K.S.RUTKOWSKI BOHATER Byłem miłym facetem, ale to jej nie wystarczyło. Chciała mieć życia pełnego wrażeń, a nie tylko ustabilizowanego. Więcej od co miesięcznej wypłaty, stałych uczuć, od czasu do czasu kwiatów. Byłem ślepy, ale gdy przejrzałem, było już za późno. Już od roku dymał ją mój najlepszy kumpel. I to w moim własnym łóżku, gdy ja zaharowywałem się w robocie. Jeden jedyny raz zwolniłem się trochę wcześniej i dzięki temu poznałem prawdę. Z miejsca wpadłem w szał i rzuciłem się na kolesia, ale był silniejszy i obił mi mordę. Potem spokojnie się ubrał, odlał w łazience pogwizdując i jak gdyby nigdy nic , wyszedł z mieszkania z moją żoną pod rękę. I tak zakończyło się moje małżeństwo. Zacząłem żyć sam. Piłem i całymi dniami oglądałem pornosy. Zawsze tak wyobrażałem sobie życie przegranego faceta, a że bez wątpienia byłem przegrany, więc tak właśnie żyłem. Jak szczur. Normalne życie było już ponad moje siły. Miałem za miękkie serce, żeby stawiać mu czoło. Próbować na siłę być szczęśliwym, kiedy nie miałem już na nic ochoty. Po pracy zagrzebywałem się więc w swojej norze, z rzadka tylko ja opuszczając. Zwykle, żeby uzupełnić zapasy alkoholu i wymienić kasety w wypożyczalni. Tego dnia właśnie wracam ze sklepu z siatka pełną piwa, kiedy to się staje. Najpierw widzę gnata w łapie tego faceta, dopiero potem tego ,do kogo ten gość mierzy. Do jakiegoś zgreda w okularach i muszką pod szyją. Przytomnie spoglądam na szyld nad witryną. Jubiler. Nagle słyszę wystrzał i szybko chowam się za winkiel. Nie jestem supermanem, choć jako gówniarz bardzo chciałem nim być. Nie miałem jednak predyspozycji. Jestem urodzonym tchórzem. Nawet schowany za tym budynkiem, sram w gacie ze strachu. Ale ta wredna kurwa, ODWAGA, akurat nagle postanawia sobie o mnie przypomnieć. Widać, akurat przechodzi ulicą, widzi mnie opartego o ścianę i trzęsącego się ze strachu jak galareta i robi jej się mnie żal. I wskakuje mi do serca, bo nagle czuję że MOGĘ WSZYSTKO. A ten gość z giwerą akurat wybiega ze sklepu. I kieruje się w moją stronę. Podstawiam mu więc nogę i kiedy zwala się jak długi na glebę, pociągam mu w ryj z buta. Potem poprawiam mu raz i drugi. Skutecznie, bo facet przestaje się ruszać. Nie ma co, mam fart. Sam się dziwie swojej nagłej odwadze, patrząc na tego rozłożonego na chodniku bandziora. Jeszcze nigdy nikogo nie pobiłem. Zawsze to ja byłem tym kogo bito. A tu , popatrzcie, pokonałem niezłego bydlaka. Jestem taki dzielny! Odważny! Z całą pewnością pokażą mnie w telewizji!! Rozglądam się dookoła , ale nigdzie żywej duszy. Przenoszę wzrok na ziemię, na tego leżącego na niej śmiecia i robię to w sama porę, bo bandzior zaczyna się poruszać. Spluwa z której mierzył do tego dziadka w sklepie, wciąż tkwi w jego ręku. A w drugiej ręce skórzana torba, z której wysypały się złote precozja. Lśnią nęcąco w popołudniowym słońcu. Pierścionki, łańcuszki, broszki i kolczyki. Jest tego z dobrych kilka kilogramów. Pochylam się nad tym bandytą i wyjmuje mu broń z ręki. Ciężką, z bębenkowym magazynkiem. Następnie sięgam po torbę z biżuterią. I w takiej właśnie sytuacji zastaje mnie policyjny patrol, który nadjeżdża na sygnale i hamuje tuż przy mnie z piskiem opon. Z wozu wyskakuje dwóch gliniarzy, biały i czarny , i bierze mnie na muszkę. Zachowuje spokój. W końcu to ja tu jestem bohaterem. Uśmiecham się do nich, mimo że obaj wydzierają mordy , żebym odrzucił spluwę i położył się na ziemi z wyciągniętymi rękami. Przez chwile zastanawiam się o co im chodzi i nagle przypominam sobie o spluwie którą trzymam., więc posłusznie odrzucam ją na chodnik, torbę ze złotem stawiam przy nodze i unoszę ręce do góry. I chce im właśnie wyjaśnić jak się faktycznie sprawy mają, kiedy nagle rzucają się na mnie, przewracają na ziemie, prawie wgniatając w beton i skuwają mi na plecach ręce. Śmieję się nerwowo. - Panowie, to pomyłka. To tamten gość jest przestępcą - mówię. Ale oni w odpowiedzi podnoszą mnie z ziemi jak szmacianą kukłę i prawie zanoszą do radiowozu. Jedyny kontakt z podłożem mają czubki moich butów, które się po nim suną. Po chwili siedzę już z tyłu samochodu i patrzę na świat po przez kraty. Wykrzykuje do glin, że to pomyłka, ale oni nie słuchają. Jeden nachyla się nad leżącym bandziorem, a drugi wchodzi do sklepu. Po chwili z niego wychodzi i z jego ust odczytuje słowo "trup". Złodziej zaczyna dawać oznaki życia. Rusza nogami , rękami, potem podnosi się z ziemi na łokciach. - Nic Panu nie jest? - pyta się go jeden z gliniarzy. Słyszę go , bo okna z przodu samochodu są otwarte na oścież. Facet obcina niepewnie jednego glinę, potem drugiego, ogląda się dookoła i zatrzymuje wzrok na mnie. Mogę przysiąc ,że dostrzegam w jego oczach błysk. Istne światełko nadziei. - Nic, nic - odpowiada ,teatralnie łapiąc się za głowę - Całe szczęście , bo ten BANDZIOR mocno mnie poturbował. Bandzior?! Ten facet nazwał mnie bandziorem?! Nie wierzę! Gliniarze pomagają mu wstać. Facet jest młody, ma twarz miłego gościa i to pewnie ich zwodzi. No cóż, ja za to ostatnio nie dbałem o siebie. Ciągle piłem i nie miałem na to czasu. I dlatego rozumiem, że w oczach policjantów z nas dwóch to ja bardziej wyglądam na przestępcę. Ale nim nie jestem, wiem to ja , wie Bóg , no i ten gość, który właśnie bezczelnie próbuje mnie wrobić w to wszystko. Ale spokojnie... Są przecież odciski palców i inne rzeczy. Facet może pobawić się w teatr, ale na dłuższą metę na nic mu to się nie zda. - Proszę nam opowiedzieć co tutaj zaszło - prosi go czarny gliniarz. I facet zaczyna nawijać. Niech mnie cholera, z grubsza nakreśla im moją wersje zdarzenia, gdybym to ja im ją opowiadał. Akurat przechodził , zobaczył napad, usłyszał strzał, próbował mnie(!) zatrzymać, zaczęła się walka wręcz, ja ją wygrałem, ale na szczęście w porę zjawiła się policja, bo nie wiadomo jakby to się skończyło. Pewnie strzeliłbym także do niego. Nie wierzę własnym uszom - facet dziękuje tym mundurowym za uratowanie życia. A oni w odwecie chwalą go za wielką odwagę. Nie wierzę... Nie mogę w to, kurwa, uwierzyć. Ale to się dzieje. Na moich oczach. Przestępca i gliniarze włażą sobie nawzajem w dupę, a prawdziwy bohater tego dnia, siedzi skuty w radiowozie i na to patrzy. Boże, może czas ruszyć tyłek ze złotego tronu i zająć się sprawiedliwością?! Dobra, w końcu mówię sobie, na posterunku wyjaśnię im to na spokojnie. W tej samej chwili pod jubilera podjeżdżają inne policyjne wozy,oraz coroner i zaczyna się ta cała chryja, którą zawsze widzi się na filmach. Oczywiście pojawiają się także fotoreporterzy i telewizja. Flesze błyskają przez cały czas. Kilku gości z aparatami podchodzi nawet do samochodu i znienacka robi mi zdjęcia. No ładnie... Nawet oni myślą, że to moja sprawka. Moje fotki ukażą się pewnie w wieczornych wydaniach gazet i wiadomościach tv. Ale co tam. Mogą mnie trochę oczerniać. Jak już się sprawa wyjaśni, wezmę jakiegoś obrotnego prawnika, wytoczę gazetą i telewizji proces i może uda mi się wyciągnąć z tego parę dolców. Gliniarze zabierają mnie na komisariat. I gdy jedziemy, roztaczają przede mną wizje mojej przyszłości. Dożywocie, albo iskrzące krzesełko. Oczywiście mam w dupie ich gadanie, bo jestem niewinny. Istnieje przecież sprawiedliwość na tym świecie. Mam tylko nadzieję, że gliny nie wypuszczą prawdziwego bandyty. Na komisariacie jednak nic się nie zmienia. Detektywi , którzy biorą mnie w obroty, nie chcą słuchać. Próbuje im na spokojnie wyjaśnić , w czym rzecz, ale oni drą tylko mordy, nakazując mi się przyznać. To jakaś komedia. Farsa. Pierdolony, kiepski sitcom z Tomem Arnoldem w roli głównej. Mimo, że szlag mnie trafia, nie przestaje im jednak tłumaczyć .Powoli. spokojnie, wyraźnie, starając się nie denerwować. Złość nic tu nie da. Tak samo nerwy. Musze być spokojny i miły. Ci faceci nie mogą być przecież tacy tępi... Ale okazują się właśnie tacy. Nie wierzą w ani jedno moje słowo. Twierdzą , że maja dowody mojej winy. Zeznania patrolu policji, który na miejscu zdarzenia zastał mnie z bronią w ręku i torbą pełną złota, oraz słowa ciężko pobitego świadka, który próbował mnie obezwładnić. Po raz enty tłumacze im, że ten świadek, to właśnie jest sprawca tego napadu i zabójstwa. Ale oni tylko się ze mnie śmieją. Jezu, zaczyna być niewesoło. Robi się jeszcze gorzej, kiedy nadchodzą wyniki badań z laboratorium. Na broni i torbie z biżuterią, znaleziono tylko moje odciski palców , żadnych innych. Gliniarze oznajmiają mi to, patrząc z tryumfem . Przełykam ślinę i dopiero teraz naprawdę zaczynam się bać... Na noc zamykają mnie w areszcie. Na szczęście siedzę w celi sam , więc bez skrępowania , klękam i po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna , zaczynam się modlić. Głównie o to, aby Bóg oświecił mądrością te wszystkie zakute , policyjne pały. Ale następnego dnia okazuje się , że w nocy Pan Bóg słuchał kogoś innego. Gliny wiozą mnie do gmachu sądu, a tam sędzina - Azjatka skazuje mnie na pobyt w areszcie do czasu rozprawy, bez wyznaczenia kaucji. Adwokat z urzędu, którego poznałem ledwie kilka chwil przed wejściem na sale rozpraw, rozkłada bezradnie ręce, chociaż jestem pewien , że nawet do końca nie wie, za co mnie właśnie przymknęli. Gdy wiozą mnie nie do pudła - płaczę, gdy klawisze przyjmują mnie na oddział - także, i gdy prowadzą mnie do celi - również, więc już na samym wejściu nie robię na innych skazanych dobrego wrażenia. Więźniowie szydzą ze mnie, gdy przechodzę przez korytarz, niektórzy posyłają całuski. A ja zamiast wziąć się w garść, zaczynam chlipać jeszcze bardziej. Nawet prowadzący mnie klawisz , kiwa z niedowierzaniem głową i spogląda na mnie, jak na kawałek gówna... Mój towarzysz z celi , to niebieski od tatułaży bydlak, który wita mnie szerokim uśmiechem. Nie bardzo podoba mi się ten uśmiech. Spuszczam nisko głowę, ocieram łzy i kładę się na dolną pryczę, ze strachu i przerażenia zwijając się w kłębek. Reszta dnia mija spokojnie, ale w nocy zaczyna się horror. Jak na tych wszystkich pierdolonych filmach o pudle. Bydlak z pryczy nade mną złazi na dół i próbuję wgramolić się na mnie , jak na kobietę. Spycham z siebie jebańca, ale on ponawia próbę i kiedy walę go z piąchy w ryj, porządnie mi oddaje. Ma parę. Jego cios gruchocze mi przednie zęby. I na krótko oszołamia. Przez chwilę zupełnie nie wiem gdzie jestem i co się właśnie dzieję i to w zupełności wystarczy temu grubasowi. Kiedy dochodzę do siebie, jestem już bez spodni, mam czymś skrępowane ręce, grubas leży na moich plecach, zatyka mi ręką usta i boleśnie mnie gwałci. Mój proces rozpoczyna się dopiero za trzy tygodnie. Do tego czasu przelatują mnie chyba wszyscy więźniowie. Za każdym razem kiedy przychodzi jakiś facet i wyciąga z gatek fiuta, próbuję się bronić, ale z reguły nie mam nic do powiedzenia. Jeśli stawiam się wyjątkowo mocno, przychodzi dwóch czy trzech innych, przytrzymuje mnie , a tamten robi swoje i tak na okrągło. W ciągu tych kilku tygodni osiągam status największej więziennej dziwki. Raz nie mogę już tego dłużej znieść i przelatuje sobie kawałkiem szkła po strunach, ale nawet to pierdolę sromotnie, spędzam w szpitalu trzy dni i kiedy wracam na oddział , wszystko zaczyna się od nowa... Na rozprawie sędzina, tym razem biała, nie daję wiary moim słowom. Mój adwokat przez cały czas daje dupy , równie ostro jak ja w pudle, i oskarżyciel jedzie po nim jak po łysej kobyle. W końcu ,na czwartej rozprawie, zapada wyrok i trafiam do celi śmierci... Przez pierwsze miesiące czuje się jak w transie, ale potem jest już lepiej , a po dwóch latach prawie godzę się z losem. Nie mam innego wyjścia. Gdyby nie to , że oczekuję w niej na śmierć, cela była by całkiem przyjemnym miejscem. Mam w niej telewizor, książki, święty spokój. Zupełnie jak w moim mieszkaniu, z którego przez lata także prawie nie wychodziłem. Nikt mnie tu nie gwałci, klawisze są w porządku , a z współwięźniami prawie nie mam styczności. Łączy nas tylko to , że wszyscy mamy wkrótce umrzeć i nic więcej. Właśnie dzisiaj dowiedziałem się od swego prawnika, że ja już niedługo. Wyczerpał wszystkie możliwości prawne i wyznaczono już termin. Za osiem dni o tej porze ,nie będę już żył. W końcu przychodzi ten dzień. Na godzinę przed egzekucją przychodzą po mnie klawisze. Mają poważne, kamienne twarze. Skuwają mi ręce i prowadza do celi , sąsiadującej z tą ,w której wykonywane są wyroki. Dziwne, ale idę z nimi spokojny, wręcz rozluźniony, jakbym wcale nie szedł na śmierć. Zastrzyk na uspokojenie , o który poprosiłem jakąś godzinę wcześniej, przynosi efekt. Parę minut później odwiedza mnie mój adwokat i oznajmia , że teraz już tylko cała nadzieja w gubernatorze. Wiem ,że przez te wszystkie lata , kiedy zajmował się moją sprawą , nie uwierzył w moją niewinność, ale to dobry chłopak i trochę go polubiłem. Ściskam przez kratę jego dłoń i życzę mu jak najlepiej. Odchodzi speszony, nie bardzo wiedząc , co powiedzieć. Potem przychodzi ksiądz. Sam o niego poprosiłem, bo przed śmiercią bardzo chce się wyspowiadać. Kto jak kto, ale on powinien mi uwierzyć. To i tak niczego już nie zmieni, ale chce żeby ktoś na tym świecie wiedział, że zabito niewinnego. Strażnik podaje księdzu taboret, ten zasiada po drugiej stronie krat i zaczyna wysłuchiwać moich słów.... Zaczynam od początku, od tego pecha , który prześladował mnie od dziecka, wspominam o nieudanym małżeństwie i stopniowo dochodzę do spraw, które przywiodły mnie do tego miejsca. Staram się o niczym nie zapomnieć, ksiądz słucha z uwagą i od razu robi mi się lżej... Kończę spowiedź prośba o modlitwę za mnie i czekam na jakieś słowa otuchy... Ksiądz wydaje się być w szoku. Wcale mu się nie dziwie. Przyszedł w końcu do zatwardziałego grzesznika , a spotkał niewinnego, z którego zakpił los. Rozumiem go i daje mu czas na zebranie myśli. W końcu wzdycha i mówi: - Synu, chociaż w ostatnich chwilach życia mógłbyś nie okłamywać swojego stwórcy. A potem kreśli w powietrzu znak krzyża i kręcąc z niedowierzaniem głową , odchodzi. Kilka minut później, odgłos otwieranej kraty, wyrywa mnie z letargu. Rozpoczął się ostatni akt. Widzę kilku klawiszy, a za nim naczelnika więzienia. J. Dwóch klawiszy wchodzi za kratę , skuwa mi ręce i wyprowadza z celi, a potem już cały orszak towarzyszy mi w moim ostatnim spacerze. W celi śmierci jest bardzo jasno i gdy do niej wchodzę , przez chwilę nic nie widzę. Potem dostrzegam to słynne krzesło i dopiero wtedy nogi uginają się pode mną. Klawisze jednak nie pozwalają mi upaść. Próbuje ustać na nogach o własnych siłach, ale nie mogę, więc donoszą mnie na miejsce, sadzają na krześle i rozpoczynają przygotowania do mojej podróży w zaświaty. Trzęsą mi się ręce, serce uderza 10 razy szybciej, a oczy nerwowo rozglądają się dookoła. Na żadnej twarzy nie widzę litości. Nawet z twarzy ludzi na widowni za wielka szklaną szybą , wieje chłodem. Dostrzegam wśród nich znajomego. Od razu go poznaje , choć od lat nie widziałem. W pierwszym rzędzie , wbity w przyciasny garnitur, siedzi i patrzy na mnie facet, który mnie w to wszystko wrobił. Próbuje dostrzec w jego oczach jakieś uczucia, choćby cień przeprosin, ale widzę tylko zafascynowanie. Zająłem w końcu należne mu miejsce i już pewnie nie może się doczekać, aby zobaczyć co by go spotkało , gdyby tamtego dnia przed laty, nie miał głupiego farta. Po chwili klawisze unieruchamiają mi w pasach ręce i nogi, zakładają na głowę elektrody i zasłaniają klapką oczy. Widzialny świat przestaje dla mnie istnieć , za to słuch wyostrza się o 100 procent. Co było do przewidzenia ,telefon od gubernatora nie dzwoni. Ta historia nie ma mieć hapy endu. W końcu puszczają prąd i ostatnim co czuję, to to , że zaczynam szczać i srać pod siebie.