K.S.RUTKOWSKI POLUJĄC NA KRZYŻ POŁUDNIA Zjeździliśmy Mauritius wzdłuż i wszerz w ciągu kilku dni i wciąż czuliśmy niedosyt. Któregoś wieczora wyjęliśmy w hotelu mapę i zaczęliśmy ją studiować. Wyspa Rodrigues wydawała się w zasięgu naszych możliwości. Należała do archipelagu Maskarenów, którego najważniejszą wyspą był Mauritius. Ale była od niego o wiele mniejsza. Jej odległość od Mauritiusa też była spora. Około 600 kilometrów. Trochę daleko, jak na popłynięcie wynajętą łodzią, o której pomyśleliśmy na początku. - Za 2000 papierów da radę wynająć samolot - powiedział Dziki - Dowiedziałem się w recepcji. Jak się zdecydujemy, dadzą nam adres gościa z którym polecimy. Było nas pięciu, więc wychodziło po 400 dolców na łeb. W kraju głęboko bym się zastanowił wykładając na coś od ręki tak dużą kasę, ale już gdy wsiadałem na Okęciu do samolotu lecącego do Londynu, powiedziałem sobie, że pieniądze nie staną mi na drodze do PRZYGODY. Zero zastanawiania się nad sensem jakiegokolwiek wydatku. Wyciągnąłem portfel, odliczyłem swoją działkę i rzuciłem na stół. Inni poszli za moim przykładem. Dziki zebrał forsę, poszedł do recepcji, zdobył adres i numer telefonu, a potem przez słuchawkę obgadał sprawę z pilotem. Targowanie się obowiązywało nawet, gdy robiło się transakcje przez telefon i Dziki po 10 minutach zaciętej walki, zbił cenę do 1800. Do kieszeni każdego z nas, wróciło więc po 40 dolców. Pilot miał na nas czekać o 6 rano w Port Louis, stolicy wyspy. Z hotelu jechało się tam ponad godzinę, więc musieliśmy wstać co najmniej o 4. Oznaczało to mniej chlania wieczorem. Wszyscy zgodziliśmy się, że tego wieczora bastujemy. Grzecznie po kilka piw i lulu. Ale wieczorem o tym zapomnieliśmy. Skończyliśmy balety o pierwszej w nocy i ledwie doczołgaliśmy się do pokoi. Nim jeszcze doprowadziliśmy się do stanu nieważkości, Dziki przytomnie zamówił w recepcji dla każdego z nas budzenie, z nakazem dzwonienia do skutku. W moim przypadku sygnał telefonu potrzebował 15 minut, aby przedrzeć się przez zamroczenie alkoholowe i mnie obudzić. Ale Chyży ustanowił rekord. Recepcjonista próbował się jeszcze do niego dodzwonić, gdy my skacowani i na pół żywi, staliśmy już przy samochodzie. W końcu wysłaliśmy do bungalowu Chyżego Kamikaze i dopiero ten, paroma kopniakami w drzwi, przywrócił go do żywych. Wczesne wstawanie jest okropne. Pod każdą szerokością geograficzną. Dla kogoś, kto uwielbia nocne życie i na dodatek nadużywa alkoholu, otworzenie oczu przed godziną 5 rano zawsze będzie problemem. Szczególnie w kraju, w którym lokalna piąta oznacza trzecią w twoim własnym. Ogólnie byłem nie do życia. Nawet perspektywa niskiego lotu nad Oceanem Indyjskim i egzotyczna wyspa, prawie jeszcze nietknięta ludzką ręką, jakoś nie poprawiała mojego samopoczucia. Chciało mi się spać. A po za tym piekielnie paliła mnie rura. Dosłownie umierałem stojąc przy wynajętym minibusie i czekając, aż Kamikaze przyprowadzi tego fiuta Chyżego. W końcu się zjawili. Chyży nawet się nie uczesał i nie umył i wyglądał dokładnie tak, jak ja się czułem. - Po pijaku mam zajebiście twardy sen - próbował się wytłumaczyć. - Nie pierdol, tylko wsiadaj!- zrypał go Dziki - Przez ciebie jesteśmy spóźnieni. Ruszyliśmy. Wyjechaliśmy poza teren bajecznego, kolorowego hotelu Le Preskil, znajdującego się po wschodniej stronie wyspy i udaliśmy się w drogę na drugi jej kraniec, do miasta leżącego po stronie zachodniej. Tam gdzie wybrzeży nie chroniła już rafa koralowa. Była skarbem wschodniej części wyspy i tylko tam usytuowane były wszystkie hotele. Drogie i luksusowe, pełne Anglików i Francuzów, dzięki rafie właśnie, mogących spokojnie moczyć tyłki w Oceanie, bez obawy, że jakiś rekin wybierze sobie któregoś z nich na posiłek. Stanowiła dla tych morskich drapieżców naturalną barierę. I nawet jeśli jakiś płetwiasty desperat pokonał rafę, z reguły szybko go odławiano i trafiał na stół. Chociaż zdarzyło się kilku turystów, którzy poszli kąpać się na dwóch nogach, a wypełzło z oceanu bez jednej. No cóż, to ryzyko wpisane w egzotyczne wakacje. Ocean Indyjski to nie jest w końcu Morze Bałtyckie, w którym prędzej od jakiegoś zabłąkanego rekina, może zaatakować człowieka ruska łódź podwodna. Chyży, Kamikaze, Baniol i ja mieliśmy po 30 lat. Dziki był dwa lata starszy i miał najbogatszą przeszłość. Na Mauritius przybył z Argentyny, z przesiadką w Johanesburgu. Gdyby spotkał się z nami w Londynie, istniało duże prawdopodobieństwo, że już by tam został ze srebrnymi bransoletkami na rękach. Był poszukiwany przez Interpol. Cztery lata wcześniej, wraz z dwoma kolesiami, zrobił jeden z największych skoków na jubilera na terenie Niemiec i nieźle się na tym obłowił. Jednak niemieckie i polskie gliny jakoś do nich dotarły i tylko jemu jednemu udało się nie wpaść w ich łapy. Ale zapłacił za to wysoką cenę. W Europie był spalony, a w Argentynie żył jak jakiś zbiegły hitlerowiec, z lewym hiszpańskim nazwiskiem i świadomością, że już raczej nigdy nie wróci do kraju. Z Polską utrzymywał głównie kontakt za pomocą e-maili, śląc je przeważnie do mnie i Baniola. Tęsknił, żałował, ale nie miał wyboru. W Polsce, czy też w Niemczech, czekało na niego jakieś 10 lat pudła. Za dużo żeby pogodzić się z losem i dać się przymknąć. W Buenos Aires zresztą urządził się nienajgorzej. Był pod skrzydłami jakiegoś miejscowego latynoskiego mafiosa, wykonywał dla niego różne "prace" i zgarniał za to sporo szmalu. Był najprawdziwszym gangsterem. I nosił się jak oni. I to ci najlepsi. Te wszystkie oprychy z Rodziny Soprano, tłuści jak świniaki i w ciuchach ze szmateksów, wyglądali przy nim jak ostatnie łachudry. My także mieliśmy w Polsce kartoteki, ale z kartoteką Dzikiego, nie miały się one nawet co równać. Przy nim wszyscy byliśmy grzecznymi chłopcami. Baniol miał zakład mechaniki samochodowej, w którym czasami zdarzało mu się rozebrać jakiś trefny wóz, Chyży zakład lakierniczy, z tego co wiem w pełni legalny, a Kamikaze miał nadzianych starych, których doił z forsy jak krowy i których miał zamiar jeszcze długo doić, bowiem brzydził się jakąkolwiek pracą. I jedynie on nigdy nie miał żony. Chyży był po rozwodzie i płacił alimenty na córkę, a Baniol łożył na dwóch synów. Dziki także miał kiedyś żonę. Ale jego związek nie przetrwał nawet roku i rozpieprzył się przez rozwiązły tryb życia męża. W każdym razie taki powód podała żona Dzikiego na pozwie. Dzieci nie mieli. Z tym rozwiązłym trybem życia prowadzonym przez Dzikiego, to by się nawet zgadzało, bo to zawsze był pies na baby. Od gówniarza nie potrafił przepuścić żadnej ładnej. Zawsze zmieniał kobiety jak rękawiczki, obecnie posuwając jakąś znaną w Buenos Aires modelkę, której zdjęcie nosił przy sobie i którym chwalił się ilekroć zalał pałę, czyli nieustannie. Jedynie moje małżeństwo, mimo licznych burz, utrzymywało się jeszcze na powierzchni. Choć przypominało już raczej ratunkową tratwę z rozbitkami dryfującą po morzu, a nie okręt płynący dumnie, pod pełnymi żaglami. Pola trzciny cukrowej na Mauritiusie ciągnęły się w nieskończoność. Cukier to jedno z dwóch źródeł dochodu tego wyspiarskiego państwa, drugim była turystyka. Uprawy ciągnęły się kilometrami wzdłuż wszystkich dróg, rzadko kiedy ustępując miejsca innym plantacjom. Kawy, bananów, czasem herbaty. Trzcina, trzcina i trzcina. Gdzie niegdzie górująca nad uprawami samotna palma. I znowu trzcina , trzcina i trzcina. I tylko w oddali majestatyczne, strome, bazaltowe góry Mokka, wynurzające się z żółtozielonych pól, niczym wyspy z morskich odmętów. Dziewicza dżungla pozostała tylko w wyższych partiach wyspy. Właśnie wśród licznych, wulkanicznych zboczy górskich. Zaledwie 4 procent lasu z 94 procent stanu pierwotnego. Spuścizna CYWILIZOWANEGO człowieka. Ornego pługu i praw rynku. Wyniszczona roślinność i wycięte w pień endemiczne zwierzęta. Mark Twain napisał przebywając na tej wyspie, że to właśnie ona posłużyła Bogu za model, gdy tworzył raj dla tej parki imbecyli, która według Biblii dała początek rasie ludzkiej. Napisał tak w dziewiętnastym wieku, kiedy Mauritius pokrywał jeszcze las w 50 procentach. Ciekawe co by napisał o tej wyspie pod koniec dwudziestego wieku, widząc te wszystkie pola trzciny, ciągnące się aż po horyzont? Może, że tak wygląda raj, z którego Bóg nie wyrzucił Adama i Ewy i pozwolił im się pieprzyć i rozmnażać do woli. Myślę, że właśnie coś takiego mogłoby mu przyjść do głowy. Owszem, wspaniałe raje istniały w hotelowych, szczelnie zamkniętych przed zewnętrznym światem enklawach, pełnych bajecznych kwiatów, kolorowych ptaków i złocistych plaż, ale te raje stworzono ludzkimi rękami, dla wymagających, bogatych i leniwych Europejczyków i nie miały one nic wspólnego z boskim zamysłem. Na Mauritiusie zetknąłem się z kulturą i religiami trzech kontynentów. Jak nigdzie indziej na świecie, wschód wymieszał się tam z zachodem. Afryka pierdoliła się z Azją w nieustającej orgii, czasami dopuszczając do siebie Europę, choć biali ludzie byli prawie wyłącznie turystami. Ale ich geny pozostawione na wyspie przez lata kolonializmu, holenderskie, francuskie i angielskie, widać było u wszystkich ras. Kreole i mulaci wymieszali się z Afrykańczykami i azjatami czystej krwi, wywołując rasowy chaos. Szwendając się ulicami ich stolicy, Port Louis, raz czułem się, jakbym był w sercu czarnej Afryki, aby ulicę dalej zatopić się w kolorowo ubrany tłum hindusów, żywcem przeniesiony z jakiejś uliczki w Bombaju. Mijałem meczet, z którego dochodziły odgłosy modlących się muzułmanów, aby kilkadziesiąt metrów dalej stanąć oko w oko z Buddą, uśmiechającym się do mnie spod dachu Pagody, czy też równie wesołym hinduskim Siwą, lub Jezusem, najbardziej smętnym z tej bandy, nigdy się nie uśmiechającym i wiecznie przybitym do dwóch desek. Religia chrześcijańska jest najbardziej przygnębiająca, co wyraźnie było widać na tej wyspie, pełnej szczęśliwych bóstw, których oblicza napawały ich wyznawców optymizmem, czego nie można powiedzieć o Chrystusie i tych jego dwunastu chłopcach na posyłki, których gęby z tych wszystkich świętych obrazów, niczym nie różnią się od twarzy ich mistrza, tak samo przybite, cierpiące, jakby nigdy w życiu nie dane im było się roześmiać, jakby wiecznie okładano ich właścicieli kijami, obrzucano kamieniami, batożono i kopano po dupach. Bujałem się wtedy po Port Louis z Chyżym, tylko jego udało mi się namówić na wypad do miasta. Reszta ekipy dogorywała w hotelu po prawie całonocnej libacji. Wynajęliśmy starego, rozklekotanego morisa i wyruszyliśmy na podbój stolicy. Podbój mógł być bardzo krótki, bo omal nie zabiliśmy się na pierwszym zakręcie. Zapomniałem, że pamiątką po angielskiej, krótkotrwałej kolonizacji pozostał ruch lewostronny i pojechałem prawą. Omal nie wjebałem się wprost pod ciężarówkę wiozącą banany. W ostatniej chwili wykonałem skręt i skosiłem na poboczu akacjowe drzewko. Czerwone kwiaty opadły na przednią szybę auta, zupełnie jak wieniec rzucony na grób. - Jezu, Indianin, w wypadku zginąć mogę w Polsce, nie muszę jechać przez pół świata - oburzył się Chyży - A po za tym, kurwa, całe piwo mi się wylało. Kierowca ciężarówki przybiegł i zajrzał przez boczne okno. - Ok? - zapytał. Był czarnym jak węgiel, niewysokim murzynem. - Ok. Ok. - Odparliśmy z Chyżym prawie równocześnie. Sięgnąłem pod nogi Chyżego i wyciągnąłem z jego plecaka dwa browce. Jedną puszkę podałem kumplowi. Otworzyłem swoją i wypiłem prawie połowę jej zawartości. Murzyński kierowca przyglądał się temu z dezaprobatą. Odstawiłem puszkę od ust, beknąłem i uśmiechnąłem do niego. - Gdy się jeździ autem, to się nie pije alkoholu, biały człowieku - powiedział kierowca po angielsku, z wyraźnym francuskim akcentem. - W Polsce się pije - odparłem mu i dokończyłem puszkę. - Tak, tak, to nasza narodowa tradycja - potwierdził mu Chyży, również się do niego uśmiechnął, a potem zajął się swoim piwem. Do Port Louis dotarliśmy godzinę później. Zaparkowałem w centrum miasta w pobliżu portu i rozpoczęliśmy zwiedzanie, robiąc sobie tu i ówdzie zdjęcia i obcinając piękne maurytanki. Przedsmak ich urody mieliśmy już w samolocie linii Air Mauritius, którym przylecieliśmy z Londynu. Stewardesy w błękitnych uniformach, stylizowanych na tradycyjne hinduskie stroje, oplecione czerwonymi szarfami, z włosami ułożonymi w finezyjne koki i kropkami na czole, wyglądały przepięknie. A wyspa okazała się takich CUDÓW pełna. Mnie najbardziej podobały się hinduski, Chyży wolał filować na murzynki. I to je wolał pstrykać aparatem, niż widoki. Najbardziej malowniczy okazał się targ. Tam najmocniej odczułem, że znajduję się daleko od domu. Europejskiej cywilizacji, jakże innej od tej, którą miałem dookoła. Uliczni handlarze obwieszeni towarami i krążący wśród przechodniów i zachęcający do kupna wisiorków i oceanicznych muszli, czy też zwyczajnych past do zębów i szczoteczek firmy Colgeit. Żebracy wyciągający rękę do każdego turysty, w ogóle każdego lepiej ubranego od nich. Hinduskie handlarki w kolorowych sari, wystające za warzywno- owocowymi straganami, czy też fryzjerzy strzygący klientów przed swoimi małymi zakładami, dosłownie ocierając się o plecy ludzi, siedzących przy prowizorycznych stolikach zbitych z byle czego i pałaszujących nieokreślone potrawy z mięsa, smażonego na opartych na cegłach rusztach, w obskurnych ulicznych barach, którym widać zupełnie nie przeszkadzało, że kilka kroków dalej, ktoś inny, patroszył ryby, od których bił niemiłosierny smród. Świat nieznany większości białych ludzi. Chłonąłem go wszystkimi zmysłami. Łaziłem wśród tej egzotyki i robiłem zdjęcia. Z natury jestem śniady i ciemnooki i gdyby nie ubranie, mógłbym się w ten tłum wtopić. Po kilku dniach na słońcu wyglądam zwykle, jak mieszkaniec jakiegoś muzułmańskiego kraju, a arabów nie brakowało również w tym kolorowym tłumie. Ale "turysta" bił z moich ciuchów, przeciwsłonecznych okularów i kamery przewieszonej przez szyję. Od razu było widać, że jestem obcy w tym świecie. Obcym, który za pomocą drogiego elektronicznego sprzętu, utrwalał codzienne życie tych ludzi, aby potem chwalić się nim w fotograficznych albumach. Ale wyraźnie przyzwyczaili się do tego. I tolerowali takich białych palantów, jak ja i Chyży, z wyrozumiałością uśmiechając się do obiektywów, ilekroć kierowaliśmy w nich aparaty. To właśnie tam zaczepił nas ten uliczny handlarz. Niski hindus w nieokreślonym wieku, obładowany jaskrawo ubranymi, szmacianymi laleczkami.. - O, Steven Segal! - zawołał, pokazując na mnie palcem. Roześmialiśmy się z Chyżym, bo oprócz spiętych w kitkę włosów, moje podobieństwo do Segale, było tak duże, jak Michaela Jacksona do Amerykanina rasy czarnej. Ale, generalnie, było to z jego strony dobre, handlowe posunięcie. Zwrócił naszą uwagę, a przecież o to mu właśnie chodziło. I nasze uśmiechy wystarczyły, aby przeszedł do ofensywy. - Beautiful dolls, beautiful dolls - zaczął zachwalać swój towar, leząc za nami - Beautiful dolls, beautiful dolls. Szmacianki były faktycznie ładne. Murzynki i hinduski ubrane w szmatki mieniące się całą paletą barw. Ale cena, którą zawołał, już ładna nie była. 1000 rupii. 40 amerykańskich prezydentów i Bóg jeden wie ile złotych. - Słyszałeś? - zapytał Chyży. - Słyszałem. Powiedz mu, żeby spierdalał. - Thank you very much - powiedział do niego Chyży. - Beautiful dolls, beautiful dolls - handlarz nie dawał za wygraną, idąc za nami krok w krok- - Beautiful dolls, beautiful dolls. Eight hundred! - Właśnie obniżył cenę do 800 - zauważył Chyży. - Tak, do 35 dolców, za coś, co u nas nie kosztuje 5. Powiedz, żeby się pocałował w dupę. - Thank you very much - ponownie spróbował go spławić Chyży. Handlarz zrobił urażoną minę. Złapał się obiema rękoma za głowę i zaczął biadolić po swojemu. I gdy w końcu wyskoczył z kolejną ceną, to z takim wyrazem twarzy, jakby właśnie poszedł nam na rękę, bo nas wciąż bardzo lubi, mimo tego , że właśnie bezczelnie próbowaliśmy go oskubać. - Six hundred! - 600? Nie, no pojebało go. Powiedz, żeby za nami nie szedł, bo mu w końcu zrobię krzywdę. - Thank you very, very much! - odrzekł mu Chyży z szerokim uśmiechem. Handlarz złapał się za serce. I wyglądał, jakby miał zaraz dostać zawału. Naprawdę nie mógł uwierzyć, że nie chcemy kupić tych jego cudeniek, za TAK NISKĄ cenę. Pewnie spodziewał się, że wciśnie nam wszystkie. Przyspieszyliśmy kroku. A on, jak mały, gniady kucyk, pocwałował za nami. - White millionaires! White millionaires! Five hundred! Five hundred! - Może kupimy jedno z tych jego gówien, bo się od nas nie odpierdoli! - zaproponował Chyży, obcinając natręta morderczym spojrzeniem. - 500 rupii nie zapłacę tutaj nawet za zrobienie laski. Też się będę targował o cenę - odparłem. Chyży pokiwał hindusowi odmownie głową. A ten, z wrażenia, szarpnął tak swoim baniakiem, jakby mój kumpel właśnie mu w niego jebnął. Był z niego niezły komik, Czarek Pazura mógłby pobierać u niego nauki. - A temu co? - zapytał Chyży. - W ten sposób wyraził swoje niezadowolenie z twojej gestykulacyjnej odmowy - wyjaśniłem mu. - A ja myślałem, że zdjął go jakiś snajper. - Na tyle szczęścia, kurwa, nie mamy co liczyć. Hindus nie dawał za wygraną. Mimo, że prawie zaczęliśmy biec, zrównał z nami krok. - Four hundred! Four hundred!- piłował dalej japę - Four hundred! Four hundred! Targ ciągnął się w nieskończoność, a handlarz wydawał się mieć sporo siły. Byłem przekonany, że będzie gnał za nami do końca. Po jakichś 150 metrach, nieustannie słysząc te jego "400", poddałem się. - Dobra, Chyży! Mam już dość jego brzęczenia. Powiedz, że dam mu za tę kukłę stówę. Chyży przetłumaczył mu to. Usłyszawszy moją propozycję, malutki hindus, zrobił się jakby trochę większy. Z wrażenia chyba stanął na palcach. A w jego oczach dostrzegłem absolutne niedowierzanie. - One hundred?!!One hundred?!! Fuck you!!! Chyży uśmiechnął się do mnie szeroko. - Mam ci to przetłumaczyć? - Nie musisz. Na tym poziomie, angielski znam doskonale. Chodźmy stąd, bo inaczej zaraz temu karakanowi wpierdolę. Odeszliśmy. Ale handlarz wkurzył się widać nie na żarty, bo szedł za nami wykrzykując: -White rasist! White rasist! Ludzie zaczęli przystawać i się na nas gapić. Innych białych na targu chyba akurat nie było. Setki kolorowych twarzy wlepiało w nas gały i wytykało palcami. A handlarz w dalszym ciągu zasuwał za nami, wyzywając nas od białych rasistów. - Indianin, spójrz na tych wszystkich ludzi. Jak ten knypek nie zamknie zaraz mordy, oni nas zlinczują. Wezmą, kurwa, odwet za lata niewolnictwa i za to, że biali wybili im ptaka dodo. - Nie pierdol, przecież to wyspa POKOJU - starałem się pocieszyć kumpla - Tutaj Jezus popija z Mahometem i Buddą w jednej knajpie i wszyscy trzej obmacują hinduskie boginie. Ci ludzie, co najwyżej, nakopią nam do dupy. Zaczęliśmy zasuwać jeszcze szybciej. Odkleił mi się rzep w sandale, ale z doklejeniem go, postanowiłem zaczekać, aż znajdziemy się na bezpieczniejszym terenie. Tylko, że niczego takiego nie było w zasięgu wzroku. Jedynie tłum handlujących i kupujących. Tłum wszelakich ras, tylko nie białej. Jedyni biali w okolicy, próbowali właśnie nawiać przed małym natrętem, który w ich kraju, już dawno dostałby wpierdol, a który tutaj mógł sobie pozwolić na wiele, ponieważ miał za sobą przychylność tłumu. Tłumu, który patrzył na tych dwóch białych z pogardą, bo ich pobratymiec oskarżał ich o rasizm. - Kurwa, z tego jebanego targu nie ma wyjścia, a ten pierdolony konus wydziera się coraz głośniej! - Chyży wpadał w panikę - Musimy się stąd jak najszybciej wydostać. Bo jeszcze nas poćwiartują maczetami, usmażą na rusztach i będą przez tydzień upychać jakimś głodomorom, po 50 rupii za porcję. A mówiłem! Mówiłem! Pojedźmy na Jamajkę! Ale wam się zachciało na Mauritius! - Nie trzęś tak dupą, do kurwy nędzy! Tu ściga nas niski hindus, a na Jamajce goniłby za nami pewnie, wielki, najarany blantami murzyn z dredami. Zobacz, tam miedzy budynkami jest jakiś prześwit. Zaraz damy stąd dyla. Doszliśmy do tego prześwitu i, ku naszej radości, ujrzeliśmy CYWILIZACJĘ. Czyli tę część miasta, która nie była targiem. Ulicę pełną przechodniów, samochodów, normalnych sklepów. Ten wspaniały, kojący widok, dodał nam pewności siebie. Zwolniliśmy i zaczęliśmy iść krokiem spacerowym. Ten mały skurwysyn z tyłu, zwiększył do nas dystans. To chyba już nie był jego teren. Przystanąłem i z rękami w kieszeniach, obrzuciłem go pogardliwym spojrzeniem. Próbował obrzucić nas takim samym, ale że był mikrej postury, wyglądało to żałośnie. A jego " biali rasiści ", którym nas jeszcze częstował, nie miało już w sobie siły i pewności siebie. W końcu, gdy znaleźliśmy się na chodniku przy ulicy biegnącej przy porcie, hiundus ucichł. Został daleko z tyłu i kiedy obaj na niego spojrzeliśmy, pokazał nam klasycznego wała. Bez wątpienia musiał mieć jakichś słowiańskich przodków. - I co o tym wszystkim myślisz? - zapytałem mojego kumpla. - Myślę, że to był głupi pomysł, aby szwendać się po całym tym syfie - odparł Chyży i zaczął rozglądać się za jakąś knajpą Minibus pokonał przedmieścia i wjechał do centrum Port Louis. Gdy mijaliśmy targ, uśmiechnąłem się do Chyżego. Odpowiedział mi tym samym i pokazał wała, jakim pożegnał nas tamten handlarz lalkami, na co wybuchliśmy śmiechem. Reszta chłopaków spojrzała na nas jak na kretynów. Flaszka miejscowego ginu, już od dłuższego czasu krążyła między nami i głównie ona zaprzątała naszą uwagę. Nie zabraliśmy ze sobą, żadnych plastikowych kubeczków i opróżnialiśmy ją z gwinta. A tubylczy, wynajęty kierowca, widząc to, kręcił głową. Ich kultura picia nie obejmowała mocnych trunków, wychylanych prosto z flaszki. A wypicie szklanki czystej wódki, już w ogóle było dla nich czystą abstrakcją. Mieliśmy tego przykład, gdy Chyżemu, w pewnej naprawdę drogiej restauracji, zachciało się popisać. Nie wiem, przed kim, w każdym razie zażądał od kelnera szklany wódy. Chłopak trzy razy upewniał się, czy dobrze usłyszał, nim poszedł zrealizować zamówienie. Siedziałem twarzą do baru i widziałem, jak nawijał innym kelnerom, co właśnie kazano mu przynieść. Jego kumple nie mogli uwierzyć. Pytali się, czy naprawdę chodziło Chyżemu o całą szklankę. I kiedy ten młody kelner, przyniósł w końcu Chyżemu tego stakana, inni kelnerzy przyszli wraz z nim. A także kucharz, oraz kierownik restauracji. I z niedowierzaniem spoglądali, jak Chyży przechylił tę wódkę na ich oczach, nie krzywiąc się do ostatniego łyka. Wszyscy tubylcy, patrzyli na niego z mieszaniną podziwu i pogardy. Nie wiem, co brało w nich górę, ale myślę, że to pierwsze. Mauritius znajdował się w końcu daleko od Polski i w tej części świata jeszcze mało nas znali. Jeśli niektórym z nich Polska mogła się z czymś kojarzyć, to chyba tylko z papieżem, który kiedyś tę wyspę odwiedził, kilkoma zamieszkującymi na Mauritiusie polskimi księżmi i piętnastoma polkami, które powychodziły za wyspiarzy. Z jedną z nich, pracującą akurat w naszym hotelu, miałem okazję rozmawiać i to ona opowiedziała mi sporo ciekawych rzeczy o wyspie. I wprost nie mogła opanować radości, kiedy dałem jej polskie pisma. Przekrój, Wprost, Angorę, Playboya. Miała to być dla niej istna prasowa "uczta". Ostatni raz czytała polskie gazety cztery lata wcześniej, gdy sama przywiozła je z kraju. Nieoczekiwanie samochód zatrzymał się na jakimś portowym nabrzeżu. Spojrzałem we wszystkie okna, ale nigdzie nie ujrzałem lotniska. - To tu? - zapytałem na głos. - Chyba nie - odparł Dziki - To przecież jakiś port. - Jesteś pewien, że wynająłeś samolot, a nie statek? - Indianin, musiałbym być tobą, aby robić takie życiowe pomyłki. -Gdybyś był mną, czekałby tu na nas odrzutowiec z Angeliną Jolie i Nicol Kidman, robiącymi za stewardesy. - Ta, prędzej naćpany alfons, z dwiema tanimi kurwami spod latarni, mającymi światową plejadę gwiazd bakterii między nogami - zrewanżował mi się Dziki, a potem zapytał kierowcę, czy przyjechaliśmy we właściwe miejsce. Potwierdził. A na pytanie" no to gdzie jest ten samolot?", kierowca pokazał ręką na rząd odległych kontenerów, mówiąc , że samolot jest za nimi. Wysiedliśmy z wozu i udaliśmy się we wskazana miejsce. I rzeczywiście samolot tam był. Tylko, że nie miał kół i unosił się na wodzie. - Widzicie to, co ja? - zapytał Kamikaze. - No - potwierdziłem. - Nie wiem, jak wy, ale ja do tego nie wsiądę. - O co ci chodzi? Ma przecież skrzydła i wygląda na coś, co potrafi latać. - Wygląda na coś, co potrafiło latać, dawno, dawno temu - stwierdził Kamikaze - Toż to jakiś przedwojenny złom. Założę się, że jak wszyscy do tego czegoś wsiądziemy, od razu pójdzie na dno. Maszyna rzeczywiście nie wyglądała za dobrze. Lata swojej świetności już dawno miała za sobą. Obdrapana i przerdzewiała, nie wzbudzała zaufania. Wydawała się idealną maszyną, dla potencjalnych samobójców. Albo wariatów uwielbiających ryzyko. Byłem po trosze jednym i drugim, więc mnie ten samolot spodobał się od pierwszego wejrzenia. W drzwiach kabiny samolotu ukazał się pilot, wysoki, chudy murzyn i przywitał nas uniesioną dłonią i szerokim uśmiechem. - Welcome! Welcome! Zeskoczył na pływak, z pływaka przeskoczył na nabrzeże i uścisnął każdemu dłoń. - Welcome! Welcome Polish bisnesmens! Moje zaufanie wzbudził, moich kumpli nie. Fakt faktem, w zestawieniu ze swoim samolotem, również nie stanowił atrakcyjnego widoku. Europejczyk nie tak wyobraża sobie pilota. Wysoki, przystojny blondyn w skórzanej kurtce, z podniesionym kołnierzem, to jego idealny obraz. A nasz pilot, ze swoją Afrykańską twarzą, w sandałach, szortach i poplamionej, białej koszulce na ramiączkach, w żaden sposób do tego obrazu nie przystawał. Ciężko było powierzyć swoje życie w jego ręce. Ale ja byłem na to gotowy. Nie miałem zamiaru żyć wiecznie, śmierć mogła się o mnie upomnieć w każdej chwili. I dlatego pierwszy zeskoczyłem na bujający się na wodzie pływak samolotu i wgramoliłem się do kabiny. Moi kumple zostali na brzegu i gapili się na mnie niezdecydowani. - Na trzeźwo, nie wsadzę do tego czegoś swojej drogocennej dupy - stwierdził Kamikaze, wyciągając z plecaka butelkę. - Przecież już jesteś pijany - zauważył Chyży. - Ale jeszcze nie na tyle, żeby nie myśleć rozsądnie. Butelka poszła w ruch. Przeszła przez wszystkich moich kolesi i została opróżniona do cna. Dopiero to dodało im odwagi i zaczęli kolejno włazić do samolotu. Na końcu wlazł do niego pilot, uruchomił silniki, śmigła na skrzydłach zaczęły wirować i rozpoczęła się nasza podróż na wyspę Rodrigues. Po długim rozbiegu, odbiliśmy się od wody. Samolot z gracją wystrzelił w słońce. Pod sobą miałem Ocean Indyjski i już sam jego widok wystarczył, aby zapomnieć, że mogą to być moje ostatnie chwile w życiu. Z góry wyglądał imponująco. Jak wielki dywan, co rusz zmieniający kolory. Bałtyk był przy nim ponurym smętnym akwenem, nawet Morzu Śródziemnemu brakowało jego blasku i przejrzystości. Patrzyłem na jego piękno i czułem się jak Bóg. Zupełnie inaczej odbierałem go z pokładu statku. Motorowego jachtu, którym wraz z kilkoma Angolami wybrałem się na połów ryb. Tańcząc tą łajbą na falach, poczułem siłę Oceanu i wiedziałem, kto nad kim ma władzę. Poznałem tych Anglików w hotelowym barze. Szukali szóstego do wędkarskiej ekipy, która chciała wyruszyć rano na połów marlina. Przetłumaczył mi ich rozmowę Baniol, z którym akurat popijałem. Wynikało z niej, że kuter zabierał minimum 6 osób i właściciel, czy też kapitan jednostki, nie chciał się zgodzić na pięciu. Wychowałem się na prozie Hemingwaya, od niego uczyłem się pisarskiego rzemiosła, kochałem jego książki i zdawałem sobie sprawę, ze właśnie otwiera się dla mnie szansa, aby chociaż odrobinę doświadczyć czegoś z tego, czym wielki Papa żył na co dzień. Kazałem więc Baniolowi powiedzieć Angolom, że z chęcią z nimi popłynę. Z miejsca zgodzili się, wypiłem z nimi kolejkę, przy okazji poznając ich imiona, które zresztą zapomniałem kilkanaście minut później. Wyruszyliśmy z portu wcześnie rano, w towarzystwie dwóch miejscowych rybaków. Byłem najmłodszy w ekipie. Każdy z Angoli miał powyżej pięćdziesiątki, rybacy mogli być ode mnie starsi o 10 - 15 lat. Od razu zająłem górny pokład, walnąłem się na obitą skórą ławeczkę i przez całą, prawie 2 godzinną drogę na łowiska, obserwowałem słoneczny ocean z tej wygodnej pozycji. Delfiny towarzyszyły nam prawie przez cały czas. Wyskakiwały z wody przed łodzią i po jej bokach i wydawały się całkiem dobrze bawić, ścigając się z nią. Czasami ponad spokojne fale, wyskakiwały latające ryby, pokonywały kawałek w powietrza i ginęły w toni. Ale najlepsze zaczęło się, kiedy rybacy dostrzegli daleko nad oceanem stada ptaków. Wcześniej, co chwilę jeden z nich wychodził ze sterówki i uważnie obserwował wodę przez lornetkę. Nastąpiło ożywienie. Wędki solidnie przytwierdzone do burt, już od dawna ciągnęły za sobą sztuczne, kolorowe przynęty, ale dopiero teraz miały na coś się przydać. Gromady ptaków krążące nisko nad oceanem, oznaczały, że znajduje się tam ławica ryb. Jacht obrał kurs na tą kotłującą się na horyzoncie, żywą chmurę i po kilku minutach maksymalnej pracy silnika, wpłynęliśmy w tę chmarę ptaków, które miały być dla nas dobrym znakiem. I były. Prawie od razu, trzy z sześciu wędek szarpnęły i wygięły się pod ciężarem ryb. Momentalnie znalazłem się przy jednej z nich. Dwaj Anglicy dopadli pozostałych. Chwytając wędkę, od razu poczułem wielką, żywotną siłę, która szarpała się i miotała w oceanie, gdzieś na końcu żyłki. Byłem laikiem. Nigdy nie łowiłem nawet nad rzeką i potrzebny był mi szybki kurs. Kreolski rybak w mig połapał się, że nie mam pojęcia z czym to się je, doskoczył do mnie, przypiął mnie pasem do burty i zaczął prowadzić moje ręce wraz z wędką we właściwy sposób. Przyciągać rybę do siebie i szybko nakręcać kołowrotek, przy popuszczaniu. Po minucie lub dwóch, złapałem rytm i zacząłem walczyć z rybą samotnie. Tylko ja i ona. Niczym Santiago, mierzący się z marlinem u wybrzeży Kuby. Ale to nie był marlin. Nie byłem ułomkiem, ale dobrze zdawałem sobie sprawę, że gdybym na końcu wędki miał marlina, nie szłoby mi tak łatwo. Złapało się coś znacznie mniejszego. I choć dzielnie walczyło o życie, z sekundy na sekundę przyciągałem je coraz bliżej. Zramolałym Anglikom szło znacznie gorzej. Kątem oka widziałem, z jak wielkim wysiłkiem podprowadzali do łodzi swoje ryby. W końcu ujrzałem swoją. Jasnozieloną, miotającą się, wciąż nie dającą za wygraną. Silną i piękną. Jednak w sile byłem od niej lepszy. Chodź tu, kochanie, mówiłem w myślach do niej, daleko mi do Hemingwaya, ale ja też postaram się o tobie napisać. Uwiecznić twoją dzielną walkę i śmierć, której zapewne się dzisiaj nie spodziewałaś. Powolutku podciągnąłem ją pod łódź, szanując jej wolę życia i jednocześnie ciesząc się, że ją zabiję. Była blisko. Tańczyła pośród spienionego morza z gracją i wdziękiem, choć był to taniec śmierci. Dla wielu sztuką jest odejść z klasą, ale dla niej nie było. Do końca chciała mi pokazać, że potrafi walczyć i do końca walczyła. Dociągnąłem ją pod burtę i zacząłem wyciągać z wody. Ryba ostatnimi resztkami sił próbowała zerwać się z haczyka. Ale ten tkwił głęboko w jej ciele. W końcu wciągnąłem ją do łodzi. Zaczęła się po niej miotać, uderzając ogonem na wszystkie strony, ale jeden z rybaków przebił ja osęką i krew zalała pokład. -Dorato. Piękna Dorato - powiedział z uśmiechem Kreol, pokazując na rybę - Piękna ryba. Potem podniósł klapę i zepchnął rybę pod pokład, pod którym miało jeszcze dziś wylądować wiele rybich ciał. Po chwili Anglicy dowlekli do burty swoje zdobycze, które również nie chciały oddać tanio życia. I kiedy i te ryby znalazły się na pokładzie, a potem w schowku pod nim, rybacy nabrali wiadrami wody z oceanu i spłukali nią statek, na którym już po chwili nie pozostał żaden ślad odbytej jatki. Wędki ponownie trwały nieruchomo, wystrzelone ukosem w niebo, a ocean falował, aż po sam horyzont. Ptaki nie krążyły już nisko nad wodą, co oznaczało, że ławica się rozpłynęła. Ale od tej chwili wszyscy już wypatrywaliśmy ich nad wodą, na dobre łapiąc tego bakcyla. Do godziny 17, o której to przybiliśmy do portu, złowiłem trzy ryby. Czwarta zerwała się tuż przy burcie i odpłynęła w siną dal, wypinając na mnie swój rybi tyłek. Na nabrzeżu porobiliśmy sobie zdjęcia, dzierżąc ryby dumnie za ogony, zrobiliśmy dodatkową zrzutkę dla rybaków i udaliśmy się w drogę do hotelu. Z samolotu ocean wyglądał jednak tak niewinnie, jakby nie kłębiło się w nim życie. Jakby spał tam na dole, wiecznym, szczęśliwym snem, nigdy nie będąc zdolnym do niszczenia statków i wybrzeży. Spojrzałem na twarze kumpli, chcąc ocenić, jak oni odbierają ten niesamowity widok pod nami, ale na wszystkich, zamiast zachwytu, dostrzegłem cierpienie. Lot najwyraźniej im nie służył. Byli bladzi i wyglądali, jakby zaraz mieli puścić pawia. I przy każdym zakołysaniu samolotu, wydawało się, że to właśnie teraz któryś z nich już dłużej nie wytrzyma. Musiało być z nimi naprawdę źle, bo nawet nie raczyli się alkoholem, którego spory zapas wzięliśmy. - Chłopaki, wiecie co będzie, jak nagle zabraknie paliwa? - przerwałem to grobowe milczenie. - Co? - zapytał Chyży. - Wszamają nas rekiny. - Zamknij się Indianin- zażądał Dziki. - Dobra. Ale to i tak niczego nie zmieni. Spójrzcie na ten WIEEEELKIIII i GŁĘĘĘĘBOOOOKI ocean pod nami. Założę się, że aż się w nim roi od wygłodniałych rekinów. Może właśnie, co niektóre wychylają łebki z wody i spoglądają z nadzieją w niebo, po którym leci ich potencjalny obiad. Pięciu odpasionych Polaków. Plus jeden murzyn na deser. Pięciu odpasionych i pijanych Polaków. Obiad i trunki w jednym. - Zamknij ryj, do cholery!! - tym razem odezwał się Kamikaze. - W porządku. Ale... Posłuchajcie....Silnik się krztusi. A to chyba niedobrze. Dziki zbliżył do mnie głowę. - Jeżeli jeszcze raz otworzysz gębę, wykopię cię z samolotu. - Ok. Już nic nie mówię. Ale spójrzcie na pilota. Pobladł. Za chwilę będzie bielszy od nas. Ja tam się zbytnio nie znam, ale tak sobie myślę, że rekiny już od dawna płyną za cieniem naszego samolotu. One podobno wyczuwają strach, równie skutecznie jak krew. - Czy mógłbyś się zamknąć, ty długowłosy skurwysynu?!!! - zagotowało się w Dzikim. - Mógłbym. Po co te nerwy? Przecież wszyscy jedziemy na tym samym wózku. I w razie awarii tej kupy złomu, wszyscy wylądujemy w wodzie, która, jak nic, dla wielu ryb, stanie się biesiadnym stołem. Kamikaze, ty zdaje się, nie umiesz pływać. No cóż, twój kłopot, pójdziesz jako obiadowy starter. A my się trochę namachamy kończynami, zanim rekiny się do nas dobiorą. Pożyjemy ze trzy minuty dłużej. Wyobraźcie sobie krew i resztki naszych ciał pływające po powierzchni. Dłonie, stopy, kawałki dupy. Rodziny raczej nie będą miały nas po czym zidentyfikować. Nie wytrzymał Kamikaze, chociaż na niego nie stawiałem. Zrzygał się na podłogę, ochlapując trochę pilota, który siedział tuż przed nim. Ten odwrócił się do niego i po raz pierwszy, odkąd go poznaliśmy, jego twarz przestała się uśmiechać. Po jakiejś półtorej godzinie lotu, ujrzeliśmy na horyzoncie zarys wyspy. A po kilku kolejnych minutach, samolot obniżył lot i powoli opadł na turkusową taflę wody. Wpłynęliśmy do małej zatoczki i dobiliśmy do wypuszczonego w morze pomostu, przy którym bujały się na falach, różnej wielkości łodzie. Niestety, wyspa nie była bezludna, choć z lotu ptaka sprawiała takie wrażenie. Kolejno wyszliśmy z latającej łodzi i przeszliśmy na pomost. Stanąłem na nim i rozejrzałem się dookoła. Dżungla gęsto porastała brzeg. To jeszcze jest raj, Panie Twain, pomyślałem i ruszyłem na stały ląd. I kiedy wszyscy znaleźliśmy się na plaży, Kamikaze puścił powtórnego pawia. A po Chyżym widać było, że szykuje się do tego samego. Tydzień nieustannego chlania, które rozpoczęło się już w barze na Okęciu dawał się we znaki. Dziki i Baniol także nie wyglądali najlepiej i tylko ja trzymałem się jeszcze do kupy. Chociaż w każdej chwili mogło się to zmienić, bo nie wylewałem za kołnierz. Wyglądało na to, że wspaniały, wulkaniczny Rodrigues, nazywany "kopciuszkiem archipelagu", przyjął właśnie na swoje łono bandę wykolejeńców z dalekiego kraju, którzy zamiast go podziwiać, przyjechali go zarzygać, opluć i obsikać. Chryste, nie mieliśmy już szacunku, nie tylko dla siebie, ale i dla natury. Każdy postronny obserwujący życie, jakie prowadziliśmy na tym wyjeździe, mógłby je nazwać nieustanną balangą. Wino, kobiety i śpiew. Ale tak naprawdę, dla żadnego z nas, nie była to, kurwa, balanga. Raczej taniec nad wykopaną mogiłą, do której zerkaliśmy, zastanawiając się, kiedy się w niej znajdziemy. Wszyscy byliśmy przegrani. W mniejszym lub większym stopniu. Jednak chcieliśmy grać swoje role, dopóki nie trafi nas szlag. Do końca udawać SZCZĘŚCIE, choć tak naprawdę nawet nie wiedzieliśmy, czym ono jest. Baniol miał przestać udawać pierwszy. Na Mauritiusie dowcipkował i oddychał pełną piersią, chociaż kostucha kroczyła już za nim od długiego czasu. Wiedziałem, że on wie, że ja wiem, ale nigdy nie rozmawialiśmy o tym. Wiedział też, że nikomu o tym nie mówiłem i nie powiem. Znaliśmy się od gówniarza. Najdłużej w ekipie. Nie raz już chciałem zapytać, jak nabawił się tego syfu, ale jakoś nigdy nie miałem odwagi. Ale także o to, jak długo miał szanse z tym pożyć, ale już pytać nie musiałem. Niedługo. Podczas tego wyjazdu, wielokrotnie widziałem go bez koszuli i bez większego trudu dostrzegłem mięśniaki Kaposiego, które pojawiły się już na jego ciele. Raz nawet przyłapał mnie na tym, że na plaży wpatruje się w jedną z większych plamek i uśmiechnął się. A potem, jakby chcąc coś sprawdzić, coś dla niego bardzo ważnego, podał mi butelkę piwa, które właśnie pił, a ja odebrałem ją od niego i jak gdyby nigdy nic przechyliłem, bowiem święcie wierzę w medycynę i nie ulegam jakimś prostackim przesądom. Miałem nadzieję, że chociaż odrobinę dodałem mu tym wiary, że nie wszystko w życiu spierdolił. Byłem mu zresztą winien ten gest przyjaźni, bo kiedyś przeleciałem jego żonę. Zrobiłem to, chociaż wcale mi się nie podobała. Jak wiele razy w życiu, wykorzystałem po prostu sytuację. To była jej inicjatywa. Nigdy już potem tego z nią nie powtórzyłem, chociaż nieraz chciała. Był okres, że dzwoniła do mnie na komórkę codziennie i groziła, że jeśli się z nią nie spotkam, to powie o wszystkim Baniolowi, ale rozeszło się po kościach. Kurwa, to ja powinienem zdychać na Hiva, a nie Baniol, bo zasługiwałem na to o wiele bardziej. Ale to on miał to gówno we krwi, a nie ja i pozostało mi tylko cierpliwie czekać na swoją kolei, jeśli kiedykolwiek miała na mnie przyjść. Żony Chyżego nie zerżnąłem, chociaż miałem na to ochotę. Ale nie lubiła mnie, w ogóle nie działały na nią moje gadki, więc nie przyprawiłem Chyżemu rogów. Przyprawił mu je jakiś inny znajomy i dlatego rozwiódł się z żoną. Chyży od tej pory nie pozbierał się do kupy. Kochał tę dziwkę, a jeszcze bardziej córkę, a stracił je obie. I od rozwodu zjeżdżał po równi pochyłej, chlejąc i pierdoląc, co popadło. Mimo, że wcale się o to nie starał, lakiernia przynosiła mu kasę, więc miał fundusze, aby przedłużać swój upadek i spore szanse, aby długo jeszcze nie osiągnąć całkowitego dna. Chociaż moralnie, był już na dnie od dawna. Ale na tym dnie byliśmy wszyscy, więc to się zupełnie nie liczyło. Kamikaze też miał szanse dość szybko zsiąść z wozu. Zawsze był bogatym gnojem i wydawało mi się czasem, że od szczeniaka nie zaszły w jego życiu żadne zmiany. Może tylko takie, że od tego czasu przybyło mu latek i parę kilo w talii, bo wciąż zachowywał się jak rozpieszczony dzieciak, któremu wszystko wolno. Jako jedyny w paczce, jechał na spidach, blantach i innym gównie, znał wszystkich dilerów i co bogatszych narkomanów w mieście. Meliny dla nadzianych, do których w każdej chwili można było pójść, aby zajarać trawy i opchać się tabletkami. Sens jego życia, określony został przez niego w szkole średniej, wraz z pierwszym wypalonym skrętem i odtąd szedł tym wyznaczonym kursem, nie zbaczając z drogi nawet o milimetr. Wiecznie roześmiany, lubiący zabawę chłopiec, mający wszystkich w dupie i nie kochający nikogo innego, oprócz samego siebie. No i Dziki... Najinteligentniejszy, najprzystojniejszy, najbogatszy ... i najbardziej pechowy. Jego życie także mogło się zakończyć w każdej chwili. Świat, w którym się obracał, nie służył robieniu planów na przyszłość, pełno w nim było pistoletów i lubiących ich używać typów spod ciemnej gwiazdy. Nie opowiadał nam o tym, ale wszyscy wiedzieliśmy o tej drugiej stronie medalu, która była ceną płaconą za bzykanie modelek i jeżdżenie Porsche. Myślę, że Dziki dobrze zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę już znalazł się w grobie, z dala od Polski, rodziny i najbliższych przyjaciół, tego wszystkiego, co miało w jego życiu jakiekolwiek znaczenie. Duże pieniądze, które zawsze starał się zdobyć i które w końcu miał, ostatecznie okazały się gwoździami do jego trumny. Ja także podążałem w nieznane. Parłem do przodu, chociaż nie widziałem przed sobą żadnego celu. Moje małżeństwo, od dawna balansowało na krawędzi, przechylając się raz w jedną, raz w drugą stronę. Z mojej winy. Chociaż czasami oszukiwałem się, że wina leży po obu stronach, szukając wytłumaczenia dla swojego chujowego charakteru. Ale tak naprawdę, to ja byłem złym duchem tego związku i jeśli miał kiedyś runąć, to za moją sprawą. Przed wyjazdem na Mauritius pokłóciłem się z żoną. Nie lubiła moich kumpli i nie chciała, żebym z nimi jechał. Oczywiście postawiłem na swoim, spakowałem się, pożegnałem na chłodno i ruszyłem w świat, wielokrotnie zastanawiając się po drodze, czy tym razem będę miał dokąd wrócić. Nie potrafiłem uczyć się na własnych błędach. Ani traktować ludzi, którym na mnie zależało, tak jak na to zasługiwali. Nie zadzwoniła do mnie przez wiele dni i ja także tego nie zrobiłem. Nawet nie wysłałem jej smsa, z krótką informacją, że ze mną wszystko dobrze, chociaż wiedziałem, że czeka z synami na wiadomość. Jednak nawet przed sobą odgrywałem twardziela, którego nie obchodzą takie głupoty, jak miłość, rodzina czy tęskniące dzieci. Bawiłem się, chlałem, próbując o niczym nie myśleć. O niczym z tych rzeczy, które były w moim życiu wartością, a które odsuwałem na bok, jak bezużyteczne śmiecie. Ale w końcu mój telefon zadryndał. Odebrałem go na skraju dżungli, obserwując skaczące po drzewach małpy i usłyszałem głos żony. Żartowała, jak zawsze ilekroć wyciągała do mnie rękę na zgodę. - Mam nadzieję, misiu, że leżysz na plaży, opalasz się i nie przychodzą ci do głowy jakieś głupoty? - Nie mam czasu się opalać, bo przez cały czas uganiam się za TYGRYSICAMI. - Tylko żeby cię jakaś Tygrysica nie obdarowała, jakąś brzydką chorobą. - A właśnie... Słuchaj.... Małpy podobno przenoszą tego typu choróbska, a właśnie przed chwilą jedna mnie ugryzła. - Mam nadzieję, że nie we fiutka? - W łydkę. - Żartujesz, czy mówisz poważnie? - Poważnie, kochanie, poważnie. Tak jak zawsze. - Co ty chciałeś zrobić tej biednej małpce, że cię ugryzła? - Nie to, co sobie myślisz, niegrzeczna dziewczynko... - Nie gniewaj się, ale nadal myślę, że nie powinieneś wyjeżdżać. I to na dodatek z tą bandą zakapiorów. - Dobrze wiesz, że gdybyś postawiła na swoim, to przez co najmniej rok, dzieci byłyby jedynymi osobami w naszym domu, z którymi byś rozmawiała. A ta BANDA ZAKAPIORÓW to moi najlepsi kumple. -Ok. Po prostu tęsknimy. Dzieci, ilekroć widzą jakiś samolot na niebie, wołają, że tata wraca. - Ja także za wami tęsknie. - No dobrze... Już kończę. Może jeszcze zadzwonię. I gdy schowałem wtedy telefon do kieszeni, czułem się jak kutas. Zawsze chciałem jej tyle powiedzieć, ale nigdy nie mówiłem. W ogóle nie potrafiłem uczciwie rozmawiać z kochającymi mnie osobami. Potrafiłem je tylko ranić, a potem odwracałem się do nich plecami i czekałem, aż same mi wszystko wybaczą. Tak, życie naszej piątki nie przypominało wcale wiecznej balangi. My tylko zapijaliśmy nasze smutki i zagłuszaliśmy śmiechem wołanie o pomoc, zawadiacko puszczając oko do śmierci, której tak naprawdę baliśmy się bardziej od innych. Rodrigues na nas czekał. Prawie nietknięty raj. Wyspa, która podobno nie zmieniła się od wieków. Na której jeszcze można było poczuć coś z tego, co czuli pierwsi ludzie przybywający na żaglowcach w te rejony. Ja byłem gotowy go zdobywać, ale moi kumple wyglądali, jak niedobitki pierwszych hiszpańskich konfiskadorów w Nowym Świecie, którym wkurwieni Indianie dobrali się do dupy. Dolegliwość zwana ALKOHOLIZM, w końcu rozłożyła ich na amen. - No to, ruszamy panowie!! - zawołałem, zarzucając plecak na ramię. Nie odpowiedzieli. Porozkładali się na plaży i wystawili swoje pobladłe facjaty w kierunku słońca. - Ej, co jest ?! Jeśli chcieliście się opalać, mogliście skorzystać z plaży w hotelu, a nie wydawać prawie dwa tauzeny, aby wygrzewać się na podobnej, tylko 600 kilosów dalej. No już, ruszajcie dupy!! Spojrzeli na mnie, jakbym nie mówił tego do nich. - Nie gniewaj się Indianin, ale ja nie dam rady - odezwał się Baniol - Przegiąłem z wódą i teraz mam. Zresztą... Sam wiesz jak jest... Jego akurat rozumiałem. - No dobra, a wy co? - zwróciłem się do innych. - To samo - wyjęczał Kamikaze - Chuj z dolarami, nie widzisz, jak wyglądamy? - Kurwa, panowie!! Wydaliśmy od zajebania kasy, żeby tu przylecieć. A wy co? Macie zamiar wylegiwać się na piachu?! - No, tak jakoś wyszło - odezwał się Dziki, zdejmując koszulkę - Kto mógł, kurwa, przewidzieć, że lot tym pierdolonym samolotem, tak nas rozłoży. Idź sam. Masz czas do samego wieczora. To mała wyspa, więc pewnie przetuptasz ją całą do tego czasu. Spojrzałem na nich, jak na debili, pokręciłem głową i ruszyłem przed siebie. Nie byłem na nich zły. Nie raz sam już umierałem po przepiciu. Zdychałem jak pies, nieustannie rzygając i obiecując sobie, że już nigdy więcej nie wezmę do ust alkoholu. I czasami go rzeczywiście nie brałem, przez jakiś czas. Tydzień, dwa, miesiąc, ale potem zaczynałem pić od nowa, długo było fajnie, aż w końcu przychodził kolejny kryzys. Po za tym, lubiłem włóczyć się samotnie. Brać plecak, aparat i wyruszać na długie wędrówki. Zaglądać w każde zakamarki, wchodzić w najnędzniejsze uliczki, chłonąć prawdziwe życie. Nigdy nie znosiłem zorganizowanych wycieczek. Gadających nieustannie przewodników i miejsc, po których zwykle oprowadzali, do połysku wydeptanych przez turystów. Zawsze starałem się chodzić własnymi ścieżkami. I poznawać świat na własną rękę. I teraz znowu miałem okazję. Zapuszczałem się więc w głąb tej niewielkiej wysepki, w gruncie rzeczy dziękując żołądkom swoich kolesi, za to, że nie potrafiły już dłużej znosić spirytusu. Dzięki temu mogłem włóczyć się sam. Dzięki temu wyspa należała wyłącznie do mnie, nie licząc oczywiście tych iluś tysięcy tubylców, z których żadnego jeszcze nie spotkałem. Ale potem także spotkałem ich niewielu. Może z 15 osób przez cały dzień. Albo szlaki, które wybierałem wiodły przez niezamieszkałe tereny, albo tubylcy potrafili być niewidoczni dla białych, dobrze jednak zdając sobie sprawę z ich obecności. Przyroda na tej wyspie była prawie nietknięta. Człowiek nie zdążył jeszcze całkowicie położyć na niej swoich łap. Wybudować niczego, co górowałoby nad palmami i szpeciło krajobraz. Drewniane chaty, które mijałem, stapiały się z dżunglą i wyglądały, jak z innej epoki, a ludzie, których czasami przed nimi widywałem, także nie nosili znamion cywilizacji. Żadnych koszulek z logo coca-coli, adidasów na nogach, niczego z tych rzeczy, które tak często potrafiły zeszpecić harmonię człowieka z naturą, nawet w najdzikszych zakątkach Afryki. Kroczyłem przez świat, który jeszcze uchronił się przed wpływem ludzi białych, lubujących się w przemienianiu takich naturalnych, bajecznych miejsc, w sztuczne, skomercjalizowane kurorty. Ale nie łudziłem się, że to nigdy nie nastąpi. Buldożery miały kiedyś przypłynąć na statkach także tam i przemienić tę wyspę w jeden wielki hotel, dla podstarzałych, bogatych, białych snobów z brzuszyskami i młodymi dupencjami u boku, kochającymi ich portfele i mającymi ptasie móżdżki. Powróciłem do kumpli prawie 8 godzin później. Gdy znalazłem się na plaży, na której ich zostawiłem, ze zdumienia omal nie przetarłem oczu. Na środku plaży, płonęło dogasające już ognisko. A wokół niego walało się wiele pustych butelek po piwie i kilka po wódce. Wyglądało na to, że moi kolesie musieli poczuć się lepiej. Teraz leżeli wokół ognia, pogrążeni w pijackich snach. A nasz pilot siedział na pomoście, plecami do mnie i gapił się w morze. Nie wiem co sobie myślał, ale przypuszczam, że czuł dumę z tego, że nie jest biały. Dziki też nie spał. Siedział po turecku i w coś się wnikliwie wpatrywał. Podszedłem do niego i zobaczyłem, że trzyma w ręku zdjęcie tej swojej argentyńskiej laski. - Dolores, ty kurwo - przemówił do fotografii pijanym głosem - Dolores, ty jebana, metyska kurwo! Dopiero po chwili dostrzegłem na jego policzkach łzy. Nie zapytałem go o nic. Podszedłem do kimającego Baniola i kilka razy nim potrząsając, obudziłem ze snu. - Baniol, amigo, musimy już się stąd zbierać. - Wporzo - wydukał. Całkiem przyzwoicie wstał, jednak po dwóch krokach, stracił równowagę i zarył gębą w piach. No to ładnie, pomyślałem i podniosłem go z ziemi. Następnie zaprowadziłem go na pomost, a potem, razem z pilotem, wciągnęliśmy go do samolotu. - Muszę wziąć leki, Indianin. Są w plecaku - wyszeptał Baniol, gdy usadowiłem go w fotelu. Zajrzałem do jego plecaka i znalazłem w nim kilka fiolek z tabletkami. - Z każdej po jednej tabletce - pouczył mnie. Przygotowałem mu pełną garść piguł, a on je przełknął popijając piwem. - Biorąc tę chemię, nie powinieneś pić - stwierdziłem. - Chleje, bo chcę zapomnieć, że dla mnie jest już wszystko skończone - odparł i poklepał mnie po ramieniu. I zaraz dodał:- Ale ty naprawdę nie masz powodu, żeby tyle chlać. Zastanawiając się, czy faktycznie miałem powody, wysiadłem z samolotu i razem z pilotem wróciliśmy po resztę chłopaków. Najwięcej kłopotów sprawił nam Kamikaze. Pozostałych odstawiliśmy do samolotu, bez większych problemów. Ten nie dawał się długo obudzić. I kiedy w końcu się ocknął i ujrzał nad sobą twarz pilota, przylutował mu w ryj, krzycząc: Zostaw czarnuchu, mój portfel!!. Musiałem mu solidnie przypierdolić w mordę, żeby skumał co się dzieję naprawdę i dał się odprowadzić do samolotu. Tuż przed zapadnięciem zmroku, odbiliśmy się od wody, u wybrzeży wyspy Rodrigues i poszybowaliśmy w przestworza. Tamtej nocy, jak każdej wcześniejszej, także poszedłem na hotelową plażę, aby zapolować na Krzyż Południa.. Za punkt honoru postawiłem sobie, że zobaczę go, nim stąd wyjadę. Jednak i tym razem miałem pecha. Niebo pokrywały chmury. Nie przebijały się przez nie żadne gwiazdy. Mimo że był wrzesień, na południowej półkuli kończyła się właśnie zima, zmrok zapadał o godzinie osiemnastej i chmury zakrywały niebo znacznie częściej, niż w inne pory roku. Napływały co wieczór i czasem przynosiły deszcz, ale ciepły i przyjemny, niwecząc jednak moje polowania na gwiazdozbiór, stanowiący symbol tej części świata. Jednak nie traciłem nadziei. On gdzieś tam był nade mną i wiedziałem, że prędzej czy później, złożę mu hołd. Może jeszcze nawet tamtej nocy, bo za jakiś czas miałem zamiar przyjść na plażę znowu, licząc, że do tego czasu niebo się przejaśni. Mauritius spał tropikalnym snem. Ale ja nie spałem, bo kochałem noce, a one kochały mnie i było nam ze sobą dobrze. Lubię, gdy świat okrywają ciemności, miasta pustoszeją i cichną, a jeśli jestem gdzieś daleko od domu, lubię to tym bardziej. Lubię kroczyć poprzez noc, stapiać się z nią, ukrywać pod jej płaszczem. Najgłębiej wtedy rozmyślam i poznaję siebie. I skuteczniej analizuję każdy swój dzień, często dochodząc do słusznych wniosków, do których w blasku słońca dojść nie potrafię. Jestem jeszcze jednym nocnym zwierzęciem czającym się w mroku, tyle że moje oczy nie świecą w ciemności. Za parę dni wszystko miało się dla nas skończyć. Cała ta, pozorna, sielanka. Gdzieś tam daleko czekała rzeczywistość, z którą żaden z nas nie potrafił sobie radzić. A na jednego z nas, czekała rychła śmierć. Ale na razie liczył się Mauritius. Życie, które na nim prowadziliśmy. Inne życie. Może nie lepsze, ale bezpieczniejsze. Było chwilowym azylem dla naszych poranionych, chorych dusz. Azylem, który jednak nie mógł trwać wiecznie. Ale dopóki w nim byliśmy, nie chcieliśmy pamiętać, co nas po za nim czekało. Uniosłem butelkę piwa, którą miałem w ręku i upiłem trochę. Niedaleko jakaś para, pierdoliła się pod palmami. Widzieli mnie, ale nic sobie z tego nie robili. Przez chwilę oczekiwałem na zaproszenie, żebym przyłączył się do nich, ale nie nadeszło. Trochę podniecony, wróciłem więc do hotelu, po drodze zerkając jeszcze na pochmurne niebo.