrz noc panowała wieczna, rozświetlona przez lampę z wonną oliwą. Ustawione kadzidło raniło mi serce ciężarem swych kłębów. W bezsenne noce wyciosałem w murach cudaczne postacie o obłąkańczo-pogmatwanych obrysach, skrzydlate rumaki, kwiaty z ludzką twarzą, kobiety o ciałach węża. Nigdzie nie było dostępu, którym by wniknąć mógł śpiew ptasi, szelest liści lub pracowity pogłos wioski. Jedynym dźwiękiem. odbitym o mroczne stropu zakole, były zaklęcia, które ja śpiewałem. Duch mój stał się zwinny i czujny jak płomień, zmysły tajały w zachwyceniu. Nie czułem, jak czas płynął – aż piorun strzaskał świątynię i ból przeszył mi serce. Lampa zdawała się blada i zawstydzona, rzeźby na ścianach, niby spętane sny, bezmyślnie sterczały w świetle, rzekłbyś: pragnęły ukryć się czym prędzej. Spojrzałem na obraz w ołtarzu. Uśmiechał się i żył przez ożywcze tchnienie bóstwa. Noc, którą tu więziłem, rozłożyła skrzydła i uleciała. 73 Nie jesteś panią nieskończonych bogactw, cierpliwa i smutna Matko Moja, Ziemio! Dręczysz się, by kłaść strawę w usta dzieciom swoim, lecz pokarm jest rzadki! Dar radości, jaki masz dla nas, nigdy nie jest doskonały. Zabawka, jaką robisz dzieciom swoim, jest krucha. Nie możesz nasycić wszystkich naszych głodnych nadziei. Lecz czy miałbym cię porzucić? Uśmiech twój, przyćmiony bólem, słodki jest oczom moim. Twoja miłość, która nie zna ziszczenia, droga jest sercu mojemu. Pierś twoja wykarmiła nas życiem, ale nie nieśmier- telnością, dlatego oczy twoje zawsze bezsenne. Od prawieku ludzkiego pracujesz barwą i pieśnią, a jednak niebo twoje dotąd nie wybudowane. Mamy tylko smutne jego przeczucie. Na twoich tworach piękna leży mgła łez. Wleję me pieśni w twoje nieme serce, a miłość moją w twoją miłość. Będą się do ciebie modlił pracą. Widziałem słodką twoją twarz i kocham smutny twój proch, Matko Ziemio. 74 W świetlicy świata na tym samym dywanie zasiada źdźbło trawy, co promień słoneczny i gwiazdy północy. Podobnie w sercu świata jedno miejsce jest pieśniom moim i muzyce obłoków. Ale twoje skarby, o bogaczu, nie znaczą nic w prostej wielkości radosnego słonecznego złota i słodkiej, zadumanej poświaty księżyca. Nie zlewa się na nie bogactwo wszechogarniającego nieba. A kiedy śmierć się jawi, bledną, usychają i sypią się w proch. 75 O północy oświadczył fałszywy asceta: „Oto mi pora opuścić dom i szukać Boga. O! któż czasu tyle więził mnie w błędzie?” Bóg szepnął: „ja”, ale uszy człowieka zakryte były. Na połowie łoża, z dziecięciem u piersi uśpionym, spała spokojnie małżonka. Człowiek pytał: „Kto jesteście wy, którzyście mnie bałamucili tak długo?” Głos odparł znowu: „Ci oni – to Bóg”, ale on nie słyszał. Dziecko krzyknęło przez sen i mocniej przytuliło się do matki. Bóg rozkazał: „Stój, szaleńcze! nie porzucaj domu!” ale on nie słyszał i teraz. Bóg westchnął ze skargą: „Czemu sługa mój idzie mnie szukać tak, że mnie porzuca...” 76 Jarmark odbywał się przed świątynią. Padało od wczesnego rana i dzień miał się ku końcowi. Jaśniejszy nad całą uciechę tłumu był promienny uśmiech dziewczynki, która za grosz kupiła sobie gwizdawkę palmową. Jaskrawa wesołość tej gwizdawki górowała nad śmiechem i wrzawą. Przepływało i tłoczyło się nieskończone ludzkie mrowie. Ulica była błotnista, rzeka przybrała, pola stały pod wodą przez ciągłą ulewę. Większe nad wszystkie frasunki ciżby było zmartwie- nie chłopczyka, który nie miał grosza, aby sobie kupić pstrą laseczkę. Jego poważne oczki, wlepione w kramy, wlepione w kramy, całe to zbiegowisko ludzkie czyniło opłakanym. 77 Robotnik i jego żona z zachodniego kraju pilnie obrabiają cegły na suszarnię. Mała córeczka idzie na przystań rzeczną, bez końca myje garnki i naczynia. Młodszy braciszek z ogoloną głową, śniady i nagi, cały zaszargany, wlecze się za nią i na wysokim brzegu czeka cierpliwie, bo nie ma co zrobić z sobą. Dziewczynka wraca do domu, pełny dzbanek niesie na głowie, w lewej rączce połyskliwy rondel miedziany, prawą trzyma dziecko – ona, mała służebna matki, poważna od brzemienia gospodarskiej troski. Widziałem, jak dnia jednego malec siedział z roz- ciągniętymi szeroko nóżkami. Siostrzyczka weszła w wodę i pełną garścią piasku szorować zaczęła błyszczące naczynie. Blisko nich wełniste jagnię skubało trawkę u brzegu. Podeszło do malca, pobekując głośno. Dziecko zer- wało się z krzykiem. Siostra rzuciła rondel i przybiegła. Wzięła brata na jedną rękę, jagniątko na drugą i między oboje dzieliła pieszczoty, jedną wstęgą miłości opasując potomka zwierzęcia i człowieka. 78 Było to w maju. Parne południe zdawało się nie mieć końca. Sucha ziemia mdlała z pragnienia w spiekocie. Wtedy mnie dobiegło zza rzeki wołanie: „Chodź, miły!” Złożyłem książkę i otworzyłem okno, by zobaczyć. Na brzegu stał wielki bawół z zaszarganą sierścią i łagodnym poczciwym wzrokiem; wyrostek, po kolana w wodzie, przyzywał go do pławienia się. Uśmiechnąłem się z zadowolenia i powiew pogody napełnił mi serce. 79 Często dziwię się, gdzie leżą nieznane granice poznania między człowiekiem a zwierzęciem, które nie zna mówionego języka. Przez jaki pierwszy raj, o dalekim ranku stworzenia, biegła prosta ścieżka, na której spotkały się ich serca? Nie zatarły się ślady wiernej ich współdrogi, lubo pokrewieństwo w niepamięć zapadło. Aż nagle w jakąś muzykę bez słów budzi się ciemne wspomnienie i zwierzę patrzy w twarz człowieka z pieszczotliwą ufnością, człowiek spuszcza ku zwierzęciu przyjazne i wesołe oczy. Rzekłbyś, że dwaj przyjaciele spotkali się, w maskach obaj, i że ledwie się poznali w przebraniu. 80 Jednym spojrzeniem oczu twoich, o piękna! mogłabyś rozbić całe królestwo pieśni, jakie brzmią z harf poetów. Lecz ty nie słuchasz ich pochwał, przeto ja chcę śpiewać twą chwałę. Mogłabyś ugiąć do twych stóp najdumniejsze głowy ziemi. Jednak tym, których wybrałaś, miłym twoim i uwielbionym, obca jest sława, tedy ja cię wielbię. Piękność twych ramion dałaby nawet królewskiej wspaniałości sławę. Jednak ty obracasz je, by omiatać kurze i sprzątać dom twój, a przeto pełen jestem czci dla ciebie. 81 Co szepczesz tak mdlejąco w uszy moje, śmierci, o śmierci? Kiedy kwiaty kłonią się wieczorem, a trzoda do obór wraca, przychodzisz do mnie ukradkiem i mówisz słowa, których nie rozumiem. Musisz tak zabiegać i przymilać się do mnie głuszącym jadem półsennych szeptów i zimnych po- całunków, śmierci, moja śmierci? Nie będzie tedy pysznego święta w nasze wesele? Czy nie opaszesz wieńcem czarnych twoich splotów? Czy nikt przed tobą chorągwi nie poniesie i noc nie stanie w ogniach od twych czerwonych pochodni, śmierci, moja śmierci? Przyjdź z pieśnią muszli twych, przyjdź bezsenną nocą. Odziej mnie w płaszcz z purpury, ujmij dłoń moją i powiedź mnie. Niech przed bramą czeka nas twoja kolasa i niecierpliwe, rżące twe rumaki. Unieś mą zasłonę i patrz w twarz zuchwale, śmierci, moja śmierci! 82 Musimy grę śmierci odegrać dziś w nocy, ja z moją wybraną. Ciemność jest zbita, dziwaczne chmury wloką się po niebie, na morzu szaleją fale. Opuściliśmy wezgłowie snów, szarpnęli wrota i wybiegli, ja z moją wybraną. Siedzimy na huśtawce, a wiatr burzowy za nami się miota. Wybrana ma się wstrząsa ze strachu i uciechy, drży i przytula się do mego serca. Dużo czasu pełniłem przy niej służby miłosne. Ścieliłem jej łoże z kwiatów i przymykałem wierzeje, by natrętne światło nie raziło jej oczu. Sączyłem pocałunki na jej wargi i szeptałem jej miękko w uszy, aż półomdlała stała się z pragnienia. Gubiła się w nieskończonej mgle upojnej słodyczy. Nie odpowiadała na moje pieszczoty, moje pieśni nie były zdolne jej obudzić. Dziś w nocy przybiegł zew burzy do puszczy. Ona zadrżała i podniosła się, chwyciła rękę moją i wyszła. Włos jej buja na wietrze, welon jej ulata, pierś faluje pod kwieciem. Pchnięcie śmierci odrzuciło ją życiu. Siedzimy z twarzą przy twarzy, i sercem przy sercu, ja z moją wybraną. 83 Mieszkała pod wzgórzem, na skraju łanów kukurydzy, tuż koło strugi, która śmiejącymi kipielami płynie przez uroczyste cienie starych drzew. Kobiety przychodziły tu napełniać dzbanki, tu przysiadali odpocząć pielgrzymi. Pracowała i marzyła dzień za dniem, w takt szumiącej rzeki. Jednego wieczora obcy przybysz opuścił się z przy- krytego chmurami wierzchołka; włosy jego wiły się splątane jak senne węże. Pytaliśmy zdziwieni: :Ktoś ty?” Nie odpowiedział. Siadł nad rzeką szemrzącą, wpatrzony milcząco w chatę, gdzie ona mieszkała. Serca nasze drżały trwogą i wróciliśmy do domów, gdy noc zapadła. Następnego ranka, kiedy kobiety przyszły po wodę do źródła pod drzewami dewadaru, drzwi jej chaty zastały otwarte, ale głos jej zniknął i gdzieś się podziała śmiejąca twarzyczka. Pusty dzbanek walał się po podłodze, lampa stała w kącie, wypalona. Nikt nie wiedział, dokąd uciekła, nim nastał ranek. I obcego przybysza nie było już w wiosce. W maju słońce zaczęło przypiekać, tajały śniegi, siedzieliśmy u zdroju, płacząc. Dziwnie nam było w myślach: Jest-li krynica w krainie, dokąd uszła, i gdzie teraz zanurzać mogła dzbanek w te gorące, pragnieniem udręczone dni? I pytaliśmy się wzajemnie, zalęknieni: „Jest-li kraina jakaś za tymi wzgórzami, które nam ojczyzną?” Była noc letnia, powiew szedł z południa, siedziałem w jej opuszczonej izdebce, gdzie lampy nikt dotąd nie zapalał. Nagle sprzed oczu moich znikły pagórki, jak rozsuwająca się kurtyna. „Ach! to ona”. – Nadchodzisz! Co się dzieje z tobą, dziecię? Czyś szczęśliwa? Jaki masz nocleg pod tym wielkim niebem? I, o zła dolo, nie masz tam naszej krynicy, która by pragnienie twe koiła!” „To samo mam tu niebo – odparła – tylko wolne od tłoczących się wzgórz, te samą strugę, co w rzekę urosła, tę sama ziemię, wielką jak równina.” „Wszystko jest – westchnąłem – tylko nas tam nie ma”. „Jesteście w moim sercu”. Ocknąłem się i usłyszałem szmer rzeki i szelest liści dewadaru w nocy. 84 Po zielonych i żółtych polach ryżowych suną cienie chmur jesiennych, gnanych przez szybkościgłe słońce. Pszczoły zapominają ssać miód; upojone światłem, zataczają się i brzęczą nieprzytomnie. Kaczki na rzecznym ostrowie pokrzykują radośnie bez przyczyny. Niech nikt w domu dziś nie gnuśnieje, bracia, niech nikt do pracy nie stawa. Weźmy niebo przebojem i biegiem przestwór pochłoń- my. Śmiech unosi się w powietrzu, jak piana po topieli. Bracia, strwońmy dziś ranek na niepłodnych pieś- niach. 85 Kto jesteś, czytelniku, który po stu latach czytać będziesz moje wiersze? Nie mogę ci przesłać ani jednego kwiatu z przepychu dzisiejszej wiosny, ani jednego pasma złota z obłoków. Rozewrzyj wrota domu i spojrzyj na cale. W tym rozkwitłym ogrodzie zgromadź myśli pachnące o zniknionych przed stu laty kwiatach. W radości serca może zadrga ci żywe wesele, rozśpiewane w pewien ranek wiośniany i ślące głos swój jasny hen, poprzez sto lat. ZBŁĄKANE PTAKI 1916 Przekład: Jerzy Bandrowski 1. Zbłąkane ptaki lata przylatują do mego okna, śpiewając, a potem odlatują. Zaś żółte liście jesienne, nie mające żadnych pieśni, nadlatują, trzepocząc, i opadają z westchnieniem na ziemię. 2. O, wy mali wędrowcy z dalekiego świata, pozo- stawcie w mych pieśniach ślady swych stóp! 3. Świat, którego niezmierna wielkość cię przeraża, zrzuci tę maskę, gdy zaczniesz się o niego ubiegać w miłości. Stanie się małym, jak jedyna piosenka, jak jedyny pocałunek Wieczystego. 4. Łzy ziemi to są, zachowujące swój uśmiech w kwieciu 5. Olbrzymia pustynia płonie z tęsknoty do źdźbła trawy, które ze śmiechem potrząsa głową i leci dalej. 6. Kiedy przelewasz łzy dlatego, że nie widzisz słońca, nie dostrzegasz również i gwiazd. 7. Piasek na twej drodze prosi o twoją pieśń i o twój ruch, wodo tańcząca. Czy chcesz ponieść brzemię jego niemocy? 8. Jej poważna twarz prześlizguje się przez moje sny jak deszcz nocny. 9. Kiedyś marzyło się nam, że jesteśmy sobie obcy. Ocknęliśmy się i zrozumieliśmy, że się kochamy. 10. Cierpienie jest w mym sercu otulone spokojem, podobnym do spokoju wieczoru pod milczącymi drzewami. 11. Niby pusty powiew wygrywają na mym sercu niewidzialne palce muzykę szumu fal. 12. „Jakim językiem mówisz, o morze?” „Językiem wiecznego pytania.” „W jakim języku odpowiadasz, o niebo?” „W języku wiecznego milczenia.” 13. Słuchaj, serce moje, szeptu świata, którym on ubiega się o twoją miłość. 14. Tajemnica stworzenia jest wzniosła jak ciemności nocna. Błędy wiedzy są jak mgły poranne. 15. Nie wznoś, skuszony przez wyże, miłości swej siedziby nad przepaściami. 16. Siedzę dziś rano w swym oknie, gdzie świat, jak przechodzień, przystaje na chwilę, kiwa mi głową i idzie dalej. 17. Te małe myśli są cichym szumem liści; szepczą o radości, której pełna jest moja dusza. 18. Czy jesteś, tego nie widzisz; co widzisz, jest twoim cieniem. 19. Życzenia me, to błazny, mistrzu mój; zakłócają muzykę swymi krzykami. Pozwól, abym mógł przysłu- chiwać się w ciszy. 20. Tego, co najlepsze, wybrać nie mogę. Najlepsze wybiera mnie. 21. Rzucają przed siebie swe cienie, kiedy latarnię niosą na plecach. 22. To, że jestem, napawa mnie wciąż nowym podziwem. I to znaczy życie. 23. „My, szumiące liście, posiadamy głos, który daje odpowiedź burzy, ale czym jesteś ty, niema istoto?” „Jestem tylko kwiatem.” 24. Praca i spokój tak należą do siebie jak oko i powieka. 25. Człowiek jest urodzonym dzieckiem; jego najwię- kszym darem jest dar rośnięcia. 26. Bóg oczekuje podziękowań za kwiaty, które nam zsyła, nie za słońce lub ziemię. 27. Światło, które jak nagie dziecię igra wśród zielonych liści, nie wie na szczęście, że człowiek umie kłamać. 28. O, piękności, poznaj się w miłości, nie w schlebiającym odbiciu swego zwierciadła. 29. Serce moje bije swymi falami o brzegi świata i wypisuje na nich łzawymi literami: - Kocham cię! 30. – Księżycu, na co czekasz? - Aby móc powitać słońce, któremu muszę zejść z drogi. 31. Drzewa pną się ku mym oknom, jak tęskne wołanie niemej ziemi. 32. Sam Bóg staje w podziwie przed każdym porankiem, który stworzył. 33. Życie zdobywa swe bogactwo dzięki poparciu świata, swą wartość dzięki poparciu miłości. 34. Wyschłe łożysko rzeki nie żywi wdzięczności dla swej przeszłości. 35. Ptak mówi: - Ach, gdybym był obłokiem! Chmura wzdycha: - Gdybym była ptakiem! 36. Wodospad śpiewa. – Znajduję swą pieśń, gdy odzyskuję swą wolność! 37. Nie mogę powiedzieć, do czego to serce w milczeniu tęskni. O małe potrzeby dnia nie pyta i nic o nich nie wie. 38. Kobieto, kiedy się krzątasz podczas swych zajęć domowych, członki twe śpiewają jak strumień górski wśród swego żwiru. 39. Słońce kroczy ku zachodniemu oceanowi, prze- syłając pożegnanie wschodowi. 40. Nie wydziwiaj nad swą potrawą dlatego, że nie masz apetytu. 41. Jak tęskniące pragnienia ziemi stają drzewa na palcach, aby tylko zajrzeć w niebo. 42. Uśmiechałaś się i gawędziłaś ze mną o niczym, ale ja czułem, że to było to, na co od dawna czekałem. 43. Ryba w wodzie milczy, zwierzę na ziemi czyni zgiełk, ptak na wysokościach śpiewa. Człowiek ma w sobie milczenie mórz, zgiełk ziemi i muzykę nieba. 44. Świat przelatuje przez struny tęskniącego serca tak, że rozbrzmiewają smutno. 45. Z broni swej uczynił sobie swych bogów. Jeśli broń jego zwycięży, on sam zostanie pobity. 46. Bóg odnajduje sam siebie – tworząc. 47. Z zasłoniętym obliczem w cichej pokorze idzie za światłem cień cichymi krokami miłości. 48. Gwiazdy nie boją się wyglądać jak muszki świecące. 49. Dziękuję ci, że nie jestem żadnym z kół potęgi lecz równy żywym stworzeniom, miażdżonym tymi kołami. 50. Duch, który posiada bystrość, ale pozbawiony jest szerokości, utyka w każdym punkcie i nie może ruszyć z miejsca. 51. Twój bożek został rzucony w proch, abyś zrozumiał, że proch boży większy jest od twego bożka. 52. Ludzkość nie przejawia się w swej historii, ale przebija się przez nią. 53. Kiedy szklana lampa lżyła kaganek za to, że on nazwał ją ciotką, pojawił się na niebie księżyc; szklana lampa, ujrzawszy go, zawołała z schlebiającym uśmie- chem: - Ach, to ty, mój drogi, kochany bracie! 54. Spotkanie nasz jest jak spotkanie mew z falami. Mewy odlatują, fale toczą się dalej, a my rozchodzimy się każde w swoją stronę. 55.Dzień mój skończył się i oto jestem jak łódź, wyciągnięta na brzeg i słuchająca wieczorem tanecznej muzyki fal. 56. Życie jest darem, na który zasługujemy sobie tym, że je oddajemy. 57. Stajemy się najbliżsi wielkości, kiedy jesteśmy wielcy w pokorze. 58. Wróbel ubolewa nad pawiem z powodu ciężkości jego ogona. 59. Nie lękaj się nigdy chwil – tak śpiewa głos wieczności. 60. Orkan szuka najkrótszej drogi dokądkolwiek, nie zważając na żadną drogę, i kończy nagle, nie doszedłszy nigdzie. 61.Pij me wino z mego własnego kielicha, mój przyjacielu! Nalane w kielichy drugich traci swą koronę z piany. 62. Doskonały odziewa się w piękność z miłości dla niedoskonałego. 63. Bóg mówi do człowieka: - Uzdrawiam cię, przeto cię ranię; kocham cię, dlatego cię karzę. 64. Dziękuj płomieniowi za jego światło, ale nie zapominaj o podstawie lampy, która w wiernej cier- pliwości stoi w cieniu. 65. Wy wątłe trawki, wasze kroki są drobne; ale cała wielka ziemia ściele się wam pod nogi. 66. Dziecię kwiecia rozchyla swój pączek i woła: - Proszę cię, kochany świecie, nie więdnij! 67. Bóg może sobie czasem sprzykrzyć wielkie królestwa, ale nigdy małe kwiaty. 68.Bezprawie nie może sobie nigdy pozwolić na poniesienie klęski, prawo może. 69. Z radością daję całą swą wodę – śpiewa wodospad – mimo że mała odrobinka wystarczyłaby spragnionemu. 70. Gdzież jest źródło, które wyrzuca te kwiaty w wiecznie bijącym zachwycie? 71. Siekiera drwala prosiła drzewo o gałąź na rękojeść. Drzewo dało ją. 72. W samotności swego serca słyszę westchnienia tego owdowiałego wieczoru w jego welonie z mgły i deszczu. 73. Czystość jest bogactwem pochodzącym z nad- miaru miłości. 74. Mgła igra jak miłość na sercu wzgórz i wyczarowywuje z nich niespodziewane cuda piękności. 75. Czytamy świat odwrotnie i mówimy, że on nas zwodzi. 76. Poeta – wiatr wałęsa się po morzu i lesie, aby w nich odnaleźć swój własny głos. 77. Każde dziecko przynosi wieść, że bóg nie sprzykrzył sobie jeszcze człowieka. 78.Trawka stara się na ziemi łączyć z równymi sobie w gromadę. Drzewo szuka samotności niebios. 79. Człowiek wznosi barykady przeciw sobie samemu. 80.Twój głos, mój przyjacielu, przenika do mego serca jak stłumiony szum morza pod zasłucha- nymi jodłami 81. Z jakiego niewidzialnego płomienia ciemności tryskają te gwiazdy? 82. Niech życie twe będzie piękne, jak kwiaty lata, a twa śmierć świetna, jak zieleń jesieni. 83. Kto chciałby czynić dobrze, puka do bramy; kto kocha, znajduje bramę otwartą. 84. W śmierci wielokształtność zlewa się w jedno; w życiu jedno jest wielokształtne. Dopiero kiedy Bóg umrze, będzie mogło istnieć tylko jedno wyznanie. 85. Artysta jest kochankiem przyrody; dlatego jest jej niewolnikiem i panem zarazem. 86. – Jak daleko jesteś ode mnie, owocu? Jestem ukryty w twym sercu, o kwiecie! 87. Ta tęsknota wiedzie ku Jednemu, którego w ciemnościach czujemy, ale w świetle dziennym nie widzimy. 88. – Ty jesteś wielką kroplą rosy pod kwiatem lotosu, a ja jestem mniejszą na kwiecie – rzekła kropla rosy do morza. 89. Pochwa nie ma nic przeciw temu, ze sama jest tępa, jeśli osłania ostrze miecza. 90. W ciemnościach wydaje się nam jedność jedno- stajną, w świetle – mnogą. 91. Chcąc być gościnną potrzebuje wielka ziemia niezbędnie pomocy wątłego źdźbła trawy. 92. Narodziny i śmierć liści są porywająco szybkimi kołami wiru, którego dalsze kręgi rozchodzą się powoli wśród gwiazd. 93. Potęga rzekła światu: - Jesteś moim! Świat uwięził ją na jej tronie. Miłość rzekła światu: - Jestem twoją. Świat dał jej wolność swego domu. 94. Mgła podobna jest do tęsknoty ziemi; zasłania słońce, za którym płacze. 95. Bądź cicho serce me, te wielkie drzewa, to modlitwy. 96. Zgiełk chwili szydzi z muzyki wieczności. 97. Myślę o tysiącleciach, które spłynęły z rzeką życia, miłości i śmierci i zostały zapomniane – i czuję wyzwolenie, znajdujące się w przemijaniu. 98. Smutek jest ślubnym welonem mej duszy. Czeka, aby go podniosła cisza nocy. 99. Stempel śmierci nadaje wartość monecie życia i umożliwia jej kupić to, co ma prawdziwą wartość. 100. Obłok stał pokornie w kącie nieba. Poranek uwieńczył go blaskiem. 101. Pył spokojnie przyjmuje obelgi, a odpłaca się nam za nie kwiatami. 102. Nie zatrzymuj się, aby rwać kwiaty i przecho- wywać je na później, lecz idź naprzód, albowiem wzdłuż całej drogi będziesz miał kwiaty w rozkwicie. 103. Korzenie to gałęzie sięgające w ziemię. Gałęzie to korzenie, pnące się ku niebiosom. 104. Muzyka odległego lata trzepoce się dokoła jesieni i szuka swego dawnego gniazda. 105. Nie obrażaj swego przyjaciela pożyczaniem mu zasług z własnej kieszeni. 106. Dotknięcie bezimiennych dni obejmuje me serce, jak mech stare drzewo. 107. Echo drwi ze swego pochodzenia, aby w ten sposób dowieść swej oryginalności. 108. Bóg wstydzi się, kiedy ktoś cieszący się powodze- niem, chełpi się jego szczególniejszymi względami. 109. Moje ciemne „ja” rzuca cień na moją drogę, ponieważ lampa miłości nie jest we mnie zapalona. 110. Człowiek idzie w zgiełk tłumu, aby zagłuszyć w sobie krzyk własnego milczenia. 111. Co kończy się wyczerpaniem, jest śmiercią. Doskonały koniec uchodzi w nieskończoność. 112. Słońce odziane jest w swą skromną szatę światła. Obłoki przystrojone są pyszną świetnością. 113. Wzgórza są jak krzyczące radośnie dzieci, które wyciągają ramiona i próbują łapać gwiazdy. 114. Pod stopami tłumu droga jest samotna, albo- wiem nie jest kochana. 115. Z potęgi, która chełpi się swymi niegodziwymi czynami, śmieją się opadające liście i ciągnące w dal obłoki. 116. Jak kobieta u kołowrotka śpiewa mi dziś ziemia w blasku słonecznym pieśń ze starych czasów w dawno zapomnianym języku. 117. Źdźbło trawy jest godne wielkiej ziemi, na której rośnie. 118. Przywidzenie senne jest kobietą, która musi paplać, sen małżonkiem, znoszącym to w milczeniu. 119. Noc całuje blednący dzień i szepcze mu w ucho: - Jestem śmierć, matka twoja. Przeze mnie zrodzisz się na nowo. 120. Czuję, o ciemna nocy, twe piękno, jak piękno kochanki, kiedy ona zgasi swą lampę. 121. W swym kwitnącym świecie noszę światy, które jeszcze nie zdołały zakwitnąć. 122. Przyjacielu, kiedy przysłuchuję się szumowi tych fal, widzę cię nieraz siedzącym na brzegu z zapadnięciem wieczoru i czuję milczenie twych wielkich myśli. 123. – Za pośrednictwem księżyca wyznajesz mi swą miłość? – rzekła noc do słońca. – Łzy na trawie są mą odpowiedzią. 124. Człowiek dorosły jest wiecznym dzieckiem. Umiera- jąc, pozostawia światu wielkie posłannictwo dziecka. 125. Ptak sądzi, że unosząc rybę z wody, wyświadcza jej dobrodziejstwo. 126. Nie uderzenia młota lecz taniec wody czyni żwir tak pięknie okrągłym. 127. Pszczoły ssą miód z kwiatów, a odlatując brzęczą dziękczynnie. Pyszny motyl jest przekonany, że kwiaty winne mu wdzięczność. 128. Łatwo być otwartym, kiedy się sobie nie zadaje trudu powiedzenia całej prawdy. 129. Możliwe pyta niemożliwego: - Gdzie twa siedziba? - W marzeniach niedołęgów! – brzmi odpowiedź. 130. Jeśli zamkniecie swe drzwi wszystkim pomył- kom, wykluczycie prawdę. 131.Za smutkiem swego serca słyszę szmer rzeczy - nie widzę ich. 132. Bezczynność, która tworzy, jest pracą. Cisza morska rusza się w fali. 133. Listek staje się kwiatem, gdy kocha; kwiat dojrzewa w owoc, gdy ubóstwia. 134. Korzenie pod ziemią nie żądają żadnej nagrody za to, że czynią urodzajnymi gałęzie. 135. Wiatr dmie bezustannie tego dżdżystego wieczoru. Przyglądam się chwiejącym się konarom drzew i myślę o wielkości wszystkich rzeczy. 136. Burza północna jest jak dziecię olbrzyma, które nie w porę budzi się w ciemnościach i zaczyna się bawić i hałasować. 137.Na próżno dźwigasz w górę swe fale, aby iść za swym kochankiem, o morze, ty samotna oblubienico burzy! 138. Wstydzę się swej pustki! – rzekło słowo do dzieła. - Kiedy cię widzę, rozumiem, jak biednym jestem - odpowiedziało dzieło słowu. 139. Czas jest wiecznie zmieniająca się pełnia, ale parodia zegara czyni go zmiennym bez pełni. 140. Prawda, przyodziana w fakty, czuje się skrę- powaną. W szacie poezji porusza się lekko i swobodnie. 141. Kiedy jeździłem tu i tam, o drogo, sprzykrzyłaś mi się, ale dziś, gdy prowadzisz mnie wszędzie, jesteś mi poślubioną w miłości. 142. Niechaj przystanią moją będzie myśl, że tam, pod gwiazdami jest ktoś, kto prowadzi me życie przez ciemne nieznane. 143. O, kobieto, wdziękiem swych palców dotknęłaś mego świata i oto trysnęła z niego muzyka porządku. 144.Jakiś smutny głos uwił sobie gniazdo pod zwaliskami lat. Śpiewa mi cicho w nocy: - Kochałem cię. 145. Płonący ogień ostrzega mnie już samym swoim żarem. Chrońcie mnie przed rozżarzonymi węglami, ukrytymi pod popiołem. 146. Duszę swą mam na niebiosach. Ale biada! Moja mała lampa nie zapalona stoi w mym domu. 147. Jesteś okryty pyłem martwych słów. Wykąp swą duszę w milczeniu. 148. W życiu pozostały luki, przez które wdziera się smutna muzyka śmierci. 149. Świat otworzył serce swe porankowi i oto tryska światło. Powstań, serce me, niech miłość twoja wyjdzie naprzeciw niego. 150. Myśli moje lśnią znowu odblaskiem połysku liści, a serce moje śpiewa pod dotknięciem światła słonecznego; życie moje cieszy się, iż wraz ze wszystkim innym może popłynąć w błękit przestrzeni, w zmrok czasu. 151. Wszechmoc Boga jest w łagodnych podmu- chach, nie w burzy. 152. To istnienie jest snem, w którym wszystkie rzeczy są bez żadnego związku, a przy tym uciskają mnie. Kiedy się zbudzę, znajdę je w Tobie zjednoczone, a wtedy będę wolny. 153. – Czy jest tu ktoś, kto chciałby wziąć na siebie moje obowiązki? – spytało zachodzące słońce. - Zrobię, co będę mógł, panie mój! – odrzekł kaganek. 154. Nie przez oskubanie kwiatka poznasz jego piękność. 155. Milczenie trzyma w ukryciu swój głos, jak gniazdo drzemiące ptaki. 156. Wielkość nie boi się iść razem z małym. Przeciętność trzyma się na uboczu. 157. Noc w tajemnicy rozchyla pączki kwiatów i pozwala dniowi zbierać za to podziękowania. 158. Potęga gani jęki swych ofiar jako niewdzięczność. 159. Kiedy radujemy się swą pełnią, z radością oddajemy swe owoce. 160. Krople dżdżu całowały ziemię, mówiąc: - O, matko, jesteśmy chore z tęsknoty, dzieci twe, wracające z niebios do ciebie. 161. Pająk twierdzi, że zastawia swą sieć na perły rosy – a łapie muchy. 162. O, miłości, kiedy przychodzisz do mnie z płonącą lampą cierpienia w ręce, widzę twe oblicze i witam w tobie najwyższą rozkosz. 163. – Uczeni twierdzą, że wasze światło pewnego dnia zagaśnie – mówiły robaczki świętojańskie do gwiazd. Gwiazdy nie odpowiedziały. 164. W zmierzchu wieczornym przylatuje do gniazda mego milczenia ptak pewnego wczesnego świtu ran- nego. 165. Myśli ciągną koło mego ducha, jak na niebie stada łabędzi. Słyszę śpiew ich skrzydeł. 166. Kanał upodobał sobie w wyobrażeniu, iż rzeki są tylko po to, aby go zaopatrywać w wodę. 167. Świat złożył pocałunek swego bólu na mej duszy, aby ona odpowiedziała pieśniami. 168. I cóż mnie tak niepokoi? Czy moja dusza, próbująca wydostać się na wolność, czy też dusza świata, pukająca do mego serca i domagająca się wstępu. 169. Myśl rośnie karmiąc się własnymi słowy. 170. Zanurzyłem puchar mego serca w tej milczącej godzinie; napełnił się miłością. 171. Albo robisz coś, albo nie robisz. Ale kiedy mówisz: - Trzeba by coś zrobić – może stać się nieszczęście. 172. Słonecznik wstydzi się przyznać do pokrewień- stwa z bezimiennym kwiatkiem. Wtem wzeszło słońce, uśmiechnęło się do wzgardzonego przyjaźnie i spytało: Jak ci się powodzi, kochanie? 173. Kto pędzi mnie naprzód niby los? „Ja”, jadące na twym grzbiecie. 174. Chmury napełniają wodą puchar rzek, chowając się za dalekie wzgórza. 175. Niosąc do domu wodę w dzbanie, rozlewam ją po drodze. Bardzo mało pozostaje mi na potrzeby domu. 176. Woda lśni w naczyniu jasno; woda w morzu jest ciemna. Mała prawda ma słowa jasne i przezroczyste, wielka tylko niezgłębione milczenie. 177. Uśmiech twój był kwiatem twych własnych pól, mowa twoja była szumem twych własnych świerków górskich, ale serce twe było kobietą, którą znamy wszyscy. 178. To, co pozostawiam swym ukochanym, to drobnostki – wielkie rzeczy dostępne są dla wszystkich. 179. Kobieto, łzami swymi obejmujesz serce świata, jak morze ziemię. 180. Promień słońca budzi mnie swym uśmiechem. Deszcz, jego smutny brat, przemawia do mego serca. 181.Kwiat mego dnia stał zapomniany, otrząsając swe płatki. Teraz, kiedy wieczór już zapadł, dojrzewa w złoty owoc wspomnienia. 182. Podobny jestem do pogrążonej w cieniu nocnym ulicy, zasłuchanej w milczeniu w kroki swych wspomnień. 183. Wieczorne niebo jest mi niby okno, i płonąca lampa, i ciche przy niej oczekiwanie. 184. Kto zbyt skwapliwie czyni dobrze, nie ma czasu być dobrym. 185. Jestem ubogą w deszcz chmurą jesienną; podziwiajcie mą pełnię na dojrzałym polu ryżowym. 186. Nienawidzili, zabijali, a ludzie wielbili ich. Ale Bóg widzi hańbę i spieszy pamięć ich ukryć pod zieloną trawą. 187. Palce nóg są palcami, które sprzeniewierzyły się swej przeszłości. 188. Ciemność dąży ku światłu, ślepota do śmierci. 189. Piesek pokojowy podejrzewa wszechświat o chęć zajęcia mu miejsca. 190. Siedź spokojnie, serce moje, nie rób kurzu. Niech świat sam znajdzie drogę do ciebie. 191. Łuk szepcze, wypuszczając strzałę: - Twoja wolność jest moją wolnością. 192. Kobieto, w uśmiechu twym jest muzyka zdroju życia. 193. Duch, będący tylko logiką, podobny jest do noża, mającego tylko ostrze; ręka krwawi przy jego użyciu. 194. Bóg światło lamp ludzkich kocha więcej niż swe własne, wielkie gwiazdy. 195.Ten świat jest światem dzikich burz, które poskramia muzyka piękna. 196. – Serce moje jest złotą kapliczką twego pocałunku! – mówiła chmura wieczorna do słońca. 197. Kto wie, czy twe dotknięcie nie zabija tego, co twe oddalenie może ci zdobyć. 198. Ćwierkanie świerszcza i szum deszczu dolatują do mnie w ciemnościach, jak ciche marzenia mej minionej młodości. 199. – Ach, zgubiłem swe krople rosy! – zawołał kwiat do nieba porannego, które straciło wszystkie swe gwiazdy. 200. Płonące polano buchnęło płomieniem i wykrzyk- nęło: - Oto mój kwiat, śmierci moja! 201. Osa mniema, iż plaster miodu sąsiadujących z nią jest za mały. Sąsiadki radzą jej zbudować jeszcze mniejszy. 202. – Nie mogę twych fal powstrzymać! – rzekł brzeg do rzeki. – Pozwól mi przechowywać w sercu ślady twych stóp. 203. Dzień zagłusza wrzawą tej małej ziemi milczenie wszystkich światów. 204. Pieśń ociera się o nieskończoność w powietrzu, obraz na ziemi, zaś poemat i w powietrzu, i na ziemi. Albowiem zmysł jego słów lgnie do ziemi, lecz ich muzyka wznosi się w niebiosa. 205. Kiedy słońce chyli się ku zachodowi, stoi przed nim w milczeniu jego wschód. 206. Daj, abym się nie przeciwstawił sztorcem memu światu i abym go sobie nie uczynił wrogiem. 207. Pochwała zawstydza mnie, bo w tajemnicy żebrzę o nią. 208. Daj, aby bezczynność moja, wówczas kiedy nie ma nic do roboty, była pełna głębokiego, niezmąconego spokoju, jak wieczór nad brzegiem, gdy morze milczy. 209. Dziewczę, twa niewyszukana prostota podobna jest do błękitu morza; mówi o głębi twej istoty. 210. Najlepsze nie przychodzi samo. Wraz z nim przychodzi wszystko. 211. Prawica Boga jest łaskawa, ale jego lewica straszna. 212. Wieczór mój przyszedł do mnie pod obcymi drzewami i mówił do mnie w języku, którego moje gwiazdy poranne nie znały. 213. Ciemność nocy podobna jest o powłoki, którą rozsadza złoto światła rannego. 214. Pożądanie nasze samym już mgłom i wyparom życia użycza świecących barw tęczy. 215. Bóg czeka, aby mu jego własne kwiaty jako dary zostały zwrócone ręką człowieka. 216. Smętne myśli moje dręczą mnie, dopytując się wciąż o swe imię. 217. Ofiara owoców jest kosztowna, ofiara kwiatów słodka, ale moja ofiara podobna jest ofierze liści, służących ci cieniem pobożnej pokory. 218. Serce moje nadstawiało żagle bezczynnym wiatrom, pragnąc, aby one poniosły je ku cienistej wyspie Gdzieś. 219. Ludzie są okrutni, ale człowiek jest poczciwy. 220. Uczyń mnie pucharem i niech ma pełnia będzie dla ciebie i dla twoich. 221. Burza jest niby okrzyk bólu Boga, którego miłością ziemia wzgardziła. 222. W świecie nie ma żadnej dziury, bo śmierć nie jest pęknięciem. 223. Życie stało się bogatsze przez miłość, która przepadła. 224. Przyjacielu mój, twe wielkie serce rozpromieniło się o wschodzie słońca, jak pokryty śniegiem szczyt samotnej góry w świetle porannym. 225. Wodotrysk śmierci wprawia w ruch spokojne wody życia. 226. Ci, co mają wszystko, prócz Ciebie, o mój Boże, śmieją się z tych, którzy nie mają nic, prócz Ciebie. 227. Rytm życia ma spokój w swej własnej muzyce. 228. Kroki podnoszą z ziemi tylko kurz, nie przy- czyniają się do żniw. 229. Imiona nasze podobne są światłom, które w nocy płoną na falach, a potem znikają bez śladu. 230. Pokazujcie ciernie tylko tym, którzy maja oczy dla róż. 231. Oprawcie skrzydła ptaka w złoto, a nigdy więcej nie wzniesie się w przestworza. 232. Lotos naszego klimatu kwitnie tu, w obcych wodach nie mniej pięknie pod inną nazwą. 233. Spojrzenie serca widzi daleko. 234. Księżyc rozlewa swe światło po całym niebie, ciemne plamy zachowując dla siebie. 235. Nie mów „znów ranek”, aby go potem z tym imieniem z dnia wczorajszego odprawić. Przyjrzyj mu się pierwszy raz, jak nowo narodzonemu dziecięciu, które jeszcze nie ma żadnego imienia. 236. Dym chełpi się przed niebem, zaś popiół przed ziemią, że są braćmi ognia. 237. Kropla deszczu szepnęła kwiatowi jaśminu: - Za- chowaj mnie na zawsze w swym sercu. 238. Wy nieśmiałe myśli, nie bójcie się mnie. Jestem poetą. 239. Głuche milczenie w mej duszy jest jakby przepełnione ćwierkaniem świerszczów – świtem w świecie tonów. 240. O, wy rakiety, które gardzicie gwiazdami! Wasza pogarda wraz z wami spada na ziemię z powrotem. 241. Przez ciżbę mych dni przeprowadziłeś mnie do samotności mego wieczoru. Słucham w ciszy nocnej, aby odgadnąć jego znaczenie. 242. To życie jest podróżą zamorską, podczas której wciąż spotykamy się wszyscy na tym samym ciasnym statku. 243. Rzeka prawdy płynie kanałami błędów. 244. Serce me jest dziś chore z tęsknoty do słodkiej godziny po drugiej stronie oceanu czasu. 245. Pieśń ptaka jest echem powitania światła rannego przez ziemię. 246. – Czy jesteś zbyt dumny, że nie chcesz mi się dać pocałować? – spytało światło porannego bratka. 247. – W jaki sposób mogę cię wielbić i służyć ci, o słońce? – spytał mały kwiatek. - Swą milczącą czystością – odpowiedziało słońce. 248. Kiedy człowiek zezwierzęceje, staje się gorszym od zwierzęcia. 249. Ciemne chmury stają się kwiatami nieba, kiedy je słońce całuje. 250. Klinga miecza nie powinna szydzić ze swej rękojeści dlatego, że ona jest tępa. 251. Ciemność nocy żarzy się tajemniczo, jak daleka lampa wysoko w świetle Mlecznej Drogi. 252. Dokoła słonecznej wyspy życia dzień i noc huczy, jak morze, wieczną pieśń śmierci. 253. Czy ta góra nie jest jak kwiat, wzgórzami – niby wieńcem swych płatków – pijący chciwie światło słoneczne? 254. Nierzeczywistość jest rzeczywistością, której sens fałszywie został odczytany, zaś akcent przesunię- to. 255. O serce me, bierz piękno swe od rytmicznego tańca świata, jak łódź wzięła swój wdzięk od wiatru i fal. 256. Oczy pysznią się nie swą siłą widzenia, kecz okularami. 257. Zyję w tym swoim małym świecie i boję się utracić z niego choćby najmniejszą cząstkę. Podnieś mnie do swego świata i pozwól radośnie oddać wszystko, co mam. 258. Kłamstwo nigdy nie może stać się prawdą przez to, że wzrośnie w potęgę. 259. Serce moje chciałoby falami swych pieśni prosić miłośnie zielone brzegi tego słonecznego świata. 260. Trawko przydrożna, kochaj kamień, a wówczas marzenia twoje rozwiną się w kwiaty. 261. Niechaj muzyka twa wbije się jak miecz w serce wrzawy targowej. 262. Drżące liście tego drzewa dotykają mego serca jak paluszki nowo narodzonego dziecka. 263. Mały kwiatek leży w pyle. Szukał dróg motyla 264. . Żyję w świecie dróg. Nadchodzi noc. Otwórz bramę, świecie domu. 265. Śpiewałem ci pieśni w słoneczne dni. Teraz, gdy noc zapada, pozwól abym poniósł przed tobą światło na tej niepewnej ścieżce. 266. Nie zapraszam cię do swego domu. Odwiedź mnie w mej nieskończonej samotności, przyjacielu. 267. Narodziny i śmierć należą do życia, jak podnoszenie i opuszczanie nogi składa się na chód. 268. Zrozumiałem znaczenie wieści, przysłanej mi za pośrednictwem szeptu kwiatów i blasku słonecznego - naucz mnie znaczenia słów, które podszeptuje mi cierpienie i śmierć. 269. Kwiat nocy przyszedł za późno, kiedy go słońce całowało; zadrżał, westchnął i padł na ziemię. 270. Przez smętek wszystkich rzeczy słyszę cichy śpiew wiecznej matki. 271. Przybyłem do twych brzegów jako obcy, mie- szkałem w twym domu jako gość, opuszczam progi twoje jako przyjaciel, o matko moja! 272. Gdy już odejdę, pozwólcie, aby do was przy- chodziły myśli moje, jak łuna zachodu słońca na skraju milczenia gwiazd. 273. Rozpal w mym sercu gwiazdę wieczorną spokoju, a potem niechaj ona szepcze mi o miłości. 274. W ciemnościach jestem dzieckiem. Spod okrycia nocy wyciągam swe ręce do ciebie, matko! 275. Wykonana jest praca dzienna. Ukryj mą twarz w swym łonie, matko. Daj mi pomarzyć. 276. To jedno słowo zachowaj dla mnie w swym milczeniu, świecie, po mojej śmierci: - Kochałem cię. 277.Żyjemy na tym świecie dotąd, dopóki kochamy. 278. Pozostawcie umarłym nieśmiertelność sławy, żywym dajcie nieśmiertelność miłości. 279. Widziałem cię, jak o świcie na półzbudzone dziecię, które widząc matkę, uśmiechnie się i znowu zasypia. 280. Będę umierał i umierał, by wiedzieć, że życie jest niewyczerpane. 281.Przechodząc w tłumie ulicą, ujrzałem cię, uśmiechającą się z balkonu; zacząłem śpiewać i zapomniałem zupełnie o wrzawie. 282. Miłość jest życiem w całej swej pełni, jak puchar pełen wina. 283. Zapalają swe własne lampy i śpiewają swe własne słowa w swoich świątyniach. Ale ptaki śpiewają twe własne imię w twym własnym świetle porannym – albowiem radość jest imieniem twym. 284. Pozwól mi zanurzyć się w głębinach twego milczenia i napełnić serce swe pieśniami. 285. Niechaj ci, którzy tak wolą, żyją w świecie swych syczących rakiet. Moje serce tęskni do twych gwiazd, mój Boże. 286. Ból miłości owiał swą pieśnią me życie, jak niezgłębione morze, a radość miłości śpiewała, jak ptaki w swych kwitnących gajach. 287. Zgaś lampę, kiedy chcesz. Poznam twą ciemność i pokocham ją. 288. Kiedy u schyłku dnia stanę przed tobą, ujrzysz me blizny i poznasz, iż zadano mi rany i zostałem z nich uzdrowiony. 289. Pewnego dnia zaśpiewam ci o wschodzie słońca innego świata: - Widziałem cię już w świetle ziemi, w miłości ludzi. 290. Obłoki z dalekich dni gromadzą się nad mym życiem, ale już nie po to, aby spuścić deszcz lub burzę, lecz aby przystroić w barwy me wieczorne niebo. 291. Prawda wywołuje przeciw sobie burzę, która pełnymi garściami szeroko rozrzuca jej ziarno. 292. Burza nocna ukoronowała dzisiejszy poranek złotym pokojem. 293. Prawda zdaje się wypowiadać swe ostatnie słowo, ale to ostatnie słowo rodzi nowe. 294. Szczęśliwy jest ten, którego sława nie płonie jaśniej od jego prawdy. 295. Kiedy zapominam swego imienia, świeci w mym sercu urok imienia twego, jak słońce poranne, gdy mgły opadną. 296. Milcząca noc ma piękność matki, zgiełkliwy dzień – dziecka. 297. Świat kochał człowieka, kiedy on się uśmiechał. Zaczął się go bać, kiedy on się roześmiał. 298. Bóg czeka, aby człowiek odnalazł swe dzieciń- stwo w mądrości. 299. Pozwól, abym ten świat odczuwał jako ucieleś- niejącą się w nim miłość twoją, a wówczas i moja miłość mu pomoże. 300. Blask twego słońca uśmiecha się przyjaźnie do jesiennych dni mego serca i nie wątpi o jego pąkach wiosennych. 301. Bóg całuje w swej miłości świat skończony, człowiek nieskończoność. 302. W milczeniu Boga myśli człowieka dojrzewają w słowa. 303. Wędrujesz przez jałowe pustynie nieurodzajnych lat, aby dojść do chwili swego ziszczenia. 304. Wieczny wędrowcze, w mych pieśniach znaj- dziesz ślady swoich stóp. 305. Daj, abym ci nie przyniósł wstydu, ojcze, który na dzieciach swych pokazujesz swą wspaniałość. 306. Posępny jest dzień; światło kurczy się trwożnie pod groźnymi chmurami, jak ukarane dziecko ze śladami łez na policzkach, a krzyk burzy rozlega się jak krzyk zranionego świata. A ja spokojnie wędruję dalej, bo wiem, że spotkam swych przyjaciół. 307. Liście palm chwieję się tej nocy niespokojnie, do miesiąca w pełni, a morze wzbiera, jak gdyby serce świata biło gwałtownie. Z któregoż nieznanego nieba przyniosłeś w swym milczeniu bolesną tajemnicę miłości? 308. Marzę o gwieździe, wyspie światła, gdzie kiedyś się narodzę i gdzie w najgłębszym łonie jej, dającej siły ciszy, życie me doprowadzi do dojrzałości swe dzieła, jak pole ryżowe w blasku jesiennego słońca. 309. Zapach mokrej od deszczu ziemi unosi się w powietrze jak wielki hymn pochwalny niemego mnóstwa maluczkich. 310. Że miłość może kiedyś zginąć, jest faktem, którego nie możemy uznać za prawdę. 311. Pewnego dnia dowiemy się, ze śmierć nigdy nie zdoła nas pozbawić tego, co nasza dusza zyskała, albowiem jej korzyść i ona sama to jedno. 312. Z zapadnięciem mego wieczoru przychodzi do mnie Bóg z koszem pełnym świeżych jeszcze kwiatów mojej przeszłości. 313. Kiedy wszystkie struny mego żywota zostaną nastrojone, mój mistrzu, za każdym twoim dotknięciem będzie z nich dzwonić muzyka miłości. 314. Daj, żebym żył w prawdzie, mój Boże, abym mógł w prawdzie umrzeć. 315. Historia ludzkości czeka cierpliwie na triumf wzgardzonego człowieka. 316. Czuję, że w tej chwili spojrzenie twe spoczywa na mym sercu, jak słoneczne milczenie poranka leży na samotnym, zżętym już polu. 317. Tęsknię do wyspy śpiewu po drugiej stronie tego wzburzonego morza krzyku. 318. Muzyka nocy zaczyna od preludium zachodu słońca, od jego uroczystego hymnu do niezgłębionych ciemności. 319. Wdarłem się na szczyt góry, ale żadnego schronienia nie znalazłem na łysych, nieurodzajnych wyżynach sławy. Przewodniku mój, zanim słońce zajdzie, sprowadź mnie w dolinę spokoju, gdzie żniwo życia dojrzewa do złotej mądrości. 320. Fantastycznie wygląda wszystko w tym niewyraźnym świetle zmierzchu – wiszące w powietrzu wieże kościelne, korony drzew niby kleksy. Zaczekam do rana i obudziwszy się, obejrzę w świetle twe miasto. 321.Doświadczyłem cierpienia i rozpaczy, poznałem śmierć i cieszę się, że żyję na tym wielkim świecie. 322. Są w mym życiu nagie, ciche przestrzenie. To wolne miejsca, które pracowitym mym dniom użyczały światła i powietrza. 323. Wyzwól mnie z mej niespełnionej przeszłości, która trzyma mnie z tyłu i utrudnia mi śmierć. 324. Niechaj ostatnim moim słowem będzie, iż buduję na twojej miłości. DAR MIŁUJĄCEGO 1918 Przekład: Stanisław Schayer 36 Grałyście muzyką w moim sercu, moje kajdany! Całymi dniami igrałem, strojąc się wami. Byłyście moimi najlepszymi druhami, moje kajdany! I był czas, żeście mnie strachem napełniały, ale mój lęk kazał mi kochać was tym więcej. Byłyście towarzyszami moich nocy długich i ciemnych. A zatem pokłon wam składam, zanim się z wami rozstanę, moje kajdany! 46 Niebo oddycha swoim własnym bezkresem błękitu, swoi- mi snami. Kaprysem jego jesteśmy tylko my, chmury bezdomne. Gwiazdy świecą ponad wieczności koroną. Trwałe jest ich świadectwo, ale nasze jest tylko szkicem dorywczym i ściera się ciągle. Naszym losem jest występo- wać na scenie niebios, potrząsać brzękadłami i rzucać błyskawicami chichotu. Ale z naszego śmiechu rodzi się deszcz, który jest dość rzeczywisty, i piorun, który także nie jest igraszką. A przecież nie żądamy od czasu żadnej nagrody i wiatr, który do życia nas natchnął, pędzi nas dalej, zanim zdążył nas nazwać. OSTATKI MYŚLI 1921 Przekład: Jerzy Bandrowski, Witold Hulewicz 15 Ciemno jeszcze, wkrótce zacznie świtać. Przekupnie, którzy zjechali na jarmark, spędzili zimową noc siedząc dokoła płonących ognisk i śpiewając. Teraz zbierają się w drogę, aby się znów we wszystkich kierunkach rozproszyć. Zgiełk, jaki czynią, fałszywie wpada w śpiew ptaków i mąci ciszę poranka. Albowiem człowiek stoi zawsze tam, gdzie drogi się rozchodzą. Struny jego muszą być nastrojone do pieśni znacznie głębszej i bardziej złożonej niż muzyka przyrody. Człowiek ma rozum, który rozważa, oraz wole, która szuka swej własnej drogi. Ani rozum, ani wola nie osiągnęły jeszcze pełnej harmonii ze swym otoczeniem. Stąd ich skłonność do wybuchania przy- krymi, szpetnymi dźwiękami. Ale w tej właśnie szpetności leży wielka nadzieja na przyszłość, a to dlatego, że rozdźwięki te nie są wyłącznie faktami, które byśmy musieli uznać jako takie: są faktami szpetnymi. To zaś daje nam zawsze pewność, ze nie są tym, czym być powinny, są bowiem niedoskonałe. Stąd, spra- wiając nam ból, daja nam zarazem nadzieję. Jerzy Bandrowski 18 Wczoraj wieczorem, kiedy dął zimny, ostry wiatr północ- ny, przekupnie w pośpiechu zbudowali sobie rodzaj osłon z gałęzi i listowia. Mimo niedostateczności schronisko to w danej chwili było pilnie potrzebne. Lecz dzisiejszego ranka słyszymy, jak już przed świtem wołają na swe woły i skrzypiące wozy wyciągają spod drzew. Teraz pilna jest potrzeba opuszczenia schroniska. Gdyby nasze potrzeby nie zmieniały się ustawicznie, gdyby nas gniotły jak nieruchomy ciężar, zdruzgotałyby wszelki byt. W pewnej chwili wzdychamy może nad prze- mijaniem rzeczy, a jednak wieczystość wszystkich rzeczy oznaczałaby dla nas beznadziejną rozpacz. Przemijanie i wieczność: między tymi dwoma przeciwstawnymi prądami znaleźliśmy nasze mieszkanie i naszą wolność. Witold Hulewicz 27 Kiedy przychodzimy na widowisko życia, w głupocie swej siadamy tyłem do sceny. Widzimy złocone ko- lumny i dekoracje, obserwujemy fale przychodzących i odchodzących tłumów, a kiedy nareszcie światło gaśnie, pytamy zmieszani, jaki to właściwie ma sens. Gdybyśmy skierowali wzrok na wewnętrzną scenę, moglibyśmy ujrzeć wieczysty dramat miłości duszy i upewnić się, że dramat ów posiada przerwy, ale nie ma końca, i że wszystkie te wspaniałe urządzenia świata mają sens, a nie są tylko błyskotliwym majakiem pustych przedmiotów. Witold Hulewicz 45 W kraju naszym jest to największą nędza, jeżeli ktoś dziedziniec swój zmuszony jest oddać na pastwę pługów. Albowiem na dziedzińcu człowiek przywłaszczył sobie niezmierzone bogactwo przestrzeni. Na szerokim świecie przestrzeń nie jest rzadkim towarem, lecz człowiek otrzymuje ją na własność dopiero, kiedy ją może wnieść w swój dom. Z dziedzińca człowiek uczynił część swego domu. Tu światło słońca świeci mu jako światło własne i tu dzieciątko jego w ręce klaszcze i gada z księżycem. Jeżeli zatem dziedziniec już niewolny jest i za ziemię ma służyć orną, wtedy zniszczone jest gniazdo, w którym człowiek cały daleki świat przywła- szczyć sobie może. Witold Hulewicz 51 Słyszymy opowieści o deszczach błota, deszczach krwi i podobnych straszliwych zjawiskach. Pojawiają się one, kiedy czystość atmosfery jest zbrukana i powietrze ciężarne brudem. I już nie jest to śpiew nieba, spływający w oczyszczającym deszczu, lecz własne grzechy ziemi, powrotnie na nią spadające. Wtenczas religia nasza sama zostaje zbrukaną, egoizm zbiorowy ludu uzurpuje sobie nabożne imiona, a my się chełpimy, że wodzem naszym jest Bóg, kiedy nasze samolubstwo i nienawiść ruszają do walki. Witold Hulewicz 54 Obowiązkiem człowieka jest w swym zachowaniu się przestrzegać godności człowieka, nie tylko ze względu na siebie samego, ale także dlatego, że jest odpowie- dzialny za drugich. Człowiek, który się poniża, degra- duje nie tylko siebie samego, lecz całą ludzkość; za to rozumie i widzi swą wielkość, gdy widzi ludzi wielkich. Im prawdziwszy jest taki obraz wielkości, tym łatwiej przychodzi nam samym na wielkość się zdobyć. Jerzy Bandrowski 61 Godnym człowieka jest łagodzić cierpienia i usuwać ich przyczyny. Mimo to jednak powinniśmy wiedzieć, że wielka część naszych cierpień pochodzi stąd, ze znajdujemy się na nowej płaszczyźnie bytu, do której temperament nasz niezupełnie się jeszcze dostosował i do której duch nasz jeszcze zupełnie się nie przyzwyczaił. Z ciasnej doskonałości bytowania zwie- rzęcego wszedł człowiek w niedoskonałość życia du- chowego, gdzie odbiera mu spokój wojna domowa miedzy siłami naszej prymitywnej przeszłości, a siłami wskazującymi przyszłość. Ponieważ ludzkość nie osiąg- nęła jeszcze swego normalnego poziomu, spowija ja rozżarzony obłok cierpień. Jerzy Bandrowski 83 Pytano: jeśli wędrówka życia jest nieskończona, gdzież jej cel? Odpowiedź brzmi: wszędzie. Mieszkamy w pałacu, który nie ma końca ani granic, ale do którego przecież dotarliśmy. Badając go i rozszerzając coraz bardziej swój stosunek do niego, coraz bardziej go sobie przyswajamy. Dziecię przychodzi na ten sam świat, na którym żyje siwowłosy starzec, ale zadanie jego nie jest bynajmniej zadaniem ucznia, który ma w klasie wybębnić swoje abecadło. Dziecię ma swą własną radość życia, albowiem świat nie jest jakimś gościńcem, lecz domem rodzinnym, który dziecię przyswaja sobie w miarę, jak staje się coraz mądrzejsze. Na gościńcu cel mamy u końca drogi, na tym naszym świecie jednak osiągamy go na każdym kroku, ponie- waż to jest gościniec i dom rodzinny zarazem: wiedzie nas wciąż dalej, a zarazem daje nam przytułek. Jerzy Bandrowski 97 Żaden płomień nie płonie wiecznie. Albo olej się skończy, albo wiatr zdmuchnie światło, niejednokrotnie też sama lampa ulega rozbiciu. Może krzykniemy nieraz w przystępie oburzenia, że potęga ciemności jest ostateczną i prawdziwą, albo że dopiero my stwarzamy światło, zapalając lampę. W rzeczywistości jednak każde zgaszenie światła służy tylko do wykazania, iż źródło światła jest niewyczerpane i że prawdziwą potęgą człowieka jest jego zdolność udowodnie- nia tego zawsze, gdy zajdzie taka potrzeba. Jerzy Bandrowski Spis treści Pieśni ofiarne przekład: Jan Kasprowicz Ogrodnik Przekład: Julia Dickstein Zbłąkane ptaki Przekład: Jerzy Bandrowski Dar miłującego Przekład: Stanisław Schayer Ostatki myśli Przekład: Jerzy Bandrowski, Witold Hulewicz