STANISŁAW LEM DZIURY W CAŁYM UŁOŻYŁ TOMASZ FIAŁKOWSKI TEKSTY NINIEJSZE UKAZYWAŁY SIĘ W „TYGODNIKU POWSZECHNYM’ W LATACH 1995–1997 W CYKLU „ŚWIAT WEDŁUG LEMA”. © STANISŁAW LEM, 1997 I WIEŚCI Z LABORATORIUM TRANSGENICZNA MYSZ W telewizji niemieckiej oglądałem ostatnio żywą mysz, której z grzbietu wyrastała naturalnej wielkości małżowina ludzkiego ucha. Myszy wszczepiono ludzkie geny, od których kształtowanie się ucha zależy. Zwierzę nieszczęsne biegało sobie w szklanym pudełku, a komentatorzy cieszyli się, że będzie można teraz podobne transgeniczne organizmy hodować i gdy komuś zabraknie ucha czy czegoś innego — wykorzystać jako materiał na przeszczep. Równocześnie trwa wielki ruch przeciwko inżynierii genetycznej. Chodzi rzeczywiście o bardzo trudny dylemat, bowiem prawo stanowione nie nadąża dziś za postępem biotechnologicznym. Czasem po prostu nie wiadomo, gdzie przeprowadzić granicę, co można, a czego nie można. To, co opisywałem w Dziennikach gwiazdowych, rysując dla żartu rozmaite potworności, przemieniło się w szkielety w szafach za naszymi plecami. Jedna rzecz jest przepowiadać fatalne przypadki — ot, przyleci kometa i śmajtnie ogonem — a inna widzieć, jak ten ogon nad nami lata. Rzecznik tak zwanego w cudzysłowie postępu ma o tyle rację, że tam, gdzie biotechnologia otworzy możliwość nie tylko pomocy człowiekowi, ale też — mówiąc brutalnie — zarobku, przeszkody stawiane na drodze jej rozwoju prędzej czy później runą. Na postęp rzeczywiście nie ma rady; dalej trzymam się sformułowanego kiedyś twierdzenia, że technologia jest zmienną niezależną cywilizacji. To jest proces autokatalityczny, a dewiacje czy nawet katastrofy powodować mogą czasowe jego wyhamowanie, nigdy jednak nie prowadzą do trwałego zastoju. Amerykanie próbowali przewidywać psychosocjalne i polityczne skutki masowego wdrożenia nowych gałęzi technologii, ale ich projekt nie daje się zrealizować — zawsze pozostaje duży procent ryzyka, po prostu niewiadoma. Wielki kapitał zgromadzony w rozmaitych ponadpaństwowych konsorcjach wszedł już na rynek inżynierii genetycznej, ostatnio jednak jakby wyhamował. Okazało się bowiem, że próby leczenia chorób dziedzicznych przez wszczepianie do organizmu zmienionych odpowiednio komórek — nie chcę tu sprawy medycznie nazbyt uszczegółowiać — nie bardzo dają rezultaty. Genetyczna walka z nowotworami też dotąd nie przyniosła sukcesów. Co innego zmienić gen w ludzkim zarodku — ale o tym nie ma na razie mowy — co innego zaś leczyć człowieka, który jest organizmem w pełni ukształtowanym i dotknięty został jakimś poważnym defektem. Gdy się wprowadza „naprawione” genetycznie komórki, one przeważnie giną. Tymczasem wspomniane konsorcja napędzane są wyłącznie nadzieją zysku, nie zaś chęcią uszczęśliwienia ludzkości/ Dobrze pamiętać, że chęcią uszczęśliwienia ludzkości napędzany był Marks i że wszelkie próby realizacji tej chęci metodą krótkiego zwarcia dają koszmarne rezultaty. Z drugiej jednak strony, motor napędowy, jakim jest liczenie na zyski, nie zawsze działa na korzyść społeczeństwa. Istnieją obszary działalności ludzkiej, które wymagają wkładów czysto deficytowych, a są po prostu niezbędne. Obawiam się w dodatku, że sektor potrzeb, których zaspokajanie nie przynosi zysku, będzie się rozszerzał — powstaje, choćby w medycynie, wiele nowych, diablo kosztownych możliwości. Dochodzi tu jeszcze czynnik teoretyczny, który trudno zwięźle przedstawić; Piotr Słonimski powiedział o nim parę słów w niezłym wywiadzie, jakiego udzielił magazynowi „Wyborczej”. Jak się z wielkim mozołem odczytuje genotyp człowieka, to nie jest tak, że odcyfrowujemy nuty partytury, składające się od razu w melodię. Bardziej to przypomina wysiłki uczonych, którzy po kawałku rozgryzali niepojęty sens—węzłów kipu, albo —jak Champollion — rozszyfrowywali znaczenie poszczególnych egipskich hieroglifów. Z tego, że przybysz z innej planety, przyleciawszy na Ziemię, zorientuje się w liczbie liter łacińskiego alfabetu, wcale nie wynika, że od razu zdoła przeczytać Szekspira czy nawet panią Nurowską. Chodzi o trudność niepospolicie wyższego rzędu, a złudzenia, że znajomość liter — czyli genów — od razu nas wprowadza w krainę wolności, gdzie możemy konstruować całkiem nowe organizmy i udoskonalać stare, są marzeniami ściętej głowy. Do dziś choćby nie wiadomo, w jaki sposób geny zawiadują dziedziczeniem inteligencji czy charakteru. Genów u człowieka jest ponad sto tysięcy i przed badaczami długa jeszcze droga. Trudno przyjąć, byśmy kiedykolwiek stali się równie wszechwiedni i wszechmocni, by opanować wszystkie zagadki natury. Im lepiej zresztą poznaje się mechanizmy genetyczno– biologiczne, tym większe ogarnia człowieka zdumienie, że to się jakoby samo wszystko ukonstytuowało. Ja się przynajmniej nie przestaję dziwić, choć wiem, że ludzie mają inne zmartwienia… OWCA PRZED JELCYNEM W sprawie owcy, którą w Wielkiej Brytanii wyklonowano, wszyscy od kilku dni drzwiami i oknami walą. W „L’Osservatore Romano” było już stanowisko Watykanu, oczywiście negatywnie odnoszące się do ewentualności klonowania ludzi. Jestem jednak dziwnie pewien, że do tego klonowania w jakiejś postaci dojdzie. Obawiałem się tego tak dawno, w 1963 roku, jakem pisał Summę technologiae, że w rozdziale „Plagiaty i kreacje” przyjąłem klonowanie za fakt i rozważałem następnie, co należy robić i jak postępować, aby uniemożliwić po prostu kanibalizm, to znaczy ćwiartowanie wyklonowanych osobników ludzkich w celu uzyskania tzw. części zapasowych do transplantacji. Z punktu widzenia w najwyższym stopniu pozamoralnego byłoby to wygodne: wyklonowany osobnik musi być dokładną repliką pierwowzoru, tak samo jak jednojajowy bliźniak, i nie ma powodu ani potrzeby stosowania przy operacyjnym przeszczepie środków immunopresyjnych, chroniących przed jego odrzuceniem. Więc opisałem w Summie, co moim zdaniem należałoby czynić, by tego nie nadużywać. Wyobrażam sobie jednak — ze zrozumiałym ubolewaniem — że takie osoby jak na przykład Saddam Husajn, które mają zarówno środki materialne, jak i władzę nie ograniczoną żadnymi tam przepisami czy regułami etyki, a odznaczają się całkowitym brakiem skrupułów, będą mogły korzystać w trudny dziś jeszcze do określenia sposób z technik klonacji. Techniki te stanowić będą pęk cały rozchodzących się możliwości eksperymentalnych. Całkiem do niedawna udawało się klonowanie roślin i organizmów prostych, natomiast co do możliwości stosowania tej techniki wobec organizmów wyższych, kręgowców i zwłaszcza ssaków, do których my też należymy, panował sceptycyzm, związany z nieudanymi eksperymentami na myszach czy innych świnkach morskich. Wprawdzie normalny organizm składa się mniej więcej z sześciu do dziesięciu bilionów komórek, które wszystkie posiadają pełny zestaw informacji o budowie całego organizmu — jesteśmy, powiedziałbym, zbudowani w bardzo niebudowlany sposób, żaden budowniczy nie rysuje przecież planu całego domu na każdej cegle z osobna — jednakowoż tylko drobniuśka cząstka wyspecjalizowana, dotycząca specyfiki tkankowej danego organu — skóry, mięśnia czy nerki — jest uruchamiana w toku embriogenezy, natomiast reszta ulega zablokowaniu. I sądzono, że zablokowanie to udaremnia dokonanie klonacji z dowolnych komórek organizmu. Okazuje się jednak, że tak nie jest: komórki na ogół — z wyjątkiem nerwowych — dzielą się i rozmnażają, a wtedy, w pewnym okresie ich rozwoju, potencjalnemu uczynnieniu ulegają także inne schematy mapy całości organizmu. Klonacja nie ogranicza się do czegoś w rodzaju poczęcia bez uczestnictwa samca, gdzie interwencja męskiego plemnika nie jest potrzebna ani nawet możliwa, mamy bowiem do czynienia z komórką diploidalną, to znaczy już posiadającą podwójny zestaw chromosomów; w dalszej fazie niezbędna jest oczywiście jakaś samica, która w swej macicy umożliwi tej komórce normalny, embriogenetyczny, płodowy rozwój. Na tej drodze wznosi się szereg przeszkód, ale one już wszystkie w zasadzie są do pokonania. Naukowcy angielscy dokonali słynnej teraz operacji pewien czas temu, ale cicho siedzieli, bo nie byli pewni, czy ta maleńka owieczka, która się urodziła, będzie się normalnie rozwijać. Teraz pokazano nam fotografie dwóch zwierząt idealnie identycznych, mamy i córki. Chodzi na razie tylko o owcę, ale poruszenie jest i tak bardzo wielkie, bo że dokonało się obalenie pewnych, do tej pory, zdawałoby się, nienaruszalnych dogmatów biologii eksperymentalnej — to nie ulega wątpliwości. Co będzie dalej? Obóz zainteresowanych fachowców podzielić można od siekiery na entuzjastów–optymistów i pesymistów. Entuzjaści sądzą, że będzie można wkrótce klonować pewne szczególnie przydatne okazy zwierząt. Rzecz jest istotna zwłaszcza dzisiaj, kiedy rozpowszechnia się groźna encephalopatis spongiformis bovina, zwana chorobą wściekłych krów, rodem z Anglii. Nawiasem mówiąc, epidemia ta jest tylko i wyłącznie skutkiem chciwości: normalnie roślinożernym stworzeniom, do jakich należy bydło rogate, domieszano do pożywienia roślinnego mączkę mięsną, czyniąc je częściowo mięsożernymi dla podwyższenia procentowej zawartości białek. Mączka pochodziła od sztuk padłych i w ten sposób doszło do zainfekowania zdrowego bydła tzw. prionami, które są patologicznie skręconymi drobinami białka i najprawdopodobniej roznoszą gąbczaste zwyrodnienie mózgu. Bardzo prawdopodobny okazuje się też związek spożywania takiej wołowiny i cielęciny z chorobą Kreutzfeldta–Jacoba, strach jest wielki i spożycie mięsa, także i w Polsce, spadło. Świnie z kolei chorują na brucellozę — ale dosyć o tym, nie mogę dalej wchodzić w dziedzinę tak zwanej epizootii, czyli epidemii zwierzęcych, bo „Tygodnik” nie jest weterynaryjnym ani żywieniowym organem prasowym! Mówiąc najkrócej: gdybyśmy mieli stuprocentowo zdrową krowę, to klonując ją, mielibyśmy pewność, że i potomstwo będzie zdrowe. Entuzjaści mają nadzieję, że w ten sposób można doprowadzić do hodowli zwierząt, doskonalonych genetycznie dla potrzeb człowieka. Dotąd wszystko jest w porządku, ale w ciągu dalszym pojawia się niestety, jak to bywa, płynne przejście w stronę człowieka. Entuzjaści mówią: będzie można usuwać za pomocą terapii genowej dziedziczne schorzenia itd. Pesymiści — że to prowadzi w stronę niesłychanych i nie do wyobrażenia nadużyć. Nie chcę w to dalej wchodzić, ponieważ trzydzieści trzy lata temu jużem w to był wszedł i książki powypisywałem, które zresztą okazują się dzisiaj bardziej czytelne i bardziej rzeczowe niż podówczas, kiedy zdawały się czystymi rojeniami. Nomina sunt odiosa — już nie powiem, jaki wybitny polski filozof wyśmiewał mnie za te bajki… Rzecz cała zasługuje na uwagę niezależnie od strasznego szumu i huku, jaki media światowe wokół niej zrobiły. Teraz niestety wszystko, co potencjalnie jako strawa sensacyjna może przyciągnąć widzów czy czytelników, staje się z punktu widzenia mediów godne rozpowszechnienia. Nawet zdrowie Jelcyna i pochodzenie pani Madeleine Albright zeszły na dalszy plan w stosunku do owcy. Owca jest najważniejsza. KLONACJA I BIOLOGICZNE DOGMATY Hałas wokół klonacji, która stała się teraz tak straszną sensacją, spowodował, że sypią się przestrogi i zakazy, wzmocnione przez Roma locuta, causa finita. Ja natomiast silnie jestem atakowany w tej kwestii z zagranicy, przy czym uważa się, zarówno w Niemczech, jak i w Austrii, że ponieważ o klonacji w Summie technologicznej pisałem, więc widać stoję za jej umożliwieniem. Odpowiedziałbym następująco: nawet jeżeli ktoś by potrafił w czasach Stephensona przewidzieć rozwój kolei żelaznych, to nie musiał być wcale ich entuzjastą, mógł widzieć liczne trudności, kłopoty i zmartwienia, jakie spowoduje ten wynalazek. Pomiędzy zdolnością przewidywania rozwoju jakiejś gałęzi technologii a byciem jej entuzjastycznym zwolennikiem ogromna otchłań się rozwiera. W swoim czasie Kołakowski nazwał mnie wybitnym ideologiem technokracji, co mnie zirytowało; z tego by wynikało, że profesor medycyny, który wykłada o chorobach zakaźnych, jest wybitnym ideologiem cholery, tyfusu i dżumy. W moich oczach klonacja stanowi jedną z metod robienia maksymalnego hałasu za pomocą działań, które w gruncie rzeczy coś innego oznaczają, aniżeli powszechnie się sądzi. Na okładce ostatniego numeru „Spiegla” widać długie szeregi Einsteinów, za nimi kohorty gwiazd filmowych, jakichś Marilyn Monroe itd. Otóż po pierwsze — pomysł stwarzania czegoś w rodzaju jednojajowych braci istniejącym ludziom jest nonsensem. Można oczywiście teoretycznie przejmować pojedyncze komórki cielesne, zapładniać je i wprowadzać do jajeczek ludzkich, z których wyjęto ich własne jądra, ale takie jajeczko musiałoby zostać wynoszone w ciąży przez jakąś niewiastę. Zagrożeniem, moim zdaniem, w tym wypadku jest raczej możliwość, że za tak zwane matki—donosicielki będą służyć nie kobiety, tylko na przykład transgeniczne małpy, ze względu na bliskość chromosomową. Przedstawicie] zespołu, który dokonał klonacji owcy Dolly, powiedział, że muszą teraz się rozejrzeć za czymś, co by mogło zastąpić matkę. Na razie mówi się o jakimś roztworze, w którym by embrion mógł się rozwijać. To bardzo, moim zdaniem, wątpliwe — oczywiście, jak się pisze fantastykę, to wszystko jest łatwe, ja takie urządzenie nazwałem uteratorem, od macicy — bo jako Mammalia, czyli ssaki, jesteśmy równocześnie Placentalia, czyli łożyskowce, w odróżnieniu od torbaczy, Marsupialia, przed wiekami na kontynencie australijskim oddzielonych. Trzeba jednak wyraźnie powiedzieć: to, co zrobili Anglicy i co podobno inni też już robią, trudne jest na razie do szczegółowego objaśnienia. Wiadomo, że wessano w całości diploidalne jądro i wstrzyknięto do jajeczka, ale nie jest możliwa dokładna ekspertyza wyjaśniająca, co do czego zostało dopasowane. Wyhodowanie osławionej owcy Dolly poprzedziły zresztą 273 nieudane próby z jajeczkami. Co rzeczywiście uczyniono? Przede wszystkim obalono kolejny dogmat biologii teoretycznej i praktycznej. Pierwszy dogmat, który runął nie tak dawno temu, głosił, że przepływ informacji jest zawsze jednokierunkowy, od genomu, to znaczy od spirali nukleotydowej, zbudowanej z czterech zasad nukleotydowych — to są na schematach cztery litery w rozmaitym porządku ułożone i one tworzą u człowieka około stu tysięcy genów, a każdy gen z kolei złożony jest z bardzo wielu setek tysięcy pojedynczych nukleotydowych cegiełek — w kierunku tzw. messenger RBN, to znaczy transportowego kwasu rybonukleinowego, który z kolei przekazuje to mitochondriom, tam zostają wyprodukowane białka, a z nich tworzy się schemat i całość organizmu. Wirusy, nie posiadające w ogóle spirali, lecz tylko ten przenośnik, rybonukleinową molekułę względnie ciąg nukleinowy, kiedy się we—, drą do organizmu gospodarza i dostaną do jego komórek, wtedy za pomocą enzymu zwanego rewertazą dokonują odwrotnego odczytania, to znaczy informacja idzie w przeciwną stronę, i wytwarzają nukleotydową spiralę, z której powstają następne. Natomiast nietknięty w dalszym ciągu drugi dogmat głosił, że strumień informacji idący dalej zawrócony już być nie może. Czyli, mówiąc zwyczajnie: jeśli się wszystkie tkanki w organizmie dorosłym już wyspecjalizują, to z tych tkanek wyjęte komórki nie mogą posłużyć jako jajeczko. I to jest właśnie decydujące, faktyczne dokonanie tych Anglików: okazało się, że jednak można, przy czym delikatna tajemnica okrywa tutaj sposób, w jaki to zrobiono. Rozmaici naukowcy nie są zgodni co do tego, jak pobudza się to zwyczajne jądro, wprowadzone do jajeczka, ażeby nastąpił rozwój embrionalny. Wiemy, że nastąpił, ale nie wiemy, jak często i w jakich okolicznościach to jest możliwe. Kiedy pisałem Summę, wszystko to mniej więcej sobie wyobrażałem i możliwość wyklonowania człowieka dosyć mnie niepokoiła. Rozumując w kategoriach rynku kapitalistycznego, podejrzewałem możliwość kolosalnego popytu, dlatego nie chciałem pisać wszystkiego do końca i zrobiłem z tego problem czysto etyczny. Niemiecki tygodnik „Die Woche” zwrócił się do mnie o materiał o klonacji, odpowiedziałem — szkoda teraz język strzępić, ciekawiej przedrukować kawałek Summy i zobaczyć, jak obecne odkrycie przykłada się do tego, co przewidziałem trzydzieści cztery lata temu. GENY OPATENTOWANE W Summie tłumaczyłem — a starałem się mówić możliwie prosto — że można poszczególne zasady nukleotydowe układać w pewne określone ciągi, tak jakby się na przykład układało cegiełki Lego albo kamienie domina. Można to przepisać po prostu na papierze — nie mamy wtedy w ogóle do czynienia z żywą tkanką — i dopiero potem syntetyzować w laboratorium ze sztucznie wyprodukowanych zasad nukleotydowych. Wykonujemy pewnego rodzaju obejście, sprawiające, że jako materiału wyjściowego do dalszych eksperymentów nie wykorzystujemy w ogóle żywej ludzkiej komórki, tylko coś, co niewinnie przedstawia się jako ciąg liter. W ostatnim numerze „New Scientist” jest wiadomość, że rząd Stanów Zjednoczonych zezwolił poszczególnym firmom zajmującym się inżynierią genową na patentowanie krótkich sekwencji genowych, które kodują cokolwiek, co może stanowić jakąś cechę czy atrybut organiczny, mogący z kolei służyć jako podstawa do badania na przykład skuteczności leków. Nie mówi się tu wcale, czy taka sekwencja genowa pochodzi od człowieka czy na przykład od drożdży; w drożdżach enzym oddechowy jest kodowany takim samym zestawem genowym jak u człowieka. Nikt też nie mówi o klonowaniu człowieka, ale niektórzy biologowie molekularni, którzy na pewno są co najmniej nie głupsi ode mnie, zauważyli to samo co ja — że tkwi w tym duże niebezpieczeństwo — i zaczęli podnosić krzyk. Tymczasem jednak urząd patentowy Stanów udzielił szeregu patentów — na przykład na tak zwaną restryktazę, enzym, który działa jak coś w rodzaju układu przestankowego i oddziela poszczególne „wyrazy” genowe. Proces jest w innych niż biologiczne kategoriach nieodwracalny — jak się już w Stanach Zjednoczonych udzieli patentu, niełatwo jest go unieważnić… Na razie chodzi tylko o niewinne sekwencje, tak zwany Human genom project jeszcze nie jest skończony i nie istnieje dotąd pełna mapa ludzkiego genomu — ale będzie istniała. Jak się te firmy zmówią, jak powstaną jakieś oligopole czy korporacje — mówię o czymś fantastycznym, ale możliwym! — i między sobą się porozumieją, to ze składania poszczególnych sekwencji będzie można produkować po prostu genomy ludzkie. Wtedy głównym zadaniem będzie poszukiwanie matki–donosicielki, którą oby się nie stała transgeniczna małpa; byłoby to bardzo fatalne. Jest tutaj jeden jednak szkopuł, który rzecz komplikuje, a który się stanowczo źle nadaje do „Tygodnika Powszechnego”. Mniej więcej 97 do 98 procent całej substancji genowej w ludzkim genomie to są tak zwane śmieci. Zauważono już jednak, że wątpliwe jest, czy to naprawdę są „geny na gapę”. W ich strukturze wykrywa się pewne prawidłowości, które należą do tak zwanej grupy matematycznych fraktali. Fraktale, odkryte przez urodzonego w Polsce Benoit Mandelbrota, to pewne dosyć skomplikowane struktury geometryczne, powiązane matematycznie z nową teorią chaosu, które na przykład decydują o tym, jak wyglądają obrzeża liści na drzewach, w jaki sposób pracuje mięsień sercowy albo jak zbudowane są płatki śniegu. Otóż fakt, że ładunek rzekomego śmiecia genowego ma taką właśnie strukturę, której elementy powtarzają się w pomniejszeniach, zdaje się sugerować, że to śmiecie jest jakoś nieodzowne dla produkcji embriona. Nie wiadomo jednak, do czego służy. Decydujący eksperyment musiałby polegać na radykalnym wymieceniu „śmiecia” z genomu i przekonaniu się, czy mimo tego mógłby powstać płód. Regularność dostrzeżono dotąd taką, że im prostszy organizm, tym mniej procentowo śmiecia — bakterie nie mają go prawie wcale, jednokomórkowce — niewiele, stosunkowo najwięcej — ludzie. Z ośmiornicami nie rozpocznę teraz bojów, bo nie chcę zamienić „Tygodnika” w organ zajmujący się biologią rozrodu wszelkich organizmów, sam zresztą też przecież nie jestem biologiem, tylko obserwatorem i kibicem. W każdym razie widać tutaj, że można omijać najsroższe zakazy. Weźmy hipotetyczny przykład z innej dziedziny i wyobraźmy sobie, że ktoś buduje Belzebubowi świątynie o ściśle określonym kształcie. Można zabronić budowy takich świątyń, ale trudno zabronić produkowania cegieł, a jak ktoś już ma cegły, to w jakimś ustroniu na pewno świątynię Belzebubowi postawi. Dostrzegam tu odległą analogię i dlatego uważam, że nie wystarczy zabronić klonowania człowieka, choć temu, co dotąd zrobiono, patronuje na razie pośpiech. Sam zresztą, pisząc kiedyś o klonacji, nie przypuszczałem nawet, że za mojego życia dojdzie do podobnych zabiegów i teraz zresztą jest to materia bardzo słabo rozpoznana, więcej w niej zagadek niż rozwiązań. Od dawna już oczywiście wiedziano, że niewielkie sekwencje genowe mogą posłużyć do wyprodukowania nowych leków. Tak zwana terapia genowa polegała najpierw na wprowadzaniu do organizmu tak czy owak skumulowanej tkankowo grupy komórek, z odmienionym, „poprawionym” składem genowym. To z reguły niewiele dawało, bo cała reszta organizmu pozostawała nietknięta. Jeśli natomiast mamy do czynienia z komórką, która na samym początku embriogenezy została przekształcona — otrzymamy w finale inny organizm, który na przykład nie będzie podlegał zwyrodnieniom w rodzaju, powiedzmy, schorzeń nowotworowych. To jest wizja bardzo łakoma, ale możliwa w dość dalekiej przyszłości. DO PT POPRAWIACZY I POUCZYCIELI Zadaniem, jakie postawiłem sobie, opowiadając w „Tygodniku Powszechnym” o KLONACJI aktualnie wszczętej i o jej możliwych osiągnięciach przyszłych, NIE było wprowadzanie Czytelników w tajniki tych elementów BIOCHEMII, jakimi posłużyła się przed miliardami lat ewolucja naturalna, ażeby utworzyć nukleotydowo–nukleinowy kod dziedziczności, który jest zasadniczym wytwórcą wszystkiego, co na Ziemi było i jest ŻYWE. Zadanie moje było inne. Szło o to, że zgodnie z dogmatami ustanowionymi w molekularnej biologii strumień informacji, generujący wszelkie stworzenia żywe, jest JEDNOKIERUNKOWY: biegnie on od genomów, poprzez nośniki informatyczne, do ośrodków produkcji białek, a w NICH powstają (w rozwoju płodowym) całe organizmy. Na tej jednokierunkowości przepływu danych opiera się koncepcja Darwina z doborem naturalnym na czele (notabene sam Darwin nie miał o genach pojęcia). Gdyby owa informacja mogła przebiegać ODWROTNIE, czyli od organizmów (od ich tkanek, białek) DO matryc genomowych, oznaczałoby to, że nie Darwin miał rację, lecz Lamarck: taka szansa wpływu przygód żywych istot na ich plazmę dziedziczną bowiem równałaby się głoszonej przez Lamarcka koncepcji DZIEDZICZENIA CECH NABYTYCH. Otóż bieg informacji od nukleotydowej matrycy do ośrodków „płodowlanych” jest co najmniej dwuczłonowy. Pierwszy człon, to jednokierunkowy ruch od ADN do RNA (mniejsza o szczegóły, że jest mRNA i tRNA — nie o to mi szło). Ten człon — jak się okazało — MOŻE zostać odwrócony za pomocą enzymu REWERTAZY (reverse transcriptase), jaką stosują np. wirusy z grupy lentivirinae (wirus AIDS do nich należy). Tym samym pierwsza część dogmatu o nieodwracalności przepływu informacji padła. Natomiast „reverse translation”, czyli „tłumaczenie odwrotne” — z białek ku nukleotydom — nadal w naturze NIE zachodzi, lecz MIMO TO uczeni angielscy tę nieodwracalność spływu informacji w jej drugim członie chytrze wyminęli. Mianowicie końcowy produkt specjalizacji białkowej, tj. komórkę tkanki osobnika dorosłego doprowadzili do „odwrotu” w stronę ZAPŁODNIONEGO JAJECZKA. Jądro komórki dorosłej, ostatecznie wyspecjalizowanej, zostało przez nich „zmuszone” do odegrania roli jądra jajeczka w chwili POCZĘCIA. A więc gdyby szukać analogii w naszych ludzkich technikach, stało się tak, jakby można było BIEG informacji od stacji telewizyjnej poprzez satelitarny transponder do domowego telewizora odwrócić: i to obiecuje (na razie) „interaktywna multimedialna” telewizja. (Od telewizora do nadawców programów.) Faktyczny skład elementów matrycowych (nukleotydów) i przekaźnikowych (kwasy rybonukleinowe, mitochondria, rybosomy itd.) jest efektem tej fazy doboru ewolucyjnego, w której rywalizowały, jak się myśli dzisiaj, rozmaite chemiczne związki. Lecz dla teraźniejszości i a fortiori dla przyszłości technik klonacyjnych — przy wyjaśnianiu rzeczy najszerszej publiczności — to, czemu „matrycami” są zasady nukleinowe, zaś przekaźnikami—transporterami są kwasy rybonukleinowe, nie ma żadnego istotnego znaczenia. Ze względu na to, iż chodzi o powstałą możliwość wpływania na przebieg dziedzicznej informacji, pouczanie mnie o szczegółach tego przebiegu jest raczej zbędne — z całą świadomością popełnionych uproszczeń szedłem na symplifikację, aby unaocznić to, co stanowi SEDNO SPRAWY: możliwość STEROWANIA dziedzicznością. Widać coś o tym już wiedziałem, skoro pisałem o tym książki w latach 1962—63, książki do dziś w obcych językach publikowane, o których piszą też książki (np. w Niemczech ostatnio wyszły takie trzy — szkoda, że nie w Polsce). W każdym razie felieton nie był przeznaczony dla naukowców i wcale nie chciałem się chełpić trafnością klonacyjnej przepowiedni. Ponadto starałem się w dwu felietonach ukazać, jak będzie się mogła biotechnologia dziedziczności, uwikłana w inżynierię genową, rozwijać i przynosić już to groźne, już to zbawienne osiągnięcia: tak zresztą było i jest z KAŻDĄ innowacją, wynalezioną bądź odkrytą przez Człowieka. Dodam, że badanie opinii publicznej w obszarze powyższych problemów wydaje mi się TERAZ równie nonsensowne, jak byłoby nonsensowne badanie opinii mieszkańców pieczar w epoce jaskiniowej, czy życzą sobie upowszechnienia OGNIA, czy raczej nie, albo pytanie rówieśników Ottona Lilienthala, czy próby skonstruowania latającej machiny cięższej od powietrza należy po jego śmiertelnym kapotażu kontynuować, czy też zatrzymać. Znajdujemy się zaledwie na progu potężnych przemian naszego, ludzkiego (więc chyba rozumnego!) stosunku do tylko dotkniętych po raz pierwszy SZANS STEROWANIA PROCESAMI DZIEDZICZNYMI i ostateczne, „definitywne” oświadczenia typu „tak” lub „nie” są bardzo grubo przedwczesne! Jest chyba rzeczą oczywistą, że tuż po odkryciu penicyliny oraz innych antybiotyków praktycznie wszyscy ludzie głosowaliby ZA upowszechnieniem w lecznictwie chorób TAKICH środków, a teraz okazuje się, że zbytnie szafowanie nimi doprowadziło do spotęgowania ODPORNOŚCI zarazków chorobowych na te środki: gdyby się je rozpowszechniało z rozsądnym powściągiem, nie powstawałyby wciąż nowe, niewrażliwe na antybiotyki odmiany bakterii i szczepy wirusów. Naturalnie warto zwracać się w demokracji o opinię ogółu w wielu sprawach, tam jednak, gdzie chodzi o problematykę wymagającą ZNAWSTWA FACHOWEGO, pytanie ignorantów mija się z celem: trzeba zawsze szukać ZŁOTEGO ŚRODKA pomiędzy sądami laików i sądami ekspertów. Inna rzecz, że i eksperci mogą się mylić. WIEŚCI Z KOSMOSU Głowę mamy teraz na ogół zaprzątniętą polityką albo pieniędzmi, chciałem jednak słów kilka powiedzieć o tym, jak niezwykłe postępy poczyniono w naukach ścisłych i jakie one pomieszanie wniosły w to, czego się człowiek wyuczył jeszcze 20, 30 lat temu. Najnowszy stan wiedzy astronomicznej, który ja tu jako samozwańczy rzecznik przekazuję, nie jest wprawdzie informacją wpływającą na kursy giełdowe, ale trzeba się czasem oderwać na chwilę od spraw, co nas na co dzień zajmują. Po pierwsze więc — zaczęto rozpoznawać planety wokół gwiazd i stąd znów się mówi o możliwości istnienia na nich życia. Mnie się to wydaje straszliwie grubą przesadą. Można znaleźć na ulicy kopertę, ale żeby w tej kopercie był od razu czek na milion dolarów, to rzecz mało prawdopodobna. Ważniejsze może, że ruch mniejszych, wewnętrznych planet naszego układu okazał się z natury nieregularny. Merkury, Ziemia czy Mars skłonne są wpadać w pewną chaotyczność. Sprzeczne to jest z wcześniejszym naszym przekonaniem o wiecznym chodzie astronomicznego zegara, o przewidywalności np. zaćmień Słońca czy Księżyca na setki milionów lat. Tymczasem wewnętrzne planety w swym krążeniu stabilizowane są przez pole grawitacyjne między Słońcem a planetami wielkimi, jak Jowisz i Saturn, i gdyby tych ostatnich zabrakło, to by się takie wytworzyły — mówiąc językiem nieastronomicznym — zachachmęcenia, że na zdrowie by nam to na pewno nie wyszło. Niezakłócone trwanie ziemskiego życia wymaga znacznego stopnia stabilizacji, tymczasem czynniki, od których owa stabilizacja zależy, tworzą zespół, niemal orkiestrę planetarną. Coraz bardziej nieoczekiwane okazują się warunki, dzięki którym drzewo życia ze wszystkimi rozgałęzieniami mogło się na Ziemi rozwinąć. Druga rewolucyjna i rewelacyjna wiadomość dotyczy nowego okna w Kosmos, które otwarł latający na orbicie teleskop Hubble’a. Tam gdzie najczulsze instrumenty dotąd nie sięgały, są jakieś nieprawdopodobne miliardy galaktyk w różnych fazach rozwoju. Galaktyki eliptyczne, spiralne — jak Mgławica Andromedy czy nasza Droga Mleczna — i jeszcze inne. Teraz astronomowie i kosmologowie uznali, że trzeba co najmniej udziesięciokrotnić, a raczej do dziesiątej potęgi podnieść prawdopodobną ich liczbę; mówi się co najmniej o trylionie. Powie ktoś — wielka rzecz, trylion — ale to jest naprawdę strasznie dużo! I znów powraca kwestia innych cywilizacji. Myśl o tym, że w całym tym trylionie tylko jedna Ziemia dźwiga na sobie cieniutką błonkę życia, wydaje się nieprawdopodobna, ale nikt jak dotąd nie odebrał znikąd żadnego sygnału, nikt żadnych nowych informacji na ten temat nie posiada. Astronomowie są szczęśliwi także i dlatego, że sonda „Galileusz” wypuściła próbnik, który wpadł w atmosferę Jowisza i teraz przekazuje stamtąd obserwacje. Oczywiście, jak to zwykle bywa przy takich eksperymentach, główna antena „Galileusza” uległa awarii i nie daje się nastawić w kierunku Ziemi, działa tylko druga, mniejsza, która dane przekazuje znacznie wolniej. Astronomowie zbierają jednak te dane i obiecują nam opowiedzieć niedługo rzeczy niesłychane. I jeszcze jedno: otoczka największego księżyca Saturna, Tytana, który zresztą — choć to nie ma nic do rzeczy — jest sceną mojej powieści Fiasko, okazała się częściowo przezroczysta dla promieni podczerwonych i coś tam wreszcie można zobaczyć; dotychczas był on zasłonięty jakby mgłą. Mnie takie rzeczy szalenie interesują z dwóch powodów. Po pierwsze, najzwyczajniej w świecie ciekaw jestem wszelkich nowin z frontu poznawczego, po drugie zaś, frapuje mnie naprzemienność tych informacji, która tak wpływa na nasz odbiór Wszechświata. Gdy chodziłem do gimnazjum, Wszechświat miał liczyć sobie dwa miliardy lat świetlnych średnicy, dziś mówi się o kilkunastu co najmniej miliardach. Wszystko staje się coraz bardziej skomplikowane, niż się dawniej wydawało i jeśli patrzyć okiem istoty długowiecznej, to poszczególne przekroje informacyjne czy obrazy nauki przypominają klatki na taśmie filmowej. Dane obecnie ważne są przejściowe, choć jakby to dziś powiedzieć astronomowi — pewnie się obrazi, bo chciałby dojść ostatecznej prawdy. Widać jednak, że to przybliżenie czy aproksymacja danych wciąż się zmienia i w XXI stuleciu badacze Wszechświata będą mieli co najmniej tyle do zrobienia, ile mają teraz. Jest kilka dziwnych istot, jak np. ksiądz profesor Heller — dwie jego ostatnie książki wydane w Znaku z przyjemnością przeczytałem — co się podobnymi sprawami przejmują, na ogół jednak wspomniane kursy giełdowe skupiają więcej uwagi. MASZYNKA DO MIĘSA Zagrać chcę dzisiaj z innej niż zwykle nuty. Dostałem mianowicie broszurę i list od szwajcarskiego wydawcy, który zajmuje się publikacjami o charakterze naukowym i — co jest bardzo miłe — wydał ostatnio trzy tomy Tatarkiewicza Historii estetyki oraz wybór z Ajdukiewicza, a więc naszych największych. Teraz zwraca się do mnie w sprawie doktora Ludwika Flecka, którego prace publikował już przed wojną i o którym — jak pisze — w Niemczech ukazało się już szereg pozycji. Fleck był mikrobiologiem, pochodził ze Lwowa, więc Szwajcar ów uznał, że powinien istnieć między nami jakiś biograficzny związek. Zacząłem grzebać w pamięci i ustaliłem tyle: Ludwik Fleck był mniej więcej rówieśnikiem mojej matki i gdyby żył, miałby ponad sto lat. Domu naszego nigdy nie odwiedzał, ale ojciec mój miał z nim jakieś kontakty, raczej o charakterze oficjalno—medycznym. Przypomniałem sobie także, że już po wojnie czytałem bardzo ciekawy artykuł Flecka w piśmie „Życie Nauki”, założonym przez doktora Mieczysława Choynowskiego, w którym to piśmie miałem honor pracować. Fleck bowiem po wojnie został w Polsce, był profesorem mikrobiologii w Warszawie, ale od 1949 roku, odkąd zaczęła się w biologii Łysenkowska ideologiczna ofensywa, nie czuł się tu najlepiej i po 1956 roku wyjechał do Izraela, gdzie po pięciu latach zmarł. Tam zresztą też nie był szczęśliwy: był to typowy Galicjusz, wychowanek austriackich szkół, niemiecki znał świetnie, natomiast hebrajski był dla niego gorzej niż greką. Fleck był nie tylko mikrobiologiem: uważa się go za jednego z założycieli nowej dyscypliny — socjologii nauki. Wedle niego, nowe myśli naukowe, zwłaszcza w dziedzinie medycyny, nie całkiem tak powstają, jak sądził potem Kuhn w Strukturze rewolucji naukowych. Powstaje mianowicie zbiorowość, wspólny myślowo kolektyw uczonych i zaczyna się w nim krążenie pewnej koncepcji, która przybiera coraz wyraźniejsze kształty i tężeje w postać, która się paradoksalnie potem okazuje po prostu naukowym faktem. Tezy swoje sformułował Fleck jeszcze przed wojną i opublikował je w 1937 roku w Bazylei, dwadzieścia kilka lat przed Kuhnem! — ja byłem wtedy w I gimnazjalnej i nic o tym oczywiście nie wiedziałem. Podczas wojny Fleck razem z rodziną trafił poprzez getto lwowskie do Buchenwaldu. Tam się zdarzyła dziwna historia. Pod egidą pewnego SS–mana, który chciał się zasłużyć swoim władzom, powstał laboratoryjny krąg niby to uczonych z zadaniem wytwarzania serum przeciw tyfusowi. Byli to prawnicy, bibliotekarze, inteligenci różnych zawodów, żydowskiego przeważnie pochodzenia, żaden jednak nie był ani mikrobiologiem, ani lekarzem. Kiedy Fleck w ten krąg wszedł, szybko się zorientował, że jego uczestnicy wytworzyli najzupełniej fikcyjne odgałęzienie prawdziwej nauki, niby martwe koryto rzeki — przy czym robili to w dobrej wierze! Fałszywa wiedza krążyła, uzwyklała się i krzepła w rozmaite formy. Fleck powiadomił owego SS–mana o fikcyjności przedsięwzięcia — po to, by mu wyjaśnić, że powinien nad fałszywymi badaczami roztoczyć staranną opiekę, gdy się bowiem władze wyższe dowiedzą, że to wszystko lipa, wówczas i on pojedzie wiadomo gdzie. I tak badacze tyfusu zostali uratowani. Szwajcarzy napisali dziwne zdanie, że sława Ludwika Flecka w dużej mierze wynika z jego całkowitego zapoznania w Polsce. By się przekonać, jak to jest, sięgnąłem po ulubioną moją sześciotomową encyklopedię PWN–u i pod hasłem „Fleck Ludwik” dowiedziałem się, że był to taki, ot, mikrobiolog. Koniec, ani słowa więcej. Pisze się o nim w Niemczech i Szwajcarii, a u nas wcale. Uważam to za sprawę niewesołą. Nie chodzi tylko o Flecka — kiedy Singer dostał Nobla, Amerykanie zaliczyli go do Polaków, bo się nad Wisłą urodził i wychował, ale w Polsce nic o nim nie wiedziano. Nie jest to najszczęśliwszy sposób demonstrowania narodowej krzepy. Wojna światowa, najście Sowietów i okupacja niemiecka odcisnęły się na naszej nauce w straszliwy sposób. Pragnąc ratować jej honor, w przypisie do mojej odpowiedzi Szwajcarom pozwoliłem sobie przytoczyć informację o losach polskiej matematyki — u Hugona Steinhausa można ją znaleźć. Niemal połowę matematyków wymordowali Niemcy, specjalnością niemiecką było bowiem mordowanie inteligencji, zwłaszcza najznamienitszej. Można wybaczać, ale nie należy zapominać — widzę istotną różnicę między absolucją a amnezją. W obszarze biologii dziedziczenia spustoszenia wywołał z kolei Łysenko, także nauki leżące jakby z boku, jak mikrobiologia, na tym ucierpiały. Łysenko uważał, że burżuazyjną naukę o dziedziczności należy „razszatat”. Przekonanie to, rodem z KGB — dziedziczność za mordę! — szkodliwie oddziałało na dość szerokim obszarze. Był taki wybitny biochemik we Lwowie, prof. Jakub Parnas — teraz na uniwersytecie lwowskim wmurowali mu nawet tablicę honorową — który w 1941 roku wyjechał z wojskami sowieckimi na wschód. Bardzo go w Moskwie szanowano, ale jak przyszło do tego, że miał śmiałość przeciwstawić się Łysence, to skończyły się miłe czasy i on, delikatnie mówiąc, wyparował — normalny los tych, którym się w Związku Sowieckim nie wszystko podobało… Nawiasem mówiąc, były i zamachy marksistowskie na fizykę teoretyczną. Gdyby się powiodły, to Sowieci zamiast bomby atomowej mieliby co najwyżej olbrzymie, fałszowane ogórki. No, ale ktoś tam przyszedł do Berii i powiedział, że w dziedzinie nuklearnej trzeba przestać być dialektycznym materialistą. Widzimy więc, w jaki sposób nauka nasza w rozmaitych swoich odnogach została wkręcona, niczym mięso na klops albo sznycle, w olbrzymią maszynkę do mielenia — Niemcy nazywają takie urządzenie bardziej dobitnie: Fleischwolf, wilk do mięsa — i jakie to dało koszmarne rezultaty. Do dzisiaj odczuwamy w Polsce niedostatek takich nazwisk i takich autorytetów, które miałyby poważną wagę światową. II STRZEŻ SIĘ INTERNETU! CAVE INTERNETUM Z Wiednia otrzymałem list, którego autorzy zauważyli pewne zdanie w wywiadzie danym przeze mnie „Spieglowi” na temat antymaterii. Powiedziałem tam — może trochę lekkomyślnie — że znacznie mniej boję się antymaterii niż Internetu. To ich zafrapowało, ponieważ wszyscy są Internetem zachwyceni i uważają, że nic już innego nie będziemy robić, tylko pływać i jeździć w jego sieci w tę i we w tę. Spróbowałem więc — trochę na wyrost, wybiegając w przyszłość — zgrupować argumenty wspierające tamto zdanie. Internet stanowi dla mnie jedno ze zjawisk o czysto technologicznym charakterze, których dobry awers jest szeroko rozgłoszony i przez to lepiej widoczny niż mroczny rewers. Jako model, oczywiście prymitywny, wziąłbym olbrzymi dworzec kolejowy, z mrowiskiem torów prowadzących w różne strony, ze zwrotnicami, obrotnicami i innymi urządzeniami. Wyjeżdżają z niego setki pociągów. Myśl, że mogłyby być one napełnione wyłącznie sianem, kłakami i grochem z kapustą, wydaje się nonsensowna; ważne jest, co wiozą i do kogo wiozą. Otóż Internet to spełnienie czysto komunikacyjnych marzeń, natomiast co się tyczy treści — rzecz się komplikuje. Instytuty naukowe, uniwersytety, wielkie redakcje czy agencje prasowe na pewno mają z sieci wielki pożytek. Ale skutecznie korzystać z niej mogą o tyle, o ile działają w obiegu zamkniętym. Jeśli natomiast — jak to się planuje — obieg otworzymy i sieć Internetu nie będzie miała żadnych ograniczeń, żadnego centrum ani kontroli (boję się wypowiedzieć słowo „cenzura”), to wtedy grozi nam nie tylko jakaś tam pornografia, ale otwiera się po prostu olbrzymi obszar kryminogenny. Skoro każdy, kto ma modem, telefon i komputer może w każdej chwili rozmawiać z innym, to zaraz wkraczają rozmaite mafie, camorry, terroryści. W sieci można, i specjaliści to robią, kraść tajne informacje czy numery kart kredytowych, jednym słowem, dokonywać oszustw na wielką skalę. Błyskawicowe przekazywanie danych bez żadnej kontroli z jednego krańca globu na przeciwny spowodować może trzęsienia kursów giełdowych. Ja niestety nie wierzę, że anima naturaliter christiana est, doświadczenie uczy, że raczej człowiek człowiekowi wilkiem. Bardzo bym sobie życzył, żeby to nie było otwarcie wszystkich drzwi na oścież, żeby kontrola tej sieci istniała. Dość bezzębne są jednak podejmowane w Niemczech próby eliminowania z niej pewnych treści, takich jak narodowy socjalizm czy terroryzm. Sieć sama w sobie nie jest rozumna, podobnie jak sieć telefoniczna, dla niej wiadomość, że dziesięć bomb atomowych spadło na Japonię ma tę samą wagę co informacja, że gospodyni stęchło jajko w lodówce. Czytam w najnowszych wypowiedziach entuzjastów Internetu o możliwości dokonywania na odległość operacji chirurgicznych w gąszczach afrykańskiego buszu; wykonawcami będą miejscowi lekarze, ale dyrygentem — genialny amerykański chirurg, siedzący w swym gabinecie na innym kontynencie. I tu jednak coś tracimy — jak ktoś jest chory na cukrzycę i przychodzi do niego stary, doświadczony lekarz–omnibus, to od razu poczuje lekki zapach acetonu, który wytwarza się przy kwasicy krwi. Internet żadnych zapachów nie przekaże i intuicyjna wiedza doświadczonego, dobrego lekarza schodzi tym samym ze sceny. Większość zresztą traktuje rzecz całą jako zabawę czy grę — miło jest połączyć się ze znajomym i porozmawiać, nie ruszając się od biurka. Internet staje się w ten sposób rodzajem utysiąckrotnionego telefonu komórkowego, który obejmuje całą kulę ziemską. Nastręcza się tu kolejna obiekcja, banalna, choć się o niej nie mówi: żeby z sieci korzystać, trzeba znać alfabet łaciński i angielski język. Japończyk, Tajlandczyk czy Słowianin, co się posługuje cyrylicą, do Internetu ze swoim pismem ani mową nie wjedzie; nie istnieją żadne urządzenia przekaźnikowe, które by go tłumaczyły. Najpierw musisz, bracie, nauczyć się dobrze angielskiego. Następuje rozcięcie ziemskiej populacji na tych, którzy tym jeżykiem władają, i tych, którzy nim nie władają. Ta anglicyzacja szeroko się rozpościera i niepokoi mnie nie tylko ze względów lingwistycznych; chodzi o technologię, która jednych uprzywilejowuje, innych zaś poza nawias wyłącza. Dochodzą kwestie czysto techniczne. Poszczególne adresy w Internecie składają się z bezsensownego sznureczka liter i cyfr. Póki chodzi o kilka tysięcy adresów — zmieszczą się w książce. Dziś jednak mówi się o czterdziestu milionach — to już nawet nie encyklopedia, ale cała biblioteka. Dawno temu wymyśliłem w Wizji lokalnej drogistów, którzy mierzyli informacyjną drogę, jaką trzeba przemierzyć, by się na przykład dowiedzieć, gdzie ktoś dokonał jakiegoś doświadczenia czy napisał książkę. Jak przed wielkimi tamami, które wodę spiętrzają dla elektrowni, umieszcza się filtry chroniące przed zamuleniem, tak i Internet powinien się bronić przed informacyjną powodzią. Dam przykład zupełnie marginalny: pewne amerykańskie pismo fachowe poprosiło mnie o artykuł o rozumnych robotach. Napisałem po polsku, dlaczego istnienie rozumnych robotów jest niemożliwe, a pewien kanadyjski Polak z Uniwersytetu McGill w Montrealu tekst przełożył na angielski. Poprosiłem go o to faksem, odpowiedział pocztą elektroniczną; sama jego odpowiedź była krótka, natomiast adres i inne dane, dzięki którym dotrzeć mogła do mego sekretarza — dwa razy dłuższe… A twierdzenie, jakoby Internet mógł zastąpić księgarnie, biblioteki, książki po prostu — brzmi fatalnie. Trochę tak, jakby ktoś się zdalnie żenił, mając partnerkę na drugim końcu świata. Książka nie jest tylko przedmiotem — chce się ją wziąć do ręki, przekartkować, ot, jak ja z przedwojennym wydaniem Ogniem i mieczem teraz czynię. Myślę też, że istnieją niebezpieczeństwa, o których nie mamy na razie pojęcia. Kiedy się pojawił pierwszy samochód, też nie przewidywaliśmy, co wyniknie z rozwoju motoryzacji. Każda technologia ma swoją ciemną stronę, z góry nieprzewidywalną. Nie neguję oczywiście pozytywnych stron Internetu — obiecują, że nawet wirtualna rzeczywistość będzie dzięki niemu częściowo dostępna. Nikt jednak nie pisze w sposób zborny i ogarniający wszystkie kategorie zjawisk o związanych z nim zagrożeniach. Bardzo się obawiam, że główną siłą, która z zaplecza Internet napędza, jest wielki kapitał. Inwestorzy spodziewają się dużych zysków, stąd próba przekonania wszystkich, że jak się podłączą do sieci, to się rozpocznie szczęśliwa epoka w ich życiu. Ja natomiast widzę liczne zagrożenia, choć nie tknąłem nawet sfery politycznej, która i tu ma wielkie znaczenie. A więc — nie cave canem, tylko cave Internetum, takie jest moje osobiste stanowisko. CZARNOBYLSKIE CHMURY Wyraźnie dziś dostrzegam pewną niedobrą prawidłowość naszej cywilizacji; polega ona na tym, że coraz łatwiej i szybciej dochodzi do wdrożenia nowych technologii. By zacząć od małego: przy końcu wojny pojawił się środek owadobójczy DDT. Od razu zaczęto go powszechnie stosować, a później się okazało, że to trucizna, która ludziom niesłychanie szkodzi. Wkrótce potem gromada fizyków wypędzonych z Europy przez hitleryzm wyzwoliła energię atomową w postaci bomby, a jak to się już zaczęło, to nie można było niczego zatrzymać ani przerwać: przyszło do bomby termojądrowej, która nie ma żadnych ograniczeń w mocy rażącej. Jest rzeczą charakterystyczną, że właściwie do katastrofy czarnobylskiej, której rocznicę niedawno obchodziliśmy, uczeni — nie mówię o zwyczajnych laikach — jakby nie zdawali sobie sprawy ze skali możliwego skażenia radioaktywnego, które trwa przez wieki. Łatwo takiego demona czy dżina wypuścić z flaszki natury, ale z powrotem wtłoczyć go do środka jest rzeczą niemożliwą. Dochodzi do tego niebezpieczeństwo rozpowszechnienia także i innych środków rażących. Wiem dzięki prasie amerykańskiej, że Muammar Kadafi we wnętrzu masywu górskiego buduje chemiczną fabrykę, która ma produkować ogromne ilości zabójczych gazów, i że Amerykanie rozważali już w Pentagonie uderzenie atomowe z użyciem bomby niejako podwójnej: pierwszy jej człon miałby przebić górę, a drugi — rozsadzić piekielną fabrykę od środka. Izrael z kolei naciska na Stany Zjednoczone, by te przekazały mu potężne superlasery, przysposobione pierwotnie do tak zwanych wojen gwiezdnych, bo chce nimi strącać katiusze, którymi Hezbollah ostrzeliwuje Galileę. Obawiam się, że gdy lasery już się zamontuje, to i Hezbollah zaopatrzy się w nowe rodzaje broni śmiertelnego rażenia. Jessica Matthews, rozsądna i rzeczowo myśląca niewiasta, podsumowała ostatnio w „Heraldzie” opinie o przyczynach upadku ZSRS. Jest tam i o Czarnobylu. Miałem niedostateczną nawet rację, kiedy w „Kulturze” u Jerzego Giedroycia pisałem zaraz po katastrofie, że jest rzeczą śmieszną i tragicznie humorystyczną wierzyć w zapewnienia Sowietów, iż eksplozja czarnobylska spowodowała śmierć zaledwie sześciu osób. Straszliwe rozmiary kłamstwa, którym władza sowiecka usiłowała zakryć przed światem skutki katastrofy, teraz dopiero się ujawniają. Pojawiły się wreszcie mapy, dokładniej pokazujące obszary skażenia, które objęło nie tylko północny zachód Ukrainy, ale też dużą część Białorusi. Te środki z piekła rodem działają przez wieki, a nieustanne poddawanie się niewielkim nawet dawkom promieniowania — niewielkim w stosunku do tego, co śmiertelnie i w oka mgnieniu poraziło Hiroszimę i Nagasaki — powoduje uszkodzenie plazmy dziedzicznej, stąd rosnąca wielokrotnie liczba dzieci chorych na białaczkę w Białorusi właśnie. Słyszałem, że jakoby władze sowieckie rzuciły w 1986 roku przeciwko zbliżającym się chmurom radioaktywnym samoloty, które miały rozpylać azotan srebra, by doprowadzić do opadów, zanim te chmury dotrą nad Moskwę, bo wówczas hekatomba w dłuższej perspektywie byłaby niewyobrażalna. Czy to prawda — nie wiem, ale tak czy inaczej, znaczna część społeczeństwa zarówno białoruskiego, jak i ukraińskiego, zrusyfikowanego czy nie, przekonała się w sposób bardziej niż naoczny, jak zakłamana jest sowiecka rzeczywistość i jak przeraźliwy był wysiłek pokrycia grubą warstwą łgarstw tej tragicznej katastrofy. Teraz się twierdzi, że był to jeden z decydujących powodów, dla których załamała się wiara w monolitycznie sprawny podówczas system. Może jest coś na rzeczy, choć równocześnie w Rosji nostalgiczny mit o szczęśliwej komunistycznej przeszłości cieszy się dużym wzięciem. Kiedy się czyta w „tołstych żurnałach” wspomnienia inteligencji, to widać abominację, przerażenie i rany nie tylko duchowe, wyniesione z tych siedemdziesięciu lat — ale tak zwany lud, czyli społeczeństwo, jest jak gdyby pod działaniem zdumiewającej amnezji. Mój rosyjski tłumacz, pan Konstantin Wasiliewicz Duszenko, przysłał mi wydaną przez siebie książkę cytatów, wybranych z różnych autorów od mniej więcej końca imperium carskiego po czasy najnowsze. Zacytuję jeden, zdanie Mandelsztama, wypowiedziane w czasach jeżowszczyzny: „Ja nie znał, czto my byli w łapach gumanistow”… Ci „gumaniści” wykonali i zapełnili masowe groby, a do jednego z nich i Mandelsztam trafił. Głęboko mnie też zasmuca fakt, że to, co się w czasach na poły legendarnych przydarzyło Jadźwingom, którym podzwonne pisał kilka lat temu Jarosław Marek Rymkiewicz w Rozmowach polskich, teraz zdaje się grozić Białorusinom. Choć podobno młodzież tamtejsza nie chce się z utratą narodowej tożsamości pogodzić; niedawne rozruchy w Mińsku, brutalnie i krwawo tłumione, zewnętrznych obserwatorów zaskoczyły, ponieważ wydawało się, że pod Łukaszenką wszystko będzie powoli wymiękało, zacichało i do byłej sowieckiej ojczyzny powracało. A korzenie wszystkich tych wydarzeń tkwią jakoś w technologii, której coraz szybsze wdrażanie przynosi najbardziej niespodziewane skutki. RAJU NIE WIDAĆ Z niebezpieczeństwami, jakimi grozi zbyt gwałtowne wdrażanie nowych technologii, łączy mi się temat drugi, który w na poły maniakalny — a może nie całkiem maniakalny — sposób chciałbym znów podjąć. Chodzi o Internet. Czytałem ostatnio książkę pani Heleny Eilstein — ona należała do kręgu filozofów, który rozpędzono, kiedy Kołakowskiego wyrzucono z Polski — Homo sapiens i wartości. Mowa tam jest między innymi o pewnych, nazwijmy to delikatnie, mankamentach marksizmu, sprowadzających się do tego, że człowiek, którego sobie Marks wymyślił, nigdy nie istniał. Nigdy nie było żadnego wyalienowanego rozmaitymi feudalizmami i kapitalizmami anioła, którego wystarczyło pozbawić wszelkiej własności, zwłaszcza prywatnej, by odzyskał pełnię anielskich cnót. Koncepcja taka nosiła piętno skrajnej utopii, a kiedy utopijne koncepcje wtłacza się ludziom, czyni się to zawsze na podobieństwo Prokrustesa i trzeba obcinać duże kawałki człowieka w sposób mniej lub bardziej krwawy, by do tych koncepcji pasował. W przypadku Internetu analogię widzę w fakcie, że zastępuje on — w nie całej, ale dość szerokiej gamie — własność prywatną możliwością uzyskania informacji. Książki na przykład stają się zupełnie niepotrzebne! Pierwsi przerazili się wydawcy, bo zagrożone zostały wszelkiego rodzaju copyrighty — beletrystyczne, naukowe, muzyczne, plastyczne itd. Owszem, pojęcie własności uległo w naszych czasach pewnej amplifikacji i przerostom — byle świstek papieru podpisany przez Picassa albo oryginalne machnięcie pędzlem Michała Anioła warte są od razu miliony, podczas gdy najdoskonalszą nawet kopię, poza garstką ekspertów nie do odróżnienia od oryginału, ocenia się bardzo nisko. Ale Internet powoduje skrajne wahnięcie w stronę przeciwną i to, co sobie Marks w Manifeście komunistycznym zamarzył jako odebranie ludziom własności — czy mówiąc zwyczajnie: rabunek — można teraz łatwo zrealizować. Po cóż ci, bracie, encyklopedia, Dzieła wszystkie Mickiewicza czy w ogóle jakiekolwiek książki, wystarczy podejść do komputera, wystukać odpowiedni adres i wtedy Internet, za który płacisz ryczałtowo miesięczną, stosunkowo skromną opłatę, na ekran monitora wszystko ci rzuci. Rozkosze życia właściwe bibliofilom i poszukiwaczom białych kruków, cała galaktyka Gutenberga, za jednym zamachem mają ulec unicestwieniu i anihilacji. Wizja ta nie tylko nie napawa mnie radosnym zachwytem, jak miłośników Internetu, ale wręcz zgrozą. Nie potrafię sobie na przykład wyobrazić czytania ulubionego poety w ten sposób, że się przy łóżku, przy poduszce postawi monitor komputera. Cała ta koncepcja zdalnego kontaktowania się z dowolnymi miejscami na Ziemi, zastępowania autentycznej obecności elektroniczną iluzją wydaje mi się dziwacznie skrzywionym nie dzieckiem, ale potworkiem i dziwolągiem zrodzonym przez technologię. I to potworkiem, którego czary osobiste i uroda są nam gorąco zachwalane. Dodam też, że głucho wciąż o wielkich odkryciach i wynalazkach, które by nastąpiły dzięki interdyscyplinarnym zapłodnieniom myśli kreacyjnej za pośrednictwem Internetu, choć już lat kilka cała sfora osób i instytucji zachęca nas do podłączenia się do sieci. Zawsze naturalnie można w odwet słyszeć: poczekaj dalszych sześć lat, a zobaczysz. Nieufnie traktuję zapowiedzi błogich następstw gorszej rzeczywistości aktualnej: jeszcze Chruszczow zapewniał swoje społeczeństwo, a za pośrednictwem naszych bossów komunistycznych także i nas, że współczesne pokolenie dożyje komunizmu. Jakoś nie dożyło. Zapowiedzi takie chętnie są jednak słuchane, stąd trwanie na kuli ziemskiej obszarów, gdzie się myśl o komunizmie wciąż kołacze. Jak ludzie przestają wierzyć w możliwość raju na Ziemi, to im się nijako robi, bo nie życzą sobie czekać, aż dopiero w dolinie Jozafata zostanie im zagwarantowana komunia z zaświatem; chcą mieć raj już, zaraz, możliwe szybko i możliwie małym kosztem. Tymczasem jest raczej odwrotnie — raju nie widać, a świat zdaje się pogrążać w chaosie. Kilkanaście lat temu umarł futurolog, którego nazywano moją „bete noire”, pan Herman Kahn. Był miedzy innymi autorem książki zatytułowanej The Next 200 Years; muszę powiedzieć, że z tego, co napisał, dokładnie nic się nie spełniło… Nadzwyczajna jest umiejętność chybiania rzeczywistości przez futurologiczne wysiłki. Nic to jednak instytucjom takim jak Rand Corporation nie szkodzi; instytucje, jak wiadomo, nie są tak śmiertelne jak jednostki, które je zakładały, instytucje mają bardzo twarde życie, ponieważ szkielet biurokratyczny podtrzymuje ich wegetację, a subwencje i dotacje rządowe dalej płyną. Futurolodzy zmieniają po prostu kurs, choć mało kto już daje im wiarę, a pełne optymizmu obrazy przyszłości jakoś osłabły. Ktoś słusznie powiedział, że nic się tak szybko nie zmienia jak przyszłość… ZABAWA W SMOKI Chcę raz jeszcze wrócić do Internetu, a raczej do jego wykorzystywania dla celów szeroko rozumianej rozrywki. W ramach tak zwanych gier interakcyjnych — gier, w których może brać udział dowolna liczba osób równocześnie — można tam przeżywać rozmaite scenariusze, do których się dodaje swój własny wkład. Można awansować zwyczajnego człowieka na księcia albo księżniczkę, można zostać magiem albo czarodziejem i tak dalej. Gdy przeglądałem przysłany mi katalog tych gier, uderzył mnie przede wszystkim ich infantylizm. Naiwne marzenia, jakim się normalny człowiek oddaje co najwyżej wstydliwie przed snem, ulegają niejako spotęgowaniu i upowszechnieniu. Realizuje się je nie tylko werbalnie, poprzez napisy pojawiające się na ekranie monitora, ale też możliwa jest pewnego rodzaju animacja, choć bardzo jeszcze niedoskonała. O tym, by w pełni zrealizować moje dawno wyśnione projekty fantomatyzacji, czyli prawdziwej wirtualnej rzeczywistości, jeszcze właściwie nie ma mowy. Pewien czynnik okazał się na tej drodze szkopułem — powiedziałbym, że bardzo szczęśliwie. Komunikacja z monitora do monitora bardzo niewiele już dziś kosztuje, natomiast sprokurowanie aparatury naprawdę fantomatyzującej rzeczywistość, programów, które nie pozostawiałyby nas za szybą ekranu, ale oddziaływały na większość naszych zmysłów, jest trudno osiągalne, niezmiernie skomplikowane i kosztowne. Dlatego wielkie pieniądze, które zainwestowano w sieci Internetu i Euronetu, popłynęły z wodą tymi korytami, które łatwiej przyjmują bieg strumieni, i wszystko się skoncentrowało w łączności. System jest przecież całkowicie bierny i podległy tylko działalności i pomysłowości imaginacyjnej poszczególnych ludzi. Popularność tych gier bardzo mnie zastanawia. Przypomina mi to zjawisko, którego świadkiem raczej niż uczestnikiem stałem się w latach 60. Próbowano mnie wtedy wciągnąć w krąg korespondencyjny rozmaitych młodych ludzi, którzy zajmowali się wytwarzaniem tekstów tzw. fantasy, czyli nie fikcji naukowej, science–fiction, a fikcji po prostu: a więc gryfy, smoki, czary, mary, rozmaite magie białe, czarne, zielone i w ogóle diabli wiedzą co, pod hasłem New Age wszystko to się zresztą dziś odradza. W moim poczuciu jedno i drugie stanowi zwyczajny eskapizm. Od trywialnej rzeczywistości, od biurek i biurowych komputerów, od stanowisk sprzedawców, akwizytorów czy modystek ludzie uciekają w wyimaginowaną przestrzeń gier — niestety, bardzo tandetną. Interakcyjność polega bowiem na przykład na tym — to jest drastyczny dość przypadek — że jakaś dziewczyna wprowadza w sieć swoje alter ego i to alter ego staje się — bo ona sama by tego pragnęła! — księżniczką. Tymczasem księżniczkę ktoś kusi do podziemi i tam znieważa, a może i gwałci. To rodzaj szoku per procura; dziewczyna osobiście pozostaje nietknięta, ale jej twór wyimaginowany, który się częściowo urzeczywistnił, ulega profanacji. Takie przypadki, pomnożone przez dziesiątki tysięcy ludzi — na szczęście, trzeba znać angielski, co tę liczbę trochę ogranicza — są moim zdaniem zwiastunami sytuacji prawdziwie groźnej. Pisząc trzydzieści lat temu o fantomatyce, starałem się — nie całkiem świadomie — ograniczać wizje indywidualne, choć jeśli człowiek chciałby być przez pewien czas na przykład orłem albo krokodylem, dałoby się to zrobić przez podłączenie zmysłów do odpowiedniego programu. Teraz czytam, że byłoby jeszcze ciekawiej, gdyby ludzie w wirtualnym świecie mogli się spotykać i podejmować wewnątrz niego rozmaite role: na przykład ktoś mógłby być smokiem i pozostałym uczestnikom gry jawiłby się jako smok, a znów ktoś inny jako rycerz sans peur et sans reproche, bez lęku i skazy. Tu się zaczyna rysować poważne niebezpieczeństwo, mianowicie rosnące zacieranie granicy pomiędzy normalną rzeczywistością a tym światem sennej mary, przeżywanej na jawie. Jeżeli człowiek przebywa na prawdziwej jawie, to za swoje uczynki i słowa odpowiada, przede wszystkim jako istota społeczna, bo znajduje się pod kontrolą — otoczenia, bliskich, znajomych, przyjaciół, krewnych. W wyimaginowanym przestworzu gier interakcyjnych nie odpowiada za nic. Są tacy, którzy twierdzą, że można w ten sposób wyładować, uzewnętrznić w sposób nieszkodliwy skłonności nie całkiem społecznie aprobowane. Nikt zwyczajnie na jawie nie zachowuje się jak smok pożerający dziewice. Ja jednak obawiam się skutków braku odpowiedzialności; człowiek łatwo się może do tego przyzwyczaić. Ubiegłej nocy miałem sen przerażający, nie wiem, skąd mi się wziął. Oprawcy — chyba Sowieci, bo ofiarami byli w tym śnie Niemcy, schwytani członkowie jakiegoś batalionu śmierci — kazali ofiarom poklękać. Pomiędzy klęczącymi ułożone były w kupkach ich mundury i tylko od dowódcy zależało, czy strzelać będzie w głowę ludziom, czy też odda strzał do munduru. Zbudziłem się dosyć przestraszony i pomyślałem, że chęć, by taki czy podobny sen się ziścił, chociażby tylko w rzeczywistości wirtualnej, wydaje się jednak naganna. A wszystko tu jest uzależnione tylko od potencji i wydolności imaginacyjnej. Istniejące dziś gry internetowe dlatego nie bardzo są szkodliwe, bo nie powstają z intencji osób obdarzonych rzeczywiście bogatą i bujną wyobraźnią. Nawet i satanizm, który tam się pojawia, jest raczej rynsztokowo–podwórkowy. Powszechne dziś ubóstwo wyobraźni każdy może spostrzec i bez Internetu, oglądając programy satelitarne — w nich też się na ogół nic nie dzieje poza zabawą w żandarmów i zbójców. Co najwyżej znajdziemy Tarzana, Ben Hura, King–Konga, którego zresztą jestem admiratorem — już się ze mnie w domu śmieją, że taki jestem chciwy małpy sześciopiętrowej — albo Trzech Muszkieterów. Nad tym wszystkim — i nad grami internetowymi, i nad historiami, które nam telewizja pokazuje — widzę pustą, nie wykorzystaną i nie zaludnioną przez nikogo, olbrzymią krainę możliwych i naprawdę widzów wzbogacających widowisk, w których by pokazywano to, co było w Rashomonie czy innych filmach Kurosawy albo u Bufiuela: problematykę nie tykaną dziś, jakby była nietykalna, autentyczną problematykę sensu bytu i egzystencji. Tymczasem dają nam biedną monetę, jakbyśmy wszyscy byli ogłupionymi dziećmi, które w dodatku są trochę znieprawione i które należy dodatkowo znieprawić. Nie mówię tego w kategoriach moralizatorskich i nie chodzi mi o to, by w telewizji czy Internecie pokazywać same anioły. Dostojewski też się zajmuje zbrodnią i w ogóle ciemnymi stronami ludzkiej natury, ale sięga zawsze głębin. Te schematy i sposoby zachowania się marionetkowe, ta drabina, na której u dołu jest wicehrabia (zapewne de Bragelonne), potem hrabia, książę, sługus królowej, aż wreszcie zasiąść można na tronie, wzbudziły we mnie ogromną niechęć i tak mnie zniesmaczyły, że nie tylko nie dam się w internetowe igraszki wciągnąć, ale nawet nie chciało mi się przejrzeć do końca ich katalogu. NAPOLEON Z GAŚNICĄ Rozbawił mnie w pierwszej chwili felieton w „Heraldzie” o nowym typie reklam w telewizji amerykańskiej, pod tytułem „Napoleon jako spec od reklamy”. Pokazał się już tam Fred Astaire, który tańczył, trzymając w objęciach najnowszy model odkurzacza. Astaire, przypominam, nie żyje od dłuższego już czasu, podobnie jak inny znany artysta, John Wayne, który występował w westernach, a teraz pośmiertnie reklamuje piwo. Autor felietonu, Russell Baker, pyta, co dalej, i przypuszcza, że niedługo i Al Jolson — odtwórca głównej roli w jednym z pierwszych filmów dźwiękowych, dla mnie postać z pradawnej przeszłości — też zatańczy i zaśpiewa, jednym słowem — że nastąpi masowa rezurekcja nieboszczyków w celach reklamowych, zupełnie bezkarna, ponieważ kodeksy nie przewidują w tym przypadku żadnych sankcji. Baker kpi, wyobrażając sobie reklamę, w której Napoleon Bonaparte na tle płonącej Moskwy trzyma gaśnicę i proponuje ją carowi, zapewniając, że gdyby ten jej użył, to do spalenia miasta by nie doszło. Porzucając domenę pikantnie niesmacznego procederu, jakim jest wyciąganie czcigodnie zmarłych osób z mogiły, wrócić chciałem na chwilę do Internetu. Niezwykła jego kariera bierze się stąd, że nie powstały żadne pierwociny sztucznej inteligencji. Mamy za to bierną technologię łączności i tę technologię wciska się na zasadach podaży publiczności, stwarzając rzeczywiście dosyć żwawy popyt. Wystarczy sobie jednak wyobrazić, co będzie, gdy to, co ja nazywałem fantomatyzacją, a co powszechnie się nazywa wirtualną rzeczywistością, stanie się coraz bardziej dostępne. Głównym czynnikiem, utrudniającym obrócenie fantomatyzacji w produkt rynkowy, są jej koszty. Kilkuminutowy bieg dinozaurów w Parku jurajskim kosztował kilka tygodni wytężonej, mrówczej pracy programistów. Gdyby się natomiast okazało, że można programować życzenia klientów mniej zamożnych niż Spielberg i jego producenci, to się otwiera, trzeba niestety powiedzieć, piekło możliwości. Każdy, komu przyjdzie do głowy najbrzydsza myśl, poczynając skromnie od wirtualnych lupanarów, a kończąc na wirtualnych rajach czy piekłach, może sobie jej realizację zafundować. A ponieważ nullum crimen sine lege, więc gdyby kto chciał pokazać na ekranie jakieś osoby zmarłe w drastycznych czy fałszywych sytuacjach, to pozostanie bezkarny. Zanurzanie klientów w programach sztucznej inteligencji wydaje mi się naprawdę niebezpieczne. Wtedy „hulaj dusza bez kontusza”, można robić, co się chce, bez żadnych ograniczeń. Producenci powiedzą: przecież to nikomu nie szkodzi! — ale to Jest mniemanie fałszywe, ponieważ fala zbrodni, zwłaszcza młodocianych, która się rozlewa i rozprzestrzenia po świecie, łączy się w dużej mierze z umasowieniem telewizji. Wyobrażam sobie, że w przyszłości pojawią się — od siekiery tak to można podzielić — dwa rodzaje programów fantomatyzacyjnych. Najpierw — stereotypowe programy dla każdego. Chcesz się znaleźć na Akropolu, zwiedzić kanion Colorado albo spędzić parę godzin w starożytnym Rzymie — wszystko to da się dość łatwo zrobić, bo szczególne właściwości danej, konkretnej osoby nie muszą być przez program uwzględniane. Gdyby natomiast ktoś zgłosił specjalne życzenie, by na przykład zostać kochankiem królowej Kleopatry albo wystąpić w roli Cezara — co prawda, mówiąc po polsku albo po angielsku — wtedy zapłaci znacznie więcej. Możliwości, jakie otworzy w niewiadomej przyszłości wirtualna rzeczywistość, powinny zostać jakoś ograniczone prawem stanowionym, zanim jeszcze do ich realizacji dojdzie. To nie jest całkiem szalone. Dam przykład z osobistej dziedziny: sprzedałem w Ameryce prawa do wydawania mojej Cyberiady, ale w umowie zawartej dwadzieścia kilka lat temu nie było nic o kwestii przenoszenia tej książki na tzw. CD–ROM–y, mimo niezwykłej skrupulatności Amerykanów w wymienianiu, klasyfikowaniu i wyszczególnianiu wszelkich możliwych praw. Mój amerykański agent zauważył tę lukę i prawa do Cyberiady na CD–ROM–ie udało się wydrzeć. Przykład ten wskazuje, że prawodawcy powinni patrzeć w przyszłość. To się oczywiście nie bardzo odnosi do naszego kraju, ze względu na nasze technologiczne zapóźnienie, ale w skali światowej ograniczenia i regulacje są potrzebne. Jak sobie wyobrazić te armie nieboszczyków, które zaczną reklamować podpaski higieniczne, mydło czy proszki na ból głowy, to się włosy na głowie podnoszą. Inny felietonista, też w „Heraldzie”, rozpisał ankietę, by się dowiedzieć, jak Amerykanie odnoszą się do reklam telewizyjnych. I z zaskoczeniem stwierdził, że te reklamy w znacznej części telewidzów budzą — podobnie jak u mnie — wściekłość. W jednej z nich, nie pamiętam już, o jaki środek chodzi, pokazuje się duży wypchany niedźwiadek — jedna z uczestniczek ankiety napisała, że ona by tego niedźwiadka rozszarpała na strzępy! Dawniej kryłem się z moją nienawiścią, uważając ją za osobistą idiosynkrazję — ale nie, uczucia takie okazują się pospolite. Reklamy irytują ludzi między innymi dlatego, że przerywa się nimi akcję filmu w chwili największego napięcia. Ja na przykład wstaję wtedy i chodzę po pokoju tak długo, aż reklama się skończy. Nieraz myślałem nawet o sporządzeniu spisu obiektów reklamowanych, by ich potem unikać jak zarazy. Nie zrobiłem tego z lenistwa, ale kto wie, czy gra nie jest warta świeczki, choć oczywiście rozumiem, że chodzi o podporę materialną umożliwiającą produkcję nie kodowanych filmów i widowisk. Wyjścia nie widać, bo dosyć mnie irytujący Francis Fukuyama ma rację, że rynek obejmuje dziś cały świat. Przyszłość, która się przed nami otwiera, wymaga regulacji z zakresu prawa stanowionego takich, jakich jeszcze nie było, dotychczas bowiem najpierw pojawiały się, mówiąc militarnie, szpice, czyli oddziały czołowe nowych technologii, a prawo wlokło się w ogonie za nimi. I rzecz jest poważniejsza niż ów Napoleon, proponujący carowi gaśnicę. INFORMATYCZNA WOJNA Jestem szczerze zaniepokojony tym, że tak dużo sprawdza się pomysłów przeze mnie kiedyś opisanych. Całkiem niedawno pojawiły się wiadomości — podawał je „Time” i „Spiegel” — że technologia komputerowa zrewolucjonizuje teorię konfliktów i wojen, że Pentagon całą mocą naprzód rozpoczyna urzeczywistnianie tzw. Info–War Technology, czyli technologii wojny informacyjnej. Kiedy czytałem te artykuły, miałem le sentiment de deja vu, wrażenie czegoś już znanego. Myślę sobie — psia noga, to nie jest mi całkiem obce — i nagle sobie przypomniałem, że sam coś takiego w 1975 roku opublikowałem w tomie Maska, w Opowieści drugiego Odmrożeńca. Umieściłem tam wizję wojny nowego typu — całkowicie bezkrwawej. „Wojna światowa (…) w niczym nie przypominała wojen dawniejszych. Obie strony, mogąc się unicestwić nawzajem w ciągu sekund, przez to właśnie ani się tknęły fizycznie, walcząc na informację. Szło o to, kto przywali kogo łgarnkami sfałszowanych bitów, zdzieli blagą przez łeb, wedrze się do myśli jak do twierdzy i poprzestawia w nich wszystkie sztabowe molekuły wroga na opak, żeby go tknął informatyczny paralusz”. Informowano fałszywie „o dyslokacji wojsk, zapasów, statków, rakiet, proszków na ból głowy, przeinaczając nawet liczbę ćwieków w podeszwach butów intendentury, by oceaniczną nadmiarowością kłamstw porazić wszelki kontratak”. I tak dalej. Oczywiście opis mój ma posmak pewnej bufonady, bo przecież był to utwór fantastyczny i kiedy go pisałem, nie przychodziło mi na myśl, że jakaś wojna informatyczna jest w ogóle możliwa. Jednakże w pomyśle takiej wojny ukrywa się pewien paradoks. Stroną bardziej narażoną jest mianowicie ta, która technologicznie wysforowała się do przodu; jeśli jakiś partyzant z nożem w zębach rzuci się na przeciwnika, to żadne informatyczne wirusy nic mu złego nie zrobią. Nie boi się wirusów, bo nie ma komputerowej sieci, nie ma Internetu, nie ma nic. Dopiero jak się to wszystko posiądzie, niebezpieczeństwo informatycznego ataku staje się możliwe. Jak zwykle w Ameryce, w ślad za pomysłem idą natychmiast całe zastępy inwestorów, tymczasem rzecz cała ma pokrój dosyć lichej science–fiction i życzeniowego myślenia: świetnie, teraz już bezkrwawo zakończymy każdy konflikt. Zachód dotknięty jest schorzeniem, które Kisiel nazwał „zanikiem ducha wojownika”, i wszyscy z najwyższym przerażeniem myślą o tym, że jakiś żołnierz mógłby zginąć na froncie. Nie znaczy to, że skłonny byłbym osobiście składać w ofierze bogu wojny Marsowi żołnierzy UNPROFOR–u, czuję się jednak wychowankiem epoki II wojny. Niemcy zdobyli podczas tej wojny Kretę spadochronowymi zrzutami. Straty były kolosalne, ale generał Student — cytuję z wielkiego albumu Wehrmachtu z tamtej epoki, bo podobne wydawnictwa w swoim czasie zbierałem — oświadczył: Es wird weiter gesprungen! Dalej będzie się skakać! Bardzo mało liczono się wtedy w sztabach, nie tylko sowieckich, z życiem żołnierza. Powiedzenie austriackiego generała znane z Haszkowskiego Szwejka — Der Soldat muss sowieso krepieren, żołnierz musi tak czy owak skonać — traktowano właściwie jako truizm. Dziś, kiedy zastanawiano się nad skierowaniem niemieckich samolotów Tornado do Bośni, cały Bundestag drżał: bo przecież coś się może komuś stać, wbije mu się drzazga w duży palec od nogi, a może nawet jakaś kula go rani… Dochodzi jeszcze aspekt komercyjny, powracające pytanie: czy to się opłaca? Kiedy w 1939 roku stanęliśmy w obliczu niemieckiego zagrożenia i postanowiliśmy się bronić, od nikogo ani przedtem, ani potem, gdyśmy już strasznie dostali w skórę, nigdy nie usłyszałem, że się to nie opłacało. Nieszczęściem wielkim było, żeśmy przegrali, ale nie to, że nie poddaliśmy się od razu, wychodząc z założenia, że się to nam nie kalkuluje. Tymczasem od zakończenia wojny w Zatoce Perskiej trwają na temat jej kosztów nieustające dyskusje. Życie ludzkie stanowi wartość oczywistą, ale tak już jest, że żołnierze bronić muszą kraju, gdy koniecznie potrzeba. Rozumiem naiwnie fantasmagoryczną motywację tych, co powiadają, że będą powstawały całe kohorty wirusów, wprowadzanych następnie do sieci łączności, że będzie się produkowało tak doskonałe falsyfikaty rozmaitych dokumentów sztabowych, by przeciwnik całkiem stracił głowę i nie potrafił odróżnić rzeczywistości wirtualnej, którą mu się pod nos podsuwa, od rzeczywistości rzeczywistej. Wszystko to razem wydaje się jednak na kolosalny wyrost projektowane; nie będzie nigdy tak, by wojna mogła być prowadzona sposobem całkowicie bezkrwawym. Utopią zdaje mi się przekonanie, że poszczególne elementy informatyczne, usamodzielniwszy się niejako, zrobią za stronę wojującą wszystko, co na polu bitwy zrobić należy. BAŚŃ O ŻELAZNYM WILKU? Pomysł informatycznej wojny bardzo się najwyraźniej podoba: czytam, że Stany Zjednoczone „zaczęły kierować komputery na drogę interkontynentalnej broni destrukcyjnej”. Myślę, że to gruba przesada. Zwyczajnym młotkiem można skutecznie rozwalić komputer choćby i w Sztabie Generalnym, byle się tam dostać, i gdyby się pojawił jakiś kapitan Kloss, który by to zrobić potrafił, byłoby świetnie — ale czy to się przy pomocy wirusów uda? Poszczególne elementy tej na poły fantastycznej historii pojawiły się już dawno. Kiedy na poligonach Nevady robiono próby nuklearne — podobne do tych, których teraz Francuzi dokonują na Mururoa, tyle że naziemne — uczeni przybywali do centrum dowodzenia rozmaitymi samochodami. W jednych znajdowały się zwykłe mechaniczne urządzenia zapłonowe, jak Pan Bóg przykazał, w innych zamontowano już zapłon elektroniczny. Po serii wybuchów okazało się, że ruszyć z miejsca mogą tylko ci, którzy mieli stare przerywacze, bo fala elektromagnetycznego udaru te drugie, nowocześniejsze skutecznie porażała. Dziś podobne zjawisko opakowano w smakowitszą formę: ktoś przyjeżdża do miasta wroga z niewielką walizką, a w niej ma bombę elektromagnetyczną, która całą sieć łączności porazi. Zapyta ktoś, czemu tak specjalistyczno–militarne tematy na szacownych katolickich łamach poruszam. Uważam, że trzeba o tym w „Tygodniku” pisać, bo jest to nieodjemna część przyszłości, do której wchodzimy, chcemy czy nie chcemy. Gdy się czyta o nowych rodzajach broni, widać, że jesteśmy coraz bardziej pod względem obronności zapóźnieni. Czuję się osobiście obrażony i zgorszony tym, że generalicja nasza, która w większości przypadków kończyła sowiecką Akademię Sztabu Generalnego, uważa się teraz powołana do pouczania nas w dziedzinie patriotyzmu, religijności i spraw podobnych. Powinna się raczej z wszystkich sił starać, by narybek, jaki się w armii pojawia, nie tylko pod względem ideologicznym lepiej był dozbrojony. Zadzwonił do mnie dziennikarz z BBC, prosząc o wypowiedź na temat ustawy o przeszczepach, a gdy jej udzieliłem, wyraził zdziwienie, że tak optymistycznie zapatruję się na możliwości transplantatów, podczas gdy felietony moje w „Tygodniku” są przeważnie niezmiernie ponure. To mnie, przyznaję, zaskoczyło — zawsze staram się mówić po prostu, jak jest. Nie ja wynalazłem wojnę polsko—bolszewicką, nie zmyśliłem też naszego geopolitycznego położenia. To raczej sprawa pewnego realizmu. Nikt nam nie da za darmo pokoju, jeśli nie będziemy mieć odpowiedniej siły obronnej i uderzeniowej. Tymczasem awantury polityczne przesłoniły nam wszystkie ważniejsze horyzonty, więc rzeczy w rodzaju Cyber–wars mają dla nas posmak bajki o żelaznym wilku. Kołakowski znów by pewno powiedział, że Lem jest technokratą — niech będzie, ale wojny nie można wygrać ani ataku odeprzeć kijem. Jedyną naszą mocną stronę stanowi to, że łączność mamy kiepską i przestarzałą, komputery zdobią przeważnie domy prywatne, a wojsko ma ich jak najmniej — wirusy nam więc niestraszne. Kiedy za Niemców pracowałem we Lwowie jako mechanik samochodowy i robiłem to, co uważałem za wskazane, wsypując do karterów niemieckich silników niedobre proszki, które przyspieszyć miały zużycie łożysk, od czasu do czasu wożony byłem do tzw. Beutepark der Luftwaffe, czyli składowiska zdobycznej sowieckiej broni na terenach dawnych Targów Wschodnich. Wynosiłem stamtąd nieco broni, materiałów wybuchowych, a ponadto — o co mnie już nikt nie prosił — małe czołgowe radia sowieckie. Gdy je naszemu podziemiu zaproponowałem, powiedziano mi, bym się nie fatygował, bo nic z nimi nie poczną — rzecz jest nadto technologicznie zaawansowana. W naiwności swej przypominałem owego sowieckiego wojaka, który w Berlinie wykręcał żarówki z niemieckich lamp, przekonany, że u niego w kołchozie, gdzie nie było żadnej elektryczności, zapłonie światło elektryczne, gdy on żarówkę przyniesie. Byłem podobnym analfabetą technicznym i nie zdawałem sobie sprawy z tego, jaka otchłań dzieli moją ówczesną wiedzę o militariach od rzeczywistości. Byłoby dobrze, gdybyśmy mieli prawdziwe wojsko i prawdziwą generalicję. Generałowie carscy, którzy po 1918 roku znaleźli się w naszej armii, nieraz ledwo po polsku mówiący, byli prawdziwymi polskimi patriotami, podczas gdy Rokossowski i jemu podobni wiernie służyli Krajowi Rad. Indoktrynacyjna skuteczność sowieckiej ideologii okazała się znacznie większa. Nie mam bladego pojęcia, jak dziś wygląda szkolenie i kształcenie wojska i czy przypadkiem to, co czytam w zachodnich pismach, nie ma dla naszych specjalistów posmaku fantastycznych opowieści. Myślę, że warto by na to pytanie poszukać odpowiedzi. III ZANIK DZIECIŃSTWA ZANIK DZIECIŃSTWA Zajmuje mnie wciąż kwestia dogłębnych zmian cywilizacyjnych, które, jak się obawiać należy, są jeszcze w toku, a wyszły bodaj ze Stanów Zjednoczonych po zakończeniu II wojny światowej, kiedy się upowszechniła telewizja, aczkolwiek nie jest ona wyłącznym ich czynnikiem sprawczym. Myślę o osłabieniu więzi generacyjnej pomiędzy pokoleniem starszym a młodszym, czyli dziećmi po prostu. Nowe czasy wymagały niejako nowych sprawności, nowej orientacji i starsi nie bardzo umieli przekazać młodszym tradycyjnie utrwalone cele, poczucie sensu życia i tak dalej. W latach 80. zaczęły się pojawiać książki takie jak Neila Postmana Zanik dzieciństwa. Uważam diagnozę, zawartą przez autora w tytule, za zasadną, aczkolwiek nie ogarnia ona całego zjawiska. Postman pisze — powtarzam za nim, bo się na historii nie znam — że był taki czas, na pewno do XIV, XV wieku, a i później jeszcze, kiedy dzieciństwo jako osobna kategoria społeczna w ogóle nie istniało. Dzieci to byli tacy starzy maleńcy, widać to zresztą na dawnych portretach, przedstawiających rozmaite dwory: dziecko ubrane jest podobnie jak dorośli, tyle że jest biologicznie mniejsze. Nie było osobnych strojów, przymusu szkolnego ani egzaminu dojrzałości; nie było żadnych wyróżników, które by kategorialnie hierarchizowały postępy rozwojowe ku dorosłości. Zjawisko wyodrębniania tego okresu ludzkiego życia pojawiło się w wieku XVI, nasiliło w XIX, a w naszych czasach zaczęło znów zanikać. Rozpad ów wywołany został przede wszystkim erozją rodziny. Postman zorientowany jest przede wszystkim na Amerykę, jego przykłady i statystyki stamtąd głównie pochodzą, amerykanizacja Europy wciąż jednak postępuje, więc rzecz jest i dla nas aktualna. Czynników, które złożyły się na tę zmianę, mającą charakter zniwelizowania społeczeństwa, było bardzo wiele. Okoliczność bardzo istotną stanowił fakt, że tzw. galaktyka Gutenberga, jak to McLuhan powiadał, zaczęła zmierzchać i przyszła epoka telewizji. Telewizja w całości swojej, bez względu na to, jaki jest kaliber poszczególnych programów, apeluje do czysto wizualnych, odbiorczych zdolności i utrwala postawę bierną, wymaga znacznie mniej wysiłku umysłowego dla percepcji: nie trzeba się uczyć czytać ani pisać, ani gramatyki, ani języka, niczego właściwie nie trzeba umieć. Można nie wiedzieć, co to były wojny punickie ani kto to był Cezar, a mimo to oglądać seriale, które w tamtej epoce się dzieją. Powstał rodzaj Molocha, którego wpływ na dzieci ograniczyć bardzo trudno. Książkę nie nadającą się dla dzieci można schować; .telewizora schować się nie da. Próby utrudniania doń dzieciom dostępu, podejmowane np. w Szwecji, okazują się raczej nieskuteczne. Przenoszenie bardziej drastycznych programów na późne godziny nocne też nie bardzo skutkuje, ponieważ nie wszyscy rodzice dysponują dość autorytatywną mocą, by dziecko skłonić do pójścia spać z kurami. Media wizualne podają wiadomości na zasadzie kaszy, wszystko idzie jedno za drugim: tutaj wsadzono ministra, który coś ukradł, tu Andreotti kuma się z mafią, tu trzęsienie ziemi, a obok zaraz masowy grób, bo Serbowie kogoś zamordowali. Dzieci na to patrzą i zostają w ten sposób wprowadzone w świat dorosłych. Postman powiada — nie chciałbym sobie przywłaszczyć jego centralnych koncepcji — że istotą dzieciństwa jest tajemnica, że ochrania się je przed bardziej ponurymi stronami życia ludzi dorosłych: przestępczością, gwałtem, obrazami przemocy. Sam podobnej ochrony doświadczyłem jako dziecko i później wydawało mi się, że przyszła jakaś radykalna zmiana. Tymczasem to nie świat się zmienił, tylko nastąpiło umasowienie informacji. Dzieciństwo więc zanika i dochodzi do pewnego rodzaju uniformizacji: wszyscy na przykład noszą dżinsy, można je nosić, mając osiem i sześćdziesiąt lat. Wszyscy ubierają się mniej więcej podobnie, nie ma wyraźnego rozdziału na poszczególne warstwy wiekowe i nie ma też owego wtajemniczenia w dorosłość, które było czymś w rodzaju ochronnych zastrzyków. Im bardziej społeczeństwo jest zamerykanizowane i zaawansowane cywilizacyjnie, tym dalej poszedł ten proces. Chłopak siedemnastoletni ma już pierwszy samochód; dziedzin, w których następuje tego rodzaju wczesne doroślenie — przybywa. Z drugiej strony bezradność wychowawcza generacji starszej jakby narasta, co wiąże się z rozpadem więzi rodzinnych. Rodzina, w której zasiadało się do wspólnego posiłku, tu ojciec, tu matka, tu dzieci, a tu dziadkowie, i w dodatku — zgodnie ze znanym porzekadłem — dzieci i ryby nie miały głosu, już nie istnieje. Przede wszystkim dzieci mają głos! NOWA ERA Następuje dziś z wolna erozja zakazów i detabuizacja. Ja tego w tej chwili nie wartościuję, próbuję jedynie toczący się proces opisać. W niektórych krajach, zwłaszcza tych, które się wyzwoliły z jarzma sowieckiego, traktowany on jest jako choroba cywilizacyjna, podczas kiedy chodzi raczej o stan destabilizacji, wywołany napływem wartości amerykańskich, tak bardzo odmiennych od naszych. Wchodzimy po prostu w nową epokę. Stan ów, opisany przez Neila Postmana radykalną formułą „zaniku dzieciństwa”, sprzyja kryminalizacji. Statystyki w jego książce cytowane wskazują, że z roku na rok powiększa się liczba przestępstw dokonywanych przez nieletnich obojga płci, choć — jak to zwykle bywa — przez chłopców raczej. Umasowienie tych objawów nie we wszystkich krajach w równym stopniu nastąpiło, bo to się po prostu na pozaamerykańskim gruncie niejednakowo zaszczepia. Wiąże się to z procesami czysto biologicznymi; jak twierdzi Postman, w ciągu ostatnich mniej więcej czterdziestu kilku lat wiek dojrzewania u dziewcząt tak się zmienił, że dziewczynki, które miały pierwszą miesiączkę w piętnastym roku życia, mają ją teraz w dwunastym. Skutkiem jest przyspieszenie zainteresowań sferą płci, a społeczeństwo, które się w całości stało przyzwalające, nie potrafi się temu przeciwstawić i stąd nieszczęście w postaci dzieci, które rodzą dzieci. Skutek ten ma niejako charakter kołowy, bo jest równocześnie i przyczyną: dorośli także zaczynają się bardziej interesować dziećmi jako, brzydko mówiąc, potencjalnymi obiektami seksualnymi, stąd fala rozmaitych praktyk pedofilskich czy kazirodczych. Niedawno żona dała mi do czytania książkę socjologa, pani Teresy Hołówki, która przez trzydzieści miesięcy mieszkała w USA jako żona profesora uniwersytetu. Książka nazywa się Delicje ciotki Dee; przeczytałem ją ze zgrozą, choć nie jest pomyślana wcale jako paszkwil na Amerykę. Przeraziła mnie jednak dziwaczność tamtejszego życia, jego stereotypizacja, uniformizacja, pustka intelektualna. To właśnie książka pani Hołówki skłoniła mnie, by sięgnąć po Postmana, którego od dawna miałem na półce; stwierdziłem, że praca jego, napisana w pierwszej połowie lat 80., nie tylko nie straciła aktualności, ale wraz z postępem ery informatycznej jeszcze na niej zyskała. Myślę tu np. o wielkim rynku gier komputerowych. Co charakterystyczne, nie są one wcale zróżnicowane wedle wieku: nie ma Jasia i Małgosi czy Królewny Śnieżki dla dzieci, a Sherlocka Holmesa dla dorosłych, wszystkie są uniwersalne i także przyczyniają się do zatarcia granic oddzielających dzieciństwo od dorosłości. Dochodzi do tego obniżenie poziomu intelektualnego społeczeństwa, co zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych widać. Teraz dopiero dochodzą do głosu późne skutki głoszonej w latach 70. przez Ivana Illicha deskolaryzacji. Zwyczajnie mówiąc, nie tylko autorytet szkoły upadł w wielu krajach, ale też jakość nauczania na psy zeszła. Amerykanie bardzo się na to skarżą; republikański speaker Kongresu, gruby Newton, czyli Newt Gingrich, twierdzi, że właściwie można skończyć college, nie umiejąc czytać ani pisać. Coś w tym jest, zwłaszcza jak się dobrze gra w baseball. Zanik dzieciństwa paradoksalnie łączy się ze społeczną infantylizacją. Postman cytuje Jeffersona, jednego z amerykańskich Ojców Założycieli; widać z jego wypowiedzi, że milczącym założeniem była wtedy stroma hierarchizacja społeczna z elitą, która jest specjalnie wykształcona. Wszystko to są objawy nowej ery cywilizacyjnej. Naturalnie, można ją w całości albo częściowo przekląć, ale chodzi raczej o to, żeby zrozumieć, co jest objawem, co skutkiem, a co przyczyną. Trzeba się starać wychwycić wszystkie dopływy kauzalne, a nie tylko koncentrować na jednej przyczynie. Mamy tu bowiem ciasno spleciony warkocz różnych czynników łącznie oddziałujących, nie da się wypreparować jednego — na przykład kwestii antykoncepcji. Bitwy wokół podręcznika wychowania seksualnego dla młodzieży, jakie u nas niedawno toczono, przede wszystkim nie są skuteczne; sprawa cała łączy się z przemianami w innych dziedzinach, a poza tym mechanicznie wprowadzane zakazy budzą z reguły chęć skosztowania owocu zakazanego. BEZ GORSETU Opisany tu poprzednio proces zaniku dzieciństwa i społecznej niwelizacji — inspirację do jego analizy dała mi książka Neila Postmana — toczy się w wieku komputerowym i w stuleciu informatycznym. Wciąż nam mówią, jakie to ważne, że błyskawicznie będziemy się teraz porozumiewać na ogromne odległości, ale, jak już wielokrotnie pisałem, nie budzi to mego entuzjazmu, bo jakoś nie mogę się dowiedzieć, co za nowe treści będą w ten sposób przekazywane. Nie odczuwam też najmniejszej satysfakcji z tego powodu, że tradycyjny druk może zostać wyparty przez komputerowe dyskietki i spotka nas los bohatera mojego Powrotu z gwiazd, który wróciwszy po stu kilkudziesięciu latach na Ziemię, z największym smutkiem stwierdza, że książek już nie ma, są tylko kryształki z zakodowaną w nich informacją. Pospolita jest dziś koncepcja, wedle której komputer przejąć ma funkcje nauczycielskie. Nauczanie bezosobowe, które nie daje wzorów osobowych, nie wydaje mi się godne szczególnego zachwytu. I nie jest dla mnie atrakcyjna myśl, że miałbym się otoczyć kokonem drutów i komunikować z innymi ludźmi jedynie drogą łącz internetowych. Rodzice nie są już, jak to było w pradawnych czasach, źródłem informacji o świecie i życiu, szkoła także straciła w dużej mierze swój autorytet, a część tego autorytetu przejęta została przez telewizję. Równocześnie telewizja podaje informacje w sposób anonimowy — my przecież na ogół nie wiemy, jacy redaktorzy je opracowują, widzimy tylko prezentera albo prezenterkę. Wiemy jedno — że prezenter nie może być starym dziadem, a prezenterka nie może mieć 65 lat. To się nie zdarza: musi być młoda dziewczyna, z tym, że teraz dokonuje się wyboru bardzo akuratnie, tak by kandydatka nie była jednak zbyt atrakcyjna w sensie seksualnym, bo wówczas mogłaby uwagę widza od przekazywanych przez siebie wiadomości skutecznie odwrócić. Na pytanie, czy w telewizji zupełnie już zanikły informacje pozytywne, McLuhan odpowiedział kiedyś: one są, ale skupione zostały wyłącznie w tak zwanych odcinkach reklamowych. I rzeczywiście — tam wszystko jest cudowne, można nawet mówić o błazeńskim naśladowaniu religijnych schematów. Najpierw mamy stan grzechu: suknia jest splamiona, proszek do prania nie chce działać, garnek się przypalił. Potem przychodzi anioł czy nawet archanioł pod postacią dobrego pana albo pani, która mówi, co robić, jakiego środka użyć, jaką zupę z kluskami jeść, i tak dalej, i na samym końcu widać rozanielone twarze, pseudoreligijny zachwyt, niemal ekstazę, bo jednak się udało. Schemat ten, zwłaszcza w zagranicznych reklamówkach, konsekwentnie się powtarza, co mogę z całą odpowiedzialnością potwierdzić, boje mimo woli czasem oglądam, chociaż staram się wtedy raczej chodzić po pokoju, nie patrząc na ekran telewizora. Telewizja nie tylko przekazuje wiadomości, ale też stwarza pewne wydarzenia, które bez niej wcale by nie zaistniały. Lata III Rzeszy to epoka, w której jako środek łączności królowało radio i ono przyczynić się miało do sukcesu Hitlera, bo jego ochrypłe wrzaski były podobno Niemcom szczególnie miłe. Nie wiem, czy to prawda; słyszałem Hitlera przemawiającego i nie powiem, by mi był specjalnie sympatyczny, faktem jest jednak, że czar bijący od jego wąsika, butów i kosmyka na czole tkwił niejako w pewnej abstrakcji, konkretnie zaś ludzie słyszeli ów wrzaskliwy, ochrypły głos. Postman twierdzi, że dzisiaj, gdy wizualne środki przekazu mają tak duże znaczenie społeczne, dobór polityków w wysokiej mierze zależy od tego, jaki jest ich telewizyjny image — jak się poruszają, jaką aurę wokół siebie wytwarzają. Sympatyczne wrażenie sprawiał np. Reagan, bo był przedtem aktorem i dobrze wiedział, że nie wystarczy być prezydentem, ale trzeba go też umieć grać. Telewizja w dużej mierze przesądza o wyniku politycznych konkurencji i współzawodnictw. Zatarto więc granice między dzieciństwem a światem dorosłych, dzieci wcześnie się do niego pakują, nie potrafią jednak podjąć odpowiedzialności, jaka się z tym łączy, ani zrozumieć rozmaitych skomplikowanych uwikłań, w jakie dorośli są z reguły wplątani. Szory, cugle i kategorie, w których byliśmy wychowywani, jakoś nas wspierały; nie były to tylko okrutne sznurówkowe gorsety, ale rodzaj przydatnych życiowych wytycznych. Kierunku zachodzących przemian nie potrafimy przewidzieć; nie wiemy, czy one się zatrzymają, czy przyjdzie teraz stabilizacja w nowej postaci, czy dzieciństwo kiedyś jeszcze odzyskamy… ROZRYWKA ROZRYWAJĄCA Zastanawiałem się, czym można by zastąpić nieustający przybór pełnych krwi i mordu widowisk telewizyjnych. Kilka tematów wprawdzie wybrałem, ale potem przyszło mi do głowy, że tak jak całkowitym fiaskiem zakończyły się wysiłki propagandowe rządów totalitarnych, które usiłowały nakłonić ludzi do czytania powieści w rodzaju Jak hartowała się stal albo oglądania filmów takich jak Jasne łany, podobnie i z tego, że ja tematy jakieś ciekawe telewizji zaproponuję, nie wynika wcale, że ludzie będą chcieli to oglądać. Mimo to spróbować trzeba. Myślałem konkretnie o dłuższej serii, animowanej komputerowo, poświęconej ewolucji życia na Ziemi. Teraz mniej więcej wiemy, w jaki sposób z najprostszych form bakteryjnych wyrosło olbrzymie Linneuszowe drzewo gatunków i jak kolejne katastrofy odrąbywały jego konary. Ostatnio modne się stały dinozaury i ich zagłada, za sprawą filmu o Jurajskim Parku. To było 60 milionów lat temu, ale znacznie wcześniej, przed 250 milionami lat, w epoce permu, nastąpiła katastrofa jeszcze straszliwsza, o przyczynach raczej nie znanych — istnieją hipotezy, ale wzajem sprzeczne — i dziewięćdziesiąt kilka procent gatunków istot żywych wyginęło. Jednym słowem, ten nieszczęśliwy biedak Stanisław Lem, który napisał w cyklu Biblioteki XXI wieku, że w, historii element stwórczy funkcjonuje poprzez katastrofy, nie całkiem nie miał racji. Jeszcze zresztą w ubiegłym wieku Cuvier stworzył teorię katastrof, którą potem jako teorię rozwoju życia zarzucono, ale teraz jak wańka–wstańka powraca do bytu. Równocześnie ładnie by się dało wizualnie pokazać, jak poszczególne zwierzęta przekształcają się ewolucyjnie i jak w ewolucji pojawiają się elementy tego, co nazywam modą kształtującą gatunki. W okresie kredy, a właściwie wcześniej, już w karbonie, przyszła moda na dwunożność. Olbrzymie gady zaczęły chodzić na dwóch nogach: iguanodony, struthiomimy, co udają strusie — one właśnie w Parku Jurajskim biegają, a ich kilkuminutowa obecność na ekranie kosztowała kilka tygodni pracy programistów komputerowych. Wielki kilkutonowy potwór miał przy tym kończyny przednie silnie podległe zanikowi, niewiele większe od ludzkich — nie mógł się nimi nawet podeprzeć, kiedy kładł się spać, i stworzono całą teorię na temat tego, jak się z ziemi podnosił. Towarzyszyła temu moda na pancerze: stegozaury, olbrzymie triceratopsy, które miały na karku trzy rogi, a w dodatku kołnierz kostny dookoła głowy… Potem ewolucja zrezygnowała z tych straszliwych pancerzy na rzecz zwinności czwororękiej, pojawiły się małpy, pośród nich istoty człekokształtne, i w końcu wychynął z nich człowiek. Jest to obraz, który w europejskim kręgu kultury, pod egidą czy słońcem chrześcijaństwa, przyjmujemy dziś powszechnie do wiadomości, choć fundamentaliści go sobie nie życzą. Przyszedł mi też na myśl inny temat. Historię rozpatruje się na ogół jako dzieje rozmaitych królów, mocarstw, wojen, wiar wschodzących czy wypraw krzyżowych. A można by zupełnie inaczej: zaczął to, choć niestety z wychyleniem utopijnym, Marks, mówiąc o narzędziach wytwórczych, ja bym rzecz nazwał ewolucją technologii. Kolejne technologie powstawały na ogół jako wojenne — a więc taran z łbem barana, hulaj–horodyny, rozmaite miotacze, atak i obrona — równocześnie jednak trwało cywilne ich użytkowanie, i poszczególne epoki można wedle technologicznych nowinek podzielić. Każdej z tych er technologicznych przyporządkować można właściwy jej rodzaj zagrożeń. Epoka żeglugi, której piewcą był Conrad, niosła rozliczne niebezpieczeństwa i katastrofy, którym przeciwstawiał się heroizm żeglarzy — szydził z niego Jan Kott, pisząc, że była to w istocie wierność kapitalistycznym armatorom, nakazująca ratować ładunek z opresji tajfunu. Nowy rodzaj heroizmu wiąże się z epoką lotnictwa — i ono rzucało rozliczne wyzwania. Każda technologia zresztą, zanim się rozwinie, jest dosyć zawodna i ta jej zawodność stanowi czynnik śmiercionośny. Potem zaś, kiedy się już wydoskonali i jednym samolotem przewieźć można dwadzieścia razy więcej ludzi, niż przewoził z Niemiec do Ameryki zeppelin, pojawiają się terroryści, którzy owe prawie że niezawodne technologie zamieniają na powrót w śmiercionośny oręż. Rywalizacja potęg imperialnych w Kosmosie także pociągnęła za sobą ofiary, a w dodatku po tym, gdy Amerykanie wylądowali już na Księżycu, okazała się kolosalna tymczasowa zbędność całego przedsięwzięcia. Rozmaite rodzaje heroizmu stają się w ten sposób kolejnymi rozdziałami historii człowieka. Obecnie wchodzimy w erę, w której tworzywem technologii i masą, oby nie upadłościową, ma być informacja. Pisałem już tutaj, pod hasłem Cave Internetum, jakie okropne możliwości czają się w globalizacyjnym przedsięwzięciu krótkiego zwarcia informacyjnego kuli ziemskiej — a przecież era informacyjna będzie na pewno nosicielką niewiadomych i nieznanych jeszcze wstrząsów. Te sprawy wydają mi się warte wizualizacji, zamiast nieustannej zabawy w żandarmów i bandytów, na której opiera się 90 procent roboty telewizji. Ma ona ogromną, nie wykorzystaną szansę edukacyjną. Tymczasem człowiek jest spychany na pozycję bierną wobec wyzwań rzucanych mu przez cywilizację, a technologia, która ma go zabawić, okazuje się czasem technologią rozrywającą jak bomba. To gra słów, ale język polski na nią zezwala. Piętno pierworodnego grzechu — że się wyjątkowo tak teologicznie wyrażę — ciąży na nas, wyprowadzając zło z tego, co miało być pierwotnie dobre. POKUSY WIAR FAŁSZYWYCH Dowiedziałem się z listu od czytelnika, że w „Rzeczypospolitej” był o mnie artykuł pod mało przyjemnym tytułem Pisarz bez wiary. Oczywiście jest rzeczą niemożliwą nie dysponować żadną wiarą. Kiedy przyszli do mnie panowie z telewizji, przygotowujący audycję na temat „wiedza a wiara”, powiedziałem tak: są pewne rzeczy, o których wiem, i są inne, w które wierzę — myślę cały czas tylko o płaszczyźnie doczesnej. Wiem na pewno, że żyję w Polsce i mówię językiem polskim, że jestem polskim pisarzem i tak dalej, i tak dalej, łącznie z realnością krzesła, na którym siedzę. Istnieje natomiast stan pośredni: nigdy nie widziałem bieguna południowego ani północnego, ale jestem przekonany, że one istnieją, choć na nich nie byłem ani nie będę. Jest to wiara oparta na wiedzy, zapośredniczona wiadomościami z dziedziny geografii. Kiedy się zastanowić, to zobaczymy, że ogromna większość rzeczy, które wiemy o doczesnym bycie, opiera się na wierze albo w autorytety, albo w to, co przeczytaliśmy w książkach. Są też wiary zupełnie irracjonalne. Mnie na przykład obraża stała obecność astrologii w telewizji niemieckiej. Jest specjalna godzina, kiedy się wali horoskopy, kiedy się pokazuje planety i zodiaki; urodziłeś się pod Skorpionem, to musisz być taki, a nie inny. Zupełnie jakbyś był koniem i potrzebował koniecznie szorów, popręgu, lejc i dyszla oraz w gębie kantaru. Potrzeba taka bardzo mnie intryguje; człowiek powinien bardziej samodzielnie dysponować swoim życiem. Ostatnio wyjątkowo rozsądny artykuł na temat uporczywie, od dziesiątków lat wracającej sprawy talerzy latających, zamieścił „Spiegel”, a jeszcze lepszy tekst na ten temat opublikowała rosyjska „Priroda”. Okazało się, że tory rakiet w pewnych oświetleniach, zwłaszcza kiedy słońce znajduje się nisko na horyzoncie, niesłychanie przypominają coś w rodzaju dysku i można taki dysk sfilmować. Znalazłem nawet teoretyczne wyliczenie, w jaki sposób strugi gazów z dysz tworzą dość stabilne zawirowania — coś jak piorun kulisty, który jest oczywiście zjawiskiem z zupełnie innej dziedziny. Dokładna analiza wykazuje więc, że nie ma żadnych autentycznych śladów talerzy latających, ale zapotrzebowanie na nie jest zdumiewająco trwałe, podobnie jak zapotrzebowanie na wszelkie czary. W różnych epokach rodziły się rozmaite rodzaje fałszywych wierzeń i wizyty zielonych ludzików są tylko jedną z ich odmian. Był taki Amerykanin o polskim nazwisku, który na pokłady latających talerzy wyjątkowo często był zabierany i ze wspomnianymi ludzikami toczył długie rozmowy. Że wśród ludzi kręci się sporo wariatów — to sprawa osobna, ale chyba nie warto poświęcać zbyt wiele czasu i miejsca analizie ich przeświadczeń. Racjonalna analiza fałszywych wiar czasem jednak jest potrzebna. Słynny kiedyś Uri Geller, który aktami woli zginał widelce, występował ze mną w telewizji wiedeńskiej i nie wygiął wtedy żadnego widelca ani o włos; powiedział, że ze mnie wypływa ku niemu fala aktywnej niechęci, która tworzy porażające go pole. Lem wytwarza pole, co prostuje zgięte widelce… Zawsze powtarzałem jak uparty muł: weźcie galwanometr, w którym na cieniutkiej nici wisi malusieńkie jak groszek lusterko. Jeśli to urządzenie poddać działaniu pola elektrycznego, to światło odbite od lusterka na ekranie zaczyna się poruszać. Aby zagwarantować całkowitą izolację galwanometru, wystarczy nałożyć nań kołpak szklany jak od sera i hermetycznie go zamknąć — i proszę, niech dywizja psychokinetycznych atletów ruszy plamkę świetlną choćby o jeden milimetr! Jeszcze się taki nie znalazł, zaczynają wtedy robić rozmaite sztuki i gniewać się na tych, którzy ich porażają, tak jak ja poraziłem Uri Gellera. Geller był zresztą, jak się potem dowiedziałem, nie tylko podoficerem armii izraelskiej, ale i zawodowym prestidigitatorem. Najwyraźniej zorientował się, że jako prestidigitator zarabia śmieszne grosze, a jako ten, co włada psychokinetycznymi mocami, zbudował sobie domostwo w Anglii. Trzeba robić bardzo wiele, żeby ludzie przestali wierzyć w głupstwa. W wieku potężnych oligopoli medialnych powstaje sytuacja dziwaczna: im wyższy poziom technologicznego przekazu, tym łatwiej rozpowszechniać brednie, a ludzie brednie niestety lubią. Pytałem kiedyś ludzi z niemieckiej telewizji: dlaczego nie pokazujecie wartościowych, cennych filmów, przecież tyle się ich nagromadziło i one giną jak zeschłe zeszłoroczne liście. Na to usłyszałem: nikt nie chce ich oglądać, a my zależymy od tak zwanych Einschaltquoten. Są takie aparaciki, które na koszt telewizji wkręca się wybranym grupom odbiorców w ich aparaty i dzięki temu dokładnie się dowiadujemy, ilu ludzi poszczególne programy oglądało. I okazuje się, że najbardziej wszystkich ciekawi rozwód księcia Karola z księżną Dianą… IV ZŁO, CNOTA I PRZYMUS LUDZIE I GORYLE Niemiecka telewizja przedstawiła mi niedawno cały szereg pytań, wśród nich takie: czy technologia genowa nam zagraża, czy jest raczej naszym ratunkiem? Odpowiedziałem, że oczywiście i zagraża, i ratunkiem też jest, bo każda technologia ma dobrą i złą stronę, a użytek, jaki ludzie robią z owoców poznania, zależy od nich samych. Jakeśmy wyszli z wojny, to wydawało mi się, prawdopodobnie z powodów socjopsychologicznych, że nic mnie już nie przestraszy i że światu nic bardziej okropnego nie grozi. Nie byłem w tym nadto oryginalny; grubo później, po upadku Sowietów, mister Fukuyama też mówił, że odtąd będzie bardzo nudno, bo bardzo przyjemny pokój zapanuje. Zaraz więc wybuchła wojna w Jugosławii, potem w Czeczenii, a teraz Amerykanie z rozkazu Clintona ostrzeliwują bezludnymi rakietami Irak, który przedtem znowu zaatakował Kurdów. W Niemczech liczba rozbojów się zwiększa, rośnie też ich okrucieństwo. Pan z programu Arte, który ze mną wywiad przeprowadzał, twierdził, że działają tam grupy rumuńskie, chorwackie, albańskie, mafia rosyjska, a i o Polakach wspomniał. Cała zbrodnicza śmietanka Europy panoszy się podobno w Niemczech. Wygląda więc, że jest coraz straszniej, ale być może do pewnego stopnia wynika to ze wzmożonej sprawności przesyłania informacji, które jeśli są dobrymi informacjami, nie są żadnym news’em — im straszniejsze, tym lepsze. Jak z dna oceanu podnoszono teraz kawałek „Titanica”, to nie była ciekawa wiadomość, ale kiedy z powodu burzliwej pogody ten kawałek kadłuba z powrotem zatonął — to już był news. Potrzebne są niezmiernie katastrofy. Napisałem kiedyś opowiadanie, w którym występowała Najwyższa Izba Klęsk, produkująca katastrofy, aby wzmóc powszechną dzielność i poczucie solidaryzmu społecznego. Telewizja pokazywała ostatnio taką oto historię: mały, kilkuletni chłopczyk przechylił się zanadto przez barierę i z wysokości kilku metrów spadł do zwierzyńca, w którym żyją goryle. Wszyscy byli przekonani, że te goryle rozszarpią go na drobne kawałki. Ja byłem pewien, że nic mu nie zrobią: i rzeczywiście, nie tylko nic mu nie zrobiły, ale siedmioletnia gorylica podniosła go jak własne dziecko. To myśmy zrobili, z goryla potwora; oczywiście zdarzają się walki między tymi zwierzętami, ale nie znaczy to, że są one z reguły złe. Chęć do zadawania bezinteresownego zła jest niewątpliwie jednym z najbardziej charakterystycznych rysów wyróżniających człowieka i nie sposób tego czymkolwiek wytłumaczyć. Lwy nigdy nie zabijają, gdy są najedzone. My natomiast jesteśmy w bardzo dziwnym sensie mieszkaniami niecnych i dobrych intencji. Czasem się zastanawiam, w jakiej mierze troski moje i zmartwienia światem są wynikiem mojej starości, w jakiej zaś są obiektywnie uwarunkowane pogarszającą się sytuacją. Trudno odpowiedzieć na to pytanie, zwłaszcza że dostępność informacji nie jest doskonała. Czynniki polityczne też na nią wpływają, dowodem ostatni skandal w Ameryce, gdzie najbliższy współpracownik prezydenta Clintona w jakąś haniebną sprawę z prostytutką okazał się wplątany i rzekomo zupełnie koincydentalna jest okoliczność, że rzecz ujawniono w chwili, gdy prezydent wygłaszał swe wyborcze przemówienia… Spraw wesołych i pogodnych wydaje się jednak dziwnie mało. Technologia owocuje dość okropnymi rezultatami. Na przykład semtex, taka wybuchająca plastelina, którą bardzo łatwo można podlepić wszędzie i prawie niemożliwa jest do wykrycia. Maszyna, która potrafi to zrobić, kosztuje około miliona dolarów i skuteczna jest tylko w 60 procentach. Teraz się mówi o psach–labradorach, ale i one nie zawsze są skuteczne. Zaczynamy się zbliżać do epoki, w której lot samolotem może przypominać zabawę w rosyjską ruletkę. Z niechęcią i niepokojem przyglądam się więc temu światu i nie wiem, w jaki sposób mógłbym urobić swoją psychikę, by mi się zaczęło bardziej podobać wszystko, co się na nim dzieje. Nie dzielę świata na kawałki ani podług polityki, ani podług formy ustrojowej, ani podług naczelnych religijnych wyznań w danym kraju — to po prostu ludzkość, ludzie, w dodatku dobijamy już do sześciu miliardów. A spotykałem się już z twierdzeniami, że wszystko jest względne; jeśli na jakiejś wysepce mieszka czterech ludzi i jeden umrze, to oznacza, że ludność zmniejszyła się o jedną czwartą, natomiast utonięcie trzydziestu tysięcy Chińczyków stanowi fakt niezauważalny, jak kropla w morzu, innymi słowy, wartość życia ludzkiego zależy od liczby żyjących ludzi. Takie myślenie wydaje mi się koszmarne. Etnocentryzm jest zresztą powszechny i gdy się pojawia jakiś szaleniec, który chce mówić o wartościach ogólnoludzkich, wszystkim wydaje się to dziwaczne. A przecież na tych łamach wypada chyba o nich mówić, katolikos to znaczy powszechny i słowo „katolicki” nie odnosi się do żadnej nacji, odnosi się do wszystkich ludzkich istnień. ROZDROŻA Ludzie młodzi są zwykle ufni i przyjmują rzeczywistość taką, jaka ona jest. Przed wojną funkcjonowała w Polsce Liga Morska i Kolonialna, myśmy wtedy uznawali samych siebie za mocarstwo, któremu się kolonie należą. I jako chłopiec uważałem to żądanie za całkiem normalne, wcale nie wydawało mi się ono śmieszne i nie na czasie. Działała też Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, LOPP, a w modzie były takie grube rolki papieru — paski tego papieru na krzyż przyklejane do wszystkich szkieł i szyb miały przeciwdziałać ich pękaniu i wypadaniu w razie nalotów. Jakoś nikt nie myślał o tym, że gdy bomba spadnie, to stanie się coś znacznie gorszego niż pęknięcie szyby. Bezpośredni styk z nieszczęściem, niekoniecznie wojennym, był wtedy rzeczą rzadką. Niedawno przyjąłem u siebie ośmioro młodych ludzi z Katowic, przywiezionych przez pewną panią — nazwiska nie podaję, bo ona nie życzy sobie reklamy, zresztą pisano już o niej w „Tygodniku”. Niezmierny zauważyłem rozrzut może nie fachów, ale zainteresowań: byli tam uczniowie najwyższych klas licealnych, była dziewczyna studiująca chemię jądrową, był matematyk, był medyk, wszyscy zahaczeni trochę o literaturę. Wszyscy też potrzebują duchowego czy moralnego wsparcia. Bardzo mnie to skłopotało, bo wprawdzie ktoś napisał, że jestem człowiekiem—instytucją, ale to nieprawda. Jeżeli nie potrafię ściągnąć do domu rzemieślnika, który by naprawił hydrofor albo zalepił dach cieknący, to co tu opowiadać o jakichś moich nadzwyczajnych możliwościach… Mogę co najwyżej otworzyć gębę i gadać. Nie ukrywam, że to właśnie i tym razem zrobiłem. Powiedziałem, że człowiek u startu swej drogi życiowej, jeżeli w ogóle ma jakieś uzdolnienia, przeważnie o nich sam dobrze nie wie i trzeba ich szukać, trzeba metodą prób i błędów starać się odnaleźć w sobie to, w czym się celuje i co daje najlepsze rezultaty osobiste i społeczne. I ten proces trwa nieraz długo. Powiedziałem także, że literatura przypomina — mnie przynajmniej — bieg maratoński z kolejnymi okrążeniami. Jak ktoś długo biegnie, to inni odpadają — po prostu śmierć ich zabiera. Mówi się, że nowa teoria zwycięża starą, kiedy zwolennicy starej powymierają. Jeszcze Tomasz Mann powiedział, że wytrwałość czysto biologiczna organizmu nie jest osobniczą zasługą. Za zasługę poczytać człowiekowi można, gdy zrobi coś dobrego przeciwko własnym mniej zacnym a bardziej niecnym chętkom. Pojawia się tu ciekawe i trudne do definitywnego rozstrzygnięcia rozdroże. Po pierwsze: modnie jest teraz mówić dużo o genach. Tłumaczy się, że ktoś musiał zrobić to, co zrobił, bo taką ma naturę, daną mu przez geny. Jednym słowem, nikt za nic nie odpowiada, a poczucie wolnej woli okazuje się czysto subiektywne. Mniej więcej tak jak z tramwajem: gdy doń wsiadamy, wiemy, dokąd szyny nas poprowadzą, gdyby jednak tramwaj miał świadomość, mogłoby mu się wydawać, że sam sobie życzy jechać w taką, a nie inną stronę. Po drugie: Priebke i inni starcy, w których czas obrócił SS–manów, tłumaczą, że działali pod przymusem rozkazów i odparcie tego przymusu wymagało nadzwyczajnej odwagi cywilnej i chęci wystawienia się na straszliwe ryzyko. Praktyka wskazuje, że wcale tak nie było. W Sowietach owszem, wystarczyło coś brzydkiego napisać o towarzyszu Stalinie, ażeby zejść z tego świata, natomiast w Niemczech hitlerowskich np. lekarze, którzy nie chcieli chorych umysłowo zabijać, nie ponosili żadnych konsekwencji. Dlatego, moim subiektywnym zdaniem, składanie odpowiedzialności na jakieś geny, na jakieś rozkazy, to jest po prostu próba mniej lub bardziej niecnego wymigiwania się od wszelkiej moralnej, ale także i kryminalnej odpowiedzialności. Przecież tak nie można! Nie wiem też, czy stosowane dziś kary są dostateczne. Dutroux, ten belgijski morderca dzieci, jeśli nawet skazany zostanie na dziesięć czy więcej lat, to będzie sobie mieszkał w więzieniu, które stałoby się marzeniem milionów nieszczęśników gdzieś w Bombaju czy Kalkucie, co całe życie spędzają na ulicy albo z głodu giną. Dowiedziałem się zresztą z telewizji, że kiedy policja belgijska odwiedziła przed kilku miesiącami dom Dutroux i próbowała zaginione dziewczynki odnaleźć, słyszała krzyki, ale on wytłumaczył, że to krzyczą jego własne dzieci, a policjanci nie sprawdzili nawet, czy on w ogóle jakieś dzieci ma… Historia ta wskazuje, że niedbalstwo nie jest specyficzną cechą Polaków, ale że stanowi ono cechę powszechną. Stara maksyma głosi wprawdzie: In dubio pro reo, ale w tym przypadku należało jednak szukać dokładniej. Stąd dziś wściekłość Belgów i naciski na najwyższe władze, by przywrócić karę śmierci. Nie jestem od tego, by uważać, że są wypadki, w których kara taka powinna być stosowana. Ale znowu kryminologowie, czyli fachowcy, twierdzą stanowczo, że wzmożona srogość kar nie wpływa hamująco i nie redukuje liczby przestępstw. Powtórzę na koniec, co poprzednio napisałem: jesteśmy w dziwnym sensie mieszkaniami dobrych i złych intencji. Widać to w sytuacjach krytycznych: zwykli, prości i niewykształceni ludzie potrafią się zachować wtedy bardzo bohatersko. Polacy, którzy mają swoje drzewka w jerozolimskim instytucie Yad Vashem, rekrutowali się z najrozmaitszych warstw społecznych. Nie jest wcale tak, że dopóki panuje spokój i ogólna łagodność, można z łatwością ocenić: ten się w trudnej chwili tak i tak zachowa, a ten zupełnie inaczej. To są sprawy daleko wykraczające poza naszą codzienną, obiegową wiedzę psychologiczną. Bardzo jeszcze wiele musimy się dowiedzieć o człowieku po prostu… PORNOGRAFIA I DEMOKRACJA Demokracja wprowadza na scenę społeczną zarówno zjawiska dobre, jak złe, a dzieje się tak, ponieważ znacznemu poszerzeniu ulega obszar wolności osobistej i zbiorowej. Wskutek tego staje się możliwe nie tylko publikowanie tekstów cennych, ale także oszczerstw wymierzonych w ludzi, którzy walcząc o odzyskanie wolności, tracili w więzieniach zdrowie, a bywało, że i życie. Staje się też możliwe drukowanie pism porażających wybranych przez społeczeństwo ludzi władzy bezczelnością oraz ostrzeliwanie ich hańbiącymi pomówieniami (dzieje się tak nie tylko w Polsce, ale we wszystkich krajach demokratycznych). Teoretycznie można wtedy wzywać prawo dla obrony dóbr osobistych, ale winno to stanowić ostateczność. Staje się możliwe szerzenie w rozmaitych środkach przekazu informacji fałszywych, kłamstw i wymyśleń, a nawet grożenie społeczeństwu niebezpieczeństwami urojonymi, przy równoczesnym lekceważeniu takich zagrożeń, które idąc na przykład spoza granic Polski, nie tylko są możliwymi, lecz dla trzeźwego spojrzenia w przyszłość całkowicie realnymi. Staje się możliwe dowolne mącenie w głowach, np. sekciarskie, jak również powielanie partii politycznych ponad wszelką miarę potrzeb rozumnego zarządzania państwem. Staje się możliwe wygrywanie partykularnych interesów egoistycznych zrzeszeń bojowego syndyka— lizmu przeciwko pracodawcy, także państwowemu, a nawet szantaż, który zmusza rząd do uległości, często szkodliwej dla reszty społeczeństwa (jak ostatnie blokady całej Francji przez kierowców tysięcy ciężarówek). Zarazem ochrona grup słabszych, jak pracownicy oświaty albo ludzie kultury, staje się coraz trudniejsza. Pogarsza się sytuacja wszystkich wyzbytych szansy przystawiania pistoletu strajkowego do głowy władzy. Staje się możliwe lekceważenie przez mniejszość uchwał i ustaw pobranych przez większość. Okazuje się, że wszyscy są równi, ale ci, którzy dysponują odpowiednimi środkami, potrafią okazać się równiejsi. Zresztą pobieraliśmy te bolesne nauki już w Polsce Ludowej, kiedy była pod protektoratem sowieckim. Obawiam się, czy nie nadchodzi kres mej współpracy z „Tygodnikiem Powszechnym” jako wypadkowa nasilających się procesów, których wspólnym mianownikiem jest antydemokratyczne wspieranie cnoty przymusem. Pornografia może być odnajdywana prawie „wszędzie”, np. w wielkich dziełach sztuki, w Biblii, Anglicy zaś powiadają, że pornografia powstaje „in the eye of the beholder”. Kiedy byłem położnikiem i jako absolwent medycyny badałem nagie kobiety, nie mogłoby mi przyjść do głowy, że to może być poczytane za seksualne molestowanie i tym samym przynależy do sfery pornografii. Nie wspomnę nawet o plażach, na których roi się od obupłciowej nagości. Poza tym wszystkim czai się w moich oczach następujące niebezpieczeństwo społeczne. Zaczyna się od mniejszych wyskoków, od pikietowania jakichś kiosków, w których jako żywo w Krakowie żadnej pornografii nie widziałem, a nie widziałem jej, PONIEWAŻ NIGDZIE JEJ NIE SZUKAŁEM, i wydaje mi się, iż jeśli gdzieś tkwiła, to schowana. Mimo to zjawiają się próby uchronienia przed rozwiązłym widokiem, czyli przed grzesznością, na siłę. Siła cnoty jest to siła płynąca z sumienia, a nie siła strachu przed pikietami, policją albo sądem. W dziedzinie obyczajowości nie może demokracja tworzyć ani zakazów wymuszanych strachem przed karą lub jakimś podpaleniem, ani przed możliwością grzechu bronić siłą. Cnota wymuszona siłą nie jest żadną cnotą, jest jedynie efektem strachu. Zresztą pornografii, podobnie jak dużo od niej gorszych narkotyków, nie znajdzie ten, kto ich nie szuka, tak samo jak ten, kto oboje pomija. Przed kilkudziesięciu laty byłem poddany pod kontrolą lekarską działaniu halucynogenu psylocybiny i przeżyłem dziwaczne a zarazem nieszkodliwe halucynacje. Odmówiłem jednak powtórzenia tego eksperymentu, jak też włożyłem przywiezione mi papierosy z marihuaną do pudełka (i leżały w nim, aż się nietknięte rozpadły w proch), ponieważ ja sobie nie życzę, by jakaś substancja chemiczna wyprawiała dziwactwa z moją świadomością. Nikt mi jednak niczego nie zakazywał. Uważam, że jestem w prawie publikowania np. w niemieckim „Playboyu”, co uczyniłem w październikowym numerze tego miesięcznika (napisałem satyrę na Internet, w której „już można telefonicznie zapładniać kobiety”). Uważam, że jako człowiek żyjący w wolnej Polsce mam do takich postępków prawo, ponieważ to, co napiszę i ogłoszę, już nie znajduje się pod kontrolą cenzury czy policji, lecz TYLKO mojego sumienia. Uważam też, że jestem w prawie ogłaszania prognoz takich zjawisk, których niedobre pojawienie się w polskiej rzeczywistości mam za prawdopodobne, a prognozować zamierzam bez względu na to, czy się to komuś będzie podobać, czy nie i czy będzie to poczytane za objaw posępnego czarnowidztwa (jak np. to wszystko, czym grozi populacyjny wzrost na Ziemi zwany „bombą demograficzną”). Uważam bowiem, że przed tym, co może nadejść jako zagrażające ludziom, przestrzegać należy koniecznie. Oczywiście i w tej dziedzinie, jak w każdej, możliwe są nonsensowne przerosty: ostatnio modne stało się na Zachodzie częste przez sensacyjność prawienie o meteorze, który w zderzeniu z Ziemią może zniszczyć życie. Trzeźwa kalkulacja czyni 10 000 razy bardziej prawdopodobnym wielokrotne zdobycie głównych wygranych na wszystkich loteriach świata naraz. Nie zgadzam się z satysfakcją bardzo szanowanej przez mnie pani Józefy Hennelowej, wyrażającej się z aprobatą o „oddolnie społecznej” antypornograficznej działalności. Oczywiście, należy dzieci chronić przed pornografią ze szczególną dbałością. Zresztą pornografia jest jedną z plag najmniej szkodliwych. W Europie Zachodniej (i niestety u nas) ostatnim czasem zaroiło się od skandalicznych procesów, wywołanych wciąganiem dzieci do grup aktywnych zboczeńczo (seksualnie). To są przestępstwa koniecznie wymagające ścigania i karania, ponieważ zawsze jest KTOŚ, kto ponosi szkodę, może i na całe życie: DZIECI tak zwabione i tak wykorzystywane. Natomiast z pornografią ograniczoną do ukazywania ludzkiej nagości, bez niczyjej szkody, jest dla mnie tak samo jak w dialogu, może i fikcyjnym, prowadzonym w tolerancyjnie panującej demokracji: „nie zgadzam się z tym, co głosisz ani trochę, lecz jestem gotów walczyć o to, abyś nadal miał swobodę TAKŻE I TAKICH wypowiedzi”. Uważam, że szantażowe albo siłowe powstrzymywanie od aktów rozwiązłych jest pierwszym krokiem na drodze do fundamentalizmu, do dyktatury, do cenzury, do pokolejnego obcinania indywidualnych swobód, aż przychodzi czas czadorów, kamienowania i podkładania ognia, ponieważ, jak zostało powiedziane, tam gdzie pierwej palą książki, potem palą ludzi. Pornografia pochodzi od greckiego słowa oznaczającego nierządnicę. Pornografią pozaseksualną są dla mnie takie listy jak np. pana Wrzodaka: w tym liście wyraża on wdzięczność za szkalowanie człowieka, który trzecią część życia w PRL–u przesiedział w więzieniu za to, że sprzeciwiał się narzuconej Polsce niewoli, i za taki sprzeciw pragnie go teraz oblać błotem, co jest możliwe i nie wymaga żadnej odwagi, skoro „mamy zupełną swobodę wypowiedzi”. Istotnie, mamy ją i możemy ją zniszczyć. Nie życząc sobie tego, proszę uprzejmie zważyć, że ani trochę nie zamierzam równać kroku z takimi poczynaniami. Pisane w grudniu 1996 KREW I SOS POMIDOROWY Wrócić wypada znów do sprawy wolności słowa. Otóż „International Herald Tribune” dalej zamieszcza całostronicowe ogłoszenia sekty Scientology. Jedna strona reklamy kosztuje w tym piśmie 62 tysiące dolarów; zauważyłem już siedem takich ogłoszeń, czyli że sekta wyłożyła na nie prawie pół miliona. Teraz zaś znalazła sobie grupę obrońców, którzy — twierdząc, że nie są jej członkami — umieścili w prasie pasztet, skierowany do kanclerza Kohla, porównując rzekome prześladowania scjentologów w Niemczech do prześladowań Żydów za nazizmu. Kohl powiedział dziennikarzom, że nie zamierza odpowiadać na tego rodzaju interpelacje, a w listach do redakcji „Heralda” napisano, moim zdaniem najsłuszniej w świecie, że ktoś, kto zestawia na jednej płaszczyźnie wytykanie przywar tak zwanym sekciarzom z tym, co Niemcy zrobili z Żydami, ma nie całkiem w porządku w głowie — tymczasem pod protestem podpisała się śmietanka Hollywoodu, aktorzy, scenarzyści, reżyserzy, jacyś też literaci. Akcja reklamowa w „Heraldzie” wyreżyserowana jest starannie: za każdym razem jakaś osoba, a najlepiej rodzina słodko uśmiechnięta daje się sfotografować na wielkość stronicy, z informacją, że dzięki scjentologii stali się szczęśliwi i zachwyceni, i tak dalej. Na górze napisane jest oczywiście „advertisement”, czyli reklama — czy jednak istnieją (a jeśli tak, to gdzie przebiegają) granice wolności słowa, jeśli idzie o publikacje tego typu? W rocznicę śmierci szacha jego brat, który — zapewne pod ciężką ochroną — mieszka pod Paryżem, wali rok w rok w „Heraldzie” opłacony artykuł o tym, jakim to świetlanym i wspaniałym człowiekiem był Reza Pahlawi i jaki straszny jest obecny reżim mułłów w Teheranie. Brat ten nie jest, jak sądzę, osobą ubogą, rodzina szacha wywiozła to i owo za granicę, ale ogłoszenie nie przekracza połowy kolumny. Byłem ciekaw, co scjentologia właściwie głosi. Zajrzałem do mojej ulubionej sześciotomowej powszechnej encyklopedii pod „scjentologia” — nie ma takiego hasła. Szukałem następnie pod „dianetyka” — nie ma. Pod „Ron L. Hubbard” — też nic nie ma. Więc sięgnąłem do jednotomowej encyklopedii Hutchinsona i tam oczywiście hasło „Scientology” znalazłem; można w nim przeczytać, jak bardzo wątpliwe są metody rekrutacji członków, które ta sekta stosuje. W moim starym Meyerze — starym, bo ma już jedenaście lat — też są stosowne informacje. Nie chcę być zanadto złośliwy, ale z haseł, których w naszej najnowszej encyklopedii brakuje, można by już ułożyć osobny tomik… Wracając do spraw etyki — gdzie się kończą granice publikowalności tekstu, nawet jeśli ktoś jest gotów na to wyłożyć dziesiątki tysięcy dolarów? Mam nadzieję, że „Herald” nie wydrukowałby manifestu na przykład satanistów, wzywającego do modłów do Belzebuba, aczkolwiek pewności nie mam, bo Amerykanie są, jak wiadomo, szalenie wrażliwi, gdy chodzi o tzw. Pierwszą Poprawkę do Konstytucji i wolność słowa. Trudno sobie wyobrazić anons typu: „Handlarz żywym towarem, zajmujący się wywozem nieletnich dzieci do krajów ościennych, uprzejmie zaprasza do swojego biura”, ale podobną treść można przecież osłonić. Problem wykracza poza reguły rynkowej gospodarki, obejmuje np. pytanie, czy należy zamieszczać teksty w oczywisty sposób kłamliwe, które obiecują złote góry za spożywanie jakichś bezwartościowych ziół, albo reklamy tak zwanych po niemiecku „Heilpraktiker”, czyli po prostu znachorów, którzy mogą czasem odwieść, choćby i niechcący, potrzebujących pomocy od prawdziwych lekarzy i prawdziwej medycyny. Zdaje mi się, że granice przebiegać powinny zasadniczo w sumieniu redaktorów, zakładając, że mają sumienie — bo nie każdy człowiek je ma, sądząc po tym, co się ostatnio dzieje. Ot, dwóch chłopców zamordowało mężczyznę, bo się chcieli przekonać, który z nich pierwszy jest gotów to zrobić. Włos po prostu bieleje. Niedawno odwoływałem się do sumienia w dziedzinie obyczajowej — chodziło o pornografię — ale nie może być tak, że wszystko zostaje puszczone zupełnie na leseferyzm: róbcie sobie, co chcecie, działajcie jak chcecie. Ludzie nie są przygotowani do tego, ażeby spokojnie, i godnie. wykorzystywać wielką, bezgraniczną sferę wolności wypowiedzi. Inna rzecz, że wymyślić środki przeciwdziałania — bardzo trudno. Jednym słowem, dziedzina ogłoszeń w mediach, brzydko zwanych publikatorami, powinna się znajdować pod nadzorem. Oglądałem niedawno w telewizji niemieckiej dość przerażający reportaż z jakiejś strasznej katastrofy, nagle przerwa i ciepły głos zaczyna opowiadać, że krewetki posmarowane sosem pomidorowym są pyszne, a na ekranie, gdzie przed sekundą była krew, leje się ten pomidorowy sos. Ludzie, którzy nad programem sprawują pieczę, najwidoczniej zatracili poczucie, co się godzi, a co nie. Nazwałbym to zeskorupieniem, zgrubieniem skóry; rosnące zobojętnienie sprawia, że niemal wszystko można pokazać, byle zachować minimum pseudoprzyzwoitości. Rzecz oczywista, że trudno mi się kompetentnie wypowiadać co do meritum zarzutów wobec scjentologów, zauważyć chcę tylko jedno (bardzo to będzie gruba ocena): ta sekta ma jakoś za dużo pieniędzy. Jak ktoś wydaje pół miliona dolarów, by zapewnić o swoim anielstwie i jeszcze instyguje przedstawicieli tzw. elity, by pisali otwarte listy, to jest podejrzane. Nie wiem, w jakim stopniu scjentologia ma już u nas swoje przerzuty, sparafrazowałbym jednak rzymskie powiedzenie: Niech zważają konsulowie, bo republika jest, jeśli nie w niebezpieczeństwie, to w każdym razie w zagrożeniu. WYZNANIE HIPOKRYTY Czas jakiś temu pani Hennelowa ustawiła w swym felietonie mały pręgierzyk, a pod nim — pewną niewiastę dość młodą, która napisała pewną książkę skandaliczną oraz scenariusz równie skandalicznego filmu. Chętnie bym zaproponował, by w takich przypadkach nie używać nazwisk. Ja sam nie jestem bez winy, bo też tę niewiastę po imieniu i po nazwisku trochę szkalowałem, ale po namyśle doszedłem do przekonania, że najlepszym sposobem na podobne zjawiska jest kompletne ich ignorowanie. Okropnych książek i filmów pojawia się sporo i poważne pismo, takie jak „Tygodnik”, powinno ich po prostu nie dostrzegać. Z chwilą gdy się je dostrzeże, robi się rzecz stojącą niejako na głowie, mianowicie oddaje się im niechcący przysługę: ludzie rozciekawieni zaczynają się wtedy interesować tym, co w innych okolicznościach w ogóle by do nich jako informacja nie dotarło. Zdrożna ludzka ciekawość jest jednym z powodów, dla których straszliwy organ Jerzego Urbana cieszy się wielkimi nakładami: stamtąd można się dowiedzieć rozmaitych okropnych rzeczy, na przykład o pewnym Marszałku pewnej Wysokiej Izby. Prawdopodobnie redakcja tego organu ma do pomocy prawników, którzy mówią: oczywiście, że po iluś tam latach kara jest zatarta, ale napisać o tym, że ona zatarta została, i dokładnie przy tym wyjaśnić, za co ją wymierzono — można, i nie będzie się wtedy ściganym za naruszenie dóbr osobistych. Na całym świecie niestety większość pism, powiadamiając o rzeczach skandalicznych i obrzydliwych, podkreśla swoje do nich obrzydzenie — ale równocześnie szczegóły podaje. Mamy kodeks etyki medialnej i dziennikarskiej, ale tak naprawdę reguły dyktuje przemożna ludzka ciekawość. Jest tu zresztą jakaś szczególna dialektyka. Kiedy jedna osoba — bez względu na płeć! — skandalizuje straszliwie w literaturze, może zwrócić na siebie uwagę, ale kiedy skandalistów pojawia się więcej, rozpoczyna się inflacja, i gdy dojdzie ona do szczytu, wtedy już nikt na tych, co skandalizują, uwagi nie zwraca. Ja osobiście jestem jak najbardziej za tym, by przechodzić nad ich postępkami w milczeniu pogardliwym bądź neutralizującym. Mówię oczywiście z pozycji felietonisty, który równocześnie oglądając rzeczywistość, dochodzi do przekonania, że olbrzymia większość ludzkości, narodów i społeczeństw nic nie czyta, najwyżej ogląda telewizję, i oczekuje wyłącznie tego, co Rzymianie nazywali circenses. Igrzyska, igrzyska i jeszcze raz igrzyska, a reszta? Mój Boże… Ja też nie jestem bez grzechu, na co dać mogę mały przykład. Niedawno przypadkowo trafiłem w telewizji na film fabularny o pożarze w 130–piętrowym amerykańskim wieżowcu. Historia zmyślona, lecz pokazana iście przerażająco, co jakiś czas odchodziłem od telewizora, bo mi się robiło nie tak jak trzeba, poza tym wpadła w to wszystko kolacja — ale jednak wracałem. Rodzina osądzała mnie dość srogo, wołając: Jak ci się nie podoba, to nie oglądaj, nikt cię przecież nie zmusza! Dobrze był ten pożar zrobiony i było w nim coś przyciągającego: płomienie, krzyki rozpaczy, spuszczanie na linach, helikoptery i liczne straże pożarne… Rozumiałem, że oto w niegodziwy sposób wykorzystuje się słabe i sensacją targane strony natury ludzkiej — a mimo to oglądałem, by się na końcu przekonać, że wyratowano niemal wszystkich bohaterów, i tylko fikcyjne szczątki tych, którym się nie udało, ponurym szeregiem wynoszono. Rodzina uświadamiała mi, że zachowuję się niewłaściwie, bo trzeba było telewizor wyłączyć, i chętnie przyznaję: tak jest, zrobiłem źle, ale obejrzałem tę okropną rzecz, choć we fragmentach, do końca. Tego rodzaju filmy mają zresztą jedyną dobrą i przez widownię oczekiwaną stronę: nie kończą się totalną katastrofą, prawdopodobnie dlatego, że wtedy ludzie odczuwaliby rodzaj wyrzutów sumienia. Nie dotyczy to może tylko trzęsienia ziemi, które jest zjawiskiem natury, i nie ma się wtedy przeciw komu zbuntować. Upodobanie, jakie w takich filmach znajdujemy, nie jest jednak całkiem w porządku, ja sam się nieraz oburzałem, ale widocznie odrobineczka hipokryzji musi być składnikiem także i mojej osoby. Wypada to powiedzieć, bo wypada mówić prawdę: prawda jest w naszej kulturze wartością naczelną i trzeba się przyznawać do czynów nie tylko ładnych, ale zwłaszcza wstydliwych. Oto jest więc moje przyznanie się. GUTENBERG I IGRZYSKA Niedawno był w „Tygodniku” artykuł pana Witolda Bobińskiego na temat ministra Wiatra i oświaty, także seksualnej. To, co powiem, zabrzmi może trywialnie, będę też trochę kluczył, ale trudno. Zacznę od tego, że status młodzieży — przynajmniej w promieniu mojego postrzegania — bardzo się od czasów przedwojennych podniósł. Przed wojną na przykład marzeniem dzieci było posiadanie hulajnogi; dzisiaj hulajnoga jest w takiej pogardzie, że nikt jej nie produkuje, rower musi się mieć co najmniej, jeśli nie motocykl. Młodzież posiada też kolorowe spraye. Na wybetonowanych ścieżkach pięknego zieleńca w naszym osiedlu Kliny można znaleźć masę ogromnych i bardzo sprośnych napisów, które młodzież metrowymi literami wykonuje. Zacytuję jeden, bardzo straszny etycznie, a najmniej sprośny: Niech Żydzi zapłacą nam za gaz. To zresztą, historycznie rzecz biorąc, nie jest zupełnym wymysłem: kiedy Słowacja za księdza Tiso była satelitarnie podwładna Rzeszy Niemieckiej, wtedy Słowacy, wysyłając Żydów na Ostateczne Rozwiązanie, brali od nich pieniądze za przejazd — nie wiem jednak, skąd by o tym mogli usłyszeć ci młodzi ludzie. Jest oczywiście na tych ścieżkach wymalowana duża liczba narządów rodnych i tak dalej; niektóre napisy już dwie zimy przetrwały, tak odporne i zapewne kosztowne były użyte do nich farby. Otóż, jak sądzę, rodzice w najmniejszej mierze nie mają wpływu na to, co ich dzieci na betonie wypisują. Problematyczną wydała mi się też zawarta w artykule pana Bobińskiego teza, że najwłaściwszą instancją, by wprowadzać dzieci i młodzież w sprawy seksualne, są rodzice właśnie. Wykwalifikowany nauczyciel, powiedzmy, biologii, lepiej się na rzeczy zna. Co prawda, ja, ukończywszy przedwojenną szkołę i gimnazjum, nie usłyszałem jednego słowa o seksie na żadnych lekcjach przeze mnie pobieranych i tak doszedłem do matury. Potem studiowałem medycynę, a trudno tam o sprawy seksu się nie otrzeć, zwłaszcza że, już jako absolwent, przez szereg tygodni pełniłem funkcje ginekologa i położnika. Modne obecnie pouczanie czy uświadamianie wydaje mi się mieć zarówno jaśniejsze, jak i ciemniejsze strony. Przyjrzałem się jednak temu, co mówił pan Wiatr, i nie wydało mi się, by miał on zamiar zachęcać nauczycieli do szerzenia w szkołach instruktażu rozpusty. Próbował raczej lać oliwę na wzburzone fale i maleńki ogarek zapalić diabłu, a większą nieco świecę — choć nie aż gromnicę! — drugiej stronie. Na całym świecie rzecz jest dziś zresztą pospolita, a Polska, jak mi się zdaje, nie mieści się ani na odwrotnej stronie Księżyca, ani na wyspie pośrodku oceanu. Jesteśmy nie tylko z Zachodu zalewani falą permisywnej rozwiązłości, ale i ze Wschodu trochę też. Zacząłem ostatnio kupować „Litieraturną Gazietę”, żeby się dowiedzieć, co się dzieje w Rosji: otóż narzekania na amerykanizację i na rozpustę są tam bardzo pospolite. Narzekają głównie elity; społeczeństwo zachowuje się biernie i bardzo niestety podobnie jak społeczeństwo starożytnego Rzymu: panem et circenses, przy czym panis powinien być nie tylko bene merentium, ale się należy wszystkim i wszyscy chcą się przy tym porządnie zabawić. Początkowo wydawało mi się na przykład, że sieci światowej łączności wykorzystywane będą przez wielkie instytucje, rozmaite redakcje, agencje reklamowe i tak dalej. Nic podobnego: wielcy inwestorzy zapowiadają, że wszystko to będzie służyć przede wszystkim rozrywce. Z interakcyjnej telewizji będzie można sobie wybierać dowolne programy. Oczywiście, standard masowej kultury obniży się pewnie jeszcze bardziej… Z tego wynika, krótko mówiąc, że okrzyk panem et circenses żarzy się w umysłach i duszach ogromnej większości ludzi, zwłaszcza tam gdzie panuje dobrobyt. Jest rzeczą aż do banału charakterystyczną, że bardzo łatwo jest dać komuś przywileje, ale gdy przychodzą cięższe czasy, jak na przykład w Niemczech, gdzie koalicja rządząca domaga się oszczędności, ponieważ podnoszenie z upadku nowychwschodnich landów bardzo naruszyło potencjał gospodarczy RFN, wówczas beneficjenci bronią się strajkami, kiedy się ich chce przekonać, by trochę zacisnęli pasa. Nikt przystać na to nie chce i ogólny krzyk jest taki: zacisnąć owszem, ale niech zaciskają inni! Sytuacja nasza jest miniaturą tamtej: u nas wielki państwu — czyli nam wszystkim — deficyt przynoszące tłumy górników i w ogóle klasy robotniczej mogą wywrzeć skuteczny nacisk na rząd, natomiast literaci i wydawcy, jednym słowem: ludzie pracy umysłowej, nie mają prawie żadnej siły przebicia. Teraz na przykład zagraża nam wprowadzenie na książki i czasopisma tak zwanego VAT–u, czyli podatku od wartości dodanej, co byłoby naprawdę ponure, zważywszy, że kultura nasza dosyć jest już rozpłaszczona i przydeptana. Ale z tym się ludzie biernie i obojętnie godzą. Żyjemy w kraju, który ma prawie 40 milionów mieszkańców, tymczasem gdy jakiś poważniejszy organ uzyskuje kilkadziesiąt tysięcy nakładu, to już jest sporo, a gdy książka sięgnie dziesięciu tysięcy — no, to jest bardzo wybitna pozycja, która się za bestseller liczy! Ogromna większość społeczeństwa pozostaje wobec galaktyki Gutenberga i jej zalet całkowicie obojętna. Nachodzą mnie ponure myśli, że przypomina to sytuację, w jakiej znajdował się pewien wybitny działacz antyalkoholiczny, doktor Marcinkowski. Choćby łamy antyalkoholowego pisma zionęły na alkoholików najsprawiedliwszym ogniem, to przecież oni go i tak czytać nie będą; czytają je ludzie, którzy i tak nie piją, i pragną się utwierdzić w przekonaniu, że są lepsi. Większość nie czyta, ale za to pije. Brzmi to może trochę cynicznie, ale taki jest stan społecznych rzeczy. GRUBOSKÓRCE I NIECZYSTE SUMIENIE Opowiedziano mi właśnie o wędrującym po Polsce czeskim cyrku, w którym w ciasnych klatkach, ginące niemal z głodu, trzymane są zwierzęta: lew, pantera, która odgryzła sobie już kawałek łapy, jakaś małpka. Sprawa domaga się interwencji, zwłaszcza że ów cyrk przed wszelkimi kontrolami nadzwyczaj sprawnie umyka. Mówiąc zaś szerzej: im starszy jestem, tym bardziej mi się zwierząt żal robi, zwłaszcza że my je na świecie z życiowych nisz okrutnie wypieramy. Nawet w rezerwatach afrykańskich za 15 tysięcy dolarów można ustrzelić wspaniałego słonia. Widziałem, nawiasem mówiąc, zdjęcie niemal niewiarygodne, mianowicie słonia, który miał już wyłamane oba kły — są to zresztą tak naprawdę nie kły, tylko siekacze — i do zdjęć filmowych zdejmowanych przez jakąś ekipę z Europy wstawiono mu protezy… Przedmiotem pożądania jest nie tylko kość słoniowa; wschodnio–azjatyckie czy południowoafrykańskie obyczaje przypisują rogom nosorożca wartość afrodyzjaku, więc się tym nieszczęsnym nosorożcom rogi odpiłowuje, co i tak nie zawsze ratuje je przed kłusownikami. Muszę powiedzieć z satysfakcją, która ma charakter czysto platoniczny, że w naszym ogrodzie obserwujemy rozmaite maleństwa z zakresu zoologii: a więc mamy dzięcioły, oczywiście kawki i wrony, wróble podkarmiam przez całą zimę na balkonie — trzeba się teraz postarać o worek pszenicy — żona moja wywiesza na sznurku słoninę sikorkom. Co się da, to się robi; jedynie myszy nie cieszą się naszą szczególną sympatią, no i nietoperz, który wpadł kiedyś do pokoju, też nie wzbudził nadmiernego zachwytu. Jednym z najbardziej pozytywnych dla mnie skutków motoryzacji jest zniknięcie z ulic polskich miast ciężkich fur zaprzężonych w konie. Nie były to wspaniałe araby, jakie zobaczyć można na rozmaitych wyścigach, ale biedne chabety. Podobno zresztą w Czechach urządza ktoś wyścigi konne z przeszkodami tak trudnymi, że ledwie połowa koni kończy bieg o całych nogach. Konie należały w historii do szczególnie nieszczęśliwych istot, jako niezawinione a niezliczone ofiary rozmaitych batalii. Nie bardzo wiem dlaczego, ale tak już jest, że szczególnie lubię ładne konie, mam również wielką słabość do gruboskórców, czyli słoni. To jest rodzina Proboscidea; zajmowałem się kiedyś — bo wszystkim się zajmuję po trosze — paleontologią i stąd wiem, że Proboscidea to ssaki, które ładnych parę milionów lat żyją na Ziemi. My, ludzie, jako potomkowie poprzednich pokoleń, wobec nich także mamy nieczyste sumienie, ponieważ mamuty zostały wytępione przez przodków naszych, sześć–osiem tysięcy lat temu, a z mamucich kłów budowano nawet szkielety szałasów. Akcje niszczenia futer damskich, organizowane przez obrońców zwierząt, choć troszeczkę zalatują terrorem, odbieram bardzo ambiwalentnie. Z jednej strony, nie będę kłamał: mam kołnierz futrzany, więc nie jestem bez grzechu, a gdyby się dobrze przyjrzeć, to i skóra naszych bucików z jakichś zwierząt została zdjęta. Tak wiele jednak zadajemy zwierzętom tortur, że te ruchy, co się na Zachodzie znacznie silniej niż u nas rozwijają, uważam na ogół za godne pochwały. Do pewnej granicy: mianowicie wysadzanie laboratoriów farmakologicznych wraz z pracownikami, ażeby się przeciwstawić używaniu zwierząt doświadczalnych do wypróbowywania nowych leków, wydaje mi się niedostatecznie uzasadnione miłością do zwierząt. Mimo wszystko człowiek na ochronę też zasługuje i towarzystwa opieki nad ludźmi też się powinny krzewić. Wrażliwość na krzywdę zwierząt jest dla mnie wielką pociechą, choć także i w tej dziedzinie panować powinna równowaga. Kilkanaście lat temu w Niemczech wiele mówiono o drążeniu tunelików pod autostradami, by przemieszczające się masowo w okresie godowym żaby nie były rozjeżdżane przez auta. Gwałtowna przemiana usposobienia Niemców wydała mi się o tyle zastanawiająca, że kilkadziesiąt lat wcześniej, jak wiadomo, parę milionów ludzi, w tym dzieci, z ich ręki zginęło, teraz zaś gorliwie troszczyć się zaczęli o żaby z ropuchami na czele. Napisałem o tym w liście do niemieckiej prasy i niektórzy humaniści niemieccy spostrzeżenie moje podchwycili; uznając się za osobiście niewinnych, dostrzegli w tym problem. Nieboszczyk Hitler miał zresztą sukę Blondie — był to owczarek alzacki Bogu ducha winny, którego on otruł, względnie kazał otruć, zanim wraz ze swoją damą popełnił w podziemnym bunkrze Reichskanzlei samobójstwo. Muszę powiedzieć, że podczas gdy nie odczuwałem specjalnego żalu z powodu tak nagłej śmierci Hitlera, to żałowałem jeszcze jednej niewinnej ofiary ogromnego nieszczęścia, jakim była wojna światowa. Jestem przekonany, że nikt by owej Blondie przed Trybunałem Norymberskim nie postawił… Wróćmy jednak do rzeczy. Podobno w Sejmie ma być dyskutowana sprawa ochrony zwierząt: uważam, że powinno się wprowadzić wysokie kary za ich dręczenie i męczenie. To, co się czasem słyszy o stosunku ludzi do tych istot, jest po prostu straszne, jeśli więc z łamów „Tygodnika” można apelować o prawne zabezpieczenie ich egzystencji — niniejszym to czynię. Nie chcę zakończyć głupimi żartami o umieszczaniu w Tatrach tablic z zakazem wykręcania łap niedźwiedziom, odwołam się więc do świętego Franciszka, który do zwierząt odczuwał, jak się zdaje, wielką sympatię. Ja ją podzielam i mam nadzieję, że nie jest to wołanie na puszczy. V POWTÓRKA Z HISTORII REPETYCJA Nie jest całkiem prawdziwa teza Marksa, że historia powtarza się tylko jako farsa. Owszem, niekiedy tak bywa; teraz jednak na przykład uzmysłowiłem sobie, że istnieje pewne, choć może naciągnięte podobieństwo między tym, co się działo między Niemcami a Europą i światem podczas II wojny światowej, i tym, co się dzieje w ciągu ostatnich lat na Bałkanach. Niemcy napadli najpierw na Polskę, a gdy dali jej radę, wykończyli całą zachodnią Europę, po czym rzucili się na Rosję, co było zresztą jednym z głównych zamiarów Hitlera — na koniec zaś wszyscy ci, którzy przez nich byli dręczeni i bici, z walną pomocą Ameryki spuścili swym prześladowcom ogromne cięgi. Czytałem w którymś „Tygodniku” artykuł Holzera o przesiedleńcach, Vertriebene: rzeczywiście, prawie zawsze się pamięta tylko jedną część historii, własne siniaki i rany, tak jest też z nami i z Niemcami, tyle że to oni zaczęli… Głównym hasłem prowadzonej przez Niemców wojny było zdobycie przestrzeni życiowej, Lebensraumu, i stworzenie Wielkich Niemiec, Grossdeutschland. Podobne hasło — Wielkiej Serbii — patronowało Serbom. I znów najpierw oni atakowali, Zachód tylko się przyglądał, groził i przestrzegał, ale Serbowie skutecznie młócili nieszczęsnych Bośniaków i zdawało się, że cel osiągną. W telewizji wciąż oglądaliśmy olbrzymie masy uchodźców z Bośni i Hercegowiny. Potem, kiedy rozpoczęła się wielka ofensywa Chorwatów w Krajinie, a następnie bombardowanie serbskich pozycji przez siły NATO i kontratak wojsk bośniackich, ujrzeliśmy kolejne tłumy uciekinierów — tym razem serbskich. Na marginesie: kiedy patrzyłem na te wielotysięczne tłumy, uzmysłowiłem sobie, że Jugosławia, którą poznawaliśmy, jeżdżąc na adriatyckie wybrzeża, to był tylko rodzaj forniru czy może mydlanej pianki, przysposobionej dla turystów i kryjącej rzeczywistość całkiem inną. Obrazy teraz oglądane przypomniały mi raczej przedwojenną polską wieś: wymęczone chabety ciągnące furmanki z dobytkiem, podróż rzemiennym dyszlem po zakurzonej drodze. Zamiar stworzenia Wielkiej Serbii runął właściwie na naszych oczach i wygląda na to, że jesteśmy blisko wypalenia się tej wojny. Powtórzył się więc, niejako w pomniejszeniu, tamten schemat, ale też, jak wtedy, widać głupotę, która ludziom rozpętującym wojny przyświeca. Niemcy, dzięki serii początkowych sukcesów, uwierzyli w swą niezwyciężoną siłę, Serbowie też uważali, że nikt im nie zagrozi. Zachód nie jest oczywiście bez winy: zwlekał zbyt długo, naloty można było rozpocząć przed trzema laty i uratowałoby się przez to zapewne wiele niewinnych istnień. Jak się tylko ta wojna zaczęła, mówiłem, że jedyny na nią sposób to zbombardować Belgrad. Nie był to zresztą mój pomysł, tylko pewnego angielskiego polityka, który pragnął zachować anonimowość. Cyniczni amerykańscy obserwatorzy twierdzą, że przedsięwzięta ostatnio interwencja Holbrooke’a spowodowana jest w gruncie rzeczy perspektywą mających się za rok odbyć prezydenckich wyborów; Ciinton nie chce zmarnować szansy swej reelekcji. Pozostaje pytanie najbardziej prymitywne: po co to było? Zupełna zbędność tej wojny jest porażająca. Nie wdaję się już w kwestie moralne, ale nawet w clausewitzowskich kategoriach zdobywczej imprezy jako formy polityki rzecz cała wydaje się całkowicie pozbawiona sensu. Setki tysięcy ofiar, zrujnowane miasta, jak Dubrownik — kto widział, ten wie jaki cudowny — czy zdumiewające, wśród gór położone Sarajewo… Prosta nauka, której ludzie nie chcą przyjąć do wiadomości, choć się mówi, że historia est magistra vitae: skłonność do bijatyki, która najwidoczniej tkwi w ludzkich genach, nikomu w ostatecznym rachunku na zdrowie nie wychodzi. Wszyscy dostają lanie, tyle że ci, którzy dostali je na końcu, podnoszą największy krzyk. Doszedłem więc do ponurej i dość trywialnej historiozoficznej refleksji: młócka wzajemna powtarza się w ludzkich dziejach od czasów prehistorycznych i jedynym, co się z upływem wieków doskonali, są środki zagłady. Zauważono zresztą złośliwie, że gdy Amerykanie decydują się dziś wejść w wojenną grę, to głównie po to, by wypróbowywać nowe techniki bojowe — rozmaite Tomahawki, laserowe bomby i tym podobne. Wojenny teatr bowiem podszyty jest od strony słabych wielkim, krwawym nieszczęściem, a od strony wielkich i mocnych — zwyczajnym cynizmem. TRAGICZNE AKROBACJE Poszczególnym, odmiennym bardzo narodom czy społecznościom marksizm nadawał podobne rysy. Kagańce, jakie się rozmaitych ras psom nakłada, mają zbliżoną konstrukcję — podobnie owo marksistowskie zrównanie było upodabnianiem na siłę, poprzez przykrawanie do pewnego modelu historii, który, jak już wiemy, nie odpowiada jej rzeczywistemu przebiegowi. Wielki eksperyment społeczny, wysiłek straszliwy, który kosztował wedle jednych sześćdziesiąt milionów trupów, wedle innych więcej nawet — okazał się daremny. Młodzi ludzie, którzy nie pamiętają tamtych czasów i nie żyli w kraju takim jak PRL albo NRD, często traktują to jak bajkę o żelaznym wilku, zbyt szalone były działania tych, którzy chcieli narzucić nam ziemską ideokrację, próbując zrównać człowieka z Bogiem, a raczej postawić na miejscu Boga — człowieka. Dwie książki, które ostatnio czytałem, pozwalają ukazać dwojakie widzenie ówczesnej rzeczywistości. Pierwsza to nowe wydanie powojennych dzienników Marii Dąbrowskiej. Nie była ona wcale taką oportunistką, jak się sądziło, kiedy wyszło tych dzienników pierwsze, ocenzurowane wydanie. Te same czasy opisywał matematyk Hugo Steinhaus, przy czym był on w analizie swojej bezwzględniejszy. Dąbrowskiej bardziej doskwierały niedogodności w sferze kultury i w sferze codziennego bytu, podczas gdy Steinhaus bezlitośnie obnażał tanie, zdeptane człowieczeństwo znamienne dla tamtego okresu. Mieliśmy, jednym słowem, do czynienia z przeistoczeniem marzeń o uporządkowanym i zgodnie żyjącym społeczeństwie w ponurą fikcję. Co zaś się tyczy hitleryzmu — Daniel Goldhagen, młody człowiek, który na Harvardzie jest profesorem, syn żydowskiego uciekiniera z Europy, napisał książkę, winą za Holocaust obarczając w niej wszystkich Niemców — wszystkich bez wyjątku. „Spiegel” obszernie tę pozycję omawia; wydawca „Spiegla”, Augstein, w tym akurat punkcie swojej działalności publicystycznej starał się zwykle być — powiedziałbym — prawie dostatecznie surowy wobec rodaków. Są tam zdjęcia najbardziej potworne, jak tylko można sobie wyobrazić, gromady żydowskich nędzarzy pędzonych na śmierć, a także historia batalionu policji niemieckiej, złożonego przeważnie z czterdziestolatków, ojców rodzin, który skierowano w okolice Bełżca, by je odżydzić i uczynić z nich prawie całkowite bezludzie, bo miała się tam mieścić fabryka śmierci. Dowódca batalionu zebrał tych policjantów i powiedział im — płacząc! — że przyjechali, by rozstrzelać Żydów, a następnie wezwał wszystkich, którzy nie są w stanie w takiej egzekucji uczestniczyć, by wystąpili z szeregu. Wystąpiło dwunastu — i nie ponieśli żadnych konsekwencji ani karnych, ani służbowych, tyle że pozostali z nich szydzili… Książka wspomniana nie ukazała się jeszcze po niemiecku, ale narobiła już bardzo wiele szumu w Ameryce i w Niemczech jest z wyprzedzeniem omawiana. Niemcy składają się dziś zresztą głównie z ludzi, o których kanclerz Kohl powiedział, że obdarzeni zostali łaską późnych narodzin. Przedstawicieli mojej generacji, co pamiętają wojnę i wiedzieli, co się w Generalgouvernement, czyli Generalnej Guberni, dzieje, pozostało w RFN niewielu. Dodam, że młody filozof niemiecki, który pracę — a właściwie dwie — o mnie napisał i z którym pozostaję w korespondencji, dostrzegłszy w jednym z moich listów litery GG, pytał, co one znaczą, choć przecież zna mniej więcej historię najnowszą i powinien był wiedzieć, że Polska pod okupacją się znajdowała. Tymczasem nic podobnego… Ernst Nolte, który w latach 80. rozpoczął znany „spór historyków” o to, w jakiej mierze Hitler był zwykłym ludobójcą, a w jakiej — mężem dla Niemiec opatrznościowym, uważał zresztą napaść na Polskę w 1939 roku za wydarzenie mało istotne, właściwy początek wielkich zmagań widząc w inwazji na Związek Sowiecki. Przyszło mi niedawno do głowy, że chyba więcej niż połowa fizyków, którzy dla Amerykanów zbudowali stos z pierwszą reakcją samopodtrzymującego się rozpadu uranowego, a potem bombę atomową, wywodziła się spośród uciekinierów z Niemiec hitlerowskich albo z krajów z nimi sprzymierzonych, np. z Węgier, jak John von Neumann, jeden z najgenialniejszych uczonych naszej epoki. Gdyby Hitler nie był wprowadził ustaw norymberskich i ci fizycy w Europie pozostali, wówczas biada nam — nie daj Bóg, hitlerowskie Niemcy, mając pierwszeństwo w uzyskaniu broni atomowej, mogłyby Sowiety pokonać i Polsce przynieść zagładę zupełną. Historia wykonuje paradoksalne, akrobatyczne i przerażająco tragiczne zwroty i figury: akt wypędzenia Żydów, a także i tak zwanych białych Żydów, czyli najczystszych Aryjczyków, którzy się jednak do przeciwników Hitlera zaliczali, okazał się dla nas zbawienny. Puszczanie się na gdybologiczne rozważania jest zawsze bardzo ryzykowne, widać jednak, od jak wielu koincydencji zależy bieg historii. Mylili się zwolennicy Marksa, twierdząc, że od jednostek i zajść jednostkowych nie zależy on w ogóle. Są okoliczności, w których i jednostki mogą na historię wpłynąć. RADIOAKTYWNE WINO Kiedy armia amerykańska po szczęśliwie dokonanej operacji „Overlord” stworzyła drugi front na zachodzie Europy i wtargnęła do Niemiec, po stronie amerykańskiej pojawiła się niebawem niezmiernie tajna, zakryptografowana i zaszyfrowana grupa specjalna, na której czele stanął holenderski fizyk Samuel Goudsmit. Goudsmit był pochodzenia żydowskiego i zdołał uciec do Ameryki, czy też może wojna go tam zastała, rodzice jego natomiast zginęli w niemieckiej komorze gazowej. Zadaniem grupy było stwierdzić, jakie postępy uczyniła fizyka niemiecka na drodze do bomby atomowej, strach przed niemieckim sukcesem napędzał bowiem uczonych, zgromadzonych w Ameryce — wspominałem o nich w poprzednim felietonie — umysłami i rękami których bomba owa została ostatecznie sporządzona. Alianci powychwytywali wszystkich rozsypanych po Niemczech wskutek zupełnego załamania Rzeszy fizyków niemieckich z Heisenbergiem na czele i internowali ich na wyspie brytyjskiej. Pozwolono im się gromadzić pospólnie w jednym dużym pokoju owego internatu, zaopatrzonym oczywiście w urządzenia podsłuchowe. W książce, którą Goudsmit napisał po latach o swej tropicielskiej wyprawie, dawał do zrozumienia to, co teraz okazało się już niewątpliwe, gdy odtajniono dokumenty wspomnianych podsłuchów i nasłuchów. Idzie o legendę stworzoną przez fizyków pracujących w Rzeszy, jakoby oni wprawdzie mogliby byli kontynuować prace nad rozszczepieniem jądra, rozpoczęte przez Hahna i Lisę Meitner, która opuścić musiała kraj z powodu niearyjskiego pochodzenia, ale nie chcieli dać Hitlerowi do ręki broni, która by się stała najbardziej śmiercionośnym atutem w jego ręku. Tymczasem z odtajnionych danych wynika, że Heisenberg, co poszukiwaniom tym przewodził, najwybitniejszy z pozostałych podczas wojny w Niemczech fizyków, fałszywie obliczył rozmiary masy krytycznej uranu: wypadło mu, że ma to być co najmniej kilkudziesięciotonowa kula, podczas gdy w rzeczywistości wystarczą kilogramy. Trudność w sporządzeniu takiego giganta, który i tak nie mógłby służyć do operacji powietrznych ani w ogóle nie nadawałby się do transportowania na terytorium wroga, spowodowała zastopowanie badań. Cała więc rzecz, rzekomo mająca podłoże antyhitlerowsko–humanitarne, okazała się w istocie skutkiem matematycznej pomyłki, fałszywego zestawienia pewnych parametrów, które fizykom zgromadzonym w Ameryce prawidłowo zestawić się udało. Jest to o tyle istotne, że Heisenberg zszedł do grobu w glorii chwalebnej legendy i Niemcy dosyć się nawet chlubili tym, że ich fizyka nie ugięła się wobec światoburczych żądań Hitlera. Niemcy zresztą bardzo wtedy opustoszały nie tylko z fizyków, ale i w ogóle z wybitnych umysłów, cała szkoła Einsteina — bo przecież Einstein miał w Berlinie swoją świtę — wyniosła się za ocean, nikt nie ważył się z Heisenbergiem wejść w spór, nawet jeśli miał jakieś wątpliwości, i taka rzecz singularna, jak omyłka jednego uczonego, mogła sprawić, że Niemcy nie ruszyły szerokim frontem… Nawiasem mówiąc — to już zabawna anegdota — w jednym z opuszczonych w panice biurowców na terenie Niemiec odnaleziono arkusz listowego papieru z nadrukiem „Reichsmarschall für Nuklearphysik”, co by znaczyło, że Rzesza miała specjalnego marszałka do spraw bomby atomowej. Znalezisko wzbudziło wśród Amerykanów wielki popłoch, ale potem się okazało, że chodzi tylko o typowy dla Niemców gest nadęcia się i wydęcia. A drugi, także bardzo zabawny i anegdotyczny moment wziął się stąd, że Amerykanie w swych niezmiernie skrupulatnych poszukiwaniach wszelkich śladów roboty nad bombą pobierali próbki wody z Renu, by sprawdzić, czy nie ma tam radioizotopów, które by świadczyły, że gdzieś w dorzeczu ochładza się wodą stos atomowy. Do próbki członkowie tajnej grupy dołączyli butelkę wina z Szampanii i okazało się, że wprawdzie Ren radioaktywny nie jest, za to wino z Szampanii zawiera nikłe ilości izotopów, i zaraz przyszły ze Stanów Zjednoczonych, z kwatery głównej strasznie pilne szyfrogramy, by natychmiast dostarczyć większy wina transport, bo rzecz wydaje się podejrzana. Tymczasem po prostu grunt, na jakim winnice założono, zawierał naturalne izotopy ziem rzadkich, ale z bombą atomową nic to wspólnego nie miało… KRWAWY POCHÓD Prawda nie od razu, a raczej pomału na wierzch wypływa. Ledwie ten Amerykanin żydowskiego, zdaje się, pochodzenia, Daniel Goldhagen, napisał książkę, która przedstawia Niemców czasów nazizmu jako powszechnych, by tak rzec, żydobójców — ona jest zresztą w Niemczech bestsellerem — a już w „International Herald Tribune” pojawia się nowa z tej dziedziny wiadomość. Nieprawdą jest — czytam — że masowe mordowanie na terenie ZSRS Żydów, komisarzy sowieckich i w ogóle kogo się da, było dziełem tylko specjalnych formacji. Rozpoczęła je armia, czyli Wehrmacht, zaraz po ataku na Związek Sowiecki w 1941 roku. Wiadomości o tym dostały się od razu drogami agenturalnymi do Anglii i do sztabów alianckich, ale schowano je głęboko pod suknem. Oficjalna wersja prawie do ostatka głosiła, że te mordy wykonywane były wyłącznie przez wyosobnione SS–Einsatzgruppen. Nieprawda: mordował i Wehrmacht, i żandarmeria polowa, którą ze Lwowa pamiętam — żandarmi mieli na piersiach zawieszone na łańcuszku blachy w formie półksiężyca — i policja; prawdę powiedziawszy — kto tylko mundur nosił, był tym zajęty. Niemcy, jak to u nich w zwyczaju, bardzo dokładnie podawali idące w dziesiątki tysięcy liczby osób rozstrzeliwanych na miejscu, nie chodzi tu bowiem o Żydów, których kierowano pociągami do obozów zagłady (to był już niemal luksus!), ale o tych, których rozwalano od razu, w żadne ceregiele się nie bawiąc, w Babim Jarze na przykład. Teraz amerykańscy historycy twierdzą, że już nie sześć, ale siedem milionów ofiar, przede wszystkim „niearyjskich”, choć nie tylko, obciąża niemieckie konto. Charakterystyczne i może trochę pocieszające, że tak strasznych rzeczy nie można ukryć, zbrodnie zarówno niemieckie, jak i sowieckie prędzej czy później na światło dzienne wychodzą. Przy tej okazji jednak dziennikarze amerykańscy z niemałą złośliwością zauważają, że patrząc na los Karadzicia, Mladicia i Milosevicia, wypada uznać, iż gdyby obecnie doszło do pokonania Trzeciej Rzeszy, to Hitler z kolegami popijaliby kawę z pianką na rogu Kurfürstendamm w jakiejś luksusowej kawiarni, humanizm zabrania bowiem stosowania kary śmierci, a może i w ogóle rozliczeń… Mladič został jakoby zwolniony z najwyższych stanowisk w armii bośniackich Serbów, ale wiadomość ta spoczywa we mgle niedomówień. Ludobójstwo, które zdarzało się od wojny, było zrazu silnie wyblendowane czy przemilczane i nosiło rozmaite przezwiska fałszywe, jak etniczne czyszczenie. Nie da się też wszystkiego skutkami wojny wytłumaczyć: Argentyna nie była przecież żadnym frontem wojennym, a opozycjonistów wywożono tam samolotami nad Atlantyk i z pokładu strącano do wody. Światowe środki masowego przekazu przyzwyczajają nas — niechcący może — do tego, że morderstwa i masowe rzezie są właściwie konstytutywną składową częścią pochodu cywilizacji ziemskiej. Raz się morduje tych, a kiedy indziej tamtych; właściwie nie jest istotne, kto kogo, ważne, że ludzie mordują ludzi. Media nie czynią tego, moim zdaniem, z roz—mysłu ani wyłącznie z pogoni za sensacją; wypływają przecież wciąż nowe dokumenty, pojawiają się nieznane relacje. Ten nierozmyślnie wywołany krwawy potop musi jednak na ludzi, zwłaszcza młodych, wpływać niekorzystnie, sprawia bowiem wrażenie, że chodzi o rzecz zwyczajną. W ogóle zabójstwo pojedyncze i zbiorowe okazuje się w telewizji czynnością bardzo prostą — wystarczy pociągnąć za cyngiel. Jeśli patrzeć od tej strony na historyczny pochód ludzkości, to trudno dostrzec postępujące jej umoralnienie, choć nie ma może dziś takiej ostentacji jak w starożytności, gdy wozy zapełnione odciętymi członkami pokonanych wieziono w orszakach triumfalnych. Kiedy się jednak widzi buldożery, które spychają ogromne masy zwłok do zbiorowych grobów, trzeba dojść do przekonania, że zmieniła się jedynie technologia zbrodni. Jest to konstatacja prawdziwie ponura. Równocześnie przypadek Schindlera, o którym Spielberg zrobił film, nie był zupełnym wyjątkiem, byli i inni Niemcy, którzy z powodów po części pekuniarnych, interesownych, „swoich” Żydów starali się zachować. Za niemieckiej okupacji Lwowa zatrudniony byłem w warsztatach samochodowych i pamiętam, że kierownictwo warsztatów podejmowało próby, by Żydów, którzy tam pracowali, uratować — nie z jakichś wyższych humanitarnych pobudek, ale ze względu na dobro firmy. Później jednak SS–owiec o pięknym nazwisku Tannhauser wytłumaczył właścicielowi, że polityka ma pierwszeństwo przed gospodarką. Różne więc tu motywy działały. Czytałem o demonstracjach polskich skinów, którym się ciągle wydaje, że Żydzi i Niemcy to nasi główni wrogowie. Żydów na pewno nie musimy się. bać, jeśli zaś chodzi o Niemców, to mniej bym się ich obawiał aniżeli nieobliczalności losu Federacji Rosyjskiej. Nie podejrzewam wcale, by Rosja chciała nas napaść, ale znajduje się ona w stanie daleko posuniętej nierównowagi i wszystko ma rzekomo zależeć od tego, czy tych pięć by– passów Jelcyna dobrze się przyjmie. Polityczny los ogromnego kraju naprawdę nie tylko i nie głównie od tego zależy. My zaś powinniśmy możliwie najlepiej orientować się w tym świecie i próbować rozpoznać autentycznych, nie zmyślonych wrogów. IRYTACJE I SATYSFAKCJE Nabyłem w księgarni Znaku książkę zmarłego już byłego feldmarszałka Rzeszy Alberta Kesselringa Żołnierz do końca i czytałem ją z rosnącą irytacją, wywołaną nadzwyczajnym jego zadowoleniem z honorowej postawy niepokalanego Wehrmachtu. Kesselring stał najpierw na czele floty powietrznej, która m.in. zaatakowała Polskę i niszczyła Warszawę, następnie działał na froncie włoskim, gdzie bardzo surowo rozprawiał się z tak zwanymi bandytami — Niemcy inaczej nie nazywali partyzantów. Potem Niemcy poniekąd przegrali wojnę i wtedy on się dostał w łapy humanistów, jakimi się okazali alianci zachodni. Wehrmacht, cofając się przed nawałą rosyjsko—sowiecką, rozpaczliwie usiłował przedostać się poza linię Łaby, żeby pójść do luksusowej, wybornej i smakowicie zaprawionej wszelkimi rozkoszami, także żywnościowymi, niewoli amerykańskiej. Była to ucieczka przed zemstą, co tu dużo gadać, bo niezależnie od tego, jak przykry był dla ludów pod władzą sowiecką tak zwany socjalizm, zbrodnie niemieckie w Rosji pozostają strasznym faktem. A Kesselring miał doskonałe samopoczucie i dosyć go oburzało, że jeden z oficerów amerykańskich, prawdopodobnie pochodzenia żydowskiego, nie odnosił się do niego z należytym szacunkiem, nie walił w dach i nie szanował go tak, jak on by sobie tego życzył. Równocześnie czytałem o wystawie „Wojna totalna. Zbrodnie Wehrmachtu 1941–1944”, która teraz porusza się po Niemczech. Objechała już 16 większych miast, ale dopiero w Monachium rozpoczęły się poważne utarczki z konceptualną i rzeczową jej zawartością. Wymowa całości jest jednoznaczna: powiększone gigantyczne fotografie pokazują żołnierzy Wehrmachtu — doskonale widać, że to nie żadne SS ani nawet żandarmeria polowa, tylko najzwyczajniejsi piechurzy — jak rozstrzeliwują albo wieszają masowo ludność krajów okupowanych, głównie Żydów, ale nie tylko. Protestowanie przeciw publikacji faktów — na przykład, że stół ma cztery nogi, a Wehrmacht rozstrzeliwał ludność cywilną — wydaje mi się niewłaściwe; zawsze sądziłem, że dżentelmeni nie dyskutują z faktami. Niemiecki instytut badania opinii publicznej stwierdził, że starsze roczniki są wspomnianej wystawie bardziej przeciwne, roczniki młodsze chcą ją obejrzeć, bo chcą wiedzieć, co robili podczas wojny dziadek, tatuś, wujcio i stryjek. Tych roczników nie można przecież obarczać jakąkolwiek odpowiedzialnością, należy natomiast uszanować ich naturalną chęć poznania najnowszej historii Niemiec. Niesamowita była zawsze dla mnie chyżość, z jaką naród niemiecki przejął od aliantów wszystkie wytyczne co do tworzenia demokracji i do dziś je pielęgnuje. Czasem tylko pojawiają się neonazistowskie wybryki, trochę jak w tak zwanej zdrapce — gdy się warstwę wierzchnią zeskrobie, to pod spodem ukazują się litery krwawe: mane, thekel, upharsim… Rozumiem i podzielam, ze względu na wolność słowa, stanowisko wydawcy, który opublikował Kesselringa. Rozumiem też skwapliwość w wydawaniu u nas tego rodzaju książek. Dysponowaliśmy dotąd znaczną liczbą pozycji z dziedziny militariów, które były summis auspiciis sowieckiego stanowiska publikowane w PRL, i z całokształtu tych lektur uzyskuje się cokolwiek skrzywiony obraz przeszłości. Nie należy jednak popadać w drugą skrajność: w „Tygodniku” pan Pilch napisał już o Davidzie Irvingu, którego ja uważam za dziwne monstrum na niwie hitlerologii, zwłaszcza że literatura z tej dziedziny — Haffner, Fest, Bullock — to jest ogromna biblioteka. A pamiętnikom Kesselringa należał się aneks w postaci posłowia jakiegoś polskiego historyka, znawcy militariów, żeby postawić rozmaite kropki nad „i”. Podobne rzeczy nie powinny iść tak zupełnie bez komentarza, bo potem się okazuje, że w AK byliśmy bandytami. Mnie to osobiście obraża. Nie ma zwyczaju, by uchodziło bezkarnie nazywanie bandytami na przykład francuskiego ruchu oporu. Niedawno toczył się w Niemczech spór, w którym starli się historycy, jak Ernst Nolte, z innymi historykami i niehistorykami, jak Jurgen Habermas. Nolte był wyrazicielem koncepcji dosyć rozplenionej, wedle której wojna Hitlera na Wschodzie miała charakter prewencyjny i zaledwie o kilka tygodni wyprzedziła planowaną napaść Sowietów na Niemcy. Zauważyłem wtedy, że obie strony sporu — i zwolennicy teorii wojny prewencyjnej, i ci, którzy mówili, że była to zwykła i niczym nie usprawiedliwiona napaść na Sowiety uznawane za kolosa na glinianych nogach — w ogóle nie wspominają jednym choćby słowem o wcześniejszej kampanii polskiej, a o tym, by Polska szykowała się do napaści na Niemcy, tylko chory umysłowo mógł roić. Zmiecenie Polski z mapy Europy było dla uczestników sporu czymś w rodzaju strząśnięcia okruszków ze stołu. Nie uważam Polski za pępek świata, ale podobne stanowisko nadzwyczaj mnie wzburzyło. In merito samego sporu ja się wypowiadać nie zamierzam, jest to rzecz na solidną rozprawę. Wiem tyle, że w Galicji Wschodniej, w okolicy Lwowa, na samym początku wojny nastąpiła rzeczywiście duża koncentracja sowieckich jednostek zmotoryzowanych i pancernych i dlatego może w 1941 roku kotłowanina wojenna trwała tam stosunkowo długo jak na impet niemieckiego natarcia. Wydaje się jednak wątpliwe, by strona sowiecka szykowała się do ataku, bo, jak wiadomo, Stalin niemiecką napaścią został kompletnie zaskoczony i w pierwszych dniach kampanii właściwie załamał się psychicznie. Mnie ta historia ciekawi niejako osobiście, jako że życiorysowo zostałem w nią wmieszany i zawsze zbierałem ile tylko mogłem na jej temat materiałów, co jakiś czas do problemu wracając. A czytając o tak pięknie przez Irvinga opiewanym Hitlerze, jak siedział w bunkrze Kancelarii Rzeszy pod gradem piguł, z pewnym zadowoleniem — wiem, że to brzydko z mojej strony — myślałem o tym, że jakaś polska jednostka bojowa też się tam wtedy znalazła i trochę Niemcom przyłożyła. PLAMY NA KAMIZELCE Były takie piękne czasy, kiedy uważało się powszechnie, że do najzacniejszych i najuczciwszych państw na naszym globie należą Szwajcaria i Szwecja, które od bardzo dawna nie miały żadnych wojowniczych zapędów i rządziły się pokojowo. Mówiono nawet, że w Szwecji można zostawić na kolejowym peronie walizkę, a po powrocie podjąć ją bez szwanku. A tu naraz się „okazuje, że Szwajcaria, a po części też i Szwecja korzystały w koszmarny sposób ze złota, ukradzionego przez hitlerowców albo złożonego w bankach przez ofiary nazizmu. W „Spieglu” zreprodukowano ogłoszenie z jednego ze szwajcarskich pism: „Jeśli boli cię ząb z hitlerowskiego złota, połknij pastylkę”, widziałem też fotografię dwóch ogromnych skrzyń wypełnionych ślubnymi obrączkami ludzi zamordowanych w obozach zagłady. Szwajcarzy ze zrozumiałych względów bronią swej bezkarności rękami i nogami. Ambasador szwajcarski w Stanach Zjednoczonych zmuszony był jednak złożyć urząd po bardzo długim stażu dyplomatycznym, bo nastąpił przeciek jego poufnej i skandalicznie brzmiącej opinii przesłanej do kraju. Jakiś też pracownik szwajcarskiego banku odnalazł większą ilość papierów, związanych ze starymi operacjami finansowymi i przeznaczonych do przemiału, co być może zahacza o wspomniane konta. Krótko mówiąc: nie wiem, czy w tym przypadku sprawdza się znane powiedzenie, że Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy, czy też wystarczy sięgnąć po porzekadło bardziej świeckie, że prawda jak oliwa… Czasem mija dziesięć, dwadzieścia lat albo nawet pół wieku, ale w końcu ta prawda, pokonawszy wszelkie mozoły, wypływa na wierzch. Chodzi nie tylko o depozyty ofiar Holocaustu, których Szwajcarzy nigdy spadkobiercom nie oddali. Łupów wojennych, rabowanych we wszystkich niemal okupowanych krajach — tylko Polacy zdołali wywieźć większą część swego skarbu — hitlerowcy używali do finansowania wszechstronnej i wielostronnej ekspansji wojennej, i do tego właśnie zamieszana została Szwecja. Niemcy skrwawionym złotem płacili za rudę szwedzką i ktoś wyliczył, że gdyby Szwecja zastopowała ten handel, wtedy Niemcy już w 1943 roku znalazłyby się w niezmiernie ciężkiej sytuacji bez odpowiednich dostaw surowcowych. Przykładanie miar wyłącznie moralnych wydaje się niewystarczające. Władysław Bartoszewski bierze udział w komisji, która ma sprawę złota w Szwajcarii badać. Przeczytałem już także, że prezydent Izraela Weizmann odwołał wizytę w Szwajcarii i że nie ma to ze wspomnianym skandalem najmniejszego związku. W znanym żargonie dyplomatycznym tak kategoryczne zapieranie się, że coś z czymś nie ma nic wspólnego, oznacza zazwyczaj, że ma wspólnego bardzo wiele… Tak czy inaczej, sprawa cuchnie i rzuca ponury cień na kraje uważane dotąd za nadzwyczaj zacne. Muszę powiedzieć, że i dla mojej prywatnej osoby było to nieprzyjemne doświadczenie, choć nie jestem kontami bezpośrednio zainteresowany, bo to, co mojej czy mojej żony rodzinie podczas wojny zostało zagrabione, na pewno się do Szwajcarii nie dostało. Trwają teraz szalone targi: organizacje żydowskie, a także amerykański senator D’Amato twierdzą, że chodzi o około siedmiu miliardów dolarów, Szwajcarzy przyznają się do piętnastej czy dwudziestej cząstki tej sumy. Nie jestem ekonomistą, na historii się nie znam, więc nie wiem, czy prawdą jest to, co mi ktoś powiedział: że Szwajcaria w okresie międzywojennym miała wprawdzie rozwiniętą bankowość, ale nie należała do czołówki państw szczególnie bogatych, natomiast na straszliwych zmaganiach wojennych i także na Holocauście znacznie się wzbogaciła. Jej karta wojenna już i przedtem zresztą była niechlubna: władze szwajcarskie starały się nie wpuszczać do kraju uchodźców, robiąc im najróżniejsze wstręty. Pomyślałem sobie, że i ludzie, którzy — zwłaszcza we Francji — starali się wmówić światu i sobie samym, że lepiej jest gdzie indziej, że sprawiedliwość oraz szlachetna uczciwość społeczna panują na przykład w Chinach Mao Tse–tunga, nie byli motywowani wyłącznie obłąkańczymi i szalonymi koncepcjami. Chcieli tylko bardzo, by gdzieś na kuli ziemskiej znaleźć miejsce zacne, sprawiedliwe i uczciwe, a ponieważ u nich w domu było inaczej, umieścili swój kraj marzeń jak najdalej, nie zauważając, że panuje tam okrutna dyktatura. Jeszcze Sartre twierdził, że może i istnieją w Rosji jakieś obozy koncentracyjne, ale lepiej o nich nie mówić, bo to zabójcze dla wzniosłej idei ulepszonego świata ludzkiego. Wszystkie bańki mydlane, koniec końców, pękają — morał wskazujący na to, że Włodzimierz Uljanow, zwany pospolicie, nie wiem czemu, Leninem, miał rację mówiąc, że należy ufać, ale też i kontrolować. Duch bogini sprawiedliwości powienien się unosić nad absolutnie wszystkimi państwami tego świata. A poza tym zawszeć to jednak lepiej być w sytuacji ograbionego niż grabiącego, ponieważ ograbiony ma przynajmniej, jak to Niemcy mówią, czystą kamizelkę, a grabiący prędzej czy później dowiaduje się, że na jego pięknej szacie widać plamy, czasami nawet krwawe. ETYCZNE DYLEMATY Chyba ze dwadzieścia lat temu znalazłem w niemieckich periodykach wiadomość, że podczas II wojny światowej, w latach największych zwycięstw i osiągnięć wojennych Wehrmachtu, pewien chłop w katolickiej Bawarii, kiedy przyszła na niego kolej poboru, odmówił włożenia na siebie munduru, a jako motywację podał, że uważa Wehrmacht za organizację zbrodniczą. Po łagodniejszych reprymendach i represjach wsadzono go do więzienia i wymierzono karę najwyższą — ścięcie toporem. Nie tylko otoczenie, nie tylko rodzina i najbliżsi, ale nawet jego proboszcz tłumaczyli mu, że nie może postępować tak, jak nikt z jego rodaków nie postępuje, że przecież obowiązany jest jako Niemiec służyć w armii, on jednak okazał zdumiewającą odporność na wszystkie argumenty i przypłacił to śmiercią. Zastanawiałem się wtedy, jak należy takiego szaleńca Bożego oceniać, jak tego rodzaju heroiczną manifestację kwalifikować — manifestację, którą wtedy oczywiście całkowicie przemilczano i dopiero dziesiątki lat później ujawniono. Jak ją etycznie wartościować? To nie jest prosta sprawa. A przypomniałem sobie tamte lektury, ponieważ przeczytałem w „Heraldzie” o sprawie innej, również bardzo trudno poddającej się etycznym osądom. Pewien Amerykanin niemieckiego pochodzenia był pół–Żydem, a równocześnie podczas wojny służył w Wehrmachcie. Autor, który tę historię odkrył, tak się nią zafascynował, że udał się w podróż do Niemiec i tam zebrał dokumentację, którą wydaje w książce, obejmującą niewiarygodną liczbę około czterech tysięcy Żydów, pół–Żydów i ćwierć–Żydów, którzy także w Wehrmachcie służyli. Znajdowali się wśród nich oficerowie, nawet generałowie, wielokrotnie odznaczani; jeden z najwyższych dowódców lotnictwa niemieckiego, Milch, miał ojca Żyda i sytuacja jego była z tego tytułu bardzo delikatna, ale pomógł mu Goering, fałszując jego papiery w punkcie dotyczącym pochodzenia. Mówiło się, że i Heydrich był pochodzenia żydowskiego i że w pojedynczych przypadkach, jeśli dany człowiek był szczególnie użyteczny, władze hitlerowskie okazywały swoistą tolerancję, a nawet w pewnym sensie to lubiły, bo niewłaściwe pochodzenie tworzyło rodzaj skrytej dźwigni, którą można było ofiarę przymuszać do posłuszeństwa, gdyby objawiła skłonność do politycznej dewiacji… Sprawę niearyjskich bojowników w Wehrmachcie przedstawiono potem pewnemu mądremu rabinowi w Stanach Zjednoczonych, by się wypowiedział co do etycznych aspektów sytuacji, która dla tych ludzi bywała przeraźliwa. Oni bowiem znajdowali się na frontach, a ich rodziny w tym samym czasie jechały do obozów zagłady, na śmierć w komorach gazowych. Wspomniany rabin miał się w ten sposób wypowiedzieć: jeśli ktoś w takiej sytuacji działał tak, jak działał, ażeby uratować swoje życie, bo ujawnienie pochodzenia groziło mu śmiercią — wtedy jego postępowanie jest wybaczalne. Gdyby natomiast czerpał z tego jakiekolwiek dodatkowe korzyści, ponad ocalenie nagiej egzystencji — rzecz byłaby naganna, ale wyrok w każdym przypadku musiałby zapadać indywidualnie. Praktyczna etyka zostaje tu poddana testom na jednostkową sprawność działania, chodzi bowiem o przypadki nadzwyczaj kontrowersyjne. Kiedy sobie wyobrażę, że ktoś może walczyć za i o sprawę Hitlera, podczas kiedy jego rodzina równocześnie jest mordowana — to mi się wydaje bardziej niż dziwaczne, to jest po prostu makabryczne. Nie tak dawno pokazywano film Agnieszki Holland o młodym Żydzie, który, ukrywając swą prawdziwą tożsamość, walczy w Wehrmachcie i uczy się w szkole Hitlerjugend. Myślałem zrazu, że chodzi o postać całkowicie wymyśloną, i ze zdumieniem się dowiedziałem, że jest inaczej, nadal jednak sądziłem, że to przypadek wyjątkowy. Dlatego artykuł w „Heraldzie” tak mnie zaskoczył, a przedstawione w nim fakty wydały mi się warte uwagi z etycznego punktu widzenia. Sam zresztą bohaterów owej historii ani nie pochwalam, ani nie potępiam — relata refero. SPODECZKI I FILIŻANKI Włączyłem kiedyś telewizor, niemieckiego telesatelitę, i patrzę, a tu różni ludzie opowiadają o wygnaniu Niemców z naszych obecnie Prus Wschodnich. Okazuje się, że w Niemczech — nie wiem dokładnie gdzie, bo wpadłem w środek tego programu — jest Ostpreussisches Museum, a w nim obejrzeć można nie tylko okazy tamtejszej zwierzyny, lecz także postacie mężczyzn, kobiet i dzieci w strojach tradycyjnych, olbrzymie fotografie długich kolumn uciekinierów, zimą z ‘44 na ‘45, są nawet stare pudła i walizki, rozmaite zaświadczenia, czyli tak zwane Urkunden, filiżanki i miski porcelanowe, i obrazki ze ściany zdjęte — ale Hitlera na żadnym obrazku nie zobaczyłem… W projekcję wcięty został obraz żywego i znanego mi osobiście, bardzo przyzwoitego niemieckiego pisarza Siegfrieda Lenza, który opowiadał o ucieczce i wypędzeniu, i o tym — znam to z doświadczenia — że ludzie w panice bardzo często zabierali rzeczy najniepotrzebniejsze. Telewizyjny ów program skojarzył mi się nawet nie tyle z moim własnym losem, choć dostatecznie koszmarnym tak za Sowietów, jak za Niemców (rodzice moi stracili wtedy absolutnie wszystko i musieliśmy w Krakowie zaczynać od zera), ile z wojennymi opowieściami mojej żony i jej siostry. Ojciec ich był dyrektorem dóbr Lanckorońskich w Jagielnicy, na wschodzie, i by uniknąć wywiezienia na Sybir, cała rodzina uciekła. Matka weszła do pokoju i powiedziała, że każda z nich może wziąć sobie jedną zabawkę, po czym, tak jak stali, opuścili dom. Przeszli na stronę niemiecką, tam zaś ciepłym i ogrzanym pociągiem zawieziono ich wprost do obozu, w którym szalały rozmaite epidemie — szkarlatyny, cholery i nie wiadomo jeszcze jakie. Szwagierka moja, mająca wtedy bodaj dziesięć lat, trafiła do niemieckiego szpitala i gdyby jej ojciec stamtąd nie wyniósł, przekupiwszy niemieckich lekarzy, to by wkrótce umarła. Trupy dzieci polskich układano tam w wysokie stosy, wokół których kręcili się rodzice, wypatrując, czy własnych dzieci nie znajdą. Kiedy zaś z obozu wyjść się im udało i ojciec wziął niewielki majątek w dzierżawę, przyszedł wkrótce front sowiecki i trzeba było uciekać raz jeszcze. Podziwiając pieczołowitość, z jaką we Wschodniopruskim Muzeum rozmaite spodeczki, miseczki, lalki i wózki przechowano — w osobnej sali jest nawet tusza dzika, jest biały lis, jest żubr, są łosie — pomyślałem, że Niemcy, mając odpowiednie środki, starają się zagospodarować przynajmniej pamięć młodych pokoleń. Całe klasy szkolne prowadzone są do tego muzeum, aby obejrzeć mogły dawną niemiecką ziemię — choć na razie nikt im jeszcze nie mówi, że my, Niemcy, na te tereny wrócimy. Robi się to w sposób, powiedziałbym, przemyślny i łagodny — o Krzyżakach na przykład niewiele się mówi, ziemia była niemiecka i koniec, słowo takie jak Drang nach Osten nie pada. Chodzi jednak o to, żeby wiedzieć i pamiętać — podczas kiedy nic mi nie wiadomo o analogicznych muzeach przedstawiających długie wieki polskiego Wilna, polskiego Lwowa i całych w ogóle obszarów poza tak zwaną linią Curzona u wschodniej ściany. Mamy, owszem, Towarzystwo Przyjaciół Lwowa, ale ono, po pierwsze, nie ma pieniędzy, po drugie, nie ma pieniędzy i, po trzecie — też nie ma pieniędzy. Muszę zresztą przyznać, że część tylko wspomnianego . programu obejrzałem; po jakimś czasie, gdy wszystko nadto już stało się pieczołowite i ugłaskane, zwłaszcza w zestawieniu ze wspomnieniami kobiecej części mej rodziny, diabli mnie wzięli na koszmarną niemiecką jednostronność. Nasze polskie tułania się wydają mi się nieporównywalne, choć oczywiście licytowanie się nieszczęściami jest moralnie nieco wątpliwe, a nawet naganne. Trzeba jednak przypomnieć, że to Niemcy sami odepchnęli żelazną kulę historycznego wahadła daleko na wschód, aż do Stalingradu i Moskwy, i później ona, wracając, łomotała ich i zmuszała do ucieczki. To naprawdę nie jest obojętne, kto zaczął… Tymczasem słuchając niemieckich żalów, mógłby ktoś pomyśleć, że naród ten uciekał przed najazdem Marsjan, którzy napadli nań zupełnie bez dania racji. A przecież była to wypadkowa zmagania dwóch potężnych bloków i jeden z nich przegrał. Vae victis, niestety — zawsze tak było. Głosy panów takich jak Hupka, Czaja czy Koschyk, co wyciągali rozmaite niemieckie do nas pretensje, trochę zresztą przycichły, Niemcy bardziej mają dziś na pieńku z Czechami w kwestii Sudetów. Te sprawy znajdują się jednak wciąż w fazie, powiedziałbym, tlenia się, jak to się czasem dzieje na torfowiskach, gdzie ogień ukryty przerzuca się pod powierzchnią o setki metrów i bardzo trudno doczekać całkowitego spopielenia i wygaśnięcia rozpalonego raz ogniska. Zarzewie istnieje, aczkolwiek utajone, i byłem zdziwiony, że gdy na łamach „Wyborczej” Jan Nowak–Jeziorański dyskutował z Giedroyciem, a potem ze Szczypiorskim i Marcinem Królem, wszyscy mówili tylko o niebezpieczeństwie rosyjskim, podczas kiedy ja uważam, że wyborne stosunki z Niemcami będziemy mieli tak długo, jak długo Kohl pozostanie kanclerzem. To jest wytrawny polityk, nie powiem, że nadto rozkochany w Polsce, ale rozumiejący, że lepiej dla Niemiec, by to Polska raczej była przedmurzem Paktu Północnoatlantyckiego na wschodzie. Co jednak stanie się po jego odejściu — nie wiadomo. Zmiany w polityce zachodzą czasem nagle, o czym najlepiej świadczą ostatnie wypadki w Izraelu, gdzie po Rabinie i Peresie pojawił się Beniamin Netanjahu, człowiek o zupełnie innej orientacji, do którego nikt wśród Arabów nie ma specjalnego zaufania. Kolumniści amerykańscy twierdzą nawet, że nie tylko obóz pokojowy w Izraelu przegrał, ale i nadwerężone zostało przymierze izraelsko–amerykańskie. Ja zresztą, jako czarnowidz, w trwały pokój ani na Bliskim Wschodzie, ani na Bałkanach, ani w Czeczenii niestety nie wierzę. JUBILEUSZ I SPRAWY PUBLICZNE Chciałbym za pośrednictwem „Tygodnika” wyrazić podziękowanie za rozmaite dary i pisma, związane z moimi siedemdziesiątymi piątymi urodzinami. Wyliczenie dokładniejsze nie jest możliwe, bo było tego bardzo wiele: także od władz państwowych Polski, Niemiec, ale i Rosji. Dziękuję panu Leszkowi Balcerowiczowi, przewodniczącemu Unii Wolności; mito mi było, że pamiętała o mnie Politechnika Wrocławska, która mi kiedyś nadała doktorat honoris causa. Szczególnie dziękuję wymierającym już niestety lwowiakom; dostałem od nich kilka cennych w sensie moralnym pamiątek, takich jak na przykład brązowy herb Lwowa z napisem znanym, „Leopolis semper fidelis”, albo przedwojenne — i to sprzed pierwszej wojny światowej! — kolorowe fotografie Lwowa. Jest na nich plac Ducha Świętego, gdzie jeszcze wtedy nie stał kiosk Kawurasa, w którym chałwę kupowałem po drodze do II Gimnazjum, i plac Mariacki… Odezwała się także polska redakcja radia we Lwowie, dziś ukraińskim. Dodać tu muszę, że kiedy oglądałem poświęcony mi program, który się zaczynał we Lwowie, a kończył w Krakowie, z przerwą wiedeńską, to przy porównaniu widoku obecnego obu miast ogarnęło mnie uczucie zgrozy. Kraków stał się teraz małym Wiedniem, a Lwów — garnizonową mieściną imperium, położoną gdzieś, gdzie diabeł dobranoc mówi. Te bruki, te ulice, te mury — przeżycie było właściwie bolesne, choć oczywiście i wzruszające, ponieważ ekipa filmująca dostała się nawet do mieszkania moich rodziców przy Brajerowskiej 4 na drugim piętrze. Mieszkanie sześciopokojowe podzielono na tak zwane kwartiry. Pan w pomarańczowej koszuli, który po kamienicy ekipę oprowadzał, mówił po rosyjsku; rzecz dla mnie zdumiewająca, jako że Lwów za mej pamięci stanowił siedzibę bardzo silnej reprezentacji ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego i trzeba było sześćdziesięciu lat sowieckiej władzy, by to przydławić. Nigdy dawniej nie przypuszczałem, że dożyję takiego jubileuszu. Kiedy człowiek jest młody, nigdy o swej starości nie myśli i wyobrazić jej sobie nie potrafi. Czytałem, co Jerzy Jarzębski napisał niedawno w „Odrze” o pierwszej, brulionowej wersji Operetki Gombrowicza. Dziwne odkrycie Gombrowicza tak bym złośliwie streścił: człowiek najpierw jest młody, a potem stary — nigdy na odwrót! — i duch jego, zamieszkały w starzejącym się ciele, przeciw temu starzeniu buntuje się, nie życzy go sobie i jak może, tak się stara sprzeciwiać, co daje nikłe rezultaty. Z jubileuszowej okazji było wielu chętnych rozmowy ze mną, zwłaszcza z obszaru Niemiec. Wśród telewizyjnych zespołów zapowiedział się też zespół telewizji „Spiegla” i prosił o rozmowę o wypędzonych, „Vertriebene”. Powiedziałem, że ja też zostałem z mojego miasta wypędzony, i po kilku dniach oni z rozmowy zrezygnowali; być może, zrównanie statusu wypędzonego Polaka z wypędzonym Niemcem nie bardzo im odpowiadało. Widziałem niedawno spotkanie prezydenta Herzoga z Niemcami z Sudetów i z naszych obecnie Prus Wschodnich i Ziem Zachodnich. Kiedy Herzog mówił o nienaruszalności granicy na Odrze i Nysie, rozległy się buczenia i wrzaski. Herzog, który jest bardzo przyzwoitym i stanowczym człowiekiem, zdenerwował się i zaczął z tymi krzykaczami polemizować, a pierwsze rzędy, gdzie siedzieli zaproszeni goście, ich zaklaskały. Pomyślałem sobie jednak wtedy, że ani Herzog, ani Kohl, ani cała ta ekipa, która z nami zawierała układ o przyjaźni, nie są wieczni i że my musimy interesować się bardziej tym, co się wokół dzieje i dbać o naszą suwerenność, nie tylko w gębie, ale naprawdę. Powiedziałem to pewnej pani z programu III Polskiego Radia, która przyszła do mnie w urodziny: wydawało mi się ważniejsze mówić o sprawach publicznych niż o sobie, bo ja w końcu nie jestem taki strasznie ważny. Sprawa jest delikatna i trudna. Dążymy i do NATO, i do Unii Europejskiej; nabyłem jednak ostatni, wrześniowo–październikowy numer miesięcznika „Foreign Affairs” i tam znalazłem artykuły ludzi kompetentnych — w przeciwieństwie do mnie — w problematyce ekonomicznej, które zmniejszyły moje parcie, by się do Unii włączyć. Chodzi zwłaszcza o unię monetarną. Zarówno George Soros, jak i pan Dornbusch bardzo krytycznie odnieśli się do tego pomysłu. Życzą go sobie biurokraci w Maastricht, jako tako godzą się nań Niemcy z Francuzami, ale inne narody Europy Zachodniej — już nie bardzo. Wszystko na to wskazuje, że nawet jeśli wprowadzi się jedną walutę, to wcale nie będzie ona miała jednakowej siły kupna we wszystkich krajach. Powstać może w ten sposób fikcja, która stanie się przeszkodą w skutecznym funkcjonowaniu całej Unii. Obaj autorzy napisali i to, co ja sobie już od dłuższego czasu myślałem — że NATO strasznie się skompromitowała w konflikcie jugosłowiańskim. Jest rzeczą fatalną, że zbrodniarze., tacy jak Ratko Mladič, jak Karadžič, a nawet i sam Milošević, wychodzą z wojny z nie skrzywionym włosem na głowie, mimo całego tupania i krzyków międzynarodowej opinii. Teraz też okazało się, że z chwilą, kiedy trzeba coś robić nie na papierze i Clinton zdecydował, że Stany Zjednoczone odpowiedzą na ogień Saddama Husajna ogniem Tomahawków, to Francja zaraz się odłączyła, choć Anglia stanęła po stronie Ameryki — taka ta Unia krucha. Nie całkiem jest niestety tak, że pacta sunt servanda i że jak się już zawrze unię, to gwoździami na wieki do ustabilizowanej Europy Zachodniej będziemy przybici. Wszystko jest chybotliwe i potrafi się niespodzianie gibać. Dla Polski wypływa z tego sumaryczna nauka, że trzeba patrzeć na to, co się dzieje w krajach ościennych, nie tylko za wschodnią granicą, bo nigdy do końca nie wiadomo, skąd przyjdzie zagrożenie. Jedno też dla mnie wątpliwości nie ulega — że z Ukrainą koniecznie powinniśmy utrzymywać dobre stosunki, na tyle, na ile się da. Taka jest wypadkowa dziejów, taka jest konieczność i za istotną chlubę marszałka Piłsudskiego uznać trzeba, że on to zrozumiał już w latach dwudziestych. VI BURZLIWA POGODA BEZBRONNI I BEZWOLNI Uderza mnie wciąż na nowo bezbronność ziemskiej cywilizacji wobec przerozmaitych klęsk żywiołowych. Z jednej strony jesteśmy niezwykle rozpędzeni technologicznie — Niemcy wymyślają jakieś magnetyczne pojazdy na szynach, wszyscy wybierają się do Kosmosu (co prawda, statki kosmiczne przewracają się przy okazji i to kosztuje towarzystwa ubezpieczeniowe setki milionów dolarów), wysyła się rakiety, które mają dotrzeć do szczeliny Cassiniego w pierścieniach Saturna, sonda Galileusz doleciała do Jowisza, ale z drugiej strony jesteśmy my, ludzie, całkowicie bezbronni, jeśli chodzi o kwestie klimatyczne czy żywioły takie jak trzęsienia ziemi. Znajdujemy się na cienkiej skorupie kuli ognistej, której energie starczyłyby na dziesiątki tysięcy, a nawet miliony lat funkcjonowania cywilizacji, ale nic z tego nie mamy, bo nie umiemy się do tych energii dobrać. Dziwi właściwie bierna akceptacja tego kolosalnego rozziewu. Bezradnie oblicza się, jaka liczba ludzi zginie, gdy poziom oceanów się podniesie, bo w natłoku panującym na ziemi nieszczęśnicy mieszkający np. w Bangladeszu nie mają się dokąd wycofać. Dawno podejrzewałem, że Niemcy staną się wyspą dobrobytu obleganą przez nędzarzy i tak już dziś jest, a tych, którzy się na wyspę wślizgnęli, gospodarze wyrzucają. Niepodobna oczywiście obliczyć, ile nieszczęść ma charakter czysto losowy i niezależny od działalności człowieka, jak wybuch Etny i Krakatau czy fale podmorskich trzęsień ziemi tsunami, ile zaś wywołują ludzie. W naszych latach załamała się optymistyczna, a nawet powiedziałbym — niemal o raj zatrącająca wizja, że mianowicie Shoah był tylko koszmarnym wyjątkiem od reguły, który wykracza poza ludzką historię i już się nie powtórzy. Cały szereg wypadków, które potem zaszły na świecie, ujawnił prawidłowość, dającą się w sposób zwięzły i okrutny tak wyrazić: im więcej nieszczęścia, im więcej trupów, im więcej biedy ludzie ludziom wyrządzą, tym bardziej sprawcy okazują się bezkarni. Tak jest przecież teraz na Bałkanach i wszyscy się z tym już pogodzili. Trybunał w Hadze siedzi wprawdzie i radzi, ale w gruncie rzeczy to niewiele pomaga. Drugą sprawą piekącą, która wiąże się z powyższym w sposób bardziej luźny, jest oburzająca i bardzo naszą moralność — jeśli taką posiadamy — piekąca, cicha i bierna zgoda wielkich połaci społeczeństwa (nie tylko polskiego) na zniewolenie. Jeśli do zniewolenia dochodzi i jeśli nie przybiera ono tak straszliwych i ludobójczych form jak za hitleryzmu — większość się z nim godzi, a nawet potrafi później tęsknić za czasami, w których każdy poruszał się jak na szynach, kierując się zakazami i nakazami. Jednym słowem, powszechna ucieczka od wolności, od inicjatywy. Ludzie bardzo nie lubią, choć może nie zdają sobie z tego sprawy, kiedy wolności jest za dużo. Próby implantowania demokracji w krajach, które jej nie znały, kończą się z reguły fatalnie. Przeszczep się nie przyjmuje, obywatele nie chcą się sami rządzić — starczy popatrzeć na Rosję, a właściwie, strach powiedzieć, starczy popatrzeć na Polskę. Tam zaś, gdzie się system demokratyczny przyjął — Anglia, Francja, Stany Zjednoczone — odnosi się z lektury miejscowej prasy wrażenie, że wprawdzie obywatele wkorzenili się w ten system i uważają, że jest dobry, ale równocześnie tkwi w nich półświadoma chęć odnalezienia silnego człowieka, który robiłby porządek. Na czym owa siła ma polegać i co ma być tym porządkiem — jest w najwyższym stopniu niejasne. Buchanan w Stanach wraz z jego okropną retoryką to przecież okropna taniocha. W porównaniu z mistrzostwem myśli poznawczej i naukowej, oparta na brutalnej walce polityka jest dziedziną wyjątkowej tandety. KLIMATYCZNA RULETKA Klimat dzisiejszy zaskakuje tych, co słyszeli o cieplarnianym efekcie — z jednej strony mamy ocieplenie, a z drugiej, oziębienie. W opowiadaniu, które niedawno w Niemczech wydrukowałem, pewien dobry człowiek tłumaczy, że im jest cieplej, tym jest zimniej… I to nie jest takie zupełnie szalone. 70 proc. powierzchni kuli ziemskiej zajmuje ocean, a tylko 30 proc. lądy. Na półkuli północnej Prąd Zatokowy, czyli Golfsztrom, płynie od pomostu łączącego obie Ameryki, od Jukatanu, dochodzi na północ w okolice Islandii i Grenlandii, by tam się pogrążyć, i on właśnie utrzymuje na naszym półwyspie — bo Europa jest z punktu widzenia geograficznego półwyspem ogromnego eurazjatyckiego kontynentu — podwyższoną temperaturę. Zimne, suche masy powietrzne znad Syberii, wyże syberyjskie, są zatrzymywane przez przychodzące systemem antycyklonowym niże znad Atlantyku. Gdy się ten system ogrzewczy natury załamuje czy słabnie, wtedy cieplejsze niże nie mają szans przedostania się nad nasz kontynent, no i mamy śnieg na Akropolu, na Sycylii i Korsyce, nie mówiąc o północnych portach basenu śródziemnomorskiego i o setkach ludzi zamarzniętych na śmierć. System prądów w światowym oceanie jest w ogóle bardzo skomplikowany, a kiedy lodowce i tak zwane lądolody grenlandzkie czy antarktyczne topnieją, to się wyzwala duża ilość wody słodkiej. Woda słona jako cięższa opada na dno, ruch taśmociągu, czyli konwejera Golfsztromu, który daje ciepło Europie, zostaje zaburzony i wtedy właśnie spotykają nas rozmaite nieprzyjemności. Czy to jest wahnięcie, które się w nadchodzących latach odwróci, czy też początek dłuższego trendu? W tej mierze, jak to zwykle bywa wśród naukowców, zdania są podzielone. Kłopot sprawia między innymi to, że oziębienie występuje na całej północnej półkuli, a na kontynencie amerykańskim nie tylko w obrębie Wielkich Jezior Kanadyjskich, ale nawet na Florydzie, do której bardzo rzadko dochodzą chłody i mrozy. Wielkie opady w Kalifornii spowodowały z kolei ogromne straty, rzędu 3–4 miliardów dolarów, a jeszcze do tego wszystkiego roczna liczba huraganów w Stanach Zjednoczonych wyraźnie się wzmogła. Silna perturbacja atmosferyczna ogarnia więc całą półkulę. Na półkuli południowej wygląda to trochę inaczej. Od lądolodu antarktycznego odłączyła się kra o powierzchni wielu tysięcy kilometrów kwadratowych. Uczeni przyjmują, że gdyby lądolód ów miał się stopić — co zajmie oczywiście wiele lat — to poziom oceanów podniósłby się o sześć metrów, przynosząc wielkie niebezpieczeństwo dla całej linii brzegowej zarówno subkontynentu indyjskiego, zwłaszcza Bangladeszu, jak i Europy oraz wschodniego wybrzeża USA. Ale to są oczywiście tylko supozycje i domniemania. Spotkałem się teraz z wynikami dosyć precyzyjnych badań, dotyczących historii klimatu na Ziemi na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu milionów lat; w badaniach tych uczestniczyli zarówno amerykańscy, jak i rosyjscy uczeni. Wychodzi na to mniej więcej, że wahania klimatyczne są natury stochastycznej, to znaczy odbywają się w pewnym przedziale zmienności, ale na podstawie tego, co było, nie można przewidzieć tego, co będzie. Mniej więcej jak w rulecie w Monte Carlo: oczywiście, wiemy, że nie może wygrać numer czterdzieści, bo takiego w ogóle nie ma, mamy tylko numery od zera do trzydziestu sześciu. Podobnie w przypadku klimatu: jest pewna strefa zmienności, wywołana olbrzymią liczbą współdziałających, a nieraz sprzecznych czynników. Na przykład w 1995 roku insolacja, czyli nasłonecznienie, gruntów ziemskich na kontynentach było wyższe o 0,4 stopni Celsjusza rocznie od przeciętnej, natomiast w stratosferze było chłodniej niż normalnie. Są też zaburzenia występujące z częstotliwością rzędu stu i sześćdziesięciu tysięcy lat, wywołane z jednej strony tym, że orbita Ziemi nie tworzy idealnego koła, tylko jest troszeczkę eliptyczna, z drugiej tak zwaną precesją — Ziemia zachowuje się jak bąk pochylony osią w stosunku do ekliptyki ruchu, ale kąt nachylenia nie jest idealnie stały na przestrzeni milionoleci. Dlatego był czas, kiedy na Grenlandii rosły palmy — w epoce dinozaurów, które były nagoskórymi gadami i wymarły między innymi także i dlatego, że się zrobiło zimniej. Wciąż przemieszczają się płyty tektoniczne kontynentów; na przykład Australia, wedle satelitarnych pomiarów nadzwyczaj dokładnych, wędruje na północny wschód z prędkością sześciu centymetrów w roku. Dla nas, istot krótko żyjących, oczywiście nie jest to dużo. Ja jednak zawsze miałem skłonność do takiej kosmiczno—kosmologicznej perspektywy, z której wszystko, co się wokół dzieje, oglądamy jako chwilę na filmie dziejów przeraźliwie wydłużonym. Na pytanie, jakie przed synoptykami–teoretykami stoi — czy obserwowane teraz zmiany są ciągiem pewnej serii postępującej, wzrastającej albo malejącej, czy też przypominają raczej ruchy wahadła — właściwie nie ma odpowiedzi, podobnie jak nie ma żadnego systemu przewidywania wygranych na rulecie w Monte Carlo. Są to ruchy typowo stochastyczno– losowe. Ja osobiście mam już zupełnie dosyć zimna i wolałbym, żeby było ciepło. Uważałem kiedyś, że Prasłowianie powinni się byli osiedlić tam, gdzie obecnie siedzą Serbowie, dziś jednak przeszła mi ta chętka zupełnie… W świecie dzisiejszym miejsc uprzywilejowanych właściwie już nie ma. BIEGANINA W PUSTCE Spore wrażenie — nie wiem, czy słuszne i zasadne — zrobił na mnie artykuł zmarłego w listopadzie 1995 roku antropologa i filozofa angielskiego Ernesta Gellnera, wydrukowany na pierwszej stronie naszego „Forum”. Wedle Gellnera, świat był utrzymywany w minionych latach w równowadze, bo się wydawało, że istnieje dla liberalnego kapitalizmu jakaś alternatywa na Wschodzie, którą Marks z kolegami wymyślił. Gellner — przyznający się otwarcie do antykomunizmu — uważa, że ta alternatywa, właściwie fikcyjna, zwłaszcza teraz, po pogrzebie światowym marksizmu, nosiła jednak pozór rzeczywistego, odmiennego ustroju. Nieosobiste zaznajomienie się tego inteligentnego skądinąd niewątpliwie i bystrego człowieka z życiem pod władzą mandelsztamowskich „gumanistow” sprawiło, że z marksowskimi pomysłami obszedł się zbyt miękko. Ale z drugiej strony Gellner twierdzi — i tu dużo racji mu przyznać muszę — że świat, który nie ma nie tyle nawet alternatywy, ile wroga, jawi się jako okropna pustka, obszar bezładnej i szalonej bieganiny w najrozmaitszych kierunkach. Wydaje mi się — chodzi o rzecz dla mnie jako dla pisarza istotną — że to właśnie jest powód milczenia o współczesności młodych literatur, nie tylko polskiej. W nowej sytuacji światowej rzeczywiście bardzo trudno znaleźć w kanwie wydarzeń jakieś przewodnie wątki, bardzo więc trudno działać tradycyjną pisarską metodą, fabularyzując wycinek rzeczywistości i historię jednostek czy niewielkich grup. Jedni biegną w stronę sekt, inni w stronę buddyzmu, uciekają z Kościołów, równocześnie goniąc za brakującą powszechnie i nieuchwytną dla . nich transcendencją. Pogoń ta przybiera dziwne formy. Dostałem niedawno w upominku od pewnego wydawcy z północnej części Polski cały szereg pięknie oprawnych książek, które zajmują się głównie atakami na Kościół czy może raczej na rozmaite przypory i pobocza wiary. Dzwoniono do mnie pytając, czy przesyłka doszła, i przy okazji dowiedziałem się, że niektóre z tych pozycji miały już po pięć wydań. To mnie okropnie zdziwiło. Rozumiem, że można być ateuszem, ale ateista na ogół nie zajmuje się tym na przykład, w jakiej mierze nie zgadzają się z sobą ewangelie, i w ogóle nie powinien sukni duchownej nadmiernie szarpać. Powinien się zajmować swoimi sprawami — sprawami doczesności. W tym rozbieganiu i chwytaniu się za wiary egzotyczne albo udawaniu się w kierunku sekt samobójczych — to jest fenomen nowy i najbardziej skrajna forma eschatologicznej czy apokaliptycznej rozpaczy — widzę jedną ze współczesnych bied. Jeśli się nie dba zanadto o gromadzenie pieniędzy, ponieważ ma się ich już dosyć, jeśli można już być podłączonym do Internetu i uzyskiwać tą drogą wszelkie informacje, o jakich dusza zamarzy — szuka się czegoś nowego Człowiek, będący stuprocentowym konsumentem, znajduje się najwyraźniej w sytuacji dość fatalnej, bo spostrzega, że żyć jest mu bardzo łatwo, ale nie bardzo wiadomo, po co. Ta okoliczność tłumaczyć może powstanie ogólnoświatowej, pełnej konfliktów i zapalnych ognisk próżni, którą zmarły antropolog angielski trafnie moim zdaniem nazwał. Gellner napisał też, co mi się bardzo wydało słuszne, że nie mniej zjadliwym członem alternatywy, wobec której postawiona została ziemska cywilizacja w XX wieku, był odwrót od tak zwanego naukowego socjalizmu ku archaicznej, hierarchicznej i zbarbaryzowanej formie ustrojowej, jaką był hitleryzm; nie starczyło wojny zimnej, potrzebna była gorąca, żeby ten szalony ruch zniszczyć. W tym miejscu mam moje prywatne porachunki z Heideggerem, filozofem tak bardzo znanym i raczej wysoką mającym rangę. A dlatego mam z nim na pieńku, że on dostrzegł w próbie podporządkowania ludzi społecznym technikom coś, co go urzekło. Nie idzie o jego sprzeciw wobec technologii — sprzeciw daremny, bo pochód technologiczny jest samonapędzającą się lawiną — ale 133 o to, że szczerze umiłował ruch socjalistyczno–narodowy i widział w nim jakąkolwiek sensowną alternatywę dla naszej cywilizacji. Jesteśmy więc zagubieni. Jeżeli odrzucamy — a musimy! — zarówno utopię marksistowską, jak i hitlerowską (pierwsza odrąbywała człowiekowi duże fragmenty ciała, druga obcinała mu głowę), z drugiej strony zagraża nam pustka wypełniona dziwaczną jałowością wysiłków ludzkich. Jakiś czas temu pewien klub myślicieli postulował stworzenie dla Zachodu tak zwanego ideału prometejskiego na dwadzieścia albo i pięćdziesiąt lat naprzód. Miał to być zespół wartości i celów, jednoczących ludzkość — chodziło o badania Kosmosu i tym podobne sprawy, które odciągnęłyby ludzi od wzajemnego mordowania się dla niejasnych powodów. Widzę w tym niestety próbę naiwną i bardzo skądinąd piękną fikcję. NAIWNE GDYBANIA George Soros, jeden z bardzo nielicznych w naszym świecie benefaktorów, który w ubiegłym tylko roku przeznaczył połowę swoich wpływów, 335 milionów dolarów, na subwencjonowanie instytucji kulturalnych w Europie Wschodniej i Środkowej, nagle wali w miesięczniku „Atlantic” artykuł, w którym wyraża się jak najgorzej o systemie kapitalistycznym. Wzbudziło to duże zdziwienie: jak to, on, multimiliarder i kapitalista, zaczyna piłować gałąź, na której wraz ze swymi miliardami siedzi? Przeczytałem najpierw sprawozdanie na pierwszej stronie „Heralda”, potem całość w naszym „Forum”. Soros pisze, że uczynienie najwyższej wartości z pieniądza, utowarowienie nawet i spraw nauki jest wysoce szkodliwe, powoduje bowiem, że takie koncepcje, programy i plany, którym nie przyświeca bezpośrednia perspektywa zysków, są traktowane niechętnie i często po prostu torpedowane, i ta monomania w końcu stulecia ulega zaostrzeniu. Istnieje co prawda koncepcja tzw. sieci bezpieczeństwa — Wohlfahrts — albo Sicherheitsnetz, jak to Niemcy nazywają, socjalnego rynku, który zajmuje się redystrybucją dochodów. Ale, jak wykazują znający rzecz z autopsji autorzy amerykańscy, mimo wszystkich prób korekty systemu dzieje się tak, że bogaci są coraz bogatsi, a biedni coraz biedniejsi. Nie trzeba jako terapeutów wzywać marksistów, ponieważ skutki terapii, którą oni stosowali, są nam dobrze znane i opłakane. Wyłania się w związku z tym — nie chciałbym powiedzieć aż: widmo, ale hipoteza jakiejś drogi trzeciej, by kapitalizm nie był tym jedynym wzorcem, który wszyscy mają naśladować i realizować. Francis Fukuyama jest to amerykański Japończyk uparty; wydał teraz książkę, w której wyjaśnia, że mówiąc o końcu historii, nie rozumiał tego dosłownie jako końca wszystkich konfliktów i sporów, chodziło mu o wyraźną supremację mechanizmów rynkowych nad gospodarką nakazowo– rozdzielczą. I rzeczywiście — niemożliwe, by ta gospodarka mogła gdziekolwiek wytrwać i zwyciężyć. Śmieszne byłoby, gdybym ja, który się nie znam na ekonomii w ogóle, ni stąd, ni zowąd, wymyślił jakiś zbawienny system, co miałby zastąpić kapitalizm, ale myślę, że rozmaite korekty można by wprowadzić. Nie ulega wątpliwości, że jednym z istotnych mankamentów systemu, w którym żyjemy, jest okoliczność, że ostatnią instancję, decydującą o być albo nie być rozmaitych projektów ustaw, subwencji itd., stanowi elektorat. Nieraz przychodziła mi do głowy myśl obrazoburcza, wręcz bluźniercza w stosunku do demokratycznych ideałów: a co by było, gdyby większość elektoratu opowiedziała się za czymś, co w naszych odczuciach uchodzi za zło? Gdyby na przykład poparła rasistów albo dyskryminację jakiegokolwiek rodzaju, czy i wtedy mamy się pokłonić przed Baalem większości? Wydaje mi się to problematyczne, a wiara w vox populi, vox Dei — ryzykowna, zwłaszcza że w naszych czasach panuje zobojętnienie wobec gier politycznych i polityki. Gdy w jakimś demokratycznym kraju 50 albo 60 procent uprawnionych do głosowania chce w ogóle brać udział w wyborach — wszyscy są bardzo zadowoleni. Tymczasem wynik taki oznacza, że istnieje poważna mniejszość, która sądzi, że spraw polityki dotykać w ogóle nie warto, chociażby tylko przez głosowanie. I to także jest poważny problem. Historia przeprowadziła mnie przez rozmaite obieże, mogłem na własnej skórze boleśnie wypróbować radykalnie się od siebie różniące i często okrutne ustroje. Jako chłopiec mieszkałem w kraju niepodległym, choć ubogim, potem przyszła pierwsza okupacja sowiecka — to był rzeczywiście wstrząs! — potem niemiecka, potem drugi raz sowiecka, potem Polska Ludowa, a teraz mamy dzisiejszą rzeczywistość. Muszę powiedzieć, że właściwie żaden z tych ustrojów nie wydał mi się zachwycający, aczkolwiek nie ulega wątpliwości, że jedne były zdecydowanie lepsze, a inne — zdecydowanie gorsze. Sąd, wedle którego historia jest magistra vitae, w odniesieniu do narodów nie bardzo się sprawdza. Kiedyś w jednym z opowiadań włożyłem w usta pewnego mizantropa twierdzenie, że dzieje ludzkie są jednym pasmem nieustających błędów i pomyłek, polegających na tym, że się potencjalnych sojuszników brało za wrogów, i odwrotnie, ciągiem bezsensownych wojen, od punickiej poczynając — ceterum censeo Carthaginem delendam esse, czego nas uczyli w gimnazjum — poprzez stuletnią, trzydziestoletnią, dwie światowe i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej… Głównym przeciwnikiem ludzkości byli właściwie ludzie, a wzniosłe idee — falansterów, utopijnego socjalizmu — źle się kończyły. Naiwne pomysły, które nawiedzają moją nieszczęsną głowę — na przykład żeby rządzących pozbawić możliwości wysysania korzyści ze swojego uprzywilejowanego stanowiska — to także najczystsza utopia. Dziwna rzecz — z politykami jest trochę jak z cmentarzem. Jak wiadomo, widuje się tam wyłącznie nagrobki ludzi szlachetnych, prawych, zacnych, uczciwych, dobrych i nieodżałowanych. Sama tylko śmietanka ludzkości spoczywa na cmentarzach świata, podobnie jak nigdzie nie napotkasz proszków do prania drugiej klasy — wszystkie są najlepsze! W życiu natomiast, zwłaszcza gdy się żyje długo, to się spotyka niestety często osobniki ludzkiego gatunku zgoła odmienne. JESZCZE JEDEN DYLEMAT Szykuje się przejście Europejczyków na jednolitą walutę, euro. Jednak nawet w krajach, które mają być lokomotywami Unii, to znaczy w Niemczech i Francji, narody przeciw temu się burzą. W jednym z ostatnich numerów „Heralda” wybitny ekonomista Samuelson napisał — powtarzam na jego odpowiedzialność — że byłaby to zguba i że pomysł jest szalony. Że u kołyski tego konceptu zabrakło dalekowzrocznych znawców ekonomii i że wymyślili go biurokraci z Maastricht. Zdaniem Samuelsona, sztywne sprzężenie tak rozmaitych struktur gospodarczych, jak niemiecka, francuska, portugalska, grecka, włoska i tak dalej, może prowadzić tylko do kolosalnych napięć. Rzeczywista siła kupna jedynego euro w różnych krajach będzie w dalszym ciągu różna, bowiem jako odrębne państwa pozostaną one do pewnego stopnia uniezależnione od siebie: będą miały własne rządy i nie nastąpi zrównanie takie jak w Stanach Zjednoczonych Ameryki, gdzie jest jeden rząd federalny. Jednym słowem: autor rysuje wprowadzenie jednolitej waluty jako, łagodnie mówiąc, zejście do piekieł ekonomicznych. A to ma się stać już za dwa lata! Pytałem o euro w banku PKO, w którym mam rachunek walutowy — powiedziano mi, że jeśli do unii walutowej dojdzie, to wkłady w obcych walutach też oczywiście trzeba będzie w przyszłości na euro konwertować. Chodzi więc o bardzo subtelną i delikatną operację, którą rządy państw Unii pragną, jeśli nie za wszelką, to za ogromną cenę przeprowadzić, nawet — jak powiedział Kohl — wbrew woli większości społeczeństwa, co mnie już zdziwiło. Kohl wyjaśnił to tak: mamy demokrację typu przedstawicielskiego, to znaczy jest parlament wyłoniony w demokratycznych większościowych wyborach i rząd koalicyjny. Rząd (w którym zresztą mała partia liberałów przeciw euro się buntuje) podjął decyzję i będzie ją wprowadzać w życie bez względu na opinię publiczną. Z tego jednak wynika, że także większościowa formuła działania demokratycznego nie oznacza całkowicie oddania głosu społeczeństwu. Dajmy na to, że — nie daj Boże — euro rzeczywiście przyniesie złe skutki, to kto za nie odpowie? Obawiam się, że będzie trochę jak z prezydentem Ignacym Mościckim, który wedle konstytucji kwietniowej odpowiadał „przed Bogiem i historią”. Pomysły i koncepcje rządzących, w tym przypadku ekonomiczne, są właściwie de facto bezkarne. To się zresztą wiąże z inną, też właściwie nierozwiązywalną kwestią. Wciąż jest po sądach ciągany były najwyższy szef wywiadu enerdowskiego, Markus Wolf, ale niemiecki Sąd Najwyższy już go raz od odpowiedzialności zwolnił i teraz odpowiada z wolnej stopy; broni się skutecznie, argumentując, że pracował dla suwerennego państwa, należącego do ONZ. Szeregowi żołnierze Nationale Volksarmee, którzy pod berlińskim Murem zabijali kandydatów na uciekinierów, postawieni zostali przed sądem, a ci, którzy im strzelać kazali, nie zostali ukarani, ponieważ się powoływali na działanie zgodne z prawem ustanowionym w NRD. To jest rzeczywisty dylemat. Amerykanie popierają dziś w Serbii opozycję przeciw Miloseviciowi, rozlegają się przy tym głosy, także z bardzo wysoka, że jako zbrodniarz wojenny on nie powinien ujść bezkarnie, ale tylko się o tym pisze i pisze, i pisze, i nie ma to żadnego przełożenia na efektywne działania mające charakter wykonawczy. Cytowałem już jakiegoś amerykańskiego komentatora: gdyby proces norymberski toczył się obecnie, to Hitler i jego kompanioni siedzieliby spokojnie w jakiejś kawiarni na Kurfürstendamm i pili sobie kawkę ze śmietanką. Są więc takie problemy, z którymi świat współczesny nie może się uporać, albo dotyczące międzypaństwowych relacji, albo nawet wewnątrzpaństwowe — nie wiadomo, czy i gdzie można położyć granice dowolnego postępowania rządom. Zainteresowało mnie pytanie czysto akademickie: a jeżeli większość jakiegoś narodu w demokratycznym głosowaniu uchwali, że należy pewną mniejszość zamordować — to się dziś nazywa „czyszczenie etniczne” — albo w inny sposób wytępić, to co? Czy należy milcząco zgodzić się, w myśl zasady „kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem”, i nic nie robić? ONZ będzie najwyżej kiwać palcem w bucie. Kontyngenty wojsk, także i naszych, w byłej Jugosławii nie są oczywiście laniem oliwy do ognia, ale nie oznaczają też gaszenia ogniska silnym strumieniem specjalnej piany. Wspomniana dziedzina pozostaje wciąż w niejasnym zawieszeniu graniczącym z bezprawiem. Można do niej z powodzeniem odnieść powiedzenie, dość cyniczne, że Pan Bóg stoi zawsze po stronie silniejszych batalionów. VII W ŻYWIOLE SŁOWA POWRÓT DO LEŚMIANA Jestem w końcu pisarzem i powinienem się od czasu do czasu wypowiadać także w sprawach sztuki, tymczasem zrobiłem się ostatnio politycznym komentatorem, co wydaje mi się niewłaściwe. Moim najbardziej ukochanym poetą, jeszcze od czasów gimnazjalnych, był Bolesław Leśmian. Kiedy mieszkaliśmy w latach 80. w Wiedniu, nie mieliśmy polskiej biblioteki i długo szukałem jakichś jego wierszy; w końcu kupiłem w Księgarni Polskiej przy Burggasse tomik, wydany w 1947 roku w Londynie przez emigracyjne Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, fotograficzne odbicie pierwszego wydania Łąki. W kraju Poezje zebrane opublikował najpierw PAX; miałem je, ale albo ktoś mi je ściągnął, albo utonęły w debrach mojej biblioteki, dosyć że ich znaleźć nie potrafię. Potem zdobyłem jeszcze wybór z Leśmiana w ossolińskiej Bibliotece Narodowej, ale niektórych najbardziej przeze mnie ukochanych wierszy tam nie było. On zresztą nieraz pisał rzeczy dość makabryczne, umiał je jednak tak schować pod grubą powłoką wspaniałości leksykograficznej, że tego nie widać. A teraz w księgarni Znaku kupiłem wielki i doskonały zbiór wierszy Leśmiana; są tam nawet rosyjskie jego utwory z lat najwcześniejszych. Zupełnie się zgadzam z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, który powiedział, że cała literatura polska XX wieku domaga się nowych ocen. Z pewnością możemy powiedzieć tylko, że w XX wieku mieliśmy jednego wielkiego poetę: Bolesława Leśmiana. Reszta jest niepewna; ja osobiście dodałbym Miłosza, ale tego wcześniejszego. Próba mijającego czasu jest próbą najwyższej surowości. Zadziwiało mnie jeszcze jako młodego człowieka, że bardzo znany krytyk, Karol Wiktor Zawodziński — co prawda, był to rotmistrz, ale nic nie szkodzi, bo i rotmistrz może się zajmować krytyką poetycką — Leśmiana całkowicie lekceważył, i to wcale nie z powodów rasistowskich (a były i takie ataki, że niby Leśmian z Lesmanów). Tuwim za to całował go na przywitanie w rękę, krążyły też o nim rozmaite anegdoty, jak ta Franca Fiszera: „Zajechała pusta dorożka, z której wysiadł Leśmian”. Awans jego w opinii publicznej wiązał się z wyborem do Polskiej Akademii Literatury, ale ku mojemu zdumieniu nie cieszył się on wcale należną sławą. I Szymborska w „Tygodniku” to zauważyła; dla niej także Leśmian jest największą naszą poetycką armatą. Polska w ogóle zawsze była szczególnie silna poezją, od Kochanowskiego poczynając. Kiedy nas nie było na mapie, Mickiewicz czy Słowacki zastępowali jakby nie istniejącą państwowość, choć to nie jest do udźwignięcia przez poetę; ale i poetyckie tłumaczenia ówczesne, jak choćby Paszkowski z Szekspira, to dla mnie też wielka klasa. Ten dziwny Leśmian ma jedną szczególną właściwość: nadzwyczaj głębokie wkorzenienie w polszczyznę. Leśmianizmy, czyli Leśmianowskie neologizmy, dialektyczne niezwykłości, otchłanna, słownikowa niemal znajomość regionalizmów, które z upodobaniem wskrzeszał — wszystko to sprawia, że tłumaczenie tych wierszy jest zajęciem karkołomnym, a obawiam się, że w ogóle niemożliwym. Od siekiery można podzielić poezję na taką, która się daje przekładać, i taką, która się temu silnie opiera. Konieczne wówczas wgłębienie się w ducha innego języka jest rzeczą dla mnie niezwykłą. Na przykład pan Feliks Przybylak — to jest mąż pani Urszuli Kozioł — Paula Celana z niemieckiego tłumaczył, uważam, bardzo udatnie. Poetę tego czytałem najpierw po niemiecku i wydawał mi się, prawdę mówiąc, zupełnie nieprzetłumaczalny. Natomiast Rainer Maria Rilke brzmi dla mnie po polsku niedobrze. Istnieją oczywiście liczne jego przekłady, ale dają one nie znającemu niemieckiego polskiemu czytelnikowi wrażenie, że jest to taki sobie rymotwórca, który dość grubo słowa ciosał i lubował się w asonansach. Nie chciałbym wymieniać nazwisk, ale jak się nie potrafi Rilkego po polsku oddać wersyfikacją szczelnie przylegającą do oryginału, to nie trzeba się do niego zabierać w ogóle. Jak to się dzieje, że dzieło takie jak Leśmiana przyjmowane bywa przez współczesnych — myślę o kręgu fachowców, o krytykach, jak Zawodziński — dosyć obojętnie? To jakby utwory z opóźnionym zapłonem. Im bardziej czas powiększa dzielący je od nas dystans, tym wydają się doskonalsze i stają się, parafrazując Wata, już nie bardzo ciemnym świecidłem. Frapującej tej zagadki rozgryźć nie potrafię. Wydawałoby się, że dzieło powinno przemawiać do czytelników albo od razu, albo wcale, tymczasem potrzebny jest niekiedy dziwny okres jakiegoś utajenia czy latencji, by ono w pełni zajaśniało. Czasem jest na odwrót. Nomina sunt zasadniczo odiosa, byli jednak tacy poeci jak Tuwim, najzupełniej pewni swojej olbrzymiej kiedyś sławy. „A kiedy kształt żywego ciała / / W nieład rozpadnie się plugawy, / Ta strofa, zwarta, zwięzła, cała / Nieporuszona będzie stała / W zimnym, okrutnym blasku sławy”. To właśnie Tuwim napisał — tymczasem niestety on już jest troszeczkę passę. Wielu mistrzów krytyki koronowało go na jednego z najpierwszych, ale dla mnie nie da się go porównać z Leśmianem. Nawiasem mówiąc, Miłosz też był długo trzymany gdzieś w garderobie… Tłumaczy się to oczywiście istnieniem grup czy nawet klik: tu skamandryci, tam awangarda albo „Prosto z Mostu”. Bywają też poeci osobni, tacy jak Gałczyński, który trochę z Villona miał w sobie, rymotwórca zresztą z Bożej łaski bardzo wybitny. Myślę sobie jednak, że jeszcze dużo wody w Wiśle upłynie, a Leśmian będzie trwał. Ten ogromny tom, przyzwoicie wydany przez nie znaną mi oficynę Algo, to świeży łup, dziś zdobyty, i z wielką przyjemnością zabieram się do jego przeglądania. A że oderwie mnie on od współczesnej polityki — satysfakcja jest podwójna. BUTELKA I GĄSIOREK Wiele się teraz mówi o inwazji obcych, przede wszystkim angielskich słów na nasz język, w związku z lawinowo postępującym rozwojem technologii. „Gazeta Wyborcza” proponuje nawet czytelnikom, by wymyślali polskie odpowiedniki dla terminów w rodzaju walkie– talkie. Patrzę na to z ciekawością, ale i sceptycyzmem. Nie bardzo wiadomo, kiedy jakiś nowotwór językowy się przyjmie, a kiedy nie. Jeśli się przyjrzeć chłodnym okiem, w stosunku do języka polskiego niejako zewnętrznym, takiemu prostemu słowu jak „samochód”, to dojdziemy do wniosku, że powinien się on raczej nazywać „samojazd” — on przecież nie chodzi, on jeździ! Ale „samochód” w polszczyznę wrósł i nie ma na to żadnej siły. Język nie jest racjonalnym tworem, język powstaje w społeczeństwie i ono ostatecznie decyduje o losach słów. Przed wojną próbowano tak zwane „autożyro” nazwać „wiatrakowcem”; poloniści byli z pomysłu dość zadowoleni, ale cóż z tego, skoro się nie przyjął, być może częściowo dlatego, że to całe autożyro także śmiercią technologiczną wkrótce zmarło. Na medycynie miałem profesora — nomina sunt odiosa naturalnie, zresztą on dawno nie żyje — który maniakalnie wszystko spolszczał, na przykład kalorie nazywały się u niego „ciepłostki”. Przed egzaminem poszedłem więc do biblioteki, znalazłem mocno zakurzone odbitki prac tego profesora i wynotowałem kilkanaście jego słowotworów. Egzamin zdałem od razu, bo egzaminator był cały rozpromieniony, słysząc z moich ust własne wynalazki. Z jednej strony poszukiwania podobne tym, jakie „Wyborcza” prowadzi, są potrzebne. Z drugiej: trudno słowo takie jak „interface” tłumaczyć jako „międzymordzie” — to naturalnie żart — albo „media” jako „przekaziory”; „media” się zresztą, prawdę powiedziawszy, przyjęły i nie ma z nimi wielkiego kłopotu. Mamy dalej „serwery”, „prowidery”, „komputery”. Kiedy się na horyzoncie pojawił komputer, proponowałem nazwę „kalkulator”, bo słowa „kalkulacja” i „kalkulować” już wcześniej się u nas mocno wkorzeniły, no ale „komputer” także się zadomowił, a „kalkulator” trochę co innego zaczął znaczyć. W tym punkcie odpór prawdziwy angielszczyźnie dali tylko Francuzi, nazywając komputer słowem „ordinateur” i konsekwentnie się tego trzymając. Od słowa tego można tworzyć tak zwane brzydko derywaty, na przykład „desordinateur”; „ordinateur” pochodzi od „ordre”, a właściwie od łacińskiego „ordo, ordinis”, „desordre” zaś to nieporządek… Duże kłopoty mieli często moi tłumacze, którzy starali się oddać nieprzetłumaczalną właściwie, niezmierną gibkość leksykograficzną polskiego języka jako słowiańskiego w stosunku do języków zachodnich. Mogę się orientować, jak wyglądają przekłady rozmaitych moich akrobacji i neologizmów w językach znanych mi — niemieckim, francuskim, rosyjskim, angielskim. Teraz jednak na przykład pojawili się na scenie Turcy i będą wydawać moje dzieła wybrane; muszę powiedzieć, że dla mojego ucha — to zabrzmi nieładnie! — turecki jest językiem, którego nie powinno być. Równie straszne, choć zupełnie odmienne, wydają mi się fiński i węgierski. Języki Dalekiego Wschodu, japoński czy chiński, są już tak obce, że mnie nie rażą; słuchając ich, nie potrafię oddzielić poszczególnych słów ani zdań, zlewają się w jedną niezrozumiałą melodię. Równie deprymujące jest dowiedzieć się — a trzeba! — że nasz alfabet łaciński stanowi w świecie alfabetów skromną mniejszość. Niektóre wyglądają jak sejsmograficzny zapis trzęsienia ziemi i oko europejskie jest nimi zrazu całkiem porażone. Wracając jednak do słowotwórstwa — nieraz próbowałem sobie wyobrazić, w jakich okolicznościach język może zasymilować, zaabsorbować i wchłonąć nowe słowa. Nie jest to sprawa prosta. W XIX wieku mieliśmy bez przesady genialnych słowotwórców na przykład w dziedzinie chemii, zawdzięczamy im „tlen” i „wodór”, twory słowne nadzwyczaj udane, podczas kiedy Niemcy używają niezgrabnych terminów „Sauerstoff” i „Wasserstoff”, a Rosjanie — „kisłorod” i „wodorod”. Sam jednak z najmłodszych lat pamiętam polską książkę, gdzie się pojawiał „kwasoród” i „wodoród”, widocznie „tlen” i „wodór” nie były jeszcze tak powszechnie przyjęte. Każdy język podlega umiędzynarodowiającemu wpływowi, radio niemal wszędzie nazywa się tak samo, są jednak i tacy, co się bronią; w niemieckim wymyślono dla radia „Funk” i „Rundfunk”, co po polsku brzmi całkiem bez sensu — „iskra na okrągło”? Trudno tu o racjonalne wyjaśnienia. Jeśli chodzi o poziom leksykograficzny, a więc słownictwo, polszczyzna jest dość silnie przeniknięta przez język niemiecki — tak to bywa, gdy przyjmuje się cywilizację wyższą, a do nas przyszła ona z Zachodu. Niedawno ktoś się w jakiejś gazecie gniewał, że „flaszka” to germanizm, na to mu odpowiedziano, że „butelka”, za którą się opowiada, to z kolei francuska „la bouteille”, czyli że naprawdę nasz byłby tylko „gąsiorek”. Jest zresztą rzeczą fascynującą brać na kolana jeden z siedmiu tomów tak zwanego słownika warszawskiego i dowiadywać się, jak słabo znam własny język, zwłaszcza ten odchodzący już w przeszłość… NA RUBIEŻACH JĘZYKA Języki są tworami żywymi, zmieniają się i ewoluują. Z przykrością to stwierdzam, ilekroć sięgam po jeden z czterech tomów Wielkiego słownika polsko–niemieckiego i niemiecko– polskiego, bo zwykle tego, czego szukam, znaleźć nie mogę. Tak było ostatnio z terminem „Leitplanke” — chodzi o poręcze biegnące wzdłuż dróg i autostrad — nie ma go w tym słowniku w ogóle, nawet w suplemencie. A już jak chodzi o świat komputerów, to czytając „PC Magazine”, w którym umieszczam swe eseje, albo fachowe magazyny techniczne, natykam się nieustannie na terminy zupełnie nowe i dla laika nie do rozgryzienia. Podobnie w polskiej wersji „British Medical Journal”, którą prenumeruję. Męki tłumaczy i redaktorów do pewnego stopnia rozumiem. „Randomizacja” pochodzi od random, co znaczy „losowy, przypadkowy” — i teoretycznie można by to określenie spolszczyć, ale „ulosowienie” brzmiałoby okropnie. „Redundancja” daje się już moim zdaniem zastąpić „nadmiarowością”, chodzi naprawdę o to samo i obcojęzyczny wtręt jest niepotrzebny. Granica pozostaje płynna: jeśli coś można sensownie spolszczyć, należy to zrobić, ale nie powinno się nigdy popadać w przesadę, bo wtedy utrudnia się dostęp do regionalnych publikacji. Trwa przecież straszliwy nacisk wywołany rozwojem sieci internetowych, globalizacja postępuje. Różne języki mają różną odporność w stosunku do innowacji. Szczególnie podatny na innowację wydaje mi się język angielski. Na przykład „lecieć za pomocą automatycznego pilota” to jest ,fly by wire”, czyli dosłownie „lecieć drutem”. Tłumaczenie dosłowne brzmi dla naszego ucha strasznie prymitywnie, ale im to w zupełności wystarcza. I podobnych zwrotów jest w angielszczyźnie bardzo wiele. Najlepiej byłoby nie tyle na siłę wymyślać słowa in abstracto, ile stwarzać pewne konteksty, żeby się przekonać, jak dany neologizm czy nowotwór siedzi w polszczyźnie. Trzeba ostrożnie sprawdzać, czy on nas nie drażni i nie wywołuje efektu humorystycznego. W jednym z moich opowiadań mówi się — naturalnie, rozmyślnie — o jakimś człowieku: „ten klęczyciel nosaty”, co ma po prostu znaczyć, że facet jest na klęczkach i ma duży nos. Oczywiście, zwyczajnie tak powiedzieć nie można, ale artykulacja fabularnej prozy na to zezwala. Kołakowski w swym filozoficznym dyskursie chętnie się wspina na językowe koturny, z lubością używa słowa „tedy”, stwarza też wielkie konstrukcje, przypominające trochę mosty łukowe albo nawet zwodzone. Zdaniami równie długimi posługiwał się w swojej niemczyźnie sam Tomasz Mann, amerykańscy krytycy irytowali go, mówiąc, że używa pompatycznie ciężkiej mowy. To jest zreszfą charakterystyczne nie tyle nawet dla literatów, ile dla filozofów niemieckich. Są tu przypadki skrajne, jak Heidegger, którego tłumaczenie ma charakter wyższej akrobacji językowej i właściwie powinno się go poznawać w oryginale, choć przyjemność z tego niewielka. Bardzo za to lubię czytać Schopenhauera, bo jego pokryta patyną niemczyzna charakteryzuje się wyjątkowo pięknym stylem. Warstwie językowej wypowiedzi poświęca się u nas zbyt mało uwagi. Jest na przykład taka konstrukcja, charakterystyczna dla polszczyzny i w ogóle języków słowiańskich: mówi się „piję kawę”, ale — „nie piję kawy”. Otóż, im odleglejsze jest orzeczenie od podmiotu, tym słabiej widać przyczynę, dla której biernik zmienia się w dopełniacz. Zapominanie o tym dosyć mnie razi, a przykłady mógłbym wskazać choćby w tekstach filozofów, którzy powinni dbać o to, by w ich polszczyźnie nie czuło się żadnych wybojów. Dowiadujemy się równocześnie nie bez zgrozy, jak słabo rodacy znają swój język — nie rozumieją wypowiedzi polityków ani komunikatów meteorologicznych. Mój przyjaciel, profesor Błoński, pochodzi z rodziny niemal dwujęzycznej, francusko— polskiej, Francuzi biorą go za Belga — ucho ich odczuwa bowiem jakąś mikroskopijną różnicę, ale jego francuszczyzna jest nadzwyczaj biegła. Kiedy jednak oprowadzał jakąś francuską wycieczkę po Wawelu, w zbrojowni stracił język, nie znał bowiem całej tej nomenklatury odnoszącej się do pancerzy i przyłbic. Ogromna liczba wyrazów pojawia się wraz z pewną epoką cywilizacyjną, a potem odchodzi w niebyt. Są też liczne nazwy w dziedzinie botaniki i zoologii — motyle, arachnologia, czyli nauka o pająkach, i tak dalej — które tylko dla fachowca są dobrymi spolszczeniami terminów łacińskich. Ja, który się tak miotam po wszystkich po trosze sektorach wiedzy, od czasu do czasu natykam się na wyrażenie całkowicie dla mnie niezrozumiałe. Wpadła mi kiedyś w ręce praca prof. Fijałkowskiego o ewolucji gatunków sympatrycznych. Nie wiedziałem, co to znaczy „sympatryczny”; musiałem dopiero przeczytać, że „allopatryczne” gatunki ewoluują rozdzielone geograficznie, a więc gatunki „sympatryczne” to takie, które się różnicują gatunkowo, pomimo że się znajdują na tym samym obszarze. Dojść znaczenia na podstawie samego słowa było raczej trudno. W chwili cywilizacyjnej, w jakiej się znajdujemy, zmiany językowe wyraźnie przyspieszają. Równocześnie sposób, w jaki słowa wynikają z siebie i pojawiają się w języku, nie da się ściśle opisać — właściwie nie wiadomo, jak to się dzieje. Stąd kłopot z zawłaszczaniem czy asymilowaniem obcych terminów, od czego moje rozważania zacząłem. Nie wystarczy usiąść, wymyślić nowy termin i wydrukować go w gazecie. JĘZYK I POLITYKA Nie wszystkie języki nadają się w równym stopniu do wysłowienia myśli, które krążą już pod pułapem ludzkiego rozumienia. Wysiłek artykulacyjny powinien być skierowany na to, żeby myślom było swobodnie, a słowom — to już niekoniecznie. Pamiętam z któregoś z dawniejszych pontyfikatów — chyba Piusa XII — wypowiedź papieską o telewizji. Zdawałoby się, że powiedzieć coś o telewizji po łacinie jest bardzo trudno — ale nie! Telewizja to „transmissio imaginorum per undas electricas”. Są oczywiście rozmaite łaciny — łacina Cycerona i łacina średniowiecznych mnichów. Nie wiem, w jakim stopniu nauka tego języka nadal do seminaryjnego wykształcenia przyszłych księży należy, ale mnie się wydaje potrzebna. Czytałem kiedyś powieść, której bohater trafia do zapadłej dziury w Irlandii, gdzie wszyscy używają gaelickiego, nie angielskiego, i tam psuje mu się samochód. Pojawia się ksiądz — na co bohater, wiedziony szczęśliwą myślą, mówi: Pater meus, vehiculum meum fractum est. Ksiądz się uśmiecha i prowadzi go wprost do warsztatu. Bez łaciny ani rusz! Ja osobiście uważam łacinę klasyczną za jeden z piękniejszych języków. Oczywiście, nie te okropne okresy, które nie wiem, czy wymyślił, czy tylko cytował Gombrowicz w Ferdydurke — jest tam straszliwe zdanie z wieloma pobocznymi, które zdaje się nie mieć końca ani początku. Oddziaływania między sąsiadującymi językami mają na ogół charakter osmozy. Zawsze uważałem za wysoce niewłaściwe, by używać słowa „wiodący” w znaczeniu „naczelny” czy „przodujący”. To jest przecież rusycyzm, po polsku coś może być tylko „dokądś wiodące”. W latach powojennych — latach może nie rusyfikacji, bo prawdziwej rusyfikacji u nas nie było, ale silnych wpływów sowieckiego języka — czułem silny opór, jaki moja performatywność lingwistyczna temu stawiała. Teraz widzę, że walka przegrana, „wiodący” wszędzie się już usadowił i nie ma na to siły. Pani prof. Kurzowa napisała książkę o lwowskiej polszczyźnie, bardzo cenną także ze względu na to, że język ten zaczyna się pomału roztapiać. Ja, który już tyle lat temu opuściłem okolice Lwowa, wyzbyłem się części typowo lwowskich wyrażeń, zwłaszcza tych, co się zaczynały od słynnego „ta joj”, mającego zresztą źródło w ukraińskim. I tutaj w moich luźnych uwagach językowych pojawia się element polityczny. Kiedy byłem chłopcem, miałem świadomość, choć nie nazbyt silną, że Lwów to wyspa polskości w morzu ukraińskim. Ukraińcy, którzy dookoła nas mieszkali, uważali, że Polska ich przygniata, że trwa silny polonizacyjny nacisk, chociaż mieli swoje, bardzo zresztą sprawnie działające organizacje, takie jak Masłosojuz od nabiału, w którego zapleczu siedziało gdzieś OUN. I teraz proszę pomyśleć — Polska przez 20 lat starała się osłabić parcie ukraińskiego poczucia narodowego, ale skutki były odwrotne do zamierzonych, nacjonalizm bardziej jeszcze tężał. Natomiast pod rządami Związku Sowieckiego cała Ukraina, a zwłaszcza wschodnia, z taką siłą była rusyfikowana, że dziennikarka kijowska, która do mnie przyjechała na samym początku głasnosti gorbaczowowskiej, opowiadała mi, kiedy już wyłączyła magnetofon, że sąsiedzi uważają ją za wariatkę, ponieważ posyła dzieci do szkoły z ukraińskim językiem nauczania. Taka szkoła wprawdzie działała, ale powszechnie sądzono, że posyłanie tam dzieci zamyka im drogę do wyższych szczebli kariery. Teraz czytam z pewnym zadowoleniem, że w niepodległej Ukrainie sytuacja się poprawia. Ukraińcy świadomi rzeczy muszą swoich zrusyfikowanych rodaków niejako na powrót uczyć ich języka. Na Białorusi jest jeszcze gorzej; posiedzenia gremiów sprawujących władzę odbywają się po rosyjsku. Jeden z moich tłumaczy na rosyjski, z narodowości Litwin, mówił mi, że my w PRL–u nie zdajemy sobie sprawy, jaką niezwykłą korzyść odnosimy z tego, że nie stanowimy siedemnastej republiki. Owszem, wprowadzono powszechne nauczanie rosyjskiego, ale uczniowie stawiali równie powszechny opór temu językowi, który ja osobiście uważam za ładny, a Puszkina za bardzo wielkiego poetę. Mój syn na przykład skończył dziesięć klas szkoły z rosyjskim, a potem nie bardzo nawet potrafił przeczytać zdanie bukwami napisane, czego zresztą wcale nie pochwalam. Był taki ukraiński poeta, Pawło Tyczyna — zdolny był to facet! — wydał świetny tom Soniaszni klarnety, ale po jakimś czasie zaczął pisać panegiryki o Armii Czerwonej, a potem jeszcze też „wsich paniw do dnoj jamy, burżuiw za burżujamy budem, budem bit…” Pewien dziennikarz i literat rosyjski, kiedy się o tym zgadało, wytłumaczył mi: „Różnica między wczesnymi a późniejszymi wierszami Tyczy ny polega na tym — czego Pan może nie wie — że pośrodku uwięziono go i straszliwie bito. Ledwie żywy z łap NKWD wyszedł i lekcja rosyjskiego udzielona w tej postaci zmieniła mu całkowicie światopogląd, ale i złamała jako poetę”. Te sprawy nie powinny całkowicie ulec zapomnieniu, mimo że mało interesują żyjące obecnie pokolenie. PROZA GĘSTO TKANA Do powieści Stefana Chwina Hanemann zabierałem się nie bez oporów, nie mogąc jakoś wtargnąć przez pierwsze strony. Wydała mi się zrazu dziergana jak koronki na bębenku, nazbyt mozolna i żmudna, żona jednak przekonywała mnie do jej znakomitości, postanowiłem więc włamać się od razu do środka. Uczyniwszy to — rozsmakowałem się i stwierdziłem, że jest to proza rzeczywiście wybitna. Może najwybitniejsza z tych, jakie się ostatnio ukazały. Książka Chwina zasługuje na to, żeby o niej pisano; brak dostatecznego odzewu i dyskusji uświadamia raz jeszcze stan roztrzaskania kultury literackiej w Polsce. Nie zbiera się żadne intelektualne gremium, w telewizji nie ma rozmów o literaturze, najwyżej, jak się to zdarzyło niedawno, jakiś Lem mówi pięć minut o swojej książeczce wydanej w Znaku. Brak punktów stycznych, wszyscy się rozłażą jak pędy dziko rosnącego krzewu. Ta krzaczastość jest drażniąca, bo utrudnia poważną debatę nad książkami, które wymagają czegoś więcej niż „bruLion” czy Kabaret metafizyczny pewnej młodej pani. Chwin wydaje mi się — powtarzam — niedoceniony, a przyczyny upatruję w braku autonomii życia literackiego, układu, który pewne tytuły słusznie na forum publiczne wynosi i czyni z nich ognisko zainteresowania społecznego. Rzecz nie tylko w niskich nakładach, ale i w braku promocji. Stosunek do młodszych autorów jest okropny, nihilistyczny właściwie; nie znajdzie się ich książek na wystawach, a często i wewnątrz księgarni. Ja już kończę swą pisarską karierę, nie zazdroszczę jednak tym, którym dziś przyszło debiutować. Hanemann opowiada, jak życie ociera się o śmierć, i ten motyw, jak motyw losu w „Piątej” Beethovena, powtarza się w nim i nasila. Mamy Gdańsk i Niemców, którzy zostają z niego wyparci, wiemy przecież przez kogo — przez sowiecką ofensywę, ale ta ofensywa jawi się jako rodzaj żywiołu kosmicznego, ani jednego sowieckiego żołnierza na kartach powieści Chwina nie spotkamy, co jest — uważam — dobre. Anonimowa siła wypędza ludzi z ich miasta, udają się wszyscy na pokłady statków, i później z daleka już tylko dowiadujemy się, że znaleźli śmierć w lodowatym Bałtyku. To rodzaj psychospołecznej eschatologii — Chwin przejmująco maluje ponurą łatwość, z jaką wszystko co ludzkie ulega zniszczeniu, destrukcji, zmiażdżeniu; ukazuje rzeczy dobrze znane ze świeżością pełną okrucieństwa. Książka dopracowana jest do najmniejszego szczegółu, na końcu znajdziemy nawet słowniczek niemieckich nazw ulic, ale równocześnie trudno w niej znaleźć ślad choćby ustroju, który w Niemczech wtedy panował, nie ma gauleiterów czy innych bonzów, którzy gdańszczan na pokłady bałtyckich statków pędzili. Wszystko dzieje się w ustrojowo–socjalnej próżni. To nie jest zarzut; chodzi, myślę, o świadomy zabieg autorski. Pochwycone tu zostało zjawisko, które zawsze mnie bardzo frapowało, bo przeżywałem je kilkakrotnie we Lwowie: chwila, gdy ustrój panujący i tradycyjna hierarchia ludzkich spraw, cały fundament bytu ulegają strzaskaniu. Jedna armia uchodzi, druga jeszcze nie nadeszła, następuje rozziew, przerwa w historii, a po ludziach pozostają tylko rzeczy. Powie ktoś, że Chwin nadmierną wagę przywiązuje do tego, co jest tylko osnową życia, do przedmiotów i materii. Ironizował przecież Miłosz: „Niczego mi proszę pana / tak nie żal jak porcelany”. Faktem jest jednak, że Hanemann to książka w sposób nierozkładalny na poszczególne elementy budowlane dobra, a nawet bardzo dobra, gęściej tkana i bardziej dla mnie poruszająca niż na przykład proza, na której wypłynął za granicą Szczypiorski. Bardzo bym ją też chciał widzieć wyprowadzoną z Polski na przestwór międzynarodowy; wypada zwłaszcza, by ją w Niemczech wydano. Sprawa jest delikatna — gdybyśmy tkwili w czasach, gdy Żukrowski gromił Białoszewskiego za Pamiętnik z Powstania Warszawskiego, zaraz by się usłyszało: dlaczego on poświęca tyle uwagi jakimś gdańskim Niemcom, a nie pisze, jak się należy, hymnu o pięknie nie tylko duchowym Polaków. Uważam oczywiście, że autor jest w prawie wybrać sobie temat, choć równocześnie zastanawia mnie, że tak często akurat Gdańsk się w młodej literaturze pojawia — najpierw Huelle, teraz Chwin. Lwowa na przykład próżno szukać — mówię to pro domo sua i pewnie niesłuszne mam pretensje, ale przemawia przeze mnie patriotyzm lokalny… KLIMAT PRZESZŁOŚCI I SMAK RZECZY Zachęcony lekturą Hanemanna sięgnąłem po wcześniejszą powieść Stefana Chwina Krótka historia pewnego żartu. Oczywiście, nie było mowy, by ją kupić czy pożyczyć, ale podarowano mi egzemplarz i chciałbym tu dla komparatystyki zestawić książkę Chwina z moją powieścią, która zresztą powieścią żadną nie jest, ale tak została nazwana, mianowicie z Wysokim Zamkiem. W Wysokim Zamku opisałem własne dzieciństwo i pierwsze lata nauki; wszystko to prawda, co się tam znajduje. Przekonany jestem, że mimo bardzo zręcznej artystycznej kompozycji Chwin też prawdę napisał, taką zwyczajną — o tym, jak dziecko wrasta w świat, nad którym przeszła burza hitlerowska, a teraz nastała najbardziej sroga i mroźna faza stalinizmu. Oczywiście, są to dzieciństwa z dwóch bardzo różnych czasów i miejsc — jedno z przedwojennego Lwowa, drugie z Gdańska czasu przemiany. Wysoki Zamek opowiada o międzywojennej Polsce, w której żyło mi się nieźle, a spokój umożliwiał mi zajmowanie się wymyśloną legitymacjonistyką, wynalazkami, lekturami; opowiada o ówczesnej subkulturze gimnazjalnej. Bohater Krótkiej historii wchodzi w świat wstrząśnięty, połamany, rozbity, z którego jedna moc, hitlerowska, odeszła, pozostawiając ruiny w ludzkich głowach, na to miejsce jednak pojawia się inna. Chłopak jest jeszcze niedostatecznie bystry i zorientowany, żeby to rozumieć, ale przyjmując tak naiwny i dziecinny punkt widzenia, Chwin potrafi ożywić obrazy i sytuacje, strasznie zbanalizowane przez wielość informacji. Chłopiec, trzymany za rękę przez matkę, ogląda wystawę, gdzie pokazane zostały rozmaite okropieństwa z obozów. Są tam fotografie ofiar operacji, które robił doktor Mengele — jego nazwisko oczywiście nie pada — nogi kobiet, poryte ranami i bliznami, ale chłopcu kojarzą się one ze szwami, które nosiły wtedy dziewczęta na pończochach. Są też sceny oczekiwania na śmierć w komorze gazowej — ale oglądający mówi o „domu z cegły”. Narrator notuje rozmowę ojca z jakimś panem P., który powiada: Żydzi amerykańscy kazali Niemcom wymordować Żydów w Polsce. Obserwuje, nie komentując ich, chwyty ówczesnej propagandy, razem z wąsami towarzysza Stalina, albo pochód pierwszomajowy, na który zabiera go ojciec, choć idą jakby trochę osobno. Nigdzie wprost nie ocenia, nie pisze, że coś było strasznie złe; zapisuje, konkretyzuje i uprzytamnia. Zabiegiem tym Chwin odświeżył rzeczywistość tamtego czasu, zwerbalizował ją na nowo, zdzierając zastygły werniks publicystycznego banału, co samo w sobie jest osiągnięciem, i potrafił dyskretnie przedstawić pierwsze narastające w dziecku wątpliwości. Chwin wydaje mi się — podobnie jak ja, choć na zupełnie inny sposób — wielbicielem rzeczy. W moim Wysokim Zamku przedmioty pełniły zupełnie inną rolę: to były maszyny elektrostatyczne, które z trudem konstruowałem, albo fikcyjne legitymacje, których rysowaniem się trudniłem. Miałem stąd satysfakcję, że stwarzam światy — oczywiście dziecinne, bo też i byłem dzieckiem, ale jednak. U Chwina pojawiają się natomiast z miłością opisywane sprzęty kuchenne i filigranowe zastawy. Stosuje przy tym metodę wyszukanej i delikatnie zawieszonej w powietrzu peryfrazy. Nie powie, że niemieckie domy budowano solidnie, a w nowych blokach polskiego socjalizmu z dokładnością było gorzej, ale opisze, jak stał przy oknie podczas deszczu, a woda wyciekała spod okiennej ramy. Krótka historia pewnego żartu jest książką bardzo dobrą, ale, co charakterystyczne, nie spotkała się ona z burzą entuzjazmu ani szerokimi omówieniami. Nie ma u nas ośrodków zainteresowania literaturą zwróconą ku pewnym zjawiskom historycznym, wszystko się rozsypuje jak worek trocin rzucony na fale. To bardzo niedobrze, że Chwin pisze w naszych akurat czasach. Ja się nie lituję nad nim, tylko symboliczne łzy wylewam nad kulturą polską. Już tu pisałem i jeszcze raz powtórzę, że najlepszym określeniem dla sytuacji współczesnej kultury jest miazga, że obojętność elit w Polsce jest właściwie zdumiewająca i głęboko mnie ona jako Polaka zawstydza. Ja wiem, że kultura zawsze była dla skromnej mniejszości i garstki snobów, ale jednak — wedle stawu grobla. Jeżeli Niemcy, Anglicy i Amerykanie mimo wszystko coś tam czytają, powinniśmy starać się nie być gorsi. OBRONA SIENKIEWICZA Wiem, że mnie już nie wolno w maniakalny sposób wracać do Ogniem i mieczem, ale muszę powiedzieć, że powolna i uważna lektura tej powieści otwiera zupełnie nowe pole obserwacji. Im bardziej się w nią po raz nie wiem który zagłębiałem, tym większą miałem ochotę napisać pamflet pod tytułem Gombrowicz, jako odpowiedź na jego Sienkiewicza. Chciałem zdyskwalifikować słowa Gombrowicza o „magiku”, „uwodzicielu”, „kucharzu, który gotuje zupę z samych blasków”, jego zarzuty, że wszystkie krwawe okropieństwa w Trylogii są tylko sokiem porzeczkowym czy malinowym, jego ironiczne pytania, dlaczego skromne dziewice nie mdleją przy tak strasznej lekturze. Jak się czyta Sienkiewicza uważnie, zarzuty powyższe tracą wagę. Są oczywiście w Ogniem i mieczem miejsca przeciągnięte — choćby rozmowa Skrzetuskiego z Chmielnickim — ale z tej książki można łatwo wybrać cytaty, które się złożą na straszliwą krytykę stanu społeczeństwa szlacheckiego, i takie, które malują ponury obraz ukraińskiej „czerni”. Zawarł tam bowiem Sienkiewicz, moim skromnym zdaniem, prawdę historyczną, rozumianą w pewnym wyższym sensie. Nie polega ona na tym, że się docieka, ile było wojska pod Piławcami, czym była jazda spod lekkiego, a czym spod ciężkiego znaku i czy Zagłoba mógł ocalić Helenę, lecz na odtworzeniu aury, klimatu panującego w Rzeczypospolitej na wiek przed jej rozpadem. To wcale nie jest system dzieł napisanych dla pokrzepienia serc, tylko dla ich przerażenia, wbrew temu, co twierdził sam Sienkiewicz i jego badacze, i dziwi właściwie, czemu Polacy z taką satysfakcją je tyle lat czytają. Szweykowski napisał o Trylogii, że to baśń — jaka tam baśń? Historia okrutna i ponura. Jedno natomiast powiedzieć trzeba: próbę czasu Trylogia przetrwała, a co do Gombrowicza, to jeszcze się pokaże. Już teraz pewne partie Ferdydurke brzmią głucho dla młodszego pokolenia. Nie chcę też wybrzydzać, ale Trans–Atlantyk nie ma zakończenia. To, co Gombrowicz tam zrobił, jest swego rodzaju unikiem. A już Pornografia mnie właściwie obraziła, choć naturalnie nie cała. Fryderyk, który za pomocą podwijania nogawki parę młodych ludzi erotycznie sprzęga, i do tego ta wymyślona okupacja… Wedle Jerzego Jarzębskiego, nic nie szkodzi, że to nie jest ta okupacja, której powietrze znamy, i że trup, który na kartach Pornografii się pojawia, został w powieść wrzucony, jak się wrzuca kawałek dobrego mięsa do rosołu, by go uczynić smaczniejszym. Jestem widocznie bardzo tradycjonalistycznie nastawionym facetem, ale mnie się to po prostu nie podoba, a posługiwanie się tego typu metodą i argumentacją uważam za w najwyższym stopniu naganne. Irytuje mnie też zwyczaj, maniakalnie stosowany w naszej epoce, by rezygnować z odrębnego, semantycznie nacechowanego tytułu: operetka niech się nazywa Operetka, pornografia niech się nazywa Pornografia, kosmos niech się nazywa Kosmos. Jest to próba, może nie zawsze rozmyślna, uczynienia z książki końca pewnej drogi; dalej nie będzie można już postąpić. Podejrzewam tu autorską pychę, która potencjalnym następcom szlaban chce położyć. VIII AWANTURY SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE? Strasznie się wszyscy podenerwowali i zirytowali wynikiem prezydenckich wyborów — po części słusznie. Zanim się ten mój przyczynek ukaże, upłynie sporo wody w Wiśle, powtórzę jednak, co powiedziałem rosyjskiemu radiu: pomiędzy legislatywą a egzekutywą powinna być równowaga. Nie jest dobrze, kiedy zarówno legislatywa, jak i egzekutywa znajdą się w rękach jednej partii. Także wtedy, gdyby chodziło o partię prawicową, bo zakłócone zostają podstawowe elementy, bez których demokracja nie może dobrze funkcjonować. Mówimy oczywiście o modelu europejskim; w Ameryce istnieją wprawdzie dwie partie, trudno jednak w nich widzieć lewicę i prawicę. Owszem, republikanie skłaniają się bardziej na prawo, ale spektra poglądów są w obu partiach szerokie. Choć i u Amerykanów, kiedy prezydentem jest demokrata, a w Kongresie dominują republikanie, zdrowo to wpływa na obie strony, bo stale muszą się ścierać. Lepiej, gdy jedna strona nie ma zbyt wiele do gadania. Zdenerwowania było jednak chyba o wiele za dużo; zdenerwowania i pieklenia się, w które nawet Jasna Góra się włączyła. Wszystko razem było na pewno szalenie polskie, tak polskie, że trudno bardziej. Co dwa lata mniej więcej robię sobie rekolekcje nad Trylogią i teraz znów ją czytam. Sejmikowania i hałłakowania wracają — dawaj go sam, będziemy bigosować i tak dalej. Dziwna rzecz, ale sarmacka tradycja przenika wszystkie klasy społeczne i nadal w mentalności naszej trwa. Nie wiedzieć, co z nami zrobią — a to zostaje. Coś z sarmackiego ducha — zaciętość, zaciekłość i w gruncie rzeczy, powiedzmy sobie szczerze, dość nikłe rozmiłowanie w klasycznych procedurach demokratycznych. W Szwajcarii np., gdy się mówi o społeczeństwie czy narodzie, używa się słowa „suweren” — w poczuciu, że tu, na ziemi, nie ma innego odwołania. Trzeba uważnie obserwować, co się stanie w ciągu najbliższych tygodni i miesięcy. Ani z góry nie rozpaczać i nie kląć, ani się z góry nie cieszyć, bo nie ma powodu. Tak też i powiedziałem Rosjanom, dodając — bo wypadało — że tak czy owak, oni znajdują się w stanie większego rozwichrzenia niż my i mniej niż my wiedzą, co z sobą (to znaczy z Rosją) zrobić. Zakończyłem optymistycznie, mówiąc, że i Polska, i Rosja nie są na rok ani na pięć lat, tylko na wieki, a na wypadki bieżące patrzeć należy w perspektywie historycznej. Co będzie z Polską? Mam nadzieję, że nic takiego strasznego się nie stanie. Masa krytyczna naszego rynkowego systemu kapitalistycznego powiększyła się już i rozpędziła nieodwracalnie. Teraz rzecz się musi pomału przedestylować, przetrzeć i może z tej miazgi wynikną na przykład jakieś partie z prawdziwego zdarzenia, bo ich dotąd nie mamy. Mnożenie partii kanapowych powinno być konstytucyjnie zakazane! To oczywiście żart, ale w przedkładaniu ambicji polityków nad rację stanu jest coś okrutnie niemądrego. Życzyłbym sobie, byśmy weszli do Unii Europejskiej, i wydaje mi się to ważniejsze od wejścia do NATO. Nie jestem entuzjastą NATO, zwłaszcza odkąd dotychczasowy sekretarz generalny ustąpił z powodu skandalu i okazało się, że nowego w żaden sposób wyznaczyć nie można. Co się znalazł jakiś kandydat, to zaraz któreś państwo przeciw niemu protestowało. Skoro sami z sobą nie mogą dojść do ładu, cóż dopiero będzie po poszerzeniu Paktu… Galimatias panuje dziś powszechny i nieszczęście to nie tylko nas dotknęło. W Niemczech rozpoczęła się walka przeciw walucie europejskiej; trudno się dziwić, skoro w jej skład wejść mają waluty tak niepewne jak włoska czy portugalska. Oskar Lafontaine, który zmienił Scharpinga w przywództwie niemieckich socjaldemokratów, usiłuje partię swoją przeciwstawić wszelkiej interwencji w sprawy jugosłowiańskie, zwłaszcza wysłaniu na Bałkany Bundeswehry. Francja z jednej strony ma w domu bombowe terroryzmy, z drugiej — Chirac pielęgnuje bzika, by kraj swój zmienić w prawdziwe mocarstwo atomowe. Anglicy zajmują się perypetiami Lady Di… Kiedy oglądałem skupienie najnowocześniejszych kamer i anten wokół budynku, w którym toczył się proces Simpsona, rozziew między znakomitością techniki, jaką dysponują media, a nikczemnością przekazywanych przez nie treści wydał mi się żenujący. Człowiek przestaje się martwić tym, że nie jest szczęśliwym Polakiem, zaczyna się martwić, że jest w ogóle człowiekiem. Należeć do tego gatunku to satysfakcja wątpliwa i honor umiarkowany. APOKALIPSA I KRZEPIENIE SERC Wedle badań socjologicznych, opinia publiczna ani nie jest szczególnie zafrapowana sprawą byłego premiera Oleksego, ani nie nastąpił znaczny spadek jego popularności. Jakby nic takiego się nie stało. Zjawisko to wydaje mi się znacznie straszniejsze niż fakt, że człowiek, który akurat dochrapał się premierostwa, coś robił dla Rosjan. Tymczasem Rosja sterowana przez Jelcyna okazała się w Pierwomajskim okropnym potworem. Mimo woli narzuca mi się podobieństwo — oczywiście, nie tożsamość — losów Czeczeńców i Polaków. My też byliśmy pod zaborem, wierzgaliśmy przeciw ościeniowi i dawano nam szkołę. Skądinąd Tadeusz Chrzanowski napisał niedawno, że jak było powstanie styczniowe, to brał w nim udział jeden procent ludności; nie jest to liczba, która mogłaby człowieka obalić. Rosjanom brak dziś na szczęście siły. Szczypiorski powiedział w wywiadzie dla „Spiegla”, że imperium zawsze pozostaje imperium. Z punktu widzenia samoświadomości rosyjskiej wierchuszki to na pewno prawda, ale gdy spojrzeć na realny układ sił — z imperium jest kiepsko. Niemiecka telewizja rozmawiała z oficerami rosyjskich sił specjalnych, pacyfikujących Pierwomajskoje; twierdzili, że armia nie będzie już taka jak dawniej, bo bez przygotowania rzucono ją w bój, zupełnie jakby chodziło o jakąś karczemną burdę. A „Herald” dodaje, że wszystkie te mordy i bombardowania oraz próba likwidacji bojowników czeczeńskich wraz z zakładnikami miały pokazać zdecydowanie Jelcyna, by wzmóc jego popularność i ułatwić ponowny wybór. Jeśli takimi metodami zwiększa się dziś prezydenckie szansę kandydata, to istotnie żyjemy w najgorszym z istniejących światów. Nie jestem święty i toleruję wiele ludzkich przypadłości, ale stosunek Rosjan do Czeczenii wydaje mi się haniebny. A tymczasem sekretarz obrony Stanów Zjednoczonych, William Perry, Jelcyna usprawiedliwia, jakby rosyjski prezydent potrzebował nakładania rąk amerykańskich. On rozumie, on właściwie podziela stanowisko Jelcyna, wszystko jest w porządku, a że trochę ludzi poginęło — to trudno. Łatwo tak mówić, kiedy się nie było wśród tych, co trafili pod ostrzał. Rosjanie wprowadzili do akcji nowe miotacze rakiet, tzw. „grady” — to jakby następne pokolenie po katiuszach. Amerykańscy eksperci twierdzą, że „grady” są równie niecelne jak katiusze i podobnie jak one niosą śmierć i zniszczenie w dużym promieniu. Czytam wypowiedź głównego finansowego rzecznika wojska polskiego: mówi, że powinno się w Polsce wydawać na uzbrojenie ciężkie miliardy dolarów, ale nas na to nie stać. To prawdziwe nieszczęście; dziś nie wystarczy, by ktoś pobiegł do domu, zdjął ze ściany halabardę lub koncerz, jak to się dzieje w Trylogii, potem hajda na kulbakę i prędko, galopem do chorągwi poważnego znaku. Koszt uzbrojenia rośnie tymczasem wykładnikowo i za pół wieku nawet takie państwo jak Francja stać będzie najwyżej na 50 samolotów najnowszej generacji. Chyba że spełni się moje rojenie o mikrominiaturyzacji armii, o żołnierzach mniejszych od mrówek i całkiem mechanicznych, którzy przeciwnika oblezą i unieszkodliwią. Taka wizja przyszłego wojennego theatrum wygląda dość utopijnie, najczęściej jednak zdarzają się rzeczy w najwyższym stopniu nieprawdopodobne. Wszystko właściwie, co teraz się na świecie dzieje, 30 czy 25 lat temu wydawało się nieprawdopodobne zupełnie, zawsze jest inaczej, jak mówił Gołubiew, więc kto wie, co się w przyszłości stanie? Jeszcze jedna wiadomość mnie ostatnio zmartwiła, ta mianowicie, że w 1994 roku przyrost naturalny wyniósł równo 100 milionów. Ponieważ w tej chwili żyje na Ziemi około 5 miliardów 600 milionów ludzi, więc do roku 2000 liczba ta znacznie przekroczy 6 miliardów — i nie ma na to rady. Niektórzy twierdzą, że następuje już wyhamowanie przyrostu, ale należy się obawiać, że się raczej mylą. W krajach rozwiniętych, owszem tak, ale w Trzecim Świecie toczą się inne procesy i to na rozmaite dziedziny wywiera wpływ. „Tygodnik” drukował bardzo interesujący reportaż Jana Józefa Szczepańskiego z podróży do Islamabadu. W Pakistanie, gdzie mieszka około 100 milionów ludzi, książki wydaje się w nakładzie tysiąca egzemplarzy. Trzeba spojrzeć czasem w tamtą stronę, a nie porównywać ciągle sytuacji naszej z Niemcami. Recenzenci moich felietonów, zebranych w Lubych czasach, pisali, że wieszczę w nich apokalipsę. Jaka tam apokalipsa! Kiedy niedawno znów czytałem Trylogię, najbardziej mnie w niej uderzyły nie odstępstwa od prawdy historycznej, ale zakończenie, w którym Sienkiewicz twierdzi, że dzieło swe pisał dla pokrzepienia serc. Jakie tam pokrzepienie serc, dlaboga? Kamieniec wylatuje w powietrze i oddany zostaje na wieczne władanie Turkom, pan Wołodyjowski wylatuje w powietrze razem z Kamieńcem, Ogniem i mieczem zamyka fraza o nienawiści, co zatruła krew pobratymczą… A że to się świetnie czyta, to już inna historia. PRZYĆMIONA DZIEDZINA Kiedyś Leszek Kołakowski rozpoczął jedno ze swoich rozważań stwierdzeniem, że każdy człowiek, już przez to, że żyje i tym samym godzi się na istnienie, ponosi cząstkę odpowiedzialności za wszystko, co się dzieje na kuli ziemskiej. To jest oczywiście kolosalna przesada, takiej odpowiedzialności nie sposób sobie przedstawić, zwłaszcza przy istniejącym obecnie na świecie chaosie. Ale z drugiej strony trudno się niektórymi sprawami nie zajmować, choćby się na nie żadnego wpływu nie miało. Byłoby też rzeczą niewłaściwą, a może nawet niegodziwą, gdyby moje stanowisko, jakie próbuję uzasadnić i rozpowszechnić, drukując co miesiąc „Rozważania sylwiczne” w „Odrze”, w jakiś istotny sposób kłóciło się i sprzeczało z tym, co pisuję w „Tygodniku Powszechnym”. W pewnym sensie — si parva magnis comparare licet — felietonem moim zastępuję tam świętej pamięci Kisiela, który też nie zawsze był w zupełnej zgodzie z głównym tenorem opinii publikowanych w „Tygodniku”, dlatego napisać poniższe postanowiłem. Redaktor Turowicz kilkakrotnie ostatnio stwierdzał — i w „Tygodniku”, i w „Gazecie Wyborczej” — że istniejąca koalicja, a w szczególności jej postkomunistyczna część, ma wprawdzie z tytułu zwycięstwa w demokratycznych wyborach prawo rządzenia Polską, ale odmawiał tejże koalicji legitymacji moralnej. Ja to sobie w głowie trochę przewróciłem, rozszerzyłem i zastanawiać się zacząłem, komu spośród rządzących dziś na kuli ziemskiej można by legitymację moralną w tym wyższym sensie przyznać. Podczas kiedy u nas winy koalicjantów postkomunistycznych mają raczej posmak polityczny i totalitarny, to na przykład w Stanach Zjednoczonych republikanie, większość mający w Kongresie, odmawiają moralnej legitymacji prezydentowi Clintonowi i jego żonie, na podstawie zarzutów właściwie kryminalnych — chodzi o aferę Whitewater. Ogień polityków i publicystów, kierowany na prezydenta, na panią Hillary, zwaną w szkole jakoby Lodówką, i na ich otoczenie jest bardzo srogi. Musiałem więc Clintona skreślić z listy moralnych przedstawicieli narodów. Równocześnie zauważyłem, że republikanie wcale nie biorą się do tego, by przeprowadzić akcję na rzecz tak zwanego impeachment, procedury konstytucyjnej, którą storpedowany został kiedyś prezydent Nixon. Nie biorą się dlatego, że przy wszystkich przewinach Clintona — wiele o nich pisano, choćby o tym, jak umknął do Wielkiej Brytanii, ażeby ujść poborowi w czasie wojny wietnamskiej — większość opinii publicznej jest za jego ponownym wyborem: ponad pięćdziesiąt kilka procent! Z tego wynika, że — przynajmniej w Stanach Zjednoczonych — takie zarzuty pozostawiają ludzi obojętnymi. We Włoszech z kolei, jak wiadomo, rządzący byli przez długi czas powiązani z mafią, co jest przecież rzeczą dość okropną. We Francji, choć de mortuis nil nisi bene, ale na temat prezydenta Mitterranda też krążyły rozmaite pogłoski, które aż do Internetu wlazły. No i tak chodząc po świecie, można się przekonać, że ktoś taki jak prezydent Havel jest właściwie chlubnym wyjątkiem. Mówiąc krótko, społeczeństwo nie ocenia z reguły w wyborach polityków pod względem moralnym; albo zwraca uwagę na obietnice, które są mu rzucane, co się pospolicie nazywa kiełbasą wyborczą, albo na sprawność działania (jeśli idzie o sprawność działania typu policyjnego, to na pewno postkomuniści dzierżą prym…). Demokracja rozumiana jako rządy wyłonione wolą większości nie ma niestety nazbyt wiele wspólnego z moralnością: moralność sobie, a te zbiorowe moce, które wyprowadzają człowieka na najwyższy przedstawicielski urząd w państwie — sobie. Oczywiście, można wiele z tego, co się w naszej części Europy dzieje, tłumaczyć długotrwałym przebywaniem w totalitaryzmie. Jak się przez pięćdziesiąt lat tłukło tak zwane inne klasy społeczne, a nawet i ludzi z własnych szeregów, trudno potem o polityczne elity i polityczne rozeznanie mas. Masy zachowują się często w specyficzny sposób. Kisielewski powiedział kiedyś o „rządach ciemniaków”, ale to określenie nie odnosi się wyłącznie do układów typu totalitarnego, rządy ciemniaków mogą zostać wyłonione także i w powszechnym głosowaniu. Tak już w historii bywało i można się tylko zastanawiać, co robić, gdy większość społeczeństwa głosuje na przykład na faszystów albo na brunatno— czerwonych, jak to niedawno groziło w Rosji. Tam zresztą, jak widać z ostatnich wydarzeń, Jelcyn okazał się nadzwyczaj zręcznym politykiem, wbrew dotychczasowym mniemaniom o jego nieodpowiedzialności. Znienacka zaczął tańczyć rock and rolla z dziewczętami, obiecywać złote góry, a przestraszeni możliwością pojawienia się u władzy komunisty Ziuganowa zachodni bankierzy miliardy przeznaczyli na rzecz Rosji. Społeczeństwo można jeśli nie kupić, to przynajmniej przekonać środkami, które także stuprocentowo moralne nie są. Umiejętność wypychania siebie na najwyższe stanowiska nie ma związku ze świadectwem nieposzlakowanej moralności. Prawdopodobnie stąd się bierze ogólne przekonanie, że polityka to proceder dość brudnawy. Z drugiej strony oczywiście nie należy popadać w skrajność. Uważam za przesadne mniemania tych, którzy powiadają, że osoby tak nadzwyczaj sprawne i sprytne w dziedzinie finansowej jak pan Bagsik, który siedzi obecnie w kryminale, najlepiej się nadają na urząd ministra finansów. Tak daleko bym nie szedł, podobnie jak nie sądzę, by najlepszym kontrkandydatem dla ministra Podkańskiego był pan Jerzy Urban. Dziedzina polityki jest jednak dziwnie przyćmiona, a optowanie na rzecz ludzi szlachetnych i prawych bywa ryzykowne. Po tym, jak pan Michał Zieliński przedstawił w „Tygodniku” miażdżącą po prostu krytykę programu mecenasa Olszewskiego, wszystkie włosy stanęły mi na głowie, gdy przeczytałem, że ROP ma 16 procent społeczeństwa za sobą. Przecież gdyby to, co Zieliński skrytykował, próbowano wcielić w życie, okazałoby się, że wszystkie koła powinny być kwadratowe a z nieba powinien spadać nieustannie deszcz złotych dukatów. Każdy by oczywiście chciał, i ja także, by władza znajdowała się w rękach ludzi, którzy są zarazem bardzo sprawni, bardzo mądrzy i absolutnie nieskalani, ale to się na świecie niezmiernie rzadko zdarza. MNIEJSZE ZŁO Odwiedziłem niedawno nowy krakowski supermarket austriackiej sieci Billa. Nie mogłem go najpierw znaleźć, bo ulicy Józefa Mackiewicza, przy której go zbudowano, nie było na moim planie — okazało się, że przedtem nosiła imię Ignacego Fika, lewicowego krytyka zamordowanego przez Niemców. Gorliwość, z jaką nasi rodacy przemianowują ulice i place, burzą pomniki i ekshumują nieboszczyków, głównie pochodzenia sowieckiego i żołnierskiego, nie ma sobie równej. Jest w tym dla mnie coś okropnie neofickiego. Kiedy przed laty odwiedziłem po raz pierwszy Berlin Zachodni, znalazłem — a istniały przecież wtedy Sowiety i NRD! — ulicę Karola Marksa. Na moje zdziwione pytanie odpowiedziano mi: oczywiście, przecież on był nie tylko twórcą utopii dość złowrogiej, ale i znacznym filozofem, więc jako Niemcowi należy mu się ulica. U nas za to nie nadąża się z drukiem nowych planów miejskich. Są oczywiście w tych zmianach rzeczy korzystne, ale przesadzać, uważam, nie należy. Na przykład wyrywanie tablicy ku czci pisarza Hołuja ze ściany domu przy Rynku nie bardzo mi się podoba. Nie lubowałem się w czytaniu książek Hołuja, a właściwie — przyznam po cichu — wcale ich nie czytałem, ale nie byłbym tak radykalny, choćby ze względu na jego rodzinę; w końcu co komu taka tablica szkodzi. Nigdy nie byłem miłośnikiem panów Marchlewskiego et consortes, którzy — jak to Żeromski opisał — w 1920 roku na plebanii w Wyszkowie się zgromadzili i stworzyli prowizoryczny rząd, by go w Warszawie osadzić, do czego nie dopuścił, świeć Panie nad jego duszą, Piłsudski, ale niektóre działania tępicieli materialnych resztek PRL–u zakrawają na manię. Wracając zaś do wizyty w Billi — parcie podobnych do niej super— czy hipermarketów budzi u nas opór, wywołany obawą wyrugowania przez nie drobnego handlu. Tymczasem jest to proces, który zachodzi w skali europejskiej. Może się nie podobać i na pewno się nie podoba nieszczęsnym właścicielom małych sklepów spożywczych naprzeciw tego supermarketu na osiedlu Prądnik, z parkingiem na 280 samochodów, ale nie ma na to rady. Albo się kupuje kapitalizm z wszystkimi jego właściwościami i przywarami, albo się jest zwolennikiem gospodarki ręcznie sterowanej, która doznała już straszliwych krachów. Łatwo sobie wyobrazić, co się działo przed wojną, gdy dorożki konne były wypierane z ruchu miejskiego przez taksówki. Nie mogło to przecież budzić zachwytu w dorożkarzach! Teraz dorożki stały się pewnego rodzaju reliktem, specjalnie hodowanym. W Wiedniu koło katedry św. Szczepana, znajduje się ich postój i można sobie po mieście pojeździć dwukonką z dorożkarzem w eleganckim meloniku. W Krakowie, który — jak powszechnie wiadomo — jest małym Wiedniem, też takie dorożki można na Rynku znaleźć. Mnie to nawet wzrusza. Nie czuję się tak zwanym konsumerystą — jest podobno takie słowo — i nie zachwycam się olbrzymimi ilościami wszelkiego jadła i napoju, ale muszę powiedzieć, że zupełnie bezinteresownie oglądane stany daleko idącego nasycenia towarami uważam za właściwe i wskazane; nie widzę powodu, dla którego Polacy nie mieliby ich doświadczać. Jednym słowem, zalety i wady rodaków są dość odmiennie rozłożone, niż by się chciało — choć o zaletach zapomnieć trudno. Dawniej się mówiło, że Żydzi mają niesłychane zdolności i umiejętności handlowe. Napisałem kiedyś w „Odrze”: niech się schowają Żydzi wobec tego, jak Polacy potrafili od korzeni odbudować handel i produkcję. Dlatego uważam — i tu się ośmielę trochę sprzeciwić redaktorowi Turowiczowi, którego bardzo szanuję — że masa nieupadłościowa, którą wytworzyła prężność narodu polskiego, jest już tak duża, że żadne postkomuny nas z drogi nie zawrócą, mogą najwyżej trochę przyhamować i zwolnić. Bardziej się obawiam szaleńczych programów ekonomicznych autorstwa zwolenników mecenasa Olszewskiego. Wtrąciłbym tu, że błądzą ci, którzy — pisząc o moim dziele — głosy moich postaci literackich utożsamiają z głosem autora. Wymyśliłem w powieści Fiasko postać dominikanina, ojca Arago, który powiada, że w jego etyce nie ma „mniejszego zła” — zło jest zawsze złem takim samym. Otóż w mojej praktycznej etyce mniejsze zło istnieje i uważam, że w przymusowej sytuacji trzeba je wybierać. Gdyby mi dziś dano przewrócić do góry nogami rządy postkomuny, ale jedyną alternatywą okazała się kolejna „wojna na górze”, prowadzor na z jednej strony przez ROP, a z drugiej przez „Solidarność”, Ruch Stu i tak dalej, i zaczęło się do sejmikowania podobne odrastanie złotej wolności szlacheckiej — nie byłbym wcale zachwycony. CO TO JEST ELEKTORAT? Przysłano mi niedawno numer poznańskiego pisma „Arkusz Poetycki”, a w nim znalazłem artykuł socjologa Bogdana Walczaka, który omawia pracę swej uczennicy, pani Doroty Gromady, uczenie zatytułowaną Stopień rozumienia słownictwa społeczno– politycznego i ekonomicznego w środowisku wiejskim. Pani Gromada zajmowała się tym, w jakiej mierze inteligencja wiejska, rolnicy i wiejska młodzież rozumieją to, o czym się pisze w gazetach, mówi w radiu i telewizji. Wyniki są przerażające i zrobiły na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Zacytuję parę przykładów, by nie być gołosłownym. Zastrzegam, że nie są to żarty. Elektorat? A, to coś z elektrycznością ma wspólnego. Tak, słyszałem coś o elektoracie. Chyba na uniwersytecie lubelskim jest taki elektorat i on pisze listy, co to ksiądz czyta na kazaniu potem. Elektorat? To jest ksiądz. To taki ksiądz, co się mówi na biskupa. Dekomunizacja? To coś związanego z dojazdami, to jest taka komunikacja. Konkordat? Coś mi się kojarzy. To jest, jak kobieta jest w ciąży. To taki zakaz, żeby tej ciąży nie mogła usunąć. Konkordat? A to jest głowa Kościoła, to taki biskup. Konsulting? Konsultacja z lekarzem. Lustracja? A, lustracja to taka ilustracja podwójna, jedna normalna, a druga w lustrze odbita. Makler? A to ryba, ryba. Nacjonalizm co to jest? Jak z prywatnego na państwowe robią. Co to jest nomenklatura? To taki człowiek, co się z niego wyśmiewają, narysują na niego coś. Ordynacja? Taki człowiek, co się ordynarnie odnosi do innych. Referendum? Na tych zebraniach robią, to chyba jak dzieci w szkole piszą referenda. I tak to leci całymi stronami. Jest i antysemityzm — to rasizm, do Murzynów na przykład. A co to jest budżet? Budżet? Budżet to budżet. Inflacja to jest, jak ktoś zbankrutuje. A czy ja wiem, co to znaczy opozycja? To w sejmie taka jakaś opozycja jest, ale co oni tam robią? Nie wiem. Na koniec czytamy: „Z przebadanej listy słów inteligencja wiejska nie rozumie trzydziestu czterech procent wyrazów. Rolnicy nie rozumieją sześćdziesięciu ośmiu procent, a uczniowie szkół ponadpodstawowych — aż siedemdziesięciu siedmiu”. Wśród odpowiedzi wciąż powraca refren: „A czy ja wiem, co to znaczy?” Wypada się zgodzić z konkluzją autorki: „Choć każdego dnia polskie społeczeństwo jest bombardowane tysiącami różnorodnych informacji, w dużej mierze jest to społeczeństwo niedoinformowane. Jest to kilka milionów Polaków, którzy siedzą przed telewizorami, patrzą i nic nie rozumieją”. To już po prostu zgroza. Czy jednak ci ludzie są winni temu, że tak nic nie wiedzą? A skąd się mieli dowiedzieć? Nasza klasa polityczna o edukację społeczeństwa nie bardzo dbała, sporami we własnym gronie zajęta. Z mediami nie lepiej. Przecież ja też powinienem się do opisanej wyżej grupy analfabetów zapisać. Na ostatnich stronach „Gazety Wyborczej” jest dużo o ekonomii, o procentach, o refundowaniu. Ja tego wszystkiego nie rozumiem! Nigdy się przecież ekonomii nie uczyłem — dlaczego tam nie ma jakiegoś słowniczka? Rozumiem, że nie można go drukować codziennie, ale od czasu do czasu, przynajmniej podstawowe hasła, żeby wyjaśnić, na czym polegają najbardziej elementarne mechanizmy, jakimi się posługuje minister finansów. To niedobrze, kiedy człowiek, uważający siebie za wykształconego — ja mam wprawdzie niepełne wykształcenie wyższe, bo bez dyplomu, ale jednak — nie rozumie, co to wszystko znaczy. Cóż się dziwić biedakom wpłacającym pieniądze i produkującym jakieś serki dla firmy, która się później okazuje najczystszym oszustwem. Kiedy ludzie nie są wyuczeni, na czym polega gospodarka rynkowa i jak łatwo być oszukanym, wtedy się dają nabierać. Kiedy społeczeństwo nie rozumie pojęć, na których funkcjonowanie demokratycznych mechanizmów się opiera, trudno odeń potem wymagać rozsądnych wyborów. ELEGIA NA ŚMIERĆ KSIĘGARNI Kilka dni temu odwiedziliśmy z żoną dom towarowy „Jubilat”. Obok niego przez lata znajdowała się duża księgarnia, której okna wychodziły na Zwierzyniecką i na plac Kossaka. Dziś jest tam sklep z telefonami, a szczątki księgarni trafiły na antresolę trzeciego piętra „Jubilata”. Znajoma sprzedawczyni ze łzami niemal opowiadała nam, że nowy właściciel kamienicy tak im podkręcił czynsze, że nie byli w stanie ich zapłacić. Dystrybucja książki nie jest w końcu czymś ostatnim w randze spraw państwowych i puszczenie jej bez reszty na rynkowy żywioł wydaje mi się szkodliwe. Przeczytałem niedawno w „Heraldzie” wywiad z młodym, dwudziestodziewięcioletnim rosyjskim pisarzem. Mówi oczywiście, że w Rosji żyć z pisania się dziś nie da, ale przy sposobności uświadomił mi rzecz, o której nie wiedziałem. Otóż tak zwane tołstyje żurnały, pisma literacko—społeczne o długiej tradycji, które dzięki memu moskiewskiemu agentowi regularnie czytuję — „Nowyj Mir”, „Znamja”, „Oktiabr’” — miały przedtem milionowe nakłady, a teraz drukuje się ich od trzydziestu do trzydziestu pięciu tysięcy. Przetrwały dzięki węgiersko–amerykańskiemu milionerowi Sorosowi, temu od naszej Fundacji Batorego, który ładuje w nie ogromne sumy. Dobrze by było, gdyby tacy Sorosowie na kamieniu się rodzili, ale niestety trudno sobie wyobrazić, by teksańscy na przykład miliarderzy nagle zaczęli wspierać polską, ukraińską czy inną kulturę — a miliarderów własnych zbyt wielu nie mamy… Los naszej literatury, zwłaszcza zaś pisarzy już nieżyjących, zdany jest dziś na pomysłowość, nadzieję zysków albo też niezwykły zgoła altruizm prywatnych wydawców. Kiedy oficyna BGW proponowała mi wydawanie moich książek, jej wysłannicy przywieźli mi niesłychanie monumentalną i ozdobną edycję Pana Tadeusza, powtórzoną za przedwojennym Altenbergiem. To nie powinny być jednak sporadyczne zjawiska i dobrze by było, gdyby Polacy zatroszczyli się trochę o własną tradycję. Mam na przykład wrażenie, że dziewięćdziesiąt procent tego, co pisano w dwudziestoleciu, zmarło w zapomnieniu — choćby Sieroszewski, a nawet Nałkowska. To tylko przykład, nie mówię, że trzeba koniecznie wznowić całego Sieroszewskiego, ale pamiętać, że ktoś taki był, warto. Podobnie z literaturą dawniejszą — zawsze ktoś oczywiście wyda Trylogię, Lalkę czy Faraona, ale z innymi powieściami już gorzej. Osobnym problemem są księgarnie: czytam wciąż pochwały zalążków nowej polskiej literatury, ale dotrzeć do chwalonych przez krytyków dzieł niesłychanie trudno! Za stary już jestem, by po całym mieście za książkami młodych biegać, a chciałbym się czasem przekonać, co oni takiego piszą. Główny mój wydawca niemiecki, Suhrkamp, otworzył osobną serię narodowej klasyki z tak zwanymi rozumowanymi komentarzami. Przepowiadano mu z tego powodu plajtę, ale udało mu się zobligować do zakupu wszystkie uniwersyteckie biblioteki — a uniwersytetów jest w Niemczech bardzo dużo. U nas zawsze w takiej chwili słyszy się zdanie, na które tak zżymał się Żychiewicz: nas na to nie stać. To po prostu nieprawda, pieniądze są, chodzi przecież o kwoty stosunkowo nieduże i próbujmy je uruchamiać. Patronat wyższych, rządowych instancji jest także ważny: skoro peerelowski sejm mógł się zdobyć na uchwałę w sprawie wydania dzieł Mickiewicza, nie powinniśmy być gorsi. Należałoby powołać do życia fundusz, który służyłby wyłącznie klasyce polskiej. Trzeba naturalnie zrobić rozsądny wybór tytułów, od tego są odpowiednie gremia, ale książki to jednak nie majtki i nie można w ich przypadku zdawać się wyłącznie na rynkowe reguły. Nie robi się tego zresztą i na Zachodzie; wspominałem już o Niemczech, nie wiem, jak to wygląda w Hiszpanii czy Portugalii, ale np. w Ameryce wydawnictwa uniwersyteckie dysponują mnóstwem rozmaitych grantów. Sytuacja ekonomiczna Polski jest wprawdzie nieporównywalnie gorsza, ale tradycja państwowości naszej, o blisko osiemset lat dłuższa od amerykańskiej, do czegoś przecież zobowiązuje… Czynnik porządkujący czy organizujący bardzo by się tu czasem przydał; w końcu i ruchem miejskim też się jakoś dyryguje. Po ludziach siedzących w obecnym parlamencie nie spodziewałbym się zbytniego zainteresowania kulturą. Pojedynczy głos, taki jak mój, brzmi niestety jak pisk myszy, trzeba jednak wciąż dłubać i wiercić — chodzi przecież także o element polskiej racji stanu. ENCYKLOPEDYŚCI W czasach, kiedy jako repatriant ze Lwowa mieszkałem przy ulicy Śląskiej 3 mieszkanie 2, w jednym pokoju razem z rodzicami — miałem tam taką niszę, dwa metry na dwa — prenumerowałem dzieło, które się nazywało Bolszaja Sowietskaja Enciklopiedia. Byłem zawsze bardzo chciwy naukowych informacji, a ich strumyczek u schyłku panowania Stalina stał się nadzwyczaj wąski i szczupły, tak że wszystko było dla mnie dobre, nawet Sowiecka Encyklopedia — zresztą ogromna, rozmiarami podobna do Brytyjskiej. Aż tu pewnego dnia przyszedł do mnie specjalny list polecony prosto z Moskwy. Otwieram go, a tam napisano tak: z tomu pod literą B mam wyciąć cały artykuł pod tytułem „Beria Ławrentij Pawłowicz” i na to miejsce wkleić przysłany mi arkusz — dokładnie odpowiadający rozmiarami temu, co zostało wycięte — pod tytułem „Beringów Zaliw”, czyli „Cieśnina Beringa”… No, wtedy bez chwili wahania poszedłem do naszego dozorcy, pożyczyłem od niego dwukołowy wózek, załadowałem nań encyklopedię i zawiozłem do antykwariatu na rogu Tomasza i Sławkowskiej. Wyszedłem z roztropnego założenia: jak chcecie, żebym ja redagował wam encyklopedię, to ją sobie sami redagujcie, ja z nią nie chcę mieć nic wspólnego. Zabawny ten epizod przyszedł mi do głowy, ponieważ pojawiła się obecnie w handlu nowa Encyklopedia Powszechna PWN — z planowanych sześciu dostałem na razie, nie wiem czemu, tomy pierwszy i czwarty. Encyklopedii się naturalnie nie czyta, tylko się do niej zagląda, i ja zaglądałem do mego nabytku tu i tam. Byłem ciekaw, co napisano o periodyku, który ma tak wysoki nakład, że aż „New Yorker” specjalny artykuł o jego redaktorze naczelnym, Urbanie Jerzym, ogłosił — co napisano o „Nie”. Otóż metodą najzupełniej radziecką „Nie” nie istnieje jako pismo. Znalazłem dużo pism dziewiętnastowiecznych i inne bardzo egzotyczne rzeczy, ale „Nie” nie ma. Uważam, że aczkolwiek nie należy być szczególnie pochlebnego zdania o „Nie”, tak samo jak o karakonach albo pluskwach, ale z tego nie wynika, że w encyklopedii powinny się znaleźć wyłącznie opisy pięknych motyli, jak na przykład paź królowej, natomiast owady brzydkie albo obrzydliwe pismo takie jak „Nie” mają być z jej kart wygnane. Metoda i zasada jest, powiedziałbym, cokolwiek totalitarna — to, co nie nazwane, nie istnieje. Był u nas za PRL–u okres, kiedy tak zwanych encyklopedystów atakowano. Niektórzy musieli nawet do Szwecji pouciekać, bo się upierali przy tym — co jest prawdą! — że istniały dwa rodzaje obozów niemieckich: obozy pracy i obozy zniszczenia, Arbeitslager i Vernichtungslager, i że w tych drugich głównie Żydów mordowano. Teza okazała się dla władzy ówczesnej tak niesłychana i sprośna, że jej autorów wygoniono. W związku z tym powstał, jak mi się zdaje, w szeregach encyklopedystów deficyt tak znaczny, że mniej więcej osiemdziesiąt procent — nie liczyłem dokładnie — całego zespołu redakcyjnego stanowią dziś niewiasty i nowe dzieło mogłoby się zwać encyklopedią niewieścią. Historia z opuszczeniem „Nie” dlatego tak mi się nie podoba, że ja nie wiem, jakie inne jeszcze mogły być ewentualne hasła, których ta encyklopedia nie zawiera, albowiem to, co nie zostało w niej umieszczone, przestaje tym samym istnieć. Nie chodzi mi przecież o to, by nowa encyklopedia stała się heroldem opiewającym „Nie” na świat cały, powiedzmy sobie, że periodyk ten jest plamą na honorze polskiego piśmiennictwa, ale i wtedy, gdy gniazdo jest kalane, należy pokazać, kto i w którym miejscu je pokalał. Brak ów uważam więc za duży błąd i poważnie się nawet zastanawiałem, czy tych dwóch tomów do księgarni nie odnieść, jak to przed laty uczyniłem z tamtą encyklopedią. Wszelki cień, pojawiający się w związku z encyklopediami, budzi moje poważne zaniepokojenie i niezdrowe podejrzenia. ENCYKLOPEDIA I WYBOJE Nie było moim zamiarem zajmować się ze szczególną dokładnością nową Encyklopedią Powszechną, aczkolwiek mam sentyment do encyklopedii w ogóle. Kiedy byłem uczniem pierwszej gimnazjalnej, wuj pozwolił mi pożyczać po jednym tomie wielkiego Brockhausa z 1890 roku. Po niemiecku nie umiałem wcale; fascynowało mnie to, że w encyklopedii jest cały świat, obok siebie cesarze, królowie i lokomotywy. Potem ojciec kupił mi encyklopedię Trzaski, Everta i Michalskiego, pięć tomów w szarozielonym płótnie — wojna je pochłonęła. A przed samym 1939 rokiem wyszła encyklopedia „Wiedza i Życie” — w granatowym płótnie, też bardzo przyjemna — która i po wojnie cieszyła się powodzeniem, bo było w niej wprawdzie niewiele haseł, ale za to opracowanych bardzo solidnie. Kiedy jednak „Tygodnik” opublikował list od redaktora nowej Encyklopedii, będący odpowiedzią na mój felieton Encyklopedyści, postanowiłem nieco dokładniej przekartkować niektóre jej tomy; dysponuję pierwszym, drugim i czwartym. Jak to bywa, zacząłem od rodziny i bliskich. Znalazłem Olgierda Czernera, architekta i profesora politechniki, który podnosił Wrocław z gruzów — nie znalazłem natomiast niestety Franciszka Gila, dziennikarza i mojego — mogę tak powiedzieć — przyjaciela. Gil zmarł młodo w 1960 roku, a wsławił się tym, że przed wojną, kiedy na Uniwersytecie Jana Kazimierza szalały bojówki endeckie z pałkami i żyletkami, opublikował w „Sygnałach” lwowskich Karola Kuryluka podanie o pozwolenie na broń palną, ponieważ wybiera się na studia uniwersyteckie. Po wojnie mieszkał w Szczecinie i ogłosił sporo reportaży, był także bliskim znajomym innej barwnej postaci — Jana Papugi, marynarza i pisarza. Czy Papuga w encyklopedii będzie — nie wiem, bo tomu na „P” jeszcze nie mam, Gila natomiast zlikwidowano. Za źródło porównawcze wziąłem dwutomowy przewodnik encyklopedyczny po literaturze polskiej, wydany także przez PWN, jeszcze za PRL–u. Brak tam wprawdzie wielu znakomitych postaci, jak choćby redaktora Giedroycia, ale za to ci, co są, omówieni zostali dokładnie i dla Gila miejsce się znalazło. Nawiasem mówiąc, autorzy Literatury polskiej bawili się w przemytnictwo i prof. Sławiński, pragnąc wbrew cenzurze uwzględnić „Kulturę” paryską, wsadził ją do artykułu pod zupełnie innym tytułem. Takie rzeczy musiało się wtedy robić — dziś jednak panuje wolność i w tej wolności zespół redaktorów poczyna sobie dziwnie swobodnie. Bo i Himilsbacha na przykład nie ma, a było to na horyzoncie literatury powojennej bardzo osobne zjawisko. Stwierdziłem też z niepokojem, że podczas gdy uprzednio wydana jednotomowa encyklopedia, też PWN–u, uwzględniała Mirosława Hermaszewskiego, jedynego Polaka, który był w kosmosie, to z nowej wersji zniknął — prawdopodobnie dlatego, że na orbitę wyniosła go sowiecka rakieta. Uważam, że to autorom wystawia złe świadectwo, przecież Hermaszewski jako kosmonauta nie był — jak to w liście swym pisze o Urbanie redaktor NEP — ani pro–, ani antyklerykalny! Jeszcze większe moje zdziwienie wywołał fakt, że hasło takie jak „hipnoza” w ogóle nie istnieje, „hipnotyzer” także nie. Niezręcznie i nudno byłoby tak wyliczać, wspomnę więc tylko, że np. tam, gdzie mowa o teorii grafów, jest strzałka, która oznacza „szukaj pod hasłem graf” — ale takiego hasła nie ma. Osobną sprawą, która nie nadaje się do szerszego rozwijania na łamach „Tygodnika”, jest sposób potraktowania pewnych operatorów z dziedziny matematyki, jak hamiltoniany, lagranżjany i laplasjany. Posługiwano się przy ich opisie dobrymi niewątpliwie fachowcami, kiedy jednak porównać odnośne hasła z tymi, które się znalazły w 24–tomowym niemieckim Meyerze, widać duży wysiłek włożony przez niemieckich autorów w to, by trudne terminy przystępnie objaśnić. Zdrowy rozsądek wskazuje, że matematyk ani fizyk teoretyczny nie będą szukać wiadomości o hamiltonianach w encyklopedii — sięgnie po nią raczej ktoś nieprzygotowany, kto usłyszał, że coś takiego istnieje. Szeregi wzorów, całek i tak dalej, które w polskiej encyklopedii znajdzie, zrozumieniu rzeczy nie sprzyjają. Chodzi o to, by informować, a nie o popisy erudycyjno–fachowe. Poszukałem potem popularnego terminu „czarna dziura” i znalazłem z kolei hasło niezmiernie ubogie — ani słowa choćby o niemieckim astronomie nazwiskiem Schwarzschild, który teoretyczną możliwość takich obiektów niepostrzegalnych sformułował. Dla zwyczajnego mieszkańca Ziemi może też być ważne, czy nasze Słońce nie stanie się kiedyś czarną dziurą: odpowiem za encyklopedię, że nie, bo tylko gwiazdy o masie kilkakrotnie większej mogą się grawitacyjnie zapaść. Uznałem też za prawdopodobne, że wielu potencjalnych właścicieli encyklopedii chciałoby się czegoś dowiedzieć o chorobie tak częstej jak cukrzyca — ale wiadomości są tu, w przeciwieństwie do encyklopedii niemieckiej, bardzo niedokładne. Tak jakby konsultanci od matematyki byli bardziej erudycyjni i dokładni od tych, którzy zajmowali się astrofizyką i patologią. Dokonałem następnie znacznego odskoku, by dowiedzieć się czegoś ciekawego o pani Marii Modzelewskiej, znanej aktorce scen polskich, o której Antoni Słonimski w swoich wspomnieniach sporo pisał — nie ma jej w ogóle. Przy doborze nazwisk zawsze panuje pewna dowolność: może decyzję o tym, czy jakieś nazwisko uwzględnić, czy nie, podejmuje się przez głosowanie, a w przypadkach wątpliwych rzuca monetą? W przypadku Hermaszewskiego domyślam się, że poszło o tę sowiecką rakietę, Himilsbach był może za mało doniosły, brak hasła „hipnoza” nie ma żadnego usprawiedliwienia. Każda encyklopedia, wychodząc w określonym kraju, musi być po trosze etnocentryczna, i dlatego upominam się o Gila czy Modzelewską. Z drugiej strony są pewne rzeczy, do obcych się odnoszące, których pomijać nie można. Popatrzyłem pod „Heine”: Henryk Heine jako poeta oczywiście figuruje, ale ani słowa o tym, że był on żydowskiego pochodzenia. Tymczasem przez to właśnie pochodzenie był on długo jakby obcym ciałem w poezji niemieckiej i odmawiano mu miejsca w wielkiej triadzie obok Goethego i Schillera. Encyklopedia jest tu zresztą niekonsekwentna: jednym przyłbicę zdejmuje, informując na przykład, i słusznie, że Mieczysław Moczar naprawdę nazywał się Demko, innym pseudonimów nie rozszyfrowuje ani o pochodzeniu nie wspomina. Podtrzymuję więc, co przedtem napisałem. Wolałbym, by ta encyklopedia nie była tak bardzo wyboista; wyboistość w moim rozumieniu polega na daleko posuniętej nierówności poziomu poszczególnych haseł. Tyle ognia dział burtowych chyba wystarczy, ale gdyby sobie redakcja NEP życzyła, mogę dopisać jeszcze kilka paszkwilowatych i najeżonych złośliwościami uwag. TEOLOGIA, PYTON I BRZYTWA Niedawno w tygodniku „Der Spiegel” wystąpił nie znany mi bliżej profesor teologii — protestant, który chce być, zdaje się, dla swoich tym, czym Küng, a bardziej może jeszcze Drewermann dla Watykanu. W długim wywiadzie opowiada rozmaite rzeczy: Jezus nie był Synem Bożym, wszystkie prawdy wiary zakwestionowane, jednym słowem, z całej Ewangelii zostają — jak mówią Rosjanie — „rożki da nóżki”. Ów teolog rozbija wszystko w proch i w pył i jest z tego szalenie zadowolony, ponieważ uzyskuje, nie powiem — sławę, ale popularność, przejściową zapewne i przemijającą. Przyznam, że tego bardzo nie lubię. Jak ktoś jest agnostykiem, to niech on będzie agnostykiem do końca, jak ktoś jest ateistą — niech będzie do końca ateistą i niech nie mówi, że Bóg wprawdzie jest, ale ma tylko jedną rękę i jedną nogę. Nie jest to w porządku i nie chodzi tylko o kwestie teologiczne; to jest dla mnie, jak mówił Herbert, kwestia smaku. Oczywiście, że Ewangelie powstawały w różnych czasach, że są w nich rozmaite warstwy i bibliści wiele na ten temat napisali. Nie powiem, bo się na tym nie znam, czy wszystko, co mówi ów teolog, jest nieprawdą, ale uwaga, jaką poświęca mu „Der Spiegel”, niewątpliwie wiąże się z faktem, że pismo to, czy może raczej jego wydawca Rudolf Augstein, z lubością rozhuśtuje taran, walący we wszystko, co nosi miano sacrum albo transcendencji. On znajduje w tym taką samą przewrotną przyjemność jak Urban, kiedy pisze swoje paskudne rzeczy w „Nie”. On tym po prostu żyje. Argumenty, które atakują wiarę ze względu na niedokładność relacji poszczególnych ewangelistów, są w moim odczuciu niepoważne. To nie jest proces — w sensie jurydycznym — toczony przed trybunałem. Widzę tu dziwaczne połączenie ludzkich ambicji i chęci imponowania z jakąś dezynwolturą. Ja wam powiem prawdę o tym, kim był Jezus, kim była Matka Boska, ja wam powiem to, ja wam powiem tamto… Nawet prowadzący rozmowę redaktorzy nie zdają się nadmiernie szczęśliwi, bo ich rozmówca nie dostarcza im zbyt wielu argumentów czysto rzeczowych, tylko po prostu mówi, jak się sprawa przedstawia według niego. Jezus powiedział to, ale on mówi owo — tak nie można! To nawet nie jest ateizm — określiłbym to jako agnostycyzm porcjowany, podany w kawałkach. Najpierw odkręcimy z Ewangelii jedno, potem drugie… Tymczasem mnie wcale nie interesuje, czy rzeczywiście sam święty Paweł tak dokładnie powiedział, jak czytamy w Liście do Koryntian — „gdybym mówił językami ludzi i aniołów…” — ważne, że te słowa są wspaniałe! Jak spojrzeć od tej strony, problem w ogóle znika. Oczywiście — ludzi jest dziś tak wielu na świecie, że każdy może sobie gadać co chce i wygrywa ten, co wszystkich przekrzyczy. W Austrii odbywają się zjazdy młodych pisarzy. Kilkanaście lat temu — było to za stanu wojennego, mieszkałem wtedy w Wiedniu — podczas takiego zjazdu pewien młody człowiek przeciął sobie najpierw brzytwą czoło i zalany krwią odczytywał swój poemat czy kawałek prozy. Dowiedziałem się o tym z prasy, a wkrótce potem przyjechał do Wiednia mój niemiecki wydawca. Jedliśmy w Intercontinentalu obiad — tak zwany Tafelspitz, bardzo dobre mięsko wołowe ze szpinakiem i z chrzanem — i opowiadam całą historię, a wydawca na to: Tak, on już jest autorem naszego wydawnictwa. Zapytałem: Czy to są argumenty? Czy cięcie brzytwą pomagać ma w literackim starcie? Usłyszałem w odpowiedzi, że wszystkie sposoby są dobre, by uzyskać rozgłos. Wynika stąd, że najlepiej rozebrać się do goła, zjeść pytona (gdy pyton zje człowieka, to nie jest żadna sensacja, ale gdy człowiek pytona — owszem) i chodzić dumnie po ulicy. Mnie się to wydaje wysoce niewłaściwym, tanim reklamiarstwem — podobnie jak produkcje owego teologa czy raczej antyteologa na łamach „Spiegla”. OGÓLNA TEORIA DZIUR Na szerokim świecie, zwłaszcza amerykańskim, uważany jestem za bardzo ważną osobę, i choć nie mam nawet dyplomu lekarskiego — mimo że studiowałem medycynę — tytułują mnie profesorem. Instytucja zwana Massachusetts Institute of Technology napisała niedawno do mnie jako do profesora Lema, abym się krytycznie wypowiedział na temat pracy pewnego pana, który zajmuje się symulacyjnym komputerowym modelowaniem sztucznych kultur. Ten pan już ze mną korespondował i pracę swoją przysłał. Odpowiedziałem mu, że rzecz całą uważam za zupełny nonsens: z faktu, że pisałem w swoim czasie science–fiction nie wynika wcale, że jestem skłonny dawać wiarę rozmaitym fantasmagoriom. Teraz razem z listem otrzymałem katalog wydawnictwa Instytutu, MIT–Press, a w nim kartę, na której mogłem zaznaczyć, jakie książki przez nich wydane życzę sobie otrzymać jako honorarium. Odpowiedziałem tak: gratis stwierdzić mogę, że praca tego pana nie ma żadnej wartości, a przy sposobności pozwalam sobie wyrazić ubolewanie, że przysłany mi katalog jest kolejnym dowodem upadku cywilizacji zachodniej. Zawsze miałem kolosalny szacunek dla amerykańskich uniwersyteckich wydawnictw, tymczasem dziś, przeglądając tę broszurę, nic dla siebie nie znajduję. Znajduję natomiast — to dla przykładu — książkę dwóch facetów (jeden jest research fellow w Centre National de Recherches Scientifiąues w Aix–en–Provence, drugi pracuje w Columbia University) zatytułowaną „Ogólna teoria dziur”. Po prostu dziur! Chodzi o wyjaśnienie, czym są dziury — dziura w obwarzanku, dziura w swetrze, dziura na łokciu, dziura w murze. Czy chodzi o to samo, czy też są to różne rodzaje dziur? Czy dziurowatość jako zjawisko jest esencją czy egzystencją? Mam wrażenie, że nawet scholastycy w najgorszym swym okresie nie zajmowali się podobnymi zagadnieniami. Ale MIT to wydał! I czytam w reklamowej nocie, że to „fascynująca inwestygacja”, „metafizyka dziur”, dzieło, które odpowiada na pytanie, czy dziury istnieją naprawdę i czym są, jeśli rzeczywiście istnieją. „Przyziemny filozof nie potrafi się ustosunkować należycie do ontologicznej koncepcji dziury” — zapewnia nas wydawca. Inne pozycje — „Komputery i myśl” czy „Architektura jako metafora” — mogą być nie najgorsze, ale „Teorii dziur” to raczej nie dotyczy. Kiedy pokazałem żonie mój list do pani, która w tym wydawnictwie jest Senior—Editor, usłyszałem, że adresatka będzie ciężko obrażona, bo imputuję jej, że publikuje nonsensy. Nic na to jednak nie poradzę: tak po prostu myślę! Wolałbym już, żeby oni wydawali jakieś ciekawe książki kucharskie, na przykład podręcznik sztuki kulinarnej kanibalów — będzie to okropne, ale przynajmniej nie nonsensowne. I mam nadzieję, że moja odpowiedź przetnie definitywnie nić tej dyskusji. Mam jednak ogólniejsze wrażenie, że żyjemy dziś w epoce upadku nauki. Wokół nauki powstaje takie „halo” jak wokół księżyca, kiedy ten wieści niepogodę; przyczepiają się do pojęcia naukowości ludzie, którzy wypisują rozmaite banialuki. Trochę podobnie ze współczesną sztuką: nikt nie potrafi powiedzieć, że król jest nagi. Bardzo wybitny polski artysta plastyk demonstruje w Stanach Zjednoczonych półotwarte szafy. Najpierw myślałem, że chodzi o kabiny Dla Panów i Dla Pań, gdzie się, za przeproszeniem, siusia — okazuje się jednak, że owe szafy same w sobie to bezinteresowne dzieła sztuki. Autor ich porównywany jest do Josepha Beuysa, znacznie słynniejszego, nieżyjącego już szaleńca, który pakował wiadra towotu na stare drewniane krzesła, i zaraz znajdowali się Niemcy, którzy dawali po pięćdziesiąt tysięcy marek za krzesło tak natłuszczone. Granica między rozsądnymi dociekaniami a tak zwaną mętnologią prawie zupełnie się w naszych czasach zatarła i to mnie nadzwyczaj przygnębia. MIT należy przecież do czołowych uczelni amerykańskich, zawsze słyszałem o niej najlepsze rzeczy, dysponuje w dodatku sporymi funduszami. Widać jednak tempora mutantur et nos mutamur in illis; również tam zdarzać się poczęły rzeczy, które kiedyś uważalibyśmy za niewiarygodne.