Anna Oktawiec – Blaschke WIRUS ŻYCIAI INNE OPOWIADANIA WIRUS ŻYCIA PROLOG Ciepłe promienie wrześniowego słońca przedzierały się migocząc przez pozłacany pierwszym dotknięciem jesieni las. Ale staremu Gniadkowi, idącemu właśnie polną drogą, wszystko się dzisiaj w oczach mieniło. Wracał od „Franka spod lasa”, z którym opróżnił sporą butlę bimbru. Patrzył na ścielącysię przed nim jego własnycień i mamrotał pod nosem. Grzybek podszedł do okna. Wręku dzierżyłszklankę zwódką, w której topił właśnieswe życiowe problemy. Ujrzał z oddali zbliżającego się chwiejnym krokiem górala, wychylił jednym haustem zawartość naczynia i ruszył do drzwi. – No, stary, jesteś moją ostatnią deską ratunku – rzekł głośno, wyciągając z gęstych krzaków zwój grubego kabla. Rozwijając drut posuwał się tyłem w kierunku drogi. Przeciągnął go na drugą stronę i zacząłgrzebaćwtrawie. Odszukałspecjalnie w tymmiejscu wbitykołek i nałożył nań pętlę uwiązaną na końcu kabla. Naciągnął przewód. W słońcu zabłyszczał uwolniony z izolacji odcinek, wiszący kilka centymetrów nad drogą. Gniadek, zapatrzony w prowadzący go cień, wyszedł zza kilku chojaków rosnących na zakręcie. Zatrzymał się. Pojawił się bowiem poważny problem: cień szedł prosto, a droga zakręcała łagodnymłukiem wkierunku domu Grzybka. Chłop zgłupiał, coś mu tu nie grało i należało się poważnie zastanowić, którą drogą ruszyć dalej. Rozterkę Gniadka wykorzystał Grzybek. Biegiem, skulonywe dwojepopędził do domu i z dzikim uśmiechem na twarzy podłączył kabel do gniazdka. Dalszą obserwację prowadził ukrytyw krzewach rosnących między domostwem a drogą. Pijanychłop podjął wkońcu męską decyzję i zostawiwszydługi cień u swego boku, ruszył dalej drogą. Nie dane mu było jednak spokojnie wędrówkękontynuować, bo nagle ni stąd, ni zowąd ujrzał nić złotą biegnącą nad drogą w poprzek kolein. Nie dowierzając własnym oczom przyspieszył kroku i już święcące cudo było tuż, tuż. Zatrzymał się z trudem utrzymując równowagę. Chwilę coś mamrotał, najwyraźniej głośno się zastanawiając, w końcu pochylił się i wyciągnął rękę w kierunku złotej linii. Grzybkowi zwrażenia zaparło dech, gdyujrzał jak ciało chłopa wysztywniło się, włosyi wąsy stanęły dęba, po czym ofiara rąbnęła o ziemię wzbijając tuman kurzu. Morderca wyskoczył zza krzaków, podbiegł do palika w trawie i trzymająckabel za istniejący,niewielki fragment izolacji podszedł do leżącegochłopa. Odłożył narzędzie zbrodni, dzikim wzrokiem spojrzałnawykrzywionątwarzGniadka, pochylił sięi uśmiechniętychwyciłgoza przegub dłoni. – A niech to! – Na twarzy Grzybka pojawił się grymas. Wściekły rzucił ręką chłopa o ziemię i nie patrząc na niego zaczął nerwowo zwijać kabel. Po chwili zniknął w drzwiach domu. Gniadek otworzyłoczy,powoli usiadł izaczął masować obolałą rękę. Patrzyłto na nią, to na bezchmurne niebo. Wstał, lekko nim zarzuciło, ale jakoś utrzymał ciało wpionie. Podniósł głowę i patrząc gdzieś w nieokreśloną przestrzeń wymamrotał: –Ślag z jasnygo nieba...Pokiwał zmierzwioną czupryną i wolnym krokiem pomaszerował drogą dalej, przed siebie. Grzybek usiadł przystole, wlał do szklanki resztę wódki zbutelki i wypił. Podniósł się i podszedł do łóżka. – Cholera, znowu nie wyszło. Nic tu po mnie. Uklęknął, rzucił okiem na wiszący na ścianie, okolony złotą ramką wizerunek Matki Boskiej, odrzucił szary koc, służący za narzutę i wyciągnął spod łóżka starą, zakurzoną walizkę. Wostatnich promieniach słońca, śladami Gniadka, szedł Grzybek.Obrażonyna całyświat i na niezniszczalne życie, odchodził zostawiając dom icałyskromnydobytek. Wszystko, co zabrał, niósł w swej starej, odkurzonej przed chwilą walizce. Ewa spojrzała na zegarek. Do odjazdu pociągumiała jeszczeponad kwadrans. Weszła na opustoszały peron i usiadła na jedynej ławce będącej ostatnią, jedyną deską na dwóch betonowych podstawkach. Ciepłe promienie zachodzącego słońca i cisza mącona dalekimi odgłosami ptaków nastrajałyją romantycznie, chociażtrafniejsze byłobyokreślenie – sennie. Zamknęłaoczyi przechyliłagłowędo tyłu, pozwalającsłońcu pieścić twarz. Była szczęśliwa. Myślała o tym,jakiewrażenie na szefie zrobijejmateriał. Wiedziała, żena jegoopracowanie potrzebuje dwóch, trzech dni, a tyle jej zostało jeszcze z delegacji. Oczami duszy widziała pochlebne recenzje. Z rozmyślań wyrwał ją nagły wstrząs deski–ławki. Otworzyła oczy. Obok siedział niewysoki, krępy chłop odziany w brezentową brunatną kurtkę, między kolanamitrzymałstarą walizkę. Mógłmieć czterdzieścialbo sześćdziesiąt lat (Ewa nigdynie potrafiła właściwie określać wieku ludzi). – A paniusia, przepraszam, to dokąd? – dmuchnął odorem alkoholu. – Do domu – wolała odpowiedzieć. Po takim typie można się było wszystkiego spodziewać. – A mogę wiedzieć, gdzie to paniusia posiada dom? – typ starał się być rozmowny. – Domu nie posiadam, a jedynie małe mieszkanko. – Ooo! To paniusia miastowa! A z jakiego miasta, że się zapytam? – chłop stawał się dociekliwy. Ewa zerknęła na zegarek. Jeszcze dziesięć minut. – A ze stolicy – odpowiedziała na odczepnego. – Ooo, to daleko. To paniusia na urlop tu przyjechała? – Nie, do pracy. – A gdzieżtu może taka elegancka, miastowa paniusia pracować? – Chyba nasz pociągzachwilę przyjedzie. Pan też na niego pewnie czeka. Chłop podrapał się w głowę, przetarł dłonią kilkudniowy zarost na brodzie i głęboko westchnąwszy wybąkał cicho: – Sam nie wiem na co czekam. – Zwalizką na stacjizazwyczajczeka się na pociąg. Do miasta panpewnie jedzie. – Ewa potraktowała gojak pijanego, któremu film jeszcze się nie urwał,alewątkizaczynają się już plątać. – Nie wiem gdzie, byle daleko stąd. Tylko, żemam problem, bo wiepaniusia, ja tonawet na bilet do następnej stacji nie mam. – W głosie chłopa pobrzmiewał jakiś żal i głębokie zwątpienie. – Nie rozumiem. – To długa historia. Bo, wie paniusia, ja to jestem grabarzem. Taki zakład pogrzebowy prowadzę. – I co? Okradli pana? Nieboszczyki się zbuntowały, czy ma pan, po prostu, dość tej roboty? – Dziewczyna nie wiedziała o co mu chodzi i zaczynała ją ta rozmowa irytować. – Gdybybyła robota, to możeikiedyś miałbymjej dość. Ale robotynie ma. Od dwóch prawie lat nikt u nas nie umarł. Nikt. Rozumie paniusia?Ani stary,ani młody,ani dziecko. Na chleb już nie mam, a co dopiero na bilet. A wie paniusia, dzisiaj na pożegnanie wlałem w siebiebutelkę, co ją schowałemna oblewaniekolejnegopogrzebu. Ona się doczekała swojej okazji, alenieodejściajakiegoś umrzyka, ajej pana. Iśćmi stąd trzeba, bo zgłodu przyjdzie zemrzeć. – Co pan za bzdury opowiada! – Jak Boga kocham! Nikt tu nie umiera!Chłop zerwał się zławki, bijąc się pięścią w pierś. – Da mi paniusia na bilet, to po kolei opowiem. Ewa spojrzała w dal. „Dziwny jakiś facet, ale kto wie...” – pomyślała i w tejże chwili ujrzała nadjeżdżającypociąg. Nie było jużczasu na zastanowienie, apozatym zrobiło sięjej żal tego biedaka. W końcu nie wyglądał na opryszka. – Kupię panu bilet u konduktora, bo do kasy już pan nie zdąży.Ewa wstała, wzięła plecaczek i oboje ruszyli w kierunku torów.Pociąg wjeżdżał na stację. Mimo późnej pory,miasto tętniło życiem. Tramwaj, którymEwawracała do domu, rzucał jadącymi nim ludźmi nawszystkiestrony.Nierobiło to napasażerach żadnego wrażenia. Z przyzwyczajenia, kołysząc ciałem poddawali się wstrząsom. Na kolejnych przystankach wymieniali się przypadkowi członkowie załogi, sunącego ulicami miasta pojazdu. „Tramwaj ma tę wyższość nad autobusem, żenie sposób w nim zasnąć” – pomyślałaEwa. Była już bardzo zmęczona i znużona podróżą. Grabarz przez całą drogę opowiadał swą niewiarygodną historię. Niebyłwszak krasomówcąi Ewie chwilamiumykałysłowa, anawet całe zdania. Udawała zainteresowanie i po pewnym czasie zauważyła, że traktuje chłopa niczym nieszkodliwego wariata. Było jednak w jego opowieści coś, czego nie potrafiła sprecyzować. Odniosła wrażenie, że to „coś” zasiało w niej jakiś niejasny niepokój. Towarzysza podróży pożegnała na dworcu, dając mu jeszcze parę groszy „na zagospodarowanie” i adres redakcji na wypadek, gdyby miał w stolicy problemy ze znalezieniem pracy. Kiedy wreszcie osiągnęła ostatnie piętro wieżowca i stanęła przed drzwiami własnego mieszkania, wszelkie procesy myślowe, drążące jej umysł od kilku godzin, uległy zahamowaniu. Teraz ważne byłytylko – gorąca herbata i ciepła kołderka. Zaświeciła światło iweszła do kuchni. Postawiła wodę na gazie;wróciła do przedpokoju, zdjęła kurtkę, buty i boso wkroczyła do pokoju łączącego i funkcje salonu, gabinetu, biblioteki, jadalni i sypialni. Było to bowiem jedyne pomieszczenie jakim dysponowała. Mało – był to jedyny pokój w mieszkaniu Ewy. Rzuciła w kąt plecaczek, lecz nim to uczyniła, wyjęła z niego delikatnie drewnianego świątka i postawiła na biurku. Przyniosła parującą herbatę i ciężko usiadła w fotelu. Nocną ciszę burzyły dochodzące gdzieś zoddali odgłosymiasta. Wydarzenia minionegodnia powróciły, jakbysprowokowane spokojem i miękką otuliną fotela. Ewa wzięła kubek i przeniosła się do biurka. Wyjęła z plecaczka swój drogocenny notes i z uwagą przeglądając notatki, zapisywała drobnym maczkiem arkuszczystego papieru. W pewnej chwili spojrzała na świątka. Przerwała pisanie. – Powiedz mi Jezusicku, czy grabarz ma taką fantazję, czy też ludzie w tej twojej wsi przestali umierać? Drewniana, grubo ciosana figurka milcząc patrzyła na Ewę niebiesko malowanymi, wyłupiastymi oczami. – Szkoda, że nie chceszmi powiedzieć...Stuknęła delikatnie świątka długopisem i wróciła do dalszej pracy.Słońce świeciło wysoko, kiedyEwa weszła do łazienki wziąć porannyprysznic. Na biurku leżał gotowy artykuł. Minęło kilka dni. Ewa złożyła artykuł do korektyizabrała się zaopracowywanie nowego tematu –wystawęmalarstwanaszkle. Siedziałaprzyswoim redakcyjnymbiurku i obłożona materiałami wolno pogrążała się w pracę. Jedyną rzeczą, jakiej teraz pragnęła, to chwila spokoju. Zdawała sobie jednak sprawę z niedorzeczności tych pragnień. Pokój redakcyjny dzieliła z dwoma kolegami. – Rany boskie! – ryknął Leon rozdzierającym głosem. – Co? – leniwie zainteresował się Erwin.WzburzonyLeon podniósł się z krzesła i doskoczył do kolegi. – Nie wiecie kto płaci tej Jolce? – Ja nie! – wrzasnął przerażony nagłym atakiem Erwin.Ewa spojrzała na nich i spokojnie wtrąciła: – On na pewno nie. Ma żonę i dwoje dzieci. A kto, twoim zdaniem, płaci Jolce? – Niestety, wiem kto, ale nie wiem za co. – Leon pocierał otwartą dłonią swoje bardzojuż wysokie czoło, co w jego przypadku oznaczało głębokie wzburzenie. – A za co płaci? – złośliwie zapytał Erwin. – Za takie recenzje.Zdenerwowany dziennikarz usiadł na brzegu biurka i zaczął opowiadać: – Byłem niechcącyna tej wystawie. Różowe, niebieskie, różowe, niebieskie... – Różowe... – wtrącił Erwin. – Niebieskie... – dodała Ewa.Rozmowa zaczynała być pasjonująca, acz Erwin tracił wyraźnie orientację. – Czy mógłbyś wyrażać się jaśniej? – zapytał. – Właśnie. Płótna albo całe różowe, albo całe niebieskie... Takie, wiecie, jakbyktoś wiadro zfarbą wylał... Inaczej – kupił parę płócien i kilka puszek farbyróżowej, kilka niebieskiej... A ona mi tu pisze o ekspresji! – Może lubi. To takie miłe... bieliźniane barwy – Erwin starał się usprawiedliwić koleżankę. – Nie krępuj się – majtkowe. Co zdaniem Jolki jest w tym ekspresyjnego? – Ewę najwyraźniej intrygowała ocena koleżanki. – Gdybyto jeszczeniebyło tak równomierniecałeróżowe, całeniebieskie... – mówiąc to Leon wycierał z ciemieniowej powierzchni czaszki szczątkowe ślady owłosienia. – Wystarczy! – nie wytrzymał Erwin i zwrócił się do koleżanki – Ewuniu, skocz i dla równowagi kup naszemu koledze coś zielonego, żółtego, czerwonego... – Idiota! – Leon zerwał się z biurka pociągając za sobą sznur telefoniczny, a co za tym idzie telefon, ale mówił dalej. – Te całe na niebiesko... Huk uderzającego o podłogę aparatu przerwał mu wymienianie dwóch barw, czego nie omieszkał wykorzystać Erwin. – Albo na różowo... – życzliwie dokończył wypowiedź kolegi. – Właśnie, – odparł Leon, podnosząc telefon – to podobno obrazy, azdaniem Jolki – dzieła sztuki. Ludzie!Dajcie mi różowy spray!Będę wielkim artystą! Wypowiadając te słowa wymachiwał urządzeniem telekomunikacyjnym, co groziło zdrowiu i życiu pozostałych redaktorów, nie mówiąc o bezpowrotnej utracie aparatu telefonicznego. Erwin zerwał się zmiejsca. – Zwariował biedak! – Ja tej recenzji nie podpiszę! – wykrzykiwał „biedak” – Nie podpiszę! – To nie podpisuj! – wrzasnęła spokojna dotąd Ewa – Odebrał któryś zkorektymój artykuł o świątkarzu? Nagła zmiana tematu spowodowała chwilę ciszy. Erwin nie mógł się najwyraźniej pogodzić z tym faktem. – Ten niebieski? – zapytał zgłupim uśmieszkiem na twarzy.Ewa zerknęła na Leona. Chyba nie usłyszał zajęty dokładnymi oględzinami telefonu. – Daj spokój. Chciałam go jeszcze przejrzeć. – Po co? Szefjuż zatwierdził. Ktoś zapukał do drzwi i wolno je uchylił. Cała trójka spojrzaławkierunku Iwony,której ruda czupryna ukazała się w drzwiach. – Ależ burzliwie pracujecie. – Niepewna, czy za chwilę nie dostanie czymś w głowę, nawet nie próbowała wejść do pokoju. – Ewa, jakiś Grzybek do ciebie – dodała. – Jaki Grzybek? – zagadnięta dziennikarka była wyraźnie zdziwiona. – Mówił coś o jakimś pociągu, i że kazałaś mu przyjść. – Ach, ten grabarz – olśniona spojrzała na Iwonę. – To on się Grzybek nazywa? – Tak mówi. Wyjdziesz do niego? – Powiedz mu, żebychwilę poczekał.Jeszcze się drzwi zaIwoną dobrze nie zamknęły, a Erwin musiał dopowiedzieć swoje: – Rozumuję, że terazzbierasz materiał o sztuce charakteryzacji nieboszczyków. – Odczep się! – Ewę zirytowałysłowakolegi, choć powinnabyćprzyzwyczajona do tego typu odzywek – Błędnie rozumujesz. A tak, żeby było ciekawiej, to facet nie ma kogo malować. Ani na różowo, ani na niebiesko. O! To mówiąc wyszła, strzelając drzwiami za sobą. W końcu korytarza stał znajomy z pociągu. Ogolony i uczesany wydał się Ewie sympatyczniejszy. W ręku miętosił gustowny, granatowy berecik. Na widok dziennikarki wykrzywił poczciwą gębę w radosnym uśmiechu i ruszył jej na przeciw. – Dzień dobry, panie Grzybek. – Robotę, paniusiu, znalazłem. –Chłop nie bawił się w konwenanse i odrazu meldował co trzeba. – I dach nad głową, u kamieniarza. – O, to dobre wieści. Radość Ewy była całkowicie szczera. Wiadomości innego typu zmusiłyby ją do zainteresowania się losem grabarza, a tak miała sprawę zgłowy. – Przyszłem oddać paniusi pieniądze.To mówiąc, wyciągnął z kieszeni spodni kilka banknotów i podał dziewczynie. – Oj, jakie to piękne miasto, paniusiu! – wykrzyknął. – To zdążył pan już coś pozwiedzać? – Od razu – zwiedzać. Ludzie tu umierają, paniusiu, jak Bóg przykazał! Nie to, co u nas... – Wie pan, – Ewa ruszyła w kierunku wyjścia z redakcji – zainteresowała mnie pana opowieść. Postanowiłam jeszcze raz odwiedzić waszą wieś. Nie wybrałby się pan ze mną? Grzybek, drepczący dotąd tuż za Ewą, zatrzymał się zdziwiony. – Tera? Kiedy mogę zarobić nachleb?Nieee... niech sobie paniusia jedzie... sama. A jakby co, to ja na ewangelickim robię. Znajdzie paniusia. To powiedziawszy, opuścił speszonygłowęiszybkim krokiem wyszedł zbudynku. Ewa zdumiona patrzyła na zamykające się za nim drzwi. – Znajdę, panie Grzybek. Jakby co, to znajdę – mruknęła pod nosem. Nim doszła do swego pokoju, podjęła decyzję. Zmieniła kierunek marszu i po chwili stanęła przed drzwiami z napisem „REDAKTOR NACZELNY”. W pomieszczeniu zwanym sekretariatem poczesne miejsce zajmowało potężne biurko, pamiętające jeszcze czasy socrealizmu w sztuce oraz siedząca za nim Fuma. Osoba, którą wszyscyokreślali tym mianem była kobietą „wlatach” zkoczkiemsiwych włosów spiętych na czubku głowy i dyżurnym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Fuma, podobnie jak biurko, istniała wsekretariacie od czasów zgoła prehistorycznych. Przetrwała wszystkieburze dziejowe, jakie przetoczyły się przez kraj, nie mówiąc o niezliczonej liczbie redaktorów naczelnych powoływanych na fotel, znajdujący się w sąsiednim pokoju. Czasopismo dwukrotnie zmieniło swój charakter, trzykrotnie tytuł, ale nie sekretarkę naczelnego. Fuma, o posturze gdańskiej szafy i charakterze pruskiego żandarma, była nie do pokonania. Budziła powszechnyrespekt, a u młodszych adeptów sztuki dziennikarskiej – wręcz strach. Ewa była już trochę oswojona z osobą sekretarki, ale ilekroć przekraczała próg, widok potężnej kobietybudził w niej uczucie miotające się pomiędzyzażenowaniem a buntem. Tak było i tym razem. – Szef wolny? – nieśmiało zapytała. – Chyba. Zapytam. – Fuma zmierzyła ją taksującym spojrzeniem i nacisnęła guzik interkomu. – Panie redaktorze, redaktor Łabędzka do pana. – Proszę, niech wejdzie – odezwało się szare pudełko.Postawna sekretarka skinieniem głowy nakazała Ewie wejść do gabinetu szefa.W tym z kolei pokoju najważniejsza była monstrualnych rozmiarów palma, przy której naczelnyzeswoim, zawalonympapierami biureczkiem jawił sięniczymzagubionyw dżungli Robinson. – Witam, pani Ewo, – Robinson wyszedł zza stołu, by ucałować dłoń dziennikarki – i gratuluję reportażu o góralskim rzeźbiarzu. – Dziękuję, panie redaktorze, ale ja w innej sprawie. – Słucham. Naczelny wskazał Ewie fotel przy niewielkim stoliku pod palmą. Sam usadowił się w podobnym obok. – Chciałabym terazzebrać trochę materiału w dość nietypowej sprawie. – Tak? – Otóżwe wsi mojego świątkarza od ponad roku nie umierają ludzie i... – Żartuje pani, – na pyzatej twarzy szefa pojawił się drwiący uśmiech – jak to nie umierają?Możeci comieli odejśćodeszli, azostali zdrowi isilni?Amoże jestich tak mało, że czasami nie ma kto umierać? – Ani jedno, ani drugie. Parafia obejmuje kilka wsi i podobno mieszka tam mnóstwo leciwych staruszków. – Parafia?Świątkarzto pani naopowiadał? – Nie... – PaniEwo, proszęwybaczyć, ale tożaden temat. – Naczelnywstał iruszył wkierunku biurka. – A poza tym, co to ma wspólnego ze sztuką? – zapytał siadając. – Nic. Chciałam tylko... – Ewa stanęła przed szefem. – Chciałam... – Delegacji pani nie podpiszę – zdecydowanie wszedł jej w słowo. – Proszę więc o tydzień urlopu – odpowiedziała równie zdecydowanie. – O tak! Widzę, żepowinna pani odpocząć, –ton szefa stał się jowialny – aleradzę udać się nad morze. – Dziękuję. Za radę również – powiedziała Ewa i wyszła z gabinetu. Fuma łaskawie podała formularz, który dziewczyna szybko wypełniła i czym prędzej opuściła niegościnną jaskinię lwa. Wchodząc do swego pokoju, Ewa czuła jeszcze na sobie wzrok pruskiego żandarma, toteż bezżadnego wstępu oznajmiła kolegom: – Od jutra idę na urlop. – Romans z grabarzem? – „życzliwie” zainteresował sięErwin. – Nienormalny! – Erwin, czygrabarz? – inteligentnie zapytał Leon. – Wypchaj się! Nie jestem w nastroju. Dziewczyna zgarniałazbiurka w pośpiechu wszystko, co jej wręcewpadło i bezładnie wrzucała do torby. – Taak?Szef ci podpadł, czy ty... – Daj jej spokój. – Leon starał się uspokoić kolegę, po czymzwróciłsiędoEwy. – A coz materiałem, którychciałaś przejrzeć? – Niech idzie. Rezygnuję z oględzin. – Rozumiem, – poważnie przytaknął Erwin – wolisz obejrzeć kilku nieboszczyków. Ewa zmierzyła go piorunującymwzrokiem, zarzuciła torbę na ramięi rzuciwszy ostro – Żegnam panów!Wyszła z redakcji. IV Szosa była tego dnia wyjątkowo ruchliwa. Tysiące pojazdów mechanicznych o różnorodnych gabarytach i rozwijających nie mniej różne prędkości, przemieszczało się wzdłuż linii północ – południe. W obu kierunkach, z podobną częstotliwością. Wściekle zielonymałyfiat, zawierającywśrodku Ewę, posuwał się na południe, trzymając się prawej strony jezdni i nie przekraczając dozwolonej szybkości. Kierowca należał do klanu „niedzielnych”, a samochód do Anety. Aneta była szkolną koleżanką Ewy, żyłasamotnie, ale szczęśliwie. Owocem nie opuszczającego ją szczęścia był, obok wielu innych rzeczy, trawiasty„maluch”, którego wygrała wjakimś konkursie. Szkolnakoleżanka nie miała jednak stosownegopapierka uprawniającego do korzystaniazpojazdu na drogach publicznych, czyli prawa jazdy. Ewa dokument ów posiadała i w imię dawnej przyjaźni służyła Anecie niejednokrotnie za szofera, w zamian za co miała pierwszeństwo w wynajmowaniu sobie autka. Wieczorem wykonałastosownytelefon i po upewnieniu się co do możliwości pożyczenia pojazdu na tydzień, jęła studiować mapę samochodową kraju. Terazjechała bardzouważnie, gdyżgóry,rysujące się niedawno na horyzoncie, urosłyjuż do rozmiarów właściwych, a co za tymidzie zjazd zgłównejarterii komunikacyjnej musiał być gdzieś niedaleko. I był. Drogowskaz zobaczyław ostatniej chwili, alewystarczającowcześnie, byzdążyć wykonać manewr skrętu w prawo. Przejechała kilkadziesiąt metrów znacznie węższąiznacznie mniej ruchliwą drogą i zatrzymała się na poboczu. Wyjęła ztorbybułkę orazatlas. Odpoczywała po trudach dotychczasowej podróży konsumując pieczywo i studiując mapę. Poprzednio przyjechała do Guniek pociągiem, niewielkie odcinki dróg pokonywała pieszo i nie interesowała się zbytnio ich przydatnością do jazdy. A szkoda. Kolejna przecznica, wktórązgodnie zmapą skręciła, pięła się lekkim wężykiem wgórę. Po przejechaniu parunastu metrów, analitycznyumysł Ewyzaczął pracować zezdwojoną siłą. Drogę pokrywały luźno rozrzucone kamienie, odrywające się pod kołami od nawierzchni, obijając niemiłosiernie podwozie. Miejscami droga była bezkamienna, ale tam zeschnięta glina nadawała głębokim koleinom trwały kształt, nijak nie przystający do rozstawu kół fiacika. Żeby się nie zawiesić, Ewa musiała jechać jednym kołem po poboczu, drugim po grzbiecie koleiny, ostrożnie i bardzo wolno. Zastanawiała się, czy dalej, za szczytem górki, będzie tak samo. Miotały nią uczucia mieszane – z jednej strony chęć dotarcia do celu, z drugiej – wrażenie, iżdostała się wpułapkębezwyjścia. Poniekąd było to zgodne zprawdą, bo droga nie dawała żadnej możliwości nawrócenia, a jazda z góry tyłem w ogóle nie wchodziła w rachubę. Wspinała się więc do przodu. Stan nawierzchni musiał chyba odstraszyć innych użytkowników drogi, gdyż nikogo po drodze nie napotkała, a myśl, żektoś możezjeżdżać zgóry, ktoś lub coś zczymbędzie się trzeba minąć, wywoływała dodatkowystres. Wkońcu dotarła do szczytu. Widok barwnych, jesiennychgór odsunął na chwilę ponure myśli. Zatrzymała samochód i podziwiała widoki. Nasyciwszy się pięknem, spojrzała na drogę. Spadek nie byłdużyi koleinypłytsze, ale byłoteżcoś nowego. Kilkadziesiąt metrów dalej stał wehikuł, wyglądał na samochód terenowy. Dziewczyna rozejrzała się – dookoła ani śladu żywej duszy. Wolno zaczęła zjeżdżać w dół. Żywa dusza zmaterializowała się nagle, przybierając postać postawnego, młodego blondyna. Wyszedłzzastojącego pojazdu iwymachującrękaminadgłową szedł wkierunku Ewy. Nie wyglądał na wampira, czy innego zboczeńca, więc zatrzymała się i wystawiła głowę przez opuszczoną szybę. – Co się stało? – zapytała uprzejmie. – Najmocniej panią przepraszam, – młody człowiek pochylił się, co pozwoliło Ewie dokładniej przyjrzeć się jegotwarzy, –skończyła mi się benzyna, amuszęjechać do krowy. Czyma pani może troszkę paliwa? – Mam, ale nie dam – powiedziała przekornie, a w duchu pomyślała, że i jej może zabraknąć benzyny. Bóg wie, ile spaliła drapiąc się pod tą górę. – Szkoda. Jest pani pierwszym samochodem od godzinyi... – Samochodem, powiada pan. – Prze... – Niech pan wsiada – Ewa nie pozwoliła mu dokończyć. – Podwiozępana do tegozwierza, czemu nie? Gdyby to była panna, to co innego, ale biedna krowa! Cóż zawiniła, że jej kawaler zapomniał zatankować. – Nie wiem, czy... – To się pan dowie, a teraz jedźmy. – Chwileczkę! Młody człowiek podbiegł do swego wehikułu, wyjął z niego niewielką czarną torbę i wrócił do Ewy, która otworzyła mu drzwi. – Nie zamyka pan gazika? –inie czekając na odpowiedźdodała, wskazując na torbę: – A to, proszę wrzucić do tyłu. – Nie ma sensu zamykać. Jak jużpowiedziałem, stoję tu ponad godzinę i opróczjednego chłopa na rowerze nic nie jechało. – Trzeba się było z chłopem na ramie zabrać. To gdzie mam jechać? – Prosto –zdziwionym głosem odpowiedział blondyn, wskazując wzrokiem na dziurawą drogę. – Fakt. Głupie pytanie, innej możliwości nie widzę. Zielonyfiacik rozpoczął kolejny mozolnyetap wędrówki po wertepach. Nawierzchnia była trochę lepsza, więc Ewa rozglądała się dookoła. W dali, na stokach gór, widać było rozrzucone luźno zabudowania. Droga znów zaczęła się wznosić, koleiny jakoś się wyrównałyi możnabyło przyspieszyć do 30km/godz. Milcząc,pięli sięw górę. Zbliżali się do młodego, rachitycznego lasku. – Proszę się zatrzymać za tą kępą, tam na górce – pasażer przytknął palec do przedniej szyby. – Dalej pójdę pieszo. – Czy może mi pan zdradzić, co pana tak do tej krowyciągnie? Pora dojenia? – O, przepraszam, nie przedstawiłem się. – Świadomy kolejnej, popełnionej gafy, wyciągnął do Ewyrękę. – Michał Fergus – weterynarz. – ChwałaBogu!Już mi sięwydawało, żecywilizacjastądumknęławsinądal. Aleniejest tak źle. Grabarz, weterynarz... – Słucham!? – Ryk silnikazagłuszył ostatnie słowa dziewczyny. – Łabędzka... na urlopie! – wrzasnęła. – Na urlopie?Przecieżjuż po sezonie. Czywolno zapytać, gdzietu pani będzie spędzać ten urlop? Pytanie Michała przypomniało Ewie o tym, że przyjechała tu w ciemno, i że jedynym, pewnym dachem nad głową był dach malucha. Jako osobie o „modelkowych” wymiarach (175 cm wzrostu), spędzenie nocy w takim „namiocie” nie specjalnie się jej uśmiechało. Obok wszak siedziała szansa na bardziej godziwy nocleg. Należało tylko sprawę obadać. – A czy wolno zapytać jak liczną ma pan rodzinę? – Tu czywogóle?Widzi pani tę drogę? –Blondynwskazywał przecinającą drogę, szerszą od przeciętnej – polną dróżkę. – Proszę się przy niej zatrzymać. – To jak z tą pana rodziną? – Ewa szybko otaksowała stan bocznej drogi – Wprawo, czyw lewo? – Proszę sobie nie robić kłopotu. Przejdę się.Zatrzymała samochód. Michał otworzył drzwi i sięgnął do tyłu po torbę. – Niech pan siada. W prawo, czy w lewo? Dowiem się w końcu czegoś o pańskiej rodzinie? – Wprawo, ale jeszcze wolniej proszę, bo straszne tu dziury. WGuńkachmieszkam sam. Czy pani... – Muszę panu zdradzić pewną tajemnicę... – konspiracyjnymtonem weszłamu w słowo – Ja na ten urlop... przyjechałam do pana. Michał uniósł wysoko brwi i niepomiernie zdziwiony zapytał: – Do mnie?! Przecież ja pani nie znam. – A ileżto roboty! –Ewa roześmiała się serdecznie. –Chyba, że... nadwozie się panu nie podoba – dodała. – Tego, tego... nie powiedziałem. O, to ta chałupa – swobodniej powiedział weterynarz, widząc w rozwalającym się domostwie szansę wybawienia z dość dziwnej sytuacji. Dziewczyna była niczego sobie, na głupią gęś teżnie wyglądała.Tylko czego ona może od niego chcieć? Zatrzymali sięprzed szczerbatym, drewnianym płotem, zaktórym stałapamiętającaczasy króla Ćwieczka chałupa i waląca się przybudówka. Z tej ostatniej wyszedł zgarbiony staruszek i drobnymtruchtem podążał w kierunku przybyłych. Michał bezsłowa wyskoczył z samochodu i wbiegł przez lukę między żerdziami (tu przypuszczalnie w przeszłości była furtka), chwycił wykrzykującego jakieś słowa dziadka pod ramię i razem znikli w przybudówce. Ewa wyłączyła silnik i również wyszła z auta. Powoli przeszła kawałek wzdłuż ogrodzenia. Słońce minęło jużdawno najwyższytegodnia punkt naniebieipowoli zmierzało ku zachodowi. Żerdzie parkanu rzucałydługie cienie pod nogami dziewczyny,która zaczęła je przeskakiwać niczym patyki rozłożone na drodze. Zastałe w czasie jazdy stawy wolno nabierały sprężystości i nim Ewa dotarła do końca płotu, miała serdecznie dość tej gimnastyki. Nawet nie zauważyła, kiedy znalazła się po drugiej stronie obejścia. Po chwili doszła do kolejnej przerwy w ogrodzeniu. Weterynarz nadal zabawiał się z krową, więc postanowiła przyjrzeć się z bliska domostwu. Podeszła do drzwi i delikatnie zapukała. Nie słysząc odpowiedzi, skierowała się do niewielkiegookienka izajrzała do środka. Wubogowyposażonej, aleczystej izbie nadużym drewnianymłożu ktoś leżał, obróconytwarząwkierunku przeciwnejściany. Ewa wróciłado drzwi i zapukała nieco głośniej. Odczekała chwilę i ostrożnie otworzyła, nadal nikt się nie odzywał. Przeszła przezniewielką sień, minęła zamknięte drzwi do jakiegoś pomieszczenia i cicho weszła do pokoju. Na łóżku leżała ubrana w obszerną kieckę staruszka. Na piersiach położoną miała ciemną, wełnianą chustą, a bose stopy okryte były brzegiem burej narzuty. Pożółkła, poorana zmarszczkami twarz zaniepokoiła Ewę. Podeszła bliżej, usiłując dojrzeć ruch chusty świadczący o tym, że starowina oddycha. – Ranyboskie!Nieboszczka! –wykrzyczała szeptem isiląc się na odwagę ujęła zwisającą złóżka dłoń kobiety. – Cego? – drżącym głosem odezwała się staruszka i otworzyła oczy. Niewiele brakowało, a Ewa wystąpiłaby w roli denatki. Odskoczyła od wskrzeszonej niewiasty, serce utknęło jej w gardle i siląc się na życzliwyuśmiech wydusiła z siebie: – Przywiozłam wam weterynarza. Starowina dziarsko zerwała się zposłania i szybko narzuciła chustęnagłowę, osłaniając siwe włosy, splecione ztyłu w cieniutki warkoczyk. Ten gest przypomniał Ewie żywo, jak to kiedyśjeszczena studiach, choć nie była naga, osłoniła się wpopłochu ręcznikiem, kiedyto do jej pokoju w akademiku wtargnął brodaty obiekt jej miłosnych uniesień. Wchwili, gdy kobiecina poprawiała narzutę, do pokoju wszedł dziadek, a za nim Michał. – Babko, momyjałówecke! – Bogu nich bedom dziynki. – odrzekła stara. – Fcom mlyka? Staruszka zwróciła się do Michała, który wymownie spojrzał na Ewę. Dziewczyna delikatnie pokręciła przecząco głową. – Innym razem, Palkowo. Teraz musimyjechać. Gospodarze odprowadzili młodych do samochodu i pożegnali. Ewa rozejrzała się jeszcze badawczodookoła, alenie znalazła najwyraźniej tego, czego szukała, szybko zapaliła silnik i nim Michał zdążył domknąć drzwi, ruszyła. Po drodze nie rozmawiali, jako żegroziłobyto odgryzieniem języka. Ewa jechała znacznie szybciejimimo, iż starałasięomijaćdziury, od czasu do czasu fiacik wykonywał dośćspore podskoki. Zatrzymali się obok samochodu Michała. Ewa wyjęła z bagażnika kanister i podała weterynarzowi. – Proszę. – Dziękuję, – Michał zważyłw rękach pojemnik – mogę wszystko? – Wolałabym, żebycoś zostało. Lubię mieć niewielką rezerwę.KiedyMichał wlewał benzynę, Ewa dokonała oględzin gazika. – Niezływozik. – Zły,niezły,ale na te drogijedyny – odparł właściciel zamykając kanister. – Ile jestem winien? – A ile pan wlał? – No, tak na oko... – Na oko to ponoć koń zdechł. – Ewa chwyciła kanister i podbiegła do swojego auta. – Pechowiec. – Michał zamknął bak i podążył za dziewczyną. – Kto? – No, ten koń. To ile? – Daleko pan mieszka? – Dziewczyna siedziała jużza kierownicą i włączyłasilnik. – Jakieś dwa, trzy kilometry. – To niech pan już jedzie. Spieszy mi się. I to bardzo.Michał odsunął się od fiacika i skłonił się w pięknym dworskim ukłonie. – Proszę jechać. I dziękuję za paliwo. – Obejdzie się beztego Wersalu. Jedź! – Ewa z impetem strzeliła drzwiami. Zdezorientowany młodzieniec wskoczył do gazika, chwilę kręcił rozrusznikiem i gdy silnik zaskoczył, ruszył ostro przed siebie. Ewazastanawiałasięchwilę, czyruszyćzanim, ale przypomniała sobie gest, jaki wykonał Michał, kiedyzapytała go o to, gdzie mieszka. Po kilkunastu sekundach gratulowała sobie intuicji, bo weterynaryjnakaretkapogotowia po dokonanym gdzieś nawrocie wracała wzburzając za sobą tumany gliniastego pyłu. Ewa odruchowo zakręciła okno, odczekała chwilkę, aż za mijającym ją gazikiem osiądzie kurz i ruszyłajego śladem. Michał spojrzał wlusterko wsteczne. Zielonyfiacik podążał zanim. Lekko zwolnił, bydać szansę pościgowi iuśmiechnął się pod nosem. Nadal nie wiedziałco myśleć o nieznajomej, ale czuł, że coraz bardziej mu się podoba. Zatrzymali się dopiero przed samotnie stojącym parterowym domkiem, otoczonym zaniedbanym, acz skoszonym trawniczkiem. „Nora samotnego samca” – pomyślała Ewa i wysiadła z samochodu. Michał zdążył już dojść do drzwi. – Mówiła pani, że się spieszy. – Bardzo! Gdzie tu jest ubikacja? – Proszę, drzwi po lewej – wyjaśnił Michał tłumiąc śmiech. Korzystającz tego, żeEwarozpoczęławizytęod zwiedzaniałazienki, „samotnysamiec” chybcikiem zaczął ogarniać pokój. Zdążył odgracić niski stolik i dwa małe foteliki, tudzież zebrać zpodłogi walającesię od niepamiętnych czasów fragmentyodzienia. Zamknął drzwi do szafy, w tym samym momencie, gdy Ewa wyszła złazienki. Z uśmiechem na ustach skierował ją do pokoju i wskazał na foteliki. – Kawa, herbata?A może nadal gdzieś pani spieszno? – Teraz?Terazto mam urlop do niedzieli. I kawę proszę. Michał wycofał się do kuchni, główkując jak zapobieckatastrofie, jaką byłoby wtargnięcie tam dziewczyny. Rzut oka na zawalony szczątkami artykułów spożywczych stół oraz brudnymi naczyniami zlew, uzasadniał panikę gospodarza. Postawił na kuchence czajnik, szybko wsypał do dwóch, ostatnich zresztą, czystych szklanek kawęiwrócił do pokoju. Ewa grzecznie siedziała w fotelu i rozglądała się po pokoju. Wchodzącego Michała powitała uśmiechem i wyciągnęła do niego rękę. – Ewa jestem. – Michał – podał jej dłoń. – No, nareszcie możemy pogadać. – Nareszcie? – zapytał siadając. – Winna ci jestem pewne wyjaśnienia. – Przecież ja o nic nie pytam – żachnął się Michał. – O.K., jak nie, to nie. Idę po bety – powiedziała Ewa wstając. – Serio chcesz u mnie zostać? – A co?Wyglądam na idiotkę, która nie wie co mówi? – No, nie. Ale czy wie... – Spokojna głowa. Dziewczyna szybkim krokiem udała się w kierunku wyjścia. Michał odczekał sekundę i rzucił się w przeciwną stronę. Do kuchni. Przed domem Ewa omal nie przewróciła starej kobiety,którawyrosła przed nią ni stąd, ni zowąd. Staruszka zmierzyła ją wzrokiem. – Doftor w domu? – Proszę. –Ewa cofnęła się do drzwi i krzyknęła w głąb sieni: – Doktorze, pacjentka! Kobieta weszła do domu, a dziewczynawyjęła zsamochodu swoją torbę iplecaczek. Po chwili Michał w towarzystwie staruszki podszedł do niej. – Zaraz wrócę. Ewa zezrozumieniem kiwnęła głową iruszyła wkierunku domu. Nie uszła jednak dwóch kroków, gdy usłyszała nad uchem: – Błagam cię, nie wchodź do kuchni. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie czajnik, który po kilku minutach odezwał się głośnym gwizdem. Ewa słuchała go przez chwilę, licząc na to, że gwizdek pod ciśnieniem pary wyskoczy i przestanie wyć. Nic takiego nie nastąpiło i gwizd począł się wwiercać w najgłębsze pokładymózgu. – Sorry, gospodarzu. Trzeba było to wyłączyć, a tak – nie mam wyjścia.To powiedziawszy otworzyła drzwi do kuchni.Wizyta weterynarza przeciągnęła się wczasie, alegość pozostawionywdomu wykorzystał ten czas z pożytkiem. Ewa usłyszała wejście Michała, ale nie zareagowała. Siedziała przy stole w kuchni i popijając kawęrobiła notatki. Gospodarzzauważył nieobecność dziewczynyw pokoju i pełen najgorszych przeczuć cicho podszedł do otwartych kuchennych drzwi. Oparł się o framugę. – Prosiłem cię, żebyś... – Trzeba było wcześniej pogadać zczajnikiem. – Ewa spojrzała ukosem na speszonegojej widokiem nieszczęśnika. – Wył jak syrena strażacka. Miałam czekać aż cała wieś się tu zbiegnie? – Cholera! – Michał zdumiony rozejrzał się po kuchni. – Coś tytu zrobiła? – A co?Wzrok ci odebrało? – odpowiedziała głosem pełnym współczucia. – Nnoo..., ale... – Wodził „nieodebranymwzrokiem” po sprzętachkuchennych. Zdziwiony podszedł do stołu. – Skąd wzięłaś tę serwetę? – zapytał nieśmiało. – Znikąd. Możepo umyciu trochę zmieniła barwę... – Ewa podniosła głowę – i strukturę. To jest, mój drogi, cerata. Chyba faktycznie masz coś z oczami, bo ona leżała tu! Dziewczyna wstała nagle iwalnęła dłonią w blatstołu. Michałdrgnął i wybałuszyłnanią oczy. Teraz już wiedział, że nie żartowała mówiąc o pobycie u niego. Żaden normalny człowiek, nawet baba, nie sprzątałbytego śmietniska, jeśli niemusiałbywchodzićtu więcej niż jeden raz. Sprawa stawała się skomplikowana. Pod jasną czupryną natężenie prądów biegających w obrębieszarych komórek groziłototalnymzwarciem. Naszczęściezadziałały mechanizmy samoobrony,wyzwolone łagodnym, ciepłymgłosem gościa: – Czego się napijesz? – Kawy –rzekł zduszonym głosem. Po czym jęknął –Ranyboskie! – i opadł ciężko na taboret. – Słucham? – Ewa nie dosłyszała treści westchnienia. – Zwariuję chybaztą Gradziną –jęczącszukał ratunku w zmianietematu. – Traktujepsa jak ukochane dziecko, chociażma on chyba ze sto lat i jest zwykłym kundlem. – Czy tutaj wszyscy są starzy? – Dziewczyna usiadła z powrotem przy stole. – Starzy? – No, wyłączając ciebie i nowonarodzoną jałówkę. – Nie. A dlaczego pytasz? – głos gospodarza nadal zdradzał wewnętrzny niepokój. – Bo, jak do tej pory, tylko staruszków udało mi się tu spotkać. Grzybek mówił... – Znasz Grzybka?Trumniarza? – To z jego powodu tu jestem. Od strony kuchenki rozległo się ciche pogwizdywanie. Ewa wstała, byzapobiec kolejnemu alarmowi czajnikai zalać kawę. Michałczuł,że jeszcze chwila, a stykiw mózgu nie wytrzymają,wystąpiąjakieśnieznane mu reakcje chemiczne, które pociągną zasobą nieobliczalne konsekwencje. Grzybek zniknął jakiś czas temu. Nikt go nie widział, nikt nie słyszał, by mówił, że się gdzieś wybiera. Po prostu wziął iprzepadł, atu nagle tadługonoga piękność o aksamitnymgłosie... Zupełnie nie wiedział, co o tym myśleć. Wiedział natomiast, że kto pyta, nie błądzi. – Ludzie mówią, że zniknął. Wiesz coś o tym?Ewa postawiła kubek z kawą przed nim i usiadła. – Nie zniknął, a wyjechał. Powiedział mi, że tu ludzie nie umierają. – Bzdura! Przecież ludzie wszędzie... – Michał zawiesił głos, jakby nie był pewien czy dobrze mówi. – Tak? – Wiesz, jakoś wcześniej nie zwróciłem na to uwagi... – głos nadalwisiał. – Na co? – dziewczyna stawała się niecierpliwa. Niezareagował najejpytanie, oparł łokcie o stół, a brodę o dłonie. Ewa, kryjąc uśmiech patrzyła na zamyśloną twarz gospodarza. Procesy myślowe, jakie od kilkunastu minut przebiegały w jego umyśle, zaczynały rysować się na obliczu, co bystre oko dziennikarki oceniło jako objaw niezwykle pozytywny. Niczego bardziej nie cierpiała jak bezmyślnych facetów. – Faktycznie, – odezwał się spokojnie – od kiedytu mieszkam... nie przypominam sobie żadnegopogrzebu. – Spojrzał na Ewę i upił trochę kawy. –To wiochyzabitedechami, gdyby ktoś umarł, na pewno byto do mnie dotarło. No wiesz, na jednym końcu... – Wiem. Czy możeszmi zdradzić, jak długo tu mieszkasz? – W styczniu będzie dwa lata. – To bysię zgadzało. Czy zwierzęta też nie zdychają? – Gdyby nie zdychały, to i na ludzi bym zwrócił uwagę, nie? Michał poczuł się trochę pewniej i przypomniał sobie, że w barku ma resztę jakiegoś trunku. Ewa coś notowała, więc wykorzystał moment. Wstał i ruszył do pokoju. – Jest tu jakaś przychodnia? Lekarz? – Źle się czujesz? – zapytał lekko zaniepokojony i postawił na stole butelkę z niewielką ilością złotawego płynu o sporej zawartości procentów. – Robimy party?To co – jest, czy nie ma? – Poradnia jest w Mencinie. Jakieś trzy kilometrystąd. Czekaj, pójdę po kieliszki. Michał najpierw wrócił do pokoju, a po chwili do kuchni. Najwyraźniej nie znalazł zapowiedzianych pojemników. Wyjął z szafki dwie literatki. – Przepraszam, mogą być takie? – Postawił szklaneczki na stole. – Nie ma sprawy – dziewczyna spojrzała na zawartość butelki,– tą ilością i tak się nie spijemy. – Nie rozumiem. –Gospodarznalał trunek, usiadł ibadawczymwzrokiem przyglądał się gościowi. – Chyba jednak zacznę zadawać pytania. CzyGrzybek cię na ten urlop tu wysłał? – Nie Grzybek. Nikt mnie nie wysłał. – To po co tu przyjechałaś? Nie dane mu było uzyskaćodpowiedzi. Nagle rozległsię głośnyodgłos końskich kopyt. Michał podszedł do okna i wyjrzał na podjazd przed domem. Jednocześnie, bez pukania wpadł do domu zdenerwowanymłodyczłowiek. – Szybko! Panie doktorze, szybko! Moja rodzi!Weterynarz spojrzał na Ewę, która cicho zapytała: – Kolejna Krasula? – Tym razem Maryna –tajemniczymszeptem odpowiedział i głośno jużdodał: – Możesz mi dać tę resztę benzyny? – Dobra. Młodyczłowiek widząc, że się zbierają, wybiegł zdomu, dosiadłwierzchowca iodjechał w siną dal. Dziewczyna podała Michałowi kluczyki od malucha. – Może moim dojedziesz. Mniej pali. – Dzięki, ale wolę tego zielonegocuda nie narażać na szwank. Pojadę swoim. Cześć! To mówiąc wybiegł zdomu. Ewa pomyślała, żemogłabysię trochę przejść. Wyskoczyła za nim i wrzasnęła, starając się przekrzyczeć odgłos silnika: – Czy zamykasz dom? – Nie zamykam! – odkrzyknął blondyn i podobnie, jak pędzący do porodu jeździec – odjechał w dal. VI Dziewczyna rozejrzała się. Nad szczytami płonęło niebo niczymwspomnienie po słońcu, które ukryło się gdzieś na dnie górskich dolin. Lekki wietrzyk muskał jej włosy. Z przyjemnością wpatrywałasię wbarwne stoki, powyżej których woddalisterczaływ niebo ostre zęby turni. Powoli ruszyła przed siebie. Najpierw ścieżką skierowała się w stronę, skąd przyjechali, ale po chwili przypomniała sobie, że najbliższe domostwo widziała za domem Michała. Zawróciłaipo chwili zbiegała stokiem, przeskakując kępytraw. Zagroda była teraznieco wyżejiabydo niej dotrzeć, trzeba się byłotroszkę powspinać. Zatrzymywała się co kilkanaście kroków, byuspokoić oddech i walącewpiersi serce. Przekonałasię teraz, ile kosztuje siedzenieza biurkiemwredakcjiiw domu. Poprzednio, jak tu była, niemiała okazji, bo poruszała się po drogach nie mających tendencji do ostrych spadków i wzniesień. Zasapana stanęła przy wejściu na dość spore podwórko. Wejściem nie była brama, czy furtka. Początek obejścia wyznaczał koniec znaczonej głębokimi koleinami drogi, biegnącej tu z pobliskiego, ciemnego jodłowego lasu. Po podwórku snuły się leniwie ostatnie kury, dziobiąc od niechcenia resztki dzisiejszej strawy. W kącie między chałupą, a przyklejoną do niej lichą komórką, bawiła się trójka dzieci. Ewa, uśmiechającsię, ruszyła w ich stronę. Dziecizmierzyłyją nieufnym wzrokiem; najstarszadziewczynka pobiegłaszybko do domu. Po chwili na progu pojawiłasięzwalista kobieta w średnim wieku. Nadejście gościa oderwało ją najwyraźniej od pracdomowych, bo stała w drzwiach wycierając ręce w długi, poplamiony fartuch. Ewa mijając ostatnią, senną kokoszkę, zbliżyła się do gospodyni. – Dzień dobry. – Pokwolony. Jak zurzyndu, to chłopa ni ma. – Kobieta odezwała się głębokimgłosem, o brzmieniu wyrażającym brak jakiejkolwiek chęci do konwersacji. – Dlaczego z urzędu?Ewa była co najmniej zaskoczona. – Ino takie, weredy, tu przychodzom. A chłopa i tak ni ma. Gospodyni nadal wcierała w ręce brud z zapaski i mrocznie spoglądała na Ewę, która poczuła się jak potencjalna kochanka tajemniczego małżonka. Na samą myśl, że ów chłop mógłby być równie brudny jak jego połowica, przeszył ją niemiły dreszczyk. O innych aspektach sprawywolała na wszelki wypadek nie myśleć. – Nie jestem z urzędu – wyznała pokornie. – Chciałabym... – Jajek ni mom. Kurysie nie niesom. – Głos gaździnyzobojętniał. Obróciła się na pięcie i weszła do domu. Ewa nie należała do ludzi, których łatwo zaskoczyć. Tym razem jednak wrosła w glebę zupełnie zbita z pantałyku. Informacja na temat nośności miejscowych kur, może w innej sytuacji nie zrobiłabyna niej wrażenia, jednakże ton wypowiedzi kobietyspowodował nagłe zaćmienie umysłowe dziewczyny. Rozejrzała się dookoła. Ostatnia kura znikła już z podwórka w jakimś tajemniczym kurniku, z mocnym niewątpliwie postanowieniem, by nie znieść przypadkiem jakiegoś jajka. Nabiałowe rozważania przerwało pojawienie się na placu starej kobiety. Ewa, przypomniawszy sobie po co tu właściwie przyszła, zaczęła obserwować staruszkę. Babina wyszła zkomórki istojąc tyłem do dziewczynyzdejmowałaze sznurka rozpiętego między ścianą komórki, a jakimś rachitycznym drzewkiem, szarobure koszule. Była mocno przygarbiona i bardziej zrywała pranie niżzdejmowała. Ewa chwilęobserwowałają izauważywszy,że dzieciakigdzieś się ulotniły, ruszyła w jej kierunku. Nim jednak doszła, babina zarzuciła szmaty na ramię i znikła w komórce. Dziewczyna podeszła bliżej izajrzała przezotwarte drzwi do środka. Na drewnianym łóżku leżałprzykrytyszarymkocemstaruszek. Nie zdążyłaprzyjrzeć się mu dokładnie. Staruszka zauważyła gościa i wypychając Ewę na podwórko, zamknęła drzwi za sobą. – Przepraszam. Otwarte było. –Znuwusta przylazła?Cozfececie? – W głosie babiny brzmiała wyraźna niechęć. – Nierozumiem. Jestem tu pierwszyraz. Kto miałbymnieprzysłać? –Dziewczyna po raz drugi, w ciągu kilku minut odczuła, że jest brana za kogoś traktowanego tu jak intruz. – Zyć nom nie dajecie. Telo nos i coz wom to wadzi? – Dużo was? – zapytała delikatnie. –Bógtelo doł –telo jes. Zdrowe mysom inika nie pódymy. – Starowina zachowywałasię jak kwoka, broniąca swych kurcząt. – A dokąd to mielibyście pójść? – Nie wiycie? – kobieta przerwała, patrzącna Ewę podejrzanym wzrokiem. – Haj, towy nie z urzyndu. No, to cego fcecie? – Do kuzyna przyjechałam. Weterynarzem tu jest – wymyśliła na pniu. – Od razu trza było godać. Cegoz, ostomili? – głos kobiety odrobinę złagodniał. W pierwszej chwili Ewa chciała się przedstawić, ale pomyślała, że może jej to przeszkodzić w zbieraniu materiału. Nieufność obu kobiet mogłaby się jeszcze bardziej nasilić, co nie byłoby korzystne, ze względu na starca zalegającego w komórce. Być może stanowi on element układanki, którą Ewa chciałabytu złożyć w jakąś całość. – Góry podziwiam, spaceruję. Zauważyłam wasze gospodarstwo i pomyślałam, że zajrzę. –Na co? Pytanie nie zachęcało do kontynuowania rozmowy, toteż dziennikarka uznała wizytę za zakończoną. Przynajmniej na dziś. – Pójdę już. Do widzenia. Staruszka bez słowa obróciła się i weszła do komórki. Ewa wzruszyła ramionami i opuściła niegościnne gospodarstwo. Zorientowała się, że noc już nie tyle nadchodzi, co nadbiega i ruszyła szybkim krokiem w stronę majaczącego w oddali domu Michała. VII Michałwrócił zmęczony.Niezastał w domu tajemniczej dziewczyny. Trawiasty maluch tkwił na podjeździe, co świadczyło o tym, że Ewa nie odjechała.„Musiała gdzieś poleźć” – pomyślał. Teraz on miał okazję wykorzystać nieobecność gościa na szybkie prace porządkowe. Przede wszystkim należało urządzić sobie legowisko. Prawa gościnności wymagały odstąpić Ewie własne wyro, a dla siebie sporządzić jakieś zastępcze. Wyciągnął ztapczanu śpiwór i karimatę, na własnej pościeli zmienił poszwy i zwinął całość w prześcieradło. Uformował zniej pod ścianą gustownywałek, będącyod tej chwili oparciem prowizorycznej kanapy. Stolik ijeden fotelik upchnął obok szafy,drugifotel chwilowo postawił na stoliku, a na uzyskanej w ten sposób powierzchni rozłożył płaski materac i śpiwór. Sypialnia była gotowa. Za oknem było już prawie ciemno. Michał poczuł coś w rodzaju niejasnego niepokoju. Niejasnego, bo jak do tej porynie miał okazji się o kogokolwiek obawiać. Nim jednak zdał sobie sprawę z istotyi przyczynyowych odczuć, w drzwiach stanęła zasapana Ewa. – Ico?Byczek, jałówka? – zapytała dysząc. Michał, którego myśli krążyły jeszcze wokół sypialni i ewentualnych spraw z nią związanych, wbił niemy wzrok w gościa. Zupełnie nie rozumiał wypowiedzianego przed chwilą tekstu. Ewa spojrzała pytająco na bardzo dziwnie gapiącego się na nią blondyna. – Czy ja po chińsku mówię?Pytam, co się urodziło. – Aaa, oto... – pytanie dotarło do adresata –Synek. Zdrowy, dużyi różowy –odparł ze śmiechem. – Tylko nie różowy – odpowiedziała Ewa z udanym oburzeniem. – I nie niebieski. No, chyba, że prosiak – dodała. Gospodarz, po raz drugi tego dnia, opadł ciężko na taboret. Uśmiech ustąpił miejsca ponownemu wyrazowi zdziwienia. – O czym ty mówisz? – niepewnie zapytał. – A nic. Tak mi się powiedziało. Zjemycoś? – Ewa otworzyła lodówkę. – No, jasne! – powiedział, a „nareszcie coś normalnego” – pomyślał. – Okropnie umęczyłem się przy tym dzieciaku, a... – Człowiek się krowie urodził? – przerwała mu; tym razem jej głos wyrażał zdumienie. – Nadal nie wiem kim jesteś, ale pytania zadajesz dziwne. Jakiej krowie? – Skąd mogę wiedzieć jakiej?Przecież to twoja pacjentka.Michał powoli zaczynał rozumieć treść ich dziwacznej rozmowy. – Siadaj. Wytłumaczę ci. – I poczekawszy, aż Ewa zajmie miejsce na drugim taborecie, rzekł: – Maryna to żona Zbycha i właśnie urodziła drugiego syna. – Wytłumaczmi to, proszę, jeszczeraz – powoli i dużymi literami – po coim był do tego weterynarz? – dziewczyna wolno cedziła słowa, tak, jakby rozmawiała z osobnikiem niespełna rozumu. – Tu nie ma lekarza, ani położnej. Ktoś musi przyjmować porody. Robię więc za akuszerkę. – Teraz już jestem w domu. Mogę zajrzeć do lodówki? Biednemu, umęczonemu „doftórowi” teżsię coś od życia należy. Ewa uspokojona wstała i zajęła się przygotowaniem kolacji. – Dużo dzieci się tu rodzi? – zapytała. – Trudno powiedzieć. Cieląt więcej. W zamrażalniku są parówki. – Tak? Dziewczyna spojrzała pytającym wzrokiem na gospodarza, którywtym momencieznowu lekko zgłupiał, nie wiedząc jakiego fragmentu jego wypowiedzi tyczyło jejkrótkie„tak?”. W ogóle zaczynałmieć wrażenie, żechybazdurniałdo resztyna tym odludziu, żeoduczył się konwersacji na poziomie wyższymniżgórna krawędźgumiaków utaplanychwgnoju (mimo znacznej wysokości nad poziomem morza). Na dodatek poczuł się jak gość; we własnym domu. Po razpierwszy,od kiedyzamieszkał w Guńkach, kobieta krzątała się w jegokuchni. No, nie. Kilkakrotniebyłauniegomatka, aleto nieto samo, co zgrabna, długonogabrunetka. Patrząc, jak Ewa grzebie wlodówce, zastanawiał się po razkolejny,dlaczego i skądsiętu znalazła. Po chwili inna myśl zaświtała mu w głowie – poczuł się obcym tej pani, egoistycznym samcem. Podniósł się gwałtownie i siląc się na delikatność odciągnął dziewczynę od kuchennego sprzętu chłodniczego. – Przepraszam cię najmocniej. Powinienem sam siętym zająć. – Znowu Wersal? Idź się lepiej umyć i przebrać. Jakoś dam sobie radę. – Jak uważasz. Czuj się jak u siebie. Samczejestestwo „umęczonegodochtóra” wygrało zkanonami grzecznościna co dzień i tłumacząc się przed sobą tym, że kobiecie odmawiać się nie powinno, skierował swe postawne ciało do łazienki. – Czymogępani przeszkodzić? – Michał kątem oka obserwował opartą o ścianęlokatorkę jego wyrka. – Słucham? – Ewa podniosła głowę, odrywając się od lektury notatek. – Co zrobimy z tak pięknie rozpoczętą nocą? – Prześpimy. – Głos dziewczyny nie wyrażał absolutnie niczego. Ani oburzenia, ani aprobaty dla niewątpliwie dwuznacznego pytania. – Michał, czy tu wszyscy są nieufni? – zapytała po chwili. – Czyja jestem nieufny? –Gospodarzusiadł gwałtownie na swymtwardym legowisku. – Pozwoliłem ci się rządzić w mojej lodówce?Pozwoliłem. – Zpobudek czysto egoistycznych. Ale nie o ciebie chodzi. Kiedypojechałeś „rodzić” to dziecko, wybrałam się na małą przechadzkę. Odwiedziłam twoich najbliższych sąsiadów... – Szczypków? – Wizytówki niezauważyłam. Dziwni ludzie. Potraktowali mniejak intruzai ciąglepytali, czyjestem z jakiegoś urzędu. Michał obrócił się na materacu ipodobnie jak Ewa oparł o ścianę.Siedzieli teraz niemal naprzeciw siebie, tyle że oddzieleni fotelikiem, stanowiącym luźny mebel przestawiany od czasu kolacji zmiejsca w miejsce zbraku stosownegodlań stałegomiejsca. Terazteżzostał przesunięty przezMichała tak, byten ostatni mógł widzieć twarzswej rozmówczyni. – Opieka chce zabraćdziadków do domu starców, bo ich tam razemjestchyba zpiętnaście osób. Wwielu rodzinach tak jest. Tylko, żeoni nie chcą się zgodzić. Starych drzew się nie przesadza. – Stare drzewa umierają stojąc... – z zadumą w głosie powiedziała Ewa. Po chwili już normalnie zapytała – Jak długo ten dziadek w tej komórce leży? – Dla mnie – od zawsze. Raka ma. Dawno powinien umrzeć... – ... ale nie umarł, bo tu ludzie nie umierają. Tylko dlaczego? – Słuchaj, czy mogłabyś, no wiesz... Po co tu przyjechałaś? – pytanie Michała wyrażało głęboką, dziecięcą niemal ciekawość. – Rany boskie! Przepraszam cię najmocniej! Cały prawie dzień urzędujemy razem, tak jakbyśmy się znali od lat. Ewa odrzuciła notatki, zeskoczyła z tapczanu i wyciągnąwszy prawą rękę stanęła nad Michałem, który w pierwszym odruchu chciał gwałtownie wstać, zapominając iż nogi ma spętane workiem śpiwora. Podskoczył i nie mogąc złapać równowagi opadł na materac, zdążył jednak chwycić wyciągniętą dłoń, co ochroniło go od rozwaleniagłową ściany. – Redaktor Ewa Łabędzka, dział kulturalny... Nic ci się nie stało? Wyzwoliła dłoń z silnego, męskiego uścisku i widząc, że gospodarz szczerzy zęby w uśmiechu, wycofała się na swoją pozycję. – Jesteś dziennikarką? – Tak jakby. Chodźmy spać. – Może razem? – pytanie Michała brzmiało już mniej infantylnie. – Nie. Jednocześnie –ironicznie odpowiedziała Ewa inie czekając, ażamator wspólnych nocy ułożysię na swoim legowisku, zgasiła światło, mówiąc zwyczajowe: – Dobranoc. – Dobranoc – burknął Michał, zdawszy sobie sprawę z kolejnego nietaktu. Nie przeszkodziło mu to jednak w snuciu marzeń. Byłyone miłe, ale bardzokrótkie, bo po chwili Ewa usłyszała dochodzący spod ściany regularny, głęboki oddech. Cicho usiadła, włączyła lampkę i wróciła do swej pracy. VIII Zakład kamieniarski, który przygarnął Grzybka, znajdował się na tyłach starego cmentarza. Za murem, pod osłoną rozłożystych koron drzew, spoczywałydoczesne szczątki tych, coodeszli. Wkażdej chwili jakiś pożółkłyliśćszybującym lotem opadał cicho nagroby i alejki. Ani lokatorom grobowców, ani jesiennemu listowiu nie przeszkadzał wgryzającysię w cmentarną ciszę hałas pracujących urządzeń kamieniarskich – wibrującyodgłos wiertarek i szlifierek, przerywany stukotem dłut i młotków. Pod łysiejącym krzakiem, nieopodal baraku, siedziało dwóch mężczyzn. W upapranych gliną i cementem roboczych ubraniach przykucnęli na szczątkach kamiennych nagrobków. Grzybek, gestykulując obszernie, opowiadał coś robotnikowi w brezentowej, przykurzonej czapce, nasuniętej głęboko na czoło. Słuchacz był najwyraźniej zainteresowany opowieścią. – Ico?Ztrutką też nie wyszło? – zapytał. – Możegdybym, kuźwa, ręcami sam udusił, noża w serce wbił, abo co, to bywyszło. Ale, wieszpan, tak żywcem, własnoręcznie ukatrupić... nie umiem. –Grzybek bezradnie rozłożył ręce. – Iii..., a co to za różnica?Własnymi, cudzymi, czydrutem; morderstwo to morderstwo. – Ale, panie, ja tam nie chciałem mordować. Tych, co żem próbowałwyprawić na tamten świat, na tym już nie trza. Stare to, chore, albo przepite – usprawiedliwiał sięgrabarz. – Nie nam sądzić, a Bogu – autorytatywnie stwierdził mężczyzna. – Kiedy,kuźwa, Bógo tychbiedakach na amen zapomniał, – Grzybek przyjąłfilozoficzny ton, – a i widać za mało grzeszyli, bo i Lucyper ich nie biere. – Panie Grzybek, nie wiem ja, na co mi pan to wszystko opowiadasz. Trochę mi to cygaństwem cuchnie. To rzekłszy, mężczyzna rzucił niedopałek na ziemię i rozgniótł go obcasem. Z baraku rozległo się wołanie: – Franek! Gdzieżeś się podział?! Franek podniósł się ciężko, mierząc Grzybka wzrokiem wyrażającym głębokie powątpiewanie. Na co nieszczęśliwy mieszkaniec Guniek zerwawszy się na równe nogi począł walić się pięścią w pierś. – Jak Boga kocham, nie kłamię!Mężczyzna, obojętny na zapewnienia Grzybka, odwrócił się i ruszył do baraku. – No, dobra, dobra. Do roboty – burknął odchodząc. Grabarz patrzył chwilę za oddalającym się kolegą, obejrzał niedopalonego papierosa, zaciągnął się ostatni razi zgniótł pod butem tlącysię niedopałek. Zrezygnacją pokręcił głową i wolno poszedł za Frankiem. Do roboty. IX Koledzy Ewy, osieroceni ponownie od dwóch dni przez ukochaną, jedyną koleżankę, pracowali intensywnie nad kolejnymi artykułami. Stukanie w klawiatury komputerów stało się na tyle zwyczajnym dźwiękiem, że nie mąciło panującej w pokoju redakcyjnym beznadziejnejciszy. – Nie wiem, czyci mówiłem... – nie podnosząc głowy przemówił Leon. – Mówiłeś – Erwin, na wszelki wypadek, urwał wypowiedź kolegi. – Ico tyna to? –Kolega przerwałpracę ipytająco spojrzałnapochylonegonad biurkiem bruneta. – Na co? – obojętnie zapytał brunet, nie patrząc na swego rozmówcę. – No, skąd weźmiemy tego lekarza. – Jakiego lekarza? – Teraz i drugi redaktor oderwał dłonie od klawiatury. – Przecież ci mówiłem. – Leon był najwyraźniej zdegustowanyzanikiem pamięci kolegi. – Gadaszi gadasz od rana, ale o lekarzu nic nie było. – Ja gadam? Przecież w ogóle dzisiaj nie rozmawialiśmy... To komu ja to mówiłem? – głośno zastanawiał się Leon przytknąwszy dłoń do ciemienia. – Chyba Witkowi. No, więc dzwoniła Ewa. Jest w tych swoich górach i na gwałt potrzebuje geriatry. Erwin na hasło „Ewa” odwrócił się twarzą do kolegi. – Nie mówiła czasem na kim ten gwałt ma być dokonany? – zapytał. – Nic więcej nie chciała powiedzieć. – Wiem! – Erwin, po chwili milczenia wstał i chodząc po pokoju, zaczął snuć przypuszczenia: – Znalazła tam starego, bogatego gazdę i musi utrzymać go przy życiu. Przynajmniej do ślubu. – Ewa?! – wrzasnął Leon zrywając się zmiejsca. – Chyba zgłupiałeś! – To po co jej geriatra?Ewa w dwie doby osiągnęła wiek starczy? – Dobra, starczy, ale tego twojego bredzenia. Znasz jakiegoś? – Czy wyglądam na sędziwego dziadka? – tu Erwin wykonał gest imitujący głaskanie długiej brody. – A Witek nie zna? On się zdrowiem zajmuje, nie ja. – Witek, jak wiesz,jest „stąd – dotąd”. Jak nie wie dokładnie o co chodzi, to nic nie wie – krytycznie podsumował redakcyjnego kolegę. – Trzeba będzie poszukać. Dla naszej Ewusi... – Jutro będzie dzwonić.Dla podkreślenia wagi informacji Leon oparł dłoń o słuchawkę telefonu. – Jutro?To do roboty,bo jeszcze będę musiał popełnić bigamię.Dladobra naszej redakcji. Idziemy. – Erwin najwyraźniej połknął haczyk. – Dokąd? – Najpierw do telefonu.Leon lekko zdziwiony powiódł wzrokiem z kolegi na przedmiot tkwiący pod ręką. – To nie będzie chyba długi spacer. – Będzie –rozczarował go Erwin, narzucając na siebie kurtkę. – Nie wiem, o co Ewce chodzi, ale wolę, byto babsko na centrali pozostało w głębokiej nieświadomości. To powiedziawszy opuścił pokój. Łysawy blondyn zerwał swe wierzchnie odzienie z wieszaka iwybiegłza kolegą. Włączone monitorymrugałydo siebie wopustoszałympokoju, w sobie tylko znanymjęzyku. Znając swych zwariowanychredaktorów, wiedziały,że dzisiaj nie są już narażone na przegrzanie. Słońce stało jużdość wysoko, kiedyEwa otworzyłaoczy. Przezchwilęzastanawiała się, gdzie jest. Pokój Michała wświetle dziennym wyglądał obco. Trudno zresztą, bywyglądał inaczej. Dziewczyna rzuciła okiem na legowisko pod ścianą. Materac ześpiworem znikły, a miejsce ich zajął „latający” fotel. Zwlokła się z posłania i boso, starając się poruszać bezszelestnie, udała się do łazienki. Zanim jednak zdecydowała się na poranną toaletę, zajrzała jeszcze do kuchni. Gospodarz zniknął. Ostrożnie wyjrzała przez okno – terenowy gazik również się zdematerializował. Przestała więc poruszać się jak kot na puszystym dywanie i nie zastanawiając się nad przyczyną nieobecności Michała poszła się myć. Przyczyna absencji postawnego blondyna tkwiła na kuchennym stole. Niesama przyczyna, a krótka informacja w formie listu. Ewa zauważyła kartkę dopiero wtedy, kiedy zajęła się robieniem sobie śniadanie. Wielkie, drukowane litery, jakimi napisanybyłlist o treści dość lakonicznej – „Jadę popracować. Rób co chcesz. Może to byćobiad. M.” – zrobiłyna Ewie równie wielkie wrażenie. – Czy on myśli, że ja niedowidzę? Nie umiem czytać? – wzburzona gadała do siebie, miotając się znożem kuchennymwręce. –Askąd możewiedzieć, żeumiem gotować!Na czole mam wypisane? Szybko zjadła kromkę chleba zresztką dżemu, popiła kawą i jeszcze razrzuciłaokiemna kartkę. Z pokoju przyniosła torbę, do której wpakowała dwa jabłka i skierowała się do wyjścia.Wostatniejchwili wróciłajeszczedo kuchni, wyjęłaz torby mazak i grubą kreską przekreśliła na kartceliterę „M.”i napisała „E.”. Po wyjściu z domu Ewa zaczęła się rozglądać. Wiedziała, dokąd chce iść, ale nie miała pojęciaktórędy. Postanowiławięczaoszczędzićnógiuruchomiłasamochód Anety. Lampka rezerwynie zamrugała, co oznaczało, żena parę kilometrów benzyny jejwystarczy.Ruszyła drogą w kierunku wsi. Już po przejechaniu kilkuset metrów zauważyła w oddali cel swej wyprawy – drewnianą kościelną wieżyczkę. Małyfiat, koloru świeżej, wiosennej trawy,zatrzymałsięprzedkępą niewysokich drzew. Drzewa otaczałyniewielki,drewnianykościółek. Zaś kępęotaczał kamiennymurek zżeliwną bramą umieszczoną naprzeciw kościelnych drzwi. Ewa delikatnie nacisnęła wielką klamkę, jakby z obawą, że w dzień powszedni teren świątyni może być niedostępny dla osób postronnych. Furtka była jednak otwarta i dziewczyna weszła na obmurowaną parcelę. Usłyszała dziwny odgłos dochodzący z przeciwnej strony drewnianej budowli. Nie zastanawiając się, od razu skierowała się na zaplecze. Dziwnyodgłos wydawanybyłprzezprzeraźliwieskrzypiącysekator,którym białowłosy, niewysoki człowiek przycinał niski żywopłot. Narzędzie najwyraźniej skutecznie zagłuszało zgrzyt żwiru pod nogami Ewy, bo siwowłosy mężczyzna nie usłyszał jej nadejścia. – Dzień dobry – głośno powiedziała dziewczyna. – Szczęść Boże – odwracając się odparł ogrodnik. – Czy zastałam może księdza proboszcza? – Słucham – starszy pan uśmiechnął się życzliwie. – Jatu jestem proboszczem, kościelnym i ogrodnikiem, jak sama pani widzi. Czy masz dziecko do mnie jakąś sprawę? – Mam. Czy księdza nie drażni ten okropny dźwięk? Ewa chciała oczywiściezupełniecoś innegopowiedzieć, alena języku znalazło się akurat to pytanie. – Maszna myśli to? – to mówiąc wyciągnął przed siebie sekator. – Czy ażtakbardzo cię drażni, że musiałaś z tym do mnie przyjść? – Nie... Przepraszam. Tak mi się powiedziało. – Nie szkodzi. Maszdziecko rację. Od niepamiętnych czasów wiem,że trzebago naoliwić. Corazciężejnimciąć. –Zkolejnymzgrzytemzłożyłsekator ispokojnie zapytał: – To co cię tu przywiodło? – Jestem dziennikarką, proszę księdza i przyjechałam zrobić reportaż. – Dziennikarką, powiadasz. A mogę zapytać o czym ma być ten reportaż?Ewa była przygotowana na takie pytanie. – Kilka tygodni temu zbierałam tu materiał o rzeźbiarzuzLesicy,mówił on, żeksiądzma u siebie trochę dzieł tutejszych artystów. Bardzo jestem ciekawa tego zbioru. – Eee, nie wiem czywarto było tu jechać... – twarzduchownegorozjaśniała uśmiechem, a w słowach brzmiała wyraźna kokieteria –Wie pani, ten Wilczyk, jak to chłopi – wydaje im się, że ksiądz ma Bógwieco. – A nie ma? – Zdziwienie Ewybyło na tyle udane, że ksiądz nagle spoważniał. – Nie wiem, co pani ma na myśli? – To, o co już pytałam – wytwory miejscowej sztuki ludowej. Czy mógłby mi ksiądz pokazać swój zbiór. – Chodźmy do kościoła – rzekł siwowłosy i ruszył przodem w kierunku niewielkich drzwiczek w tylnej ścianie budynku. Ewa podążyła za nim. Wizyta przeciągnęła się trochę, bo po prezentacji wnętrza kościółka proboszcz zaprosił Ewę do siebie. Zdziwiliby się drobnomieszczańscy parafianie na widok tutejszej plebani. Mała, góralska chatka położona na brzegulasu, kilkadziesiąt metrów od kościelnegomuru, urzekła Ewę swą prostotą. W czasie rozmowy z księdzem poczyniła pewne obserwacje, których część być może kiedyś wykorzysta w swej dziennikarskiej pracy. W tej chwili ważniejsze wszak były nie obserwacje, a informacje jakie udało się jej uzyskać. Po wyjściu z plebani pobiegła do samochodu, włączyła radio i kątem ucha słuchając muzyki, robiła pospiesznie notatki. Kilkanaście minut później jechała już w stronę zgrupowanych zabudowań, gdzie spodziewała się znaleźć kolejnych informatorów. Za łagodnym zakrętem, osłoniętym kępą drzew, poboczem drogi maszerowało dwóch kilkunastoletnich chłopców. – Hej, wiecie może, gdzie mieszka sołtys? – Ewa zapytała idących, wychylając głowę przez uchylone okno malucha. Chłopcy zatrzymali się, popatrzyli na siebie, na zielony samochód, milcząc wzruszyli ramionami i biegiem ruszyli przed siebie. Dziewczyna odruchowo spojrzała w lusterko wsteczne, bowiem reakcja młodych górali przypomniała jej oglądane niejednokrotnie w filmach „spotkanie z duchem”. – Lustereczko powiedz przecie... Zprostokątnego zwierciadełkauśmiechało siędo Ewycałkiem sympatyczne stworzenie o dużych, zielonkawych oczach otoczonych wiankiem czarnych, długich rzęs. – Czy ja wyglądam na wiedźmę? – zapytała głośno sama siebie i nie usłyszawszy odpowiedzi ruszyła dalej. Z przeciwnej strony nadchodził chłop prowadzący na postronku kościstą krowę. Ewa zatrzymała się i mając ciągle przed oczami uciekających przed nią wyrostków, wysiadła z samochodu. Podeszła do mężczyzny, który zatrzymał się, uchylając czapkę w geście powitania. Wychudzona przedstawicielka bydła rogatego z nonszalancją wędrowała dalej, wyglądała na bardzo roztargnioną krowę, bo przeszkodę w postaci trawiastego malucha zauważyła w ostatniej chwili. Zatrzymała się niemal na przednim zderzaku, pochyliła łeb i otarła o maskę. Ewa słuchając wywodów chłopa, który na pytanie o sołtysa, obszernymi ruchami ramion demonstrował kształty jakiejś chałupy, z obawą obserwowała poczynania rogacizny. Starszy mężczyzna, o nieogolonej, ogorzałej twarzy uśmiechał się szeroko bezzębną gębą i plując się opowiadał coś zożywieniem. Dziewczyna nie byławstanie nic zrozumieć. Stojąc w bezpiecznejodległości(chłop machającrękami, wymachiwałprzyokazji końcówką postronka, nie mówiąc jużo „mokrej” wymowie), spoglądała tona chłopa, tona krowę. W końcu rozmówca skończył swe wywodyi pytającym okiem spojrzał na Ewę. – Dziękuję wam bardzo – z udaną wdzięcznością skinęła głową. – Na pewno trafię. Ostatnie zdanie mijało się z prawdą o dobry kilometr, ale dalsze słuchanie mokrego bełkotu nie miało sensu. Ucieszonygóral ponownie poprawił czapkę na głowie, co oznaczać miało gest pożegnania, szarpnął sznurek z krową na końcu i podeptał dalej. Ewa chwilę obserwowała odchodzącą parę. Rzuciła okiem na własność Anety i... doznała olśnienia – krowina musiała niedowidzieć i potraktowała zielone autko jako kopę świeżej, soczystej trawy. Z uczuciem współczucia dla rozczarowanego blaszaną prawdą zwierza, usiadła za kierownicą i ruszyła w drogę. Zabudowania zagęściłysię trochę po obu stronach gliniastej jezdni, ale czegoś, co można by nazwać mianem „centrum” jakoś nie było. Mijając gospodarstwa, Ewa zwalniała, chcąc przyjrzeć się im dokładniej. Gdyby nie pootwierane okna i drzwi, sznury z suszącym się praniem i chodzący za i przed płotami drób, odniosłaby wrażenie, że przez wieś przeszła jakaś morowa zaraza. Jednostki ludzkie pojawiały się bowiem sporadycznie w obejściach, krzątając się wokół dobytku. Zauważyła również kilka osób w wieku bardzo podeszłym, wygrzewających się na ławeczkach i zydelkach w promieniach wrześniowego słońca. Po przejechaniu kilkuset metrów, znowu zatrzymała się, byzapisać swe spostrzeżenia. Podniosła głowę znad notatek izobaczyła samochód. Zorientowałasię, żepoza gazikiem Michała jest to pierwszy napotkany tu pojazd mechaniczny. Nie dane jej było obejrzeć kierowcę. Samochód, będący egzemplarzem wehikułu z jakiejś minionej epoki, zjechał w oddali z drogi „głównej” i wzburzając za sobą tumany kurzu wjechał w las. Kolejnympojazdem – rowerem, minąłjąjakiś góral. Niemającpojęcia o stanieuzębienia rowerzysty, wolałanieryzykowaćrozmowy. Powoli ruszyładalej.Drogałagodnie wznosiła się w górę. A zaszczytem górki czekała niespodzianka wpostaciniewielkiego parterowego pawilonu. Na wsiach, tego rodzaju budynki mieściły na ogół ośrodki administracji państwowej. Z nadzieją, że i tu tak jest, Ewa stoczyła się z górki i wjechała na dziurawą asfaltową powierzchnię imitującą parkingprzed budynkiem. Pochyliła sięwaucie, bywyjąćz torbymaleńki, podręcznynotesik, a kiedypodniosła głowęomało nie padła zprzerażenia – na klapie bagażnika siedział wielki, szarobury kocur i wlepiał w nią żółte ślepia. Po chwili dotarło do niej, żeto nie tygryswindyjskim buszu, a zwykłygórski dachowiec na zielonym lakierze. Uspokojona nagą, kocią prawdą wysiadła z samochodu i skierowała do wejścia, obok którego wisiała charakterystyczna czerwona tabliczka z białym napisem głoszącym „Poradnia rejonowa w Mencinie”. – Dobre i to – powiedziała do siebie i otworzyła drzwi. Hall ział zimnem i pustką. Okienko z napisem „Rejestracja” zasłonięte było wzorzystą firanką i nic nie wskazywało na to, by ukrywało za sobą kogokolwiek. Czworo drzwi w pozostałych ścianach było również zamknięte na głucho, o czym przekonała się próbując każde znich sforsować. Stanęłana środku korytarza i miała ochotę zacząćwrzeszczeć, udało się jej jedynie wydusić z siebie spokojnym głosem: – Czy jest tu ktoś? –odbiło się głośnym echem w opustoszałych murach. – Jest. Gdybyśmymusieli szukać ustronnego miejsca... – usłyszała znajomy baryton.Ewa odwróciła się. W drzwiach wejściowych stał Michał i uśmiechał się pełną gębą. – A tyco tu robisz? – zapytała. – To samo, co ty. – To znaczy? – Szukam informacji. Pytałaś wczoraj o lekarza. – Blondyn przyłożył ręce do uszu – Wyjdźmystąd, bo okropnie dudni. – I dowiedziałeś się czegoś? Pogadałeś tu z jakimiś duchami? – Ewa podziwiała fasadę pawilonu usiłując znaleźć w oknach jakiekolwiek oznaki życia. – Rano rejestracja jest czynna.Ewa spojrzała na zegarek. – Ale teraz jest pierwsza, więc co tu robisz? – Jadę do domu. – Przez przychodnię? – Nie. Przez ciebie... To znaczy zobaczyłem to–to – Michał wskazał na zaparkowanego malucha – i nawet nie musiałem specjalnie myśleć... – Rozumiem. Gdyby fiacik był biały, musiałbyś wysilić szare komórki lub pojechałbyś dalej, bo białe bywają częściej... – Tu, poza halnym, nic nie bywa częściej. – Dobra. Co z tym lekarzem? – Bywa tu razw tygodniu. Kiedyśprzyjmował regularnie, ale ostatnio pacjentów macoraz mniej i zaglądatylko w czwartki. – Ciekawe. Nie dość, że nie umierają, to jeszcze nie chorują. – Bezprzesady –Michał obruszył się. –Chorują, tylko widocznie rzadziejimniejlicznie. A jak twoje zwiady? – Opowiem ci w domu. Jedźmy coś przegryźć. – Ewa zauważyła po przeciwnej stronie drogi sklep spożywczyurządzonyw garażudość sporego piętrowego domu. – Zrobiłeś jakieś zakupy? Michał twierdząco skinął głową i dwóch kierowców skierowało siędo swoich pojazdów. Po chwili na drogę zaczęłyopadaćdrobne cząstki uniesionegospod ich kół pyłu. WMencinie ruch uliczny ponownie zamarł. XI Pierwsząrzeczą, na jaką gospodarzzwróciłuwagę po powrocie dodomu, byłależąca na stole kuchennym kartka. Ewa nie weszła wcale do kuchni. Stwierdziła, że musi opracować materiał „na gorąco” i zamknęła się w pokoju. Michałwziąłlistdo rękiizgniótłw garści. Mieszane uczuciaponownie zawładnęłyjego duszą. To wszystko wyglądało inaczej niż sobie wyobrażał, choć na dobrą sprawę nie miał kiedywyobrażać sobie czegokolwiek. Nie mniej dziewczyna, którani stądni zowąd pojawiła się w jego domu, a co za tym idzie i w życiu, sporo w tym życiuzdążyłanamieszać. Wczoraj sprawiała wrażenie osoby, która nie miewa oporów w kontaktach międzyludzkich – posprzątała kuchnię, zrobiła kolację. A dziś? Gotować nie chce! Ponadto do tej pory nie spotkał kobiety,która wpraszając się mężczyźniedo domu nie miałabynamyśli załatwienia pewnych spraw naturydamsko- męskiej. AEwa?Mało, żewieczorem obróciła się do ścianyi kazała mu grzecznie spać, to jeszcze nie wykazuje żadnych objawów zainteresowania nim jako mężczyzną. Nie była nawet poruszona spotkaniem w przychodni i tym, że zbierał dla niej informacje. Wnikliwa analiza sytuacji spowodowała głęboką, ale na szczęście krótkotrwałą depresję. – Każdymężczyzna, nawetnajbardziejmęski, miewa chwilesłabości –usprawiedliwił się sam przed sobą i zamykając temat, dodał szeptem – tylko co ja będęz tego miał? Materialistyczne podejście do sprawystało się bodźcem do działania. Ponure burczenie wjelitachprzerwało Ewie pracę. Zkuchni od pewnegoczasu dobiegały odgłosytowarzyszące czynnościomdającymwefekciejakąś ciepłąstrawę. Postanowiławięc sprawdzić, co to za strawa, tym bardziej, że oprócz słuchu dysponowała również węchem. Podrażnienie obu zmysłów spowodowało upiorne ssanie w dołku zwane głodem. Postawnyblondynnie usłyszał cichych kroków lokatorki i pedantycznieukładałnakrycie. Miał zamiar wygłosić mowę – zaproszenie do stołu, ale wcześniejsze wtargnięcie gościado kuchni odebrało mu głos. – Ooo! Będziemy jeść – stwierdziła Ewa, sadowiąc się na taborecie i nie czekając na potwierdzenie ze strony Michała, kontynuowała: – Proboszcza tu macie super. Zwalił wszystko na pana Boga. Martwi go tylko to, że ludzie coraz biedniejsi, taca lżejsza i z pochówków nie ma żadnychwpływów. Dowiedziałam się jedynie, ilujest parafian. Szkopuł jest w tym, że mieszkają tu też ludzie innych wyznań. – Czyli dalej niewiemy,ilenasjest – grzecznieoznajmił Michał, choć brak jakiejkolwiek reakcji na jego kuchenne poczynania, stanowił kolejną kroplę goryczy. – Nie wiemy. Próbowałam odnaleźć sołtysa, ale tutejsi ludzie sątak komunikatywni, że po długich i ciężkich przesłuchaniach, poprzedzonych udanąpróbą ucieczki, chyba wiem, gdzie mieszka. – Który sołtys? – obojętnym tonem spytał gospodarz, stawiając przed gościem talerz z krupnikiem. – Jak to który? To jest ich więcej? – Ewa zanurzyła łyżkę w zupie. – Parafia obejmuje pięć sąsiadujących ze sobą wsi, a każda ma swojego sołtysa. Michał nie odrywał wzroku od jedzącej dziewczyny, próbując odczytać w jej twarzy cokolwiek, co świadczyłoby o ocenie smaku konsumowanego dania. Ewa pochłaniała zawartość talerza, nie siląc się na oczekiwaną mimikę. Jedyne, co robiła, to otwierała i zamykała usta. Było to monotonne, ale umówmy się – normalne w czasie jedzenia zjawisko. – Taki tu podział: pięciu sołtysów, ale jeden kościół, jedna szkoła, jeden lekarzi... jeden weterynarz. Ostatnie słowa zaakcentował, jakby chciał jej przypomnieć z kim siedzi przy stole. – Wiesz, gdzie ci sołtysi mieszkają? – Dziewczyna najwyraźniej była absolutnie pochłoniętaswoimi sprawami. – Co mam nie wiedzieć, –ton wypowiedzi jedynego we wsi weterynarzastał się ponownie obojętny, – to moi najlepsi klienci. – Muszę ich odwiedzić – to mówiąc odsunęła pusty talerz. – Ciekawa jestem jak teraz wygląda tu struktura wiekowa populacji ludzkiej. – Co za struktura? –zapytał stojąc tyłem przykuchence i dodał –Zaczynamsięgubić w twoich dociekaniach. – Nieważne – znowu zlekceważyła jego słowa. – Mam coraz więcej dowodów potwierdzających zeznania Grzybka. Obejrzałam kilka gospodarstw. Nie wchodziłam, nie pytałam. Nie trzeba. Wszystko widać jak na dłoni. Dlaczego tak się dzieje? – Sherlock Holmes w spódnicy! – ironicznie stwierdził Michał, kładąc przed nią talerzz drugim daniem. – Że ludzie nie umierają?Widać... – Co to jest? – przerwała mu, wbijającwidelec w kawałek smażonego mięsa. – Padlina. – Co proszę? – Nieżywe mięso. Bardzo nieżywe i... poddane obróbce termicznej – uprzejmie wyjaśnił weterynarz. – A co? Pani wegetarianka? Przepraszam bardzo, że nie zapytałem, ale w tej stołówce zamówień się nie przyjmuje – dodał zgryźliwie. – Co ci jest?Dziwnie się zachowujesz. – Ewa utkwiła w nim badawczy wzrok. – Wydaje ci się. To typowe dla „gosposiów domowych” – odpowiedział beznamiętnym głosem i opuściwszygłowę spożywał obiad. – Urażona samcza ambicja – dziewczyna teatralnym szeptem obnażyła przyczynę złośliwości postawnego blondyna. – Mam piać z zachwytu nad twymi zdolnościami kulinarnymi? Nie wystarczy, że jem i nie pluję dookoła z niesmakiem? Mamusia nauczyła mnie, żedziękuje się odchodząc od stołu, a nie po każdymkęsie. – Widząc jednak zmieszanie chłopaka, któremu wmeldowała się do chaty bez zapowiedzi, dodała: – O.K. Przepraszam. Nie chciałam cię urazić. Dobre to żarcie. Wracając jednak do tematu, – Ewa nie mogła opanować chęci kontynuowania zaczętej rozmowy – dlaczego nikt tu nie umiera? Michał nie był w pełni usatysfakcjonowanyprzeprosinami, alewzględygościnności kazały mu ukryć niezadowolenie. – Widać komu było pisane... – zaczął. – Tak jakbym słyszała naczelnego... Przepraszam, nie chciałam ci przerywać. Kontynuuj. – Wydaje mi się, że wyolbrzymiaszproblem. Cóżw tym takiego wielce interesującego? Ludzie nie umierają i dobrze. Niech sobie żyją. – Słuchaj, a czy tu, w ciągu tych prawie dwóch lat, nie było żadnego śmiertelnego wypadku? To znaczytakiego, którygdzie indziej musiałby się tragicznie skończyć. – Muszę pomyśleć. – To myśl, aja tymczasem pozmywam. –Ewa podniosła się izaczęła zbieraćze stołu. – Kolację zjemyw Mencinie, albo gdzie indziej – zaproponowała, dodając: – Muszęzadzwonić do Warszawy. – U Janka, niedaleko, jest telefon. – Wolę z poczty. To nie będą teksty, które dobrze byzrobiły tubylczym uszom. Michał uniósł brwi, wyrażając w ten sposób coś w rodzaju zdziwionegozwątpienia. Już miał zamiar zacząć się zastanawiać, dokąd to zaprosić Ewę na kolację, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Wstał i wyszedł do gościa. Po chwili wrócił. – Jadę. Tym razem maciora – zameldował. – Jak skończę, to też się jeszcze gdzieś wybiorę – odpowiedziała odwracając się. Ale Michała już nie było. Nie przejęła się tym. „Dziwny facet, ale sympatyczny” – tyle tylko była w stanie o nim pomyśleć. Głowę miała bowiem bez reszty zaprzątniętą swoimi dociekaniami. XII Tym razem Ewa zjechała do wsi drogą, którą już zdążyła poznać. Minęła wcześniej obejrzane zagrody i pawilon przychodni. – Michał mówił o pięciu wsiach..., sam mieszka wGuńkach, świątkarz w Lesicy, tujest Mencina... – rozmyślała głośno, rozglądając się dookoła. Droga nie dość, że zaczęła się wznosić, tojeszczepojawiłysięostre zakręty. Razw prawo, razw lewo. Konieczność wzmożonej koncentracji związanej zpokonywaniem tego „odcinka specjalnego”, nie pozwalała kierowcy na czynienie stosownych obserwacji. – Cholera! Rajdowcem nie jestem... Wystarczy! –to mówiąc nacisnęła hamulec i uważnie przyjrzała się terenom przyległym do drogi. Nieco wyżej, przed kolejnym wirażem w lewo, zauważyła zjazd, będący krótkim odcinkiem polnej drożyny kończącym się przy stojącej na uboczu zagrodzie. W obrębie zabudowań „komórkowych” nie spostrzegła niczego przypominającego garaż, ani też niczego, co w ewentualnym garażu mogłoby być trzymane. Wyjazdu więc nie zastawi. Zjechała z drogi i wyszła z samochodu. Trzydzieści, amoże czterdzieści metrów dalej, tużpod ścianą ciemnego, jodłowegolasu, stał murowany, otynkowany parterowy dom. Gdyby nie kilka drewnianych komórek, będących w różnym stanie rozkładu, gospodarstwo byłoby porównywalne z domostwem miejscowego weterynarza. Słońce grzało w plecy, dając uczucie nie tyle gorąca, co miłego ciepełka. Chcąc pogrzać się tak jeszcze przezchwilę, Ewa ruszyła wkierunku widniejących przed nią zabudowań. Lekki wietrzyk niósł zapach lasu, zmieszany z wonią skoszonej, ostatniej tegorocznej trawy. Przed jedną zkomórek, na solidnej drewnianej ławie, siedział szczupły, siwowłosy starzec. Opartyościanę, zzamkniętymioczami,wygrzewałsięwpromieniach wrześniowegosłońca. W szaro-granatowej, grubej kufajce i równie ciepłych spodniach, wpuszczonych w wysokie filcowe buty, wyglądał jakby od zimy tak tu siedział. Ewa cicho zbliżyła się do chłopa. Poorana zmarszczkami pergaminowa twarz,okolona rzadką siwą brodąidziwne odzienie nie wzbudziływ niej niepokoju. Podeszła bliżej, rzucając cień na twarzstaruszka, któryod razu otworzyłoczyi spojrzał na dziewczynę. – Dzień dobry. Ładna dziś pogoda.Ewa myślała, że dziadek śpi i nie bardzo wiedziała, co ma powiedzieć.–Hej, ładno. – Mężczyznaprzyglądał się jej bystrym, wcale nie starczym, wzrokiem. – Wy cheba nie ztelo? – Nie. Z Warszawy, na urlop przyjechałam. Nie usłyszawszy,znanej zpoprzednich spotkań ztubylcami, nutyniechęci w głosiestarca, odważyła się zapytać: – Można usiąść? – A dy, siednijcie se tu. – Dziadek przesunął się trochę i wskazał Ewie miejsce obok siebie. – Wygrzewacie się widzę, – powiedziała siadając. – A coz mom robić? Całe zycie zek robiył. Teroz cos odetchnąć. –Mężczyzna zakaszlał głęboko. – Mierzi mnie to, bo kuńca nie widać. – Nie rozumiem. Jakiego końca? – Wyniestąd. Nie wiecie. Ksiondzzambonygodoł, co diobeł Guńki capkom nakrył i pan Bógswyk dusiczek nie widzi. Przed oblice swoje nie woło. – Jak to nie woła? Dziennikarskie doświadczenie kazało Ewie ukryćemocje – nareszciektoś o tym mówi, a ona musi udawać, że nie wie o co chodzi. – A nie woło – z rezygnacją odrzekł chłop. – Tu we wsi duzo jes takik, co juz downo powinni na sąd Bozysie stawić. Starejak jo, chore, nie do zycio. Inic. Zoden donieba nie idzie. Do piekła tyz nie bierom. – Co wy dziadku mówicie?Przecieżżycie jest piękne. Każdychce długo żyć.Starzec pochylił się i zaczął laską dłubać w piasku. Westchnął ciężko. – Jotam nie fcym – kontynuował nie podnosząc głowy. –Przecie godom, co mi juzsyćko zmierzło. Młode –tak, –kątemoka spojrzałna Ewę, –te niek se zyjom. Alestare próchno – do ziymi! Mówiąc ostatnie słowa, wbił laskę mocno w piach. Chwilę milczał, po czym oparł się znów o ścianę i patrząc na dziewczynę mówił dalej: – Wiycie, jo do moji juzfcem. Dziesięć roków jak mnie ostawiła. Ceko tam namie, ajatu siedzym i cas trace. – Znów głęboko westchnął. – Stary Jantoni tyz by fcioł tam iś. Lezy biydok od niepamiętnykcasów. Wiym, jemu gorzej jako mnie. A poźryjciesena Kazkaod Homolków... – stary zawiesił głos. Ewa widząc, że ma obok siebie kogoś zupełnie nie przystającegodo ludzi tu poznanych, zapytała: – Dziadku, mogę tu jeszcze przyjść i z wami porozmawiać? – Umyślnie zerknęła na zegarek. – Muszę już iść, a wytak ciekawie mówicie. – A dyć przydźcie. Jak mie tu nie bedzie, – postukał laską w ławkę, – to o Macieja pytojcie. – ZBogiem, dziadku – powiedziała wstając. – Jutro może tu zajrzę. Maciej kiwnął głową w geście pożegnania. Dziewczyna uśmiechnęła się radośnie i odeszła. Nie przeszła jednak kilku kroków, kiedyprzypomniała sobie niedokończone zdanie dziadka. Odwróciła się i zapytała: – Panie Macieju, a gdzie mieszkają Homolki? – Ftore Homolki?– odpowiedział pytaniem. – No, ci od Kazka. –A, te! Maciej przywołał ją ręką i rysując coś laską na piasku tłumaczył jak dojść do Kazka Homolka. Ewa stała obok i uważnie słuchając objaśnień śledziła trasę swej najbliższej wycieczki. XIII Michał wrócił wcześniej i korzystając z pogody postanowił posprzątać trochę przed domem. Z garażu wytargał grabie i taczki. Pierwszymi zgarniał teraz suche listowie naniesione przez wiatr, przy okazji zbierał inne śmieci pochodzenia mniej lub bardziej naturalnego. Wrzucał to wszystko na taczki i kiedypojemnik na kółku był pełen, popchnął go za dom. Kilkanaście metrówod ścianyistniałprzykrytydechamidół. Poprzedni lokatorzydomu, przekazując posiadłość, oprowadzili go po obejściu. Dziura w ziemi wypełniona po części szczątkami roślinnymi typu – liście, badyle, obierki, itp., określona została jako kompost. Ustępująca gospodyni wygłosiła nad dołem wykład na temat jałowości tutejszych gleb i konieczności nawożenia przydomowych upraw. Ponieważnowymieszkaniec weterynaryjnej posesji nie miał zamiaru niczegouprawiać, puścił koło ucha wywodyowejpani. Zastanowiło gotylko jedno – kompost zawszekojarzył mu się zpryzmą, apryzma zczymś sterczącym ponad powierzchnię gleby.Tu miał kompost w negatywie i przytakim pozostał. Zawartość dołu nabierała wraz z upływem lat nawozowej wartości. Obecny gospodarz nie zakłócał działalności tzw. saprofitom i saprofagom, dostarczając im jedynie od czasu do czasu niezbędnego do rozkładu surowca. Dziś zdążył zrzucić do dziury zawartość jednej tylko taczki, bo napełnianie drugiej przerwał mu warkot nadjeżdżającegozielonegoautka. Wpośpiechuwstawiłnarzędzia pracy do garażu i jakby nigdy nic, zasiadł za kierownicą gazika. Ewa w pierwszej chwili pomyślała, że Michał właśnie wrócił, ale bystrym okiem zauważyła śladydziałań porządkowych gospodarza. Podeszła do weterynaryjnej karetki, by pochwalić gospodarność Michała, ale on odezwał się pierwszy: – Każdemu mężczyźnie każesz tak długo na siebie czekać? Wsiadaj. Blondyn zachowywał się tak, jakby siedział w swym wehikule Bóg wie jak długo w oczekiwaniu na kłopotliwą lokatorkę. Przejechali dość spory odcinek wertepów, których samochód Anety nie miałby najmniejszych szans sforsować i wyskoczyli na wąską asfaltową jezdnię. Gładka w miarę nawierzchnia dała możliwość krótkiej wymiany zdań. Krótkiej, bo po chwili wjechali do czegoś wrodzaju małegomiasteczka izatrzymali się przed domkiem ze skrzynką pocztową przy wejściu. Ewa wysiadła zsamochodu, który pojechał gdzieś dalej. Kiedywyszła z poczty, Michał jużczekał. – Zatankowałeś? – zapytała wsiadając, na co Michał przytaknął głową i ruszył. – Cholera, znaleźli dwóch geriatrów, –mówiła dalej –aleobaj potraktowali sprawę, delikatniemówiąc, olewająco. – Po co ci geriatra? – Obejrzałby tych nieśmiertelnych staruszków. Może znalazłby przyczynę ich ciągłego życia. – Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałaś, że szukasz specjalisty od staruszków? – W głosie Michała brzmiała wyraźna pretensja. – Co byto dało? – spytała obojętnie. – Nie wiem, czywyobrażaszsobie, że bywamjedynie w towarzystwie krów, kóz i świń,a dla urozmaicenia przyjmuję ludzkie porody,ale... – kierowca był najwyraźniej wzburzony. – Kiedymasz zamiar wracać do domu? – Maszmnie już dość – cicho stwierdziła Ewa. – Kiedy? – Michał nie dosłyszał najwyraźniej słów dziewczyny. – Najpóźniej w niedzielę. – Dziś mamywtorek. To chyba da radę. – Mógłbyś tak jaśniej... Ostre hamowanie rzuciło Ewę na szybę. Przez myśl przemknęło jej, że obrażony mężczyzna wysadzi ją na tej drodze i każeiść na piechotę. Do niedzieli pewniedojdziedo Warszawy. Nagłe manewry, jakie zaczął wykonywać samochód, szarpiąc jej ciałem na wszystkie strony, zmieniły tok podejrzeń. Teraz wyglądało to na śmierć samobójczą we dwoje. Nie wytrzymała i ryknęła: – Co ty na litość boską wyprawiasz? – Wracamy na pocztę. – Nie wiem po co, ale tydowodzisztym wehikułem. – Ewa była wyraźnie wystraszona poczynaniami Michała i wolała już niczymgo nie drażnić. – Twoja wola – dodała. Czekając przed pocztą, uspokoiła się i zaczęła się zastanawiać nad tym, gdzie to Michał zaprosi ją na kolację. Trochę już pokręciła się po okolicy i jak dotychczas nie zanotowała istnienia jakiegokolwiek lokalu gastronomicznego. Nawet budki z piwem chyba nie widziała. Kierowca, nie patrzącna pasażerkę, bezsłowa zasiadłza kierownicą. Ponownie nawrócił, ale już bezszarpania i pojechali. – A kolacja? – Wybacz. Wysiliłem całypotencjałmejpamięciwposzukiwaniu lokalu godnegowizyty tak dostojnego gościa, ale poza spelunami oferującymi setkę zzagrychą w postaciśledzika – nic nie znalazłem. Zrobię coś w domu. Ewa nadal wolała się nie odzywać. Milcząc podziwiała górskie widoki. W domu Michał delikatnie dał gościowi do zrozumienia, byten zajął sięswoimi sprawami. Gość zrozumiał i usadowił się na tapczanie, robiąc notatki. Pobrzękiwania sprzętów kuchennych z trudem zagłuszała cicha muzyka, biegnąca z radia. W końcu Ewa nie wytrzymała. – Co myślisz o tym Macieju? – krzyknęła w kierunku otwartych, kuchennych drzwi. – Mówiszotym, zktórymrozmawiałaś? – zkuchni odezwał się baryton. – Maciej, gdyby zaczynał życie w naszych czasach, daleko by zaszedł. – Michał nie przerywał przygotowywania kolacji. – To jeden z nielicznych, którym Bozia dała trochę rozumu. – Ina starość nie odebrała – powiedziała cicho i ponownie wrzasnęła: – Ile może mieć lat? – Maciej? – Gospodarz wystawił głowę. – Ludzie mówią, że jest on jeszcze z tamtego wieku. Koło setki chyba. Pani redaktor, czy można prosić na kolację? Baryton brzmiał miło, bezoznak zdenerwowania. – Chyba mnie nie otruje, – powiedziała do siebie i odłożywszy papiery, zwlokła się z tapczanu. Stół kuchenny pokrywała biała serweta; potrawy, rozłożone na małych półmiskach, wyglądałybardzoapetycznie, a stojące pośrodku dwiebiałeświece odebrałyEwie zdolność mówienia. – Ooo! – tyle tekstu zdołała zsiebie wydusić. – Miała być „proszona” kolacja – to jest. Proszę, siadaj i częstuj się. Michał był najwyraźniejdumny z wrażenia, jakie zrobiłnagościu zastawionystół. Ewa natomiast, mimo iż od dłuższego czasu była już kobietą i miała pewne doświadczenie, jeśli chodzi o układy damsko-męskie, dokładnie zgłupiała. Tak nie zachowywał się dotąd żaden facetizupełnieniewiedziała, cootymmyśleć. Jednegowszak była pewna – należyzmienić temat rozmowy. – Dlaczego ty nie masz telewizora? Obejrzałabym jakieś wiadomości. – Radio ci nie wystarczy? – zapytał gospodarz zasiadając przy stole. – Jakoś odwykłam od czystej fonii. –Ewanałożyła natalerzkilka plasterków wędliny. – Wiesz, w ogóle nie zauważyłam tu żadnych anten telewizyjnych. – Bo ich nie ma – odpowiedział Michał częstując się sałatką. – Jak to? – Tak to. A telewizorto jamam. –Po chwili, widzączdziwienierysujące się na obliczu Ewy, dodał: – W garażu. – Itam oglądasz programy... motoryzacyjne? – nie przestawała się dziwić. – Dlaczego motoryzacyjne? – spojrzał pytająco. – Nic nie oglądam. Nie da się.Gwizd czajnika przerwał wypowiedź Michała. – Tu jest jakiś nadajnik do kitu –kontynuował nalewającherbatę –wMencinie i w Lesicy jeszcze coś odbierają, alewGuńkach, bezwzględu naporę roku masz śnieg. A nasatelitęto tu nikogo nie stać. Łącznie ze mną. – Wiesz, że to nawet niezłe? –zadumała się, rezygnując chwilowo zugryzienia korniszona nabitego na widelec. – Co? – Taki powrót do natury.Korniszon głośnymchrupotem oznajmił swój koniec. – No, nawet ludzie tacy, jakby żywcem wzięci z epoki kamienia. – Podsumował temat Michał i podsunął gościowi półmisek z pomidorami. – Jedz, proszę. – A co niby robię? Takich pyszności nie sposób pożerać jedynie wzrokiem – Ewa roześmiała się serdecznie. – W żadnej knajpie nie byłoby tak cudownie! Trafiławdziesiątkę.Jestestwo postawnego blondynawdrapało się wreszciena piedestał. Zapomniał wszak o jednej prawdzie – przezżołądek trafia się do serc męskich, nie kobiecych. Noc spędził ponownie indywidualnie na karimacie pod ścianą. XIV Rankiem jesienne góry straciły nieco na krasie. Położenie słońca można było odczytać jedynie zzegarka, bo niebo zasnute było grubą warstwą szarychchmur. Ewa otworzyła okno. Chłodne powietrze trwało nieomal w bezruchu, co przyzwalało hulać odgłosom wsi. W tej okolicybyłyto dźwięki iście sielskie –gdakanie kur, szczekaniepsów, porykiwaniakrów. Gdzieś wdalisłychać byłowarczeniemłockarni, tak się przynajmniej Ewiewydawało. Był to jednak jedyny dźwięk, świadczący o śladowej obecności cywilizacji technicznej. Michał znowu cichaczem gdzieś się ulotnił. Tym razem nie zostawił listu, a gotowe śniadanie dla gościa. – Aha, kontynuacja wczorajszych podchodów, – pomyślała zasiadając do stołu – jeśli o mnie chodzi, to nienajgorsza forma zalotów. Przezchwilę analizowała swój stosunek do gospodarza, po czymokreśliłago w duszyjako namiastka, a może początek przyjaźni. Jak na razie żadnych niepokojących sensacji w okolicach serca nie odnotowała. Podejrzewała, że jej obecność nastraja Michała zupełnie inaczej. Po dwóch dniach nie udało się jej jednak ocenić na ile gra tu płciowość, a na ile jakieś inne uczucia. Wróciła więc do swoich spraw, co w praktyceoznaczało wyjście w świat. Żeby dotrzeć do Homolków, musiała podjechać kawałek autem. Pomyślała jednak, że szkoda benzyny. Na deszcz się nie zanosiło. – Może jest tu jakiś rower – powiedziała głośno, patrząc na drzwi garażu. Pierwsze, na co wlazła po wejściu do środka, była wypełniona zielskiem taczka, uśmiechnęła się na jej widok i zaczęła się rozglądać. Garażwypełnionybyłtysiącemróżnych rupieci, ale roweru wśród nich nie dostrzegła. Zrezygnowana wsiadła do autka i odjechała. Jadąc przez wieś ponownie obserwowała zagrody. Na jednym z podwórek zgarbiona staruszka karmiła kury, a przy samym płocie bardzo stary dziadek huśtał w zniszczonym wózku dziecko. Minęła trójkę dzieci z tornistrami na plecach, które na widok samochodu zatrzymały się, cofając się kilka kroków w pole. – Trudno, byMichał przypomniał sobie jakieś wypadki, – myślałagłośno – kiedyprzed małym fiatem dzieci pryskają w popłochu, a starzy patrzą na mnie jak na raroga. Z braku kombajnów, kosiarek, ciągników i pił tarczowych BHP stoi tu pewnie na najwyższym poziomie w kraju. Zatrzymała się na poboczu, to znaczy„nie na samymśrodku drogi” i dalej powędrowała pieszo. Z objaśnień Macieja wynikało, że jest to chałupależącanieco poniżej punktu, w jakim się znajdowała. Podobnie jak większość tutejszych zagród – na bogatą nie wyglądała. Prowadziła do niej wąska ścieżka, którą dziewczynazaczęła schodzić, podbiegającco kilka kroków. Ewa, nie zauważywszyżadnegobrytana pilnującego domostwa, otwarła furtkęiweszła do środka. Po chwili z chałupy wyszła do niej kobieta. Nie była stara, ale lata świetności już miałazasobą. Poprawiłachustkęnagłowiei pytającym, aleniewrogim wzrokiemzmierzyła gościa. – Dzień dobry. – Ewa nie bardzo wiedziała jak zacząć rozmowę. – A witojcie, z cym zeście przysła?„Z niczym” chciała powiedzieć dziewczyna, ale powstrzymała się i rzekła: – Ze starym Maciejem wczoraj rozmawiałam. Mówił, że mieszka u was jakiś Kazek. – Cego fcecie od tatusia – głos kobiety przybrał znany już Ewie, warczący ton. – Nie bedom z womi godać, bo som chore. – Wiem, Maciej mówił. Czy mogłabym go zobaczyć? – zapytała prosząc niemal pokornie. – A coz to Maciek mo do sprawy,co wos przysłoł? – kobieta ani myślała ustąpić. – Jestem dziennikarką. Piszę artykuł o doli starych ludzi na wsi. –Nasyj? A bezcoz nasyj? Ewa czuła, że jeszcze chwilka, a straci cierpliwość i albo na babę ryknie, albo poszuka Kazka w innej wsi. Tylko, że jej chodziło o tego Kazka i z tej wsi. – Widzicie chyba, że nic nie mam – pokazała kobiecie puste ręce – i ojcu waszemu krzywdyżadnej nie zrobię. Chciałabym go tylko zobaczyć. – Ale nikomu nie godojcie zeście tu wlazła? – kobieta zaczynała się wahać. – Nikomu. Jeżelisobie zażyczycie, to mogę o nim nie pisać, alechciałabym tylko okiem rzucić. – Jak musicie.... Córka lub synowa Kazka nerwowo poprawiła chustkę i poprowadziła gościa do jednej z komórek. „Dlaczego oni tych starców w jakichś szopach trzymają?” – z żalem zastanawiała się Ewa. Po chwili jednak przestała tak myśleć. Kobieta otworzyła drzwi i... zaczęła opowiadać. Wracając od Homolków Ewa ze zdumieniemzauważyłaożywionyruch pieszyna drodze. Ruch był obustronny, ale jednokierunkowy. Wszyscy szli w stronękościoła. Mijając ostrożnie przechodniów, którzyitak schodzili jej grzecznie zdrogi, dojechała do znanejkępydrzew z drewnianą wieżyczką. Przejechała obok i zatrzymała się trochę dalej. Zewszystkich stron – pojedynczo lub niewielkimi grupkami – schodzili się wierni. Postanowiła odczekać, aż wszyscy znajdą się wewnątrz kościółka. Oczekiwanie wypełniła notując spostrzeżenia z wizyty u Kazka. Okropne zawodzenie prymitywnych organów wyciągnęło ją z auta, choć w pierwszym odruchu zakręciła szybę. Podeszła do kościoła. Na zewnątrz nie było nikogo. Zdezelowany instrument przestał rzęzić, aciszawskazywałanato, żecoś się dzieje wśrodku. Stanęła w drzwiach i usłyszała głos proboszcza: – ...w intencji tych wszystkich, których BógOjciec powinien powołać jużdo siebie. Mamy w naszej parafii corazwięcej duszyczek, które zgodnie zprawami życiai śmierci winnyjuż dawno znaleźć się na poletku Pana Naszego, opuścić ten ziemski padół. Ludzie, czymżeście zawinili? Jakież to grzechy na was ciążą, że Ojciec nasz odwrócił się od nas? Nie ma ciał nieśmiertelnych, nieśmiertelne są dusze. Módlmysię, byduch nieśmiertelnyzechciał opuścić stare, schorowane powłoki cielesne. Módlmy się, by każdy z nas mógł dostąpić progów niebios. Módlmy się,by życie doczesne nie stało się męką piekielną. Módlmysię... Ciche mruczenie modlących się parafia, powoli zaczęło zagłuszać słowa księdza. Ewie wystarczyło to, co usłyszała. Zastanowiłyją tylko pewne wyrażenia użyte przezkaznodzieję – czyci ludzie, do których przemawiał zrozumieli, co do nich mówił. Bo żezrozumieli o czym mówił – była pewna. Niebo się trochę przetarło. Wiatr obudził się i przeganiał chmury. Słońce nieśmiało wyglądało to tu, to tam goniącjasną plamą po łąkach ileśnychstokach. Ewazatrzymałasię na szczycie jakiegoś pagórka i z przyjemnością podziwiała tę zabawę w światło i cień. Spojrzała na zegarek. Nawet nie zauważyła, że tak długo zabawiła wewsi. Znajome ssanie w dołku, w obliczu niemożności zjedzenia czegoś „na mieście”, zmusiło ją do powrotu w gościnne progi Michała. Zdaleka zauważyła bordowe volvo. Tym razem nie fakt pojawieniasię pojazdu, a miejsce postoju zaniepokoiło ją troszkę – volvo stało przed domem weterynarza. Wolno podjechała pod same niemal drzwi i weszła do środka. Przykuchennymstolesiedział znanyjej blondynizupełnienieznanybrunet. Ten ostatni siedział tyłem, nie mogła więc ocenić jego wyglądu, ale patrząc od strony pleców, pewna była, że faceta wcześniej nie widziała. Na widok wchodzącej Ewy, Michał podniósł się zmiejsca. – O, widzę, żemasz gościa –powiedziaładziewczynanapowitanie i ciszej dodała –Czy mamsię spakować? Brunet obrócił się, ukazując przystojne niewątpliwie oblicze. – Ja tylko na chwilę – próbował się tłumaczyć. – Jacek jestem.To mówiąc gość wstał, ujął dłoń Ewy i w ukłonie ucałował. – Ewa jestem – przedstawiła się zmieszana, nie tyle zachowaniem młodzieńca, co jego strojem. Jacek był w garniturze. Mało kiedy o tej porze dnia oglądała tak ubranych facetów w stolicy, a co dopiero tutaj. – Siadaj proszę, jadłaś coś? – Michał nadal był na etapie troski o jej żołądek. – Nie. Śniadanko pochłonęłygremliny,aja na czczopo wsi goniłam, żebykaloriezbędne zgubić. Ewa spojrzała na niego jak na idiotę, któryszykuje dla niej śniadanie, a potem nie możesię domyślić kto je mógł skonsumować. – Jakie kalorie? – zdziwionymgłosem odezwał się Jacek. – To takie jednostki... – przyjęła ton z gatunku drwiąco-agresywnych. – On żartuje –wszedł jej w słowo Michał. – Zdążyłci sięprzyjrzeć. To fachowiec – dodał z uznaniem. – Jasne! –Ewa była jużwyraźnie poirytowana. – Taki wózto może mieć tylko fachowiec od tych spraw. – Jakich spraw? – Jacek wyraził zainteresowanie rozmową na swój temat. – Przepraszam. –Ewa spojrzała na gościa i zwróciła się do gospodarza: –Michał, kim jest ten człowiek? – Tym, o którym marzyłaś – z uśmiechem odparł zapytany. – A skąd tymożesz wiedzieć o kim ja marzę?! – krzyknęła, podnosząc się ztaboretu. – Wczoraj niechcącysię wygadałaś. Dziewczyna zmierzyła blondyna wściekłym spojrzeniem, które przeniosła po chwili na bruneta. Ten nie padł jednak martwypod wrażeniem piorunującegowzroku, a zuśmiechem podał Ewie wizytówkę. I oto nastąpił cud metamorfozy – z larwy zrobił się motyl. Rzut oka na maleńką kartkę wystarczył, by ponury wyraz twarzy ustąpił miejsca promiennemu uśmiechowi. – Rany boskie! Michał! – radość Ewybyła szczera. Objęła Michała za szyję i mocno ucałowała w policzek. Taka niespodziewana reakcja speszyłago. Gdyby to było sam na sam, ale przy Jacku... – Chciałaś, to masz – szepnął zmieszanyi głośno dodał –Pogadajcie sobie. Skoczętylko zajrzeć do pewnej uroczej Krasuli i zarazwracam. Michał wyszedł, a Ewa, wyraźnie podniecona, zaczęła wyjmować z torby swoje notatki i rozkładać przed Jackiem. Po chwili przystojny brunet z wielką uwagą słuchał opowieści młodej dziennikarki. Powoli zapadał zmrok, kiedy weterynarz wrócił od swej pacjentki. Goście nadal tkwili przy kuchennym stole pochłonięci rozmową. – Ewa, – postanowił im przeszkodzić – zawieźgo do Macieja. – Dzisiajjużnie – rzekłJacek spoglądającna zegarek. – O dziewiątej powinienem już być w Krakowie. To cholerna sprawa, nie na moją biedną głowę... Nic, muszę jechać. Jacek wstał, poprawił ubranie i wyciągnął rękę do Ewy. – Kiedywrócisz do Warszawy, koniecznie skontaktuj się ze mną. Po chwili cała trójka stała na podjeździe. – Cześć. Na razie – Jacek pożegnał się krótko i wsiadł do samochodu. – Zajrzysztu jeszcze kiedyś? – zapytał uprzejmie Michał. – Obawiam się, że nie raz – odkrzyknął gość i z cichym szumem silnika odjechał. Ewa z Michałem patrzyli przez chwilę na oddalające się czerwone światełka i weszli do domu. – Znasz tych Homolków, u których mieszka Kazek? – zapytała Ewa ścielącsobiełóżko. – Głupi Kazek? – Michał przerwał analogiczną czynność, wykonywaną pod przeciwną ścianą. – Znam, a co? – Rozmawiałam z jego córką, a może synową. Uważa ona, że Kazek, u którego stwierdzono chorobę Alzheimera, zaczyna się rozwijać. – Co robić? – Dopiero teraz doszłam do tego. Siadaj! – Ewa najwyraźniej potrzebowała słuchacza, który obrócony do niej tyłem walczył z zamkiem błyskawicznym śpiwora. – Kobiecina opowiadała mi przez pół godziny, a ja w tej gadaninie nie potrafiłam doszukać się sensu. Terazwiem o co jej chodziło. Choroba Kazka posunęła się tak daleko, żezapomniał wszystko i powoli zaczynał zachowywaćsię jak małe dziecko. Od pewnegojednak czasu, jakiego – nie umiała określić, Kazek uczysię wszystkiegood nowa. Nie, żebysobie coś przypomniał, albo odkrywał kiedyś wyuczone rzeczy. On się rozwija, powoli jak każde dziecko. – Co ty mówisz? Przecież Kazek ma prawie dziewięćdziesiąt lat! – ostatnią kwestię Michał, siedzącyjużgrzecznie pod ścianą, wykrzyczał swymgłębokim barytonem. – Właśnie. Ale nie wrzeszcz, słyszę cię doskonale bez dodatkowych decybeli – rzekła tonem matki karcącej niepokorne dziecię. – Widziałam dziś jak układał domek z klocków. Ciało mastarca, aumysłdziecka. To się zdarza. Ale tegotypu schorzenia sąwdzisiejszych czasach nieuleczalne. Ludzie normalnie umierają. Może nastąpić chwilowe zahamowanie procesów chorobowych, ale takie coś... – pokręciła głową, wyrażając w ten sposób swe niedowierzanie. – A może znanyci jest teżjakiś Antek, któryleży obłożnie chory? – To ten u Szczypków. Widziałaś go przecież. Ma raka. Chyba kości. – Od dawna? – Nie mam pojęcia – odparł, a w duszy pomyślał „Czy ja muszę wszystko wiedzieć?” – Cierpi? – Nie słyszałem. – Nie pytam, czy wyje po nocach. – Tu i tak bywycia nie doniosło. Za daleko. Rola przesłuchiwanego zaczynała Michała denerwować. Brakowało mu tylko ostrego światła woczy.Podniósł się, bydokończyćdzieła ścielenia ijakby z obawy,że Ewa zaraz obróci lampkę i skieruje mu w twarz, obrócił się bokiem. – Mówię, że ani on, ani nikt ze Szczypków nie żalił się na cierpienia starego – terazon łopatologicznie tłumaczył dziewczynie. – Mnie tu traktują jak lekarza i pewnie by coś powiedzieli. Czy mogę się już położyć? – zapytał uprzejmie. – Jateżjużpójdę spać. Mam serdecznie dość. –Ewaodłożyła kartki iwsunęła się pod kołdrę. – Włącz radio. Lubię jak mi coś mruczy do snu. Michał odebrał to jako informację dotyczącą stworzenia stosownego nastroju i już zaczynał mieć nikłą nadzieję, kiedy obiekt jego męskich zainteresowań, gasząc lampkę odezwał się: – Jutro rano jadę do Warszawy. Nie skomentował podanego komunikatu. Miejsce nikłej nadziei, zajęło uczucie poważnego zagrożenia. Zagrożenie jawiło się wosobie przystojnegobruneta, czekającego naEwę gdzieś w dalekiej stolicy. XV W Warszawie jaskrawozielony maluch włączył się do stołecznego, ulicznego ruchu o czasie, kiedy wiele instytucji pracowało jeszcze pełną parą, w tym redakcja zatrudniająca Ewę. Przebrnąwszyprzeznieskończoną liczbę skrzyżowań zdobnychwczerwone najczęściej światła, pojawiające się zazwyczaj w momencie, kiedy do nich dojeżdżała, dotarła na najlepiej sobie znany parking. Jako niedzielny kierowca musiała chwilę ochłonąć i wrzucić myśli na właściwy tor. Zatrzymała się prawie przed wejściem, po czym nie spiesząc się opuściła pojazd swej przyjaciółki. Aktualna jeszczekarta urlopowa zwalniała zobowiązku tłumaczenia się komukolwiek z czegokolwiek, toteż odzyskawszy już pełnię władz umysłowych i fizycznych, szybkim krokiem weszła na teren macierzystego zakładu pracy. Niespotykając po drodze nikogo, kto miałby ochotę zabawić ją rozmową, energicznie wtargnęła do swego pokoju. – Cześć wam, chłopcy! Obaj „chłopcy” równocześnie niemal opuścili miejsca pracy,poderwani niespodziewanym pojawieniem się koleżanki. – Ooo! Wróciła córka marnotrawna! Wypoczęta, świeża... – Erwin w jowialnym geście wyciągnął do niej ramiona. – Witaj w domu! – Ico?Udany urlop? – Leon był znacznie mniej wylewny. – Z wami? – Ewa pytająco popatrzyła na kolegów. – Zawsze! – Jak to z nami? – redaktorzywymienili zdziwione spojrzenia. – Panowie, rzućcie na jakiś czas sztukę, bezwzględu na jej oblicze... – Teraz nastąpi orędzie do narodu! – stwierdził Erwin i zasiadł przy swoim biurku. – Dwuosobowego? – Leon potarł otwartą dłonią swą łysinę i również usiadł. – Słuchajcie! To jest bomba! – sensacyjnym tonem wyszeptała Ewa, pochylając się nieco w kierunku słuchaczy. – Terroryści cię zwerbowali... – pełnym niepokoju głosem odezwał sięErwin. – Erwinku, Leonku... – przerwała mu słodkim głosem, wprawiając przedmówcę w stan osłupienia, czemu wyraz dał zwracając się do kolegi: – Czy ona kiedykolwiek tak do nas mówiła? – Widząc jednak, że Leon gapi się na dziewczynę jak cielę w malowane wrota, rzekł poważniej: – Zamieniamysię w słuch. – Cudownie! Zamieniajcie się, ale nie tutaj. Idziemy,zabieram wasna kawę. – Podeszła do drzwi i nie obracając się, dodała: – W publicznym miejscu nie wypada szanowanym redaktorom pohukiwać i rechotać. Wyszła szybko, a koledzypozostający nadal w stanie lekkiego szoku podążyli za nią. Monitory radośnie pomrugały do siebie. Przywyjściu zbudynku rozegrała się scena żywcem wzięta zfilmowej burleski. Panowie powodowani ciekawością, a Ewa przemożną potrzebą podzielenia sięz nimi swoimi ostatnimi spostrzeżeniami, kiedy tylko minęli drzwi wyjściowe, pognali przed siebie. Każdy w upatrzonym kierunku: Leon w lewo do swojej ulubionej kafejki, Erwin wprawo –do pubu, a Ewa na wprost – do trawiastego malucha. Po przebiegnięciu kilkunastu kroków prawie równocześnie zatrzymali się, zauważywszy brak pozostałej dwójki. Po chwili, z lekką zadyszką stawili się w komplecie u wrót ukochanej redakcji. Wymachując nerwowo rękami wyrzucali z siebie dziesiątki słów, z tym, że każdy sam tylko wiedział, co wypowiedział, bowiem skutecznie zagłuszali się nawzajem. – Czyście jużdo resztyzgłupieli? –sapiąc ryknęłaEwa. – Co wamodbiło?Jazaprosiłam na kawę, więc bądźcie łaskawi przyjąć do wiadomości, że ja decyduję, gdzie ją spożywać będziemy! Panowie skonfundowani spojrzeli po sobie. – Wodzu, prowadź! – pokornie, ale stanowczo zarządził Ernest i zgodnie podążyli do samochodu. – Nie byłaś jeszcze w domu? –troskliwie spytał Leon, robiącsobie miejsce obok bagażu spoczywającego na tylnym siedzeniu fiacika. – Nie. – Nawet nie spłukałaś zsiebie górskiego pyłu? – zainteresował się drugi pasażer. – U Michała się wykąpię. – U jakiego Michała? – ozwał się duet męskich głosów. – Siądźmygdzieś spokojnie, to będzie i o Michale. Zaparkowali w bocznej uliczce i weszli do niewielkiego lokalu. Porę na tajemne obrady wybrali stosowną – w małej, przytulnej kawiarence siedziało zaledwie kilka osób; głównie pochłonięcilekturąstudenci . Zajęli miejscaw najdalszymkącie. Ewa wyjęła ztorbyswoje notatki irozłożyłana stoliku, co nie wzbudziło zachwytu ukelnerki, któraniemiałagdzie ustawićfiliżanekzzamówionąkawą. Zwymownym grymasemtwarzypoprosiła niesfornych klientów o wygospodarowanie choć niewielkiej wolnej powierzchni na stoliku. Oni jednak, pochłonięci bez reszty opowieścią koleżanki, ani myśleli zareagować. Po monologu Ewy panowie, jeden przezdrugiegozaczęli wykrzykiwać pytania, nie bacząc na miejsce, wjakim akurat przebywali. Pracownica lokalu, wzruszyła ramionami, położyłazamówione napoje na sąsiednim stole i odeszła. – Nie mogłaś nam tego wszystkiego napisać? – Albo przefaksować? – Musiałaś się tu telepać? – Po co kazałaś nam szukać geriatry? – A właśnie! Muszę zadzwonić. Przepraszam was na chwilę.Ewa wstała i ruszyła w kierunku baru. – Na dobrą sprawęmam lekki mętlik. – Leon potarł czaszkę i rozejrzał się postole. – Nie zamawialiśmy czasem czegoś do picia? – Do picia nie, ale kawy stoją tu obok. Chyba nasze – Erwin ogarnął trochę papiery na stoliku i przestawił filiżanki. Po chwili wróciła Ewa. – Erwinie, jesteś mi bardzo potrzebny. – Ja? Na litość boską, do czego? – przystojny brunet zerwał się z miejsca. – Siadaj! – dziewczyna uspakajająco klepnęła go w ramię. – Do tłumaczenia... – Toż on jest czołowym patriotą redakcji – zarechotał Leon. – Zna tylko jeden język – ojczysty! – I o to chodzi! – To ja już nic z tego nie pojmuję – Erwin z wyraźną rezygnacją pokręcił głową. – Z polskiego na nasze? – Coś w tym rodzaju. Znasz gwarę góralską? Znasz. Ot co! – Ewa ściszyła głos – To pojedziecie ze mną?Musimy zwerbować i przywieźć jakiegoś dziadka. – Kiedy? – Najlepiej byłoby teraz – odrzekła i nie patrząc na zdziwione miny kolegów zaczęła zbierać i chować swoje notatki. – Jacek twierdzi, że to pilne. – Ha! Czuję się jak doktor Watson, u boku damskiego Sherlocka na tropie tajemnicy stulecia. – A co z robotą? – łysawy blondyn wyraził delikatnie zaniepokojenie nagłą propozycją koleżanki. – Wracamy do redakcji.Wyszli w pośpiechu, uiszczając w biegu rachunek za trzy zimne, nie wypite kawy. XVI Wdrodze niewielerozmawiali. TematdotyczącyMichała wyczerpał się zaraz zaJankami. Dwarazyzatrzymali się„nasiusiu”i w Tarnowiewypili kawę. Panowie oszołomieni tempem działania Ewy czuli się niczym porwani zakładnicy, którym w trosce o życie nie wypada dyskutować z kidnaperem. Dopiero kiedy zielony fiacik skręcił w znaną już pani redaktor górską dziurawą drogę, siedzący na tylnym siedzeniu Leon nieśmiało zapytał: – Na pewno jutro wrócimy? Ryk silnika męczącego się na wybojach zagłuszyłnieco jego słowa, toteżdwójka jadących z przodu zgodnie ryknęła: – Co?!!! – Pytam, czy na pewno jutro wrócimy!!! – wrzasnął, dobywając z płuc stosowną ilość decybeli. – Czego się tak drzesz?! – Erwin przesłonił rękami uszy. – A co? Wycieczka ci się nie podoba? – To się wszystko tak szybko dzieje, że chyba tracę rozum – rozbrajająco bezradnym głosem jęknął Leon. – Ewa, zwolnij, bo Leosiowi umysł uszami umyka. – Bredzisz. Mam na jedynce jechać? – zapytała, manewrując na szczytach kolein. – PowiedziałemMarcie, że jedziemyna otwarciewystawyrzeźbyludowej. Tylko to udało mi się wymyślić. Nie jestem pewien, czy uwierzyła. – Ręka uniesiona do ciemienia zatrzymała się zahaczając na wyboju o podsufitkę. – Cholera! – Nie wyrażaj się – skarcił kolegę Erwin. – Trzeba było powiedzieć, że jedziesz na dziewczynki. – I jutro miałby bety na wycieraczce. Nie martw się. Kupię od świątkarza jakiegoś Jezusicka i zawieziesz Martusi – pocieszała go Ewa. – Erwin, nie powiedziałeś jeszcze co szef... – Nie uwierzysz, ale też mu wcisnąłem kit o jakiejś wystawie – Erwin obrócił się do kolegi. – Nie mógł tylko pojąć, po co obaj tam jedziemy, ale delegację podpisał. – O, samochód! – radośnie wykrzyknęła pani kierowca. – Ico w tym takiego dziwnego?To już drugi. – To już o dwa więcej niżjak poprzednio tu jechałam. Pasażer na przednim siedzeniu zaparł się mocno nogami, bowiem pojazd, którywzbudził entuzjazm Ewy nadjeżdżał z przeciwka i fiacik musiał poszukać miejsca po prawej stronie drogi, by nie doszło do zderzenia. Dziewczyna manewrując wykonywała dość obszerne ruchy, toteż Erwin, oprócz zaparcia się, musiał się jeszcze przykleić do okna. Po udanej mijancesytuacjawróciłado trzęsącejnormy. Jechali dalej. Jakież było zdziwienieEwy,kiedy po kolejnych kilkudziesięciu metrach, w miejscu gdzie droga była trochę szersza, ujrzeli kolejnysamochód. Tym razem był to porządnyjeep. Stał po prawej stronie, aobok ubranyw drelichowy kombinezon mężczyzna uwijał się przy czymś, co wyglądało na aparat pomiarowy. Zauważyła teżdrugiegoczłowieka, którypochylał sięnad rowem iodbierał od kolejnego osobnika, stojącego w rowie, jakiś pojemnik. Zwolniła przyglądając się dziwnej ekipie, ale niezatrzymała auta. – Ciekawe, co oni robią? – zapytała głośno sama siebie. – Trzeba było stanąć i dowiedzieć się – głos Erwina nie wyrażał zainteresowania towarzystwem w przydrożnym rowie. – Nie. Zachwilę będziemyna miejscu. Dom Michała wychylił się zza zakrętu. Na podjeździe, obok obcego samochodu osobowego jasnowłosa kobieta zabawiała rozmową gospodarza. Tak przynajmniej odebrała to Ewa, czując, znanyjużzpoprzednich doświadczeń życiowych, dodatkowyimpuls nerwowy pędzący w kierunku „ośrodka uczuć wzniosłych”. Zjawisko wiązało się zazwyczaj z istnieniem obiektu owych uczuć, a pojawienie się go teraz i tutaj zastanowiło dziewczynę. Czyżby nieświadomie hodowała w sercu kiełkujące ziarno? Michał na widok nadjeżdżającego malucha przeprosił rozmówczynię i wyszedł na spotkanie nowym gościom. Z zielonego autka, jawiącego się niczym rachityczna sadzonka przydumnym dębie(jakim w tym zestawieniu był ciemnozielonywózzachodniej, bliżej nie znanej marki), wysiadła Ewa. – Nie spodziewałem się ciebie. Słowa Michała zabarwione były nutą zdziwienia, nie wyrażały jednak niczego konkretnego –ani aprobaty, ani niezadowolenia zjej wizyty. Ewa skinęła głową w kierunku przyglądającej się im blondynki, trochę w geście powitania, trochę w nawiązaniu do zgryźliwejuwagi, którą miałana końcu języka. Ugryzłasięjednak wporę i rzekła tylko nieco złośliwie: – Właśnie widzę – i nie próbując nawet złagodzić tonu, dodała – ale nie lubię być dłużna. Po czym obróciła się w kierunku fiacika i krzyknęła: – Panowie! Koniec podróży! Można wysiadać! Kilka dni minęło, a tu ruch jak na Marszałkowskiej – ponownie zwróciła się do Michała. – Co? Gospodarz gapił się na gramolących się z samochodu redaktorów, przestając rozumieć cokolwiek z tego, co przed chwilą usłyszał. – To jużczwartypojazd o napędzie spalinowym –kontynuowała Ewa wskazując naobce auto. – Z moim i twoim – sześć. Tylu naraz przeztydzień tu nie widziałam. – Zajęłaś się problemami komunikacji? –Michał nadal nie wiedział oco jej chodzi. – Ato co za jedni?Inspekcja drogowa? – O czymtymówisz?Jaka inspekcja? – terazEwa zdawała się byćzbita zpantałyku. – To moi redakcyjni koledzyLeon i Erwin, przyjechali, bywspomóc nas w badaniach staruszków. A kim jest ta pani? – To Jacka robota... – Wygląda dość staro... jak na jego młode – zachichotała. – Przestań. Rozdmuchał trochę naszą sprawę. Na razie na szczęście tylko wśród specjalistów. –Michał przypomniał sobie, że przerwał rozmowę zwcześniejszymgościem. – O rany! Chodź, poznaj panią doktor. Po ceremonii powitalno-poznawczej Ewa przywołała kolegów i całą grupą weszli do domu. Michał usadził gości w pokoju, sam zniknął w kuchni. Po chwili dołączyła doń Ewa, pozostawiając dzielnych redaktorów w towarzystwie pani doktor. – Czy ta kobieta tu nocuje? – zapytała. – Coś ty! Całyzespół mieszka w jakimś motelu. Kawałek drogi stąd. – Zorientowałeś się chyba, że trzeba przenocować moich kolegów. – Nie ma sprawy. –Michał odstawił czajnik i kokieteryjnie spojrzał na dziewczynę. – To nawet nieźle – dodał. – Dlaczego nieźle? – Ze względów technicznych nareszcie będziesz spać ze mną.Ostatnie słowa wypowiedział do filiżanek z herbatą, przewidując chyba reakcję Ewy. – Tak? –krzyknęłateatralnym szeptem. –Ajasięłudziłam, żew tej materii kierujątobą inne względy. Jeśli jednak tak to wygląda, samarozwiążę problem techniczny, nie tworząc żadnych homo, ani heteroseksualnych par. – Źle mnie... – To naprawdę nieistotne –przerwała mu. – Zanieśmyherbatę gościom. Ico?Poznaliście się już? – zapytała wchodząc do pokoju. Zabrzmiało to trochęjaksłowatroskliwejmatki naproszonym kinderbalu, toteżtrzypary oczu spojrzałyna nią w niemym zdziwieniu. – Nie chcieliśmy pani – tu Leon wzrokiem wskazał blondynę – przeszkadzać w lekturze. Jużchciała głośno dać wyrazswejniewiaryw kulturę zachowaniaErwina,alewidząc,że faktycznie pani doktor odkłada napodłogę stertę kartek, podjęła prezentację kierując się do kolegów. – Michała znacie jużzmoich opowiadań, a to pani doktor –mikrobiolog. – Uśmiechnęła się do wymienionej i zwracającsię do przybyłychwrazznią kolegów, dodała: – Ekipa, którą mijaliśmy po drodze, czerpie próbki wody. – Z rowu? – nieśmiało spytał Leon. – Zróżnych miejsc – dumnie podnosząc głowę wyjaśniła pani doktor. – Wokolicykrążą jeszcze dwie moje grupy. Badają skład powietrza i gleby. – A to moi redakcyjni koledzy: Leon – Ewa pieszczotliwie spojrzała na łysawego blondyna – zajmuje się malarstwem, a... – Choć sam poza koślawym domkiem nic nie potrafi narysować – wtrącił Erwin. – Przepraszam, że przerwę – tym razem Michał, zwracając się do Ewyzakłócił porządek prezentacji – ale nie znaszjeszcze najlepszego numeru. – Czyżby? – lubieżnie zapytał przystojny brunet. – Erwin! –skarciła go Ewa. –Przepraszam za mojegokolegę – dodała i zwróciła się do Michała: – O czym mówisz? – Dorwałem wreszcie tego konowała, wybaczcie, ale inaczej go nie nazwę. Takiego bufona, jak długo żyję – nie spotkałem. Wygłosił pod moim adresem patetyczną mowę, z której wynikało ni mniej, ni więcej, że spadek zachorowań i zerowa umieralność na podległym mu terenie to jego osobista zasługa. On jest o tym święcie przekonany! – Widzę, że oprócz staruszków to jeszcze czarodzieja tu macie – odezwała się dumna blondyna. – Szamana, albo lepiej – szarlatana, pani doktor. Choć pewnie jakiś dyplom uczelni medycznej posiada. – Przepraszam – nieśmiało odezwał się Leon – Ewa, chodźmy po tego faceta. – Po jakiego faceta? – Gospodarza zaintrygowała informacja o kolejnym osobniku płci męskiej. – Jacek prosił,żebymudo klinikiprzywieźć stąd jakiegoś dziadka do przebadania. Może być dwóch – wyjaśniła Ewa. – Dwóch do auta nie wejdzie – autorytatywnie stwierdził Leon. – Dla dobra nauki pójdzieszna piechotę. Taki trzystukilometrowyspacer dobrzeci zrobi – ożywił się Erwin. – Albo inaczej – jest jeszcze wolnybagażnik. – Dziadek się może udusić – łysawy blondyn nadał wypowiedzi ton głębokiego niepokoju. – Na dachu? – redakcyjny kolega podtrzymywał temat. – Zresztą, kto powiedział, że dziadek? Mówiłem o... – Wystarczy! – podniesionym tonem przerwała mu koleżanka. – A teraz już poważnie. Wydajemi się,żemożemyliczyć tylko na Macieja – zwróciłasiędo Michała. –Raz, żemu wszystko jedno, a dwa – może udzielić Jackowi jakichś sensownych informacji. Postawny weterynarz, ilekroć Ewa wymawiała imię jego przystojnego przyjaciela, czuł wewnętrzną drżączkę. „Chyba jestem zazdrosny” – pomyślał patrząc na długonogą panią redaktor. Leon podniósł się zfotela i stanowczymgłosem rzucił: – To chodźmy! – Dzisiaj i tak nie będziemywracać – uspokoiła go Ewa. –Wybijsobie zgłowyjazdę po nocy. A poza tym obiecałam ci Jezusicka. – Co mu obiecałaś? – żywo zainteresował się Michał. – Alibi. Dla żony, –wyjaśnił Erwin – prześlicznego, drewnianego Chrystusika. Najlepiej – frasobliwego. Pani doktor, zagubiona zupełnie w treści rozmowy, wodziła wzrokiem po gromadzie dziennikarsko – weterynaryjnej, nie wiedząc, co o tym wszystkimmyśleć. Postanowiławięc wycofać się. – Przepraszam państwa, ale muszę wracać do swoich obowiązków. Wstała, zbierając z podłogi plik kartek i uśmiechając się skierowała się ku wyjściu. Gospodarz grzecznie podążył za nią. – Uff! – westchnął z ulgą Erwin, kiedytylko oboje znikli za drzwiami. – Małomówna jakaś – podsumował Leon. – Mam dla was chłopcypropozycjęnie do odrzucenia: zostawmyMichała zgarami,asami skoczmypogadać zMaciejem. – Daleko? – zajęczał Leon. – Cicho. Przyda ci się trening przed jutrzejszym marszem – w odpowiedzi zarechotał Erwin. Po chwili, pomachawszy rękami żegnającemu panią doktor gospodarzowi, schodzili w kierunku wsi. Ewa spojrzała na zachodzące słońce, wróciła się, szepnęła coś na ucho Michałowi i pobiegła za kolegami. XVII W drzwiach ukazała się szczupła, starsza kobieta odziana w szarą sukienkę za kolana, przesłoniętą białą, krochmalonązapaską. Bezsłowa postawiła nastolefajansowydzbaneki starając się nie patrzeć nagości –wyszła. Ewa zastanowiłasięchwilę –córka, synowa, czy żona. Pasowało wszystko. – Tako myse, panicko, wetrzok siedli i zacynimywspominać. A beło tak, na mój dusiu, zemyzaFranciskaJózefaruskik hetpo lasak gonili – staryMaciej snuł swoją opowieść. – Potelaprzed Miemcempo lasak sie chowali.Ajescepotela – zakumuny – tyzlegutko nie beło. Staruszek przerwał igestem poprosił dziewczynę, bynalała wszystkim mleka. Siedzieli we czworo wokół ciężkiego, drewnianego stołu, przykrytego białym obrusem. Z lampy pod belkowanym stropem padało słabe światło, mącone docierającymi przez maleńkie okno ostatnimi promieniami słońca. Izba była niewielka, skromnie urządzona, pachnąca starym drewnem i czystością. – Nacynimy licyć, – kontynuował Maciej – kielo nos jesce ze staryk ostało, kielo sie zwysiło. Iw tyn cos przypomnieli my se o grypie. – O czym, Macieju?O grypie? – Ewa przerwała nalewanie gęstego, zsiadłego mleka. – Ba, o jaki? – zdziwił się starzec i w konspiracyjnysposób pochyliwszysię nad blatem rzekł – Nifto nom radyniedoł. Ani ruskie, ani Miemcy, ani Stalin. Narozjak przysła zaraza, niek to, kruca, diaskowie... – przerwał, uderzając pięścią w stół. – Wnasyk Guńkach seściu, w całyj parafii – mozy wiyncy jak dwaścia... – Maciej zawiesił głos, wodząc wzrokiem po twarzach dziennikarzy. – Syćka pośli kwiotki wąchać od tamty strony. Straśnie dziwno to beła grypa. – Dlaczego dziwna? – zapytał Erwin. – A bo syćka chorowali. I starzy, i młodzi, i dzietcyska. W jedyn dziyń syćkich prasło. Godom wom – syćkich. – Maciej zamiótł ręką w powietrzu, po czym ujął kubek w obie dłonie. – Gorącke my mieli takom, zecłekiem zwyrtało nasielenijakie stronyicosik głupiygo sie w głowak bazyło... – Co robiło? – nie zrozumiała Ewa. – No, tego... majaczyli – przetłumaczył Erwin. – Inifto nie wiedzioł, zeuujka cyciotki tyzchoroba, bo syćkalezeli w łóżkak. – Stary przerwał, uniósł kubek do ust, zrobił kilka łyków i wierzchem dłoni otarł usta. – I tyn cos nieftorzypomarli – mówił dalej. –Dwuk pirsykksiondzzGrzybkiem pochowali i wtosik tam zatrumnom sed, ale fto – nie wiym. Potela jesce śtyreksom Grzybek ziymiom przysypoł, bo ksiyndza tys prasło. – A skąd ten Grzybek wiedział, kto umarł? – zainteresował się Leon. – Od Jędrusia. Stachowego Kocańdowego. Bopotela tak wysło, zeino Grzybka iJędrusia grypisko nie łapiło. – I mówicie, Macieju, że wszyscy mieli grypę? – Ewa jakoś nie mogła wyobrazić sobie całej wsi złożonej niemocą w łóżkach. – Doftórka, co tu nagminie beła, godała, zeto grypa – zpowątpiewaniem wyjaśnił i dalej opowiadał: – A potela jak sie juz syćka osotali, ku sobie przyśli, i ku zdrowiu, to ksiondz piyknom mse świytntom odprawiył, amyBozyckowi piyknie dziynkowali. Inasmyntorzmy pośli i za kozdego, co go grypa wziyna, „wiecne odpocywanie” my zmówili. Maciej splótł dłonie, opuścił głowę i zamilkł. Goście wlepili w niego wzrok w oczekiwaniu na ciągdalszy. Ale stary milczał. Leon pochylił się i szepnął do Erwina: – Modli się? Odpowiedzią było jedynie wzruszenie ramion. Wkońcu Ewa, przypomniawszysobie po co właściwie przyszli, zapytała: – Dobrze, Macieju, ale co to ma wspólnego z naszą sprawą? – A dy co może mieć? – Maciej zawiesił głos i patrząc kolejno w oczy słuchaczom, po chwili rzekł: – Dyto, ze –uwazujcie, co powiym... – znów przerwał, po czymzniżywszygłos powoli mówił – Od tego ostatniygo „wiecnygo odpocywanio” do dziś mynikogo nie chowali, bo nifto nie umar. Troje słuchaczy gapiło się na dziadka, jak na absolutnie cudowne zjawisko. Treść ostatniegozdania odebrała im głos, a Maciej taksował ich najwyraźniej dumnyzwrażenia, jakie udało mu się zrobić. Pierwszy ocknął się Erwin: – Ale numer! – wykrzyknął wstając. – Grypa! Będzie miał Jacuś myślówę. – To po co oni wodę badają? – pocierając swe wysokie czoło, analizował sytuację Leon. – Toście nam, Macieju, klina zabili – podsumowała szefowa. – Trzeba przyznać, że gawędziarz z was nie lada. Nie chcielibyście opowiedzieć tej historii jeszcze komuś? Dziadek odpowiedział pytaniem: – Komu? – Pojedziecie jutro z nami? – zaproponowała Ewa. – Cozbyni?A daleko? – Maciej zapytał, po czymnieczekając naodpowiedź, dodał: – Nie myślołek, ze sie na stare lata we świat daleki bede broł. Pewnie trza. A jak trza, to trza. Do izby weszła tajemnicza kobieta, podeszła do stołu, zajrzała do dzbanka i znów nie patrząc na gości wyszła, zabierając naczynie. Towarzystwo przyjęło to jako sygnał do odwrotu. Ewa ruchem głowywskazała kolegom drzwi. Poderwali sięzmiejsci dziękującza gościnę, wyszli z pokoju. Dziewczyna podeszła do Macieja, w geście pożegnania położyła mu dłoń na ręce. – A zdążycie się do jutra spakować? – w jej głosie zabrzmiała troska. Maciej nie odpowiedział, tylko uniósł oczy, w których wyczytała:„A cóż ja, stary,mogę mieć?” Nie pytając już o nic, uśmiechnęła się i rzuciwszy jeszcze: – Dziękuję.Wyszła. Chłopcystali na drodze w towarzystwie Michała. – Ico wy na to? – zaaferowanymgłosem zapytała Ewa. – Super! A jużmiałem poważne obawy... – zaczął Erwin. – Że się nie zgodzi? – Iii... Nie. – Wyrażaj się, proszę, jaśniej. – Jaśniej?Ciemno tu, żeoko wykol ibałem się, żedo domu nie trafimy,alena szczęście pan „doktor Dolittle” przyjechał po swoje zwierzęta. – Trafnie powiedziane – podsumowała Ewa i ponaglającym tonem dodała: – Jedźmywięc. Światła reflektorów przecinały czarną przestrzeń, oświetlając wyboje i pobocza drogi, która wydała się Ewie zupełnie obca. Zadowolona zwiadomości jakąusłyszałaod Macieja, miała ogromnąochotę przytulić się do kierowcy. Czuła jednak zaplecami obecność dwóch zwariowanychkumpli i trochęzłanasiebie, żeichprzywiozła,zaczęła myślećokolacji. Ito był właściwy krok. Uczucie głodu przesłoniło inne, te wzniosłe. – Jesteś kobietą? – zapytał Erwin, kiedyzajechali pod dom Michała. – Maszwątpliwości? – Nie. Chciałem się tylko upewnić. Całe towarzystwo siedziało w samochodzie. Żaden zpanów nie miał ochotywychodzić, co wzbudziło w Ewie słuszne podejrzenia. – Czy tyzawsze w ten sposób prosiszżonę, byci zrobiła coś do żarcia? – Jakaś ty domyślna! – O.K., to wyłaźcie.Dziewczyna wyskoczyła zauta. – Zabieram ich na piwo – odezwał się „doktor Dolittle”. – Za jakieś pół godzinywrócimy. W chwilę później dookoła Ewy zaległy egipskie ciemności i cisza, mącona jedynie dalekim odgłosem silnika i towarzyszącym trasie przejazdu szczekaniem psów. „Niewątpliwa” kobieta stała wmurowana w glebę, nie mogąc ochłonąćzewzburzenia. Zaraz jednak doszła do wniosku, że za moment zmarznie – to raz, a dwa – pod nieobecność gospodarza przygotuje legowiska dla wszystkich „zwierząt doktoraD.”. Obróciłasię na pięcie i ruszyła do ciemnej bryłydomu, rysującej się na tle nieba. Kiedypanowie, uraczeni piwem przekroczyli prógdomostwa ujrzelina stole w kuchni stos kromek chleba zesmalcem, a w pokoju napodłodze trzyposłania,spod których wyłaziłycałe pęki słomy. Na tapczanie spała Ewa. W nogach, na kołdrze leżała duża kartka z napisem:„NIERUSZAĆ! ŚPIĄCA KRÓLEWNA!”. Cicho zamknęli drzwi do kuchni.Ewawiedziała, że będzie im głupio. I było. XVIII Jeżdżenie po świecie spowodowało nagromadzenie się prac redakcyjnych, toteż od kilku dni cała trójka redaktorów siedziała przed komputerami dłużej niżzazwyczaj. Rekordzistką była Ewa, której szef zlecił dwa artykułyna temat wystaw jużotwartychoraztrzynotatki z wernisaży. Wernisaże zaliczała osobiście, co dodatkowo wydłużało czas zajęć o nocne spotkania zeznajomymi. Po powrocie do domu była jedynie wstanieopłukać ciało i rąbnąć się w wyro. Materiały z Guniek spoczywały cierpliwie na biurku, czekając na swą kolej. Dziś złożyła naczelnemu jeden artykuł i dwie notatki, co dawało trzy piąte zadania i usprawiedliwiało wcześniejsze wyjście z redakcji. Rzeczywisty powód tkwił jednak nie w zmęczeniu, a w lodówce. To znaczy – w lodówce nic nie tkwiło i to był właśnie ten powód. Lazła wolno od sklepu do sklepu, kupującpodstawoweartykułyspożywcze, kosmetyczne i sanitarne. Wraz ze wzrostem liczby dźwiganych reklamówek, rosła w niej potrzeba posiadania własnegośrodka transportu. Trawiastego malucha zwróciła Anecie, która zdążyła gojużzresztą wypożyczyćdalej i Bogudziękowała zato, żeniepada deszcz. Brakowało jej obecnieco najmniej dwóch rąk, aparasol zająłbytętrzecią,teżbrakującą. Przyspieszyławięc kroku, by skrócić do minimum czas dźwigania siat. Efektem była upiorna zadyszka. Na szczęście nimpadła zprzemęczenia, zdążyła dopaść swoich drzwi, przed którymi ustawiła w szeregu torby z zakupami i coraz spokojniej dyszała. Wychodzący z mieszkania sąsiad, niepewnie skinąłgłową naznak powitania, jakbysiędziwił,dlaczego Ewa nie wchodzi do swojego, jakby nie było, lokalu. Nim sam wszedł do windy jeszcze dwukrotnie na nią spojrzał. Ewa wolno przekręciła kluczwzamku, po czymzmierzyła piorunującymwzrokiem gapiącego się nań faceta. – Nie lubię cię, tyciekawski typie – pomyślała ze złością i weszła do domu. W chwili, kiedy wychodziła z łazienki okutana w prześcieradło kąpielowe, rozległ się dzwonek u drzwi. Zajrzała przez judasza – w korytarzu stał znany jej skądinąd przystojny brunet. – Poczekaj chwilę, muszę się ubrać! – krzyknęła i pobiegła z powrotem do łazienki.Po chwili otwarła drzwi. – Wcale się nie musiałaś ubierać –rzekł spokojnie Jacek zdejmująckurtkę. – Nie byłocię w redakcji, więcwpadłem. – Wejdź do salonu. Napijesz się czegoś? – dziewczyna była najwyraźniej zaskoczona wizytą. – Daj, co masz. Ewa udała się do kuchni przyrządzić coś do picia, aJacek złożywszy swe ciało nawersalce rozglądał się po pokoju. – Co się stało, że nie mogłeś do jutra poczekać? – dobiegło go z kuchni. – Będziemytak wrzeszczeć do siebie? – odkrzyknął. – Już jestem. Ewa postawiła na ławie dwie szklanki z sokiem i usiadła obok Jacka. – Mam ochotę porozmawiać z tobą bez świadków. Wolałbym też, by to, co ci powiem zostało na razie między nami. – W takim razie zamieniam się w słuch, jak to zazwyczaj czynią moi rewelacyjni koledzyz redakcji. Jacek zignorowałironicznyton wypowiedzidziewczyny, co odczytała jako wyrazpowagi sprawy, z którą do niej przyszedł. – Zbadaliśmy twojego Macieja. Cholernie dziwna sprawa. On się nadal starzeje, ale schorzenia, na jakie cierpiał przed tą grypą... – Mówił ci o tym? – Jasne, to cholernie fajnydziadek – Jacek na chwilę rozjaśniłtwarzwuśmiechu. – Otóżte choroby,które na ogół mają postępującycharakter, uniegouległyzahamowaniu. Nie żeby wyzdrowiał, czy zaleczył. Rozumiesz? – podniósł wzrok na Ewę. – Te cholerne choroby trwają. Są tak samo zaawansowane jak dwa lata temu. – Skąd wiesz, jakie one byłydwa lata temu? – przerwała mu. – Wysłałem umyślnegodo tegocholernegokonowała we wsi. Pogrzebał w kartotekach i to, i owo znalazł. Wygląda na to, że Maciej jest cholernie odporny na wszystkie infekcje. Mało tego – jegoorganizm stosujejakąś absolutnieniepojętąblokadęimmunologiczną. Sam nie wiem. Jacek sięgnął po szklankę i zanim łyknął, wymownie powąchał. – Nie jestem pieszo – wyjaśnił tak na wszelki wypadek, po czym kontynuował dalej – Wysłałem jego krew i próbki tkanek do kilku sław w zakresie cyto-i histopatologii, do immunologów, genetyków i paru jeszcze innych... Spodziewam się otrzymać ich opinie w ciągu miesiąca – przerwałspoglądając nadziewczynę. – Cholernie długo, wiem, ale nic na to nie poradzę. – A sam nie jesteś w stanie nic wykoncypować? – Kto wie... Ale do tego byłby mi potrzebny jeszcze ten twój Grzybek. – Jaki mój? – Ewa podniosła się oburzona. – Przestań mi przypisywaćwszystkich chłopów z Guniek. „Twój Maciej”, „twój Grzybek”. Nie życzę sobie! – krzyknęła wychodząc do kuchni. – A Michał? – zawołał za nią. – Odczep się od Michała. To nie chłop.Ewa z udawaną złością postawiła na ławie karton z sokiem. – Cholernie by się ucieszył,gdyby to usłyszał – zadrwił Jacek. – Wróćmy do rzeczy – postanowiła nie komentować uwagigościa. – Po co ci Grzybek? – Zdaniem Macieja, on na tę grypę nie zapadł, a miał styczność z chorymi. Może on stanowi klucz do zagadki... – Maszzamiar rozgryźć problem w oparciu o badania dwóch osób?Nie za mało? – Od czegoś muszę zacząć. Postawić jakąś hipotezę. To co? Pomożesz?Jacek wstał i ruszył do przedpokoju. – Głupio pytasz, choć wyglądasz całkiem inteligentnie. Przecież ja – Ewa podkreśliła wyraźnie JA – wszystko rozpętałam, to imuszęsprawę ciągnąć dalej. Odszukam Grzybka. Ale co mu powiedzieć? – Możechciałbywrócićdo domu... – Jacek nie byłpewien trafności propozycji. –Wymyśl coś i zadzwoń, jak go znajdziesz. Cześć. Zamykając zagościemdrzwipoczułasięwinna. Wrzuciłaniechcącytemat dziennikarski młodemu, być może niedoświadczonemu lekarzowi i teraz biedak się poci. – A niech się poci. Na zdrowie mu wyjdzie –powiedziała głośno w chwilę po usłyszeniu trzaśnięcia drzwi od windy. XIX Minęło kilka kolejnych dni nim Ewa znalazła na tyle wolnego czasu, by dotrzeć do Grzybka. Znalazła go w sposób dość prosty – dzięki telekomunikacji, posłużywszy się dwomarekwizytami: książkątelefonicznąiaparatem, równieżtelefonicznym. Nieumówiła się z grabarzem na żaden konkretny termin, bo po pierwsze – nie rozmawiała z nim, a po drugie – nie byłaby w stanie podać konkretnej daty. Cmentarz rozpościerał się za wysokim, betonowym murem. Obeszła go niemal cały w poszukiwaniu jakiegoś biura lub budki zkimś wśrodku. Zamiast miejsc urzędowych dotarła do zakładu kamieniarskiego. Na zewnątrz nie zauważyła nikogo, ale dobiegający z baraku odgłos szlifierki lub innej wiertarki sygnalizował obecność pracowników firmy. Klucząc między rozłożonymi na ziemi blokami kamienia dotarła do drzwi. Pojedynczy osobnik na widok pięknej, młodej kobietywyłączył hałasujące urządzenie i zdjął nauszniki. Grzybek? Owszem, pracuje tu, ale aktualnie poszedł z kolegą wykopać grób. Osobnik wyjaśnił uprzejmie idość klarownie, dokąd należysię udać, bygoznaleźć. Nie powstrzymał się jednak od pytania, które mimowolnie cisnęło mu się na usta: – To pani krewny, czyznajomy? – Nieważne kim dla mnie jest; ważne, że muszę go odszukać. Robotnik nie wydawał się być zachwycony odpowiedzią Ewy. Nic, a nic mu ta dziewczyna nie pasowała do dziwnego, mało rozgarniętego górala. Pomyślał jednak, że od Grzybka się dowie, co to za jedna. Cmentarz w październikowe słoneczne południe wyglądał całkiem sympatycznie. Stare, wysokie drzewa łysiały sukcesywnie, ścieląc na ziemi kobierzec liści, szurających pod stopami. Dziewczyna szła szeroką alejką podziwiając grę świateł, wywołanąkołyszącymi się gałęziami o różnym stopniu ulistnienia. Cienie i rozbłyski słońca dodawały miejscu tajemniczości. Ewa przypomniała sobie różne oglądane horrory i bez trudu zastąpiła w myślach ciepłe promienie – zimnym światłem księżyca. Delikatne ciarki przeleciały jej po plecach. Idąc dalej zaczęła uważniej przyglądać się nagrobkom. Na kilku widniały epitafia typu „memento more”,co tu akuratmijało się, jej zdaniem z celem, bowiem o czyminnymw takim miejscu można pamiętać. W pewnym momencie, poprzez szelest liści i cichy szum drzew, usłyszała męskie głosy. Udała się w kierunku rozmawiających. Pod krzakiem, przyświeżo wykopanymgrobie, na kupie świeżej ziemi siedziało trzech robotników. Ze sposobu artykulacji i gestykulacji wywnioskowała, że raczej nie biorą udziału wkonkursie trzeźwości. Wosobniku siedzącym do niej tyłem rozpoznała Grzybka. Pomyślała, że wycofa sięipoczeka na grabarza zdalaod kolegów, ale zauważył ją siedzący przodem mężczyzna w kaszkiecie. – Zapraszamy, zapraszamy... – niedbałym ruchem ręki wskazał jejmiejsce na upapranym kamieniu. – Jeszcze coś się dla gościa znajdzie – zachęcał drugi, podnosząc nie dopitą półlitrówkę. Ewa zbliżyła się, zachowując bezpieczną odległość. – Dziękuję bardzo. Szukam pana Grzybka. Mężczyznasiedzącytyłem obrócił się,usłyszawszywłasnenazwisko i mętnymwzrokiem spojrzał na dziewczynę. Zwolnione procesymyślowe nie pozwoliłymu zareagować od razu. Zmrużył oczy i nagle, niczym Kolumb widząc Indie Zachodnie, doznał olśnienia: – Ooo, pani redaktor!Wstał, otrzepał spodnie i szczerze uradowany dodał: – Znalazła mnie paniusia! Ewa przez chwilę miała wrażenie, że Grzybek rzuci się jej na szyję, toteż na wszelki wypadek przesunęła się za sąsiedni grób, odgradzając się w ten sposób od potencjalnego napastnika. – A znalazłam. Czy możemychwilę porozmawiać? – Niech paniusia siada – rzekł wskazując ten sam, co wcześniej jego kolega, ubłocony kamień i usiadł z powrotem na ziemi. – Lubię sobie z paniusią pogadać. – Panie Grzybek, nie przyszłam tu plotkować. Mam do pana sprawę. – Do mnie?Sprawę? A to co innego. Grabarz wstał ciężko, westchnął i odruchowo ponownie otrzepał spodnie. Niepewnym krokiem wyszedł na ścieżkę. – No, Grzybek, nic nie mówiłeś, że masz takie znajomości – z uznaniem wybełkotał grabarzw kaszkiecie. – Idź Grzybek, idź, pani tak ładnie prosi – popędzał drugi, dzierżąc w garści butelkę z resztą drogocennego płynu. Ewa, nie czekając na podpitego jegomościa, skierowała się w aleję, którą przyszła. Grzybek podreptał za nią. Kiedy ucichły głosy kolegów i towarzystwo znikło im z oczu, dziewczyna zatrzymała się. – Pani redaktor do mnie ma sprawę? – wysapał Grzybek. – Chcę pana zabrać do szpitala. Oczygrabarza stałysię bardzookrągłe, szczęka opadła w zdziwieniu, a ręka spoczęła na piersi. – Mmmnnie? Kiedy ja, ja... zdrowy, paniusiu, jestem. – Na tydzień pan pójdzie. Zrobią panu różne badania i wypuszczą – spokojnym głosem wyjaśniła Ewa. – Nie, paniusiu, nic ztego nie ciumam... Po co mi jakieś badania? – Panie Grzybek, nawet gdybymchciała to panu wytłumaczyć... – przerwała, widząc, że chłop zaczyna się autentycznie bać. – To co? Pojedzie pan ze mną? – zapytała najłagodniejszym jak tylko umiała głosem; jak do baranka. – A robota? – grabarz najwyraźniej szukał ratunku. – Dostanie pan zwolnienie lekarskie. Piękne, z kliniki uniwersyteckiej. – A nic mi tam nie zrobią? – Co mielibyzrobić? Z honorami będzie pan podejmowany. – Z czym, paniusiu? Biedaczysko dreptał obok Ewy,wystraszonyperspektywą pobytu w szpitalu, utratą pracyi całą tą rozmową. Dziewczyna teżmiała obawę, czyGrzybek jej niezwieje. Żałowała, żenie ma do dyspozycji samochodu. „Będę musiała wziąć taksówkę, a tenchłop jest całyutytłanyw błocie” – pomyślała ze zgrozą, ale nie było możliwości odwrotu – Jacek czekał na nich w klinice. Grzybek po wyjściu poza teren cmentarza rozkleił się na dobre. Nogimu się plątałytak, że Ewa co kilka kroków musiała go podtrzymywać. Z ulgą wepchnęła go na tylne siedzenie taksówki. Kierowcaobdarzyłją nieprzyjemnym dość komentarzem, ale celpodróży –szpital, zamknął mu buzię. Zdrowo podchmielonypasażerzdążył zasnąć w czasie krótkiej jazdy i Ewa wtargałagodo izby przyjęć prawie nieprzytomnego. Pielęgniarka pomogła jej usadzić delikwenta na kozetce, na której Grzybek z miejsca wyłożył się i spokojnie zasnął. Po chwili zjawił się Jacek. – No, nareszcie – Ewa przywitała go z wyraźnym uczuciem ulgi. – Masz co chciałeś – wskazała na leżącego. Widząc minę Jacka, przyglądającego się grabarzowi, dodała: – Przytruty jest trochę. – Piękny okaz. Nie bronił się? – Zachwyconyto nie był, ale zasnął i jakoś go mamy. A poza tym, odnoszęwrażenie, że dla mnie jest gotów w ogień piekielnyskoczyć – rzekła z dumą w głosie. – Nie on jeden – wyszeptał Jacek zdziwnymbłyskiem w oku. Poczymnie czekając na reakcję Ewy, obrócił się w stronę pielęgniarki. – Na geriatrię, siostro. I umyjcie go trochę. – Na geriatrię? – kobieta w białym kitlu ze zdziwieniem przyglądała się Grzybkowi. – Przecież on nie jest stary... – Cholernie dobrzesię dziadek trzyma. No, już – ponaglił ją, pomagającusadzić śpiącego grabarza na wózku. Po czym zwróciwszy się do Ewy, z pośpiechem powiedział: – Dziękuję. Muszę lecieć. Zdzwonimy się jakoś. Cześć! Wszyscy nagle znikli w drzwiach. Ewa ciężko usiadła na wolnej już kozetce i głęboko westchnęła. XX W pokoju redakcyjnym troje znanych redaktorów stukało w klawiatury swoich komputerów. Pochłonięci pracą, wyłączeni jakby z otaczającego ich świata, tworzyli wiekopomne dzieła sztuki dziennikarskiej. Pierwszyprzerwał pracę Leon. Wstał i ruszyłw kierunku drzwi. Nim jednak do nich dotarł, odezwał się Erwin: – Mnie zrób kawę. – Mnie też – nie podnosząc głowyzgłosiła Ewa. – Czy ja nie mogę spokojnie kości rozprostować? Zaraz coś chcecie – oburzył się Leon. – Nie będzie kawy – skwitował kolega. – Niemarudź, zachwilęzrobię – litościwieodezwałasiękoleżanka. – Mówiłam wam o cmentarzu? – zapytała obracając się na krześle. – O cmentarzu? – łysawy blondyn wyraził chwilowe zaciekawienie i wrócił na swoje miejsce. –Proszę o herbatę – powiedziałjużbezcienia zainteresowania, pochylając się nad klawiaturą. – Jasne, najpierw „five o'clock”, a potem robota – ożywił się dla odmiany brunet. Ewa spojrzała krytycznie na współpracowników, wzięła ze stolika w kącie tackę z kubkami i wyszła z pokoju. Po kilkunastu minutach wróciła niosąc kawę. Panowie pochłonięci pracą twórczą, ze zdziwieniem, że tak szybko, odbierali ztacki garnuszki. – Przecież chciałem herbatę – z pretensją odezwał się Leon. – Nie wiesz, że Ewka jest monotematyczna? – starał się usprawiedliwiająco wyjaśnić Erwin, a że nastała przerwa w pracy, dodał: – Grabarz już był, teraz posłuchamy o cmentarzu. – Sama nie wiem, jakim cudem jeszcze tu nie zwariowałam! – krzyknęła dziewczyna siadając z impetem na krześle. – Przy okazji trąciła biurko. – Cholera! Ma któryś jakąś chusteczkę?Wylałam trochę kawy. – A cóż z ciebie za dama! Bezchusteczki w torebce? – zadrwił brunet. – Biała dama – odpowiedział Leon, podając koleżance kawałek papieru toaletowego. – Sama nam powiedziała, że teraz na cmentarzu straszy. – Nic wam takiego nie mówiłam. Ale, uważajcie, bo jak będzieciemi dokuczać, to stanę się waszym dyżurnym koszmarem! – zagroziła, rzucając im piorunujące spojrzenie i nie czekając na kolejny zgryźliwy komentarz mówiła dalej: – Mam materiał na materiał. Cmentarz ewangelicki. Jak już widzę, wiecie, że byłam tam ostatnio i muszę wam powiedzieć, że to się nadaje na fotoreportaż. – Co się nadaje? – Leon nie zawsze błyszczał bystrością umysłu. – No, cmentarz. Ciekawy jest, ot co. – A czy mogę zadać niedyskretne pytanie? – Erwin spojrzał na sufit, po czym utkwił wzrok w oczach dziewczyny. – Co tyrobiłaś na cmentarzu? – Szukałam Grzybka dla Jacka. – Jacek lubi cmentarne grzyby? – ponurym tonem zapytał bystryblondyn. – Na nawozie naturalnym... – zaczął drugi. – Makabra! – urwał mu wykład pierwszy. – Rany boskie! Jeszcze jakiego nekrofaga z niego zrobicie. Grzybek to ten grabarz... – zaczęła, ale widząc rozbawienie w oczach kolegów, którzydoskonale wiedzielio czymmówi, szybko dodała – Jacek go bada. – A wydawało mi się, że się przestałaś jużtymi, no... Guńkami zajmować. Ostatnimi czasy nie było na ten temat ani słowa, prawda? – Leon spojrzał na Erwina. – Nie ma do nas zaufania – podsumował zapytany. – Nie o zaufanie chodzi, aonormalność. Zachowujecie się jak głupi igłupszy. Wstyd was ludziom pokazać – skwitowała Ewa. – Erwinie, ona nas obraża! – Leonie, ona mówi prawdę!Wywołany osobnik zwrócił się do pochylonej już nad klawiaturą koleżanki: – Nic nie powiesz? – Szkoda słów – odparła nie podnosząc głowy. Przezkilka minutpanującą w pokoju ciszę mąciło tylko stukaniewklawisze ibrzęczenie aparatury. – Mówiłem już o telefonie? – Erwin skierował pytanie do kolegi. – Nie mówiłeś. Znaczy – jej nie mówiłeś. – Wiesz co mam na myśli. – No... telefon od Michała. – Biedak, żal mi go. Ewa, która udawała, że nie słucha dialogu współpracowników, po żałosnym tonem wypowiedzianej ostatniej kwestii, niewytrzymałai starającsięzachowaćpozorną obojętność zapytała: – Co się stało Michałowi? – Jakiemu Michałowi?Erwin, nie przestając drwić, spojrzał zagadkowo na kolegę. – Znasz jakiegoś Michała? – Czterech – spokojnie odpowiedział zapytany. – Przestańcie się wygłupiać! Wiem o jakim Michale mówicie.Tym razem dziewczyna była naprawdę zła na kolegów. – Jak wie, to trzeba jej powiedzieć. –Erwin zrezygnacją pokiwałgłowąizwrócił siędo Ewy: – Michał jest unieruchomiony w Guńkach i prosił, by ci przekazać, że w sobotę nie przyjedzie. – Jak to – unieruchomiony? – Wojsko otoczyło Guńki i okoliczne wsie. Nikogo nie wpuszczają i nie wypuszczają. – A już myślałam, że mówicie poważnie – uspokojonym tonem powiedziała Ewa i odwróciła się do monitora. – Bardziej poważnie już nie potrafimy – Erwin walnął się w pierś. – To akurat wiem. U was forma jest rzadko adekwatna do treści – rzekła sucho nie odwracając się do kolegów. – Nie uwierzyła – brunet spojrzał na Leona. – To się nam oberwie. Obaj wiedzieli, że przesadzili, ale żaden z nich nie miał pojęcia jak sprawę odkręcić tak, by Ewa uwierzyła w wiadomość od weterynarza. W milczeniu starali się pracować dalej, lecz robota im najwyraźniej nie szła, toteż wkrótce ubrali się i zakomunikowawszy oficjalnym tonem: – Idziemy na piwo.Wyszli. Ewa przezmoment zastanawiała się nad słowami kolegówioile była skłonna uwierzyć w informację o odwołaniu wizyty, o tyle wojsko w Guńkach przyjęła jako kolejny głupi żart. Wykorzystała więc ich nieobecność i zakończyła pracęna dziś. Opuszczając pokój pomyślała złośliwie – „Niech sobie myślą, że się obraziłam”. XXI W sali narad, będącej niedużym pomieszczeniem na piętrze szpitala klinicznego, wokół prostokątnego stołu siedziało kilka osób w narzuconych na siebie kitlach. Zerkając w rozłożone przed sobą materiały, słuchano w skupieniu wypowiedzisiwowłosegomężczyzny w okularach. Siedzącyna honorowymmiejscu łysawyprofesor, stukając długopisem w stół, przeglądał leżące przed nim papiery. Kiedy referujący skończył mówić, profesor podniósł wzrok na siedzących przed nim lekarzy. – Teraz, proszę panów, musimy się zastanowić co dalej. Zgodnie z propozycją doktora Malika, – profesor zatrzymał spojrzenie na Jacku – przeprowadzone zostały badania kompleksowe w kilku wsiach gminy Mencina. Proszę doktora Greckiego o zreferowanie wyników badań. – Badaniami objęliśmyludność wsi, wktórych dwa lata temu wystąpiładziwnaepidemia grypy – mówił szczupłybrunet, zerkając w swoje notatki. – Wstępne rozmowyprowadzone z lekarzami, którzy na tym terenie wówczas pracowali lub nadal pracują, nie dają żadnych podstaw do zakwalifikowania tej choroby jako grypa. Przebadaliśmy około tysiąca osób w różnym wieku. Najciekawsze wyniki dotyczą badanych w wieku starczym. Proszę, by koledzy zapoznali się ze szczegółowymi wynikami. Referujący wstał i zaczął rozdawać kserokopie badań. – Czy wyniki potwierdzają diagnozę doktora Malika o stuprocentowej barierze immunologicznej? – zapytał profesor, nie analizując jeszcze otrzymanych danych. – Nienazwałbym tegobarierą –brunet wrócił naswojemiejsce. – To coś innego. Oprócz zahamowania chorób... – Czypanów nie dziwi, żenie nastąpiła remisja? – przerwał mu Jacek Malik –Wżadnym ze znanych mi przypadków. Ci ludzie są nadal chorzy, ale procesychorobowe nie postępują... – Poza tym oni się wszyscynormalnie starzeją – wtrącił siedzący obok kolega . – Itak między nami mówiąc – to jest najgorsze – dodał najmłodszy z grona – Rafał Sadek. – Profesor Drzewicz odkrył przypuszczalnie sprawcę całego zamieszania – prowadzący spotkanie zerknął znad okularów na siedzącego po przeciwnej stronie lekarza. – Proszę. – Otóż w prawie wszystkich pobranych próbkach krwi wykryliśmy nieznaną nam dotąd substancję białkową. Po trzech tygodniach badań i konsultacji z ośrodkami krajowymi i z zagranicy udało nam się określić dość dokładnie strukturę i charakter owego białka. Występuje ono u wszystkich, którzy przeszli tę dziwną chorobę. Ale nie tylko u nich... – Sugerujepan, żeta grypa, jak myjąnazywamy,niema ztymnic wspólnego? –wszedł mu w słowo Rafał. – Przypuszczalnie ma. Substancję, którą roboczo nazwaliśmy „wirusem życia”, stwierdziliśmyrównieżwe krwi osób, które przezdłuższyczas miałykontakt zmieszkańcami tamtych terenów. – Czy badano też wycinki tkanek? – zapytał ktoś. – Laboratorium histopatologii nie przekazało jeszcze ostatecznych wyników, ale z prowadzonychrozmów wnioskuję, że białko to pojawiło się równieżw niektórych tkankach – odpowiedział Drzewicz. – Czy opróczGrzybka, o którymwspomniał Malik, przebadano kogoś jeszcze? – Na razie cztery osoby: lekarzy i weterynarza. – Czyinterpretacja dotychczas otrzymanych wyników niedaje podstaw do przypuszczeń, że owa substancja przenosi się jak prawdziwywirus? – Tego jeszcze nie można stwierdzić... – zawiesił głos referujący. – Ale również nie można wykluczyć – stwierdził Jacek, co spowodowało szmer wśród uczestników spotkania. – Proszę o spokój – prowadzący nerwowo postukał długopisem w stół. – W związku z odkryciem dokonanym przezzespół profesora Drzewicza, zmuszeni byliśmyprofilaktycznie przedsięwziąć pewne środki ostrożności. – Co pan profesor przez to rozumie? – podejrzliwym tonem zapytał Rafał. – Całyobszar zamieszkałyprzezludność, uktórej stwierdzono obecność „wirusa życia” objęliśmy kwarantanną. – Kwarantanną?Wjaki sposób? – zaniepokoił się Jacek. – Trudno ukryć, sprawa wydaje się na tyle poważna, że zwróciliśmy się o pomoc do wojska – wyjaśnił profesor. Jacek podniósł się zmiejsca. – Przepraszam na chwilę. Profesor skinieniem głowyprzyzwolił mu na opuszczenie sali. Jacek spokojnym krokiem podszedł do drzwi. Kiedytylko równie spokojnie je zamknął, dostał nagłego przyspieszeniai popędził do pokoju lekarskiego. Chwycił telefon, zamykając jednocześnie drzwi za sobą i wystukał numer. – Mówi Jacek Malik, z redaktor Łabędzką proszę.W oczekiwaniu na połączenie chodził niespokojnie po pokoju. – Ewa?Tu Jacek. Muszę się ztobą koniecznie zobaczyć. Nie, niejutro, – odezwał się po chwili ciszy – dzisiaj. Za jakąś godzinę przyjadę po ciebie. Czekaj na dole. Ewa nie rozumiejąc, skąd ten nagły pośpiech, próbowała się dowiedzieć czegoś więcej. – Teraz, cholera, nic ci nie mogę powiedzieć. Do zobaczenia. – Jacek urwał rozmowę i odłożył aparat na stolik. Chwilę jeszcze patrzył na telefon, jakby w oczekiwaniu na pomyślne wieści, po czym spokojnie wrócił do sali narad, gdzie wrzała już ożywiona dyskusja. Czekając na Jacka, Ewa spacerowała przed budynkiem redakcji zastanawiając się, co mogło sięwydarzyćnatyleważnegoipilnego, żemłodygeriatrachce się znią natychmiast zobaczyć. Nie znała gojeszczena tyledobrze, bywiedzieć, czyprzynajmniej podejrzewać, o co chodzi. Nie wiedziała też, skąd dzwonił, ale musiało to być chyba jakieś bardzo dziwne miejsce, z którego nie mógł podać jej żadnych szczegółów. Powoli zaczynała się niecierpliwić, bo umówiona godzina minęła ponad kwadrans temu, a Jacka ani widu, ani słychu. „Pewnie w sprawie Guniek” – pomyślała, ale z drugiej strony przypomniała sobie błysk, jaki przez chwilę w czasie wizyty w izbie przyjęć pojawił się w jego oczach. „Eee, gdybymiał na myśli amory... nie byłbytak zdenerwowany. A pozatym...”. Nie dokończyła myśli, bo zbocznej ulicywyskoczyło znanejej bordowe volvo, podjechało do krawężnika i otwarło drzwi. – Wsiadaj! – z wnętrza zabrzmiał rozkaz .Ewa rozkaz wykonała, ale nie przywykła do tego typu tonu, z miejsca podjęła kontratak. – Ile twoim zdaniem trwagodzina? Tkwię tu już od niepamiętnych czasów... – Jeślikomuś znas mają wysiąść nerwy, –przerwałjejJacek –toja, cholera, będę jednak pierwszy. – Co sięstało? – spojrzałanakierowcę,nieusłyszawszyjednakodpowiedzi pytaładalej – A w ogóle, to dokąd mnie porywasz? – Czekaj. Sam nie wiem jak... – niezdecydowanym tonem zaczął, kiedyzatrzymali sięna światłach. – Miałem szalony pomysł..., ale to, cholera, nie ma sensu. – Czy ów bezsensowny, szalony pomysł do tego stopnia zaćmił ci umysł, żeniemożesz się jasno wyrażać? Mów klarowniej, bo zacznę się bać. – Muszę pozbierać myśli. – To zbieraj szybciej i sprecyzuj dokąd jedziemy – Ewa nadal nie wiedziała, o co chodzi. – Do „Delikatesów”. – Gdzie?! – zawołała zdumiona. – Do „Delikatesów” – powtórzył Jacek. – A potem do ciebie. Już o nic więcej nie pytała, choć miotały nią zdecydowanie mieszane uczucia. Miała jednak nadzieję, że przystojny medyk nie ma względem jej osoby żadnych krwiożerczych zamiarów i wszystko jej w końcu wyjaśni. „Niech to tylko będą zakupy,anie coś...” –sama nie wiedząc, co mogłaby mieć na myśli, po prostu... przestała o tym myśleć. WizytawsklepiepozwoliłaEwieprzygotowaćstosik estetycznychkanapek, zaś Jackowi uspokoić trochę nadwątlony system nerwowy. Oboje do realizacji wymienionych zadań przystąpili zaraz po przekroczeniu progu mieszkania. Ewa uwijała się w kuchni szykując kolację, podczas gdyjej gość, poprosiwszyuprzednio o dwa kieliszki,zacząłwlewać w siebie wysokoprocentowy trunek. Mamrotał coś przy tym do siebie, ale dziewczyna zajęta przygotowywaniem posiłku nic nie słyszała. Zdziwiła się nieco, kiedywchodząc zkolacją do pokoju, zastała pana doktora jużlekko podchmielonego. – Musimy nawiązać kontakt z Michałem – powiedział uduchowionym głosem do kolorowych kromek, które pojawiłymu się przed oczami. – Nie wiem, czy akurat to – wskazała na kanapki – ma kaprys kontaktowania się z Michałem. A w ogóle mówisz, jakby chodziło o jakieś istoty pozaziemskie. Ileż to roboty skoczyć do Guniek? – Nie można skoczyć do Guniek –wolno wycedził Jacek podnosząc wzrok na dziewczynę. – Guńki zajęła armia. – Co ty wygadujesz? – Ewa siadła ciężko na wersalce obok gościa. – Zaraziłeś się od Erwina? – Nie mam pojęcia. Może się i zaraziłem, ale wiem, że wojsko okupuje wieś. – Słuchaj, to jak się z nim skontaktujemy? NimJacuś zebrałswe myśli,dziewczyna zdążyła w duchu przeprosićswych redakcyjnych kolegów, wszystko bowiem wskazywało na to, że nie żartowali mówiąc o otoczonej wsi. – Wyślę telegram..., albo zadzwonię..., albo on zadzwoni... – Pan doktor sam nie wiedział, jak sprawę załatwić, więc nawszelkiwypadek zmieniłtemat. –Musiszzrobić badania. Na tego „wirusa”. – Jakiego wirusa? Nie wiedziała, czysiębać, czyśmiać, bowiemJacek, bawiącsiękieliszkiem wypowiadał poszczególne zdania poważnie. Wręcz z namaszczeniem. – Nasi uczeni badacze znaleźlicoś. – Co? – Tajemnica. – Imyślisz, że zdążyłam złapać tę „tajemnicę”? – Ewa utkwiła w nim pytającywzrok. – Cholera wie, bo oni nie mają pojęcia, jaką drogą się to „coś” przenosi. Ijakbydla podkreślenia drążących goobaw, zaczął uważnie studiować trzymaną wręku kanapkę. – A badania tej całej pani doktor?Tym razem Jacek zrobił minę, jakby nie wiedział o kogo chodzi. – No, tej blondyny. – A tej?Nic nie dały. Zero dziwności.Nalał wódki do obu kieliszków i nie czekając na Ewę opróżnił swój jednym haustem. – Czy jesteś w stanie wyobrazić sobie co się będzie działo? – głośno zajęczał. – Kiedy? – dziewczyna starała się utrzymać spokój. – No, jak ten cholernywirus sięrozlezie – Jacek nerwowo przebierał palcami po stole. – Jak po ziemi zaczną chodzić tysiące niedołężnych matuzalemów... Ewka, – chwycił dziewczynę za ramiona – zrozum, to nie jest nieśmiertelność! W każdym razie nie taka, o jakiej niektórzymarzą. Świat zapełni się żywymi wrakami! – Rany boskie! Czy tymusisz tak ryczeć? Ewa delikatnie oswobodziła się zuścisku i na wszelki wypadek wstała. Koszmarnawizja przyszłości przeraziła Jacka do tego stopnia, że za chwilę mógłby zacząć walić głową w ścianę, czego ze względu na sąsiadów wolałaby uniknąć. – Przecież tak wcale nie musi być – powiedziała spokojnie. – Jasne! Wszystkie wsie pod strażą, każde nowo narodzone dziecko zabierane matce, żadnych gości... – przerwał kręcąc głową. – Widzisz to? – Na raziewidzęzalanego geriatrę na dnie depresji – stwierdziła fakt, patrzącna niego z góry. – Co z tobą mam teraz zrobić? Rzuciwszy pytanie wyszła do kuchni, skąd po chwili przyniosła dzbanek z herbatą i postawiłago naławie. Jacek siedziałztwarząukrytą w dłoniach. Dziewczynauśmiechnęła się. – Położę cię na łóżku polowym. Prześpisz się, to do rana ci przejdzie. – Czy ty w takiej chwili musisz się zachowywać jak zwyczajna baba? – rzekł z żałosną pretensją w głosie. – A kimże ja niby jestem? – Nie wiem, nic nie wiem i nie chcę wiedzieć. Gdzie maszłazienkę? Ewa pomogła mu dotrzeć do toalety i zabrała się za szykowanie legowiska dla gościa. Wyjęła zza szafy łóżko polowe, rozłożyła je i przykryła grubym pledem. Kiedy otwierała wersalkę, bywyjąć pościelJacek wróciłizdecydowanymruchemzamknął kanapę. Naszyi miał przewieszonyręcznik, a zwłosów kapałymu krople wody. Nie zwrócił w ogóle uwagi na łóżko, zajmujące w tej chwili prawie całyśrodek pokoju, tylko ocierał mokrą twarz. – Jeszcze jednego ci nie powiedziałem – odezwał się znacznie spokojniejszym i przytomniejszym głosem, siadając na wersalce. – U tych ludzi prawie wszystko się regeneruje. Oczywiście tylko to, co zostało uszkodzone po tej cholernej grypie. Wyobraź sobie, w jednejztych wioch kosiarka przycięła facetowistopę.Adokładnie mówiąc – odcięła palce. Odrosły. Podobno mniejszeniżte oryginalne, ale odrosły. Poćwiartujesztakiego nasto kawałków i po kilku dniach będziesz miała stu takich samych, chociaż może i mniejszych facetów. – Takie klonowanie, co?Głupstwa zaczynaszpleść! –podniesionym głosempowiedziała Ewa widząc, że gościowi wraca histeryczny nastrój. – W szkole uczono mnie, że tkanka nerwowa się nie regeneruje, czyli wedługtwoich makabrycznych prognozdziewięćdziesięciu dziewięciu facetów będzie latać bezmózgów? – to mówiąc, znacząco postukała się w czoło. – Ewka! Jesteś genialna! Otym dziś nie było mowy. – O czym? – O mózgu. – No wiesz?!Ztwojej relacji wynikało, żecałyświat medycznydrążytę sprawę, atu się okazuje, iż neurologów olano. – Eee tam... Może ten wirus na mózg nie działa. – Działa. – A tyskąd to możeszwiedzieć? – Kazek od Homolków. Demencja starczato była, czyAlzheimer – nie wiem, ale po tej grypie dziadek się rozwija umysłowo tak, jakby życie zaczynał od nowa. Tylko że moim skromnym zdaniem, to nie jest regeneracja, a uruchamianie niewykorzystanych neuronów. – Ale tyjesteś mądra! Ewka, kocham cię! Jacek chwyciłjąmocno iprzyciągnąłdo siebie, jego ustamusnęłyjejwłosy. Lekkim, ale zdecydowanym ruchem odepchnęła go. – Tak?Nie ty pierwszy i nie ostatni. Widząc, że przystojny brunet odrobinę wytrzeźwiał i sytuacja zaczynała być niebezpieczna, rozkazała uspokajająco: – Idźjużspać. Rano wymyślimy, co robić dalej. – Rano pojedzieszze mną na badania. – No, dobra, kładźsię. – A ty? – Dam sobie radę. Chcę jeszcze trochę popracować... – odpowiedziała wychodząc do kuchni, – zanim mnie postawią pod strażą – dokończyła odwracając się w drzwiach. Wcale nie miałazamiaru pracować. Usiadłaprzystole izaczęła myśleć o tym, co mówił Jacek. Faktycznie jego wizja byłaprawdopodobna. Przypomniała sobie ponure komórki, brud i biedę... Jeżeli to jest zakaźne... Antek od Szczypków – stary, chory, obolały... w nieskończoność... Straszne! Czy Jacek panikuje mając na myśli tych obcych, niedołężnych starców, czy też wizję własnej przyszłości? Zorientowała się, że nie zna go na tyle, by zrozumieć podłoże jegodzisiejszego, wisielczego nastroju. Ale dlaczego przyszedł ztym do niej?Nawetnie wiedziała, czyma jakąś rodzinę. No właśnie! Zatrzymała faceta w domu na noc, a tam może matka lub żona umierają z niepokoju... Pomyślała, że może trzeba by zawołać taksówkę. Cicho otworzyła drzwi do pokoju znadzieją, żejej gość kończysamotniebutelczynę,ale gość, nie widząc widocznie rozłożonego łóżka, wyłożył się na wersalce i spokojnie spał. Trąciła go lekko i nie wiedząc jak sformułować pytanie, szepnęła mu do ucha: – Jacek, z kim ty mieszkasz? – Sam – sapnął odwracając się do oparcia.Uspokojona nakryła go kocem i poszła do łazienki. XXII W jasno oświetlonym korytarzu szpitalnym panował spokój. W dyżurce pielęgniarki przygotowywały poranną porcję leków, wkładając różnokolorowe tabletki do dziurek w tackach. Tak to przynajmniej oceniła przechodząca obok szklanych drzwi Ewa. Jacek po wyjściu zambulatorium przyprowadził ją na oddział, ale podawszyjej numersali zostawił na końcu korytarza i popędził do swoich zajęć. Dziewczyna śledziła wzrokiem napisy na drzwiach. Nacisnęła klamkę u tych, na których widniała dziewiątka. Delikatnie uchyliła drzwi. W maleńkiej salce było jedno łóżko, a obok biała, szpitalna szafka, na której stała jedna pusta szklanka. Wejście dziewczynyobudziło śpiącego nawznak białowłosego staruszka. – O, dziecko! –Pacjent podniósł się na rękach. – Locego paniusianieprzysławceśni? – w cichymgłosie pobrzmiewała nutka goryczy. – Nie pozwolili. Ewa podeszła do łóżka rozglądając się w poszukiwaniu krzesła. Nie widząc jednak niczego nadającego się do siedzenia, przysiadła w nogach posłania. – Ijak się, Macieju, czujecie? – zapytała. – Za domem nie tęsknicie? – E, ni. Dobrzemi tu. –Maciej poklepał bok łóżka, –Tu se juzna te biołom pocekom. Godali, ze mi jakosik pumogom... –W czym pomogą? – Co byk sie z mojom ślubnom połącył. Ostatnimi casycosik mie biere... Dziadek przerwał i ciężko usiadł, opierając się o wezgłowie. Ewa, widząc nieporadne ruchystarca, podeszła ipoprawiła mu poduszkę. Faktycznie wyglądał gorzej. Chociażtak na dobre nie była pewna, czynie dlatego, żezprzystrzyżonymi włosami i ogoloną brodątwarz miał wyraźnie szczuplejszą. – Pedzieli, co byk sie nie włócyłpo całym śpitolu– zpretensją spojrzał na dziewczynę. – Najpirwypostawili tu jednego,alem gohetprzegonił. Pedziołek, co bedymna zycisiedzioł. Syćko mi tu dajom. I wiys co, dziecko,– uniósł się na łokciach – cosik takiygo na gemby zakładajom, co ino ik po głosie mogem rozeznać. A jak cie tu, dziecko puścili? – Widzicie, Macieju, ja się z wami wcześniej spotykałam, to się już chyba bardziej nie zarażę... – Haj, taki zaraźliwyto jo jes? – przerwał jej zdziwiony. – Nie wiem. Nikt jeszcze nie wie, ale wolą uważać. Starzec zaśmiał się cicho, widząc jak Ewa krytycznymwzrokiem rozgląda się po pustym pokoju. – Może wam, Macieju, coś tu przynieść. –Mieta nic nie trza. Chocioz... – zastanowił się chwilę –Radyjko bysie zdało. Bełoby weseli... – Nie ma sprawy –powiedziała, spoglądając na zegarek. – Muszę jużlecieć. Obowiązki czekają. A jutro lub pojutrze dostaniecie radio. – Bóg ci zapłać, dziecko, ze przysłaś do chorygo .Ewa z uśmiechem podała mu rękę. Powyjściuod Macieja, przedzwoniłazdyżurkido Jacka w sprawie radia. Wychodzącz kliniki, niebezzdziwieniazauważyła,żew międzyczasiezmieniła się pora roku – świat tonął w gęstych i wielkich płatach śniegu. Przyklejałysię do nosa, zawieszałynarzęsach. Nasunęła na głowę kaptur. Było, jak na późny poranek, nienaturalnie ciemno, ale i na swój sposób bajkowo – wokoło poruszałysię same bałwany. Po wczorajszej, upiorno – upojnej rozmowie zJackiem i dzisiejszej zMaciejem podejrzewała, żemoże jeszcze dziś wieczorem zostanie i ona postawiona pod strażą. Zamiast więc do redakcji, ruszyła do sklepów, by zrobić niezbędne zakupy. XXIII Szybka jazda zimową porą nie należydo bezpiecznych, a co za tym idziei przyjemnych. Szczególnie dla pasażera zajmującego miejsce obok kierowcy. Po przejechaniu stu kilometrów prawa noga Ewy, zmęczona ciągłym „hamowaniem”, była najbardziej obolałą kończyną dolną wjej życiu. Jacek gnał jak oszalały,chcąc jeszcze tegosamego dnia wrócić do Warszawy. Poprzedniego bowiem wieczoru stało się to, co przewidziała Ewa. W jej krwi krążył tajemniczy „wirus”, w związku z czym należało ją odizolować od reszty, nie skażonego jeszcze społeczeństwa. Najbardziej podejrzanych: Erwina, Leona i Anetę wziął Jacek z samegoranado kliniki nabadania, Ewiewypisałpięknezaświadczenie lekarskie, które rzucił na biurko Fumie, po czym stawił się u pani redaktor w domu. – Albo klinika, albo Guńki – rzucił od drzwi. Ewa zmierzyła go wzrokiem, niepewna czynoclegnajej wersalce nie spowodował uniego jakichś poważniejszych zaburzeń umysłowych. – Pakuj się, bezwzględu na to, co wybierasz. – Nie ma to jak kobieca intuicja – rzekła z dumą w głosie, zostawiając gościa w przedpokoju. – Poczyniłam jużw tym względzie pewne przygotowania, aczpodejrzewałam, że zamknieszmnie tutaj, a klucz od mieszkania wrzucisz do głębokiej studni. Jacek stał,niewiedząc co powiedzieć, rozbierać się,czynie... TymczasemEwa szalała w pokoju wrzucając do plecaka najniezbędniejsze rzeczy. – Na długo mam wyjechać? – Na długomaszwyjechać?Cholera, askąd mamwiedzieć?Wredakcji zostawiłem twoje L4; na razie na miesiąc. – Co?! – dziewczyna wyskoczyła do przedpokoju. – Tyś chyba oszalał! Co ja tam tak długo będę robić? – A co wybrałaś? – zapytał przekornie. – A jak myślisz? – odwracając się złośliwie odpowiedziała pytaniem. – Od myślenia, moja droga, to mi jużłeb pęka. Ja wiem! – rzekł wieszając kurtkę. – Co wiesz? – Ewa znowu wyszła do niego z pokoju. – Że terazzrobisz mi herbatę, a przezmiesiąc będziesz ją robiła memu przyjacielowi. – Ico jeszcze?– zapytała i nie czekając na odpowiedźdodała –To postaw wodę, bo ja, nie wiem czy wiesz, muszę się podobno spakować. Zjazd z głównej arterii przyjęłazulgą,tymbardziej, że,odziwo, pierwszyodcinek drogi do Guniek nie byłani trochę oblodzony,choć na piechotę nie odważyłabysięruszyćw drogę – nawierzchnię pokrywała rozciapana gliniasta bryja. Nie ujechali wszak połowy górskiej trasy, kiedy na poboczu pojawił się wojskowygazik, z którego wyskoczył rosłyżołnierz. – Coś mi to przypomina, wiesz... – zaczęła Ewa. Nie dane jej było skończyć,bo przedstawiciel armii stanął na środku drogi unosząc w górę ręce, co ni mniej ni więcej oznaczało „zatrzymać się”. Dziewczyna pomyślała, że gdyby mierzył do nich z pepeszy, znaczyłoby – „Stój, bo strzelam”. Zanim jednak zdążyła swoje przemyślenia przekazać Jackowi, ten wyszedł do wojskowego i pokazał mu jakiś świstek. Żołnierz zasalutował i pozwolił jechać dalej. – Potraktował cię jak generała – stwierdziła, kiedytylko ruszyli. – Jasne! Tutaj my rządzimy armią. A tak z innej beczki, – Jacek zmienił ton – facet powiedział, że pod dom weterynarza nie da się tym pięknym wozem podjechać bez łańcuchów. Zostawiszrzeczy na dole i wrócisz po nie zMichałem. – Nie rozumiem. Jak to – „zostawiszrzeczy na dole”, a ty? – spytała oburzona. – Muszę wracać. Kto wie czy jutro tu nie wrócę, jeżeli u Erwina... – O nie! Tylko nie to! Ich możeszspokojnie zamknąć w klinice... Jacek zatrzymał samochód i nie bacząc na awanturującą się Ewę, spokojnie otworzył bagażnik i zaczął wystawiać jej bagaże. – Świnia jesteś! – To tak się dziękuje za uprzejmość?Miłego pobytu! – krzyknął zapalając samochód. – Tylko nie próbuj tu już nikogo przywozić! – wrzeszczała przekrzykując odgłos silnika. – Rozumiem! – zdążyła usłyszeć, nim zniknął za zakrętem. Trudno ukryć, żebyła wściekła. Złożyła betyna jednąkupę iobjuczonajedynieplecakiem podążyła w kierunku znanego jej dobrze domu. Zkażdymkrokiem wjej duszyzachodziłyzmiany. Najpierw poczuła w nozdrzach świeży zapach gór, potem jej oczy poraziły białe szczytywkłuwające się w stalowe niebo, a po chwili zaczęła odczuwać dziwne ciepło za mostkiem. Znała to uczucie. To było właśnie to, co ilekroć się pojawiło, sprawiało, żeświat nagle stawał się piękny, a życie nabierało barw. Z każdym metrem zbliżającym ją do domu coraz bardziej zapominała o Jacku, Erwinie, wirusie... Nie, owirusie nie zapominała – byłamu jużwdzięcznaza to,że raczył się wniej rozgościć. Zapukała delikatnie do drzwi. – Nareszcie! – w głosie Michała brzmiała niczym nie skrywana radość. – Nie wiedziałam, że i ja będę tęsknić – cicho przyznała Ewa. Michałchwycił dziewczynęzaramionaimocno przytulił. Ciepło zamostkiem przeszło w gorący żar. – I podobno jest to coś w rodzaju wirusa... Ewa opowiadała siedząc zpodkurczonymi nogami na tapczanie. Michał,słuchając, krzątał się po pokoju. Przestawiał stolik i fotel, by zrobić miejsce na swoje legowisko pod ścianą. Dziewczyna przerwała, uważnie obserwując jego działania i nagle znowu poczuła to „coś”. – Ico dalej? – zapytał sprowokowanyjej milczeniem. Tymczasem ona, patrząc na jego szerokie bary, zastanawiała się, czy ma przed sobą mężczyznęswojegożycia. – A zresztą... – spojrzał na czarnowłose cudo, siedzące z brodą opartą o kolana i przeszywające go wzrokiem bardziej niż przyjacielskim. – Napijesz się herbaty? – zaproponował, czując, że jeśli w tej chwili nie wyjdzie, rzuci się na nią w samczym pożądaniu, co może jeszcze w tym momencie nie byłoby czynem pożądanym. Zuśmiechem przytaknęła. Znanyjej doskonale błysk woczach Michała sprawił, że skoro tylko zniknął on w kuchni, otworzyłatapczan i pościeliłago. Szybko wróciła do poprzedniej pozycji, utulając nogi kołdrą. Gospodarz spojrzał na nią dopiero, kiedy ustawił na stoliku kubki i koszyczek z krakersami. – Zapraszam – wskazał miejsce na fotelu. – Tak sobie myślę: co oni zrobią znadmiarem niedołężnychstarców? – rzekła schodząc z tapczanu. – Jako weterynarz powiedziałbym – uśpić, ale jako człowiek... – Przecieżto się możerozprzestrzenić –snuła swe rozważania. – Muszę ci powiedzieć, że zauważyłam u Jacka pewne objawy histerii. Mnie teżczasami ciarki przechodzą, kiedy... Otrzepała się niczym kwoka. – Zimno ci? Michał szybkim ruchem zgarnął ze swego legowiska koc i zarzucił Ewie na plecy. Przytrzymała jego dłonie na ramionach. – Czy dotarło do ciebie, że jesteś teraz na mnie skazany?I to nie wiadomo na jak długo? Ciepło jej rąk sprawiło, iż przytknął usta do czubka głowy dziewczyny i wdychając aromatycznyzapach jej włosów, wyszeptał: – Oto odpowiedź skazańca. Wiedziała, co teraz nastąpi. Podniosła się, a on obrócił ją twarzą do siebie i patrząc w zielone, wielkie oczy, namiętnym szeptem wyraził swoje zdanie: – Odnoszę wrażenie, że Jacek nie docenia uroku tego białka. – Rany!Zakochałeś się w wirusie! – zielonkawe oczy zrobiłysię jeszcze większe. – Można to i tak nazwać. Inie czekającna reakcję, zamknąłjejustawnajbardziejskutecznyod wieków sposób – swoimi ustami. Nie próbowała się bronić. Długo czekała na tę chwilę. Czekała, aż uczucie wykluje się na tyle, bymogła je przyjąć od niego. – Życie jest formą istnienia białka – wydyszał jużbardziej niżpowiedział, po czymznów złożył na jej ustach pocałunek. W odpowiedzi otoczyła go kocem, leczpo chwili okrycie wysunęło się z jej dłoni i miękko opadło na podłogę. Równie miękko i łagodnie poczuła się uniesiona przez silne męskie ramiona i ułożona na rozścielonym wcześniej tapczanie. Ranek nie przywitał ich promieniami słońca. Za oknem było zupełnie szaro i bardzo ponuro. Pierwszy zauważył to Michał, jako że pierwszy otworzył oczy. Ostrożnie odgarnął kołdrę i zsunął się ztapczanu. Podniósł zpodłogi koszulę inarzucił na siebie. Cicho wyszedł do kuchni, by postawić wodę na poranną kawę. – Barowa pogoda – stwierdził krytycznie, spoglądając w okno. Wracając złazienki, zerknąłna śpiącą dziewczynę, ale czymprędzej odwrócił wzrok, by nie kusić złego. Ewa spokojnie spała. Cicho przymknął drzwi do kuchni, aby nie zbudziły jej odgłosy towarzyszące przyrządzaniu śniadania, otworzył lodówkę i z namysłem zaczął studiować jej zawartość. – Hej! – powitalnie krzyknęła dziewczyna, stając w drzwiach.Michał podskoczył i zimpetem strzelił drzwiczkami od lodówki. – O Boże! – teatralnym gestem chwycił się za serce – Chceszmnie przyprawić o zawał? – Spokojnie – rzekła z uśmiechem. – Co tam jakiś zawał! Poboli i przejdzie. – Dlaczego wstałaś? – zapytał z pretensją w głosie. – Nie mówiłeś, że to czynność surowo wzbroniona – spojrzała na niego uważnie. – Czy mam wymienićwszystkie przyczyny? – Nooo... – Michał poczuł się zmieszany. – O.K., po pierwsze chce mi się siusiu, a po drugie – jestem głodna, a po trzecie... – Noo...? – Uwijaj się ztym śniadaniem – powiedziała, nie kończącświadomie poprzedniego zdania. – Chyba się nie mylę – to właśnie miałeś zamiar zrobić. – Nooo... Postawny blondyn, odziany w same slipy i koszulę, zupełnie nie wiedział, co odpowiedzieć. Czuł się jak małyłobuz przyłapany na gorącym uczynku. XXIV W stolicy pogoda była jeszcze gorsza, bo do ponurego mroku, dochodziło jeszcze rozkoszne błotko pod nogami. Po ulicach przesuwały się wolno samochody, ochlapując niezliczone tłumy, podążających we wszystkich kierunkach ludzi. Godzina była popołudniowa i zakłady pracy wypluwały hurtowo swoje załogi, by odpocząć trochę od pelętających się po nich od rana pracowników. Do takich „wypluwek” zaliczali się również, wmieszani w rzekę przechodniów, dwaj osobnicy płci męskiej – przysadzisty, łysawy blondyn i wysoki brunet. Z rozmowy ich wynikało, żeod jakiegoś czasu niemogą sobie miejsca znaleźć, żeżycierodzinne układa im się co prawda prawidłowo, ale zawodowe lekko kuleje. Na drodze, w poszukiwaniu owego miejsca, pojawił się czarno – czerwony szyld z napisem „Żywiec” i, póki co, postanowili odwiedzić tak mile oznakowanylokal. W gęstej od dymu atmosferze, bez trudu znaleźli nieopodal wejścia wolny stolik, przy którym, zrzuciwszy uprzednio wierzchnie odzienie, zasiedli. – Nie wydaje ci się, że czegoś nam brakuje? – filozoficznym tonem odezwał się Leon. – Owszem, wydaje – brak nam piwa. Idźi zakup. Mnie duże. – Jaki ty jesteś okropnie przyziemny! – Przesadzasz. To, że do dwóch metrów trochę mi brakuje, nie upoważnia cię do wygłaszania takich sądów – Erwin udawał święte oburzenie. – Ech... szkoda słów... – blondynwstając, zrezygnacją wzruszył ramionami i odszedł w głąb pubu. Erwin wyjął z kieszeni kurtki paczkę papierosów i położył na stoliku. Zaczął się zastanawiać nad pytaniem kolegi. Po chwili Leon wrócił z piwami, przerzucił kurtkę na sąsiednie krzesło i wygodnie się rozsiadł. – Pytałeś, czego nam brak – tym razem Erwin uderzył w nutę zadumy. – Nie mamy wirusa. Ewka ma i siedzi sobie ztym swoim Michałem... – Zazdrosny jesteś? O Michała? – zapytał blondyn lekko zdziwiony. – Coś ty! – zapytanyznaczącymgestem dotknął palcami czoła. –O urlop. A możeoto, że nie musi tak uważać co mówi – wyjaśnił. – Oj, tak, – ożywił się Leon – wiesz, co mi Marta ostatnio powiedziała?Że powinienemiść do psychologa, bo stałem się jakiś małomówny. – Ty? Małomówny? – zadrwił brunet, wyciągając z paczki papierosa. – Boję się wygadać... – Leon w nerwowymgeście położyłdłoń na łysinie. – Tak mnieten profesor w klinice wystraszył... – Pianę z ust toczył?Kłyszczerzył? – Samą wizją mnie wystraszył. – Tak bezfonii? – Erwin wyraźnie naigrywał się z kolegi. – Pij szybciej, bo zaczynaszbyćmęczący – interlokutor próbował gouspokoić. – Ciekawe jak to będzie... – Idźdo wróżki. Tylko ona możeznać odpowiedź –nie dawał za wygraną brunet. –Mnie tam nurtuje w tej całej aferze tylko jedno – jak to świństwo się przenosi. Jak myślisz Ewa spała ztymMichałem? – A co mnie to obchodzi. – Nie obchodzi cię los naszej ukochanej koleżanki? – z udanym oburzeniem spojrzał na Leona. – Obchodzi, ale nie do tego stopnia. Tyto zawsze maszjakieś kudłate myśli – usłyszał w odpowiedzi. – Nie dowiemy się... A może Ewka zadzwoni i nam powie. – Czy spała z Michałem? – tym razem blondyngłośno zachichotał. – Chyba zgłupiałeś. – Ikto tu ma kudłate myśli? –Erwin zgasił papierosa. –Jak tosię przenosi nam powie. Będziemywiedzieli, na co trzeba uważać. – Jako twój wieloletni, oddany kolega radzę ci uważać na wszystko – moralizatorskim tonem rzekł Leon. – Ja tak robię. – To przecież obrzydliwie męczące zajęcie. – Jakie zajęcie? – No, takie uważanie. Obydwaj, zajęci rozmową, nie zauważyli siedzących w głębi młodych medyków, wśród których siedziałichznajomy –Jacek. Wychodzącpo chwili, minęlisię w drzwiach zRafałem Sadkiem, którytorując sobie miejscami drogę międzystolikami, dołączył do kolegów. – Jestem. Wymyśliliście coś? – zapytał siadając. – Tu się nie da nic wymyślić –odpowiedział Jacek, ale widząc, żeRafałzezrozumieniem kiwając głową rozgląda się po lokalu, dodał – Nie o miejsce chodzi... – Głupie pytanie – wtrącił trzeci osobnik, nie dający najwyraźniej zarobić fryzjerom, o czymświadczyłyopadające naramiona włosy. – Szare komórkinamjużkopcą zprzesilenia. To chybazresztą twoja ekipa, doktorzeSadek, siedziwlaboratorium dwadzieścia czteryna dobę. Czyż nie? – Mówił wam profesor, że ta cholerna sprawa przeciekła na zewnątrz? – Jacek nie pozwolił Rafałowi odpowiedzieć. – Nie musiał mówić –długowłosy,odezwał się ponownie. – Przezinstytut przewaliłasię dziś istna lawina obcych indywiduów, reprezentujących najróżniejsze nacje i profesje. – Pytam, bo w klinice na razie jest spokój. – Poco imklinika. Macieja iGrzybka pooglądać?Gdybytak imskrzydełka urosły, albo jakieś ogonki... O, to wtedybyłobypo co walić do was... – Rafałkrótko wyjaśnił zjawisko braku zainteresowania szpitalem. – Jeden eksponat nam już ubył – z pozornym żalem w głosie wyznałJacek. – Nie mów, że Maciej zszedł... – ożywił się trzeci kolega. – Marzenie! – przyjaciel weterynarza z gór, wszedł mu w słowo, ale nim doszedł do wyjaśnień, przechylił szklankęiupił trochępiwa. –Tego cholernego Grzybka odesłaliśmydo Guniek. Zapierał się rękami i nogami... – Nie cieszył się, że do domu wraca? – wtrącił Rafał. – Na jego miejscu też byś się nie cieszył... – Jacek zawiesił głos – Grzybek jest grabarzem. Cała trójka buchnęłagromkim śmiechem, powodując, że ich stolikna kilka sekund stał się punktem zainteresowania pozostałychklientów wlokalu. Radość wszak nie trwała długo, bo Rafał nerwowymruchem spojrzał na zegarek i mimo, iżprzybyłjako ostatni,wstałizaczął się ubierać. – Koniec przerwy. Muszę wracać do laboratorium. Cześć koledzy! – Czekaj, też będę musiał lecieć – podniósł się długowłosy. – Sam mam tu zostać? – jęknął Jacek i ubierając płaszcz dodał z wyrzutem – Cholera, nawet sobie spokojnie piwa nie można wypić. XXV Śnieg okrył góry puchową pierzyną, znaczoną czarnymi pasmami lasów. Promienie grudniowego słońca, odbite rykoszetem od białej płaszczyzny stoków, biły w oczy oślepiającym blaskiem. Nawierzchnia dróg, znacznie węższa i równiejsza niż zazwyczaj, świadczyła o znikomym ruchu pojazdów. Gdzieniegdzie jedynym śladem był szlaczek z grudek końskiego nawozu, ciągnącysię pomiędzy koleinami wyżłobionymi przez płozysań. Taki to zimowypejzażpodziwiała para młodych ludzi, wychodzącychleśnym duktem na trasę„umowniekomunikacyjną”. Ichgłośnyśmiechtłukł sięechem po okolicy,wracającpo chwili cichym pomrukiem. Wracali z Menciny, gdzie przy okazji wyprawy na zakupy, zajrzeli na pocztę. Czekała ich tam miła niespodzianka –list od Erwina iLeona. Donosili oni o przekazaniu materiału, jaki opracowała Ewa na temat „wirusa życia”, do poczytnego tygodnika. Wprzeciwieństwie do redaktora macierzystej gazety,tamtejszynaczelnywyraził głębokie zainteresowanie problemem. Nawiązał kontakt z Jackiem i stęsknionymi za Ewą redaktorami, informując ich, że zamierza w najbliższym czasie opublikować, jak to się wyraził – „rewelację zgórskich wiosek”. – Nareszcie mój materiał ujrzy światło dzienne – dziennikarka na banicji była wyraźnie uradowana. – Ciekawyjestem, kto pozwolił im się wygadać... – zastanawiał się Michał. – Zresztą już tyle osób było w to wciągniętych, że zawsze jakiś tam doktor mógł coś żonie w łóżku... – Albo w pijanym widzie... – przerwała mu Ewa. – No, właśnie. Patrz! Naprzeciw idącej parze, drogą, zbliżała się dziwna postać utytłana w śniegu. Powód utytłania był oczywisty. Nadchodzący człowiek miał wyraźne problemy z utrzymaniem równowagi. Halsował drogą od zaspy do zaspy, hamował w pionie lub przysiadając raz na jednym poboczu, raz na drugim. Ewa z Michałem zatrzymali się obserwując poczynania pijanego chłopa. W miarę zmniejszania się odległości, w żywym bałwanie rozpoznali Grzybka. Ciągnął on zasobą kawał grubegopowrozu. Widząc jak po razkolejnyprzewrócił się w przydrożną zaspę, podeszli do niego. Grabarz próbował się wygramolić, ale jakoś nieszczęśliwie trafił na zlodowaciałygrunt ico tylko uniósł siętrochę, nogirozjeżdżałymu się na boki i walił o podłoże niczym worek piachu. – Oj, panie Grzybek, panie Grzybek! – Michał pochylił się nad nieszczęśnikiempomagając mu wstać. – Co się pan tak spił? – Ja se no... – wybełkotał grabarz. – Dokąd to pan idzie? – zapytała dziewczyna.Żywy bałwan rozpoznał głos Ewy, co objawiło się niewielkim przypływem przytomności. – Ooo, paniusia... – rozanielonym głosem wyartykułował z trudem. – Dokąd pan idzie? – dociekała dziewczyna. – Powiesić się idę, paniusiu. Powiesić... – Co pan, na taki mróz? – pytanie Michała wyraźnie sugerowało, że warunki atmosferyczne wyjątkowo dziś nie sprzyjają potencjalnym wisielcom. – Ooo, pan dochtór... – chłopem zarzuciło, ale jakoś złapał równowagę chwytając za zwisający u szyi postronek. – Już tylko sznur mi... – Panie Grzybek, dawno pan z domu wyszedł? – przerwała mu Ewa. – A bo ja... chyba dawno. – To nie spieszy się panu do tego wieszania – rzeczowo stwierdził „pan dochtór” i zaproponował: – Odprowadzimy pana. – A co ma się, kuźwa, spieszyć. Sam pan powiedział – „taaaki mróz”, a ja se już tak wcześniej pomyślałem... – Grzybek przerwał, odginając się do tyłu. – Co sobie pan pomyślał? – Ewa nie przestawała pytać. – Że... okropnie zmarznę... jak tak będę wisiał. A jak mie nikt nie znajdzie...? To do wiosny, kuźwa, będęwisiał... – wyznał żałośnie. –Bo, wie paniusia, żaden Lucyper bymię z tego drzewa nie zdjął... – Oj, trzeba pogonić teuczone głowy, – Michał zwrócił się do Ewy, – bo jeszcze trochę, a lasy się nam zaroją wiszącymi „grzybkami”. – Po czym dodał, chwytając za ramię niedoszłego denata: – To co, panie Grzybek, rezygnujemy z zimowania na postronku i wracamy do domu. Poczciwe chłopisko, nie wiedząc jak przekonać młodych, zrezygnowało z wszelkich form oporu, dało się chwycićpod pachyi pociągnąćdo domu. O ile jednak pijanyumysł grabarza niewiele kontaktował, o tyle prowadzącago para dławiła się śmiechem, dającco kilka kroków upust skurczom przepony. Teraz, miast młodzieńczego chichotu, niósł się po górach wydobywającysię zich gardeł upiorny rechot. XXVI Grupa lekarzy dyskutujących przed zamkniętymi drzwiami sali, w której leżał Maciej, okazywała wyraźne zniecierpliwienie. Co chwilę ktoś odchodził od towarzystwa i zbliżał głowę do drzwi, usiłując coś usłyszeć. Za każdym razem wzruszał po chwili ramionami, informując o braku jakichkolwiek sygnałów dźwiękowych. W końcu Jacek, jako osoba najbliższa tu pacjentowi, zerknął na zegarek ipostanowił zakończyćwymuszoną naradę. W momencie, kiedyprzymierzał się, byzapukać, drzwi otworzyłysięi z sali wyszedł ksiądz. Zbliżył się do grupy, która otoczyłago zwartym kołem. – Ico?Gotowy jest do ostatniej drogi? – zwrócił się do duchownego jeden z lekarzy. – Duszą gotowyjest jużod dawna, aleciałem... – ksiądzpytającymwzrokiemprzebiegłpo pozostałych. – Ciało to już nasza sprawa – spokojnie stwierdził Jacek. – Co wy chcecie zrobić? – oczy człowieka w czarnej, kontrastującej z bielą Jackowego kitla szacie, wyrażałyprzerażenie. – Zabić niewinnegoczłowieka? – Niech się ksiądzuspokoi –odezwała się stojąca obok niego kobieta. –Podamymu tylko lek – wyjaśniła. – Eutanazja? – potępiającym domniemanyczyn tonem zapytał duchowny. – Żadna eutanazja – odpowiedział Rafał, siląc się na utrzymanie powagi. – Lek, proszę księdza. Maciej odejdzie wtedy, kiedy przyjdzie jego czas. Nie tak od razu. – Nie rozumiem. – Nie ksiądz pierwszy. Czy Maciej mówił coś o śmierci? – Mówił, że chciałby już połączyć się z żoną. – Serdeczne Bóg zapłać za te kilka słów.Jacek uważał wywiad za zakończony i zwrócił się do kolegów: – Panowie, wracamy do obiektu naszych zainteresowań. Ksiądz otoczonywianuszkiem medyków oddalił siękorytarzem, podczas gdyJacek, Rafał i starszyosobnik w zielonkawym wdzianku weszli do izolatki. Maciejzrękami złożonymi napiersi i błogim uśmiechemnatwarzy,leżałna łóżku igapił się w sufit. Za oknem widać było dojrzałą, letnią zieleń brzozyrosnącej przed budynkiem. –O, Jezu,nareście bedym umieroć – zrozmarzeniemodezwałsięstarzec, nie odwracając wzroku od powały. – Bo przecie ksiondz by nie przysed, kiebyk umieroć ni mioł. – Nie tak od razu, Macieju, nie tak od razu – uspokajał go Jacek, otwierając okno. – Musi pan najpierw podpisać zgodę na podanie panu leku – rzekł starszy lekarz. – Teroz pódym spać i juz nie wstane – głośno marzył dziadek. – Mamynadzieję, że się pan obudzi – z uśmiechem odezwał się Rafał. – Ito nie raz. – To po co mom cosik podpisać? – Maciej ożywił się i spojrzał na Jacka. – Macieju, lek ma zniszczyć „wirusa życia”, a nie życie. Chyba, że... – Chyba, że nie zadziała, albo wystąpi jakieś działanie uboczne – dokończył starszy kolega. – Huc mi ta huc, nicego z tego nie wiym. – Staruszek z trudem usiadł na łóżku. – Nopiyrwywołocie ksiyndza, potymgodocie, ze jesce pozyjem, a potym, zecosik ślagmoze trefić... To co, jo mom, kruca, podpisać. – Wzruszył kościstymi ramionami. – Panie Macieju, – Rafał podjął się wyjaśnienia –znaleźliśmyprzypuszczalnieleknato coś, co wam i innym nie dawało umrzeć, ale nie wypróbowaliśmygo jeszcze na ludziach. Nie wiemy, jak może zareagować organizm ludzki. Pan swoje już przeżył, u nas rok pan sobie pomieszkał... – Bedzie wiyncy... – przerwał mu Maciej. – No, może i faktycznie więcej, ale nie w tym rzecz – teraz Jacek chciał dziadkowi wytłumaczyćprzyczynę ich gromadnej wizyty. – Chodzi, Macieju, o to, żechcemynawas wypróbować ten lek. Nie wiemy, jak on szybko zadziała i jak szybko wasze choroby się rozwiną. Na wszelki wypadek, woleliśmysprowadzić księdza. CzyMaciejzgodzisię przyjąć to lekarstwo? – A cozbyk ni mioł? – Obojętnym spojrzeniem obdarzył przybyłych i spokojnie się położył. –Śleboda jes tam ka moja... – dodał z powrotem obserwując sufit. – To proszę tu podpisać. –Starszylekarzpodsunął mu jakieś pismo, podczas gdyJacek dźwignął starca pomagając mu usiąść. – O, tu – lekarzwskazał palcem. Po wyjściu z sali, gdzie zabawili jeszcze chwilę w poszukiwaniu okularów staruszka i twardej podkładki pod oficjalnie podpisywane pismo, Jacek zapytał: – Ico teraz? – Poczekamykilka dni izrobimybadania –starszyosobnik studiował podpis Macieja. – Potem zobaczymy. Jak się uda... – A jak się nie uda, to zaczynamy od nowa – wszedł mu w słowo Rafał. – Wypluj to, co powiedziałeś! – podniesionym głosem zażądał Jacek. Ironiczne spojrzenie kolegi zamknęło dyskusję i trzej panowie w milczeniu opuścili oddział. XXVII Kończące się latozaczynało złocićiczerwienić górskie stoki, co wpołączeniu zwieloma jeszcze odcieniami zieleni dawało, jak co roku, miłe dla oka widoki. Ewa z Michałem funkcjonowali ze sobą zgodnie i mimo częstych potyczek słownych – bezkonfliktowo. Dziewczyna co prawda, tęskniła już od dawna za wielkomiejskim gwarem, kolegami i kontaktami zrodziną. Chociażrodzice i krewni zamieszkiwali w Szczecinieiokolicy,czyli na drugim krańcu Polski, aEwaod czasu studiów wWarszawie widywała się z nimi rzadko, to niemożność swobodnegoodwiedzania najbliższych leżała jej kamieniemna sercu. Cozaś tyczy Michała, to najbliższą mu osobą, od czasu tragicznej śmierci rodziców i brata, była ciotka, do której opróczzrozumiałegopoczucia wdzięczności, nieczułnicszczególnego. Nic, co mogłoby burzyć szczęście, jakie wniosła w jego życie zielonooka, długonoga brunetka zesłana mu przez bogów i... „wirusa życia”. Ewa po odebraniu przekazu, czyli comiesięcznych poborów, wyszła z poczty do czekającego nań Michała. Czując w kieszeni świeżyprzypływgotówki zaproponowała: – Chodź, skoczymy jeszcze do sklepu. – Będzieszkupować na tony? –Podobnie do wielu mężczyznnieprzepadał zarobieniem zakupów, więc dla świętego spokoju poinformował: – Postoję sobietutaj. – A stój sobie, jak lubisz. Ale... ani kroku stąd – zagroziła żartem. Ewa przeszła na drugą stronę drogi i weszła do sklepu. Robiąc zakupy, kątem oka spoglądałaprzezszybęwystawową, przezktórą zauważyła jak do Michałowego samochodu podeszło jakichś dwóch nieznanych jej chłopów. Weterynarzprzywitał sięz nimi, ażestał odwrócony do niej przodem, spostrzegła ekscytację na jego twarzy. Źródłem podniecenia musiałybyć niewątpliwiewiadomościprzekazywaneprzezmężczyzn. Pogoniławydającą jej z ociąganiem resztę ekspedientkę, pospiesznie spakowała do torby zakupy i wybiegła ze sklepu. Szybko podeszła do rozmawiających. Chłopi ukłonili się nisko, niczymdziedziczce, zdejmując czapki z głów. –Scyść, Boze. – Słyszałaś? – Michał zastosował pytanie bardzo retoryczne. – Macieja przywieźli. – Macieja? Dlaczego? – głos Ewybył przepełnionyzdumieniem. – Ludzie godajom, co bardzo choruśki. Umrzyć przyjechoł. – odpowiedział jeden z górali. – Co przyjechał?Umrzeć?– nadal nie wierzyła w to, co usłyszała. – Jedźmyszybko do domu, bo z tego co oni mówią... Michał chwycił dziewczynępod ramię ,kończąc rozmowę, ale Ewa byłaosóbką szybko myślącą i z kolei jemu nie dała dokończyćzdania. – Jacek przyjechał! – zawołaławesoło irzuciwszydo zdziwionych jej wybuchem radości chłopów: – Bóg zapłać za dobre wieści! Wskoczyła do auta zostawiając przed Michałem torbę zzakupami. Postawny blondyn pożegnał rozmówców, wrzucił torbę do samochodu i siadł za kierownicą. W jego duszy płonął ogień zazdrości, podsycany z każdą chwilą milczeniem Ewy. Niepytałago o nic,nieprosiłaostreszczenierozmowy,niechciaławiedzieć nic więcej z tego, czego dowiedział się od chłopów. Najwyraźniej pragnęła tylko Jacka. Wściekłość odebrała mu zdolność logicznego myślenia, toteż na wszelki wypadek wolał się nie odzywać. Zdaleka ujrzeli samochód Jacka i jegosamego siedzącegona schodkach przed wejściem do domu. Przystojny brunet, widząc nadjeżdżający samochód podniósł się i wyszczerzył w uśmiechu piękne, białe zęby. Cechy przyjaciela, dotychczas nie dostrzegane, poraziły Michała. „No, tak, brzydki to on nie jest” – pomyślał i wyskakując zsamochodu, uprzejmie, na ile go było stać, zapytał: – Długo czekasz?Dlaczego się nie odezwałeś, nie zadzwoniłeś?Podając sobie ręce skierowali się do drzwi.Ewa na szczęście nie rzuciła się gościowi na szyję, choć, co tuukrywać, miałanato wielką ochotę. – Mam wam tyle do powiedzenia, że sam nie wiem od czego zacząć – rzekł Jacek rozsiadając się w fotelu. – To może zaczniemy od obiadu – zaproponowała Ewa, wychodząc do kuchni, niezadowolona w duszy, że nie może usłyszeć tego, o czym szeptali panowie. Podejrzewała, że to nie Jacek opowiada, a Michał, który zapewne informował gościa o zmianach wjego życiu wniesionych przezkrzątającą się terazw kuchni lokatorkę. Zauważyła bowiem nieprzyjemne błyski w oczach mężczyznyswegożycia, bo co do tego – nie miała już żadnych wątpliwości. Teraz, niczym samiec broniący swej wybranki, neutralizował potencjalnego rywala. XXVIII Jesień zmieniła już całkowicie garderobę flory. Teraz drzewa stały w kolorowych kreacjach, choć na wielu z nich były one już postrzępione ubytkami w listnej materii. Pojedyncze kolorowe płatki wiatr zwiewał na pola i drogi. Również i w Mencinie, gdzie przed poradnią ustawiła się tłumna kolejka, opadałyna ludzi kolorowe liście. Niezwracano na nie uwagi. Zawsze w październiku tak było, jest i będzie; nie było się więc czemu dziwić. Opróczgwarnego zbiorowiska górali,przydrodze stało kilka motorowerów, furmanki, a z drugiej strony, oparte o mur stały rządkiem rowery. Już od rana pieszo, na rowerach i furmankach przybywała miejscowa ludność. W międzyczasie pojawiły się też nieliczne samochody, a nawet jeden traktor. Takiego ruchu w Mencinie nie pamiętali najstarsi górale. Przywejściu do przychodni stał stolik, zaktórym zasiadała Ewa. Każdywchodzącymówił jej jak się nazywa, a czasem podawał iinne dane, bowiem okazało się, że osób noszących to samo imię inazwisko było wokolicyco niemiara. Po chwili poszukiwań w stercie papierów, odhaczała na liście każdego wchodzącego. Wnętrze poradni wystrojone było jak do wyborów parlamentarnych lub do RadyGminy. Na pięciu drzwiach do gabinetów wisiały nazwy wsi, a w każdym pokoju miejsce urn zajmowałykartonyzezużytymi strzykawkami. Wjednym z tychpomieszczeń –znapisem Guńki – klientów obsługiwał Michał. Do gabinetu nieśmiało weszła Szczypkowa. Siedzący za biurkiem blondyn podniósł wzrok. – Niek bedzie pokwolony... – cicho powiedziała siadając na krześle.Dla znającego ją dobrze weterynarza takie grzeczne powitanie zabrzmiało podejrzanie. – Dzień dobry. Pani Szczypkowa, agdzie reszta? – Przydom. Jutro – odpowiedziała już pewniej. – Dostaliście pismo? –Haj, dostali. – Czytała Szczypkowa?I co tam pisało? – agresywnie zapytał Michał. – Pisało, ze cosik trza dzisiok scypić. – Widzi Szczypkowa – dziś, a nie jutro. – Demonstracyjnie wstał z krzesła i stanął za kobietą. –Kiej mój chłop kazoł obacyć, co to jes i ... – to mówiąc, obróciła się w jego stronę. – Pójdziecie teraz do domu i przyprowadzicie wszystkich. – Michał wyciągając rękę, pokazał jej drzwi. – Rozumiecie?Wszystkich. – A dziadek?Przecie nie przydzie. – W jej głosie wyczuwał próbę usprawiedliwienia się. – Jak tu skończymy, to podjadę do Antoniego. –To moze na tyn cos doftór by nos syćkich... – nie dawała za wygraną. – Nie. Macie mi tu przyprowadzić całą rodzinę, bo wam zaraz przyślę dziesięć osób z urzędu – zagroził siadając. – O, Jezu! To juzidym, idym juz... Szybko zebrała się i wyszła. Widmo wizyty urzędników, było silniejsze od wszystkich innych metod przymusu, o czym Michał doskonale wiedział. Nim poprosił następnego klienta, parsknął głośnym śmiechem i pomyślał, że tę akurat rozmowę musi koniecznie powtórzyć Ewie. Po chwili do gabinetu wszedł starszy mężczyzna. Usiadł przed Michałem i podał nazwisko. Przyokazji szczepień wyszło, żemimo blisko trzech lat spędzonych w Guńkach, młody weterynarz nie zdążył poznać jeszcze wszystkich mieszkańców. – Podnieście rękaw – zwrócił się do obcego mu górala. Wziął strzykawkę jednorazową, założył igłę, nabrał z fiolki szczepionkę i zrobił przybyłemu zastrzyk. Była to jego dwusetna iniekcja tego dnia. – To wszystko. Wołajcie następnego –wydał polecenie, wyrzucając strzykawkę do dużego pudła, którego połowa była już wypełniona zużytymi. Zarówno Michała jak i całą ekipę wykonującą program szczepień, wśród których byli również goście z Warszawy, czekał jeszcze długi dzień pracy. Powodzenie akcji leżało międzyinnymi w równoczesnympodaniu preparatu wszystkim zamieszkującymte terenyod czasu historycznej „grypy”. XXIX Ewa wczesną porą weszła do swojego redakcyjnegopokoju. Głębokowestchnęła na widok znajomych kątów. Wszystko wyglądało po staremu. Odniosła wrażenie, żebyła tu niedalej jak wczoraj. Jej biurko wyglądało niczym izba pamięci – wszystko tak, jak zostawiła, ale czyste, odkurzone. Z rozrzewnieniem pomyślała o swoich dwóch zwariowanych kolegach. Wyjęła reklamówkiizaczęła pakować rzeczy. Nie usłyszała, kiedyweszli owi zrozrzewnieniem wspomniani koledzy. Uprzedzeniprzez osoby, które zdążyły dziś spotkać Ewę, z pełnym namaszczeniem – starając się uczynić to bezszelestnie – otworzyli drzwi. – O! Ewa! – radośnie wrzasnął Leon i zwracając się do Erwina zapytał – Co ona robi? – Zaraz pogadamy, tylko skończę – odezwała się dziewczyna, starając się ukryć piorunujące wrażenie jakie zrobiło na niej ciche wtargnięcie kolegów. – Co skończysz? – zainteresował się blondyn, wieszając na wieszaku okrycie. – Nie widzisz?Sprząta –odpowiedział mu brunet i siadając na swoim miejscuwyjaśnił – W ciągu roku nieobecności zrobiła taki bałagan, że teraz konieczne jest przywrócenie jakiegoś ładu. – Sorry, chłopcy, ale ja się pakuję – wyznała z żalem. – Znowu wyjeżdżasz? – Wyjeżdżam i to na zawsze. – Tak na amen? – w głosie Leona brzmiała głęboka niewiara. – Na amen. – Nie wygłupiaj się. Stęskniliśmy się zatobą. Myśleliśmy, żejak wrócisz... – zaczął jeden. – ... będziesznam znowu robić kawę, bo Leon zupełnie się na tym nie zna – dokończył drugi. – Nie o to chodzi. Jest tyle nowych galerii, wystaw... – tłumaczyłsiępierwszy. – Ludowych również. Kto to obskoczy? – Jak to kto? – Ewa czule spojrzała na chłopców – Wy! Jesteście w tym świetni! – A co szef na twoje odejście? – zainteresował się Erwin. – Cieszysię pewnie. – Jak cholera – odpowiedziała z przekąsem, spoglądając na zegarek. – Chyba nie pogadamy. Michał zaraz po mnie przyjedzie – zerknęła na kolegów, wrzucając papiery do torby. – Zobaczymysię wieczorem. Mam nadzieję, że będziecie. – Jasne! Taka impreza beze mnie? – Erwin wstał i patrząc na Leona sprostował: – Bez nas? – To do zobaczenia. Cześć! Ewa, czując w gardle rosnącą bułę, czego następstwem był zazwyczaj niekontrolowany potok łez, nie rozglądała się na wszelki wypadek po pokoju. Szybko zabrała załadowane reklamówki, wypchaną torbę iwyszła. Zaskoczeni jej nagłym odwrotem koledzy, nie zdążyli nawet zaoferować swej pomocy. Trwali w milczeniu i gapili sięw otwarte drzwi, w których znikła ich ukochana koleżanka. – Dlaczego ona nam to zrobiła? – przerwał ciszęLeon, unosząc rękę do ciemienia. – Na mój rozum – woli jednego wolnego na wsi, niż dwóch żonatych w mieście – rzeczowo odparł Erwin. – Myślisz, że o to chodzi? – A o co?GazetęwGuńkach będzie wydawać?Radiozałoży?Owszem, założy –wysoki brunet, którydotychczas jeszcze stał, chwycił swoje krzesło i przysunął do biurka kolegi. – Rodzinę, Leonie, naszaEwka założy. Urodzi Michasiowi stadko małych Fergusiątek, a o nas zupełnie zapomni. – Przecież oni się jeszcze nie pobrali – z nikłą nadzieją stwierdził blondyn. – A muszą?Do tych spraw potrzebne są inne rzeczy, papierem to wieszco sobie można. – Przecież po tej nagrodzie, którą dziś odbiera, stanie się sławna w świecie dziennikarskim. Ja jej nie rozumiem. – Nie podzielam twego zdania. Medycy wystąpili o tę nagrodę, a nie dziennikarze, czy krytycy. – Erwin był najwyraźniej sceptycznie nastawiony do rangi wyróżnienia, jakie spotkało Ewę. – Ale to ona rozpętała tę burzę. Uchroniła świat przed wieczną starością – bronił swego stanowiska Leon. – Nie wydaje ci się? – Wydaje mi się, że wyolbrzymiasz sprawę. Dziewczyna ma dziennikarski nochal; wywęszyła rzecz i podała dalej tam, gdzie uważała za stosowne. Nie zapominaj, że szef potraktował Ewy rewelacje raczej obojętnie. – Ichyba sobie terazw brodę pluje. Jak myślisz? – Szefem to ja sobie głowyzaśmiecać nie będę. Niech sam się zgryza ze złości. – A co znami? –zajęczałblondyntak, jakbyodejścieEwybyło równoznaczne zkońcem świata, lub jeszcze gorzej. – Za dużo pytań zadajesz. Erwin był już zmęczony mękoleniem Leosia, zabrał krzesło i wrócił do siebie. Zanim jednak włączył komputer, wydał koledze polecenie: – Idź, zrób nam kawę i do roboty. Leon, widząc, że nie ma komu wylewać łez, pokornie wstał, wziął ze stolika kubki i wyszedł. XXX Maciej zmarł wczesną wiosną. Ewa zMichałemodwiedzaligoczęsto. Każda ich wizytabyła dla niego świętem, polubił tych młodych. Od przyjazdu zkliniki zdnia na dzień opadał zsił. Nietrawiłago naszczęście żadna choroba niosąca cierpienia. Staruszek po prostu cicho gasł. Dziwna kobieta, która podejmowała kiedyś Ewę z kolegami, była niezamężną córką Macieja, oddaną mu do ostatnich chwil. Obojez Michałemżywili do niejcoś wrodzaju wdzięcznościza opiekę, jaką na swój chłopski sposób otaczała ojca. W dniu pogrzebu Macieja przed małym kościołem okolonym murem, pojawił się tłum ludzi w odświętnych strojach. Byli wśród nich, oprócz Ewy i Michała, goście ze stolicy – Jacek, Erwin i Leon. Po mszy, za ministrantem z krzyżem i księdzem, sześciu rosłych chłopów wyniosło zkościoła trumnę. Przyakompaniamencie głośnobijącegodzwonu zaczął się formować kondukt. Piątkę przyjaciół, obserwujących zboku ceremoniał, uderzyła przede wszystkim niesamowita liczba przybyłych na pogrzeb ludzi oraz ich ubiór. Większość bowiem ubrana była w kolorowe stroje ludowe, tylko nieliczni odziani byli na czarno. W rękach nieśli stroiki zjedlinyi suszek. W pewnym momencie Jacek pochylił się do Ewy i głową wskazując na elegancko ubranego Grzybka, któryustawił się zarazzarodziną Macieja, coś szepnął jej do ucha. Ewa przekazała informację Erwinowi, ten Leonowi, wkońcu zabawa w„głuchytelefon” dotarła do Michała. Choć uroczystość nie powinna sposobić do żartów, całagrupa parsknęła nagle tłumionym śmiechem. – Autoreklama – podsumował Michał. Powoli wszyscy dołączyli do konduktu, który przeistoczył się w prawdziwy pochód i ruszyłw kierunku cmentarza. Wracając wolno po zakończonym pochówku, komentowali ostatnie wydarzenia. Mijający ich ludzie w życzliwych gestach isłowachwyrażaliswą wdzięczność. Od czasu do czasu ktoś odwracał się i pozdrawiał idącą grupę. Najbardziej jednak podobała im się babcia, prowadząca kilkuletnią wnuczkę, która zatrzymała się i pokazującich palcempowiedziałado małej: – Nie zaboc tyk ludzi, bo świat sie przez nik ostoł. – No, to się wreszcie ruszyło – z ulgą stwierdził Jacek. – Maciej jest już drugi – poinformował go Michał. – Kilka dni temu pochowali starego Jaśka zLesicy. – Iteżtyle ludzi było? – zainteresował się łysawy blondyn. – Podobno... – zaczął weterynarz. – Nie byliśmy na tym pogrzebie – skończyła Ewa. – Podarowałaś sobie inauguracyjną imprezę? – zdziwił się drugi dziennikarz. – Wyobraź sobie, że tak. Nie zguńczałam jeszcze do reszty i starym zwyczajem towarzyszę w ostatniej drodze ludziom mi znanym, a Jaśka nie znałam. – Wiecie, atak wracając do dzisiejszegopogrzebu – odezwałsięJacek –gdybyniebrak orkiestry, sztandarów i ogromnych wieńców, pomyślałbym sobie, że to co najmniej króla albo jakiegoś prezydenta chowają. – Zauważyłeś, jak ludzie byli ubrani? Nie na czarno. – Bo to wielkie święto we wsi! – wyjaśnił Erwin. – Nie ważne, kto umarł, a tylko, że raczył to uczynić. Ponad trzylata na to czekali. – A widzieliście przecież jaki Grzybek dumny – przypomniał Jacek. – Ciągle mam go przed oczami ztym powrozem w garści – zachichotała Ewa. – Jakim powrozem? – chórem zapytali goście. – Kiedyś wam opowiemy– obiecał gospodarz i zwracając się do dziewczynydodał: – A co innego im powiemy teraz? Chwycił ją za rękę, i obiegającdużą kałużę, będącą pozostałością marcowych roztopów, popędzili kawałek do przodu. Wskoczyli na grubypień leżącyobok drogi i kiwając się przez chwilę, staralisię złapać równowagę. Trzech kolegów, zaskoczonych dziwnymzachowaniem pary, bez słowa podeszło bliżej. Stanęli na drodze, na przeciw chwiejącej się na kłodzie dwójce przyjaciół. – Co oni robią? – zapytał Leon, obserwując parę podejrzanym wzrokiem. – Ślepy jesteś? – Erwin spojrzał na kolegę. – Kiwają się. – A my, rozumiem, mamyna to patrzeć – rzeczowo stwierdził Jacek. – Nie wiecie czasem dlaczego? – łysawy blondyn nadal nie kontaktował. – Macie patrzeć i słuchać! – wrzasnęła Ewa rozpaczliwie łapiąc równowagę. – Tak jest! – ryknęli chórem w odpowiedzi na wydaną komendę. – Niniejszym mamy zaszczyt... – nie dokończył Michał. Podeszwa ześlizgnęła mu się zmokrego pnia, co zaowocowało ekwilibrystycznąewolucją w powietrzu igłośnymlądowaniem naziemi. Podczas gdyofiaraupadku zbierała swe ciało, byumieścić je znów obok ciała wybranki, reszta wpozycji dalekiejod „spocznij”, skręcała się w konwulsjach śmiechu. Kiedy w końcu weterynarz wgramolił się z powrotem, przy ofiarnej pomocy Ewy, na niestabilne podium, piorunującym wzrokiem zmierzył kolegów i gdytowarzystwo uspokoiło się stosownie, zaczął od nowa: – Mamyzaszczyt zaprosić was na nasz ślub... – przerwał, zeskakując na bezpiecznygrunt. – Jacka i Leona prosimy na świadków – wykorzystała chwilę przerwy Ewa. – A ja? – Erwin był wyraźnie urażony. – Będzieszstarostą na weselu... – powiedziała schodząc z kłody. – Tym co polewa? – upewnił się wymieniony. – Nie chcesz? – zapytała z niedowierzaniem. – On? – to mówiąc redakcyjny kolega walnął przyszłego „polewacza” ręką w plecy. – Spożycie wam wzrośnie. – Dlaczego mam świadkować z Leonem? – młody geriatra był absolutnie zaskoczony niecodzienną propozycją. – To powinna być dziewczyna! – Leonku, masz jeszcze kilka miesięcy czasu – Erwin miał oczywiście gotową radę – Zapuścisz włosy, zrobisz sobie gustowny ogonek tak, żebyJacek miał choć namiastkę baby. – Nie wiem, czy Martusia będzie tym zachwycona. Wszak Leon sam nie był zachwyconypomysłem wystąpienia w parze z Jackiem, któryteż w tym momencie nie bardzo wiedział, jak się ustosunkować do dziwnej oferty. Wahania kolegów zauważyłMichał. – Szczegóły zdążymy dograć – urwał dyskusję i swym głębokim barytonem zawył: – Głodnyjestem!!! – po czymciszej już dodał – Zjemy i pogadamy. – Ewuniu, mam nadzieję, żeprzygotowałaś huczną stypę – znadzieją w głosieozwałsię ciemnowłosyredaktor. –Jasne, Erwinku. Możeszjużzacząć huczeć. Mimo że impreza w jakiej niedawno uczestniczyli należała do gatunku poważnych, rozbawieni szli drogą pohukując i wybuchając co chwila gromkim śmiechem. Chociaż przyszłypan młodyzasugerowałzmianę tematu, Jacek iLeon stali sięobiektem złośliwych uwag towarzystwa. Toteż nim doszli do domu, wszyscy zdążyli zapomnieć o doniosłości wydarzenia, jakim był pogrzeb Macieja oraz o ogłoszonym przezEwę komunikacie. A możepo prostu panowie woleli na razie nie roztrząsać sprawyprzyszłości, wktórej nie oni, niestety, mieli grać pierwsze skrzypce u boku długonogiej brunetki o zielonkawych oczach... XXXI „Stypa” nie była ani smutna, ani huczna, była zato bezalkoholowa, bowiem goście jeszcze tego samego dnia wracali do stolicy. Leon co prawda mógł się napić czegoś mocniejszego, ale jako osobnik o wyjątkowej lojalności i poczuciu empatii nie chciał robić przykrości kierowcom. Tym bardziej, że jużzdążyli się umówić na piwo w Warszawie W drodze powrotnej zwariowani redaktorzy przypomnieli sobie o „wirusie”. – Szkoda, że nie dało się tego wirusa jakoś zachować – ni stąd ni zowąd odezwał się siedzący obok kierowcy Leon. – Dla wybranych. Byłbym zdrowy jak rydz. – Zwariowałeś chyba! Człowiek musiałby harować na okrągło jak ten dziki osioł. Zero zwolnień lekarskich... – Erwin przerwał imrugnął światłami podejrzaniezachowującemu się rowerzyście. – A tak a' propos rydzów – ile zdrowych udało ci się w życiu spotkać? – Co się czepiaszjakichś grzybów? Tu o zdrowie chodzi. – Mnie tam dobrzebeztego świństwa –wyraził swą opinię kierowca. –Jackowipewnie też. Z torbami by poszedł. – Błąd! Jako specjalista od dziadków miałbym roboty od zarąbania. Mnożyliby się jak króliki, niezależnie od krzywej urodzeń – z tyłu odezwał się medyk. – To po coś się tak w to wszystko zaangażował? – W co? – zapytał Leon, sprawiając znów wrażenie nieprzytomnego. – Idiota! A czym mówimy? Po co pomagałeś Ewce w tej całej antywirusowej akcji? – Erwin zwrócił się do Jacka. – Solidarność zawodowa... A może to, że człowiek przyzwyczaił się do normalnego, naturalnego biegu rzeczy. Teraz już, cholera, sam nie wiem... – Macie tam u siebie jakieś próbki z tymwirusem? – Leon drążył temat. – Mieli wszystko zniszczyć. Dlaczego pytasz? – Jacek udawał, że nie wie o co mu chodzi. – Bo gdybytak udało się go jakoś przeprogramować, zmutować to... Filozoficzne wywody młodego ale łysiejącego już dziennikarza zagłuszył ryk silnika, wspinającego się pod górę starego, bezwłosego dużego fiata. EPILOG Ciepłe promienie wrześniowego słońca przedzierały się migocząc przez pozłacany pierwszym dotknięciem jesieni las. Ale parze młodych ludzi, idących właśnie polną drogą, wszystko się dzisiaj w oczach mieniło. Korzystając zwyjątkowo pięknejaury, wyszlina długi spacer wstronydawno nie odwiedzane. Przed nimi drobnymtruchtembiegłdwuletni malec. Wpewnymmomencie, nawysokości krzaków, zaktórymi pojawił sięluksusowyparterowy dom, potknął się o leżącyna drodze kamień i wyrżnął jak długi. Grzybek podszedł do okna. W ręku dzierżył wysoką szklankę z lodowatym drinkiem. Ujrzał znaną mu czarnowłosą dziewczynę, która podniósłszypłaczące dziecko przyglądała się małemu kolanku. – No, kuźwa, takich gości to jużdawno nie miałem – rzekł głośno, odstawiając trunek i skierował się do drzwi. Michał otarł delikatnie krewchusteczką, podczas gdyEwa uspokajała synka. Wtedyobok domu zauważyła dość dużą, równie elegancką przybudówkę, nad którąwidniał wielki napis „USŁUGIPOGRZEBOWE – J. GRZYBEK”. – Zobacz, dokąd trafiliśmy – powiedziała, zaskoczona wyglądem posesjigrabarza. Nie usłyszała jednak komentarza męża, bowiem na powitanie gości wyszedł sam właściciel; w garniturze, uczesany, i znacznie tęższy niż przed trzema laty. Uśmiechnął się serdecznie do nadchodzących gości i nie podchodząc bliżej, z wyciągniętymi do nich ramionami, zawołał uradowany: – Paniusiu! Jak ja dawno paniusi nie widziałem! Ewa zuśmiechem spojrzała na Michała, którypodobnie jak ona potraktował gest grabarza jako zaproszenie. – Wejdziemy i opatrzymymałemu ranę – powiedział, biorąc od niej dziecko. Konsultant językowy – Henryk Cyganik OD NOWA Bum, bum, bum... Dudnienie głuche, miarowe wypełniało mnie całą i przestrzeń dookoła. Powoli, powolutku, iskierka po iskierce, jak senny poranek budziła się świadomość. Niczym leniwa jutrzenka niemrawo rozjaśniała me myśli. Kłębowisko pojęć i wrażeń krystalizowało się w konkrety spowite gęstą mgłą. I pierwsza wyraźna myśl: – Co jest grane? Gdzie ja jestem? Wracała świadomość, a wraz z nią przemożna chęć zrozumienia czegokolwiek. Przerażenie iciekawość. – Żyję?Chyba nie. Eeee, coś mi tu nie pasuje – żyję, bo myślę.Amoże tylko myślę, anie żyję?Jestem duszą?Oczyma duszy wszak można widzieć, a ja nic nie widzę... Dziwne, niesamowite uczucie spowolniało umysł. Niemogłam jakośzebrać myśli. Nagle pojedynczy impuls spowodował, że mózg zaczął działać sprawniej. Myśl niemrawo goniła myśl, a przerażenie zwolna ustępowało miejsca ciekawości. Poczułam, żecoś mi sięw głowie z przodu rusza! Chyba oczy... Usiłowałam je otworzyć. Westchnęłam w duszy z wysiłku. – Nnooo, nie da rady. Powieki mam zszyte... albo sklejone na amen. Ranyboskie! Może to ślepota! Straciłam wzrok?! Powieki nie miały najmniejszej ochoty rozstać się ze sobą; były jakby zrośnięte. Ale czułam, że je posiadam i że gałki mych oczu poruszają się. Wyczuwałam też ciemność; czarną noc dookoła. Przerzuciłam uwagę na ręce, bo tego, że je posiadam, byłam dziwnie pewna, acz ruchy ich były absolutnie nieskoordynowane. Ja sobie, a one sobie. Wrażenie, jakie odniosłam, usiłując je sensownie uruchomić, poraziło mnie – wokół był płyn. Woda, albo jakaś inna ciecz. W każdymrazie –substancja stawiająca opór większyniżpowietrzeija byłam w niej chyba... cała zanurzona. Dudnienie nie ustawało, miarowe i głuche. Czułam, że świadomość powoli gaśnie. Bezboleśnie i spokojnie. Zasypiałam, myśląc jeszcze, czując ciepło i wilgoćotaczającemnie ze wszech stron. Ostatnim wysiłkiem umysłu zadałam sobie pytanie: – A niech to! W czym ja jestem? W akwarium? Bum, bum, bum... Znowu dudniło, słyszałam, czułam i myślałam. Tym razem szybciejwróciła świadomość, a z nią niepokój i bagaż ostatnich doznań. – Wróciła świa... Ale skąd?! Chyba miałam lekki odlot. Zaraz, na czym to stanęłam...? Ach, na obecnym środowisku życia... Diabli wiedzą zresztą czego. Niesamowite –czułamsię bezpiecznie idręczące mnieobawyzwolna mnie opuszczały. Musiałam zebrać myśli. – Zacznijmy od tego, skąd się tu wzięłam. No, pomyślmy – skąd? Zaraz..., coś mi się majaczy... Jadę gdzieś: szosa, złote łanyzbóż, w gałęziach mijanych drzew migająpromienie słońca... Kiedy to było? Droga, pola dookoła... i co dalej? Poprzez dziwny szum i to miarowe dudnienie, jak przez mgłę, usłyszałam daleki, cichy odgłos dzwonka. Inagle to coś, w czymprzebywałam, zakołysało sięgwałtownie. Poczułam się jak w kołysce. Dobiegłymnie stłumione, płynące jak gdybyzzaświatów, nowe dźwięki – ludzkie głosy. Miałam ochotę krzyczeć i wołać, by mnie stąd wydostano. Usta nie wydały żadnego dźwięku. – Co jest do licha! Nie, to przechodzi ludzkie pojęcie! Czemu żaden głos nie chce wyjść ze mnie? Ja chcę krzyczeć, wrzeszczeć i protestować! Nie, to dudnienie wywołuje chyba halucynacje. A może ja po prostu śnię? Musiałamzacząćmyślećoczym innym. Właśnie, to jakto było ztąszosą?Prowadziłam samochód. Jechałam bardzo, bardzo szybko... szeroką drogą i nagle zza zakrętu... duża, bardzo duża ciężarówka... na wprost mnie... Błysk, chyba jeszcze zdrowy huk... To miarowe łomotanie gdzieś z oddali pulsowało w mózgu, rwało tok myśli na strzępy. – Cichooo! Nie, czegoś takiegonie mogłam przeżyć... Jużwiem! Jestem dusząpokutującą. Z oczkami, rączkami i czynnymi uszkami? Paranoja! Nie mam rąk, ani nóg. Ponoć po amputacji ma się wrażenie dalszegoich posiadania. Potrafią nawet boleć. Tylko, żemnie nic nie boli. Wgruncierzeczyjestmiciepłoicałkiemsympatycznie. Do licha, ale co tu robić? Ooo... Znów odpływałam w nicość... Strasznie dziwaczne uczucie – odpływania..., omdlenia..., odejścia.... Bum, bum, bum... Wróciłam. Znowu mogłam myśleć. Nadal wyczuwałam dziwnyopór środowiska, w jakim przebywałam. Doszłam jednak do wniosku, żeto rozwalające łeb dudnienie, spowodowane zostało jakimś uciskiem na mózg. Mało tego! Do łomotu zdaleka,doszedł bulgot dochodzący zcałkiem bliska, wręcz z sąsiedztwa. – Nicz tegonierozumiem. Główkapracujemi tak raczejepizodycznie. Wiem!Włączają mnie i wyłączają. Kto...? Ponowiłam próbę poruszania rękami i odkryłam, że chyba zrobiło się znacznie ciaśniej. Nie mogłam już nimi swobodnie wymachiwać. Wydawało mi się bowiem, że poprzednio bezładnie, ale chyba machałam. Po chwili zdałam sobiesprawę z jeszczejednej zmiany. – Ciekawe... Ręce mnie słuchają! Sprawdzę, co jest grane ztymipowiekami. Bardzodługotrwało zanim udało mi się dotrzeć palcami do podbródka, ale dotknięcie go upewniło mnie, że ręce mam całe. Nagle stała się rzecz zupełnie nieoczekiwana – w momencie, kiedy kciukiem prawej ręki musnęłam usta, rozwarły się one i odruchowo zaczęłam ssać palec. – Święci pańscy, co ja robię? Nieee! Wszystko, tylko nie to! Odruch był silny i sprawiał mi ogromną przyjemność; nie miałam najmniejszej ochoty cofnąć ręki. Innenatomiast odkrycie poraziło me kobiece jestestwo – wustach nie było ani jednego zęba! – Nie... nie mam zębów? – zajęczałam w duszy. – Absolutne zero uzębienia. Szlag by trafił! I co teraz będzie ze mnie za kobieta? Zabulgotało intensywniej, ale nie to wzbudziło kolejną falę niepokoju. – Cichooo! Ja nie oddycham!Nie przypominam sobie też,bymostatnio coś jadła. Jasne! Przecieżświadomość odzyskałam dopiero trzeci... Dobra, dobra. Świadomość?Karmią mnie jakąś kroplówką, albo w innyuczonysposób... Kto?Czyto cholerne dudnienie nigdysię nie skończy?Najlepiej byłobyznowu zapaść w ten dziwny niby-sen i niech się dzieje wola nieba. Rozmywające się dźwięki sygnalizowały spełnienie mej niemej prośby – ssąc palec zaczęłam „zasypiać”. Bum, bum, bum... Gdy ponownie usłyszałam dudnienie, było ono cichsze; głowa moja spoczywała w kleszczach, a tocoś, w czymprzebywałam, stało się jeszcze bardziej ciasne. Czułam kolana pod brodą, a i ręce też nie miałygdzie się podziać. Znowu mogłam myśleć. – Co oni zrobili z mojągłową?Hełm mijakiś nałożyli. Taki deczko przyciasny. Redukują miprzestrzeń życiową. Kto?Jacyoni?!!! Jużanirąk, aninógnieda się wyprostować. Może mnie przepisali na straty... Nie mniej, postanowiłam jeszcze raz zbadać środowisko, co w moim przypadku było pomysłem z gatunku irracjonalnych, nie niosło bowiem żadnych skutków praktycznych, poza... zabijaniem czasu. Ręce słuchały mnie bardziej i udało mi się dotknąć wewnętrznej ściany pojemnika – była miękka. Powoli prostowałam rękę... – pod naporem powierzchnia ugięła się. Spróbowałam, nie uginając kończynyprzytkniętej do ściany, wyprostować drugą rękę. Nie wyszło. Prawie od razu napotkałam na opór dziwnej materii. Doświadczenie pozwoliło wyciągnąć konkretny wniosek: – Ścianymego więzienia są elastyczne. Ciekawe, do jakiego stopnia?To terazporuszymy głową. Może się uda... Z całej tej paranoidalnej sytuacji najbardziej niepokoił mnie fakt zakleszczenia czaszki. Ruszenie głową wymagało znacznego wysiłku, na który jednak zdobyłam się. I w tymże samym momencie, poprzeznieustające dudnienieibulgoty, usłyszałamdaleki,alewyraźny krzyk. Znieruchomiałam nadsłuchując. – A to co znowu!?Głos zzaświatów? Krzyk nie powtórzył się. Przystąpiłam więc do dalszych badań. Poruszając w ograniczonym już zakresie rękami, natrafiłam na jakiś sznurek, rurkę, przewód... Było to miękkie,giętkie, z trudem mieściło sięwdłoni. Pomyślałam, żemoże po tej nitce dojdę do jakiegoś kłębka. Przesuwałam powoli rękę wzdłużtej nowej, długaśnej tajemnicy. Już miałam zrezygnować, bo rurka co chwila wysuwała się z mało sprawnej dłoni, kiedy dotarłam do końca, który... – Dokąd to ona prowadzi?No nie! Do brzucha?Zaraz, zaraz... chyba zaczynamkojarzyć... Bzdura! Totalna bzdura! Myślostra jak nóż, a możejak brzytwa, przecięła mójumysł. Zaczęłamrzeczanalizować po kolei: dudnienie, cieczjakaś dookoła, oczy,ręce, elastyczne ściany..., nie oddycham..., nie mam uzębienia..., ta rurka... – Boże! Zupełnie zwariowałam! Wychodzi na to, że... żejestem... w ciąży. To znaczynie ja, a moja przyszła matka. Jaka przyszła?Przecież moja własna żyje!To kim jest ta? W tym momencieci, którzybawili sięmojąświadomością(tego byłam już teraz pewna), doszli chyba do wniosku, że przesadzili i wyłączyli zasilanie. Powoli odpływałam w nicość. Bum, bum, bum... Kolejne przebudzenie nie było przyjemne. Dudniło mi dokładnie we własnej głowie, ściśniętej do granic przyzwoitości. Czułam ból ipotrzebę zaprotestowaniaprzeciwko takim metodom... Metodom czego? – Wyjmijcie mnie stąd, bo za chwilę oszaleję!!! – wrzeszczałam sama w sobie. – Jak można w ten sposób traktować zmasakrowanegowwypadku człowieka! To wbrew wszelkim zasadom humanitaryzmu! Barbarzyńcy! Powróciły poprzednie doznania i skojarzenia. – A jeśli faktycznie się urodzę? Ja – matka dwojga całkiem dorosłych dzieci? Czysta głupota! Zaczynał się na szczęście kolejny odlot. Pomyślałam jeszcze, że nawet ciekawe byłoby znaleźć się w sytuacji dokładnie odmiennej od tej, w jakiej dwukrotnie było mi dane brać udział. Ostatnim tchnieniem wyraziłam pobożne, choć idiotyczne życzenie: – Mam nadzieję, że poród odbędzie się już beze mnie... Obudziło mnie jasne światło. Pamiętałam dokładnie wszystko, co niedawno przeżyłam. Między innymi egipskie ciemności, jakie mnie otaczały. Ciekawaefektu – otworzyłam oczy. – O, widzę! Nareszcie mnie naprawili. Ciekawe, w czym terazjestem uwięziona. Obok siebie widziałam grubebiałe pręty. Zanim jednak zdążyłam przenieść wzrok na inne elementy mojego nowego więzienia, usłyszałam nad głową kobiecygłos: – Obudziło się maleństwo?Zobaczymyco słychać w pieluchach? Wielka głowa pochyliła się nade mną. Wystraszona wrzasnęłam głośno i usłyszałam... miauknięcie, a raczej dźwięk wydawany przez niezadowolone niemowlę. Wszystko wskazywało na to, żesię jednak urodziłam. Poznawanie matki odłożyłam na później. Teraz należało zająć się sobą iodpowiedzieć na pytanie – kiedypowtórniepojawiłam sięnatym świecie. Miałam na myśli oczywiście aktualny byt. Matka grzebała w pieluchach, a ja studiowałam maleńkie rączki, które migałymi przed oczami. – Tak na oko zetrzy,może czterytygodnie temu –oceniłam i zulgądodałam w duchu: – No, to najgorsze mam za sobą. Nic więcej nie zdołałam się dowiedzieć, bo obraz zwolna zaczął się rozmazywać, pieszczotliwesłowamatki zacieraći... Ponownie przyszłam do siebie za dnia. Jużwiedziałam, co się stało. Rozejrzałam siępo pokoju na tyle, na ile pozwoliło mi pole widzenia. – Ładnie tu. Tu, czyli gdzie?Kim ja terazjestem?Ico, do cholery, robięw tymmałym ciałku. Reinkarnacja! Dobra, dobra... bez przesady. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek słyszała o zapamiętaniu poprzedniego życia niemal od chwili poczęcia. A z drugiej strony szkoda, że moja świadomość ten moment opuściła. Ciekawe – byłam bezwolnym jajem, czy miałam ruchliwyogonek... Okno znajdowało się za głową, nad sobą zauważyłam półkę, którejzawartości niebyłam w stanie dojrzeć, a naprzeciw (chyba na szafce) stały zabawki. Najładniejszy był potężnych rozmiarów niebieski króliczek. Patrzył namnieczarnymi oczkamizkoralików ipomyślałam sobie, że gdybypotrafiłmówić, przekazałbymichoć kilka informacji o gospodarzach tego domostwa. Po chwili jednak samamogłam przyjrzećsięz bliskanowejmamusi. Pamiętałam, że poprzednio wystraszyłam się jej odrobinę. Tym razem głowa była trochę mniejsza. Twarz młodej kobiety patrzącej na mnie z uśmiechem, emanowała ciepłem. Nie była przedstawicielką rodu kobiecego z rodzaju tych sięgających po laury„miss piękności”, ale lekko falujące, jasnewłosyokalałymiłądlaoka buzię. Buzia, wrazzcałą resztą zapewne, liczyła około dwudziestu lat. Wyglądałanamłodszą od... mojej córki. – Dzień dobry – powiedziała, pochylając się, – a cóż mytu mamy?Wiedziałam, co tam „mamy” ichciałam się usprawiedliwić. – Miła kobieto, przykro mi, jeśli chodzi o zawartość pieluchy. To naprawdę nie mojawina! – powiedziałam grzecznie, ale usłyszałam jedynie żałosne kwilenie. – No-no, nie próżnowało maleństwo – krytycznie oceniła matka. –Trzeba będzie umyć to obrobione pupsko. Chodź do mamy. Wzięła mnie na ręce ispojrzała w oczy. – Jak ty dziwnie na mnie patrzysz – stwierdziła, jakby zaskoczona. – Nie dziwnie, a mądrze. Ma się ostatecznie trochę rozumu – usłyszałam znajome kwilenie. – No, uśmiechnij się do mamy. – Nie ma sprawy – pomyślałam i chyba udało mi się wykonać zadanie, bo na twarzy kobiety pojawił się radosny uśmiech. – Moje ty słoneczko – powiedziała, kładąc mnie na jakiejś płaskiej powierzchni. Był to pewnie,znanymi skądinąd, wysoki stolik do przewijania. Pochyliłasięnademnąi zaczęła zdejmować śpiochy. – Uwolnimymaleństwo od tego bagażu i zaraz będzie lepiej. Ho, ho, ale się narobiło! Poczułam, że muszę teraz koniecznie zrobić siusiu i nie jestem w stanie temu zapobiec. Ujrzałam cienką strużkę „sikającą” w górę. Matka odskoczyła ze śmiechem. – Hej! A cóżto za fontanna?Będziemy oszczędzać pieluchy? – zapytała. – O rany! Jestem samcem! Ale jaja! Mam je! – odkrywczo zamiauczałam. Ruchy, towarzyszące zawijaniu w pieluchę, spowodowały,że obrazuciekał mi na boki, nie pozwalając przyjrzeć się otoczeniu. – Gotowe. Teraz synuś wróci do łóżeczka i grzecznie poczeka, aż mamusia przygotuje jedzonko. – Faktycznie, ssie mnie wdołku. Ileżbymdała zapieczonegokurczaka... – myślałam w czasie, kiedymatka kładła mnie do łóżeczka. Wyszła zuśmiechem na twarzy, zamykając drzwi zasobą. A ja, gapiąc się na niebieskiego króliczka, gaworzyłam do niego: – Dobrze, że poprzednio byłam babą. Nie wiem, jak mężczyzna zareagowałby na takie „matczyne” pieszczoty. Ciekawa jestem, czywrodziłosięwe mnierozumienie językamojej nowejmamusi,czyteżduszamoja nie zdążyła odleciećzbytdaleko. Wkażdymrazie miło spoglądaćna swojski typ urody i wszystkorozumieć. Mogło się zdarzyć, żepochyliłbysię nade mną czarny,kudłatybabsztylzpięcioma kolczykami w rozdętym nosie iwybełkotał coś w nieznanym mi, plemiennym języku. Ma jednak człowiek szczęście. Idę spać. Ostatnią decyzję podyktowało znane już uczucie „odlotu”. Przedtem były to jakieś „przerwy w życiorysie”, terazmogłam powiedzieć sobie, że to tylko sen. No idobrze, bo i tak nie dostałabym tego kurczaka... – Dzień dobrymoja ulubiona zabawko – powiedziałam (czytaj – zakwiliłam)do błękitnego zwierzątka – Jak długo spałam? Instynktownie uniosłam się do siadu i o dziwo, prawie mi się udało. Zauważyłamteż, że króliczek jakby zmalał. – Oj, chyba długo. Ciekawe, co właściciel mego ciałka porabiał w międzyczasie – gaworzyłam bardziej „konkretnym głosem”. Ponowiłam próbę siadu. Tymrazem z powodzeniem. – Z wykonanej ewolucji wnioskuję, że opanował sztukę siadania. Gratuluję! No tak!Ztej pozycji mogłamnareszcieobejrzećmojenowekrólestwo. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie upiorny róż tapet i sto tysięcy różnych drobiazgów związanych z pielęgnacją małego bobasa. Z autopsji wiedziałam, że gros tego wszystkiego nie zdąży być użyte przed końcem świata, nie mówiąc o niemowlęctwie osobnika, w którego ciele siedziałam. Albo mamuśka jest taka zapobiegliwa, albo... – Pokój niczegosobie – podsumowałam oględziny, – ale warto byzobaczyćcoś jeszcze. Jak wydostać się stąd?Spróbujmy wstać. Sięgnęłam do poręczyłóżeczka, próbując się podnieść, ale noginie potrafiłyjeszczeunieść ciężaru ciała, a ręce – masę tę podciągnąć. – Nic ztego. Wstawać jeszcze nie potrafimy. Zaraz,co robiłymoje dzieci, żebywydostać się złóżeczka?Wiem! Darłysię wniebogłosy. Nabrałam w płuca powietrza i wydałam z siebie ryk. Zabrzmiało niczym trąba jerychońska. Sama się tego wrzasku lekko przestraszyłam, ale postanowiłam wydzierać się dalej. Aż do skutku. Po sekundzie usłyszałam odgłos szybkich kroków. – Ha! Pierwszy poważny sukces zaliczony – pomyślałam zsatysfakcją. Do pokoju wpadła przerażona matka, co ruszyło trochę moim sumieniem, ale ponieważ wiedziałam, że nic mi nie jest, postanowiłam grać dalej. Matka wzięła swego rozdartego potomka na ręce. – Co się dzieje syneczku? No, uspokój się. Mamusia już jest ztobą. – W porządku, przestanę wrzeszczeć, ale bądź tak łaskawa i zabierzmniestąd. Chciałabym co nieco zobaczyć – prosiłam w duszy. – Już dobrze? – zapytała, kiedy pozwoliłam sobie na krótki odpoczynek. – Mamusia da zabawki i maleństwo będzie się grzecznie bawić. – Ooo, nie ze mną takie numery! – ponownie włączyłam syrenę. –Co cię boli, syneczku? – jęknęła z wyraźną troskąwgłosie. –Posiedźchwilę, zawołam tatusia. – Tatuś?Owszem, przyjemnie będzie poznać, ale ja chcę stąd wyjść! – zaprotestowałam jeszcze głośniej, czując, że jestem z powrotem wkładana do łóżeczka. – Nie, nie wiem co robić... – matka była wyraźnie przerażona. – Chodź, ponoszę cię trochę. – No, i o to właśnie chodziło. Wyszłyśmy i przez obłożony jasną boazerią przedpokój po chwili dotarłyśmy do pokoju urządzonego na „salon” – meblościanka „wysoki połysk”, napółkachgłównie kryształy i inne szkła, pod ścianą stół otoczony wianuszkiem krzeseł. Przestałam ryczeć zafascynowana nie tyle widokiem, co możliwością czynienia obserwacji. Nad kompletem wypoczynkowym, obitym imitacjąskóry,wisiało naścianieduże,kolorowezdjęcie ślubne rodziców. Podłogę pokrywał „perski dywan”.Zauważyłam jeszcze, stojącą w kącie równie„gustowną” lampkę ze stolikiem. – O rany, ale trafiłam!Czyja się abynie cofnęłamwczasie?Ktodzisiajtakiemeblew domu trzyma? Dzisiaj?Ciekawe jaki to dzień, miesiąc, rok... W fotelu, zapatrzonywtelewizorsiedział młodyczłowiek – pewnieojciec. Najwyraźniej nie zwrócił uwagi na moje ryki, bo kiedymatka, cała roztrzęsiona, stanęła nad nim, spojrzał zdziwiony na mnie. Musiałam mieć nieźle opuchniętypyszczek, gdyż od razu wstał, pytając: – Rany!A cóż mu się stało? – Nie wiem, co się mu dzieje. Nigdysię tak nie zachowywał –powiedziała łamiącymsię głosem. – Weź go proszę, pójdę po termometr. Może jest chory. Tatuś wyciągnął ręce po dziecko, czyli po mnie. – No, chodź. – Usiadł na fotelu, jeszcze razprzyjrzał się mej skromnej osobie i krzyknął w kierunku drzwi: – Po mojemu, nic mu nie jest. Nudzi mu się w łóżeczku, ot i co. – I obróciwszytwarz do mnie zapytał: – Prawda? – Bystry facet – oceniłam wstępnie współautora mojego, aktualnego biologicznego jestestwa i zaczęłam uważniej studiować jego fizjonomię. Niebieskooki brunet z kilkudniowym zarostem, bo to nie była jeszcze broda, ani wąsy. Nawet niczego sobie. Nie zwracał już na mnie uwagi, zajętyoglądaniem telewizji. – Nareszcie jakieś konkretne źródło informacji – stwierdziłam wduchu isamazaczęłam gapić się w ekran („leciał” programdla wędkarzy) – Płotka?Nieee... okoń chyba. Teżnie, on przecieżma takie kolce nagrzbiecie. Oilepamięć mnieniezawodzi,to raczejrybek ja nie łowiłam. A tak a propos – dlaczego ta cholerna pamięć mnie nie zawodzi? – Znalazłam – powiedziała matka, stając nad nami ztermometrem w ręku. – Co znalazłaś? – zapytał, nie odrywając wzroku od telewizora. – Termometr znalazłam. Daj, zmierzę mu gorączkę.Poczułam na czole męską dłoń. – Po mojemu jest zimny. Całkiem zimny. – Co tywygadujesz?Onieboszczyku mówisz, czyco? – Zapełnym oburzenia pytaniem do czoła powędrowała terazdłoń kobieca. –Faktycznie, nie wygląda nato, bymiał gorączkę. To co mu jest? – Po mojemu, zdycha z nudów. Zobacz, jak go wiadomości wędkarskie uspokoiły. – Obrócił mnie twarzą do siebie. – No, kawalerze, jeszcze trochę, a razem zapolujemy na szczupaczka. – Fajnyjesteś tatuśku – zagulgotałam radośnie, –narazie na rybysię nie wybieram, zato chciałabymumieścić się jakoś wczasie. Bądźtak dobryi obróćmnie buzią do ekranu, bo jak włączę syrenę... Tatuś skupił wzrok namoichoczach, amiłatwarzprzybraławyraztypu pytającego, acz nie wiedzącego dokładnie o co zapytać. – Wiesz, on jakoś inaczej patrzy... – Taaak?Nie zauważyłam – odpowiedziała mu żona, obracając dziecko do siebie. Poczułam lekki niepokój. Matka już kiedyś zwróciła na to uwagę. Zastanawiające... Fakt pojawiania się w tym ciałku od czasu do czasu, nie upoważniał mnie do robienia rodzicom wody z mózgu. Może kiedy miałam „odlot”, do głosu dochodził prawowity gospodarz powłoki cielesnej? Musiałam zrobić minkę a’la „słodka idiotka”. Lepiej, żeby sobie nie przypomniała, iżsama już raz to zauważyła. Udało się. – Nie, zdaje ci się. Za mało z dzieckiem przebywasz. – Terazmożenie –rzekł wykręcając mną znowu ku sobie – ale przed chwiląpatrzyłtak mądrze, jakbychciał coś przekazać. – Jasne! – wrzasnęłam w duchu – Obróć mnie wreszcie do tego telewizora. – Popatrzteraz. Znowu tak dziwnie patrzy.Wykonałam kolejny piruet w powietrzu. – Raz, dwa i zmiana spojrzenia – zrobiłam powtórnie cielęce oczka. – Mówię ci, żepowinieneś więcej czasu mu poświęcać, bo zachwilęwłasnego synanie poznasz. ChodźBoniś, wracamy do łóżeczka. Sympatyczna blondynka ujęła mnie pod ramionka i zdjęła z kolan przystojnego bruneta. Chciałamjeszczerazryknąć iwymusić na niejpozostawieniemnieprzed telewizorem, aleco innego mnie zaintrygowało. – Boniś? A cóż to za imię? Ta chwilawystarczyła, żebyprzepadłaszansa określenia się w czasiei przestrzeni.Obraz zaczął zanikać, dźwięk cichnąć. Rozpoczynał się „odlot”... Szkoda. Zamazany obraz niebieskiego króliczka powoli stawał się coraz bardziej ostry. Z dala dobiegał mnie dźwięk telewizora. Pluszowa zabawka trochęzmalała. Oznaczało to, żeznowu urosłam. Drażniły mnie te przerwy w życiorysie. Ile bym da dała za to, by wiedzieć, co porabiało moje ciało bez kontroli uczonej duszy. Odnosiłam wrażenie, że zasnęłam parę minut temu. Ale ile to faktycznie w przybliżeniu mogło trwać? Jedynym miernikiem był rozwój fizyczny maleństwa, w którym się zagnieździłam. Chwyciłam obydwoma rękami poręcz łóżeczka i... wstałam. – Ale numer! Stoję! – wrzasnęłam w sobie, próbując radośnie klasnąć w dłonie i oczywiście... zaraz z impetem siadłam. – No, jeszcze nie najlepiej, ale pole widzenia mam już przyzwoite. Ponownie się podniosłam i kurczowo ściskając drewnianą poprzeczkę, rozejrzałam siępo pokoju. Za oknem widać było niebo. – O, niebo! – Dokonałam wielkiego odkrycia, po którym natychmiast przyszło równie spore rozczarowanie: – Dobra, na całym świecie wygląda tak samo. Pory roku też z tego obrazka nie wyczytam. Przydałobysię kiedyś ocknąć na spacerze. Przerzuciłam wzrok na pozostałe fragmentyotoczenia. Od razu spostrzegłam coś, czego na pewno poprzednio nie było – stojącą na półce fotografię bobasa. – Ooo... Rany Julek, to ja? Łysa? Miał tatuś rację – intelektem oczka me nie błyszczą. Wolałam siebie w starej skórze. Chociaż... nie. Poprzednia była już za stara. Nie podobałam się sobie. Usiadłam i zaczęłam główkować. Zupełnie nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Jednego byłam pewna – albo Boniś, czy jak mu tam, albo ja. Żeby ruszyćdo przodu, należało zacząć od wyjścia ztej cudownej pastelowej komnaty. Sięgnęłam po stary, sprawdzony już w nowych warunkach sposób – włączyłam „syrenę”. Efekt był natychmiastowy. Do pokoju wpadła przerażona matka, podbiegładołóżeczka, chwyciła mnie na ręce i bezsłowa wybiegła zpokoju. Pokonałyśmyznaną trasę do pokoju, gdzie wswoim fotelu siedział ojciec itymrazemczytałgazetę. – Znowu ryczytak, jak wtedy! –histerycznie krzyknęła do niego, nie zauważając, żeod momentu opuszczenia pokoju nie wydałam zsiebie żadnego dźwięku. – Gdzie ryczy?Jużmu przeszło. Dzieciak rośnie istaje się ciekawyświata.Po mojemu, trzeba mu tu jakiś kojec ustawić, bo wyrośnie na dzika. – Jakiego dzika? – roztrzęsienie przeszło w oburzenie. – Normalnie siedzi cicho w łóżeczku, bawi się miśkami i jest spokój. Gdzie takie małe możebyć ciekawe świata? Moja mama mówi... – Twojamama!Onatylko mówi imówi. Zastanawiamsięczasem, czyprzezsen teżbez przerwygada. Daj mi go tutaj, poczytamysobie gazetę – zaproponował, wyciągając ręce. – Ani mi się waż!On takie rzeczybierzedo buzi, asłyszałam kiedyś, że farba drukarska jest bardzo trująca. – Bez przesady. Obiecuję, żeniebędęgokarmił prasą,ani poił farbą drukarską. No, dajmi dzieciaka i zobacz, co ci się w kuchni przypala. – O rany, na śmierć zapomniałam. Matka wykonała szybki rzut dzieckiem na kolana ojca i wybiegła do kuchni. Zanim tatuś zaskoczył, że siedzę przed nim, zauważyłam gazetę leżącą na oparciu fotela, położoną „do góry nogami”. – Muszę być terazbardzogrzecznym bobasem i nie wolno mi zeżreć tegozadrukowanego egzemplarza prasy – postanowiłamsobie. –Czytać chyba jeszcze potrafię. – Spojrzałam na ojca. – Tatuśku, złociutki, obróć gazetkę i daj mi trochę poczytać. – To co? Mogę kontynuować lekturę? – pytanie wykluczyło kontakt telepatyczny. Nie zauważyłna szczęście „dziwnego spojrzenia” irozłożyłgazetę tuż przed moimnosem tak, żeliterybyłyzdecydowanienieostre. Mimo gorącegopostanowienia poprawy,musiałam mu troszkę poprzeszkadzać. Zaczęłam rączkami odpychać od siebie zadrukowaną kartkę. Nowe odkrycieprzesądziło sprawę – tekst napisanybyłpo polsku, to zkolei dowodziło, że umiejętnośćczytania też mi jakimś cudem pozostała. Delikatnie,jak tylko potrafiłamstarałam się utrzymać gazetę w odpowiedniej odległości. – Co robisz? – zareagował tatuś. – Nie odpychaj, bo nie mogę tak czytać. – To kup se okulary, – powiedziałam, co wyszło jak „auu-ouu” – bo ja z nosem przytkniętym do kartki też nie mogęczytać. Trudno, muszę ci ugnieść klatkę piersiową. – Ależ ty się wiercisz! – Bez przesady! – pomyślałam ze złością. – Nareszcie wyraźnie widzę. To chyba o literaturze, nie o teatrze... diabli wiedzą. To faktycznie jest po polsku! Jestem u siebie! Określiłam więc przybliżoną przestrzeń. Tatuśku, zamknij... tam jest data... No... Sorry! Nie wiedząc, jak mu wytłumaczyćmoją prośbę, szarpnęłambrzegkartki, nieuzyskawszy jednak pożądanej reakcji, uderzyłam piąstką w gazetę. Efekt był dokładnie przeciwny do zamierzonego – ojciec złożył gazetę i rzucił ją na podłogę. – Wystarczy, kolego. Poczytaliśmy, to teraz wrócimy do siebie. – Nieee, jeszcze nieee! – przełożyłam myśli na głos i usłyszałam swój donośny krzyk. – Dobra, dobra, nie rycz, bo mama zaraz tu przyleci i... obiadu nie będzie. Połaź sobie trochę. Posadził mnie na podłodze. Z miejsca ruszyłam na czworakach wykonać choć pobieżny rekonesans. – Ico ja ztej pozycji pełzacza mam nibyzobaczyć? – pomyślałam nieco zdegustowana. – Lepsze wszak to niżte słodziutkie tapetki. Wzrok zatrzymałam pod lampą stojącą na niskiej półeczce zkilkomaksiążkami. Zaczęłam się do niej zbliżać, ciekawa, w jakiej literaturze gustują moi nowi rodziciele. Nie zastanawiając się sięgnęłam po książkę. – Tylko, błagam cię Bońciu, czyjak ci tam, de-li-kat-nie, żebyto wszystko nie runęło z hukiem. Nooo, uff! Udało się – odetchnęłam z ulgą. Na dywanie leżał egzemplarz „Harlekina”. –Lektura mamuśki, czyli zero nowych informacji. Ale poczytać przecieżsobie trochę mogę. Starając się nie szeleścić, przerzuciłam kilka stron. Mimo, że naprawdę wysilałam, jak mogłam, możliwościmaluszka, ojciec zauważyłdziwne zachowaniepotomka. Usłyszałam na głową jego oddech, a na książkę nasunął się cień. – Nie, przecieżto niemożliwe. Niemożliwe, żebyon czytał –powiedział cicho do siebie i położyłsię na podłodze. Patrzyłrazna dziecko, razna książkę. – Niemożliwe! –Stary, żebyś ty wiedział, co jest naprawdę niemożliwe! Po mojemu, jak ty to mówisz, nie ma rzeczy niemożliwych, na co dowód siedzi ci dokładnie przed nosem – to pomyślawszy „dowód” przyjął pozycję pieska i poraczkował w kierunku porzuconej gazety. – Widzę, że powoli dojrzewaszdo roli ojca – pojawienie się mamusi poderwało ojca na nogi. – Muszę ci powiedzieć, że mamy fascynującego syna. – Dlamniejest on fascynującyod chwili poczęcia. Muszęgo terazwykąpać. Zrób pa–pa tatusiowi... – poprosiła słodko, podnosząc mnie z podłogi. Nie chciałam go już męczyć. Zgłupiałby jeszcze do reszty. Zastosowałam się jednak niechcący do prośby matki. – Pa, pa... – ze zdumieniem usłyszałam wyartykułowane przezsiebie sylaby. – Słyszałeś!?Powiedział pa-pa! To jego pierwszesłowa –wgłosiemamusibyłowięcej szczęścia niżzdziwienia. – Słyszałem – odpowiedział siadając ciężko w fotelu. Kładąc mniedo łóżeczka, promieniowała radością. Ucałowała w policzki, potemwczółko. Przyjmowałam tepieszczotybez większego zaangażowania. Tymrazemchciałam już zostać sama i poćwiczyć mówienie. Ale zanim sympatyczna młoda dziewczyna, która mnie niedawno wydałana świat, opuściła różową komnatę, obrazzacząłmi sięzamazywać,co, z doświadczenia wiedziałam, oznaczało, żemówić to możeizacznę, lecz chyba jeszcze jednak nietym razem. – Ha! Tegojeszczenie było! Dzień dobrynaturo, bezpastelowych ścian i pampersów na półkach. Cudownie! O tym marzyłam! Usadzona w spacerowym wózku rozkoszowałam się świeżą zielenią drzew, krzewów i trawy. Ta ostatnia, równo przystrzyżona, tworzyła gruby, gęsty dywan. Gdzieś w pobliżu świergoliła radośnie ptaszyna, a rozmaite owady uwijały się wśród kwitnących gałązek, brzęczącprzytymniemiłosiernie.To byłanajwyraźniej późnawiosna. Żyć nie umierać! Pomiędzykrzakami, wktórychzostałam ulokowana, adomem, rozpościerał sięogródek kwiatowy. Dwoje młodych ludzi (moi rodzice) dłubało coś przy niewielkim klombie. Rozmawiali zesobą, ale odległość idźwięki wydawane przezprzedstawicieli rodzimej fauny nie pozwalały mi uchwycić nic zich konwersacji. Zastanawiałam się nad tym, co stało się przyczyną uruchomienia mojego rozumu w tym miejscuiotakiej porzednia. Zawsze,od ostatniegourodzenia(teraz już zupełnie nie byłam pewna, ile ich naprawdę przeszłam) świadomość odzyskiwałam w swoim łóżeczku wieczorem lub późnym popołudniem. Za każdym też razem byłam sama. Tego dnia było inaczej – słońce stało wysoko, a wózek w ogródku. Delektowałam się „wolnością”. Moi nowi rodzicedo biedotynienależeli; niewiedziałam tylko, czydomek, jaki zamieszkiwali, był w mieście, czy też poza nim. Obejrzałam swoje rączki – wyglądały podobnie jak ostatnio. Nóżki trochę inaczej –miałam je odzianewspodenki koloru wściekłej pomarańczy, a stopy ukryte były w solidnym skórzanym obuwiu barwy zgnitego groszku. Wniosek pozornie można było wysnuć prosty – Boniś opanował sztukę chodzenia. Należało to oczywiście natychmiast sprawdzić. Spróbowałam więc zejść z wózka. Szarpnięcie za ramiona uzmysłowiło mi bezsensowność pomysłu. – No tak, sama to robiłam moim dzieciom, żeby z wózka nie wylatywały. Ciasne szeleczki! Przykro mi mamusiu i tatusiu, ale muszę sięgnąć do sprawdzonych metod. Ryknęłam, jak ten bykoszalały,co spowodowało, żeoboje w jednej sekundzie zjawili się przy wózku. – Uff! Myślałem, że wyleciał i wózkiem się nakrył – przystojny brunet, którego zarost nabrał już stosownej długości, odetchnął z ulgą. – To znowu ten dziwny krzyk. – Zaniepokojona matka pochyliła się, wypięła mnie zszelek i wzięła na ręce. – Co oni chcą od mojego wrzasku? – zastanawiałam się. – Czy ten ich synuś nigdy nie włącza syreny?Musi być z niego straszne cielę. – No, uspokoił się. Zostań z nim chwilę. Poprzednio przy tobie mu przeszło. A zresztą mam w domu robotę, a szkoda go już z ogródka zabierać. – Wsadzimy krzykacza do kojca – powiedział odbierając mnie zrąk żony. – Stopień opanowania sztuki stania... raczej bezzmian – stwierdziłam, kiedywylądowałam w mej zagrodzie. – Czyżbym częściej wypierała świadomość prawowitego gospodarza cielesnej powłoki?A swoją drogą – jaki poziom świadomości jestprzeze mnietak bezczelnie wypierany? Ostatnie „przebudzenie” przyniosło artykulację sylaby „pa”. Co robi tatuś? – Chwilę poobserwowałam go przy pracy. – W porząsiu, mogę próbować. –Ta-ta, ma-ma, da-da... – usłyszałam swój piskliwy głosik. Po czym od razu przyszła refleksja: – Zgłupiałam. Na cholerę mi takie teksty. Sprawdźmy, czy wyjdzie nam coś mądrzejszego. – Gupia śtala baba –wyartykułowałam cichutko, a w myślach wykrzyczałam. – Jest! Jest! Choć nie było to najmądrzejsze. Pierwsza udana w pełni próba rozochociła mnie do tego stopnia, że całą (całym?) sobą chciałam od razu nawiązać kontakt werbalny z młodym człowiekiem kopiącymnagrządkach. – Taaata, oć. Taaata, oć tu – wydukałam nieśmiało.Ojciec podniósł głowę nasłuchując. – Taata oć tu – ponowiłam wołanie jużciut głośniej. Na jego twarzypojawiłsię wyrazzaciekawionegozdziwienia. Odłożyłnarzędzia, otrzepał dłonie i podszedł do mnie. Kucnął przy kojcu i spojrzał mi prosto w oczy. – Zdawało mi się, czymnie synku wołałeś? –zapytał tonem, jakimczłowiek zwraca się do drugiegoczłowieka, a nie obciążonego pieluchą brzdąca. Opuściłam wzrok zawstydzona. – Cholera, czy ja aby nie przeginam? – skarciłam się w duchu. – Może me ciało nie wydało dotychczas jeszcze żadnych sensownych słów?Pomieszam, nie daj Boże, tatusiowi w głowie... Nie, szkoda bygo było. To całkiem sensownyfacet. Ajakie ma oczy!Trudno, musi przyjąć, że się przesłyszał. – Eeee, to niemożliwe... – Tym razem telepatia odrobinę podziałała. – Chcesz,żebywyjąć cię z kojca? Inie czekającna odpowiedź(słusznie, zresztą) wziął mnie w swe silne, męskie ramiona i uniósł w górę. Zamknęłam na chwilę oczy, bo damskie jestestwo zadrżało we mnie z wiadomych względów. Szybko jednak ostudziłam je w sobie. Też z wiadomych względów. Ciekawa byłam, gdzie pójdziemy. Pod nogami poczułam twardygrunt. – No, stary,najwyższyczas, żebyśruszył w świat nawłasnych nogach. Zaniecałymiesiąc stuknie ci pierwszy roczek. Nie uważasz, że można by zrobić babciom niespodziankę? Męskieręcepuściłymniei twardygrunt poczułam w miejscu, gdzienogi mająswój drugi, a może... pierwszy koniec. – Oooo... siad – jęknęłam odkrywczo. – Mięśnie to mamyraczej marne. Sama nie wstanę! Zaraz jednak powędrowałam w górę. Nie do końca – stopy nadal tkwiły na ziemi. Najwyraźniejojciec życzyłsobie, bypierworodnyzrobiłkilka kroków. Nie chcąc mu robić przykrości zebrałam się w sobie i oderwałam jedną nogę od podłoża. Jakoś poszło. Przy drugim kroku nie było już tak dobrze. – Baaach – wypowiedziałam bezwiednie, zaliczając glebę. – Beznadziejne to chodzenie. Wystarczy. Spojrzałam błagalnie w górę. Tatuś zrozumiał. Wziął mnie na ręce. – Dobra. Jak nie to nie – uśmiechnął się słodko. – To marsz do klatki!Zanim się mnie pozbył, spojrzał mi uważnie w oczy.–Znów tak inaczej patrzysz... – A jak do licha mam patrzeć. Już bardziej głupio nie potrafię! – drażniła mnie ta jego spostrzegawczość. – Wiesz,odnoszęwrażenie, że mam dwóch synów wjednym ciele. Obserwuję cię ostatnio uważnie i coś mi tu nie gra... No dobra, właź do kojca. – Dzięki, staruszku – wyraziłam w głębi swą wdzięczność i zaczęłam analizować jego słowa. – Ale z ciebie bystrzacha!Gdybym tak mogła na stałewywalić tegoBonisia! Droga do porozumienia ze światem, bez ryzyka wsadzenia tatusia do wariatkowa, byłaby otwarta. Powiedziałeś – roczek... Dobra, znaczysię, mogę zacząć mówić. AtencałyBoniś, czy jak mu tam, niech nauczy się wreszcie chodzić. Zrozumem u niego chyba nie najlepiej. A i ja na razie będę musiała udawać ćwoka. Trudno. Rozejrzałam się po zagródce. Walało się w niej kilka mało ciekawych zabawek: parę klocków, plastikowa piłeczka w paski, misiek z urwaną nogą... zero atrakcji. Usiadłam i zaczęłam studiować okoliczną roślinność. Zdomu dochodziłyciche dźwięki muzyki, słońce skryło się za drzewami; było tak sielsko- anielsko. Wrażenia dzisiejszego dnia były najwyraźniej zbyt męczące dla maleńkiego chłopczyka. Nie poczułam bowiem żadnych znanych mi symptomów „odpływu”; tym razem, po prostu – urwał mi się film. Na górze, tam, gdzie ważą się losywszechświata, podjęto najprawdopodobniej decyzję,co do mego losu. Tak w każdym razie dyktowała mi intuicja. Od jakiegoś bowiem czasu przebywałam w ciele Bonisia nie tylko coraz częściej, ale i za każdym razem dłużej. Z obserwacji, jakie udało mi się poczynić najważniejsze było to, że z mówieniem nie będzie łatwo. Miałam sześć zębów (cztery na dole, a dwa na górze) i... za dużo języka w gębie. Pelętałmisię on międzyszczękami,niechcąc układać się zgodnie zzasadami fonetyki. Na zewnątrzwychodziło ze mnie sepleniące bełkotanie. Najgorsza ztegobyła powolność mowy; próby przyspieszenia wypowiadanego tekstu sprowadzały dykcję do zera. Tempo myślenia starejbabyni wząbnieprzystawało do możliwościwerbalnych niemowlaka. Alewalczyłam dalej, licząc, że w niedalekiej przyszłości nawiążę kontakt z... No, właśnie – tu byłproblem – z kim? Ciało było zupełniedo kitu –tłustei nieruchawe. Wcześniej niezwróciłam nato uwagi, zajęta rozgryzaniem problemu nowej czasoprzestrzeni. Wracałam często pamięcią do mych matczynych doświadczeń izwykle dochodziłam do wniosku, żeojcem moich dziecimusiał byćwyjątkowo ruchliwyfacet (takiegoniebyłamwstaniesobieprzypomnieć; rzeczywisty ruszał się zawsze, jak mucha w mazi),boniebyło metody, byutrzymaćjewjednym miejscu dłużej niż trzy sekundy. W każdym razie nie były tak rozlazłe, jak ich matka w skórze Bonisia, czy jak mu tam. Wiedziałam już, że moja nowa mamusia to Klepcia; chyba od Kleopatry. Biedna dziewczyna... Miałam kiedyś ciotkę, której czarna kocica nosiła to imię. Tatusia los oszczędził – zwał się zwyczajnie – Wiesiek. Pracował w prywatnej firmie w charakterze chyba hydraulika, ale nie byłam tego pewna. Wnioski wysnuwałam jedynie na podstawie podsłuchanych rozmów. Mamusia robiła chwilami wrażenie „słodkiej idiotki”, a tatuś był niegłupi. Zbliżał się dzień moich (kto wie, czy nie n-tych z kolei) pierwszych urodzin. Przygotowania trwały od kilku dni. Patrząc z poziomu ok. 80 cm odnosiłam wrażenie, że szykują jubileuszmegostulecia – tyle rejwachu robili wokół tej imprezy. Wkońcu nadszedł sądnydzień. Zorientowałam się zdość prostej przyczyny – od ranatrzymali mniewłóżeczku w moim pokoju. Jako istota rozumna nie protestowałam, wychodząc z założenia, że moja obecność w samym centrum organizacyjnym nie byłaby pożądana. Kiedy otworzyłam oczy po zaliczeniu poobiedniej drzemki, stała nade mną mama. – Dobrze, że się obudziłeś – powiedziała, sadzając mnie na nocniku. Potem zaczął się pierwszy akt horroru pt. „Ubranko”. W przedstawieniu brałam czynny udział – broniłam się wierzgając rękami i nogami przed wsadzeniem mnie w karminowy, aksamitny „garnitur” z gryzącym w tłusty podbródek koronkowym żabotem. Dziewczyna, będąca teraz moją matką, starała się przekonać mnie słowem i czynem do wdziania tego kostiumu balowego. W końcu ciało odmówiło mi posłuszeństwa i dałam sobie spokój. Musiałam wyglądać jak krwisty, łysyserdelek. – Jak to dobrze, żeserdelki zawszesą łyse –pomyślałam. –Przynajmniej nie odbiegam od masarskiej normy. Matka, szczęśliwa że udało się upchnąć dziecię w strój galowy, wzięła mnie na ręce i głosem pełnym samozadowolenia zakomunikowała: – Idziemy, babcie czekają. – Poznam wreszcie moje nowe babcie! Żeby mi się tylko teraz film nie urwał – pomyślałam i po chwili żałowałam, że się tak nie stało. Wprzedpokoju napadł na nas utapirowanybabsztyl, noszącymakijaż w charakterze tapety maskującej wiek – kilo pudru, tyleż różu, cieni i szminek. Coś okropnego! Straszydło wyciągnęło ręce, chcąc mnie wyrwać matce i zaskrzeczało piskliwie: – Ti-ti-ti, o jaki nasz chlopcik juś duzi. No, chodź do baby! – Fakt. Baba Jaga jak się patrzy – potwierdziłam jej słowa. – Rany boskie, a cóż to za potwór?! Ani mi się śni byś mnie obmacywała. Pozwoliłam sobie na protest i uruchomiłam struny głosowe maleństwa. Rozległ się donośny wrzask dziecka. – Boniś, maleńki mój, cio się śtało? Ukochanej babci nie poznajesz?– wyskrzypiała, usiłując zrobić słodką minkę, co dało obrzydliwygrymas dopełniającycałości. – Klepciu, czy ja dziś tak okropnie wyglądam? Zawsze chętnie do mnie szedł – w miarę przyzwoitym głosem powiedziała do matki. – Okropnie to tywyglądaszchyba zawsze –zmierzyłam ją piorunującym wzrokiem, mając świadomość, że w wykonaniu łysego cielęcia, jakim byłam, nie jest on wcale porażający. – Nie jestem żaden Boniś! – dodałam jeszcze w myśli. Żałośnie zawyłam, przytulając się do ramienia matki. Dziwne odgłosy, jakie z siebie wydawałam, wypłoszyły koszmarną babę do kuchni, a z pokoju wywabiły ojca. – Co się stało?Czemu on płacze? – zainteresował się losem syna. – Nie mam pojęcia. Weź go i uspokój. Muszę iść do kuchni pomóc mamie. – Idź, idź i zostaw mnie pod opieką taty – przemknęło mi przez głowę i zamknęłam rozdartą paszczę. – Teżbym się spłoszyłna widok tegostraszydła – konspiracyjnym szeptem mówił mi do ucha. – Nie przejmuj się, zrobiła się na „bóstwo” zokazji twoich urodzin. – Mówiąc wszedł do pokoju i usiadł ze mną przystole. – Spójrz, to twoja druga babcia. Widziała cię tylko raz, kiedymiałeś miesiąc. Naprzeciw nas siedziała lekko szpakowata kobieta, mniej więcej w moim wieku (przedtą całą „metamorfozą”) i spoglądała na mnie niebieskimi, dobrymi oczyma. – Dwa, dwa miesiące, ale i tak nie masz prawa mnie pamiętać – powiedziała niskim, ciepłym głosem patrząc na twarz syna. – Fajnychłopak i mądrze patrzy. – Mówiłem mamie, od kilku dni tak patrzy. Normalnie oczy jego nic nie wyrażają, są takie... cielęce. Nawet kiedy się bawi, robi to, po mojemu, jakby od niechcenia. Chociaż zdarzyło sięwcześniej, że trzy czy czteryrazy sprawiałwrażenie myślącego. – Oj, dziecko to teżczłowiek. Razma lepszydzień, a innymrazem gorszy. Nie przejmuj się. Ważne, że jest zdrowyi dobrze się rozwija. – Wie mama, to nie tak. Nie wiem, kiedy on zachowuje się normalnie, a kiedy nienormalnie... Nawet trudno mi określić na czym, poza spojrzeniem, różnica ta polega. Ta babcia podobała mi się bardzo, tak jak i tatuś. Ten ostatni, co już wcześniej zauważyłam, tępy nie był. Postanowiłam wykorzystać okazję i zacząć się demaskować. Moment był o tyle korzystny, że dwóch pozostałych pań nie było w pokoju, a i obecność babci chroniła, w moim mniemaniu, umysł ojca przed potencjalnym szwankiem. – Baba –powiedziałam cichutko, wskazując tłustympaluchem naosobę siedząca przede mną, po czym wbiłam palec w pierś faceta, na którego kolanach siedziałam i dodałam: – Tata. – Boże, on nigdyjeszcze poza pa-pa nic nie powiedział! – krzyknął ojciec. – Cicho... – skarciła go przytomnie babcia. –Zarazprzyleci ta makolągwa caławochach i achach. On chyba chce nam coś powiedzieć. – Ja... nie Boniś – zaczęłam zachęcona ostatnim zdaniem „rówieśnicy”. –Umniem tloche mówić, ale tylko tloche... – Niesamowite... – przystojny brunet otworzył usta ze zdziwienia. – Cichoo... Idą – ostrzegawczy ton babci oznaczał koniec rozmowy.W drzwiach pokazały się Klepcia i teściowa niosące pełne półmiski. – No, jedzonko gotowe – zapraszającym tonem odezwała się „makolągwa”, stawiając półmiski nastole. –Widzę,żepanowiesiędogadali. Atelaśchodźdo kojcia, – zaskrzeczała, wyciągnąwszy kończynygórne w moim kierunku, – bo mybędziemy jeść. Zanim zdążyłam stosownie zareagować usłyszałam głos ulubionego mężczyzny nowego życia: – Mamusia pozwoli, ale to jego święto i będzie siedział ze mną przy stole. Siadająca przy stole teściowa, miną zasugerowała „obrażoną wyrozumiałość”. Nacoojciec odpowiedział jej cudownie sztucznym uśmiechem. – Tatuśku, jesteś rewelacyjny! – zawołałam w duchu i patrząc mu w oczy wzrokiem zaproponowałam: – Zjedzmy kolację, a potem wyrzuć je do kuchni myć gary i pogadamy. Hmmm... jak wam to w miarę bezboleśnie wyłuszczyć? Musiałam chwilę spokojnie pomyśleć... Pół tuzina moich zębów rozgryzałowkładaną mi do ust strawę. Towarzystwo przy stole rozprawiało na temat jakiegoś filmu. Kątem ucha usłyszałamrozbieżneopinie. Po chwili żałowałam, żepogrążyłamsięwe własnych myślach, bo kto wie, czy tytuł filmu nie podpowiedziałby mi przybliżonej daty uroczystości, która odbywała się właśnie na moją cześć. Nadal bowiem nie wiedziałam, gdzie i kiedy żyję. Z zamyślenia wyrwały mnie pobrzękiwania talerzy, oznaczające koniec uczty. Osoby niepożądane przy rozmowie, jaką miałam zamiar przeprowadzić z Wiesiem i jego mamą, okazały się znać swe właściwe miejsce i wylądowały w kuchni, a my we trójkę na zimnej, skórzastej kanapie. – A teraz,kiedyjesteśmysami, możemysobie porozmawiać. – Babciauśmiechnęłasiędo mnie i poważniej spojrzała na ojca. – Chyba zaczął przedtem coś mówić... – Moje uśta nie mówią dobzie. Wybaćcie –nie czekając naodpowiedźtatusia, weszłamjej w słowo. – Otóś nie loziumiem jak sie to śtało, ale oćknęłam sie w tym ciałku jeście włonie matki. –Oczyobojgasłuchaczyspoglądałyna mnie w skupieniu. – Psiedtem, kiedyś, byłam kobietą. Źginełam w wypadku mająć plawie pieńdziesiąt lat. Wciałko tegomaleńśtwa dusia ma wchodzi ciasiem tylko, ale ośtatnio cięściej. – Widzi mama, mówiłem, że znim jest coś nie tak – przerwał mi tatuś. – Bardzo dziwne... – babcia też nie kryła zdumienia. – Telaś ty jeśteś mój tatuś, a ty babcia – wskazałam ich małym wałeczkiem, będącym moimnowympalcemwskazującym, po czymznaczącymgestempołożyłam go na ustach. – Nie mówcie nić mamie i tej... makolągwie, – po tych słowach starsza, miła kobieta zachichotała cicho – bo pomyślą, zie pośtladaliście źmyśły. Psinich bede ich Bonisiem. A tak w ogóle – cio to zia imie? – Bonifacy. – Ojciec ze wstydem opuścił głowę. – Babcia się uparła. – Ta babcia? – zapytałam trochę bezrozumnie, patrząc na twarz kobiety. – Coś ty! – odparła rozbawiona pytaniem. –Kiedyotymusłyszałam, o mało trupem nie padłam. Wybacz, dzieci... Na dobrą sprawę nie wiem jak się zwracać. Brudzia raczej nie przepijemy –szepnęła mi do ucha ipatrząc na ojca dodała: – Jutro wyjeżdżam, niewiem jak sobie ztym problemem poradzicie. – Będziemyuwaziać – starałam się ją uspokoić, choć wcale nie byłampewna, czydamy radę sami wedwójkę, bezsilnej podpory,jaką niewątpliwie stanowiłabywpiciu piwa,które zdążyłam (ja?) nawarzyć. – A pozia tym źnowu pewnie Boniś wlóci w śwoją śkóle. No i wykrakałam! Obraz zaczął się zamazywać... Ostatnim tchnieniem woli zapytałam: – Jaki dzisiaj mamy dzień? – Jak to? Twoje pierwsze urodziny! – jak przez mgłę usłyszałam odpowiedź. Nie miałam pojęcia ile czasu minęło od moich urodzin. Powrót dorzeczywistości nastąpił w nieco odmiennysposób niżto dotychczas bywało. Nagle wyłonił się z mgłyszarawykleik zjakimiś podrobionymi owocami, stojący przede mną na talerzu. – Ooo! Tego jeszcze nie było –pomyślałam zdziwiona. – Tak ocknąć się w środku dnia, w kuchni i przy jedzeniu? Obiad to, śniadanie, czy jeszcze innyposiłek? – Już, już idę cię karmić – uspokajającym tonem odezwała się za moimi plecami matka. – Musiał Boniś niepokoić się trochę, zanim terazw niego wlazłam – zastanawiałam sięw duchu, nie przypominając sobie, bym zdążyła wydać z siebie jakiś dźwięk. – Czyli samodzielnie jeść jeszcze nie umiemy – wywnioskowałam z jej słów. Po chwili siedziała już przy mnie. Nabrała łyżką papkę i skierowała do mych ust, w konsekwencji czego poczułam w nich obrzydliwy, trudny do określenia smak. – Fuj! Ale świństwo! Przecież to jest niejadalne – oburzyłam się, przekładając myśl na efektownyrozbryzg wypluwanej ze wstrętem papki. – Cotywyprawiasz! – krzyknęła mamusia, strząsając zsiebieresztki jedzonka. – Zawsze ci to smakowało. Czekaj, sprawdzę. Możenie dosłodziłam. –Spróbowała kleiku, i nie mając najwyraźniej upodobań smakowych podobnych do mnie, stwierdziła: – Nie. Wszystko w porządku. No, to jemy kolego. – WyłączBoniś kubki smakowe, bo się porzygam –błagałam w środkużyjącegowraz ze mną bobasa. Jak ty takie coś możesz spokojnie konsumować? – pytałam go, z trudem przełykając szarą bryję. Po pieszczotach babci (tej wyfiokowanej) było to najgorsze, co musiałam do tej pory przeżyć. Wiedziałam jednak, że muszę wytrzymać te tortury. Dla dobra sprawy. – Widzisz?Całkiem smaczne – powiedziała Klepcia uśmiechając się czule. – Jak cholera! – przemknęło mi w odpowiedzi.Zradością usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi wejściowych i głos ojca. – Wróciłem! Co słychać? – zawołał z przedpokoju i po chwili ukazał się w drzwiach. Uśmiechając się podszedł do stołu – Smacznegosynku – powiedział do mnie, a do żony: – Nakarm proszę, drugiego w tym domu mężczyznę, bo mi żołądek do kręgosłupa przyrasta. – To masz – odrzekła, podając mu łyżeczkę – karm go dalej, a ja nałożę ci obiad. Przystojny brunet usiadł na miejscu matki i zanurzył narzędzie tortur w paskudztwie pokrywającym talerzi najbliższą jego okolicę. – Jeeedzie auto do garażu... – zagaił po męsku. – No, otwieraj buzię... – Nnniee... – wyjęczałam cicho przezzaciśnięte sześć zębów. – To... ty? – zapytał o kilka decybeli zagłośno. – A nibykto?Dziecka własnegonie poznajesz? – zdziwiła się mamusiastawiającnastole talerz z parującą zupą. – Siadaj, ja skończę. O Boże! Spróbowałam konsumpcji świństwa z zamkniętymi oczami. Nic z tego. Wyłączenie zmysłu wzroku nie blokowało smaku. Jadłam, czując, że za chwilę zawartość żołądka zwrócę zpowrotem do talerza. Szansę na ocalenie widziałam w skupieniu uwagina czyś innym. Na przykład na przysłuchiwaniu się rozmowie rodziców. – Co w pracy? – zapytała pani domu. – Nic specjalnego, chociaższef przebąkuje o jakimś zleceniu. – Będą ztego pieniądze? – Pewnie będą. – Kiedy? Małemu przydałby się kombinezon na zimę – to mówiąc zabrała sprzed mego nosa talerz, co przyjęłam zcichymwestchnieniem ulgi. – Nie mam pojęcia. To jeszcze nic pewnego – odpowiedział i zwrócił siędo mnie: – Ale nie martw się stary, z gołym tyłkiem po śniegu nie będziesz latał... – ugryzł się widać w język, bo z zawstydzeniem dodał: – Przepraszam... – A kogóż typrzepraszasz? – zabrzmiało znad zlewu. – Noo... po mojemu, do dziecka tak nie wypada. – Jak niby? – pytała matka, odrobinę zdziwiona. – Noo... tak o gołym tyłku... – tatuś plątał się w zeznaniach. – A cóżeś się taki delikatny zrobił? Przecież on i tak tego nie rozumie. – Wieszco?Ładnie dziś. Możepójdę znim na spacer? – zaproponował, robiąc do mnie oko za jej plecami. – A idźcie, idźcie. Będzie chwila spokoju. – Tatuśku, jesteś genialny! –zapiałam w duchu, pełna podziwu dla sposobu, w jaki udało mu się wybrnąćz kłopotliwej sytuacji. Nie będę tu opisywać w co mnie poubierali, bo stracę ochotę na opowiadanie czegokolwiek. Jednego byłam pewna – dyktatorem mody, ubierającym Bonisia była „makolągwa”. Moja nowa mamusia jaka była, taka była, ale nie stać by jej było na takie ekstrawagancje. Muszę niestety przyznać, że w sprawach dziecka ślepo słuchałaswojej matki, co nie wpełni było zgodne zmoją linią postępowania zpotomstwem; inaczej –mijało sięz nią o kilka mil morskich. Co najmniej. Teraz należało wykorzystać spacer na załatwienie pewnych spraw z ojcem. Lekko podskakując jechałam w wózku alejką w parku. Wokół żółciły się krzewy, nad głową drzewa, a drogę i trawniki pstrzyły pojedyncze różnobarwne liście. Najwyraźniej mieliśmy wczesną jesień. – To pani? – usłyszałam za sobą znajomygłos. – Nie wygupiaj sie, jeśtem twoim sinem. Mów do mnie, jak do niego – odpowiedziałam upewniwszysię, czy w pobliżu nie ma niepożądanych słuchaczy. – Cicho... bo ktoś usłyszy. – To idź tam, dzie nikt nie usłysi. Przez chwilę czułam się jak na rozregulowanej karuzeli, bo tatuś rozglądając się w poszukiwaniu dogodnego miejsca, miotał mym pojazdem na wszystkie strony. W końcu ruszyłwkierunku kępykrzaków. Zatrzymał się, wykonał mną jeszcze jeden pełnyobrót, co oznaczało zapewne sprawdzanie położenia sił nieprzyjaciela i na zakończenie działań strategicznych kucnął przede mną. Jego przysiad, w zestawieniu z delikatnym fetorkiem pochodzenia organicznego, spowodował, żeskojarzenie miałam niekoniecznie sympatyczne. Pomyślałam, że nie będę mu nic mówić. Jakoś wytrzymam ten smród. – Nienajlepsze warunki... – krytycznie ocenił naszą pozycję, kręcąc znacząco nosem. – Śtlaśne to moje bleblanie. Ci Boniś juś cioś mówi? – przeszłam do konkretów. – Ostatnio powiedział „ta-ta” i Klepcia się o to na mnie obraziła. – A cio powiedział psiedośtatnio? – dopytywałam, usatysfakcjonowanaponiekąd tym, żei „drugie moje ja” ma podobne preferencje, jeżeli chodzi o rodziców. – Niestety nie przypominam sobie żadnych innych sensownych w miarę wypowiedzi. – No, dobla, chcię się palu zieci dowiedzieć. Jak dugo mnie telaś nie było? – Niech policzę –to mówiąc uniósł rękęipokazał czterypalce. –Po mojemu, cztery... nie, trzy dni. – Nieźle. Mam ciolaź klótsie psielwy. Ale loziumiem lićby i wciale nie musiś mi pokaziwać paluchów – powiedziałam, może być trochę za ostro. – Co jeszcze chceszwiedzieć? – Udał, że zignorował moją uwagę. – Któly mamylok? – Dziewięćdziesiąty szósty. – A miesiąć? – Wrzesień. – Chwilećkę. Musię pomyśleć. Młody człowiek wstał i oddalił się kilka kroków. Robił pewnie kolejne rozpoznanie. Zaczęłam analizować dane, – Kiedyto ja tym audi... Zaraz. To nie była zima... Wiem! Jechałamdo synana chrzciny mojej pierwszej wnuczki... Biedactwo, nigdy nie poznasz swej wspaniałej babci... – pomyślałam z żalem, ale zaraz zwątpiłam w pewność takiego stwierdzenia. – Zresztą, w obecnej sytuacji... kto wie. Rany boskie! Jakie szczęście, że nie urodziłam się własnym wnukiem. To by dopiero było! Wróćmy do rachunków. Był to sierpień... wrzesień? Tak, wrzesień; roku pańskiego dziewięćdziesiątego czwartego. No, to się wreszcie określiłam w czasie. Zawołałam ojca. – Tata! Ja w tych niebiesiach byłam baldzio klótko, śtąd chyba nić ś tego nie pamiętam. – Powiedz lepiej jak mam się zachowywać – powiedział kucając. Chyba nie słyszał mojegooświadczenia,bo zdecydowaniezmienił temat. –Tobieto dobrze. Udawać głupka w takiej powłoce to nie sztuka... – Oj, śtuka! – westchnęłąm ciężko. – Co masz na myśli? – Chociaźby dzisiejsi obiad. – Nie rozumiem. Boniś jada tę papę dzień w dzień. Dobra, to co robimy? Przystojnybrunet miał zemną nie lada problem. Musiałam mu pomóc, bo biedak sam nic nie potrafił wymyślić. Już nie raz, przynajmniej w poprzednim życiu, przekonałam się, że spostrzegawczość iszybkość wyciągania wniosków zzaistniałej sytuacji,niezawsze niosą za sobą umiejętność odpowiedzi na pytanie – „ i co dalej?”. Przejęłam więc pozycję dowodzenia. – Po pielsie –nikomu ani mlu, mlu. Kiedysię komuś wygadaś, a wemnie będzie Boniś, to wyjdzieś na gupka. Po dlugie – musimynotować, jak cięśto się pojawiam, bo tsiebaocienić, kto kogo wypiela. Ja Bonisia, ci Boniś mnie. A po tsiecie – niepuściajgłupich tekśtów psi Klepci, bo to nieźła dziewcina. – Mam cię traktować jak Bonisia? – zapytał z dziwnym uśmiechem wymalowanym na brodatej gębie. – A kto do licha siedzi psied tobą? – Boniś. Ale... – No, to w cim ploblem? – przerwałam mu, bo te jego okrągłe ze zdziwienia oczka zaczynały mnie drażnić. – Wlaciamy. Póki cio, musię poćwicić mówienie, bo ten śłodki bełkot oklopnie mnie dlaźni. Wyjeżdżając zauważyłam siedzącą na pobliskiej ławce staruszkę, która podejrzanym wzrokiem spoglądałana wychodzącegozzakrzaków brodategomężczyznę, pchającegoprzed sobą wózek zdzieckiem. Trudno było określić, co mogła mieć namyśli. Mój młodyojciec, pochłoniętypewnie rozważaniami na temat dziwnego potomka, jakiego niechcącyspłodził, nie zauważył siwowłosej babuni i pchając mnie w wózku przed sobą oddalił się alejką. Od tego spaceru Boniś służył mi gościną coraz częściej, na coraz dłuższe przedziały czasowe. Zaczęłam odnosić wrażenie, że moja świadomość zdecydowanie wypiera małego cielaczka zjego skóry. Byłam ztego, owszem, zadowolona, ale niedo końca. Terazbowiem dopiero zrozumiałam w pełni znaczenie terminu „splin”, czyli – nuda. Budziłam się w łóżeczku, sikałam sobie w pampersy, potem siadałam, wstawałam i podziwiałam wystrój komnaty. Po kilku takich porankach znałam na pamięć położenie każdej rzeczy. Matka z zegarmistrzowską dokładnością umieszczała wszystko na wyznaczonych miejscach, toteż jedyną rozrywkę miałam wtedy, kiedy dostrzegałam centymetrowe przesunięcie obiektu obserwacji. Trudno jest poznawać świat w skali mikro osobie, znającej go w skali makro. Zastanawiałam się, czy nie poprosić o karty – stawiałabym sobie pasjansa, albo o jakąś lekturę do czytania. O, właśnie! Klepcia przyniosła mi kiedyś książeczkę z kartonowymi kartkami pokrytymi realistycznymi wizerunkami żywego inwentarza. Przez godzinę pokazywała mi, że pies to pies, kot to kot, a krowa to krowa. Obłęd w ciapki! Ziewałam rozdzierająco szeroko, a ona nic tylko: – Boniś, patrz, to świnka. Świnka robi chrm, chrm. –Widząc brak zainteresowaniaz mojej strony, powtarzała: – To jest świnka. No, patrz, świnka. Chciałam zaprotestować słownie, ale wiedziałam, że jeszcze nie mogę się przy niej odezwać, więc wyginałam ciało na wszystkie możliwe stronyisposoby, bytylko zakończyć upiorną edukację. Książeczkę wrzucała mi do kojca lub do łóżeczka, kiedytylko znajdowała się przezjakiś czas wpobliżu. Pewnie zobawy, bym tychkartonowych zwierzątek przypadkiem nie zeżarła. Raz tatuś celowo zostawił mi gazetędo poczytania. Mimo iż pogniotłam jątylko niechcącyw trakcie obracania stron, mamuśka zrobiła mu karczemną awanturę na temat jego nieodpowiedzialności w postępowaniu z dzieckiem. Umieściłam sięjuż nietylko w czasie, alei w przestrzeni. Okazało się, żeduszamoja nie mogąc sobie znaleźć miejsca ani w niebie, ani w piekle, ani w czyśćcu, szybowała nad ojczyzną, ażdotarłana przeciwnyjejkraniec iwylądowała w zygocie powstałej na obrzeżu niewielkiegomiasta. Miejscowość niebyła mi znana zpoprzedniego życia (nawetznazwy), więc miałam ochotę ją poznać. Niestety,dysponująca ogródkiem przydomowymKlepcianie wyprowadzała mnie na spacery. Zakupy robiła wtedy, kiedy spałam, albo obarczała nimi męża. Ten ostatni wywoził mnie czasami do parku, ale zauważyłam, że ściśle wykonywał polecenia żony co do terminów powrotów tak, że nigdzie dalej nie spacerowaliśmy. Moje prośby zbywał koniecznością ukrywania prawdy przed mamusią. Ta konieczność wychodziła mi jużdokładnie bokiem, ale lubiłam nowego tatusia i nie bez dyskusji, zgadzałam się na taki stan rzeczy. Choć bywały sytuacje, w których o włos, a doszłoby do zdemaskowania mojej duszy. Pierwszy raz zdarzyło się to w parku, kiedy pojechaliśmy sobie pogadać w znanych cuchnącychkrzakach. Chowającsięzanimi, zamyślona, niezauważyłam babci, którajużna pierwszej naszej „schadzce” niemiłym wzrokiem śledziła poczynania tatusia. Nie miałam pojęcia, ktoto możebyć, ale w trakcie rozmowyusłyszałampodejrzany szelest w krzakach. Uciszyłam Wieśka i rozejrzałam się na tyle, na ile pozwalał mój wehikuł. W zaroślach mignęła mi niebieskawamateria. – Ktoś naś śledzi. Wyjeździajmy śtąd lepiej – szepnęłam tak cicho, że ojciec mógł nie usłyszeć. Widocznie jednak moje bleblanie dotarło do niego, bo wykonał nagły zwrot wózkiem i pchnął goprzed siebie dokładnie w miejsce, gdzie przed chwilą coś mi sięzaniebieściło. Nim zdążyłam zareagować, niemalże spod kół wózka wyskoczyłasiwowłosa staruszka odziana w błękitny kostium. – Co pan robi z tym dzieckiem w krzakach?! – wrzasnęła i grożąc palcem dodała: – Obserwuję pana jużod dłuższego czasu. Wchodzi pan w te chaszcze,po co?Słyszałam jak to maleństwo płakało! Babcia była najwyraźniej wzburzona, a ojciec zaskoczony napaścią. – Z kim pan tam rozmawiał? Pytanie kobiety wyzwoliło u Wiesia procesy myślowe i kolejny raz, wzbudzając mój niemyz konieczności podziw, odpowiedział: – Ćwiczę numer cyrkowy. Proszę się uspokoić. Jestem, jak to pani wytłumaczyć... – Tłumaczyć to się pan będzie gdzie indziej – babcia nie miała kaprysu spasować. – Jestem brzuchomówcą, ato jest mój syn. – Pogłaskał mnie po głowie. –Boniś, podaj pani rączkę. Polecenie wykonałam z przyjemnością, choć zabrzmiało ono na melodię „Azor, podaj łapę”. Staruszka, widząc me radosne, tłuste pyszczydło, szczerzące siedem już zębów w szerokim uśmiechu, zwątpiła w opinie, jakie przed chwilą wypowiedziała i poklepując mą pulchną dłoń rzekła: – Miłychłopaczek. – Ikierującwzrok na ojca, dodała: – Dobrzepanu idzie togadanie, bo głowę bym dała, że słyszałam dwie osoby. Wymienili jeszcze kilka słów, a ja pomyślałam sobie, że na ścięciu tak wścibskiej baby świat wielebyniestracił. Nieodezwałamsięjednak, byniewkopywać ojca w tarapaty, bo kobieta nie wyglądała na taką, której w dwóch zdaniach można bywytłumaczyćtechnologię gotowanie jajka na twardo, a co dopiero mój przypadek. Więcej w te zarośla nie wchodziliśmy, a ławeczkę, na której siadywała staruszka omijaliśmyszerokim łukiem. Wchwilach samotności, których mogłam mieć do woli (wystarczyłotylko udawać, że śpię lub siedzieć cicho po obudzeniu się), zastanawiałam się często,co teżporabiają moje własne dzieci. Nie miałam jednak sumienia prosić tatusia, by w wieku lat dwudziestu paru szukał „swoich” wnuków. Planowałam, żezwrócę się ztym do mojej nowej, wtajemniczonej jużw sprawę, babci. W każdym razie, nie mając co robić, miałam o czym myśleć. Zdarzało się jeszczesporadycznie, żeuciekało mi pół dnia, alena szczęście Klepcia tego nie zauważała. Boniś skończył osiemnaście miesięcy i miał pełne uzębienie mleczne, co poprawiło w znacznym stopniu artykulację głosek. Rozmawiałam już z ojcem swobodniej, chociażzprzykrością odkryłam, że jegobystrość umysłu nie została poparta stosowną wiedzą i czasem po prostu nie było o czym gadać. Jedno wszak na nim wymusiłam – wieczorami zostawiał uchylone drzwi do mej różowej komnatyimogłam sobie słuchaćtelewizji. Mając dźwięk, wizja była jużtylko kwestią wyobraźni. Pewnego razu mamusia nie pojawiła się nad moim łóżeczkiem, kiedyranne wstałyzorze, a tatuś. Okazało się, żecorocznymzwyczajem pojechała do „makolągwy” zokazji jej imienin (Boniś obie babcie miał „w Polsce”) . Iwtedy poznałam Januszka. Późną popołudniową porą przybył w progi domostwa lekko podchmielony typ, wyjął z kieszeni półlitrówkę i usadził się w „salonie”. Ojciec szepnął mi krótkie – „Wybacz.” i wstawił do kojca, który nadal tkwił w pokoju. Wyjął z barku kieliszki i postawił na stole. Dialogu, jaki panowie prowadzili ze sobą nie będę przytaczać ze względów czysto cenzuralnych, choć dla spokoju duszy przedstawię fragmencik: Wiesiek – Nie wiesz, co słychać u Wacka? Januszek – O, .......! Ten ......... .........., ............ wziął ........... Za......... .......... Rozumiesz,jaki z niego ............ ..........? Osobiściezrozumiałam. Ojciecrównież. Zachowywałsięprzezdłuższyczas przykładnie, zerkając na mnie wzrokiem błagającym o wybaczenie. Januszek był przysadzistym, świńskim blondynem o świdrujących, przekrwionych oczkach. Z rozmowy ich wynikało, że orientował się świetnie w kalendarzu i rok w rok powtarzał wizytę u starego kolegi w dniu imienin jego teściowej. Kumplami byli chyba z wojska, co wywnioskowałam z bełkotu, jaki rozbrzmiewał w pokoju w pierwszej fazie opróżniania drugiej butelki. Starałam się nie wydawać żadnych dźwięków, bynie rozpraszać tak świetnej atmosfery, jaką stworzyli sobie panowie. Układałam sobie wieżę z klocków, mając ponure podejrzenie, żespędzę znimi (tymi klockami) upojną noc na skutek upojenia alkoholowego mego tatusia. W pewnym momencie stała się rzecz straszna – ojciec przypomniał sobie o mnie. Pod wpływem trunku, zaczął wyrzucać z siebie nagromadzone w nadmiarze problemy i kiwając się nad kojcem, w którym, Boguducha winna, po razkolejnyustawiałam budowlę z plastikowych sześcianików, rozdzierającymgłosem ryknął: – Czy wiesz, że mój syn ma prawie pięćdziesiąt lat?!!! – O, ........! Nie ........... . – Januszek usiłował wstać, ale że odnóża odmówiły mu posłuszeństwa opadł z powrotem na siedzisko i mrużąc małe oczka, dodał: – Wygląda na trochę mniej... Tatuś chciał mnie wyjąć z bezpiecznej w miarę zagrody, by pokazać koledze z bliska przekleństwo swegożycia, ale zawinęło nim na szczęście wbok iwylądował po sąsiedzku, waląc z impetem o podłogę. Wykrzywił brodate pyszczydło w grymasie bólu i z wyraźną pretensją (jakbym to ja byławinna jego zaburzeniom równowagi),dmuchnął odorem wmoją stronę: – No, powiedz coś! Taka jesteś zawsze mądra, a jak tatuś... – przerwał, nie wiedząc co dalej mówić, bo spokojnie kontynuowałam czynności budowlane, udając,że nie zwracamna niego uwagi. – Chyba pójdę do tej ......... .........., boś się, brachu, tak... tego... spił, że bredzić zaczynasz. Do chłopca... jak do baby? – wybełkotał gość ztrudem unosząc ciało. Tatuś półwiecznego roczniaka leżał nadal, łkając w „perski dywan”, a Januszek utrzymującrównowagęwdużymstopniu chwiejną, wymanewrował jakoś iwyszedł zpokoju. Po chwili usłyszałam trzaśnięcie drzwi wejściowych. – To teraz mnie wyjmij ztej klatki! – wrzasnęłam, kiedytylko ucichły kroki kolegi.Ojciec mętnym wzrokiem spojrzał na mnie i ztrudem zapytał: – A nie wiesz... czasem... jak? – Normalnie – pod paszki i do góry. – Co ja mam teraz zrobić? – wycedził siadając, a ja nie wiedziałam, czy chodzi mu najbliższeminuty,czy lata. – Wyjmij mniestąd!!! –zażądałamkategorycznie. – Apotemzażyj sobie alkaprim, albo tabletkę z krzyżykiem i idź spać – poradziłam. Chwilę jeszczekiwał się, siedząc na podłodze, po czymwstał, wyjął mnie zkojca i zaniósł do łóżeczka. Nic nie mówił, tylko wychodząc dokładnie zamknął drzwi za sobą. Ciekawa byłam, ile z tego wieczoru będzie nazajutrz pamiętał. Okazało się, że niewiele, ale nawszelkiwypadek całydzień przepraszałmnie zawszystko, choć nie wiedział za co. Nie powiedziałam mu ani słowa. Bawiłam się w Bonisia i miałam setnyubaw, słysząc, jak wyłuszcza swe żalebezrozumnemu (jak mu się wydawało) dziecku. Byłabym jednak nieszczera, gdybym nie przyznała, że zrobiło mi się go na prawdę żal. Późnym wieczorem słuchałam jak zawsze telewizora. Było to wkrótce po drugich urodzinach Bonisia. Imprezęprzeżyłam głównie dzięki babci – mamusi tatusia, z którą zamknęłam się w swoim pokoju, wylizana i wyściskana wcześniej przez „makolągwę” (zaliczyłam kilka jej wizyt, ale dla przyzwoitości nie będę do nich wracać). Mojej fajnej babuni wyłuszczyłam kiedyśprzyokazji swoją prośbę iterazsłuchałam sprawozdania ze zwiadu. Zadzwoniła, przedstawiła się mej córce jako moja koleżanka z lat szkolnych, wyraziła ubolewanie na wieść o mym smutnym końcu i w luźnej rozmowie zebrała trochę informacji. Kiedy mi opowiadała, odniosłam wrażenie, że mówi o zupełnie obcych mi ludziach, którzy tak na dobrą sprawę wcale mnie nie obchodzą. Potem, w samotnościwrażenieprzeszło wpewność. Przecieżjaz nimi niemam i niebędęmiałajuż nic wspólnego. To po co te całe podchody?Postanowiłam wtedynigdyjużnie wracać do czasów poprzedniego życia. Wtelewizji bardzomądre osobykończyływłaśnie rozmowę na tematgenialnych dzieci. Nudne to było gadanie, toteż obróciłam się do ściany i zaczęłam zasypiać. Obudziło mnie nagłe otwarcie drzwi pokoju; w smudze światła stanął ojciec. – Boniś, śpisz? – zapytał szeptem. – A tyco?O tej porze?Do dziecka? – Śpisz? – powtórzył podchodząc do łóżeczka – A co? Spać nie możesz? – pytałam nieco głośniej. – Nie... Program taki w telewizji pokazali... – Ico?Momentybyły? – Momenty? – powiedział zdziwiony, nie zrozumiawszy pytania. – A nic, nic. To taki cytat zczasów mej młodości – wyjaśniłam siadając. – Zamknę drzwi, bo jeszcze Klepcia usłyszy. Zapadła grobowa ciemność, ale po chwili ojciec zapalił maleńką lampkę nocną; cicho przysunął krzesło i usiadł przy łóżeczku. Konspiracyjnym szeptem wydusił: – Szukają genialnych dzieci. – Rany boskie! Kto szuka? – wrzasnęłam udając przerażenie. – Cichooo... Telewizja. Chcą zrobić taki program o wybitnych dzieciach. – Ico z tego? – obojętnym jużtonem zapytałam podekscytowanego tatusia. – No, wiesz... Po mojemu, można bycię tam zawieźć. – Mnie??? – Maszjuż dwa lata. Chodzisz, poprawnie mówisz... – ...czytam, piszę, na maszynie co prawda, ale zawsze... – wymieniałam dalsze me umiejętności, a w duchu dodałam: – Znam jeszcze biegle dwa języki, umiem obsługiwać komputer... Dobrze, że nie zdążyłam się mu wszystkim pochwalić. – Właśnie! Mało który dwulatek czyta prasę.Wiesiek wyraźnie wierzył w to, co mówił, musiałam więc ostudzić jego ojcowski zapał. – Bo ma umysł dwulatka, a nie starej baby po przejściach. Daj szansę normalnym dzieciom. – A skąd wiesz, czy te genialne, to nie przypadki podobne do twojego. – Bzdura. Mój przypadek jest absolutnie jednorazowy – powiedziałam z pewną dozą dumy. – Gdyby się takie rzeczyczęściej zdarzały, na pewno i ty, i ja słyszelibyśmy o tym. – A jeśli oni, tak jak my, działają w pełnej konspiracji? Przecież już ponad rok nam się udaje. Czemużim nie miałoby się też udać? – Boto jest niedo wytrzymania! –wykrzyknęłam teatralnymszeptem. –Dlaciebie to nie problem. Patrząc na pętającego ci się pod nogami bobasa, chcąc nie chcąc, widzisz w nim swego pierworodnego. Podejrzewam, że w towarzystwie osób trzecich zapominasz,co w nim siedzi. – No – odpowiedział konkretnie, zapominając chyba języka w gębie. – A wieszdlaczego?Bo ja gram. Gram głupiego, małegoBonisia. Bleblam,żrę grzecznie papki od których flaki mi się wywracają i pozwalam tej makolągwie, twojej teściowej, oblizywać me tłuste liczko. Czy myślisz, że to takie łatwe? Cały czas kontrolować swoje poczynania?Czasami najchętniej to bymsięspiła, tak naumór,albo uruchomiłanieistniejącą już chybaświadomośćBonisia. Bylebytylko film mi się urwał. – Nie wiedziałem... nigdy wcześniej mi o tym nie mówiłeś – tłumaczył się lekko przerażony, wyglądało na to, że wiedząc teoretycznie o mej dwoistości, do głowy mu nie przyszło próbować się wczuć w moją rolę. – A co? – tokowałam dalej. – Miałam cię poprosić o pół litra? Wylądowałabym na toksykologii, albo na tamtym świecie, a tyza kratkami, tatuśku. Zarechotałam cicho, słysząc te słowa wypowiadane cienkim dziecięcym głosikiem. I obudziła się we mnie iskierka zrozumienia – on przecież tak samo odbiera głos swego maleństwa. Nie zwrócił jednak uwagi na mój chichot, tylko popadł w głęboką zadumę. Myślałna tyledługo, żeciałoBonisia zaczęło się domagać zwyczajowego o tej porze snu. Ziewnęłam szeroko. – Myślisz, że trzeba Klepci powiedzieć? – zapytał w końcu. – Teraz to już twój zgryz. Mnie to udawanie zaczyna męczyć. – Znowu buźka ma rozdziawiła się bezwiednie, co stanowiło potwierdzenie ostatnich słów. – Lubię cię, tatusiu, ale musiszzacząć działać. Aterazidźspać. Moje ciałko nie jest przystosowane do nocnych dyskusji. Cześć! – powiedziałam kładąc głowinę na podusi – Dobra, idę. Dobranoc. Wstał i zgasił światło. Po chwili zajaśniała poświata otwieranych drzwi i zapadła ciemność. Ostatnim przebłyskiem zdałam sobie sprawę, że zdrowego mu klinazabiłam. Nazajutrz obudziłam się skoro świt. Leżałam cichutko i rozmyślałam o tym, jak to rodzicom potrafi się w główce poprzewracać, jeśli ich progenitura odbiega rozwojem znacznie powyżej przeciętnej. Nie ruszyłam się, kiedy Klepcia przyszła, jak co rano sprawdzić, czy już czasem nie mam zamiaru wstawać. Po tej inspekcji zostawiała zawsze uchylone drzwi, by usłyszeć poranne kwilenie swej ptaszyny. Ta ostatnia miast kwilić, na ogół w parszywy sposób podsłuchiwała śniadaniowe rozważania rodziców. Podsłuch nie dawał żadnych szczególnie istotnych informacji, poza jedną natury ogólnej – gdybyniebyło nocy,rodzice nie mielibyo czymgadać. Nieowrażenia seksualne wszak chodzi, asprawy, które przez noc „dojrzewają” w nich do przekazania. Tego ranka dojrzała w tatusiu moja sprawa. – Czy wiesz, że nasz Boniś mówi? – zagaił tonem niby obojętnym. – Chyba od roku, nie zauważyłeś? – Matka stale karciła go za nieznajomość stopnia rozwoju ich dziecka, co akurat dokładnie mijało się zprawdą dlamnieoczywistą –to onanic o mnie nie wiedziała. – Ale czy wiesz, że on mówi poprawnie? – zapytał zadziornie. – Jak – poprawnie? – No, wszystko wymawia: ż, sz, r... – wyłuszczanie prawdy nieśmiało przechodziło w dumę. – Chyba ci się śniło – powiedziała ironicznie i nie zdziwiłabym się, gdyby słowom tym towarzyszył gest stukania palcem w czoło. – On czyta i pisze. – Zgłupiałeś? – zapytała już trochę zaniepokojona stanem męża. Szuranie krzesłem świadczyło, że musiała usiąść przy stole. – Dwuletnie dziecko?Chyba majaczysz. – Chceszsię przekonać? Przynieś go. – Zwariowałeś. Budzić dziecko, bo tatuś miał wspaniałysen. – To sam pójdę po niego – zadecydował po męsku i znów szurnęło krzesło. Kolejne szurnięcie poprzedzały uspokajającym tonem wypowiedziane słowamamusi: – No, dobra i tak za pół godzinyby się obudził. Szybciutko usiadłam i z błogim uśmiechem spoglądałam w drzwi. Po raz nie wiem już któryw tym nowym bycie, maskowałam mimiką stan wewnętrzny ducha. – O, nie śpisz – stwierdziła fakt i przystąpiła do rutynowych czynności porannych: – Chodź, zrobimy siusiu. Wyjęła mnie złóżeczka ipostawiła na podłodze. Zmiejsca dostałam przyspieszeniaipo chwili stałam już przy ojcu w kuchni. Za sobą słyszałam kroki Klepci. – Popilnuj go, bo zapomniałam nocnika – rzuciła od drzwi i poszła do łazienki. – Powiedziałem jej. – Wiesiek wziął mnie na kolana i spojrzał w oczy. – Ico?Uwierzyła? – zapytałam cicho, udając totalną niewiedzę. – Nie. Po mojemu, musimyjej ukazać prawdę. – Ukazaćprawdę. Jak tyto ładniepowiedziałeś –pochwaliłam biedaka. –To ukazuj, aja się dostosuję. – No, daj go, bo zaraz się zleje. – Matka wzięła mnie od ojca i posadziła na nocniku. Pochylając się zapytała ze śmiechem: – Czy tywiesz, co ten twój ojciec tu wygaduje? – Wyobraźsobie, że wiem –powiedziałam spokojnie i ujrzałam nad sobą szeroko otwarte, zdziwione do granic oczy matki. – Zastanawialiśmy się jak ci to wszystko powiedzieć. – Widząc jednak jej reakcję,ztroską w głosie dodałam: – Tylko niezemdlej, proszę. Ijeszcze zdejmij mnie z tego nocnika. Kiedybez słowawciągała i zapinałami śpiochy, zwróciłam siędo tatusia: – Dalej. Powiedz coś. – Teraz wierzysz? Mówi, czyta, pisze. To prawdziwygeniusz! – Geniusz,powiadasz? – głos się jej załamał isiadając ciężko,zapytała rozpaczliwie:–To co jamam teraz zrobić? – Proponuję, żebyśdalej była moją kochanąmamusią, tyle, żebędzieszmogła jużze mną poważnie rozmawiać – powiedziałam schodząc zkolan ojca. –Bo ja to tylko w głowie mam dużo lat, ciałko ma swoje dwa i na tyle się zachowuje. – Ranyboskie, nie wiem, czypłakać, czysię cieszyć... To takie niesamowite – szeptała patrząc na mnie przez palce przytknięte do twarzy. – Dobra, zrób mi śniadanie do pracy – ojciecpodjął decyzję oodwrocie. –Boniś, chodźdo łóżeczka. Potem sobie pogadacie. Podniósł mnie gwałtownie izaniósł do pokoju. Klepcia gapiła sięzanami jak to cielęw malowane wrota. Nawet głos jej odjęło. – Aleś mnie wrobił! – objechałam go, gdytylko wstawił mnie do łóżeczka. – Wszystko gra – uspokajał mnie. – Nie mów jej tylko, że jesteś babą i... – No, tylko nie babą – weszłam mu w słowo. – Dobrze, nie babą. Kobietą. Itego, żewszystko co wiesz, pochodzi zpoprzedniego życia. Niech sobie myśli, że ma geniusza. – Znowu mam grać? – Nie przesadzaj. Klepcia jest delikatna. Nie dobijajmyjej takod razu –powiedział to tak, jakbymiał na myśli starą szkapę. – Kiedyś jej powiemy całą prawdę. – Wiesz co? Maszszczęście, że cię lubię – wyznałam mu szczerze. – Cześć! Powodzenia. Wychodząc zrobił do mnie oko. Zrzucił zsiebie ciężki balast iod tej lekkości zaczynało mu się chybawgłówce mieszać. Zkuchni dochodziłymnie typowe dlategomiejscaodgłosy. Mamusiakrzątałasiępo swoim królestwieiani myślałaprzyjśćizobaczyć, co ja porabiam. Może bała się mojej nienormalności, może genialności. Nie wołałam jej, wychodząc z założenia, że sama musi rzecz przetrawić. Ostatecznie – co się odwlecze to nie uciecze. Przyłożyłam głowę do podusi. Wbrzuchu mi burczało zgłodu, bo z tegowszystkiegorodzice zapomnieli, że geniusz też człowiek i bywa głodny. Nie wiem kiedy, ale zdrzemnęłam się chyba. Nie otwierając oczu wydoiłam butlę, którą Klepcia, szczęśliwa pewnie, że śpię, podsunęła mi po jakimś czasie. Nie chciałam i ja znią rozmawiać. Spałam lub udawałam, że śpię, aż do powrotu ojca z pracy. Matka jeszcze przez jakiś czas zachowywała się w stosunku do mnie dziwnie nienaturalnie. Starałam się,bynowina,jakazwaliłająniemalznóg, nie rzutowała specjalnie na codzienne życierodzinyi nadal grałam rolę Bonisia. Wspojrzeniu jej wyczuwałam jednak ogromną nieufność. Biedaczka bała się mnie! Zdawała sobie chybasprawę,żemojawiedza może w kosmicznym stopniu przekraczać jej możliwości intelektualne. W tej sprawie nie myliła się ani trochę. Intuicyjnie wyczuwała ponadto drzemiący w jej potomku bagaż doświadczeń życiowych, a wiadomo powszechnie, że żadna matka (nawet geniusza) nie pogodzi się zfaktem, żejajo mądrzejszemoże być od kury.Próbowała mniewtejmaterii wybadać, a że czyniła to w sposób odrobinę prymitywny, wiłam się w zeznaniach jak rachityczna dżdżowniczka; piskorz obraziłby się za porównanie. Koniec końców pogodziła się z faktem oczywistym i niepokój powoli przeradzał się w dumę, przybierającą chwilami postać pychy. Parokrotnie zapraszała do domu swoje koleżanki, których znamienitą większość oglądałam po raz pierwszy i prosiła mnie o demonstrację swej wiedzy. Wiadomość, że stolicą Polski jest Warszawa, leżąca na dodatek nad Wisłą, podawana piskliwym głosikiem przez płowowłosego, pyzatego dwulatka wprawiała w stan absolutnej konsternacji gości i błogostanu gospodynię. Kładąc się spać rozmyślałam wieczorami, co dalej z tym fantem począć. Było mi żal moich nowych rodziców, ale najbardziej chyba... siebiesamej. Gdybym tak przyszła znowu na ten świat w kształconej rodzinie intelektualistów... Stało się inaczej i wizja przyszłości deczko mnie przerażała. Bardziej z chęci wyrwania się w świat, niż robienia przyjemności Wiesiowi i Klepci, zgodziłam się na wyjazd do Warszawy. Perspektywa występu przed kamerami spowodowała rewolucję w szafach itematach domowych rozmów. Teraznajważniejszym było, bydobrze wypaść i dać sąsiadom wyraźny powód do zazdrości. Śmiałam się w duchu z ich sporów i planów na przyszłość – tak mało wiedzieli o wielkomiejskim życiu i krwiożerczych stosunkach tam panujących. Nie moim zadaniem było wszak pouczanie dorosłych ludzi. Sama kiedyś uczyłam się na własnych błędach... A co wyniosę z tego błędu opatrzności? Ojciec pożyczył samochód od kolegi zpracy(nie wypadało przecieżdo telewizji jechać pociągiem), zgolił brodę, zostawiając wąsy „dla fasonu” i wbił się w zakupiony na tę okoliczność garnitur, co zrobiła Klepcia (głównie zsiebie) – pominęmilczeniem. Zgodnie z datą podaną na przesłanej nam informacji, ruszyliśmywięc na podbój świata. – Co ja mam im powiedzieć jak się zapytają, kiedy zauważyłam, że moje dziecko jest inne? – zapytała kierowcę mamuśka, bo zrodził się jej kolejny problem – A kiedyzauważyłaś? – odpowiedział pytaniem tatuś. – Raz,kiedymiał chyba zetrzymiesiące... Pamiętasz, wtedysię pierwszyraztak okropnie darł. – Dziwiszsię? –terazja rzuciłamzdaniezpytajnikiem. – Chciałemzobaczyćcoś więcej niżściany własnego pokoju. – Imiałeś takie mądre, myślące spojrzenie – powiedziała Klepcia obracając się. – Wiecie co?Myślałem, żeto mama pierwsza mnie rozgryzie... – wyznałam, – alemiłość jest ślepa. Również w stosunku do własnego dziecka. – Nie mogę zrozumieć, skąd ty to wszystko wiesz – powtórzyła ulubioną od pewnego czasu kwestię. – Z książek. – Ojciec nadal krył przed nią niesamowitą prawdę. – On przez ten rok przeczytał mnóstwo książek. Iw telewizji oglądał... Niechcący wspomniał cel naszej jazdy. Moja nowa matka, która nigdy, jak dotąd, nie wykazywała pośpiechu wżadnej sprawie, teraznerwowo zerknęłana zegarek inieczekając, aż mąż skończy wyjaśnienia krzyknęła: – Już pierwsza! Nie możesz szybciej jechać?! Spóźnimy się. – Przecież to nie jest program na żywo. Poczekają – uspokajał ją. – Wszystko jedno. Nie wypada się spóźnić. Usłyszałam rosnące obrotysilnika, co dla starego kierowcyjestoznaką wciskania pedału gazu. Dla pasażera efekty dźwiękowe nakładały się na coraz szybciej umykającą drogę. Pomiędzy drzewami migały promienie słońca. Patrzyłam ze swego fotelika na tylnym siedzeniu, instynktownie czującnadchodzącykres. Gdzieś wgłębinachumysłu, z najniższej szufladki wyskoczyła scena, której już raz nie przeżyłam. Przepraszam – moje ciało nie przeżyło. Nie czekałam długo. Nagle zza zakrętu wyskoczył TIR – ogromna ciężarówka wyprzedzająca autobus. I niewielki, króciutki ułamek sekundy... Bum, bum, bum... Dudnienie głuche, miarowe wypełniało mnie całą i przestrzeń dookoła. Powoli, powolutku, iskierka po iskierce, jak senny poranek budziła się świadomość. Niczym leniwa jutrzenka niemrawo rozjaśniała me myśli. Kłębowisko pojęć i wrażeń krystalizowało się w konkrety spowite gęstą mgłą. I pierwsza wyraźna myśl: – Co jest grane? Gdzie, gdzie ja jestem?... Znowu?... Od nowa?.... NIEEEE!!! FRED Fred nie mieszkał w osadzie. Jego chałupa stałana uboczu, oddzielona od głównej drogi wąskim pasem zadrzewień. Drzewka te Fred nazywał szumnie lasem,aludziemówili o nim – „Fred spod lasa”. Mimo, iżod kilku lat wiódł samotnyżywot, nie uważano goza odludka. Nikt jednak nie potrafiłbywłaściwie określić tego faceta. Fred byłbowiem typem człowieka – zagadki. Razbłyskał wiedząiintelektem, innymrazem zachowywał sięjak prostyprzygłup. Ludziejuż do tegoprzywykli. Niepytali, nieszukali prawdy. Pił rzadko, a kiedyjużwypił, to w przeciwieństwie do większości zaglądającej do kieliszka populacji ludzkiej, zaskorupiał się w sobie jak winniczek bezwody, albo mamrotał sam do siebie. Tak było i tego wieczoru. Mimo późnej jesieni, noc była ciepła i jasna. Miliony gwiazd mrugały kokieteryjnie z czarnej płaszczyzny nieba, korzystając z nieobecności wielkiego konkurenta – księżyca. Zeschłe liście grzechotały na ogołoconych prawie do cna gałęziach i chrupotały sucho pod stopami. Fred szedł wolno, gapiąc się raz w niebo, raz pod nogi, tak jakby szukał korelacji pomiędzymruganiem gwiazdichrupotaniem liści. Szlak wiodącydo zagrodybyłszerszyod zwykłej ścieżki, awęższyod standardowej drogi. Fredzwał goaleją. Szedł więc,swąaleją, czując lekkiszmerek wgłowie, niena tylejednak silny,bymiotało nim na boki. Taki ot, miły szmer sprzyjającytwórczymmyślom, jakie kłębiłysięmu pod sufitem. Tego wieczorumyśli układałysię w nowyutwór, któregotematu Fred nieumiałbysprecyzować,alewiedział, że jest piękny. Fred miał bowiem duszęartystyichoć nigdynie udało mu sięnapisaćpoematu, ani nawet krótkiego wiersza, byłpewien, żekiedyś w końcu tegodokona. Zdążając jesienną nocą do swej zagrody, z każdym krokiem utwierdzał się, po raz nie wiedzieć który, w przekonaniu, iżwielki dzień nastąpi właśnie dzisiaj. Zagrodę Freda stanowiły – parterowa chałupa, garaż i brama. Dom składał się ongiś z sionki, kuchni i trzech izb. Było to w czasach, kiedy wraz z Fredem mieszkała w nim jego ukochana małżonka. Wzdychał do niej już w piaskownicy. Przez lata przedszkolne i szkolne uczucie rosło i mężniało wrazzFredem. Wybranka miała go w „dużympoważaniu” izmieniałazalotników co i rusz. On jednak, nie bacząc na konkurencję, malował sobie jej obraz jako wzór cnót wszelakich. Będąc jużmężczyzną w sile wieku, podbił w końcu jej serce i oboje, przepełnieni palącym serca uczuciem, związali się małżeńskim węzłem. Niewiele ponad miesiąc trwała sielanka. Fred kupił dom, postawił garażi bramę. Brał się właśnie zaogrodzenie, kiedynagle otrzeźwiał. Ni z tego, ni z owego, ujrzał przed sobą tłustą, piegowatą babę, której głupota sięgała aż po horyzontu kres. Fred nigdy nie był podły. Nie wyrzucił jej z miejsca, tylko zaprzągłdo dmuchania wdomowe ognisko. Lichybył to ogień, jemu wszak wystarczał. Dziś nie byłby w stanie określić dokładnie, jak długo tliły się ostatnie iskierki. Pewnego dnia wrócił do domu i babyswej nie zastał. Na zgliszczach domowego ogniska znalazłzabazgrany świstek, z którego treści wynikało, że odtąd już będzie sam. Treść stanowił bowiem jeden koślawywyraz – „odchodzę”. Spłynęło to po nim jak woda po gęsi. Lekkim krokiem ruszył do karczmy,chlapnął sobie co nieco dla kurażu. Wrócił do domu i rąbnął się w wyro. Nazajutrz, skoro świt, począł wić od nowa swoje gniazdko. Wyburzył częśćścian, nadmiarmebli wywalił do garażu iurządził chałupętak, jak mu się to od dawna widziało. Dziś dom miał tylko dwie izby – wielką kuchnię i równie wielki pokój. Pośrodku obu pomieszczeń centralne miejsce zajmowały ogromniaste stoły, otoczone wiankiem siedzisk różnego asortymentu. Lista przedmiotów pokrywających blaty zapełniłaby niewątpliwie kilkanaście stron maszynopisu. Po prostu – Fred trzymał na nichwszystko, a żeogólnie był człowiekiem czystym i schludnym, wrażeniejakierobiłyowemeble – na tle wymuskanych podłóg i zawsze czystych okien – było piorunujące. Okna kuchenne spoglądały na małe podwórko i zamykającą je po przeciwnej stronie sporych rozmiarów murowaną budę. To byłgaraż. Przed garażem stała dumaFreda – mały samochód w kolorze dojrzałej śliwki. Po jego obecności można było, bez ryzyka pomyłki, stwierdzić, żegospodarzjest w domu lub w karczmie. Żelazną bowiemzasadą, od którejnie zdarzyło się Fredowi odstąpić, była jazda na trzeźwo. Drugą zasadą, równie przez niego przestrzeganą było pokonywanie każdej, najmniejszej nawet odległości, we wnętrzu swego ulubieńca. Oczywiście tylko wtedy, gdy nie stało to w sprzeczności z zasadą pierwszą – nadrzędną. O tym wiedzieli wszyscy. Dojrzała śliwka tkwiła przed garażem od chwili jej nabycia, bo wewnątrz garażu tkwiły meble usunięte przed laty z chałupy. Fred należał do ludzi, którzy nie mają w zwyczaju wyrzucać niczego, co się jeszcze nadaje do użytku. Tylko stare i zniszczone rzeczy otrzymywaływyrok śmierci. Meble jednak do nich póki co nie należałyi czekałyspokojnie na efektybenedyktyńskiej roboty korników. Czekał również dojrzałysamochód. Fred pchnął furtkę, wszedł na podwórko, po czymzamknął ją za sobą. Zawszewchodził i wychodził przezfurtkę, a wjeżdżał iwyjeżdżał przezbramę. Rzecznibynormalna,aleniew przypadku, gdy owe dwa zrośnięte ze sobą wejścia, stanowiły jedyny element ogrodzenia, którego Fredowi nie udało się jak dotąd wybudować. Zostałyjednak postawione po to, byje używać i Fred nigdy o tym nie zapominał. Nawet dziś, gdy w głowie mu lekko szumiało. Dotarł do drzwi wejściowych, przekręcił kluczw zamku i otworzył. Zrezygnował jednak z zaproszenia, jakie słały mu czarne czeluście wnętrza. Usiadł na najwyższym ze schodków prowadzących do drzwi. Postanowił bowiem podelektować się jeszcze pięknem nocy i dotlenić swój nieco przytrutyorganizm. Od niechcenia rzucił okiem na swe śliwkowe cudo i... dech mu w piersi zamarł. Przed garażem stały dwa, identyczne w swej postaci i kolorze dojrzałego owocu śliwy, samochody. Przetarł nerwowo oczy i spojrzał ponownie. Bez zmian! Dwie szybkie myśli przegalopowałymu przezzdezelowanylekko umysł:„Tyle toja chyba nie wypiłem?Czyżbymoje autko doznało cudownego zjawiska samorzutnejreplikacji?” Na wszelki wypadek raz jeszcze zamknął oczy i uszczypnął się zdrowo w lewe ramię. Poczuł ostry ból, ale otwierając oczy z przerażeniem stwierdził, że motoryzacyjne bliźniaki nie znikły. Podniósł się wolno i niepewnym krokiem ruszył w kierunku niepojętego zjawiska. Wszedł w lukę pomiędzy samochodami. Zatrzymał się i ponownie zamknął oczy. Uniósł obie ręce przodem w górę, a następnie delikatnie opuścił bokiem w dół. Spoczęły jednocześnie na zimnych, metalowych dachach. – Psia krew! – zaklął przyzwoicie. W tej samej chwili otworzyłysiędrzwi jednegozpojazdów. Nieporadniewygramolił sięz niego mężczyzna. Odwrócił twarzw kierunku Freda, co, mimo panującychwokół ciemności, spowodowało chwilowy zanik czynności życiowych prawnego właściciela drugiego z pojazdów. Fred osunął się naziemię niczym egzaltowana dama na wieść o śmierci ukochanej złotej rybki. Utrata świadomości nie trwała długo. Kiedy się ocknął, facet stał nad nim i mierzył go wzrokiem. I wszystko byłoby może w porządku, gdyby nie to, że nieznajomy był wierną kopią Freda. Tak wierną, że reakcja oryginału nie powinna nikogo dziwić. Mało, że charakteryzował się identyczną posturą, kształtem oblicza ze wszystkimi jego elementami, tudzież śladowąilościąciemnego owłosienianaciemieniowejpowierzchni czaszki, to jeszcze odziany był dokładnie tak samo jak Fred. Nawet czarna plama na prawym rękawie kurtki (Fred oparł się dziś o beczkę z lepikiem) była taka sama! Fred usiadł, nie spuszczając wzroku zeswegożywego odbicia i przełknąwszygłośno ślinę, zduszonym głosem zapytał: – Ktoś ty? – Ja.Głos nieznajomego nie zabrzmiał miło. – Ja, to znaczy kto? – Ja wiedzieć nie. Ja być ja. Krótkie, ostro urywanesłowa przywodziłyna myśl gadającerobotyzoglądanych kiedyś przez Freda filmów telewizyjnych. Do tego ta nietypowa składnia. Fred, widząc, że nie bardzo może się z facetem dogadać, ostrożnie wstał i skierował się do domu. Odchodząc rzucił przezramię: – Chodź pan.Nieznajomy, nie zamykając drzwi auta, z którego wysiadł, ruszył za gospodarzem. Weszli do chałupy. Fred zaświecił światło izamknął drzwi wejściowe. Czuł się nieswojo. Raz, że mu w kolanach jeszcze wata siedziała i w oczach miał „mroczki”, a dwa – to ten dziwny człowiek. Siadł więc na pierwszym lepszym siedzisku, a że był nim głęboki fotel, wtulił się niemal w miękkie obicie. Nieznajomemu wskazał ręką, by uczynił to samo. Przybysz stał jednak nadal i wodził wzrokiem po izbie. – Siadaj pan! – wrzasnął Fred. Sobowtór ruszyłwkierunku stołu. Usiadł na krześle vis a vis gospodarza i wbił w niego wzrok. – Receptory światło jakość minimum – rzekł. – Jakie, panie, receptory?Kim żeś pan jest? Fred uniósł się w fotelu. Odnosił wrażenie, że siedzi przed kiepskim zwierciadłem i nietypowa sytuacja zaczynała go najwyraźniej drażnić. – Ja powłoka posiadować ty. Koniec likwidować. Nadajnik dźwięk jakość optimum. Informacjewerbalne minimum optimum. Język, jakim posługiwał się przybysz, był dla Freda co najmniej dziwny, a fragment wyszczekanego tekstu, dotyczącylikwidacji końca, obudził w nim niejasną trwogę. – Pobywać na planeta Chrrgrrbrrtrr –zkrtani niesamowitegogościa wydobyłsiędziwny charkot. – Koniec. Ja odejść. Ty pomagać ja. – Czekaj, no. Kto pomagać?Jaczyty? –Fred zaczynał odczuwać lekki chaos wodbiorze wypowiadanych przez przybysza równoważników zdań. – Ty pomagać. – W czym niby mam pomagać? – Informacje. Słowa. Terminy. Pojęcia. Inter... Tembr głosu sobowtóra byłniewątpliwie głosem Freda, choć on tego nie zauważał,gdyż, jak każdy normalny człowiek (a takim był), odbierał przez całe dotychczasowe życie, wydawaneprzezsiebie dźwięki„od środka”, anie„zzewnątrz”. Ponadto sposób artykulacji przybysza – bezbarwny,krótkimi szczeknięciami o jednakowymnatężeniem – dawał Fredowi złudną nadzieję, że przynajmniej pod tym względem obaj się różnią. – Panie?Pan jesteś Frankenstein czy robot, co? – Frankenstein nie znać. Robot nie. – To coś pan wkońcu jest, do cholery?! – Fred wstał gwałtownie i energicznym krokiem zaczął przemierzać kuchnię, trzymając się w bezpiecznej odległości od dziwoląga. – No, gadaj pan! – wrzasnął rozpaczliwie. – Receptory światło ruchomość minimum. Receptory dźwięk brak skala. – Daj pan spokój z tymi pańskimi receptorami i mów do rzeczy. – Rzeczynie. Ja pobywać poznać planeta... – nieznajomywydał wtymmomencie zsiebie dziwnycharkot i terkotał dalej: – Ty dawać informacje. Ty pomagać. – Ale w czym, psia krew? A tak w ogóle, to czegoś się pan na mojego bliźniaka odstawił? – Informacjewerbalneposiadowaćminimum optimum. Rozumiećtak.Mówićminimum. Ty dać nowe słowa. Ty dać optimum optimum. – Ja mieć mętlik w minimum optimum – jęknął Fred i znacząco postukał się w czoło. – Mętlik nie znać – gość patrzył na Freda wzrokiem bez wyrazu. – Słowo. Informacja. Optimum. – Zdaje się, że obydwaj mamymętlik. Wkażdymrazie na pewno ja. Nie wiem, co tamw pańskiej mózgownicysiedzi i wolę nie wiedzieć. Wrócił na swoje miejsce w głęboko bezpiecznym fotelu. Starał się myśleć logicznie. Zaczynał powoli coś kojarzyć. Niestety, nasuwające się wyjaśnienia dalekie były od logiki czy normalności. – Ja posiadować brak energia. Wnętrze pusto. Receptory słabowieć. Energia dopływ minimum minimum. Gość zwolnił tempo wyrzucanych z siebie słów i potężnie ziewnął. Kiedy gęba mu się zamknęła, Fred ujrzał w jego oczach po raz pierwszy COŚ – nieśmiałe zdziwienie. – Ja zjawisko rozumieć nie. Nie znać powód roztworzyć jama. Jawić problem. Ty pomagać. – Teżmi problem! Spać ci się chłopie chce, ot i co. Rąbnijmysię teraz w wyro,arano pozbieram myśli i pogadamy. – Ja wykonać dobowa drętwota. Regenerować powłoka. Najwyraźniej powieki zaczynały mu ciążyć. Zanim złożył głowę na stosie starych dzienników, wybełkotał: – Receptory światło brak kontroooo...I zasnął.Fred postanowił nie ruszać go. Miotały nim mieszane uczucia – coś między niewiarą, obrzydzeniem, a powątpiewaniem w prawidłowość własnych procesów psychicznych. Ruszyło gojednak sumienie i zarzucił na plecygościa wyliniałypled, służącyzazwyczajjako zastępcza tapicerka taboretu. Zgasił światło i przeszedł do drugiejizby. Po prawej stronie oczom jego ukazało się, jak zawsze, potężne małżeńskie łoże zasłane wypłowiałą złotą narzutą, zdobioną brzegiem szeregiem obwisłych frędzli. Po lewej zaś stronie wyszczerzała kły zburzonej śnieżnobiałej pościeli klasyczna, acz nie rozłożona wersalka. Pośrodku, jak już wiemy, straszył swym widokiem zawalony do granic przyzwoitości stół. Fredpieszczotliwieprzejechałdłoniąpo swymbyłymmałżeńskim łożu, westchnął głucho i ruszył ku ukochanej wersalce. Nierozkładał jej i nieścielił z czystegolenistwa. Dlawewnętrznegospokoju, stworzyłna swój użytek „teorię trwania”, w myśl której stołyi wyrko tak właśniemiaływyglądać.Co trzeba było to mył, co wycierać to wycierał, a co miało trwać w nieładzie – trwało. Mimo, iż nadeszła właśnie pora na spokojne zbieranie myśli (Fred, leżąc w pościeli, zatopionyw ciemnościach nocy,odzyskiwał zdolność konkretnegomyślenia),okazało się, że nie bardzojest jak. Zdążyłjedynie zwątpić wrealność swych ostatnich przeżyći nim kolejna myśl zaświtała mu w głowie, słychać było w pokoju głośne chrapanie. Nie ocknął się nawet w chwili, gdy w jednej izbie ozwał się duet identycznych tonem i natężeniem chrapnięć. Poranne słońce uruchomiło biologicznybudzik, tkwiącyod lat w podświadomości Freda i zainicjowało łańcuch reakcji, jakie po akcie przebudzenia zazwyczajnastępowały. Wydłubał się spośród śnieżnobiałych zwałów pościeli, przeciągnął rozwlekle i udał się w kierunku kuchni, bypostawić wodę na obligatoryjną, poranną kawę. Kolejnymetapem byławizyta w prowizorycznej od zawszełazience, gdzie obmywał sweciało, golił się,czesał i wydalał co trzeba. Czas na wykonanie wszystkich czynności wyznaczał czajnik, który wibrującym w uszach gwizdem oznajmiał koniec ablucji. Pora na śniadanko. Zalał kawęwrzątkiem; wyjął zszafki chleb, odkroił dwie spore pajdyi powlókł je grubą warstwą masła. Kawa, po chwili, aromatycznie dymiła w monstrualnych rozmiarów filiżance, przypominającej bardziej nocnik niż naczynie stołowe. Przeniósł śniadanie na stół, na którym w zamierzchłej przeszłości wydzielił niewielką powierzchnię – stanowisko jadalne i zasiadł na przyporządkowanym mu trójnożnym taborecie. Przygotowując posiłek, Fred analizował swój sen, w którym pojawił się jego dziwaczny sobowtór. Jak każdywmiarę normalnyczłowiek, na ogół nie pamiętałsnów, toteż dziwiło go trochę, żetak wiele pamięta akurat z dzisiejszego. – Możeto nie był sen, a halucynacje?Czyhalucynacje pamięta się? – zapytał głośno, po czymnie znajdując żadnej sensownej odpowiedzi, postanowił przestać o tymmyśleć iusunąć z pamięci niepotrzebny bagaż. Uwolniwszy się w ten sposób od koszmaru ostatniej nocy, zaczął spokojnie przeżuwać chleb. Zastanawiał się przytym, do jakiej robotyskieruje go dziś szef. Fred byłwziętymwe wsi „majstrem do wszystkiego”, najętym do pracyw miejscowej firmie budowlanej, ale na życie zarabiał głównie „fuchami”, na które zapotrzebowanie nigdy niemalało. Analizowanie wypadków, mających nastąpić w najbliższej przyszłości, przerwał mu niepokojącydźwięk. Dźwięk dobiegł zzazamkniętych drzwi sypialni, a przypominał coś w rodzaju skrzypiącego jęku. Fred zamarł w bezruchu. Jęk rozległsię ponownie. Ostrożnie, unosząc wysoko pięty skradał się gospodarz do drzwi własnej sypialni. Ciszę mąciło tylko bicie serca, walącego w jego piersi niczym młot pneumatyczny. Młot przemieszczał się wkierunku gardła, urastając do wielkości piłki tenisowej. Czując duszącą bułęw krtani, Freduchylił delikatniedrzwi. Drzwi zgrzytnęły. Jednocześnie małżeńskie łoże zajęczało pod ciężarem okutanego w złotawą narzutę nocnego przybysza. Domniemane halucynacje Freda zaczęłynabierać niepokojąco realnych kształtów. – Dać sieć ele... – cichym charczeniem wybełkotało ciało. Fred niewiarygodnie szybko doszedł do siebie i, pomijając wszelką kurtuazję orazzasady gościnności, ryknął: – Co to, ja rybak jestem?Skąd ci, do cholery, wezmę sieć? Podszedł do łoża. Twarz leżącego sobowtóra przybrała barwę nie bardzo ludzką. To znaczy ludzką, ale nie za życia. Fred widział raz nieboszczyka, skojarzył walory kolorystyczne przybyszaiprzeraził się nie na żarty. Trącił godelikatniew ramię, naco ten, ledwie słyszalnym głosem, szczeknął: – Ele... ele... – Jaką Elę? – spokojnie jużzapytał Fred, szukając w myślach kobietyo tym imieniu, choć nie bardzo wiedział, skąd jego gość mógłbyznać jakąś Elę. – Ele... elektryk – wydusił facet. – Elektryk? – Dać sieć elektryk... – wyszeptał. Fred, jak wiadomo, głupi nie był, co nieco w życiu poczytał i niemrawo zaczynał się domyślać, o co przybyszowi chodzi. Najwyraźniej gość byłgłodny! Pobiegł do kuchni, chwycił nadgryzioną drugą pajdę chleba (pierwsza przechodziła już proces trawienia w jego trzewiach) i podetknął zdychającemu stworowi pod nos. Przybysz otworzył najpierw usta, które Fred natychmiast zatkał chlebem, a następnie oczy pełne niepomiernego zdumienia. – Jedz. Dobrzeci to zrobi. Elektryknic tu nie pomoże. Ciało, w jakiewlazłeś, musi jeśći pić, a nie podłączać się do prądu. Słabo cię, biedaku, doszkolili. Leżącyosobnik pochłonął kromkę, pochłonął teżFredową kawę iunosząc się na łokciach rzekł: – Dać jeść. Dać pić. Ciało silnieć. Energia konstans minimum.Fred ruszył do kuchni po następną porcję żarcia. – Co ztymfantem zrobić? –myślał. –Diabli nadali. To jego„minimum”do szału mnieza chwilę doprowadzi. Kosmicznymalkontent i to jeszcze niedouczony. Kiedywrócił, gość siedział na skraju łoża i ze skupieniem oglądał swoje dłonie. – Organ chwytniczy – krótko podsumował obserwację. – Powłoka cieleć – dodał. – O rany! Co tywygadujesz!Masz – Fred podał mu następną kromkę – zjedz. Musiszmi kilka rzeczy wytłumaczyć. Gubię się dokładnie w twoich zeznaniach, a chciałbym jednak wiedzieć, dlaczego to akurat na mnie padło. – Tywyjaśniać. Ja czekać. – Słuchaj no, to ty masz wyjaśniać, a ja sobie posłucham i poczekam, bo mogę ci niewątpliwie sporo powyjaśniać, tylko nie za bardzo wiem jeszcze co. Teraz twoja kolej. Powiedzmi, czemużto tak uważnie oglądasz swoje-moje ciało? – Uczone domniemać istoty zamieszkiwać planeta Chrrgrrbrrtrr – nieznajomy znów zacharczałdziwnie. – Istotametalowa puszka posiadować koła. Energiadawaćrzeczmiękka. Rzecz wnikaćw istota. Istota żywać. – Żyć?No, ładne kwiatki. Czy „rzecz miękka” to nibyczłowiek, taki jak ja? – Ciało – rzecz miękka. – A skąd „uczone domniemać”, że istotami żywymi zamieszkującymi Ziemię są, jak rozumiem, samochody? – Ja wiedzieć nie. Uczone wiedzieć nie. Uczone domniemać. Wysłać ja. Ja zbierać informacje. – Jak zbierać? – zapytał Fred, a w myśli dodał: – Szkoda, że te jego „uczone” nie „domniemały”, iżistota to nie puszka i na prąd chodzić nie będzie. – Ja przebrać istota. – Chyba przybrać postać istoty, tak? – Tyrozumieć. Ja wnijść w puszka. Istota posiadowaćrzeczmiękka. Uczone domniemać rzecz miękka dać energia. Rzecz miękka posiadować intelegent. W tym momencieFred pomyślał o inteligencieposiadającym „rzeczmiękką” jedynie;nie wytrzymał i wybuchnął gromkim śmiechem. Przybysz kolejny raz wybałuszył oczy w wyrazie głębokiego zdziwienia. – Ja nie znać artykulacja. Ja rozumieć nie – wyszczekał. – To nie jest żadna artykulacja, atak zwanyzdrowyśmiech –Freduspokajał się powoli – To, co wygadujesz, przykro mi, ale brzmi dość dwuznacznie. – Dwuznacznie. Rozumieć nie. – Trudno. Słuchaj, masztyjakieś imię, nazwę lub coś w tym stylu, bym mógł się do ciebie jakoś zwracać? Nagle dotarło do Freda, że nie pora na pogaduszki, a do roboty. Nerwowo spojrzał na zegarek. – No, dobra, wrócimy do tego. Teraz wychodzę, a tysiedźtu i nigdzie nie wychodź. – Ja rozumieć. Siedzieć. Ruszać nie – wyskandował beznamiętnie gość. – Doskonale. Fred odział się stosownie do porydnia i roku. Sprawdził w torbie stan narzędziiruszył ku drzwiom. Otwierającje, rzucił jeszczew głąb chaty: – Siedź spokojnie i czekaj. Postaram się wrócić jak najszybciej.Zamknął dom i udał się w kierunku swego śliwkowego ulubieńca. – O cholera, a który jest mój? – zaczął się zastanawiać, kiedy odpowiedź pojawiła się sama. – W życiu nie zostawiłbymgo otwartego! – pomyślał, zamykając drzwi auta przybysza. Wsiadł do swojego, podjechał do bramyi otworzyłją. Po chwili słychać było oddalający się alejką warkot silnika. Klarysa była samotną kobietą w sile wieku. Twarzjej znaczyłynieliczne, leczdobrzejuż zarysowane, zmarszczki, a w ufryzowanych starannie brązowawych włosach (w oryginale były kiedyś rude) jawiły się delikatne, białe pasemka. Klarysa gustowała w kostiumikach i garsonkach, których miała cały magazyn, do wyboru do koloru – na każdą porę roku. Mieszkała sporykawałek drogi od Freda i choćzdomu miała znaczniebliżejdo wsi, co rana nadkładała ponad kilometr, byprzejść obok jego chaty i zabrać się z nim autkiem do pracy. Klarysa dawno jużzagięła parolna swegodalekiego sąsiada ichoć, jak dotąd, jej zalotne zabiegi nie odnosiły pożądanego rezultatu – żyła nadzieją. Owego ranka wystrojona w zgniłozielony egzemplarz ze swej garsonkowej kolekcji, podeszła do osieroconej, acz zapraszającej otwartymi skrzydłami bramy. Ujrzawszy przed garażem znany sobie pojazd, śmiało pomknęła ku drzwiom chaty, poprawiając końcami palców fryzurę. Zapukała, ale nie słysząc odpowiedzi, delikatnie nacisnęła klamkę. – Fred, Fred już jestem! – zawołała radośnie, przekraczając próg domostwa. Wolnymkrokiem przemierzyła kuchnię i weszła do pokoju. Fred siedziałna nie posłanym małżeńskim łożu i spoglądał na nią nieco dziwnym, lecz przytomnym wzrokiem. – Fred, co ztobą?Nie idzieszdo roboty? –zerknęła na zegarek –Jużpóźno. No, zbieraj się. Fred gapił się na nią dalej, jakbynie rozumiał, o co właściwiechodzi. – Co jest?Obraziłeś się? –Klarysapodeszła do łoża, usiadła obok obiektu swych uczuć i poczęła delikatnie muskać jego dłoń. – No, powiedzcoś. Co się stało? – Ja rozumieć nie – wyszczekał mężczyzna. – Nie wygłupiaj się – miauknęła z wyrzutem. – Ciało – rzecz miękka wnijść w puszka. Ja siedzieć. Ja czekać – wyskandował mężczyzna. – Wystarczy już tych żartów. Ruszaj się, jedziemy – jęknęła kobieta szarpiąc za ramię Freda. – Ja siedzieć. Ja czekać – mężczyzna ani drgnął. Klarysa nie mogła pojąć, o co Fredowi chodzi i co mają oznaczaćte dziwne słowa. Widząc jednak, że gospodarz ani myśli ruszyć się z miejsca zrezygnowała z dalszych nagabywań. Wstała, uniosła dumnie głowę i nie wysilając intelektu rzuciła wychodząc: – Nie to nie. Rób co chcesz. Za drzwiami uświadomiła sobie, że zachowanie Freda było trochę nienaturalne. Było w nim coś, czegonigdydotąd nie zauważyła –absolutna obojętność. Fakt, żeFred nie bywał w stosunku do niej wylewny,czynadmiernie uczuciowy, ale traktowałjągrzeczniei uprzejmie. Tymczasem dzisiaj... Zupełnie nie wiedziała, co o tym myśleć. Pod brązową strzechą zapanował w jejgłowie absolutnychaos. Szef skierował Freda do roboty przy budowie ekskluzywnego ośrodka rekreacyjnego, którego właścicielembyło jakieś bogate iważne, bardzo ważne przedsiębiorstwo, lub coś w tym rodzaju. Kiedy indziej, byłby zaszczycony takim miejscem pracy, dziś jednak głowę zaprzątałymu zupełnie inne sprawyi robota nie szła dobrze. Koledzy,znając możliwościi polot Freda (w pracy objawiał często artystyczne zacięcie), dziwili sięjego roztargnieniu. – CzyFred „spod lasa” nie jest czasem chory? – zastanawiał sięgłośno jeden. – A może się zakochał? – żartował inny. Kiedypod koniec dniówki na budowę zajechała limuzynaszefa iwysiadła zniego żona pryncypała, a potem zawołała Freda i poprosiła go o wykonanie drobnej naprawy w ich domu, i kiedy on, plącząc się w zeznaniach, odmówił, wiadomym było, że zFredem dzieje się coś niedobrego. Tylko, że nikt nie miał pojęcia co. Tymczasem on, pełen najgorszych przypuszczeń co do przybysza, pozostawionego w chacie, liczył każdą minutę, dzielącą go od końca szychty. Do domu wracał, gdysłońce chyliło się ku zachodowi i złociło żółteliściedrzew; barwiło promieniami i tak już wściekle kolorowy świat. Mimo tysiąca myśli, kłębiących się pod sufitem, poetycka dusza Freda odbierała niczym balsam jesienne pejzaże. Kiedywjeżdżał wswą aleję, najróżniejsze niepokojące myśli wypierałyów balsam, ale w chwili, gdynacisnął klamkęzamarł z przerażenia. Wydawało mu się, żewychodząc zamknął drzwina klucz. To,iż byłyone teraz otwarte mogło znaczyć tylko jedno – przybyszwyszedł. Należało jednak sprawdzić podejrzenia, co Fred, wchodząc do chaty, właśnieczynił. Kamień spadł mu zserca – dziwnygośćsiedziałnamałżeńskim łożudokładnie tak samo, jak wtedy,gdyFred udawał się do pracy. Twarzmiał tylko jakąśniepokojąco zielonkawą, a spod łoża sączyła się strużka cieczy. – Dać jeść. Dać pić. Ja słabowieć – wydukał. – Dobra, jużci coś zrobię – rzekł Fred. – A to co znowu? –dodał, wskazując na mokrą plamę. – Zbiornik samoistnie próżnieć. Ja uszkodzić nie. – No tak, tego nie przewidziałem. Musiszsię umyć i przebrać. Chodź do łazienki. – Ja iść nie. Ja słabowieć. Energia minimum. Fred, nie komentując kolejnego„minimum”, przeszedł do kuchni, otworzyłtorbę iwyjął z niej banana. Podał owoc sobowtórowi, który znając już ogólne zasady przyjmowania pokarmów, usiłował wepchnąć sobie cały owoc do ust. – Nie, nie! – Fred wyrwał mu żółtegorogala i obrał ze skóry. – Masz, teraz jedz. Skarcił się w duchu za swe następne niedopatrzenie. Pomyślał, że trzeba przybysza traktować jak małe dziecko. Tylko, żewtej materii nie dysponował żadnymdoświadczeniem, bo i nigdy nie dysponował żadnym dzieckiem. Miał nadzieję, że facet albo się wkrótce wyniesie tam, skąd go przyniosło, albo zmądrzeje do jakiegoś ludzkiego poziomu, albo też... Fred pójdzie sobie w świat. Zawsze o tym marzył, nigdy jednak nie miał dostatecznej motywacji, byrzucić wszystko i powędrować w siną dal. Terazmiał wszak może i motyw, ale i gościa z„nie wiadomo skąd” na głowie. – Lepiej? – Stanął przed sobowtórem z pełną zmianą garderoby w garści. – Idziemy do łazienki. Przybysz wstał leniwie i podążył za Fredem. – To jest łazienka –rzekł Fred otwierającdrzwi przybytku. – Tu się człowiek myje,goli, czesze i załatwia. – Myć rozumieć – dobowe pomywanie. Golić rozumieć – włosia rżnięcie. Czesać rozumieć – włosia grabanie. Załatwić łazienka – rozumieć nie. – RanyJulek! Skąd te twoje „uczone” wynaleźli takie słownictwo?Domniemali, żepuszka z kołami ma włosie do rżnięcia i do „grabania”, co? Gość nie odpowiadał, zagapionywciurkającyzrezerwuaru do muszli klozetowej strumyk wody, wydawał przytym dziwne charknięcia. – Dobrze się czujesz? – Freda zaniepokoiły dźwięki wydawane przez faceta. – Energia silnieć. Wyjaśnić aparatura. – Słuchaj więc, to jest klozet. Kiedyczujesz, żezbiornik – Fred dotknął swego podbrzusza – jest pełny... Czyczułeś coś zanim się zlałeś? – Zlałeś rozumieć nie. – No, czy wiedziałeś, że zbiornik się opróżnia? – Wiedzieć tak. Rozumieć próżnienie – nie. – W porządku, teraz jak będziesz wiedzieć, że zbiornik jest pełny przyjdziesz tu, rozepnieszspodnie, wyjmiesz... ten... no... przewód końcowy,skierujeszgowdół do muszli i zbiornik opróżnisz. O tak. Fred instrukcję oddawania moczu w miejscu do tego przeznaczonym poparł obrazową demonstracją, z czym nie miał rzecz jasna problemu. Tym bardziej, że zawartość swego zbiornika nosił już od kilku godzin i miał wyraźną potrzebę ulżenia sobie. – Teraz twoja kolej. Lej – gestem zaprosił gościa do użycia ubikacji. – Ja zbiornik czuć nie – facet wyraźnie się wzbraniał. – Nie zaszkodzi spróbować. Przybyszsprawiałwrażeniezmieszanego, albo raczejzdegustowanego zmuszaniem go do wykonania czynności, której potrzeby nie odczuwał. Widząc jednak, że Fred nie ustąpi, wykonał kolejno szereg działań, powtarzając wiernie ruchy Freda i... wysiusiał się. Znowu zacharczał gardłowo, co nie zrobiło już na Fredzie żadnego wrażenia. Pożmudnymprocesie edukacjiw zakresieużycia mydła iręcznika, papieru toaletowego orazwkładania kończyn dolnych wmajtki, agórnychwrękawy,Fredmiałserdecznie dość. Miał dość wszystkiego, a głównie osoby,której tyle czasu inerwów w ostatnich godzinach poświęcił. Niepokój związany z pozostawieniem w domu przybysza tak zdominował Freda, że nie poczynił żadnych zakupów (banana dostał od zaprzyjaźnionego cieśli) i zmuszony był zadowolić siebie i gościa – chlebem z masłem i herbatką. Siedli przy stole. Fred z zadowoleniem zauważył, że odmienne odzienie w jakie włożył tego człowieka-nieczłowieka, spowodowało zróżnicowanie ich obu. Odzieżowe jedynie, ale to jużzawsze coś. – Papusiaj stary, bo mi za chwilę zaczniesz „słabowieć” – podsunął obcemu talerz z kanapkami – Czymożeszmi powiedzieć, jak mam się do ciebie zwracać, bo chyba na tym rano skończyliśmy. Maszjakąś nazwę? – Ja posiadować nie. Ja element istota grrfrrdrr... – zabulgotał. – Posiadować numer grrkrrwrr... – Te charkotyto waszjęzyk? –widząc jednak, żegość nie kapuje, dodał: – Czynumer i nazwę istoty wymówiłeś po waszemu, po twojemu? –Ja nie znaćanalog w język ciało.Ja nie znaćmowa jamówić.Bywsze cząstki dźwięk poznać na planeta Chrrgrrbrrtrr... Uczone domniemać dźwięk posiadować informacje werbalne. – Wolniej proszę. „Nie znać mowa”, amówi... Dźwięk... Informacje werbalne... Trochę to chyba jak masło maślane. –Fred odłożyłpustytalerz. –Terazto jajuż przestajęrozumieć. Nie macie mowy dźwiękowej? – Posiadować nie. Komunikacja grrfrrdrr... impulsowa. – Trochę to zamądredla mnie. Słuchaj no, a tystąd teżtymi jakimiś impulsami z tątwoją istotą gadasz? Mówisz. – Ja ładować informacje w bateria – akumulator. Wrócić przekazać. – Ooo, to kiedymasz zamiar wracać? – Chrtrgrrdrr. Brak analog. – Ładne kwiatki, a jak to będzie za... sto lat. – Nie troskać. Sto lat trwać mrowie czas. Uczone domniemać istota-puszka trwać minimum przedział czas. Rzeczmiękkauczonenieznaćczastrwać. Japobywać naplaneta Chrgrrbrrtrr... wrrdrr... jednostka czas trwać istota-puszka – powarkując wyszczekał tekst jednym tchem, ażmu powietrza w płucach zabrakło. – No, to nie jest tragicznie – podsumował Fred, choć nie miał bladego pojęcia, co u dziwoląga kryło się pod określeniem „minimum przedział czas”. Niepokój wzbudziło wnim też odniesienie jakiejś ichniejszej jednostki czasu do „trwania istoty-puszki”, czyli samochodu. Postanowił dla relaksu zmienić temat. – Wieszco?Nazwę cię Gurbur. Brzmito trochę jak gbur, ale zgrabnie w uszach rzęzi. Teraz, jak będę mówić Gurbur, to znaczy,że o ciebie chodzi. Rozumiesz? – Ja rozumieć. Ja Gurbur. Ty posiadować nazwa nie. – Ja posiadować nazwa Fred. Na imię mi Fred – poprawił się. – Jedno już ustaliliśmy, resztę zostawmy na jutro. Na razie trzeba iść spać. – Gurbur posiadować energia optimum. Drętwota dobowa nie. Fred dać informacje. – Na dziś mam dość informacji, edukacji i tym podobnych –acji. Fred wstał od stołu, odniósł talerze do zlewu i nie bacząc na Gurbura, udał się w kierunku łazienki. – Ja spozierać nowe ciało. Rzecz miękka odmienna – wyskandowałza nim gość.Fred znieruchomiał w pół kroku. – O czym ty mówisz? – wrócił i stanął nad nim. – Fred wnijść w puszka. Wdom wnijść rzeczmiękka. Jasna kulatana front. Posiadować odmienny dźwięk. Ciało domniemać ja być Fred. – Rany boskie! co tygadasz? – Rzecz miękka odmienna... – Klarysa! A jak tu weszła? Otwarłeś jej? – Ciało wnijść samoistnie. Gurbur siedzieć. – Musiałem nie zamknąć drzwi. Dziwne... – stwierdził Fred. Rozebrał się, umyłiznów, nie zwracającuwagina swego sobowtóra, przeszedł do pokoju, gdzie bezzastanowienia rąbnął się w bielusieńką paszczę ukochanej wersalki. Wczasie, gdypodkołderne ciepełko przenikało jego członki, myślał nad konsekwencjami wizyty znanej zgadulstwa dalekiej sąsiadki. – Niedobrze. Zobaczymy co z tego wyniknie – pomyślał leniwie, czując się tulony w objęciach Morfeusza. Nocnylos pozostawionego w kuchni kosmitymało go już obchodził. Skoro świt, Fred uruchomił zwykły ciąg czynności. Gurbur chrapał na rozbabranym małżeńskim łożu ubrany tak, jak go Fred wieczorem zostawił. Działania poranne Freda nabrałytego dnia szybszego tempa – musiał na zewnątrzoczekiwać Klarysy,bynie wlazłado chaty. To, żebędzie chciała zobaczyćsięznim,było pewne jaksłońce na niebie. Golącsię, intensywnie tworzył stosowną na tę okazję bajeczkę. Nie wiedział, co wczorajszego ranka zademonstrował jego sobowtór. Był natomiast pewien, że Klarysa nie ma pojęcia, kogo naprawdę w domu zastała. Zostawił nastoledwieposmarowanemasłem pajdychlebainocnikowatykubek zherbatą. Ubrał się i wyszedł. Wyjechał przed bramę i wysilając do maksimum swój, nadwątlony rozmowami z przybyszem, intelekt – czekał. „Rzeczmiękką odmienną” zobaczyłwlusterku wstecznym chwilę potym, jak uzmysłowił sobie, iż weszła wczoraj do chaty, bo ujrzała pojazd koloru dojrzałej śliwki tkwiący przed garażem, oznajmiającywszem iwobec, że gospodarzjest w domu. Cofnął auto na spotkanie drepczącej drobnym krokiem kobiety i zatrzymał w miejscu, skąd nie było widać stojącego przed garażem bliźniaczego samochodu. – Będzie trzeba wyrzucić meble i schować to – pomyślał. ObliczeKlarysyjaśniało pełnią szczęścia. Oto pan jej serca czekał, byzawieźćją do wsi. Zgniłozieloną garsonkę zastąpiła inna –brązowa, nakrapianażółtymi ciapkami, co w sumie dawało kolor, nie przymierzając... świeżej sraczki. Trzeba przyznaćkomponowało się to nie najgorzej z barwą owłosienia Klarysy. – Hej, Fred, czekasz może na mnie? – krzyknęła zbliżając się do samochodu. – Może i czekam – odrzekł obojętnie.Otworzył drzwi i Klarysa, unosząc wysoko kolana, wsiadła. Ruszyli. – Słuchaj, coś tybył wczoraj taki jakiś... – Jaki? – No, tego... dziwny. – Nie rozumiem o czym mówisz? – zgrywał się Fred. – Jak to? Nie pamiętasz naszej rozmowy? – Jakiej rozmowy? Przecież myśmy się wczoraj wcale nie widzieli. – Nie udawaj, byłam rano u ciebie. – Rano? U mnie? Nic mi na ten temat nie wiadomo. – Siedziałeś na łóżku i... tak dziwnie gadałeś. – Klaryso, zaczynam obawiać się o twe zdrowie – z udaną troską w głosie powiedział Fred. – AleżFred! – rzekła kokieteryjnie. – Czuję się dobrze. – Na ciele może i dobrze, ale co do umysłu... – kątem oka spojrzał wymownie na pasażerkę, – mam pewne wątpliwości. – Uważasz, że wczoraj coś mi się przewidziało? – Klarysa była najwyraźniej poruszona jego słowami. – Przewidziało, nie przewidziało; trudno powiedzieć. Ja w każdymrazie wyjechałemrano do pracyi nie przypominam sobie żadnej twojej wizyty. – Tak mówisz? – „rzecz miękka odmienna” wyraźnie zwątpiła. Resztę drogi przejechali w milczeniu. Fred był święcie przekonany, że dobrze rozegrał sprawę, Klarysa natomiast nie mogła pogodzić się zpodejrzeniami ukochanego mężczyznyi w duchu postanowiła zbadać, jak się rzeczy naprawdę mają. Należało przede wszystkim sprawdzić zeznania Freda,co do jegowczorajszego pobytu w pracy. Kobieta byłabowiem w stu procentach pewna, że Gurbur to Fred. A myśl o wizycie u psychiatry, czy psychologa nawet w śladowej ilości nie pojawiła się w jej umyśle. Tego dnia robota szła Fredowi lepiej, co nie znaczy, że rewelacyjnie, i że nie myślał o swoim gościu. Niemniej, nie był jużtak rozkojarzony, jak poprzedniego dnia. Po pracyzrobił zakupy,załadował je do auta izmocnym postanowieniem ruszeniameblizgarażuwracałdo domu. Przybysza zastał wkuchni. Siedział przystole i zmozołem zgryzał dobrzejużczerstwy bochenek chleba. Na widok Freda podniósł głowę i z paszczą pełną żarcia rzekł: – Gurbur jeść. Energia optimum. –Ażryj sedowoli, jak cito smakuje. Możebędę cię tutrzymałw charakterze prosiaka? – dodał pod nosem. Fred rozebrał się, pochował do szafki część zakupów i zabrał się do pichcenia obiadu. Krzątając się po kuchni zagadywał do gościa. – Był tu kto? Czy przybyło jakieś obce ciało, kiedymnie nie było? – Obce ciało nie wnijść. Gurbur siedzieć czekać Fred. Teraz jeść. – Wporządku. Słuchaj, musimydziś jedno auto wprowadzić do garażu, bo jest ich oto jedno za dużo. Trochę ztym będzie roboty. Wgarnku gotował się jużryż,ana patelni skwierczało smażące się mięsko. Gurbur uniósł głowę, a następnie całe ciało. Sprawiał wrażenie ogromnie czymś zaintrygowanego. Fred spostrzegłto i począł rozglądać się w około, szukając przyczynydziwnegozachowania się przybysza. Nic jednak ciekawego ani nie zobaczył, ani nie usłyszał, spojrzał więc zdziwionym wzrokiem na niego i zapytał: – Co ci jest?Dobrze się czujesz? – Organ powonienia działać. Gurbur czuć aromata. Aromata posiadować dźwięk. – Rozumiem. To, co czujeszisłyszysz,to obiad. Zjeszdziś cościepłego. – Fredzamieszał ryżi obrócił mięso na patelni. – Powinno ci smakować. To będą nowe informacje. – Dać informacje. Dać słowa. – Kuchenka, garnek, patelnia, łyżka, woda, ryż, widelec, mięso... – Fred demonstrował kolejno znaczenie wyrazów. – Cholera! Przez ciebie oparzyłem się. Podbiegł do zlewu i wsadził rękę pod zimną wodę. – Obiad ugodzić Fred – wyszczekał kosmita podchodząc do niego. – Fred nie troskać. Gurbur preparować obiad. – Nic nie preparuj, bo teżcię ugodzi, anie mam pojęcia jak możeszzareagować naból. Sam skończę. Tylepiej sobie siedź, wdychaj „aromata” i czekaj, aż dam ci jeść. Przybysz obserwował uważnie działalność kulinarną gospodarza, który na wszelki wypadek nic już nie mówił. Po chwili jedzonko apetycznie parowało na dwóch talerzach. Fred usiadł naprzeciw gościa. – To jest widelec, a to nóż – pokazał. – Widelec trzymasz tak i nabierasz nim ryż, zaś nożem... O tak, kroisz mięso. Gurbur śledził wzrokiem jego ruchy i starał się je powtarzać. Przy okazji część ryżu wylądowałanastole, stanowiącnowyelement jego artystycznejdekoracji; część na podłodze. Nieliczne ziarnka trafiły do jego ust. Fred krytycznie spoglądał na poczynania przybysza, spokojnybyłjednak o jego stan „energetyczny” i fizyczny. Wrąbał przecież nie tak dawno prawie całychleb – pokarm wysocekaloryczny,azmagania zryżem opóźniłyna tyle walkę z gorącą padliną, że zdążyła ona osiągnąć ciepłotęzbliżoną do temperaturyotoczenia i Gurbur nie miał okazji sparzyć języka. Przemielił jedzenie w ustach, połknął i rzekł: – Dobre jeść ciepło. Organa smak działać – nagle przerwał izgardzieli jegodobyło się głośne beknięcie. – Rozumieć nie – dodał. – Opróczryżu, połykałeś powietrzeiterazono zciebie uleciało – ześmiechemwyjaśnił Fred. – Pomyję gary i do roboty. Za oknem panował ponury mrok, zwiastujący nadchodzący deszcz. Po wczorajszym, jesiennym słońcu ślad zaginął. Trzeba było spieszyć się z porządkiem w garażu. – Wrzuć to na siebie – Fred podał przybyszowi starą kapotę, – i chodź. Wyszli na zewnątrzi skierowali się ku stojącymwzgodnej, jednobrzmiącej barwą parze śliwkowych pojazdów. Fred najpierw jednym, potem drugim autem odjechałkawałeczekod drzwi. Otworzył garaż. Benedyktyńska praca korników nie dokonała jeszcze widocznych zniszczeń, co w innej sytuacji może ucieszyłoby Freda. Teraz jednak był trochę rozczarowany. Miałnadzieję, że wymiecie szczątkiprzeżartychsprzętów, a większe kawałki ewentualnie wygrabi.Tymczasemczekałogo wynoszenie całych szaf,szafeczek,regałówi prawiewszystkiego, co przed latytuwcisnął. Nie byłoczasu nazastanawianie się. Pokazał Gurburowi, co ma robić i zaczęli wystawiać wszystko na zewnątrz. Kiedy garaż był dostatecznie opróżniony, Fred wjechał doń jednym zsamochodów i zamknął drzwi. Stanąłprzed stertą mebli,ogarnąłje wzrokiemizacząłintensywniemyśleć,co dalej. W garażu wydawałysię jakieś mniejsze imniejliczne. – Gurbur, – zawołał do gościa, przyglądającego się zuwagą nocnemu stolikowi – musimy to przenieść w krzaki za dom. Przestrzeń za chatą porastałw przeszłościogródek, a raczejsadzik krzewów owocowych. Fred nie zaglądał tam od wielu miesięcy. Nie zaglądał dosłownie, bo na tę część jego posiadłości nie wychodziło żadne okno domostwa. Z przyjemnością stwierdził, że krzaczki zagęściłysię i posplatały,tworząc cudownąkryjówkę dla sprzętów domowych wytarganych z garażu. Zaczęli więc upychać je w chaszcze. Gurbur rozdrapał na jakimś kolcu rękę, co spowodowało chwilową przerwę wpracy. Krew cieknąca zdłoni –to coś nowego. Ból, choć niewielki – też. Skończyli akurat przenoszenie mebli, kiedy z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. – Opad ciekły – stwierdził Gurbur, ocierając ztwarzydrobinywody. –Uczone domniemać zjawisko. – Boże, ależte twoje „uczone” mądre! –zdrwiną zachwyciłsię Fred, ciągnąc przybyszaw kierunku drzwi. – Chodźże, bo zmokniesz, przeziębiszsię i będę miał nowy problem. – Powiedzno mi, co jeszcze te twoje „uczone domniemały”? – zapytał Fred, kiedyobaj siedzieli jużw ciepłej kuchni i popijali herbatę. – Mrowie istoty. Mrowie rzeczy miękka. Mrowie kwiecie z pieniem i bez pienia. Opad ciekły. Opad stały. Niestała powierzchnia. Stała powierzchnia. – Gurbur wyszczekiwał kolejne stwierdzenia, nie zmieniając tonu. – Pora minimum ciepło. Poramaksimum ciepło. Kula gorąca dawać jasność. Kula zimna dawać niejasność... – Wystarczy – przerwał mu Fred. – Niejasność mam zasadniczo na okrągło ito nie tylko w kwestii „kuli zimnej”, którą podejrzewam jest księżyc Nie mógłbyś trochę inaczej wszystkiego wypowiadać... albo formułować? „Piejące” kwiecie świadczyło, co prawda, o próbach zastosowania deklinacji i Fred zorientował się, że o pień tu chodzi, ale zrozumienie przybysza stawało się deczko męczące. – Gadaszjak komputer. Tegosię na dłuższą metę nie da słuchać. –Fred pokręcił głową na znak nieśmiałegoprotestu. Podejrzewał jednak słusznie, żeobcy i tak nie zrozumie gestu. – Ty, a skąd te „uczone domniemali” mowę?Jest ona wtwoim wykonaniu, nie przymierzając... dziwaczna. A poza tym mówiłeś, że istota to puszka. O ile mi wiadomo, żaden samochód takim kretyńskim językiem nie gada. Warczy, burczy – owszem... Ale... – Uczone domniemać istota posiadowaćkomunikacja werbalna jak rzeczmiękkawnijść. Cząstki bywsze zebraćinformacje. – To coście za durne cząstki tu wysyłali?! – Cząstki bywszebyćprymityw. Pojemnośćinformacjów minimum. Gurbur posiadować pojemność mrowie maksimum. – Wieszco?Zastanawiam się, czynie poduczyć ciętrochę naszego, ludzkiego języka.Już terazłapię się na tym, żeużywam twoich idiotycznych sformułowań. Wdomu to małe piwo, ale jak tak zacznę gadać przy ludziach... – Ja rozumieć mrowie Fred mówić. Ja artykułować nie. Ty uczyć nie. Ja zbierać informacje. Mowa minimum minimum informacje. Słowa posiadować informacje. – No, to mamyjasność! –Gospodarzodsunął puste nakrycie i wstał od stołu. – Mowa to nie słowa, a słowa to nie mowa... skoro jedno z nich nie niesie żadnych informacji, jak to wychodzi ztwego gadania.Ważne, żetymnie rozumiesz, a ja ciebie. Wporządku. – Fred uznał, że najwyższyczas skończyćdzisiejsząsesję naukową. –Idziemyspać. Inieinteresuje mnie twoje optimum maksimum, ani żadne inne odczucia – ja mam dość. To powiedziawszy, zostawił przybysza w kuchni. Wiedział już, że nie grozi to żadnym niebezpieczeństwem. Wykonał szybko „dobowe pomywanie” i zapadł w „drętwotę dobową” na ukochanej wersalce. Kolejny dzionek mijał spokojnie. Klarysa, nie widząc samochodu, przeszła obok chatyFreda zdegustowanafaktem, żenie poczekał na nią. „Może rzeczywiście uważa, że jestem niespełna rozumu” – pomyślała smutno i nic więcej nie byłajużwstanie wymyślić. Jej duszapogrążyła się w otchłaniczarnej rozpaczy.Klarysanależała bowiem do kobiet, które programowo niepotrafią stawiać czoła przeciwnościom losu. Raz tylko w życiu zdarzyło się, że stanęła na wysokości zadania, ale widoczniewtejmateriiwyczerpałsię wtedycałyjejżyciowypotencjał. Bowiem teraz, mimo iżdzień wcześniej postanowiła dokładnie zbadać sprawę, przemyślaławszystko i... położyła uszy po sobie. Tymczasem pan jej serca nie próżnował. Robota paliła mu się w rękach i nie mógł doczekać się jej końca. Postanowił wtajemniczyć w wizytę niecodziennego gościa, osobę uważaną we wsi za autorytet intelektualny – pana Feliksa. Pan Feliks legitymował się dyplomem ukończenia jakiejś szkoływyższej. Jakiej – nikt nie wnikał, bo i po co komu ta wiadomość, kiedyitak tylko on w całej,niewielkiejspołeczności osady dyplom taki posiadał. Mieszkańcy liczyli się bardzo z jego opiniami, a i wiadomym było, że pan Feliks plotkarzem nie jest i powierzonych mu sekretów dalej nie podaje. Fred wpadł na ten pomysł jeszcze wczoraj, zanim sen nie odebrał mu umiejętności logicznego myślenia, bo doszedł do wniosku, że sam długo z problemem sobowtóra nie wytrzyma. Zawsze to osoba uczona i choć nie uważał się za przygłupa, wolał zasięgnąć rady. Toteż,wracając zterenu przyszłegoośrodka rekreacyjnego, zboczył z drogi i zatrzymał się przed zabudowaniami pana Feliksa. Odważnym krokiem skierował się ku drzwiom. Pan Feliks otworzył mu i trochę zdziwionyzapytał: – Tak, słucham? – Panie magistrze (wszyscytak siędo niego zwracali), mamprośbę – czy znalazłby pan chwilę czasu i wstąpił do mnie? – A o co chodzi? – zainteresował się grzecznie uczony obywatel wsi. – Widzi pan, wolałbymteraztego nie tłumaczyć. Gdybybył pan takuprzejmynawet i w tej chwili zabraćsięze mną, byłbym ogromnie wdzięczny. – Czy to ażtak pilna sprawa? – Trudno powiedzieć, że pilna, ale jestem pewien, że nie pożałuje pan. – Panie Fredzie, gdyby to kto inny... Pan nigdymnie o nic nie prosił... – No właśnie. A terazi na mnie przyszła kolej. Jeszcze razpowtarzam – nie będziepan żałował – Fred podkreślił atrakcyjność „oferty” – Widzę, że faktycznie ma pan problem. Proszęchwilkę poczekać.Ubiorę się ipojedziemy – pan Feliks cofnął się w głąb mieszkania; wrócił się jeszcze do drzwi i zawołał: – Ale odwiezie mnie pan? – Nie ma sprawy. Oczywiście. Przezcała drogę pan Feliks usiłował wydusić zFreda cokolwiek na temat przyczyny jego niespodziewanej wizyty. Fred jednak milczał. Wduchu obawiał się, że Gurbur mógłzniknąć i pan Feliks potraktuje gotak, jak on potraktował Klarysę. Z tym, żeon znał prawdę, dotyczącą spotkania jej z przybyszem, zaś pan Feliks... Uczonyobywatel wioski nigdydo tej porynie był u Freda, widząc zaś rachitycznezarośla wokoło zwątpił w znanymu przydomek „spod lasa”. Lasu on tam niespostrzegał ni jakiego. Starymzwyczajem Fred wjechał przezotwartą, samotną bramę; zatrzymałsię, wysiadł z auta i starannie ją zamknął. Wsiadł zpowrotem i podjechali parę metrów pod garaż.Pan Feliks poczuł się trochę niepewnie. Nigdy, co prawda, nie słyszał, by Fred miał jakieś niezdrowe dewiacje, ale milczenie kierowcy i manewry z bramą obudziływ nim niejasny niepokój. Fred otworzył drzwi. – Proszę, niech pan wejdzie – zaprosił, przepuszczając gościa przodem. Pan Feliks wszedłizamurowało gona amen –przystole siedziałFred, ale izanimstał Fred, który nie robiąc żadnych wstępów rzekł: – Oto i mój problem. – Brat? Bliźniak? – To nie byłby problem. A jest. – Nie rozumiem. – Gurbur, powiedz coś – zdecydowanymgłosem rozkazał Fred. – Ja siedzieć. Ja czekać. Rzecz miękka odmienna nie wnijść. Pan Feliks otworzył szeroko usta w bezgranicznym zdumieniu. Sposób artykulacji dźwięków oraz treść wypowiedzi osobnika odebrałymu chwilowo głos. – Czy... – przełknął głośno ślinę – czy mogę usiąść? – Proszę. – Fred podsunął mu najbliższe siedzisko. – Dobrze pan to zniósł, bo ja za pierwszym razem chybazemdlałem. – Któżto jest? – zapytał pan Feliks niepewny, czy nie urazi dziwnego człowieka. – Ba! Mówiąc szczerze –samniebardzo wiem. Zjawiłsię wieczoremkilka dnitemu w identycznym jak mój samochodzie. Mogę pokazać – wtrącił – stoi w garażu. Nie wiedział, że przybrał ludzkie ciało. Chciał się do prądu podłączać. Szczeka jak robot, czyjakiś komputer, słyszał pan. Słownictwo ma zupełnie kretyńskie, ale wwiększości rozumie, co się do niego mówi. Gurbur, tak go nazwałem, powiedz naszemu gościowi kim właściwie jesteś. – Jawidzieć rzeczmiękka nieodmienna. Nowa rzecz. Tydaćinformacje – Gurburzwrócił się do Feliksa. – Rzecz miękka to człowiek, odmienna to kobieta – wyjaśnił Fred rozbierając się. – Gurbur, skąd się tu wziąłeś? – spokojnie zapytał pan Feliks, po czym, idąc za przykładem gospodarza, zdjął wierzchnie okrycie i przerzucił przez oparcie sąsiedniego siedziska. – Ja cząstka. Ja zbierać informacje. – Czego jesteś cząstką? – Grrfrrdrr. Ja cząstka minimum. – On nie znajduje odpowiedników wnaszym języku. Minimum, optimum imaksimumto jego ulubione określenia. A w ogóle powiedział mi, że oni nie mają mowy dźwiękowej. Komunikują się przypomocyjakichś impulsów. Takie charczenia wydaje,kiedyusiłujecoś po swojemu powiedzieć. Dlatego dałem mu na imię Gurbur. Może mu to brzmi bardziej swojsko niż, na przykład... – Jasio. – Faktycznie, ciekawa sprawa. Tylko, co ja tu mogę pomóc? – zatroskał się pan Feliks. – A chociażbyto, żenie będzie to od teraztylko mój problem. Bowie pan, była jużtaka chwila, żezwątpiłem w swój zdrowyumysł. Musi pan przyznać mi rację – w domu gadam sobie zeskandującymsobowtórem, potem wychodzę i myślę: – Amożemaszchłopie zwidy, jakieś halucynacje? I co? Ludziom ani słowa, bo zrobią z ciebie wariata, a samemu też od tego można zgłupieć. Teraz już jest nas dwóch. Zrobię herbatę. Napije się pan? – zapytał gospodarz podchodząc do kuchenki. – Zprzyjemnością. Gurbur –pan Feliks zwrócił się do przybysza, – w jakim celu zbierasz informacje ijakie to informacje cię interesują? – Całość informacje zbierać. Kumulować. Zabrać. Uczone dokonać skład. – A ci uczeni, jak rozumiem, co badają? – Badać nie. Uczone domniemać koryto informacjów. Uczone pokierować cząstka w koryto. Cząstka zbierać. – Dobrze. Ton, jakim intelektualnyautorytet osadywypowiedział to jedno słowo, wyraźnie przeczył jegoznaczeniu. Pan Feliks najwyraźniejnierozumiał, oczym Gurbur gada, ale przed Fredem wolał udawać mądrego. Kontynuował więcrozmowę, licząc na to, żezachwilębędziejuż i w tej sprawie naprawdę mądry. – Czy uczeni to jakieś istoty, tak jak cząstki? – Cząstka istota nie. Uczone istota nie. Uczone cząstki odmienne. Wczasieprzesłuchaniaprowadzonegoprzezpana Feliksa, Fredzaparzyłherbatę, ustawił w kubkach przed gośćmi i dosiadł się do nich. Uważnie słuchał ich dialogu. – Nie odpowiedziałeś mi – pytał dalej pan Feliks, –po co wam te informacje, skoro nic nie badacie. – Ciało jeść. Ciało pić. Grrfrrdrr kumulować informacje. Informacjów brak – energia minimum minimum. – Czytoznaczy,że wykarmiciesięinformacjami?Czerpiecie znich energię konieczną do życia? – Istnieć nie żyć. – Czekaj no – wtrącił Fred, – to co ty..., lub wy... czymwłaściwiejesteście?Istoty, ciała miękkie, twarde czyjakie? – Gurbur nie znać analog. – A może jednak spróbujesz określić skąd przybyłeś. Z innej planety, przestrzeni, czasu? – Gurbur nie znać analog. – Wie pan co? – pan Feliks zwrócił się do Freda. – Czytałem w życiu to i owo. Prace popularno-naukowe i ściśle naukowe, czasem do poduszki pogrążamsię wlekturze opowieści science-fiction, ale nie mogę sobie niczego podobnegoprzypomnieć. Nie istota, nie wiedzieć skąd, posiadaumiejętnośćjakiejś teleportacji, aletwierdzi, że jestcząstką całości, żywiącej się,jakzrozumiałem, informacjami. Jeśli posługujesięnaszym językiem, jaki byon nie był, musiskądś te wyrażenia znać. Muszęprzyznać, że jestto wszystko dość niesamowite. Długo ma zamiartu zostać? – W tej kwestii też brakmu analogicznego słowa. Coś mi mówił. No tak, tego jeszcze nie powiedziałem. Te jego uczone cząstki „domniemały”, jak on to mówi, że istoty zamieszkujące Ziemię to samochody, które żywią się, lub coś w tym rodzaju, ludźmi. W każdymraziezaczynają działać po tym,jak człowiek do nich wejdzie. Po części mieli rację, nie uważa pan? – Fred zachichotał cicho. – Gurbur słabowieć. Energia minimum optimum. – O co mu chodzi? – pan Feliks wyraźnie nie zrozumiał. – Nic takiego. Po prostu jest głodny. Przepraszam, zrobię mu coś do jedzenia. – Fred dać obiad. Dobra aromata – odezwał się Gurbur. – Przykro mi mój drogi, ale dostaniesz chlebek. Obiadu dziś nie planuję – tymi słowy gospodarz najwyraźniej rozczarował go. – To może najpierw odwiezie mnie pan, a potem sobie zjecie. Wdomu poszukam jeszcze czegoś w literaturze i jutro znów wpadnę – zaproponował Feliks. –Nie, nie. Za chwilę. On jak słabnie,robi się zielony i wygląda jak truposz. Razjużmnie porządnie wystraszył –Fred mówił to, smarującmasłem bardzo, ale tobardzo grubą pajdę chleba. Po kilku minutach siedzieli już w samochodzie, zostawiając za sobą Fredowe gospodarstwo. – Wie pan co, lepiej niech na razie nikt oprócz nas o tym nie wie – po jakimś czasie odezwał się pasażer, – to mogłoby wywołać niezdrową sensację. Ludzie we wsi różnie na takie dziwa reagują. Nie widzę ze strony tego przybysza żadnego niebezpieczeństwa. Chociaż... kto to wie... Trudno mi cokolwiek wyrokować. – Ja, panie magistrze, tylko panu zaufałem i mam nadzieję, że razemcośwymyślimy. Rozstali się przed domem pana Feliksa. Nazajutrzrano Fred zabierzego znów do siebie. Rano, bo był to dzień wolny od pracy i wolny od porannej wizyty Klarysy. Panem Feliksem, kiedy tylko wszedł do mieszkania, zaczęły miotać uczucia pokrewne tym, jakienietakdawno byłyudziałem Freda. Miał wątpliwościi to dość spore. Nie mniej, sprawa poruszyła go do głębi. Już dawno nic nie pobudziło w nim tak silnej potrzeby rozwiązania problemu. Żona panaFeliksa zdziwiła się trochę,gdy jej mąż zrzuciwszypalto oświadczył, żemusi popracować. Na ogół posiłki jadali wspólnie, a Feliks bardzo rzadko przynosił robotę do domu. Starał się konsekwentnie oddzielać sprawyzawodowe od prywatnych, co pozwalało na swobodny rozkwit szczęścia rodzinnego. Szczęściem owym rozkoszował się przez lata syn pana Feliksa (studiującyobecnie wstolicyarchitekturę), żona pana Feliksa orazon sam. Tego jednak wieczoru harmonia rodzinnego stadła została w jakimś stopniu zakłócona. Po pierwsze – Feliks polazł na strych, skąd zaczął znosić mocnojużzakurzone paczki z rocznikami czasopism popularno-naukowych. Do tej pory, po znanym mu tylko okresie ważności, były tam wynoszone. Nigdy nie pozwolił wywalić ich na makulaturę. Żonie tłumaczył, że zawierają mądrości, z których być możeprzyjdzie mu pewnegodnia skorzystać. Lata mijały, ze strychu zrobił się – podobny labiryntowi – magazyn paczek, aż wreszcie nastał ten dzień. – Widzisz? Miałem rację, upierając się przy pozostawieniu tych pism – powiedział zadowolony do żony, która stojąc u stóp schodów prowadzących na strych z niemym przerażeniem w oczach obserwowała powrót znienawidzonych papierzysk w jej domowe królestwo. – Czycoś się stało, kochanie? –zapytała w końcu, głośno przełykając ślinę, bulgoczącą jej wściekle w krtani. – Nic takiego. Muszę po prostu poszukać pewnych artykułów. Uspokojona, choć i tak wielce zaintrygowana manewrami męża, podreptała do kuchni przygotowywać posiłek. Uczony obywatel wsi zajmował pokój, którego wystrój stanowiły ściany biblioteczne (regały – od podłogi po sufit zastawione książkami) oraz antyczne, stojące pod oknem potężne biurko, na którym poczesne miejsce zajmowały: stara, mosiężna lampa iprzycisk do papieru. Przycisk był wielokroć zmniejszoną, marmurową kopią „Myśliciela” Rodina, co dodatkowo podkreślało naukowycharakterkomnaty. Całygabinet robił piorunujące wrażenie na, odwiedzających czasami pana Feliksa, szarych obywatelach wsi. – Po co panu tyle książek? – zapytywali zdziwieni.Albo z jeszcze większym zdumieniem: – Pan to wszystko przeczytał? Raz tylko miejscowy stolarz, wezwany do naprawy drzwi, zignorował księgozbiór i po wejściu do gabinetu dopadł biurka i z zachwytem znawcywyznał: – Jezu, ale piękny mebel! Po zniesieniu paczek, pan Feliks zamknął się w swej świątyni i począł rozwiązywać pakunki, analizując ich zawartość. Pojedyncze egzemplarze odkładał na bok, resztę starannie składał, obwiązywał i układałwzgrabnąwieżę. Byłczłowiekiem dokładnym i pedantycznie przestrzegał zawsze kolejności zaplanowanych działań. Przegląd prasyprzerwało muwejście żony, która postawiwszyna biurku talerzzkanapkami i szklankęherbaty, podeszła do niego i starając się uspokoić wewnętrzny niepokój zapytała: – A do jakiejż to pracy potrzebne ci te starocie? – Później ci wytłumaczę – krótko zbył ją Feliks. Wyszła z pokoju, nie ukoiwszy trwożnej ciekawości, jaka coraz bardziej zaczynała ją zżerać. Pan Feliks siadł do biurka dopiero po skończeniu segregacji gazet. Herbata zdążyła już wystygnąć,więcwypił jąduszkiem, bynawypadekwejściamałżonki wyglądało, żeuczynił to jużdawno. Zkromką chleba w garści podszedł do półki, na której stały książki o tematyce science-fiction i uważnie studiował tytuły. Kiedyakurat trafił naszukany tom i wydłubywał go z upchanego ciasno szeregu, do pokoju wkroczyła żona. – To knotyteżci będą potrzebne? – zapytała z wyraźną nutą drwiny. Knotami nazywałaonawszelkiepozycjeliteratury, których lektura nielicowała zpozycjąi wykształceniem mieszkańcówtego domu. Należała do nich fantastyka naukowa, wktórej, jej zdaniem, nie było niczego godnegouwagi –żadnychwątków miłosnych, intrygdworskich, czyli tego, co sama lubiła. Fakt, że jej mąż sięgał po knoty w chwili, gdy odmówiwszy wspólnej kolacji zabierał się – jak to powiedział – do pracy, stanowił jeszcze jeden dodatkowycios. Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się na pięcie iwyszła. Pan Feliks powiódł za nią niewidzącym spojrzeniem i dalej przeglądał półkę. Fred, zaliczywszyporanną rozmowę zGurburem, orazcotygodnioweszorowanie podłógi pucowanie chałupy, spokojny, że Klarysa sobotnim rankiem doń nie zawita, wyjechał po jedynego człowieka na tej planecie, którego odważył się wtajemniczyć w sprawę swojego dziwnegogościa.. Pogoda poprawiła się i słońce stało już wysoko, jak na tę porę roku, kiedy samochód koloru dojrzałej śliwki zatrzymał się przed domem pana Feliksa. Drzwi otworzyła żona uczonegoobywatela wsi, która nie otrząsnąwszysięjeszczepo wieczornych, niepokojących manewrach męża, nosiła w oczach wyraz głębokiego zdziwienia. Tak głębokiego, że Fred zażenowanyspojrzał na swe ubranie, nie widząc w nim jednak niczegonadzwyczajnego,na wszelki wypadek poprawił ręką włosy. – Przepraszam, zastałem męża? – starałsięmówićtak, jakbywzrok pani Feliksowej był najnormalniejszym w świeciespojrzeniem. – A, tak tak. Już proszę – rzekła z roztargnieniem i pozostawiając Freda w otwartych drzwiach, udała się w głąb domu. Po chwili ukazał się pan Feliks. Sprawiał wrażenie lekko nieprzytomnego. – To pan? Tak wcześnie? – zapytał zdziwiony, jakby to była piąta rano. – Nie chcę być nieuprzejmy, ale umawialiśmy się jeszcze wcześniej. Spóźniłem się trochę. – Aha. Proszę wejść. O tam, do mojego gabinetu – gospodarz gestem wskazał Fredowi drzwi. – Ja trochę ogarnę się i za chwilę przyjdę. Fred po razdrugiw życiu ujrzałtak ogromnąilość książek wprywatnym mieszkaniu. W bibliotekach, gdzie również są setki tomów, bywał niejednokrotnie. Natomiast wcześniej, podobnie licznyksięgozbiór spotkał u swego profesora historii,kiedyuczęszczał w mieście do szkołyśredniej. Nie ukończył jej – to fakt, ale czego zdążył się nauczyć, tego nikt mu już nie odbierze. Z wyraźnym zainteresowaniem czytał tytuły na grzbietach książek, czasem nie widząc tytułu wyciągał dany egzemplarz, by na okładce sprawdzić jego tożsamość. Pan Feliks zastał go w chwili, gdy właśnie trzymał w ręku „Krytykę czystego rozumu” Kanta. – Nie wiedziałem, żeinteresuje się pan filozofią? – Nie... Tak tylko przeglądałem książki – odparł Fred nieco zmieszany. – Jest tu co przeglądać – pan Feliks powiódł wzrokiem po swym zbiorze. – Właśnie. Znalazł pan coś, co tyczyłoby naszej sprawy? – zapytał Fred, odkładając na półkę dzieło Kanta. – Coś tam znalazłem, ale proponowałbym omówić to u pana, bo moja żona jestwyraźnie zaintrygowana moim zachowaniem i może nam trochę przeszkadzać – ostatnie słowa pan Feliks wymówił konspiracyjnym szeptem. – To co, jedziemy? – Proszę poczekać w samochodzie. Muszę jakoś zgrabnie wytłumaczyć małżonce ten wyjazd – mówił, prowadząc gościa do wyjścia. – Na ogół sobotyspędzamywspólnie. Nie minął kwadrans, kiedy pan Feliks zasiadł obok Freda i z miejsca zaczął mówić. – Z tym pana gościem to ciężka sprawa. Przejrzałem mądre artykuły, sięgnąłem do nie najmądrzejszych powieści fantastyczno-naukowych i proszę sobie wyobrazić – niczego, co przypominałoby opowieść Gurbura nie znalazłem. – Nic? – No, nie całkiem. Wjednymzopowiadań pojawiła się istota, żywiącasięinformacjami. Z tym, że faktyi przedmioty,których dotyczyłyinformacje znikały. Autor posunął się do tego stopnia, że nakarmił amatora różnych danych całymi miastami, ludźmi, itp. Rozumie pan jednak – to tylko fantastyka, wytwór literackiego umysłu. – Znikało, powiada pan? – Owszem, ale uważam, że nie powinno nas to niepokoić. Po pierwsze – dlatego, że to fantazja, a po drugie – jak dotąd – nic, o czym wie Gurbur, nie znikło. Wyznania pana Feliksa lekko poruszyły Freda i zrodziły w nim obawę, co do dalszych losów – własnych, pana Feliksa, wsi, kraju i całej planety. Zapewnienia, że przytoczona historia to tylko owoc wyobraźni ludzkiej, nie zgasiłyiskierki trwogi, która zalęgła sięw jego umyśle. – Musimy go jeszcze trochę przepytać. Może znajdzie określenia dla których brak mu „analogów”, a możeokrężnymi drogami wyjaśni nam w końcu, skąd się wziął – kontynuował pan Feliks. – Najbardziej bowiem intryguje mnie, skąd on pochodzi i jakiej to tajemniczej istoty jest cząstką. Po wjechaniu przez bramę (co już pana Feliksa nie zdziwiło), zatrzymali się na posesji Freda i... dech im w piersi zamarł. Drzwi do chaty były na oścież otwarte. – Rany boskie! – wrzasnął Fred – Chyba skubaniec nie wybrał się na spacer... Obydwaj panowie wyskoczyli zauta, jakbyparzyłyich siedzenia i pobiegli do otwartych drzwi. Wchodząc jednocześnie, zaklinowali się oczywiście wotworzedrzwiowym. Trwało to jednak ułamki sekund i po chwili wiadomo było, że Gurbur przepadł. – Panie Fredzie, a może on wrócił do swoich? – Myśli pan? Tak bez pożegnania? – Nie wiem, czy „cząstki” hołdują takim konwenansom. – Sprawdzę, czy samochód jest w garażu. Fred wybiegł na podwórze. Tymczasem pan Feliks niczym Sherlock Holmes przeglądał skład zalegającynakuchennym stole.Przyglądał sięprzedmiotom, których obecność w tym miejscu przyprawiłaby mistrza dedukcji o totalny zawrót głowy. Gdyby to była pierwsza wizyta w domu Freda, pan Feliks niewątpliwie doszukiwałby się związku między stertą rupieci pokrywających blat, a zagadkowymzniknięciem gościa. Większość rzeczywydawała mu się jednak mgliście znajoma. – Panie Feliksie, chodźmygo poszukać! –krzyknął Fred, wpadając do mieszkania. – Auto stoi tak, jak go wstawiłem. – Proponuję rozdzielić się. Pan skoczy samochodem do wsi, a ja rozejrzę się w pobliżu. – Za pół godzinywrócę! – zawołał do niego Fred, uruchamiając swe śliwkowe cudo. Upłynęły dobre trzy kwadranse do chwili, kiedy Fred, będący u kresu wytrzymałości nerwowej, wpadł do domu. Oczom jego ukazał się widok nie tyle osobliwy, co wręcz dziwaczny. Pan Feliks siedziałna stole, zktóregowcześniejzdjąłnieokreślonąliczbęprzedmiotów i złożył na podłodze w kącie kuchni, natomiast Gurbur stał tyłem do wejścia, a przodem do uczonego obywatela wsi. Fred zatrzymał się w otwartych drzwiach i usiłował zrozumieć sytuację. Nie mogąc dojrzeć w czym rzecz, nieśmiało ruszył w kierunku swychgości. Pan Feliks, z dziwnym wyrazem twarzy patrzył w oczy przybysza. Na widok Freda oderwał się od owego pasjonującego zajęcia, odsunął Gurbura i ciężko zeskoczył ze stołu. – O, jest już pan! – Przepraszam, że zapytam, ale co pan tam ujrzał? – Gdzie? – No, w jego gębie... – A nic, nic. Wie pan, dokąd on poszedł? – Skąd mogę wiedzieć. We wsi go nie było. – Gurbur, powiedz Fredowi co robiłeś. Pan Feliks usiadł sobie wygodnie na siedzisku. Fred uczynił to samo i tylko Gurbur sterczał między nimi jak ten słup. Najwyraźniej nie wiedział, co ma mówić. – Gurbur wykonać chodzenie zwolne w kierunek światapółnoc. Spozierać rzeczmiękka odmienna... – Gdzieś ty polazł? Do Klarysy?! – Rzecz miękka odmienna odmienna, świeża, biała... – Rozumie pan coś z tego? – Feliks uśmiechnął się do Freda. – Chwileczkę... – Fred uniósł się na krześle, zaintrygowanysłowami Gurbura – Coto była za kobieta? – Gurbur spozierać. Nieznajdować analogwbaza danych. Nie czynić kontakt werbalny. Wrócić. – Całe szczęście! Widziała cię? – Gurbur nie znać fakt.Fred głośno odetchnął z ulgą. – O jakim fakcie on mówi? – pan Feliks nie przestawał się uśmiechać. – Czypan tegonierozumie?!Niewiem, jakdługotu razem siedzicie. To panpowinien wiedzieć, co ten kosmiczny stwór wyrabiał w czasie „chodzenia zwolnego”, które chyba można przetłumaczyć jako spacer. Fredod kilku minut już niesiedział. Przemierzałdługimi, szybkimi krokami powierzchnię kuchni, wyrzucając zsiebiesłowa jak zpepeszy. Feliks obserwowałgo, starając się utrzymać powagę. Fred zatrzymał się przyoknie, rzucił okiem na garażi nagle dotarło do niego, żenie powinien był tegopowiedzieć w taki sposób. A przynajmniej nie pod adresem panaFeliksa, który przecieżjest tu po to, bymu pomóc, a nie słuchać wymówek. – Przepraszam – rzucił pod adresem obwinianego – chyba się trochę wkurzyłem. –Niema sprawy. Co dalej? – uczonyobywatel wsi niewyglądałna obrażonego. – Gurbur, siadaj, pogadamy sobie jeszcze. Miejsce „chodzenia zwolnego” Gurbura, w przeciwieństwie do dwóch domorosłych badaczy, znała... Klarysa. Spostrzegła go, kiedy,jak co tydzień przysobocie, przecierałaszybyokienne. Szedł wolno w kierunku jej domu, rozglądając się uważnie dookoła. Normalnie myślący człowiek zwróciłby uwagę na nienaturalne zachowanie osoby, która najbliższe okolice swego domostwa znała niemal na pamięć i ostatnią rzeczą, jaką robiłaby idąc drogą, byłoby podziwianie rozmieszczonych raczej zrzadka drzew ichałup. Każdynormalniemyślący, ale nie Klarysa, która widząc obiekt swych uczuć wytłumaczyła sobie (w podświadomości zapewne) dziwne zachowanie mężczyzny... jegonieśmiałością. Będąc święcie przekonana, że oto nadchodzi Fred, byzłożyć jej wizytę, zwiększyła tempo pracporządkowych. Działania te trudno było nazwać porządkami, bo cóż może nabałaganić samotna kobieta o wrodzonej i pieczołowicie kultywowanej pedanterii... Klarysa mieszkała samotnie od czasu tragicznej śmierci rodziców. Oboje aktywnie udzielali sięw rolnictwie, uprawiająctrzyhektarypól po drugiej stronie, przepływającej obok wsi, rzeki. Opróczgruntów ornych posiadali równieżsporą łąkę,którąregularniekosili, aby uzyskanym tą drogą pokarmem roślinnym żywić swój inwentarz. Wypadek zdarzył się pewnego lata, kiedy to wracali do domu furmanką, załadowaną sianem do granic przyzwoitości. Siano było ciężkie, niedosuszone, bo pogoda latoś była bardzozmienna –co dwa dni lało. Nikt nie wie, jak to się stało, żejadąca drogą, wiodącą nadbrzeżną skarpą, furmanka „zrzuciła” zsiebie nadmiar ładunkuwraz z rodzicami Klarysy, którzyzapewne zasiadali na szczycie. Całość stoczyłasię do rzeki, która pochłonęła siano, a pod nim oba ciała. Po kilku dniach wyrzuciła je na brzegw dość odległej gminie. Klarysa, będąca wtedyjeszcze młodą panienką, przeżyła szok, którywyzwolił w niejsiły pozwalające przeżyć tragedię. Najpierw sprzedała inwentarz żywy, poczynając od nieszczęsnego konia, który, jako jedynyświadek zdarzenia, stałsięgłównymoskarżonym w sprawie o nieumyślne spowodowanie śmierci jej rodziców. Wkrótce znalazł się kupiec na ziemię, a w końcu rozebrała zabudowania gospodarcze, odsprzedała część parceli, jaką zajmowały i pozostawiwszy sobie niewielki ogródek przy domu, pędziła samotnie swój żywot. Niemniej, wszystkie te działania nadwątliły znacznie jej energię życiową i obecnie jedynym zajęciem, wypełniającym jej czaswolnyod pracyi oglądaniatelewizji, było pielenie ogródka w okresie wegetacyjnym orazsprzątanie domu przezcałyrok. Trudno ukryć, ale w takim „natłoku” zajęć sporo czasu poświęcała analizowaniu życia prywatnego poszczególnych mieszkańców wsi, zwiększością których, jako osoba zasiadającana bardzo odpowiedzialnym stanowisku w okienku pocztowym, miała częściej lub rzadziej do czynienia. Freda i jegopiegowatążonę poznała na poczcie krótko po tym, jak zaczęli budowaćwe wsi swój dom. Oboje przybyli zmiasta i na początku wydawało się, że będąstanowić trzon miejscowej elity. Szybko jednak wyszło szydło z worka, w postaci porażającej głupoty, emanującej wręcz z połowicy Freda. Klarysa, obserwując ich z boku, zupełnie nie mogła zrozumieć, co stało się przyczyną tego, żeporządnyfacet marnujesięprzytak obrzydliwym babsztylu. Na wieśćotym, żeowo paskudne babsko zdradza mężaz zezowatym Alojzym z sąsiedniej wsi (Fred do dziś otymnie wiedział), zadrżało wniej coś i zajarzyła się iskierka nadziei. Liczyła na to, że Fred wyrzuci babę z domu, a ona zajmie „zwolnione miejsce”. Potem, kiedyżona opuściła go sama od siebie(tegozkolei Klarysa nie wiedziała), „panienka zokienka” zaczęła się do niego zalecać. Fred tępyniebyłizauważyłjejzabiegi, ale nie miał ochotynabliższą znajomość. Jego serce wypalone zostało przezjedno, wielkie uczucie, które okazało się koszmarną pomyłką i spowodowało zwęglenie narządu miłości, pozostawiającmu jedynie fizjologiczną funkcję –pompowania krwi. Raztylko odwiedził daleką sąsiadkę, by naprawić cieknący kran, o co go nieśmiało poprosiła. Była to prosta naprawa i prosta sąsiedzka przysługa. Nie odmawiał jej też, z czystej uprzejmości, podwożenia do wsi. TerazKlarysa biegała po pokoju zeszmatką, ścierając pojedyncze pyłki kurzu osiadłe na jej błyszczących meblach. Poprawiła też bukiet sztucznych kwiatów w kryształowymwazonie stojącym na stole i wróciła do okna. Fred był jużtuż, tuż. Schowała się zagęstąfiranką, byjej niezauważyłiśledziłajego wolneruchy. Pomyślała, żelepiej będzie, jeśli od razupójdzie do drzwi, żeby gość zbyt długo nie czekał przy furtce. Stanęła więc w pełnej gotowości, trzymając palec naprzycisku domofonu. Minęła minuta, druga, trzecia... Wkońcu odezwał sięgong. Nacisnęłaguzik, apo chwili klamkę. Zukrywanąradością otworzyłaszeroko drzwi i... zamarła w nagłym przypływie głębokiego rozczarowania – ścieżką od furtki... szła jej koleżanka Irena. To właśnieIrena była „rzeczą miękką odmienną jasną”, widzianą przez kosmitę, albowiem na ramiona, okryte kremowym trenczem, spadały jej utlenione na biało włosy. Pan Feliks i Fred wszak o tym nie wiedzieli, toteż nic dziwnego, że informacja wyszczekana przez Gurbura wzbudziła ich niepokój. Uczony mieszkaniec wsi wyjął zza pazuchy kawałek poskładanego papieru i zaczął rozglądać się po kuchni. Nie widząc tego, czego szukał, pytającym wzrokiem popatrzył na Freda, który chodząc tam i z powrotem, w dalszym ciągu „domniemywał”, co też jego sobowtór porabiał w czasie „chodzenia zwolnego” ikogóżto spotykał. Spojrzenie gościa nic mu nie mówiło, ale chwilowo zahamowało ciągmyśli i pracę kończyndolnych. Zatrzymał się przed panem Feliksem. – Słucham? – zapytał grzecznie. – Chciałbym to – Feliks pomachał mu przed nosem papierową harmonijką – gdzieś rozłożyć. – Co? – Mapę. – Mapę? Czynności mózgowe Fredapoddanezostałynajwyraźniej ostremu hamowaniu i teraz, jak samochód buksujący kołami, ni rusz nie chciaływskoczyć na nową drogę rozumowania. – Mapę nieba. – Gość w powietrzu zaczął rozkładać arkusz. – Może to coś da.Gurbur, dotychczas milczący, objawił nagłe zainteresowanie. – Mapa dać obraz płaski nierzeczywisty. Niebo posiadować obrazkulatyrzeczywisty. – Daruj, ale globusa nie mogłem tu przywieźć, pomijając fakt, że nie posiadam własnego „kulatego” nieba. – Globus nie znać – wyszczekał Gurbur wpatrując się w Feliksa. – Globus to mapa w kształcie kuli – mimochodem wyjaśnił Fred, zajęty wygospodarowywaniem wolnej przestrzeni na blacie stołu. – Gurbur znać sferata minimalna planeta. – Czyli wiesz,co to globus –uczonyobywatel wsi, zaczynającycorazszybciejrozumieć wypowiedzi kosmity, zwracał się teraz do niego, niczym do przedszkolaka. – Potrafisz pokazać na niebie skąd przybyłeś? – Z planeta Chrrgrrbrrtrr nie spozierać. – Co oznacza ten charkot? – Feliks zwrócił się do Freda, który oglądając pieczołowicie każdy zdejmowany ze stołu przedmiot, przekładał część historycznego magazynu na dwa taborety. Pytaniechyba do niego nie dotarło, bo odezwał się bardziej do siebie, niżdo pana Feliksa: – Do szuflady. – Do jakiej szuflady? – oczy gościa wyrażały niepokój, pogłębiony kolejnym stwierdzeniem gospodarza: – Tej po pana stronie – spokojnie odrzekł zapytany. Widząc jednak dziwnywyraztwarzy Feliksa, z uśmiechem podał mu niewielką agrafkę. – Panie Fredzie, niech pan do cholery przestanie sprzątać, bo... – Przepraszam, ale to pan prosił o zrobienie miejsca na stole – wszedł mu w słowo gospodarz i dalej przenosił swoje drobiazgi na taborety. – Wcale nie mówiłem, że na stole! Mapę można rozłożyć napodłodze i aby zrobićmiejsce wystarczy przesunąć krzesła oraz te inne... no... te poddupniki – niepokój przerodził się we wzburzenie. – Pytałem, co oznacza charkot wydanyprzezGurbura. Fred oprzytomniał trochę, nie usłyszawszy jednak, jakie dźwięki wydał jego sobowtór, zapytał go wprost: – Co wycharczałeś ostatnio? – Planeta Chrrgrrbrrtrr. – Czy tak to brzmiało? – zwrócił się do pana Feliksa. – Chyba... tak. – No to chodzi o Ziemię. – Nie pokazywał mu pan nieba? – Jakoś nie wpadłem na to –odpowiedział Fred, nie przerywając czynności przenoszenia stołków pod ścianę. – Proszę, można rozłożyć – gestem ręki wskazał wolną powierzchnię. Pan Feliks wyjął zkieszeni okulary,umieścił je na nosie, klęknął napodłodze i rozpostarł niebieską płachtę upstrzoną niezliczoną ilością białych kropek różnej wielkości. – Gurbur, chodź tu – przywołał kosmitę.„Ciało Freda” ciężko podniosło się z krzesła i z powrotem nań opadło. – Gurbur słabowieć – zakomunikowało. – Wiesz co? Nie zarobię na wyżywienie nas obu. Tyle, co ty,to ja wnajlepszych latach nie byłem w staniewchłonąć. To powiedziawszyFred podszedł do szafki ipo chwili wrócił z połową bochenka chleba, którą zimpetem położył przed głodomorem. – Masz, jedz.Gurbur wziął pieczywo w obie ręce, przytknął do nosa i odłożył. – Brak temperatura. Brak aromata. – To słabowiej sobie do woli. Panie Feliksie, –schylił się do ślęczącego nad mapą gościa – możedalibyśmymu zemrzeć?Nie zapraszałem go, nie obchodzi mnie jużskąd sięwziął, ani po co. Gospodarzznów objawiał zdenerwowanie, co można było wywnioskowaćze słów, tonu, jakim je wypowiadał i szybkich ruchów nóg, które nosiłygo w te i we w te. – Wie pan... – nieśmiało odezwał się Feliks. – Nic nie wiem i nie chcę wiedzieć. – Gospodarz nie dał mu skończyć, spojrzał mimochodem na Gurbura, który kończył właśnie akt łapczywego pochłaniania suchego, dietetycznego posiłku i zpasją dodał: – Cholera, zeżarł! –Iwyszedł do pokoju, przymykając za sobą drzwi. Pan Feliks odprowadził go wzrokiem i skinął na przeżuwającego resztę chleba Gurbura. Ten oczywiście nie zareagował, bowiem machnięcie ręką, wykonane przez klęczącego na podłodze Feliksa, nic mu nie mówiło. – No chodźże tu. Ponagleniesłownedało pożądanyefekt i po chwili obydwaj wpatrywali się w kropkowaną płachtę. – Nic nie poznajesz? Tu jest Syriusz, tu Gwiazda Polarna, tu... – światły obywatel wsi wodził palcem po mapie, a kosmita wodził wzrokiem za śladem palca. – Nie znać obiekty. Nie znać obraz. – Jasne! Przecieżuwas niebo wygląda inaczej!Potrafiłbyśmiwtakim raziepowiedzieć jak wygląda wasze słońce? To mówiąc, pan Feliks wstał, rozmasował kolana i zasiadł ponownie przystole. Gurbur, niczymmałpiszon, powtórzyłwszystkie jego czynności tak, żepochwili obaj spoglądali na mapę ze znacznie wyższego poziomu. – Układ planeta Chrrgrrbrrtrr... posiadować słońce. Układ posiadować cyrkulacja. Grrfrrdrr... posiadować cyrkulacja i dwa gwiazda przewodnia. Gwiazdastanowićbliski emiter temperatura razi daleki emiter światło dwa. – Czekaj. Układ planetarny, zktórego pochodzisz,nazwałeś tym charkotem?Ima on dwa słońca? – miejscowy uczonywyraźnie podniecił się nowymi wiadomościami. – Gwiazda przewodnia... – Czyli słońce – Feliks wszedł mu w słowo. – Słońce nie. Brak analog. Niedostatek „analogów” utwierdził pana Feliksa w przekonaniu, że dalsza rozmowa o miejscu stałego pobytu Gurbura prowadzi do nikąd. Podniósł się, z rezygnacją zebrał z podłogi mapę i starannie ją złożył, jakby chciał w ten sposób uspokoić nerwy. Spojrzał na Gurbura. – Nic z tego – westchnął i wrócił na swoje miejsce. – Słuchaj, a te twoje cząstki po co zbierają informacje?W jakimcelu? – Istniećinformacje. Istniećistota. Istniećcząstki. – Nie wiem, jak wygląda ten wasz świat, ale na naszym bez przerwy zmysły bombardowane są nowymi informacjami. Wyprawykosmiczne wcale nie byłybypotrzebne, bygromadzić nowe dane; w każdej sekundzie rodzą się nowe, tu –namiejscu – powiedział Feliks do siebie, po czym zwrócił się do gapiącego się bezmyślnie Gurbura: – Zjadacie informacje, czy co? – Właściwa konsumpcja. Trrchrrfrr nie świat. Brak analog. – Znów to samo. A możewiadomo ci coś oinnych światach, czyplanetach odwiedzanych przez cząstki? – Cząstka zbierać informacje. Przekazać istota. Uczone kumulować. – Po co? – Uczone rozkładować. Cząstki konsumować. – Uczone zjadają cząstki? – ze zdumieniem dociekał Feliks. – Cząstka konsumować informacje. Cząstka istnieć – wyjaśnił przybysz. – No tak, dobrze... Chociażnadal nic ztego nie rozumiem... Alepytałem, czywiesz coś o innych światach. – Ruczaj informacje brak kierunek zawrócony... – Cooo? – pan Feliks, nie zrozumiawszy kolejnej dziwacznej wypowiedzi z rezygnacją pokręcił głową. – Brak informacji zwrotnej –odezwał się Fred, któryod dłuższej chwili, wspartyofutrynę drzwi przysłuchiwał się rozmowie gości. Z założonymi na piersi rękami sprawiał wrażenie wyraźnie znudzonego. – Z tego, co on duka, wydaje mi się, że informacje są po prostu zjadane. Znikają. – Konsumować nie jeść. Cząstka nie rzecz miękka – grzecznie wyjaśnił Gurbur, odwracając się twarzą do Freda. – Wie pan co? – gospodarz, nie zmieniając pozycji, rzekł do pana Feliksa. – Oddajmygo naszym uczonym. Może oni „domniemają”, co to za stwór. Terazzkolei uczonyobywatel wsi podniósł oczyna Freda i nadającim pytającywyraz,z uśmiechem zapytał: – Czy słyszał pan o Henryku Schliemannie, panie Fredzie? – Nie, a co to za jeden? Też cząstka? – Oj, chyba faktycznie jest pan nim zmęczony – wskazał głową na kosmitę. – Był to niemiecki archeologamator, któryzapisał się w historii jako odkrywca Troi. – A co ma piernik do wiatraka? – A to, żejak sami rozgryziemyten problem... – Feliks znowu spojrzałna Gurbura – to może też staniemysię sławni. – Mnie to tam do niczego nie potrzebne. Teencyklopedie, wktórychby o nas napisali, wydadzą wtedy,kiedyod dawna będziemywąchać kwiatki od spodu.Ale jeśli pan chce... – Fred mówił przyklejonynadal do drzwi – proszęgo sobie zabrać.Iten samochód zgarażu też. Będzie pan miał goczym wozić. – Tutaj jest bardziej bezpieczny. – Samochód? – ironicznym tonem zapytał gospodarz. – Pana sobowtór. – Nie powiedziałbym. Narzędzi zbrodni jest w tym domu od groma... – Przecież to człowiek! – Feliks wzburzony podniósł się z krzesła. – Jaki tam człowiek... – gospodarzoderwał się od futrynyi chwycił Gurbura zagłowę. – O, niech pan spojrzy:gapisię jak cielę w malowanewrota. A w tej puszce – zgiętympalcem postukał go w ciemię – nie ma mózgu, ani rozumu. Jest cząstka. – Ależto pana ciało! – Moje? – Fred podszedł do zdenerwowanego gościa. – Moje mam na sobie. Nie widzi pan?! – Widzę, widzę. Niepotrzebnie się pan tak unosi – odezwał się zapytany,tłumiąc własne emocje. – Proszęmi dać jeszcze jeden..., dwa dni, zanim... – spojrzał na Gurbura – gopan zarąbie, zadźga, czy coś tam innego z nim zrobi... Muszę jeszcze pomyśleć... poszukać. To powiedziawszy podszedł do stołu, schował okularyi złożył notatnik. – Odwiezie mnie pan? – zapytał już spokojnym tonem. – Jak przywiozłem, to i odwiozę. A ty, – Fred zwrócił się do Gurbura,któryniezmiennie tępym wzrokiem „spozierał” na stojących – siedź tu i nie próbuj się ruszać. Żadnego „zwolnego chodzenia”, ani innego – kierując się do drzwi pogroził mu palcem. Wczasie, kiedyw domu Freda dwajpanowieusiłowali(każdyjużterazna swój sposób) rozwiązać problem tajemniczego przybysza, stała się rzecz straszna – żona pana Feliksa postanowiła wkroczyć do akcji. Zbywana od dwóch dni przez współmałżonka zdawkowymi, niejasnymi zeznaniami i zaniepokojona jego konszachtami zFredem, postanowiła zbadać sprawę osobiście. Zmiany, jakie zaszły w zwyczajowym rytmie ich życia rodzinnego od czasu pierwszej wizyty niedogolonegotypa „spod lasa”, poruszyłyją do głębi i nadwątliły zdrowydotychczassystem nerwowy. Wewsi żyłaod zawszewcieniu mężaido tej poryjej to nieprzeszkadzało, ale nietypowe zachowanieFeliksawyzwoliło naglepotencjałumysłowy,uśpionyw niej od dnia ślubu. Dla dobra ich stadła, podjęła desperacką decyzję o inwigilacji męża. Ponieważdo Freda jeździł zawszejego śliwkowymautkiem, śledzenie ich na piechotę odpadało, a poza tym nie bardzo wiedziała, dokąd miałaby się udać. Nigdy nie interesowała się miejscem zamieszkania tutejszych „niedogolonych typów”, aprzytym zdawała sobie sprawę,że przydomek Freda – „spod lasa” nie niesie w sobie żadnej konkretnej wskazówki, bowiem, jak okiem sięgnąć, nigdzie wokół nie zauważyładrzewostanu, którymożna byokreślićszlachetnym mianem – las. Wokolicach jedynej, rachitycznejbrzezinynie stała nawetżadna buda, aco dopiero jakiś zdatny do zamieszkania budynek. Pytać o niego też jej nie wypadało – bądź co bądź, była jedynątutejszą damąijawne zainteresowaniesiętakimczłowiekiem niebyłoby, jej zdaniem, dobrze widziane. Nie miała też, jak dotąd, w zwyczaju samotnie spacerować. Wyjścia na zakupy,czydo kościoła zupełnie jej wystarczały, a ruch na świeżympowietrzuzapewniało doglądanie sporego ogrodu za domem. Pani Zofia, tak bowiem zwała się żona uczonego obywatela wsi, po dłuższym namyśle, orazprzeanalizowaniu wszystkich zaiprzeciw, postanowiła pójść napocztę, gdzie wokienku urzędowała kobieta, którąwidziała kiedyśwysiadającą zsamochodu Freda. Nie znała jej, nie chciała poznawać, ale przecieżgrzecznie zapytać mogła. Tylko, że będzie musiała z tym poczekać do poniedziałku. Tymczasem, układając w myślach plan działania, rutynowo kroiła ciasto na niedzielnymakaron. Bywało, żewkońcu tygodnia ściągał do domu ich syn – biedny, wygłodzonystudent, którego należało podjąć nie tyle królewskim, co solidnym domowymobiadem. Dziś Feliks będziemusiałzadowolićsię jednodaniowym obiadem – gęstym krupnikiem. Czynności kuchenne przerwał powrót pana domu, który oznajmiwszy krótko: – Już jestem! – udał się do swegogabinetu i zamknął za sobą drzwi. Pani Zofia, wczoraj jeszcze byłabyoburzona taką nonszalancją, terazjednak wiedziała już, co ma zrobić. Uśmiechającsię pod nosem ciachała ostrymnarzędziem zwój ciasta. Niekusiło jej nawet, bywejść do pokoju, z którego dochodziły szurania i podejrzane szelesty. W czasie drogi Fred nie zamienił z panem Feliksem ani jednego słowa. Obecność przybysza znieznanych światów, orazstaranne ukrywanie jego obecności, byłozbyt męczące po długim okresie absolutnego spokoju, w jakim do tej pory żył. Rozczarował go też najmądrzejszy człowiek we wsi. Być może spodziewał się po nim zbyt wiele, ale postawa pana Feliksa, szukającego jego kosztem (tak to odebrał) dróg do sławy, zaskoczyła go zupełnie. Wszedł do chałupy i zastał Gurbura tak, jakgo zostawił. – Rzeczymiękkiej nie było żadnej? – zapytał dla świętego spokoju. – Rzecz miękka odmienna nie wnijść. Gurbur siedzieć. Czekać informacje. – Czego ty właściwie chcesz?! O jakie informacje ci chodzi?! Jeżeli o słowa, to powinieneś był się dzisiaj nimi nażreć do syta. Mało ci? – Fredowi bulgotało w gardle ze złości. – Co ja mam ztobą zrobić?! – Gurbur informacje konstant minimum. – Ipewnie jeszczegłodny jesteś, bo ja tak. To powiedziawszy otworzył lodówkę i wyjął z niej czteryparówki. Włożyłdo rondla, zalał wodą i postawił na kuchence. Przybysz obserwował czynności gospodarza z uwagą, co w nieznacznym stopniu rysowało się na jego obliczu. Fred krzątał się przygotowując posiłek, starając się unikać wzrokiem swego sobowtóra. Nie miał wszak możliwości uniknięcia wrażeń słuchowych, a Gurbur właśnie włączył swe strunygłosowe. – Dać informacje. Nowa aromata. Nowa rzecz w garnek. Gurbur słabowieć. – No, to zaczynamypokaz – rzekł Fred ironicznie. –Wgarnek włożyłem kiełbaski zwane parówkami. Kiełbaski te są wędliną wykonaną przez masarza z mięsa wieprzowego lub cielęcego, zależy kto, w co wierzy. Czy starczy informacji na ten temat? – Gurbur nie znać wieprzowego. – To jedziemy dalej – drwina w głosie Freda przechodzić zaczęła w ton zabawowy. – Wieprzowina to mięso ze świni, a świnia z kolei to zwierzę, czyli rzecz miękka bez intelektu... – przerwał na chwilę ispojrzał na przybysza. –Chociaż sątacy,co twierdzą, że jest mądrzejsza od delfina. No, więc świnia... – Gurbur nie znać delfina. – Nie delfina, a delfin. To taka wielka ryba, która nie jest rybą, bo jest ssakiem imieszka w morzach ioceanach. Zdelfinów nierobisięparówek. Pewniedlatego, żeniektórzysądzą, iż są mądrzejsze od świni. – Zajrzał do rondla i odłożywszy nóż, którym akurat kroił chleb, chwycił się za głowę. – Rany boskie! Co ja plotę? – Gurbur nie znać plotę – wyskandował siedzący przy stole stwór. – Tak mówi człowiek, któremu się we łbie miesza, a że mnie się już dokładnie miesza, więc plotę. Trzy po trzy... – urwał w połowie wypowiedzi, widząc dziwną minę swego nieproszonegogościa. – Zbiornik pełnieć. Gurbur iść do łazienka – sobowtór, mówiąc to wstał i udał się do rzeczonego pomieszczenia. Prowizorycznyobiad byłjużpraktycznie gotowy:chleb pokrojony, parówkinatalerzach, musztarda w słoiku, toteżFred zasiadł przyswymstanowisku jadalnym i nagle jasność jakaś mózg mu olśniła. – Muszę kupić telewizor! – krzyknął głośno, pewniedlatego, bysamsiebieprzekonać do tego pomysłu. Fred od zawsze był wrogiem wszelkich gadających pudełek – tych z obrazem, jak i bez niego. Znacznie bardziejbawiłogo czytanieksiążek, co pozwalało do woli puszczać wodze wyobraźni. Czasami, kiedymiał mniej pracy,kupował sobie gazety,bydowiedzieć się, co w kraju ina świecie słychać. Wieluciekawych rzeczydowiadywałsię wrobocie. Najczęściej od pracodawców, znacznie rzadziej od kolegów, czy innych współpracowników. Terazpomyślał, że telewizor byłby dla Gurbura bezdennym workiem informacji i może dałby już jemu, Fredowi, spokój. Tak. Ma w banku na tyle pieniędzy, że na telewizor starczy. Pojedzie w poniedziałek do miasta i kupi. Teraz musiał jednak zrobić coś z resztą soboty i całą niedzielą. W normalny weekend pobyczyłby się trochę w łóżku, poczytałby książkę, poszedłby na piwo. Tak zazwyczaj bywało. – Wporządku – pomyślał, –ale dlaczego nie miałbymzrobić sobie małegospaceru?Tak, na przykład... do knajpy... Odgłosy dochodzące z łazienki świadczyły, że „zbiornik” został opróżniony (rezerwuar również). Gurbur wszedł do kuchni i zasiadł przy stole. – Gurbur jeść. – To jedz, a potem idź sobie spać, bo ja wychodzę. Obaj w jednakowy sposób poruszali żuchwą odgryzając kęsy chleba i parówek. Dla postronnego obserwatora wyglądali jak bliźnięta jednojajowe i to w pełni, w tej chwili, zsynchronizowane; dla bardziej bystrego – jak sklonowany osobnik płci męskiej. Mimo różnicy w ubiorze – byli identyczni. Fred wszak nie widział jednocześnie ich obu, toteż spożywał niby–obiad spokojnie, nie do końca świadom swej „dwoistości”. Gurbur, zajęty posilaniem cielesnej powłoki, nie odzywał się, natomiast Fred zaczął zastanawiać się nad tym, dlaczego przybysz nigdy o nic nie pyta. To znaczy pyta, ale formułując zdania oznajmujące. – Ty, dlaczego nie zadajesz żadnych pytań?Nie nauczyli cię? – Zbierać informacje nie pytać. – Przecież, co raz, to o coś pytasz! Dziwnie jakoś, ale pytasz. – Uczone nie znać funkcja pytanie... – Te twoje „uczone” w ogóle niewiele znają. Powiedzmi jeszcze,dlaczego nie uczyszsię naszego języka? – zapytał Fred i przełknąwszy kolejny kęs dodał: – Łatwiej by ci szło zbieranieinformacji. – Asymilacja słowa dać informacja. Gramatyka brak informacja. – Czekaj, czekaj... Wiesz, co to gramatyka? – Gurbur znać. Cząstka nie pragnąć. – Isłusznie. Ha! – spojrzałnakosmitę. – Wynikaztego, żewszkołach ziemskich mamy prawiesame cząstki. Gramatykiunas teżjakoś niktnie pragnie. Dobra, –Fredpodniósł się – idźspać, albo siedź i nie ruszaj się. Gospodarz wstał, zebrał naczynia ze stołu, umył ręce i zaczął się ubierać. Przybysz bez słowa patrzył na jego poczynania. – Słyszałeś mam nadzieję, co powiedziałem. Dzisiaj zamknę cię na klucz, żeby mi tu żadna rzecz miękka odmienna nie wlazła i pamiętaj – zero „zwolnego chodzenia”. – Dla podkreślenia swych słów Fred pogroził mu palcem. Gośćnadalmilczał, więcFredobrócił sięwzruszywszyramionamiiwyszedł. Po chwili w zamku zazgrzytał przekręcany klucz. Szedł swą aleją, kopiąc zeschłe liście, którychwciągu ostatnich kilku dni, jakie minęłyod pojawienia się Gurbura, znacznie przybyło i zastanawiał się nad ślepotą losu. Kiedy serce podyktowało mu wybórtowarzyszki życia,los miał oczyzawinięteszczelniegrubąszmatą. Kiedy budował dom i łaknął gotówki, jak kania dżdżu, zaczął brać udział w różnych loteriach, ale szczęście znów miało kłopoty z widzeniem. Teraz, sprowadzając przybysza z głębi wszechświata, znowu los z niego zadrwił – zamiast zmaterializować gona terytoriumkogoś, kto wiedziałby, co z tymrobić – ściągnął go na głowęFredowi. Myślał też o dziwnymgościu. Czym jest owa „cząstka”? Jego własne ciało mogło się ewentualnie zreplikować; słyszał o czymś takim i wydawało mu się to wmiaręprawdopodobne. Co jednak ożywiało tkanki?Co powodowało, że stwór mówił, poruszał się... Dusza? Tylko to mu przychodziło do głowy, chociażwiele zaobserwowanychfaktów przeczyło tej hipotezie. Gurburem nie rządziłyżadne uczucia, byłznich do cnawyzuty... Nie, to nie to... On ichw ogóle nie znał! Wrażenia, jakie odbierało ciało analizował w sposób prosty i pozbawionyemocji tak, jak np. „dobra aromata”. Nie miałwięc duszy. Wnimsiedziała „cząstka”. Czymbyła?Jak długo miała ochotę tkwić w jego sobowtórze? Co stanie się z ciałem, gdy cząstka wróci do swoich? A co z drugim autkiem? Szedł wolno i rozmyślał. Żadne zjawiska przyrodnicze, które zazwyczaj analizował w czasie pokonywania trasyzdomu do knajpy,nie byłybyterazw stanie zwrócić jegouwagi. Nawet gdyby na niebie pojawiła się znienacka zorza polarna w całejswej krasie. Fred cierpiał w duszy. Niemożność rozgryzienia zagadki iznalezienia sensownegowyjścia z idiotycznej, bądź cobądź, sytuacji napawałago absolutnympesymizmem. Nigdyniemiał pretensji o nic i do nikogo; wychodził ze słusznego założenia, że każdy jest kowalem własnegolosu. Terazjednak wszystko w nim kipiało – ukuty(marnie, bo marnie, ale zawsze samodzielnie) los wykręcił mu numer. Paskudnyzresztą. Wszedł do piwiarni i, wzbudzając ogólne zdziwienie, zakupił trzy butelki piwa. Dwie upchnął po kieszeniach, a trzecią dzierżył w garści. Odprowadzany wzrokiem przez towarzystwo sączące złoty,musującytrunek, wyszedłzknajpy. Tego jeszcze nie było –Fred „spod lasa” nie zasiadł wśród nich, niczego nie opowiedział... Po chwili domysłykolegów z pracyzdominowałytematykę rozmów przystolikach. Wszyscywidzieli na własne oczy, żez Fredem dzieje się coś dziwnego. Bo i działo się. Ukrywanie tajemnicy wymagało unikania ludzi, szczególnie wtedy, gdy groziło mu nadmierne gadulstwo powodowane zwykle działaniem związku organicznego zawartego w piwie i innych trunkach. Znał doskonale wrodzoną ciekawość i wścibstwo tutejszych mieszkańców. Wiedział, że niepotrzebne chlapnięcie ozorem spowoduje niezliczoną ilość wizyt, bo każdy chciałby oczywiście przekonać się naocznie, jak wygląda prawdziwy kosmita, i każdy byłby zdumiony, lub rozczarowany, gdyby zobaczył Freda w wydaniu podwójnym. Nie mógł się zdecydować, co dalej robić z tak beznadziejnie zapowiadającym się wieczorem. Zknajpywyszedł, do Feliksa nie chciał zachodzić, bo miał na dzisiaj dosyćjuż jegotowarzystwa, a do chatyi Gurbura teżmu nie było spieszno. Ruszyłwięc w przeciwną stronę, tam gdzie zawsią bielił się w oddali brzozowylasek igdzie w spokoju będzie mógł opróżnić zakupione butelki. Po wyjściu IrenyKlarysapoczuła się nagle okropnie samotna. Nie dlatego, bysmutno jej było zpowodu krótkiej wizytykoleżanki. Irena przekazała jej, międzyinnymi sensacyjnymi nowinami, co też mówi się we wsi o nietypowym zachowaniu Freda. Pasowało to do wrażenia, jakiezrobił naniej dzisiaj, alezdrugiejstronydopiero terazuzmysłowiła sobie ten fakt. Wpamięci przywołała rozmowę, wktórej Fred insynuował jej dewiacjepsychicznei po dodaniu obu spraw zastanowiła się głęboko. Mimo iż nie znała go na tyle dobrze, by móc zajmować konkretne stanowisko, była pewna, że coś jest nie tak. Ponieważ daleki sąsiad wypełniał niemały kącik w jej sercu, poczuła się odpowiedzialna za jego los i postanowiła rzecz zbadać osobiście. Ito natychmiast. Podeszła do lustra, pozytywnie oceniła swój wygląd, narzuciła żakiecik stanowiący komplet z amarantową, wąską spódniczką i... ruszyła w bój. Wędrując drogą prowadzącądo domu Freda, układała program działania. Mniejwięcejco dwadzieścia metrów plan ówulegałtotalnejprzeróbce, lub wręcz kasacji, a troskaustępowała miejsca zwątpieniu wsens działań. Klarysa wszak byłakobietą inawetnajbardziejszczytne cele padały nisko wobec ogarniającej ją ciekawości. Mijając ostatnią wierzbę, tuż przed zakrętemwlewo, zaktórymstała chałupa, będącacelemjejwyprawy,zdominowała jąmyśl, że Fred coś przed nią ukrywa. „Co?” – to pytanie wypełniało od tej chwili całe jej jestestwo. Przeszła obok „furtkobramy” i po chwili zapukała do drzwi, po czym, jak to miała w zwyczaju, nie czekając na zaproszenie nacisnęła klamkę. Drzwi jednak nie otworzyły się. Zeszła ze schodów iwyjrzała zarógwkierunku garażu. Stało przed nim, wpełnej okazałości – śliwkowe cudo, muskane rachitycznymi promieniami słońca, które z biedą wyszukiwało dziur pomiędzy chmurami, by choć przez sekundę zerknąć na ziemski padół. Klarysa spojrzała w niebo. – Na takich... Wyspach Kanaryjskich jest pewnie terazśliczna pogoda iciepło – pomyślała z rozmarzeniem. NaSaharzebyło niewątpliwiejeszczeprześliczniej i jeszczecieplej, aleonastałatu i teraz. Wróciła do zagadkowej rzeczywistości. – Na wizytę w knajpie jest chyba za wcześnie... – przemknęło jej przez myśl – Fredmusi być w domu. Inagle, jakbyna potwierdzenie domysłów, zwnętrzachatydobiegłdziwnydźwięk –coś między skrzypnięciem, a zgrzytem. Doskoczyła do drzwi i ponownie zastukała; tym razem bardziej zdecydowanie. Nie słysząc żadnej reakcji, rozejrzała się dookoła, czynikt czasem nie przechodzi w pobliżu i przyłożyła ucho do drzwi. Wewnątrz panowała absolutna cisza. Klarysa była jednak pewna, że nie przesłyszała się. Poczuła niepokój –Fredowi mogło się coś złego przytrafić, możepotrzebuje pomocy... Przebiegła do okna wychodzącego na garażowe wrota, wspięła się na palce i przytknęła nos doszyby. Kuchniawyglądałazupełnienormalnie, czyli tak jak zawszeilekroć wniej bywała i... żywego duchawśrodku. Kątem oka dostrzegła uchylone drzwi do pokoju. Należało więc dotrzećdo okna wychodzącego na przeciwną stronę domu. Zamiast wrócić i grzecznie obejść chatę od frontu, Klarysa ruszyła na „zaplecze”. Daleko wszak nie zaszła, bo ledwo wychynęła zza węgła... wmurowało ją w podłoże. – O Boże! – szepnęła przerażona – Co to jest? W ogródku Freda rosły... meble. Jedne już duże, inne małe, takie ładniejsze i takie brzydsze. „Rozsadzone” w różnych odstępach, czyste, sprawiały wrażenie zadbanych. Klarysa tak widok ten odebrała. Zaskoczenie przytępiło jej umysł do tego stopnia, że starą etażerkę wzięła zawspółczesnyregał, a maleńki podnóżek za stolikdladziecka. Sądząc, że odkryła tajemnicę, nie próbowała jużzaglądać do pokoju. Dla niej wszystkobyło jasne – Fred kolekcjonuje meble w ogródku, a że jest to zajęcie dla mieszkańców wsi nader nietypowe, kryje się z nim, sprawiając wrażenie „dziwnie zmienionego”. Zadowolona zdokonanego odkrycia zrezygnowała zdalszychprób dostania się do domu. Przecież może porozmawiać z Fredem w poniedziałek w drodze do pracy. Usatysfakcjonowana, cicho wycofała się na drogę i spacerkiem udała się z powrotem do siebie. Pan Feliks resztę dnia spędził na studiowaniu tekstów źródłowych. Przeglądał wszystkie znalezione publikacje dotyczącecząstek elementarnych, antymaterii, światów równoległych, itp., nie znajdując w nich oczywiście niczego, co mogłoby stanowić chociaż punkt zaczepienia w sprawie Gurbura. Gabinetwyglądałjak po przejściu tornada – wywleczone ze strychu czasopisma, pozdejmowane zpółek książki, broszurywalałysię po podłodze, dając obraz totalnego nieładu. Żądza zdobycia choć namiastki wiedzy brutalnie wyparła wpajaną mu przez lata pedanterię. Tylko leżący na biurku notatnik świecił bielą czystych, nie skażonych żadnym zapisem, kartek. Pani Zofia, kiedypo razpierwszypo powrocie mężaod Freda, zajrzała do gabinetu omało trupem sztywnymniepadła na widok tegopobojowiska. Ztrudem odsuwała od siebie ponurą myśl związaną zestanem psychicznym Feliksa. Wszystko bowiem wskazywało na to, żejej pierwszy, i jak dotąd jedyny, mąż po prostu zwariował. Żeby choć trochę zrozumieć, co spowodowało, żezpedantycznegoczłowieka zrobił się nienormalnybałaganiarz,spróbowała nawiązać z nim kontakt słowny. – Czego tywłaściwie szukasz? –najspokojniej w świecie zapytała. – Aaa, nic takiego – burknął w odpowiedzi. – Czyten Fred ma ztym coś wspólnego? – kontynuowała przesłuchanie, ale widząc, że Feliks nawet głowy znad biurka nie podnosi, ona podniosła głos i bardziej zdecydowanym tonem dodała: – Tak często z nim ostatnio przebywasz. Nie wydaje ci się, że to zwykły prostak? Zaniedbujesz dom... – przerwała spoglądając na pochylone nad lekturą plecymęża. – Czyty mnie w ogóle słuchasz?! – wrzasnęła piskliwie. – Słucham, słucham. – Tychyba zwariowałeś! – Ależ oczywiście, kochanie – odpowiedział obojętnie. Pani Zofia podeszła do niego i położyła mu rękę naramieniu; chociażwłaściwszebyłoby określenie – walnęła go w bark. – Mówię do ciebie! – zawyła mu nad uchem. – Auu! – krzyknął zasłaniając uszy. – Stało się coś?Czemu wrzeszczyszjak opętana? Widząc, że mążnareszcie kontaktuje ina dodatek patrzyna nią,powtórzyła jużznacznie spokojniej: – Tychyba zwariowałeś. – Ja?Przecież to tyzachowujeszsię jak idiotka i nie dajesz mi pracować. Tegojużbyło zawiele. Pani Zofia lotem błyskawicyprzeleciaławpamięcićwierć wieku ich małżeństwa i nie przypominając sobie, by jej ślubny kiedykolwiek w podobny sposób zwrócił się do niej, zmierzyła go piorunującym wzrokiem, uniosła dumnie głowę i wyszła, strzeliwszy przy tymefektownie drzwiami. Pan Feliks podskoczył na krześle, co było reakcją na akustyczny odwrót małżonki, pokręcił z niedowierzaniem głową i wrócił do studiowania artykułu. Nie zdawał sobie w najmniejszym nawet stopniu sprawyztego, jakie kroki zamierzała podjąćjego żona wcelu rozpracowania tajemnicy, którą zFredem tak skrzętnie ukrywali. Tymczasem ofiaranalotu kosmitów (wilości sztuk – jeden, alemęczący)upojona piwemi świeżym leśnympowietrzem, wracałado domu w znacznielepszymnastroju, niżw chwili wyjścia. Kojącywpływobu wymienionych czynników, i to jeszczew formie skumulowanej, spowodował, żewidmo niewiadomego losu związanego zpobytem Gurbura, zastąpiływizje natchnione romantycznością i swoistą poetyką Freda. Chwilowo uwolnionyod trosk, szedł wolno nie tylko dlatego, żenigdzie nie spieszyłsię. Droga, jaką pokonywał, przypominała z lotu ptaka ruch węża na piaszczystych wydmach, któryto wijąc się sunie bokiem, ale zawszejednak do przodu. Dla postronnego obserwatora, Fred stanowiłby teraz okaz osobliwego alkoholika w ataku nietypowego delirium tremens. Zataczając się lekko, gadał do nieba, trawyikrzaków, robiącco kilkanaście kroków wolny obrót wokół własnej osi. Zbliżenie się do niego nie dałoby żadnego wyjaśnienia dziwnego zachowania, Fred bowiem raz ciszej, raz głośniej wypowiadał rzeczowniki związane z otaczającymgo światem, zupełniejakbypowtarzałsłownik językapolskiego. Pojawiające się w jegoustach inne części mowy, związane byłyzpotknięciami i problemami zutrzymaniem równowagi (były to głównie określenia nie nadające się z powodów cenzuralnych do publikacji). Kiedyw oddali, wzapadającymzwolna zmroku zamajaczyłymu zabudowania, a wśród nich i jego chałupa, resztki trunku wyparowały, rozkosznyhumorek uleciał, niczympowietrze z pękniętej dętki i wróciły ponure myśli. Tam, w domu siedział i czekał jego okropny, szczekającysobowtór. – A może to diabeł? Czyha na moją duszę? – zastanawiał się. – Ale czy piekło nie ma swoich agencji informacyjnych, że on tak intensywnie musi zbierać dane? Dumał tak bez przekonania. Był już pewien, że w żaden ludzki sposób nie rozgryzą z Feliksem tegoorzecha i umrą, wcześniej czypóźniej, w głębokiej nieświadomości, skądto przyniosło Fredopodobnego dziwoląga. Wchodząc do domu wiedział natomiast, w jaki sposób opędzi się od jego natrętnych pytanio-zdań. – Mam pomysł na podawanie ci informacji – rzekł dumnie w stronę Gurbura, który siedząc przy stole coś przeżuwał. – Co tyjesz? – zainteresował się nagle widokiem, jaki ujrzał. – Gurbur najść dobra aromata. – Hej, hej! Pokaż no, co tam masz? Fred doskoczył do przybysza, zaniepokojony informacją i zapachem roznoszącym się w kuchni. Nie dotknął gojednak, gdyżto, co ujrzał zbliska, sparaliżowało godokładnie – przed kosmitą leżały cztery puste opakowania... po mydle toaletowym. Kiedy ochłonął, wziął „mydłojada” pod ramię, postawił na nogi i zaprowadził do łazienki. – Siadaj tu! Fred wskazałna zakrytysedes, co Gurbur, wyczuwającchybagroźbę pobrzmiewającąw głosie gospodarza, przyjął bezsłowa iusiadł. Nie zareagował też, kiedyogromne naczynie przywaliło mu nogi. – Miskę trzymaj na kolanach, bo zaraz będziesz rzygał. – Gurbur nie znać rzygał. – Obiecuję, żeza chwilę poznasz. Żołądek maszludzki iżadna cząstka, czyinnawyższa siłakosmiczna nie mająna towpływu. Siedź,zwracajmydło, pień się do woli, ale nie próbuj ruszać się stąd, bo mi całydom gotów jesteś zapaskudzić. Rozumiesz? – Rozumieć nie. Informacjawerbalna minimum minimum. – Tak? To już twój problem. A czy pojmujesz, że masz tu siedzieć tak długo, aż cała zawartość żołądka znajdzie się w tym? – wskazał palcem michę. – Zjawisko rozumieć nie– wyszczekał blednąc gość siedzący na sedesie. – Nie szkodzi. Wychodzę, bo nie lubię być świadkiem takich sytuacji. Fred kiwnął głową i wyszedł zamykając za sobą drzwi. W czasie, kiedy z łazienki dobiegały wiadome odgłosy, wrócił pomysł, na który wpadł wracając z upojnego spaceru. Zdziwił się, że jakoś wcześniej mu to do głowynie przyszło –pokazać przybyszowi książki. Podejrzewał, że nie potrafi on czytać, ale obrazki pooglądaćmoże. Wyjął zdolnej półki w szafie trzy albumy, jakie miał w posiadaniu, położył na stole i zaczął przeglądać. Pierwszy opiewał w wierszach, ilustrowanych fotografiami, piękno ziemi ojczystej; drugi dotyczył zwierząt morskich, a trzeci... Fred wybuchnął głośnymśmiechem – na okładcewidniał napis – „Surrealizmw sztuce”. – Ciekawy jestem, co za informacje wydusisz z tego – powiedział w kierunku drzwi toalety, za którymi nadal rozgrywały się dantejskie sceny w solowym wykonaniu Gurbura. W końcu zapanowała cisza i po chwili łazienkowe wrota otworzyły się, wyrzucając z wnętrza przybytku blado-zielone indywiduum. Kosmiczny gość, trudno powiedzieć, że wyszedł, raczejwysnuł się i pozrobieniu dwóch kroczków padłjak nieżywy. Gospodarzze stoickim spokojem obserwował całe zjawisko, nie mając najmniejszej ochoty przyjść biedakowi z pomocą. – Cóż,mój drogi, – rzekł filozoficznym tonem do leżącego, prawie własnego ciała – nie tak łatwo być człowiekiem. Teraz w istocie wyglądasz jak rzecz miękka. Zdecydowanie miękka. Poleż sobie, nabierzsił i nie wydawaj żadnych dźwięków. Dobra? – Gurbur... słabowieć... Energia minimum... minimum... minimum... Dać jeść – wyjęczała „rzecz zdecydowanie miękka”. – Chyba zgłupiałeś! Twój żołądek nie przyjmie teraz niczego. No, może herbatkę jakoś przetrawi – to mówiąc Fred wstał i podszedł do kuchenki. Ciało niemrawo zabuczało i leżało dalej. – Spróbuj wstać, bo ja cię podnosić nie będę – powiedział gospodarz do gościa, nie przerywając czynności związanych z przygotowywaniem herbaty. Nie słysząc jednak za plecami żadnych oznak ruchu, dodał: – Chodząc sobie po polach myślałem właśnie, co to może być ta „cząstka”, która porusza twoim-moim ciałem. To nie może być dusza... Przerwał i obrócił się do leżącego. Gurbur wyraźnie „silniał”, co przejawiało się w nieporadnych ruchach rąk i nóg. Wyglądał jak pływak trenujący „na sucho”. W końcu, po kilku nieudanych próbach udało mu się unieść ciało do siadu, ależe nadal był słaby, chciałsię oprzeć o znajdujące się zazwyczajzajego plecamidrzwido łazienki. Ponieważjednak sam, wypadając do kuchni je otworzyłize względu na pozycję, jakązająłniemógłzamknąć, teraz walnął potylicą o podłoże i zamarł bez ruchu. Fred, mimo przekonania, że Gurbur to nie człowiek, przeraził się nie na żarty. Doskoczył do bezwładnie spoczywającego na podłodze osobnika i przyłożył mu ucho do klatki piersiowej. Wstał i odetchnął z ulgą –serce biło wyraźnieirytmicznie. Wykluczywszyzejścieśmiertelne, wrócił do przerwanego zajęcia. Po chwili usiadł przy stole z kubkiem gorącego napoju i, delektując się błogą ciszą, czekał spokojnie na dalszy rozwój wypadków. Bo, że to będą wypadki – nie miał wątpliwości. Przed udaniem się na spoczynek, rzucił na leżącegoGurbura jedną zzastępczych tapicerek i zostawił go tak na noc. Niedzielnyporanek przywitał mieszkańców osadydrobno siąpiącymjesiennymdeszczem. Aura nie sprzyjała spacerom; tylko najbardziej praktykującywierni podążali do kościoła na południowe nabożeństwo. Reszta, dzień wolny od pracyspędzała w swoich mniej lub bardziej warownych twierdzach. Również rodzina uczonego mieszkańca wsi, ciesząc się na dodatek pełną frekwencją (przyjechało oczekiwane dziecko), przebywała wdomu. Byłato jednak szczególna niedziela, w tym stadle niespotykana,bo... wojenna. Pani Zofia urażona ażpo szpik kostny,sposobem potraktowania jej przezmęża, nie odzywała się do niego. Synowiwytłumaczyła,żenawet w najbardziejzgodnych małżeństwach pęka czasemjakaś struna. Ichpękławłaśniewczorajito jego ojciec jest tego przyczyną – z niewiadomych powodów zachowuje się ostatnio dziwacznie i traktuje ją, czyli swą wierną i kochającą małżonkę, jak byle co. Dziecko, będące już osobnikiem dorosłym, postanowiło zasięgnąć informacji u źródła i wysłuchawszyna wejściu biadoleńmatki, wkroczyło nateren objętydziałaniami wojennymi – do gabinetu pana Feliksa. Rzut oka wystarczył, bywidok, jaki ujrzał, potwierdził słowa pani Zofii – ojciecklęczał nad jakąś gazetą, otoczonystosami poukładanych byle jak różnegotypu wydawnictwami. – Cześć tato! – krzyknął zamykając drzwi. – Co tu się dzieje? – A to ty – odkrywczo stwierdził uczonyobywatel wsi, podnoszącsię ciężko. – Dobrze, że przyjechałeś, bo matce coś się stało, a ja nie mam czasu, żebyz nią pogadać. – Kiedyto onatwierdzi, że ztobą, tato, jest coś nie wporządku. Ale jak widzę ten bajzel – rozejrzał się po pokoju, – to muszę przyznać... jej rację. Mówiła, że to już trwa jakiś czas. – Co, mówiła, trwa? – Feliks usiadł przy biurku. – Jakbyto powiedzieć... no... twoje... nienormalne zachowanie. – Synniebardzowiedział jak rzecz przekazać. – Nie wiem o co jej chodzi. Że pracuję, żenabałaganiłem tu trochę...?Przecieżjak skończę to posprzątam. – A czy możeszmi zdradzić, czego w tych papierach szukasz? – Jadłeś jużcoś? – pan Feliks usiłował wykręcić się sianem. – Mama mi robi...– młodyczłowiek, czując próbę zmianytematu ze stronyojca, zapytał tonem zdecydowanym: – Możesz, czy nie? Bo jak to jakaś wielka tajemnica, to rób sobie dalej bałagan. Ja i tak jutro rano wyjeżdżam. Feliks odwrócił się i pochylił nad biurkiem. Nie patrząc na syna, powiedział: – To bardzo dziwna sprawa... Powiem ci, ale pod warunkiem, że matce... ani słowa. – Nie ma sprawy – odpowiedziało jego jedyne dziecko, wyczuwając wgłosieojca nie tyle sensację, co zmęczenie nurtującym go problemem. – Idźzjeść, a potem tu przyjdź. Po pół godzinie Feliks zaczął opowieść od chwili, kiedywdrzwiach ich domustanąłFred „spod lasa”, a syn słuchał go z rosnącym zainteresowaniem. Wczasie, kiedyFeliks przedstawiał synowi podstawoweinformacje dotyczące kosmity,to samo czynił Fred z Gurburem, tyle, że temat podawanych informacji był inny. Barwne albumy okazały się być świetnym materiałem poglądowym, ale... nie tak to sobie wyobrażał. – Szkoda, że wasi uczeni nie „domniemali” pisma – powiedział, zdegustowany podawaniem „informacji” już po przejrzeniu pierwszych kilku stron. – Uczone domniemać – spokojnie odrzekł przybysz. – To dlaczego, do cholery, nie umiesz czytać? – odpowiedź gościa podziałała na układ nerwowyFreda jak ostre ostrze szpili. – Uczone domniemać kod puszka. Znaki dawać miano. – Czymaszna myśli... – zawiesił głos, mierząc wzrokiem koszmarne zjawisko siedzące przed nim, czyli niemal siebie samego. – Czy tyw ogóle myślisz? – Procesymózgowe funkcja optimum. – Niech ci będzie. A wracając do tematu – czy te znaki, to nie przypadkiem numer rejestracyjny? – Gurbur nie znać rejestracyjny. – Nic szczególnego ponad to, co chyba „domniemali” twoi uczeni. A czy nie próbowali tego kodu rozszyfrować? – dopytywał Fred. – Uczone domniemać deszyfrator posiadować rzecz miękka. – Ciepło, ciepło... i co jeszcze? – Rzecz miękka dawać wtyk w puszka. Natenczas puszka stawać istotamaksimum. – Wieszco? – powiedział tłumiąc śmiech gospodarz, podnosząc się zmiejsca. – Jato bym tych twoich uczonychtu przysłał, bo zrobili zciebie dokładnego idiotę. Informacjezbierane tak, jak tyto robisz,stanowią zlepek wyrazów i znaczeń interpretowanych przezwasze mądre głowy, czy co tam innego do rozumowania posiadacie, w sposób delikatnie mówiąckretyński. Ciekaw jestem jak pozostałe cząstki sobie radzą ze zbieraniem drogocennych danych. Fred wypowiadał wszystko spacerując dookoła stołu, a Gurbur obracał się na taborecie śledząc go wzrokiem. – Gurbur wiedzieć nic. – No inareszciepowiedziałeś prawdę. Nie wieszskąd jesteś, nie wieszczymjesteś, nie wiesz, co tu robisz... Nie, to akurat wiesz – zbierasz informacje. I wystarczy. Szczerze mówiąc – mam ciebie serdecznie dość. Od kilku godzin klepię bezsensownie słowo po słowie, a tytylko słuchaszi mnie popędzasz. A idź w diabły lub tam, skąd cię przyniosło. To mówiąc zamknął się w pokoju, odgrodziwszy się drzwiami od siedzącego w kuchni koszmaru. Miał ochotę położyć się, nakryć głowę poduszką i zapomnieć o bożym świecie. Nim jednak zdążył złożyć swe ciało na zapraszającej bielą pościeli wersalce, usłyszał z sąsiedniego pomieszczenia głos Feliksa. Fred poczuł, że wszystko zaczyna się w nim gotować. Z miną wściekłego psa, który to zaraz gotów jest rzucić się na ofiarę, gryźć i drapać, wkroczył do kuchni. Nie rzucił się jednak na pana Feliksa, nie tyle z szacunku, jakiego szczątki do niego jeszcze żywił, co z zupełnie inne powodu – gość nie przybył sam. Obok niego stał wysoki, młody brunet, jakby przez mgłę przypominający gospodarzowi kogoś, kogo znał. – Przepraszam zaniespodziewaną wizytę – ostrożnie zagaił Feliks, widząc naburmuszoną minę Freda. –To mój syn – spojrzał na stojącego przynim młodzieńca,któryjuż od chwili wodził wzrokiem od Gurbura do jego pierwowzoru i z powrotem. – Opowiedziałem mu o naszymproblemie, – gestem głowywskazał siedzącegoprzystole kosmitę –bo pomyślałem, że... – Będziecie tak stać? – wszedł mu w słowo Fred, który w mig zaskoczył, kogo mu młodzieniec przypomina: Feliksa, takiego po dość intensywnej renowacji. – Siadajcie, miejsca wystarczy. Panowiezajęli dwa spośród rozlicznych siedzisk, a gospodarz nalał wody do czajnika. – Pomyślałem, – kontynuował Feliks – żemoże Andrzej coś wymyśli, w czymś pomoże. Wie pan, takie świeże spojrzenie bywa cenne. – Tak. W tej chwili mam wyjątkowo nieświeży pogląd na sprawę. Jestem umęczony, – Fred obrócił się do gości – że nie powiem: storturowany obecnością tego dziwadła. Odezwijżesz się! – krzyknął do Gurbura i ciszej dodał: – Przez ostatnie cztery godziny szczekał mi tu na okrągło. – Szczekał? – zapytał delikatnie Andrzej. – Nie powiedziałem ci, że on w szczególnysposób się... – Pies –rzecz miękka bezintelektu – szczekać – Gurbur zaprezentował swój głos. – Co on powiedział? Nie rozumiem – młodzieniec wyraził swe zdziwienie. – Teraz ubliża psom. – Fred postawił na stole kubki z herbatą. – A wczoraj nażarł się mydła. – Mydła?Po co? – tym razem zapytał Feliks. – Energia mu spadała, a mydło pachniało tak apetycznie, że potraktował je jako rzecz jadalną. Rozumie pan – „posiadać dobra aromata” – wyskandował gospodarz, próbując naśladować sposób artykulacji Gurbura. – Ico? – I nic. Rzygał pół wieczoru, potem padł, a ja miałem chwilę spokoju. – Gurbur słabowieć. Rzecz miękka nie znać. – O proszę! Znów się zaczyna! –westchnął Fred irzekł do kosmity – W szafcejest chleb, weź sobie i daj mi święty spokój. Nie znalazł pan nic w tych swoich mądrych księgach? – zwrócił się do Feliksa. – Niestety. Ale... – To nie wie pan, jak długo to-to będzie mnie jeszcze dręczyć. – Nie wiem. – Gurbur – odezwał się Andrzej, – ojciec mi mówił, że gromadzisz informacje. Ile ich możeszzebrać? Czy jest jakiś limit twojej pojemności? – Istota kierować cząstka. Cząstka posiadować maksimum informacje cząstka wracać. – Dużo ci jeszcze do tego maksimum brakuje? – żałośnie zapytał Fred. – Gurbur nie znać. Istota znać precyzja. – Jaka precyzja? – zdziwił się młodzieniec. – Dokładność. Cząstka jest tępa, o czymzdążyliśmysię zpana ojcem przekonać, bo jest fragmentem czegoś, co określa mianem „istota” – wyjaśniał Fred. – I ta wszystkowiedząca istota, w skład której wchodzi coś, co on nazywa uczonymi, wie dokładnie, ile informacji może wchłonąć pojedyncza cząstka. Jak pan myśli? – zwrócił się do Feliksa – Dobrze zrozumiałem? – Chyba tak. – Nie czujesz, że zebrałeś już dostateczną ilość danych? – wypytywał Gurbura Andrzej. – Cząstka czuć nic. Cząstka nie rzecz miękka. – To dlaczego ciągleczujesz, żecienergia spada?Ajak ciniedamjeść, to co?Padnieszz głodu? Skoro nic nie czujesz, to dlaczego „słabowiejesz”? – Ciało słabowieć cząstka funkcje minimumminimum – wyszczekałzpełną gębą Gurbur, któryzdążył w międzyczasie wchłonąć ćwierć bochenka chleba. – Zostawmygo w spokoju. Przerwał mi pan przed chwilą –Feliks zwyrzutem spojrzał na gospodarza, – a chciałem powiedzieć, do jakich wniosków na razie doszedłem. – Przecież nic pan mądrego w tych swoich książkach podobno nie znalazł. – Brak informacji nie oznacza braku możliwości wnioskowania. Toteżwysnułem pewne przypuszczenia. Oczywiście, podobnie jak większość przejrzanych przeze mnie materiałów, są one z pogranicza fantastyki; w znacznie mniejszymstopniu – nauki. – Ojciec ciężko nad tym pracował, czym zresztą podpadł mamie, bo ona oniczym nie wie – wtrącił Andrzej. – Wydaje mi się, że w jego rozumowaniu jest jakiś sens. – Czy ten sens będzie miał jakieś pozytywne skutki dla mnie? – Chyba nie – cicho powiedział Feliks. – Proszę jednak posłuchać. Zanim przystąpił do przedstawiania swej hipotezy,włożył okulary,zkieszeni wyjął notesi znamaszczeniem położyłna stole. Kiedygo otworzył, Fred przekonany, żezobaczyzapisane drobnymmaczkiemkartki, zmiejsca zwątpiłw „ciężką pracę” uczonegoobywatela wsi. Na pierwszej stronie widniało kilka luźno rozrzuconych wyrazów. Dalszekartki byłypuste. Nie odezwał się jednak i czekał na zapowiedziany„referat’. Pan Feliks nim jednak zaczął, zwrócił się do Gurbura. – Słuchaj uważnie, nie dlategobyśzbierał swoje informacje, apo to, żebyś spróbowałnam pomóc wyjaśnić problem, jakim dla nas jesteś tyi ta twoja „istota”. – Gurbur rozumieć. – W porządku. Otóż, panie Fredzie, przypadek, z jakim mamy do czynienia jest bez wątpienia nietypowy. Czyczytuje pan powieści science-fiction? – Nie – odparł krótko zapytany. – To inie wie pan, jak bezgraniczna może być ludzka fantazja. Chociażzauważyłem, że nie jest ona tak nieskończenie twórcza, jak mogłoby się wydawać. Problem istot pozaziemskich bytujących we wszechświecie wczoraj, dziś czy jutro, stanowi jeden z najżyźniejszych tematów w literaturze fantastyczno-naukowej. Zauważyłem wszak pewną prawidłowość, której natury nie będę analizował – większość wymyślonych przez pisarzy kosmitów ma cechytypowo ludzkie. Przejawiają się one, bądźwbudowie ich ciała, bądźw ich sferze, powiedzmy – psychicznej. Albo przylatują z przestrzeni kosmicznej na Ziemię (najczęściej w niecnych celach), albo natykają się na nich uczestnicy wypraw międzyplanetarnych, albo też opanowują ludzkie umysły „wchodząc” w ziemskie powłoki cielesne... – Tak jak ten tu –Fred przerwał wywodyFeliksa, patrząc ponurym wzrokiem na swojego sobowtóra. – A właśnie, że nie. „Cząstka” nie weszławpana psychikę, aniw pana ciało. Stworzyła tylko wierną replikę, biorąc pana na wzór. Mało tego, nie próbuje być panem nawet w najmniejszym stopniu. Wszystko, co robi, służy jednemu – zbieraniu informacji. Odnoszę wrażenie, żejest w jakiś sposób zaprogramowana. Stanowi coś w rodzaju sondybadawczej. Dobrze myślę? – Feliks spojrzał na Gurbura, który nie odrywał od niego wzroku w czasie całego wykładu. – Minimum prawda. – To już coś. Jedźmy dalej. – Zerknął na kartkę – Jest jednak kilka spraw, których nie rozumiem. Mówiłeś, że nie przybyłeś z planety, ale macie dwie gwiazdy spełniające, jak zrozumiałem, różne funkcje – to raz. A dwa – „istota” nie jest „rzeczą miękką”, czyli nie posiada ciała. Czymże w taki razie jest? Duchem? – Feliks zawiesił głos i pytającym wzrokiem popatrzył na kosmitę. – Gurbur nie nachodzić analog. Istota nie duch. Istota mrowie cząstki. – Tyle to jużwiemyod jakiegoś czasu –powiedział wzdychającFred. – Panie magistrze, a nie odnosi pan wrażenia, że on programowo coś ukrywa. To znaczy nie on, a ta cała jego „mamuśka”? Może i nią kierują jakieś podejrzane pobudki, a „cząstki” to rodzaj satelitów szpiegowskich? – Panie Fredzie – zuśmiechem odparł uczonyobywatel wsi, – fantastyki pan nie czyta, a myśli pan tak, jak jej autorzy. – To znaczyjak? – Kategoriami ludzkimi. Wtym, comówił Gurburjest jakiś sens.Zbieranie informacji nie jest jednoznaczne z ich pożeraniem, bo i słowo konsumpcja nie oznacza jedynie jedzenia. Wydaje mi się, że jego działanie podobne jest rejestracji dźwięku lub obrazu na taśmie magnetycznej. Wie pan, on jest czymś w rodzaju magnetofonu lub magnetowidu. – Myśli pan?I jak mu się taśma skończy to odejdzie? – Kto wie?Tylko, czym jest „istota” i gdzie się znajduje... – Istota bytować Trrchrrfrr w próżnia. Posiadować dwa gwiazda przewodnia. Posiadować cyrkulacja. –To już wiemy – odezwał się Andrzej, – alegdziejesttoTrr... i coś tam jeszcze?Daleko od Ziemi? Od nas? – Gurbur nie znać analog. – Zapytamy z innej beczki – Feliks znów zerknął w notes. – Czy ty, jako cząstka, nie znajdujesz „analogów”, czy też „istota” lub „uczone” nie wyposażyły cię w wyrazy oznaczające istotę „istoty”? – Gurbur nie znać. Znać gwiazda, planeta, księżyc, cyrkulacja, materia... – O! – krzyknął synFeliksa – Czy „istota” jest materialna? – Istota niemateria. Po tymstwierdzeniu Gurburaprzystolezapadłagłuchacisza.Trzech mężczyzn patrzyło na stwora, nie mogącwydusić zsiebie słowa. Zrzeczyim wiadomych niematerialne bywają tylko duchy, w które i tak mało kto wierzy. Kiedy przed chwilą przybysz stwierdził, że „istota” to nie duch, przeszli nad tym do porządku. Terazjednak wszyscymieli wątpliwości, których bali się głośno wyartykułować. Równieżpan Feliks nie wiedział, co powiedzieć. W końcu wydusił: – Pomijając wszystkie religie tegoświata... Marks, Engels i ich ruski koleśpowiesilibysię z rozpaczy, gdyby to usłyszeli. Antymateria...Taką możliwość też dopuszczałem, ale jako zbyt nieprawdopodobną szybko odrzuciłem. Wydaje mi się, że pozwolimy mu dalej gromadzić informacje – wymownie spojrzał na Freda, – a teraz proponuję zakończyć dzisiejszą debatę. – O nie! – wrzasnął Fred. Gospodarzowi najwyraźniej nie podobała siępropozycjauczonegoobywatela wsi. Wstałi energicznym krokiem podszedł do Gurbura, chwycił go za głowę i mocno potrząsnął. – Zabierzcie to stąd! Mam go dość, dość, dość...! – mówiąc tarmosił sobowtóra, który pozbawionymi wyrazu oczami patrzył przed siebie. – Mam gdzieś: duchy, istoty i cząstki! Zabierajcie go do siebie! Niech teraz was potorturuje swoim szczekaniem! – Proszęsię uspokoić – pan Feliks usiłował oderwać Freda od milczącejofiary. –Może to już długo nie potrwa. – Mówi pan, jak do umierającego w cierpieniach. Tylko nie on tu padnie, –walnął Gurbura w plecy – a ja! W odruchu samozachowawczym ukatrupię gada razem z tym jego duchem. Pan Feliks przytrzymał za ramię Andrzeja, któryrównież próbował powstrzymać Freda. – Zostaw, on jużwczoraj miał podobne zapędy – szepnął mu do ucha. – Chodźmysynu – dodał głośniej, – nic tu po nas. – Jasne! Izostawicie mnie znowu sam na sam ztymtypem! – złość gospodarzaobróciła się przeciw gościom. – A widzi pan inne wyjście ?! – Agresywna postawa Freda, wywołałastosowną reakcję u Feliksa. – Przecież nie możemy z nim wędrować przez wieś. Ludzie pomyślą, że to pan – będą się kłaniać, coś zagadają i co wtedy? Wyjdzie pan w oczach ludu na szczekającego kretyna, bo przecież nikt nam nie uwierzy, że Gurbur to nie pan. Prawda? – Gurbur pełnieć – odezwała się nagle przyczyna całej awantury. – To idź do łazienki! – wrzasnął wciążwściekły Fred. – Gurbur pełnieć nie zbiornik – wyszczekał spokojnie. Trzyparyoczu po raz drugi tegodniawbiływzrok w kosmitę, wszystkim bowiem tasama myśl zaświtała w głowie. – Myśli pan... – zaczął Feliks spoglądając na Freda. – Czy masz na myśli... maksimum maksimum informacji? – cicho wydukał Fred pochylając się nad siedzącym wciąż przy stole przybyszem. – Odejdziesz? Kiedy? – Gurbur znać termin. Nie znać analog. Pan Feliks z powątpiewaniem pokręcił głową. Tymczasem Fred uspokoił się i nawet namiastka uśmiechu pojawiła się na jego twarzy. – Wbrew pozorom to jużcoś! –rzekł do gości, po czym, czyniąc gestem ruch odpędzania natrętnej muchy, dodał: – Możecie jużiść. Zabrzmiało to trochę jak polecenie wydane lokajowi, ale obaj mężczyźni bez komentarza opuścili progi domostwa w obawie, żeza chwilę może nastąpić nawrót ataku furii i trudniej im będzie wycofać się. Już za drzwiami Feliks rzekł do syna: – Musiszterazsamprzyznać, że towyjątkowo dziwna sprawa, iże matka nie mogła się o niej dowiedzieć. – Nie jestem pewien, czykobieca intuicja nie wniosłabytu czegoś nowego. Wydaje mi się, że można byją wtajemniczyć. –Pomyślę, ale jutro.Na dziśwystarczymiGurbura, Freda i wszystkiego, cosięznimi wiąże. Wieczorem Fred długo nie mógłzasnąć. Obracał się zboku na bok, wymyślając corazto nowe teorie dotyczące swego sobowtóra, podczas gdy ten pochrapywał z cicha na małżeńskim łożu. Wyznana przez Gurbura niematerialność „istoty” poruszyła najgłębsze pokłady Fredowego umysłu. Oczami duszy widział krążące wokół niego cząstki, które z braku stosownego materiału na powłokę cielesną, poniewierają się luzem. W innym momencie, przypomniawszy sobie, że pierwotnie Gurbur miał być zbierającym informacje śliwkowym autem, analizował znane mu podejrzane „zachowania” samochodów, które świadczyłyby o obecności w nich cząstki. Od przypuszczeń, mających przyziemne podłoże przeszedł do myśli wzniosłych. Zastanawiał się, czyBóg, jako istotaniematerialna,niejest czasem owym zlepkiem cząstek i czy praojciec Adam nie powstał w sposób podobny do Gurbura... A może „istota” jest dziejopisem Najwyższego i dlatego tak uporczywie zbiera informacje. A może... Przezcałą noc trapiłygo koszmarne sny. Wjednymznich cząstkizmaterializowałysię i niczymszarańczazgryzałycałyświat, aon patrzył na to zgłębokim jak Bajkałpoczuciem winy, za to, że wiedział o wszystkim i nie ostrzegł w porę ludzkości przed nadchodzącym kataklizmem. Rano wstał zmęczony i przystąpił automatycznie do zwyczajowego porannego ceremoniału. Kiedy już zakończył wszystkie czynności w obrębie kuchni i łazienki, czyli: umyłsię, ubrał inajadł, przeszedł do pokoju byobudzić przybysza i udzielić mu stosownych instrukcji na czas swojej nieobecności. Zanim jednak to uczynił, sięgnął do szufladywnocnej szafce, wyjął książeczkę oszczędnościową i schował do kieszeni.Podszedł do małżeńskiego łożai... własnym oczom nie wierzył – w pościeli spoczywała samotnie... wymięta piżama. Po Gurburze został jedynie odciśnięty ślad na poduszce. – Taśma mu się skończyła... – wymamrotał do siebie ijakbynadal niedowierzającswemu szczęściu, pognał do garażu. Chwilę mocował się zzamkiem, w końcu udało mu się otworzyć –zwnętrzagarażu wiało pustką. Fred poczuł się naglelekki niczym piórko. Wpodskokachpobiegł do domu, zabrał teczkę, wskoczył do swego śliwkowego cuda i pojechał do pracy. Fred pławiący się w szczęściu, ogarniającym go od chwili zniknięcia całego zreplikowanego kompletu – Gurbura i samochodu, doszedł do siebie dopiero po kilku godzinach. Koledzyw pracyznowu patrzyli naniego zezdumieniem. Nigdydo tej poryFred nie tryskał tak humorem i to na trzeźwo. Radosnywrócił zrobotyi... nie zastał nikogo w domu. Nikt nie wołał o jedzenie, nie prosił o informacje, czy jakąkolwiek inną rzecz. Było pusto i cicho. – Nareszcie jestem sam! – krzyknął stojąc na środku kuchni, ale po chwili przyszła refleksja: – Dlaczego? Dlaczego znowu jestem sam? Usiadł przystole, rozejrzał się wokoło i westchnął głęboko. Brakowało mu najwyraźniej towarzystwa. Od czasu odejścia piegowatej żonynigdynie doskwierała musamotność. Tak naprawdęto ona –ta samotność, była jegonieodłączną towarzyszką, zktórą sobie życie jakoś ułożył. A teraznagle mu przeszkadza. Przezkilka dni pod dachem jegochałupyciąglecoś się działo. Osobnik, którego zesłało mu niewytłumaczalne zrządzenie losu, nie był gościem oczekiwanym, aczas trwania wizytybył na tyle nieokreślony, żeFred zgóryprzygotował się na znoszenie jegotowarzystwa przezdługie dni, a nawet i lata.Jużprawie gopolubił... no, może nie do końca, ale chwilami zdawał się być mu bliski. Tymczasem – prask! I nie ma Gurbura. TerazFred wsłuchiwałsię w martwąciszę, czując corazwiększe przerażenie. Gdybychoć zdążył kupić ten nieszczęsny telewizor, włączyłby i już byłoby trochę gwaru w chałupie. Zrezygnowanypodniósł się, nie wiedząc co zsobą robić. Jeść musię odechciało, na spanie za wcześnie... – Idę do Klarysy – rzekł odkrywczo i umilkł, jakby przestraszywszy się własnego pomysłu. – Idę do Klarysy! – powtórzył głośniej, co zabrzmiało jak mocne i nieodwołalne postanowienie. Wszystkie otaczające go domowe sprzęty usłyszałydoniosły komunikat. Nie obruszyłysię, nie zaskrzypiały, aninie zazgrzytały;jednymsłowem – niewykonałyżadnego aktu protestu, czymteoretycznie zezwoliłygospodarzowi na tę drobną ekstrawagancję. Przynajmniej tak on to odczytał. Klarysa wróciła zpracydo domu pełna niepokoju. Wiadomość o kolekcji Freda kipiała w niej niczym mleko, wylewając się wszystkimi możliwymi porami, nie było jednak sposobu, byproces ten powstrzymać. Jedynyotwór, jakimmogłabydać sobie upust – czyli gębowy, stanowił również poważną przeszkodę. Postanowiła bowiem nikomu nie mówić o swoim odkryciu,do czasu wyjaśnienia sprawyzFredem, co stało w zdecydowanejsprzecznościzjej normalnym sposobem bycia i życia. Umęczona do granic przyzwoitości drugądobą trzymania języka za zębami, miała ochotę wyćz psychicznego bólu. Do tego jeszcze ta pani Zofia. – Czegóżona może chcieć od Freda? –myślałaKlarysa, rozbierającsię wprzedpokoju. – Wtaki dziwnysposób o niego zapytała... Nibykupowała znaczki;fakt – jeden nabyła ico? List do niego chce pisać, że o adres pyta?Poszłaby na piechotę. Taniej by to wyszło. Przeszła do kuchni i usiadła na taborecie, patrząc w nieokreślony punkt w równie nieokreślonejprzestrzeni. Całe szczęście, że nie spotkaładzisiaj Irenyi minęłasięw pracyz Beatą, bo wszystko bywtedywniej pękło i jak amen wpacierzuwygadałabysię jednej lub drugiej, a może obydwu. Teraz nic jej nie pozostawało, jak wybrać się do Freda i sprawę wyjaśnić,zanim coś niepotrzebnie komuś wypapla. – To po co się rozbierałam? – zapytała sama siebie, wkładając palto. Przemyślenia ostatnich minut spowodowały u obojga dalekich sąsiadów kumulację fluidów telepatycznych. Niestety, jedynie nadawczych. Szli do siebie jednocześnie, zagubieni w myślach do tegostopnia, że idąc sobie na przeciw, ale każde swoją stroną drogi, minęli się nie zauważywszy się nawzajem. Fakt godny odnotowania tym bardziej, że byli jedynymi uczestnikami ruchu na tej drodze w ciągu ostatniej godziny. Oboje, rozczarowani nieobecnością gospodarzawracali, wolno pokonująctrasę powrotną. Spotkali się w połowie drogi. – O, Fred! – radośnie krzyknęła na powitanie Klarysa. – Skąd wracasz? Byłam u ciebie. – Tak? – zapytał zdziwionyi lekko zaniepokojony.Jego wielbicielka sprawiała wrażenie czymś bardzo podekscytowanej.– Mam nadzieję, że Gurbur nie wrócił. Nie... Byłaby chyba bardziej zaskoczona – pomyślał. – Chciałam sobie pogadać. – Ico? – Głupio pytasz. Przecież cię nie zastałam, skoro jesteś tu. Wiesz... – spuściła głowę i wbiła wzrok w czubki butów – nie wiem... jak ci to powiedzieć... Fred słuchał zaintrygowanyjej słowami, a raczej tonem, jakim jewypowiedziała. – Wiesz... – mówiła, nadal wpatrzona we własne obuwie, – chodzi o te meble... Biedna nie wiedziała, jak się przyznaćdo tego, żeodkryła jego sekret. A onpatrzyłna nią zcorazwiększym zdziwieniem. – Jakie... meble? – wycedził wolno. – Ale nie pogniewasz się na mnie? – podniosła oczy i spojrzała na niego błagalnym wzrokiem. – O co? – Fred odnosił wrażenie, żema do czynienia zkolejną nieziemskąistotą, z którą trudno będzie się dogadać. – No... że odkryłam twoją tajemnicę. – Tak?–zapytał zjawnym niepokojem, chociażna dobrą sprawę niebyło sięjuż czym przejmować. – A możeszmi zdradzić – ściszyłgłos, – co takiego odkryłaś? – No... że kolekcjonujeszmeble – powiedziała do swych szpilek. – Jakie meble?! – zdumienie Freda osiągnęło już absolutne „maksimum maksimum”. – No... te wogródku. – Ponownie spojrzała mu woczyi szybko, kładącrękę na biuście dodała: – Nikomu o tym nie powiedziałam. Przysięgam! Dźwięk, jaki wydobył się z piersi Freda, trudno byłoby porównać z czymkolwiek – ryk łaskotanego w podeszwy lwa byłby chyba najtrafniejszym odniesieniem. Śmiał się do łez, podczas gdyteraz dla odmiany Klarysa zupełnie zgłupiała, widząc jego reakcję. – Chodź na chwilę do mnie – zaproponowała nieśmiało, obawiając się, że ktoś zobaczywszyich teraz,mógłbypomyśleć, że Fred albo zwariował,albo – co gorsza – śmieje się z niej. – Zapraszam. – Kiedy zapraszasz... nie wypada odmówić – powiedział, tłumiąc kolejny napad konwulsji. Ani myślał przyznawać się do tego, skąd teraz wracał, czy też opowiadać jej o swych ostatnich przeżyciach. „Kolekcja mebli” wydawała się być na tyleatrakcyjnymtematem, że całą resztę mógł spokojnie pominąć. Wolno skierowali się w stronę, skąd przed chwilą przyszedł. Fred zadowolonybył zespotkania i zzaproszenia, choć sam jeszcze w pełninie zdawał sobie ztegosprawy.Gdzieś tylko głęboko, na samymdnie duszy,wniedostępnych jeszcze pokładach podświadomości zapisał – „Nie chcę być sam i nie będę”. A pan Feliks, nieświadom odejściakosmity,nadalbałaganił w swoim gabinecie szukając rozwiązania zagadki, podczas, gdy jego żona opracowywała szczegółowy plan rozmowy z Fredem.