Henry Miller UŚMIECH U STÓP DRABINY Nic nie mogło ujać blasku niezwykłemu usmiechowi, który rysował się na smutnej twarzy Augusta. Na arenie cyrkowej usmiech ten przybierał własny charakter, oderwany, wyolbrzymiony, wyrażajacy to, co niewypowiedziane. U stóp drabiny sięgajacej do księżyca August siadał zwykle pograżonv w zadumie, z usmiechem zastygłym na twarzy, bładzac myslami gdzies daleko. To udawanie ekstazy, doprowadzone do doskonałosci, wywierało zawsze na widowni wrażenie cze.fros wyjatkowo absurdalnego. Wielki faworyt publicznosci miał w zanadrzu wiele sztuczek, ale ta była nieprzescigniona. Nigdy jeszcze żaden błazen nie starał się przedstawić cudu wniebowstapienia. Wieczór po wieczorze siedział tak czekajac, aż traci PO nosem siwa klacz, której srzywa spadała do ziemi strumykami złota. Dotkniecie ciepłego nyska k'aczv ra jego karku było jak pożesnalnv nocaJunek kochanki: budziło go delikatnie, tak łagodnie, jak rosa ożywia każde zdzbło trawy. W blasku reflektora leżał swiat, w którym August rod?,ił się co wieczora na nowo. swiat ten obejmował jedynie te przedmioty, zwierzęta i istoty, które mieszcza się w zaczarowanym kręgu. Stół, krzesło, dywan; klacz, dzwonek, papierowa obręcz; wieczna drabina, księżyc przybity gwozdziami do stropu, pęcherz kozła. August i jego towarzysze umieli z ich pomoca odtworzyć co wieczór dramat wtajemniczenia i męczeństwa. Skapane w koncentrycznych kręgach cieni wznosiły się amfiteatralnie rzędy twarzy ludzkich, przedzielone tu i ówdzie pustymi miejscami, które swiatło reflektora lizało z chciwoscia języka szukajacego brakujacego zęba. Muzykanci pływajacy w pyle i promieniach swiatła magnezji przywar]! do swoich instrumentów jak zahipnotyzowani, ciała ich kołysały się niby trzciny w migotliwej grze swiateł i cieni. Człowiek z gutaperki zawsze fikał koziołki w takt przytłumionego werbla na bębnie, jeżdżacego na oklep ekwilibrystę zawsze zapowiadały fanfary na trabkach. Augustowi towarzyszył przy jego łamańcach raz cienki pisk skrzypiec, to znów drwiace tony klarnetu. Ale gdy nadchodziła chwila wpadnięcia w trans, muzykanci, jakby pod wpływem nagiego natchnienia, scigali Augusta skokami od jednej spirali wniebowzięcia do drugiej, podobnie jak koniki przybite do platformy dziko rozpędzonej karuzeli. Co wieczór nakładajac szminkę August rozprawiał sam 'f, soba. Foki, bez względu na to, co musiały robić, zawsze zostawały fokami. Koń zostawał koniem, stół stołem. Tymczasem August, pozostajac człowiekiem, musiał stać się czyms więcej: przyswoić sobie moc bardzo szczególnej istoty o bardzo szczególnym darze. Miał doprowadzić ludzi do smiechu. Nie było trudno doprowadzić ludzi do płaczu czy nawet do smiechu: odkrył to już dawno, kiedy mu się jeszcze nie sniło, że wstapi do cyrku. August miał jednak większe aspiracje — pragna! napełnić swych widzów radoscia, która okazałaby się niezniszczalna. Własnie ta pasja kazała mu ongis po raz pierwszy usiasć u stóp drabiny i udawać ekstazę. Czysty przypadek sprawił, że zapadł wtedy w stan podobny do transu — zapomniał, co miał dalej robić. A gdy się ocknał, nieco speszony i niezwykle na wszystko wyczulony, spostrzegł, że go żywiołowo oklaskuja. Następnego wieczoru powtórzył eksperyment, tym razem swiadomie, modlac się, aby bezmyslny, ochrypły smiech, który tak łatwo udawało mu się wywoływać, ustapił miejsca najwyższej radosci, jaka pragnał przekazać. Ale co wieczora, mimo największych wysiłków, oczekiwała go zawszę taka sama burza oklasków. Im większym powodzeniem cieszyła się ta mała scenka u stór> drabiny, tym bardziej goraczkował się August. Co wieczór smiech widowni bardziej zgrzytał mu w uszach. W końcu stał się nie do zniesienia. Aż jednego wieczora nagle zmienił się w drwiny i gwizdanie, po c?vm na arenę posypały się kapelusze, ogryzki. a także i twardsze przedmioty. August nie ocknał się z transu, w którv zn-nadl. Przez trzydziesci minut publicznosć czekała ciernłiwie; potem zaczęła się nieookoir, c^ podejrzewać, aż wreszcie napięcie pękło w gwałtownym wybuchu szyderstwa. Gdy August przyszedł do przytomnosci w swojej garderobie, zdumiał się, zobaczywszy pochylonego nad soba lekarza. Twarz i głowa klowna pokryta była mnóstwem ran i sińców, krew zakrzepła na szmince zmieniajac go do niepoznania. Wygladał jak ochłap porzucony na klocu u rzeznika. Po nagłym zerwaniu kontraktu August uciekł ze swego cyrkowego swiata. Nie chcac podejmować na nowo egzystencji klowna udał się na wędrówkę. Płynał z fala, nieznany, nie rozpoznawany, posród milionów tych, których nauczył smiać się. W sercu nie nosił żalu do nikogo, tylko głęboki smutek. Toczył z soba nieustanna walkę, aby powstrzymać napływajace do oczu łzy. Zrazu pogodził się w duchu z ta nowa sytuacja. Ot po prostu — mówił sobie — to tylko złe samopoczucie spowodowane nagła zmiana długotrwałego trybu życia. Ale gdy minęło wiele miesięcy, zrozumiał stopniowo, że opłakuje stratę czegos, co mu zostało odjęte -- nie mocy doprowadzania ludzi do smiechu, o nie! — o to nie dbał już wcale. Czegos innego, głębszego, czegos, co było jego wyłaczna własnoscia. Aż pewnego dnia stało się dla niego jasne, że już dawno, bardzo dawno nie zaznał stanu błogosci. To odkrycie wprawiło go w takie drżenie, że nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie się w swoim pokoju. Zamiast jednak pobiec co rychlej do hotelu, przywołał taksówkę, i kazał zawiezć się na peryferie miasta. — Ale dokad mam jechać? — dopytywał się kierowca. — Wszystko jedno, tam gdzie sa drzewa! —rzucił niecierpliwie August. — Byle szybko, to bardzo pilne. Kolo jakiegos składu wagla natrafili na samotne drzewo. August kazał zatrzymać samochód. — Czy to tutaj? — zapytał kierowca nie wiedzac, o co chodzi. — Tak, i prosza mnie zostawić w spokoju — odpowiedział August. Długo, chyba cała wiecznosć, wysilał sia, aby odtworzyć nastrój podobny do tego, jaki stanowił zwykle preludium wieczornego przedstawienia U stóp drabiny. Niestety swiatło dzienne było bezlitosne, palace słońce raziło jego oczy. „Najlepiej posiedzę tu sobie, póki nie zapadnie ciemnosć — pomyslał. — Gdy wzejdzie księżyc, wszystko wróci do dawnego stanu." Szybko usnał, spał ciężkim snem i sniło mu SIĘ, że znowu jest na arenie. Wszystko było tak jak zawsze, tyle tylko, że nie działo się to w cyrku. Dach znikł, sciany uwaliły się na boki. Nad nim, wysoko na niebie, swiecił prawdziwy księżyc, księżyc, który — zdawało się — mknał poprzez nieruchome chmury. Zamiast zwykłego kolistego amfiteatru ławek dookoła wznosiły się łagodnie aż do samego nieba istne sciany z ludzkich twarzy. Nie było słychać smiechu ani szeptu. Wisieli tam, ogromne mnóstwo widm, zawieszeni w bezbrzeżnej przestrzeni, każdy z nich ukrzyżowany. Sparaliżowany zgroza August zapomniał, co miał własciwie uczynić. Po nieznosnym okresie niepewnosci, kiedy udawało mu się, że jest jeszcze okrutniej opuszczony i osamotniony, niż był kiedykolwiek sam Zbawiciel, rzucił sia jak szalony, by uciec z areny. Ale z każdej strony wszystkie wyjscia były zatarasowane. W rozpaczy podbiegi do drabiny i zaczał się na nia goraczkowo wdrapywać. Wspinał się i wspinal, aż mu zabrakło tchu. Zatrzymawszy sia więc na chwila, zebrał się na odwagę, otworzył oczy i spojrzał dokoła. Naprzód w dół. Podstawa drabiny była prawie niewidoczna, tak głęboko pod nim leżała ziemia. Potem spojrzał w góra, szczeble drabiny piętrzyły sia jeden nad drugim bez końca, przebijajac chmury, przenikajac sam błękit niebieski, na którym Spoczywały gwiazdy. Drabina sięgała aż do księżyca. Był to księżyc, który leżał poza gwiazdami, księżyc niesłychanie odległy, praylepiony do najwyższego sklepienia jak zamarznięty krażek. August zapia-kał, a potern zaszlochał. Jak słabe echo zrazu powsciagane, ale stopniowo przechodzace w lament oceanu, dobiegły do jego uszu jęki i zawodzenia nieprzeliczonej rzeszy, która go otaczała murem. - Okropne — wyszeptał. - - Jakby narodziny i smierć równoczesnie. Jestem uwięziony w czysćcu. I zemdlał, spadł na wznak w nicosć. Odzyskał przytomnosć w chwili, gdy zdał sobie sprawę, że ziemia zbliża się gwałtownie, aby go przyjać na swe łono. To — wiedział dobrze •— będzie koniec Augusta, prawdziwy koniec, smierć smierci. I wtedy, jak błysk noża, przemknęło mu przez mysl wspomnienie. Pozostała mu ledwie sekunda, może pół sekundy, i już go nie będzie. Cóż to takiego drgnęło w głębi jego istoty, błysnęło jak stalowa klinga, po to tylko, aby poprzedzić popadniecie w nie-pamięć? Myslał z taka szybkoscia, że w znikomym ułamku sekundy, który mu jeszcze pozostał, potrafił dokonać przegladu całego swego życia. Ale najważniejszej w życiu chwili, klejnotu, wokół którego skupiały się wszystkie istotne wydarzenia z przeszłosci, nie zdołał wskrzesić. Samo jego objawienie spadało W głab razem z nim. Gdyż wiedział teraz, że kiedys, w pewnej chwili, wszystko zostało mu wyjasnione. A teraz, kiedy miał umrzeć, w ostatnim momencie życia, wydarto mu to, ten najwyższy dar. Jak skapiec, z niepojęta chytroscia i pomysłowoscia, August potrafił do-kazać rzeczy niemożliwej. Schwyciwszy w locie ów ostatni ułamek sekundy, który był mu jeszcze dany, zaczał go dzielić na nieskończenie małe chwilki trwania. Zadno z doswiadczeń jego czterdziestoletniego życia, nawet wszystkie chwile radosci razem wzięte, nie mogły być porównane ze zmysłowa rozkosza, której doznawał gospodarzac oszczędnie rozszczepionymi na nieskończenie drobne okruchy fragmentami tej eksplodujacej czastki sekundy. Ale gdy już posiekał tę ostatnia chwilkę na nieskończenie drobne kawałeczki, tak że otoczyły go niby bezmierna pajęczyna trwania, dokonał alarmujacego odkrycia, że utracił moc wspominania. Stał się nie zapisana karta. Nazajutrz, wyczerpany uczuciowo spustoszeniami wyrzadzonymi przez ten sen, August postanowił pozostać w pokoju. Dopiero pod wieczór za-krzatnał się około siebie. Cały dzień spędził był W łóżku, apatycznie igrajac mnóstwem wspomnień, które z jakiegos niewytłumaczonego po- wodtfć-opadły go jak plaga szarańczy. W końcu, znużony miotaniem się w olbrzymim kotle wspomnień, ubrał się i wyszedł na miasto, aby zgubić się w tłumie. Z trudnoscia tylko udało mu się uprzytomnić sobie nazwę miasta, po ulicach którego spacerował. Na peryferiach natknał się na grupę cyrkowców, jedna z wędrownych trup, które spędzaja życie na kołach. Serce zaczęło mu gwałtownie bić. Podbiegł impulsywnie do jednego z wozów, roulot-tes — ustawionych w krag — i niesmiało wszedł po małych schodkach opuszczonych z tyłu wozu. Własnie miał zapukać do drzwi, gdy powstrzymało go rżenie konia tuż za jego plecami. W chwilę potem pysk koński musnał jego grzbiet. Głęboka radosć przeniknęła Augusta do głębi. Objawszy ramionami kark zwierzęcia przemówił doń łagodnie, pieszczotliwie, jakby witajac dawno utraconego przyjaciela. Drzwi za jego plecami otworzyły się raptownie i rozległ SIĘ głos kobiety, stłumiony okrzyk zdumienia- August zaskoczony, niemal straciwszy głowę, wybakał: — To tylko ja... August! — August? — powtórzyła jak echo kobieta. — Nie znam takiego. — Proszę mi wybaczyć - - mamrotał przepraszajaco, •— Już chyba pójdę. Odszedł zaledwie kilka kroków, gdy usłyszał wołanie kobiety. — Hej, Auguscie! Wracaj! Czemu uciekasz? Zatrzymał się jak wryty, odwrócił się, zawahał przez chwilę, a potem usmiechnał się szeroko. Biegła do niego z wyciagniętymi rękoma. Ogarnałgo lekki popłoch. Przez krótka chwilę miał ochotę zawrócić na pięcie i uciec. Ale było już za pózno. Ramiona kobiety zamknęły się wokół niego, mocno go obejmujac. - August! August! — wołała raz po raz. — Że też ja ciebie nie poznałam! Na te słowa August zbladł. Po raz pierwszy w czasie jego błakania się ktos go rozpoznał, stanał przy nim. Kobieta wciaż jeszcze trzymała go jak w kleszczach. Całowała go to w jeden policzek, to w drugi, to w czoio, to w usta. August trzasł się cały. - Czy mógłbym dostać kawałek cukru? — poprosił, gdy wreszcie zdołał się oswobodzić. — Cukru? - Tak, dla konia. Gdy kobieta szperała w wozie szukajac cukru, usadowił się wygodnie na schodkach. Koń muskał mu kark miękkimi, drżacymi chrapami. Dziwnym zbiegiem okolicznosci własnie w tym momencie księżyc wystrzelił jak raca zza odległych wierzchołków drzew. Cudowny spokój ogarnał Augusta. Przez parę sekund — nie trwało to dłużej — znajdował się jakby w błogim, narkotycznym snie. Potem z wozu wypadła kobieta, gdy zeskakiwała na ziemię, jej szeroka spódnica dotknęła ramienia Augusta. - Myslelismy, że już nie żyjesz — powiedziała siadajac w trawie u jego stóp. — I wszyscy szukali ciebie — dodała żywo, podajac mu jeden kawałek cukru za drugim. Słuchał w milczeniu jej paplania. Znaczenie słów docierało do niego z wolna, bardzo powoli, jak gdy-by wędrujac do jego uszu z bardzo daleka. Poddawał się rozkosznemu uczuciu, rozchodzacemu się po całym ciele, gdy ciepły, wilgotny'pysk koński dotykał wnętrza jego dłoni. Przeżywał znowu, bardzo intensywnie ów stan posredni, jakiego zwykle doswiadczał co wieczór u stóp drabiny, okres pomiędzy zapadnięciem w błogostan i burza oklasków, które dochodzify zawsze do jego uszu jak huk odległego grzmotu. Nawet przez mysl mu nie przeszło, aby wrócić do hotelu po swoje nieliczne rzeczy. Rozpostarł koc na gołej ziemi przy ognisku i, zamknięty w magicznym kręgu kół i wozów, leżał bezsennie, wodzac oczyma za bladym biegiem księżyca. Gdy wreszcie zaniknał oczy, postanowił już, że przyłaczy się do trupy. Wiedział, że może tym ludziom zaufać, że potrafia zachować w tajemnicy, kim on jest. Pomaganie przy ustawianiu namiotu, rozwijanie wielkich dywanów, przesuwanie cyrkowych rekwizytów, pojenie i oporzadzanie koni, wykonywanie tysiaca innych drobnych funkcji i czynnosci, których od niego wymagano, wszystko to było dla Augusta zródłem niezmaconej radosci. Zatracił się z oddaniem w wykonywaniu czarnej roboty, która wypełniała mu całe dnie. Od czasu do czasu pozwalał sobie na luksus ogladania przedstawienia jako widz. Wtedy nowymi oczyma obserwował zręcznosć i odwagę swoich towarzyszy wędrówki. Niema gra klownów szczególnie go ciekawiła; pantomima, o wymowie bardziej dla niego zrozumiałej teraz niż wówczas, gdy sam był jednym z nich. Doznawał uczucia swobody, którego pozbawiony był jako wykonawca. Jakże dobrze było pozbyć się roli, pograżyć się bez reszty w sza-rzyżnie życia, stać się pyłkiem, a mimo to... no tak, wiedzieć, że jest się wciaż jeszcze czastka tego wszystkiego, że jest się wciaż jeszcze użytecznym, może nawet w ten sposób bardziej użytecznym. Jakimże egotyzmem było wyobrażanie sobie, że skoro się umie doprowadzić ludzi do smiechu i do łez, wyswiadcza się im przez to wielkie dobrodziejstwo! Nie zbierał już więcej oklasków, nie było huraganów smiechu, nie było pochlebstw. Dawano mu cos o wiele lepszego, o wiele bardziej pokrzepiajacego — usmiechy. Usmiechy wdzięcznosci? Nie. Usmiechy uznania. Przyjęto go znowu jako istotę ludzka, akceptowano dla niego samego, za to — cokolwiek by to było- — co go wyróżniało, a równoczesnie łaczyło 7. bliznimi. Przypominało to drobna monetę, która, gdy człowiek jest w potrzebie, rozgrzewa serce tak, jak nigdy tego nie czynia grube banknoty. W ciepłe tych usmiechów, które zbierał co dzień jak dojrzałe ziarno, August ożywił się, rozkwitł na nowo. Obdarzony niewyczerpanymi zasobami hojnosci, skory był zawsze robić więcej, niż od niego wymagano. Żadne żadanie, które mu stawiano, nie było zbyt wygórowane — tak to teraz odczuwał. Krzatajac się. przy swoich zajęciach mruczał ustawicznie pod nosem trzy słowa: „d votre service". Wobec zwierzat nie bał się rnó-wić tego głosno, nie było potrzeby zatajać przed nimi tych prostych słów. !tA votre service", przemawiał do klaczy zakładajac jej na kark worek z obrokiem. Tak samo zwracał się do fok klepiac je po lsniacych grzbietach. Czasem też, gdy potykajac się wychodził z cyrkowego namiotu w rozjarzona gwiazdami noc, spogladał w niebo jak gdyby usiłujac przeniknać wzrokiem zasłonę, która chroni nasze oczy od chwały stworzenia, i mruczał miękko i z szacunkiem: „A votre service, Grand Seigneur!" Jeszcze nigdy August nie doznawał takiego spokoju, zadowolenia, trwałej radosci. W dni wypłaty szedł do miasta ze swym skromnym zarobkiem i łaził po sklepach szukajac podarunków dla dzieci — a także dla zwierzat. Dla siebie tylko trochę tytoniu, nic więcej. Wtem, pewnego dnia, klown Antoine zachorował. August siedział przed, jednym z wozów, łatajac parę starych spodni, kiedy mu o tym powiedziano. Wymamrotał kilka słów współczucia i dalej naprawiał spodnie. Zrozumiał oczywiscie natychmiast, że to niespodziane wydarzenie dotyczy także i jego. Nie było żadnych watpliwosci, że poprosza go, aby zastapił Antoine'a. Usiłował stłumić podniecenie, które nagle zaczęło w nim narastać. Starał się spokojnie i trzezwo rozważyć, jakiej odpowiedzi udzieli, gdy do tego dojdzie. Długo czekał, aby ktos do niego przyszedł, ale nikt się nie pokazał. Nikt inny nie mógł zastapić Antoine'a, tego był pewny. Cóż więc ich powstrzymywało? W końcu wstał i zaczał się wałęsać, jedynie po to, aby im przypomnieć, że jest, aby mogli mu zadać to pytanie, gdy tylko zapragna. Ale nikt nie starał się nawiazać z nim rozmowy. Wreszcie zdecydował się sam przełamać lody. Bo niby dlaczego nie? Dlaczegóż by nie rniai za- ofiarować im swoich usług? Czuł się taki silny, pełen dobrej woli wobec wszystkich. Zostać znowu klownem nie było dla niego niczym, absolutnie niczym. Mógł równie dobrze w razie potrzeby być stołem, krzesłem, drabina. Nie domagał się dla siebie żadnych specjalnych przywilejów; był jednym z nich, był gotów dzielić ich troski i niepowodzenia. —- Słuchajcie no! — powiedział do dyrektora, gdy w końcu złapał go w jakims kacie. — Jestem gotów zastapić dzis wieczór Antoine'a. Chyba... — zawahał się przez chwilę — ...chyba że macie na oku kogo innego. — Nie, Auguscie, dobrze wiesz, że nie ma nikogo prócz ciebie. Bardzo zacnie 7- twojej strony, żes się zaofiarował... — No więc! — przerwał niecierpliwie August. — Może boicie się, że nie potrafię już występować? — O nie, ależ skad! To byłby dla nas wielki zaszczyt.... — O cóż więc chodzi? — nalegał August niemal trzęsac się z obawy, bo zrozumiał już, że kieruje nimi takt i delikatnosć. —- Widzisz, to jest tak! — zac/ał dyrektor powoli i kanciasto jak zawsze. - - Rozmawialismy już o tym miedzy soba. Wiesz sam, jak z toba jest. Więc gdybys teraz zastapił Antoine'a... Do licha! cóż to ja wygaduję! No, no, nie patrz tak na mnie! Posłuchaj, chłopie, co to ja miałem powiedzieć... no tak, własnie... nie chcemy rozdrapywać starych ran. Rozumiesz? August poczuł, że łzy cisna mu się do oczu. Złapał obie duże dłonie dyrektora, łagodnie trzymał je w swoich i rozpłynał się w milczacych podziękowaniach. - Pozwólcie mi go dzis zastapić - - prosił. — Jestem do waszej dyspozycji, dopóki będzie potrzeba,.tydzień, miesiac, pół roku. Sprawi mi to tylko przyjemnosć, naprawdę! Nie odmówicie mi tego, prawda? W parę godzin pózniej August siedział przed lu- . strem studiujac swoja twarz. Miał zwyczaj co wieczór przed nałożeniem szmir.ki wpatrywać się przez długa chwilę w swoje odbicie w lustrze. Był te. jego sposób przygotowywania się do występu. Usiadłszy przed lustrem patrzył na swoja smutna twarz, a potem nagle zaczynał wymazywać ten obraz — nakładać nowe oblicze, znane wszystkim i przyjęte powszechnie jako twarz Augusta. Prawdziwego Augusta nie znał nikt, nawet jego przyjaciele, gdyż sława uczyniła z niego samotnika. Siedzac tak, ogarnięty wspomnieniami tysięcy takich wieczorów przed lustrem, August zaczynał rozumieć, że życie na uboczu, ten żywot zazdrosnie strzeżony jako własny, ta tajemna egzystencja, która miała chronić jego osobowosć, nie była wcale życiem, nie była w rzeczy samej niczym, nawet cieniem życia. Zaczał naprawdę żyć dopiero od dnia, w którym przyłaczył się do trupy, od chwili, gdy wział się do najniższych posług. Owo tajne życie rozwiało się prawie bez jego wiedzy. Stał się znowu człowiekiem takim jak inni, popełniajacym wszystkie te niedorzeczne, błahe, konieczne uczynki co inni — i był dzięki temu szczęsliwy, dni jego były wypełnione trescia. Dzis w nocy wystapi nie jako August, słynny w całym swiecie klown, lecz jako Antoine, o którym nikt nie słyszał. Nie majac ani głosnego nazwiska, ani sławy, Antoine przyjmowany był co wieczora jako cos zupełnie naturalnego, oczywistego. Burzliwe oklaski nie żegnały go, gdy schodził z areny; ludzie po prostu usmiechali się pobłażliwie nie okazujac jego sztuce więcej uznania niż zadziwiajacym popisom tresowanych fok. W tym momencie niepokojaca mysl zburzyła jego marzenia. Własnie to swoje puste życie osobiste starał się dotychczas zawsze ukryć za wszelka cenę przed oczyma publicznosci. Ale co będzie, jesli dzis wieczorem ktos go pozna, rozpozna w nim klowna Augusta? To byłaby katastrofa! Nigdy już nie mógłby zaznać chwili spokoju, scigano by go z miasta do miasta, zmuszano do tłumaczenia się z dziwnego zachowania, nalegano, aby z powrotem zajał należne sobie miejsce posród wielkich gwiazd. Niejasno przeczuwał, że kto wie, czy nie oskarżono by go wręcz o zamordowanie Augusta. August stał się bożyszczem, należał do całego swiata, kto wie, do czego się posuna w dręczeniu go... Zapukano do drzwi. Ktos zajrzał, aby zobaczyć, czy wszystko w porzadku. Po paru słowach August zapytał, jak się ma Antoine. — Lepiej, mam nadzieję? — Nie! — odparf tamten z troska, — Wyglada na to, że stan jego się pogarsza. Nikt nie wie, co mu własciwie dolega. Może wpadniesz do niego na chwilę przed wyjsciem na arenę, dobrze? — Ależ naturalnie — odparł August. — Za parę minut tam będę. — I charakteryzował się dalej. Gdy August przyszedł do niego, Antoine prze- wracał się w goraczce. Schylajac się naci chorym August ujał jego wilgotna od potu dłoń i cicho powiedział: - Biedaku! Czy mógłbym ci w czyms pomóc? Antoine wpatrywał się w niego tępo przez długa chwilę. Patrzył z wyrazem twarzy człowieka przygladajacego się swemu odbiciu w lustrze. August powoli zrozumiał, co dzieje się w mózgu chorego. — To ja, August •— odezwał się łagodnie. — Wiem! — wyszeptał Antoine — To ty... ale to mógłbym równie dobrze być ja. Nikt nie zauważyłby różnicy. A ty jestes wielki, podczas gdy ja nigdy nie byłem nikim. — Własnie sam o tym myslałem przed chwila — wyznał August z zatroskanym usmiechem. — To zabawne, prawda? Odrobina tłustej szminki, wydęty pęcherz, smieszny strój — jak mało trzeba, aby zamienić się w nikogo! Oto czym jest każdy z nas, nikim. A równoczesnie każdym. Nie nas ludzie oklaskuja, lecz siebie samych. Muszę zaraz isć, ale najpierw, mój drogi, powiem ci cos, czego dowiedziałem się dopiero niedawno... Być soba, tylko soba, to wielka rzecz. Ale jak tego do-kazać, jak tego dopiać? Ach, to najtrudniejsza sztuczka. Trudnosć polega własnie na tym, że nie wymaga to żadnego wysiłku. Po prostu nie trzeba chcieć być tym czy owym, wielkim czy małym, zręcznym czy niezręcznym... rozumiesz? Robisz, co ci wpada w rękę, ale robisz to chętnie, bien enten-du. Bo nie ma rzeczy nieważnej. Nie ma. Zamiast smiechu i oklasków otrzymujesz usmiechy. Drobne usmiechy zadowolenia, i tyle! Ale to własnie jes"t wszystkim — to więcej, niż ktos mógłby pragnać. Odwalasz czarna robotę, uwalniasz ludzi od ich ciężarów, To im daje szczęscie, ale ciebie czyni to o wiele bardziej szczęsliwym, rozumiesz? Naturalnie musisz to wszystko robić, rzec by można, niepostrzeżenie. Nie wolno nigdy dopuscić, aby zrozumieli, jaka ci to sprawia przyjemnosć. Jesli raz się w tym połapia, poznaja twój sekret, przepadłes. Będa cię nazywać egoista, choćbys stawał dla nich na głowie. Możesz robić dla nich wszystko, możesz dosłownie zabijać się w jarzmie, dopóki nie podejrzewaja, że to oni ciebie obdarzaja (Jajac ci radosć, której nigdy bys nie mógł zgotować sam sobie... Ale dosć tego, Antoine, nie miałem zamiaru długo się nad tym rozwodzić. W każdym razie dzis wieczorem to ty mnie obdarowujesz. Dzis wieczorem mogę być soba będac toba. To nawet lepiej niż być samym soba, compm? Tu zamilkł, bo gdy wypowiadał swoja ostatnia mysl, nagle przyszedł mu do głowy genialny pomysł. Nie mógł jednak natychmiast podzielić się nim z Antoine'em. Było z tym zwiazane pewne ryzyko, może nawet pewne niebezpieczeństwo. Ale nie chciał teraz o tym mysleć. Musiał się spieszyć, sprawdzić to w praktyce możliwie jak najszybciej... może jeszcze nawet tego wieczoru. — Słuchaj, Antoine — rzucił niemal opryskliwie, zbierajac się do odejscia. — Wystapię dzisiaj, a może też i jutro, ale potem lepiej, żebys wstał i sam wział się do roboty. Nie mam ochoty zostać znowu klownem, rozumiesz? Wpadnę do ciebie^ jutro rano. Mam ci jeszcze cos do powiedzenia, cos, co cię rozrusza. Umilkł na chwilę, odchrzaknał i dodał: — Zawsze chciałes być kims, hę? Pamiętaj 0 tym! Chodzi mi po głowie pewien pomysł, od ciebie zależy, jak go wykorzystasz. No, na razie badz zdrów i dobranoc. Poklepał Antoine'a szorstko po ramieniu, jak gdyby chcac go skrzepić. Zmierzajac do drzwi uchwycił wzrokiem słaby cień usmiechu na wargach chorego. Zamknał cicho drzwi za soba 1 stapajac na palcach wyszedł w mrok nocy. Gdy nucac pod nosem zdażał w kierunku wielkiego namiotu, mys], która owładnęła nim przed chwila, zaczęła się krystalizować. Trudno mu było doczekać się chwili występu, tak bardzo palił się, aby wprowadzić w życie swój plan. „Dzis — mówił sobie w duchu drżac z niecierpliwosci — dam takie przedstawienie, jakiego jeszcze swiat nie widział. Poczekajcie tylko, moi mili, poczekajcie no, aż August wam pokaże, co umie." Doprowadził się do stanu tak szalonego podniecenia, że gdy wreszcie przy wtórze paru piskliwych tonów skrzypiec wyskoczył w swiatło reflektorów, brykał jak zbzikowany kozioł. Od chwili gdy stopy jego dotknęły trocin areny, wszystko było czysta improwizacja. O żadnym z tych dzikich, wariackich susów i łamańców nigdy przedtem nawet nie pomyslał ani też tym bardziej ich nie próbował. Stał się wymazana tablica, na której wypisał teraz niezatartymi literami imię Antoine'a. Gdyby tylko Antoine był przy tym obecny, gdyby mógł być swiadkiem własnego debiutu jako wielkiej gwiazdy! W parę minut August zorientował się, że trzyma publicznosć w garsci. A przecież on dopiero — mówiac obrazowo — zaczał się rozgrzewać. ~~ Poczekajcie, poczekajcie no, moi drodzy — mruczał pod nosem miotajac się na arenie. — To jeszcze nic, Antoine dopiero się rodzi, nawet jeszcze nie zaczał kopać nóżkami. Po wstępnej scence otoczył go natychmiast tłum podnieconych cyrkowców. Znalazł się tam i dyrektor. — Chyba zwariowałes? — były pierwsze jego słowa. — Chcesz zupełnie zniszczyć Antoine'a? — Nic się nie bójcie — odparł August rozpromieniony radoscia. — Ja robię Antoine'a. Cierpli- . wosci! Zapewniam was, że wszystko skończy się dobrze. — Przecież to już jest zanadto dobre, własnie dlatego gderam. Po tym przedstawieniu Antoine będzie skończony. Brakło czasu na więcej słów. Trzeba było opróżnić arenę dla akrobatów. Trupa była nieliczna, wszyscy musieli pomagać. Gdy znowu przyszła pora na występy klownów, wybuchły przeciagłe oklaski. Ledwie August wysunał głowę, publicznosć urzadziła mu burzliwa owację. Wołano: „Antoine, Antoine!" Krzyczano, tupano nogami, gwizdano, klaskano w ręce z radosci. „Dawajcie nam Antoine'a!" Własnie w tej fazie wieczornego przedstawienia Antoine miał zwykle występ solowy, dosć ograny numer, z którego ostatnie tchnienie inwencji twórczej ulotniło się już bardzo dawno. Ogladajac tę oklepana scenkę co wieczór, August przemysliwał niejednokrotnie, jak zmieniłby w tym każdy zwrot, gdyby musiał grać to sam. I oto znalazł się teraz w sytuacji odgrywajacego kaWafy, które tak często próbował, czasem nawet we snie. Czuł się bardzo podobnie jak mistrz, który kładzie ostatnie dotknięcie pędzla na portrecie porzuconym przez niedbałego ucznia. Z wyjatkiem samego przedmiotu nie zostało w tym nic z oryginału. Człowiek zaczynał od niewielkich retuszów tu i ówdzie, a kończył na stworzeniu czegos zupełnie nowego. August zabrał się do tego jak natchniony maniak. Nie byio nic do stracenia. Przeciwnie, wszystko można było wygrać. Każdy nowy wywijas czy grymas oznaczał nowe życie dla Antoine'a. Udoskonalajac numer punkt po punkcie, August notował sobie w głowie szczegóły, aby wyjasnić pózniej Antoine'owi dokładnie, jak ma odtwarzać jego osiagnięcia. Fikał koziołki, jak gdyby był jednoczesnie trzema różnymi istotami: mistrzem Augustem, Augustem jako Antoine'em i Antoine'em jako Augustem. A poza i ponad nimi unosiła się czwarta, która z czasem skrystalizuje się i stanie bardziej wyrazna; Antoine jako Antoine. Oczywiscie ten nowo zrodzony Antoine, Antoine in excel-sis. Im więcej myslał o tym Antoinie {zadziwiajace było, na ile rozważań mógł sobie pozwolić błaznujac), tym bardziej brał pod uwagę granice możliwosci osoby, która odtwarzał. To o Antoinie myslał, nie o Auguscie. August nie żył. Nie miał najmniejszej ochoty widzieć go wskrzeszonym jako słynnego na cały swiat Antoine'a. Zależało mu tylko na jednym, aby uczynić Antoine'a tak sławnym, by nikt już nigdy nawet nie wspomniał o Auguscie. Nazajutrz rano gazety pełne były pochwał dla Antoine'a. August wyjasnił naturalnie swój plan dyrektorowi przed udaniem się na spoczynek poprzedniej nocy. Ustalono, że powezmie się wszelkie srodki ostrożnosci, aby zachować cała sprawę w tajemnicy. Skoro nikt prócz członków trupy nie wiedział o chorobie Antoine'a i skoro sam Antoine wciaż jeszcze nie miał pojęcia o wspaniałej przyszłosci, jaka mu przygotowywano, widoki były raczej pomyslne. August nie mógł się oczywiscie doczekać obiecanej wizyty u Antoine'a. Postanowił nie pokazywać . mu gazet od razu, lecz po prostu zawiadomić go, czego spodziewa się dokazać w ciagu tych paru dni, kiedy Antoine będzie niezdolny do pracy. Musiał go przekonać, zanim wyjawi mu pełnię swego osiagnięcia, inaczej bowiem Antoine'a mógłby spłoszyć sukces zdobyty bez żadnego własnego wysiłku. Wszystko to August przepowiadał sobie punkt po punkcie przed udaniem się do wozu Antoine^a. Ani na chwilę nawet nie przyszło mu do głowy, że to, co chciał zaproponować, było dla Antoine'a nie do przyjęcia. Wstrzymywał się prawie do popołudnia, w nadziei, że w tej porze Antoine będzie w odpowiednim nastroju do rozmowy. Wreszcie wyruszył z radoscia w duszy. Był pewny, że potrafi przekonać Antoine'a, iż spuscizna, która mu przekazuje, słusznie mu się należy. „Ostatecznie — mówiJ sobie w duchu — ja go tylko leciutko popycham. Życie pełne jest małych kruczków, z których musimy korzystać. Nikomu nie uda się zrobić kariery całkiem samodzielnie, bez żadnej pomocy." Zrzuciwszy ten ciężar z piersi zaczał niemal biec. „Nie oszukuję go ani nie ograbiam — snuł dalej swoje rozważania. —• Zawsze pragnał być sławnym, teraz jest sławny! albo będzie nim za tydzień. Antoine będzie Antoine'em... tylko będzie nim jeszcze bardziej niż dotychczas. Ot i wszystko! Czasem trzeba własnie tylko takiego małego przypadku, kaprysu losu, jakiegos popchnięcia skadcis i oto — jestes w pełnym blasku, u szczytu powodzenia." W tym momencie przypomniał sobie, jak sam nagle stał się sławny. Cóż własciwie miał z tym wspólnego on, August? To, co było raczej przypadkiem, okrzyknięto z dnia na dzień jako przebłysk geniuszu. Jak mało rozumiała publicznosć! Jak mało rozumie każdy, co znaczy los. Być klownem to być pionkiem w rękach losu. Życie na arenie cyrkowej to pantomima składajaca się z upadków, policzków, kopniaków — nie kończacego się koziołkowania i kopania. Własnie za pomoca tej haniebnej szopki zdobywa się łaski u publicznosci. Ulubiony klown! Jego specjalnym przywilejem jest odtwarzać błędy, szaleństwa, głupoty, wszystkie nieporozumienia gnębiace rodzaj ludzki. Być uosobieniem niedorzecznosci to cos, co może pojać naj-tępszy głupek. Nic nie rozumieć, kiedy wszystko jest jasne jak słońce; nie umieć się połapać na żadnym tricku, choćby ci go pokazywano setki razy; szukać drogi po omacku, gdy wszystkie znaki wskazuja własciwy kierunek; upierać się, aby otworzyć drzwi, mimo że oznaczone sa napisem „N i e- bezpieczeństw o!"; wpadać głowa w lustro zamiast je obejsć dokoła; zagladać w wylot lufy strzelby, nabitej strzelby! — ludziom nigdy sięnie sprzykrza te nonsensy, ponieważ przez wieki istoty ludzkie przemierzały wszystkie złe drogi, ponieważ przez wieki wszelkie ich poszukiwania i dopytywania prowadziły je zawsze w slepa uliczkę. Mistrz niedorzecznosci ma cały czas za swoja domenę. Kapituluje jedynie w obliczu wiecznosci... W toku tych dziwnych rozmyslań ujrzał przed soba wóz Antoine'a. Zdziwił się trochę, nie bardzo wiedzac dlaczego, gdy zobaczył dyrektora idacego mu na spotkanie, widocznie od Joża chorego. A jeszcze większe było jego zdziwienie, gdy dyrektor podniósł rękę, dajac mu znak, .aby się zatrzymał. Wyraz jego twarzy wzbudził w Auguscie wyrazne zaniepokojenie. Stanał posłusznie, oczekujac, co powie tamten. Znalazłszy się o parę kroków od Augusta, dyrektor nagle podniósł ramiona w górę, gestem rozpaczy i rezygnacji. Nie trzeba było słów, August pojał, o co chodzi. - Ale kiedy to się stało? — zapytał, gdy już zrobili razem kilka kroków. - Zaledwie parę minut temu. Ot tak, całkiem niespodziewanie. Na moich rękach. - Nic nie rozumiem — mruknał August. — C o też mogło go zabić? Wcale nie był aż tak chory wczoraj wieczorem, gdy z nim rozmawiałem. — Własnie — przyznał tamten. To „własnie" zabrzmiało tak dziwnie, że August drgnał. - Chyba nie myslicie?... — tu urwał; to byłoby zbyt fantastyczne, nie chciał nawet dopuscić tej mysli. Ale w sekundę potem mimo to wybuchnał: — Chyba nie myslicie, że... — i znowu się za- jaknał — ...chyba nie chcecie powiedzieć, że się dowiedział?... — A własnie! August znowu zadrżał. — Gdyby mnie ktos zapytał o moje skromne zdanie — ciagnał dyrektor tym samym chrapliwym tonem — powiedziałbym, że umarł, bo mu pękło serce. Zatrzymali się obaj raptownie. — Słuchaj no — odezwał się dyrektor — to nie twoja wina. Nie bierz sobie tego zbytnio do serca. Wiem dobrze, wszyscy to wiemy, że jestes całkiem niewinny. W każdym razie jedno jest pewne, An-toine nigdy nie zostałby wielkim klownem. On już dawno dal za wygrana. — Mruknał jeszcze cos pod nosem, a potem dodał z westchnieniem: — Pytanie tylko, jak wytłumaczymy wczorajsze przedstawienie? Trudno będzie teraz ukryć prawdę, zgadzasz się chyba ze mna? Kto się liczył z tym, że on nagle umrze? Zapadła chwila milczenia, a potem August powiedział cicho: — Jesli nie macie nic przeciwko temu, chciałbym zostać przez chwilę sam. — Zgoda! — rzekł dyrektor. — Zastanów się nad tym sam. Jest jeszcze czas... •— Nie dokończył na co. Głęboko wstrzasnięty, przytłoczony, August powędrował w kierunku miasta. Szedł dosć długo, bez jednej mysli w głowie, odczuwajac tylko głuchy, drętwy ból w całym ciele. W końcu usiadł na tarasie jakiejs kawiarenki i zamówił kieliszek wina. Nie, stanowczo nigdy nie liczył się z taka ewen-tualnoscia. Jeszcze jeden psikus losu. Jedno było teraz zupełnie jasne — albo musi stać się. znowu Augustem, albo Antoine'em. Nie mógł już dłuże-j zostać anonimem. Zaczał mysleć o Antoinie, O tym Antoinie, którego rolę grał minionej nocy. Czy będzie w stanie odrobić to znowu dzis wieczór, choćby w przybliżeniu z taka sama werwa i zapałem? Zapomniał zupełnie o Antoinie, który leżał zimny i martwy w swoim wozie. Nie zdajac sobie z tego sprawy zajał miejsce Antome'a. Powtarzał jego rolę pedantycznie, analizujac ja, rozbierajac na CZĘsCI, sklejajac na nowo, ulepszajac tu i ówdzie... robił to wciaż na nowo, przechodzac od jednego numeru programu do drugiego, od jednej widowni do drugiej, wieczór po wieczorze, w jednym miescie po drugim. A potem nagle oprzytomniał. Gwałtownie wyprostował się na krzesle, zaczał mówić do siebie z pasja: — A więc masz znowu zostać klownem, co? Jeszcze ci mało? Zabiłes Augusta, zamordowałes Antoine'a... na kogo teraz kolej? Nie dalej jak dwa dni temu byłes jeszcze człowiekiem szczęsliwym, wolnym. Dzis znowu wpadłes w potrzask, a na dobitek stałes się morderca. I ty sobie wyobrażasz, że majac nieczyste sumienie potrafisz doprowadzić ludzi do smiechu? O nie, tego już za dużo! Uderzył pięscia w marmurowy blat stolika, jak gdyby chcac przekonać samego siebie o powadze swoich słów. — Wielka kreacja wczoraj. A dlaczego? Bo nikt nie podejrzewał, że człowiek, który odniósł ten sukces, to słynny August. Oklaskiwali talent, geniusz wykonawcy. Nikt się niczego nie domyslał. swietne. Pełny triumf. Q. E. D. Znów poderwał się jak koń szarpnięty wędzidłem. — Jak to — Q. E. D.? A więc to tak! To dlatego August tak się palił, aby zastapić Antoine'a! Nigdy nie zależało mu ani krztyny na tym, czy Antoine zostanie gwiazda, czy nie, prawda? Tak czy nie? Augustowi chodziło tylko o to, aby się upewnić, że sława, która stworzył, rzeczywiscie należy do niego. August złapał się na przynętę, jak rybka. Pfuj! Splunał z niesmakiem. , Z podniecenia tak mu zaschło w gardle, że klas-snał w ręce i zamówił nowa szklankę wina. — Mój Boże! — podjał swoje rozważania, zwilżywszy podniebienie — że też człowiek może zastawiać'sam na siebie takie pułapki! Szczęsliwy dzis. nieszczęsliwy jutro. Co za głupiec! co za głupiec ze mnie! — Przez chwilę zastanawiał się całkiem trzezwo. — No cóż, jedno tylko rozumiem teraz dobrze — moje szczęscie było prawdziwe, ale niezasłużone. Muszę je odzyskać, ale tym razem rzetelnie. Muszę czepić się go oburacz jak cennego skarbu. Muszę się nauczyć być szczęsliwym jako August, jako klown, którym jestem. Pociagnał łyk wina, po czym otrzasnał się jak pies. — Może to moja ostatnia szansa, muszę zaczać jeszcze raz od samego poczatku. — I jał zastanawiać się nad nowym imieniem dla siebie. Ta łamigłówka pochłonęła go całkowicie. — Tak — podjał po chwili zdażywszy już zapomnieć imię, na które się zdecydował. — Wymyslę cos nowego, cos zupełnie nowego. Jesli nawet nie da mi to szczęscia, będzie mnie to przynajmniej trzymać w gotowosci. Może Ameryka Południowa... Postanowienie, by zaczać wszystko od nowa, było tak silne, że niemal biegiem wrócił do wesołego miasteczka. Od razu udał się na poszukiwanie dyrektora. — Już się zdecydowałem — oswiadczył zadyszany. — Odchodzę natychmiast. Wyjeżdżam daleko, bardzo daleko, gdzie nikt nie będzie mnie mógł poznać. Zacznę wszystko od poczatku. — A to dlaczego? — wykrzyknał wielkolud. — Czemu chcesz zaczynać od nowa, skoros już zdobył sławę? — Nie rozumiesz mnie, ale mimo to ci powiem. Dlatego, że tym razem chcę być szczęsliwy. — Szczęsliwy? Nie rozumiem. Jak to szczęsliwy? — Bo klown zwykle bywa szczęsliwy tylko wtedy, gdy jest kims innym. A ja nie chcę być nikim, tylko soba. — Nic z tego nie rozumiem... Posłuchaj mnie, Auguscie... — Jak myslisz — przerwał mu August wykręcajac nerwowo palce —- dlaczego ludzie smieja się i płacza ogladajac nas na arenie? — Mój drogi chłopie, co to ma z tym wspólnego? To czysto teoretyczne pytanie. Pomówmy rozsadnie. Wróćmy do rzeczywistosci. — Własnie odkryłem ja przed chwila — rzekł poważnie August. — Rzeczywistosć! To własciwe okreslenie. Teraz już wiem, kim jestem, czyni jestem i co muszę robić. Oto rzeczywistosć. A to, co wy nazywacie rzeczywistoscia, to trociny; rozsypuje się, przelatuje przez palce. - Kochany Auguscie — zaczał tamten, jak gdy-by mitygujac kogos, kto stracił rozum — za dużo się nad tym głowisz. Na twoim miejscu wróciłbym do miasta i napiłbym się czegos. Nie podejmuj teraz żadnych decyzji. Poczekaj... — Nie! — rzekł August stanowczo. — Nie chcĘ ani pociechy, ani rady. Już się zdecydowałem. — I wyciagnał rękę. na pożegnanie. — Jak sam chcesz — powiedział olbrzym garbiac się z rezygnacja. — A więc to naprawdę rozstanie? — Tak — odparł August — to rozstanie... na zawsze! Znowu wyruszył w swiat, tym razem zmierzajac do samych jego trzewi. Gdy zbliżał się do miasta, przyszło mu do głowy, że ma w kieszeni zaledwie parę sous. Za kilka godzin poczuje głód. Potem zziębnie, a jeszcze pózniej, jak zwierzęta w polu, zwinie się w kłębek na ziemi czekajac na pierwsze promienie słońca. Nie wiedział, dlaczego wolał isć przez miasto przemierzajac każda ulicę do końca. Mógłby przecież oszczędzać sił. „A gdybym tak istotnie kiedys dotarł do Ameryki Południowej...? (Zaczał głosno rozmawiać sam z soba) — Moga minać lata. I jakim językiem bym mówił? I dlaczego by mieli przyjać mnie, nie znanego nikomu cudzoziemca? Kto wie, czy tam w ogóle jest cyrk. A jesli tak, maja z pewnoscia wJas-nych klownów mówiacych ich własnym językiem. Doszedłszy do małego parku, rzucił się na ławkę. „Trzeba to będzie staranniej przemysleć — nakazywał sobie w duchu. — Nikt przecież nie leci do Ameryki Południowej ot tak, na łeb, na szyję. Mój Boże! Nie jestem przecież albatrosem! Jestem Augustem, człowiekiem o delikatnych stopach i żoładku, który wymaga pożywienia." Zaczał wyliczać jedna po drugiej wszystkie te własnie ludzkie cechy, które odróżniały jego, Augusta, od ptaków niebieskich i stworzeń w morskich głębinach. Te medytacje zakończyły się ostatecznie długimi rozważaniami nad natura dwóch cech czy przymiotów, które najwyrazniej odróżniaja swiat ludzki od królestwa zwierzat, nad smiechem i łzami. Dziwne -— myslał — że on, który w tej dziedzinie czuł się jak u siebie w domu, zastanawia się nad tym jak jaki uczniak. „Przecież nie jestem albatrosem!" —• Ta mysl, na pewno nie olsniewajaca, wracała raz po raz, gdy roztrzasał swój dylemat, obracajac go w duchu na wszystkie strony. Mysl, że nawet przy najbardziej bujnej wyobrazni nie może uważać siebie za albatrosa, choć ani oryginalna, ani genialna, była mimo wszystko bardzo pocieszajaca, bardzo uspokajajaca dla Augusta. Ameryka Południowa —co za nonsens! Problem nie polegał na tym, dokad się udać ani jak tam się dostać; problemem było... Próbował to sobie uzmysłowić jakos -bardzo, bardzo prosto. Czy nie chodziło tu własnie o to, że może czuł się dobrze takim, jakim był — ani SIĘ nie robiac mniejszym, ani większym? Błędem jego było, że wyszedł poza swoje granice. Nie wystarczało mu, że doprowadza ludzi do smiechu, próbował jeszcze dać im radosć. Radosć jest darem od Boga. Czyż nie odkrył tego wyrzekajac się siebie — robiac, co popadło, jak to kiedys okreslił? August poczuł, że wreszcie do czegos dochodzi. Jego prawdziwa tragedia, zaczynał to rozumieć, kryla się w tym, że nie umiał przekazać innym swego przeswiadczenia o istnieniu innego swiata, swiata leżacego poza ludzka ignorancja i słaboscia, poza smiechem i łzami. Własnie ta bariera czyniła go na zawsze klownem, klownem Pana Boga, bo zaiste nie było nikogo na swiecie, komu mógłby wyłuszczyć swój dylemat. I nagle olsniła go mysl -- jakież to było proste! — że być nikim czy kimkolwiek, czy każdym, nie przeszkadza mu być samym soba. Gdyby był rzeczywiscie klownem, powinien być nim na wskros, od chwili gdy rano wstawał, aż do chwili gdy zamykał oczy do snu. Powinien być klownem 0 każdej porze, za wynagrodzeniem lub też z czystej radosci życia. Tak niezachwianie przekonany był o madrosci tej idei, że zapragnał zaczać od razu — bez charakteryzacji, bez kostiumu, nawet bez akompaniamentu piskliwych starych skrzypiec. Chciai być tak całkowicie samym soba, żeby widniała jedynie gorejaca w nim teraz jak ogień prawda. Jeszcze raz zamknał oczy, aby pograżyć się w ciemnosć. Trwa) tak (fiugo, oddychajac cicho 1 spokojnie na dnie własnego bytu. Gdy w końcu otworzył oczy, ujrzał swiat, z którego zdjęta została zasłona. Był to swiat, który zawsze istniał w jego sercu, zawsze gotów do ujawnienia się, ale który ożywa dopiero wtedy, gdy człowiek zaczyna żyć z nim w jednym rytmie. August był tak głęboko wzruszony, że nie wierzył własnym oczom. Przetarł je grzbietem dłoni, tylko po to, aby spostrzec, że wciaż jeszcze sa wilgotne od łez radosci, które wylał nic o tym nie wiedzac. Wyprostowany jak struna, siedział wpatrzony prosto przed siebie, wysilajac się, aby przyzwyczaić wzrok do tej wizji. Z głębi jego istoty płynał nieustanny szept dziękczynienia. Podniósł się z ławki w chwili, gdy słońce skapało ziemię w ostatnich złotych blaskach, W żyłach tętniła mu energia i pragnienie. Odrodzony, zrobił kilka kroków naprzód w magiczny swiat jasnosci. Instynktownie, jak ptak rozwija skrzydła, rozłożył ramiona we wszystko obejmujacym uscisku. Ziemia zapadała w letarg pograżona w głębokim fiolecie, który poprzedza zmrok. August zatoczył się z ekstazy jak pijany. —• Nareszcie! Nareszcie! — wykrzyknał lub zdawało mu się, że krzyknał, bo w rzeczywistosci krzyk jego był tylko słabym echem rozkołysanej w nim ogromnej radosci. Jakis człowiek szedł ku niemu. Mężczyzna w mundurze, uzbrojony w pałkę. Augustowi wydał się on aniołem wybawienia. Własnie miał rzucić się w ramiona swego zbawcy, gdy chmura ciemnosci zwaliła go z nóg jak uderzenie młota. Bez jednego dzwięku osunał się u stóp policjanta. Nadbiegli dwaj przechodnie, którzy byli swiadkami tej sceny. Przyklękli i przewrócili Augusta na wznak. Ku ich zdziwieniu, usmiechał się. Był to szeroki, seraficki usmiech, kipiacy pęcherzykami i tętniacy strumykami krwi. Oczy szeroko rozwarte wpatrywały się z niewiarygodna pogoda w cienki sierp księżyca, który własnie pojawił się na niebie. EPILOG Z wszystkich opowiadań, które napisałem, to jest może najbardziej niezwykłe. Zostało napisane specjalnie dla Fernanda Legera jako tekst do serii czterdziestu rysunków przedstawiajacych klownów i cyrki.l Minęły całe miesiace po przyjęciu zaproszenia Legera do napisania tego tekstu, zanim zdołałem choćby tylko zabrać się do niego. Mimo że dano mi całkowita swobodę, czułem się skrępowany. Nigdy jeszcze nie pisałem opowiadania niejako na zamówienie. W mózgu moim niemal obsesyjnie kłębiły się nazwiska Rouault, Miro, Chagall, Max Jacob, Seu-rat. Omal nie żałowałem, że nie poproszono mnie o rysunki zamiast o tekst. Kiedys namalowałem kilka akwarel klownów, z których jedna nazwałem Cyrk Medrano. Mówiono mi, że przynajmniej jeden 1 Leger zmuszony był odrzucić mój tekst jako nieodpowiedni i sam napisał pózniej tekst do swego uroczego albumu pt. Le Ciratie,z tych klownów jest bardzo podobny do Marca Chagalla, choć Chagalla nigdy nie spotkałem ani nawet nie widziałem jego fotografii. Gdy się z soba borykałem, aby jakos to zaczać, wpadła mi w ręce mała ksiażeczka Wallace'a Fowlie i z celnym esejem o klownach Rouaulta. Kiedy się zastanawiałem nad życiem i dziełem Rouaulta, co wywarło na mnie silny wpływ, przyszło mi na mysl, jakim to klownem jestem ja sam, jakim klownem zawsze byłem. Myslałem o mojej namiętnosci do cyrku, zwłaszcza do tego, co się okresla mianem ciraue intime, i o tym, jak głęboko pogrzebane musza być w mojej swiadomosci wszystkie te doswiadczenia widza i milczacego współuczestnika. Przypomniało mi się, jak to — kiedy ukończyłem szkolę srednia zapytano mnie, czym chciałbym zostać, a ja odparłem: ,,klownem". Stanęło mi w pamięci, jak wielu z moich starych przyjaciół przypominało swoim zachowaniem klownów — i uswiadomiłem sobie, że ich własnie lubiłem najbardziej. A pózniej odkryłem, ku memu zaskoczeniu, że większosć moich najbliższych przyjaciół patrzy na mnie jak na klowna. I wtedy nagle uswiadomiłem sobie, jak wielki wpływ wywarł na mnie tytuł ksiażki Wallace'a Fowlie (pierwszej z przeczytanych przeze mnie jego ksiażek): Clou>ns and Angels2. Balzac mówił do mnie ongis o aniołach (w Louis Lambert), a po- 1 Wallace Fowlie, Jacob's Night („Noc Jakubowa"), Sheed and Ward. N. J. 1947. 2 „Blazni i aniołowie". przez liczne dywagacje Fowlie'ego na temat klowna zyskałem nowy wglad w rolę klowna. Klowni i aniołowie tak cudownie nadaja się wzajem dla siebie. A poza tym, czyż ja sam nie pisałem w jednej z moich ksiażek o Auguscie Angst i Guy de Creve- coeur? Kimżeż byli oni, te dwie udręczone, zawiedzione, zdesperowane dusze, jak nie mna samym? I jeszcze jedno... najlepszy obraz, jaki kiedykolwiek namalowałem, to głowa klowna, któremu dałem dwoje ust, jedne dla radosci i jedne dla smutku. Usta radosne były w kolorze żywego cynobru — były to usta spiewajace. (Wspominajac to, uswiadomiłem sobie nagle, że już teraz nie spiewam!) Tymczasem otrzymałem parę makiet od Legera. Jedna z nich przedstawiała końska głowę. Włożyłem je do szuflady, zapomniałem o nich zupełnie i zabrałem się do pisania. Dopiero skończywszy opowiadanie, uswiadomiłem sobie, skad wziałem mego konia. Drabina, naturalnie, to dar Miro, a księżyc prawdopodobnie także. (Obraz Miro Pies wyjacy do księżyca by! pierwszym jego obrazem, jaki ogladałem.) Zaczałem tedy od siebie samego, z mocnym przeswiadczeniem, że noszę w sobie wszystko, co można wiedzieć o klownach i cyrkach. Pisałem wiersz po wierszu, na slepo, nie majac pojęcia, co przyjdzie dalej. Siebie miałem do dyspozycji; drabinę i konia nieswiadomie zwędziłem. Dotrzymywali mi kompanii poeci i malarze, których uwielbiam — Rouault, Miro, Chagall, Max Jacob, Seurat. Dziwna rzecz, każdy z tych artystów jest równo czesnie i poeta, i malarzem. Z każdym z nich łaczyły mnie głębokie zwiazki. Klown to poeta w akcji. On jest opowiescia, która odtwarza. To wciaż ta sama odwieczna historia — adoracja, poswięcenie, ukrzyżowanie. A Rosy Crucifixion 1, bien entendu. Jedyna partia mego opowiadania, która przysporzyła mi trudnosci, było kilka ostatnich stron, które musiałem pisać na nowo parę razy. „Istnieje swiatło, które zabija", powiedział, zdaje się, gdzies Balzac. Chciałem, aby mój bohater August zgasł jak swiatło. Ale nie w smierci! Pragnałem, aby jego smierć rozjasniła drogę. Widziałem w niej nie koniec, lecz poczatek. Gdy August staje się soba, życie zaczyna się — i to nie tylko dla niego, ale i dla całej ludzkosci. Niech nikt nie sadzi, że wymysliłem tę opowiesć. Opowiedziałem ja tylko, tak jak ja czułem, jak objawiła mi się sama, kawałek po kawałku- Jest i moja, i nie moja. Niewatpliwie stanowi najdziwniejsze opowiadanie, jakie dotychczas napisałem. Nie jest to bynajmniej dokument surrealizmu, wcale nie. Być może proces pisania jej był surrealistyczny, ale wtedy trzeba by tylko stwierdzić, że surrealisci posiedli na nowo własciwa metodg tworzenia. Nie, bardziej jeszcze niż wszystkie inne moje opowiadania oparte na faktach i doswiadczeniach, to własnie jest prawda. Moim wyłacznym celem przy pisaniu jego było powiedzieć prawdę, tak jak ja znam. Dotychczas wszystkie moje po- staci były realne, wzięte z życia, z mego własnego życia. August jest jedyny w swoim rodzaju, gdyż spadł mi znikad. Czymżeż jednak jest to nic, które nas otacza i spowija, jak nie sama własnie rzeczywistoscia? Zaiste niczego nie wymyslamy. Pożyczamy tylko i odtwarzamy. Odsłaniamy i odkrywamy. Wszystko zostało nam dane, jak mówia mistycy. Wystarczy nam tylko otworzyć oczy i serca, aby zespolić się w jedno z tym, co jest. Klown wzrusza mnie głęboko, choć nie zawsze zdawałem sobie z tego sprawę, własnie dlatego że oddziela go od swiata smiech. Jego smiech nie ma w sobie nic homeryckiego. Jest to smiech cichy, wyprany z radosci, jak to się mówi. Klown uczy nas smiać się z nas samych. I ten nasz smiech jest zrodzony z łez. Radosć jest jak rzeka; płynie nieprzerwanie. Wydaje mi się, że takie własnie jest posłannictwo, które klown usiłuje nam przekazać, że powinnismy brać udział w nieustannym falowaniu i ruchu, że nie powinnismy przystawać, aby zastanawiać się, porównywać, analizować, brać w posiadanie, lecz powinnismy płynać i przenikać jak strumień, nieskończenie, jak muzyka. Taki jest dar wyrzeczenia i klown czyni to symbolicznie. Naszym zadaniem jest uczynić to naprawdę. Jeszcze w żadnym okresie historii ludzkosci swiat nie był tak pełen cierpienia i męki. Tu i ówdzie, jednakże, spotykamy jednostki nietknięte, nieskażone powszechnym smutkiem. Nie sa to jakies jednostki bez serca, wprost przeciwnie! To istoty wyzwolone. swiat nie jest dla nich tym, czym wydaje się nam. Patrza innymi oczyma. Mó- wimy o nich, że umarli dla swiata. Żyja chwila, cała pełnia życia, a blask promieniujacy od nich jest nieustanna piesnia radosci. Cyrk to malutka, odgrodzona arena zapomnienia. Pozwala nam przez chwilę zgubić się, rozpłynać w zachwycie i błogosci, dać się uniesć tajemnicy. Wychodzimy z niego oszołomieni, zmartwieni i przerażeni powszednim obliczem swiata. Ale staruszek swiat codzienny, swiat — jak to sobie wyobrażamy — aż nazbyt dobrze nam znany, jest swiatem jedynym i jest to swiat magii, niewyczerpanych uroków. Tak jak klown gramy swoja rola, wiecznie udajac, stale odsuwajac wielkie wydarzenie. Umieramy dażac do tego, aby się narodzić. Nigdy nie bylismy, nigdy nie jestesmy. Zawsze znajdujemy się w toku stawania się, zawsze wyodrębnieni, odosobnieni. Zawsze poza czyms. Taki jest portret Augusta Angsta alias Guy le Crevecoeur — czyli codzienne oblicze swiata o dwojgu ustach. Mój August jest z innej gliny. Może nie namalowałem jego obrazu zbyt wyraznie, ale on istnieje, choćby tylko dlatego, że wyobraziłem sobie jego istnienie. Spad! z nieba i do nieba wraca. Nie zginał, nie umarł. Ani też nie popadnie W zapomnienie. Nie dalej jak onegdaj rozmawiałem ze znajomym malarzem o postaciach pozostawionych nam przez Seurata. Powiedziałem, że sa one zakorzenione tam, gdzie Seurat je stworzył — na wieki. Jakżeż wdzięczny jestem losowi, że dane mi było żyć z tymi postaciami Seurata — w Grandę Jatte, w Medrano i gdzie indziej, noszac je w duchu! W tych jego tworach nie ma nic iluzorycznego. Ich realnosć jest niezniszczalna. Żyja w promieniach słońca, w harmonii formy i rytmu, który jest czysta melodia. I tak też jest w gruncie rzeczy z klownami Rouaulta, aniołami Chagalla, drabina i księżycem Miro i cała jego menażeria. Tak też jest z Maxem Jacobem, który nigdy nie przestał być klownem, nawet gdy już znalazł Boga. Słowem, obrazem, dziełem, wszystkie te błogosławione duchy, które mi dotrzymywały towarzystwa, poswiadczyły wieczna prawdę swoich wizji. Ich swiat codzienny pewnego dnia stanie się naszym. W rzeczy samej jest naszym już dzis, tylko stalismy sia zbyt ubodzy, by upomnieć się o niego jako o nasza własnosć. Henry Miller