Jerzy Niemczuk Bajki Pana Bałagana Wydawnictwo „Tower Press”Gdańsk 2001 O królewnie Śmieszce Możecie nie wierzyć. Początkowo i ja nie wierzyłem. Tę historięopowiedział mi Wojtek, mój siostrzeniec. Wojtek ma lat... Nie pamiętam dokładnie. Nic dziwnego,jeżelicoroktosię zmienia. Ostatnio, kiedygopytałem,miał chyba sześć,aleupłynęło już sporo czasu. Zawsze musi byćjakiś początek. Tymrazemzaczęło się od tego, że Wojtek zapytał mnie, czy słyszałem o panu Bałaganie. Odkąd dowiedział się, że paru moich kolegów występowało w telewizji i że chodziłem do szkoły z jednym aktorem,którygrał rolę króla, uznał, że muszę znać wszystkich, którzysię liczą. Wolałemnie wyprowadzać gozbłędu.Pamiętam,jak bardzo był rozczarowany, gdy nie udało mi się zdobyć autografu pszczółki Mai. Straciłem wiele w jego oczach, więctymrazemwolałemnie przyznawać się, że nazwisko Bałagan nic minie mówi. – Jeśli dobrze pamiętam,to poznaliśmysię bodajwRadomiu – skłamałem, zachowując jednak pewną ostrożność. WtedyWojtek wyznał z niewyraźną miną,że pan Bałagan od pewnego czasu zaczął się pojawiać w jego mieszkaniu. Wobawie,że mojeniewinne kłamstwowyjdzie szybko na jaw,wyjaśniłem pośpiesznie, że ten znajomy z Radomia równie dobrze mógł się nazywać Taraban albo nawet Gałabani sprawiał wrażenie porządnego człowieka. – To na pewno nie ten – stwierdził smętnie mój siostrzeniec. – Ten, co do mnie przychodzi, jest nieporządny. Zdziwiło mnie to sformułowanie. Sądziłem, że to jakiś nowy znajomy rodzicówchłopca,aletenpokręcił głową.Nie było najmniejszychwątpliwości, że tajemniczy osobnik przychodzi, a właściwie przylatuje, właśnie do niego. Rodzice nic o tymnie wiedzą i nie mają z tymnic wspólnego. Totajemnica. Skinąłem głową ze zrozumieniem. Doceniałem, że Wojtek zwierzył się właśnie mnie. Zrobiło mi się przyjemnie, że zaraz dowiemsię czegoś,o czym nikt jeszcze nie wie, więc rozsiadłem się wygodnie. – Wiesz, jaka jest mama – wyznał Wojtek, aja już po raz drugi skinąłemze zrozumieniemgłową. – Każe sprzątać – powiedział mój siostrzeniec, patrząc smętnym okiem na porozrzucane zabawki. Stwierdziłem oględnie, że zawsze tak było i że pod tym względem moje dzieciństwobyło równie trudne jakjego. Pewnego razu Wojtek miał jeszcze mniejszą ochotę na sprzątanie zabawek niż zwykle, a jego matka, nimwyszła do sklepu, kazała mu stanowczozrobić porządek,bo doczego to podobne,żebywpokoju panowałtaki bałagan. Wojtek kopnął ze złością samochód strażacki, który wpadł z impetem na stertę książek, papierów i zabawek. Wykrzyknął z pasją: – No to co, że panuje bałagan?! To niech panuje! A może ja chcę, żeby panował?! Mógł krzyczeć głośno, bo mamaodeszła już daleko. Byłwmieszkaniu sam. Takmusięprzynajmniej wydawało, bonagle usłyszałjakiśszelestdochodzący wprost ze stertyzwalonych na podłodzeklamotów. Zdziwiło go,że odgłosjest tak wyraźny,więc natychmiast przestał krzyczeć i zaczął nasłuchiwać. Szelest, zamiast się wyszeleścić i ucichnąć, przeobraził się w dziwne szuranie od spodu, potemdołączyło się dotegodziwne sapanie i nie mniejdziwneprychanie. Sterta zabawekszeleściła, poruszała się, sapała i prychała, a Wojtekstałnad nią z rozchylonymiustami i mrugał oczami z niedowierzaniem. Zanim zdążył się porządnie przestraszyć, ze sterty wyłonił się jakiś niewydarzonyosobnik niewielkiego wzrostu. Wojtek ocenił w przybliżeniu,że była to wielkość mniej więcej dziesięciu krasnoludków. Najwidoczniej nie mógł dostać nic odpowiedniego na swoją miarę, bo spodnie miał za duże, kurtkę za małą, a do tego krzywo zapiętą. Miał też rękawiczkę zobciętymipalcami,butyz dwóch różnych par i wciśniętygłęboko na uszy przyduży kapelusz, spod którego wystawał długi ruchliwy nos. Wyglądał śmiesznie i strasznie. Wojtek poczuł się nieswojo. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, nieznany osobnik przerzucił przez ramię wymiętykrawat, zatarł ręceizaczął przechadzać się po pokoju,jak ktoś, ktoczuje się najzupełniej na miejscu. – Intruz –stwierdziłemkrótko. Wojtek spojrzałna mnie wyczekująco, więc wyjaśniłem, że słowo tooznacza nieproszonegogościa. – Jaki tam gość! – żachnął się mój siostrzeniec. – Powiedział od razu, że będzie tu panem i gospodarzem. To dlatego, że krzyczałem, żeby panował bałagan. Stwierdził, że to właśnie on jest panem Bałaganem od panowania. Wojtek przestał się bać, ale wciąż był zdenerwowany. – Jak tuwszedłeś?! – spytał intruza. Pan Bałagan nie życzył sobie jednak, żebygo tykano. Znaciskiemodrzekł, że należy zwracać się do niego per pan. – Ja pana nie znam! Co panwyprawia?! – zaprotestował Wojtek widząc, że nieproszony gość jeździ po jego pokoju, używając dwóch samochodów jako wrotek. – Jak to nie znasz? – zdziwił się pan Bałagan, przejeżdżając tuż przed nosem chłopca, po czym wziął zakręt na jednej nodze i z szybkością hokeisty przemknął za jegoplecami. –Akomplementypod moimadresem? – To jest mój adres! Egejska trzynaście mieszkania pięćdziesiąt! – wykrzyknął Wojtek. – Niach,niach,niach! –ni toparsknął,ni zaśmiał się dziwnyosobnikmknąc tyłemna samochodach,aWojtek musiałprzyznać,że robił to znakomicie. – Twój? Na twoim miejscu nie byłbym tego taki pewien, niach, niach – mruknął hamując gwałtownie. Zatrzymał się, splunął, rozsiadł na stercie zabawek, po czymoznajmił: – Panujęwtwoimpokoju. – Tu się nie pluje na podłogę! – przypomniał sobie Wojtek. – Zabieraj się stąd,zanimmamawróci! – Panuję tu, jestem dla ciebie panem i zapominać o tym nie radzę. I nie udawaj, że mnie nie lubisz. Pamiętam jeszcze twoje słowa... Naprawdę nazywamsię Harmiderus BałaganPierwszyi nie Ostatni, coś tamjeszcze było... – usiłował sobie przypomnieć, ale bez skutku, jego pamięć była równie dziurawa jak szaty. –No toco... – Wojtekwzruszył ramionami. – Jestem z zawodu królem – pochwalił się, ale chłopiec miał co do tego poważne wątpliwości. Królowie noszą przecież korony. Pan Bałagan obmacał głowę, lecz znalazł na niej tylko stary kapelusz. Wyglądał na zaskoczonego tym odkryciem. Po chwili przypomniał sobie, że kilkadziesiąt lat temudostał ataku czkawki,złota korona spadłamu z głowy,a że nie chciało mu się schylać, zupełnie o niej zapomniał. Wojtek oczywiście nie uwierzył. Sam opowiadał różne zmyślone historie, więc cudze bujdynie robiły na nimwiększego wrażenia. – A w czarywierzysz?– zapytał podstępnie pan Bałagan. – Pan jest może z cyrku? – zaciekawił się Wojtek. Nagle wydałomu się tobardzo prawdopodobne.Numer zsamochodami był prawdziwie cyrkowy. Gość poczuł się dotkniętypodejrzeniem. Miał na myśli najprawdziwsze czary i na próbę gotówbyłzamienić chłopca,wco tylko zechce. Po chwili wahania siostrzeniec odmówił. Mama nie pozwala się zamieniać. Trochę się przestraszył, że zostanie zamieniony na zawsze. Lepiej być Wojtkiem, niż do końca życia na przykład żabą. Wzmianka o mamie poirytowała pana Bałagana. Stwierdził, że nie życzy sobie gadania o niej. Mama przestaje się liczyć, bo Wojtek jest od tej chwilijego wąsalem. Tu Wojtek przerwał i przesunął palcempod nosem. – Jak myślisz? Chyba jeszcze nie jestem wąsalem? – spytał z wyraźnym niepokojem. Coś mi się tu nie zgadzało, wyraziłem więc przypuszczenie, że być może tajemniczy przybysz nazwał go swoimwasalem. –A to jestjakaśróżnica? – zapytał Wojtek.Odrzekłem, że spora. – Jaka? – zainteresował się siostrzeniec. Wyjaśniłem, że wąsal mawąsy,awasal ma swojego pana, którywprawdzie się nimopiekuje i broni go,alewzamian wasal musi mu służyć. Wojtkowi najwyraźniej nie odpowiadała taka rola. Wolał już zarost. Moje domysły były jednak uzasadnione. Okazało się, że Wojtek wypowiedział przypadkiem zaklęcie, które ściągnęło mu na głowę czarownika, władcę nieporządku. Bałagan, o, przepraszam: pan Bałagan postanowił wynagrodzić Wojtka za utrwalanie nieładu i utrzymywanie jego panowania. Bardzo nie lubił tych, co lubią sprzątać. Uważał, że sprzątają musprzed nosa poddanych. A Wojtekbył młody,zdolny i najwyraźniej spodobał się staremu flejtuchowi. Zaproponował wspaniałomyślnie, że jeśli chłopiec sobie tego życzy, to mógłby nadać mu nawet tytuł księcia. Wojtek ożywił się. Chciał już być pilotem, tapicerem i strażakiem, ale nie przyszło mu do głowy, że może kiedyś zostać księciem, a w gruncie rzeczyna to też miał ochotę. Zgodził się więc skwapliwie, postawił jednak warunek:chciał być księciem z bajki. Pan Bałagan przyjął ten warunek bez zastrzeżeń. Wistocie innychksiążątnie uznawał. Wojtek bardzo chciał jeszcze wiedzieć, jaka to będzie bajka. – Byle jaka – padła krótka i niespodziewana odpowiedź, więc mój siostrzeniec napomknął, że zna mnóstwo przeróżnych bajek, więc może wystarczywymienić tytuł. Pan Bałagan uśmiechnął się pobłażliwie i machnął lekceważąco dłonią w postrzępionej rękawiczce. Tej bajki Wojtek nie zna na pewno. Tej ani żadnej innej bajki pana Bałagana. Są to historie, których rodzice nie chcieli dla własnych dzieci, odrzucone, pokręcone choć niezwykłe, to w jakiś sposób znajome. Nigdy nie wiadomo, jak się skończą ani czywogóle sięskończą. Nie dziwię się Wojtkowi, że to go zainteresowało. Sam byłem ciekaw tych opowieści. Spodziewałam się, podobnie jak Wojtek, że pan Bałagan opowie jedną znich,ale jakże się obajmyliliśmy. – Opowie?! Niach, niach! – roześmiał się władca.– A cóż by to była za nagroda? Sam zobaczysz! Ja cię zabiorę do tej bajki! Niach, niach, niach... Jak się domyślacie, taka okazja trafia się bardzo rzadko. Zdarza się wyjazd nad morze, w góry, nawet za granicę, ale nie słyszałem nigdy, by ktokolwiek wyjechał do bajki. Wcale się nie dziwięmojemu siostrzeńcowi,że natychmiast nabrał ochoty. Ale towszystko nie było takie proste.Wyprawana pewno potrwałabydługo. Wojtek spojrzał na pana Bałagana krytycznie i doszedł do wniosku, że nie wygląda on na kogoś, kogo mama zgodziłaby się uznać za odpowiedzialnego opiekuna. Jeśli z kolei zniknie nic nikomu nie mówiąc, rodzice zawiadomią milicję,milicjaznajdzie odciski palców,a późnieji jego samego,iściągnie go do domu ciupasem. Wojtek nie wiedział,co tojest ciupas,amimo to nie chciał wpodobny sposób wracać do domu. Na dźwięk słowa „matka” pan Bałagan skrzywił się niemiłosiernie, jakby rozbolałgoząbodkwaśnegojabłka. Pośpiesznie zapewniłswojego wasala,że „ta osoba” o niczymsię nie dowie iniema najmniejszych powodów doobaw. Wymkną się niepostrzeżenie i wrócą w samą porę dzięki czarom, jeśli „ta osoba” stoi wkolejce, to będzie tamstała cierpliwie, póki jej syn nie wróci do domu. Wojtek nie chciał się na coś takiego zgodzić, przecież jeśli to będzie trwało długo, tomamę zabolą nogi. – Nie będzie czuła, rzucimy jakiś atrakcyjny towar – pocieszał go pan Bałagan. Wojtek jednak przestraszył się, że mama wyda pieniądze i pod koniec miesiąca zabraknie na lodyi ciastka. Pan Bałagan namyślał się chwilę, po czym stwierdził, że załatwi to w inny sposób. Miał mnóstwo czasu, którego, jak się wyraził, nie traciłnacokolwiek. Mógł odstąpić parę godzin albo nawet dni. Mając tyle dodatkowego czasu chłopiec nie będzie się musiał spieszyć z powrotem do domu. To przekonało Wojtka ostatecznie. Nie pozostało nic innego jak przygotować się do niezwykłej wyprawy. Wojtek wepchnął do kieszeni scyzoryk dla obrony przed zbójcami i wilkami oraz paczkę donaldówyi dwa cukierki, comiało go w razie czegoocalić przed śmiercią głodową na pustyni. Tymczasem pan Bałagan pogmerał w stosie zabawek, z którego przed kwadransem wyłonił się w tak niezwykły sposób i wydobył coś, co mogło przypominać poduszkę elektryczną w czasach, kiedy było jeszcze podobne do czegokolwiek. Rodzice Wojtka mieli znacznie nowszą. To, co trzymał w ręku pan Bałagan,nie nadawało się do żadnego użytku. Wojtek doszedłdowniosku, że nawet gdyby był całkiem dorosłym strażakiem, nie odważyłby się włączyć czegoś takiego dokontaktu. –Lepiej niech pan tozostawi, bobędzie spięcie – poradziłżyczliwie. Pan Bałagan prychnął pogardliwie to swoje „niach, niach” i powiedział, że kicha na prąd. To, co trzymał w dłoni, nie było wcale zwykłą elektryczną poduszką. Została ona przerobiona iprzystosowanadoniezwykłych zadań. Wojtek spojrzałnieufnie,a pan Bałagan wyjaśniłnie bez dumy,że dysponuje poduszkowcem. – Zetknąłeś się z czymśtakim? – zapytał chłopca, akiedyten skinąłgłową, wyznał, że pomysł poruszania się na poduszce powietrznej bardzo mu się spodobał. Miał kiedyś latający dywan perski, ale nigdy go nie trzepał, więc najpierw dywanlatałniskoipowoli,apotemtojuż tylkoczołgałsię po ziemi jak stary obżarty pyton. Poduszkę natomiast znalazł kiedyś na śmietniku, trochę poczarował iwtensposób wszedł wposiadanie niezwykłego i nowoczesnego pojazdu. Wojtek skrzywił się. Nowoczesnypojazd, byłwyleniałyjak stary kot,którego spotykał czasami koło śmietnika. Poza tym wpajano mu, że nie należy brać wyrzuconych na śmieci rzeczy. Pan Bałagan zdziwił się niepomiernie.Jego zdaniembyła to bzdura iprzesąd. Na śmietniku zawsze można znaleźć coś ciekawego. Kazał chłopcu zająć miejsce na poduszkowcu, zabronił palenia i polecił zapiąć pasy. Wojtek jako strażak w ogóle nie palił, bo jak wiadomo strażacynie palą, tylko wręcz przeciwnie: gaszą. Co do pasów, to niczego takiego mój siostrzeniec nie zauważył. Z poduszki zwisał jedynie kawał starego kabla przypominającego szczurzyogon. Obwiązał się nimw pasie i czekałcierpliwie, choć bez wiary, costanie siędalej. Pan Bałagan usadowił się na przedzie, na miejscu dla kierowcy, i choć był niewielkiego wzrostu, ledwie się obaj zmieścili. Mruczał przez chwilę pod nosemjakieś zaklęcia przebierając w powietrzupalcami, aż wreszcierozległsię dziwny, dochodzący od dołu świst, warkot i stara poduszka elektryczna zatrzęsła się jak traktor, szarpnęła, zawyła i powoli uniosła w powietrze. Wojtek wydał okrzyk triumfu, bo nie bardzo wierzył, że coś takiego, nawet pogeneralnym remoncie, nadaje się dolotu. Wydawałosię, że pojazdkołysze się w miejscu, ale nagle meble iścianyzaczęłyznikać, a na ich miejsce pojawiły się ulice, potemgóry,chmury,lasyi morza. Choć musieli lecieć z szybkością międzykontynentalnejrakiety,poduszka warczała jakmotorówka. – To dla ozdoby! – wrzasnął pan Bałagan przekrzykując warkot. – Lubię sobie trochę pohałasować, a jak się da to i pozanieczyszczać! Obejrzyj się! Za ich plecami ciągnął się długi wąż spalin. – Gdzie lecimy?– zapytał Wojtek. – Byle gdzie, byle jak, a jak dolecimy, to zobaczymy. Niach, niach, niach! – roześmiał się pan Bałagan, spoglądając przez ramię. – Trzymaj się! Teraz zrobimypętlę!Chłopiec chciał wiedzieć, po co te powietrzne akrobacje.– Trzeba trochę pochachmęcić, żeby oderwać się od zwyczajnego świata – wyjaśniłniesamowitykierowca. Nagle ziemia jak kopnięta piłka znalazła się nad ich głowami, zawirowała gwałtownie dokoła własnej osi i zaczęła na nichspadać z wielkąszybkością.W istocie to oni pikowali jak pocisk. Wojtek miał od pewnego czasu duszę na ramieniu. Teraz zdawało mu się, że dusza znalazła się znacznie niżej i trzyma go kurczowo za pięty. Żałował tylko, że chłopaki z podwórka nie mogą tego widzieć. Poduszkowiec mknął teraz kilkadziesiąt metrów nad ziemią i siostrzeniec rozglądał się ciekawie. Pod nimi przesuwały się wielkie nieruchome kształty, które wziął początkowo za olbrzymie posągi. Pan Bałagan, który zdawał się czytać w jego myślach, rzucił przez ramię, że to gromady olbrzymów. Przelatywali nad jedną z bajek. –Ta bajka leży pod namiinie może się podnieść... – westchnął pan Bałagan. Kolosy stały nieruchomo i pewnie dlatego chłopiec wziął je początkowo za ogromne pomniki. – Czekają – mruknął pan Bałagan. Wojtek chciał poznać więcej szczegółów. Po raz pierwszy zetknął się z olbrzymamiito wtakiejliczbie.Wyglądali,jakbyzatrzymało ich cośnagle w półkroku, w pół ruchu. – Na co oni czekają? – zapytał mój siostrzeniec spoglądając szeroko otwartymi oczami na nieruchomy świat bajkowych kolosów. Tym razem czarownik nie spieszył się z odpowiedzią. Dopiero gdy kraina olbrzymów została za nimi, zwierzył się, że przed wieloma laty zgubił gdzieś zakończenie bajki i życie zatrzymało się jak popsutyfilm. Wmiarę jak poduszkowiec zniżałlot, krajobraz zmieniałsię. Pędzili teraz w przestworzach nie prędzej od wyścigowego samochodu. Pod nimi przesuwały się chaty kryte słomą i grupki pracujących w polu chłopów, odzianych w staroświeckie stroje. Pojazd opadał coraz niżej i poruszał się coraz wolniej, nie szybciej od zwykłego tramwaju. Zbliżał się do wyniosłej góry, na szczycie której stał zamek. Na jego widok Wojtek aż gwizdnął z przejęcia. – Zaraz przybędziemy na miejsce – mruknął pan Bałagan i kazał poprawić pasy przed lądowaniem. Stara poduszka elektryczna osiadła pod murem zamku miękko, prawie bezszelestnie.Wojtek rozprostował zdrętwiałe nogi. Zamek wydał musięteraz ogromnyigroźny.Ciemne muryzomszałych kamieni i wąskie strzeliste okna przywodziły na myśl najbardziej ponure opowieści o duchach potrząsających łańcuchami. Aż podskoczył, gdy usłyszał metalicznychrzęst. Przed wielką żelazną bramą przechadzał się zakuty w zbroję rycerz z halabardą i mieczemuboku. Ale Wojtkowi od miecza i halabardygroźniejsze wydawały się wąsy strażnika. Ciężkie i nastroszone, przypominały rogi wielkiego zwierzęcia. Nie mniej groźne wydałymusię kosmate brwi rycerza i brzuchogromnyjak głaz. –O czym jestta bajka? –Wojtekspytałniepewnie swojegoprzewodnika, a ten rozejrzał się wokół niezbyt przytomnie, chrząknął, poskrobał w czoło. Wystające z rękawiczki palce podobne były teraz do ruchliwych robaków. Po namyśle orzekł, że jesttonajprawdopodobniej bajka okrólewnie Śmieszce... Wojtek uznał to za przejęzyczenie. Chodzi chyba o królewnę Śnieżkę? Pan Bałagan wiedział jednak, co mówi. Tamtą bajkę wszyscyznają, nie ma sensu powtarzać jej raz jeszcze. Jej książęca wysokość Larusa Ridibundus nazywana jest przez poddanych królewną Śmieszką. Zbliżyli się ostrożnie do bramy. Strażnik nie zwracał na nich uwagi, pochłonięty był bowiem całkowicie odliczaniem kroków, a jego chrzęszcząca zbroja iobijającysię oboki miecz robiłymnóstwo hałasu. Wśród metalicznego trzasku i skrzypienia co chwila gubił krokiprzyglądał się z namysłemswoim nogom,jakbyto one byływinne, że odliczanie mu nie idzie. Spoglądałna nie, marszcząc brwi, ale prawa ręka wciąż myliła mu się z lewą nogą. –Raz, dwa! Lewa, prawa!Zatrzymał się i łypnął złowrogona swoje nieposłuszne nogi.–Nie, cośnietak... Prawa, lewa... Ciekawe, która jestparzysta,a która nie – mruczał basem. Najwidoczniejnie udało musię tego rozstrzygnąć,bo nagle zacząłskakać jak żaba. Gdy podskakiwał obunóż, kupa żelastwa na jego brzuchu dudniła i pobrzękiwała czyniąc hałas, który spłoszył stado kawek siedzących na zamkowym dachu. Szybko się jednak zasapał i na powrót przeszedł do majestatycznego marszu. Wojtekdoszedłdowniosku,że gdybyktośtakiparadowałprzedblokiemna Egejskiej, tonikt z mieszkańców nie zmrużyłby oka i chyba niemógłbysłuchać radia. Strażnik robił więcej hałasu niż śmieciara i samochód rozwożącymleko razem wzięte. – Na co czekasz? – pan Bałagan popchnął go w stronę bramy. – Śmiało! Naprzód! Wojtek obawiał się, że groźny rycerz nie wpuści go do środka. Nie miał przecież żadnych dokumentówani przepustki. – Tymsię nie przejmuj.Nie zapominaj, że jesteśksięciem,akogojak kogo, ale księcia do pałacu się wpuszcza – zapewniał go pan Bałagan. Wojtek wolałbyudać się tamw towarzystwie, ale przewodnik uspokoił go,że w razie czego przyjdzie mu z pomocą. Zpewnych względów, których wolałby tymczasem nie wyjawiać, nie powinien pokazywać się na zamku w całym swoim majestacie. Owszem, będzie jakiś czas towarzyszył Wojtkowi, ale najpierw musi stać się niewidzialny. Ma bowiem zamiar przeprowadzić tajną inspekcję, a całkowita niewidzialność jest najwyższym stopniem utajnienia. Stawanie się niewidzialnymwymaga sporo zabiegów, więc lepiej żeby Wojtek nie czekał, lecz udał się na zamek sam, a on zjawi się w chwilę później. No może niezupełnie zjawi, bo przecież nie będzie go widać, ale wrazie czego da o sobie znać. Świeżomianowanyksiążę po pierwszewolał, żebynie było żadnego „wrazie czego”, a po drugie miał ogromną ochotę zobaczyć, jak czarownik będzie stawał się niewidzialny, przynajmniej do chwili, gdyjeszcze cokolwiekbędzie widać, i w związku z tymnie miał najmniejszego zamiaru ruszyć się z miejsca. Zaczął więc zadawać masę przeróżnych pytań. A to czykrólewna jestzaczarowana, kto jeszcze mieszka w tej ponurej budowli, czykrólewna śpi, bo zjadła na przykład zatrute jabłko, i czy jest wesoła. I wreszcie, czy mógłby zobaczyć, jak pan Bałagan staje się niewidzialny,bo jest to dla niego bardzo ważna sprawa. Pan Bałagan okazał się osobnikiem próżnym. Zainteresowanie chłopca wyraźnie mu pochlebiało, zgodził się więc bez oporu, że będzie on asystował przy czarach. Wyjaśnił też uprzejmie, że królewna jest, owszem, troszeczkę zaczarowana, ale nigdy nie przepadała za jabłkami, szczególnie zatrutymi, i w związku z tymsypia o normalnej dla dobrze urodzonych panienek porze, czyli wtedy,gdyma na to ochotę. Wesoła nie jest, przeciwnie, wyjątkowo płaczliwa i smutna, a to zpowodu czarów. Mieszka z rodzicami, królemPłazemI i królową Repichą, ale pan Bałagan nie wie, czy są to rodzice przybrani czy może przebrani, w każdym razie zapewnia, że córka po żadnym z nich nie odziedziczyła urody. Po czymzrobił długą przerwę. Wreszcie przypomniał sobie stosowne zaklęcie i zapowiedziałuroczyście, że za chwilę zniknie. Podskoczył parę razy na lewej nodze, wykonał młynka palcami, przewrócił oczami, zrobił teatralną pauzę i stwierdził stanowczo, że jegoniezwykłe przeobrażenie właśnie się dokonało. Wojtek przyglądał mu się z niedowierzaniem. Pan Bałagan wyglądał wprawdzie dziwnie, aleprzecież jakoniewidzialnypowinienwogóle przestać wyglądać. Czarownik przez pomyłkę zastosował zaklęcie powodujące kurzą ślepotę i samprzestał cokolwiekwidzieć.Wkrótce udało musię jednak naprawić błąd. Stawał się coraz bardziej przezroczysty,dziuryw jego spodniach powiększały się, a kapelusz zasłonił całkiem zanikającą głowę. Wreszcie zachwiał się, zachybotał i rozmył w powietrzu. Było to tak niezwykłe, że Wojtek długą chwilę stał bez ruchu, aż poczuł nagle lekkie pchnięcie z tyłu, a kiedy się obejrzał, nie było za nimnikogo. Drugie pchnięcie było znacznie mocniejsze. Żeby nie upaść, musiał szybko przebierać nogami i ani się spostrzegł, jak znalazł się tuż przed straszliwym strażnikiem, a nad jego głową rozległosię niesamowite, groźne kłapnięcie. Strażnik bowiem zamyślił się i jego szczęka opadła nisko, opierając się prawie na piersi, a gdychłopiec wyrósłniespodziewanie tuż przed jego nosem, szczęki trzasnęły, jak to czasami bywa z drzwiami podczas przeciągu. ZanimWojtek zdołał cokolwiek z siebie wykrztusić,blaszanyosobniknatarł na niego wielkimjak czołg brzuchem. Ktoś ty?! – ryknął straszliwym, ogłuszającym głosem i nim Wojtek zdążył odpowiedzieć,zasypał go kolejnymi pytaniami: – Imię matki po ojcu?! Zawód, adres,do kogo,po coiktóragodzina?! Na ostatnie pytanie odrzec nie umiał, bo nie miał zegarka. – Anazwisko jakieśmasz? –zapytał strażnik nieco spokojniejszymitonem. –Wojtek... –szepnąłnieśmiało,alezaraz sobie przypomniał, że to może za mało, więc dodał wstydliwie: – ...Książę. Małe oczy patrzyły na niego surowo spod krzaczastych brwi, więc dodał nazwisko, ale rycerz nie chciałnawet o tym słyszeć. Dłuższe nazwiska przekręca, więc jak kto nie chce mieć przekręconego, to niech nie podaje. Pamięć ma krótszą od niektórych nazwisk. Musi natomiast wiedzieć, skąd książę przybywa. – Z Egejskiej – odpowiedział chłopiec bez namysłu. – Egejska trzynaście mieszkania pięćdziesiąt. Sądził, że powinno to wystarczyć. Jeśli strażnik nie życzysobie nazwisk, to może i nazwymiast go nie interesują. Okazało się, że i tego było za dużo. – Po co te liczby?! – obruszył się rycerz. –Ja tu nie jestemoddodawania! Żeby wroga pokonać albo innego nieprzyjaciela, czy nawet kogoś przez pomyłkę albo i ze złości, wystarczy na własne palce liczyć... Uczony się znalazł! Egejska i już!Książę, nie książę, Egejska, nie Egejska, stać ma tutaj i czekać, aż zamelduję, bo takie są przepisy. Wojtek nie ruszył się z miejsca, ale wyciągnął szyję ipatrzyłz ciekawością za odchodzącym. Kiedy go po raz pierwszy w życiu zameldowano, był za mały, żebycokolwiek pamiętać. Przez szparę wuchylonych wrotachwidział, jak rycerz podkradł się prawie bezszelestnie do ozdobnych drzwi i otworzył je ostrożnie. Wetknął głowę i nagle rozległ się ryk: – Książę Woj Tek z krainy Egejskiej! – Ratunku! Pomocy! Wody! – krzyknęła mdlejąc królowa,która siedząc na tronie wypełniała sobie czas robótkami na drutach. – Palisię! – wykrzyknął król,gdyzbudził się z drzemki iujrzał swoją żonę zemdloną, a w uszach brzęczało mu jeszcze jej ostatnie słowo. Pociągnąłnosem, ale nie czuł wpowietrzuzapachu dymu, nigdzie też nie było widać płomieni.W progu sali tronowej stał natomiast strażnik z obnażonymmieczem. – A tyczego sterczysz igaływybałuszasz?! – zniecierpliwił się król. – Nie widzisz, że pożar? – Nie widzę, Najjaśniejszy Panie – odpowiedział rycerz zgodnie z prawdą. – Dziwne,bo jateż nie – mruknął władca. – Ani ja! – powiedziała królowa, która zdążyła już wrócić do przytomności. – A kto krzyczał, że pali się?! –Wasza Królewska Mość sama krzyczała –odpowiedziałstrażnik. –Może to iprawda... „Wody”, usłyszałem, więc sądziłem, że pożar wybuchł. – O wodę to ja krzyczałam, nim zasłabłam – wyjaśniła królowa. – Po co ciwoda,jak sięnie pali? –zdziwił się król. – Coś mnie przestraszyło i poczułam, że mdleję. Ryk jakiś straszliwy się rozległ. Jeszcze mi w uszach dzwoni. A ty, Skrzeku, nic nie słyszałeś? Skrzek, bo tak się zwał rycerz, odparł, że cicho było najzupełniej, nie licząc tego, że gościa meldował. – Aaa,to tysię znowu wydarłeś! – syknął król. – Czyzawsze musisz takwrzeszczeć? – jęknęłamonarchini, a strażnik zamku krzyknął takim głosem, jakby od władców dzieliło go nie kilka kroków, a co najmniej rzeka, że daje z siebie wszystko w służbie u najjaśniejszego pana, a król zrobiłminę, z której wynikało jasno, że nie wszystko ma ochotę przyjąć. Królowa westchnęła i spruła drżącymi palcami prawie ukończoną robótkę. Król podrapał się berłem w głowę. Po czym odłożył berło, obmacał czaszkę palcami, a nie znalazłszyna niej korony zaczął się rozglądać niespokojnie. – Płazuniu, Króliczku! Przecież ten Skrzek gościa meldował! – przypomniała sobie Repicha. –Mytu gadu,gadu,aczłowiek poddrzwiami stoi! – I zaczęła poprawiać na sobie suknię tak gwałtownie, że mało jej nie podarła. – Prosić! Prosić! – zwróciła się do Skrzeka, ale nim ten zdołał zrobić krok, król wykrzyknął,żebynie prosić,bokoronynie ma,abez koronyprzyjąć nie może, bo gość sobie pomyśli, że władca sroce spod ogona wypadł. Skrzek zaczął miotać się po sali, czyniąc mnóstwo hałasu, a król i królowa patrzyli na niego pełnymi cierpienia oczami. Cierpienie Płaza Ibrało się głównie z kłucia w krzyżu. Bał się poruszyć, żeby nie powiększyć bólu, który i tak z każdą chwilą stawał się coraz bardziej nieznośny. Korona się nie znalazła, więc choć nie wypadało prosić gościa, to Repicha uznała, że wypada przeprosić, żebysobie nie pomyślał, że niegościnnialboico gorszego. – Powiedz mu, Skrzeku, uprzejmie, żebyzechciałjeszcze poczekać łaskawie, a o koronie nie wspominaj,bo to jakoś niepoważnie – rozkazała królowa cichym głosem. Skrzek, nim doszedł do bramy, zapomniał o wszystkim, co wydawało się zbędnymdodatkiemi ryknął domałego księcia: – Czekać kazali,bo korona imz głowyspadła!Uprzejmości byłySkrzekowi obce.Król Płaz poruszył się ostrożnie na swoim tronie i ból stał się nagle dotkliwyi ostry. Zmienił pozycję. Ból zmalał. Gdy począł obmacywać bolące plecy, niespodziewanie przeniósł się napalce. – A cóż to za choroba? – zamruczał zdziwiony, po czym kazał Skrzekowi, któryjuż zdążył powrócić,sprawdzić,jaka toprzyczyna powoduje kłucie. Skrzek zameldował służbiście po chwili, że przyczyny żadnej nie widzi, ale że korona się znalazła. – Todawajją szybko! Gość przecieżczeka!Rycerz wahał się. – Kiedy nijak jej wyciągnąć, bo Jego Królewska Mość siedzą na niej całą osobą – wyjaśnił pochwili. Gdy korona znalazła się, a choroba okazała się szczęśliwie drobną przypadłością, Skrzek udał się po gościa. – Prosić każą! –wrzasnął, aż muryzadrżały,przyłbica spadła złoskotemjak pokrywa kotła, a Wojtektaksię przestraszył, że wyrwał jak zając i wpadł prosto w ramiona króla, który potrząsnął nim serdecznie i witał uprzejmie w zamkowych progach. – Jakże się cieszę, że książę wpadł na mnie, to znaczywpadł do nas.Todla nas wielkie zderzenie, chciałempowiedzieć, zdarzenie. Królowa Repicha odłożyła robótkę i uśmiechnęła się uprzejmie. Wojtkowi zdawało się, że patrzy na niego życzliwie. Natomiast król budził w nim niepokój. Głowa Płaza I wydawała się płaska i niezwykle gładka. Korona zjeżdżała z niej cochwila to na prawe, to na lewe ucho. Chłopiec obawiał się, że lada moment ciężka złota obręcz stoczysię na ziemię, więc przestępował znogi na nogę. Wyglądało to jak jakiś zabawny rodzaj tańca, więc monarchowie roześmieli się na ten widok.Następniekról ujął mojego siostrzeńcapod ramię i zaczął prowadzać po wielkiej jak boisko do piłki nożnej sali. Nie musiał się przy tymschylać, bo był mniej więcej wzrostu Wojtka. – Książę zapewne w wiadomej sprawie – szepnął mu w ucho, chichocząc przy tym znacząco. Wojtek nie miał pojęcia, co też to mogło znaczyć, nie wiedział też nic bliższego o żadnejwiadomejsprawie,więc bąknął cośniezbytwyraźnie. – Spadł namksiążę z nieba! –Płaz zatarłdrobne ręce o krótkich okrągłych paluszkach. Było to po części zgodne z prawdą. Nie tyle spadł, co wylądowałszczęśliwie. Spacerując tak król tłumaczył mu z przejęciem, że ostatnimi czasy coraz trudniej okonkurentów. Kiedyśzjeżdżalicałymiwatahami,aostatnio jak trafi się dwóch wmiesiącu,to już dużo. Gdyksiążę zapytał ostrożnie, co to za konkurenci, na twarzyPłaza pojawił się pełen niedowierzaniauśmiech. –Jakże to? Konkursjest, toi konkurentów niepowinno brakować! Siostrzeniec wyznał, że nie wie nic o żadnym konkursie, co zdziwiło króla niepomiernie. Przecież od lat młodzi ludzie z całego niemal świata starają się bezskutecznie orękę jegobiednej, smutnej córki. ... Repicha westchnęłanosząc oczy znadrobótki. – Trzeba się zająć naszymgościem, moja droga –szepnąłkról do żony, a ta spojrzała na niego niezbyt przytomnie, po czym skrzywiła się z wyraźną niechęcią. – No tak! Jeszcze jeden – syknęła. Nie była już ani miła, ani uprzejma. Na Wojtka przestała zwracać uwagę. –Anie pomyślałeś,gdzie ja ich wszystkich pomieszczę? –Jejgłosprzepojonybyłzniecierpliwieniem. Król zaczął machać gwałtownie rękami i korona zjechała mu na oczy. Zdawało się, że zaraz spadnie na kamienną posadzkę z łoskotem. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Władca wprawnym ruchem głowy przesunął ją na lewe ucho. – Przestań gderać! –mruknął. –Są przecieżjakieś wolne miejsca. Wojtek chciał wtrącić, że nie manajmniejszego zamiaru zatrzymywać się na dłużej, bo przecież musi wracać do domu, ale Płaz machnął muberłemprzed nosem,więc zamilkł. Królowa powtórzyła znaciskiem, że miejsc nie ma. Zupełnie jakkierowca w autobusie na Mazury. Król natomiast upierał się, że jedno ma się znaleźć. W powietrzu wisiała kłótnia, więc Wojtek zaproponował, że może wpadnieinnym razem. Oboje zwrócili na niego zdumione oczy. –Może on i zabawny – rzekła królowa niecołaskawiej. – Jużsama nie wiem. Wojtek czuł się nieswojo i miał najwyraźniej ochotę niepostrzeżenie wymknąć się z tego dziwnego zamku. Gdyjednak zaczął ostrożnie zbliżać się do wyjścia, Płaz zastąpił mu drogę. – Wyjątkowy, powiadam ci, ropuszko, egzemplarz! – wykrzyknął z entuzjazmem, biorąc chłopca w ramiona ipotrząsnął nim, po czym zdziwnym uśmiechemobjaśnił, że próg zamku przekracza się jak dotąd na całe życie albo też, jak kto woli, na dożywocie, królowa zaś kiwając ze smutkiemgłową nad rozpoczętą ponownie robótką dodała: –Coprawda, toprawda. Z tych, cotuprzybyli, żaden jeszcze nie wyszedł. Spojrzała na chłopca surowo i mierząc w niego drutem jak szpadą zapytała nagle: –I gdzie ja mamcięzmieścić, biedaku?Wiesz, cotusię dzieje? – Wpytaniu tymbrzmiała wyraźna pretensja. Wojtek wciąż nie miał pojęcia, co się dzieje, ale też nie miał najmniejszej ochoty spędzać reszty swojego życia w przymusowym zamknięciu, choćby to był zamek królewski. Jedno,jak dotąd,było pewne: pan Bałagan wpakowałgo wniezłą kabałę, a samzniknął i pozostawił wasalaswojemulosowi. Monarchowie tymczasemkłócili się na temat miejsca. Płaz upierał się, że w lochu północnymzrobiłosię całkiemluźno,bo wszyscytamschudlistraszliwie, ale żona przypomniała mu jakiegoś króla brabanckiego i dwóch grafów z Lukrecji,którzypojawili się przed paromatygodniami. Jasne włosymojego siostrzeńca stanęłydęba. Dotychczas to wszystko,co się działo, byłozabawą iudawaniem,alejeśliwlochutrzyma się królów, jakichś tam grafów i nie mogą się oni stamtąd wydostać latami, to co dopiero on, zwykłyWojtek, który księciemjest dopierood rana? Wykrzyknął przerażony, że jest niewinny i nic nie zrobił, ale król oznajmił spokojnie,że niktztych,co siedząpod ziemią,nic nie zrobiłiwłaśnie dlatego przebywają w więzieniu. Gdyby zrobili, co trzeba, nie siedzieliby, po czym zwrócił się do żony: – Ten tu nieduży. Tamtych zagęścimy, na pewno jakoś go się upchnie. – Przecież już zagęszczeni! Ruszaćsię nie mogą! – odrzekła zniecierpliwiona Repicha dźgając robótkę drutem. Wówczas Płaz zaproponował, że może by zrobić przystawkę, ale Repicha odpowiedziała podniesionym głosem, że nie chce słyszeć ani o przystawkach, ani o zakąskach. Nie dość, że ciasno, to jeszcze nie ma czym karmić takiego tłumu. – A po co karmić? – zdziwił się Płaz. – Przecież można głodzić. Wyjdzie taniej. – Już i głodzić nie ma czym! Chleba i wody brakuje – biadoliła królowa. – A ja nie chcę do lochu! – wrzasnął mały książę przysłuchując tę tej małżeńskiej rozmowie. – A pewnie, pewnie – przyznał mu rację król, smętnie kiwając głową. Czaszka króla poruszała się, a korona zdawała się tkwić w miejscu jakimś niepojętym sposobem. – Kto by tam dobrowolnie chciał gościć w lochu? W lochu ciemno,ciemno,głodnoiniewygodne. – Dno – głos Repichyzabrzmiał jak echo. – Ale co robić, jak innego wyjścia nie ma?– władca rozłożył bezradnie ręce. Jedyne wyjście, jakie znałWojtek, prowadziło przez wielkie drzwi, które nie tak dawno przekroczył, zaczął więc ostrożnie przesuwać się w ich stronę, miał już bowiem tej bajki powyżej uszu. Nie uszło to jednak uwagi króla. Zmarszczył brwi iporuszył sięniespokojnie na tronie. Wojtek całym ciężarem powiesił się na klamce. – Łapać go,bo ucieka! – wykrzyknął królprzenikliwymgłosem. – Nie uciekać,bo złapię! – ryknął wyrwanyz dziwnego odrętwienia Skrzek, którynauczył się spać na służbie z otwartymi oczami i budzić się w porę. Klamka wydawała się uginać nieskończenie długo, a wielkie drzwi były ciężkie jak z ołowiu. – Łap go! Łap! – zapiszczała królowa i cisnęła w Wojtka kłębkiem wełny. –Niemogę,bo ucieka! – wysapał Skrzekirzucił się w pogoń zachłopcem, którywostatniejchwilizdołał musię wymknąć międzynogami. Zakute w blachy stopy strażnika trzaskały po posadzce jak pokrywki garnków. Wojtek skręcił gwałtownie wmiejscu ipo raz drugi znalazł się pod drzwiami, ale Skrzekbyłtuż, tuż, więc przemknął pod ścianą i zaczął uciekać dokoła sali wymijając bez trudu nieruchawego króla. Udało mu się zmylić pogońiporaz trzecidopadłdrzwi,lecz Skrzekna swoichdługichnogachprzeciął mudrogę. Chłopiec wpadł na niego zimpetem. Skrzek zachwiał się i runął na drzwi, które zatrzasnęłysię złoskotem.Wielkie cielsko zabarykadowało wyjście, aręka w żelaznej rękawicyzacisnęła się na nodze chłopcajak obręcz. Wrzaskichłopca nie robiły najmniejszego wrażenia na prześladowcy. – Puść mnie! Puszczaj! – wykrzykiwał bez sensu mójsiostrzeniec, nie poto go przecież schwycili, żebyzaraz uwalniać. Król rozsiadł się na tronie i z trudem łapał powietrze. Przezdługiczasniktnie przemówił słowem. Słychać było tylko sapanie i postękiwanie. W miarę jak oddechwładcywracał do normy, ten łagodniał coraz bardziej, a nawet zaczynał się uśmiechać. Wreszcie rozkazał niespodziewanie, żebySkrzekpuściłWojtka. Kazał jednak najpierw dokładnie zamknąć drzwi i mieć oko na gościa, byznowu nie próbowałucieczki. Skrzekskrupulatnie wypełnił pierwszą część polecenia, na wszelkiwypadek tarasując drzwi swoim potężnym brzuchem, następnie stanął nieruchomo z rozchylonymi wargami, a szczęka poczęła opadać mu coraz niżej, aż w końcu królcmoknął niecierpliwie. – Aten co znowu?! Rozdziawił się jak krokodyl!Płaz rąbnął berłemw oparcie tronu iżuchwa zatrzasnęła się głośno,po czym Skrzekwyjawił swoje wątpliwości. Zastanawiał się mianowicie, które oko mieć ma na księcia, lewe czy prawe. – Co za różnica? –zdziwił się król. –Bo jak prawe,to cozlewym? A jak lewe, toco w takim raziez prawym? Przymknąć czyjak?– medytował opasły strażnik. – Nie przymykać! – rozkazał król. – Powiedziałem, że masz mieć na niego oko i już! Wszystkojednoktóre,byle nie umknął.Racja stanu tego wymaga. Skrzek nie wiedział, co to jest stan i nie śmiał pytać. Jednego się wszakże nauczył: król itak miał zawsze rację. Wyciągnął więc szyję i łypał na Wojtka groźnie to jednymto drugimokiem. Gdy Płaz upewnił się, że drzwi są zamknięte na cztery spusty, a czujny strażniknieodstępuje na krokpowierzonegomugościa, rzekłtonemznacznie łaskawszym, że skoro książę zostaje dłużej,powinien się rozgościć i czuć się jak u siebie na zamku. Mój siostrzeniec, który miał dotąd do czynienia jedynie z zamkami w drzwiach, zauważył smętnie, że różnica nie jest taka duża. Zamki służą do zamykania drzwi, a w tym zamku wszystkie drzwi były zamknięte. – Nie masz na czymsiedzieć – zauważył król zzakłopotaniem – ale na tronie cię przecież nie posadzę, więc stój sobie wygodnie. Wojtek stał więc zrezygnowany ze zwieszoną głową, a nad nim sterczał wąsaty Skrzek i patrzył jak pies na żabę. Płaz tymczasemzatarł ręce, klasnął trzykrotnie i kazał prosić królewnę.Nie upłynęło pół minutyi na kamiennej posadzce rozległysię ciche jak kapanie łez kroki, którym towarzyszyły westchnienia i pociąganie nosem. Wojtek uniósł głowę i zerknął ukradkiem. Na sali pojawiła się jasnowłosa dziewczyna o ciemnych, smutnych oczach. Gdyby Wojtek znał się na dziewczynach tak dobrze jak na samochodach, uznałbypewnie, że jest ładna, ale on zauważył tylko, że jest bardzo smutna. Wzdychając pokłoniła się rodzicom bez słowa i trochę za głośno jak na królewnę pociągnęła nosem. Oile dotądWojtkowi było niewesoło,toteraz poczuł,że robimu się całkiem smutno. Gdybynie byłksięciem,byćmoże rozbeczałbysię jak małychłopiec, który znalazł się daleko od domu. Księciu jednak nie wypadło publicznie zalewać się łzami. Kopnął się więc boleśnie w kostkę i zamiast żalu zaczął odczuwać złość. Król pokręcił głową, akorona przetoczyła się nadjego czołemizatrzymała na lewymuchu. – Oto i ona – westchnął. – Smutna, aż się niedobrze robi,jak na nią spojrzeć... Przedstawiamci, ptaszynko,jaktosię mówi?... Kandydata dotwojejłapki –tu skierował berło na Wojtka. – Książę Woj Tek Egejski! Cieszysz się, mój ptaszku? – zapytał z tkliwą nadzieją. Królewna prychnęła niezbyt uprzejmie i wzruszyła ramionami. Jej ciemne oczy wypełniły się łzami. Nawet nie spojrzała na Wojtka i wcale się na jego widok nie ucieszyła. Była dwa razy smutniejsza niż poprzedniego wieczora i czteryrazy smutniejsza niż minionego ranka. – Wtymwłaśnie sęk, że smutna – westchnął król drapiąc się berłemwgłowę. – Jeśli cisię uda, książę – zwrócił się do Wojtka –rozśmieszyć ją, obiecuję ci półkrólestwa! Zastanowiłsię chwilę i dodał ponamyśle,że będzie to oczywiście mniejsza połowa, na co Wojtek odrzekł, że połowy są równe, a król zaczął tłumaczyć pośpiesznie, że ma przecież rodzinę na utrzymaniu, poza tym żeby książę nie zapominał, że oprócz królestwa otrzyma rękę królewny. Wojtek naburmuszył się. Nie potrzebuję, mam swoje ręce – burknął. Monarchowie wybuchnęli bezdźwięcznymśmiechem, a Skrzek spoglądałco chwila to na jedno, to na drugie, po czymsamtakże zarechotał. Śmiał się nie dlatego, żebysłowa Wojtka go ubawiły. Było mu w zasadzie wszystko jedno, co kto mówi. Śmiał się tylko wtedy kiedy inni wybuchali śmiechem. Kucharz zamkowytwierdził,że śmiech jest bardzo dobry na trawienie. SzacunekSkrzeka dla kucharza był wielki jak jego przepastny brzuch: Skrzek szanował bowiem wszystko, co miało związek z jedzeniem. Kucharz zamkowy również miał słabość do Skrzeka. Nigdy jeszcze nie spotkał kogoś z takim ogromnym apetytem, a apetyt był dla kucharza bardzo ważną sprawą. Z powodu apetytu zostałprzecież nadwornymkucharzemasamkról podarował muzłotą patelnię. Królewska paraprzyglądała się Wojtkowi życzliwieijakbyznadzieją. – Czyż on nie jest zabawny?– zwrócił się Płaz do córki. Śmieszka po raz pierwszy zaszczyciła Wojtka spojrzeniem i zaraz odęła wargi. Wojtek wcale nie wydawał jej się zabawny. Miał takie smutne oczy. – To niech nie ma smutnych! – wykrzyknął Płaz ze złością. – Niech ma wesołe, boalbo dolochu wtrącę, albodo klatki zamknę! Nie znamnikogo,kogo udałobysię w tensposóbrozweselić. Na Wojtka też to niepodziałało.Zacisnąłzębyi patrzył na królaspode łba. Repicha chciała coś wtrącić, ale król stanowczo zabronił komukolwiek wtrącać się do wtrącania. Tupnął nogą zezłości, aż korona zabrzęczała mu na głowie. Królowa nerwowo spruła kolejny, ledwie zaczętyrządek, a królewna załkała. Płaz palnął berłem w oparcie tronu. Musiał to być mocny mebel, skoro wytrzymywał takie zabiegi. – Im więcej dowcipnych w podziemiach, tym bardziej prawdopodobne, że ktoś z nichpowie cośśmiesznego i zdejmie z nasurok! Śmieszkaupierała się jednak, że uwięzienidowcipnisiemówiąsamesmutne rzeczy. Król westchnął: – To nic. Jeszcze parę lat i się przyzwyczają...Nagle twarz musię rozjaśniła. – A pamiętacie, moje panie, hrabiego Rechota z Kłapajdy? Wspaniale przekręcał wyrazy. – Tuzwrócił się docórki: –Powinnaś,ptaszynko,częściej odwiedzać go w lochu. Okazało się jednak, że hrabia Rechot od dawna już nie przekręca. Nabawiłsię kokluszu i reumatyzmu. Król Płaz zasępił się i niewesołe myśli opadły go jak komary. Bardzo na hrabiegoliczył. Jakże onsię przedstawił?... „Jestemhrabią... szcz... Przyleciłem do was z ciepłego kraju, żeby się oziemić z połową królestwa. A za córeczkę dziękuję uprzejmie”. Gdyby nie chodziło o dobro rodu i biednych poddanych, Płaz pękłby ze śmiechu.Cóż ztego,kiedycórce hrabia się nie spodobał.Byłrudyichudy. Co on takiego powiedział?... Ach, tak. Powiedział, że taki się już urodził i że hrabiemuchudymbyć uchudzi. Bardzotowszystkokróla śmieszyło inadziwić się nie mógł,że na twarzyŚmieszkinie pojawiłsię nawetcień uśmiechu. Wojtkowi wydało się głupie, że tylu niewinnych ludzi gnije w lochu tylko dlatego,że nie udało się imrozśmieszyćkrólewny. Gdyzebrał się na odwagę i powiedziałtogłośno, Płaz podskoczyłnatronie ikorona stoczyła się na kolana. Machając berłem przypomniał księciu inne bajki. – A szklaną górę pamiętasz?Kwiatrycerstwa połamał sobie na niej łodygę,to znaczy chciałempowiedzieć, ręce i nogi. Uważasz, że to mądrzejsze? Wojtek wzruszył ramionami, co trudno było uznać za wyczerpującą odpowiedź. – A rycerze walczący ze smokami?– zapytał król z przekąsem. Mój siostrzeniec uważał, że jeśli chodzi o smoki, to wszystko było w porządku. One były szkodnikami, a szkodniki należy zwalczać. – Acóż tywiesz osmokach?! – obruszył się król. – Powtarzasz same bajki! A co się stałonaprawdę?... Smokównie ma już nawet wogrodachzoologicznych, a ilu rycerzyprzytymwyginęło! – A król trzyma rycerzy jak w zoo! – odciął się książę Wojtek. –I cóż z tego? – Władca przyjąłtenzarzutzupełnie spokojnie. – Myślisz, że byłoby lepiej, gdyby błędni rycerze, których goszczę, można powiedzieć, porozłazilisię pobajkachitłukli copopadnie? Polowali na starsze panie, bo ktoś tam jeszcze wierzy w bajki o czarownicach?... Nie, drogiksiążę, bajka, w której bierzesz udział, nie jestani lepsza, anigorsza odinnych... Ma tylkojedną wadę:trwa za długo a końca nie widać. WyjaśniłWojtkowi,że tylko na pozór chodzi o to,byrozśmieszyć królewnę. Wgruncie rzeczyśmiech zdejmie czar nie tylko z królewskiej rodziny,ale także z biednych poddanych,którzyżyjąwnieodpowiednich warunkach. Mojego siostrzeńca niewiele obchodził los królewskich poddanych. Sam przebywał w nieodpowiednich warunkach. Jego miejsce było w domu albo na podwórku. Królwestchnąłciężko, akrólowa podniosłaoczyznadrobótkiispojrzała na księcia z wyrzutem. – Widzę, że niewiele zrozumiałeś z tego, co usiłowałem ci wyjaśnić – odezwał się król z troską. Było to zgodne zprawdą.Wojtek nie chciał niczego zrozumieć.Marzył tylko o tym, żebyznowu znaleźć się w domu. – Nie wypada, żebyś opuszczał nas przed końcem –zawyrokował król. – Ta bajka jestprzecież także otobie. Na dzisiaj dosyć. Podniósł się z tronu. – Moje panie – zwrócił się do kobiet – pora na wieczerzę. –Najwyższa pora, NajjaśniejszyPanie –wtrąciłSkrzekprzełykając łakomie ślinę. Płaz spojrzał na niego surowo. – A cóż to za przygadywanie?! – skarcił strażnika. – Tozpowodudziwnego ssania wbrzuchu – wyjaśnił Skrzek. – Dośćtego! Do klatkiznim! – rozkazał królkierując berło na Wojtka. Skrzek nacisnął jakiś ukrytywścianie mechanizmi żelazna klatka osunęła się z łoskotemwprost na głowęchłopca. Skrzektymczasemprzestępowałz nogina nogę iwyglądałona to,że trapią go jakieśwątpliwości. – Co znowu? – zapytał Płaz niechętnie. Skrzekzapytał niepewnie, czydobrze zrozumiał, że mazwięźniem wejśćdo klatki. – Jesteś głupi jak kartofel, Skrzeku! – prychnął król, a rycerz pomyślał smętnie, że musi to być prawda, skoro własna matka mówiła mu, że jest tak głupi,iż nadajesię tylko po to,bysłużyć wiernie królowi. Nasłużbie nie trzeba myśleć. Wystarczyrobić, co każą. Do tego, żebynie myśleć, Skrzek nadawałsię jak mało kto. Przychodziłomu to zwielką łatwością. Król wprawnym ruchem berła podwinął poły królewskiego płaszcza i majestatycznym krokiem ruszył do wyjścia. Za nim drobnymi kroczkami pospieszyłyRepicha z królewną.Wproguobejrzał się i rzuciłprzez ramię, że Skrzek ma odpowiadać za więźnia własną głową. Gdy za wychodzącymi zamknęły się drzwi, rycerz sprawdził starannie, czy klatka jest dokładnie zamknięta i zaczął zastanawiać się głośno nad powierzonym mu zadaniem,bo nie wszystkowydawało musię jasne. – Mam więc za niego odpowiadać głową... – rzekł i na wszelki wypadek powtórzył to jeszcze kilka razy. Czy głową znaczy to samo co mową? Jak to zrobić? – zastanawiałsię głośnoispoglądałukradkiemnachłopca, a Wojteknie miał zamiaru ułatwiać mu zadania. Zauważył, że próby wymyślenia czegokolwiekbardzo Skrzeka osłabiają i czekał cierpliwie. A Skrzekmęczyłsię nie wiedząc, co ma odpowiadać, na jaki temat i jakimi słowami. Z wysiłku zaczął odczuwać niepokojące dudnienie w głowie. – Był rozkaz, to muszę odpowiadać! – stwierdził stanowczo inapiąłbrzuch, aż zbroja zachrzęściła, ale niewiele to pomogło. Wojtkowi natomiast przyszedł do głowyszczęśliwy pomysł. – Mogę zadawać pytania – rzucił od niechcenia. Strażnikpodługimnamyśledoszedłdowniosku, że nie byłorozkazu, żeby pytań nie zadawać, więc pytania zadawać można i Wojtek spytał niewinnie, czy gdybygo nie było na zamku,to czySkrzek musiałbyza niego odpowiadać.Po piętnastu minutach Skrzek miał już gotową odpowiedź, ale grube krople potu zaczęłymu spływać po czole. – No tak... – stwierdził niepewnie. – Ale przecież tu jesteś. – Dla pewności wskazał go palcem. Pokręcił przytymniechętnie obolałą głową. – Czychciałbyś, żebymnie tu nie było? – przebiegle zapytał książę Wojtek. TymrazemSkrzek odpowiedziałbeznamysłu. O niczymbardziej nie marzył. Gdybynie ten przybłęda, zamiast sterczeć przed klatką, jadłbywłaśnie kolację. Gdyprzymknął oczy,brzuch zadudniłpustką.Było towyjątkowo nieprzyjemne. Wówczas Wojtek spytał go, czyma klucz od klatki. Oczywiście, że ma, przecież przed chwilą zamykał żelazne drzwi.Klucz był zatknięty za pas. Ale gdy książę zapytał, czy mógłby otworzyć klatkę, Skrzek stał się podejrzliwy i nieufny. Łypnął na więźnia groźnie. Jak to, otworzyć? Po co otworzyć?Przecież był rozkaz, żebyzamknąć. A rozkaz, to rozkaz. Wojtek przekonał jednak Skrzeka, że jeśli drzwi otworzy,apotemzamknie, to nietylkonic złegosię nie stanie,ale że rozkaz wykona dwa razy. Do trzech jak do trzech, ale do dwóch Skrzek liczyć potrafił. Co mu właściwie szkodzi dla pewności zamknąć klatkę po raz drugi? Poczuł, że z głodu ogarnia go senność. Powinien się czymś zająć, żeby nie zasnąć na służbie.Nawspomnienie snu zgiął się,oparł oprętyklatki isterczał całkiem krzywo. Można powiedzieć, że wyglądał na załamanego. Wojtek tymczasemsączył mudo ucha, że jeśli zamknie klatkę po raz drugi iokaże się ona pusta,to napewno będzie mógł się przespać. Skrzeksłuchałtegow półśnie. Najpierw wydawałosię toskomplikowane, a potem dość proste. We śnie wszystko jest oczywiste, a w półśnie prawie wszystko. Śniłomusięw tym półśnie,żeWojtka jużnie ma, a on,Skrzek,śpi sobie słodko.Ogarnęło goprzyjemneuczucie, owiele przyjemniejsze od tego, co czuł stojąc na straży. Zamknie klatkę i nareszcie będzie mógł zamknąć oczy. Wydobył zza pasa klucz i po dwóchnieudanych próbachzdołał, chwiejąc się na nogach,wetknąć go w dziurkę. Żebyzamknąć, trzeba było najpierw dokładnie otworzyć. Klucz obróciłsię znieprzyjemnymzgrzytem,zawiasyzaskrzypiały. Kiedyzatrzasnął drzwi, zauważył z ulgą, że klatka jest pusta. Uśmiechnął się chytrze podnosemiobrócił klucz wzamku.Byłzsiebie zadowolony. Zamknął dokładnie, więzień zniknął. Jeśli nie ma kogo pilnować, to i samo pilnowanie jest zbędne. Skrzek nie był aż tak głupi, żeby pilnować pustego więzienia. Przyjemne uczucie orzeźwiło go, ale zaraz przypomniał sobie o gnębiącymgo głodzie i podśpiewując pod nosem,wpoczuciu dobrze spełnionegoobowiązku, ruszył w stronę zamkowej kuchni. – Kucharzusiu! Kuchaniu! –krzyknął odprogu. – Idę dociebie! Mlaszcząc i pomrukując z zadowolenia rozglądał się po znajomym pomieszczeniu błyszczącymi oczami. Po chwili postawiono przed nimmichę dymiącego jadła,akucharzstanął z boku i z szacunkiem przyglądał się jedzącemu. Skrzek kończył właśnie piątą miskę rycerskiego bigosu, gdy gwałtownie otworzyłysię drzwi kuchniiwprogu stanąłnie ktoinny,tylkosam król. Miał na sobie purpurowąszatę,wktórejbyło mu do twarzy,bo twarz króla także była purpurowa ze złości. Łyżka z bigosem zatrzymała się w połowie drogi między miską a ustami rycerza, agdyPłaz tupnąłnogą, zadźwięczaływszystkie pokrywki i przyłbica spadła Skrzekowi na nos. – To się nie mieści w głowie! – krzyknął król takim głosem, że wszystkie kuchciki pobladły i padły na ziemię, a jeden, który łasował przed godziną w konfiturach, stracił przytomność. Kucharz nie miał pojęcia, o co chodzi, ale zdołałpomyśleć, że w brzuchu Skrzeka może zmieścić się wszystko, nawet to, co nie mieści się wgłowie. – Strażnik żre, a klatkapusta! – wykrzyknął Płaz I ze zgrozą ioburzeniem. Kucharz na wszelki wypadek błagał na klęczkach o litość, król nie zwracał jednak naniego najmniejszejuwagi.Chciał wiedzieć,gdzie podział się więzień i dlaczego nie mago w klatce. Skrzek dostałze strachu czkawki i nie mógł przez długi czas wykrztusić ani słowa. Gdyprzyszedł do siebie, zdołał zameldować, że klatka została dokładnie zamknięta. – Miałeśgo pilnować! –sierdził się król.Pilnowałem,ale jak zniknął,to nie było już kogo pilnować.Płaz w żaden sposób nie mógł zrozumieć, jak można zniknąć z zamkniętego pomieszczenia. Skrzek także tego nie rozumiały ale zapewniał władcę, że można, bosambyłtego świadkiem, a drzwi zamknął, i toaż dwa razy. – Co dwa razy?Jakie dwa razy? – niecierpliwił się Płaz. Wówczas Skrzek opowiedział dokładnie, co zaszło. Król aż złapał się za głowę. W samą zresztą porę, by chwycić koronę, która w przeciwnym razie upadłaby niechybnie na posadzkę kuchni. – Tygłupi kartoflu! –wykrzykiwał skacząc jak piłka wokół rycerza. –Tyw ogóle nie myślisz! Miejsce kartoflijest w piwnicy! Pójdziesz do lochu! Kucharz skinąłskwapliwie głową.Nie chodziło mujednak o Skrzeka,tylko o sposobyprzechowywania ziemniaków. Skrzek z żalu nad swoją wierną służbą i zmarnowanym życiem poczuł mdłości.Pomyślał,że była to może ostatnia obfita kolacja,jaką zjadł w życiu. Gotówbył udać się dolochudobrowolnie,ale przypomniałsobie szczęśliwie, że w podziemiach brakuje miejsc. – Milcz! – wrzasnął król i Skrzek zamilkł natychmiast. – Stój! – rozkazał władca, a Skrzek nie wiedział, co zrobić, żebystać bardziej niż stoi imało się z tegopowodu nie przewrócił. – Na co jeszcze czekasz?! – krzyknął król. Skrzekrzucił się przed siebie, ale zaraz musiał hamować gwałtownie,bo król kazał mu czekać, aż skończy. – Nie kręć się w kółko i nie podskakuj, kiedy do ciebie mówię! – rozkazał Płaz.– Masz migo wydobyć spodziemi! Skrzekrzucił się doschowka,gdzie przechowywano przeróżne narzędzia, ale głos króla ponownie osadziłgo w miejscu. – Dokąd,durniu?!Wyszeptał drżącymgłosem, że po łopatę. – Po co ciłopata? Wyłupiaste oczyPłaza wytrzeszczyłysię jeszcze bardziej. Zdawało się, że za chwilę wyskoczą z czaszki jak z procy i rzucą się na Skrzeka. – Spod ziemi bez łopaty wydostać nie idzie – szepnął Skrzek, na co król zazgrzytał przeraźliwie zębamiiwyglądał zupełnie tak, jakbysię miał za chwilę rozpłakać z bezsilnej złości. – Tak się mówi, kartoflu jeden, jeśli ktoś schował się tak dobrze, że nie można go znaleźć. Skrzeknie wiedział już,co marobić.Bo czymożna szukać kogoś,kogo nie można znaleźć?Płaz nie odpowiedział. Trzymał się tylko za obolałą szczękę, bo od zgrzytania rozbolałygo zęby.Ostatkiemtchu rozkazał szukaćwszędzie. W poszukiwaniach mają wziąć udziałwszyscy. Nimwyszedł, spojrzał dziwniena rycerza i niespodziewanie palnął go berłem w opancerzony brzuch. Wyżej sięgnąć nie zdołał. Gdydrzwi zatrzasnęłysię za władcą z głuchymłoskotem, Skrzek odetchnął. Powoli wracał do przytomności. Tymczasem kucharz i kuchciki rzucili się gromadą wypełniać rozkaz królewski. Wrzeszczeli przy tym jak poparzeni. Nawet zwykłe garkotłuki ruszyły na poszukiwanie zbiega. Jedynie Skrzek się nie spieszył. Rozkaz był, żeby szukać wszędzie, czemu więc nie zacząć od kuchni, gdzie jest ciepło i przyjemnie? Nawoływania pogonioddalałysię.Skrzek uchylił znajome drzwi i wszedłdo obszernej spiżarni. Wisiały tam na hakach ogromne połcie boczku, wielkie szynki i grube kiełbasy, a pod ścianami stały beczki pełne miodu, konfitur i kiszonych ogórków. Dzielnyrycerz dobył miecza. Wspiżarni nie było jednak ani śladuzbiegłego księcia, azszynkamiprzecież walczyć nie uchodzi. Szynkę alboboczek należy kroić w plastry, co też Skrzek uczynił. Nie z łakomstwa, choć smakowite zapachydrażniłymunozdrza.Zrobił tozpoczucia obowiązku.Uciekinier, który zniknął przecież w sposób najzupełniej niezwykły, mógł przecież okazać się czarownikiem, który zamienił się w szynkę lub beczkę miodu. A takiego rozpoznać można tylko po smaku. Pod tym względem Skrzek miał do siebie całkowite zaufanie. Obowiązek wykonał bardzo sumiennie. Po godzinie dokładnych poszukiwań nie było szynki, której by nie spróbował i beczki, do której by nie zajrzał. Nie miał sobie nic do wyrzucenia. Obowiązek został wypełnionydokładnie.Brzuch rycerza również. Kiedyz żalem opuszczał spiżarnię, drzwiczki wydałymu się o wiele mniejsze niż wówczas,gdytamwchodził. Niewiele czasu upłynęło, odkąd Wojtek wymknął się pomiędzy nogami otumanionegostrażnika. Tupotjegostópzagłuszonyzostał przez zgrzyt zamka. Drzwi wyjściowe zamknięte były na wszystkie spusty. O wydostaniu się tą drogą nie było co marzyć. Wojtek dopadł ciemnego korytarza i szedł na palcach wstrzymując oddech. Tak dotarł do kolejnych drzwi. Na szczęście były lekko uchylone. Przez szparę sączyło się mgliste światło. Chłopiec bez szelestu wśliznął się do środka.Odetchnął z ulgą,gdyokazało się,żewpomieszczeniu nie ma nikogo. Na ścianach wisiała zakurzona broń i rycerski rynsztunek. W kącie stał dużyokutykufer, pokrytygrubą warstwą pajęczyny. Początkowo Wojtek miał zamiar przesunąć kufer i wspiąć się po nim do okna, ale okazał się niezwykle ciężki, achłopiec szybko obliczył, żenawet gdyby mu się to udało, to żeby sięgnąć parapetu zabrakłoby mu co najmniej dwóch Wojtków wzrostu. Przycupnął za skrzynią i zaczął zastanawiać się gorączkowo, co robić dalej. Do głowy przychodziły mu różne pomysły, ale żaden nie wydawał się szczęśliwy. Zmęczonyzapadł w krótką drzemkę. Nie trwała ona długo. Ze snu zbudziły go niepokojące odgłosy. Wokół słychać było nawoływania i pokrzykiwania, stukanie i pukanie. Domyślił się od razu, że to mieszkańcy zamku rzucili się na poszukiwania. Odgłosy z minuty na minutę stawały się coraz bardziej niepokojące. Na korytarzu tuż pod drzwiami zadudniły czyjeś kroki. Lada chwila któryś z szukających mógł zajrzeć do komnaty. Wojtek nie namyślając się dłużej uniósł ciężkie wieko i wskoczył do kufra. Od razu poczuł się pewniej. O zabawie w chowanego miał trochę pojęcia. Opierając kark o pokrywę wyprostował nogi. Wieko uniosło się nieznacznie pozostawiając niewielką szparę. Dzięki temu mógł obserwować drzwi. Przez długą chwilęnic się nie działo,wreszcie drzwi skrzypnęłyipojawiła sięwnich rumiana twarz wbiałymczepku.Para okrągłych wystraszonych oczu rozejrzała się pownętrzu. Wojtek pomyślał,że gdybyhuknął znienacka z głębi starego kufra, to kuchcik podskoczyłbyze strachu do samego sufitu. Więc nie tylko on siębał, ale i jego się bano.Dodało muto nieco otuchy. Głowa zniknęła równie niespodziewanie, jak się pojawiła. Głosy poszukiwaczy słychać było jednak coraz wyraźniej. Wojtek trzymał się dzielnie, tylko jego broda trzęsła się i podskakiwała. Nawetjeślita bajka była trochęna niby, tobrodątrząsłnajprawdziwszystrach. Samw ponurym zamku, zatrzaśniętyw ciemnymkufrze i znikąd pomocy. Przypomniał sobie opanu Bałaganie. „Zdrajca!”, syknął przez zęby. Ale pan Bałagan był jego ostatnią nadzieją, więc wyszeptał drżącymi wargami: „Panie Bałaganie,ratuj! Pomocy!” Zesztywniał, gdy tuż obok rozległ się cichy szelest. Zaraz jednak dotarł do niego znajomygłos: – Niach, niach – mruczał najwyraźniej głos pana Bałagana.Wojtek wyjrzał ostrożnie iniedostrzegł nikogo. Czarownik nie zauważył go także i uznał to za niezwykle interesujące zjawisko. Słyszał swojego podopiecznego, był świadkiem dotychczasowych wydarzeń, a kiedyspuścił chłopca z oczu na krótką chwilę, ten zniknął. Czyżby uczeń dorównał mistrzowi i także się stał niewidzialny? – A to dobre! Niach, niach! – zamruczał.Wojtek uniósłpokrywę. – A, tu jesteś! – zdziwił się pan Bałagan. – Niach, niach... Sprytne schowanko... Jak leci?Cosłychać? Wojtek zwierzył się, że gorzej być nie mogło. Udało mu się wprawdzie umknąć, aleniestetyna krótko. Szukają gowszyscyiwszędzie. – Co robić? – westchnął pan Bałagan z rezygnacją. – Tak to już jest. Siła złego na jednego. Znajdą cię wcześniej czy później i nieprędko wyjdziesz z lochu. Marnie! Jak to złapią?! – oburzył się Wojtek. – Przecież obiecywałeś, że mi pomożesz?! Pan Bałagan skrzywił się,jakbygo ząb rozbolał. Może i coś tamobiecywał, nie pamięta dokładnie. Obiecać łatwo, a dotrzymać nie chce się. Kłopotu i zachodu zadużo.Atak,jakośto będzie.Nawet jak jest najgorzej, to jakoś tam zawsze jest. Przerwał, bo z korytarza dało się słyszeć ciężkie człapanie i pobrzękiwanie, jakbyktoś niósł stos pokrywek.Gdykrokiucichłytuż pod drzwiami,rozległo się sapanie przerywane głośną, rytmiczną czkawką. Uff, ep... ufff, ep... uf, ep...Głos wydał się Wojtkowiznajomy. – Znajdą cię, biedaku, wcześniej czy później, niach... – wyszeptał pan Bałagan ze współczuciem. – Ale nie martw się. Może ta bajka dobrze się skończy?... Szkoda, że nic nie pamiętam. Z pamięcią umnie nie najlepiej. – Z czym? – zapytał Wojtek, który nie dosłyszał ostatniego zdania, ale nie otrzymał odpowiedzi,bo Bałagan zapomniał już,oczymmówił przed chwilą. Ktośchrząknął groźnie poddrzwiami. – On zaraz tu wejdzie iznajdzie mnie! –jęknął cicho Wojtek, apanBałagan, któremu wydawało się to bardzo prawdopodobne, skinął głową, czego mój siostrzeniec nie mógł widzieć, bo czarownik był przecież niewidzialny. – Jak jesteśtaki ważny,to zrób coś, żebymnie jeszcze nie znaleźli! –syknął Wojtek ze złością. – Czemu nie? – pan Bałagan zgodził się niespodziewanie łatwo. Wgramolił się na wiekowsamą porę,bo wprogustanął Skrzekirozglądał się niepewnie przestępując z nogi na nogę. Pod wpływemprzejedzenia,od dłuższego już czasu wbrewswymzwyczajom rozmyślał, jak ująć zbiegłego księcia. Miał szukać wszędzie, nawet tam,gdzie go nie ma. Ale zbieg mógł stać się niewidzialny i co wtedy? Postanowił nie zwracać na to uwagi. Zamknie oczyijak gdybynigdynic zaczniego szukać po omacku. Tak też uczynił. Nie nawielesię tojednakzdało, bowyrżnąłgłową wzawieszoną naścianie zbroję i teraz huczało mu w czaszce, zupełnie jakby rozdzwoniły się w niej dzwony. Gdystał oszołomiony,wzrok jego padł na starykufer. Odkąd sięgałpamięcią, kufer byłpusty. Nawet myszytamnie właziły,bo nie było po co. Ale jak szukać wszędzie, to wszędzie. Stanął nad skrzynią, zaparł się nogami i chwycił za krawędź pokrywy. Pokrywa z niewiadomego powodu stała się straszliwie ciężka.Skrzek przeraził się,że pewnie osłabł odmyślenia,byłbowiemdo tejpracynieprzyzwyczajony. Doczego to jednak podobne,żebyrycerz,choćbyiosłabiony,głupiejskrzyni nie potrafił otworzyć! Raz jeszcze chwycił za wieko, jęknął, stęknął, czknął i szarpnął. Gdy wydawało się, że lada chwila kufer otworzy, poczuł bolesne uszczypnięcie w nos. Odskoczył gwałtownie i rozcierając obolały nochal zastanawiałsię, coteż to mogło być. Pewnie kurcz. Ciężkie takie, że aż kurcz za nosłapie. – Nie ma innej rady, jak kufer porąbać – mruknął i dobył miecza. Wtem rozległ się głos mówiący, że nie ma potrzeby rąbać kufra, skoro w środkujestpusto. Skrzekzdumiał się. Wpomieszczeniu poza nimnie było nikogo. Cóż to za głos? Zdarzało się wprawdzie, że jakiś głos podpowiadał mu czasami, że właśnie pora na posiłekalbo że dobrze byłobysię zdrzemnąć, nigdyjednak nie słyszał go tak wyraźnie. Cośmusiętonie podobało. Jeśliktoś,kogonie ma,mówi, że nikogoniema, to kto jest, akogo nie ma?Ponamyśle doszedł do wniosku, że todla niegoza trudne i najlepiejbędzie porąbać kufer,choćbyze złości. Już uniósł miecz, gdy ten samgłos stwierdził stanowczo, że jak mówi, że nie ma, to znaczy, że mówi. ZmęczonySkrzek uwierzył w końcu, że to prawda. Miecz wysunął mu się z ręki i upadł na posadzkę. Strażnik stał chwilę mrucząc pod nosem i łypiąc nieprzytomnymi oczami, wreszcie obrócił się na pięcie i sapiąc opuścił pomieszczenie. Gdy echo kroków odchodzącego rycerza ucichło, pan Bałagan zastukał w skrzynię. – Możesz wyjść, już sobie poszedł.Wojtek nie spieszył się jednak z opuszczeniem kryjówki. – Wyłaźże! Niach, niach! –niecierpliwił się pan Bałagan. – Niemasz chyba zamiaru przesiedzieć w kufrze dokońca bajki?! Mój siostrzeniec nie miał tymczasem żadnego zamiaru. Wiedział jedno, że pókijest dobrze schowany,to gonie złapią.Ile dnimożna się jednakukrywać? – Złapią cię wcześniejczypóźniej –pocieszałgo pan Bałagan. Wojtekmimowszystkowolał, żebytonastąpiłojaknajpóźniej. Bał się przy tym, że opiekun znowu zostawi gowłasnemu losowi. – Co za różnica? –rzekł panBałagan. – Przecież i tak jestemniewidzialny. Nawet nie zauważysz, jak zniknę. Zanimjednak zniknął na dobre,Wojtkowi udało się odniego otrzymać cenną wskazówkę,jeśliksięciu zależyna tym,żebyopóźnić pogoń,powinien ukryć się tam, gdzie nikomu nie przyjdzie do głowy go szukać. Chłopiec myślał o tym samym, tyle że nie znał takiego miejsca. – A choćby komnata królewny... – rzucił od niechcenia pan Bałagan. – To niedaleko,ostatnie drzwi na końcukorytarza. Nie było na co czekać, chwilowo wokół panowała cisza. Znaczyło to, że poszukiwania przeniosłysię do innej części zamku. Wojtek przemknął na palcach mrocznym korytarzem i stanął przed bogato zdobionymidrzwiami. Wprogu ze strachu wstrzymał oddech, ale gdyusłyszał miły głos nucący cicho jakąś smętną piosenkę, obawa opuściła go. W końcu królewna była tylko dziewczyną, nie nosiła miecza ani zbroi i z jej strony nie powinnomu nic zagrażać. Wodległymkońcu zamkowejsieniposłyszał kroki,więc nie namyślając się dłużejpchnął drzwi i wśliznął siędo środka. Śmieszka siedziała przed lustrem i czesała swoje długie włosy, czyli robiła dokładnie to, czego można spodziewać się pokrólewnie. Dostrzegła w lustrze nieproszonego gościa, wydała bowiem cichy okrzyk i grzebień wypadł jej z ręki. – Ach! Och! – krzyknęła. – Kto to? Kto śmiał?! Zwróciła twarzwjego stronę ipatrzyła zdumiona,ale wjejoczach nie było strachu. – Skądsię tu wziąłeś? Przecież papcio kazał cię uwięzić? Wojtek odetchnął. Bał się, że na jego widok królewna zacznie wzywać pomocyi wszyscyzlecą się, żebygo pojmać. – Uciekłem–odpowiedział szeptem. Królewna także ściszyła głos. Patrzyła na Wojtka z rosnącym zaciekawieniem. Nikomu jeszcze nie udało się uciec. Na zamku od lat było nudno i Śmieszka nie mogła się doczekać, aż zdarzy się coś niezwykłego. – Uciekłeś? Naprawdę? To musiało być straszne! Opowiedz mi proszę... Albo nie, poczekaj chwilę. Tu ścianymają uszy. Wyjrzała na korytarz, żebyupewnić się, czynikt nie podsłuchuje.Ogarnęło ją niezwykłe ożywienie. Usadziła Wojtka na łożu, a sama zajęła miejsce obok i szeptem kazała mu opowiedzieć wszystko od początku. Oczy królewny zaokrągliłysię z zaciekawienia i nie było w nich widać łez ani smutku. Gdymałyksiążę opowiadałoswoich przejściach,pod drzwiamipojawił się Skrzek. Poraz drugibez skutku przeszukiwałwszystkie zakamarki zamku. Usiłował zajrzeć przez dziurkę od klucza, ale nie pozwolił mu na to wypchanybrzuch.Poprzestał więc na podsłuchiwaniu.Usłyszał jedynie cichy, niewyraźnyszmer, który nie wydawał się do niczego podobny. Najchętniej wtargnąłbydopokoju, żebysprawdzić, cosiętamdzieje, ale bez specjalnego zezwolenia do królewskich komnat nie można było wchodzić... Z drugiej jednak strony król Płaz kazał szukać wszędzie... Co robić? Wejść czy nie? Jeśli nie wejdzie, to nie wykona rozkazu. Jeśli natomiast wejdzie,to złamie zakaz, a to grozi lochem. Albo go wtrącą za to, że wszedł albo za to, że nie wszedł. Tymczasem stał tak, jakby miał zamiar wejść, z ręką na klamce i uniesioną nogą. Nie ruszałsię jednak z miejsca. Za to przynajmniej nic nie groziło.Jak długo jednak można sterczeć pod drzwiami, gdy wyraźnie nakazano szukać? „Rozkazunie oszukasz, kiedytrzeba szukać”, pomyślał smętnie Skrzek.Jest przecież jeszcze trzecia możliwość: że pójdzie do lochu za to, że niezbytpilnie wykonuje rozkaz. Szmer dochodzący z komnaty wydawał mu się podejrzany. Należało niewątpliwie cośrobić.I to tak, żebynie ściągnąć sobie na głowę kary. Jedynym rozwiązaniem byłoby wejść nie wchodząc. Ale jak coś takiego zrobić? Gdy Wojtek opowiadał, jakiego użył podstępu, by przechytrzyć rycerza, który go pilnował, królewnie wydało się, że jeszcze jedna taka historia i mogłaby się roześmiać a wtedy... Nie, to niemożliwe, że stanie się to właśnie teraz, pomyślała królewna i posmutniała od razu. Tymczasem Skrzek zdjął hełm i obmacywał czaszkę, zupełnie jakby się spodziewał, że na wierzchu głowyuda mu się znaleźć jakiś szczęśliwypomysł, skoro nie znalazł go w środku. Czuł, że pod czaszką jest pusto jak w stodole przed żniwami. Wojtekopowiedziałkrólewnie jaksiedziałwkufrze iw jakisposób, dzięki pomocyniewidzialnegoopiekuna, udałomusię uniknąć schwytania. Śmieszka była przekonana, że jeszcze dwie, może trzytakie historie i na jej twarzypojawi się uśmiech, a może i roześmieje się głośno, niezbytgłośno, ale w samraz i że czar pryśnie, ale kiedy padło nazwisko Bałagan, oczy królewny napełniły się niespodziewanie łzami. –Powiedziałeś:Bałagan? Ten czarownik? – chciała sięupewnić. Wojtek znał tylko jednego Bałagana i tenzcałą pewnością był czarownikiem. Potrafił dokonywać sztuk, jakich nie pokazują w najlepszych nawetcyrkach. Śmieszka była bardzo poruszona. Okazało się, że to właśnie Bałagan jest sprawcą jej nieszczęścia. Przed wielu laty zaczarował ich dla żartu. Dlatego właśnie Śmieszka ma być rozśmieszana. Czas jednak płynął i sam Bałagan zapomniał,codokładnie trzeba zrobić,żebyzdjąć urok,a nikomu ze śmiałków: książąt, królewiąt, rycerzyizwykłych szewców i krawców nie udałosię odkryć zagubionej tajemnicy. Nagle drzwi otworzyłysię z trzaskiemi w progu stanął Skrzek. Królewna iWojtek,którybył księciemdopiero odrana,zerwalisię na równe nogi przerażeni. Najdziwniejsze było to, że Skrzekbyłzwrócony do nich tyłem i wten sposóbniepewnie posuwałsię wgłąb komnaty. Śmieszka zzadziwiającą przytomnością umysłu bez słowa wepchnęła Wojtka pod łóżko. Skrzekporuszał się niepewnie jak ciężki samochód na zatłoczonym parkingu, gdy wtem rozległsię głos Śmieszkiprzepojonyprawdziwie królewskązłością. – Jak śmiesz wchodzić do mojej komnaty bez specjalnego zezwolenia i do tegobez pukania?! Skrzek zatrzymał się. Dygotał przy tym jak stara ciężarówka. Próbował ukłonu, ale nie było to proste. Zginając kark musiałby się wypiąć w stronę królewny, a na to nie mógł sobie przecież pozwolić ze względu na dobre wychowanie.Wysunął więc biodra doprzodu i możliwienajniżejschylił głowę, co upodobniło go do wielkiego znaku zapytania. Jego dalsze losy stanęły rzeczywiście pod znakiemzapytania. – Co tysobie wyobrażasz,blaszana pokrako! Skrzek, usiłując się ukłonić izarazem nie wypiąć, wyglądałrzeczywiście dość dziwnie. Od krzyku królewny zadygotało lustro i zatrzęsła się przyłbica na głowie przebiegłego rycerza. – Ależ, królewno! –tłumaczył się Skrzekniepewnie. – Janie wchodzę,tylko wychodzę... bowchodzi się przecież przodem,awychodzi tyłem,a ja właśnie tyłem,czyli... Śmieszka nie dała mujednak skończyć tych pokrętnych usprawiedliwień.Na skołataną głowę rycerza posypały się nowe wymysły i groźby. –A boprzywychodzeniusięniepuka... –bąknąłSkrzek, a królewna tupiąc ze złością krzyczała, że nikt jej nie będzie uczył, jak się zachowywać w królewskiejkomnacie i żebySkrzek wynosiłsię natychmiast ityłem, i przodem. Nie miał tu już nic do roboty. Przecież wychodził od samego początku. Usiłował to nawet wytłumaczyć, ale nikt nie brałpod uwagę jego dobrych chęci. Spotykałygotylkogroźby i niewdzięczność. Miałjuż tego wszystkiego powyżej uszupuścił skwapliwieniegościnne progi,zatrzasnął za sobą drzwi, oparł sięo nie plecami i odetchnął z ulgą. Trudno. Zrobił wszystko, co było w jego mocy, a teraz niech się dzieje, co chce. Jeśli mają go zamknąć w lochu, to niech zamkną. Wszystko jedno za co. Nareszcie będzie miał spokój i nikt nie będzie od niego żądał rzeczy skomplikowanych albonawetniemożliwych. Udał się wprost do sali tronowej, gdzie stała pusta bezużytecznaklatka.Gdy żelazne drzwi zatrzasnęły się, poczuł błogi spokój. Ułożył się na zimnej posadzce i niemal natychmiast zasnął. Gdyintruz odszedł pospiesznie,Wojtek wygramolił się spod łóżka. Spojrzał na Śmieszkę niepewnie. Sądził, że królewna potrafijedynie płakać i wzdychać. Nie podejrzewał, że stać ją na wybuch złości, który napędzi stracha samemu Skrzekowi, podobnemu raczej do czołgu niż do żywego człowieka. Śmieszka sama była zakłopotananiedawnymwybuchem. – Musiałam się awanturować, bo inaczej ten kartofel przeszukałby pokój – usprawiedliwiała się ze wstydem. Odkąd lepiej poznała Wojtka, myślała, że mogłabystać się nieco weselsza. Zaczynała mieć nadzieję, że właśnie jemuuda znaleźć się sposób na czary Bałagana. Wojtek podrapał się wgłowę.Nie marzył o niczyminnym. Może udałobymu się coś wymyślić, gdyby był starszy. A czasu było tak niewiele. – Musisz spróbować! Zastanów się! – nalegała królewna, a w jej ciemnych oczach było tyle szczerego podziwu, że Wojtek przez chwilę uwierzył, że coś takiego naprawdę mogłobymu się udać.Jedynysposób,jaki przychodziłmu do głowy, pochodził z całkiem innej bajki i najprawdopodobniej nie dałby się zastosować do tej. Z tymi sposobami jest pewnie jak z częściami samochodu. Niby podobne, a nie do każdego pasują. Wspomniał o tym bez przekonania. Królewna jednak koniecznie chciała znać bliższe szczegóły. Ociągając się, wyjaśnił, że jeśli dobrze pamięta, to należy pocałować zaczarowaną królewnę i wtedy... – Pocałować?! – żachnęła się królewna i wzruszyła ramionami. – Nie rozśmieszaj mnie. – Czy ja powiedziałem, że chcę cię pocałować?! – obruszył się Wojtek, któremu wyznanie ledwie przeszło przez gardło. Co ona sobie wyobraża?Żeon nie manic lepszego do roboty, jak całować dziewczyny?Jesttakisposóbityle. On się na tymnie zna. – Ojej! – powiedziała naglekrólewna i zrobiła dziwnąminę.Wojtek spojrzałna nią spod oka. – Wiesz, co powiedziałam przed chwilą? Sprawiała wrażenie bardzo podnieconej. – Powiedziałam: nie rozśmieszaj mnie! –I co z tego...Nagle ion zrozumiał...Śmieszka koniecznie i natychmiast chciała spróbować tego sposobu, ale Wojtka ogarnęłynowe wątpliwości.Nigdynie całowałdziewczyny,nie mówiąc już okrólewnach. Poprostunie znałsięna tym.Coinnego, gdybychodziło o motoryzację albo o Indian. Czuł, że brakuje munie tylko doświadczenia, ale i wiary w powodzenie. Śmieszka nalegała, żeby potraktował to jak lekarstwo, które wypija się bez względu na smak,jeślisię chce wyzdrowieć. Łatwomówić, Wojtek był przecież zdrowy. Czas jednak naglił.Zamek dygotałod poszukiwań.Zrywano podłogi i kuto ściany. Przekopano już fosy i ogród. Lada chwila ktoś mógł wedrzeć się do komnatymimo zakazu, a wtedydrzwi więzienia zatrzasnęłybysię za Wojtkiem na długo. – Zamknijoczy! – powiedział nagle. Był zdecydowany. Niech się dzieje, co chce, byle to już mieć sobą. Wyciągnął szyję i ostrożnie cmoknął Śmieszkę wgładki,przyjemnie pachnący policzek.Stałosię. Nic się jednak nie zmieniło. Królewna wyglądała dokładnie tak jak poprzednio. Jedynie on, Wojtek, miał trochę zmienioną twarz. Poraz pierwszy w życiu pocałował prawdziwą dziewczynę. Nie było to nieprzyjemne, tylko trochę dziwne. Królewna natomiast nie była speszona, lecz rozczarowana. Gdyspojrzała na minę siedzącego obok chłopca, jej ciałem wstrząsnął jakiś dziwny dreszcz. Wojtek zaniepokoiłsię trochę. – Awidzisz,mówiłem,że to nie działa – stwierdziłsmętnie. – Wyobraź sobie, jaką miałbyś minę, gdybyudało się za pierwszymrazem – powiedziała pewnaiznowu zadrżała. Dostałbympołowę królestwa itwoją... –przerwał, bopoddrzwiamidały się słyszeć jakieś głosy. – Łapkę! – dokończyła za niego królewna. Była tak pochłonięta drżeniem, które zaczęło ogarniać jej ciało, że wcale nie zwróciła uwagi na dochodzące z zewnątrz hałasy. Wojtkowi zdawało się jednak, że dygoce ze strachu. Drzwi skrzypnęłyiotworzyłysię gwałtownie.Akrólewna wybuchnęła długo tłumionym śmiechem. Zapadła nagła ciemność. Mury zadygotały. Podłoga ugięła się podnogami.Wmroku Wojtek poczuł chłodnypowiewprzesyconego wilgocią wiatru.Gdypo omacku próbowałzrobić kilka kroków,poczuł, żejego stopygrzęzną w mokrym podłożu. Jeszcze przed chwilą bał się, że zostanie schwytany, a teraz, gdyzrobiłosię ciemno i mokro, zaczął obawiać się nowego, nieznanego jeszcze zagrożenia. Nagle uświadomił sobie, że to, co słyszał przed chwilą, było śmiechem królewny. Więc jednak udało się?! Przeżył krótkąchwilę radości. Ale co dalej? Co się właściwie stałoigdzie jest Śmieszka? Stał niepewnie,bojąc się wykonać krok w którąkolwiek stronę. Nagle poczuł na twarzysilnypodmuch.Powietrze niosło zapach wilgoci. Był to najzwyklejszy wiatr. A więc nie jest już na zamku! Dziwne odgłosy nagle wydały mu się znajome. To, co brał za darcie papieru, było po prostu skrzeczeniem żab. Na chwilę zapaliło się światło. To po prostu księżyc przedarł się przez chmury. Po zamku nie było śladu. Wojtek stał nad brzegiem sadzawki. Dwa kroki od niego na kępie trawy przycupnęła smukła mewa o brązowym łebku. Spoglądała na Wojtka ciekawie błyszczącymi, brązowymi oczami. Choć był bardzo blisko, ptak nie próbował uciekać i nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego. Nie licząc pary żab było to jedyne żywe stworzenie w okolicy. –Bardzojesteśładny,ptaszku –powiedziałWojtekgłośno,żebydodać sobie otuchy. Ptakporuszył się i uniósł głowę. – Naprawdę podobamci się?To był głos Śmieszki. Więc Śmieszka została zamieniona w ptaszka! – O rany, co ja narobiłem! –jęknął Wojtekzprzerażeniem. – Janiechcący, naprawdęnie wiedziałem. – Udało się – powiedziała Śmieszka radosnymgłosem. –Znowu jestemsobą. Spójrz na te dwie żaby. To moi przybrani rodzice, Repicha i Płaz. Znowu są szczęśliwi. Wcale nie chcieli być ludźmi. Żaby zarechotałykiwając płaskimi głowami. – Ale teraz będę się musiał z tobą ożenić, a nie wiem, czy mamasięzgodzi – zauważył stropiony Wojtek. – Na pewno powie, że będziesz się u nas czuła niedobrze,bo nie magdzie latać. – Będzie miała rację – zaśmiała się Śmieszka. – Ty też czułbyś się niezbyt dobrzena tych rozlewiskach.Nie martwsię.Płazobiecywał mojąrękę i połowę królestwa,bo tak się mówiwbajkach,ale wzamian mogę spełnić każde twoje życzenie. – Naprawdę? – ucieszyłsięWojtek. – Niestety,tylko jedno. Gdy Wojtek zastanawiał się, czego zażądać, w oddali dało się słyszeć miarowe człapanie. – Niach,niach! Gdzie jesteście?Co za śmieszne zakończenie! Lepiej tegonie mogłem wymyślić! Jaka szkoda, że zapomniałem! – pokrzykiwał pan Bałagan brnąc wich stronę. Za nimpobrzękując mieczem człapał zdyszanySkrzek. –Nie zostawiaj mnie, panie, w tym błocie, bozardzewieję! –jęczał. – Zachwilę nie będę już mogła mówić ludzkimgłosem. Czar mnie opuszcza. Odchodzę. Twoje życzenie spełni się, gdy tylko wymówisz je głośno. Pan Bałagan był coraz bliżej. –Bardzo śmieszne, już dawno się taknieubawiłem, niach, niach. – Wcale nie śmieszne –obruszył się Wojtek. – Męczyłeś żabyiptaki, panie Bałaganie. Mewauniosła się wpowietrze i musnęła skrzydłemgłowę chłopca. – Żegnaj,Wojtku! – Niach, niach! Dobrze się spisałeś! – pokrzykiwał pan Bałagan skacząc z kępyna kępę. – Wnagrodę należyci się jeszcze jedna bajka. – O nie! – wykrzyknął Wojtek. – Bardzo dziękuję, ale na razie wystarczy. Chcę wracać de domu. – Spełniam twoje życzenie, Wojtku! – rozległo się nad jego głową, zanim zdążył zaprotestować. Poduszkowiec wyrwał się z rąk panu Bałaganowi i uniósł księcia w powietrze.Czarownikuganiał się zanimpokrzykując: – Zaczekaj! Co tywyprawiasz! Taki zdolnyichce uciec?! Gdynie udało mu się, mimo czarów, zawrócić poduszkowca, wygrażał mu pięścią: – Jeszcze cię dopadnę! Nie tak łatwo poradzić sobie z Bałaganem! Ale poduszkowiec pędził już przez chmury i po kilku minutach szczęśliwie wylądowałna Stegnach. Gdy Wojtek dokończył swoją opowieść, odetchnąłem z ulgą, choć przecież mójsiostrzeniecsiedział przede mną całyi zdrowy,żywydowód nato, że nic się nie stało. PotemWojtek spojrzał mi w oczy i zapytał, czymu wierzę. – Nie wierzę, żebyś to wszystko sam wymyślił – odpowiedziałem z przekonaniem, zaraz też przyszedł mido głowypewien pomysł, więc sięgnąłem po encyklopedię. – Czego tamszukasz? – zaciekawił się Wojtek. – Pamiętasz, jaknazywała się twoja Śmieszka? – zapytałemotwierając gruby tomna literze „m”. –No pewnie. Larusa Ridibundus. –Popatrz: mewa śmieszkanazywa się połacinie: larus ridibundus. – Prawie tak samo! – ucieszył się Wojtek.Doszliśmywspólnie do wniosku, że reszty nie ma co sprawdzać. O robaku i rybce Kiedy po pewnym czasie odwiedziłem Wojtka, już w progu zapytałem szeptem, czy pan Bałagandał jakiś znakod poprzedniegospotkania. Siostrzeniec położył palec na ustach i pociągnął mnie do swego pokoju. – Gorzej –powiedział patrząc miwoczypoważnie –on misię dałwe znaki! Wjegogłosie brzmiałowyraźne oburzenie. Umilkliśmy,bozjawiła się mama i zaproponowałaherbatę.Gdyznowu zostaliśmysami wpokoju,Wojtekzaczął opowiadać półgłosem, co zdarzyło się przed dwomadniami, czyli w niedzielę. Złożyło się,że został samna kilka godzin.Przed dobranocką miał jak zwykle sprzątnąć zabawki. Sprzątania było tak niewiele, że postanowił to zrobić tuż przed samymprogramem, kiedyczłowiek najmniejma do roboty,boczeka,aż rozpocznie się film z pszczółką Mają. Takie czekanie trwa niekiedy bardzo długo. Sprzątanie zabawek zaczął oczywiście od włączenia telewizora. Lampa kineskopowa zabzyczała jak pszczoła, a na ekranie pojawiły się czarno-białe pasy. Pszczółka Maja też jestwpaski, ale to nie to samo, więc Wojtek trochę się zdenerwował. Stałnieruchomo i wpatrywał się w pasiastyekranz rozpaczą. Sprzątanie wtakiej sytuacjiniewchodziłowrachubę. Wreszciepodszedłdo telewizora izaczął obracać wszystkimipokrętłami. Było to wprawdziesurowo zabronione, boaparat mógłby siępopsuć, ale skoro i takbył zepsuty.. Rozległ się jakiś chrobot,a potemgłosspikerki zapowiedział kolejnyodcinek przygód pszczółki idałysię słyszeć pierwszetaktyznanej wszystkimpiosenki. Pasy podskakiwaływ jej rytm, ale dalej nic nie byłowidać. Potem Wojtek przestraszył się, że dźwięk także zaczyna szwankować, bo zamiast jednego słyszał wyraźnie dwa głosyśpiewające piosenkę. Ten drugibył znacznie gorszy,niestaranny, a przytymfałszował. Wtymmomencie Wojtek zaczął coś podejrzewać i wkrótce okazało się, że miał rację. U dołu ekranu pojawiła się ręka wpostrzępionej rękawiczce, zgarnęła pasy, zupełnie jakbyto była zwykła firanka,a potemna wizjiukazała siętwarz pana Bałagana,któryna całe gardło ryczał piosenkę o sympatycznej pszczółce i całkiem już zagłuszył wykonawcę. Bałagan wtelewizji?Tego jeszcze nie było! Wojtka zatkało. –Cześć, chłoptasiu! Niach, niach... –powiedziałna powitanie panBałagan. – Pozdrowionka dla nieporządnych! Przedstawiam... Przerwał, bo coś zachrobotało i nagle zaczął lataćdo góryitrząść się na boki krzycząc: – Dzieciaki! Zmieńcie kanał, bo chcą zrobić ze mną porządek! Potem pokazano planszę z napisem „przepraszamy za usterki” i wreszcie pojawił się Gucio. Wojtek odetchnął zulgą, myśląc, że już po wszystkim. Nagle obokGucia zjawił się znowu pan Bałagan,odepchnąłaktora izatarł ręce. Mój siostrzeniec zaczął kręcić się niespokojnie.Pan Bałagan wychylił się z telewizora izapytał: –Cosię tak kręcisz, jakbyśmiał robaki? – Nie robaki, tylko „Pszczółkę Maję”, a tymi zasłaniasz! – krzyknąłWojtek. Pan Bałagan upierał się jednak, że bohaterowie serialu, to właśnie robaki: dżdżownice,pająki,muchy,żuki,bąki ikoniki polne,aWojtek krzyczał, że to nie są zwykłe robaki, tylko ciekawe, iże chceoglądać ich przygody,a nie pana Bałagana,którego wcale nie było wprogramie. Pan Bałagan obejrzałsię,nibyto sprawdzając,co się dziejezajego plecami, i oświadczył, że z powodu jego występu w telewizji nastąpiłyzmiany i w związku z tymjest jeszcze trochę czasu. Zatarł przy tym ręce swoimzwyczajem. – Nieprawda! –zaprotestował Wojtek. –Wcale nie maczasu, bo potemjest dziennik! Już dawno powinno się zacząć! Pan Bałagan zapewnił go, że program za chwilę się rozpocznie, po czym wyręczając spikerkę, uroczystym głosem zapowiedział jakąś bajkę. Wojtkowi wydawało się, że miała to być bajka o rybaku i rybce, którą każde dziecko oglądało przynajmniej pięć razy. Mimo zapowiedzi nic się jednak nie działo. Pan Bałagan dalej sterczał na wizji strojąc minyiprzebierając palcami. Wojtek niecierpliwił się. – Nic nie widzisz? –zdziwił się pan Bałagan. Spojrzałprzez ramię i zachęcił Wojtka ruchemręki,żebypodszedł bliżej,co mójsiostrzeniec uczynił pochwili wahania. Pan Bałagan wypełniał jednak cały ekran i Wojtek, żebycoś zobaczyć, wspiął się na palce i wyciągnął szyję. – Śmiało! Niach, niach – zachęcał go czarownik, przesunął się przy tym, jakby chciałzrobić chłopcu miejsce obok siebie. – Mamwsadzić głowę dotelewizora?! – obruszyłsię Wojtek. – Czemu tylko głowę? Niach, niach! – wykrzykując te słowa pan Bałagan wychylił się błyskawicznie, złapał Wojtka za uszy i jednym szybkim ruchem wciągnąłgo do środka. Wojtek wrzeszczał iwyrywał się, ale było już za późno. Znalazł się na dnie jakiegoś ciasnego, ciemnego pomieszczenia. Pan Bałagan zaśmiewał się, jak ktoś, komuudał się dobrykawał, z tych, co śmieszą tylko tego,kto je robi. Jego śmiech odbijał się echem. To, co Wojtek brał początkowo za ciasną komórkę, było długim, wąskim korytarzem. Nad głową chłopca, z małegookienka padałosineświatło. Wspiąłsię na palce i dotknął nosemwklęsłejszyby. Za oknem,ku swojemu zdumieniu,poznał własnypokój. – Gdzie jesteśmy?– zapytał. Pan Bałagan, bardzo z siebie zadowolony, wyjaśnił, że znajdują się w nieużywanymkanale telewizji. Wojtek obmacał wklęsłą szybę sprawdzając, czy nie da się jej jakoś otworzyć. Czarownik zauważył to i wyjaśnił życzliwym tonem,że tylko onzna wyjście iże prowadzi onodo nowejbajki. Jeżeli Wojtek maochotę sterczeć tu znosemwetkniętymw kineskop, to już jego sprawa, ale radziłby wybrać się na krótką wycieczkę. Cóż było robić? Wojtek powlókł się za podstępnym czarownikiem, który maszerował dziarsko, mrucząc, a właściwie rampampampując pod nosem marszowe piosenki. Wkanale było ciemno. PanBałagan zapodział gdzieś latarkę i z tegopowodu musiał świecić oczami. Wojtek obejrzałsię. Ekran z widokiem napokój był maleńki jakgłówka od szpilki. Szli godzinę, a może dłużej. Mój siostrzeniec był początkowo naburmuszony z powodu porwania, ale złość wkrótce mu przeszła. W gruncie rzeczy wolał to od samotnego siedzenia w domu, więc po pewnym czasie wdał się w pogawędkę z panem Bałaganem. Opowiedział mu nawet o pożarze, jaki miał niedawno miejsce na Egejskiej, a samdowiedział się ciekawych rzeczyodalszych losach Skrzeka. Skrzek został błędnym rycerzem i schudł dziesięć kilo. Z tego powodu był bardzo nieszczęśliwy. Gdy tak szli, gawędząc jak starzy znajomi, przed nimi błysnęło maleńkie wątłe światełko i właśnie wtedy Wojtek przypomniał sobie, że Bałaganowi lepiej za bardzo nie ufać, więc stwierdził stanowczo, że po tym, co przeżył w poprzedniej bajce, za nic na świecie nie wejdzie do żadnego zamku. Pan Bałagan dał słowo honoru, że nic takiego się nie zdarzy, chyba żeby przytrafiło się coś zupełnie nieprzewidzianego, oczymwspomina zresztątylko na wszelki wypadek, bo nigdyprzecież nie można przewidzieć, costanie się w jego bajce. Jeśli nie ma ochoty brać w tym udziału, to zmuszał go nie będzie. Zajmą sobie wygodne miejsca i niezauważeniprzez nikogobędą siedzielijakw kinie albo w teatrze. Jeśli Wojtek miał na coś ochotę,to właśnie na cośtakiego. Obejrzeć bajkę z bezpiecznejodległości,apotemspokojnie wrócić do domu. Wmiarę jakszli,światełkozdawałosiępełznąć wichstronę, wreszciestało się jasne jak słońce i pan Bałagan nie musiał już świecić oczami z powodu braku latarki. Zapomniany kanał telewizji zaprowadził ich do niewielkiej groty, która znajdowała się na stromym brzegu sadzawki. Byli na miejscu. Siedli na porośniętej trawą skarpie i machając nogami nad wodą czekali na początek bajki. Wysoko po niebie szybowała mewaśmieszka.Na widokWojtka zatrzepotała radośnie skrzydłami,zniżyła lot,zatoczyła koło nad głową chłopca, anastępnie siadła mu na ramieniu. – Cześć,Śmieszko! – ucieszył się Wojtek. – Jak leci? – zapytał,bo wydawało mu się, że do ptaka te słowa będą pasowały najbardziej. Śmieszka zaszczebiotała z dumą po mewiemu,że majuż czworo dzieci,które są prześliczne, chociaż jeszcze nie wykluły się z jajek. Matczyne obowiązki wzywają i nie może dłużej rozmawiać. Kiwnęła łebkiem na pożegnanie, musnęła Wojtkaskrzydłemwpoliczek i odleciała do gniazda. Upłynęło kilka minut inic się niedziało, tylko pan Bałagan wpatrywałsięz zaciekawieniem w wodę pod swoimi stopami. Wojtek zaczął ziewać. – Nie oglądasz? – zdziwił się czarownik,bajka trwała jużbowiemoddobrej minuty, choć nie zdarzyło się jeszcze nic ważnego. Wojtek wytężał wzrok, a mimoto nie mógł niczegowypatrzyćw mętnejwodzie. Pan Bałagan pogrzebał w kieszeni i po chwili wręczył chłopcu denko od butelki pomleku. – Po co mito?Szkło było niezbyt czyste, a o jego krawędź łatwo się było skaleczyć. – To szkło powiększające – wyjaśnił Bałagan. Wojtek był przekonany, że czarownik kpi sobie z niego, ale postanowił zerknąć na szkło, nim je odłoży. Gdypodniósł jedo oka,taflawodyprzybliżyła się,aobraz byłwyraźny jak film oglądanyz pierwszych rzędów. – Teraz to wyrzuć – usłyszał głos czarownika.Odłożyłdenko, a mimoto widział wyraźnie, codzieje siępod wodą.Podnie snułsięrobak, blady,długiigiętki. Zachowywałsię, jakbyzabłądził w nieznanym miejscu. Co chwila podnosił głowę i rozglądał się niespokojnie. Przemykał między kamieniami kręcąc się w kółko. Nagle czegoś się chyba przestraszył, bo pomknął pomiędzy wodne rośliny, ukrył się w ich gąszczu i zaczął dygotać, aż na wodzie wystąpiły drobne zmarszczki. – Co to zajeden? – zapytałWojtek. Pan Bałagan przypomniał sobie naraz, że powinien zrobić głośniej, więc jeszcze raz sięgnął do swojej przepastnej kieszeni i wydobył z niej gałkę od starego radioodbiornika. Wetknął ją w ziemię i pokręcił energicznie. Głos podwodnego stworzenia zachrypiał i zacharczał. Czarownik kręciłgałką, dopóki głos nie stał się czystyi wyraźny. Drżał nieco, ale nie z powoduzakłóceń,lecz ze strachu. Chłopiec wyraźnie widział parę wystraszonych oczu. Pan Bałagan wyjaśnił półgłosem, że jest to nieostrożny robak, który szukał ochłodyizabłądził wnieznanejmusadzawce. – Mamzłe przeczucie-cie-cie – szepnął Robak dygocąc. –Jeśli nie uda mi się szybko stąd wyjść,stanie się coś złego. –Czegoon się boi? – zapytał mój siostrzeniec. Pan Bałagan wyjaśnił, że życie robaka to nie bajka. Jedząc musiuważać, żeby samnie skończył jako czyjś obiad. Rzeczywiście. Robak, który najwidoczniej zgłodniał błądząc po dnie, wyciągnął głowę na długiej szyi albo – jak kto woli – głowę umieszczoną bezpośrednio na ogonie, skubnął jakiślistek iprzerażonywłasną nieostrożnością dałnura pod kamień. – Och! –jęknął. –Przecież tumogą byćryby!Że też nie pomyślałemotym wcześniej. Nie jestemwprawdzie zwykłymrobakiem, ale te głupieryby-by-by – zadygotał na samą myśl, że mógłby stać się ich ofiarą – pewnie o tym nie wiedzą-dzą-dzą – zadzwonił zębami, choć w pobliżu nie było tymczasem nikogo, kto miałby na niego apetyt. – O losie mój robaczywy! Tylko tego brakowało,żebymnie ktoś połknął! – wykrzyknął cicho,na tyle jednakgłośno, żebysię przestraszyć, i dał nura głową wmuł. Następnie przeraził się, że jego wystający z dna ogon może stać się łatwym łupem, więc umknął w gąszcz moczarki. Wsamąporę. Jego obawyokazałysię słuszne. Wpobliżu żerowała ryba. Nic specjalnego, zwykła płotka. Rybie oczy patrzyły tępo w wodę, skrzela i pysk oraz boczne płetwy poruszały się miarowo. Najwyraźniej nie miała nic ciekawego do powiedzenia,bo tylko bulgotała coś niezrozumiale. Ryba nie mogła widzieć robaka, ale wyczuła go nieomylnym rybim instynktem. Robak także wiedział coś o instynkcie, bo choć wydawał się dobrze schowany, zaczął zwiewać, gdy tylko ryba zbliżyła się do kępymoczarki. – Koniecze mną! –wykrzyknął,ale choć był o tymprzekonany,to chyba nie do końca, bo nie miał zamiaru dać się złapać. Ryba ruszyła za nim w pogoń bulgocząc, ale on w gęstych zaroślach radził sobiezupełniedobrze. Nie takszybki jak płotka, był giętki izwinny,a do tego znacznie szczuplejszy. – Panie Bałaganie! –wykrzyknął Wojtekzwyraźną pretensją. –To jestprzecież płotka, a nie żadna złota rybka, ido tegonie potrafimówić! Czarownik odpowiedział krótko, że ryby, to znaczy zwykłe ryby, głosu nie mają. Mój siostrzeniecbyłbardzo zawiedziony, że rybka nie jest zaczarowana. Był całym sercem po stronie prześladowanego robaka, a w ogóle to nie mógł się połapać, o co w tej bajce chodzi. Zażądał wyjaśnień, ale pan Bałagan dał mu ręką znak,żebynie przeszkadzał. Robak tymczasemzamiast lawirować w gęstych zaroślach, wołając o pomoc uciekał na otwartą przestrzeń, gdzie trudno było znaleźć jakąkolwiekkryjówkę. Los jego wydawał się przesądzony, chociaż płotka była już zmęczona długotrwałą pogonią iniecierpliwiłasię, że ofiara umyka. Także Wojtek był zniecierpliwiony. Wrażliwy na cudze nieszczęście, kręcił się i odwracał głowę, gdy robakowi groziło niebezpieczeństwo. Miał szczerą ochotę złapać szkiełko od butelki i rąbnąć nim rybę między oczy. I byłby to chyba zrobił, gdyby pan Bałagan nie uprzedził jego zamiaru. Zwrócił mu uwagę, że nie należy się wtrącać w to, co dzieje się na scenie, jeśli chcesię dotrwać do szczęśliwego końca.Światjest już tak urządzony,że rybyuganiają się za owadami, pająki łowią muchy,lisypolują na zające, wcale nie dlatego, że są złe. Nie potrafią żyć inaczej, a gdyby tego nie robiły, pomarłybyzgłodu inawet on, panBałagan, król iczarownik, niewiele może na to poradzić, choć pomysł, żebyto zające polowałyna lisywydajemu się bardzo zabawny i gdyby dało się to zrobić, na świecie zapanowałby właśnie on, Bałagan. To, co mówił czarownik, nie przekonało Wojtka do końca, bo płotka, która wcale nie była taka głupia, na jaką wyglądała, zapędziła robaka na mieliznę, gdzie jego los wydawał się przesądzony na dobre. Ryba atakowała jak rozjuszony byk. Biedakrobił zręczneuniki, ale nie mogłoto trwać długo. Wojtkowi przyszło właśnie do głowy, że także ryby mają swoich wrogów. Żałował,że Śmieszka siedziw gnieździe. Na pewnobysobie zpłotką poradziła. Nagle wykrzyknął: – Dlaczego tu jeszcze nie ma rybaka?!Wyobraził sobie, że w ostatniej chwili zjawi się rybak z siecią i ocali nieszczęśnika. Pan Bałagan zdziwił się niepomiernie. –Jaki znowu rybak? Niach, niach... –Jakto jaki?! –oburzył się Wojtek. – Z bajkio rybakuirybce! – Przecież, niach, niach, powiedziałemwyraźnie, że oglądamybajkę o robaku i rybce – zdziwił się szczerze pan Bałagan. – Przecież takiej bajki nie ma! – wykrzyknął Wojtek. Czarownik wymownymgestemwskazał sadzawkę, jakbychciałpowiedzieć: a to?co to jest w takim razie? Robak wciąż nie dawał się złapać, choć przychodziło mu to zcoraz większą trudnością. – Uratuj tego biedaka – szepnął Wojtek, widząc, że robak został zapędzony do płytkiejzatoczki. Pan Bałagan machnął lekceważąco ręką. Ani myślał mu pomagać. Wyjaśnił, że nie jest to zwykły robak, lecz Robak przez duże R. Na pewno sobie jakoś poradzi, a jak, to sam jest ciekaw. Wojtek bardzo w to wątpił. W pułapce biedaczysko miał nie więcej szans niż kotlet na talerzu. Pozostało mu tylko drżącymgłosem błagać o zmiłowanie. – Wypuść mnie, Rybko, a nie pożałujesz tego! Jestem niezwykłym, czarodziejskim stworzeniem! Płotka zastanawiała się. Nie miała pewności, czydziwaczny, gadającyrobak jest jadalny. – Jeśli darujesz mi życie, spełnię natychmiast trzytwoje życzenia! – wyjaśnił pospiesznie, widząc wahanie płotki. – Możesz mieć wszystko, czego zażądasz, za marnego robaka. –Bul, bul, bul? – zabulgotała pytająco, żebysię upewnić. – Oczywiście,że trzy! – wykrzyknął Robak. Rybka pływała w tę i z powrotem nie spuszczając oka ze swojej ofiary i zastanawiała się, czy nie można by wytargować czegoś więcej, powiedzmy: spełnienia trzech marzeń i robaka na deser. Robak, który nie miał już nic do stracenia, chwalił się swoimi nieograniczonymi możliwościami,ale płotka nie wyglądała na przekonaną. – Wiem, dlaczego się jeszcze wahasz –domyślał się Robak. –Zastanawiasz się prawdopodobnie, dlaczego taki wielki czarownik jak ja nie potrafi wykorzystać swoichczarów wpodobnej sytuacji jak moja. Taki już jestem. Nic dla siebie. Na tympolega moje przekleństwo. Płotka miała ochotę coś wtrącić, ale nie mogła, bo przecież głosunie miała, więc zaczęła się denerwować. – Niepotrzebnie się niecierpliwisz – rzekł Robak skwapliwie. – Jeśli darujesz mi życie, mógłbym obdarzyć cię głosem i wtedy wypowiesz dwa następne życzenia. – Bulg – zabulgotała płotka na znak, że się zgadza, a jej niedoszła ofiara nareszcie mogła odetchnąć z ulgą. Odetchnął i Wojtek. Teraz już spokojnie patrzył na to, co dzieje się w sadzawce. – A więc niech się spełni pierwsze życzenie – rzekł Robakuroczystymtonem, skręcił się jak sprężyna i zaczął wirować z taką szybkością, że przez chwilę wcale go nie było widać. Płotka sprawiała wrażenie poważnie zaniepokojonej, że ofiara użyła podstępu, żebysię jej wymknąć. Nagle rozległ się przeraźliwy świst, woda rozstąpiła się i Robak znieruchomiał. Woda wróciła na miejsce w równie niezwykły sposób. Płotka otworzyła pyszczek ze zdumienia, bo jeszcze w życiu czegoś tak niezwykłegonie widziała. Stałosię jednakcośowiele bardziejniesamowitego, bo oto ku własnemu zaskoczeniu przemówiła głosem młodej kobiety. Szybko jednak ochłonęła,zatrzepotała radośnie płetwamiirzekła: – Nareszcie! Strasznie się męczyłamnie mogąc mówić, aprzecież tylemam do powiedzeniana wszystkie tematy. Ten głos, chociaż brzmiał niezbyt przyjemnie, wydał się mojemu siostrzeńcowi znajomy. Spojrzał pytająco napana Bałagana. – Tak, tak, niach, niach... – mruknął czarownik. – To rzeczywiście głos Śmieszki, kiedybyła królewną, ale teraz jest dzięki tobie mewą, o czymprzecież zawsze marzyła, i nie potrzebuje używać ludzkiej mowy. A głos się przydał, niach, niach, jako że nie ma rzeczy niepotrzebnych, o czym się można przekonać zwiedzając śmietniki. Płotka była zadowolona, zupełnie jakby dostała nową zabawkę. Śpiewała piosenki, fałszując przytym niemiłosiernie, pokrzykiwała inasłuchiwała echa, a wreszcie za radą Robaka zaczęła wymawiać bardzo trudne wyrazy i zdania, żeby się przekonać, czy jest to głos odpowiedniej jakości. „Król Karol kupił królowej Karolinie korale koloru koralowego” – powiedziała za pierwszym razem. „W czasie suszy szosa sucha” – za drugim, ale żeby prawidłowo wymówić „Poczmistrz z Tczewa”, potrzebowała aż czterech prób. Jej dobry humor trwał jednak niezbyt długo. Gdy już się nacieszyła nową umiejętnością, przybrała znudzonywyraz pyszczka i odęła wargi, a kiedy Robak chciał coś powiedzieć, natychmiast zrobiła mu piekielną awanturę. – Robak nie ma nic do gadania, kiedy ja mówię! – krzyczała. – Robak ma robić, co mukażę, isłuchać, bo od tego tu jest! Tylko ja mamtutaj głosicośdo powiedzenia! Biedakschowałogon pod siebie iskurczył się tak,żebyjak najmniej rzucać się w oczy. Płotka tymczasemzastanawiała się, co począć dalej. Miała ochotę przekąsić coś smakowitego,spojrzała więc łakomie na Robaka,ale ten,skurczony i blady, wydał jejsię mało apetyczny. Co innego,gdybybyłparę razywiększy... Zaraz przyszedł jej do głowypewien pomysł, więc zapytała chytrze, czymógłbysię powiększyć do znaczniejszych rozmiarów. Cierpliwie czekającyna dalszerozkazyRobak uznałto natychmiast za nowe życzenie, nie chciał bowiemza nic narazić się na kolejnywybuchzłości,izanim płotka zdążyła cokolwiek powiedzieć, zawirował wokół własnej osi, gwizdnął przeciągle, fale bajora rozstąpiłysię jak za poprzednimrazem,liznęłypodeszwy Wojtkowych kapci i gdywróciły na miejsce, Robak zaczął rosnąć jak balon. Szybko stałsię większyod płotki,agdyosiągnął wielkość szczupaka, ryba pisnęła: – Odwołuję,odwołuję! – Czyżbymiało to być twoje trzecie iostatnie życzenie? – zapytał zdziwiony grubym głosem, nie przestając rosnąć. – To się liczy? – piskliwym, drżącymgłosemzapytała płotka, a Robak,który stałsię wielki jak pyton,odpowiedział basem, że liczy się i że nie mógłby zrobić już dla niej nic więcej. Zachłanność płotki była większa od jej strachu, schowała się więc za kamieniemi czekała, co będzie dalej. – Czy taki rozmiar ci odpowiada? – wysoko nad jej głową głos Robaka zadudnił jak grom. Stał się teraz ogromnyjak rura wodociągowa i nie mieścił się w sadzawce. – Może jeszcze parę metrów dołożyć? – Ach! Ach! Wody... – zapiszczała płotka mdlejąc z przerażenia i zaczęła pływać brzuchemdo góry. Robak mógł to uznać za trzecie i ostatnie życzenie płotki, ale stał sięjuż tak wielki,że ledwie słyszałcieniutki rybi głosik i nabrał przekonania, że musiałsię przesłyszeć, bo czego jak czego, ale wodyw sadzawce nie brakowało. Po chwili ryba ocknęła się. Nabrała pewności, że ogromny potwór nie przejawia wobec niej żadnych wrogich zamiarów, lecz ogon wciąż trząsłsię jej ze strachu. Mój siostrzeniec wcale jej nie współczuł. Miała za swoje. Nie dość, że znęcała się nad słabszym, to jeszcze przywłaszczyła sobie głos Śmieszki. Teraz była jak uczeń czarnoksiężnika,którystał się ofiarąwłasnejnieostrożności,albo jakktoś, ktoprzez pomyłkę wypuściłz butelkizłośliwegodżina. Wojtek liczył w duchu, że Robak okaże się złośliwyida rybie wycisk za swoje krzywdy. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Robak, choć mógłby teraz z łatwością poradzić sobie nawet z niewielkimstademrekinów,cierpliwie czekał nadalsze rozkazy. Płotka zastanawiała się gorączkowo, jak by tu wybrnąć z trudnej sytuacji. Niełatwoprzychodziłojejpozbieraćdo kupyrybie myśli. Każdy sądzi innych po sobie, więc płotka wciąż podejrzewała, że kolos zechce skorzystać ze swojej przewagi i najchętniej zmniejszyłaby Robaka do poprzednich, bezpiecznych wymiarów. Wtedy jednak nie zyska nic poza ludzkimgłosem,a pożytek zniego żaden,skoro wsadzawce nie ma do kogo pyska otworzyć. Mogłaby wprawdzie po wszystkim połknąć Robaka, ale był zaczarowanyi niewykluczone, że stanie jej w gardle albo wyjdzie bokiem. – A gdybymtak zażądała wszystkiego? – zapytała cicho. Odpowiedź zniechęciła ją do tego pomysłu. Robak wyjaśnił, że wówczas zdarzyłobysię izłe, i dobre: byłabysmutna i zarazemwesoła, bogataibiedna, zdrowa i chora, piękna i paskudna, mogłaby mieć wszystko, czego tylko zapragnie, po to tylko, żeby to stracić, i cieszyłaby się tym krótko, bo zaraz stałabysię bardzonieszczęśliwa. Nie można mieć wszystkiego, zawsze trzeba wybierać. Płotka była niezbyt mądra i bardzo zachłanna, nie brakowało jej jednak sprytu. Pewna, że znajdzie jakieś wyjście, potrzebowała tylko trochę czasudo namysłu.Dziwiłasię, że potwór niepołknął jej dotej pory, ale skoro tego nie zrobił, być może w ogóle nie ma takiego zamiaru, a tak niebywała okazja nieczęsto się płotkomzdarza. Nie darowałabysobie do końca życia,gdyby jej nie wykorzystała. Nagle ażplasnęła ogonemwwodę zradości. – Już wiem,co zrobię! – krzyknęła.Robak pochyliłsię inastawił ucha. – Chciałabym jutro o świcie... – rzekła chytrze, chowając się na wszelki wypadek za kamieniem – złapać zaczarowanego Robaka,któryspełni trzymoje życzenia. Robak jęknął,cozabrzmiało,jakbypiorun rąbnął,i przerażonapłotka zakryła oczypłetwami, ale kiedyprzez dłuższą chwilę nic się nie działo,wytknęła pysk zza kamienia i zaczęła wykłócać się bezczelnie. – Niech mitu Robak nie jęczy, tylko niech powie, czyto jest, czymoże nie jest życzenie! – To będą przecież trzyzupełnie nowe sprawydo załatwienia! –zagrzmiało nad rybią głową. – Nowy Robak, nowe wymagania! – stwierdziła bezczelnie płotka. Coś jej podpowiadało,że podstępsię udał. Robak tymczasem oddalił się przygnębiony i zgięty wpół, a z każdym krokiemmalał imarniałwoczach. Stał się ofiarą podstępu inic na to nie mógł poradzić. Regulamin wymagał, żeby wypełniał cudze życzenia, ale w regulaminie nie było przecież mowy o podstępnych płotkach. Widząc przygnębienie Robaka, ryba odzyskała natychmiast humor. Śpiewała na całygłospiosenkę o rybkach,które śpią wjeziorze i ciuralalała przytym,ile wlezie. Tymczasemzapadł zmrok. Płotka wyciągnęła się na posłaniu zmułu, ale nie mogła zasnąć, zupełnie jak rybka z piosenki, którą przed chwiląnuciła. ... „Cwana ryba” stwierdził Wojtek bez sympatii. Żona rybaka też była chytra, ale na taki pomysł nie zdążyła wpaść. Wolałbynie być w skórze zaczarowanego Robaka. Sprawiał wrażenie przyzwoitego faceta i Wojtek szczerze mu współczuł, był bowiem przekonany, że jak tak dalej pójdzie to płotka go wykończy. Żałował trochę, że nie dowie się, jakie będą dalsze jej losy. – Dlaczego masz się niedowiedzieć? –zdziwił się pan Bałagan. Muszę już wracać do domu, robi się całkiem ciemno – stwierdził Wojtek i stanął na nogi. Postanowił poradzić sobie bez pomocy czarownika. Pobiegnie kanałemi będziewalił pięściami wokienko,dopókigo nie usłyszą. Po wejściu do grotynie było jednak ani śladu. – Nie przejmuj się, niach, niach – zamruczał pan Bałagan pojednawczo. – Jakośto będzie.Jeśli cisię spieszy,to trochę skrócimy. Strzelił trzyrazy palcami i wymówił zaklęcie: –Hoc, hoc, mija noc. Pit, pitijuż świt. Brzmiało to niezbyt poważnie,jak wszystkoco mówił i robił czarownik, ale okazało się skuteczne, bo słońce wyskoczyło zza horyzontu jak kopniętapiłka. Zrobiło się jasno i ciepło. Zaskoczona gwałtownym blaskiem sowa pohukując pełnym oburzenia głosemodleciała do lasu. Zataczała się przy tympo niebie,bo słońce ją oślepiło. Podmuch lekkiego wiatru zmarszczył powierzchnię wody. Rybka przeciągnęła się leniwie, ziewnęła iopuściła mulistełóżko. – O,jak późno! – wykrzyknęła,borybybudzą się na ogół przed świtaniem. – Jeszcze go nie ma! Do czego to podobne! Co on sobie wyobraża! Miał tubyćz samego rana idać się złapać! Nie będę się przecież uganiała za nim pocałym stawie! Nimochłonęła ze złości, pojawił się Robak w swej mizernej postaci.Dygotał ze strachu i pełzł jak na ścięcie, czyli bez najmniejszej ochoty, czemu się oczywiście nie należy dziwić. Nie uszedł daleko, płotka dopadła go jak błyskawica. – Nareszcie, mam cię, zaczarowanyRobaku! – Niestety-ty-ty – zatrząsł się nieszczęśnik. Przystąpiła do rzeczy bez zbędnych ceregieli. Oboje wiedzą, co jest na początku: ona go schwytała,on jąbłaga,ona mugrozi,onjejobiecuje – więc żebynie tracić czasu, proponuje, żebycałyten wstęp opuścić. Niech robi swoje od razu. –Comam robić? – zapytał Robak głosempełnym cierpienia. Nadwerężył się poprzedniego dnia icierpiałna bóległowy i ogona. – Jak to co? – wybuchnęła płotka. – Spełniać, ma się rozumieć! Robak się chyba domyśla, że znudziło mi się być zwykłą rybą. Ktoś o takich możliwościach jak mojenie powinien marnować się wstawie. Chrząknął znacząco. Był stary i doświadczony, więc zauważył od razu, że płotce przewraca się w głowie. – Niech mitu Robak nie chrząka! –warknęłaryba. –Niech niezapomina,z kimmado czynienia.Robakjest wykonawca,nie żadenchrząkacz! Skłoniłsię niskoiwmilczeniu czekał na rozkazy. Rybka spojrzała na niego nieco łaskawiej,po czymprzystąpiła do rzeczy. Z tego, comówiła, wynikało, że jestkimśnajzupełniej niezwykłym,obdarzonym pięknymgłosemiogromnymizdolnościami,które marnują się wsadzawce. Co z tego,że mapięknygłos,skoro nie może się tu znikimpo ludzku dogadać. Potrzebowała odpowiedniego towarzystwa. – Po pierwsze chcę być kimś, i to nie byle kim – rzekła na koniec. Tego Robak mógł siędomyślić,ale żebywykonać polecenie,musiał wiedzieć więcej. Ryba oznajmiła, że chce być królewną i zaraz dodała: – Oczywiście piękną, dumną, nieprzystępną, jasnowłosą i dobrego pochodzenia. Robakskinął głową na znak, że rozumie, o cochodzi. – Piękna dumna królewna, raz. Coś jeszcze? – zapytał zupełnie jak kelner przyjmującyzamówienia na kotlet. – Oczywiście! – odparła płotka. – Robak chyba sobie nie wyobraża, że królewna wkrólewskiej sukni do samej ziemi z falbanami przetykanymi złotem i w pantofelkach na wysokim obcasie, z włosami sięgającymi co najmniej poniżej pasa, będzie się taplała w bajorze w towarzystwie żab, raków ipijawek. Robak wolał niczego sobie nie wyobrażać, żebypotemnie było pretensji, że wyobraża sobie za dużo, domyślił się jednak, że płotka będzie potrzebowała odpowiedniego towarzystwa. – A gdzie ja ich przyjmę?! –zawołała ryba zpretensją. – Tu, w tym bagnie? Mamysiedzieć na kępach sitowia i moczyć nogi wstawie? To przecież straszne! Najpierwpotrzebnyjest pałac! Skinął głową. – Oczywiście umeblowany – dodałanatychmiast płotka. –Robak chybanie myśli,że królewna będzie targała po schodach łoża,tronyifortepiany. – Rozumiem –rzekł Robak beznamiętnie. – Chodziostanowisko królewnyi przydział odpowiedniego lokalu? – upewnił się. – Postaram się to załatwić w ciągu parugodzin. Czuł się nie najlepiej i miał nadzieję, że ryba da mu trochę czasu. Ona nie miała jednak zamiaru czekać ani chwili. Żądała, aby zlecenie wykonane zostało w terminie błyskawicznym. Cóż byłorobić?Robak jęknął, stęknąłiwziąłsię doroboty.Skręcił się jak sprężyna, choć uczynił to z wyraźnym wysiłkiem, zawirował, gwizdnął raz i drugi. Woda wsadzawce zabulgotała. Wszystkie żabydałyze strachunurana dno, a raki złapałysię za głowę szczypcami. Pociemniało, zakotłowało się, woda chlapała na wszystkie strony, a kiedy znowu zrobiło się jasno, wszystko wyglądałozupełnie inaczej. Nawetskarpa, naktórej siedzieliWojtek z panem Bałaganem.Urosła. Stwardniała iprzeobraziła się w mur zamkowy.Sadzawka zamieniła się wdziedziniec. Mała wysepka wyrosła jak drożdżoweciasto i stała się zamkiem, a na środkudziedzińca pojawiła się prawdziwa królewna. – To przecież Śmieszka! Poznaję ją! – wykrzyknął zdumiony i uradowany Wojtek. Pan Bałagan kiwnąłgłową,ale zaraz pokręciłswoimdługimnosem. Nie było już Śmieszki,była natomiast królewna Rybka.Żaby,ryby,myszy,nie mówiąc o małych dziewczynkach, wyjaśnił drapiąc się w głowę przez dziuręwkapeluszu, marzą, byzostać królewnami, a co najmniej księżniczkami. Jak światświatem żadna nie chce być kucharką ani dozorczynią. W związku z tym pan Bałagan zmuszony był wprowadzić oszczędności. Wcielenie królewnywypożycza się jak ślubną suknię do kolejnychbajek, kto się chce przemienić, zapisuje się i czeka na przydział w kolejce. Mój siostrzeniec, który bardzo się do Śmieszki przywiązał i polubił ją, nie mógł się pogodzić z myślą, że ryba, która muzupełnie do gustu nie przypadła, używa jej jako przebrania. Przez te Bałaganowe oszczędności wszystko się mogło pokiełbasić tak, że zupełnie nie będzie wiadomo, kto jest kto. Pan Bałagan wcale się tymnie przejmował. Wteatralnych garderobachtakże trzyma się kostiumy i zamiast szyć nowe do każdej sztuki, wykorzystuje się używane. Nie podobieństwojest ważne, aleto, cosię robi i mówi. Wojtek uważniej przyjrzał się królewnie Rybce i uznał, że pan Bałagan ma trochę racji. Na pierwszyrzut oka wydawać się mogło, że Rybka nie różni się niczymod Śmieszki. Nibyte sameoczy, włosy,usta i ręce. Ale oczypatrzyły teraz inaczej, a w rozchylonych ustach było coś rybiego. Wojtek zauważył jednak, że zamek, mur i dziedziniec też byłytesame, co w poprzedniej bajce. Pan Bałagan przyznał,że tak jestwistocie.Jak już ktośzostaje księżniczką, to za nic nie chce mieszkać w chałupie ani w namiocie, tylko w pałacu albo zamku. Skąd ich tyle nabrać? Czarów na to by nie wystarczyło. Prościej przenosić zamki zbajkido bajki.Wtedywykorzystuje się jeprzez całysezon, bo inaczej stoją puste całymi latami i lęgną się w nich nietoperze i duchy. Kolejne dwa życzenia płotki zostałyspełnione. Wprogu zamku stanął Robak iukłonił sięnisko. Rybka wzruszyła ramionamiiprychnęła pogardliwie: –Phi, też mipałac!... Używany... – Ależ to jest przecież zabytek! –oburzyłsię Robak. – Ten zamek ma wielką wartość historyczną. Królewny nie obchodziło zupełnie,co mazamek,a to,co miała ona sama, nie wzbudziło jej zachwytu. – Trudno,niech będzie,skoro nie manic nowocześniejszego.Zbytek, też mi coś – prychnęła, bo jako prosta płotka nie miała najmniejszego pojęcia o zabytkach. Przypomniała sobie jednak, że podobno królewnyżyją wzbytku i to ją nieco uspokoiło. – Może być – rzekła. – Przyjmuję zatemten zbytek historycznyczyjakiś tam w drodze mojej łaskikrólewskiej. Wydawało się jej, że jako królewna powinna wyrażać się w specjalny elegancki sposób, dodając różne słowa dla ozdoby. Robakpochylił głowę i odparł: – Cieszę się, królewno, że jesteś: zadowolona. – Niech się Robak nie cieszy –syknęła Rybka –przysługuje mijeszcze jedno życzenie. Robak pobladł i zesztywniał: – Zamek jednakowoż niczegowaty – stwierdziła Rybka wymachując wachlarzem bez potrzeby, bo po dziedzińcu hulał wiatr – toteż jestem zadowoloną i przyjmuję go łaskawie na pamiątkę... A teraz mam ochotę rozprostowaćogon,chciałampowiedzieć nogi,na moimkrólewskimłożu. – Czymogę wobec tegoodejść? –zapytał Robak nieśmiało. – Odejść?Jeszcze czego! A robotę skończył?Nie skończył! To niechczekai słucha!... Chcę, jutro z samego rana... – zawiesiła głos, a biedak skurczył się spodziewając się najgorszego. Jego podejrzenia okazały się słuszne. Rybka znowu zażądała robaka, który spełni jej kolejne kaprysy. – Ateraz Robak wie,co robić.Zrobił swoje i może odejść – obróciła się na pięciei podskakując udała się doswojej sypialni. Robak stałzdruzgotany. – Losie mójrobaczywy – jęknął – kiedyto się wreszcie skończy? Powlókł się do bramy,nie miał jednakdość sił,byjąotworzyć,przecisnął się więc przez szparę i zniknął. Zapadł zmrok i Wojtek znowu zaniepokoił się, że przyjdzie mu spędzić tu kolejną noc, ale pan Bałagan miał przecież swoje sposoby na przyspieszenie upływu czasu. Gdy znowu zaświeciło słońce, zapytał Wojtka, jak mu się ta bajka podoba. Wcale mu się nie podobała. Uważał, że ryba przesadza. Ta niepozorna płotka była gorsza odpiranii. Czarownik skinął głową. – Niach,niach –mruknął. – Jeszcze wczorajbyła to drobna płotka,a dzisiaj, popatrz,gruba ryba. Wojtek zauważył, że za to Robak staje się coraz cieńszy. – Każdyma swojego robaka, co go gryzie – odparł czarownik. Zza drzwi sypialni dobiegały jakieś odgłosy. Rybka zdążyła się obudzić. Uchyliła drzwi, wytknęła rozczochraną głowę i ziewnęła przeraźliwie. Spała bardzo wygodnie, ale wydawało się jej, że trochę za krótko. Tym jednak nie przejmowała sięzbytnio. Jako królewna będzie mogła spać,kiedytylko zechce. Zauważyła, że jest stworzona do łatwego życia. Nie ze wszystkiego była jednak zadowolona. Zamek ział pustką i nudą.Coz tego, że jestpiękna i żyje wzbytku, jeśli poza Robakiemnikt o tymnie wie, nikt jej nie podziwiainie zabiegaowzględy. Jej wdzięk, uroda idobre pochodzenie marnują się. Kiedy o tym pomyślała, zaraz ogarnęła ją niecierpliwość. – Gdzie on jest? Która to godzina? Znowu się spóźnia! Powinien od dawna czekać pod drzwiami na rozkazy! – złościła się i tupała. Na szczęście nie musiała czekać długo. Robak właśnie przełaziprzez szparę w bramie i pełzł przez dziedziniec. Był zdenerwowany, roztrzęsiony i od poprzedniego dnia wyraźnie schudł i sczerniał. Wzasadzie nie powinienżywić specjalnych obaw,bo królewnynie połykają robaków,ale po tejmożna się było spodziewać najgorszego. – Robak! Gdzie jest ten Robak? – krzyczała rozsierdzona Rybka, która okazała się nie tylko zachłanna,ale iniecierpliwa. – Biegnę! Pędzę! –krzyknął Robak mrucząc pod nosem,że czyni to wbrew swojej woli, bo zmusza go do tego siła wyższa. Byłwielkimczarownikiem, ale niezwykłe umiejętnościjemu samemunie przynosiłyżadnych korzyści,służyły jedynie jegoprześladowcom. – Podejdź bliżej! – rozkazała królewna Rybka, ponieważ nie miała zamiaru się fatygować. – Mam cię przecież złapać. – Cóż to za wymagania! –zdumiał się Robak. Nie dość, że spełnia wszystkie zachcianki i kaprysy, to jeszcze maułatwiać swoje nieszczęście. – To skandal! – szepnął zgorszony. – Co tam Robak mamrocze? – zapytała Rybka od niechcenia i capnęła go szybkim,wprawnymruchem. –Nie spieszy mu się ostatniodo królewny. – Jeszcze czego?! – obruszyłsię Robak. – Proszę zauważyć, że ledwie żyję. Zastaryjużjestemna przenoszeniezamków w takim tempie. A dotego jestem wykończonynerwowo. Rybka zwróciła mu cierpko uwagę, że ledwie żyje tylko dzięki niej. Poświęciła się dla niego rezygnując z posiłku. Jej zdaniem Robak odpłacał czarną niewdzięcznością za darowane życie. – Robię, co robię – usprawiedliwiał się biedaczysko. – Ale ja nie mam nic do roboty! – piekliła się królewna. – Mam zamek, jestempiękna, aniktmnienieodwiedza! Niktniepodziwia mojejurody! Nie mamnawet służby! Słuchał wzdychając i przewracając oczami, a kiedy Rybka wyliczyła już wszystkie brakiiniedogodności, zapytałzbolałymgłosem: –Jednym słowem, o cotymrazemchodzi? – Sprowadź mi tu natychmiast księcia z bajki, bo mi nudno! – krzyknęła tupiąc nogą. – Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem – westchnął Robak i dodał nieco ciszej: – Niestety. Królewna poprawiła suknię inatychmiast zaczęła upinać włosymizdrząc się do lustra.Chciała wyglądać olśniewająco,gdypojawi się oczekiwanygość. Tym razem Robak zamiast sprężyć się i wyczarować księcia, stanął pod muremi zaczął gapić się na Wojtka. Siostrzeniec cofnął się odruchowo igdybynie pan Bałagan, fiknąłbykozła z wysokiego muru. – Onpatrzyprosto na mnie! – szepnął z niepokojem. – Nic dziwnego,niach,niach – mruknął panBałagan. –Ma szczęście, że nie musi szukać daleko. – Chyba nie o mnie mu chodzi? –zaniepokoiłsię Wojtek. – Dlaczego nie? – zdziwił się czarownik. – Jesteś pod ręką. – Przecież Robak nie ma rąk! – zaprotestował mój siostrzeniec. – Noto co? I tak sobieporadzi,niach,niach. Wojtek nie miał zamiaru godzić się na coś takiego.Miał być przecież tylko widzem, a nie uczestnikiem. Pan Bałagan rozłożył bezradnie ręce. Stwierdził, że nie ma na to, co się stanie, najmniejszego wpływu, bo czaryRobaka mu nie podlegają. Robak natomiast skłoniłsię dwornie izapytał uprzejmie: – Książę Woj Tek Egejski, jeśli się nie mylę? –Poszukaj sobie kogośinnego! –wrzasnąłmój siostrzeniec. –Nie chcę mieć nic wspólnegoztą babą-rybą! Robak wcale się temu nie dziwił. Rozumiał znakomicie, że nie jest to przyjemne zadanie. On sam również wolałby nie mieć z tą sprawą nic wspólnego,alejeśliksiążę nie zgodziudać się dobrowolnie, zmuszonybędzie użyć środków magicznego przymusu. Wojtek spojrzał z nadzieją na pana Bałagana, ale ten rozłożył ręce. – Bardzomi przykro – rzekł Robak. – Nie! Nie chcę! – wrzasnął Wojtek i z całej siływczepił się w mur. – Wykonuję tylko rozkaz – tłumaczyłRobakskręcając się powoli. – Ona nie będzie mi rozkazywała! – krzyczał Wojtek. – Proszę nie utrudniać, książę – łagodnym tonemrzekł Robak. Wojtek krzyczał, że nie ma zamiaru dać się zaczarować, więc Robak stwierdził, że nie ma innego wyjścia jak sięgnąć do magii. Zwinął się jak korkociąg, zawirował, gwizdnął i Wojtek poczuł, że jakaś straszliwa siła odrywa go od muru. – Panie Bałaganie, coś mnie ciągnie! – krzyknął czując, że jego palce ześlizgująsię zcegieł. – Nic na to nie poradzisz. Siła wyższa, niach, niach – stwierdził spokojnie czarownik i wyciągnąłsię na murze wygodnie, bo miał teraz sporo miejsca. Tajemnicza siła zdarła chłopca z muru, uniosła w powietrze i zaciągnęła tyłem na zamkowe komnaty, nic sobie nie robiąc z jego rozpaczliwych protestów, a na koniec zawlokła do sypialni królewny Rybki, która wypoczywając wsparta na łokciu marzyła właśnie o księciu z bajki. Uniosła głowę,spojrzała na chłopca i pogardliwie odęła wargi.Spodziewała się męża na koniu, a przynajmniej w zbroi, a zjawił się chłopak z bardzo niezadowoloną miną ido tegodziwacznie ubrany. –Phi, też miksiążę. Wygląda jak jakiś przebieraniec! – Sama jesteś przebieraniec – odciął się Wojtek. – Ogon wystaje ci spod sukienki. – Wcale nie! –krzyknęła Rybka rumieniąc się, ale zobawą spojrzała na nogi. – Jestem zaczarowana od górydo dołu. Wojtek nie spodobał się jej wprawdzie, ale bardzo ją zabolało, że i ona nie przypadła mudo gustu. Była przecież tak piękna, że oczu nie mogła oderwać od lusterka. W powietrzu wisiała kłótnia, a ponieważ Robak nie znosił awantur, stanął przed obliczem Rybki i przedstawił gościa uroczyście jako słynnego księcia z bajki o królewnie Śmieszce. Królewna Rybka stała się od razubardzo uprzejma. Początkowosądziła, że Robak sprowadził na łapu-capubyle kogo i bardzotymbyła rozczarowana, ale jeśli to sam Woj Tek Egejski, to zupełnie zmienia postać rzeczy. Inaczej go sobie wyobrażała, ale przecież dotąd żywego księcia na oczy nie widziała, bo żaden nie interesował się rybami. Woj Tek był sławny. Wiele o nim słyszała i bardzo jej było przyjemnie z okazjitegospotkania. Uniosła się inawetrękęwyciągnęła, ale mój siostrzeniec burknął nieuprzejmie, że pierwsze słyszyi bardzo mu nieprzyjemnie, oraz że nie ma najmniejszej ochotyściskać przerobionej płetwy. Ręka królewny Rybki zawisła w powietrzu. Była urażona takim potraktowaniem i przyrzekła sobie, że nie zapomni tej przykrości i przy sposobnej okazjiprzytrze księciunosa. Robak skorzystał zchwili ciszyi poprosił o wychodne. – Coś takiego! – wybuchnęła złością królewna. Postanowiła wyładować się na Robaku. Z Wojtkiem tymczasem nie chciała zadzierać, bo przypomniała sobie, że to on właśnie zamienił Śmieszkę wmewę, anie miała ochotywracać do swojejrybiejpostaci i mętnejsadzawki. – Doczego to podobne! – krzyczała. – Co on sobie wyobraża?! Popracował dwa dni i już chce mieć wolne! To oburzające! Robak usprawiedliwiał się zbolałym głosem, że ma zamówioną wizytę u czarownicy, ponieważ od dwóch dni niedomaga. – Zrobi, co ma do zrobienia, i wtedy będzie mógł sobie pójść, jeśli wyrażę zgodę! – stwierdziła królewna władczymtonem. Robak jęknął coś oswoimnieszczęsnymrobaczywymlosie i wziął ogonpod siebie. Jedynie pan Bałagan niczym się nie przejmował. Wygrzewał się na słońcu z zadowoloną miną ijednymuchemsłuchałpodniesionych głosów. Rybka przypomniała sobie o Wojtku. Przeprosiła go za tozajście, wywołane nieposłuszeństwempoddanego,i kazała mu się rozgościć na zamku. Obiecała, że zjawi się za chwilę idotrzyma towarzystwa. Mimo urazystarałasię byćdla niego nadzwyczaj uprzejma, bo nie miała ochoty stać się na powrót rybą. Złapała Robaka za kark i wypchnęła na dziedziniec. Na głowę biedaka posypałysię wymysły. – Czy Robak nie widzi, że mam gościa?! Robak nie ma kiedy chorować? Książęmoże się zarazić i zrazić do mnie! A w ogóle to czyRobak pomyślał,jak ja sobie poradzę bez służby? Czy Robak o to zadbał, zanim mu zaczęło dolegać?! Wogóle nie był wstanieoniczymmyśleć,ale ibez tegowiedział,że o służbę jest niezmiernie trudno i nawet czary nie działają. Rybka nie chciała rozumieć żadnych trudności poza własnymi. To jej jest trudno, bo nie majej kto obsłużyć. Musi kogoś znaleźć i to natychmiast. Robak pokręcił głową. Nie dasię tego dzisiajzrobić.Jestosłabiony. Rycerza mógłby dostarczyć, bo o rycerzy łatwiej, ale sił już nie ma, więc siłą go nie sprowadzi. A takiego głupca, który zgodziłby się przyjść tu na służbę dobrowolnie, nigdzie nie znajdzie. Wojtek tymczasem myszkował po komnatach i zastanawiał się, co robić. Zamku opuścić nie mógł, bo na miejscu trzymałygo czaryRobaka.Zaszedł do zbrojowni. Zauważył, że starykufer wciąż tu jeszcze stoi. Raz jużznalazłw nim schronienie, czemu więc nie spróbować tego sposobu po razdrugi? Najgorsze może tu przeczekać, takjakwpoprzedniej bajce. Byle dalej od Rybki.Wolałby już siedzenie w ciemnym lochu. Wyjrzał nadziedziniec,gdzie Rybka wykłócałasię z Robakiem. Lepiej, żeby go nie zauważyła. Ukrył się za drzwiami. Słowa Robaka podsunęłymu pewien pomysł. Postanowił rozmówić się znim. Królewna Rybka wchodząc do zamku nie dostrzegła Wojtka. Stał w cieniu zasłoniętydrzwiami i wymykał się niepostrzeżenie za jej plecami. PrzygnębionyRobak pełzł powoli wstronę bramy. – Ej, ty! Poczekaj! – zawołał półgłosemWojtek. Robak zwrócił w jego stronę smutne, podkrążone oczy. Nie miał czasu na rozmowy. Rybka zażądała, żebysprowadził rycerza natychmiast, a obawiał się, że jeśli tego nie zrobi w porę, królewna wymyśli coś jeszcze trudniejszego. – Wiem. Słyszałemwaszą rozmowę – wyznał książę. –Chyba znamkogoś, kto się zgodzi. Miałna myśli Skrzeka. GdyŚmieszka na powrót została mewą, Skrzek, nie mając nic lepszego do roboty, stał się błędnym rycerzem, ale bardzo był ze swegolosuniezadowolony,bomarzył, żeby nie błędnymbyć, lecz poprawnym. Odpana Bałagana Wojtek dowiedział się,że Skrzek błądzi wpobliżu szukając jakiegoś zajęcia. Robak ożywił się. Żaden inny rycerz nie pchałby się dobrowolnie w rybie łapy,ale Skrzek,to co innego.Podobno był głupi jak niedogotowany kartofel. Jeśliby się udało, to Robak oszczędziłby sił i być może czarownica postawiłaby go na nogi do następnego dnia. Tak czy owak warto było spróbować. – Dzięki mnie zaoszczędzisz trochę czarów – zauważył Wojtek, który był przekonany,że Skrzeksię zgodzi. Robak łypnął okiem nieufnie. Doświadczenie nauczyło go, że jeśli ktoś mu pomaga, to zwykle żąda czegoś w zamian. Dotychczas wychodził na tym nie najlepiej i miał prawo się obawiać, że i tymrazemmoże być podobnie. – Chcesz, żebymcoś dla ciebie zrobił? –zapytał, a kiedyWojtek z powagą skinął głową, westchnął. –Rycerz będzie dla ryby,aczarydla mnie i... –nie dokończył,bo Robak mu przerwał. – A więc jeszcze ktoś będzie na mnie żerować?! –krzyknął głosem pełnym oburzenia. – Daj mi dokończyć! – odparł Wojtek. – Ryba o niczym się nie dowie, a zresztą, co ją obchodzi, skąd weźmiesz rycerza. A twoje czary mogą nam się przydać. Na pewno coś wymyślę. Chcę ci pomóc, chociaż to ty mnie tu wpakowałeś. Robak słuchał tegonieufnie,nie widziałjednak lepszego wyjścia. Wszystko byłolepsze odcodziennej harówkiuzachłannej płotki. Stałchwilę, wzdychał i rozmyślał, po czympowoli udał się na poszukiwanie Skrzeka. Szczęście mu tym razem dopisało, bo rycerz bawił w pobliżu i od dawna szukał jakiegoś zamku, bez skutku jednak, bo jako rycerz błędny nie mógł nigdzie trafić. Siedział więc na polanie i gawędząc ze swoim koniem piekł w ognisku zdobyczne kartofle. Kartofle zdobyłna babie wracającej z koszykiem z pola. Pieczenie ziemniaków trwa długo. Czekanie dłużyło się Skrzekowi do tego stopnia, że postanowił je skrócić. Pożarł parę surowych kartofli, od czego rozbolałgobrzuch. Wzwiązku z tymwydarzeniemrycerz był bardzo niezadowolonyze swego losu. Gdy pilnował zamku, wiedział, czego broni. Na zamku była dobrze zaopatrzona spiżarnia. Kiedy zamek zniknął w przedziwny sposób, Skrzek broniłjuż tylko swegohonoru, a honornie nadawałsię dojedzenia. Burczało mu w brzuchu i nie bardzo wiedział, co począć. Co ma robić, dowiadywał się zawsze od przełożonych, królów i książąt, ateraz schudł tak,że zbrojazniegospadała iztego powodu miał nie tylko pustybrzuch,ale isiniaki na nogach. Natomiast rumak dzielnego rycerza nie miał powodówdo narzekań. Pan jego ważył teraz znacznie mniej, a przy tym męczył się łatwo, wobec tego często odpoczywali i koń mógł paść się spokojnie na trawiastych polanach. Choćmiał duży łeb, wcale się nie martwił. Nie przeszkadzało mu nawet to, że jego pan zapomniał, jak go przed laty nazwał. Wtakiejto chwilipojawiłsię Robak jakowysłannik królewnyzpobliskiego zamku. Ku swemu zaskoczeniu przyjęty został z radością – Królewna, powiadasz? – mruknął skrzek kręcąc wąsy. Od razu poczuł, że znowu wstępuje w niego w niego odwaga, więc łypnął chytrze okiem, żeby wyglądać nie tylko na mężnego, ale i na przebiegłego. Oko mu przy tym błysnęło. – Tylko czyabyprawdziwa,bo przysyła po mnie takienito,ni owo, bez rąk i nóg. Może zubożała? – zmartwił się rycerz, że w spiżarni może zastać pustki. Robak zaręczył jednak, że jest to najprawdziwsza królewna, majętna i dobrzewyposażona. – A zamek prawdziwy? Z kamienia? – upewniał się rycerz, słyszał bowiem kiedyś o zamkach z piasku i zamkach na lodzie. – Zkamienia –odparłRobak z przekonaniem. –Wielki jak góra. – Czuję,że znowu nas będą wyrzucali – mruknął koń,przerywającna chwilę przeżuwanietrawy. – Milcz, chabeto! – rozsierdził się Skrzek,bowzłość wpadał łatwo. Zaraz też zaczął Robakowi grozić, że jeślibyjego słowa okazałysię nieprawdziwe,to go od najgorszych albo i napojedynek wyzwie. – Żebyśmynie musieli znowu uciekać jak ostatnimrazem,kiedywyzwałpan grafa Traffa, bo ja zgubiłemwtedypodkowy,apan miecza przez trzydniszukał wtrawie. – Zamilcz, szkapo! – ryknął Skrzek i zwierzył się Robakowi, że konie ostatnimi czasystrasznie zmyślają. Robak bąknął, że słyszał o czymś takim, bo potrzebował rycerza, a nie końskiegopoparcia. Koń zamilkł urażony. W przeciwieństwie do swego pana pamięć miał bowiem wyborną i nie przypominał sobie jakoś, żeby Skrzek ostatnio kogoś zwyciężył, nie licząc wiejskich bab i pewnego piekarza. Byćmoże, że i z nimi nie dałbysobie rady,gdybynie to,że uciekli najego widok. Rycerz wygrzebałzogniskapozostałe ziemniakiinieczekając, aż wystygną, zeżarł je wraz z łupinami. Nawet do głowymunie przyszło, żebypoczęstować Robaka. Następnie osiodłałkonia ikazał się prowadzić na zamek. Jechałkonnorobiąc srogie minyistraszliwie zgrzytał zębami,choć wokół nie było żywej duszy. Tymczasem królewna przebrała się w nową suknię, zmieniła także uczesanie i wypróbowała przed lustrem kilka min dumnych i nieprzystępnych oraz jedną łaskawszą. Gdyjuż nabrała całkowitej pewności, że jej uroda zapiera dech w piersiach, poszła szukać księcia, żebymu dotrzymać towarzystwa. Księcia nie było jednak ani w sali tronowej, wielkiej jak dwie stodoły, ani w zbrojowni, ani też w izbie czeladnej. Przeszukała trzy razy wszystkie pomieszczenia imiała zamiar zajrzeć do piwnicyilochów, gdyktoś załomotał do bramy. Udała się więc na dziedziniec. Początkowo starała się iść majestatycznie, z królewską godnością, ale w połowie drogi nie wytrzymała izaczęła biec,bo jej ciekawość przemogła dobre maniery. Gdy nadbiegła, brama uchyliła się z przeraźliwym zgrzytemi na dziedziniec wjechał wielki wąsaty rycerz. Na jego widok Rybka aż pisnęła z wrażenia, bo tak wyobrażała sobie prawdziwego rycerza i natychmiast zapomniała o księciu, który choć sławny, był przecież bardzomłodyize trzyrazymniejszy, a u boku nawet miecza nie nosił i chodził wprzydeptanych kapciach. Gdy Skrzek ujrzał królewnę, gębę rozdziawił z podziwu, bo nie miał już najmniejszych wątpliwości, że jest prawdziwa. Gdyby miał lepszą pamięć, przypomniałby sobie na pewno, że jest podobna doŚmieszki jak kropla wody do drugiej. Sapiąc z wysiłku zlazł zkonia, a rumak patrzył na swego pana ze złośliwym zaciekawieniem, nie mając najmniejszego zamiaru niczego mu ułatwiać. – Ach! –krzyknęła Rybka uważając, że jako królewna powinna używać sporo „achów i ochów”. – Och! – westchnęła podnosząc dłoń do oczu. – Cóż to za dzielnyrycerz? Tosamhrabia Skrzek! – przedstawił go Robak zadowolony,że dzięki radzie małego księciazdołałprawie bez wysiłkuzaspokoić kolejne żądanie królewny. Rybka chciała zwdziękiemzbiec poschodach,ale długa suknia zaplątała się pod nogami i o mały włos nie fiknęła kozła na brukowanym dziedzińcu. Skrzek jestem! – ryknął rycerz, który cichego mówienia nie uznawał. – Wierny i niemizerny! Gdyznalazł się dwa kroki przed Rybką, zawołałdwornie: „padamdo nóżek!” i ze straszliwymłoskotemrunął przygniatając stopykrólewny. – Koń bysię uśmiał! –rzekłSkrzekowywierzchowiec i zarżałradośnie. – Uaaa! – piszczała Rybka całkiem nie po królewsku. – Mój palec! Boli mnie! Rycerz, osłabiony z powodu złego odżywiania, nie mógł się podnieść o własnych siłach.Zbroja ciążyła mu jak kowadło.Królewna zawołała na pomoc Robaka, aleten miotałsię bezradnie, nie bardzowiedząc, copocząć. – Podaj murękę! –sycząc z bólu krzyczała królewna zapominając, że Robak przecież rąk nie ma. – Niech hrabia złapie mnie wpół – zaproponowałusłużnie. Nic z tego jednak nie wyszło, ponieważ Skrzek leżał na brzuchu i bezradnie, jak wielki chrabąszcz, przebierał kończynami. Musielibygo zapewnerozebrać,apotemna powrót złożyć,gdybynie pomoc konia, który wprawnym chwytem, jakby już nie raz to robił, złapał rycerza zębami poniżejpasa,uniósł i postawił na czworaki. Rybka z pomocą Robaka, sapiąc i dysząc, ustawiła go na nogach. – Ależ to kupa żelastwa! – jęknąłRobak,ztrudemłapiącoddech. Skrzek począł przepraszać, że z jego powodu tyle zamieszania, i że sama królewna musiała się fatygować, aże chciał swój wywód elegancko zakończyć, rzekł raz jeszcze: – Padamdo nóżek! Zanimjednak zdołałtouczynić,Rybka uskoczyła zpiskiem,a Robak ukrył się pod brzuchemwierzchowca więc tylko ukłonił się skrzypiąc niemiłosiernie, bo ostatnimi czasy deszcze obfite padały, a oliwę do smarowania zbroi wypił przed tygodniemi w związku z tymnieco zardzewiał. – Cieszę się niemiłosiernie, że hrabia został moim wiernym rycerzem – powiedziała Rybka nadzwyczaj uprzejmie, choć palec u nogi jeszcze pulsował boleśnie izamiast uśmiechaćsię,krzywiła się zbólu. Spojrzała na Robaka. Chwilowo nie był jej potrzebny, więc pozwoliła mu odejść, byle nie na długo inie za daleko. Biedaczysko skwapliwie skorzystał z okazji i popędził do czarownicy, bał się bowiem,że przepadnie mukolejka, a z każdą chwilą czuł się coraz gorzej. Gdy Robak oddalił się, śmiesznie podrygując, Rybka zaprosiła rycerza na zamek, żeby mu pokazać swoją siedzibę. Zwiedzając komnaty rozmawiali o rycerskiej wierności, którą obok odwagi królewna ceniłasobie najwyżej. Skrzek pochwalił się, że wierny jest jak mało kto i zaraz dodał, że jeśli królewna rozkaże, żebystał się niewierny, to zdradzi. Taki jużjest. Rozkaz to rozkaz. Posłuszeństwo „doostatniej kropli tchu”. Powinien był powiedzieć: „do ostatniej kropli krwi”, ale zrobiło mu się własnejkrwi szkoda.Co innego dech,to tylko powietrze, a powietrza dokoła nie brakuje i nie ma powodów, aby go królewnie żałować. Rybce wcale to nie przeszkadzało,bo nie wiedziała dokładnie,jak się powinnomówić. – Każdyrozkaz wykonambez namysłu! –Skrzek widząc,zjakimpodziwem patrzyna niego królewna, był skłonnycoraz dalej posuwać się wobietnicach. Mówił zresztą szczerą prawdę, ponieważ myślenia starał się uniknąć za wszelką cenę, ze względu na bóle głowy. Rybka była bardzo ciekawa, jakich to niezwykłych czynów dzielny rycerz mógłbydla niejdokonać.Gdyzapytała, czy Skrzek byłby skłonny zabić lwa, gdyby ten królewnie zagrażał, rycerz aż podskoczył ze strachu i zaczął się jąkać, ale Rybka uznała to za gotowość do walki z bestią, bo Skrzek mówił niewyraźnie. Gdy znaleźli się w zbrojowni, tuż obok kufra, w którym ukrył się Wojtek, żeby w spokoju pracować plan dalszego działania, królewna, pełnym podniecenia szeptemspytała Skrzeka, czygotów byłbydla niej walczyć również z krokodylem. – Krokodyl by mnie zeżarł – wyznał rycerz szczerze. Wiedział co nieco o krokodylich zwyczajach i nie miał żadnych złudzeń. W oczach królewny pojawił się cień rozczarowania, więc żeby zatrzeć złe wrażenie, Skrzek dobył miecza i oświadczył mężnie, że z braku krokodyla, któryi tak bygo pożarł,porąbie kufer. Rybka ceniła sobie rycerską odwagę, ale meble wolała oszczędzać, bo nie miała pewności, ile uda się jeszcze wycisnąć z Robaka, który z godziny na godzinę słabł i marniał. – Apo corąbać kufer? –zdziwiła się,aWojtek mógł odetchnąć. Skrzek nie potrafił odpowiedzieć po co. To już nie jego sprawa. Każą, to rąbie. Rybka powiodła swojego rycerza do sali biesiadnej, postawiła przed nim wielką szynkę i z zapartym tchem słuchała opowieści o jego niezwykłych czynach. Niewiele z tego mogła zrozumieć, bo Skrzek opowiadał z pełnymi ustami, lecz wydawał przytymtak groźne pomruki, że nie chciałabysię znaleźć w skórze jegowrogów. Opowiadając owalce z jakimśpotworem,wgryzał się w szynkę z takim zapamiętaniem, że królewna podejrzewała, że nie mieczem potwora pokonał, lecz go zagryzł. Apetytrycerza był imponujący. Zjadł nie tylko szynkę, ale i kość, nakoniec połknął sznurek.Gdykrólewna toujrzała,nie wątpiłajuż ani przez chwilę, że maprzed sobą wielkiego męża i nie miałabynic przeciwko temu, żebypoprosił ją o rękę. Tymczasem zziajany Robak zdążył wrócić od czarownicy. Dostał na wzmocnienie napar z ziół ipoczuł się znacznie lepiej, ale stanjego zdrowia był tak opłakany, że jeszcze tego samego dnia miał się zgłosić do czarownicy na nocnydyżur do kontroliipo następną porcję wzmacniającegoleku. Gdy snuł się po korytarzach czekając na dalsze rozkazy, usłyszał ciche nawoływanie dobiegające z kufra. Zajrzał do zbrojowni. Wieko uchyliło się i Wojtek wytknął głowę. – Co książę robi w kufrze? – zdziwił się. – Nie pytaj, tylko wskakuj. Musimy się naradzić, a tu nikt nam nie będzie przeszkadzał –wyjaśnił szeptem. Robak wahał się, ale po namyśle doszedł do wniosku, że nie ma nic do stracenia. – O co chodzi? – zapytał, gdy usadowił się wreszcie na dnie skrzyni. – Musisz wypełnić jedno moje życzenie, dopóki Ryba zajęta jest tym kartoflem – wyjaśnił mójsiostrzeniec. – Nie damrady,ledwociągnę –jęknął Robak.Obawiał się, że płotka jeszcze dzisiaj wyznaczymu jakieś męczące zadanie.Wojtek nie miał jednak zamiaru przepuścić okazji. Dzięki znalezieniu Skrzeka Robak nie musiał się specjalnie wysilać. Jeśli teraz nie zrobi tego, co mukaże, to następnego dnia będzie jeszcze gorzej, tłumaczył cierpliwieWojtek. Był przekonany,że ryba każdego dnia będzie miała dwa nowe pomysłyi jeden wypróbowany. Robak zaczął słuchać z rozsądnymzaciekawieniem. – Jest tylko jedno wyjście – rzekł Wojtek. – Jakie? –Żeby ryba była rybą... Taką jakna początku. Robak wytrzeszczył oczy w mroku, zastanowił się, a potem zachichotał. Zdejmowanie uroków to znacznie prostsza sprawa niż rzucanie czarów. Powinno się udać.Jest jednak pewien kłopot. Wmyśl regulaminu Robak będzie dłużny płotce jeszcze jedno życzenie. Wojtek uśmiechnął się chytrze. Jeśli płotka znowu zacznie bulgotać po swojemu, to Robakmoże udawać, że nic z tego nie rozumie. Ten był jednak innego zdania. Jeśli nie wypełni wszystkich żądań, może stracić pozwolenie na wykonywanie czarów. Zdrugiejstronygroziłamu utrata mocymagicznejna skutekwyczerpania i było to nawet bardziej prawdopodobne, bo oto z oddali dał się słyszeć zniecierpliwiony głos królewny: – Gdzie znowu podział się ten Robak!Chciała właśnie zamówić go na kolejny ranek i wyznaczyć mu nowe zadania.Masz rację, że niewiele mam do stracenia – westchnął wyłażąc z kufra. W gruncie rzeczy książę Woj Tek wyrządzał mu przysługę. Robak nie miał żadnego pożytku z własnych czarów Mógł tylko spełnić wolę innych, a byłomu przecież na rękę, choć rąk nie miał, żeby płotka wróciła do swojej dawnej postaci i przestała go prześladować. Co ty tu robisz? – krzyknęła królewna stając w progu i już miała wypowiedzieć kolejne życzenie, gdy dostrzegła Wojtka. – A książę, gdzie się podziewał? Dzięki jej zaskoczeniu zyskali parę sekund. Robak jeszcze wahał się niepotrzebnie,ale kiedyWojtek dał mukuksańca,zawirował jakbąk. – Co to maznaczyć?! – oburzyła się królewna, lecz nimzdała sobie sprawę, co się dzieje, poczuła, że staje się z nią coś dziwnego. Jej skóra zaczęła się łuszczyć i zakrztusiła się powietrzem, jakby to była woda. –Słabomi... – szepnęła i osunęłasię na ziemię. – Co ona wyrabia? – zdziwił się Skrzek, ale gdyspojrzałna leżącą królewnę, zaplątaną w suknię i trzepoczącą rybim ogonem, stwierdził, że powinien był powiedzieć „wyrybia”. Rybka zmieniła się bardzona twarzy. Bezgłośnie poruszała wargami,jakby chciała coś powiedzieć. – O co jej może chodzić? – zaniepokoił się Robak, który poczuł wyrzuty sumienia. – Toproste – krzyknąłWojtek. – Ona chce wody.Ryba na zamku czuje się niedobrze. – To będzie jej ostatnie życzenie! – ucieszył się Robak. Tym sposobem wszystko odbędzie się w zgodzie z przepisami. – Radzę wam wyjść stąd, bo zaraz będą się tu działy dziwne rzeczy. Skrzekowi nie należało tego dwa razy powtarzać. Przerażony wypadł na dziedziniec,aWojtek popędził za nim. Pan Bałagan siedział na murze zacierając ręce. Nagle rozległ się gwizd. Ścianyzamku zaczęłytopnieć jak pozostawione na słońcu lody, a kamienny dziedziniec stał się mokry i grząski. Z każdą chwilą przybywało wody. Koń przezornie wygramolił się na stromy brzeg, który jeszcze do niedawna był zamkowym murem, i jakby nigdy nic zaczął skubać trawę. Przez topniejące drzwi wypełzł Robak, a w ślad za nim do góry brzuchem wypłynęła płotka.Po chwiliodzyskała przytomność i żwawo śmigała wpłytkiej wodzie. Robakw ostatniej chwiliopuściłsadzawkę. Wolał nie ryzykować. Skrzek stał ogłupiały w strugach ulewnego deszczu. Szczęka mu opadła, a przyłbica zsunęła się na oczy. – Chlup! Chlup! – pokrzykiwał pan Bałagan. „Chlup, chlup” brzmiało w takichokolicznościachlepiejniż zwykłe „hop,hop”. –Trzeba się przenieśćdo następnejbajki,bo robisię mokro! – Dał pan przecieżsłowohonoru,że zaraz wrócę dodomu – przypomniałmu oburzony Wojtek. Czarownik zamrugał i uśmiechnął się szeroko. – Słowo, owszem, dałem, niach, niach, ale nie honoru, tylko humoru! Jak może zauważyłeś, lubię sobie pożartować. Wojtek syknął przez zęby, że znowu dał się nabrać, i skacząc po kępach sitowia ruszyłdo brzegu. – Zdaje się,że znowu nas wylanozroboty –stwierdził koń widząc, co się dzieje, i spokojnie wrócił do skubania trawy, a ogłupiały Skrzek stał nadal w strugach deszczu z rozdziawioną gębą i nie wiedział, co robić, bo nie było rozkazu. Wreszcie zlitował się nadnim pan Bałagan: – Chodź tu, Skrzeku! – krzyknął machając ręką. – U mnie zawsze znajdzie się coś dla ciebie. – Rozkaz! – wrzasnął Skrzek z radością i chrzęszcząc zbroją zaczął się wspinać na skarpę. – Dziękuję za dobrą radę –odezwał się Robakdo Wojtka. Uważał,że nie ma już nic więcejdo roboty,więc pomachał ogonemna pożegnanie i najwyraźniej zabierał się do odejścia. – Zaczekaj! Wojtek dopieroteraz dobrnąłdo brzegu. Nogi ześlizgiwałysię pogliniastej skarpie. Może innymrazem.Spieszę się na zabieg.Mamsiódmynumerek – odrzekł Robak i przyspieszył.Poruszał się jednak dość wolno,więc Wojtekdopadłgo bez trudu. – Samjesteśnumerek! Robak zadygotał czując na grzbiecie nocnyuścisk rąk chłopca. Przeraził się nie na żarty. – Musisz jeszcze zrobić coś dla mnie – syknął Robakowi do ucha widząc, że pan Bałagan zmierza wich stronę. – Zrobiłemjuż,co mogłem –Robak wił się jak piskorz usiłując wyrwać się z mocnego uścisku. – Chyba nie masz zamiaru... – wolał nie mówić głośno o swoichpodejrzeniach. – Jeśli minie pomożesz,to wepchnę cię do wodyibędziesz miałznowu do czynienia z rybą. Groźba poskutkowała. Robak zesztywniał. – Co mamrobić? –zapytał zduszonymgłosem. Wojtek miał parę pomysłów, ale przede wszystkimmusiał wrócić szybko do domu. – Wrócić do domu?Tylko tyle? – zdziwił się Robak i zanimchłopiec zdążył wyjawić swoje kolejne żądania, zakręcił się w miejscu, aWojtekuczepionyjego grzbietu wirował jak na karuzeli, wreszcie oderwał się i poleciał długim ciemnymkanałem,wkońcu którego połyskiwało drobne jak główka odszpilki światełko. Robak uśmiechnął się pod nosem. Ryba dała muniezłą szkołę, alenauka nie pójdziewlas.PanBałaganprzemknął obok niego jak błyskawica. – Poczekaj! Nie wymkniesz się! ZBałaganemjeszcze nikt sobie nie poradził! – pokrzykiwał pędząc na złamanie karku, zasapał się jednak w połowie drogi, więc przycupnął w kanale i odpoczywał, ciężko oddychając: – Niach, niach, niach... Wojtek wyleciał ztelewizora jak z procyi wylądował prosto na łóżku. Teraz dopiero zauważył, że kapcie ma kompletnie przemoczone, więc wetknął je za kaloryfer i napalcach wśliznął się do łazienki. Wsamąporę,bo z korytarza dał się słyszeć zgrzyt klucza w zamku. Wrócili rodzice. O dziwnym Smakui niezwykłym Smogu Spotkaliśmysię znowupo dwóch tygodniach. TymrazemWojtek odwiedził mnie w domu. Już wprogumrugnął porozumiewawczo,więc domyśliłem się od razu, że coś się stało. W mieszkaniu było za dużo ludzi, żeby spokojnie porozmawiać o niezwykłych sprawach,więc postanowiliśmypójść na spacer z psem. Przy moim psie można mówić wszystko. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby komukolwiek powtórzył. W windzie zapytałem, czy był. Imienia nie musiałem wymieniać, obaj wiedzieliśmy znakomicie, okogo chodzi. – Był – odparł krótko Wojtek. Nie mógł na ten temat nic więcej powiedzieć, bo do windywsiadła sąsiadka. Dopiero gdydoszliśmydo parku,dowiedziałemsię reszty. Było tak... Wojtek siedział w pokoju przy blacie regału, który nie wiadomo dlaczego nazywał się Balbina, i rysował, a ściślej: zabierał się do rysowania. Rozsypał przed sobą kredki i mruczał pod nosem, naradzając się ze sobą. Rysowanie to jedno z lepszych zajęć na nudną pogodę. A tego dnia na podwórzu było wyjątkowo nieciekawie.Wiał takiwiatr,że nawet deszczowi nie chciało się padać.Na Stegnachbyło zimno i sucho,apomiędzyblokamilatały chmury gryzącego piachu. Początkowo chciałnaszkicować bitwę morską, bo najwięcej było niebieskiej kredki. Można ją było zużyć na niebo imorze. Ale rysowanie morskich fal było równie mało ciekawe jak morska choroba, ana prawdziwą zażartą bitwę miał za mało czerwonych kredek, bo zużył je wcześniej na pożary i samochody strażackie. Wystarczyłobyichzaledwie nakilka małychwybuchów. Zmiął więc zabazgraną w połowie kartkę irzucił na podłogę. Wpadł mu do głowy inny pomysł. Postanowił narysować smoka, ziejącego ogniemwczasie deszczu. Zaczął od ognia idymu, bo nie maprzecież dymubez ognia, a potem doczepił do tego łeb bestii i zajął się deszczem. Szybko się jednak tym znudził i doszedł do wniosku, że smoczy miotacz ognia powinien wspaniale suszyć,więc z opadówmożna zrezygnować.Byłwłaśniew połowie szponiastej łapy,kiedyza plecami usłyszałszelestpapieru. Nawszelki wypadek spojrzał przez ramię, ale nie zauważył niczego podejrzanego. Wpokoju panował tymrazemwzorowyporządek. Szpony drugiej łapy okazały się nieco dłuższe, więc i pierwszej wypadało przedłużyćpazury. Nim skończył rysunek, znowu rozległ się niepokojący i podejrzany szelest. Odgłos ten dochodził spod łóżka, gdzie nie było niczego poza ugniecioną w zgrabną kulkębitwą morską. Pomyślał, że najwidoczniej stał się przewrażliwiony z powodu wizyt pana Bałagana,po czymwrócił spokojnie doportretu smoka. Szelest jednak powtórzył się po chwili i dobiegł najwyraźniej od strony zagniecionej w kulę bitwy morskiej, więc mój siostrzeniec odłożył kredkę. Zdarza się od czasu do czasu, że zgnieciony papier sam z siebie rozwija się i szeleści, jakbychciałwrócić do dawnego wyglądu. Kulka rozwinęła się nieco i nie byłobywtymnic zadziwiającego, gdybynie to, że z jej środka wysunął się palec. Wojtek nigdy jeszcze nie widział palca, który zachowywałby się w tak przedziwny sposób. Nikt z jego znajomych nie pozwalał własnym paluchom poruszać się samodzielnie, bez reszty właściciela. Mówi się niekiedy wprawdzie, że ktoś jest samjak palec, ale taknaprawdę palce zawsze występują w większym towarzystwie. Tym razem było podobnie. W ślad za pierwszym pojawiły się cztery inne, przytwierdzone do dłoni w rękawiczce przypominającej krótkie spodenki, i Wojtek przestał się czemukolwiek dziwić. Był to oczywiście pan Bałagan,którysobie tylko wiadomymsposobemzdołał się upchnąć w tak niewielkiej przestrzeni. – Skądpansię tu wziął? –zdumiał się Wojtek naiwnie,bo jak wiadomo,brał się on z niczego, wystarczyło nic nie robić, żebysię pojawił. – Niach, niach... – mruknął podciągając dziurawe spodnie i rozejrzał się z niesmakiem po wysprzątanym pokoju. Nowe porządki najwyraźniej nie przypadłymudogustu. –Nocóż... –westchnął, trącając nogązmiętą kartkę – dobre i to. Wojtek milczał, patrząc na nieproszonego gościa spod oka. To, co on mógł powiedzieć, itak nie miało znaczenia. Każda wizyta pana Bałaganawyglądała przecież podobnie. – Wybieramysię gdzieś? – rzucił od niechcenia czarownik. Wojtek milczał. Nie miał ochotybrać udziału wkolejnej przekręconejbajce. Ostatnio cudem udało musię wrócićdodomu. – Boisz się? –zachichotał paskudnie pan Bałagan. –Patrzcie no! Książę Woj Tek, dwukrotnybohater, wybawicielŚmieszki i pogromca Rybki, boisię wyjść z domu. – Wcale się nie boję, ale ty nie dotrzymujesz słowa i zawsze muszę sam wracać do domu. Ostatnio ledwie zdążyłemw porę. – Widzisz?Ajednak się udało – ucieszył się czarownik, jakbysamnie bardzo wierzył w szczęśliwe zakończenie. – A słowa dotrzymują tylko, za przeproszeniem, porządni. Jeśliby mi się coś takiego zdarzyło, to przez pomyłkę. No, nie patrz tak na mnie, jesteśmy przecież starymi przyjaciółmi. Razemjuż niejedno przebałaganiliśmy. – Też mi przyjaciel! – żachnął się Wojtek. – Przyjaciół poznaje się w biedzie – wyjaśnił pan Bałagan – więc, żeby poznać, muszę cię najpierw w biedę wpędzić. Ale zły przecież nie jestem... i dobry też nie jestem. Tylko zwyczajne bajki roją się od złych czarowników i dobrych wróżek. Aja potrafię niemniejniż oni. Rzeczywiście, potrafił niejedno. Choćby wyleźć niespodziewanie ze zmiętej kartki, która była sto albo i więcej razymniejsza od niego. – Co tam jeszcze smarujesz? – zainteresował się nagle rysunkiem. – Nie mów, sam zgadnę... Już wiem – rzekł po chwili – to jest koza, która zjada czerwoną chusteczkę. –Koza?Ztakimi pazurami? –obruszył się mój siostrzeniec. Wszyscykrewni chwalilijego rysunki. – Niach, niach –zastanawiałsię panBałagan, wpatrując się w nieukończony portret potwora. – Kozy jedzą dziwne rzeczy wiem to na pewno... Właściwie dlaczego koza miałabynie mieć pazurów, mogą się jej przydać. – To nie żadna koza, tylko smok – odparł Wojtek i wyrwał rysunek z rąk czarownika. – Wedługciebie smok tak wygląda? –zdziwił się pan Bałagan. – Ajak ma wyglądać? – Napewno nie jak koza.Potrafię odróżnić smoka od wszystkiego, co nimnie jest,bo wiele ich wswoimżyciu widziałem. Wojtek zainteresował się, jak wygląda prawdziwy smok. – To już wielka rzadkość – pan Bałagan uśmiechnął się przebiegle, widząc zaciekawienie na twarzymojego siostrzeńca. –Mógłbymci oczywiście wiele o nichopowiedzieć, ale tostrata czasu... – Dlaczego? –zaprotestowałWojtek. –Ja się tyminteresuję. – Jeśli tak, to szkoda tracić czasuna gadanie – rzekł czarnoksiężnik zacierając ręce. – Mam jeszcze dwa ostatnie smoki, możesz je zaraz obejrzeć... Niach, niach – zmartwił się nagle. – Tutaj miałyby jednak trochę za ciasno. Musielibyśmy kawałek podjechać. To niedaleko... – rzekł i chytrze łypnął jednymokiem. Zobaczyćna własne oczysmoka to nie lada gratka, więc Wojtek zdecydował się natychmiast, pod warunkiem, że nie zostanie pożarty i wróci w porę do domu. Pan Bałagan bez wahania złożyłuroczystą obietnicę,bo obiecać jestznacznie łatwiej niż dotrzymać, i w obawie, że jego poddany rozmyśli się, jednym ruchem wydobył z przepastnej kieszeni poduszkowiec. Jak to uczynił, skoro kieszeń była znacznie mniejsza od elektrycznej poduszki, tego Wojtek nie był w stanie pojąć.Byćmoże polegałoto na tym,że kieszeń była dziurawa iniejedno wniejmożna było zmieścić. –Czyone niegryzą? –zapytał Wojtek, gdy już sięunieśli. – A czy to wiadomo? – pan Bałagan machnął ręką, jakby chodziło o jakiś drobiazg. –Najstarsi ludzie nie pamiętają, jak to jestnaprawdę... Jednocimogę powiedzieć z pewnością – rzekł przekrzykując warkot pędzącego nadmiastem poduszkowca – tamgdzie panuje Bałagan,wszystko jestmożliwe! Marna to była pociecha. Otym, że wszystko może się zdarzyć, Wojtekmiał okazję przekonać się już wcześniej. Była to przecież jego trzecia tajemnicza wyprawa wnieznane. Pikowali w górę jak rakieta. W powietrzu mój siostrzeniec nie odczuwał strachu, poduszkowiec, choć wyglądał całkiem niepozornie, był szybkim, zwrotnym i pewnym pojazdem. Nic się w nim nie mogło popsuć, bo popsuty był, zanim jeszcze zaczął latać. Wojtek bardzo był ciekaw smoków, bo dotąd miał do czynienia jedynie ze smoczkiem, ale było to dawno. Ssanie smoczka rzucił zresztą szybko. W czasie gdy poduszkowiec wiozący na swym pokładzie dwóch tajemniczych pasażerów przebył góry, lasy, rzeki i morza, i zbliżał się do piaszczystych równin, dwa smoki brnęłyprzez pustynię. Powietrze aż drgało od pustynnego palącego słońca. Skrawek cienia można było znaleźć tylko wpobliżu rzadkich skupisk skał,które z daleka wyglądałyjak wyspyna zmarszczonymwiatrem, niekończącymsię piachu. Jeden ze smoków był wielki jak kombajn „Bizon”, miał trzy głowy na giętkich długich szyjach iciężki,najeżonygroźnymikolcami ogon.Dwie z jego główwciąż oglądałysię do tyłu zobawy. Drugi sprawiał przy nim wrażenie znacznie mniejszego, choć był wielkości sporej ciężarówki. Miał dwie głowy, ale nie musiał się wcale oglądać, bojedna z nich wyrastała z miejsca, gdzie zwykle znajduje sięogon. Ich wielkie łapygrzęzływ sypkimpiachu. Musiaływędrować od dłuższego już czasu, bo były zakurzone i zmęczone. Słychać było sapanie z pięciu gardzieli i ciężkie stąpnięcia. Pustynne zwierzątka, którepodobnie jak Wojtek nigdyjeszcze nie widziały na oczy podobnych potworów, wyległy ze swych norek i z ciekawością przyglądały się wędrowcom, starając się przy tym zachować bezpieczną odległość. – Ooo! – krzyknął chórem trzech gardeł pierwszy smok i zatrząsł się jak wulkan przed wybuchem. – Czemu się tak trzęsiesz, Smak? –zapytał bez pośpiechu mniejszy. – Chyba nie jest ci zimno? Smak, bo takie widać imię nosił trójgłowy olbrzym, wyjaśnił, że zadrżał, ponieważ nad głową przeleciałomu coś dziwnego. – Samjesteś dziwny, Smak –rzekł spokojnie mniejszy, choć znich dwóch to raczej on wyglądałdziwniej. –Nie powinieneś się trząść, bo jesteśrozeschnięty i możesz się rozsypać. Jeżeli rzeczywiście przeleciało nadnamicoś dziwnego, tonie należy siętym zbytnioprzejmować. Mogło tobyć UFO. – Uff! – sapnąłwiększy, którynie słyszał nigdyo czymśtakim. – Czy tojest bardzo niebezpieczne? – Ja wto nie wierzę, bo kieruję się rozumem – odrzekł mniejszy – ale jeśli cię to interesuje, mogę wyjaśnić. – Odczekał chwilę, aż jego towarzysz wykaże większe zainteresowanie iciągnąłbez pośpiechu: – Ogólnie rzecz biorąc jestto nie wiadomo co i właśnie dlatego tak się nazywa. – Jak? –zaciekawiłysię dwie boczne głowy,bo trzecia pamiętała. – UFO – tłumaczył cierpliwie dwugłowiec – czyli nie... – Więc tak czy nie? – Trzecia głowa nie mogła się doczekać, ale dwie pozostałe kazały jej się zamknąć i nie przeszkadzać. – Nie-nie-nie-niezidentyfikowany – dwugłowiec wyprężył się dumnie, gdy wreszcieudałomusię wymówić takdługie itrudne słowo –obiekt latający. To skrót. Rozumiesz teraz, Smak? Dwugłowiec uważał się za wykształconego i lubił popisywać się swoimi wiadomościami. – Aha – ucieszyła się prawa głowa Smaka – myteż idziemy na skróty. Czyli jest to coś w tym rodzaju. Idziemy, a nie wiadomo, o co nam chodzi. Nic dziwnego,że tego nie rozumiem. – Ajarozumiem – pochwaliła się środkowagłowa. – Dziwnyjesteś,Smak – rzekł dwugłowiec. – Dlaczego ciągle mi to powtarzasz? –zniecierpliwił się trójgłowiec. Mniejszy,którynosił imię Smog,żyłze sobą wcałkowitejzgodzie i ztego powodu uważał swego przyjaciela za niepoprawnego dziwaka, i przypominał muotymna każdymkroku. Dzięki swojemu wykształceniu był jednakdla niego bardzo wyrozumiały i wyjaśnił mucierpliwie,żeskróty sąpo to,żebyułatwić wymowę, bo UFO mówi się niemal tak łatwo jak zwykłe „uff” z powodu gorąca, które zalicza się, jak wiadomo, do sapnięć. Natomiast, żebypowiedzieć „niezidentyfikowanyobiekt latający”, trzeba sporo wiedzieć. Smak wierzył na słowo i nie miałby nawet zamiaru próbować, gdyby przyjaciel nie skłonił go do tego. Zwrócił mu uwagę, że trzy głowy powinny wystarczyć, żebywymówić trzy słowa, choćbynawet trudne. – Niezłapany –powiedziała lewa głowa po namyśle. –Obiad... – rzekłaprawa. – Latający... – powiedziała środkowa, która miała najłatwiejsze zadanie, bo przynajmniejwiedziała,co mówi. Widząc tak rażące braki wykształcenia, Smog postanowił je uzupełnić. Wytłumaczył,że „niezidentyfikowany” to taki,o którymnie wiadomo, czyjest, „obiekt” to właśnie to, o czym nie wiadomo, a słowo „latający” znaczy, że to coś,o czymnic nie wiadomo, unosi się w powietrzu. – Teraz rozumiem,dlaczego tego nie wiedziałem! –ucieszył się Smak, ale nie potrafił za nic powtórzyć, co znaczą poszczególne słowa. – Masz bardzo krótką pamięć – zmartwił się Smog,gdynabrał przekonania, że jego wiedza nie madostępu do żadnejztrzech główkolegi. Smak przyznał zesmutkiem,że tak jest wistocie. Na szczęście nie był wtym odosobniony. Wiele postaciwbajkach pana Bałaganacierpiało ztego powodu,a sampan Bałagan też ciągle o czymś zapominał. – A pamiętasz przynajmniej, dokąd idziemy i po co? – zapytał z nadzieją Smog. Trójgłowiec dałbygłowę,że pamiętał,ale kiedyi gdzie,żadna z jego trzech głównie mogła sobie przypomnieć. Dwugłowy smok zaniepokoił się. Zapytał, czy jego przyjaciel wie przynajmniej,kimjest ijak się nazywa,i na to pytanie otrzymał wyczerpującą odpowiedź odwszystkich głów. – Nie mów chórem – zwrócił mu uwagę – niepotrzebnie zdzierasz sobie gardła,Smak. Smog bowiem był oszczędnyi rozsądny. GłowySmaka zaczęłysię kłócić międzysobą, która znich jestważniejsza i ma więcej do powiedzenia. – Dajspokójkłótniom! –udało sięwreszcie Smogowi przerwać ten rejwach. – Powiedz mi lepiej, skąd się wzięło twoje dziwne imię. Trzecia głowa odrzekła, że wcale nie uważa tego imienia za dziwne. Imię Smog też się może wydawać dziwne. Dwugłowiec wyjaśnił, że to imię nadał sobie sam przed wielu laty, kiedy dowiedział się, że smog oznacza mieszaninę mgłyispalin. Trudno było znaleźć coś,co bybardziejdo niego pasowało,skoro jedna zjego główwytwarza paręw chwilach zagrożenia, druga potrafi zionąć dymem nie gorzej niż rura wydechowa. Smak powiedział natomiast, że jego imię wzięło się stąd, że tata, Tylenażarł Ogniomiot uważał, że nadając komuś nazwę na całe życie trzeba wykazać się wyjątkowo dobrym smakiem. Przerzucił wszystkie kalendarze i nie znalazł takiego,które bynie budziłożadnychwątpliwości. Samteż, choć główmiał aż dziesięć, nie potrafił wymyślić nic odpowiedniego i wreszcie doszedł do wniosku, że jeśli imię ma być rzeczywiście wybrane ze smakiem, to Smak będzie w sam raz. Tyle trójgłowiec zapamiętał ze swego dzieciństwa. Znacznie gorzej było z tym,co działosię przedparoma dniami,wobec tego Smog czuł się wobowiązku przypomnieć mu, że są prześladowani. Wymagało to jednak nie tylko przypomnienia,ale iwyjaśnienia. Smog zastanawiał się i tyłem i przodem, jak wytłumaczyć to słowo najprościej, nie używając uczonych słów, zktórych wyjaśnieniemmógłbymieć nowe kłopoty. – To znaczy –rzekł po namyśle – że zostawiamyśladyna piachu, a potych śladach posuwasię za namistraszliwyrycerz SmokobijSkrzek. Tylna głowaSmoga miała pewne zastrzeżenia.Twierdziła,żejeśli Smokobij posuwa się po śladach, to powinno się to nazywać pośladowanie. Lepiej więc powiedzieć, że rycerz przesuwa się po śladach w ich kierunku. Smaka te drobiazgi niewiele interesowały. Wyrwał do przodu, zanim tylna głowa dokończyła wywodu. – Dokąd pędzisz? –zdziwiłsię mniejszysmok. – Jak to?Nie masz chyba zamiaru spacerować po plaży?Trzeba uciekać! – krzyczał Smak biegnąc ciężkimtruchtem. Smog,choć lżejszyi szybszy,dogoniłgo nie bez trudności.Gdyzrównali się, wytłumaczył towarzyszowi, że jeśli chodziouciekanie, to nic innego nie robią od wielu dni, a to, co bierze za plażę, jest pustynią, po której oniniespacerują, lecz wędrują. Trójgłowiec uspokoiłsięnieco, ale wciąż kręciłwszystkimigłowamimrucząc pod nosem, że nie rozumie, z jakiego powodu rycerz ich naśladuje. Smog zwrócił muuwagę,że użyłniewłaściwego słowa. – Sammówiłeś przed chwilą,że Smokobijnas siaduje – zdziwił się Smak, a jego trzygłowyzaczęływykazywać ochotę do kłótni, bo jedna widziała jakąś różnicę,apozostałe upierałysię,że tak właśnie zostało powiedziane. – Naśladować,to znaczyrobić to samo. Prawa z trzech głów twierdziła uparcie, że jeśli Skrzekbiegnietą samądrogą z podobną szybkością, to przecież robi to samo, ale Smog uważał,żejest to coś wręcz przeciwnego, bo oni robią to, żebyuciec, a on, żebyich zatrzymać. Wywody Smoga, chociaż bardzo mądre i zawiłe, miały jedną zaletę odwracałyuwagę uciekinierów od grożącego im niebezpieczeństwa, zmęczenia i głodu. Trójgłowiec wciąż dowiadywał się od swego przyjaciela nowych, zadziwiających i krew mrożących w żyłach rzeczy. Smog wyjawił mu, że są ściganiz powodupodejrzeńopożeranie jakichśdurniw konserwach. Smak przepadał za konserwowym groszkiem i ogórkami. Jeżeli durnie dorównują im smakiem, to niewykluczone, że mógłby coś takiego pożreć mimochodem. Dwugłowiec splunął z obrzydzeniemi po raz pierwszy stracił cierpliwość. – Durniewkonserwach – wykrzyknął z pasją – tozakute pały! Miałemna myśli błędnych rycerzy zakutych w zbroje! Takich jak ten całySkrzek! O tych bzdurach nie był w stanie mówić spokojnie. Głupie przesądybiorące się z ciemnoty, bo nikt nie prowadzi badań naukowych nad życiem smoków. Krążą na ten temat same bajki i wyssane z palca przerażające opowieści. – Towszystko,co o nas opowiadają,tonieprawda? – dopytywał się Smak, którynie miał pojęcia,co się o nimmówi,bo nie było nikogo,ktomógłbymu to powtórzyć. Dwugłowiec wiedział otymzksiążek iaudycjidla smokówiosmokach. – Bzdury!Brednie! Głupstwa ikłamstwa! –wykrzykiwał nie szczędząctym razem obu gardeł. Smak kręcił wszystkimi naraz głowami ze zdumienia i zgrozy. Po tym, co usłyszał, gotów był bać się samego siebie i na dobrą sprawę nie było już na świecie niczego,co nie wprawiałobygo wprzerażenie. GdySmogstwierdził,że smokisą roślinożercami,trójgłówekwzdrygnął się. To słowo brzmiało złowrogo i groźnie. Zapytał więc przyjaciela, czy zamiast rosłymi żercami, nie lepiej nazywać ich sporymi jadakami. – To znaczy tylko tyle, że jemy rośliny – wytłumaczył Smog. Trójgłowiec spojrzał na przyjaciela z szacunkiem. Smak przez całe swoje życie jadł wyłącznie roślinyi dopiero teraz dowiedział się, żejest roślinożercą. Wzwiązku z tymzaczął odczuwać głód. Wyciągnął szyję i rozejrzałsię wokół. Przed nimi wyrastałyz piachu niejadalne skały, za nimiaż po horyzont ciągnęła się piaszczysta płaszczyzna, ale po lewej stronie czujne oczy głodomora wypatrzyłysmakowitą kępę ostów. Radość jegonie trwała jednakdługo. Smog pokręcił smutnie obiema głowami patrząc we wskazanym kierunku. Nie były to osty, lecz fatamorgana. Wystarczy jej dla nas obu – nie zrażał się trójgłówek. W ich sytuacji nie powinni wybrzydzać. Smak mógłbynie odróżnić dziewicyod rycerza, ale oset rozpozna,choćbynazywał się nie wiadomo jak.GdySmog uświadomił mu,że fatamorgana to tylko pustynne przywidzenie, posmutniał. Po raz pierwszy w życiu widział oset,którynie nadawał siędo spożycia. Nagle po raz drugi tego dnia coś przemknęło nad ich głowami z wielką szybkością i zanim zdążyli się przyjrzeć, znikło za horyzontem. Poduszkowiec ponowniezatoczył wielkie kołonadgłowamismoków, zniżył lot, przemknął na niewielkiej wysokości i wylądował kilkaset metrów dalej wśród zjeżonych skał. Wojtek miał okazję dokładniej przyjrzeć się potworom i uznał, że są przerażające. Całe szczęście, że poduszkowiec był poza zasięgiemichwielkich paszczy. Nie miał najmniejszej ochotylądować w bliskości tych bestii. Pan Bałagan uznał jednak lądowanie za konieczne. Przypomniał sobie niespodziewanie, że ma do załatwienia bardzo pilną sprawę. Chodziło o nieletniego wilka porwanego przez jakąś sierotkę, gdyoddalił się od rodzinnego legowiska. Czarownik rzekomo umówił się z borsukiem, który cierpiał na bezsenność i był świadkiem zajścia. Musiał zdążyć, zanim borsuk połknie środki nasenne przed snemzimowym. Wojtek słyszał, że borsuki przesypiają zimę, ale przecież był dopiero początek wiosny. Czarownik nie dopuszczał go jednakdo słowa. Gestykulował z ożywieniem, rozczulał się nad losem pozbawionego rodzicielskiej opieki wilczego szczenięcia i obiecywał, że wróci za kilka chwil. Wojtek znał już dobrze chwilki pana Bałagana, ciągnące się jak guma do żucia,inie miał zamiaru zostawać na pustyni wśródpotworów. – Niach, niach –mruknął panBałagan sadowiąc się na poduszkowcu. – Tylko dwa smoki, a zobacz, ile tu miejsca – zatoczył ręką szeroki łuk. – Zrozum matkę, to zasłużona wadera, jakże ona musi się martwić o małego. Bałagan bałaganem,ale żebysierotkiporywaływilki,to już przesada. Wojtek zauważył nie bez racji, że niepokoi się także jego własna matka, która zostanie sierotą, jeśli gopożrą smoki, a wilkowiprawdopodobnie nic takiego nie grozi. Czarownik pocieszał go, że na śniadanie jest już za późno, a na obiad za wcześnie, więc ze stronypotworów nic muprawdopodobnie nie zagraża. Zanim się Wojtek spostrzegł, machnął mu ręką na pożegnanie i wystartował jak rajdowy samochód. W ciągu kilku sekund stał się małą kropeczką na bezchmurnymniebie. Pustynne słońce przypiekało jak żelazko, więc chłopiec schronił się między skały. Byłzły,że dał się znowu wyciągnąć z domu. Smokówmu się zachciało! Żeby tylko smokom nie zachciało się jego. Na samą myśl zadygotał, a po plecach przebiegł mu zimnydreszcz, choć dokoła panował straszliwyskwar. Siedział minutę, może dwie, zastanawiając się, co robić, gdy nagle skaliste podłoże zaczęło drżeć, jakby dostało gorączki. Wyjrzał ostrożnie z ukrycia i stwierdził z przerażeniem, że potwory zmierzają prosto wjego stronę. Cofnął się gwałtownie i uderzył plecami w skałę. Nie było gdzie uciekać, bo na bezkresnym piachu byłby widoczny jak na dłoni. Przypomniał sobie, że u podnóża skałjest trochę sypkiego piasku. Wsamraz tyle, żebysię zagrzebać po szyję. Tak też uczynił. Wsamą porę, bopowietrze wypełniło sięstraszliwymrykiem,apotem ziemia zadudniła od trzech potężnych uderzeń. Coś, co lata nad głową i znika, nie jest tak przerażające jak coś, co spada niespodziewanie na głowę,więc gdypoduszkowiec zniknął,smoki ochłonęłyze strachu i już pokilkuminutach wróciłydo normalnejrozmowy. – Tak to jest,Smak – rzekł dwugłowiectonemosoby,która niejednowieo życiu – los smoka to bajka, która źle się kończy. Tylna głowa kiwała się smętnie. – Kto wie – dodał pochwili – czynie jesteśmyostatnimi smokami,które żyją na tym padole? Smak nie wiedział, co to jest padół, ale brzmiało to tak smutno, że nie potrzebowałwyjaśnień. Nigdydotądniezastanawiałsięnadtakimisprawami. Jadł osty, pokrzywy, łopuchy. Spał czujnie i unikał wszelkich stworzeń, ponieważ jednych samsię obawiał, a inne bały się jego. Dwugłowiec uważał, że Smak się marnuje. Ma przecieżaż trzygłowy, a co trzy głowy, to nie jedna. Gdyby choć jedną poświęcił na rozmyślanie mógłby dojść do własnych przemyśleń na różne tematy. Smak powinien brać z niego przykład. Jedna z głów jest wciąż zajęta myśleniem. Smakowi nie przyszło to dotychczas do głowy.Gdy jadł, anawetgdyspał, co najmniej jedna czuwała rozglądając się na wszystkie strony. Dzięki temu udawało mu się uniknąć niebezpieczeństwa. Nie dość jednak, że był bardzo ostrożnym smokiem, to jeszcze miewał przeczucia, które go ostrzegały przed zagrożeniem. I właśnie teraz ogarnęło go jedno z takich przeczuć. Czuł, że ktoś jest w pobliżu, niewidoczny, zaczajony wśród skał. Zadrżał. – To jeszcze nie powód, żeby zaraz trząść się jak barani ogon – szepnął Smog, żeby dodać mu otuchy, ale sam także zaczął odczuwać lęk i mógł się jedynie pocieszyć, że nie maogona, któryby trząsł się ze strachu. – Jesteśmyw końcu straszliwymi smokami – rzekł półgłosem bez przekonania i dodał: – Ludzie uważają, że połykamy barany... – Ja też o tymsłyszałem – szepnął Smak ledwie dosłyszalnym głosem. – Co za baran rozpuszcza takie pogłoski! – żachnął się Smog.Stali niezdecydowani. – A może rzeczywiście choć raz powinniśmystać się straszliwymismokami? –zaproponowałpo namyśle dwugłowiec. Smak wyjawił szeptem, że jeśli o niego chodzi, to jest raczej strachliwym smokiem, a to przecież nie to samo. – Nie przejmujsię – pocieszał goSmog – poza namidwomanikt o tymnie wie... Czy masz pewność, że ktoś siedzi w tych skałach? – zapytał szeptem, zerkając niespokojnie na przyjaciela. Smok miał taką pewność, choć nie potrafił powiedzieć dlaczego. Żywił też obawę, że może to być jakiś rycerz. Nieszczęścia chodzą przecież parami. Dwugłowiec powiedział, że należy odpukać, a ponieważ na pustyni drzewa nie było, odpukali łapami w ziemię. Gdyby grunt był bardziej żyzny, jakieś drzewo mogłoby tam wyrosnąć, a że na pustyni rzadko ktoś przebywa, mało prawdopodobne, żeby drzewo było pomalowane. Smog nie uważał się za przesądnego, ale na wszelki wypadek pluł przez lewe ramię, gdy czarny kot przebiegł mudrogę,i nigdynie przechodził pod drabiną.Robił to tylko tak,na wszelki wypadek, bo gdyby,nie daj Boże, coś mu się stało, to dopierowtedy mógłby zacząć wierzyć w zabobony. Gdyodpukali,Smog kazał przyjacielowi ryknąć,jak na smoka przystało. Trójgłówek nadął się, że aż jego brzuch dotknął rozgrzanego piachu, i zaryczał na całe trzygardła. Poczuł się nieswojo. Wiódł dotąd spokojnyicichy żywot.Nigdynie robił wiele hałasu. Smogpochwaliłgo. O towłaśnie chodziło. Jeślijestktośw pobliżu,to musiał to słyszeć,ajeśli usłyszał,to na pewno trzęsie się terazzprzerażenia. Smak samzadrżał ze strachu na myśl, że ktoś ukryty i niewidocznymoże ich obserwować. Stali nadal niezdecydowani, więc Smog uznał, że lepiej będzie zatrzymać się wjakimśokreślonymcelu.Na przykładpo to,żebysię naradzić,co robić dalej. Smakowi było wszystko jedno,skoro itakmieli stać wtymsamym miejscu. Dwugłowiec stwierdził, żepo pierwsze powinni zachować zimną krew mimo upału, apo drugie wcale nie wiadomo, czyrzeczywiście coś imgrozi. Możew skałach siedzi nie rycerz, a tylko dziewica przeznaczona na pożarcie. Smak przestraszył się jeszcze bardziej. Dziewic bał się bowiemnie mniejniż rycerzy. Sam żadnej nigdy nie zjadł, a ponieważ w każdej plotce jest trochę prawdy, doszedłdowniosku, że todziewice żywią się smokami. Smog długo musiał mu tłumaczyć,że to bzduryi przesądy. Smoki oczywiście nie mają ztymnic wspólnego, aże dziewice nie wracają do domu,to już inna sprawa. Ktoś, kogo krewni i znajomi pozostawiają na pustkowiu na pastwę jakiegoś potwora, nie musi mieć ochoty wracać do rodziny. Smog miał na tę sprawęwłasnypogląd. Smokomprzypisuje się niecne zamiaryzpowodu ciemnotyi nieznajomości ich zwyczajów. Co prawda nie wyrządzają one dziewicom żadnej szkody i mogłyby one świadczyć na ich korzyść, ale dzieje się inaczej z następującego powodu: Zdarza się niekiedy, że smok, widząc bezbronną dziewicę, uwalnia ją z więzów, ale gdyprzegryza sznur, dziewica mdleje! Gdywraca do przytomności, smoka już nie ma. Dziewica zaczyna wówczas wierzyć, że uwolnił ją rycerz, bo smoki mają przecież złą opinię, natomiast rycerzy uważa się powszechnie za wybawicieli. Ponieważ nikogoniema, wszystkojedno,kogonie ma. Liczysię tylko opinia.Uwolnionaopowiada wszystkimoswoimcudownymocaleniu, za każdym razem coś od siebie dodając. Tak powstają bajki. Wywody Smoga brzmiały bardzo mądrze, ale nadal nie było wiadomo, co robić. Trójgłówek był zdania, że należy uciekać. I to jak najszybciej. Ale przecież od paru dni nie robili nic innego, tylko uciekali. A jak uciekać, jeśli ktoś stanął imna drodze, aza plecami mają straszliwego Skrzeka Smokobija? I do tego nie wiadomo,czyten,kogomają przed sobą,niejest jeszcze bardziej przerażający. Biedzili się, co robić. Nie mogli ani iść do przodu w dalszą drogę, ani tym bardziej cofnąć się, a skoro już musieli tkwić w miejscu, najlepiej było zużytkować ten czas na zastanawianie się. Może tajemniczy, ukrytywśród skał osobnikniewytrzyma nerwowo iucieknie? Osiągnęliby w ten sposób pożytek z myślenia, nawet gdyby nie udało imsię nic szczególnego wymyślić. – To może być zasadzka – szepnęła tylna głowa Smoga mając na myśli wyskakiwanie na kogoś w najmniej spodziewanym momencie. Wpadnięcie w taką zasadzkę mogło się okazać bardzo niebezpieczne. – To straszne! – jęknął Smak, a przyjaciel pocieszał go, że niektóre rzeczy udają bardziej przerażające niż są w rzeczywistości. Smak wcale nie był tym pocieszony. Rzeczy udawanej można się przestraszyć równie mocno jak prawdziwej. Ta uwaga dała dwugłowcowi do myślenia.Wkrótce wjego przedniejgłowie zrodził się pomysł. – My także możemy udawać – rzekł drapiąc się łapą za uchem. Smak umiał udawać kurę. Nie o to jednak chodziło. Jego towarzysz zauważył nie bez słuszności, że gdakanie kuryprzestraszyjedynie robaka. Chodziłomuo coś znacznie większego, oudawanie całą gębą, anawetpięcioma paszczami. I nie o kurytu szło,lecz o potwory. Smak rozejrzał się niepewnie, jakby spodziewał się dojrzeć przyczajone bestie, więc Smog wyjaśnił, że to oni sami mają przeobrazić się w potwory. Jeśli będą dobrze udawali, to może się uda. – Co ma się udać?– dopytywała się środkowa głowa Smaka. – Przestraszenie. Lewa głowa zauważyła, że są już wystarczająco przestraszeni i wcale nie muszą udawać. – Ktokolwiek tam siedzi – tłumaczył cierpliwie dwugłowiec – powinien utracić morale. Trójgłówek przepadał za morelami, o morale natomiast dotąd nie słyszał, więc gdySmog powtórzyłzprzekonaniem,że trzeba je odebrać przeciwnikowi, lewa głowa poprawiła morale na morele. Smog nie zwrócił na to uwagi, bo zajętybył tłumaczeniemswojego planu. Według niego przeciwnik, który utracił to, comają zamiar mu odebrać, zaczyna uciekać i po pewnymczasie ze względu na wzrastającąodległość przestajebyćwogóle przeciwnikiem,ponieważ znika z oczu i więcej się nie pokazuje, a więc robi dokładnie to, o co imchodzi. Smak zgodził się, że nie chodzi muonic innego, ale zaznaczył,że wolałby jednak uciekać bez udawania iodbierania komukolwiek śliwek. – Jakich znowu śliwek? – Dwugłowiec zdziwił się z tyłu i z przodu. – Przecież samprzed chwilą mówiłeś o morelach –przypomniał mu Smak. – Przesłyszałeś się! – wykrzyknął Smog. – Mówiłem wprawdzie, ale nie o morelach, choć nazwa brzmi podobnie, ale o morale. A to zupełnie co innego. Nie wszystko, cobrzmipodobnie, jestdo siebie podobne. Smak zapytał uprzejmie, czy mógłby mu wyjaśnić, co znaczą te morele niepodobne w smaku do moreli, i Smog wytłumaczył, że morale to odwaga i chęć do walki. Trzeba było mówić tak od razu – mruknął Smak i pomyślał, że za dużo mądrości też może stać się przyczyną zamieszania. Dwugłowiec przejął dowodzenie, bo czas upływał nieubłagalnie, a z tyłu nadchodziło, a właściwie nadjeżdżało konno niebezpieczeństwo w postaci Skrzeka Smokobija, podczas gdy niebezpieczeństwo z przodu wcale się nie oddalało. Smoki stanęłyna tylnych łapach,żebywyglądać na większeistraszniejsze, oraz ujęły się za przednie łapy, bo nie były takie pewne swego wyglądu, a zawsze raźniej, jeśli trzyma się kogoś za rękę, nawet jeśli jest to zwykła smocza łapa. Zaryczały tak głośno, że przestraszone echo dostało czkawki. Smak sypnął iskrami jak uszkodzony tramwaj, a Smog wydmuchnął wielką chmurę mgły i spalin. Wkoło zapanowała przeraźliwa ciemność i smoki zrobiłypięć krokówdo przodu, a potemna wszelki wypadekczterydo tyłu. Potemtrzydo przodu i dwa do tyłu. Chodziło im o to, żeby znaleźć się na miejscu dopiero wtedy, gdy przeciwnika tamnie będzie. Wojtek zagrzebanyw piachu słyszał początkowojakieś dziwne szeptyi licząc głosydoszedłdo wniosku,że smokówjest conajmniejpięć.Gdybynie bał się tak bardzo, zacząłby pewnie krzyczeć ze strachu. Potem ziemia zadudniła od potężnych uderzeń i skały zaczęły dzwonić jak filiżankiw kuchennej szafce. Zapanowała krótka chwilaciszy, po czymrozległo się gdakanie przerażonej kury. Trwało krótko, widocznie któryś z potworów połknął ją razem z piórami i Wojtek obawiał się, że czeka go podobny los. Nagle szeptyucichłyismoki ryknęłyjak startujące odrzutowce, a nad pustynią uniosła się czarna, roziskrzona chmura. Tego Wojteknie byłjuż wstanie znieść. Zaczął krzyczeć, ale głosutonął w smoczymryku. Po kilku minutach bestie zamilkły,a pustynny wiatr pogonił chmurę spalin po piachu. Ze swego miejsca Wojtek słyszał ciężkie oddechy potworów. Chwilę naradzałysię szeptem, po czymjeden z nich odezwał się głośno: – Spotkałemparę dni temu znajomego,którypochodzi z siedmiogłowców,i mówię, żeby wpadł do mnie wieczorem na kolację, bo spodziewam się dziesięciuciężkozbrojnych rycerzy,a on mina to: dziękuję ci,drogiSmogu,ale mamostatniokłopotyz żołądkiemi konserwy mi szkodzą... – Chy, chy, chy – zarechotał drugi paskudnie. – Konserwy! A to dobre! Że nibywzbroitojakw puszce! Ho, ho, ho!... –idodałpochwili: –Ja tamlubię rycerzy, naprawdę. Oszczepów używam po jedzeniu jako wykałaczek. A najlepszyjest rycerz na koniu. Dwa dania. Pełnowartościowyobiad. – Konina jest za mało ostra – tonem smakosza wtrącił pierwszy. – Trzeba ją przyprawiać toporami i mieczami. Miecze są ostre – rzekłdrugi. Potempierwszyzwierzył się, że pożarł kiedyś całą wyprawę z przyprawami i nabawił się niestrawności,bo była to wyprawa ciężkozbrojna i ciężkostrawna,a drugi zaraz sobie przypomniał, że kiedy był mały, zeżarł pałac królewski myśląc, żema doczynienia z tortem, i nie chciałjeść obiadu,więc jegomama wyrwała z korzeniamistuletnidąbispuściła mu lanie. – Ratunku! – wrzasnąłWojtek. – Pomocy! Potwory! Zamknął oczyizatkał sobie uszy, żebynie widzieć i nie słyszeć tego,co się stanie. Nie mógł więc widzieć, jak smoki – które były prawie przekonane, że morale przeciwnika zniknęło, a on samudał się w ślad za nim – usłyszawszyo nadciągających potworach rzuciły się w panice do ucieczki krzycząc wniebogłosy. Zderzyły się jednak ze sobą, aż plasnęło, i poprzewracały się. Teraz wszyscywołali o pomoc jeden przez drugiego. Ponieważ jednak nikt nie spieszył na ratunek, zmęczyli się i zamilkli. Wojtekotworzyłostrożnie oczy. Przednimsiedziałydwie bestie tuląc się do siebie i spoglądały na niego niepewnie. – Nie bój się, Smog – drżącymgłosemszepnął trójgłówek –to tylko czyjaś głowa leżysobie na piachu. Boję się, że pod spodem jest reszta – rzekł Smog spoglądając na zagrzebanego w piachu Wojtka. – Najważniejsze, że potwory pouciekały – stwierdził Smak, choć we wszystkichgłowachmu się pokiełbasiłoiniewiedział,czyudawanie sięudało, kto uciekł, i czyktoś jeszcze nie udaje potwora albo iodwrotnie,pocieszałsię jednak, że chyba nie mają przed sobą rycerza, bo wystająca z piachugłowanie miała przy sobie żadnych niebezpiecznych narzędzi. – I chyba nie dziewica – szepnął Smog z nadzieją. – To jakieś niewiadomo co. Może nic namnie zrobi... – Nie zjadajcie mnie! – błagalnie pisnąłWojtek. –Nawet moja mamamówi, że jestem niedobry! Smoki stropiły się, naradzały chwilę, po czym dwugłowiec oznajmił uroczyście, że on i jego przyjaciel nie mają najmniejszego zamiaru nikogo zjadać. Wojtek wygrzebał się z piachu, a smoki przezornie odsunęły się na bezpieczną odległość. Siostrzeniec przyglądał się z niedowierzaniem. Co to wszystko znaczy?Przecieżjeszcze przed chwilą słyszałmrożące krew wżyłach historie. Skąd ta zmiana? Czyżbynie miałyapetytu? – Nie jesteś chyba człowiekiem, który prześladuje bezbronne smoki? – zapytał dwugłowiec. Wojtek zauważył, że głos drżałmu lekko. Zaprzeczył z przekonaniem,ajego odpowiedź wyraźnie przypadła do gustu obusmokom. – Skąd wziąłeś się na tym pustkowiu i co tu robisz, młody człowieku? – zapytał Smak życzliwie. Wojtek wyznał, że zdecydował się na podróż poduszkowcem, żebychoć raz w życiu zobaczyć prawdziwego smoka. Jego odpowiedź wywołała niezwykłe poruszenie. Smoki naradzały się z ożywieniemi co chwila spoglądałyna Wojtka z podziwem i nadzieją. Ktoś, kto nigdy nie widział prawdziwego smoka, nie mógł mu wyrządzić żadnej krzywdy. – Interesujesz sięsmokami? – zapytał Smog. – Tak trochę. Rysuję i czytam na ten temat. Ale to same bajki – wyznał skromnie mójsiostrzeniec. – Jeśli to prawda, to udało namsię wreszcie znaleźć właściwegoczłowieka – szepnął Smog doprzyjaciela tak,żebyWojtek nie mógł go słyszeć. –Musimy jednak zachować ostrożność. Masz dłuższą szyję, więc wyciągnij ją i przyjrzyj się nogomnaszego znajomego. Smok posłusznie wykonał polecenie. – Co widziałeś? – chciałwiedzieć Smog. –Dwie nogi. Lewa iprawa –odrzekłtrójgłówek.Smog stwierdził, że chodzi mu o co innego. Muszą się upewnić, czy tajemniczy przybysz ma na nogach buty. Smak wyciągnąłszyjępo raz drugi.Stopyprzybysza była obute. – Uff – odetchnął dwugłowiec tak głęboko, że podniósł chmurę piasku,i rzekł głośno uroczystymtonem: –Teraz wierzę, że naprawdę jesteś tym,za kogo się podajesz. – Skąd o tym wiesz? – spytał Smak szeptem, a dwugłowiec odrzekł, że jeszcze przed chwilą obawiał się, że przybysz, który na rycerza nie wyglądał, może okazać się szewcem. Szewcy, podobnie jak rycerze, stanowiądla smoków śmiertelne niebezpieczeństwo. Równie powszechnie jednakwiadomo, że szewc bez butów chodzi, jeśli więc ktoś nosi obuwie, nie jest szewcem. Smak spojrzał na przyjaciela z niekłamanympodziwem. Tymczasem Smog skłonił przed chłopcem obie głowy i rzekł uroczystym tonem: – Cieszę się wraz z moim towarzyszem, że na swej trudnej, najeżonej niebezpieczeństwami drodze udało nam się wreszcie spotkać człowieka, który wykazuje naukowe zainteresowanie naszymgodnympożałowania losem. Po czymdokonał prezentacji,czyli inaczejmówiąc przedstawił przyjaciela i wymieniłswoje imię, więc Wojtkowiniepozostawałonicinnegoniż uścisnąć oburącz smocze łapy. Wtowarzystwie dwóchogromnych gadzin czuł się wciąż niepewnie. Imię chłopca zrobiłona Smogu duże wrażenie. Okazało się, słyszało nim i bardzochciał gopoznać. Wojtek skromnie spuścił oczy. Nie dość, że uznano go za naukowca, to jeszcze uchodził zasławnego. Smoki nie wydawałymusię już takie groźne jak przed chwilą. Jako człowiek sławnynabrał nagle pewności siebie. Zapytał więc wprost, skąd ta nagła zmiana w ich zachowaniu. Przed kilkoma minutami sprawiali wrażenie krwiożerczych i przerażających. Smog wyjaśnił uprzejmie, że nieprzyjemny wygląd i hałaśliwe zachowanie okazały się jedynym sposobem, żeby uniknąć prześladowania. Jego trójgłowy przyjaciel może jeszcze używać od biedy ogona do opędzania się przed napastnikami,ale umiejscowienie tego organuwskazuje na to,żemoże być on używanytylko wodwrocie. Wojtkowi, który w oczach smoków uchodził za naukowca, nie wypadało pytać, czy organ znaczy to samo, co ogon, i czy umiejscowienie oznacza, że ogon jest dokładnie w tymmiejscu, w którymsię znajduje. – Myśleliśmy, że jesteś może z jakiejś zasadzki – powiedział Smak. – Ktośna was poluje –domyślił się Wojtek. Smogpokrótce opowiedziałmu o kłopotach, które ich spotykają. Odkilkudni ściga ich konno rycerz z mieczem, łukiem, toporem i sztyletem. Wszystko wskazuje na to, że ma zamiar użyć przeciwko nim tych niebezpiecznych dla zdrowia narzędzi. – Jeśli tak to wygląda, to możecie go pożreć w obronie własnej –podsunąłim Wojtek. Smoki wzdrygnęłysię. – Pokrzywy, oset – to co innego. Żaden z nas nie żywi się rycerzami – wyjaśnił Smak, aSmog dodał, że nie żywią także do rycerzyżadnych wrogich zamiarów. – A miotacz ognia?– zapytał Wojtek z niedowierzaniem. – Ach, to... – mruknął Smak iwypuścił snop iskier, które nie robiływięcej szkodyniż sztuczne ognie na choince. – Totylkostraszak – westchnął trójgłowiec. – Trochę dymuiognia.Wygląda na to, że wyginiemy, zanim nauka zajmie się poważnie naszymlosem. – Powinni wziąć was pod ochronę – stwierdziłWojtek współczująco. Smoki zdumiałysię. Oto pojawił się przed nimiczłowiek,któryproponował właściwe rozwiązanie. – A może ty mógłbyś wziąć nas pod ochronę? – zapytał Smak z nadzieją. Jego trzy głowy zwinęły sięwstruclę. Wojtek podrapał się wgłowę i z jegoczuprynywysypało siętyle piachu, że można byzniego ulepić sporą babkę. Babki lepił jeszcze nie tak dawno.Na to, żebybrać pod ochronę zwierzęta, będzie musiał czekać dość długo. Nadziejędostrzegłjednak także woczach mądrego i rozsądnego Smoga. – Nasz wróg i prześladowca jest potężny i okrutny – wyjaśnił dwugłowiec patrząc na Wojtka dziwnie. – Jeśli się nie mylę, to miałeś już z nim do czynienia. Nazywa się Smokobij Skrzek. Wojtekdrgnął. – Kto? Skrzek? Ten wąsaty grubas chce was pokonać? – pytał z niedowierzaniem. Smoki wymieniły porozumiewawcze spojrzenie. Skrzek był potężny i miał wąsy, ale nie było się zczego cieszyć, bo wyglądał znimi jeszcze groźniej. Jeśli szybko nie wyruszą wdalszą drogę, niechybnie wpadną mu wręce. – Posłuchajcie, smoki – rzekł Wojtek. – Jeśli to rzeczywiście Skrzek...Obie gadziny nie miały co do tego nawet najmniejszych wątpliwości. – ...tomoże uda namsię cośwymyślić... – Hura! – wrzasnęłysmoki izaczęłypodskakiwać z radości, a Wojtekcofnął się pod ścianę,żebyprzypadkiemnie rozdeptałyswego wybawcy. Na radość było jeszcze za wcześnie. Na horyzoncie pojawiła się chmura piasku.Ktośnadjeżdżał wich stronę. Skrzek, zwany też Smokobijem, choć jak dotąd żadnego smoka jeszcze nie ubił i przybrał to imię samozwańczo,żebybrzmiało groźniejipoważniej,brnął przez pustynię na swymdzielnymrumaku, któryprychał imruczałpod nosem, żejestkoniem drogowym, a nie pustynnym, i jeślijegopanma zamiar włóczyć się bez końca po piachu, to powinien sobie wynająć wielbłąda. Skrzekudawał,nie słyszykońskiego zrzędzenia.Spoglądał groźnie dokoła i od czasu do czasu ruszał wąsami, a wtedy pustynne zwierzątka, które rzadko widywałykogoś obcegoiłatwodawałysię zabawić,biłybrawoipodskakiwały. Co kilkaset metrów Skrzek zatrzymywał konia, żeby stwierdzić, czy nadal poruszają się właściwym tropem, i za każdym razem rozpoznawał ślady smoczych łap, bo innych w pobliżu nie było. Były cztery rzędy tropów, co według rycerza mogło wskazywać, że mają przed sobą dwa smoki dwuśladowe albo cztery jednośladowe. Pytał wówczas swojego wiernegorumaka,co o tymsądzi. Koń nic nie sądził, bo uważał, że nie jest tu od sądzenia. Każą wieźć, to wiezie. Nie mówiąc już o tym,że smoki widzieli z bliska, więcwiadomo,co za jedne. Natomiast Skrzek Smokobijuważał,że prawdziwytropiciel musi opierać się na samych śladach i na ich podstawie domyślać się wszystkiego. Nagle rycerz zauważył, że dzieje się coś dziwnego. Tropy skręcały w lewą stronę, a koń mimowszystko jechał na wprost. – Prrr! – krzyknął rycerz ściągając wodze, agdykoń zahamował,zapytał go, dlaczego zbacza z trasymarszu. Rumak wypluł wędzidło, które przeszkadzało mu w mówieniu, i odrzekł spokojnie, że natymodcinkuobowiązuje zakaz skręcania w lewo, a onniema zamiaru łamać przepisówdrogowych zpowodujakichśtamsmoków. Jeździ od urodzenia i kodeksdrogowy ma w tylnymkopycie. Skrzek zaklął szpetnie pod nosem. Żadnego zakazu nie dostrzegł i nie miał pojęcia,jak coś takiego wygląda,ale to jużkońska sprawa. Najgorsze jestto,że tropią już kilka dni i nocy, trzymając się przepisów, a smoków jak nie widać, tak nie widać. Rumakowi wcale się donich nie spieszyło. – Że też ci rycerze nie mają nic lepszego do roboty, tylko awantury i uganianie się za smokami – mruczał pod nosemgrzebiąc kopytemwpiachu. – Milcz, szkapo! – wrzasnął zniecierpliwiony Skrzek. – Nie znasz się na rycerskich sprawach! Nie awantury, tylko pojedynki. Honorubronimy... A teraz, wio! Koń stał jednak jak wryty i nie miał zamiaru ruszyć się z miejsca, choć Skrzektłukłgo piętami po bokach.Kręcił dotąd,jak umiał.Zbaczał, opóźniał marsz, licząc chytrze, że bestie zdołają umknąć i nareszcie będzie mógł zażyć spokoju na zielonych, porośniętych soczystą trawą pastwiskach, a jednak miał wrażenie, że mimowoli, przypadkiemzbliżyli się do nich na skróty.Byćmoże gady ukryłysię wśródskał... Podzielił się swoimiwątpliwościami z rycerzem. – Naprzód! Hajda! – wrzasnąłSkrzek. –Życie albo śmierć! Nasmoka! Koń, nie dość, że nic przeciwko gadom nie miał, to jeszcze wolał żyć niż umierać i nie miał zamiaru bez potrzeby narażać się na śmiertelne niebezpieczeństwo. –Dalej nie jadę –oznajmiłstanowczo. – Zdrajca! Tchórz! Pętak! – wściekałsię Skrzek waląc wierzchowca piętami po bokach. Rumak nie znałsię może zbytdobrze na rycerskich sprawach ihonorze,ale znał się na końskichi uważał, że konie ze smokami nie walczą. – Nie pojedziesz? – zapytał Skrzek pieniąc się ze złości. – Nie – odrzekł koń i nagle stanąłdęba. Skrzek spadłby niechybnie z końskiego grzbietu, bo ręce miał zajęte. W jednej dzierżyłmiecz, awdrugiej topór. Na szczęście w ostatniej chwiliudało mu się przytrzymać zębami grzywy. – Co ty wyprawiasz, chabeto?!– warknął przez zęby, bo gdyby rozwarł szczęki, zsunąłbysię z grzbietu. – Podnoszę kopyta do góry. Poddaję się! – odrzekł koń przebierając w powietrzu przednimi nogami. Zdrada! Hańba!– wrzasnął rycerz i rozchylił szczęki. Ani spostrzegł, jak znalazł się na ziemi. Pustynia wymierzyła musiarczystego klapsa okutyblachą tyłek. – Rycerzowi nie wypada walczyć na piechotę – mruczał, gramoląc się z piachu. Zapiaszczona zbroją zacinała się i skrzypiała przeraźliwie. – Ciekawe, dlaczego? – zapytał rumak,ztrudempowstrzymując rżenie. „Koń by się uśmiał”, pomyślał, patrząc na swojego pana. – Honor mi nie pozwala – odrzekł Skrzekiskrzypiąc zbroją wyprostowałsię dumnie. – Czyżby honor rycerski opierał się na końskich kopytach? – zdziwił się wierzchowiec nieszczerze. Rycerz twierdził, że pieszowalczyć nie uchodzi i nie przystoi, boto prawie tak jak boso. Rumak zauważył, że zwycięzców nikt nie sądzi i jeśli Skrzekowi uda się rzeczywiście pokonać oba smoki, to nikt nie będzie zwracał uwagi na takie drobiazgi. Chociaż on sam przewiduje raczej wynik dwa do jednego dla smoków, co wynika z prostego wyliczenia. Skrzek machnął mieczem energicznie i w tej samej chwili przyłbica z trzaskiemspadła mu na nos. Pustynne zwierzątka, sądząc, że była to jedna ze sztuczek dziwnego przybysza służąca rozweseleniu, zaczęły bić brawo i podskakiwać. – Bij,zabij! – dudniłSkrzek z głębi hełmu jak z beczki,a głosjegobrzmiał niesamowicie i groźnie. – Wal! Pal! Kłuj! Szyj! Młóć! Grzej! Naparzaj! Tłucz! – wrzeszczał wymachując na oślepmieczemitoporemztakimzapałem,że nawet jego własnykoń, którywżyciu jeszcze żadnego Skrzekowego zwycięstwanie oglądał,pomyślał,że gdybyktoś znalazłsię teraz wzasięguoręża,to mogłaby mu się stać jakaś krzywda. – Więc nie wyruszysz ze mną do boju, zdradliwa szkapo? – odezwał się rycerz unosząc przyłbicę. Sapał przy tym i chwiał się na nogach, tak go ta rozgrzewka przed walką wyczerpała. – Ktośpowinien zawiadomić rodzinę i przyjaciół,gdybywynik walki okazał się taki, jak przewiduję – rzekł koń przezornie. Wówczas dopieroSkrzek wyznał, że obserwował smoki przezdłuższyczas i upewnił się, że jedzą one jedynie chwasty. W związku z tymnabrał przekonania, że jest wstanie bestie pokonać.To coś jakbykrowy,tylko trochę większe. We dwóch rozniosąje na strzępy. Teraz już koń wiedział, skąd w rycerza wstąpiła taka odwaga. Im słabszy był przeciwnik, tymodważniejszystawał się Skrzek. Nawet z krową nie poczynałby sobie tak dzielnie, bo krowa ma przecież rogi i niekiedy potrafi z nich robić użytek. – Jeśli one nie mają się czymbronić, to nieuczciwe! –wykrzyknął oburzony wierzchowiec. Na to odrzekł Skrzek, że zwycięzców się nie sądzi, a martwe smoki nie powiedzą przecież nikomu, czymsię żywią i bronią, a wtedyhonor i sława staną się udziałem rycerza. Koński honor nie pozwala jednak rumakowi na udział w takim przedsięwzięciu. Ztego, co mówił rycerz, wynikało, że olbrzymie gadyniewiele różniły się obyczajami od koni, tyle że miały gorszą opinię, do tego niezasłużenie. Pokręcił łbem stanowczo. GdySmokobijstracił wszelką nadziejęna pomoc rumaka,postanowił stoczyć bój samotrzeć i pieszo. Wydał bojowy okrzyk i ruszył jak czołg, wymachując mieczem i toporem, zdecydowanypokonać bestie, gdyprzerażone jego odwagą zaczną zmykać. Na tymmiał polegać podstępSkrzeka. Był przekonany, że smoka najłatwiej dopaść od tyłu. Przeciwna strona też przygotowała się do decydującej walki. Uzbrojenie wprawdzie było liche,ale smoki wierzyły,że dzięki pomocyWojtka uda imsię rycerza przechytrzyć. Skrzek wymachiwał bronią jak wiatrak, ale i poruszał sięniewiele szybciejod zwykłego wiatraka, który choć macha skrzydłami, to przecież nie fruwa. Wojtek tymczasemdosiadł Smaka, żebylepiej widzieć, co się dzieje na polu bitwy. Obok nichstanął zwróconybokiemdo wroga Smog. Smoki dawnojuż bypouciekały,gdybynie Wojtek, który je podtrzymywał na duchu i sprawiał przy tym wrażenie, jakby wcale się Smokobija nie obawiał. Przestępowaływięc tylko z nogina nogę,gotowewkażdejchwilirzucić się do panicznejucieczki,azdaleka mogło to wyglądać,że paląsię doboju. –Wybiłanasza ostatnia godzina! Koniec z nami! –jęknął Smog. – Spokój! Wyrównać i nie ruszaćsię zmiejsca – rozkazał Wojtek, którynie wiedział jeszcze, co znaczy panika, ale podejrzewał, że smoki gotowe są, uciekając na oślep, połamać sobie łapy na skałach. – Nikt na nas nie pędzi. Rzeczywiście. Skrzek przebiegł kilka kroków, po czymprzeszedł dobiegu w miejscu,co stanowiło część jego chytregoplanu. – Chce was przestraszyć –rzekłWojtek. – Jesteśmyprzestraszone –odparłychóremsmoki, a Wojtek zbeształ je,że zachowują się jak dziecięce smoczki. – Przygotować się do obrony i czekać na rozkazy! – rzekł chłopiec stanowczymgłosem.Smoki zdołałyniecoochłonąć i tylko łypałyokrągłymiz przerażenia oczami. Wojtek zauważył, że koń nie bierze udziału w walce, co stanowiło pomyślną okoliczność. Zakuty w ciężką zbroję Skrzek był nieruchawy i powolny. Podskakiwał, nie przestając wrzeszczeć, i po kilku minutach wyczerpał wszystkie bojowe okrzyki iopadł z sił. Doprzodu nie posunął się ani o krok,bo z daleka wcale nie było widać po smokach strachu. Wyglądały bardzo solidnie i groźnie jak skały. Tymczasem Skrzek już ledwo zipał. Bystrooki rumak zauważył, że na jednej z bestii ktoś jedzie wierzchem. Był wierzchowcem,więc na takie rzeczy zwracał uwagę. Także i rycerz zauważył wkrótce niezwykłego jeźdźca. Zmarszczył brwi. Zdawałomu się, że gdzieś już spotkał tegoczłowieka. – Hej, tam na smoku! – krzyknął zwijając dłonie w trąbkę. – Hej, tam na piachu! – odkrzyknął jeździec. – Co to za hałasy? – Złaź z gadziny,albowiemmamzamiar porąbać ją na kawałki! –wrzasnął Smokobij potrząsając toporem nad głową. Smak zadygotał. – Mojegowierzchowca? Jakimprawem?! –oburzyłsię Wojtek. – A takim,że na smokach się nie jeździe, tylko się je tłucze! –odparłSkrzek i zaczął groźnie ruszać wąsami. – Nie wiem, czymasz rację wtrącił niespodziewanie koń.Rycerz wytrzeszczył na niego oczy. – Oile mi wiadomo – ciągnął rumak – jest to pojazd o napędzie roślinnym i jakotakinieróżnisię zasadniczoodkonia, osłaczywielbłądaiztegopowodu nie ma żadnych przeciwwskazań, byużywać go na drogach publicznych. – Milcz, chabeto! To nie pojazd, tylko zwyczajny podstęp! Smoki są moje! Sam je wytropiłem! – pokrzykiwał Skrzek. Był bardzo podenerwowany, że ofiary – zamiastuciekaćzgodniez przewidywaniami – stoją jakwmurowane i nie wiadomo,co imdo tych pięciu łbówstrzeli.Gdyujrzał niezwykłego jeźdźca, ogarnęły go złe przeczucia. Smokobij był dzielny, gdy widział plecy przeciwnika, a jeśli już trafiał się taki, co nie miał zamiaru przed nim zmykać, to samjego tył oglądał. „Jak zaczną gonić, to będę uciekał”, pomyślał Skrzek, „a póki nie gonią, to zdarzyć się może, że sami pouciekają”. – Co mi tam prawo! – ryknął potrząsając mieczem. – Ja tam mogę walić mieczemi w prawo, i w lewo! Nic mnie nie powstrzyma! Nie tylko nic go nie mogło powstrzymać, ale iruszyć z miejsca. Zagrzał się do walki,aż się spocił i zachrypł. Jego koń strzygł uszami i spokojnie polerował sobie kopyta. Nawet smoki przestałysię trząść. – A właśnie, że usiekę! – odgrażał się rycerz. – Spróbujtylko! – odparł Wojtek. – A właśnie, że spróbuję! – wrzasnął Skrzek, ale jakoś nie próbował, bo jeździec pogroził mu pięścią. – Abo jawprawie jestem –sierdził się Smokobij. – Rozkazbył królewski, żebysmoki katrupić! Bo szkodzą! I nagle taka go naszła odwaga,że dwa kroki doprzodu zrobiłismoki okrok do tyłu postąpiły. Znowu strachna nie padłidygotać zaczęły. – Uważaj, żebytobie nie zaszkodziło! – wykrzyknął Wojtek w samą porę. Rycerz stracił pewność siebie. Zatrzymał się i przestępował z nogina nogę. –A boco? –zapytałbiorąc się podboki. – Jestem czarownikiem – odparł chłopiec. – Nie wyglądasz na czarownika – stwierdził rycerz, ale zaklął pod nosem. Diabliwiedzą, dokogo czarownikjestpodobny, skorozmieniać się może. Wojtek szybko dostrzegł, że jego słowa zrobiły na przeciwniku wrażenie, dodał więc zaraz, że Skrzek też do siebie nie będzie podobny, jak już go w koguta zamieni. – Dlaczego niby akurat w koguta? – zaniepokoił się Skrzek i wybałuszył oczy. – Bo lubię rosół – powiedziałWojtek spokojnie i oblizał się. Skrzekpoczuł,że mimoupałurobi musię zimno.Poprosiłoczas dlasiebiei swojej drużyny, żebysię z koniem naradzić. – Diabli wiedzą, co to za jeden – zwierzył się czworonogowi ze swych wątpliwości. – Nasmoku jeździ, tomoże i czarownik, boktoś zwyklejszybałby się potwora dosiadać... Spojrzał na konia z nadzieją. Łeb miał duży, to może i rozumu więcej tam było, niż pod Skrzekową przyłbicą. Koń stwierdził, że łatwo się będzie o tym przekonać. Jeśli nieznajomy zamieni rycerza w koguta, to będzie znaczyło, że jest czarownikiem, bo ugotowanierosołu,to już całkiemprosta sprawa. Skrzekzasępiłsię.Nie miał ochotybyć kogutem,atymbardziej rosołem. Bo jak wtedy walczyć? Widział kto kiedy koguta z mieczem w ręku? A już jako rosółnie nadawałbysię napewno anidowalki, anidoucieczki. Zwrócił się więc do nieznajomego pojednawczymtonem: – Ładnie to tak łakomić się na biednego rycerza? To już czarownik nic lepszego do jedzenia przyrządzić sobie nie potrafi? Poklepałsię przytympo zbroi i dodał,że rosół z puszkinie jest smaczny. Wojtek był już prawie przekonany, że udało mu się całkiem zniechęcić rycerza, ale gdy zaczęli zbierać się do odejścia, Skrzek zaproponował, że jeźdźcowi wspaniałomyślnie pozwala odjechać, lecz żąda, żebymudrugą bestię zostawić. –Usiekę gadzinę i odjadę w pokoju – oznajmił. – Rusz się tylko z miejsca, to każę moim smokom dać ognia – zagroził Wojtek, a oba zwierzaki nadęłysię. A bo one potrafią? – uśmiechnął się chytrze Skrzek, który całkiem już przestał wierzyć w bajki osmokach. Koń na wszelki wypadekodsunąłsię na bezpieczną odległość. – Po co cidwasmoki? – zapytał Skrzek,a Wojtek wyjaśnił przytomnie, że w dalekiej podróży potrzebnymu jest zapasowywierzchowiec. – A ja go i tak ukatrupię! – wrzasnął Skrzek zauważywszy, że smoki odwróciłysię do niegotyłem. – Ognia! – zakomenderował Wojtek widząc za plecami nacierającego nieprzyjaciela. Zgardeł Smaka jak z trzech luf armatnich buchnęły snopy iskier, a Smog wydmuchnął chmurę paryi spalin. Ciemnytuman spowiłplac boju. Gdywiatr rozproszyłdym, Skrzeka nie było. Na miejscu, gdzie stałjeszcze przed chwilą,wyrósł kopczyk piachu.Dokoła leżała porozrzucana broń. – Hura! – krzyknął Smak chórem. –Zwycięstwo!Wojtek uszczypnął go w szyję i kazał mu siedzieć cicho.Kopczyk drgnął, osypał się i na piachu wyrosła głowa rycerza. Płomienie ostudziły jego zapał. Oczy miał pełne łez, bo piachu mu się nasypało i dym wgryzł się pod powieki. Zauważył z przerażeniem, że jego głowa znalazła się tuż nad ziemią. – Zamienił mnie wkoguta! – jęknął zmienionymgłosem,któryuwiązł muw gardleirzeczywiściestałsię podobnydokoguciego. Nie mógłruszyć ani ręką, ani nogą,było mu gorąco i czułswąd spalenizny,więc nabrał przekonania, że znalazł się już w garnku. Wydał okrzykzgrozy,którytymrazemprzypominał dozłudzeniapianie koguta. Przyłbica podskakiwała jak pokrywka. – Tymrazemci daruję – oznajmił Wojtek. – Możesz odejść. – W tym stanie? Jestem kompletnie wygotowany, nie mam sił, żeby się ruszyć – jęczał Skrzek. Wreszcie koń zlitował się nad nim i pomógł wygrzebać z piachu. – Masz szczęście, że na rosół jest za gorąco – zarżał koń nie bez złośliwości. Gdyjednak rycerz zauważył, że nic munie zagraża, zaraz zaczął żałować,że zdobycz wymyka mu się z rąk. – Jakże to, czarowniku? – sapał gramoląc się. –Mamteraz odejść z pustymi rękami? Honor rycerski mi nie pozwala. Muszę pokonać smoka, bo taki był rozkaz. Hańbadla mnie, dopóki choć jedenprzebywa w królestwie! – Właśnie opuszczamy tę niegościnną ziemię i nigdy tu nie powrócimy – rzekł półgłosem Smog zbliżając jedną ze swych głów do ucha Wojtka. Chłopiec powtórzył te słowa uroczyście, ale zapewnienie, że żaden ze smoków nie postawi swojej łapy w granicach królestwa, Skrzekowi nie wystarczało. Brnął wich stronę pokrzykując jakieś prośbyi groźby. Najwyraźniejnie miał zamiaru się odczepić. Za nimbez pośpiechu człapał koń. – O co ci jeszcze chodzi? – zapytał Wojtek odwracając się przez ramię. Skrzekzaśoświadczył,że wyjątkowo przyjmuje propozycję,ponieważ jako rycerz nie może występować pod postacią rosołu, ale w zamian żąda spełnienia pewnych warunków. Wojtek miał już dość nachała, smoki jednak chciały załatwić sprawę polubownie, więc zgodził się wysłuchać rycerza. – Potrzebnymiłeb albo ogonbestii – wydusiłSkrzek jąkając się. – Nigdyw życiu! –krzyknęłychóremoba smoki. Zaraz też zaczęłydygotać jak galareta,tak że Wojtkowi trudnosię było utrzymać na grzbiecie. Skrzekzaświdząc, że je strach obleciał, poczuł się pewniej ihardymgłosem zapowiedział,że jeśli tegonie otrzyma, to nie ruszysię zmiejsca, boniktmunie uwierzy. – Masz przecież świadka – zdziwił się Wojtek wskazując rumaka. Rycerz wyjaśnił, że koń nie może być jego świadkiem, bo łże na każdym kroku. Wygadywał o nimtakie rzeczy, że przykażdej okazji Skrzekmusiał je prostować. Wszystkim opowiadał,że koń kłamie jak najętywięc teraz honor mu nie pozwala odwoływać. Rumak spojrzał na niego spode łba i parsknął pogardliwie. Oświadczył, że prędzej się potknie, choć ma czterynogi, niż skłamie. – Łże, łże jak pies! – wrzeszczał Skrzek. Twarz mu poczerwieniała ze złości. – Opowiada,że jestemtchórzem! – Nie użyłem takiego słowa – odparł koń z godnością. – Opowiadałem wprawdzie, jak uciekaliśmy przed młynarzem... – To był duch nasłanyprzez złe moce! – przerwał mu Skrzek. Na szczęście Wojtek przypomniał sobie, że wyjeżdżając z domu zabrał kawałek papieru i kredkę.Podsunęłomu to pewien pomysł. – Dosyć tego! Wyjaśnicie to sobie wracając przez pustynię! Nie dostaniesz żadnych łbów ani ogonów! – krzyknął. Skrzek i jego wierzchowiec ucichli, a smoki odetchnęły z ulgą. Wojtek rozprostował kartkę na grzbiecie Smaka. – Mojesmoki podpiszą zobowiązanie ina tymkoniec. Skrzek zastanawiał się. Pisać umiał tylko drukowanymi literami, a pisane czytał słabo, przypomniał sobie jednak, że jego koń jest w tej sztuce biegły. – Przyjmępapier, jeśli podpiszą go własną krwią – oznajmił po namyśle.Smog zbladł. Na widok krwi, szczególnie własnej, padał zemdlony. – Podpiszą smoczymjadem– oświadczył mój siostrzeniec. Skrzek zgodził się natychmiast, natomiast smoki zaczęły szeptać Wojtkowi do ucha, że nie należą do jadowitych. – Otymniktsię nie dowie.Wystarczyzielonakredka – mruknął Wojtek. Pisanie trwałodługo, bokażdymiałcośdopowiedzenia. Wreszcie dokument został ukończony. Skrzekwziął go do ręki ostrożnie izaczął mozolnie sylabizować, to zbliżając, to znów oddalając papier odoczu. I z bliska, iz daleka literki wyglądałydziwnie i tajemniczo. –Obie czują?... – zdziwił się rycerz. – Obiecują – poprawił koń spoglądając mu przez ramię. – Tak właśnie mówię – rzekł rycerz i czytał powoli dalej: – że nie zjedzą sieni... – Że nie zjawią się nigdy– poprawił wierzchowiec. – Tak właśnie myślałem –odparłSkrzek skubiąc wąsy. I czytał głośnodalej: – Sprawdzono przyświatłach... – Sporządzono przyświadkach –podpowiedziałkoń. Zakończenie przeczytał osobiście: – Własnoręcznie podpisali smoczym... – Zręczniej będzie: własnołapnie – podpowiedział Smog i wszyscy obecni przystali na takie sformułowanie. – Podpisali smoczym jadem... – ciągnął koń, gdy poprawka została wprowadzona – Smak Trójgłowy i Smog Dwugłowy. Świadkowie: książę Wojtek, zawód: podróżnik i czarownik Kasztan, zawód: koń wierzchowy. – Teraz jesteśjuż zadowolony? –zwrócił się Wojtekdo Skrzeka. – Jednak nie walczyłem – westchnął Skrzek chowając oświadczenie za pazuchę. – Powiesz,że walczyłeś o pokój – podsunął mu Wojtek iporozumiewawczo mrugnął do konia, który wyszczerzył zębyi odpowiedział w podobnysposób. Wreszcie Skrzek wgramolił się na siodło. – No to do widzenia – rzekł i zaraz się poprawił. – Raczej do niewidzenia. Bo jaktu zobaczę jakiegoś smoka, togoukatrupię, jakem Skrzek Smokobij! – Nie do widzenia –powiedział Wojtek. – Doniezobaczenia –rzekł Smog. – Nie do zobaczenia! – krzyknął wesoło Smak. Akoń tylko zarżał napożegnanie.Po kilkuchwilach jeździec i koń byli już tylko małą chmurką pyłu na horyzoncie. Teraz dopiero, pewne, że nic im nie zagraża, smoki ze łzami w oczach zaczęły dziękować Wojtkowi za ocalenie, aż się nieswojo poczuł, bo przecież niczegotakiegonie dokonał. Przechytrzyć Skrzeka już musięnieraz udawało, a czekając na pustyni nic lepszego przecież nie miał do roboty. Szczęście, że smoki nie zaczęły płakać ze szczęścia, bo wychlapałyby pewnie dobre kilka wiader. Smog zapytał nieśmiało, czy mogą od tej chwili nazywać się Wojtkowymi smokami, a mój siostrzeniec chętnie na to przystał. Dwugłowiec był przekonany, że powoływanie się na znajomość z Wojtkiem ułatwi im nowe życie. Oba ocalone czworonogi koniecznie chciały coś dla swojego wybawcy zrobić, oczywiście wmiarę swoich smoczych możliwości, a ponieważ po panu Bałaganie nie było ani śladu, ustaliły, że przeniosą chłopca przez granicę ostatniejbajki,bo stamtąd do domu będzie miał tylko parę kroków. Pan Bałagan, któryjak zwykle zabałaganił, zastał pustynię najzupełniejpustą, bo nawet zwierzątka, napatrzywszy się do woli na niezwykłe w tej okolicy przedstawienie, wyczerpane owacjami i podskakiwaniem udały się na spoczynek. Koniec ostatniejbajki wypadł akurat na parterze domu przyEgejskiej. Wojtek wjechał windą na ósme piętroinacisnął dzwonek, po czymprzycupnął tuż przy drzwiach. Mamawyjrzała na korytarz, ale nie dostrzegła nikogo, boWojtekna czworakach wśliznął się do środka. W domu czas płynął o wiele wolniej, ponieważ nikt nie zauważył jego nieobecności. Po chwiliwybawca smokównajspokojniejwświecie zjadł obiad i wypił ogromną ilość kompotu. – Nie rozumiem, skąd ty masz tyle piachu we włosach – dziwiła się mama myjąc głowę bohaterowi. – Przecież nie wychodziłeś dzisiaj na podwórko. Wojtek nabrał wodywusta.To prawda,żenie wychodził,ale przecież wrócił z miejsca, gdzie piachu nie brakuje. Na wszelki wypadek mama zmierzyła mu przed snem temperaturę, jakby piasekwgłowie był objawemjakiejśchoroby,i kiedyprzekonałasię, że nic mu nie jest,szybko zapomniała otejdziwnejprzypadłości. GdyWojtek skończył swoją niezwykłą opowieść, zauważyłem,że mój pies, zamiast ganiać za innymi psami, których w parku nie brakowało, siedzi naprzeciwławki iwpatruje się wnas okrągłymi orzechowymi oczami. – Podsłuchiwał –syknął Wojtek,a piesodwrócił pysk iudawał,że przygląda się z zainteresowaniempewnej pani w brązowym kapeluszu. – Nie przejmuj się. Nikomu nie powtórzy – powiedziałem, a pies machnął ogonem i podniósł łapę dając do zrozumienia, że będzie trzymał język za zębami. Brzydkie kociątko Tymrazemodbyło się to zupełnie inaczej. Mamakazała Wojtkowizamknąć okno. Miał to zaraz zrobić, ale zapomniał. Przypomniał sobie, kiedy przez niedomknięte okno wleciał dopokoju kłąb kurzu iopadł na dywan. Kurz zebrał się w sobie i utworzyłsporywałek. Najpierw ukazała się mglista, choć prawdę mówiąc niezbyt czysta dłoń, która zaczęła krążyć po pokoju wygarniając z kątów przeróżne drobne nieczystości, uklepywać je i ugniatać. Wojtek biegł za tą ręką, usiłując ją złapać, ale okazała się wyjątkowo szybka i zręczna. Najwidoczniej wiedziała, co robi. Zrobiła nogę w starymbucie.Noga należała wiadomo do kogo. Podskakiwała i przytupywała. Ręka zawiązała sznurowadło nasupeł.Po upływie kilku minut ukazał siępanBałagan, jeszcze niekompletny,bez plecówizpołową brzucha. –Niach,niach... –mruczał podnosemzafrasowany, obmacując całeciało, po czymskłonił głowę, ale nie całkiem, tylko troszeczkę, i powiedział: –Dzie do! Wojtek domyślił się,że miało to byćpowitanie. – Je mnie za ma – wyjaśnił pan Bałagan,co miało oczywiście znaczyć, że jest go za mało, żebymówić całymi wyrazami. Mójsiostrzeniecwydobył spod tapczanuzakurzoną kulkę plastelinyiwręczył ją swojemu dziwacznemu przyjacielowi. Bałagan rozwałkowałplastelinę na podłodze,uformował niewielki brzuszeki dolepił z niej brakującą resztę. – Jak teraz wyglądam?– zapytał obracając się na pięcie jak modelka.Wojtek skinąłgłową na znak, że jego zdaniem wszystkojest w porządku.Pan Bałagan wydawał się bardzo zadowolony ze swego dzieła. Opracował właśnie nową metodę poruszania się w przestrzeni. Metoda nosiła nazwę NR. Był to skrót od słów: na rozkurz. Bałaganrozkurzał się i rozdrabniał wjednymmiejscu, apotemscalał winnym. Po świecie nosił go zwykły wiatr oraz wstępujące i zstępujące masy powietrza. Metoda nie była jeszcze opracowana do końca, więc często brakowało tego czy tamtego. Raz wylądował na biegunie południowym bez spodni. Ulepił sobie wprawdzie spodnie ze śniegu, ale okazałysię za zimne, więc musiałzwiewać do ciepłych krajów. Mimo braków uważał swoją nową metodę za rewelację wszechświatową. Przybył do Wojtka, żebysię pochwalić. – Chciałbyś spróbować? –zapytał. Chłopiec wahał się. Musiał mieć pewność, że wyjdzie cało z tego eksperymentu. – Na cztery ręce na pewno sobie poradzimy, niach! – zapewniał go stary czarownik. Wojtek chciał mieć trochę czasu do namysłu.Co powie mamie,jeśli się nie uda?Czyporadzisobie wszkole na przykładbez głowy?Amoże zwolnią go ze szkoły?Gdybymiał konia, mógłbystraszyć dzieciaki z podwórka jakojeździec bez głowy. Ale z drugiej strony co z oglądaniem telewizji i chodzeniem do kina?... Postanowiłjednak zaryzykować. Wakacje się kończyły, nie było nic ciekawego do roboty. – Dokąd zwiejemy? – zapytał. – Polecimy,gdzie tylko zechcesz – zapewnił go czarownik. –Spełniamkażde życzenie! Wojtek miał ochotę na krótkie wakacje w prawdziwej puszczy. – Tylko tyle? – ucieszyłsię panBałagan. Zdjął dziurawy cylinder. Na czubku głowy miał, jak się okazało, futrzaną nakrapianą czapkę,która wyglądaładosyćdziwnie.Gdypodrapałsię w głowę, Wojtkowi wydawało się, że czapka nieznacznie poruszyła ogonem. Nie miał okazji przyjrzeć się jej dokładnie, bo Bałagan przykrył ją cylindrem. – Zbałaganimy parę tygodni bez trudu, niach! – rzekł po krótkim namyśle. Okazało się, że ma dobrego znajomego, który jest prawdziwym leśniczym mieszkającym w samym środku wielkiego lasu. Leśniczówka nosiła nazwę „Krzakówka” czycoś wtymrodzaju.Leśniczybędziegościł Wojtka z wielką ochotą, bo mieszka samotnie i nie ma komu opowiadać o niezwykłych polowaniach i przygodach ze zwierzętami. Wojtek będzie mógł tam robić, co zechce. Mój siostrzeniec o niczyminnymnie marzył. Do szkołyi tak zdąży,bo czasu jest wiele, pod warunkiem, że odpowiednio się z niego korzysta. Przy okazjinauczy się przyrodyito nieksiążkowej, ale prawdziwej. Zrobili małyprzeciąg, rozsypali się po podłodze i wywiali przez okno. Zanim zdążyli się pozbierać, byli już na miejscu. Wojtek doleciał cały, ale Bałagana znowutrzeba byłodorabiać, bosię trochę pogubił. Wleśniczówce nie zastalinikogo,alegospodarz musiałbyć w pobliżu,bo na kuchennym piecu grzał się wielki gar myśliwskiego bigosu. W kuchni było gorąco,więc pan Bałagan zdjął cylinder i futrzaną czapę ipołożył ją wkącie, koło pieca, a sam zabrał się do pisania listu polecającego, nie mógł bowiem dłużej czekać na gospodarza. Jakzwykle gdzieśsię spieszył. Wszystkie zaległe sprawy załatwiał naraz, a że było to nie do zrobienia, nawet dla czarownika, nigdyżadnej nie udawało musię załatwić do końca. Wciąż przybywało nowych, a że starych nie ubywało, pan Bałagan miał coraz mniej czasu i wciąż gdzieś pędził. Nie chciało musię szukać papieru w leśniczówce, apoza tymi tak nie miał przysobie nic do pisania, więc wydrapał list zardzewiałymgwoździemna stole, włożyłcylinder,rozsypał się wproch i wykorzystując cug zwiał przez komin. Wojtek wyszedł przed domirozejrzał się po obejściu. Poznałsukę wabiącą się Nora, która początkowo warknęła na niego, ale zaraz obwąchała go i stwierdziła, że z całą pewnością mado czynienia zwłaściwą osobą. Pracowała tu jako stróż i tropiciel. Suka zaprowadziła go do chlewaiprzedstawiła pewnej świni.Poznał także sympatyczną krowę o pięknych dużych oczach. Gdy opuszczał oborę, usłyszał znajomy głos wyśpiewujący piosenkę, której refren brzmiał: „Leśniczy nie liczy, choć przyszedł, nie pisze, gdy świta, nie czyta”. Ujrzał grubasa wzielonymkapelusikuzpiórkiemi strzelbą na ramieniu. – Ato co za jeden?– zdziwił się leśniczy. Wojtek nie musiał pytać. Poznał Skrzeka od razu. A więc była to nie „Krzakówka”, lecz „Skrzekówka”. Powinien się wcześniej domyślić. – Jest list odpana Bałagana –powiedział.Zaszlido kuchni. – Nie widzę żadnego listu – zdziwił się Skrzek.Siostrzeniec wskazał palcemporytygwoździemblat. – To chyba rzeczywiście list od Bałagana. Poznaję jego charakter – zamruczał leśniczy pod nosem,drapiąc się za uchem. – Niech pan przeczyta... Nie czyta pan? – zdziwił się chłopiec widząc, że gospodarz sięga po gar z bigosem. – Jak tonie czytam? – oburzył się leśniczywalącgaremwfajerki, aż się iskry posypały. – Bez okularów nie widzę, awokularach się wstydzę. Leśniczynie może chodzić w okularach, bo zające by się z niego śmiały. Wojtek wzruszył ramionami. Marcin z jego klasy nosił okulary, a mimo to nikt się zniego nie śmiał,bo był najsilniejszywklasie. Wojtkowi przypomniał sięrefren piosenkiSkrzeka. – Trzeba będzie zanieśćtenlist do nauczyciela – drapiąc się w głowę rzekł leśniczy. – A to kawał drogi i do tego przez las. – Może ja przeczytam? – zaproponował chłopiec. – A niech to! – ucieszył się Skrzek. – Jeśli umiesz czytać, to z pewnością chętnie cię tu będę widział, bo listów naprzychodziło, aja nie wiem, cownich jest! – „Drogi Skrzeku” – zaczął czytać Wojtek. – Zgadza się! To do mnie! – ucieszył się leśniczy. – „...przywiozłem mojego przyjaciela, Wojtka, żeby sobie przebałaganił trochę.Nareszcie masz kogoś,kto wysłucha twoich opowieści myśliwskich,bo nawettwoja suka odnich wyleniała...” – Racja – smętnie przyznałSkrzek – nibyposłuszna,a słuchać nie chce, tylko wyje i sierść gubi. –„Zjawię się poniegopunktualnie w najmniej spodziewanej chwili. Życzę Wambyle czego. Twój Bałagan”. – Ładnylist – westchnął Skrzek, gładząc wielką łapą zniszczony stół. – Sam takiego nie potrafiłbym napisać. – Może jesteś głodny? – zaniepokoił się, ściągając z paleniska gar z bigosem. Gdy dowiedział się, że gość jest po obiedzie, twarz jego rozjaśnił ciepły uśmiech. – Kiedy tak jem – rzekł Skrzek żując kapustę – przypomina mi się, jak pewnej zimywilki mnie chciałypożreć,awłaśnie byłembez broni,bo pochrust do lasu szedłem. Idę lasem,idę,atu wilki do mnie,każdywielki jakstodoła! – Trzeba było uciekać na drzewo – wtrącił Wojtek. – Wkoło nie było ani jednego drzewa! – zaklinał się Skrzek, choć przed chwilą mówił, że szedł przez las. –Cobyłorobić... Wyszczerzyłemzębyjak i one, i zacząłem walczyć... Wszystkie zagryzłem! – wrzasnął, aż pokrywki podskoczyły. – Innym znowu razem wracam do domu, a w mojej kuchni niedźwiedź łasuje. Nieduży nawet, mniej więcej jak ta szafa. Tak się zezłościłem,że złapałemgo za futro i tak nimza drzwi majtnąłem, że leciałtak długo, aż się w powietrzu zestarzał i ze starości umarł. – A co on jadł w powietrzu, kiedy tak długo leciał? – zapytał Wojtek, a Skrzekodrzekł bez zająknięcia, że pewnie ptaki, bo niedźwiedzie jakgłodne, to wszystko jedzą. Siedział tak jedząc bigos i opowiadał niestworzone historie, aż Wojtek zmęczony zasnął i w nocy przez sen słyszał chrapanie gospodarza. Oświcieobudziło go zimno.Skrzek zniknął poszukać czegośdo zjedzenia. Dzień był nie tylko pochmurny, ale i chłodny. Wojtek wyjrzał przez okno i zaczął rozglądać się za swetrem. Na chodzenie z krótkim rękawem było za zimno. Wieczoremmiał sweter na sobie, potem zdjął go i położyłpodgłowę. Na łóżku jednak swetra nie było. Nie było go także w korytarzu i w pokojach. Wrócił do kuchni irozejrzałsię po kątach.Sweter leżał podstołem. Kiedyjednak Wojtek wyciągnął po niego rękę,ten wstał i zataczając się jak zaspana ośmiornica uciekł pod krzesło. Chłopiec złapał go w korytarzu.Wydał się dziwnie ciężki. Rękaw pogrubiał pod pachą, grubienie przesunęło się do łokcia.Wotworze rękawapojawiła się głowa. Nie wiadomo,do kogo należała, bo kogoś takiego Wojtek nigdyprzedtemnie widział. Stworzenie uwolniło się od swetra ispoglądałona Wojtka wielkimize strachu oczami. Miało okrągły łepek i długi, wijący się ogon. Najbardziej podobne było do czapki, którą Bałagan nosił ostatnio pod cylindrem. „To na pewno ta czapka, która ruszała ogonem”, pomyślał chłopiec. – Czyty jesteś moją mamą? – zapytało piskliwym głosikiem stworzonko. Wojtek obejrzał się sądząc, że może ktoś stoi za jego plecami. Samprzecież niczyją matką nie był i nie miał zamiaru zostawać. Stworzonko spoglądałona niego wyczekująco, a w jego oczach tliła się nadzieja. –Cośty za jeden? – odpowiedziałpytaniemWojtek.Stworzonkostropiłosię. –Ja?... Nie wiem –odpowiedziało cicho. – Niktmi nie mówił. Wojtekpodrapałsię w głowę. Stworzakpodobnybyłtrochędomałego kota, ale jak na małego kota był o wiele za duży. Koty bywają różne: pręgowane, łaciate, czarne i białe. Ten natomiast był w ciapki. Do tego na szyi, karku i grzbiecie miał dłuższą sierść, która sterczała jak sitowie. – Skądsię tu wziąłeś? –zapytał Wojtek. Tego także nie wiedział. Obudził się przed chwilą. Co było przedtem, nie pamięta. –Ładna historia –mruknąłchłopiec iposadziłpiegusa oboksiebie na krześle. –Pewnie jesteśgłodny? – zapytałprzysuwając talerz z kanapkami. Był głodny. Wypił kakao ze spodeczka. Smakowało mu. Nic z tego nie wynika. Niewiele jest dzieci, które niepiją kakao, a i tooniczymnie świadczy. Potemzjadł kiełbasę, czyli okazał się mięsożerny. Nie pogardził też bułką z masłem i pomidorem. Wszystko było smaczne. Maływiedział tylko,jak sięnazywa – Gepcio. Tylko tyle,ale dobre ito. – Jak wygląda twoja mama? – wypytywał cierpliwie Wojtek,mając nadzieję, że uda mu się trafić na jakiś ślad. – Jest bardzo ładna i bardzo dobra – rzekł wyrośnięty malec z głębokim przekonaniem. Wojtek westchnął. Taki rysopis mógł pasować niemal do każdej matki. Żadnych bliższych szczegółów. – Przypomnijsobie jak się nazywa –rzekł ostrożnie,wpatrując się w malca z uwagą. – Pamiętasz chyba, jak na nią wołałeś?... – Mamooo! –pisnął dziwnystworekpłaczliwymgłosikiem. – Nodobrze,już dobrze,może coś wymyślę – powiedział poklepując małego uspokajająco. Podszedł do stojącej w kącie kociej sypialni i pochylił się nadśpiącą rodziną. – Proszę nie przeszkadzać! – prychnęła Cizia niezbyt uprzejmie. Zawsze miała trudnycharakter, a odkąd została matką, zrobiła się szczególnie drażliwa ipopędliwa. Wojtkowijednakwdrodze wyjątkupozwalała bawić się z kociętami. – Jestem zajęta. Właśnie karmię małe – wyjaśniła. Cztery tłuste wałeczki przylgnęły do jej boku. Od czasu do czasu poszturchiwały się pyszczkami i rozpychały łapkami. – Są wszystkie? Może je przeliczyć? – zaproponował ostrożnie, żeby nie urazić młodejmatki. Nie musiała liczyć, żebywidzieć, że żadnego nie brakuje. Ciziażachnęłasięi spojrzała na Wojtka karcącymwzrokiem. Chłopiec nie miał zaufania do kocich rachunków, więc zapytał, czy przypadkiem któryś z jej synów nie nazywa się Gepcio. Kocica oburzyła się. Żaden z jejsynównie nosił tak dziwacznegoiniestosownegoimienia.Nigdyby na to nie pozwoliła. Najstarszynazywał się Pimcio, drugi Łatek, jegomłodszy brat – Kitek, a maleństwo – Mitek. Wojtek nie miał pojęcia, dlaczego Pimcio czy Łatek brzmi prześlicznie, a Gepcio szkaradnie. Wyjawił czym przyszedł. Dziwne stworzenie, które znalazł przed chwilą, wydaje mu się podobne do kota. Cizia najpierw się rozczuliła nad losem pozostawionego bez opieki maleństwa, ale gdy je ujrzała, prychnęła ze złością, że żadna kocia matka nie pozwoliłaby zgubić się własnemu dziecku, po czym zaczęła wydziwiać nad malcem. A to, że caływ cętki iwygląda jakpiegowaty,ato, że ona jakomatka nie pozwoliłabydziecku na taką niewydarzoną nowomodną fryzurę,że zdarzają się wprawdzie długowłose koty,ale to coinnego,bo ten tudziwakanigładki, anidługowłosy, poprostu nipies, niwydra. – Ten twójcałyGapcio... –Gepcio –poprawiłWojtek. – Ten Gapcio –powtórzyła kocica – z tymsitowiemna grzbiecie wygląda jak jakiś pank albo jeszcze co gorszego. – Czyto jest twoja mama, mały?! – spytał Wojtek szeptem. –Moja mamanigdy nie mówiła,żejestem brzydki – chlipnął malec,sporo większyod Cizi, która nie chciała być jego matką. – Mama była dla mnie dobra. – Nie przejmujsię – pocieszył go Wojtek –wedługmnie wyglądasz całkiem dobrze. Kocica zawstydziła się nieco. W końcu dzieciak nie jest winien, że ma wyrodnych rodziców, którzy zostawiają go bez opieki. Zbliżyła się więc do zapłakanego Gepcia i znacznie łagodniejszymgłosemstwierdziła,że jak na coś takiegoczymjest, wygląda pewniecałkiemznośnie, ale dokociejurodywiele mu brakuje i to tylko miała na myśli, ponieważ szanujący się kot nosi futro prążkowane,łaciate lub gładkie,ale nie piegowate. Wojtek wtrącił, że lamparty, które też są kotami, mają przecież cętki. – Lamparty to zupełnie co innego – odparła kotka z wyższością. – Apoza tym nie myślisz chyba, że ten Gepcio jest lampartem?Unas na wsi zcałą pewnością nie występują lampartyani tygrysy. – Może uciekłzcyrku? – wyraził przypuszczenie mójsiostrzeniec, akocica prychnęła,że ktoś tak niewydarzonynie mógłby na pewno zostać artystą, apoza tymgdybyuciekł,to bypamiętał. – Zaraz zresztą sprawdzimy – rzekła tonem znawcy i kazała Gepciowi pokazać łapę. Mały posłusznie wyciągnął przed siebie łapkę, a Cizia obejrzałają dokładnie i westchnęła, jak ktoś, kto w takich sprawach zawsze ma rację. Stwierdziła stanowczo, że Gepcio nie jest kotem. Koty,jak powszechnie wiadomo,potrafią wysuwać i chować pazury. Robi to jejmąż,kocur Heniek,ona sama ijej dzieci, a także tygrysyi pantery. Łapytakie jak Gepcio może mieć tylko pies. – Uważasz, że małyjest psem?– zdziwił się Wojtek.Cizia była otymprawie przekonana. – Psy... – zabrzmiało to jak syknięcie pełne obrzydzenia i pogardy. Kocie przysłowiepowiada, że psysąpodstępne ifałszywe. Wszystkiegosięmożna po nich spodziewać. Samych ras nie sposób spamiętać. Kot, choćby nawet najbardziej rasowy, wyglądem przypomina kota. Z psami natomiast bywa różnie. Przypominają szczotkidopodłogi,są podobne docielątalbodługie jak sznurowadła. Bywają charty tak płaskie, że wyglądają jak wycięte z papieru. Istnieją krótkołapebuldogipodobne doropuchyipsy,októrychniewiadomo, gdzie się kończą a gdzie zaczynają, dlaczego więc nie mogłabyistnieć rasana pierwszy rzut oka przypominająca koty? Oczywiście chodzi o rzut oka kogoś, kto się na tymnie zna. Wojtek przyznał w duchu rację kocicy. Sam nieraz brał pekińczyka za kota. Cizia tymczasem z wielką swadą i znawstwem rozwodziła się nad psimi dziwactwami. Zwróciła uwagę, że psy upodabniają się do swoich właścicieli, czego żaden przyzwoity jej krewniak za żadne skarby nie zrobi. Małpowanie ludzi jest poniżej godności prawdziwego kota. Niewykluczone, że ten cały Gepcionależydo rodzinytakichwłaśnie dziwolągów. Chodźmy do Nory. Może to się nareszcie wyjaśni i wrócisz do domu. – Wojtek pogładził małegopo głowie. Malec przestał pociągać nosem i zapytał rzeczowo, czy to znaczy, że zamieszka w norze. – Raczej w budzie – odpowiedział Wojtekbez przekonania i wyjaśnił, że Nora toimię suki. – Najgorsze, że wcale nie ma pewności, czy to ona jest twoją matką. – Jeśli jest dobra i ładna, to na pewno moja mama! – wykrzyknął Gepcio radośnie i podskakując na swoich długich sztywnych łapach podążył za Wojtkiem. Spacerujące po podwórku stado gęsi rozgęgało się z oburzenia i długie syczące szyje wyciągnęłysię wstronę przerażonego malca, któryszukał ratunku pod nogami chłopca. Wojtek miał już do czynienia ze smokami, więc wiejskie gęsi nie były mu straszne. – Zdrogi,bo porobię z was poduchy! –krzyknął groźnie i natarł na gęgające złośnice, którerozpierzchłysię na wszystkie strony. Gepcio biegłobok, prawie przyklejonydoWojtkowej nogi. Długie strzępiaste włosynajegokarku zjeżyły się i wyglądał jak mały, śmiesznyIndianin. Noryniebyłow pobliżubudy, ale gdyWojtekgwizdnął,zciemnego wnętrza wyłonił się lśniącynos. Suka posłusznie podbiegła merdając ogonem, ale kątem oka dostrzegła połyskujące w okrągłymwejściu ślepka szczeniąt, które usiłowaływydostać się na zewnątrz. Znalazła się przy budzie w dwóch skokach i porozstawiała po kątachrozbrykane dziecistanowczo,ale zwyraźną czułością. Rozmawiając z Wojtkiem co chwila zerkała w ich stronę i warczała ostrzegawczo,gdyktóryśzłebkówwysunął się za daleko; starała się zachować uprzejmie, ale słuchała niezbyt uważnie. To, codziało się za jej plecami, było stokroć ważniejsze. – Chcesz przywitać się z dziećmi? – zapytała ożywiona. Wojtek lubił bawić się ze szczeniakami, ale tym razem miał ważniejszą sprawę. Nagle Nora nastawiła uszy i podejrzliwie wciągnęła obcy zapach. Dopiero teraz, gdywiatr powiał w jej stronę, zauważyła, że chłopiec jestwtowarzystwie dziwnego stworzenia,które przywarowało zajego nogami. Sierść na grzbiecie suki zjeżyła się aż do ogona. Warknęła ostrzegawczo i cofnęła się o krok. Stworzenie położyło uszypo sobie i całkiemrozpłaszczyło się na ziemi. – Nie chowajsię,Nora nic ci nie zrobi – powiedział Wojtek biorąc małego na ręce. Gepcio przylgnął do piersi chłopca drżąc lekko. – Czyto kot? – zapytała nieufnie suka. – Żebymto ja wiedział –Wojtek wzruszyłramionami. Nos Nory poruszył się węsząc ostrożnie. –O to właśnie chodzi, że nie wiem, coto za jedeniskąd siętu wziął – wyznał Wojtek. – Cizia uważa, że to pies. Nora pokręciła głową. Mało ją obchodziło kocie zdanie. Cizi nie znosiła z wzajemnością i często dochodziło między nimi do awantur. Suka miała powody, żeby polegać przede wszystkim na własnym niezawodnym węchu, a ten podpowiadał jej, że ma przed sobą jakiś nieznany rodzaj kota, z którym zetknęła się po raz pierwszy w życiu. Dziwiło ją, że Wojtek odważył się przyprowadzić go prawie pod sam próg budy. Miała wprawdzie zbyt dobre maniery, by obszczekać go z tego powodu, a jednak z trudnością panowała nad nerwami. Dopiero gdy Wojtek powiedział, że stworzenie w niewiadomy sposób zostało pozbawione matczynej opieki, jej wrażliwe psie serce zaczęło mięknąć. W końcu nie jest winne, że nie urodziło się wprzyzwoitejpsiejrodzinie. Wystarczyło, że Nora na moment straciła zoczu budę, ajuż trzyszczeniaki zdążyłysię zniej wydostać. Zataczałysię na miękkich, niewprawnych łapach, podskakiwały, ledwo odrywając się od ziemi, i wykazywały wielką ochotę do zabawy. W ich wieku nie ma się żadnych uprzedzeń do innych stworzeń. W ten sposób powoli uczyły się rozumu. Jedno z nich zostało boleśnie dziobnięte w nos przez kurę, drugie uszczypnięte w zadek przez złośliwego gąsiora, a na trzecie rzucił się worek z sieczką. Malcy nie zrażali się jednak. Było jeszcze na świecie sporo stworzeń bez dziobów, które mogłynadawać się do wesołej zabawy. Widząc, że Gepcio nie ma piór, ani skrzydeł, radośnie popiskując rzuciłysię wjego stronę.Zanim jednak zdążyły przebiecdzielące ich metry,matka wyłapała je i zaniosła do budyjak małe woreczki. Gepcio patrzył na to ze smutkiem. Po raz pierwszy poczuł, jak to jest, gdy zostanie się uznanymza nieodpowiednie towarzystwodla cudzych dzieci. Było mu przykro. GdyNora wróciła, Wojtek powtórzyłjej to, czego dowiedział sięodkotkina temat łap Gepcia. Że nie wysuwa pazurów i z tego powodu nie może być uważanyza kota.Nora mruknęła lekceważąco: – Co tamłapy!Kotomnie można ufać bez względu na to,jakie mają łapy. Są podstępne izłośliwe. Dlategowolałabym, żebymoje dziecinie bawiłysię ztym stworzeniem. – A jeżeli Cizia ma rację? – zapytał Wojtek. – Jeżeli Gepcio, czyjak mu tam,byłbyrzeczywiście psem,wco wątpię,to potrafiłbymachać ogonemiszczekać – odparła suka przyglądając się małemu niechętnie. Malec starałsiębardzo,alejegodługi, giętkiogon,zamiastmerdać radośnie, wił się jak wąż. Wojtek podrapał się w głowę nie po raz pierwszy tego dnia, a Nora stwierdziła tonemosobydobrze poinformowanej: –No iproszę. Żaden szanujący się piesniebędziewyprawiałczegośtakiego z własnym ogonem. Ogon to bardzo ważna część psa. Służy do wyrażania uczuć, do wymiany uprzejmości i ostrzegania przed niebezpieczeństwem. Gdybybył psem, wiedziałbydobrze,co robić z własnymogonem. – Jest zdenerwowany – bronił swojego podopiecznego Wojtek – nie zapominaj, że zgubił matkę. Suka zgodziła się niechętnie na jeszcze jedną próbę, która wypadła równie słabo. – Spróbuj zaszczekać – rzekła wzdychając. Gepcio nawet nie wiedział, co znaczy to słowo, i było to dla Nory wystarczającymdowodem, że z rodziną psów nie ma on nic wspólnego. Wojtek bronił Gepcia, twierdząc, że jestjeszcze za mały,żebywszystkowiedzieć,iże trzeba mu pokazać, jak to się robi. Nora upierała się natomiast, że prawdziwy pies potrafi szczekać, zanim mu ktoś wyjaśni, co to znaczy, ale jeśli Wojtek uważa, że to konieczne, to ona nie ma nic przeciwko temu. Jej donośny głos przepłoszył z sadu gromadę szpaków, które pałaszowały resztki wiśni. Gepcio nie mógł z siebie nic wykrztusić. Wojtek uspokoił go nie bez trudu. Wreszcie udało mu się wydać chrapliwyodgłos, któryze szczekaniemniewiele miał wspólnego. – Samwidzisz, że miałamrację – stwierdziła Nora zabierając się doodejścia. – Chętnie bymsię nimzajęła do czasu odnalezienia jego matki, ale myślę, że w psiej budzieczułbysię nie najlepiej. Wojtekskinąłgłową. Jeżelimają żyć tam jak pieszkotem, tolepiej małemu poszukać innej rodziny zastępczej. Liczył, że Nora, która okoliczne lasy i ich mieszkańców znała jak własną budę, pomoże mu odnaleźć jakiś ślad. Często towarzyszyła leśniczemu, brała udziałwwielupolowaniach,niezetknęła się jednakz podobnymstworzeniem. Nie był on dzikiem, jeleniem, borsukiem, wiewiórką ani nawet rysiem. To pewne. Zanim się jednak okaże, kim jest i kim są jego rodzice, potrzebna jest odpowiednia opieka,bo dzieci wymagają opieki. Wojtek przyglądał się z rosnącymzakłopotaniemsmutnemuczworonogowi, nie wiedząc, co z nimpocząć. Jeżeli Norauważa, że jest kotem,akocica uznała go zapsa,to może nie jestani jednym,ani drugim? Gdy powtórzył to suce, ta, choć swoje wiedziała, przyznała przecież ostrożnie, że nie można czegoś takiego wykluczyć. Dodała, że wobec tegonie zaszkodzi porozmawiać z maciorą, która wychowuje właśnie gromadę małych prosiąt.Gepcio nie wygląda wprawdzie na warchlaka,ale dzieci nie zawsze są podobne do rodziców. Maciora nazywała się Blondyna. Była oczywiście świńską blondyną. Wchlewie panował półmrok.Blondyna chrząknęła uprzejmie na powitanie, a czeredka prosiąt, kwicząc i przepychając się, wtykała zaciekawione ryjki w szpary ogrodzenia. Maciora rzadko miała okazję gościć kogoś obcego i bardzo była wizytą przejęta. Wojtek czuł się w chlewie nieswojo. Spojrzał na podopiecznego, który przycupnąłostrożniej istrząsałzłapy jakąśsłomkę. Blondyna, jak na dobrą gospodynię przystało, starała się być serdeczna i gościnna. Gorąco zapraszała do koryta wyjaśniając, że co prawda zabrali się przed chwilą do śniadania,ale miejsca wystarczydla wszystkich. – Nie, nie, dziękuję, przed chwilą jadłem – Wojtek wymawiał się z pośpiechem od poczęstunku, bo nie miał najmniejszej ochoty na jedzenie ze wspólnegokoryta. Blondyna, która wzrok miała słaby, dopiero teraz zauważyła, że chłopiec kogoś zesobą przyprowadził. – A cóż to za miła dziewczynka? – zaciekawiła się Gepciemżyczliwie,choć z trudem odróżniała go od worka z plewami. Wojtek przedstawił malca i opowiedział o jego smutnej przygodzie. Przypomniał sobie też czytaną kiedyś z pomocą mamy książkę o doktorze Dolittle, w której występowało prosię Geb-Geb. Imię Gepcia brzmiało podobnie. Blondyna była osobą otyłą i jak większość grubasów – wrażliwą na cudze nieszczęście. Uznała malca za „biedną sierotkę”, przynajmniej do czasu odnalezienia mamusi,iskwapliwie zgodziła się roztoczyć nad nimopiekę. Dziwny wygląd stworzenia nie budził w niej żadnych zastrzeżeń, po prostu niczego nie zauważyła, a jeden ryjek więcej do wspólnego koryta to przecież żadna różnica. W gromadzie za to weselej. Gepcio byłzachwycony, że nareszcie będzie miał rodzinę, ale gdywchodził do zagrodydla świń,wysoko unosił łapki i otrząsał je bardzo starannie. Wojtka zaczęty ogarniać nowe wątpliwości. – Będzie ci u nas jak w domu! – chrząknęła z zadowoleniem Blondyna i przyjaźnie trąciłamalca wbok ryjem. Gepcio zatoczył się i z trudemzachował równowagę. – A to co? –zdziwiła się maciora. Dopieroteraz bowiemzauważyła futerko. Poradziła Gepciowi, żebysię rozebrał, bo wchlewie będzie muniewygodnie, a poza tymjest lato, więc może się spocić. Wojtek wyjaśnił pospiesznie, że futerko Gepcia jest prawdziwe, więc zdjąć się nie da. Blondyna najpierw zdziwiła się, ale szybko o tym drobiazgu zapomniała. Z pewnej odległości Gepcio niewiele różnił się od jej dzieci. Z roztkliwieniemprzyglądała sięrozbrykanymmalcomi nawet nie zauważyła, że Wojtek wymknął się z chlewa. Chłopiec był początkowo zadowolony, że udało mu się pozbyć kłopotliwej zguby. Wolałby wprawdzie umieścić Gepcia w nieco czystszym domu, ale pocieszał się, że przyjazny, wesoły nastrój jest równie ważny, a może nawet ważniejszy od czystości. Teraz mógł się zająć poszukiwaniemmatki. TymczasemBlondyna zajęła się troskliwie przybranymsynkiem, którywciąż był onieśmielonynowymotoczeniem. – Pewnie jesteś głodny – i pod nosemdodała –biedactwo... Przybrany prosiak wydawał się chudy w porównaniu z jej okrągłym, różowympotomstwem. Kazała muwstawić nogi do koryta, co Gepciowykonał po chwiliwahania. Nie miał jednak pojęcia,co robić dalej. – Śmiało –zachęcała go dobrotliwie Blondyna. –Teraz masz się rozpychać. Dobrze wychowane świnki tak właśnie zachowują się przy jedzeniu. Gepcio stał bezradnie, popychany i poszturchiwany przez przybrane rodzeństwo. Minę miał nieszczęśliwą, ale Blondyna nie mogła tego widzieć. – A teraz ryj w pomyje! – poradziła przybrana matka i trąciła go lekko. Wylądował nosem w gęstej i nieapetycznej mazi. Krztusił się i prychał, przecierając łapkami oblepiony pyszczek. – Co to? – zmartwiła się Blondyna. – Nie smakuje ci? Jedzenie było, jej zdaniem, wyjątkowo smaczne i pożywne, ale Gepciowi mimo wysiłków nie chciało przejść przez gardło. – To nic – pocieszała opiekunka wyrozumiale. – Przyzwyczaisz się. Małynie potrafił się jednak przyzwyczaić ani do obiadu, ani dokolacji. Dość miał zupy z koryta, zanim jej spróbował, a gdy już zmusił się i przełknął odrobinę, musiał potem długo doprowadzać futerko do porządku. Między posiłkami prosięta chodziły na niewielki wybieg, gdzie mogły do woliryćwziemi. Była to ich ulubiona zabawa. Gepciospróbowałjej także, ale zupełnie mu nie odpowiadała. Rozbolała go szyja i kark oraz podrapał sobie pyszczek o kamienie. Potembyłakąpielbłotna ileżakowanie. Spróbowałidoszedłdoprzekonania, że w jego rodzinie takich rzeczysię nie robi. Wolałjednak nie wspominać o tym głośno, żeby nie sprawiać przykrości nowej opiekunce, która traktowała go z większą troską niż własne dzieci. Mogła mu poświęcić więcej uwagi,bo prosięta znakomicie radziłysobiesame. Wystarczyło mieć na nie oko. Blondyna, choć wzrok miała słaby, zauważyła wkrótce, że powierzony jej opiece malec nie czuje się dobrze. – Powiedz mi,Gepciu,coci dolega? – zwróciła się do niego serdecznie,gdy dzieci poszłyspać, zmęczone całodzienną zabawą. –Zaczynamsięmartwić, czy nie jesteśchory. Nie masz apetytu inie chcesz się bawić z innymi. Czyżbyś nie lubił ryć? – Boli mnie pyszczek – wyznał malec płaczliwie i wjego oczach zakręciły się dwie duże i niezbyt przejrzyste łzy. Spłynęłypo futerku żłobiąc wnimgłębokie i nieco jaśniejsze ślady. Blondyna zdziwiła się, że Gepcio wspomniał opyszczku, anie oryjku.Dało jej to dużodo myślenia. – Jestem brudny– szepnął mały i dwie nowe łzy pacnęły na ściółkę. Maciora zdziwiła się po raz kolejny. Dlaczego brudny? Przecież wszyscy brali kąpielprzedkolacją! Gepciopowiedział,pociągając nosem,że na jego pyszczkuifuterku,od nosa do końca ogona, jest pełno piachu i błota. To także było zastanawiające. Blondyna była święcie przekonana, że nic tak dokładnie nie szoruje skóryjak piasek. Malec, zwiniętyw kłębekna garstce suchej słomy, zasnął wreszcie wkąciku po długim dniu pełnym niezwykłych i niezbytprzyjemnych wrażeń. Blondyna natomiast nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok, coprzy jej tuszy było bardzo męczące, wzdychała i zastanawiała się, czy właściwie postępuje z przybranym dzieckiem. Prosięta ufnie pochrząkiwałyprzez sen. Wojtek przystąpił do poszukiwań z samego rana, ale chociaż szukał matki Gepcia aż do kolacji, wrócił z niczym. Wróble ćwierkały na dachu obory, że w chlewie pojawił się nowy, dziwnie wyglądający lokator, ale najbardziej oblatany z nich nie wiedział, skąd tu przybył. Wlesie było mnóstwo przeróżnych śladów,lecz żaden z nichnie należał do matki Gepcia, co pomagająca w poszukiwaniach Nora stwierdziła z całą pewnością. Wieczorem Wojtek zajrzał do chlewa i znalazł swojego podopiecznego w opłakanym stanie. Gepcio płakał z tęsknoty za mamą, a wystarczyło na niego spojrzeć i samemumiało się ochotę do płaczu. Jego futerko byłozmierzwione i nieprawdopodobnie brudne. Na grzbiecie powstała skorupa z błota i słomy. Pyszczek byłzapuchniętyod płaczu irycia wziemi, a łapywyglądałyjak obute w kalosze. Nawet świnie wyglądały przy nim czysto i schludnie. Blondyna chrząkała zakłopotanai powitała Wojtkasłowami: –Musimy sięoboje zastanowićdobrze nadjegodalszym losem, mójdrogi. Nie wiem, doprawdy, co robić. Pomyjemu nie smakują... Ryjek powiększyłsię wprawdzie od poprzedniego dnia prawie dwukrotnie, a jednak, jak widzisz, mały nie ma szczęśliwej miny. Nie wygląda na zadowolone z życia prosię. Bardzo tym jestemzmartwiona. Wojtek skinął głową ze smutkiem. Mały był brudny jak prosię, a nawet o wiele bardziej. Świnie myją się przecież po swojemu, ale tego rodzaju kąpiele nie służyłyGepciowi. Nie cieszyło go rycie w ziemi ani tarzanie się w błocie. Trudnobyłobywychować go na prawdziwą,porządną świnie. – Być może to moja wina –ciągnęła Blondyna ze smutkiem –ale nie potrafię, mimonajlepszych chęci,zapewnić muodpowiednich warunków. Musisz go od nas zabrać. Chłopiec stał ze zwieszoną głową. Maciora miała dość kłopotów z wychowaniem ośmiorga własnych prosiąt. Ale co on ma zrobić, jeśli doświadczone matki nie mogą sobie poradzić? Znał się wprawdzie trochę na samochodach i strażypożarnej, nie miał jednak pojęcia, jak wychowywać cudze dzieci. Tymczasem ukrył malca w sadzie pod krzakami agrestu, a sam pobiegł do stajni po końskie zgrzebło. Czyścił Gepcia aż do zmierzchu i dopiero kiedy ściemniłosię na dobre, a na trawiepojawiłasię kupkabłota duża jak kretowisko, mały zaczął odzyskiwać poprzedni wygląd. – Prześpisz się tu do rana, a ja pomyślę przez noc, co robić z tobą dalej – szepnął chłopiec gładząc okrągłyłepek. Oczy malca zrobiły się równie okrągłe jak jego głowa. Sam w ciemnym ogrodzie przez całą noc?To straszne! Wojtek przyznał muwduchurację.Gdybyprzyszło munocowaćpod gołym niebem z dala od domu, czułbysię nieswojo. Nie namyślając się dłużej przeniósł Gepciapod werandę,którejdrzwi wychodziłyna ogród,wśliznął się chyłkiem do leśniczówki i wepchnął go pod łóżko ostrzegając,że jeśli wytknie choć na chwilę noszciemnego kąta,to będzie sobie musiał dalejradzić sam. Czworonóg zaszył się głęboko pod łóżkiemi prawie natychmiast zasnął. Wojtek tymczasem udał się do kuchni, żeby zdać Skrzekowi sprawę, co działo się w lesie w czasie jego nieobecności. Odkąd bowiem zamieszkał w leśniczówce, leśniczyprzestał zajmować się lasemi całymi dniamiprzesiadywał w pobliskiej karczmie przejadając oszczędności. – Drzewa nie uciekną – mawiał niefrasobliwie – a wilka czy inne zwierzę ciągnie do lasu. Gdy Wojtek powiedział, że jelenie potrzebują soli do lizania, a dziki dopominają sięo kartofle, Skrzekoburzyłsię: – Tylko by żarły! A skąd ja na to wszystko wezmę?! I ze złości połknął ogromną porcję bigosu. – We łbach im się poprzewracało! Dawniej dziki i jelenie jadło się i tak powinnobyć. Słyszał to kto,żebypotrawa objadałaczłowieka?! Wojtek przypomniałmu, że zwierzęta napisałylist ze skargą do nadleśnictwa. Było tam o tym, że Skrzek sam zeżarł wszystkie poziomki, że złapał cztery dziki,ostrzygł jedo gołejskóryi sprzedałjako wieprzaki. – A to świnie! – oburzył się Skrzek. – Naskarżyły na swojego leśniczego! Powystrzelamje! Pewnie by to zrobił, ale przypomniał sobie, że strzelbę i naboje sprzedał myśliwym, a w nocy bez broni bał się iść do lasu, żeby go któreś ze skrzywdzonych zwierząt nie napadło. Najważniejszą wiadomość chłopiec zostawił na koniec. Gołąb pocztowy przyniósł list od nadleśniczego. W liście stwierdzono, że leśniczy Skrzek z dniem takim to a takim przestaje być leśniczym, a w jego sprawie toczysię dochodzenie. Pierwszą wiadomością Skrzek się nie przejął. Wiedział, że wcześniej czy później musi to nastąpić, a praca znudziła mu się, zanim ją podjął. Druga wiadomość napełniła go natomiast przerażeniem. Otworzyłokno izaczął nasłuchiwać, czyabyowo straszne dochodzenie już się nie przytoczyło. Zbladł przytymi nawet schudł trochę. Spakował do worka wszystko, co nadawało się jeszcze do jedzenia, i nasłuchując, z trwogą wyczekiwał świtu, żeby w porę opuścić stanowisko. Gdy pierwsze promienie słońca rozproszyłyciemność, Skrzek przebranyza choinkę pomknąłdrogą jak strzała. – Patrz pan,panie kolego – rzekł zdumionydzik dodzika –co się w naszym lesie wyprawia. Drzewa już zaczynają zwiewać. WtensposóbWojtek,poraz pierwszywżyciu, zostałleśniczym. Co prawda w nadleśnictwie nic o tymnie wiedziano, ale dla każdego mieszkańcalasubyło to oczywiste. Nie musiał już wysłuchiwać przechwałek Skrzeka o niezwykłych polowaniach ani ukrywać Gepcia pod łóżkiem. Chodził po lesie w zielonej czapce, nosił sól dla jeleni i kartofle dla dzików i z uwagą wysłuchiwał wszystkich zwierząt. Gepciowi podobało się mieszkanie pod wspólnym dachem z Wojtkiem. Pewnego dnia stwierdził zupełniepoważnie,że towłaśnie Wojtekjestnajlepszą przebraną mamą. Wcale mu nie przeszkadzało, że mama jest chłopcem. Jeśli przebrana, to czemu nie za chłopca? Wojtek zgodził się na to dla świętego spokoju,ale niepozwalałnazywać się mamusią. Dni upływały i martwił się o małego coraz bardziej. Mały stał się sporyi z dnia na dzień robił się coraz większy. Jeśli miał się usamodzielnić, to powinien ukończyć jakiś kurs i zdobyć potrzebne w życiu umiejętności. Oczywiście nie kurs mechaników czy krawców, bo nikt nie przyjąłby do pracy piegowatego czworonoga,nawet gdyby zdobył prawdziwy dyplom, ale jakąś szkołę dla zwierząt. Sam nie miał czasu, żebysię tymzająć, więc poprosił o pomoc Norę, która zdążyła przekonać się do Gepcia i pozwalała własnym dzieciombawić się z nim. – Chciałbym – wyznał Wojtek – żeby mały ukończył kurs dla psów. Mogłabyśmu dawać lekcje. Uczysz przecież własne szczeniaki. Nora oniemiała ze zdumienia.Kot miałbykończyć psią szkołę?Zgroza!Nie wyraziła jednak głośnoswoich wątpliwości.Popierwsze,odkąd Skrzek umknął wtak haniebnysposób,Wojtek był tu panem,po drugie,zawsze marzyła otym, żebyzostać nauczycielką, po trzecie zaś, dziecirosłyirósł także ich apetyt, a Wojtek obiecał zapłatę w postaci resztek z posiłków. Zgodziła się więc po chwiliwahania. Odtąd Gepciodnie spędzał na psimkursie,awieczorami zmęczonyzasypiał natychmiast pod łóżkiem Wojtka. Po tygodniu odbyła się pierwsza wywiadówka. Nora kręciła nosem jak prawdziwa wymagająca nauczycielka. W jej szkole obowiązywało kilka przedmiotów. Najważniejsze było tropienie. Tropienie wymagało starannego węszenia, a nowy uczeń nie przejawiał w tym kierunku zdolności. Zamiast trzymać nos przy tropie, wciąż zadzierał głowę i wypatrywał. Wzrok miał wyraźnie lepszy od węchu, a węch, zdaniem suki, był najważniejszy. Równieważnabyła nauka czujności. Polegałana ostrzegawczymwarczeniu i szczekaniu w odpowiednim momencie. Także z tego przedmiotu Gepcio był ostatni wklasie.Coztego,że słuch miał nie gorszyod innych, skorojegogłos przypominał nie tyle warczenie, co usypiające mruczenie i wszyscy zaczynali ziewać. Nora przyznała niechętnie, że jeśli chodzi o biegi, nowy jest najlepszy w klasie. Ale zaraz dodała, że nie wystarczybiegać jak chart, żebyzostać dobrym psem. JednymsłowemGepcioniewykazuje zdolnościinierokuje postępów. Wciąż popełnia te samebłędy. To, czego się zdołał nauczyć, zostanie mu w głowie, ale dalsze studia, zdaniem nauczycielki, były bezcelowe. Wojtek zmartwił się. Jeżeli Gepcio zostanie sam w lesie, to będzie musiał radzić sobie ze zdobywaniempożywienia, ana razie nic nie wskazywało na to, żebypotrafił żyć samodzielnie. – To dziwne stworzenie – stwierdziła na koniec Nora – ni pies, ni wydra. Najprędzej kot. Mój nos mi to mówi, a nos nigdy mnie nie zawiódł. Moim zdaniempowiniensię przenieść na kursdla kotów. I tak się stało. Początkowo Cizia robiła trudności. Dawała do zrozumienia, że sytuacja rodzinna wpsiej budzie obchodzi ją tyle, co pies z kulawąnogą.Gdy jednak Wojtek przypomniał, że chodzi wyłącznie o dobro dziecka, zmiękła nieco.Sama była matką. O psim kursie wyrażała się z najwyższą pogardą. – Wyobrażam sobie, czego go tam uczyli! – parsknęła ze złością i oburzeniem, zanim nieszczęsny uczeń zdołał wykrztusić kilka słów. – Jak zagonić biednego kota na drzewo i podobnych bezeceństw. Psu na budę taka nauka! Tfu,na psa urok! –prychnęła. Wojtek przeczekał cierpliwie zgorszenie i oburzenie, a potem jeszcze raz zapytał, czymoże liczyć na przyjęcie ucznia. Cizia wygięła grzbietipodługim namyśle skinęła głową. Na pierwszej lekcji zażądała surowym tonem: – Musisz zapomnieć wszystko,czego nauczyłeś się u tejsuki.Zgodziłsię, bo cóż innego mógł zrobić, a poza tym zapominanie wydawało się znacznie łatwiejszeod zapamiętywania. Musiała dostrzec zdumienie w jego oczach, bo spytała cierpko: – Nie chcesz chyba zejść na psy? Gepcio otworzył pyszczek zamiast odpowiedzieć zamrugał szybko oczami. Był przestraszonyiotumaniony,gdynowa instruktorka wymachując nerwowo giętkimogonemoznajmiła,że odtejchwili każdypies to wróg i należy się go bezwzględnie wystrzegać. Nagle lekcja została przerwana, bow pobliżustodołypojawiłsię szczur. – Przerwa do końca szczura! – miauknęła kotka i w trzech susach dopadła bramy stodoły. Kotyna przerwie nie chciałysię bawić zGepciem,bo był nowyi większy od nich, co wydawało im się równie komiczne jak niewydarzony deseń jego futerka.Zaśmiewałysię do rozpuku wytykając go pazurami. Wyszydzony i wyśmiany przez kocie grono udał się w okolice psiej budy, gdzie opowiedział kolegom z poprzedniej szkoły o pierwszej godzinie wychowawczej, która nie trwała dłużej niż trzyminuty. Krótka lekcja bardzo się psiakom podobała. Żałowały, że nie są kotami. Żaden z nich nie wiedział, co znaczy „wróg” i „wystrzeganie się”. Ustalili wspólnie, że chodzi o „wystrzyganie”, i zaczęli się bawić wesoło w „wystrzyganie wroga”, co polegało na warczeniu i tarmoszeniu futerek. Na koniec doszli do wniosku,że słowo „wróg” pochodzi pewnie odwarczenia, tak jak kruk od krakania, a puchacz od puchania. Przybiegły koty i przyglądały się tej zabawie z zawiścią, bo mama nie pozwalała imsię bawić zpsami. Trzymały się na przyzwoitą odległość itylko od czasu do czasu wykrzykiwały złośliwie pod adresem Gepcia: – Piegus-biegus! Piegus-biegus!Albo: – Ej, ty, poplamiony! Uważaj, bo łaty pogubisz! Udawały,że jest to bardzo śmieszne, chociażwgruncie rzeczywcale imnie było do śmiechu. Tymczasem koniec szczura wraz z jego początkiem i środkiem zginął nieodwołalnie w jakiejś norze i trzeba było wracać do lekcji. Kotynaskarżyły, że Gepcio bawił się zpsami. Cizia zapowiedziała, że jeśli się to powtórzy,nowy będziemiał zmniejszonystopień ze sprawowania. Rozpoczęła się pierwsza kocia lekcja: spadanie na cztery łapy. Należało wykonać trzy rzeczy. Wdrapać się na kurnik, skoczyć i spaść na łapy. To ostatnie nazywano spadaniemwłaściwym. Gepciowi wychodziły tylko skoki, spadanie wykonywał niewłaściwie. Kociaki spadałymiękkojak kłębki wełny,aon na swoich długich, sztywnych łapach robił za wiele hałasu. – Mrau – miauknęła nauczycielka z przyganą. – Robisz to zupełnie jak brytan. I kotynatychmiast przezwałygo brykanem. Nie wiedziałybowiem, coto jest brytan, wiedziały natomiast, że nowybryka jak źrebak. Po każdej lekcji wystawiano stopnie. Cizia była bardzo surowa. Koty dostawałytrzyzplusem,anowy trójkę zczterema minusami. Trójkę nazachętę, bo był to jego pierwszydzieńwszkole, apo minusie za każdą łapę, która nie potrafiła prawidłowo wykonać ćwiczenia. Na kolejnej lekcji szło mu jednak znacznie lepiej. Przerabiano biegi. Choć łapy miał obtłuczone od spadania właściwego, czy raczej niewłaściwego, to jednak za każdym razembył pierwszy na mecie. Chociaż biegał szybciejnawet od samejnauczycielki,dostał jedynie czwórkę, bo biega się na czterech łapach. Dość łatwo radził sobie z kolejnym przedmiotem. Było to podkradanie się. Należało przycisnąć brzuchdo ziemi i pełznąć powoli, ledwie zauważalnie, co chwila zastygając w bezruchu. Nie wystarczało mu jednak cierpliwości do końca. Zamiast podpełznąć jak najbliżej i jednym skokiem dopaść sunącego po trawie kłębka wełny, robił to znacznie wcześniej i choć zdobycz ani razu nie wymknęła mu się z pazurów, kotka kręciła nosem. – To nie po naszemu, nie po kociemu – mruczała kręcąc nosem.A kociaki piszczałyzłośliwie: – Piegus-biegus! Starałsię ze wszystkichsił zasłużyćna pochwałę nauczycielki, ale ciąglecoś nie wychodziło. Szczególnie łażenie po drzewach. Z wdrapywaniem się kotynie miałyżadnych trudności. Wspinałysię szybko wczepiając w korę ostre pazury. Kłopotyzaczynały się przyzłażeniu. Gepcioodwrotnie: właził z trudnością,natomiast drogę powrotną przebywał bardzo szybko – spadał, zanim znalazł się w jednej trzeciej wymaganej wysokości. – Patrzcie na piegucha! Spada jak grucha! – darły się koty radośnie, obserwując nieudane próbynowego kolegi. – Spokój, dzieciaki! – syczała kotka. – Aty – zwracała się do Gepcia – wysuń wreszcie pazuryi wczep się mocno! Łatwo powiedzieć. Nie potrafił wysuwać pazurówtak jak kot. – Spróbuj jeszcze raz! –nalegała nauczycielka. Próbowałispadał,takjak poprzednio i jeszcze wcześniej,akotyzaśmiewały się do rozpuku. Po powrocie ze szkołyczęsto popłakiwałze złościiupokorzenia. Dośćmiał już tegowszystkiego. Nie nadawał się nina psa, nina kota. Śmieszył wszystkich swoim wyglądem i zachowaniem, prosiąt nie wyłączając. Ale co było robić, zaciskał zębyi próbował na nowo. Najlepiej czuł się z Wojtkiem. Chłopiec nie kazał mu taplać się w błocie, czego nie znosił, iwdrapywać się na drzewa, czego nie potrafił. Pozwalałmu biegać do woli i wtedyGepcio czuł się naprawdę szczęśliwy. – Wcale nie jesteś piegus –mawiał Wojtek. – Masz bardzo ładnywzorek, a głupie koty wcale się na tym nie znają. Za to biegus jesteś na pewno. Nawet najszybszasarna niewygrałabyztobą. Gepcio cenił to sobie wyżej niż czwórki na kocimkursie. Wiedziałjednak,że opiekun martwi się brakiem postępów w nauce, więc uczył się pilnie. Skakał dzielnie mimo opuchniętych łap, właził na drzewa, choć najczęściej z nich spadał. A nocami długo wylizywał guzy i zadrapania, marząc, że kiedyś się to skończy. Pewnego dnia Wojtek wszedł do pokoju. Gepcio siedząc na szafie zapytał radośnie: – Czyrobię tojak prawdziwykot?! Po czymskoczył z szafyna stół, a ze stołu na łóżko. Chłopiec rozejrzał się po wnętrzu i złapał za głowę. – Nie jak kot,tylkojak pies z kotem! –jęknął przerażony. Pokój wyglądałjakbyzostał napadniętyprzez oddział rozbójników. Krzesła poprzewracane. Pod stołem podeptany i zmierzwiony koc, obok poduszka rozwałkowana jak naleśnik. Stary dywan, któregonie trzepano od lat ze względu na podeszływiek,wyglądemprzypominał wzburzone morze. Sprawca rozgardiaszu miał skruszoną minę. Rzeczywiście, trochę się poprzewracało,kiedyodrabiał lekcje. Trenował skoki i węszeniazzamkniętymi oczami, żebynie zapomnieć, czego nauczył się od psów, i dorównać kotom. Wojtek drapiąc się w głowę doszedł do wniosku, że lepiej być wychowywanymniż samemu kogoś wychowywać. Mieli się właśnie zabrać do robienia porządków, gdy w głębi szafy coś zadudniło gwałtownie. Gepcio na wszelki wypadek dał natychmiast nura pod łóżko i zaszył się w kącie. Wojtek tymczasem ostrożnie uchylił drzwi starego mebla. Zgodnie z przewidywaniami, ze sterty starych ubrań wynurzył się dziurawycylinder, długinos, a następnie resztapana Bałagana,uśmiechniętego od ucha do ucha. –Cześć –powitałgoWojtek dość oschle. – Byłbym wcześniej, ale czekałem na okazję, niach, niach – odrzekł niespeszonyczarownik gramoląc się z szafy. –Ładnie tu uwas! – ucieszyłsię szczerze. Nieładpanującywpokoju wprawił good razuwdobryhumor.Zatarł ręce. – Agdzie nasz drogi Skrzek?Wojtek opowiedział krótko o sromotnej ucieczce byłego leśniczego.Bałagan sprawiał wrażenie ubawionego. – Uciekł, powiadasz, póki jeszcze trochę lasu zostało, niach? To do niego podobne. Wszystko przeżre. Moją czapkę też pewnie przejadł? – mruczał rozglądając się po kątach. –Czapkę? –Wojtkowipowolirozjaśniałosię w głowie. – O, jest tutaj! Niach! Całe szczęście! Niedługo jesień – rzekł czarownik sięgając ręką pod łóżko. Rzekoma czapka wyskoczyła jak zprocy, potrącając Bałagana, i schowała się za Wojtkiem. Spróbuj go tylko ruszyć! –warknąłWojtek zasłaniając wychowanka własnym ciałem. Pan Bałagan wytrzeszczył zdumione oczy. – Aten skąd siętu wziął? – Mnie pytasz? – żachnął się chłopiec. – Abo,niach,tu niby futrzana czapka na głowę, a tu, tego, urosła i nie bardzo rozumiem – wybąkał szczerze zdziwionyczarownik. – Porwałeśgo od matki! Jesteśporywacz! –oskarżycielskimtonem stwierdził Wojtek. – Zaraz porywacz, niach –obrażonymgłosemodrzekł czarownik, na wszelki wypadek wycofując się w stronę szafy. – Czy on wygląda na porwanego? Popatrz na niego! Jest cały i zdrowy. Wcale po nim nie widać, żeby był porwany... Tylkoskądonsię tu wziął? Przysiadł na poduszce i obiema dłońmi zaczął drapać się w głowę. Pod wpływemtego masażu jego pamięć rozjaśniła się nagle. – Już wiem! Niach! – wykrzyknął z triumfem. – On jest z Afryki! Byłem w Afryce niedawno... Tylko niach, niach... Musiałem go wziąć... za czapkę. Był cały futrzany, okrągły i cieplutki. Gdyby powiedział, że nie jest czapką, nie nosiłbym goprzecież. Nie ma nawetnauszników –stwierdził zafrasowany. Wojtek uwierzył. Bałagan nie miał powodów, żeby ściągać sobie na głowę kłopotliwegomalca. – Narozrabiałeś – rzekł wzdychając.Czarownik ze wstydemskinąłgłową. – I co teraz? – Ano,niach,zawiozę go do Afryki. – Ja się go boję, ja z nim nigdzie nie pojadę! – pisnął Gepcio, który miał widocznie uraz na tle czarownika i trudno mu się było dziwić. Chcący czy niechcący był dla niego Bałagan prawdziwymporywaczem. – I co teraz? –zmartwił się z kolei Bałagan, któryprawdę powiedziawszy bał się trochę dzikiego stworzenia. – Może tyznami polecisz?Zajmowałeś się nim dotej pory, więc... Wojtek miał wielką ochotę na Afrykę, ale obawiał się, że straci za wiele czasu, a w domu czeka na niego matka. – Co tam czas – Bałagan machnął ręką w dziurawej rękawiczce. – Mam trochę czasu od ludzi,którzynie wiedzą,co z nimrobić – wydobył z kieszeni popsuty zegarek i zaczął przy nim majstrować kawałkiem patyka. – Zdążysz wrócićna obiad! Wyciągnął z szafypoduszkowiec i przygotował godo podróży. Nie przewidzieliwszakże jednego. Na poduszkowcu było za mało miejsca, bo i chłopiec, i Gepcio urośli przez wakacje, a poza tym nie mieli najmniejszej ochoty siedzieć jeden obok drugiego. Gepcio szczerzył kły, a Bałaganowi dymiło się z kapelusza. Wreszcie udało się zaradzić kłopotom. Wojtek zrobił przyczepę ze zwykłej poduszki i przywiązał ją kawałkiem sznurka do czarodziejskiego poduszkowca. Bałagan wzmocnił ją odpowiednio swoim zaklęciem i mogli ruszać w drogę. Wzbilisię wniebozogromną szybkością,boczasubyło niewiele. Wkilka minut minęli Europę i przed ich oczami zza morza wyłonił się brzeg Afryki. Jednym skokiem pokonali góry Atlas, po czym pojazd zniżył lot i zwolnił. Poduszkowiec z przyczepą nie mógł na tej wysokości lecieć zbytszybko. Pod nimirozpościerała sięzielona równina. – Topustynia czypuszcza? –krzyknął Wojtek. – Sawanna – wyjaśnił krótko Bałagan. Wojtek widział dotąd jedynie wannę. Sawanna w niczym jej nie przypominała. Przechadzałysię tamstada zwierząt. Wojtek rozpoznał pasące się antylopy i zebry. Pod drzewem wylegiwała się rodzina lwów. Dotąd widywał takie sceny tylko na filmach. Poczuł się jak prawdziwy podróżnik i zaczynał żałować, że nie ma więcej czasu na zwiedzanie Afryki. Wreszcie dotarli na miejsce. Poduszkowiec wylądował miękko wśród drzew akacjowych. Gepcio zeskoczył z przyczepy, uniósł wysoko głowę i długo węszył wpatrując się w horyzont. Drżał lekko. – Chyba się nie boisz? – zapytał chłopiec nasłuchując porykiwania dzikich zwierząt. Zastanawiał się, czyma przed sobą lwyczy bawoły,iktóre z nich są groźniejsze dla podróżnika. – Byli tuniedawno – szepnął Gepcio. –Kto? – zdziwił się Wojtek. – Mojamama i brat. A więc nauczył się jednak czegoś na psim kursie. Dotąd nie wspominał słowemorodzeństwie. – Trzeba goodprowadzić do matki – stwierdziłWojtek. Pan Bałagan nie chciałjednak nawet słyszeć o jakimkolwiekodprowadzaniu. Wlazł na drzewo i udawał, że nie słyszy. Najwidoczniej nie miał najmniejszej ochoty na spotkanie z matką uprowadzonego przez pomyłkę stworzenia. Bał się, że nie zdąży wyjaśnić, że nastąpiło jedynie drobne nieporozumienie. Wojtek zdecydował, że zrobi to sam. Gdyminęli kępę kolczastych zarośli, Gepcio nagle przyspieszył. Wojtek biegł coraz prędzej, ale nie mógł nadążyć za mknącym jak rajdowy samochód stworzeniem. – Nie biegnij tak szybko! – krzyknął dysząc ciężko, ale czworonóg zdawałsię go nie słyszeć. Wyciągnął się jak struna i pruł wśród wysokich traw, ledwo dotykając łapamiziemi. Nagle chłopiec zamarł z przerażenia. Chciał krzyknąć, ale głos uwiązłmu w gardle. W stronę biednego malca pełznął ogromny lampart, a ten pędził na łeb na szyję, jakby tego zupełnie nie zauważył. Po chwili było już za późno. Drapieżnik dopadł Gepcia. Wojtek zasłonił oczy, żeby nie widzieć, co się za chwilę stanie. Nie musiał czekać długo, żebyusłyszeć krzyk: – Mamo! Mamo! Chłopiec wyjrzał przez szparę między palcami i dojrzał kłębiące się ciała, które utonęływ chmurze pyłu. Nagle zapomniał o niebezpieczeństwie. Wydał dziki okrzyk kosmicznego wojownika i rzucił się na pomoc zgołymi rękami.Nimjednak zdołałdobiec, osadził go w miejscu dziwny widok. Gepcio i straszliwe zwierzę trącały się czule pyskami. Dopiero teraz zauważył, jak są do siebie podobni. Mieli sobie tyle do powiedzenia,żena Wojtkanie zwracali najmniejszejuwagi. Zrobiłomu się trochę przykro, ale cóż. Wiadomo przecież, że nikt nie jest ważniejszy od mamy. Nagle matka Gepciaodwróciła kształtnypysk i spojrzała przeciągle żółtymi dużymi oczami. Synek tłumaczył jej coś gorączkowo. Spojrzenie zimnych jak dwa kawałki żółtego lodu oczu zaczęło powoli topnieć. Chłopiec mógł odetchnąć. Po chwili Gepcio był już przy nim i otarł się o jego nogi pieszczotliwie jak kot. Cętkowana bestia również stąpała powoli w ich stronę. Syn zdążył jejopowiedzieć o wszystkimo tym,jak Wojtek otoczył go opieką,o bezskutecznych poszukiwaniach, psich i kocich kursach i o tym, jak spadli z nieba na afrykańską sawannę. –Moja mama jest dzika, ale mówi, że nasza rodzina oswaja się bardzo szybko – wypaplałradośnie. Była to rzeczywiście prawda. Gdyminęło pierwsze skrępowanie, rozmawiali jak starzy znajomi. – Na wsi nazywali go brzydkie kociątko – przypomniał sobie Wojtek, głaszcząc nastroszoną sierść na grzbiecie przyjaciela. – Tutaj nazywają nas książętami sawanny – odparła z dumą matka.Roześmieli się wszyscytroje. – Lamparty w naszymzoo wyglądają inaczej – wyznał Wojtek. – Ależ my nie jesteśmy lampartami! Jesteśmy gepardami! – oburzyła się matka. Nie tylko Wojtek, ale i Gepcio dowiedział się po raz pierwszy, kim jest. Gepardysą szczuplejsze i wyższe od swoich pobratymców, mają dłuższe łapyi są najszybciej biegającymi ze wszystkich stworzeń, mistrzami świata na krótkich dystansach. – Niach,niach! – dobiegłozoddali.To pan Bałagan ponaglał doodjazdu. Wojtek po raz ostatni uściskał przyjaciela i jego matkę. – Więcej się nie zobaczymy?– Gepcio nagle posmutniał. – Nie możemy go zatrzymać – rzekła łagodnie gepardzica – na niego też czeka matka. – Może się jeszcze zobaczymy – powiedział Wojtek pocieszającymtonem. –Jak? – zdziwiłsię małygepard. – W telewizji. Będę oglądał wszystkie filmy o zwierzętach. Na pewno cię poznam – przesunął dłonią po futerku przyjaciela, ukłonił się matce i pędem ruszył w stonę poduszkowca. Gdy wzbili się ponad wierzchołki drzew, do pary dołączył trzeci gepard. Uniósłszywysoko głowyśledziłyzuwagą lot niezwykłegopojazdu. Pan Bałagan, choć pokłuty kolcami akacji, której na wszelki wypadek nie opuścił ani na chwilę,pogwizdywał wesoło. – Niach! Najważniejsze, że dobrze się skończyło. Wojtek nie odpowiedział. Najważniejsze było, żebymama nie musiała się o niego martwić, że nie wrócił w porę do domu. Teraz wiedziałnaprawdę, co to znaczy. Nieprzemakalny kapturek Ciepłe lato zawsze wydaje się krótkie, nawet gdy trwa całe trzy miesiące. Potem, jak to się mówi dzieciom, przychodzi złota polska jesieńwsukniutkanej z pięknych żółtych iczerwieniejących liści, która wygląda rzeczywiście bardzo ładnie, dopókisię nie upaprze w deszczuibłocie. Takiego późnojesiennego dnia, który wyglądał jak skarpeta wygrzebana ze śmietnika,wybrałemsię doWojtka.Ucieszył się namójwidok,boz powodu wiatru, deszczu i katarunie wypuszczano go na podwórko od niedzieli.Kiedy katar przeszedł, Wojtek zaczął namawiać wszystkichdomowników na spacer do ogroduzoologicznego, chętnychjednakbrakowało. – W taką pogodę nawet orzeł przedni wygląda jak zmoknięta kura – próbowałem go zniechęcić, bo nie miałem ochoty pokazywać się zwierzętom zziębniętyi przemoczony. Wojtek wyjaśnił półgłosem, że ma tam sprawę do załatwienia. Sprawa do załatwienia – to brzmi poważnie. Chciałem poznać szczegóły. Siostrzeniec, krzywiąc się i mrugając, dał mi do zrozumienia, że wolałby nie wtajemniczać rodziny. Mojaciekawośćokazała się silniejsza od lenistwa i wygody.Zgodziłemsię zabrać Wojtka do zoo.Pozostawałotylko przekonać babcię imatkę, że deszcz pada tylko na Stegnach, wiatr kończysię tuż za Wisłą, anadPragą zrobiła się dziura wniebie, przez którą grzeje słońce. Uwierzono mi, odziwo, a raczej nie wierzono, żebym kłamałtylkopo to, żebyzmoknąć. Czarnym parasolem przestraszyliśmy bileterkę, która czytała właśnie sensacyjną powieść o ciemnymtypie napastującymsamotne kobiety. Sądziłem, że będzie to zwykłe zwiedzanie ogrodu, tymczasem mój siostrzeniec popędził prosto do wybiegu dla wilków. – Awięc tojest ta sprawa– domyśliłemsię. – Potem ci powiem – odparł Wojtek i wpatrywał się uważnie w stado stłoczonych pod dachemzwierząt. Nagle zaczął machać ręką. Od gromadki oderwał się potężnybasior i ruszyłw naszą stronę. Spojrzał na mnie tak, że po plecach biegi midreszcz. Wspiął się na tylnych łapach,przednimi opierając się o prętyklatki,i wymachiwał ogonem. – Nie przechylajsię przez barierkę! – krzyknąłemostrzegawczo. Wojtek rzucił mi niechętne spojrzenie, wyciągnął szyję i szeptał coś do wilczyska, które potrząsało łbem, jakby coś z tego rozumiało. Nagle wilk zwrócił pysk w moją stronę i najwyraźniej mrugnął jednym okiem porozumiewawczo. Początkowo sądziłem, że mi się przywidziało, ale basior mrugnął po raz drugi, więc nie pozostawało mi nic innego, jak odpowiedzieć tym samym. Stali tak z kilkanaście minut, dopiero gdydeszcz rozpadał się na dobre po raz dwudziestytego dnia,Wojtek schował się podparasol. – Co to maznaczyć? –zapytałempełen niepokoju. Nie podejrzewałemgo o takie znajomości. – Opowiemci wszystko pokolei –odparł mójsiostrzeniec – tylko trzeba się gdzieś schować. Zaproponowałem słoniarnię, która była najbliżej, ale Wojtek wolał się udać do małpiarni. Pawiany,makaki i rezusyożywiłysię na naszwidok.Widocznie od dawna nie pojawiali się zwiedzającyimałpynie miałykogo oglądać.Mizdrzyłysię i wygłupiały,bynas zabawić, więc także i myzrobiliśmyparę małpichmin, żeby nie być im dłużnym. Byliśmy w małpiarni sami, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. GdyWojtek zaczął opowiadać swoją kolejną przygodę, małpyuspokoiłysię i porozwieszałyuszy. Nie wiem, ile ztego rozumiały,ale kto wie?Większość z nichbyła w Polsce wystarczająco długo, żebysię nauczyć języka. Było tak: Pewnego deszczowego popołudnia przed paroma dniami, bodaj we wtorek, Wojtek siedział w swoim pokoju znudzony, pociągał zakatarzonym nosem i nasłuchiwał kropel deszczu bębniących o parapet. Z kuchni dobiegało szczękanie naczyń. To mamawróciła zapteki i zabrała się za przygotowywanie obiadu. Poza katarem i deszczem był jeszcze trzeci powód, dla którego matka nie chciała wypuścić go na podwórko. – Chodziło o to – rzekł Wojtek trącając palcami kaptur przypiętydokurtki. Deszcz był mały. Nie robił nawet bąbli w kałużach. Wojtek wetknął głowę do kuchni iskładając usta wryjek zaczął nudzić proszalnymgłosem, jakzwykle, gdy nie ma widoków, że matka łatwo się zgodzi: – Mamo,wyjdę na dwór,co? Spojrzała na syna spokojnie, ale nie odpowiedziała ani słowa, co nie wróżyło nic dobrego. –Wyjdę, co?Już przestaje padać... No,mamo... Matka gotowa byłasięzgodzić, gdybytegosamegodnia nie zapodziałgdzieś kaptura.TymrazemWojtek nie poczuwał się do winy. Kaptur byłprzytroczony do kurtki inagle wniewytłumaczalnysposób zniknął jak czapka niewidka. To prawda, że go nielubił, bowydawało musię, że wygląda w nimjak dziewczyna, ale przecież nie miał zamiaru go gubić. Kiedywisiał sobie z tyłu, nie musiał w nimwyglądać ani musię przyglądać. – Szukałem wszędzie tego głupiego kaptura – mruczał ze złości, pocierając palcem framugę i grzebiąc lewą nogą w podłodze, jakby chciał w niej zrobić dziurę. – Nigdzie go nie ma. Znalazłem nawet starego prosiaka. Zobacz, jak zakurzony. Wyjął z kieszeni plastykowe zwierzątko, które zdążyło się już oczyścić.Matka milczała. – Tonie moja wina,że jakiś głupi kaptur się zgubił! –krzyknąłitupnąłnogą. Popatrzyła na niego uważnie po raz pierwszy, ale w taki sposób, że wolał zniknąć jej z oczu, zanim z tego patrzenia porobi się coś gorszego. – Nodobrze – mruknął naburmuszonywycofując,sięzkuchni – jeszcze go poszukam. Pobiegłdo swojego pokojui ze złością zatrzasnąłdrzwi. Nie miał wcale pewności, że kaptur zginął w pokoju, ale wśród znajomych zabawek przyjemniej było szukać. – Zimno, zimno – powtarzał znudzony głosem, spacerujące w kółko po dywanie. Wyjrzał przez okno. Tam też było zimno i do tego siąpił deszcz. – Ciepło, ciepło – powtarzał Wojtek wtykając rękę pod kaloryfer – coraz cieplej,gorąco – mówił przesuwając palce porozgrzanych żeberkach. Kaptura jednak jak nie było,tak nie było.Nie ukrył się wśród samochodów,nie było go pod klockami ani na półce z książkami. Chłopiec snuł się pod ścianami pozwalając chodzić swoimnogom,jakmają ochotę. Majtały swobodnie, potrącając meble izabawki. Powtórnie zajrzał pod łóżko i do wszystkichciemnych kątów. Wsadziłnos za regał, ale niczego nie dostrzegł w ciemności. Sapiąc z wysiłku wsunął rękę w szparę międzyregał a ścianę.Końce palcówdotknęłymateriału. – Gorąco! – wykrzyknął Wojtek.Wepchnął ramię głęboko.Za trzecimrazem udałomu się. – Mam go! – To ciągnij! Niach, niach! – ozwał się zza regału znajomy głos. Wojtek odruchowocofnął rękę,alepanBałagan przytrzymał go za rękaw. – Puszczaj! Przestańsię mnie czepiać! –syczał chłopiec ze złością, usiłując uwolnić rękę. – Ciągnij! Mocniej! No, jeszcze kawałek! – zachęcał go czarownik. Wojtek szarpnął z całych sił i czarownik wystrzelił z kąta jak korek od szampana. Poleciałpodsufit, odbiłsięnogamiodścianyizawisł jak małpana żyrandolu,którywirował na podobieństwokaruzeli. – Przecież sprzątałem! – wycedził chłopiec przez zęby i palnął pięścią w materac. Pan Bałagan na wzmiankę o sprzątaniu dostał uczulenia i zarazzaczął kichać i prychać. Z dziury w kapeluszu wyjrzał umorusany wróbel, zaćwierkał i zniknął. Wojtek wcale się temunie dziwił. Jeśli ktoś ma kiełbie we łbie, to może mieć równie dobrze wróbla wkapeluszu. Przecież w zwykłych cyrkach wyciąga się króliki z cylindra. – Kapturek się zabałaganił? Niach, niach? – zapytał pan Bałagan, kichnął i potarłswójdługi nos rękawem. –Kaptur sięnieliczy! –protestowałWojtek. –Toniemoja wina! Samsię zgubił! Nie miał zamiaru zpowodu takiego głupstwa pakować się w nową awanturę. Dosyć miał już tych niewydarzonych bajekichciał od nich odpocząć. Pan Bałagan zachwiał się, stracił równowagę i zdawało się, że runie na ziemię z żyrandola.Wostatniejchwili zdołałjednak zaczepić się nogamiizawisł głową wdół. –Czyja mówię, że to twoja wina? Jego głos wyrażał szczere zdziwienie. GdybyWojtek nie znał go takdobrze, to może dałbysię nabrać. – Dowiedziałemsię, że mój staryprzyjaciel ma kłopoty,więc jestem. Niach, niach – ciągnął huśtając się dogórynogamina żyrandolu. – Przybyłem, żeby ci pomóc. I oto comnie spotyka? Niewdzięczność. – Myślałem, że to twoja sprawka – wyznał chłopiec. Przyszło mu do głowy, że gdyby pan Bałagan rzeczywiście schował gdzieś zgubę, to nie pomagałby jej szukać. – Nigdzie nie ma tego kaptura, a bez niego nie wypuszczą mnie zdomu. Czarownik udobruchałsię natychmiast. Zeskoczył zręcznie na dywan ikazał opisać zagubionyprzedmiot. Jeśli się czegoś szuka, to dobrze jest wiedzieć, jak to wygląda. Co innego z gubieniem. Żeby gubić, nie trzeba nic robić. Samo ginie. Wojtek przyniósł swoją ortalionową kurtkę. Pokazał guziki, którymi kaptur był do niejprzypięty. – Coś takiego! Niach, niach zdumiał się pan Bałagan. – Zdaje się, że mam zupełnie podobny. Wojtek zaczynał coś podejrzewać. – Przysobie? – zapytał nieufnie. – Oczywiście –stwierdził pan Bałagan i wsadził dłońwprzepastną kieszeń spodni aż pod pachę. – O, jest! – ucieszył się i po chwili wydobył poduszkowiec. –Zaraz, zaraz... –mruczał grzebiąc w drugiej kieszeni.Wydobył z niej zwój sznurka, puszkę po konserwach i dwa naleśniki. – Już wiem! – przypomniał sobie. – Jadłemśniadanie w lesie i położyłemgo na pieńku, żeby nie przemoczyć spodni.Musiał tamzostać.To niedaleko.Wyskoczysz ze mną? – Lepiej zrób to sam – powiedział chłopiec patrząc na czarownika spod oka. – Jak sobie życzysz. Niach, niach – zgodził się natychmiast czarownik.Wojtek wahał się. – Jeśli toniedaleko... – Pięćminut –odparł pan Bałagan. – Ale tylko na pięć minut – odparłmójsiostrzeniec,któremunie chciało się przesiadywać w domu. Pan Bałagan obliczył szybko w pamięci, że pięć minut w jedną stronę i pięćw drugą, to będzie razem dwadzieścia. – Nie dwadzieścia, tylko dziesięć – zaprotestował Wojtek, który liczył już nieźle. – Nie zapominaj, że jest nas dwóch – odparł czarownik. Po targach zgodzili się obaj na piętnaście minut. Zresztą, piętnaście czy dwadzieścia,co toza różnica,gdywdomu i tak nie manic do roboty. Poduszkowiec wzniósł się w powietrze i wyleciał przez zamknięte okno. Zachybotał się na wietrze i przemknął ponad dachami domów. Pochyleni przechodnie pochowani pod parasolami nie zwracali na lecący obiekt uwagi. Deszcz był drobny, ale dokuczliwy i Wojtek żałował, że kaptur będzie mógł naciągnąć na głowędopiero wpowrotnejdrodze. Latająca poduszka wzbiła się pionowo w górę, po czymzaczęła gwałtownie spadać. – Widzisz ten las? – rzucił przez ramię pan Bałagan.Wojtek wypatrzył zieloną plamę. – Ten,do którego lecimy,wygląda podobnie! Niach,niach. Chłopiec jęknął głucho, ale nim zdążył zaprotestować, poduszkowiec wykonał gwałtowną śrubę. Lecieli przez moment do góry nogami. – Widzisz tę polanę? – zapytał pan Bałagan. –Tamta jest podobna? –Jaka znowu tamta?To właśnieta! – zaśmiał się czarownik.Zatoczyli kołoiwylądowali na miękkimwilgotnymmchu. – Mówiłem, że niedaleko – stwierdził pan Bałagan, przyglądając się z rozbawieniemnieufnejminie swojego pasażera. Wojtek nie chciał wierzyć. Uwierzy,jak zobaczy kaptur. Dłoń w czarnej rękawiczce skierowała się na skraj lasu. Na pieńku coś się czerwieniło. Wojtek ruszył biegiem i wrócił po chwili, potrząsając trzymanymw ręku przedmiotem. – To przecież mój kaptur! Skąd się tutaj wziął? Podetknął zgubę pod nos czarownika, a ten obejrzałją uważnie, zupełnie jakbyzobaczył tenprzedmiot po raz pierwszy w życiu. –Podobny. Niach, niach –stwierdziłspokojnie. Wojtek upierał się jednak, że jest to właśnie jego własnykapturek, zaginiony w tajemniczych okolicznościach. Rozpoznałnawet plamę pojagodach. Pan Bałagan był jednak zdania, że także plamy po jagodach są do siebie niezwykle podobne. Znalazł to kiedyś przypadkiem, wepchnął do kieszeni i zapomniał. Dopiero dzisiejszego ranka, gdychciał zjeść śniadanie,przypomniał sobie, że ma w kieszeni coś, co może się przydać jako nieprzemakalny pokrowiec na mokrypieniek.Wojtek,zamiast wydziwiać,mógłbyprzynajmniej podziękować za pomoc. – Dziękuję –mruknął chłopiec niezbyt uprzejmymtonem. – To ma być podziękowanie za przysługę? – skrzywił się pan Bałagan. – Bo to mój kaptur... – wymamrotał chłopiec ledwie słyszalnym głosem, a głośniej powiedział, żebyjuż wracali. – Jest jeszcze pewien drobiazg – drapiąc się w brodę wszystkimidziesięcioma palcami czarownik. – Jaki znowu drobiazg? – szczerze zaniepokoił się Wojtek. Drobiazg, zdaniem pan Bałagana, był zupełnie drobniutki. Miała to być maleńka przysługa w zamian za pomoc przyposzukiwaniu zguby. Stracił sporo czasu pomagając Wojtkowi, a drugie tyle straci wioząc go z powrotem. Tymczasemprzypomniał sobie oniezmiernie ważnej sprawie, której nie zdążył tegodnia załatwić, io drugiej sprawie, równieważnej, którą musi wyjaśnić bez zwłoki. Wtej pierwszej Wojtek go może zastąpić, awtymczasieon samupora się z drugą. ZanimWojtek zdołał otworzyćusta, żebykrzyknąć, że się nie zgadza i chce natychmiast wracać do domu, było już za późno. Bałagan wskoczył na poduszkowiec iwzbiłsięwpowietrze. Nieodleciałjednakodrazu, lecz krążył nad głową chłopca.Nie było wyboru,trzeba się było zgodzić. – Powiesz, o co chodzi? – zapytał Wojtek z rezygnacją. Poduszkowiec zawisł nad jego głową. Czarownik sięgnął do kieszeni i wydobył sporych rozmiarówkoszykwypchanypo brzegi. Wojtek wspiął się na palce i wziął gozrąkpana Bałagana. –Co mam z tym zrobić? Czarownik wyjaśnił, że w pobliżu, na skraju lasu mieszka jego stara znajoma, na tyle stara i niedołężna, że trzeba jej czasami robić zakupy. Ma daleko do sklepu. – Gdzie pracuje ta znajoma? – dopytywał się Wojtek. Jeśli znajomi pana Bałagana są choć trochę podobni do niego, to wolałby nie zawierać z nimi znajomości. –Od stu lat jestna emeryturze. Zbiera ziółka, parzyje, opiekuje się kotem... – Czyten kot jest czarny?– zapytał chłopiec marszcząc brwi. – Dlaczego czarny? –zdziwił się panBałagan. – I co to zaróżnica? W nocyi takwszystkie kotysą czarne... Podrzuć jej tenkoszyczek. Zanimwrócisz, będę tu czekał na ciebie. –Jeślitoblisko, toniechpanmnie podrzuci. Bałagan nie chciał się zgodzić. Twierdził, że po drodze musi jeszcze wpaść na łąkę iposłuchać, co w trawie piszczy, a poza tymwłaśnie zaczyna padać i woda leje mu się na głowę dziurami w kapeluszu. Wskazał kierunekmarszu,ścisnął poduszkowieckolanami,aten pomknął jak strzała nad wierzchołkami drzew. Wojtek naciągnął kaptur na głowę i westchnął. Znowu dał się wpuścić w maliny. Obiecał sobie, że to już ostatni raz. Radził sobie z bajkami, to i na Bałagana znajdzie jakiś sposób. Zresztą, pomóc staruszce to ifatyga niewielka, i dobryuczynek.Zarzucił więckoszyk naramię iruszył wdrogę. Szedłiszedł, a końca lasunie byłojakoś widać. Końca deszczu też. Nagle krzaki po prawej stronie drogi zaszeleściły. Wojtek nie przestraszyłsię, bo sądził,że to wiatr potrząsnął gałęziami. Alejaki wiatr wieje tylko w krzakach, w samym środkulasu?Stanął i zaczął wpatrywać się uważnie w kępę krzewów. Coś się tam poruszyło i znieruchomiało.Może to tylko przywidzenie? Postałchwilę,a ponieważ nic się nie działo,postanowiłwyruszyć wdalszą drogę.Nie uszedłdwóch kroków,gdy w krzakach coś zabeczało. Wojtek aż podskoczył. – Kto to? – Beee! Beee! – odpowiedziało mu baranimgłosemto coś ukryte w krzakach. Beczenie brzmiało dość dziwnie, obok beczenia słychać było jakby ciche warczenie. Głos chrząknął i zabeczał po raz kolejny, a potem jeszcze raz warknął i chrząknął. Wojtek podniósł ze ścieżki kij pozostawiony najprawdopodobniej przez jakiegoś grzybiarza. – Pst,pst! – odezwał się głosnieśmiało. – Dziewczynko,poczekajchwilkę. Jeśli wracasz tak wcześnie ze szkoły, to pewnie masz jeszcze jakieś stare, zakurzone, nikomu niepotrzebne drugie śniadanie... Dziewczynki w twoim wieku powinnysię odchudzać, bo inaczej staną się tłuste –tu tajemniczygłos mlasnął ze smakiem – jak gęsi i nic modnego nie będzie na nie pasowało. Zastanów się, dziewczynko! – Iz krzaków wyjrzał barani łeb. – Nie jestem żadną dziewczynką, baranie! – oburzył się Wojtek i jednym ruchem zdarł z głowy kaptur, – No,no,tylko nie baranie – zaprotestował baran,ale zaraz się poprawił,że oczywiście, że w samej rzeczy i że w ogóle barani łeb z niego, bo jeśli ktoś urodził się jako syn owcy, to, pozostaje baranem przez całe swoje życie, Przeprosił Wojtka, że wziął go za dziewczynkę, tłumacząc się, że wkapturku trudno rozpoznać, z kimma się do czynienia, wreszcie rzekł przymilnie: –A teraz poszukaj, mały, tegośniadanka. Wojtek warknął, że nie jest wcale mały, a dziwnybaran przyznał natychmiast, że chłopiec jestwistocie spory, ale że nigdygo przedtemnie widział,więc skąd nibyma wiedzieć, że ostatnio podrósł?... Codośniadania, tomoże nawetpodzielić się nimz Wojtkiem, jeśli ten jest także głodny. Wojtek przyglądał się nieznajomemu z rosnącym zainteresowaniem. Czarna skóra wisiała na podejrzanym baranie jak źle skrojona marynarka. – Co takna mnie patrzysz? –zaniepokoił się baran przysiadającna tylnych łapach, co się owcomraczej nie zdarza. – Dziwnie wyglądasz – stwierdził Wojtek, nie spuszczając oka z nieznajomego. – Dziwnie?... Zawsze uważałem, że barany wyglądają dziwnie – odparł nieznajomy poprawiając skórę na łbie. Spod czarnego runa wystawało jedno spiczaste ucho. – Ciekawe, odkąd owce noszą takie uszy?– zauważył chłopiec.Baran złapałsię za głowę i wepchnął ucho podspód. – Ucho? – udawał zdziwionego. – Zdawało ci się. Ciemno jest w tych krzakach,że samsiebienie poznaję. Apod nosemmruknął, tak że Wojtek nie mógł go słyszeć: – Co to za klej?! W ogóle nie trzyma! Chciałbym dostać w swoje łapy partacza, który produkuje takie świństwo. I zazgrzytał zębami. – Masz duże zęby – zauważył Wojtek. Baran natychmiast zasłonił pysk łapą, która, o dziwo, zakończona była nie parą kopytek, lecz pazurami. – Mam krzywy zgryz – wyjaśnił pospiesznie. – Wiem, że to nieładnie wygląda, ale moja mamusia zaniedbała chodzenia do ortodonty, a ostatnio bardzo długo trzeba czekać w kolejce. Wojtek kiwał głową z politowaniem. Nie miał już wątpliwości, że ma do czynienia z przebierańcem w owczej skórze i że jedynie kolejki do ortodonty byłyprawdą. Fałszywy baran z zakłopotaniem podrapał się pazurami za uchem. Skóra zsunęła się odsłaniając duży błyszczący nos. – Po raz pierwszy widzę barana z takim błyszczącym nosem – powiedział Wojtek. Baran natychmiast kichnął raz i drugi i zaczął mówić przez nos. Tłumaczył, że to rzekomo z powodu kataru. Właśnie zabrakło mu chusteczek higienicznych. – Może to dlatego, że się za ciepło ubierasz? – pełnymwspółczucia głosem zauważył mój siostrzeniec. – Wiesz co? – zaproponował. – Zdejmij ten kożuszek,pomogę ci. – Aj! Aj! Beeee! Beeee! –wrzasnął przebieraniec. –Chcą mnie obedrzeć ze skóry! Beee! Ratunku! Pomocy! Beee! – Przestań się wygłupiać! Fałszujesz! – zauważył cierpko Wojtek. – Jakimprawemmnie pouczasz! – oburzyłsię przebieraniec. –Jestembaran i wiem,co beczę! – Beee... Wrrr... Chrząknął speszony, po czym dla odwrócenia uwagi wrzasnął, żeby go nie dotykać, że nie pozwoli się obedrzeć ze skóry. – Upierasz się dalej, że jesteśprawdziwy? – zapytał Wojtek surowo,kierując na nieznajomego wskazujący palec. – Żeby ze mnie szaszłyki i rękawiczki zrobili, jeśli jest inaczej! Żebym do końca moich dni trawynie spróbował, jeżeli nie jestemprawdziwy! – zaklinał się przebieraniec. –Aha –powiedział Wojtek, któremu przyszedłdo głowy pewienpomysł. – Co,aha? – obruszyłsię nieznajomy. – Twierdzisz, że jesz trawę – zauważył Wojtek. – Trawę? – w głowie nieznajomego pojawił się lekki niepokój, jego podejrzanie błyszczący nos wyraźnie wietrzył jakiś chytry podstęp. – Trawę,trawę –powtórzyłWojtek. – Masz na myśli trawę, którarośnie w miejscach takich jak łąki, pastwiska, polany i tak i tak dalej? – dopytywał się osobnik w czarnym kożuchu, żeby zyskać na czasie. – Mamna myśli trawę. Taką jak ta – odparł Wojtek wskazując zieloną kępę. Nieznajomyspojrzał na nią z wyraźnym obrzydzeniem. – Oczywiście, że to jest trawa! Rzekł tonemznawcy. –Nie sądzisz chyba,że nie znam się na trawie! – Jadłemją, kiedy jeszcze nie chodziłeś do szkoły. Znam się na niej, jak mało kto! Zerwał pazurzastą łapągarść trawyi oglądał jązuwagą.Mruczał przytym pod nosem, co miało znaczyć, że mógłby na ten temat mówić całymi godzinami. – Chętnie bymsobie popatrzył, jak to zjadasz. Podobno jesteśgłodny –rzekł Wojtek uśmiechając się złośliwie. Przebieraniec cicho zaklął pod nosem. – Nie rozumiem, co tu jest do oglądania? –odparł po chwilinamysłu. –Czy ja patrzyłem, jakzjadasz drugie śniadanie?... A może gojeszcze nie zjadłeś? – mówiąc to oblizałsię łakomie. – Uwierzę, że jesteś baranem, jak zobaczę, że się pasiesz – odparł twardo chłopiec. Założył ręce na piersi i nie spuszczał z nieznajomegowzroku. – Cały czas się pasę! – zawołał tamten głosem pełnym oburzenia. – A myślisz, że co ja tu robię, samw lesie?Popasać przyszedłem! Ale Wojtek nie miał zamiaru ustąpić. Stał w wyczekującej pozycji i czekał cierpliwie. – Jeśli tak bardzoci na tymzależy, to proszę bardzo! Popatrz, jak prawdziwy baran je trawę! – warcząc rzucił się na zieloną kępkę i zaczął ją szarpać zębiskami, tarmosić, aż ziemia pryskała na boki. Napchał trawy do pyska i począł ją żuć, nie potrafiąc ukryć obrzydzenia. – Co mnie podkusiło! –mruczał połykając trawę z ziemią ikorzeniami. –Co za obrzydlistwo! Zielone, powtykane do ziemi i do tego chrzęści w zębach! Tfu! Agłośno mówił: – Dobra trawka. Mniam, mniam. Soczysta, świeżutka, tfu – przerwał na moment iwygrzebałkorzeń spomiędzyzębów. – Powiadamci,że nie mato jak leśne polany. Tfu! Poczuł nagle, że zielony kłębek utknął mu w gardle i nie jest w stanie go połknąć.Mamlał gochwilę wpysku,po czymwypluł. – Chyba straciłemapetyt –wyznał trzymając się łapamiza brzuch – baranom się to czasami zdarza. – Wilkomteż – dodał Wojtek. Nieznajomy znieruchomiał. Stał z otwartym pyskiem i wpatrywał się w chłopca okrągłymi oczami. Nagle poderwał się i podskakując w miejscu zaczął wymachiwać łapami. – Wilki! Boję się! Ratunku! Beee, bee, bue, bue... Ep, ep! – beczenie przerwała mu czkawka. Widocznie smaczna, zielona trawa nie służyłamu. –Już nie mogę – jęknął łapiącsię za brzuch. – Toprawda – wyznał cichymgłosem – jestem wilkiem. Pociągnął nosem,chlipnął i załkał. – Nic na to nie poradzę – ciągnął ocierając łzy – urodziłem się wilkiem, patrzyłemwilkiemi umrę wilkiem... Wojtek kiwał głową. Wilk szarpnął czarny kożuch, rozdarł go na piersiach i głosem pełnym rozpaczy wykrzyknął: – Strzelaj! Na co czekasz? Weź nagrodę za moje wilcze życie! Mrużył oczy, jakby spodziewał się za chwilę usłyszeć huk wystrzału. Gdy Wojtek trącił go lekko palcem, podskoczył do góry jak oparzony i padł na ziemię. – Nic ci nie jest? – zapytał chłopiec tarmosząc wilka za baranie kudły. Wilk nie otwierając oczudopytywał się,czyjest już wpiekle. – Co ci strzeliło dogłowy? – zdziwił się Wojtek. – Więc nic nie strzeliło? – zapytał wilk otwierając jedno oko. Chłopiec wyjaśnił, że nikt nie strzelał,apoza tymon samjestbez broni.Wilk zastanawiałsię dłuższą chwilę, a potemrzekł, że to itak wszystkojedno. Nie rzuci się na człowieka,więc jeśli chcego brać żywcem,to niech bierze. – Przestań się mnie czepiać – odparł chłopiec. – Ja nie poluję na wilki.Przebieraniec poderwał się z ziemi. –Maszzamiar puścićmnie wolno? –dopytywałsię gorączkowo. –Nie jesteś myśliwym? Wojtek pokręcił głową. – Toco innego! – Wtakimrazie bór zapłać,chłopczyku!Złapał Wojtka za rękę obiema łapami i potrząsał nią gwałtownie.– Nie maza co –rzekł chłopiec skromnie. – Wniczymci nie pomogłem. – Pożegnał nieznajomego, który okazał się przebranym wilkiem, ujął koszyk i ruszyłwswojądrogę.Pochwili usłyszał jednak za sobą tupotłap.Wilkpędził za nimprzytrzymując zębami zsuwającą się z grzbietu skórę. – Ej, ty!Zaczekaj!Wojtek postawił koszyk na ścieżce. – Oco chodzi? Zdyszane wilczysko, wachlując się długim jęzorem, podeszło nieśmiało i zakłopotanym głosem wyjawiło, że nie ma się gdzie podziać, a ponieważ Wojtek powiedział, że w niczym mu nie pomógł, to pomyślał sobie, że może mógłby mu jakoś pomóc. Jeżeli człowiek człowiekowi bywa wilkiem, to dlaczego nie mógłbybyćwilkowi człowiekiem? – Mógłbymci pomóc, ale jak?Miejsce wilka jest wlesie. Masz tuwszystko, czego ci potrzeba – wyznał Wojtek. Okazało się, że w lesie nie ma już dla niego miejsca, odkąd pojawił się myśliwyi wyznaczono nagrodę za jego skórę. – Kiedyś udało mi się ocalić dwa ścigane smoki... – przypomniał sobie chłopiec. – Słuchaj!Wtakimrazie jeden ściganywilk to dla ciebie zupełnydrobiazg! – ucieszył się przebieraniec. Wojtek wahał się. – Jeśli nie chcesz zająć się moją sprawą, to przynajmniej podziel się śniadaniem – zaproponował wilk. Doświadczenie nauczyło go, że tacy jak on rzadko budzą przyjazne uczucia. – Trzeba się zastanowić – rzekł Wojtek drapiąc się w głowę. – Marnie wyglądasz wtymkożuchu. Wilk wyjawił, że skóra z czarnego barana jest pamiątką po mamusi.Liczył, że uda musię przetrzymać ciężkie czasywprzebraniu, ale zjawiłsięstraszliwy łowca wilków, Skrzek... – Ten grubasznowu tujest? –zdziwiłsię chłopiec.– Nie przezywaj go, chłopcze, bo ściągniesz nam na głowę nieszczęście – szepnąłwilk rozglądając się trwożliwie. – Nie wymawiaj nawettego imienia. Wojtek pociągnął za sobą czworonoga w gęste zarośla. – Chodź, powiedz mi o wszystkim,może razemcoś wymyślimy.Wilk podreptałza nimposłusznie.Zaszyli się w gąszczu, gdzie ścigany szczerze opowiedział o swoich niezwykłych i niewesołych losach. Jego matka, wadera, zginęła na polowaniu, gdybyłjeszcze zupełnie mały. Od tej chwili radził sobie w życiu sam. Opowiadając o swojej sierocej niedoli wzruszył się bardzo, wspominając chłodne zimy i głodne jesienie, gdy łatwiej byłozostać upolowanym, niżsamemucośupolować. Chadzałnocamido wsi,w nadziei, że znajdzie coś dojedzenia. Pewnego razuzostał napadniętyprzez stado gęsi. Bronił się dzielnie. Uszedł z życiem, unosząc jedną gąskę. Dzięki temu przez parędni nie musiał się martwić o obiady. Tak to się zaczęło.Słabość do drobiu o mało go nie zgubiła. Czyhali na niego chłopi z widłami i wiejskie kundle, ale radziłsobie, dopókinie pojawiłsię w lesie myśliwy. Wówczas wilk przestraszył się nie na żartyinawet postanowił się zmienić. Na jakiś czas musiał zniknąć. Ukryć się tam, gdzie nikomu do głowy nie przyjdzie go szukać. Wytrzepał więc starą baranią skórę, przylepił do własnego grzbietu klejem biurowym i udał się do owczarni. Chciał pilnować stada, zmienić zawód. – Chciałem się przekwa-kwa-kwa – oblizał się, bo przypomniał sobie o kaczuszkach. – Chciałem się przekwalifikować – udało mu się wreszcie wymówić to trudne słowo. –Nic ztego jednak niewyszło. Wojtek sądził, że owce odkryły, z kim mają do czynienia. Było jednak inaczej. Uznano go za czarną owcę.: – Mnie, wilka! –westchnąłbasior kręcąc łbem. – Domyślasz się chyba, jak to mnie ubodło. Okazało się, że nie tylko to go ubodło. Ubódł go bowiem także baran – przewodnik stada – i jego zastępca. Musiał uciekać jak niepyszny, zanim pozostałe owce pójdą w ich ślady, czego można się było spodziewać, jako że owce ulegają często owczemu pędowi. Jeśli jedna podskoczy, bo wydałojej się, że ma przed sobą jakąś przeszkodę, to pozostałe robią to samo. Wojtek nie chciał wierzyć, że wilk w owczarni nie tknął żadnej owcy. – Ależ skąd! Nawet nie próbowałem! – odparł wilk walącsię łapą w piersi. Gdy przybył, okazało się, że jest o jedną za dużo. Potem wszystko się zgadzało, a pojegoodejściu... Rachunekbyłdość zawiły. – Niech sobie liczą baranyprzed snem – żachnął się wilk –to już niemoja sprawa. Przez dwa tygodnie jadłemwyłącznie siano. Tyle poświęceńna nic... – westchnął.Uważał,że spotkała go wielka niesprawiedliwość. Wojtek wierzyłwjego dobre chęci,trudniejmujednak przyszłouwierzyć,że przez dwa tygodnie wytrwał na diecie zsuszonej trawy. Łatwiej zmienić skórę niż charakter. – Spróbuję sobie jakoś poradzić ze Skrzekiem – rzekł,gdyopowieść dobiegła do końca. – Znasz osobiście straszliwego łowcę? – zapytałbasior szeptem,rozglądając się przy tym na wszystkie strony. –Ostatniobył łowcą smoków – odparłchłopiec. Wilczysko złapało się za głowę. Łowca smoków! To straszne! Jego los wydawał musię przesądzony. Czymże jest zwykłyczworonóg, choćby miałkły, pazuryiszybkie nogi, wobec smoka?A nawet, jak się okazało, wobec dwóch smoków. Błagał Wojtka,żeby wstawił się za nim, przysięgał, że się poprawi i że gotów jest podjąć każdą pracę. Może przeprowadzać dzieci przez jezdnię. Wojtek wątpił, czy rodzice zgodzilibysię na taką opiekę. – Tomoże nadamsię do straszenia niejadków? –zaproponował wilk.Gotów też był dawać przykład własnymapetytem. Chłopiec pokręcił głową przecząco. – Mogę pracować jakobagażowy.Był rzeczywiście gotów podjąć się każdego zajęcia. – Bagażowy? – zdziwił się Wojtek. –Chyba niemówisz tegopoważnie? – Czemu nie? – odparł ścigany. – Jest przecież nawet takieprzysłowie – nosiłwilk razy kilka... – Ponieśli i wilka – dokończył chłopiec. Basior ciężko westchnął i otarł łapą łzy. Wojtek wiedział, że rozmowa ze Skrzekiem do niczego dobrego nie doprowadzi. Skrzek jest uparty, ale i głupi. Mój siostrzeniec miał już trochę wprawy w radzeniu sobie z głupotątegoosobnika. – Niech mnie bór chroni przed tym wilkożercą – szepnął basior.Nagle dał się słyszeć niezbyt odległyodgłos strzału z dubeltówki.Wilk zerwał się na równe łapy,błyskawicznie naciągnął na łebbaranikożuch i zaczął beczeć: – Beee, bee, beee! Nie strzelać, poddaję się. Jestembaran! Podniósłłapydo góryi trzymał jewysoko nad głową. – Przestań beczeć,bo nas usłyszy! –syknął Wojtek idałwilkowikuksańca. – Tuchodzi o mojąskórę – odparł basior szeptem,rozcierając bolące miejsce. Chłopiec radził mu, żebyswoją zostawił na grzbiecie, abaraniąwyrzucił, bo nawet Skrzek się na to nie da nabrać. Wilk jednak nawet nie chciał o tym słyszeć. Wczepił się pazurami w baranie kudły i pobekiwał cicho. – Mamlepszypomysł – rzekł Wojtek.Basior wytknął ucho spodkożucha. – Przestań wreszcie beczeć! –zniecierpliwił się mój siostrzeniec.–Będziesz udawał psa. –Psa? Jakiego psa? –Mojego. Basior zaczął poszczekiwać i warczeć. – Zamknijpysk! – rozkazał Wojtek itymrazemwilk uspokoił się. Wojtek wyjaśnił na czymmapolegać udawanie psa. Wilk weźmie koszykw zębyi będzie go niósł idąc przy nodze jak tresowanyowczarek. Zgodził się natychmiast. Gotów był udawać nie tylko psa, ale nawet dżdżownicę,byle tylko wymknąć się myśliwemu. –Chodźmyszybciej, onjesttuż, tuż –ponaglałWojtka trzymając koszyk w pysku. Chłopiec oglądałgokrytycznie. Kręciłnosem. – Podnieś ogon dogóry – rozkazał. – Mamtrzymać ogon zadarty? –wymamrotał wilk nie wypuszczając koszyka z zębów. – Rób,co każę!Nie było czasu na wyjaśnienia. Wilkposłusznie podniósłogon. – Staraj się wymachiwać nim przez całą drogę – udzielił mu ostatniej wskazówkichłopiec. Przedarli się przez gąszcz i wyszli na ścieżkę. Basior uważał wprawdzie,że bezpieczniej byłoby przekradać się lasem, ale nie on był tu szefem. – Mamtrzymać ogon w górze i wymachiwać przez całyczas? – mruczał wilk. – Toniepoważne. Wyglądamjak jakiś kundel. – O to przecież chodzi – uciął Wojtek.Wilk spojrzał na niego z niekłamanympodziwem.Po raz pierwszyod wielu dni zaczynał mieć nadzieję, że jego smutnylos nie skończy się przedwcześnie. Kilkaset metrów za nimi posuwał się myśliwySkrzek. Przed paroma minutami wypalił z dubeltówki,bo wydawało mu się,że widzi wilka przebranego za drzewo. Okazało się, że drzewo jest zwykłymdrzewem, a wilka nie ma. Udało mu się znaleźć świeże wilcze tropy. Obwąchał je, pomierzył i nabrał przekonania, że poszukiwany przestępca jest w pobliżu. Wepchnął do lufy dwa naboje i zaczął się skradać. Rozglądał się przy tym na wszystkie strony, bo poszukiwany uchodził za chytrą sztukę. Jakiś czas temu zbaraniał dla niepoznaki izdołał się wymknąć z obławyprzez pastwisko. Skrzek postanowił, że po raz drugi nie da się na to nabrać. – A to co?! – zdziwił się, bo obok wilczych łappojawiłysię niespodziewanie ślady ludzkich stóp, niewielkie, ale wyraźne. Skąd się wzięły nagle w środku lasu? Zaczęły się na polanie, ale skąd przyszły? Nikt przecież nie zaczyna spaceru od środka lasu. Przecież najpierw trzeba wyjść z domu! Nagle włosy zjeżyłymu się na głowie. –Może to wilkołak... –szepnął ze zgrozą i splunął trzyrazy przez lewe ramię. – Na psa urok! – mruknął patrząc na dwa rzędy świeżych tropów. Gdyby nie miał pewności, to dałbygłowę, że to jakieś dziecko spaceruje sobie zpsempo lesie.Ale cóż to zadziwne dziecko,któreznalazło się wlesienie wiadomo skąd i łazi z wilkiem przy nodze? Trzeba to zobaczyć na własne oczy. Sapiąc i stękając wgramolił się Skrzekna wysoką sosnę iusadowił nagałęzi.Wyciągnął szyję i przysłonił dłonią oczy. Nagle gałąź zaczęła trzeszczeć. –Stać! –wrzasnął myśliwy. – Nie pękać! Gałąź nie usłuchała go jednak i Skrzek, zanimcokolwiekzauważył,zwalił się na ziemię z łoskotem, wprost na kupę liści, które pozamiatałjesiennywiatr. Kiedypo chwili otworzyłoczy,wokół panowałanieprzenikniona ciemność. Czućbyłozapach zgniliznyimokrej ziemi. – Co to?Gdzie ja jestem? – szepnął myśliwy. Wydawało musię,że jegogłos brzmi dziwnie,głucho i niesamowicie.Próbowałporuszyć nogą,ale nie było jej na zwykłymmiejscu. Nogiznalazły się w górze, a głowa wprostprzeciwnie. – Jestem w kawałkach i pewnie nie żyję – wyszeptał ze strachem. Nic nie było widać.Oblepiało go cos śliskiego. – Napewno nie żyję –jęknął. –Ooo! Umrę ze strachu! „Zaraz, zaraz”, pomyślał. „Jeśli mam umierać, to znaczy że jeszcze żyję!” Poruszyłsięgwałtownie raz idrugi. Nogiuwolniłysięze stosuliściimajtaływ powietrzu. Odepchnął się z całych sił rękami i wydobył na powierzchnię. Wydostał się na leśną drogę i zaczął szukać czegoś, co mogłobynaprowadzić go na właściwyślad.Nie trwałoto długo. Wypatrzył odcisk wilczejłapyi prawie wszystko sobie przypomniał. Teraz nie miał już wątpliwości, że jestmyśliwym o nazwiskuSkrzek,polującymna wilka.Raźnymkrokiemruszyłprzed siebie. Gdybynie wypadek, dawno dopadłbyjuż zbiega. Spadanie, wygrzebywanie się i dochodzenie do przytomnościopóźniło pościg. Biegnące po ścieżce tropy prowadziływstronę małego domuna skrajulasu.Było toco najmniej dziwne. Wilki zadnia nie chadzają wodwiedzinyi unikają dróg,po których spacerują ludzie. Padającybez przerwydeszcz rozmyłślady. Skrzek zaczynał mieć coraz więcej wątpliwości. Gdy ujrzał przed sobą sporą górkę, wdrapał się na nią i rozejrzałpo okolicy. Woddali na drodze dostrzegł poszukiwanego. Natychmiast wymierzył strzelbę. Lecz coto?Wilk z koszykiemw pysku?Dziwne. Może to nie wilk,lecz pies? Obok niego jakaś dziewczynka wkapturku.Jakwiadomo, wilki nie pomagają dziewczynkom. I nie noszą ogona do góry. Wszystko to wydało się Skrzekowi niezwykle zastanawiające, więc przysiadł na pieńku i począł się zastanawiać. Przypomniał sobie, że o mało nie strzelił byka strzelając do krowy. Myśliwemu nie wolno się mylić. Myśliwy musi myśleć. A Skrzek tegonie lubił. Tymczasem para uciekinierów posuwała się coraz wolniej. Wojtka bolały nogi,bodroga okazała sięznacznie dłuższa niż przewidywał,ajegotowarzysz ruszał bez przerwynosem. Chłopiec sądził, że to z powodu ciężkiegokoszyka. – Wytrzymasz? – zapytał klepiąc burego basiora po karku. Wilk odpowiedział przez zęby, że wytrzyma, bo wilki są bardzo wytrzymałe. – Nie zapominaj, że teraz jesteś psem. Ogon do góry. Pamiętasz, jak się wabisz? – Bary – wycedził z trudnością czworonóg. – Dlaczego właściwie Bary? – To od barana. Żebyłatwiej zapamiętać.Bary kiwnął łbem. Koszyk uderzył o ziemię i zachrzęścił. – Niewygodnie? – zapytał Wojtek patrząc z troską na swojego towarzysza. Chętnie by mu pomógł, ale wiedział, że nie powinien tego robić. Koszyk był niezbędnydla odwrócenia uwagi. Wilk pokręcił przecząco łbem. Tym razemzrobił to ostrożnie. – Przez cały czas ruszasz nosem – zauważył chłopiec. – Tozpowodutego,co jest wśrodku – odparł wilk. –Samnie wiem, cotamjest – odrzekł Wojtekzgodnie z prawdą. – Międzyinnymi pieczona kura –powiedział basior iwestchnął.Wojtek spojrzałna niego zdziwiony. Nie miał o tympojęcia. – Nawet nie zajrzałem do środka – odrzekł chłopiec. – Niosę to dla jakiejś starszejpani. Bary był ciekaw, czy starsza pani wie, że jest to wyjątkowo duża kura, przypieczona na złoto, ze skrzydełkami, szyjką i do tego nadziewana. – Skądma wiedzieć, przecież jej jeszcze nie dostała – odparł Wojtek. –Aty skądo tym wiesz? Wilk wyjaśnił, że to za sprawą doskonałego węchu. Przymykając z lubością żółte ślepia wyliczył zawartość koszyka. Były tam, jego zdaniem, chrupiące rumiane bułeczki, ser, szynka w plastrach, jaja na twardo oraz z mniej ważnych rzeczy sól i pomidory. Wojtek patrzył na uciekiniera z niedowierzaniem. Ten skromnie spuścił oczy. – Wiesz to wszystko bezzaglądania? –zapytał chłopiec, chociażpamiętał,że basior nie miał okazji, bypoznać zawartość. – Możemyzatrzymać się i sprawdzić – zaproponował chytrze wilk. Wojtek obejrzał się i zawahał. Nie powinni zapominać, że są tropieni. – Na razie nic nam nie grozi – rzekł basior wciągając nosem powietrze. – Skrzeksiedzi na pieńkupalifajkę. Czuł bowiem zapach dymu i żywicy. Postawił koszyk na trawie i kłapnął szczęką parę razy. Wojtek tymczasem zajrzał do środka. Rzeczywiście, wszystko się zgadzało, wilk niczego nie pominął. To się nazywa mieć nosa. – Czy mógłbym przynajmniej popatrzeć? Zapytał wilk nieśmiało, a gdy Wojtek spojrzałmu głębokowwilcześlepia,dodałcichymgłosem: – Może to ostatnia kura,jaką oglądamw życiu. Mój siostrzeniec niemiałjuż wątpliwości,że jegopodopiecznynie zaspokoił głodu trawą. Nie sprawił wrażenia przejedzonego, boki miał zapadnięte, sierść zmierzwioną ipozlepianą klejembiurowym. Miałtylko nadzieję, że staruszka jest lepiej odżywiona. Zresztą starsze panie na pewnonie mają takiego apetytu jak wilkwsile wieku. – Właściwie też bymcoś zjadł – rzekł sięgając po kurę.Wilcze ślepia zaokrągliłysię z zadowolenia.Kura została podzielona na dwie równe części. Jedna połowa została przeznaczona na pożarcie, druga miała dotrzeć w nienaruszonym stanie do osoby,dlaktórej została przeznaczona. PanBałagannie powinien mieć imtego za złe. Jeśli droga nie była tak krótka, jak obiecywał, to i kura może się okazać nie taka. Wilk dwa razy kłapnął paszczą i ćwiartka ptaka zniknęła, z nadzieniem i kośćmi. Gdyprzyszło do jedzenia,kura okazałasię znacznie mniejsza, niż to się wydawało na pierwszyrzut oka. Wojtek podsunął wygłodzonemu towarzyszowi ogryzione udko. Ten wzbraniał się, ale gdy chłopiec wyjaśnił, że kości nie jada, zgruchotał je błyskawicznie potężnymi zębiskamiipołknął. – Ateraz,wdrogę –zakomenderował Wojtek. Wilk posłusznie ujął koszyk wzębyi jak dobrze ułożonypies dreptał tuż przy nodze chłopca, wymachując uniesionym ogonem na wszystkie strony. Patrząc na nich można było raczej Wojtka wziąć za dziewczynkę niż jego towarzysza za dzikiego mieszkańca leśnych ostępów. Gdyuszli kilkadziesiąt kroków, las zaczął rzednąć. –To chyba już niedaleko – rzekł Wojtek. – Jesteśmy na miejscu. Czuję ludzką siedzibę – odezwał się jego towarzysz. Rzeczywiście. Po chwili dojrzeli niewielki domek o pomalowanych na zielono okiennicach. Basiorowi sierść zjeżyła się na grzbiecie. – Dalejnie pójdę –oświadczył. Nie czuł się na siłach, żeby nadal grać rolę dobrze ułożonego psa. Dopiero gdyWojtek przypomniałmu o Skrzeku,wilk ochłonął. Chłopiec wytłumaczył mu szczegółowo, co ma robić, żeby wypaść jak najlepiej. Miną furtkę, przejdą spokojnie przez podwórze, potem Wojtek wejdzie do środka,a wilk poczeka na progu.Gdychłopiec gwizdnie, wbiegnie z koszykiem w pysku i przywaruje. Powinno to zrobić jak najlepsze wrażenie. Starsze panie na ogół mają słaby wzrok i nie znają się tak dobrze na zwierzętach. Odróżniają natomiast dobrze wychowane zwierzęta od źle wychowanych. – Ajeśli mnie rozpozna? –wyjąkał buryuciekinier. Wojtek pocieszał go, że to mało prawdopodobne. Prababka Krzyśka ma dziewięćdziesiąt lat i do tej pory uważa, że wilki są czarne. Skrzekowi nie przyjdzie natomiast do głowy,że ściganyukrył się w domu staruszki.Zgubi trop i odejdzie z niczym. Na wszelki wypadek zatarli za sobą ślady na podwórku. – Siadaj, Bary! – rozkazał Wojtek głośno, gdy stanęli przed drzwiami chałupki,i zapukał. Ponieważ niktnie odpowiadał, zastukałporaz drugi i trzeci. Wewnątrz panowała cisza. Ostrożnie nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiłyz cichym skrzypnięciem. – Czekaj, Bary, grzecznie na swojego pana! – rzucił głośno, puszczając oko do wilka, i wszedł do ciemnej sieni. Starsza pani miała chyba nie tylko słaby wzrok, ale inie najlepszysłuch. Po omacku znalazł jakieśdrzwi. Także i tym razem na pukanie nikt nie odpowiadał. Wszedł więc do środka i rozejrzał się. W małym domku były tylko trzy pomieszczenia. Kuchnia, staroświecka i starannie wysprzątana, mały pokoik i komórka. W żadnym z nich nie było nikogo. Najwidoczniej gospodyni wyszła gdzieś na chwilę. Gdyby jej nieobecność miała potrwać dłużej, zamknęłaby zapewne drzwi na klucz. Nie pozostawało więc nic innego, jak czekać cierpliwie na jej powrót.Nim jednak mój siostrzeniec zdołał uzbroić się w cierpliwość, w sieni rozległ się łomot i znajomyburykształt wpadł do kuchnijak pocisk. – Idzie tu! Idzie prosto na nas! –wykrzyknął wilk zduszonymszeptem. Wojtek spojrzałna niego z przyganą. Postrachlasu zmyka na widok staruszki jak mysz przed kotem! – To nie staruszka! Myśliwyz fuzją idzie po naszych śladach! Jest już przy furtce! Nimzdążył powiedzieć wilkowi, że Skrzeknajprawdopodobniej niezajrzydo domku, rozległo się energiczne pukanie. Nie namyślając się dłużej, złapałwilka za karkiszybko wciągnął dopokoju. – Jest tamkto? Otwierać! – wykrzykiwał Skrzektubalnymgłosem,łomocząc pięścią w drzwi, które wilk zdążył zatrzasnąć, nimuciekł. Chociaż Skrzekwalił coraz mocniej, nie zjawił się ani ten, kto zamknął, ani ten, kto miał otworzyć. Myśliwemu nie pozostawało więc nic innego, niż walić coraz mocniej i krzyczeć coraz głośniej. Wreszcie odezwał się cienki dziecięcygłosik: – Kto tam? – Kto mabyć,jak nie ja! – wrzasnąłSkrzek i zachrypł. – Ja to jestemtutaj –odpowiedział głosik. –A ja tutaj – odpowiedziałSkrzek ze złością. – Tomoże lepiej,żebytak zostało,bo babcianie pozwalawpuszczać obcych –odparłgłos za drzwiami. – Ja niejestemobcy. Jestemmyśliwyna służbie! – wrzasnął Skrzek. – U nas się nie poluje, to prywatne mieszkanie – odpowiedział głos za drzwiami. Skrzek zdenerwował się. Gdyby jeszcze ktoś dorosły, ale to jakiś malec zabrania mu wstępu! – Słuchaj ty, jakiś tam czy jak ci tam – rzekł myśliwy groźnym tonem – otwieraj,pókimdobry,bo takmnie zezłościłeś,że zaraz zacznę strzelać! – Nie mogę otworzyć,bo jest otwarte –odparł głos. Teraz Skrzek naprawdę nie wiedział, co ma począć. Ten za drzwiami miał niewątpliwie rację. Na szczęście przypadkiem oparł się o klamkę. Drzwi otworzyłysię gwałtownieiwpadłzłoskotemdo ciemnejsieni. Gdyotworzyłoczy, ujrzał nad sobą twarz jasnowłosego chłopcao ciemnych oczach. – Dzień dobry,panieSkrzek – rzekł chłopiec uprzejmie. Myśliwy popatrzył na niego podejrzliwie. Jeżeli dzień, to dlaczego jest tak ciemno?„To pewnie jakiś podstęp”, pomyślał i stękając podniósł się z podłogi. – Coś ty za jeden i skąd wiesz, jak się nazywam? – przyglądał się chłopcu marszcząc groźnie brwi. – Zdaje się, że już cię gdzieś widziałem... – Nie,to pan jest taki sławny! – rzekł Wojtek przymilnie. Skrzek mając do wyboru sławę i to, że widział gdzieś jakiegoś tam malca, wolał oczywiście to pierwsze. – Można prosić oautograf? –zapytał chłopiec wyciągając kredkęipomiętą kartkę. Skrzekwziął ją od niego mrucząc z zadowolenia. Nigdyjeszcze nie rozdawał autografów. Ale że i pisał nieczęsto, i to tylko drukowane, więc skrobiąc się kredką w czoło zaproponował: – Wiesz co, chłopcze, tu jest ciemno, to może postawię ci krzyżyk. – Możemywyjść na dwór – chytrze odparłWojtek,którychciał się pozbyć Skrzeka jak najszybciej. –E, niechjuż lepiej będzie krzyżyk –rzekłmyśliwy gryzmoląc na papierze. – Przecież i tak nie umiesz czytać. –Umiem –stwierdził chłopiec z naciskiem. – Astrzelbę prawdziwąwidziałeś? – powiedział myśliwy,żebyskończyć jak najszybciejze sprawąpisania. – Tylko uważaj,bo nabita i możewypalić. I popychając chłopca brzuchem przed sobą, wlazł do kuchni. Na stole dostrzegł natychmiast koszyk, prawie po brzegi wypełniony smakowitym jadłem. BrzuchSkrzeka zaczął się poruszać szybko, zupełnie jakbychciałuwolnić się od właściciela i rzucić na jedzenie. Opanował się nie beztrudności. Przypomniał sobie, że sprowadziła go tusprawa wilka. – Nie widziałeś, chłopcze, dziewczynki, wyglądającej podejrzanie, która spacerował w pobliżu z rzekomym psem? – zapytał surowo. To długie zdanie Skrzek wymyślił w chwili wolnej od tropienia, brzmiało poważnie i robiło wrażenie. Mójsiostrzeniecuniósł brwiiskrzywił się; niepodglądał dziewczynek,ao rasie psówrzekomych nigdywżyciu nie słyszał. – Rzekomy,to znaczy, że pies to nie pies –wyjaśnił Skrzek, którysamnie bardzo wiedział, co to słowo znaczy. –A kto? – zdziwiłsię Wojtek. – Wilk! – krzyknął myśliwyszczerząc zęby. –Aha... –powiedziałWojtekdomyślnie –ata dziewczynkapewnie była w czerwonymkapturku? –Widziałeśich? – zainteresowałsię Skrzek. – Pan mitu jakieśbajki opowiada! – obruszyłsięWojtek. Skrzekzaklinał się, że to nie żadna bajka, bo jestna służbie i odsamego rana nie miał nic wustach. Spojrzał przytymłakomie na koszyk. Chciał udowodnić chłopcu, że mówi szczerą prawdę. – Zaraz możesz się przekonać, jaki jestem głodny, i wtedy na pewno uwierzysz, że jestem na służbie i ścigam niejakiego wilka – rzekł sięgając po jedzenie. – Nie trzeba, już panu wierzę – odparł chłopiec odsuwając koszyk.Skrzek chrząknąłi przełknął ślinę. – Ślady prowadzą do samej furtki – burknął ze złością. – To bardzo podejrzane! Wojtek przygryzł wargę. – Wilk jest przebiegły, ale na pewno nie tak przebiegłyjak pan –powiedział po namyśle, aSkrzek mruknął, że owszem, jeszcze się takinie znalazł,cobygo przechytrzył. – Czasami taki wilk wycofuje się po własnych śladach, skacze w pole i... – nie dokończył,bo Skrzekzłapał strzelbę iwypadł na dwór. Wojtek odetchnął głęboko. Wyjrzał przez okno. Myśliwy w strugach ulewnego deszczu oddalał się oddomu z nosemprzyziemi. Po chwili jednakznowu rozległosię łomotaniedo drzwi.Skrzek nie dałsię wyprowadzić w pole. Nie dlatego, żebycoś podejrzewał. Doszedł poprostudo wniosku,że wilkniezając, awdomujestsucho, ciepłoi, conajważniejsze, na stole czeka na niego solidna przekąska. To, że wilk jest chytry, nie znaczywcale, że Skrzek musi być głodny. Wdarł się do kuchni i wycelował strzelbę w koszyk. – Bardzopodejrzane,bardzo podejrzane – mruczał pod nosem. Wojtek przestraszył się, że Skrzek rozpoznał przedmiot, ale myśliwy co innego miał wgłowie. – Trzeba sprawdzić, czy nie ma odcisków łap poszukiwanego – powiedział zaglądając do środka. Na śladyzębów pozostawione na wiklinowejrączce nie zwrócił najmniejszej uwagi. Sięgnął po największe zawiniątko, odwinął je z papieru i przełknął ślinę. W jego brzuchu rozpaczliwie zaburczało. Nie wypadało jednak zeżreć kuryod razu. – Wygląda to na pieczoną kurę – stwierdził marszcząc brwi surowo. – Bo to kura –odparł chłopiec.Myśliwyspojrzał na niego karcąco. – Teraz to jest dowód rzeczowy– oznajmił obwąchując pieczoną skórkę. –A co tojest dowód rzeczowy? – spytałniewinnie chłopiec. Skrzek stropił się. Stękając wyjaśnił zawile, że dowód rzeczowy to jest dowód rzeczowy, to znaczyrzecz, która jest dowodem,albo jak ktowolidowód, któryjest rzeczą. Gdygo nie ma, to mówi się, że brakuje dowodu rzeczowego. Wsprawie wilka rzekoma kura może mieć znaczenie. Zapowiedział,że postara się to rozgryźć. Po tym wstępie, nie zwlekając dłużej, wbił zęby w mięso i oderwał potężnykawał. – Wygląd to nie wszystko, mój chłopcze – tłumaczył ze znawstwem, przełykając kolejne kęsy. – Wilk na przykładwyglądał na barana, ale nie ze mną takie sztuczki! Ważny dowód rzeczowy zniknął błyskawicznie w brzuchu myśliwego. Sprawa kury została ostatecznie rozgryziona. Pozostała po niej kupka kości. Skrzekotarł włosy wierzchem dłoni. Zajrzał do wnętrza koszyka i westchnął. Służba nie drużba. Jeśli zacznie szukaćirozgryzać dowodyrzeczowe, może to wyglądać na zwykłe obżarstwo. Postanowił więc,że zanimwróci dostołu,przeszuka dom. – Wilki nie przebierają w środkach! – rzekł wygrażając chłopcu palcem. – Natomiast potrafią przebierać się z wierzchu. Najczęściej w owczą skórę i po tymmożna je rozpoznać. Muszę się rozejrzeć. – Zajrzał do komórki, obwąchał słoiki, zjadł kiszonego ogórka, wetknął głowę do szafy i wiadra. Gdy usiłował wejść do pokoju, Wojtek zastąpił mu drogę. – Babciaśpi –powiedział kładąc palec na ustach. – Babcia? – zaniepokoiłsię myśliwy. Spojrzał niepewnie na resztki kury. – Jest chora –wyjaśnił szeptemWojtek. – Muszę sprawdzić.Wilk mógł się ukryćpodłóżkiem –upierał się myśliwy. OdepchnąłWojtka i ująłdłonią za klamkę. – Może się pan zarazić. Babcia ma grypę. Skrzek zawahał się. Grypa to nie przelewki. Bał się chorób bardziej niż wilków. Nie wypadało się jednak wycofywać. Uchylił drzwi i na palcach wszedł do środka. Pod łóżkiemwilka nie było. Leżał pod pierzyną przebrany w staroświecki czepek, nocną koszulę i przeciwsłoneczne okulary. Dzwonił ze strachu zębami, aż szyby trzęsły się w oknie. Wojtek stał w progu bezradnie iwytrzeszczał oczy. Był przekonany,że jego przyjaciel zostanie za chwilę rozpoznany. Skrzek wycofał się jednak na palcach i cicho zamknął za sobą drzwi. – Musimieć wysoką gorączkę,bo strasznie się trzęsie – szepnął. – Uhu – odparł Wojtek, który wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć, że podstępsię udał. Myśliwypodszedł tymczasemdo stołu i stwierdził, że grypa jestszczególnie zaraźliwa, kiedy człowiek jest głodny. Nie może sobie pozwolić na zwykłe jedzenie, bo jest na służbie. Mógłby natomiast próbować zbadać pozostałe dowodyzwiązane ze sprawą wilka. Na wstępie zajmie się szynką ibułeczkami. Przydałby się natomiast ogórek kiszony, który nie ma wprawdzie bezpośredniego związku ze sprawą, ale może mieć pewne znaczenie. Wojtek pospiesznie spełnił polecenie. – Wiesz, co ci powiem,chłopcze – rzekł myśliwypałaszując bułkę z serem. – Nie chciałbymsię wtrącać do spraw rodzinnych, ale ta twoja babcia... – Wiem,wiem –domyślił się Wojtek. – Wszyscymówią,że babcianie jest do mnie podobna,bo jajestempodobnydo dziadka od tejdrugiej babci... Skrzek przerwał mu lekceważącym machnięciem ręki i sięgnął po ostatnią bułkę. – Nie o to chodzi – rzekł zagryzając bułkę ogórkiem. – Mógłbyś babci zwrócić delikatnie uwagę, że choroba chorobą, araz natrzydnito bysię mogła ogolić. Nagle drzwi pokoju uchyliły się. W szparze pojawiło się oko przesłonięte ciemnymszkłem. – Pst, pst! – szepnął wilk stukając pazurami we framugę. – Idź, chłopcze, twoja babcia czegoś potrzebuje – odezwałsię Skrzek soląc jajko. – W zasadzie nie powinno cię tu być. To, co robię, jest tajemnicą służbową – powiedział odgryzając ze smakiempół jajka na twardo. Wojtek wymknął się z kuchni i zatrzasnął za sobą drzwi. – Zwariowałeś! Po co wylazłeś z łóżka? Mógł cię rozpoznać! – zasyczał stukając się w czoło. Wilk wodpowiedzipociągnął go do okna iuchyliłfirankę. Wojtek ujrzał starszą panią zamykającą starannie furtkę. Do jej nóg łasił się wielki czarnykocur. Nie było na co czekać. Szykowała się nielicha awantura. Odczekali, aż staruszka wejdzie do sieni, i wymknęli się cichcem przez okno. Przeskoczyli żywopłot i pobiegli na przełaj w stronę lasu. Potem chwilę odpoczywali pod osłoną krzaków. –Chciałbyśto zobaczyć? – zachichotał chłopiec zacierając ręce. Wilk nie był ciekaw, jak wygląda Skrzek z głupią miną. Chciał jak najszybciej znaleźć się z dala od tego miejsca. Z otwartego okna dobiegały podniesione głosy. Wreszcie przez okno wyleciał kapelusz Skrzeka, potemsam myśliwy,ana koniec rozległ się huk wystrzału. – To do mnie! – wrzasnął wilk łapiąc się za głowę i choć prawie był przekonany, że już nie żyje, zaczął zmykać jak zając. Chłopiec ruszył za nim biegiem. Skrzek wepchnął właśnie do ust drugie jajko na twardo, gdy drzwi za jego plecami uchyliły się ze skrzypnięciem. Myśliwy odwrócił głowę i spojrzał zdziwiony przez ramię. Na progu stała starsza pani i wpatrywała się w niego pełnym oburzenia wzrokiem. Najpierw pomyślał, że to babcia chłopca zdążyła się ogolić i wyzdrowieć, ale przecież zwykłe babcie nie dochodzą do zdrowia w parę minut i nie wylatują oknem, bypotem niespodziewanie wpaść drzwiami. – Co to ma znaczyć?! – krzyknęła starsza pani stukając kijemw podłogę. Skrzekowi jajko utknęło w gardle i nie dawało się ani połknąć, ani cofnąć, wskazał więc najpierw na strzelbę, żebydać do zrozumienia, że jestmyśliwym, a potemna ogołoconykoszyk, skąd brał dowodyrzeczowe przeciwko wilkowi. – Aha! –wykrzyknęła starsza pani. – Teraz wszystkorozumiem.Myśliwyskwapliwie pokiwałgłową. – Więc to jest napad na starą kobietę! – powiedziała staruszka wygrażając Skrzekowi sękatympalcem. Myśliwyprzecząc pokręcił głową i zaczął machać rękami. – Niech pan nie kręci! Poznajęswójkoszyk! – stwierdziła stanowczostarsza pani. – Uefłemfłuwowo – wybełkotałSkrzek,co miało znaczyć,że jest służbowo. – Jeszcze migrozi,łobuzjeden! – krzyknęła staruszka,złapała strzelbę za lufę i pchnęła myśliwego w brzuch. Kura, plastry szynki, bułki, ser i jajka, czyli wszystko, co Skrzek zebrałprzeciwko wilkowi do własnego żołądka,podeszło mu do gardła, które na szczęście było zakorkowane jajkiem. Zatoczył się i wpadł do pokoju. Dzielna staruszka nie wypuszczając fuzji z rąkruszyła za nim i przyparła godo parapetu. Skrzek, widząc wycelowaną prosto wswój przepełnionybrzuch lufę, połknął ze strachu jajko i zaczął krzyczeć: –Ostrożnie, brońjestnabita!Odchyliłsię do tyłu ijego zielonymyśliwski kapelusikwyleciał za okno.Gdybabuleńka podniosłabroń mrużąc jedno oko, Skrzek podniósłnajpierw ręce, a potem, kiedy to nie wystarczyło, także nogi i przetoczył się przez parapet. Staruszka widząc, że w oknie nikogo już nie ma, palnęła sobie na wiwat, bo rzadko miała okazję strzelać z dubeltówki. Przesłaniając dłonią oczy od słońca popatrzyła za intruzem, który zmykał przez pole wymachując rękami i wrzeszcząc, jakby goniło go stado rozwścieczonych pszczół, a kiedynabrała pewności, że nie będzie miał ochoty wracać na miejsce przestępstwa, zamknęła okno i rzekła do czarnegokota: –Popatrz, kotku, doczegotodoszło!... Zbóje nie mają jużzupełnie wstydu i napadajązbronią wręku na stare,bezbronne kobiety. Skrzektymczasemuciekałcałydzień i całą noc iwciążmu się wydawało, że słyszy za swoimi plecami staruszkę z dubeltówką. Wilk natomiast nie uciekł daleko,wyrżnął łbemwdrzewo i fiknął kozła. Nie wiedział, co się stało. Był przekonany, że go zastrzelono, jęczał cicho i zupełnie nie zwracał uwagi na Wojtka, który usiłował postawić go na cztery łapy. Dopiero gdy chłopiec wytarmosił go za uszy, wilk odzyskał przytomność. Ucieszył się, że ocalił skórę, nie chciał jednak słyszeć o pozostaniuwlesie,choć Wojtek przekonywał go, że zna Skrzeka i jest pewny, że nieprędkopojawisięw tej okolicy. – Rób, co chcesz –powiedział wreszcie Wojtek. – Jamuszę już wracać do domu. – Chcesz zostać w biedzie starego przyjaciela? –jęknął zrozpaczonywilk. – Po tym, co razemprzeszliśmy? Chłopiec przekonywał, że nie może zabrać go ze sobą, bo mieszka w mieście, a tamnie mamiejsca dla wilków, nie licząc oczywiście ogrodu zoologicznego. Basior bardzo zainteresował się ogrodemzoologicznym. – Napewno byci się tamnie podobało – stwierdził chłopiec. –Siedzisięw klatce i nie można wychodzić. I nie ma nic do roboty poza tym, że ludzie przychodzą cię oglądać. – Strzela się do wilków w klatkach? To przecież nieludzkie! – zgorszył się basior. Mój siostrzeniec musiał mu więc dokładnie wyjaśnić, na czym całe to przedsięwzięcie polega. Nikt do zwierząt nie strzela, bo jest to całkowicie zabronione. Ten punkt bardzo przypadł basiorowi do gustu. Nie mógł natomiast zrozumieć,po cosiedzi się wklatkach. – Żebyludzie mogli cię oglądać – odpowiedziałWojtek. – To tak jak wteatrze – ucieszyłsię wilk, któryzawsze marzył o tym,żeby występować przed publicznością, choćbynawet w przebraniu barana. – Tamjest ciasno – zniechęciłgo chłopiec. Basior zauważył jednak, że w lesie już od dawna zrobiło się dla niego za ciasno. Wolałbyprzeżyć coś nowego, niż niedożyćjutra. Interesowało go,jak się poluje siedząc w klatkach. Wojtek odparł,że o polowaniu nie ma mowy. Po prostu przynoszą jedzenie. Wilkowi bardzo się to spodobało. Dość już miał uganiania się za drobiem i rogacizną i od dawna marzył o emeryturze. – Idę z tobą – zdecydował. – Tonie takie proste – odparł Wojtek. –Tu jestbajka,a tamwszystko jest naprawdę. A poza tymsamnie wiem, jak trafić do domu. – Tymsię nie przejmuj. Już jamamnosa.Czuję,że toniedaleko – zapewnił go wilk. Wojtek zastanawiał się chwilę. Przylecieli stąd – wskazał na południe. Podróż trwała krótko. Rzeczywiście do zoo nie powinno być daleko, ale jak tam się dostać bez pomocy pana Bałagana? Wilk zatarł łapy i uśmiechnął się chytrze. – Mamswoje sposobyi znamtu wszystkie przejścia – zapewniłchłopca. – Trzeba się wziąć do roboty. Zrobimy podkop. – Chcesz podkopać się pod bajkę? – zdziwił się Wojtek. Po raz pierwszy słyszał o takim sposobie. – Najdalej za godzinę będziemy na miejscu – oświadczył basior i zagłębił silne łapywmiękkimgruncie.Wojtek pomagał mu odgarniając nogami zwały piachu. Po kilkunastu minutach jama była na tyle głęboka, że zmieścili się w niej obaj. Wilk odpoczął chwilę iznowu zaczął zapamiętale grzebać w ziemi. Po godzinie wyszli na powierzchnię. Wojtek usłyszał dźwięczny, jękliwy głos pawia. Znaczyło to, że trafili bezbłędnie. Bez trudu znalazł odpowiednią klatkę. Lokatorzy powitali kolegę cichym wyciem. Następnego dnia dwie popołudniowe gazety podały, że do ogrodu zoologicznego chłopiec o nieustalonym nazwisku przyprowadził bezpańskiego wilka. Ponieważ wilk palił się, żebyzamieszkać w klatce, dozorca na wszelki wypadek wezwał straż pożarną. Kiedyzjawili się strażacy, chłopca już nie było, stado wilkówzwiększyłosię o jedną dorodną sztukę, a dozorca opowiadał tak dziwne rzeczy, że strażacy wezwali pogotowie. Poszkodowany twierdził, że widział na własne oczy, jak chłopiec w towarzystwie dziwnie wyglądającego człeczka uniósł się w powietrze i poszybował nad Wisłę. Dostał trzy dni zwolnienia i dużą porcję środkówuspokajających. Od historii z wilkiemupłynęło kilka miesięcy, a pan Bałagan nie pojawiałsię. Wojtek był początkowo zadowolony, że nareszcie ma spokój, potem jednak zaczęło mu trochę brakować niezwykłych przygód, bajek, wktórych wszystko może się zdarzyć, i nowych przyjaciół. Coraz częściej wspominał czarownika. Mawiał onim, że jest brudnyale nie nudnyi ma w zanadrzu niespodzianki, których sam się nawet nie spodziewa. Niekiedywydawało musię, że słyszyszelest w kącie albo wkuble na śmieci, a raz nawet zupełnie wyraźnie rozpoznał w radiu znajome„niach, niach”. Może się obraził, kiedyWojtek powiedział muna pożegnanie, że w gruncie rzeczy uważa go za porządnego faceta? Ale przecież nie jest pamiętliwy. Nie wierzę też, żebycoś musię stało. Łatwo sprzątnąć się nie da. Może więc jeszcze wróci? Kto wie? KONIEC Korekta: Joanna Bednarek