JOHN JaKes BĘKART Z angielskiego przełożyły Irena Dawid-Olczyk Monika Kajszczak-Zieleniewska Świat Książki Tytuł oryginału THE BASTARD Projekt okładki i stron tytułowych Zofia Sokołowska Korekta Aniceta Tomasiak Izabella Wieczorek Licencyjne wydanie klubu „Świat Książki" za zgodą UNIV-COMP Sp. z o.o. Copyright © by John Jakes and Book Creations, Inc. 197 © Copyright for the Polish edition by UNIV-COMP Sp. z o.o., Warszawa 1994 © Copyright for the Polish translation by Irena Dawid-Olczyk and Monika Kajszczak-Zieleniewska Świat Książki, Warszawa 1997 Druk i oprawa w GGP ISBN 83-7129-374-7 Nr 1596 DEDYKACJA Osiem tomów tej opowieści ukazuje historię amerykańskiej rodziny od jej początków w okresie wojny o niepodległość kolonii do dnia dwóch-setletniej rocznicy proklamowania Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Cykl ten pragnę zadedykować, książka po książce, ośmiorgu Amerykanom, których kocham najbardziej. Ta pierwsza opowieść jest dla Ciebie, Rachel. KSIĘGA PIERWSZA Meandry losów ROZDZIAŁ PIERWSZY _______________Szok_______________ I Twarz rozjarzyła się, jakby z wysokiego okna katedry padł na nią promień słońca, ale kobieta nie miała pogodnego, spokojnego oblicza Bożej Matki. Jej rysy wyrażały gwałtowne, ziemskie uczucia. Pomimo straszliwego wysiłku nie był w stanie odwrócić wzroku od gorejących lic. Dawny, dławiący strach schwycił go za gardło. Czarne, płonące oczy patrzyły na niego oskarżycielsko. Lśniły ciemne włosy wijące się nad czołem i spływające wzdłuż wyłaniającej się z mroku owalnej twarzy. Białe zęby błyskały przy każdym słowie. Zbliżała się do czterdziestki, ale nie miała w ustach odrażających pieńków tak jak inne kobiety. Jakiś cud pozwolił jej zachować zdrowie i urodę. Próby ucieczki spełzły na niczym. Nie tylko nie był w stanie ruszyć się z miejsca, ale nawet nie mógł odwrócić głowy. Lęk rósł, wiedział, że za chwilę kobieta zwróci się do niego. Słyszał jej przyśpieszony oddech. I rzeczywiście tak się stało. Jej słowa przeraziły go jak zawsze. Nigdy nie był pewien, czy pasja w jej głosie oznacza miłość czy gniew. i - Nawet nie próbuj uciekać. Powiedziałam: NIE. Masz mnie wysłuchać. Uciekać? Boże! Jak gdyby był w stanie uciekać! Otaczał go mrok, w którym oblicze płonęło, a oczy... - Nie będzie żadnej łaciny, słyszysz mnie, żadnej łaciny. Będziesz 9 się uczył angielskiego. Czytanie i pisanie tylko w twoim własnym języku i po angielsku. I działania arytmetyczne, obliczenia. Ja nigdy się ich nie uczyłam. Nie potrzebowałam tego na scenie w Paryżu. Ale tobie to będzie potrzebne! Dla ciebie los przygotował inną rolę. Wielką rolę! Nigdy o tym nie zapominaj! Oczy jej płonęły jak węgle na kominku w ciemną, zimową noc. Jednak nie dawały ciepła i nie ogrzewały. Czuł, jak oblewa go zimny pot. Tkwił na miejscu, pozbawiony sił, niezdolny wykonać nawet gestu. - Kiedy przyjdzie pora, powiem ci, jaka to rola. Do tego czasu musisz być posłuszny, uczyć się angielskiego i... innych rzeczy. Na przykład, ile jest wart angielski funt. W ten sposób będziesz gotów, gdy nadejdzie twój czas. Będziesz mógł wziąć, co ci się należy. Pozwól tutejszym głupcom bredzić o wielkości Francji. Od czasów Rzymu największym imperium jest kraj za wodą. Pewnego dnia pojedziesz tam upomnieć się o swoje. Niech świętoszek księżulo uczy tych wiszących u kruchty chłopaczków. To nie dla ciebie. Dłonie bielejące w mroku jak szpony wyciągnęły się do niego. Złapała go za ramiona i gwałtownie potrząsnęła. Chciał zaprzeczyć, ale stać go było jedynie na to, aby pokręcić głową. Nie miała zamiaru go puścić, gwałtowne uczucia wykrzywiły jej twarz w brzydką maskę. - Girard nauczy cię angielskiego! Z porządnych książek! Nie z tych bluźnierczych szpargałów, które chowa w komodzie. Słyszysz mnie, Filipie? Usiłował przemówić, ale gardło miał ściśnięte. Tylko westchnienie wyrwało mu się z ust. - Filipie, słyszysz mnie? Słyszysz, co do ciebie mówię? Znów go szarpała, a jej włosy tańczyły jak na wietrze. Dopiero teraz udało mu się wydać dźwięk, zwierzęcy krzyk bólu i strachu. Wyrwał się z białych szponów i uciekł. Gnał poprzez gęstą ciemność, byle dalej od tych płonących oczu, byle dalej od szarpiących go dłoni. Mrok nie dawał mu oparcia. Stopy zapadały się i grzęzły. W końcu przewracał się i padał, a jego krzyk był wołaniem o pomoc i miłosierdzie. 10 II Obudził się zlany potem. Uświadomił sobie, że koszmary się skończyły, i ogarnęła go wściekłość. Sen powracał i powinien już się do tego przyzwyczaić. Nie potrafił - za każdym razem koszmar budził w nim nie dającą się wytłumaczyć grozę. Gniew powoli przeradzał się we wstyd. Przetarł oczy, aby odegnać senność. Dotyk szorstkich dłoni na powiekach upewnił go o powrocie do rzeczywistości. Ciało miał wilgotne od potu, chociaż na poddaszu gospody panował dotkliwy ziąb. Mocniej potarł oczy i senność minęła. Wraz z nią odszedł strach. Spróbował roześmiać się, ale rozległ się tylko chrapliwy skrzek. Podstawowe elementy snu nie zmieniały się: zawsze była jej twarz, oczy i ręce, jej bezładne, oskarżycielskie przemówienia. Wiele razy je powtarzała, i to nie tylko we śnie. Zawsze uważała, że Anglia jest wschodzącą gwiazdą politycznej konstelacji. Ponownie nawiedziła go myśl, że te słowa są wynikiem przykrości, jakich doznała od swoich rodaków. Nalegała, żeby był lepszy, dużo lepszy niż ludzie, wśród których przyszło im żyć. Mimo to odmawiała odpowiedzi na pytanie: dlaczego. Ilekroć nalegał, uśmiechała się tylko dumnie - ileż dumy w niej było - i odpowiadała wymijająco: „W swoim czasie, Filipie, dowiesz się w swoim czasie". Poddasze pachniało słomą i jego potem. Obrócił się na bok i przez mansardowe okienko spojrzał na skaliste zbocze widoczne w migotliwym świetle gwiazd. Sztywna oprawa książki uwierała go w plecy poprzez szorstką tkaninę wełnianej koszuli, długiej do kolan. Każdego ranka z trudem wpychał ją w portki, gdy rozpoczynał się dzień pracy. Wyszarpnął spod siebie tom, którego zawiłości niezupełnie mieściły mu się w głowie. Girard pożyczał mu prawie od roku te niebezpieczne księgi i zawsze ostrzegał, żeby je dobrze chował. Jedną z nich napisał Anglik nazwiskiem Locke. Girard szczególnie go poważał, a Filip dzięki tej lekturze doskonalił swój angielski. Jednak Dwie rozprawy o rządzie były dla niego mocno niejasne 11 i wprawiały w zakłopotanie. Podobnie dwie inne książki szwajcarskiego autora, którego Girard określał mianem „mistrza Jana Jaku-oa . Ulubioną i chyba najcenniejszą księgą Girarda było opasłe dzieło zatytułowane Encyklopedia - pierwszy tom kompedium światowej wiedzy nowoczesnej. Wprowadzało umysł w stan odrętwienia rozprawiając o wszystkim, poczynając od polityki, a kończąc na przyrodzie. Girard mówił, ze w jego przygotowanie najwięcej pracy włożyło dwóch wielkich uczonych - Diderot i d'Alembert Dwa pierwsze tomy dzieła od razu zostały zakazane. Girard •cytował zgryźliwie pismo jakiegoś urzędnika rządu francuskiego że książka dąży do naruszenia władzy królewskiej poprzez zachęcanie do niezależności myślenia i tworzenie podwalin pod bezbożność upadek moralność, i obyczajów". Pomimo oficjalnego zakazu część nakładu rozeszła się i Girard miał szczęście zdobyć książkę . C!f ^ Z P0wrotem grzebał foliały w słomie i powrócił myślami do snu. Mozę to była kara, na którą zasłużył? Przy każdej nadarzającej się okazji, gdy mieli pewność, że ich słowa nie dojdą do niepowołanych uszu, Girard cierpliwie wyjaśniał mu trudne do pojęcia nowe idee. w u aWeMrZy,TilniejszeJlekturze ™P ^ był w stanie sam pojąć Woltera, Monteskiusza, szalonego Rousseau. Oni wszyscy przemawiali teraz do niego poprzez ukryte w słomie książki. Jak z dumą Uvierdził Girard były to najtęższe umysły nowożytnego świata Wstrząsały światem ducha u jego podstaw. Czyżby czyniły z Filipa skażonego grzechem wiadomości? Gdyby ona wiedziała! Ciekawe, jak często wówczas powtarzałyby się sny? Prawdopodobnie w ogóle nie dałaby mu spać Myśląc tak uśmiechnął się ponuro. Zamęczyłaby go wymówkami' Upewniwszy się, że słoma dokładnie zakryła książki nieco sie odpręży,. Odetchnął i wciągnął w płuca wilgotne, jesień^ow etr napływające od strony Puy de Donnę. Chłodny powiew otrzeźwi go, odgradzając od sennego koszmaru otrzeźwił Wkrótce nadejdzie kolejna trudna zima i zetnie lodem rzekę Alher płynącą na północ. Zrujnowana gospoda przyciągała coraz dmale?o^ąed ' "^ "^ S1C -** **** ** *S Czy naprawdę powinien uwierzyć, że daleko w Anglii czekała na 12 niego cudowna przyszłość, dumał żując źdźbło słomy. W Anglii? W kraju tradycyjnie wrogim każdemu Francuzowi? Wypluł słomę i uśmiechnął się krzywo. Pomysł był absurdalny. Mimo to jasno tłumaczył, dlaczego nie miał przyjaciół wśród rówieśników. Właściwie nie przyjmował do wiadomości obietnic powtarzających się we śnie i na jawie. Jednak czasami reagował tak, jakby wierzył w każde słowo tych czczych zapewnień. Wtedy inni od razu spostrzegali odcień podświadomej arogancji w jego zachowaniu. Poczuł się zmęczony. Chciał spać bez snów. Rzucił się na słomę, uderzając plecami o zagrzebane w niej tomy. Położył się na boku i owinął ciało w koc śmierdzący dymem i starością. Wspaniała przyszłość? Przed kim? Przed nim, chłopakiem z gospody? Jest parobkiem i nikim więcej. Znów zaczął drążyć temat tkwiący w nim jak drzazga. Czy w jej słowach był chociaż cień prawdy? „W swoim czasie, Filipie". Czy istniała jakaś tajemnica? Może tak jak zima, czekała na właściwy moment, aby się ujawnić? Czy warto było czekać na tę chwilę? Nie umiał odpowiedzieć sobie na to pytanie. Znał tylko lęk i nienawiść wobec powtarzającego się snu i strach przed dzikim wyrazem oczu własnej matki. III Wiatr potrząsał starym, rozpadającym się szyldem z napisem „Les Trois Chevres", Trzy Kozy. Gospoda przykleiła się do górskiego zbocza, trzy kilometry poniżej wioski Chavaniac. Mieszkały tu cztery osoby obsługujące podróżnych, sprzątające, gotujące, ścielące łóżka i podające posiłki. Życie toczyło się monotonnie, czasami urozmaicone przejazdami bogatych zaprzęgów zdążających na południe lub na wschód, by poprzez niebezpieczne alpejskie przełęcze udać się do słonecznej Italii. Czasem dumał ponuro, że dla niego, Filipa Char-boneau, pozostanie ona na zawsze krainą nie znaną. 13 - To jest właśnie cel edukacji. Zacząć rozumieć, a potem chcieć zrozumieć do końca. - Wiem, już mi to mówiłeś. Chyba trochę pojąłem, o co chodzi tym pisarzom. I to nie brzmi... właściwie. Chodzi mi o królów, którzy już nie mają boskiej nominacji do kierowania życiem innych ludzi. Girard przerwał mu gwałtownym skinieniem głowy. - Właśnie! - Zawsze mieliśmy królów. - Zawsze to nie znaczy na zawsze, Filipie. W strukturze wszechświata nic nie wskazuje na to, że człowiek powinien być posłuszny władzy. Człowiek sam powinien zdecydować, przez kogo pragnie być rządzony. - Tak to mniej więcej zrozumiałem. - Nasz szalony Szwajcar posunął się nawet dalej. Stwierdził kiedyś, że jeżeli Bóg ma ochotę przemówić do monsieur Jeana Jacques'a, nie powinien posługiwać się Mojżeszem - Girard przerwał na moment. - Skandalicznych rzeczy cię uczę, co? - Oczy błyszczały mu satysfakcją. - Czasami wprawiają mnie w kontuzję. - Poczekaj z pytaniami, aż spełnimy obowiązki względem bardziej konwencjonalnych nauk. Kiedy przyniesiesz ser, zajmiemy się starym, angielskim dramatem. Występują tam wiedźmy i dawni szkoccy królowie, mordujący się nawzajem. Myślę, że to powinno ci się spodobać. Nauczanie nie może być zanudzaniem, chociaż Bóg zgadza się, żeby księżulo właśnie to robił. Uważam za swój obowiązek osłodzić ci trudy przygotowań, mój młody przyjacielu - dodał poważnie. - Przygotowań do czego? - Filip odwrócił się w drzwiach gospody. - O to, drogi uczniu, pytaj „Madame" aktorkę. - Dlaczego ty zawsze mówisz o niej „Madame"? - spytał Filip zachmurzony. - Tylko z tego powodu, że ona tego wymaga. - Lecz ona nie ma męża, a ja nie mam ojca. Przynajmniej nic o nim nie wiem. - Mimo to uważam twoją matkę za damę. - Girard uśmiechnął się pod wąsem. - Nieważne, że kiedy jest w złym humorze, używa całkiem 16 soczystego języka pod moim adresem. Nie jest w tym odosobniona. Jestem niebezpiecznym ptaszkiem. Czasami żałuję, że nie potrafię ograniczyć się do algebry i angielskiego. Jednak byłoby szkoda, bo wydajesz się bystrym młodzieńcem. Więc zanim zaczniesz zadręczać mnie pytaniami, przypomnij sobie, co ci często powtarzam. Niektóre z moich idei filozoficznych pewnego dnia mogą wpakować cię w niezłe tarapaty. Rozważ to, mój przyjacielu. A teraz w drogę po ser. Jeżeli natychmiast nie wyruszysz, nie gwarantuję ci bezpieczeństwa przed atakami panny Charlotty. IV W ten sposób pewnego szarego, listopadowego poranka roku pańskiego tysiąc siedemset siedemdziesiątego Filip Charboneau opuścił „Les Trois Chevres". Jeśli chodzi o ścisłość, nigdy nie słyszano w pobliżu o żadnej kozie z wyjątkiem tych trzech, które ojciec Marie umieścił na szyldzie gospody. Ruszył w górę po kamienistej drodze do Chavaniac. Poranne mgły podniosły się i wyjrzało słońce. Daleko na północy rysował się skalisty garb Puy de Donnę. Girard opowiedział mu kiedyś o wulkanach, które tu dawno temu miotały w niebo ogień i kamienie. Filip szedł szybko. Wiatr poruszał ciemnymi sosnami na zboczach. Ziąb o tej porze roku przenikał do szpiku kości. Jedynym naprawdę ciepłym miejscem w gospodzie stawały się okolice kominka. Chłopak zastanawiał się, jakby to było dobrze żyć we wspaniałym, wygodnym dworze jak ten koło Chavaniac. Mieszkali tam Motterowie, bogata szlachta. Kiedy mówiono o nich, jego matka czyniła aluzje, że kiedyś i jego udziałem stanie się podobne życie. Z każdym ostrzejszym atakiem wiatru Filip był coraz bardziej przekonany, że słowa matki zawierały tylko pobożne życzenia. Jego stary sukienny płaszcz dawał dość problematyczną ochronę przed zimnem. Kiedy skręcił na ścieżkę pomiędzy głazami, był już na wskroś przemarznięty. Szałas rodziny du Pleis stał na naturalnym tarasie nad drogą. Z jego wnętrza wygramolił się gruby, niechlujny chłopak w wieku Filipa, drapiąc się po kroczu. Na jego widok Filipowi lekko zwęziły się oczy. 17 - Patrzcie no, któż to nas zaszczyca swoją wizytą - burknął parobek urągliwie. - Przyszedłem po ser, Auguście. Czy zastałem twojego ojca? - Filip starał się zachować spokój. - Jeśli musisz wiedzieć, chrapie pijany na wyrku. - August uśmiechnął się nieszczerze, ukazując zepsute zęby. Jego ciemne oczy pozostały mroczne i czujne. - Pozwól, że usłużę ci zamiast niego. - Ukłonił się szyderczo. - Dość tego, Auguście. Trzymajmy się interesów! - Filip uniósł dumnie brodę, a rysy mu się zaostrzyły. Z szałasu wyszedł drugi chłopak, wyższy. W ręce niósł oplatankę z winem. - Cóż to, mamy towarzystwo, Auguście? - zapytał ostro. - Mój kuzyn Bertram - wyjaśnił młody du Pleis. Filip spojrzał nań podejrzliwie. Brodę tamtego zdobiła niewielka blizna. Czyżby od walki na noże? Długie włosy nowo przybyłego opadały swobodnie, a żółtawe oczy błyszczały. Podszedł do rozmawiających, zataczając się lekko. - A to, Bertramie - ciągnął August - jest Filip Charboneau, powszechnie szanowany właściciel gospody na dole, przy drodze. Gdzie nam, prostaczkom, do niego. Niektórzy nazywają go Małym Lordem. - Wygląda mi na władcę końskiego gówna - zażartował Bertram, unosząc dzban z winem. - O nie - August zbliżył się o krok i Filip poczuł jego zgniły oddech. - Chociaż jego matka nie może utrzymać z dochodów z gospody nawet jednego konia w stajni, to Mały Lord jest osobistością. Wprawdzie to nie tajemnica, że jest bękartem. Jego matka chwali się na prawo i na lewo, że pewnego dnia jej synalek opuści nas, żeby uzyskać prawa do jakiegoś bajecznego dziedzictwa. Tak, pewnego dnia strzepnie kurz Auvergne ze swoich szat. - August strząsnął wyimaginowany pyłek z klapy płaszcza Filipa i ciągnął dalej z fałszywą powagą: - Nie śmiej się, Bertramie. Wiem to wprost od jego matki. Kiedy zniża się do rozmów z takim motłochem jak my, to zaczynam wszystko rozumieć. Gdy na Wielkanoc zmarła moja matka, wielka pani Charboneau przyszła kupić ser. Nie zaszczyciła mnie nawet jednym słowem współczucia. - Strzepnął następny pyłek z klapy płaszcza, tym razem już gwałtowniej. - Najmniejszym słówkiem. 18 Filip czuł w zachowaniu Augusta rosnącą niechęć. Bertram przysuwał się, kołysząc dzbanem. Filip zdawał sobie doskonale sprawę, że Maria zachowała się dokładnie tak, jak powiedział młody du Pleis, ale uważał za swój obowiązek bronić matki. - Może nie czuła się dobrze, Auguście. Przypominam sobie, że trochę niedomagała w okresie Wielkanocy. - Nie czuła się gorzej niż zwykle. - W głosie Augusta dźwięczało szyderstwo, gdy zwracał się do Bertrama. - Była aktorką na paryskiej scenie. Coś o tym słyszałem, a ty? - Pewnie - uśmiechnął się obleśnie Bertram. - Aktorki rozkładają się dla każdego kutasa z forsą. - I za to zabrania im się nawet przekraczać próg kościoła! - wykrzyknął triumfalnie August. - To raczej dziwne, żeby taka była matką lorda, no nie? - Dlaczego? - Bertram oblizał kąciki ust. - Słyszałem, że na dworze wszystkie wielkie damy się kurwią. - Niech was diabli! - wybuchnął Filip - Wezmę ser i nie będę wysłuchiwał tych waszych plugastw. Rzucił pieniądze na ziemię. Kuzyni porozumieli się wzrokiem. Bertram odstawił dzban i ruszyli na Filipa. - Nie zrozumiałeś, paniczyku - warknął August. - Pewnie, że weźmiemy twoje pieniądze. I nie tylko! Silny kopniak trafił Filipa w nogę. W odpowiedzi trzasnął Augusta pięścią, powalając go na ziemię. Jednak Bertram był już za Filipem i złapał go za harcap. Kopnął go z tyłu w krocze, posyłając prosto na nadstawione kolano Augusta. Filip krzyknął z bólu, zwijając się wpół. Bertram walnął go w kark i ziemia nagle usunęła mu się spod stóp. Bertram usiadł na nim, a August zaczął go z furią kopać. Filip bronił się, wił i wykręcał. Usiłował zadawać ciosy, ale rzadko trafiał. Ciężki, podkuty but Augusta lądował na jego żebrach, ramionach i nogach. W końcu młodemu Charboneau udało się trafić Bertrama w nos i krew wroga trafiła na płaszcz Filipa. Bertram bluznął przekleństwami i złapał Filipa za uszy. Zaczął walić jego głową o ziemię. W ciszy słychać było tylko sapanie braci du Pleis. Filip nie wydał z siebie nawet jęku. Ze środka szałasu dobiegł gniewny, męski głos. Pytał, co się dzieje. Nie słysząc odpowiedzi, powtórzył pytanie. 19 August pozbierał pieniądze Filipa, Bertram wstał i sięgnął po dzban. Filip chwiejnie podniósł się na nogi i ruszył w dół. August dogonił go i dołożył tęgiego kopniaka na pożegnanie. - Nie wracaj tu, dopóki ta dziwka, twoja matka, nie nauczy się grzeczności. Filip drżał na całym ciele. Ledwie stał, a każdy krok wydawał się wysiłkiem ponad siły. V Wyczerpany i upokorzony Filip z trudem wlókł się w kierunku gospody. Wiatr hulał po usianej głazami drodze, przyginając chłopca do ziemi. Zawstydzony wdrapał się na stok za gospodą i wślizgnął do stajni. Podciągając się z trudem na mniej stłuczonej ręce, wlazł po drabinie na stryszek. Tam zagrzebał się w słomie, błogosławiąc ciemność, w której mógł ukryć ból i upokorzenie. - Filipie? Jesteś tam, Filipie? Ocknął się, odwrócił na plecy i wpatrzył w mrok. Przez szparę w dachu, w blasku dalekich gwiazd, dostrzegł jasną plamę twarzy. W dole, na podłodze stajni stała latarnia. - Matko Boska, Filipie! Madame Marie odchodzi od zmysłów z niepokoju, tak się o ciebie zamartwia. - Charlotto... - ledwie mógł wymówić jej imię. Wraz ze świadomością wróciła pamięć i cierpienie. Charlotta weszła po drabinie i uklęknęła przy nim w słomie. Język przykleił mu się do podniebienia; nie mógł przełknąć śliny. Charlotta oparła się na rękach i pochyliła nad nim. Jej oddech pachniał winem, pewnie ściągnęła butelkę z piwniczki gospody. Głęboki dekolt rozchełstanej bluzki odsłonił obfite, białe piersi. Oczy dziewczyny błyszczały ożywieniem, wydawała się rozweselona. Jednak jej dłoń na policzku Filipa była pełna czułości. - Mój drogi, co ci się stało? - Miałem wypadek - wychrypiał z trudem. - Spadłem na kamienie. - Sądząc po tym, jak wyglądasz, stoczyłeś się chyba ze szczytu góry. Nikt w to nie uwierzy. Znów go pogłaskała i charakter tej pieszczoty nie pozostawiał 20 cienia wątpliwości. Koniuszki palców miała śliskie. Pewnie przyszła prosto z kuchni i nie zdążyła zetrzeć całego smalcu. - Kto cię tak pobił, Filipie? Czy to rozbójnicy? Znowu się tu pojawili? - Nie, nie rozbójnicy - wycedził przez zaciśnięte zęby. Bał się, że zacznie krzyczeć z bólu. - Słuchaj, Charlotto... to nieważne... wróciłem. Chciałem spać, więc... wczołgałem się tutaj. Jej dłoń coraz bardziej sugestywnie sunęła po jego ramieniu. Co, u diabła, sobie wyobrażała? Był taki obolały. Ale Charlotta zbliżała się ostrożnie jak myśliwy. - Biedny, kochany Filipie. - Jej pełne łydki błysnęły bielą, gdy podkasała spódnicę, żeby zejść po drabinie. - Przyda ci się trochę wina. - Nie, naprawdę niczego nie potrzebuję - wyszeptał. - Ja wiem lepiej, Filipie. Mam tu w jednym żłobie schowaną butelkę. Podkrada zapasy z gospody, pomyślał bez gniewu. Przez moment miał ochotę zepchnąć drabinę na dół, żeby się od niego odczepiła, lecz nie zrobił tego. Wino faktycznie mogłoby go postawić na nogi. Charlotta szeleściła słomą na dole. Po chwili żółte światło latarni zamigotało na szczycie drabiny. Usłyszał dziwny dźwięk. Mój Boże, ona chichotała. Czując się osaczony, przekręcił się na brzuch i usiłował podnieść na kolana. Ból dał znać o sobie ze zdwojoną siłą, przypominając mu o upokorzeniach poranka. Tymczasem Charlotta już dotarła do niego i ułożyła się tak blisko, że piersiami dotykała jego ramienia. - Jak mnie znalazłaś? - spytał niewyraźnie rozciętymi i opuchniętymi wargami. Obróciła się na bok i oparła się o niego biustem. Chciał się odsunąć, ale podążyła za nim. Zmieszany, zorientował się, że dziewczyna jest nieźle wstawiona. ¦ - Ciepło ci?- zapytała, głaszcząc go po głowie. - Jesteś lodowaty. - Tak, tak. Ciepło, bardzo ciepło. - Oszukujesz, Filipie. Zęby ci szczękają. - To zębom jest zimno, nie mnie. Naprawdę. Pytałem cię... - Napij się wina. To ci dobrze zrobi. 21 Prawie siłą przytknęła mu butelkę do ust. Wino w gospodzie mieli byle jakie i Filip się zakrztusił. Kiedy dotarło do żołądka, poczuł miłe ciepełko. Charlotta otarła się o jego biodro. Czuł wyraźnie ból w brzuchu i w jądrach, ale nagle zauważył jeszcze coś: naturalną, zadziwiającą w tych warunkach reakcję ciała. Mimo chaosu i paniki w głowie zrozumiał, że nie sprawia mu to przykrości. Jednak ciągle czuł się odrobinę jak tropiona zwierzyna. - Jeżeli chcesz wiedzieć, to dziś wieczorem nie mamy ani jednego klienta. Zadręczaliśmy się w kuchni. Twoja matka i Girard bez przerwy powtarzali, że to czy tamto mogło ci się stać. Nie mogłam już tego znieść i wymknęłam się tutaj, żeby pocieszyć się haustem czegoś mocniejszego. Zrządzenie losu, prawda? Jej śmiech stawał się gardłowy, niepokojący. Ręka zabłądziła w okolice jego kołnierza i wślizgnęła się do środka. Tym razem nie zauważył resztek smalcu, bo jego uwaga skupiona była na czym innym. Co się tam działo, na Boga? - Z kim się dzielisz tym, co ukradniesz w gospodzie? - zapytał, nadając swemu głosowi surowe brzmienie. - Z rodziną? - Z nikim. Sama wszystko wypijam. To takie dobre. Napij się i miej cudowne sny. Sny młodego mężczyzny! - Bzdury, nie wierzę w to. - W sny? One... są takie piękne - mówiąc to, położyła mu głowę na ramieniu, a jej loki łaskotały go w policzek.- Człowiek ma niewiele więcej. Uwierz mi. - Miałem na myśli wino. Nie wierzę ci, że wypijasz je sama. - Czasem biorę troszkę do domu. - Szybko cmoknęła go w policzek. - Nie wydasz mnie, prawda? Proszę... Mruknął coś zmieszany. Jej widać to wystarczyło, bo wiercąc się na słomie, zbliżyła się do niego jeszcze bardziej. - Filipie, wyglądsz, jakby ciągle było ci zimno. - Nie, nie. Jest mi bardzo dobrze. - Chcesz jeszcze wina? Mimo protestów wmusiła w niego następny łyk. - Charlotto, nie powiedziałaś mi, jak się tu znalazłaś - próbował uciec w bezpieczny temat rozmowy. - Więc kiedy tu weszłam, usłyszałam, jak przez sen z kimś się 22 bijesz. Czy bardzo cię boli? - zapytała, wędrując dłonią wzdłuż jego biodra. - Czy ty w ogóle możesz się ruszać? - Mogę. Chyba powinienem już iść do domu - odparł i spróbował się unieść. - Nie! - wykrzyknęła, popychając oburącz jego pierś. - Masz dreszcze. Gdybyś wyszedł na dwór, mógłbyś dostać gorączki. Napij się jeszcze na rozgrzewkę. Tym razem prawie się nie bronił. Wydawało mu się, że kwaśny płyn ma smak mniej obrzydliwy. Czuł się mile rozluźniony na całym ciele z wyjątkiem tego obszaru, nad którym wszelkie panowanie już od dawna stracił. Charlotta nadal kręciła się koło niego, wyginając się, dotykając, gładząc i potrącając. W ciemnościach wydawało się, że jej ciało otacza go ze wszystkich stron, jakby miała kilka par rąk. Błądziły po nim delikatnie, ale uparcie. Był tak podniecony, że ból, wstyd i niesmak, jakie odczuwał po bójce, poszły niemal całkowicie w zapomnienie. - Moja kolej - zachichotała, wyjmując mu z ręki butelkę z winem. Napiła się i odłożyła ją. - Och, kochanie - westchnęła. - Co teraz wymyślimy, żebyś się ogrzał? - Jest mi dość ciepło. Dziękuję ci, Charlotto. - Twoje dłonie ciągle są jak lód. Upiła się, pomyślał. Szumiało mu w głowie. Nie tylko ona, przyznał w duchu. - Trzeba coś zrobić z twoimi rękami, Filipie. Chyba już wiem, gdzie będzie im najcieplej. Schwyciła jego dłonie i wcisnęła sobie między piersi. Teraz już wcale nie czuł bólu. Z przerażającą siłą narastały w nim inne emocje. - Nie, chyba jeszcze nie jest im dostatecznie ciepło. Nie pomyśl sobie czasem, że jestem zbyt prędka, ale to dla twojego zdrowia, mój słodki Filipku. Zachichotała i zadarła spódnicę, prowadząc jego palce w miejsce ciepłe i wilgotne, okryte delikatnym futerkiem i zupełnie oszałamiające. - Ooo, tak lepiej - zamruczała z satysfakcją. Nie miał już żadnej kontroli nad swoimi rękami. Ogarniały go nowe, zdumiewające i cudowne wrażenia. Dziewczyna pocałowała go w ucho. Poczuł jej język wewnątrz i oblał go żar. 23 - Miłość rozgrzewa krew, nie wiedziałeś o tym, Filipie?- szeptała. - A może za bardzo cię boli, żeby... - Boli mnie. Tęgo mnie pobito, Charlotto. Nie sądzę, żebyśmy mogli... - Nie mów! Wiem, że nigdy nie obchodziły cię dziewczyny. - Dziś wieczór nie mam nawet siły o tym myśleć. - Spróbuj - szepnęła i znów poczuł język w uchu. - Daję słowo, że potem poczujesz się o wiele lepiej. Zanim zdążył zaprotestować, jej usta znalazły się na jego wargach. Wsunęła w nie pachnący winem język. Bluzka gdzieś się zapodziała, dotykały go nagie piersi, a niecierpliwe palce manipulowały przy spodniach. Później nic już ich nie dzieliło. - Tutaj, tutaj, Filipie. Niezupełnie... Tak, teraz dobrze - raczej dyszała, niż szeptała Charlotta. - Powiedz, że ci już cieplej. Widzisz, leczenie działa. - Tak, tak - bąknął, uspokajając nie wiadomo - ją czy siebie. Nie czuł już nic oprócz żaru jej ust i wspólnego rytmu narastającego rozkoszą niemal nie do zniesienia. Charlotta uczepiła się jego karku jakby w strachu. Przed czym? Gdzieś na dole drzwi rozwarły się i zamknęły. Rytm narastał. Ręce dziewczyny sunęły po jego plecach tam i z powrotem. Czuł jej połamane paznokcie i szorstkość dłoni. Oddech rozsadzał płuca. W końcu nastąpiła eksplozja, którą jego pozbawiony już wszelkiej kontroli umysł zapamiętał raz na zawsze jako najbardziej zdumiewające, przerażające i skuteczne lekarstwo na cierpienie i złe wspomnienia. VI Drzemali, jeszcze spleceni ze sobą, gdy nagle na dole zapaliło się światło. - Filipie? Charlotto? Filipowi wyrwał się zduszony okrzyk, którego Charlotta nie zdążyła uciszyć. Po chwili usłyszał głos matki rozkazujący im zejść na dół. Czuł się przyłapany na gorącym uczynku. Wciągał pośpiesznie spodnie, podczas gdy Charlotta, wydając piskliwe, przerażone okrzy- 24 ki, poprawiała odzież. Dotknął jej ręki uspokajająco, ale nawet tego nie zauważyła. Była trupio blada w świetle latarni stojącej u stóp drabiny. Filip pierwszy zszedł na dół. Ból powrócił i drabina wydawała mu się bardzo stroma i długa. Charlotta zeszła za nim w spódnicy założonej tyłem na przód. - Madame, proszę mi pozwolić wyjaśnić - zaczęła niepewnie, patrząc z przerażeniem na kobietę z latarnią. - Lepiej bądź cicho, ty flądro. Charlotta zaczęła pochlipywać, a Marie podniosła latarkę wyżej i spojrzała na swego syna. - Mój Boże, Filipie, spadłeś ze skały? Czy to ona tak cię poturbowała? Maria Charboneau była przystojną kobietą o szerokich ustach, klasycznym nosie, ciemnych włosach i oczach rodem z Auvergne, które Filip odziedziczył po niej. - Idź do Girarda. Niech ci da zapłatę za tydzień z góry i jeszcze dziś odprowadzi do domu. U nas nie masz już czego szukać - zwróciła się spokojnie do płaczącej Charlotty. - Nie jestem dość dobra dla Filipa? O to chodzi? - wybuchnęła urągliwie łkająca dziewczyna. - Co za pretensje u kogoś takiego jak pani. U kobiety, której nie wolno nawet przejść koło kościelnych wrót, bo... Policzek był szybki i mocny. Charlotta cofnęła się przestraszona, łapiąc się za twarz. - Odejdziesz - powiedziała już spokojnie Maria. - Mamo, to nie w porządku - zaczął Filip. - Ona tylko usiłowała mnie pocieszyć, bo ja... Zanim zdążył skończyć, Charlotta wybiegła. Nie wiedział, czy łkała, czy przeklinała. - To pierwszy raz z nią? - Maria patrzyła na syna badawczo. - Tak. - W ogóle pierwszy raz? - Tak. Mamo, na miłość boską, mam siedemnaście lat. Nie ma żadnej zbrodni w tym, że... - Kto cię pobił? - przerwała matka. Przemilczając obelgi pod jej adresem, wyjaśnił, co zaszło. Potem spojrzał jej prosto w oczy. 25 - Chcę wiedzieć, dlaczego nazwali mnie Małym Lordem? Nie pierwszy raz mnie tak nazywali i zawsze z drwiną. Chcę też wiedzieć, co jest złego w zadawaniu się z taką dziewczyną jak Charlotta? Wszystko mnie bolało, a ona była miła i przyniosła mi wina... - Żeby cię dopaść. - To nie jest wyjaśnienie. A gdybym powiedział, że chcę się ożenić z Charlotta? Chłopcy z Auvergne bywają ojcami w wieku czternastu lat. - Wejdźmy do środka, Filipie. Są rzeczy, o których muszę powiedzieć ci teraz, zanim narobisz sobie kłopotów. Wzięła latarnię i wyszła ze stajni krokiem pewnym i godnym. Podążył za nią zmieszany, żeby w końcu poznać tajemnice, które zdecydowała się mu wyjawić. ROZDZIAŁ DRUGI Skrytka za Madonną i - Chcę opowiedzieć ci o twoim ojcu - zaczęła Maria Charboneau. Siedzieli w jej dużym, skąpo umeblowanym pokoju u szczytu schodów. Utrzymywała go w nienagannej czystości lub raczej wymagała tego od Charlotty. Być może miała nadzieję, że kiedyś przy nagłym przypływie gości będzie zmuszona go odnająć. Zdarzało się to średnio raz do roku. O ile to był dobry rok. Filip pomyślał o Charlotcie. Odeszła w towarzystwie Girarda. Chłopak przypomniał sobie niewyrażalne emocje płynące z połączenia ciał i przełknął ślinę. Policzki mu płonęły. Matka wyraźnie oczekiwała jakiegoś odzewu na swoje oświadczenie. Filip przycupnął na małym stołeczku u stóp wysokiego łoża i usiłował się uśmiechnąć. - Zawsze przypuszczałem, że mam jakiegoś ojca, mamo. Maria nie odwzajemniła uśmiechu, więc syn ciągnął dalej, już poważnie: - Wyobrażałem sobie, że może był Anglikiem, bo nieraz mówiłaś tak dobrze o Anglii. Nie wiem jednak, jak Francuzka mogłaby spotkać mężczyznę z kraju, który tradycyjnie jest nam wrogi. i Podeszła do rogu pokoju rozświetlonego tylko blaskiem świeczki stojącej na umywalni. Obok, na ścianie, znajdowały się dwie miniatury nie najwyższego lotu. Przedstawiały mężczyznę o srogich oczach, Paula Charboneau, dziadka Filipa, i jego babkę, drobną, ciemnowłosą kobietę. Te same ciemne, połyskujące włosy, które zdobiły 27 Marię i Filipa. Portrety wykonał wędrowny artysta o poślednim talencie w zamian za nocleg i wikt przez parę dni. Powyżej miniatur znajdowała się mała nisza, w której stała figurka Madonny w asyście dwóch wotywnych lampek. Mimo że matka przez swój zawód została wykluczona z Kościoła katolickiego, to odkąd Filip pamiętał, przed posążkiem Madonny paliło się światło. Jednakże nigdy nie widział, aby się modliła. Teraz odsunęła figurkę na bok i z głębi niszy wydobyła małą, skórzaną kasetkę obitą na rogach mosiądzem. - Nie było mi trudno spotkać Anglika, kiedy miałam dwadzieścia lat i grałam Moliera na Rue des Fosses-St. Germain - powiedziała do Filipa, który nie spuszczał wzroku z popękanej skóry kasetki. - Czy przypominasz sobie ten powóz, który zatrzymał się tutaj w sierpniu? Naturalnie, że sobie przypominał. Wysiadło zeń czterech eleganckich i nieznośnych Anglików ze złotymi nitkami w płaszczach i pudrem we włosach. Tylko rok czy dwa starsi od niego. Każdy miał po dwóch służących do obsługi - prawie tak samo dumnych jak ich panowie - którzy szarogęsili się jeszcze bardziej niż chlebodawcy. Filip najchętniej przyłożyłby im za sposób, w jaki wyrażali się o wszystkim, co miejscowe, gdyby nie to, że bardzo dobrze płacili. Po ich wyjeździe dużo rozmawiał z Girardem o sposobie bycia angielskich paniczyków. Filip zauważył, że rozkazywali wszystkim, jakby takie było ich naturalne prawo. Girard odpowiedział, że minie wiele lat, zanim szlachta pozbędzie się wiary, iż samo urodzenie daje jej prawo pomiatania resztą ludzkości. Tak mniej więcej opowiadał teraz Filip Marii, chaotycznie i z przejęciem. - Girard został zaangażowany, żeby nauczyć cię angielskiego i matematyki! - Maria wyraźnie rozdrażniona przysiadła na łóżku i pochyliła się w kierunku syna. - Opanowałem już zupełnie nieźle oba te przedmioty. - Nie chcę, żeby sączył w twój umysł radykalne trucizny. Ci młodzi dżentelmeni to członkowie klasy, do której i ty będziesz pewnego dnia należał. Podkreślając wagę swych słów, energicznie postawiła kasetkę na boa z kaczych piór i to jakby trochę ją uspokoiło. - Nie wszystkie szlachetnie urodzone osoby mają tak kiepskie 28 maniery jak tamta czwórka. Czy wiesz, dlaczego tędy przejeżdżali? Dokąd jechali? - Przez Alpy do Rzymu. Tak się chwalili, że nietrudno było usłyszeć. - Na Wyspach Brytyjskich jest taki zwyczaj, że zamożni i utytułowani młodzieńcy po ukończeniu edukacji na uniwersytecie udają się w podróż po wielkich stolicach, Paryżu, Rzymie, Berlinie. To się nazywa „Grand Tour". Zwiedzają muzea, bywają w teatrach. W ten właśnie sposób poznałam w Paryżu twego ojca. Miałam dwadzieścia lat, a on był tylko rok starszy. Przyszedł do Comedie--Francaise, gdzie występowałam. Nie siedział w tylnych rzędach z podpitymi fircykami, którzy przekrzykują aktorów, a za nimi stoi wojsko z bagnetami na wypadek zamieszek. Nie, twój ojciec nie mieszał się z motłochem. Siedział przy scenie, gdzie ustawiano fotele dla prawdziwej arystokracji. Zachowywał się bardzo elegancko. Musisz wiedzieć, że panowie chętnie naigrawali się z aktorów, przeszkadzali im i bawili się ich kosztem. Aktorzy często tracili panowanie nad sobą i wszczynali awantury, za które zamykano ich w więzieniu Forl' Eveque. Kiedy pomimo straszliwego gniewu mojego ojca, a twojego dziadka, uparłam się, aby pojechać do Paryża, od razu zrozumiałam, że aktorzy nie są szanowanymi ludźmi. Miałam dziewiętnaście lat i na początku przyjęto mnie do trupy na próbę, jako uczennicę. Wiedziałam, co ryzykuję. Zły humor jakiegoś podpitego księcia mógł wtrącić do lochu całą trupę. Wystarczyło odpowiedzieć na złośliwość czy grubiaństwo. Szybko dowiedziałam się, że komediant przestaje być członkiem Kościoła. - W jej głosie zabrzmiały gorzkie tony, którym wtórował wiatr melancholijnie zawodzący pod okapem. - Nie zważałam na to. Tak bardzo miałam dość tego miejsca. Zrozumiałam, że jeśli tu zostanę, zupełnie zmarnuję sobie życie. Pomimo wszystkich niedogodności i niebezpieczeństw byłam przekonana, że w Paryżu mam szansę na coś lepszego. Dwa razy znalazłam się w więzieniu za odesłanie do diabła mężczyzn brzydkich i głupich, ale za to utytułowanych. Czy kiedyś ci o tym wspominałam? Filip, zafascynowany tą wędrówką do prapoczątków swojej osoby, do tego stopnia zamienił się w słuch, że był w stanie tylko pokręcić głową. Maria mówiła dalej, także zatopiona w opowieści: - Nadeszła ta cudowna noc, gdy twój ojciec odwiedził teatr. 29 Usiadł przy scenie i od razu mnie zauważył. Z wrażenia opuściłam połowę tekstu. Był taki elegancki i przystojny. Wydawał się nie zauważać nikogo oprócz mnie. Od pierwszej chwili wiedziałam, że brudne, upokarzające więzienia, oburzenie Kościoła, gniew ojca i rozpacz matki były tego warte. Twój ojciec właśnie odbywał swoją „Grand Tour". Działo się to prawie osiemnaście lat temu, przed wojną, zanim Anglia i Francja zaczęły walczyć ze sobą w Europie i w Ameryce. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Przyjaciele twojego ojca pojechali do Rzymu, a on został przez dwa miesiące ze mną w Paryżu. Nastąpił najszczęśliwszy okres mojego życia. Kochałam go i nie pragnęłam niczego więcej, niż urodzić jego dziecko. Zrobiłam to. Dzięki temu przyszedłeś na świat. - Jak... jak on miał na imię, mamo? - Ma, Filipie. Nazywa się James Amberly. Nosi tytuł szóstego księcia Kentland. To z tego powodu nie możesz zadawać się z takimi wycierusami jak Charlotta. Nawet nieślubne dzieci szlachty mogą wstępować w całkiem korzystne związki małżeńskie, o ile mają pieniądze. Twój ojciec mieszka w Anglii, interesuje się tobą. Pisuje do mnie, pytając, jak ci się wiedzie. Dlatego chciałam, żebyś opanował jego język lepiej, niż mnie kiedykolwiek się udało. Mam nadzieję, że któregoś dnia zechce cię poznać i ty musisz być gotowy, ponieważ, Filipie... - Jej szorstkie i spracowane ręce dawno straciły delikatność, z jaką rozkładały kiedyś sceniczny wachlarz. Teraz zacisnęły się na szkatułce, którą uniosła w górę jak cenny dar - ...Twój ojciec zapisał ci część swojego majątku. II Wicher okrążał gospodę, zawodząc żałośnie. Filip podszedł do okna. Słowa matki wstrząsnęły nim do głębi. Otworzył okiennice, wypatrując gwiazd na niebie, wypatrując czegokolwiek trwałego i niezmiennego na tym świecie. Północny wiatr sprowadził mgłę, która zakryła niebo wilgotnym całunem. Spojrzał na matkę. Wydawała się mniejsza, jakby zrzuciła z siebie jakiś ciężar i w końcu mogła odpocząć. - Myślałem - zaczął wolno - że kiedy tacy chłopcy jak August nazywali mnie Małym Lordem, to były tylko szyderstwa. 30 Potrząsnęła głową. - Obawiam się, Filipie, że nie jestem tu bez winy. Czasami, kiedy ogarnia mnie smutek, nie mogę powstrzymać się od pocieszenia się szklaneczką. Wtedy wymykają mi się różne rzeczy. Nie sądzę, żeby te miejscowe matołki kiedykolwiek brały poważnie moje aluzje. Po prostu wyżywają się na kimś, kto zachował odrobinę dumy i nie ukrywa, że uważa się za kogoś lepszego. - Angielski lord! - wykrzyknął Filip, nie mogąc powstrzymać klaśnięcia w dłonie. - Gdyby August się dowiedział. Ależ miałby minę! Powiedziałaś, że on nazywa się Amberly? - Usiadł na łóżku tuż przy matce, płonąc z ciekawości. - Rodzina ma tytuł książąt Kentland. Posiadają wspaniałe dobra i liczne koneksje na dworze króla Jerzego III. W roku tysiąc siedemset pięćdziesiątym czwartym, gdy wybuchła wojna, twój ojciec służył w wojsku. W pięćdziesiątym dziewiątym brał udział w wielkiej bitwie pod Minden. Filip przytaknął. Słyszał o Minden, miejscu jednego z największych starć tej wojny. Francja z Austrią walczyły przeciw Prusom, Hanowerowi i Wielkiej Brytanii. - Chociaż został żołnierzem, twój ojciec nie przestał być człowiekiem wielkiej łagodności i łaskawości. Pod Minden dostał szablą w bok. Paskudna rana. Z jego listów wynika, że ciągle mu dokucza. - Czy jest żonaty? To znaczy, on nigdy się z tobą nie ożenił? Nawet w tajemnicy? Pokręciła głową. - Od początku tych dwóch cudownych miesięcy w Paryżu oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że małżeństwo jest wykluczone. Nie pozwolił, aby było między nami cokolwiek prócz pocałunków, dopóki nie wyjaśnił mi swojej sytuacji. Mógł ożenić się tylko z kobietą wybraną dlań przez rodzinę. Nie miało to dla mnie znaczenia. Cieszyłam się, że mogę być razem z nim. Mówi się, że aktorzy są jak dzieci, nigdy nie dojrzewają. Ale ja aż nadto dobrze rozumiałam okoliczności. Dziewczyna znikąd. Z prochu Auvergne. W oczach dostojników państwa i Kościoła byłam jedynie ulicznicą. Czyż mogłam liczyć na małżeństwo? Jak już powiedziałam, to nie miało dla mnie znaczenia. Twój ojciec, jako człowiek przyzwoity, musiał wypełniać zobowiązania małżeńskie, mimo to nigdy nie przestał troszczyć się o mnie. 31 Powolutku uchyliła wieko szkatułki. W przyćmionym blasku świecy Filip zobaczył pakiecik listów przewiązany wstążką. Maria rozwiązała ją i wyciągnęła jeden. - Nie pokażę ci wszystkich, ale ten jest ważny dla ciebie. To jedyny powód, dla którego opuściłam Paryż i wróciłam do tego znienawidzonego miejsca. Żeby czekać. I żeby wychować cię właściwie. Odłożyła wytworny pergamin na kolana i otoczyła syna ramionami. Jej oczy, pełne łez, wyrażały jednocześnie smutek i szczęście. - Mówię ci jeszcze raz: to nie wstyd być nieślubnym synem arystokraty. Twój ojciec kocha cię jak każde dziecko. Najlepszym dowodem jest ten list. III Rozmawiali do rana. Rewelacje Marii wiele Filipowi wyjaśniły. Jej gniew, gdy zastała go z Charlottą, jej wyniosłość wobec mieszkańców doliny. Czasami Filip wyobrażał sobie, że jest synem jakiegoś cudoziem-ca, może zabłąkanego żołnierza z wojny siedmioletniej. Ale lord angielski? Matka miała wszelkie prawo do dumy. Nic dziwnego, że nigdy nie potępiała jego okazjonalnych przechwałek. W ciągu długich godzin do świtu Maria dzieliła się z nim szczegółami. Dla Filipa stało się jasne, że kochała Jamesa Amberly'ego, lorda Kentland, miłością wielką, całym sercem, niczego w zamian nie żądając. Z wagi tego uczucia zdał sobie sprawę, kiedy opowiedziała mu o decyzji powrotu do Auvergne. - Wiedziałam, że będę miała syna - powiedziała. - Właśnie dlatego powróciłam w te ponure strony. Przez wzgląd na ciebie. Widzisz, James obiecał mi, że uzna nasze dziecko i zostawi mu część swego majątku. Wróciłam i pogodziłam się z ojcem, na ile to było możliwe. Zrezygnowanym gestem wskazała miniaturę mężczyzny na ścianie. - Tydzień po twoim urodzeniu napisałam list, oczywiście po francusku, bo twój ojciec włada biegle tym językiem, że nasz syn przyszedł na świat. Od tej pory co roku przysyła pieniądze. 32 - Pieniądze? - Filipa zatkało z wrażenia. - Dla mnie? - Dla nas. Równowartość dziesięciu funtów szterlingów. Niezła sumka jak na dzisiejsze czasy. Wystarcza, żebyśmy dali sobie radę, nawet jeżeli całymi dniami nie pokaże się żaden powóz. I żeby wynająć nauczyciela, gdy znajdziemy kogoś odpowiedniego. Girard spadł nam z nieba. - Więc ta nauka angielskiego ma mnie przygotować do ewentualnego spotkania z ojcem? - Tak. Może minąć wiele lat, zanim do tego dojdzie. Ja mogę już leżeć w grobie. Ale to pozwoli ci wyrwać się z tej przeklętej ziemi. Podniosła list z kolan i ostrożnie rozwinęła szeleszczący pergamin, żeby Filip mógł go przeczytać. List miał datę z grudnia tysiąc siedemset pięćdziesiątego czwartego, rok po jego urodzeniu. Moja ukochana Mario, Wydałem znaczną sumę pieniędzy, aby być pewnym, że kurier dotrze do Ciebie, pomimo wybuchu działań wojennych. Oto list, który obiecałem Ci w Paryżu. Wysyłam go z całą moją wiarą i oddaniem. Cieszę się wraz z Tobą z narodzin naszego syna, któremu dałaś na imię Filip. Żałuję, że wcześniej nie wysłałem Ci listu zapewniającego mu przyszłość, ale moja żona omal nie umarła, wydając na świat naszego syna Rogera. - On ma innego chłopca - zachmurzył się Filip. - Urodził się po mnie? - Oczywiście. Tytuł musi być dziedziczony. Czytaj dalej. Po tym wszystkim lekarze orzekli, że moja żona nie będzie już w stanie spełniać naturalnego powołania kobiety. To czyni tym istotniejszym wypełnienie moich zobowiązań względem Ciebie, moja najdroższa. Dzięki podpisom świadków list ten staje się legalnym dokumentem. Dwaj moi zaufani przyjaciele swymi podpisami poświadczyli, że mój naturalny syn, Filip, został przeze mnie uznany. Po mej śmierci otrzyma zgodnie z prawami tego państwa równy udział w moim majątku, wyłączając posiadłość Kentland... - Kentland? - nie wytrzymał zdumiony Filip. 33 - Tak się nazywa siedziba rodowa. Doczytaj do końca, Filipie, a ja potem dopowiem ci resztę. ...którą zgodnie ze zwyczajem odziedziczy mój najstarszy legalny potomek. Niniejszym stwierdzam w obliczu Boga Wszechmogącego i w obecności dwóch zaufanych druhów, którzy położą swe podpisy pod moim, że taka jest moja wola. Nie mogę tutaj rozwodzić się nad tym dłużej, ale Ty, najdroższa Mario, możesz być pewna bezustannego oddania z mojej strony. Zawsze Twój James Amberly Książę Kent land Niżej były dwa nie znane mu podpisy. Filip dłuższą chwilę wpatrywał się w nazwisko swego ojca. Potem uszczęśliwiony podskoczył do góry. Przy tym gwałtownym ruchu zawadził pergaminem o słupek łóżka i odłamał róg kruchego arkusika. Maria krzyknęła przestraszona. - Obchodź się z tym ostrożnie! Chłopak pośpiesznie, lecz pieczołowicie złożył list tak, jak był przedtem. - To twoja przepustka do wolności i pozycji, Filipie. Jak wiesz, kobieta, którą poślubił, mogła urodzić tylko jedno dziecko, syna, któremu na imię Roger. Ty dziedziczysz połowę majątku ojca. Słyszysz: połowę! Ostrożnie dołączyła list do pozostałych, zawiązała pakiecik wstążeczką i wsunęła do kasetki. Następnie umieściła swój skarb za Madonną i przesunęła posążek, by nadal go strzegł. - Teraz, Filipie, wyjaśnię ci, jak to możliwe, że połowa majątku będzie twoja. Zwięźle podzieliła się z nim swoją wiedzą o angielskim systemie dziedziczenia. Już dawno się z nim zapoznała, uważając to za istotne dla swych interesów. Wytłumaczyła mu, że lord Kentland nie może przekazać bękartowi ani swojego tytułu, ani związanej z nim biedziby rodowej i przynależnych do niej ziem. Zawsze dziedziczy je najstarszy legalny syn i nie ma prawa sprzedać czy też zastawić majątku. Jego obowiązkiem jest mieszkać w Kentland, utrzymywać zamek i... przedłużyć 34 ród. Gdyby wyjątkowa sytuacja zmusiła go do pozbycia się majątku, powinien uzyskać zgodę parlamentu, co wiąże się ze skomplikowaną, zawiłą i rzadko skuteczną procedurą. W ten sposób prawo zabezpiecza przyszłość wielkich rodów angielskich. - Reszta majątku twego ojca, głównie pieniądze, których ma mnóstwo, zostanie podzielona równo między potomków. Rozumiesz, co znaczy to dla ciebie? Dzięki temu listowi jesteś uznany. Oprócz ciebie twój ojciec ma tylko jednego dziedzica, więc automatycznie połowa pieniędzy przypada tobie. Możesz mi wierzyć, Filipie, będziesz bogatym człowiekiem. Otworzą się przed tobą najwytworniejsze salony, że nie wspomnę o wyborze żony. Może ożenisz się w Anglii? Pewnie nie będzie to jakaś utytułowana dama, ale córka zamożnego kupca, czemu nie? Twój ojciec pisał, że w Anglii mieszczaństwo dochodzi do wielkiego znaczenia dzięki wzrastającemu bogactwu. Ojciec dziewczyny, która wnosi w posagu, no, powiedzmy garbarnię, na pewno zainteresuje się połową książęcego majątku. Gdy matka wygłaszała ostatnią uwagę, Filip poczuł wyraźny chłód. Może z powodu późnej godziny albo wzrastającego znużenia. W jego głosie zabrzmiała nutka kłótliwości. - Mamo, ja nie będę żenił się z jakąś panną tylko dlatego, że jej ojciec jest właścicielem garbarni. - Filipie, to tylko przykład! - rozgniewała się Maria. - Czy nic z tego nie zrozumiałeś? Czy sens mojej przemowy nie dotarł do ciebie? Poświęciłam moje życie, całe moje życie! Spędziłam je tutaj, w miejscu, którym gardzę, tylko po to, żebyś mógł pójść, dokąd zechcesz. Daleko od Auvergne. Żebyś mógł wejść między dżentelmenów i być jednym z nich. Nie dbam, z kim ty się zadajesz czy ożenisz, byleby to była kobieta równa tobie. Kiedy już wejdziesz w swoje prawa, musisz rozwijać własną fortunę także przez małżeństwo. W Filipie narastał opór przeciw beznamiętnemu sposobowi, w jaki wyłożyła swoje racje. Jednak wolał się nie odzywać. Widział jej oczy pełne napięcia. Matka chwyciła go mocno za ramię. - Zapamiętaj sobie, Filipie, że największą zbrodnią, jaką jednostka może popełnić przeciwko sobie, jest dać się upokorzyć i pogrążyć w ciemności z powodu nędzy... - powiedziała puszczając go. - Popełniłam tę zbrodnię, żebyś ty nie musiał tego robić. Przysięgnij, że nie powtórzysz mego błędu. Przysięgnij! 35 Miał przed sobą kobietę, jakiej nie znał. Kobietę o oczach z agatu, przepełnioną cierpieniem i nienawiścią. Niemal się jej lękał. - Przysięgam! Uspokoiła się od razu i przycisnęła go do piersi. - Teraz już pora, żebyśmy poszli spać, mój Mały Lordzie. Nieźle brzmi, nieprawdaż? Teraz już wierzysz, że jest w tym trochę prawdy. Odprowadziła go do drzwi, znów czuła i pełna matczynego ciepła. - Może powinnam powiedzieć ci to wiele lat temu, ale naprawdę nie widziałam powodu. Jak ci już mówiłam, możesz czekać wiele lat, zanim James umrze. Jednak nie będziesz czekał na próżno. Dlatego nie wolno ci zmarnować przyszłości, choćby przez uwikłanie się w historię z jakąś chłopką bez grosza przy duszy. Może kierowałam się gniewem, odsyłając Charlotte, ale już to zrobiłam i czuję się teraz lepiej. Idź już spać. Nie zapomnij przysięgi, którą złożyłeś. Nigdy nie mógłby zapomnieć. Leżał na poddaszu w szarawym blasku wstającego świtu. Przerzucał w myślach fragmenty cudownej opowieści jak dziecko nowe zabawki w noc Bożego Narodzenia. W wyobraźni widział siebie w szamerowanej złotem kamizelce, z piękną damą pod ramię. Przechodził zatłoczoną ulicą, a tłum kłaniał mu się uniżenie. Rozpoznał twarz Augusta i splunął mu na buty. Du Pleis nie ośmielił się zareagować. Zasypiając myślał o tym, co jego matka opisała jako największą zbrodnię, którą jednostka ludzka może popełnić. To dla niego Maria Charboneau popełniła tę zbrodnię. On dla niej nigdy by tego nie zrobił. IV - Teraz już wiesz - powiedział Girard, czyszcząc sobie zęby. - Uczony nie jest szlachetnym humanistą. Siedziałem tu przez cztery lata, ponieważ dostawałem pieniądze. To dobre miejsce dla kogoś takiego jak ja. Nieco na uboczu. W końcu uczę złych rzeczy i w dodatku w nie wierzę. Gdybym kręcił się w okolicy Paryża, za dużo pijąc i głosząc wolnościowe hasła, w najlepszym wypadku skończyłbym w więzieniu. Opowiadałem ci, jak mistrz Jan Jakub był przepędzany 36 z kraju do kraju, a on ma międzynarodową reputację i ważnych przyjaciół, takich jak Diderot. Wyobraź sobie, jaki los spotkałby taką płotkę jak ja. Girard i jego uczeń siedzieli na skalistej skarpie. Przed sobą mieli gospodę i drogę, po której hulał wiatr. Ranek był zdumiewająco jasny, a powietrze przejrzyste, jakby cała mgła wsiąkła w otaczające dolinę góry, ale lodowaty wicher ciągle przypominał o nadchodzącej zimie. Chłopcu drętwiały dłonie od ściskania maleńkiej książeczki. Studiowali dramat o nieszczęściach szkockiego króla Makbeta. U stóp Filipa, osłonięte od wiatru trzewikami, leżały trzy czarne woluminy Girarda. Filip ostrożnie przemycił je z poddasza na z góry umówione miejsce. Miał nadzieję, że Girard zechce przedstawić bliżej pewne idee, które ciągle wydawały mu się niesłychanie tajemnicze. Minęło już parę dni od rewelacji w pokoju Marii. Girard został poinformowany o rozmowie i sprawiał wrażenie, że jeszcze lepiej czuje się w towarzystwie Filipa, a obecnie nalegał, aby realizować program, do którego zobowiązał się wobec Marii. Filip czytał sztukę na głos, a Girard poprawiał wymowę co trudniejszych słów. Sam nie wszystko rozumiał. - Nie pytaj mnie o żargon zawodowy pana Williama. Skąd miałbym się go nauczyć? To bardzo stara sztuka. Mody zmieniają się we wszystkim, od metafor po monarchię. - Ale to przecież ten sam język. - Po tych czterech latach nauki całkiem nieźle dajesz sobie radę. Przyznaję jednak, że przez pierwsze dwa lata byłem bliski rezygnacji. Gdybyś dzisiaj znalazł się po drugiej stronie kanału, to co prawda rozpoznaliby w tobie cudzoziemca, ale na pewno porozumiałbyś się z każdym. - A ty, Girardzie, czy byłeś kiedykolwiek w Anglii? - zapytał Filip podsumowując lekcję. - Tak, ale wolałbym nie roztrząsać okoliczności. - Czy to tam znalazłeś książkę pana Locke'a? - Filip wskazał na najwyżej leżącą, pierwszą książkę ze stosu. - Nie, kupiłem ją w Paryżu, ale podróż do ojczyzny Locke'a była czymś w rodzaju pielgrzymki. -Jasnoniebieskie oczy błysnęły psotnie. - Pod warunkiem, że taki bezbożnik jak ja może użyć tego wyrażenia. Wspominałeś wczoraj, że masz jakieś pytania dotyczące Locke'a? 37 - Połowa z nich już wyleciała mi z pamięci - westchnął Filip. - Z trudem nadążam za jego angielszczyzną. Niektóre linijki musiałem przeczytać po dwa, trzy razy, zanim zorientowałem się, że on wcale nie uważa, iż królowie są władcami z woli bożej. - Dobrze zrozumiałeś. Ze wszystkich myślicieli, którzy zadali śmiertelny cios wierze w boskie pochodzenie władzy królewskiej, Locke był jednym z najbardziej znaczących. Jeśli będziesz studiował go dokładniej, odkryjesz, że to on rozwinął ideę, za którą Rousseau spotkało tyle uznania. - Masz na myśli ten fragment o czymś w rodzaju umowy? Girard skinął głową, wskazując czubkiem buta złote literki na grzbiecie cienkiego tomu, które głosiły: Umowa społeczna. - Część teorii Locke'a broni monarchii konstytucyjnej. Autor twierdzi, że król jest kimś w rodzaju gospodarza, nie zaś tyranem. Najistotniejszem probierzem zasadności rządu jest szczęście poddanych. Jeżeli poddani żyją dostatnio i są zadowoleni, należy słuchać władcy. Jeśli tak nie jest, należy go zmienić. - Więc najlepszym rodzajem monarchy byłby... - Filip szukał w myśli określenia - tak zwany oświecony... jak to było? - Despota. Oświecony despota. To faktycznie dość popularna teoria. Podaj mi Encyklopedię. Filip posłusznie podał mu książkę. Girard zaczął kartkować ją w poszukiwaniu stosownego fragmentu. Wskazał chłopcu stronę. - Czytałeś to? - Nie - Filip pokręcił głową przecząco. - Monsieur Diderot nie jest żadnym rewolucjonistą o płomiennym wejrzeniu, chociaż dostrzega niebezpieczeństwa tkwiące w posiadaniu dziedzicznego króla, nawet dobrego. Posłuchaj tylko - Girard odchrząknął i przeczytał na głos: - Mówi się czasem, że najszczęśliwszym rządem jest władza sprawiedliwego i oświeconego despoty. To niesłychanie lekkomyślne stwierdzenie. Przecież łatwo może się stać tak, że wola absolutnego władcy stanie w sprzeczności z wolą jego poddanych. Wtedy pomimo całej jego sprawiedliwości i oświecenia pozbawi ich praw, choćby w ich własnym interesie. - Ale jeśli ma nie być w ogóle królów - Filip potrząsnął głową z powątpiewaniem - to kto będzie miał władzę na tym świecie? 38 - Odpowiem ci przy pomocy Diderota. - Girard szybko wertował książkę w poszukiwaniu stosownego fragmentu. - Nie ma żadnego prawdziwego monarchy, nie może być żadnego prawdziwego ustawodawcy prócz ludu. - Masz na myśli władzę królów za ich zgodą? - Za naszą zgodą. Kto to jest lud, jeśli nie ty i ja, i nawet biedna oszalała z miłości panna Charlotta. Nie rób takich wielkich oczu. Czy ten pomysł naprawdę tak cię zdumiewa? - Tak. Rozumiem, że prowadzi do mnóstwa kłopotów. Do walki. - A dlaczego nie?! - wykrzyknął Girard. - Długo człowiek przełykał wszystkie rozkazy i poglądy narzucone mu z góry. - Nauczyciel splunął. - W końcu powoli, a w ciągu ostatnich stu lat z coraz większym przyśpieszeniem, zaczął zauważać siłę własnego rozumu. Zaczął pytać: dlaczego i szukać logicznego wytłumaczenia każdej dziedziny ludzkiego bytowania. Ta siła raz rozbudzona już nigdy nie da się okiełznać. Cokolwiek stanie się z twoim utytułowanym ojcem po śmierci, zaryzykuję twierdzenie, że pogrąży się w niepamięci. Tylko tacy ludzie jak nasz szalony Jan Jakub mogą radykalnie zmienić świat i w ten sposób zapewnić sobie nieśmiertelność. - Mówiąc szczerze - Filip wskazał książkę ze złotymi literami na grzbiecie - wydaje mi się, że jest tu sporo czczej gadaniny. - Trzeba to jeszcze przejrzeć. Rousseau rozpalił ducha i obudził wyobraźnię świata. Pisarze to potrafią. Niektórzy są mądrzy, nowatorscy, ale nie trafiają do czytelnika. Rousseau to umie. Rozumiem, dlaczego jest taki popularny po drugiej stronie Atlantyku. Zgadzam się, że zdarza mu się pisać głupstwa lub powtarzać myśli innych. Jednak czasami można u niego spotkać tak precezyj-ne sformułowania na temat władzy, jakich próżno by szukać u innych pisarzy. Filip rzucił ukośne spojrzenie na liście tańczące na wietrze. Jego myśli pojawiały się opornie, podobnie jak słowa. - Wydaje mi się, że on nie lubi żadnego rodzaju władzy. - Absolutna prawda. Uważa ją za zło przeciwne naturze. Uznaje jednak, że wolność całkowita, choćby nie wiem jak pożądana, nie sprawdza się, dlatego godzi się na kompromis. - Znowu pomysł z jakąś umową? - Tak, ale jeszcze dalej posunięty. Zajrzyj do książki. 39 Nie dająca się ukryć przyjemność, jaką nauczyciel znajdował w tych rozważaniach, spowodowała, że Filip nie mógł powstrzymać uśmiechu. Z oczami błyszczącymi jak u dziecka Girard przeglądał tom Umowy społecznej, polując na stosowny fragment. Odwracając kartki, nie przestawał wyjaśniać: - Mistrz Jan Jakub przeanalizował większość myśli politycznej ostatnich stu lat. Twierdzi, że nie ¦ tylko żaden człowiek nie ma władzy nad jednostką, ale jego władza jest zależna od tych, którymi rządzi. O, znalazłem: Wykazałem, że depozytariusze władzy wykonawczej nie są panami ludzi, ale ich urzędnikami. Ludzie mogą wynieść ich na stanowisko lub z niego usunąć wedle uznania. Urzędnicy biorą na siebie funkcję, którą państwo nakłada na nich, i wypełniają swój obowiązek jako obywatele. Bez najmniejszego prawa do kwestionowania... Filip gwizdnął. - Nic dziwnego, że jest taki sławny. Girard zamknął książkę i wzruszył ramionami. - Mówiłem już, że spora część jego prac, moim zdaniem, nadaje się do wyrzucenia. Szczególnie powieści. Idiotyczne, romantyczne fantazje. Ale w publicystyce politycznej jest niezrównany. - Ciągle nie mogę się nadziwić, że nie został uwięziony - upierał się Filip. - Trzeba wziąć pod uwagę, że trafił na odpowiedni czas dla swoich idei. Coraz więcej ludzi dochodzi do wniosku, że w naturalny sposób wszyscy rodzą się wolni. Dlatego władza nie jest czymś, co spada z nieba wybranym, tak jak naszemu dobremu królowi Ludwikowi XV w Paryżu - skrzywił się Girard. - Albo temu hanowerskiemu rolnikowi, który rozsiadł się na tronie Anglii. Obaj nie uznają stwierdzenia, że siła i władza są rezultatem umowy między ludem a władcą, od której ludzie mogą w pewnym momencie odstąpić... Och, jaki to niebezpieczny towar - westchnął komicznie i z udanym przestrachem wepchnął książkę do swojej pojemnej kieszeni. - Zastanawiam się... - Nad czym, Filipie? - Może to tylko mnóstwo pustych słów? Jak bańki mydlane? Girard wyraźnie się zdenerwował. - Chodzi mi o to - ciągnął Filip pośpiesznie - czy te teorie zmieniły cokolwiek w naszych czasach? 40 - Zmieniły cokolwiek' - Girard przewrócił oczami. - Drogi uczniu! Nowy wiatr powiil na cały świat! Czy słyszałeś podróżnych w gospodzie, jak wspominali poprzedniego premiera brytyjskiego, monsieur Pitta? - Tak. Bardzo złorzeczyli. - Oczywiście. Wielki abywatel, jak bywa czule nazywany, zarządzał angielskimi siłam i zbrojnymi w minionej wojnie, tej, którą historia nazywa już siednioletnią. To właśnie on ukradł Francji większość terytoriów w Iłowym Świecie. Ale nie o tym chciałem mówić. Otóż parę lat t&nu ministrowie króla Jerzego próbowali ściągnąć drobne podatki. Dpłata miała obowiązywać tylko w koloniach angielskich w Amerye. I sam Pitt, już hrabia, wstał i sprzeciwił się, odmawiając królowi jrawa do wprowadzenia takiego podatku. Oświadczył, że synom Anglii za oceanem stałaby się krzywda i doprowadził do odwołania tego podatku. Czy to nie jest służenie ludowi? W tym samym czasie cz3onkiem parlamentu był Irlandczyk, o ile sobie przypominam, pułkownik Barre. On też uważał, że koloniści słusznie odmówili płaceni i podatku, ponieważ nikt ich nie reprezentował w Londynie. Nazwa kłótliwych Amerykanów Synami Wolności. Nie mów tego swojej matce, ale ja osobiście lubię to określenie. Filipie, czy zdajesz sobie sprawę, że sto lat temu ci obrońcy praw ludu oddaliby głowę katu* - Pewnie masz rację. - Mój uczeń - uśmiec Inął się Girard. - W książkach, przez które tak dzielnie się przedzierałeś, były zaczątki nowych idei. Lud przeciwko władcom. W Anglii już się zaczęło. Niedługo zacznie się we Francji. - W porządku. - W g3»sie Filipa zabrzmiała nutka dumy. - Moja matka... i ojciec zdecydowali, po której stronie mam stanąć. Teraz z kolei Girard przyglądał się wyczynom wiatru. - Z punktu widzenia, twojej przyszłości i ambicji twojej matki mam nadzieję, że nie bęcŁie to zła strona. - Naprawdę myślisz, ce mogłaby być? - Czy mam odpowieczieć jako twój nauczyciel? Ktoś wynajęty, żeby przyswoić ci konwencjonalną wiedzę? - Nie - odparł powainie Filip. - Jako ty sam. - Dobrze, ale to możci nie być miła dla ciebie odpowiedź. Uważam, że nie jest dobrze w cfeisiejszych czasach wchodzić do utytułowa- 41 nej rodziny. Zwłaszcza w Anglii. Brytyjczycy zawsze znacznie goręcej miłowali swoje swobody niż reszta Europy. Więcej też zdziałali, żeby zagwarantować sobie prawa kosztem monarchy i arystokracji. Kiedy intelektualiści, tacy jak nasz szalony mistrz Jan Jakub, grzmią, że umowy pomiędzy rządzonymi a rządzącymi mogą ulec rozwiązaniu z woli tych ostatnich, to rządzący mogą, że tak powiem, trochę okopać się na swoich pozycjach. A tymczasem, co robią Brytyjczycy? Kwestionują zasadność praw ustanowionych przez ministrów ich własnego króla. Tam, moim zdaniem, wiatr historii przybiera na sile. Któż wie, co zmiecie? A może kogo zmiecie? - A ty, Girardzie - spytał Filip ostrożnie - po której stronie staniesz? - Czy to nie oczywiste? Ja urodziłem się po jednej ze stron. Mój ojciec był bretońskim chłopem, zginął z ręki francuskiego huzara. Biedak nie chciał pozwolić, by zarekwirowano na rzecz wojska jedyną dojną krowę. W imieniu króla Ludwika huzar ciął go szablą. Mój ojciec nie chciał oddać jedynej żywicielki rodziny, więc zginął. W strzępy rozdarłbym umowę z władcą, który sankcjonuje morderstwo. Twarz Girarda miała tragiczny wyraz. Był to pierwszy i ostatni przypadek, kiedy nauczyciel opowiadał Filipowi o swoim życiu. - Tak - kontynuował Girard już spokojniej - tacy ludzie jak monsieur Rousseau popychają lud do świadomości. Można po prostu powiedzieć „koniec z tobą" każdemu władcy, który źle służy ludowi. - Nie, nie. Ciągle nie potrafię sobie wyobrazić, że coś takiego może się stać naprawdę. - Dlaczego? Dlatego, że ty tego nie chcesz? Bo mogłoby to zepsuć twoją wspaniałą przyszłość? - Tak! - odparł zirytowany Filip. - Właśnie skończyłem z twoimi książkami. Girard podniósł dwa pozostałe tomy. - Rzecz w tym, Filipie, że one nie skończyły z tobą, czy ci to odpowiada czy nie - odrzekł z westchnieniem. - Nie kłóćmy się o słowa. Kiedy kilka miesięcy temu zacząłem dawać ci te książki do czytania, chciałem po prostu wlać trochę światła w chłonny, młody umysł. - Zamiast tego doprowadziłeś mnie do przekonania, że lada moment świat rozpadnie się na części. 42 - Bo to możliwe. Szepce się o tym tu i ówdzie. Na razie to tylko szepty. Choćby o tych brytyjskich koloniach, o których wspomniałem. A członkowie Izby Gmin biją brawo. Nic ci to nie mówi? - To mi mówi, jakie mam szczęście, że będę bogaty. - Filip uśmiechnął się, opanowując rozdrażnienie. - Będę miał wystarczająco dużo pieniędzy, żeby zbudować duży dom z grubymi, bezpiecznymi ścianami. Girard nie odwzajemnił uśmiechu. - Pozwól sobie coś powiedzieć, Filipie. Wiesz, jak cię lubię. Nie ma tak grubych murów, które wytrzymałyby siłę wiatru historii. A on może się rozszaleć, zanim zdążysz naprawdę dorosnąć. ROZDZIAŁ TRZECI ___________Krew na śniegu___________ i Pod koniec listopada zaczęto mówić w sąsiedztwie, że zmarł stary du Pleis, hodowca kóz. Zniknął też jego syn August. W ten sposób Filipowi zostało oszczędzone widywanie wroga. Od czasu bójki chłopak chodził nie w górę, ale trzy kilometry w dół, aż do Chavaniac, żeby uzupełnić zapasy sera dla gospody. Za każdym razem, gdy mijał miejsce, gdzie ścieżka odłączała się od drogi, przypominało mu się tamto upokorzenie i żałował, że nie zdążył uregulować rachunków z braćmi du Pleis. Dzięki rewelacjom matki teraz odwiedzał wioskę ze znacznie większą pewnością siebie. Udawało mu się nawet spokojnie przejść obok maleńkiego kościółka Świętego Rocha. Ze starych obaw pozostało tylko niemiłe uczucie, że ksiądz rozpozna w nim bezbożne dziecko aktorki. Jakiś czas przed Bożym Narodzeniem wyruszył do wioski w samo południe. Daleko na północy szalała pierwsza tej zimy burza śnieżna, przynosząc tumany drobnego śniegu. Białe kryształki osiadły na twarzy Filipa, ponad wełnianym szalikiem, którym osłonił usta i nos. Ręce i buty okręcił szmatami. Mimo to, nawet tak zabezpieczony, szybko przemarzł, przedzierając się przez zaspy. Zasmakował w walce z przyrodą. Zadymka przypominała mu wichry, o których mówił Girard, a także inne, bardziej przypadkowe wiatry fortuny, które porwały go i niosły w kierunku nowej przyszłości. Wiatr fortuny może i był nieobliczalny, ale o wiele bardziej ekscytujące było dać się porwać i lecieć w nieznanym kierunku, niż zostać na zawsze w miejscu cichym i osłoniętym. 44 Brnął w zamieci pochylony, walcząc z nią jak z fizycznym wrogiem. Zdecydował, że dla własnej satysfakcji dotrze do wioski i wróci z niej w rekordowym czasie. Skupiony na możliwie szybkim posuwaniu się naprzód, nie spodziewał się usłyszeć żadnego dźwięku poza wyciem wichru. Zatrzymał się na zasypanej śniegiem drodze nasłuchując. Czy to wiatr mamił jego uszy? Nie, wyraźnie słyszał podniesione głosy ludzkie. Jeden był wyższy, jakby chłopca. Pozostałe niższe i nieprzyjemne. Zobaczył przed sobą jeszcze nie całkiem zasypane ślady końskich kopyt. Zbaczały z drogi w kierunku wielkich, poskręcanych sosen. Gdzieś spomiędzy drzew znów doszedł do jego uszu chłopięcy krzyk. Puścił się biegiem w tamtą stronę. Podążając za śladami i głosami, wpadł pomiędzy drzewa. Po chwili ujrzał młodziutkiego chłopca dzielnie stawiającego czoło dwóm obszarpanym napastnikom. Ofiara miała na sobie półdługi płaszcz i trójkątny kapelusz, cudem trzymający się na głowie podczas walki. Chłopak miotał się, odparowując ciosy rzezimieszków za pomocą prawie dwumetrowej broni podobnej do lancy. Powyżej wydeptanej w śniegu areny zmagań szarpał się przywiązany do drzewa gniady źrebiec, drżąc ze strachu. Filip przyśpieszył. - Ty, mały! - krzyknął wyższy z napastników. Chłopiec zamachnął się i ze świstem przecinając powietrze, trafił szpontonem w twarz wyższego rzezimieszka. Ranny zatoczył się, klnąc głośno. Potknął się i odwrócił przodem do Filipa. Młody Charboneau poznałby tę twarz wszędzie. Ani gęstniejąca z minuty na minutę śnieżyca, ani nasunięta na oczy nędzna futrzana czapka, ani przyciśnięta do policzka rękawica nie zmyliły go. To był August du Pleis. - Zajdź go z tyłu! Łapże to ścierwo! - krzyknął ten drugi i Filip poznał głos Bertrama. Chłopiec, na oko nie więcej niż trzynastoletni, cofnął się, zręcznie wymachując bronią. Bertram skoczył do niego, podrzucając w prawej ręce nóż o długim ostrzu. - Niech diabli wezmą okup! - wrzasnął August. - Rozpłatał mi twarz! Zrób mu to samo! 45 Do tego właśnie przymierzał się Bertram, gdy Filip wpadł na polankę. - Stój! - krzyknął. Krzyk przestraszył chłopca. Rzucił głową, a jego związane w har-cap rude włosy były jedyną jaskrawą plamą w białoszarym krajobrazie. Filip zobaczył wyraz zaciętej determinacji na dziecinnej jeszcze buzi. Chłopiec odwrócił się gwałtownie, potknął się i stracił równowagę. Bertram wyrwał mu szponton i odrzucił w stronę Filipa. Charboneau uchylił się i broń utkwiła w konarze sosny, obsypując Filipa śniegiem. Bertram ciął pionowo sztyletem, ale chłopak zręcznie odskoczył i nóż przeciął jedynie powietrze. Filip spojrzał na Augusta. W jego policzku ziała dziesięciocenty-metrowa rana, a oczy zachodziły mgłą bólu. Kiedy poznał Filipa, wykrzywił się i jego twarz wydała się jeszcze wstrętniejsza niż zwykle. - Mądrzej zrobiłbyś nie przybywając na pomoc, Mały Lordzie! Krew ściekała mu po brodzie, gdy sięgał za pas po sztylet podobny do tego, którym jego kuzyn bezskutecznie starał się dźgnąć rudego chłopca. Dzieciak skakał, uchylając się od ciosów. W końcu trój-graniasty kapelusz zsunął mu się z głowy i ruda czupryna zapłonęła jak ogień. Nienawiść i ból jarzyły się w ciemnych oczach Augusta, gdy zaatakował z furią. Cios skierowany był w brzuch Filipa. Nie starczyło czasu na myślenie. Najbliższą bronią był wbity w konar drzewa szponton. Filip schwycił drzewce oburącz i pchnął mocno w kierunku swego wroga. August krzyknął, nie mogąc się już zatrzymać. Całym impetem wpadł na zbliżające się ostrze. Filip puścił broń i cofnął się, a August upadł, wzbijając tuman śniegu. Krew tryskała z rany, a tkwiący w niej szponton drgał gwałtownie. August wił się w mękach konania i plamił śnieg wkoło szkarłatem krwi. Bertram spoglądał na ciało osłupiały. - O mój Boże, kuzynie - jęknął. Odwrócił się w stronę Filipa. W jego żółtych oczach było szaleństwo. Rudowłosy chłopaczek podbiegł do gniadego konia i wyciągnął z torby przy siodle ogromny pistolet. - Morderca! Zabiłeś go... - wyjąkał Bertram drżącym głosem, wskazując zwłoki. Ze śmiałością niepojętą dla Filipa dzieciak wskazał Bertramowi lufę swego pistoletu. - Ty też tak skończysz, jeśli kiedykolwiek jeszcze pokażesz się 46 w okolicy Chavaniac. Ciotki mi mówiły, że po śmierci ojca August du Pleis zaczął kraść. Nie wiedziałem, że odważy się też na porwanie. Filip patrzył na orzechowe oczy spoglądające śmiało z piegowatej twarzyczki. Jak na swój wiek chłopiec wydawał się dziwnie dojrzały. Jego głos też brzmiał pewnie. Był co najmniej trzy lata młodszy od Filipa, ale zręcznie władał szpontonem i pewnie trzymał pistolet. Teraz zrobił krok do przodu i wymierzył w Bertrama. - Nic nie rozumiesz? Zabieraj się stąd albo cię zastrzelę. Daję ci szansę. Skorzystaj z niej! Bertram zrozumiał go dobrze. Po chwili, ciężko stąpając, zniknął wśród drzew. Filip zachwiał się na nogach i podszedł bliżej do Augusta. - Czy on naprawdę...? - Bez wątpienia - przerwał mu żywo chłopaczek, trącając ciało butem. - Żołnierz nie nosi szpontonu od parady. To zabójcza broń. Od tego jest. Nie okazując śladu zmieszania, chwycił szponton i kręcąc ostrzem wyciągnął go wolno z brzucha Augusta. Potem wskazał pistolet, który wsunął za pasek. - Na nasze szczęście żaden z nich nie miał pojęcia o broni palnej. Przy tej wilgoci nie wykrzesałbym z niego żadnej kulki. Tylko proch... Przestań rozglądać się nerwowo. Wystraszyłem tego drugiego. Nigdy go już nie zobaczymy. Tego tutaj zabiłeś w obronie własnej. Zaciągniemy go głębiej w las. Gdy wiosną znajdą zwłoki, nikt już się nie domyśli, jak umarł. Pewnie nikogo to nie będzie obchodziło. Pomimo słów chłopca Filip zadrżał. Pozbawił życia inną istotę ludzką, a mały rudzielec wyraźnie nie był nawet stropiony tym faktem. Chłopaczek odrzucił szponton na bok i chwycił Augusta za kołnierz. - Słuchaj, pomożesz mi? - zapytał Filipa z irytacją. - Tak, już. - Filip otarł śnieg z oczu. - Ile ty właściwie masz lat? - Trzynaście, jeśli to ma jakieś znaczenie. - Używasz broni jak żołnierz. - Od dwóch lat jestem w Paryżu. Przyjechałem tylko na Boże Narodzenie w odwiedziny do ciotek i babki. Uczyłem się szermierki i strzelania z pistoletu u wielkiego mistrza. Nazywa się De Margelay i jest emerytowanym oficerem. Wiosną zostanę kadetem u Czarnych 47 Muszkieterów. Słyszałeś z pewnością o regimencie, który strzeże króla Ludwika - dodał, nie widząc spodziewanej reakcji słuchacza. - Nie wiem nic o takich rzeczach - potrząsnął głową Filip. - Moja matka prowadzi tu obok gospodę „Trzy kozy". - Aha! Przejeżdżałem obok niej. - Dlaczego ci dwaj cię napadli? Liczyli na okup? - Na pewno. Nie jest tajemnicą, że przyjechałem do domu na święta. Tak się zapędziłem w pogoni za królikami, że zupełnie mnie zaskoczyli. Możesz mi wierzyć, że nie czeka cię żadna kara. To, co się wydarzyło, czyni nas towarzyszami broni. W wojsku to najsilniejsza więź. Teraz chodź, przesuniemy go dalej. Filip uspokajał się. Szok i strach mijały. Ukryli ciało w zaspie niedaleko polanki. Chłopak zasypał straszną twarz Augusta śniegiem. Potem włożył na głowę swój trójkątny kapelusz. - Szedłeś do domu? - zapytał Filipa. - Nie, do wioski. - To wsiadaj ze mną na Sirocco. Dwóch pojedzie równie dobrze jak jeden. Żadnych sprzeciwów. Nalegam i proszę. Filipa zdumiał naturalny autorytet trzynastolatka. Widać było, że nie zwykł spotykać się z odmową. Godne uwagi w tym wieku. Bez słowa podszedł za rudzielcem do gniadego konika. II - To była ich wina, nie twoja. - Chłopak przekrzykiwał wichurę. - W walce ma się prawo zabić wroga. - Postaram się zapamiętać - odkrzyknął Filip, jedną ręką ściskając chłopca wpół, a drugą przytrzymując szponton na ramieniu. W wyobraźni miał ciągle jeszcze obraz Augusta leżącego w kałuży krwi. Kręciło mu się w głowie. Śnieg smagał mu policzki. Wjeżdżali między pierwsze chaty Chavaniac. - Zaraz muszę zsiąść! - krzyknął, pochylając się do ucha towarzysza. - Szedłem po ser do wioski. Poczekaj! Zwolnij! W odpowiedzi chłopiec spiął konia ostrogą i skręcił w boczną, brukowaną kocimi łbami uliczkę. Wkrótce opuścili zabudowania Chavaniac. - Gdzie jedziemy? - zaniepokoił się Filip. 48 - Do mojego domu. Jest przed nami. Znajdziemy tam gorący piec i trochę wina. Mogę ci pokazać parę sztuczek z bronią. Nigdy nie uczyłeś się walczyć, prawda? - Nie, nigdy, ale mój ojciec był żołnierzem. Ta uwaga wymknęła mu się mimo woli. Rudy chłopak na razie nie zareagował. Właśnie był zajęty przeprowadzaniem konia przez zaspy pomiędzy drzewami. Naraz Filip zorientował się, dokąd jadą, ale trudno mu było w to uwierzyć. - Mój także - wrócił do tematu chłopak. - Padł pod Minden w pięćdziesiątym dziewiątym. Dostał odłamkiem kuli z angielskiego działa. W którym regimencie służył twój ojciec? - Nie pamiętam. Gniadosz podjechał przed fronton wielkiego pałacu z dwiema wieżami po bokach. - On nie jest już z nami, rozumiesz - dodał Filip niepewnie. - Czy pamiętasz chociaż, jak się nazywasz? - Chłopak robił wrażenie ubawionego. - Filip Charboneau. - Mów mi: Gil. Można by zwariować wymieniając wszystkie moje imiona. - Zrób to chociaż raz. - Maria Józef Paweł Yves Roch Gilbert du Motier, do usług. Od śmierci mojego ojca jeszcze markiz de Lafayette. Widzisz, istny koszmar, ale ostrzegałem cię. Zróbmy z tego Gila i Filipa, towarzyszy broni, zgoda? Skierował Sirocco do wielkich stajni za pałacem. Był to pałac rodziny Motier, najbogatszej i najznamienitszej w okolicy. Wiatry fortuny porwały Filipa i z godziny na godzinę niosły w coraz bardziej zadziwiające miejsca. III Stosunkowo ciepłe powietrze w pachnącej gnojem stajni niosło ulgę po dokuczliwym, mroźnym wietrze. Gil wprowadził gniadosza do boksu i zeskoczył z siodła. Wyjął szponton z rąk Filipa i zaczął zeskrobywać z ostrza rdzawe plamki zaschniętej krwi. - A co do historyjki, którą najwygodniej będzie zaprezentować 49 - odezwał się nie podnosząc głowy - najlepiej powiemy, że natknąłeś się na mnie na poboczu, gdy uganiałem się za Sirocco po pas w śniegu. Koń mnie zrzucił i dopiero po dłuższym czasie udało się osaczyć go i schwytać. Zgoda? - Spojrzał w górę na Filipa. Oszołomiony niezawodną pewnością siebie w orzechowych oczach młodego markiza, Filip był w stanie tylko odmruknąć: - Zgoda. Z drugiego końca stajni zbliżało się do nich światło. Utykając szedł w ich kierunku stary koniuszy z latarnią w ręku. - Tak późno w domu, panie markizie? Jak się udało polowanie? - Źle. Jedyny zysk to spotkanie nowego przyjaciela. Bądź tak dobry i daj Sirocco dodatkową porcję owsa. Z absolutną swobodą ujął Filipa za łokieć i wyprowadził ze stajni. Przeszli przez obszerny dziedziniec i wkroczyli do pałacu, gdzie czekały nowe cuda. IV - Nie wierzę w ani jedno słowo - powiedział Girard tego samego wieczora, ale parę godzin później, grzejąc stopy w pończochach przy kominku w głównej izbie gospody. - A ser pewnie ukradłeś, Filipie? - Mówiłem ci już, że nie ukradłem! Jego ciotki dały mi go w prezencie. To Saint Nectaire. Prawdziwy delikates, najdroższy gatunek. - Rzucił z rozmachem monety na stół. - Policz je. To wszystko, co mi dałeś. Nie brakuje nawet jednego sou. Girard potoczył jeden z pieniążków po stole. - Myśleliśmy, że napadli cię rozbójnicy, a tymczasem to tylko markiz. Drażnienie się z Filipem sprawiało mu przyjemność, ale w jego niebieskich oczach błyszczał podziw. Maria była wniebowzięta. W jej ruchach była prawie zmysłowa pieszczota, gdy delikatnie rozcinała skórkę sera. Odkroiła cienki plasterek i wsunęła do ust. - Masz rację! To naprawdę Saint Nectaire! Próbowałam go tylko raz w życiu. Filipie, tak bez trudności nawiązałeś kontakt z markizem? - Tak, zupełnie gładko. Wcale nie sądzę, że był dla mnie miły, bo ocaliłem mu... - ugryzł się w język - konia. Teraz jesteśmy przyjaciółmi. Jutro znowu mam go odwiedzić. Jeżeli będę chciał, 50 mogę widywać się z nim codziennie, dopóki nie wróci do Paryża. Jego matka zmarła zeszłej wiosny - dodał zniżając konfidencjonalnie głos. - W Paryżu Gil będzie kadetem w Czarnych Muszkieterach. - Ponieważ żadne z nich nie zareagowało, obwieścił triumfalnie: - To regiment, który strzeże samego króla! Lśniące ostrze weszło głęboko w ser. Maria cięła nożem, jakby rozprawiała się ze starym wrogiem. - Sam widzisz, Girardzie! Od razu porozumieli się znakomicie, ponieważ mój syn urodził się do takiego życia. To krew się odezwała. W końcu człowiek znajduje swoje właściwe miejsce. Próbując plasterek sera, Girard spojrzał na Filipa. Chłopak był zbyt upojony wspomnieniami wspaniałego pałacu, przepysznych komnat i uprzejmości starych dam, żeby zauważyć obawę w oczach swego chudego preceptora. V Ogień dawno już zgasł i zamknięto gospodę, a Filip ciągle leżał, usiłując przywołać sen. Obraz krwi tryskającej z rany Augusta ciągle powracał. Na szczęście wracały też uspokajające słowa Gila. Obawa przed wykryciem zabójstwa i karą z wolna mijała, mimo to niepokoiła go pewna cecha osobowości nowego przyjaciela. Jak lekko młody markiz brał śmierć! Ukrycie zwłok było dla niego tylko technicznym problemem. Czy każdy szlachcic, gdy sam jest w niebezpieczeństwie, uważa życie innego człowieka za drobiazg? A może kpili sobie z odpowiedzialności, ponieważ wierzyli, że osłoni ich pozycja społeczna? Czy jego ojciec, James Amberly, też tak się zachowywał? Jeśli tak, myślał Filip, to teraz lepiej rozumiem stanowisko Girarda. Przemoc rodzi bunt. Zakłopotany zwrócił myśli w innym kierunku. Ileż będzie mógł nauczyć się od Gila, zanim młodziutki markiz powróci do Paryża! Może bilans tego dnia okaże się jednak korzystny? Muszę zapomnieć o Auguście, tak jak Gil to zrobił, myślał zasypiając. Muszę pamiętać, co jest największą zbrodnią, bo to jest jedyna zbrodnia, której przysiągłem nigdy nie popełniać. 51 VI Od tego dnia Filip, z pełną aprobatą Marii, stał się codziennym gościem w pałacu. Ciotki Gila i stara, schorowana babka traktowały go z uprzejmą dobrotliwością. Było tyle wspaniałych rzeczy do obejrzenia, nauczenia się i zrobienia. Filip nie zauważył, jak stare damy dyskretnie uśmiechają się do siebie pobłażliwie, rozbawione, kiedy syn oberżystki przewraca kieliszek z winem albo wchodzi w brudnych butach na drogocenny dywan. Gil z dumą pokazał Filipowi swój szkarłatnozłoty mundur i błękitny płaszcz, a na nim krzyż w otoczeniu płomieni i dewiz haftowanych srebrną nitką. Na zasypanym świeżym śniegiem podwórcu przed stajnią przyjaciel objaśniał Filipowi podstawy szermierki. Szpady zastąpili dwoma solidnymi kijami. Gil, który już dawno wyrósł z takich surogatów, najwyraźniej znajdował wielką przyjemność w uczeniu Filipa tajników pchnięć i ripost. Dwa dni przed wigilią młody markiz zaprowadził nowego przyjaciela nad zamarzniętą sadzawkę za pałacem. Z przesiąkniętego olejem sukna wydobył swój największy skarb. - Mój nauczyciel wojennego rzemiosła kupił mi go w Paryżu jako prezent urodzinowy - wyjaśnił. - Bardzo trudno jest to zdobyć. - Włożył w dłoń Filipa kolbę muszkietu, błyszczącą, wykonaną ze szlachetnego drewna. - To w tej chwili najdoskonalsza broń na świecie. Ze stali besemerowskiej. Spójrz, nawet lufa ma brązowy odcień. Konserwowali ją jakimś środkiem, który jest tajemnicą rusznikarza. Niesamowita broń miała blisko półtora metra. Filip trzymał ją ostrożnie, podczas gdy Gil wydobył z kieszeni pudełko na naboje i krok po kroku wprowadził przyjaciela w rytuał przygotowań do wystrzału. - Czerwone Kurtki króla Jerzego są w stanie załadować i wystrzelić w ćwierć minuty. Dlatego właśnie wojska francuskie tak się boją i nienawidzą Żorżyka i jego muszkieterów. Po godzinie Filip mniej więcej się orientował, ile nasypać prochu w otwór lufy, jak włożyć kulę. Dowiedział się, że zmięty kawałek papieru utrzymujący proch w lufie nazywa się „przybitka". Potem trzeba podnieść iglicę i postukać od spodu w lufę dłonią. 52 Trzymając arcydzieło sztuki rusznikarskiej na ramieniu, Filip omal nie popełnił kardynalnego błędu. - Zamknij oczy! - krzyknął Gil. - Gdyby wiatr wiał w naszym kierunku, mógłbyś oślepnąć od wybuchu. Po prostu trzymaj broń wycelowaną, zaciśnij powieki i pociągnij za cyngiel. Filip dokładnie zastosował się do wskazówek. Uderzenie powaliło go na plecy. Gałąź rosnącego nad sadzawką drzewa ułamała się i spadła, wzbijając tuman śniegu. - Całkiem nieźle. - Gil pokiwał głową z uśmiechem. Filip podniósł się otrzepując ubranie. - Nie rozumiem tylko jednego - pokręcił głową. - W jaki sposób żołnierz może wygrać bitwę z zamkniętymi oczami? - Kiedy tysiąc brytyjskich piechurów naraz wypali z zamkniętymi oczami, zmiecie wszystko, co przed nimi. Gdybyśmy to my mieli takie muszkiety, rządzilibyśmy światem, a tak musieliśmy oddać pole. Spróbujmy drugi raz. Trzymasz muszkiet, jakbyś się z nim urodził. To pewnie żołnierska krew twego ojca. Uśmiechnął się ponad brązową, lśniącą lufą pięknej broni. Filip odwzajemnił uśmiech. Przyjaźń i jego własna tajemnica rozjaśniały mroźny dzień. VII Niestety, przyjaźń miała się skończyć równie nagle, jak się zaczęła. Zbliżał się dzień powrotu Gila do Paryża. W wigilię Nowego Roku 1771 na drodze do gospody rozległ się stuk końskich kopyt. Maria wyjrzała i aż klasnęła w dłonie z wrażenia. - Niech Bóg ma nas w swojej opiece! Filipie, to twój przyjaciel markiz. A tu nawet nie ogarnięte, nawet nie zamiecione porządnie. Girardzie! Girardzie! Na jej wołanie pojawiła się wysoka postać nauczyciela. Wszedł tylnymi drzwiami w momencie, gdy Gil stanął we frontowych. Popołudniowe słońce sprawiło, że ruda głowa zdawała się płonąć żywym ogniem. Maria dygnęła stremowana. Girard westchnął i zaczął szurać miotłą. Filip wystąpił naprzód, żeby powitać przyjaciela. 53 - Spodziewałem się, że zobaczę się z tobą dziś po południu w pałacu. - Dziadek życzy sobie, żebym za dwa dni już stanął w Paryżu. Mój powóz odjeżdża za godzinę. Mam dla ciebie podarunek. Zostawiłem go na nasz ostatni wspólny dzień. - Mój panie - odezwała się Maria - czy mogę zaproponować szklaneczkę wina? Filip wzdrygnął się. Wyraz jej twarzy był obrzydliwie uniżony. - Dziękuję, nie. - Gil odmówił gestem. - Muszę zaraz wracać. Mam tylko tyle czasu, żeby podarować to Filipowi. Wyciągnął długi, wąski pakunek, owinięty w sukno wilgotne od oleju. - Na pamiątkę naszej przyjaźni. Z pewnością będzie ci się tym przyjemniej ćwiczyło niż zwykłym kijem. Filip wzruszony odłożył zawiniątko na jeden ze stołów pokaleczonych przez pokolenia klientów. Pieczołowicie rozchylił sukno. Smuga światła wpadająca pomiędzy okiennice pieściła delikatny, srebrzysty metal ostrza i złocisty brąz rękojeści. - Dobry Boże, jaka piękna szpada - szepnęła nabożnie Maria. Filip był w stanie tylko skinąć głową. Rękojeść miała kształt ptasiej głowy. Podnosząc królewski podarunek, odkrył pod spodem drugi prezent, pochwę z drogocennej skóry inkrustowaną mosiądzem. Girard aż nie mógł powstrzymać się od słów podziwu. - Tam jest jeszcze pas z klamrą do noszenia szpady - dodał Gil, który dobrze się czuł w roli dobroczyńcy. - Teraz jesteś wyposażony jak grenadier. - Nie zasługuję na tak wspaniały prezent. - Ależ zasługujesz! Uważam, że masz wrodzony talent do walki. Powinieneś go rozwijać. - Ale ja nie mam nic, żeby ci się odwzajemnić. Orzechowe oczy rozjaśniły się - odpowiedź Gila, pozornie konwencjonalna, w rzeczywistości płynęła prosto z serca. - Ofiarowałeś mi bardzo wiele, Filipie. Choćby swoje towarzystwo. Gdyby nie ty, pobyt u moich drogich pań byłby bardzo nudny. Dałeś mi przyjemność pokazania komuś podstaw mojej ukochanej sztuki wojennej. Teraz muszę wracać do Paryża, by z powrotem stać się uczniem. - Mam nadzieję, że będę miał zaszczyt spotkać się z tobą pewnego dnia w Paryżu - powiedział Filip. 54 - Jeśli nie w Paryżu, to gdzie indziej. Mam takie przeczucie, że jeszcze się zobaczymy. Może na polu bitwy? Któż to może wiedzieć? Towarzysze broni spotykają się ciągle. Tak mawia każdy stary wiarus, a oni wiedzą najlepiej. Przenikliwe spojrzenie chłopca jeszcze raz przypomniało o wspólnej tajemnicy. Gil postąpił do przodu i przycisnął Filipa do piersi jak brata, z czułością mieszczącą się w zwyczaju epoki. Filipowi łzy zalśniły w oczach. - Niech cię Bóg zachowa w opiece! - krzyknął jeszcze Gil odjeżdżając. Po chwili gniady źrebiec zniknął w śnieżycy. - Objął cię jak równego! - wykrzyknął Girard. - Przecież ci mówiłam, że pochodzenie mego syna jest widoczne na pierwszy rzut oka, gdy ktoś się na tym zna - podkreśliła Maria. - Towarzysz broni to dziwne określenie w przyjaźni między chłopcami - nie dawał za wygraną Girard. Filip nie od razu odpowiedział. Przymierzał dłoń do rękojeści szpady. - Pomogłem mu znaleźć wierzchowca w burzy śnieżnej. On ma już taki sposób mówienia. Jak w wojsku. - Mhm... - mruknął powątpiewająco Girard. Filip odwrócił się, pragnąc uniknąć sceptycznego spojrzenia bla-doniebieskich oczu. - Zamknij drzwi, tutaj jest lodowato - powiedział głośno. Ku jego zdumieniu Girard wykonał polecenie. VII Rok 1771 przyniósł wiele ciosów od losu. Tym razem wiatry były ostrzejsze. Gdy wąskie przesmyki ziemi pomiędzy bazaltowymi płytami wąwozu Auvergne były już widoczne, do gospody przygalopował kurier. Zachowując się bardzo wyniośle, zasiadł za stołem i pokrzepiał się jedzeniem i winem. Kiedy nasycił pierwszy głód, oświadczył Marii Charboneau, że wynajęto go w Paryżu, aby dostarczył coś do tej zapomnianej przez Boga okolicy. Mówiąc to, wyciągnął zza pazuchy 55 rulonik związany wstęgą i opieczętowany karmazynowym woskiem. Maria wycofała się do kuchni, żeby w samotności otworzyć przesyłkę. Chociaż nic nie powiedziała, Filip domyślił się, że list był opieczętowany herbem jego ojca. Odgadł to z delikatnego, drżącego, ukradkowego ruchu, jakim matka pogładziła pieczęć. Kurier napomknął jeszcze, że przesyłka przybyła zza kanału. Filip miał właśnie pójść do piwniczki, aby utoczyć jeszcze trochę wina dla drażliwego posłańca, gdy przenikliwy krzyk matki przywołał go do kuchni. Stała pobladła obok paleniska, wyciągając doń dłoń z listem. Napisany był po francusku, ale Filip od razu zauważył, że to nie jest pismo Jamesa Amberly'ego. - To od żony twego ojca - wyszeptała Maria. - Jest bardzo chory, obawiają się o jego życie. Filip przeczytał krótki list. Jego wyraźnie chłodny ton sugerował, że księżna skreśliła go wyłącznie na polecenie męża. W miarę czytania twarz Filipa pochmurniała. - Pisze, że odnowiła się stara rana spod Minden i gorączka zatruła jego organizm. - Chce cię zobaczyć. Na wypadek gdyby... - Maria nie była w stanie wymówić tego słowa. Roztarła łzę na policzku. Wtedy Filip zauważył coś jeszcze. Na starym stole leżał stosik banknotów. Tylu franków naraz Filip nie widział w swoim życiu. Nagle Maria opanowała się jakimś cudem. - Te pieniądze wystarczą nam na podróż do Paryża, a potem przez kanał do Anglii. Wyjeżdżamy natychmiast. Girard zostanie na gospodarstwie. Na pewno świetnie sobie ze wszystkim poradzi. - Chwyciła syna w objęcia i mocno uściskała. - Czy nie mówiłam ci, Filipie? Czy nie obiecywałam? Żyłam dla tej chwili! ROZDZIAŁ CZWARTY ____Kent land____ i Statek z Calais wpłynął do Dover w jasnym kwietniowym słońcu. Filip złapał się mocno poręczy, spoglądając z lękiem na białe, kredowe skały piętrzące się nad nadbrzeżami. Nad głowami latały mewy, wrzeszcząc przeraźliwie. Powietrze miało słony smak morskiej wody. Łodzie rybackie uwijały się wzdłuż brzegu. W ciągu ostatnich dwóch tygodni Filip widział tyle zadziwiających rzeczy, że nie był w stanie spamiętać wszystkiego. Kręciło mu się w głowie od nadmiaru wrażeń. Poczuł ucisk w okolicy żołądka. Miał postawić stopę na ziemi swego ojca jako obcy i w dodatku Francuz, tradycyjny wróg każdego Anglika. Samopoczucie Filipa pogarszała troska o matkę. Maria źle znosiła podróż. Podczas jedynej nocy spędzonej w gwarnym i rojnym Paryżu leżała przykuta do łóżka w nędznej gospodzie przy bocznej uliczce. Filip bardzo chciał obejrzeć stolicę, aby zobaczyć chociaż odrobinę z tych wspaniałości, o których tyle słyszał. Zatrzymali się w Paryżu tylko jeden dzień, nazajutrz rano udawali się na wybrzeże. Całą noc chłopak przesiedział przy łożu matki, dręczonej gorączką i skurczami. Może źle znosiła trudy podróży. A może - ta myśl uderzyła go jak obuchem - bytowanie w Auvergne podkopało jej zdrowie i siły żywotne. Gdy wypływali z Calais, Filip był coraz bardziej o tym przekonany. Skarżąc się na zawroty głowy, zeszła do kajuty. Zwymiotowała dwa razy w ciągu nocy, ku wielkiemu niezadowoleniu załogi. Filipowi wręczono szmatę, żeby posprzątał. 57 Chłopak ostrożnie wytarł sfatygowany kufer, który nabyli przed podróżą w Chavaniac. Upokorzenie i zapach wymiocin wywołały, z trudem powstrzymywaną falę mdłości. Maria leżała na nędznej koi jeszcze bledsza niż w dniu nadejścia wiadomości o chorobie Jamesa Amberly. Wzywała Boga, żeby powstrzymał fale. Przeżywała wstyd i upokorzenie z powodu swego stanu. Filip oczyścił kufer i spojrzał na niego z zadumą. Zniszczona skrzynka zawierała całe mienie rodziny Charboneau. Gospoda została w pewnych rękach Girarda. Maria zapakowała do kufra parę sztuk najmniej zniszczonej odzieży, a także drogocenną kasetkę z listami. Filip włożył szpadę. Nie byłby w stanie do końca wyjaśnić, po co zabrał ze sobą broń. Ze szpadą czuł się pewniej w kraju wroga. Teraz chłopak przechylał się przez poręcz lugiera, przypatrując się mewom i dziwnej, wysokiej wieży na skałach. Przeznaczenie zbliżało się doń milowymi krokami. Na nadbrzeżu zobaczył krzątające się postacie. Byli to Anglicy. Czyjego znajomość języka wyspiarzy okaże się wystarczająca? Ciągle jeszcze długa droga dzieliła jego i jego matkę od łoża umierającego. List napisany przez lady Jane Amberly nie zawierał żadnych wskazówek. Być może nie był to wcale przypadek. Wieża na skałach znów przykuła wzrok Filipa. Wydawała się symbolem zakazu. Kapitan nieprzyzwoitymi słowami ponaglał załogę, ściągającą żagle. Jeden z marynarzy, wysoki drab z kolczykiem w uchu, zauważył zafrasowaną minę chłopaka. Uderzył go przyjaźnie w ramię i zagadał po francusku. - Niezły tłumek, co? Przyzwyczaisz się. Kapitan pewnie uciąłby mi język za te słowa, ale wcale nie uważam Anglików za złą nację. Poza tym zarówno w żyłach ich panów, jak i chłopów znalazłbyś mnóstwo francuskiej krwi. Mat wskazał na nadbrzeże, gdzie wśród normańskich umocnień stała dziwna wysoka wieża, ta sama, którą Filip już wcześniej zauważył. - Kiedyś na tej górze zamiast jednej stały dwie latarnie morskie. Ich światło prowadziło do portu galery rzymskich legionów. Żołnierze Cezara, zanim się wycofali, stali się ojcami mnóstwa bękartów. Tak więc, mój chłopcze, jakikolwiek masz interes do załatwienia w Anglii, 58 nie daj się zakrzyczeć wyspiarzom. Ich przodkowie pochodzili z całej Europy i Bóg wie skąd jeszcze. No i przecież teraz mamy z nimi pokój. Jak na razie. Chętnie pomogę tobie i twojej matce znaleźć powóz - dodał odchodząc na rufę. - Przystojna z niej kobieta. Sam smaliłbym do niej cholewki, gdybym nie miał już dwóch żon. Filip uśmiechnął się w odpowiedzi. Przyjazny marynarz dodał mu otuchy. Czując się już troszkę mniej przytłoczony, zszedł pod pokład. Matka siedziała na koi obok sfatygowanego kufra. Białe dłonie splotła na kolanach. Nakrył je ręką i poczuł, jak chłodne było jej ciało. - Ten wysoki marynarz z kolczykiem powiedział, że pójdzie z nami poszukać powozu, gdy zejdziemy na ląd, mamo. Maria nie odpowiedziała. Jej wzrok był pusty. Gdzieś zza ściany Filip usłyszał plusk opuszczanej kotwicy. II Marynarz poprowadził ich z portu w górę, do miasteczka. Niósł kufer na ramieniu lekko i swobodnie, jakby był pusty. Weszli na dziedziniec dużej, ruchliwej gospody. Na tablicy ogłoszeń widniał rozkład jazdy „latających wagonów". Mat usiłował rozeznać się w stacjach docelowych dyliżansów, ale nazwy miasteczek niewiele im mówiły. - Nazywają to „latającymi wagonami", że niby są takie szybkie - uśmiechnął się do Filipa i Marii. - Oczywiście przesadzają, żeby się zareklamować, i jeszcze bazgrzą jak kury pazurem. Lepiej zapytam w środku. Jak się nazywa miejscowość, do której się udajecie? - Tonbridge. Prawdopodobnie na zachód stąd, nad rzeką - wyjaśnił Filip. Olbrzym z kolczykiem zniknął w budynku, by wkrótce wrócić z wiadomością, że powinni wykupić miejsce w dyliżansie jadącym wzdłuż wybrzeża przez Folkestone, który odjeżdża późnym popołudniem. Dotrzymywał im towarzystwa aż do odjazdu, twierdząc, że to dla niego bardzo korzystne, bo w innym wypadku trwoniłby czas i pieniądze na nieprzystojne rozrywki. Okazał się zabawnym towarzyszem i uprzejmym człowiekiem, nawet zafundował im przekąskę: 59 piwo i ciemny chleb w gospodzie pod śmieszną nazwą „Przystań płotki". Potem pomógł im wymienić trochę franków na angielskie pieniądze i odprowadził do imponującego powozu, którego woźnica wrzeszczał na całe podwórze. - Pilny dyliżans do Folkestone! Ekstrapilny dyliżans do Folkes-tone, moje państwo! Odjazd natychmiast! Marynarz odliczył Filipowi odpowiednią sumę i chłopak zapłacił za przejazd. Jeszcze pomachali sympatycznemu towarzyszowi i powóz wyruszył w drogę. Gdy skręcał na zachód, większość pozostałych podróżnych już gawędziła po angielsku. Filip i Maria skulili się w kącie. Nic nie mówili i starali się unikać ciekawskich spojrzeń. Wśród pasażerów siedział kleryk, który w milczeniu zagłębił się w Biblii. Inny mężczyzna, zażywny jegomość w peruce, odziany w czerwony aksamit, gadał za dwóch. Musiał mieć coś wspólnego z przemysłem tkackim. Skarżył się na „tych przeklętych łajdaków z kolonii", którzy odmówili importu brytyjskich towarów. Filip zrozumiał z trudem, że uczynili to w proteście przeciwko podatkom, o których mówił Girard. - Ale, do diabła! - perorował grubas pryskając śliną. - Teraz my mamy w ręku przyjaciół króla. W końcu Północ weźmie te zbuntowane kundle z powrotem na łańcuch. Co wy na to? Niepozorna, przypominająca mysz żona kupca, skwapliwie zgodziła się z nim, co zażywnego jegomościa wyraźnie usatysfakcjonowało. Wzbijając tumany kurzu i kołysząc się, powóz skręcił na południowy zachód i jechał wzdłuż wybrzeża. Filip czuł rosnący niepokój, jakby doganiał swój los. III Do Folkestone przybyli późną nocą. Angielski Filipa okazał się wystarczający, aby wynająć pokój, jakkolwiek jego wymowa budziła pewne zdziwienie. Właściciel zajazdu potraktował swych francuskich gości z umiarkowaną uprzejmością. O świcie pomógł Filipowi umieścić kufer w kolejnym dyliżansie. Wkrótce po wschodzie słońca Maria i jej syn 60 trzęśli się w powozie, na pociechę mając przed sobą widok naprawdę miły dla oka. Pomiędzy łagodnymi, zielonymi pagórkami rozłożyły się niewielkie, schludne wioski. Pola chmielu i sady, pokryte białym i różowym kwieciem, rozsiewały słodki zapach wiosny. Nawet Maria jak gdyby poczuła się lepiej w obliczu tego święta przyrody. Filip zebrał się na odwagę i zapytał siedzącą obok starszą damę, jak nazywa się ta piękna okolica. - Kent, młodzieńcze. Kraina wiśni, jabłek i najpiękniejszych dziewcząt w Imperium. Na skraju olbrzymiej puszczy, zwanej Weald, powóz złamał oś. Zmitrężyli cztery godziny, w czasie których strażnik, pozostawiwszy woźnicy swą rusznicę dla ochrony pasażerów, udał się po pomoc do najbliższego miasteczka. Wrócił z osią i dwoma młodymi kołodziejami, którzy sprawnie dokonali naprawy. Wieczorem, trzeciego dnia pobytu Marii i Filipa w Anglii, powóz zaturkotał na nędznym moście. Znaleźli się w Tonbridge, spokojnej wiosce w dolinie rzeki Medway. Zatrzymali się w zajeździe pod szyldem „Triumf Wolfe'a", zapewne przemianowanym tak dla uczczenia zwycięstwa generała nad Francuzami w Quebecu. W Auvergne do nazwiska generała dołączano zwykle szereg niepochlebnych epitetów. Gospodarz zajazdu był niewysokim mężczyzną w średnim wieku. Wystające górne zęby nadawały mu wygląd gryzonia. Gdy Maria już się położyła, Filip zszedł, aby z nim porozmawiać. Nie chciał przeszkadzać matce, która nie spała, ale trwała w odrętwieniu, jakby podróż pozbawiła ją resztki sił. Na kominku płonęły bukowe polana, bo wiosenne noce były jeszcze chłodne. Mieszkańcy wioski tłoczyli się za stołami, popijając i komentując miejscowe wydarzenia. Większość mężczyzn miała różowe policzki i jasne włosy. Śniada cera i ciemne kędziory Filipa rzucały się w oczy, ale chłopak już zdążył przywyknąć do ciekawskich spojrzeń. Gospodarz wręczał właśnie dwa kufle piwa usługującej dziewczynie. Odchodząc uśmiechnęła się do Filipa i zakołysała biodrami. - Czym mogę ci służyć, mój młody gościu? - zapytał karczmarz uprzejmie. - Dziękuję, nie chce mi się pić. 61 Filip starał się uważnie wymawiać angielskie słowa. Kłamał. Przyszłość wydawała mu się zbyt niepewna, żeby mógł sobie pozwolić na trwonienie pieniędzy. - Szkoda. To miał być poczęstunek od firmy. - Skoro tak, chętnie się napiję. - Czy ta kobieta, z którą przyjechałeś, jest twoją matką? Filip skinął głową. - Czy nie jest przypadkiem chora? - Jest zmęczona i to wszystko. Przebyliśmy długą drogę. - Przez Kanał? Jesteś Francuzem, prawda? Mężczyzna napełnił kufel bursztynowym, pienistym płynem i zręcznie zaszpuntował beczułkę, roniąc ledwie kilka kropli. - Dobre, angielskie piwo - powiedział wręczając kufel Filipowi. - Jestem przeciwny podawaniu dżinu młodzieży. To niszczy tysiące dzieciaków w Londynie. Filip pociągnął łyk, starając się ukryć początkowe wrażenia. - Mmm. Bardzo dobre! - Otarł pianę rękawem. - Owszem, jestem Francuzem. Mam krewnego, który mieszka tutaj w pobliżu. Moja matka i ja chcielibyśmy się dowiedzieć, gdzie jest jego dom, bo mamy zamiar go odwiedzić. - Młody człowieku, pan Fox zna prawie wszystkich w okolicy. Jak się nazywa twój krewny? - Amberly. Przy sąsiednich stolikach rozmowy nagle się urwały, jak nożem uciął. Oczy gości wpatrywały się w Filipa poprzez dym z fajek. Słychać było, jak obsunęła się bukowa kłoda w kominku. Pan Fox podłubał złamanym paznokciem w wystających siekaczach. - Amberly, co? Ktoś zachichotał. Pan domu oszacował nędzny przyodziewek Filipa. - Chciałeś powiedzieć, że twój krewny służy w domu Amberlych? - Nie, proszę pana. Jestem spokrewniony z samymi Amberlymi. Jak daleko stąd jest ich dom? - Masz na myśli posiadłość, chłopcze? Tu, w Anglii, w domach mieszka prosty lud. - Gdy to powiedział, tu i ówdzie rozległy się śmiechy. - To nie jest daleko. Mila w górę rzeki. Książę jest obłożnie chory, czy wiesz o tym? 62 - Tak. Czy znajdę kogoś, kto mógłby zanieść do pałacu wiadomość o naszym przybyciu? - Mój chłopak, Clarence, może się tym zająć. - Gospodarz był równie rozbawiony jak sceptyczny. - Ale może... jutro rano, dobrze? O umówionej godzinie Filip zapłacił pół pensa i czekał. Gdy zbliżało się południe, jego nadzieja zaczęła przygasać. Jednak nieco później po schodach wtoczył się z hałasem pan Fox. - Clarence wrócił! Lady Amberly przyśle powóz po ciebie i twoją matkę. Dziś po południu, o trzeciej. Pan Fox był bardzo zdyszany. Nie tylko z powodu stromych schodów. IV Powóz chrzęścił na dróżce flisackiej wzdłuż leniwie płynącej rzeki Medway. Zielone gałązki wierzb zwieszały się nad błękitną wodą. Filip z matką, ubrani w swoje najlepsze stroje, siedzieli z tyłu. Chłopak dobrze wiedział, jak bardzo zniszczone i wyświecone były ich ubrania. To dawało się łatwo zauważyć przy eleganckiej liberii starszawego stangreta. Miał pomarańczowe pończochy i żółty, aksamitny płaszcz, suto szamerowany. Może nie suknia zdobi człowieka, ale z drugiej strony, jak cię widzą, tak cię piszą. - Czy możesz mi coś powiedzieć o chorobie księcia? - zapytała Maria stangreta, gdy tylko wyjechali z wioski. - To właściwie należy do lady Jane - odparł z wahaniem. - Powiem tylko, że doktor Bleeker ma mnóstwo roboty. Słyszałem, że regularnie puszcza krew księciu. Sypialnia jest cały czas zaciemniona, a pan wcale jej nie opuszcza. Wstyd, doprawdy wstyd! - wybuchnął nagle. - On, który miał tylu przyjaciół na dworze, mówiło się, że stoi blisko ministra. Spodziewaliśmy się, że jego lordowska mość pan North, odwiedzi go osobiście. Nie przysłano nawet nikogo, aby zapytać o jego zdrowie. Filip pomyślał, że żona jego ojca nie chwaliłaby się przybyciem nędznych intruzów z Francji. Koń kłusował raźno wokół pagórka, a stangret już z własnej inicjatywy dorzucił dalsze informacje. 63 - Musicie zrozumieć, że w Kentland jest teraz straszne zamieszanie. Zanim książę pan zapadł na zdrowiu, lady Jane zaangażowała bardzo znanego w Londynie architekta, pana Capability Browna, żeby zmienił krajobraz posiadłości. Jeśli nawet sprawa wydaje się wam ważna, to radziłbym skrócić wizytę. Maria zaczerwieniła się z gniewu i już chciała dać stangretowi ostrą odprawę, gdy siedzący obok Filip położył jej rękę na ramieniu i potrząsnął przecząco głową. Usta kobiety wykrzywił grymas. Nie wiadomo: nienawiści czy strachu? Może jednego i drugiego? Jednak zgodnie z sugestią syna nie odezwała się. Posłuchała go i nagle poczuł się dużo starszy. Woźnica lekko zaciął konia. Objechali jeszcze jeden pagórek. Maria krzyknęła z cicha. Wydawało się, że wychodząca nad rzekę rezydencja emanuje pogodną, głęboko uzasadnioną pewnością siebie. Główny budynek z szarożółtej tudorowskiej cegły błyszczał w popołudniowym słońcu. Po rozległym trawniku wokół domu uwijało się mnóstwo ludzi. Nosili małe drzewka z korzeniami owiniętymi papierem, kopali doły, sadzili rośliny. Filip zdał sobie sprawę, jak ogromna jest posiadłość i poczuł lęk. Gdy powóz toczył się pod górę długim podjazdem, udało się mu naliczyć sześć obszernych budynków nie znanego mu przeznaczenia. Woźnica zatrzymał się, aby mogli wysiąść przed frontowymi drzwiami i odjechał nie oglądając się za siebie. V Później Filip doszedł do wniosku, że każdy szczegół przyjęcia intruzów z Francji został z góry zaplanowany, aby ich zastraszyć i zniechęcić. Było już ciemnawo, a na jego pukanie odpowiedziała głucha cisza. Dopiero po paru minutach stanął w drzwiach lokaj w upudrowanej peruce, białych pończochach i jedwabnej liberii. Odwrócił się tyłem, nie pytając nawet, kim są. Na pewno już wiedział. Zaprowadził ich do obszernego pokoju w południowym skrzydle budynku. Olbrzymie okna, powiększone jeszcze przez zawieszone między nimi lustra, wychodziły na trawnik zbiegający ku rzece. Salon 64 lśnił bielą stiuków. Na wykwintnych krzesłach leżały haftowane poduszki, a trójnogie, lekkie stoliczki miały blaty inkrustowne złotem. Przy jednym z nich, pod olbrzymim, kryształowym żyrandolem siedziała kobieta mniej więcej w wieku Marii. Nie podniosła się, gdy lokaj wprowadził ich do środka. Starszy, siwiejący mężczyzna o surowej twarzy stał obok otwartego okna, którego szkarłatne, adamaszkowe zasłony poruszały się delikatnie. Jego czarne ubranie, ożywione tylko bielą mankietów, współgrało z obojętnością oczu. Maria i jej syn skupili uwagę na kobiecie. Dama miała szare oczy, zapadłe policzki i twardy wyraz twarzy. Jeżeli nawet owa twarz wyglądała jak maska, była to piękna maska. Niebieski puder na peruce migotał w świetle, a bogata suknia z tureckimi rękawami mieniła się odcieniami głębokiego błękitu. Marii nie spłoszyło nieprzyjazne spojrzenie wspaniałej damy. Stała wyprostowana jak chłopka ubijająca interes i starannie wymawiając angielskie słowa, rzekła: - Jestem Maria Charboneau. Przywiozłam mojego syna Filipa. Lady Jane leciutko odwróciła głowę. Jedno szybkie spojrzenie na chłopca wyraziło jej stosunek do obecności bastarda męża w salonie Kentland. - Nie wiedziałam, czy będziecie w stanie rozmawiać w naszym języku. Skoro tak, możemy szybko załatwić nasze sprawy.To nie jest wizyta towarzyska. Napisałam do was, ulegając naleganiom męża. Może Maria sięgnęła do tajemniczych rezerw energii, które ma każda matka, albo przypomniała sobie, jak grała damę na scenach Paryża. Dzięki temu potrafiła zachować się nie mniej wyniośle niż lady Jane. - Proponowałabym poprawkę, milady. Nie jestem tutaj głównie dla załatwienia interesu. Przyjechaliśmy, ponieważ pani mąż życzył sobie zobaczyć swego syna. - Od czasu napisania tego listu okoliczności uległy zmianie. To może okazać się niemożliwe. Adamaszkowe zasłony poruszyły się i Filip poczuł nagle niewyjaśniony chłód. Jegomość w czerni wystąpił naprzód z miną człowieka świadomego swego autorytetu. - Lady Jane ma zupełną rację. Rana księcia zatruła jego or- 65 ganizm. Wdała się gorączka. Cierpienie wysysa zeń energię i odbiera świadomość. Jego wysokość budzi się bardzo rzadko. Niebieska peruka poruszyła się nieznacznie. Głos lady Jane zabrzmiał tak, jakby każde słowo było odpychającym obowiązkiem. - Doktor Bleeker jest jednym z najbardziej szanowanych lekarzy w Londynie. Przybył do Kentland, żeby mieć pieczę nad zdrowiem mego męża. Nie pragnę, aby książę umarł, ale taka możliwość istnieje. Wszyscy musimy liczyć się z tym i odpowiednio zachowywać. Filip przyglądał się doktorowi w czerni i myślał o oszałamiających kosztach sprowadzenia lekarza z Londynu. W ciszy słychać było tylko szelest zasłon i cichutkie podzwanianie żyrandola, aż przerwało ją dobiegające zza okien nawoływanie ogrodników. W końcu Maria zdecydowała się przerwać milczenie. - Czy James wie, że jego syn jest tutaj, milady? - Został poinformowany wkrótce potem, kiedy dziś rano nadeszła wiadomość. Wtedy właśnie przebudził się na chwilę. - W takim razie pomimo jego niebezpiecznego stanu pragnęlibyśmy zobaczyć się z nim bez chwili zwłoki. - Nie mogę wyrazić zgody - zareagował natychmiast doktor Bleeker. - Drzwi sypialni księcia są zamknięte dla odwiedzających z wyjątkiem tych najbliższych osób, którym ja osobiście na to zezwalam. W tej chwili jest z nim przyjaciel i doradca duchowy rodziny, biskup Francis. Odprawia modlitwy podczas snu jego wysokości. - Widok twarzy syna byłby lepszym lekarstwem niż modły - zauważyła ostro Maria. - Co do młodego człowieka będącego jakoby jego synem - wzrok lady Jane spoczął na krótką chwilę na Filipie - nie mam na to żadnego dowodu. - Ale ja mam list. Odręczny list pani męża, milady, który potwierdza, że Filip jest legalnym spadkobiercą Jamesa Amberly. Lady Jane podniosła się gwałtownie. - W tym domu nie będzie żadnych podniesionych głosów. Wypełniłam prośbę mojego męża. Zrobiłam to, chociaż niechętnie. To wszystko, co zamierzam uczynić. Jeżeli nadejdzie odpowiednia chwila, to ten chłopak, o którym pani twierdzi, że jest synem księcia, 66 zostanie dopuszczony do łoża mego męża. Jeśli nie... - wzruszyła ramionami. - Ja nie twierdzę niczego oprócz prawdy! - odparła ostro Maria. - Na Boga! Czy pani zniży głos i będzie mówić, jak przystało w przyzwoitym domu? Nie rozumie pani, że jesteście intruzami? Mam wyrzuty sumienia, że w ogóle niepokoiłam męża i powiedziałam mu, iż przyjechaliście. Nie mam zamiaru posuwać się dalej, dopóki doktor Bleeker tego nie zaaprobuje. - Wątpię w taką możliwość w najbliższej przyszłości - oświadczył doktor z godnością. - W takim razie wrócimy do gospody w Tonbridge - Maria wyglądała na zdeterminowaną. Lady Jane opuściła wzrok i zerknęła na lekarza. Uśmiechał się rozbawiony, bo angielszczyzna Marii daleka była od doskonałości. Filip poczuł nieodpartą ochotę, żeby zetrzeć doktorowi uśmieszek pięścią. - Jednak nie wyjedziemy, dopóki mój syn nie zobaczy się ze swoim ojcem - podsumowała twardo Maria, udając, że nie zauważyła ironicznej pantomimy. - Czekanie może okazać się mało rozsądne - powiedziała lady Jane z lodowatą słodyczą. Maria zaczerpnęła tchu. Podobnie jak jej syn wyczuwała groźbę w słowach błękitnej damy. Lekki powiew wiatru rozwiewał zasłony i rysował na lśniącym parkiecie zmieniające się desenie ze słońca i cienia. Filipowi wydało się to dziwnie złowieszcze. Znów przeniknął go chłód. Czy rzeczywiście usłyszał groźbę w słowach księżnej? A może tylko reagował na trudną, konfliktową sytuację? - Nie jestem pewien, czy dobrze panią zrozumiałem, milady - udało mu się zachować spokojny ton. - Och! - Leciutkie wzruszenie ramion i konwencjonalny, sztuczny uśmiech. - Chodziło mi tylko o to, że, jak przypuszczam, fundusze wasze nie są nie wyczerpane, nawet pomimo hojności mego męża. Tylko o to jej chodziło? Trudno było w to uwierzyć. Doktor Bleeker przerwał ciszę. - Czuję się w obowiązku powtórzyć, że czekanie może być nie tylko długotrwałe, ale i bezowocne - powiedział i odwrócił się od nich, przybierając znudzony wyraz twarzy. 67 - Decyzja oczywiście należy do was. - Lady Jane zwróciła się w kierunku Marii. - Jednakże chciałabym zbadać list, który podobno jest w waszym posiadaniu. Filip wyczuł zmianę w jej głosie. Lady Jane mówiła inaczej niż na początku rozmowy. Spojrzała na mnie i zrozumiała, że jestem jego synem - pomyślał. - Teraz wie, że list naprawdę istnieje i boi się tego. Poczuł się mile połechtany, ale jednocześnie ogarnął go gniew. Czemu ta elegancka dama ciągle odnosi się do Marii jak do służącej? - Nie mam go ze sobą, madame. - Usłyszał z ulgą odpowiedź matki. - Jest daleko stąd, bezpieczny. - W takim razie mam nadzieję, że w przyszłości będę mogła go obejrzeć i przekonać się o jego wątpliwej autentyczności. - Nie ma nic wątpliwego... - zaczął głośno Filip, ale przerwał mu zbliżający się gwar. Odwrócił się zaskoczony. Śmiech nowo przybyłych powiedział mu, że słowa lady Jane o powadze i ciszy panującej w Kentland były co najmniej przesadą. Kłamstwo w celu zastraszenia chłopki i jej syna. Do salonu wpadł młodzieniec mniej więcej w wieku Filipa.Trzy-mał dłoń dziewczyny na oko dziewiętnastoletniej i ciągnął pannę za sobą. Para zatrzymała się nagle, a młody człowiek wykrzyknął: - Boże, chroń nas! Najazd Francuzów, czyż nie? Mój ewentualny przyrodni brat, nieprawdaż? Filip otworzył usta ze zdumienia. Na pierwszy rzut oka młody człowiek był niezbyt dokładną kopią jego samego. Usta miał trochę mniejsze, ramiona szersze. Chociaż stał groteskowo wsparty na lasce, widać było, że jest pół głowy wyższy od Filipa. Jednak podobieństwo było uderzające. Tylko ubrany był inaczej. W kontraście do prostego stroju Filipa nosił kraciasty płaszcz podobny do strojnej sukni. Do tego luźne holenderskie bryczesy i buty z różowego safianu. Stroju młodego eleganta dopełniała długa, spacerowa laska z wielką, srebrną gałką i peruka na głowie, przypięta szpilkami o perłowych główkach. Filip nigdy jeszcze nie widział równie dziwacznej postaci. O wiele później dowiedział się, że taki ubiór ściśle odpowiadał pojęciom dandysów o elegancji. Młody Amberly stosował się też do mody i miał niewyraźną, manieryczną wymowę. Filip miał ochotę roześmiać się w nos tej dziwacznej postaci. 68 Kraciasty płaszcz, różowe buty, wiotki nadgarstek owinięty pętlą laski i chłodne oczy patrzące wrogo na Filipa. Brzydkie oczy. Podobnie brzydkie było małe, sinawe znamię na skroni, w kształcie litery „U" spodem skierowanej w stronę ucha. Przyglądając się bliżej, Filip zdecydował, że jest rozszczepione na końcu i przypomina raczej złamane kopyto wielkości najwyżej paznokcia męskiego kciuka, wklęsłe i szar osina we. Charboneau przypomniał sobie, co ojciec pisał w liście o trudnoś-cich, z jakimi jego prawowity syn pojawił się na świecie. Nie miał żadnych wątpliwości co do tego, kim był młody elegant. Czyż nie dlatego spoglądał z tak jawną niechęcią? Potem Filip popatrzył na dziewczynę. Była piękna w tak delikatny, nie znany mu dotychczas sposób, że z trudem powstrzymał westchnienie. Dorównywała wzrostem swemu towarzyszowi, ale była szczuplejsza. Niemal wojskowy krój granatowego kostiumu do konnej jazdy podkreślał wysokie, pełne piersi. Biały fular pienił się wokół dekoltu. Nie nosiła peruki, kasztanowate włosy przewiązała tylko z tyłu prostą, zwykłą wstążką. W ręce trzymała szpicrutę, a spod obfitej spódnicy wystawały czubki butów do konnej jazdy, zrobionych ze lśniącej skóry. Błękitne jak niebo oczy dziewczyny spoglądały na Filipa ze szczerym zainteresowaniem i - w przeciwieństwie do innych znajdujących się w pokoju osób - bez niechęci. Widząc, że jest obserwowana, dziewczyna z lekkim uśmieszkiem odwróciła wzrok. Zmysły Filipa mimo zaskoczenia zdążyły zarejst-rować coś znajomego w wyrazie twarzy młodej damy. Charlotta, jej łakomy i ufny wzrok. Jakiś instynkt powiedział mu, że ta delikatna istota jest... bardzo cielesnym stworzeniem, ale nie pospolitym, o nie. Może w sercu dziwka, ale na zewnątrz prawdziwa dama. Na pierwszy rzut oka można było dostrzec, że młoda para zajmowała się na łonie przyrody czymś, co wymagało wysiłku, na przykład jazdą konną. Gdy młody panicz zbliżył się stukając laską, Filipa owionął zapach świeżego potu. Stuk, stuk, stuk... kroczył dumnie z aroganckim, swobodnym uśmiechem na ustach, ale oczy miał napięte i czujne. Dziewczyna udawała brak zainteresowania, na wpół odwrócona do okna, ale spod oka pilnie obserwowała obu młodzieńców. Drobne kropelki potu lśniły na jej górnej wardze. 69 Stuk, stuk, stuk. Młody człowiek zatrzymał się pół kroku przed Filipem. Wykrzywione w uśmieszku usta przybrały wyraz niesmaku. Patrzył. Lady Jane z pewnym oporem przerwała przedłużającą się ciszę. - Przedstawiam mojego syna Rogera i jego narzeczoną Alicję, córkę księcia Parkhurst. Roger znów ruszył naprzód, niemal torując sobie drogę laską. Filip musiał się szybko cofnąć. Błysk satysfakcji w oczach tamtego smagnął go jak biczem. Roger wskazał laską na Marię. - To jest ta Charboneau? A to ten jej... chłopak? Zapomniałem jego imienia. - Dobrze wiesz, że ma na imię Filip - wybuchnęła Maria. Spoglądając na Filipa spod brązowych rzęs, Alicja Parkhurst odezwała się po raz pierwszy: - Myślę, że jest pewne podobieństwo. Z szarych oczu lady Jane posypały się skry. Roger zauważył gniew matki i jakiś niewidzialny sygnał przeleciał między nimi. - Żadnego, absolutnie żadnego - wycedził młody Amberly, zwracając się do dziewczyny. - Roger, kochanie, chyba wzrok ci się mąci. Brzydki grymas wykrzywił usta młodego arystokraty. Stuk, stuk, stuk. W trzech szybkich krokach znalazł się przed dziewczyną. Twarz mu pociemniała, znamię stało się wyraźniejsze. - Mój wzrok jest w idealnym porządku, najdroższa Alicjo! Ale twój... no cóż, można by pomyśleć, że przejawiasz nadmierne zamiłowanie do czerwonego wina. Gadasz od rzeczy. Oblicze dziewczyny poróżowiało, a ramiona zadrżały. Wyraz twarzy zmieniał się stopniowo. Najpierw malował się na niej gniew, potem upokorzenie i strach, gdy Roger wyciągnął dłoń w jej kierunku. Uszczypnął ją w policzek i nie była to wcale pieszczota. - Proszę cię, Alicjo, nie wtrącaj się, dopóki nie załatwimy tej przykrej rodzinnej sprawy. Upokorzona i zastraszona dziewczyna stała sztywno z palcami zaciśniętymi na szpicrucie. Przez moment wydawało się, że użyje jej przeciw narzeczonemu. Jednak ugięła się pod jego spojrzeniem. Dlaczego? Ogarnął ją strach przed przemocą? Filip zastanawiał się, czy nie coś więcej. 70 Stuk, stuk, stuk. Powolutku opanowawszy sytuację, Roger z uśmiechem powrócił na miejsce naprzeciw Filipa. - Nie, nie - odezwał się swobodnie - nie ma najmniejszego podobieństwa. Może z wyjątkiem jednego. Pachniemy podobnie. No, ale ja wracam ze swawolnej przejażdżki. Lekko szturchnął Filipa w okolicę pachy srebrną gałką laski. Filip błyskawicznym ruchem szarpnął laskę tak mocno, że rzemień puścił, i odrzucił ją, nie patrząc. Wylądowała z trzaskiem u stóp doktora Bleekera. - Nie szturchaj mnie jak jakieś zwierzę! Znamię na skroni Rogera pociemniało, gdy rzucił się naprzód. - Ty brudny francuski chłystku, jak śmiesz dotykać czegokolwiek, co... - Roger! W stanowczym tonie lady Jane dźwięczał metal i to uspokoiło nieco jej syna, ale go nie powstrzymało. Po chwili wahania zrobił następny krok. Filip widział żyły nabrzmiałe na jego szyi. - Roger, zachowaj spokój. Ja się tym zajmę. Młody Amberly usłuchał matki, ale ciężko mu to przyszło. Ponad ramieniem panicza Filip spojrzał na lady Alicję i miał wrażenie, że jej oczy pojaśniały na chwilę. Roger podszedł do doktora i gwałtownym ruchem podniósł laskę. Okucie zatoczyło łuk i rozstrzaskało w drobny mak porcelanową wazę stojącą na jednym z filigranowych stoliczków. Lady Jane znów rzuciła synowi ostre spojrzenie. Gdy ostatnia skorupka upadła na podłogę, Roger wyrzucił z siebie gwałtowne westchnienie jak chory doznający ulgi. Z mieszaniną strachu i ciekawości Filip rozważał, czy znamię na twarzy młodzieńca nie sygnalizowało jakichś głębszych ułomności duszy będących skutkiem ciężkich narodzin. - Bądź tak dobra i zabierz tego awanturnika z mojego domu - głuchym głosem zwróciła się lady Jane do Marii. - Miałbym wątpliwości co do tego, kto tu jest awanturnikiem - zaoponował Filip. - Teraz wyjdziemy - odparła Maria. - Pozostaniemy tutaj jednak tak długo, dopóki mój syn nie zostanie dopuszczony do Jamesa Amberly i rozpoznany jako jego dziecko. 71 - W obu tych kwestiach - odparła lady Jane najzupełniej już opanowana - wynik pozytywny uważam za mocno wątpliwy. - Mam jego list podpisany przez świadków. Prawdy nie da się zniszczyć. Maria odwróciła się i odeszła z płonącą twarzą. Syn ruszył za nią, ale powstrzymał go głos Rogera i przystanął. Posłuchał go, choć Roger był młodszy. Ale na pewno nie z powodu jego fizycznej przewagi. Roger trzymał dłoń na lasce, gładząc nerwowymi palcami ciężką gałkę w kształcie tureckiego turbanu. - Według prawa - wycedził jadowicie - mógłbym cię okaleczyć za to, że mnie zaatakowałeś. - Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, to wasze prawa są równie bezwartościowe jak ty sam. Roger zmartwiał. Jego ręka zsunęła się ze srebrnej gałki, która zamigotała blado w blasku słońca. Filip sprężył się w oczekiwaniu na atak, ale tamten nie ruszył się - widać spojrzenie matki znów go powstrzymało. - Ja nie będę odwoływał się do prawa, mój mały francuski bękarcie. Skoro zasłużyłeś na karę, sam ci ją wymierzę. Uczynię to z całą starannością i niezwykle dokładnie. Filip przełknął ślinę, starając się opanować obawę przed szaleństwem w oczach tego niezrównoważonego młodzika. - Może nadejdzie godzina, kiedy będziesz miał szansę dowieść, że to nie tylko czcze przechwałki. - Jeśli zostaniesz w Tonbridge, możesz być tego pewny. Lady Jane natychmiast znalazła się pomiędzy nimi z ręką na ramieniu swego syna. - Tu nie Londyn. Doktor Bleeker wyciągnął z kieszeni maleńką tabakierkę. - Milady, czy mam wezwać pomoc w celu usunięcia chłopca? - Och, nie! Odwaga nie powinna być karana. Filip i wszyscy pozostali odwrócili się zaskoczeni. Lady Alicja uśmiechała się figlarnie, a jej kobaltowe oczy bez żenady spoglądały wprost na Filipa. Czy malował się w nich podziw? Może tylko tak mu się zdawało, bo bardzo tego pragnął. - Ja nie odważyłabym się być tak śmiała, Rogerze! - dodała rozkoszując się wrażeniem, jakie wywarła. 72 - Zamknij buzię! Uchyliła się jak pod fizycznym ciosem. Bała się Rogera, nietrudno było to zauważyć. Jednak niełatwo było ją ugiąć. W melodyjnym głosie czaiła się złość. - Ja naprawdę tak myślę, Rogerze. Ten chłopiec wydaje się dorównywać ci gorącym temperamentem. Brat przeciwko bratu, to wstyd! - Wyprostawała się dumnie i wyzywająco. - Gdybyś go uderzył, to tak, jakbyś uderzył siebie samego. Poza tym jest równie przystojny jak ty, a może nawet troszkę przystojniejszy, nie mogę się zdecydować. Posuwała się coraz dalej i rzucała wyzwanie każdemu z nich, zmuszając, żeby spróbowali ją powstrzymać. - Co o tym sądzi lady Jane? Jakie jest pańskie zdanie, doktorze Bleeker? Filip z jednej strony podziwiał jej odwagę, a z drugiej współczuł brakowi rozsądku. Lady Jane wyglądała teraz równie gniewnie jak jej syn, choć na razie nic nie mówiła. Parkhurst musiało być nazwiskiem nie mniej znakomitym niż Amberly. Mimo to obelga była odpowiedzią na obelgę, okrucieństwo goniło okrucieństwo. Powietrze w eleganckim, jasnym salonie nagle wydało się Filipowi duszne i zepsute. Podszedł do stojącej przy drzwiach matki, świadom szacującego spojrzenia Alicji. Gdy syn stanął bezpiecznie obok niej, Maria powiedziała twardo: - Poczekamy w wiosce. Tak długo, jak to będzie konieczne. - To nie jest dobry wybór - skomentował Roger. Słysząc świszczący oddech lady Jane usiłującej uciszyć syna, Filip ujął matkę pod ramię i wyprowadził ją z tego kłębowiska żmij. Jeszcze na wpół oślepiony gniewem miał pod powiekami tylko jeden powracający obraz. Były to intensywnie niebieskie oczy lady Alicji Parkhurst spoglądające na niego przyzywająco. Dogonił go głos lady Jane, ale krzyk Rogera zagłuszył jej słowa. - Twój syn prędzej będzie martwy, zanim ktokolwiek nazwie go moim prawowitym bratem, ty francuska dziwko! Filip odwrócił się z chrapliwym okrzykiem. Maria zacisnęła dłoń na ramieniu syna z niespodziewaną siłą. Powstrzymując gniew, obrócił się w jej kierunku. Jeszcze nie wiedział, czy spotkanie zakończyło się zwycięstwem czy porażką. ROZDZIAŁ PIĄTY ______Gry miłosne _ i Gdy wrócili do gospody, Filip nie czekał dłużej. Zadał pytanie, które dręczyło go przez całą długą drogę z Kentland. - Ile czasu możemy czekać? Lady Jane miała rację. Nasze pieniądze kiedyś się skończą. - Wtedy znajdziemy jakiś sposób, żeby zdobyć więcej. Nie widział twarzy matki, gdy mu odpowiadała. Leżał na zapasowym łóżku na kółkach, które wyciągnął spod dużego łoża Marii. Z dołu, z głównej izby dochodziły śmiechy i przekomarzania podkreślające ich obcość i izolację na wrogiej ziemi. Filip poczuł się wystawiony na ciosy, szczególnie na agresję Rogera Amberly'ego. Maria jakby tego nie zauważała albo nie brała pod uwagę. Zrozumiał to dokładnie, gdy zaczęła mówić po chwili milczenia. - Nie wyjedziemy stąd, dopóki nie ujrzysz swojego ojca, a on nie zobaczy ciebie. Nieważne, ile to nas będzie kosztowało. Z głębokim westchnieniem zgasiła świecę stojącą obok łóżka. Leżąc w ciemnościach z rękami splecionymi pod głową, Filip wyliczył, że to już kosztowało sporą sumę. Po wyjściu z rezydencji Amberlych okazało się, że żaden powóz nie czeka, aby odwieźć ich z powrotem do Tonbridge. Poszli pieszo i był to, przynajmniej dla niego, niedługi spacer. Pomimo licznych prób upokorzenia ich przez lady Jane i Rogera, Filip mógł czerpać satysfakcję z tego, że wielka dama wyraźnie wyglądała na zaniepokojoną. Czy tę obawę budziła w niej obecność Marii - a może jego, Filipa? 74 Matka zniosła pieszą wędrówkę do gospody z trudnością. Często brakowało jej tchu w piersiach i prosiła o krótki odpoczynek. Słońce stało już nisko nad horyzontem i rzucało czerwonawe blaski, ale mimo to twarz Marii wydawała się Filipowi niepokojąco blada. W dusznych ciemnościach pokoju w zajeździe pana Foxa odważył się zapytać wprost: - Mamo, czy jesteś pewna, że czujesz się wystarczająco dobrze, żeby zostać tu nie wiadomo na jak długo? - Dlaczego o to pytasz, Filipie? Czy ten chłopak cię przestraszył? - Nie! - wykrzyknął Filip. - Nie boję się go. Jest jednym wielkim fałszem! To o ciebie się martwię, mamo. - Jestem silniejsza od niej! Przekonasz się. Teraz już śpij. Poprzez gwar z dołu Filip usłyszał daleki grzmot. Był to pierwszy odgłos wiosennej burzy. Nadchodziła z północy, od strony wielkiego miasta Londynu. Za otwartym oknem błękitne światło rozdarło niebo. Sny Filipa były tej nocy pełne błyskawic, wśród których pojawiała się wściekła twarz z sinym znamieniem i rozpryskująca się w drobny mak waza oraz błękitne jak niebo oczy arystokratycznej panny. II Nazajutrz wczesnym rankiem obudziło go pukanie do drzwi. Podniósł się z łóżka, czując, że rękaw nocnej koszuli z grubego płótna zupełnie przemókł. W chłodnych podmuchach wiatru trzaskała otwarta okiennica. Podszedł do okna, aby ją zamknąć, i wyjrzał na zewnątrz. Rzeka, wijąca się wzdłuż głównego traktu wioski, szarzała w porannej mgle. Dachówki i strzechy połyskiwały wilgocią po całonocnym deszczu. Zauważył w błocie pod oknem czwórkę pięknych siwków zaprzężonych do błękitno-złotego, eleganckiego powozu z herbem na drzwiach. Woźnica gawędził z dwoma służącymi w liberiach, którzy stali na tylnym stopniu powozu. Stwierdził, że pogoda zmieniła się zbyt gwałtownie jak na jego gust. Jeden ze służących czyścił obryzgane błotem pończochy, zastanawiając się, jak długo, u licha, trzeba będzie stać na tym brudnym podwórku. 75 Powtórne pukanie zbudziło Marię. Podniosła się, mrucząc coś, jakby nadal trwała w objęciach sennego koszmaru. Filip położył jej uspokajająco dłoń na ramieniu. Rozwarła szeroko przerażone, ciemne oczy, gdy zapukano po raz trzeci. Podchodząc do drzwi, Filip rzucił szybkie spojrzenie na kufer. Zastanawiał się, czy nie powinien dobyć szpady. Jednak zmienił zamiar i uchylił drzwi, blokując je swoim ciałem. Rzucił okiem w szparę i z ulgą powiedział do Marii: - W porządku. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. To tylko chłopak właściciela. Młody Clarence, jasny blondyn jak większość okolicznych wieśniaków, odziedziczył po ojcu wystające zęby. - Macie gości - szepnął nieco tajemniczo. - Są na dole, w głównej izbie. Chcą z wami rozmawiać poufnie. My mamy zostać w kuchni. Nalegają, aby pan i pańska matka zeszli na dół tak szybko, jak to możliwe. Mój ojciec wolałby, abyście zbytnio nie zwlekali. Nie może sobie przecież pozwolić na zadzieranie z najważniejszym państwem w okolicy. - Kto przyjechał? - zapytał Filip pełen wewnętrznego napięcia. - Czy to z Kentland? - Lady Jane we własnej osobie. Towarzyszy jej jakiś duchowny w purpurze. Mój ojciec traktuje ich z wielką rewerencją. Maria usiadła na łóżku, okrywając szalem poprzecieraną nocną koszulę. Teraz jej oczy były w pełni przytomne, a na ustach błąkał się lekki uśmiech satysfakcji. Filip zrozumiał go właściwie. - Idź na dół, Clarence, i powiedz, że zejdziemy, jak tylko moja matka się ubierze. Gdy tylko syn oberżysty zamknął za sobą drzwi, Maria roześmiała się w głos. Nie trzeba było żadnych wyjaśnień, żeby syn zrozumiał, o co chodzi. Gdyby list Jamesa Amberly'ego nie miał żadnej wartości prawnej, lady Jane Amberly na pewno nie fatygowałaby się osobiście do wiejskiej oberży. III Jednak ich radość szybko się skończyła. Wystarczyło, że zeszli na dół i stanęli oko w oko z przybyłymi. 76 Pan Fox i Clarence wycofali się taktownie. Przedtem gościnny gospodarz położył dwa jabłka i gomułkę sera jako poczęstunek na stole, przy którym usiadła lady Jane. Nie wykonała żadnego ruchu. Kaptur perłowoszarego podróżnego płaszcza okrywał włosy, a dłonie w rękawiczkach ściskały rączkę parasolki z woskowanego jedwabiu. Pan Fox nie omieszkał rozpalić ognia na kominku. Na tle płomieni przechadzał się otyły mężczyzna w średnim wieku. Clarence mówił prawdę - szaty tego człowieka miały odcień fioletowoczer- wony. Odwrócił się, gdy Maria, a następnie jej syn ukazali się w drzwiach pokoju. Twarz mężczyzny, przypominająca księżyc w pełni, była tak samo bezwzględna jak twarz jego towarzyszki. Wydawało się, że małe, tonące w zwałach tłuszczu niebieskie oczka nie wyrażają żadnych uczuć. No, może z wyjątkiem odrobiny niesmaku. Tak przynajmniej zdawało się Filipowi, choć początkowo złożył to na karb migotania płomieni. Tłusty mężczyzna cały czas oblizywał i tak wilgotne wargi i uśmiechał się z wyższością. Nos miał poznaczony czerwonymi żyłkami. Całą postawą, strojem, wyrazem twarzy starał się wywołać wrażenie niepodważalnego autorytetu. Maria usiłowała zachować pozory uprzejmości. - Przepraszam, że kazałam pani czekać, milady. Spałam jeszcze, gdy chłopiec przyniósł wiadomość o pani przybyciu. Lady Jane nie próbowała dorównać jej w grzeczności i bez wstępów przeszła do rzeczy. - Wczorajszego wieczoru poświęciłam kilka godzin na rozmyślania o sytuacji i tym nieprzyjemnym incydencie. Później zdecydowałam się nawet poszukać rady u biskupa Francisa. - Wskazała gestem mężczyznę przed kominkiem. Więc to jest ten zaprzyjaźniony z rodziną dostojnik kościelny, pomyślał Filip. Wygląda raczej na znawcę spraw ciała niż ducha, ale ma prawo modlić się przy łożu mego ojca. Biskup odezwał się afektowanym, przesłodzonym tonem, w którym brzmiało udawane współczucie. - Naturalnie poradziłem lady Amberly, żeby postarała się doprowadzić sprawy do rozwiązania szybkiego i zadowalającego obie strony. Sytuacja w Kentland i bez tego jest dostatecznie skomplikowana, co chyba nietrudno zauważyć. Spodziewam się, że to 77 rozumiecie. - Nieznacznie ściągnął usta. - Jeżeli obchodzi was dobro księcia tak samo jak wasze własne, to spodziewam się, że zgodzicie się przyjąć propozycję milady. - Dobro księcia leży mi na sercu' tak samo jak dobro jego syna - Maria wskazała na Filipa. - Tak, oczywiście. Ma pani na myśli jego domniemanego syna? Ta sprawa nie jest jeszcze dostatecznie wyjaśniona. - Nam wydaje się wyjaśniona ostatecznie - wtrącił się Filip. - Chwileczkę. - Lady Jane powstrzymała go gestem dłoni obleczonej w elegancką rękawiczkę. - Może uda nam się dojść do porozumienia bez roztrząsania tego problemu. Musi pani zrozumieć, że wasza obecność dodatkowo zakłóca spokój w Kentland. Przyjechałam tu, by wyperswadować wam dalsze przebywanie w okolicy. Zgodnie z sugestią biskupa postanowiłam przedstawić wam korzystną propozycję. Filip od razu zwietrzył podstęp i stał się czujny. To samo dotyczyło Marii. Mimo to doświadczenie sceniczne pozwoliło jej zachować spokój. Podeszła do stołu i usiadła na krześle z wdziękiem i dystynkcją, które rozgrzały serce syna. Jej ciemne oczy napotkały szare oczy angielskiej damy i stawiły czoło ostremu spojrzeniu. Biskup Francis ciągle jeszcze uśmiechał się ze współczuciem, ale jego niebieskie ślepka zasępiły się, gdy wyczuł opór. - Mam rozumieć, że przybyliście państwo, aby uczynić nam propozycję finansową? - Tylko i wyłącznie po to, żeby obu stronom oszczędzić dalszych przykrości. Maria obróciła się na krześle, aby spojrzeć w twarz księdza biskupa. - Nie. Chcecie zniweczyć żądania mego syna co do należnej mu schedy. Byłoby wam na rękę, gdyby choroba księcia skończyła się tragicznie. - Madame, pani prostactwo staje się obraźliwe. - Lady Jane panowała nad sobą z wyraźnym wysiłkiem. - Czyżby prawda obrażała ludzi z pani sfery, milady? To naprawdę wielka szkoda. Lady Jane wstała poruszona. Biskup zbliżył się do rozsierdzonych kobiet, unosząc pojednawczym gestem tłustą, różową rękę. 78 - Powstrzymajmy się od słów i uczynków uwłaczających chrześcijaństwu - to rzekłszy, podszedł do Marii, gładząc palcami fałdy purpurowej szaty spływające po olbrzymim brzuchu. - To naprawdę szlachetna propozycja. Jeżeli usunie się pani z Tonbridge w rozsądnym czasie dwóch, trzech dni, milady przekaże w wasze ręce pięćdziesiąt funtów. Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, jaka to pokaźna suma. - W jego uśmiechu błysnął cień ironii. - Niejeden wikary żyje za dwa, trzy funty rocznie. Talent dramatyczny Marii objawił się w pogardliwym uśmiechu. Lady Jane wyglądała, jakby ją ktoś spoliczkował. Brwi biskupa uniosły się w górę, między zmarszczkami na jego czole pojawiły się fałdki tłuszczu. - Marne pięćdziesiąt funtów? - odezwała się w końcu Maria. - Dla młodzieńca, który jest prawowitym spadkobiercą fortuny Jamesa Amberly'ego? - Moja dobra kobieto - odezwał się biskup. - My nie mamy żadnych dowodów, że książę go uznał. Absolutnie żadnych. - Więc pokażę wam dowód! - wykrzyknęła Maria i wybiegła. Wróciła po chwili, przyciskając do piersi swoją szkatułkę obitą na rogach mosiądzem. Filip wycofał się w głąb pokoju, nieco bliżej lady Jane, skąd mógł obserwować ją i biskupa. Duchowny spoglądał na szkatułkę z łakomą ciekawością. Teraz nie tylko jego usta, ale i oczy błyskały wilgocią. Biskup poczuł na sobie spojrzenie chłopca. Odwrócił się z powrotem do ognia, wzdychając i wykwintnie pocierając powiekę palcem przypominającym kiełbaskę. Lady Jane oddychała głębiej. Choć biskup emanował dobrotliwością, Filip poczuł czające się niebezpieczeństwo. Maria postawiła szkatułkę na stole i otworzyła. Rozwiązała wstążkę i wyciągnęła najważniejszy list. - Dokument ten został napisany przez księcia własnoręcznie, a dla zalegalizowania podpisało go dwóch przyjaciół. List przyrzeka Filipowi udział w spadku według prawa angielskiego. Skoro jest tylko jeden ślubny potomek, udział mego syna stanowi połowę majątku. Nie pięćdziesiąt funtów, ale połowa! Biskup Francis wyciągnął prawą rękę. - Czy byłaby pani tak dobra i pozwoliła mi osobiście ocenić autentyczność tego dokumentu? 79 Maria dumnym gestem już podawała mu zwinięty list, ale w tej samej chwili Filip zauważył, jak spojrzenie lady Jane przesunęło się z listu na ogień w kominku. Skoczył do przodu i wyrwał matce dokument z ręki. - Ja pokażę to jego ekscelencji! Ostrożnie rozwinął list i podszedł do biskupa, trzymając papier za dolną i górną krawędź. Biskup opuścił dłoń i na moment jego nalana twarz utraciła wszelki wyraz. Potem pochylił się i dokładnie zbadał kartkę wzrokiem. - Moja znajomość francuskiego ogranicza się do czasów szkolnych, ale rozpoznaję charakter pisma pani męża. List rzeczywiście jest poświadczony przez dwóch świadków. Filip ostrożnie złożył cenną kartkę i starannie umieścił w szkatułce. Biskup Francis z namysłem skubał swój tłusty podbródek. - W świetle tego, milady - powiedział, zwracając się do Jane Amberly - możemy okazać chrześcijańskie miłosierdzie w jeszcze większym stopniu. Wyraźnie widać, że tej kobiecie i jej synowi nie powodzi się zbyt dobrze. Sto funtów? - Połowa fortuny i ani grosza mniej! - wykrzyknęła Maria. Biskup oblizał usta z bardzo zmartwioną miną. - Nie zgadzacie się na propozycję milady? - Nigdy! Lady Jane podniosła się nagle i ruszyła do drzwi. Już w progu odwróciła się gwałtownie. - Próbuje pani ograbić mego syna z części należnego mu dziedzictwa, tak jak przez lata ograbiała mnie pani z należnych mi uczuć męża. Nie wiemy jeszcze, jak skończy się choroba księcia, ale bez względu na jej wynik Roger otrzyma swój spadek w całości. Teraz czy później. Jego dobro zawsze było dla mnie najważniejszą rzeczą na świecie, ponieważ to jedyne dziecko, jakie kiedykolwiek mogłam urodzić. Przez cały rok obawialiśmy się o jego życie. Lekarze i akuszerki, którzy asystowali przy porodzie, długo podejrzewali, że mogły powstać jakieś uszkodzenia. Kiedy stało się jasne, że będzie żył, dziękowałam Wszechmogącemu i ślubowałam, że cały swój żywot poświęcę opiece nad synem. Jego dobro jest dla mnie najwyższym dobrem. Zrobię wszystko, żeby nie został pozbawiony należnego mu majątku. Proszę to traktować jako ostrzeżenie. Wyszła gwałtownie, szeleszcząc suknią i nie oglądając się za siebie. 80 Biskup odczekał moment. Jego zwalista figura rysowała się na tle porannej mgiełki wnikającej przez otwarte drzwi. - Madame, młody człowieku, pozwólcie mi przemówić jako temu, którego świętym obowiązkiem na tej ziemi jest troszczyć się o wszelkie istoty ludzkie bez względu na ich status społeczny. Dla waszego własnego dobra, waszego własnego bezpieczeństwa, błagam was i zaklinam, nie wyzywajcie potęgi tego rodu. Przedłużanie tej napiętej sytuacji nieuchronnie doprowadzi do katastrofy. Odradzam wam to z całego serca. Zważcie na moje słowa i zastanówcie się raz jeszcze. - Nie - powiedziała Maria. Wzdychając i potrząsając głową w obłoku purpury, duchowny opuścił paradną izbę gospody. Filipowi trudno było zdecydować, czy biskup mówił szczerze, czy będąc na usługach Amberlych, łgał jak najęty. Kiedy bogaty powóz z turkotem wytoczył się z podwórka, Maria przycisnęła do siebie szkatułkę i spojrzała na syna rozjaśnionym wzrokiem. - Czy sobie zdajesz sprawę, co to wszystko oznacza, Filipie? Nasze roszczenia są słuszne i ona o tym wie! Poczekamy, żeby zobaczyć się z księciem, chociażby nie wiem co się działo. Nie jesteśmy pyłem, który się strząsa. Nie zadowolimy się rzuconym z łaski ochłapem. Filip milczał. W zasadzie zgadzał się z matką, ale miał nadzieję, że decyzja pozostania nie będzie ich kosztować zbyt wiele. Gdzieś daleko jak odgłos cichnącej burzy dosłyszeli powóz Amberlych, który wyjeżdżał z Tonbridge. Młody Francuz pomyślał, że wolałby nie czekać zbyt długo. W każdym razie nie tutaj, wśród wrogów. IV Jeszcze tego samego dnia Filip wystosował krótki list do Girarda. Powiadomił go, że są zmuszeni zostać dłużej, niż planowali, i poprosił o dalszą opiekę nad gospodą. Pan Fox pomógł wyekspediować list do Francji. Filip nie miał pojęcia, jaki będzie następny ruch przeciwników. 81 Był przekonany, że lady Jane trzyma rękę na pulsie. Już wkrótce dostał na to dowód. Minęły dwa dni i żeby wypełnić czymś czas zaczął pomagać młodemu Clarence'owi w pracy. Właśnie od sympatycznego syna oberżysty dowiedział się, że są pod stałą kontrolą. - Dziś rano zatrzymał się tu koniuszy z Kentland - zaczął Clarence. - Czego chciał? - Pytał mojego ojca, czy kobieta z Francji i jej syn wciąż u nas mieszkają. - To wszystko? - Nie. - Clarence zagryzł wargi i zawahał się. - Powiedział, że jeżeli ktokolwiek z Kentland natknie się gdzieś na ciebie, to rozwali ci łeb, ot tak, dla zabawy. Filip właśnie szorował obryzganą tłuszczem kamienną podłogę wokół kuchennego paleniska i udał, że nie dostrzega pytającego spojrzenia. Po raz kolejny z całą jaskrawością zdał sobie sprawę, że przyjdzie im zmierzyć się w dziwnej podjazdowej wojnie z potężnym przeciwnikem. Kto podda się pierwszy? Oczekiwał, kiedy nastąpi kolejny bezpośredni atak. Czy zdołają stawić mu czoło? V Maj w hrabstwie Kent zazielenił drzewa i okrył ogródki przed domami tęczą różnobarwnych kwiatów. Filip nie wytrzymał zamknięcia i pomimo obaw zaczął wałęsać się po okolicy. Gdy nie pomagał Clarence'owi w przerzucaniu siana czy sprzątaniu stołów, czas wypełniała mu włóczęga. Musiał zagospodarować wolne godziny. Żaden znak, żadne słowo z Kentland nie zakłócały spokoju. Obie strony weszły w fazę wojny pozycyjnej, tak jakby obie strony nie były jeszcze zdecydowane co do strategii, jaką należy przyjąć. Taktyka stanowiła inną dziedzinę, bo tu wszystko było aż nadto jasne i groźne. W czasie jednej z wczesnych, porannych wędrówek w kierunku posiadłości swego ojca Filip natknął się na trzech niechlujnie ubranych mężczyzn z koszami. Chociaż nie mieli na sobie liberii, od razu 82 się zorientował, że muszą być z Kentland. Ledwie go spostrzegli, w ich oczach pojawił się błysk rozpoznania. Stał nieruchomo na skraju ścieżki, pozwalając tamtym podejść bliżej. - Proszę, oto i nasz francuski bękart - zaśmiał się głośno najmłodszy z całej trójki. - Wstydu nie ma, żeby pokazywać słońcu swoją paskudną gębę. Jeden z jego towarzyszy schylił się i podniósłszy kamień, cisnął w Filipa. Chłopak uchylił się, co zmniejszyło impet uderzenia, ale kamień trafił go w czoło, rozcinając skórę. Mieląc w ustach przekleństwa, Filip ruszył w kierunku przeciwników. Kiedy jednak zauważył, że dwaj rozglądają się za większymi kamieniami, a trzeci odstawił już koszyk i sięgnął za cholewę po nóż, zmienił zdanie. Co innego stawić czoło awanturnikom, a co innego dać się zarżnąć jak kurczak albo poważnie zranić. Wiedział, że ostatnią rzeczą, jaką powinien zrobić swojej matce, było pozwolić się zranić. Teraz, kiedy włożyła już tyle sił i nadziei, żeby znaleźć się tutaj. Zagrał na nosie obrzydliwej trójce i odwracając się do nich tyłem, rzucił soczystą wiązankę w swoim ojczystym języku. Kiedy skręcał pośpiesznie między drzewa, goniły go śmiechy i grubiaństwa nie gorsze od jego własnych. Zaczerwienił się z gniewu i upokorzenia. Wiedział, że walka byłaby bezsensowną fanfaronadą, ale ratowanie się ucieczką godziło w młodzieńczą ambicję. Usiłowali go gonić, lecz w zagajniku wkrótce zgubili ślad. Szedł szybko wśród pagórków. Zatrzymał się tylko raz, żeby w potoku zmyć krew z czoła. Nie chciał przestraszyć matki. Przez całą drogę do zajazdu brzmiały mu w uszach docinki, więc mówił sobie, że ma przed sobą ważniejsze cele. Zaatakowanie służących i wepchnięcie im obelg z powrotem do gardła w rezultacie mogłoby się okazać wielce nieopłacalne. Chłopięca duma nie chciała jednak słuchać żadnych argumentów i przysparzała mu cierpień. Pytanie matki, skąd pochodzi skaleczenie, zbył historyjką o potknięciu. Uważał za zbyteczne martwić ją dodatkowo ciągle czyhającym niebezpieczeństwem i nie miał zamiaru dać się zastraszyć do tego stopnia, żeby zaprzestać wędrówek. Nikt z Kentland nie zmusi go do tego! 83 Od czasu tego wydarzenia wałęsał się po okolicy niemal ostentacyjnie, żeby udowodnić sobie odwagę i męstwo. Pewnego słonecznego popołudnia poszedł wzdłuż Medway aż do wzgórza zwanego przez miejscową ludność Quarry Hill. Rozejrzał się po okolicy i nie widząc śladu niczyjej obecności, ziewnął i ułożył się do drzemki na skraju zagajnika. Zbudził go stukot końskich kopyt. Na ścieżce poniżej jeździec wstrzymywał lśniącego, karego ogiera. Koń zwrócił łeb w kierunku Filipa, który zerwał się na nogi od razu czujny i rozbudzony. Słońce zalśniło na brązowych włosach kobiety. Była to Alicja Parkhurst. Widocznie zauważyła go, gdy drzemał w cieniu drzew. Filip poczuł, że krew krąży w nim szybciej. Podszedł bliżej, a dziewczyna zsiadła zgrabnie i stała obok pięknego wierzchowca, trzymając w dłoniach czerwone lejce. Omiotła wzrokiem okolicę, jakby sprawdzając, czy nie są obserwowani. Nosiła ten sam strój do konnej jazdy, w którym Filip widział ją po raz pierwszy. Znów rzuciło mu się w oczy to, jak krój ubrania podkreślał jej pełną pierś. - Dzień dobry, panie Francuzie - przywitała go z nutką kokieterii. - Nigdy dotąd nie wyśledziłam cię na Quarry Hill. - Ooo - uśmiechnął się szeroko. - Bardzo się pani starała? - Masz ostry język. - Udawała, że czuje się urażona. - Wybacz. Czy często tędy jeździsz? - Nie tak często, jakbym tego chciała. Jeżeli mam szczęście, to co parę dni. - Nigdy wcześniej tu nie byłem. Napatrzyłem się już na Tonbrigde i mam go powyżej uszu, więc przyszedłem w te okolice. Czy mogę zapytać o stan zdrowia mojego ojca? - Sytuacja niewiele się zmieniła. - Alicja pokręciła głową. - Ten wampir Bleeker puszcza mu coraz więcej krwi. Książę nadal rzadko się budzi. Poważnie obawiają się o jego życie. - Dziękuję za wiadomości. - Filip pokiwał głową. - Oni nie przesłali do gospody nawet marnego słowa. - O próbie przekupstwa wolał nie wspominać. - Niemniej lady Jane wie doskonale, że wciąż tu jesteście. - Tak, dowiedziałem się, że trzyma rękę na pulsie. Ma swoich informatorów. Parę dni temu natknąłem się na nich podczas spaceru. 84 - Nie spotkałeś Rogera - raczej stwierdziła, niż zapytała. - Jak do tej pory nie. - To dlatego, że lady Jane osobiście go pilnuje. On nie pragnąłby niczego więcej, jak tylko popędzić do Tonbridge i wychłostać cię. Zdajesz sobie sprawę, że potrafi być bardzo niebezpieczny? - Wiem - przytaknął Filip ponuro. - Ma to, co nazywasz temperamentem, prawda? - To ty wyprowadziłeś go z równowagi! Z trudem się powstrzymał! Już miał na końcu języka stwierdzenie, że i ona maczała w tym palce, ale przełknął tę uwagę i zamiast tego zapytał: - Dlaczego matka go powstrzymała? Przecież nie życzy mi niczego dobrego? - Na pewno nie. Przypuszczam, że lady Jane ma nadzieję, że czekanie was znuży i wyjedziecie. - Myli się. Zamierzam zobaczyć się z ojcem. - Wiedziałam. Od pierwszej minuty, gdy was zobaczyłam, zrozumiałam, że niełatwo zrezygnujecie. Roger też to wie. Może właśnie dlatego dał taki pokaz. Filip nie skomentował tego. Spojrzenie wspaniałych niebieskich oczu prześlizgnęło się po nim ukośnie, nieszczerze. Jej następne słowa były uprzejmą prośbą, ale zrozumiał je raczej jako subtelny rozkaz. - Czy zechcesz przejść ze mną między drzewa? Tam jest chłodniej. Kocham ostrą jazdę, ale męczy to biedne zwierzę. Gładziła wygiętą w łuk szyję konia, ale patrzyła na Filipa. - Nikt nawet nie przypuszcza, że jeżdżę po okolicy bez eskorty. W Kentland jest tak ponuro. Wolę już znosić krytykę lady Jane w zamian za odrobinę wolności. Prowadząc konia za uzdę, weszła między drzewa. Filip podążył za nią. Alicja wyraźnie się rozluźniła, gdy przestali być widoczni. Otoczył ich zielony półmrok. - Czy długo tu zostaniesz? - zapytał. - Miesiąc lub dwa. Przynajmniej do wczesnego lata. - Planujesz małżeństwo z Rogerem? - Tak, mamy się pobrać w przyszłym roku. To sposób na to, aby wielkie majątki stały się bardzo wielkie. Ziemie Amberlych w połączeniu z majątkami mego ojca pozostaną w spadku dla naszych dzieci. 85 Uśmiechając się przywiązała wodze do gałęzi. - Pod warunkiem, że uda mi się nakłonić Rogera do wypełniania obowiązków małżeńskich. Kochany chłopak, od czasu do czasu miewa gorący charakter swego ojca. Ty też trochę tego odziedziczyłeś, nieprawdaż? - Mam nadzieję, że nie w tym stopniu co Roger. - Podejrzewam, że ma też po swojej matce nieco chłodu w sprawach osobistych. Mówiąc to, nie patrzyła na Filipa. Schyliła się, żeby pogłaskać kępkę szmaragdowego mchu. Liście w gaju szeleściły i szeptały. Filip był zaszokowany i podniecony. Skojarzył słowa błękitnookiej panny z tyradą pana Foxa o zaniku moralności w wyższych sferach. Właściciel gospody należał do stosunkowo nowego Kościoła Metodystów. Filip postanowił pytać. - Sprawy osobiste? Czyżby panna Parkhurst była dobrze obznaj-miona z tą dziedziną? Oczy w kolorze nieba zerknęły z ukosa. - A jak sądzisz? Poczuł, że płoną mu policzki. Zdołał ledwie wzruszyć ramionami. - Nie jestem pewien. Nie znam się na angielskich obyczajach, a zwłaszcza na angielskich dziewczętach. Nie wiem, co robią i jak się zachowują. Jednakże - patrzył na nią bez mrugnięcia, z bezczelnym póluśmieszkiem - wierzę, że z twoimi oczami i innymi szczegółami chcesz sprawić wrażenie bardzo doświadczonej. Może tu taka moda. - Jaki zuchwały! - wykrzyknęła ze śmiechem. - Ileż ty masz lat, panie Francuzie? - Wkrótce osiemnaście. - A ja dziewiętnaście. - To tłumaczy różnicę doświadczeń - zażartował. - Ile lat ma Roger? - Rok młodszy od ciebie. Rokują mu niezłą karierę, o ile nie pokłóci się z kimś przy kartach albo nie zginie w pojedynku. Lady Jane ciągle drży o niego. Jest bardzo opiekuńcza. - Zauważyłem. - Narzuciła mu swoją wolę i zabroniła szukać cię w Tonbridge. Do tej pory jej się udało. To jedyna osoba na świecie, przed którą Roger czuje respekt. Filip zerwał źdźbło trawy i chwilę bawił się nim bezmyślnie. 86 - Opowiedz mi o twojej przyszłości z Rogerem. Jakiego typu kariery spodziewasz się po nim? - Wyobrażam sobie, że zacznie od armii: kupi patent oficerski. To najszybszy sposób zdobycia wyższej rangi. Wojsko to dobra odskocznia do kariery politycznej, więc potem pewnie zamieszkamy w Londynie. Roger powinien bez trudu trafić do jednego z ministerstw. Bliżej rządu łatwo jest pomnożyć majątek. Liczę, że będziemy żyć dostatnio i elegancko. Oschły śmiech Filipa przerwał te świetlane wizje. - Co w tym widzisz zabawnego? - Wygląda na to, że zapomniałaś, jak Roger upokorzył cię wtedy, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Czy nie zranił cię? - Nie zapomniałam. - Wargi jej z lekka pobladły. - Są względy, dla których nie warto okazywać publicznie cierpień. - Ważne względy? - Pokiwał głową. - Przyszłość Rogera, kariera Rogera, majątek Rogera. - Właśnie. Słowo zawisło w powietrzu jak coś materialnego. Potem, znów spoglądając na niego z ukosa, uniosła nieco spódnicę i usadowiła się, oparta o szary pień wielkiego buka. Westchnęła teatralnie. - Oczywiście, kiedy zostaniemy już małżeństwem, będę musiała wynajdywać sobie kochanków. - Taka moda? - roześmiał się Filip. - Jeden mąż nie wystarczy? Odgarnęła z czoła brązowy lok, śmiejąc się również. - Biedny cudzoziemski ignorancik. - Poklepała miejsce obok siebie na trawie. Usiadł i zaraz zaniepokoił się, że tak łatwo usłuchał jej niemego polecenia. Pomimo tylu różnic zauważył, że dziewczyna ma wiele wspólnego z lady Jane. Na przykład wypływające z arystokratycznej pychy przekonanie, iż jej polecenia zawsze będą respektowane. Jednak to nie zmieniało istoty rzeczy - była śliczna. Alicja oparła głowę o gładką, szarą korę i zamknęła oczy. - W naszym środowisku, panie Francuzie, celem małżeństwa nie są... przyjemności. Oczywiście z wyjątkiem konieczności poczęcia dziedzica. Może jednak jestem zbyt kategoryczna. Wiele zależy od samego męża. - A jaki, twoim zdaniem, jest Roger? - spytał, przysuwając się odrobinę bliżej. 87 - Dość jasno to powiedziałam. Nie pali się do kobiet. Już zbadałam, co to za typ. Gdy wymawiała ostatnie słowo, w jej głosie odezwał się niemal prostacki ton. Filip poczuł oblewający go żar. Znów nabierał przekonania o doświadczeniach pięknej panny w sprawach intymnych. - Chciałabyś? - zapytał. - Co za frywolne pytanie! - Oblizała wargi językiem jak łakoma kotka. - Podobno należy spróbować jabłek, zanim kupi się cały koszyk. Prowadziła go śliską dróżką, daleką od bogactwa i pozycji spadkobiercy Kentland. - Potem - francuski gest Filipa był bardziej niż jednoznaczny - dlaczego nie, panno Parkhurst. - O Boże! Przecież ci już mówiłam, że on waha się, czy mnie w ogóle dotknąć. I jeszcze cała armia sługusów szpiegujących mnie bez przerwy. Praktycznie niemożliwe. Znów tęskne, teatralne westchnienie. Gra, ciągle gra. Ciągła sztuczność - oto, jak ją wychowano. Może po tych wszystkich pokoleniach taka już się urodziła. Jej zachowanie wprawiało Filipa w zmieszanie i podniecenie zarazem. - Zresztą przypuszczm, że Roger jako kochanek nie będzie szczególnie wprawny ani namiętny. Raczej niepewny siebie, a więc szorstki i nieuprzejmy, poszukujący tylko własnej przyjemności. - Nabrała powietrza i znów spojrzała z ukosa. - Powiedz mi coś, szanowny panie Francuzie -jej głowa przesunęła się nieco bliżej - czy obawiałbyś się mnie tknąć? - Nie - odrzekł - nie, gdybym tego chciał. - Niegodziwy! - roześmiała się. - Obrzydliwiec! W lekkim klepnięciu po policzku, jakim go obdarzyła, był odcień gniewu. Skojarzył sobie jej gest ze srebrną laską Rogera i delikatnie, lecz stanowczo schwycił smukły nadgarstek. Ślicznie odymając wargi, udawała nadąsaną. Puścił ją. - Spodziewałam się po tobie lepszych manier. - Użyję części pieniędzy mego ojca, żeby je poprawić. - Więc ty i twoja matka nie zamierzacie zrezygnować? - Nigdy. - Cóż, czeka cię lawina kłopotów. Jeżeli kiedyś Roger zerwie się ze smyczy, lepiej go unikaj. 88 Przestała rozcierać nadgarstek, gdy zauważyła, że Filip nie zwraca na to żadnej uwagi. Patrzył jej w oczy. Uśmiech luksusowej nierządnicy znów podrażnił jego zmysły. - Zgubiliśmy główny wątek - zauważyła. - Nie. Wspomniałaś, że cię rozczarowałem. - Tak, jesteś bękartem lorda i w dodatku Francuzem. Zakładałam, że masz zupełnie inne podejście do kobiet niż twój przyrodni brat. Delikatniejsze, ale i bardziej romantyczne. U nas się mówi, że Francuzi są niezrównani w sztuce miłości. Nagle poufała, fizyczna obecność Alicji i intymność szumiącego gaju wywołała w nim reakcję, którą już znał. Sposób, w jaki zarozumiała pannica bawiła się z nim w słowne gierki, doprowadzał go do szału. Kusiła go. I poddał się. - Czy nie myślałaś o zaspokojeniu swej ciekawości i zbadaniu tej kwestii osobiście? Po raz pierwszy zarumieniła się zaskoczona. - „O zaspokojeniu"? Cóż za śliczny zwrot. Mówisz zaskakująco dobrze naszym językiem. - Miałem własnego nauczyciela, ponieważ wiedziałem, że pewnego dnia przyjadę tu po spadek. Alicja dotknęła jego dłoni ciepłymi palcami. - Czy miałeś też własnego nauczyciela w naukach Kupidyna? - Kilku. Położył drugą rękę na jej dłoni i spojrzał w niespokojne niebieskie oczy. - A ty? - O tak, wielu. Coś mu mówiło, że kłamie. Powiedział tylko: - Panno Parkhurst! - Mam na imię Alicja. Rozmowa schodziła na coraz bardziej śliskie tory. - Czy mamy stąd odejść, panie Francuzie? Wyraz jej twarzy, ton, dotyk sprawiały, że był coraz bardziej napięty. Wszystko stawało się aż nadto wyraźne. - To zależy, po co mielibyśmy tu zostać. Nie chciałbym zostać użyty jako narzędzie twojej zemsty na Rogerze. Sposób, w jaki złapała oddech, upewnił go, że trafił. Z gniewem 89 zaczęła wyciągać rękę spomiędzy jego dłoni, żeby wstać i odejść. Chwycił jej ciepłe i delikatne palce. - To znaczy, jeśli to jedyny powód. Przez moment spoglądała nad jego ramieniem, niepewna bezpieczeństwa. Potem znów popatrzyła mu w oczy i ich spojrzenia się połączyły. Gdzieś na skraju zagajnika odezwał się skowronek. Powoli, bardzo powoli, jak we śnie, pochyliła twarz ku niemu. - Nie - wyszeptała. - Nie jedyny. Filip pocałował ją. Z początku leciutko, a jej słodki oddech spływał po nim jak strumyk. Wyciągnął ręce, żeby przyciągnąć Alicję do siebie. Wargi dziewczyny rozchyliły się, jej pocałunek stał się głodny i pożądliwy. Poczuł smak wina na języku. Przypomniał sobie, jak Roger wypominał jej zamiłowanie do czerwonego trunku. Potoczyli się na trawę, spleceni ramionami. Pozwolili rękom poznawać swoje ciała. Wkrótce Filip odkrył, że angielskie damy z wyższych sfer noszą pod licznymi halkami pantalony z delikatnego jedwabiu i szkarłatne podwiązki z koronką. W zielonkawej ciemności robiło się parno jak w podzwrotnikowej dżungli. Po wielu zabiegach i zaciętej, niewprawnej walce z materią ramiona Alicji stały się nagie i ukazały się białe piersi. Filip pochylił się, żeby ucałować cienisty parów między nimi, potem przesunął usta w bok i całował ją dalej. Krzyknęła lekko z niespodziewanej rozkoszy. Czy była taka sprytna? I jak bardzo doświadczona? Gra ust i dłoni z minuty na minutę stawała się gorętsza. Wkrótce klęczał nad nią, patrząc z góry na piękne ciało dziewczyny. W zielonej mgiełce widział maleńkie kropelki potu nad jej górną wargą. Spódnica wraz z halkami kłębiła się w talii, ukazując szczupłe biodra. Jedwabne pantalony poniewierały się w trawie, a uda ponad śnieżnobiałymi pończochami miały złotawy odcień. Spoglądały na niego dzikie, szeroko otwarte oczy. Chciała coś powiedzieć, ale położył jej palce na wargach. - Czy mam przestać, Alicjo? - Chcę tego, czego ty chcesz, ale jeżeli teraz mścisz się na Rogerze... - Zapomniałem nawet o istnieniu Rogera - powiedział i wziął ją w ramiona tak gwałtownie, że uderzyła głową o pień drzewa. Wydała lekki okrzyk bólu, a potem drugi - niski, gardłowy, gdy się w nią wdzierał. 90 Skowronek szybował po niebie, ogier bił kopytami w ziemię. Zielona ciemność wydawała się rozświetlona ogniem, który płonął w ciele Filipa. Z początku było to trudne, bo chociaż go przyjęła, jej ciało ciągle się broniło. Coś mu powtarzało, że pomimo wszystkich wcześniejszych słów i gierek, nigdy dotąd nie zaznała mężczyzny. To podnieciło go jeszcze bardziej. Obsypał pocałunkami jej policzki, czoło, przymknięte powieki, pieścił dłonią szczupły kark. Opór złagodniał i teraz jej ciało odpowiadało na każdy jego ruch. Przywierając do niego konwulsyjnie, zawołała, żeby przytulił ją mocniej. Chwyciła go mocno za szyję, a głębokiemu westchnieniu rozkoszy odpowiedział daleki śpiew skowronka. IV Już ubrana, w miarę opanowana i gotowa do odjazdu na wypoczętym wierzchowcu, Alicja starała się patrzeć na niego inaczej. Próbowała się uśmiechać i grać kurtyzanę, ale zdradziły ją oczy. Zapytał cicho, czy w jakiś sposób jej nie zranił. - Nie - szepnęła. - Dobry Boże, nie! - Leciutkie westchnienie, gdy próbowała się uśmiechnąć i odsunęła zabłąkany kosmyk brązowych włosów. - Teraz sama się przekonałam, ile jest prawdy w opiniach o Francuzach. Ród Amberlych chyba wreszcie trafił na godnego siebie przeciwnika. - Cóż za dziwny sposób formułowania sądów - przekomarzał się z nią. - Nie, naprawdę tak myślę. Wszelkie gry odeszły w niepamięć, gdy pochyliła się, pozwalając ustom spocząć na jego wargach króciutko, ale słodko. Miotały nim sprzeczne uczucia. Wiedział, że dziewczyna udaje. Jej strój, zachowanie, słowa, wszystko było sztuczne. Chciał zmusić ją, żeby przyznała, że nigdy przedtem nie była z mężczyzną, ale nie miał serca jej dręczyć. Jeszcze pół godziny wcześniej, owszem tak, ale teraz już nie. Już niewiele go obchodziło, że zbliżyła się do niego z chęci zemsty na człowieku, który ją zranił. - Chcę cię jeszcze zobaczyć, Alicjo. 91 - Nie wiem. - Dopóki trwa wiosna i jestem tutaj, pragnę cię widywać. - To nie będzie łatwe - dosiadła wdzięcznie karego wierzchowca i poklepała go uspokajająco - mówiłam ci, że jestem pod stałą obserwacją. - Musisz znaleźć jakiś sposób! Wymyśl coś! Musisz! Chyba... chyba, że okłamałaś mnie i chodziło ci tylko o zemstę. - Nie! - Więc wróć na Quarry Hill, gdy tylko będziesz mogła. Będę czekał. Jeśli pragniesz tego tak jak ja, na pewno ci się uda. - Mam nadzieję - powiedziała niepewnie. Ich oczy spotkały się. - Mam nadzieję, że mi się uda. Spróbuję. Chciałabym przyjechać, choć wiem, że nasze spotkania mogą okazać się bardzo niebezpieczne. - Dla kogo? - Dla nas obojga. - Więc jutro? O tej samej porze? - Nie mogę obiecać. ' - Będę tu czekał. - Lecz jeśli nie będę mogła wyrwać się z Kentland... - Będę czekał pojutrze i popojutrze. Słyszał swój głos, niski i pełen napięcia. Nigdy jeszcze tak nie mówił. Podobnie jak dziewczyna był bardzo poruszony. Oboje czuli, że uwikłali się w coś daleko poważniejszego niż przypadkowa przygoda. - Dobrze - zdecydowała nagle, pochylając się z siodła, żeby pogładzić go po policzku. - Spróbuję wyrwać się przy pierwszej okazji. Zawróciła w miejscu karego ogiera i odjechała szybko między drzewami. ROZDZIAŁ SZÓSTY _ Syn Wolności _ i Koniec maja okazał się w południowej Anglii okresem zmian. Filip coraz bardziej upewniał się, że nie jest już tym chłopakiem, który wysiadł ze statku w Dover. Gryzł się po cichu z powodu topniejącego zasobu gotówki przechowywanej przez Marię w skórzanej sakiewce. Nawet przy umiarkowanych cenach pana Foxa zapasy nie mogły wystarczyć na długo. Na domiar złego Clarence co parę dni donosił, że jakiś służący z Kentland zatrzymał się niby przypadkiem koło gospody i nie odjechał, dopóki nie zapytał o Francuzkę i jej syna. Chociaż Filip ciągle nie wyjaśnił Clarence'owi przyczyn tego niezwykłego zainteresowania, młody Fox rozumiał, że dla jego francuskiego przyjaciela są to bardzo ważne informacje, więc miał oczy i uszy otwarte na wszystko dookoła. Filip żywił nadzieję, że szpiegowanie się skończy. Oczywiście nie miał racji. Pośród nurtujących go obaw i niepokoju tym silniej odczuwał radość na myśl o spotkaniu z Alicją. Tak jak przewidziała, trudno jej było dotrzymać terminu. Przeciągające się przerwy pomiędzy ich potajemnymi schadzkami tylko wzmagały jego uczucia oraz zapierającą dech satysfakcję i dumę, gdy w końcu trzymał ją w ramionach. Po pierwszym namiętnym popołudniu przez cztery dni z rzędu przychodził na wzgórze i nikt się nie pojawiał. Najgorszy był trzeci i czwarty dzień. Każdy szelest dawał złudną nadzieję i rozczarowanie. Piątego dnia wślizgnął się w zielony mrok zagajnika przekonany, że 93 nigdy już jej nie zobaczy, że jak bajkową księżniczkę uwięziono ją w Kentland. Tymczasem już czekała na niego pod bukiem. Ze łzami w oczach rzuciła mu się na szyję, całowała i przepraszała. Nie mogła odbywać samotnych przejażdżek częściej niż co trzy, cztery dni. Wytłumaczyła mu to, kiedy już nasycili się sobą. Udało jej się stworzyć cały system zabezpieczeń. Przede wszystkim dokładnie przysłuchiwała się rozmowom, żeby zorientować się w planach domowników. Przy odrobinie szczęścia było to łatwe. Czy Roger wybiera się na polowanie? Czy lady Jane dotrzyma towarzystwa biskupowi, gdy minie czas modlitw? Kiedy opanowała tę sztukę, przyszła kolej na korzystanie z usług Betsy. Była to pokojówka przywieziona przez Alicję z rodzinnego domu. Panna Parkhurst ufała jej, zwłaszcza że poparła to uczucie kilkoma monetami. Alicja i Filip poszukali odpowiedniego drzewa. Stary, spróchniały dąb z pniem zranionym kiedyś przez piorun był najodpowiedniejszy. Filip wygrzebał w próchnie niewielkie zagłębienie. Tam Betsy, wysłana pod jakimś pretekstem z domu, miała zostawiać karteczkę z wiadomością. Na przykład: Wtorek, zmierzch. Teraz już Filip wiedział, kiedy oczekiwać swojej brązowowłosej ukochanej. Podczas trzeciego spotkania Filip zauważył, że Alicja wygląda na wyczerpaną i zmęczoną. Zapytał ją, czy trud przechytrzenia tylu ludzi, począwszy od lady Jane, a skończywszy na ostatnim kuchciku, nie jest zbyt wielki. - Może i tak, ale na pewno wart tego - odparła z uśmiechem. - Czy nie wspominałam ci, że wszelkie gry to moja specjalność? Pocałowała go rozchylonymi wargami, ale zanim to zrobiła, zdążył zobaczyć cień w jej oczach. Cień ten powiedział mu, że ich spotkania kosztowały ją bardzo wiele. Pewnego razu przywiozła ze sobą butelkę swego ulubionego czerwonego wina. Wypiła dwa razy tyle co Filip. Rozważała na głos, czy nie byłoby zabawne poinformować Rogera, że znalazła sobie kochanka. Gdy rozprawiała o tym, oczy jej błyszczały wesoło. Dopiero gdy dostrzegła ponure spojrzenie Filipa, zrozumiała, że zraniła jego uczucia. - Przecież wiesz, że nie zrobiłabym tego. 94 - A ten pierwszy raz, Alicjo? - Tak. - Pozwoliłaś mi się kochać, ponieważ on zranił twoją dumę. Czyż nie mam racji? - Za szybko wyciągasz wnioski, panie Francuzie! - Mimo to było tak, jak mówię? - Częściowo, tylko częściowo. - Wino stłumiło jej głos; pocałowała go. Miała w sobie ukryty rys okrucieństwa, który szczególnie raził Filipa, lecz czy było to istotne wobec reakcji jego ciała i serca? Wobec tęsknoty, jaką odczuwał, gdy znajdowała się daleko od niego i nie wiedział, kiedy ją zobaczy i będzie cieszył się swoim wykradzionym z Kentland łupem? Pozostawianie wiadomości w dziupli udawało się całkiem nieźle, zdarzało się jednak, że chłopak czekał godzinami po wyznaczonej porze schadzki, a potem wlókł się przygnębiony do Tonbrigde, bo dziewczynie nie udało się przyjechać. Podczas tych ponurych powrotów poznał uczucie, które okazało się jednym z pierwszych znamion nadchodzącego wieku męskiego. Zaznał smutku. A także otarł się o śmierć. We wczesnej, porannej mgle przechodził obok zagajnika, gdy nagle tuż obok wypaliła rusznica. Bez namysłu padł i przywarł do ziemi wśród wysokich traw. Kule ścięły źdźbła prawie nad jego głową. Na szczęście albo strzelec był kiepski, albo broń niecelna. Któż mógł strzelać? Pewnie myśliwi. Przechodząc na czworakach koło zagajnika, słyszał poszczekujące psy. Spłoszone gawrony zerwały się z hukiem i krążyły z głośnym krakaniem. Wkrótce z zagajnika wysunęło się czterech jeźdźców i pocwałowało w kierunku Kentland. Filipowi zdawało się, że rozpoznał we mgle barwy Amberlych. Nie przypuszczał, żeby to był planowany zamach na jego życie. Nie zauważył wcześniej, by ktokolwiek go śledził. Teraz, gdy musiał chronić tajemnicę swego serca, stał się szczególnie ostrożny. Bardziej prawdopodobne, że tamci zauważyli go przypadkowo, tropiąc ptactwo. Niepokój budził fakt, iż domownicy Amberlych tak dobrze znali uczucia Rogera. Musieli mieć pewność, że wiadomość o przypadkowym wypadku na polowaniu uraduje książęcego syna. 95 Filip nie wspominał o incydencie ani swojej matce, ani Alicji. Wystarczyło, że pogłębiły się jego własne obawy. Zmiany zachodziły w nim dosłownie z dnia na dzień. Bez wahania zdecydował, że ukryje przed Marią swój romans z Alicją, chociaż zdobycie serca dziedziczki możnego rodu dałoby jego matce kolejny dowód, że syn jest pełnoprawnym członkiem klasy panów. Coraz mniej był pewny, czy tego pragnie. Na powtarzające się pytanie Marii o cel pieszych wędrówek wykręcał się od odpowiedzi, jak tylko mógł. Mówił o nudzie, o braku zajęć w zajeździe. Oszukiwał matkę, ale nic więcej nie wskazywało na to, by jego uczucia w stosunku do Alicji szły dalej, niż to sobie zaplanował. Ten maj był okresem zmian. Wiosenne burze nawiedzały hrabstwo Kent. Chmury pędziły po niebie, zaciemniając widnokrąg. Czasami przynosiły szybki zmierzch, jakby wróżąc, że szczęście z Alicją skończy się przedwcześnie. II - Alicjo! Odpowiedziało mu zaspane mruknięcie. Znajdowali się w głębi parowu, który odkryli trzeciego czerwca. Leżeli na mchu. Alicja w rozsznurowanym staniku, a Filip z głową pomiędzy zaróżowionymi wzgórkami jej piersi. Liliowe dzwonki więdły powoli w dusznym powietrzu. Wysoko nad ich głowami pierwsze krople deszczu spadły na zielony sufit z liści. Wiatr poruszył niespokojnie drzewami. Gdzieś daleko na północy uderzył piorun. Nie słysząc odpowiedzi na swoje mruknięcie, pogładziła czoło Filipa, jakby łagodząc wahanie, które wyczuła. Przewrócił się na brzuch, dotknął koralowego szczytu jej piersi i obserwował, jak się podnosi. - Kochankowie nie powinni mieć sekretów, prawda? - powiedział wreszcie. - Tak. - Przycisnęła jego dłoń do swego ciała. - Sekrety są tylko dla mężów i żon. Jeszcze nie poślubiłam Rogera, a już zgromadziłam pełen worek tajemnic, o których, mam nadzieję, nie dowie się nigdy. 96 Wiedział, o czym myśli dziewczyna. Od tamtego popołudnia w bukowym zagajniku ich poufałość znacznie się pogłębiła. - No dalej - ponagliła żartobliwie Alicja. - Wykrztuś wreszcie, o co ci chodzi. - Dobrze. Czy wiesz, co pomyślałem sobie, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy? - Powiedz mi. - Pomyślałem, że jesteś piękną damą, wartą grzechu. - Obrzydliwa szczerość! Ale masz rację. Arystokratyczne panny są od dziecka ćwiczone w sztuce podobania się. Jak myślisz, w jaki sposób nakłoniłam Rogera do oświadczyn, kiedy już nasi rodzice się dogadali? Babskie sztuczki. Przydają się nie tylko z narzeczonymi, prawda? Kochankowie również to doceniają. - Kochankowie owszem. A co z tymi, którzy się zakochają? Podniosła się, zakrywając piersi rękami. Kolejny, daleki grzmot zakłócił ciszę. - Nie wolno ci mówić takich rzeczy, Filipie. W jej tonie nie było wyrzutu, tylko smutek. Unikała jego spojrzenia. Położył dłoń na policzku Alicji i delikatnie odwrócił jej twarz do siebie. - Nie wolno ci - powtórzyła. - Razem nie mamy żadnej szansy. - A jeśli lady Amberly zostanie zmuszona do wypełniania zobowiązań mego ojca? - To będzie wymagało mnóstwa czasu, o ile kiedykolwiek się uda. Chyba widzisz, że jak dotychczas ona opiera się bardzo skutecznie. Zmusza cię do czekania w wiosce w nieskończoność, jak w więzieniu. - Do diabła, jakżeż jej za to nienawidzę! - wybuchnął podrywając się na równe nogi. - Ogarniają mnie czasem wątpliwości. - Jakie wątpliwości? - Co do mojego właściwego miejsca na tym świecie. - Lady Jane zgodziłaby się z tą opinią - skomentowała Alicja bez złośliwości. Przywołała go gestem do siebie, ale chodził tam i z powrotem, patrząc ponuro w ziemię. Opuściła dłoń i zaczęła sznurować stanik. Romantyczny nastrój prysnął. Weszli na śliski grunt. - Moim zdaniem, Filipie, główna przyczyna twoich wątpliwości jest taka, że ciągle nie zdecydowałeś się, kim zamierzasz się stać. 97 Przyznaję, że i moje uczucia są poplątane. Teraz, kiedy my... sam rozumiesz. Nie dbam o Rogera, chociaż powinnam, przynajmniej do czasu ślubu. Kocham być tu z tobą, chociaż nie powinnam. Filip wrócił do niej, przyklęknął i zamknął jej dłonie w swoich. - Alicjo! - Co, kochanie? - Zastanawiałem się od początku, czy mówiłaś takie rzeczy innym kochankom? Jej błękitne oczy nawet nie mrugnęły. - A ja zastanawiałam się, kiedy zapytasz mnie o to. - Czy usłyszę jakąś odpowiedź? - Tak. Nigdy, bo byłeś i jesteś pierwszy. Teraz już wiesz, dlaczego tak bardzo mnie to poruszyło. Ryzyko tych przejażdżek... I pytanie, co potem? Czy wiesz, co mi uczyniłeś, Filipie? Są noce, kiedy w ogóle nie mogę spać, kiedy leżę łkając i marzę, że wszystko jest inaczej. Wówczas błagam Boga, żebym była w stanie wejść na statek i uciec stąd. Chciałabym przepłynąć ocean, znaleźć się w domu Trumbullów, byś już nigdy nie mógł mnie dręczyć. Spytał, kim są ci Trumbullowie. Okazało się, że to siostra jej matki, ciotka Sue, która wyszła za mąż i wyemigrowała do amerykańskich kolonii. Mąż Sue, Tobiasz Trumbull, dorobił się wielkiego majątku, będąc właścicielem największej linii dyliżansów w mieście zwanym Filadelfia. Mieszka w pięknym domu, jest lojalnym poddanym króla Jerzego III, stuprocentowym torysem i dżentelmenem. - Tam przynajmniej byłabym daleko od wszystkich niebezpieczeństw - podsumowała. - W ogóle sobie nie wyobrażałam, że coś takiego może się zdarzyć właśnie mnie. Mówiłam ci już, że to jest zupełnie niemożliwe. Nie jestem wystarczająco silna, żeby sprzeciwiać się mojej rodzinie, losowi. Małżeństwo z Rogerem - tak ułożono mi życie. Nic innego nie może się zdarzyć. - Już nie pamiętasz, co powiedziałem ci za pierwszym razem? Możesz zrobić, co tylko zechcesz, o ile tylko pragniesz tego wystarczająco mocno. - Właśnie. Wystarczająco mocno. To jest problem. Otoczyła jego szyję ramionami i przywarła doń, zanosząc się łkaniem. Nagle zobaczył ją od innej strony. Dotknęło go to, ale też sprawiło, że pokochał ją jeszcze bardziej. 98 Deszcz zaczął kapać z liści. Alicja odsunęła się od Filipa, gotowa, jechać z powrotem do Kentland. Chłopak zapytał pośpiesznie: - Powiedz mi jeszcze jedno, czy oni nas nie oszukują? Czy mój ojciec naprawdę jest taki chory? - O, tak. Doktor ze swoimi krwawymi narzędziami rzadko opuszcza jego komnatę. - W takim razie, jeżeli moje sprawy chociaż troszkę leżą ci na sercu, spróbuj mi pomóc. Użyj swoich wpływów, żeby przekonać lady Amberly do małego ustępstwa. Moja matka niemal odchodzi od zmysłów ze zmartwienia. Uważa, że jesteśmy oszukiwani. - Nie oszukiwani - Alicja poprawiła włosy i przewiązała je na nowo wstążką - lecz zwodzeni, i to w dość elegancki sposób. To jest walka. Lady Jane szczególnie boi się ciebie. Rozumiem dlaczego. Sam przed chwilą powiedziałeś, że jeszcze nie zdecydowałeś się, kim chcesz zostać: bękartem arystokraty czy człowiekiem gardzącym różnicami klasowymi. - To nie jest temat na teraz. Czy nie można by jej przekonać, żeby pozwoliła mojej matce zobaczyć się z księciem choć na chwilkę? - Mogę spróbować - zdecydowała Alicja po chwili namysłu. - To musi być zrobione delikatnie. Jednego dnia zasiać ziarno, następnego troszeczkę podlać. Ona nie jest złą kobietą. Chroni tylko to, co, jak sądzi, słusznie jej się w całości należy. - Tak jak moja matka. - Niewykluczone, że przychyliłaby się do sugestii przyszłej synowej - ciągnęła Alicja z namysłem i nagle jej oczy pociemniały. - Trzeba to zaaranżować, gdy Roger wyjedzie, a to może nastąpić już wkrótce. Smycz lady Jane z dnia na dzień robi się coraz krótsza i ona doskonale o tym wie. Roger prawie przez cały czas ma napady wściekłości. Ilekroć wspomni o wybraniu się do Tonbrigde, odbywa się straszliwa awantura. Pomimo zamkniętych drzwi cały dom się trzęsie. Wiem, że ona usiłuje za wszelką cenę nakłonić go do wyjazdu. Jak już mówiłam, obawia się ciebie. W Londynie Roger byłby bezpieczny. Nie chodzi jej tylko o kwestie prawne. Jeżeli on wyjedzie, myślę, że zdołam jakoś załatwić to, o co ci chodzi. Powietrze wydawało się nieruchome przed burzą. - Proszę, zrób, co będziesz mogła. Pieniądze już nam się kończą. - I czas. Czas też jest naszym wrogiem. Bóg mi świadkiem, kochany Filipie. Nieraz żałuję, że do tego doszło. To zmusza mnie 99 do wyboru, którego nie jestem w stanie uczynić! - Odwróciła się i zbiegła w dół, do rzeki. - Alicjo! Krzyk zgubił się między drzewami. Filip został sam w parowie, gdy nagle rozpętała się ulewa. Poczuł się okropnie. Widział jak na dłoni wątpliwości targające Alicją i przeklinał system, który pozbawił ją prawa wyboru. Jednak pomimo cierpień, jakich mu przysparzała, nie mógłby zaprzeczyć, że ją kocha. Obserwował z góry amazonkę dosiadającą konia i ruszającą galopem do Kentland. Powlókł się do wioski przytłoczony samotnością. III Trzy tygodnie minęły, zanim wzeszło ziarno zasiane przez Alicję. Pewnego popołudnia na Quarry Hill znalazł w skrytce wiadomość, że ma przyjść do wierzbowego gaju nad rzeką między Ton-bridge a Kentland. Pierwszy raz Alicja umawiała się z nim w tym miejscu i Filip, obawiając się jakiejś pułapki, był bardzo czujny. Zanim doszedł do zagajnika, rozglądał się uważnie, ale nie zauważył niczego podejrzanego. Dziewczyna już czekała. Miała tylko chwilkę czasu, żeby powiadomić go o zwycięstwie lady Jane. Za dzień lub dwa na skutek nalegań matki Roger wyjedzie do Londynu, żeby sprawić sobie garderobę na jesienny sezon i posłuchać plotek w kawiarniach. Lady Jane zdawała się nieco ustępować. Alicja musiała być niesłychanie ostrożna w naleganiach. Nie mogła przecież otwarcie występować po stronie francuskiego bękarta i jego matki. Sugerowała raczej ewentualność dopuszczenia ich do łoża księcia, aby uwolnić Kentland od natrętów. Powiedziała lady Jane, że zobaczywszy księcia w stanie śpiączki, Francuzi mogą się zniechęcić i wyjechać, uznając oczekiwanie za sprawę beznadziejną. Filipowi ze względu na Marię spodobał się jej spryt. Było mu jednak przykro, że Alicja z taką łatwością ukrywa swoje prawdziwe uczucia. W deszczową niedzielę przed bramą zajazdu pojawił się bezczelny stary stangret. Oświadczył, że milady wzywa ich do majątku. 100 Osobiście przywitała ich w drzwiach i zaprowadziła schodami na pierwsze piętro. Nigdzie nie było widać Alicji, ale sądząc ze słów lady Amberly, panna Parkhurst wykonała swoją robotę bezbłędnie. - Choć może nie powinnam - powiedziała lady Jane do Marii - sumienie nie dawało mi spokoju. Zastanawiałam się, czy przypadkiem nie posądzacie mnie o ukrywanie prawdy. Ta wizyta z pewnością rozwieje wasze wątpliwości. Szkarłatne rumieńce wykwitły na policzkach Marii. Wyglądała, jakby chciała natychmiast pobiec na górę. Podążając za obiema kobietami, Filip czuł na sobie lekceważące spojrzenie lokaja. U szczytu schodów czekała pokojówka ze świecą. Poszli za nią w głąb mrocznego korytarza pachnącego piwniczną wilgocią. Po chwili od ściany oderwał się cień, w którym Filip rozpoznał doktora Bleekera ubranego jak zawsze na czarno. Lekarz zmierzył gości wzrokiem z wyraźną dezaprobatą. Zatrzymując się pod szerokimi, rzeźbionymi drzwiami, powiedział półgłosem: - Nie możecie wejść do środka. Popatrzycie na niego od progu. Zgodziłem się tylko na prośbę lady Amberly. Osobiście jestem przeciwny tej wizycie. Palce Marii zacisnęły się konwulsyjnie wokół nadgarstka Filipa, gdy doktor otwierał jedno skrzydło ciężkich drzwi. W pierwszej chwili Filip dostrzegł tylko światło, dwie świece u wezgłowia olbrzymiego łoża w mrocznym pokoju wybitym ciemną materią. Uderzyła w nich fala powietrza jeszcze bardziej nieprzyjemnego niż na korytarzu. Była to woń kadzideł, potu i gorzki zapach medykamentów. Maria z gardłowym okrzykiem postąpiła krok do przodu. Bleeker zagrodził jej drogę ręką. Maria zakryła usta dłonią. Lady Jane odwróciła się do okna na końcu korytarza, gdzie deszcz spływał po małych szybkach oprawnych w ołów. Płomienie świec zadrżały poruszone jakimś podmuchem. W końcu Filipowi udało się dostrzec twarz na poduszce. Tak mógłby wyglądać on sam za wiele lat. Potem usłyszeli bezładne mamrotanie. Choremu z kącika ust sączyła się strużka śliny. Na woskowym czole kroplił się pot. - Proszę mi pozwolić do niego podejść - Maria złapała kurczowo czarny rękaw doktora Bleekera. - Tylko na moment! 101 - Kategorycznie zabraniam. Chyba pani widzi, w jakim jest stanie. Nawet gdy budzi się z letargu, jego umysł... cóż, jest bardzo chory. Maria znów spojrzała do wnętrza dusznego, ciemnego pokoju. Cała jej dusza wyrywała się do środka. Po chwili Bleeker zamknął drzwi. - Mam nadzieję, że ustąpiłem dostatecznie dla pani wygody. Maria nie słyszała, łkając rozpaczliwie. Filip miał ochotę trzasnąć w twarz obrzydliwego medyka, lecz tylko podszedł bliżej do swojej matki. Chciał zabrać ją z tego siedliska bólu i cierpienia. Pomyślał, że nie powinni byli tu przyjeżdżać. Lepiej byłoby dla niej, gdyby wcale nie widziała swojego Jamesa, niż aby zobaczyła go w takim stanie. Możliwie szybko prowadził Marię w kierunku schodów. Drżała, powstrzymując łkanie. Nie ośmieliłby się przyznać, że sam zaaranżował tę wizytę. Był przekonany, że widok Jamesa Amberly'ego podniesie matkę na duchu. Jakże się mylił! Czuł się winien i było to okropne uczucie. Podtrzymując matkę, sprowadził ją ze schodów i skierował się przez obszerny hol do drzwi wyjściowych. Byli mniej więcej w połowie drogi, gdy z tyłu rozległ się głos lady Amberly. - Teraz, kiedy dopięła pani swego i ujrzała księcia, ufam, że przestanie pani kłopotać nas swoją obecnością. Wyjedźcie z Anglii. Słyszy pani, co mówię? Wyjedźcie z Anglii. On nawet nie jest w stanie odezwać się do ciebie! Nie przemówi na twoje żądanie. Teraz ja jestem jego głosem i dopóki żyję, z całą mocą będę zaprzeczać treści listu. Sama wiesz, co myśli mój syn o twoich żądaniach i żądającym. - Jej ostre spojrzenie spoczęło na Filipie i przeszyło go na wskroś. - Nie mogę zagwarantować, że nadal powstrzymam naturalne instynkty i pragnienia mego syna. Życzę miłego dnia. Lokaj rzucił się otwierać drzwi, jakby chciał przyśpieszyć ich odejście. Odwracając się w progu, żeby spojrzeć na lady Jane, chłopak poczuł na karku krople deszczu. Na podjeździe zaturkotał jakiś powóz. Filip już zrozumiał, dlaczego ziarno Alicji padło na podatny grunt. Żona jego ojca wezwała ich nie z powodu wyrzutów sumienia czy przez miłosierdzie. Nie, chciała odebrać im nadzieję i postraszyć bezpośrednią interwencją Rogera. Filip podejrzewał, że księżna przesadza, ale nie mógł sobie pozwolić na zlekceważenie ostrzeżenia. 102 Zdał sobie sprawę, że mieli przeciwko sobie bezradność Amber-ly'ego, determinację lady Jane i mściwość chwilowo nieobecnego dziedzica. Spotkanie urządzono po to, aby po raz kolejny im to uświadomić. W dodatku on sam tę wizytę sprowokował, a jakby tego było mało, prosił Alicję, żeby się o nią postarała. Kiedy Maria zachwiała się i potknęła na schodach prowadzących na podjazd, wiedział, że strategia lady Jane okazała się skuteczna. Nie zdążył podtrzymać matki, która upadła na kolana w błoto. Pomógł jej wstać, czerwony z gniewu i upokorzenia. IV Spódnica Marii była cała ubrudzona. Gdy Filip podniósł matkę, zobaczył wspaniały powóz. Woźnica właśnie wstrzymywał białe konie, a błoto spod kół rozpryskiwało się na wszystkie strony. - Milady, niespodziewani goście! - krzyknął w głąb domu starszy lokaj i rzucił się pomagać forysiowi w liberii, który otwierał pozłacane drzwiczki karety. Maria, oparta na ramieniu syna, z wolna przychodziła do siebie. Filip stał zafascynowany widokiem tłustego dżentelmena w peruce wysiadającego z eleganckiej karety. Jego strój znamionował bogactwo w równym stopniu co wspaniały ekwipaż. Od jedwabnych wstążek i błyszczących klamerek trzewików, poprzez wysadzaną rubinami i szmaragdami rękojeść szpady, po złote guziki przy fioletowym płaszczu, nie pominięto żadnej okazji, aby podkreślić pozycję i majątek tłustego przybysza. Lokaj, stangret i foryś posłali Filipowi i Marii złe spojrzenia, ponieważ stojąc u podnóża schodów, zatarasowali wejście ważnemu gościowi. - Milordzie - lady Jane pojawiła się w drzwiach - oczekiwaliśmy przybycia waszej ekscelencji od tygodni. Zrozumieliśmy wreszcie, że powstrzymywały cię sprawy państwa. Nie jesteśmy przygotowani na wizytę tak dostojnego gościa. - Wiem, że powinienem pojawić się tutaj znacznie wcześniej - odpowiedział nowo przybyły, stając na stopniach powozu. - Nie mogę pozostać długo. Wyruszyłem w podróż w pośpiechu. Jak widać, nie towarzyszy mi nawet mój zwykły orszak. Udało mi się jednak 103 wykorzystać wolną chwilę. Jestem niespokojny o stan zdrowia mego przyjaciela, księcia. Pragnę też wyrazić pani moje współczucie, mi-lady. - Odsuńcie się, z łaski swojej - burknął stangret do Marii i jej syna. Filip nie przyszedł jeszcze w pełni do siebie. Ponura scena w sypialni ojca wytrąciła go z równowagi. Stał w ubłoconym ubraniu i przysłuchując się rozmowie, poczuł się jeszcze gorzej. Lekkie skrzywienie ust gościa zasygnalizowało niezadowolenie. Jakaś ubłocona kobieta z wyrostkiem zagradzali mu drogę na schody. - Odsuńcie się - powtórzył stangret. - Dlaczego? - zapytał Filip głośno i wyraźnie. - Wybacz milordzie tym źle wychowanym cudzoziemcom... - zaczęła lady Jane. Przybysz wyglądał na lekko rozbawionego. Podniósł upierścienioną rękę, powstrzymując gestem służbę. Zszedł ostrożnie na dół, okrążył kałużę i stanął twarz w twarz z Filipem. Z figury i twarzy mógł być kuzynem biskupa Francisa, brakowało mu jednak rysu obłudnej pobożności. Za to miał w sobie coś wesołego, jakkolwiek jego oczy nie były oczami kogoś lekkomyślnego. Patrzył bezpośrednio na Filipa. - Dlaczego odsunąć się? - zapytał. - Ponieważ ci dobrzy ludzie uważają, że premierowi Anglii należy się jakiś mały szacunek. - Ty prostaku! To jest lord North! - wybuchnął lokaj, łapiąc Filipa za ramię. - I dlatego mam się odsuwać? - Filip odtrącił służącego. Drugi co do ważności człowiek w całym Imperium Brytyjskim wyglądał na zdziwionego. Udało mu się jednak zachować pozory uprzejmości. - Owszem, mój panie, to właśnie jest powód. - Nie obchodzi mnie, kim pan jest - odciął się Filip, zbyt zdenerwowany, żeby przerwać spór. Lady Jane stała w drzwiach oniemiała ze złości. Premier zwrócił się do niej: - Dosłyszałem francuską wymowę. Czy nie sądzi pani, że mamy tu do czynienia z uczniem sławnego Rousseau? - Owszem, czytałem go - wtrącił się Filip. - Przypuszczam, że zgubnego Locke'a również? 104 - Tak. - Cóż - westchnął lord North - możemy tylko dziękować Bogu, że ten pierwszy nie kala już naszego królestwa i znalazł się z powrotem na kontynencie, a ten drugi jest już na zawsze pogrzebany. Szkoda, że nie można powiedzieć tego samego o ich pismach. - Nie znalazłem niczego nagannego w pismach żadnego z nich, milordzie - odezwał się Filip. - Ho, ho, ho! - wykrzyknął lord North, ożywiając się jak przed dysputą. - Domniemywam, że następnie usłyszymy, iż jest pan również korespondencyjnym słuchaczem tego diabła Adamsa? Te niegodziwe idee rozprzestrzeniają się jak zaraza i pienią jak chwasty. Tam, gdzie zagnieździ się jedna, zaraz pojawiają się następne. A więc, młody człowieku, czy naprawdę jesteś jednym z tych, którzy utrzymują, że wieśniak ma te same prawa co król? I że ten pierwszy winien mieć taką samą władzę jak ten drugi? - Jeżeli król - Filip włożył całą swą pasję w tę odpowiedź - uciska lud, wtedy wieśniak powinien obalić króla. Ma do tego prawo. Lord North przestał być rozbawiony. - Lady Amberly, rzeczywiście trafiła pani na jednego z tych Synów Wolności, jak nazywamy motłoch buntujący się w naszej sławnej prowincji Massachusetts. Jeszcze raz zwrócił się do Filipa, tym razem groźnie: - Chociaż wprowadzam tym samym dziwny zwyczaj konferowania z gminem na deszczu, muszę, młody przyjacielu, zawiadomić cię o pewnym fakcie. Ze wszystkich nacji pod słońcem Anglicy cieszą się najpełniejszą wolnością. Ale i wolność ma swoje granice. Ci, którzy kwestionują naturalny porządek rzeczy, narażają się na niebezpieczeństwo, jak uczą członkowie tej bostońskiej bandy, co nazywają się Synami Wolności. Gdziekolwiek nabawiłeś się choroby liberalizmu, dla twego dobra ci radzę, pozbądź się jej, zanim obróci się przeciwko tobie. Teraz bądź tak miły i przesuń się, abym mógł przystąpić do spraw, dla których tu przybyłem. Filip ani drgnął. Lord North poczerwieniał z gniewu, ale dobre maniery zwyciężyły. Obszedł Filipa wokół z taką elegancką pogardą, że służący zachichotali z uznaniem. Filip ujrzał w pamięci twarz Girarda i krzyknął w kierunku szerokiego zadu wstępującego na schody: 105 - Jakimż to prawem jeden człowiek nazywa się lepszym od innych!? Królowie rządzą, bo lud im na to pozwala! Lord North zerknął za siebie z nie ukrywaną już wrogością. - Młody człowieku, obawiam się, że niezdrowe doktryny Locke'a i Rousseau śmiertelnie skaziły twą duszę. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale nie wróżę ci dobrego końca. Z tymi słowami premier zniknął w drzwiach. Zamknęły się z trzaskiem przy akompaniamencie pośpiesznych przeprosin i gromów ciskanych na głowę Filipa przez lady Jane. Wciskając na głowę trójgraniasty kapelusz udekorowany białymi różami torysów, stangret wykrzyknął: - Na Boga, jeszcze nigdy nie byłem świadkiem takiej zuchwałości! Masz szczęście, dowcipnisiu, że lord North jest człowiekiem łagodnego usposobienia! - I kukiełką waszego niemieckiego króla! - zakpił Filip. Omijał powóz premiera dużym łukiem świadom, że rozeźlony foryś skrada się za nim. - Słyszałem, co mówili w gospodzie - dodał, chociaż Maria ścisnęła go ostrzegawczo za łokieć. - Król Jerzy trzyma obręcz, a lord North skacze przez nią na dwóch łapkach. - Wskaż tego, co mówi takie rzeczy, a jeszcze dziś pozbędzie się języka! - zaklął stangret i sięgnął pod siedzenie po długi, zwinięty bicz. - Taki, co to powtarza, też zasługuje na zapłatę - dodał i rozwinął biczysko jednym, szybkim ruchem. Filip nie miał nic przeciwko walce, jednak zdawał sobie sprawę z liczebnej przewagi przeciwnika. W trakcie szamotaniny na grząskim terenie mogłaby także ucierpieć Maria. Stłumił gniew i pośpiesznie poprowadził matkę w dół podjazdu. Ścigały go wyzwiska stangreta i trzaski bicza, którym woźnica bawił się demonstracyjnie. Wydostawszy się poza zasięg szyderstw, zwolnili. - Wesprzyj się na mnie, mamo - powiedział Filip łagodnie. - Ciężko ci iść po tym błocie. - Na Boga, Filipie - jej oczy zajaśniały dumą - płonie w tobie prawdziwy ogień. - Tylko wtedy, gdy ludzie mają nas za nic. Tak naprawdę wcale nie lubię wszczynać kłótni. Czyż my jesteśmy w czymś gorsi od nich? - To naturalny porządek, jak powiedział ten mężczyzna, premier. 106 Nie obwiniam cię za gniew. Jednak proszę, używaj go mądrzej! Nie narażaj swego życia na niebezpieczeństwo. Wydawała się taka jak dawniej, chociaż kurczowo trzymała się jego ramienia. Szli wzdłuż ścieżki, którą deszcz zamienił w grzęzawisko. Maria dodała synowi kolejną radę: - Pamiętaj, ty masz zająć miejsce pomiędzy ludźmi tej klasy, a nie zniechęcać ich do siebie. - Wygląda na to, że naprawdę jestem zapowietrzony. Kim jest ten „rogaty diabeł" Adams? Będę musiał spytać pana Foxa. Jest całkiem nieźle poinformowany w sprawach politycznych. Długa wędrówka w deszczu znów wywołała u Filipa nastrój zniechęcenia. Przypomniał sobie myśliwych w zagajniku, ostrzeżenia lady Jane na temat Rogera, pustkę dni oczekiwania. - Może to wszystko na próżno, mamo. Mój ojciec nie jest w stanie za mną rozmawiać. Nawet pomijając zagrożenie ze strony Rogera, wiemy oboje, że lady Amberly mogłaby wynająć całe armie fałszywych świadków. Czy nie powinniśmy wracać do Auvergne? Twarz matki stężała. - Nie. Przynajmniej tak długo, dopóki posiadam ten list! Powłócząc nogami w błocie, Filip zastanawiał się, czy przeznaczenie, ku któremu popychała go matka, nie jest miejscem, gdzie zawsze będzie źle widziany i nieszczęśliwy. • ROZDZIAŁ SIÓDMY Brat przeciw bratu i - Panie Fox - zagaił Filip rankiem - chcę z panem porozmawiać. Nasze fundusze są na wyczerpaniu. - W takim razie muszę oddać wasz pokój innym podróżnym - odparł szpakowaty właściciel gospody „Triumf Wolfe'a". - Chciałbym być dobroczyńcą, ale nie stać mnie na to. Stali na podwórku obok łukowato sklepionej bramy, z której chwilę wcześniej wytoczył się powóz do Londynu. Podwórko śmierdziało końskim łajnem. Pan Fox obszedł kilka parujących pagórków będących źródłem tego zapachu i opadł na ławkę pod ścianą gospody. Ze środka dochodził podniecony głos Clarence'a rugającego jedną z dziewcząt służebnych. Niebo było błękitne i czyste. Zapowiadał się duszny dzień. - Ja i moja matka musimy tu jeszcze koniecznie zostać - zaczął Filip. - Możliwe, ale odpowiedz mi szczerze, czy uważasz to za bezpieczne? - Proszę pana, nie mogę pozwolić, żeby strach wpłynął na moją decyzję. Poorana zmarszczkami twarz właściciela zajazdu wyrażała troskę. - Czy zdajecie sobie sprawę, że stanowicie stały temat plotek dla całej okolicy, a nawet wywołujecie skandal. Zwłaszcza po tym, jak napyskowłeś samemu premierowi. Podobno wygłaszałeś niebezpieczne, liberalne poglądy? Masz szczęście, że jego lordowska mość był 108 w dobrym nastroju i nie kazał cię obić pachołkom. - Pan Fox spojrzał przenikliwie na Filipa. - Ty masz coś na Amberlych, prawda? Coś, co powoduje, że brzydzą się ciebie, ale tolerują twoją obecność i twoje wyskoki. Wiem, twierdzisz, że jesteś spokrewniony... - zawiesił głos. - Owszem, jestem. - Chciałbym dowiedzieć się, jakim to sposobem? Filip rzucił okiem na zamknięte okiennice pokoju, w którym Maria ciągle jeszcze spała. Pan Fox był prostym człowiekiem, ale wyczuł skrępowanie chłopaka i położył mu przyjaźnie dłoń na ramieniu. - Dalej, młodzieńcze. Nie mam wielkiego nabożeństwa do książąt. Na pewno zatrzymam twoją historię dla siebie. Przyjazny gest rozładował napięcie Filipa. To była prawdziwa ulga - opaść na ławkę obok pana Foxa i na dobre czy złe wyjawić sekret, który odmienił dotychczasowe życie chłopca. - James Amberly jest moim ojcem, chociaż nigdy nie poślubił mojej matki. Książę zawezwał nas, zanim jego choroba się rozwinęła. Teraz nie może już mówić. Lady Jane nienawidzi mnie, ponieważ jej mąż przyrzekł mi część majątku. Pan Fox gwizdnął przeciągle. - Nigdy nie wpadłbym na takie rozwiązanie. To tłumaczy wszystko, co było dla mnie zagadką. Lady Jane zniżająca się do odwiedzania moich progów, z wizytą u dwojga cudzoziemców nie mówiących nawet dobrze po angielsku. I ta parada służących dopytujących się o ciebie. Proszę, proszę, nieślubne dziecko w tej nieskazitelnej rodzinie. Aż trudno sobie wyobrazić. Czy masz jakiś dokument na poparcie swoich roszczeń? - Tak, własnoręczny list mojego ojca. Matka ukryła go głęboko. Przypuszczam, iż lady Amberly wie, że dokument jest prawdziwy. Może ta dama mną pogardza, ale nie może wystąpić przeciwko mnie. Miał nadzieję, że się nie myli. - Wygląda na to, że mówisz prawdę. - Fox podrapał brudnym paznokciem po jednym z wystających zębów. - Więc zostajecie w nadziei, że twój ojciec przyjdzie do siebie? - Tak. Czekamy, aż przyjmie nas i potwierdzi, że nasze roszczenia są słuszne. - Rozumiem. Jednak to wciąż nie dotyczy bezpośrednio tematu, od którego zaczęliśmy tę rozmowę. 109 - Mógłbym pracować dla pana - zapewnił gorąco Filip- Nie tak jak dotąd, dla zabawy, ale cały dzień i nawet w nocy. Kiedy tylko pan zechce. Jestem silny, przyzwyczajony do pracy. Tylko proszę nas nie wyrzucać! Karczmarz myślał przez chwilę. - Będę musiał przenieść was do najmniejszej izdebki. - Nawet do stajni, byleby tylko pozwolił nam pan zostać. - Nie, do małego pokoju. - Pan Fox uśmiechnął się, widząc powagę i determinację chłopca. - Mówiłem już, że nie zaliczam się do wielbicieli czcigodnej lady Jane. - Nie wiem, jak panu dziękować. - Nie trzeba żadnych podziękowań. Dostanę zapłatę w ciężkiej pracy. - Jedno mnie tylko niepokoi - zachmurzył się Filip. - Tak? - Czy pozostając tutaj, nie narażamy pana? - Lady Jane - odparł stanowczo pan Fox - nie ośmieliłaby się posunąć tak daleko. Prawa w Anglii są w dzisiejszych czasach nieźle poplątane. Na przykład można odciąć rękę biednemu dzieciakowi za kradzież ciastka. Jednak ogólnie to niezłe prawa i chronią Anglików. Pan Pitt podczas swych rządów powiedział kiedyś, że sam król nie mógłby postawić stopy na progu najnędzniejszej chaty w obawie przed pogwałceniem praw jej właściciela. Bogu dzięki, takie zasady są dumą i siłą tego kraju. To również powód, dla którego naszym kuzynom w koloniach tak się dostaje od ministrów Jego Królewskiej Mości - dodał kwaśno. Wzmianka o koloniach przypomniała Filipowi uwagę Northa o Synach Wolności. Zapytał o nich pana Foxa, który rozgadał się na ten temat. - Sedno tkwi w tym, że koloniści uważają się za Anglików takich samych jak ja i chcą mieć te same prawa, a niemiecki król Jerzy ma inny pogląd. Chciałby mocno trzymać w ręku lejce władzy. Jego poprzednicy na tronie, też Hanowerczycy, byli leniwi i rozpustni. Jego matka od dziecka wbijała mu do głowy jedno: „Bądź królem, Jureczku". No i król zmienia premierów jak rękawiczki. Szuka spolegliwego i sprytnego, który spełniałby życzenia władcy, zanim ten je wypowie. Trafił na Northa, a ten jest dokładnie taki, jakiego sobie życzył. Premier też dobiera sobie ludzi własnego pokroju. Przypusz- 110 czam, że Jerzy plunąłby na prawa ludu także i tu, na wyspach, gdyby tylko sądził, że mu się to uda. On wie, że Anglicy nie oddaliby nawet jednej litery swoich praw za darmo. Jesteśmy narodem gotowym walczyć o swoje swobody i nieraz już to udowodniliśmy. Na przykład kiedy tu i ówdzie panowie zaczęli ściągać myto na rogatkach, lud po prostu puścił im te rogatki z dymem. Niektórzy Amerykanie dochodzą sprawiedliwości mniej więcej w tym samym stylu, ale Jerzy to ukróci. - Lord North powiedział, że mówiłem jak uczeń jakiegoś Adamsa. Kto to jest? - Najboleśniejszy wrzód na tyłku jego wysokości. Na imię mu Samuel i mówią, że ze wszystkich wrogów królewskiej polityki w prowincji Massachusetts ten jest najgorszy - tu pan Fox wytłumaczył Filipowi, skąd wzięły się konflikty pomiędzy Jerzym III a jego kolonialnymi poddanymi. - Problemy zaczęły się pod koniec wojny siedmioletniej. Walki szalejące od Indii po Kanadę pochłonęły masę pieniędzy. Rząd doszedł do wniosku, że skoro oddziały brytyjskie walczyły w obronie amerykańskich kolonii, to pora, żeby i koloniści dołożyli się do tego. Kolejni królewscy ministrowie nakładali na Amerykanów różne podatki. Zaczęli od opłat cukrowych, a skończyli na podatku stemplowym, który nakazywał płatne pieczęcie na wszystkich dokumentach - Filip przypomniał sobie, że Girard mu o tym opowiadał. - W związku z tą opłatą pojawiła się kwestia, czy król ma prawo nałożyć podatki bez zgody zainteresowanych. Problem tkwi w tym, że koloniści nie mają żadnej reprezentacji w parlamencie i nikt ich nie broni. Dlatego uważają, że dodatkowe podatki są wewnętrzną, amerykańską sprawą. W końcu udało im się wymusić cofnięcie podatku stemplowego. Kanclerz skarbu Karol Townshend, zwany „szampańskim Karolkiem" - pan Fox wymówił przezwisko z pobożną przyganą - rozciągnął program podatków na całe szkło, ołów, farby, papier i herbatę wywożone do Ameryki. Wiesz, mój chłopcze, co stało się później? Dobrzy Anglicy z kolonii zebrali się i powiedzieli: „Bądź przeklęty ze swoimi towarami! Wcale ich nie potrzebujemy!". Handel padł jak podcięty kosą. Trochę tam się zakotłowało za oceanem. Widzisz, wielu amerykańskich poddanych króla chce tylko uczciwości. Uważają, że mają prawo opiniować specjalne podatki dla kolonii. Jeden z ich reprezentantów, doktor Franklin, bardzo wykształcony człowiek, jest właśnie w Londynie. Są tacy, a najwięcej w Massachusetts, którzy nie znoszą, gdy król 111 dyktuje im, co mają robić. Adams uchodzi la najbardziej zatwardziałą z bostońskich gorących głów. Stał na cze=b protestujących, gdy król w tysiąc siedemset sześćdziesiątym ósmy a roku posłał tam wojska na kwaterę. Gdy kolonie zbojkotowały n isze towary, to z tej strony oceanu rozległy się skomlenia - ciągnął pat Fox. - Kupcy z Londynu i innych miast podnieśli taki raban, że kidy w zeszłym roku North przejął urząd, wyrzucił „szampańskiego* Karolka" i jego cła, zostawiając tylko myto za herbatę. ZrobH tak po to, żeby pokazać Ameryce, kto tu rządzi. Wszystko zdawało się wracać do normy, lecz nie dla Adamsa i jego przyjaciół. PeTnej zimowej nocy bostoń-czycy sprowokowali wojsko. W wyniku strzelaniny na ulicy pięciu z nich pozostało na zawsze w śniegu. 1o kłopotliwy kraj. Ludzie wymieszani jak w garnku. Są i lojalni pcddani króla, i tacy, którzy chcą mieć takie same prawa i obowiązkijak my tutaj, na wyspach. I na koniec radykałowie jak Adams. Krzynzą, że nawet rekompensata krzywd im nie wystarczy. Chcą się zupełnie uwolnić od władzy królewskiej. Oczywiście są bez szans, lo pomimo swej miękkiej holenderskiej fizjonomii król Jerzy to cdowiek silnej woli. Wie, co robi, trzymając wojsko w Bostonie. WLi, co robi, biorąc sobie na pierwszych ministrów takich uległych luJzi jak North. Dziwna historia - dodał karczmarz wstając - podróżni przywożący nowinki powiadają, że koloniści niczego nie roz umieją. Podobno myślą, że król jest ich przyjacielem, a wszystkie pwblemy wynikają z twardej ręki jego ministrów. - A co pan o tym sądzi, panie Foxf - spytał Filip. - Przypuszczam, że koloniści moglily chociaż częściowo decydować o sobie. Mimo to przeciągają st«unę. Król to przecież król. Jeżeli się nie uspokoją, muszą być ukaraai. No, zmarnowaliśmy dość czasu, trzeba wracać do roboty. Są bliżsae sprawy do załatwienia niż amerykańskie podatki. Chociażby to - vwkazał na końskie odchody. Filip wziął łopatę i zabrał się do roboty. Wyjaśnienia pana Foxa bardzo go zainteresowały. Miał ochotę przedyskutować z nim idee z książek Girarda. Na przykład tę o- utracie prawa do władzy królewskiej w wyniku niesprawiedliwych rządów. Chłopak nie miał skonkretyzowanych poglądów. Wybuch w rozmowie z Northern miał przyczyny racz*) osobiste niż ideologiczne. Filip nie czuł się żadnym rewolucjonistą. Gdyby to od niego zależało, stanąłby przed Amberlymi jako elegancjo ubrany, dobrze odżywio- 112 ny, bogaty, młody dżentelmen, a nie jako ubogi, głodny krytyk tej klasy społecznej. Taki przynajmniej był stan jego umysłu podczas przerzucania gnoju w słoneczny, czerwcowy poranek tysiąc siedemset siedemdziesiątego pierwszego roku. II Lato w Kent stawało się coraz bardziej upalne. Minął czerwiec, potem lipiec. Sierpień też im nie ustępował pod względem temperatur. Sekretne spotkania z Alicją Parkhurst trwały nadal, jakkolwiek z mniejszą częstotliwością. Obowiązki trzymały Filipa w gospodzie do wieczora. Mieszkali teraz w ciasnym i dusznym pokoiku, a Maria pracowała w kuchni. Jednak aktywność fizyczna nie zmniejszała jej przygnębienia - mówiła mało, nawet do syna odzywała się rzadko. Słońce prażyło coraz mocniej, oczekiwanie stawało się coraz uciążliwsze. Jedynym wytchnieniem Filipa były rzadkie wypady na Quarry Hill, chociaż nawet miłosne spotkania nie dawały mu już takiej radości jak dawniej. Wiadomości o zdrowiu księcia wciąż były takie same. Dziewczyna wydawała się odległa, Filip odniósł wrażenie, że wraca do swojej dawnej pozy i skrywa prawdziwe myśli i uczucia. Wystrzegała się wszystkiego, co mogłoby narazić na szwank jej pozycję. Pewnego razu leżeli wyczerpani po szczególnie długich i żarliwych igraszkach. W ciemnościach Alicja wyciągnęła rękę i obdarzyła go drapieżną pieszczotą. Nie widział twarzy dziewczyny, ale w jej oddechu wyczuł zapach wina, a w słowach pewien nieład. - Gdyby tylko Roger wiedział, czyj to słodki, potężny instrument sprawia mi przyjemność. Dałabym majątek, żeby zobaczyć jego minę! Filip żachnął się i odsunął gniewnie. Mówiła jak elegancka dziwka. - Przyrzekłaś, że nigdy mu nie powiesz - ścisnął ją boleśnie za ramię. Robaczki świętojańskie przemykały w ciemnościach jak małe, złote latarenki. W głosie dziewczyny czuło się rozdrażnienie. - Dlaczego nie, skoro zachowujesz się w stosunku do mnie grubiańsko? Tak jak teraz. 113 Przysunął się, żeby pocałunkiem zaM" zeć niemiłe wrażenia. Przyzwoliła, lecz nie zmieniła tematu. - Roger myśli, że jest panem i władc— Jest jeszcze bardziej nadęty i dumny, odkąd wrócił z Londynu... - Więc jest już z powrotem. - Mhm - przytaknęła.- Naprawdę ¦¦uważam, że byłoby niezmiernie uroczo rozwiać jego złudzenia. M itno to nie martw się, mój kochany, przyrzekłam. Dotrzymam taj^^^tnnicy. Drażniłam się tylko z tobą. Zapamiętał tę rozmowę. Nie dawał;=^ mu spokoju, dopóki gwałtowne wydarzenia nie przecięły wszystk_____eh wątpliwości. Filip podawał właśnie miskę baranifg^zry na wieczorny posiłek. Był w podłym nastroju. Czwarty dzień p ' od rząd nie znajdował nic w skrytce. Spodziewał się, że obecność R żeby dać nam znać! Filip zauważył, że w większości nlfii "i głównego budynku Kent- 114 land migocą światła. Wida^ było, że w domu dzieje się coś niezwykłego. Na głównych drzwiach wisiał żałobny wieniec. Na ten widok Maria wy buchnęła płaczem. Filif> zastukał. Starszy lokaj od razu go rozpoznał. - W tym domu panuje żałoba. Prywatna żałoba. - Mam prawo go zobaczyć - załkała Maria. - Bądź cicho, prostacka flądro - warknął fagas, zamykając gwałtownie drzwi. W Filipie zawrzał gniew, ale zanim zdążył zareagować, Maria rzuciła się na lokaja z pięściami. - Wpuść mnie! Muszę zobaczyć ciało! Teraz dla Filipa liczyło się już tylko jedno: oszczędzić matce upokorzeń. Złapał ją za rękę i usiłował odciągnąć od drzwi. - Mamo, wiem, co czujesz, ale panują pewne zwyczaje. Nie możesz tak się zachowywać. Wracamy do Tonbridge. Przyjedziemy tu jutro, kiedy... - Puszczaj! Urodziłam mu dziecko! Mam prawo go zobaczyć! Nagle lokaj zniknął, a drzwi otwarły się na oścież. Stanęła w nich Jane Amberly. Filipowi zabrakło tchu. Była w żałobie. Na tle przerażonych twarzy służby robiła wrażenie posągu. Za nią, w głębi łorytarza, pojawił się Roger w czarnym stroju, przypominającym ubranie doktora Bleekera. W blasku świec jego znamię na skroni było równie czarne jak ubranie. Trzymał jak zwykle swoją laskę; srebrna gałka lśniła upiornie. Na widok Filipa wyraźnie się zatrząsł. I wcale nie ze strachu. Zaciskając dłoń na fiamudze drzwi, lady Jane odezwała się głuchym głosem: - Madame, przekroczyła pani granice wszelkiej przyzwoitości. Proszę natychmiast odejśi. Na drogę mam dla pani kilka słów. Krótka przed śmiercią moj mąż ocknął się na chwilę. Zobowiązał mnie do troszczenia się o jego syna. Prawowitego syna. O pani i tym chłopaku nie wspomniał. Nie wysuwajcie w stosunku do nas żadnych roszczeń. Sprawa jest zamknięta. Zza ramienia matki twarz Rogera wyglądała jak napiętnowana. - Jeżeli nie odejdą, to będą musieli odpełznąć - zaczął. Surowe spojrzenie i wyciągnięte ramię lady Jane powstrzymały go. Księżna Amberly zaczęła zamykać drzwi. Filip, zaabsorbowany sytuacją, mimowolnie rozluźnił dłoń na 115 M,gdyby^„;ekr,rxsrma«kr,untu,ady,aneipr2ewrócia'a^ co 2™ ™x:sjego wtnby,y ,e8° ¦¦»"•» k°'°™ trupie wrażenie Takie sSrS mm' \ '!™n!y S'warza,a ni^l niczym błyskali* LtS 7T"* P^z głowę Fiiipowi zdazyl. ZachwWa ;ie^yuDad°W v7^'rZymaĆ SW°ją ™""™s»"ctle świec trzymanych - Zahiie™,.hm,ode?° "ystokraty miała niezdrowy kolor mlody^mbe0ni*-'l^r^^^™^3'^0^-" tak. Ona mi powiedzą Ó^T" *** ' d°dal cisz* " °> francuski amanciku? ^"'^J™ prowadzała się z tobą. Tji Filip dysza, ci^ko, s«araJąc się pog(>faic z tym, CQ ^ 116 1 raSn^ Z jeg° °ubaW Si? SPCłniła- AliCJa Ujawniła ic» wiązek. Ulaczego? Dlaczego, skoro przyrzekła? Roger ciągle krążył wokoło z przygotowaną do ciosu laska - Boisz się mnie, prawda? ą' Pchnięcie. - Na Boga, masz rację, bękarcie Nagle schwycił laskę oburącz jak maczug? i uniósł nad głowę Filp zrobił unik i srebrna gałka ześlizgnęła się po jego skroni Lady jane coś krzyknę,a ostrzeżenie czy groźba? mP ni wiedza ' SSSSi °7lom7y- Prób,ował w migocac^ ^ ^t TZ uT% Zglął S,C WpÓł ' padł na kolana Pod wpływem nagłego bólu. Przeciwnik kopnął go w jądra wprywem Usłyszał świst i wyciągając obie ręce złapał laskę, której uderzenie mogło roztrzaskać mu czaszkę. J uaerzenie Teraz cztery ręce trzymały laskę, szarpiąc ją ku sobie Ani sza8rnfln,> W ^t prZeklenstwa- Młody arystokrata był silny. Ani szarpanie, ani wykręcanie nie pozwoliło Filipowi wyrwać tamtemu broni. Pochyleni do przodu, dreptali w mielcu >kw jaSś upiornym tańcu. J jaicims Kolano Rogera znów trafiło Filipa w krocze. Gdy Francuz szarpnął laskę, Roger plunął mu w twarz i zatoczył łuk swą straszliwa bromą. Filip uchylił się, ale srebrna główka powróciła. SkoczTczuS ^twarzy lepką plwocinę. Powalił Rogera™ ziemię fSSSStSZ Roger zawył w furii, usiłując sięgnąć oczu Filipa paznokciami Jfznatr ^^ k°l0r demnej CZCrWieni' P™< "ta^^ nJ^^^f^^ dł°ń ROg6ra' a ^ ^^ ,aSk? Uderzył raz, potem drugi. Każdy cios wzbudzał w jego sercu nową falę nienawiści. Cios. Ded^K.fWfała g° P° imieniU- P°dniósł 8łowe- Po chodach sztl rlkU SiUZąCyCh Z lichtarza™- ^den z nich dzierżył starą szpadę. Twarz Mani w ruchliwym blasku świec wyglądała jak oblicze na awersie monety. Troska o syna przywróciła jej poczucie rzeczywis- 117 Złapała go za rękę i odciągnęła od wijącego się na ziemi Amber-ly'ego. Roger przytrzymywał prawy nadgarstek ręką. Palce krwawiły i zwisały bezwładnie. Na ustach miał pianę. Boże święty, pomyślał Filip, co ja zrobiłem! Jeden z lokajów prawie go już pochwycił; Filip wyrwał się i pobiegł za Marią w dół podjazdu. Dwóch służących ruszyło za nimi w pogoń. Przez ramię zobaczył błysk uniesionej szpady i równocześnie usłyszał głos lady Jane: - Puście ich! Zajmijcie się moim synem. Słyszycie! Zajmijcie się młodym panem! Służący zatrzymali się z przekleństwami, a Filip i Maria rzucili się przed siebie w ciemność. Kiedy dotarli do ścieżki, Filip obejrzał się za siebie. Przy paradnych schodach Kentland wciąż poruszały się światełka. Zdawało mu się, że dostrzega sylwetkę Rogera zgiętą wpół z bólu. Służący pomagali mu wejść po schodach. Ponaglił Marię do biegu. Byle szybciej. Byle dalej. IV - Sytuacja staje się rozpaczliwa - stwierdził otwarcie pan Fox po wysłuchaniu relacji Filipa. Kiedy Maria i Filip dowlekli się do zajazdu, właściciel zaprowadził ich do kuchni, z której wyprosił Clarence'a i dziewki służebne. Przyniósł im po kuflu piwa i własną osobą zasłonił wejście do sali jadalnej. Wypite duszkiem piwo zmyło smak strachu i winy. - Mówisz, że syn lady Jane zaatakował pierwszy? - spytał pan Fox. - Tak. Uderzył moją matkę laską w bok. - Oni mają świadków, a wy żadnego. Oni są kimś, a wy nikim. Dla waszego własnego bezpieczeństwa musicie opuścić Tonbrigde najszybciej, jak tylko możliwie. - Dokąd mamy jechać? Na wybrzeże? - Nie. Oni na pewno będą przekonani, że udacie się do Dover. Jedźcie do Londynu. To wielkie miasto, z pewnością uda wam się zgubić. Może to niełatwe, ale lepsze niż ryzykowanie życia tu, na miejscu. 118 - Na Boga, ale jak dostaniemy się do Londynu? - Kufel drżał w rękach Filipa. - Pilnym dyliżansem, jutro rano, o pół do dziewiątej. - Pan Fox też z trudem panował nad sobą, nie chcąc dobijać chłopaka. - Nie mamy pieniędzy! - wykrzyknęła Maria. - Pożyczę wam, chociaż nie bardzo mogę sobie na to pozwolić. Miejmy nadzieję, że jutro nie będzie za późno. Chyba nie, skoro w tej chwili w Kentland najbardziej martwią się o Rogera. Jestem pewien, że lady Jane uważa, iż może was dostać w każdej chwili. Inaczej nie wypuściłaby was tak łatwo. - Chyba okaleczyłem mu rękę... - Głos Filipa brzmiał niepewnie. - Nie miałem zamiaru tego robić, ale on na mnie napadł. Zabiłby mnie, gdyby mógł! Z powodu Alicji, dodał w myślach. A ja jej ufałem. Tymczasem ona przechwalała się tym, co nas łączyło. Spokojny głos pana Foxa przerwał ten nawał myśli: - Postawię Clarence'a na straży. Powiadomi nas, gdyby przybył ktoś z Kentland. Jeśli zdołacie, to postarajcie się trochę zdrzemnąć. Jeżeli Francuzi mają zwyczaj się modlić, to jest właściwy moment. Pomódlcie się o zamieszanie w Kentland, żeby mieć spokój chociaż przez najbliższe dwanaście godzin. Los zrządził inaczej. O pół do ósmej rano powóz Amberlych zatrzymał się przed gospodą. ROZDZIAŁ (PiMY ___Pułapka___ i Jeszcze nie zamilkł turkot powozu, aiy właściciel zajazdu wpadł do ich pokoiku z ostrzeżeniem. Spłoszona Maria o mało nie upuścla szkatułki, którą właśnie miała włożyć do kufra. Filip słyszał, jakkonie przestępują z nogi na nogę, a potem trzaskają drzwiczki. - Kto przyjechał? - spytał, sięgając po zawiniątko ze szpadą. Twarz pana Foxa pobladła ze strach \ gdy usłyszał głosy na dole. - Nie czekałem, żeby się przekona* Od razu przybiegłem was ostrzec. Odłóż broń i biegnij do tylnyc 1 schodów. Jeżeli schowacie się w stajni, może uda się przekonać eh, że już was tu nie ma. Pośpieszcie się. Szybciej! - Oberżysta pchnął Marię w kierunku drzwi. Filip odłożył szpadę. Wybiegając z piikoju pomyślał, że powinien schować szkatułkę. Leżała na środku łóżka, rzucając się w oczy. Jednak wobec widocznej paniki karczmarza wolał nie zwlekać. Fox sprowadził ich po rozchwianych schodach na tylne podwórko. Chmury zakrywały szarym kożuchem poranne niebo. Pierwsze ciężkie, wielkie krople deszczu spadrg na ziemię, gdy właściciel zajazdu szybkim gestem wskazał im drawi stajni. Wydały głośny zgrzyt, gdy Filip jeotworzył, wypuszczając na zewnątrz kilka zielonych much. Zapali przegniłej słomy uderzył niemiło w nozdrza niczym woń upokorzenia i strachu. - Idźcie do ostatniej zagrody i zachowujcie się cicho. Żadnego szurania, nawet głośniejszego oddechu, bo mogą was szukać. Za- 120 chowajcie zupełną ciszę, dopóki nie przyjdę wam powiedzieć, że jest bezpiecznie. Zamknął skrzypiące drzwi i pozostawił ich w cuchnącym półmroku. Filip ujął matkę za rękę i zaprowadził na koniec stajni. Przycupnęli za ostatnim przepierzeniem. Fala strachu zaczęła opadać przytłumiona przez gniew. Oparł się plecami o spróchniałe deski i gdy jego wzrok przyzwyczaił się już do mroku, spojrzał na matkę. Jak bardzo zmieniła się jej twarz! Maria wyglądała na przemęczoną. Siła i determinacja, która napinała jej rysy od dnia, gdy sięgnęła po szkatułkę do kącika za Madonną, gdzieś zniknęła. Ciemne oczy unikały spojrzenia Filipa. Gdy złożyła razem dłonie, wystąpiły na nich żyły. Modliła się? On nie znał żadnych bóstw zdolnych obronić ich przed ludźmi pokroju Amberlych. Nad głowami deszcz bębnił o pokryty strzechą dach. Maria oddychała ciężko do wtóru. Ponury głos w głębi duszy szeptał Filipowi, że jego matka poddała się i utraciła wolę walki. Nie ma już sił, żeby się przeciwstawić chorobie, wysiłkowi, obawie przed władzą, przemocą, pieniędzmi Amberlych. Przenikliwe skrzypnfęcie zasygnalizowało czyjeś wejście. Filip rozglądał się rozpaczliwie dookoła w poszukiwaniu jakiejkolwiek broni. Kamienia, kawałka drewna, skorupy. Nie było niczego. Kroki zbliżały się. Maria przywarła do desek przegrody. Filip zacisnął pięści. Nagle nad przepierzeniem ukazała się głowa Clarence'a. - Powóz przywiózł tego grubego księdza - relacjonował drżącym głosem. - On chce się z wami zobaczyć, jest w pokoju ojca. Powiedział, że to musi być osobiście. Obiecał, że nie stanie się wam żadna krzywda. Ojcu ogromnie ulżyło, ale prosi, żebyście się pośpieszyli. Lepiej nie drażnić takiego gościa. Filip od razu poczuł się pewniej. Pomógł matce wstać i wyjść ze stajni. Gdy przechodzili przez podwórko, lał deszcz. Po tylnych schodach wspięli się do obszernej izby stanowiącej prywatny salonik pana Foxa. W fotelu spoczywało wielkie cielsko biskupa Francisa. Obok na stoliku płonęła świeca. Duchowny splótł 121 dłonie na potężnym brzuchu, a fałdy tłustego oblicza ułożył w wyraz pobożnego smutku. Nigdzie nie było śladu gospodarza. Clarence, który ich wprowadził, wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Przez chwilę dostojnik kościelny obserwował matkę i syna małymi świńskimi oczkami. W końcu przemówił głosem słodkim jak ulepek. - Proszę, pomóżcie mi skrócić to spotkanie do koniecznego minimum. Obowiązki duchownego wymagają mojej obecności w Kentland. Pozwólcie więc, że przejdę od razu do sedna sprawy - powiedział, poprawiając swą purpurową szatę. - Obudzono mnie o północy, żeby przekazać mi smutną wiadomość o śmierci męża lady Jane. Natychmiast udałem się do majątku. To, co zastałem, przekonało mnie, że moja obecność i pomoc duchowa jest bardziej potrzebna, niż mogłem przypuszczać. Dowiedziałem się o okolicznościach, które wzmogły tę tragiczną sytuację. Doktor Bleeker zajmował się opatrywaniem Rogera. Być może młody lord już nigdy nie odzyska władzy w ręce. W tym momencie ślepka biskupa zatrzymały się na Filipie raczej z wyrazem współczucia niż potępienia. To wzbudziło czujność Filipa. Coś mu tu nie pasowało, wietrzył podstęp. A może doszło do głosu zwątpienie i zmęczenie? - Roger sam ponosi winę za to, co się stało - odezwał się z rozdrażnieniem. - Sam zaczął. Uderzył moją matkę. Biskup Francis uciszył go gestem. - To całkiem niepotrzebna uwaga. Czyż nasz Zbawca nie wybacza bez względu na rozmiar przewinienia? Podążając za jego naukami, nie przybyłem tu szukać winnych. Jak już mówiłem, rolą Kościoła jest lać oliwę na wzburzone wody, zaprowadzać pokój, godzić zwaśnionych, opatrywać rany. Tak pojmuję moją misję. Nie chcę być sędzią, ale rozjemcą i przyjacielem. Niewielka doza ufności, jaką Filip żywił początkowo, topniała z każdą chwilą. Nie miał żadnych racjonalnych przesłanek, a jednak w głowie kłębiły mu się podejrzenia. - Po przybyciu do Kentland - ciągnął biskup upajając się własnym głosem - zastałem Rogera majaczącego i zrywającego się z krzykiem z łoża boleści. Cóż za widok, ile dodatkowego cierpienia w domu żałoby. Pomimo bólu młody lord wyraził bardzo jasno swoje intencje. Chciał cię ścigać - okrągłym gestem wskazał na Filipa - jednak doktor Bleeker stanowczo zakazał mu opuszczania pokoju z uwagi 122 na stan zdrowia. Ja też zaraz pojąłem, że działanie takie byłoby moralnie naganne. Roger groził, że jeżeli sam nie będzie w stanie jechać, wyśle ludzi, żeby za niego dokonali dzieła złamania jednego z najważniejszych Bożych przykazań. - Mówiąc wprost - gorzko zauważył Filip - on zamierza mnie zabić osobiście lub zlecić morderstwo komuś innemu. - Brzmi to okrutnie, lecz nie mijasz się z prawdą, młodzieńcze. - To żadna nowość. Biskup zignorował tę uwagę. - Tylko uciekając się do głębokich modlitw u jego wezgłowia i żarliwej perswazji zdołałem odwieść Rogera Amberly'ego od jego zamiarów. Dreszcz przeszedł Filipa, gdy słyszał słodki głos i kościelną retorykę mającą za temat morderstwo. Francis, wyraźnie z siebie zadowolony, mówił dalej: - Nie mogłem stać spokojnie, pozwalając na przelew krwi! Mimo to, z praktycznego punktu widzenia, choć nie jest miło mi to mówić, rozumiecie chyba, że gdyby coś się wydarzyło... no cóż, Roger będzie bezpieczny od represji. - Bezpieczny? - wybuchnęła Maria. - Może zabić mego syna i nie spotka go żadna kara? - Nawet nie będzie oskarżony ani niepokojony śledztwem. Takie są świeckie prawa, nie mnie o tym sądzić. Proszę mi wierzyć, że godząc w Amberlych, mierzyliście wysoko. Taka rodzina ma wszystko, ale to nie czyni jej odporną na cierpienia. Ośmielę się powiedzieć, że nie tylko w tej okolicy, ale i w całym państwie nikt nie zainteresowałby się śmiercią pani syna. Kiedy wróbel pada, pan Bóg patrzy gdzie indziej. Jednakże - tu Francis pochylił się do przodu, jakby zbliżając się do nich - moje modlitwy i argumenty przekonały Rogera Amberly'ego, a co ważniejsze jego matkę, że z moralnego punktu widzenia takie plany są zbrodnicze. Co prawda, moje sukcesy mogą być krótkotrwałe. - Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem, księże biskupie - Filip mówił spokojnie, ale w środku trząsł się z hamowanej pasji. - Twierdzi ksiądz, że Roger może mnie zamordować i nie poniesie za to żadnych konsekwencji? - Tak niestety przedstawiają się fakty. Filip pomyślał, że Girard miał rację. Nadeszła pora, żeby wicher historii przewietrzył zgniłe gniazda arystokracji. 123 - Po uspokojeniu Rogera, kiedy doktor zaaplikował mu laudanum i chory zasnął, udałem się na naradę z lady Jane. Jak sami rozumiecie, jej sytuacja staje się coraz bardziej męcząca... - Nie bardziej męcząca niż nasza! - wykrzyknęła Maria. - Tak, madame. Doskonale rozumiem stan napięcia, w którym od tak dawna pozostajecie - przypochlebiał się biskup. - Lecz pomyślcie tylko, że lady Jane jednego dnia straciła męża i ujrzała swego jedynego syna być może okaleczonego na całe życie. Ona nie jest kobietą, która łatwo znosi cierpienia, ale na szczęście jest prawdziwą chrześcijanką. Potrafi poskromić niskie instynkty i trzymać się szlachetniejszych zasad niż głos Kaina. - Słodki jak ulepek ton, znieczulające słowa. W tłustej, jowialnej twarzy czaił się fałsz. - Po długiej rozmowie ustaliłem wszystko z lady Jane zgodnie z nakazami sumienia. Jest gotowa zapomnieć o tym, co się stało. Oczywiście pod pewnymi warunkami. Filip stłumił chichot. No tak, wyszło szydło z worka. Podejrzewał już wcześniej, że rozmowa, a raczej przemówienie, zmierza właśnie do tego. Teraz biskup potwierdził, że on i jego matka mieli w ręku atuty nie do przebicia. Rozkoszując się tym zwycięstwem, był bardzo zdziwiony, gdy Maria odezwała się skwapliwie: - Słuchamy, wasza ekscelencjo. - Moja droga - biskup poczuł się w siodle - w powozie mam pakiecik zawierający dwa tysiące funtów. I, niechętnie, ale lady Amberly zgodziła się ze mną: postanowiła zaniechać wszelkich działań przeciwko wam. O ile - małe, niebieskie oczka błysnęły, gdy odbił się w nich płomień świecy - o ile pani i jej syn zrzekniecie się wszelkich roszczeń i wrócicie na zawsze do Francji. - Dwa tysiące? Dwa tysiące za... - Maria była zbyt zaskoczona, żeby skończyć zdanie. - Błagam was, przyjmijcie tę propozycję - mówiąc to, Francis wstał. Wyglądał jak purpurowa góra wznosząca się z drżącej ziemi. Rozpostarł ręce z palcami jak kiełbaski, żeby dodać przekonującego wyrazu swoim słowom. - To układ nie tylko sprawiedliwy, ale i korzystny. W samej rzeczy korzystny. Lady Jane jest zainteresowana, żeby do jej domu jak najszybciej powrócił spokój. Ten spór wyniszcza obie strony. Widzę to po pani twarzy, madame. Po co krzywdzić samą siebie? Dlaczego narażać własne bezpieczeństwo i bezpieczeństwo syna? - Biskup tokował jak cietrzew. - Czy nie 124 lepiej wyjechać i żyć dostanio do końca swoich dni? Udało mi się uzyskać takie warunki od lady Jane i wystarczy tylko, że powiecie „tak". Zgoda? - Nie! - Głos Filipa zabrzmiał pewnie i spokojnie. Maria spojrzała ostro na syna. Biskup Francis przygryzł dolną wargę. Na moment zęby zatopiły się w różowym, wilgotnym ciele. Potem uspokoił się i znów przybrał uduchowioną minę. - Na rany Chrystusa, czy to nowy Kain stoi przede mną? Wczoraj wieczór już zmagałem się z jednym. Czy nie dość jasno się wyraziłem? Moja propozycja jest jedyną możliwą do przyjęcia. - Tylko że od chwili, gdy pierwszy raz zapukaliśmy do drzwi Kentland, nic się nie zmieniło. Lord Amberly był moim ojcem, list jest legalny, a księżna doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Mimo to robi wszystko, żeby Roger zagarnął cały spadek. A jeżeli poczekam jeszcze parę godzin? Czy milady podniesie cenę? - W głosie Filipa dźwięczała pogarda. - Dla mnie żadna cena nie będzie dostatecznie wysoka, dopóki nie dostanę tego, co mi się należy. Połowy!!! Francis odwrócił się od niego, zwracając się do Marii: - Madame, pani jest moją ostatnią nadzieją. Przybyłem tu z misją pokoju, ale demony chciwości i pychy wyprzedziły mnie. Niech pani porozmawia ze swoim synem i otworzy mu oczy. - Możemy przynajmniej rozważyć tę propozycję, Filipie. - Maria wyglądała na zmęczoną. - Tak, tak, madame - ożywił się biskup. - To rozsądna postawa. - Odwrócił się do Filipa z szelestem szaty. - Jeżeli będziecie czekać, żeby podnieść cenę, to nie ręczę, czy dożyjecie wypłaty. Niech niebiosa wybaczą mi tę ponurą, bezbożną aluzję, ale mówię to dla waszego dobra. Maria pokornie skinęła głową. Filip zobaczył, że biskup i Am- berly'owie pokonali ją. - Mamo... - zaczął mówić, czując suchość w gardle. - Czy nie zrozumiałeś, co biskup powiedział? Nie mam zamiaru ryzykować twego życia. - Dzięki ugodzie uratuje je pani i wzbogaci swoje własne! - napominał biskup. - Gdy Roger wyzdrowieje, lady Jane gotowa mu ulec. Ja mogę nie być w stanie jeszcze raz go powstrzymać. Przycisnął tłustą dłoń do serca, jakby w nagłej obawie i sztuczność tego gestu upewniła Filipa o nieszczerości duchownego. 125 - Niech będzie przeklęty Roger i jego groźby! - wrzasnął. - Nie boję się go! - A ja tak - powiedziała ze znużeniem Maria Charboneau. Odwróciła się do biskupa zgarbiona i przygnębiona. - Przyjmiemy propozycję. Dwa tysiące funtów wystarczy na wiele lat - oświadczyła, zanim Filip zdążył zaoponować. - Niech będzie błogosławione imię Pana - odezwał się śpiewnie biskup. - Cnota i mądrość zwyciężyły. II Filip patrzył na okrągłe oblicze dostojnika. Na policzkach jak maleńkie brylanty świeciły setki kropelek potu. Pewnie bitwa na słowa wyczerpała zacnego duchownego, pomyślał złośliwie Filip. Cóż, możni tego świata znów odnieśli zwycięstwo. Z wyraźnym ożywieniem biskup zaczął się zbierać. - Zejdę teraz do powozu i przyniosę wam pieniądze. Prosiłbym tylko o możliwość zapoznania się z dokumentem, który był przedmiotem sporu. Przypominacie sobie, że kiedy ostatnio chciałem go zbadać, nie pozwolono mi - powiedział, a jego niebieskie oczy unikały spojrzenia Filipa. - Przyjrzałem się tylko charakterowi pisma. Wydawało mi się, że faktycznie pisał to książę, a list był właściwie poświadczony. Mimo to zanim doprowadzimy sprawę do szczęśliwego zakończenia, muszę zyskać stuprocentową pewność. Maria bezradnie skinęła głową. - Filipie, przynieś list. - Nie rozumiem, mamo. To chyba nie jest konieczne. Lady Jane zna jego treść. - Idź po niego - monotonnie powtórzyła Maria. Głos jej zachrypł, oczy były zapadnięte ze zmęczenia. Filip chciał się sprzeciwić, ale zaniechał oporu. Jego matkę opuściła wola walki, a on sam nie był w stanie powiedzieć ani zrobić niczego, co pokonałoby jej strach. Lękała się o bezpieczeństwo i życie jedynego dziecka. Opuścił salonik pana Foxa i wkrótce wrócił ze szkatułką. Biskup Francis właśnie rozwijał zawiniątko z pieniędzmi. Ukazał się pokaźny plik banknotów. 126 - Z punktu widzenia chrześcijańskiego, podobnie jak z materialnego, nie mógłbym być bardziej zadowolony, madame. Ta suma zapewni wam wygodne życie i dostatek na wiele, wiele lat. - Po raz pierwszy namaszczony uśmieszek, znany Filipowi z pierwszej wizyty, ukazał się na pobożnym obliczu. - Jeszcze chwila i będziemy mieć załatwione wszystko. Proszę o list! - Duchowny wyciągnął prawą dłoń, ukazując poduszeczki tłuszczu i brylanciki potu w jej wnętrzu. Jeszcze raz Filip odniósł uderzające wrażenie, że wciągnięto ich w pułapkę. Spojrzał na matkę, próbując błagalnym spojrzeniem przekazać jej swoje obawy. Nie spostrzegła. Albo też widziała i wolała zignorować wątpliwości. Odwróciła się plecami. Przełykając ślinę, Filip otworzył szkatułkę. Wyjął ostrożnie złożony list i podał biskupowi Francisowi. - Dziękuję, mój synu. Biskup pochylił głowę, żeby zapoznać się z pismem. Trzymał list oburącz i zezował, jakby miał problemy ze wzrokiem. Ciągle skupiony, obniżył list na wysokość pasa. Kropla potu spłynęła z ucha i splamiła purpurową szatę. W umyśle Filipa szalała burza. „Uważaj! Uważaj!" - krzyczało coś z głębi duszy. Potrząsnął głową, niezadowolony z siebie. Co, u licha, z nim się dzieje? Biskup czyta. Wszystko w porządku. Teraz biskup trzymał kartkę tylko za prawy brzeg. Odwrócił się w kierunku stolika, jakby chciał lepiej oświetlić dokument. Jego prawa dłoń nadal się przesuwała. Bliżej światła. Bliżej świecy. - Mamo! - krzyknął Filip. W tym straconym momencie biskup Francis wepchnął dokument w płomień. Wciąż uśmiechał się, a małe oczka w fałdach tłuszczu błyszczały zwycięsko. Przez ułamek sekundy Filip, sparaliżowany tym złym, triumfującym uśmiechem, nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Papier trzeszczał w płomieniu, ciemny dym unosił się znad świecy. W końcu, skoczył naprzód, ciskając na podłogę szkatułkę. Maria była szybsza. Rzuciła się z obłędem w oczach, dzika jak 127 czarownica. To ona dała się tak łatwo podejść. Zniweczyła przyszłość syna, sprzedała za nędzne grosze! Schwyciła tłuściocha za nadgarstek i szarpnęła do siebie grubą rękę. List wysunął się z objęć ognia. Lewa ręka Francisa zwinięta w niechrześcijańską pięść wystartowała niespodziewanie szybko. Uderzył Marię w skroń. Kobieta upadła na kolana. Francis z twarzą wstrętnie wykrzywioną wściekłością zaczął kopać leżącą. Filip skoczył do niego z tyłu i zatopił paznokcie w białych zwałach tłuszczu na byczym karku. Biskup zapiszczał cienko, po babsku. Rozchylił palce prawej dłoni i list frunął powoli ku podłodze, cały czas płonąc. Maria, jeszcze na czworakach, okazała dość przytomności umysłu, żeby sięgnąć po płonący dokument. Gołą dłonią zdusiła ogień, nie zważając na ból. - Ty wstrętny, cuchnący połciu słoniny! - zawył Filip. Obrócił biskupa twarzą do siebie i uderzył go pięścią w czerwony nos. Grubas zachwiał się, przewracając fotel, a potem stolik i świecę, która zaraz zgasła. Światło deszczowego dnia przesączające się przez okiennice nadało jego twarzy barwę zgniłego mięsa. Tłuścioch zataczał się od ściany do ściany i klął obrzydliwie. Na zewnątrz Filip usłyszał pokrzykiwanie woźnicy, turkot i stukot podków. Francis przetarł rękawem krwawiący nos. Cała jego nadęta pobożność gdzieś się ulotniła. Małe, niebieskie oczka błyszczały bezwzględnością jak u gada. - Bezbożny diabelski pomiocie! - bluznął. - Piekło cię pochłonie za podniesienie ręki na duchowną osobę! - Ty już dawno z nim się zbratałeś - odciął się Filip. - Przysłała cię tu, prawda? Oczywiście nie po to, żeby zawrzeć ugodę! Przysłała cię tu z twoimi sztuczkami i słodkimi słówkami, żebyś zdobył i zniszczył list. Nigdy nie podejrzewalibyśmy o to człowieka, który udaje sługę bożego. Nie udało się za pierwszym razem, więc znowu cię nasłała. Wynoś się! Wynoś się, zanim złamię ci ten przeklęty kark! Twarz biskupa była zmieniona. Filip stał blady z wściekłości i tylko czekał na pretekst, żeby zaatakować i wyładować na obłudnym grubasie cały żal, gniew i zawód ostatnich miesięcy. Francis nie ośmielił się go prowokować. Strach dodał mu skrzydeł i unosząc oburącz szatę, skoczył do drzwi. 128 Filip był dwa kroki za nim. Stanął u szczytu schodów i rzucił w dół pakiet z pieniędzmi. Sapiąc przez rozbity nos, z przodem szaty zaplamionym krwią i śluzem, biskup schylił się ciężko po pieniądze i schwyciwszy je drapieżnie zniknął w drzwiach na podwórze. Po chwili Maria i jej syn usłyszeli turkot odjeżdżającego powozu. Filip podszedł do matki. Blada, z wciąż jeszcze szalonymi oczami, rozkładała dokument. Dolna krawędź z częścią poświadczenia podpisu odpadła, zupełnie zwęglona. Podobnie zniszczony był górny fragment, ale środkowa część, zawierająca najistotniejsze przesłanie, pozostała nietknięta. Na schodach rozległy się szybkie kroki. Pan Fox wpadł do pokoju jak bomba. - Ty szaleńcze! Co zrobiłeś biskupowi? - Uderzyłem go w nos - odwarknął Filip. Ustawił z powrotem przewrócony fotel i zagłębił się w nim. Opuścił głowę, zaciskając dłonie na skroniach. - Na Boga! Dlaczego? - Jedynym celem jego wizyty była zdrada i oszustwo. Udawał, że chce się z nami dogadać. Tak samo jak za pierwszym razem. Twierdził, że pragnie mnie uchronić przed zemstą Rogera, ale cały czas chciał tylko jednego - listu księcia Amberly'ego. Proszę zobaczyć, co usiłował z nim zrobić. Pan Fox wzdrygnął się. - Widzę z tego, że Amberly'owie poczuli się naprawdę przyparci do muru. - Ten obłudny łajdak proponował nam pieniądze! - szalał Filip. - Dwa tysiące funtów za wyniesienie się z Anglii. - A ja się zgodziłam - jęknęła Maria. - Zgodziłam się, bo nigdy przez myśl mi nie przeszło, że można kupić świętego człowieka! Pan Fox potrząsnął głową. - Madame, starałem się dać wam jakieś wyobrażenie o potędze tej rodziny. Nie ma takiej rzeczy, której nie mogą kazać zrobić lub tak załatwią sprawę, żeby ktoś to zrobił bez rozkazu. Prawdopodobnie zrównają moją karczmę z ziemią za to, że dałem wam schronienie - dodał smutno. Podszedł do okna i otworzył okiennice. Dachy Tonbridge tonęły w deszczu. 129 - Okazał pan nam tyle dobroci. - Filip stanął obok niego. - Nie będziemy narażać was ani minuty dłużej. Wyjedziemy natychmiast. - Łatwiej powiedzieć, niż zrobić - odparł pan Fox wyraźnie przygnębiony. - Nie słyszeliście, jak odjeżdżał powóz? Pośpieszny do Londynu, dokładnie według planu. Następny dopiero jutro o tej samej porze! - Szpakowaty karczmarz nawet nie odwrócił głowy, wyglądał dziesięć lat starzej niż rano. - Zajmijmy się waszymi sprawami - rzekł, odwracając się w końcu od okna i spoglądając na Filipa. - Chyba nie powinniście ryzykować czekania na jutrzejszy dyliżans? Filip milczał. W ciszy słychać było nawoływanie chłopca od piekarza, handlującego bułkami na ulicy i monotonny szelest kropel deszczu uderzających o dachy. - Wiem. Myślę, że będzie najlepiej, gdy od razu sobie pójdziemy. - Dokąd? - Przed siebie. Ukryjemy się w lesie. W ten sposób łatwiej będzie panu dowieść, że już uciekliśmy. - Filip ma rację, panie Fox - dołączyła się Maria. - Nie możemy pozwolić, żeby poniósł pan szkodę z powodu swojej wielkoduszności. Pan Fox w zamyśleniu oblizał wystające zęby i lekko się uśmiechnął. - Doceniam pani postawę, madame. Jednak z drugiej strony, kto to widział, żeby majątek był ważniejszy od ludzkiego życia. Myślę, że uda mi się wytargować od mojego tchórzostwa jeszcze jeden dzień. Wolę zaryzykować, niż potem unikać wzroku moich współwyznawców na zebraniu metodystów. Próbował dodać im otuchy uśmiechem, ale jego oczy pozostały zatroskane. Filip zrozumiał, że ten obcy człowiek stacza wewnętrzną walkę. Moralny obowiązek i zwykłe ludzkie współczucie brały się za bary ze strachem i przywiązaniem do własności. - Jeżeli macie dość odwagi, żeby zaryzykować, to zapraszam do tych samych wspaniałych apartamentów co ostatnio. Mam na myśli stajnię. Kiedy ktoś o was zapyta, powiem, że wynieśliście się rano, co będzie zgodne z prawdą. Potem zdrzemniecie się w porannym dyliżansie do Londynu. Moja propozycja opłacenia podróży jest aktualna. Maria zarzuciła ramiona na szyję zdumionego Anglika, łkając i dziękując mu po francusku. Nie przyzwyczajony do kontynentalnego sposobu wyrażania uczuć karczmarz kompletnie zbaraniał. 130 - Teraz spakujmy szybko kufer i nie zwlekając przenieśmy go do stajni - przerwał wzruszającą scenę Filip. III Po godzinie Clarence przyniósł im po misce zimnej owsianki i po kuflu piwa. Potem zamknął drzwi od zewnątrz. Filip zaczynał żałować decyzji pozostania. W stajni robiło się coraz bardziej gorąco. Zaduch przegniłej słomy i końskiego nawozu zatykał płuca. W rogu boksu pająk pracował nad swą misterną siecią. Skojarzył mu się w wyobraźni z lady Jane Amberly, księżną Kentland. Ciekawe, myślał, czy biedacy zawsze będą na łasce władzy? Przecież musi być jakiś sposób na sprawiedliwość. Przypomniał sobie uwagi Girarda o nowych prądach. Żaden z nich, jak widać, nie dotarł do Kentu. Więc gdzie były te powiewy nowej wiosny? Cichy szept matki przerwał jego rozmyślania. Oparta o przegrodę z desek, z zapadniętymi i zamkniętymi oczami, wyglądała jak figura z wosku. Odstawiła kufel z piwem, nie wypiwszy nawet łyczka. Nie tknęła też kleistej kaszy. - Wybacz mi, Filipie. Moje ambicje z'aplątaly nas w grę, w której nie mamy żadnej szansy. - Może, kiedy znajdziemy się w Londynie, poszukamy jakiejś możliwości - dotknął uspokajająco jej dłoni, próbując wlać w swoje słowa optymizm, którego sam nie czuł. - Znajdziemy jakiegoś współczującego, uczciwego prawnika, który nam pomoże. Przecież możemy obiecać mu udział w tym, co będzie w stanie dla nas uzyskać. Maria patrzyła na niego dłuższą chwilę. - Cieszę się, że zostało ci jeszcze trochę nadziei. Ci ludzie, którzy mają wszystko, doszczętnie zniszczyli moją. Zacisnął dłoń na jej chłodnym ramieniu. - Pamiętasz, przysiągłem ci? - Nie uchylając powiek, słabo skinęła głową. Deszcz nadal bębnił o dach. Zaległa cisza i Filip poczuł się zakłopotany. Próbując uspokoić Marię, powrócił do dręczącego go pytania bez odpowiedzi. Czy naprawdę chciał być podobny do Amberlych? Taki jak oni? 131 Dylematy i wilgotny chłód odpędzały senność. Na pierwsze skrzypnięcie drzwi od razu był na nogach. W drzwiach stał właściciel gospody. - Wynajęto jakiegoś chłopaka, żeby przyniósł wiadomość. - Pewnie jakiś podstęp. - Bardzo możliwe - zgodził się pan Fox. - Co to za wiadomość? - W wierzbowym zagajniku czeka na ciebie pewna dama. Nie wymieniono jej imienia, ale kazano powiedzieć, że ta panna musi się z tobą natychmiast zobaczyć. - Kto wynajął chłopca? Ta dama? - Nie, jakś dziewczyna z Kentland, służąca. Spotkała go, jak roznosił mleko na skraju wioski i... Filip złapał pana Foxa za rękę. - Czy chłopak, przez przypadek, wymienił panu imię tej dziewki? - Wydaje mi się, że to było... Tak, chyba Betsy. Na pewno Betsy. - Co pan odpowiedział chłopcu? - Dokładnie to, co uzgodniliśmy. Oznajmiłem, że opuściłeś gospodę, ale jego niewiele to interesowało. Zrobił to, za co mu zapłacono, i chciał już tylko wrócić do swoich stągwi z mlekiem. Nie pójdziesz tam oczywiście? - Muszę. Filip odwrócił się, żeby porozmawiać z Marią, ale matka spoczywała pogrążona w głębokim śnie. Nie budząc jej, ruszył do wyjścia. - Sam mówiłeś, że to może być podstęp - ostrzegł go pan Fox. - Idziesz prosto w paszczę lwa. - Wiem o tym i będę ostrożny. Gdy moja matka obudzi się, powiedz jej, że wkrótce będę z powrotem. - Trzymaj się drzew! - krzyknął za nim pan Fox. - Na Boga, nie pokazuj się na ścieżce. Filip już nie słuchał. Biegł w kierunku Medway na spotkanie z jedyną osobą, która, jak miał nadzieję, mogła tam czekać. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY _____Ucieczka_____ i Znał mniej więcej położenie gaju, w którym już wcześniej spotykał się z Alicją. Idąc za radą Foxa, unikał ścieżki. Biegł między nadbrzeżnymi zaroślami. Pędził tak szybko, że zabrakło mu tchu, gdy przeskakiwał mały strumyk wpadający do Medway. Cały czas spoglądał przez gałęzie na ścieżkę. Wypatrywał wozu lub, nie daj Boże, pogoni z pałacu. Tuż przed nim wyrósł zagajnik. Nieco dalej ścieżka skręcała w lewo, pod zielony pagórek. Z tego miejsca po raz pierwszy zobaczył posiadłość swego ojca. Wierzby w gaju rosły blisko siebie. W zielonej gęstwinie, szarzejącej od burzowego nieba, wydawało mu się, że dostrzega łeb karego konia. Troszkę go to uspokoiło, ale ciągle poruszał się bezszelestnie jak dzikie zwierzę wietrzące atak. Odgarniając zasłony zielonych, wiotkich gałązek przedostał się przez ostatni strumień. - Alicjo? - Tutaj. Zanurzył się w mglistej gęstwinie. Deszcz znów się rozpadał. Wysokie, gęste wierzby zapewniały osłonę. Nagle znalazł się naprzeciwko dziewczyny. Stała u boku swego wspaniałego karego ogiera. Miała na sobie znajomy strój do konnej jazdy. Jej brązowe włosy sterczały rozczochrane, przewiązane krzywo wstążką. Policzki Alicji płonęły, a z jednej strony widniał ciemny siniak. 133 Widząc, że Filip już to zauważył, uśmiechnęła się smutno. - Drobna pamiątka od narzeczonego. Bez znaczenia w tej chwili. Mam tylko moment. Tym razem naprawdę musiałam wykradać się z domu jak złodziej. Jak to dobrze, że Betsy nie zawiodła. Wymknęłam się tylko dzięki temu, że wszyscy zajmowali się biskupem i - twarz jej poszarzała - planami przeciwko tobie. Opuściła głowę i łzy jej pociekły po twarzy. - Co cię napadło, Filipie, żeby zaatakować księdza Francisa? - Ten świętobliwy drań próbował nas oszukać. Przypuszczam, że z polecenia lady Jane. Chciał spalić list mojego ojca. - Wrócił do Kentland, tocząc pianę z wściekłości, cały pokrwawiony. A co wygadywał! Przekupka sprzedająca ryby zaczerwieniłaby się ze wstydu! Musisz opuścić Tonbrigde najszybciej jak to możliwe! Właśnie dlatego chciałam się z tobą zobaczyć! Żeby cię ostrzec! Skrzywił się gorzko. - Chcesz uspokoić swoje sumienie? Powiedziałaś Rogerowi o nas... - Skąd wiesz? - spytała, a krew odpłynęła jej z twarzy. - Sam mi to powiedział wczoraj, gdy mnie zaatakował. - Chyba mi tego szybko nie wybaczysz. - Nie. - To był przypadek, podczas kolacji, kiedy troszkę przesadziłam z winem. - To, zdaje się, twój zwyczaj - zauważył oschle. Zaraz pożałował swoich słów. Doskonale rozumiał, dlaczego tak często musiała szukać zapomnienia w winie. - Filipie, Roger doprowadził mnie do ostateczności - odpowiedziała szybko. - Zaraz po powrocie z Londynu zaczął przechwalać się dziewczyną, z którą się zabawiał. Spotkał ją w jakimś teatrze. - A ty musiałaś się zrewanżować, powiadamiając go o swoich rozrywkach? Zastanawiam się poważnie, czy nie planowałaś tego od początku. Skinęła głową z odcieniem znużenia. - Może. Kto wie, czy nie miałam takiego zamiaru, pomimo składanych ci obietnic. Cóż, dostałam swoją nagrodę. - Ostrożnie dotknęła palcem siniaka. - Roger dokonał tego na osobności. - Nadal masz zamiar poślubić takiego potwora? 134 - Tak - odparła szeptem. - W każdej umowie są przykre punkty. - Boże święty! To nie jest żadna umowa! To jest skazanie siebie... - Nie, Filipie. To zostało dawno ustalone. Długo przed Quarry Hill. Dotknęła jego policzka ciepłą dłonią. Dotyk ten odnowił wspomnienia, które stłumiły gniew. - To, co nas połączyło, jest czymś znacznie więcej niż rozrywką, mój kochany. Rozumiesz? Gdyby było inaczej, nie ryzykowałabym przybycia tutaj, aby cię ostrzec, że Roger dybie na twoje życie. Jego dłoń wygląda jak kukła pod warstwami bandaży. Boże, nigdy nie widziałam go w takim stanie. Zachowuje się zupełnie jak szalony. Organizuje i zbroi grupę ludzi z majątku. Właściwie powinnam ich nazwać oddziałem. Mają znaleźć ciebie i twoją matkę. Przy najlepszym obrocie sprawy zaatakują was i odbiorą list. Przy najgorszym zabiją cię. Wcale nie żartuję. On zupełnie stracił głowę. Okaleczyłeś mu rękę, nawet doktor Bleeker temu nie zaprzecza. Ja - odwróciła z lekka głowę i po raz pierwszy na jej twarzy odmalował się wstyd - wiem, że jestem częściowo odpowiedzialna za to, co się stało. Wypiłam za dużo i... powiedziałam za dużo. Filip nie był pewny, czy jej żal jest zupełnie szczery. W błękitnych oczach Alicji nie dostrzegł żadnej satysfakcji, choć świetnie mógł sobie wyobrazić jej przyjemność, gdy wyjawiła prawdę swemu przyszłemu mężowi. Filipowi zależało na niej, i to bardzo. Jednak ze smutkiem stwierdził, że pierwsze wrażenie na jej temat, iż w głębi serca Alicja jest dziwką, pozostało. Elegancka, piękna, znakomicie wychowana, ale dziwka, nic więcej. Zarówno z charakteru, jak i z upodobań. Poklepał konia po lśniącej szyi. Zwierzę odwróciło piękny łeb, a Filip pogładził aksamitne nozdrza. - To już przeszłość, a ja muszę zająć się teraźniejszością. Razem z matką wyjedziemy z Tonbridge rano, londyńskim dyliżansem. - Jezus, Maria! Nie odkładajcie wyjazdu do jutra! Uwierz mi, natychmiast musicie zniknąć z wioski! Ukryjcie się w polu, gdziekolwiek. Za rzeką. Nie możecie zostać w wiosce. - Są gotowi polować na mnie jak na zwierzę. - Potrząsnął głową z niesmakiem. - Powinni zająć się pogrzebem mojego ojca. Godna pogardy banda! Zesztywniała i odwróciła głowę. Patrzyła na rzekę między firan- 135 kami wiotkich gałązek. Na powierzchni wody krople deszczu tworzyły zanikające kręgi. - Wszystko inne może poczekać. Ty jesteś dla nich najpilniejszą sprawą. Przez chwilę zastanowiła go zmiana wyrazu jej twarzy. Nauczył się rozpoznawać, kiedy Alicja coś przed nim ukrywa, ale tym razem inne odczucia zaprzątały jego uwagę. Niemal wbrew swojej woli otoczył rękami talię dziewczyny i przesunął dłońmi wzdłuż smukłych pleców. Przyciągnął ją do siebie, żeby ogrzać się w cieple ukochanego ciała, tak dobrze znanym i potrzebnym. - Żałuję, że nie możesz odjechać stąd ze mną, Alicjo - powiedział miękko. - Pomimo niebezpieczeństwa, na jakie cię naraziłam, wyznając wszystko Rogerowi? - Bóg mi świadkiem! Tak. Błękitne oczy wypełniły się łzami. Położyła mu głowę na ramieniu; pogłaskał jej brązowe włosy. Alicja płakała cichutko. - Ja... ja też żałuję, że nie mogę pojechać z tobą. Już ci mówiłam, nie jestem wystarczająco silna. Jestem tym, czym się urodziłam; taka, jak mnie wychowano. Alicja, która pije za dużo i nie umie ukryć tego, czego nie wolno wyjawić. W przyszłym roku będę żoną Rogera. - Zdaję sobie sprawę - przerwał jej gorzko - że mam o wiele mniej do zaoferowania niż on. Żadnego dziedzictwa oprócz tego kawałka papieru, którego omal nie zniszczyli. Żadnej gromady zbirów, żeby zabili na mój rozkaz... - Przestań! - Wyrwała mu się pełna bólu. - Od początku wiedziałeś, jaka jestem, Filipie. Czy nie zdajesz sobie sprawy, jak wiele się zmieniłam, żeby w ogóle mogło zaistnieć to, co jest między nami? Te zmiany... przerażają mnie. Nie jestem już taka jak dawniej. Zmieniłeś mnie. - Ale za mało! - W jego głosie drżała wściekłość. - O wiele za mało! Poczuł, że zaraz sam rozpłacze się jak dziecko. Jednak nie był już dzieckiem. Opanował się, zanim uniósł jej brodę i długo patrzył w oczy. Potem pocałował Alicję, a ona przylgnęła doń kurczowo, jakby nigdy nie miała wypuścić go z objęć. Ta chwila rządziła się własnymi, odrębnymi prawami. Wszystko: 136 Roger Amberly i jego żądza mordu, szmer wierzbowych liści, matka czekająca w wiosce, odpłynęło gdzieś we mgle. Nie na długo. Nie miał prawa zapomnieć o realiach. Delikatnie rozluźnił uścisk. - Kochałem cię, Alicjo. Cokolwiek jeszcze się wydarzy, nie będzie w stanie tego zmienić. - „Kochałem", panie Francuzie? - Usiłowała uśmiechnąć się przez łzy i prawie jej się to udało, chociaż nie był to uśmiech szczery ani wesoły. - Czy nie możemy używać czasu teraźniejszego? Myślisz, że kobieta, nawet taka jak ja, może kiedykolwiek zapomnieć pierwszego mężczyznę, na którym jej naprawdę zależało i któremu się oddała? Kocham cię i zawsze będę kochała. Przysięgam, że będę czuła cię blisko, nawet jeżeli będę z innym mężczyzną, do końca moich dni. Jeżeli kiedykolwiek skłamałam, to przysięgam na wszechmogącego Boga, że teraz mówię prawdę. Podziękuj Panu, że ofiarował nam to lato. Teraz już odejdź, zanim zdecyduję się pójść z tobą. Puściła gwałtownie Filipa i rzuciła się do konia. Ściągnęła cugle tak ostro, że rumak zarżał, gryząc wędzidło. Schyliła się i pomknęła w górę smagana gałązkami, nie obejrzawszy się za siebie. Filip otarł twarz dłonią. Mokro. Od łez i deszczu. Ulewa przenikała przez gałęzie, zmywając słony smak z jego policzków. Gdy wychodził z zagajnika, miał kolejny powód, aby być wrogiem Amberlych tego świata. Oni mogli ofiarować kobiecie to, czego on nie posiadał: majątek i pozycję. Pozbawili go kobiety, z którą mógłby spędzić resztę życia, kochając ją bez opamiętania pomimo wszystkich jej słabostek. II Nie minęła godzina od powrotu Filipa, gdy oboje z matką opuścili wioskę. Szli przez pola koniczyny przemoczonej porannym deszczem, kierując się do osady Ide Mili. Chłopak miał zawiniątko z pięcioma szylingami i skibką chleba. To była pomoc życzliwego pana Foxa. Przeprosił ich, że nie może ofiarować więcej. Wymienił też niebezpieczeństwa, które na nich czyhają. Rozbójnicy na publicznych drogach. Opłaty, jeśli będą chcieli wejść oficjalnie przez bramy 137 miejskie. Nieufni wieśniacy, którzy mogą rozpoznać w nich obcokrajowców i podejrzewać zbiegów. Pan Fox doradzał im, aby zaopatrywali się w jabłka w sadach, a wodę do picia czerpali ze strumieni. Namawiał też, żeby przez jakiś tydzień unikali miasteczek. Kufer, jako zbyt znaczny, ciężki i nieporęczny, zostawili w zajeździe. Filip niósł szpadę od Gila, a Maria skórzaną szkatułkę. Teraz to był cały ich dobytek. Zanim dotarli do Quarry Hill, Maria wyglądała już na zmęczoną. Pomimo bolesnych wspomnień łączących go z tym miejscem, Filip postanowił zaczekać tu do zapadnięcia zmroku. Chciał, żeby matka miała czas odpocząć i wolał skorzystać z osłony nocy w dalszym marszu. Ulewa ustała, zza chmur wyjrzało błękitne niebo. Koniki polne rozpoczęły radosny koncert. Wzgórze było już blisko. - Musimy się pośpieszyć - przynaglił, zdając sobie sprawę, jak bardzo są widoczni. - Kim była ta kobieta, która przysłała po ciebie, Filipie? - Nie wiedziałem, że pan Fox ci powiedział. - Starał się nadać swej twarzy wyraz obojętności. - Więc kto to był? Wymyślił na jej użytek wcale udaną historyjkę. To była pod-kuchenna z Kentland. Miała przyjaciółkę usługującą w gospodzie. Kiedy przyszła do niej w odwiedziny, poznała Filipa. Dodał, że spędzili wtedy trochę czasu spacerując po okolicy. Była miłym dziewczęciem, zakończył, i uważała za swój obowiązek ostrzec Filipa o zamiarach Rogera, pomimo związanych z tym trudności. Oczy matki miały daleki wyraz, twarz była blada. Wlokąc się za nim przez wyzłocone słońcem pola, przyjęła wyjaśnienia bez komentarza. Spytała pozornie bez związku: - Tam była inna dziewczyna. Piękna i elegancka. Pamiętasz ją? Wpatrywał się w daleki horyzont, gdzie zachodziło słońce. Na drodze pojawił się jakiś punkt i wolno rósł. To tylko wóz wieśniaka, pomyślał po chwili i odetchnął z ulgą. Maria nie przestawała mówić półgłosem do siebie: - Właśnie takiej dziewczyny chciałam dla ciebie. Pięknej, bogatej, ze znakomitej rodziny. Miałam nadzieję, że ożenisz się właściwie do swego pochodzenia. - Nic straconego - uśmiechnął się, żeby dodać jej otuchy. - Jesz- 138 cze przyjdzie czas, że się wspaniale ożenię. Przecież nie zrezygnowałem z moich praw. Poklepał szkatułkę, którą trzymała w ręku. O zachodzie słońca dotarli do Quarry Hill. Usadowili się na wilgotnej ziemi pośród drzew. Filip podzielił chleb, który dostali od pana Foxa. Większą część wręczył Marii, która drżała z zimna. Na wilgotnym, zabłoconym ubraniu miała tylko cienki, wełniany płaszcz. Słyszał, jak zęby jej szczękają, gdy próbowała ugryźć kawałek kruszącego się chleba. Usiadł tuż koło matki i przyciągnął ją do swego boku, żeby ogrzać ciepłem własnego ciała. Nagle zdał sobie sprawę z zamiany ról. To ona potrzebowała opieki jak dziecko, a on stał się jej oparciem. Pomógł jej powstrzymać drżenie dłoni, gdy podnosiła chleb do ust. Żuła go powoli - jak stara kobieta. Z daleka doszedł odgłos galopujących koni. Filip zostawił matkę i ostrożnie zsunął się do pierwszych drzew. Po chwili zobaczył kilku jeźdźców pędzących w kierunku Tonbridge. W krwawym świetle sierpniowego zachodu rozpoznał ich liberie - barwy Amberlych. Coś błysnęło. To światło odbiło się od lśniącej lufy rusznicy. Poczuł bolesny skurcz w żołądku. Gdy jeźdźcy zniknęli z pola widzenia, wrócił do matki. Drzemała. Położył jej dłoń na czole i stwierdził, że jest ciepłe. Czuwał prawie przez całą noc. Pod olbrzymim wygwieżdżonym niebem czuł się jak pyłek, drobinka, nic. Lecz skoro był niczym, to skąd brało się w nim tak wiele lęku i nienawiści? KSIĘGA DRUGA Firma „Sholto i Synowie ff ROZDZIAŁ PIER WSZ Y Spotkanie przed katedrą ___________Świętego Pawła___________ i Wielki Londyn śmierdział, dzwonił i błyszczał. Obserwując miasto po raz pierwszy w łagodnym, wrześniowym słońcu, Filip pomyślał, że jeszcze nigdy nie widział czegoś choćby w części tak strasznego i cudownego. Zbliżyli się do stolicy od południa i wkrótce znaleźli się w zgiełku Southwark. Angielski Filipa okazał się wystarczający, aby mogli zasięgnąć informacji. Chcąc dostać się do City, musieli przeprawić się przez rzekę o nazwie Tamiza. O zachodzie słońca dotarli do mostu Westminster. Wokoło tłoczyła się niezliczona rzesza pieszych. Powozy z żelaznymi obręczami na kołach dźwięczały przeraźliwie. Poniżej rozciągała się rozległa rzeka upstrzona kolorowymi barkami, z których nawoływali przewoźnicy. Odór idący od wody mieszał się z ostrymi zapachami przechodniów mijających się na moście. Maria szła obojętnie, nie rozglądając się wokół. Filip niósł zawiniątko z mieczem i szkatułkę. Pieniądze dawno się skończyły, wydali je w małych, przydrożnych gospodach. Uważali, że nie ryzykują zbyt wiele, wstępując tam po drodze na gorzkawy jabłecznik i słodkie bułeczki. Teraz wspomnienia długiej, męczącej podróży bladły wobec oszałamiającego widoku rozciągającego się przed zdumionymi oczami Filipa. Londyn. Rozległy, rozpełzający się według własnych, niedostrze- 143 galnych dla oka reguł. Budynki z drewna, cegieł i kamienia we wszystkich możliwych stylach, wysokościach i stopniach zamożności. Dym z tysięcy kominów stał w powietrzu, nie był jednak w stanie przyćmić złotego blasku kopuł kościoła mieniących się w jesiennym słońcu. Dwóch chłopców o umorusanych twarzach i w brudnych ubraniach, ze szczotkami w ręku, dziarsko kroczyło ulicą. Filip zagadnął ich o nazwę imponującej świątyni. - Ty wiejski niedojdo! - zaśmiał się wyższy. - Jak można nie znać największego dzieła mistrza Wrena, katedry Świętego Pawła! Ciemięga - zwrócił się do swego towarzysza - pewnie można by mu opchnąć kawałek rzeki! Nagle obaj zamiatacze uskoczyli w bok. Lokaje w liberiach, niosący lektykę, odepchnęli Filipa i jego matkę. Siedzący w tym luksusowym środku lokomocji dżentelmen w peruce podszczypywał pełne piersi młodej kobiety, które odsłaniała prawie w całości wycięta, brokatowa suknia. Piękność chichotała i żartobliwie opędzała się od zalotów. - Mamo - Filip był zmuszony mówić bardzo głośno, żeby przekrzyczeć panujący hałas. Dźwięk dzwonów przetaczał się po niebie tam i z powrotem, jakby wieże kościelne rozmawiały ze sobą. - Musimy znaleźć sobie jakieś miejsce na nocleg. Po tamtej stronie rzeki jest wspaniały kościół. Jeżeli uda nam się tam dotrzeć, znajdziemy wygodne schronienie. Maria poruszyła wargami - był to jedyny znak, że słyszała jego słowa. Wkrótce dotarli do końca mostu. Kiedy zagłębili się w labirynt uliczek, kopuła zniknęła im z oczu. Wysokie domy ukryły przed nimi błękit nieba poza wąskim prześwitem nad głową. Wymyślne, kute szyldy zabierały resztki wieczornego światła. Uliczki brukowane były kamieniami, a wgłębieniem pośrodku płynęły ścieki. Po chwili Filip zorientował się w prawach rządzących ruchem ulicznym. Przechodnie dostatniej odziani lub uzbrojeni w szpady czy chociaż laski trzymali się pod ścianami budynków. Biedniejsi i mniej pewni siebie szli środkiem, starając się omijać kupy odpadków, kałuże moczu, gnijące resztki pożywienia, a czasem jakiegoś zdechłego kota czy szczura. Nie tylko stopy musiały być czujne przy omijaniu cuchnących śmieci. Często z góry, bez żadnego ostrzeżenia, leciała na głowę 144 zawartość kubełków albo nocników. Jedynie zręczny unik dawał szansę ratunku. Wkrótce Filip miał włosy opryskane rozmiękłymi resztkami. Nie przejął się tym specjalnie, zajęty rozgrywającym się wokół widowiskiem. Potraktował to jako specyficzny rodzaj sportu. Obserwował wnikliwie przedpole i odczuwał prawdziwą satysfakcję, gdy zdołał w ostatniej chwili uchronić matkę przed śmierdzącym prysznicem. Kipiące życiem miasto działało na niego ekscytująco swoim ulicznym zgiełkiem. Dyliżansy i ciężkie wozy towarowe dzwoniły i skrzypiały w pobliskich ulicach. Handlarze skupujący szmaty i zbierający przesyłki posłańcy dzwonili ręcznymi dzwonkami, żeby przyciągnąć klientów. W zapadającym zmierzchu chłopcy z płonącymi pochodniami pokrzykiwali, żeby dać im drogę. Kroczący dumnie perukarz, zachwalając swój towar, zmusił Filipa i Marię do cofnięcia się pod ścianę. Bezzębna przekupka nachalnie nakłaniała ich do kupna jabłek. Po chwili dwóch pachołków z pochodniami odsunęło przechodniów, torując drogę lektyce. Z jej wnętrza bogato ubrany ziemianin przyglądał się ciżbie z wyższością. Młodzieniec o niezdrowej cerze i nieświeżym oddechu bez skrępowania rozdarł się Filipowi prosto do ucha: - Kupujcie nowe piosenki! Ballady miasta Londynu tylko u mnie! Kiedy Filip próbował się cofnąć, sprzedawca schwycił go za ramię, podsuwając pod nos plik kartek. Zirytowany chłopak bluznął francuskimi wyzwiskami. Sprzedawca odpowiedział mu równie soczyście w swoim języku i już nagabywał kolejnego ewentualnego klienta. Filip i Maria brnęli dalej. Chłopak nie był pewien, czy zdążają w dobrym kierunku. Rozejrzał się. Na rogu ulicy, tyłem do niego, stały dwie kobiety. - Przepraszam, czy tędy trafię do kościoła Świętego Pawła? - spytał uprzejmie. Z tyłu wydawały mu się ponętne, ale kiedy się odwróciły, zobaczył pomarszczone twarze pokryte różem i bielidłem. Jedna z dziwek złapała go za spodnie i wprawnymi ruchami błyskawicznie doprowadziła do erekcji. - Tam nie znajdziesz fachowej obsługi, młody panie - wyszeptała, potrząsając włosami opadającymi w niechlujnych kosmykach. 145 - Pójdź ze mną, to bardzo blisko, a dostaniesz to, o czym marzyłeś. Jeżeli jesteście w tarapatach, to możemy i twoją ciotunię dopuścić do interesu. Filip znowu uciekł się do francuskiego i obronnych gestów. Tym razem wiązanka złorzeczeń okazała sie jeszcze bardziej kwiecista niż przy sprzedawcy piosenek. Zza rogu wyjrzało dwóch mężczyzn o nie wróżących nic dobrego minach. Filip pomyślał, że faktycznie mogło tam czekać coś, o czym zupełnie nie marzył. Niefortunni klienci przechodzących piękności mogli liczyć na okrutne atrakcje. Ujął Marię pod ramię i oddalili się pośpiesznie. Nadchodził wieczór. Kupcy zamykali okiennice na witrynach swoich sklepów. W oknach mieszkań i lokali zapalały się światła. Kawiarnie, szynki, tawerny, puby wabiły klientów zapachami i gwarem. Dotarli do centrum miasta, gdzie życie trwało nieprzerwanie od czasów rzymskich. Liczba przechodniów zmalała. Filip poczuł się zagubiony. Podwoił czujność. Przeszli przez plac otoczony zasobnymi domami z cegły. Potem zaułkami dostali się do szerokiej ulicy, którą ciągnęły ciężkie wozy pachnące wsią. Wiozły ułożone w wysokie piramidy jabłka, kapustę, melony. Metalowe obręcze kół krzesały iskry na kamiennym bruku. Minął ich wóz naładowany wołowymi tuszami. Lśniące, tłuste muchy roiły się i brzęczały na mięsie. W końcu, po bezskutecznym zadzieraniu głowy i rozglądaniu się, Filip skapitulował. Trzeba było znowu zaryzykować pytanie. Zauważył starszego mężczyznę zapalającego latarnię na słupie. - Którędy do Świętego Pawła? - zawołał, unikając kropel gorącego oleju. - Tamtędy! - Latarnik wykonał niekreślony gest. Filip stał nadal, zmieszany nieprecyzyjnością wskazówki. Jak odnaleźć drogę w labiryncie uliczek? Starszawy jegomość gderając powlókł swą drabinę do następnej ławki. - Idźcie dalej prosto - mruknął w końcu. - Jak usłyszycie świńskie piosenki i sprzeczki żebraków, będziecie na miejscu. Szybciej odwiedziłbym piekło w nocy! Filip zorientował się, że latarnie stały tylko tam, gdzie znajdowały się domy bogaczy. Wąskie zaułki musiały zadowolić się światłem 146 z okien i pochodniami, którymi służący rozjaśniali drogę swych panów. Filip skierował się na wschód, w odwrotnym kierunku, niż zniknęło słońce. Był przesiąknięty brudem, oszołomiony gorącem i postem. Maria stanowiła tylko niemy ciężar, uwieszony jego ramienia. Pomimo zmęczenia miasto ciągle podniecało chłopaka. Ciemność wzmogła sugestywność odgłosów. Turkot wozów, nawoływania, ochrypłe śmiechy z barów. Od czasu do czasu krzyki radości albo bólu. Gdzieś z bocznej ulicy dwa klaśnięcia wystrzałów. Nie miał najmniejszego pojęcia, jak długo już wędruje z matką przez miasto. Słyszał, jak dzwony wybiły jedenaście razy, gdy wyszli na otwartą, wybrukowaną przestrzeń. Po drugiej stronie rozległego placu wznosiła się okazała fasada kościoła, który przelotnie widzieli przedtem z mostu. Katedra Świętego Pawła mogła się pochwalić obszernym dziedzińcem. Otaczały go pozamykane na noc stragany. Na ziemi, jak w obrazach przedstawiających piekło, poniewierały się całe zastępy kalekich istot. Ci, którzy byli w stanie poruszać się szybciej, zaraz otoczyli go wianuszkiem. - Choć grosik, jasny panie. Wspomóż biednych, Bóg cię wynagrodzi. Filip z trudem utorował sobie drogę w ciżbie cuchnącego nieszczęścia. Odepchnął od Marii owrzodzoną dłoń, która czepiała się jej rękawa. Robiąc groźne miny i gesty, wydostali się jakoś z gromady, ale złorzeczenia i przekleństwa goniły ich jeszcze na kamiennych stopniach kościoła. Pomógł matce wspiąć się po schodach i pociągnął żelazny pierścień wielkich wrót. Kościół był zamknięty na noc. Odwrócił się i rozejrzał bacznie po dziedzińcu. Jedyna latarnia oświetlała mdłym światłem paru ulicznych minstreli. Przepijając do siebie dżinem z jednej butelki, wyśpiewywali pijackimi głosami. Filip nie wierzył własnym uszom. Nigdy w życiu nie tylko nie słyszał, ale wręcz nie wyobrażał sobie nic tak bluźnierczego i nieprzyzwoitego. Chłód z wolna zastępował żar dnia. Odgłosy zanikały, Londyn milkł. Tylko od czasu do czasu zaturkotał jakiś powóz. Dziedziniec ciemniał, jedynie żebracy rozpraszali mroki nielicznymi ogarkami świec. 147 W dalszej części placu Filip usłyszał szuranie, jakby wleczono coś sporego. Ciarki przeszły mu po plecach. Pomógł matce usiąść, opierając ją plecami o filar. Mruknęła coś niezrozumiałego. Dotknął jej czoła: była rozpalona podobnie jak on. Zaschło mu w ustach. Od dawna przyzwyczaił się do skurczów w pustym brzuchu, ale ból się nasilał. Nieprzyjemna woń własnego ciała mierziła go. Ucieszył się, że matka drzemie. Tylko postrzępiony płaszcz chronił ją przed nocnym chłodem. Znowu coś zaszurało. Szeleściły stopy owinięte szmatami zamiast butów. Raczej wyczuł, niż usłyszał. Żebracy. Po cichu wpełzali po stopniach jak widma. Słyszał drżące głosy, nie tylko starcze. Nagle z jednostajnych mamrotań wyłowił słowa: - ...małe pudełko. To może być biżuteria. Ten drugi tłumok... szpada, Generale. - Biednemu bardziej się przydadzą niż obcemu przybłędzie. Czyż nie tak? - Prawda, sama prawda, Generale! - odpowiedział pierwszy głos. Filip usłyszał śmiech brzmiący jak zgrzytanie ostrza o szkło. Śpiewacy umilkli, zgasili swą latarnię i poszli spać. Na dziedzińcu kościoła zapanowała złowroga cisza. Ratunek znajdował się wewnątrz świątyni. Inne, przyjazne, ludzkie istoty. Tutaj, na zewnątrz, grasowały drapieżniki, które pełzły po stopniach, chichocząc urągliwie. Filip zaczął odwijać miecz Gila, dopóki jeszcze miał na to czas. II Zbliżali się półkolem i otaczali go. Było ich ośmiu, a może dziewięciu. W poszarpanej odzieży przypominali jakieś włochate bestie. Daleki blask gwiazd ponad szczytami domów pozwalał momentami dostrzec coś więcej niż tylko upiorne sylwetki. Zauważył bliznę na policzku i jasne wyłogi mundurowego płaszcza opryszka, który kazał tytułować się Generałem. Filip nie mógł dostrzec jego rysów, widział tylko, że mężczyzna był słusznego wzrostu, a czubek jego głowy połyskiwał srebrem. 148 Peruka, pewnie zrabowana. Włożona krzywo, nadawała Generałowi koguci wygląd. W prawej dłoni opryszka błysnął metal. Rapier? Taki krótki? W końcu Filip zorientował się, że to broń o ułamanym ostrzu, narzędzie bandytów. Ciężki, świszczący oddech wydobywał mu się z ust. Odrzucił szmaty spowijające szpadę, kopnął gałgany za siebie i czekał na rozpoczęcie ataku. Jeden z opryszków wyciągnął rękę w jego kierunku. - Ma piękną szpadę, Generale. Stargujemy za nią niezłą sumkę na czyimś gardziołku. - A więc, panie - zagaił Generał, wchodząc o stopień wyżej - czy poddasz się mej biednej armii? Tylko krok dzieli nas od lochów, więc czego mielibyśmy się lękać? Dzięki twoim dobrom przetrwamy w cieple i sytości do Bożego Narodzenia. Albo i lepiej. - Odejdź - warknął Filip ostrzegawczo. Cofnął się pod kolumnę, pod którą drzemała jego matka. Westchnęła przez sen. Filip obawiał się, że w tym miejscu może być wystawiona na niebezpieczeństwo. Jednak cieszył się, że dzięki senności i gorączce nie dociera do niej groza sytuacji. - Wynoście się - rzucił ostrzej. - Śmiesznie gada, co? - rzucił jeden z rzezimieszków. - Szczur, nie umie mówić po ludzku. Złapaliśmy żabojada. - To jeszcze jeden powód, żeby ulec „rycerzom jego wysokości" - zarechotał ochryple Generał, posuwając się naprzód. Już tylko dwa stopnie dzieliły go od Filipa. - Oddaj nam dobrowolnie te rzeczy, a nic nie zrobimy tej starej damie. Dwa obszarpane indywidua ruszyły w górę, wyciągając ręce po szkatułkę spoczywającą na kolanach Marii. Nie było czasu na przypominanie sobie nauki fechtunku. Filip wykonał półobrót i cięcie z góry. Ostrze trafiło w kość, opryszek z rozrąbanym nadgarstkiem padł na kolana. - A więc koniec! - krzyknął Generał z wyraźną satysfakcją. - Żadnych rokowań! Naprzód, moi żołnierze! Nie potrzebowali zachęty. Oprócz rannego, który stoczył się ze schodów jęcząc i złorzecząc, reszta ruszyła do przodu jak jeden mąż. Krąg zacieśnił się, Filip poczuł na twarzy cuchnące oddechy. Odparował pchnięcie Generała. Metal zadźwięczał o metal, sypnęły się iskry. 149 Czyjeś dłonie chwyciły Filipa za nogi. Podcięty, upadł, waląc głową o kamienie, a jeden z opryszków usiadł na nim okrakiem. Ostrze okrutnej broni Generała zabłysło w pobliżu jego oczu. Szarpnął głową, metal zazgrzytał, smużka iskier zamigotała w mroku. Udało mu się cofnąć dłoń ze szpadą i wyprowadzić cios. Poczuł, jak ostrze miękko wchodzi w ciało. Następny żebrak zawył i odskoczył wyłączony z walki. Pozostali rzucili się na Filipa i unieruchomili go. Generał przyklęknął obok jego głowy. Ręka o połamanych paznokciach chwyciła chłopca za włosy. Uderzenie o stopień pozbawiło go na moment przytomności. Ktoś przygwoździł mu dłoń do ziemi i odchylał palec po palcu, aż otworzyła się i puścił szpadę. Na tle nieba nad sobą zobaczył w czerwonawym blasku groteskowo przekrzywioną perukę Generała. - Poderżnę im przeklęte gardła - dyszał Generał, zbliżając ostrze do szyi Filipa. Jednocześnie u stóp schodów odezwał się jakiś głos: - Daj spokój, Esau! To nie nasza sprawa. Filip rozpaczliwie rzucił głową. Ostrze ześlizgnęło mu się po szyi i poczuł parzący ból. W tej samej chwili usłyszał głuchy dźwięk uderzenia. Generał, trafiony od tyłu, zwalił się na Filipa, zaczepiając epoletami o jego nos. Chłopak usiłował zrzucić go z siebie i w końcu mu się to udało. Żebrak przetoczył się na bok i uniósł na czworakach, kołysząc głową. Peruka zwisała mu smętnie, zasłaniając pół twarzy. - Na krwawiące jaja świętych męczenników, kto mnie uderzył? - jęknął. Filip poczuł, że nacisk na jego ręce i nogi osłabł. Żebracy uciekali w dół schodów, na dziedziniec. Jak przez mgłę chłopak zobaczył dwie postacie. Jedna z nich rozdawała na prawo i lewo razy ciężką laską. Druga nie brała udziału w walce i była tylko nieruchomą sylwetką w czerwonawym świetle pochodni trzymanej przez pachołka. Ten z laską dwoił się i troił, zadając ciosy i krzycząc: - Przeklęte szumowiny! Zdarlibyście nawet płótno z Chrystusa na krzyżu! Rąbnął w głowę jednego żebraka, aż tamten przekoziołkował. Filip usiadł powoli, starając się oprzytomnieć. Naraz jakiś dźwięk zwrócił jego uwagę na Marię. Generał przerzucił swoją podłą broń do lewej ręki, a prawą 150 wyciągnął po szkatułkę. Filip rozejrzał się rozpaczliwie. Trzepocząc łachmanami, żebrak uciekał z jego szpadą w dłoni. Ignorując gorącą, lepką strużkę, która sączyła mu się za kołnierz, chłopak ruszył w pogoń. Dogonił złodzieja na dziedzińcu i złapał wpół. Potoczyli się razem pod schody. Znalazłszy się na wierzchu, Filip chwycił przeciwnika za brudne kudły i walił jego głową o ziemię, aż usłyszał trzask wybijanych zębów. Potem znów wstał ze szpadą Gila w dłoni. Wysoki nieznajomy pojmał dwóch mniejszych żebraków i okładał ich na przemian. Prawie dzieci, ocenił w myśli Filip. Nie poczuł litości, pora była nie po temu. Generał z ułamanym rapierem w jednej ręce i szkatułką Marii w drugiej zamierzał schronić się w ciemnościach. Filip dogonił starego błyskawicznie i zabił jednym pchnięciem w plecy. Opryszek padł na bruk, z otwartych ust wypłynęła strużka krwi zmieszanej z cuchnącą cieczą. Wysoki nieznajomy zatrzymał się i rozejrzał w poszukiwaniu dalszych wrogów, lecz nikogo już nie zauważył. Zszedł więc po stopniach w dół, w kierunku Filipa. Solidną laską uderzał się po nogach obciągniętych bryczesami. Jego towarzysz wraz z pachołkiem nadchodzili z drugiej strony. Filip odzyskał szkatułkę. Obejrzał ją dokładnie - na szczęście była cała. Obcy, który nie włączył się do walki, odezwał się ochrypłym głosem: - Dokonano morderstwa, Esau. Co zrobimy? - Nic, Hosea. Nikogo to nie obchodzi, trochę wygniecionego robactwa. Oni są zakałą okolicy. Rano ojcowie zamknięci tam w środku zdecydują, co zrobić z ciałem. Pozwolimy, żeby poczuli wdzięczność, iż prawi obywatele bronili ich sanktuarium. - Ale pachołek... - Niczego nie widział, niczego nie słyszał. - Wysoki młodzieniec pochylił się nad biednie ubranym chłopcem. - Mam rację? - Tak, panie Sholto. Pańskie pieniądze upewniają mnie o tym. - Więc chodźmy już do domu - mruknął ochryple mężczyzna. Łączyło ich uderzające podobieństwo. Te same szerokie ramiona i mocna, kwadratowa szczęka. Zachrypnięty mógł być trochę młodszy. Wyglądał na jakieś dwadzieścia jeden, może dwadzieścia dwa lata. 151 - Obawiam się, że przez ciebie wesprzemy połowę biedaków tego miasta - dodał po chwili z rozdrażnieniem. Wysoki młodzieniec zbliżył się do Filipa. Miał ciężką szczękę, szeroki nos, grube brwi i niespodziewanie miły uśmiech. - Usłyszałem hałas, gdy byliśmy na tamtym rogu. Widziałem, że walczyłeś jak lew, zważywszy ich liczebną przewagę. Nazywam się Esau Sholto. Ten podpity dżentelmen to mój brat Hosea. Dobry z niego chłopak, ale nie ma temperamentu do ulicznych awantur. - Jestem wdzięczny wam obydwu. Gdyby nie wasza pomoc, zostalibyśmy zamordowani. Filip schylił się i otarł ostrze o połę złachmanionego munduru zabitego. Rzucił okiem na ranę, ślad pozostawiony przez jego szpadę. Może z powodu gorączki i wyczerpania nie poczuł żadnej emocji. Zmienił się bardzo od czasu, gdy zabił niedoszłego porywacza. Może to i lepiej, skoro taka jest cena przetrwania? Podnosząc głowę zobaczył, jak pan Esau Sholto strzepuje kurz z koronkowego żabotu. - Tak, młody panie. Zabiliby was z pewnością. Właśnie dlatego rozsądni ludzie zamykają się na noc za solidnymi okiennicami. Chyba że trzeba dopilnować brata przy karcianym stoliku, żeby nie przepuścił rodzinnych zasobów. Czy ułożyliście się na spoczynek przy tamtym filarze? - Mhm - potwierdził Filip. - Przybyliśmy do miasta dziś po południu. Kościół wydawał się najlepszym miejscem. - Nie - pokręcił głową Sholto. - Żaden z kościołów w Londynie. Ani żadna ulica. O tym już chyba wiecie? Nie mówisz jak Anglik. Przybyliście z Francji? - Parę miesięcy temu. W zeszłym tygodniu zdecydowaliśmy się przybyć do Londynu z... - zająknął się. - Z południa. Kontury zacierały się przed jego oczyma. Naraz zobaczył dwie głowy na krzepkich ramionach pana Sholto. Zamrugał oczami, usiłując przywrócić im zdolność właściwego widzenia, gdy Hosea wepchnął się pomiędzy nich. - Dobry Boże, Esau! Czy naprawdę zamierzasz nas tu trzymać, aby gawędzić nad świeżym trupem? Ci biedni minstrele, którzy spali tam w rogu, mają więcej rozumu od ciebie. Dawno uciekli. - Hosea! - Esau położył rękę na ramieniu brata. - Gdybyśmy 152 spędzali wieczór zgodnie z moimi upodobaniami, nie natknęlibyśmy się na żadne problemy, założysz się? - Wiosna - parsknął Hosea. - Ogrody Vauxhall i słuchanie rzępolenia przez godzinę. Potem do łóżeczka, ziewając z nudów. - Hosea. tobie w głowie tylko karty i spódniczki. Jesteś hulaka i ladaco! Gdybyś nie był moim bratem, rzygałbym od twoich upodobań. A tak to mnie tylko mdli. Czy niedzielne kazania nigdy do ciebie nie docierają? - Trochę im trudno. Zazwyczaj drzemię i... - Ile razy nasz ojciec czytał przypowieść o Samarytaninie? - Z tysiąc - westchnął komicznie Hosea. - Żeby przypomnieć króla... - I wbić odrobinę zasad w twój zakuty łeb. Na próżno się trudził. Hosea przyjął zarzut w zażenowanym milczeniu. - Czy macie jakieś zatrudnienie w Londynie? - Esau zwrócił się znów do Filipa. - Nie, panie. Mam nadzieję coś znaleźć. Bardzo mi pomogliście, ale nie kłopoczcie się już dalej... - Będę się kłopotał tak długo, jak uznam za stosowne. Pozwól dać sobie jeszcze jedną radę. Poszukaj na dziś innego noclegu, gdzieś niedaleko stąd. Żebracy od Świętego Pawła są ludkiem ciekawskim i pamiętliwym. Nie zapominają twarzy ani głosów, a przede wszystkim krzywd. Ich dusze zrujnował dżin i bieda. Jeżeli raz jeszcze cię zaatakują, możesz się nie obronić. Ani tej kobiety. Kim ona dla ciebie jest? - To moja matka. - Wciąż śpi - zdziwił się Esau. - Nie czuje się najlepiej. Hosea przewrócił oczami, gdy grube palce pana Esau zaczęły gmerać w kieszonce kamizelki. - Może mógłbym was wesprzeć, żebyście spędzili jutrzejszą noc pod dachem. O tej porze żaden przyzwoity właściciel zajazdu was nie przyjmie. Radziłbym ci zabrać matkę i zawrócić na zachód, za miasto, do Mayfair. Tam rzadko zapuszczają się żebracy. Naraz cały dziedziniec Świętego Pawła zatrząsł się od bicia dzwonów. - Niech cię licho, Esau - tupnął Hosea. - To już północ. - Masz i niech ci się szczęści. - Esau podał Filipowi dwa miedziaki. - Dla chętnych nie brakuje pracy w Londynie. Może to miasto okaże się gościnniejsze niż pierwszej nocy. 153 - Londyn jest gościnny, ale tylko dla pokornych - gderał Hosea. - Spójrz no na jego oczy. Masz dwadzieścia cztery lata i nie jesteś mistrzem obserwacji. Pan Esau uśmiechnął się ciepło, upuszczając monety na dłoń Filipa. Chłopakowi zabrakło siły, żeby zacisnąć na nich palce. Zęby zaczęły mu szczękać. Ogarnęła go fala słabości, a potem mdłości. Bez siły osunął się na bruk, upuszczając szpadę, szkatułkę i pieniądze. - No masz! - wykrzyknął Esau. - Nie tylko jego matka jest chora. Położył Filipowi dłoń na policzku. - Gorący jak dno czajnika - skonstatował. Filip bąkał jakieś przeprosiny, usiłując się podnieść. Głos Esau dochodził z bardzo daleka. - Ojej, ta rana na szyi koniecznie musi być opatrzona. - A ty wezwiesz w tym celu królewskiego lekarza? - gderał Hosea. W głowie Filipa huczało i brzęczało. Pochodnia wyglądała jak za zasłoną albo w gęstej mgle. Szukał po omacku, aż natrafił na szkatułkę Marii. - Czemu nie? Wygrałeś w karty, a u nas są wolne pokoje. Idź po tę kobietę. Pośpiesz się, łajdaku, bo potraktuję cię tak, jak tych żebraków! - Dobry Boże, kim bym się stał, gdybym nie miał ciebie za sumienie? - wycofał się Hosea. - Głupkiem, zrujnowanym i zgniłym od francy. Duże, silne dłonie podtrzymały Filipa. Wreszcie mógł przestać być dzielny. III Belki sufitu pociemniałe ze starości. Poduszka pod głową miękka jak z puchu. Na nogach coś ciepłego, ale szorstkiego. Wełniana koszula nocna? Gruby opatrunek na szyi ogranicza ruchy głowy - pamiątka po generale żebraków. Łóżko jest miękkie i ciepłe dzięki lekkiej pierzynie. Czasami drży od jakichś dziwnych, dudniących hałasów z dołu. Z płytkiego kubka dochodzi zapach gorącego, wonnego naparu. Niepokaźna kobieta o twarzy pociętej siatką drobnych zmarszczek uśmiecha się dobrotliwie. 154 - Czy możesz to wypić? - pyta wolno i wyraźnie. - Esau powiedział, że jesteś Francuzem, ale mówisz po angielsku. Rozumiesz mnie? Kiwnął głową, zdumiony luksusem, który go otaczał. - Wątpię, czy jesteś teraz w stanie jeść. Znów mógł tylko skinąć. Podparła Filipowi głowę z tyłu, przytykając mu filiżankę do warg. Łyknął i zakrztusił się. - Powolutku - zaśmiała się kobieta. - Pomyślałam sobie, że zaczniemy od gorącej herbaty. Filip, ciągle jeszcze rozgorączkowany, spróbował tego napoju po raz pierwszy. Jego smak miał na zawsze symbolizować dla niego raj, w którym się znalazł. Raj, którego cechy i naturę miał dopiero poznać. Napiwszy się herbaty, podziękował opiekunce i zagadnął: - Moja matka była ze mną... - Śpi tuż za ścianą. Odpoczynek dobrze jej zrobi. Urodziłam panu Sholto pięcioro dzieci. Trzy dziewczynki zmarły, zanim zdążyły dorosnąć. Kupiliśmy ten dom z myślą o dużej rodzinie. Mamy dużo wolnego miejsca. Malutka kobieta powiedziała te słowa bez śladu litości nad sobą. Wstając z łóżka Filipa, gdzie przycupnęła, żeby go napoić, dodała: - Mój syn Esau ma dobry charakter swojego ojca. Hosea też nie jest złym chłopcem, ale pije za dużo. Pan Sholto wychłostał go za to, że nie kwapił się z pomocą. Przeprasza z całego serca. Teraz, jeśli ci się uda, zaśnij. Z tymi słowy zniknęła za drzwiami. Filip zapadł w półsen, dziwiąc się nie tylko komfortowi otoczenia, ale dawno zapomnianemu poczuciu bezpieczeństwa. Najbardziej krzepiąca była pewność, że tego świata nie zaludniają wyłącznie ludzie pokroju Amberlych. Dla odmiany zaczął się zastanawiać, co jest przyczyną powtarzającego się hałasu z dołu. Jaka to ulga skupić się nad tak niegroźnym problemem. To była jego ostatnia myśl przed zaśnięciem. IV Przez trzy dni pani Emma Sholto pozwalała mu wstawać tylko na nocnik. 155 Esau pojawił się parę razy. Spodnie miał wysmarowane czymś czarnym i tak samo wybrudzony kaftan. Wpadł też Hosea z nie najmądrzejszą miną, ubrany i upaprany podobnie jak jego brat. Na początku upewnił się, że goście mają znakomitą opiekę i wracają do zdrowia. Potem powiedział z przepraszającym uśmiechem: - Esau ciągle mi przypomina, że portwajn odbiera rozum. Nie byłem sobą pod kościołem Świętego Pawła. - Niewiele było po tobie znać - uśmiechnął się Filip. - Niektórzy tracą przytomność - wyjaśnił zmartwiony Hosea. - Niektórzy rzygają. Ja wyglądam normalnie, ale tracę rozum. Ojciec nieźle złoił mi za to skórę. - Twoja matka wspominała o tym. - Dostałem też dodatkową pracę na wieczory. To mi dobrze zrobi. Nie będę trwonił zdrowia i pieniędzy na hulanki. No i przyśpieszę nasze wydania. Nie jestem do końca pewny, czy pan Sholto wydłużył mi godziny pracy bardziej za karę czy dla własnej korzyści. - Wydania? - Filip uniósł się na łokciu, bo rana pod opatrunkiem jeszcze go bolała. - Czy masz na myśli książki? - A co? Nie poznałeś tej diabelskiej czarnej mazi? - Wyciągnął wybrudzone ręce. - Trzeba całych godzin, żeby wyskrobać to drań-stwo spod paznokci. Myślałem, że słychać tu prasę. - Tak, ale nie wiedziałem, co to takiego. - Na dole pracujemy, a na górze mieszkamy. Firma „Sholto i Synowie", druk i sprzedaż, Sweet Lane. To tylko parę kroków od katedry. Dosyć tego. Mam polecenie, żeby cię nie przemęczać. Chciałem się tylko usprawiedliwić za tamten wieczór. - Wszystko w porządku - uśmiechnął się Filip. Hosea odwzajemnił uśmiech i zniknął za drzwiami. Rozmyślając nad nowymi możliwościami, Filip znów zapadł w kojący sen. V Czwartego dnia wieczorem po raz pierwszy pojawił się ojciec rodziny. Jeżeli nawet wcześniej zaglądał, Filip nic o tym nie wiedział. Prawdę mówiąc, nie zauważyłby nawet, gdyby powóz przetoczył się przez pokój. Pławił się we śnie i poczuciu bezpieczeństwa. 156 Pan Sholto był drobnym mężczyzną, zwłaszcza na tle swoich synów. Obaj towarzyszyli ojcu i stanęli za nim, gdy usiadł na jedynym krześle. Sypialnia była skromnie umeblowana. W osobie pana Sholto najbardziej rzucał się w oczy nieproporcjonalnie wielki brzuch i poważne, brązowe oczy; rozsiewał również zapach farby drukarskiej. Przyjrzał się Filipowi badawczo, jakby chcąc wyrobić sobie sąd, zanim rozpocznie rozmowę. Jego drobniutka żona pojawiła się z tacą. Pasztet barani w chrupiącej skórce, pieczone jabłko i stały element, filiżanka wonnej herbaty marki Bohea. - Mój panie, to ja jestem Salomon Sholto - powiedział siwowłosy mężczyzna, gdy Filip z zapałem zajął się posiłkiem. - Słyszałem, że jesteś Francuzem i przebywasz w naszym kraju wraz z matką, która odpoczywa w pokoju obok. Podobno zaatakowała was zgraja bezbożnych łajdaków koczujących pod katedrą Świętego Pawła. Tyle z grubsza wiem. Czy czujesz się na siłach opowiedzieć mi coś więcej? - Po pierwsze, panie Sholto, jesteśmy pana dozgonnymi dłużnikami. Nie wiem, jak mógłbym się odwdzięczyć za pańską dobroć. - Kto uważa, że należy odwdzięczać się za dobroć? My tylko wypełniamy obowiązki wobec bliźnich, jak Pan Bóg przykazał. Spojrzenie bystrych, brązowych oczu poszukało Hosei. Młody człowiek usadowił się w nogach łóżka. Teraz wstał i nerwowo założył ręce za siebie. Oparty o ścianę Esau zakrył dłonią ironiczny uśmieszek. - Twoja matka obudziła się ze dwa razy, ale gorączka wciąż nie spada - powiedział stary Sholto. - Do tej pory, młody człowieku, nie znamy waszych nazwisk. - Jestem Filip Charboneau z prowincji Auvergne. - Długa droga do Londynu. Co was sprowadza do miasta? Filip zawahał się, przytrzymując filiżankę przy wargach. Zdążył już polubić smak ulubionego napoju Anglików. - Śmiało, młodzieńcze - przynaglił gospodarz. - Francuzi nie rosną na ulicach Londynu jak grzyby po deszczu. Jeżeli tylko nie jesteś uciekinierem spod szubienicy, możesz czuć się bezpieczny. - Przybyliśmy do Anglii z powodu spadku - powiedział Filip ostrożnie po dłuższej chwili namysłu. - Czy pudełko, którego tak stanowczo broniłeś, odgrywa tu jakąś rolę? - zainteresował się Esau. 157 - Owszem. Ale... gdzie jest szkatułka? - zapytał nagle przerażony chłopak. - Leży bezpiecznie w szafie, w pokoju twojej matki - uspokoiła go Emma Sholto. - Razem z francuską szpadą - dodał Hosea. - Dałbym wiele, żeby mieć u boku taki elegancki rożenek, kiedy znów pokażę się u White'a. - Ty i te paniczyki z ulicy Świętego Jakuba - mruknął ojciec. - Oby Bóg sprawił, żeby przestali wpuszczać kupieckich synów do swoich jaskiń. Chociaż dodatkowymi godzinami przy prasie można uzyskać podobny efekt. Wieczorna praca umożliwia refleksję nad własnym opilstwem i próżnością. To cechy, które nie pozwalają dostrzec cudzego położenia, gdy nam samym powodzi się dobrze. Hosea skurczył się jak smagnięty batem, a Esau tym razem nie zdołał powstrzymać parsknięcia. Ojciec uciszył go spojrzeniem równie surowym jak to, które rzucił na drugiego syna. Potem mówił dalej: - Bądź pewny, że nie mamy zwyczaju grzebać w rzeczach naszych gości. Cokolwiek znajduje się w skórzanej szkatułce, pozostało nie naruszone. Nikt tam nawet nie zajrzał. Specjalnie podkreślana obojętność jego spojrzenia jasno mówiła, że tajemnicza zawartość kasetki niesłychanie go intryguje. Filip wodził spojrzeniem po twarzach obecnych. Skruszony Hosea, życzliwy Esau, mała, silna pani Emma. Wreszcie bystra, dobra twarz starego Sholto. Niebezpieczeństwo wydawało się takie dalekie. Postanowił zaryzykować i powiedzieć prawdę. - Moja matka i ja musieliśmy uciekać z wioski w Kent, ponieważ naraziliśmy się na gniew bardzo potężnej rodziny. Nasze życie znalazło się w niebezpieczeństwie. Doszliśmy do wniosku, że w miejskim tłumie będziemy bezpieczniejsi. Pan Sholto milczał, starając się nie przynaglać gościa nawet spojrzeniem. Rozgrzany uczuciem sytości i atmosferą życzliwości Filip poczuł, jak jego podejrzliwość i opór rozpływają się w powietrzu. Wyznanie prawdy przynosiło ulgę. Opowiedział im prawie wszystko. Opuścił tylko przyczynę nieszczęsnej walki z Rogerem - romans z Alicją. W końcu oparł się z powrotem na poduszce. Otoczył ciepłą, przyjazną filiżankę dłońmi i czekał na reakcję. - Amberly! - wykrzyknął pan Sholto, podnosząc się z wrażenia 158 i zaczął nerwowo spacerować po pokoju. - Wcale się nie dziwię, że musieliście uciekać od takich zaciekłych torysów. Ten dom kieruje się innymi przekonaniami. My, wigowie, nie popieramy antydemokratycznej polityki króla. Zwłaszcza tej kliki jego marionetek. Z tego, co wiem, twój ojciec byłby mile widziany u dworskiej klamki. Gdyby nie jego przedwczesna śmierć, pewnie znalazłby sobie stanowisko na dworze. - Moja matka zawsze mówi dobrze o Jamesie Amberlym - zaprotestował Filip. - Tak samo właściciel gospody i inni mieszkańcy Tonbridge. - No i dobrze. Umarli niech spoczywają w spokoju. Nie ma sensu spierać się o ich przekonania polityczne. Zrozumiałem, że przekonaliście się na własnej skórze o tym, co mógłbym wam powiedzieć tylko na podstawie samej reputacji księżnej Kentu. Bitwa od początku była skazana na przegraną. Tutaj, w Londynie, obawiam się, że nie odniesiecie większego sukcesu. Na każdego sprytnego prawnika, którego moglibyście wynająć, oni mogą opłacić trzystu ludzi. Sędziów, skrytobójców, fałszywych świadków i kogo jeszcze będzie trzeba. Jeżeli taka kobieta jak księżna nie chce zadośćuczynić waszym roszczeniom, to zostaną odrzucone. Mniejsza, w jaki sposób. Ulice Londynu są pełne szlacheckich dzieci z nieprawego łoża. Tylko nieliczne z nich mają szczęście zostać uznane, choć oczywiście większość tego próbuje. Rzadko kiedy czyjeś starania zostają uwieńczone sukcesem. Mając na uwadze bezpieczeństwo i wewnętrzny spokój twój i twojej matki, radziłbym ci odstąpić od tej sprawy. Znajdź jakiś sposób zarobkowania, zdobądź pieniądze i wracajcie do domu. Zapomnij o całej sprawie. Przede wszystkim nigdzie poza tym domem nic nie mów o swoim pochodzeniu i roszczeniach. Nie zdobędziesz majątku, ale zachowasz życie. - Męczysz go, Salomonie. - Pani Emma położyła drobną dłoń na ramieniu męża. - Bzdura, to silny młodzieniec, moja droga. - Salomonie, nalegam, żebyś pozwolił mu zasnąć. Pan Sholto wstał gniewnie, ale posłusznie i gestem skierował swych synów w kierunku drzwi. Obaj spoglądali na Filipa zupełnie inaczej. Widać, że zaimponowała im tajemnica pochodzenia chłopca i walka o ujawnienie prawdy. Kiedy żona zniknęła za drzwiami, pan Sholto jeszcze raz odwrócił się do Filipa. 159 - Powinieneś skorzystać z mojej rady. Jeśli zdecydujesz się, mógłbym dać ci pracę tutaj, na miejscu. - Nie chciałbym żadnych przywilejów ani łask, proszę pana. - Możesz być spokojny. U nas trzeba ciężko pracować. - Czy londyńscy rzemieślnicy trzymają płatnych terminatorów? - Owszem. Sam zawsze miałem dwóch, ale ostatnio obaj uciekli. Co prawda jestem wymagający, ale nie okrutny. Oni jednak uważali inaczej. Nie toleruję picia dżinu przez chłopców. Wolałem nie dochodzić, skąd zdobyli na to pieniądze. Kradli? Zabijali? - Potrząsnął głową. - Przypominali raczej dorosłych karłów niż dzieci chcące nauczyć się zawodu. - Na wskroś zepsute dzieciaki - zgodził się Esau. Filip napomknął, że właściciel gospody w Tonbridge, metodysta, też potępiał plagę picia dżinu przez dzieci z londyńskich nizin. - W tym punkcie, ja, członek prawowiernego Kościoła Anglikańskiego, mogę się zgodzić z twoim znajomym sekciarzem. Mimo to nie ma się co dziwić, że te dzieciaki muszą się odurzać dżinem od najmłodszych lat. Pracują od siódmego roku życia. Nie znają nic prócz nędzy i brutalności. Dlatego nigdy nie ścigam zbiegłych uczniów. Życie i tak już ich ukarało. Gadam i gadam, i słusznie dostanie mi się od pani Emmy. Będzie dosyć okazji do rozmów. Co do mojej propozycji, to Esau mógłby pokazać ci podstawy zawodu. - Pewnie - uśmiechnął się młody człowiek. - Fach to szlachetny, bo szerzy oświatę. Naszą pracą karmią się umysły. Z końca korytarza dobiegł nikły protest. - Już, już, Emmo. Podsumowując całą sprawę, z przyjemnością przyjmiemy twoją pomoc. Potrzebujemy jej, szczególnie odkąd niektórzy w firmie wolą dziewczęce westchnienia od szelestu papieru. Przemyśl sobie tę propozycję. Drzwi zamknęły się za trzema panami Sholto. Filip zdążył jeszcze dostrzec ciemny rumieniec na twarzy Hosei. VI Następnego dnia Filip poszedł do matki. Opowiedział jej o rozmowie z drukarzem. 160 - Myślę, że najrozsądniej będzie przyjąć jego propozycję - zakończył. - Nie - zaprotestowała żywo Maria. - Nie pozwolę ci zrezygnować ze spadku! - Mamo, to tylko na razie. Czy aby na pewno? - zadrwił jakiś głos w jego sercu. Maria najpierw usiłowała się spierać. Potem spojrzeli na siebie uważnie. Ostatnie przeżycia zostawiły ślady na ich twarzach. Położyła głowę na poduszce i odwróciła się do ściany. Filip opuścił pokój z mieszanymi uczuciami. Melancholia wywołana rezygnacją z romantycznych marzeń mieszała się z podnieceniem w obliczu nowych perspektyw. Na dole czekały na niego książki i atmosfera życzliwości, której tak bardzo potrzebował. ROZDZIAŁ DRUGI _ Czarny ludek _ i Interesy rodziny Sholto obejmowały dwa przedsięwzięcia. Mniejsze stanowił sklep położony przy gwarnej Sweet Lane. Tam królowała pani Emma. Sprzedawała wszystko, co jest potrzebne do pisania i rysowania. Znakomity, czarny, amsterdamski atrament, gęsie pióra, delikatny piasek do suszenia świeżego pisma i wosk do pieczęci. Od zeszłego roku doszło jeszcze jedno - wypożyczanie książek. Takie biblioteki zyskiwały ostatnimi laty popularność, jak objaśniał Filipowi pan Sholto, z uwagi na aspekt finansowy. Tylko ludzie bardzo zamożni mogli nabyć na własność arcydzieła literatury, jak na przykład Dzieła dramatyczne Williama Szekspira, poprawione i zilustrowane przez Samuela Johnsona zaopatrzone w przypisy i oprawione w turecką skórę. Każdy tom po dwie gwinee. Pan Sholto bolał nad popularnością frywolnych książek, takich jak Moll Flanders Daniela Defoe czy Tom Jones Fieldinga. Bolał, ale prędko zrozumiał, że ten typ powieści nieodparcie przyciąga czytelnika. W ten sposób ciasny sklepik musiał oddać dwie ściany pod półki uginające się od książek zarówno z historiami wymyślonymi, jak i opisującymi świat rzeczywisty. Niektóre sensacyjne tytuły bardzo intrygowały Filipa - Rozpacz niewinności, Poślubiona oficerowi, Przygody aktorki. Nie miał zbyt wiele czasu na czytanie. Pan Sholto, tak jak uprzedzał, był wymagającym majstrem. Obowiązki trzymały Filipa prawie bez przerwy na zapleczu. Tutaj centralne miejsce zajmowały dwie prasy drukarskie na 162 drewnianych podestach. Właśnie na tych maszynach pan Sholto z synami wykonywał główną pracę. Drukował książki dla księgarzy ze Strandu, Ludgate Street, Paternoster Row. Pan Sholto dokonywał edycji na indywidualne zamówienia. Pracę dzielono według osobistych umiejętności. Okazało się, że Esau, najbardziej zwalisty i ciężki, ma najzręczniejsze palce. Wielkie dłonie składały maleńkie, metalowe czcionki litera po literze i zamykały w drewnianej ramie. Pan Sholto zainwestował w prasy wielkiego rozmiaru, aby móc drukować jednocześnie większą liczbę stron. Ojciec i drugi z synów, Hosea, obsługiwali obie maszyny. Pan Sholto był szybszy i bardziej doświadczony, ale i Hosea wiedział, co robi. Kiedy Filip ciągnął do siebie jedną z ciężkich ram, Hosea bez trudu podnosił ją, jakby była pusta. Umieszczał na wózku i strzelał palcami. Był to znak dla Filipa, że teraz jego kolej. Do nowego pracownika należało nakładanie farby drukarskiej na coś w rodzaju skórzanych piłek. Właśnie nimi nanoszono farbę na przygotowany skład. Chociaż kule wyposażono w specjalne uchwyty, ta część pracy była najbrudniejsza. Skórzany fartuch Filipa i jego ręce aż po łokcie stale lepiły się od czarnej mazi. W czasie paru pierwszych prób Filipowi nie udało się i kilka linijek zostało nie posmarowanych. Jednak cała trójka drukarzy miała do niego wiele cierpliwości. Pewnie z powodu nie skrywanego zapału do nauki. Już po paru dniach chłopak był w stanie nanieść farbę szybko i sprawnie. Ledwie kończył przy jednej, musiał pędzić do drugiej maszyny. W tym czasie Hosea klinował ramę w kasecie z wycięciami. Pod spód podkładał arkusz papieru. Dzięki otworom czcionki stykały się z papierem, pozostawiając swój magiczny ślad. Następnie Hosea wsuwał kasetę pod pionową część prasy. Dźwignią opuszczał ciężką kasetę na przygotowany papier, potem cofał ją do góry. Teraz można było wyjąć arkusz, na którym widniały wilgotne cztery strony druku. Następnie należało od nowa posmarować czcionki farbą i włożyć do kasety kolejny arkusz. Operacja powtarzała się tak długo, aż na bocznym stole suszyła się dostateczna liczba stron. Obsługując dwie okropnie skrzypiące prasy, Filip właściwie ciągle biegał od jednej do drugiej. W wolnych chwilach miał za zadanie zmywać farbę ze składów już użytych. Robił to brzydko pachnącą, alkaliczną cieczą, która nie tylko usuwała farbę z czcionek i jego 163 dłoni, ale również wżerała się w skórę, tak że ręce pozostawały szorstkie przez cały dzień. Drukarnia zaczynała pracę przed świtem i kończyła o zachodzie. Codziennie prócz niedziel. Późną jesienią 1771 roku Filip stał się już całkiem wprawnym drukarzem. Jego dłonie bez problemów manipulowały skórzanymi kulami. Zmężniał od przenoszenia wysokich stosów wyschniętych arkuszy, które zabierali terminatorzy introligatorscy, gdyż pan Sholto od dawna się zorientował, że oprawianie książek lepiej powierzyć fachowcom. Filip pracował bardzo ciężko. Oprócz radości z pracy dającej podstawy bytu, energię czerpał ze świadomości, że stał się częścią procesu, który podziwiał. Ciągle nie mógł się nadziwić, że aż tyle dokładnie takich samych stron może wychodzić spod skrzypiącej prasy. Pewnego razu stary Sholto zauważył, że Filip ciągle zerka w stronę wilgotnych jeszcze arkuszy. Chłopak stał, obierając pomarańczę powalanymi na czarno palcami. Drukarz zsunął się z podestu i zagadnął, wskazując ręką na gotowe płachty: - No, Filipie, wyglądasz, jakbyś był w kościele. Przecież to tylko kolejne wydanie powieści Dziki. Jedno z mniej udanych dzieł pana Fieldinga. - To naprawdę cud, żeby powielać słowa z taką łatwością. W Auvergne, jeżeli potrzebowałeś krzesła, stolarz robił je dla dla ciebie. Ewentualnie jedno tylko mogło być podobne do drugiego. - Przyszłość należy do maszyn, Filipie. W całej Anglii maszyny produkują tkaniny czy stal. Czasy rękodzielnictwa odchodzą - wytarłszy ręce w fartuch, pan Sholto przyjął od Filipa cząstkę pomarańczy. - Pomimo utyskiwań na bzdury w wielu książkach, kocham tę pracę. Czytanie może wyprowadzić ze stanu ignorancji nawet najbiedniejszego człowieka. Widzisz, jakim powodzeniem cieszy się moja wypożyczalnia. Ludzie czują głód słowa. Im bardziej go zaspokajają, tym bardziej odczuwają. Czy słowa służą rozrywce, czy szerzeniu oświaty, drukowanie ich jest na pewno powodem do dumy. Z ustami pełnymi pomarańczy Filip mógł tylko to potwierdzić skinieniem głowy. Pomysł mechanicznej reprodukcji słów na pewno należał do nowych wiatrów. On zaś stał się jednym z tych, którzy wzmagali podmuchy. 164 II W miarę pobytu w gościnnym domu rodziny Sholto Maria przychodziła do siebie. Kolory wróciły na jej policzki, a kiedy Hosea i Esau omawiali przy kolacji nowiny z miasta, słuchała z wyraźnym zainteresowaniem. Temat Amberlych był dla niej tabu. Nawet do syna nie wypowiedziała o nich ani jednego słowa. Taki stan rzeczy odpowiadał Filipowi. Zaabsorbowany ekscytującą, ale męczącą pracą nie miał czasu myśleć o szkatułce i liście, aż do dnia, gdy temat wywołał Hosea. Rodzina zebrała się w salonie na górze. Był to zwyczajowy, wieczorny odpoczynek, a później, o dziewiątej, wszyscy kładli się spać. Pan Sholto czytał „Gazette", czasopismo za pensa. Tego dnia zawierała złe wieści o Kompanii Wschodnioindyjskiej. Ewidentne błędy w zarządzaniu spowodowały kolejny spadek zysków, a w efekcie wartości akcji. Pan Sholto poczuł się zadowolony, że nie inwestował w takie przedsięwzięcia. W domu nie kupowano też towarów Kompanii: Emma nabywała tańszą herbatę przemycaną z Holandii i sprzedawaną w całym Londynie. Pani domu zajęła się haftem, a Filip, bardzo już śpiący, ułożył się u stóp matki i słuchał, jak Esau gra na flecie. Widać było, że ma zdolności w tym kierunku. Żywe, ludowe tańce brzmiały bardzo przyjemnie w jego wykonaniu. Na to wszedł Hosea i usadowił się niedaleko Filipa. - Wiesz, podpytywałem trochę w kawiarniach i szynkach... - Żeby się zorientować, gdzie najchętniej kredytują gry hazardowe? - wszedł mu w słowo ojciec. - Nie, ojcze - zarumienił się Hosea. - Pytałem o człowieka odpowiedzialnego za sprowadzenie do Anglii naszego dzielnego pomocnika. Esau odsunął flet od warg. Pani Emma zmarszczyła brwi. Pan Sholto odłożył pismo na kolana. Tylko Maria nie zareagowała. Nadal patrzyła w przestrzeń, jakby zasłuchana w zamilkła już muzykę. Hosea wyczuł napięcie, jakie wywołały jego słowa, i dodał broniąc się: - Myślałem, że może być istotne, co mówi się o odejściu księcia. Maria z lekka uniosła głowę i Filip zobaczył w jej oczach dawny ból. 165 - Mówiąc krótko - kontynuował Hosea - najciekawsze jest to, że nie mówią nic. - Co? - wykrzyknął pan Sholto. - Tak jak mówię. Żadna wiadomość o jego śmierci nie dotarła do Londynu. - Nie obracasz się w kręgach, które są najlepiej poinformowane - stwierdził Esau uszczypliwie. - Tak, ale szynki zawsze są pełne plotek o arystokracji. Tymczasem nic, ani słowa. Ja... ja myślę, że to bardzo dziwne - dokończył niepewnie. - Może zdecydowali się wycofać z życia towarzyskiego na okres żałoby. Wiecie przecież, że strata kogoś ukochanego daje się odczuć w całym domu miesiącami. Pan Sholto odwrócił głowę. Filip pomyślał, że jego dobroczyńca przypomniał sobie swoje trzy córeczki zmarłe w dzieciństwie. - Nie musisz się martwić, że wspomniałeś przy mnie o Amberlym - uspokoiła Hoseę Maria. - Dobroć, jaką ja i mój syn znaleźliśmy w tym domu, leczy rany przeszłości. Filip ucieszył się. Cokolwiek naprawdę myślała, było to powiedziane właściwie. - Przybycie moje i Filipa obciążyło lady Jane ponad jej możliwości. Śmierć męża mogła naruszyć jej równowagę umysłową. Trzymali księcia podczas choroby w dusznym, ohydnym pokoju. Nie zdziwiłabym się, gdyby wybrali zamknięcie jako sposób na żałobę. To dziwni ludzie. Nie, takie wyjaśnienie nie satysfakcjonowało Filipa. Na razie nie mógł jednak znaleźć żadnego lepszego. Ziewnął, zasłaniając usta ręką. Zmęczone ciało domagało się swoich praw. Uważał sprawę za zamkniętą, dopóki nie usłyszał podejrzanie łagodnego głosu swojej matki. - Jednakże, Hosea, jeżeli dojdą do ciebie jakieś wiadomości, zawsze jestem ich ciekawa. Filip spojrzał na swoje zniszczone dłonie. Przeszłość była przeszłością, dlaczego matka nie chciała uznać jej za zamkniętą kartę? Widząc minę Filipa, Esau powrócił do muzyki. Wkrótce Maria pogrążyła się w marzeniach. Co się w nich jawiło? On sam, ciągle jako młody lord, myślał Filip z przekąsem. Teraz miał inne pomysły. Zaczął nieśmiało planować swoją przy- 166 szłość, zupełnie inną niż te nieszczęsne mrzonki, które przywiodły ich do Anglii, do tylu nieszczęść. III Na początku listopada na miasto spadły pierwsze, nieśmiałe płatki śniegu. Zaraz jednak przyszło ocieplenie i znów było przyjemnie. Filip i Maria zaczęli towarzyszyć rodzinie swych gospodarzy i oglądać Londyn. Pewnego świątecznego popołudnia, gdy zachodzące słońce zabarwiło rdzawo kolorowe liście na drzewach, przechadzali się po parku Świętego Jakuba. Innej niedzieli, kiedy państwo Sholto wrócili po porannym nabożeństwie z katedry Świętego Pawła, popłynęli barką w dół Tamizy. Celem wyprawy była twierdza Tower, której ponurą historię pan Sholto potrafił opowiedzieć z zadziwiającymi szczegółami. W drodze powrotnej, gdy przepływali obok okazałego budynku Parlamentu, Hosea odłączył się od rodziny, żeby dumać w rozmarzeniu, oparłszy się o burtę. Jego spokój zakłóciła trójka pasażerów. Starsze, surowo odziane kobiety wskazywały coś z oburzeniem swojemu towarzyszowi. - Ktokolwiek to jest, należy go ukarać za profanowanie dnia Pańskiego - stwierdziła, sznurując wargi jedna z nich. Hosea odwrócił się, zainteresowany, o kim mowa. - To oburzające, wygląda na to, że ma zupełnie obnażone ramiona - wydusiła z siebie druga. - Niestety, nie tylko ramiona - dodał z przekąsem mężczyzna. - To skandal! - Pierwsza z kobiet nie posiadała się z oburzenia. - Podobnie jak my używa rzeki do przemieszczania się - uśmiechnął się Hosea. - Czy to naprawdę aż taka różnica? - Jeśli nie widzi pan różnicy, to znaczy, że jest pan takim samym bezbożnikiem jak tamten dzikus - fuknęła starsza z niewiast. Hosea nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Podniesione głosy zwabiły innych pasażerów, a wraz z nimi rodzinę Sholto. Filip wyjrzał ciekawie przez burtę. Takiego widoku się nie spodziewał. Rzeką poruszało się coś, co na pierwszy rzut oka przypominało małego wieloryba. Nie był to jednak rzadki okaz fauny. Niemłody już mężczyzna 167 płynął żwawo z biegiem Tamizy. Pilotowała go podążająca brzegiem banda zachwyconych łobuziaków, dopingując pływaka okrzykami i gwizdami. - Należałoby się temu bezbożnikowi, żeby utonął - cierpko odezwała się jedna z oburzonych matron. - Więcej miłosierdzia, ciociu Eunice, chrześcijańskiego miłosierdzia - mitygował ją mężczyzna. - Może on cierpi na jakieś zaburzenia umysłowe. Człowiek w sile wieku usiłujący zachowywać się jak chłopiec to naprawdę żenujące. Ten dżentelmen na pewno nie jest zdrowy na umyśle. Żal mi go szczerze. - Jest pan w błędzie - zachichotał stary Sholto. - Ten dżentelmen nie tylko nie cierpi na zaburzenia, ale to jeden z najtęższych umysłów naszych czasów. Jest uczonym i dyplomatą. Często pływa w Tamizie. - Niech to diabli, poznaję go! - wykrzyknął Hosea. Nawet nie zauważył, że przywołanie szatańskiego imienia doprowadziło jedną z leciwych dam niemal do omdlenia. - Ależ ten człek wygląda na sześćdziesiątkę - zdumiał się towarzyszący zgorszonym kobietom dżentelmen. - Mniej więcej - przytaknął Sholto. - Jeszcze krzepki. - Wychyliwszy się przez burtę, zawołał, przykładając dłonie do ust - Hej, panie Franklin! Doktorze Franklin! Tutaj! Hałas podekscytowanych urwisów eskortujących płynącego zagłuszył wołanie. Franklin płynął naprzód, miarowymi ruchami ramion rozbryzgując iskrzącą się wodę. Kobieta o wąskich wargach odwróciła się do pana Sholto. - Nie chce pan chyba powiedzieć, że to jest ów doktor Franklin? Ten bezbożny czarownik z kolonii? - Nie uważam, żeby takie określenia były odpowiednie, proszę pani. Bezbożny? Może i bezbożny. Z pewnością nie święci dnia świętego w taki sam sposób jak my - pan Sholto odchrząknął. - Ale czarownik? Nie sądzę. Nazwałbym go raczej geniuszem, i to światowego kalibru. - Wydaje się, że pan zna go dość dobrze - prychnęła kobieta, wyraźnie uważając taką znajomość za kompromitującą. - Owszem. Czasami wypijemy razem filiżankę kawy. Wpada do mojej księgarni, kiedy obowiązki rzecznika interesów Massachusetts nie zmuszają go do biegania z jednego biura ministerialnego do drugiego. 168 - Geniusz czy nie geniusz, słyszałam coś o jego wtrącaniu się w boskie prawa natury. „Nowoczesny Prometeusz", czyż nie tak go nazywają? - To prawda. Filozof Kant nadał mu to miano. - Ale ja, i nie tylko ja, uważam, że ten, kto ingeruje w boski ogień, musi działać pod wpływem namowy szatana. - Takimi słowami ujawnia pani jedynie swą ignorancję, moja dobra kobieto! - odpowiedział wzburzony drukarz. - Doktor Franklin - wskazał ręką srebrzysty ślad pływaka na wodzie - wyniósł wiedzę o tym, co uczeni nazywają elektrycznością, z mroków przesądu w światło nauki. Co więcej... - Salomonie - pani Emma pociągnęła męża za rękaw. - Nie! - wykrzyknął podniecony Sholto. - Nie pozwolę lżyć mego przyjaciela! Czy nie wiecie, drogie panie, że Franklin jest najbardziej znanym Amerykaninem na świecie? Czy nie zdajecie sobie sprawy, że nasze własne Królewskie Towarzystwo wyróżniło go najwyższym odznaczeniem, medalem Copleya? Za dzieło Eksperymenty i obserwacje na elektryczności wydane w pięćdziesiątym drugim roku. Udowodnił w nim, że światło zawiera tę samą elektryczną energię, z którą eksperymentowano na Uniwersytecie Lejdejskim i... Purytańskie trio odwróciło się demonstracyjnie plecami. Na początku pan Sholto był nieco rozzłoszczony, ale kiedy żona pogłaskała go uspokajająco po ramieniu, westchnął zrezygnowany. Gestem zachęcił swoją grupkę do przejścia na inną część pokładu, żeby uniknąć dalszej scysji. Filip jeszcze raz rzucił okiem za burtę. Drobna sylwetka w wielkiej rzece niestrudzenie płynęła naprzód. - To nie było sympatyczne, Salomonie - zauważyła pani Emma z przyganą. - Wiem, moja droga, ale nie mogę znieść takiej głupoty. Może Franklin nie trzyma się żadnego kościoła, ale, na Boga, nie siedzi w nim więcej diabła niż we mnie. Żadnych uwag, mój panie - dodał, zauważając uśmiech młodszego syna. Maria podeszła do burty. Nie interesowała się rozmową. Za to Filip był zaintrygowany. - On jest Amerykaninem, proszę pana? - spytał. - Owszem. Wcale nie przesadziłem, mówiąc o jego reputacji. Jest znany w całym cywilizowanym świecie aż do Cesarstwa Rosyjskiego. 169 Czy wiesz, jak rozpoczął swoją karierę? Jako drukarz! - Pan Sholto, wyraźnie dumny, chętnie ciągnął temat dalej: - Kiedy wraz z synem wykonał w Filadelfii swój eksperyment i opublikował rezultaty, zaraz okrzyknięto go w całym świecie uczonym najwyższej rangi. Trudno jest znaleźć dziedzinę ludzkiej wiedzy, do której nie dołożyłby swojej cegiełki. Kiedy wzrok mu osłabł, opracował odpowiedni typ okularów. Kiedy uważał, że w jego mieście ulice są niedostatecznie oświetlone, udoskonalił lampy uliczne. Gdy w domu zaczął doskwierać chłód, wynalazł słynny piec pensylwański. Kiedy wydelegowano go do zreformowania poczty w koloniach, po gruntownym zbadaniu sprawy osiągnął zadziwiający rezultat. Dzięki niemu list z Filadelfii do Bostonu idzie dwa, trzy tygodnie, a nie jak dawniej sześć miesięcy. Czy można się dziwić, że jestem dumny, będąc jego znajomym? Filip w zamyśleniu patrzył w kierunku, gdzie zostawili za sobą ekscentrycznego pływaka. - Nic nie wiem o tych naukowych kwestiach, ale mogę sobie wyobrazić, za co podziwiałbym tego człowieka. Z tego, co usłyszałem, wnioskuję, że ma naprawdę niezależnego ducha. Chciałbym spotkać kogoś takiego. Kogoś, kto nie pozwoli innym deptać po sobie. - Nie wyciągaj pochopnych wniosków. - Salomon Sholto uniósł dłoń ostrzegawczo. - On jest lojalnym poddanym królewskim. Jego naturalny syn William... - Czy naprawdę musisz w niedzielę poruszać takie drażliwe tematy? - westchnęła pani Emma. - Przecież Franklin nie robi żadnej tajemnicy, że jego syn jest bękartem. Synem kobiety, której imienia nigdy nie wymienił. - Pan Sholto trochę za późno podążył za spojrzeniem swojej żony i skojarzył jej uwagę. - On bardzo kocha swego syna! - wykrzyknął. - Może nawet bardziej, niż gdyby miał ślub z jego matką. William Franklin jest gubernatorem New Jersey, Filipie. Nie należy sądzić, że jego ojciec jest wrogiem Korony. Raczej zdecydowanym orędownikiem praw kolonii. Filip jeszcze raz pomyślał, że chciałby mieć szansę osobiście poznać kogoś takiego. Już miał zapytać o tę możliwość, gdy okrzyki załogi oznajmiły o zbliżaniu się do nadbrzeża. Kiedy schodzili na ląd, panowało takie zamieszanie, że nie mógł kontynuować tematu. Przez następne dni słynny Amerykanin zajmował mnóstwo miejsca w jego myślach. 170 Na półce w wypożyczalni znalazł studium Franklina o elektryczności, stanowiące sprawozdanie ze sławnego „kalifornijskiego eksperymentu". Przeraził się ogromem materiału naszpikowanym fachową terminologią. Odniósł jednak wrażenie, że doktor i jego syn ryzykowali życie, wysyłając swój latawiec w niebo podczas gwałtownej burzy. Potem oczekiwali „niebiańskiego ognia", który opadał w dół po drucie do klucza. Pan Sholto potwierdził jego pogląd. To bardzo niebezpieczne doświadczenie. Potężna siła, jakiej istnienie Franklin podejrzewał, była w stanie zabić ich na miejscu. Na szczęście, kiedy w krytycznym momencie dotknął klucza, poczuł tylko mrowienie. Była to „iskra elektryczna", która zamiast grobu dała mu międzynarodową sławę. W ten właśnie sposób Londyn stał się dla Filipa feerią nieustających odkryć. Następne popołudnie spędzili spacerując z Esau po zachodniej, odległej części miasta. Przy Tyburn Road, tam gdzie do niedawna odbywały się wielkie majowe jarmarki, teraz wyrastały nowe magnackie rezydencje. Młody Sholto zwrócił uwagę Filipa na nowy, gregoriański styl w architekturze, który bardzo podziwiał. Pewnego wieczoru, przełamawszy opory pana Sholto w kwestii banalnych rozrywek, Hosei pozwolono zabrać Marię i Filipa do teatru. Z galerii Drury Lane oglądali żywiołową farsę Eleganckie życie pod schodami. Maria klaskała i śmiała się jak dziecko. Na chwilę przeszłość przestała rzucać na nią swój okrutny cień. Hosea przeprosił ich, że wielki Garrick pojawił się tylko na moment, żeby wygłosić prolog. Wolałby, aby zobaczyli go w głównej roli. Dla Marii widok aktora, który był już żywą legendą za jej paryskich czasów, stanowił wielkie przeżycie. W dzień Bożego Narodzenia rodzina wraz z domownikami zebrała się przy świątecznym stole. Na kolację była pieczeń barania i wiele innych smakowitych potraw, ale tradycyjny deser, pudding śliwkowy, przyćmił wszystko. Pan Sholto ofiarował każdemu podarek. Filip dostał białą, wełnianą koszulę, a Maria szylkretowe grzebyki. Prezent zachwycił ją do łez. Po kolacji na ogólne nalegania wykonała w salonie żywy taniec przy akompaniamencie Esau. W środku było ciepło i rodzinnie. Na zewnątrz śnieg sypał jak puch z poduszki. Dzwony od Świętego Pawła dźwięczały przyjaźnie. Filip czuł się syty i zadowolony. Zdawał sobie sprawę, że to tylko bezpieczny postój. Nadchodził 171 czas poważnych rozważań nad przyszłością. Szylingi płacone za pracę w drukarni zawiązywał w chusteczkę i chował pod poduszkę. Troszkę się już zebrało. Należało poruszyć temat powrotu do Auvergne. Filip miał nadzieję, że zniechęci Marię do trzymania się tej starej ruiny. Interesy gospody szły przecież gorzej z roku na rok. Miał inny plan. Czy były to tylko mrzonki? Co rano po przebudzeniu rozważał wszelkie możliwości. Po Nowym Roku zagadnął Hoseę, czy słyszał coś o śmierci księcia Amberly'ego. Młody Sholto zaprzeczył. Filip poczuł ulgę. Nie było wątpliwości, że trzeba zacząć nowe życie. Dlaczego akurat we Francji? Dlaczego nie w Nowym Świecie? Nowe życie w Nowym Świecie. Po pracy i po kolacji pożerał książki z wypożyczalni w sklepie. Późną nocą czytywał o amerykańskich koloniach. IV Na początku lutego Londyn ogarnęła fala chłodów. Pan Sholto najpierw zaczął kaszleć, a potem gorączkować i musiał położyć się do łóżka. Zostali we trójkę i godziny pracy jeszcze się wydłużyły. Esau nadal zajmował się składaniem. Filip, prócz nakładania farby i czyszczenia czcionek, wziął na siebie odnoszenie gotowych arkuszy, a nawet pod kierunkiem Hosei zaczął obsługiwać drugą prasę. Tak jak przy kulach do nakładania farby, na początku był dość niezdarny. A to nierówno włożył papier, a to nie docisnął dźwigni i nie uzyskał odpowiedniego ciężaru. Starał się poprawić. Pomimo ciągłych rodzinnych utyskiwań na lekkomyślność Hosei, młody człowiek okazał się cierpliwym nauczycielem. Serce Filipa zaczęło bić zgodnie z rytmem uderzeń prasy. Przestał rozpamiętywać list w szkatułce. Czasami tylko powracał myślami do Alicji Parkhurst. Co prawda, wspomnienie o niej nigdy go całkowicie nie opuściło. Pełne wrażeń i pracy życie, jakie teraz prowadził, sprawiło, że miłość do pięknej księżniczki wydawała mu się snem pełnym bólu i słodyczy, ale bardzo dalekim od rzeczywistości. Miarowy rytm prasy zdawał się pompować w jego serce nową nadzieję. Pewnego lutowego wieczora Filip pozwolił jej dojść do głosu. - Salomonie, nie rób tego! Zabraniam ci! - krzyczała pani Emma, 172 zbiegając po schodach za swoim mężem. - Nie powinieneś jeszcze wstawać z łóżka! Starszy pan Sholto pojawił się w drzwiach warsztatu blady i kaszlący, w kaftanie na nocnej koszuli. - Kobieto, przestań! Jeżeli chcesz mieć co postawić na stół, musisz mi pozwolić dopilnować interesu. Zamknął za sobą drzwi i przerażona twarz pani Emmy zniknęła. Na widok Filipa usmarowanego jak nieboskie stworzenie majster uniósł brwi do góry. Chłopak właśnie obsługiwał prasę. - O, więc mamy nową rękę na prasie? - I to bardzo szybką, jak się okazuje! - zawołał Esau, nie przestając składać czcionek. - Co mamy na warsztacie? - spytał mistrz, wspinając się na podest. Filip wkładał wilgotny arkusz do kasety. - Przedruk dla Bemisa ze Strandu - wyjaśnił z drugiego końca pomieszczenia Esau. - Wygląda na ciekawą rzecz - dodał Filip. - Napisał to pan Dickinson z kolonii Pensylwania. - Znam to - skinął głową pan Sholto. - To jasno sformułowany traktat na temat stanowiska kolonistów w kwestii podatków. Poglądy Dickinsona popiera wielu znanych Amerykanów, w tym także doktor Franklin. - Domyśliłem się po tych paru rzeczach, które już o nim słyszałem - przytaknął Filip. - Książka Dickinsona nadal sprzedaje się znakomicie, chociaż ma już cztery lata. Pan Dickinson jest prawnikiem, kształcił się tutaj, w Inns of Court. Może dlatego uderzył we właściwy ton w swoich rozważaniach. Wielu członków Izby Lordów i Izby Gmin podziela jego poglądy. Niektórzy są z nim całym sercem. - W takim razie muszę przeczytać, co ma do powiedzenia -stwierdził Filip. - Filip pożera naszą bibliotekę. Czyta wszystko o koloniach, dobre czy złe - wyjaśnił ojcu Hosea. - Nie widzę w tym nic złego - uspokoił chłopca pan Sholto. - Musisz zdawać sobie sprawę, że wielu z tych, którzy chwytają za pióro, żeby pisać o Ameryce, nigdy w życiu nie znalazło się dalej na zachód niż Charing Cross. - Zauważyłem, że niektóre z tych książek mają po sześćdziesiąt lat. 173 - Większość z nich opowiada bajeczki o fortunach czekających na każdego światłego człowieka, który postawi stopę na amerykańskim brzegu. Tak się zdarza, ale bardzo rzadko. Wiele zależy od człowieka i kraju. Żeby uzyskać realistyczne spojrzenie, powinieneś przeczytać opracowanie Franklina. Też z lat pięćdziesiątych. Przyniosło mu prawie tyle uznania w świecie co rozprawa o elektryczności. Łącząc znajomość liczb z wnikliwą obserwacją zjawisk społecznych, stworzył studium o możliwościach rozwoju Ameryki. - Jaki jest tytuł tego dzieła? - Obserwacje zwiększania się populacji i gęstości zaludnienia prowincji zamorskich - Sholto spojrzał na starszego syna. - Powinniśmy mieć w bibliotece dwa egzemplarze, prawda? - Mieliśmy, ale obu już nie ma. Jeden w strzępach, zupełnie zaczytany. Drugiego ktoś nie zwrócił. To dzieło cieszyło się znacznym powodzeniem - dodał pod adresem Filipa. - Można by zrobić jeszcze jedno wydanie - zamyślił się pan Sholto. - W każdym razie myślę, że jest to właściwa ocena sytuacji za oceanem. Mam wrażenie, że oni wyrastają tam na inny rodzaj ludzi. Są twardsi i chyba bardziej niezależni niż my, którzy zostaliśmy w domu. Ziemia tam hojna. Południowe kolonie bogacą się na rolnictwie, północne na handlu. Słyszałeś pewnie, jak tutejsi kupcy wywierali presję na Parlament, żeby odwołać wołające o pomstę do nieba podatki, o których pisał Dickinson. Filip potwierdził. - Kiedy upadł handel z koloniami, Anglia bardzo na tym ucierpiała. To wskazuje, jak prosperują Amerykanie. Obecnie czasy się uspokoiły. Jeżeli nastąpi stabilizacja, jestem przekonany, że można będzie się tam wzbogacić, ale oczywiście pilną pracą. - Pan Sholto stłumił kolejny atak kaszlu i spojrzał z ukosa na Filipa. - Właściwie dlaczego tak bardzo cię to interesuje, mój chłopcze? - Zastanawiałem się, czy jedna z tych kolonii nie byłaby dobrym miejscem osiedlenia dla mojej matki i dla mnie. - Aha - uśmiechnął się pan Sholto. - Tak sobie właśnie myślałem. Ż czego chciałbyś tam żyć, mój chłopcze? - Może z fachu, którego pan i pańscy synowie nauczyliście mnie już całkiem nieźle. Sam pan powiedział, że pana przyjaciel doktor zaczynał od rzemiosła drukarskiego. 174 - Muszę ci coś wyjaśnić. On rzeczywiście zaczynał od rzemiosła drukarskiego. Najpierw redagował poczytną gazetę. Potem postanowił przerzucić się na almanachy, ale nie mógł znaleźć żadnego mędrca... - Mędrca? - przerwał zdumiony Filip. - Tak. Astrologa, wróżbity. Przepowiadającego pogodę. Każdy almanach musi mieć kogoś takiego. Franklin nie mógł znaleźć nikogo, więc stworzył postać Ryszarda Sandersa i sam zabrał się do pisania. Jako Poczciwy Ryszard praktycznie wyparł z rynku inne almanachy. Aforyzmy Poczciwego Ryszarda są powszechnie znane i cytowane. - Ten, który mnie się najbardziej podoba - zaśmiał się Hosea - brzmi: „Ani forteca, ani dziewczę nie opierają się długo, jeżeli już się godzą na rozmowy". - Obawiałem się, że właśnie ten zapamiętasz najlepiej - skrzywił się ojciec. - Wygodnie jest ci zapomnieć te wszystkie, które służą kształtowaniu charakteru. - „Doświadczenie jest drogą szkołą, lecz głupcy nie powinni się uczyć od siebie nawzajem". - Esau dał bratu sójkę w bok. Hosea zaczerwienił się, a pan Sholto nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu. - Z tego, co pan mówi - kontynuował Filip - rozumiem, że w koloniach jest dużo drukarni. - Rozwijających się. Podobnie jak handel książkami. Sam Bemis, dla którego robimy przedruk Dickinsona, dostarcza swoim amerykańskim kontrahentom najnowsze tytuły statkiem. Franklin twierdzi, że Nowy Jork, Filadelfia i ten jakże kłopotliwy Boston to szczególnie dobre rynki. Z tego, co się orientuję, prosperuje tam dużo tanich gazet i czasopism o różnych orientacjach politycznych. Tam na pewno znajdzie się zajęcie dla młodego człowieka, który nie boi się roboty i umie obsłużyć prasę. W drzwiach ukazała się pani Emma z filiżanką herbaty. Rzuciła mężowi błagalne spojrzenie, ale już bez dalszych rad i protestów. Kiedy wyszła, pan Sholto upił spory łyk i stwierdził: - Nigdy nie pozwólcie dobrej kobiecie zrozumieć, jak bardzo jesteście od niej zależni. Nadmiar władzy psuje żony. O czym to mówiliśmy? Aha, praca w koloniach. Czy rozmawiałeś już o tym ze swoją matką? 175 - Jeszcze nie. - Obawiasz się, że napotkasz opór? - Tak. Mniejszy lub większy, zależnie od humoru. Ostatnio trudno mi rozeznać się w jej nastrojach. - Mnie i mojej żonie również. Twoja matka jest bardzo uprzejma. Ciężko pracuje, pomaga Emmie w sklepie. Nigdy nie mówi o sprawach, które przywiodły was na wyspę. Myślę, że w cichości ducha wiele o tym rozmyśla. Dłonie Filipa, stwardniałe od pracy, zacisnęły się na dźwigni, aż zabolało. - I mnie to martwi, proszę pana. Mam nadzieję, że przestała marzyć o spadku. Wolałbym skupić się na celu, który jest możliwy do osiągnięcia. Może to dziwnie zabrzmi, ale wydaje mi się, że lepiej byłoby dla nas spróbować długiej podróży do kolonii, niż wracać do Francji. Życie w Auvergne nie ma nic do zaoferowania prócz złudnych nadziei. Tego nie można podać na kolację. - Zgadzam się. Twoje rozumowanie wygląda sensownie. Jak wyjdę z tej przeklętej choroby, będę mógł poprzeć twoje starania. Przedstawię cię któremuś z moich amerykańskich znajomych, może dwóm. Oni często odwiedzają nasz sklep. - Najbardziej zależałoby mi na poznaniu pańskiego przyjaciela doktora. - Świetny pomysł, ale chyba słyszałeś, że dawno się nie pokazywał. Ma zbyt dużo spraw na głowie. No i jego różnorodne zainteresowania... Nie martw się, jeżeli nie złapiemy Franklina, to zwrócimy się do kogoś innego. Przynajmniej będziesz miał okazję przekonać się, czy siłą charakteru dorównujesz Amerykanom i czy naprawdę chcesz podjąć dodatkowe ryzyko wyjazdu za ocean. - Dlaczego dodatkowe? - zachmurzył się Filip. - Problemy, o których mówi Dickinson, nie minęły. Ucichły na pewien czas, i to wszystko. Kiedyś muszą zostać ostatecznie rozstrzygnięte pokojowo lub w otwartej wojnie. Przeczytaj to! - Pan Sholto wskazał na prasę. - Nie tylko to, co napisano. Książki często trzeba umieć czytać między wierszami. Dickinson i Franklin są rozsądnymi ludźmi - dodał podchodząc do drugiej prasy. - Głośno mówią o swojej lojalności wobec króla, ale są również ludźmi zasad, a wątpię, żeby ktoś taki podporządkował się rządom, które uważa 176 za tyranię. Pomyśl o tym wszystkim i o wszelkich możliwych konsekwencjach, zanim podejmiesz ostateczną decyzję. V Codziennie spod prasy wyłaniały się stosy zadrukowanego papieru. Dni były szare, zimowe. Filip z kolejnych lektur uczył się Ameryki. Ostatnio były to Listy farmera z Pensylwanii do mieszkańców Wysp Brytyjskich. Arystokratyczny prawnik, posiadacz ziemski z Pensylwanii, rozsądnie, ale zdecydowanie rozprawiał się z podatkami Townshenda. Występował przeciwko krępowaniu handlu morskiego z koloniami celem nieuzasadnionego napychania królewskiej szkatuły. Udowadniał, że podatki są nielegalne, ale w stosunku do Jerzego IV deklarował się jako lojalny poddany. Pisał: pozwól nam się zachować jak znającym swe obowiązki dzieciom, które otrzymały niezasłużoną karę od ukochanego rodzica. Pozwól, ażebyśmy z całym szacunkiem mogli poskarżyć się na niesprawiedliwość, jaka nas spotyka. Jak powiedział pan Sholto, u tych amerykańskich dżentelmenów lojalność wobec monarchy szła w parze z lojalnością względem własnych wyobraźni o sprawiedliwości. Jak taki człowiek zachowałby się w obliczu konfliktu królewskich praw z prawami sumienia? Książka tego nie wyjaśniała. Filip czytał bez trudności. Praca w drukarni znacznie poszerzyła jego znajomość angielskiego. Po namyśle doszedł do wniosku, że poglądy Dickinsona i jego amerykańskich współziomków są tożsame z tym, co on sam uważa za słuszne. Oni także nie mogli pogodzić się z despotyzmem i arogancją uprzywilejowanych. Filip i poznał to dokładnie, i znienawidził w Kentland. Jeśli poglądy Dickinsona były reprezentatywne dla Amerykanów, Filip z rosnącym zapałem zaczynał wierzyć, że jego miejsce jest pomiędzy nimi. VI Zanim marzec zaczął się na dobre, Salomon Sholto odzyskał zdrowie i praca w drukarni powróciła do dawnego, spokojnego 177 rytmu. Uczucie nienawiści do Amberlych dręczyło Filipa coraz mniej i mniej. Jego myśli zaprzątały kolonie. Był coraz bardziej przekonany, że powinni emigrować. Do tego jednak trzeba było przekonać Marię. Chłopak zwlekał z podjęciem tematu. Sam przed sobą przyznawał, że obawia się odmowy. Pewnego słonecznego dnia w kwietniu 1772 roku, wraz z łagodnym, ciepłym wiatrem topiącym ostatni szary śnieg, problem rozwiązał się sam. W sklepie przy Sweet Lane, jak gdyby razem z nadchodzącą wiosną, pojawiło się dwóch nieoczekiwanych gości. ROZDZIAŁ TRZECI Doktor Franklin i pan Burkę i - Oczyść ręce z tego czarnego mazidła i przyjdź natychmiast do sklepu. Przerażony Filip prawie upuścił ze strachu jedną ze skórzanych kul. Przerwy w codziennej pracy należały do rzadkości. Stary drukarz nie tylko wygłaszał kazania, ale i praktykował sumienność. Teraz stał przy drzwiach do sklepu, gestykulując niecierpliwie. Filip poszukał wzrokiem odpowiedzi u Hosei, ale ten tylko wzruszył ramionami. Też nie miał pojęcia, o co może chodzić. Przy drzwiach do sklepu pan Sholto oświecił go nieco. - Przyrzekłem przedstawić cię komuś z kolonii, prawda? Wyobraź sobie, że niespodziewanie zjawił się doktor Franklin, który właśnie przechodził tędy razem z innym moim przyjacielem! Pośpiesz się! Nie powinno się zanadto uszczuplać czasu pracy. Dwóch przyzwoicie odzianych dżentelmenów rozmawiało z panią Emmą. Maria w głębi sklepu odkurzała półki miotełką z piór. Przywitała syna zaskoczonym spojrzeniem. Podążając za panem Sholto, Filip minął ją bez wyjaśnień. Młodszy z gości, nie mający jeszcze czterdziestki mężczyzna z rumianą twarzą, mówił do pani Sholto angielszczyzną o specyficznym rytmie. Potem Filip odkrył, że po takim akcencie poznaje się dublińczyka. - Nie widzieliśmy ostatnio pani zacnego męża „Pod głową Turka", gdzie partia wigów powraca do życia nad filiżanką kawy. Nawet Johnson, tak skłonny do uraz, wypytywał o ciebie, Salomonie. 179 - Zatrzymywały mnie praca i choroba. - Kiedy zdrowie górą, a zyski bezpieczne, nadchodzi pora próżnowania z przyjaciółmi. Tak odezwał się drugi z gości, na którego Filip spoglądał z obawą. To był „bezbożny czarodziej", znany uczony, żwawy pływak z nurtów Tamizy. Doktor Benjamin Franklin był mocno zbudowanym mężczyzną prawie dwadzieścia lat starszym od swego towarzysza. Miał wydatne szczęki, siwe włosy nad wysokim czołem, duży brzuch i przenikliwy wzrok. Okulary podkreślały bystry wyraz twarzy. Filip od razu zauważył w nich coś szczególnego: dolne połówki były znacznie grubsze od górnych. Czy to ten wynalazek, o którym wspominał pan Sholto? - Co do pracy, zgadzam się całkowicie, Salomonie - powiedział Franklin. - Wielokrotnie się z tym zgadzałem - uśmiechnął się. - Poczciwy Ryszard powtarzał to bez końca. Ilekroć czerpałem z jego uwag, wracał do tego tematu. Dawno już doszedłem do wniosku, że może trochę przesadziłem, podnosząc zalety oszczędności i pracy. Sam zyskałem reputację nudnego, pracowitego skąpca. Kiedy pozwolę sobie między Brytyjczykami na jakiś mały żart, budzę powszechne zdziwienie. Ty wiesz, że potrafię cieszyć się życiem, Salomonie. Uważam, że za długo trzymasz się z dala od naszych zebrań. - A ty od Sweet Lane, Benjaminie. - Miło to słyszeć. - W „Głowie Turka" są jeszcze inne atrakcje oprócz politycznych pogawędek - poinformował Irlandczyk z uśmiechem w oczach. - Faktycznie - Franklin skinął głową. - Doktor Goldsmith raczył nas czytaniem fragmentów swej nowej komedii. Sądzę, że będzie to wielki sukces. Ma nadzieję, że kiedy Garrande mu to wystawi, to wydrukuje u ciebie, Salomonie. Sholto przystopował żarty, chrząkając znacząco i kierując uwagę na Filipa. Goście zwrócili na niego spojrzenia. Chłopak miał świadomość, że i matka obserwuje go wnikliwie. Nie chciał, żeby jego amerykańskie plany zostały ujawnione w tak bezpośredni sposób, ale nie widział żadnej drogi odwrotu. Właśnie sprzedawca małży przeszedł ulicą, pchając wózek i głośno zachwalając swój towar, gdy Sholto przedstawił chłopca przybyłym. - Ten młody człowiek jest w moim domu gościem i kimś w ro- 180 dzaju terminatora. Nazywa się Filip Charboneau. Ta dama w głębi sklepu to Maria Charboneau, jego matka. Obaj dżentelmeni ukłonili się z uśmiechem, a ona, wyraźnie zakłopotana, dygnęła sztywno. Filip zauważył, jak starszy z gości poprawił okulary, zerkając na ciągle jeszcze bardzo dobrą figurę Marii. - Pan Burkę - powiedział Sholto do Filipa - jest mówcą i pam-flecistą, członkiem Izby Gmin z okręgu Wendover. O doktorze Franklinie już ci opowiadałem. Filip wykazuje duże zdolności i zamiłowanie do rzemiosła drukarskiego, Benjaminie. Bardzo chciałby porozmawiać z tobą i przeczytać twoją książkę Obserwacje zwiększania się populacji i gęstości zaludnienia prowincji zamorskich. Niestety, nie mamy już obu naszych egzemplarzy. - W takim razie przyjdź do mojego mieszkania na Craven Street pod siódmy. Najlepiej wieczorem. Wtedy spełnimy oba twoje życzenia. Czy mogę spytać, dlaczego zainteresowała cię moja praca o ludności Ameryki? Czując wzrok Marii na swoich plecach, Filip zawahał się z odpowiedzią. Wyręczył go Sholto. - Z różnych powodów Filip rozważa podróż za ocean zamiast powrotu do siebie, do Francji. Maria gwałtownie wciągnęła powietrze. Filip odwrócił się i ujrzał gniew w oczach matki. Zaskoczyła go stanowczość w głosie Franklina. - Bardzo słusznie. Możliwości rzeczywiście są nieograniczone, szczególnie dla ambitnego młodzieńca, który radzi sobie z prasą drukarską. Zanim udało mi się osiągnąć moją aktualną pozycję ekscelencji - żartobliwy błysk w oczach doktora kłócił się z pompa-tycznością słów - sam byłem drukarzem w Filadelfii. - Wiem to od pana Sholto - skinął głową Filip. - Nauczyłem się rzemiosła terminując w Bostonie. Nigdy tego nie żałowałem. Przybyłem do Filadelfii, mając jedynie swoje nazwisko, jednego holenderskiego dolara i parę miedziaków. Wkrótce żyłem nieźle dzięki drukowaniu, a wygląda na to, że zostawię jakiś skromny ślad po sobie na tym świecie. - Skromny? - zaśmiał się Burkę. - Panie Charboneau, doktor jest człowiekiem utalentowanym: wynalazcą, uczonym, fundatorem szpitali, założycielem oraganizacji mającej na celu zniesienie obrzydliwego handlu niewolnikami. 181 - On nie chce słuchać o mnie, Edmundzie - przerwał mu Franklin. - On chce słuchać o koloniach. Prawda, młodzieńcze? - Tak, proszę pana. Przyjmuję pana zaproszenie na Carven Street. - Świetnie. Tylko ostrzegam cię, mogę to zapamiętać. Tyle razy żałowałem, że nie mogę iść do domu, zamiast włóczyć się po labiryncie brytyjskiej polityki. Poprzednio reprezentowałem interesy handlowe Pensylwanii. Teraz kolej na Massachusetts, ale to ciągle te same spory. Musiałem opuścić moją drogą żonę Deborah, która lęka się morskich podróży. Czasami czuję się tutaj bardzo samotny - podsumował, zerkając na Marię. Ona jakby nie słyszała jego skargi. Nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. - Ile opowiedziałeś temu chłopcu o Ameryce, Salomonie? - spytał w końcu Franklin. - Tyle, ile wiem od ciebie. Że prawie na każdym rogu ulicy handlują jakimś drukowanym słowem. - A wspomniałeś mu - wtrącił uszczypliwie Burkę - że większość druków jest nieprzyzwoita i radykalna? - Kogo można za to winić, Edmundzie? - ostro wszedł mu w słowo Franklin. - Im dłużej Jego Królewska Mość nalega na wprowadzenie niesprawiedliwych praw, tym częściej tacy radykałowie jak Adams i jego przyjaciel Revere będą drukować swoje paszkwile. Wina leży po tej stronie Atlantyku. - Wiesz, że podzielam twoje zdanie. - Edmund Burkę powoli skinął głową. - Czy nie wstawałem wiele razy w Izbie Gmin, żeby błagać o ukrócenie ekscesów ministrów? Moja zasada to ugoda, pojednanie. Rząd nie może zachowywać się jak brutalny ojciec wobec niegrzecznego dziecka. - Edmundzie - doktor z uśmiechem przerwał mu gestem - nie musisz robić na nas wrażenia swoją irlandzką elokwencją. Znam twoje dobre intencje. Niestety, wiem również, że jesteś w mniejszości, która teraz nie może już liczyć na poparcie nawet pana Pitta. - Tak, to podwójna tragedia. Najpierw straciliśmy go na rzecz Izby Parów, a potem te jego problemy. Taki umysł pogrążony w mroku. - Król i jego ludzie mają dość głosów w obu izbach, żeby robić, co im się żywnie podoba, pod warunkiem, że nie drażnią miejscowych 182 kupców. Teraz jest chwilowy spokój, ale obawiam się, że rząd może znów wziąć ten sam kurs i doprowadzić do podobnej masakry jak ta, na której Adams zbił swój polityczny kapitał. - Masakra wydarzyła się, bo Bostończycy sprowokowali wojsko - zaznaczył Burkę. - Nie kłóćmy się, Edmundzie. Przecież w najistotniejszych kwestiach mamy takie same poglądy.Obaj znamy smutną prawdę, z której ogół nie zdaje sobie sprawy. To król osobiście, a nie żadni ministrowie, jest odpowiedzialny za te wredne podatki, przez które zrodziły się wszystkie niepokoje. - No masz, Benjaminie! - wykrzyknął przerażony Sholto. - Cóż za zmiana frontu! - Wiele rzeczy się zmienia - uśmiechnął się kwaśno Franklin -wskutek wałęsania się po kuchennych schodach Whitehall. Codziennie jestem coraz mniej oczarowany Jego Królewską Mością. - Sprawa podatków może wrócić - przerwał śliski temat Burkę. - Słyszałeś ostatnią plotkę o Kompanii Wschodnioindyjskiej? - Nie, jeszcze nie słyszałem. - Wieść niesie, że tak źle stoją finansowo, iż mogą próbować przepchnąć projekt o monopolu na zamorski handel herbatą. - Bardzo źle na tym wyjdą. - Oczy za okularami błysnęły tak srogo, że Filip cofnął się zaskoczony. Dotąd Franklin wydawał się jowialny i łagodny. - Miałem panu roztoczyć zachęcające wizje, panie Charboneau - doktor zwrócił się niespodziewanie do Filipa - a tu takie czarne barwy. Jednak poprzez chmury przedostaje się co nieco światła. Wpadnij do mnie, a ukażę ci te słoneczne strony. - Będę tego oczekiwał, doktorze. - Rozumiesz, kolonie nie pragną problemów. Przyszłość i spokój w Ameryce znajdują się w rękach królewskich. - Bzdura - zaprotestował Burkę. - Twój ziomek Adams aż się pali do konfrontacji. Jest gotów posłać tłum na pewną śmierć, byle nakarmić swoje wybujałe ambicje. - Adams faktycznie może skorzystać z okazji, żeby doprowadzić do wystąpień - przyznał Franklin. - Lecz w koloniach nie ma zbyt wielu jemu podobnych. Większość z nas pragnie spokoju i harmonii za wszelką cenę oprócz jednej - zrobił efektowną pauzę. - Nie zrezygnujemy z uznania naszych pełnych praw jako Anglików. Wciąż i wszędzie będę o tym mówił, od „Głowy Turka" poczynając, a na 183 polu kapusty waszego króla-farmera kończąc. Boję się, że oprócz paru porządnych ludzi, takich jak ty, Edmundzie, nie będę miał zbyt wielu słuchaczy. Burkę tylko zerknął ponuro. Filip złapał spojrzenie, jakim Maria obdarzyła dyskutujących mężczyzn. Zrozumiał, że zanim dzień się skończy, będzie musiał stawić czoło burzy. Nagle Franklin żywym ruchem wydobył z kieszonki kamizelki zegarek na srebrnej dewizce. Pokazał tarczę swemu towarzyszowi. - Wkrótce mam spotkanie z panem ministrem do spraw amerykańskich. Proszę mi pozwolić się pożegnać. - Pójdę z tobą, skoro załatwiliśmy już najważniejszą sprawę, dowiadując się o zdrowie Salomona. - Salomonie - odwrócił się od drzwi Irlandczyk - bez względu na pilne zamówienia przyjaciele oczekują cię „Pod głową Turka" z filiżanką kawy lub czekolady. Bezustanna praca daje ponure usposobienie... - ... i bogactwo - dodał Franklin. - Panie Charboneau, przypominam o wizycie. - Przyjdę na pewno. Dziękuję, doktorze. Dwóch mężczyzn ruszyło w dół Sweet Lane odprowadzanych przez wyrosłych jak spod ziemi kilku urwisów. Chłopcy natarczywie domagali się pieniędzy na dżin. Zanim goście zdążyli zniknąć z pola widzenia, Maria ruszyła do swego syna z pałającym spojrzeniem. - Cóż to za plany, które omawiasz z obcymi, nie znajdując chwili, by mnie o nich powiadomić? - Mamo - Filip nie cofnął się nawet o krok - miałem zamiar wkrótce o tym z tobą pomówić. - Pani syn chciał najpierw zbadać wszystkie okoliczności - przyszedł mu na pomoc Sholto. - I co proponujesz? Tyranie w obcym kraju, gdzie wszystko wrze? - zacisnęła pięści. Chcąc przerwać niemiłą scenę, Salomon stanął między nimi. - Madame, chciałbym przypomnieć, że jest środek dnia pracy. Rozumiem, że ma pani z synem ważne sprawy do przedyskutowania, ale błagam, nie w czasie, za który płacę. Wiele kosztowało Marię powstrzymanie się od odpowiedzi. Za- 184 dźwięczał dzwonek u drzwi i weszły dwie damy w czepkach. Pani Emma wysunęła się naprzód, witając je szczególnie głośno: - Dzień dobry, pani Chillworth! Przyszła pani po nowe powieści? Pani Charboneau znajdzie pani coś odpowiedniego. Przez chwilę Filip obawiał się, że jego matka wybuchnie. Minęły długie sekundy. Pan Sholto nerwowo przełknął ślinę. Rzucając Filipowi długie spojrzenie mówiące: „jeszcze z tobą nie skończyłam", Maria pośpieszyła do klientek. Następnym wydarzeniem odwracającym uwagę od konfliktu był krzyk z pracowni. - Przekleństwo, zepsułem! Zniszczyłem! - ryczał Hosea. Filip popędził za Salomonem do drukarni. Hosea kopał ze złością blat jednej prasy rozłupany na pół. - Za duży nacisk na dźwignię. - Pewnie byłeś myślami przy jakiejś spódniczce - zadrwił Esau znad kaszty. - Cały dzień zejdzie na wymianie - pan Sholto aż spurpurowiał z gniewu. Filip, podążając za pryncypałem w stronę przeklinającego Hosei, pomyślał, że to wszystko na nic. Tylko koniec świata mógłby powstrzymać konfrontację z matką. II Pan Sholto musiał posłać aż do Southwark po nowy blat. Przywieziono go rzeką dopiero po zmroku. Zainstalowanie zajęło dwie godziny. Kolacja, jadana zwykle o ósmej, tym razem była później. Filip czuł się już bardzo zmęczony i zdenerwowany, gdy razem z pryncypałem i jego synami wszedł na górę. Zegar u Świętego Pawła właśnie wybijał dziesiątą. Maria czekała na niego. - My nie zjemy, dopóki nie porozmawiam z tobą, Filipie. - Dobrze - chłopak pohamował się z najwyższym trudem. - Ale nie musimy przeszkadzać. Chodźmy na spacer. - Tylko ostrożnie na ulicach o tej porze - poradził pan Sholto kierując się do kuchni, skąd dolatywał zapach herbaty i świeżo upieczonego chleba. 185 Filip skinął głową jak nieobecny. Maria poszła do siebie po szal. Zeszli na dół po zewnętrznych schodach. W panującej niepodzielnie mgle ich kroki głucho zastukały o bruk Sweet Lane. Filip nie zwracał uwagi, którędy idą. Napięcie rosło. Maria poślizgnęła się w błocie wokół kanału ściekowego. Chciał ją podtrzymać, ale ze złością odtrąciła pomoc i wybuch-nęła: - Masz nie po kolei w głowie! Nadajesz się do szpitala dla obłąkanych! Do Bedlam! Jak mogłeś wpaść na pomysł włóczenia się przez cały ocean, gdy tutaj, w tym kraju, czekają na ciebie bogactwo, potęga i siła. Nie był w stanie dłużej zdobywać się na takt i wyrozumiałość. - Mamo, to mrzonki! Czy już zapomniałaś o Kentland? Nie mamy żadnej szansy! Była wściekła, gniew w niej aż wrzał, Filip słyszał to w rytmie jej oddechu. - Co zmieniło cię w tchórza, synu? - Nic - odwrócił się ku niej. - Tylko staram się widzieć przyszłość jak człowiek dorosły i odpowiedzialny, a nie jak otumaniane dziecko! - Nie będę słuchała!... - Będziesz! Co ty proponujesz? Życie na czyjejś lasce? Czepianie się nadziei, że zdarzy się cud? Księżna Kentland nie pozwoli na żadne cuda! A co zostało w Auvergne? Po co tam wracać? - Ponieważ - aż takiej goryczy nigdy w jej głosie nie słyszał - ponieważ chcesz zmarnować swoje życie jako chłopak u drukarza. Ty, który przysięgałeś, że nie dasz wdeptać się w bruk. Filip skurczył się w sobie. Przez chwilę przytłoczył go ciężar winy. Maria potrafiła bezbłędnie trafić w czuły punkt. - Jeszcze nie zdecydowałem, czy zaproponować ci wyjazd do Ameryki - powiedział z dystansem. - Uważałem, że warto to rozważyć, zorientować się. To wszystko. Drukarstwo jest popłatnym zawodem. - Walać sobie ręce? Fuj! - Franklin stał się dzięki temu bardzo ceniony i wśród arystokracji. - Och tak, pamiętam tę rozmowę na Tamizie. Geniusz! - Jej głos zazgrzytał jak ostrze na szkle. - Ale czy ty jesteś geniuszem, mój synu? 186 - Nie, oczywiście, że ja nie... - Jesteś szlachcicem! Arystokratą! - Otulała ich coraz gęstsza i wilgotniejsza zimna mgła. - Nawet twój amerykański geniusz tego nie ma. Zrozum, Filipie, jeżeli odstąpisz od swych żądań, to znaczy, że ja zmarnowałam życie. Filip wzdrygnął się. Już go nie przekonywała. Krzyczała na krawędzi histerii. - Czy możesz mi to zrobić? Mnie, która poświęciłam dla ciebie całe życie? - Mamo, ty wiesz. Nigdy nie zraniłbym cię z własnej woli. Ale trzeba być rozsądnym. - No właśnie. Jak ty myślisz, po co ciułam każdy grosz, jaki zarabiamy? Myślisz, że po to, żeby wrócić? - Jej śmiech zaniepokoił go jeszcze bardziej niż słowa. - O nie, Filipie, ja też mam swój plan. Zobaczysz. Znajdziemy prawnika tu, na miejscu. Takiego, który potrafi nam pomóc, będzie wiedział, jak użyć listu... Filip nie krył już irytacji. - Aleja zamierzam przyjąć zaproszenie Franklina i porozmawiać z nim. Sama rozmowa przecież... Zdał sobie sprawę, że Maria nie słuchała go, zajęta własnym monologiem. - ...ponieważ nie mam zamiaru przeprawiać się przez ocean do kraju zamieszkanego przez farmerów, handlarzy i tych ohydnych czerwonoskórych, o których tyle się gada. Nie mam zamiaru opuszczać Anglii, dopóki ty nie otrzymasz należnego ci... - Na Boga, kobieto! Skończ z tym! Skończ! „Kończ, kończ, kończ!" - powtórzyło echo w kłębach mgły. Nie miał zamiaru krzyczeć ani zwracać się do niej inaczej, niż czynił to od dzieciństwa. Ale zrobił obie te rzeczy. To powiedziało mu wiele o obecnych stosunkach z matką. Krzyk przestraszył ją i trochę uspokoił. Mówiła już mniej ostro. - Filipie, co się z tobą stało? Czy nie chcesz być podobny do twego ojca? Pomyślał o lady Jane, Alicji i Rogerze - o ostatnim z nienawiścią. - Tylko czasem. - To była najuczciwsza odpowiedź. Maria Charboneau zaczęła płakać. Bolesne łkania raniły Filipowi serce - czuł się podły i zły tak samo na nią, jak i na siebie. Nagle podniósł głowę. Na tle łkań Marii wychwycił jakiś inny dźwięk. 187 Szur, szur, szur! Ciarki przeszły mu po plecach, a dłonie zlodowaciały. Szuranie rozlegało się na lewo, ale jego źródło kryło się we mgle. Potem dołączył drugi, zbliżony dźwięk, coś w rodzaju kroków - z prawej strony tym razem. Filip zdał sobie sprawę, że musieli zabłąkać się w okolice dziedzińca Świętego Pawła. Wyczuwał otwartą przestrzeń. Wysoko w górze uchwycił słaby blask światła, okienka pod kopułą. Poszukał po omacku dłoni Marii. - Mamo, myślę, że lepiej będzie, jak zawrócimy. - Mówię ci, że to on - odezwał się szeptem obcy głos. - Poznałem go, gdy krzyczał. Słowa zabrzmiały z lewej strony, gdzie szuranie się nasiliło. - No to stary Jemmy wcale nie miał fioła, gdy mówił, że widział ich na Sweet Lane. Sprawdźmy to. Latarnia otworzyła się z trzaskiem i żółty siarkowy płomień rozdarł mgłę. Filip przestraszony odskoczył. Światło wydobyło z mroku twarz okoloną zmierzwionymi siwymi kosmykami, brązową jamę bezzębnych ust i jedno oko z napuchniętą powieką. - To on! - wykrzyknął upiór. Filip nie rozpoznał go. Ale tamtej nocy widział tylko twarz Generała. Jedną ręką trzymając wysoko latarnię, drugą, brudną, szponiastą łapą, żebrak złapał Filipa za ramię. Jedyne oko jarzyło się złowieszczo. Za opryszkiem pojawiło się inne stworzenie w łachmanach, kobieta. Jej obwisłe wdzięki przeświecały przez strzępy bluzki. Usta tak samo bezzębne jak u jej towarzysza. Starucha wyciągnęła przed siebie dłoń wnętrzem do góry i poruszyła nią sugestywnie. - Pensa, żeby kupić Generałowi bukiet na grób. Filip zasłonił sobą przerażoną Marię, próbując strząsnąć trzymającą go rękę. - Tylko pensa - zapiszczała starucha. Jej palce poruszyły się. - To nie za dużo dla młodzieńca pracującego w drogiej księgarni. Stary Jemmy cię poznał. - Puszczajcie! Dajcie nam przejść! - Filip usiłował wyrwać się żebrakowi. Nagle napastnik puścił latarnię i rękę Filipa. Oburącz chwycił chłopca za gardło. 188 - Nie możesz kupić kwiatka na grób dobrego człowieka? - wrzeszczał. - Coś jesteś mu winien! Zabiłeś go! Filip walnął żebraka w brzuch. Ten jeden cios wystarczył, żeby się uwolnić. Prawie przewrócił Marię, wlokąc ją za sobą, podczas gdy koszmarna para darła się wniebogłosy: - Morderca! Morderca! Morderca! Jakiś czas słyszeli za sobą człapanie owiniętych w gałgany stóp. Potem uciekli. Dopadli rozchwianych schodów wiodących do prywatnej części domu drukarza jak ścigana zwierzyna i wdrapali się z hałasem na górę. Dopiero gdy zamknęli drzwi za sobą, Filip złapał oddech. Tak naprawdę żebracy nie stanowili fizycznego zagrożenia, ale po prostu był przerażony. Nieproporcjonalnie do przyczyny. Ciągle drżał na samą myśl, że tam, na zewnątrz, jakieś głosy mogły powtarzać: „Morderca! Morderca!" Maria weszła do swego pokoju bez słowa. Filip źle spał tej nocy. Rano opowiedział o wszystkim Esau, ale młodzieniec tylko wzruszył szerokimi ramionami. - Oczywiście próbowali cię naciągnąć, żeby dostać pieniądze na dżin. Czy naprawdę myślisz, że troszczą się, gdy umiera jeden z nich? Ten, którego zabiłeś, Generał, pewnie w pięć minut po tym, jak zabraliśmy cię z placu, był nagi, jak go Pan Bóg stworzył. Chociaż Filip starał się przyjąć argumenty młodego Sholto, był zaniepokojony. Żebracy wiedzieli, gdzie mieszka, a jeżeli ktoś inny zacznie pytać o niego? Ulica już wiedziała, gdzie szukać młodego Francuza ze starszą kobietą. Jak dotąd od czasu ucieczki z Tonbridge nikt ich nie ścigał. Jednak Filip nie czuł się bezpieczny. - Hej, nie patrz tak ponuro - uspokajał go Esau. - Nakładaj farbę, bo będę sterczał tu do północy, zamiast pomuzykować wam na flecie. Francuz posłusznie przystąpił do pracy, ale niepokój go nie opuszczał. Nic nie wspominał Marii o swoich obawach i wręcz unikał rozmowy z matką. Nie chciał wszczynać kłótni od nowa, dopóki nie znajdzie sposobu uświadomienia matce, że dalsze komplikacje ze spadkiem nie są warte podejmowanego ryzyka. Kiedy nadszedł kolejny ciepły dzień, wskazujący na zbliżającą się 189 wiosnę, obawy opuściły Filipa. Postanowił tego wieczora wybrać się na Craven Street. Miał nadzieję, że zastanie doktora. Maria wcześnie poszła do siebie, dzięki temu nie musiał jej mówić, gdzie się wybiera. Ale rodzinie gospodarzy wspomniał, dokąd idzie. Jeszcze raz ostrzegli go przed niebezpieczeństwami czyhającymi na ulicy. Za plecami ojca Hosea wyposażył przyjaciela w sztylet - kazał schować go za cholewą. - Nie pytaj, skąd wziąłem ten rożenek ani po co mi on. Po prostu weź. Filip podziękował i wyszedł z domu. W dole Strandu przetoczył się grzmot. Chłopak często oglądał się do tyłu, ale nie zauważył, żeby ktoś go śledził. Bez kłopotów odnalazł Craven Street, wiodącą na południe od rzeki. Wchodząc po schodkach do domu numer siedem, uznał swój lęk przed żebrakami za bezsensowny. Zanim ten tydzień dobiegł końca, przekonał się, jak bardzo się mylił. Ale gdy błyskawice rozświetlały nocne niebo, a ciężkie krople deszczu rozpryskiwały się na bruku, Filip nie przeczuwał niczego złego. ¦ ROZDZIAŁ CZWARTY Czarownik z Craven Street i Filip zakołatał do drzwi. W tym momencie błyskawica rozdarła niebo, rozświetlając Tamizę białym światłem. Piorun uderzył niedaleko - za okazałym budynkiem z cegły. Wiatr stał się chłodny, deszcz zacinał mocniej. Chłopak przysunął się bliżej drzwi, żeby uniknąć przemoczenia. W końcu ktoś otworzył. Kobieta. W średnim wieku, ale ciągle atrakcyjna. Uniósłszy świecznik, przyglądała się Filipowi z mrocznego przedsionka. - Słucham? - Dobry wieczór. Czy to dom doktora Franklina? - Nie, to dom wdowy Stevenson. Ale doktor wynajmuje u mnie pokoje. - Popatrzyła badawczo na Filipa. - Czy jesteś jego przyjacielem? - Znajomym. Pan Franklin zaproponował, żebym go odwiedził. Nazywam się Filip Charboneau. Jeśli jest w domu, byłbym wdzięczny, gdyby pani mnie zaanonsowała. Podejrzliwość pani Stevenson wydawała się zanikać i kobieta cofnęła się zapraszająco. - Proszę bardzo. Ale obawiam się, że przeszkodzi pan doktorowi w kąpieli powietrznej. - W czym? Kolejne grzmoty zagłuszyły słowa Filipa. Pani Stevenson nie usłyszała pytania. Zwracając się do drzwi w głębi sieni, ciągnęła: - Normalnie bierze kąpiel zaraz po wstaniu z łóżka. Dzisiaj miał rano ważne spotkanie. 191 Otworzyła drzwi od dobrze umeblowanego salonu, oświetlonego kilkoma lampami. - Polly, Polly, kochanie! Pojawiła się śliczna dziewczyna, mniej więcej w wieku Filipa, z bezczelną minką. - Benjamin ma gościa. Pan? - Charboneau. - Moja córka zaprowadzi pana. Filip podziękował odsuwając się, żeby dziewczyna mogła wskazać mu i oświetlić drogę. Piorun uderzył i nastąpiła chwila ciszy, gdy wchodzili po wyłożonych dywanem schodach. Za drzwiami na piętrze Filip usłyszał śpiew. Rozpoznał ten głos; Franklin śpiewał do wtóru instrumentu, którego Filip nigdy wcześniej nie słyszał. Dźwięki były dziwne, niezwykłe, choć sama piosenka raczej pospolita. O Chloe i Phyllis niech poeci plotą, ja o mej Joasi zaśpiewam z ochotą! - Och! - wykrzyknęła dziewczyna. - On gra! - Moim zdaniem to brzmi raczej jakby śpiewał. - Śpiewa również. Cóż za głupia uwaga. - Przepraszam - mruknął Filip. - Powiedziano mi, że on bierze coś, co nazywa się kąpielą powietrzną. Już minęło lat dwanaście od wesela, ja się z moją żonką ni na dzień nie rozdzielam. - Doktor Franklin może robić i trzy rzeczy naraz - prychnęła panienka, a oczy jej aż pojaśniały w świetle świecy. - Doskonale gra na skrzypcach i harfie. I oczywiście na swojej harmonijce. - Z jej gestów Filip zrozumiał, że to harmonijka stanowi źródło owych niezwykłych dźwięków, które słyszał. - Wynalazł harmonijkę tutaj, u nas w domu. Czasami godzinami siedzę i słucham, jak gra. - W swoim rozmarzeniu panna Polly Stevenson wyglądała na... zakochaną. Im wyżej wchodzili, tym lepiej było słychać eteryczne, słodkie dźwięki. Franklin miał doskonały słuch i śpiewał z uczuciem. Ma swoje wady połowica ma, lecz kobietę bez wad któż zna. - Ułożył tę piosenkę wiele lat temu o swojej filadelfijskiej żonie - wyjaśniła dziewczyna, gdy wdrapali się na podest. - Ale niewiele mnie to obchodzi. Zapukała do drzwi, ale muzyka zagłuszyła stukanie. - Doktorze Franklin! Doktorze! Burza zagłuszyła ostatnie nutki. Polly zastukała jeszcze raz i tym razem doczekała się odpowiedzi. - To ty, Polly, moja kochana? - Tak. Ma pan gościa. - Mężczyzna czy kobieta? - Młody mężczyzna. Mówi, że zna pana. - Więc niech wchodzi. Ale ty zostań na zewnątrz. Ja jeszcze się kąpię. Dziewczyna zachichotała i obróciła się, żeby przepuścić Filipa. Ale ciekawość zwyciężyła i Polly stanęła na paluszkach, żeby przez jego ramię chociaż zerknąć do obszernego pokoju. Filip, zamykając drzwi, przyłapał ją na gorącym uczynku. Biedactwo, spiekła raczka. Wchodząc do pokoju, lepiej zrozumiał, dlaczego. - Witaj, Charboneau! - wykrzyknął doktor Franklin odziany jedynie w... okulary. Ale nie tylko gospodarz robił wrażenie. Trzy duże okna wychodzące na Craven Street były szeroko otwarte, zasłony powiewały swobodnie, a deszcz i chłodny wiatr bez przeszkód dostawały się do środka. Stronice księgi leżącej na stole pod oknem trzepotały rozpaczliwie. Ale Benjamin Franklin wydawał się zupełnie zadowolony. Siedział spokojnie pod przeciwległą ścianą przy urządzeniu, które, jak Filip przypuszczał, było owym dziwnym instrumentem. Harmonijka, jak mówiła ta ładna panienka. Doktor uśmiechnął się radośnie. - Usiądź i poczęstuj się maderą. Za chwilę skończę kąpiel. Zachowywał się zupełnie swobodnie, pomimo swego... stroju. Filip, nieco zażenowany, podszedł do kredensu i nalał sobie pół kieliszka wina. Łyknął pośpiesznie, podczas gdy Franklin wstał i dziarskim krokiem przeszedł się po pokoju. - Cieszę się, że spełniłeś swoją obietnicę. Proszę, wybacz mi mój wygląd. Zawsze wierzyłem, że świeże powietrze ma dobroczynny wpływ na ludzkie zdrowie i długowieczność. Zima czy lato, co dzień otwieram szeroko okna i zażywam świeżego powietrza przez godzinę. No chodź, rozgość się. Chyba nie ma żadnej pruderii między dżentelmenami. 193 - No cóż - Filip przełknął spory łyk madery i poczuł, jak gorący pocisk wybucha w jego wnętrzu. - Nie, nie! Skąd! Ale nigdy dotąd nie zdarzyło mi się wejść do pokoju i zobaczyć... Jakie dziwne urządzenie! I omijając wzrokiem nagość Franklina wskazał instrument pod ścianą. - Aaaa, moja harmonijka. Bardzo modna tutaj. Źródłem dźwięku są szklane półkule. Po prostu udoskonaliłem rzecz powszechnie znaną. Zaraz ci zademonstruję. Zegar na kominku wybił pół godziny. - Zrobiło się późno. Przeproszę cię na chwilkę. Zniknął w przyległym nie oświetlonym pokoju, żeby po chwili wrócić w znoszonym szlafroku i pantoflach z pożółkłej owczej wełny. Krzątał się od okna do okna, zamykając okiennice na zasuwki. Filip, już nieco swodobniejszy, dolał sobie trunku. Doktor zasiadł przy niezwykłym instrumencie. Filip rozejrzał się po pokoju. Książki i teki z papierami leżały dosłownie wszędzie. Na kominku stały trzy olejne miniatury oprawione w kosztowne, złote ramki. Środkowe miejsce zajmował portret raczej brzydkiej kobiety. Towarzyszyły jej wizerunki chłopca o żywych oczach i czarującej małej dziewczynki. Dzieci Franklina? Filip zastanawiał się, czy ten chłopiec to ów bękart, gubernator William Franklin. Dźwięki harmonijki odwróciły uwagę Filipa od portretów. Ale po chwili przez szczelinę w okiennicach wdarł się błysk błyskawicy. Grzmot zatrząsł domem. - Dopóki nie wpadłem na mój sposób, ustawiali szkła bezładnie. To czyniło grę niewygodną, bo trudno było sięgnąć do właściwego klosza. Wskazał na szklane półkule przypominające kieliszki bez nóżek, zawierające różną ilość wody. W miejsce nóżki wchodził drewniany kołek. Dotknięcie nożnego pedału powodowało zmianę pozycji kołka. Mechanizm był tak precyzyjny, że nawet kropla wody się nie wylewała. - Trzydzieści siedem ręcznie dmuchanych kloszy od trzech do dziewięciu cali. Strojone za pomocą klawikordu. Obejmuje trzy oktawy. Zaznaczyłem poziom wody nacięciem diamentu. Doktor zwilżył opuszki palców, zmieniając położenie kloszy i na- 194 ciskając z różną siłą. Niespodziewanie popłynęła śliczna melodia. W środkowej frazie doktor roześmiał się i zwrócił do Filipa. - Wystarczy tematów muzycznych na dzisiaj. Jak sądzę, bardziej interesuje cię Ameryka. Usiądź wygodnie i pozwól jeszcze nieco madery. Po tym, co już wypił, Filip widział przed oczami lekką mgiełkę. Ale przyjął kieliszek i rozsiadł się wygodnie na krześle. Sobie Franklin nalał nawet nieco więcej. Też usiadł, frontem do gościa, obok półek wypchanych książkami. - Przypominam sobie, że mam ci dać mój esej o stosunkach ludnościowych w Ameryce. Ale powiedz mi, panie Filipie, gdzie jest twój dom? Z akcentu zgaduję, że gdzieś we Francji. - Zgadza się. Moja matka i ja przybyliśmy do Anglii z Auvergne. - W interesach? W odwiedziny do krewnych? Filip miał na końcu języka prawdę, że jest synem arystokraty, ale powstrzymał się, gdyż Franklin nie miał dobrej opinii o parach Królestwa, zwłaszcza o tak zwanych Przyjaciołach Króla, do których zaliczano zmarłego księcia. Poza tym Filip był jak najdalszy od rozpowiadania o swoim pochodzeniu ze względu na bezpieczeństwo. Incydent z żebrakami wzmógł jego czujność. - Można to chyba nazwać interesami. Moja matka nigdy nie poślubiła mojego ojca, który był Anglikiem o dobrej pozycji. - Filip zauważył szybkie spojrzenie, jakim Franklin obrzucił portrecik chłopca. - Po śmierci ojca miałem otrzymać spadek. Ale cóż, nastąpiły pewne komplikacje. - Banda łajdackich krewnych postanowiła pozbawić cię tego, co ci się należy. - Bardzo łatwo dochodzi pan do sedna sprawy. - To stara historia - machnął ręką Franklin. - Zdarza się często w wyższych klasach, szczególnie wśród arystokracji. Więc teraz skierowałeś swe myśli na zachód, za morze? Filip skinął głową. - Moja matka jest temu przeciwna - dodał. - Przystojna kobieta. Diablo przystojna! Czy dasz radę ją przekonać? - Tak mi się zdaje. - Było to bardziej życzenie niż fakt. - Szczególnie, jeśli mielibyśmy tam lepsze perspektywy niż we Francji. - Nie mogłeś trafić na lepszych nauczycieli drukarstwa niż stary 195 Salomon i jego synowie. A drukarni w koloniach przybywa jak grzybów po deszczu. Rynek rośnie, więcej ulotek, więcej druków reklamowych. Analfabetyzm się zmniejsza. Rośnie głód wiedzy i słowa pisanego. Dlatego mamy tam stosunkowo otwarte społeczeństwo. Filip potrząsnął głową, nie rozumiejąc w pełni związku. Następna błyskawica rozświetliła szpary w okiennicach, poprzedzając ogłuszający grzmot. Franklin uzupełnił poziom wina w kieliszku i powrócił do tematu. - W Ameryce człowiek jest wolny. Może rozwijać się na tyle, na ile pozwala mu rozum i przesiębiorczość. Kolonie, w przeciwieństwie do Europy, nie są skrępowane gorsetem systemu przywilejów kastowych, z którym, jak zrozumiałem, miałeś już pewne starcia. Przenikliwe oczy przygważdżały Filipa zza okularów. Czekały na wyjaśnienia. Ale Filip tylko skinął głową i bez dalszego namysłu dolał sobie madery. Czuł narastający szum w uszach. Nie był przekonany, czy potrafiłby opowiedzieć historię o Amberlych spójnie i klarownie. Czuł oszołomienie winem i obecnością wielkiego człowieka, który wyglądał równie zwyczajnie jak jego kapcie z owczej wełny. Widząc, że nie może spodziewać się odpowiedzi, Franklin podsumował: - Tak, człowiek w Ameryce może zajść daleko. Nawet zaczynając od samego dołu. To się nie zmieni. No, chyba że Bóg sprawi, iż Korona zmieni bieg naszych kolonialnych spraw. - Rozmawiał pan o tym z panem Burkę w księgarni. - Ponieważ myśl o tym rzadko mnie opuszcza. Przyszłość stosunków Kolonii z macierzystym krajem całkowicie zależy od Jego Królewskiej Mości. Całkowicie. - Czy potrafi pan przewidzieć przyszłość? Na rok czy więcej naprzód? Czy sytuacja może stać się tak gorąca, że liczenie na stabilizację jest głupotą? - Mam nadzieję, że nie - powiedział ponuro Franklin, łypiąc w swój kieliszek. - I moją nadzieję podzielają Amerykanie od Wirginii, ziemi przypływów, do Maine, wybrzeża homara. Wybierając miejsce zamieszkania, zaryzykowali swoją przyszłość. Niestety, nie jestem w stanie prorokować dokładnie. Poczciwy Ryszard - Franklin skrzywił się z goryczą -jest tylko nieszkodliwym oszustem. Żeby nakreślić ci precyzyjnie sytuację, muszę zaznaczyć, że w tej 196 chwili Ameryka stanowi jedyne w swoim rodzaju połączenie okazji i ryzyka. Jakiego rodzaju okazji, już ci mniej więcej wyjaśniłem. W sensie społecznym jest tam więcej powietrza. Z drugiej strony niemiecki Jerzy i jego angielscy ministrowie nie są w stanie zrozumieć amerykańskiego charakteru. Słyszałeś, jak mówiłem Edmundowi: szukamy sprawiedliwości, a nie konfliktów. Ale jeżeli naruszą nasze poczucie prawości, będą nas nękać prawami i dekretami, jak na przykład sprawa ceł za herbatę, można spodziewać się najgorszego. Jeżeli król będzie się upierał, by kwaterować swoje wojsko na nasz koszt, Amerykanie mogą poczuć się skrzywdzeni i okazać to. Cisza. Zegar na kominku tykał do wtóru deszczowi. Franklin wydął wargi. - No tak, zmartwiłem cię. Jesteś przygnębiony. Potrzeba więcej madery. Zanim Filip się zorientował, kieliszki zostały ponownie napełnione. - Nie, wcale nie jestem przygnębiomy. Dodał mi pan otuchy, bo był pan szczery. Myślę, że z radością powitam wolne powietrze Ameryki. Wliczając w to ryzyko niebezpieczeństw. - Świetnie. I pamiętaj, że mogłem przesadzić w czarnowidztwie. Dopóki nie ma ataków na nasze swobody, w koloniach panuje spokój. Ledwie Franklin dokończył zdanie, błyskawica rozjaśniła niebo i głośne: dzyń, dzyń, dzyń! z przyległego pokoju poderwało na pół drzemiącego Filipa z krzesła. - A niech to licho! - krzyknął Franklin zrywając się z miejsca. - Zapomniałem odczepić drut od pręta. Zniknął w drzwiach pokoju, który już nie był ciemny. Biło stamtąd upiorne światło, aż Filipowi ścierpła od niego skóra. Franklin, widząc zbielałe policzki swego gościa, zachichotał. - Nie ma powodu do obaw. Dom jest trochę zabezpieczony od burzy. Chodź, zobacz. Dzyń, dzyń, dzyń! - dzwonek szarpał bębenkami w uszach, jak gdyby obwieszczał wyrok. Filip zajrzał do środka pomieszczenia stojąc w progu. Zobaczył sylwetkę Franklina na tle białego światła wydobywającego się z jednej ze ścian. Dzyń, dzyń, dzyń! 197 - Naturalna siła elektryczności zawartej w burzy sprawia, że dzwonią - przekrzykiwał dźwięki doktor. Wyglądał w tym oświetleniu na zjawę z piekła rodem. Wskazywał gestem małą kulkę z brązu, która w otoczeniu dziwnego, jasnego żaru skakała tam i z powrotem między dwoma dzwonkami. - Zwykle wkładam pręt do ziemi, ale tutaj zasila dzwonki, ku rozrywce gości. - Pręt? - bąknął zmieszany Filip. - Coś w rodzaju pręta, który wynalazłem, żeby burza nie niszczyła domów. Spójrz, którędy idzie drut? Filip potknął się w ogarniających pokój ciemnościach. Królował tu stół ze sprzętem laboratoryjnym; większość z tych dziwacznych przedmiotów Filip widział pierwszy raz w życiu. Wyciągnął rękę w kierunku tańczącej kuli z brązu. - Na miłość boską! - Franklin chwycił go za rękę. - Nie dotykaj tego, mógłbyś spłonąć na miejscu. Oszołomiony Filip cofnął się parę kroków, próbując się uśmiechnąć. - To z pewnością bardzo zajmujący pokaz - wyjąkał. Kulka uspokoiła się i ledwie dotykała dzwonków, upiorne światło zbladło. Franklin ujął Filipa pod ramię i odprowadził do salonu. - Przypuszczam, że bardziej interesuje cię moja książka. Podszedł do biblioteki, poprawił okulary i wyciągnął ciężki tom, parę innych wyrzucając przy tym na podłogę. Filipowi ulżyło, że nie tylko on odczuwa skutki picia madery. - Przejrzyj ją dokładnie i wybierz to, co dla ciebie istotne. A potem daj ten egzemplarz mojemu przyjacielowi Salomonowi z pozdrowieniami. - Doktorze Franklin, dziękuję panu za poświęcenie mi cennego czasu, za to, że był pan tak uprzejmy... - Mowy elektryzujące? Roześmiali się obaj. - Weź pod uwagę moje rady, młody człowieku. Nie zniechęcaj się tym, co może się zdarzyć. Ameryka jest nowym, dzielnym krajem, a ryzyko wliczone w wyjazd i tak czyni go opłacalnym. - Dzięki za jeszcze jedną radę. 198 - To niezbyt kosztowny podarunek. Kto wie, może ofiaruję koloniom wartościowego mieszkańca? Ale mogę i chciałbym pomóc ci też w bardziej praktyczny sposób. Jeśli postanowisz wyjechać, daj mi znać. Zrobię ci listę drukarni w większych miastach i napiszę listy polecające. - To niesłychanie miłe, proszę pana. Ale za nic nie chciałbym nadużywać pańskiej uprzejmości i sprawiać kłopotu. - Kłopotu? Nie, to minimum tego, co mogę zrobić dla dzielnego człowieka. Filip przełknął ślinę. Przed oczami latały mu plamy. - Dzielnego? Franklin podszedł do środkowego okna. - Kto odwiedzi Craven Street, zostaje uznany za niebezpiecznego buntownika - powiedział, otwierając okiennice i wskazując coś na zewnątrz. Czekali chwilę na grzmot. Kiedy błyskawica rozdarła chmury, ujrzeli po przeciwnej stronie ulicy mężczyznę stojącego w przejściu między domami. Jego ubiór wskazywał, że to marynarz. Kolejna błyskawica wydobyła malutki, złoty błysk w jego uchu, kolczyk. Franklin zatrzasnął okiennice z ponurą miną. - Dla bezpieczeństwa wyprowadzę cię tylnym wyjściem. - Śledzą pana, doktorze? - Bez przerwy. Niektórzy członkowie Parlamentu głośno krzyczą, że powinienem zostać powieszony. Porównują mnie nawet do Samuela Adamsa, chociaż w porównaniu z nim jestem więcej niż umiarkowany. Czy nadal chcesz się zadawać z nami, Amerykanami, panie Filipie? - Tak, tak właśnie myślę - powiedział Filip, czując, jak musują w nim wino i ekscytacja. - Miałem takie wrażenie już w momencie, gdy się spotkaliśmy. Że jesteś człowiekiem właściwego rodzaju. Taki młodzieniec w najlepszym, pionierskim gatunku. Komplement i poufałe, serdeczne poklepanie po ramieniu wprawiły Filipa w euforię. Czując drogocenną książkę za pazuchą, pogwizdywał i nucił całą drogę na Sweet Lane. I dopiero gdy był już na miejscu, zdał sobie sprawę, że przemókł do suchej nitki. 199 II W ciemnej kuchni natknął się na Hoseę popijającego wino z dzbana. W piecu zostało już tylko kilka żarzących się węgielków. Esau drzemał na stołku, pochrapując z głową opuszczoną na pierś. Flet leżał obok, na ziemi. - Hej! - Hosea chwiejąc się na nogach wstał, żeby go powitać. - Jak tam, nocny marku? Żadnych żebraków? Żadnych dziwek miotających obelgi? - Filip potrząsnął przecząco głową, ściągając przemoczoną do nitki koszulę. - A więc wyjątkowo nudny wieczór, drogi Filipie. - To był najbardziej ekscytujący wieczór w moim życiu - powiedział żarliwie Filip. - Ten człowiek jest gigantem! - Słuchaj - Hosea z pijacką serdecznością wziął go za rękę - przeszmuglowałem to wino z piwniczki. Pierwszorzędne. Siadaj ze mną. - Nie, nie. Chcę czytać. - Czytać zamiast pić? - Hosea pochylił się nad nim. - Ty musisz być pijany! - Pociągnął nosem. - Jesteś pijany, kompletnie zamarynowany sławetną maderą doktora. Dobrze, jeśli tak, to bądź sobie nietowarzyski! Nie chodziło o względy towarzyskie. Filipa wręcz rozpierała żądza zajrzenia do pracy doktora. Zapalił woskową świecę przy łóżku, ściągnął resztę mokrego ubrania i wsunął się pod koce. Otworzył książkę na pierwsz:j stronie i już po chwili myśl Franklina rozjaśniła jego wątpliwości. Kiedy książka powstawała, w latach pięćdziesiątych, w Ameryce Północnej mieszkało koło miliona Anglików. Wielokrotnie więcej niż przyjechało ze starego kraju. To była jedna z różnic. W gęsto zaludnionej Europie sytuacja demograficzna była mniej więcej stablilna. Ale Ameryka ze swoimi ogromnymi połaciami ziemi dotąd przemierzana była jedynie przez wojsko i traperów. Nieograniczone tereny mogące wykarmić ogromne rzesze. Książka przewidywała, że ludność Ameryki będzie podwajać się co dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. I to po tamtej stronie wody będzie mieszkać większość Anglików. Świt zastał Filipa ciągle zajętego lekturą, teraz pijanego słowami, nie winem, i oszołomionego wizją człowieka, który tak uprzejmie z nim rozmawiał. 200 Spłoszony ocknął się, gdy poranne dzwony przerwały ciszę nocy. Bolała go głowa, piekły oczy. Wkrótce musiał wstać, aby pracować ciężko przez cały dzień. Ale to nie miało znaczenia - nic nie miało znaczenia oprócz słów Franklina. Dźwięczały mu w uszach głośniej niż elektryczne dzwonki doktora: „Ameryka, Ameryka". Zdmuchnął świecę i zamknął oczy, nie przestając powtarzać tej nazwy w myślach jak wielkiej obietnicy. ROZDZIAŁ PIĄTY __ Jednooki ___ i Pierwszy znak, że Filip i jego matka są w niebezpieczeństwie, przeszedł nie zauważony. Ot, temat rozmowy przy wieczornym posiłku na trzeci dzień po wizycie u Franklina. Filip właśnie wyskrobywał ze swej miski resztki przepysznej zupy z soczewicy. Pani Emma umiała gotować! Tego dnia rozmowa przy stole toczyła się wartko. Maria nie mieszała się do niej. Jak zwykle. Czy dlatego, że w głębi duszy uważała się za lepszą od familii Sholto? Czy dlatego, że ciągle jeszcze nie czuła się swojsko wśród Anglików? Dla Filipa pozostawało to zagadką. Pani Emma krzątała się wokół stołu, dolewając dodatkowe porcje trzem młodym mężczyznom. Wysiłek przy prasie codziennie zapewniał im wilczy apetyt. Dolewając zupy Hosei pani Emma powiedziała: - Dziś przed południem w sklepie pojawił się dziwny gość. - Zerknęła na Marię. - Zaraz po tym, jak pani poszła rozpalić ogień pod kuchnią. Maria tylko lekko skinęła głową. Jej spojrzenie napotkało wzrok Filipa i umknęło. Od czasu, gdy napadli ich we mgle żebracy, nie rozmawiali o swoich problemach. Filip palił się, żeby opowiedzieć matce o niezapomnianym wieczorze przy Craven Street, lecz jakoś zabrakło mu okazji. A może odwagi? Kilka razy znaleźli się sami, ale ponura mina Marii gasiła wszelki entuzjazm. Filip znowu martwił się o zdrowie matki. Cały dzień prawie się nie odzywała, a jej twarz odznaczała się chorobliwą bladością. Mógł przypuszczać, że Maria rozmyśla o ich przyszłości. 202 Moment ostatecznej decyzji zbliżał się nieuchronnie, ona zaś zapadała się w sobie, jakby mogła się schować i oszukać czas. Głos Esau przerwał wątek myśli Filipa. - Cóż takiego dziwnego było w tym gościu, mamo? - Wszystko. Oczy miał przerażające. Właściwie jedno, bo drugie zasłaniała stara, brudna opaska ze skóry. Ale to widzące patrzyło jakoś groźnie. Wysoki mężczyzna o wojskowej postawie, twarz cała w dziobach po ospie. Rozglądał się wkoło, jakby czuł się nieswojo w księgarni. - A jak był ubrany? Jak dżentelmen? - dopytywał się Esau. - Chciał udawać dżentelmena! Wszystko od Sasa do łasa. I bardzo brudne. Wysokie buty, połatane bryczesy. Do tego płaszcz z jedwabiu. W dobrym gatunku, kiedyś pewnie pomarańczowy, ale teraz jak ścierka. - Dziesięć lat temu pomarańczowy był ulubionym kolorem dandysów - oznajmił Hosea. - Dzisiaj elegancja woli bardziej stonowane barwy. - Naturalnie mówisz to czysto teoretycznie - zaśmiał się Esau - nie z własnego doświadczenia. Hosea spojrzał na brata spode łba. Pani Emma zignorowała żarty synów, usadowiła się obok męża i mówiła dalej: - Nie znam się na modzie bogaczy, ale na pierwszy rzut oka zauważyłam, że ten człowiek chciał wyglądać na dżentelmena, ale nie bardzo umiał się do tego zabrać. Jego szpada miała bardzo wyszukaną francuską gardę. Nie wyglądał na człowieka, którego stać na kupienie czegoś takiego. - Z twojego opisu, Emmo, wynika, że mógłby ją kupić na trasie dyliżansu przy użyciu pistoletu - skomentował Sholto. - To mnie właśnie uderzyło, Salomonie! Wyglądał jak rozbójnik poubierany w swoje łupy. - Cóż, może któraś ofiara dała mu książki zamiast kosztowności i nabrał smaku do literatury - powiedział Hosea z ustami pełnymi jedzenia. - Nie rozumiem, czemu się tak rozwodzimy nad jakimś obdartusem? - Przestraszył mnie, to wszystko - wzruszyła ramionami pani Emma. - To rozbiegane spojrzenie, myszkował wzrokiem po wszystkich kątach. 203 - Czy był grubiański? - zapytał Esau. - Nie, nie, ale... - A więc zgadzam się z Hoseą, po co tyle gadania? - Cóż, pomyślałam, że może badają teren przed kradzieżą. Ten człowiek nie bardzo tutaj pasował. - Jak długo przebywał w sklepie? - zapytał rzeczowo Sholto. - Nawet nie kwadrans, większość czasu przy półkach z książkami. W końcu wstałam, żeby z nim porozmawiać po raz drugi. Bo oczywiście przywitałam go, gdy wchodził. A on tylko spojrzał na mnie wzrokiem drapieżnika i ledwie skinął głową. Potem, kiedy zagadnęłam, czego sobie życzy, zatrzasnął książkę i powiedział, że szuka jakiejś lekkiej powieści, ale ta, którą przegląda, nie odpowiada mu. I wyszedł. To była jedna z rzadkich chwil, kiedy rozległ się śmiech Salomona Sholto. - Emmo, Emmo, jesteś płochliwa jak sarenka! Jakiś rynsztokowy elegant przerzuca książki, a ty już drżysz cała w strachu. - Nie rozumiesz - zezłościła się pani Emma. - Książka, którą on wertował tak zapamiętale, to była Encyclopaedia Britannica Cham-bera. Jestem przekonana, że ten człowiek w ogóle nie umiał czytać. Więc po co przyszedł do naszego sklepu? Filip skończył jeść i odłożył łyżkę do miski. Nawet nie mrugnął okiem, choć odpowiedź na pytanie Emmy rysowała mu się aż nazbyt jasno. Pan Sholto zastanowił się nad relacją swojej żony. - W takim razie możesz mieć rację, Emmo. To może być rekonesans przed napadem. Jak nisko muszą upaść złodzieje, żeby planować kradzież książek. Którykolwiek z tych pałaców w Mayfair przyniósłby im o wiele więcej. Jednakże Londyn roi się od dziwaków, a ich motywy pozostają nieznane. Każde duże miasto przyciąga takie typy. Będziemy zamykać dokładnie drzwi, a na wszelki wypadek Hosea przeniesie swoje łóżko na parę nocy do pracowni. - Zamierzałem spędzić najbliższe wieczory poza domem - mruknął niechętnie młodszy syn. - Zamiast tego popilnujesz interesu - odparł słodko jego ojciec. - Znakomity powód, żebyś trzymał się z dala od tych swoich spelunek. I może zapobiegnie to problemom. Nie mam zamiaru utracić moich książek z powodu jakichś łotrzyków. 204 Przez trzy noce Hosea spał na dole. Nie tylko nie było próby włamania, ale również żaden podejrzany gość więcej się nie pojawił. Cały dom wrócił do dawnego trybu życia. Wszyscy przestali się niepokoić. To znaczy wszyscy prócz Filipa. II Urodziny pani Emmy wypadły w ostatnią sobotę kwietnia. Poprzedniego wieczoru przy kolacji pan Sholto niespodzianie oświadczył, że nazajutrz dzień pracy skończy się już o trzeciej. Wynajął faeton pocztowy, aby zawieźć wszystkich do ogrodów Vauxhall, właśnie otwartych na nowy sezon. Mieli tam zjeść kolację na świeżym powietrzu i rozkoszować się muzyką, unikając tego, co określił jako „sprośne rozrywki w ciemnych altanach i bocznych alejkach". Pani Emma uściskała męża. Esau wyglądał na uradowanego. Nawet Maria ożywiła się na myśl o wyjściu. Pan Sholto specjalnie zaznaczył, że ona i jej syn również są zaproszeni. Tak więc następnego wieczoru Filip Charboneau jeszcze raz miał się otrzeć o świat, o którym starał się zapomnieć. Wiosenny zmierzch pachniał niedawnym topniejącym śniegiem i perfumami eleganckiego towarzystwa. W pawilonach rozmieszczonych w pięknym parku damy w brokatowych sukniach i dżentelmani w żakietach spożywali posiłek w świetle latarń, gawędząc i śmiejąc się wesoło. Wstęp do parku kosztował pana Sholto po szylingu od osoby, dlatego pani Emma sama przygotowała urodzinową kolację. Rozrzutność też miała swoje granice. Teraz mogli zlekceważyć jedzenie i picie sprzedawane na miejscu. Znaleźli otwarty trawnik, z którego było dobrze słychać muzykę, rozłożyli przywiezione ze sobą koce i otworzyli koszyki z prowiantem. Nie byli wyjątkiem, gdyż wokół biesiadowało wiele innych rodzin. Do pieczonego kurczaka na zimno wypili dwie butelki czerwonego wina zakupionego specjalnie na tę okazję. Z głębi ogrodu dochodziły dźwięki orkiestry smyczkowej. Gdy zapadły ciemności, w alejkach rozbrzmiewały kroki spacerujących par, żeby nie wspomnieć o innych, bardziej zmysłowych 205 odgłosach. Jedyne oświetlenie stanowiły nieliczne żelazne latarnie wiszące na drzewach i dalekie odblaski światła z pawilonów. Wkrótce Hosea zaczął się wiercić niespokojnie. - Ojcze, czy mógłbym odejść, by nieco pospacerować? Nie mam takiego nabożeństwa do pieśni Haendla jak mój brat Esau. - Wiem. Ale nie odchodź na dłużej niż pół godziny. Słyszałem, że ciemne alejki są niebezpieczne po zakończeniu koncertu. Po chwili Filip wstał i oświadczył, że i on miałby ochotę się przejść. Wiosenny wietrzyk, słodka muzyka, śmiechy i szepty kochanków dochodzące z oddali - to wszystko zwróciło jego myśli ku Alicji Parkhurst. Miał nadzieję, że trochę ruchu rozproszy smutek wspomnień. Ruszył wzdłuż trawnika śladem Hosei. Jego matka, zajęta pakowaniem koszyków, zostawiła swoje zajęcia i dogoniła go. - Przyjrzyj się, jak spędzają wieczór ludzie z towarzystwa. - Niski, pełen napięcia głos jak w Auvergne. - Należysz do nich. I zajmując się tym głupim amerykańskim pomysłem, odrzucasz swoją szansę. Dopóki oddycham, nigdy nie pozwolę, abyś zrujnował sobie życie. I odwróciła się do Filipa tyłem, pozwalając słowom wryć się w jego umysł. A więc znał już odpowiedź na pytanie dręczące go od pierwszej kłótni. Rękawica została rzucona. Maria tylko czekała na odpowiedni moment, żeby rozpocząć oblężenie. Nieszczęśliwy Filip, jeszcze smutniejszy, pośpieszył w dół pochyłości, żeby dogonić Hoseę. Okrążyli okazały pawilon, pod którego ścianą młody dandys wymiotował wytwornie prosto na brokatową suknię swej damy. Większa część towarzystwa okazywała przesadne oburzenie. Ale część wyrażała swój aplauz oklaskami. Filip odszedł pośpiesznie, żałując, że Maria nie była świadkiem tej sceny. Czy naprawdę chciała widzieć go wśród takich ludzi? Niewątpliwie bycie bogatym miało swoje dobre strony. Ale czyż czułe matczyne oko nie widziało, że wśród tego towarzystwa każde chamstwo było do wybaczenia - z racji pozycji i pieniędzy? Czy Maria rzeczywiście wolała takie wzorce od prostej przyzwoitości, jaką znaleźli w domu drukarzy? Oczywiście Filip zdawał sobie sprawę, że jakkolwiek jego opinie są słuszne, to niepotrzebnie generalizuje sprawę. Czyż pan Fox nie 206 wspominał, że jego ojciec, książę, miał opinię przyzwoitego człowieka? Filip wciąż czuł się obiektem nienawiści panów i ich frywolnych, wymalowanych kobiet. Ale czyż nie stało się tak dlatego, że jedna z tych pięknych kobiet odrzuciła go, druga zaś sponiewierała, ponieważ stanowił dla niej zagrożenie? Jednak gdy przechadzali się swobodnie z Hoseą, Filip czuł, jak jego emocje powoli opadają. Spacer dobrze mu zrobił, był zadowolony. Hosei nie wystarczały takie letnie rozrywki. Był cały czas podniecony czymś, co zauważył z tyłu. Przestępował z nogi na nogę i oglądał się za siebie. W końcu perlisty chichot wyrwał Filipa z jego rozmyślań. - Panny sklepowe - szepnął Hosea. - Bezczelne bestyjki. Chodź, pójdziemy za nimi. - Nie sądziłem, że umknąłeś ojcu tylko po to, by podziwiać okazy botaniczne - uśmiechnął się Filip. - Nie ględź, bo je zgubimy. - Jak chcesz, to idź sam. Spotkamy się tam, gdzie popisują się żonglerzy. Wtedy twój ojciec niczego się nie domyśli. Młodego Sholto nie trzeba było zachęcać. Ruszył za dwiema flirciarkami, które już znikały za zakrętem. Zza wysokiego żywopłotu słychać było tylko wabiące śmiechy. Filip wędrował dalej. Rozkoszował się wiosennym powietrzem i gwiazdami na niebie. Gdzieś w gąszczu odezwał się słowik, a jego trel zabrzmiał jakoś odświętnie na tle skrzypiec, wiolonczeli i francuskiego rożka. Ponieważ orkiestra była daleko, a ptaszek blisko, wydawało się, że to oni akompaniują maleńkiemu artyście. I chociaż Filip opierał się romantycznym nastrojom, Alicja znów powróciła do jego myśli. Z opuszczoną głową, zasłuchany, zagłębił się w ciemne ścieżki. Nie dosłyszał kroków, dopóki nie zabrzmiały tuż obok. Poczuł dreszcz na karku. Zdał sobie sprawę, że jakiś samotny przechodzień zdąża prosto na niego. Zdecydowane stąpanie nie robiło wrażenia powolnej przechadzki bez celu. Światło sączące się przez wierzchołki żywopłotów nabierało zielonkawej barwy i nie rozpraszało mroku. Filip dostrzegł tylko sylwetkę; był to wysoki mężczyzna. Dopadł chłopaka w trzech długich susach. 207 - Mam dla pana prezent - powiedziała ciemna sylwetka, jednocześnie szukając czegoś w prawej kieszeni. - Ten, którego okaleczyłeś, przysyła ci to w zamian. Blask padł na lufę kieszonkowego pistoletu. Chłopak zdążył dać nura przed siebie, gdy padł strzał. Błysk wybuchu ukazał brzeg płaszcza mordercy - niegdyś pomarańczowego. Kula świsnęła pomiędzy liśćmi, dokładnie tam, gdzie przed chwilą stał Filip. Jeszcze na czworakach, złapał napastnika za nogi. Dostrzegł buty z cholewami - już wiedział, kto to jest, choć dzisiaj mężczyzna nie miał szpady. Drab zaklął i cofnął się, celując kolanem w szczękę Filipa. Chłopak zrobił unik, chwycił za but tamtego i pociągnął do góry. Mężczyzna przewrócił się upuszczając broń, ale zaraz znów sięgnął do kieszeni. Filip zaatakował niezręcznie, lecz zdecydowanie. Wyprowadził dwa ciosy kolanem w brzuch, jednocześnie waląc na odlew napastnika w twarz. Drab uchylił się od ciosu, rzucając głową w bok. Palce chłopca trafiły na skórzany pasek. Opaska na oko. Gdzieś za żywopłotem usłyszał kobiecy okrzyk przerażenia. Ręka zabójcy uniosła się i przez moment, straszliwą sekundę, światło błysnęło na lufie broni wycelowanej prosto w czoło Filipa. Zanim bandyta zdążył pociągnąć za kurek, chłopak oburącz podbił mu nadgarstek, jednocześnie odchylając głowę. Oślepiające światło i pieczenie w skroni. Ominęła go kula. Napastnik uderzył chłopca w skroń kolbą, jeszcze raz straszliwie przeklinając. Filip cofnął się, próbując wstać. Chciał skoczyć temu człowiekowi do gardła. Ale wokoło robiło się coraz głośniej. Krzyki, tupot butów. - Hej, kto tam strzelał? Tędy? Nie, to stamtąd. Za tym żywopłotem! Zabójca poderwał się i kopnął Filipa w goleń. Potężny cios prawie wgniótł go w krzewy. Lewą stronę głowy miał wilgotną od krwi. Był pewien, że napastnik nie poniecha ataku. Ale wysoki drab zawahał się, jakby nasłuchując wrzawy. Potem ruszył przed siebie i zniknął za zakrętem. Poły brudnego, pomarańczowego płaszcza powiewały na wietrze. 208 III Z przeciwnej strony niż ta, w którą oddalił się napastnik, nadbiegło dwóch mężczyzn. Filipa ogarnęła panika. - Tutaj się biją - krzyknął pierwszy z nadbiegających, zatrzymując się i podnosząc coś ze ścieżki. - To jest pistolet. A raczej był. Oto, co zostało. No i ofiara. A może napastnik. Mężczyzna stanął nad Filipem. - Ktoś ty? Co tu się wydarzyło? Zanim Filip pomyślał, panika podyktowała mu, co robić. Wyrwał pistolet z rąk mężczyzny i rzucił się w kierunku, gdzie zniknął zabójca. - Zatrzymaj się! Straż musi to zbadać! Trzeba złożyć wyjaśnienia! Akurat. Cudzoziemiec opowiadający o zabójcy wynajętym przez rodzinę książęcą! Ostatnia rzecz, jakiej Filip sobie życzył. Biegnąc na oślep po ścieżkach czuł coś więcej niż podczas ucieczki z Tonbridge. Nienawiść, pragnienie zemsty, upokorzenie. I wściekłość. Wściekłość na samego siebie, że mógł być tak głupi. Siedział spokojnie u rodziny Sholto przekonany, że jest bezpieczny. A poszukiwania trwały... Młoda para zagrodziła mu drogę. - On ma pistolet! - krzyknął młodzieniec. - Krew! Ubrudził mnie krwią! - zawodziła dziewczyna, o którą otarł się Filip, odtrącając ją na bok. Słyszał krzyki jeszcze długo potem, ale nie zwolnił. Lepka ciecz zalewała mu oko. Skręcił dwa razy w prawo, szukając wyjścia z labiryntu ścieżek. Dokoła tłoczyli się ludzie zainteresowani przyczyną zamieszania. Wreszcie wybiegł na otwartą przestrzeń. Rozpoznał pawilon, w pobliżu którego jedli kolację. Teraz w lewo, pomyślał. Po chwili odnalazł Sholtów i Marię. Wszyscy stali i niespokojnie kręcili się w pobliżu. Maria krzyknęła na widok zakrwawionej twarzy Filipa. - Słyszeliśmy strzały - wykrzyknął Salomon Sholto. - To do mnie - wyjąkał Filip, z trudem łapiąc oddech. - Ten jednooki drab. Amberly'owie go wynajęli. Pani Emma musiała podtrzymać Marię, która chwiała się na nogach. Filip zdjął płaszcz. - A gdzie Hosea? - zapytał drukarz. 209 - Rozdzieliliśmy się - odparł Filip, wycierając twarz rąbkiem koszuli. - Esau, znajdź go! - warknął ojciec. - I lepiej schowajmy to. Wskazał na pistolet, który Filip zatknął za pasek, a teraz, unosząc koszulę, pokazał. - Idziemy do powozu, przyprowadź tam Hoseę najszybciej jak możesz - krzyknął pan Sholto za synem. Potem ukrył pistolet w koszu piknikowym żony i owinął Filipa płaszczem. - Wszyscy prędko do powozu - zarządził. - A gdyby ktoś pytał, to chłopak upił się i przewrócił. Chodźcie w lewo, trzeba ominąć tłum. Szli szybko, Filip w środku. Pan Sholto nieustannie rozglądał się dokoła, badając sytuację. Parkowa publiczność biegała tam i z powrotem. W krzakach, z których uciekł Filip, migotały latarnie i pochodnie. Zdenerwowanie starego drukarza objawiło się jego bezustannym monologiem. - Ten diabeł, który wypalił do ciebie, może wciąż gdzieś tutaj się czaić. Nie możemy zwlekać. Ale park jest zatłoczony, a rabunek, zwłaszcza w ciemnościach, to zwykła rzecz. Wydostaniemy się. Na pewno. Tylko żeby o nic nas nie pytali. Lepiej uciec po cichu, żadnych wyjaśnień. Przed oczami Filipa pojawiła się mgła. Obraz odpływał i przypływał jak płótno na wietrze. - Nie - wyjąkał. - Ponieważ nikomu nie możemy powiedzieć prawdy. - Jesteś pewny, że zbój był nasłany przez Amberlych? - spytał Sholto. - Przez Rogera Amberly'ego. Nie wymienił go z nazwiska, ale powiedział: "Prezent od tego, którego okaleczyłeś". Ledwie wyjąkał ostatnie słowa. Głowa bolała go coraz bardziej. Krew przemoczyła płaszcz, którym okrył go Sholto. - Strażnik przy bramie patrzy na nas - ostrzegł szeptem drukarz, a głośno zawołał: - Nieszczęśliwy wypadek z powodu butelki dżinu, młody łajdak przesadził. Upadł i rozciął sobie głowę. Trzeba wracać do miasta, do chirurga. Już ja pogadam z tym łobuzem, jak wytrzeźwieje. Pan Sholto nie był zbyt dobrym aktorem, ale bardzo się starał. Strażnika jednak bardziej interesowało zamieszanie w parku. 210 - Co się dzieje? Skąd ta bieganina ze światłami? - Zdaje się, że była jakaś kradzież. - Nic nowego - uśmiechnął się kwaśno tamten. - Przechodźcie. Filip chwiał się na nogach; kolana miał jak z waty. - Powóz jest tuż przed tobą - usłyszał głos majstra. Ale Filip już nie zobaczył faetonu. Jakoś po omacku udało mu się wdrapać do środka. Wydawało mu się, że minęły godziny, zanim usłyszał głosy braci Sholto i pojazd ruszył. Oddalał się z turkotem od gwaru ogrodów Vauxhall. - Dzięki ci, Boże, jesteśmy bezpieczni - wykrzyknęła pani Emma. Półprzytomny i dręczony mdłościami Filip rozpaczliwie zdawał sobie sprawę, że bezpieczeństwo jest czysto iluzoryczne. Gdzieś pod gwiazdami krążył zabójca. IV Święty Paweł wydzwonił pierwszą. Obok lampy na kuchennym stole pani Emmy leżał rozłożony pistolet, osobno magazynek, osobno nagwintowana lufa. Salomon Sholto kazał podać trzecią butelkę urodzinowego wina, czekającą w domu na dalszy ciąg uroczystości. Filip napił się i poczuł trochę lepiej. Głowę miał zawiniętą lnianym bandażem. Okazało się, że rana nie jest głęboka i kiedy pani Emma oczyściła ją, krew szybko zakrzepła. Hosea przegarnął węgle w palenisku kuchennego pieca. Pogrzebacz zadźwięczał nieprzyjemnie, kiedy odkładał go na miejsce. Esau patrzył ponuro przed siebie niewidzącym spojrzeniem. - Jesteś pewny, że atak wymierzony był w ciebie? - zagadnął pan Sholto. - Tak - westchnął Filip. - Tylko jedna osoba na świecie może mnie oskarżyć o okaleczenie. To Roger. Albo jego matka. A może wspólnie wynajęli jednookiego bandytę. Pewnie szukał mnie przez długi czas po Londynie. I jestem pewien, że znalazł dzięki żebrakom spod kościoła. - Filip złapał się za głowę. - Fatalnie się broniłem. Gdybym go zabił, może byłby to już koniec pogoni. - Przestań - parsknął Esau. - Skończ z tym. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, a nie żołnierzami. Tylko tacy jak ten wojak uczyli się sztuki 211 zabijania. Uderzają przez zaskoczenie, osłaniając swe kryjówki. Sam przecież mówiłeś, że uciekł, ledwo pojawiło się ryzyko zdemaskowania. Maria odstawiła swoją szklankę na stół. Nieco dawnego ognia zalśniło w jej oczach. - Sam fakt, że zadali sobie tyle trudu, żeby nas odszukać, dowodzi, że boją się. Boją się twoich żądań. Filip czuł się chory od słuchania o spadku. Potrząsnął gniewnie głową, a w jego twarzy było tyle męskiej stanowczości, że matka przerwała wypowiedź w połowie. Z rysów syna zupełnie zniknęła chłopięca delikatność. - Mamo, oni dadzą sobie radę ze spadkiem, naginając prawo do swoich celów. To mnie Roger poszukiwał. Mści się za to, co mu zrobiłem. Nie ma sensu odwoływać się do sprawiedliwości, żeby ścigać tego zbója. Nawet jeżeli go złapią i zamkną w lochu, Amber-ly'owie wynajmą następnego. A potem następnego, póki zadanie nie zostanie wykonane. - Więc co zamierzasz dalej robić, Filipie? - spytała pani Emma wyraźnie przejęta. - Wyjechać stąd! I to szybko. Nie jesteśmy bardziej bezpieczni w Londynie niż w samym Kent. Tylko głupiec myślałby inaczej. - Ale nie możemy znowu uciekać... - zaczęła Maria. - Możemy, musimy i będziemy! - uciął Filip i zaraz dodał szorstko: - Ów drab lub jego następcy mogą napaść na ten dom. Nie mam zamiaru narażać na niebezpieczeństwo ludzi, którzy okazali mi serce. Wystarczy, że zrobiliśmy to raz panu Foxowi. - Szybki odjazd jest prawdopodobnie najlepszym wyjściem - stwierdził Salomon Sholto, pocierając w zamyśleniu szorstki od świeżego zarostu podbródek. - Mówię to ze względu na wasze dobro, nie własne, jakkolwiek doceniam w pełni twoją troskę o nas. Wczujmy się w położenie człowieka od Amberlych. Co on myśli? Że dokąd możecie jechać? - Tam, gdzie przypuszczali, że pojedziemy poprzednio. Bez wątpienia sprawdzili, że nie pojechaliśmy. Do jednego z portów kanału La Manche. - Które mogą być obserwowane - skomentował Esau. - Przypuszczam, że tak - potwierdził Filip. - Jeśli Roger jest tak niecierpliwy w swej mściwości, jak na to wskazują fakty, mógł 212 wynaleźć więcej niż jednego zbira do załatwienia tej sprawy. Tak więc - zawiesił głos, bo rozwiązanie przyszło samo dosłownie w tym momencie - pojedziemy w innym kierunku. Poszukamy drogi do kolonii. Zobaczył błyski gniewu w oczach matki, ale zanim zdążyła się odezwać, uderzył otwartą dłonią w stół z taką siłą, że części pistoletu zabrzęczały. - Mamo, to jedyna droga. Dotarcie do Auvergne będzie więcej niż niebezpieczne. Co tam na nas czeka prócz zrujnowanej gospody? Wysłuchaj mnie, musisz mnie wysłuchać! Oni polują na moje życie. Mam prawo chronić je w sposób, który uważam za najpewniejszy. Było mu żal, że musi do niej mówić w ten sposób przy obcych, ale nie widział innego wyjścia. Każda chwila spędzona w Londynie zwiększała niebezpieczeństwo. Esau skinął głową na znak, że zgadza się z Filipem. - Najszybsza linia powozowa na zachód prowadzi do Bristolu. Odjeżdżając rano z One Bell na Strandzie możecie wkrótce być daleko stąd. - Nie mam pojęcia, ile kosztuje przejazd statkiem. Mogę zapracować na podróż dla nas obojga. Przypuszczam, że zarobiłem już na dyliżans. Zanim wyruszymy, muszę pójść do doktora Franklina. - To chyba nie czas na towarzyskie wizyty.... - zaczął Hosea. - Nie po to u niego byłem... - Poszedłeś do tego Amerykanina? - spytała Maria. - Kiedy? - Kilka dni temu wieczorem. Już spałaś. - Nic mi o tym nie powiedziałeś, nic! - Nie chciałem. Za każdym razem, kiedy zaczynałaś o tym mówić, zmieniałem temat, bo pewnie nie chciałabyś nawet słuchać, czego się dowiedziałem. - O tych barbarzyńskich ziemiach? Oczywiście, że nie. - Tam są duże, rozwijające się miasta, mamo. Doktor Franklin obiecał, że jeśli zdecydujemy się jechać, zrobi mi spis drukarni, w których mógłbym ubiegać się o pracę. Powiedział, że da mi listy polecające. Maria z pogardliwą miną miała już coś odpowiedzieć, gdy Esau wszedł jej w słowo. - Doktor to naprawdę dobry człowiek. - Nie, po prostu robi to, co każdy powinien zrobić dla bliźniego 213 - dodał pan Sholto. - Taką ma naturę. Filipie, będziesz zajęty przygotowaniami do podróży. Ty, Esau, z Hoseą pójdziecie na Craven Street. Obudzicie doktora, wyjaśnicie mu sytuację... - Tylko nie wspominajcie o Amberlych - zastrzegł Filip. - Doktor zna sprawę w zarysie, nie mówiłem mu o szczegółach. - Filip ma rację. Załatwcie, co trzeba i wracajcie natychmiast. Idźcie już. Gdy bracia się ubierali, Filipa spotkała kolejna przykrość. Spojrzał na matkę. W jej oczach płonęła nienawiść. Wytrzymał ich spojrzenie, aż zgasły, a kąciki zaciśniętych warg opadły. Jej twarz przybrała wyraz rezygnacji. Spoglądała w dal, machinalnie odsuwając opadający kosmyk włosów. Patrzył na nią z bólem. Wiedział, jak musiała cierpieć, gdy jej jedyne marzenie obracało się wniwecz. On też już to znał. Stracił Alicję i przeżył. Teraz, gdy musieli postawić swoje życie na jedną kartę, trzeba nauczyć się żyć bez marzeń. Pewnego dnia matka zrozumie, że decyzja, którą musiał podjąć tej nocy, była jedyną możliwą. Pewnego dnia to zrozumie i wybaczy. - Gdy Hosea i Esau pójdą do doktora Franklina, ja chętnie skorzystałbym z przyborów do pisania, jeśli to będzie możliwe. Chcę napisać list do Girarda. - Girarda? - uniosła brwi pani Emma. - To człowiek, który opiekuję się naszą gospodą. Teraz zagroda będzie jego własnością. Niech ją sprzeda lub zatrzyma. My bardzo dłu go nie wrócimy do Auvergne, o ile kiedykolwiek wrócimy. Maria odwróciła się tyłem do syna. - Pójdę po pióro i papier - zaofiarował się Sholto. - A wy, w drogę - popędził synów. - Uważajcie, czy w ciemnościach ktoś się nie czai. Nie życzymy już sobie dzisiaj ataku jednookiego draba. Wasza matka ma dość emocji jak na jedne urodziny. - I na wszystkie pozostałe! - wykrzyknęła pani Emma. V Filip, wyczerpany do granic wytrzymałości, zdołał skończyć list. Osuszył papier piaskiem i zapieczętował woskiem, pan Sholto zaś zobowiązał się wysłać go pocztą. 214 Filip rozsiadł się na krześle i zamknął oczy. Pomyślał, że znowu nie mają nic poza ubraniami na grzbiecie, szkatułką Marii, szpadą i kolejnym marzeniem o odmienieniu swego losu. Przed świtem Filip wstał i ubrał się. Pani Emma zapakowała im koszyczek z żywnością. Bracia Sholto zdążyli wrócić od doktora Franklina, teraz ojciec wysłał ich na Strand. Mieli rozejrzeć się „Pod dzwonem", czy nie widziano w pobliżu jednookiego bandyty. Wrócili z wiadomością, że dyliżans bristolski odchodzi o siódmej rano. Nie widzieli żadnych podejrzanych osób. To jeszcze niczego nie wyjaśniało, bo nie wiedzieli, kto może być człowiekiem Amberlych. Gdy dzwony wybiły szóstą, rodzina wyruszyła pieszo na Strand. Pani Emma też koniecznie chciała być obecna przy odjeździe przyjaciół. Wąskie, kręte uliczki były jeszcze zupełnie puste. - Doktor pochwala twoją decyzję. - Esau włożył Filipowi w rękę pakiecik. - Ma nadzieję, że listy polecające pozwolą ci znaleźć miejsce terminatora w jakiejś dobrej oficynie. - Przykro mi, że musieliście go budzić. - Och, wcale go nie budziliśmy - Hosea uśmiechnął się szeroko. - Doktor Franklin - tu Esau przełknął nerwowo ślinę - oddawał się rozrywkom. - Śliczne diablątko imieniem Polly, córka właścicielki domu - opowiadał Hosea. - Dziewczyna ubrana tylko w negliż, który zgorszyłby naszą kochaną matkę, Franklin w swoim szlafroku. Niezła scena. Doktor niby zabawiał ją grą na skrzypcach, ale nieźle podlewał muzykę maderą i głowy bym nie dał, na jakich skrzypkach jej teraz wygrywa. - Nie zakrztuś się z zazdrości - uciął Esau. - Stosunki doktora z wszystkimi paniami poza jego żoną są czysto platoniczne. - Przynajmniej tak twierdzi - mrugnął Hosea. - Czy masz już jakiś pomysł na dalszy ciąg waszej podróży, Filipie? - Esau wolał zmienić temat. - Jakikolwiek statek. A co to jest? - spytał zakłopotany wskazując na drugi woreczek, który Esau wyjął z kieszeni. - Tak jak prosiłeś, nie wyjawiłem przyczyn nagłości twej decyzji. Nie wymieniłem też nazwiska, które chciałeś zachować w sekrecie, ale uczyniłem aluzję do tego, co się wydarzyło. Franklin natychmiast wyjął pięć funtów, żeby pomóc ci w kosztach podróży, i powiedział, co sądzi o wykorzystywaniu przywilejów i bogactwa. Czuje obrzy- 215 dzenie do takiego postępowania. Ma bardzo dobre zdanie co do twoich możliwości przystosowania się w Ameryce. Mówił o tobie bardzo pochlebne rzeczy. Uważa cię za silnego, zdecydowanego i inteligentnego. Teraz okazałeś się jeszcze szybki w działaniu, gdy wymagają tego okoliczności. Gil powiedział, że mam zadatki na żołnierza, pomyślał Filip znużony. Mama powtarzała z uporem, że jestem Małym Lordem. Dla Franklina okazałem się chłopakiem od drukarza o zdecydowanym charakterze. Kim ja, do diabła, jestem? Potem wyobraził sobie, że tak naprawdę człowiek wie, jak się zachowa i kim jest dopiero wtedy, kiedy coś się dzieje. Nigdy wcześniej. - Poza tym - ciągnął Esau - to nie jest prezent. Specjalnie zaznaczył, żebyś traktował to jako pożyczkę, którą oddasz mu pewnego dnia z dochodów własnej oficyny drukarskiej. Któregoś dnia wróci do Ameryki i zatroszczy się o losy swojej inwestycji. Uśmiechał się, mówiąc to, ale wcale nie żartował. Uważałbym to za komplement. - Ocena Franklina moich możliwości i sytuacji w Ameryce może być nadmiernie optymistyczna. Według jego własnych słów to nie jest w tej chwili spokojny kraj. - Bardziej spokojny niż Anglia. Przynajmniej dla ciebie - podsumował Hosea. - Uważaj na siebie, dochodzimy do Strandu. Wysforował się naprzód, żeby zbadać sytuację. Na rogu musiał przeskoczyć dwóch chrapiących pijaków. Ruchem ręki przywołał małą grupkę, żeby szła za nim. Filip odczuwał podniecenie połączone z ulgą, że wszystko dzieje się tak szybko. Słońce wychynęło zza rozwalonej rudery, ozłacając ją królewskim blaskiem. Wiosenny wiatr przynosił zapach rzeki i dymu. Z większą pewnością siebie wsunął sakiewkę doktora do kieszeni, a pakiet z papierami pod płaszcz. Hosea wrócił, biegnąc wzdłuż sklepów. - Właśnie szykują do drogi ekspresowy czterokonny dyliżans. Będziecie mieć szczęście, jeżeli znajdziecie miejsce na górze. Lepiej się pośpieszcie. Nawet Maria przyśpieszyła kroku. W kasie gwarnego dworca pan Sholto towarzyszył Filipowi przy opłaceniu podróży. Esau i Hosea pomogli Marii wspiąć się po drabinie na płaski dach. Filip zauważył, że wewnątrz pojazdu rzeczywiście tłoczyli się 216 pasażerowie. Była tam jakaś liczna rodzina i dwóch mężczyzn w czerni. Postanowił wejść na górę po szprychach koła, zanim trzeci pasażer dachu zajmie miejsce. Właśnie niezdarnie i z trudem wspinał się z drugiej strony Murzyn w satynowym płaszczu i bryczesach, najwidoczniej służący korpulentnego jegomościa, który wciskał się do wnętrza powozu pomimo protestów innych pasażerów. Pani Emma nie mogła mówić przez łzy, uściskała tylko Filipa. Synowie poszli za jej przykładem. Surowy pan Sholto uścisnął mu rękę. - Modlę się do Wszechmogącego, by was chronił i na nowej ziemi udzielił ci lepszej gościny niż tutaj. Nie oglądając się za siebie, Filip wspiął się po kole na dach dyliżansu. ROZDZIAŁ SZÓSTY Dyliżans do Bristolu i Okrzyki woźnicy i głos rogu, w który dął jego pomocnik, mający za zadanie ochronę podróżnych, zawiadomiły o bliskim wyjeździe. Mężczyzna powiesił sobie róg na szyi, a rusznicę przewiesił przez ramię. Filip usiadł po turecku, szpadę wsunął pod nogi, a cenną szkatułkę umieścił sobie na kolanach. Murzyn, którego trójgraniasty kapelusz dziwnie kontrastował z czarną twarzą i złotym kółkiem w uchu, przesunął się, robiąc miejsce chłopakowi. Chłopak skinął głową z uprzejmym podziękowaniem. W odpowiedzi czarnoskóry pokazał w szerokim uśmiechu garnitur śnieżnobiałych zębów. Wydawało się, że ma ich dwa razy więcej niż inni ludzie. Potem grzmotnął wielką pięścią w szeroką pierś. - Jestem Lucas, proszę pana - powiedział z zabawnym akcentem. - Nad morze długa droga, trzeba trzymać się mocno, co? - Na pewno masz rację - odparł Filip uprzejmie, lecz zdawkowo. - Te drogi nie są zbyt równe. Mamo, trzymaj się lepiej drabiny. Maria usiadła skulona, oplatając rękami kolana podsunięte pod brodę. Dłonie miała białe, bezkrwiste, z błękitnymi żyłkami. Bezgłośnie poruszała wargami. Filip poczuł się tak, jakby ktoś kopnął go w żołądek. Pochylił się i dotknął jej ręki. Oczy matki, skierowane na poranne niebo, nic poza tym niebem nie widziały. Udało mu się uchwycić kilka słów. - Kiedy dyliżans przybędzie do ich drzwi, wyjdą go powitać. Ja 218 im powiem: „To Mały Lord, traktujcie go tak, jak na to zsługuje. To on jest pierworodny". Wystraszony Filip potrząsnął jej ramieniem i powiedział cicho po francusku, starając się wymawiać wyraźnie każde słowo: - Mamo, nie jedziemy do Kentland. To jest dyliżans do Bristolu. Na miły Bóg, spójrz na mnie! - Nie wytrzymał i podniósł głos. Powoli, jakby z trudnością, z dalekich głębin swojej jaźni powracała do otoczenia. Na jej twarzy pojawiły się ponure cienie. - Musisz trzymać się drabiny, bo możesz spaść na ziemię - ostrzegał Marię z bolesną świadomością, że cała rodzina Sholto widzi dziwne zachowanie jego matki. I nie tylko oni. Jakiś jeździec o tłustych, zlepionych włosach wyjeżdżał właśnie z podwórza. Jego mocny gniadosz stukał hałaśliwie kopytami po bruku. Mężczyzna, kościsty chudzielec, obejrzał się ciekawie, wyraźnie zainteresowany sceną na dachu dyliżansu. - Proszę - błagał Filip, próbując rozdzielić dłonie Marii. - Musisz się przytrzymać. Niespodziewanie apatyczne spojrzenie matki skupiło się na jego twarzy. - Cóż to teraz za różnica - powiedziała po francusku z odcieniem niechęci. Woźnica rozwinął krótki bicz i zebrał lejce czterech koni niespokojnie przestępujących z nogi na nogę. Filip złapał go za ramię. - Poczekaj, muszę umieścić moją matkę na dole, w środku. - Mam rozkład jazdy - warknął woźnica - i muszę się go trzymać. Od dziesięciu minut powinniśmy już być w drodze. Poza tym w środku nie ma miejsca. - Znajdę miejsce - odparł Filip, zsuwając się na ziemię, ledwie musnąwszy koło. Gwałtownie szarpnął drzwiczki powozu i znalazł się twarzą w twarz z dziecinną buzią. Mała dziewczynka w czepeczku siedziała na kolanach ojca. Z uśmiechem oferowała swoją zabawkę, małe kółko, tęgiemu jegomościowi naprzeciwko. Wyraz pompatycznej irytacji na jego twarzy wyjaśnił, że nie lubi dzieci w ogóle, a tych, które mają czelność go napastować, w szczególności. - Bardzo przepraszam, panie i panowie - powiedział Filip. - Moja matka nie czuje się zbyt dobrze. Czy nie znalazłoby się dla niej miejsce tutaj, w środku? 219 - Znajdzie się - powiedział jeden z siedzących w kącie pastorów. - Ty zostań tutaj, Andrew - dodał do towarzysza. - Ja się przewietrzę na dachu. Otworzył drzwi od swojej strony i wysiadł na podwórze. Przy akompaniamencie groźnego mruczenia woźnicy Filip powolutku pomógł Marii zejść z dachu. Umieścił ją na dawnym miejscu duchownego i położył szkatułkę na kolanach. Zacisnęła na niej kurczowo palce i zaczęła mamrotać po francusku. Zamykając drzwiczki, Filip usłyszał słowa „Mały Lord". Szybko wdrapał się na górę i usiadł między Murzynem a pastorem. Biedny duchowny jedną ręką trzymał Pismo Święte, a drugą przytrzymywał kapelusz z szerokim rondem. Woźnica rzucał piorunujące spojrzenia na Filipa, mrucząc pod nosem: - Diabelski cudzoziemiec, tchórzliwy żabojad. Rozwinął bicz i trzasnął z niego ponad głowami koni. Trzęsąc się na wszystkie strony, dyliżans ruszył. Pastor musiał upuścić na kolana książkę, żeby złapać się drabinki. Gdyby zrobił to chwilę później, pewnie spadłby na bruk. Dyliżans wytoczył się na Strand. Filip uniósł rękę i pomachał rodzinie Sholto. Ich postacie stawały się coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu zniknęły w perspektywie ulicy. Wszystkie jego myśli krążyły wokół matki skulonej w kącie dyliżansu. Czy decyzja wyjazdu do Bristolu, a potem do kolonii zniszczyła jej kruchą równowagę duchową? Nie zdając sobie z tego sprawy, zacisnął dłoń na drabinie, przeklinając półgłosem Amberlych i siebie. Murzyn gapił się na niego zdziwiony. Filip nie zwracał na to uwagi. Dlaczego jego matka nie wiedziała, dokąd się udają? Przecież jechali do miejsca, gdzie czekało na nich bezpieczeństwo i obiecująca przyszłość. Znał odpowiedź: gdyby wracali do gospody „Pod Trzema Kozami", jej reakcja byłaby podobna. Zbyt długo żyła swoim jedynym marzeniem. Zbyt długo pielęgnowała jedną jedyną wizję przyszłości. Bez tego nie umiała już teraz żyć. Poranny wietrzyk hulający po dachu dyliżansu zmusił Filipa do zmrużenia oczu. Już nie widział labiryntu ulic, placów, budynków. Widział tylko Marię, jej bezgłośnie poruszające się usta i palce, jak 220 szpony zaciśnięte na kasetce. Obawa o zdrowie psychiczne matki ścisnęła mu serce. II Zatłoczone ulice i zaułki powoli zmieniały się w domki wśród ogrodów, a potem w otwarte pola wzdłuż traktu do Bristolu. Filip pocił się, słońce grzało go w plecy. Ale najważniejszą sprawą było trzymanie się drabiny. Chodziło o to, żeby ani na moment nie dać się zaskoczyć. Dyliżans podskakiwał na wybojach i chwiał się na wszystkie strony. Filip musiał się skupić na bieżącym problemie i siłą rzeczy zapomniał o zmartwieniach. Murzyn Lucas siedział drzemiąc, najwyraźniej przyzwyczajony do takiego sposobu podróżowania. Pastorowi udało się wcisnąć kapelusz głęboko na oczy i teraz mógł jedną ręką trzymać Pismo Święte. Ciekawe, co udało mu się przeczytać przy stukocie kopyt, świście bata, okrzykach woźnicy i w kurzu atakującym ze wszystkich stron. Biała koloratka szybko traciła świeżość. Po godzinie jednak Filip też przyzwyczaił się do trzęsienia i kołysania. Troszkę nawet odpoczął. Cieszyło go ciepło słońca i przyjazne gesty farmerów uprawiających pola czy ustępujących z drogi dyliżansowi. Niektórzy wieźli do miasta pierwsze jarzyny na niewielkich wózkach zaprzężonych w wiejskie koniki. On też do nich machał i uśmiechał się. A wiadomo, że jeśli się uśmiechasz, robi ci się raźniej na duszy. Słoneczny, pagórkowaty krajobraz dawał Filipowi poczucie wolności, bezpieczeństwa, jakiego nie zaznał ani na chwilę od incydentu w parku. Po przyjeździe do Bristolu jedynym śladem może okazać się ślad na skroni. I oby tak się stało, myślał leniwie. Nagle zauważył, że w czarnej twarzy Lucasa błysnęły białka. Kiedy Murzyn się obudził? I dlaczego? Czarny olbrzym obserwował drogę za nimi. Wysokie czoło pod trój graniastym kapeluszem zmarszczyło się. Widać dostrzegł coś niezwykłego. - Człowiek na koniu jedzie za nami już spory kawałek - powiedział Lucas. Kiedy Murzyn trącał woźnicę, Filip wytężył wzrok i westchnął. Na moment przymknął oczy marząc, żeby to nie była prawda. 221 Jeździec był jakieś ćwierć mili za dyliżansem. Poprzez tuman kurzu bijący spod tylnych kół chłopak niewiele mógł dojrzeć. Jeździec był chudy, a koń solidny, gniady. Taki człowiek opuścił podwórzec „One Bell" kilka chwil przed ich dyliżansem. - Ciekawe, kto to? - krzyknął Lucas do swych towarzyszy. - Może to jeden z „kapitanów" tego szlaku? Woźnica wolał nie sprawdzać. Zaciął konie, strzelając z bata. - Na koniec - krzyknął pastor - choć raz będę błogosławił ubóstwo duchowieństwa. Rozbójnik nic ode mnie nie dostanie. Lucas badał okolicę, poruszając się zręcznie po dachu dyliżansu. Niestety, po obu stronach drogi widać było tylko zarośla i nagie pagórki. Żadnych osad ani pojedynczych farm. I ani za nimi, ani przez nimi żadnych wozów czy jeźdźców, oprócz tego jednego, złowrogiego. - Już kiedyś byłem obrabowany - mruknął Murzyn. - W dyliżansie do Oksfordu. Czasami „kapitanowie" nie działają w pojedynkę. No cóż, może już za chwilę wszyscy będziemy biedni. Zaalarmowany Filip przypomniał sobie rozmowy w Londynie o rozbójnikach. Jeden z nich został powieszony wkrótce po schwytaniu. Ale to nie zniechęcało wielkiej liczby jego kolegów po fachu grasujących po drogach, traktach i gościńcach. Potrafili być bardzo przedsiębiorczy i bezwzględni. Filip znów podniósł się i wytężył wzrok. Jeździec na gniadoszu puścił wierzchowca w galop, żeby dotrzymać tempa pędzącemu powozowi. Podniósł rękę i nagła eksplozja rozdarła powietrze, zagłuszając nawet turkot kół. Z zarośli po obu stronach drogi wyłoniło się dwóch mężczyzn na koniach, którzy skierowali się na środek traktu z wyraźnym zamiarem zablokowania go. Teraz stało się jasne, że nie ma sensu uciekać przed samotnym jeźdźcem. Z tyłu rozległ się następny ostrzegawszy strzał. Dwaj mężczyźni prowadzili wierzchowce po mistrzowsku, bez użycia cugli. W rękach ściskali ogromne pistolety. Pachołek siedzący obok woźnicy dyliżansu zdjął rusznicę z ramienia, ale wypadła mu z dłoni. Trzej bandyci związali go mocno postronkiem i zawlekli w krzaki. Filip spojrzał na kolejnego jeźdźca, który pojawił się z lewej strony drogi. Siedział na koniu wyprostowany, pistolety w srebrnych olst-rach błyszczały w słońcu. Nawet w tumanach kurzu Filip mógł 222 dostrzec opaskę osłaniającą jedno oko, długie buty i brudny płaszcz. Niegdyś w kolorze pomarańczy. III Kiedy powóz zakołysał się i stanął, z wnętrza rozległy się zaniepokojone okrzyki. Woźnica krzyknął: - Trzymać się! I trzymać wszystkie kosztowności! Bóg da, uratujemy się! Filip poczuł strumyczki potu cieknące mu po karku. Siedząc na dachu, był widoczny jak na strzelnicy. Jednooki nie mógł go przeoczyć. Jeden z bandytów otworzył drzwiczki powozu. Filip siedział jak na szpilkach. Dobrze wiedział, że to nie jest przypadkowe spotkanie. Może szpiedzy Rogera czekali w każdym ważniejszym zajeździe. Poczuł, jak dłonie wilgotnieją mu od potu. Zdał sobie sprawę z ogromu nienawiści Rogera Amberly'ego. Jednooki uśmiechnął się zdawkowo do woźnicy i wykonał salut pistoletem, jak przed pojedynkiem. Z bliska i w świetle dnia krosty na jego policzkach wyglądały ohydnie. - Kapitan Plummer, do usług. Niepokoimy pańskich pasażerów z powodu błyskotek. Kiedy załatwimy tę sprawę, będziecie mogli podążać swoją drogą. - Wszyscy wychodzić - zażądał kościsty mężczyzna, wkładając pistolety za pas. Nadal cztery lufy broni jego kompanów groziły pasażerom i obsłudze dyliżansu. Wystarczająca liczba, żeby zastraszyć podróżnych. Najpierw wysiadła rodzina z dziećmi. Matka trzymała na rękach płaczącą córeczkę, bezskutecznie usiłując ją uspokoić. Potem wyszedł gruby jegomość i drugi z duchownych. Maria nie ukazała się. Jednak w tym momencie Filip bardziej zajmował się kapitanem Plummerem, który właśnie przysunął się na koniu do dyliżansu, nachylając się nieco ku podróżnym. - Jeśli każdy z was, panowie i panie, będzie dokładnie wypełniać polecenia moich ludzi, nie zdarzy się żaden nieszczęśliwy wypadek. Jedyne oko o spojrzeniu drapieżnika prześlizgnęło się po Filipie i uśmiech zastygł bandycie na wargach. Filip dobrze wiedział, co ma się zdarzyć. Przynajmniej jeden „nieszczęśliwy wypadek". 223 Kiedy „kapitan Plummer" dostrzegł na twarzy Filipa zrozumienie i strach, jego uśmiech stał się szerszy i szczerszy. - Pasażerów z dachu też zapraszam tu do nas na dół - zawołał machając pistoletem. Pastor zaczął spuszczać się na dół po szprychach koła. - Jedna pasażerka została w środku, kapitanie - zameldował kościsty bandyta. - Aha - skinął głową Plummer - tak myślałem. Filip poczuł, że płoną mu policzki. Pod przepoconym ubraniem serce waliło jak szalone. Nie miał żadnej szansy, by wydobyć szpadę Gila. I niczego, co nadawało się do obrony. Ale gdyby pozostał bierny, poniósłby śmierć jako przypadkowa ofiara napadu. Twarz Lucasa wyglądała dziko, gdy Murzyn schodził na dół. Filip schodząc za nim pomyślał, że może czeka ich ten sam los. - Pomóż naszej opornej pasażerce - polecił Plummer kościstemu. Mężczyzna zszedł z konia i otworzył drzwiczki od strony Marii. Przez króciutką chwilę znalazł się między Filipem i kapitanem. Ten moment wybrał Filip wiedząc, że potem może już nie mieć szansy. Walnął bandytę z tyłu. IV Rzezimieszek wpadł do powozu, klnąc i usiłując wydobyć pistolet zza pasa. Filip słyszał krzyki dziecka i coś jeszcze, stukot kopyt kapitańskiego konia. Złapał oszołomionego bandytę od tyłu i przyciągnął do siebie. Plummer strzelił. Kula utkwiła w karku jego kompana. Filip poczuł swąd dymu, krew obryzgała mu policzki. Kościsty westchnął i zwisł martwy w ramionach chłopaka. Bezwładne ciało przestało stanowić ochronę przed strzałami. Filip puścił zwłoki i odskoczył. Pasażerowie rozbiegli się z wrzaskiem. Plummer z trudem opanował swojego płochliwego wierzchowca. Spokojnie wycelował drugi pistolet w głowę Filipa. Na tle dyliżansu, w pełnym słońcu chłopak stanowił szkolny cel. I nie miał żadnej szansy ucieczki. Rzucił się na ziemię, a ciemne oko lufy podążyło za nim. Kapitan Plummer był zawodowcem. Nie strzelał w pośpiechu, gdy chodziło o nagrodę. 224 Wijąc się w tumanach kurzu, Filip oczekiwał huku wystrzału, eksplozji, końca. Ale nic takiego się nie działo. Zagrzmiała rusznica. Kapitan Plummer jął ciskać przekleństwa, jęcząc i stękając z wysiłkiem. Filip bez zastanowienia przeturlał się pod dyliżansem i wynurzył przy koniach. Właśnie tam trzeci bandyta spadł z wierzchowca, brocząc krwią z rany na wysokości żeber. Widocznie to on stał się celem wystrzału. Filip spojrzał ponad spłoszonymi końmi. Wielki Murzyn zacisnął obie potężne dłonie na ramieniu kapitana Plummera i wywlókł go z siodła. Zbój usiłował ponownie dosiąść konia, by sięgnąć po pistolet. Ale Lucas nie miał zamiaru na to pozwolić. Z otwartych ust kapitana toczyła się piana, a pot płynął po jego dziobatych policzkach. Próbował dosięgnąć oczu Lucasa, ale Murzyn odchylił głowę do tyłu i wybuchnął gardłowym śmiechem, jednak szybko umilkł, gdy Plummerowi udało się trafić go w oczodół. Mimo woli puścił rękę bandyty. Kapitan chwycił pistolet i skierował go na czarnego przeciwnika. Filip skoczył do rannego, jęczącego z bólu bandyty, wyrwał mu pistolet zza pasa i wystrzelił pomiędzy kołyszącymi się końskimi łbami. Miotający przekleństwa kapitan Plummer wygiął plecy w łuk. Filip mierzył w najłatwiejszy cel, tors mężczyzny. Teraz po prawej stronie pomarańczowego łacha ukazała się czarna dziura, z której trysnęła krew. Lucas wyrwał broń z wiotczejącej dłoni bandyty i wystrzelił mu w głowę. Opaska zniknęła w eksplodującym potoku krwi. Widok ten doprowadził młodą kobietę z córeczką do kompletnej histerii. Wielki Murzyn uderzył konia w bok, kierując zwierzę w zarośla. Wierzchowiec zniknął w krzakach, zabierając okaleczone zwłoki sprzed oczu podróżnych. Ocierając policzki z kurzu i potu, Murzyn wyszczerzył zęby do Filipa poprzez końskie grzbiety. - Udany strzał, proszę pana. Filip odpowiedział słabym machnięciem ręki i upuścił gorący pistolet w piach. Usłyszał podziękowania i gratulacje od obsługi dyliżansu. Odrzucając na bok chrześcijańską troskę o dusze zbójców, nawet pastorzy wyrazili zadowolenie. 225 Filip podszedł do dyliżansu, otworzył drzwiczki i spojrzał na matkę. Chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie. Maria siedziała w rogu. Jej palce stukały nerwowo w starą skórę szkatułki, wargi poruszały się, nie wydając żadnego dźwięku, oczy patrzyły gdzieś w dal, poza ścianę dyliżansu. Filip wymówił imię matki. Cisza. Powoli odszedł od drzwiczek i potykając się powlókł do przydrożnego rowu. Tam zgiął się wpół i dostał gwałtownych torsji. V Wkrótce wyruszono w dalszą drogę. Filip znów ulokował się na dachu wraz ze swoimi przemęczonymi towarzyszami. Lucas mruczał coś pod nosem, klepiąc się po kolanie. Gdy przejeżdżali pod drzewami, Filip zobaczył, jak cienie gałęzi kreślą paski na ich twarzach. Przed wyruszeniem powozu podjął jeszcze jedną próbę przywrócenia Marii świadomości. Wydała z siebie dźwięk, który mógł świadczyć, że go poznaje. Ale to wszystko. Wtedy cieszył się, że nie była świadoma napadu. Ale fakt, że jej stan się nie poprawił, naprawdę go przerażał. Tylko on wiedział, dlaczego „kapitan Plummer" i jego ludzie wybrali właśnie ten powóz. Zbój chciał zarobić dwukrotnie. Złupić podróżnych i jeszcze otrzymać zapłatę od przyrodniego brata Filipa. Filip usiłował wyobrazić sobie, jakich nieodwracalnych zniszczeń musiała dokonać srebrna gałka, skoro Rogerowi tak bardzo zależało na zemście. Wiedział, że jego przyrodni brat ma nieograniczone możliwości. Jednak teraz zaczynał wierzyć, że uda mu się bezpiecznie dowieźć matkę do Bristolu, zanim piekło znów się rozpęta. I nie było nikogo, z kim mógłby się podzielić swoimi obawami. Sekrety, nienawiść i strach paliły mu serce, wytapiając nowego Filipa Charboneau, jakże innego od tego, który przed rokiem przepłynął Kanał. Wsłuchując się w jednostajne stukotanie dyliżansu zdawał sobie sprawę, że zbliża się do dziewiętnastych urodzin. Przeżył już prawie pół średniego ludzkiego życia. W Auvergne nie wiedział zbyt wiele o świecie, ale przez ostatnie dwanaście miesięcy nauczył się dość, 226 żeby nadgonić zaległości. Miał nadzieję, że zdoła wykorzystać tę wiedzę w praktyce. Dręczyło go, że był winien śmierci trzech, a nawet czterech ludzi, jeśli liczyć kościstego bandytę, którego wystawił pod kulę kapitana Plummera. Prawda, że wszyscy zostali zabici w samoobronie - miał prawo bronić swego życia. I w głębi duszy odczuwał coś w rodzaju dumy z powodu każdego z tych wypadków. Niemniej żadna z tych śmierci, nawet Plummera, nie wydawała się Filipowi czymś naturalnym. Czuł ból w kościach od tych wszystkich podskoków i trzęsienia powozu. Uwiesił się drabiny, zastanawiając się, czy przez ostatnie wypadki nie straci poczucia dobra i zła. Bo jeśliby utracił, czym różniłby się od Rogera Amberly'ego? VI Jakieś pół godziny po ataku bandy Filip otrząsnął się z szoku i skierował myśli na bardziej praktyczne tory. Statek z Bristolu oznaczał nie tylko azyl, ale i nadzieję. Rejestr Franklina mógł tu się bardzo przydać. Przypomniał sobie też o pieniądzach od doktora. Postanowił sprawdzić, czy podczas walki ich nie zgubił. Były na miejscu, ale pakiet ze spisem drukarni i pismami polecającymi zniknął. Natychmiast pochylił się do przodu i złapał woźnicę za ramię. - Panie, musimy zawrócić. Tam, gdzie się zatrzymaliśmy, zgubiłem dokumenty. Bardzo ważne papiery. - Przykro mi, chłopcze - odkrzyknął mężczyzna. - Nie mogę zawrócić. Nie zatrzymamy się już, tyle co zmienić konie. Zwolnią mnie, jeśli się spóźnimy, muszę przestrzegać rozkładu jazdy. - Ale to dla mnie bardzo ważne. Są mi niezbędne tam, dokąd jadę. - Musisz pojechać innym dyliżansem z powrotem, wysiąść i poszukać. Filip wiedział, że to niemożliwe. Przynajmniej dla niego. Miał mało pieniędzy i jeszcze mniej czasu. No i musiał zaopiekować się matką. Nawet nie wiedział, co jej właściwie dolega. Mógł tylko ubolewać nad własną głupotą, dlaczego nie rzucił okiem na listę 227 Franklina! Nawet kilka zapamiętanych nazwisk mogło być wielką pomocą, kiedy - i jeśli - dotrą do Ameryki. Uśmiechnął się gorzko. Ludzie Rogera, nawet nie wywiązując się ze swego zadania, umieli nieźle utrudnić mu życie. Ale przypomniał sobie, że już nie ma Filipa Charboneau z Auver-gne. Stał się kimś innym, mocniejszym i miał nadzieję. Powiedział sobie: Niech to wszystko diabli! Ja to przetrzymam! VII Dyliżans do Bristolu zatrzymał się na noc w spokojnym wiejskim zajeździe. Kiedy Filip pomagał wysiąść matce, był wdzięczny losowi, że Maria wydawała się orientować, gdzie i z kim jest. Wcześniej, gdy zatrzymali się, aby zmienić konie, Filip zajrzał do pasażerów w środku. Jego matka siedziała nieruchomo na swoim miejscu, a reszta podróżnych wyszła rozprostować nogi. Filip wytłumaczył im, że z powodu ostatnich ciężkich przeżyć jego matka nie jest sobą. Zasugerował, że nie ma sensu mówić z nią o napadzie. Odkąd wydarzenia wykreowały Filipa, obok czarnego Lucasa, na bohatera, wszyscy odnosili się doń bardzo życzliwie. Nawet korpulentny jegomość, którego służącym był Murzyn, wydawał się bardzo mu przyjazny. Tego wieczoru zaprosił Filipa na kolację w zajeździe. Grubas nazywał się Hoskins i mieszkał w Bristolu. Pośpiesznie wyjaśnił, że Lucas nie jest jego własnością. To znaczy niewolnikiem, tak jak to jest w koloniach. Murzyn był po prostu wolnym człowiekiem pracującym jako służący. - A więc też mógłby zasiąść z nami do stołu - zaproponował Filip. - O nie, nie - przeraził się Hoskins. - On jada w kuchni. Wspinając się po kole, Filip przywołał na myśl spostrzeżenia Irlandczyka Burke'a. Doktor Franklin zorganizował towarzystwo kolonialne, żeby przeciwdziałać instytucji niewolnictwa. Ale w książkach, które czytał, nie zauważył nawet wzmianki o tym problemie. Może po prostu to przeoczył? A może propagatorzy kolonii woleli pominąć wstydliwą kwestię? Handlowanie ludźmi rzucałoby cień na obraz wolnego świata. Wieczorem, na postoju, Filip i Maria usiedli naprzeciwko Hos- 228 kinsa. Podano kolację, której Maria ledwie skosztowała. Rodzina z dziećmi udała się na spoczynek. Duchowni usiedli z boku, aby przedyskutować jakieś teologiczne problemy. Obsługa dyliżansu spożywała posiłek na ławkach koło kominka. Podpili sobie i zaczepiali co chwilę dziewkę służebną. Podszczypywali ją i klepali po obfitych wypukłościach, a biodrzasta dziewucha wydawała się z tego całkiem zadowolona. - Czy pan i pańska matka macie jakieś znajomości w Bristolu? - spytał na koniec pan Hoskins. - Nie, żadnych, proszę pana - odpowiedział Filip. Spojrzał na Marię. Ogień oświetlał jej błyszczące, czarne oczy i kładł na policzki szkarłatne desenie. Patrzyła w stojący przed nią kufel z grzanym piwem. Podczas posiłku wydusiła z siebie kilka „tak" i „nie" na wyraźne indagacje. Filip był bardzo zmartwiony jej stanem. - Obawiam się, czy znajdziemy jakiś statek do Ameryki - uzupełnił swą wypowiedź. Hoskins pił sporo. To był jego trzeci czy czwarty kufel. - A więc macie kogoś w koloniach. Filip znów potrząsnął głową. - Nie, chcemy płynąć do jednego z kolonialnych portów, gdzie poszukam pracy jako drukarz. - I do jakiego portu się wybieracie? - Któregokolwiek, dokąd tylko będzie odpływał pierwszy statek. Czy nie wiem pan, ile może kosztować podróż? Mam pięć funtów. - To nie wystarczy. - Hoskins napił się piwa, otarł usta rękawem i czknął. - Skoro obroniłeś nas dzisiaj przed zbójami i widzę, że jesteś uczciwym młodzieńcem, wyjawię ci pewną tajemnicę. Ja wiozę mnóstwo pieniędzy. Tak, mnóstwo. Poklepał się znacząco po wydatnym brzuchu. Filip był pewien, że to jego naturalna otyłość. - Hmm - kontynuował z dumą nowy znajomy -jestem wytwórcą towarów żelaznych. Czajniki i nocniki Hoskinsa są wszędzie, w zajazdach i jadłodajniach całego Londynu, w najlepszym domach publicznych całego kraju. Och, przepraszam panią. Teraz właśnie wracam z bardzo pomyślnej podróży handlowej. Pływałem też do kolonii z dużymi partiami materiału. Jestem lojalnym torysem, zwolennikiem Jego Królewskiej Mości. I chętnie widzę wszelki rozwój kontaktów z Ameryką. Każdy niepokój jednak źle odbija się na handlu. Może 229 i te podatki są potrzebne, ale kupcom i interesom nie robią dobrze. Sam przyśpieszyłem ich zniesienie. Razem z innymi właścicielami manufaktur i kupcami. A ten gruby Niemiec... - Pan Hoskins znów czknął głośno. Filip zauważył, że tamten jest już nieźle pijany. - Przepraszam waszą wysokość. Gdzie to ja byłem? Aaa tak. Handel kolonialny. Dobrze. W Bristolu muszę natychmiast pośpieszyć na wybrzeże. Osobiście. I zobaczyć, jakie amerykańskie statki stoją w porcie. Ponieważ... - Postukał się po brzuchu, po czymś, co zapewne było pasem z pieniędzmi ukrytym pod ubraniem. - Mogę sfinansować cały załadunek towarów Hoskinsa do naszych amerykańskich kuzynów. Tak, tak. Cały załadunek. - Czknięcie. Filip siedział w ciszy, nie przerywając pijackiej gadaniny. - I oto jest istota sprawy młodzieńcze. Mam mnóstwo znajomych wśród właścicieli statków przybywających do Bristolu z Filadelfii, Nowego Jorku i tego bluźnierczego siedliska wywrotowców - podwójne czknięcie - Bostonu. Więc jeżeli zechcesz mi towarzyszyć w czasie tego krótkiego wypadu do portu, mogę użyć swoich wpływów, by wyrobić ci miejsce na statku. Za normalne pieniądze. Bo tak musiałbyś się, mój biedaku, sprzedać kapitanowi na siedem lat. I tylko mieć nadzieję, że na miejscu w Ameryce, odsprzeda on twój kontrakt jakiemuś uczciwemu człowiekowi. Niech pomyślę - głośno pierdnął - o, przepraszam panią. Niech pomyślę, czy mogę pomóc ci uniknąć tej niemiłej perspektywy. Rzeczywiście, mam pewne możliwości. Uratowałeś mi mnóstwo pieniędzy i jestem ci szczerze wdzięczny. Z radością ci dopomogę. Pogadam z jakimś kapitanem, oni ciągle potrzebują nowych chłopców okrętowych. Chłopcy trwonią pieniądze na walki kogutów. Figlują z dziw..., o przepraszam panią, z prostytutkami. A kiedy ich statki wypływają z portów, leżą gdzieś zalani w sztok. Nie będzie trudno coś załatwić. Nie, z odrobiną szczęścia i J. Hoskinsem. Wszyscy kapitanowie znają Hoskinsa. Pełny sukces, książę handlu, najlepsze towary żelazne. Z głębokim, łagodnym westchnieniem Hoskins złożył głowę na poręczy ławki i zaczął chrapać. Filip zdecydował się przyjąć tę propozycję. Rzeczywiście, powinien pilnować każdego kroku Hoskinsa, kiedy grubas uda się do portu. Chłopak znów posmutniał, nachylając się nad Marią. Otoczył ją ramieniem i powiedział łagodnie: 230 - Mamo... - Co? - Czy czujesz się zmęczona? Możesz iść do pokoju i położyć się trochę. Nie odpowiedziała, ciągle patrząc w kufel chłodnego już piwa. Minęła minuta. I jeszcze jedna. Filip ze ściśniętym sercem pomógł jej się podnieść. Cały czas przemawiał do matki cicho i miękko jak do dziecka. Powłóczyła nogami, gdy ją prowadził, ale nie stawiała oporu. Wszyscy patrzyli na nich. Woźnica i jego pomocnik zaprzestali hałaśliwych żartów z grubą dziewką i nagle jakby wytrzeźwieli, odprowadzając spojrzeniem młodego Francuza i jego biedną matkę. ROZDZIAŁ SIÓDMY Do nieznanego brzegu i Znajdowali się osiem mil od Kanału Bristolskiego w górę rzeki Avon, między zatłoczonymi, hałaśliwymi kanałami portu w Bristolu. Tu właśnie Filip odkrył, że Hoskins jest równie dobry jak jego pijackie słowo. Pod jasnym niebem majowego poranka Filip przepychał się przez tłum tragarzy biegających na wszystkie strony z ładunkiem. Podążał za wytwórcą czajników po rozklekotanym ze starości molo. Las masztów przysłaniał niebo. Wielkie kotwice z chrzęstem opuszczały się w wodę. Zewsząd płynął strumień towarów wnoszonych na statki. Mijali ludzi pochylonych pod ciężarem worków, z których pachniały nasiona kakao. Filip zobaczył, jak kupiec odsunął zwój brązowych liści wielkości zwykłych chrząszczy. Hoskins wyjaśnił chłopcu, że to tytoń w naturalnej postaci, prosto z południowych plantacji w Ameryce. Gruby kupiec pozdrowił znajomego, który zaproponował mu kilka dziwnych, walcowatych owoców intensywnie żółtego koloru. Hoskins określił je jako „wyjątkowo smaczne". Ponieważ i zapach był zachęcający, Filip nie zwlekając zagłębił zęby w pachnące dziwo. Hoskins parsknął zdziwiony. - Poczekaj, to trzeba obrać. Nigdy nie widziałeś banana z Zachodnich Indii? - Nie, nawet nie słyszałem tego słowa! 232 - A więc przyjmij od Hoskinsa lekcję światowej wymiany towarowej. Filip mógł tylko entuzjastycznie skinąć głową. Wydawało się, że Hoskins ma świetne stosunki ze wszystkimi w porcie. Pozdrawiał urzędników i marynarzy. W końcu przystanął. - Mamy niewiarygodne szczęście! - wykrzyknął. - Właśnie przycumował jeden z najbardziej godnych zaufania kapitanów, Will Caleb z Bostonu. Powierzałem mu kiedyś moje towary. Bogobojny człowiek, można na nim polegać, nigdy nie upija się na morzu. Zysk jest zbyt ważną rzeczą, żeby ryzykować jego utratę z powodu pijaństwa. No chodź, pośpiesz się. Ten drugi statek, tam na dole, to łajba Caleba. Zobaczymy, czy da się skorzystać z okazji. Pan Hoskins popędził naprzód z prędkością zadziwiającą przy jego posturze. Po chwili znaleźli się u podnóża trapu. Statek był trójmasztowcem, długim na jakieś osiemdziesiąt stóp i szerokim na około dwudziestu. Złotą farbą wymalowano napis: „Eclipse". Przy relingu stał wysoki mężczyzna około pięćdziesiątki, obserwując szereg tragarzy wnoszących na pokład ciężkie paki. Miał spojrzenie drapieżnego ptaka, wąskie usta, a twarz ogorzałą i po-brużdżoną od słońca i wiatru. Nosił gładki płaszcz z granatowego sukna. - Dzień dobry, kapitanie Caleb! - pozdrowił go Hoskins. - Wybiera się pan w podróż powrotną do Bostonu? - Dzień dobry, Hoskins! - Surowy wyraz twarzy kapitana ustąpił miejsca uśmiechowi. - Owszem, podnoszę kotwicę, jak tylko będę miał pełną ładownię. - A co pan wiezie? - Jak na razie zafrachtowałem pięćdziesiąt skrzyń zielonej herbaty i trochę kolorowego barchanu z Lancashire. Ale zostało jeszcze sporo miejsca - dodał zachęcająco. - No to mamy temat do rozmowy. Kapitan, zapraszając gestem Hoskinsa na statek, spojrzał na Filipa z błyskiem zaciekawienia w oczach. - Zróbcie przejście dla pana Hoskinsa! - krzyknął Caleb na tragarzy. - A jeżeli któryś upuści skrzynię, to przekona się od razu, że bogobojny kapitan potrafi użyć kota o dziewięciu ogonach. Hoskins skinął na Filipa, żeby podążył za nim. Kapitan, zdzi- 233 wiony, uniósł brwi. Na pokładzie obaj znajomi przywitali się uściskiem ręki. - Co widzę, rozstałeś się z Lucasem? - spytał Amerykanin. - Zamieniłeś go na tego chłopaka? - Nie, nie - potrząsnął głową Hoskins. - Lucas jest we Flagon. Opiekuje się matką tego młodzieńca, ona nie jest w stanie wałęsać się po wybrzeżu. Filip zastanawiał się, jak Maria zniesie czekanie w gospodzie. Chociaż nadal apatyczna, wydawało mu się, że od czasu przyjazdu do Bristolu przyszła trochę do siebie. - W czasie mojej podróży dyliżansem z Londynu - ciągnął pan Hoskins - ten młody człowiek, Filip Charboneau, wraz z Lucasem oddali mi przysługę. Obronili mnie i resztę pasażerów przed napadem. Ponieważ pan Charboneau ma niewiele gotówki, a wielce pragnie znaleźć się w Ameryce, przyprowadziłem go ze sobą w nadziei, że wyszukamy jakiś odpowiedni statek. W kącikach oczu kapitana pokazały się liczne zmarszczki, kiedy badał Filipa zmrużonymi oczyma. - No cóż, mój chłopak zapadł na febrę. Może wydobrzeje, a może nie. Powinienem go tu zostawić, czego nie zrobię, bo dałem jego owdowiałej matce słowo, że przywiozę go z powrotem. Albo wkrótce dojdzie do siebie, albo też będzie chorować całą podróż. Tak więc mogę potrzebować kogoś do pomocy, a mogę i nie potrzebować. Ale - jego spojrzenie zaostrzyło się - nie potrzebuję na pewno kogoś, kto ucieka przed prawem czy dłużnikami. - Przed niczym nie uciekam - oświadczył śmiało Filip, podczas gdy kapitan oceniał jego wzrost i krzepkość. Półprawda jakoś gładko przeszła chłopakowi przez gardło. - Chcę rozpocząć nowe życie po tamtej stronie wody. - Nie mówisz czystą angielszczyzną - zastanowił sie kapitan, drapiąc się za uchem. - Jesteś Francuzem? Filip zauważył, że kapitan też mówi w dziwny, nosowy sposób. Chciał zapytać, czy tak mówią w Bostonie, ale ograniczył się do kiwnięcia głową. - Ile możesz zapłacić? - zapytał Caleb. - Mam pięć funtów. - Za niego i za jego matkę - wyjaśnił Hoskins. - Jak wspominałem, Lucas się nią opiekuje. Ta dama nie czuje się dobrze. 234 W tym momencie twarz kapitana Caleba przybrała jeszcze mniej przystępny wyraz. - Nie zabiorę chorej kobiety do Bostonu - stwierdził. - To ciężka podróż. Sześć do ośmiu tygodni, w zależności od kierunku wiatrów i napotykanych sztormów. - Poradzi sobie, kapitanie - uspokoił go Filip. - Chce opuścić Anglię jak najszybciej, podobnie jak ja. - No cóż, pięć funtów to za mało. Nawet gdybyś pomagał w kubryku naszemu holenderskiemu diabłu, Gropiusowi, w tym, co on nazywa gotowaniem. Hoskins chrząknął, chcąc zwrócić na siebie uwagę. - Kapitanie Caleb, wspomniałem, że pan Charboneau, ratując mnie przed rabunkiem, pozwolił mi zaoszczędzić sporą sumę. Jeżeli jest pan przeciwny zabieraniu takich pasażerów jak on i jego matka, to może powinienem pójść dalej nadbrzeżem. Chyba znajdę jakiś statek dla mego ładunku. Stojąc na łagodnie kołyszącym się pokładzie, z cieniami mew pokrzykującymi nad głową, Filip czuł ucisk w gardle. Czekał na wynik blefu Hoskinsa. Nie chciał stracić tej okazji. Nawet gdyby perspektywa podróży przez błyszczący Atlantyk onieśmielała go jeszcze bardziej niż w rzeczywistości. - Chciałem wysłać trochę kotłów - westchnął pan Hoskins. - Ale zależałoby mi na tym, żeby chłopiec asystował ładunkowi. - Odwrócił się do Filipa. - Nie traćmy czasu, lepiej chodźmy zapytać gdzie indziej. I zwrócił się do trapu. - Zaraz - chwycił go za ramię Caleb. - Nie tak szybko. Żaden z nich się nie uśmiechał, ale obaj mieli w oczach błysk wynikający z przyjemności targowania się. - Idź na rufę, chłopcze - polecił Caleb, ale musiał wskazać Filipowi kierunek. - Lepiej nie przeszkadzać tym szczurom portowym w załadunku. Hoskins i ja wpadniemy do mojej kabiny, gdzie trzymam trochę rumu z Providence dla specjalnych gości. - I otaczając Hoskinsa ramieniem, spytał poufałym tonem: - O jakiej ilości ładunku będziemy rozmawiać? Zniknęli pod pokładem, zostawiając niespokojnego Filipa prawie na godzinę. Kiedy wrócili, Hoskins uśmiechał się szeroko. - Panie Charboneau, ty i twoja matka jesteście zaokrętowani. 235 Niestety, w jednej małej i dusznej kabinie. Naprawdę nie byłem w stanie wydębić dwóch od takiego upartego Jankesa jak Caleb. Ale napchałem mu luki. Wieczorem załadunek, a jutro pilot poprowadzi „Eclipse" w dół rzeki. Czy teraz możemy pójść po twoją matkę? - Oczywiście, proszę pana, sam nie wiem, jak się panu odwdzięczę. - To ja mam dług do spłacenia - stwierdził Hoskins, gdy schodzili po trapie. - Dzięki tobie jestem mniej biedny, niż mógłbym być. Obracanie pieniędzmi to wszystko, co naprawdę liczy się w życiu. Pamiętaj o tym, jak będziesz w koloniach. Naprawdę, jeśli zajmiesz się handlem i będziesz omijał politykę, to staniesz się bogaty i unikniesz stryczka. I tak podtrzymując swą pozę niezaangażowania, której przeczyły poranne działania, Hoskins szedł w górę nadbrzeżem. Nie oglądał się za siebie, przekonany, że chłopak podąży za nim. Filip uśmiechnął się i pobiegł. II Pochmurne niebo powitało „Eclipse", kiedy statek opuścił wybrzeża zachodnich hrabstw. Szkuner rozwinął żagle, jego dziób wznosił się i opadał po wzburzonych falach. Kuchcik nadal leżał złożony niemocą i Filip przejął jego obowiązki. Nie upłynęły jeszcze dwie godziny, odkąd minęli Kanał Bristolski, gdy chłopak już otrzymał sześć szturchańców od krzywonogiego kucharza okrętowego. Holender nazwiskiem Gropius znał po angielsku tylko kilka słów, głównie przekleństw, jednak jego angielszczyzna i sękaty kij okazały się wystarczająco komunikatywne, gdy Filip popełnił swój pierwszy błąd. Gropius dał mu kociołek zupy, żeby zaniósł załodze do mesy. Francuz nie omieszkał głośno zauważyć, że w garnku pływają świeżo ugotowane białe robaki. To bardzo nie spodobało się kucharzowi. Przy pierwszym szturchańcu Filip zatrząsł się z oburzenia. Zdusił jednak gniew, bo wiedział, że ma dużo szczęścia, płynąc tak szybko do kolonii. Zaniósł kociołek do mesy, zdecydowany przemilczeć robaki w kartoflach i larwy w sucharach. Poza tym był bardzo zajęty ucząc się poruszać po pokładzie tak, by nie wylewać przy tym strawy. 236 I nie rozlewać rumu, który wydał wieczorem swojej załodze kapitan Caleb. Pierwszego dnia na morzu statek wznosił się i opadał na wzburzonych falach. Żagle łopotały na wietrze, marynarze wspinali się po rejach na nieprawdopodobne wysokości, jakby urodzili się z tą umiejętnością. To wszystko doprowadziło Filipa do mdłości i przekonania, że on sam nigdy by nie był dobrym marynarzem. A czekało go jeszcze osiem tygodni tej udręki. Martwił się o matkę. Kiedy o wschodzie słońca wprowadzał ją na pokład, usiłował nie zwracać uwagi na niepokojące objawy: niewidzące spojrzenie, automatyczne ruchy, najwyżej pojedyncze słowo w odpowiedzi na pytania. Drugiego i trzeciego dnia pogoda pogorszyła się. Filip często musiał podchodzić do relingu, ku głośnej radości załogi, ale jakoś się trzymał. Natomiast Maria po prostu leżała na wąziutkiej koi w ciasnej kabinie trzeciej klasy. Ich lokum okazało się jeszcze mniej zachęcające, niż je opisał Hoskins. Po pierwsze było tam bardzo głośno, bo obok mieszkali bosman, cieśla i intendent. Korytarz bardzo ciemny. W środku śmierdziało smołą, stęchłą wodą i innymi zapachami, nad których pochodzeniem Filip wolał się nawet nie zastanawiać. Jedyne oświetlenie stanowiła świeczka zawieszona na metalowym haczyku. Filip zaglądał do Marii, kiedy tylko miał wolną chwilę. Rzadko zmieniała pozycję. Przyciskała do piersi skórzaną szkatułkę, osłaniając teraz już bezużyteczny skarb. Za każdym razem, kiedy Filip namawiał ją do zjedzenia polewki, którą niechętnie dawał mu Gropius, odmawiała. Coraz bardziej było widać, że zachwiana równowaga psychiczna i wzburzone morze podkopały jej wątły zapas sił. Drugiego dnia Filip był półprzytomny ze strachu. Po zmierzchu zdecydował się pójść na rufę, do kabiny kapitana Caleba. Zapukał i poprzez szum fal usłyszał zaproszenie do środka. Pomieszczenie było trzy razy większe od kabiny Filipa, ale raczej skromnie wyposażone. Koja, skrzynia, małe biurko przymocowane do ściany. I jeszcze okrągły, dębowy stolik z dwoma krzesłami, wszystko przymocowane do podłogi. Wisząca lampa kołysała się nad stołem. Kapitan, siedzący na jednym z krzeseł, podniósł oczy znad książki, w której Filip ze 237 zdumieniem rozpoznał Biblię. Caleb wskazał na drugie krzesło, a potem na talerz z sucharami. Chwiejąca się lampa rzucała zmienne cienie na twarz Jankesa, gdy Filip zajmował miejsce przy stole. - Masz jakieś kłopoty, synu? - spytał kapitan. - Chodzi o moją matkę, proszę pana. Coś z nią nie w porządku. Czy ktoś tutaj zna się na medycynie? - Pierwszy oficer, pan Soaper, trochę się orientuje. Ale „Eclipse" jest statkiem handlowym i niezbyt często wozimy pasażerów. Tak, nie pozwalamy sobie na luksus lekarza okrętowego. Twarz Filipa skurczyła się. Caleb patrzył na niego bez zmrużenia oczu. - Obawiam się, że pogoda pogorszyła jej stan. Szkoda, że nie potraktowałeś poważnie mojego ostrzeżenia o trudach podróży. - Najważniejsze było opuścić Anglię jak najszybciej. - Bo uciekasz przed jakimiś kłopotami - powiedział Caleb tak cicho, że fale niemal zupełnie zagłuszyły jego słowa. - Wyczytałem to w twojej twarzy w chwili, gdy Hoskins wprowadził cię na pokład. Uwierzyłem twoim zapewnieniom, bo bardzo potrzebowałem ładunku Hoskinsa. Filip omal nie opowiedział kapitanowi całej historii. Ale powstrzymał się w obawie, że jego opowieść o prześladowaniach przez Amberlych może brzmieć jak zwierzenia szaleńca. Caleb robił wrażenie niezależnego, praktycznego i twardego. Opowieść o kobiecie, która poświęciła życie, by jej syn mógł stać się arystokratą, mogłaby do niego nie przemówić. A poza tym ta część ich życia należała już do przeszłości i cała energia Filipa skupiła się na chwili bieżącej. - Myślałem, że dla nas obojga będzie najlepiej, jeżeli zaczniemy nowe życie jak najszybciej. Czy słusznie myślałem, kapitanie? - Skoro opuściliśmy już Wyspy Brytyjskie, to tak. - Teraz mam wrażenie, że podjąłem błędną decyzję. - A cóż innego człowiek czyni prawie co godzinę? - odparł Caleb, dotykając stronicy Biblii. - Czy możesz mi wyjaśnić, co dolega twojej matce? - Niezupełnie. Podejrzewam, że perspektywa podróży do kraju, o którym nic nie wie i gdzie znów będziemy obcy, poraziła jej umysł. Nie chce też jeść. 238 - Próbowałeś ją namawiać? - Bezskutecznie. Po prostu leży na koi. Nie wiem, jak mogę jej pomóc. - Modląc się do naszego Pana - odpowiedział Caleb poważnie. - W żaden sposób nie mogę teraz zawrócić „Eclipse" do Anglii. III Siódmego dnia podróży przez Atlantyk Filip zdał sobie sprawę, że Maria umiera. Kiedy to zrozumiał, jego pierwszą reakcją było poczucie winy. A potem powróciła wściekłość na tych wszystkich, których uważał za odpowiedzialnych za ich sytuację. Lady Jane, Rogera, a może także trochę i Alicję. Ale przeważało poczucie winy, które pożerało jego duszę jak jakiś ohydny potwór. Pierwszy oficer, pan Soaper, zbadał Marię, którą czuć było gorzkim, niezdrowym potem. Stwierdził, że jest na tyle osłabiona, że jeżeli Filipowi nie uda się nakłonić jej do jedzenia, to naprawdę umrze. Kolejna próba wlania pożywienia między jej zaciśnięte zęby nie powiodła się. Soaper stwierdził ponuro, że może taki jest jej cel. Filip spędzał w kajucie tyle czasu, ile mógł wygospodarować. Przestał liczyć godziny, rozróżniać dni. „Eclipse" nadal płynął przez wzburzone wody. Chłopak w końcu przyzwyczaił się do życia na statku, chociaż wiedział, że nigdy tego nie polubi. Sypiał siedząc na ziemi, z głową opartą o twarde deski. Cały czas czujny, gotów zareagować na każdą zmianę w oddechu matki. Dziesiątej nocy ocknął się w ciemnościach, słysząc jej głos. Wymówiła jego imię. - Zaczekaj, mamo - powiedział, podrywając się na nogi w dusznej, śmierdzącej kabinie. - Tylko zapalę świeczkę. - Nie rób tego! Wiem, jak muszę wyglądać. Czuję, że jestem brudna. Chodź tu do mnie. Na kolanach zbliżył się do koi i odnalazł rękę matki. Czuł jedynie skórę, kości i ciepło gorączki. - Posłuchaj, Filipie. Ja nigdy nie zobaczę tej twojej Ameryki. Chciał zapłakać, nie wstydził się łez, ale nie mógł. Tak bardzo 239 zmienił się w ciągu tego roku. Zamiast tego pogłaskał ją delikatnie po ręce. - Zobaczysz, zobaczysz, jeśli tylko będziesz jadła. Postaraj się przeżyć. - Po co? Twój ojciec odszedł. Tak jak to wszystko, o czym marzyłam dla ciebie. Ale ja wiem, że wybrałeś to, co najlepsze. Nowy kraj. Zbierałam siły, żeby ci to powiedzieć, zanim będzie za późno. Szczupłe, gorące palce musnęły jego twarz i spoczęły na wargach powstrzymując słowa. - Nienawidziłam tego, co się z nami stało, Filipie. Nienawidziłam tej rodziny za wszystko zło, jakie nam wyrządziła. Najgorsze, że nienawidziłam ciebie, bo odmówiłeś dalszej walki. A nienawidzić to straszny grzech. Śmiertelny. Dopiero później, tu, na tym statku, zrozumiałam, że ty miałeś rację, a ja się myliłam. Nie mieliśmy szansy wygrać z nimi. Powinnam była to dostrzec, gdy... - Ostry atak kaszlu przerwał jej słowa. Po chwili mówiła dalej: - ...gdy po raz pierwszy weszliśmy do ich domu. Ale wina spadnie na nich, nie na ciebie. To właśnie chciałam ci powiedzieć; wybaczyć zbrodnię, której nigdy nie popełniłeś. - Mamo, mamo! O jakiej zbrodni mówisz, zrobiliśmy, co należało. - Zmusiłam nas do wyjazdu do Anglii, która jest nam obca. - W Ameryce prości ludzie nie są tak bezradni. Nie ma dziedzicznych panów, którzy by ich gnębili. - I dlatego masz rację, że trzeba zacząć od początku. Masz do tego swoją młodość i serce. Ja nie. Podążałam za ułudą i widziałam, jak się rozpływa. Nie zostało mi już nic. - Zostało, mamo. Życie! Błagam cię, na miłość boską! Posłuchaj, możemy znów być szczęśliwi. Jeżeli tylko zechcesz walczyć z przygnębieniem, które cię opanowało. - Nie mam już siły ani ochoty. Zaledwie mogę poruszyć językiem, kiedy muszę. Kiedyś żądałam od ciebie przysiąg. Dziś pragnę tylko obietnicy. - Co tylko chcesz, jeżeli pozwolisz sobie pomóc. Zdał sobie sprawę, że przestała go słuchać. Jej głos stawał się coraz cichszy, a słowa niewyraźne, ledwie słyszalne w łopocie wielkich żagli gdzieś nad nimi. 240 - Bo największa zbrodnia, Filipie, to ta, o której mówiłam ci w Auvergne. Więc jeżeli nie mogłeś znaleźć sobie w Anglii właściwego miejsca, to obiecaj mi chociaż, że w tym kraju będziesz dążył do pozycji znaczącego, bogatego człowieka. Wtedy być może nadejdzie dzień, gdy będziesz mógł wrócić do Anglii i odpłacić im. - I dodała nagle bardzo wyraźnie: - Odpłacić, niech Bóg potępi ich aroganckie dusze. Ostatnie słowa przepełniało cierpienie. - Mamo? Pochylił się i przesunął palcami po jej rozpalonym policzku. Gdzieś w głębi duszy coś strasznie smutnego i zagubionego powiedziało mu, że Bóg zlituje się nad tą kobietą. Jej marzenie nie zmieniło się. Inne były słowa, inne pragnienia, ale marzenie pozostało to samo. Ponieważ ją kochał i tak niewiele go to kosztowało, powiedział: - Obiecuję. Fale gwałtownie uderzały o kadłub okrętu. - Mamo, powiedziałem, że obiecuję. Gorąca, wychudzona ręka wślizgnęła się między jego palce i słabo uścisnęła. Usłyszała obietnicę. Zaczęła mamrotać po francusku. Potok słów przeszedł w melodię. Nuciła starą, romantyczną balladę. Jeszcze kilkakrotnie usiłował przerwać jej majaki. Mruczała i śmiała się cichutko, okazując słabe oznaki radości. Gdzie się znajdowała? Na scenie w Paryżu? Spacerowała po zamku swych marzeń, którym władała niepodzielnie? Już bez strachu, lęku, obaw. Odkąd mu przebaczyła, poczuł wielką ulgę. Spędził przy niej resztę nocy, choć wiedział, że nie ma to większego sensu. Już nie tylko go nie poznawała, ale nawet nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. Nie mógł się powstrzymać od rozpamiętywania miesięcy, które minęły od dnia, gdy po raz pierwszy ujrzał skórzaną szkatułkę. Uderzyło go, po głębszym namyśle, że przez cały czas miała rację. Największą zbrodnią było dać się wpędzić w ciemnotę i ubóstwo. I kiedy sytuacja się zmieniła, chciała mu o tym powiedzieć. Nie było już nadziei na spadek i zwycięstwo nad Amberlymi. Niechęć, a nawet nienawiść pozostała. Ale płynął teraz do nieznanego lądu, 241 gdzie zapewne czekało więcej wyzwań, niż mógł sobie wyobrazić. A może także więcej okazji? Być może matka myliła się tylko co do drogi, jaką należało osiągnąć powodzenie. Siedząc w ciemnościach przy jej koi, słuchając majaczeń, śmiechu i nucenia, zdał sobie sprawę, że sen o potędze może stać się rzeczywistością. Bogactwo i pozycja, oto czego oczekiwał od nowego kraju. I zdobędzie je. Dla siebie. I dla niej. Nic więcej już się teraz nie liczy. Nic. Filip Charboneau spędził następny dzień w kabinie, zapominając o śnie i jedzeniu. Wieczorem jego matka nie żyła. IV Kapitan Will Caleb spytał Filipa o przekonania religijne Marii. Bez żenady Filip wyjaśnił, że jego matka, będąc w młodości piękną i utalentowaną aktorką, została wykluczona z Kościoła katolickiego. Kapitan odparł, że on sam jest kongregacjonistą i między innymi z powodu wyznania jego dziadek opuścił Anglię. Ale wszyscy ludzie przed Bogiem są równi. I obiecał znaleźć odpowiedni fragment Pisma Świętego na pogrzeb. V W słoneczny, majowy poranek szkuner stał bez ruchu w bezwietrznym powietrzu. Atlantyk wyglądał jak zielone szkło. Kapitan Caleb zebrał całą załogę na pokładzie. Jego żaglomistrz nadzorował zaszycie ciała w płótno. Tuż przed założeniem ostatniego szwu Filip wyszedł spod pokładu. Kapitan podszedł do niego, a włosy lśniły mu srebrem w porannym słońcu. - Chciałbyś to pochować razem z nią? - spytał. - Tak, przypomniałem sobie o tym w ostatniej chwili. Myślę, że pragnęłaby tego. - Nagle coś go tknęło. - Albo nie. Lepiej zachowam to jako pamiątkę po niej. - dodał po namyśle. - Nie zostało mi nic prócz kilku listów. I wsunął skórzaną szkatułkę z mosiężnymi okuciami pod lewą pachę, blisko serca. 242 VI - Niech nie rozpacza twoje serce. Wierz w Boga i wierz we mnie. Dźwięczny głos kapitana Caleba rozchodził się po pokładzie wśród zgromadzonej załogi. Oprócz Gropiusa, który nawet nie zdjął wełnianej czapeczki, wszyscy tutaj byli ludźmi z kolonii, o zdrowym wyglądzie i jasnym spojrzeniu. Bystry pierwszy oficer Soaper dostrzegł czapeczkę na głowie kucharza. Filip stał obok kapitana, twarzą do załogi ustawionej półkoliście w dwa rzędy. Całun podtrzymywali na środku czterej żeglarze. - W domu ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział. Filip poczuł, jak łzy napływają mu do oczu. Przeniósł wzrok znad całunu na pobożne, surowe twarze żeglarzy z Nowej Anglii. To byli prości ludzie, nieraz słyszał, jak przeklinali na pokładzie podczas złej pogody. I nie mieli wykształcenia, większość z nich nie umiała czytać ani pisać. Ale w obliczu śmierci zachowywali się z godnością, jakiej nigdy nie widział w Anglii. Czy ta drobna różnica wynikała z oddychania tym, co Franklin nazwał „lżejszym powietrzem"? Jeśli tak, to Filip uważał, że dokonał dobrego wyboru. - Przygotuję miejsce dla was. A gdy już będzie gotowe, wrócę i przyjmę was do siebie. Tam, gdzie ja jestem, i wy również być możecie. Nagle strony Ewangelii świętego Jana, którą czytał Caleb, zaczęły szeleścić na wietrze. Ryżowy papier szybko zatrzepotał, zanim kapitan zdążył odwrócić się od wiatru. Teraz pośpiesznie starał się odnaleźć werset. - Tomasz mówi do niego: ,,Panie, nie wiemy, dokąd idziesz. Jak więc możemy znać drogę?" Filip zauważył lekkie poruszenie wśród marynarzy, gdy pierwszy oficer spojrzał na zwłoki. Całun został łagodnie podniesiony i przesunięty nad relingiem spracowanymi, żeglarskimi dłońmi. Caleb podniósł nieco głos, gdy karty Ewangelii znów załopotały. - Jezus powiedział: ,,Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze mnie". Amen. Czterech żeglarzy opuściło ciężar. Ciało zniknęło. Filip usłyszał plusk w chwili, gdy spadło do wody. Zamknął oczy modląc się, żeby jego matka znalazła wreszcie spokój. Ktoś położył mu rękę na 243 ramieniu. Chłopak ocknął się z zamyślenia. Kapitan stał, patrząc na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Myślę, że kropelka rumu dobrze ci zrobi - powiedział łagodnie. Filip zszedł na dół bez żadnych pytań. Soaper wydał rozkazy i załoga ruszyła na maszty. VII Kiedy usiadł w kapitańskiej kajucie i napił się mocnego, słodkiego rumu, poczuł, że trunek jakby rozpuścił w nim cały smutek. Caleb zadowolił się pogryzaniem suchara. Szkatułka stała na stole pomiędzy nimi. Ten zniszczony przedmiot i przysięga. Z tym rozpoczął podróż. Z tym miał zakończyć tę część swojego życia. Ani bogatszy, ani biedniejszy, pomyślał. Czy mądrzejszy? Boże, pozwól w to uwierzyć. Powrócił do rzeczywistości słysząc, że kapitan zadał mu pytanie. - Cóż skłoniło chorą kobietę do takiej podróży? Filip bez chwili wahania opowiedział mu całą historię. Pokazał nawet list Jamesa Amberly'ego. Skończywszy opowieść schował list i zamknął szkatułkę. - Ale ta historia już się skończyła - powiedział. - Niezupełnie. Filip gwałtownie podniósł głowę. - Dziewczyna, o której mówiłeś. Myślała, aby opuścić Anglię, tak mówiłeś. - Owszem, ale... - I wyjechać do Ameryki, do krewnych. - Tak tylko wspomniałem, panie kapitanie. - Pewne jest, chłpocze, że trzynaście kolonii stanowi terytorium brytyjskie i niebezpieczeństwo znów może cię doścignąć. Poprzez dziewczynę, która ma zostać żoną twojego przyrodniego brata. Poprzez jej rodzinę w Filadelfii. Nie sądzę, żeby to było prawdopodobne, ale skoro tyle przeżyłeś w Anglii i chcesz zacząć nowe życie, powinieneś skończyć z przeszłością. Przybycie bez grosza do Ameryki jest wystarczająco trudne. Porzuciłeś myśl o upominaniu się o spadek po ojcu. Dlaczego nie miałbyś zacząć jako zupełnie nowy 244 człowiek? Z nowym nazwiskiem, którego już nigdy nie będziesz musiał zmieniać. Po raz pierwszy od wielu dni Filip uśmiechnął się. Ten zaskakujący pomysł bardzo mu się podobał. - Dziękuję, panie kapitanie. To świetny pomysł. Zrobię to. - Łyknij sobie jeszcze rumu, chłopcze. Ale nie mów nikomu, że kapitan dał ci więcej niż szklaneczkę, bo będę miał bunt na pokładzie. Muszę iść na mostek. Myślę, że to były ostatnie chwile ciszy. Z odrobiną szczęścia możemy teraz popłynąć prosto do Bostonu. I jeszcze coś. - Zatrzymał się w drzwiach. - Stracić kobietę, która wydała nas na świat, nie jest łatwo. Moja matka ma osiemdziesiąt siedem lat, jeszcze rześka i żwawa, mieszka w Maine. Mam nadzieję, że kiedy będę musiał ją żegnać, zachowam się podobnie jak ty, jak mężczyzna. VIII Tej nocy, sam w swojej śmierdzącej kajucie, Filip cieszył się, że kapitan nie może go zobaczyć. Nie był w stanie spać na koi. Ułożył się jak zwykle, skulony na podłodze. Stracił poczucie czasu. Usłyszał dzwon okrętowy wybijający cztery szklanki, ale nie wiedział, co to oznacza. Starał się skupić uwagę na czymkolwiek poza nieobecnością matki. Na trzeszczeniu kadłuba, na łagodnym pluskaniu wody o burty. Starał się i starał. Bezskutecznie. Opanował go smutek nie do zniesienia. Słysząc kroki w korytarzu, stłumił szloch. Niewidzialny przechodzień zawahał się i odszedł. W samą porę. Filip płakał jak nigdy w życiu. Pięć, może dziesięć minut. A potem nie umiał już płakać. Bolał go brzuch, a coś w środku wypaliło się do cna. Wypaliło i odeszło na zawsze. Oparł czoło na krawędzi koi, ale przez całą długą noc nie mógł zasnąć. IX Pod koniec porannej wachty szóstego lipca 1772 roku Filip wyszedł z pokładu mieszkalnego zaczerpnąć powietrza. Dzwon ok- 245 rętowy wybił siedem szklanek, mówiąc mu, że za pół godziny będzie czwarta rano. W końcu nauczył się systemu szklanek i wacht. Wychodząc na opustoszały pokład, skierował się na dziób, z dala od ludzi stojących przy sterze i ciemnych sylwetek w świetle burtowych latarni. Wiedział, co wyrwało go z drzemki nie przynoszącej wypoczynku. Niepokój wywołany wieczorną rozmową. Wkrótce zobaczą ląd. Może już jutro. To właśnie było jutro. Spoglądał na ciemne morze. Światło było nad nim, w górze. Niezliczone gwiazdy spoglądały nań z góry, kołysząc się łagodnie wraz ze szkunerem. Nazwisko. Musi coś zrobić z nazwiskiem. Szukał w myślach, ale nie znalazł nic zadowalającego. Tak, musi porzucić stare. Co będzie, kiedy zobaczy ląd? Kim będzie? Nagle pod ogromnym baldachimem małych srebrnych światełek poczuł się mały. Mniejszy nawet niż pamiętnego wieczoru na Quarry Hill, gdy z Marią uciekali z Tonbridge. Rozległe niebo, bezkresne głębie oceanu wydawały się napierać nań, zmniejszając jego wartość. Jak gdyby rozmywały plany i nadzieje. Ona odeszła i został sam. Całkiem sam. Tam gdzieś, hen, przed figurą dziobową, pulchną syreną o nagich piersiach i wymalowanych oczach, czekał obcy kraj. Nagle dopadła go fala strachu. A czemuż by nie? Utracił wszelkie oparcie, wszystko, czego mógłby się trzymać. Książki, które przeczytał, życzliwość ludzi takich jak Fox, Sholtowie, Hoskins, zachęty doktora Franklina. Wszystko to zostało daleko za nim. Skończone, jak gdyby nigdy nie istniało. Zniknęło tak szybko jak ślad statku na wodzie. Poczuł się jeszcze mniejszy i bardziej bezradny. Nie wiedział nic o realiach życia w koloniach, do których niósł go szkuner popychany nocnym wiatrem. Znał tylko słowa, których nie mógł wymazać z pamięci. Fragmenty innego życiorysu - życiorysu kogoś zupełnie obcego. Żaden szczegół z przeszłości nie pasował do nowego życia. Nie mógł polegać na nikim, bo oprócz siebie nie miał nikogo. Musiał żyć sam pośród obcych ludzi. Nawet nie pochodził z Anglii. 246 Cały świat dookoła, morze, gwiazdy, mrok, wiatr wydawały się śmiać z jego myśli bezdusznym śmiechem. Zawstydził się. Przeszedł dotąd wiele ciężkich prób. Potrafi przejść jeszcze więcej. Uniósł głowę i powtórzył sobie jeszcze raz: - Przeżyję. Przetrwam. Trochę pomogło. Jednak niebo nadal pozostawało obojętne. W porządku, pomyślał, mogę stać się twardy i nie okazywać tego, co czuję. Filip znał tylko niewielkie fragmenty Biblii, a wśród nich historię Adama. Teraz wymyślił sobie podobną opowieść, żeby opanować lęk. Stworzy siebie od nowa. Z niczego, jak Bóg Adama, według własnych pragnień. Nie będzie już chłopcem, lecz dojrzałym mężczyzną, kontrolującym swoje życie. Potrafi to. Na pewno potrafi. Lecz kim będzie? Ciągle nie w pełni mógł to określić. Natłok myśli nie pozwalał mu zasnąć. Ledwie stłumiony lęk tylko czekał na okazję, żeby znów się odrodzić. X Tuż przed wschodem słońca okrzyk z bocianiego gniazda oznajmił ziemię na horyzoncie. Stary Caleb nie mylił się. Filip stał przy relingu, podczas gdy Gropius rzucał wszelkie możliwe klątwy na głowę kuchcika, który znowu gdzieś się zawieruszył. Tymczasem jego poprzednik nadal niedomagał. Chłopak zignorował wyzwiska. W tym momencie istniała dla niego tylko ciemnozielona smużka lądu, zawieszona gdzieś między niebem a wodą. Mewy skrzecząc krążyły wokół marynarzy na rejach. Mocno ściskał reling, wdychając słone powietrze. Czuł dreszcz emocji, chłód w dłoniach i w duszy. Strach? Teraz przynajmniej miał imię. Wymyślił je w czasie przedpołudniowej wachty. Nie zmienił go radykalnie, bo potrzebował bodaj wątłej nici łączącej dwa światy. Stara szkatułka, miecz i stanowczy podbródek nie wystarczą. Zdecydował się właściwie zachować swoje imię, nadając mu angielskie brzmienie. A wspominając swoje pochodzenie, skrócił 247 dziedziczny tytuł ojca do jednej sylaby. Filip Kent, tak teraz myślał o sobie. Zdążył już pochwalić się kapitanowi. Tak zaopatrzony nowy człowiek patrzył w kierunku wybranej przez siebie ojczyzny, ciemniejącej nad chmurami w różowym świetle wstającego poranka. „Eclipse" pod pełnymi żaglami wpływał majestatycznie do Nan-tasket Road. KSIĘGA TRZECIA Drzewo Wolności ¦ ROZDZIAŁ PIERWSZY _ Tajemniczy pokój _ i Przez noc „Eclipse" zbliżył się na odległość dwóch mil do błyskających świateł Bostonu. Zanim zaczęło świtać, na pokładzie zameldował się pilot. Przejął stery i wprawnie przeprowadził statek przez wąski kanał, pomiędzy wysepkami otaczającymi przylądek. Zakotwiczyli przy Long Wharf. Delikatna mgiełka wczesnego ranka obiecywała ostry żar w ciągu dnia. Pokrywała lekkim welonem wzgórza, szczyty dachów i blanki Zamku Williama, fortecy na wyspie. Malowniczy widok nie przyćmiewał przeczuć Filipa. Przyszłość nie jawiła mu się sielsko, lecz raczej jak ostre, męskie wyzwanie. Słysząc nieodwołalny zgrzyt opuszczanej kotwicy, pomyślał, że jest w stanie mu sprostać. Statki zakotwiczono przy starym, rozpadającym się molo. Reszta urządzeń portowych również była w nie lepszym stanie. Filip trzymał w ręce szkatułkę, szpadę wcisnął pod ramię. Był gotów do zejścia na ląd, gdy koścista dłoń dotknęła jego ramienia. - Chłopcze, czy wiesz, dokąd udać się teraz? Słońce i cień tworzyły paski na twarzy kapitana Caleba. Gdzieś tam, wysoko nad pokładem, marynarze zwijali żagle. - Nie, proszę pana - pokręcił głową Filip. Caleb wypchnął językiem wewnętrzną stronę policzka. - Chyba byłoby lepiej, gdybyś na razie trzymał się mnie. Bez żadnych zobowiązań. - Kapitanie, to stwarzałoby wiele nowych, ekscytujących moż- 251 liwości, ale... - Filip zaczerwienił się i pomimo wysiłku nie był w stanie ukryć cienia gniewu w głosie. - Pan się ze mnie śmieje? Caleb skinął głową, a jego uśmiech stał się wyraźniejszy. - Przepraszam, mój chłopcze. Nie miałem nic złego na myśli. Jeżeli nie poprawisz swojej angielszczyzny, możesz narazić się na niezłe lanie. To tylko kwestia czasu. Po paru miesiącach pobytu w Bostonie będziesz mówił jak wszyscy tutaj. Nikt nie weźmie cię za Francuza. - Nie jestem Francuzem - oświadczył stanowczo. - Jestem taki sam jak pan. Obywatel Ameryki - dodał zawstydzony własną gorliwością. - Może porozmawiajmy na temat tego, gdzie mógłbyś się teraz udać? - Jestem wdzięczny kapitanie, ale nie. Doskonale poradzę sobie sam. - Widzę, że pan Filip Kent jest zdecydowany być całkiem samodzielnym mężczyzną. - Najzupełniej. - A ile ma lat nasz pan Filip Kent? - Mówiąc w sekrecie, kapitanie, dopiero za parę dni będę miał dziewiętnaście. - Racja. Tu, w nowym kraju fakt, że przeżył osiemnaście lat... - Dziewiętnaście - wtrącił Filip. - ...liczy się bardzo niewiele. Zwłaszcza, że ten zupełnie świeży Amerykanin ma potężne braki w geografii miasta. - Znajdę właściwy szlak, proszę się o mnie nie martwić. Po minie Caleba było widać, że dalsze próby perswazji uznał za bezskuteczne. - Filipie, nie mówisz jak Anglik, ale zachowujesz się jak prawdziwy Jankes. - Kapitan wyciągnął do Filipa ciemną, sękatą dłoń, podobną do kawałka źle wyprawionej skóry. - Skoro tak, to życzę ci powodzenia. Filip uścisnął podaną dłoń, odwrócił się i pośpieszył w dół po trapie. Zdecydowane cięcie było konieczne. Im dłużej zwlekał na pokładzie „Eclipse", tym bardziej czuł, że Caleb ma rację. Był zupełnie samotny, pozbawiony wszelkiego doświadczenia, z którego mógłby skorzystać. 252 Przypomniał sobie ostatnią noc. W świetle gwiazd ślubował nie poddać się i wystartować od nowa. Podjął ryzyko, więc niech się stanie to, co jest mu pisane. Miał dziewiętnaście lat, czuł się silny i zdolny przełamać wszelkie bariery. Słońce przyjemnie grzało mu kark, gdy pozwalał tłumowi prowadzić się wzdłuż Long Wharf. Wszystkie dobra doczesne mieściły mu się w rękach. Pod podeszwami czuł rozchwiane deski. Jego nowa ojczyzna na razie nie prezentowała się zbyt solidnie. II Jednak, gdy zapadł zmrok, zrozumiał, że odrzucenie pomocnej dłoni kapitana Caleba może okazać się błędem. Gwałtowny atak głodu zagnał go na śmietnisko przy tawernie. Trafił na muszle ostryg z maleńkimi resztkami mięsa. Pieczołowicie wyskrobał najmniejsze nawet kąski brudnymi paznokciami. Pomyślał ponuro, że ten jego pierwszy amerykański posiłek wart jest odnotowania. Włożył jedną z muszli do kieszeni i poszedł. Powlókł się po rozgrzanej uliczce, na której powoli kładł się cień zmierzchu. Ostrygi ze śmietniska to coś, co będzie miło wspominać, kiedy będę miał swój własny dom, pomyślał. Dom, srebra na pięćdziesiąt osób i kominek, nad którym na honorowym miejscu zawieszę szpadę od Gila. Te świetliste wizje wkrótce ustąpiły miejsca ponurym obrazom. We wspomnieniach zobaczył Rogera Amberly'ego, a potem jednookiego zbira, którego panicz wynajął. Zaraz też pojawiły się skądś Maria i Alicja, piękna jak pierwszego dnia, kiedy ją ujrzał. Starał się odsunąć obrazy przeszłości, które odbierały mu nowo zdobytą męską twardość. Wtem grzmot przetoczył się nad miastem. Letnia burza czaiła się w chmurach na wschodzie. Trzeba było wracać do teraźniejszości. Chwila wspomnień dobrych i złych dobiegła końca. Filip nie wiedział, gdzie jest. Nie znał nazw ulic i nie orientował się, w jakim kierunku znajduje się port. Na jednej z małych uliczek, po których hulał wiatr, znalazł spory stóg siana w podwórku za domem. Po drugiej stronie ciepłego, pachnącego kopca pokwikiwały 253 świnie w chlewiku. W ich sąsiedztwie pan Filip Kent zagrzebał się głęboko w stogu, jedną rękę zacisnąwszy na muszli zabranej ze śmietniska. Zauważył, że miała ostrą krawędź i mogła ciąć prawie jak nóż. Niezły przyjaciel w razie kłopotów, zwłaszcza gdy ktoś jest tak bardzo obcy w mieście. Obudził się przed świtem, gdy przemókł do suchej nitki, a fale dreszczy mówiły o zbliżającej się gorączce. W Nowym Świecie wstawał dzień. III Zanim ranek zaczął się na dobre, Filipowi udało się znaleźć drogę powrotną do portu. Miał zamiar przyznać, że jego decyzja była pochopna i poprosić kapitana Caleba o radę. Niestety, dowiedział się od marynarzy, że Caleb zdał bieżące sprawy Soaperowi, a sam udał się do Maine, do swojej matki. Gropius, jeszcze bardziej zrzędliwy niż zwykle, zdradzał wyraźne oznaki kaca - skutki pierwszej nocy na lądzie. Poratował Filipa pajdą chleba, którym pożywiały się już wołki zbożowe czy inne robactwo. Do popicia podał kubek rumu. Posiliwszy się w ten sposób, Filip ruszył z lekka niepewnym krokiem w górę przystani, do miasta. Przypatrywał się ludzkim twarzom. Niektóre były grubo ciosane, inne miały delikatne, regularne rysy. Niektóre pojawiały się pod trójgraniastymi kapeluszami wojskowymi. Filip nie zdążył wyciągnąć żadnych wniosków ze swoich obserwacji, gdyż nagle wszystkie zaczęły się zacierać i rozpływać. Gorączka odebrała mu jasność widzenia. Pot zrosił czoło młodzieńca. Ubranie przemoczone deszczem przylegało do ciała i wydzielało nieprzyjemną, kwaśną woń. Szedł przed siebie... Dwa dni i dwie noce wałęsał się po Bostonie. Żywił się podkradanymi odpadkami, spał, gdzie się dało. Pomimo choroby udało mu się jako tako zorientować w układzie miasta. W jednym szynku, gdzie pytał o pracę, zatrzymał się wystarczająco długo, żeby pogadać z otyłą, wąsatą córką właściciela. Grubaska wygrzebała właśnie coś ze swoich włosów i oglądała 254 z ciekawością. Była bardzo zdziwiona, gdy Filip zapytał ją, jak wielu mieszkańców liczy sobie miasto. - Po co ci to? „Gazette" pisze, że będzie nas z piętnaście tysięcy, dusz, ale w tym wiele homarzych kuprów. - Homarzych kuprów? - To brytyjscy żołnierze. Noszą czerwone kurtki. - A, rozumiem. - Zadajesz zabawne pytania i do tego szukasz pracy, a wyglądasz, jakbyś miał lada chwila się przewrócić. Ciekawe, skąd cię tu przyniosło? Dziwnie gadasz. Jak jeden taki francuski jegomość, co się tu kiedyś przyplątał... Nie mając siły wdawać się w tłumaczenia, Filip po prostu wyszedł. Włócząc się po mieście, zaczął zwracać większą uwagę na „homarze kupry", jak to określiła dziewczyna. Żołnierze króla Jerzego byli umundurowani bardzo elegancko. Nosili krótkie, szkarłatne płaszcze i białe lub beżowe bryczesy. Mundury różniły się kolorem wyłogów i mankietów. Bywały różne: żółte, beżowe, błękitne i wiele innych. Filip spostrzegł, że żołnierze przechadzają się z bardzo dumnymi minami. Starali się roztaczać wokół siebie aurę władzy, co wywoływało szepty i niechętne miny wielu miejscowych mniej zamożnych ludzi, gdyż bogatsi bostończycy traktowali królewskie wojsko z wyraźną atencją, a nawet serdecznością. Oddziały spotykało się wszędzie. Od otwartych, trawiastych przestrzeni, gdzie rosły nieliczne wiązy ( Filip zorientował się, że to miejskie błonia) po Plac Hanowerski. Tam spotkał kiedyś kilku oficerów zrywających jakieś ogłoszenie, które ktoś nocą przybił do pnia najgrubszego dębu. Widywało się czerwone kurtki od North End na północnym krańcu do podwójnego łuku bram miasta wiodących do Neck. Neck było wąskim pasmem ziemi łączącym miasto z jego wiejskim zapleczem. Boston wyglądał jak spuchnięty palec połączony z lądem tylko wąskim pasemkiem Neck. Miejskie dzwony przypominały Filipowi Londyn. Mimo to Boston miał swój własny styl krzątaniny i własny konglomerat zapachów. Na tę woń składał się smród żywego inwentarza uwięzionego w ciasnych podwórkach, zapach licznych destylarni rumu i odór z domów na brzegu wody. 255 Chory Filip stracił rachubę czasu. Minęły ze dwa dni, a może trzy. Był coraz bardziej głodny i śmierdzący. Jego wygląd nie wzbudzał zaufania. W rezultacie coraz częściej zauważał podejrzliwe spojrzenia lepiej ubranych przechodniów czy ziemian przejeżdżających konno ulicami. Pytania o pracę zarówno w browarze, jak i w wędzarni spotykały się z oschłymi odmowami. Oczy chłopaka nabrały gorączkowego blasku, jakim odznaczają się ludzie chorzy, co też nie wzbudzało zaufania ewentualnych pracodawców. Drżący, oblewany na przemian zimnym i gorącym potem, wałęsał się w północnej części miasta. Słońce chyliło się ku zachodowi. Za rogiem rozległ się gwizd i w stronę chłopca ruszyły dwie postacie. Filip potknął się i upadł. Szpada i szkatułka potoczyły się po bruku. Miał niejasne wrażenie, że gdy padł na ręce, trafiając w kałużę brunatnego mułu, posłał w górę strugę błota prosto na nieskazitelną biel bryczesów żołnierza, który teraz stał nad nim na szeroko rozstawionych nogach. Filip widział go nad sobą na tle różowego, wieczornego nieba. W tle rysowały się okna gospody z małymi szybkami oprawnymi w ołów. - Do diaska, poruczniku Thackery - warknął oficer - ten łajdacki bękart pobrudził mi spodnie. - Zapłaci za pralnię, kapitanie, moja w tym głowa. - Drugi mężczyzna złapał Filipa za kołnierz i brutalnie podniósł na nogi. - Jutro rano masz przyjść do dowództwa Czternastego Pułku i przynieść należną kwotę, to znaczy... hej, stój! Wyciągnął rękę, żeby z powrotem schwytać chłopaka, ale Filip już wyrwał się do przodu, żeby odzyskać swoje obie bezcenne ruchomości. Jednak natychmiast został schwytany i postawiony przed obliczem człowieka, który bynajmniej nie miał miłego wyrazu twarzy. - Słuchaj, kiedy oficer królewski raczy cię pouczać. A może wolisz, aby wypisać ci polecenie na własnej skórze? - Dłoń żołnierza sugestywnie spoczęła na rękojeści szpady. Filip spojrzał na gibkiego, szczupłego porucznika, a potem przeniósł wzrok na zwalistego kapitana, którego śnieżnobiałe bryczesy były gęsto upstrzone błotem. Oszołomienie gorączką opadło, ale 256 ciągle jeszcze Filip nie był w stanie rozeznać w pełni jasno swoich czynów, ich zasadności i skutków. Gdzieś za nim rozległ się tupot kroków. Chłopak wydał z siebie coś w rodzaju zwierzęcego pomruku, odpychając trzymającą go rękę. - Cholerny wyskrobek! - ryknął wielki kapitan cofając się. Wyraźnie zostawiał pole swemu podwładnemu. Filip usłyszał świst szpady wydobywanej z pochwy i wolał nie oglądać się za siebie. Zrozumiał jednak, że nie można ryzykować ucieczki i stanął. - Pewnie piastuje na piersi Medal Wolności gdzieś pod tymi cuchnącymi łachami - powiedział porucznik, unosząc skraj ubrania Filipa. - Widać na pierwszy rzut oka, że jest dostatecznie bezczelny, aby należeć do tych kanalii. Czy nie powinniśmy skorzystać z okazji i przerzedzić ich szeregi? Kapitan w odpowiedzi mruknął przyzwalająco. Porucznik nie czekał na aplauz starszego szarżą i już promień słońca zatańczył na wzniesionej do ciosu szpadzie. Na wpół zamroczony Filip miał dość przytomności umysłu, żeby powstrzymać cięcie, chwytając oficera za nadgarstek. Jednocześnie drugą ręką sięgnął za pasek po muszlę. Jeden ruch i ostra krawędź zagłębiła się w policzku porucznika Thackery. Wyjąc z bólu, oficer odskoczył do tyłu i potknął się na śliskim bruku. Trzymał się za twarz, a krew kapała mu między palcami i plamiła jasne wyłogi munduru. Kapitan zaklął ordynarnie, sięgając po swoją broń. Jakaś przyjazna dłoń złapała Filipa za ramię. - Potrzebujesz wsparcia, młodzieńcze? - spytał mężczyzna, którego kroki Filip słyszał na początku starcia. Chłopak spojrzał na niespodziewanego sojusznika - szczupły, czarnowłosy mężczyzna w średnim wieku, z policzkami pałającymi z emocji. Nie był w stanie wymówić ani słowa. Przełknął ślinę i skinął głową. Porucznik podchodził do nich z boku, gotując się do ciosu. Nie zwracał już uwagi na krew ściekającą po ubraniu. Wściekłość zniekształciła mu rysy. - Niech się pan odsunie, dobrze radzę. Mam zamiar wypatroszyć tego smarkacza. Sam pan widzi, co zrobił z moją twarzą. - Dodał jej urody - stwierdził obcy, którego rytmiczna wymowa przypomniała Filipowi Irlandczyka Burke'a. - Od czego to się zaczęło, chłopcze? 257 - Ochlapałem błotem spodnie tego drugiego - wysapał Filip. - Nie zrobiłem tego umyślnie. To był przypadek. - Do diaska, mój panie! Mówię, odsunąć się! - warknął porucznik. Chudy brunet stanął ramię w ramię przy Filipie i potrząsnął głową. - Panowie - odezwał się tonem perswazji - pozwólcie sobie przypomnieć, gdzie jesteście. „Salut" - wskazał na gospodę w głębi ulicy -jest zatłoczony moimi przyjaciółmi. Jeżeli naprawdę pragniecie starcia, to mogę wam zagwarantować, że w okamgnieniu będziecie mieć na głowie cały North End. Czy nie słyszeliście piszczałek i rogów? - Piszczałki i rogi tej bostońskiej hołoty? - Kapitan nie posiadał się z wściekłości. - Owszem, słyszałem te dzikie hałasy! - No cóż - ciągnął nieznajomy, bynajmniej nie zrażony - mam trochę wprawy w zwoływaniu przyjaciół. Jestem Will Molineaux, kupiec towarów żelaznych. Jego słowa, podobnie jak spojrzenie czarnych oczu, brzmiały jak wyzwanie. - Molineaux? - kapitan zerknął spod oka, ocierając pot z twarzy. - Tak, panie kapitanie. Ten Molineaux. - Zostaw, Thackery - kapitan wstrzymał porucznika zrezygnowanym gestem. - Ten człowiek jest przywódcą tłumu w tej części miasta. - Panie kapitanie - obruszył się porucznik - stanowczo odmawiam podania tyłów... - Thackery - gniewnie przerwał kapitan - powiedziałem, daj spokój! Rozpłatają ci gardło głębiej niż policzek! Klnąc pod nosem, Thackery schował szpadę do pochwy. Kapitan, wzruszając bezsilnie ramionami, skinął ręką, żeby podwładny podążył za nim. Jednak porucznik nie był w stanie odejść potulnie bez słowa. Przyciskając ranę zabrudzonym mankietem, jeszcze raz zwrócił się do przeciwników. - Nadejdzie dzień, gdy będzie mi wolno po prostu cię powiesić, ty rebeliancka szumowino! - Nie, panowie, to my zobaczymy was dyndających na Drzewie Wolności! - odkrzyknął Molineaux. 258 Zaśmiał się triumfalnie, gdy gruby kapitan przyśpieszył kroku i zniknął za rogiem. Porucznik podążył za nim, plamiąc bruk krwią. - Ten kapitan jest wyjątkiem - zwrócił się starszy mężczyzna do Filipa. - Królewscy żołnierze rzadko bywają tchórzami. Zarozumiałymi awanturnikami, owszem, ale nie tchórzami. Zachowałeś się bardzo zuchwale, mój chłopcze. Inni płaszczyliby się i przepraszali na kolanach. - Ja... - Filip miał trudności z mówieniem. Twarz Irlandczyka wydłużyła się i zamazała jak w krzywym zwierciadle. - Ja tak trochę z nieświadomości, panie. Dopiero co przybyłem do Bostonu, parę dni temu. - Wygląda na to, że nie czujesz się najlepiej. Jeśli można spytać, gdzie mieszkasz? - Nigdzie. Szukałem pracy i mieszkania, ale niczego nie udało mi się znaleźć. - Jak się nazywasz? - Filip Kent. - Czy jesteś zbiegłym poddanym? - Oczy Molineaux zwęziły się czujnie. - Nie, nie jestem. - Możesz tego dowieść? - Tylko moim słowem. Popatrzywszy przez dłuższą chwilę, Bostończyk przycisnął wierzch dłoni do rozpalonej głowy chłopaka. - Oho, jesteś gorętszy od piekła. Ja teraz udaję się do „Salutu". Niektórzy obecni tam dżentelmeni nie są przyjaciółmi Jego Królewskiej Mości, a głównie jego sił zbrojnych. Właściciel gospody, pan Campbell, podziela te uczucia. Jeżeli ze mną pójdziesz, dowiemy się, czy nie zatrudniłby cię do posługi. Podejrzewam, że zrobi to z przyjemnością. Spodoba mu się jegomość, który dziabnął pana oficera. Molineaux pomógł Filipowi pozbierać dobytek i zaprowadził do gospody. Nad drzwiami wisiał blaszany szyld, na którym wymalowano dwóch wspaniałych dżentelmenów we wzajemnym powitalnym ukłonie. Mimo to większość obecnych wewnątrz lokalu miała na sobie podniszczone ubrania lub marynarskie płaszcze. - Straszny hałas. Żeglarze, szkutnicy i smolarze zawsze tak się zachowują - skomentował Will Molineaux, prowadząc Filipa pośród 259 oparów alkoholu i dymu w kierunku baru. - To dobra, miłująca wolność kompania. Witaj, Campbell - zwrócił się do krępego mężczyzny za szynkwasem. - Czołem, Molineaux. - Słuchaj Campbell, oto człowiek, wobec którego, mam nadzieję, wykażesz się cnotą gościnności. Młody pan Filip Kent. Opowiedział głośno zdarzenie z oficerami. Goście przy pobliskich stołach przerwali rozmowy i słuchali z zaciekawieniem. Pod koniec rozległ się szmer uznania. Gospodarz, uśmiechając się szeroko, obiecał Filipowi posiłek, zakwaterowanie w przybudówce i kilka dni dorywczej pracy, dopóki nie znajdzie sobie czegoś odpowiedniego. Opary alkoholu, smród smoły i dym taniego tytoniu przyprawiały Filipa o coraz większe oszołomienie. Był na tyle przytomny, żeby podziękować Campbellowi. Gdy odwrócił się, żeby z kolei wyrazić swoją wdzięczność Molineaux, zobaczył, że ten ostatni kieruje się do drzwi prowadzących na tyły gospody. Razem z nim szedł nędznie ubrany człowiek najwidoczniej cierpiący na paraliż. Skąd pojawił się ten nieszczęśnik, Filip nie zauważył. Poszedł za nimi. Pan Campbell zatrzymał go, łapiąc za ramię. - Dokąd idziesz? - Do tamtego pomieszczenia z tyłu, żeby podziękować panu Molineaux... - To prywatny pokój, panie Kent. - Uśmiech znikł z twarzy gospodarza. - Zastrzeżony, żeby Will i pan Adams - wskazał paralityka znikającego właśnie w tylnych drzwiach - wraz z paroma przyjaciółmi mogli rozmawiać bez przeszkód. Nikt, kogo zatrudniam, nie ma wstępu do tego pokoju, chyba że sam go poślę. Dopóki kręcisz się w „Salucie", nie zapominaj o tym, dobrze? A teraz, co chcesz najpierw: jeść czy spać? - Sam nie wiem. Chyba jedno i drugie. - To chodź. Obudzę cię o wschodzie słońca. Nawet Syn Wolności musi zarabiać na życie. Powiedziałbym, że chcąc nie chcąc znalazłeś się w tej organizacji. Lepiej, żebyś miał tego świadomość. I zaprowadził chłopaka do kuchni. Wkrótce Filip znalazł się w pachnącej sianem przybudówce. Ułożył się do snu na wiązce czystej słomy nie opodal mlecznej krowy przeżuwającej błogo pokarm. 260 IV Pobyt w tawernie na rogu Alei Salutu i ulicy Okrętowej, który miał potrwać kilka dni, przedłużał się. Najpierw tydzień, potem jeszcze jeden. Filip powracał do zdrowia i starał się, jak mógł, być pożytecznym w gospodzie. Przybił urwane deski w ścianie przybudówki, która czasami pełniła rolę sypialni dla gości. Ci, którzy nadużyli alkoholu, po krótszej lub dłuższej drzemce podnosili się i chwiejnym krokiem wracali do domów i czekających tam żon. Wspiął się także na dach i wymienił przegniłe gonty. Wystarczyło, że pan Campbell od niechcenia zauważył kiedyś, że w czasie ulewnych deszczy przecieka dach przy kominie. Gospodarzowi spodobała się gorliwość nowego pracownika. A i Filipowi dobrze działo się w „Salucie". Jednak to nie spokojna przystań, choć tak bardzo była mu potrzebna, zatrzymywała Filipa w gospodzie. Trzymała go jedna rzecz, o której dowiedział się od pana Campbella tamtego wieczoru. Chory, skromny człowiek, który wszedł za panem Molineaux do prywatnego pokoju, nosił nazwisko Adams. W pierwszej wolnej chwili Filip zagadnął o niego gospodarza. Okazało się, że ten dżentelmen ma na imię Samuel. Więc to był ten radykalny polityk, o którym opowiadał pan Fox w Tonbridge i o którym z taką złością i pogardą wyrażał się lord North w Kentland! Filip ledwie mógł uwierzyć, że tak niepozorna osoba może stanowić zagrożenie dla potężnego króla, choćby tylko jako podżegacz. Z drugiej strony, pomyślał, nie trzeba ani wspaniałego wyglądu, ani bogatego stroju, żeby obudzić niechęć do tyranii. Może właśnie brzydota i nędza bardziej tu pasowały. W każdym razie częste wizyty pana Adamsa i podobnie myślących dżentelmenów rozpaliły wyobraźnię Filipa. On też chciał być obecny przy rozmowach w prywatnej izbie. Na razie starał się zawsze mieć coś do roboty. Donosząc panu Campbellowi o niepowodzeniach w poszukiwaniu pracy, na szczęście nie musiał kłamać. Czekał na okazję. W trzecim tygodniu zawstydzony Campbell stwierdził, że nie ma dla niego żadnego zajęcia. 261 Sytuacja została uprzejmie postawiona na ostrzu noża. Filip przyjął wyzwanie bez chwili wahania. - Mógłby pan przecież pozwolić mi obsługiwać dżentelmenów spotykających się na tyłach. - Co? - Można mi zaufać. Nie powiem nikomu, co tam usłyszę. Bardzo chciałbym poznać pana Adamsa. - A to dlaczego? Filip zdawał sobie sprawę, że zabrzmi to niewiarygodnie, ale postanowił się nie zrażać. - Premier Anglii - zaczął bezczelnie - powiedział mi kiedyś, że zachowuję się jak uczeń Adamsa. Campbell na moment zaniechał wycierania kufla i rozdziawił ze zdumienia usta. - Premier, pewnie na osobistej audiencji, co? - wybuchnął rubasznym śmiechem opamiętawszy się. - Nie, proszę pana. To było przypadkiem, w domu mojego ojca, w Anglii. Campbell przyglądał mu się z ukosa. - Mówisz dobrze po angielsku, Filipie, choć mam wrażenie, że rozpoznaję pewne naleciałości francuskie. Trudno mi uwierzyć, że chłopak, który wylądował na bostońskim bruku bez centa przy duszy, mógł mieć rozmowę z Northern - „świńskim ryjem". - Spotkałem go. Naprawdę, panie Campbell. - Skąd ty naprawdę pochodzisz, Filipie? A może ważniejsze, przed czym uciekasz? Chłopak zdał sobie sprawę, że szczerość jest najlepszym sposobem postępowania w nowej sytuacji. - Mój ojciec był szlachetnie urodzony, ale moja matka nigdy nie została jego żoną. Zapisał mi część swego olbrzymiego majątku. Gdy przybyłem do Anglii objąć swój spadek, rodzina ojca kazała mnie zamordować. Postanowiłem udać się do Ameryki, aby ratować życie. - Po co do Ameryki? Dlaczego nie wróciłeś do domu, do Francji? - Przez pewien czas pracowałem w Londynie, w drukarni. Spodobało mi się to i uważałem, że mógłym zarabiać na życie w ten sposób także za oceanem. Spotkałem doktora Franklina... - Przedstawiciela handlowego Massachusetts? Filip skinął głową. 262 - On właśnie przekonał mnie, żeby wyjechać do kolonii. Powiedział, że w Ameryce ludzie nie dają łatwo się ujarzmić i krzywo patrzą na tych, którzy usiłują ich sobie podporządkować. Pan Campbell patrzył na niego zupełnie zaskoczony. - Na miły Bóg! Premier. I jeszcze Ben Franklin! - Doktor był dla mnie szczególnie łaskawy. Spędziłem u niego całe popołudnie na rozmowie o Ameryce. - Byłeś w jego mieszkaniu, w Londynie, na Marrow Street? - zapytał gospodarz, uważnie studiując swoje dłonie. - Nie, na Craven. - Tak, tak na Craven. - Campbell poprawił się pośpiesznie, wyraźnie rozluźniony. - Coś mi się pomyliło. Filip zorientował się, że został sprawdzony. Wrócił do tematu, nie dając nic po sobie poznać. - Doktor mówił bardzo interesujące rzeczy o wolności w tym kraju, panie Campbell. - Ochrona tej wolności wymaga walki, Filipie. I, co bardzo ważne, dyskrecji. To, o czym się mówi w tamtym pokoju, nie zyskałoby aprobaty gubernatora czy innych torysów z tego miasta. Niech to licho, wygląda na to, że masz coś w rodzaju dobrych listów uwierzytelniających. Pamiętasz, jak żartowałem na ten temat pierwszego wieczoru? - Pewnie, że tak. - Teraz naprawdę wychodzi na to, że masz zadatki na faceta, który pewnego dnia założy to... Wyciągnął spod koszuli łańcuch z połyskującym medalem na końcu. Filip pochylił się, żeby zobaczyć, co przedstawia. Na medalu wygrawerowano nie znane chłopcu symbole. Było to muskularne ramię ściskające pręt, na końcu którego umieszczono dziwne nakrycie głowy. Wtem otworzyły się drzwi na ulicę. Do środka wkroczyło kilku królewskich żołnierzy i rozsiadło się za stołem. Campbell pośpiesznie ukrył medal, ale nie ukrywał niesmaku na widok ostentacyjnego, krzykliwego zachowania przybyszów. Posłał do nich jedną z usługujących dziewcząt. Załatwiwszy sprawę, podrapał się w brodę i milczał chwilę, zanim znów odezwał się do Filipa: - Dobrze. Zaryzykuję. Panowie zbierają się dziś wieczorem. Poślę cię, żebyś ich obsługiwał. Pijają flipa. 263 V Kiedy później Filip spoglądał wstecz na swoje życie, myślał, że wchodząc do owego pokoju, przekroczył ważny próg. Ale tamtego dnia jego reakcje były bardzo młodzieńcze - przeważało podniecenie i ciekawość. Skoro ten tak pilnie strzeżony pokój był miejscem spotkań ludzi sprzeciwiających się uciskowi reprezentowanemu na przykład przez takich Amberlych, to on, Filip Kent, chciał wiedzieć wszystko zarówno o Synach Wolności, jak i ich ideach. Odprowadzany przez gospodarza wszedł do pokoju zebrań około ósmej wieczorem. Niósł ciężką tacę zastawioną wielkimi, cynowymi kuflami wypełnionymi dymiącą mieszaniną rumu i piwa. Pomieszczenie było ślepe, bez okien, z jasnymi meblami. Tego wieczoru przebywało w nim tylko pięciu mężczyzn. Filip widział dwóch z nich przechodzących przez główną salę „Salutu". Później zorientował się, że pokój ma jeszcze jedno wejście prowadzące wprost na zewnątrz. Wszyscy obecni odwrócili się do drzwi, spoglądając ze zdumieniem na chłopaka. Will Molineaux rzucił Campbellowi ostre spojrzenie. Podczas gdy Filip ustawiał kufle na stole, gospodarz wyjaśnił pośpiesznie: - Ręczę, że ten młody człowiek jest godzien zaufania. Will też go zna. - Pobieżnie - zastrzegł Molineaux. - Nazywa się Filip Kent - ciągnął właściciel „Salutu". - Dopiero co przybył z Anglii. Tam zetknął się przypadkowo z lordem Northern. Premier powiedział mu, że ma poglądy, jakbyś to ty go osobiście nauczał, Samuelu. - Doprawdy? - zainteresował się Adams. Jego ubranie było jak zwykle wyświechtane, poplamione jedzeniem i czymś, co wyglądało jak farba drukarska. Filip pomyślał, że tak może się nosić ktoś zupełnie nie dbający o wygląd zewnętrzny. Utkwił w Filipie niebieskoszare, uporczywe spojrzenie. Blade ręce ciągle mu się trzęsły, głowa drżała. Tylko bystre oczy pozostawały nieruchome. - Gdzież ta konfrontacja miała miejsce? - spytał wysokim, wibrującym głosem. 264 Filip opisał sytuację z podobną oszczędnością słów jak poprzednio. Adams wysłuchał go, nie zmieniając wyrazu twarzy. W końcu rzekł: - Zawsze z otwartymi ramionami witamy ochotników na rzecz naszej sprawy, która musi zwyciężyć! Z tego, co mówisz, wnioskuję, że nie żywisz specjalnie pozytywnych uczuć do angielskiego ziemiań-stwa. - Na pewno nie do tych jego przedstawicieli, którzy traktują zwykłych ludzi jak swoją własność. - Oni wszyscy tak właśnie uważają - odparł Adams z naciskiem. Stojący obok przystojny blondyn, na oko trzydziestoletni, zaśmiał się cicho. Był to bardzo piękny mężczyzna, odziany w drogie ubranie z ciemnozielonego aksamitu. Smukłe palce wytwornych dłoni bawiły się z elegancką niedbałością fajką o długim cybuchu. - Twoja logika bywa zabójcza, Samuelu. Pozbyłeś się takich naszych przyjaciół jak hrabia Chatham... - Principiis obstra, doktorze Warren, principiis obstra - odciął się Adams, grożąc doktorowi drżącym palcem. Warren ze śmiechem zwrócił się do Filipa. - Samuel wciąż cytuje nam Owidiusza. Ale zastosuj to od początku. Chłodne, szaroniebieskie oczy Adamsa zalśniły taką bezwzględnością, że Filip poczuł niepokój. Ten człowiek roztaczał wokół siebie atmosferę fanatyzmu. Wyglądało na to, że reszta zgromadzonych nie jest aż tak zaciekła. Gdy Adams ripostował, spokojnie zajęli się własnymi kuflami. - Kompromis początkowy rodzi dalsze kompromisy, możesz być tego pewny. W tym krótkim momencie, gdy nie mamy czym zjednać obywateli Bostonu do naszej idei, wy się jeszcze wahacie! - Objął zgromadzonych gniewnym ruchem ręki. - To nie do wybaczenia! Campbell złapał Filipa za rękaw, głową wskazując drzwi do głównej sali. Widocznie uważał, że teraz, gdy prezentacja została dokonana, pora wyjść. Adams uniósł się pośpiesznie z fotela i podskoczył do nich. - Nie, Campbell! Pozwól mu zostać. Jeżeli jutro usłyszymy od królewskich urzędników szczegóły naszych obrad, domyślimy się, komu to zawdzięczać. 265 - Może kilku członków zgromadzenia życzy sobie odwiedzin? - uśmiechnął się znacząco Molineaux. Filip zrozumiał, że szczerość jego intencji znów jest podawana w wątpliwość. - Zostań, chłopcze, wyglądasz mi na człowieka z dobrej gliny - wtrącił się nowy rozmówca. Był to mężczyzna potężnej postury, z wydatną, kwadratową szczęką, bystrymi, ciemnymi oczami i ciemnymi włosami porządnie ułożonymi. Jego proste ubranie nie wydawało się tak kosztowne jak stroje innych. - Spodziewałem się, Paul, że powiesz coś takiego o tym młodym Francuziku - uśmiechnął się doktor Warren. - To jest pan Revere z North Sąuare, nadworny złotnik naszego zgromadzenia - dodał, zwracając się do Filipa. - I, co równie ważne - wtrącił się Adams - jedyny z nas, który nigdy nie powąchał rozrzedzonego powietrza Harvard Yard. Paul ma posłuch u większości rzemieślniczej braci w tym mieście. - Skoro już tyle o mnie powiedziano, pozwolę sobie osobiście pana powitać, panie Kent - odezwał się Revere. Filip pomyślał, że zrogowaciały naskórek na palcach tamtego wiele mówi o pracy fizycznej. - Nadmieniam - ciągnął Revere - że gdyby kiedykolwiek interesował się pan na przykład sprzedażą srebrnych guzików... - Obawiam się, że nie mam takich zapotrzebowań. Chyba nie zrobiłby pan ze mną żadnego interesu. - Masz zęby - uśmiechnął się Campbell. - Paul wymienia je również. - Och, nie straszcie mną chłopaka - żachnął się Revere. - Panie Kent, wspomniał pan, że urodził się we Francji, tak jak i mój ojciec. - A w jakiej miejscowości urodził się pański ojciec? - W Ricaud, niedaleko Bordeaux. Jego przodkowie byli huge-notami. - W Auvergne też było kilku - Filip pokiwał głową. - Francuscy protestanci byli okropnie prześladowani i wyganiani ze swojej ojczyzny. - Dlatego pan Apollos Rivoire wyemigrował za ocean. Nauczył się złotnictwa. Zaczynał jako uczeń, potem został czeladnikiem. Gdy tylko otworzył pierwszy sklep przy nabrzeżu Clarka, zmienił swoje 266 nazwisko na bardziej amerykańskie. Podejrzewam, że pan już to zrobił. - Owszem. Nazwisko naszej rodziny brzmiało: Charboneau. - Widzicie, mówiłem wam, że to szczery chłopak. Filip poczuł z miejsca nagłą sympatię do otwartego, prostego rzemieślnika, zwłaszcza po jego następnych słowach. - Pewnie ci się wszystko plącze przez to trajkotanie o angielskich prawach? - Byłbym bardzo wdzięczny za wyjaśnienia, panie Revere. - Na przykład jest taka historia, że Samuel wykombinował sobie, by wciągnąć królewskich celników ze szkunera „Gaspee" w pościg za przemytnikami. - Rzeczywistymi czy udanymi? - zapytał doktor Warren z cynicznym uśmieszkiem. - Szkuner osiadł na ławicy piasku, poniżej przystani - ciągnął Revere niewzruszony. - Trzeba tu wyjaśnić, że my, koloniści z wybrzeża, uważamy przemycanie herbaty i pewnych innych towarów z Holandii za zajęcie zacne, a nawet honorowe. Pan porucznik Dudingston, kapitan „Gaspee", nie cieszy się popularnością, a nawet wręcz odwrotnie. Zanim osiadł na mieliźnie, w czym mu nieco pomogliśmy, nic tylko ganiał nasze statki tam i z powrotem. Czepiał się amerykańskich kapitanów i był złośliwy jak głodna wesz. Osadzenie jego szkunera na mieliźnie to była dobra robota. Spowodowała koniec kariery pana porucznika. Przegoniono ich ze statku, a łajbę spalono. Miejscowych patriotów za bardzo swędziały ręce i nie wytrzymali. I jaki wynik? Niegodziwcy domagają się, żeby te nasze gorące głowy sądzić w Anglii. - Surowa twarz grawera rozjaśniła się półuśmiechem. - A jaka ich tam czeka sprawiedliwość? Tu, na miejscu, to co innego, bo kto wskaże na swego sąsiada i nazwie go podpalaczem? - Inna ciekawa historia, też bardzo pouczająca - rzekł doktor Warren, który widać także postanowił zadbać o edukację Filipa - to sprawa poborów gubernatora Massachusetts, niejakiego Hutchin-sona. Otóż Jego Królewska Mość oświadczył, że od przyszłego roku pensję będzie mu wypłacać nie nasz tutejszy Kongres, ale Korona. - Dwie najpodlejszego gatunku prowokacje! - wykrzyknął Adams. - Trzeba zniszczyć tych łajdaków! - W tym jesteśmy zgodni - zauważył Warren. - Tylko że naj- 267 pobożniejsze życzenia nie spełniają się same. Odkąd uchylono podatki... - Ale nie ten przeklęty podatek za herbatę! - przerwał mu Adams już zacietrzewiony. - ...cały rewolucyjny tłum jakby się zapadł pod ziemię - ciągnął doktor nie zrażony, chociaż zachowanie spokoju sprawiło mu pewną trudność. - A tylu było wokół patriotów o gorących głowach i szybkich rękach... - Te dwie lipcowe sprawy są kardynalne. Powtarzam, to kardynalne wykroczenia przeciwko naszej wolności! - Adams mówił, jakby słuchało go znacznie więcej niż sześć osób. - Mogę jedynie wpływać na moich pacjentów - wzruszył ramionami Warren ze znużeniem. - Nasz zasięg, Samuelu, jest dość ograniczony. Wiesz, co powiedział Franklin o jedności kolonii? Trzeba, żeby trzynaście zegarów biło jak jeden. A to bynajmniej nie jest łatwe. Korzystając z chwili ciszy, odezwał się mężczyzna siedzący w głębi. - Opublikowałem w gazecie artykuły Samuela, kuzyna Jana, Abrahama Ware'a i będę to nadal robił. Jednak podzielam zdanie doktora Warrena. Obawiam się, że to nie wystarczy. Ludzie spoczęli na laurach. Pospali się w poczuciu sukcesu. Wydaje im się, że już Pana Boga za nogi złapali. Filip, który stał na uboczu z tacą w ręku, natychmiast się ożywił. - To pan jest drukarzem? Mężczyzna krótko i zdecydowanie kiwnął głową. - Benjamin Edes - przedstawił się. - Firma „Edes i Gili" w Alei Dasset za State House. - Uczyłem się sztuki drukarskiej w Londynie. - I? - Wiem, że to ważne, wartościowe rzemiosło. Powiedziałem doktorowi Franklinowi, że to jedyne, czym naprawdę chciałbym się zająć tu, w Ameryce. - Spotkałeś Benjamina w Londynie? - ożywił się Adams. - Tak, panie. Zaprosił mnie do swojego apartamentu przy Craven Street. - Tu spojrzał na Campbella, a gospodarz uśmiechnął się, widząc że Filip poznał się na próbie, której został poddany. Chłopak zdecydował się pominąć sprawę zagubionych listów polecających jako zbyt nieprawdopodobną. Zamiast tego powiedział: - Doktor 268 Franklin uważał, że mógłbym znaleźć tutaj pracę, więc gdyby kiedykolwiek potrzebował pan kogoś do pomocy, panie Edes... - Stale potrzebuję - stwierdził Edes, mierząc Filipa wzrokiem. - Czeladnicy nie zostają u mnie zbyt długo. Większość z nich obawia się na dłuższą metę brać udział w tak ryzykownym przedsięwzięciu. Mój partner John Gili też waha się czasami, czy nie lepiej byłoby się wycofać. Widzisz, nie publikuję popularnych szmatławców z miałkimi informacjami, ale gazetę, która głosi jasno określone poglądy. Wielu miejscowych torysów nakłania to do przypięcia mi etykietki buntownika. Dlatego publikujemy dużo pod pseudonimami. Na przykład Samuel kryje się ostatnio za „Brit-tanusem Americanusem". Inni też nie podpisują się własnymi nazwiskami. Jeżeli nie lękasz się takiego ryzyka, może nasz gospodarz miał więcej racji, niż przypuszczaliśmy, gdy wyznaczył ciebie do obsługi tego pokoju - powiedział Edes, utkwiwszy baczne spojrzenie w Campbellu. Filip nie rozważał swej decyzji dłużej niż trzy sekundy. - Kiedy mogę wpaść i porozmawiać z panem, panie Edes? Jego gwałtowność zadziwiła pozostałych, ale drukarz nie wahał się z odpowiedzią. - Czy jutro panu odpowiada? Jednak teraz dręczy mnie pragnienie. Podsunął Filipowi swój cynowy kufel. Pozostali, z wyjątkiem złotnika, też okazali się zainteresowani napitkiem. Śmiech Edesa rozpędził chmury dymu tytoniowego. - Paul jest naszym wzorem męża i ojca - wyjaśnił Filipowi. - To jego litografie zdobią odezwę, którą przybiliśmy na Drzewie Wolności. Doceniamy jego trud. Revere odpowiedział uśmiechem. Filip skierował się do wyjścia. - Panie Kent! - Na te słowa chłopak odwrócił się, stając twarz w twarz z barczystem grawerem. - Żarty na bok. To, co tu zostało powiedziane, naprawdę nie może opuścić tych ścian. Podobno za samo gadanie nie traci się życia w Bostonie, ale te dobre czasy minęły. Dzisiaj musimy się chronić, bez względu na koszty - dokończył spokojnym tonem. Filip wzdrygnął się. Spokój Revere'a kontrastował z dramatyczną treścią słów. 269 - Ode mnie nikt się niczego nie dowie - powiedział. - Pozwolę sobie odwiedzić pana jutro - dodał w stronę Edesa. Gdy wychodził, słyszał za sobą głos Adamsa, który perorował ze zwykłym sobie zacięciem. - Problem jest aż nadto wyraźny. Konfrontacja i powstanie stają się nieuniknione. Im szybciej nasi obywatele to zrozumieją i zaakceptują... - Samuelu, jesteś manipulatorem! - przerwał Warren. - Nie zgadzam się, żeby konfrontacja, twoje ulubione słowo, była nieunikniona. Zwłaszcza, że my powinniśmy jej unikać! Filip zamknął za sobą drzwi. VI Stanął i rozejrzał się po barze. Było tu ciemnawo, panował tłok i hałas. Z boku siedziało dwóch brytyjskich oficerów kończących posiłek. Spoglądali wokół z nie ukrywaną arogancją. Na twarzach ich malowała się lekka pogarda. Filip poczuł, jak mróz wędruje mu po krzyżu. Mimowolnie cofnął się do drzwi. Zwykła pewność siebie opuściła go, wyraźnie spuścił z tonu. Faktem było, że bardzo chciał poznać osobiście radykalnego polityka Samuela Adamsa. Teraz wyglądało na to, że już wkrótce będzie drukował propagandowe teksty na rzecz amerykańskiej sprawy. Zerknął w stronę oficerów i złapał spojrzenie jednego z nich. Pomimo swych najlepszych chęci poczuł, że teraz, gdy zdecydowanie nie miał czystego sumienia, przedstawiciele władzy go przerażają. Mógł się jeszcze wycofać w bardzo prosty sposób: wyjść z „Salutu" i nigdy nie pokazać się u Benjamina Edesa. Unikać dalszych kontaktów z ludźmi, którzy byli niebezpieczni poprzez samo swoje towarzystwo. Campbell wyszedł z tylnej izby i stanął obok Filipa. Dostrzegł widać niepewność w twarzy chłopaka, bo w jego słowach czaiła się groźba. - Mam nadzieję, że nie żałujesz, chłopcze, iż tak się garnąłeś do tego pokoju? Byłoby niezręcznie żałować tego teraz. Ludzie Molineaux z North End już nie miotają się jak kilka lat temu, gdy 270 nie mogli dać sobie rady z policjantami z South End. Nie wiem, czy to, co usłyszałeś, jest dla ciebie dość jasne. Okazane ci zaufanie może podważyć nawet przypadek. Pan Adams łatwo zwołuje ludzi, a jest popędliwym człowiekiem. Filip gapił się na szkarłatne płaszcze oficerów. W myślach widział swoją matkę, Amberlych, Girarda i jego książki. Słyszał słowa nauczyciela o nowych wiatrach historii. ROZDZIAŁ DRUGI Panna Anna i Firma „Edes i Gili" przy Alei Dasset nie była olśniewająco wyposażona - posiadała tylko jedną małą, płaską prasę w zagraconym pokoju na piętrze. Opodal leżało kilka kaszt drukarskich. Za ścianą, w niewielkim kantorku, tęgi pan Ben Edes nadzorował pracę. Zgodnie ze swoją obietnicą Filip pojawił się nazajutrz o dziesiątej rano. Wkrótce dogadali się, że Kent stanie się pomocnikiem do wszystkiego. W firmie pomagał również syn Edesa Peter. Chłopak był jeszcze dzieckiem, a tu należało pracować pełną parą. Konieczna była także odwaga, żeby, jak powiedział nowy pryncypał Filipa, „nie ustawać w wysiłku, gdy gubernator Hutchison albo jakiś inny przeklęty zwolennik Korony publicznie wyciera sobie gębę naszym papierem i grozi karą boską za nieposzanowanie zwierzchności". Zanim ostatecznie się dogadali, Edes przez kwadrans z górą obserwował Filipa przy pracy. Pod koniec próby miał rozpromienioną minę. - Widać, że praktykowałeś u rzetelnych mistrzów. Chodźmy z powrotem do biura i porozmawiajmy o warunkach. Czy masz gdzie się zatrzymać? - Nie, panie. - Filip dumnie odrzucił głowę. - Ale zaraz sobie czegoś poszukam. - W suterenie mamy nie używany pokój. Wstawimy tam coś do spania i możesz sobie mieszkać bez dodatkowych opłat. - Byłoby świetnie. 272 - Pożywić się zawsze możesz w tawernie naprzeciwko. Jeszcze nikogo nie otruli. - Dam sobie radę, nie jestem przyzwyczajony do frykasów. - Chcesz komodę? Masz jakieś rzeczy? Komoda jest zamykana na klucz, a gdybyś wolał, mogę ci coś przechować u siebie. - To - Filip położył na biurku szkatułkę i zawiniątko ze szpadą - to cały mój majątek. - Przyniosłeś to od razu ze sobą? Dziękuję za zaufanie. Przyjechałeś z Anglii, nie mając żadnego innego dobytku? - Nie, nic, tylko to. - Powiedz mi, czego oczekujesz po naszym kraju? Bardziej szczegółowo niż w „Salucie". Filip zastanowił się przez chwilę. - Mówiąc szczerze, w tym momencie wszystko, o czym mogę myśleć, to rozpoczęcie pracy. Może kupno jakiegoś nowego ubrania. Mam nadzieję, że znajdę sobie coś odpowiedniejszego niż te stare łachy, nie rujnując się kompletnie. - Nie masz żadnych innych ambicji poza pracą samą w sobie? - Owszem, proszę pana. Myślę... to znaczy, chciałbym kiedyś sam mieć drukarnię. - I robić mi konkurencję! - wesoło wyszczerzył zęby Edes. - Tak - skinął głową Filip. - Człowiek powinien mieć dalekosiężne plany. - To zrozumiałe, panie Kent, najzupełniej zrozumiałe. Można tylko mieć nadzieję, że cały Boston nie spłonie doszczętnie w powstaniu albo nie zostanie zrównany z ziemią przez królewską artylerię, zanim zdołasz urzeczywistnić swoje plany - zażartował Edes, a potem dodał już całkiem serio: - Jak miałeś okazję zorientować się zeszłej nocy, Sam Adams jest zdecydowany na zbrojną konfrontację z brytyjskim rządem. To przedziwny człowiek. Splajtował w każdym interesie, za jaki się brał. Totalne niepowodzenia! Jednak w polityce to prawdziwy geniusz. Bałamuci, tu szepnie, tam coś powie, miesza się w tłum. Wzór agitatora. Jego nienawiść do Korony nie wzięła się z przypadku. Ojciec Samuela został zrujnowany kilka lat temu podczas upadku Land Bank. Ostrzegłem cię więc, z kim się zwiążesz, wchodząc do firmy „Edes i Gili". Czy nadal jesteś pewny swej decyzji? - Tak. - Filip z godnością skinął głową. 273 Ben Edes wyglądał na naprawdę zadowolonego, gdy sięgał do szuflady biurka. - Napijmy się po kapeczce rumu i wytargujmy cenę twych usług. II Niewiele dni minęło, a Filip zdążył się zorientować, że to nie sukces finansowy jest głównym celem Edesa i jego zwykle nieobecnego wspólnika. Wprawdzie przedsiębiorstwo zarabiało co nieco, drukując w każdy poniedziałek gazetę. W pozostałym czasie prasa wypluwała ulotki i czasami afisze. Nie dawało to wielkiego zysku. Trochę pieniędzy przynosiły ręcznie malowane grawerowane talerze, wspólne przedsięwzięcie Revere'a i Bena Edesa. Dwa najlepiej sprzedające się wzory pochodziły z tysiąc siedemset siedemdziesiątego roku. Jeden przedstawiał Bostońską Masakrę, o której pamięć była wiecznie żywa. Drugi nie był tak tragiczny. Nosił tytuł „Widok fragmentu panoramy miasta Boston w Nowej Anglii. Brytyjskie okręty wyładowujące swoich żołnierzy w tysiąc siedemset sześćdziesiątym ósmym. Dedykowane hrabiemu Hillsbo-rough". Filip zdumiony zapytał, dlaczego członek tajnej rady Synów Wolności zadedykował taką pracę jakiemukolwiek angielskiemu arystokracie. Edes wyjaśnił, że Paul ma dom pełen gąb do wyżywienia i czasem musi kazać milczeć sercu, żeby napełnić sakiewkę. Dodał jeszcze, że Revere nie jest oryginalnym rysownikiem - jego wytwory są w części lub w całości skopiowane z nieznacznymi zmianami. Natomiast jeśli chodzi o jubilerstwo, jest w pełni oryginalny. Niektórzy uważają go za największego mistrza we wszystkich trzynastu koloniach. Pomimo angażowania się w tak czysto dochodowe interesy jak miedzioryty Revere'a widać było, że Ben Edes większość energii poświęca gazecie. Dążył do uczynienia jej najbardziej opiniotwórczym czasopismem nie tylko w Nowej Anglii. Stanowiła niejawny organ bostońskich patriotów. Tutaj mogli wyrażać swoje niezadowolenie z edyktów króla i ostrzegać przed utratą swobód i niezależności kolonii. Gazeta, a ściślej mówiąc: orientacja polityczna Bena Edesa, była 274 istotną przyczyną, że drugi wspólnik firmy, John Gili, rzadko się pokazywał. Nie sprzeciwiał się temu, co robił Ben, ale wolał trzymać się od tego z daleka. Zawsze przegrywał w dyskusjach na temat publikacji i policji, jak to słusznie zauważył kiedyś Edes w rozmowie z Filipem. „Bo ja zawsze potrafię krzyczeć dłużej i głośnej" - podsumował nie bez dumy. Lato tysiąc siedemset siedemdziesiątego drugiego roku powoli przeszło w czystą, złotawą jesień. Filip miał niewiele czasu. Edes oczekiwał od niego ciężkiej pracy. Podobnie jak w Londynie odpoczywał tylko w święta, po sześciu dniach roboczych. Niedzielę w połowie poświęcał odsypianiu zaległości w małym, ale dość schludnym pokoiku piwnicznym, który udostępnił mu Edes. Drukarz wkrótce poznał się na umiejętnościach Filipa i obowiązki chłopaka powiększyły się. Już nie tylko obsługiwał prasę, ale zajmował się całością procesu produkcyjnego. Ciągle jeszcze Filipowi było daleko do biegłości Esau Sholto, ale dawał sobie radę coraz sprawniej. Wyraźnie zmężniał. Teraz wyglądał już raczej na mężczyznę niż na chłopaka. Niezbyt wysoki wzrost nadrabiał wyprostowaną postawą i zdecydowanym spojrzeniem. Jego ramiona stały się szerokie jak barki atlety od codziennego machania lewarem. Ciemne, bystre oczy dostrzegały każdą nową twarz, każde wydarzenie, a także każde słowo wydrukowane przez Edesa i Gilla. Poświęcał niedzielne popołudnia na przechadzki i wkrótce zaznajomił się całkiem nieźle z miastem. Z racji swej pracy stykał się z wieloma znaczącymi obywatelami Bostonu, głównie z tymi, którzy mieli określone poglądy na królewską politykę i niezależność kolonii. Po zapowiedziach, że pobory gubernatora i sędziów w Massachusetts już wkrótce mogą pochodzić wprost z królewskiego skarbca, Adams uznał, że jego godzina znowu nadeszła. Ustawicznie o tym pisywał, podburzając opinię publiczną. Gazeta drukowała te artykuły pod różnymi pseudonimami, co wskazywało na to, że jego publikacje są niebezpieczne. Innym częstym gościem firmy „Edes i Gili" stał się prawnik, absolwent Harvardu, nazwiskiem Ware. Abraham Ware miał okrągły brzuch i oczy rozstawione szeroko jak u żaby. Publikował eseje 275 równie ostre w wymowie jak Adams, ale krył się tylko za jednym pseudonimem „Patriota". Revere, skromnie ubrany złotnik, też pojawiał się czasami, a to z jakimś politycznym komiksem, a to chociaż z garścią świeżych wiadomości. Nocą na drugim piętrze budynku firmy spotykali się wyżej wymienieni i kilku innych. Było to pomieszczenie, zwane Długim Pokojem. Jako pracownik Filip miał dostęp do wszystkich druków, ale na narady na górze nigdy go nie zapraszano. Jednak Edes nie ukrywał przed nim tożsamości swoich nocnych gości. W ten sposób Filip dowiedział się, że rzutki niewysoki prawnik z pobliskiego Braintree to kuzyn Samuela Adamsa, John. Inny przystojny, elegancki trzydziestolatek, którego wszyscy traktowali ze specjalnym respektem, nazywał się John Hancock i był bogatym kupcem z Bux Beacon Hill. Edes wyjaśnił, że Hancock nie jest zbyt radykalny. Jego pozycja społeczna winna go zbliżać raczej do tory-sów. Ta orientacja w Bostonie zdecydowanie popierała królewską politykę i jej wykonawców, jakkolwiek nie demonstrowała publicznie swoich poglądów. Hancock odkrył coś romantycznego w ideach propagowanych przez Samuela Adamsa, przypadek zaś sprawił, że zanim ostatecznie zdecydował poświęcić się sprawie, sprawa również okazała mu swoje uczucia. Mianowicie w 1768 roku królewscy komisarze celni oskarżyli go, że przemycał maderę na swoim jednomasztowcu „Liberty". Cały ładunek został skonfiskowany, ale koniec końców Hancocka ominęły straty materialne. Tłum prowadzony przez szewca Mackintosha z South End i kupca żelaznego Molineaux z North End interweniował z taką wściekłością, że władze wolały się wycofać. W ten sposób bogaty Hancock zaprzedał się duszą i ciałem sprawie Patriotów z Bostonu. Nie miał natury podżegacza jak Adams, jednak wraz z sercem otworzył sprawie sakiewkę, co było równie mile widziane. To on finansował produkcję ulotek, które Synowie Wolności rozlepiali ukradkiem w całym mieście. Idee wolnościowe pozwalały co tydzień zasiadać przy jednym stole w Długim Pokoju bogatemu Hancockowi i Revere'owi, rzemieślnikowi o zniszczonych dłoniach. Pracując wieczorami przy świetle lampy, w której płonął tran, Filip mógł nieraz słyszeć gorące dyskusje. Najgłośniej wznosił się piskliwy głos Adamsa. 276 Oprócz lokalu pana Campbella i drukarni Edesa również tawerna „Zielony Smok" była popularnym miejscem zebrań Patriotów. Filip chętnie tam jadał. Czuł, że oddychanie tamtejszym powietrzem jednoczy go ze sprawą, z którą i tak był bardzo blisko, obcując z myślą wolnościową, obecną na łamach gazety i wyłaniającą się spod prasy na propagandowych ulotkach. Na początku października padające zewsząd głosy, o zagrożeniu niezawisłości władzy w związku z opłacaniem gubernatora przez Anglię, znalazły oddźwięk wśród mieszkańców Bostonu i okolic. Następnym posunięciem Adamsa była próba stworzenia czegoś w rodzaju grupy nacisku. Nazwał ją Komitetem Korespondencyjnym. W tym celu rozsyłał wici nie tylko w okolice Bostonu, ale też do Nowego Jorku, Filadelfii i innych miast, gdzie znał podobnie myślących ludzi. Pewnego ranka Edes wysłał Filipa do South Ends z pilnym poleceniem, aby wziął od Adamsa tekst nowej odezwy. Na drugi dzień miała zawisnąć nie tylko na Drzewie Wolności, ale i w innych eskponowanych punktach miasta. Śpiesząc na Purchase Street, gdzie mieszkał Adams, Filip, który po raz pierwszy był w tej okolicy, ogromnie się zdziwił. Niechlujny człowieczek zajmował wielką rezydencję o wielu pokojach, wyposażoną nawet w obserwatorium astronomiczne. Kent pomyślał, że stanowi ono świetny punkt obserwacyjny. Nie chodziło mu o gwiazdy, tylko o nabrzeże i cumujące przy nim statki. Niemniej Filip był zaskoczony, że człowiek zupełnie nie sprawiający wrażenia zamożnego, może utrzymywać olbrzymi dom w bogatej dzielnicy. Z rozmów w drukarni i w „Smoku" wynikało, że Samuel uchodził za mistrza w położeniu każdego interesu, jaki wpadł mu w ręce. Ojciec Adamsa, zwany diakonem z powodu swej niesłychanej pobożności i zainteresowań religijnych, rzeczywiście stracił wiele pieniędzy po wtrąceniu się brytyjskiego rządu w sprawy Land Banku. Resztki pozostałe z majątku ciągle jeszcze były kąskiem nie do pogardzenia. Syn odziedziczył znakomicie prosperujący browar z gorzelnią, produkujący doskonałe piwo i rum, cenione w całej Nowej Anglii. Niestety pod rządami Samuela firma skutecznie chyliła się ku upadkowi, by na koniec ulec likwidacji. Następnym interesem Adamsa stało się ściąganie podatków. W wyniku tego niedobory wyniosły osiem tysięcy funtów, których 277 nie był w stanie zapłacić i gubernator Hutchinson oskarżył go o nadużycia. Edes twierdził, że jednym z problemów Adamsa, który gdy chodzi o interesy, „miał głowę w chmurach", było „przejmowanie się każdą rozdzierającą serce bajeczką i natychmiastowe sięganie do kieszeni". W ten sposób po ostatecznym bankructwie, mając już prawie czterdziestkę na karku, znalazł swoje przeznaczenie, karierę i cel życia: politykę. Sprawa wolności nie schodziła mu z ust, odmieniana przez wszystkie przypadki. W jaki sposób udało mu się utrzymać rodzinę, poświęcając cały czas polityce, tego nikt w Bostonie nie wiedział. Mówiono, że jego młodszy kuzyn John, prawnik z zawodu, wypłaca mu stałą sumę jako „konsultantowi". Gdy Filip znalazł się przy metalowym ogrodzeniu domu Adamsów, zorientował się, że pomimo wspaniałego wrażenia z daleka, z bliska dom stanowi niemal ruinę. Rdza atakowała płot, odnosząc wyraźny sukces, a kolor farby już na zawsze miał pozostać tajemnicą. Ogród zarastał gąszczem chwastów wysokich do kolan, już zwarzo-nych pierwszym mrozem. Kołatka z brązu, szlachetnego kształtu, była zupełnie zaśniedziała. W drzwiach stanęła kobieta nosząca ślady dawnej urody, dziś jednak równie zniszczona jak stara, połatana suknia, którą nosiła. Wyglądała na służącą z nikłymi dochodami nie pozwalającymi na godziwy przyodziewek. - Czy pan Adams w domu? - zapytał Filip uprzejmie. - Przychodzę od „Edesa i Gilla". - Owszem, mąż oczekuje pana - odparła kobieta ze zmęczonym uśmiechem. Filip osłupiał: więc to była pani domu? - Wejdzie pan, prawda? Mąż jest w gabinecie na górze. Właśnie je wczesny lunch. Może zechce pan mu towarzyszyć? - Nie, dziękuję. Muszę się śpieszyć. Potrzebujemy pilnie rękopisu, żeby zacząć druk. Kobieta zaczęła coś mówić, ale przerwało jej wtargnięcie wielkiej, przyjaznej, czarnej bestii. Nowofunlandczyk pachniał brzydko, a sierść miał zmierzwioną. Filip pomyślał, że pies rozpaczliwie potrzebuje kąpieli i ruszył spiesznie schodami na górę. Śmieci chrzęściły mu pod stopami, liczne pajęczyny zwisały z belek, których stan dałby stolarzowi pracę na długie tygodnie. Pomimo ponurej atmosfery Samuel nucił wesoło w swoim gabinecie u szczytu schodów. 278 Filip podszedł i stanął w otwartych drzwiach. Pan domu podniósł głowę i uśmiechnął się przyjaźnie. Odłożył gęsie pióro i zaprosił chłopca gestem do środka. - Wejdź, Kent! Siadaj! Chcesz coś przegryźć, zanim skończę? Drżącą ręką przysunął talerz, przy okazji omal nie przewracając kałamarza. Miał na sobie bryczesy i niegdyś białą bluzę, poplamioną w wielu miejscach atramentem. Tylko prawy but miał jeszcze mosiężną klamrę. Filip spojrzał na skromną zawartość talerza. - Surowe ostrygi, dobre w twoim wieku - zaznaczył Adams. - Mam do nich szczególny sentyment. Zjesz ze mną? - Nie, dziękuje bardzo - odmówił Filip, czując wzbierające mdłości. Kiedy głodował na ulicach Bostonu, resztki ostryg ze śmietnika stanowiły jego najczęstszy pokarm. Tego ranka wolał nawet na nie nie patrzeć. Widoczny znak zmian w moim życiu, pomyślał przełykając ślinę. Rozejrzał się po pokoju stanowiącym połączenie gabinetu do pracy z biblioteką. Adams w zamyśleniu drapał się za uchem, szukając właściwych słów. Filip zauważył, że większość książek, sądząc po tytułach, związana jest z polityką. Dostrzgł Locke'a i Rousseau w przekładzie na angielski. Mrucząc pod nosem, Adams skończył i osuszył kartkę. Zaraz też zaczął wychwalać swoje dzieło. Potem przerzucił uwagę na młodego gościa. - Ben Edes jest bardzo zadowolony z twojej pracy. - Mam nadzieję, panie Adams, bardzo lubię to zajęcie. - Przepraszam, że byłem trochę szorstki przy naszym pierwszym spotkaniu w „Salucie". Ale czasy są niebezpieczne i nigdy dość ostrożności. Podał Filipowi arkusz, a sam sięgnął po jeszcze jedną ostrygę i połknął ją z głośnym mlaśnięciem, na które Filip zareagował kolejnym przełknięciem śliny. Przejrzał pismo Adamsa. Był to mocny w słowach apel do mieszkańców Bostonu, by poparli idee Komitetu Korespondencyjnego. Odezwa kończyła się słowami: A ci, na których idea wolności się zawiedzie, gdyż nie będą w stanie docenić światłego i ze wszech miar godnego zaufania umysłu pana Adamsa, mogą zasłużyć na straszliwy gniew ludu. Podpis Filip już znał z innych pism w drukarni - Joyce Junior. 279 Nie zdziwił się, „Joyce Junior" zwykle brzmiał groźnie, a nawet przerażająco i złowieszczo. - To jeden z pana pseudonimów, prawda, panie Adams? - Kiedy czuję, że moim ziomkom przydałoby się trochę strachu, to tak. - Pomyślałem sobie, że może rzeczywiście istniał ktoś, kto się tak nazywał. - Naprawdę nie wiesz, kto to był Joyce? - Nie, parę razy pytałem pana Edesa, ale zawsze tylko wybuchał śmiechem. Szaroniebieskie oczy Adamsa błysnęły. Splótł dłonie, głowa nadal mu się trzęsła, ale unieruchomione ręce nadawały nieco spokojniejszy wygląd. Kawałek ostrygi przykleił się w kąciku jego warg i tak pozostał. - Joyce Junior - zaczął - ostatnimi czasy stał się legendarną postacią w Bostonie i okolicach. Rzeczywisty Joyce to kornet George Joyce z angielskiej armii. To on schwytał Karola Pierwszego, tego przeklętego satrapę. Najgorszy król w historii, nie ma co gadać. Mówią nawet, że to Joyce dzierżył topór, spod którego potoczyła się królewska głowa. Ale to legendy. Po naszej stronie Atlantyku sprokurowaliśmy sobie Joyce'a Juniora i rezerwujemy dla niego wygłaszanie sądów i opinii, na które obywatele nie mogą sobie publicznie pozwolić. Na przykład taki Brittanus Americanus nigdy nie pomyślałby o zwoływaniu motłochu. Ale mężny Joyce tak! Nawet wielokrotnie. Zimne niebieskie oczy Adamsa błysnęły złowrogo, aż Filip poczuł chłód. Nie pierwszy to raz w obecności Adamsa ogarnęło go takie uczucie. Nie miał wątpliwości, że w najbliższych dniach i miesiącach nieraz odezwie się głos dzielnego kometa. - Ty też, Filipie Kent, powinieneś zwrócić uwagę na jego rady. Każdy, kto tego nie zrobi, może znaleźć się w kłopotach. - Filip zauważył złośliwy uśmieszek Adamsa. - Ma pan na myśli: bez pracy? - Nie tylko, nie tylko. W nadchodzącej batalii nikt nie może pozostać neutralny! Pomimo pozorów serdeczności Filip pożegnał się z ulgą. Szybko powiedział „do widzenia" i opuścił mały pokój, gdzie nad talerzem z ostrygami wyczuwał klimat politycznego fanatyzmu i niezdrowej 280 podejrzliwości. Wychodząc przez główne drzwi, słyszał poszczekiwanie psa, płacz dziecka i lamenty pani Adams gdzieś w głębi domu. Oddychając świeżą bryzą znad morza, Filip doszedł do wniosku, że ci, którzy dzierżą ster władzy w Anglii nie bez powodu obawiali się Samuela Adamsa. Jego determinacja i wola walki aż biły w oczy. Być może nie potrafił odnieść sukcesu w interesach, ale w swej obecnej działalności miał tak silne poczucie własnej misji, że w grę wchodziło tylko jedno zakończenie - zwycięstwo. Filip czuł, że przekroczywszy próg domu przy Purchase Street wstąpił do centrum dowodzenia, zobaczył pająka w centrum jego misternej sieci. Nie był to przyjemny widok. Miał nadzieję, że Edes nie pośle go znów w to złowrogie miejsce. III Parę dni później, w ciemny jeszcze październikowy ranek Filip został sam na gospodarstwie. Przygotowywał skład poniedziałkowego wydania gazety. Zawierała między innymi tekst Adamsa nawołujący do jedności kolonii i wskazujący na powołanie Komitetu Korespondencyjnego jako najlepszego środka do osiągnięcia tego celu. Filip rozważał nadchodzące wydarzenia i swój w nich udział, gdy dzwonek nad drzwiami przerwał tok jego myśli. W drzwiach ukazała się młoda kobieta. Gdy dowiedziała się, że Filip jest jedyną osobą obecną w firmie, wydawała się bardzo zmartwiona. Odrzuciła kaptur i wyciągnęła spod płaszcza arkusz papieru. - Więc nie zastałam pana Edesa? - dopytywała się. - Poszedł do „Zielonego Smoka", proszę pani. Pan Gili również. - Jesteś tu nowym uczniem? - spojrzała na niego z wyższością. - Pracuję dla pana Edesa za pensję. - Filip poczuł się urażony jej arogancją. - Nie jestem od niego zależny w żaden inny sposób. Gwałtowna reakcja Filipa poruszyła dziewczynę, a lekki rumieniec zabarwił jej policzki. Mogła być o cal wyższa od niego, na pierwszy rzut oka mniej więcej w tym samym wieku. Miała orzechowe oczy, kasztanowe włosy i pełne wyrazu usta. Jej skórę cechował zdrowy, lekko złocisty odcień wskazujący na częste przebywanie na świeżym powietrzu. Filip zauważył kilka piegów na zgrabnym nosku 281 i zapowiedź miło zaokrąglonej figury pod luźnym płaszczem. Chociaż nie była ubrana szczególnie strojnie, cechowała ją pewna elegancja, co nie wiadomo czemu denerwowało chłopaka. - Czym mogę pani służyć? - spytał w końcu. Położyła trzy arkusze na biurku. - Jestem panna Ware. Przynoszę to od mojego ojca. Nie mógł przyjść osobiście, bo ma spotkanie z klientem. Przejrzenie trzech drobno zapisanych arkuszy zajęło Filipowi dłuższą chwilę. Od razu rzucał się w oczy podpis „Patriota" i charakter tekstu. Był to apel do społeczeństwa, by szeroko poprzeć inicjatywę pana Adamsa dotyczącą ustanowienia Komitetu. Usłyszał głębokie westchnięcie, podniósł wzrok i napotkał błysk irytacji w orzechowych oczach. - Mam nadzieję, że tekst zyskał twoją aprobatę. - Wygląda na świetny. - Miło mi. Nie spodziewałam się, że jakiś czeladnik będzie zatwierdzał słowa mego ojca. Sądziłam, że twoim zadaniem jest raczej składanie i drukowanie. Filip prowokacyjnie wolno ułożył przyniesione przez nią arkusze na stosie świeżo wydrukowanych ulotek. Potem spojrzał na nią z bezczelnym uśmieszkiem. - Nie jestem zwykłym czeladnikiem, panno Ware. Czy mogę spytać o przyczynę pani irytacji? To pewnie kwestia brzydkiej pogody? Czerwień na jej policzkach nabrała jaskrawości. - Młode kobiety, takie jak ja, nie przywykły do poufałości ze strony... uczniów. Filip poczuł, że uśmiech zastyga mu na ustach. - Już mówiłem, że nie jestem uczniem, tylko pracownikiem! Przypuszczam, że nazywając mnie po raz drugi uczniem, już to doskonale wiedziałaś - powiedział zirytowany. - Rękopis trafi do rąk pana Edesa, gdy tylko wróci - dodał już spokojniej. - Dziękuję. - Dziewczyna wyglądała na zakłopotaną. Widać uwaga Filipa trafiła w sedno. - Rzeczywiście, może byłam uszczypliwa - rzekła pojednawczo po chwili wahania. - A ja niezbyt grzeczny, przepraszam. - Ja również. Ten artykuł jest strasznie ważny, miasto aż huczy od przeciwstawnych opinii na ten temat. 282 - Jestem pewny, że argumenty twego ojca przysporzą sprawie zwolenników. - Znasz jego teksty? - spytała mile zaskoczona. - Pewnie. Czytam wszystko, co pan Edes daje mi do druku. Są tacy, którzy widzą tylko litery, ale ja do nich nie należę. - Więc rzeczywiście pomyliłam się co do ciebie - powiedziała już nieco przyjaźniej. - Poprzedni uczniowie u Edesa zajmowali się tylko liczeniem dni do końca tygodnia. - Ja też to robię - uśmiechnął się lekko. - Jednak nie po to przebyłem długą drogę do tego kraju. Jeżeli zamierzam tutaj spędzić życie, powinienem poznać jego sprawy. - Długą drogę? - zainteresowała się panna Ware. - Skąd? - Z Francji. Przez Anglię. Nazywam się Filip Kent. Kiedy przestała się wywyższać, spodobała mu się nawet jej bezceremonialność i otwarty sposób wyrażania się. Ale przyjazne zagajenie rozmowy i przedstawienie się jej nie spotkało się z odzewem. Widać panna Ware dowiedziała się już o nim tyle, ile chciała. Naciągnęła kaptur na brązowe loki i ruszyła do drzwi. Już z ręką na klamce zatrzymała się i odwróciła. - Gdy materiał zostanie zaakceptowany, mój ojciec będzie wdzięczny za powiadomienie go. Może będzie chciał zrobić końcową korektę. Powiedz panu Edesowi. - Proszę. - Słucham? - Powiedz, proszę, panu Edesowi - powtórzył Filip pozornie bez nacisku. Stała oparta o framugę drzwi, a spływający fałdami płaszcz bardziej pokazywał, niż ukrywał jej figurę. Filip poczuł w całym ciele, że od bardzo dawna musiały mu wystarczać tylko wspomnienia i mgliste marzenia o Alicji. Deszcz padający na zewnątrz tworzył intymną, romantyczną scenerię. Cierpka odpowiedź panny Ware zapobiegła skutecznie ewentualnemu dalszemu ciągowi, o ile w ogóle takowy był możliwy. - Już myślałam, że pomyliłam się co do pana, ale nie, pan ma mentalność człowieka bardzo niskich lotów. Zakręciła się na pięcie i ruszyła w deszcz. 283 IV Benjamin Edes pojawił się wkrótce po południu. Filip wręczył mu tekst i nie omieszkał spytać zaraz o imię córki autora. - Ma na imię Anna - odpowiedział Edes, nie podnosząc głowy znad rękopisu. - Ładna bestia, ale język ma jak brzytwa. - Zdążyłem zauważyć. - Moim zdaniem Abraham niepotrzebnie pozwalał jej buszować w swojej bibliotece. Kobieta powinna trzymać się szycia i gotowania, znaleźć sobie porządnego człowieka i równo ścielić łóżko. Anna ma dziewiętnaście lat, pora jej już za mąż, a kandydata nie widać. Jej ojciec zaczyna się martwić. Boi się, żeby nie została starą panną. Nie powinna być taka mądra dla własnego dobra. To przeszkadza kobiecie w wypełnieniu jej naturalnego przeznaczenia. - Nie mogę sobie wyobrazić, że nie ma powodzenia. - Przeciwnie. Zwróciło na nią uwagę kilku angielskich oficerów, ale potraktowała ich z taką pogardą... W każdym razie ta dziewczyna jest oczkiem w głowie swego ojca. Edes powrócił do lektury. Już po chwili wręczył Filipowi teksty. - Pośpiesz się, Filipie. - Córka Ware'a wspomniała, że ojciec chciałby zrobić końcową korektę. - Dobrze - skinął głową Edes - jak tylko złożysz, zrób próbną odbitkę i zanieś mu do domu. Mieszka na Launder Street. Złożymy to na pierwszą stronę, zamiast tych głupstw o linoskoczkach. Obawiamy się o rezultat wiecu w mieście. Hancock ciągle jest chwiejny w kwestii Komitetu. Twierdzi, że to zbyt jawna prowokacja, że może to zbyt radykalne. Zauważył, że Filip jest myślami gdzie indziej i trącił go przyjaźnie pod żebro. - Do roboty, czeladniku. Nie gap się w deszcz, bo nigdy nie zadrukujemy tego papieru. V Silny północno-wschodni wiatr oczyścił niebo z chmur. Filip wziął apel „Patrioty" i wyruszył na Launder Street. Korzystając ze wska- 284 zówek Edesa, łatwo odnalazł porządny, piętrowy dom. Niestety, służąca, która otworzyła drzwi, poinformowała go, że mecenas Ware z córką wybrali się po zakupy. Około dziesiątej można ich spotkać w miejscu, gdzie zwykle wstępują - w Księgarni Londyńskiej Knoxa w Cornhill, naprzeciw Spokee Williamsa. Kierując się pod wskazany adres Filip zastanawiał się, czy dobrze zapamiętał wskazówki. Księgarnia Londyńska na pierwszy rzut oka bardziej przypominała elegancki salon niż miejsce sprzedaży czegokolwiek. Oprócz książek wkoło piętrzyły się stosy instrumentów, ozdobnych koszyków na chleb, teleskopów, a nawet rolki tapet. Kobiety w bogatych strojach i eleganccy mężczyźni gawędzili z angielskimi oficerami w miły, salonowy sposób. Filip zagapił się na korpulentnego młodzieńca rozmawiającego ze starszym oficerem. Młody człowiek miał rękę zawiniętą w jedwabną, barwną chustkę. To przypomniało mu Rogera Amberly'ego. Zauważywszy zagubioną minę Filipa, młodzieniec przerwał rozmowę i wystąpił naprzód. - Czym mogę panu służyć? Jestem Knox, właściciel. ¦ - Przychodzę od pana Edesa. Szukam mecenasa Ware'a. - Jest na zapleczu. Rozmawia z kapitanem Starkinem. Obawiam się, że konwersacja jest trochę jednostronna. Pana obecność może rozładuje sytuację. Tęgi młodzieniec skinął głową i pośpieszne wrócił do swego rozmówcy. Był to pułkownik Królewskiego Regimentu Artylerii w niebieskim płaszczu z czerwonymi wyłogami, który rozsiewał dokoła blask. Filip, przeciskając się na tyły sklepu, usłyszał jeszcze entuzjastyczny głos Knoxa: - Mam dzieło prosto z Europy. Zawiera podobno wiele interesujących nowości na temat konstrukcji dział. Będę ogromnie zobowiązany, jeśli wyrazi pan swoją opinię. Filip, grzecznie przepraszając zebranych, podążał w głąb sklepu, nie zwracając uwagi na rozbawione spojrzenia rzucane przez bogate panie i panów na jego ubogi strój. Stanął obok prawnika i jego córki. Wyglądali na zirytowanych towarzystwem wysokiego, dwudziestoparoletniego oficera. Po złotoróżowym kolorze munduru Filip zidentyfikował go jako grenadiera z 29 Pułku Worcerterskiego. Filip znał już dostatecznie dobrze wojska brytyjskie stacjonujące w Bostonie, żeby wiedzieć, iż mundur grenadiera oznacza formację elitarną. Grenadierzy byli wybierani z uwagi na swą okazałą posturę i wielką 285 siłę fizyczną. Oficer rozmawiający z Ware'ami nie był wyjątkiem. Duży, z długim nosem, byłby nawet dość przystojny, gdyby nie blizna na brodzie. W każdym razie perukę miał upudrowaną idealnie. Zbliżając się Filip dosłyszał słowa kapitana: - ...będę miał pańskie pozwolenie, aby starać się o pańską córkę, panie mecenasie, pomimo dzielących nas różnic politycznych. Ton mężczyzny był protekcjonalny, co wyraźnie zirytowało Annę. Skupiła uwagę na plakacie reklamowym wiszącym na ścianie. Afisz oznajmiał: „Lekarstwo Hille'a pomaga skutecznie na ugryzienie wściekłego psa". - W tej kwestii - sprostował pan Ware - potrzebuje pan nie tyle mojego pozwolenia, co tej młodej damy. - Tego nie może pan oczekiwać - skwitowała Anna chłodno. Kapitan skrzywił się z niesmakiem. - Panie Ware, czy pan nie ma kontroli nad swoją córką? - Dlaczego pan tak sądzi? - oburzyła się ironicznie Anna. - Mój ojciec uznaje, jak to nazywa Locke, „prawo do samostanowienia". - Locke! - wykrzyknął oficer. - Ten cholerny radykał! Powinni go byli spalić na stosie razem z jego książkami! - To pan tak myśli - zaoponowała dziewczyna. - Ja uważam, że miał stuprocentową rację, chociaż kierował swe uwagi do ludzi będących pod rządami władców, a nie rodziców. Jej ojciec westchnął głośno, panna Ware zaś ciągnęła z werwą: - Poznałam prawo do samostanowienia, więc teraz pragnę wolności, by postępować wedle swej woli we wszystkich sprawach nie regulowanych przez prawo. Na pewno nie chciałabym być przedmiotem, zależnym od woli czy kaprysów drugiego człowieka. - To pani słowa? Czy pana Locke'a? - W głosie oficera dało się słyszeć drwinę. - Wspólne! - Boże, to propaganda - poskarżył się oficer. - Myślałem, że u pana Knoxa prowadzi się rozmowy na gruncie neutralnym, a tu znowu w kółko polityka zamiast przyjemnych, lekkich tematów. - Skoro wspomniał pan o polityce... - Mecenas Ware spoważniał. - Nie, nie - zaprzeczył grenadier. - To nie ja zacząłem, tylko pańska córka. Prawnik zignorował jego protesty. - Ograniczanie wolności nigdy nie ulega przedawnieniu, ale mini- 286 strowie królewscy zapominają o tym z powodu, hmm... stanu swego umysłu. Filip stał za szerokimi plecami kapitana, oczekując na właściwy moment, by zaznaczyć swoją obecność. Był urzeczony wyglądem Anny Ware. Rozchylony płaszcz ukazywał suknię skromną, lecz elegancko skrojoną, przybraną żółtym muślinem. Filip uważał, że Anna wygląda pięknie. Fałdy tkaniny nie były w stanie zamaskować falowania jej okrągłych piersi. Zastanawiał się, czy jego reakcja byłaby taka sama na kontakt z każdą atrakcyjną, młodą kobietą, czy też spowodowała ją odmienność Anny. Skłaniał się raczej ku drugiej możliwości, zwłaszcza gdy panna zauważywszy go, uśmiechnęła się radośnie. - To jest pan Kent z drukarni - stwierdziła, biorąc go poufale pod ramię. - Dzień dobry panu! - Panno Anno - skinął uprzejmie głową, będąc aż nadto świadom nacisku krągłych piersi na jego ramię i zapachu lawendy, który roztaczała wokół. Nie mógł jednak nie uśmiechnąć się uszczypliwie, pytając szeptem: - Dzisiaj inaczej pani mnie traktuje? To z praktycznych względów, prawda? Szybki rumieniec potwierdził jego podejrzenia, ale Filip nie dbał o nic, czując dziewczynę przy sobie. Oficer spojrzał na niego z wyraźną pogardą. - Pańska córka gustuje w towarzystwie robotników - zwrócił się do mecenasa. - To, o czym mówiliśmy, kapitanie - odrzekła Anna. - Wolny wybór. - Mam nadzieję - Filip nie wytrzymał wrogiego spojrzenia oficera - że nie ma pan nic przeciwko temu, kapitanie? Wielki oficer zesztywniał, co jeszcze bardziej uwydatniło różnicę postury pomiędzy nim a Filipem. - Mógłbym mieć, gdybyśmy spotkali się gdzie indziej, a pan nie zaniechałby ironii. Niechęć kapitana Starka nie była powodowana li tylko arogancją żołnierza, z którą Filip spotykał się na każdym kroku. Była to również czysto osobista męska reakcja na zachowanie ładnej dziewczyny, która zresztą ciągle nie puszczała ramienia Kenta. Filip dumnie zadarł brodę. 287 - Nie unikałbym tego spotkania. Mam pewne niewielkie umiejętności we władaniu szpadą. Blef przyniósł efekty. Cętkowane zielenią oczy grenadiera spojrzały z wyraźną wrogością. - Podobnie jak każda demokratyczna kreatura w tym mieście. Boston nie jest szczególnie rozległy. Wielce prawdopodobne, że dane nam będzie spotkać się znowu. Pani sługa - ukłonił się Annie trzaskając obcasami i odszedł dumnym krokiem, rzuciwszy jeszcze jedno spojrzenie rywalowi. Anna roześmiała się radośnie. - Wstrętne osły, myślą, że w swoich mundurach i z napuszonymi manierami są panami świata. Wielkie dzięki, panie Kent. Nie mogłam go się pozbyć w żaden sposób. - Jestem szczęśliwy, rehabilitując się za wczoraj - powiedział Filip. Mecenas wydawał się doskonale rozumieć, o co chodzi. Wyciągnął tabakierę, zażył sporą szczyptę tabaki i mrugnął swoim żabim okiem. - Anna już wcześniej natknęła się na Starka. To rozpustnik i bałamut. Przepraszam za te słowa, Anno. Wzruszyła ramionami bynajmniej nie zaszokowana uwagami ojca. Jej odpowiedź wydała się Filipowi równie niezwykła jak jej cała osobowość. - Pewnie nastał czas godów u tego gatunku. Słyszałam już to wszystko wiele razy. Kapitan Stark wiecznie przechwala się swymi koneksjami i pozycją. Cieszę się, że pan docenił moje małe przedstawienie - powiedziała, patrząc na Filipa z miłym uśmiechem. Mimo wszystko Filipowi było trochę przykro, że został potraktowany instrumentalnie, ale uprzejmość, z jaką odnosiła się do niego Anna, szybko ułagodziła jego złość. Przyłapał się na zerkaniu w wycięcie jej sukni. Jak ładnie złocista szyja wychylała się z żółtego muślinu! Anna podążyła za jego wzrokiem i jej spojrzenie spoważniało. Puściła jego ramię. Filip, przywołany do rzeczywistości, sięgnął po rulon z papierami, mówiąc półgłosem: - Przyniosłem szczotki, ale to chyba nie jest właściwe miejsce. Ware machnął lekceważąco dłonią. - Te fircyki w czerwonych płaszczach, przychodzące tu co rano, mają w głowie tylko wdzięki swych toryskich przyjaciółek. Pomyślą, że przyniósł pan jakieś akta sądowe. 288 Przeglądając odbitki, Ware zerknął na Filipa przyjaźnie i zagadnął: - Anna powiedziała, że czyta pan dokładnie wszystko, co pan składa i drukuje dla Bena Edesa. - To prawda, panie mecenasie. Interesują mnie sprawy kolonii. Anna powróciła do studiowania reklamy leku pana Hilla. Czy świadomie odsuwała się, gdy on stawał w centrum uwagi? Nie komentując jej zachowania, Filip ciągnął dalej: - Zaskoczyła mnie jedna linijka w pańskim artykule. Wyraża pan nadzieję, że miecz rodziców nigdy nie splami się krwią dzieci. - Adams by mnie za to nie pogłaskał - uśmiechnął się Ware. - Ale trzeba też myśleć o bardziej umiarkowanych przyjaciołach, takich jak Johny Hanckok czy John, kuzyn Sama. Usunę ten fragment, a zamiast tego wspomnę, że jeszcze nie jesteśmy gotowi do konfrontacji. - A czy kiedykolwiek będziemy? - Jeżeli Hutchinson nadal będzie się płaszczył, a królewskie wojska nie przestaną się panoszyć, to nie będzie wielkiego wyboru. - Jak pan sądzi, kiedy to może nastąpić? - Trudno powiedzieć. Jeśli nie w tym roku, to może w następnym. Na to właśnie liczy Samuel. Wraz z niektórymi z nas - dodał poważnie i pomimo żabich oczu nie wyglądał ani komicznie, ani groteskowo. Stwierdzenia Ware'a kłóciły się z atmosferą, którą Filip znał z drukarni. Był to nastrój mającego lada dzień nastąpić wybuchu. Chłopak miał wrażenie, że współwyznawców Adamsa usatysfakcjonuje tylko otwarta, krwawa rebelia. Dążyli do tego wszelkimi środkami. Może mieli rację, Kent nie miał do końca sprecyzowanej opinii. Wiedział jednak, że taki obrót rzeczy mógłby położyć tamę jego planom i ambicjom. W obecności Anny Ware owe abstrakcyjne tematy rozmyślań szybko usuwały się na dalszy plan. Jej ojciec, stąpając sztywno, oddalił się na drugi koniec księgarni. Filip skorzystał z okazji, by zbliżyć się do dziewczyny. Wskazał szanownego Knoxa. - Ten człowiek to torys do szpiku kości? - Wręcz odwrotnie. - Ależ on jest w wielkiej komitywie z oficerami! Proszę tylko popatrzeć, jak z nimi rozmawia! 289 - Tak jak mój ojciec - wyjaśniła Anna poważnie, zniżywszy głos. - Henry uważa, że możliwa jest konfrontacja. Bardzo sprytnie zaprzyjaźnia się z najlepszymi z oficerów, których nam tu przysyłają. Zaprasza ich, sprowadza książki o taktyce i strategii. Nigdy nie nosił munduru, ale chce być przygotowany, żeby być użytecznym w razie czego. Szczególnie interesuje go artyleria. Teraz rozumie pan, dlaczego pozwala, żeby to miejsce należało raczej do torysów niż wigów. Przez moment Filipowi wydawało się mocno wątpliwe, czy Jerzy III dopuści do rozlewu krwi w koloniach, ale kiedy przywołał w pamięci swoje angielskie doświadczenia i pomyślał o ludziach, którzy stali u steru angielskiej polityki oraz ich kwalifikacjach moralnych, to niczego już nie był pewien. - Panie Kent? Zaskoczony, zdał sobie sprawę, że dłoń Anny Ware znów powędrowała pod jego ramię. - Słucham. - Jeszcze raz dziękuję za poratowanie mnie w tej niemiłej i groteskowej sytuacji. Co więcej, chcę zaoferować szczere przeprosiny za moje wczorajsze zachowanie. - Proponuję dokładnie to samo w drugą stronę. Przyjmuje pani? - Z przyjemnością. - Jest jeszcze jeden punkt porozumienia... - Jaki? - najeżyła się mimo woli. - Powiedziała pani Starkowi, że gustuje w towarzystwie robotników. Skoro już dałem się tak określić, zamierzam pójść za ciosem. Czy mogę wstąpić po panią którejś niedzieli. Jakiś spacer po błoniach albo... - Dobry Boże! - zaśmiała się. - Jest pan najbardziej bezczelnym chłopcem od drukarza, jakiego w życiu widziałam. Sama wpadłam w pułapkę, prawda? - Obawiam się, że tak, panno Anno. - Panie Kent - zaczęła, spoglądając na niego wyzywająco - zależnie od okoliczności zuchwalstwo bywa wadą lub zaletą. Żartowała sobie, ale co właściwie miała na myśli? Wolał się upewnić. - A jak jest w moim przypadku? - Mówiąc szczerze, jeszcze nie zdecydowałam - rzuciła okiem na jego strój. - Czy ma pan odpowiednie ubranie? 290 - Jeszcze nie, ale sprawię je sobie. Już podjąłem decyzję. - Ooo, a kiedy to, jeśli wolno spytać? - Wczoraj, po pani wyjściu - skłamał gładko. - Kiedy wzięła mnie pani za czeladnika. - Widzę w tym wszystkim coś dziwnego, panie Kent. Jej uwaga nie była ani wroga, ani zachęcająca. Anna po prostu zastanawiała się na głos. - Może mi pani zdradzić, co pani ma na myśli? - Cóż, jedną rzecz: to jak pan rozmawiał z grenadierem. Jak równy z równym. - Jestem mu równy. Niezwykłe jest raczej, że kobieta czyni deklaracje w tym samym duchu. - Byłam pewna - roześmiała się Anna - że jeżeli ten prostak liznął jakiejkolwiek edukacji, najmniejsza wzmianka o Locke'u rozwścieczy go. - Ale cytowała pani Locke'a z uczuciem i broniła swoich pozycji bardzo zręcznie. - Hola, teraz nie o mnie rozmawiamy, mój panie. - Wiem, że nie zmyśliła pani tych słów. - Zna pan Locke'a? - spojrzała zaskoczona. - Teraz rozumiem, dlaczego poczuł się pan pokrzywdzony, gdy wzięłam pana za zwykłego czeladnika. No i co sądzi pan o ideach Locke'a? - Czasami myślę, że to, co głosił, jest bardzo słuszne. - Jednak nie zawsze pan tak sądzi? - Nie - Filip zmarszczył brwi z namysłem. - Nie zawsze. Proszę dokończyć to, co zaczęła pani mówić. Uznała pani moje zachowanie za dziwne, ponieważ rozmawiałem z kapitanem jak równy z równym. Dlaczegóż by nie? W końcu takie są założenia ugrupowania, w którym uczestniczy pani ojciec. - Tak, ale to było coś więcej. Spojrzenie, rodzaj dumy..., nie jestem w stanie tego wyjaśnić. Wszystko zapaćkane farbą drukarską, a pan się zachowuje jak jakiś lord. Może... - Urwała, ale w jej oczach znowu pojawiło się wyzwanie. - Może warto byłoby wyjaśnić tę zagadkę. Intryguje mnie pan. Jeśli rzeczywiście może pan sobie pozwolić na odpowiednie ubranie. - Niech pani będzie pewna - powiedział stanowczo, patrząc pod nogi - o ile nie znajdę innego sposobu, po prostu je ukradnę. Piersi jej zafalowały, a policzki nabrały rumieńców. Czy to 291 z gorąca? Dziwna dziewczyna, jak róża: piękna i kolczasta, pomyślał, czując jej fizyczną atrakcyjność. Skrycie bawił się pomysłem wyjawienia jej prawdy o swoim pochodzeniu. Jak by zareagowała? Jak wtedy by go traktowała? Mecenas Ware zbliżył się ku nim z odbitkami. - Wszystko w porządku - powiedział, podając papiery Filipowi. - Ojcze - zagaiła Anna - asystent pana Edesa pytał o pozwolenie odwiedzenia nas. - Droga Anno - odparł Ware z sympatyczną rezygnacją. - Abstrahując od tych wszystkich pięknych słówek Locke'a o „samostanowieniu", doskonale zdaję sobie sprawę, że od śmierci twojej matki nie mam zbyt wiele do powiedzenia w takich sprawach. Życzę szczęścia, panie Kent. Moja córka potrafi być urocza jak szekspirowska złośnica. - Podejmuję ryzyko z przyjemnością, panie mecenasie - odparł Filip z ukłonem. Rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie na Annę. Patrzyła nań z namysłem, jakby zastanawiała się, co z nim zrobić. Pomyślał, że w tym względzie będzie miał jeden znakomity pomysł. Ostatnie, co usłyszał mijając drzwi Księgarni Londyńskiej, był to uprzejmy głos pana Koxa pytający oficera artylerii o zasięg rażenia jakiegoś działa. VI Składając i drukując gazetę, Filip był stale na bieżąco poinformowany o sytuacji politycznej. Ku wściekłości gubernatora Hutchinsona wiec zwołany na drugiego listopada zakończył się sukcesem. Powołano Komitet Korespondencyjny i zdecydowano wezwać do stworzenia podobnych w całym Massachusetts. Jeźdźcy ruszyli błyskawicznie przez Roxbury Neck, żeby zanieść posłanie do bratnich ugrupowań. Przez cały listopad bostoński Komitet grzebał się w dokumentach, czego echa natychmiast ukazywały się w gazecie. Samuel Adams osobiście napisał „Stwierdzenie praw kolonistów". Doktor Warren, najpopularniejszy lekarz i najlepsza partia w mieście, osobiście rozprowadzał „List o naruszeniach i pogwał- 292 ceniach praw". Wkrótce do Bostonu dotarły informacje, że zarówno w całym Massachusetts, jak i w większych miastach na wybrzeżu powołano Komitety. Ludzie, którzy spotykali się w Długim Pokoju, mieli powód do dumy. Stworzono stałą komunikację z obywatelami o podobnych poglądach. Powrócił cytat z Franklina, niegdyś przytoczony przez Warrena, o trzynastu zegarach bijących w rytmie jednego. Jeżeli zegary nie osiągnęły jeszcze tego stopnia jedności, to z pewnością tykały już razem. Oprócz śledzenia wydarzeń politycznych Filip miał bardziej osobiste zainteresowania. Przeliczył wielokrotnie swoje szylingi i odwiedził kilka zakładów krawieckich. W końcu zniecierpliwiony poprosił Edesa o zaliczkę. Nie zważał na fakt, że to związało go z drukarnią na następne pół roku. Było mu zbyt pilno. Od chwili gdy dzwony wieży kościoła Chrystusa Króla oznajmiły Nowy Rok tysiąc siedemset siedemdziesiąty trzeci, minęło parę dni. Filip posiadał już odpowiedni ekwipunek dżentelmena: skromne, ale porządne wełniane ubranie, szal chroniący od śniegu, wełniane pończochy i buty ze sprzączkami. Było niedzielne popołudnie, a słońce przygrzewało, topiąc śnieg. Filip zdecydował, że pora już udać się na Launder Street, by sprawdzić, co się kryje za słowami Anny Ware. Gdy wspiął się po schodkach na werandę pięknego domu, nagła chmura przysłoniła słońce. W chłodnym cieniu przeszyła go myśl o Alicji. Czy jego zainteresowanie atrakcyjną i w pewien sposób niebezpieczną córką mecenasa Ware nie jest próbą oszukania własnego serca, wymazania wspomnień, które tkwiły w nim jak cierń? Zanim zdążył się pogodzić z samym sobą, niejako wbrew woli zastukał do drzwi. ROZDZIAŁ TRZECI Wrześniowy płomień i Anna Ware w białej sukni wyglądała pięknie i pogodnie. Siedziała w saloniku, do którego jej ojciec wprowadził gościa. Popołudniowe słońce rozświetlało jej skórę, nadając blask bursztynu. Uśmiechnęła się serdecznie do Filipa, co mogło też oznaczać rozbawienie kosztami, które poniósł. Filip nie czuł się jeszcze dobrze w nowym przyodziewku, co łatwo dawało się poznać po jego skrępowanych ruchach. - Dzień dobry, panno Ware - powiedział z lekką chrypką. - Dzień dobry, panie Kent, czy zechce pan usiąść? Posłusznie skierował się do jednego z foteli ozdobionych haftowanymi poduszkami. Mecenas Ware zachowywał się prawie tak samo nerwowo jak Filip. Zacierał ręce, przestępował z nogi na nogę, mrugał wyłupiastymi oczami. W końcu podążył do drzwi mówiąc: - Zobaczę, czy herbata już gotowa. W Pańskim Dniu w naszym domu nie podaje się niczego mocniejszego. I wyszedł do holu. Drobinki kurzu wirowały wolno w promieniach słońca na tle białej sukni Anny. Założyła ręce na kolana i przyglądała się Filipowi z tym samym zagadkowym uśmiechem. - Pański ubiór jest całkiem stosowny. Byłam ciekawa, czy dotrzyma pan obietnicy. - Każda obietnica jest warta dotrzymania. Każda! Do licha, ależ ta dziewczyna go intryguje. Czy chodzi jej tylko o zakpienie sobie z niego? Prawie mógł sobie wyobrazić, jak opowiada 294 przyjaciołom, że jakiś prostak, chłopak od drukarza, wystroił się dla niej jak stróż w Boże Ciało, a potem wił jak piskorz w saloniku. Podejrzliwość nie jest dobrym doradcą, zdecydował, uznając jej uśmiech za dobrą monetę. - Ufam, że niedzielny poranek upłynął państwu miło? - Jeżeli uważa pan godzinę modlitwy i cztery godziny nabożeństwa za coś miłego, to owszem. Jesteśmy kongregacjonistami. Podejrzewam, że nasi pastorzy uważają, iż najlepszym lekarstwem na grzech jest takie wyczerpanie praktykami religijnymi, aby już nie mieć siły grzeszyć. A pan jest praktykujący? - Nie, moja matka była Francuzką i katoliczką. Niejako z własnej winy została wykluczona z Kościoła. Została aktorką w Paryżu - dodał z nie ukrywaną dumą. - Aktorka? Jakie to fascynujące! Błagałam papę, żeby pozwolił mi iść zobaczyć wędrowne trupy, które przyjeżdżają do Bostonu. Ale w naszym kościele takie rozrywki uważane są za zdrożne. - A ja myślałem, panno Anno, że pani robi, na co ma pani ochotę. - Ja też - zaczerwieniła się z lekka. - Ale jest to możliwe tylko do pewnych granic. - Co, jeśli wolno spytać, określa te granice? - Pruderia. Zdrowy rozsądek. Sam pan to powiedział. Tylko czy cel jest wart środków? - Rzuciła mu szybkie spojrzenie, którego znaczenia nie pojął w pełni. - Czy warto przekraczać granice? Ryzykować zamieszanie i utratę aprobaty? - Jakby nie podobał jej się kierunek rozmowy, zmieniła temat. - Wspomniał pan o Paryżu. Mam wrażenie, że wykryłam ślad francuskiego akcentu w pańskiej wymowie. Zdaje się, iż powiedział pan, że przybył z Francji? - Po kilku ciężkich miesiącach w Anglii. Starałem się odzyskać spadek. - Gdzie nauczył się pan tak dobrze języka? - W Auvergne. Moja matka wynajęła nauczyciela. To dzięki niemu zapoznałem się tak dobrze z pismami Locke'a, Rousseau. Te przygotowania okazały się stratą czasu. Mój ojciec był arystokratą. On - dlaczego o tym nie wspomnieć - nigdy nie poślubił mojej matki, więc jego rodzina - znów wahanie - odmówiła honorowania zapisu i sprowadziła na mnie kłopoty. Wyjechałem z Angli, żeby rozpocząć nowe życie w koloniach. Spodziewał się śmiechu lub przynajmniej rozbawienia, które łatwo 295 pojawiało się w orzechowych oczach. Kiedy nic takiego się nie działo, zaniepokoił się jeszcze bardziej. Zamiast tego Anna klasnęła w dłonie i zawołała z przejęciem: - No i rozjaśnił pan mroki tajemnicy, która pana otacza. Teraz rozumiem! Rozumiem to, jak potraktował pan gburowatego grenadiera! Proszę - wyciągnęła rękę, a gest napiął białą tkaninę sukni na jej piersiach - nie, żądam! Żądam w najbardziej bezceremonialny sposób! Chcę usłyszeć o pana przejściach w Anglii. Jak one rzutują na pana spojrzenie na kolonie i ostatnie wydarzenia? Na przykład na agitację przeciwko Koronie? - Pogardzam - powiedział cicho Filip - pogardzam rodziną mojego ojca i ich uczynkami. Zniszczyli zdrowie mojej matki i zmącili spokój jej umysłu. - Czy była z panem w Anglii? - Tak, zmarła na statku, gdy płynęliśmy do Bostonu. - Tak mi przykro! - Jeślibym mógł, panno Anno... - Myślę, że wystarczą nam imiona, prawda, Filipie? Odpowiedział ceremonialnym ukłonem. - Gdybym mógł, wróciłbym do Anglii i zabrał wszystko, co mi się należy. Anna zobaczyła, jak jego twarz tężeje z gniewu i opanowała swoje rozbawienie. - Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. Czy chcesz zostać jednym z nich? A może pragniesz wygrać i ujrzeć ich zwyciężonych, poniżonych? - Chyba chciałbym po części obu tych rzeczy. To była najuczciwsza odpowiedź, na jaką mógł się zdobyć. Przez chwilę przywołało to przykre wspomnienia. Wspomnienia przyrzeczenia danego Marii, dziś już prawie zupełnie zapomnianego. - Nawet po tych tłumaczeniach ciągle stanowisz zagadkę, Filipie - skonstatowała Anna. - Dlaczego? - Pracujesz dla Bena Edesa, który z pewnością nie jest zwolennikiem arystokracji. Teraz zasugerowałeś, że gdyby tylko nadarzyła się okazja, wróciłbyś do Anglii i... - Nie ma takiej możliwości. Zdecydowałem się znaleźć własne miejsce w życiu. 296 - Tak po prostu? To świadomy wybór czy rezygnacja? - Odpowiem znów tak samo: po części jedno, po części drugie. - Wiesz, że tu też możesz popaść w tarapaty? - Masz na myśli to, co przepowiada Adams? I do czego usilnie dąży? Skinęła głową. - On tylko przyśpiesza nieuchronne. Tutejsi ludzie zamierzają wziąć decyzję w swoje ręce. A król nie zamierza uczynić jarzma lżejszym. I przy wszystkich jego przesadnych zapędach myślę, że pan Adams ma słuszność co do jednego. Mała przemoc rodzi większą. Lekkie uszczknięcie wolności, jeśli nie spotka się z reakcją, zachęci ministrów króla do odgryzienia większego kęsa. I kolejnego. Dlatego Komitet Korespondencyjny stara się uzmysłowić innym koloniom, że to, co się dzieje w Bostonie, z łatwością może zdarzyć się i u nich. I dlatego musimy trzymać się razem. Wszystko to powiedziała cicho. Filipa uderzyła ta powaga. Pomyślał o szczerym idealizmie i bogatym życiu wewnętrznym Anny. Jaki "kontrast z córką księcia Parkhursta! Zabrzęczała taca z herbatą. Filip zobaczył nad sobą mecenasa Ware w towarzystwie służącej. Kent poznał ją już podczas pierwszej wizyty, kiedy skierowała go do Londyńskiej Księgarni. Była to hoża, rudowłosa dziewczyna o dźwięcznym imieniu Daisy. Postawiła tacę i ostrożnie nalała herbaty do filiżanek z cienkiej, kruchej porcelany o brzegach w kolorze bladego kobaltu. Mecenas Ware podniósł swoją w geście imitującym toast. - Czy napije się pan z nami za opór tyranii, młody człowieku? Powinienem chyba zaznaczyć, że pijemy herbatę holenderską, prosto z przemytu. W tym domu nie znajdzie pan żadnego angielskiego towaru, dopóki nie zniosą trzypensowego podatku. Wszystko tutaj przesiąknięte jest polityką, pomyślał Filip. Nawet niedzielna wizyta niezręcznego młodzieńca w salonie wykładanym ciemną boazerią. Znad kominka przyglądał mu się z portretu mężczyzna odziany w surową czerń. - Chciałbym też wypić za pańską gościnność - dodał Filip i pociągnął łyk z filiżanki. Został jeszcze pół godziny. Przez ten czas mecenas zdążył wymienić wiele nadużyć ministrów, które nazwał zbrodniami. Korzystając z przerwy w przemowie, chłopak wstał i oświadczył, że na niego już pora. 297 - Jest pan u mnie zawsze mile widzianym gościem - oznajmił Ware, podnosząc się z zamiarem odprowadzenia gościa. Ale Anna również wstała z fotela i kładąc ojcu rękę na ramieniu, powstrzymała go. - Dokończ swoją herbatę, ojcze. Ja odprowadzę naszego gościa. Słońce wpadające przez okno ozłociło jej orzechowe oczy i kasztanowe włosy, gdy szła do drzwi. Filip był zakłopotany sytuacją. Nie miał wprawy w tego typu spotkaniach towarzyskich i czuł się niezręcznie. Miał ochotę uciec czym prędzej i znaleźć się w bardziej bezpiecznym otoczeniu, w pokoiku w suterenie Edesa. - Dziękuję za wizytę - uśmiechnęła się Anna z wdziękiem widocznym, gdy nie była zagniewana. - Bardzo miło spędziłem czas - odpowiedział konwencjonalnie z pewnym przymusem. Przez moment stali przy sobie, muskając się ciałami. Złośnica gdzieś się zapodziała, widział tylko biel zębów i blask oczu dziewczyny. - Następnym razem będzie pan równie mile widziany. Ku własnemu zdumieniu usłyszał słowa wydobywające się z jego własnych ust: - Dziękuję, przyjdę na pewno! Gdy tylko wydostał się na ulicę, grząską od roztopionego śniegu, poczuł rozpierającą go radość. I wstyd - na wspomnienie pragnienia ucieczki. Ale uporczywe pytanie powracało. Co, u diabła, pociągało go w tej dziewczynie, poza oczywistym pożądaniem, spotęgowanym dłuższym okresem fizycznej abstynencji? Anna Ware była zdecydowanie po stronie Patriotów, co do tego nie można mieć żadnych wątpliwości. Wydawała się taka przemądrzała, ale prowokowała go bardzo po kobiecemu. A może... Może ta dziewczyna była rodzajem lustra? Kimś, w czyich oczach mógł wreszcie dojrzeć siebie i przekonać się, kim jest. Inteligentna, zrównoważona, myśląca. Był ciekaw, jak też daje sobie radę ze swoją niezależnością myśli i działań. Nie posuwała się w tym poza określone granice. Ale jakie one są właściwie? Bardzo różniła się od większości młodych kobiet z Bostonu. Ciekawość, która go przepełniała, dodawała całej sytuacji specyficznego smaczku. No i naprawdę to bardzo atrakcyjna dziewczyna! 298 Pogwizdując przyśpieszył kroku. Niech mnie diabli, jeśli nie będę jej miał, przyrzekał sobie w myślach. II Filip nie znał dokładnie znaczenia słowa „zaloty", bardzo popularnego u Amerykanów. Ale w następnych miesiącach przekonywał się dzień po dniu, jakie są tutejsze zwyczaje w tym względzie. Stał się częstym, a nawet stałym gościem w domu przy Launder Street. A córka mecenasa z kolei prawie zawsze osobiście doręczała teksty ojca do „Gazety". Zaczęli spacerować po peryferiach i okolicach Bostonu, gdy tylko zima znalazła się w odwrocie, a ciepłe wiosenne wiatry rozgrzewały serca. W sobotnie wieczory często skręcali na Plac Hanowerski, gdzie papierowe latarnie oświetlały Drzewo Wolności. Latarnie były stale zrywane przez żołnierzy lub cywilnych sympatyków Korony, ale ciągle pojawiały się nowe, żeby oświetlić odezwy czy groźby Joyce'a Juniora. W jaki sposób w Wirginii zawiązał się komitet zgodny z modelem Adamsa? I dlaczego ma to takie istotne znaczenie? Anna wyjaśniła, że bogaci plantatorzy wirginijscy byli na ogół dalecy od radykalizmu. Oczywiście z powodu swojej pozycji społecznej. I dopiero kiedy tacy ludzie jak Jefferson, Waszyngton czy Richard Henry Lee - Filip nie znał żadnego z nich nawet ze słyszenia - zdecydowali się ulec perswazjom Adamsa, sprawa wolności miała duże szanse powodzenia. Na takich rozmowach i monologach Anny upływały im spacery. Pewnego niedzielnego popołudnia przechadzali się po błoniach. Nagle ukazało się kilku brytyjskich oficerów galopujących konno. Jeden z nich ściągnął cugle i zwolnił, by obejrzeć dokładnie spacerującą parę. Powstrzymując parskającego konia, kapitan Stark nie odezwał się ani słowem, ale było więcej niż pewne, że rozpoznał Annę i jej towarzysza. Skóra wokół blizny na jego twarzy stała się trupio biała, zanim uniósł się w strzemionach i smagnął konia szpicrutą. Wściekły galop miał zapewne ostudzić uczucia jeźdźca. 299 Mały obdartus siedzący pod drzewem wiązu chwycił kamyk i rzucił za jeźdźcem wrzeszcząc: - Brudny, gówniany homarzy zadku! Od czasu spotkania w Londyńskiej Księgarni Filip nie poświęcił kapitanowi grenadierów ani jednej myśli. Ale dzisiejsze spotkanie uzmysłowiło mu, że Stark niczego nie zapomniał. I nie wybaczy mu ani odebrania dziewczyny, ani zuchwalstwa. Gdy kapitan zniknął im z oczu, Anna wsunęła dłoń Filipowi pod ramię, a kiedy spojrzał na nią zaskoczony, uśmiechnęła się filuternie. Po tych wszystkich tygodniach rozmów i spacerów po raz pierwszy go dotknęła. To mu dodało odwagi na tyle, że w mroku werandy przy Launder Street usiłował skraść jej pożegnalnego całusa. Odsunęła usta i jego wargi zdołały tylko musnąć aksamitny policzek. Rzucając słowa pożegnania, wyślizgnęła mu się z ramion i zniknęła we wnętrzu domu. Poczuł się bardzo zawiedziony pocałunkiem. Żadnej satysfakcji. Przeklęta dziewczyna! - pomyślał, wlokąc się z powrotem na Dasset Alley. Zawsze tak doskonale musi kontrolować sytuację. Może to właśnie to, pomyślał z krzywym uśmiechem, trzyma go przy niej i skłania do ciągłych powrotów. I nie miał żadnych wątpliwości co do trwałości tych więzów. III - Panie Kent, gdzie jest pan Ben Edes? To musi od razu iść pod prasę! Piskliwy głos wywabił Filipa zza maszyny. Przed nim stał Adams, a tym razem trzęsło nim coś jeszcze oprócz drgawek. Jego oddech zalatywał nieświeżo, a surdut stanowił ilustrację jadłospisu z ostatnich tygodni. Jak zwykle nie wyglądał w sposób wzbudzający szacunek, ale umiał wywalczyć sobie poważanie. Wpychał Filipowi do ręki papier, na którym atrament jeszcze nie zdążył obeschnąć. Wolność kolonii zdeptana! - głosił nagłówek. - Pan Edes jest na górze w Długim Pokoju. Właśnie rozmawia z panem Hancockiem, panie... - Więc muszą natychmiast to zobaczyć! - Adams wyrwał Filipowi arkusz, o mało go nie przedzierając. - Te wszystkie pogłoski okazały 300 się prawdziwe. Sami proszą się o tragedię! Rzucają nam wyzwanie. Chcą wojny, to ją będą mieli! Tego się spodziewałem! - Co się stało, panie Adams? - spytał Filip, podążając za nim do schodów. Starszawy, chuderlawy mężczyzna odwrócił się, a jego niebieskie oczy płonęły takim blaskiem, że zapominało się o jego skromnej posturze. - Herbata! Herbata, młodzieńcze! Doigrają się na swojej przeklętej herbacie! Właśnie dziś rano dowiedziałem się, co zrobili. Miesiąc temu, nie, żeby być dokładnym, dwudziestego siódmego kwietnia, przyznali tej swojej skorumpowanej, walącej się Kompanii Wschodnioindyjskiej monopol! Monopol w kolonialnym handlu herbatą! Pomyśl tylko! Spróbuj zdać sobie sprawę, co to znaczy! Chcą ożywić tego handlowego trupa i wpadli na pomysł, żeby ta ich, pożal się Boże, firma miała monopol na sprzedaż herbaty. Tutaj! Wliczając trzypensowy podatek, Kompania położy na łopatki nie tylko przemyt z Holandii, ale nawet tutejszych prawomyślnych torysówskich kupców, którzy mają magazyny pełne herbaty. Tyle że dwa razy droższej. Teraz zrozumieją w końcu, kto jest po ich stronie i z kim powinni trzymać! Pojmą zakute łby, że obywatele kolonii powinni trzymać się razem. - Ale po co wydali takie zarządzenie? - zdumiał się Filip. - Przecież wiadomo, że stracą popularność u wszystkich po tej stronie Atlantyku. - Bo znowu chcą nas sprawdzić! - Ślina tryskała z ust rozemo-cjonowanego Adamsa. - I chcą uratować swoich, którzy doprowadzili Kompanię Wschodnioindyjską na skraj bankructwa. Do diabła! Pokazali zęby, no to poczują ugryzienie! I zachwycony, że nareszcie coś się zaczęło dziać, Adams pobiegł po schodach nagle rześki i jakby odmłodzony. Filip przypomniał sobie rozmowę Burke'a z Franklinem o pomyśle wsparcia dla walącego się kolosa handlowego. Teraz okazało się, że plan został urzeczywistniony. Czy faktycznie Adams i Synowie Wolności zdołają wykorzystać tę okazję, żeby wzniecić rebelię, to się dopiero okaże. Majowy wiatr wpadający przez drzwi drukarni Edesa i Gilla i wypadki ostatnich dni sprawiły, że krew krążyła szybciej w żyłach Filipa. Zapach soli idący od morza i rozwijająca się gwałtownie zieleń 301 napełniały jego wyobraźnię erotycznymi wizjami z Anną Ware w roli głównej. Gdy szedł do prasy, żeby powrócić do drukowania ulotek reklamowych, z trudem powstrzymywał się, aby nie porzucić wszystkiego i nie pobiec do dziewczyny. Ale po kwadransie po skrzypiących schodach zszedł Ben Edes w towarzystwie rozentuzjazmowanego Adamsa i eleganckiego Han-cocka. Filip został odesłany do składania odezw, które jeszcze tego wieczoru miały być rozwieszone w mieście. IV Wczesne, upalne lato przyniosło dalsze zaognienie stosunków kolonii z Koroną. W Anglii doktorowi Franklinowi udało się jakoś wejść w posiadanie paczki listów pisanych przez gubernatora Hutchinsona i sekretarza prowincji Massachusetts Andrew 01ivera do kogoś z Ministerstwa Północy. Korespondencja zawierała szczerą, a nawet brutalną ocenę charakteru i aktywności bostońskich radykałów. Franklin wysłał kopie listów Adamsowi, zaznaczając, że został zobowiązany do utrzymania ich treści w tajemnicy. Ale to było słowo Franklina, nie zaś Adamsa. Ten drugi przeczytał je wszystkie najpierw na tajnym zebraniu grupy, a potem szybko oddał Edesowi, by ogłosić drukiem co celniejsze fragmenty. Listy odkryły całą prawdę o gubernatorze. Hutchinson publicznie udawał człowieka solidaryzującego się z ziomkami i utożsamiającego się z ich interesami, a okazało się, że w tym samym czasie słał do Londynu pisma zalecające rozprawienie się z radykalnymi przywódcami jako jedyny sposób uspokojenia kolonii. Jeden z listów głosił wręcz, że „musi być przecież jakieś ograniczenie tego, co nazywają angielską wolnością". Filip noc po nocy stał przy prasie. Ware, Warren, Revere i inni bywalcy Długiego Pokoju przychodzili i przychodzili z coraz to nowymi odezwami, deklaracjami i pamfletami. Chłopak wkrótce zdał sobie sprawę, że rzeczywiście skrzesał iskrę, która roznieci płomień. Listy Hutchinsona bardzo się przydały. Ale prawdziwą oliwą dolaną do ognia okazała się herbata. Gubernator prowadził rozmowy mające na celu wyznaczenie 302 jednego ze swych bratanków na agenta i konsygnatariusza Kompanii na Boston. I faktycznie, torysowscy kupcy zaraz podnieśli krzyk w związku z zagrożeniem ich interesów. Ekonomia jak zawsze była najsilniejszym agrumentem politycznym. Jeden z kupców przysłał nawet list do gazety, w którym napisał: „Ameryka będzie leżała plackiem przed potworem, który może okazać się zdolny do zniszczenia każdej gałęzi naszego handlu, wyssania życia z każdej naszej własności, by potem po prostu sobie odejść". Filipowi z trudem mieściło się w głowie, że jeden z torysów mógł myśleć jak stary Samuel. Annę Ware bardzo emocjonowało to, co nazywała „gafą królewskich ministrów". Przepowiadała Filipowi, że protesty będą się nasilać i już wkrótce tłum w Bostonie może się ruszyć. Filipa drażniło, że sprawa herbaty i związane z nią kwestie zapanowały niepodzielnie w ich rozmowach. Pragnąc zmienić charakter ich spotkań i odejść co nieco od dyskusji politycznych, Filip wpadł na pewien pomysł. Przeliczył swoje aktywa i doszedłszy do wniosku, że stać go na wydanie czterech szylingów, zaprosił Annę do gabinetu figur woskowych. Przybytek prowadzony przez zacną panią Hiller mieścił się przy nadbrzeżu Clarka. Niedzielne popołudnie pod koniec czerwca zastało ich u drzwi piętrowego budynku. Filip wręczył obdartemu chłopaczkowi wiercącemu się na stołku przy drzwiach po dwa szylingi od osoby. Zostawiając za sobą portowy zgiełk, uchylili kotary i znaleźli się w oświetlonym lampami holu. Na postumentach stały eleganckie figury królów i królowych angielskich, odziane w aksamity, złotogłów i sztuczne klejnoty rzucające błyski w świetle dymiących lamp naftowych. Anna i Filip krążyli wokoło zaspokajając pierwszą ciekawość, a postacie jak żywe wpatrywały się w przestrzeń niewidzącymi oczami. Legendarny Artur miał silną szczękę znamionującą charakter i dzierżył w dłoniach sławetny miecz Excalibur. Ryszard Lwie Serce był uderzająco przystojny, a kolczuga pozwalała na pierwszy rzut oka rozpoznać krzyżowca. Garbaty Jan miał swój łotrowski charakter wypisany na twarzy. Innych można było rozpoznać dopiero po podpisach. Tego wieczora pani Hiller nie miała zbyt wielu klientów. Może to z powodu kiepskiej pogody. Na nadbrzeżu osiadła mgła, a w za- 303 mkniętym pomieszczeniu było dwa razy parniej niż na zewnątrz. Wydawało się, że duszna atmosfera źle wpływa na nastrój Anny. Filip odnosił wrażenie, że jest równie odległa jak woskowy posąg królowej Elżbiety. Anna patrzyła na monarchinię, której głowa wychylała się do nich z białej kryzy, jakby nie widząc królowej. - To nie jest ciekawe, prawda? - spytał w końcu Filip, czując, że jest spocony jak ruda mysz w swoim wyjściowyn ubraniu. - Niepotrzebnie tu stoimy. - Nie, nie - odezwała się Anna, usiłując wykrzesać z siebie entuzjazm. - Trzeba obejrzeć całą wystawę. Spójrz - przeszła dalej - oto i nasz monarcha. Dziwne, że pani Hiller nie wyrzuciła go na koniec. Dwóch gości przesunęło się za ich plecami, rzucając groteskowo długie cienie na niezbyt czystą podłogę. Jerzy III stał pod lampą w pięknym ubraniu z niebieskiej satyny i starannie upu-drowanej peruce. Z pucołowatą twarzą i różowymi ustami wyglądał nieszkodliwie. Policzki mu lśniły, może to wosk topił się od upału. Na postumencie, na którym stała figura, ktoś wydrapał nieprzyzwoity epitet. Po dłuższej chwili Filip przerwał milczenie. - Nie, lepiej wyjdźmy. Błądzisz myślami gdzieś daleko. - Masz rację - zgodziła się. - Przepraszam. - Czy pospacerujemy po nadbrzeżu, aby przedyskutować jak zwykle problem herbaty? - Nie mógł powstrzymać się od szczypty ironii. - Nie o tym myślałam. Chodzi o biednego pana Revere'a. Martwię się o niego. Wpadł do nas dziś rano z chińską czarką, którą skleił ojcu. Wyglądał na wyczerpanego. Nie wiem, czy powiedział z dziesięć słów. Teraz Filip zrozumiał. Revere prawie od miesiąca nie pokazywał się w firmie Edesa. Na początku maja zmarła jego żona Sara. Ben Edes powiedział, że jej śmierć złamała grawera zupełnie. - Sara Revere nie powinna była urodzić ostatniego dziecka - powiedziała smutno Anna. - Isanne ma pół roku, urodziła się słabowita i jej ojciec przewiduje, że niedługo pożyje. - Patrzyła na Filipa w szczególny sposób, badając jego reakcję. - Pani Revere miała tylko trzydzieści sześć lat. O rok więcej niż moja mama w chwili śmierci. Mówią, że każde urodzone dziecko kosztuje kobietę jeden 304 ząb, ale Sarę kosztowało o wiele więcej. To wysoka cena za wypełnienie powołania kobiety. - Masz na myśli rolę żony i matki? - Tak. - Anna skinęła głową. - Ja też chciałabym mieć własną rodzinę. Ale nie za cenę zniszczenia siebie. - Miałem wrażenie, że spodziewasz się od życia więcej niż inne młode dziewczęta z Bostonu. - To miał być żart, ale wyraz jej twarzy powiedział Filipowi, że popełnił błąd. - Życie to coś więcej niż dzieci, kuchnia i ścieranie kurzu. Właśnie tyle miała moja matka. I to ją zabiło. - Kiedy to było? - zapytał po chwili wahania. - W sześćdziesiątym czwartym. - Nigdy nie miałem zamiaru cię o to pytać, Anno, ale skoro już o tym rozmawiamy, czy miałaś braci albo siostry? - Jednego brata, młodszego. Abrahama Juniora. Żył tylko trzy miesiące. - Czy to spowodowało śmierć twojej matki? Jej oczy spoglądały daleko w przeszłość. - To ospa. Była okropna epidemia. Tutaj, w mieście, zmarło pięć tysięcy ludzi. A pięćdziesiąt z nich na skutek próby zapobiegania zarazie. Przeprowadzono eksperyment i moja matka wzięła w nim udział. - Jej dłoń przesunęła się po starym aksamitnym sznurku odzielającym widzów od ekspozycji. - Po tysiąc siedemset dwudziestym pierwszym roku nastąpił kolejny atak epidemii. Wtedy doktor Boylston i wielebny Cotton Mather nie mogli się pogodzić co do tego, że jedyną drogą ocalenia Bostonu jest spowodowanie u przyszłych ofiar epidemii lekkiej choroby przez wszczepienie jadu. Z początku uważano ten pomysł za szalony. Ale w roku sześćdziesiątym czwartym zdecydowali się spróbować. Mojej matce podano preparat z ofiar zarazy. Dokładnie według zaleceń. Na czubku igły, w małą rankę na ramieniu. Miało skończyć się paroma dniami gorączki. Ale umarła. - Anna milczała chwilę. - Papa nigdy nie winił lekarzy. To był głośny, nowoczesny pomysł i wielu ludzi uratowano, znacznie więcej niż straciło życie. A moja matka chyba nie chciała żyć. Myślę, że w głębi serca umarła o wiele wcześniej... Wygładziła dłońmi jakieś niewidoczne fałdy na sukni, a jej oczy były równie nieobecne jak oczy kukły Farmera George'a, przed którą stali. 305 Filip poczuł, że w tej chwili jest blisko zrozumienia tajemnicy dziewczyny, przyczyn jej niezależności, inności. - Czy chcesz mi o tym opowiedzieć, Anno? - zapytał cicho. - Co ją zabiło? - Spojrzała na niego. - To samo, co Sarę Revere. Istnieją ścisłe granice obszaru życiowego kobiety. Dzieci, dużo dzieci. Dozorowanie służby. Żadnych własnych myśli. Trzeba zachowywać się tak, jak od nas oczekują. Przysięgłam sobie, że ja nigdy nie dam się do tego nagiąć. - Znając ciebie, wiem, że się nie dasz. - Ale to wymaga wysiłku, Filipie, walki. Społeczeństwo nie zmienia się z dnia na dzień. - Spojrzenie jej orzechowych oczu stało się bardzo wyraziste. - Czy chciałbyś zobaczyć, co stało się przyczyną śmierci mojej matki? Zanim zdążył odpowiedzieć, za nimi rozległ się kobiecy głos pełen ekspresji: - Boże drogi! Anna Ware! Moja kochana Anna! Z mrocznego cienia wyłoniła się przysadzista kobieta. Zbliżała się do nich z twarzą promieniejącą radością. Schwyciła dłoń Anny w obie ręce i serdecznie uściskała. - Całe wieki nie widziałam mojej ulubionej uczennicy. Gdzie się podziewałaś? Dlaczego do mnie nie zachodzisz? - Nie wiem, jak to wytłumaczyć, pani Hiller. Tak się cieszę, że panią widzę. - Wskazała głową na Filipa. - Pozwoli pani, że przedstawię. To mój przyjaciel, pan Kent. A to właścicielka wystawy, pani Hiller. Filip westchnął. - Powinienem się wcześniej zorientować, że już tu byłaś. - Wiele razy - uśmiechnęła się pani Hiller. - Głównymi schodami na górę, tam prowadzę moją prywatną szkołę dla młodych dam. Anna celowała w elegancji i robótkach. I pięknie haftowała. Ale po prawdzie to nie miała do tego serca. Oto, co wynika z przesiadywania w bibliotece ojca. - Mimo uderzającej pogody ducha starsza pani okazała się gderliwa. - Ale to się zmieni. Na pewno zmieni się, gdy tylko odpowiednio wyjdziesz za mąż. - Tu szybkie spojrzenie na Filipa, od którego zrobiło mu się jeszcze bardziej gorąco. - Za wiele nauki nie tylko nie pomaga, ale nawet przeszkadza w spiżarni i na przyjęciach, kochanie. Pamiętaj, żaden wartościowy mężczyzna nie poślubi kobiety, która mogłaby wynosić się nad niego. Odwrotnie. Dobra żona winna być uległa! 306 - A więc ja chyba nie jestem przeznaczona do małżeństwa - zauważyła Anna. - Może cię to rzeczywiście spotkać, jeżeli nie zmienisz swoich poglądów - pouczyła ją pani Hiller, ale nie mogła ukryć dumy z dawnej uczennicy. Pogłaskała rękę Anny i powiedziała: - Anno, byłaś i ciągle jesteś tak samo uroczą dziewczyną. Koniecznie przyjdź mnie odwiedzić któregoś dnia. - Postaram się. - Mam nadzieję. Teraz wybaczcie mi. Muszę iść zobaczyć, czy ten urwis przy drzwiach nie przeznaczył już utargu na ćwiartkę rumu. Z szelestem obfitej spódnicy zniknęła w bocznym wejściu. - Anno, nigdy bym cię tu nie przyprowadził, gdybym wiedział, że znasz już to miejsce. - Zawsze sprawia mi to przyjemność. Od dawna tu nie byłam. A kiedyś widywałam głównie nasze klasy na górze. Biedny papa, to nie były dobrze wydane pieniądze. Nie znoszę haftowania - uśmiechnęła się. - Mam nadzieję, że nie zepsułam ci wieczoru, Filipie. - Nie, ale dałaś mi poznać kilka swoich tajemnic. - Tajemnic? Skinął głową. - Czasami myślę, że już cię rozumiem... - zaczął. - To o wiele więcej, niż ja mogłabym kiedykolwiek powiedzieć o tobie - zażartowała. - Naciskam i naciskam, a ty nie chcesz mi opowiedzieć o swoim pobycie w Anglii. - To tylko przeszłość - Filip wyraźnie się wycofał - od dawna bez znaczenia. Nie ma nic wspólnego z moim obecnym życiem. Wyjdźmy lepiej na świeże powietrze, dobrze? Opuścili galerię figur woskowych. Na zewnątrz było równie duszno i parno. Ciepła, lepka mgła znad oceanu otulała wszystko. Z mgły wyłoniło się kilka osób, ich twarze wydawały się bladożółte w świetle latarń. Skupili się wokół akrobaty wykonującego swoje sztuczki wysoko na tyczce opartej o dno beczułki. Zrobił efektowny obrót wśród oklasków i okrzyków aplauzu, posypały się monety. Filip z Anną poszli dalej, zostawiając zbiegowisko za sobą. Po chwili znów byli samotni w tumanie mgły. Gdzieś daleko zadźwięczał dzwon boi. Nagle Anna zatrzymała się. - Pytałam wcześniej, czy chciałbyś zobaczyć, dlaczego stałam się tak zbuntowaną istotą? 307 - Naprawdę można wskazać przyczynę? - W pewnym sensie. Musimy podejść pół mili do wody. - Prowadź. A po drodze opowiesz mi, do ilu różnych szkół uczęszczałaś. Wspomniałaś szkołę powszechną. - Tak. I tę przeklętą pensję dla panien. Takie „uczelnie" są prowadzone przez kobiety dla bardzo mało myślących stworzeń rodzaju żeńskiego. A chłopcy idą sobie na uniwersytet. Dla kobiety są nauki takiej pani Hiller. Ojciec posyłał mnie tam, mając na celu moje dobro. Zrobił to ze szczerego serca, ale znacznie więcej nauczyłam się z jego biblioteki, poczynając od książek kształtujących poczucie moralności, jak dzieła pana Burycena czy kazania czcigodnego Mathera. - A później studiowałaś nie tak czcigodnego Locke'a i polityków? - Tak. Bo nie chcę spędzić życia tak jak moja matka. Oczywiście staram się zachowywać właściwie. Jednak to nie znaczy, że zrezygnuję z myślenia, że zrezygnuję ze wszystkiego poza rodzeniem dzieci. Od tego wypadają zęby. Filip już chciał się roześmiać, ale wziął pod uwagę udrękę w jej głosie. Zdecydował porzucić drażliwy temat, dopóki nie dotrą do celu. Tam zapewne Anna wyjaśni mu ostatecznie powody swej niezależności, która poddawała się rodzicielskiej kontroli mecenasa Ware'a tylko w pewnych granicach. Szli przed siebie w gęstej mgle i Filip stracił już orientację. Przed nimi majaczyło żółtawe światełko. Naraz brukowana ulica skończyła się, a gdzieś w pobliżu zachlupotała woda. Zrobiło się całkiem ciemno. Anna ujęła go pod ramię. - Ostrożnie, błoto. Zanim wejdziemy, muszę wstąpić do chatki stróża. Zdziwiony Filip posłusznie szedł obok niej w kierunku żółtawego światełka. Za zakrętem zobaczyli siwowłosego staruszka kuśtykającego obok rozchwianego domku. Człowiek podniósł do góry latarnię. - Stój! Kto idzie? - To tylko ja, Elihu. - A szanowny twój ojciec jak się ma? - Dziękuję. Zdrowie mu dopisuje. Chociaż, moim zdaniem, za dużo pracuje. To mój przyjaciel, pan Kent. Czy mogę pokazać mu teren? 308 - Dlaczegóż by nie? Oczywiście - pokiwał siwą głową stróż. - Nie dbam, kto teraz mieni się właścicielem wszystkiego. Dla mnie to wciąż należy do Abnera Sawyera. Wołajcie, jeśli zgubicie drogę. - Nie zgubimy - uśmiechnęła się Anna. - Znam tu każdy kąt. Nie zgubiłabym się nawet z zawiązanymi oczami. Ściskając mocniej ramię Filipa, poprowadziła go od chatki stróża do wielkiej, zrujnowanej bramy. Wisiał nad nią napis: STOCZNIA. Anna zatrzymała się i wskazując zatarte litery, wyjaśniła: - Moja matka była z domu Sawyer. To wszystko należało do jej ojca. Kiedyś. I puściwszy rękę Filipa weszła wolno w bramę z dziwnie melancholijnym wyrazem twarzy, jakby pogrążając się w przeszłości. Podążał w pewnej odległości za nią, mijając stosy rupieci i wielką kupę nie ociosanych bali. Widząc, że dziewczyna zatrzymała się, przyśpieszył kroku. Złapała go za ramię. - Ostrożnie. Wskazała przed siebie. Jeszcze krok i wpadłby w dół większy niż wzrost przeciętnego mężczyzny. Z mroku wyłaniały się upiorne żebra jakiegoś pradawnego, olbrzymiego potwora. Dopiero po chwili zorientował się, że to nie prehistoryczny zabytek, tylko stępka i wręgi statku w budowie. Stał na rusztowaniu, nachylonym w kierunku niewidocznej stąd wody. - Prawie już wpadłeś - powiedziała Anna. - Zwykle pracuje tu kilku ludzi. - I twój dziadek był właścicielem tego interesu? - Tak - skinęła poważnie głową. - Przybył z Anglii w roku 1714. Poszedł do terminu w jednej z tutejszych stoczni. Pochodził z Plymouth. Jego ojciec i dziad pracowali w stoczniach przy cięciu desek. Myślę, że od tego zajęcia pochodzi nazwisko jego rodziny*. W Anglii często rodziny przybierały nazwiska od wykonywanych zawodów. Piekarz, młynarz, cieśla to częste profesje. Mój dziadek, mimo że był człowiekiem lądu, kochał morze. I kochał budowanie statków. Ale Plymouth miało dosyć stoczni na swoje potrzeby, więc popłynął do Ameryki. Zanim w 1729 roku moja matka przyszła na świat, on już spełnił swoje marzenie. Miał własną stocznię. Skończył zaledwie dwadzieścia pięć lat, ale pracował bardzo ciężko, aby osiągnąć to, * sawyer - zatopione drzewo niebezpieczne dla żeglugi, tracz - przyp. tłum. 309 czego pragnął. I osiągnął. Ale on i jego żona nie mieli więcej dzieci poza moją matką, i to był problem. Znów zaczęła spacerować, a mgła przydawała jej romantycznej aury. Zeszli do suchego doku, gdzie deski podtrzymywały długie kloce, które piła przecinała pracując tam i z powrotem, z góry na dół. Anna podeszła bliżej szkieletu statku. Olbrzymie żebra górowały nad obojgiem, gdy Filip stanął tuż obok niej, czując, że dziewczyna chce mówić dalej. - To było miejsce zabaw mojej matki, od czasu gdy zaczęła chodzić. Kochała to miejsce z całego serca i była przekonana, że kiedyś stanie się ono jej własnością. Nie brała pod uwagę, że mój dziadek w niczym nie różni się od większości Anglików. Żałował, że nie ma syna. I z góry zakładał, że córka nie jest w stanie przejąć tego rodzaju interesu. Nie może prowadzić stoczni, bo to jest męskie zajęcie! - W głosie Anny brzmiała gorycz. - Powiedziała mi, że zapytała go o to tylko raz. Mogła mieć piętnaście, szesnaście lat. Chciała wiedzieć, kiedy może wejść do interesu, zostać kimś w rodzaju pomocnika. Znała już tajniki zawodu, wiedziała o budowie statków prawie tyle co dziadek. Wiedziała, jak połączyć kil „na zakładkę" i jak smołować kadłub. Umiała to wszystko robić, ponieważ pomagała robotnikom przy pracy wiele razy. Więc pewnego dnia zapytała go, kiedy. Opowiadała mi, że nigdy nie słyszała, żeby jej ojciec tak się śmiał. Rechotał, aż łzy ciekły mu po twarzy. Po prostu nie mógł uwierzyć, że jego córka zadała to pytanie serio. Był surowym człowiekiem swoich czasów. Myślę, że od tego właśnie dnia zaczął ją zabijać, choć jestem pewna, że nigdy nie chciał jej skrzywdzić. - Jej głos się oddalał. - Dziwne, jak ludzie bliscy potrafią ranić się nawzajem. I jeszcze twierdzą, że to konieczne. - Potrząsnęła głową, odpędzając tę refleksję i powracając do swej opowieści. - Odmowa mojego dziadka stała się punktem zwrotnym w jej życiu. Kiedy ojciec zaczął zalecać się do mojej matki, a właśnie skończył Harvard, poślubiła go, bo już zrezygnowała ze swych marzeń. Rok przez śmiercią, w 1751, dziadek sprzedał swoją stocznię i dał mecenasowi Ware i jego żonie część pieniędzy, niemałą sumę. Dziadkowi nie przyszło do głowy inne wyjście, ponieważ moja matka była kobietą. Kiedy byłam malutka, często mnie tu przynosiła. Obserwowała pracę w doku i to były jedyne chwile, kiedy widziałam ją naprawdę szczęśliwą. A kiedy odchodziłyśmy do domu, prawie zawsze ukradkiem popłakiwała. 310 - Czy twój ojciec wiedział? - Nie jestem pewna. Jeśli nawet, niewiele go to obchodziło, praca to sprawa mężczyzn. - Więc dlaczego za niego wyszła, jeśli czuła się nieszczęśliwa? - Kochała go. - W głosie Anny znów zabrzmiała gorycz. - Zdawała sobie sprawę, że to jedyne, co jej pozostało. Kobieta mogła sobie myśleć o budowaniu statków, ale to musiało pozostać w sferze marzeń. I nadal nic się nie zmieniło. Takie przedsięwzięcia jak pani Hiller to trochę co innego. Prowadzenie szkoły dla dziewcząt przez kobietę jest ogólnie aprobowane, to wypada. Z tego, co wiem o moim dziadku, był to porządny, kochający człowiek. I mój ojciec też jest taki. Jednak obydwaj doprowadzili moją matkę do śmierci. - I dlatego ty idziesz inną drogą. Czytujesz wolnomyślicieli, angażujesz się w politykę. - Zaangażowałabym się również w pracę mojego męża. Gdyby było warto. - Anno, jesteś bardzo niezwykłą dziewczyną. -" To ma swoją cenę - zaśmiała się. - Nie mam kółka przyjaciółek. Ani kawalerów, którzy przyszliby więcej niż dwa razy. Poza tobą - droczyła się. - Ale ty jesteś Francuzem, człowiekiem nowym w Ameryce. Pewnie nie znasz żadnej lepszej. A ja Filipie, nawet żebym chodziła do kościoła najsumienniej i starała się zachowywać najprzyzwoiciej jak pannie przystało, to i tak nie będę godna szacunku. Filip zapragnął wziąć ją w ramiona. Ale nie był pewien, czy Anna właściwie go zrozumie. Zorientowała się, że sytuacja staje się niezręczna, więc powiedziała: - Lepiej chodźmy. Już całkiem ciemno. Odeszli od niesamowitego szkieletu statku. Minęli chatkę, gdzie stary Elihu zasnął koło swej latarni, i wyszli na drogę. Filip wciąż milczał. Zaczynał rozumieć spojrzenie mecenasa Ware'a, gdy Anna zacytowała grenadierowi Locke'a. Napis nad bramą już dawno rozpłynął się w ciemności i mgle, a kroki obojga zastukały o bruk, gdy Filip doszedł do wniosku, że dziewczyna taka jak Anna Ware może nieźle zamącić w głowie zwykłemu mężczyźnie. Ale potem uśmiechając się doszedł do wniosku, że nigdy nie myślał o sobie jako o zwykłym mężczyźnie. 311 Podążali do jej domu w miłym, przyjaznym porozumieniu, które nie wymagało żadnych słów. Ciszę przerywały tylko nawoływania stróża: „Ósma godzina, ósma godzina, wieczór". Opowieść Anny zmieszała Filipa, ale też pogłębiła jego fascynację dziewczyną, a także i fizyczny pociąg do niej. Na schodkach odwróciła się doń z uśmiechem, wyraźnie w pogodniejszym nastroju. - Dziękuję za miły wieczór, Filipie. - Jeszcze raz przepraszam, że zaprowadziłem cię w miejsce, gdzie byłaś wiele razy przedtem. Powinnaś mi była powiedzieć... - Wcale nie. Doceniam, jak ciężko pracowałeś na swoje cztery szylingi, ale i tak mówię ci za dużo i za szczerze. Czy jesteś pewny, że chcesz utrzymywać znajomość z młodą kobietą, która pragnie zachować niezależność? - Jestem pewien - odpowiedział bez wahania. Z ciepłym, głębokim śmiechem pochyliła się, żeby złożyć na jego policzku pocałunek. Pocałunek, który uczynił go tak szczęśliwym, jak nie czuł się od wielu miesięcy. Długo po tym, jak drzwi zamknęły się za Anną, stał na schodach i rozkoszował się swoją radością. V Fale rzeki uderzały o dziób. Filip wynajął łódź na całe popołudnie. Podczas gdy wiosłował, Anna, siedząca na rufie, bawiła go wesołą rozmową. Ubrała się w żółtą sukienkę przybraną muślinem - tę, w której tak mu się podobała. Koszyk piknikowy stał u jej stóp. Rybitwy szybowały po ciepłym, wrześniowym niebie. Filip wziął kurs na zielone zbocza półwyspu naprzeciwko północnego Bostonu. Korzystając z chwilowego zastoju w drukarni, poprosił Bena Edesa o wolne popołudnie. Był zachwycony, że pryncypał się zgodził, gdyż piknik uważano za rozrywkę niewłaściwą w niedzielę. Właśnie wiosłowali wśród schludnych, błyszczących w słońcu domów małej wioski Charlestown. Osada zajmowała wschodnią część półwyspu. Ale wzrok Filipa ciągle przyciągały zielone wzgórza. Największe z nich nosiły imiona Breeda i Bunkera. Tylko kilka białych budynków 312 mąciło zieleń pagórków. Tam, na łąkach, chciał wyjawić Annie swe zamiary. Przez upalne, letnie miesiące pragnienia jego ciała i ducha stały się prawie nie do zniesienia. - ... i pan Adams jest przekonany, że inne porty postąpią tak samo. Pozostaje jeszcze kwestia, jak dostarczyć te pięćset tysięcy funtów herbaty agentom Kompanii. A ten głupawy osioł Hutchinson nadal przysięga, że monopol będzie utrzymany. Cóż za idiota! - Dobry Boże, czy znów musimy do tego wracać? - jęknął Filip, tylko w połowie żartując. - Jestem chory, słysząc w kółko: „herbata, herbata, herbata". - Ale to przecież sprawa, która połączy nasze wysiłki. Od tak dawna na nią czekamy - odparła, odgarniając niesforny lok kasztanowych włosów, rozwiewany atlantycką bryzą. Białe grzywy fal biegły do portowych wysp. Chłopcy łowiący w przystani Charlestown pomachali do nich, a Anna odpowiedziała na pozdrowienie i powiedziała Filipowi już swoim żartobliwym tonem: - A poza tym, Filipie, o czym mielibyśmy mówić? Co jest ciekawszego? Tamtego wieczora w stoczni zanudziłam cię niemal na śmierć, opowiadając o swojej rodzinie. - Nieprawda, to było bardzo ciekawe. - Ale nadal tylko ja mówię o sobie. Miesiącami próbuję cię nakłonić do opowiedzenia mi czegoś więcej o twoich angielskich przeżyciach. Wszystko, co uzyskałam, to spojrzenie spode łba i cisza. Coś za coś. Ja wyjawiłam ci wszystko, a twoja przeszłość trwa nadal zamknięta na cztery spusty jak skrzynia z posagiem starej panny. Czy nie uważasz, że znamy się już na tyle dobrze, żeby uchylić rąbka tajemnicy? - Znamy się - powtórzył. - Ale czy wystarczająco? Spojrzał przeciągle na jej biust. Zarumieniła się. Poprawiła znowu włosy. Pomyślał niespokojnie, że może atmosfera słonecznego popołudnia i romantyczne, odosobnione miejsce sprawią, że jego marzenia się ziszczą. Anna schwyciła jego dłoń, zaciśniętą na wiośle. - Filipie, nie mówiłam o tym, co, jak sądzę, ty masz na myśli. Żartowałam sobie z ciebie. - I co z tego? Jaki wniosek? - Coś cię dręczy. Ja ujawniłam ci, jak to się mówi, nasz rodzinny 313 szkielet ukryty w szafie. Czy twój sekret jest aż tak straszliwy, że nie możesz o nim mówić? Oparł się na wiosłach i przez chwilę rozważał wszystkie za i przeciw. Mógłby strzec przeszłości jak niebezpiecznego skarbu, ale przed sobą miał kogoś bez wątpienia życzliwego i w pewien sposób bliskiego, więc zaczynając z powrotem wiosłować, zabrał się do opowiadania. Nie ze wszystkimi szczegółami. Pominął na przykład swój romans z Alicją Parkhurst, dlatego musiał co nieco zmienić motywację Rogera. Przesunął akcent na wpływ jego matki, lady Jane. W ten sposób zubożył nieco całą historię, ale i tak Anna słuchała w napięciu. W momencie, gdy wciągał łódź na brzeg, patrzyła na niego z nowym zainteresowaniem. - Więc nie byłam daleka od prawdy? - Kiedy? - Wtedy, gdy wspomniałam, że zachowujesz się jak lord. Jesteś nim - masz na to listy uwierzytelniające. Kiedy pierwszy raz przyszedłeś do nas i opowiedziałeś mi o tym, nie byłam pewna, czy ci wierzyć. - Tak, mam listy uwierzytelniające, jak je nazwałaś. Bezużyteczne. - A list twego ojca? - Trzymam go w szkatułce matki, w moim pokoju. Nie sądzę, żeby miał jakąś wartość w tej chwili. - W twoim głosie jest jednak jakiś cień nadziei. Czy zdajesz sobie z tego sprawę? - Nie - skłamał. Trzymał dziewczynę za rękę, pomagając jej wspinać się po kamienistej skarpie. Przed chwilą, gdy pomagał Annie wysiąść z łódki, oparła się o niego. - Czego ty właściwie chcesz, Filipie? - spytała. - Pytałaś już o to wcześniej. - Tak, ale nie otrzymałam odpowiedzi. Ani konkretnej, ani jakiejkolwiek innej. Uciekłeś z zasięgu tej okrutnej rodziny, to pewne. Ale powinieneś podążać w jakimś kierunku. Nie możesz tylko uciekać jak najdalej. Jaki jest teraz twój cel? - Jedzenie! - W porządku - śmiała się zadyszana. - Może pójdziemy na wzgórze Mortona, tam jest przyjemnie. Jednak jeżeli jesteś w stanie, odpowiedz na moje pytania. 314 Szli pod górę wśród wysokich, wonnych traw. - Powiedziałbym, że chcę stać się zamożnym człowiekiem - rzekł w końcu. - Chciałbym posiadać własną drukarnię. - A później wróciłbyś do Anglii i pokazał rodzinie twego ojca, do czego doszedłeś? I spełniłbyś życzenie twej matki? - Myślisz, jak ty to nazywasz, racjonalnie. To chyba nie było pytanie serio. W połowie drogi na szczyt wzgórza wzięła go za ramię i odwróciła. Przed nimi roztaczała się panorama Bostonu. Wieża kościoła, spiętrzone dachy domów, maszty statków wzdłuż rzeki. Niektóre z nich należały do angielskich okrętów. - Nawet teraz nie słyszę pewności w twoim głosie, Filipie. - Cóż, do diabła, może wcale jej nie odczuwam. - Czy pamiętasz, co przedtem powiedziałam, cytując Adamsa? Nadchodzi czas dla każdego, kiedy trzeba będzie dokonać wyboru i wybrać właściwy kierunek. Nie można bez końca uchylać się od tego. Zaskoczyła go stanowczość w jej głosie. Nawet jeżeli byli równi wiekiem, ona wydawała się dużo bardziej dojrzała. Może dlatego, że już znalazła swoją drogę. - Rozumiem. Ty już wiesz, dokąd zmierzasz. Mąż, który będzie cię uważał za równą sobie, a ty, zamiast tylko wychowywać dzieci, pomożesz mu osiągnąć sukces i robić karierę. - O, tak... - Znów ruszyła pod górę. - Nie wiem, może. Nawet jeśli właściwy mężczyzna jest już w pobliżu, przyszłość wydaje się zbyt niepewna. Problemy, które prześladują papę, pana Adamsa i innych, muszą znaleźć rozwiązanie. Dopiero wtedy można pomyśleć o innych sprawach. Ja też chcę wiedzieć, co z nami będzie i pomóc w miarę swych możliwości, żeby stało się to, czego pragniemy. - Całym sercem jesteś przekonana o słuszności waszej walki, prawda? - Tak. Nie chcę odsuwać się od spraw publicznych jak większość kobiet. Nie tylko kocham mojego ojca, ale i podzielam większość jego poglądów. Z wyjątkiem tych, które dotyczą roli kobiety, ma się rozumieć! - To nie przeszkadza - zauważył Filip kwaśno. - On pozwala ci myśleć po swojemu i chodzić własnymi ścieżkami, czyż nie? - Rzeczywiście. Kochany człowiek. Już dawno zdał sobie sprawę, że nie wygra ze mną. Mówiąc poważnie, jeśli chodzi o prawo, filozofię 315 i politykę to tęga głowa. Nauczyłam się ufać jego poglądom. Próbowałam drążyć pewne sprawy samodzielnie, ale najczęściej dochodziłam do tego samego co on. Opór przeciwko uciskowi jest konieczny. Mam nadzieję, że wszystkie twoje angielskie doświadczenia prowadzą do tej samej konkluzji. Świat się zmienia. Ludzie już nie chcą dłużej pozwalać, aby królowie czy inni uprzywilejowani znęcali się nad nimi. Wspomniałeś tego nauczyciela, którego miałeś we Francji. On już wiedział, że trzeba będzie wybierać, prawda? - Tak myślę - skinął głową Filip. - Ja też zdecyduję w tych dniach. - Nie czekaj zbyt długo, bo ciśnienie chwili może sprawić, że będziesz zmuszony. Możesz mi wierzyć, naczytałam się dość historycznych dzieł w bibliotece papy. Odpowiedni moment odgrywa niepoślednią rolę. Przypuszczam, że lepiej, gdy mężczyzna, a także kobieta dokonają wyboru z własnej, nieprzymuszonej woli, nie zaś przyciśnięci do muru przez wypadki. - Anno - rzekł, spoglądając na zielone wzgórze i na leciutką mgiełkę nad horyzontem; postawił koszyk na trawie. - Coś postanowiłem. - Co takiego? - Mówiłem ci, jak bardzo jesteś mi droga i jak cię pragnę. - W chwili, gdy zamilkł, dały się słyszeć szepty wiatru. Podniosła koszyk z rumieńcem na twarzy. - Chodźmy na górę. Baranina nie będzie smaczna, jeżeli... - Anno... Otoczył ją ramionami i powoli pociągnął w dół, na trawę czesaną przez wiatr. Ogarnęło go podniecenie, a słysząc oddech Anny, wiedział, że z nią dzieje się to samo. - Całymi miesiącami czekałem na taką chwilę jak ta, Anno! - Filipie! Nie mogę! Ja... - Uniosła się. Nie zaprotestowała, gdy ułożył ją z powrotem na trawie. Jednak orzechowe oczy nie wyglądały na szczęśliwe, kiedy przybliżył się i pocałował ją. Czule dotknął ust dziewczyny, zachwycając się ich miękkim ciepłem. Uniósł się na łokciu. Anna wpatrywała się w niego niemal z przerażeniem, jej głos brzmiał bardzo cicho. - Wiedziałam, że jeśli przyjdziemy tutaj... Jakoś wiedziałam, że my... Och! Prawie z jękiem poddania zamknęła oczy i położyła się sztywno. 316 Pochylił się, uderzony jej urodą. Słońce prażyło mu kark. Gorąco objęło go całego, gdy przysuwał się do dziewczyny. Wciąż była napięta i czuł w niej opór. Może strach? Znowu ją pocałował. Tym razem jej usta odwzajemniły pieszczotę, a ręce otoczyły jego szyję. Przez swoją koszulę i jej suknię poczuł dotyk piersi Anny. Westchnęła przytulając się do niego i obejmując go mocniej. Całowali się z młodzieńczą żarliwością, równie upalną jak wrześniowy dzień. Świat przestał istnieć, tylko dalekie jego echa docierały do nich pod postacią bydlęcych dzwonków. Całowali się długo, pieścił jej oczy i włosy. Rozgrzana trawa pachniała pięknie jesienią, ale nie piękniej niż oddech Anny, gdy jej wargi ustąpiły wreszcie jego ustom. Drżenie objęło Annę od stóp do głów, gdy poczuła jego podniecenie. Musiała poczuć, leżeli tak blisko, nic ich nie dzieliło prócz zmiętych ubrań. Gdzieś tam na rzece rybak kogoś pozdrowił, słońce wędrowało w dół po nieboskłonie. Filip nie widział i nie słyszał. Jego myśli dążyły w jednym kierunku. Dłonie wędrujące po ciele dziewczyny trafiły na brzeg sukienki. Wydawało mu się, że słyszy protest. Ale nie słyszał, nie mógł słyszeć nic poza tętnem ogłuszająco bijącym mu w skroniach. Spódnica podsunęła się w górę, ręce chłopaka szukały, aż trafiły na najbardziej intymne miejsce. Poczuł, jak jego uniesienie udziela się dziewczynie. Łąka pod nimi falowała. Nagle Anna odepchnęła go gwałtownie. Upadł do tyłu, w pierwszej chwili nie wiedząc, co się stało. Obciągnęła na sobie spódnicę, nie patrząc w jego płonące złością oczy. Strzepnęła źdźbło ze stanika. - Na miłość boską, Anno, co się dzieje? - Filipie, to było głupie. Głupie i złe. Nie powinnam przychodzić tu z tobą. Nie powinnam była pozwolić ci myśleć, że... słodki Jezu! Filipie, proszę, wybacz mi! W orzechowych oczach zabłysły łzy. Filip wstał. Włosy mu się rozwiązały, a wstążka pękła w ręku, gdy patrzył w dół na dziewczynę. Trząsł się ze złości, a może i z chłodu, w końcu już zaczynała się jesień. - Zaprzecz. Powiedz, że nie chcesz tego samego co ja! - Filipie, ja... - Widzisz, nie możesz zaprzeczyć. Otoczyła kolana ramionami, pochyliła głowę. W głosie Anny nie było zwykłej pewności. 317 - Nie. Nie mogę. Ale... Gwałtowny ruch sprawił, że słoneczne światło zatańczyło w jej włosach, a łzy na policzkach zalśniły. To była wciąż ta sama Anna Ware, którą zachwycił się w księgarni Henry'ego Knoxa. - Ale nie mogę tego zrobić. - Och - wybuchnął - ma być tak, jak ty chcesz, prawda? I dlatego żaden mężczyzna nie ma prawa cię dotknąć, tak? - Opamiętał się i już był zły tylko na siebie. Ujął jej dłonie w swoje. - Anno, całowałaś mnie tak, że czułem, czego pragniesz. - Tak - powiedziała z wahaniem - masz rację. Jest jasny, ciepły dzień. Jesteśmy tutaj bezpieczni, nikt by nas nie przyłapał. Ale widzisz, Filipie, jeszcze nigdy żadnego mężczyzny nie kochałam, nie w ten sposób. Mam dziewiętnaście lat i nie mogę zrobić tego ot tak, po prostu. - Nie możesz, bo mężczyzna tego pragnie? - Nie mam do ciebie żalu za gniew... - Po prostu nie rozumiem - wszedł jej w słowo, gwałtownie wstając. - ... i za oskarżanie mnie o pruderię. - O, nie! Nie całowałaś pruderyjnie. Na pewno nie pruderyjnie, Anno... - Posłuchaj! Wysłuchaj mnie w końcu! Byłam nierozsądna i niegodziwa przyprowadzając cię tutaj. Nie miałam zamiaru tego robić. - Teraz, gdy starła łzy z policzków, słowa płynęły z niej łatwo jak potok. - Ale kiedy przychodzi czas, kiedy już nadchodzi pora, to musi być poważniejsza przyczyna niż upał wrześniowego popołudnia. Filip, ciągle jeszcze chmurny, poczuł jak jego gniew mija. Wiedział zbyt dobrze, co miała na myśli. - Miłość - szepnął. Trawa uginała się i szeleściła na wietrze, a cała radość dnia prysnęła. Twarz Anny wydawała mu się teraz daleka. - Tak, bo inaczej to jakby uściski płatnej dziewki. Rozumiesz to, Filipie? Krzyk mew brzmiał w oddali jak skarga. - Tak. Jeszcze jeden twój wybór nie dotyczy mnie. - Nie to miałam na myśli. - Ależ właśnie to. Dokładnie. Nie mieszczę się w twoich planach. Nie spełniam twoich wymogów. Tych, o których mówiłaś. 318 - Co mówiłam? - O twojej matce, na przykład. Wyszła za mąż, bo taki był zwyczaj. Sama sobie nałożyła jarzmo. Ale była w tym też miłość, prawda? Mówiłaś, że była. - Tak. - I dlatego umarła? - Tak. - I ty chcesz tego samego? Chcesz oddać się w niewolę mężczyźnie? Tak wygląda twoja chęć samodzielności, Anno? - Dla mojej matki małżeństwo było kapitulacją. - I ty idziesz dokładnie tą samą drogą, nie widzisz tego? - Nie, na pewno nie. Jest zasadnicza różnica. Nie wiem, czy potrafię jasno to wytłumaczyć. Mówiąc wprost: kochanie jest niewolą. Ale ten rodzaj niewoli, miłość do człowieka lub idei jest jarzmem przyjętym dobrowolnie. A to już nie niewola. - Przepraszam, ale to chyba zbyt subtelne dla mnie. Jak rozróżnić te dwie sprawy? -' To się po prostu wie. Pytasz swego serca: albo śpiewa, albo krwawi. Zbyt rozczarowany, by wdawać się w te zawiłości, machnął ręką. - Cóż, może i masz rację. Ale za jakimkolwiek wyjściem bym się opowiedział, jest pewna sprawa, w której nie interesują mnie żadne wybory. Nie jestem nawet w połowie tak sprytny i mądry, jak mi się wydawało. Dzisiaj cierpię, bo... Uniosła głowę i spojrzała smutno. - Bo oczekiwałeś zbyt wiele - dokończyła za niego. - Oczekiwałeś rzeczy niemożliwych. - To jest możliwe, nie okłamuj mnie. - Nie kłamię. To okrutne, że pozwoliłam posunąć ci się tak daleko. Znów przy niej na kolanach, Filip położył palec na jej wciąż nabrzmiałych wargach. Czuł się równie nieszczęśliwy jak rozczarowany. Próbował pokryć uczucia suchym śmiechem. - Nie obwiniaj siebie. To ja popełniłem błąd, panno Ware. Nie wziąłem po uwagę, jak silną jesteś kobietą. Jakie masz idealistyczne wyobrażenia o wszystkich dziedzinach życia człowieka. Chcesz być pewna każdej rzeczy. Ale, że użyję wyświechtanego frazesu, coś za coś. Mam chyba takie prawo? 319 - Oczywiście, oczywiście, że tak. - Przepraszam. Wybacz, że ja, taki zwyczajny człowiek, żądam... - Przestań, Filipie... Zawstydziła go. Wiedział, że nie dając sobie rady z własnymi emocjami, próbuje na nią przerzucić ciężar winy. Chciał się uśmiechnąć, ale wyszedł raczej grymas. - Lepiej chodźmy stąd. - Podniósł koszyk. - Nie marnujmy baraniny, pięknego popołudnia i towarzystwa. - Ciągle jeszcze jesteś na mnie zły. - Doprowadziłaś mnie do szaleństwa, moja dziewczyno. A najbardziej szalone jest to, że chcę dla ciebie tego losu „gorszego niż śmierć". I cierpię, do diabła, właściwie z jakiego powodu? Powinienem powiosłować z powrotem do Bostonu. Zgadnij, dlaczego nie chcę? - Zadziwiasz mnie - odpowiedziała bladym uśmiechem. - Tak, to chyba duży sukces! - Trudno mu było żartować. Ciągle wracał do tego, co przepełniało jego cierpiące serce. - Jest w tobie coś, co podziwiam, nawet gdy mnie odrzucasz. Może podziwiam cię za to, że mnie odrzucasz. To mi nie daje spokoju. Wiem już wystarczająco dużo o kobietach. Na swój sposób potrafisz być twardsza w swojej bezwzględności niż stary Adams. No, dajmy spokój! - Wyciągnął rękę do Anny, by ją podtrzymać. Dotąd szli nie dotykając się. Skorzystała z jego pomocy. Mówił dalej: - Chciałbym móc ci skłamać, Anno. Chciałbym powiedzieć, że mogę ci dać wszystko, czego oczekujesz. To rozwiązałoby tyle problemów. - Ale przecież zdarza ci się kłamać. - Można to założyć. Ale nie w tej sprawie. Nie mogę robić obietnic. Zatrzymała się i popatrzyła na niego tak przenikliwie, że sięgnęła do samego dna jego duszy czy innej głębi jestestwa. • - Teraz? Czy już nigdy? Jego myśli krążyły wokół wspomnień Kentland, wokół tego, kim mógł być. A może jeszcze zostały jakieś szanse? Do diabła, czego on właściwie chce? - Anno, ja sam nie wiem. Odwracając się od niej, poszedł na szczyt wzgórza. Żałował, że nie może dać się pochłonąć czerwieniejącemu światłu, stopić, spłonąć, ulec unicestwieniu. I nie myśleć, nie myśleć. NIE MYŚLEĆ. Nie rozwiązywać zagadek na temet sensu istnienia świata i siebie samego. 320 Usiadł i zajął się rozpakowaniem koszyka. To uspokoiło jego myśli i ręce. Po chwili dołączyła doń Anna. Usiadła obok obrusa, który Filip pieczołowicie rozłożył. Policzki miała zaczerwienione, ale łzy już obeschły. Wypakowawszy jedzenie, Filip powiedział bezceremonialnie: - Przypuszczam, że zechcesz, abym przestał do was przychodzić. Po tym, co się stało. Jej uśmiech, choć kosztował ją wiele wysiłku, znów z niego pokpiwał. - To ostatnia rzecz, jakiej sobie życzę, Filipie. Podobnie jak mieszkańcy kolonii, to ty musisz wybrać. Tak czy inaczej, coś stracisz, coś zyskasz. Chciałabym wiedzieć, jaka będzie decyzja. - Patrzyła gdzieś daleko. - Jednakże będzie to tylko twoja decyzja. VI Przez resztę popołudnia rozmowa toczyła się wokół kryzysu herbacianego i wesołych żartów z babiego lata, jak nazywano tu wczesną, ciepłą jesień. W drodze powrotnej zapanowało między nimi milczenie. Filip wiosłował ścigając się z zapadającym zmrokiem. W Bostonie odprowadził dziewczynę pod drzwi przy Launder Street i bąknąwszy „do widzenia" odszedł bez jednego słowa. Tej nocy spał niewiele. Dylematy wrześniowego popołudnia otworzyły worek z pytaniami. Jakie są jego ambicje? Przyszłość? Jaki mógł być jego własny udział w wyborze drogi życiowej, a ile musiał pozostawić przypadkowi? W końcu, rzucając monetę, zdecydował, że jest zakochany w Annie. Los miał rację. Bo inaczej czemu byłby taki zawstydzony, wściekły i zmieszany. VII Posłańcy pędzili galopem przez Neck Roxbury. Wiadomość, że wiec w Filadelfii wymusił rezygnację agentów Kompanii, nadeszła późnym popołudniem. W innych miastach też nie próżnowano. 321 Zbliżała się pora Bostonu. Żadne zebrania, ciskanie gromów, wymyślanie od wrogów Ameryki - nie pomagały. Bratanek gubernatora Hutchinsona i jego dwaj synowie za bardzo cieszyli się nadzieją na lukratywne posady i nie mieli zamiaru dobrowolnie z nich zrezygnować. Dwudziestego siódmego listopada „Dartmouth", pierwszy z trzech statków wiozących znienawidzony ładunek, został dostrzeżony, zanim jeszcze dopłynął do zatoki. W nocy drukarnia szła pełną parą, aż do świtu. Przygotowywali, uzgadniali, wydawali liczne kopie odezw, które rano ujrzał Boston. Przyjaciele, Bracia! Najgorsza z plag, znienawidzona herbata przywieziona przez Kompanię Wschodnioindyjską, przybyła do naszego portu. Oto wybiła godzina walki z ciemnymi machinacjami i niszczycielską gospodarką. Każdy, kto mieni się przyjacielem tego kraju i nie chce wstydzić się przyszłych pokoleń, niech przybędzie na spotkanie w Faneuil Hall, dzisiaj o dziewiątej. Dzwony wezwą do wspólnego oporu przeciw niesprawiedliwym prawom, niszczącym nasz byt i honor. Filip zupełnie nie orientował się, co Anna Ware myśli o atmosferze nienawiści i napięcia panującej w mieście. Od tamtego wrześniowego popołudnia ani razu nie odwiedził Launder Street. Kiedy widział, że dziewczyna skręca w Dassett Alley, szybko znajdował sobie jakieś zajęcia na zapleczu. Do tej pory nie wiedział, czy reakcję tę wywołuje fakt, że jej nie kocha, czy też odwrotnie: kocha tę dziewczynę i boi się do tego przyznać. Statek z herbatą stojący przy nadbrzeżu Griffina wywołał wzmożoną aktywność Edesa i jego przyjaciół. Filipowi pozwoliło to pierwszy raz od kilku tygodni oderwać uwagę od spraw osobistych, natłoku wspomnień, wątpliwości i wahań, w których zagubił się i ciągle jeszcze nie umiał się odnaleźć. VIII Fizycznie mógł trzymać się daleko od Anny, ale nie był w stanie uniknąć innych spotkań. Dwa dni po przybyciu okrętu z herbatą 322 odwiedziła go we śnie. Ciężkie, zmysłowe marzenie, w którym widział dziewczynę jak gdyby przez mgłę czy dym. Jęknął, przewracając się na swym wyrku w suterenie. Zakaszlał, wciągając powietrze, które miało smak tego ze snu. Przełknął ślinę. Dym? Filip otworzył oczy. W panice walczył z kocem wilgotnym od potu. Podniecenie seksualne będące efektem marzeń sennych opadło natychmiast pod wpływem strachu. Barchanowa nocna koszula plątała mu się wokół kolan, gdy biegł do schodów. Przeskakując po dwa stopnie naraz wbił sobie w nogę drzazgę. Na górze zobaczył czerwone języki płomieni. Usłyszał dziwne dźwięki i trzaski. Popędził korytarzem do biura Edesa. Ogień strzelał w górę ze sterty świeżo wydrukowanej „Gazety" leżącej koło prasy. Pożar jeszcze się nie rozprzestrzenił, wilgotna farba drukarska dymiła. Filip skoczył do płonących papierów, żeby wysypać je z palet i odsunąć jak najdalej od maszyny. Czul, jak parzą go dłonie, ale myślał tylko o prasie. Łatwo mogła ulec płomieniom. Ogień przeskakujący ze sterty na stertę odsłonił Filipowi przewróconą latarkę i wyrwane z zawiasów drzwi ze śladami włamania. Wyłupywanie desek musiało zrobić straszny hałas. Pewnie spał jak zabity, skoro dopiero teraz się obudził. - Pożar, pożar! - krzyczał, mając nadzieję, że nie jest za późno i jeszcze nie wszyscy udali się na spoczynek. Z ulgą usłyszał, że jego krzyk jest powtarzany jak echo najpierw przez jeden, potem przez kilka męskich głosów. Spodziewał się, że popijający w okolicznych gospodach jeszcze nie zakończyli libacji i nie zawiódł się. Przypomniał sobie, że za prasą stoi wiadro z piaskiem, właśnie na wypadek pożaru. Znalazł je i miotając się zaczął posypywać płonące arkusze. Trochę pomogło. Głosy przybliżały się, słyszał jej już od Dassett Alley. Przy drzwiach zamajaczyły jakieś cienie. - Kto ma długie buty, niech próbuje zadeptać ogień! - krzyknął chłopak. Z grupki wypchnięto chwiejącego się na nogach pijaka z czerwonym nosem. - Niech jeden z was biegnie do domu pana Edesa i ściągnie go tu piorunem - komenderował Filip. W niecały kwadrans szef był na miejscu. 323 Płomień już właściwie ugaszono. Hałaśliwy, rozentuzjazmowany tłum z pochodniami tłoczył się na zewnątrz i Edes musiał torować sobie drogę rękami. Narzucił byle co na nocną koszulę i teraz trząsł się z zimna i zdenerwowania. Filip przywitał go przy drzwiach, gorączkowo tłumacząc, co się stało. Pryncypał chodził po drukarni, oceniając straty i wypytując chłopaka. - Ostra robota - powiedział w końcu, wskazując na rozłupane w drzazgi drzwi. - Dzięki Bogu, że uratowałeś prasę. - Pewnie ostatnio ktoś odkrył źródło ulotek i zdekonspirował nas. - Czy naprawdę sądzisz, że to taki sekret? - parsknął drukarz. - Miałem pogróżki, że nam wpuszczą czerwonego kura, albo i jeszcze gorzej, niezliczoną ilość razy. Filip zasugerował, że to może jakiś zwolennik torysów podłożył ogień, ale pryncypał był innego zdania. - Nie, chłopcze. Torysi są zbyt zajęci całowaniem George'a Farmera w tyłek i mają za wielkiego stracha przed Synami Wolności, żeby zakradać się tu nocą. Bardziej prawdopodobne, że to żołnierze z garnizonu przy Zamku Williama. Ludzie honoru, ludzie króla! - Splunął i schylił się po nadpalony egzemplarz „Gazety". - Myślą, że tym chuligańskim wybrykiem zamkną nam buzię w sprawie herbaty. Pewnie dostali cynk z naszych szeregów - dodał w końcu ze swoim złośliwym uśmiechem. - Spaliśmy tej nocy niewiele, ale trzeba brać się do roboty. Zniszczyli około jednej trzeciej wydania. - Przeklęci, omal nie zniszczyli miejsca, w którym wykuwa się przyszłość tego kraju! - wykrzyknął Filip impulsywnie. Edes spojrzał na niego ciepło i sięgnął pod koszulę. Wyciągnął łańcuch, na końcu którego wisiał medal, taki jak kiedyś pokazywał Filipowi Campbell, i założył na szyję swemu zaskoczonemu pomocnikowi. - Mały prezent, Filipie. Noś to z dumą. Zasłużyłeś na to tym, co zrobiłeś dzisiejszej nocy i tym, co właśnie powiedziałeś. ROZDZIAŁ CZWARTY ___Noc topora___ I - Filipie, tej nocy szykuje się akcja. Potrzebujemy młodych mężczyzn. Czy jesteś z nami? Powinienem cię ostrzec, że to może być niebezpieczne. Był czwartek, szesnasty grudnia, gdy Ben Edes wypowiedział te słowa. Lekki, zimowy deszcz skrapiał Dasett Alley. Filip wytarł w fartuch umazane farbą drukarską dłonie. Nie miał wątpliwości, o jakiej akcji mowa. Pryncypał przyglądał mu się badawczo. W Bostonie nie mówiło się o niczym innym, tylko o statku „Dartmouth" od dziewiętnastu dni stojącym przy nadbrzeżu Griffina z ładunkiem na pokładzie. W czasie tych prawie trzech tygodni następne statki: „Eleanor" i „Beaver" zarzuciły kotwicę przy tym samym nadbrzeżu. Obydwa przywiozły herbatę. Na wiecu pod koniec listopada wielokrotnie powtarzano żądanie, by herbata z powrotem odpłynęła do Anglii. Grupa Adamsa zręcznie kierowała głosowaniem i wynik wypadł po myśli Synów Wolności. Jednak dla królewskiego gubernatora Hutchinsona nie miało to żadnego znaczenia. Wydał władzom celnym wyraźne polecenie: kutry patrolujące wybrzeże mogą przepuścić angielskie statki tylko za okazaniem potwierdzenia rozładowania i załatwienia formalności płatniczych. Siedemnastego grudnia mijało dwadzieścia dni postoju „Dartmouth", wobec czego celnicy mieli prawo wejść na pokład i zająć 325 ładunek w związku z nie zapłaconym cłem. Do tego czasu został już tylko jeden dzień. Edes poufnie opowiedział Filipowi, że już cztery dni wcześniej Adams zwołał tajną sesję Komitetu Korespondencyjnego z Bostonu wspólnie z podobnymi komitetami z czterech innych miast. Przedmiotem obrad był plan, który musiał być wprowadzony w życie, zanim słońce wzejdzie siedemnastego dnia i prawo odda ładunek herbaty w ręce Korony. - Gubernator nie zmieni zdania? Nie ulegnie naciskom? - spytał Filip. - Słyszałem, jak mówili w „Smoku", że ma być jeszcze jeden, ostatni wiec. Końcowa próba. Spotkanie odbędzie się w Starym Kościele Wschodnim o trzeciej po południu. Jest nader wątpliwe, żeby gubernator zmienił zdanie. Znam kilkunastu dżentelmenów, którzy byliby bardzo rozczarowani, gdyby to zrobił. Oczywiście ten stary lis Hutchinson doskonale zdaje sobie sprawę, że może się spodziewać kłopotów. Już schronił się w swojej wiejskiej posiadłości koło Blue Hill w Milton. - Słyszałem. - Jeśli „Dartmouth" nie odpłynie dziś w nocy, na co nie pozwolą, herbata zostanie skonfiskowana. - A co z wojskiem, panie Edes? Jakie stanowisko zajmie? - Też chciałbym wiedzieć. Ryzyko oczywiście istnieje. Żołnierze z garnizonu na wyspie mogą wyruszyć, by nas powstrzymać. Gorzej, że kiedy będziemy na nadbrzeżu Griffme'a, znajdziemy się w zasięgu ognia brytyjskiej marynarki. Jeżeli ten przeklęty generał Montague zdecyduje się rzucić przeciwko nam artylerię, możemy mieć pasztet. - Sądzi pan, że zniszczyliby statki z herbatą i nadbrzeże? - Niewykluczone. Przy okazji wykończyliby kilku Patriotów. Filip drgnął w odpowiedzi. - Trudno być pewnym czegokolwiek - ciągnął Edes. - Przy obecnych nastrojach w mieście homarze tyłki będą wolały siedzieć cicho i udawać, że nic się nie dzieje. Jeżeli chodzi o rozkaz strzelania do nas, to przecież my nie planujemy żadnej przemocy. Przynajmniej na razie - wzruszył ramionami. - Chociaż oczywiście trudno cokolwiek zagwarantować. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak się potoczą sprawy. Przyjmij to jako ostrzeżenie, chłopcze. Jaka jest twoja odpowiedź? 326 Filip wyszczerzył zęby w zuchowatym uśmiechu. - Ryzyko! Czy sądzi pan, że przepuszczę taką okazję? Zwłaszcza po tym, jak próbowali nas spalić? Proszę tylko powiedzieć, gdzie i o której. - U mnie w domu - Edes poklepał go po ramieniu. - Organizujemy trzy grupy. Zamknij firmę i przyjdź przed zachodem słońca. Wygląda na to, że ci, którzy przyjdą do Wschodniego Kościoła, spróbują jeszcze raz nakłonić kapitana „Dartmouth" Francisa Rotcha, by odpłynął jeszcze dzisiejszego popołudnia. Jeżeli odmówi, Sam Adams da znak. Kończąc te słowa, Edes spiesznie naciągnął swój surdut z szarej wełny i wyskoczył ze sklepu jak młodzik. Filip spojrzał za nim i zauważył, że na Dassett Alley jest więcej przechodniów niż zwykle. Tego ranka ulice Bostonu zapełniły się ludźmi. Jak w dzień targowy, pomyślał Filip złośliwie. Ożywienie wydawało mu się nieodpowiednie w dniu, który być może historia wybrała na wyłamanie się spod władzy królewskiej. Pomyślał, że ci Amerykanie to naprawdę osobliwi ludzie. II Filip przyszedł do Edesów kwandrans przed piątą. Deszcz zaczynał słabnąć, chmury przerzedziły się w zimowym zmierzchu. Peter, synek Edesa, zaprosił go do domu i zaprowadził do salonu. - Nie pozwolono mi wejść - poskarżył się chłopczyk. - Przyniosłem tacę ponczu i zaraz mnie wyprosili. Zapukał i szmer głosów ustał natychmiast, po chwili zaś drzwi uchyliły się ostrożnie. Edes dał Filipowi znak, żeby wszedł do środka i zaraz starannie zamknął za nim drzwi. Filip nie był przygotowany na taki widok. W pomieszczeniu tłoczyli się nie znani mu młodzi ludzie. Sądząc po ich odzieniu, reprezentowane tu były wszystkie zawody. Zamknąwszy drzwi, powrócili do niezwykle ożywionej rozmowy. Żartowali sobie z poszarpanych kocy i innych łachmanów, które nakładali na siebie, jednak pod żarcikami i podniesionymi głosami wyczuwało się niepokój. Filip w pełni podzielał ten niepokój. Już od wczesnego popołudnia 327 jacyś obcy ludzie, wyglądający na zmartwionych, wpadli do firmy, pytając o Edesa. Rozejrzawszy się, Filip rozpoznał znajomą twarz. To Revere, złotnik, ściskał koc pod pachą, a spod płaszcza wystawało mu coś, jakby pióra dzikich ptaków. Filip nie widział grawera już ponad miesiąc. Tego wieczoru ciemne oczy Revere'a płonęły żądzą czynu. Wyglądał zupełnie inaczej, lepiej. Filip przypomniał sobie o szczęśliwej zmianie w jego życiu. Edes ujął chłopaka pod ramię i zaprowadził na środek pokoju, gdzie na orzechowym stole leżał stos siekier i toporów. Drukarz wybrał jedną z nich i podał Filipowi. - Dzisiejszej nocy, mój chłopcze, będziesz szanującym się dzikusem - powiedział, przestając się uśmiechać. - Nie bądź zaskoczony, jeżeli przyjdzie ci użyć tego do czego innego niż skrzynia herbaty. - Mamy kłopoty? - spytał Filip, marszcząc brwi i ważąc broń w dłoni. - Niezupełnie, ale dzielnica nadbrzeżna roi się od żołnierzy. To może być tylko stan podwyższonej gotowości, lecz skąd można wiedzieć, jakie są decyzje tego przeklętego admirała? Z tak błahego powodu Samuel nie ma zamiaru zrezygnować z planu. No tak, pomyślał Filip ponuro. Salwa marynarki to dla Adamsa „błahy powód". Wolał tego nie komentować. Edes wskazał na stos łachmanów w rogu. - Znajdź jakieś odpowiednie przebranie. Kiedy stąd wyjdziemy, pomalujemy jeszcze twarze kredą albo ochrą. Praworządni obywatele przeistoczą się w dzikich Mohikanów. Filip wybrał jakiś trochę czyściejszy koc i zrzucił zeń pchłę, która skoczyła mu na rękę. - Po co ta cała maskarada, panie Edes? Kogo to zmyli? - Pewnie nikogo, ale jeżeli wkroczą żołnierze i zacznie się bitwa, trudno będzie kogokolwiek rozpoznać. Niektóre przebrania są na pewno staranniejsze niż inne, panie Kent - odezwał się Revere, podchodząc do Filipa. - Jak się dobrze przyjrzeć, to można tu i ówdzie zauważyć koronkę przy mankiecie. Wielu z popierających naszą sprawę ma więcej do zaryzykowania niż ty czy ja. Zrobią z siebie Indian i będą bezpieczni. Te łachmany w razie czego można łatwo zrzucić i ukryć. Jednakże dajmy temu spokój, przecież jeszcze nic się nie wydarzyło. Uczcijmy nasze spotkanie. Revere z uśmiechem skinął na jednego z młodzieńców, który 328 podał im dwa kubki ponczu na rumie. Filip przekonał się, że nastrój rozbawienia jest pozorny. Dodawali sobie nawzajem odwagi głośnymi żartami, rozmowami, poklepywali się po plecach. Wszystko to było równie autentyczne jak Indianie, którymi mieli się stać. Z naostrzonym toporkiem za pasem Filip poczuł się jak przestępca. Myślał o angielskich żołnierzach. Ich dowódcom z pewnością nie trudno wydać rozkaz zabijania Patriotów. Sumienia będą mieć spokojne. Próbując odegnać ciężkie myśli, postanowił włączyć się w ogólny nastrój. Uniósł swój kubek w toaście. - Panie Revere, nie miałem jeszcze okazji pogratulować panu szczęśliwego wydarzenia. Nie widzieliśmy się, a słyszałem, że w październiku zmienił pan swoje życie. - Dziękuję, panie Kent. Wdowiec z gromadką dzieci nie może prowadzić i interesu, i domu. Los się do mnie uśmiechnął, stawiając na mojej drodze pannę Rachelę Walker. Filip słyszał, że dwudziestosiedmioletnia panna Rachela Walker poślubiła pana Revere przed dwoma miesiącami. Nie uważano jej za piękność, ale była bystra, miła i zaradna. - Było mi przykro - dodał Filip - gdy usłyszałem o śmierci pana malutkiej córeczki. - Dziękuję za pańskie współczucie. Biedna, mała Isanne, nie dane jej było żyć. Ale człowiek nie może na zawsze pogrążyć się w żałobie, więc postanowiłem cieszyć się z mojego nowego stanu. - Ben Edes mówił mi, że wymyślił pan zręczny kalambur o nowej pani Revere. - Tak, porównuję tam jej imię do piekła, a nawet do narzędzi tortur. I to w rymach. - Czas wychodzić! - krzyknął Ben Edes. - Już pora, panowie. Filip i Revere odstawili swoje kubki z ponczem. Młody żonkoś powiedział: - Następne dwie zwrotki odnoszą się do nazwiska Walker, a dwie ostatnie są romantycznym komplementem. Ale ona zasługuje na więcej niż na puste komplementy. Mam nadzieję, że pierwszą naszą rocznicę będziemy obchodzili w zdrowiu, pogodzie i w takim samym zadowoleniu z siebie, jakie dzisiaj odczuwam. - Tego panu życzę - uśmiechnął się Filip. -1 jeszcze wiele więcej. 329 Szumiało mu w głowie od ponczu, a wcześniejszy strach przeminął bez śladu. Zadowolony z siebie śpieszył z Edesem, Revere'em i innymi ulicą Malborough. Nikt nie usiłował ukryć swojego przebrania. Panował wesoły, świąteczny nastrój. Księżyc właśnie wschodził wąskim, lśniącym sierpem, a jego światło odbijało się w siekierkach i toporkach. Gawiedź biła brawo i wydawała okrzyki skierowane przeciw Anglikom. - Na miły Bóg, to powstanie Indian - krzyknął ktoś. - Tylko spójrzcie, jak połyskują toporki. Zanim doszli do rogu Malborough i Milk, zapadł zmrok. Następna ulica na całej szerokości była zatłoczona ludźmi. Filip jeszcze nigdy nie widział takiego tłumu w Bostonie. Edesa i jego ludzi witały okrzyki poparcia, gdy przedzierali się do Starego Wschodniego Kościoła. Ale bijący brawo, wznoszący okrzyki, tupiący i gwiżdżący tłum na zewnątrz był niczym w porównaniu z ciżbą w środku. Każda ławka, każda galeryjka i każdy kąt szczelnie wypełniali ludzie. Wykorzystano każdy metr przestrzeni. Kandelabry nad głowami świeciły jasno. Człowiek stojący koło Edesa objaśnił im szeptem sytuację. - Audytorium jest bardzo podniecone. Adams, Quincy i doktor Warren jak dotąd trzymali ich w ryzach. Ale ludzie się coraz bardziej niecierpliwi. Burzyli się już kilka razy. Z ambony znany Filipowi człowiek nazwiskiem Savage właśnie uciszał szmery. - Powtarzam - mówił głośno i stanowczo - kapitan Rotch pojechał do rezydencji gubernatora w Milton i nie ma powodów wątpić w dobrą wolę tego człowieka. Trzeba pamiętać, że kilka stowarzyszonych z nami miast martwi się obrotem spraw w Bostonie. I choćby dlatego zebranie powinno trwać do powrotu Rotcha. Odpowiedział mu szmer niezadowolenia. Filip rozejrzał się po sali. Na jednej z galeryjek dojrzał mecenasa Ware'a i Annę. Wpatrywała się w niego, ale z tej odległości nie był w stanie odczytać dokładnie wyrazu jej twarzy. Miał wrażenie, że malował się na niej smutek i podziw. Podziw spowodowany pewnie jego pojawieniem się tutaj w przebraniu, a smutek miał podłoże bardziej osobiste. Poczuł kolejną pchłę wędrującą po kołnierzu. Podrapał się dyskretnie i ukłonił Annie z uśmiechem. W odpowiedzi skinęła dłonią. Przyglądając się jasnej twarzy dziewczyny, z oczami płonącymi 330 gorączką chwili, Filip poczuł, jak serce zabiło mu mocniej. Żałował, że nie może podejść do niej i porozmawiać. Nagle podniósł się tumult i powstało zamieszanie przy bocznym wejściu. Rozległy się okrzyki: - Rotch wraca! - Przejście! - Droga dla kapitana! Natychmiast wszyscy zaczęli coś mówić, tak że zrobił się straszny hałas, który Savage z trudem opanował, waląc młotkiem i pięścią w mównicę. Blady mężczyzna w przemoczonym i ubłoconym ubraniu z trudem przecisnął się do ambony. W jednym z rzędów na przodzie Filip poznał plecy Sama Adamsa. Trzęsąc głową, polityk podniósł się z ławki i pochylił do przodu, nie chcąc uronić ani słowa. - Widzę, że zauważyłeś Sama - powiedział Revere. - Da znak, jeśli trzeba będzie ruszać. - Tak, wiem, pan Edes już mi powiedział. - Filip skinął głową. Savage nie żałował młotka, ale dopiero po dłuższej chwili tłum ucichł. - Kapitanie Rotch - zwrócił się mówca do Anglika, który wyglądał na zmęczonego. - Czy był pan wzywany do gubernatora? W odpowiedzi blady mężczyzna tylko kiwnął głową. - I jaka jest jego decyzja w tej sprawie? Tłum słuchał. Cisza, która nagle zapadła, była pełna napięcia. Głos dowódcy „Dartmouth" słyszało się w najdalszych kątach. - Taka sama jak przedtem. Zgodna z prawem i jego obowiązkami względem króla. Powtórzył, że nie może zgodzić się na opuszczenie portu przez mój statek, dopóki nie zostanie przeprowadzona odprawa celna. I uiszczona opłata. - Nie! Nie! - porwały się okrzyki z różnych punktów kościoła. Savage z trudem przywrócił spokój. - W takim wypadku - ciągnął wyczerpany Rotch - mógłbym odpłynąć i wrócić z moim ładunkiem do Anglii. - Innymi słowy: w obecnej sytuacji nie jest pan w stanie opuścić Bostonu. - Zgadza się. - Ale jest wolą obywateli, żeby herbata została zwrócona. Musi pan wypłynąć! 331 - Nie mogę - potrząsnął głową Rotch. - To by oznaczało moją zgubę! Ochrypły głos z końca sali ryknął: - Więc dowiesz się wkrótce, jak dobrze pływa herbata w słonej wodzie! Okrzyki uznania, oklaski i tupania wsparły mówcę. Filip powrócił spojrzeniem do Anny, która patrzyła w stronę ambony z rozjaśnioną twarzą. Ona i jej ojciec wyglądali na zadowolonych, jak prawie wszyscy obecni. Młotek Savage'a znów zastukał, żeby zapanowała cisza. Sam Adams uniósł się ze swojej ławki. Wysoki, donośny głos wszedł w ciszę jak nóż w masło. - Pragnąłbym przypomnieć zgromadzonym, że kapitan Rotch jest dobrym człowiekiem. Zrobił wszystko, by zadośćuczynić żądaniom społeczności Bostonu. Adams odwrócił się nieco do tyłu, patrząc w róg kościoła. Revere wspiął się na palce, żeby lepiej widzieć. Ben Edes zamarł, czerwony z emocji, śledząc każde słowo i ruch przywódcy. Stalowoniebieskie oczy Adamsa błyszczały w świetle kandelabrów, gdy po efektownej pauzie mówił dalej: - Nie wiemy, co się wydarzy za godzinę. Trzeba pamiętać, że ani kapitan, ani jego własność nie zasługują na pokrzywdzenie. Wycierając twarz chusteczką, spocony Rotch z obawą spojrzał na mówcę. Adams jakby rósł przy każdym swoim słowie. Patrzył wyraźnie do tyłu, gdzie stali Edes, Revere i cała ich grupa. - Ale na naszym spotkaniu nie możemy już nic więcej zrobić, aby uratować sytuację. Podniósł prawą dłoń do kamizelki, poruszając nią w geście rezygnacji. Filip wstrzymał oddech. To musiał być znak. Ryk Bena Edesa potwierdził jego domysły. - Do portu, bostończycy! Zaparzymy sobie herbatę! Mężczyźni i kobiety powstali ze swoich miejsc, krzycząc w gorączkowym aplauzie. Rotch zawołał: - Zaczekajcie... - Dalsze słowa utonęły w gwarze. Revere popchnął Filipa w kierunku drzwi. Wokoło ludzie, którzy przyszli z nimi, wznosili bojowe okrzyki. Filip zarzucił na ramiona 332 koc i zapiął go agrafką. W kieszeni miał kawałek pończochy, tworzący małą, przylegającą do głowy myckę. Ponad krzykami i odgłosami kroków usłyszał młotek Savage'a i słowa: - Zebranie ogłaszam za zamknięte! Zamknięte! - Herbata! Dziś zaparzymy herbatę po bostońsku! - wył tłum. A w ciżbie fałszywi Indianie wyciągali postrzępione płaszcze, wpinali we włosy indycze i gęsie pióra, smarowali twarze na czarno i czerwono. Revere wyciągnął zza pasa mały woreczek z sadzą i ozdobił policzki Filipa kilkoma czarnymi smugami. Potem podał mu zawiniątko, żeby Filip z kolei nałożył mu na twarz barwy wojenne. - Czy wyglądamy na prawdziwych Indian? - Chciał wiedzieć złotnik, gdy Filip skończył charakteryzację. Filip skinął głową i omal nie upadł, wypchnięty przez tłum z kościoła. Po prawej stronie usłyszał Bena Edesa zwołującego swoją grupę. Zaczął przepychać się w tym kierunku, gdy usłyszał za sobą Revere'a: - Ben, od razu na nabrzeże Griffina! Dzwony Starego Kościoła wybiły szóstą. III „Indianie" pod wodzą Edesa dotarli do zwartej ciżby na Milk Street. Kiedy tłum otworzył się jak Morze Czerwone przed Mojżeszem, by potem znowu ciasno zewrzeć szeregi, Filip zrozumiał, jak szeroko były zakrojone przygotowania. Gdy skierowali się w kierunku zatoki, ludzie wychodzili z domów, oświetlając im drogę lampami tranowymi i pochodniami. Tłum śpiewał, skandował obsceniczne hasła, piosenki i wiersze przeciw królowi, jego herbacie i podatkom. Ciągle jeszcze zamieszki miały charakter festynu. Nawet Edes wyglądał beztrosko, chociaż potrząsał siekierą, z twarzą pomalowaną na czerwono. Chłopak starał się dojrzeć jak najwięcej przed sobą. Inne grupy miały się zebrać na Hutchinson, koło Fort Hill. Filip był aż zanadto świadomy tego, że gdy pojawi się wojsko, wojowniczy tłum rozproszy się i tylko fałszywi Indianie będą musieli stawić mu czoło. Poncz na rumie dawno już wywietrzał mu z głowy. Filip czuł 333 dreszcz strachu. I nie był odosobniony: widział wokół ukradkowe spojrzenia, zęby przygryzające niespokojnie wargi. Przeciwnika dostrzeżono dopiero w ostatniej chwili. Żołnierze i oficerowie stali w drzwiach tawerny i na balkonie. Uzbrojeni w pistolety i szable, nie próbowali mieszać się z tłumem. Tłum też zaczepiał ich tylko słownie. Anglicy pozłorzeczyli, pogrozili i na tym się kończyło. Około stu „Indian" czekało przy Fort Hill. Zniekształcone cienie ich głów w pióropuszach ukazywały się na ścianach budynków. Nagle pierwsze szeregi znalazły się na nadbrzeżu, a z tyłu napierały już następne. Maszty, reje i zwinięte żagle trzech statków z herbatą poblys-kiwały jasno, prawie biało na tle rozgwieżdżonego nieba. Zalśniły światła okrętów wojennych. Tłum fałszywych Indian zmieszał się z żołnierzami na nabrzeżu. Filip nie widział żadnego muszkietu. Badając wzrokiem dachy pobliskich domów, nie zauważył niczego podejrzanego. Ale mimo pozornego spokoju jego napięcie wzrastało. Edes wezwał swoich ludzi do wkroczenia na pokład najbliższego statku, „Dartmouth" Rotcha. Inne grupy poszły dalej na „Eleanor" i „Beaver". Nabrzeże wypełniał tłum gapiów. Wśród staranniej zamaskowanych „Indian" Filip rzeczywiście dostrzegł pod derkami bogatsze ubiory tych, którzy mieli więcej do stracenia. Pochodnie i latarnie unosiły się wysoko, by obejrzeć spektakl historii. Gdy ludzie zaczęli wspinać się na pokład, przy burcie ukazali się mat i człowiek w mundurze celnika. Tłum wstrzymał oddech. Edes podszedł do marynarza. Filip czuł kołysanie statku pod stopami, gdy w napiętej ciszy Ben Edes powiedział: - Panie Hodgdon, będzie dla pana korzystniej, gdy stanie pan z boku i spróbuje nam nie przeszkadzać. Czy wie pan, dlaczego tu jesteśmy? Mat Hodgdon zerknął nerwowo na umalowane twarze otaczające go półkolem w świetle pochodni. - Tak. Kapitan Rotch uprzedził mnie, że coś takiego może się zdarzyć, ale my mamy się do tego nie mieszać. Jakby to było możliwe, pomyślał Filip. Mat wraz z rozglądającym się niespokojnie celnikiem powrócili 334 do nadbudówki, skąd wywabił ich hałas. Stamtąd wraz z paroma marynarzami obserwowali, jak Edes dawał instrukcje swoim ludziom. - Pamiętajcie nie uszkodzić nikogo i niczego. Zajmijcie się tylko herbatą. Do roboty! Młody czeladnik obok Filipa, słysząc znienawidzone hasło, jęknął komicznie. Edes uciszył go jednym spojrzeniem. Nie pora już była na karnawałowy nastrój. Oczy zebranych mimo woli kierowały się do świateł angielskiego okrętu wojennego, gdy podchodzili do luków i otwierali je. Edes rozdzielił pracę i wkrótce Filip zorientował się, że jest zbyt zajęty, żeby martwić się niebezpieczeństwem. Odesłano go do burty od strony nabrzeża. Owiniętą w płótno skrzynię przenoszono wzdłuż pokładu, podając sobie z rąk do rąk. Filip wraz z dwoma innymi wyrąbali otwór siekierami. Kiedy wyrwa była dostatecznie duża, podnieśli skrzynię i rozsypali zawartość na wszystkie strony. Potem wrzucili do morza puste opakowanie. Trwała dziwna cisza. Przerywały ją tylko ciężkie oddechy pracujących mężczyzn, szczęk narzędzi, głuchy stukot skrzyń, a potem chlupot, gdy puste paki wpadały do wody. Filip i jego towarzysze znaleźli się w chmurze wspaniałego aromatu herbaty „Bonea". Chwilami zapach był tak silny, że kręciło im się w głowie, ale nie przerywali pracy ani na moment. Przez godzinę czy dwie tłum na nabrzeżu trwał prawie bez ruchu. Niby nic się nie zmieniało, ale liczba czerwonych kurtek rosła. Spocony Filip dostrzegał w tłumie coraz więcej czerwonych plam. Na ogół żołnierze zachowywali się spokojnie. Tu i ówdzie w pobliżu statków z herbatą dochodziło do scysji, ale kończyło się na wzajemnym obrzucaniu się wyzwiskami. Filip cały czas rozglądał się czujnie. - Tam jest żołnierz! Na dachu, za kominem! - Już chciał krzyknąć, zaalarmować. Wyciągnął ramię, wskazując kierunek. Spojrzał po raz drugi i zdał sobie sprawę, że wyobraźnia spłatała mu figla. Jakiś człowiek w cywilnym ubraniu wspiął się na dach, żeby lepiej widzieć. Mieszkańcy Bostonu nie robili nic, żeby przeszkodzić żołnierzom, którzy nadal dwójkami i trójkami napływali na nabrzeże. Nie było słychać nic oprócz okazjonalnych krzyków i złorzeczeń, które z powodu liczebnej przewagi cywilów spotykały się tylko z reakcją w postaci wyzwisk i gróźb. 335 Opróżnianie skrzyń trwało już prawie trzy godziny, gdy Edes oznajmił: - Skończyliśmy. Statek jest już pusty. Czy ktoś policzył, ile było skrzyń? - Osiemdziesiąt całych pak i trzydzieści cztery półskrzynki - brzmiała odpowiedź. Filip opadł na pokład, kichając raz po raz. Wetknął siekierkę za pasek i rozejrzał się wokół. Nigdy jeszcze nie miał przed oczami podobnie dziwacznego widoku. Pochodnie i latarnie oświetlały twarze zgromadzonych pospołu przyjaciół i wrogów. Woda przy nabrzeżu Griffina pokryta była zniszczonymi skrzyniami, których część powoli tonęła. Powierzchnia morza stała się ciemna, pokrywał ją czarny kożuch herbaty. Powiewy zimowego, grudniowego wiatru roznosiły taki zapach, że każdy czuł się jak zanurzony w imbryku. Okrzyki z dwóch pozostałych statków powiadomiły, że i tam dokończono dzieła zniszczenia. Potem w „Gazecie" podano, że na wszystkich trzech okrętach łącznie znajdowały się trzysta czterdzieści dwie skrzynie. Filip pomyślał, że w ten sposób Bostończycy pokazali królowi, co myślą o jego głupich pomysłach. Tak naprawdę nie wiedział, co sądzić o całej tej sprawie. Zaczęła się gwarem jak wesoła biesiada, a kończyła ciszą pełną grozy, w której słychać było tylko szuranie mioteł zmiatających herbatę z pokładów. Ziewając, Filip obserwował Edesa salutującego matowi Hodg-donowi i dającego znak wyjścia wyczerpanym „Indianom". Z pewnością będą reperkusje, kołatało się w głowie Filipa, gdy gramolił się w dół po trapie. Miał obolałe ramiona, a w nosie ciągle kręciło mu się od herbacianego pyłu. Trudno się łudzić, że taka historia ujdzie Bostonowi płazem. Wrócił myślami do podpalenia drukarni. Może ci, którzy usiłowali to zrobić, mieli rację ze swego punktu widzenia? Adams i reszta nigdy nie robili wrażenia, że liczą się z konsekwencjami. Teraz wszystko, czego Filip pragnął, to wrócić do pokoju w suterenie, pozbyć się brudnego, zapchlonego koca, umyć twarz z sadzy i pójść spać. Tłum przerzedzał się i coraz mniej latarni i pochodni oświetlało nabrzeże. Pojedynczo i małymi grupkami fałszywi Indianie wycho- 336 dzili na ulicę, gdzie czekali przywódcy grup, którzy zasypali swoich podkomendnych pochwałami. - Dobra robota, panowie. - Zrobiliście trochę porządku. - Nocna zmiana dla wolności. Edes ujął Filipa pod ramię i odprowadził na bok. - Niektórzy zbiorą się teraz, żeby pomaszerować do State House. - Właśnie myślałem, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu. Jak na jeden wieczór, wystarczająco dokuczyłem królowi. Jestem kompletnie wykończony. - Wystarczająco dokuczyłeś? - Edes uśmiechnął się w szczególny sposób. - Więc idź do domu, ale najpierw wyrzuć to przebranie. Doradzałbym boczne ulice. Filip skinął głową i wszedł w tłum, mocno już przerzedzony. Skręcił w ulicę Hutchinsona, zaledwie zauważając dwóch oficerów przyglądających mu się spod ściany jednego z szynków. Jego uwagę zaabsorbowały inne sprawy. Trzaskowi otwieranego okna towarzyszyły okrzyki fałszywych Indian. - O Jezu! - zawołał ktoś. - Tam jest admirał! Ben Edes przebiegł obok Filipa i stanął pod oknem wychodzącym na zatokę, skąd wychylał się tęgi mężczyzna w przekrzywionej peruce. - Ten żółty pies cały czas obserwował nas ze swojego okna! - Racja, chłopcy! - krzyknął Montague. - Mieliście miły wieczór! Świetna zabawa, te indiańskie wybryki! - pogroził im grubym palcem, a jego głos stał się bardziej chrapliwy. - Miejcie na uwadze, że zabawy są kosztowne! Zwłaszcza takie huczne! - Nie szkodzi, wasza wysokość! - odkrzyknął jeden z „Indian". - Prosimy na dół, to zaraz się porachujemy. Admirał natychmiast zatrzasnął okno i zaraz lampa w jego pokoju zgasła. Zadowolony z siebie pochód ruszył dalej wśród śmiechów i urą- gań. Filip uśmiechnął się lekko. Zmęczony, wlokąc za sobą nogi, ruszył swoją drogą. Naraz usłyszał za sobą szybkie kroki. Spojrzał przez ramię: dwóch brytyjskich oficerów podążało za nim pośpiesznie. Czyżby ci sami, których minął pod tawerną? Jeden z nich wskazał na niego i odpychając kobietę z dziećmi, przyśpieszył kroku. Filipowi serce podeszło do gardła. Patrzył przed 337 siebie i szedł możliwie szybko, choć jeszcze nie biegł. Napięcie i zmęczenie osłabiło jego czujność. Stracił cenne sekundy, nie sprawdzając, dlaczego mu się przyglądają. Szedł sobie spacerkiem, kiedy należało czmychnąć co sił w nogach. Zerknął za siebie i rozpoznał twarz żołnierza, który go wskazywał. Był to wysoki grenadier z długim nosem i blizną na brodzie. Przyśpieszywszy Filip znów rzucił okiem za siebie. Zauważył błysk żółtych wyłogów. Kapitan Stark wołał do niego, aby się zatrzymał. Filip ściągnął czapeczkę z pończochy oraz cuchnący koc i rzucił je na bruk. Uciekał, słysząc za sobą tupot butów grenadiera. Już po chwili zorientował się, że ma małe szanse, aby umknąć pogoni. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Był zbyt zmęczony. IV Desperacko skręcił w prawo w jakąś nieznaną ulicę. Stark jeszcze raz wezwał go do zatrzymania się. Jego głos był nienaturalnie gruby. Czyżby pił? Jeżeli nawet, to nie wydawał się pijany. Jego grenadierski krok był równy. On i jego towarzysz ścigali swoją zwierzynę sprawnie, jak na ćwiczeniach. Prawy but Filipa trafił na coś miękkiego. Poślizgnął się na końskim łajnie i padł jak długi na ziemię. Trafił brodą na kamień; poczuł, jak jego zęby uderzyły o siebie z głuchym trzaskiem. Usta miał pełne krwi, którą wypluł. W mroku zamajaczyło coś białego. Sprawdziwszy językiem, chłopak przekonał się, że stracił przedni górny siekacz. Uniósł się na rękach, gdy usłyszał wrzask Starka: - Leżeć, ty bydlaku! Odwracając się zobaczył u wylotu ulicy błysk - to Stark wydobył szablę z pochwy. Jego towarzysz protestował, że nie może nadążyć. Z głównej ulicy wyszła grupka ludzi z pochodniami, zdążających do domów. Zauważyli oficera anielskiego z wydobytą szablą, obstąpili drugiego żołnierza i zaczęli go poszturchiwać. Jednak Stark okazał dla nich zbyt szybki. Wymknął się i zniknął w ciemnościach. Filip stanął w końcu na nogi i znów ciężko pobiegł przed siebie. 338 Od herbacianego pyłu strasznie szczypały go powieki. Ramiona miał obolałe od całodziennej pracy i dodatkowej - przy herbacie. Każdy z nieuchronnych kroków grenadiera odbijał się echem strachu w jego mózgu. Czuł mdłości. Teraz był tylko jeden na jednego, ale Stark miał przewagę energii i determinacji. Ulica skręcała w lewo i stawała się jeszcze bardziej opustoszała. Filip zrobił wysiłek, żeby przeskoczyć miauczącego kota, którego oczy świeciły w ciemnościach jak klejnoty. Towarzysz Starka zniknął, ale kapitan był już tuż-tuż. Po lewej stronie Filipa z ciemności wyłoniło się ogrodzenie z desek. Bardzo wysokie, ale gdyby był w stanie się wspiąć, miałby szanse ujść pogoni. Skoczył, ale zabrakło mu sił. Klnąc zsunął się po szorstkich deskach. Wylądował na plecach, bezbronny jak owad. Nieudana próba kosztowała go te bezpieczne sekundy, które dotąd dzieliły go od Starka. Kapitan wynurzył się z mroku na tle gwiazd z błyszczącym ostrzem wyciągniętym przed sobą. Chichotał idiotycznie i Filip poczuł smród przetrawionego rumu. Nie widział oczu grenadiera, ukrytych pod krzaczastymi brwiami, i przez to twarz wroga wyglądała upiornie, jak trupia czaszka. Kapitan zrobił krok naprzód, a Filip cofnął się wzdłuż płotu. - Poznałem cię pod tym przebraniem. Nie tylko znieważyłeś oficerów Jego Królewskiej Mości, ale także szydziłeś z prawa. Myślę, że mógłbym pozwać cię przed radę miejską. Ale ja osobiście bardziej ufam mojej własnej sprawiedliwości. - Stark znów zachichotał, ale był to dźwięk pozbawiony wesołości. - Zwłaszcza że nie sądzę, aby ktokolwiek nosił żałobę po przestępcy. Kiedy twoje ciało będzie się tu rozkładać, a psy obgryzą kości, ja powrócę w konkury do młodej damy. A najpierw wykrwawisz się na śmierć. - Bez uprzedzenia kopnął leżącego ciężkim żołnierskim butem. Uniósł szpadę, która wyglądała na tle nieba jak smuga białego ognia. Filip zanurkował, chwytając Starka za nogi. Kapitan zachwiał się i koniec jego szpady utkwił w deskach parkanu. Ohydnie przeklinając, próbował uwolnić broń. Szarpnął się jak w furii i to pomogło Filipowi go przewrócić. Ale grenadier nie dawał za wygraną. Udało mu się potężnie kopnąć Filipa w goleń. Chłopak odskoczył. Kapitan podniósł się znów ze szpadą w ręce, gotów do ataku. Jego szkarłatny mundur był aż biały od pudru sypiącego się z peruki. Klnąc na czym świat 339 stoi, Anglik ciął Filipa, ale na szczęście cios częściowo chybił. Filip poczuł ból i pieczenie poprzez cały policzek, krew poleciała mu na szyję, lecz równocześnie ból otrzeźwił go i dodał sił. Sięgnął za pasek i wydobył siekierkę. - Drobne draśnięcie, ty bękarcie. Przechwalałeś się, że wiesz coś 0 szermierce. No to zapraszam - sapał Stark urągliwie. Jego szpada wykonywała lekkie, niebezpieczne ruchy, jak ogon kota szykującego się do skoku. Dźwięk szybciej niż widok powiadomił Filipa o niebezpieczeństwie: świszczący syk przecinającej powietrze szpady, gdy chłopak rzucił się do przodu. Dłonie zaciśnięte na trzonku siekiery zbielały z wysiłku. Ponieważ zdawał sobie sprawę, że Stark ma zamiar go zabić, nie tracił czasu na dżentelmeńskie maniery. Znalazłszy się poniżej linii rażenia ostrza, zamierzył się i uderzył prosto w obciągnięte białym suknem udo Starka. Krew trysnęła z taką siłą, że go oślepiła. Bardziej poczuł, niż zobaczył, że kapitan się słania. Jednak zdołał jeszcze uderzyć Filipa w kark. Chłopak uskoczył do tyłu. Potknął się o stos śmieci i przewrócił na pryzmę gnijącej kapusty i cuchnących ryb. Stark, zaciskając dłonią ranę, szedł na niego, szykując się do rozstrzygającego ciosu. Stos śmieci, na którym leżał chłopak, był oślizgły, bez punktu zaczepienia. Słyszał charkot wydobywający się z gardła wroga, podobny do warczenia dzikiego zwierzęcia. Kapitan był już tak blisko, że Filip czuł zapach rumu zmieszany z odorem odpadów. W jednej okropnej chwili chłopak dostrzegł zimowy księżyc między szczytami domów. 1 pomyślał, że to może ostatni widok w jego życiu. Stark wycelował koniec ostrza w odsłoniętą szyję leżącego przeciwnika. Tnąc siekierą, Filip usłyszał znajomy świst tuż przy swojej twarzy. Siekiera przecięła rękaw przeciwnika i zatrzymała się dopiero trafiając na kość. Kapitan pochylił się naprzód. Filip kopnął go z całych sił w brzuch. Szpada wysunęła się z okaleczonej ręki, grenadier zaś upadł na kolana. Kręcił głową, jakby rozglądał się za wrogiem. - Chłopcze... - zaczął. Czy chciał błagać o litość? Filip nie czekał, żeby się dowiedzieć. Podniósł szpadę i ciął od szyi długim, mocnym ciosem. Stark wygiął się do tyłu. Gwiazdy oświetliły otwarte usta i wytrzeszczone oczy. Wydał jakieś odrażające charknięcie, ciało jego przeszedł dreszcz i skonał. 340 Filip, zamarły w bezruchu, nasłuchiwał. Nic, tylko jakieś pijackie głosy w oddali fałszowały popularną piosenkę. Zegar na kościele wybił wpół do dziesiątej. Filip uderzył Starka w odruchu obrony, bez zastanowienia. Dopiero teraz dostrzegł, czym mogło się to skończyć. Upadł na kolana i pośpiesznie zakopał zakrwawioną siekierę, narzędzie mordu, w cuchnących odpadkach. Miał nadzieję, że ci, którzy znajdą Starka, dojdą do wniosku, że rany pochodzą wyłącznie od jego własnej broni. A napad miał cel rabunkowy. Podszedł ten sam kot, przez którego chłopak przeskakiwał, usiłując ujść pogoni. Usiadł naprzeciwko, liżąc sobie łapkę i miaucząc żałośnie. Jego zielone oczy płonęły w mroku. Ten dźwięk nie wiedzieć czemu przestraszył Filipa. Uciekł, pozostawiając trupa na pastwę kota i ciemności. Gdy już się oddalił i uspokoił się, poczuł krew zastygniętą na policzku. Wyobraził sobie, jak wygląda, umazany krwią i sadzą, z wybitym zębem. Skręcił w jakiś zakazany zaułek, mając nadzieję, że nie spotka nikogo. Zanim doszedł do Dassett Alley, wstrząsały nim dreszcze. Dwa razy upuścił klucz, nim udało mu się otworzyć drzwi. Zszedł na dół, zrobił krok w kierunku miski z wodą i zemdlał. ROZDZIAŁ PIĄTY ___Decyzja___ i Jakiś hałas. I znowu! Filip otworzył lewe oko. Prawe pozostawało zamknięte; było zaklejone zakrzepłą krwią. Przypomniał sobie, co się stało. Upadł. Musiało minąć sporo czasu, bo świeca zdążyła wypalić się do połowy. Z jękiem podniósł się cały obolały z podłogi. Stukanie powtórzyło się. Filip powiódł wolno dzikim wzrokiem jak zwierzę w pułapce. Zrozumiał, że jego zbrodnia wyszła na jaw. Pewnie Stark powiedział temu drugiemu oficerowi, że chłopak, którego ścigają, pracuje u drukarza Edesa. Tylko to tłumaczyło pukanie do drzwi. Filip starał się myśleć trzeźwo. Przesuwając językiem po okaleczonych dziąsłach, czekał w ciszy. Może nocny gość zrezygnuje i odejdzie. Niestety, znowu pukanie. Filip zostawił zapaloną świecę i możliwie cicho wspiął się po schodach. U góry na palcach skierował się do bocznego wejścia. Tym razem wraz ze stukaniem usłyszał ciche pytanie: - Filip? Zakręcił się na pięcie i potrącając prasę, rzucił się do drzwi, szepcząc jednocześnie, że już otwiera. W progu drżała od chłodu postać w płaszczu z kapturem. Nie wroga. Znajoma. - Anna! Stała na tle rozgwieżdżonego nieba jak na obrazie. Wślizgnęła się do środka. Przetarł lewą powiekę, usiłując zetrzeć krew i usunąć wszechobecny ból. 342 Ciemność pomieszczenia wchłonęła postać Anny. Filip zamknął drzwi i przekręcił klucz, a potem po omacku sięgnął po jej rękę i poczuł uścisk palców, gdy mówiła szeptem: - Musiałam cię zobaczyć. Poczekałam, aż ojciec i Daisy zasną i wymknęłam się z domu. - Która godzina? - Po trzeciej. - I przyszłaś tu sama? Aż z Launder Street? Dobry Boże, dziewczyno, to niebezpieczne. - Czy bardziej niebezpieczne niż to, co robiłeś dziś w nocy? - Z emocji aż dostała chrypki. - Widziałam cię tam, w kościele, stałeś z panem Edesem. Nie potrafię wyrazić tego, co czuję. Na pewno podziw. I chciałam ci powiedzieć, że byłam bardzo nieszczęśliwa od tamtego popołudnia, kiedy byliśmy na pikniku. Dlaczego zaniechałeś swoich wizyt? Starał się sformułować odpowiedź ostrożnie, tak by nie zranić dziewczyny. Ale też chciał powiedzieć prawdę. - Uznałem, że najlepiej będzie, jeśli więcej nie przyjdę, to wszystko. Powiedziałaś mi jasno, co czujesz. Ja nie odpowiedziałem ci jasno na wszystkie pytania. I... Tak, powiedz jej prawdę, nakłaniał wewnętrzny głos. Ta chwila wymaga szczerości. - ...i nadal nie mogę. A teraz myślę, że powinienem odprowadzić cię do domu. Jasny owal jej twarzy zakołysał się w ciemnościach. Anna potrząsnęła głową. - Jeszcze nie. - Dotknęła lekko jego policzka. - Co to jest? Co ci się stało? Drgnął, gdy jej chłodne palce dotknęły szramy. Cofnęła rękę. Oczy Filipa przyzwyczaiły się do mroku i widział dziewczynę lepiej. - Jesteś ranny! A podobno nie było żadnych kłopotów na nadbrzeżu Griffina. Słyszałam, że nie było walki! - Miałem wypadek, wracając do domu. Upadłem. - Tyle krwi nie może być tylko z upadku. Muszę to obejrzeć. Gdzie jest twój pokój i jakieś światło? W jej głosie była stanowczość, którą podziwiał od pierwszego spotkania. I troska osoby bliskiej. Filip nie miał ochoty protestować. 343 Wziął ją za rękę i poprowadził w kierunku schodów. Kiedy weszli do pokoju w suterenie, odrzuciła kaptur i spojrzała na jego twarz. - Wielkie nieba! To cięcie od szabli! I straciłeś ząb! Zbladła tak, że piegi na jej policzkach zrobiły się ciemnobrązowe. - Jeśli chodzi o ząb, to wyłącznie moja wina. Uciekałem i potknąłem się niefortunnie. Mam nadzieję, że pan Revere coś na to pomoże. Ale Bóg mi świadkiem, że inne zniszczenia dokonane tej nocy są nie do naprawienia. - Nie masz na myśli herbaty? Potrząsnął głową i ujął jej dłonie w swoje. - Anno, jeśli powiem ci, co się stało, musisz mi przysiąc, że nie powtórzysz tego nikomu. Nawet swojemu ojcu, rozumiesz mnie? Otworzyła szeroko orzechowe oczy i kiwnęła głową. Puścił jej dłonie i spojrzał w górę, gdzie na prowizorycznej półce leżała szpada Gila i szkatułka Marii. - W tłumie na nadbrzeżu było kilku żołnierzy. - Wiem, ojciec mi mówił. - Jednym z nich był grenadier Stark. Rozpoznał mnie. Gonili za mną z drugim oficerem. Tamten gdzieś się zawieruszył, ale Stark mnie dopadł. Bez świadków zamierzał zrobić to, na co miał ochotę od tamtego ranka w księgarni. Wypił sporo i przypuszczam... - Walczyliście? - Tak. I w wyniku tego... W końcu to ja go zabiłem. Łzy trysnęły z jej oczu, przycisnęła dłoń do ust. - Och, Filipie - wyjąkała - to straszne! - Dla kogo? - spytał z lekką ironią. - Dla ciebie oczywiście. I dla kapitana. Był podłym człowiekiem, ale śmierć nie jest sprawą błahą. Bezwiednie dotknął lśniących włosów dziewczyny i zdał sobie sprawę, że jest od niego troszeczkę wyższa. - Zabiłem już kiedyś człowieka, Anno. I chyba masz rację, nic w tym zabawnego. Zostaje szok i strach, że i mnie przydarzy się to któregoś dnia. Wiesz, dlaczego tak długo nie odpowiadałem na twoje pukanie? Bałem się, że zostałem rozpoznany, może przez tego drugiego oficera. Usiłowałem wymknąć się tylnymi drzwiami, gdy zawołałaś mnie po imieniu. Cisza. Anna patrzyła na niego inaczej. Z obawą? Po chwili podeszła bliżej i uśmiechnęła się. 344 - Jestem pewna, że wszystko będzie dobrze. Pomyślą, że to ktoś z tłumu, przypadkowy przechodzień. - Był drugi oficer. - Mało prawdopodobne. Biorąc pod uwagę opinię, jaką Stark sobie wypracował, dojdą do wniosku, że sam kogoś sprowokował. - O ile nie powiedział swojemu kompanowi, kim jestem. A tego się nie dowiem, chyba że po mnie przyjdą. - Tym można się martwić później, gdyby tak się stało. Na razie jesteś bezpieczny. Siadaj tutaj i pozwól mi się opatrzyć. Boże, jesteś okropnie pokrwawiony. Czy można gdzieś tu bezpiecznie spalić twoją koszulę? - Tak. - Pamiętaj o tym. To pierwsza sprawa do załatwienia rano. Łagodnie, ale stanowczo wzięła go za ramię i posadziła na stołku obok łóżka. Rozpięła płaszcz i pośpieszyła do miski z wodą. - Zdejmij koszulę. -Zrobił to i z satysfakcją zauważył zdumienie dziewczyny na widok Medalu Wolności na jego piersi. Ujęła go za rękę i powiedziała: - Nie wiedziałam, że nosisz nasz medal. - Prezent od pana Edesa. Za ugaszenie pożaru w drukarni. To już kilka tygodni. Oj, boli! Okrzyk był reakcją na zetknięcie z zimną wodą. Anna metodycznie zeskrobywała zeschniętą krew. Chociaż starała się robić to delikatnie, ból był nie do uniknięcia. Ale Filip już nawet nie jęknął. Odprężył się, czując jej troskliwość. Za to dokuczało mu swędzenie lewej stopy. Kiedy woda w misce, w której Anna płukała i wykręcała ręcznik, zabarwiła się na ciemnoszkarłatny kolor, zabieg był skończony. Filip zdjął but, przechylił go i roześmiał się, widząc strużkę czarnej herbaty wysypującą się na podłogę. - Myślę, że powinienem to zachować na pamiątkę mojej kariery jako dzikiego Indianina. Czekaj, mam coś na to. Anna obserwowała z rozbawieniem, jak z jedną bosą stopą pokuśtykał na górę. Po chwili wrócił z małą, zieloną flaszeczką. Było to opakowanie po płynie do czyszczenia prasy. Właśnie w ubiegłym tygodniu zużył go i otworzył nową buteleczkę. Ostrożnie wysypał resztę herbaty z buta do zielonego naczynka, zakorkował je i położył na półce obok szpady. 345 - Kolejna pamiątka rodu Kentów. Będę pokazywał wnukom dowód, że uczestniczyłem w Bostońskiej Herbatce. Anna posadziła go z powrotem na stołku i zajęła się jego lewą powieką. Teraz stała z tyłu. W końcu obeszła go dookoła i skinęła głową z uznaniem. - No, zrobione. Teraz wynieś miskę i wylej do rynsztoka. Ja tymczasem poszukam czegoś do opatrzenia rany. U góry jest najgłębsza, trzeba to jakoś zawinąć. - Myślisz, że będzie blizna? - Najwyżej niewielka. Ale nikt nie będzie w stanie powiedzieć, jak ją zdobyłeś. Stanowczo ujęła go za ramiona, wręczyła miskę i skierowała do schodów. Gdy wyszedł z domu, usłyszał, jak dziewczyna kręci się wokół prasy w poszukiwaniu czystej szmatki. Stało tam pudło z gałgankami do czyszczenia maszyny. Nocne powietrze chłodziło skórę Filipa, gdy pośpiesznie wylewał kompromitującą zawartość miski. Wracając starannie zamknął drzwi. Zszedł na dół i usiadł na stole. Anna darła szmatę na długie paski. Owinęła mu czoło, przykrywając cięcie nad okiem i zasupłała prowizoryczny bandaż na tyle głowy. - No, teraz wyglądasz odpowiednio - stwierdziła, z satysfakcją oglądając swoje dzieło. Świeczka dopalała się. Po raz pierwszy od wejścia dziewczyny dzisiejszej nocy do drukarni Filip stał się świadomy jej kobiecości, jej piersi podkreślonych gładką sukienką z fioletowego jedwabiu. Wstał i sięgnął po nową świecę. - Zawsze chciałam zobaczyć, jak mieszkasz - powiedziała Anna. - Pewnego dnia będę miał prawdziwy dom, przyrzekam ci. Pan Edes przechowuje dla mnie pieniądze. Biorę tylko tyle, ile potrzebuję na jedzenie. Resztę oszczędzam. Na taką drukarnię jak ta. Zauważył, że Anna patrzy na coś ponad jego ramieniem. Spojrzał tam: zaintrygowała ją obita skórą szkatułka. - Pewnie w tym pudełeczku przechowujesz list, o którym opowiadałeś mi we wrześniu? Skinął głową, odwracając się do dziewczyny. - Ale coraz częściej myślę, że to już zamknięta karta. 346 Odpalił od ogarka świeżą świeczkę; kilka kropel wosku pociekło na dół. - Kiedy ktoś wrzucił tutaj tę latarnię, zareagowałem w sposób, jakiego nie spodziewałem się po sobie. Byłem wściekły. To nie drukarnię Edesa próbowano spalić, to mnie samego. Nie wiem, czy będę umiał ci to wyjaśnić. Tamtej nocy po raz pierwszy zrozumiałem, o co chodzi panu Adamsowi. Że zagrożenie jednego człowieka czy jednej kolonii może mieć konsekwencje dla wielu innych. Anna usiadła na stołku. Nie była już blada, policzki jej płonęły w świetle świecy. Położyła ręce na kolanach i spojrzała poważnie na Filipa. - Masz zupełną rację, wszyscy jesteśmy zagrożeni. I dlatego wszyscy jesteśmy w to wciągnięci. Widzisz, jak to się rozprzestrzenia. Najpierw gniew króla skupił się na Bostonie, teraz represje zataczają coraz szersze kręgi. Statki z herbatą stoją w wielu portach. - Po chwili przerwy mówiła dalej. - Kiedy zobaczyłam cię w kościele dziś wieczór, zastanawiałam się, w jakim stopniu to twoja własna decyzja. Spojrzał w dół na medal na swojej piersi. - Myślę, że całkowicie. Chociaż nigdy tego nie planowałem. Poczułem się dumny, gdy pan Edes powiedział mi, że jestem godny nosić coś takiego. Kiedy zbierano ludzi do rozprawienia się z herbatą, nie musiałem się długo zastanawiać. Więc - uśmiechnął się, starając się nie myśleć o Marii - jestem teraz rebeliantem. Zwłaszcza po zabiciu królewskiego oficera - mówiąc to już się nie uśmiechał. Dziewczyna podniosła się wolno, przesunęła nerwowo palcami po skroniach. Ani na moment nie spuszczając z niego oczu, powiedziała spokojnie: - Przyszłam dziś w nocy, aby ci powiedzieć, że podjęłam decyzję. Od czasu naszej przejażdżki czułam, że okłamuję samą siebie. Udawałam, że nie czuję tego, co czułam. Tak jak w tobie, coś się we mnie przełamało. Powiedziałeś, że jestem silna, ale nie jestem silniejsza od własnego serca. Podeszła do niego, patrząc nieśmiało. Ukryte znaczenie jej słów zaskoczyło go i przepełniło podnieceniem. - Już ci powiedziałam, że nie jestem w stanie powtórzyć moich wieczornych myśli. I nie sądzę, żebyś mógł odgadnąć nawet połowę z nich. Ale musiałam przyjść do ciebie i powiedzieć coś, czego jeszcze nikt ode mnie nie usłyszał. - Rumieniec na jej policzkach pociemniał, 347 a lawendowy zapach ciała stał się intensywniejszy. - Filipie, chcę, żebyś został moim kochankiem, bez żadnych wstępnych warunków czy obietnic. Bez nadziei i marzeń o jutrze. Bez planów o pięknym domu i wspólnym życiu. Po tym, co się wczoraj stało z herbatą, nie mamy żadnej pewności, co będzie dalej. - Anno - oszołomiony Filip próbował protestować -jestem wciąż tym samym niepewnym człowiekiem co we wrześniu. Pamiętasz... - Zdaję sobie z tego sprawę - przerwała mu, a jej dłoń powędrowała do zapięcia sukni. - Powtarzam, żadnych zobowiązań. Nawet jeśli to miałaby być jedyna noc, wolę to niż nic. Łzy zaświeciły w jej oczach, ale z uśmiechem rozpięła suknię i zsunęła z ramion, ukazując białą, płócienną koszulę. - Mamy czas - powiedziała - do godziny przez świtem. Zsunęła suknię do pasa, podbiegła do Filipa i zarzuciła mu ramiona na szyję, szukając ustami jego ust. Jędrne, dziewczęce młode piersi dotknęły go przez cieniutkie płótno. Czuł, jak ich koniuszki stwardniały, gdy przesunął dłońmi po plecach dziewczyny. - Anno, Anno - pogłaskał ją po głowie, pocałował w policzek. - Chciałbym dbać o ciebie. - To wystarczy - oddychała szybko. - Więcej niż trzeba. - Nie chcę sprawić ci bólu. Mówiłaś, że nigdy... Miękkie, wilgotne wargi stłumiły słowa. Smakował jej język, pieszcząc dłońmi nagie ramiona. Usłyszał „och", gdy przyciągnął ją do siebie i poczuła jego gotowość. Nie zdawał sobie sprawy, że pod maską panującej nad sobą i rozważnej dziewczyny kryje się taka zmysłowa natura. Choć po wrześniowym popołudniu w trawie mógł się tego domyślać. Ostatkiem sił próbował odsunąć od siebie Annę. Bardzo jej pragnął, lecz nie powinien posuwać się dalej. Żeby nie zranić jej, nie sprawić jej bólu fizycznego ani duchowego. Ale cisza, spokój piwnicznego pokoju, łagodny blask świecy, pocałunki dziewczyny, a przede wszystki niepewność jutra przesądziły sprawę. Opadli na łóżko. Odsłonił jej ciało, delikatnie zdejmując sukienkę i bieliznę. Potem wyciągnął rękę i ujmując knot w palce, zgasił świecę. Nie czuł żaru. Dłoń Anny dotknęła klamry u jego paska. Pomógł jej. Całował jej twarz, powieki, policzki, usta, a potem szyję i wgłębienie między 348 piersiami. Przysunęła się bliżej, już bez nieśmiałości, poszukująca go rękami i całym ciałem. Zespolenie było dla niej bolesne. Poczuł to w gwałtownym drgnięciu jej ciała. I jemu szczyt nie dał pełnej satysfakcji. Zbyt szybko to nastąpiło, ledwie zdążył wydobyć pierwsze reakcje z jej ciała. Opadli z powrotem na łóżko przy sobie. Jej pachnące lawendą włosy jak delikatna sieć leżały mu na piersi. Kiedy rozłączali się, jęknęła cicho. Z bólu czy przyjemności? Nie wiedział. - Do licha, Anno! Wiem, że cię rozczarowałem. - Nie, nie! - Tak! Byłem zbyt szybki! I sprawiłem ci ból! - Nie - oddychała ciężko. - Czyż zwykle nie bywa tak za pierwszym razem? Wiesz, że nie mam doświadczenia. Jej śmiech był pełen zakłopotania i tak bardzo kobiecy; palce obrysowały rękę, którą Filip otaczał jej talię. Ileż czułości miały w sobie te gesty! - Ojej, a jeśli papa zorientuje się, że jego córka, prawowierna kongregacjonistka, wzięła sobie kochanka? - Ale przynajmniej - żartując obsypywała go pocałunkami - na pocieszenie zauważy, że wybrałam mężczyznę odpowiednich przekonań. Podniosła Medal Wolności, patrzyła chwilę, a potem ujęła twarz Filipa w obie dłonie i ucałowała z uczuciem. Chwilę odpoczywali pod lichymi kocami. Potem jej poszukująca dłoń i figlarny uśmiech rozpaliły go od nowa. Kiedy brał ją drugi raz, otworzyła się i przytuliła do niego spragniona. Bez lęków i zahamowań odpowiadała mu namiętnym rytmem. Aż w jego głowie wybuchło tysiąc gwiazd i wspinali się razem na szczyt, aż do ostatniej, wspaniałej, rozedrganej chwili. II Ziewając, trzymając się za ręce i szepcząc szli w zimowy poranek w stronę domu Ware'ów. Po delikatnym pożegnalnym pocałunku Filip obiecał przyjść w niedzielę. Anna po raz ostatni obdarzyła go gorącym spojrzeniem i wślizgnęła się do środka. Była tak promienna, że całą drogę powrotną czuł w sobie światło. Pomimo zmęczenia pogwizdywał. Kopał lód pokrywający brzegi 349 rynsztoka i rozmyślał nad swoim przeznaczeniem. Czy człowiek w ogóle jest w stanie kontrolować swój los? Nie wyglądało na to. Walka ze Starkiem była przypadkiem. Ale czy Anna Ware ofiarowałaby mu siebie, gdyby nie współczucie z powodu rany? Krocząc naprzód pod różowiejącym niebem Filip pomyślał, że była to noc cudów. I cudowna noc. Jego galijski instynkt mówił, że zaważy ona na przyszłości. Na razie nawet północno-wschodni ostry wiatr nie psuł mu nastroju. Decyzja, tak Anna to nazwała. Całe stada decyzji, od sytuacji do sytuacji. Gniew po pożarze. Edes wręczający medal. Impulsywna decyzja, by przyłączyć się do Bostońskiej Herbatki. Przypadkowe spotkanie Starka. Zabójstwo. I prezent Anny. Całe ciągi przypadków i decyzji. Niewiele zależało od niego. Plany na przyszłość? Czyje plany? Pana Boga? Oddech zamarzał nad nim w postaci pióropusza białej pary. Stróż ogłosił pół do szóstej i zapowiedział świt. Filip zgodził się z nim bez słowa. Spał błogo i głęboko przez godzinę, póki Ben Edes nie obudził go do pracy. III Pryncypał od razu zainteresował się obrażeniami swego młodego pracownika. Wybity ząb, bandaż i widoczna pod nim szrama wyglądały na ślady bijatyki. Filip zdecydował, że im mniej osób zna prawdę, tym lepiej. Powiedział, że uciekał przed kilkoma pijanymi oficerami. Obserwowali wyrzucanie herbaty i wściekli się. Obrali go sobie za ofiarę, chcieli się na kimś wyładować. Była to prawda, ale tylko częściowa. - Uciekłem im - powiedział Filip. - Upadłem na twarz w jakimś ciemnym kącie. Edes skinął głową i zaakceptował wyjaśnienia bez dalszych pytań. Godzinę później wyszedł z firmy. Filip skorzystał z jego nieobecności, żeby przynieść podartą na paski koszulę i spalić w małym piecyku, którym pryncypał ogrzewał swoje biuro. 350 IV Anna Ware znów zaczęła zachodzić do firmy z rękopisami ojca. Domyślne spojrzenie pryncypała uświadomiło Filipowi, że ich zażyłość nie jest tajemnicą. Oczywiście Anna zachowywała się zawsze jak przystało damie. Ale czasami ich ręce stykały się na arkuszach „Patrioty", a głowy zbliżały się podczas przeglądania szczotek. Nie uchodziło to uwagi Edesa, choć pozostawiał ich zachowanie bez komentarza. W następnych dniach Filip i Anna nie mieli okazji znaleźć się sam na sam. Kiedy młodzieniec przybył z niedzielną wizytą, mecenas Ware nie odstępował ich ani na krok. Gdy wyszedł na chwilę z pokoju, pozostała tam służąca. Pogoda była zbyt chłodna na amory na powietrzu. A nawet gdyby Filip chciał zrobić użytek ze swego klucza, Anna nie chciała się pokazywać na Dassett Alley w niedzielne popołudnia. Jak sama powiedziała, wciąż nie chciała przekraczać granic przyzwoitości. Jej policzki pomimo zimowej pogody wciąż promieniały zdrowymi kolorami. Oboje znajdowali wielką przyjemność w dzieleniu intymnego sekretu. - Myślę, że Daisy coś podejrzewa - wyszeptała wesoło Anna w ostatniej godzinie roku tysiąc siedemset siedemdziesiątego czwartego. - Zauważyłeś, jak nam się przygląda? Filip odwrócił się od okna. Na zewnątrz miękki, biały śnieg pokrywał powoli miasto. A na kominku trzaskały wesoło grube, brzozowe polana. Ojciec Anny, który przed pięcioma minutami zaproponował toast, teraz chrapał. Wyglądał jak śpiąca żaba z cienkimi rękami złożonymi na okrągłym brzuchu. Ześlizgiwał się coraz niżej w fotelu. Filip ubrał się w ten uroczysty wieczór w swe jedyne porządne ubranie. Uśmiechnął się szeroko do Anny i odpowiedział: - Nie. Nie zauważyłem twojej służącej ani jej spojrzeń. Widzę tylko ciebie! Lekko uniósł kieliszek czerwonego wina w stronę dziewczyny. Anna podeszła bliżej, wyjęła pucharek z jego rąk, upiła spory łyk i oddała mu. Filip rzucił okiem na śpiącego mecenasa. Ware prawie spadał z fotela. Chrapał, oczy miał zamknięte. Chłopak zaryzykował i otoczył Annę ramieniem w talii. 351 Patrzyli na padający śnieg, a Anna mówiła dalej: - Biedna Daisy. Tylko mąż jej w głowie. Jej ojciec, wdowiec, ma farmę pod Concord. Myślała, że w mieście łatwiej znajdzie męża. Powiedziała, że nawet wyszła by za torysa, gdyby ją jakiś chciał. Nigdy nie rozumiałam takich tęsknot, ale teraz, Filipie, wiem, jakie to cudowne uczucie mieć kogoś bliskiego. Chciałabym wyswatać Daisy. - Wyjęła mu wino z rąk, odstawiła na parapet i zarzuciła ręce na szyję. Mecenas Ware chrapnął i wypuścił z ust bąbelki śliny. Anna zajrzała Filipowi w oczy. - Chciałabym, żeby była szczęśliwa tak jak ja. Nawet jeżeli małżeństwo nie wchodzi w grę. Pocałowała go leciutko. - Tak - powiedział rozgrzany winem. - Kto powiedział, że nie wchodzi w grę? - Filipie, nie chciałabym, żebyś czuł się w jakiś sposób zobowiązany tym, co się stało. Już ci to mówiłam. Nadchodzące miesiące są zbyt niepewne. Bierzmy, ile się da i kiedy się da. - Rzuciła okiem na śpiącego ojca i jej oczy rozbłysły, gdy zapytała: - Czy zauważyłeś tę małą stodołę za domem? - Chyba nie - powiedział, udając obojętność. - Dlaczego pani pyta, panno Ware? - Postawił ją poprzedni właściciel. Nie używamy jej. Mój ojciec nie jest z tych, którzy robią ceregiele z hodowlą własnych krów po to, żeby zaoszczędzić parę groszy. Mamy tam zapas siana, ot, na wszelki wypadek. Jeżeli tylko masz ochotę, możemy powitać Nowy Rok w bardziej intymnej atmosferze. - Anno Ware - zaśmiał się -jesteś rzeczywiście występną kobietą. - Nie, tylko zakochaną - powiedziała, wyprowadzając go cichutko z salonu. Przeszli na palcach koło kuchni, gdzie hoża Daisy zdrzemnęła się po sylwestrowym winie. - Cały dom śpi - szepnęła Anna. - Czy to nie dobry znak dla nas na nadchodzący rok? - Z pewnością, panno Ware - odparł z pewną niecierpliwością. - Prowadź! Przekradali się przez białe podwórko niczym konspiratorzy. Dach stodółki przykryty był wielką, śniegową, puchatą czapą. Siano w środku okazało się ciepłe i wygodne. Tej nocy ich miłość miała mniej gwałtowności niż za pierwszym razem. Dzielili się czułoś- 352 cią i radością. Filip zapytywał sam siebie, czy małżeństwo z tak żywą, namiętną istotą nie byłoby jednym pasmem radości. Teraz, gdy trzymał w ramionach Annę, która nie wstydziła się swej namiętności, Alicja Parkhurst stała się już tylko miłym wspomnieniem. Annie nie przeszkadzało nawet, że kochali się na pół ubrani. Osiągnęła pełnię radości razem z nim. W chwili, gdy dzwony Bostonu oznajmiły nadejście Nowego Roku, uszczęśliwili się nawzajem. Zaraz potem doszła do głosu praktyczniej sza strona jej natury. Wygładzając suknię, zapytała: - Czy pan Knox nie zapraszał cię jeszcze do siebie? - Właściciel księgarni? Nie. A ma taki zmiar? - Któregoś dnia powiedziałam mu, że mógłbyś być dobrym kandydatem na... ale chyba lepiej, jeśli on sam porozmawia z tobą osobiście. - Porozmawia? O czym? - Henry najlepiej sam ci to powie. - Widzisz, kobieto, znowu sobie ze mnie kpisz. - Tylko odrobinkę. - Spojrzała na niego przeciągle. - Biorąc medal od Edesa, zaciągnąłeś zobowiązanie, Filipie. V Gruby Knox pojawił się w firmie przy Dassett Alley w palcie pokrytym śniegiem. Kręcone włosy miał nie upudrowane i mówił jak człowiek interesu, nie jak agitator. - Panie Kent, czy zdaje sobie pan sprawę, że formują się jednostki wojskowe? - Wojskowe? Tak, orientuję się. Drukowaliśmy tę wiadomość w „Gazecie". Dlaczego pan pyta? - Ponieważ - Knox przysunął się bliżej - zajmuję się rekrutacją do Bostońskiej Kompanii Grenadierów, którą dowodzi kapitan Pierce. Jestem jednym z jego poruczników. Spodziewamy się kłopotów w związku z zatopieniem herbaty i czynimy pewne przygotowania. Filip spojrzał na jowialnego młodzieńca innymi oczami. Knox był wykształcony i dobrze wychowany. Jego korpulentna figura nie sugerowała walecznej natury, ale w oczach tlił się płomień fanatyzmu i determinacji. 353 - Potrzebujemy ludzi - ciągnął. - Wysokich, powyżej metra osiemdziesiąt, o ile takich znajdujemy. Wiem z rozmów z pewnymi wspólnymi przyjaciółmi, że pan mógłby nadrobić braki w postawie poświęceniem i walecznością. Ćwiczymy raz w tygodniu i zapłata nie jest duża. Ufam, że Ben Edes nie odmówi panu wolnego dnia. Jeżeli pan nie wie, jak ładować muszkiet i strzelać, nauczymy pana. Filip zdał sobie sprawę, że Anna miała rację co do Knoxa. Udając uprzejmość względem brytyjskich oficerów, którzy zrobili sobie salon z jego księgarni, nie zaniedbywał sprawy i uczył się od nich zarówno taktyki, jak i strategii. Teraz wcielał swą wiedzę w życie. - Wypaliłem z Brown Bess kilka razy - odpowiedział Filip. - To było parę lat temu. - Jeżeli dał pan sobie radę za pierwszym razem, szybko zyska pan biegłość po kilku ćwiczeniach. - Knox pokazał swoją zniekształconą, owiniętą jedwabiem dłoń. - Widzi pan, dla mnie trzymanie muszkietu jest niemożliwe z powodu wypadku na polowaniu, jak to się ładnie nazywa - wyjaśnił z uśmiechem. - Dlatego zrobili mnie oficerem. Powiem jeszcze - dodał - zanim się pan zdecyduje, że każdy członek naszej formacji jest odpowiedzialny za zorganizowanie sobie muszkietu. Nie jest to trudne, o ile nie jesteś śpiącym na zapiecku wieśniakiem. Jeżeli nie masz broni, ćwiczysz z kijem. - Z kijem? - parsknął śmiechem Filip. - A to ci wojsko! Od razu zorientował się, że nie należy się naśmiewać. - Może pan być pewien, że to nie są dziecinne zabawy. Można nauczyć się wszystkich czynności, ładowania i strzelania, nie dysponując ani prawdziwą bronią, ani prochem, a potem dostawszy ją do ręki, służyć umiejętnie swojemu krajowi. - W głosie Knoxa było tyle przekonania, że Filip poczuł się nieswojo. Wstrząsnął go dreszcz obawy. Przejście z anonimowej gromady niszczącej herbatę do umundurowanej, wojskowej formacji jest dużym krokiem. Ku czemu? - Czy przypuszcza pan - spytał poważnie księgarza - że przyjdzie nam okazać swoją gotowość w akcji? - Kto wie, czego można oczekiwać, gdy raport Hutchinsona o Bostońskiej Herbatce dotrze do Anglii? Na pewno zdąża już w tym kierunku. Naszym podstawowym zadaniem jest być przygotowanym i nie dać się zaskoczyć. Zarekomendowano pana jako jednego z tych, którzy byliby dostatecznie zdecydowani i godni, by włożyć nasz 354 mundur. Jeśli informacje są błędne... - Zawiesił głos i spojrzał wyzywająco na Filipa, dając mu do zrozumienia, że jego opinia o człowieku odmawiającym zaszczytu służenia w Bostońskich Grenadierach jest co najmniej negatywna. Filip pomyślał o wiatrach, a może i sztormch historii, którym trudno stawić czoło samotnie. Wahając się niczego nie zyskiwał. - W porządku, panie Knox. Przyłączam się, jeśli pan Edes wyrazi zgodę. - Możesz pan być pewien - Knox przyjaźnie klepnął go w ramię. - Kiedy załatwi pan sprawę ze swoim pracodawcą, zapraszam do księgarni. Przygotuję dokument i dopełnimy formalności. VI Kilka dni później Filipowi udało się wyrwać na parę godzin z drukarni. Najpierw zaszedł do księgarni i podpisał wymagane formularze. Potem pośpieszył do Dzielnicy Północnej, gdzie miał nadzieję znaleźć pana Revere'a. Rozpoczęła się styczniowa odwilż, poranne słońce rozświetlało szyby i topiło lód na ulicach. Kiedy Filip skręcił na North Sąuare, plac roił się od sprzedających i kupujących. Wśród rozstawionych o wschodzie słońca prowizorycznych straganów kłębił się tłum. North Sąuare przez większość tygodnia spełniał funkcję jednego z trzech bostońskich targowisk. Filip usłyszał za sobą wołanie i musiał ustąpić z drogi zaprzęgowi farmera. Wszedł między stragany, na których leżały obok siebie najróżniejsze towary. Wiązki szczap na opał, baryłki wiejskiego masła, świeżo upieczony, pachnący chleb imbirowy, gdaczące indyki i stosy warzyw. Kupowały głównie kobiety z miasta, dzierżące w rękach koszyki, a pieniądze miały przemyślnie schowane. Targowały się zawzięcie z farmerami albo ich parobkami, którzy przywozili towar. Nierzadko byli to Murzyni. Zgiełk panował ogromny, ale przyjemny. Niektóre stoiska wyglądały jak zastawiony stół biesiadny: ostrygi, peklowana wieprzowina, makrele, szynki, ćwiartki sarniny, ryż. Mały, zwieńczony spiczastym dachem dom Revere'a stał frontem do placu. Filip już prawie wchodził do warsztatu, kiedy kilka domów dalej zauważył jakieś poruszenie. Osłonił oczy przed słońcem i zo- 355 baczył niewielką grupkę ludzi gestykulujących i pokazujących sobie okno drugiego piętra. Nie mógł zorientować się, o co chodzi. Popatrzył chwilę i wszedł do złotnika. Dzień był zbyt pogodny i słoneczny, żeby wdawać się w konflikty. Dzwonek nad drzwiami zadźwięczał, gdy Filip je otwierał. Z sąsiedniego pomieszczenia dał się słyszeć głos właściciela: - Proszę poczekać. Zaraz przyjdę. Filipowi było na rękę, że przez chwilę zostanie sam w sklepie. Bogactwo towarów go oślepiło. Piękne rzeczy leżały wszędzie: na półkach, kontuarach, nawet na podłodze. Zegary wisiały rzędami na ścianie. Były żelaza do wypalania znaków na rękojeści szpad, ostre narzędzia chirurgiczne połyskiwały srebrzyście w świetle słońca wpadającego przez okno. I srebra. Mnóstwo sreber przeróżnych kształtów i wielkości. Dziecięce grzechotki, łyżeczki do herbaty, sprzączki do butów, talerzyki do czekolady, łopatki do zbierania śmietany i pucharki. Słońce odbijało się w dowodach kunsztu Revere'a. Sam mistrz ukazał się po chwili, wycierając ręce w skórzany fartuch. - Pan Kent! Dzień dobry! Co pana sprowadza do naszej dzielnicy? Ma tu pan pełną gamę moich wyrobów. Jaki będzie pański wybór? - Pochylił się i podniósł miskę do chrztu. - Na to jeszcze chyba za wcześnie. O ile wiem, nie ma jeszcze nic oficjalnego między panem a panną Ware? Wyszczerzone zęby złotnika utwierdziły Filipa w jego podejrzeniach. On i Anna byli obiektem żartobliwych plotek wśród Patriotów zbierających się u Edesa i Gilla. - A może łańcuch dla ulubionej wiewiórki? - Revere podniósł misterne cacko. - A może gwizdek? To znakomity srebrny gwizdek po przystępnej cenie. - Na dowód wydał przenikliwy dźwięk z błyszczącej świstawki. Filip śmiejąc się podniósł dłoń w niemym proteście. - Nic z tego - zaoponował. - Ja przyszedłem do pana Revere'a dentysty. - Otworzył usta i pokazał puste miejsce. - Złamałem go tej nocy, kiedy zatopiliśmy herbatę - wyjaśnił. Rzemieślnik podszedł do niego i spojrzał okiem fachowca. Ponad porządnie utrefioną fryzurą złotnika Filip zajrzał przez otwarte drzwi do następnego pokoju. W pomieszczeniu dominował olbrzymi piec kaflowy. Na pół otwarte drzwiczki ukazywały żarzący się węgiel. Czerwony blask padał na tygle, kowadło, stosy zniszczonych kubków, 356 pucharków i innego srebrnego złomu. Były tam jeszcze inne narzędzia, których Filip nie znał. - Dobry ząb stracony w dobrej sprawie - oświadczył złotnik prostując się. - Mogę wstawić nowy za odpowiednią opłatą. Proszę siadać. - Wskazał na przedziwnie wyglądający fotel, dotąd niezauważalny w panującym nieładzie. Filip zawahał się. - Najpierw musimy porozmawiać o cenie, panie Revere. - Mamy różne cenniki. Podwyższony dla torysów i obniżony dla Patriotów. Nie zedrę z pana skóry, obiecuję. Ile może pan zapłacić? Filip przypomniał sobie targi na rynku, które tak mu się podobały. Zrobił więc obojętną minę i powiedział: - Och, nie więcej niż kilka pensów. - Ile to jest: kilka? Pięć? - Wolałbym trzy. - Zgódźmy się na cztery pensy. I gwarantuję, że będzie to piękny ząbek. Nie do odróżnienia od oryginału. Ma pan szczęście, że złamał się siekacz. One są najłatwiejsze do odtworzenia. Cena zawiera zaprawę i najlepszą złotą nić. Nowy ząb wystrugam z bardzo dobrego kła hipopotama. Poszperał w małych szufladkach stojącej z boku szafy, znalazł wielki, okrojony ząb i dumnie podniósł do góry. Po czym, zauważając wątpliwości na twarzy Filipa, zapytał: - Coś nie tak? O co chodzi? - Czy hipopotam to nie jest zwierzę? - Oczywiście, że zwierzę. A myśli pan, że skąd człowiek miałby dostać nowe zęby? Handlarze regularnie przywożą mi te zęby ze wschodniej Afryki. Wypróbowałem kieł słonia, ale ma istotną wadę: bardzo szybko żółknie. A zęby owiec są całe sękate i popękane. I ciężkie do obróbki. Niech pan usiądzie i pozwoli mi nałożyć wosk. - Wosk? - zdziwił się Filip, kiedy Revere wcisnął go w fotel i umieścił jego głowę na zagłówku z prostego drążka. Złotnik pomrukując pogrzebał pod kontuarem i powrócił z bryłką czerwonej substancji. - Proszę otworzyć szeroko usta, panie Kent! - polecił Filipowi, rozwierając mu szczęki. Rzemieślnik przykucnął obok fotela, przyjrzał się nie uszkodzo- 357 nym zębom obok złamanego, a potem ostrożnie wcisnął wosk w puste miejsce. Po chwili wyjął gotowy odcisk i zaniósł na ladę. Położył na glinianej miseczce, wyciągnął skądś skrawek papieru i naszkicował na nim jakieś rysunki. Potem położył papier obok odcisku z wosku i całą miseczkę wpakował do szuflady, gdzie stało już z pół tuzina srebrnych pieprzniczek. Filip szczerze podziwiał Revere'a. Ten człowiek robił tyle rozmaitych rzeczy i sam nie gubił się w tym wszystkim. - Ząb będzie gotów za tydzień. Wtedy zapraszam, dobrze? - powiedział Revere. - Nie będzie pan robił żadnych pomiarów? - Już to zrobiłem. - Revere pokazał palcem na swoje oko. - Najlepszy instrument pomiarowy, jaki zna świat. Pod warunkiem, że umie się go właściwie użyć. Nie, mój panie. Na dzisiaj skończyliśmy. Teraz mogę jeszcze za dodatkowego pensa sprzedać panu proszek, po którym zęby staną się białe i lśniące. Oprócz kilku składników, których nie mogę wyjawić, dodaję do niego saletrę potasową, proch strzelniczy, okruchy białego chleba, posiekane ości i skorupy. - Ma pan na myśli potłuczone talerze? - Filip przełknął ślinę. - Tak, wszystko dokładnie utarte i wymieszane, panie Kent. Zęby są po tym piękne. Aż dziw, jak przyciągają płeć piękną. Ale pan, zdaje się, nie ma z tym problemu? - Cóż, dziękuję, ale nie sądzę, abym mógł sobie na to pozwolić. - Paul? Kobiecy głos dobiegał zza zasłoniętych kotarą drzwi w głębi sklepu. Revere odwrócił się gwałtownie. Filip zobaczył młodą kobietę w gładkiej sukni i nałożonym na wierzch fartuchu. Na jej policzku bielała plama z mąki, a twarz wyrażała zaniepokojenie. - Co się stało, Rachelo? Jakiś kłopot? - spytał złotnik. - Wyszłam właśnie na werandę. Jest straszna awantura trzy domy dalej. Boję się, że tłum zrobi krzywdę biednemu Johny'emu Malcolmowi. Revere prędko rozwiązał fartuch i rzucił na ziemię. - Stary wariat! Ściągnie na siebie nieszczęście swoim niewyparzonym językiem. Już od rana są z nim problemy. Słyszałem na placu, że jakiś chłopczyk poskarżył się, iż Malcolm zrzucił mu szczapki na podpałkę z sanek. Panie Kent, chodźmy tam lepiej! 358 I bardzo niespokojny pośpieszył do drzwi. Wyszli na słoneczny, styczniowy dzień. Przed domem, gdzie Filip widział przedtem grupkę gapiów, teraz zebrał się tłum. Ludzi było cztery razy więcej i bardzo złych. Szydzili ze starego, siwego człowieka, który wychylił się z okna na drugim piętrze. Wymachiwał pistoletem w jednej i potężnym toporem w drugiej ręce. Revere z Filipem pobiegli w kierunku tłumu. Z drugiej strony nadciągało trzech mężczyzn niosących drabinę. - Czy pan Malcolm jest pańskim przyjacielem, panie Revere? - spytał Filip. - Ależ skąd. Szalony John jest nieokrzesanym gburem, głupcem, którego ulubionym zajęciem jest zalewanie ludziom sadła za skórę. Czepia się wszystkich, a do tego jest zatwardziałym torysem. A tu w sąsiedztwie wokoło wyznajemy raczej odmienne poglądy. Mimo to już raz Synowie Wolności musieli go bronić, kiedy jacyś łotrzykowie chcieli go pobić. Właśnie dochodzili do zbiegowiska, gdy stary mężczyzna zaczął skrzeczeć urągliwie: - Idźcie do piekła, tam wasze miejsce! Przewrócę te przeklęte sanki za każdym razem i nic mi nie możecie zrobić. Jego ojciec zatapiał królewską herbatę, nie myślcie, że nie wiem. Jak rozłupię ten paskudny czerep, dostanę dziesięć szylingów od gubernatora. Banda jankeskich zdrajców, nie wiecie, co to prawo! - Głos miał piskliwy, a wrzeszcząc pryskał śliną. Filipowi wydał się mało sympatyczny, ale zdawał sobie sprawę z nierównych sił. Revere wmieszał się w tłum. Tłumaczył zebranym na prawo i lewo. - Zostawcie go. Nie wie, co mówi. Rozum już nietęgi. Wściekłe twarze odwróciły się do złotnika i Filipa. - Wracaj do swoich srebrnych łyżeczek, Revere. Znęcał się nad chłopcem. I nie lubi Synów Wolności! - Przecież on jest słaby na umyśle. Nikomu nie może wyrządzić krzywdy. Tylko gada. Ale argumenty jubilera zwiększały tylko agresję tłumu. Okrzyki pod adresem starca przybrały na sile. - Uważaj na swój plugawy ozór, Johnie Malcolm! - Nie zapominaj, że już cię wytarzano w smole i pierzu! 359 - Jak się nie zamkniesz, przypomnimy ci to jeszcze dzisiaj. - Tylko że lepiej. - Kto mówi, że mnie wysmołowano? - zawył Malcolm. - I obsypano pierzem? Kto to mówi? Niech go zobaczę, przeklętego! I splunął w tłum. Kobieta o prostackiej twarzy zaklęła i wytarła czoło. To podburzyło motłoch. Znów zawołano o drabinę. Zanim Filip zdążył przeanalizować rozwój wypadków, już drabina stała oparta o drzwi wejściowe domu, a dwóch krzepkich mężczyzn wspinało się po niej. - Odsuńcie się! - zaryczał Malcolm. - Bo strzelam! - Jest zbyt stuknięty, żeby móc wycelować! - krzyknął ktoś. - Albo naładować! - dodał inny głos. - Właźcie po niego! Revere starał się odsunąć ludzi od domu. - Jeśli jesteście przyjaciółmi wolności - wołał - zostawcie tego szczura! - Wynoś się stąd! - wrzasnął ktoś. Filip zobaczył, jak Revere chwieje się na nogach od uderzenia pięścią w brzuch. Przepychając się przez tłum, starał się przyjść mu z pomocą. Wszędzie wokoło widział zaciśnięte pięści, płonące nienawiścią oczy, miotające przekleństwa usta. Ktoś z niezłą krzepą huknął go w głowę, chłopak potknął się i wtedy otrzymał drugi cios. Jeden z wchodzących po drabinie dotarł już do okna. Odpierając ataki, Filip odwrócił się pod słońce. Światło oślepiło go i nie zdążył zareagować, gdy jakiś zażywny jegomość kopnął go w goleń. Gdzieś w pobliżu Revere krzyczał coś w wielkim gniewie. Ale tłum wył głośniej: - Smoła i pierze! Smoła i pierze dla wolności! Pokażemy temu miłośnikowi homarzych tyłków! Nagle Revere przedarł się przez zebranych. Na czole miał krwawą szramę, ubranie pobrudzone i podarte, krew lała mu się z kącika ust. Ludzie znów rzucili się na niego ze wszystkich stron. Pierwszego atakującego uderzył pięścią, aż złapał się za nos i zaklął na czym świat stoi. - Bierz nogi za pas! - krzyknął złotnik do Filipa. - Oni zwariowali! - Tak, lepiej uciekaj! Przeklęty Revere! - wrzasnęła kobieta opluta przez Malcolma. - Ty nie jesteś zwolennikiem praw dla ludzi tego kraju! 360 - A ty głupia, nie rozumiesz takich słów! - uciął Revere. Odpowiedziały mu przekleństwa, złorzeczenia, a wkrótce i kamienie. Filip poczuł, jakby wielka pszczoła ugryzła do w ucho. Wokół siebie widział twarze ziejące nienawiścią jak twarz Rogera Amber-ly'ego. Wściekłość, pasja, prawie zupełny obłęd -jak u jego przyrodniego brata. Złotnik czuł się poniżony. Według niego niehonorowo było uciekać przed rozwścieczonym tłumem. Ale nie chciał też stracić życia w beznadziejnej walce. Na chwilę jeszcze rozwaga poszła w kąt. Ciągnąc za sobą Filipa, złapał kawałek cegły z muru. Z drzwi frontowych dwóch krzepkich osiłków wyciągnęło bezbronnego Malcolma. Jego wrzaski teraz były dzikie, nieartykułowane. Ryk śmiertelnego przerażenia. Na werandzie czekała Rachela Revere. Na widok męża krzyknęła przestraszona. Odsunął ją ramieniem, zajęty obserwowaniem tłumu. Oszalała tłuszcza trzymała swą jęczącą, protestującą ofiarę wysoko w powietrzu. Malcolma przytrzymywały tuziny okrutnych rąk. - Zwierzęta - zawyrokował Revere. - Bestie. A Bóg karze bestie. Zaszkodzą swą dzikością naszej sprawie. - Myślałem, że pan Adams czasami odwołuje się do tłumu - wyjąkał Filip, jeszcze nie w pełni przytomny po uderzeniu w głowę. - W tej zgrai ani jeden nie ma na piersi Medalu Wolności - opryskliwie odpowiedział Revere. - Wszystko, czego pragną, to okrutne widowisko. Filip zastanawiał się nad prawdziwością pierwszej kwestii Revere'a. Co do słuszności drugiej nie miał wątpliwości. Tłum liczył już setki gapiów. Zarówno kupujący, jak i sprzedający opuścili targowisko, aby śmiejąc się i pokrzykując przyłączyć się do pochodu. Gdzieś daleko, już poza zasięgiem wzroku, było czoło kolumny i nieszczęsny Malcolm. Filipowi wydawało się, że ponad zgiełkiem słyszy głos starego człowieka krzyczącego w agonii. A może mu się zdawało? Na pewno natomiast nie wydawało się, że miły poranek był definitywnie popsuty. VII Do zapadnięcia zmroku los Szalonego Johny'ego Malcolma był głównym tematem rozmów w Bostonie. Filip, jedząc kolację w „Zło- 361 tym Smoku", słuchał ze wstrętem opowieści grupki młodych czeladników przy sąsiednim stole. Mówili, że starca wsadzono na wóz, zawieziono na najbliższe nadbrzeże, rozebrano do pasa i wysmarowano smołą. Potem rozerwano poduszkę i opróżniono, posypując go pierzem. Do wczesnego popołudnia, przez ponad cztery godziny nieszczęśnik był wystawiony na widok publiczny na wozie popychanym przez gawiedź. Postawiono go pod Drzewem Wolności, potem na przesmyku Neck. Następnie zaparzono herbatę i zmuszono ofiarę do wypicia zdrowia wszystkich jedenastu członków rodziny królewskiej. Filip mógł sobie wyobrazić przerażenie i cierpienia bezbronnego człowieka. Snując swą opowieść, czeladnicy wyli z uciechy. Herbata wlana na siłę nie była końcem jego upokorzeń i męki. Znów obwożono go do Drzewa, na King Street i Copy's Hill. Tam dołożono kolejną torturę, bat. Chłostano Malcolma niemiłosiernie, dopóki tłum się nie zmęczył i nie znudził. Wtedy go zostawili. - Wyglądał już odpowiednio - rechotał czeladnik. - Smoła i biczowanie pozdzierały mu, o, takie kawałki skóry - pokazał gestem. - Najpierw się zlał. Potem trochę wył. Ale kiedy skończyliśmy, wyglądał na martwego, sztywny jak kłoda. Filip, czując jak żołądek fika mu koziołki, rzucił monety na stół i wyszedł z gospody. Czeladnicy nie zauważyli jego spojrzenia. Pan Edes był równie przerażony jak Revere. Sprawa Malcolma, stwierdził, tylko upewni króla i jego ministrów, że kolonie należy traktować surowo. Jakie prawo miały bestie, by spodziewać się czego innego? Wczesnym rankiem następnego dnia pojawił się Samuel Adams osobiście, z rękopisem. On również głosił swoje oburzenie. Ale Filip, uruchamiając prasę, aby drukować jego tekst, poważnie rozważał szczerość Adamsa. Anna opowiedziała mu dostatecznie dużo o kłopotliwych wydarzeniach ostatnich dziesięciu lat. Tłum napadający z furią organizował się już wcześniej i prawdopodobnie była w tym inicjatywa Adamsa. Czy teraz więc prezentując humanitarne oburzenie był szczery? A może chodziło raczej o to, czy tym razem tłuszcza zaatakowała w odpowiednim momencie? Jakkolwiek było, przed wschodem słońca do Drzewa Wolności przybito deklarację stanowiska Synów Wolności. 362 Bracia, Obywatele! Oświadczamy wszem wobec, że kara, jaka została ostatnio wymierzona niegodziwemu Johnowi Malcolmowi, nie spotkała go z naszego rozkazu. Zastrzegamy, że mamy na uwadze tę metodę dla uzmysłowienia łajdakom ich nikczemności, winy i hańby. Joyce Junior Przewodniczący Komisji Smołowania i Tarzania w Pierzu Jeżeli ktokolwiek jest tak śmiały, by to zedrzeć, może oczekiwać mojej interwencji. J. Junior Przez kilka następnych dni Filip rozmyślał nad czystością motywów Adamsa. Ile krwi trzeba zmyć z sumienia tego człowieka? A ile ze sparaliżowanych rąk? Jeden wniosek nasuwał się sam. Doniesienia gubernatora Hut-chinsona o okrucieństwie w stosunku do Malcolma jeszcze bardziej oddaliły od siebie stanowiska wigów i torysów i usztywniły postawy obu stron. W swoim sanktuarium na Pierchase Street Samuel Adams mógł pozwolić sobie na uśmiech. Jeszcze jedna gałąź została dorzucona do wolno płonącego ognia. Pamiętny styczniowy poranek miał tylko jeden pozytywny wynik. Tak jak Revere obiecał, po wyrzeźbieniu, wypolerowaniu i zamocowaniu na właściwym miejscu, nowy ząb Filipa niczym nie różnił się od jego własnych. Anna oświadczyła, że może trochę widzi różnicę, gdy podchodzi blisko, żeby go pocałować. Ale gdy tylko zamknęła oczy, nie było żadnej różnicy. VIII Bostońska Kompania Grenadierów ćwiczyła co tydzień. W marznącym deszczu, na silnym wietrze, przy padającym śniegu. Filip okazał się jednym z najniższych uczestników ćwiczeń. Tylko ośmiu czy dziesięciu posiadało już muszkiety. Pod dowództwem kapitana Pierce'a reszta przeszła szkolenie przy użyciu kijów. W wypadku 363 Filipa był to kij od szczotki, który Anna ukradkiem wyniosła z domowej kuchni. Stojący w rogu piwnicznego pokoju Filipa gładki, wypolerowany kawałek drewna zaczął nabierać ponurej symboliki, w miarę jak zima miała się ku końcowi. Boston otrzymał obietnicę królewskiej zemsty za ujawnienie listów Hutchinsona. Statki przybyłe w lutym przywiozły dokładne informacje. Franklin był narażony na obraźliwe enuncjacje ze strony królewskiego prokuratora. Doktor, wzór praworządności, został publicznie nazwany człowiekiem bez czci i honoru i pozbawiony stanowiska ministra poczty w koloniach. Maszerując tam i z powrotem po błoniach, w miarę jak zimowy śnieg ustępował miejsca marcowym deszczom, Filip zadawał sobie jeszcze jedno pytanie. Jaka kara zostałaby mu wymierzona, gdyby przyczyna śmierci Starka wyszła na jaw? Nawet gazeta Edesa odnotowała „tragiczny kres królewskiego oficera". Ale jak dotąd nie otrzymał żadnej wiadomości, że w jakiś sposób połączono go ze zbrodnią. Jak powiedziała pełna nadziei Anna: ślad mógł się skończyć tam, gdzie się zaczął - w uliczce, gdzie zginął Stark. Mijały dni i coraz bardziej prawdopodobne wydawało się to, że uda mu się uniknąć kary. Teraz był niespokojny z innego powodu. Udzielał mu się nastrój Bostonu. Całe miasto i okoliczne wsie żyły wojskowymi szkoleniami. A strach rósł. Jaka będzie odpowiedź Korony na Bostońską Herbatkę? Kiedy zrobiło się ciepło, a wiosna zawitała do Massachusetts, odpowiedź nadeszła. Z siłą bardziej przytłaczającą, niż ktokolwiek mógł przewidzieć, może z wyjątkiem kilku radykałów pokroju Adamsa. Tych, którzy uważali, że Jerzy III jest wcieleniem szatana, a ministrowie jego gorliwymi pomocnikami. Jak zauważył Ben Edes, wypadki pokazały, że i ta metafizyczna teoria nie jest aż tak bezzasadna. ROZDZIAŁ SZÓSTY ___Sierżant___ i - Panowie - powiedział Paul Revere, odwijając pakunek - sądzę, że uznacie to za właściwe w tej sytuacji. Jeżeli otrzymam waszą zgodę, zaraz, siadam, żeby wyryć to w miedzi. - Z tymi słowami położył szkic na stole w Długim Pokoju. Przystojny doktor Warren przestudiował projekt i posępnie kiwnął głową. Pykając ze swej glinianej fajki o długim cybuchu, odsunął się od stołu i zaczął przekonywać Molineaux i resztę do obejrzenia dzieła zrogowaciałych palców złotnika. Kwietniowy deszcz zastukał w zasłonięte okna. Nigdy przedtem nie pozwolono Filipowi tu przyjść. Dopuszczenie do zebrania w Długim Pokoju było dowodem dużego zaufania. Spoglądał teraz to na Edesa, to na surowe symbole widoczne na szkicu. Revere narysował tuszem czapkę frygijską, jeden z głównych znaków ruchu wolności, otoczoną żałobnym wieńcem i szlakiem z czaszek i piszczeli. - To będzie figurowało na froncie naszej ulotki - zwrócił się Edes do pomocnika i dodał, wskazując na Adamsa siedzącego w głębi z oczyma błyszczącymi jak agaty. - A poniżej tekst Samuela. Nie można liczyć na zbyt wiele snu w najbliższym czasie. - Masz zamiar pośpieszyć się z tymi ulotkami? - zapytał doktor Warren Revere'a. - Rozesłać je jak najszybciej? - Tak, tak. Czeka już przecież czterech kurierów. Wszyscy to ludzie zaufani, jeden w drugiego. Zaczniemy rozsyłać, jak tylko tekst zejdzie spod prasy. Pojadą do Nowego Jorku i Filadelfii, a miasta na wschodzie i północy przyślą swoich ludzi. 365 Revere, na ogół pogodny i otwarty, teraz miał ponurą minę. - Mimo wszystko żałuję, że nie mieliśmy innego wyjścia. Bóg mi świadkiem, że wolałbym siedzieć w jakiejś pracowni i robić ilustracje dla pana Rivingtona. Chce wydać nową edycję opowieści o podróżach kapitana Cooka. Chociaż może nie jest to najlepsza pora na wydawanie książek. Większość obecnych pokiwała ponuro głowami. Filip nigdy nie widział Patriotów w takim nastroju. Tylko Adams był ożywiony. Uderzył dłonią w stół i zwrócił się do Revere'a: - Początek tak jak tutaj, jak myślisz? - A dlaczego nie? - spytał złotnik. - Razem z rysunkiem powinien być tekst. W koloniach od pierwszego rzutu oka muszą wiedzieć, o co chodzi. Nawet gdyby na razie te drakońskie, niesłuszne prawa dotyczyły tylko nas, niech wszyscy raz na zawsze zrozumieją, że to tylko kwestia czasu. Prędzej czy później tyrania zniszczy każdą próbę samodzielności. Oblizał usta, wyciągnął żylastą dłoń, ujął mewie pióro i szybko nakreślił kilka słów. Filip zajrzał mu przez ramię. - Ściąć Drzewo Wolności do korzeni - przeczytał półgłosem. - To wciąż niedomówienia, Sam - parsknął Will Molineaux. - Wyrąbanie byłoby bardziej na miejscu. Ale obawiam się, że żaden slogan nie pomoże koloniom w tym stadium. - Sam zobaczysz, Will. Jak tylko Paul i jego chłopcy rozpuszczą wieści po świecie, siostrzane kolonie przyjdą nam na pomoc. Dostaniemy żywność, zaopatrzenie i broń. - Modlę się, byś miał rację - stwierdził Warren wzdychając. - Ale jeżeli uznają, że to nie ich sprawa, Boston zginie. - Przestanie istnieć? - Adamsowi drgnęły usta. - Nie to miałem na myśli. Ale sam wiesz, dokąd prowadzi droga, na którą wkroczyliśmy. To pewne tak jak to, że słońce musi wzejść co rano. - Ciemna, irlandzka twarz Willa Molineaux wyglądała na zmartwioną. - Musi dojść do starcia i poleje się krew. - To tylko początek! - wykrzyknął Adams. - Wszystkie kolonie wspólnie schwycą za broń i wywalczą niezależność. Mimo płonących lamp i gęstego dymu z fajki Filipowi zdawało się, że w pokoju powiało chłodem. Samuel powiedział głośno to, o czym chłopak nieraz wcześniej myślał. Próba oderwania Ameryki od macierzystego kraju mogła skończyć się bardzo tragicznie. 366 Pomimo że może i była w tym pewna logika dziejów, taka ewentualność rodziła obawy nie tylko u Filipa. Widział to na twarzach zgromadzonych ludzi. Ale też nikt nie wydawał się zaskoczony. Molineaux uśmiechnął się nawet z satysfakcją, mówiąc cicho: - Zastanawiałem się, który z nas pierwszy ośmieli się głośno wymówić to słowo. Przypuszczam, że od dawna myślałeś o tym, Sam. Adams na moment przestał się trząść. Potoczył wzrokiem wokół z twardym uśmieszkiem i oświadczył: - Tak. Teraz już nie mam zamiaru walczyć o nic mniejszego. II Przez następne trzy doby drukarnia Edesa i Gilla bez chwili przerwy pracowała pełną parą. Spod prasy sypały się ulotki przynoszące ostatnie wiadomości z Anglii. Poza sprzeciwami starszego Pitta, Burke'a i innych mediatorów, których nikt nie chciał wysłuchać, zawierały osobiste stanowisko króla. Jerzy III uważał, że prowincja Massachusetts winna być ukarana za zniszczenie herbaty w szczególności, ale również za bunt przeciw władzy Korony. Z dniem pierwszego czerwca tysiąc siedemset siedemdziesiątego czwartego roku zamknięto port w Bostonie. Przyjmował jedynie zaopatrzenie dla wojska, część żywności i broń. Jerzy III ogłosił, że otworzy port ponownie tylko wtedy, gdy miasto zapłaci za zniszczoną herbatę. Revere i jego kurierzy pośpieszyli zaraz przez Roxbury Neck - teraz jedyną drogę łączności ze światem. Po kilku dniach powrócili. Wiadomości nie były dobre. Sankcje wobec Bostonu nie spotkały się z żadnym aktem solidarności. Inne kolonie pozostały obojętne. Patrioci starali się nie dopuszczać do głosu swych obaw. Gazeta Edesa puszczała w obieg podnoszące na duchu wiadomości. Komitet Pięćdziesięciu Jeden z Nowego Jorku żywo interesował się problemami Bostonu i szukał sposobów pomocy. Umiarkowani filadelfijczycy nalegali na zachowanie spokoju, ale poprzysięgali poparcie „bez względu na okoliczności". Z Karoliny obiecali przysłać ryż i pieniądze. 367 Adams krakał, że upadek gospodarczy Bostonu może być bardzo na rękę jego sąsiadom. Wkrótce na Neck pojawiło się stado owiec przywiezionych z Nowego Jorku. Inne Komitety Korespondencyjne też starały się okazać pomoc. Tymczasem historia toczyła się naprzód. Gubernator Hutchinson oświadczył, że rezygnuje ze stanowiska i wraca do Anglii. Jego miejsce zajął nowy dostojnik o potrójnym tytule: wiceadmirał, generalny dowódca i gubernator Massachusetts. Taki obrót wydarzeń był znakiem nowej ery w stosunkach prowincji z Koroną. Samorząd kolonii zastąpiono wojskowym dowódcą, generałem Tomaszem Gage. Wraz z nim przybywały do Bostonu nowe regimenty ze Starego Kraju. Lada dzień flota Jego Wysokości miała wpłynąć do portu. Filip wkrótce przekonał się, że musztra w oddziałach kolonialnych na razie miała posłużyć zupełnie innym celom, niż tego pragnął. Wiosna była w pełni, ale niestety wraz z nią powiększały się problemy. III Kapitan Joseph Pierce w oślepiająco jaskrawej kurtce wydał komendę „baczność!" Bostońskiej Kompanii Grenadierów. Obok stały inne miejscowe jednostki. Bostońskimi Kadetami dowodził osobiście John Hancock. Słychać było dźwięk piszczałek i stukot bębnów. Na nabrzeżu wielki tłum porządnie ubranych torysów z rodzinami, niektórzy w powozach, inni pieszo, klaskał i machał chusteczkami. Mosiężne działa pod dowództwem kapitana Paddcocka oddały salut. Okropny dzień stał się jeszcze gorszy w związku z tym pokazem życzliwości i splendoru, pomyślał Filip. W mundurze kupionym za pieniędze Hancocka, chłopcu było niewygodnie. Czuł się głupio. Ciężka, sukienna, czerwona kurtka nasiąkała wodą. Ciągle miał wrażenie, że zaraz ubłoci białe spodnie albo zgubi wysoką, czarną, futrzaną czapę, opatrzoną z przodu mosiężną blaszką. Mokra wełna śmierdziała, aż w nosie kręciło. Trzynastego maja deszcz padał bez przerwy z szarego, zasnutego 368 chmurami nieba. Dlatego w ten paradny dzień wojsko nie mogło rozwinąć sztandarów. Obracając nieznacznie głowę Filip zobaczył, że od okrętu flagowego oderwała się łódź i skierowała na nabrzeże. U wioseł siedzieli oficerowie w trój graniastych kapeluszach. Generał Gage i jego świta. To Henryk Knox poinformował Kompanię Grenadierów, że wezmą udział w oficjalnym powitaniu człowieka, który przybywał egzekwować znienawidzone prawo. Filip wraz z kilkoma innymi żołnierzami otwarcie zakwestionowali słuszność takiego posunięcia. Obawiali się, że obecność kompanii zostanie odczytana jako akt szacunku, a może nawet lojalności. Knox stanowczo uciął wszystkie wątpliwości. - Kilka fabryk bardzo życzyło sobie naszej obecności. Po pierwsze Gage może nie być wcale taki zły, jak tego życzyłby sobie Samuel Adams. Słyszałem, że jest człowiekiem umiarkowanego temperemen-tu we wszystkim, ze swoim stosunkiem do kolonii włącznie. Jego żona pochodzi z tej strony Atlantyku. Urodziła się w stanie Jersey. I chociaż wielu z nas podziela obecny nastrój, są też tacy, którzy woleliby kompromis między Massachusetts a Londynem. Jeśli to się nie uda... - Rozłożył ręce. - Można być pewnym jednego. Nasza obecność na Long Wharf zostanie właściwie zrozumiana przez naszych przyjaciół. Nikomu nie będzie się wydawać, że to serdeczne powitanie. Każdy zobaczy, że to pokaz hipokryzji. Tradycyjnej, bostońskiej gościnności, którą zachowujemy bez względu na osobę gościa. I teraz byli tutaj, stercząc na deszczu, dopóki generał Gage i jego świta nie wspięli się na schodki. Gubernator ruszył na inspekcję wokół zgromadzonych kompanii. Szeroka twarz Gage'a nie wykazywała śladu żadnych emocji. Ale miny oficerów jasno wyrażały ich opinię o miejscowym wojsku. Ze swojego miejsca w drugim szeregu Filip widział uniesione brwi, pogardliwe uśmieszki. I nie hamował też swoich reakcji. Gage, mężczyzna w średnim wieku, posuwał się wolno wzdłuż nabrzeża. Tłum torysów wybuchnął okrzykami i oklaskami. Pułkownik idący obok generała zauważył hardą minę Filipa. Zatrzymał się i zwrócił uwagę Knoxa na spodnie Filipa. - Ten człowiek ma brudny mundur. Widzę plamy błota na bryczesach. W Anglii żołnierz byłby za to wychłostany. 369 - Tak, panie pułkowniku - odpowiedział Knox. - Ale nie mamy czym czyścić mundurów. I proszę wybaczyć, że przypomnę, ale tu nie jest Anglia. Chłodny wzrok oficera powrócił z Filipa do Knoxa. - Nie, ale z każdym dniem ta różnica będzie się zmniejszać, zapewniam pana. I odszedł majestatycznym krokiem. Filip odchrząknął i splunął. Pułkownik odwrócił się i badał wzrokiem szeregi. Filip stał prosto, patrząc nieruchomo przed siebie, w deszcz. Knox wyglądał na przerażonego. Po zrobieniu jeszcze jednej kąśliwej uwagi, pułkownik ruszył dalej. Towarzysze Filipa z Bostońskiej Kompanii Grenadierów nie kryli aplauzu. Jeden z żołnierzy z pierwszego szeregu gwizdnął z uznaniem. Pułkownik zatrzymał się znowu, co znaczy, że usłyszał zniewagę, ale nie usiłował identyfikować sprawcy. Po chwili znów zabrzmiały bębny i piszczałki, a kompanie zrobiły zwrot, żeby zacząć posępny marsz do ratusza jako gwardia przyboczna Gage'a. Knox ustawił się w kolumnie na wysokości Filipa. - Kent, czy to jest dla ciebie zbyt wiele przez godzinę zachowywać się po wojskowemu? - Nie jestem żołnierzem króla - mruknął Filip. - I mogę panu obiecać, że jeśli kiedykolwiek nas zaatakują, nie będę miał na sobie tego przeklętego munduru! - Ani żaden z nas! - odciął się Knox. Zachowanie innych grenadierów znajdujących się w pobliżu Filipa wyraźnie wyprowadzało go z równowagi. - Sierżancie! - wezwał swojego pomocnika. - Wyrównajcie szyk! Idą jak kopy siana! -1 dodał, rzucając Filipowi miażdżące spojrzenie: - Od tej chwili jestem przekonany, że lepiej dla nas, abyśmy nigdy nie musieli stawić czoła armii króla. Nie buduje się wojska z czeladników, nie przyjmujących rozkazów od nikogo. Współczuję dowódcy zmuszonemu stanąć na ich czele. I oddalił się na przód kolumny. IV Oświadczenia pułkownika, że Gage wzmocni władzę Korony w Bostonie wkrótce znalazły odzwierciedlenie w rzeczywistości. Sło- 370 wo „nietolerancja" coraz częściej straszyło ze szpalt „Gazety". Dotyczyło serii dekretów, które niemalże gwarantowały bezkarność każdemu człowiekowi króla. Nawet za zabójstwo, jeśli w grę wchodziło tłumienie buntu. A w dodatku proces taki mógł być na wniosek gubernatora przeniesiony do Anglii. By zapewnić „uczciwe" postępowanie sądowe. Kolejny dekret, wydany w maju, całkowicie pozbawił assachusetts prowincjonalnego rządu. Sędziowie, szeryfowie, ba, nawet sędziowie pokoju, mieli być w przyszłości zatwierdzani przez Koronę, co oznaczało, że nikt poza torysami nie będzie miał szansy dostania się na te stanowiska. Na koniec pozbawiono Boston tradycyjnego instrumentu radykałów - wieców. Mogły być odtąd zwoływane jedynie na wniosek gubernatora. Jeśli zgodził się na dostarczony mu wcześniej porządek zgromadzenia. Podobnie jak inni mieszkańcy Bostonu, Filip i Anna codziennie przekonywali się, że liczba czerwonych kurtek w ich mieście wzrasta. .Następnego dnia po przybyciu Czterdziestej Kompanii Piechoty z Anglii wylądowała Trzydziesta Trzecia z Irlandii. I Królewscy Walijscy Strzelcy z Nowego Jorku. Również Kompania Artylerii rozłożyła namioty na błoniach. W sumie liczba żołnierzy w Bostonie wzrosła o jakieś pięć tysięcy. Ich pojawienie się w związku z dekretem z pierwszego czerwca uderzyło we wszystkie kolonie. Otóż według tego dekretu ciężar utrzymania wojska przerzucono na barki miejscowej ludności. Adams i ludzie z Długiego Pokoju przyjęli owo zarządzenie z prawdziwą satysfakcją, uważając je za gwódź do trumny władzy królewskiej. Ale zwykli obywatele, którzy zetknęli się z egzekwowaniem tego prawa w praktyce, byli mniej beztroscy. - Śmierdzący Anglik w moim domu! - krzyczał Abraham Ware, miotając się i zapluwając ze złości. Właśnie opowiadał Filipowi i Benowi Edesowi pewnego popołudnia pod koniec czerwca, że dostał zawiadomienie o zakwaterowaniu u niego angielskiego żołnierza. -Wyobraźcie sobie tylko! Kazano mi go nakarmić, dać łóżko i jeszcze traktować serdecznie! No, niech sobie nie myśli: jedyne łóżko, na jakie może liczyć, to siano w stodole! - Abrahamie - uspokajał go Edes - nie tylko ciebie to spotkało. Żołnierze są rozmieszczani w prywatnych domach po całym Bostonie! Że nie wspomnę gospód i pomieszczeń publicznych. Wszędzie, gdzie 371 tylko przyjdzie do głowy tym przeklętym oficerom! Czy twój gość już się pokazał? - Na razie nie - pokręcił głową Ware. - Ale jestem na liście. Pewnie zrobią to przy zakwaterowaniu najbliższego regimentu. Trzydziesty Trzeci. O, Boże! Niedoczekanie, żebym miał się odezwać do tej świni. - Cóż - Edes uśmiechnął się ponuro - odrzućmy osobiste niewygody na bok. Akt Kwaterunkowy dał też pozytywne wyniki. W biuletynie Revere'a. - Wskazał ręką na prasę. Ware podszedł za nim do maszyny, gdzie leżał skład tekstu, już przygotowany do druku. - Do diabła, nie umiem czytać wspak - stwierdził wciąż jeszcze rozsierdzony. Filip wyręczył go: - Mówią, że Nowy Jork i Filadelfia odpowiedziały na apel Bostonu. Jesienią odbędzie się kongres, na którym będą reprezentowane wszystkie kolonie. Przypuszcza się, że podejmie decyzję w sprawie wszelkich niesprawiedliwych praw. Informacja trochę uspokoiła małego prawnika. Ale wychodząc z firmy, ciągle trzymał się tematu angielskiego żołnierza, którego musi zakwaterować i wykarmić własnym sumptem. - Siano z mojej stodoły to najlepsze danie, jakie mu zaoferuję - oświadczył już w drzwiach. V W oślepiająco słoneczny sierpniowy poranek kilkuset obywateli, a wśród nich Anna i Filip, zgromadziło się na Bromfield Lane. Ben Edes dał młodzieńcowi wolne, aby mógł wziąć udział w pożegnaniu delegacji na Kongres Kontynentalny. Przed front Massachusetts House zajechał wspaniały powóz w czerwono-żółtych barwach, zaprzężony w cztery dorodne kasztanki. Woźnica w liberii i stajenny zasiedli na koźle. U drzwi powozu czekało dwóch czarnych lokajów, podobnie ubranych. Czterech konnych ustawiło się za powozem, bacząc pilnie na zachowanie tłumu. Filip zauważył, że byli uzbrojeni; kolby pistoletów wystawały im z olster. 372 - Drzwi się otwierają - powiedziała podekscytowana Anna, ujmując Filipa za ramię. - Spójrz, jest papa. Z tłumu posypały się powitalne okrzyki, gdy ukazał się Abraham Ware zajęty rozmową z Johnem Adamsem z Braintree, prawnikiem, ubranym surowo, na czarno. Następny człowiek wychodzący ze śniadania, które członkowie delegacji spożyli wspólnie przed drogą, był prawie nie do poznania. Czyste, eleganckie ubranie w kolorze czerwonego wina, śnieżnobiały żabot i mankiety, srebrne sprzączki przy błyszczących trzewikach. I do tego jeszcze laska ze złotą główką! Wszystkie te rzeczy, jak Filip wiedział, Samuel dostał w prezencie, by pojawić się na Kongresie w odpowiednim stroju. Panowie zdążali do Quaker City, gdzie w Carpenters House piątego września miały rozpocząć się obrady. Jak donosiła „Gazeta", tylko jedna z trzynastu kolonii, Georgia, nie wysłała swojej delegacji. Decyzję o zwołaniu zgromadzenia przyśpieszyły niesprawiedliwe prawa, szczególnie Akt Kwaterunkowy i nowy Akt Quebecki. Ten ostatni rozszerzał granice Kanady aż do rzeki Ohio. Czyli, jak rozumiał Filip, o ziemię, do której rości sobie prawo Massachusetts, a także Wirginia i Connecticut. Wkrótce Molinaux, dandysowaty Hancock, uśmiechnięty doktor Warren i inni wyszli i wmieszali się w tłum. Ktoś zdziwił się, że kontyngent z Massachusetts składający się z delegatów, służby i konnych strażników mógł liczyć blisko sto osób. Podczas gdy Sam Adams, jego kuzyn John i Hancock wdali się w rozmowę z obstępującymi ich Patriotami, Abraham Ware szukał w tłumie swojej córki. Odnalazł ją wzrokiem i torując sobie drogę w ciżbie, podszedł do dziewczyny. Filip odstąpił na bok, aby pozwolić Annie uściskać ojca i wysłuchać kilku pożegnalnych uwag. Na jedną z nich orzechowe oczy spoczęły na Filipie i dziewczyna uśmiechnęła się, kiwając głową. Była to jedna z nielicznych chwil, kiedy czuł, że dziewczyna naprawdę należy do niego. Przebywając z Anną, czy to spacerując po mieście, czy rozmawiając w kuchni domu przy Launder Street o ostatnich wydarzeniach, umiał się zachować równie naturalnie, co niejako automatycznie. Rzadko rozmyślał o istocie ich romansu. Nigdy prawie nie rozstrząsali tego tematu. Kiedy tylko mieli możliwość, wykradali dla siebie parę gorących chwil w stodółce, ale nie debatowali nad ważnością tego, co tam robili. 373 Anna objęła ojca ostatni raz. Twarz jej jaśniała, piegi wokół nosa ginęły w ozłoconej słońcem skórze. Filip zdał sobie sprawę, że mecenas Ware przygląda mu sie ze szczególną uwagą. Trzymając Annę za rękę, podszedł do Filipa i powiedział: - Poprosiłem córkę, żeby wybaczyła nam na moment. Proszę na słowo. Spojrzenie Anny mówiło, że nie ma pojęcia, o co chodzi jej ojcu. W środku wiwatującego na cześć Adamsa tłumu znaleźli intymność, 0 jaką chodziło Ware'owi. - Wie pan, Filipie, że przez kilka tygodni będę na Kongresie. A moja córka i Daisy zostają same w domu z tym żołnierzem. - Słyszałem, że to jakiś sierżant. Anna mi mówiła, ale nie miałem jeszcze okazji go spotkać. - Biedny prostak - skrzywił się Ware. - Nie jest zły jak na Anglika. Ale o czym innym chciałem najpierw mówić. Nie kwestionuję faktu, że Anna gustuje w pańskim towarzystwie, jakkolwiek zdaje pan sobie sprawę, że wolałbym konkurenta o lepszej sytuacji materialnej. Niech pan nie traktuje tego jako napaści. Jest to naturalna reakcja ojca. Poza tym nie jestem pewien pańskich zamiarów. Ale, jak mówię, nie sprzeciwiam się, aby asystował pan mojej córce. - Chociaż chętnie by pan to uczynił - zauważył cierpko Filip. - Rzeczywiście. Ale Anna prosiła, żebym tego nie robił. - Dlaczego? - Ponieważ lubi pańskie towarzystwo. - Panie Ware, bardzo cenię Annę, ale... - Starał się kłamać ostrożnie. - Sam pan to poruszył. - Co? - Przyczynę. Nie mam dostatecznych widoków na przyszłość. 1 to jest przyczyna, dla której nie mogę deklarować żadnych intencji. Ware pokiwał głową. Potem uzupełnił: - Powiem panu w zaufaniu, że Anna wspomniała o tym. Wyraziła też opinię, że nie jest pan do końca szczery. Niech pan nie robi min i przysięgnie mi jedno. Czasu jest mało, a pewne rzeczy muszą zostać powiedziane, zanim wyjadę. Wiem, że Anna podejrzewa, że w pana życiu była inna kobieta. Znam moje dziecko od urodzenia i wiem, co czuje. Naprawdę nie jest pan jej obojętny. Może pan tego nie zauważa, ale ona toczy bitwę, walczy o pańskie uczucia. Z kimkolwiek czy z czymkolwiek, co jej pana odbiera. Do licha, Kent! To wspaniała dziewczyna! 374 Oszołomiony Filip szukał w tłumie kasztanowego błysku włosów Anny. Nie mógł jej nigdzie zauważyć. A więc zrozumiała rozdarcie jego duszy! Ciążenie ku przeszłości, ku Alicji. Serce wezbrało mu czułością. Myślał z uznaniem o inteligencji, dyskrecji i sile uczuć rudowłosej Anny. - W końcu - kontynuował Ware - ze wszystkich osób na świecie to ojciec ma największe prawo do dysponowania życiem córki. I ma obowiązek być za nią odpowiedzialny. Dlatego z panem rozmawiam. I proszę o dwie rzeczy. - Twarz małego prawnika była pełna troski o jedyne, ukochane dziecko. - Po pierwsze, podczas mojej nieobecności proszę zachodzić jak najczęściej na Launder Street. I troszczyć się o Annę tak, jak mężczyzna powinien. Po drugie, jakikolwiek jest pana stosunek do małżeństwa, niech pan jej nie rani. Jeżeli między wami dwojgiem nie ma nic pewnego, niech to tak trwa. Ale jeżeli dojdzie pan do wniosku, że nie widzi pan z nią przyszłości, niech pan powie to szczerze. I to jak najszybciej. - Dłoń Ware'a zamknęła się na ramieniu Filipa z zadziwiającą siłą. - Bo jeżeli dowiem się, że to był tylko flirt, że igrał pan z jej uczuciami, zedrę z pana skórę. A jeżeli nawet nie zrobiłbym tego sam, to komuś bym za to zapłacił. Przysięgam, że jeżeli zrobisz Annie krzywdę, nie wyjdziesz z tego cało! - Nie będzie takiej potrzeby, panie Ware - odpowiedział Filip tak stanowczo, jak tylko mógł. - Myślę zbyt poważnie o pańskiej córce. - Mam nadzieje, że jest pan szczery. Proszę jej poszukać. Ja muszę wsiadać do dyliżansu. Pora do Filadelfii. VI Sierżant Jerzy Lumden nie miał jeszcze trzydziestki. Zachowywał się nieśmiało, prawie pokornie. Zęby miał zepsute, oczy szare, a pośrodku jego czoła widniało znamię - szara „myszka". W swoim ojczystym Warwickshire odpowiedział na wezwanie bębnów werbunkowych, gdyż był jedenastym synem kowala i wojsko stanowiło dla niego jedyną ucieczkę od biedy. Ale, jak Filip odkrył, rozmawiając z nim w kuchni, sierżant Lumden nie był zadowolony, że Trzydziesty Trzeci Regiment został przysłany do Bostonu. 375 - Większość żołnierzy czuje to samo. A w moim przypadku dochodzą sprawy osobiste, mam tu w koloniach kuzyna. - Naprawdę, a gdzie? - wykrzyknęła Daisy 0'Brian, przynosząc na stół kopiasty półmisek ciasteczek prosto z pieca. Postawiła go oczywiście przed sierżantem. Policzki jej płonęły - nie tylko od żaru kuchennego, pomyślał Filip. Miał dogodny punkt obserwacyjny, siedząc koło pieca z dłońmi oplecionymi wokół kolan. Daisy zdecydowanie była w natarciu. Śmiała się zbyt głośno, wydawała lekkie okrzyki. Reagowała na każde słowo Lumdena, każdą uwagę czy niewinny żarcik. Filip porozumiewawczo spojrzał na Annę. Mieszała zupę rybną, której zapach rozchodził się po kuchni. Kociołek wisiał na łańcuchach nad paleniskiem. Zrozumiała spojrzenie Filipa i uśmiechnęła się nieznacznie. Ani zachwycona Daisy, ani stremowany Lumden tego nie zauważyli. Sierżant rozłożył onuce na stole i małą szczoteczką smarował je białą pastą ze słoiczka. Na poręczy za nim wisiała mundurowa kurtka z jaskrawozielonymi wyłogami. Miał na sobie wełnianą koszulę, o wiele za ciepłą jak na lato. - To miasto nazywa się Hartford - odpowiedział po chwili na pytanie Daisy. - Chciałbym tam pojechać i odwiedzić kuzyna. Ale to będzie możliwe pod warunkiem, że w Bostonie zapanuje spokój. Mam nadzieję, że tak będzie. To moje marzenie. Nigdy nie brałem udziału w walce - dodał szczerze. - Żołnierka to bez tego cholernie ciężki fach. I jeszcze dać się zabić to zbyt wiele - dodał bez zażenowania. - Sami pomyślcie: cały czas człowiek jest wilgotny, od kołnierzyka po onuce. - Racja, sierżancie - zgodził się Filip. - Te mundury rzeczywiście wyglądają przerażająco. - Koszule są nie tylko przepocone - żalił się dalej sierżant. - To ta przeklęta glina. Każdy skrawek białej tkaniny musi być codziennie pokryty smarowidłem. Inaczej spotykają nas piekielne kary. - Z obrzydzeniem wrzucił szczoteczkę do słoika z białą mazią. - Kiedy glinka kamionkowa jest świeża, czuję się jak w lepkiej kąpieli. Kiedy wysycha, materiał kurczy się, ubranie robi się ciasne i jesteś na wpół uduszony. I jeszcze bardziej się pocisz. Do tego jeszcze te cholerne guziki. Każdy dosłownie musi migotać i świecić. - Sięgnął za siebie i pokazał jeden z błyszczących, metalowych guzików. - Za to też jest 376 kara. Albo awantura. Albo jedno i drugie, jeśli ma się dowódcę jak nasz. - Pański dowódca jest tyranem, prawda? - spytał Filip. - O tak, panie. Ten człowiek ma najohydniejszy charakter, z jakim się spotkałem w życiu. Regimenty takie jak Trzydziesty Trzeci przyciągają podobne typy. - A inne regimenty nie? - Nie w takim stopniu. - Nie rozumiem. - Widzicie, to jest tak: armia brytyjska składa sie z dwóch rodzajów regimentów królewskich: z niebieskimi wyłogami, na pewno widzieliście takie w mieście? Pozostała trójka zgodnie kiwnęła głowami. - I prywatnych, jak Trzydziesty Trzeci. Wynajętych, żeby walczyć w interesie Korony. W ten sposób bogacze, którzy są w stanie zainwestować, zarabiają pieniądze. Taki właściciel ponosi wydatki, ale mimo to ma jeszcze niezłe zyski. Nasz właściciel jest stary, cierpi na podagrę. Nazywa się - sierżant, zawstydzony, że tak się rozgadał, spojrzał na Daisy - Viscount. Viscount z Coney. Nigdy nie przemaszerował nawet mili, nigdy nie walczył, no i nigdy nie opuścił Anglii. Naszym rzeczywistym dowódcą jest więc pułkownik Amberly, i to on odpowiada za regiment. - Widząc gwałtowną zmianę na twarzy Filipa, Lumden zmieszał się. - Panie Kent, czy powiedziałem coś niewłaściwego? - zapytał bojaźliwie. Filip poczuł, jakby dostał obuchem w głowę. Dłonie mu zwilgotniały. - Nie, nie. Niech pan mówi, Lumden. Proszę opowiedzieć o tym pułkowniku. Sierżant podrapał się w brodę, rozmazując białą glinkę, co go bardzo zirytowało. Daisy zaraz pośpieszyła ze szmatką. Gdy odzyskał schludny wygląd, ciągnął dalej: - Tacy panowie jak on często obejmują dowództwo. Ludzie nie obchodzą go nic a nic. Chce zdobyć trochę doświadczenia, to wszystko. Przypuszczam, że kupił sobie patent albo jego ojciec zrobił to dla niego. Często tak się dzieje. To jedyny sposób, aby szybko uzyskać wysoką rangę. Amberly jest skłonny do gniewu i okrucieństwa. Potrafi być okropny. „Padnij, powstań" i tak w kółko. Z drugiej strony słyszałem, że bywają jeszcze gorsi, więc może nie powinienem narzekać. 377 - Czy pan wie, jak ma na imię Amberly? - Oczywiście. Roger. Roger, Haczykowata Łapka. Tak go niektórzy nazywają po cichu. Ma bezwładną prawą rękę. Lumden wyciągnął rękę i groteskowo zgiął dłoń. Filip wpatrywał się jak zahipnotyzowany dłuższą chwilę, na koniec wzdrygnął się gwałtownie. Daisy spojrzała przestraszona, a Lumden znów poczuł się nieswojo. - Przepraszam, wiem, że to niepięknie naśmiewać się z kalectwa. Ale niech mnie diabli, jeśli u tego oficera słabości ciała nie są dowodem kalectwa duszy. Oprócz chorej ręki ma także na skroni ślad po ciężkim uderzeniu. Aż dwie rzeczy to nie może być przypadek, mówię wam. Nic dziwnego, że nauczył się już używać bata lewą ręką. Kiedy jest w złym humorze, zabawia się, wymierzając nam chłostę. - Czy ten dowódca... kiedyś wspominał o żonie? - spytał Filip. - Tak. Coś słyszałem. Panie Kent, zdenerwowałem pana czymś? Niech mnie licho, jeśli miałem taki zamiar. Filip wstał i skierował się do tylnych drzwi mamrocząc: - Nic nie szkodzi. - Pan go zna? Spotkał go pan kiedyś? Filip trzasnął za sobą drzwiami i wypadł na zalane słońcem podwórko. Z opuszczoną głową, zakrywając usta, skierował się do mrocznej stodółki. Nie widząc nic, wpatrywał się w wyposażenie Lumdena: sporych rozmiarów tornister, pas z ładunkami i muszkiet z brązową lufą. Raczej poczuł, niż usłyszał Annę wchodzącą za nim do środka. Obrócił się, by stanąć z nią twarzą w twarz. Słońce z podwórka opromieniło jej twarz, a włosy tworzyły coś na kształt aureoli. - Nazwisko tamtego spowodowało, że zbladłeś, Filipie. To o nim mi mówiłeś. - Musi chodzić o niego. Nazwisko mogło być przypadkiem, ale i ręka, i blizna na skroni. - Wracając myślą do przeszłości, przypomniał sobie, jakie Alicja snuła plany. - Kiedy go znałem, mówiło się, że będzie służyć przez pewien czas w wojsku. A przy tej liczbie regimentów, jaką tu zgromadzono, bardzo możliwe, że pojawił się w Bostonie. Przysunęła się do niego pytając: - Co zamierzasz zrobić? 378 Filip walczył ze wspomnieniami. Starał się nie pamiętać, jak Amberly dążył do jego śmierci. - Mam zamiar trzymać się od niego z daleka. Gdyby natknął się na mnie przypadkiem, mógłby kłamstwami spowodować, abym został aresztowany. Nienawidził mojej matki i mnie dostatecznie mocno, aby chcieć widzieć mnie martwym. Nie sądzę, żeby się zmienił. Wciąż pamięta, kto okaleczył mu rękę. - Pytałeś o tę kobietę - spytała Anna, patrząc mu głęboko w oczy. - Żonę. Czy to z nią walczyłam przez te wszystkie miesiące? Wiem, że to coś więcej niż list twojego ojca wiąże cię z przeszłością. Gotów był skłamać, by uszanować jej uczucia, ale pamiętał obietnicę daną Abrahamowi Ware. - Tak. Ona była tą kobietą. - Poślubioną drugiemu synowi twego ojca. Tej części historii nigdy mi nie opowiadałeś, Filipie. - Anno, nie widziałem takiej potrzeby. Muszę wracać do firmy. Nie mów nic, proszę, Lumdenowi. - Oczywiście, że nie powiem. Ale kiedy o tym rozmawiałeś, twoja twarz wydała mi się taka brzydka... Nigdy dotąd takim cię nie widziałam. Czy nienawidzisz Rogera Amberly'ego? - To przez niego umarła moja matka. Chciałbym go zabić. - Rysy twarzy Filipa zaostrzyły się nagle. W głosie zabrzmiał ton znużenia. - Ale stałem się realistą. I jak sierżant, chcę pozostać żywy. Dążyć do spotkania z Rogerem oznacza dać wszystkie atuty w ręce jemu, nie mnie. - Morderstwo zrobiłoby z ciebie to, czym jest on! Wiedział, że miała rację i prawie nienawidził jej za to, że ma odwagę powiedzenia tego. - Nie mówmy o tym, Anno. Naprawdę muszę iść. - Jeszcze mi powiedz coś o jego żonie. Czy była piękna? - Nie chcę o tym mówić. Jest zamężna i koniec. - Ale nie dla twojego serca. Uciekał od niej, od prawdy tych słów. Szedł w stronę furtki. Kiedy zawołała go po imieniu, zatrzymał się w błękitnym cieniu koło domu. Anna stała przed stodołą, w słońcu. Pięści miała zaciśnięte. - Filipie, wygram z nią! Przysięgam ci! Wydawało mu się, że zauważył łzy w jej oczach. Odwrócił się i wybiegł na ulicę. 379 ROZDZIAŁ SIÓDMY ____Zdrada___ i We Francji rządził nowy król Ludwik XVI. Niektórzy bostoń-czycy przebąkiwali, że i Anglia ma nowego monarchę, despotę. Choć Thomas Gage publicznie zawsze przemawiał dość liberalnie, dowodził królewskim wojskiem twardą ręką. Pierwszego wrześniowego dnia kilka kompanii udało się niespodziewanie szybkim marszem do Cambridge, gdzie zajęli proch strzelniczy i muszkiety należące do lokalnych oddziałów. Niespodziewanie bicie w dzwony kościelne i wystrzały z działa powiadomiły mieszkańców Bostonu, że stało się coś niezwykłego. Coś ważnego dla kolonii, ale również dla Brytyjczyków. Odpowiedź nadeszła wkrótce. Była szybka. Dźwięk dzwonów i konni posłańcy zebrali kilkuset farmerów uzbrojonych w muszkiety, sierpy, broń myśliwską i co kto miał pod ręką. Ruszyli na Charleston, gdzie ludzie Gage'a skonfiskowali jeszcze jeden skład broni. Nie doszło do żadnego zbrojnego konfliktu. Żołnierze zdążyli wymaszerować z miasta w momencie, gdy farmerzy właśnie do niego wchodzili. Miejscowi, nie napotkawszy żadnego wroga, rozeszli się do domów. Ben Edes wyciągnął bardzo ciekawe wnioski z tych wydarzeń. - Generał boi się, Filipie, a przy strachu łatwo o błąd. Ważne, że pokazał nam swój sposób działania. Teraz możemy się domyślać, jak się zachowa, gdy przyjdzie co do czego. Słyszałeś, ile czasu zabrało mu zebranie wojska. Jest szybki. - Wiem. 380 - A nas ten najazd nauczył, że mamy za wolne sposoby sygnalizacji i sieć porozumiewania. Przyjdzie dzień, iż generał Thomas Gage pożałuje, że się tak odsłonił. Sam Adams uczy się szybko. I wkrótce Samuel dowiódł słuszności sądu Edesa. W pierwszym tygodniu września Gage ufortyfikował Roxbury Neck. Postawił posterunki, wyznaczył straże. Ale Adams, Hancock i inni najbardziej czynni Synowie Wolności przeszli tam i z powrotem. Może nie poznani, a może zostawieni w spokoju. Generał nie wycofał posterunków, ale oficjalnie zakazał przywódcom rebeliantów swobodnego poruszania się. Niemniej pozwolił Adamsowi i jego kolegom z Massachusetts House udać się na początku października do Salem. Rzucając gubernatorowi oficjalne wyzwanie, Patrioci uformowali nową komisję bezpieczeństwa, pod przewodnictwem Johna Hancocka, z oficjalnym zadaniem organizacji i uzbrojenia własnego wojska. Wkrótce Filip zorientował się, że powstało nowe określenie dla oddziałów wybranych do błyskawicznej zbiórki w razie alarmu. Nazywano je minutowymi kompaniami. W tym czasie Abraham Ware pisywał co tydzień do córki, a w jego korespondencji prócz wątków osobistych znajdowały się doniesienia z Carpenter Hall w Filadelfii. Kongres Kontynentalny na obradach rozważał sugestie doktora Warrena, które na spotkaniu w Suffolk Country przyjęły formę postanowień. Revere przywiózł je stamtąd konno, wbijając kij w mrowisko. Radykałowie i konserwatyści ścięli się ze sobą ostro. Odrzucono namowy Warrena do zbrojenia miast i ustanowienia sankcji ekonomicznych wobec Wielkiej Brytanii. Proponowano bardziej umiarkowane działania w odpowiedzi na drakońskie zarządzenia Korony. W końcu, jak nazwał to Ware, powstała Modlitwa tych, którzy krzyczeli najgłośniej, czyli Deklaracja Praw, w której żądano odwołania trzynastu ustaw dotyczących kolonii. Żądano między innymi prawa lokalnego, odrębnego prawodawstwa do regulacji spraw wewnętrznych, szczególnie policji i podatków. Stwierdzono też, że niektóre prawa uchwalone przez brytyjski parlament naruszyły prawo kolonii do „życia, wolności i własności". Radykałowie zwyciężyli w jednej sprawie: wprowadzenia restrykcji ekonomicznych. Ware pisał Annie, że to bezprecedensowe zgromadzenie ma szanse 381 zakończyć obrady pod koniec października. Reprezentanci kolonii już teraz zdecydowali powtórzyć kongres o tej samej porze przyszłego roku, jeśli działania nie dadzą rezultatów. - Nie jest to tyle, ile życzylibyśmy sobie ja, Sam czy doktor Warren - pisał Ware w jednym z listów, które Anna pokazała Filipowi. - Z drugiej strony osiągnęliśmy jednomyślność, a to samo w sobie jest krzepiące i stwarza dobre perspektywy na przyszłość. Wieczorami delegaci zbierają się w Tawern City. Miło jest raczyć się maderą i pieczonymi ostrygami, słuchając, jak tacy szanowani i światli ludzie jak pułkownik Waszyngton z Wirginii mówią tym samym głosem co nasi w Bostonie. Takie doświadczenie, moja córko, nie da się oddać słowami, więc zamiast ci je opisywać, schowam je w mym sercu. Nadszedł listopad. Anna wyglądała powrotu ojca z mieszanymi uczuciami. Tęskniła za nim, ale wiedziała, że będzie jej brakowało intymności, na którą pozwalała jego nieobecność. Intymności, w której pogrążali się z Filipem, siedząc na werandzie. Rozmawiali o wszystkim, z wyjątkiem własnej przyszłości. A w tym czasie Daisy i sierżant Lumden z Trzydziestego Trzeciego śmiali się i gawędzili w kuchni, podobnie zadowoleni. Z nadejściem zimy stało się coraz bardziej jasne, że zamknięcie portu rzeczywiście spowoduje katastrofę gospodarczą. Gage zinterpretował akt możliwie surowo. Zakazał nawet promom poruszać się po rzekach. To spowodowało, że cena towarów przewożonych naokoło Roxbury Neck rosła zatrważająco. Astronomiczne sumy płacono za kuropatwy, baraninę czy dorsza. Za drewno na opał czy oczyszczoną oliwę do lamp trzeba było płacić majątek. W ten sposób kupowali to wszystko naprawdę bogaci, głównie torysi. I byli zadowoleni, że wigowie cierpią, a niektórzy nie przejmowali się zbytnio, że jakiś biedak umarł. Filip oczywiście nie zapomniał o obecności Rogera Amberly'ego w Bostonie. Pytał Lumdena, gdzie dowódca regimentu ma swoją kwaterę. Okazało się, że w wielkiej rezydencji na Beacon Hill, której właściciel miał silnie torysowskie poglądy. Filip obserwował dom przez kilka nocy z rzędu. Drżał w ciemnościach w nadziei, że dostrzeże chociaż spojrzenie człowieka, którego śmierć wyobrażał sobie wielokrotnie z najdrobniejszymi szczegółami. 382 Zastanawiał się nad zaaranżowaniem wypadku tak, aby nie szukano sprawców. Innym razem myślał, żeby za pieniądze wynająć łotrzyka z South End, żeby zabił wroga. Ale nie miał szczęścia nawet ujrzeć go przez te wszystkie godziny, gdy stał na przejmującym wietrze i snuł mordercze plany. Ciągle wymykała mu się odpowiedź na zasadnicze pytanie: czy faktycznie byłby zdolny do czynów, które sobie planował? Pytanie bez odpowiedzi. W końcu zaniechał wędrówek. Nogi same go zaniosły z powrotem na Dassett Alley. Może, myślał, czasami okłamywał siebie. Był za słaby, żeby z premedytacją zdecydować się na przecięcie nici ludzkiego żywota? Od tamtego sierpniowego dnia, gdy z ust sierżanta padło nazwisko dowódcy Trzydziestego Trzeciego Regimentu, Anna nigdy nie wróciła do tego tematu. Nie pytała też o Alicję i Filip był jej za to bardzo wdzięczny. W końcu doszedł do wniosku, że jest zbyt szlachetny na morderstwo z premedytacją. Część jego osobowości buntowała się przeciw porzuceniu myśli o rozprawie z Rogerem. Ale druga część, równie silna, odetchnęła z ulgą. II - Dobry Boże, zapowiada się na wojnę - stwierdził sierżant Lumden pewnego grudniowego wieczora. - Czy słyszeliście wiadomości z New Hampshire, gdziekolwiek to, u diabła, jest? - Fort Williama i Mary - pokiwał głową Filip, chowając twarz w kuflu grogu, by nie powiedzieć za dużo. - W „Smoku", gdzie jadam, nie mówi się o niczym innym. Rudowłosa Daisy krzątała się po kuchni zgaszona. Jej zwykły dobry humor gdzieś się ulotnił. Filip zastanawiał się, dlaczego, dopóki nie zauważył, że nie mogła oderwać oczu od brytyjskiego podoficera z myszką na czole. Wyglądała na zmartwioną. Filip wypił trochę i odezwał się, starannie dobierając słowa: - Słyszałem nawet plotkę, że jakiś człowiek z Bostonu jadący dyliżansem, tym po pięć szylingów dziennie, wiózł ostrzeżenie o ekspedycji do New Hampshire. „Plotka" to nie było właściwe słowo. Filip wiedział wszystko 383 bardzo dokładnie, bo tym podróżującym człowiekiem był Revere. Ale nie był pewien, na ile można zaufać Lumdenowi, który w końcu przecież był brytyjskim żołnierzem, chociaż sympatycznym. Generał Gage chciał wzmocnić fort i późną nocą wyruszyły cichaczem łodzie pełne żołnierzy. Jednak jego plan nie uszedł uwagi jakiegoś czujnego szpiega. Wiadomo było, że obie strony podczas wojny mają swoich oddanych informatorów. Wiadomość Revere'a dostał jeden z Patriotów. Nazywał się John Sullivan. Opanował fort na czele grupy mężczyzn, a brytyjski garnizon nie opierał się prawie wcale i operacja została przeprowadzona bezkrwawo. Kiedy przybyły z Bostonu posiłki generała Gage'a, okazało się, że armaty, proch i cała broń z magazynów zniknęły. - Zgadzam się sierżancie, że wojna coraz bliżej. I jest coraz bardziej nieunikniona - podsumował Filip, a żołnierz spojrzał nań ponuro. Kent wolał zmienić temat, pytając Daisy: - Nie wiesz, kiedy wrócą Anna i jej ojciec? - Nie, panie Filipie, wyszli załatwić parę spraw. Podeszła do stołu. Filip zauważył, że jej pierś szybko falowała. Dlaczego? Co ją wyprowadziło z równowagi? Dziewczyna przysunęła sobie stołek, usiadła i podparłszy brodę na łokciu, spojrzała uważnie na Filipa. Była ładna, teraz zaś wyraźnie czymś poruszona. - Cieszę się, że pan akurat przyszedł. Jerzy, to znaczy sierżant, już dawno chciał pomówić z panem. Filip drgnął, jakby nie był pewny, czy chce wysłuchać, co sierżant ma do powiedzenia. Lumden mówił, ale z wyraźnym trudem. Błądził wzrokiem po drzwiach spiżarni, po oknie, na którym osiadł szron. Wszędzie, byle nie spojrzeć w twarz Filipa. - Więc, panie Kent, chodzi o to, że ja naprawdę... - Nie wahaj się. Przecież ustaliliśmy - przynagliła Daisy. - No, powiedz mu. - Czy mogę mieć do pana zaufanie? - Lumden w końcu spojrzał szarymi oczami prosto w twarz Filipowi. - Czy mogę mówić jak do przyjaciela? - Oczywiście. - Mówiłam ci! - ofuknęła go Daisy. - Zastanawiałem się nad opuszczeniem armii - wypalił sierżant, przełknąwszy ślinę. 384 - Ma pan na myśli wystąpienie? - Nie - odparła Daisy, kładąc dłoń na ręce żołnierza. Teraz Filip od razu pojął zdenerwowanie dziewczyny i troskę, z jaką jej oczy spoczywały na twarzy tego mężczyzny. Przypomniał sobie, ile czasu służąca i żołnierz spędzili ze sobą w kuchni. Ich śmiechy i szepty nabrały teraz nowego sensu. - Dezercja - wymówił to słowo. - Tak - Daisy energicznie skinęła głową. - Jerzy i ja chcemy się pobrać. Już rozwiązaliśmy sprawę naszych różnych religii. - To świetnie - uśmiechnięty Filip ucieszył się szczerze. - Gratuluję wam obojgu. Daisy zarumieniła się. Tym razem wyglądała ślicznie. Żywy odcień jej rudych włosów nabierał blasku w świetle ognia spod kuchni, oczy zaś błyszczały szczęściem. - Wiem - Lumden mówił teraz szybko - że dezercja jest czymś obrzydliwym. Ale nie chcę być używany jako bat na ludzi, którzy bronią swoich praw. Trzy miesiące temu rozwaliłbym łeb każdemu, kto by zasugerował, że ja mógłbym uciec z wojska. Ale odkąd Daisy podziela moje uczucie, moja postawa bardzo się zmieniła. - Jerzy - powiedział Filip z naciskiem - jest pan wystarczająco bystry, żeby zauważyć, gdzie pana zakwaterowano. W tym domu Korona nie cieszy się wielką miłością. - Owszem - uśmiechnął się sierżant - pojąłem pewne aluzje. Nietrudno było się zorientować - dodał wyjaśniająco. - Więc mnie nie musi pan niczego tłumaczyć. Ja popieram taką decyzję. Myślę, że pan Ware również. - Coraz więcej chłopaków to robi - powiedział Lumden. - Wyślizgują się przez Neck przebrani za farmerów. Albo wiosłują do Charlestonu przebrani za jakiś patrol. - I brawo! Popieram to - stwierdził Filip. - Trzeba zrozumieć! Ja tego nie robię z tchórzostwa! - wykrzyknął Lumden, po czym dodał spokojniej: - W każdym razie to nie strach jest głównym powodem. Wątpię, czy kiedykolwiek podjąłbym taką decyzję, gdyby nie to, że znalazłem w tym domu uczucie, czułość, troskę - zamilkł, czerwieniąc się jeszcze bardziej niż przed chwilą Daisy. - Po chwili opanował się na tyle, by mówić dalej. - A poza tym, pan chyba zauważył, że ja naprawdę lubię bostończyków. 385 - Jerzy! - Filip opanował uśmiech. - Już mówiłem, że mnie nie musi się pan tłumaczyć. Mnie nie trzeba nic wyjaśniać. - W głębi serca uważam, że król i jego ministrowie to banda głupców albo łajdaków. A najpewniej jedno i drugie. A kolonie mają twarde karki. Trzeba będzie cienko śpiewać. - Wcale nie mamy zamiaru śpiewać. - No właśnie! A oni przecież nie przyjmą tego z radością. Co to oznacza? Zamęt i walka, dopóki nie wypali się cały proch. - Myślę, że masz rację, Jerzy. Lumden walnął pięścią w stół, aż naczynia zadzwoniły. - Ale niech mnie licho, jeżeli mam ochotę iść przeciwko rzemieślnikom i farmerom, którzy zawinili tym, że bronią swoich praw. - Rozumiem to - zapewnił Filip - doskonale rozumiem. Ale przejdźmy do spraw praktycznych. - Ma pan na myśli opuszczenie Bostonu? - zapytała Daisy. - Tak. Neck albo rzeka. To dwie drogi. - W grę wchodzi tylko to pierwsze - stwierdził Lumden. - Syn kowala nie ma dużych szans, by być w przyjaźni z wodą. Tylko raz w życiu się kąpałem. Byliśmy kiedyś z wizytą u dalekich krewnych w pobliżu rzeki Avon. Wystarczyło mi jedynie odwagi, by zamoczyć kolana. W drodze z Anglii tutaj chorowałem prawie przez cały czas. Sam pan widzi, że nie jestem wzorem żołnierza. Nauczono mnie tylko jednej rzeczy, jak każdego w Brytyjskim Regimencie Piechoty. Ćwiczono, by być mięsem armatnim. Pożywieniem dla dział i muszkietów. W takiej maszerującej formacji człowiek stanowi łatwy cel. Można strzelać jak do kaczek. Patrzył gdzieś w dal z ponurą miną. Pewnie oczami wyobraźni widział masakrę, o jakiej mówił. Po czym, kiedy Filip odchrząknął, Anglik wrócił do praktycznej strony zagadnienia. - Nie, rzeka jak dla mnie odpada. - Żeby przedostać się przez Neck, będziesz potrzebował cywilnego ubrania. - Już prawie je ma - wtrąciła Daisy. - Zbieram rzeczy u dziewcząt służących w innych domach. Takie do wyrzucenia. Często jeszcze porządne. - Dobrze - pokiwał głową Filip. - Ale Jerzy nie powinien się odzywać, akcent go zdradzi. - Nasz plan przewidział i to - pochwaliła się Daisy. - Po- 386 trzebujemy tylko jeszcze jednej osoby. Mamy trochę oszczędności. Czy znalazłby pan dla nas godnego zaufania chłopaka, który mógłby udawać towarzysza Jerzego? Jakiegoś krewnego, syna czy bratanka? Plan wygląda następująco. - I opisała go w kilku zdaniach. Oczywiście zawierał spory stopień ryzyka, ale Filip zgodził się, że ma to szanse powodzenia. Brytyjscy żołnierze zwykli uważać miejscowych farmerów za głupków, niezdolnych do myślenia. Zwłaszcza w kwestii kontrolowania spożycia alkoholu, na przykład rumu. - Tak od razu nikt mi nie przychodzi na myśl - powiedział do Jerzego. - Ale rozejrzę się. - Bóg pana za to pobłogosławi! - Naprawdę nie musimy sobie panować. Kiedy chcesz uciec? - Jak tylko przygotowania będą skończone. - Dokąd chcesz się udać? Mówiłeś coś o krewnych w Connecticut, prawda? - Może tam się udam. Ale na razie planuję ukryć się u ojca Daisy. Na farmie pod Concord. Nie sądzę, aby szukali mnie bardzo długo. - Gdyby ludzie Gage'a tropili tygodniami każdego żołnierza, który zwiał od nich ostatnio, nie zajmowaliby się już niczym innym. Zaryzykowałbym twierdzenie, że w ciągu tygodnia czy dwóch będziesz bezpieczny. - Nagle olśniła go pewna myśl. - A co zamierzasz zrobić ze swoim mundurem i ekwipunkiem? - Mundur - odparł Lumden po chwili zastanowienia - chyba uda się spalić w kuchennym piecu. Jeżeli chodzi o Brown Bess... - I to ostrze, które nasadza się na lufę. Bagnet - nalegał Filip. - To jest broń prawie nie znana w naszych miejscowych oddziałach. Porucznik Knox z Kompanii Bostońskich Grenadierów często powtarzał, że brak bagnetów i umiejętności posługiwania się nimi może zaważyć na losach niejednego starcia z Anglikami. Większość żołnierzy puszczała uwagi porucznika mimo uszu. Przechwalając się swymi umiejętnościami we władaniu muszkietem, lekceważyli potrzebę dodatkowego wyposażenia. Ale Filip szanował Knoxa i jego wiedzę, więc teraz usiłował skorzystać z okazji i zdobyć skarb. - Co zamierzasz z tym zrobić? - Zostawię, zakopię w stodole albo wrzucę do rzeki. Gdybym próbował wlec broń ze sobą, zaraz by mnie zdemaskowali. A tak, może Bóg mi dopomoże. Doszedłem do wniosku, że nienawidzę 387 wszystkiego, co dotąd robiłem. Jeżeli będę musiał walczyć o życie, zrobię to gołymi rękami. - Czy możesz po prostu dać mi muszkiet wraz z bagnetem? - Filipowi aż się oczy zaświeciły do tego pomysłu. - Ale przysługa za przysługę - wyszczerzył zęby Lumden. - Znajdziesz mi odpowiedniego chłopaka. - Załatwione. - Wolę się nie zastanawiać, co masz zamiar zrobić z tymi narzędziami śmierci. Jeżeli kiedykolwiek będziesz chciał użyć ich przeciwko ludziom, którzy byli moimi przyjaciółmi, mam nadzieję, że ja w tym czasie dotrę już do Connecticut. Będę uprawiał ziemię i niańczył dzieci na własnej farmie. - I ujął dłoń Daisy 0'Brian. Patrzyła na niego, nie kryjąc uczuć. Filip ledwie zwracał na nich uwagę. W myślach już czuł się właścicielem muszkietu o dźwięcznym przezwisku Brown Bess. Na końcu lśniącej lufy tkwił bagnet. Tak się cieszył, że z trudem powrócił do rzeczywistości. - Jeszcze jedna sprawa. Czy ktoś oprócz mnie zna wasz plan? Na przykład panna Anna? - Powiedziałam jej o naszych zamiarach. Myślę, że trzeba by też powiedzieć panu Ware. Poza tym z nikim nie rozmawiałam. Zastanawiałam się czy nie poprosić kogoś, by napisał do mojego ojca. Ale to nie jest dobry pomysł. Gdyby złapano Jerzego... - Wychłostano by mnie w najlepszym wypadku - wtrącił Lumden. - A najprawdopodobniej rozstrzelano. - Doszłam do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli ojciec nie będzie nic wiedział, dopóki Jerzy nie dotrze do farmy. Słyszałam, że ostatnio wysyłanie wiadomości z Bostonu stało się ryzykowne. - Racja - zgodził się Filip wstając. Usłyszał hałas w drzwiach wejściowych. Wszedł mecenas Ware, sypiąc płatkami śniegu z kapelusza. - Oho, jakieś konspiracyjne zebranie, widzę po waszych minach, że coś knujecie - powiedział z domyślnym uśmiechem. - Wszyscy jesteście zmieszani, aż wam się kurzy z uszu. Mimo woli Ware polubił Lumdena. Do kuchni weszła Anna. Filip podszedł do dziewczyny przywitać się i ujął jej dłoń. Przez chwilę poczuł ciepło drobnych palców. Zaraz jednak uniósł kufel w żartobliwie-drwiącym toaście. - Tak proszę pana, święta racja. Właśnie zwerbowaliśmy dla 388 naszej sprawy nowego człowieka. A jeśli nawet nie, to przynajmniej odebraliśmy go naszym przeciwnikom. Trzeba to uczcić. - Na taką okazję oddaję do pańskiej dyspozycji mój zapas alkoholu - powiedział Ware z udaną powagą. - Więc jaki był temat zebrania? Jak tylko Lumden w krótkich słowach poinformował o swojej decyzji, mecenas klasnął w dłonie i namówił wszystkich na kilka kolejek. - Tym razem na mój koszt - mrugnął do Filipa. III Idąc za radą Bena Edesa, Filip zdecydował się wynająć pomocnika w „Zielonym Smoku". Pryncypał powiedział mu, że chłopcy pracujący w tawernie nie są zbyt dociekliwi, gdy chodzi o zarobienie pieniędzy. Kiedy Filip wpadł do „Smoka" usługiwał obdarty, rozczochrany Jemmy Thaxter. Znając Filipa jako „swojego człowieka" właściciel powiedział mu w zaufaniu, że Jemmy chętnie podejmie się każdej pracy, byle była wystarczająco wynagrodzona. - Ale on żyje na ulicy od ósmego roku życia, więc będziesz musiał się ostro targować. I nie mów mu za dużo, bo to sprytny dzieciak, może trochę za sprytny. Chytre oczka i nieświeży zapach z ust nie obudziły sympatii Filipa do chłopaka. Na oko miał on dwanaście lat i nieprzyjemny zwyczaj oblizywania swoich pożółkłych, nadpsutych, górnych zębów. Jemmy słuchał uważnie, a potem powiedział, że zgoda. Może przyjechać wozem ze wschodniego Bostonu, gdzie gnieździł się w jakiejś ruderze. Ryzyko? W sumę dziesięciu szylingów ryzyko było wkalkulowane. Filip nie pytał, jak chłopak ma zamiar zdobyć wóz i zaprzęg. Prawdopodobnie ukradnie. Nie tłumaczył też dokładnie, na czym będzie polegać jego zadanie. Wystarczy mu powiedzieć przed samym wyjazdem, kiedy będzie za późno, żeby ich zdradził. Jemmy tylko wzruszył ramionami. - Dopóki mi płacą, mogę siadać do stołu z kostuchą. Na kiedy ta chabeta z wozem będzie potrzebna? - Kiedy ci powiem. Może za parę dni, może tygodni. 389 Wybór terminu zależał od samego Lumdena. Cała impreza dobrze zrobiła Filipowi. Przestał reagować na pogarszające się nastroje w mieście, a zaczął wnikliwiej obserwować ludzi. Zamknięty port pozbawił pracy tysiące obywateli Bostonu. Po co budować łodzie, jeżeli nie można na nich pływać? Bandy bezrobotnych, rozżalonych i rozdrażnionych mieszkańców włóczyły się po ulicach, nękając żołnierzy Gage'a. Napady na Anglików stawały się coraz częstsze. I okrutniejsze. Nieostrożny żołnierz czy oficer, który samotnie pokazał się w mieście po zmroku, ryzykował zdrowie, a czasem życie. Jedyne jasne chwile w tym trudnym okresie to były te, które on i Anna zdołali wykraść dla siebie. Ostatniej nocy starego roku Filip odwiedził Launder Street dokładnie tak samo, jak zrobił to dwanaście miesięcy wcześniej. Anna żartobliwie sugerowała, żeby uczcić nadejście 1775 roku w taki sam sposób jak poprzedniego. Ale poddanie się tej osobliwej tradycji przyszło trochę trudniej. Co prawda mecenas Ware, już zanim zegar wybił jedenastą, ziewał i mościł się w swoim fotelu do wygodnej drzemki. Ale Daisy ze swoim sierżantem szeptali w kuchni podekscytowani, pewnie nie tylko planowaną ucieczką. Więc Filip i Anna musieli uciec się do grubymi nićmi szytego wybiegu i oświadczyć, że chcą trochę się przewietrzyć przed północą. Najpierw dla niepoznaki przeszli po ulicy, ślizgając się po oblodzonym bruku, a potem cichaczem przekradli się do sanktuarium swojej miłości, do małej stodółki. Tam padli sobie w objęcia, pełni pożądania i czułości. Ale w kuchni wciąż się paliło, więc nie chcąc przeciągać struny, pół godziny po tym, jak dzwony oznajmiły nadejście północy, byli z powrotem. Tym razem nadejście nowego roku obchodzono mniej hucznie. W domu Ware'ów napalono pod kuchnią tylko kilkoma szczapami, salonu wcale nie ogrzano. Cały Boston znacznie obniżył poziom życia. Filip co prawda zapewniał Lumdena, że plan pójdzie gładko, ale sam czuł się coraz mniej pewnie. Miasto pogrążało się w fali pesymizmu, było źle i nic nie wskazywało na poprawę. Z czasem sympatyczny sierżant stawał się coraz bardziej nerwowy. Filip obawiał się, że jego stan może zwrócić uwagę zwierzchników. Anna powiedziała Filipowi, że Jerzy prawie codziennie przysięga, 390 że dłużej nie wytrzyma. Ale też nie mógł się zdecydować na ustalenie daty ucieczki. Widać było, jak ciężko jest mu łamać prawo i własne zasady. Pomimo jego szczerych zamiarów w stosunku do Daisy, cała sprawa bardzo go martwiła. Żył w ciągłym napięciu i wątpliwościach. Tak przedstawiła Filipowi sytuację Anna, wpadając kiedyś do drukarni. Kiedy Filip przyszedł do Ware'ów, przekonał się, że miała rację. Lumden mówił niewiele, a na pytania odpowiadał monosylabami. Chodził tam i z powrotem po kuchni jak zwierzę w klatce. Przy następnej wizycie na Dorset Alley Anna stwierdziła: - Obawiam się, że jeśli sytuacja się przedłuży, to źle się to wszystko skończy. Ten biedak ma takie wyrzuty, że w końcu wygada się komuś. Czy uważasz, że powinniśmy nakłaniać go do porzucenia tego pomysłu? - Nie - potrząsnął głową Filip. - Chcę dostać muszkiet. - Widzę, że papa i ja zrobiliśmy z ciebie rewolucjonistę całą gębą! - Oczy Anny błysnęły niewesoło. -Zgadzam się z tobą, że Lumden nie powinien czekać - powiedział, pomijając jej wcześniejszą uwagę. - Jeszcze wszystko może się udać. Porozmawiamy z nim dzisiaj i spróbujemy skłonić do podjęcia decyzji. Czas to najważniejszy czynnik w tej grze. Adams już zapowiada, że Gage wyruszy wiosną. Zacznie się wojna. I wtedy sierżant, czy lubi bostończyków czy też nie, może już nie mieć wyboru. Może się okazać, że czekał zbyt długo. Tego wieczora Filip powtórzył ostrzeżenie. Piechur siedział blady, milczący. Dzięki staraniom Daisy urósł mu brzuch, ale policzki zapadły się od zmartwień. Powiedział z wyraźnym wysiłkiem: - Dobrze, w sobotę. Powiedz chłopcu, że w sobotę. Kiedy zrobi się ciemno. Zniknę po wieczornej musztrze. - Kiedy zaczną za tobą tęsknić? - Nie wcześniej niż w niedzielę, może po południu. - Wszystkie rzeczy mam przygotowane - powiedziała Daisy, wyraźnie uspokojona. - Dobrze - podsumował Filip. - Sobota, wyjazd o siódmej. Chłopak będzie trochę wcześniej. Następnego popołudnia zwolnił się u Bena Edesa pół godziny wcześniej. W śnieżnej zamieci z trudem dotarł do „Smoka". Poinstruował Jemmy'ego Thaxtlera, by podjechał wozem na ulicę Laun- 391 der o wyznaczonej godzinie. Pociągając nosem, który wycierał rękawem, chłopak obiecał, że będzie. Dwie noce pozostałe do soboty Filip prawie nie spał. Dzień wstał chmurny i jak na tę porę roku ciepły. Chłopak miał kłopoty ze skupieniem się w pracy. Składał poniedziałkowe wydanie gazety i myliły mu się czcionki. W końcu nadeszła godzina zamknięcia. Przekręcił klucz i pobiegł do Ware'ów. Sierżant znów przemierzał kuchnię jak zwierzę klatkę. - Wygląda jak prawdziwy wieśniak - pochwalił Filip. Jerzy miał na sobie skórzaną koszulę ozdobioną frędzlami, czapkę z długim daszkiem, gruby szal z ciemnobrązowej wełny, brudne spodnie, niegdyś pewnie w barwie butelkowej zieleni. Do tego jeszcze buty z oderwanymi, trzepoczącymi się podeszwami. Daisy postarała się rzeczywiście. - Posmaruj szyję sadzą z kominka - doradził Filip. - I włóż trochę za paznokcie. Przeszli do salonu spojrzeć na porcelanowy zegar. Było prawie wpół do siódmej. Filip odsunął zasłonę i spojrzał na ulicę. Jak mógł być tak bezmyślny! Chytre, nieszczere oczka Jemmy'ego Thaxtera stanęły mu przed oczami jak żywe. O pół do siódmej, stojąc przy oknie ciemnego, zimnego pokoju, Anna powiedziała na głos to, co Filip zaczynał sobie uświadamiać. - Coś jest nie tak. On nie przyjeżdża. - Lepiej się dowiem, co zaszło. - Filipie! - Odwrócił się już przy drzwiach. - Bądź ostrożny! Proszę! Kiwnąwszy głową założył surdut, który nabył przed kilkoma tygodniami dla ochrony przed wilgotnymi, styczniowymi wiatrami. Po chwili wszedł do „Zielonego Smoka" i przecisnąwszy się przez tłum stał chwilę przyzwyczajając oczy do dymu. Poczuł, jak szczęki zaciskają mu się w furii na widok Jemmy'ego dokładającego właśnie drewna do pieca. Chłopak też zauważył Filipa i umknął na zaplecze. Filip skoczył za nim roztrącając klientów. - To pomocnik Edesa - rozległy się głosy. - Co tym razem zmalował Jemmy? - Sprzedał ci siostrę, a ona tobie kiłę? Filip wypadł przez tylne drzwi i w kilku susach dopadł chłopaka. 392 - Zostaw - zapiszczał ten, gdy Filip złapał go za kołnierz. - Siódma godzina wybiła! I minęła! - Filip potrząsał nim brutalnie. - Gdzie jest koń, gdzie wóz? Nie przestając się wyrywać dzieciak wrzasnął: - Nie chcę mieć nic wspólnego z ucieczką żołnierza! - Ucieczką? - Filip był tak zaskoczony, że zwolnił chwyt, choć nadal trzymał chłopaka. Ten wydał z siebie ciężki, charczący jęk. Filip zacisnął wargi. Myślał. - Skąd wiesz, po co nam potrzebny wóz? - Znów potrząsnął chłopcem. - Gadaj albo połamię ci kości! - Ja, ja... Od początku to nie było proste. No to chciałem wiedzieć, w co się pakuję. Więc pewnego wieczoru śledziłem pana. Od drukarni Edesa do tego domu przy Launder Street. Zajrzałem przez okno i widziałem, jak rozmawiacie w kuchni z żołnierzem. On zamierza dać nogę, no nie? I po cóż by inaczej ten wóz? Co? Żeby go przeszmuglować przez Neck. Cóż, nie lubię Anglików i im mniej ich, tym lepiej. Ale nie będę pomagał w ucieczce komuś z Trzydziestej Trzeciej. Nie warto, za dziesięć szylingów? Nie warto za żadne pieniądze! Dostanie się tylko baty albo kulkę z muszkietu, jak złapią. Niech mnie pan puści! Czemu mnie pan tak ściska?! Coś błysnęło w oczach ulicznika, co wywołało nową falę wściekłości w Filipie. Nie zdawał sobie sprawy, co to takiego. Zwłaszcza że złość i rozczarowanie zaciemniały mu myśli. - Więc nie masz konia ani wozu? - zapytał raz jeszcze. - Mówiłem, że nie. - Chłopak bał się, co odejmowało mu lat. Filip, przeklinając na czym świat stoi, odepchnął go do siebie. - Nie będzie mnie pan bił? - spytał go Jemmy. - A po co? Ale pozwól, że cię ostrzegę. Jedno słowo, a znajdą cię ludzie, którzy służą sprawie wolności. Więc trzymaj język za zębami. Nie skrzywdzę cię, bo jesteś szczeniak, pokrętny bękarcie! Kaszląc i odpluwając Jemmy wycofał się tyłem, nie tracąc Filipa z kaprawych, sprytnych oczu. - Ani słowa - zapewniał. - Nikt nic nie wie, oprócz mnie! Nie mówiłem nikomu. Zdecydowałem, że nie chcę mieć z tym nic wspólnego, to wszystko. - Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? - Bałem się, że pan mnie zbije. - Zrobię to, jeżeli puścisz parę z gęby. 393 - Będę milczał, przysięgam! Znów w umyśle Filipa pojawił się jakiś cień podejrzenia. Ale dlaczego? Po prostu trafił na niewłaściwego chłopca i teraz cały plan sypał się w gruzy. Jeszcze raz spróbował zorientować się z twarzy dzieciaka, co jest nie tak. Ale nie udało mu się. Odwrócił się i ruszył biegiem w kierunku domu Anny. Przynajmniej, pomyślał, trochę się uspokoję i ochłonę na mrozie. Lumden może z powrotem ubrać się w mundur i nikt się o niczym nie dowie. Ale zdawał sobie sprawę, że będzie musiał jeszcze nie raz pójść do „Smoka", żeby postraszyć dzieciaka. Takiemu ziółku nie tak łatwo zamknąć buzię. Ale może uda się utrzymać ciszę. Tylko że cisza nie była trwała, jak się zdawało Filipowi, a jeśli nawet, to okazała się ciszą przed burzą. Filip skręcił w Launder Street, gdzie od rogu widział światła saloniku Ware'ów. Nagle dostrzegł coś, co wstrzymało go w pół kroku. Oblał go zimny pot. Przed domem, przywiązany do belki podtrzymującej daszek nad gankiem, stał zgrzany wierzchowiec. Para buchała mu z nozdrzy białymi kłębami. Filip dostatecznie często widywał bogaczy podczas przejażdżki po błoniach, żeby zdawać sobie sprawę z luksusowej uprzęży i siodła. Kim był człowiek, który w porze planowanej ucieczki sierżanta przybywał do Ware'ów? Trudno uwierzyć w zbieg okoliczności. Skradając się na palcach, Filip uzmysłowił sobie jeszcze jeden fakt. Jemmy podał dokładny numer regimentu Lumdena. To właśnie nie dawało Filipowi spokoju! Ale może chłopak poznał to po prostu po kolorze wyłogów? Sprytny dzieciak mógł nauczyć się wszystkich formacji kwaterujących w mieście. A jeśli nie? To po co zadał sobie trud, żeby się dowiedzieć? Filip, sztywny z napięcia, podkradl się do frontowych schodków, zbliżył do okna i przez szparę między zasłoną a ramą zajrzał do wnętrza. Zamarł, spostrzegłszy błysk purpury w środku. Mundur oficerski! Zwlekał tylko na tyle długo, żeby się upewnić za drugim zerknięciem. Teraz nie miał już wątpliwości. Zsunął się po schodkach. Koń zarżał i stuknął kopytem. Filip przekradł się przejściem koło domu na tylne podwórko. W bladym świetle gwiazd podszedł pod zamknięte drzwi stodoły. Był wściekły. Wściekły na siebie. 394 Po pierwsze, pozwolił, aby go śledzono. Jemmy kłamał, twierdząc, że boi się mieć cokolwiek wspólnego z dezercją. Po prostu zdeprawowany umysł chłopaka pracował innymi kategoriami. Zwietrzył możliwość większego zarobku. Ile zapłacili mu oficerowie Trzydziestego Trzeciego Regimentu za wiadomość o planowanej ucieczce? Otwierając drzwi stodółki, Filip klął samego siebie. Kto mógł być w domu? Co właściwie się wydarzyło? Dopiero otwarłszy drzwi do połowy, usłyszał jakiś ruch. Coś błysnęło mu przy twarzy, uchylił się instynktownie. Wyciągnął rękę i odepchnął muszkiet Lumdena. Jeszcze chwila i bagnet przeszyłby mu gardło. - Jerzy, uspokój się! Przerażony sierżant usiłował szarpnięciem wyswobodzić broń. - Jerzy, do licha, przestań! To ja! Wreszcie rozpoznał Filipa. Trzęsącą się ręką opuścił muszkiet. - Kent! Na Boga, co poszło źle? - Chłopak nas sprzedał! To moja wina! - Myślałem, że odejdę od zmysłów, kiedy Daisy zauważyła jednego z oficerów z regimentu podjeżdżającego pod dom. - Kto to jest? - Nie wiem, od razu wybiegłem, aby ukryć się tutaj. Panna Anna powiedziała, że spróbuje go się pozbyć. Filip modlił się, żeby Annie się udało. Ona, Daisy i mecenas Ware mieli opracowaną historyjkę, gdyby ktoś pytał o Lumdena. Parokrotnie ją przerabiali i omawiali. Musiała być to opowieść prosta i jasno skonstruowana. Sprowadzała się mniej więcej do tego, że Lumden przepadł bez śladu. Ale choć przygotowywali się do śledztwa, nie sądzili, że zacznie się ono, zanim sierżant opuści Boston, a nawet obejście. Mieli oficera w salonie, a zbiega w stodole za domem. Jednak ktoś tak bystry i opanowany jak Anna mógł sobie poradzić z tą sytuacją. Filip wolałby, aby jej ojciec był na miejscu. Ale wiedział, że Ware, nie przewidując problemów z ucieczką, wyszedł z domu o piątej. Umówił się na dyskusję i obiad z Hancockiem. Rozcierając dłonie, które marzły z emocji, Filip spoglądał w stronę domu. Widział światła, ale nie dostrzegł żadnego ruchu w kuchni. Wierzył Annie, polegał na niej - na jej rozwadze, mądrości. Zaklinał ją w myślach. - Dlaczego ten oficer tu przyjechał? Nie wyjaśniłeś mi, Kent. - Jest tutaj, ponieważ ten mały łajdak ze „Smoka" poszedł do 395 koszar twego regimentu. Kiedy go nagabywałem, zełgał, że plan jest dla niego zbyt ryzykowny. Powiedział, że szedł tutaj za mną i zobaczył ciebie. Odgadł, że chodzi o dezercję i za żadną cenę nie chciał brać w tym udziału. Oczywiście kłamał. Doszedł do wniosku, że za wiadomość może dostać więcej. Nie marnujmy czasu, zbieraj się, wyślizgniemy się tylnym wyjściem. Anna na pewno zdoła odprawić tego oficera. Tylko że on może się chcieć przekonać, że cię tu nie ma i przeszukać obejście. - Ale ona może powiedzieć, że ja tu jestem! - Nie sądzę. Wie, że byłbyś przesłuchiwany, może torturowany. Chodź, pomogę ci. Nagle kobiecy krzyk rozdarł ciszę. Krzyk strachu czy bólu. Dochodził z domu. Filip wyrwał Lumdenowi muszkiet i w sekundę nasadził bagnet. Z nastawionym ostrzem przebiegł podwórze i wpadł na kuchenne schody, gdy krzyk się powtórzył. Tym razem był pewien. Był to głos Anny. ROZDZIAŁ ÓSMY Podróż ku ciemności i Filip nie tracił czasu na zachowanie ciszy. Kopnął tylne drzwi, zaledwie dostrzegając Daisy 0'Brian skuloną w kącie, oniemiałą ze strachu. I nie bez powodu. Kiedy Filip dotarł do salonu, usłyszał ze środka odgłosy walki. Tylko światło gwiazd, wpadając przez półokrągłe okno nad frontowymi drzwiami, oświetlało hol. Przywarł do rzeźbionych drzwi, słysząc najpierw pełen bólu głos Anny, a potem... Potem głos, który wzbudził w nim najgorsze wspomnienia, nienawiść i strach. - Nie będzie mnie pani dłużej okłamywała! Uciekł czy pani go ukryła? Proszę mówić! Tylko prawdę! W znajomym głosie była złość i okrucieństwo. Anna znowu krzyknęła. - Inni dowódcy załatwiają to przez żandarmerię, ale ja wymierzam karę osobiście. I tym, którzy są pod moimi rozkazami, i tym, którzy podburzają do zdrady, pomagając dezerterom! Filip pchnął drzwi, aż rozwarły się na oścież. Salonik był słabo oświetlony. Znał i głos, i tego człowieka, był tego więcej niż pewien. Inne szczegóły zaledwie dostrzegał. Suknia Anny była w nieładzie, prawy rękaw opadł rozdarty. Żołnierz szarpał ją za lewe ramię i Filip widział tylko plecy purpurowego munduru. Jednak i tak rozpoznał różnicę wzrostu, szersze ramiona. Oficer nosił szablę inaczej niż wszyscy, po prawej stronie. Musiał trzymać broń w zdrowej ręce. 397 Ponad jego ramieniem Anna patrzyła na Filipa rozszerzonymi oczami. Była przerażona. Mężczyzna, słysząc cichy głos Filipa, odwrócił się powoli. - Tak, to do ciebie podobne. Teraz, kiedy chroni cię mundur, nie musisz działać z ukrycia. Możesz robić, co chcesz, masz władzę. Jak w złym śnie, człowiek obrócił się pokazując twarz. Najbardziej znienawidzoną na świecie, podobną do jego własnej. Z małą, rozszczepioną blizną na skroni. Przez moment oblicze Rogera Amber-ly'ego było zupełnie bez wyrazu. Filip czekał, stojąc przy drzwiach z opuszczonym bagnetem. Wróg wyglądał na oszołomionego. - Wielkie nieba! Charboneau? Filip spojrzał na okaleczoną dłoń swego przyrodniego brata. Palce ściśnięte razem na kształt haka, dokładnie jak pokazywał Lumden. Ręka była skurczona, bezkrwista, jakby nie tylko była okaleczona, zniekształcona, ale również niewładna z powodu nie używania. Wydawała się dziwnie mała na końcu ramienia normalnej grubości. Szpecący znak nad brwią Rogera pociemniał, stał się prawie czarny. W twarzy Amberly'ego walczyły ze sobą różne uczucia: konsternacja, niedowierzanie i wściekłość. Jakby nie chciał uwierzyć w realność człowieka stojącego z nim twarzą w twarz. Wspaniała, purpurowa kurtka z zielonymi wyłogami zakłócała ponurą scenę swą barwnością. Nie spuszczając oczu z przyrodniego brata, Roger puścił ramię dziewczyny. Anna zrobiła krok do przodu, wpatrując się z natężeniem w Filipa, który starał się uciszyć nienawiść panującą w jego sercu i umyśle. - Charboneau? - powtórzył. - Mylisz się, pułkowniku. Charboneau zmarł w Londynie. A może to było na drodze do Bristolu? Jeśli nie tam, to gdzie indziej. Tak sobie planowałeś, prawda? Jego matka też umarła, nie wytrzymała twojego nękania. A przed sobą masz Filipa Kenta. I z nim musisz się teraz zmierzyć. - Twardym gestem wskazał bagnetem drzwi. - Wychodź, bo nie chcę splamić twą przeklętą krwią tego domu. - Filip jaki? Kent? - spytał Roger sztywno, potem jego usta wykrzywiły się w znajomy sposób. - To nowe imię nie skryje nieznośnego bękarta, którego kiedyś spotkałem. A teraz odnalazłem pod dachem zdrajcy. Właśnie - lekki ruch głowy w stronę Anny - bo domostwo pana Abrahama Ware'a jest znane naczelnemu dowództwu jako jedno z miejsc, gdzie tak zwani Patrioci knują zdradę. 398 Bardzo wolnym ruchem sięgnął lewą ręką i natrafiwszy na rękojeść z zadziwiającą prędkością dobył szpady. Jego oczy błysnęły w świetle lampy, nagle ogromne i ciemne. W jednym zdaniu ujawnił całą swą odrazę, jakby kropla przelała dzban i bryznęła struga. - Będzie dla mnie wielką przyjemnością napisać mej żonie Alicji, z którą byłeś dość blisko zaznajomiony, że okoliczności dały mi, jakkolwiek z pewnym opóźnieniem, okazję do uśmiercenia cię. Bez ostrzeżenia ruszył ku Filipowi ze szpadą w wyciągniętej ręce gotową do pchnięcia. Nie było czasu na myślenie; Filip odruchowo uchylił się - szpada Rogera wbiła się w drzwi. Przez moment poczuł zapach brata: pachnący puder we włosach, wilgotna woń sukna oraz ostry odór potu, jaki wydaje z siebie każdy człowiek w chwili zagrożenia. Stali bardzo blisko siebie, przez moment, w którym czas się zatrzymał. Prawidłowy szermierczy wypad, który wykonał Am-berly, odsłonił jego tors. Filip podniósł prawą rękę, zatopił bagnet w brzuchu Rogera i wyciągnął zakrwawione ostrze. Otwarte usta, obwisłe ramiona; Roger zrobił sztywny krok, ostrogi przy butach zadzwoniły. Spojrzał w dół, gdzie pośród błyszczących guzików dostrzegł przecięte sukno. Plama innego odcienia czerwieni rosła zastraszająco. Walcząc o oddech, Roger krzyknął rozpaczliwie. Teraz, gdy cała furia znalazła ujście w tym jednym pchnięciu, Filip powrócił do rzeczywistości. Zobaczył Rogera słaniającego się u jego stóp. Amberly nie upadł od razu. Ciemne oczy stały się mętne, szukały spojrzenia Filipa. Roger wiedział, iż umiera. Kent poczuł, iż robi mu się słabo. Ogarnęła go fala mdłości. Jego wróg nie był już potężny ani groźny. Z leżącego przed nim przyrodniego brata uchodziło życie. Szpada zadźwięczała o podłogę obok dywanu, gdy Roger upadł z ostatnim jękiem bólu. - Pomóż mi, Anno! - krzyknął Filip, wkładając pod pachę zakrwawiony bagnet, żeby mieć wolne ręce. Posłusznie złapała Amberly'ego za ramię i wspólnie obrócili go na plecy. Leżał z otwartymi ustami, łapiąc powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. Zamknięte oczy zapadły się w białej twarzy umierającego. Dopiero wtedy Filip zdał sobie sprawę z grozy sytuacji i z konsekwencji swego uczynku. - Musimy go stąd wynieść, nie możemy zostawić śladów w domu. Z pewnością ktoś przyjdzie zapytać o niego. Wyciągniemy go tylnymi 399 drzwiami. - Filip mówił z trudem, zbyt się trząsł. - Ty wyjdziesz na ulicę i odwiążesz konia. Weźmiesz go i uciekniesz jak najdalej stąd. - Kiedy... kiedy Daisy mi powiedziała - zaczęła Anna wysokim, łamiącym się głosem - z trudem mogłam utrzymać cokolwiek w rękach, tak mi drżały. - Tak jak moje teraz. - Filip podniósł zakrwawioną dłoń. - Tak. Wiedziałam, kim jest. Ale był tak wściekły, że nie widział, jak go się boję. Dlaczego on tu przyszedł, Filipie? Skąd wiedział? - Chłopak z tawerny nas wydał. Zapewne dla pieniędzy. W regimencie Lumdena dostał więcej za informację o dezercji. Co powiedziałaś Amberly'emu? - Nic. Zaprzeczyłam wszystkiemu. Powiedziałam, że cały dzień nie widziałam Jerzego. Ale twój brat wpatrywał się we mnie w taki sposób! Okropnie mnie przestraszył. Cały czas myślałam, iż wie, że kłamię. Muszę ci powiedzieć, że od pierwszego momentu, kiedy stanął w drzwiach, pomyślałam, iż jest taki, jak mówiłeś. Albo jeszcze gorszy. - Skończyliśmy z nim - powiedział Filip i jego własne słowa przeniknęły go na wskroś. - Teraz koń, Anno. Tylko spokojnie, żeby nie obudzić sąsiadów. Filip wsunął szpadę Rogera z powrotem do pochwy i wywlókł ciało z pokoju. Ciągnął je przez ciemny korytarz, widząc Annę na tle frontowych drzwi. Światła domu naprzeciwko wpadały przez okienko u góry. Po chwili opuściła dom. Gdy dotarł do drzwi, miał wrażenie, że słyszy stukot kopyt po bruku. Po chwili zapadła cisza. Daisy słysząc go wybiegła z kuchni. Widząc bezwładne ciało, zamknięte oczy i rosnącą plamę krwi na mundurze, zatkała usta wierzchem dłoni, tłumiąc krzyk. Wydała z siebie cichy jęk. Filip zorientował się, że łatwo może popaść w histerię. Spojrzał na nią ostro. - Daisy! - Co? - Ani pary z ust, bo już po nas. Idź po Jerzego, potrzebuję jego pomocy. Trzeba wynieść stąd ciało, żeby nie zostawić plam krwi. Głowa Rogera Amberly'ego upadła: upiorny stukot rozległ się po domu, gdy uderzyła o podłogę. Filip poszedł za Daisy do kuchni i odłożył bagnet na stół. Dziewczyna miała zupełnie okrągłe oczy z przerażenia. 400 - Daisy, biegnij po Jerzego. I znajdź szmatę, żeby wytrzeć ostrze. Kiedy je oczyścisz, gałgany spal. Pośpiesz się. Wyszła, macając przed sobą jak ślepa. Po chwili wróciła z sierżantem. Jerzy był kompletnie zaskoczony. Patrząc na leżącego dowódcę, najpierw wydawał się zadowolony, ale tylko przez moment. Po chwili jego szare oczy pokryła mgła szoku. I żalu? Ciągle walcząc z odrętwieniem i brakiem poczucia rzeczywistości, Filip odchrząknął i powiedział: - Wywleczemy go na ulicę i odciągniemy, jak daleko zdołamy, nie zwracając uwagi. Potem wrócimy, sprzątniemy ślady i wynosimy się. - My? - Idę z tobą. W tej sytuacji jest to jedyny sposób, żebyś kiedykolwiek wydostał się z Bostonu. - Kent, to nie twoja sprawa! To znaczy, ja jestem dezerterem! - Ale sam nie przedostaniesz się przez Neck. Amberly mógł powiedzieć, dokąd się wybiera. Zbieraj się! I to migiem! Filip schylił się i złapał Rogera za ramiona. Próbował nie dostrzegać martwo rozchylonych ust, woskowych powiek oraz powiększającej się plamy krwi na kurtce. Spodnie już były pokrwawione. We dwóch z Jerzym z trudem podnieśli bezwładne ciało, z wyraźnym wysiłkiem znieśli z werandy i wymknęli się z obejścia tylnym wyjściem za stodołą. Ruszyli w prawo, przecięli opustoszałą ulicę, uginając się pod ciężarem. Skręcili w boczną alejkę, udało im się nieco oddalić od Launder Street. Kiedy już mieli skręcić za kolejny róg, Filip nagle puścił ciało Rogera. W pobliżu rozległ się stukot kopyt i terkot kół. Powóz nadjeżdżał szybko ulicą. - Tutaj go zostawimy - wyszeptał Filip, popychając zwiotczałe ciało pod ścianę domu stojącego u zbiegu ulic. Ułożył Rogera twarzą do budynku. Powóz zbliżał się z hałasem. Myśleli już tylko o jednym: żeby wykonać precyzyjnie każdą czynność, zwiększając tym szanse powodzenia. Satysfakcja z pokonania wroga dawno już się ulotniła, jeżeli w ogóle była. Stojąc plecami do ściany, ramię przy ramieniu, najlepiej jak mogli zasłaniali Rogera. Filip modlił się w duchu, żeby ciemność okazała się dostateczną zasłoną. Dwukonny powozik turkotał po bruku tak żwawo, że kopyta i żelazne obręcze kół wzniecały iskry. 401 Kiedy tylko pojazd się oddalił, Filip pchnął Jerzego w kierunku domu Ware'ów. Biegnąc usiłował uporządkować wzburzone myśli. Musiał się wziąć w garść. Dokładnie wiedział, co teraz trzeba zrobić: uniknąć niebezpieczeństwa i wydostać się z miasta. Gdy wpadli na teren obejścia i biegli wzdłuż stodoły do domu, mógł spokojnie przeklinać Rogera Amberly'ego, reszta była przemyślana. Anna i Daisy czekały w kuchni, obie wciąż bardzo blade. Wpadli do środka i Filip pośpiesznie domknął drzwi kopniakiem. Na stole leżał bagnet, dokładnie wytarty, bez śladów krwi. Ze strzępów ścierki pod kuchnią leciały kłęby śmierdzącego dymu. Może to znak, że przetrzymają tę noc grozy? II - Pojadę na farmę twego ojca - oznajmił Filip Daisy. Siedział za stołem, okropnie bolała go głowa. Anna, z kasztanowymi włosami w nieładzie, chciała zaoponować. Nie dał jej dojść do głosu. - To jedyny sposób, w jaki Lumden może opuścić Boston. I musi to zrobić jeszcze tej nocy. Daisy, gdzie jest rum? Rudowłosa służąca pośpieszyła do spiżarni i wróciła po chwili z butelką przygotowaną zawczasu z myślą o ucieczce. Filip wziął ją od niej i postawił na stole, zaciskając palce, aby powstrzymać ich drżenie. - Czy jesteś pewna, że twój ojciec nas przyjmie? - zapytał Daisy. Dziewczyna skinęła głową. - Jak znajdziemy jego farmę? Mówiłaś, że jest pod Concord. - Kiedy dojedziecie do wsi, przejedziecie przez most i dalej drogą na wschód. Miniecie dużą farmę pułkownika Barretta, kawałek dalej będzie druga, mniejsza. To właśnie nasze gospodarstwo. - Dobrze - podniósł głowę. Anna obserwowała go; widać było, że jest wyczerpana. Zatraciła nawet swą zwykłą pewność siebie. - Anno, nie będzie ci łatwo przebrnąć przez to, co tutaj zacznie się dziać. Lepiej przygotuj się na to, że przyjdzie co najmniej jeden oficer z regimentu Lumdena. Może jutro. Czy wypuściłaś konia? - Tak. Widziałam, jak pogalopował przed siebie. - Musimy zaufać naszemu szczęściu, które jak dotąd nas nie 402 rozpieszczało. Jeśli żaden z twoich sąsiadów nie słyszał przybycia jeźdźca, a zwłaszcza nie interesował się nim na tyle, żeby wyjrzeć i zobaczyć oficera wchodzącego do domu, to pół biedy. Nikt nie doszuka się żadnych powiązań. No, z wyjątkiem jego zamiaru przyjścia tutaj. Z pewnością nie ukrywał tego. Twoja wersja jest następująca: nigdy go tu nie było. Jak wyjdziemy, przeszukaj cały dom i zniszcz wszelkie ewentualne dowody. Sprawdź, czy nie ma gdzieś plam krwi. I zetrzyjcie ślady pudru w korytarzu, gdzie upuściłem ciało. Opowiedz ojcu, co się stało. Na pewno będzie gotów zaprzeczyć, jeżeli ty i Daisy zaprzeczycie, że wiedział cokolwiek o planie dezercji. - Jasne - odpowiedziała Anna. - Nigdy nie słyszałaś, żeby sierżant w ogóle o tym mówił. Nigdy! Był skryty, prawie go nie widywałaś. Jeżeli zamierzał opuścić wojsko, była to tylko i wyłącznie jego tajemnica. Filip myślał gorączkowo, czy czegoś nie pominął. Starał się nie poddawać rozpaczy. Czy nigdy nie będzie końca ucieczkom? Czy naprawdę nigdy nie będzie mógł z nadzieją spojrzeć w przyszłość? Twarz mu zszarzała i zbrzydła. Całym wysiłkiem opanował rozżalenie i mówił dalej: - Za dzień lub dwa, gdy się uspokoisz, powiesz dwóm ludziom, że odszedłem. Ale tylko dwóm. Nie musisz im wyjaśniać szczegółów. Powiesz tylko: miał kłopoty, musiał uciekać. - Kogo mam zawiadomić? - spytała Anna. - Bena Edesa i Henry'ego Knoxa. Powiedz im, że wrócę do Bostonu, gdy tylko będę mógł. Poproś Edesa, żeby ci oddał moją szpadę i szkatułkę matki. - A buteleczkę z herbatą? - Anna starała się uśmiechnąć, ale bez skutku. - Jeżeli chcesz. Poczuję się spokojniejszy, gdy te rzeczy będą przechowywane tutaj. Firma Edesa może pójść z dymem w każdej chwili. Albo Gage każe ją zamknąć. Znów skinęła głową. Zgadzała się na wszystko, co mówił. Filip położył dłonie na stole. Czuł się zmęczony jak po ciężkiej pracy, ale już nie taki roztrzęsiony jak przedtem. Uspokoił się, gdy dotarło do niego, że zwyciężył swojego śmiertelnego wroga. I po tym, jak długo tego pragnął, teraz nie cieszył się wcale. W istocie śmierć Rogera Amberly'ego tylko skomplikowała sytuację i tak już trudną z powodu 403 Lumdena. Sierżant siedział obok, słuchając uważnie. Teraz spytał, korzystając z przerwy w rozmowie: - Czy powinienem zabrać muszkiet ze stodoły? - Nie, zostaw go tam, gdzie jest - odpowiedział Filip wbrew sobie, wręczając mu bagnet. - I to też. Broń i reszta ekwipunku w razie czego potwierdzą historię Anny. Ale lepiej nie pokazywać tych rzeczy nikomu z jego regimentu. - Będę o tym pamiętać - przyrzekła Anna. - Jeżeli wszystko się uda, możesz tak to urządzić, żeby dostał go Knox dla Kompanii Grenadierów. Filip ciągle chciał muszkietu dla siebie. Ale już wiedział, że nie ma możliwości zabrania broni. Posiadanie Brown Bess podczas przejścia przez posterunek na Roxbury Neck było równoznaczne z założeniem sobie stryczka na szyję. Wytarł usta wierzchem dłoni i objął dziewczynę spojrzeniem. - Będziemy na was liczyć, że prześlecie nam jakąś wiadomość o tym, co tu się dzieje i kiedy można bezpiecznie wracać. Jerzy - wskazał gestem na Daisy - pożegnaj się ze swoją narzeczoną. Ale niech to nie trwa za długo, nasz czas jest bezcenny. Im szybciej dotrzemy do Neck, tym większe szanse, że pozwolą mam przejść. Kłamał, w głębi duszy miał czarne myśli. Nie posiadali żadnych dokumentów podróży. Czasami żołnierze pozwalali farmerom przejść bez nich, ale nie zawsze. Istniało duże prawdopodobieństwo, że zostaną zawróceni. Ale po co miałby to mówić i straszyć tamtego? I tak sprawy wyglądały fatalnie! III Pod gwiazdami zaglądającymi przez półokrągłe okno w holu Filip żegnał się z Anną. Pomimo że czas naglił, wziął ją w ramiona i pogładził po włosach, szepcząc słowa pożegnania. Z ustami na jej policzku, z rękami Anny ciasno oplatającymi jego surdut, doświadczył dziwnego uczucia czułości pomieszanej ze smutkiem. Pomyślał, że nawet w najintymniejszych chwilach nie byli sobie tak bliscy, a jej czułość nie znaczyła dla niego aż tyle. Czy to była miłość? 404 Cóż, jakkolwiek by tego nie nazwał, poczuł, że oczy mu wilgotnieją. I przywierając w ciemnościach do Anny, nie wstydził się łez. Wcześniej, gdy przechodzili przez hol, Anna zamknęła drzwi od saloniku, jakby w ten sposób mogła wymazać to, co tam się wydarzyło. Ale on wiedział aż za dobrze, że nie da się wymazać zabójstwa z pamięci po prostu zamykając drzwi. - Anno, muszę cię prosić o wybaczenie. - Za co? - Za to, że przeze mnie ty i twój ojciec znaleźliście się w niebezpieczeństwie, które może trwać dni, tygodnie, a nawet miesiące. Zaatakowałem Rogera, nie myśląc o konsekwencjach. - Ale przecież to on pierwszy rzucił się na ciebie! - Wiem, ale to niczego nie zmienia... Zamknęła mu usta, kładąc palce na wargach. Dłoń miała zimną, widać ciągle jeszcze się bała, ale głos brzmiał już spokojnie. - Damy sobie radę. Najgorsze, co nas może spotkać to to, że jakiś sąsiad widział przyjazd Amberly'ego. Przygotowałam już Daisy na taką możliwość. Powie, że rozmawiała z nim przez drzwi i powiedziała, że Jerzy uciekł. - Bardzo ryzykowne. Kiedy cię zaczną przesłuchiwać, nie będziesz wiedziała, co prowadzącym śledztwo powiedzieli wcześniej twoi torysowscy sąsiedzi. - Wiem, ale musimy pójść na ryzyko. Musimy stawić czoło sytuacji, bez względu na to, jak się rozwinie. - Znów usiłowała się uśmiechnąć. - W końcu papa jest prawnikiem i zręczna obłuda nie jest obca jego profesji. Jeżeli uda się jeszcze dziś zorientować, co widzieli sąsiedzi, to łatwiej będzie ułożyć odpowiednią wersję. Może ludzie prowadzący śledztwo nie będą zbyt inteligentni i zręczni. Albo powiemy, że Roger rozmawiał z Daisy tylko przez drzwi, ponieważ byłyśmy same i nie chciałyśmy wpuścić obcego mężczyzny, albo wymyśli się coś innego. Nie martw się, kobiety są sprytne i wiedzą, jak improwizować. Ciągle bronimy się przed męską natarczywością, więc wcześniej uczymy się sztuki wykrętów. Lekki ton nie pasował do powagi chwili, ale wiedział, że Anna próbuje go uspokoić i odwrócić jego uwagę od dramatycznej rozmowy w kuchni. Pochylił się do jej ust, gdy dodała: - Ta noc może oznaczać ważny zwrot w twoim życiu, Filipie. Wiem, jak zżerała cię pamięć o tym człowieku. A teraz ten rozdział 405 przeszłości jest zamknięty. Możesz iść przed siebie wolny, bez obciążeń. - Jako zbieg? - spytał gorzko. - Na Boga, nie to planowałem, wysiadając w Long Wharf. - A co planowałeś? Dorobienie się na drukarstwie? Więc wracaj do Anglii i pokaż, jakim świetnym torysem udało ci się zostać. Odszukaj tę kobietę... - Podniosła głos, by nagle urwać i odwróciła głowę zawstydzona. - Wybacz. Przyznaję, jestem zazdrosna i nienawidzę jej. Pragnę, żebyś w końcu przekonał się, kim naprawdę jesteś. - Obawiam się, że nie mam wielkiego wyboru. Nadeszły dni, kiedy wszystko wyślizguje mi się z rąk. - Świat nigdy nie wyglądał inaczej, Filipie. Ale teraz dzieje się coś więcej. Wokół ciebie są ludzie, nie zapominaj o tym. Przyciągając ją do siebie, pomyślał, że Anna ma rację. Może o to chodziło w walce, którą toczyli Adams i Edes. Stworzenie nowego człowieka zdolnego nie poddawać się kaprysom dyktatorów i stworzyć podwaliny nowego systemu. Ale po jakie licho wdał się w takie idealistyczne historie? Jak do tej pory niewiele dobrego mu to przyniosło. Łagodne ciepło policzków Anny ukoiło rozdrażnienie Filipa. Dziewczyna wyszeptała z ustami przy jego twarzy: - Jak tylko będę mogła, poślę wiadomość na farmę. Ale pamiętaj jedno: kocham cię. Pocałowała go rozpaczliwie, jakby chciała, żeby ten pocałunek starczył na długie rozstanie. Skrzypnięcie drzwi za nimi sprawiło, że oderwali się od siebie. To Lumden i Daisy wyszli z holu. Sierżant trzymał manierkę z rumem. - Myślę, że lepiej wyjść tylnym wyjściem - stwierdził Filip. Czując się zupełnie osamotniony, ale już bez lęku, ruszył w kierunku stodoły. Idący obok sierżant nie był tak spokojny. Wilgoć styczniowej nocy przenikała nawet przez ciepły surdut. Filip odwrócił się, by rzucić ostatnie spojrzenie na przyjazną jasność kuchni. Zobaczył obie dziewczyny stojące na tle światła. Ręka Anny uniosła się w pożegnalnym geście. Wyprostował się, żeby dodać sobie wzrostu i odwagi i ruszył za Lumdenem. Gdzieś bęben odmierzał miarowymi uderzeniami godziny życia wojska. Echo niosło dźwięki po pustych ulicach. Szli przez wschodni Boston, minęli Drzewo Wolności. Na jego 406 wielkich, szumiących konarach pojedyncza latarnia oświetlała papier. Ale to jedyne światło płonęło tak jasno jak nadzieja pana Edesa i jego przyjaciół na zwycięstwo w walce. Taka myśl przemknęła Filipowi, ale wtedy, na jego oczach, wiatr zgasił latarnię. IV Gdy dotarli do ulicy Orange, Filip zarządził postój w cieniu zrujnowanej budowli. Kawałek dalej, za podwójnym łukiem bramy miejskiej, migotały światła wartowni. - Teraz, Jerzy - obwieścił z niewesołym uśmiechem - zaczyna się. Pamiętaj: ani jednego spójnego słowa, ani jednego prostego kroku. Masz się potykać i mamrotać. Tylko nie wolno ci pozwolić im, aby usłyszeli, jak mówisz. Ja będę z nimi rozmawiać. Tylko ja! Wyciągnęli korek z manierki i Filip wylał trochę trunku na kołnierz Jerzego, zwilżył mu włosy, a potem podał naczynie. - Nie pij. Przepłucz tylko dokładnie usta i wypluj. Żebyś w środku cuchnął tak samo jak na zewnątrz. Sierżant sumiennie wziął spory haust, wypełnił usta, potrzymał minutkę i zabulgotał. W końcu wypluł rum do rynsztoka. Wychudzony kundel, który skradał się za nimi, znalazł jakiś ochłap, ale przestraszony plunięciem, zaniósł się wrzaskliwym szczekaniem. Filip podniósł kamień i rzucił w psa. Zwierzę odeszło na bezpieczną odległość i dalej ochryple szczekało. Hałas w panującej ciszy brzmiał nienaturalnie głośno. Filipowi wydawało się, że postacie kręcące się w dole przy wartowni jakby urosły na dźwięk szczekania. Zbliżył się do sierżanta i otoczył go ramieniem. - Jerzy, prędko, oprzyj się na mnie i zachowuj jak pijany. Podśpiewuj trochę, ale na Boga, nie jakieś żołnierskie piosenki. Zbliżyli się do bramy. Powiew wiatru od wody uderzył w nich, chłoszcząc obu wilgotnym chłodem. Wąski pas lądu oddany był całkowicie we władanie wiatru. Filip zadrżał, Lumdenowi zadźwięczały zęby. Błotnista droga z miasta była wyżłobiona w dwie koleiny od kół wozu. Postacie przy szlabanie stawały się coraz bardziej widoczne. Dwóch, na pewno nie trzech żołnierzy. Pozostali czekali z boku. 407 Filip z sierżantem zbliżali się wolno, ostrożnie. Po jednej stronie chlupotała rzeka, po drugiej morskie fale uderzały o brzeg. Czuć było wszechobecny aromat rumu. Ale czy prostoduszny Lumden okaże się zdolny do oszustwa? Czy zdoła odegrać komedię, która miała mu uratować życie? Pewnie zrobi wszystko, ale jeżeli wyrwie mu się bodaj jedno słowo... Jedno słowo z prawdziwie brytyjskim akcentem, jak pieczęć starego kraju. Wtedy prawda okaże się w całej grozie. Kiedy zbliżali się do rogatki, Filip powiedział głośno: - No chodź, trzymaj się prosto! Zatrzymał się, by jeszcze raz rzucić kamieniem w psa, wciąż podążającego za nimi. Trafił go w zad i zwierzę umknęło z żałosnym skowytem. Mimo chłodu nocy policzki Lumdena świeciły od potu. Niedobrze, niech to licho, pomyślał Filip na wpół niosąc swego towarzysza w kierunku słupa. Nogi sierżanta plątały się aż nadto realistycznie. Dwóch żołnierzy w czerwonych kurtkach stało w blasku trzaskającej pochodni. Przyciskali się do ściany budki strzelniczej, żeby ochronić się od zimna. Na widok nadchodzących unieśli broń. Bagnety na muszkietach zalśniły. Jeden z wojaków okazał się prawie dzieckiem, na oko mógł mieć nie więcej niż szesnaście lat. Drugi był już jak na żołnierza starszym mężczyzną, weteranem o wydatnym brzuchu. Lumden mamrotał i wieszał się na Filipie. Kent podtrzymywał go, szepcząc możliwie najgłośniej: - Na Boga, Ned, stań na własnych nogach! Nie będę cię niósł całą drogę, do samego Roxbury. Lumden całkiem nieźle udawał pijacki bełkot. Czerwona kurtka trąciła Filipa w pierś bagnetem. - Żadnego przejścia, zanim nie odpowiecie na kilka pytań. Jak się nazywacie? Filip przypomniał sobie, jakie nazwisko wymienił ostatnio Knox. - Jerzy Kempie, panie. Mam ziemię, znaczy farmę w Roxbury. To mój kuzyn, Ned, znaczy Ned Kempie. Jemu smakują miejskie panienki. A te szelmy zawsze go spiją. Musiałem przyjść, żeby go wyciągnąć z jednej z tych spelun. Żołnierz spojrzał badawczo na twarz Lumdena. Jerzy sugestywnie 408 przewrócił oczyma, pozwalając, aby ślina ściekła mu z kącika ust. Żołnierz wyglądał na zagniewanego. - Czy macie jakieś papiery, które potwierdzą wasze słowa? - Papiery? - Filip spojrzał tępo na żołnierza. - Panie, ani ani. Znaczy ja i Ned przecie niepiśmienni. Gospodarka, oto, na czym się znamy. Jak się podpisujemy, to krzyżykami. Posłuchajcie, przyszedłem do Bostonu w południe. I nikt mnie nie pytał o papiery. - Przy wejściu tak. Wychodzenie to inna historia! Tacy bękarci muszą mieć papiery, żeby się nie włóczyli po okolicach jak złotnik Revere i nie namawiali do zdrady. - Ojej! - Filip ze wszystkich sił starał się wyglądać nieszczęśliwie. - Puść swojego kuzyna - nakazał żołnierz. - Nie możemy przepuścić was bez kontroli. Filip niechętnie puścił swego towarzysza. Lumden zakołysał się i Kent podtrzymał go w ostatniej chwili. Sierżant zaśmiał się, plując w błoto pod nogami. - Oto kolonialni dżentelmeni - skomentował żołnierz. Odłożył muszkiet pod ścianę budki i zaczął obmacywać surdut Filipa. - Powiedz no, Kempie, czy nie jesteście czasem członkami jednej z tych miejscowych kompanii? Podobno mają piękne mundury i któregoś dnia staną przeciwko nam. - Co też pan! - oburzył się Filip z lepkim uśmiechem. - Kemp-le'owie są lojalnymi poddanymi króla Jerzego. - A, chyba że tak. - Wprawna dłoń żołnierza przesunęła się po spodniach Filipa i wślizgnęła się mu do butów. - Każdy mężczyzna, który tu przychodzi, gada to samo. A potem ma w portkach naboje albo sztylet w bucie. Co oczywiście nie ma żadnego znaczenia. Bo jeśli kiedykolwiek zechcecie walczyć z królem, czy jeżeli należycie do tej hołoty, maszerującej z kijami na ramionach, czeka was tylko jedno, Kempie. Cmentarz. Ten jest w porządku. A jak twój, Arch? Młody żołnierz, który przeszukiwał Lumdena, odparł: - Nie znalazłem nic ciekawego prócz rumu i brudu. Filipa o mało szlag nie trafił z powodu tego, jak gruby wojak mówił o umiejętnościach wojskowych kolonistów. Gdyby znał Hen-ry'ego Knoxa, pewnie zmieniłby zdanie. Ale nie pora była nawet na myślenie o tym. Starszy żołnierz już sięgał do liny uruchamiającej szlaban. Belka trzasnęła, unosząc się w powietrze. Pochodnie iskrzyły. 409 Filip przełknął ślinę i opanował pragnienie pośpiechu. Znów podtrzymał Lumdena, ponaglając go: - Idź, Ned, na miłość boską! Cały pełny rumu, ważysz chyba z tonę! I jesteś mokry jak worek gówna! Kątem oka Filip dostrzegł, że mijają budkę wartowniczą. I szlaban. Lumden udał potknęcie. Filip zaczął tarmosić go, przeklinając soczyście. Jeszcze krok. Jeszcze jeden. Ciemność i nikłe światła błyskające w Roxbury były już w zasięgu ręki. Jeszcze krok. Teraz już naprawdę jeden. - Stać! Filip zacisnął szczęki. To krzyknął młody żołnierz. Czerwona kurtka wynurzyła się z kabiny, gdy chłopak i jego kolega wyskoczyli gwałtownie z budki. Młody dogonił ich jednym skokiem i złapał Filipa brutalnie za ramię. Filip puścił Lumdena i sierżant zwalił się w błoto. Ciężej, niż się spodziewał. - Cholera! - Słowo Jerzego zabrzmiało jak wystrzał. Rozpoznali nas, pomyślał Filip, gdy żołnierz podniósł mu rękę do góry. - Spójrz, co przeoczyłeś! - Wyraźnie był dumny, że okazał więcej czujności niż starszy kolega. - Zauważyłem, gdy nas mijał. To krew albo jestem kompletnym idiotą! I oby tak było, pomyślał Filip. - Masz rację - burknął starszy, okręcając Filipa w kółko. Lumden usiłował wstać, grzebiąc się w błocie u ich stóp. Filip miał tylko nadzieję, że zajęci plamą krwi, którą bagnet zostawił na surducie, nie zauważą, że Jerzy zaklął zupełnie po angielsku. - Skąd to się wzięło? - spytał starszy żołnierz. - Gadaj, Kempie, tylko szybko. Filip znów uśmiechnął się lizusowato. - Panowie, przecież już mówiłem. Ned zadał się z kilkoma fladrami. One, cholera, prawie mnie rozdrapały na części, gdy chciałem go wyciągnąć. Jedna miała nóż i jak jej zabierałem, to znaczy, trochę ją dziabnąłem. - Zamrugał. - Mała rana, ledwie zadrapanie. I od razu krew! Żołnierz był wyraźnie niezdecydowany. 410 - Dziwne miejsce na pobrudzenie się krwią! - Oj, panie oficerze, jak była ta, znaczy, szamotanina, to nie uważałem, żeby się nie pobrudzić. Przewróciłem się, na ziemi na pewno była krew. Filip poczuł strużkę potu spływającą mu po karku. Im dłużej ich zatrzymywano, tym większe szanse, że w ogóle nie będą przepuszczeni. Spróbował jeszcze jednego argumentu. - Chociaż jedno mogę ci zagwarantować - powiedział ze śliskim uśmiechem. - Panience na długo odechce się chłopaków. I będzie jedna okazja mniej, żeby złapać syfa w Bostonie. To trafiło do ciężkiego wojaka. - Cóż, mówią, że właśnie to jest naprawdę groźne dla Korony. Jestem człowiekiem, który lubi się zabawić. Ale kiedyś podłapałem tę france. Czułem się, jakbym szczał igłami. - Cofnął się o krok. - Idźcie. - Tak, panie. Dzięki, panie. Podtrzymując ubłoconego Lumdena, Filip cudem opanował chęć popędzenia przed siebie. Zmusił się, by iść wolno, patrząc pod nogi. Widział, jak błoto pod ich stopami ciemnieje. Wreszcie nawet najmniejsze ślady blasku pozostały w tyle. Żałobne dźwięki fal i zawodzenia wiatru wypełniały noc. Przed nimi było Roxbury, a potem jeszcze długa droga. Od celu podróży dzieliło ich jeszcze siedemnaście mil. Ciemność wydawała się bardzo obca, wroga. Filip pomyślał, że aby pomóc Lumdenowi, zostawił Annę, naraził jej bezpieczeństwo, może wolność. Tymczasem Jerzy właśnie zaczął mu dziękować. Filip syknął, żeby lepiej zachował ciszę. Lepkie, gęste błoto czepiało się do ich butów z nieprzyjemnym, ssącym odgłosem. Noc zdecydowanie ochłodziła się, od Atlantyku szedł wiatr. Filip zauważył sznur mijających ich wozów. Wiozły ryby do Bostonu. Kiedy przejechały, droga opustoszała. Znów stała się niegościnna i obca jak przyszłość, do której popychały go dramatyczne wydarzenia na Launder Street. Z opuszczoną głową, z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie wlókł się w ogromną ciemność. KSIĘGA CZWARTA Droga z mostu w Concord ROZDZIAŁ PIER WSZY ______List______ I Kogut pianiem obwieścił nadejście poranka. Już drugiego, odkąd dwóch zbiegów szczęśliwie przekroczyło Neck. Drżąc z zimna i słysząc, jak z głodu burczy mu w brzuchu, Filip przykucnął w przydrożnym rowie. Zerkał na wiejski dom z desek. Kurek na jego dachu właśnie wskazał zmianę kierunku wiatru. Krwawy, styczniowy świt pomału przechodził w mglisty poranek. Za domem stały jeszcze dwa budynki. Większy z nich rysował się niewyraźnie na tle wzgórza, o które był oparty tylną ścianą. W stajni parskały konie. Zaryczała krowa. Obserwowali gospodarstwo 0'Briana już prawie kwadrans. - Chodźmy, Jerzy, na miłość boską - powiedział w końcu Filip. - Trzeba go zbudzić. Ja zaświadczę o prawdzie twoich słów. Sierżant przesunął palcami po myszce na czole, co było jego nawykiem, gdy czuł się niepewny i zdenerwowany. - Żałuję, że nie poprosiłem Daisy o jakąś pamiątkę - powiedział. - Coś, co jej ojciec mógłby rozpoznać. Filip przeskoczył przez zamarzniętą na dnie rowu wodę i znalazł się na skraju drogi. - Nie mam zamiaru dłużej czekać. Przemarzłem do szpiku kości od tego wiatru, a żołądek z głodu przyrósł mi do pleców. Co on nam może zrobić? Ustrzelić i podarować nasze trupy czerwonym kurtkom? - Nigdy nie wiadomo - odparł surowo Lumden. - Wiem na pewno, że Gage ma szpiegów przebranych za farmerów. - Zęby szczękały mu, gdy przeszedł drogę za Filipem. 415 Odkąd opuścili Boston, prawie się nie zatrzymywali. Z Brooklinu skierowali się na północ do Cambridge, potem skręcili na północny zachód do wioski Lexington. Po pięciu milach znaleźli się w miejscowości Concord. Okazało się, że to spora wieś licząca tysiąc, a może i półtora tysiąca mieszkańców. Szczyciła się wieloma domami wyglądającymi na zamożne. Nad stawem znajdował się młyn, dom gminny i tawerna, własność, jak można było przeczytać na skrzypiącym szyldzie, „pana Wrighta". W czasie swej wędrówki szli równolegle do głównych szlaków, unikając dużych dróg w obawie przed ewentualną pogonią. Dlatego posuwali się naprzód powoli. Lumden, odziany tylko w skórzaną koszulę, szczególnie cierpiał z powodu chłodu. Przechodząc przez Concord, przekroczyli most, a właściwie drewnianą kładkę dla pieszych na pełnej uroku rzeczce nazywającej się tak samo jak wioska. Krajobraz różnił się znacznie od płaskiej okolicy Lexington. Grzbiety wzgórz stykały się z niebem. Droga, którą według Daisy mieli podążać, prowadziła między wzgórzami. Minęli farmę należącą, jak im mówiła Daisy, do kogoś, kto nazywał się Barrett. Następne zabudowania, wyraźnie biedniejsze od poprzednich, w zimnym świetle styczniowego świtu wyglądały ponuro. Gdy znaleźli się naprzeciwko nich, słońce dopiero wychynęło zza wschodnich grzbietów. - Pośpiesz się, Jerzy! - Gdy Filip raz zdecydował się stanąć twarzą w twarz z ojcem Daisy, nie chciał czekać ani chwili dłużej. Skręcili z drogi w wąską ścieżkę wspinającą się do zabudowań, gdy jakaś postać wyłoniła się z cienia. Filip i Jerzy zatrzymali się na otwartej przestrzeni w świetle wschodzącego słońca. Postać stała bez ruchu u wejścia do obory, dziwnie ciemna, nawet na twarzy. Człowiek-cień; serce Filipa zabiło szybciej. Uniósł rękę, otworzył usta, żeby krzyknąć i uspokoić dziwnego stwora, że nie są złoczyńcami. Człowiek skrył się z powrotem w głębi obory. Lumden już zaczął o coś pytać, ale Filip dał mu znak, żeby się nie odzywał. Na wypadek, gdyby jego obawy okazały się słuszne, biegiem ruszył w kierunku domu. Okazało się, że miał rację. Ciemny człowiek ukazał się znowu, unosząc muszkiet do ramienia. - Padnij! - krzyknął Filip. Skoczył, podcinając Lumdena. Potoczyli się po zmarzniętej tra- 416 wie, gdy nad nimi zagrzmiał wystrzał. Usłyszeli świst kuli ponad głowami. Filip podniósł rękę i zamachał przyjaźnie. - Zaczekaj! Jesteśmy przyjaciółmi! Przysyła nas Daisy 0'Brian! Człowiek pod oborą, już powtórnie ładujący broń, zawahał się. Z wnętrza domu Filip usłyszał wiązankę przekleństw. Strzelający chwycił muszkiet jak maczugę za lufę i ruszył ku nim z wolna. Filip podniósł się powolutku. Nagle zaskoczony otworzył usta. Teraz rozumiał, czemu mężczyzna wydawał mu się z daleka ciemną zjawą. Ręce trzymające broń były czarne. W ciemnej twarzy bielały tylko zęby. Murzyn był w średnim wieku, ubrany w długie buty, stare portki i farmerską koszulę z szorstkiej wełny. Patrzył na intruzów spode łba. Ciemne oczy pod siwiejącymi kręconymi włosami nie wyglądały przyjaźnie. - Uczciwi ludzie nie podkradają się o świcie na podwórko - powiedział wrogo, mijając narożnik domu i zbliżając się do Filipa i jego towarzysza. - Tak robią złodzieje koni. Gadajcie zaraz, kim jesteście i czego chcecie! Drzwi domu otworzyły się, a na progu, w obłoku parującego oddechu, ukazał się niski, okrągły mężczyzna w nocnej koszuli do kostek. Różową twarz i błękitne oczy cechowało pewne podobieństwo do Daisy. - Po co, u diabła, strzelałeś, Arturze? - warknął farmer. - Strzelałem do pary bardzo dziwnych ptaszków, panie 0'Brian - wyjaśnił Murzyn. - Nakryłem ich, jak tu się skradali od drogi. - Jesteśmy przyjaciółmi... - zaczął Filip. - Ty jesteś przeklętym łgarzem - przerwał 0'Brian, mierząc go zimnymi, niebieskimi oczami. - Nigdy wcześniej nie widziałem żadnego z was. - Niech mi pan pozwoli wyjaśnić, panie 0'Brian - powiedział Filip, robiąc krok w kierunku ganku.. Artur zaraz złapał mocniej muszkiet i uniósł go nad głową, gotów do uderzenia. - Wiem, że pan nas nie zna. Nazywam się Kent, a to jest Jerzy Lumden. - Ciągle nie mówicie, skąd jesteście? - Z Bostonu. Obaj znamy pańską córkę. - Naprawdę? - Chwila ciszy. - A którą? - Tę w Bostonie, oczywiście. 417 - A jak ona ma na imię? - Daisy. - No, dobrze - zgodził się farmer po chwili namysłu. - Mówcie, 0 co wam chodzi. - Pan Lumden był żołnierzem w królewskiej piechocie. Dwa dni temu pomogłem mu uciec z Bostonu. Daisy przysłała nas tutaj, ponieważ - nie ma co ukrywać - pan Lumden i ona zamierzają się pobrać. Filip myślał, że farmer zemdleje. - Pobrać się? Przychodzicie ukradkiem pod dom o świcie, żeby przynieść mi nowinę, że będę miał nowego zięcia? Najświętsza Panienko! To są czasy szalone, ale czy aż tak szalone? Poruszając się ostrożnie, bo barczysty Murzyn wciąż był gotów do ataku, Filip sięgnął pod swój surdut. W tym czasie 0'Brian zwrócił się do swego człowieka: - Arturze, myślę, że będzie najlepiej, jeżeli się ubiorę i załaduję swoją strzelbę. Odstawimy tych dwóch wariatów do wioski. Niech ich zamkną! Zaręczony z Daisy? Słodki Jezu, za kogo wy mnie bierzecie? Za kompletnego głupca? - spojrzał ponuro. - Mogę się założyć, że prawda wygląda następująco: jesteście szpiegami króla. 1 w przebraniu myszkujecie po okolicy. - Nie, proszę pana, to nieprawda! - zaoponował Filip. - Czy może pan spojrzeć? Myślę, że to pomoże mi pana przekonać... Wyciągnął spod koszuli medalion na łańcuszku. 0'Brian pokręcił głową. - Noszenie medalika z Matką Boską niczego nie dowodzi. Słyszałem, że wśród homarzych kuprów też się zdarzają Irlandczycy. - To nie jest święty medalik, panie 0'Brian. Na nim jest Drzewo Wolności. Nie obejrzy pan? Po raz pierwszy 0'Brian stracił trochę pewności siebie. - Jesteś jednym z Patriotów z Bostonu? - Jestem. - Pokaż mi to tu bliżej. Filip podszedł ostrożnie. Zgrubiałe palce farmera dokładnie zbadały obie strony, zanim oddały mały, błyszczący krążek. - Wygląda na prawdziwy. Ale przecież można go ukraść! - Ten nie jest kradziony. - On mówi prawdę, panie 0'Brian - wtrącił się stanowczo Lumden, chociaż zęby mu szczękały ze zdenerwowania. - Ja jestem 418 dezerterem z Trzydziestego Trzeciego Regimentu Piechoty. A to ubranie zdobyła dla mnie pańska córka. - Czy ty mówisz poważnie, że ty i moje dziecko...? Że wy oboje...? - Tak, proszę pana. Przydzielono mi kwaterę w domu, gdzie pracuje Daisy. U pana Ware'a. I tak się poznaliśmy. Filip czekał w napięciu, podczas gdy farmer mierzył ich w milczeniu badawczym spojrzeniem. W końcu jego rysy trochę zmiękły. - No już dobrze, niech mnie diabli. Obudzono mnie z nocnego snu wystrzałem z muszkietu. Przed domem natykam się na dwóch włóczęgów trzęsących się z zimna na moim podwórku. Czy tak się człowiek dowiaduje o małżeńskich planach własnego dziecka? Arturze! - Słucham? - Co o tym sądzisz? - To bardzo niezwykłe, proszę pana. To jest tak niezwykłe, że musi być prawdziwe. - Wpuść ich do środka, tam wysłuchamy całej tej dziwacznej opowieści. Wciąż nie spuszczając z nich czujnego spojrzenia, Murzyn podążył za Filipem i Jerzym przez frontowe nie opalane izby. W kuchni gospodarz, szurając bosymi stopami, zakrzątnął się wokół paleniska. Wprawnie rozniecił ogień na kominie i zwrócił się do nowo przybyłych: - Teraz siadajcie i opowiedzcie mi wszystko jeszcze raz, po kolei. Potem zdecyduję, czy odstawić was obu na odwach do Concord. Filip zdecydował, że chyba polubi zrzędzącego starego farmera. Nie można go było winić za tę podejrzliwość. Na razie osiągnęli- tyle, że siedzieli w ciepłej izbie i mieli być wysłuchani. Przysunął sobie stołek bliżej ognia i tak jak i 0'Brian spojrzał wyczekująco na Lumdena. - To, co powiedział mój przyjaciel, pan Kent, jest świętą prawdą. - Jerzy Lumden cały czerwony nerwowo pocierał myszkę na czole. - Nazywam się Jerzy Lumden, ostatnio w Trzydziestej Trzeciej. Podczas gdy mieszkałem w domu mecenasa Ware'a, pańska córka i ja... poznaliśmy się na tyle, żeby przekonać się... - Zaczerwienił się jeszcze bardziej i wymamrotał coś pod nosem. - Głośniej! - ryknął 0'Brian. - Gadaj głośniej! - O wzajemnych uczuciach - powiedział Lumden załamującym 419 się głosem. - W tym samym czasie upewniłem się, że nie mam serca do walki z kolonistami. Mówię to panu bez ogródek: nie mam zamiaru brać w tym udziału. Chcę tylko poślubić pańską córkę, być dobrym mężem i troszczyć się o nią. - W jaki sposób? - Błękitne oczy 0'Briana zwęziły się jak u kota podczas polowania. - No cóż, proszę pana, mój ojciec był kowalem w Anglii. I ja też znam się co nieco na tym fachu. - Boże święty! Ktoś tu zwariował. Mówisz tak, jakby ta cała gadanina była prawdą. - Bo to jest prawda. Daisy i ja... - Lumden, znów czerwony jak burak, nie dokończył. - Spodziewasz się, że poślubisz moje dziecko bez mojej zgody? - Ależ nie! Właśnie chciałem o nią pana prosić! - Cóż, odmawiam. Na razie odmawiam. - Farmer pochylił się do przodu. - A jakiego jesteś wyznania? - Anglikańskiego, proszę pana. - Boże, uchowaj! - Ale Daisy i ja ustaliliśmy, że weźmiemy ślub i wychowamy potomstwo według jej religii. - Naprawdę? - Starszy mężczyzna niepewnie zamrugał powiekami. - Naprawdę! - Arturze, jakie jest teraz twoje zdanie? - Trąc w zamyśleniu podbródek, farmer zwrócił się do Murzyna. - To zbyt szalone, żeby nie było prawdą, panie 0'Brian. Ale wolałbym usłyszeć, co ma do powiedzenia ten drugi. Zanim Filip zdążył otworzyć usta, Jerzy odezwał się rzeczowym tonem: - Nie widziałem, żeby ktoś pytał o zdanie niewolnika. Artur uderzył kolbą muszkietu w podłogę z desek, patrząc ze złością. Filip teraz dopiero zauważył, że skóra na jego nadgarstkach jest nieco starta i zgrubiała. Czyżby ślady po kajdanach? - Arturze - farmer wykonał uspokajający gest - on tak gada tylko z pogańskiej niewiedzy. W kolonii Massachusetts nie ma niewolnictwa. Artur jest wolnym człowiekiem o ciemnej skórze. Pracuje na swoje utrzymanie jak każdy. Może robić, co chce, i iść, dokąd chce. Pamiętaj o tym, gdy się do niego zwracasz. 420 - Nie chciałem nikogo obrazić. - Lumden zarumienił się kolejny raz. - Przepraszam, Arturze, jeśli mogę tak do ciebie mówić. - A ciekawe, jak? To jedyne imię, które mam. - Pomimo tych burkliwych słów Murzyn wyglądał na udobruchanego. Filip pomyślał, że ślady po kajdanach świadczą, iż Murzyn jest zbiegłym niewolnikiem. Pewnie z którejś ze wschodnich kolonii, gdzie szczególnie kwitła instytucja niewolnictwa, nie akceptowana przez liberałów z Bostonu. Ale wielu kapitanów bostońskich przywoziło ludzi do pracy z Afryki, bo taki handel był niezwykle intratny. - Nasz Pan - kontynuował 0'Brian - niech będzie pochwalone imię Jego, uważał za słuszne, że ze związku z moją świętej pamięci ukochaną żoną urodziły się tylko dziewczęta. Pięć moich córek jest już mężatkami, mieszkają w różnych miastach prowincji. Daisy poszła za obowiązkiem do Bostonu, mając nadzieję, że i ona znajdzie tam swoje szczęście. - Kolejne spojrzenie spode łba na Lumdena mówiło, że miał szereg wątpliwości, czy córka osiągnęła cel. - Więc tylko ja z Arturem zostaliśmy na gospodarstwie. Jeżeli jest to schronienie, jakiego szukacie, ceną będzie praca. - Z radością zapłacimy - odpowiedział Filip. - Jerzy nie ma zamiaru wracać do Bostonu. Ja - zawahał się na chwilę - na pewno nie mogę się tam pokazać przez najbliższe parę tygodni. Tak się złożyło - czuł, że może zaufać staremu farmerowi na tyle, żeby opowiedzieć mu część swojej historii - że miałem kłopotliwe spotkanie z pewnym oficerem Jego Królewskiej Mości. Mogą wydać na mnie nakaz aresztowania. - Czy Daisy jest w niebezpieczeństwie? - zapytał nagle 0'Brian. Filip nie lubił kłamać, ale nie chciał też niepotrzebnie przysparzać staremu człowiekowi zmartwień. - Nic o tym nie wiem. Ona i panna Ware pomogły Jerzemu zdobyć ubranie konieczne do ucieczki, to wszystko. Pańska córka skierowała nas tutaj i powiedziała, że przyśle wiadomość. - O czym? - O tym, kiedy do nas dołączy. i - Jak prędko to może nastąpić? - Nie mam pojęcia. - Ale ciebie homarze kupry chcą zamknąć? - Najprawdopodobniej. Stary farmer po raz pierwszy wybuchnął szczerym śmiechem. 421 - To mi dopiero rekomendacja! Filip poczuł się od razu lepiej. Zwłaszcza, że w kuchni zrobiło się ciepło i jasno. Słońce wyszło zza wzgórz i zaglądało w okna. - I ty obracasz się w najlepszej kompanii, sądząc po tym medaliku - ciągnął stary. - Moim zdaniem życie takich ludzi jak Sam Adams czy John Hancock nie warte jest nawet szylinga, jeśli w najbliższym czasie nie wyniosą się z Bostonu. Słyszałem, że Patrioci powinni szukać schronienia poza miastem. Jeżeli faktycznie to, co mi powiedziałeś, jest prawdą, trzeba cię będzie przedstawić mojemu sąsiadowi, tam w dole drogi. Jim Barrett to pułkownik dowodzący naszymi wojskami z Concord. - Racja - skinął głową Filip. - Zostałem przeszkolony w Bos-tońskich Grenadierach pod komendą kapitana Pierce'a. - W porządku. Artur, daj no owsianki. Nakarmimy te dwa strachy na wróble i siebie przy okazji. Uważam, że najlepiej będzie przyjrzeć im się tu, na miejscu. Zwłaszcza temu żołnierzykowi, co mi się pcha do rodziny. Jak tylko zjedzą, zapędź ich do roboty. - Może się pan nie martwić. - Potężny Murzyn radośnie wyszczerzył zęby. - Już ja im znajdę pracę. II Artur okazał się nadzorcą surowym, ale sprawiedliwym. Zatrudnił dwóch nieoczekiwanych stołowników Martina 0'Briana, by od świtu do zmierzchu przybijali gwoździe i piłowali. Stodoła rozpadała się już z jednej strony i naprawa bardzo jej się przydała. Po całym dniu pracy Filip, zadowolony, że może odpocząć, mniej miał siły na rozmyślanie o swoich kłopotach. Ale niezależnie od tego, jak bardzo wyczerpywał go codzienny kierat, troska o Annę nigdy go nie opuszczała. Ze stycznia zrobił się luty, a wiadomości ciągle nie było. Podczas długich wieczorów przy kuchennym piecu farmer i jego przyszły zięć wiedli długie dysputy. Wymieniali poglądy na temat wahadłowej batalii między Koroną a koloniami oraz opinie o zdolnościach bojowych brytyjskiego wojska w wypadku otwartych działań wojennych. 0'Brian często poruszał temat przejścia Lumdena na katolicyzm, co dla Irlandczyka było niezwykle istotne. Pewnego dnia stary farmer zabrał Filipa na farmę w dolinie, gdzie 422 twardy jak podeszwa James Barrett obejrzał swego nowego rekruta. Pułkownik przygotowywał miejscową kompanię minutową na wypadek wojny. Szczerość Filipa i jego przeszłość przekonały Barretta, że ma do czynienia z cennym nabytkiem dla swego oddziału. W Concord brali udział w ćwiczeniach mężczyźni w różnym wieku. Kilku z nich było weteranami wojny z Francją, którą Filip pamiętał jeszcze z czasów Auvergne jako „siedmioletnią". Wtedy ci sami ludzie, teraz szykujący się do rebelii, walczyli i byli gotowi zginąć za swego króla. Okazało się, że w Concord zaopatrzenie w muszkiety, proch i kule nie stanowiło żadnego problemu. Od miesięcy gromadzono zapasy. Wędzarnia Barretta służyła za główny magazyn wyposażenia wojska. A w samym Concord w domu spotkań schowano pół tuzina dział. Oczywiście tak znakomite wyposażenie było powodem dumy miejscowych, chciaż pułkownik Barrett zwracał swym towarzyszom uwagę, że ich cicha, mała miejscowość może właśnie dzięki temu stać się celem ekspedycji Gage'a. Pomimo że przejście w Neck było pilnie strzeżone, ściślej niż kiedykolwiek, wieści o wzrastającym napięciu w Bostonie docierały do tawerny Wrighta regularnie. Patrioci jakoś zawsze zdołali nocą przedostać się przez rzekę, żeby przekazać informacje. Revere zorganizował specjalną grupę, której zadaniem było śledzenie ruchów wojsk w okolicach Bostonu. Statki przypływające z Anglii przywoziły wiadomości, że stary Pitt, teraz już książę Chatham odpowiedział na „Deklarację praw". Jego plan zaproponowany Parlamentowi zawierał propozycję ugody. Między innymi Pitt postulował propozycję wycofania wszystkich żołnierzy królewskich z Bostonu. Ale plan Pitta został odrzucony. Rozeszły się nawet pogłoski, że w tym samym czasie minister North osobiście stworzył i wprowadzał w życie jeszcze bardziej represyjny i ponury program zakazujący okrętom Nowej Anglii handlu we wszystkich portach będących pod kontrolą Wielkiej Brytanii, a nawet zabraniający kutrom nowoan-gielskim połowów na Atlantyku. A najbardziej złowieszcza z pogłosek dotyczyła generała Gage'a. Głosiła, że generał ma zostać upoważniony do wprowadzenia własnych praw w celu poparcia edyktów Korony. Lód na rzece topniał pod ciepłymi powiewami marcowych wiatrów. Patrioci z Concord spotkali się w ciemnej, starej gospodzie 423 Wrighta. Tego dnia przyszła wiadomość, że pomimo wstawiennictwa takich ludzi jak Pitt i Burkę Izba Lordów uznała prowincję Massachusetts za zbuntowaną. Gage od razu zaczął działać. Wysłał żołnierzy do Salem, żeby skonfiskować broń tamtejszych oddziałów kolonialnych. Tej samej nocy głośne pukanie do drzwi 0'Briana obudziło Filipa. Od razu wiedział, o co chodzi. Złapał swój muszkiet i ruszył biegiem do Concord. Prowincjonalny system alarmowy składający się z konnych posłańców i dzwonów kościelnych ostatnio został zreorganizowany. Wszystkie kompanie w Concord były gotowe do wymarszu w parę godzin. Potem przybyli jeźdźcy z raportem, że cała broń z Salem została przeniesiona w bezpieczne miejsce i jest już poza zasięgiem wojsk brytyjskich. Oficerowie Gage'a odstąpili od poszukiwań. Ale Patrioci, którzy mieli zwyczaj spotykać się w tawernie - torysi z Concord rozsądnie unikali tego lokalu - byli jednogłośni. Tylko tygodnie, a może i dni dzieliły ich od otwartej wojny. Rozlew krwi był nieunikniony. W tym czasie Kongres Prowincji obradujący w Cambridge pod przewodnictwem Hancocka i doktora Warrena przyjął rezolucję ostrzegającą oddziały milicji, że ruchy jakiegokolwiek oddziału pod Bostonem „do stanu pięciuset ludzi" będą uważane za przygotowania do stanu gotowości wojennej. Filip co prawda uważał, że powinien bardziej przejmować się i interesować bieżącymi wydarzeniami życia publicznego, ale zbyt przejmował się brakiem wiadomości od Anny. 0'Brian też się martwił o Daisy. Nie mówiąc już o Lumdenie. W połowie marca, przedyskutowawszy sprawę z farmerem i byłym sierżantem, Filip zdecydował się wrócić do miasta. Następnego ranka lało. Filip wszedł do stajni, żeby osiodłać klacz, którą 0'Brian zaproponował mu na podróż. Naraz usłyszał skrzypienie kół i chlupot kopyt w kałużach. Wyjrzał zaniepokojony. Na drodze przed posiadłością pojawił się farmerski wóz. To wracał Artur, który pojechał do Concord po mąkę i inne produkty. Nie był jednak sam; obok niego siedział ktoś jeszcze. Przez zasłonę deszczu Filip dostrzegł ogniście rude włosy i zaraz krzyknął w stronę Lumdena, który w głębi podwórza przycinał deski: 424 - Jerzy! To Daisy! Daisy przyjechała! Obaj rzucili się na wyścigi przed siebie, podczas gdy Artur skręcił, żeby wjechać na drogę wiodącą do domu. Wóz ciężko przetaczał się po koleinach. Równocześnie śmiejąc się i płacząc Daisy zeskoczyła z kozła wprost w ramiona Lumdena. Kiedy już się przywitali, dziewczyna podbiegła do Filipa i też go serdecznie uściskała. - Panna Anna czeka na pana w Concord. - A więc przyjechała z tobą? - Tak - kiwnęła głową Daisy. - Ona i mecenas zatrzymali się w gospodzie. Adams na dobre wyjechał z Bostonu. Podobnie pan Hancock. Musieli uciekać nocą jak przestępcy! - Więc jest już aż tak źle? - Tak mówią. Tylko doktor Warren został na miejscu, tak mówi mój pan. Rozejrzała się dokoła, ocierając łzy radości. Lumden stał obok niej, zapomniawszy o opuszczonej w błoto pile. Był tak uszczęśliwiony, aż biła od niego łuna. - A gdzie mój ojciec? - Poszedł do pułkownika Barretta - wyjaśnił Artur. - Porozmawiać. - Czy ty... - zwróciła się do Lumdena - to znaczy, czy on nam pozwoli? Lumden tylko wyszczerzył zęby i skinął głową. Daisy aż zapiszczała i ponownie rzuciła mu się w ramiona. Filip pobiegł do domu po surdut. Po chwili już wołał przez ramię: - Powiedzcie panu 0'Brianowi, że pojechałem do Concord... - Nagle stanął i spojrzał zaniepokojony na Daisy. Znad ramienia ukochanego patrzyła na niego wzrokiem zupełnie pozbawionym radości. - Daisy, co się stało? - Panna Anna panu powie - powiedziała szeptem, podchodząc doń bliżej. - Nie, ty mi powiesz. - Wydaje się, że najprawdopodobniej, to znaczy na pewno, chodzi o to, że ten oficer, ten, który przyszedł do domu, nie... - Daisy, mówże! Nie co? - Nie umarł! 425 III Lodowaty strach, zimny i smagający jak marcowy deszcz, przenikał Filipa, gdy wskoczył na siodło i pojechał do Concord. Przed domem Barretta zobaczył uwiązanego konia 0'Briana, ale nawet nie zwolnił. Pędził na złamanie karku. Przejechał rynek i wpadł na podwórze gospody. Na błocie widać było jeszcze ślady kół dyliżansu. Wiadomość Daisy uderzyła go jak obuchem w głowę. Teraz, pośpiesznie zastanawiając się nad tamtą nocą, doszedł do wniosku, że taki przebieg wypadków można było przewidzieć. Przecież nie zadał sobie trudu, żeby chociaż sprawdzić, czy Roger naprawdę nie żyje. Po prostu założył, że pchnięcie bagnetem było śmiertelne. Ten błąd mógł się na nim zemścić fatalnie. Uwiązał klacz i nie zważając na swoje ubłocone buty, wszedł do środka. Gospodarz skierował go na piętro, do pokojów w części frontowej. Wpadł do szarego, zimnego saloniku, by natknąć się na Annę Ware wlokącą kufer do jednej z sypialni. Zrzucając wilgotny podróżny płaszcz, Anna odwróciła się i otworzyła szeroko oczy. - Och! Filip! Nie wiedział nawet, kiedy pokonał długość pokoju i chwycił ją w ramiona. - Anno! Anno! Czekałem bodaj na słowo! Po chwili odsunęli się od siebie. Mimo wszystko nie chcieli, żeby tak ich zastał ojciec dziewczyny. Po spontanicznym powitaniu zadziałały hamulce konwenansów. Mecenas wyglądał na zmęczonego i zabiedzonego. Gdy wszedł, serdecznie przywitał się z Filipem. - Warunki w Bostonie pogorszyły się na tyle, że nie widziałem innego sposobu, żeby bezpiecznie porozumieć się z tobą. Kurierzy ponoszą duże ryzyko i mają dosyć roboty. Nie należy zatrudniać ich do przenoszenia osobistych wiadomości. - Byłem zaskoczony, słysząc, że jesteście w Concord! - Zadaliśmy sobie niemało trudu, żeby zdobyć odpowiednio podrobione papiery, dzięki którym przejechaliśmy Neck. - Wskazał kufry. - Oto wszystko, co pozwolono nam zabrać. Resztę rzeczy, meble i sprzęty, musieliśmy zostawić. Na pewno jeśli nie żołnierze, 426 to ci przeklęci torysi wszystko splądrowali. Ale mieliśmy tylko dwa wyjścia: uciec albo liczyć się z perspektywą uwięzienia za moją działalność. Tylko Warren zdecydował się zostać. W jego profesji to inna sprawa. I jeszcze Revere, żeby koordynować działania i prowadzić obserwację. - Mówi się, że Gage szykuje się do ataku. - Tak, chce skonfiskować broń. Prawdopodobnie odpowiednie uprawnienia płyną już do niego na okręcie ministra do spraw kolonii. - Słyszałem o tym. Anna patrzyła na niego ze smutkiem, którego nie pojmował. Jej ojciec ciągnął swój ulubiony temat: - Warren wyśle kogoś z ostrzeżeniem, gdy Gage zacznie szykować atak. Taka jest w każdym razie umowa. Doszliśmy w końcu do sytuacji, której pragnął Samuel. Choć może to jedyna droga, Bóg mi świadkiem, że jestem przerażony. - Jaka jest sytuacja pana Edesa? - spytał Filip. - Ciężka. Dystrybucja „Gazety" jest całkowicie zakazana. Kiedy rozmawiałem z nim ostatnio dwa dni temu, właśnie zaczął demontować prasę. Ma nadzieję, że uda mu się przemycić ją w częściach przez rzekę. Może do Watertown. On i Revere myślą o pieniądzach. Filip zmarszczył brwi i okazał gestem brak zrozumienia. - Chodzi o druk! - wykrzyknął Ware. - Wojna zapewne rozpocznie się wkrótce. Kolonie będą mieć w końcu samodzielne finanse. Paul już szkicuje projekty. Ale dość o tym. Mamy niestety złe wiadomości dotyczące cię bardziej osobiście, chłopcze. - Wyłupiaste oczy Ware'a spojrzały na Filipa z czymś w rodzaju szacunku. - Jeśli chodzi o oficera, którego spotkał ten pechowy wypadek w moim saloniku, to Anna powiedziała mi prawdę. - Daisy mówiła, że są powody, by przypuszczać, że ten człowiek nie umarł. - I to jakie powody! - Ware zwalił się na rozklekotany fotel i spojrzał poprzez pocerowane, zżółkłe firanki na deszcz za oknem. - Dzięki Annie byliśmy przygotowani, gdy przybyli inni oficerowie z Trzydziestego Trzeciego Regimentu. Moja córka nauczyła Daisy, co mówić. A ci panowie byli na tyle nierozważni, że sami wspomnieli o uprzednim wypytywaniu sąsiadów. Powiedziano im, że widziano Amberly'ego, jak pukał do naszych drzwi. Daisy łgała bardzo dziel- 427 nie. Powiedziała, że Lumden zniknął tamtego dnia rano. Mam nadzieję, że jest bezpieczny na farmie jej ojca? - Tak, tak. - Daisy powiedziała czerwonym kurtkom, że pokazała Amber-ly'emu ekwipunek Lumdena pozostawiony w stodole, po czym oficer odjechał. Obie z Anną trzymały się tej historii, chociaż nie raz je przesłuchiwano. Nie sądzę, żeby uwierzyli dziewczętom! - Nawet jestem tego pewna - wtrąciła Anna. - Jedyny czynnik pocieszający to fakt, że na razie Gage nie pozwala torturować podejrzanych. Może to wpływ jego amerykańskiej żony. Tajemnicze okoliczności towarzyszące sprawie Amber-ly'ego jakoś pozwoliły ustrzec się kłopotów. - Spojrzał na Annę znacząco. Filip nie zrozumiał tego spojrzenia. Anna wyglądała źle, pod oczami miała sine obwódki, a jej włosy wydawały się jakby wypłowiałe. - O jakie tajemnicze okoliczności chodzi? - zapytał w końcu. - Znaleziono go w końcu tam, gdzie go zostawiłeś - wyjaśniła znużonym głosem. - Nieprzytomnego, ale nie martwego. Kilka dni później zniknął z Bostonu. - Zniknął? Nie zawieziono go do szpitala? - Tak powinno być - wyjaśnił Ware. - I było. Na początku. Ale ktoś się zgłosił i zabrał go, żeby zorganizować odpowiednią opiekę. - Wytłumaczcie mi, o co chodzi. - Według chłopaka, którego Revere trzymał w tym lazarecie, Amberly, ciągle w złym stanie zarówno na ciele, jak i na umyśle, został zapakowany do powozu przez kilku mężczyzn, służących, ale nie w liberiach. Nasz informator ich nie znał. Powóz wyjechał przez Neck bez trudności, prawie nie kontrolowany. - Ware skrzywił się niechętnie. - Widać w armii brytyjskiej można posiadać specjalne przywileje. Podobno w Anglii niektórym więźniom przynoszą żarcie z gospody. I tutaj też. Wiesz, jak ten jegomość wszedł w posiadanie swego stopnia? Kupił go. I kiedy ktoś się dowiedział, że pułkownik ma kłopoty i leży w zwykłym wojskowym lazarecie, zabrano go w jakieś lepsze miejsce. Bo w szpitalu wojskowym najczęściej się umiera. Ich chirurdzy są mniej sprawni niż rzeźnicy. - Spojrzał prowokująco na Filipa. - No, ale Anna przywiozła ci coś, co sugeruje, że to ty możesz nam wiele wyjaśnić. 428 - Co to takiego, Anno? - spytał Filip. - List. - Którego nie otworzyliśmy - zaznaczył Ware. - Jego treść to twoja sprawa. Daj mu go Anno. A ja zejdę na dół ogrzać moje zziębnięte nerki grzanym piwem z rumem. Po chwili drzwi się za nim zamknęły. Anna podeszła do najmniejszego kuferka, otworzyła wieko i spośród ubrań wyjęła kasetkę Marii. Obok spoczywała szpada Gila i zielona flaszeczka z herbatą. Filip był wzruszony widoczną pieczołowitością, jaką dziewczyna otaczała jego mizerny dobytek. Sięgnęła na dno kuferka i podała mu list. Zalepiony woskiem, ale bez pieczęci, nosił ślady wielu rąk, przez które przeszedł. Adres pisany dłonią osoby wykształconej głosił: „Pan Filip Kent, Boston, Launder Street, z listami państwa Ware". - Anno, jak to dostałaś? - Podniósł na nią wzrok. - Przywiózł prywatny posłaniec. Kilka godzin przed naszym wyjazdem. - To znaczy, że nie musiałaś chodzić do poczmistrza? - Nie. - Anna potrząsnęła głową, jej głos był bez wyrazu. - Ktoś wydał mnóstwo pieniędzy, żeby wynająć kuriera. Nie chciał czekać, aż list dojdzie zwykłą pocztą. W tym momencie Filip miał niesamowite, wszechogarniające poczucie nieuchronności losu. Szary, wypłowiały pokój nagle jakby się otworzył i wszystkie złe moce zyskały władzę nad młodzieńcem. Pozornie bez przyczyny, trzymając w ręku wygnieciony list poczuł dojmujący strach. Wahał się, zanim skruszył wosk i rozwinął arkusz. Gdy zaczął czytać równe, piękne linie, poczuł suchość w gardle. U góry listu znajdowała się nazwa miasta: Filadelfia i niedawna data. Nagłówek był jak dłoń z przeszłości, nagle zmaterializowana i chwytająca chłopaka za gardło. Mój kochany Filipie! Po trudach bardzo męczącej podróży przez ocean przybyłam tu, do domu mej ciotki i jej męża, pana Tobiasza Trumbulla z ulicy Arch. Piszę do ciebie w tajemnicy, przy świetle świecy. W pokoju obok leży Roger, ledwie świadom tego, że jeszcze żyje, a może już w objęciach śmierci. Zanim wsiadł na statek w Anglii ze swoim regimentem, uzgodniliśmy 429 sposób postępowania w takiej sytuacji. Gdyby tylko został ranny lub poważnie zaniemógł, miał skomunikować się od razu z moim tutejszym krewnym, wysyłając prywatnego kuriera. Bez względu na swoje położenie szpitale wojskowe w całym imperium znane są jako miejsca, gdzie ciężko ranni mogą już tylko oczekiwać śmierci - z powodu złych warunków, kiepskich lekarzy i brudu. Gdy odzyskał na chwilę przytomność, opowiedział mi, jak znaleziono go pchniętego bagnetem w jakimś zaułku i odwieziono do lazaretu. - Wiedziała! Filip zacisnął rękę na arkuszu papieru, oddychając ciężko. - Zdołał opłacić posłańca do Filadelfii. Wtedy moja zacna ciotka Sue wynajęła powóz, żeby przywiózł rannego na północ, do jej domu. Oczywiście kosztowało to wiele łapówek, ale przecież Rogerowi nigdy nie brakowało pieniądzy i nietrudno było to zorganizować. Pierwszą szybką pocztą ciotka przysłała wiadomość mnie i udało mi się przybyć do Filadelfii tuż przed Rogerem. Ostatniej nocy mąż mój zdążył odzyskać przytomność na chwilę na tyle długą, że zdołał ze mną porozmawiać. Udało mu się przetrzymać podróż w tutejszych warunkach i nazwał swego napastnika z imienia. Powiedział mi, gdzie i jak tego dokonano. - Słowa były podkreślone cienką, wyraźną linią. - Powiedział również, jak nazywasz się teraz. A więc, najdroższy, pora wyznać ci tajemnicę mojego serca. Ani nie zapomniałam, ani nie mogłam zapomnieć Quarry Hill. Wołam do ciebie z głębi mej duszy i nie pragnę niczego więcej, jak zobaczyć cię, rozmawiać z tobą, być blisko ciebie. Tak, przyznaję to bez wstydu - tak blisko jak niegdyś. - Strach przez chwilę ogarnął Filipa. Wyobraził sobie Alicję pochyloną nad świecą, w ciemnym pokoju, cuchnącym zaropiałą raną. - Nie wiem, czy mój mąż wymienił twoje imię jako swego mordercy, zanim go tutaj przywieziono. Z tego, czego się dowiedziałam, przypuszczam, że nie. Jeśli ten list jakimś cudem dotrze do ciebie, błagam, przyjedź do Filadelfii możliwie jak najszybciej, byśmy mogli spotkać się i porozmawiać. Zapewniam ci pełne bezpieczeństwo, uwierz mi, jeżeli kiedykolwiek naprawdę mnie kochałeś. Pragnę jedynie znów być blisko ciebie. Mój mąż nic się nie zmienił, jak dawniej jest człowiekiem zimnym i okrutnym. Małżeństwo z nim okazało się aktem szaleństwa, którego żałuję w każdej minucie. Błagam, Filipie, odpowiedz na me wezwanie. Zachowaj wszystkie środki ostrożności, jakie uznasz za konieczne, ale błagam, przybądź choć na jeden dzień. Jako dowód mych nie ustających uczuć wiedz, że proszę doktorów, 430 którzy opiekują się mym małżonkiem, aby podawali mu silne narkotyki, żeby złagodzić jego cierpienia, a także, aby nie mógł wyjawić twego imienia, jak to ja sama słyszałam ostatniej nocy. Moja ciotka i jej mąż nie wiedzą tyle co ja na twój temat, więc z ich strony niewiele ci grozi. Na miłość boską, przybywaj jak najszybciej. List kończył się wielokrotnym podkreśleniem ostatniego zdania i podpisem: Alicja Wstrząśnięty jak nigdy dotąd Filip spojrzał na Annę. Musiała się domyślać treści listu. Twarz jej zastygła, gdy wyjęła mu pismo z rąk i zaczęła czytać. ROZDZIAŁ DRUGI Śmierć w Filadelfii i W końcu Anna złożyła arkusz i odłożyła na mały stolik. Stała odwrócona do okna, patrząc na Filipa. - I co zamierzasz robić? Nie mógł ocenić, czy w jej głosie brzmi więcej smutku czy złości. Trudno było mu skupić się na jej reakcjach, bo sam czuł się niespokojny. List stał się mostem przerzuconym przez rzekę lat, jakby Quarry Hill zdarzyło się niedawno. Anna wyczuła niepewność i wahanie Filipa. Stanęła z nim twarzą w twarz. Znów zauważył, że jest bardzo blada. Czy była chora i ukrywała to przed nim? Pogarda w jej spojrzeniu odwróciła uwagę Filipa od wyglądu dziewczyny. - Ona jest prawdziwą damą, tak? Zajmuje się organizowaniem spotkania z kochankiem, podczas gdy jej mąż leży w sąsiednim pokoju ciężko ranny, może umierający! A na wypadek, gdyby się ocknął i przeszkodził w schadzce, przygotowuje narkotyki, czyż nie tak? To osoba o świetlanych zasadach moralnych! - Anno! - Jeszcze mi nie odpowiedziałeś, czy zamierzasz pobiec na jej pierwsze skinienie? - Nie wiem! - O Boże! Zastanawiasz się! Filip stał oniemiały, porażony oskarżeniem w jej głosie. - Czy ty wiesz, jak daleko stąd do Filadelfii? Pojedziesz prawie czterysta mil, żeby po prostu dać się aresztować! 432 - Aresztować? Nie sądzę, aby miała taki plan. Ale musiał przyznać, że trudno wykluczyć taką możliwość. Przecież Roger mógł wcale nie być w takim złym stanie. Może wracał szczęśliwie do zdrowia i nakłonił żonę, żeby pomogła mu zwabić swojego wroga? - Nawiasem mówiąc, dlaczego mieliby zawracać sobie głowę formalnościami? Pewnie postąpią zgodnie ze swoim zwyczajem: wynajmą jakieś męty, żeby dokończyć dzieło, które twój brat rozpoczął jeszcze w Anglii. Chyba nie pozwolisz się wciągnąć w tak prymitywną pułapkę! Nie będziesz tak bezmyślny! Jej podniesiony głos zabrzmiał nagle bardzo głośno w ciemnawym saloniku. Gdy zamilkła, uderzenia kropli deszczu o gonty dachu akompaniowały jej przyśpieszonemu oddechowi. Filip nie bardzo wiedział, jak odpowiedzieć. Przecież, zgodnie ze swoją obietnicą, Anna walczy z Alicją. Gotowa była wyolbrzymić niebezpieczeństwo, udowadniając mu, że propozycja spotkania jest tylko pretekstem ze strony tej drugiej. I mogła mieć rację: naprawdę, jadąc do Filadelfii, sam wchodził wilkowi w paszczę. - Wiem, że wszystko, co sugerujesz, jest możliwe - zaczął ostrożnie. - Z wyjątkiem jednej rzeczy, istotnej: Alicja nie brała udziału w knowaniach Rogera w Anglii. - Ale też z pewnością nie próbowała mu przeszkodzić! - Właśnie, że tak. W Tonbridge tylko dzięki jej ostrzeżeniom ja i moja matka uciekliśmy na czas. Naprawdę, nie sądzę, żeby wcześniej wiedziała, co zamierza Roger. - Kogo chcesz przekonać, Filipie, mnie czy siebie? - zapytała z sarkazmem w głosie. - Do licha, Anno, wysłuchaj mnie! Spróbuj zrozumieć! - Zrozumieć? Zrozumieć, dlaczego pędzisz do kobiety, która chce mi ciebie odebrać? Nigdy! - Patrzysz na to ze swojego punktu widzenia. - A z czyjego mam patrzeć? Z punktu widzenia tej damy? Może mam cię jeszcze zapakować na drogę do niej? - Anno! To bzdura! Gdyby Roger wracał do zdrowia, nie musieliby ściągać mnie w taki sposób, tylko w Bostonie wydusiliby z was prawdę o miejscu mojego pobytu i użyliby wojska. - Filipie, przekonujesz mnie, bo chcesz przekonać siebie! - krzyknęła ze łzami w oczach. 433 - Usiłuję się nad tym zastanowić. - Ale mnie oszczędź swoich rozważań. W ostatnim czasie przeszłam wystarczająco dużo z twojego powodu. Mam wrażenie, że nie chcesz o tym pamiętać. Zrozumiał dobrze jej taktykę, typowo kobiecą, wynikającą z zagrożonych uczuć. Nie winił Anny za to, że oskarża go o niewdzięczność, ale też nie miał zamiaru dać się jej szantażować. - Obroniłaś też Daisy i sierżanta. Sama włączyłaś się w plan pomocy Lumdenowi. Już nie pamiętasz? - Ten plan nie obejmował zamordowania Amberly'ego! - Ani jego przybycia! Ani tego, że chłopak nas sprzeda! - Filip mimo woli także podniósł głos. - Nie będziesz chyba teraz twierdził, że zabicie twego śmiertelnego wroga cię zmartwiło! Od lat marzyłeś o zemście! - Pewnie, że zaprzeczę! - Zrobił krok w kierunku Anny i złapał ją za ramię. Zrzuciła jego rękę, blada z emocji. - On chce się zemścić! Zrobić ci krzywdę! Od razu to zrozumiałam! A ty kłamiesz! Kłamiesz i uciekasz od prawdy! Czy cały ten czas w Bostonie nic dla ciebie nie znaczy? Twoja praca dla Edesa to tylko interes, bez żadnych idei? - Traciła nad sobą panowanie. - A to, co było między nami, też nic nie znaczy? - Nie. - Zniżył głos, ale nadal słyszał jej krzyk, a jego głos zabrzmiał jak charkot. - Ale mówiłem ci uczciwie, Anno, że teraz jeszcze nie jestem zdolny do zobowiązań. - Ponieważ nie możesz zdecydować się, kim jesteś? - zadrwiła. - Wolnym człowiekiem czy tresowanym pupilkiem tej angielskiej dziwki? Z jakiej racji bierzesz w ogóle pod uwagę wyjazd do niej? - Kiedy usiłuję ci wyjaśnić, ty nie... - Człowiek z własnym zdaniem wrzuciłby ten przeklęty list do ognia! Od razu! Ale może cię błędnie oceniam. Może po prostu pragniesz stać się tym samym co ona! Może nie jesteś dość silny, żeby skończyć z tą całą chorą historią! Z trucizną, którą zaszczepiła ci w duszy matka! - Nie mów tak o mojej matce! - wrzasnął z twarzą pociemniałą z gniewu. - Właśnie, że będę. To ona przewróciła ci w głowie. Te wszystkie bajdy o właściwym miejscu w świecie dla Małego Lorda! - Anno! Zamknij buzię! 434 - Nie! Dopóki nie skończę! Jedna rzecz jest pewna. Jeżeli udasz się do Filadelfii, będzie to dezercja. Bo tu, możesz być pewien, rozegra się bitwa. I w ten sposób definitywnie pokażesz, kim właściwie jesteś. Tchórzliwym arystokratą, jak mąż tej... pani! Więc idź i niech cię diabli! Przepraszam, nie życzę ci nic złego, ale nie chcę cię więcej widzieć! - Pamiętaj, Anno, że to twoja decyzja! Jego wściekły kontratak dokończył dzieła. Resztka kolorów uciekła z bladej twarzy dziewczyny, uwydatniły się ciemne cienie pod oczami. Miał ochotę ją uderzyć. Trzymając ręce przy sobie, usiłował zachować spokój. - Anno, przecież wiesz, że jesteś dla mnie bardzo ważna... - Przestań, nie mamy już o czym mówić ze sobą! - Owszem, mamy! Jedynym sposobem, żebym ostatecznie pogrzebał przeszłość, jest to ostatnie spotkanie z Alicją. - Kolejne kłamstwo! - wykrzyknęła, wybuchając w końcu płaczem. - Ależ nie, uwierz mi! - Nie należysz do Massachusetts, należysz do jakiegoś cuchnącego, wyperfurriowanego domu z ziemią za Atlantykiem. I zmierzasz prosto do swego celu! W ślepej furii doskoczyła do Filipa, wyciągając dłoń prosto ku jego szyi. Zanim zdążył odskoczyć, jej palce wślizgnęły się pod kołnierzyk koszuli, trafiły na łańcuch i zerwały go. Poczuł, jak oderwany kawałek ześlizguje mu się po plecach. Anna triumfalnie dzierżyła swą zdobycz: medalion z kilkoma zerwanymi ogniwami. - Ale nie podróżuj z Medalem Wolności! Byłoby to co najmniej niewłaściwe! Rzuciła medalion w kąt. Brzęknął o ścianę i upadł na podłogę. Anna patrzyła na Filipa z nienawiścią, usta miała zaciśnięte, piersi gwałtownie falowały jej pod suknią. Chciał ją wziąć w ramiona i sprawić, aby zrozumiała, że tylko w bezpośredniej konfrontacji z demonem przeszłości może podjąć ostateczną decyzję. Nie potrafił ubrać swych zawikłanych uczuć i planów w słowa. Przez chwilę nawet próbował, ale tylko zająknął się kilka razy i umilkł zniechęcony. Anna odwróciła się od jego wyciągniętych rąk. W końcu udało mu się powiedzieć: 435 - Przecież to, że wyjeżdżam, nie oznacza, że nie mam ochoty wrócić. Jej wściekłość znalazła ujście w niepohamowanym ataku płaczu. - Kolejne kłamstwo - łkała. - Może już nawet sam tego nie zauważasz. Może nie wiesz, kiedy sam się okłamujesz. Jeżeli pojedziesz, to wiem, że nigdy już się nie zobaczymy. - Kto o tym decyduje? Ja czy ty? - Oboje! Zamknęła oczy i po omacku uciekła do drugiego pokoju. Trzasnął zamek i zapadła cisza, zakłócana jedynie kroplami deszczu uderzającymi w okno. Podszedł sztywno do zamkniętych drzwi. - Anno? Ciszą. Szarpnął za klamkę. Zaryglowane na zasuwę. Z miną jak gradowa chmura przeszedł się po saloniku. Na wytartym dywanie zobaczył list Alicji. Pochylił się, podniósł go z podłogi i wsunął do kieszeni. Słyszał gwałtowny, pełen udręki płacz z sypialni. To, co miało miejsce przed chwilą, napełniło go goryczą i wstydem. Był zły na siebie. Ale teraz poczuł coś w rodzaju ulgi. Przecież nie potrafił być nikim innym, niż był - człowiekiem schwytanym w pułapkę. Przeszłość ciągle dopominała się o swoje prawa, gotowa stoczyć walkę z teraźniejszością. A on sam? Czy mógł się przeciwstawić swemu przeznaczeniu, jakiekolwiek by ono było? Wziął szpadę Gila, zieloną buteleczkę oraz szkatułkę matki i wyszedł, zostawiając Medal Wolności tam, gdzie upadł. II Kiedy Filip ukazał się na schodach, mecenas Ware stał przy barze, pogrążony w rozmowie z miejscowymi Patriotami. Młodzieniec skierował się prosto do drzwi wyjściowych, a Ware poszedł za nim. - Kent! Chwileczkę! Anna miała ostatnio mdłości. Podejrzewam, że ona może być... Filip wyszedł już przed gospodę. Wskoczył na konia, ściągnął cugle i ruszył w stronę farmy. Słyszał, że tamten go woła. W głosie mecenasa była złość, ale Filip nawet się nie odwrócił. 436 III 0'Brian naciskał na Filipa. Koniecznie chciał poznać przyczyny podróży, ale jedyne, co zdołał z niego wyciągnąć, to określenie: pilne. W końcu zgodził się pożyczyć klacz. Jednak gdy poznał cel wyprawy, ostrzegł chłopaka: - Niektórzy wytrawni jeźdźcy z Bostonu twierdzą, że pokonują ten dystans tam i z powrotem w jedenaście dni. Dla Neli to za szybko, padłaby pod tobą. Pamiętaj, nie więcej niż trzydzieści do trzydziestu pięciu mil dziennie. I dbaj o nią. Daj słowo, że jej nie zajeździsz, bo inaczej nie mogę ci jej powierzyć. Filip obliczył, że podróż musi mu zająć więcej niż dziesięć dni w jedną stronę. Ale nie miał wyboru: podróż konna, nawet powolna, była lepsza niż pokonywanie tego dystansu pieszo. - W porządku, panie 0'Brian. Daję słowo! - To aż taka ważna sprawa? - Proszę mi wierzyć, że tak. - Więc poproś Artura, niech ci przytroczy torby do siodła. Weź chleb i kilka jabłek z tej głębokiej piwnicy. Mam skórzany bukłak, pożyczę ci go, to sobie weźmiesz jabłecznika. - Dziękuję. - Gdzie będziesz nocował? - Gdziekolwiek, na polu, w stodole. Te trochę pieniędzy, które zarobiłem, zostało u pana Edesa, mojego pryncypała. Bóg wie, co się z nimi stanie w tej sytuacji. - No cóż - powiedział niebieskooki Irlandczyk - szczerze wątpię, żeby pozwolono ci spać na ulicach Filadelfii. Pożyczę ci trochę pieniędzy, jeżeli zaręczysz, że zwrócisz dług. - Doceniam pańskie zaufanie. Oczywiście, że oddam. - Czy rzeczywiście wrócisz wkrótce? - Taki mam zamiar... - Filip zawahał się przez moment. Czul się winny, nie mówiąc całej prawdy. W rzeczywistości wiele zależało od wyniku podróży. Farmer podrapał się w nos i spojrzał badawczo na Filipa. - Coś się dzisiaj wydarzyło. Coś ważnego. Nigdy jeszcze nie widziałem cię tak zdenerwowanego. Nawet pierwszego ranka, gdy Artur posłał wam kulkę. Chciałbym wiedzieć, co jest takie ważne, żeby w niepewny czas jechać tak daleko. 437 - Osobista sprawa, którą muszę załatwić - powiedział wprost Filip. - Pułkownik Barrett nie będzie uszczęśliwiony, że zabraknie mu jednego wyszkolonego ochotnika. - Proszę mu powiedzieć, że nie miałem wyboru. Wyszedł z domu, aby poszukać Artura oraz pożegnać Daisy i Lumdena. Wczesnym rankiem jechał już w stronę Lexington. Lekka mżawka przesiąkała przez sukno ubrania. List Alicji spoczywał w wewnętrznej kieszeni surduta. Filip wciąż był zbyt zdenerwowany, żeby wiedzieć, czy postępuje słusznie. Ale powiedział 0'Brianowi prawdę: musiał to załatwić. IV Tej nocy Filip znalazł sobie schronienie w stajni jakiegoś farmera w Cambridge. Było ciepło i sucho, ale i tak nie zmrużył oka. Dokuczała mu myśl o własnej słabości i poczucie winy. W stosunku do Anny zachował się brutalnie, raniąc jej uczucia. Uczucia kobiety, która ofiarowała mu tak wiele. I tak mało żądała w zamian. Usiłował się usprawiedliwić, że działał pod wpływem chwili. I choć oskarżenia Anny bolały, nie miał jej ich za złe. Powiedziała to w złości, ponieważ go kocha! Leżąc w ciemności i czując ciepły oddech Neli, miał także żal do siebie o własne niezdecydowanie. Nie mógłby powiedzieć, że Alicja Parkhurst jest mu obojętna. To, co do niej czuł, po prostu tkwiło gdzieś głęboko i z powodu rozłąki i bliskości Anny pozostawało jakby uśpione. Tak, na pewno piękna księżniczka nie była mu obojętna, ale emocje, jakie w nim budziła, niekoniecznie miały charakter fizycznej namiętności. Może jadąc samotnie do miasta, gdzie rezydowała dziwna sekta, zwana kwakrami, będzie w stanie poukładać to sobie w głowie. Tylko czy takie rozważania nie są już mocno spóźnione? Nawet przemoczony do suchej nitki i przemęczony wdzięczny był losowi za samotność i pustkę dróg wiodących na wschód. Bóg mi wybaczy, myślał, a może i ty Anno, jeżeli będziesz w stanie. Spoczywając na deskach starej stajni w Cambridge, wiedział, że 438 niewielu ludzi myśli tak jak Samuel Adams, dla którego wszystko w życiu jest jasne. V Pogoda zaczęła się z lekka poprawiać, gdy Filip dotarł do wiejskich okolic Conncecticut. Jechał koleinami głównej drogi, która biegła wzdłuż rzeki o tej samej nazwie. Pamiętając o obietnicy danej 0'Brianowi, uważał, by nie forsować klaczy. Ale choć jechał wolno i ostrożnie, każdy dzień kończył z nogami zdrętwiałymi od niewygodnej pozycji w siodle. W mieście Hartford zdołał wyprosić jedzenie i nocleg w zbiorowej sali w jakiejś gospodzie, która miała wciąż na szyldzie pyzatą twarz króla Jerzego. Gospodarz i jego żona, spragnieni wieści z Massachusetts, chętnie wymienili kilka wielkich pajd chleba z wiejskim masłem i parę pieczonych jabłek na informacje. Pozwolono też Filipowi spać na ławie przy ciepłym piecu. Od Concord nie miał tak luksusowego noclegu. Stale nękały go sny, w których twarz Alicji zmieniała się w twarz Anny i odwrotnie. Po moście wjechał do kwitnącego miasta Nowy Jork. Spędził ranek na jego ulicach, a po południu wydał jeden z szylingów otrzymanych od 0'Briana, żeby przeprawić się przez rzekę Hudson. Potem udał się na wschód, do miasta Trenton, gdzie zapłacił za prom przez Deleware. Pod koniec marca ożywiona ciepłym wiosennym wietrzykiem klacz postawiła swoje twarde kopyta na ziemiach należących do Pensylwanii. We Frankfort, pięć mil od Filadelfii, rozczarowany Filip zdał sobie sprawę, że nadzieje, jakie wiązał z podróżą, nie ziściły się. Licząc na to, że jego wahania co do przyszłości same się rozwiążą, był w błędzie. Dylematy trwały. Jednocześnie odczuwał rosnące podniecenie na myśl o zobaczeniu Alicji. Z obu tych kobiet Anna miała silniejszą osobowość i reprezentowała trwałe wartości. Przy tym nie wydawała się wcale mniej ponętna niż arystokratka. I nie była niczyją żoną. Ale reprezentowała też niepewność, strach w kraju w przededniu wojny. Gdziekolwiek Filip się zatrzymywał, zaraz zaczynało się niespokojne wypytywanie na ten temat. 439 Co prawda, mógł zgodzić się z czystym sumieniem z zasadami, które wyznawali Patrioci z Adamsem na czele, pozostawał jednak na tyle realistą, by zrozumieć, jakie niosą ze sobą groźby. I wiedział, że wszyscy zwolennicy niezależności kolonii są niebezpieczną kompanią. Alicja była wcieleniem tego, czego przez całe jego życie w Auvergne nauczono go pragnąć. Zdawał sobie sprawę, że wiele rzeczy w jej świecie jest okrutnych i wstydliwych. To świat, gdzie należało powiększać bogactwo, a także wzmacniać swoją władzę i pozycję. Kosztem innych, oczywiście. Niestety, jakaś cząstka Filipa nadal pragnęła dostać się do tego świata. Niewykorzystanie takiej szansy, zdaniem jego matki, byłoby największą zbrodnią. Czasami i on w to wierzył. Czasami - gdy bał się długiego życia w biedzie i anonimowości. Kiedyś, zainspirowany przykładem Sholtów, wyobrażał sobie możliwość zajęcia się drukarstwem tutaj, w Ameryce. W wyobraźni widział numery pisma takiego jak „Gazeta", rozpalającego serca i umysły. Ale czy w zaistniałych warunkach mógł z jakąkolwiek pewnością liczyć na założenie własnego interesu? Ware mówił, że Edes został zmuszony do zaprzestania pracy. W zamieszaniu i nieładzie zbliżającej się konfrontacji zarobki, jakie Filip otrzymał od niego, miały wielkie szanse, by zniknąć w skarbcu Patriotów lub ulec konfiskacie, gdyby Edes został aresztowany. Ta odrobina pieniędzy była wszystkim, co chłopak miał na świecie. Tylko kompletny idiota mógł wierzyć w zbudowanie przyszłości na tej podstawie. Rzeczywiście, myślał w miarę zbliżania się do Filadelfii, jeśli cała Ameryka ma odwagę sięgnąć po to, co Adams nazywał całkowitą niezależnością... to i biedne, nieślubne dziecko, pozostawione samo sobie, miało prawo zabić, przerwać nić żywota innej ludzkiej istoty, żeby przetrwać. Taka była cena, tylko że zapłacenie jej jeszcze niczego nie gwarantowało. Zastanawiał się, mając po drodze czas na myślenie, czy na jego rękach byłoby tyle krwi, gdyby urodził się na wyższym szczeblu drabiny społecznej. Doszedł do wniosku, że na pewno nie. W końcu pomyślał znowu o liście Jamesa Amberly'ego, aktualnie 440 przechowywanym na farmie 0'Briana. Już dawno porzucił wszelkie nadzieje na użycie tego dokumentu. Ale nadal go przechowywał. Dlaczego? Dotarł do opłotków Filadelfii drogą zatłoczoną wozami jadącymi na targ. Ciepły, marcowy wiaterek owionął jego ponurą twarz. Niebezpieczeństwo mogło równie dobrze oczekiwać go na ulicach Filadelfii jak w domu Alicji. Ale mimo to odczuwał ulgę na myśl, że dotarł na miejsce i stanie twarzą w twarz ze swoim losem. Jechał tyle dni, pomyślał w nagłym przebłysku zrozumienia, nie tyle na spotkanie z Alicją, co na spotkanie z samym sobą. Ta droga wiodła bardziej do jego własnej psychiki niż do kobiety. Gdyby tylko był w stanie wytłumaczyć to Annie, chociaż część z tego. Filip Charboneau, bękart arystokraty, czy Filip Kent, niezależny pomocnik drukarza. Kim jest? W końcu przyszła pora na odpowiedź. Może w tym mieście, do którego wjeżdżał w jasny poranek, w końcu ją pozna. VI Miasto nad rzeką Schuykiłl było dwa razy większe od Bostonu. Dowiedział się tego od woźnicy mijanego tuż przed rogatką. Zakurzone koleiny, którymi jechał do Massachusetts, teraz przeszły w równy bruk. Przez prawie godzinę pozwolił Neli kłusować szerokimi, trzypas-mowymi ulicami. Miał wrażenie, ze sprawiło to starej klaczy taką samą przyjemność jak jemu. Był przytłoczony ogromną liczbą wspaniałych domów, kościołów i przedsiębiorstw handlowych. Zauważył też, że liczne lampy na ulicach były jasne, nie tak zakopcone jak w Bostonie. Filadelfijskie lampy wyglądały następująco: cztery płaskie tafle szkła z otworem w kształcie lejka u góry. Zapewne, żeby ułatwić wydostawanie się dymu. Zapytał przechodnia, czy to wynalazek doktora Franklina i okazało się, że jego domysł jest słuszny. Na głównych ulicach Filip zobaczył mnóstwo eleganckich ludzi. Panowie w aksamitach, z laskami, młode damy z parasolkami, a te najelegantsze nosiły nawet daszki, żeby uchronić cerę od południowego słońca. Sprzedawcy zachęcali do kupna świeżych warzyw. Przy nad- 441 brzeżach Filip zobaczył statki wszelkiego rodzaju i wielkości. Choć był wyczerpany podróżą, hałas, ożywienie i gwar uliczny zadziałały na niego orzeźwiająco. Ale gdy tylko zdecydował się na poszukiwanie Arch Street, poczuł się jak polujący drapieżnik. Okazało się, że poszukiwana ulica leży przy Chestnut, jednej z głównych arterii miasta. Odnalazłszy ją, Filip zawrócił klacz w kierunku rzeki. Tam znalazł stary, na pół zrujnowany zajazd pod nazwą „Statek", a w nim mały, duszny pokój na poddaszu. Tylko na jedną noc. Poczekał do zmierzchu. Był wtorkowy wieczór, gdy udał się pieszo pod wskazany w liście adres. Na Chestnut pogadał ze sprzedawcą kapusty. Ten człowiek znał, rzecz jasna z widzenia, wszystkich co zamożniejszych mieszkańców dzielnicy. Skierował Filipa do okazałej rezydencji z cegły, po prawej stronie Arch Street. Farmer z wozem pełnym kapusty oświadczył mu: - Każdy w mieście zna Trumbullów. On jest właścicielem sieci dyliżansów do Nowego Jorku i Charlestonu. Lojalny z niego torys, można powiedzieć. Teraz tam u nich żałoba. Filip, już odchodzący, nagle zawrócił. - Po kim? - Rozumiesz, chłopcze - farmer splunął na oświetlony lampą bruk - tacy ludzie nie zwierzają się wszystkim ze swoich spraw rodzinnych. Wiem tyle, co widać z ulicy, czy jak ktoś szepnie słówko. Ale jeśli pójdziesz dalej tą aleją, to się dowiesz. Pogwizdując i szurając nogami, nieogolony mężczyzna odszedł, pchając swój wózek. Filip najpierw chciał się przekonać, czy nikt nie czeka, by go pochwycić. Przeszedł spacerkiem po drugiej stronie ulicy. Jak wszystkie tutaj, dom krył się za wysokim, czarnym ogrodzeniem z kutego żelaza. Filip szedł równym krokiem, nie rozglądając się. Kiedy znalazł się naprzeciw rezydencji, zwolnił, wstrzymał oddech i objął posiadłość szybkim spojrzeniem, chcąc złapać jak najwięcej szczegółów. Wszystkie okna drugiego piętra budynku były szczelnie zasłonięte. Zaledwie przez szparę tu i ówdzie błyskało światło lampy. Na drzwiach frontowych, do których prowadziły szerokie schody, wisiał żałobny wieniec z długimi, czarnymi wstążkami z krepy. Dla Rogera Amberly'ego? Filip poczuł krótką, zjadliwą satysfakcję spowodowaną taką 442 perspektywą. I zaraz bardzo się zawstydził. Odszedł z Arch Street i wrócił do hałaśliwej gospody położonej nad wodą. Tam, przy narożnym stole, wśród kufli piwa, skreślił bilecik do pani Alicji Amberly w rezydencji Trumbullów przy ulicy Arch. Wiadomość była krótka i prosta: Przyjaciel pragnąłby poznać przyczynę żałoby w domu. Przez chwilę zastanawiając się gryzł pióro. W końcu podpisał: Filip Charboneau Wynajął chłopaka gospodarzy, dając mu szczegółowe instrukcje. - To ma być doręczone damie, do której jest adresowane, do rąk własnych. Nikomu innemu! - Dobrze, proszę pana. - I masz poczekać na odpowiedź. - Rozumiem. - Chłopak wybiegł. Filip siadł w kącie sali, plecami do ściany. Z tej pozycji, patrząc poprzez panujący w izbie dym i tłum hałaśliwych marynarzy, mógł cały czas obserwować drzwi. Zegar w tawernie wybił dziewiątą. Filip przyniósł sobie jeszcze jeden kufel piwa i wypił duszkiem. Poczuł się senny. Roztarł obolałe nogi. Jego mięśnie ciągle jeszcze odczuwały trudy podróży. Piwo pomagało stłumić ból i ukołysało młodzieńca do drzemki, którą przerwały stanowcze kroki kogoś zbliżającego się do stołu. Filip otworzył oczy, zaskoczony widokiem wysokiego człowieka w płaszczu i trójgraniastym kapeluszu. Wpatrywał się w Filipa ze źle skrywaną pogardą. Chłopak z tawerny stał za nieznajomym wyraźnie przestraszony. Mężczyzna rozchylił płaszcz, ukazując liberię i pistolet za pasem. - Czy to pan jest tym człowiekiem, który przysłał zapytanie do domu Trumbullów? Filip poczuł, jak dłonie zaczynają mu się pocić. Nie podobał mu się sposób, w jaki dłoń mężczyzny spoczęła na pasie, tuż koło broni. Starał się, żeby w jego odpowiedzi nie było śladów obawy. - Ja. - Charboneau, czy to pańskie nazwisko? - Tak. 443 - Jutro będzie czekał na pana pokój w City Tawern. Wie pan, gdzie to jest? - Nie, ale dowiem się. Szydercze skrzywienie ust obcego mężczyzny sugerowało jakąś tajemniczą wiedzę na temat propozycji uczynionej Filipowi. - Pani, do której adresował pan wiadomość, życzy sobie, abym tym się zajął. Skontaktuje się z panem w City Tawern w odpowiednim czasie. Rozumie pan oczywiście, że może to być za kilka dni. W domu jest żałoba. - Śmierć... - zaczął Filip. Wciąż zastanawiał się, czy to wszystko nie jest pułapką. Przecież służący mógł sięgnąć za pas, wyciągnąć pistolet i zastrzelić go na miejscu. Zsunął ręce na krawędź stołu, gotów przewrócić go, aby znaleźć prowizoryczną zasłonę. Ale przybysz nie zrobił żadnego podejrzanego ruchu. W istocie zachowywał się tak, jakby rozkazy, które musiał wykonać, uwłaczały mu. Ciągle traktując Filipa z arogancką pobłażliwością, odpowiedział zdawkowo: - Rzeczywiście, śmierć. Mąż pani, pułkownik Amberly. Filip ciągle wietrzył podstęp. Zapytał z udanym współczuciem: - Kiedy to się stało? - Ubiegłej niedzieli. Wydaje się, że okres żałoby dla wdów jest tu dużo krótszy niż w Anglii. - To dla pana problem? - Nie, dlaczego. Tylko taka obserwacja... obyczajowa. Ale pana związki z panią wydają się bardziej osobiste. Dobranoc panu. Mężczyzna odwrócił się i zaczął przepychać przez tłum marynarzy i dokerów. Jeden z nich burknął coś urągliwego o torysach. Mężczyzna wykonał gest w kierunku swego pistoletu, ale potoczywszy oczami po sali, dostrzegł przewagę liczebną motłochu. Ruszył w kierunku drzwi, rzucając jeszcze Filipowi ostatnie protekcjonalne spojrzenie. I wyszedł. Filip źle spał tej nocy, wyczekując na jakikolwiek podejrzany dźwięk pod drzwiami czy na schodach. Jednak nikt nie zamierzał go napaść. Rankiem zapłacił za nocleg i śniadanie i zapytał o drogę do City Tavern. - Zdobył pan tej nocy fortunę? - roześmiał się gospodarz. - To zupełnie inna kategoria niż mój lokal. Tam zatrzymują się dystyngowani dżentelmeni, często po to, żeby planować kolejny kongres. 444 - Powiedz mi tylko, jak tam dojechać - warknął Filip. Jego tanie, zabrudzone podczas podróży ubranie wzbudziło znaczące spojrzenia obsługi City Tavern. Lokaj zaprowadził go do obszernego, dobrze przewietrzonego pokoju na drugim piętrze, chłopiec stajenny zaś zabrał Neli, żeby ją oczyścić i nakarmić. Wkrótce stało się jasne, że ktoś zatroszczył się o wszelkie wygody. Kiedy Filip zagadnął o koszty noclegu i wyżywienia, dowiedział się, że pokrywa je osoba, która życzy sobie pozostać nieznaną. Pod wieczór służąca przyszła zagrzać łóżko specjalnym żeliwnym przyrządem na długiej rączce. Filip zdecydował się zejść na dół. Jedzenie w dużej, zatłoczonej sali było wyśmienite, ale nie miał apetytu. Wszędzie wokoło słyszał tylko jeden temat rozmów: politykę. Wrócił do siebie około wpół do dziewiątej i rozsiadł się w wyściełanym, bujanym fotelu ziewając. Nie miał zamiaru spać, ale był w drodze przez jedenaście dni i usnął. Ostry dźwięk wdarł się w jego umysł, zanim jeszcze się obudził. Podniósł głowę. Na dole ktoś rozmawiał półgłosem, prawdopodobnie na schodach. Jednak nie to go zbudziło. Właśnie powtórzyło się pukanie. Wstał, bezszelestnie podkradł się do okna i zwolnił zasuwkę. Zdecydował, że w razie ataku okno będzie jego drogą odwrotu. Odległość do chodnika z cegieł była znaczna, ale gdy chodzi o życie, nie należy długo się zastanawiać. Lampa rzucała na ścianę groteskowy cień, gdy skradał się do drzwi. Szczerze mówiąc, nie wiedział, czego się za nimi spodziewać. Może bandy uzbrojonych drabów? Swędziały go dłonie, w ustach mu zaschło. Pukanie powtórzyło się, tym razem bardziej uporczywe. Jeszcze jeden krok i Filip dotarł do drzwi. Zaryzykował i otworzył. VII Światło lampy wydobywało złociste błyski z mosiężnej kolby pistoletu wysokiego lokaja. Znaczący, protekcjonalny uśmieszek znów gościł na jego twarzy, jakby przyrósł do niej na stałe. - Proszę, żeby udał się pan ze mną, jeśli łaska. Filip badał wzrokiem wyłożony ciemną boazerią korytarz za plecami gościa. - Dokąd? - zapytał w końcu. 445 - Na dół, tylnymi schodami. - Człowiek wskazał kierunek dłonią w rękawiczce. - Tam czeka powóz. Nie jest możliwe, żeby dama, która pragnie z panem mówić, weszła oficjalnie do tak publicznego miejsca jak to. W City Tavern zbyt rzucałaby się w oczy nie tylko z powodu żałobnej czerni, ale i swoich przekonań. - Nie rozumiem. - Mogą tu być najlepsze noclegi w mieście, ale ani pan Trumbull, ani jego żona nie postawiliby stopy w tym gnieździe żmij. Sam najchętniej wypaliłbym ten budynek do gołej ziemi razem ze wszystkimi, którzy tutaj knują zdradę. - Wyblakłe oczy mężczyzny błysnęły niecierpliwością. - Idzie pan? - Jeszcze chwilę. - Wziął surdut i zdmuchnął lampę. Prowadząc Filipa w dół po trzeszczących tylnych schodach, służący zachichotał lubieżnie. Nie potrudził się, by przytrzymać gościowi drzwi. Ruszyli prosto w ciepłą ciemność do końca alei, gdzie czekał powóz na wysokich kołach. Konie niecierpliwiły się, woźnica z trudem utrzymywał je na miejscu. Służący otworzył drzwiczki pojazdu i stanął z boku. W mrocznym prostokącie nie można było nic dostrzec. ROZDZIAŁ TRZECI ____Alicja____ I Przez moment Filip poczuł nieodpartą pokusę, żeby uciec. Gdyby rodzina Amberlych chciała zastawić pułapkę, czyż mogli wpaść na lepszy pomysł? Ten widmowy, czarny powóz, którego sylwetka wyłoniła się na tle spiczastych dachów i kwietniowego, wygwieżdżonego nieba, wyglądał jak pojazd z niesamowitej opowieści o zbrodni. Wysoki lokaj trzymał otwarte drzwiczki, ale teraz jego twarz skryła się w cieniu. Konie zarżały. Woźnica zaklął, ściągając cugle. - Proszę wsiadać - polecił mężczyzna. Przyzwyczaiwszy oczy do mroku, Filip zauważył w środku zarys postaci. Ledwie zarys. Z City Tavern dobiegały wysokie tony skrzypiec. Lokaj poruszył się zniecierpliwiony i zaniepokojony. - Panie, jeśli można... Nagle postać w karecie wychyliła się do przodu tak, że można było rozpoznać rysy twarzy. - Wszystko w porządku. Wsiadaj, Filipie, mamy mało czasu. - Alicja? - Oczywiście. Wspiął się na schodki i zanurzył w miękkim mroku. Usłyszał delikatny szelest. To służący zatrzasnął drzwi. Alicja zapukała w dach i konie ruszyły. Filip wciąż jej nie widział. Chłonął gorzko-słodki, cytrynowy aromat. Może to pachniały perfumy, a może jej skóra. Czuł również silny zapach wytrawnego wina. 447 Kiedy powóz wyjechał z alei i skręcił w oświetloną ulicę, twarz kobiety wyłoniła się z mroku. Zupełnie jakby wspólne chwile na Quarry Hill miały miejsce wczoraj. Patrzyła na niego, zbyt wzruszona, aby mówić, a wdowia żałoba przydawała blasku jej twarzy. Była cała w czerni, od obfitej spódnicy po modny, trójgraniasty kapelusz w damskiej wersji. Sploty złocistobrązowych włosów wymykały się spod czarnego welonu. W przyćmionym świetle padającym z okien mijanych domów zobaczył znów jej niebieskie oczy. Wpatrywała się w niego z bólem i dawnym żarem. Powóz jechał wolno. Im dłużej Filip przypatrywał się Alicji, tym więcej zauważał drobnych zmian. Leciutka szorstkość skóry. Czy od nadmiernej ilości kremów i pudrów? Drobna różnica w rysunku warg, jak gdyby skrzywionych. Głos, mimo starań brzmiący nie całkiem wyraźnie. Od zbyt dużej ilości wina? - Dobry Boże, wciąż jeszcze zdarzają się cuda na tym strasznym świecie! Policzki jej zalśniły łzami, a dłoń w czarnej rękawiczce zbliżyła się w kierunku jego twarzy. Filip przesunął się na aksamitnym siedzeniu powozu i otoczył rękami jej talię, kiedy przycisnęła stęsknione wargi do ust ukochanego. To był długi, namiętny pocałunek. Miał smak wina, gdy ich języki pieściły się wzajemnie. W końcu Alicja odsunęła się z dziwnym śmiechem przez łzy. - Przytul mnie, przytul choć trochę! Z głową na jego ramieniu, drobną dłonią w rękawiczce obejmując go za szyję, trwała dłuższą chwilę, wtulona w mężczyznę. W końcu uścisk się skończył. Przycisnęła jego ręce do piersi, wpatrując się w Filipa z milczącą radością. Pojazd turkotał, cienie gałązek kładły się na szybach. Teraz widział ją wyraźnie. Twarz jej jak drogocenna kamea jaśniała na tle czarnego stroju. Przesunęła dłonią po jego policzku. - Nie jesteś już ani trochę chłopcem. Zmieniłeś się. - Minęło dużo czasu, Alicjo. - Patrzysz na mnie w taki dziwny sposób. - Nigdy nie przypuszczałem, że pojawisz się tak szybko. Prawdę 448 mówiąc, miałem wątpliwości, czy w ogóle przyjedziesz. Byłem ciekaw, czy cała ta historia nie jest podstępem. - Czyż mój list cię nie przekonał! - zawołała z uczuciem. - Mówiąc szczerze, niezupełnie. - Zdaję sobie sprawę, że to, co napisałam, musiało być okropnie chaotyczne, tak jak moje odczucia tamtej nocy, kiedy Roger wymówił twoje imię, dawne i obecne. Całkiem niespodziewanie przycisnęła jego dłoń do piersi. Nawet poprzez warstwy odzieży dotyk wywołał reakcję ciała Filipa i wspomnienie tego, jak bardzo ją kochał. Czy tak jest nadal? Zaczęła szczebiotać. Radość sprawiła, że zachowywała się jak uszczęśliwiony podlotek. - Czy wiesz, że musiałam czekać ponad tydzień, zanim w ogóle mogłam wysunąć koniec nosa poza Trumbull House? Po prostu tak się nie robi i nie można nawet próbować! Dzisiaj nie zwracałam uwagi, czy ciotkę i jej męża zbulwersuje moje zachowanie. Nic mnie nie obchodziło poza perspektywą spotkania z tobą. - A twoi krewni sądzą, że dokąd się dzisiaj udałaś? - Zaczerpnąć powietrza. Uwolnić się od tego przytłaczającego domu. Nic tylko duszący zapach świec płonących przy katafalku Rogera. Będę musiała zawieźć go do domu na pogrzeb. Nie wiem, jak ja to zniosę. - Jej głos załamał się. - Jak doszło do tego, że się spotkaliście? - Czy musimy o tym rozmawiać? - Jestem ciekawa, to wszystko. Roger nie zdążył mi wyjaśnić... - Wolałbym tego nie wyjaśniać. Chyba, że jest to dla ciebie aż tak ważne. - Nie - potrząsnęła głową. - On nigdy mnie nie obchodził. Wiedziałam o tym, kiedy widzieliśmy się ostatni raz, ale pomimo to zdecydowałam się brnąć w to małżeństwo. - Dzieci? - Nie, ani jednego. Nie dlatego, żeby on się nie starał. Popełniłam straszną pomyłkę, kochanie. Mogę tak do ciebie mówić? - Oczywiście. - To dobrze. Tak właśnie o tobie myślę. - Mówiłaś o pomyłce. - Tak! Powinnam była wyjść za ciebie. - Dlaczego tego nie zrobiłaś? 449 - Och, kochanie, mówiłam ci o tym na Quarry Hill. Nie miałam odwagi. A potem, jak wyjechałeś...Nic do niego nie czułam. Zupełnie nic. Może to śmiertelny grzech mówić tak kilka dni po jego śmierci, ale nic nie mogę na to poradzić. - Zamilkła na chwilę. - Nie mówmy o ponurych sprawach. Nie miałam pojęcia, że wyemigrowałeś. Byłam zaskoczona, kiedy Roger wymówił twoje imię. Kiedy zdecydowałeś się wyjechać do Ameryki? - Podczas pobytu w Londynie. Uznałem to za lepsze wyjście niż powrót do nędzy we Francji. - Opowiedz mi, co się działo z tobą, gdy mieszkałeś w tym rebelianckim Bostonie. W Filadelfii wszyscy mówią o uzbrojonych buntownikach i perspektywie ich wtargnięcia tutaj. Czy ty też do nich należysz? - W pewnym sensie. - A twoja matka? Co u niej słychać? - Moja mama - powiedział bardzo powoli - zmarła podczas podróży do Ameryki. - Przykro mi. Jak to się stało? - Twój mąż, Roger, wynajął morderców. W Londynie udało nam się umknąć, ale ruszyli za nami w drogę do Bristolu. Strach oraz trudy ucieczki zrujnowały jej zdrowie i umysł. - A co się stało z tymi ludźmi, którzy mieli cię zabić? - Po co o tym mówić? - Zabiłeś ich? - Spojrzała na niego bez zmrużenia oka. - Powiedzmy, że nakłoniłem do zaniechania tego. - Nie słyszałam nic o tych sprawach, odkąd rodzina straciła cię z oczu w Tonbridge. - O, jestem przekonany, że to było coś, co Roger wolał zachować dla siebie. Dałbym jednak głowę, że lady Jane o tym wiedziała. Myślę, że to właśnie ona najbardziej mnie się obawiała. - Obawiała się? Może. Na pewno jednak nigdy nie nienawidziła cię ani w jednej dziesiątej tak jak Roger. - Sama powiedziałaś - Filip wzruszył ramionami - że nie warto rozwodzić się nad tak ponurymi rzeczami. To, co się stało z Rogerem, było po prostu naturalną konsekwencją jego żądzy zemsty. To jego wina, nie moja. - Widzę, że naprawdę zupełnie się zmieniłeś - westchnęła. - Nie tylko z wyglądu. Tak jakbyś miał dwie twarze, kochany. 450 Patrząc nad jej ramieniem, Filip zobaczył, że powóz zawiózł ich na brzeg rzeki. W mroku zamajaczyły kontury magazynów. Z drugiej strony zauważył światła statków kołyszących się na falach. Ostry zapach wody unosił się nad nadbrzeżem. Dotykając kolanami jej nóg, Filip czuł dobrze znaną reakcję. Chciał znowu przytulić Alicję, ale nie wykonał żadnego gestu. Światło z karczmy padało na twarz kobiety. Wpatrywała się w niego uporczywie niebieskimi oczami. Co wyrażało jej spojrzenie? Miłość? Wahanie? Próbę oceny? Z kilku powodów czuł się nieswojo. Później uprzytomnił sobie, że Alicja Parkhurst nie byłaby sobą, gdyby nie kalkulowała na zimno. Udowodniła to w Anglii, decydując się pozostać z Rogerem, mimo że mówiła, iż kocha tylko jego, Filipa. Powróciły podejrzenia. - Czy ten woźnica to zaufany człowiek? - zapytał. - Mam nadzieję. Kupiłam jego lojalność za duże pieniądze. Chcę usłyszeć o twoich bostońskich przygodach. Naprawdę wplątałeś się w sprawy zdrajców? - Nie wydaje ci się, że ma to związek ze śmiercią Rogera? - Tak myślałam. - Więc sama sobie odpowiedziałaś. - Dlaczego tak ze mną rozmawiasz? - Ścisnęła jego dłoń. - Zrozum, pytam nie z próżnej ciekawości. Minęło wiele czasu i chcę wiedzieć o tobie wszystko. Jak ci się żyło? Czym się zajmowałeś? Handlem? - W Londynie nauczyłem się trochę drukarstwa. Te doświadczenia dały mi utrzymanie w Bostonie. Pracowałem dla wydawcy gazety raczej niepopularnej u twojego generała Gage'a. - Gazety politycznej? Filip skinął głową. - To nie jest żaden mój generał Gage! Od napuszonych listów Rogera robiło mi się po prostu niedobrze. Ciągle pisał o konieczności ukarania rebeliantów. < - Spodziewałem się tego po synu lady Jane - zauważył Filip zgryźliwie. - Dosyć. Nie interesuje mnie polityka ani przeszłość. W Anglii będę musiała przestrzegać żałoby, ale kiedy ten czas przeminie... - przysunęła się bliżej, złote włosy rozsypały się tuż przy jego twarzy 451 - mogę być z tobą. Tak powinno było się stać po naszym pierwszym spotkaniu. Pamiętasz, że myślałam o tym. - Oczywiście, ale pamiętam też, że nie miałaś dość siły. - Czas zmienia ludzi. Obruszył się i odwrócił do niej. - Filipie, co ci jest? Kołysanie powozu po nierównym bruku nadbrzeża przyprawiało go o zawrót głowy i mdłości, które opanowywał z trudem. - Powiedz mi - nalegała. - Jest coś niegodziwego i godnego potępienia w tym wszystkim. - Niegodziwego? Dlaczego? - Ponieważ ja zabiłem twego męża. - Powiedziałam ci, że to nie ma znaczenia. Dlaczego miałbyś się czuć winny? Przecież mówiłeś mi, ile razy on nastawa! na twoje życie. - Tak, to prawda. - No dobrze, więc o co chodzi? Zaczaiłeś się na niego? Zaatakowałeś z zaskoczenia? - Nie, spotkaliśmy się przez przypadek. - Więc zapomnij o nim. Już go nie ma. Nie może już ani ciebie zabić, ani mieć pretensji do mnie. Tylko pozornie byłam jego żoną. - W jakim sensie? - W najistotniejszym. Miałam kochanków. Każdy był tobą. Zamykałam oczy i widziałam twoją twarz. Zawsze twoją. Teraz odnalazłam cię i nie pozwolę ci odejść. - Pod warunkiem, że mnie nie złapią - odparł z chytrym uśmiechem. - Nikt tutaj nie ma pojęcia, kto zabił Rogera. Upewniłam się, że tylko mnie wyznał twoje imię, więc nie ma żadnego niebezpieczeństwa, pod warunkiem, że nie zostałeś zdemaskowany w Bostonie. - Wygląda na to, że nie. - Więc tylko my o tym wiemy. Jesteśmy wolni! - Alicjo! Siedział sztywno, potrząsając głową. - Powiedz mi szczerze, o czym naprawdę myślisz, Filipie. Nie uwierzę, że chodzi o Rogera. W jej głosie usłyszał nową, twardą nutę. Latarnia nad kramikiem handlarza oświetliła dołeczki w policzkach Alicji. Filip potwierdził swoje wcześniejsze obserwacje. Choć 452 była taka młoda, jej cera nie miała już dziewczęcej świeżości. Zmarnowały ją kremy i pomady stosowane przez modne damy bez względu na koszty i skutki. Przez chwilę jej niebieskie oczy wyglądały jak martwe turkusy. Tak rozmyślał, gdy powóz opuścił ulicę sklepików i znów zagłębił się w mrocznej alei. Nagle klasnęła w dłonie w czarnych rękawiczkach. - No, mój drogi! Zapomniałam o najbardziej oczywistej kwestii. Zaraz wszystko stanie się jasne! - Jej uśmiech naznaczony był kokieterią, w której miała dużo wprawy. - Poślubiłeś inną kobietę? - Nie. - To świetnie. A kim ona jest? - Ruszyła jednak tym śladem. - Jakąś prostą kupcówną? Drwiny zirytowały go. Zacisnął wargi. - To nie ma nic wspólnego z naszą rozmową. Mówisz, że śmierć Rogera może pozostać nie wyjaśniona, ale nie da się pominąć faktu, że jestem tym, kim byłem: zwykłym, szarym człowiekiem z ludu. - W głosie Filipa był sarkazm. - Nadzieje, które żywiłem w Kentland, rozwiały się. Ułożyłem sobie życie bez tytułu i bogactwa. Udało się, chociaż nie było łatwo. Nie umarłem z głodu. Załóżmy, że możemy czuć do siebie to, co w Anglii. To nie zmienia ani mojej sytuacji, ani moich perspektyw. - To wszystko wymówki - szepnęła Alicja, pieszcząc mu twarz wargami. - Prawda jest taka, że jesteś związany z inną kobietą. - Posłuchaj, Alicjo... - Czy sądzisz, że nie jestem w stanie sprawić, żebyś zapomniał o niej? Kocham cię, Filipie Charboneau. Mogę też cię kochać jako Filipa Kenta. Mam zamiar zrobić to, co powinnam uczynić od razu: oddać się cała tej miłości. Miękkie i wilgotne usta błądziły po jego twarzy, podczas gdy dłoń w rękawiczce pieściła mu kark. Filip czuł bijący od niej żar i był jednocześnie przerażony i podniecony. - Chcę cię poślubić - wyszeptała. - Sprawię, że zapomnisz o wszystkich innych kobietach. Co dzień i co noc będę dokonywać tego małego cudu. Dłoń w rękawiczce zsunęła się na jego biodro i niżej. Pragnienie Filipa rosło. - Będziemy szczęśliwi przez resztę życia. 453 Jej usta wpiły się w jego wargi, głodne, rozwarte. Dłoń w rękawiczce odnalazła to, czego szukała i dotknęła go pieszczotliwie. Wtedy przestał się wahać i sięgnął pod mantylkę, by odnaleźć ciepło i krąg-łość piersi. Alicja mruczała, wijąc się na siedzeniu powozu, jej dłoń zamykała się i otwierała, przyprawiając Filipa prawie o szaleństwo. Odczuł nieodpartą ochotę, żeby wziąć ją zaraz, tutaj, z przekupionymi służącymi za cienką ścianką powozu. Pewnie uśmiechaliby się obłudnie, słysząc jednoznaczne dźwięki i udając, że to tylko kwietniowy wiatr. Przecież bogaty może kupić wszystko, milczenie, dyskrecję, tajemnicę. Nawet gdy w grę wchodzi morderstwo... Poczuła, jak jego podniecenie słabnie. Cofnęła rękę. Raczej wyczuł, niż zobaczył jej złość. - A więc to już nie to samo co w Anglii. Zapomniałeś o dawnych obietnicach. - Alicjo! - Złapał ją za rękę, czując napięcie w palcach. - Kiedy dotykasz mnie w ten sposób, to jest tak, jakby nic się nie zmieniło. Jakby żadne lata nie minęły. Jednak wciąż nie jestem bogatym człowiekiem, tak jak Roger. Nie mam ani tytułu, ani pieniędzy, żeby mówić o... - Lecz z pewnością masz ambicję! - Oczywiście! Ale wojna, o której tu mówi się na każdym kroku, może zaważyć na naszym życiu. A nawet gdyby tak się nie stało, to na tym Bożym świecie nie ma żadnego sposobu, żebym kiedykolwiek mógł dojść do majątku, do którego ty przywykłaś. Żadnego sposobu, żebym zapewnił ci zbytek, w którym się urodziłaś. I który uważasz za coś oczywistego. Szczerze wątpię, czy powtórzyłabyś choć jedną z tych pięknych rzeczy, jakie powiedziałaś dzisiejszej nocy, po pół roku małżeństwa ze mną. - I naprawdę obawiasz się poddać mnie takiej próbie? - próbowała się z nim drażnić. - Alicjo, w Bostonie mieszkałem w suterenie, w małym piwnicznym pomieszczeniu z jedną świeczką służącą za całe oświetlenie. Tak musiałabyś żyć ze mną w Ameryce, przynajmniej przez kilka najbliższych lat. - Nie masz jasności myśli, Filipie. Dlaczego nie mielibyśmy wrócić do Anglii? Muszę zawieźć tam Rogera. Możemy znaleźć prędko jakiś statek, zanim ktokolwiek... - A co pomyślałaby o tym twoja rodzina? Wyobraź sobie ich 454 reakcję, gdybyś przyprowadziła do domu pomocnika drukarskiego z jednym porządnym ubraniem za cały majątek. - Nic mnie nie obchodzi, co sobie o tobie pomyślą, Filipie! Cały czas próbuję ci to wytłumaczyć. - Ale mnie obchodzi. Ponieważ właśnie nędza zniszczyłaby w końcu wszystko między nami. Przypuśćmy, że nawet uda mi się zostać dobrze prosperującym drukarzem. Dla ludzi, wśród których żyjesz, i tak nadal będę nędzarzem. Zbyła jego słowa machnięciem ręki, lecz jej uśmiech stał się wyraźnie wymuszony. - Anglia zmienia się - powiedziała. - Mój ojciec nie chce się z tym pogodzić i udaje, że to nieprawda, ale ten kraj się zmienia. Mieszczaństwo zyskuje na znaczeniu, ponieważ staje się coraz bogatsze. Małżeństwa między dziećmi bogatych kupców i lordów przestają być rzadkością. Ale my nie musimy jechać do Anglii! Pogrzebię Rogera i wrócę tu do ciebie. Wszystko jest bez znaczenia, liczy się tylko jedno: że cię kocham! Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała. Poczuł, że zaczyna się poddawać, argumenty topniały w żarze jej ciała, dotyku rąk i pocałunkach spragnionych ust. Zapomniał o swoich podejrzeniach, że gdzieś w labiryncie jej myśli kryje się - rozwiązanie, motywacja, tajemnica, której mu nie wyjawiła. Odrzucił wszelkie podejrzenia i pocałował ją, podczas gdy powóz krążył po mglistych ulicach Filadelfii. Kiedy odsunęli się od siebie, przetarła oczy. W jej śmiechu był szloch. - Ale będą mieli zabawę w domu! Córka Parkhurstów łkająca jak wieśniaczka nad swoim pasterzem. Mogłabym cię za to znienawidzić, Filipie... gdybym cię tak bardzo nie kochała. Następny pocałunek osuszył jej łzy. - Widzę, że mam przed sobą bitwę. - Ze mną? - Tak! Muszę przedrzeć się przez te wszystkie okopy, które wzniosłeś wokół siebie. Muszę dotrzeć do twego serca. Ostrzegam cię, Filipie, Parkhurstowie słyną z waleczności. Wygram i staniemy się mężem i żoną. Zadziwiła go i przestraszyła swoją bezpośredniością. Siedział milcząc, nie wiedząc, jak się zachować. Wyciągnęła rękę i zapukała 455 dwa razy w dach. Powóz przyśpieszył, ciężkie, żelazne obręcze kół dzwoniły głośno o brukowaną nawierzchnię. - Jednakże potrzebuję trochę czasu. Filipie, czy możesz zostać w Filadelfii przez parę dni? Był bliski odmówienia. Czegoś tu nie rozumiał, coś mu nie pasowało. I nie mógł dojść, co to może być. Czyżby chodziło o Annę? Nie był w stanie rozeznać się we własnych uczuciach. - Filipie? - Dotknęła jego ręki. - Tak - odpowiedział. - Mogę zostać. - Następnym razem przyjdę do twojego pokoju. Nie mogłam zrobić tego dzisiaj, ale jestem pewna, że wkrótce da się to zorganizować. Od czasu, gdy podjęliśmy decyzję o pogrzebie w Anglii, mogę wychodzić, żeby załatwiać związane z tym sprawy. Mąż ciotki Sue uważa, że świeża wdowa powinna siedzieć w domu, opłakując męża. Przekonam go, że nie ma racji, przynajmniej w moim przypadku. Jaka jest pewna siebie, pomyślał Filip ze zdziwieniem. Przypomniało mu to dzień w Kentland, gdy zobaczył ją po raz pierwszy w towarzystwie mężczyzny, którego ona miała poślubić, a on zabić. Nazwał ją w myślach elegancką dziwką, kobietą manipulującą mężczyznami dla swoich własnych celów. To, co przed chwilą powiedziała, dowodziło, że wcale się nie zmieniła. Dlaczego, wiedząc o tym, zgodził się zostać? Nie był w stanie tego wyjaśnić - potrafiła budzić uczucia, które usypiały rozsądek. Znów usłyszał jej słodki szept: - Chcę być z tobą sam na sam, Filipie. Chcę być z tobą tak, jak kiedyś. Te lata się nie liczą, nie mają znaczenia, jeżeli o nich nie pamiętamy. Chcę zapytać cię o wiele rzeczy, spokojnie z tobą porozmawiać. - Powóz podjechał pod City Tavern, położyła mu dłoń na policzku, zajrzała w oczy. - Wyjdę za ciebie, Filipie Charboneau, i nic mnie nie obchodzi, co oni powiedzą. W świetle padającym z okien gospody widział jej niebieskie oczy i rozchylone usta. Poczuł koniec wilgotnego języka wkradający się między jego wargi w ostatniej pieszczocie. Pojazd zakołysał się i stanął. Filip usłyszał głos wysokiego lokaja wydającego polecenia woźnicy i po chwili otworzyły się drzwiczki. Dwuznaczna, rozbawiona mina wysokiego mężczyzny, gdy zaglądał bezczelnie do powozu, 456 rozwścieczyła Filipa. Czekał na jedno słowo, byle jaki pretekst, żeby uderzyć fagasa. Ale ten człowiek znał swój zawód i granice, jakie go obowiązywały. Gdy Filip wysiadł, lokaj powrócił na kozioł i dał znak woźnicy, żeby ruszał. Filip stał samotny pod rozgwieżdżonym niebem, a wiatr rozwiewał mu włosy. Gdy powóz znikał za rogiem, wydawało mu się, że usłyszał stłumiony śmiech. Dźwięk pełen satysfakcji, z całą pewnością. Boże, z jaką łatwością wszystko sobie ułożyła! Kręciła nim, jak chciała. Co zrobiłeś, człowieku, żeby nie być jak chorągiewka na wietrze? Nie umiał się jej oprzeć. Nie umiał też uciszyć swojego niepokoju. Zwłaszcza że nie wiedział, jaka jest jego przyczyna. Może Anna? Powracał natrętnie obraz Medalu Wolności rzuconego w kąt. A może trudno mu pogodzić się z faktem, że mąż Alicji nie został jeszcze nawet pochowany. Filip wiedział jedno: trzy czy cztery lata temu nigdy nie zareagowałby w ten sposób na propozycję kochanki. Poślubienie córki lorda zaspokajałoby wszystkie jego ambicje. Kiedyś. To był znak zmian, jakie się w nim dokonały pod wpływem czasu i okoliczności. Przypomniał sobie, jaką pozycję zajmowała Alicja. Miała taką samą władzę jak ta, której kiedyś Amberly'owie użyli do rozprawienia się z nim. Czy zgodziłaby się z niej zrezygnować? Ze wszystkich pytań, jakie dręczyły go tej nocy, to powtarzało się najczęściej. Za dobrze znał Alicję, żeby wierzyć, że miłość dokona cudu. Namiętność mogła opanować ją do tego stopnia, że zmąciła jej umysł, ale tylko chwilowo. Piękna dama mogła szybko pożałować swoich słów. Albo, i znów wróciły jego wcześniejsze mgliste podejrzenia, jest jeszcze coś, czego nie wiedział. Zamiast udać się na górę tylnymi schodami okrążył budynek i wszedł głównym wejściem. W barze wypił trzy kufle grzanego piwa z wódką, próbując ułożyć sobie własną wizję wydarzeń. Bez skutku. Poddał się i poprawił następną kolejką, tym razem żeby uwolnić się od natrętnych pytań. Zataczając się z lekka, poszedł na górę, na wpół pijany i trochę 457 zawstydzony. Barman nie przyjął pieniędzy za napoje, oświadczając, że dopisze należność do jego rachunku. Filip po ciemku wyjął z łóżka rozgrzaną cegłę i wyciągnął się, znów pogrążony w niewesołych myślach. Sen nadszedł wkrótce, a w nim kobieta. Ale nie była to piękna dama w czerni. II Przez tydzień, który Filip spędził w Filadelfii, poznał klimat i nastrój bogatego kwakierskiego miasta. Środa była dniem targowym, co obwieściły dzwony kościoła Chrystusa Króla. Lecz to nie transakcje handlowe stanowiły główny temat rozmów - większość konwersacji dotyczyła kłopotów w Massachusetts. Jedząc kolację w głównej sali gospody, Filip pilnie nasłuchiwał strzępów rozmów, aby wychwycić nowiny z Bostonu. Wiedział, że konny kurier przywozi je do filadelfijskich Patriotów. Usłyszał, że generał Gage znów wysłał grupę wojska z miasta - tym razem w kierunku wioski Brookline. Filip przypuszczał, że oddział musiał liczyć poniżej pięciuset ludzi, skoro nie było mowy o działaniach wojennych. Eleganccy dżentelmeni popijający i przeklinający politykę Northa wyrażali takie same opinie jak biedni farmerzy spod Bostonu: wojna stawała się nieunikniona. Siedząc w olbrzymiej sali pod poczerniałymi ze starości belkami sufitu, Filip usłyszał o jakimś wirgińczyku nazwiskiem Henry. Pod koniec marca człowiek ten zwrócił się do miejscowego parlamentu, stwierdzając, że wobec określonej angielskiej polityki wojna jest koniecznością. I że dla człowieka honoru pozostały tylko dwa wyjścia: wywalczyć wolność lub zginąć. Pewien upudrowany dżentelmen, będący stałym bywalcem lokalu, wyglądał na najlepiej poinformowanego, jeśli chodzi o wieści z Anglii. Podobno król był zdecydowany na konfrontację. Kiedy panowie w jadalni Tavern City usłyszeli o tym, zaczęli krzyczeć i stukać swoimi okutymi laskami w podłogę, aż zrobiła się straszna wrzawa. Innym razem jakiś drobny, pijany Patriota wstał i zacytował 458 fragmenty z mowy Henry'ego. Znów poszły w ruch laski i rozległy się okrzyki, lecz tym razem wyrażały aplauz. Minęło sześć dni. Filip bezustannie martwił się o Annę Ware i jej ojca. Raz nawet osiodłał Neli z zamiarem pojechania na Arch Street, pożegnania się z Alicją i wyruszenia w drogę powrotną. Zmienił jednak zdanie i z siodłem w ręku przeklinał własne niezdecydowanie i swą zależność od tej kobiety. Zobaczę się z nią jeszcze tylko raz, pomyślał, i to już będzie koniec. Ale wcale nie był tego taki pewny. A jeżeli dzięki jakiejś przedziwnej odmianie uczuć Alicja naprawdę gotowa była porzucić świat bogaczy? Jeśli naprawdę, bez względu na perspektywy, chciała dzielić z nim życie jako jego żona? W końcu jeżeli czas i wydarzenia tak bardzo zmieniły jego, dlaczego nie miałyby wpłynąć i na nią? W wyniku tych rozmyślań Filip pozostał w Filadelfii, czując się jak uwięziony. W rozmowach w Tavern City często powracał temat drugiego Kongresu Kontynentalnego, który miał się rozpocząć na początku maja. Siódmego dnia swojego pobytu w Filadelfii Filip zapytał o miejsce, w którym miało się odbyć zgromadzenie, i poszedł je obejrzeć. Wiązy zaczynały już okrywać się pączkami i po miłym spacerze Filip dotarł do imponującego ratusza. Na dziedzińcu usłyszał miarowy stukot butów. To oddział policji odbywał musztrę. Pod ścianą stało pół tuzina wspaniałych wierzchowców. Filip, przyglądając się ćwiczeniom, powrócił wspomnieniami do pułkownika Barretta i towarzyszy z Concord. A później do wszystkich innych, którzy ofiarowali mu swoją przyjaźń i dopuścili do walki o wspólną sprawę... Ben Edes. Mecenas Ware. Anna... O Boże, jęknął w duchu. Chyba urodziłem się po to, żeby być dręczony przez kobiety. Nie mógł już dłużej wytrzymać czekania. Postanowił przesłać wiadomość do domu Trumbullów, zobaczyć się z Alicją i sprawdzić, co mu da to spotkanie. Chwilami pragnął jej aż do bólu, a chwilami podejrzewał o najgorsze krętactwa. Tak, oczywiście, wyśle wiadomość na Arch Street! Wynajmie 459 chłopaka z tawerny, nie przejmując się zamieszaniem, jakie może wywołać w tamtym domu. Nie zwracając uwagi na stukot podków w tyle, ruszył przed siebie, zdecydowany wprowadzić decyzję w czyn. - Proszę pana, proszę zaczekać! Czy my się skądś nie znamy? Męski głos wdarł się w myśli Filipa. Obejrzał się i zobaczył jeźdźca. Starszy tęgawy jegomość w okularach byłby bardzo elegancki, gdyby nosił perukę. Doktor Franklin! Widocznie wyszedł z ratusza i wsiadł na jednego z koni, które były przywiązane na dziedzińcu. Wyglądał zupełnie inaczej niż na Craven Street. Nosił kosztowne, ciemnoszmaragdowe, aksamitne ubranie przyozdobione białym, koronkowym żabotem i takimiż mankietami. Pończochy również miał białe, a klamerki u trzewików srebrne. Jego widok przypomniał Filipowi Londyn i rodzinę Sholtów. Doktor nadal nosił te same szkła, z soczewkami różnej grubości. Czas zostawił swój ślad na pociągłej twarzy: zmarszczki pogłębiły się, a w uśmiechu pojawił cień zagadkowej melancholii. - Serdecznie witam, doktorze Franklin! - wykrzyknął Filip. - Pan Charboneau, nieprawdaż? Pamiętam pana z Londynu. - Ja również - uśmiechnął się Filip. - Zachowałem pana w naj-wdzięczniejszej pamięci; dzięki pańskim pięciu funtom udało mi się dojechać do Bristolu, a później do kolonii. - To wspaniale. - Ale tu przybrałem amerykańskie nazwisko. Teraz nazywam się Filip Kent. - Świetnie! Słyszałem, że musiał pan opuścić Londyn w pośpiechu. Mam nadzieję, że moje listy polecające przydały się w znalezieniu zajęcia? Pracuje pan w drukarstwie? - Franklin opuścił okulary i spojrzał ponad oprawką. - To znaczy liczę na zwrot pieniędzy, kiedy już się pan wzbogaci. Filip wolał pominąć milczeniem okoliczności utracenia listu. Powiedział po prostu: - Pieniądze zostaną zwrócone, może pan być pewny. Znalazłem dobre miejsce u pana Edesa w Bostonie. - Ben Edes? Ten od „Gazety"? Więc nie osiadł pan tu, w Filadelfii? 460 - Nie. Przyjechałem tylko na parę dni, aby coś załatwić. Franklin patrzył na niego przyjaźnie z wysokości kosztownego, skórzanego siodła. - No to musi pan dać mi się zaprosić na filiżankę kawy lub czekolady. Będę nalegał na wieści z naszego bratniego oblężonego miasta. Jak udało się panu stamtąd wydostać? - Wyjechałem około trzech tygodni temu. Obawiam się, że nowiny mogą być nieco przestarzałe. - Hmm, faktycznie. Domniemywam, że praca u Bena Edesa usytuowała pana po właściwej stronie, nieprawdaż? - Tak. - To świetnie. I jeszcze to amerykańskie nazwisko. Musimy pogadać, znam dobre miejsce tutaj niedaleko. Nalegam, żeby przyjął pan moje zaproszenie. Chcę usłyszeć, jak pan sobie poradził. Przecież - dodał Franklin z uśmiechem - miałem nieco wpływu na pańską decyzję wybrania się za ocean. - Owszem, miał pan. - Być może teraz, kiedy sytuacja zaczyna się tak bardzo komplikować, będzie pan żałować, że posłuchał mojej rady. ROZDZIAŁ CZWARTY __Cena fujarki__ i Filip szedł obok konia doktora do kawiarni „Sovereign", mieszczącej się niedaleko ratusza. Dwóch małych Murzynków trzymało za wodze dwa konie stojące przed lokalem. Doktor skrzywił się na ten widok. Zeskoczył z siodła ze zręcznością zaskakującą w jego wieku. Filip rzucił okiem na wyblakłe godło nad drzwiami. Przedstawiało jedną z często widywanych podobizn hanowerskiego króla, ale jakieś antymonarchicznie nastawione indywiduum upaprało twarz Jerzego III czymś, co wyglądało na łajno. Właściciel lokalu nie zaprzątał sobie głowy umyciem królewskiego oblicza. - Wygląda na to, że dzisiaj jeszcze większy tu tłok niż zwykle - mruknął Franklin wchodząc z Filipem do kawiarni. - Mam tylko nadzieję, że moje ulubione miejce nie jest zajęte. O, do diabła, jest! Wskazał na ławkę po lewej stronie od wejścia, pod oknem oszklonym owalnymi szybkami. Doktor stanął drapiąc się po brodzie, podczas gdy wiele głów odwróciło się w jego kierunku. Po sali przeszedł szmer, wskazywano go sobie nawzajem palcami. Filip odczuł, że jest w towarzystwie sławnego człowieka. Jednak nikt nie był skłonny do zaproponowania tej znakomitości miejsca. Filip zauważył tylko jeden wolny stół, w ciemnym kącie, w końcu sali. Ale Franklin z chytrym błyskiem w oczach nie ruszał się od wejścia. Zwracając się do obsługującego chłopaka, zawołał ostro: - Młody człowieku! Pozwól! 462 Poznając ważnego gościa, chłopiec podbiegł skwapliwie. - Bardzo mi przykro, doktorze, ale jest tylko jeden wolny stolik, tam z tyłu. - No cóż. Pewnie będziemy musieli tam usiąść - wzruszył ramionami Franklin. - Przy okazji, przywiązałem konia od frontu, jest głodny. Duży deresz, wiesz który? - Oczywiście, proszę pana. - Zanieś mu zaraz kwartę ostryg. - Kwartę ostryg? - Słyszałeś, kwartę ostryg! - huknął doktor. Więcej głów się odwróciło, rozmowy ustały. - Macie chyba ostrygi, prawda? - Oczywiście, proszę pana. Pod dostatkiem. - Więc dopilnuj tego, tylko prędko. Mój koń ma straszną ochotę na ostrygi. Filip rzucił Franklinowi pytające spojrzenie, ale doktor po prostu ruszył majestatycznie w głąb sali. Zanim doszli do małego stolika, chłopiec wyszedł z kuchni, niosąc niewielkie, miedziane naczynie. Dwóch mężczyzn podniosło się zza stołu. Potem jeszcze dwóch. Nie minęła minuta, a kawiarnia opustoszała. Większość klientów wyszła na zewnątrz, żeby zobaczyć konia jedzącego ostrygi. - Teraz, panie Kent, możemy sobie usiąść od frontu - powiedział Franklin. - Zdaje się, że moje ulubione miejsce jest już wolne. Tak też było. Filip zachichotał, gdy Franklin sadowił się na ławce pod oknem. - Mała sztuczka, której nauczyłem się, gdy pełniłem urząd pocz-mistrza parę lat temu. Wiele podróżowałem, bo miałem zwyczaj osobiście dokonywać inspekcji. Wiejskie gospody, w których się zatrzymywałem, są wieczorami bardzo zatłoczone. Kiedy chciałem usiąść przy ogniu, gdzie zazwyczaj nie było miejsca, prosiłem o ostrygi dla mojego konia. Nigdy mnie to nie zawiodło. Chłopiec zaraz przyjdzie i przyjmie nasze zamówienie. Przewidywania Franklina sprawdziły się. Chłopak wrócił z nieszczęśliwą miną. Na jego przedramieniu widniał duży, czerwony ślad, a naczynie było puste. - Ten przeklęty koń ma taką samą ochotę na ostrygi jak ja na siano, doktorze Franklin! Kiedy próbowałem go nakarmić, prawie odgryzł mi rękę. Wszystko się wysypało. 463 - Być może - stwierdził Franklin obojętnie - mój koń nagle stracił apetyt. - A ja straciłem moje miejsce - zauważył jeden z wracających do środka gości. - Ojej, myślałem, że pan już odjechał - powiedział Franklin przymilnym tonem. - Cóż, na szczęście jest dużo innych stolików. Chłopcze, poproszę dwie czekolady. A ostrygi, oczywiście, dopisz do mojego rachunku. I doktor z powrotem zwrócił się do Filipa, który z trudem powstrzymywał śmiech. Zabawnie było patrzeć, jak wystrychnięci na dudka goście usiłują znaleźć sobie jakieś nowe miejsca. Franklin udawał, że nie zwraca na nich uwagi. Światło słoneczne, wpadające przez okno, błysnęło w szkłach jego okularów, gdy spytał, czy pani Charboneau jest zadowolona z nowej ojczyzny. Filip opowiedział mu o śmierci Marii na pokładzie „Eclipse". - Och, to tragiczna wiadomość. Proszę przyjąć moje najgłębsze wyrazy współczucia. Ja też niedawno poniosłem bolesną stratę. - Chłopiec podał dwie filiżanki gorącej czekolady. - W grudniu zeszłego roku zmarła moja droga Joasia. Byłem jeszcze w Anglii i tam otrzymałem tę tragiczną wiadomość. - Pańska żona? Och, doktorze, tak mi przykro. - Przynajmniej mam w Filadelfii rodzinę, do której mogę wrócić. Mieszka tutaj moja córka Sally z mężem, Ryszardem Backe. - Filip zastanowił się, dlaczego Franklin nie wspomniał o swoim nieślubnym synu. - A pan, panie Kent? Czy czuł się pan jak w domu u Bena Edesa? - Był dla mnie bardzo serdeczny. Poznałem też Samuela Adamsa, pana Revere'a, doktora Warrena i wielu innych patriotycznych przywódców. - Wspaniali ludzie, jeden w drugiego - kiwnął głową Franklin, popijając czekoladę. - Mam informację, że ich życiu zagraża niebezpieczeństwo, jeżeli nie opuszczą Bostonu. - Z tego, co wiem, wszyscy oprócz Warrena i Revere'a wyjechali z miasta. Pomagałem brytyjskiemu żołnierzowi znaleźć schronienie na wsi. - Pomógł mu pan zdezerterować? - Tak - Filip skinął głową. - Nie mógł znieść myśli, że będzie zmuszony wziąć udział w bratobójczej wojnie. Zaprowadziłem go do 464 Concord. Tam zamieszkaliśmy, a ja brałem udział w ćwiczeniach miejscowych oddziałów. - Czy - Franklin zsunął w dół okulary - to sprawy polityczne sprowadzają cię do Filadelfii? - Nie, to są... - Filip oblał się purpurą - ... problemy osobiste. Ale przyznaję, że to wielka ulga opuścić choć na krótko Massachusetts. Tam sprawy tak się pokomplikowały: jedni chcą niepodległości, inni nie. Większość nie ma zdania i bardzo się boi. Każdy rozumie, że nie da się uniknąć kłopotów. - Jest w tym ironia losu - smutno pokiwał głową Franklin. - Dużo o tym myślałem, płynąc z Anglii. Słyszałeś pewnie, że wróciłem w niełasce. Przed samym wyjazdem odbyłem spotkanie z jednym z ostatnich przyjaciół tego kraju, hrabią Chathamem. Powiedziałem mu, że w ciągu tych wszystkich moich lat w koloniach nigdy, w żadnej rozmowie nikt, pijany czy trzeźwy, nie wyrażał szczerego pragnienia oderwania się od Korony. Mało tego, nikt nawet nie sugerował, że uważa to za korzystne dla Ameryki. Tymczasem wychodzę na brzeg po tej stronie oceanu i co zastaję? Na każdym rogu ulicy mówi się o tym zupełnie otwarcie. Kiedyś czasami jakiś radykał szepnął słówko. - Spojrzał badawczo na Filipa. - A jakie jest pańskie zdanie, panie Kent? Teraz, gdy zbliża się drugi Kongres, stan umysłu naszego społeczeństwa staje się bardzo istotną kwestią. Każda opinia jest ważna. Po zastanowieniu Filip ponuro potrząsnął głową. - Miałem tak przykre doświadczenia w Anglii... - Pamiętam. Wspominał pan o tym w czasie swojej wizyty. Chodziło o jakąś wysoko postawioną rodzinę, nieprawdaż? - Zgadza się. Krzywdy, które mi wyrządzili, zaważyły na moim stosunku do klasy panującej. Z drugiej jednak strony nie sposób nie zauważyć, że wszyscy w Bostonie, oprócz tak radykalnych polityków jak pan Adams oczywiście, więc prawie wszyscy woleliby jakąkolwiek zgodę. - Nawet teraz? - Jeśli to tylko byłoby możliwe. Być może już nie jest. Ale poza paroma wyjątkami, żołnierze zachowali umiar. Gubernator również. Chodzi mi o to, że w innych okolicznościach człowiek na stanowisku Gage'a aresztowałby drukarza, który tak jak Ben Edes atakuje władzę w swojej gazecie. 465 - Właśnie ten umiar - odparł Franklin -jest jednym z powodów, dla których gwiazda Gage'a chyli się ku upadkowi. Przypuszczam, że już wkrótce zostanie odwołany. Król i jego otoczenie życzą sobie zdecydowanego działania teraz, kiedy ogłosili, że w Massachusetts wybuchł bunt. - Przyznam, że przykro mi tego słuchać. Miałem nadzieję zbudować sobie przyszłość w tym kraju. Może dlatego ciągle targają mną wątpliwości. Pomagałem panu Edesowi, nosiłem Medal Wolności, ale nie robiłem dla sprawy tyle, ile bym mógł. Kto chce widzieć, jak jego przyszłość płonie w ogniu wojny? Kto chce umierać? - Nikt przy zdrowych zmysłach - odparł Franklin. - Ale nadchodzą czasy, w których wybór może nie być już indywidualnym dylematem... Zdaję sobie sprawę, że wielu ludzi w Ameryce wolałoby bezpieczne życie od tragedii wojny. - Franklin odstawił swoją filiżankę, ściszył głos, światło błysnęło ostro w jego okularach. - Ci, którzy są gotowi zrezygnować z prawdziwej wolności na rzecz chwilowego złudnego bezpieczeństwa, w gruncie rzeczy nie zasługują ani na wolność, ani na bezpieczeństwo - zamilkł na chwilę, spoglądając ze smutkiem w przestrzeń. - Dlatego musimy iść naprzód, chociaż nie jestem przekonany co do skutków wojny. - To jest pogląd, z którym się jeszcze nie spotkałem. - Bo obracasz się wśród Patriotów. Oni nie starają się być obiektywni, co jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę ich tak radykalne poglądy. Ja próbuję być wyrazicielem całej tutejszej społeczności. Zdaję sobie sprawę, że tylko część kolonistów poprze działania wojenne, mniej więcej jedna czwarta. Może jedna trzecia, jeżeli dobrze pójdzie. Nie mamy żadnej regularnej armii, a któż może wiedzieć, jak ledwie wyszkoleni farmerzy i rzemieślnicy zachowają się stając w polu przeciwko regimentom, które wsławiły się w bitwach na całym świecie. Pomimo to jestem pewien, że kroczymy jedyną możliwą drogą. Moim zdaniem nie ma większej zbrodni na Ziemi, niż gdy jeden człowiek pozbawia drugiego wolności. Jeszcze gorzej, jeżeli pozbawia się wolności cały naród. Jednakże jest to tylko moje osobiste stanowisko. Słowa Franklina uderzyły młodego człowieka jak cios i wryły się głęboko w jego umysł. Obraz Marii Charboneau ukazał się w jego wyobraźni. Jego życiowe credo było całkiem inne niż doktora, ale spokojne, rzeczowe słowa Franklina trafiły Filipowi bardziej do przekonania. 466 Nagle wszystko stało się dlań jasne. To, czego pragnąła dla niego matka, też było niewolnictwem, tyle że innego rodzaju. Dobrowolne poddanie się zwyczajom Amberlych wyniszczyłoby i przeżarło mu duszę. Maria nie była w stanie spojrzeć na to pod tym kątem... Na tle szmeru rozmów przy sąsiednich stolikach Franklin powiedział coś, czego Filip nie dosłyszał. Spojrzał na doktora. Mężczyzna patrzył na niego, ale Filip miał nieodparte wrażenie, że poprzez niego gdzieś dalej widzi coś niesłychanie smutnego. - Przepraszam, doktorze, nie słyszałem, co pan mówił. - Myślałem tylko o moim Billym. - O pańskim synu? - Tak. - Franklin skinął głową, a na jego ustach pojawił się wyraz goryczy. - O Jego Ekscelencji Królewskim Gubernatorze New Jersey. Każdy człowiek ma prawo do swoich poglądów, Billy też. To ja pomogłem mu dojść do takiej pozycji. Pociągałem za wszelkie sznurki w Londynie w czasach, gdy stosunki z koloniami były bardziej serdeczne. Chciałem, by Billy miał dobre stanowisko! By wysoko zaszedł! Zdawało mi się, że wychowałem go właściwie, że wpoiłem mu wyczucie sytuacji... - Dłoń Franklina zacisnęła się, aż zbielały mu kostki. - Płynąłem da domu pełen nadziei. Modliłem się, żeby dowiedzieć się po zejściu ze statku, iż Billy zrezygnował z zajmowanego stanowiska na znak protestu przeciwko posunięciom Korony. Cóż, panie Kent, mój syn tego nie zrobił. Już otrzymałem wiadomość, że nie zrobi. Kocham go bardziej niż kogokolwiek na świecie, wliczając w to moją drogą nieboszczkę żonę. Nie wstydzę się moich uczuć do niego. Ale Bóg mi świadkiem, że jeszcze bardziej kocham wolność. Billy, jak się wydaje, ma inne zdanie. Dowiedziałem się, że przywiązał się do dodatkowych korzyści, jakie przynosi jego stanowisko. To wbija klin pomiędzy nas. Na zawsze, jeżeli on okaże się uparty. Franklin ściągnął okulary, a w jego oczach Filip znów zobaczył smutek. Teraz znał powód. i - Wybór sprowadza się do tego, panie Kent - westchnął Franklin - ile jest pan gotów zapłacić za fujarkę. - Za co, proszę pana? - To tylko takie moje stare powiedzenie - uśmiechnął się lekko doktor. - Kiedy jako dziecko mieszkałem w Bostonie, dostałem od 467 pewnego człowieka goszczącego w domu moich rodziców drobne pieniądze. Tego samego dnia spotkałem na ulicy chłopca grającego na fujarce. Nigdy nie słyszałem podobnie pięknych dźwięków. Zaproponowałem chłopcu wszystkie swoje pieniądze. Po powrocie do domu dmuchałem w tę fujarkę i byłem w siódmym niebie. Kiedy moje rodzeństwo dowiedziało się, ile zapłaciłem za swoją zabawkę, wszyscy zaczęli się ze mnie wyśmiewać. Wspólnie z ojcem uświadomili mi, że przepłaciłem fujarkę czterokrotnie. Od razu straciła dla mnie cały urok. Gdy tylko usłyszałem, jak cała rodzina wyśmiewa się ze mnie, pomyślałem, że roztrwoniłem bezsensownie pieniądze. Płakałem z żalu, jak to tylko dzieci potrafią. Na zawsze zapamiętałem to doświadczenie z dzieciństwa. Do dziś, jeśli kiedykolwiek mnie kusi, by wyrazić opinię wygodną, ale niesłuszną, powtarzam sobie: „Franklin, nie płać za dużo za fujarkę". Tak właśnie robi Billy. Ja... - Doktor mówił z wielką trudnością, jakby każde słowo wyrywał sobie spod serca - najprawdopodobniej nigdy już go więcej nie zobaczę. Chyba że zrezygnuje ze stanowiska. Nie sądzę, żeby miał tyle odwagi. Ciągle rządzi nim fujarka, za którą gotów jest dużo zapłacić. Filip patrzył w dół, na swoje dłonie. Po chwili doktor westchnął ciężko. - Cóż, to wszystko może niezupełnie należy do naszego dzisiejszego tematu. Wracając do spraw publicznych, naprawdę nie wiem, kiedy skończy się zamieszanie. My, Amerykanie, jesteśmy twardymi ludźmi. Na swój sposób jedynymi w swoim rodzaju. Czy ministrowie powinni swoimi decyzjami doprowadzać nas do ostateczności? Potem będą bardzo zdumieni rezultatami swoich działań. Wątpię, czy nawet w długiej wojnie... - wzruszył ramionami. - Czy pan uważa, że ministrowie chcą nas wypróbować? - Biorąc pod uwagę determinację króla, spodziewam się, że tak. Jego Królewska Mość nie jest złym człowiekiem. Jednak król zbyt łatwo poddaje się sugestiom. W jego bezpośrednim otoczeniu nie ma osoby, która miałaby odwagę mu się przeciwstawić. Na pewno nie North ani Dartmouth. Kentland też nie... - Franklin odstawił gwałtownie filiżankę. - Co się panu stało, Kent? Zbladł pan jak ściana. - Pan wymienił nazwisko... Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem... Kentland? - Tak - skinął głową Franklin - James Amberly, książę Kentland. Członek małej koterii, znanej jako Przyjaciele Króla. Jest zastępcą 468 sekretarza stanu w Ministerstwie do Spraw Zamorskich Terytoriów. To człowiek lorda Dartmoutha. - Zerknął bystro zza okularów. - Czy pan go zna? - Słyszałem to nazwisko u Sholtów - odpowiedział prędko Filip. - Mówili, że to człowiek wysoko postawiony. Chyba wspominali, że umarł. Czy może być dwóch arystokratów nazywających się identycznie? - Dziedziczny książę Kentland jest jeden i tylko jeden, panie Kent. Przypominam sobie, że Amberly był ciężko chory parę lat temu. Przez całe miesiące nie opuszczał swej wiejskiej siedziby, ale ostatecznie wrócił do zdrowia. Przyjechał do Londynu i wszedł do rządu. Planował to już wcześniej, zanim stara wojenna rana spowodowała chorobę. - On żyje? Teraz? - Nie mogę zaręczyć, że teraz. Dwa tygodnie temu rozmawiałem z księciem przed Izbą Lordów. Mądry, ludzki człowiek, tylko z całym szacunkiem zapatrzony w króla. Lady Amberly, jego żona, to zupełnie inny gatunek. Królewska suka, z naciskiem na rzeczownik. Przyznaję, że Kentland nie wyglądał specjalnie zdrowo, gdy z nim rozmawiałem, ale poruszał się bez trudności i brał udział w kreowaniu polityki zagranicznej. Słyszałem, że jego jedyny syn służy w wojsku gdzieś tutaj, w koloniach... Wielkie nieba! Filip poderwał się tak gwałtownie, że prawie przewrócił stół. Jego twarz wyrażała niedowierzanie doprowadzone do granic osłupienia. Powiedzieli, że umarł. Powiedzieli nam, że umarł, kołatało mu w myślach. Oszustwo wzbudziło w nim zimną, trzęsącą furię. Prawie nie mógł mówić. - Doktorze Franklin, proszę mi wybaczyć. Jest coś, co muszę natychmiast zrobić. - Stój, Kent! Pamiętam, co powiedziałeś mi w Londynie. Twój ojciec, który nie poślubił twojej matki... To Amberly? Pozostawiając bez odpowiedzi pytanie doktora, Filip wypadł z kawiarni i puścił się biegiem przed siebie. Już rozumiał, jeżeli nie wszystko, to prawie wszystko. Ta nowa świadomość była niczym rozpalone do białości żelazo na jego skórze. Pomyślał, że teraz rozumie Alicję. Tak, teraz rzeczywiście rozegra się scena, która poruszy dogłębnie torysowskie serca rodziny Trumbullów. Biegł ulicami w stronę City Tavern. Przepchnął się przez salę 469 jadalną, a potem schodami w górę. Najpierw surdut i juki do siodła. Potem koń, a potem ulica Arch! Właściciel zatrzymał go na schodach. - Panie Kent, ma pan na górze gościa. Przybył tylnym wyjściem zaraz po zmroku. - Mężczyzna uśmiechnął się domyślnie. - To pewnie osoba, która zamówiła dla pana pokój i reguluje pańskie rachunki. Nie kwapię się do brania torysowskich pieniędzy, ale gdy kobieta jest tak piękna i tak bogata... Filip wbiegł po schodach. Drzwi do swego pokoju zastał zamknięte. Walił w nie pięścią, dopóki Alicja nie odsunęła zasuwki, aby go wpuścić. II Jej ramiona połyskiwały złotawo w świetle jedynej świecy. Świecznik stał na tacy obok karafki z winem i dwóch wysmukłych kieliszków. Alicja cofnęła się, żeby mógł wejść. Jej złotobrązowe włosy, rozpuszczone na ramiona, opadały w lokach. Ściskała wełnianą kapę z łóżka, którą się okryła, ukazując dekolt aż po piersi. Jeden rzut oka na pokój wystarczył, żeby zorientować się, jak troskliwie i zapobiegliwie zorganizowała schadzkę. Okiennice były zamknięte, łóżko rozścielone, a jej stroje malowniczo rozrzucone w rogu pokoju. Nagie stopy zaszurały na dywanie, gdy szła ku niemu. Brutalność, z jaką zatrzasnął drzwi, zaskoczyła Alicję. Otworzyła usta, aby zadać pytanie, ale Filip był szybszy. - Dlaczego nic mi nie powiedziałaś, że lord Kentland nadal żyje i przebywa w Anglii? - Co? Wełniana kapa zsunęła się, ukazując prawą pierś. Filip zacisnął dłoń na ramieniu Alicji. - Pytam, dlaczego mi nie powiedziałaś, że mój ojciec żyje? Uniesiona różowa kula zmarszczyła się. Kobieta nie była w stanie mówić, przerażona takim zachowaniem i tonem głosu. - Dlaczego, Alicjo? - Miałam zamiar to zrobić w odpowiednim momencie... - Usi- 470 łowała się cofnąć, ale trzymał ją mocno, a jego palce zostawiały ślad na delikatnej skórze. - Kto ci powiedział? - Pewien dżentelmen, który ostatnio przybył z Anglii, jeśli to ma jakiekolwiek znaczenie. Mój ojciec wcale nie był martwy, kiedy ja i moja matka opuszczaliśmy Kentland. To wszystko zostało dobrze zaplanowane, oszustwo, komedia! Lamentująca służba, żałoba. Dobry Boże, mieli nas za głupków. Za tępych, francuskich chłopów. Kupiliśmy całą tę historię, którą nas poczęstowali, nie pytając o cenę! - Filipie, daj mi coś powiedzieć... - Mieli rację. Jaki byłem głupi! Kto to zaaranżował? - Jeżeli nie przestaniesz sprawiać mi bólu... Wykręcił jej rękę. - Powiedz mi, niech cię diabli! - Proszę cię, Filipie! - Była bliska płaczu. - To boli! Popchnął ją mocno. Upadła na łóżko, usiłując podeprzeć się ręką. Upuszczona kapa zsunęła się na podłogę. W blasku świecy ciało dziewczyny wyglądało jak antyczna rzeźba. Nieskazitelna figura, piersi, brzuch, trójkąt złotobrązowych loków w zwieńczeniu ud. Złociste światło świecy pieściło jej skórę. Uniosła się na łóżku, patrząc mu w twarz. To, co zobaczyła, wywołało w niej nową falę strachu. Głos jej drżał, gdy odpowiadała na jego natarczywe pytania. - Lady Jane wymyśliła cały schemat. Cały czas obawiała się ciebie, twojej matki i listu, który książę kiedyś napisał. Gdy stało się jasne, że nie wyjedziecie, dopóki nie zobaczysz się ojcem, lady Jane postanowiła tak wszystko zorganizować, żeby pozbyć się was raz na zawsze i odebrać wszelką nadzieję na spotkanie z księciem. - Nietrudno kupić żałobny wieniec na drzwi rezydencji. Smutek służby można kupić jeszcze taniej. Za pieniądze ludzie są gotowi odegrać każdą komedię. Lady Jane miała do dyspozycji istotne środki perswazji. Jak nie pieniądze to groźby. Bogactwo i pozycja to aż za dużo, żeby zorganizować małe przedstawienie. Wystarczy, żeby oszukać tępego cudzoziemca i jego łatwowierną matkę. - Ona się bała. Wiedziała, że jej mąż potwierdzi swoje ojcostwo, jeżeli tylko dojdzie między wami do spotkania. Lady Jane uświadomiła sobie, że musi się was pozbyć za wszelką cenę. - Pozwoliła Rogerowi załatwić sprawy po swojemu - zauważył 471 Filip z goryczą. - Najpierw przekonała nas, że książę nie żyje, i przepędziła z Kentland, a potem dała Rogerowi wolną rękę. To już była jego sprawa, żebyśmy nie opuścili miasta żywi. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, jaką władzę nad nią miałem. Moja matka zawsze powtarzała, że ten list ma ogromną wartość. Chyba aż do dziś nie uświadamiałem sobie jak bardzo wielką. Powoli podszedł do dziewczyny. Ciągle jeszcze leżała na łóżku. Widział, jak skuliła się ze strachu. - To, czego się dzisiaj dowiedziałem, tłumaczy wiele. W Londynie próbowaliśmy zasięgnąć informacji o śmierci Amberly'ego. - Oczy mu się zwęziły, gdyż przypomniał sobie wierzbowy gaj na brzegu Medway. - Kiedy ostrzegłaś mnie przed Rogerem, zanim uciekliśmy z matką z Tonbrigde, powiedziałaś coś, co wtedy wydało mi się bardzo dziwne. Coś o przygotowaniach do pogrzebu. Że mogą poczekać, dopóki Roger nie załatwi sprawy z nami. Pewnie, że mogły poczekać. Znów złapał ją za ramię i zacisnął palce na pachnącej, delikatnej skórze. Piersi Alicji zadrżały, gdy usiłowała się uwolnić łkając rozpaczliwie. Filip jednak nie miał zamiaru jej puścić. - Wiedziałaś, że mój ojciec nie umarł. Miałaś dość odwagi, żeby ostrzec mnie przed Rogerem, ale nie dość, by powiedzieć mi całą prawdę. Miałem wrażenie, że coś przede mną ukrywasz, ale nigdy nie domyśliłem się, co to było. Zalała się łzami, błagając histerycznie, żeby ją puścił. Zrobił to, ale musiał się powstrzymywać, żeby nie złapać jej za gardło. Łkała dalej, gdy podszedł do okna. Uchylił okiennicę i spojrzał na gwiazdy. Bał się, że zrobi Alicji jakąś krzywdę. Usłyszał lekki szmer bosych stóp na dywanie. Ręce dziewczyny objęły go wpół, przywarła gwałtownie piersiami do jego pleców. Czuł jej uda na pośladkach. - Nie chcę, żebyś mnie nienawidził. Próbowałam ci powiedzieć o twoim ojcu, ale nie byłam w stanie. Nigdy nie umiałam wyjść poza swoje urodzenie i wychowanie. Gdybyś nie opuścił Tonbridge, znowu spotkałbyś Rogera. On mógł cię zabić. Złapał ją za ręce i odsunął od siebie. - Albo ja mógłbym zabić jego - powiedział ostro - i zrujnować twoją cenną przyszłość. Lady Jane nie była jedyną osobą, która chciała, żebym odjechał! 472 - Filipie, kocham cię! I wtedy cię kochałam! Już ci mówiłam, dokonałam złego wyboru, moje małżeństwo było pomyłką. Zrozumiałam to dopiero żyjąc z Rogerem. Wiem, że już wcześniej powinnam ci powiedzieć całą prawdę, ale nie mogłam, bo, chociaż z innych powodów, byłam równie przestraszona jak lady Jane. Masz rację, oskarżając mnie, ale to już przeszłość. Zamknięta. Kochany mój - otoczyła rękami jego szyję i wyszeptała z wargami przy jego ustach: - chodzi mi tylko o ciebie! - Gwałtownie przywarła ustami do jego warg. Całując go, przysunęła się tak, że poczuł jej napierające piersi. - Połóżmy się, Filipie. Łóżko rozścielone. Pozwól mi pokazać sobie, że przeszłość wcale się nie liczy. Rogera już nie ma, a twój ojciec żyje. Odnaleźliśmy się w końcu. Chodź, Filipie... Słuchał osłupiały, zdrętwiały, aż w końcu odepchnął ją od siebie ze wstrętem. - Myślę, że przeszłość bardzo się liczy dla ciebie, Alicjo. Szczególnie w tych okolicznościach. Roger nie żyje, książę mieszka w Anglii, a ja jestem jego jedynym dziedzicem. - W tym jest twoja siła! Twoje szczęście! - wykrzyknęła, siląc się na entuzjazm. - Jeżeli wrócisz do Londynu w tajemnicy i odnajdziesz swego ojca, zanim lady Jane dowie się o twoim powrocie. Pokażesz mu list... Filipie, czy ty masz jeszcze ten list? Zauważył maleńkie kropelki potu nad jej górną wargą. Już nie wydawała mu się delikatną rzeźbą w swej nagości. - A co będzie, jeśli odpowiem, że nie? - zapytał kąśliwie. - Przypuśćmy, że spoczął w morskich głębinach razem z ciałem mojej matki? - Powiedz mi prawdę! - krzyknęła, nie zważając na hałas, jaki czyni. Ruszyła do niego z uniesionymi pięściami. Naraz zatrzymała się, zamarła w bezruchu: zorientowała się, że sama się zdradziła i zdemaskowała. Próbowała zmienić ton na delikatny, usprawiedliwiający: - Nie przekręcaj moich słów i nie drwij sobie ze mnie. Nie teraz, kiedy ten list może oznaczać dla ciebie klucz do nowego życia. - Nie tylko dla mnie. Myślisz też o sobie, ciepła wdówko. - Powiedziałeś kiedyś, że chcesz być jak twój ojciec, a to łączy się z olbrzymią fortuną. - Wiem o tym. Co za udręka! Całe życie za tym tęsknił. Całe życie na bocznym torze, ponie- 473 wierany, gorszy gatunek człowieka. Teraz to wszystko mogło się skończyć. Mógł wypełnić przysięgę daną matce. Mógł jeszcze raz przybyć do Anglii jako bogacz! Jako ktoś utytułowany! To nagle stało się możliwe. Do tego jeszcze ta piękna kobieta o złotawych piersiach. Mogła go uczyć, doradzać mu, być jego przewodniczką po salonach, gdzie, jak mówiła matka, jest jego miejsce. Jeżeli tak, jeżeli miejsce w wielkim świecie słusznie mu się należy, dlaczego nie czuł żadnego entuzjazmu, a nawet chęci, by je zdobyć? Co, na Boga Wszechmogącego, uległo zmianie? Jak gdyby w odpowiedzi zobaczył w myślach obrazy z przeszłości. Girard i jego obietnice, że nowe wiatry rozwieją stare porządki i zniszczą stosunki społeczne, których czas przeminął. Szczery, otwarty Ben Edes i jego zgrzytająca prasa, spod której wychodziły takie ważne teksty. Te noce, kiedy on i Edes długo nie wychodzili z drukarni, żeby z rana odezwa ujrzała światło dzienne. Pomyślał o Medalu Wolności i Bostońskiej Herbatce. Potem jeszcze o wszystkim, co powiedział Benjamin Franklin nie dalej niż godzinę temu. Spojrzał na Alicję, jej piękne ciało, dalekie, błękitne oczy. Była piękna. Piękna! W głowie Filipa odezwał się drwiący głos... Ile ty chcesz zapłacić za tę fujarkę, przyjacielu? Alicja, nagle zawstydzona swoją nagością, schroniła się z powrotem do łóżka. Okryła piersi i łono narzutą. Na jej pięknych ramionach pokazała się gęsia skórka. Na ten widok dziwny uśmieszek zagościł na wargach Filipa. Wiosenne powietrze wpadające przez na pół uchyloną okiennicę wcale nie było takie chłodne. W przedłużającej się ciszy Filip mówił w myślach do Marii. Myliłaś się, mamo. Największą zbrodnią, jaką może popełnić człowiek, nie jest popadniecie w nędzę i ciemnotę, ale oddanie się w niewolę. Pozwolenie innym na zniewolenie siebie, swojego ciała lub duszy. Wybacz mi, jeśli możesz. Brzemię niepewności przestało mu ciążyć, jakby ktoś je zdjął nagle. Brzemię wątpliwości, czasem nadziei, marzenie o zemście. Rozpadło się na kawałki u jego stóp. Teraz już wiedział, kim jest Alicja. Istota pokroju Amberlych, dokładnie taka jak oni. Zniewolona i zniewalająca innych. Ile czasu by potrzebowała, aby dać sobie radę z Filipem? 474 A może wcale nie musiałaby tego robić? Może on sam by się zmienił? Sam założyłby sobie jarzmo, a potem zaczął brać w niewolę innych? - Wiesz, Alicjo, chyba już zdaję sobie sprawę, co takiego jest w bogactwie, ale z pewnego szczególnego powodu mam małą wątpliwość. Taką drobniutką. Zbliżył się do łóżka, jednym szybkim ruchem zdarł z niej przykrycie, przesunął dłonią po udach, piersiach, twarzy. Zobaczył w jej pięknym ciele to, czym w istocie było - poszukiwany, drogi towar. - Ta wątpliwość dotyczy faktu, że nie ofiarowałabyś mi siebie tak chętnie, gdybym nie miał listu. Nie podawałabyś mi jak na tacy tych wszystkich wspaniałości - jeszcze raz przesunął spojrzeniem po jej nagim ciele - i nie zaklinałabyś się, że nic się nie liczy w przyszłości prócz nas, związanych małżeńskim węzłem. Stoczyła się z łóżka i łkając upadła na kolana. - Kocham cię, Filipie, Bóg mi świadkiem. - W desperacji czepiała się jego rąk. Oderwał ją od siebie. - Wybacz mi, ale trudno w to uwierzyć. Może było w tobie trochę prawdziwych uczuć, ale tylko trochę. Nie dosyć, żeby mi wyznać, jak bardzo zostałem oszukany. Nie dosyć, żeby opuścić dla mnie Rogera. Dopiero kiedy zrozumiałaś, że Roger umiera, zdałaś sobie sprawę, że ciągle mogę mieć ten papier. Nigdy nie poznałem Jamesa Amberly'ego, może on nie jest taki jak wy wszyscy, ale mam zamiar zrezygnować z przekonania się o tym! - Ty kompletny idioto! - wykrzyknęła, podnosząc się na kolanach. Jej nagi brzuch falował, ale zapomniała o wstydzie. - Wszedłbyś w wielki świat! Miałbyś pozycję! Zniweczyć wszystko z powodu mojego jednego błędu! - Alicjo! - uciął. - Popełniłaś więcej niż jeden błąd. Na Quarry Hill, na brzegu rzeki. W powozie tamtej nocy. Więcej niż jeden. - Bo tobie chodziło tylko o list! - krzyknęła. - O to, co mogłeś za niego mieć! - Kiedyś. Teraz już nie chcę niczego, co można za niego kupić. Łącznie z tobą. Cena tego listu byłaby dla mnie za wysoka. - Cena? Jaka cena? Filipie, na Boga, odpowiedz mi! Muszę wyjść, myślał gorączkowo. Teraz, natychmiast, szybko. Inaczej zabiję ją! Patrząc na swoje dłonie, jakby nie należały do niego, unikał 475 spoglądania na klęczącą dziewczynę. Brązowozłote włosy opadały jej w nieładzie na ramiona. Niebieskie, przerażone oczy wyrażały niemą prośbę. Na suficie cień jej pięknego ciała rysował się bezkształtnie, jakby tam dopiero opadły z niego pozory piękności. Podszedł do kąta, podniósł swoje rzeczy i nie patrząc na Alicję, ruszył do drzwi. - Ten list może dać ci wszystko - łkała histerycznie, kołysząc całym ciałem. - Jeżeli książę potwierdzi go, zdobędziesz majątek, o którym inni nawet nie marzą! Filipie! Nie odchodź! Jej wzrastająca złość napełniła go smutkiem i wstrętem. Jeszcze cztery kroki do drzwi. - Do widzenia, Alicjo. - Oszaleję, jeżeli mnie opuścisz! Zabiję się! - Bzdura! Rok nie minie, a znajdziesz sobie innego bogacza! - Nigdy! Kocham tylko ciebie! - Ale nie wystarczająco. - Mylisz się. Teraz już wystarczająco. Więcej niż wystarczająco! - Do widzenia, Alicjo! Wykrzykując jego imię, rzuciła się naprzód. Potknęła się i padła mu do nóg, czepiając się butów. Spojrzał w dół na jej rozsypane włosy i poczuł żal. Nareszcie jego ścieżka wydała mu się jasna i wytyczona. Chęć zrobienia fizycznej krzywdy dziewczynie przeminęła. - Nie wychodź! Nie przeżyję, jeżeli mnie zostawisz, Filipie! Odrywał po kolei zaciśnięte palce od swoich butów. Nie zachwycała go już jej nagość. W oczach Alicji widział cień szaleństwa, które przychodzi po zbyt bujnym życiu. - Zapomniałaś o jednej rzeczy, Alicjo! - powiedział łagodnie. - Nazywam się Filip Kent. Nie jestem mężczyzną, którego pragnęłaś. Jestem tylko drukarzem z Bostonu. Właściciel listu nie żyje. Odsunął zasuwkę i wyszedł na ciemny korytarz. III Poganiając klaczkę, na ile mu sumienie pozwalało, dotarł do rzeki Delaware po dziesiątej. Obudził starego przewoźnika drzemiącego w swoim szałasie. Barka zsunęła się na wodę rozjaśnianą latarnią 476 zwisającą na dziobie. Rzeka płynęła wartko. Kwietniowa noc była jeszcze chłodna. Gładząc delikatnie chrapy Neli, Filip patrzył na czerniejący w dali brzeg. Stary przewoźnik gderał, wprawnie sterując łodzią. A więc stało się, myślał Filip. Nienawiść mieszała się z gniewem i z pewnym poczuciem winy wobec matki. Żałował, że szemrząca rzeka nie niesie barki szybciej. Teraz muszę pogrzebać poczucie winy, powiedział do siebie. Zbyt długo z tym żyłem. Teraz już koniec. Nie miał żadnych złudzeń co do swej przyszłej egzystencji. Miał cichą, niemal mistyczną nadzieję, że zmiana, jaka w nim zaszła, zostałaby zrozumiana przez kobietę, która dała mu życie. Barka zbliżała się do brzegu Jersey. W ciemnościach majaczyły jakieś kształty. Budynki? W duchu Filip przyznawał, że wielu ludzi miałoby prawo nazwać go głupcem za to, co dzisiaj zrobił. Powoli nabierał dystansu do swej decyzji. To, co powiedział Alicji, było tylko krystalizacją przekonania, które nurtowało mu duszę od miesięcy. Nie pragnął tego, co obiecywał dokument ze szkatułki Marii, skoro oznacza to przeistoczenie się w kogoś w rodzaju Amberlych. Wykorzystywali innych. Różnymi sposobami: dekretem, podatkiem, oszustwem, a nawet zbrodnią. Gardził nimi. Stał się innym człowiekiem. Patrząc wstecz, nie mógłby wskazać godziny, w której się zmienił. Poczuł, że wynik burzliwej sceny z Alicją był z góry przesądzony, tylko że on nie zdawał sobie z tego sprawy, dopóki to się nie stało. Barka uderzyła o rozchwiany pomost wśród szuwarów. Stary przywiązał liny i zdjął latarnię. Miał zepsute zęby i cuchnący oddech, ale jego oczy błyszczały żywo w świetle latarni, którą trzymał nad głową. - Gada pan jak ludzie z Nowej Anglii, proszę pana. Czy jedzie pan teraz do domu? - - Z Nowej Anglii? - Filip uśmiechnął się zdziwiony; nie zauważył, kiedy zaczął mówić jak bostończyk. - Tak, jestem z Bostonu, właśnie tam wracam - skinął przyjaźnie głową. - Dużo mówią o wojnie. Czy weźmie pan w niej udział? A może jest pan, nie daj Boże, torysem? 477 - Nie, proszę pana. Raczej jestem z tych, których nazywają wigami. Będę walczył po tej stronie, jeżeli zacznie się wojna. - Rozlew krwi to straszna rzecz. Bitwy! Sam straciłem syna na Równinach Abrahama, rozumie pan. - Przykro mi to słyszeć. - Przecież nie możemy pozwolić temu grubemu, niemieckiemu farmerowi wchodzić sobie na głowę, prawda? - Nie, proszę pana, na to nie pozwolimy. Filip skoczył na Neli, kierując ją na przegniłe deski pomostu. Podkowy zastukały i klacz wydostała się na miękką ziemię. Filip skierował się na północ. Stary przewoźnik zamachał za nim latarnią. - Niech Bóg prowadzi! - wykrzyknął. Filip ścisnął kolanami boki wierzchowca. W głębi swej duszy zawarł pokój z Marią. Obecnie miał tylko jedną ranę w sercu, jeden potworny dług. Musi odnaleźć Annę. To było teraz najważniejsze. A jeżeli wyjechała wraz z ojcem z Concord? Może wojna już się zaczęła i w chaosie przemieszczających się tłumów raz na zawsze straci szansę odnalezienia ukochanej? A jeżeli ona sama już nigdy nie zechce go widzieć? Po tym, jak się z nią rozstał i brutalnie ją opuścił, nie mógłby nawet mieć o to żalu. Pomimo obietnic danych 0'Brianowi przynaglił klacz. Wkrótce stara Neli gnała galopem na granicy swych możliwości. ROZDZIAŁ PIĄTY Alarm o północy i Wzeszedł księżyc i Filip zaczął rozpoznawać znajomy krajobraz. Noc była ciepła. Łagodny, wiosenny powiew podążał za nim podczas całej drogi z Filadelfii. Idealna pogoda. Jedynie odrobina deszczyku pewnej nocy, gdy spał na dworze. Dzisiejsza noc była pogodna. Pomimo to nie czuł wielkiej radości, gdy zorientował się, że jest nie dalej niż dziesięć mil od Concord. Jechał już dziesięć czy. jedenaście dni, sam dobrze nie wiedział, jak długo. Pokryty był cały kurzem i piaskiem. Czasami mył sobie twarz i ręce w przydrożnych wodopojach, o ile żaden farmer go nie przegonił. Kilka razy musiał uciekać przed groźbami, a raz nawet przed strzałem z muszkietu. W rezultacie pył podróżny pokrywał jego ubranie i ciało. Był obolały od jazdy na koniu. Filip już dawno przekonał się, że nigdy nie będzie dobrym jeźdźcem, podobnie jak żeglarzem. Po prostu był prawdziwym pieszym szczurem lądowym. Pomimo że wiedział, iż przy odrobinie szczęścia ma już tylko parę mil do Anny, nie mógł wykrzesać z siebie ani krzty energii i entuzjazmu. Wisiał w siodle, cierpiąc z powodu własnego ciała. Jechał na pół zamroczony. , Księżyc bielił pastwiska swoim upiornym światłem. Przed sobą Filip widział domy maleńkiego Lexington. W kilku zauważył światła. To było więcej niż dziwne, jako że z pewnością dobiegała północ. Ziewnął, ale natychmiast zaczął mrugać i przetarł oczy. Na 479 największym pastwisku wioski zauważył maleńkie figurki. Sylwetki ludzkie, niektóre z latarniami w ręku, robiły wrażenie, jakby uciekały w popłochu. Natychmiast domyślił się jakichś kłopotów. Może to najazd angielskich wojsk? A może oddział rekwirujący magazyny? Zdecydował się nie tracić czasu na zaspokojenie ciekawości. Ściągnął wodze i ruszył przez łąkę, omijając wioskę. Jadąc dalej, przypomniał sobie kolejną dziwną okoliczność. Tego wieczoru widział na drogach znacznie więcej wieśniaków niż zwykle. Większość z nich serdecznie go pozdrawiała, na co odpowiadał jedynie zmęczonymi, apatycznymi gestami. Nie zwrócił specjalnej uwagi na ich liczebność, ani tym bardziej nie zastanawiał się nad tym. Ale teraz na widok ludzi biegnących po pastwisku pod Lexington, zaczął się zastanawiać. Cóż to była za specjalna okazja? Święto? Nie znał nawet dokładnej daty. Może siedemnasty, a może osiemnasty kwietnia? Stracił rachubę czasu. Nie przypominał sobie żadnego święta w drugiej dekadzie kwietnia. Czyżby piękna pogoda zachęciła ludzi do opuszczenia domostw? Przyjaciele zbierali się w gospodach, młodzież udawała się w zaloty do okolicznych farm i sąsiednich miejscowości. Wkrótce minął Lexington. Zauważył wyrwę w kamiennym murze wzdłuż drogi. Znał to miejsce. Stąd było mniej niż pięć mil do Concord. Ziewnął i przeciągnął się. Uda pod bryczesami miał starte prawie do krwi. Drzemał w siodle, gdy wtem ostry dźwięk otrzeźwił go gwałtownie. Na drodze przed nim coś się działo. Jakby ktoś walił w drewno. Patrząc pod drzewa, Filip zorientował się, że tam, gdzie kończy się kamienny mur, stoi w głębi samotny dom. Zwolnił nieco i jechał ostrożnie, nasłuchując. Noc pachniała świeżą ziemią. W ciemnościach coś zamajaczyło - rozróżnił sylwetkę jeźdźca. Nie, dwóch. Znowu się pomylił. Było ich trzech. Siedzieli na niespokojnych, podnieconych koniach. Jeden z jeźdźców krzyknął i uderzył szpicrutą w okno. Drzwi otwarły się, błysnęła świeca. Gospodarz, widać obudzony hałasem, ukazał się na progu w nocnym stroju. Filip wstrzymał klacz 480 przy końcu kamiennego muru i stał nieruchomo w jego cieniu. Nie mógł dostrzec, czy jeźdźcy mają na sobie mundury czy cywilne ubrania. - Niech was diabli, tyle hałasu o północy! - wrzasnął farmer. - Kim jesteście? Czego chcecie? Najwyższy z jeźdźców wysunął się do przodu, tak żeby świeca farmera oświetliła jego profil i trójgraniasty kapelusz. - Poznaje mnie pan, panie Hunnicut? Doktor Prescott z Concord. - Tak, ale nie znam tych dwóch za panem. - To kurierzy z Bostonu. Spotkałem ich obok tawerny Munroe'a w Lexington. Przybyli, żeby ostrzec mieszkańców Clark, gdzie przebywają Adams i Hanckok. Kiedy ich spotkałem, od razu ofiarowałem się, że pojadę, żeby potwierdzić ich tożsamość. - No, dobrze, ale po jakie licho budzić uczciwych, ciężko pracujących ludzi w środku nocy, doktorze? - Ponieważ, proszę pana - tu Filip poczuł, jak sztywnieje, bo znał ten głos - poleciliśmy zakrystianowi Newmanowi, żeby powiesił latarnię na wieży kościoła Chrystusa Króla w Bostonie i wyjechaliśmy z miasta ostrzec wszystkich w okolicy. Pan Dawes udał się przez Neck, ja zaś popłynąłem rzeką łódką z wiosłami owiniętymi szmatami. - Jak to: ostrzec? - zapytał farmer, zupełnie już rozbudzony. - Tak, ostrzec. Z miasta wychodzą regularne oddziały. Dłoń Filipa zacisnęła się na cuglach, gdy słuchał, jak Revere ciągnie dalej: - Boję się, że za parę godzin zacznie się tu dopiero prawdziwy hałas. Anglicy przeprawiają się przez rzekę łódkami. - Mój Boże, a może to pomyłka? - Nie. Oni nadchodzą. Nie mniej niż pięciuset, a może około półtora tysiąca. Wywiadowcy doktora Warrena twierdzą, że ich celem jest Concord. - Bez wątpienia chodzi im o nasze magazyny wojskowe - stwierdził mężczyzna, który dał się poznać jako doktor Prescott. - Przygotuj się, wyciągnij broń! - zakomenderował Revere. Dotknął kapelusza i skierował się w stronę drogi. Filip trącił nogami kobyłę i ruszył do przodu. - Jeszcze jedno, panie Hunnicutt - zatrzymał się doktor Prescott. - Patrol złożony z co najmniej dziewięciu Anglików przejeżdżał przed 481 chwilą przez Lexington. Wygląda na to, że kierują się na tę drogę. Może to przednia straż. Czy nie słyszał pan przypadkiem, jak przejeżdżali? Hunnicutt odpowiedział, że uczciwi ludzie mają mocny sen. - Może nadal są przed nami - stwierdził Prescott. - Dobranoc, Hunnicutt. Podjechał do Revere'a i jego towarzysza, którzy czekali pod drzwiami. Filip skierował Neli w ich stronę. - Kto tu? - spytał ostro Revere, gdy Filip ściągnął cugle tuż przed nimi. - Kent, panie Revere. Filip Kent, od Bena Edesa. Złotnik wyprowadził konia na otwartą przestrzeń oświetloną przez księżyc. - Podjedź no tu trochę, żebym mógł zobaczyć twoją twarz. Filip usłuchał, a Revere wyraźnie odetchnął. - Edes mi mówił, że wyjechałeś z miasta. Dokąd się wybierasz? - W to samo miejsce co wy. Właśnie wracam z Filadelfii. Dawes schował nóż, który wyciągnął nie wiedzieć kiedy. Gdzieś w gaju, w dole drogi, zahukała sowa. Doktor Prescott podjechał bliżej, chcąc też obejrzeć nowo przybyłego. - Pan zna tego człowieka i może za niego poręczyć? - zapytał złotnika. - Tak. To wybitny Syn Wolności. - Revere próbował się uśmiechnąć, ale był zbyt zmęczony. - I jeden z moich najlepiej obsłużonych pacjentów. - W takim razie jedźmy - powiedział Prescott. - Czas ucieka. Pojechał przodem z Dawesem, a Filip z Revere'em za nimi. - Więc wojsko ruszyło? - zagaił Filip. - Zaczęło się - potwierdził złotnik. - Chyba cię to nie zaskakuje? - Nie, chyba nie, ale jak już mówiłem, nie było mnie tu prawie przez miesiąc. Nie orientuję się, co się dzieje w mieście... - Już od paru dni coś się szykowało, Anglicy przeczesywali okolicę. Niektórzy w mundurach, niektórzy w przebraniu wieśniaków. Dziś wieczór odkryliśmy plan bardziej konkretnej akcji. Oddziały lekkiej piechoty i grenadierów zaczęły opuszczać swoje kwatery i wsiadać na łódki zgromadzone już wcześniej na Bach Bay. Dużo się mówi o ruchach głównych sił. Nikt dokładnie nie wiedział, gdzie mają uderzyć. Dziś nadeszła odpowiedź. Wieczorem chłopcy znaleźli dwa kundle zakłute bagnetami, leżące na ulicy. 482 - Nie rozumiem - potrząsnął głową Filip. - To proste. Zabijają psy, żeby nie szczekały i nie mogły ostrzec o nadejściu obcych. - Przejeżdżałem obok Lexington. Widziałem światła i widziałem mężczyzn na łące. - W tej chwili rozsyłamy wici i zwołujemy naszych. Hankock, Adams i ich ludzie szykują się do odjazdu. Gdyby żołnierze ich dopadli, stryczek pewny. Revere zamilkł i ściągnął cugle, reagując na podniesioną rękę Dawesa. Filip wchłaniał świeży, wiosenny zapach ziemi. Słyszał ciche parskanie koni. Zmęczenie i odrętwienie gdzieś się ulotniły. Wokół była łagodna, srebrna, księżycowa noc. Właśnie zaczynała się krwawa wojna. Oddychając głębko, pomyślał, że taka noc jak ta winna być nocą miłości, a nie śmierci. Do walki bardziej pasuje akompaniament piorunów i strugi deszczu. Usłyszał szept Dawesa wskazującego ręką w kierunku Concord, leżącego w dolinie. - Tam jest dwóch jeźdźców, Paul. Chyba widziałem błysk metalowej uprzęży. Oni mogą być z tego patrolu. - Jeśli jest ich tylko dwóch, musieli rozdzielić się na grupy. Sprawdzimy, do czego zmierzają. Doktor zaprotestował, ale Revere już popędził konia, wpychając się między Dawesa a lekarza. Filip został z tyłu. Nie widział jeźdźców, słyszał tylko uderzenia kopyt przed sobą. Drzewa w tym miejscu łączyły się konarami, tworząc sklepienie nad drogą, które nie przepuszczało światła. Wzgórza wokół Concord dodatkowo zaciemniały okolicę. Naraz usłyszał wśród drzew coś jakby ludzki głos i trzaśniecie łamanych gałęzi. Z cienia wyłoniły się nagle trzy postacie na koniach. Filip, unosząc się w strzemionach, krzyknął: - Revere! - Osadź konia! - rozkazał pierwszy z jeźdźców. Rozchylony płaszcz ukazywał szkarłatną kurtkę. W ręce mężczyzna trzymał wojskowy pistolet gotów do strzału. Dwóch jego towarzyszy też było uzbrojonych. Jeden z nich zachichotał złośliwie, lecz bez wesołości. 483 - Niezłe stadko wieśniaków, co? Dobrze, że obstawiliśmy obie strony drogi. Gdzie reszta naszych? - Wzięli się za tych z przodu - odparł pierwszy jeździec. Padły strzały. Filip poczuł skurcz żołądka na widok dwóch kolejnych żołnierzy. Wynurzali się z dziury w kamiennym murze. Głos z przodu zawołał: - Majorze Mitchell! Mamy tutaj... - Bardzo dobra robota! - odkrzyknął oficer trzymający Kenta na muszce. Za chwilę Revere, Dawes i Prescott dołączyli do Filipa. Cała czwórka została otoczona przez żołnierzy z bronią gotową do strzału. Major Mitchell zwrócił się do złotnika szybką, poprawną angielszczyzną: - Jak pan się nazywa? A pańscy towarzysze? - Jestem Paul Revere z Bostonu. - Revere! Panowie, połów godny pozazdroszczenia! Kim są pańscy towarzysze, panie Revere? - Oni sami zdecydują, czy zechcą się przedstawić. - Albo będą mówić, albo przestrzelę im makówki! - warknął któryś z żołnierzy. Mitchell uciszył go gestem. - Panie Revere, co pan robi na tej drodze? Specjalny kurier, co? - Uważam się za człowieka prawdomównego, a więc muszę odpowiedzieć twierdząco na pańskie pytanie. -1 ze śmiałością, która zadziwiła Filipa, złotnik ciągnął dalej: - A czy mogę spytać o cel pańskiej misji? Odwaga jeńca rozbawiła oficera. Major Mitchell roześmiał się głośno. Filip nie posiadał się ze zdumienia. Te salonowe uprzejmości! Czerwone kurtki były śmiertelnymi wrogami! - Panie Revere, wyjechaliśmy ścigać dezerterów, jeśli jest pan taki ciekawy. - Ton oficera zakładał, że jeniec nie uwierzy. - To jest wszystko, czego się pan dowie. Ja oczekuję dużo więcej. - Wycelował pistolet w czoło złotnika, a jego ton nie był już uprzejmy. - Mam zamiar zadać panu parę pytań. Jeżeli odpowiedzi nie zadowolą mnie, zastrzelę pana. - Na pastwisku jest dużo jaśniej, majorze. Będziemy mogli im się przyjrzeć w świetle księżyca. - Racja - zgodził się dowódca i rozkazał jeńcom: - Zawróćcie konie i przejedźcie przez wyłom w murze na łąkę. 484 Filip ruszył, wysforowując się przed doktora. Gdy go mijał, młody lekarz pochylił się do przodu i szepnął coś, czego Filip nie dosłyszał. Oficer trącił Prescotta pistoletem. - Żadnych rozmów. Młody doktor zaklął pod nosem. Gdy czterech jeńców eskortowanych przez dziewięciu żołnierzy cofało się wzdłuż drogi do wyrwy w murze, któryś z żołnierzy wykrzyknął: - Na Boga! Panie Revere! Wszyscy słyszeliśmy o pana wyczynach jeździeckich. Niech pan zdejmie ręce z wodzy i pozwoli koniowi iść samemu. Pierwsi żołnierze dotarli do muru. Ustawili się po obu stronach otworu, czekając aż Prescott przejedzie. Doktor z okrzykiem spiął konia ostrogami. Wierzchowiec pokonał mur. Posypały się strzały i przekleństwa, ostre błyski prochu rozjaśniły noc. Nagle wydarzenia potoczyły się jak lawina. Revere zeskoczył z wierzchowca, przemknął między zaskoczonymi żołnierzami i pokonał kamienny mur po drugiej stronie drogi. Dawes z wesołym okrzykiem zawrócił konia i minął majora Mitchella, wymierzając mu cios pięścią. Oficer miotał się w siodle. Jego pistolet wypalił. Dym i resztki prochu zawirowały w powietrzu. Konie żołnierzy rżały przestraszone i stawały dęba. Filip zobaczył przed sobą wyrwę w murze i spiął klacz ostrogą, podążając za doktorem. Na pastwisku ludzie i jeźdźcy byli już tylko niewyraźnymi cieniami. Klacz znalazła się w wyrwie. Filip raczej wyczuł, niż zobaczył kulę mijającą jego skroń. Na szczęście strzelający żołnierz usiłował jednocześnie celować i zapanować nad koniem. Mijając mur, Neli zaplątała się w gałęzie jeżyn. Pomarańczowy błysk na moment oślepił Filipa. Pochylił się nad karkiem klaczy, ponaglając ją okrzykami. Nie wiadomo, czy okrzyki Filipa czy strzały zdopingowały kobyłę. Rzuciła się przez jeżyny, a potem przez gliniaste pastwisko. Filip przywarł do końskiego karku, żeby jak najmniej wystawiać się na cel. Znów któryś z żołnierzy strzelił. Odgłosy zamieszania cichły za nim na drodze. Przekleństwa. Sprzeczne rozkazy. Revere uciekał w jedną stronę, Dawes w dru- 485 gą. Odnosiło się wrażenie, że to właśnie oni są zwierzyną, na której zależało majorowi Mitchellowi. Pewnie dlatego Filip obejrzawszy się nie zobaczył za sobą żadnej pogoni. Ziemia uciekała spod kopyt klaczy dającej z siebie więcej, niż 0'Brian zapewne mógłby sobie wyobrazić. Przed sobą na skraju pastwiska Filip zobaczył zagajnik, w którym właśnie znikał doktor Prescott. Obejrzał się jeszcze raz. W oddali z tyłu za nim galopował jeden z żołnierzy. Rozwiany płaszcz ukazywał czerwoną kurtkę. Klacz bezpiecznie dotarła do drzew. Filip ściągnął cugle. Ścigający zatrzymał się pośrodku pastwiska. Albo Filip wydał mu się mało ważny, albo wolał nie wjeżdżać w ciemny zagajnik samotnie. II Po dwudziestu minutach przedzierania się przez lasek Filip znowu trafił na drogę. Rozejrzał się między drzewami, potem ruszył w lewo, do Concord. Srebrzysta kwietniowa noc ciągle była ciepła i słodka, ale Filip czuł chłód. Strzały i wiadomość Revere'a, że regularne oddziały wychodzą z miasta, sprawiły, iż oblał go zimny pot. Jeszcze nie zobaczył świateł Concord, a już usłyszał bicie kościelnego dzwonu. Alarm rozlegał się w dolinie, powracając echem odbitym od wzgórz. Dzwon wzywał okolicznych farmerów do miasteczka, do walki przeciw regularnemu wojsku. Filip przypomniał sobie wątpliwości doktora Franklina co do bojowych możliwości ochotników. Bim-bom, bim-bom - wołanie dzwonu z Concord głośno rozlegało się w kwietnowej ciszy. Filip wjechał do wioski i zobaczył to samo co w Lexington. Ludzie pędzili ulicami, pod tawerną Wrighta ciągle ktoś przebiegał w pośpiechu, latarnie kiwały się i migotały. Stale gdzieś otwierały się drzwi, żeby wypuścić młodych i starych mężczyzn z muszkietami w ręku. Należało z tego wyciągnąć wniosek, że doktor Prescott już dotarł do wioski. Z gromady ludzi przed gospodą wysunęło się dwóch farmerów na kucach i ruszyło w kierunku Południowego Mostu. Byli to bez 486 wątpienia łącznicy wysłani do oddziałów w sąsiednich miejscowościach. Filip oglądał ich ruchy jak rodzaj klasycznej partii szachowej. Wielokrotnie widział te posunięcia w trakcie ćwiczeń, jednak dziś w nocy wszystko odbywało się trochę inaczej, mniej sprawnie, bardziej gorączkowo. Głosy chrypiały z napięcia, lęk odbierał pewność ruchów. Tego wieczoru wojsko naprawdę ruszyło na kolonistów. Z trudem zwlekając swe obolałe kości z siodła, Filip zsunął się na ziemię i przepchnął przez tłum. W blasku latarni zobaczył doktora Prescotta usiłującego odpowiedzieć na tuzin pytań jednocześnie. - Tak, myślę, że pan Revere został schwytany. - Tak, osobiście widziałem regularne oddziały w marszu. - Nie, nie wiem, ilu ich jest. Na pewno więcej niż pięciuset, tego jestem pewien. - Co? Nie, na pewno nie całe regimenty. Kompanie skrzydłowe z różnych regimentów. - Lekka piechota, grenadierzy... Ta ostatnia informacja spowodowała pomruk obawy wśród ludzi z Concord. Jak dotąd, zgromadziło się ich z pięćdziesięciu, większość uzbrojona w muszkiety.. Zrozumieli od razu konsekwencje nowin Prescotta. Jeżeli generał Gage wysłał na nich lekką piechotę grenadierów, to znaczy że traktuje walkę serio. Już nie chodziło o manewry czy pokaz siły. Kompanie skrzydłowe to najtwardsze, najdzielniejsze wojsko, służyli w nich żołnierze nawykli do najcięższych walk. Krępy mężczyzna,w którym Filip rozpoznał majora Johna But-tricka, zastępcę pułkownika Barretta, przepchnął się przez tłum. Wszedł na stopnie werandy Wrighta i podniósł ręce, uciszając zgromadzonych. Gwar powoli ustał. - Ci, którzy mają ze sobą broń, zostaną tutaj. Pozostali, jeszcze nie wyekwipowani, pójdą po muszkiety i wrócą jak najszybciej. Zapasy mamy tu, na miejscu. Potrzebna jest każda para rąk. - Czy dostaniemy jakąś pomoc?! - krzyknął ktoś. - Tak! Już posłałem do Lincoln po tamtejszych ochotników. Jeżeli homarze kupry dojdą tak daleko, powinniśmy być w niezłej sile. Nikogo nie podniosły na duchu słowa Buttricka. Każdy, od wyrostka do siwobrodego weterana, wiedział, że nawet oddziały 487 ochotników z paru miejscowości nie są w stanie długo opierać się dobrze wyszkolonym, zawodowym oddziałom. Nikt jednak nie wyraził swoich obaw otwarcie. Buttrick nadal wydawał polecenia. Uwaga Filipa chwilowo osłabła. Zmęczenie i napięcie dały o sobie znać teraz, gdy chwilowo był bezpieczny. Nagle napotkał jakieś wrogie spojrzenie. Mecenas Ware. Nocną koszulę miał niedbale wepchniętą w spodnie, rzadkie włosy powiewały na wietrze. Wyłupiaste oczy, które często nadawały mu komiczny wygląd, teraz były dalekie od śmieszności. Usłuchawszy komend Buttricka, tłum się rozproszył. Filip ruszył do gospody. Pomimo groźnego wyrazu twarzy Ware'a miał zamiar spotkać się z Anną. Mecenas stał na progu gospody czekając... Nigdy jeszcze ten mały człowiek nie wyglądał tak strasznie. Nie trząsł się z gniewu, raczej skamieniał z wściekłości. Filip nie wahał się - szedł prosto na rozeźlonego prawnika, gdy Buttrick zatrzymał go, chwytając za ramię. - Kent, prawda? Z farmy 0'Briana? - Zgadza się. - Kiedy pójdziesz po swój muszkiet, upewnij się, czy Barrett słyszał dzwon. Czasem - dodał ze złośliwym uśmiechem - Jim wieczorem utoczy za pełny dzban rumu i potem śpi jak zabity. Zaraz odwołano Buttricka. Ludzie mieli sporo wątpliwości. Sprawnie rozsyłał ich do domów, gdzie były ukryte zapasy. Mecenas Ware stał nadal na progu gospody Wrighta. Gdy Filip zbliżył się, ojciec Anny warknął: - Pojechałeś do Filadelfii, prawda? - Tak, proszę pana. - Wróciłeś w najbardziej nieodpowiednim momencie. Pewnie tego żałujesz? - Żałuję? A niby czemu? - Przypuszczam, że chciałeś uciec przed niebezpieczeństwem i skutkami swoich postępków. Filip nie w pełni rozumiał znaczenie obraźliwych słów Ware'a, ale to, co doń dotarło, wystarczyło, aby go rozgniewać. Żyły wystąpiły mu na czole, gdy uciął krótko: - Pojechałem w nie cierpiących zwłoki sprawach osobistych. Czy jest tu Anna? 488 - Jest czy nie ma, to bez różnicy. Ostrzegałem cię w Bostonie, chłopcze. Mówiłem, żebyś nie ważył się jej skrzywdzić. To, co zrobiłeś i co musiałeś powiedzieć Annie przed wyjazdem, wpędziło ją w taką rozpacz, jakiej w życiu nie widziałem. Wypytywałem ją, naciskałem, żeby mi wyjawiła, co się stało. Odmówiła wszelkich wyjaśnień poza stwierdzeniem, że nic was już nie łączy. Idź, wykonaj rozkaz swego dowódcy. Nie próbuj już nigdy zobaczyć mojej córki. - Panie Ware... - Nigdy! Nawet nie próbuj! - Panie mecenasie! Niech pan posłucha, Anna zrozumiała, że musiałem wyjechać. Musiałem wyjaśnić pewną sprawę, zanim... - Zrozumiała? Nie! Niczego nie zrozumiała! Oskarżony o kłamstwo, Filip zaczerwienił się gwałtownie. Zaczął: - Jeżeli pozwoli mi pan wyjaśnić... - Nie chcę żadnych przeklętych kłamliwych wyjaśnień! Ona też nie chce! Anna ryzykowała dla ciebie własne życie, gdy Anglicy prowadzili śledztwo w sprawie napaści na tego oficera. W nagrodę porzuciłeś ją, najpierw narobiwszy jej kłopotu. Ostrzegałem cię! Ostrzegałem! - powtórzył, a jego wątłe ramiona drżały. - Niech pan pozwoli samej Annie powiedzieć, że nie chce mnie więcej widzieć! - rzekł Filip, wyciągając rękę, żeby odsunąć mecenasa na bok. Żylasta dłoń prawnika zanurzyła się w kieszeni spodni. Filip spoglądał wprost w czarne, okrągłe oko pistoletu. W świetle latarni błysnęły ornamenty na pięknie grawerowanej lufie. Miniaturowa, kieszonkowa broń ginęła w dłoni małego prawnika. Ręka trzymająca pistolet drżała tak silnie, że Filip obawiał się, iż w każdej chwili może paść strzał. Ware odwiódł kurek. Z tak małej odległości kula mogła odstrzelić pół głowy. . - Chowałem go na wypadek niebezpieczeństwa - powiedział Ware. - Myślałem, że jeśli kiedykolwiek złapią mnie czerwone kurtki, przyda się pewny przyjaciel. Ale wiedz, że użyję go przeciwko tobie, jeżeli natychmiast się stąd nie wyniesiesz. Nigdy więcej nie pokazuj mi swojej nędznej gęby! - Do diabła, panie Ware, nie rozumiem dlaczego... - Nie rozumiesz? W takim razie jesteś bardzo głupi! Anna usiłuje mnie okłamać. To jej obrona. Chyba sama boi się prawdy. Jednak nie da się ukryć bladości, chwil słabości powtarzających się coraz częściej i częściej... 489 Na tle żałobnego bicia dzwonów myśli Filipa powędrowały do ostatniego spotkania z Anną. Przypomniał sobie nienaturalny koloryt jej cery, jednak wtedy go to nie zastanowiło. - Obiecuję ci jedno, Kent - powiedział Ware głuchym głosem. - Jeżeli moja córka, jak podejrzewam, nosi twoje dziecko... - Dziecko! - To odnajdę cię nawet na końcu świata. I wtedy zabiję. Dotrzymam przyrzeczenia, przekonasz się. Obrócił się na pięcie i odszedł w kierunku gospody. Kosmyki siwych włosów powiewały mu na wszystkie strony wokół głowy. Ciągle trzymał w trzęsącej się dłoni miniaturowy pistolecik. Oszołomiony Filip przez chwilę zastanawiał się, czy nie rzucić się na ojca Anny i nie rozbroić go. Bez względu na wszystko musi zobaczyć się z Anną! - Kent, do diabła! - wrzasnął ktoś za nim. - Fruwaj do Barretta, to rozkaz! I Butterick pobiegł dalej. Drzwi gospody zatrzasnęły się. Głuchy dźwięk dzwonu powtarzał bez końca: bim-bom, bim-bom... Filip powlókł się do miejsca, gdzie przywiązał Neli. Gdy siedział już w siodle, jeszcze raz spojrzał w stronę gospody. Abraham Ware wyglądał przez jedno z okien. Ogarnięty niepohamowanym gniewem wątły mężczyzna nabrał prawie biblijnego wyglądu. Dziecko, dziecko. Filip obracał w myślach to słowo, jakby w ten sposób chciał dotrzeć do sedna zdumiewającego faktu. Nasze dziecko? Starał się przypomnieć sobie, kiedy to mogło się stać? Prawdopodobnie w noc noworoczną. Musi zobaczyć Annę! Prawdopodobnie jeszcze przed świtem ona i jej ojciec opuszczą Concord. Może już nigdy jej nie odnajdzie... Przez chwilę był bliski zawrócenia klaczy. Jednak w decydującym momencie pojawił się major i jeszcze raz go przynaglił. Popędził więc w stronę Północnego Mostu. Po drodze minął zaspanych mężczyzn toczących beczułkę mąki do nowej, pewniejszej kryjówki. Gdy kopyta klaczy zadudniły na moście, dzwony zamilkły, jak nożem uciął. Nagle Filip uświadomił sobie coś, co spowodowało, że łza spłynęła mu po policzku. Ona wiedziała, wiedziała tego dnia, gdy ją opuszczał, a jednak nie użyła tego argumentu. 490 Teraz, gdy regularne oddziały wojska maszerowały gdzieś pod blednącymi gwiazdami prosto na nich, może być za późno. Jeżeli królewscy żołnierze dotrą aż do Concord, może zginąć wielu ludzi. A wśród nich Filip Kent. III Na farmie pułkownika Barretta w stodole błyskało światło. Właśnie tam, przy latarni, pułkownik kompletował ekwipunek. Był jakby nieco oszołomiony i pachniał rumem, ale skoro obudził się na dźwięk dzwonu, Filip uznał go za zdolnego do walki. - Do jasnej cholery! Czy Butterick przypuszcza, że sam bym się nie obudził - wybuchnął Barrett oburzony. - Nawet w piekle dzwon na trwogę postawiłby mnie na nogi. Cieszę się, że wróciłeś, Kent. Byli tacy, co gadali, że wyniosłeś się stąd na dobre. Że przeszedłeś na stronę torysów. - Pułkowniku! Nigdy nie mógłbym stanąć po stronie torysów! - To dobrze. Będziemy potrzebowali wszystkich rąk zdolnych nosić strzelbę. Co będzie, jeśli wyślą półtora tysiąca ludzi, żeby oczyścić farmę ze wszystkiego, co tu ukryliśmy. Wyśmienity czarny proch na poddaszu, armata zagrzebana na polu za stodołą. A wiesz, ile tego zostało w Concord? - Widziałem, jak przenosili beczułkę z mąką... - Z mąką! Akurat! Tam jest około dziesięciu ton kul do muszkietów i kartaczy. Ze trzydzieści pięć baryłek prochu. Broń, wozy, namioty. Uprząż, łopaty. I do tego żywność, solone ryby, wędzona wołowina. Naprawdę stary Gage ma się po co trudzić, a nasi mają czego bronić. Parę dni temu chodziła pogłoska, że Anglicy mogą się tu pojawić. Przenieśliśmy wtedy trochę do miasteczka na zachód od Concord. Chyba z połowę. Za dużo gadam. Zbierajmy się. IV Wkrótce potem Filip skręcił z drogi na podwórko 0'Briana. Zastał wszystkich: irlandzkiego farmera, jego córkę, Lumdena i Ar- 491 tura na nogach. Rozbudzeni, zastanawiali się, co dokładnie oznacza alarm. Z powodu dramatycznej sytuacji pojawienie się Filipa tylko na krótko skupiło ich uwagę. Wszyscy najbardziej chcieli wiedzieć, dlaczego dzwonił dzwon. Podczas gdy Filip tłumaczył, Artur szykował broń. Po muszkiecie, pasie z zapasem kul i porcji prochu na głowę. 0'Brian podśpiewywał wojskową piosenkę i sprawdzał swój ekwipunek ze żwawością właściwą raczej o połowę młodszemu mężczyźnie. Lumden żałował, że zabrakło dla niego muszkietu. Wolał być uzbrojony i jak inni bronić farmy. - Nie narzekajcie, sierżancie - uśmiechnął się Artur. - Na wypadek gdyby tu zaszli, mamy w stodole sierpy i kosy. Jest też stryszek, z którego możesz skoczyć im znienacka na kark. - Na Boga, nie zawiedziecie się na mnie. - Próbowałem rozmówić się w Concord z panienką Anną, ale jej ojciec nie pozwolił mi. Daisy, nie chciałbym narażać cię na niebezpieczeństwo, ale ... czy mogłabyś znaleźć jakiś sposób, żeby się z nią zobaczyć? Wślizgnij się niepostrzeżenie do gospody i przekaż Annie wiadomość. Tylko znikaj stamtąd, zanim wszystko się rozpęta. - Oczywiście, że mogłabym - odparła Daisy bez wahania. - W takim razie powiedz jej... - W gardle utkwiła mu bryłka lodu, poczuł ciężar muszkietu w prawej ręce. - Powiedz jej, że cała moja miłość należy do niej. Niech pamięta o tym na wypadek, gdybym jej już więcej nie zobaczył. - Dobrze - wyszeptała dziewczyna, przejęta jego słowami i twardością spojrzenia. - I przekaż jeszcze, że bardzo żałuję, że przyczyniłem jej zmartwień. - Kent! - zawołał 0'Brian sprzed domu. - Wyruszamy. Filip odszedł znużonym krokiem, ale w pewnej chwili stanął, jakby coś mu się przypomniało. - Jeszcze chwileczkę, proszę pana - zawołał. Odwrócił się do dziewczyny, która już owijała się szalem. - Daisy, czy moje rzeczy ciągle jeszcze leżą w komodzie? - Szpada, buteleczka z herbatą... - I szkatułka. Skinęła głową. 492 Oparł muszkiet o ścianę, wszedł do izby i grzebał w komodzie, aż natrafił na skórzane wieczko szkatułki. Wyciągnął list i odłożył szkatułkę na miejsce. Wyszedł, zamykając za sobą drzwi i wrócił do Daisy, do kuchni. Artur zdążył rozniecić ogień w piecu. Filip przez chwilę spoglądał na list ojca, a potem upuścił go w płomienie. Potem wziął muszkiet i wyszedł przed dom. Odetchnął głęboko rześkim powietrzem poranka i dogonił 0'Briana na drodze. Nad wzgórzami niebo powoli jaśniało. ROZDZIAŁ SZÓSTY Niech ich piekło pochłonie! Kułel i Gorące płomienie porannego słońca paliły Filipowi kark. Właśnie padła komenda „ładuj broń". Opuścił głowę i oparł muszkiet o ziemię. Rozerwał zębami jeden z papierowych ładunków i wsypał zawartość do lufy, a następnie umieścił w niej kulę. Trzema szybkimi pociągnięciami wyciora wepchnął całość na właściwe miejsce. Zdawał sobie sprawę, że spociły mu się dłonie. Wokół siebie poczuł podobną nerwowość. Otaczało go kilkuset mężczyzn. Ochotnicy z Concord zostali wzmocnieni oddziałami z Lincoln, Acton i Bedford. Byli też bardzo młodzi chłopcy i starcy, którzy co prawda nie należeli do żadnego oddziału, ale złapali, co kto miał, stare guldynki i pistolety, i przybyli na pomoc. Wieści roznosiły się po okolicy przez gońców i dzwony bijące na alarm. Wszyscy już wiedzieli: nadchodzi angielskie wojsko. Filip po położeniu słońca zorientował się, że jest około jedenastej. Stał obok 0'Briana na Muster Field, wzniesieniu po północnej stronie drogi wiodącej od mostu na zachód. Oficerowie, nie zsiadając z koni, przeprowadzili krótką naradę. Filip otarł pot z czoła i spojrzał na biały obłok powoli przesuwający się w górę. W ustach miał suchość o metalicznym posmaku. Czy tak się właśnie dzieje, gdy staje się oko w oko ze śmiercią na polu walki? Nie było już wątpliwości, że dojdzie do bitwy. U podnóża wzniesienia, niewidoczne z wysokości Muster Field, dokąd wycofali 494 się ochotnicy, znajdowały się brytyjskie oddziały. Właśnie przeszły przez most. Nadal wszystko wydawało się nierzeczywiste. Jak cały poranek. Od brzasku wydarzyło się tak wiele. I to sprawy, które nigdy nie przeszłyby mu przez myśl, dopóki mieszkał w Auvergne, Londynie czy Bostonie. Nie spotkał Anny ani, Bogu dzięki, jej ojca. Tylko chwilami tęsknił za nią, nie było to jednak żadnym pocieszeniem. Nie teraz. II Wraz z 0'Brianem przybyli do Concord o świcie. Wszędzie tłoczyli się ludzie. Na wzgórzach obozowali ochotnicy, którzy nie byli zatrudnieni przy przenoszeniu zapasów do nowych kryjówek. Na progach domostw kobiety ze śpiącymi dziećmi na rękach szeptały do siebie niespokojnie z twarzami ściągniętymi lękiem. Około szóstej wywiadowca przyniósł wieści z Lexington. Istotnie wiele oddziałów przeciwnika znajdowało się w drodze. Na polach pod miasteczkiem Anglicy wdali się w strzelaninę z ochotnikami pod dowództwem kapitana Parkera. Kurier wyjechał tuż po pierwszych strzałach, tak więc nie umiał odpowiedzieć na pytanie, które cisnęło się na usta wszystkich, a które wykrzyknął głośno popędliwy 0'Brian. - Powiedz, człowieku, czy Anglicy strzelali kulami, czy tylko na postrach? - Nie wiem - odpowiedział posłaniec - ale myślę, że kulami. Nie potrafił też powiedzieć, kto strzelił pierwszy: królewscy czy jakiś popędliwy kolonista. Jednak straszliwa prawda dotarła do mieszkańców okolicznych miejscowości i ścięła krew w żyłach. Padły strzały. Wojna słów zmieniła się w wojnę czynów. Przed siódmą oddziały z Concord wyruszyły w zwartym szyku na spotkanie wroga. Szczupły wiejski chłopak, którego Filip znał jako Hosmera, wygrywał tempo na werblu, podczas gdy kolumna maszerowała prosto w kierunku wschodzącego słońca. Było ich niewielu ponad 495 setkę, w zgrzebnych koszulach farmerskich, portkach i zabłoconych butach. Ktoś krzyknął i wskazał ręką. W oddali, na wschodzie, na ich spotkanie posuwało się coś, co wyglądało jak wielki, szkarłatny wąż pełznący przez pola. Przynajmniej kilkuset grenadierów i lekka piechota. Na czele dobosze i piszczałki. Bagnety lśniły w słońcu. Ozdobne plakietki na wysokich czapach błyszczały jak lusterka. Pasy i przepisowe bryczesy lśniły nieskazitelną bielą. Odgłos kroków i werble rozlegały się donośnym echem po okolicy. Pułkownik Barrett ściągnął wodze swego konia i zachmurzył się. Po chwili zarządził odwrót. Żołnierze ciągnący drogą wielokrotnie przewyższali liczebnie jego mały oddziałek. Mogło być ich pięciuset, a nawet tysiąc. Zbliżali się z rosnącym hałasem werbli i piszczałek. Tak więc na rozkaz dowódcy oddziały z Concord zawróciły do wioski, nie okazując paniki i zadziwiająco składnie trzymając szyk. Ale ich bębenek i jedyna piszczałka łatwo dały się zagłuszyć dźwiękami angielskich instrumentów. Dziwny pochód, pomyślał Filip, gdy wkraczali do Concord. On i jego towarzysze maszerowali prawie wesoło. Jak gdyby ten olbrzymi, czerwony wąż w ogóle nie istniał. Oficerowie pośpieszyli naprzód ostrzec kobiety i starców, żeby schronili się do domów. Wkrótce fala znienawidzonych szkarłatnych kurtek zaleje miasteczko. Ochotnicy szli karnie, nie łamiąc szeregów. Filip ponownie przesuwał wzrokiem po ludziach, szukając Anny. Nie znalazł jej. Z gorzką ironią zorientował się, że ich oddział wygląda jak honorowa przednia straż wroga, maszerująca przy dźwiękach jego muzyki. Pod koniec marszu Hosmer poddał się i przyjął tempo angielskich werbli. Gdy brytyjskie oddziały nieuchronnie zbliżyły się, oficerowie zaczęli gorączkowo dyskutować z mieszkańcami miasta. Niektórzy, na przykład wielebny Emerson, pragnęli natychmiastowej konfrontacji, tu, w miasteczku. Barrett w końcu poskromił zacietrzewienie miejscowych Patriotów. Powiedział, że w całym mieście są pochowane zapasy, a nikt nie może przewidzieć, jak brutalne okażą się rewizje dokonywane przez Anglików . - Jeżeli naprawdę miałoby dojść do bitwy, to im dłużej będziemy 496 czekać, tym lepiej dla nas. Dołączą do nas posiłki z okolicznych miejscowości. Wielu mieszkańców głośno protestowało przeciwko decyzji Bar-retta, ale gdy w końcu wydał komendę wymarszu, wszyscy przyjęli ją milczącą zgodą. Pociągnęli drogą w kierunku Północnego Mostu i wzgórza Muster Field. W tym czasie wywiadowcy donieśli, że dobosze angielscy znajdują się teraz na końcu kolumny. Kilka oddziałów lekkiej piechoty zeszło z drogi i przeszukuje wzgórza w poszukiwaniu wroga. Zaraz po przekroczeniu mostu pułkownik nakazał oczyścić wzgórze z farmerów i mieszkańców Concord, którzy podążyli za wojskiem w oczekiwaniu na rozwój wypadków. Podczas wspinaczki na Muster Field Filip spojrzał za siebie i zobaczył przez gałęzie drzew otaczających drogę biało-czerwone mundury. Sześć kompanii piechoty podążało na zachód - zapewne aby przeszukać farmę Barretta. Pułkownik przekazał na chwilę dowództwo majorowi Buttrickowi i gdy ochotnicy osiągnęli szczyt wzniesienia, pogalopował jeszcze raz, choć z daleka rzucić okiem na swoje gospodarstwo. Słońce prażyło coraz mocniej. Brytyjskie oddziały przechodziły przez most. Już trzy kompanie znalazły się na zachodnim brzegu. Kolejne cztery kierowały się na farmę Barretta przy ciągłym akompaniamencie werbli. Wkrótce dowódca powrócił do swych żołnierzy, szerokim łukiem omijając wroga. Stanął na szczycie wzgórza, obejmując wzrokiem okolicę. Cały czas napływali nowi ochotnicy. Przybywali pojedynczo i w grupach. Słońce stało coraz wyżej. Żołnierze stali się niespokojni, Filip starał się zachować zimną krew. Czas mijał. Dowódca naradzał się ze swoim sztabem. Przypuszczano, że rewizja dotyczy głównie farmy Barretta, a w miasteczku żołnierze chcą tylko zademonstrować swoją obecność. Niestety, ten pogląd okazał się błędny. Koło dziesiątej jakiś mężczyzna, któremu udało się przedostać przez most, przyniósł wieści z Concord. Dowódca ekspedycji, pułkownik Smith, założył punkt dowodzenia w gospodzie Wrighta. Jego żołnierze przeprowadzali rewizje w wielu domach, jednak raczej oględnie. Nie traktowali mieszkańców 497 miasteczka brutalnie, ale znalezione woreczki z kulami i beczułki z mąką zostały wrzucone do stawu przy młynie. Towarzyszyły temu śmiechy czerwonych kurtek. Jak na razie taki był bilans strat po stronie Patriotów. Cała akcja wydawała się jakaś dziwna, jakby pozorowana, myślał Filip. Tak jakby żołnierze królewscy ciągle jeszcze mieli nadzieję zapanować nad kolonistami bez użycia siły. Czyżby doniesienia z Lexington były przesadzone? Ta perspektywa sprawiła, że Filip odetchnął lżej. Dzięki doniesieniom z Concord mniej martwił się o Annę. Teraz wydawała mu się bezpieczniejsza w miasteczku. Tuż przed jedenastą w niebo wzbił się słup czarnego dymu. Z Muster Field nie można było dojrzeć, które budynki płoną, ale nie to było najistotniejsze. - Niech to diabli - rzucił ostro jeden z adiutantów Barretta. - Czy pozwoli im pan spalić całe miasto? W chwilę potem Barrett wydał rozkaz ładowania ostrymi nabojami. III Hosmer ponownie uderzył w bęben i ochotnicy zaczęli schodzić ze wzgórza w szyku dwójkowym. Idąc obok Martina 0'Briana Filip zauważył, że irlandzki farmer wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zrozumiał, że Barrett rozpoczął swój manewr. Kolumna idąca dwójkami liczyła około pięciuset ludzi. Trzy oddziały brytyjskie po tej stronie rzeki liczyły niewiele ponad stu żołnierzy. Na szczycie wzgórza Barrett dosiadł konia. Gdy ochotnicy mijali go, powtarzał swój rozkaz: - Nie strzelajcie pierwsi! Jeśli ma być strzelanina, to nie wy macie ją zacząć! Serce Filipa biło mocno, prawie w rytm werbli Hosmera. Czoło kolumny znalazło się już na równinie, kierując się w stronę mostu. Filip ciągle miał wrażenie, że śni. W widoku, który rozpościerał się przed nim, nie było nic dramatycznego - z wyjątkiem chmury dymu przesłaniającej widok miasteczka. 498 - Hej, patrzcie! - krzyknął radośnie 0'Brian. - Wycofują się! Brytyjscy oficerowie, miotając się niespokojnie, wykrzykiwali rozkazy, w pośpiechu formując szyk. Po chwili ich buty zastukały o deski mostu. Gonił ich dźwięk bębna Hosmera. Barrett zjechał ze wzgórza na czoło kolumny. Mrużył oczy, badając wzrokiem przedpole. Filip i 0'Brian dotarli do drogi i skręcili w lewo. Na drugim brzegu szumiącej cicho rzeki Filip widział małe czerwone figurki poruszające się pośpiesznie. Oddziały, które już zeszły z mostu, rozstąpiły się na boki, oskrzydlając ostatnią grupę, która znajdowała się właśnie na moście. Żołnierze wykonali w tył zwrot i uformowali szyk jak do walk ulicznych, trzy szeregi jeden za drugim. Promienie słońca oświetlały brązowe lufy muszkietów i załamywały się na ostrzach bagnetów, gdy pierwszy rząd klęknął. Drugi szereg postąpił krok do przodu. - Doboszu, szybciej! - krzyknął Barrett i odważnie wysforował się do przodu. Filip zauważył, że pierwsi szli ludzie z Acton. Gdy kilku angielskich żołnierzy zaczęło wyrywać deski z mostu, Barrett podjechał na odległość głosu i krzyknął groźnie: - Zostawić most! Filip nie usłyszał żadnej komendy, gdy nagle wystrzeliły muszkiety pierwszego rzędu Brytyjczyków. Dym! Błysk! Ogień! Kapitan dowodzący ochotnikami z Acton osunął się na ziemię. Dobosz Hosmer runął na ziemię w połowie taktu. Krew buchnęła mu z ust na bębenek. Koń Barretta zarżał, spłoszony grzmiącą salwą. - Ognia! Ognia! W imię Boże! - zabrzmiał głos Buttricka. Kolumna była tak ustawiona, że tylko znajdujący się na jej czele ochotnicy mogli swobodnie celować. W kilka sekund ludzie z tyłu rozbiegli się na obie strony, żeby móc bez przeszkód złożyć się do strzału. Filip pobiegł na prawo, odwrotnie niż 0'Brian. Przez huk muszkietów usłyszał gromki okrzyk farmera: - Niech ich piekło pochłonie! Kule! Filip przyklęknął w trawie. Opuścił lufę, podsypał prochu, potem oparł kolbę na ramieniu i odczekał chwilę. Pomimo krzyków, hałasu i dymu chciał spokojnie złożyć się do pierwszego strzału. 499 Po drugiej stronie mostu dostrzegł leżącego żołnierza. Następny właśnie osuwał się na ziemię.Na moście pierwszy rząd wycofał się, dając pole drugiemu. Filip zdecydował się wreszcie nacisnąć spust. Wydawało się, że trwa to wieczność. Runęło. Wśród jęków bólu, padających ciał, dymu i huku wystrzałów oglądał koniec świata, z którym wiązał tyle nadziei. Runęło. Rozpadło się w gruzy tego kwietniowego ranka. Filip wystrzelił. Odrzut muszkietu odepchnął go do tyłu. Zobaczył, jak angielski żołnierz na drugim końcu mostu pochyla się i pada na twarz. Czy sprawiła to kula z jego muszkietu? Nie wiedział. Wiedział tylko, że skończyła się pewna epoka, a zaczęła nowa. Dla niego i innych Amerykanów, którzy skierowali broń przeciwko królewskiemu wojsku. IV Amerykanie nigdy nie zrozumieli w pełni przyczyn tego, co wydarzyło się później. W czasie długich miesięcy, gdy konflikt rozrastał się, roztrząsano wielokrotnie ten dzień. Kiepsko wyćwiczeni i byle jak uzbrojeni farmerzy z Massachusetts nie mogli być równorzędnym przeciwnikiem dla oddziałów wspaniałej armii króla Jerzego. A jednak wygrali. Teraz Filip zdumiony oglądał na własne oczy skutki wymiany salw, po jednej z każdej strony. Jeszcze klęcząc w trawie i gorączkowo powtórnie ładując broń, zobaczył, jak załamują się szyki brytyjskiej piechoty. Niosąc lub ciągnąc za sobą rannych, Anglicy wycofywali się do Concord. Zniknął gdzieś bojowy szyk. Jak motłoch, w panice, biegiem, uciekali bezładnie wzbijając tumany kurzu na gościńcu. Nikt nie umiał wyjaśnić przyczyn tego jakże nagłego odwrotu. Czy przestraszyli się zadziwiającej odwagi dwuszeregu, który zszedł ze wzgórza i nie szukając osłony stanął z nimi twarzą w twarz? A może salwy amerykańskich muszkietów, bardziej głośnej niż skutecznej? Może Anglicy w ogóle nie spodziewali się najmniejszego oporu? 500 Jakikolwiek był powód, czerwone kurtki uciekały bezładnie i w pośpiechu, podczas gdy Barrett zbierał swoich ludzi. Ustawiwszy ich z powrotem w szyku, poprowadził oddział przez most. Na deskach leżał młody Anglik trafiony w plecy. Czy otrzymał postrzał w momencie, gdy pierwszy rząd ustępował drugiemu? Któż mógł to wiedzieć. Gdy Filip przechodził obok postrzelonego, ramiona leżącego drgnęły - żył jeszcze. Jeden z ochotników splunął na niego, ale żaden go nie dotknął. Szli za Barrettem zwartym szykiem; za mostem pułkownik wyprowadził ich na niewielkie wzgórze. Na komendę wyciągnęli się w wysokiej trawie, pod osłoną kamiennego murku, czekając na dalsze rozkazy. Z daleka widać było grenadierów w wysokich, czarnych czapkach. Wyłonili się z obłoków dymu, które nadal spowijały miasteczko. Grenadierzy, widocznie wysłani jako odsiecz, spotkali się na drodze z rozproszonymi oddziałami piechoty. Być może istniał jakiś plan ponownego uformowania szyku, zawrócenia na most i ponownego zaatakowania buntowników - nigdy jednak nie doszedł do skutku. Po chwili wszyscy Anglicy zniknęli w kłębach dymu. Filip, leżąc w trawie, usiłował przemyśleć sytuację. Przed chwilą strzelali do królewskich wojsk! Po chwili dotarło do niego znaczenie tej krótkiej potyczki. Jego koledzy ukryci w cieniu niskiego murku byli równie oszołomieni. Pewnie dlatego wszyscy milczeli. Po paru zwycięskich okrzykach przy moście zapanowała cisza. Właśnie dzięki tej ciszy odgłos miarowych kroków od strony mostu zabrzmiał bardzo wyraźnie. Czerwone kurtki, w sile czterech kompanii, ponownie udawały się w kierunku posiadłości Barretta. Filip rozejrzał się w poszukiwaniu dowódcy. Jednak pułkownika ani innych oficerów nigdzie nie było widać. Zapytał o nich. Okazało się, że przekradli się na drugą stronę wzgórza, by obserwować miasteczko z bliska. Nie było nikogo, kto wydałby rozkaz strzelania do kolumny wroga maszerującej drogą dokładnie w zasięgu muszkietu. Nie padł ani jeden wystrzał. Słychać było tylko szmer szeptów. Czy wszyscy czuli to samo co on? Strach? Jedna potyczka nie oznaczała wygranej rewolucji. 501 Hałas maszerującego wojska ucichł. Nad farmami, w gorącym, rozrzedzonym powietrzu, pokrzykując, zaczęła krążyć sójka. Około południa brytyjska ekspedycja zawróciła do Lexington. W Concord zapanował spokój. IV Wydawało się, że ludzie biegają dosłownie wszędzie, tym razem podekscytowani i świętujący. Żartowali urągliwie i nieprzyzwoicie z królewskich żołnierzy. Wzgórza Concord były aż czarne od uzbrojonych farmerów. Niewielkie oddziały przybywały do miasteczka, żeby po otrzymaniu rozkazów powrócić na wzgórza i przemierzać je, obserwując drogi do Lexington i Bostonu. Kiedy odejście Brytyjczyków zostało potwierdzone, kompania Filipa opuściła swoje stanowisko i pomaszerowała do Concord. Tam dowiedzieli się, co było przyczyną potyczki na Muster Field. Grenedierzy, wcale nie mający zamiaru puszczać z dymem miasta, znaleźli wśród zapasów zgromadzonych w ratuszu pewną ilość ładunków. Wynieśli je na otwarty plac przed budynkiem i podpalili. Patrząc ponurym wzrokiem na dymiące, zwęglone resztki, Filip potrząsnął głową z gorzkim rozbawieniem. A więc tak łatwo zaczyna się wojna. Przez pomyłkę. Błąd w ocenie sytuacji. Wokół niego ludzie z muszkietami na ramionach wyruszali z miasteczka. Ktoś z tłumu złapał go za ramię. To był 0'Brian. Oczy mu płonęły. - Chodź z nami, Filipie! Zapolujemy! Pójdziemy za nimi aż do Bostonu. - Banda napuszonych pawi! - krzyknął jakiś zażywny jegomość. - My im pokażemy, gdzie mamy tę ich muzykę. W zadek wsadzimy im te piszczałki. - Tak - zgodził się trzeci. - Strzelali do nas! A my do nich. Na tym się nie skończy! Cała trójka łącznie z 0'Brianem zniknęła w kurzu i dymie. Filip otarł czoło. Pot spływał mu za koszulę. Wokół siebie widział podniecone twarze, ludzie rozmawiali przed domami i na ulicach. Nigdzie nie było śladu Anny. Nigdzie. Zaczął poszukiwania od wschodniego krańca miasteczka. 502 - Filip?! Odwrócił się, osłaniając oczy od dymu, w głębi duszy obawiając się, że wyobraźnia spłata mu figla. Zawiedzione nadzieje bywają gorsze od żadnych. Wiatr rozwiał obłok dymu. I wtedy ją zobaczył. Gładka, szara suknia Anny była poplamiona, rękawy rozdarte i mokre, kasztanowe włosy zmierzwione. Coś w nim pękło i łzy napłynęły do oczu. Prawie na oślep zarzucił muszkiet na ramię i pobiegł do niej. Anna też biegła ku niemu. Odległość między nimi malała szybko jak we śnie. Filip upuścił broń, chwytając dziewczynę w ramiona. Całował policzki, po których płynęły łzy. Całował ją bez wstydu, w blasku słońca zaćmionym dymem. - Anno! - Tylko tyle mógł wykrztusić na początek. - Och, Anno! Mój Boże, Anno! Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę. Dziś w nocy twój ojciec wygonił mnie spod gospody. - Mówił mi, jak cię postraszył - mówiła na wpół śmiejąc się, a na wpół płacząc i wycierając łzy. - Czy Daisy była u ciebie? Czy dostałaś moją wiadomość? - Tak, dlatego szukałam cię przez cały ranek. Byłeś na moście? - Byłem, ale zdążyłem tylko raz wystrzelić i homarze kupry uciekły. Miękkie dłonie wędrowały po jego twarzy i ramionach. - Nie jesteś ranny? - Nie, naszych poległo tylko dwóch. - Muszę strasznie wyglądać. - Twarz miała mokrą od łez, mówiła krótkimi, urywanymi zdaniami. - Byliśmy przy stawie, wyciągaliśmy baryłki z mąką. Biedni grenadierzy byli tacy mili, że ich nie zniszczyli. Mąka przy szpuntach posklejała się, tak że większa część nadaje się do użytku. Ich dowódca, gruby, wystraszony młokos zapłacił za wozy, na których zabrali rannych. Zapłacił za nie! Dżentelmen aż do końca! - Niektórzy z tych dżentelmenów zostaną tu na zawsze - powiedział Filip. - Powinienem poszukać oddziału Barretta. 0'Brian mówił, że mamy pójść za Anglikami i popędzić ich trochę. - Smith, ten dowódca, wspominał coś o opóźnianiu się posiłków, po które posłał. Z Bostonu może nadejść dużo więcej wojska. - Anno, zostawmy na chwilę wojsko. - Pogładził ją po policzku, 503 słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. - Ostatniej nocy twój ojciec powiedział... on mówił... - Że będę miała dziecko? To prawda. - Dlaczego nie wyjawiłaś mi tego wcześniej, zanim pojechałem do Filadelfii. Musiałaś już wtedy wiedzieć. - Oczywiście, że wiedziałam - odrzekła spokojnie - ale nie chciałam wykorzystywać tego, żeby cię zatrzymać. - Właśnie tak myślałem. - Nie chcę mężczyzny, który nie będzie mnie kochał, a pragnę tylko ciebie, Filipie! - Głos jej się załamał. Zakłopotana, przesunęła dłonią po twarzy. - Naprawdę, nie myślałam, że kiedykolwiek wrócisz. Co... co się stało w Filadelfii? Szczególny uśmiech pojawił się w kącikach jego warg. - Omal nie kupiłem fujarki, ale cena była zbyt wysoka. - Fujarki? O czym ty mówisz? - Już nieważne - stwierdził ciągle z tym samym uśmiechem. - A ta kobieta, Filipie? Co z nią? Przez chwilę milczał, aż w końcu rzekł: - Kiedyś ci o tym opowiem. Kiedyś, kiedy, jak Bóg da, będziemy starzy, a nasze dzieci dorosną. Jedyne, co powinnaś wiedzieć, to to, że już wiem, czego pragnę i kim chcę być. - Tyle na ten temat myślałam. I modliłam się! - powiedziała z radością Anna obejmując go. - Aniu, nie mogę ci nic ofiarować. Nawet obiecać, że pewnego dnia wrócę do domu. Któż wie, do czego dojdzie, gdy pójdziemy za Anglikami. Ale jeśli wrócę, chciałbym się z tobą ożenić. - Nie dlatego, że musisz - odparła potrząsając głową. - Nie z powodu mojego ojca albo jakiegoś innego oprócz... - Oprócz tego, że cię kocham - dokończył całując ją. Jacyś przechodzący mężczyźni zadrwili z niego, nazywając dezerterem. Nie zwrócił na nich uwagi, tuląc do siebie Annę szlochającą ze szczęścia. Przez cienką sukienkę czuł, jaka jest ciepła i drżąca. Objęła Filipa mocno w pasie i ukryła twarz na jego ramieniu. - Wychowamy silnych synów, kochany. Będziesz miał własną drukarnię, staniesz się zamożnym człowiekiem. I będziemy mieli ładny dom. - Ach, Aniu... - Otarł jej z policzków łzy, obficie cieknące z oczu. 504 - To słodkie marzenia, ale bardzo niepewne. Rozgorzał pożar. Dziś rano tu, w Concord i w Lexington. - Tak, wiem. Ośmiu czy dziesięciu najlepszych ludzi kapitana Parkera nie żyje. Czy widziałeś, jak gromadził się tłum? Zewsząd przybywają, aby walczyć, prawda? - Tak, ale nadal uważam, że to, co się wydarzy, będzie straszne. Kolonie wyzwały do walki największą potęgę świata. Bóg jeden wie, co jeszcze nas czeka. - Wiem - wykrzyknęła z rozpromienioną twarzą - teraz już wiem, jaką wybrałeś drogę. Będziesz żył i oboje stawimy czoło temu, co się wydarzy. A potem nadal będziemy żyć i będziemy razem. Stanie się to, czego chciał Sam Adams! - Myślisz o niepodległości? - Tak! Może już w maju Kongres ją proklamuje. Filipie, to musi się udać! Nowy kraj. Wolny od starych więzów, tak jak ty! Podołamy wszystkim przeciwnościom i uczynimy rodzinę Kentów mocną i wspaniałą. - Zakładając - pozwolił sobie na lekki uśmiech - że twój ojciec mnie wcześniej nie zastrzeli. Gdzie on jest? - Na dole, przy stawie. Wyławia baryłki z mąką. - Zaśmiała się. - Powiedziałam mu, że czuję nadchodzący atak kobiecej słabości, straszliwie go to żenuje, i że idę odpocząć do gospody. Tak naprawdę, to poszłam szukać ciebie, mój ukochany. Zanim wrócisz, przekonam go, że powinien się wstydzić, bo ty zamierzasz zachować się przyzwoicie - dokończyła złośliwie. Całował ją znowu, długo i czule. - Myślę, że możesz mieć rację, Anno. - W czym? - Myślę - ścisnął jej dłoń - że Kentowie okażą się naprawdę porządną rodziną. Odnalazł swój muszkiet i po ostatnich czułych pożegnaniach wyruszył na wschód. VI Filip wyszedł z Concord w tłumie ochotników. Niektórzy śpiewali, inni wciąż opowiadali sobie szczegóły potyczki na moście albo 505 żartowali z królewskich oddziałów. Filipowi burczało w brzuchu - od tak dawna nie jadł i nie spał. Pomimo to jego kroki były pewne i sprężyste. Na chwilę zapomniał o niebezpieczeństwach i poczuł się naprawdę szczęśliwy. Pogodzony z ukochaną, idący walczyć przeciwko wrogom. Jednak radość nie trwała długo. Zaczął się zastanawiać, jak zareaguje Anglia. Na pewno król zdecyduje się zdławić powstanie siłą. Mimo wszystko nie to było najważniejsze. Czuł, że pójdzie drogą z Concord, dokądkolwiek by prowadziła. Potem wróci do Anny. Będzie przy narodzinach dziecka. Pierwszego, a potem następnych... Brudny, śmierdzący i zmęczony szedł naprzód z innymi. Postanowił wspiąć się na wzgórze, żeby odnaleźć swój oddział. Po chwili stracił z oczu Concord i odszedł na wschód. Wraz z tysiącami Amerykanów, którzy poszli walczyć o nowy kraj. Swój kraj. PODZIĘKOWANIE Paru osobom należą się szczególne podziękowania za ich wkład w powstanie tej książki. Przede wszystkim Lylexowi Engelowi, którego pomysł dostarczył kanwy dla tej panoramy początków dziejów naszego narodu. Marli Ray, ze specjalnym podkreśleniem jej zasług, z podziękowaniem za pomoc w wydaniu książki i stałe zachęty. Normanowi Goldfindowi, wiceprezesowi działu spraw wydawniczych w wydawnictwie „Pyramid Boots", który wraz z panem Engelem rozwinął pomysł, z podziękowaniem za zainteresowanie. Normanowi i Annie Kearnsom, starszym redaktorom z „Pyramid", za szereg sugestii, które wpłynęły na końcowy kształt dzieła. Muszę także wymienić moją rodzinę, która wytrzymała całe miesiące stukania o dziwacznych porach, stosy wszędzie porozkładanych naukowych książek i bezustanny bałagan. Moi najbliżsi znosili też okresy stresów autora i rozmowy przy kolacji o losach dentysty Paula Revere'a lub kąpielach powietrznych doktora Franklina. Szczególną cierpliwością wykazała się moja żona, tolerując blask lampy i gwizdy czajnika prawie do świtu. Często myślę, że zbyt wielu współczesnych Amerykanów nie orientuje się, jak powstała ich ojczyzna, i, co gorsza, wcale nie pragnie tej wiedzy posiąść. Może chociaż w niewielkim stopniu ta powieść poprawi sytuację, dając jednocześnie czytelnikom godziwą rozrywkę. U wszystkich tych ludzi, którzy pomogli mi w moim własnym, powtórnym odkrywaniu naszych korzeni, zaciągnąłem stały dług. Donowi specjalnie dziękuję za jego pierwszy telefon. John Jakes ______________Spis treści______________ KSIĘGA PIERWSZA Meandry losów .......................... 7 ROZDZIAŁ PIERWSZY Szok .................. 9 ROZDZIAŁ DRUGI Skrytka za Madonną ......... 27 ROZDZIAŁ TRZECI Krew na śniegu ............ 44 ROZDZIAŁ CZWARTY Kentland ................ 57 ROZDZIAŁ PIĄTY Gry miłosne .............. 74 ROZDZIAŁ SZÓSTY Syn Wolności ............. 93 ROZDZIAŁ SIÓDMY Brat przeciw bratu........... 108 ROZDZIAŁ ÓSMY Pułapka ................ 120 ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Ucieczka ................ 133 KSIĘGA DRUGA Firma „Sholto i Synowie" .................... 141 ROZDZIAŁ PIERWSZY Spotkanie przed katedrą Świętego Pawła 143 ROZDZIAŁ DRUGI Czarny ludek.............. 162 ROZDZIAŁ TRZECI Doktor Franklin i pan Burkę..... 179 ROZDZIAŁ CZWARTY Czarownik z Craven Street ...... 191 ROZDZIAŁ PIĄTY Jednooki ................ 202 ROZDZIAŁ SZÓSTY Dyliżans do Bristolu.......... 218 ROZDZIAŁ SIÓDMY Do nieznanego brzegu......... 232 509 KSIĘGA TRZECIA Drzewo Wolności ......................... 249 ROZDZIAŁ pierwszy Tajemniczy pokój ........... 251 ROZDZIAŁ DRUGI Panna Anna .............. 272 ROZDZIAŁ TRZECI Wrześniowy płomień.......... 294 ROZDZIAŁ CZWARTY Noc topora............... 325 ROZDZIAŁ PIĄTY Decyzja ................ 342 ROZDZIAŁ SZÓSTY Sierżant ................ 365 ROZDZIAŁ SIÓDMY Zdrada ................. 380 ROZDZIAŁ ÓSMY Podróż ku ciemności ......... 397 KSIĘGA CZWARTA Droga z mostu w Concord .................... 413 ROZDZIAŁ PIERWSZY List ................... 415 ROZDZIAŁ DRUGI Śmierć w Filadelfii .......... 432 ROZDZIAŁ TRZECI Alicja .................. 447 ROZDZIAŁ CZWARTY Cena fujarki.............. 462 ROZDZIAŁ PIĄTY Alarm o północy............ 479 ROZDZIAŁ SZÓSTY Niech ich piekło pochłodnie! Kule! . . 494