Marggaret Weis Mroczna studnia Podziękowania niech przyjmą: Joy Marie Ledet za ilustracje otwierające części i rozdziały; Alan Gutierrez za ilustracje tytułowe; oraz Stephen Daniele za mapy. PODZIĘKOWANIA Od lat, od chwili, kiedy rozpoczęliśmy współpracę nad projek- tem Dragonlance, opowiadaliśmy rozmaite historie artyście fantasy Larry'emu Elmore'owi. Pewnego dnia coś nam opowiedział. Histo- rię o cudownej krainie, gdzie wojownicy dobra, odziani w magicz- ne srebrzyste zbroje, walczą z krwiożerczymi wojownikami, któ- rych przeklęte zbroje są czarne niczym dno otchłani ciemności. W świecie tym smoki walczą z ogromnymi istotami zwanymi bah- kami. Elfy wiodą życie poświęcone honorowi i mieczowi. Orkowie żeglują po morzach w pirackich statkach. Krasnoludy przemierzają rozległe równiny na kudłatych kucykach. Ludzie budują zamki z tę- czy. Czarodzieje czerpią magiczną moc z powietrza i ziemi, z ognia i wody, z ciemności Próżni. Oczarował nas świat stworzony przez Larry'ego Elmore'a. Za- pragnęliśmy poznać ludzi tam mieszkających i podzielić się ich przygodami z tymi spośród was, którzy także lubią poznawać obcy, tajemniczy i cudowny świat fantasy. Tak oto wizja Larry'ego Elmo- re'a ożyła w niniejszej książce — pierwszym tomie trylogii Kamie- nia Władzy. Tych, którzy chcieliby przeżyć własne przygody w tej krainie, zapraszamy do świata gry o Kamieniu Władzy, stworzonej przez Lestera Smitha i Dona Perrina. Na koniec, w imieniu wszystkich osób zaangażowanych w ten projekt, dziękujemy ci, Larry, za stworzenie tego świata i zaprosze- nie nas do wspólnego przeżywania w nim przygód. Margaret Weis i Trący Hickman s CHŁOPIEC DO BICIA Chłopiec wpatrywał się w zamek. W świetle poranka jego białe marmurowe ściany lśniły od pyłu wodnego unoszącego się z sied- miu wodospadów tryskających po obu stronach zamku, czterech od północy i trzech od południa. Wokół ścian zamku migotały i tań- czyły tęcze. Wieśniacy wierzyli, że tęcze są delikatną materią utka- ną przez wróżki; niejeden już głupi młodzik znalazł śmierć w kot- łujących się wodach, gdy próbował je pochwycić. Ale chłopiec był mądrzejszy. Wiedział, że tęcze są niematerial- ne, zrobione z samego blasku słonecznego i wody. Prawdziwe jest tylko to, co istnieje zarówno w ciemności, jak i w świetle. Chłopiec nauczył się wierzyć wyłącznie w to, co prawdziwe i namacalne. Chłopiec patrzył na zamek beznamiętnie; nie budził w nim ani dobrych, ani złych uczuć, a jedynie coś w rodzaju obojętnego fata- lizmu, jaki często widuje się u dręczonych psów. Oczywiście chłop- ca nie dręczono szczególnie w życiu, chyba że dręczeniem można nazwać ignorowanie. Właśnie miał opuścić rodziców i dom rodzin- ny, by rozpocząć nowe życie, powinien więc być zasmucony, wy- straszony i drżący. Nic podobnego jednak nie czuł. Był tylko zmę- czony po długiej drodze i było mu nieprzyjemnie gorąco w nowych, drażniących skórę wełnianych pończochach. Stał z ojcem przed bramą osadzoną w wysokim zewnętrznym murze. Za bramą znajdował się dziedziniec, a za dziedzińcem nie- zliczone schody wiodły w górę do zbudowanego nad urwiskiem zamku. Okna zamku wychodziły na zachód, na jezioro Ildurel, od wschodu zaś wspierał się mocno o skałę. Jego najwyższe wieżyczki sięgały do poziomu rzeki Hammerclaw, płynącej ze wschodu na za- chód, której wartkie wody, spadając z urwiska, tworzyły tęcze. Zamek miał ściany z białego marmuru — chłopiec widział raz podobiznę zamku na uczcie, zrobioną z cukru — i był wysoki na kilka pięter. Ile dokładnie, chłopiec nie mógł policzyć, ponieważ zamek rozpościerał się na całej powierzchni urwiska. Takie mnó- stwo wieżyczek sterczało w każdą stronę, tyle blanków jeżyło się pod każdym możliwym kątem, tak wiele okien o małych, ołowia- nych szybkach błyszczało w słońcu, że na ten widok kręciło mu się w głowie. Chciał się bawić cukrowym zamkiem i matka mu na to pozwoliła, ale następnego ranka odkrył, że zamek zjadły myszy. Teraz patrzył zachwycony na zamek. Ten nie był zrobiony z cuk- ru i na pewno nie zjedzą go myszy, ani nawet smoki. Zwrócił uwagę na jedno skrzydło zamku — wschodnie, wychodzące na cztery wo- dospady. Na jego szczycie tkwiła otoczona balkonem wieżyczka, większa niż wszystkie inne. Jak powiedział mu ojciec, był to balkon króla. Jedynie król Tamaros, błogosławiony przez bogów, miał pra- wo przechadzać się po nim. Chłopiec pomyślał, że król musi widzieć stamtąd cały świat. A jeśli nie cały świat, to przynajmniej całe wielkie miasto Vinnen- gael. On sam widział je prawie w całości, stojąc tylko na stopniach pałacu. Vinnengael zbudowano na trzech poziomach. Najniższy był równy z poziomem ciągnącego się aż po horyzont jeziora; nawet z balkonu króla jego przeciwny brzeg był ledwo widoczny. Drugi poziom miasta zbudowano na szczycie klifu wyrastającego z pierw- szego poziomu. Trzeci zaś leżał na kolejnym klifie, wznoszącym się z drugiego poziomu. Pałac stał na trzecim poziomie. Naprzeciwko pałacu, za chłopcem, po przeciwnej stronie ogromnego marmuro- wego dziedzińca znajdowała się Świątynia Magów. Świątynia i pałac — serce królestwa i jego głowa — były jedy- nymi dużymi budowlami na trzecim poziomie. Od północy, tuż przy pałacu stały koszary. Po stronie południowej na skalistym wzniesieniu ulokowały się eleganckie domy zagranicznych amba- sadorów. Zbrojni pilnujący zewnętrznej bramy rzucili znudzone spojrze- nie na przechodzącego mężczyznę z chłopcem. Chłopiec wyciągnął szyję, chcąc się przyjrzeć ogromnej żelaznej kracie opatrzonej rzę- dami groźnych zębów. Chętnie by się zatrzymał w nadziei ujrzenia śladów krwi, gdyż dobrze znał historię Nathana z Neyshabur, jed- nego z bohaterów Vinnengael, który rozkazał opuścić kratę, mimo że sam pod nią stał. Odpierał wrogów królestwa i nie ustąpił z pla- cu boju, nawet gdy spadały na niego straszliwe zęby bramy. Nathan z Neyshabur żył i poległ kilka stuleci temu, kiedy miasto i zamek — choć nie tęcze — były jeszcze młode. Było więc mało prawdo- podobne, by jego krew wciąż kapała z kraty, jednak chłopiec mimo wszystko poczuł się rozczarowany. Ojciec szarpnął go za kaptur, kazał mu przestać się gapić jak ork na jarmarku i pociągnął za sobą. Przemierzyli ogromny dziedziniec i weszli do właściwego zam- ku, gdzie chłopiec natychmiast się zagubił. Na szczęście ojciec — dworzanin króla — dobrze znał drogę. Powiódł chłopca w górę po marmurowych schodach, w głąb marmurowych korytarzy, wokół marmurowych posągów, wśród marmurowych kolumn, aż doszli do przedpokoju, gdzie ojciec pchnął chłopca na drewniane rzeźbione krzesło, a sam wezwał sługę. Chłopiec przyglądał się wysokiemu sufitowi zabrudzonemu sa- dzą z rozpalanych zimą kominków i ścianie naprzeciwko, na której wisiał kobierzec przedstawiający psy o długich tułowiach, długich pyskach i uszach, niepodobne do żyjących wówczas psów, oraz lu- dzi zwróconych w jedną stronę, polujących na jelenia, który — sądząc po jego minie — świetnie się tym wszystkim bawił, chociaż tkwiło w nim sześć strzał. Do przedpokoju wszedł jakiś człowiek: dość młody, niezadowo- lony, ponury mężczyzna odziany w zapinaną tunikę w bogate wzo- ry z wysokim kołnierzem, z długimi, powiewającymi rękawami. Jego nogi widoczne od połowy łydki w dół były grube, a kostki miał prawie tak szerokie jak stopy. Nosił pończochy różnych kolo- rów — jedną czerwoną, a drugą niebieską — dobrane do czerwo- no-niebieskiego deseniu na tunice. Mysiego koloru włosy miał za- czesane do tyłu zgodnie z modą panującą wśród ludzi i skręcone w loki na karku. Był też gładko ogolony. Ojciec chłopca nosił podobny strój, choć na tunikę narzucił jesz- cze opończę. Jego strój miał barwy zielone i niebieskie. Chłopiec ubrany był tak samo jak ojciec, tyle że jego strój przykrywała pele- ryna z kapturem, ponieważ była już jesień i znacznie się ochłodzi- ło. Mężczyzna zamienił kilka słów z ojcem, po czym zwrócił spoj- rzenie na chłopca. — Więc jak ci na imię? — Gareth, lordzie szambelanie. Szambelan zmarszczył nos. — Chyba nigdy nie widziałem brzydszego dziecka. — Każde dziecko wydawałoby się brzydkie w porównaniu z Jego Wysokością — rzekł ojciec chłopca. — To prawda, panie — odparł szambelan. — Jednak ten tutaj chyba specjalnie się o to starał. — Jego Wysokość i mój syn są w tym samym wieku, co do dnia — urodzili się tej samej nocy. Jej Wysokość życzyła sobie... — Tak, tak. Znane mi są życzenia Jej Wysokości — przerwał szambelan, wywracając oczami i wtykając kciuki za szeroki skórza- ny pas, jakby chciał powiedzieć, że uważa życzenia Jej Wysokości za garniec gówna. Skrzywił się do chłopca. — Nic się chyba na to nie poradzi. Jakbym miał za mało kłopotów. Gdzie reszta przy- odziewku chłopaka? Nie liczysz chyba, panie, na to, że będziemy go ubierać? — Mój zaufany wnosi rzeczy tylnymi drzwiami — odparł chłod- no ojciec chłopca. — Nie liczyłeś chyba, panie, na to, że będziemy je ciągnąć na taczce ulicami miasta. Dwaj mężczyźni zmierzyli się lodowatymi spojrzeniami. W koń- cu szambelan wystawił jedną grubą nogę w spiczastym bucie przed drugą i skłonił się w pas. — Do usług, panie. Ojciec chłopca także „zrobił nogę", jak się mówiło, podtrzy- mując w pasie płaszcz, aby nie zamiótł brudnej podłogi. — To ja jestem do usług, panie. Chłopiec, zgrzany i spocony, stał okryty peleryną i przyglądał się jeleniowi ze sterczącymi w boku sześcioma strzałami, z bardzo zadowoloną miną wyrzucającemu w górę kopyta. — Zatem chodź ze mną, Gareth — rzekł szambelan zrezygno- wanym tonem. — Pożegnaj się z ojcem — dodał obojętnie. Gareth skłonił się ojcu na sposób dworski, jak go uczono. Ojciec pospiesznie pobłogosławił chłopca i odszedł szybko do swoich obo- wiązków przy Jego Wysokości. Ani ojciec, ani syn nie odczuwali smutku przy tym rozstaniu. Prawdę mówiąc, chłopiec ostatnio wi- dział ojca pół roku temu. Jako członek dworu będzie prawdopodob- nie widywał swoich szlachetnie urodzonych rodziców częściej niż kiedykolwiek w dzieciństwie. Szambelan położył ciężką rękę na ramieniu chłopca i poprowa- dził go przez pałacowe komnaty. — To są prywatne pokoje rodziny królewskiej — wyjaśnił szambelan dźwięcznym głosem. — Od dziś będzie to także i twój dom. Zostać wybranym na chłopca do bicia Jego Książęcej Mości to wielki zaszczyt. Mam nadzieję, że jesteś tego świadomy. Gareth nie był w tej chwili świadomy niczego poza ciężką ręką mężczyzny wciskającą go w marmurową podłogę, tak aż zabolało go ramię. — To wielce pożądane stanowisko — ciągnął szambelan z na- ciskiem. — Kandydatami było wielu świetnych młodzieńców, szes- nastoletnich, a nawet starszych. Wielce pożądane — powtórzył. Gareth wiedział, że to prawda. Ojciec, matka i nawet niania wbijali mu to bez ustanku do głowy, aż stało się niejako częścią jego ciała, niczym smoła wżarta w dłonie kowala. Chłopiec do bicia ponosił karę za księcia, ponieważ księcia, wybranego przez bogów, nie mogła dotknąć w gniewie ręka śmiertelnika. Dorastali wspólnie, naturalnie więc chłopiec do bicia i jego rodzina ciągnęli korzyści z takiego układu. Gareth zdawał sobie też sprawę, że nie zasługiwał na ten za- szczyt. Jego ojciec był lordem, ale niezbyt ważnym, a matka damą dworu królowej. Jego rekomendację stanowił tylko zbieg okolicz- ności: on i młody książę urodzili się tej samej nocy. Jej Królewska Wysokość pochodziła z Dunkargi, królestwa na zachodzie. Podobno ludzie z Dunkargi wierzyli, że na ich życie wpływ mają gwiazdy. Gareth wiedział, że to bzdura; ojciec mu to powiedział. Jak odległe, zimne iskierki wielkości pyłku mogły wpływać na ludzkość? Jednak rodzice Garetha skrzętnie wykorzy- stali fakt, że królowa Emillia wierzyła w zainteresowanie gwiazd jej losem. Usłyszawszy o poszukiwaniu chłopca do bicia, matka Garetha napomknęła królowej, że tylko dziecko urodzone pod tymi samymi gwiazdami co książę mogło być uważane za godne, aby dzielić los księcia. Królowej spodobała się ta myśl i wezwała nadwornego astrologa, którego sprowadziła z sobą z Dunkargi. Gładząc piesz- czotliwie wypełnioną monetami sakiewkę, darowaną mu przez ojca Garetha, nadworny astrolog potwierdził, że tak jest w istocie. Jako że Gareth był jedynym dzieckiem szlachetnego rodu urodzonym tej samej nocy co książę (ojciec Garetha zapewnił o tym astrologa), zo- stał wybrany. W wieku dziewięciu lat Gareth miał przybyć na dwór i podjąć swoje obowiązki, które polegały na ponoszeniu kary za przewiny księcia. Idąc przez pałac, Gareth wspominał opowieść, którą jego matka często przypominała — jak to królowa dowiedziała się, iż jedna z jej dam dworu również jest brzemienna i wkrótce urodzi, kazała związać nogi jego matce, aby żadne dziecko w niczym nie wyprzedziło królewskiego syna. Szczęśliwie bóle matki Garetha ustąpiły — pewnie ze strachu — bo inaczej Gareth nie szedłby teraz po pałacowej posadzce. Matka zaczęła ponownie rodzić po narodzi- nach księcia i w trzy godziny później Gareth przyszedł na świat. Jego pierwszy płacz zagłuszyły huki fajerwerków. Matka Garetha oddała go mamce tej samej nocy, kiedy się uro- dził, by od razu wrócić do obowiązków damy dworu. Wychowywał się w wiejskiej posiadłości ojca, głównie pod okiem sług, którzy za- leżnie od kaprysu albo chłopca rozpieszczali, albo zaniedbywali. I właśnie dlatego po czterech latach rodzice Garetha podczas jednej z rzadkich wizyt u syna z niezadowoleniem przekonali się, że ich dziecko jest rozpuszczonym urwisem, równie brudnym i nie- douczonym jak pierwsze z brzegu chłopskie dziecko w podobnym wieku. Ojciec Garetha posłał po swoją dawną piastunkę, która odesz- ła na emeryturę, by pomagać mężowi w tkaniu sukna. Teraz była wdową; z radością przekazała warsztat dorosłym synom i powróciła do szlachetnego domu. Zajęła się Garethem, nauczyła go czytania, pisania oraz manier potrzebnych, gdy będzie dość duży, aby objąć swoje stanowisko na dworze. W tej chwili Gareth tęsknił za nianią o wiele bardziej niż za matką czy ojcem. Po spełnieniu swojego zadania została odesłana do rodziny. — Modlisz się, paniczu Gareth? — zapytał znienacka szam- belan. — Tak, panie — odrzekł Gareth cicho; były to pierwsze słowa, które wymówił. — Więc pomódl się teraz, młodzieńcze. Módl się do bogów, abyś spodobał się Jego Książęcej Wysokości, bo jeśli nie, Jej Kró- lewska Mość pozbędzie się ciebie bez względu na gwiazdy. Gareth wyjrzał spod fałd kaptura i ponownie wpatrzył się w po- czernione sadzami sklepienie. Bogowie byli gdzieś tam, poza sadzą i marmurem. Podobnie jak tęczy, bogów nie można było dotknąć. Gareth nie sądził, żeby zanadto się nim interesowali. Poza tym je- dyne, o co mógł się teraz modlić, to powrót do domu, a to bardzo rozgniewałoby jego rodziców, dlatego Gareth uznał, że już lepiej wcale się nie modlić. Pałac wywołał w głowie Garetha wielki zamęt. Zdawało mu się, że spaceruje po nim przez większość swojego życia, a w rzeczywi- stości minęła ledwie godzina od chwili, kiedy przeszedł przez głów- ną bramę. Miał pokochać pałac, jego chłodne, spokojne piękno, ta- jemne alkowy i ukryte przejścia, lecz miało to nastąpić dużo póź- niej, gdy już przestanie tęsknić za domem i bać się zasypiania w obcym miejscu, gdy już nauczy się poruszać po pałacu, co zajmie mu niemal rok. Na razie jednak pałac był dla niego ogromny, zim- ny, pełen pustych korytarzy, które wiodły do ogromnych, zimnych, przesiąkniętych zapachem dymu drzewnego pokoi wypełnionych masywnymi, ciężkimi meblami. — Jego Wysokość jest tutaj, w pokoju zabaw — rzekł szam- belan. Po obu stronach dużych drewnianych drzwi stali dwaj gwardziś- ci — ochrona księcia. Gareth widywał Gwardię Królewską tylko podczas parad, a i wówczas jedynie z daleka. Zakuci w lśniące zbroje wydali mu się teraz olbrzymami, groźnymi istotami, któ- re obejrzały go dokładnie, wpychając ręce pod aksamitny dublet i zaglądając nawet do wnętrza jego butów. Gareth stał nieruchomo i potulnie poddawał się tej upokarza- jącej czynności. Kiedyś w przeszłości pewien nieprzyjacielski wódz przysłał na dwór swego młodego syna uzbrojonego w sztylet, aby zabić następcę tronu. — Jest czysty — powiedział gwardzista i otworzył drzwi. Szambelan skinął głową i ponownie ujmując Garetha za ramię, wprowadził go do pokoju zabaw. Na progu szambelan pochylił się i wyszeptał ostro: — Nie dotykaj zabawek Jego Wysokości. Nie patrz na książki Jego Wysokości. Nie wierć się, nie dłub w nosie, nie gap się, nie puszczaj bąków, nie wyglądaj przez okno. Nie odzywaj się, dopóki ci nie każą. Nie siadaj w obecności księcia i nigdy nie odwracaj się do niego tyłem, bo to straszliwa obelga. Jeśli musisz wyjść za po- trzebą, poproś księcia o pozwolenie. Kiedy będziesz odbierać lanie, krzycz głośno i płacz, żeby dać Jego Wysokości poznać, jak bardzo bolesne są dla niego baty. Odrętwienie ogarniające dotąd Garetha ustąpiło miejsca rozpa- czy. Gdyby bogowie byli w tej chwili gdzieś w pobliżu, Gareth po- modliłby się — nie o to, by opuścić pałac, bo znalezienie drogi do wyjścia wydawało mu się rzeczą niemożliwą, lecz by po prostu umrzeć na miejscu. Nie mógł patrzeć na wszystkie otaczające go cudeńka — wspa- niałe zabawki ze wszystkich stron Loerem. Nie zainteresowały go półki pełne książek, chociaż uwielbiał czytać — w kółko czytał dwie książki ojca, które ten otrzymał w darze, ale nigdy do nich nie zajrzał. Gareth nie widział nawet Jego Wysokości, gdyż oczy chłop- ca do bicia pełne były łez. Zdołał tylko dreptać u boku szambelana i nie przewrócić się o rozsypane na podłodze zabawki. Dłoń szambelana pchnęła go na podłogę. — Jego Wysokość Dagnarus, książę Vinnengael. Gareth padł na kolana, pomny nauk ojca. Zdawało mu się, że ktoś do niego podszedł i obejrzał go, niby świnię na targu. — Odejdź — odezwał się władczy już wówczas głos. Gareth oczywiście pomyślał, że książę zwraca się do niego. Usłuchał z wielką radością. Zerwał się na równe nogi, gotów dać drapaka. Jednak jakaś dłoń — dłoń księcia — chwyciła go za rękaw i mocno przytrzymała. — Kazałem ci odejść — powtórzył książę, a Gareth zrozumiał, że książę mówi do szambelana. — Ale Wasza Wysokość nic nie wie o tym chłopcu... — Zmuszasz mnie, abym wydał rozkaz po raz trzeci? — zapy- tał książę z niebezpieczną nutką w głosie, na dźwięk której Gareth zadrżał. — Jak Wasza Wysokość rozkaże — rzekł szambelan, kłaniając się bardzo nisko i wychodząc tyłem z pokoju. Nie było to łatwe, zważywszy na to, że podłogę zaścielały koniki na biegunach, małe okręty, rydwany, zabawkowe tarcze oraz włócznie. Zamknął drzwi i Gareth został sam z księciem. Mrugając pełnymi łez oczami, zobaczył go i w tej samej chwili poczuł przed nim lęk. Obaj chłopcy byli wówczas równi wzrostem, chociaż w latach męskich Dagnarus miał być wyższy. Książę był grubokościsty, dla- tego szczuplejszemu Garethowi wydawał się większy. Rude wło- sy księcia — barwy liści klonowych jesienią — gęste i puszyste, ostrzyżono krótko wokół twarzy, jak nakazywała ówczesna moda. Jasną skórę na nosie obsypywały piegi — była to jedyna skaza na nieskazitelnej cerze. Miał zielone oczy ze złocistymi punkcikami, duże i błyszczące, otoczone rudawymi rzęsami, które wyglądały jak pozłacane. Odzia- ny był w zielony dublet i pończochy, co podkreślało rudość włosów i pogłębiało zieleń oczu. Był zgrabny, mocno zbudowany i — jak na dziecko — miał wyjątkowo silne ręce. Zielone oczy zmierzyły każdy cal postaci chłopca do bicia, przy- patrując mu się o wiele dokładniej niż gwardziści przed drzwia- mi. Gareth pamiętał o wszystkim, czego nie wolno mu było robić, ale nikt jeszcze mu nie powiedział, co powinien zrobić. Nieszczęśli- wy, zgrzany, przestraszony i upokorzony kulił się przed tym spo- kojnym, pewnym siebie, pięknym dzieckiem, a widząc swoje bra- ki odbijające się w tych cudownych oczach, ponownie zapragnął umrzeć. — Jak ci na imię, chłopcze? — zapytał Dagnarus, a choć głos jego wciąż brzmiał władczo, nie był nieuprzejmy. Gareth nie mógł odpowiedzieć, gdyż w gardle dławiły go łzy. — Jesteś niemy czy głuchy, chłopcze? — zapytał książę. Nie był zniecierpliwiony ani złośliwy, po prostu chciał się dowiedzieć. Gareth potrząsnął głową i zdołał wykrztusić swoje imię. Zbie- rając resztki odwagi, uniósł głowę i ostrożnie zerknął na księcia. Wyciągnąwszy rękę, Dagnarus dotknął twarzy Garetha i potarł jego policzek. Cofnął rękę, spojrzał na swoje palce, a następnie na chłopca do bicia. — Nie schodzi — powiedział książę. — Nie, Wasza... Wasza Wysokość — wyjąkał Gareth. — Mam to od urodzenia. To klątwa. Inne znane Garethowi dzieci albo z niego szydziły, albo od nie- go uciekały. Dagnarus nie zrobił nic podobnego. Nigdy od niczego nie uciekał. I zawsze patrzył prawdzie prosto w twarz, choćby była nie wiadomo jak szpetna. — Klątwa? — powtórzył Dagnarus. Zielone oczy zaświeciły. Książę pociągnął Garetha do dwóch krzeseł, które stały przy dziecięcym stoliku. Ze stolika zepchnię- to kilka książek, żeby zrobić miejsce dla miniaturowej katapulty, z której książę strzelał ziarnkami grochu w mur zbudowany z kloc- ków. Wzrok Garetha spoczął zachłannie na książkach. Dangarus z dumą popatrzył na katapultę. W tej chwili obaj się określili. Dagnarus usiadł. Pamiętając o otrzymanych wskazówkach, Ga- reth nadal stał. — Opowiedz mi o klątwie — rozkazał Dagnarus. Nigdy nie prosił, wszystko było rozkazem. Gareth zaczął nieśmiało. — Tak, Wasza Wysokość. To się stało, kiedy moja matka... — Dlaczego nie siadasz? — przerwał książę. — Powiedziano mi, że nie wolno, Wasza Wysokość. — Kto ci powiedział? Ten wielki idiota? — Książę prychnął lekceważąco na wspomnienie szambelana. — Nie zwracaj na niego uwagi. Ja zawsze tak robię. Siadaj na tym krześle. — Tak, Wasza Wysokość. — Gareth usiadł na brzegu. — To się stało, kiedy moja matka... — I nie mów do mnie „Wasza Wysokość" — powiedział książę. Gareth spojrzał na niego bezradnie — Nazywaj mnie Dagnarusem — rzekł książę. Położył dłoń na dłoni Garetha i dodał: — Będziesz moim przyjacielem. I w tej chwili Gareth pokochał go, jak jeszcze nigdy nie kochał nikogo ani niczego. — A teraz — Dagnarus usadowił się i skrzyżował ramiona na piersi — opowiedz mi o klątwie. — To się stało, kiedy moja matka nosiła mnie w brzuchu... — zaczął Gareth. Ta historia należała do jego najwcześniejszych wspomnień i znał ją na wyrywki. Początkowo mówił nieśmiało i z wahaniem, ale widząc zainteresowanie słuchacza, nabrał pewno- ści siebie i teraz opowiadał z przejęciem. — Poszła na jarmark, po sprawunki dla królowej, twojej matki, panie, a tam na rogu sie- działa żebraczka. Poprosiła moją matkę o monetę najedzenie. Mat- ka nie miała żadnych monet, a jedyne pieniądze, jakie miała przy sobie, należały do królowej. Matka powiedziała to żebraczce i po- szła dalej, a wtedy żebraczka ją przeklęła. Na to ja zacząłem moc- no kopać w brzuchu i matka zrozumiała, że żebraczka jest czarow- nicą i że jej klątwa spadła na mnie. Matka wezwała straż miejską, która aresztowała czarownicę. Związano jej ręce i nogi i wrzucono do rzeki, gdzie przez długi czas nie tonęła. Zdaniem matki to dowo- dzi, że była czarownicą. Ludzie zaczęli rzucać w czarownicę ka- mieniami, aż w końcu utonęła. Akuszerka kazała matce pić herbat- kę z owoców róży, żeby zmyć klątwę, ale to nic nie pomogło. Uro- dziłem się z tym na twarzy. Lewe oko Garetha otaczało dużych rozmiarów purpurowe zna- mię, które wpełzało na czoło i na lewy policzek. Jego nijakie brą- zowe włosy przycięto w grzywkę, aby przysłonić tę część znamie- nia, ale wokół oka i na policzku nie dało się go ukryć. Nie pamiętał już, ile wywarów, maści, roztworów i kremów na polecenie matki stosowali słudzy, żeby pozbyć się przeklętego zna- ku z jego twarzy. I chociaż od kilku z nich zeszła mu skóra, znamie- nia nie dały rady usunąć. Jedna pomysłowa służąca próbowała na- wet zszorować je piaskiem. Na szczęście niania usłyszała krzyki Garetha i wybawiła go z opresji. — Czy ludzie się z ciebie wyśmiewają? — zapytał Dagnarus, wpatrując się w znamię. Zwykle Gareth nie lubił, kiedy mu się przyglądano, ale książę zachowywał się inaczej, nie szydził i nie śmiał się. Był po prostu ciekawy. — Czasami, Wasza Wysokość — przyznał Gareth. — Już więcej nie będą — oświadczył stanowczo Dagnarus. — Zabronię im. A jeśli ktoś to zrobi, masz mi natychmiast powiedzieć. Każę go ściąć. Książę się popisywał. Gareth nie był zupełnie nieświadomy, jak wygląda życie na dworze. Nawet on wiedział, że dziewięcioletni książę nie ma władzy nad życiem i śmiercią innych. Jednak Gareth poczuł się wzruszony i zadowolony, jeśli nie z powodu obietnicy, to z faktu, że wreszcie stał się dla kogoś ważny. — Dziękuję, Wasza Wysokość, ale to nieważne i nie chciałbym, żeby ktoś stracił głowę, ponieważ... — Tak, tak. — Dagnarus machnął ręką. Miał niewielką zdolność koncentracji i chociaż słuchał uważnie, kiedy coś go interesowało, niecierpliwie ucinał każdą rozmowę, która go znudziła. — Nie podoba mi się imię „Gareth" — oznajmił. — Przykro mi, Wasza Wy... Książę uniósł podbródek, spojrzał. — Dag... narusie — powiedział Gareth. Zrobił pauzę między sylabami, gdyż szczerze się obawiał, że książę zmieni zdanie i roz- każe mu powrócić do oficjalnej formy. Dagnarus uśmiechnął się. Uśmiech wydobył złociste punkciki w jego zielonych oczach, od czego zalśniły na podobieństwo topa- zów i szmaragdów. — Będę cię nazywał Lata — oznajmił. Gareth skłonił głowę. Chwila była uroczysta niczym chrzest. — Znasz swoje obowiązki, Łato? Będziesz otrzymywał chłos- tę, kiedy zechcą mnie ukarać. — Książę odwrócił się do swoich za- bawek i naciskając palcem, poruszył w górę i w dół ramię katapułty. — Wiesz o tym, Łato, prawda? — powtórzył. — Powiedzieli ci to? — Tak, Dagnarusie — odparł Gareth, czując się odrobinę nie- swojo z nowym imieniem. — Będą cię bić, ponieważ żaden zwykły śmiertelnik nie śmie podnieść ręki na swojego króla. Sądzą, że kiedy ciebie obiją, to ja poczuję wyrzuty sumienia i przestanę być nieposłuszny. Tak myślą. Skrzywił się, a jego zielone oczy pociemniały. Złociste iskierki znikły niby klejnoty ginące pod powierzchnią nieruchomej wody. Bawił się katapultą, przetaczając ją na małych drewnianych kółkach. — Ale to na nic — przemówił surowym głosem. — Mówię ci to od razu, Łato. Przykro mi będzie patrzeć, jak cię biją, oczywiś- cie, ale oni chcą mnie zmusić do robienia rzeczy, których nie chcę robić. — Zielone oczy skierowane na Garetha były ciemne i spokoj- ne. — Nawet gdyby mieli cię za to zabić, Łato. To oświadczenie było inne od poprzednich przechwałek. To po- wiedział dziwnym, niedziecięcym głosem, głosem wyzbytym nie- inności, głosem świadomym znaczenia wypowiadanych słów. — Możesz teraz odejść, jeśli chcesz, Łato — dodał Dagnarus Nie będziesz miał przez to kłopotów. Powiem królowej, mojej atce — wymówił to słowo z lekkim skrzywieniem warg — że cię ie chciałem. Nie potrzebuję towarzysza. Gareth rozejrzał się po pokoju, ale nie widział cudownych żaba- wek, książek, gwardzistów w otwartych drzwiach pilnujących, aby chłopiec do bicia nie udusił Jego Wysokości, ani sług czających się w pobliżu, by zaspokoić najdrobniejsze życzenie księcia. Gareth widział jego samotność, wyraźnie i jasno niczym słońce. Widział ją jak lustro odbijające jego własną samotność. Widział skaczącego wesoło jelenia ze strzałami. — Jeśli zechcą mnie zbić, Dagnarusie — powiedział nieśmiało Gareth — będą musieli mnie najpierw złapać. Złociste klejnoty roziskrzyły się, zielone oczy zalśniły i książę roześmiał się w głos. Taki zawadiacki był ten śmiech, że szambe- lan, który wyczekiwał w korytarzu — mając nadzieję na bójkę, by móc powiedzieć Jej Królewskiej Mości jako pierwszy, iż on, szam- belan, był temu przeciwny od samego początku — wetknął głowę w drzwi. — Czy cię wzywaliśmy? Wynoś się stąd, stary pryku! — krzyk- nął Dagnarus i rzucił w niego drewnianym klockiem. Nabrawszy odwagi, Gareth również rzucił w szambelana kloc- kiem. Nie dorzucił jednak, gdyż zamachnął się za słabo i bez prze- konania. Klocek Dagnarusa został rzucony znacznie celniej i umie- jętniej; nie trafił w mężczyznę tylko dlatego, że szambelan w porę zatrzasnął drzwi. Dagnarus otworzył jedną z książek, wielki, oprawny w skórę tom ze złoconą okładką. Karty były welinowe ze złotymi brzegami. Gareth nieśmiało podziwiał książkę. Patrzył z zachwytem i lękiem na jeden z obrazków w książce — walczącego ze smokiem rycerza w bajecznej zbroi, jakby żywcem wyjętego z opowieści na dobra- noc jego niani. Rozpoznał w tomie księgę napisaną przez magów, którzy spisują wielkie czyny herosów przeszłości i wykorzystują je w nauczaniu. — Chcesz przeczytać tę opowieść? — zapytał Gareth tęsknie. — Nie — skrzywił się wzgardliwie Dagnarus. Zamykając nie- cierpliwie księgę, położył na niej kolejny tom. — To będzie nasza forteca. — Umieścił przed nią katapultę i przygotował się do strze- lania. — Pobawimy się w wojnę. MŁODSZY OPIEKUN Wśród elfów krąży legenda, jak to na początku czasu trzepota- nie skrzydełek motyla sprawiło, że prądy powietrza rozprzestrze- niły się niczym fale na wodzie, nabierając mocy i wielkości, aż w końcu to leciutkie trzepotanie spiętrzyło się w ogromną burzę, która obróciła w perzynę miasto oddalone o tysiąc mil. Jeśli ta le- genda jest prawdziwa — a ze względu na nią elfy darzą moty- le szczególnym szacunkiem — to możliwe, że odgłos kamyka wy- rzuconego z zabawkowej katapulty księcia w malutkich żołnierzy zwielokrotnił się, aż Tarcza Boskiego usłyszał pomruk wojny i po- czuł zapach krwi tysięcy ofiar. Rozmyślał o wojnie, sypiąc okruchy rybkom o złotych łuskach, których miotanie się podczas walki o pożywienie zakłóciło bezruch ozdobnego oczka wodnego. Tarcza lubił ten bezruch, lecz przyjem- ność sprawiało mu także przyglądanie się, jak rybki walczą o okru- chy; między innymi dlatego sam je karmił, zamiast zlecić to mono- tonne zadanie służącym. Po nakarmieniu rybek Tarcza wyciągnął ręce. Podszedł służący z miską czystej wody i ręcznikiem. Tarcza opłukał dłonie, wytarł je w ręcznik i przemówił do innego służącego: — Po południu udzielę audiencji w gaju cedrowym. Czy Sil- wyth z Domu Kinnoth już przybył? Służący skłonił się. — Tak, Tarczo. Oczekuje twojego wezwania. — Napije się ze mną wina w gaju cedrowym — zadecydował Tarcza. — Przyprowadźcie go o oznaczonej godzinie. Służący skłonił się ponownie i wycofał z otoczenia świetnego męża. Trzej arystokraci, którzy tego dnia uzyskali audiencję przy ozdobnym stawie, spojrzeli po sobie. Silwyth z Domu Kinnoth — domu Tarczy — był dotąd zaledwie płotką. Choć piastował urząd Młodszego Opiekuna Wschodniego Lasu, urząd i tytuł nadane mu przez Boskiego, i choć był kuzynem Tarczy, to przecież miał on wielu kuzynów i wielu było Młodszych Opiekunów. Zaproszenie na wino do gaju cedrowego podwyższało jednak status Silwytha. Służący, który należał do służby domowej, przekazał wiado- mość służącemu znajdującemu się na zewnątrz domu, a ten z kolei zaniósł ją Silwythowi. Silwyth nie wszedł jeszcze do domu, lecz czekał na czwartym tarasie ponad bramą. Ponieważ spotkał go za- szczyt zaproszenia do wypicia wina z Tarczą, a tym samym za- szczyt wejścia do domu, sługa poprosił, aby Silwyth poszedł z nim na dziewiąty taras ponad bramą— taras położony najbliżej domu. Silwyth przyjął wiadomość o audiencji oraz o przeniesieniu się na wyższy taras w milczeniu, na pozór beznamiętnie, lecz w sercu uradował się niezmiernie. Elfy od wczesnego dzieciństwa są uczone skrywania emocji, aby nie zakłócić spokoju, nie obrazić lub nie wtrącić się w życie innych. Ten obyczaj sprawia, że elfy uchodzą za zimne i pozbawione uczuć w oczach ludzi, którzy pozwalają swo- im emocjom kipieć i powodują tym samym mnóstwo szkód. Elfy wierzą, że nawet wyrazem twarzy nie należy narzucać się innym, ponieważ wówczas ktoś zostaje zmuszony do uczestniczenia w na- szej radości lub smutku, uniesieniu czy rozpaczy. Tylko najbliżsi, najbardziej zżyci z elfem — na przykład duchowy partner albo czcigodni rodzice — mogą zechcieć przyjąć na siebie brzemię dzie- lonego wspólnie życia. Przyczyna takiego opanowania i dyscypliny jest prosta — prze- trwanie. Życie elfów trwa trzysta lat lub jeszcze dłużej. Ich miasta są nieliczne i gęsto zaludnione. Elfy nie są żądne przygód; rzadko wy- puszczają się daleko od domu i swoich przodków-doradców, robią to tylko w razie wyjątkowej konieczności. Są zaprzeczeniem krasnolu- dów, które nigdzie nie zagrzeją miejsca dłużej niż dwa dni. Choć elfy słabo rozumieją ludzi, jeszcze mniej rozumieją krasnoludy. Liczba urodzeń wśród elfów jest wysoka, liczba zgonów niska (chyba że niektóre lub wszystkie spośród siedmiu wielkich Domów toczą wojnę). Elfie rodziny trzymają się razem, dlatego w elfich do- mostwach i miastach jest tłoczno. Elf prawie zawsze widzi, słyszy i czuje wokół siebie wiele innych elfów. Tylko dzięki utrzymaniu najściślejszej dyscypliny i opanowania mogą oni w tym tłoku prze- trwać i zachować zdrowe zmysły. Człowiek wstępujący w progi elfiego domu zachwyca się pa- nującą tam ciszą i spokojem, a potem zdumiewa się, słysząc, że to jedno niewielkie domostwo mieści nawet trzydziestu elfów, łącznie z prapradziadkami, pradziadkami, dziadkami, rodzicami, dziećmi, dziećmi dzieci, nie wspominając o służących, Czcigodnym Przod- ku, ciotkach, wujach i kuzynach. Z kolei elf odwiedzający gospo- darstwo ludzkie czuje się przytłoczony hałasem, smrodem, bałaga- nem i zdumiewa się, gdy odkrywa, że mieszkanie zajmuje zaledwie kilkoro ludzi — rodzice, dziecko i jeden, czasem dwóch służących. Im wyższa ranga elfa, tym większa powierzchnia mieszkanio- wa, chociaż wielkość domu oznacza, że prawdopodobnie zamiesz- kuje go więcej krewnych, jak również Starszych Domu, członków ich najbliższej rodziny oraz szlachciców pozostających w gościnie. Goście zwykle zajmują domki gościnne położone w pobliżu bramy; właśnie tam Silwyth spędził noc po swoim przybyciu. Jego dom ro- dzinny znajdował się na północ od Lovod, miasta Tarczy. Aby sta- wić się na jego wezwanie, Silwyth podróżował przez cały dzień i noc, zmieniając w drodze konie. Silwyth wspinał się po niezliczonych kamiennych schodach wio- dących z czwartego ogrodu do dziewiątego, powściągając pośpiech, aby utrzymać odpowiednią odległość między sobą a służącym. Ogrody na łagodnym stoku góry zbudowano w formie tarasów. Ozdobne krzewy i oczka wodne okalały małe szemrzące fontanny. Po kamiennych łukach nad furtkami pięły się orchidee, róże i pnącza winorośli. Ścieżki wiły się wśród starannie przystrzyżonych żywo- płotów i cienistych grot. Ogrody, poza roztaczaniem niezwykłego piękna, spełniały jeszcze kilka innych istotnych funkcji. Wskazy- wały gościowi, że właściciel ogrodów jest potężny i zamożny, sko- ro stać go na opłacenie pracy potrzebnej do ich utrzymania, ich pięk- no zaś pomagało gościowi zapomnieć, że musi pokonać tysiąc stop- ni w zboczu góry, by dotrzeć do głównego domu. Jeśli już miał szczęście dostać się do głównego domu. Wielu gości Tarczy nigdy nie wychodziło poza czwarty ogród, niektórzy nigdy nie ujrzeli nic poza pierwszym. Silwytha spotkał ogromny zaszczyt. Ogrody spełniały także funkcję militarną — broniły domu przed atakiem. Silwyth, sam będący żołnierzem, nie widział śmiertelnych pułapek sprytnie zamaskowanych roślinnością, ale wiedział, że tam są. Zauważył, że wąskie schody — zbyt wąskie, by dwie osoby mogły iść obok siebie — wiły się i zakręcały między ogrodami; wy- cięte w zboczu, były jedyną drogą do domu. Armia, która usiłowa- łaby wspiąć się po pokrytym rumowiskiem zboczu, musiałaby roz- proszyć się po całym stoku, potykać się o kamienie i grzęznąć w piasku, przez co stałaby się łatwym celem dla znakomitych łucz- ników Tarczy. Mijając kolejną cienistą grotę obrośniętą wonnymi tuberozami, Silwyth zauważył kratę w kamiennej podłodze — wejście do jedne- go z licznych podziemnych tuneli, które z pewnością wychodziły z domu do ogrodu. Uzbrojone oddziały mogły się przemieszczać pod ziemią w tajemnicy, nie zauważone, i uderzyć znienacka w do- wolnym punkcie. Tarcza był dobrze chroniony i zdawało się, że potrzebował tej ochrony. Dom Kinnoth prowadził niebezpieczną grę. Dotarłszy do wejścia na dziewiąty taras służący zatrzymał się, aby dać Silwythowi czas na zauważenie piękna ogrodu i nasycenie nim duszy. Wiedząc, że duszę należy karmić tak samo jak ciało, Sil- wyth przespacerował się po starannie wytyczonej ścieżce, która wiła się między rozmaitymi roślinami. Każda grupa roślin przema- wiała do innej części duszy, każdy zapach pobudzał inną część ciała. Kiedy Silwyth dopełnił spaceru, służący ukłonił się i zapytał, czy czcigodny gość ma ochotę na przekąskę. Oto była kolejna oznaka, że zyskał wyższą pozycję u Tarczy. W czwartym ogrodzie nie zaproponowano Silwythowi nawet kub- ka wody. Przyjął ofertę, gdyż odmowa oznaczałaby obrazę. Służący oddalił się. Silwyth usiadł na gładkiej kamiennej ławie nad stawem porośniętym liliami. Podpłynęło kilka rybek, oczekując na okruchy. Z tego miejsca Silwyth miał doskonały widok na domostwo Tarczy, jedno z kilku do niego należących. Choć mniej okazały od innych, był to podobno ulubiony dom Tarczy. Jego główną siedzibą był duży zamek w mieście Lovod, mieście rządzonym przez Dom Kinnoth od czasu, kiedy Matka i Ojciec umieścili swoje dzieci na ziemi. Główny dom zbudowano z drewna umocnionego gliną na ka- miennej podstawie z ogromnych bloków granitu. Dom miał trzy piętra, był wdzięczny i miły dla oka, a przy tym funkcjonalny. Obok domu stanęła zbrojownia, połączona z nim zabudowanym korytarzem. Dom otaczał granitowy mur, od którego do wejścia dojść można było tylko okrężnymi ścieżkami. Zamek w mieście był zbudowany podobnie, chociaż o wiele wspanialszy i jeszcze moc- niej ufortyfikowany. Tarcza wraz z rodziną mieszkał w tym domu przez większą część roku, do zamku sprowadzał się tylko w czasie wojny. Silwyth uważał, aby jego wzrok nie spoczywał zbyt długo na domu i jego umocnieniach. Obserwator — a był pewien, że ktoś go obserwował — mógłby go podejrzewać o szukanie sposobu na po- konanie tych umocnień. Silweth wyraził więc spojrzeniem należny zachwyt dla domu, a następnie ponownie popatrzył na ogród. Jego grzeczność została nagrodzona. W ogrodzie przebywał jeszcze je- den gość — dama. Nie zauważył jej podczas kojącej duszę przechadzki, gdyż spa- cerowała po innej części ogrodu, oddzielona od niego strumieniem, który spokojnie płynął kamiennym korytem. Na drugą stronę pro- wadził wygięty mostek przerzucony nad strumieniem. Służący przy- prowadził go na tę stronę mostku, celowo rozdzielając gości. Dama przechadzała się po alejkach, podziwiając kwiaty, niekiedy dotyka- jąc któregoś dłonią. Towarzyszyła jej służka, która, jak kazał zwy- czaj, zachowywała odpowiednią odległość. Silwyth wstał i wyszedł na otwartą przestrzeń, gdzie nieznajoma mogła go widzieć, aby nie pomyślała, że ją szpieguje. Zobaczyła go pokojówka i zwróciła na niego uwagę swej pani. Dama spojrzała w jego stronę i skłoniła się oficjalnie. Silwyth oddał ukłon, skła- dając ręce i podnosząc je do czoła, bo choć nie rozpoznał kobiety, po wzorze materiału jej obszernych szat zorientował się, że jest żoną jednego z Opiekunów Wschodniego Lasu. Tym samym prze- wyższała rangą Silwytha, który był Młodszym Opiekunem. Jej mąż musiał gościć u Tarczy. Silwyth zaciekawił się, dlaczego dama spa- ceruje po dziewiątym ogrodzie za bramą, skoro powinna przebywać w ogrodach przy domu. Wrócił służący, niosąc jaśminową herbatę i talerz owoców ró- ży w cukrze. W tym samym czasie inny służący wszedł do drugiej części ogrodu, niosąc imbryk i talerz. Elfy uważają, że jedzenie i pi- cie w obecności innych bez zaproszenia do wspólnego posiłku jest w najwyższym stopniu niegrzeczne. Dlatego inaczej niż u ludzi służba elfów nie obsługuje swoich państwa podczas posiłków, lecz zostaje odesłana, aby sarria mogła się pożywić. Największa obelga, jaką jeden elf może wyrządzić drugiemu, to zjeść coś w jego obec- ności, nie zaprosiwszy go do udziału w posiłku. Wielka wojna mię- dzy Domami TrovaIe i Wyval, która trwała pięćset lat, rozpoczęła się od tego, że pan Domu Trovale zjadł owoc granatu przy panu Domu Wyval. Ogród jednak zawierał mnóstwo zacisznych zakątków, gdzie dwa nie znające się elfy mogły spożyć posiłek w odosobnieniu, jeśli tego chciały. Decyzja należała do damy, ze względu na jej wyższą rangę. Spojrzała w kierunku Silwytha i powiedziała coś do swojej po- kojówki. Służąca przeszła przez mostek i zbliżyła się do Silwytha ze spuszczonym wzrokiem. Ukłoniła się trzy razy, bardzo nisko. — Czcigodny nieznajomy, moja pani kazała mi powiedzieć, że ogród jest zbyt piękny, aby dwoje oczu i jedne usta mogły mu od- dać sprawiedliwość. Czworo oczu i dwoje ust o wiele lepiej może wyrazić zachwyt dla jego cudów. Pyta, czy uczcisz ogród, dołączając do niej. — Uczczę ogród i uczczę szlachetną damę — odparł Silwyth i za pokojówką przeszedł przez mostek. Po drugiej stronie złożył ukłon, podszedł bliżej, ponownie zło- żył ukłon i znów podszedł. Gdy znalazł się w odległości dziesięciu kroków od damy, stanął i skłonił się po raz trzeci. Prostując się, po- wiedział: — Jestem Silwyth z Domu Kinnoth, Młodszy Opiekun Wschod- niego Lasu. Dziękuję za zaszczyt, jakim mnie obdarzyłaś, pani. Mój Dom i ja jesteśmy na twoje usługi. Dama przypatrywała się siedzącej wysoko na drzewie kukułce, której niemądre nawoływanie rozlegało się zgrzytliwie pośród ci- chego, miękkiego szmeru wody w fontannie. Na głos Silwytha opu- ściła wzrok, odwróciła głowę i spojrzała na niego. •— Jestem lady Valura z Domu Mabreton. Tyle Silwyth odgadł z symbolu Mabretonów wyhaftowanego na jej sukni. Znów zaciekawiło go, dlaczego dama jest tutaj, skoro jej małżonek musi być w domu. Lady Valura zajęła miejsce przy małym stoliku, ustawionym przez służących nad stawem. Służący postawili imbryki i talerze, po czym znikli. Silwyth, zajmując miejsce dopiero wówczas, gdy dama usiadła, w cieniu groty dostrzegł dwóch żołnierzy odzianych w barwy Mabretonów. Służący im także podawali herbatę, by mog- li się nią rozkoszować, a jednocześnie nie spuszczać oka ze swojej podopiecznej. Zważywszy na młodość i urodę damy — była jedną z najpięk- niejszych kobiet, jakie Silwyth widział w życiu — nie zdziwił się, że jej mąż trzyma taki skarb pod strażą. Kolejne słowa Silwyth wy- mówił z całkowitą szczerością. — Ogród w istocie jest cudowny, pani, lecz obecność w nim kwiatu Mabretonów zwiększa jego piękno stukrotnie. Lady Valura uprzejmie skinęła głową. Jej miękkiego niczym płatek orchidei policzka nie zabarwił rumieniec, pąsowych warg nie tknął uśmiech zadowolenia. Przywykła do komplementów, nudziły ją- — Uzyskałeś audiencję u Tarczy, lordzie Silwyth? — zapytała, wskazując gestem, żeby nalał herbatę. Gdyby Silwyth miał wyższą rangę, ona sama przyjęłaby rolę gospodyni. — Spotkał mnie ten zaszczyt, pani. Mam wypić wino z Tarczą w gaju cedrowym. Lady Valura uniosła delikatną brew i przyjrzała mu się z więk- szym szacunkiem. — Spotkasz tam mego męża. Lord Mabreton także został za- proszony przez Tarczę na wino do gaju cedrowego. — Mądrość więc kazała ci, pani, skorzystać z ciepłego, piękne- go dnia i spacerować po ogrodzie, zamiast zamykać się w czterech ścianach. Bez uchybienia dla wspaniałego domu, który z pewnością jest bardzo wygodny i przestronny. Na to wargi damy uniosły się w górę, a ciepło rozjaśniło od wewnątrz zielone oczy, przywodząc Silwythowi na myśl słońce przeświecające przez zielone listowie. Napiła się herbaty, przegry- zła owocem róży i powiedziała: — Innymi słowy, lordzie Silwyth z Domu Kinnoth, zastana- wiasz się, dlaczego czekam na męża w ogrodzie na zewnątrz domu, zamiast być z nim w ogrodach w środku. — Zignorowała uprzejmy protest Silwytha i dodała: — Jestem córką Anocka z Domu Llywer. Silwyth skłonił się ze zrozumieniem. Powinien się domyślić po tatuażu wokół jej oczu; tatuaż taki przypomina maskę, lecz oznacza pochodzenie elfa. Tak zachwyciła go uroda damy, że nie przyjrzał się dokładnie tatuażowi. Żoną Tarczy była Hira z Domu Tanath. Dom Tanath i Dom Llywer od kilkuset lat z przerwami toczyły woj- nę i choć teraz oficjalnie panował między nimi pokój, pozostały zdeklarowanymi wrogami. Córka Domu Llywer nie mogła wejść do domu córki Domu Tanath, nie tracąc twarzy, córce Domu Ta- nath zaś nie wypadało przyjmować wroga. Lecz ponieważ małżon- ce tak wysoko postawionego szlachcica nie można było kazać cze- kać u bramy, dziewiąty ogród był rozwiązaniem kompromisowym. Gdyby Domy ponownie zaczęły wojnę, lord Mabreton znalazłby się w trudnej sytuacji, rozdarty między obowiązkiem wobec rodzi- ny a lojalnością wobec Tarczy, który stanąłby w obliczu podobnego problemu. Tarcza na pewno to rozumiał i robił, co w jego mocy, aby nie dopuścić do wojny między oboma stronami. — Zazwyczaj pozostaję w domu, kiedy mój mąż ma audien- cię u Tarczy, ale tym razem podróżujemy stąd do Glymrae, gdzie wstąpimy w Portal i podążymy do Vinnengael, gdzie mój mąż obej- muje stanowisko ambasadora. Nie chciał zostawiać mnie samej w naszym obozie i nalegał, abym mu towarzyszyła. .— Czy podróżowałaś już kiedykolwiek przez któryś z Portali, pani? — Nie, mój panie. A ty? Tak więc okazało się, że żadne z dwojga elfów nigdy nie by- jo w magicznym Portalu ani w sławnym mieście Vinnengael. Oboje o nich słyszeli i mogli porównać wiadomości. Zaczęli rozmawiać o podróżowaniu przez Portale — czarodziejskie tunele zbudowane przez magów z Vinnengael, które pozwalały elfom dotrzeć do mia- sta w ciągu jednego dnia zamiast sześciu miesięcy. — Słyszałam, że przebywanie w Portalu to nic nadzwyczajne- go — powiedziała Valura. — Magowie sprawili, że wygląda jak zwykły tunel wykopany wewnątrz góry, nie przypomina tunelu wy- ciosanego w czasie i przestrzeni. Podróżnego otaczają szare ściany, gładkie niby marmur, szare sklepienie i szara podłoga, po której łatwo iść. Nie jest tam ani gorąco, ani zimno. Podróż zajmuje pół dnia i z tego, co słyszałam, jest w najwyższym stopniu nudna. Nie ma żadnych widoków, żadnego zajęcia. Muszę powiedzieć, że je- stem rozczarowana. Miałam nadzieję przeżyć coś ekscytującego. Więc życie z lordem Mabretonem nie było ekscytujące. Ale może nie chciała, żeby tak to zabrzmiało. Chciała czy nie, Silwyth udał, że nie słyszał tego ostatniego stwierdzenia, które mogło być uznane za wysoce obraźliwe wobec lorda. Silwyth zachował je jed- nak w pamięci, jako coś, co mogło zostać wykorzystane w przy- szłości. — Jest to podyktowane rozsądkiem, lady Valuro — rzekł gład- ko — że Portalowi nadano możliwie najzwyklejszy wygląd. Po- myśl, pani, o handlarzach i kupcach, którzy muszą przez niego przechodzić wielokrotnie. Gdyby było to niewygodne albo straszne, nie kwapiliby się do podróży. — Przekonałam się, że ludzie chętnie znoszą trudy w pogoni za zyskiem, lordzie Silwyth — odparła lady Yalura. — Rozumiem jednak twoją rację. Wyrzeknę się ekscytujących przeżyć, aby wę- drowny handlarz mógł bez obaw ponieść swoje buciki na jarmarki Vinnengael. Przeszli do rozmowy o świecie ludzi. Przynajmniej tutaj lady Valura mogła liczyć na ekscytujące przeżycia, choć może nie z ro- dzaju tych, które sprawiały jej największą przyjemność. Przytaczała historie o tym, jak okropne może być życie wśród ludzi przy ich nieokrzesaniu, dziwacznych zwyczajach i prostackich manierach. — Planuję mieć z nimi jak najmniej do czynienia — rzekła lady Valura. — Nie będziemy nawet mieszkać w Vinnengael. Nie zgo- dziłam się na to. Lord Mabreton zbudował dla mnie dom w ustron- nym, lesistym miejscu nad rzeką Hammerclaw, tak daleko od mia- sta ludzi, jak to było możliwe. Mój pan sam będzie korzystał z tego domu jako schronienia, kiedy wybryki ludzi staną się dla niego nie- znośne. Silwyth wyraził właściwe współczucie, jednak jego słowa nie płynęły ze szczerego serca. Prawdę mówiąc, nie umiał zbytnio współczuć tej damie. Był jednym z tych rzadkich elfów, które lubią podróżować; dużą przyjemność sprawiały mu nowe doświadcze- nia i oddałby sporą część swego niemałego majątku, by móc poje- chać do Vinnengael, o którego cudach wiele słyszał. Tymczasem zaś był uwiązany w domu. Nie mógł opuścić rodziny bez pozwole- nia, a tego jego ojciec nigdy mu nie udzieli. Obowiązek wobec rodzi- ny górował nad wszelkimi pragnieniami i potrzebami jednostki. Obo- wiązek wobec Tarczy byłby jednak ważniejszy. Nawet jego ojciec nie mógłby zakwestionować takiego rozkazu. Silwyth od dłuższego czasu napomykał w obecności odpowiednich osób, że byłby zaintere- sowany jakimkolwiek zadaniem zleconym mu przez Tarczę. Imbryki zostały opróżnione. Żołnierze pobrzękiwali mieczami w pochwach, dając do zrozumienia, że według ich oceny spotkanie ich pani z przystojnym młodym nieznajomym trwa już wystar- czająco długo. Silwyth sam poznał, że czas odejść. Wstał, ukłonił się i podzię- kował damie za jej uprzejme zaproszenie do wspólnego posiłku. Zapytał, czy może jej w jakiś sposób służyć. Odparła, że nie, po cZyin zwolniła go niedbałym gestem ręki, który wyraźnie mówił: Zabawiałeś mnie przez godzinę. Teraz mnie nudzisz. Zniknij mi z oczu czym prędzej". Silwyth wycofywał się, dopóki nie oddalił się na taką odległość, że mógł odwrócić się do niej plecami, nie obrażając jej. Przeszedł przez mostek i — zachęcony, jak to zwykle bywa, przebywaniem W ogrodzie — spędził dwie przyjemne godziny, wglądając w siebie, przechadzając się po ogrodzie swojego wewnętrznego domu, wyry- wając zeń chwasty i troszcząc się o te spośród roślin, które wyda- wały mu się najcenniejsze. Tam też, w swym wewnętrznym ogro- dzie, zasadził kwiat na cześć urody lady Valury. Do ogrodu zakradły się cienie nocy. Ptaki śpiewały swoje pio- senki na dobranoc, a nocne kwiaty zaczynały otwierać płatki i wy- dzielać oszałamiające wonie, kiedy zjawił się sługa powiadamia- jący Silwytha, że Tarcza pije wino w gaju cedrowym i prosi, aby Silwyth do niego dołączył. Silwyth poszedł za służącym zadaszoną alejką prowadzącą do domu. W powietrzu rozlegał się dźwięk dzwonków wietrznych, za- wieszonych w każdym rogu spadzistego dachu. Elfy czczą wiatr jako święty i wierzą, że dzwonki wietrzne śpiewają głosem bogów. Silwyth wszedł do domu i minął wartowników, którzy oddali mu ukłony należne jego randze, i tylko tyle. Wewnątrz polecono mu pozostać w holu, dopóki pani domu nie zostanie powiadomio- na o jego przybyciu i udzieli mu pozwolenia na wejście. Uczyniła to, nie zadając sobie trudu, by go osobiście powitać; był zaled- wie Młodszym Opiekunem. Jak nakazywał zwyczaj, zapytał uprzej- mie o jej zdrowie i szczęście, a gdy na oba pytania usłyszał zado- walające odpowiedzi, zaprowadzono go do Świątyni Czcigodnego Przodka. Każde elfie domostwo posiada przodka-doradcę, który zgodził się wyrzec odpoczynku w wiecznym ogrodzie Matki i Ojca, aby po- zostać ze swą rodziną, by służyć radami i wskazówkami. Ponieważ to Matka i Ojciec oznajmiają swoją wolę przez Czcigodnego Przod- ka, lekceważenie jego rad i wskazówek, choć bywają one nieprzy- jemne, wiąże się z wielkim niebezpieczeństwem. Każdy dom stawia Czcigodnemu Przodkowi świątynię. W bied- niejszych rodzinach może ona być bardzo prosta i składać się ze stołu, kadzielnicy, małego srebrnego dzwoneczka i koniecznie daru w postaci zawsze świeżych kwiatów ustawionych na stole. Świąty- nia może też być okazała, jak to miało miejsce w domu Tarczy, gdzie zajmowała cały pokój. Zapełniały go przedmioty należące niegdyś do Czcigodnej Przodkini — malowane parawany, ręcznie zdobione wachlarze, nawet jej szaty i trzewiki, a także komplet do mah-jongga, jej ulubionej gry. Wieczorami często rozgrywała z Tarczą jedną czy dwie partyjki. Silwyth zadzwonił srebrnym dzwoneczkiem, aby powiadomić o swojej obecności, złożył hołd i już miał wychodzić, kiedy ujrzał kobietę o godnym wyglądzie, odzianą w barwy Domu, która przy- glądała mu się z końca świątyni. Przejęty, rozpoznał samą Czci- godną Przodkinię. Zdumiony i ogarnięty wdzięcznością za spotykający go zaszczyt, Silwyth złożył najniższy, pełen największego szacunku oficjalny ukłon, krzyżując ręce na piersi i pozostając w tej pozycji przez trzy- dzieści uderzeń serca. Uniósł głowę i przekonał się, że Czcigodna Przodkini przypatruje mu się łaskawie. Uśmiechnęła się i skinęła mu głową. Potem znikła. Sługa towarzyszący Silwythowi widział to, oczywiście, nie sko- mentował jednak zdarzenia; służący i goście nie wdawali się w po- gawędki. Ale po przybyciu do gaju cedrowego sługa szepnął coś do ucha osobistemu lokajowi Tarczy, ten zaś przekazał informację swojemu panu, który popatrzył na Silwytha ze wzrastającym zainte- resowaniem. Elfy, jeśli to tylko możliwe, wybierają życie pod gołym niebem. Dom jest miejscem, gdzie chronią się przed żywiołami i nieprzyja- ciółmi. Gdy nie zagraża ani pogoda, ani wrogi dom, elf pracuje, bawi się, kocha, śpi i posila się na dworze. Na zewnątrz dom jest więc o wiele bardziej ozdobny niż w środku. Alkowy sypialne Tar- czy — starannie ukryte pod rozkwitającymi nocą drzewami —jego prywatne i oficjalne jadalnie, miejsca zabaw dla dzieci, dziewięć sal audiencyjnych oraz miejsca spotkań rodzinnych mieściły się na zewnątrz, w różnych częściach rozległego domu-ogrodu. W więk- szości były obudowane ozdobnymi ażurowymi ściankami i przy- tyte dachem listowia, który chronił elfy przed każdym deszczem, z wyjątkiem najbardziej ulewnego. Wybór sali audiencyjnej zależał od kilku czynników: pory dnia, wagi spotkania, a nade wszystko od tego, jakiego zaszczytu Tarcza chciał udzielić gościowi. Najmniej zaszczytne było miejsce przy stawie z rybkami, używane rano dla załatwienia rutynowych spraw Domu. Najbardziej wywyższony był gaj cedrowy. Prosto, wytwornie, pięknie. Takie było pierwsze wrażenie Sil- wytha, kiedy wszedł do gaju cedrowego. Pięć rzędów drzew cedro- wych tworzyło krąg wokół patio z wypolerowanego białego kamie- nia, na którym ustawiono półkolem ozdobnie rzeźbione krzesła, malowane i grubo lakierowane zarówno dla urody, jak i dla wytrzy- małości na żywioły. Cedry od stuleci przycinano i pozwalano ros- nąć na tę samą wysokość, a dolne konary obcinano, by wszystkie pnie były obnażone do jednego poziomu. Gałęzie i liście tworzyły wstęgę zieleni w górze, a pnie i cienie brązową wstęgę w dole. Siłwyth stał w cieniu zewnętrznego rzędu cedrów, oczekując wezwania Tarczy. Nie czekał długo. Skoro tylko lokaj oznajmił o jego przybyciu, Tarcza sam wstał i przeszedł wśród drzew, by po- witać gościa, czyniąc mu tym samym wielki honor. Silwyth ukłonił się, przyciskając jedną rękę do serca w geście hołdu dla Tarczy. Tarcza odwzajemnił gest, pochylając się w minimalnym, wystu- diowanym ukłonie, który świadczył o uprzejmym uznaniu dla rangi Silwytha, a być może odrobinę więcej. — Sługa powiedział mi, że nasza Czcigodna Przodkini, lady Amwath, wyrządziła ci wielki zaszczyt, Młodszy Opiekunie. — Niegodnym jest, Tarczo Boskiego — odrzekł pokornie Sil- wyth — lecz lady Amwath, twoja czcigodna matka, w istocie wi- działa mnie i chyba z zadowoleniem przyjęła mój płynący z głębi serca szacunek. — Moja czcigodna matka zawsze miała oko na przystojnych młodzieńców — zachichotał Tarcza. Silwyth odczuł niemały wstrząs na te słowa, mogące świadczyć o braku synowskiego szacunku, lecz zaraz przypomniał sobie, że lady Amwath, wcześnie owdowiawszy, była znana z niezależności, żywego zainteresowania polityką, wybujałej ambicji i łapczywej ra- dości życia. Dzięki umiejętnościom i manewrom jej syn osiągnął wysokie stanowisko Tarczy Boskiego, co znaczyło, że stał się drugą najważniejszą osobą w świecie elfów. Fakt, że Tarcza ze wszyst- kich sił dążył do tego, by stać się najpotężniejszy, stanowił tajemni- cę poliszynela. Nie wiedząc, jak odpowiedzieć na takie stwierdzenie, Silwyth skłonił się ponownie, unikając tym samym konieczności mówienia. Na krzesłach w gaju cedrowym siedział jeszcze jeden mężczyzna — lord Mabreton, małżonek lady Valury. Tarcza poprowadził Silwytha do gaju. Lord Mabreton wstał. Młodszy Opiekun pokłonił mu się, ten zaś z szacunkiem odwzajem- nił ukłon. Silwyth nie znał lorda Mabretona, który nie był panem lennym Silwytha, ale pochodził z innej części świata elfów. Panem Silwytha, Opiekunem, któremu Silwyth winien był posłuszeństwo, był lord Dunath. Był on już jednak w podeszłym wieku — miał bli- sko dwieście siedemdziesiąt pięć lat. Kruchy starzec o sterczących pod napiętą, gładką skórą kościach spędzał prawie cały czas z pę- dzelkiem i atramentem, układając długie poematy o pełnych chwały dniach młodości. Silwyth przypatrywał się lordowi Mabretonowi z ciekawością, zwiększoną jeszcze pod wpływem niedawnego spotkania z jego piękną żoną. Większość elfich małżeństw to małżeństwa z roz- sądku, ułożone jeszcze przed narodzeniem dzieci. W wielu wypad- kach parę małżeńską z czasem rzeczywiście wiąże miłość. Silwyth odgadł od razu, że w przypadku lorda i lady Mabreton tak się nie stało. Lord był starszy od lady o co najmniej sto lat; musiało to być jego drugie albo nawet i trzecie małżeństwo. Był wysoki i krzepki, miał zimne oczy bez wyrazu i usta, które nigdy się nie śmieją, chy- ba że z nieszczęścia innych. „Tęgie ciało, nietęga głowa", jak mówi porzekadło. Typ obłąkańczo zazdrosny o żonę, której urodę bez „tpienia traktował wyłącznie jako trofeum. Silwyth od razu po- czuł do niego niechęć. Tarcza zaprosił ich, aby usiedli. Lorda Mabretona posadził po swojej prawej ręce, a Silwytha po lewej, na krześle oddalonym 0 jedno miejsce od siebie. Pozostawienie wolnego krzesła było oznaką szacunku dla nieobecnego lorda Dunatha. Słudzy wnieśli dzbany białego wina, które chłodziło się w mi- sach śniegu znoszonego ze szczytu góry. Podano talerze z innymi specjałami, owoce, pieczywo, słodkie wafelki, wszystko przepysz- ne. Słudzy ustawili jedzenie i wino na stole, który w tym celu przy- nieśli, po czym —jak nakazywał zwyczaj — odeszli. Silwyth, jako najmłodszy i najniższy rangą, nalał wina starszym i dostojniejszym od siebie. Przy winie nie rozmawia się o interesach. Dozwolone są tylko niektóre tematy. Zalicza się do nich wychwalanie domu i ziem go- spodarza oraz sławienie rodziny gospodarza, na co on z kolei odpo- wiada wychwalaniem swoich gości. Przybiera ono postać opowie- ści. Elfy pasjami lubią opowieści, zwłaszcza te, w których mowa o sławnych czynach ich przodków. Przytaczają je z rozkoszą, gdy tylko nadarzy się okazja. Celem każdego żyjącego elfa jest dokona- nie czegoś tak dzielnego, tak chwalebnego i tak sławnego, żeby jego potomni mogli z dumą o tym opowiadać. Lord Mabreton rozpoczął od znanej opowieści o odważnej wal- ce lady Amwath z zamachowcami, którzy właśnie zamordowali jej męża. Silwyth, który przed przybyciem studiował dzieje rodu Tar- czy, na wypadek gdyby został poproszony o opowieść, początkowo wybrał tę historię, lecz potem z niej zrezygnował, gdyż była jedną z najbardziej znanych i istniało duże prawdopodobieństwo, że zo- stanie przez kogoś opowiedziana. Silwyth poczuł zadowolenie, że wybrał inną opowieść. Właśnie powtarzał ją w pamięci, kiedy połową umysłu, którą wsłuchiwał się w słowa lorda Mabretona, uświadomił sobie, że lord popełnia okropny błąd. Chcąc pochlebić Tarczy, który podczas ataku znajdował się w łonie matki, lord Mabreton uczynił aluzję, że to sam Tarcza przy- dał matce odwagi do zabicia dwóch zabójców. Słaba kobieta, za- kończył, sama z siebie nie byłaby tak dzielna. Tarcza przyjął opowieść z należną uprzejmością, rewanżując się historią pochwalną pod adresem lorda Mabretona. Tylko Silwyth za- uważył pełne złości podrygiwanie obutej w sandał stopy Tarczy pod haftowanym rąbkiem szaty. Tarcza był bardzo dumny ze swej matki. Silwyth domyślił się, że lord Mabreton stracił w oczach Tarczy. „Jak bardzo? — zastanawiał się Silwyth. — I co to oznacza dla mnie?" Nadeszła kolej Silwytha na opowiedzenie historii. Pilnie za- głębiał się w swoje studia i teraz opowiedział historię, którą za- słyszał od swojego przodka-doradcy — dawno zmarłego dziadka. Był to dość złośliwie usposobiony duch, który nie marnował czasu na grę w mah-jongga. Był zazdrosny o żywych i nieustannie wtrącał się w ich sprawy, przynosząc posłania od bogów trzy razy dziennie. Można było sądzić, że Ojciec i Matka niezmiernie interesują się drobnymi sprawami gospodarskimi, gdyż przodek-doradca stale o tym mówił. Był jednak gorącym zwolennikiem Tarczy i jego domu, toteż zgodził się dostarczyć Silwythowi pochwalnej opowie- ści, tylko umiarkowanie narzekając, że nikt go nigdy nie słucha. Tarcza słuchał z zadowoleniem, choć nikt poza Silwythem nie odgadłby tego. Z pewnością nie tępy lord Mabreton, który nie zwra- cał uwagi na recytację Silwytha, lecz rozparł się na krześle, senny pod wpływem wina, niecierpliwie czekając na zakończenie części ceremonialnej spotkania i przejście do interesów. Ale stopa Tarczy nie drgnęła ani razu. Nie spuszczał zaciekawionego wzroku z Sil- wytha. — Nie słyszałem tej historii, Młodszy Opiekunie — powiedział Tarcza, gdy Silwyth skończył. — Dziękuję ci, że ją opowiedziałeś. Liczę, że opowiesz ją jeszcze nieraz w mojej obecności. Silwyth zrozumiał ukryte znaczenie takiego stwierdzenia i ura- dował się w duchu; może zostanie włączony do osobistej świty Tar- czy. Lord Mabreton stłumił ziewnięcie. Po czasie przepisanym na wypicie wina powrócili słudzy, by za- brać dzban, misę ze śniegiem oraz puste talerze. Nadeszła pora na omawianie interesów. Lord Mabreton całkowicie oprzytomniał. Tarcza skinął na przybocznego, który zjawił się, gdy zabrano wino. przyboczny wystąpił, wręczył Tarczy dwa zwoje — jeden prze- wiązany ciemnozieloną wstążką, a drugi jasnozieloną. Ciemnozie- lony trafił do rąk lorda Mabretona, Opiekuna; jasnozielony do Sil- wytha, Młodszego Opiekuna. Obaj rozwinęli swoje zwoje i przeczytali rozkazy, które wyszły spod pędzelka samego Boskiego. Rozkazy zostały wyrażone w for- mie skomplikowanych wierszy, ich znaczenie kryło się gdzieś po- śród kwiecistych fraz. Silwyth udawał, że czyta dokument z grzecz- ną uwagą. Prawdziwe rozkazy miały paść z ust Tarczy. Silwyth doczytał dokument do końca i podniósł wzrok. Tarcza w skupieniu patrzył na cedry, na czole rysowała mu się zmarszczka. Tarcza miał sto pięćdziesiąt lat, co w przypadku elfa stanowiło pełnię życia. Słynął jako zawzięty i dzielny wojownik, niezwykle ambitny; kochał władzę, którą posiadał, i zamierzał ją utrzymać. Od roku krążyły plotki, że Boski jest zazdrosny o potęgę Tarczy, która —jako że Tarcza władał ogromną armią — przewyższała po- tęgę Boskiego. Boski robił wszystko, co w jego mocy, aby zbudo- wać sojusze między pozostałymi Domami, może nawet spiskował, aby obalić obecnego Tarczę i mianować kogoś, na kogo lojalności mógłby polegać. Tarcza zwrócił zamyślony wzrok na Silwytha, który odpowie- dział spojrzeniem. Był czas na pokorę i był czas na ujawnienie we- wnętrznej siły. Tarcza wydawał się zadowolony z tego, co ujrzał, gdyż skinął lekko głową. — Lordzie Mabreton — przemówił Tarcza, odwracając się — niniejszym Boski, Pan Nas Wszystkich — powiedział to z lekkim skrzywieniem warg — rozkazuje ci udać się do królewskiego mia- sta ludzi, Vinnengael, gdzie obejmiesz stanowisko ambasadora. Lord Mabreton wyraził swoją radość, wdzięczność i gorliwą chęć wykonania rozkazu, który najwyraźniej wcale go nie zasko- czył, jako że i on, i jego żona wraz ze świtą znajdowali się już w drodze. Tarcza zwrócił się do Silwytha. — Ty, Młodszy Opiekunie, będziesz towarzyszyć lordowi Ma- bretonowi. Masz wielkie szczęście, młodzieńcze. Twoja prośba o pozwolenie na studia w Wielkiej Bibliotece króla Tamarosa zo- stała spełniona — otrzymałeś je. Więc to o tym był zagmatwany poemat. Silwyth nie potrafił go rozwikłać, zwłaszcza że nikomu nie przedstawiał takiej proś- by. Wyraził serdeczną wdzięczność Tarczy, a także lordowi Mabre- tonowi za to, że pozwolił mu podróżować w swej szlachetnej kom- panii. Sądząc z grymasu na twarzy lorda, nie wiedział on wcześniej, że wraz z żoną mają mieć towarzysza podróży, w dodatku młodego i przystojnego. Nie śmiał sprzeciwić się Tarczy, lecz miał na tyle wysokie mniemanie o sobie, że nie zadał sobie trudu, aby ukryć swe niezadowolenie — kolejny błąd. Tarcza powstał, dając do zrozu- mienia, że spotkanie dobiegło końca. Lord Mabreton i Silwyth pożegnali się, dziękując za niezwykły zaszczyt przyjęcia przez tak znamienitą osobę. Tarcza dodał kilka komplementów od siebie. Zwracając się do Silwytha, Tarcza leciut- ko opuścił powieki i uniósł jedną brew. Silwyth i lord Mabreton wycofali się po białej kamiennej plat- formie i weszli między cedry, gdzie — uczyniwszy określoną liczbę kroków — mogli się odwrócić, nie obrażając gospodarza. — Przypuszczam, że będziemy musieli opóźnić wyjazd, abyś mógł powrócić do domu i spakować się, panie. — Tak brzmiały pierwsze nieuprzejme słowa, które padły z ust lorda Mabretona, gdy szli za służącym przez ogród. Silwyth rozzłościł się; takim tonem mówi się do wieśniaka, nie do innego lorda. Rozumiał jednak, że nie powinien ujawniać swe- go gniewu. Może lord Mabreton próbował wciągnąć go w kłótnię, z nadzieją, że przekona Tarczę do zmiany rozkazów. — Przywykłem do podróżowania z małym bagażem. Mam z so- bą wszystko, czego potrzebuję na drogę. Nie spowoduję opóźnie- nia, mój panie — odparł Silwyth. W tej samej chwili źle stąpnął na obluzowaną płytę ścieżki, stracił równowagę i upadł na ziemię. Zakłopotany Silwyth prędko wstał. Dzielnie próbował iść dalej, ale przekonał się, że skręcił kostkę i nie może przenieść na nią cię- żaru ciała. Zagryzając wargi z bólu, usiadł na kamiennej ławeczce. .— Co tam sobie zrobiłeś? — zapytał lord Mabreton, zatrzy- mując się i patrząc ze złością. .— To tylko skręcona kostka, panie — rzekł Silwyth. — Pro- szą, idź dalej. Pozostanę tu przez chwilę i poczekam, aż ból minie. — Widywałem ludzi, którzy mniej dbali o strzałę tkwiącą w trzewiach — zadrwił lord Mabreton. — Teraz będziemy musieli wlec z sobą kalekę. Opuszczam cię, panie. Mam nadzieję, że nie spotka cię więcej nieszczęść! Odmaszerował, burcząc coś do siebie i depcząc po kwiatach. Silwyth pozostał na ławce. Słudzy, przejęci i troskliwi, przy- nieśli mu parującą wodę z olejkiem eukaliptusowym do wymocze- nia stopy oraz szarpie do owiązania. Zajął się tym starannie, siedząc na ławce i czekając. Zamierzał pozostać tam przez godzinę, do za- padnięcia ciemności. Jeśli nawet źle odczytał znak, nie stanie się żadna szkoda. Silwyth właśnie obwiązał kostkę, kiedy pojawił się Tarcza. — Podobno pośliznąłeś się na obluzowanej płycie, panie — po- wiedział Tarcza. — Przykro mi, że stałem się przyczyną twojej kontuzji. Ścieżka zostanie natychmiast naprawiona, a ogrodnik od- powiednio ukarany. — Nie powinieneś go karać z mojego powodu, panie — zapro- testował pokornie Silwyth. — Płyta nie była obluzowana. To moja wina. Nie patrzyłem pod nogi. Tarcza usiadł na ławce obok Silwytha, zadowolonego, że pano- wał zmierzch, gdyż czuł, że nie potrafiłby ukryć swojej radości. — To był szczęśliwy wypadek — rzekł Tarcza z leciutką nutką rozbawienia w głosie. — Potrzebowałem okazji, aby porozmawiać z tobą na osobności. Dowiadywałem się o ciebie, Młodszy Opieku- nie. Mówią, że jesteś inteligentny. Silwyth, siedząc, skłonił się. — Sam zauważyłem, że jesteś obdarzony przenikliwością, dys- krecją i bystrym umysłem — dodał rzeczowo Tarcza. — Mówiono mi także, że dobrze żyjesz z ludźmi. Spojrzał na Silwytha pytająco, jakby oczekiwał wyjaśnień. — Jedna z posiadłości rodzinnych leży na granicy między Tro- mek i Vinnengael, mój panie. Niedaleko od naszego domu znajduje się ludzka wieś. Między elfami i żyjącymi w okolicy ludźmi wy- tworzyła się pewna więź. Kilkoro z nich pracuje u mojej rodziny. Oczywiście są tylko robotnikami i nie wolno im wchodzić do domu. Tarcza ze zrozumieniem skinął głową. Taka bezużyteczna, chao- tyczna masa zakłóciłaby starannie pielęgnowany spokój elfiego do- mu na miesiąc. — Prawdę mówiąc, panie... — Silwyth urwał, wahając się, czy uczynić to niezwykłe wyznanie, które mogło go albo wynieść, albo nieodwracalnie pogrążyć w oczach wielmoży. — Mów otwarcie, Młodszy Opiekunie — zachęcił go Tarcza. — Nawiasem mówiąc, przepraszam, że zapomniałem. Czy noga spra- wia ci wielki ból? — W głosie Tarczy brzmiała chytrość. — Nie bardzo, panie — odparł Silwyth; teraz, gdy ciemność kryła jego twarz, mógł się uśmiechnąć. — Skoro prosisz mnie, abym mówił otwarcie, muszę ci rzec, mój panie, że polubiłem towarzystwo ludzi. Z pewnością mają oni wiele wad: są grubiańscy, brzydko pachną, są niewrażliwi na przyrodę, śmieją się za dużo i za głoś- no. Ale nauczyłem się podziwiać ich energię. Przebywanie wśród nich porusza umysł, pobudza do myślenia i tworzenia. Zbyt często czuję się jak ryba w stawie, panie. Moje myśli, spoczywające leni- wie i nieruchomo przy dnie, ożywiają się tylko na czas karmienia. Ludzie to grzmiąca rzeka, w którą zanurzam się cały i odczuwam uniesienie, gdy woda mnie przewraca, porywa i niesie z rwącym nurtem. Silwyth przerwał, przestraszony swoimi słowami. Dał się po- nieść entuzjazmowi. Tarcza z pewnością nie miał ochoty słuchać wynurzeń o wewnętrznych przeżyciach Młodszego Opiekuna. Sil- wyth pochylił głowę i splatając ręce na kolanach, przygotował się na wyrzuty. — Tak — rzekł Tarcza. — Miałem rację. Jesteś odpowiednią osobą. — Panie? — Silwyth podniósł wzrok, przyjemnie zaskoczony. __ Co wiesz o obecnej sytuacji politycznej? — zapytał Tarcza, rzucając na Młodszego Opiekuna ostre, przenikliwe spojrzenie, któ- re przecięło mrok nocy. — O problemach różniących mnie i Bo- skiego? __Wiem, że jesteś lojalny wobec Boskiego, szlachetny panie, i że Boski ufa ci jako swej Tarczy. — Widzę, że jesteś także dyplomatą — stwierdził Tarcza iro- nicznie. — Dość powiedzieć, Młodszy Opiekunie, że według mnie Boski stara się zwiększyć swoją potęgę kosztem mojej. Zamiast po- przestać na wydawaniu edyktów i rozsądzać spory o ziemię oraz umowy małżeńskie, postępuje wbrew tradycji: chce angażować się w pobieranie podatków, a także, co gorsza, w prowadzenie wojny. W tym celu — Tarcza położył dłoń na ramieniu Silwytha, co było tak niezwykłym wyróżnieniem, że Silwyth aż zadrżał z radości — Boski przysłał mi list, w którym stwierdza, że jego zdaniem to jego żołnierze powinni strzec wejścia do Portalu. Żołnierze nasze- go Domu — Domu Kinnoth — którzy obecnie strzegą wejścia do Portalu i strzegli go od chwili, gdy Portal powstał, mają zostać zastąpieni. Silwyth był wstrząśnięty. Trudno mu było uwierzyć, że Bo- ski miał czelność przedstawić Tarczy takie żądanie. Była to po- ważna obelga, afront. Silwyth zaciekawił się, czy już nie toczą z sobą wojny. — Boski cofnął rozkaz wkrótce po wydaniu go. — Tarcza od- powiedział na zadane w myśli pytanie Silwytha. — Pojął, że po- sunął się za daleko. Ale planu nie zarzucił. Ten lord Mabreton, któ- rego poznałeś dziś wieczorem, jest jednym z zauszników Boskiego. A ty — dodał Tarcza, zaciskając dłoń na ramieniu Silwytha — bę- dziesz moim zausznikiem. — Mój panie, niegodny jestem takiego honoru. — Silwyth od- powiedział, jak należało. — Jesteś godny, Silwyth — odparł Tarcza, jeszcze bardziej wy- różniając Opiekuna przez nazwanie go jego imieniem. — Od dłu- g!ego czasu przyglądam ci się z myślą o takim właśnie zadaniu. — Czego Wasza Lordowska Mość ode mnie oczekuje? — Zadaniem lorda Mabretona i innych elfich ambasadorów u ludzi będzie przekonanie króla Tamarosa, że Boski ma prawo przejąć kontrolę nad Portalem. Król Tamaros jest mądry, jak na człowieka. Nie będzie chciał się mieszać w sprawy elfów. Boski za- mierza skłonić króla Tamarosa, aby ten wyznaczył ludzkich żołnie- rzy do pilnowania elfiego wejścia do Portalu. — Czy Boski oszalał? — Silwyth zapomniał się, odezwał się swobodnie i zbyt głośno. Spojrzenie Tarczy przypomniało mu, że powinien zniżyć głos. Słudzy zostali odesłani, ale prawie na pewno niektórzy spośród nich byli opłacanymi szpiegami w domu Tarczy i mogli się czaić gdzieś w cieniu. Tarcza z pewnością wiedział, którzy to, i uważał na nich, przechwytując ich komunikaty. Mimo to mądrość nakazy- wała dyskrecję. — Nie, Boski jest przebiegły — rzekł Tarcza. — Jeśli Tamaros uwierzy, że wojna między elfami zagrozi Vinnengael — jeśli na przykład pomyśli, że czynię zakusy na Portal, ponieważ chcę nim przesłać swoje oddziały, aby wydać wojnę jemu — wówczas nie będzie miał wyboru i będzie musiał wysłać ludzkich żołnierzy do pilnowania wejścia. Kiedy zaś ty, ja i członkowie Domu Kinnoth nie otrzymają zezwolenia na wstęp, wtedy kupcy nie będą mogli podróżować do Vinnengael z towarami. A kiedy opustoszeją nasze kufry, Boski będzie mógł powiedzieć bez utraty twarzy, że to ludzie chcą nas osłabić. — Czy Boski pragnie wojny z ludźmi, panie? — Tak, chciałby, aby Dom Kinnoth ruszył na wojnę z ludźmi, Młodszy Opiekunie. Gdyby nasz Dom uległ osłabieniu, on mógłby przejąć władzę, którą teraz sprawujemy. — A dlaczego sądzi, że ludzkie wojska odróżniłyby nasze dwa Domy, panie? — Właśnie — powiedział Tarcza. — Ludzie są niczym pchły. Kiedy już zagnieżdżą się w domu, trudno się ich pozbyć. Boski tego nie widzi. On nie widzi niczego poza czubkiem własnego nosa. — Czego oczekujesz ode mnie, mój panie? — Oczywiście nie będziesz miał oficjalnej rangi. Podróżujesz roli uczonego i tak będziesz się przedstawiał. Tamaros jest uczo- nym i jestem pewien, że przyjmie cię serdecznie i udostępni ci swoją wspaniałą bibliotekę, która znajduje się w samym zamku. Wkradnij się w jego łaski, Silwyth. Bądź mu miłym towarzyszem, zaskarb sobie jego zaufanie. A jeśli kiedykolwiek trafi ci się okazja wejść do królewskiego domu, chwytaj ją oburącz. W ten sposób bę- dziesz mnie informował o wszystkim, co zrobią i powiedzą przed- stawiciele Boskiego, a przy odrobinie szczęścia i talentu wyrobisz sobie odpowiednie stanowisko, aby im zaszkodzić. .— Nie potrafię wyrazić mej radości, że zasłużyłem sobie na twoje zaufanie, mój panie — rzekł Silwyth, powstając i kłaniając się tak nisko, że czołem niemal dotknął kolan. — Tak, widzę, że twoja radość działa jak lekarstwo. Wyleczyła nawet skręconą kostkę. — Tarcza uśmiechnął się szeroko. Wstając, wyciągnął rękę do Silwytha. — Chodź, Młodszy Opiekunie. Przy- puszczam, że kostka mocno cię boli. Przyjmij moje ramię. Odpro- wadzę cię do domu. Sądzę, że jeszcze kilka dni będziesz utykał na tę nogę. — Masz rację, panie. Ból jest nie do zniesienia. Dziękuję Wa- szej Lordowskiej Mości za pomoc. Z pomocą Tarczy Młodszy Opiekun pokuśtykał przez ogród do domu, gdzie szlachetna małżonka Tarczy rozłożyła mu na noc sien- nik na podłodze. Następnego dnia Silwyth kulał jeszcze, gdy przy wejściu do Portalu wiodącego do miasta Vinnengael dołączył do lorda Mabre- tona i lady Yalury. LEKCJA CZYTANIA Życie w pałacu różniło się od tego, które znał Gareth. W domu rodziców czas upływał mu głównie na wędrówkach po pustych po- kojach, przyglądaniu się przez okno żywiołowym zabawom wiej- skich dzieci albo trzymaniu włóczki, gdy niania zwijała ją w kłę- bek. Tak mijały tygodnie. Gareth próbował ogarnąć nową sytuację i przyzwyczaić się do niej. Kłopot miał tym większy, że nikt mu nie wyjaśnił, jak powinien postępować. Spodziewano się, że sam przy- swoi sobie tę wiedzę, tak jak roślina przyswaja światło słońca. Dlatego na baty, które odbierał, zasłużył sam, a nie jego pan. O dziwo, Dagnarus — z reguły uparty i buntowniczy — w pierw- szych dniach po przybyciu Garetha zachowywał się wyjątkowo do- brze; Evaristo, wymęczony guwerner księcia, chlubił się, że jego pomysł na sprowadzenie chłopca do bicia przyniósł tak doskona- łe wyniki. Sprawowanie Dagnarusa poprawiło się, ponieważ nie chciał, aby jego mały przyjaciel doznał krzywdy. Evaristo zauważył to z zadowoleniem i podzielił się swoim spostrzeżeniem z ich kró- lewskimi osobami. Upłynęło trochę czasu, zanim wszyscy przejrze- li na oczy, łącznie z Garethem Przez kilka pierwszych nocy Gareth, samotny w malutkim pokoi- ku przylegającym do ogromnej sypialni księcia, zasypiał zmęczo- , ny płaczem. Sztywny i obolały po razach, które miały go nauczyć dwornego zachowania, tęsknił za domem i nianią tak mocno, że był i niemal pewien, iż tęsknota go zabije. Jego dom był nudny i pusty, sterylny i zimny, ale znajomy. Tam wiedział, czego się po nim spo- dziewają. j\Jie było tego wiele. Byl przecież dzieckiem. W pałacu Gareth przestał być dzieckiem. Uważano go za do- osłego, choć nie dosłownie. Oczekiwano, że będzie się zachowy- wał jak dorosły, nie jak dziecko. W gruncie rzeczy baty, jakie otrzy- mywał od szambelana i guwernera, nie miały przyczynić Garethowi cierpienia. Miały mu pomóc osiągnąć dojrzałość w wieku lat dzie- więciu — w możliwie najkrótszym czasie. pierwsze bicie Gareth otrzymał pierwszego poranka po swoim przybyciu. Do obowiązków chłopca do bicia należało poranne asystowa- nie Jego Wysokości przy wstawaniu. W domu Gareth był przyzwy- czajony sypiać tak długo, jak chciał — im więcej czasu spędzał w łóżku, tym mniej słudzy musieli się nim zajmować. Uznawał za najwyższe okrucieństwo, gdy zrywano go z ciepłego łóżka o — jego zdaniem — pogańskiej godzinie. Książę Dagnarus gardził wyle- giwaniem się. Wstawał wcześnie, aby nie stracić nic z dnia, i kładł się późno, aby nie stracić nic z nocy. Strzelanie grochem do ścian książkowej fortecy do późna w noc w połączeniu z podnieceniem i napięciem całego dnia sprawiły, że Gareth przespał mocno dźwięk dzwonka wzywającego służących do sypialni Jego Wysokości. Z głębokiego snu wyrwał Garetha klaps na gołą pupę, przyłożony przez służącego. Sługa tak szybko narzucił na chłopca ubranie, że bielizna pod wełnianymi rajtuza- mi całkiem się poskręcała, a tunikę nałożył tył na przód. Sługa wysłał go do szambelana, który chwycił zamroczone snem dziecko, potrząsnął, aby się dobudziło, i pospiesznie wepchnął do książęcej sypialni. Gareth stanął przy służących i patrzył, jak książę spożywa w łóżku posiłek, pije gorącą czekoladę i je ciepłe słodkie bułeczki — ich zapach wydał się chłopcu niebiański, gdyż w zamieszaniu wczorajszego dnia nikt nie pamiętał, aby Garetha nakarmić. Zabur- czało mu głośno w brzuchu, na co jeden ze służących odwrócił się w miejscu i ze zdumiewającą szybkością pacnął Garetha w głowę. Mrużąc oczy z bólu, Gareth starał się ignorować zapach cze- kolady. Aby się czymś zająć, rozglądał się po sypialni, podziwiał ogromne rzeźbione łoże osłonięte ciężkimi aksamitnymi kotarami, drewniane komody i szafy pełne ubrań, spiczasto zakończone trze- wiki księcia ustawione rzędem i gobeliny ponoć zrobione własno- ręcznie przez królową. Dagnarus siedział oparty o stertę poduszek. Łóżko pokrywa- ła narzuta ozdobiona rodzinnym herbem z dwoma gryfami trzy- mającymi słońce, wyhaftowanym złotą nicią. Książę szybko, acz schludnie i elegancko, zjadł bułeczkę i wypił czekoladę. Pozwolił, by mu umyto twarz i ręce oraz uczesano włosy. Następnie wyszedł z łoża. Mimo wysiłków Garetha ogarnęła senność. Ziewnął szeroko, aż mu trzasnęło w szczękach. Szambelan odwrócił się z niewzruszonym chłodem i wymierzył chłopcu tak siarczysty policzek, że pod siłą ciosu dziecko przewró- ciło się na podłogę. Książę popatrzył na chłopca do bicia, lecz zaraz odwrócił wzrok. Gareth, masując piekący i posiniaczony policzek, miał na- dzieję, że książę udzieli szambelanowi reprymendy za jego okru- cieństwo, nadzieje chłopca okazały się jednak płonne. Dagnarus nie powiedział nic. Udał się do wygódki przylegającej do sypialni, by tam dokonać porannych ablucji. Dzięki swemu położeniu nad rzeką pałac był zaopatrzony w bieżącą słodką wodę, która krążyła po pałacu napędzana spryt- ! nym systemem kół wodnych i kanałów. Gareth nigdy nie widział niczego podobnego. U siebie w domu zawsze korzystał z ustępów na zewnątrz i miał uczucie, że wypróżnianie się w ścianach pałacu jest czymś brudnym i nieprzyzwoitym. Trudno mu było to wrażenie przezwyciężyć i z tego powodu pierwszej nocy wielce cierpiał, za- nim nie odkrył, że może się wykraść do wygódki dla służby, która mieściła się za murem dziedzińca, poza pałacem. Jego Wysokość powrócił i pozwolił sługom ubrać się. Gareth stał cicho jak królik osaczony przez psy, bał się nawet odetchnąć, żeby nie popełnić jakiegoś błędu. Ubrawszy się, Dagnarus poszedł złożyć uszanowanie ojcu, kró- lowi Tamarosowi, który także wstawał wcześnie. Gareth został ode- łany z powrotem do swojej klitki, gdzie zjadł na śniadanie nie do- edzoną słodką bułeczkę rzuconą mu przez służącego i wypił ku- bek chudego mleka. Następnie zaprowadzono go do pokoju zabaw, edzie miał czekać na Jego Wysokość. Dagnarus wkrótce powrócił. .— No, dzięki niebiosom, sprawa skończona — oświadczył, bio- rąc się z zapałem do katapulty. — Nie masz pojęcia, jakie to okrop- ne codziennie się witać z moim ojcem. Gareth przysunął się z krzesłem bliżej do księcia, z nadzieją, że jego Wysokość zauważy siniec na jego policzku i okaże mu litość. Niestety, zawiódł się. Uwaga Dagnarusa skupiała się wyłącznie na machinie wojennej. Gareth zaciekawił się. — Dlaczego? Jest dla ciebie niedobry? — Ależ z ciebie cielę! — wykrzyknął Dagnarus, rzucając Ga- rethowi spojrzenie pełne pogardy. — Oczywiście, że nie jest dla mnie niedobry. Mój ojciec nigdy nie jest niedobry, nawet dla tych, którzy na to zasługują. To po prostu nudne. Codziennie to samo. On i mój brat siedzą w pokoju pełnym książek, papierów i doradców i zastanawiają się nad jakimś traktatem albo martwią o podatek, kiedy mogliby robić wiele innych, ciekawszych rzeczy. — Mój ojciec mówi, że Vinnengael jest centrum świata — po- wiedział Gareth, tylko niejasno rozumiejąc, co to naprawdę znaczy. — Pewnie twój ojciec ma dużo pracy, skoro musi nim zarządzać. — Mógłby zostawić ją innym — odparł Dagnarus. — Jest prze- cież królem. Znudzony katapultą książę odepchnął ją kapryśnie na bok. Krę- cił się niecierpliwie po pokoju, odrzucił ze wzgardą pomysł czyta- nia książki, w końcu pociągnął Garetha do dużej piaskownicy, która zajmowała przynajmniej czwartą część pokoju. Tam, po jednej stro- nie piaskownicy, książę zaczął ustawiać w szyku malutkich żołnie- rzy zrobionych z ołowiu. — Siadaj, Łato. Będziesz generałem nieprzyjacielskiej armii. — Widziałem kiedyś twojego brata podczas parady — powie- dział Gareth, posłusznie zajmując miejsce po przeciwnej stronie piaskownicy, chociaż nie miał pojęcia, co ma robić z nieprzyja- cielską armią. Patrzył na malutkie ołowiane figurki z pewnym nie- pokojem. Bał się ich dotknąć, wydawały się takie kruche. — Jest od ciebie znacznie starszy, prawda? — O dwanaście lat — poinformował Dagnarus. — Właściwie jest moim przyrodnim bratem. Nienawidzi mnie — dodał niedbale. — Co? — Gareth popatrzył na niego wylękniony. — Naprawdę. Nienawidzi mnie. Jest o mnie zazdrosny. — Dlaczego? — Bo ojciec woli mnie. Gareth uwierzył księciu. W owym czasie Gareth uwierzyłby, nawet gdyby książę powiedział mu, że zamek oderwie się od funda- mentów i uleci między wodospady. Nagle szambelan otworzył drzwi. — Wasza Wysokość, przybył twój guwerner, Evaristo. Dagnarus skrzywił się, wywrócił oczami i westchnął. — Każ mu wejść — powiedział, nie przerywając ustawiania żołnierzyków. — On mnie bardzo mocno uderzył — powiedział Gareth, po- ciągając lekko nosem i rzucając szambelanowi pochmurne spojrze- nie, spragniony odrobiny współczucia. — To stary głupek. Będę zadowolony, kiedy matka się go po- zbędzie. A co do uderzenia — Dagnarus wzruszył ramionami — zasłużyłeś sobie na nie. Nie wolno ci ziewać w mojej obecności, Łato. To brak szacunku. Gareth przełknął łzy. — Jaki jest twój guwerner? — zapytał. — Jest złośliwy? — Phi! Ten człowiek to mięczak. Zresztą nauka to strata czasu. Od kapitana Argota uczę się dziesięć razy więcej niż od tego durne- go Evarista. Zwykle nawet mnie tu nie ma, kiedy on przychodzi. — Dagnarus podniósł wzrok znad żołnierzyków. — Dziś jestem tylko dlatego, że gdyby mnie nie było... — Urwał, skrzywił się i pstryk- nięciem palca przewrócił kilka żołnierzyków. — Gdyby cię nie było, dostałbym lanie — dopowiedział Ga- reth, rozgrzany tym, co wziął za współczucie księcia. __ Wcale nie! — prychnął Dagnarus. — Branie razów to w koń- twój obowiązek. Po prostu... — Wpatrzył się w żołnierzyki, marszcząc brwi. — Nie chcę, żeby cię odesłali — dokończył cicho. __Czcigodny mag Evaristo — obwieścił szambelan. Dagnarus skrzywił się. Gareth z lękiem podniósł wzrok, pełen obaw, że oto zjawił się nowy dręczyciel. Jednak obawy pierzchły, kiedy ujrzał wchodzącego do pokoju młodego człowieka o uśmiech- niętych oczach. Evaristo miał trzydzieści lat, choć jego chuda twarz i wesoła mina nadawały mu młodszy wygląd. Miał na sobie habit swojego zakonu — brązowe szaty Zakonu Wiedzy, oraz symbol — złoty klucz na szyi. Na szatach nosił czerwony szkaplerz, który wolno wkładać tylko magom i który wyróżnia ich w tłumie. W ręku niósł kilka wielkich ksiąg. Evaristo wydawał się mocno zdumiony, gdy ujrzał księcia. — Wasza Wysokość, twoja obecność to przyjemna niespodzian- ka — rzekł Evaristo. — Czemu zawdzięczam ten wielki zaszczyt? W zielonych oczach Dagnarusa zamigotała złość. Widoczne by- ło, że nie lubi, kiedy się z niego żartuje. Zrywając się na nogi, rzucił nauczycielowi gniewne spojrzenie. — Nie powinieneś do mnie mówić tym tonem! Jestem twoim księciem. — Jesteś niedouczonym małym chłopcem, który nie przykłada się do nauki i wyrośnie na niedouczonego mężczyznę — odparł spokojnie Evaristo. Ignorując mocno zarumienionego z gniewu Dagnarusa, Evaristo uśmiechnął się do Garetha. — A to pewnie jest chłopiec do bicia. — Mam na imię Gareth — odrzekł chłopak, kłaniając się nisko. — Twoje przybycie już pomogło, Gareth — powiedział Evari- sto, kładąc księgi na stole i ustawiając wokół niego krzesła. — Jego Wysokość już od wielu dni nie raczył brać udziału w lekcji. Evaristo przestawiał krzesła, dlatego nie dostrzegł lekkiego, drwiącego uśmieszku, który pojawił się na ustach Dagnarusa. Ga- reth zauważył go jednak i natychmiast zrozumiał. Choć znał Dagna- rusa krócej niż dzień, poznał go lepiej niż Evaristo. Dagnarus by} obecny, ponieważ chciał mieć pewność, że jego nowy towarzysz nie zostanie uznany za nieudacznika i przepędzony. Gareth uważał zaś, że bicie to rozsądna cena za naukę. Chwile poświęcone na naukę czytania i pisania należały do najszczęśliw- szych w domu, który zaczynał już się zacierać w jego pamięci, ni- czym sen, zaraz po przebudzeniu wyraźny, lecz rozwiewający się pośród wydarzeń dnia. Evaristo był mądrym, cierpliwym człowiekiem, znakomitym nauczycielem dla ucznia, który pragnął się uczyć. Tego pierwszego dnia pracował z Garethem przez godzinę; Dagnarus w tym czasie kopał nogę stołu albo na stronicach cennych ksiąg rysował gęsim piórem obrazki żołnierzy przebijających się wzajemnie gigantycz- nymi mieczami. W końcu, znudziwszy się, książę wstał z krzesła i tęsknie wyj- rzał przez okno na dziedziniec, gdzie żołnierze odbywali musztrę. Po zakończonej musztrze zabawiał się rzucaniem kawałków tynku wydłubanych spod framugi okna na plac w dole. Patrzył, jak rozbi- jają się w pył i stukiem straszą niczego nie spodziewających się przechodniów. Evaristo, zadowolony, że ktoś go docenia, niemal nie zwracał uwagi na księcia. Gareth po przezwyciężeniu początkowego za- wstydzenia gorliwie starał się pozyskać uznanie nauczyciela. Przeczytał wszystkie zadane teksty, począwszy od czytanek, któ- re dawniej dawała mu niania, żeby się czymś zajął i nie przeszka- dzał jej w drzemce, a skończywszy na jednej z książek, na które tak pożądliwie spoglądał wczoraj. Księgę napisał przełożony Zakonu Wiedzy zwany Biblioteka- rzem, specjalnie dla młodego księcia. Tom zawierał zbiór szcze- gółowych opisów wszelkich najważniejszych i mniej ważnych ras żyjących w świecie. Rasą, o której Gareth czytał tego dnia, byli or- kowie. W te dni, kiedy pozwalano mu towarzyszyć służącym w wypra- wie po sprawunki, widywał orków tupiących ciężko po placu targo- wym. Orkowie zamieszkiwali nad wodą, na brzegu jeziora Ildurel, tak ogromnego, że miało przypływy niczym morze. Sami orkowie byli ludem morskim, pływali łodziami z jeziora na prawdziwy ocean, Morze Ayrkis. W Vinnengael mieszkało ich tylko kilku, gdyż ich iczyzna leżała na południu, chociaż za prawdziwą ojczyznę uwa- żali raczej morze. Orkowie są wyżsi od ludzi, mają potężną pierś, grubą szyję, ra- miona i uda. Ich odzież, luźna i wygodna, składa się ze spodni oraz rozpiętej pod szyją koszuli z długimi, powiewnymi rękawami. Rzadko noszą peleryny,, nawet podczas najzimniejszej, najgorszej pogody, gdyż mają grubą skórę i są odporni na zimno. Większość orków, zarówno płci męskiej, jak i żeńskiej, to żeglarze. Ich ojczy- zna to wsie i miasta pobudowane wzdłuż morskiego wybrzeża; w głębi lądu nie mieszka nikt. We własnym pojęciu orkowie są kup- cami i rybakami, w pojęciu innych — piratami. Przez ludzi i elfów uważani są za nierozgarniętych i głupich. Ciekawość orków przewyższyła onieśmielenie Garetha wyni- kające z faktu, że miał czytać w obecności księcia i guwernera. Chłopiec najpierw znalazł krainę orków na mapie, a następnie zaczął czytać ich historie, potykając się na prostacko brzmiących nazwach miast orków, takich jak Quash'Gaat czy Kallka. Zachwycony czytał dalej, lecz w pewnej chwili poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Gareth podniósł wzrok i przekonał się, że Dagnarus odwrócił się od okna. Patrzył tak wrogo, że gładki potok słów z ust Garetha urwał się tak raptownie, jakby książę wetknął mu korek do buzi. — Wasza Wysokość — przemówił w nagłej ciszy Evaristo — Gareth przeczytał ten fragment dobrze, ale z niejakim trudem. Mo- że Wasza Wysokość zechciałby przeczytać go poprawnie. Ku zdumieniu Garetha Dagnarus rzucił Evaristowi spojrzenie pełne takiej złości i nienawiści, że chłopiec nie zdziwiłby się, usły- szawszy, iż książę rozkazuje ściąć guwernera na miejscu. Evaristo jednak się tym nie przejął. — Wasza Wysokość? Dagnarus wyprostował się. Odwrócił się od guwernera i wyjrzał Przez okno. — Nie mam ochoty czytać — odparł głosem zimnym jak lód. Jego kark poczerwieniał, a raczej poróżowiał, i odcinał się od przy- dymionej czerwieni włosów. — Dobrze, Wasza Wysokość — powiedział Evaristo. — Ga- rem, czytaj dalej, proszę. Wytrącony z równowagi, bojąc się, że książę go znienawidzi, Gareth pochylił głowę nad książką i wymamrotał niewyraźnie, że słowa są za trudne. Nie mógł czytać dalej. Evaristo tylko się uśmiechnął i powiedział, że po przespanej nocy może mu powróci pamięć. Odkładając księgę o orkach, Evari- sto zapytał Garetha, co zamierza z sobą począć, kiedy dojdzie do wieku męskiego. Chłopiec nigdy się nad tym nie zastanawiał. Był jeszcze tak roz- trzęsiony zdarzeniem z książką, że nie mógł odpowiedzieć, tylko siedział i wpatrywał się w swoje dłonie. — Twoim ojcem jest lord Walraith, jeśli się nie mylę — za- gadnął Evaristo. — Może chcesz być po prostu panem na swojej posiadłości. — Posiadłość należy dożywotnio do mojej matki — odparł Ga- reth, nie podnosząc wzroku. — Po jej śmierci obejmuje ją kuzyn. Nie wiedział zbyt dokładnie, co to znaczy. Wiedział tylko, że matka i ojciec nie przestawali narzekać na tę niesprawiedli- wość; wydali już sporą część majątku na adwokatów, chcąc się uwolnić. — Rozumiem. To dlatego sprowadzili cię na dwór królewski. Wobec tego będzie ci potrzebny zawód, zajęcie. Oczywiście sto- sowne do twojej pozycji. Może chciałbyś zostać jednym z nas, Ga- reth — ciągnął Evaristo. — Magiem. Jeśli oczywiście posiadasz po- trzebne uzdolnienia do magii. Na te słowa Dagnarus obrócił się na pięcie i wbił spojrzenie zie- lonych oczu w chłopca. Gareth wzrokiem poszukał aprobaty księcia, wątpiąc jednak, czy ją znajdzie. Dlatego zdumiał się nadzwyczaj, widząc, że Dagna- rus z naciskiem kiwa głową i bezgłośnie mówi: „Zgódź się!" — Bardzo bym chciał, czcigodny magu — odrzekł Gareth, do- dając spiesznie — ale nie opuszczę Jego Wysokości. co Evaristo ponownie zerknął na Dagnarusa i z zadowoleniem prze- konał się o łączącej chłopców więzi. — Nie martw się, Gareth. Oficjalne szkolenie maga zaczyna się dopiero w dwunastym roku życia. Wówczas będziesz musiał wstąpić do Świątyni jako nowicjusz. Ten dzień jest jednak jeszcze odległy. Nie mówiono więcej na ten temat. — Więc będziesz magiem — rzekł Dagnarus, po wyjściu Eva- rista wracając do piaskownicy. — Jeśli Wasza Wysokość sobie tego życzy — odparł potulnie Gareth. — Tak. Ale musisz mi obiecać, że jeśli wyuczysz się na maga, to staniesz się mądrzejszy od Evarista. Gadatliwy wymoczek! Dagnarus z wyrazem niesmaku kucnął koło piaskownicy. Żołnierzyki pomalowano niezwykle precyzyjnie. Zbierając się na odwagę, żeby ich dotknąć, Gareth wziął w rękę miniaturowy ry- dwan i ze zdumieniem odkrył, że koła naprawdę się kręcą. — Kiedyś były zaczarowane — rzucił mimochodem Dagnarus. — Naprawdę? — Gareth prawie upuścił rydwan. — Tak, naprawdę. Kiedy mówiłem: „Marsz", żołnierze masze- rowali w kółko, a konie ciągnęły rydwan tam i z powrotem. Zrobił je mój wujek — brat matki. Jest czarodziejem w Dunkardze. Ale Evaristo cofnął zaklęcie. — Dlaczego? — Gareth poczuł zawód. Starał się wyobrazić so- bie żołnierzy maszerujących w piaskownicy i pędzący rydwan. — Mówi, że magia to poważna sprawa. Nie do zabawy dla małych dzieci i że nie powinniśmy z nią igrać. Umie zepsuć każdą zabawę, jak to kapłani. — Jeśli tak myślisz o magach, to dlaczego chcesz, żebym ja im został? — zaciekawił się Gareth. — Bo ty będziesz moim magiem, rzecz jasna — powiedział Dagnarus. — Będziesz miał na oku innych magów i powiesz mi, je- śli któryś z nich zacznie rosnąć w siłę. Wiesz, magowie są bardzo potężni. Ta ich magia... Sam chciałem zostać magiem, ale nie mogę jednocześnie być królem. Będzie o wiele lepiej, jeśli ty nim zostaniesz. Gareth nigdy przedtem nie był na dworze, ale można rzec, że był dzieckiem dworu. Rodzina królewska, dworskie plotki i intrygi były dla jego rodziców chlebem powszednim. Choć Gareth miał do- piero dziewięć lat, dobrze wiedział, że Dagnarus jest drugi w kolej- ce do tronu. Następcą tronu jest jego starszy brat Helmos i to on przejmie władzę po królu Tamarosie. Ponieważ zaś Tamaros po- chodził z długowiecznej rodziny — jego matka dożyła dziewięć- dziesięciu lat — nie spodziewano się, że wkrótce umrze. Dagnarus odziedziczy tron tylko przy „wyjątkowo niepomyślnych wiatrach", jak mówili rodzice Garetha. Gareth miał jednak dość oleju w głowie, żeby tego nie powtarzać. — A kiedy zostaniesz królem? — zapytał. — Kiedy będę gotów — odparł Dagnarus. Ustawił rydwan z jeźdźcem na czele armii i pchnął go tak, że pojazd potoczył się w szalonym pędzie w kierunku miniaturowego wroga. Bawili się w piaskownicy do czasu, kiedy słudzy przynieśli ko- lację. Chłopiec i książę zjedli kolację w pokoju zabaw. Dostali pro- stą strawę, gdyż powszechnie wiadomo, że młode żołądki nie potra- fią strawić wyszukanych dań. Potrawka z królika była gorsza od tej, którą przyrządzała niania, bo ona do swojej dodawała czosnek. Gareth powiedział o tym księciu, który odrzekł, że przekaże przez szambelana odpowiednie polecenie kucharce. Smakowali sos, ma- czając w nim kawałki chleba. Po kolacji przyszedł szambelan z wia- domością, że Jej Wysokość pragnie zobaczyć się z synem i poznać chłopca do bicia. Dagnarus skrzywił się, ale nic nie powiedział. Spokojnie zniósł czesanie i wycieranie buzi, choć gwałtownie sprzeciwił się zmienia- niu pończoch, które od pełzania w piaskownicy zabrudziły się na ko- lanach. Następnie on i Gareth — niemal budzący litość swoim prze- rażeniem na myśl, że ma się spotkać z królową — poszli za szambe- lanem korytarzami zamkowymi do komnat Jej Królewskiej Mości. — A jeśli jej się nie spodobam? — szepnął Gareth do Dangaru- sa, gdy mijali w korytarzu rząd uzbrojonych rycerzy, stojących nie- ruchomo niby martwi. Mimo wewnętrznego rozdygotania Gareth pomyślał, że ryce- rzom musi być okropnie niewygodnie stać tak w pełnym uzbrojeniu na baczność i wcale się nie ruszać. Nie było nawet widać, żeby od- dychali. Zaniepokoił się, że udusili się pod tymi ciężkimi hełmami. Powiedział o tym księciu. — Ale z ciebie dzieciak! — rzekł Dagnarus, uderzając go w ra- mię. — Zbroje są puste. Stoją tu tylko na pokaz. W środku nie ma rycerzy. — Przerwał, zachichotał i dodał: — Dlaczego myślisz, że nie spodobasz się mojej matce? — Szambelan powiedział, że jestem brzydki — odparł Gareth. — Tak? — Dagnarus wydawał się niezadowolony. — Co będzie, jeśli twoja matka pomyśli, że nie nadaję się na to- warzysza dla ciebie? — Nie martw się, Łato. Mnie się podobasz i tylko to się liczy. Szambelanowi nie wolno było wchodzić do komnat kobiecych, dlatego przekazał dozór nad chłopcami głównej garderobianej, ko- biecie o surowym wyrazie twarzy, która dygnęła przed księciem, obejrzała dokładnie i nieprzyjaźnie Garetha, po czym zaprowadziła ich do królowej. Przez bogato zdobione odrzwia o złoconych krawędziach weszli do cudownie pięknych komnat. Przynajmniej tak wówczas uznał Ga- reth. W późniejszych latach dostrzegł, że umeblowanie było ostenta- cyjne i w złym guście. Unosząca się w powietrzu woń perfum przy- prawiała go o zawrót głowy. Trzykrotnie kichnął, za każde ze swoich wykroczeń otrzymując od garderobianej szturchnięcie w kark. Za- pach pochodził od lamp naftowych, które paliły się jasno, oświet- lając komnaty sypialne. Choć na zewnątrz panował dzień, zasłony były zaciągnięte. Jej Wysokość uważała, że światło dzienne szkodzi oczom i cerze. Chłopiec i książę minęli sześć pokoi zewnętrznych, ozdobio- nych gobelinami i płonących blaskiem lamp naftowych — świad- czyło to o ogromnym bogactwie, gdyż nafta nie pochodziła z Vin- nengael, musiano ją sprowadzać z krainy orków, którzy handlują olejem wielorybim i ambrą. Jej Królewska Mość przebywała w salonie przylegającym do sy- pialni, do której Gareth mógł zerknąć przez uchylone drzwi. Sypiała sama; sypialnia króla mieściła się w innej części pałacu, choć oba po- koje łączył sekretny korytarz. Rodzice Garetha nie sypiali razem, dlatego nie zdziwiło go to urządzenie. Przez wiele lat sądził, że tylko biedacy śpią razem, i to dlatego, że nie stać ich na nic lepszego. Królowa Emillia siedziała przy toaletce, podziwiając się w zwier- ciadle, podczas gdy jedna z dam dworu szczotkowała jej włosy, długie i lśniące, tego samego koloru, co włosy jej syna. Na pierw- szy rzut oka można było ją określić mianem ładnej. Drugie spoj- rzenie ujawniało niedoskonałości. Umiała się ubrać tak, by podkre- ślić swoją urodę, lecz nie można było zaprzeczyć, że jej oczy — jakkolwiek pięknego koloru — były osadzone zbyt blisko siebie, ponad zbyt długim nosem, który przywodził Garethowi na myśl nosy psów myśliwskich ukazanych na gobelinie. Usta ściągały się w lekkie zmarszczki, jakby jadła za dużo daktyli. Gdyby te usta uśmiechały się, a nie wydymały, i gdyby blask jej oczom nadawała inteligencja, a nie ambicja, wyraz drobnej twarzyczki zmieniłby się na lepsze. Owa ostra w wyrazie twarz wydawała się ściągnięta w jednym punkcie, na czubku nosa. Królowa była całkowicie zaprzątnięta sobą, widziała braki we wszystkim i wszystkich, z dwoma wyjątkami: swojego pieska oraz syna. Tych dwoje obdarzała wylewną czułością w równych czę- ściach, traktując podobnie: oddawała innym pod opiekę, a zauwa- żała tylko wtedy, gdy byli czyści, schludni, nakarmieni, uczesani i nie warczeli. Jej poplecznicy — a królowa miała popleczników; na dworze królewskim posiada ich każda osoba dzierżąca władzę, gdyż, jak mawiają elfy, wiatr fortuny może wiać równo z jednego kierunku przez lata, by zmienić się w ciągu nocy i zburzyć dom — twierdzili, że nic dziwnego, iż królowa jest kapryśna i złośliwa. Emillia dobrze wiedziała, że mąż jej nie kocha. Wiedziała, że nawet jej specjalnie nie lubi. Ich małżeństwo było związkiem politycznym, a ponieważ jej ojciec, mało liczący się król Dunkargi, wciąż przyczyniał kłopo- tów, król Tamaros musiał myśleć, że wyszedł na tym „jak ork na mydle", jak mówi porzekadło. Dagnarus przypominał matkę tylko wspaniałą rudą czupryną. Urodę odziedziczył po rodzinie ojca; w istocie był niby skóra zdjęta Ze swego dziadka, sportretowanego w czasach, kiedy był następcą tronu. — Moje kociątko — powiedziała królowa i nadstawiła synowi policzek do pocałowania. Emillia nie patrzyła bezpośrednio na Dagnarusa, widziała tylko jego odbicie. Przez cały czas rozmowy z synem udzielała wskazó- wek służącej co do układania włosów, które następnie miał przy- ozdobić czepek. Miała dopiero dwadzieścia pięć lat, a wyszła za mężczyznę blisko siedemdziesięcioletniego. Dagnarus ucałował matkę, okazując synowskie przywiązanie, na co damy dworu, gruchając z zachwytem, stwierdziły, że jest „słodki". Uczesanie królowej najwyraźniej nie budziło jej zadowolenia. Przedziałek nie znajdował się na środku i przyprawiał ją o ból głowy. Wściekła kazała wszystkim odejść, wyzywając ich od idio- tów, po czym w końcu odwróciła się do syna, by go popieścić. Prze- czesała mu włosy palcami, poprawiła tunikę, podciągnęła pas, głasz- cząc, jakby głaskała swojego pieska, który z wielką zajadłością szczekał na chłopców. Gareth przyglądał się psu, kiedy usłyszał swoje imię. Dagnarus złapał go za rękę i pociągnął przyjaciela naprzód. Garderobiana, stojąca tuż za chłopcem, położyła mu dłoń na łopatkach z zamiarem przyciśnięcia go do podłogi, lecz Gareth odebrał dobrą szkołę. Padł na kolana przed Jej Królewską Mością i pozostał tak ze spuszczoną głową, dopóki nie raczyła zauważyć jego obecności. — Pokaż się, dziecko — rzekła królowa. Gareth uniósł twarz. Królowa otworzyła szeroko oczy. Wydała lekki okrzyk przestra- chu i opadła na oparcie krzesła. Łapiąc syna, odciągnęła go od na- piętnowanego dziecka i zasłoniła, jakby znak był zaraźliwy. Zmartwiały Gareth zakrył twarz rękami i zapragnął zapaść się pod dywan i marmurową podłogę. — Nie! To niemożliwe! Dlaczego nikt mi nie powiedział? — zawołała królowa. Damy dworu zbiegły się na pomoc Jej Królewskiej Mości, zno- sząc wodę, wino i wachlarze z piór. Gareth nic nie widział, lecz słyszał szelest spódnic i zapach perfum, gdy dworki gromadziły się wokół królowej. Jedna w swojej gorliwej chęci usłużenia nadep- nęła na niego. Inna zbliżyła się do Garetha z powłoczką na podusz- kę w ręku, chcąc mu ją zarzucić na niegodną głowę. Gareth usłyszał głos swojej matki, wołającej, że nieszczęsne dziecko należy natych- miast zabrać. — Nie, zostanie — powiedział Dagnarus. Wywijając się z uścisku matki, książę sięgnął i złapał Garetha za to, co mu wpadło pod rękę — za włosy. Dagnarus podciągnął chłopca na nogi. Twarz Garetha płonęła wstydem. Dagnarus ujął przyjaciela za bezwładne ramię i trzymał jak w imadle. — Łata jest moim chłopcem do bicia, matko — rzekł Dagnarus. — Podoba mi się i zatrzymam go. Otoczona rojem dworek, pośród których się schroniła, królowa spojrzała na syna. — Dagnarusie! Czy jesteś... pewien? Ależ popatrz na niego. — Machnęła dłonią w stronę Garetha i odwróciła wzrok. — Zatrzymam go, matko — powtórzył Dagnarus. — Tak chcę. Te słowa wystarczyły. Wtedy i zawsze. „Tak chcę". Królowa zezwoliła Garethowi ucałować swoją dłoń, jeśli nie dotknie jej skóry swoim znamieniem. Matka Garetha, rozpromie- niona, podsunęła, że znamię można ukryć pod warstwą pudru. Kró- lowa zapaliła się do tego pomysłu i przez jedną okropną chwilę Ga- reth myślał, że znowu się zacznie, ale Dagnarus ponownie wybawił go z opresji. — Znamię na twarzy dali mu bogowie — rzekł Dagnarus, do- dając niewinnie: — Chyba nie chcesz ich obrazić brakiem szacun- ku, matko. Królowa zatrzepotała rzęsami. Jak większość zwolenników no- woczesnego myślenia w Vinnengael, niezbyt wierzyła w bogów, którzy byli gdzieś daleko. Według niej i wielu członków królew- skiego dworu, czcigodni magowie byli bliżej i okazywali swą moc tak, że można było ją dostrzec i wykorzystać. Dlatego ludzie szuka- li pomocy raczej u nich i ich magii, zamiast u bogów. Wyjątkiem był król Tamaros. Był pobożny, silny w wierze i bogowie chyba to doceniali, gdyż Tamarosa, a i — przez niego — całe Vinnengael darzyli szczególnym błogosławieństwem. Lecz choć królowa Emillia nie miała dobrego zdania o bogach, zależało jej, aby jej dziecko przynajmniej pozornie ich czciło. Emil- lia nie mogła się mierzyć ze swym bystrym synem. Zapędził ją w kozi róg, z którego nie miała jak uciec; mogła tylko poskarżyć się na ból głowy i powiedzieć słabym głosem, że wraca do łóżka. Damy rozbiegły się na wszystkie strony, jedne po wodę do ochłodzenia czoła Jej Królewskiej Mości, inne po wywar z pokrzy- wy na kompres na zmęczone powieki. Matka Garetha wzniosła oczy ku niebu w wyrazie dziękczynienia, po czym przegoniła go z miejsca i pobiegła po wodę lawendową do przetarcia dłoni Jej Królewskiej Mości. Dagnarus dwornie życzył matce szybkiego powrotu do zdrowia, po czym wraz z Garethem opuścił sypialnię. Dagnarus uśmiechał się i mocno ściskał Garetha za rękę, jakby czekał, że ktoś się powa- ży odebrać mu przyjaciela. Garetha zaś miał już na końcu języka, że przeklęła go stara że- braczka, a nie bogowie. Jednak zachował milczenie. Zaczynał rozu- mieć, że powinien polegać na Dagnarusie i zostawić sprawy jego lepszemu osądowi. SPLĄTANE NICI Kiedy przed trzema laty Evaristowi powierzono nauczanie mło- dego księcia, który miał wówczas sześć lat, nauczyciel i jego żona uradowali się wielce, wierząc, że los się do nich uśmiechnął. Evari- sto był człowiekiem ambitnym, lubił wygody, chlubił się swoim przyjemnym domem w mieście i miał nadzieję zapewnić swoim dzieciom dobre życie. Jego przeciwieństwo znał aż za dobrze. Jako młodzieniec dorastający w biedzie i nieuctwie na ulicach Dalon'Ren Evaristo był magikiem „spod płotu" — jak się ich po- gardliwie nazywa w Loerem — wędrownym czarodziejem, który zbiera okruchy magii porzucone przez bogów i używa ich do rzuca- nia zaklęć. W Loerem mieszkało wielu magików „spod płotu"; wy- konywali oni swoje czary z rozmaitym powodzeniem. Magia, po- dobnie jak słońce czy powietrze, jest dostępna każdemu człowieko- wi, który potrafi i pragnie po nią sięgnąć. Niektórzy lepiej radzą sobie z magią, inni z murarką albo grą na lutni. Są obdarzeni praw- dziwym talentem do magii i tacy, którzy go nie mają. Evaristo był utalentowany. Magia okazała się pożytecznym spo- sobem na utrzymanie jego samego i jego rodziny, ponieważ miasto Dalon'Ren miało wówczas niewiele praw i jeszcze mniej ludzi, któ- rzy by ich pilnowali. Evaristo mógł zostać jednym z budzących lęk czarnoksiężni- ków-bandytów, którzy grasują po lasach i łupią podróżnych, ale właśnie w owym czasie kościół Vinnengael pod auspicjami króla Tamarosa podjął próbę wprowadzenia ładu w szeregi tych, którzy żyli z czarów. Spotkało się to z niemałym oporem. Rozeszła się plotka, że ko- ściół planuje aresztować wszystkich czarodziejów i albo zmusić ich do wstąpienia do kościoła, albo zabronić im posługiwania się sztu- ką magiczną. Wielu magików „spod płotu" zbiegło w góry, inni — jak szesnastoletni Evaristo — przygotowali się na walkę. Jednak kościół pod wodzą Najwyższego Maga Dominaa działał mądrze. Dominaa rozesłał kapłanów, poleciwszy im nie aresztować i nie płoszyć utalentowanych czarodziejów, lecz zrobić wszystko, co w ich mocy, aby magicy dali się namówić na przyłączenie swoich talentów do niezmierzonych zasobów magicznej mocy kościoła. Evaristo, który dotąd żył z okruchów magii, ujrzał wspaniałą ucztę, na której skosztował cudownej mocy, jakiej nigdy sobie na- wet nie wyobrażał. Szybko dołączył do kościoła; był jednym z pię- ciu czarodziejów, którzy udali się do Vinnengael z kapłanem-wer- bownikiem. Można by sądzić, że po ryzykownym życiu pełnym potyczek i bójek na ulicach Dalon'Ren Evaristo wstąpi w szeregi czarodzie- jów wojennych. Początkowo on sam tak sądził, lecz jego dusza odkryła bibliotekę z półkami pełnymi ksiąg, jej wyciszoną, ponad- czasową atmosferę. Jego dusza pragnęła tam pozostać i Evaristo spełnił życzenie swej duszy. Został przyjęty do Zakonu Wiedzy. Szło mu tak dobrze, że szybko awansował i obecnie mówiło się o nim jako o kandydacie na Bibliotekarza, przełożonego zakonu. Kiedy nadarzyła się okazja do uczenia młodego księcia, zda- wało się, że wstąpił na ścieżkę wiodącą prosto do celu. Po trzech la- tach znoszenia obelg i złego zachowania księcia Evaristo zrozu- miał, że gdzieś po drodze musiał przegapić jakiś drogowskaz. — Dagnarus jest bardzo inteligentnym dzieckiem. Problem nie leży w tym, że nie potrafi się uczyć. Szkoda! Szkoda! — mówił zgnębiony Evaristo do żony podczas obiadu. — Biedny chłopak, to nie jego wina. Nawet bezdomne koty mają lepsze wychowanie. — Żona wróciła i zajęła się nakładaniem zapiekanej jagnięciny. Była wytrawną kucharką, która nigdy nie pozostawiała gotowania służącym, jak niektóre gospodynie. — Na ogól w ogóle nie pojawia się na lekcjach — ciągnął Eva- risto. — A kiedy już przychodzi — wtedy, kiedy królowa wbije so- bie do głowy, że powinna się zatroszczyć o wykształcenie syna, czyli mniej więcej raz na pół roku, i chłopiec wie, że nie może uciec — zachowuje się niegrzecznie. Prycha, kopie stół, gapi się przez okno, bazgrze po książkach. Oczywiście nie mogę go tknąć palcem. Zresztą nie wydaje mi się, żeby bicie dało coś dobrego. Wspaniała jagnięcina, moja droga. — Jego brat jest zupełnie inny — zauważyła żona. — To prawda. — Evaristo westchnął i umoczył chleb w sosie. — Helmos jest zdolnym uczonym i może częściowo w tym tkwi problem. — Wyglądając przez okno na ulicę, aby upewnić się, że w zasięgu głosu nie znajdują się żadne uszy, Evaristo nachylił się ku żonie. — Jedyna lekcja, jakiej Dagnarus dobrze się wyuczył, to jak nienawidzić przyrodniego brata i gardzić nim. Kim jest Hel- mos, tym Dagnarus nie będzie — dzieciak już to postanowił. — Może jego ojciec, król — niech bogowie go błogosławią — powinien się bardziej zainteresować chłopcem. — Król Tamaros budzi się wcześnie i chodzi spać późno, a i tak wiele spraw pozostaje nie dokończonych — odrzekł Evaristo. — To mądry człowiek i wielki władca. Zaprowadził w świecie pokój i dał dobrobyt Vinnengael, ale tylko bogowie są ideałami, moja droga. Tylko bogowie potrafią kochać to, co niegodne miłości — tak nas uczą. Chociaż czasem się zastanawiam, czy nawet bogom nie przy- chodzi z trudem darzyć miłością naszą królową. — Cicho, kochanie! Nie tak głośno — ostrzegła go żona. Wsta- ła i podeszła do okiennic. — Serce króla mogło umrzeć z jego pierwszą żoną, ale to nie znaczy, że nie kocha dziecka drugiej żony. Przecież, na litość bogów, Dagnarus jest krwią z jego krwi. — Tamaros przepada za synkiem. Uwielbia go, ale nie kocha. I Dagnarus o tym wie. — Biedaczek — powiedziała żona, potrząsając głową. — Bie- daczek. Dołożyć ci jagnięciny, kochanie? Zrozpaczony Evaristo wpadł na pomysł z chłopcem do bicia. Guwerner nie miał złudzeń. Nie spodziewał się, że Dagnarus nagle zacznie się uczyć, aby oszczędzić kary mało ważnemu poddanemu. Ale może zrobi to z innego powodu: Dagnarus po prostu nie mógł ścierpieć, aby ktoś go w czymkolwiek przewyższał. Evaristo posłużył się Garethem, aby uczynić z nauki rywaliza- cję, i chociaż Dagnarus niemal natychmiast przejrzał plan nauczy- ciela, drażniło go, że chłopiec do bicia jest w czymś lepszy od nie- go. Dagnarus uczył się zawzięcie, nienawidząc każdej chwili po- święconej zdobywaniu wiedzy i przyprawiając biednego Garetha o takie zdenerwowanie — chłopiec bał się, że książę go znienawi- dzi, tak jak książki — że Gareth oddychał z ulgą w dniach, kiedy Dagnarus nie mógł już dłużej znieść pokoju szkolnego i szedł na wagary. Bicie, choć bolesne, zdawało się chłopcu lepsze od smażenia się w płomiennym, pełnym złości spojrzeniu zielonych oczu księcia. Gareth nie przejmował się razami Evarista, które ten wymierzał bez przekonania, tylko dlatego, że Gareth był jednak chłopcem do bicia i tak należało. Evaristo pilnował, by na łydkach i pośladkach Gare- tha pozostawić ślady, które potem pokazywano Dagnarusowi, aby poczuł się nieswojo. Nigdy nie odniosły pożądanego skutku. — Widzę, że zarabiasz na swoje utrzymanie, Łato — mawiał Dagnarus, wracając po dniu wolności. — Oddaję ci przysługę — dodawał ze złocistym błyskiem w zielonych oczach. — Jeżeli nie dostaniesz regularnie co trzy miesiące bicia, szambelan stwierdzi, że nie opłaca się ciebie trzymać i wyrzuci cię. Szambelan. Evaristo przynajmniej sprawiał wrażenie, że jest mu przykro bić chłopca, i zawsze potem bardzo uprzejmie przepraszał. Szambelan nie przepraszał ani nie było mu przykro bić Garetha. Wręcz przeciwnie, zdawał się to lubić. Dagnarus nienawidził go i stale robił albo mówił coś, żeby go zawstydzić lub wydrwić. Szambelan nie śmiał uderzyć księcia, ale swój gniew i niezadowo- lenie mógł wywrzeć na Garecie. Trzeba przyznać, że kiedy Dagnarus zauważył, iż razy stają się coraz okrutniejsze — któregoś razu dworak złamał Garethowi nos — książę zaprzestał dokuczania mu, a zaczął działać na rzecz usu- nięcia go z dworu. Trochę to potrwało, ponieważ królowa Emil- lia lubiła dworzanina, który pochodził z jej ojczyzny, Dunkargi. 69 Jednak Dagnarus postawił na swoim, jak zawsze. Zaczęło się po- szukiwanie nowego szambelana; ostatecznie został nim elf imie- niem Silwyth. Silwyth przybył na dwór królewski w Vinnengael zaledwie przed kilkoma miesiącami dla pogłębienia swej wiedzy. Miał około stu lat, co odpowiadało trzydziestu latom życia ludzkiego. Dagnarus i Gareth słyszeli plotki o jego mianowaniu i żaden z chłopców nie ucieszył się z tego. Widywali go wcześniej na dworze i wiedzieli, że jest zimny, zamknięty w sobie, uprzejmy i układny oraz niezwy- kle zdyscyplinowany, jak przystało na elfa. Wydawał się bezna- dziejnym nudziarzem. Jak się okazało, został wybrany właśnie ze względu na te nudne cechy. Tym razem sam król wybrał Silwytha, nie królowa, a to z powodu niefortunnego wypadku z udziałem księcia. Na dwór przybył ważny gość, mnich z klasztoru Strażników Czasu. Mnisi ci zaliczają się do najbardziej poważanych osobistości w całym Loerem. Poświęcają życie na zapisywanie historii na swo- im ciele, tatuując kolejne zdarzenia na własnej skórze. Kiedy umie- rają, ich ciała pozostają w klasztorze jako trwałe świadectwo histo- rii. Mnisi — uważani za świętych przez wszystkie rasy świata — w każdym królestwie, jakie odwiedzają, są przyjmowani z najwięk- szymi honorami. Król Tamaros i mnich szli przez pałac, gdy za za- krętem natknęli się na Dagnarusa i Garetha grających w palanta. Pechowy zamach Dagnarusa posłał piłkę — kłębek gałganków związanych szpagatem — tuż obok ucha mnicha. Mało brakowało, a uderzyłaby braciszka w głowę. Dagnarus zrozumiał, że przeholował. Kiedy chciał, potrafił być uroczy, przeprosił więc mnicha najładniej jak umiał. Mnich, który na szatach nosił wyhaftowanego zielonego Smo- ka Ziemi, co świadczyło o jego wysokiej randze pośród Strażników Czasu, zachował się w tej sprawie bardzo wyrozumiale. Powie- dział, że „chłopcy zawsze coś broją, nawet ci, którzy są książęta- mi". Król Tamaros dodał przeprosiny od siebie, ale odprowadzając gościa, miał bardzo poważną minę. Następnego dnia Silwyth został mianowany Książęcym Szambelanem. Chłopcy po raz pierwszy spotkali się z Silwythem po zakończe- niu lekcji. Słudzy właśnie uprzątali naczynia po kolacji, kiedy elf wszedł w towarzystwie osobistego szambelana króla. Silwyth był wysoki i trzymał się prosto, miał bladą, pozbawioną wyrazu twarz. Ubrany był w tradycyjny elfi strój — długie jedwabne spodnie, za- krywające całe nogi (elfy uważają, że pokazywanie nóg, nawet w pończochach, jest nieskromne), zmarszczone u kostek oraz długą jedwabną tunikę ręcznie haftowaną w ptaki i kwiaty. Jego oczy w kształcie migdałów były ciemnobrązowe, kruczoczarne włosy nosił gładko zaczesane do tyłu i związane na karku. Skłonił się przed księciem, lecz nie był to ukłon służalczy. Po- kłonił się jak osoba równa księciu stanem, jak kłania się jeden dżen- telmen drugiemu. Dagnarus natychmiast to zauważył i poczuł się urażony. Rzucił Garethowi spojrzenie mówiące: „Tego gościa za- łatwimy krótko". Gareth westchnął. Ramiona elfa, choć szczupłe, były dobrze umięśnione. Królewski szambelan dokonał prezentacji, co trochę trwało. Najpierw przedstawił księcia, wymieniając wszystkie jego imiona i tytuły. Następnie szambelan podał imię elfa, jego Domu, jego ojca, dziadka oraz ojca dziadka. — W czyjej służbie byłeś przed przybyciem tutaj? — zapytał Dagnarus, jakby odpytywał kandydata na chłopca stajennego. Królewski szambelan cmoknął z dezaprobatą, lecz książę go zi- gnorował. — Służę Ojcu i Matce, Wasza Wysokość — odparł elf. — Da- lej służę Boskiemu, a po nim Tarczy Boskiego. Dalej służę... — Nie o to mi chodzi — przerwał mu niegrzecznie Dagnarus. — Pytam, u kogo służyłeś. Gdzie byłeś sługą, zanim przybyłeś do Vinnengael? — Nie jestem sługą, Wasza Wysokość, a Młodszym Opiekunem Wschodniego Lasu. To ranga odpowiadająca tytułowi książęcemu na dworze Waszej Wysokości. — Książęcemu? — Dagnarus zdziwił się. Pomyślał, że elf kła- mie. — Dlaczego więc chcesz być moim szambelanem? — Darzę wielkim szacunkiem twojego ojca, króla Tamarosa, panie — odrzekł Silwyth, kłaniając się, gdy wymawiał imię króla. — Jest mi miło, że mogę w jakikolwiek sposób służyć jemu lub jego synowi. Nie była to właściwie odpowiedź, ale najwidoczniej książę nie mógł liczyć na nic więcej. Powszechnie wiadomo, że elfy potrafią zachowywać swoje prawdziwe motywy w sekrecie. — Będziesz się do mnie zwracał Dagnarus — odezwał się po chwili książę, przetrawiwszy tę informację. — A to jest Łata. — Chłopiec do bicia — uzupełnił królewski szambelan iro- nicznie. Silwyth nie odpowiedział. Powtórzył ich imiona, składając każ- demu z nich ukłon. — Ale tobie nie wolno nazywać go Łatą — ciągnął złośliwie Dagnarus, lecz dopiero wtedy, gdy szambelan króla oddalił się. — Tylko ja mogę tak na niego mówić. Ty masz go nazywać Gare- them. Dagnarus wymawiał „ty" z pogardliwym naciskiem, co brzmia- ło wielce obraźliwie. Gareth zarumienił się ze wstydu za złe manie- ry księcia. Silwyth jedynie skłonił się ponownie i przyjął poprawkę do wiadomości. Dagnarus odwrócił się z drwiącym uśmieszkiem. Ten elf był całkowicie uległy, poszło z nim aż nazbyt łatwo. Chłopcy zaczęli zbierać się do wyjścia, gdyż przed nimi roz- ciągało się całe popołudnie, a książę umówił się z pewnym gwar- dzistą królewskim, że ten ułoży jednego z należących do księcia psów do polowania. — Dokąd Wasza Wysokość się wybiera? — zapytał Silwyth. Dagnarus rzucił informację jak kość psu. — Układanie psa musi poczekać, Wasza Wysokość — odezwał się z szacunkiem Silwyth. — Jego Królewska Mość zwołał na dzi- siejsze popołudnie sąd. Powinieneś być na nim obecny. Przygoto- wałem już twój najlepszy strój. — Chyba żartujesz — warknął Dagnarus. — Nie możesz ocze- kiwać, że zmarnuję popołudnie na siedzenie i wysłuchiwanie gro- mady wieśniaków, którzy nic, tylko jęczą, handryczą się i puszczają bąki. __ Twój brat, Helmos, będzie tam — odparł Silwyth. Zdawał się przez chwilę nad czymś zastanawiać. — Ale może pomyliłem się, sądząc, że Wasza Wysokość zechce uczestniczyć w sądzie. Wi- dzę, że jesteś, panie, zbyt młody, żeby interesować się sprawami królestwa. Rozmowa prawdopodobnie okazałaby się dla ciebie za trudna i niezrozumiała. Schowam strój. — Poczekaj! — rozkazał gniewnie Dagnarus, gdy elf już wy- chodził. — Dlaczego miałbym się interesować sprawami królestwa, skoro nie mogę nic zrobić, żeby wpłynąć na jego politykę? — A nie możesz, Wasza Wysokość? — zapytał Silwyth, uno- sząc czarną brew. Dagnarus natychmiast pojął, o co mu chodzi, i ogarnęło go zdu- mienie. Prawda, że sam Silwyth nie stałby tutaj, gdyby książę nie podjął kroków, aby usunąć jego poprzednika. Tymi kilkoma słowa- mi Silwyth otworzył przed Dagnarusem zupełnie nowy plac zabaw, pole dworskich intryg i politykowania. Policzki księcia zarumieniły się z zadowolenia i ciekawości; pies poszedł w zapomnienie. — Wezmę udział w sądzie — rzekł Dagnarus. Zawahał się nie- znacznie, po czym zapytał: — Czy potrzebne mi jest zezwolenie króla? — Uzyskałem już zezwolenie na obecność Waszej Wysokości — odparł Silwyth. Dagnarus już miał się rozzłościć na elfa za tę samowolę, a i za to, że Silwyth przewidział decyzję księcia, lecz z niezwykłym u nie- go opanowaniem przełknął gniew. — Łato, biegnij powiedzieć Argotowi, że nie mogę dziś przyjść. Książę w towarzystwie Silwytha udał się do swej sypialni. Gareth poszedł spełnić jego polecenie, zadowolony, że ma wy- mówkę od polowania, gdyż nie lubił kompanii żołnierzy — wyda- wali mu się dzicy, nieokrzesani i odrobinę straszni. Lecz byli towa- rzyszami Dagnarusa właściwie od dnia, kiedy stał się dość duży, aby ubłagać ich o przejażdżkę na bojowym rumaku. Książę spędzał z nimi każdą wolną godzinę. Co do kapitana Argota, ludzie pytali go, czy nie drażni go plączący się pod nogami dziewięciolatek, choćby i książę. Począt- kowo rzeczywiście tak było. Chłopiec był nie tylko utrapieniem: Argot żył w strachu, że księciu stanie się krzywda albo zostanie za- bity, co oznaczałoby koniec kariery, a może i życia kapitana. Argot starał się, jak umiał, niezwykle dyplomatycznie zniechęcić księcia do włóczenia się w okolicach koszar. W końcu Argot, dobry dowódca i człowiek, zrozumiał, że tę bit- wę musi przegrać. Ile razy odprowadzał księcia — brudnego i prze- siąkniętego zapachem koni — z powrotem do pałacu, tyle razy książę wykradał się znowu. Żołnierze powoli przyzwyczajali się do jego obecności. Pochlebiało im jego zainteresowanie i zapragnęli zrobić z chłopca żołnierza, zwłaszcza że jego starszy brat nie tole- rował wojny — tak przynajmniej głosiła plotka. Argot poprosił o prywatną audiencję u króla, aby omówić tę sprawę. Kapitan przed- stawił sytuację następująco: jeżeli Dagnarus ma się bawić bronią i jeździć na koniu, powinien się nauczyć nimi posługiwać. Królowa Emillia przeleżałaby miesiąc w łóżku, gdyby zobaczy- ła swojego synka rozdzianego do pasa, jeżdżącego na oklep na ol- brzymim ogierze, wymachującego małym mieczykiem, który żoł- nierze zrobili specjalnie dla niego, i wywrzaskującego pieśń bojo- wą. Dworscy służalcy, tak gorliwie rozpowszechniający szkodliwe plotki o członkach dworu, nie donieśli Jej Królewskiej Mości, czym zajmuje się dla rozrywki jej syn. A to dlatego, że Emillia miała nie- przyjemny zwyczaj wywierania gniewu na osobie dostarczającej jej informacji, których nie chciała słyszeć. Dlaczego zaś Tamaros pochwalał militarne zainteresowania swo- jego młodszego syna — na to łatwo odpowiedzieć. Drugi syn — ten, który nie będzie królem — musi sobie znaleźć jakieś zajęcie. Zaledwie dwie drogi otwierają się przed człowiekiem, który naj- prawdopodobniej przez całe życie będzie księciem: może on zostać magiem lub żołnierzem. Dla wszystkich — nawet dla jego matki — było jasne, że Da- gnarus nigdy nie zostanie uczonym. Tak więc naturalną koleją rze- czy wybór padł na żołnierkę. Tamaros wyobrażał sobie dzień, kiedy jego dwaj synowie obejmą we władanie Vinnengael: jeden jako mądry i sprawiedliwy król, a drugi jako niezawodny opiekun ludu. Jak mawiał Evaristo do swojej żony, tylko bogowie są ideałami. Gareth znał już dość dobrze pałac, a dokładniej — prywatne komnaty. W części publicznej nie miał nic do roboty, toteż rzadko tam chodził. Jeden jedyny raz zapuścił się do sali, gdzie król i królo- wa odbywali audiencje, ale nie spodobało mu się tam. Dworzanie po- dobni do jego ojca stali zbici w grupki, szepcząc i mrucząc albo też śmiejąc się hałaśliwie w nadziei zwrócenia na siebie uwagi króla. Dagnarusowi i Garethowi wolno było wałęsać się po komnatach prywatnych. Chłopcy pochlebiali sobie, że znają je lepiej niż kto- kolwiek inny, ponieważ odkryli kilka sekretnych przejść, które — w co gorąco wierzyli — były znane wyłącznie im. W rzeczywisto- ści przejścia stanowiły część systemu obronnego zamku na wypa- dek ataku i wiedzieli o nich wszyscy mieszkańcy zamku. Chłopcy wykorzystywali te wąskie korytarze oraz ukryte drzwi do zabawy w wojnę i do podglądania rozbierających się pokojówek. Jeden z takich korytarzy stanowił skrót z górnych pięter pałacu na dziedziniec, a stamtąd do koszar. Tu właśnie Gareth znalazł Argota, który trzymał na smyczy psa księcia i drapał zwierzę za uszami. Gareth powiedział kapitanowi, że książę nie będzie mógł polo- wać po południu. Argot skinął głową i bez słowa wręczył smycz in- nemu żołnierzowi, który, odprowadziwszy zwierzę do stajni, spu- ścił je ze smyczy. Pies radośnie dołączył do innych psów i puścił się w pościg za szczurami. Gareth lubił Argota, który nie był dziki, głośny i wulgarny jak większość żołnierzy. Był młody, jak na kapitana — miał dopiero dwadzieścia osiem lat — lecz dobrze wyszkolony w swoim rzemio- śle, nadawał się na dowódcę. Argot poważnie traktował swoje obo- wiązki, rzadko się uśmiechał i nigdy się nie odzywał, jeśli nie miał nic do powiedzenia. Nie zapytał, dlaczego książę nie może przyjść, ale Garetha aż rozpierały nowiny, musiał się nimi z kimś podzielić. — Jego Wysokość uczestniczy w królewskim sądzie — powie- dział, nadymając się godnością swego pana. — Hm — chrząknął inny żołnierz, stary siwowłosy weteran, którego ciało pocięło tyle blizn po bitewnych ranach, że z wyglądu przypominał poskręcane stare drzewo. — Król zrobi z chłopaka drugiego cholernego książkowego mola, tak jak z jego brata. Argot rzucił staremu ostre spojrzenie. — Uważaj na słowa, Barr. W małych naczyniach mieści się wiele wody, a wiadomo, że czasem pękają i woda wycieka. Gareth naiwnie przypuszczał, że kapitanowi chodzi o stojące opodal wiadro z wodą, wystawione dla psa, toteż nie zwrócił uwagi na to stwierdzenie. — Cały cholerny dwór o tym wie — mruknął weteran, ale spra- wiał wrażenie speszonego i spojrzał ze złością na chłopca, który nie miał pojęcia, czym go obraził. — Dagnarus nie lubi czytać książek — powiedział Gareth, sądząc, że żołnierz w jakiś sposób uchybia księciu. — Nie zwracaj uwagi na Barra. Jest w złym humorze z powodu dziewki, która wczoraj w nocy plunęła mu w twarz — rzekł Argot, po czym dodał niespodziewanie: — Nie mam dziś służby, a mojemu koniowi potrzeba ruchu. Skoro Jego Wysokość nie mógł przyjść, może ty chciał byś nauczyć się jeździć konno, Gareth. Chłopiec poczuł zdumienie i ogromną radość. Minęło wiele lat, zanim, spoglądając wstecz, zdał sobie sprawę, że Argot starał się odwrócić jego uwagę, sprawić, by zapomniał niezręczną wypo- wiedź Barra. Wówczas Gareth pomyślał tylko, że Argot zachował się niezwykle miło. Kapitan wyprowadził swojego wielkiego bojo- wego rumaka ze stajni i zarzucił na jego szeroki grzbiet derkę. Pod- niósł Garetha, posadził na koniu i polecił ścisnąć zwierzę nogami. Lejce trzymał sam Argot. Gareth spojrzał w dół z niezmiernej, jak mu się zdawało, wyso- kości, na wpół przerażony i zachwycony zarazem. Nieśmiało wy- ciągnąwszy rękę, poklepał konia po siwo nakrapianej szyi. Koń przywykł do ciężaru Argota w pełnym uzbrojeniu bitewnym, toteż nie przejął się chłopcem bardziej niż brzęczącą mu koło ucha mu- chą. Łypnął na Garetha znudzonym okiem, potrząsnął głową, po czym trącił pyskiem Argota, licząc, że dostanie jabłko. Argot wyprowadził konia z siedzącym na nim chłopcem na plac przed stajniami. Szli wolniutko i z każdym krokiem obawy Garetha cichły- Wplótł ręce w siwą grzywę konia, a raz nawet odważył się kopnąć go piętą w bok — niezbyt mocno, więc koń prawdopodob- nie wcale tego nie poczuł. Ale chłopiec w owej chwili poc2ul się bohaterem. Przez jakieś dziesięć minut Argot oprowadzał konia po placu. Po niedługim czasie Garetha podskakującego na twardym końskim grzbiecie rozbolały pośladki i uda, ale nie odezwał się ani słowem skargi; nawet za wszystkie skarby królestwa nie poprosiłby, żeby kapitan zdjął go z konia. Argot pochwalił chłopca, mówiąc, że dobrze się trzyma na ko- niu, i zaczął opowiadać, jak to ojciec nauczył go jazdy, zanim jesz- cze kapitan potrafił wymówić słowo „koń", kiedy na dziedziniec wbiegł z brzękiem zadyszany żołnierz, wołając dowódcę. — Tutaj! — Argot pomachał ręką. — Kapitanie — zawołał żołnierz, salutując. — Złapaliśmy Sha- kura! Argot zatrzymał się w miejscu, a koń z nim. Argot rzucił ko- mendę, na którą koń zamarł bez ruchu pośrodku dziedzińca z chłop- cem na grzbiecie. Argot odszedł pomówić z żołnierzem. — Walczył jak demon, kapitanie — mówił żołnierz. — Hanuit może przez niego stracić rękę. Zanieśli go do uzdrowicieli. — Co z Shakurem? — pytał niecierpliwie Argot. — Nie żyje? — Nie, kapitanie — uśmiechnął się żołnierz. — Chociaż Hanu- it zemścił się na nim. Pojmaliśmy łajdaka żywcem, według rozkazu. Właśnie go tu prowadzą. Zjawił się oddział żołnierzy w dzwoniących i pobrzękujących zbrojach. Dwóch z nich wiodło mężczyznę, któremu ręce związano na plecach cięciwą łuku. Gareth nie rozpoznał twarzy mężczyzny, bo cała była umazana krwią. Wszystko, co zauważył, to dwoje oczu, czarnych i złych, ponad straszliwą raną. Mężczyzna miał szczęście, że zachował oboje oczu. Miecz ciął o włos od prawego. Policzek został rozpłatany od kości policzkowej tuż pod okiem, a nos przecięty niemal na pół. Rana ciągnęła się przez lewy poli- czek aż do szczęki, obnażając kości i chrząstkę. Mężczyzna był średniego wzrostu i tuszy, lecz niezwykle silny. Na ramionach odznaczały się mięśnie, uda miał potężne, a łydki w obwodzie grubsze od całego Garetha. Ścięgna i żyły pod brązo- wą, ogorzałą skórą tworzyły rysunek niby konarów drzewa. Włosy miał ostrzyżone króciutko, tuż przy skórze, jak nakazywała żołnier- ska moda — zarówno dla łatwiejszego pozbycia się wszy, jak i ochłody pod ciężkimi hełmami. Miał czarne brwi oraz krótko przyciętą brodę, a na brudnej twarzy wypisane zamiłowanie do roz- pusty. Nie szedł potulnie, ale na każdym kroku opierał się wiodącym go, wpierając stopy w ziemię i nie dając się ruszyć z miejsca. Skórę na prawym ramieniu miał rozciętą, krwawił. Jego ciało lśniło od potu. Wlokący go żołnierze także byli zgrzani i spoceni, umazani jego krwią i zmęczeni wielkim wysiłkiem. Kiedy postawili mężczyznę przed kapitanem, w ich oczach świe- cił ponury triumf. Więzień zaprzestał walki. Stał i przyglądał się Argotowi z wyzywającym uśmieszkiem, któremu straszliwa rana nadawała makabryczny wygląd. Do więźnia z brzękiem zleciały się muchy, przyciągnięte zapa- chem krwi. Gareth czuł strach i mdłości, ale patrzył na odrażającą scenę zafascynowany. Chciał uciekać, a zarazem nie chciał; dobrze się złożyło, gdyż i tak nie mógł odejść. Bez pomocy nie zsiadłby z konia, a Argot całkiem zapomniał o istnieniu dziecka. — Shakur — przemówił Argot stalowym głosem — jesteś oskarżony o kradzież, kłamstwo i dezercję. Nie pytam, czy się przy- znajesz, bo byś skłamał, a już sam fakt, że zostałeś schwytany pięć mil poza granicami miasta, dowodzi, że jesteś dezerterem. Ale dam ci szansę przemówić we własnej obronie. Shakur roześmiał się i splunął Argotowi w twarz. Jeden z żołnierzy pilnujących Shakura wbił mu pięść w brzuch, aż ten zgiął się wpół. Drugi wyciągnął nóż i, chwytając Shakura za głowę, odchylił ją do tyłu, odsłaniając jego gardło. — Pozwól dokończyć, co zaczął Hanuit, kapitanie — poprosił żołnierz, zamierzając się nożem. Shakur stał spokojnie, nie okazując najmniejszego lęku. __Nie! — Argot był stanowczy. — Jedynie król może skazać człowieka na śmierć. Zabierzcie tego nikczemnika do lochu, niech tam czeka na wyrok Jego Królewskiej Mości. Poślijcie po uzdrowi- ciela, aby opatrzył mu twarz. Argot obrócił się na pięcie, odwracając się od mężczyzny z wi- doczną odrazą. Żołnierz, burcząc pod nosem, wepchnął nóż z po- wrotem do pochwy u pasa. Shakur napiął mięśnie ramion, chrząknął i wstrząsnął się. Cięci- wy, którymi miał związane ręce na plecach, popękały niczym je- dwabne nici. Jednego żołnierza przewrócił pchnięciem dłoni, dru- giego powalił ciosem pięści, po czym rzucił się ku Garethowi. Dezerter nie chciał chłopca. Chciał konia. Przerażony Gareth, powodowany raczej paniką niż odwagą, kop- nął mężczyznę. Jednak dla Shakura dzieciak był zaledwie dokuczli- wą muchą. Łapiąc chłopca za nogę, Shakur ściągnął Garetha z koń- skiego grzbietu i cisnął za siebie w powietrze. Gdyby Gareth upadł na ubitą ziemię, zakończyłby swoją karierę chłopca do bicia, łamiąc sobie kark. Wylądował jednak w żłobie pełnym siana. Wątłe deski połamały się pod ciężarem jego ciała, siano jednak złagodziło upadek. Oszołomiony leżał bez tchu w roz- walonym żłobie, od wstrząsu niemal ogłupiały, zdumiony, że żyje. Shakur wskoczył na grzbiet konia i wbił pięty w boki zwierzę- cia. Koń kapitana był zaprawionym w bitwach wierzchowcem bojo- wym, wyćwiczonym w obchodzeniu się z obcym jeźdźcem. Argot gwizdnął w specyficzny sposób. Koń zrozumiał rozkaz i stanął dęba — to jedna z pierwszych sztuczek, jakich żołnierz uczy swojego wierzchowca. Wspiął się na tylne nogi, próbując zrzucić nieproszo- nego jeźdźca. Shakur otoczył ramionami szyję konia, niemal dusząc go na śmierć, i zawzięcie walczył o utrzymanie się na grzbiecie. Jednak koń był na ten manewr przygotowany. Opuszczając nisko głowę, wy- rzucił w górę tylne kopyta. Następnie znów stanął dęba, potrząsając głową i obnażając zęby. W końcu udało mu się zrzucić mężczyznę. Shakur spadł na plecy w pył, gdzie natychmiast zwinął się w kłę- bek, by uchronić się przed rozszalałymi kopytami. Dopiero kolejny gwizd Argota — wydany bez specjalnego pośpiechu — uratował Shakura przed stratowaniem. Koń podszedł wolno do kapitana, gdzie stanął z gniewem w oczach, parskając i bijąc w ziemię przednim kopytem. Ze wszyst- kich stron zbiegli się żołnierze. Kilku podniosło Shakura, któremu walka wreszcie wywietrzała z głowy, i zabrało go. Inni żołnierze ruszyli z pomocą przewróconym kamratom, z których jeden po cio- sie Shakura przez trzy dni leżał bez zmysłów. Argot rzucił okiem na Garetha. Widząc, że chłopiec żyje i oddy- cha, wojownik podszedł do swego konia. Upewnił się, że zwierzę- ciu nic się nie stało, po czym rozkazał chłopcu stajennemu odpro- wadzić konia do stajni. Dopiero wówczas zajął się dzieckiem. Gareth nie miał mu tego za złe. Koń był zwierzęciem cennym, on zaś był tylko chłopcem, i to chłopcem do bicia. Zawstydzony Gareth, czując się winny, jakby to wszystko stało się przez niego, spróbował usiąść. Argot potrząsnął głową i kazał mu leżeć. Schyliwszy się, obma- cał go, sprawdzając, czy nie ma połamanych kości. — Boli cię głowa? Słyszysz dzwonienie w uszach? — zapytał, patrząc mu badawczo w oczy. — Widzisz mnie jednego czy dwóch? Jak masz na imię? — Nie, panie — odpowiedziało dziecko, bliskie łez z wdzięcz- ności za troskę w głosie mężczyzny. — Gareth, panie. — Wyjdziesz z tego — rzekł Argot. Pomógł chłopcu wstać i otrzepał siano oraz drzazgi z jego odzieży. — Dzielnie się spra- wiłeś, chłopcze. Żeby tak kopnąć tego łotra... Mógł ci urwać nogę. — Wcale nie chciałem być dzielny, panie — odrzekł Gareth, z całej siły powstrzymując się od płaczu przed tymi wszystkimi żołnierzami stojącymi wkoło, patrzącymi na niego. — Tylko się bałem. — A jak ci się zdaje, chłopcze — rzekł Argot — czym jest od- waga? — Położył mu rękę na ramieniu i uśmiechnął się. — Jeszcze zrobimy z ciebie żołnierza. — Dziękuję, panie, ale wolałbym nie — powiedział błagalnie Gareth. Argot roześmiał się i poklepał chłopca po plecach. — Mądrala. Książę dobrze wybrał przyjaciela. Możesz przy- chodzić z księciem, kiedy tylko zechcesz, a będę cię dalej uczył jaz- dy konnej. Gareth podziękował mu grzecznie, chociaż w duchu postanowił już nigdy w życiu nie zbliżyć się do konia. Zapytał z niepokojem, co się stanie z Shakurem. — Jeśli bogowie są sprawiedliwi, zgnije w lochu i zjedzą go szczury — odparł Argot. Po tym wydarzeniu zesztywniały z bólu Gareth pokuśtykał do pałacu, gdzie zamknął się w swojej ciemnej izdebce, aby wylizać rany i wypłakać się w samotności. Tu znalazł chłopca Silwyth. Elf nie rzekł ani słowa, ale zdjął Garethowi ubranie, przemył zadrapa- nia, usunął dwie drzazgi i umył mu pokrytą brudem i łzami twarz. W drzwiach stanął Dagnarus. Silwyth cofnął się w ciemność. — Więc to tak, Łato — powiedział książę surowym tonem — słyszę, że przeżywasz przygody beze mnie. Gareth naprawdę sądził, że książę jest zły. Pochylając głowę, powiedział, że bardzo żałuje, nie miał wcale takiego zamiaru, co było prawdą, i że z całego serca pragnie, aby już nigdy nie przytra- fiła mu się żadna przygoda, co także było prawdą. Ku zdziwieniu Garetha Dagnarus zaczął się śmiać. Był w dosko- nałym humorze; wpadł w podskokach do pokoiku, zarzucił ramiona na przyjaciela i uściskał go, na co Gareth się skrzywił. — Argot opowiedział mi wszystko, Łato. Jestem z ciebie dum- ny. Żałuję, że tego nie widziałem! — Książę przyjrzał się chłopcu z nie skrywaną zazdrością. — Szkoda, że nie możemy się rozdwoić i być w dwóch miejscach jednocześnie. Gareth przyznał mu rację i spytał, czy Jego Wysokości podo- bało się na posiedzeniu sądu. — Nie — odrzekł Dagnarus, chodząc po pokoiku; nie umiał stać w miejscu. — Było nudne i głupie. Nie wiem, jak mój ojciec to znosi. Wysłuchiwać tych hultajów, jak jęczą i narzekają na królew- skie dekrety. Jeden nawet śmiał powiedzieć królowi w oczy, że wydał złe prawo. — A co zrobił król? — zapytał wstrząśnięty Gareth. — Wysłuchał tego głupca i powiedział, że rozważy sprawę. Ja kazałbym go wychłostac i zrzucić z pałacowych schodów — rzekł Dagnarus, marszcząc brwi. — Kiedy ja będę królem, będę wydawał takie prawa, jakie mi się spodobają, i nikt nie odważy się ich kryty- kować. Usiadł na łóżku obok Garetha. Jego zielone oczy lśniły podnie- ceniem w blasku lampy naftowej, którą Silwyth ustawił na półce. — I wiesz, czego jeszcze się nauczyłem, Łato — ciągnął Da- gnarus. — Król nie musi być wykształcony! Król ma doradców, Łato! Ludzi, którzy mu mówią to, co musi wiedzieć. — Położył dłoń na ramieniu Garetha. — Moim doradcą będziesz ty, Łato, dla- tego musisz się bardzo dobrze uczyć. Trzy dni później dowiedzieli się, że Shakur zbiegł. Przez wiele kolejnych dni Gareth żył w ślepej trwodze, wyobra- żając sobie, że skazaniec pragnie się na nim zemścić. Niezliczone razy budził się w środku nocy zlany zimnym potem, wyobrażając sobie mężczyznę z nożem w dłoni, gotowego poderżnąć mu gardło. — Nie bądź głupi, Łato — powiedział drwiąco Dagnarus, kiedy chłopiec odważył się opowiedzieć mu o swoich obawach. — Tego człowieka już dawno tu nie ma. Dlaczego miałby się narażać na wtrącenie do lochu z twojego powodu? To brzmiało rozsądnie, więc Gareth przestał się martwić Sha- kurem. Co do Evarista, jego nadzieje na obudzenie w księciu pra- gnienia wiedzy (a przez to zdobycie znacznej nagrody) spełzły na niczym. Jego Wysokość rzadko teraz bywał w pokoju szkolnym i Evaristo w końcu zaprzestał bicia Garetha, jako że nie dawało to żadnych rezultatów. KRÓLEWSKA AUDIENCJA Tydzień po przygodzie Garetha Silwyth obudził chłopca jeszcze wcześniej niż zwykle. — Co się stało? — wymamrotał Gareth, dygocząc w zimnie po- ranka. Pałac o grubych kamiennych ścianach i kamiennych pod- łogach nawet w gorące dni był chłodny, a teraz był środek zimy i z gór wiały silne wiatry, niosące z sobą śnieg. — Dlaczego muszę teraz wstawać? — Masz audiencję u króla — wyjaśnił Silwyth. Chłopca przejęło zimno, bardziej przenikliwe niż chłód kamien- nej podłogi, od której marzły mu bose stopy, i momentalnie się ocknął. — Król... król się mnie pozbędzie — wybełkotał drżącym gło- sem Gareth i zaszczekał zębami. — Nie mów głupstw — rzekł Silwyth. — Dowiedział się o two- jej odwadze i pragnie cię zaszczycić. Zjedz śniadanie. — Nie jestem głodny. — Gareth nie przełknąłby ani kęsa. — I wcale nie byłem taki odważny — dodał, kuląc się na widok wełnianych pończoch, które Silwyth zamierzał naciągnąć na chude nogi dziecka. — Mam nadzieję, że nie powiesz tego Jego Królewskiej Mości — upomniał go Silwyth. — Och, nie! — zawołał Gareth, przerażony na samą myśl o tym. — Chyba nie będę musiał z nim rozmawiać? — Nie jesteś niemy i nie jesteś barbarzyńcą. Wypada, żebyś brał udział w rozmowie, jak każdy cywilizowany człowiek. Rozmowa z królem! Chłopiec nie potrafił sobie tego wyobrazić. Ogarnęło go większe przerażenie, niż gdyby się dowiedział, że król każe go ściąć. — Przestań się trząść — nakazał surowo Silwyth. — O czym mam rozmawiać? — wyjąkał Gareth. — Jego Królewska Mość sam poprowadzi rozmowę, będzie ci zadawał pytania, a ty na nie odpowiesz. Nie odzywaj się, zanim do ciebie nie przemówi. Odpowiadaj grzecznie i chętnie, ale zwięźle. Mów wyraźnie, trzymaj wysoko głowę. Nie gap się w podłogę i nie mamrocz jak wtedy, kiedy następca tronu książę Helmos przyszedł do pokoju szkolnego. Po wejściu złóż niski ukłon, a potem stój pro- sto. Jeśli będziesz miał szczęście i Jego Królewska Mość przy- woła cię skinieniem, podejdź na odległość dwóch kroków od niego, znów się ukłoń i stań spokojnie. Nie wierć się i nie obciągaj ubra- nia. Przypatruj się Jego Wysokości. Dagnarus da ci znak, jeśli zro- bisz coś nie tak. — On będzie ze mną? — zapytał Gareth, poweselawszy. — Oczywiście. Będziesz towarzyszył księciu w porannej wizy- cie u ojca. Chłopiec odczuł ogromną ulgę. Wyobrażał sobie, że został we- zwany na oficjalną audiencję w Wielkiej Sali; perspektywa spotka- nia i pogawędki z królem w obecności chichoczącego za plecami tłumu dworzan była straszna. Jeśli Dagnarus będzie z Garethem, chłopiec czuł, że sprosta wszystkiemu, od zbiegłych więźniów po rozmowę z królem, ojcem Dagnarusa. Gareth poczuł się o tyle lepiej, że znów poczuł głód, ale Sil- wyth zabronił mu jeść z obawy, że zabrudzi okruchami tunikę. Po- zwolił dziecku wypić trochę mleka, żeby jego żołądek nie wydawał nieprzystojnych dźwięków. Przytrzymał Garethowi kubek u warg, owinąwszy najpierw chłopca kocem i ostrzegłszy, aby się nie za- ślinił. Gareth był obecny przy wstawaniu księcia. Dagnarus uśmiechnął się do przyjaciela, zadowolony, że udzielono mu takiego zaszczytu. Obecni lordowie, którzy zawsze kręcili się w pobliżu księcia, chcąc wkraść się w jego łaski, odnosili się do chłopca do bicia ze znacznie większym szacunkiem. Gareth z niejakim zmieszaniem zrozumiał, że audiencja poprawiła jego pozycję na dworze. Jednak kiedy szedł za Dagnarusem do gabinetu jego ojca, jego świeżo odkryta odwaga jakby wyciekała przez miękkie skórzane buty. Książę wyśmiał jego obawy. — Mój ojciec jest z ciebie zadowolony — powiedział. — Nie denerwuj się. Jego po prostu nie można się bać. — Skąd się dowiedział, co zrobiłem? — zaciekawił się Gareth. Dagnarus wzruszył ramionami. — A skąd dowiaduje się o wszystkim, co dzieje się w króle- stwie? Słucha. Gareth zastanowił się nad tym. Prawdą było, że król Tamaros wiedział o wszystkim, co działo się na jego dworze, w jego króle- stwie i na świecie. Mówiono, że tylko mnisi ze Smoczej Góry i wszystkowidzący bogowie wiedzą więcej. A stało się tak, że kapi- tan Argot opowiedział o ujęciu Shakura swym przyjaciołom, z za- dowoleniem wspominając o postępku chłopca. Przyjaciele kapitana puścili historię w obieg, jeden z dworzan zaś, chcąc zyskać przy- chylność króla, opowiedział Jego Królewskiej Mości o odwadze książęcego towarzysza, dając oczywiście do zrozumienia, że stało się to dzięki księciu. W nocy spadł śnieg — ciężki, mokry śnieg, który ucieszył rolni- ków — toteż poranek był pochmurny i zimny. Szary dzień na ze- wnątrz oznaczał ponury dzień w kamiennych murach zamku, gdyż okna, długie i wąskie (dla utrudnienia ewentualnego ataku), nawet w jasne dni nie wpuszczały zbyt wiele światła. Przed chłopcami szedł sługa niosący zapaloną świecę w lichta- rzu. W zamku panowała cisza, grube mury głuszyły wszelkie ha- łasy, zresztą niewielu lokatorów zamku wstało o tej porze. Służący byli oczywiście już na nogach, krzątali się tu i tam ciszej od myszy, których skrobanie i piski zawsze było słychać. Niewielka grupka lordów, którym Jego Królewska Mość pozwalał towarzyszyć sobie przy wstawaniu, udała się na śniadanie. Królowa i jej świta mieli wstać dopiero za kilka godzin. Książę i chłopiec mijali ustawione w korytarzach zbroje. W bla- sku świecy rzucały na ścianę cienie; ogień odbijał się jasno w meta- lowych hełmach. Pod wpływem ruchu płomienia cienie poruszały się i zdumionym oczom Garetha zdawało się, że ze ścian wyłania się armia ognistego blasku i ciemności. Aż drgnął z niezadowole- niem, kiedy Dagnarus roześmiał się w głos, wskazując Silwythowi zjawisko cienistych rycerzy. Śmiech księcia zabrzmiał tu bluźnier- czo, niczym śmiech w Świątyni. Światełko świecy podążało przed nimi. Kiedy znikło, znikły też cienie na ścianach. Ciemna armia przepadła w ciemności. Zbroje ponownie stały się tylko zbrojami, zakurzonymi i gdzieniegdzie rdzewiejącymi. Minęli komnaty królowej, do których Gareth trafiłby nawet wówczas, gdyby był ślepy, tak silna unosiła się tam woń perfum, i weszli go komnat króla. Chłopiec nigdy jeszcze nie był w tej czę- ści zamku. Choć mocno wylękniony, poczuł się tutaj znacznie spokojniej, głównie dlatego, że korytarze były jaśniejsze i pachniało w nich skórą, atramentem i papierem. Zerknął w uchylone drzwi i odkrył tam wielką bibliotekę. — Zamknij usta, Gareth. Wyglądasz jak wieśniak — nakazał Silwyth, kładąc z wyrzutem dłoń na ramieniu chłopca. Gareth pospiesznie zrobił, co mu kazano, ale w duchu nie prze- stawał się dziwić. W swoim życiu nie widział tylu książek; całe po- koje zostały zamienione na bibliotekę, żeby pomieścić księgi króla. Tylko Świątynia Magów mogła się poszczycić większym księgo- zbiorem. Chociaż przejęty i zdenerwowany zbliżającą się audiencją Ga- reth wbrew własnej woli zwolnił kroku i tęsknie zaglądał do poko- jów. Gdy wchodzili do tej części zamku, sługa zgasił świecę, gdyż w Królewskiej Bibliotece używanie ognia było zabronione. Mimo wczesnej pory przy długich stołach ustawionych pośrod- ku pomieszczenia siedzieli już uczeni pochylający głowy nad księ- gami. Poranne słońce jeszcze nie dotarło do pokoju, ale czytający widzieli wyraźnie dzięki kamieniom światła — gładkim, okrągłym otoczakom rzecznym, w czarodziejski sposób rozgrzanym tak moc- no że wydzielały delikatne, żółtawe światło. Kamienie umieszczo- no na podstawkach, które można było przenosić z jednego stołu na drugi- To robiło wrażenie. Magowie każą sobie słono płacić za rzuce- nie takiego zaklęcia, ponieważ wymaga ono ogromnego przemiesz- czenia mocy z ziemi w skałę. Rodzina Garetha miała w domu jeden kamień światła, który zapalano tylko na wyjątkowe okazje. Tutaj musiało ich być ze dwadzieścia i świeciły się codziennie. Choć przeważali ludzie, byli tu reprezentanci wszystkich ras. Gareth ze zdziwieniem zauważył wśród nich siwobrodego krasno- luda, które, jak słyszał, nie są uczonymi. Niewielu z nich potrafi czytać i pisać we własnym języku, a jeszcze mniej w innych języ- kach. Kiedy krasnolud wstał po inny tom, Gareth ujrzał, że jedną nogę ma krótszą i zdeformowaną. Był to więc jeden z Bezkonnych — krasnolud, który nie może jeździć konno, a tym samym stanowi obciążenie dla swojego klanu. Bezkonni poświęcają się dla klanu, osiedlając się na stałe w miejscu, gdzie zakładają kuźnie dla kowali i targowiska dla handlarzy. Mimo że szanowani przez swój lud za tę ofiarę, Bezkonni są także darzeni przez innych krasnoludów li- tością. Ten krasnolud miał wśród swojego ludu wysoką rangę, dla- tego został zaproszony przez króla Tamarosa do Vinnengael, aby nauczyć się języka ludzi i uzupełnić wiedzę magów na temat kra- snoludów — Chodź, Łato — powiedział z irytacją Dagnarus. — Na co tak się gapisz? To tylko sterta książek. Dwaj chłopcy weszli do gabinetu króla Tamarosa, jego ulubio- nego pokoju w pałacu, który liczył ponad dwieście komnat. Był to ten sam pokój, na który Gareth zwrócił uwagę w dniu swojego przybycia — pokój w dużej wieży z wielkimi oknami, otoczony balkonem zwanym balkonem króla. Gareth zrozumiał, dlaczego Tamaros lubi ten pokój — ściany pokrywały książki. Znajdował się na szczycie kwadratowej wieży wystrzelającej z głównego budynku. Pokój miał cztery okna — duże, kwadratowe, z których każde wychodziło na inną stronę świa- ta. Z każdego okna był wspaniały widok: na północy góry, na południu prerie, na wschodzie rzeka Hammerclaw, na zachodzie je- zioro Ildurel. Chłopiec dotąd nie zdawał sobie sprawy, że świat jest taki ogromny. Widok odrobinę złagodził gorzkie rozczarowanie Garetha. W po- koju znajdowała się tylko jedna osoba, był to przyrodni brat Dagna- rusa, Helmos. — Gdzie jest mój ojciec? — zapytał niecierpliwie Dagnarus. — Dlaczego go tu nie ma? Miał udzielić audiencji mojemu przyjacie- lowi, Garethowi. Gareth widywał już następcę tronu, ale zwykle z dużej odleg- łości, kiedy książę jechał konno podczas parady, stał na balkonie lub mijał ich w korytarzu. Gdy raz Helmos przyszedł do pokoju szkolnego, Gareth był tak przejęty i onieśmielony, że nie śmiał na niego spojrzeć. Bracia nie byli zżyci. Biorąc pod uwagę dzielącą ich różnicę wieku, nie było w tym nic dziwnego, lecz w rzeczywistości sprawa była poważniejsza. Ich zainteresowania i gusty były całkowicie od- mienne, a choć każdego z synów cechowało niezwykłe podobień- stwo do ojca, każdy z nich odziedziczył cechy, których drugi nie miał. Dagnarus miał po ojcu stanowcze usta i silny podbródek; Hel- mos zaś przenikliwe oczy i łagodny, ciepły uśmiech. — Jego Królewska Mość został odwołany przez niezmiernie pilną sprawę — odparł Helmos, podnosząc wzrok znad swojej pra- cy. — Przekazuje wyrazy ubolewania i życzenie, aby audiencja odbyła się innym razem. Małym dzieciom często daje się do zabawy zamiast piłki świń- skie pęcherze napełnione powietrzem. Gdy taki pęcherz ukłuje się szpilką, powietrze uchodzi. Gareth wiedział, jakie to uczucie: pod- niecenie, obawa i oczekiwanie uszły z niego niczym powietrze z ta- kiego pęcherza. Dagnarus z niezadowoleniem zmarszczył brwi. Chciał tej au- diencji i nie rozumiał, jak cokolwiek mogło być tak ważne, aby stanąć na przeszkodzie jego pragnieniu. — To nie wystarczy. Gdzie jest mój ojciec? — zapytał. — Ma spotkanie z ambasadorami elfów — odrzekł spokojnie Helmos. — Przyszli dziś rano przez Portal i przynieśli bardzo waż- ne nowiny. Jego Królewskiej Mości nie można przeszkadzać. Twarz Dagnarusa przybrała wyraz uporu, jakby zamierzał mimo wszystko pobiec tam i przerwać spotkanie. Silwyth cmoknął. Hel- mos przybrał poważną minę. — Proszę, Dagnarusie — wyszeptał Gareth z twarzą tak zaczer- wienioną, jakby mu miała krew trysnąć uszami. — Nie trzeba. Nic się nie stało. Naprawdę. Jego Królewska Mość przyjmie mnie in- nym razem. Dwudziestodwuletni książę Helmos był obdarzony współczu- ciem i wrażliwością. Wielu ludzi, niezdolnych przeniknąć jego nie- narzucający się sposób bycia, uważało go za słabego. Zaliczał się do nich i jego brat. Helmos ujrzał, że Gareth jest głęboko zawiedziony, nieszczęśli- wy i zakłopotany, a Dagnarus swoim uporem tylko to pogarszał. — Wiem, że spotkanie ze mną nie jest ani w połowie tak wspa- niałym przeżyciem, jak poznanie naszego ojca — rzekł Helmos — ale sam chętnie bym wysłuchał opowieści o odwadze Garetha. Helmos posłał chłopcu ciepły uśmiech, płynący z głębi serca, i rozświetlił ponury dzień jaśniej niż słońce. Posadził Garetha na krześle przy swoim stole, a sam usiadł naprzeciwko, jakby chłopiec do bicia był mu równy stanem. Helmos nie wspomniał o przeklętym znamieniu na twarzy Garetha. Jego oczy nie omijały go jednak. Zo- baczył je, przyjął do wiadomości i przestał się nim zajmować. Wzrok Garetha pobłądził na księgi, w które wgłębił się Helmos, i chłopiec ze zdumieniem ujrzał, że są napisane w obcym języku. Przypomniał sobie, że podobno Helmos płynnie mówi mową el- fów, jak również krasnoludów. Znał też wiele rozmaitych dialektów ludzkich i trochę język orków. Dagnarus umieścił się za przyjacielem i, szturchając go palcem w plecy, zmusił do mówienia. Na początku Gareth wpatrywał się w stół, bojąc się podnieść wzrok, i mamrotał w wysoki kołnierz tu- niki. Helmos słuchał z uwagą i zadawał pełne zrozumienia pyta- nia. Okazywał zainteresowanie opowieścią chłopca, dzięki czemu Gareth stopniowo zapomniał się, zaczął mówić swobodnie i bez skrępowania. — Więc nie uciekłeś nawet wtedy, kiedy dezerter rzucił się na ciebie — powiedział Helmos, przyglądając mu się z aprobatą. — Nie bardzo mogłem uciec, Wasza Wysokość — odparł Ga- reth szczerze. — Siedziałem na koniu. I to był bardzo wysoki koń, Wasza Wysokość — dodał, wzdrygając się na samo wspo- mnienie. — Mogłeś zeskoczyć — zwrócił mu uwagę Helmos. — Ty jed- nak zostałeś i zmierzyłeś się z wrogiem. — Kopnął go — wtrącił Dagnarus z godną podziwu lojalno- ścią. — I uderzył pięścią. Gareth potrząsnął głową. — Nie pamiętam, żebym go kopnął. A jeśli to zrobiłem, to ze strachu. Mówią, że nawet szczur walczy z lwem, jeśli lew przyprze szczura do muru. — W tym wypadku należałoby raczej powiedzieć, że to lew walczył ze szczurem — rzekł Helmos. Gareth w pierwszej chwili nie zrozumiał, ale gdy zobaczył ciepło uśmiechnięte niebieskie oczy mężczyzny, pojął komplement. Uśmiech księcia przeniknął chłopca do głębi. Gareth jeszcze nigdy nie czuł się tak uszczęśliwiony, tak dumny i akceptowany. Wyda- wało mu się niemożliwe, żeby jego szczęście mogło wzrosnąć, a jednak stało się to już w następnej chwili. — Gareth — powiedział Helmos, zwracając się do chłopca, jak- by był dorosłym, a nie dziewięcioletnim dzieckiem — spotkał mnie wielki honor, otrzymałem nominację na zaszczytne stanowisko Lor- da Dominium. Mam przywilej zaprosić tych, którzy zasłynęli jako ludzie dzielni i prawi, na ucztę, która zostanie wyprawiona przed moim wstąpieniem do Świątyni na próby. Będzie na niej oczywi- ście książę Dagnarus, ale chciałbym, żebyś i ty przyszedł. Jeśli ze- chcesz — dodał, jak zawsze skromny, nie chcąc się narzucać. Od tygodni na dworze nie mówiło się o niczym innym. Miano- wanie na Lorda Dominium było wielkim zaszczytem, na którego zdobycie pracowało się całe życie. Można było się spodziewać, że zazdrośnicy będą szeptać, jakoby Helmos został wybrany tylko dla- tego, iż był królewskim synem, lecz następcę tronu darzono tak wielkim szacunkiem, że nawet najbardziej złośliwi dworzanie nie ośmielili się szemrać. Sam fakt nominacji nie oznaczał jeszcze, że zostanie wybrany. Helmos musiał przejść ciężkie próby — próbę honoru, szlachetności, wiedzy oraz mądrości. Pozostali Lordowie Dominiów mieli ocenić te próby, a następnie głosować, czy książę się nadaje. Niewielu jednak było takich, którzy wątpili, że Helmos przejdzie przez próby zwycięsko. Król Tamaros był dumny, to zrozumiałe. Miała to być wspaniała uczta, jakiej świat jeszcze nie widział. Nie szczędzono wydatków. Rodzice Garetha zostali zaproszeni, ale nie przyszłoby im do gło- wy przyprowadzić z sobą syna. Gareth miał nadzieję, że Dagnarus zdoła przemycić trochę łakoci z bankietu. To było jego najgorętsze życzenie. Teraz zaś oferowano mu miejsce przy stole. Gareth wpatrywał się oszołomiony w księcia, oniemiały tak wiel- kim zaszczytem. Nagromadzone napięcie, zdenerwowanie, a nade wszystko świadomość zrozumienia i sympatii księcia wezbrały w dziecku i ujawniły się w postaci strumienia łez. Helmos udał, że nie słyszy szlochania dziecka. Następca tronu zaczął rozmawiać z Dagnarusem o jego psie, dając Garethowi czas na wzięcie się w garść i wytarcie nosa w rękaw. Dagnarus przez chwilę chwalił się psem i jego zdolnościami. Uprzejma rozmowa między braćmi trochę się rwała, w końcu Hel- mos zapytał: — A jak ci się podobało na królewskim sądzie? Było to nieszkodliwe pytanie, Helmos nie miał nic złego na my- śli, ale Dagnarus spiął się i uważnie przyjrzał bratu. — Podobało mi się. — Dagnarus mówił wyzywająco, jakby czekając na sprzeciw Helmosa. — A dlaczego? Myślałeś, że nie? Myślałeś, że nie powinienem tam być? — Zjeżył się, oczy mu za- migotały. — Myślałem tylko, że mogłeś się znudzić — odparł Helmos z uśmieszkiem. — Ja niekiedy się nudzę. Skarżący potrafią czasem mówić okropnie rozwlekle. Dagnarus rozluźnił się, choć po skórze przebiegały mu nerwo- we drżenia, jak u psa, który widzi, że ten, kogo wziął za wroga, jest w rzeczywistości przyjacielem. — Tak, niektórzy z nich wydali mi się niewiarygodnie głupi — powiedział bez ogródek. — Nie wiem, jak nasz ojciec ich znosi. Niektórzy wcale nie mieli powodu zjawiać się tam. Nasz ojciec jest czasem zanadto pobłażliwy. Dagnarus stał z rękami założonymi na plecy, na rozstawionych nogach, marszcząc brwi na samo wspomnienie. — Tak uważasz? — zainteresował się Helmos. — Który wyrok cię nie zadowolił? — W sprawie rodu Trevinici — rzekł. — Tych, którzy bez- prawnie wtargnęli na królewskie ziemie. Wina leżała po ich stronie. Ojciec popełnił błąd, dając posłuch ich niemądrym argumentom. — A co ty byś zrobił? — zapytał Helmos. — Posłałbym wojsko, żeby ich przepędziło — odparł Dagna- rus, wzruszając ramionami. — Trevinici nie zdawali sobie sprawy, że wchodzą na cudzy te- ren — powiedział spokojnie Helmos. — To wojowniczy lud i gdy- by źle zrozumieli nasze intencje, podjęliby walkę, żeby się bronić. Po obu stronach wielu by poległo. Znacznie lepiej, że ojciec zapro- sił ich tutaj na rozmowę, wyjaśnił im, że obozują na ziemi należącej do korony i poprosił o opuszczenie jej. — Uznali, że jest słaby — rzekł niecierpliwie Dagnarus. — Wi- działem ich szydercze uśmiechy, a kiedy wychodzili, śmiali się. — Zmarszczka na jego czole pogłębiła się. — Śmiali się z naszego ojca. To barbarzyńcy. Rozumieją tylko siłę zbrojną. — Jeśli się nie usuną, ojciec porozmawia z nimi jeszcze raz. W końcu zrozumieją i usłuchają jego polecenia. Dagnarus prychnął. — Będą z niego drwić i śmiać się z jego poleceń. Będą kłuso- wać na królewską zwierzynę i wycinać królewskie drzewa. A kiedy im podobni zobaczą, że nie robimy nic, żeby im przeszkodzić, także się rozpanoszą. Równie dobrze można by ogłosić, że królewskie ziemie są otwarte dla wszystkich, którzy chcą się tam osiedlić. — Kto tak mówi? — zapytał Helmos. Teraz z kolei on zmarsz- czył brwi. Choć Dagnarus miał zaledwie dziewięć lat, zdolności do intry- gowania wyssał z mlekiem matki. Wzruszył ramionami i odparł niedbale: — Och, gdzieś to słyszałem. Nie przypominam sobie, od kogo. Helmos nie lubił konfrontacji. Zmienił temat, nadal mówiąc o Trevinici, ale przechodząc do dziwnej symbiozy, jaka wiązała ich z grupą nieludzi zwanych Pecwae. Helmos mówił przez chwilę, dając Dagnarusowi czas na ochłonięcie, a swą przemowę zakoń- czył, pokazując dzieciom cudowny i magiczny drobiazg biżuteryjny z turkusa, jakich wyrabianiem trudnią się Pecwae. Podczas gdy Dagnarus i Gareth z zaciekawieniem oglądali pier- ścień z niebieskiego jak niebo kamienia i dociekali, jakie czary po- trafi wykonać, Helmos rzucił nieprzeniknione spojrzenie Silwytho- wi, który przez cały czas stał spokojnie w rogu pokoju. Silwyth zrozumiał znak. Podchodząc bliżej, skłonił się i przypo- mniał Dagnarusowi, że zbliża się pora spotkania z guwernerem. Da- gnarus i Helmos pożegnali się z chłodną uprzejmością. Gareth na tyle odzyskał panowanie nad sobą, że zdołał podziękować Helmo- sowi za jego łaskawość oraz zapewnić, że nic nie uczyni go szczęś- liwszym niż obecność na uczcie. Helmos uśmiechnął się, po czym powrócił do swojej księgi. Dagnarus i Gareth wyszli, prowadzeni przez milczącego Silwy- tha. Znów mijali Królewską Bibliotekę i Gareth obrzucił książki spojrzeniem pełnym żarliwej tęsknoty. Dagnarus nie zwrócił na to uwagi. Był zamyślony, czoło przeci- nała mu zmarszczka. Kiedy doszli do korytarza ze zbrojami rycer- skimi, odezwał się: — Silwyth, co by zrobił Tarcza Boskiego, gdyby znalazł na swojej ziemi obóz tych barbarzyńców? — Tarcza skazałby ich na miecz, wszystkich po kolei — odparł zupełnie spokojnie Silwyth. — Ale dlaczego? — zapytał Gareth z niezwykłym ożywieniem. W Helmosie znalazł godnego czci bohatera i zdawało mu się, że po- winien wystąpić w jego obronie. — Przecież nie wyrządzają żadnej szkody. Król traci zaledwie kilka jeleni i parę starych drzew. Jego Królewska Mość ma tysiące jeleni i miliony drzew. — Nie w tym rzecz — odrzekł Silwyth. — Trevinici są niczym. Jego Wysokość miał rację w rozmowie z następcą tronu. Chodzi o innych królów, którzy to zobaczą i powiedzą: „Aha! Skoro barba- rzyńcy bezprawnie sobie to zabrali i nie ponieśli kary, dlaczego nie miałbym zrobić podobnie?" — Właśnie — powiedział triumfalnie Dagnarus. — Miłej zaba- wy z Evaristem, Łato. Przeskoczył przez balustradę i zbiegł schodami w dół, zanim Silwyth zdołał go złapać. W pokoju zabaw, sam na sam z nauczycielem, Gareth zrelacjo- nował Evaristowi większość szczegółów ze swojej wizyty, w tym także dyskusję między książętami. — Jego Królewska Mość miał najzupełniejszą rację, okazując li- tość tym barbarzyńcom — utrzymywał Evaristo. — W przeciwnym razie wiele ludzi straciłoby życie, jak mądrze powiedział Helmos. — Silwyth powiedział Dagnarusowi, że przez to inni królowie uznają nas za słabych i będą nas wykorzystywać — zaoponował Gareth. — Mówi, że elfy posłałyby tych Trevinici pod miecz. — Bez wątpienia dla przykładu — odrzekł niechętnie Evaristo. Nie lubił Silwytha i nie podobało mu się, że elf ma tak duży wpływ na młodego księcia. — To .myślenie typowe dla elfów. Są ludem rozmiłowanym w wojnie i nieugiętym w swoim pojęciu honoru. Nie mają respektu dla niczego oprócz ciosu mieczem w głowę. Jego Królewska Mość okazał swą decyzją prawdziwą mądrość. Wszyscy powinni go za to szanować. Udzielenie łaski, gdy nikt się jej nie spodziewa, to oznaka siły, a nie słabości. — Opowiedz mi, panie, o Lordach Dominiów — poprosił go- rąco Gareth. — Opowiedz mi o ceremonii Transfiguracji. Evaristo ustąpił, widząc, że jego mały uczeń jest zbyt podekscy- towany, aby uważać przy tabliczce mnożenia, która była zaplano- wana na ten dzień. — Aby zrozumieć powody powołania Lordów Dominiów, trze- ba najpierw wiedzieć, dlaczego i w jaki sposób stworzono magicz- ne Portale — rzekł Evaristo. — Czy coś ci o tym wiadomo, Gareth? — Niania zabrała mnie kiedyś w odwiedziny do swojej przyja- ciółki, która pracowała w domu elfów. Widziałem wejście do Porta- lu który prowadzi do krainy elfów, ale nie wchodziłem do środka, piania mówiła, że Portale stworzyli bogowie i podarowali je królo- wi Tamarosowi w nagrodę za jego mądrość i za to, że starał się przekonać ludzi, aby dobrze z sobą żyli. Są cztery Portale: jeden wiedzie do krainy elfów, jeden do krasnoludów, a jeden do orków. Ostatni znajduje się w Świątyni i prowadzi do bogów. — Widząc, że nauczyciel marszczy brwi, Gareth zająknął się. — Nieprawda? — Prawda, że są cztery Portale, ale co do reszty... Widzę, że muszę ci pewne rzeczy wyjaśnić. Nie mam pojęcia, skąd się biorą te bajki — mruczał Evaristo. — Król Tamaros miał trzydzieści pięć lat i już, dzięki łaskawości bogów, został Wielkim Królem, co zna- czy, że rządził ponad pomniejszymi królami. Co więcej, już wów- czas, mimo młodego wieku, w całym Loerem czczono w nim naj- większego władcę, jakiego znało Vinnengael. Gareth skinął głową na znak, że słucha z uwagą. Evaristo, zado- wolony z zainteresowania chłopca, omawiał dalej szeroko jeden ze swoich ulubionych tematów. — Tamaros bowiem zdołał zjednoczyć królestwa ludzi — Dun- kargańczyków i Nimrańczyków — co nigdy przedtem nie miało miejsca. Nie dokonał tego poprzez wojnę, ale przez pokojowe ne- gocjacje. Wybudował drogi i otworzył szlaki handlowe, z których korzystali wszyscy. Widząc, że nowo zbudowane drogi i otwarcie szlaków handlowych pomogło w sprzymierzeniu dawniej zwaśnio- nych królestw ludzi, Tamaros uznał, że otwarcie takich szlaków do krain innych ludów może pomóc w zjednoczeniu kontynentu. Jednak kontynent jest ogromny. Podróżujący w szybkim tempie i z wy- siłkiem krasnolud potrzebuje roku, aby dotrzeć z Saumel, Miasta Bezkonnych, do Vinnengael. Elfom zajmuje to prawie równi dużo czasu, a podróż jest dla nich niebezpieczna, ponieważ muszą prze- jeżdżać przez ziemie należące do ludzi. Orkowie muszą płynąć swoimi statkami przez wiele tygodni, zanim w groźnych sztormach i kapryśnych wiatrach dotrą do Vinnengael. Stąd też niewielu ludzi widywało elfy, krasnoludy lub orków, niewielu miało okazję ich poznać i dlatego nikt im nie ufał. Tamaros zwołał przełożonych Za- konów Magów i poprosił o wynalezienie sposobu na magiczne przenoszenie istot z innych ras z punktu centralnego w ich ojczyź- nie do Vinnengael oraz na wysyłanie ludzi z Vinnengael do ojczyzn innych ludów. Odpowiedzią były oczywiście Portale. Pomysł pocho- dził od wielkiego maga Petry Petara, Rządcy. Osoba na tym stano- wisku odpowiada za opiekę nad ziemią, za plony, zmiany pogody, budowanie dróg. On i jego podwładni wiele podróżują. On także już wcześniej myślał nad łatwiejszym sposobem przemieszczania się po lądzie. Przedstawił Tamarosowi pomysł z Portalami. Tama- rosowi pomysł się spodobał i rozkazał magom, aby rozpoczęli pracę nad ich zbudowaniem. Portale nie zostały stworzone w ciągu jed- nej nocy, Gareth — mówił Evaristo, spoglądając z westchnieniem w przestrzeń. — Przełożona mojego zakonu, Zakonu Wiedzy, rów- nież brała udział w pracach, podobnie jak przełożeni wszystkich pozostałych zakonów. Byłem jednym z jej asystentów — wtedy ni- skiej rangi, takim „przynieś-wynieś-pozamiataj" — i czasami pra- cowałem do późnej nocy, gdyż do nas należało wyszukanie w staro- dawnych tekstach wskazówek, jak buduje się Portale. — A jak to się robi? — przerwał podniecony Gareth. — Dziecko, dziecko — upomniał go Evaristo. Otworzył książ- kę do matematyki na ostatniej części, pokazał zadanie, gdzie miria- dy liczb pokrywały całe dwie stronice i zachodziły na trzecią. — Potrafisz zrozumieć to równanie? — Nie, panie — odrzekł onieśmielony Gareth. W tabliczce mno- żenia doszedł dopiero do sześciu, gubiąc się w labiryncie trudności przy siedmiu. — Magia użyta do budowy Portali jest o wiele bardziej skom- plikowana. Nie mogę ci tego wyjaśnić. — Zrozumiem, jak będę starszy — powiedział ponuro Gareth. Evaristo uśmiechnął się lekko. — My, dorośli, często tak mówimy, prawda? No dobrze, spró- bujmy. Widziałeś wiertło, jakiego używa kamieniarz do wiercenia w marmurze? Wyobraź więc sobie, że cała magia żywiołów zbiera się w jedno, zaczyna obracać się w kółko coraz szybciej, aż w końcu, tak jak wiertło kamieniarza, kręci się tak prędko, że przebija się przez materię, tworząc dziurę i w materialnej, i czasowej części świata. — Dziura — dziwił się Gareth. — Ale czy to nie jest... Próż- na? — Zniżył głos i wymówił straszne słowo z przyjemnym dresz- czykiem lęku. — Cicho, Gareth! — Evaristo zmarszczył brwi. — Nie wyma- wiaj tak lekko tego słowa! Przecież czcigodni magowie nie zezwo- liliby na coś takiego. Próżnia niszczy, nie tworzy. O czym to ja mówiłem? — Opowiadałeś mi o Lordach Dominiów, panie — odrzekł po- tulnie Gareth. Twarz Evarista wypogodziła się. — Ach tak. To odpowiedniejszy temat rozmowy. Król Tamaros ze swej strony zaczynał rozumieć, że stworzenie Portali mogło do- prowadzić do pokoju, ale i do wojny na ogromną skalę. Elfy już po- dejrzewały nas o nieczyste motywy. Uznały, że Portale budowane są po to, żeby ludzie mogli wedrzeć się i zawładnąć krainą elfów. Tamaros poświęcił dwa lata na negocjacje, starając się przekonać Boskiego, że Portale będą używane wyłącznie dla celów pokojo- wych. Przyrzekł, że każda rasa będzie mogła ustawić straże i wa- rowne bramy na swoim końcu Portalu. Obiecał, że żaden człowiek nie będzie mógł przejść, nie uzyskawszy wpierw zgody Strażnika Portalu. Złożył te wszystkie obietnice, ale skąd miał mieć pewność, że zostaną dotrzymane? Portale nie były jeszcze zbudowane, a już setki ludzi domagały się zezwolenia na podróż. Król Tamaros wie- dział, że choć część z nich ma szlachetne zamiary, wielu innych to łajdacy i oszuści. Jak więc nasz król miał zagwarantować, że wchodzący do Portalu, kiedy już znajdą się poza naszym zasięgiem, będą przestrzegać naszych praw? Jak zawsze w obliczu trudności, król Tamaros zwrócił się do bogów. Opuścił pałac i udał się do Świątyni, aby tam pościć i modlić się. Pozostawał w Świątyni przez dziewięć dni i dziewięć nocy, spał na kamiennej podłodze niewiel- kiej celi, nic nie jadł i pił tylko wodę. Miałem przywilej usługiwać mu w owym czasie — opowiadał Evaristo. — Wciąż go widzę, ubranego w proste szaty, bardziej zgrzebne od szat najmłodszego z nowicjuszy, jako że nie był magiem i nie zamierzał udawać, że jest inaczej. Rozpuszczone długie włosy spływały mu na ramiona. Nie golił się, co było u niego niezwykłe, a jego lniana broda lśniła w blasku świec. Post nie wychudził go nadmiernie, a tylko podkre- ślił delikatne rysy twarzy. Postawiłem przyniesiony dzban z wodą obok niego na podłodze. Spytałem go też, czy mogę mu w czymś usłużyć. Ale on nie widział mnie ani nie słyszał i wtedy zrozu- miałem, że obcuje z bogami. Wycofałem się w ciszy. Następnego dnia Tamaros opuścił Świątynię i objawił wolę bogów. Do podróży przez Portale miano wybrać dziesięcioro ludzi. Ta dziesiątka zosta- nie naszymi ambasadorami wśród innych ludów. Będą oni odpo- wiadać za wszystkich, którzy wejdą do Portali, oraz pilnować tych, którzy pójdą tam w ślad za nimi. — Lordowie Dominiów! — zawołał Gareth w błysku zrozu- mienia. — Tak, i takie były ich pierwsze obowiązki — potwierdził Eva- risto. — Od tamtych czasów ich władza wzrosła, podobnie jak spo- czywająca na nich odpowiedzialność. Król Tamaros wyszukał w kró- lestwie ludzi najbardziej godnych tego zaszczytu. Postawił Lordom Dominiów wysokie wymagania — osoba taka musi być starannie wykształcona, musi znać przynajmniej dwa języki oprócz własnego. Musi być wyszkolona w walce, aby bronić słabszych, posiadać zdol- ności dyplomatyczne i wreszcie być troskliwa, współczująca, silna i odważna. Kiedy w końcu wybrano dziesięcioro kandydatów, król Tamaros przedstawił ich bogom. To wtedy po raz pierwszy zdarzyła się Transfiguracja — Cud Zbroi — dzięki któremu król Tamaros do- wiedział się, że jego wybór był mądry i bogowie go pochwalali. — Będę mógł zobaczyć Transfigurację, prawda, Evaristo? — zapytał błagalnie Gareth, zainteresowany nie tyle religijną stroną ceremonii, ile samym przedstawieniem. — Jeśli bogowie zechcą, zobaczysz — odparł Evaristo poważ- nie, z nutką przygany w głosie. — To bardzo poważna ceremo- nia, Gareth, nie należy jej lekko traktować. Transfiguracja wywiera piętno na ciele i umyśle. Jedna z kandydatek nie przeżyła, padła martwa na ołtarzu. Zbroja stopiła się w jedno z jej ciałem i nie dało się ich rozdzielić. — Czy to znaczy, że nie spodobała się bogom, panie? — zapy- tał Gareth. — Na początku niektórzy sądzili, że to było przyczyną. Jednak później Najwyższy Mag zwrócił uwagę, że bogowie podarowali tej damie błogosławioną zbroję. Stwierdzono więc, że duch damy przy- jął dar bogów, lecz jej śmiertelne ciało nie było dostatecznie silne, żeby go udźwignąć. Została pochowana tam, gdzie upadła, przed ołtarzem. Od tamtej pory wszyscy kandydaci klękają na miejscu jej spoczynku i pamiętają o niej w swoich modlitwach. Niektórzy na- zywają ją Jedenastym Lordem Dominium. Lordem Duchów. Oczy Garetha zrobiły się z podziwu okrągłe niczym u sowy, a z lęku poczuł mdłości. — Ale to nie przydarzy się Helmosowi, prawda, czcigodny magu? — Modlimy się o to do bogów — odparł z namaszczeniem Evaristo, po czym, widząc bladość i zmartwienie chłopca, dodał weselej: — Helmos jest młody, silny i nadzwyczajnie szlachetny. Spędzi tydzień w Świątyni, przygotowując się do próby i odpra- wiając Siedem Przygotowań. Nic mu nie będzie. Gareth zawsze wieczorami odmawiał modlitwy, ponieważ nia- nia opowiedziała mu historię o chłopcu, który tego nie robił i które- go zjadły niedźwiedzie. Ale zwykle recytował je pospiesznie, aby nie klęczeć za długo na zimnej kamiennej posadzce. Tego wieczoru Gareth dołączył do modlitw Helmosa i z naciskiem prosił bogów, aby się nim dobrze opiekowali. Gareth nie wspominał Dagnarusowi o swoim nowym bohaterze. Wcale nie rozmawiał z Dagnarusem o Helmosie, chyba że książę sam poruszył ten temat, co czynił rzadko. Instynkt czy też dziecięca intuicja, a może po prostu fakt, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy Gareth dobrze poznał Dagnarusa, podpowiadał chłopcu do bicia, że powinien mieć tylko jednego bohatera i że tym bohaterem jest Da- gnarus. NASTĘPCA TRONU. LORD DUCHÓW Evaristo nie bolał zbytnio nad faktem, że utracił Dagnarusa jako ucznia. Początkowo guwerner martwił się, a nawet bał, że za to, iż nie zdołał wypełnić swojego zadania, popadnie w niełaskę nie tylko u rodziny królewskiej, ale i swoich przełożonych. Jednak w miarę upływu czasu, skoro nikt nie zwracał się do niego z naganą czy też wyrzutami, Evaristo uspokoił się i oddał się radości nauczania tego ucznia, który mu pozostał — Garetha. Kiedy przełożeni zażądali sprawozdania o postępach w pracy, Evaristo uczciwie przyznał się do porażki. Skrupulatnie jednak ob- ciążył winą szambelana księcia, Silwytha. Zdaniem nauczyciela to elf odpowiadał za wagary księcia. Evaristo stwierdził, że elf nie na- daje się na mentora dla młodego księcia; guwerner zatem radził, aby elfa usunąć ze stanowiska. Następnego dnia rano, przygotowując się do wyjścia na zamek, omawiał tę sprawę z żoną. — Czy to było mądre, mój drogi? — pytała żona. — Czy ostroż- ne? Sam król zdecydował o nadaniu elfowi tego stanowiska. — To polityczna gra — odparł Eavristo. — Powinnaś widzieć twarz Bibliotekarki, kiedy wymieniam imię Silwytha. Biedaczka tak blednie, jakby jej ktoś podcinał gardło. Sytuacja jest bardzo de- likatna. U elfów nastąpiła zmiana władzy. Nie znam szczegółów — polityka elfów jest zawsze taka mętna i krwawa, że aż nie chce się o niej słuchać, żeby sobie nie zepsuć obiadu. Ale na ile się w tym rozeznaję, poprzedni Tarcza Boskiego, który rządził zaledwie sto lat został obalony przez obecnego Tarczę, prawdopodobnie dlate- go, że poprzedni Tarcza pochwalał utworzenie Portalu wiodącego z Vinnengael do Kar-Khitai. Poprzedni Tarcza poprosił o śmierć. Jego prośba została spełniona... — Jakie to okropne! — wykrzyknęła jego żona. — Mówiłem ci, moja droga, to polityka elfów. — Evaristo wes- tchnął. — W każdym razie obecny Tarcza grozi teraz, że zamknie Portal od strony elfów. Między królem a Tarczą wciąż krążą amba- sadorowie. Oczywiście chodzi o koncesje na handel. Elfy nie ma- ją zamiaru zamykać swojej części Portalu. Sprzeciwiają się ustalo- nej dla elfich kupców taryfie za przywożenie towarów na rynek. To wszystko. — Ten biedny elf stracił życie z powodu jakiejś taryfy? — za- pytała z niedowierzaniem żona. — Nie, nie. Tylko częściowo dlatego. Chodziło o przodka-do- radcę, rodzinnego ducha. Przodek-doradca obecnego Tarczy dora- dził mu wyzwanie poprzedniego Tarczy czy coś podobnego. — Duchy w roli doradców, mój drogi? — Żonę ogarniało coraz większe zdumienie. Evaristo uśmiechnął się czule do żony. — Widzę, że będę musiał zrobić ci cały wykład o elfach i ich obyczajach, moja droga. Każda elfia rodzina mocno polega na ra- dach mieszkającego z nią ducha. Ale spóźnię się na lekcje z Gare- them. Kochany z niego dzieciak, spokojny i wrażliwy. Wyrośnie na znakomitego maga. Niemal żałuję, że aż tak się zaprzyjaźnił z księ- ciem. Ale Gareth jest jeszcze młody i wpływ Dagnarusa z czasem niewątpliwie osłabnie. Cieszę się niezmiernie, że Gareth podziwia Helmosa. To o wiele odpowiedniejszy wzór do naśladowania. — Z pewnością, ale co to ma wspólnego z szambelanem? Evaristo nie usłyszał. Już wychodził. Żona pobiegła za nim. — Rozmawialiśmy o Silwythu — nacisnęła lekko. — Ach, tak. Przepraszam, moja droga, zamyśliłem się. — Eva- risto zatrzymał się i sięgnął po pelerynę. Padał lodowaty deszcz ze śniegiem, kaprys wiosny. — Król pod żadnym pozorem nie chce obrazić elfów, toteż Silwyth ma zapewnione rządy na stanowisku szambelana, mimo że zachęca młodego księcia do uciekania z klasy i zadawania się z żołnierzami. — Evaristo pocałował żonę w poli- czek. — Nikt nie śmie szepnąć ani słowa przeciwko elfowi, dlatego nikt nie wini mnie za niespełnianie obowiązków wobec księcia, bo gdyby ktoś to uczynił, to powiem publicznie wszystko, co dotych- czas mówiłem prywatnie. — Nie podoba mi się to, Evaristo — powiedziała żona, zatrzy- mując go pełnym miłości gestem. — Wiadomo, że elfy potrafią uciec się do wszelkich sposobów — trucizna, sztylet wbity w plecy. Żadna posada nie jest tego warta, nawet praca na królewskim dwo- rze. Powiedz Bibliotekarce, że chcesz zostać przeniesiony. — Dziękuję ci za troskę, ukochana. Niestety, żadna posada nie jest tak dobrze opłacana jak ta. Zresztą nie grozi mi żadne niebezpie- czeństwo. — Evaristo uśmiechnął się lekko. — Silwyth wygrał. Jego wpływ na księcia jest niewątpliwy. Ja mu nie zagrażam, a w tej chwi- li nikt nie myśli o niczym innym poza Transfiguracją Helmosa. — Pamiętałeś, żeby zamówić nam dobre miejsca, mój drogi? — zapytała niespokojnie żona. — Tak. — Evaristo ociągał się, odkładając wyjście najdłużej, jak się dało. — Czy mówiłem ci, że Helmos zaprosił małego Gare- tha na ucztę? Jakiż to hojny i szlachetny człowiek, nasz następca tronu! Gareth jest tak podekscytowany, że udało mi się skłonić go do nauki dopiero wtedy, gdy dałem mu do czytania Historie Lor- dów Dominiów. To go uspokoiło. Aż trudno uwierzyć, że ten cieka- wy temat został opisany w taki sposób, że usypia się nad książką. Ale to cały Septimus Grubb. Powinienem już uciekać. Narzuciwszy kaptur na głowę, Evaristo ruszył dzielnie w burzę, ślizgając się i potykając niebezpiecznie na mokrych kocich łbach. Gareth nie był jedynym, który z przejęciem oczekiwał zbliża- jącego się rytuału. Lorda Dominium nie wybierano od dwudziestu pięciu lat. Ci, którzy byli świadkami ostatniej ceremonii, ze wzglę- du na swe wspomnienia stali się nagle wręcz rozrywani i o ni- czym innym nie mówili. Dworskie szwaczki i krawcy pracowali przy świetle lamp, gdyż nagle wzrósł popyt na piękne nowe stroje. Samo miasto miało zostać na tę okazję przystrojone. Ze wszystkich zakątków świata przybywali do Vinnengael dygnitarze i inni go- ście, w tym jeden z mnichów z Klasztoru Strażników Czasu na Smoczej Górze. Budowano i remontowano budynki, zamiatano ulice, sadzo- no kwiaty. W dniu Transfiguracji sklepy miały zostać pozamykane, tawerny również, choć w tym względzie nie obyło się bez kłótni między Gildią Oberżystów a burmistrzem Vinnengael. Oberżyści utrzymywali, że po całym dniu wiwatowania i bicia braw ich goście będą spragnieni, dlatego tawerny powinny być otwarte. Burmistrz odparł, że opanowanie podekscytowanej gawiedzi będzie dostatecz- nie trudnym zadaniem, nawet jeżeli połowa z nich sobie nie pod- chmieli. Ostatecznie oberżyści zgodzili się zamknąć szynki, pod warunkiem, że wolno im będzie dodać po pół pensa podatku do ceny pokoju, aby wyrównać straty, i że następnego dnia będą mogli otworzyć szynki o godzinę wcześniej. Całe Vinnengael ogarnęło więc przyjemne i ekscytujące oży- wienie — z wyjątkiem czcigodnych magów. Jak starał się wbić Garethowi do głowy Evaristo, Transfiguracja Lorda Dominium to święta i wielce uroczysta ceremonia, traktowana przez nich nie- zmiernie poważnie. Nazajutrz po uczcie Helmos uda się do Świąty- ni Magów, gdzie rozpocznie Siedem Przygotowań. Cała Świąty- nia z wyjątkiem Sal Uzdrowicieli zostanie wówczas zamknięta dla przybyszów. W Świątyni będą Helmosowi towarzyszyć pozostali Lordowie ¦Dominiów, którzy poddadzą go próbom, wypytają i osądzą jego wyniki z siedmiu rytuałów. Jeśli w którymkolwiek momencie któ- rykolwiek z Lordów Dominiów uzna, że kandydat się nie nada- Jje, ma prawo przedstawić swoje wątpliwości królowi Tamarosowi, który ponownie rozważy kandydaturę. Mówiono, że pozostali Lor- dowie Dominiów są zadowoleni z Helmosa. Nikt nie zamierzał poddawać w wątpliwość jego nominacji, nikt też nie żywił obaw, że nie przejdzie prób pomyślnie. Evaristo odmówił Garethowi odpowiedzi na pytania dotyczące Siedmiu Przygotowań, twierdząc, że są one święte, sekretne, znane wyłącznie magom i że chłopiec dowie się o nich, kiedy zostanie uznany za godnego, aby być przyjętym w ich zaszczytne szeregi. W czasie nominacji Helmosa było tylko pięcioro Lordów Domi- niów. Lord Siły, Lord Odwagi, Lord Wiedzy, Lord Honoru oraz Lord Sprawiedliwości. Były wolne stanowiska Lorda Szlachetności, Lorda Rycerskości, Lorda Dyplomacji, Lorda Myśli i Lorda Bestii. — Każdy z Lordów Dominiów otrzymuje od bogów czarodziej- ski dar, który ułatwia mu lepsze pełnienie obowiązków — mówił Evaristo, kiedy już Gareth na jego polecenie wyuczył się na pamięć wszystkich dziesięciu stanowisk oraz nazwisk osób nimi uhonoro- wanych. Gareth miał okazję przekonać się o tym na własne oczy: cho- dząc kiedyś z nianią po targu, widział, jak Lord Siły podnosi wózek wypełniony cegłami, aby uwolnić przygniecionego psa. Posługiwał się gołymi rękami i — jak powiedziała niania — darem bogów. Chłopiec patrzył w podziwie na rycerza w strojnej tunice opatrzonej symbolem Lordów Dominiów — dwoma błękitnymi gryfami trzy- mającymi złoty dysk. — A Lord Odwagi odznacza się pewnie odwagą. — Gareth nigdy nie widział lady Mary z Krammes, ale wiele słyszał o jej dzielności. — Nie tylko jest odważna — odparł Evaristo — ale posiada umiejętność budzenia odwagi w innych. — A pozostali? Co robi Lord Wiedzy? Wie wszystko? — Wtedy byłby bogiem. Nie, Gareth, Lord Wiedzy potrafi zaj- rzeć w serce drugiego człowieka i poznać jego prawdziwe zamysły. Lord Bestii ma dar porozumiewania się ze zwierzętami. — A dlaczego nie ma Lorda Wojny? — zapytał, wpatrując się w listę. — Zadaniem Lorda Dominium jest budowanie pokoju, Gareth — odrzekł z uśmiechem Evaristo. — Niepotrzebny nam jest Lord Wojny. — To Dagnarus się mocno rozczaruje — powiedział Gareth. — Kiedy nadejdzie pora, aby został mianowany Lordem Dominium, zamierza być Lordem Wojny. Uśmiech Evarista znikł. Przybrał niezwykle poważny wyraz twa- rzy. Wyrywając chłopcu listę z ręki, nauczyciel wetknął ją w wielką tekę, którą przyniósł z sobą ze Świątyni. — No dobrze, Gareth, już za dużo czasu poświęciliśmy Lor- dom Dominiów. Przez nich zaniedbaliśmy krasnoludy. Powiedz mi, czego się nauczyłeś o Bezkonnych. Tego wieczoru odbyła się uczta na cześć Helmosa. Jedzenie było obfite i wystawne. Wino lało się strumieniami. Dworzanie roz- prawiali z zapałem. Król był dumny. Królowa, uroiwszy sobie, że sieją lekceważy, siedziała nadąsana. Gareth był wniebowzięty, tak przejęty i oczarowany, że nie mógł nic przełknąć. Przez cały wie- czór wpatrywał się zachwyconymi oczami w swojego bohatera, który zdawał się promieniować złocistym blaskiem. Helmos wyróż- niał się spośród zebranych, wywyższony, jakby już znajdował się w Świątyni z bogami. Dagnarus nudził się, a przynajmniej tak twierdził. Kiedy obu chłopców zaprowadzono do łóżek — przyjęcie akurat zaczynało się robić hałaśliwe — Dagnarus zatrzymał się na chwilę, wyrywając się Silwythowi, i odwrócił się, aby popatrzeć na swojego starszego brata. — Chcę tego — powiedział. — Jeśli taka będzie wola bogów — rzekł Silwyth. Dagnarus rzucił mu płomienne spojrzenie swych zielonych oczu i uśmiechnął się. Po ułożeniu i opatuleniu Jego Wysokości do snu Silwyth jeszcze długo siedział w swojej komnacie, w której zawsze było mu dusz- no, gdyż okna były niczym więcej jak szczelinami w grubych mu- Jrach. Elf tęsknił za swoim łożem w ojczystych lasach, tęsknił za głębokim haustem rześkiego, chłodnego, przesyconego zapachem sosny powietrza. Nierzadko w nocy budził się z przerażającego snu, w którym się dusił. Wykorzystując fakt, że większość mieszkańców zamku ogarnął stan przyjemnej nieświadomości, a książę raczej go nie wzywał o tak późnej godzinie, Silwyth wydobył pędzelek oraz atrament i ułożył poemat, który miał otrzymać Tarcza. Był długi, pełen sym- boli, obrazów tęczy nad wodospadem, orłów wzbijających się po- nad mury pałacu, srebrzystych ryb podpływających tuż pod po- wierzchnię jeziora. Gdyby przeczytał go człowiek — znający mowę elfów — usnąłby nad nim z nudów. Tarcza po przeczytaniu go, przez kwiecie, pędy i liście poematu dotrze do jego korzeni, do prawdziwego znaczenia. Zgodnie z Twoim rozkazem, panie, wniknąłem do domu króla. Jestem szambelanem jego młodszego syna, niesforne- go dziewięcioletniego chłopca, który jest ambitny, zdolny, ale nie ma cierpliwości do nauki. Nieustraszony, samowol- ny i ładny. To niebezpieczne połączenie cech, zwłaszcza u człowieka. W przyszłości może stać się nam przydatny. Wy- obrażam go sobie jako węża zauroczonego fletem zaklina- cza. Dopóki rozbrzmiewa muzyka i czar trwa, będzie po- słuszny. Jeśli muzyka umilknie, on powstanie i uderzy. Jeśli chodzi o lorda Mabretona, jest wszystkim, co mog- łeś sobie wymarzyć, panie. Stosunki jego grupy z ludźmi gwałtownie się pogarszają. Lady Mabreton trzyma się na uboczu, w swoim odosobnionym domostwie na brzegu rzeki Hammerclaw. Nie pokazała się jeszcze na dworze, za co mu- simy być wdzięczni. Pieśń jej urody zagłuszyłaby rżenie tego osła, jej męża. Starszy syn króla, Helmos, ma zostać mianowany Lordem Dominium. Wpływy Boskiego słabną. Należy przygotować się do działania. Po ostatnim pociągnięciu pędzelka Silwyth wezwał służącego — jeszcze z ojczyzny, który przybył do Vinnengael ze swoim pa- nem. Silwyth wręczył mu poemat, zwinąwszy go starannie w zgrab- ny zwój i włożywszy do tuby z rzeźbionej kości. — Zanieś to Tarczy Boskiego. Tu są pieniądze na drogę i moje zezwolenie na wejście do Portalu. Dokument ten przeznaczony jest wyłącznie dla oczu Tarczy. Gdyby ci groziło ujęcie przez wrogów Tarczy — ludzi bądź elfów — najpierw zniszczysz dokument, a po- tem siebie. Służący skłonił się na znak, że zrozumiał i że chętnie wypełni nałożony nań obowiązek. Zatknął tubę ze zwojem za tunikę, na ser- cu. Kłaniając się ponownie, wyszedł. Silwyth, wypełniwszy swój obowiązek, nie miał ochoty iść spać. Stanął przy oknie wychodzącym na dziedziniec, pusty, jeśli nie li- czyć straży zamkowej. „Wojna będzie mi miła — pomyślał Silwyth, obserwując żołnie- rzy chodzących w kółko. — Pierwsi ludzcy żołnierze, którzy przej- dą przez Portal, będą oznaczać upadek Boskiego i wyniesienie Tar- czy. A gdy Tarcza wzrośnie w siłę, wzrosnę i ja". Promienie słońca usiłujące się wśliznąć w wąziutkie okna elfa przywiodły mu na myśl świt, jaki oglądał, wstając z łóżka w domu. W oczach Silwytha zakręciły się łzy; zapłakał bez wstydu. PŁONĄCE JEZIORO Następnego ranka Helmos udał się do Świątyni w celu poddania się Siedmiu Przygotowaniom. Dwa tygodnie, które tam spędził, były najdłuższymi, jakie Gareth przeżył. Dzień, kiedy Silwyth przy- szedł powiedzieć księciu Dagnarusowi, że Rada Lordów Dominiów mianowała jego brata, następcę tronu księcia Helmosa, na Lorda Dominium i że pierwszy w historii został on wybrany jednogłośnie, był najpiękniejszym dniem w życiu Garetha, mimo iż Dagnarus po- padł w zły nastrój i bez powodu uderzył Garetha w twarz, rozci- nając mu wargę. Rankiem w dniu ceremonii Transfiguracji Gareth obudził się, zanim Silwyth zdążył go wezwać. Wstał i nawet zaczął się ubierać w nowy strój, który kupili mu rodzice. Był to dzień, kiedy chłopiec miał po raz pierwszy ujrzeć ceremonię Transfiguracji, pierwszy raz wstąpić w progi Świątyni Magów i pierwszy raz ubrać się w krótką tunikę. Nakładając ją i obciągając nad nowymi, różnokolorowymi pończochami, Gareth już poczuł się, jakby mierzył sześć stóp. Sil- wyth upiął pelerynę chłopca i schował jego włosy pod czapką. Dagnarus okazał się niezwykle kłótliwy i kapryśny. Zazwyczaj budził się i zrywał z łóżka pierwszy, droczył się z obecnymi przy wstawaniu lordami, którzy stali dookoła, mrugając sennie i zie- wając w rękaw. Tego dnia książę spał długo, czy też udawał, że śpi. Lordowie stali strojnie przyodziani, obserwowali wschód słońca, przestępowali z nogi na nogę i zasępiali się coraz bardziej. Garetha ogarnęła panika, bał się, że nie zdąży na ceremonię, chociaż pozo- stało do niej jeszcze przynajmniej sześć godzin. Silwyth wziął sprawy w swoje ręce. Pootwierał okna, wpuszcza- jąc świeże powietrze i blask zaiste wyjątkowo wspaniałego wscho- du słońca. Gareth patrzył w podziwie na jaskrawe smugi czerwieni przecinające niebo, rozpłomieniające się pomarańczowo, a potem złoto; radował się, że Helmos otrzymał taki dobry znak. Silwyth rozsunął zasłony łoża, mówiąc przy tym: — Jego Wysokość dzwoni, panowie. Usłużmy mu. Jego Wysokość nie dzwonił, a wręcz przeciwnie — mały srebr- ny dzwoneczek stał spokojnie na stoliku nocnym. Dagnarus cisnął Silwythowi z poduszek spojrzenie pełne złości. — Dzień dobry, Wasza Wysokość — powiedział szambelan. — Życzę księciu radosnego dnia. Spałeś trochę dłużej niż zwykle, niewątpliwie z powodu podniecenia wydarzeniem, jakie spotkało twojego czcigodnego brata. Przynosi to Waszej Wysokości zaszczyt. Jakieś książątko mogłoby czuć zazdrość, że tak dużo uwagi poświę- ca się jego bratu. Prawdziwie wielki książę rozumie, że honor spły- wający na jego brata dotyka i jego. Trzeba przyznać Dagnarusowi, że aż do chwili, kiedy Silwyth zwrócił mu na to uwagę, nie uświadamiał sobie swojej zazdrości o Helmosa. To uczucie było naturalne. Dagnarus był dzieckiem psutym i rozpieszczanym, młodszym synem, beniaminkiem. Jednak to Helmos był dzieckiem ukochanym. Król Tamaros nie mógł kochać Dagnarusa tak samo, jak kochał jedyne dziecko urodzone przez kobietę, którą po kres swych dni uważał za swoją prawdziwą żonę. Jako człowiek dobry, Tamaros czuł się winny, że nie potrafi kochać młodszego syna. Chciał tego, bardzo się starał. Jego wysiłki były widoczne dla wszystkich, lecz ¦niestety, przybrały postać pobłażania. Tamaros nigdy nie zbeształ Dagnarusa, nie przemówił do niego surowo ani nie odmówił nicze- go, czego chłopiec zapragnął, poza jedyną rzeczą, jakiej pragnął Jnajmocniej — prawdziwej ojcowskiej miłości. Dagnarus zaś ciągle starał się zdobyć tę miłość, która dyndała przed nim niczym mar- chewka zawieszona tuż poza zasięgiem osła chodzącego w kieracie. Na to napomnienie, jakże subtelne, Dagnarus zmienił swoje po- stępowanie. W jednej chwili przeistoczył się z obrażonego dziecia- ka w łaskawego księcia. Przeprosił lordów za to, że kazał im cze- kać, po czym wspaniałomyślnie zwolnił ich tego ranka ze służby, mówiąc, że zapewne chcą się przebrać w uroczyste szaty. To spo- dobało się lordom, którzy wyszli, życząc mu radości i wielu darów w tak niezwykłym dniu. Gareth został, gdyż Dagnarus rzucił mu spojrzenie mówiące, że życzy sobie, aby pozostał. Dagnarus także miał nałożyć krótką tunikę, co go uradowało i wprawiło w lepszy humor. Wiedział, że piękny strój podkreśla jego urodę, a chociaż był młody, miał już świadomość przewagi, jaką wygląd daje mu nad innymi. Podczas gdy jadł i ubierał się, rozmawiali o wydarzeniach dnia, bombardując Silwytha pytaniami. — Dlaczego mój ojciec nie jest Lordem Dominium, Silwyth? — spytał Dagnarus. — Twój ojciec został pobłogosławiony i wywyższony nad in- nych ludzi, gdyż otrzymał dar powoływania Lordów Dominiów. Nie przystoi mu obdarowywać się nim samemu, tak jak Waszej Wysokości nie przystoi kupowanie sobie podarków. Silwyth położył złoty diadem na czole Dagnarusa i powiedział, że już czas udać się do ojca i matki. — Dlaczego wśród elfów nie ma Lordów Dominiów, Silwyth? — zaciekawił się Dagnarus, gdy przygotowywali się do wyjścia. — To bardzo dobre pytanie, Wasza Wysokość — odrzekł Sil- wyth. Ani jego twarz, ani głos nie zdradziły żadnych uczuć, jed- nak jego zwykły chłód stopniał od gniewu; w ciemnych, skośnych oczach zamigotał płomyk. — Podobno niektórzy ludzie pytają Jego Królewską Mość o to samo. Dagnarus i Gareth wymienili spojrzenia, ale nie mieli czasu omówić tego złowieszczego stwierdzenia, gdyż książę został zapro- wadzony do swoich obowiązków. Gareth poszedł spotkać się ze swoimi rodzicami. Gdy matka zobaczyła go w krótkiej tunice, rozpłakała się i po- wiedziała, że straciła swoje dziecko. Świątynia Magów była olbrzymią budowlą zlokalizowaną na tym samym poziomie co pałac. Od pałacu oddzielał Świątynię ogromny otwarty plac. Zdobna lśniącymi stawami, kwiatami oraz drzewkami w kamiennych urnach, Świątynia stanowiła rozległą gru- pę wielu budynków, wśród których znajdowały się Sale Uzdrowi- cieli, Uniwersytet, gdzie mieszkali i uczyli się studenci kształcący się na magów, oraz komnaty i gabinety samych dziesięciu Wyso- kich Magów wraz ze skrybami, sekretarzami i sługami. Pośrodku Świątyni znajdował się wielki amfiteatr, przykryty kopułą. Amfiteatr służył rozmaitym celom. Odbywały się tu między innymi świąteczne uroczystości religijne, a raz w miesiącu spotyka- li się przełożeni gildii dla omówienia interesów. Tu także mogli przyjść ludzie, gdy chcieli obcować z bogami, złożyć kwiaty na ołtarzach i zapalić świece, by ich modły zostały wysłuchane. Tego dnia miała się w nim odbyć ceremonia Transfiguracji. Wyszedłszy z pałacu w towarzystwie rodziców, Gareth popa- trzył na plac — zazwyczaj pusty, teraz był dosłownie pokryty mo- rzem ciał. Zjawili się wszyscy mieszkańcy Vinnengael, gdyż przy tak radosnej okazji otwarto bramy na trzeci poziom i zezwolono wejść do królewskiego miasta tym, którzy mieszkali na pierwszym poziomie, nad wodą, lub na drugim, wokół rynku. Wielu ludzi przy- było z Dunkargi, nie tylko po to, żeby obejrzeć paradę — to wszyst- ko, co mieli zobaczyć z uroczystości — ale żeby sprzedać swoje to- wary na jarmarku urządzanym na cześć Helmosa. Na swoim bojowym rumaku przejechał dumnie kapitan Argot. Zarówno człowiek, jak i koń wyglądali groźnie, gdyż obowiązkiem Argota oraz jego żołnierzy było pilnowanie porządku w tłumie, któ- ry liczył pewnie dziesiątki tysięcy ludzi. Żołnierze stali rzędem wzdłuż trasy z pałacu do Świątyni, spleceni ramionami, tworząc żywy mur, za którym przelewała się masa ludzi pragnących choćby zerknąć na królewski pochód. Grupa żołnierzy uformowana w trój- kąt stała także na schodach pałacowych. Mieli oni ogromne tarcze z brązu; w razie gdyby gawiedź stała się niesforna, żołnierze mieli utworzyć żelazny klin, który z łatwością wbiłby się we wzburzone zgromadzenie. Gareth z rodziną zajęli miejsca wraz z resztą szlachty, jako że mieli maszerować w paradzie. Szambelan Jego Królewskiej Mości ustawiał ich w szeregu zgodnie z rangą i pozycją; rodzina Garetha znalazła się blisko czoła pochodu, co jemu odpowiadało, lecz ziry- towało jego ojca, gdyż im wyższa ranga, tym bliżej końca stawano. Dzięki temu jednak dochodzili do schodów Świątyni pierwsi i Ga- reth miał okazję obejrzeć resztę procesji. Nikt nie chciał iść z przodu. Szambelan znalazł się w trudnym położeniu: nakazywał, przekonywał, zachęcał, zmuszał, krzyczał, aż całkiem ochrypł. Miejsca w szeregu ustalono wcześniej, lecz wszyst- ko się rozsypało w ostatniej chwili, kiedy jeden spośród szlachty uznał, że został obrażony. Szambelan popełnił błąd, przesuwając go do tyłu, i teraz wszyscy żądali, aby ich również przesunął. Gareth nie zwracał uwagi na te spory. Obserwował kapitana Ar- gota i wspominał chwile, kiedy siedział na tym samym koniu. Kapi- tan krzyczał do swoich ludzi coś o orkach. Kilku żołnierzy po- trząsnęło głowami; sprawiali wrażenie zaniepokojonych. Garetha ogarnął paniczny lęk, że orkowie narobią kłopotów, jednak rozej- rzawszy się przez chwilę, przekonał się, że nie ma żadnych orków. Było to niezwykłe, ponieważ orkowie uwielbiają uroczystości i pa- rady, widać ich w każdym tłumie, gdyż górują o głowę nad wszyst- kimi; stoją wtedy z otwartymi w zachwycie ustami i podziwiają przedstawienie. Argot wychylił się z konia, by porozumieć się ze swymi ludź- mi, a Gareth nadstawił ucha, bo Dagnarus na pewno będzie cie- kaw, co się święci. Zawsze interesował się wszystkim, co dotyczyło żołnierzy. — Myślicie, że coś knują? — krzyczał Argot, aby usłyszeli go ponad hałasem. — Nie, kapitanie! — wrzasnął jeden z oficerów, przysuwając się bliżej, by kapitan go usłyszał. — Ich szamani mówią, że poja- wiły się złe znaki. Argot uśmiechnął się drwiąco. — Co tam znowu? Stado gęsi pofrunęło z południa na północ zamiast odwrotnie? Żołnierz zachichotał. — Coś w tym rodzaju. Czy widział pan dzisiaj wschód słońca, kapitanie? — Tak, niestety — odparł Argot. — Nie spałem od dwóch nocy. Muszę przyznać, że był wyjątkowo piękny, jakby bogowie pobłogosławili ten dzień. — I właśnie orkowie uznali go za wyjątkowo straszny — po- ' wiedział oficer. — Jezioro Ildurel zrobiło się czerwone jak ogień. Orkowie, którzy wypłynęli łodziami na poranny połów ryb, zaczęli wyć i beczeć, jakby woda naprawdę płonęła, i błagali tych na brze- gu, aby ich uratowali. Ale żaden ork nie chciał włożyć wiosła w wodę, dopóki czerwień nie znikła. Ryby, które złowili, wyrzucili z powrotem za burtę, twierdząc, że są przeklęte. Teraz siedzą poza- mykani w domach i trzęsą się ze strachu. — Chwała bogom — westchnął Argot z ulgą. — Przynajmniej nimi nie musimy się dzisiaj martwić. Odjechał, aby zażegnać następny kryzys —jakaś kobieta krzy- czała, że skradziono jej klejnoty. Po ustaleniu pierwszeństwa — niezupełnie ku zadowoleniu ojca Garetha — ponownie zajęli miejsca w szeregu. Szlachetnie urodzeni szli pośród wiwatującego tłumu ludzi, któ- rych roześmiane, uradowane twarze stanowiły dziwny kontrast dla twarzy żołnierzy, wyjątkowo posępnych i zaciętych. Ludzie byli szczęśliwi i życzliwie usposobieni; życie w Vinnen- gael było w owym czasie dobre. Kościół opiekował się biedaka- mi, zamożna klasa średnia płaciła podatki, ale nie czuła się wyzy- skiwana. Bogaci dokładali swój udział do ogólnego dobra i żyli spokojnie. Za szlachtą szli ambasadorowie z innych krain — w większości elfy, jeden krasnolud, ale nie było orków. Z powodu złego znaku nawet ambasador orków nie dał się przekonać do wzięcia udziału w marszu, choć później Gareth dowiedział się, że sam król Tama- ros wysłał mu uprzejmą i uspokajającą notę. Po ambasadorach by- ła przerwa, aby zwiększyć napięcie oczekiwania. Tłum przycichł i z podniecenia wstrzymał oddech. Tymczasem Gareth z rodzicami dotarł na stopnie Świątyni. Prze- łożony gildii, pomniejsi lordowie, szlachta ziemiańska i ambasadoro- wie ustawili się wzdłuż schodów, oczekując na przybycie króla. Trąby oznajmiły rozpoczęcie królewskiej procesji. Najpierw szły królewskie sztandary, a za nimi trębacze z lśniącymi w słońcu in- strumentami. Następnie dziesiątka Wysokich Magów, z których każdy na białej, haftowanej złotem albie, przynależnej wszystkim członkom kapłaństwa, nosił ornat innego koloru. Za magami jechali w ciągniętych przez konie rydwanach królo- wie innych krain ludzkich z orszakami rycerzy. Dalej królowa ze swymi dworkami; siedziała w lektyce niesionej przez czterech po- tężnych mężczyzn. Wokół niej szły główna garderobiana oraz po- zostałe damy dworu, które sypały płatki róż hodowanych w pałacu przez całą zimę w oczekiwaniu na ten dzień. Ojciec królowej, Ol- gaf, król Dunkargi, również został zaproszony na ceremonię, jed- nak odmówił przybycia; na dworze odebrano to jako zniewagę. Gareth przyjrzał się uważnie lektyce królowej, gdyż tam, przy matce, na ogół jeździł Dagnarus. Jednak zwykłe miejsce księcia było puste i Gareth przestraszył się, że książę uparł się nie przybyć na uroczystość. Ale wtedy owacje (niezbyt gorące), którymi przy- witano Jej Królewską Mość, zamarły i w tłumie dały się słyszeć ci- che westchnienia. Dagnarus szedł za lektyką matki, utrzymując stosowną odleg- łość między nią a sobą, a także między sobą a orszakiem króla, który następował dalej. Książę szedł sam po usłanej płatkami róż drodze, łaskawie machając ręką tłumowi. Jego rude włosy lśniły w słoń- cu niczym ogień; gdyby widzieli to jacyś orkowie, uciekliby, gdzie pieprz rośnie. Szedł wysoki i wyprostowany. Przy swoim młodym wieku miał tak królewską postawę i był tak piękny, że damy z za- chwytu gruchały nad nim niczym gołębice. Za księciem na wspaniałych rumakach jechało pięcioro Lordów Dominiów. Ich wypolerowane srebrzyste zbroje — każdy z lordów miał inną, mówiącą coś o jego charakterze — błyszczały w blasku słońca tak mocno, że od patrzenia na tę jasność bolały oczy. Lordowie Dominiów eskortowali konia Helmosa, prowadzone- go przez jednego z rycerzy księcia. Na ten widok Gareth poczuł ukłucie w sercu, gdyż koń bez jeźdźca idzie zawsze w kondukcie żałobnym po śmierci żołnierza, i przez jedną straszną chwilę pomy- ślał, że Helmosowi coś się stało. Jednak logika przeważyła. Chłop- cu przyszło do głowy, że gdyby tak było, to koń byłby okryty czarną derką, a przecież na paradę został przystrojony girlandami kwiecia, aby po skończonej ceremonii godnie nieść triumfującego jeźdźca. Helmos tymczasem przebywał w Świątyni, w świętym odosob- nieniu, i w oczekiwaniu na zbliżającą się uroczystość spędzał czas na modłach. Za koniem Helmosa na identycznych czarnych wierzchowcach jechało dwudziestu królewskich rycerzy w pełnej gali i z tarczami. A potem wiwaty przybrały na sile i nawet bogom musiały wyda- wać się ogłuszające. Pojawił się król Tamaros, jadący w złoto-srebrnym rydwanie zaprzężonym w cztery białe konie. Król sam powoził, umiejętnie i z łatwością kierując bojowymi rumakami. Niemal zniknął z oczu w zamieci wiosennego kwiecia, którymi tłum obrzucił go na szczę- ście. Po jego przejściu na drodze została gruba na cal warstwa zgniecionych kwiatów, a ich słodka woń unosiła się w powietrzu jeszcze wiele dni. U schodów Świątyni Tamaros zsiadł z rydwanu. Magowie sto- jący wzdłuż schodów kłaniali mu się, gdy przechodził. Królowa Emillia przywitała go miło pocałunkiem, co spodobało się gawie- dzi. Dagnarus skłonił się ojcu, co spodobało się jeszcze bardziej. Najwyższy Mag poprowadził królewską rodzinę do Świątyni. Za nimi poszli Lordowie Dominiów, a dalej reszta procesji: najpierw dostojni, potem mniej ważni. Ludzi było takie mnóstwo, że Gareth zaniepokoił się, czy zostanie dla niego krzesło, ale ojciec powie- dział mu, że krzesła są dla nich zarezerwowane, a miejsca jest tyle, że na ceremonii zmieści się nawet trochę starannie wybranych przedstawicieli prostego ludu. W końcu Gareth dostał się do Świątyni. Przejście z jasnego, ciepłego, słonecznego dnia do ciemnego, chłodnego cienia oślepiło go na chwilą i przejęło uczuciem zimna, gdyż w swoim ciężkim stroju zdążył się spocić i teraz zadrżał z chłodu. Na zewnątrz do- świadczył radości i podniecenia paradą. W środku panował spo- kój. Odgłosy gawiedzi umilkły, kiedy ciężkie drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Dźwięk ten przypomniał mu z mocą powagę i uroczy- stość chwili. Otaczający go ludzie byli poważni i milczący; jeśli się w ogóle odzywali, to tylko szeptem. Gareth usiadł nerwowy, przy- tłoczony wrażeniami, zgrzany. Przypomniała mu się opowieść o Lordzie Duchów i rozejrzał się z obawą, czy dama nie znajduje się czasem wśród obecnych. Ceremonia Transfiguracji Lorda Dominium odbywała się w am- fiteatrze Świątyni Magów. Gareth znalazł się tu po raz pierwszy i miejsce przejęło go zachwytem i podziwem. Teatr zbudowano na podobieństwo kompasu: każdy z czterech punktów poświęcono ży- wiołowi, który przedstawiał. Północą była Ziemia, najważniejsza dla ludzi, gdyż z tego źródła płynęła wszelka ludzka magia. Ołtarz bogów stał w północnym krańcu teatru. Ludzie szybko zajmowali miejsca, potykając się jedni o dru- gich w półmroku i szepcząc przeprosiny. Niektórych wciąż jeszcze rozpierała radość parady: pośród szlachetnie urodzonych Gareth słyszał stłumione śmiechy, galerie zaś, które mieściły pospólstwo, kipiały podnieceniem — dawały się słyszeć okrzyki zachwytu, po- dziwu oraz dobroduszne docinki, kiedy ludzie przepychali się, że- by lepiej widzieć. Lecz stopniowo uroczysta atmosfera wnętrza Świątyni, podkreślona wizerunkami dobrotliwych twarzy bogów spoglądających na obecnych z góry, zaczęła udzielać się zgroma- dzonym. Ludzie uciszyli się, a potem całkiem umilkli. Weszli królowa Emillia i Dagnarus ze świtą królewskich ryce- rzy. Zajęli honorowe miejsca w pierwszym rzędzie przed stojącym na podwyższeniu ołtarzem. Gareth wstał, chcąc przyjrzeć się Dagnarusowi. Książę był bla- dy i niezwykle poważny; uroczysty charakter ceremonii odbił się wreszcie i na nim. Czując na sobie wzrok zebranych, podniósł głowę. Kiedy spojrzał na morze pełnych oczekiwania twarzy ze spo- kojną godnością, przez tłum przebiegła fala zachwyconego szmeru. Matka Garetha pociągnęła go za tunikę, każąc mu usiąść i zachowy- wać się jak należy. Gareth niechętnie usiadł, ale odkrył, że przysu- wając się blisko do matki i wyglądając między ramionami ludzi siedzących przed nim ma dobry widok na księcia. Jeden za drugim weszło dziesięciu Wysokich Magów wraz z Naj- wyższym Magiem. Zajęli miejsca na podwyższeniu, na rzeźbionych krzesłach o wysokich oparciach, ustawionych po bokach ołtarza, po pięć z każdej strony, twarzą do publiczności. Za nimi weszli Lordo- wie Dominiów, którzy stanęli wokół ołtarza jako straż honorowa. Na końcu pojawił się król Tamaros. Usiadł po jednej stronie ołtarza, naprzeciwko Najwyższego Maga. Wszystko było gotowe. W tłumie panowała cisza. Nikt nie kasz- lał, żadne dziecko nie kwiliło. Najwyższy Mag, którym w owym czasie był wielki czarodziej Reinholt z Amrah'Lin, powstał. Skłonił się królowi Tamarosowi, po czym przemówił cichym, poważnym głosem: — Wprowadźcie kandydata. Dwóch Lordów Dominiów opuściło swoje posterunki i udało się do spowitej głębokim cieniem alkowy. Otworzyły się drzwi, z których padł promień światła. Na tle światła odcinała się czernią sylwetka Helmosa. Nie pozostał długo w ciemności. Kiedy uczynił krok do przodu, oświetlił go blask świec stojących na ołtarzu. Lordowie Dominiów zamknęli za nim drzwi. Wiodły one do wnętrza Świątyni, gdzie Helmos dopełnił Siedmiu Przygotowań i spędził noc w świętym Portalu Bogów. Helmos podszedł bliżej, a zebrany tłum westchnął jak jeden mąż. Książę zawsze był przystojny, lecz dni modlitwy i perspektywa dostąpienia tego zaszczytu, który był jego celem od dnia, kiedy na- uczył się mówić, sprawiły, że stał się piękny. Odziany w proste sza- ty, promieniał wewnętrznym światłem, które zdawało się niweczyć przygnębiającą ciemność wnętrza Świątyni i rozsiewać słoneczny blask. Helmos nie był podekscytowany ani przestraszony. Nie znaj- dował się wśród ludzi, tylko wśród bogów. Zauważał zgromadzo- nych ludzi nie bardziej, niż gdyby byli szczurami mieszkającymi w Świątyni (w chwili przybycia gości pierzchły; dawało się tylko słyszeć, a niekiedy i odczuć ich bieganinę, gdy szukały swoich dziur). Straż honorowa doprowadziła Helmosa na miejsce przed ołta- rzem, marmurowym blokiem pozbawionym ozdób, przykrytym te- raz obrusem z najcieńszego płótna, który jego matka, będąc brze- mienną, szyła w oczekiwaniu na ten wspaniały dzień. Ujmując w prawą dłoń rękę ojca, lewą Helmos położył na obrusie. W tej chwili oboje rodzice byli przy nim. Matka Garetha odszukała jego rękę i uścisnęła mocno. Płakała w milczeniu, podobnie jak prawie wszyscy w teatrze. Jego ojciec otarł łzy i objął ramieniem żonę oraz dziecko. W tej chwili byli bar- dziej rodziną niż kiedykolwiek przedtem czy potem. Król Tamaros pochylił głowę, bardzo wzruszony. Królowa Emillia wydała głośny szloch i schwyciła Dagnarusa. Chłopiec siedział sztywno wyprostowany, nie patrząc na matkę i w ogóle nie zwracając na nią uwagi. Twarz miał ściągniętą, oczy utkwione w brata. Gareth widział, że duszę księcia trawi zazdrość. Helmos uniósł głowę. Odstąpił od ołtarza. — Jestem gotów, Najwyższy Magu — powiedział. Podeszli dwaj Lordowie Dominiów: zdjęli biały obrus z ołtarza, z szacunkiem go złożyli i oddali jednemu z magów. Najwyższy Mag zasiadł na krześle ustawionym za ołtarzem. Dwóch innych ma- gów przyniosło zwój cieniutkiego papieru welinowego, rozpiętego na pałeczkach z litego złota. Rozpostarli zwój przed Najwyższym Magiem. Podano mu pędzelek i małą fiolkę z krwią jagnięcia. Za- nurzył pędzelek w inkauście i zawisł nim nad zwojem. W odpo- wiednim czasie Najwyższy Mag zostanie natchniony przez bogów, wówczas zapisze na zwoju tytuł, jaki przyjmie Helmos jako Lord Dominium: Lorda Rycerskości, Sprawiedliwości czy też inny, jaki bogowie dla niego wybiorą. Przygotowawszy się, Najwyższy Mag wyrzekł: — Niechaj rozpocznie się Cud Transfiguracji. Helmos ukląkł przed ołtarzem. Król Tamaros zbliżył się, poło- żył obie dłonie na pochylonej głowie syna i wezwał bogów, by go pobłogosławili oraz udzielili mądrości mocy należnej Lordowi Do- minium. Następnie Tamaros zapytał Helmosa, czy chce poświęcić swe życie służbie dla innych, a w razie potrzeby oddać za nich życie. — Z pomocą bogów, tak — odparł prosto Helmos. Tamaros odsunął się od ołtarza. Helmos odwrócił się twarzą do publiczności. Jego oczy patrzyły prosto w zaciągnięty dymem mrok amfiteatru. Gdzie sięgała wzrokiem jego dusza, nikt nie wiedział. Skrzyżował dłonie na piersi i czekał. Ludzie patrzyli zafascynowani. Gareth wstrzymał oddech, bojąc się, że nawet jego drobne, nieumyślne poruszenie wywoła niepo- żądany skutek. Słyszał opowieści o Cudzie, ale nikt i nic nie przy- gotowało go na to, czego miał być świadkiem. Wątpliwe, czy takie przygotowanie jest w ogóle możliwe. — Rozpoczyna się Cud Zbroi — obwieścił Najwyższy Mag. Twarz Helmosa wykrzywił skurcz bólu. |— Co się dzieje? — wyszeptał gorączkowo Gareth, przesu- wając się po ławce to w jedną, to w drugą stronę, desperacko sta- rając się coś dostrzec. — Jego stopy — odezwał się ojciec głosem, którego chłopiec nie rozpoznał. — Popatrz na jego stopy, Gareth. Nagie stopy i łydki Helmosa były białe niczym marmur ołtarza. A raczej były marmurem. Przemieniał się w kamień. Chłopiec zadrżał gwałtownie. — To go zabija! — jęknął Gareth. — Nie — odrzekł ojciec. — To Cud. — Nie patrz, Gareth! — syknęła matka. Sama zasłoniła oczy rękami, ale Gareth widział, że podglądała przez palce. Gareth chciał zamknąć oczy, gdyż widok cierpienia Helmosa był straszny. Ale trzymał je otwarte w hołdzie dla swojego bohate- ra. Jeśli Helmos potrafił znieść swój ból, dziecko mogło znieść ból patrzenia na jego mękę. Z galerii pospólstwa dały się słyszeć westchnienia, pomruki i jednogłośne: „Bogowie, dopomóżcie mu!" Gareth na chwilkę przeniósł spojrzenie z Helmosa na Dagnarusa. Dagnarus był bardzo blady; oczy miał okrągłe, szeroko otwarte. Siedział bez ruchu. Helmos przez cały czas wpatrywał się w ojca, czerpiąc siłę z miłości. Tamaros nie skrzywił się nawet ani nie spuścił wzroku. Uśmiechał się do syna uspokajająco, z niewzruszoną wiarą w bo- gów, i wspierał syna, jak mógł, w znoszeniu tej męki. Transfigura- cja, dzięki bogom, trwała krótko. Skończyła się w niecałą minutę, choć Garethowi zdawało się, że trwała tyle, co kilka żywotów. Ciało młodego człowieka pod płócienną szatą zmieniło się w biały marmur, zimny kamień, twardy, niewzruszony. Przypomi- nał rzeźbione figury królów i królowych, szlachetnych rycerzy i ich małżonek oraz czcigodnych magów, które ozdabiają trumny spo- czywające w Komnacie Wieczności, głęboko pod Świątynią. Kamienne oczy nadal wpatrywały się w Tamarosa. Ostatnim wi- dokiem, jaki zobaczył Helmos, była kochająca ojcowska twarz, wciąż uśmiechnięta, choć zalana łzami. Tamaros wstał, zbliżył się i położył rękę na kamieniu, którym stał się syn. — O bogowie Ziemi i Morza, Ognia i Powietrza, pobłogosław- cie tego waszego sługę. Tamaros cofnął się. Kamienny posąg Helmosa rozżarzył się, najpierw na pomarań- czowo, a potem czerwono, niczym rozpalona magma. Blask roz- świetlił Świątynię. Z kamiennej figury promieniowało takie ciepło, że niektórzy w pierwszym rzędzie byli zmuszeni odwrócić twarze. Jednak nie Dagnarus. On nie drgnął od chwili rozpoczęcia cere- monii. Z lekko rozchylonymi ustami chłonął wszystko, co się dzia- ło, wrażenia zapadały w głąb jego istoty. Blask promieniujący z figury stawał się coraz jaśniejszy. Pło- nęła teraz błękitno-białym światłem, od którego bolały oczy. Gareth bez przerwy mrugał, ocierał łzy, ale patrzył. Rozgrzany do białości kamień zaczął zmieniać kształt. Jak kowal wykuwa zbroję tylko z najlepszego, najmocniejszego metalu, tak bogowie tworzą zbroję Lorda Dominium z tego, co naj- lepsze i najmocniejsze w kandydacie. Zbroja Lorda Dominium po- wstaje z serca i duszy. Bogowie nadają zbroi formę fizyczną: wyko- rzystują to, co znajduje się w ciele, aby je okryć pancerzem. Od tej chwili Lord Dominium musi tylko wezwać swą zbroję, a ona go osłoni. Zbroja taka — dar bogów — jest magiczna, a zatem nieznisz- czalna, odporna na atak zwykłą bronią. Zbroja każdego z Lordów Dominiów jest inna, odmienna od zbroi pozostałych lordów, gdyż zostaje wykuta z innych cech każdego człowieka. „Wykuta z siły, ochrania najsłabsze miejsca, aby można było zamienić je ze słabości w siłę" — tłumaczył później Evaristo. Blask był tak silny, jakby słońce odbijało się w tysiącu zwiercia- deł, i tak jaskrawy, że publiczność zupełnie oślepła. Gareth mu- siał zamknąć oczy, ale światło i tak przenikało przez zamknięte po- wieki; na tle żółtego światła widział czerwoną siateczkę swoich na- czyń krwionośnych. I nagle światło zgasło. Znów mógł patrzeć. Cud Zbroi dokonał się. Głowę Helmosa pokrywał przecudny hełm. Boki hełmu uformowane były na kształt srebrnych łabędzich skrzydeł, szczyt zaś wieńczyła wdzięczna szyja i dumna głowa łabędzia. Ręka Helmosa drgnęła i powędrowała do twarzy. Zgromadzeni wydali zbiorowe westchnienie, gdyż był to znak — pierwszy znak — że książę żyje. Tamaros był jedynym spośród obecnych, który nie miał na twarzy wyrazu ogromnej ulgi. Jego wiara nie zachwiała się ani na moment. Helmos podniósł przyłbicę lśniącego hełmu, odsłaniając zachwy- coną twarz. Kiedy powoli schodził z sobie tylko znanego błogo- sławionego świata, w którym przebywał, dostrzegł swojego ojca, na którego obliczu malowała się duma. Zachwyt syna ustąpił miejsca radości. Schwycili się za ręce. Napięcie opadło, publiczność wybuchła gromkim wiwatem, który uderzył o kopułę sklepienia, wstrząsnął ścianami, zachwiał płomieniami świec i z siłą fali przypływu odbił się od ołtarza. Król Tamaros pokazał syna ludziom, na co oni odpowiedzieli kolejnym ogłuszającym rykiem. Gareth klaskał, aż bolały go dło- nie. Jego ojciec krzyczał do zachrypnięcia, a matka machała chus- teczką jak wszystkie kobiety, co sprawiało wrażenie, jakby po Świątyni fruwało stado białego ptactwa. Król Tamaros podniósł ręką i owacje ucichły. Ludzie usiedli na miejsca, gdyż zaraz miała się rozpocząć druga część ceremonii. Król i Helmos zwrócili się do ołtarza, gdzie siedział Najwyższy Mag. On nie włączył się w ogólną radość i podobnie jak pozostali magowie wsłuchiwał się w głosy bogów. Najwyższy Mag siedział z zamkniętymi oczami. Publiczność szeleściła i szurała nogami, kaszlała i szeptała, lecz w końcu wszys- cy ponownie zapadli w pełne szacunku milczenie — milczenie lek- ko zabarwione niecierpliwością, jako że główne przedstawienie do- biegło końca. Pozostawała jeszcze tylko oficjalna prezentacja tytułu, którym — jak na ogół sądzono — będzie Lord Sprawiedliwości. Wszyscy chcieli ruszyć już na liczne przyjęcia wydawane na cześć nowego Lorda Dominium. Najwyższy Mag z mocno zaciśniętymi oczami wyciągnął przed siebie rękę. Jeden z pozostałych magów pomógł mu zanurzyć pędze- lek w krwi jagnięcia. Najwyższy Mag przyłożył pędzelek do welinu. Trzymając rękę nieruchomo, pozwolił bogom, by ją poprowadzili. Gareth widział, jak czerwone litery spływają z pędzelka, ale był za daleko, żeby je odczytać; i tak nie zdołałby tego zrobić, gdyż z miej- sca, gdzie siedział, widział litery odwrócone do góry nogami. Ale uj- rzał, podobnie jak wszyscy obecni, że magowie asystujący Najwyż- szemu Magowi wyraźnie się wzdrygnęli i odruchowo cofnęli o krok. Pozostali magowie mocno wyciągali szyje, chcąc dojrzeć pismo. Wstrząśnięci i zmartwieni patrzyli po sobie lub w stronę króla. Ta- maros podobnie jak Gareth patrzył na słowa od góry i nie mógł ich odczytać. Czuł i widział zatroskanie magów. Wszyscy obecni je czuli i zaczęli szemrać w zwątpieniu, spodziewając się czegoś nie- dobrego. Król Tamaros stał niewzruszenie u ołtarza, choć pewnie pragnął podbiec i przekonać się, co wszystkich tak wytrąciło z rów- nowagi. Najwyższy Mag był całkowicie nieświadomy, że pisze coś nie- pokojącego. Otworzył oczy, uśmiechnął się do króla Tamarosa i Helmosa, po czym ze spokojem spojrzał na zwój. Jego zdumienie i szok były widoczne dla wszystkich obecnych w Świątyni. Byli tacy, którzy szeptali później, że na pewno wiedział, co pisze; nie- którzy posunęli się dalej, twierdząc, że napisał to specjalnie, dla ce- lów politycznych. — Jeśli tak, to musi być urodzonym aktorem — powiedział później Garethowi z goryczą Evaristo. — Tak doskonałym, iż po- trafi sprawić, aby krew odpłynęła mu z twarzy, bo zbladł wówczas tak, że jeśli Lord Duchów rzeczywiście była obecna, musiała pomy- śleć, że odnalazła towarzysza. Opanowawszy się, Najwyższy Mag wstał, rzucając Tamarosowi wymowne spojrzenie, odwrócił zwój, aby król mógł go przeczytać, a następnie sam odczytał mocnym, niemal wyzywającym głosem. — Mam obowiązek — powinien był powiedzieć „przyjemność", ale w ostatniej chwili zreflektował się i zmienił słowo — przedsta- wić ludowi Vinnengael ich nowego Lorda Dominium, wybranego przez bogów Lordem Smutku. Lord Smutku. Zdruzgotany Gareth natychmiast wspomniał orków i ich zły omen, morze w płomieniach. Od tej chwili odnosił się do nich i ich wierzeń z większym respektem. Przez zgromadzonych przetoczył się stłumiony, niechętny szmer. Nie podobało im się to; chcieli, by ktoś im to wyjaśnił. Ojciec Ga- retha ze zmarszczonym czołem rozmawiał ze swoim sąsiadem. Mat- ka, wachlując się chusteczką, bez tchu mówiła coś sąsiadce. Gareth popatrzył na Dagnarusa, ciekaw jego reakcji, ale w tej chwili Silwyth pochylił się nad księciem, mówiąc coś do niego, i zasłonił go przed wzrokiem przyjaciela. Król Tamros był wielce niezadowolony, za- chmurzona twarz, zaciśnięta pięść i przygarbiona postawa znamiono- wały gniew; przypominał rozzłoszczonego starego puchacza. — Taka jest wola bogów — ciągnął Najwyższy Mag obronnym tonem, dodając twardo: — Kwestionując ich wolę narażamy się na wielkie ryzyko. — Tak, ale co to znaczy? — pytał gniewnie król, zły nie na Najwyższego Maga, lecz na bogów. Król czuł się wytrącony z rów- nowagi, dotknięty w swej dumie. Ojciec był przerażony. Najwyższy Mag nie spieszył się_ z odpowiedzią. Gdy on się za- stanawiał, Gareth popatrzył na osobę, o której wszyscy, zdawało się, zapomnieli: na Helmosa. W całym tym zamieszaniu stał nieporuszony, spokojny i pro- mienny, może wciąż przebywał wśród bogów. Obawy i przeczucia dręczące pozostałych jego nie tknęły. Jego zbroja chroniła go nie tylko przed strzałami i ciosami miecza. Lśniąca zbroja była ze- wnętrznym symbolem jego wiary, a jej blask nie przygasł. On wie- dział, czego bogowie chcieli i co zamierzali. On wiedział, i tylko to się liczyło. Reszta świata miała poznać odpowiedź w przyszłości. Albo i nie. — Sądzę, Wasza Królewska Mość, że bogowie chcą — Naj- wyższy Mag mówił z wahaniem, zastanawiając się — aby twój syn, Helmos, został Lordem Dominium, który przyjmie na siebie smutki ludzi, uczyni ich ból swoim bólem, stanie między nimi a złem. Po Świątyni poniosło się ciche westchnienie. Helmos skinął głową, lekko, niemal niedostrzegalnie. Tak, Najwyższy Mag mówił prawdę. Na twarzy króla Tamarosa odbiło się oszołomienie i zaraz po- czerwieniał. Był zawstydzony. Zwrócił się do Helmosa. — Przebacz mi, synu. — Tamaros obrócił spojrzenie ku nie- biosom. — Przebaczcie mi, bogowie! Wiara moja zachwiała się przez chwilę. Ale wy, którzy wszystko wiecie i widzicie, rozumie- cie mnie. Jestem ojcem. Zapłakał, nie kryjąc się, a w teatrze żadne oczy nie pozostały su- che. Matka Garetha szlochała w chusteczkę, a znalazłszy jego dłoń, uścisnęła ją mocno. Jego ojciec pociągał nosem, głośno wciągał po- wietrze i wyglądał, jakby dokładnie wiedział, jak czuje się Tama- ros. Rodzice Garetha nigdy nie kochali go nawet w połowie tak mocno, jak w owym dniu, i on także kochał ich w tej chwili. Gdy było już po wszystkim, wróciła im równowaga, lecz przez pewien czas czar utrzymywał się. Pośród ogólnego płaczu Dagnarus podniósł się i wkroczył na scenę. Nie zważając na uniesione brwi magów, wystąpił naprzód i stanął przy Helmosie. Wyciągnął rękę. — Pozwół, bym był pierwszym, który ci pogratuluje, bracie — wyrzekł swoim czystym głosem. Nie była to zaplanowana część ceremonii; mówiły o tym jasno zaniepokojone oczy magów, którzy spojrzeli po sobie. Lecz słowa i postępowanie Dagnarusa sprawiły przyjemność królowi Tamaro- sowi, który w owej chwili miłował cały świat. Dagnarus był ślicz- nym dzieckiem, gdy tak stał w świetle padającym od ołtarza z ru- dą czupryną gorzejącą niby płomień. Spoglądał na starszego brata z szacunkiem i podziwem, jak przystało na chłopca w jego wieku. Helmos ujął dłoń brata. Król Tamaros położył jedną rękę na głowie Dagnarusa, a drugą objął Helmosa, łącząc tych dwóch w ro- dzinnym uścisku. Najwyższy Mag uczynił nieznaczny gest. Jeden z magów wysu- nął się prędko naprzód, pospiesznie zwinął zwój i zabrał go z ołta- rza. Gdy to zostało zrobione, Najwyższy Mag rozluźnił się. Uśmie- chał się teraz serdecznie i udzielał błogosławieństw zebranym. Helmos przy okrzykach wiwatującego tłumu opuścił amfiteatr. Przybrany w swą cudowną łabędzią zbroję, dumny i piękny, ruszył konno po usłanej płatkami róż ulicy. Lord Smutku. GWIEZDNI BRACIA Niedługo po Transfiguracji Helmosa dwór królewski świętował dziesiąte urodziny Dagnarusa. Urodziny księcia obchodzono nie- zwykle uroczyście, choć Garethowi powiedziano, że przyjęcie nie było tak wspaniałe jak w poprzednich latach. Zabrakło urządzanego przez elfy pokazu sztucznych ogni. W tym roku elfy nie przysłały także Dagnarusowi prezentu; nie otrzymał też zwyczajowych po- darków od krasnoludów i orków. Ich ambasadorowie nie pojawili się nawet na przyjęciu. Król Tamaros miał poważną minę, jakby coś go zaprzątało, po- dobnie Helmos oraz królewscy doradcy. W połowie uczty — na którą oprócz innych frykasów złożyły się pieczone cielęce łby, pozłacane i posrebrzane, oraz pieczone w całości jagnię — do kom- naty wsunął się paź. Podszedłszy do króla, paź szepnął mu coś na ucho. Król Tamaros wyraźnie się zaniepokoił. Wstając od stołu, skinął na Helmosa oraz dwóch swoich doradców. Pochyliwszy się nad Dagnarusem, Tamaros ucałował go w policzek. — Prezent ode mnie znajdziesz w stajni, synku — powiedział król. — Dziękuję, ojcze — odrzekł Dagnarus z błyszczącymi oczami. Tamaros i jego świta oddalili się. Kiedy wyszli, pozostali lordo- wie hurmem rzucili się do drzwi, pragnąc się czym prędzej dowie- dzieć, co takiego zaszło. Królowa Emillia uznała to za „zniewagę", jak sama powiedzia- ła, i po wyjściu Jego Królewskiej Mości w rozgardiaszu dał się słyszeć jej ostry głos, jęczący i wyrzekający na samolubność króla. W końcu jeden z powracających szlachciców poinformował Jej królewską Mość, że król został odwołany, ponieważ wszyscy am- basadorowie innych ludów oraz ambasador króla Dunkargi zagrozi- li, że opuszczą dwór jeszcze tej samej nocy. Król Tamaros odszedł, by ich uspokoić. Nawet królowa Emillia miała dość oleju w głowie, żeby zdać sobie sprawę, że sytuacja jest poważna, zwłaszcza że —jak się oka- zało — w sprawę zamieszany był jej ojciec. Toteż zaprzestała na- rzekań, ku wielkiej uldze tych, którzy siedzieli w pobliżu. Gareth obawiał się, że Dagnarus poczuje się dotknięty nagłym, nieoczekiwanym odejściem ojca, jednak stało się wprost przeciw- nie, książę był tak wesoły, jakim przyjaciel jeszcze nigdy go nie wi- dział. Dagnarus rozmawiał z ożywieniem, drocząc się z jednym z lordów, aby mu powiedział, jaki może być ten cudowny prezent w stajni, i udając okropne rozczarowanie, kiedy się dowiedział, że to bela spleśniałego siana. — Co to znaczy, co mówią o ambasadorach? — spytał Gareth cicho podczas przerwy w rozmowie. — To znaczy, że będzie wojna — odparł Dagnarus. W jego oczach zaświecił czerwony odblask ognia. — Wojna?! — Gareth był wstrząśnięty. Chciał pytać dalej, ale zbyt wiele osób pragnęło rozmawiać z Dagnarusem. Do stołu płynął nieprzerwany strumień dworzan, z których każdy składał księciu życzenia i dawał do zrozumienia, ile kosztował jego dar, o wiele cenniejszy od pozostałych. Po chwili tanecznym krokiem wbiegli minstrele i żonglerzy, chłopcy nie mie- li więc okazji porozmawiać. Następnego dnia rano Gareth znów nie miał możności wypytać księcia. Dagnarus obudził się przed wschodem słońca, gotów roz- począć dzień i obejrzeć swego nowego konia. Gareth wstał niechęt- nie, zaspany i ogłupiały po szaleństwach minionej nocy. W głowie czuł bolesne pulsowanie. Na stół królewski podawano wyłącznie najprzedniejsze wino, a choć chłopcy pili je rozcieńczone wodą, i tak było mocne. Gareth oprzytomniał nieco po wejściu do komna- ty Dagnarusa. Lordowie rozmawiali przyciszonymi głosami, zer- kając spode łba na Silwytha, którego spokojna i niewzruszona twarz zdradzała akurat tyle emocji, co bezchmurne niebo za oknem. — Jakie wieści o ambasadorach? — zapytał Dagnarus z łóżka, gdzie siedział i pił czekoladą. — Są nadal w Vinnengael, Wasza Wysokość — odrzekł jeden z lordów. Gareth nigdy nie poznał imion ich wszystkich; dla chłop- ca byli zaledwie zbiorem twarzy, niczym ciastka z kremem na stole bankietowym — każde inne, ale wszystkie uczynione z tego same- go słodkiego ciasta. — Mówią, że król, twój czcigodny ojciec, pa- nie, spędził całą noc na przekonywaniu ich, aby nie wyjeżdżali. — Najbardziej kłótliwe są elfy — dodał inny i skłonił się w stro- nę, gdzie stał Silwyth. — Proszę o wybaczenie, panie. Silwyth, który właśnie rozkładał ubrania księcia, przyjął ukłon lekkim skinieniem głowy, lecz nie spojrzał na lorda. Dagnarus rzu- cił okiem na Silwytha i uśmiechnął się leciutko. Migdałowe oczy Silwytha na moment spotkały się ze wzrokiem księcia i Gareth do- myślił się, że Dagnarus więcej wie o sytuacji od szambelana niż rozplotkowani dworzanie. Gareth miał nadzieję, że zdoła wypytać księcia, ale kiedy przed lekcją chciał go poszukać, Dagnarusa już nie było — poszedł do stajni obejrzeć swój prezent, wspaniałego ogiera. Pokój zabaw księcia stał się właściwie pokojem zabaw Gare- tha, a raczej pokojem szkolnym. Wszedł Evaristo, także nieco zmę- czony. Na znak łaskawości on także był zaproszony na przyjęcie księcia, chociaż Silwyth dopilnował, aby nauczyciel siedział przy ostatnim stole. Evaristo jednak tak się uradował z zaproszenia, że nie obraził się. Choć krzywił się boleśnie na światło, był w dobrym humorze. Usadowiwszy się przy stole, otworzył pierwszą książkę. Guwerner nie czekał już na Dagnarusa. Byłby niezmiernie zdumio- ny, gdyby książę się zjawił. — Panie — spytał Gareth niespokojnie — Dagnarus mówi, że będzie wojna. Czy to prawda? Evaristo poczuł zaskoczenie; dorośli zawsze są zaskoczeni, kie- dy się okazuje, że dzieci interesują się rzeczami uważanymi za sprawy dorosłych. Lecz wyznawał zasadę, że na takie pytania trze- ba odpowiadać szczerze. Nie należał do ludzi, którzy rozmawiają z dziećmi o głupstwach i chronią je przed nieprzyjemnymi temata- mi. Zastanowił się przez chwilę nad starannym doborem słów. — Król Tamaros jest mądry — rzekł wreszcie Evaristo. — Trzeba mieć nadzieję, że w tym przypadku mądrość zwycięży nad szaleństwem. — Czyim szaleństwem? — spytał Gareth. Evaristo miał niezwykle poważną minę. Zmierzył chłopca wzro- kiem, zastanawiając się, co on pojmie. — Czy książę Dagnarus rozmawiał z tobą o tym, Gareth? — Jeszcze nie, ale na pewno porozmawia — odpowiedział zgodnie z prawdą. Dagnarus rozmawiał z przyjacielem o wszyst- kim. — Będę jego doradcą, kiedy zostanie królem. Chce, żebym się wprawiał. Evaristo westchnął, niezadowolony, choć nie ze swojego ucznia. — Wolałbym, żeby Jego Wysokość tak nie mówił. Ludzie po- myślą, że życzy swojemu bratu nieszczęścia, bo tak musi się stać, jeśli młodszy syn ma zostać królem. Oczywiście, ja jestem pewien, że nie ma nic złego na myśli, ale to brzmi niewłaściwie w uszach tych, którzy go nie znają. Gareth, który go znał, milczał. — Dobrze więc, Gareth — ciągnął Evaristo — powiem ci, co się dzieje. Powiem ci prawdę, choć gdyby wieść o tym doszła do pewnych ludzi, znalazłbym się w tarapatach. Intrygi dworskie, sól w potrawach, woda w winie, słodycz w owocach... Gareth karmił się nimi od dnia swojego przybycia do pałacu. Obiecał Evaristowi uroczyście, że nie powie o niczym ży- Iwej duszy z wyjątkiem Dagnarusa. Czuł, że honor wymaga, aby o tym wspomniał. — Jestem pewien, że Jego Wysokość wie sporo z tego, o czym zaraz powiem — odparł Evaristo sarkastycznie. — Szaleństwo za- częło się od ojca królowej Emillii, króla Olgafa z Dunkargi. Olgaf to zachłanny, zawistny, wiecznie niezadowolony władca zachłanne- go, zawistnego, wiecznie niezadowolonego królestwa. Ludzie Dun- kargi zawsze zazdrościli Yinnengael jego bogactwa, piękna i potę- gi i pragnęli tego wszystkiego dla siebie. Mogliby to osiągnąć, gdyby na to pracowali, ale oni nie chcą pracować. Chcą, żeby ktoś im zrobił prezent. Pragną Portali — mówił. — Nie tyle obowiąz- ków z nimi związanych, ile bogactwa, jakie Portale dają. Jak wiesz, bo już przerabialiśmy rachunki, Vinnengael pobiera procent od wszystkich towarów przenoszonych przez Portale w celach handlo- wych. To słuszne, ponieważ z utrzymaniem i pilnowaniem Portali, sprawdzaniem, kto wchodzi i kto wychodzi, wiążą się ogromne wy- datki. Procent, jaki pobieramy, jest sprawiedliwy, a kupcy robią tak dobre interesy, że chętnie go płacą. Nikt nie narzeka na opłaty czy podatki. Król Olgaf ma dość rozumu, żeby nie robić z tego proble- mu, chociaż tu właśnie tkwi sedno sprawy. — Czy więc Dunkarga jest biednym krajem? — spytał Gareth. — Jeśli tak, to z własnej winy — odparł gniewnie Evaristo. — Król Tamaros chciał podzielić się swym bogactwem z uboższym sąsiadem. Prawie do zera obniżył opłaty, jakie kupcy Dunkargi płacili za dostarczanie swoich towarów na rynki Vinnengael. Za- chęcał kupców krasnoludzkich, elfich i nawet orków, żeby udawali się do Dunkargi ze swoimi towarami. Kilku tak uczyniło, ale nie za- grzali tam miejsca. Dunkarga okazała się niegościnna dla przedsta- wicieli innych ludów. Dwa elfy pobito, krasnolud został wypędzo- ny z miasta. Jednego z kupców orków niemal powiesili za to, że oszukiwał. Król Olgaf nie zrobił nic, żeby to powstrzymać albo zmienić nastawienie swoich poddanych polegające na izolacji, któ- re zresztą jest tylko odbiciem jego własnego. On chciałby zbierać plony bez zasiewania ziarna. Jedyne, z czym Olgaf dobrze sobie ra- dzi, to podżeganie do konfliktów. Gdyby jedną dziesiątą tej energii, jaką poświęca na stwarzanie innym kłopotów, poświęcił na poma- ganie swemu królestwu, Dunkarga byłaby wielką potęgą. Evaristo westchnął i potrząsną głową, skrzyżował ramiona na piersi i z jawną niechęcią popatrzył przez okno w kierunku Dunkar- gi, która leżała za zachodnią rubieżą Vinnengael. — Muszę przyznać, że przebiegła z niego hiena. Ma nosa do słabości, wie, gdzie i jak uderzyć, aby spowodować największe szkody. Najpierw uznał, że najszybszym i najłatwiejszym sposo- bem sięgnięcia po legendarne bogactwa Vinnengael będzie uczy- nienie swojej córki królową. Dobrze pamiętam dzień, kiedy przy- słał na dwór posłańców z tą propozycją. Król Tamaros natychmiast odesłał ich z powrotem. Król bardzo kochał swą pierwszą żonę, matkę Helmosa. Niestety — ciągnął Evaristo — prawdą jest, że co bogowie dają jedną ręką, drugą odbierają. Wypadek, nieszczęsny wypadek zakończył życie królowej. Konia, na którym jechała, spło- szył wąż. Koń zrzucił ją z siodła. Złamała kręgosłup. Uzdrowiciele nie zdołali jej uratować. Nie minął rok od śmierci królowej Portii, kiedy król Olgaf rozpoczął swoje machinacje, nakłaniając Tamaro- sa do ponownego ożenku. W końcu dopiął swego. Jego córka jest królową, ale jemu nie na wiele się to zdało. Toteż Olgaf gryzie się, zżyma i usiłuje podnieść znaczenie Dunkargi w oczach ludzi. A je- dyny sposób, na jaki wpadł ten złośliwy i ograniczony głupiec, to dokonać tego przez zniszczenie Vinnengael. Dlatego kiedy tylko może, podkopuje działania Tamarosa, albo zasiewając podejrzli- wość i wątpliwości w umysłach elfów, krasnoludów i orków, albo podżegając te wątpliwości, które już istnieją. Ta cała historia teraz to też sprawka Olgafa. Wysunął kandydaturę elfa na Lorda Domi- nium. Gareth przypomniał sobie, jak Dagnarus pytał Silwytha: „Dla- czego wśród elfów nie ma Lordów Dominiów?" I odpowiedź Sil- wytha: „To bardzo dobre pytanie, Wasza Wysokość. Podobno nie- którzy ludzie pytają Jego Królewską Mość o to samo". — Tamaros wytłumaczył elfom, że bogowie nie dali mu nad nimi mocy. Nie do niego należało wstawiać się do bogów w spra- wach elfów. Nie chciał, by myślano, że wtrąca się w sprawy elfie. Zdawałoby się, że elfy powinny być z tego zadowolone. Jednak Ol- gaf przekręcił słowa króla i teraz fakt, że Tamaros mądrze odmówił wstawiennictwa u bogów w sprawach elfów, jest odbierany opacz- nie: elfy uważają, że Tamaros powstrzymuje bogów od udzielenia im darów. — I co król teraz zrobi? — Nie wiem, Gareth — odparł Evaristo. — Elfy przecież nie wypowiedziały jeszcze wojny. A to, że Jego Królewska Mość prze- konał ich głównego ambasadora, lorda Mabretona, aby pozostał na dworze, to bardzo dobry znak. — Więc myślisz, panie, że nie będzie wojny? — spytał Gareth z nadzieją. — Nie, jeśli bogowie zechcą — odrzekł Evaristo. — Tak, jeśli bogowie zechcą — rzekł Dagnarus przy kolacji. Był zarumieniony i zgrzany, podrapany i posiniaczony i pach- niał koniem, ale Gareth nigdy nie widział go w lepszym humorze. Książę nie chciał tymczasem rozmawiać o wojnie, choć zaprzątała ona mocno Garetha. Dagnarus bardziej interesował się swoim ko- niem, opowiadał o nim i twierdził, że to najcudowniejszy koń, jaki się kiedykolwiek narodził. — Pochodzi od koni krasnoludów, a wiadomo, że ich konie są najpiękniejsze i najsilniejsze na świecie. Oczywiście ten koń został wyhodowany z rasy większej od krasnoludzkich kucyków, aby móc nosić ludzi, ale liczy się serce i krew konia, a te odziedziczył po stronie krasnoludzkiej, tak mówi Dunner. — Dunner? — powtórzył Gareth, któremu to imię wydało się znajome. — Pamiętasz tego krasnoluda z Królewskiej Biblioteki? Tego, co czytał książkę? To właśnie Dunner. On jest Bezkonnym, to zna- czy, że nie może już jeździć. Ale lubi być przy koniach i po skoń- czeniu studiów większość czasu spędza w stajniach. Był tam dziś rano, specjalnie po to, aby obejrzeć mojego konia, bo słyszał, że to wspaniałe zwierzę. — Dagnarus niemal pękał z dumy. — Dunner pomoże mi wyszkolić konia do bitwy na sposób krasnoludzki. I na- uczy mnie strzelać z łuku z siodła. Nasi żołnierze tego nie potrafią, nawet Argot. Krasnoludy umieją zasypać wroga gradem strzał i za- bijają w ten sposób setki, zanim wróg podejdzie dość blisko, aby nawiązać walkę. A ich kuce odwracają się w dowolną stronę na je- den gwizd. Potrafią jechać wiele mil bez przerwy. Pewien krasno- ludzki wódz przejechał kiedyś dwieście mil przez jeden dzień i noc, zmieniając konie tylko raz. Tak chcą podbić świat. — Naprawdę chcą? — zląkł się Gareth. Wokół siebie ujrzał na- gle samych wrogów. — Tak mówi Dunner. — Dagnarus puścił oko. — Nie wypro- wadzałem go z błędu, chociaż oczywiście my wiemy, jak się spra- wy mają. Ale kiedy zostanę Lordem Wojny, każę moim rycerzom nauczyć się walczyć z siodła za pomocą łuku i strzał. Zamierzam zacząć od razu. To znaczy ćwiczyć. Dunner mówi, że muszę na- uczyć się utrzymywać w siodle wyłącznie dzięki sile nóg. W ten sposób ręce są wolne i można trzymać łuk. Gareth patrzył na przyjaciela z podziwem i lękiem. — Odważysz się? — Oczywiście! — odparł Dagnarus, dodając niedbale: — Już dzisiaj próbowałem. Nie na moim koniu, bo nie jest jeszcze ujeż- dżony, ale na kucyku ze stajni. Spadłem sześć razy, ale Dunner mówi, że mam do tego talent i szybko się nauczę. Za ostatnim ra- zem utrzymałem się przez całe trzy minuty. Gareth zdołał tylko potrząsnąć głową. Wciąż się martwił. — Evaristo mówi, że wojny nie będzie. Twój ojciec przekonał ambasadora elfów, żeby pozostał i prowadził rozmowy. — Evaristo nie jest na bieżąco z dworskimi plotkami — rzekł oschle Dagnarus. — Teraz już nie tylko elfy grożą nam wojną, ale także krasnoludy i orkowie. — Co? — Gareth był przerażony. — Kiedy? Jak to się stało? — Ktoś — nie wiadomo, kto — wysłał anonimowe listy do am- basadorów krasnoludów i orków z wiadomością, że król udziela el- fom koncesji w zamian za ich pomoc w wojnie Vinnengael z kras- noludami i orkami. Przy wylocie Portalu po stronie krasnoludów stoi już krasnoludzka armia i grozi, że go przejmie. Wysłaliśmy żołnierzy, żeby utrzymali Portal otwarty. Na ulicach Vinnengael or- kowie wzniecili dziś zamieszki. Nie słyszałeś o tym? — Nie. O niczym nie słyszałem — odrzekł żałośnie Gareth. — Gdybyś czasem podniósł nos znad książki, poczułbyś to i owo — powiedział Dagnarus. Obejrzał się. — Jeszcze gulaszu, Silwyth. Umieram z głodu. Elf zbliżył się bezszelestnie ze swojego zwykłego miejsca, które I zawsze znajdowało się możliwie najbliżej okna. Nabrał chochelką gulaszu z garnka i postawił miskę przed księciem. Gareth westchnął. Księciu łatwo było opuszczać lekcje, biegać na pogawędki z Bezkonnymi krasnoludami i ujeżdżać na kucach. Chłopiec do bicia nie miał takiego luksusu. Dagnarus nigdy tego nie zrozumie. Silwyth, usłużywszy księciu, cofnął się na swój punkt obserwa- cyjny przy oknie. — Żołnierze stłumili zamieszki — mówił książę. — Ale nie obeszło się bez rozbicia kilku łbów — tak mówi Argot. Żołnie- rze patrolują miasto. Zamknęliśmy też nasze wejścia do Portali. Ar- got mówi, że nie chce się obudzić i znaleźć tu armii orków i krasno- ludów. — Czy twój ojciec połączy się z elfami i ruszy na wojnę? — spytał Gareth. — Nie mów głupstw. Znasz mojego ojca — prychnął Dagna- rus. — Nigdy by nie zrobił czegoś podobnego. Chociaż to ciekawy pomysł... — Urwał z zastanowieniem, żując kawałek jagnięciny. — Ale skoro my wiemy, że twój ojciec, król, nie zrobiłby cze- goś tak podłego, to orkowie i krasnoludy też muszą to wiedzieć — powiedział Gareth po chwili namysłu. — Dobrze karmiony pies je grzecznie z ręki — zauważył nagle ze swego miejsca pod oknem Silwyth. — Głodny pies ją odgryzie. To porzekadło elfów. — Co on ma na myśli? — zapytał szeptem Gareth. — Nazywa twojego ojca głodnym psem? — Kto wie? — odparł Dagnarus. Nie zwracał uwagi. — Elfy mają na wszystko porzekadła. — Naprawdę myślisz, że będzie wojna? — nie dawał mu spo- koju nieszczęśliwy Gareth. — A co innego może zrobić mój ojciec? Tylko iść na wojnę. — Dagnarus wytarł resztę sosu kawałkiem chleba. — Nie może po- zwolić, żeby Portale pozostały zamknięte. Ucierpiałby na tym han- del. Dunner mówi, że cała gospodarka Vinnengael może się za- łamać i staniemy się biedni jak Dunkarga. — Ale to wszystko jest kłamstwem. — Gareth był oszołomio- — Król im po prostu powie, że to kłamstwo, i oni zrozumieją. — To ty nic nie rozumiesz, Łato — rzekł Dagnarus, spoglądając ia przyjaciela z serdecznym politowaniem. — Silwyth mi to wyja- śnił. Oni nie chcą zrozumieć. Książę obejrzał się przez ramię na elfa. — Nie będę cię już dzisiaj potrzebował, Silwyth. Zostanę tu i pobawię się z Łatą. Gareth był poruszony: Dagnarus nie bawił się w pokoju zabaw od kilku miesięcy. Już miał coś powiedzieć, kiedy Dagnarus — od- wracając głowę — ponownie puścił do przyjaciela oko. Gareth za- chował milczenie. Silwyth ukłonił się i opuścił pokój, mówiąc, że wróci, by pomóc księciu przebrać się do obiadu, ponieważ Dagnarus miał tego wie- czoru jeść z matką. — W co chcesz się bawić? — zapytał Gareth, z nadzieją, że oderwie się na trochę od szaleństw świata dorosłych. — W nic — odrzekł Dagnarus. — Król, Helmos i pozostali Lordowie Dominiów mają teraz spotkanie z ambasadorami. — Ujął Garetha za rękę. — Chodź ze mną. Odkryłem miejsce, gdzie może- my podsłuchać, co mówią. Gareth cofnął się. — Oszalałeś? A co będzie, jeśli nas złapią? — Phi! Nic mi nie zrobią— odparł Dagnarus. — Tobie nie, ale mnie zabiją! — zaprotestował Gareth. — Nie, nie pozwolę im na to. Zresztą nie złapią nas. To świetna kryjówka. Nie bądź babą, Łato! Gareth nie mógł oczywiście pozwolić, aby nazywano go „babą". Nie mieściło mu się w głowie, że miałby się odważyć na szpiego- wanie króla, na samą myśl o tym trzęsły mu się kolana i łaskotało go w żołądku, ale gdy się wsłuchał w siebie, stwierdził, że nie były to nieprzyjemne uczucia. O wiele lepiej zrobić to, niż spędzić kolej- ne okropne, samotne popołudnie w pokoju zabaw. — Idę! — powiedział z determinacją. — Brawo! — rzekł zadowolony Dagnarus. DUNNER BEZKONNY Król zaprosił ambasadorów na spotkanie w godziną po zenicie słońca. Ta pora już nadeszła, a krasnolud się spóźniał. Dunner nie spieszył się. Choć na dworze uchodził za ambasadora krasno- ludzkiego, Dunner nie był prawdziwym ambasadorem. Był doradcą ambasadora, skierowanym do Vinnengael przez Wodza Wodzów Klanów Rolfa Rączą Grzywą, nominalnego władcą klanów krasno- ludzkich. (Nominalnego, ponieważ u krasnoludów lojalność wobec własnego klanu jest ważniejsza od lojalności wobec wszystkich kla- nów; zwykle akceptują decyzje Wodza Wodzów Klanów dopiero wówczas, kiedy zaaprobuje ją wódz ich klanu.) Prawdziwy ambasador przybył wczoraj przez Portal, a dzisiaj miał odjechać, możliwe, że natychmiast, jeśli zostanie wypowiedzia- na wojna. W takim przypadku Dunner odjechałby również. Zdawało mu się, że powinien myśleć o powrocie do ojczyzny z wdzięczno- ścią, i z jednej strony tak myślał. Z drugiej jednak nie. Dunner powoli kuśtykał korytarzem zamkowym. Powykręcana noga sprawiała mu duży ból. Sądząc po rwaniu, które zawsze dawało mu się najbardziej we znaki przed burzą, jutro lub pojutrze spadnie deszcz. Krasnolud nie przejmował się swoim spóźnieniem. Ambasa- dor krasnoludów - - zapalczywy wódz imieniem Begaf Grzmiące Kopyto — spóźni się z całą pewnością. Przybędzie do zamku przed zachodem słońca, ale kiedy dokładnie, trudno przewidzieć. Krasnoludy traktują czas bardzo swobodnie. Nie rozumieją ludz- kiej i elfiej obsesji na temat godzin i minut. Krasnolud dzieli dzień na trzy części — wschód słońca, zenit i zachód słońca. Te zdarzę- nia wyznaczają rytm jego dnia, a zauważa je tylko dlatego, że o wschodzie słońca wstaje i zwija obozowisko, o zenicie zatrzymu- je się na chwilę, żeby dać wypocząć koniowi, a o zachodzie rozbi- ja obóz i idzie spać. Nie ma regularnych pór posiłków. Prawdę mówiąc, krasnoludy gardzą ludźmi i elfami, które, jak mawiają krasnoludy: „patrzą na zegar, żeby sprawdzić, kiedy mają być głod- ni". Krasnolud je, kiedy każe mu jego żołądek. W nocy zaś — po co komu godziny w ciemności, kiedy się tylko śpi? Dunner był zmuszony nauczyć się żyć w zgodzie z czasem ludzi, głównie dlatego, że tylko w ten sposób mógł dostać coś do zjedzenia. Po przybyciu do zamku omal nie umarł z głodu. Krasnoludowi, który liczył na solidny posiłek późnym popołudniem, szczęście nie sprzy- jało. Kucharka zajęta sprzątaniem po obiedzie i zaczynająca szyko- wać wieczerzę nie chciała krasnoludowi dać nawet miski gulaszu. Dunner przywykł więc nosić w kieszeniach chleb i ser, zanim nie nauczył się regulować potrzeb swojego żołądka według kurantów zamkowych zegarów, napędzanych wodą lub czarami. — To Dunner! Halo, Dunner! Odwróciwszy głowę, Dunner ujrzał księcia Dagnarusa i jego to- warzysza, chłopca do bicia (kolejny dziwaczny pomysł ludzki), bieg- nących korytarzem. Książę pomachał mu przyjaźnie ręką, ale nie za- trzymał się. Chłopiec do bicia — Dunner nie znał jego imienia — po- machał także, mocno zmieszany, i pobiegł za swoim księciem. Tego ranka Dunner widział kilka paskudnych upadków księcia z konia. Teraz, patrząc, jak dziecko lekko biegnie korytarzem, po- zazdrościł księciu jego młodości i odporności. Przeżyty w dzieciń- stwie upadek z konia zakończył dni jeździeckie Dunnera. Mówiąc ¦bez ogródek, upadek, który strzaskał kości jego lewej nogi, zakoń- czył jego dni krasnoludzkie. Złamanie leczono sposobem krasnolu- dów — nogę ciasno owiązano bawełnianymi opaskami i pozostawio- Jno, żeby wydobrzała. Podczas rekonwalescencji ciągnięto Dunnera na ruchomej lektyce; był to kawałek płótna umocowany do dwóch drewnianych drążków, przywiązany z tyłu konia jego matki. Drążki podskakiwały na ziemi, a przy każdym podskoku dziecko czuło przeszywający ból. Kiedy zdjęto opaski, okazało się, że kości się zrosły, ale krzy- wo. Dunner miał teraz powykręcaną nogę i nie dał rady jechać kon- no dalej niż kilka mil. Wódz klanu, uznawszy, że Dunner będzie spowalniał plemię, ogłosi! go Bezkonnym. Rodzice Dunnera zabra- li chłopca do Miasta Bezkonnych, gdzie oddali go na czeladnika do skryby — krasnoludzkiej kobiety ze złamanym kręgosłupem — która pisała listy, kiedy krasnoludy, w większości niepiśmienne, musiały się porozumieć ze światem zewnętrznym. Dunner już nigdy nie ujrzał swoich rodziców. Klan od czasu do czasu przybywał do Miasta Bezkonnych, ale rodzice nie zadali so- bie trudu, żeby go odwiedzić, a on także ich nie szukał. Chociaż ofi- cjalnie Bezkonnych poważano za ich pracę, w rzeczywistości Dun- ner był zakałą swojej rodziny, a klanowi przynosił wstyd. Gdyby powrócił do swojego plemienia, zostałby przyjęty z chłodną grzecz- nością niczym ork albo wielce poważany człowiek. Dunner przywiązał się do skryby. Ta miła kobieta zapłaciła or- kom — rasie o bardzo zręcznych rękach — za zbudowanie fotela na kółkach, dzięki któremu mogła się poruszać po domu. Podczas pierwszych samotnych dni, kiedy chłopcu się zdawało, że umrze z tęsknoty za rodziną i z poczucia uwięzienia w jednym miejscu, którego nigdy nie miał opuścić, kobieta obchodziła się z nim bardzo łagodnie. Prawdę mówiąc, miał wtedy nadzieję, że umrze, ale jego ciało uparcie trzymało się życia. Z czasem nauczył się znosić swój los, a kobieta powtarzała mu, że musi, bo inaczej skończy jako szalony krasnolud. Ta groźba zro- biła na Dunnerze wrażenie, gdyż widywał czasami szalone krasno- ludy i postanowił, że nigdy nie znajdzie się w tym żałosnym i odra- żającym stanie. Kilka szalonych krasnoludów mieszkało w Mie- ście Bezkonnych. Odrzuceni przez inne krasnoludy, chodzili brudni i w łachmanach. Żeby przeżyć, kradli jedzenie albo zjadali resztki i odpadki. Nie wnosili nic do krasnoludzkiej społeczności, toteż uważano ich za najnędzniejszych z nędzarzy, gorszych nawet od skazanych przestępców, bo ci przynajmniej pokutowali za swoje zbrodnie, zgłaszając się do pracy w kopalniach rudy żelaznej. Dunner nauczył się znosić pragnienie buzujące we krwi o każ- dym wschodzie słońca, pragnienie, by wskoczyć na kuca i odjechać w nowy dzień. Nauczył się zaciskać zęby, gdy to pragnienie się w nim odzywało, tak jak zaciskał zęby, gdy odzywał się ból w zde- formowanej nodze. Serce w nim umarło. Już nigdy nie miał się cie- szyć życiem, ale mógł je przynajmniej znosić, głównie będąc uży- tecznym dla swojego ludu. Uratowała go praca. Okazał się pojętnym uczniem, wkrótce umiał czytać i pisać po fringryjsku, w języku krasnoludów, lepiej niż jego nauczycielka. Ona, będąc w podeszłym wieku, z utęsknie- niem czekała wyzwolenia ze swego nieszczęsnego stanu w postaci śmierci, toteż przekazywała Dunnerowi coraz więcej pracy. Na- uczywszy się pisać po fringryjsku, a czując potrzebę, by zapełnić pustkę w sercu, postanowił, że najlepszą metodą będzie nabicie głowy wiedzą. Pisywał niekiedy na zlecenie kilku krasnoludzkich kupców, także spośród Bezkonnych, którzy handlowali z żeglarza- mi orkami. Większość krasnoludów potrafi mówić łamanym języ- kiem orków, dość, żeby prowadzić handel i wymianę, akurat tyle, ile potrzebują. Jednak Dunner widział, że ten handel nie jest zanad- to zyskowny, nie tak, jak mógłby być, a to dlatego, że kupcy nie ro- zumieli orków, którzy mają swój sposób traktowania klientów. Dunner zaczął zgłębiać nie tylko język orków, ale także ich zwyczaje. Dowiedział się na przykład, że nie wolno dobijać targu z orkiem w noc malejącego księżyca, gdyż ork wierzy, że układy zawarte przy świetle księżyca obowiązują tylko do końca ostatniej jego kwadry. Kiedy księżyca nie ma, ork uważa, że ma święte pra- wo złamać umowę, zabrać swój towar — nie szkodzi, że już zapła- cony — i sprzedać go ponownie podczas kolejnego cyklu księżyco- wego. Dunner nauczył się dobijać targu z orkami tylko podczas no- wiu i czym prędzej sprzedawać towary dalej albo chować je do czasu, gdy kupcy orków ruszali w morze. Wkrótce Dunner był rozrywany przez krasnoludzkich kupców, którzy wysławiali jego umiejętności i rozgłaszali, że zwiększył ich zyski. Orkowie woleli załatwiać interesy z krasnoludem, który ich rozumiał, zamiast z tymi, którzy biegali za nimi, krzycząc wnie- bogłosy, że zostali oszukani. Stara kobieta w końcu umarła; znaczyło to, że jej duch wszedł w ciało wilka, który teraz biegał wolny po kres czasu, dlatego Dun- ner nie mógł jej żałować. Zazdrościć, tak, ale nie żałować. Krótko po tym, jak przejął interes, król ludzi przysłał do krainy krasnolu- dów ambasadorów z wieścią o Portalach. Oczywiście Wodza Wo- dzów Klanów krasnoludów nie było nigdzie w pobliżu, więc nie mógł podjąć decyzji. Jego nieobecność rozzłościła ludzi, którzy wysłali już pisma z planowaną datą powrotu, spodziewając się, że Wódz Wodzów Klanów spotka się z nimi od razu. Ta data nie miała znaczenia dla Wodza Wodzów Klanów ani dla żadnego krasnoluda. Aby uspokoić ludzi, krasnoludy posłały po Dunnera. Miał zapi- sać informacje i przekazać je Wodzowi Wodzów Klanów w ciągu następnych kilku lat, kiedy ten zajrzy do miasta. Ludzie nie mieli wyboru, musieli na to przystać. Dunner nie znał wcale ludzkiego, ale jeden z ludzi mówił trochę językiem krasnolu- dów i trochę językiem orków. Dunner szybko się uczył i, zanim lu- dzie wyjechali, zdobył pewną znajomość zarówno zwyczajów, jak i mowy ludzi. Zrozumiał także, że Portale mogą się okazać niezwy- kle korzystne: nie tylko napełnią krasnoludzkie sakwy podróżne i kufry, ale także staną się łatwym sposobem na wypełnienie prze- znaczenia krasnoludów, jakim było zawładnięcie całym Loerem. Dunner udał się z tą sprawą do kupców Miasta Bezkonnych. Na- mówił ich, by zgodzili się na budowę Portali, wyłącznie tymczaso- wo, dopóki zgody nie wyrazi Wódz Wodzów Klanów. W ten sposób, twierdził, można będzie wypróbować Portal i przedstawić Wodzowi Wodzów Klanów wszystkie dane potrzebne do podjęcia decyzji. Kupcy krasnoludzcy podróżowali przedtem do krain ludzi i el- fów, ale taka podróż mogła trwać latami i choć zarobione pieniądze były niemałe — wyroby metalowe krasnoludów były wysoko ce- nione — zyski ledwo się opłacały, gdy wziąć pod uwagę czas i wysiłek, nie mówiąc o niebezpieczeństwach. Portal skróciłby po- dróż do Vinnengael z roku do czasu krótszego niż jeden cykl sło- neczny. Krasnoludy mogły dalej wyznaczać wysokie ceny za swoje towary przy o połowę niższych kosztach. Zyski skoczyłyby wyżej niż młode źrebaki. Kupcy krasnoludzcy natychmiast zaaprobowali budowę Portalu. Kiedy od ludzi przybyli magowie, to właśnie Dunner pośredniczył między nimi a krasnoludami w sprawie lokalizacji oraz przy setkach innych drobnych zatargów, które przy braku wzajemnej wiedzy na temat zwyczajów obu ras mogły przerodzić się w wielkie batalie. Kiedy ukończono Portal i pierwsze krasnoludzkie wozy potoczyły się nim do Vinnengael, magowie zaprosili Dunnera, by pojechał z nimi, chcąc go przedstawić królowi Tamarosowi jako krasnoluda, dzięki któremu przedsięwzięcie doszło do skutku. Tamaros poprosił Dunnera, aby zamieszkał w zamku i pomagał w ciągnących się negocjacjach. Bezkonni zgodzili się, że jest im potrzebny wysłannik w Vinnengael, który by się układał z nie- rozsądnymi ludźmi. Wybór musiał paść na Dunnera. Zniósł ten cię- żar tak, jak znosił inne. Nie sądził, że może być jeszcze bardziej nieszczęśliwy. Przekonał się, że było inaczej. Mieszkał w Vinnengael od wielu lat. Tylko dwa promienie słoń- ca przedzierały się do więzienia, gdyż tak myślał o zamku. Pierw- szym była Wielka Biblioteka. Czytanie o innych krainach i ludach, poznawanie ich historii, zwyczajów i tajemnic pomagało Dunnero- wi zapomnieć o bólu w nodze i w duszy. Drugim był młody książę. Dunner nigdy nie miał styczności z dziećmi. Bezkonni rzadko się żenią, chyba że z kimś spośród swojego grona, a w takim przy- padku ich dzieci również są uważane za Bezkonnych. Dziecko mo- że próbować uciec do plemienia, ale najprawdopodobniej zostanie odrzucone. Dunner należał do tych, którzy się nie ożenili. Nie wi- dział powodu, aby dzielić swoje wielkie nieszczęście z jakąś rów- nie nieszczęśliwą krasnoludzką kobietą. Nie spłodził dzieci. Żadne dziecko nie patrzyło na niego z szacunkiem, nie podziwiało go, nie słuchało jego opowieści, nie pragnęło się od niego uczyć. I wtedy spotkał Dagnarusa, gdy chłopiec usiłował ujeździć swego konia i zabierał się do tego w typowo ludzki sposób. Obserwując pędzących korytarzem księcia i jego przyjaciela, Dunner zaciekawił się, co chłopcy knują. Na pewno jakąś psotę, Wszyscy wiedzieli, że Tamaros nie umie zapanować nad swoim młodszym synem, a królowa Emillia nawet nie próbowała. Jedyną osobą, która miała jakiś wpływ na księcia, był jego szambelan, elf — zdaniem Dunnera sprytny i podstępny łajdak; elfy były wszak równie pożyteczne, jak na przykład gzy. Dunner mocno podejrze- wał, że to elf wysłał anonimowy komunikat, na skutek którego wszyscy znaleźli się o włos od wojny. Krasnolud nie umiał jednak udowodnić prawdziwości swoich podejrzeń, w istocie opartych je- dynie na spostrzeżeniu, że elf uśmiechał się do siebie, kiedy nikt nie patrzył. Na dworze wszyscy oskarżali króla Olgafa, ale według Dunnera Olgaf nie był dość mądry, żeby wymyślić coś takiego. Kiedy myślał o Dagnarusie, Dunner wiedział, że potencjał do- bra w chłopcu zmienia się w zło, niczym jabłka w beczce ukrytej w ciemnym, zapomnianym kącie. Niezależnie od tego, co stanie się z księciem w przyszłości, Dunner zamierzał dopilnować, żeby choć ten jeden człowiek nauczył się porządnie jeździć konno. Skręciwszy w niewłaściwy korytarz, który doprowadził go pra- wie do komnat królowej, skąd czym prędzej uciekł, boleśnie kuśty- kając, Dunner spóźnił się jeszcze bardziej. Stale gubił się w zamku, nie mógł się zorientować w żadnym budynku, gdzie każda z ota- czających go ścian przypominała inną ścianę. Wreszcie dotarł do sali narad, gdzie przekonał się, że ambasador krasnoludów jeszcze nie był łaskaw się zjawić, co nikogo nie zdzi- wiło. Dunner upewnił się, czy Tamaros wysłał kogoś po krasnoluda i jego świtę. Gdy uzyskał zapewnienie, że tak, Dunner znalazł ni- skie krzesło i z ulgą na nie opadł. Króla Tamarosa nie było w sali. Aby nie obrazić nikogo przez odbywanie z kimkolwiek prywatnych pogawędek, król trzymał się na osobności, dopóki nie zebrali się wszyscy zainteresowani. Jego starszy syn, Helmos, pełnił obowiązki gospodarza do czasu przyby- cia ojca. Helmos starał się właśnie ułagodzić lorda Mabretona, któ- ry poczuł się obrażony spóźnieniem krasnoludów. Na widok Dunnera Helmos przeprosił grzecznie i podszedł do niego z miłym uśmiechem. Ten na znak szacunku zaczął wstawać, ale Helmos potrząsnął głową. — Nie, mój przyjacielu. Siedź spokojnie. Nam dwóm niepo- trzebne są oficjalne zachowania. Miło mi cię widzieć. Cieszę się, że mogłeś przyjść. — Jestem zaszczycony zaproszeniem, Wasza Wysokość — rzekł Dunner. Lubił Helmosa. Lubił tego młodego człowieka bardziej niż kogo- kolwiek w życiu, może z wyjątkiem skryby. Uścisnęli sobie ser- decznie ręce, nie zwracając uwagi na lorda Mabretona, który oznaj- mił głośno w języku elfów, że skoro krasnolud —jakikolwiek kras- nolud — jest obecny, powinni zacząć naradę. — Przyjmij moje życzenia z okazji zaręczyn, panie — do- dał Dunner, przyglądając się pilnie Helmosowi, zasmucony tym, co ujrzał. Książę wyglądał na znużonego. W ciągu ostatnich kilku dni pewnie niewiele spał, jeśli w ogóle. Wydawał też się oszołomiony i zdziwiony. On i jego ojciec otrzymali cios w plecy, i to całkowicie niespodziewanie. W jednej chwili mieli się pogodzić z elfami, a już w następnej ujrzeli się na skraju wojny ze wszystkimi. Lord Smutku. Co za straszliwe imię. Jak można je było nadać młodzieńcowi, człowiekowi czy też innemu przedstawicielowi ras? Dunner miał ochotę kopnąć tych magów, którzy na zamkowym dzie- dzińcu rzucili chmurę na świetlane nadzieje księcia. Na próżno gu- werner Evaristo, także przyjaciel Dunnera, przekonywał, że to sami bogowie nazwali tak Helmosa. Dunner nie wierzył w to ani trochę. Dunner przestał wierzyć w bogów w dzieciństwie, kiedy bez końca modlił się do nich, aby uzdrowili jego nogę, a oni go nie wysłuchali. Przynajmniej wzmianka o zaręczynach przywołała uśmiech na wychudłą twarz młodzieńca, szarą ze zmęczenia i zmartwienia, i wzbudziła blask w jego oczach. — Dziękuję, Dunnerze. Marzyłem o tym od czasu, gdy byliśmy dziećmi. Już kiedy mieliśmy dziesięć lat, zapytałem Annę, czy za mnie wyjdzie. — I co odpowiedziała? — zapytał Dunner, dając księciu okazję porozmawiać o czymś przyjemnym. — Powiedziała, że nienawidzi chłopców — odpowiedział Hel- mos, uśmiechając się na to wspomnienie. — A potem uderzyła mnie kijem. — Jestem pewien, że tym razem cię nie zbiła — zauważył kras- nolud. — Nie. — Helmos roześmiał się, aż lord Mabreton obejrzał się na nich ze złością, sądząc, że krasnolud zyskuje polityczną przewagę. — Kiedy ślub? — W tym miesiącu — powiedział Helmos, poważniejąc. Zerk- nął z ukosa na elfa, który spacerował po pokoju, wyraźnie okazując swoje oburzenie. — Jeśli bogowie zechcą. To znaczy, że ślub się odbędzie, jeżeli Vinnengael nie pogrąży się w wojnie. — Dzięki bogom, że ślub jest ceremonią uświęconą i prywat- ną — dodał Helmos z ironią. — Mam już dość publicznych przed- stawień. W tej chwili przybył ambasador orków — przywódca orków mieszkających w Vinnengael. Dunnner wyczuł go węchem na dłu- go, nim go ujrzał; ambasador musiał dopiero co zejść ze swego stat- ku rybackiego. Tuż za nim wszedł ambasador krasnoludów, kipiący złością z powodu wezwania. Zapach koni zmieszał się z zapachem ryb. Olejki aromatyczne palące się w lampie usiłowały je przy- tłumić, ale bez wielkiego powodzenia. Helmos powitał orka i krasnoluda w ich językach. Znał Kapita- na, jak orkowie nazywają swojego przywódcę, z poprzednich wizyt, toteż zapytał go uprzejmie o połowy, które, jak twierdził ork, były kiepskie. Ale oni zawsze tak twierdzili, gdyż niedostatek ryb ozna- czał, że mogli podwyższać rynkową cenę tego, co złapali. Dunner skłonił się ambasadorowi krasnoludów, skierował go do krzesła, gdy ten już niemal kucał na podłodze, jakby znajdował się w swoim namiocie, i podpowiedział, że przyprowadzenie dwuna- stu osobistych strażników jest niewłaściwe, a dla króla ludzi wręcz obraźliwe. Podczas gdy Dunner negocjował ograniczenie liczby strażników z dwunastu do czterech i starał się ich usadzić na podłodze w tylnej części sali narad, do komnaty wszedł mocno poruszony dworzanin. Zbliżył się prosto do Helmosa i powiedział mu coś przyciszonym głosem. Helmos zafrasował się i spoważniał. Wydał rozkazy dwo- rzaninowi, po czym przepraszając swych gości, zaprosił ich, by pod jego nieobecność pokrzepili się napojem oraz jadłem, po czym po- spiesznie opuścił komnatę. Wszyscy zebrani oznajmili głośno, że wydaje im się to podej- rzane i czują się niemal obrażeni. Elfi lord odmówił jedzenia i picia w domu wroga, gdyż, jak oświadczył, straciłby wówczas twarz. Ka- pitan ork i krasnoludy nie miały jednak takich skrupułów. Dwuna- stu strażników szybko zajęło się owocami, chlebem, serem i winem ustawionymi na stole. Czego nie dali rady zjeść, wpakowali do kie- szeni spodni, aby mieć co pogryzać później. Powrócił dworzanin, który obwieścił: — Król Olgaf z Dunkargi — i wyszedł. Do sali narad wszedł niski mężczyzna, pomarszczony, o twarzy skąpca, zawodzącym głosie i skrzywionych ustach, jakby stale sma- kował coś niedobrego. — No tak — burknął pod nosem Dunner. — Coraz gorzej. W duchu przeprosił elfa Silwytha za to, że go podejrzewał. Dun- ner odgadł, kto wysłał anonimową wiadomość albo, jeśli nawet nie wysłał jej sam, był przy jej wysyłaniu obecny. Stolica Dunkargi była odległa o kilka tygodni podróży. Spotkanie rady zostało zwo- łane przedwczoraj, toteż nawet gdyby Olgaf został na nie zaproszo- ny, żadną miarą nie zdołałby przybyć na czas. Musiał wiedzieć, że takie spotkanie się odbędzie, a skąd miałby to wiedzieć, jeśli nie wynikło z jego intryg. Krasnolud nie lubił Olgafa i nie ufał mu. Na przykład w tej chwili podchodził z serdecznym uśmiechem do ambasadora krasno- ludów, Dunner zaś wiedział na pewno, że Olgaf rozkazał swo- im żołnierzom pozbyć się każdego krasnoluda, który śmie poka- zać brodę w Dunkardze. Wszystkie krasnoludy miano odeskorto- wać do granicy i tam wymierzyć im chłostę, aby zapamiętali, że mają nie wracać. Dunner poinformował o tym swojego ambasadora, mówiąc ję- zykiem krasnoludów. Żałował, że musi to uczynić, gdyż w ten spo- sób dolewał tylko oliwy do ognia: ambasador poczuł tym większą niechęć i nieufność do wszystkich ludzi, łącznie z królem Tamaro- sem. Ale Dunner nie mógł stać i spokojnie patrzeć, jak Olgaf szydzi z krasnoludów. Skutek był taki, że ambasador szarpnął się za brodę przed Olga- fem — to okropna zniewaga, tyle że człowiek o tym nie wiedział ¦— i oznajmił, że dwunastu strażników pozostanie. Olgaf nie zrozumiał obelgi, ale po gniewnym tonie krasnoluda zorientował się, że przy- jazne gesty były niemile widziane. Olgaf rzucił krasnoludowi spojrzenie niczym cios i zwrócił się z fałszywymi pochlebstwami do lorda Mabretona, który był oczaro- wany, że oto znalazł się człowiek, który potrafi go docenić. Powrócił Helmos. Przywitał Olgafa z uszanowaniem, jak przy- stało na spokrewnionego, choćby tylko przez małżeństwo. Ukłon Helmosa był wyraźnie chłodny. — Helmosie! — Olgaf był w znakomitym humorze. Prawdę mówiąc, aż cuchnął „humorkiem". — Winszuję zaręczyn, bratan- ku! Widziałem tę dzieweczkę. Z taką gorącą kokoszką będzie ci na grzędzie pysznie, z pewnością już się o tym przekonałeś! — Mrug- nął lubieżnie. Helmos pobladł z gniewu. Taka uwaga nawet w koszarach by- łaby nie na miejscu. Elfi lord, który, kiedy chciał, znał dość dobrze mowę ludzi, odgadł znaczenie zwrotu i był oburzony. Miał przy- najmniej poczucie przyzwoitości. Lord Mabreton odsunął się od Ol- gafa niby od jadowitej żmii. Kapitan ork wyglądał na znudzonego; mówił po ludzku dobrze, ale zrozumiał wypowiedź dosłownie, jak to ork. Myślał, że rozmawiają o rolnictwie, które nie interesowa- ło go w najmniejszym stopniu. Dunner przetłumaczył wypowiedź swojemu ambasadorowi, który, nie znając słów „kokoszka" i „grzę- da", nic nie zrozumiał i uznał ją zs kolejny przykład ludzkiej głupo- ty. Dunner nie starał się mu tego wyjaśnić. Helmos był łagodny — długo trwało, zanim się rozgniewał — ale ta wstrętna obelga rzucona na jego ukochaną głęboko go do- tknęła. Następca tronu zadrżał z wściekłości i z konieczności pano- wania nad sobą. Olgaf otworzył usta, zamierzając dalej prowoko- wać młodego człowieka, licząc na kłótnię albo nawet bójkę, co uni- cestwiłoby spotkanie rady. Jednak zanim Olgaf zdążył wypuścić następną zatrutą strzałę, wszedł król Tamaros. Królowi towarzyszyli pozostali Lordowie Dominiów, którzy by- wali w krainach innych ras i mogli mu udzielić cennych rad, poma- gając w pojęciu decyzji. Reinholt, Najwyższy Mag, nie przybył; było to posunięcie polityczne, ponieważ elfy i krasnoludy, choć uznawały konieczność magii, traktowały użytkowników magii wszystkich ras wielce podejrzliwie. Król Tamaros powitał wszystkich obecnych, do cudzoziemców przemawiając w ich językach i zadając pytania, które ujawniały, że dobrze wie, jak się sprawy mają w ich królestwach. Przywitał nawet Olgafa, mówiąc, że Emillia zawsze się cieszy, kiedy jej ojciec przy- bywa z wizytą. Było to kłamstwo, jako że ojciec i córka, bardzo do siebie podobni, nie znosili się nawzajem. Po odbyciu formalności król Tamaros zajął miejsce w swoim fo- telu po północnej stronie okręgu. Lordowie Dominiów usadowili się po obu stronach króla. Helmos usiadł naprzeciwko Jego Królew- skiej Mości. Gdyby był to ludzki zegar, książę siedziałby w miej- scu, gdzie znajduje się godzina szósta. Olgafa posadzono na godzi- nie trzeciej, ambasadorów zaś naprzeciw niego. Dwunastu strażni- ków krasnoludzkich kucnęło na końcu komnaty, gdzie dyskretnie dołączyło do nich kilku spośród gwardii zamkowej. — Dziękujemy wam za przybycie — powiedział król Tamaros. Starzec wyglądał na bardzo zmęczonego, ale bił od niego spokój, pewność siebie, która spłynęła na urażone uczucia i zranione dusze niczym kojący balsam. — Moglibyśmy powiedzieć, że to było nie- porozumienie. Albo że to wcale nie było nieporozumienie. Mogli- byśmy powiedzieć, że zostaliście wyprowadzeni w pole, że podrzu- cono wam fałszywe informacje. Twarz Olgafa skurczyła się jeszcze bardziej, jakby ktoś ścisnął mu nos w imadle. Usta wykrzywił mu drwiący uśmieszek. — Moglibyśmy rzec, że była to próba wmanewrowania was w wypowiedzenie wojny — ciągnął Tamaros — która kosztowała- by niezliczone istnienia, uczyniła nasze dzieci sierotami, doszczęt- nie rujnując pokój w Loerem. Moglibyśmy powiedzieć wam to wszystko i mówilibyśmy wyłącznie prawdę. Ale nie powiemy. Tamaros urwał, popatrzył uważnie na każdego z ambasadorów, zaglądając im w dusze, poszukując, sprawdzając, badając. Elfi lord, Kapitan ork i ambasador krasnoludów spokojnie wytrzymali jego spojrzenie. Olgaf uciekł wzrokiem w bok i wymamrotał coś o pu- stym kielichu. — Nie powiemy — powtórzył król. — Zamiast tego powiemy, że przeczytaliśmy listę zażaleń, którą nam przesłaliście... Na to ambasador krasnoludów rozejrzał się ze zdumieniem. On nie wysyłał żadnej listy. Nie umiał pisać. Dunner pochylił się i szepnął mu, że sam wziął na siebie trud przedstawienia królowi skarg krasnoludzkich. Ambasador przyjął to bez trudu. Nie chciał na- wet obejrzeć listy, której i tak nie potrafiłby przeczytać; ufał Dunne- rowi. Z tak wielkim respektem odnoszono się do Bezkonnych. Tamaros odczekał cierpliwie, aż dwa krasnoludy skończą swoje szepty, po czym podjął: — Przeczytaliśmy wasze zażalenia i stwierdzamy, że macie rację. Słowa te przyjęto z pełnym zdumienia milczeniem. — Portale są darem bogów i prawnie należą do nas wszystkich. Powinniśmy dzielić się kontrolą na Portalami, obowiązkiem utrzy- mywania ich, dlatego powinniśmy także dzielić się bogactwem. Jak to przeprowadzić? — Tamaros potrząsnął głową. — Nie wiemy. Nie znamy odpowiedzi. Ambasadorowie spojrzeli po sobie ponuro; pomyśleli, że od- wraca kota ogonem. — Dlatego — ciągnął odrobinę głośniej Tamaros, jakby chcąc zagłuszyć ich wątpliwości — przedstawimy tę sprawę samym bo- gom. Dzisiejszej nocy udam się do Świątyni. Proszę was o siedem- dziesiąt dwie godziny, w czasie których nie podejmiecie żadnych działań. Podobnie jak my. Będę pościł, modlił się i prosił bogów o światło. Wiem, że i wy zechcecie uczynić to samo. Każdego, kto chciałby towarzyszyć mi do Świątyni, do Portalu Bogów, przyjmę z radością. „Brawo, staruszku" — powiedział sobie Dunner, ledwo mo- gąc powstrzymać się od śmiechu, gdy tłumaczył słowa Tamarosa. Sam wyraz twarzy Olgafa wart był ceny wstępu. Król przybył, aby jątrzyć i wywołać niezgodę, aby rozpocząć wojnę, na której zamie- rzał zarobić. Tymczasem czekał go siedemdziesięciodwugodzinny post i modły. — Czy on mówi poważnie? — spytał ambasador krasnoludów, popatrując na Tamarosa z powątpiewaniem. — Najzupełniej — odrzekł Dunner. Mógł nie wierzyć w bo- gów, ale już dawno nauczył się wierzyć w króla Tamarosa. Pozostali zastanawiali się, obracali propozycję w myślach ni- czym klejnot. Nie znaleźli w niej skazy, choć wyraz twarz Olgafa świadczył jasno, że z całej siły starał sieją zniweczyć. W końcu po dalszej dyskusji zgodzono się na nią, choć niektórzy raczej niechęt- nie. Każdy miał we własnym imieniu zwrócić się do bogów — Ka- pitan orków postanowił, że jego szamanka odczyta znaki — po czym spotkają się ponownie. Wyjątkiem był ambasador krasnoludów, który — kiedy mu wy- jaśniono, ile wschodów słońca mieści się w siedemdziesięciu dwóch godzinach — przeraził się i powiedział, że wykluczone, aby przez tak długi czas pozostał w tym więzieniu. Zgodził się jednak, żeby krasnoludy reprezentował Dunner Bezkonny. Król Olgaf nic nie powiedział. Nie obiecał, że poradzi się bo- gów ani nawet że powróci za siedemdziesiąt dwie godziny. Rzucił Tamarosowi spojrzenie pełne niepohamowanej nienawiści, spojrze- nie tak mściwe, że Dunner pożałował, iż je zauważył, i natychmiast potarł noszony na cieniutkim srebrnym łańcuszku turkus, klejnot Pecwae, aby ustrzec się od przelewającego się zła. Spotkanie zostało zawieszone. Dunner, wychodzący jako jeden z ostatnich, wykuśtykał z komnaty do korytarza, gdzie o mało nie wpadł na niego młody książę Dagnarus. Książę wyskoczył znikąd, a z nim jego przyjaciel, chłopiec do bicia. Dunner zainteresował się, co na Boga Wilka przywiodło chłopców w tę część zamku. — Usuń się, stoisz mi na drodze. Och, przepraszam, Dunner. Nie zauważyłem, że to ty — burknął Dagnarus. Najwyraźniej był w złym humorze, wytrącony z równowagi, jakby właśnie odmówio- no mu spełnienia najgorętszego życzenia. Gareth ze swojej strony wydawał się mocno uradowany. — Czy Wasza Wysokość będzie jutro układał konia do bitwy? — spytał Dunner. — A po co? Na co się to zda? — odparł chłopiec bez zapału. Powlókł się ze znużeniem w dół korytarza, a chłopiec do bicia posłusznie poszedł za nim. Następną osobą, jaką spotkał Dunner, był Silwyth. On także o tej porze nie miał nic do roboty w tej części zamku. — Jeśli szukasz Jego Wysokości, panie szambelanie — powie- dział Dunner — poszedł w tym kierunku. Silwyth minął go bez odpowiedzi. Chyba nic nie usłyszał. Cho- ciaż elfy szczycą się, że ich twarze nie ujawniają żadnych emocji, ten elf wyraźnie się o to nie starał. Twarz miał nad wyraz ponurą. PORTAL BOGÓW Portal Bogów został zbudowany przez magów w tym samym cza- sie, co trzy pozostałe Portale, na naleganie króla Tamarosa. Część jego doradców była temu wielce przeciwna, gdyż wierzyli, że im mniej okazji do bezpośredniego porozumiewania się z bogami, tym lepiej dla ludzi. Tamaros chciał, aby Portal był otwarty dla wszystkich, którzy pragną skomunikować się z bogami. Na tę propozycję doradcy nie- malże skoczyli mu do gardła: czy naprawdę chciał, żeby najnędz- niejszy żebrak Vinnengael przychodził i żądał od bogów nie wiado- mo czego? Jak ludzie mają szanować prawa króla, skoro w razie niezadowolenia będą mogli zwrócić się ponad nim do najwyższej władzy? Tamaros uparł się i w Świątyni Magów został zbudowany Portal dla wszystkich. Niewielu jednak z niego korzystało. Życie było do- bre, a ludzie zadowoleni. Niech bogowie siedzą sobie w niebie. Na ziemi nie byli potrzebni. Dlatego Portal odwiedzano rzadko. Ci, którzy widzieli Portal Bogów — a było ich niewielu, ponie- waż mieścił się w odosobnionym, mało uczęszczanym zakątku świątyni — czuli się rozczarowani. Spodziewali się wspaniałej komnaty o wysokim sklepieniu, wypełnionej słonecznym blaskiem, a zobaczyli niewielki pokoik przypominający celę nowicjusza. Roz- glądali się wokół, czując, że ich oszukano. To Tamaros zadecydował, jak Portal ma wyglądać. Stawał przed bogami w pokorze, jako ich dziecko, a nie jako król, dlatego po- mieszczenie niewiele większe od szafy doskonale się do tego nada- wało. Portal mieścił się w najspokojniejszej części budynku, gdzie zaprawą spajającą kamienie zdawała się być cisza. Chociaż o istnieniu Portalu wiedzieli wszyscy, w Świątyni mało kto orientował się, gdzie go szukać. Tamaros skręcił z głównego korytarza i poszedł w stronę — jak się zdawało — ślepej ściany. Zawracając w lewo, znalazł malutki korytarzyk, zaledwie tak szero- ki, żeby mężczyzna normalnego wzrostu zmieścił się między ścia- nami bez potrzeby odwracania się bokiem. Korytarzyk był dość długi, liczył przynajmniej pięćdziesiąt kroków. Na końcu były dwa schodki w dół, kolejne dwa w górę i drzwi. Otworzywszy drzwi, znalazł się w małym, pozbawionym okien pokoiku. Pokoik ten nie widniał na żadnym planie używanym podczas budowy Świątyni. Przed poświęceniem go przez bogów nazywano go żartobliwie Szaleństwem Petry, Petra zaś był głównym budow- niczym. Opowiadano, że kiedy Petra w ostatniej chwili zorientował się, że plany są błędne i że zostaje mu niezagospodarowana prze- strzeń, wymyślił tę izdebkę, żeby dopasować do siebie wszystkie elementy gigantycznej układanki, jaką była Świątynia Magów. Główny budowniczy zawsze gorąco temu zaprzeczał. Twierdził, że dodał pokoik pod wpływem natchnienia, ujrzawszy go w wizji. Naturalnie nikt mu nie wierzył, aż do dnia, kiedy powstały trzy pozo- stałe Portale. Tego dnia król Tamaros poszedł prosto do tej malutkiej izdebki, choć nie był w niej nigdy, i oznajmił, że to jest Portal Bo- gów. Petra odzyskał poważanie. Od tego dnia rodzina i przyjaciele patrzyli na niego z podziwem, jednak nigdy do końca mu nie ufali. Rektorowi szkoły przy Świątyni powierzono zaszczyt towarzy- szenia królowi do Portalu. Usunął czarodziejski zamek, który strzegł drzwi. Od czasu do czasu do pokoiku wchodzili słudzy, aby w nim posprzątać: zamieść podłogę, zetrzeć kurze z ołtarza i sprawdzić, czy w siennikach nie zagnieździły się myszy, ale poza tym po- mieszczenie traktowano jako miejsce święte. Rektor, prosząc króla o wybaczenie, wyprzedził go i wszedł do celi, obejrzał ją dokładnie, upewniając się, że wszystko jest w po- rządku. Tamaros cierpliwie czekał. Zawsze kiedy wchodził do Por- talu, zdawało mu się, że czas zwalnia bieg. W pałacu minuty biegły rwącym nurtem, ale w chwili, kiedy wchodził do Portalu, nurt zwal- niał, aż zdawało mu się, że odróżnia poszczególne krople spadające w ciemny staw nieodwracalnej przeszłości. W pokoiku unosił się zapach wosku i róż. Któryś ze sług rozsy- pał płatki różane na pościeli. Rektor zmarszczył brwi na taką frywol- ność, ale królowi sprawiło to przyjemność. Zapach róż zawsze przy- wodził mu na myśl ukochaną żonę. Za rektorem weszli nowicjusze. Jeden niósł dzban wody, drugi trzymał nocnik i misę, potrzebne do dokonania ablucji. Postawili przedmioty z największą ostrożnością, przejęci śmiertelną obawą, że znajdują się tak blisko króla, bojąc się narobić nieprzystojnego hałasu. Tamaros zwrócił na młodzieńców tak dobrotliwe i serdeczne wejrzenie, że nabrali otuchy i poprosili go o błogosławieństwo, jakby był ich rodzonym ojcem. Potem wyszli, niby trzódka owiec zapędzona do drzwi przez swego pasterza-rektora, który zapalił świece i zapytał, czy król jesz- cze sobie czegoś życzy. Usłyszawszy, że nie, rektor zamknął drzwi. Tamaros przekręcił od środka magiczny klucz otrzymany od Naj- wyższego Maga Reinholta. Klucz ten w czarodziejski sposób zamy- kał drzwi, by je otworzyć wyłącznie na życzenie Tamarosa. Przez dłuższy czas król stał pośrodku pokoiku, pozwalając cza- sowi zwolnić jeszcze bardziej, aż wreszcie sekundy przestały ka- pać. Staw stał nieruchomy i spokojny, jego powierzchni nie marsz- czyła najdrobniejsza fala. Cisza i spokój zagościły w duszy króla. Usiadł na łóżku i rozej- rzał się z radością i czułością po izdebce, jak rozgląda się po swoim domu człowiek, który wrócił z długiej i niebezpiecznej podróży. — Z ochotą zostałbym tu na resztę moich dni — rzekł Tamaros, spoglądając na ołtarz, bardzo prosty, zwyczajny kwadratowy stół zrobiony z drewna różanego z wyrzeźbionymi w czterech rogach symbolami żywiołów. Ołtarz podarowała pewna szlachecka rodzina po przebudowie domowej kaplicy w bardziej nowoczesnym stylu. Ołtarz — liczący sobie może nawet setki lat —• został topornie wyciosany przez ja- kiegoś rzemieślnika, który włożył w dzieło więcej miłości niż talen- tu. Szlachcic mówił o ołtarzu lekceważąco, rozważał pocięcie go na opał, ale potem przyszło mu do głowy, że to mogłoby obrazić bo- gów. Magowie przyjęli dar i traktowali ołtarz z należnym szacun- kiem, polerując go najdelikatniejszymi olejkami i stawiając na ho- norowym miejscu w sanktuarium. Tamaros, kiedy go ujrzał, poczuł dziwne przyciąganie. Poprosił, żeby przeniesiono stół do Portalu, gdzie pasował, jakby był zrobiony na zamówienie. Przy ołtarzu stało naczynie z olejkiem i miękką białą szmatką. Tamaros ukląkł przed ołtarzem. Zanurzając szmatkę w wonnym olejku zaczął polerować drewno ołtarza, składając pierwszą ofiarę bogom. Gdy tak pracował, zmartwienia i niepokoje, drobne kłótnie, poważne intrygi, walka o władzę, zdrady i rozczarowania spływały z niego w szmatkę, a stamtąd w drewno ołtarza. Drewno wchłaniało je, jak wchłaniało słodki olejek. Tamaros powstał od tego zajęcia odświeżony i oczyszczony, a troski tego świata nie plamiły mu już duszy. Przyłapał się na myśli: „Co by się stało, gdybym odmówił wyjś- cia?" i aż się uśmiechnął, wyobraziwszy sobie konsternację swego przyjaciela Reinholta. Pomysł był kuszący, bardzo kuszący. Mógłby abdykować na rzecz starszego syna. Helmos byłby dobrym królem. Byłby. Lecz był jeszcze zbyt młody na tak ciężki obowiązek. „Jednak — przypomniał sobie Tamaros — ty sam zostałeś królem, kiedy byłeś niewiele starszy od Helmosa". Tamaros pozwolił sobie na marzenia, świadom, że to tylko ma- rzenia. Nigdy nie abdykuje, nie uczyni tego swojemu ludowi ani nie uczyni tego swoim synom. Jak ktokolwiek mógł liczyć na koronę, gdyby uważano ją za byle kapelusz, który można w każdej chwili nałożyć albo odrzucić? Poniesie swoje brzemię do dnia, gdy bogo- wie go uwolnią, pozwolą mu połączyć się z ukochaną, która czeka na niego w różanym brzasku nowego życia. Tamaros poczuł wielkie znużenie. Pośród konferencji z ambasa- dorami i spotkań z doradcami od miesięcy nie sypiał dobrze. Po- łożył się na łóżku, rozkoszując się świadomością, że przynajmniej przez kilka dni nikt nie zakłóci mu odpoczynku. Zapadł się pod nieruchomy staw pokryty płatkami róż. Mały chłopiec siedział na wysokim krześle przy ogromnym sto- le, czekając na coś. Nie był pewien, na co. Zostawiono go tutaj, na tym krześle, i kazano się dobrze sprawować, cokolwiek by to miało znaczyć. Stół uginał się odjadła i napoju, wszystkiego, czego dusza zapragnie. Jednak najsmakowitsze łakocie znajdowały się za daleko i chłopiec nie sięgał do nich. Stanął na krześle i wspiął się do stołu, starając się ściągnąć słodycze, ale w niewytłumaczony sposób po- zostawały nadal poza jego zasięgiem. Gdzieś tam byli jego rodzice. Od czasu do czasu widział ich, jak pospiesznie wchodzą i wychodzą z pokoju. Kochali go, ale nie mie- li czasu, zaprzątnięci swoimi sprawami. Rodzice byli niezwykle piękni. Przynajmniej tak sobie wyobrażał. Właściwie nigdy ich do- kładnie nie widział, gdyż stale byli w ruchu i prawie na niego nie spoglądali. Nie powiedzieli ani słowa, gdy stanął na krześle i sięgnął na stół, chociaż mógł spaść i rozbić sobie głowę. Wrócił na krzesło — stopa- mi nie sięgał ziemi — i pomyślał, że powinien poprosić rodziców o podanie upragnionego cukierka. Wiedział, że gdyby go dostał, byłby szczęśliwy. Już nigdy by niczego nie zapragnął. Powiedział o tym rodzicom, kiedy znów koło niego przechodzili w szeleście je- dwabiu, koronek i klejnotów, roztaczając zapach wody różanej. Ku jego zdumieniu i radości zatrzymali się i popatrzyli na niego z wysoka. — Jesteś grzecznym dzieckiem. Lubimy sprawiać ci przyjem- ność. Ale czy jesteś pewien, że właśnie tego pragniesz? — Tak, tak, jestem pewien! — zawołał, wiercąc się na zbyt du- żym krześle. — Jest słodki z wierzchu, ale gorzki w środku. Nadal go chcesz? — Tak, chcę! — Będzie omijał środek i wcale do niego nie doj- dzie. — Są powody, dla których został umieszczony poza twoim za- sięgiem. W tej chwili może być dla ciebie zbyt ciężkostrawny. Gdy- byś nad tym popracował, sam mógłbyś do niego sięgnąć. — Próbowałem! Nie mogę! Zasłużyłem na niego! Dlaczego mi go pokazujecie, skoro nie chcecie mi go dać? To niesprawiedliwe! . Rodzice zawahali się, zastanowili. — Prawdą jest, że jesteś jednym z naszych ulubionych dzieci. Zawsze byłeś grzeczny i posłuszny. Dobrze więc. Cukierek będzie twój, jeśli posłuchasz naszej przestrogi. Radzimy ci schować go i na razie nie zjadać. Obiecał, że postąpi tak, jak sobie życzą, ale już w chwili, gdy brał do ręki cudowny cukierek, uświadomił sobie, że jest głodny, okropnie głodny, i tylko cukierek mógł zaspokoić głód. Rodzice nie odchodzili, zatroskani. Dostał, czego pragnął, i to wystarczyło. W końcu odeszli. Ledwo zauważył, że ich nie ma. Trzymał zdobycz w ręce i wpatrywał się w nią z zachwytem, wy- obrażając sobie, jak wszystkie inne dzieci będą go za nią kochały i szanowały. Tamaros budził się powoli ze snu, który był zarazem niezwykle przyjemny i odrobinę niepokojący. Usiadł na łóżku — lekko zdzi- wiony, że siedzi na łóżku, a nie na krześle. Ogłupiały od ciężkiego snu, siedział w ciemności, nic nie widząc i niezupełnie rozumiejąc, gdzie jest. Mgła snu stopniowo rozproszyła się, senne marzenie ule- ciało i nagle Tamaros wiedział, pamiętał. Nadal na oślep wstał i zaczął macać wokół siebie w ciemności. Cela była mała, było w niej niewiele mebli — krzesło, biurko, ołtarz. Wiedział, jak stoją względem siebie, toteż stosunkowo ła- two odnalazł drogę do biurka. Ręce odszukały świecę w lichtarzu, a obok krzesiwo i hubkę. Prawdopodobnie płomień świecy utonął w rozpuszczonym wo- sku. Świeca musiała zgasnąć niedawno, gdyż wosk był jeszcze na wpół płynny i ciepły. Tamaros wyciął mały kanalik w świecy, aby wosk mógł spłynąć, po czym zapalił ją na nowo. Zapłonęła rów- nym, jasnym płomieniem. Migotliwy płomień odbił się czterokrotnie w lśniącej diamento- wej piramidzie, zbudowanej z czterech trójkątów na kwadratowej podstawie, zbiegających się u wierzchołka. Piramida była duża, podstawa miała mniej więcej długość dłoni Tamarosa. Diamentowa piramida była wysoka na półtora dłoni i została wycięta z jednego kamienia. Nikt nie mógł wejść do Portalu. Tylko król potrafił zniweczyć czar chroniący drzwi. Zresztą nikt nie ośmieliłby się przeszkadzać mu w świętych medytacjach. Tamaros patrzył na diament z pełnym szacunku podziwem. Diament był darem bogów, tak jak w jego śnie. Drżącym palcem ostrożnie dotknął diamentu. Kamień był w dotyku gładki, twardy, zimny jak lód, bez skazy. Gdy go dotykał, w jego umyśle powstawały obrazy — obraz elfa trzymającego fragment piramidy, krasnoluda trzymającego drugi fragment, orka z trzecim oraz człowieka — jego samego — z czwar- tym fragmentem w dłoniach. Ujrzał elfy, orków, krasnoludy, prze- chodzących Transfigurację. Ujrzał cztery części piramidy oddziel- nie, lecz później połączyły się i scaliły, tworząc idealny, nieskazi- telny kształt. „Słodki z wierzchu, gorzki w środku". Posłyszał echo głosów ze snu. Tamaros starał się je zrozumieć, ale nie potrafił. Diament był cały, a zarazem podzielony na równe części, z których żadna nie była większa od pozostałych. Tamaros padł na kolana i ze łzami radości spływającymi po po- liczkach dziękował bogom. Następne dwa dni spędził na modlitwie dziękczynnej, a kiedy opuścił Portal, niósł w dłoniach diamentową piramidę, którą nazwał Kamieniem Władzy, gdyż pochodziła od bogów, władców wszystkich istot. Z łaski Kamienia Władzy każda rasa otrzymała prawo powo- ływania spośród siebie Lordów Dominiów. Ci lordowie, najmąd- rzejsi i najbardziej uczeni przedstawiciele swoich ludów, zjednoczą się, aby razem czuwać nad trwałym pokojem kontynentu Loerem. Co do „gorzkiego" środka, Tamaros nie widział żadnego „środ- ka". W odpowiednim czasie piramida rozdzieli się na cztery równe części, a w środku nic nie pozostanie. DZIECI NIE POWINNO SIĘ ANI WIDZIEĆ, ANI SŁYSZEĆ Szeptana wieść o Kamieniu Władzy obiegła pałac, zanim Tama- ros opuścił Świątynią. Po dniu wypełnionym dziękczynną modlitwą król wysłał wiadomość, że jeszcze tej samej nocy wzywa na spotka- nie Lordów Dominiów, przełożonych zakonów magów oraz amba- sadorów innych ras. Lordowie Dominiów oraz ambasadorowie lub ich przedstawiciele przybyli pospiesznie. Zgromadzili się też mago- wie. Konklawe odbywało się w pokoju zebrań na terenie Świątyni. Wszyscy podekscytowani oczekiwali króla. Ci, którzy widzieli go po wyjściu z Portalu, twierdzili, że wyglądał, jakby ubyło mu dwa- dzieścia lat trosk i niepokojów. Król Tamaros włożył święty diament do aksamitnego woreczka, aby go ukryć przed ciekawskimi. Niosąc drogocenny klejnot, wszedł do pokoju zebrań. Twarz miał tak promienną, uszczęśliwioną, a zara- zem pokorną, że wszyscy obecni uśmiechnęli się i zaczęli bić brawo, pewni, że to, co sprawiło radość ich królowi i przywróciło mu mło- dzieńczy wigor oraz zdrowie, im także przypadnie w udziale. Tamaros położył aksamitny woreczek zawierający Kamień Wła- dzy na stole. — Dar bogów — powiedział po prostu i otworzywszy wore- czek, wyjął diament. — Kamień Władzy. Wszyscy wykrzyknęli z podziwu dla jego piękności, lecz kiedy Tamaros zaczął im wyjaśniać jego użyteczność, tak jak ją zrozu- miał od bogów, uśmiechy przygasły. Diamentowa piramida lśniła jasno w świetle lampy naftowej, lecz nie dość jasno, aby ukryć przed Tamarosem fakt, że dar bogów nie został przyjęty z ogólnym zadowoleniem, jak król się spodzie- wał. Popatrzył po ludziach zebranych wokół stołu, tych, których uważał za przyjaciół, najbardziej zaufanych doradców, i dostrzegł powątpiewanie, niepewność, a niekiedy jawne zatroskanie. — O co chodzi? — spytał donośnym z gniewu i rozczarowania głosem, aż posłyszeli go ci, którzy zgromadzili się przed zamknię- tym pokojem zebrań i bezwstydnie podsłuchiwali. Słysząc głos kró- la drżący gniewem, ciekawscy — w większości młodzi akolici i no- wicjusze — z miną winowajców spiesznie się usunęli. Pozostali — świeccy słudzy, którzy się tam znaleźli, bo wiedzieli, że uzyskają dobrą zapłatę za informacje — mocniej przycisnęli uszy do szpar w deskach. Po półgodzinnym podsłuchiwaniu rozmowy toczonej w pokoju zebrań szpiedzy pobiegli zdać relacje. Stąd też Silwyth dowiedział się dokładnie, co zaszło podczas spotkania, od pewnej młodej ko- biety, którą opłacał. Kiedy tylko zdołał uwolnić się od obecności księcia, wrócił do swojej komnaty, gdzie pospiesznie napisał list do Tarczy Boskiego, list, który znalazł się w drodze do Portalu elfów, zanim Tamaros opuścił pokój zebrań wraz z Kamieniem Władzy. List był krótki, a kończył się następująco: Lord Mabreton już mówi, że elfy odmówią przyjęcia Ka- mienia Władzy, gdyż, jak twierdzi, po cóż on elfom? Gdy- by kamień rzeczywiście był dobry i potężny, nasi przodko- wie przynieśliby go Boskiemu. Nie potrzebujemy przyjmo- wać jałmużny od ludzi. Mój panie, lękając się, że taka może też być Twoja od- powiedź, błagam, byś to rozważył: może bogowie dali ka- mień ludziom właśnie po to, aby nie wpadł w ręce Boskiego! Powinien go przyjąć, ale nie powinien go otrzymać. Proszę, przemyśl to, panie, i przyślij mi stosowne instrukcje. - Gdzie się podziewałeś? — zapytał ze złością Dagnarus, pa- trząc na elfa gniewnie, gdy wieczorem Silwyth wszedł do jego po- koju. — Byłeś mi potrzebny. — Nagła niedyspozycja, Wasza Wysokość — odrzekł Silwyth. — Proszę o wybaczenie. — Twoja nieobecność poważnie mnie rozzłościła — powie- dział chłodno Dagnarus, który odgadł, że coś się święci. — Przykro mi, że zdenerwowałem Waszą Wysokość. W za- mian może zechcesz wysłuchać wieści o twoim szlachetnym ojcu. Interesujących wieści, gdyż Wasza Wysokość wie, że nie jestem plotkarzem daremnie strzępiącym sobie język. — Dobrze o tym wiem, szambelanie — odparł poważnie Da- gnarus. Silwyth mówił prawdę. Elf nigdy nie plotkował. Informacje, których regularnie dostarczał księciu, zawsze były sprawdzone. — Taki wielki diament musi być bardzo cenny — zauważył Dagnarus. — Z pewnością, Wasza Wysokość — odparł Silwyth. Książę i jego szambelan nie byli jedynymi osobami w pałacu, które rozmawiały o Kamieniu Władzy. Dunner był obecny na ze- braniu i zdawał relację ambasadorowi krasnoludów, który dał się jednak przekonać do pozostania przez siedemdziesiąt dwie godzi- ny pod warunkiem, że on i jego strażnicy nie będą zmuszeni do przebywania „w więzieniu" zamku. Krasnoludy rozbiły namioty na równinie za miastem, po czym codziennie przenosiły się z miejsca na miejsce. Dunner odniósł się z entuzjazmem do pomysłu powołania kras- noludzkich Lordów Dominiów. Opisywał ceremonię Transfiguracji Helmosa, której był świadkiem i która wywarła na nim głębokie wrażenie. Na ambasadorze nie wywarła wrażenia. — Ba! — powiedział pogardliwie. — Ten kamień jest dla nas bezużyteczny. Jakby jakikolwiek krasnolud pozwolił, by go prze- mieniono w kamień! I po co to wszystko? Aby zdobyć jakąś czaro- dziejską moc? Moim zdaniem nasi czarownicy mają jej i tak za dużo. Żaden krasnolud nie popełniłby takiego szaleństwa. — Nie jestem pewien — rzekł Dunner, patrząc na swoją pokrę- coną nogę i próbując rozmasować nieustający ból. — Nie jestem pewien. Uważam, że powinniśmy go przyjąć. Kapitan orków posłyszał wieści na swojej łodzi, gdy wypłynął na połów ryb: jeden z jego ludzi przypłynął do niego wpław, żeby go o wszystkim poinformować. Kapitan wysłuchał jego słów, ski- nął głową i rzekł lakonicznie: — Przynieś mi kamień. Ork posłuchał. Udał się prosto do pałacu, gdzie jeden z dworzan króla Tamarosa poświęcił długie dwadzieścia minut na wyjaśnianie orkowi, że przeznaczona dla orków część Kamienia Władzy zosta- nie przekazana najwyższej osobistości w hierarchii orków, podczas uroczystej ceremonii ku czci bogów, nie wcześniej. — Ceremonia! — burknął Kapitan z niezadowoleniem, kiedy ork powrócił z pustymi rękami. — Po co sobie zawracać głowę jakąś ceremonią, od której drętwieje tyłek? Nie ma potrzeby wsta- wiać bogom rozwlekłej gadki. Bogowie już zrobili, jak król chciał. Bogowie dali mu kamień. Co można im jeszcze powiedzieć? Najwidoczniej mnóstwo rzeczy, gdyż spotkanie magów i Lor- dów Dominiów z królem trwało do późnej nocy. Lordowie Dominiów popierali Tamarosa, twierdząc, że powo- łanie ich odpowiedników wśród elfów, orków i krasnoludów stało- by się gwarancją pokojowego współistnienia wszystkich ras. Do- wiodłoby to, że ludzie działają w dobrej wierze, że ufają, iż pozo- stałe rasy także działają w dobrej wierze, stworzyło silne sojusze i zabezpieczyło Portale. Magowie niepokoili się, że ogromną władzę Lorda Dominium zdobędzie ktoś zły — ork, elf albo krasnolud. — Ustalimy reguły — powiedział Tamaros. — Wskażemy, na jakie cechy kandydata powinni zwracać uwagę. Ale to będą tylko wskazówki, nie warunki powołania. Kamień Władzy sam — będąc darem bogów — odrzuci nieodpowiedniego kandydata na Lorda Dominium. — Czy kamień jest darem wszystkich bogów, Wasza Królew- ska Mość? — Kładąc nacisk na przymiotnik, dociekała Bibliotekar- ka, znana z zamiłowania do filozofii. — Dlaczego pytasz? — zapytał czujnie król. Unikał prostego „tak" lub „nie", ponieważ umysłowi filozoficznemu żadna z tych odpowiedzi nie wydałaby się właściwa. — Zło istnieje w świecie, Wasza Królewska Mość — odpowie- działa wymijająco Bibliotekarka. — Zło istnieje w Próżni, gdzie nie ma bogów — odparował król. — Kamień Władzy wypełnia Próżnię — odezwał się Helmos, który się rozzłościł. Jego ojciec był uszczęśliwiony darem Kamienia Władzy. Przyniósł go im, spodziewając się, że i ich uszczęśliwi; Hel- mos widział, że ojciec czuje się głęboko dotknięty tym, co uważał za nieuzasadnione wątpliwości i przesadne podejrzenia. — Przedtem nie było niczego, co mogłoby zjednoczyć rasy, teraz coś jest. — Uważałam za stosowne wspomnieć o tym, Wasza Królew- ska Mość — odrzekła pokornie Bibliotekarka. — Przepraszam, jeśli cię obraziłam, miłościwy panie. — Wasza Królewska Mość — odezwał się Najwyższy Mag — wyrządziłeś nam zaszczyt, zwracając się do nas z prośbą o radę. Mamy zatem obowiązek zadawać trudne i nieprzyjemne pytania. Takie, których wolałbyś nie słyszeć. Ale lepiej zadać je teraz i po- znać zadowalające odpowiedzi, niż później gorzko żałować, żeśmy ich nie zadali. Mogę powiedzieć w imieniu nas wszystkich, że czci- my bogów za ich dar, a jeszcze bardziej czcimy człowieka, którego oni zechcieli wywyższyć. Tamaros pochylił głowę. — Ale muszę powiedzieć, że ta wizja bogów wydaje mi się nie- pokojąca — ciągnął Najwyższy Mag poważnie. — Z twojej relacji ze spotkania musimy wnioskować, że bogowie są samolubnymi, niekochającymi rodzicami, którzy widzą w nas małe dzieci, niegod- ne, by poświęcać im czas. Czy to prawda? — Opisałem dokładnie to, co bogowie dali mi zobaczyć — od- parł sztywno Tamaros. — Jestem pewien, że uczeni — tu rzucił chłodne spojrzenie na Bibliotekarkę, która aż się skuliła — będą de- batować nad interpretacją przez kilka następnych stuleci. — A jednak, Wasza Królewska Mość — ciągnął uparcie Rein- holt — w sprawie takiej wagi czuję, że muszę zadać to pytanie, choć może być bolesne. Czy to bogów widziałeś jako niekocha- jących rodziców? Czy też siebie? Pozostali magowie byli wstrząśnięci. Nikt nie mógł uwierzyć, że człowiek na tak wysokim stanowisku jak Najwyższy Mag ważył się zadać takie pytanie. Tamaros najwyraźniej także nie mógł w to uwie- rzyć. Król był oburzony. Jeszcze nigdy nie ogarnęła go taka wściek- łość. Tymczasem jednak z wysiłkiem opanował się. Jego gniew zaznaczył się tylko gwałtownie przyspieszonym oddechem, nagłą straszliwą bladością, która powlekła jego lica, i błyskiem w oczach. Nie wiedzieli, gdzie podziać oczy. Na króla patrzeć nie mogli. Na Najwyższego Maga patrzeć nie chcieli. Na siebie nawzajem pa- trzeć nie śmieli, żeby wymiana spojrzeń nie została uznana za poro- zumienie. Patrzyli więc w podłogę, na ściany lub na sklepienie. Nikt nie patrzył na zmartwionego, zasmuconego Helmosa. Kiedy Tamaros przemówił, jego głos brzmiał złowieszczo spo- kojnie. — Dziękuję, Najwyższy Magu. Oczywiście, macie prawo zada- wać pytania. W przypadku Kamienia Władzy, jak ze wszystkimi darami bogów, musimy wierzyć, że bogowie poprowadzą nas wła- ściwą drogą. Nikt nie miał wątpliwości, że spotkanie właśnie się zakończyło. Wszyscy byli zadowoleni, mogąc wyjść. Zauważyli jednak, choć ikt nie ośmielił się tego powiedzieć, że Tamaros nie odpowiedział a pytanie. Najwyższy Mag złożył przed królem ukłon — oficjalny ukłon, tory miał przypomnieć Jego Królewskiej Mości, że choć to on jest olitycznym przywódcą ludu, Reinholt jest przywódcą duchowym spełniał swoją powinność. Nim wyszli Lordowie Dominiów, król sobiście wyraził im serdeczne podziękowanie za poparcie. Helmos pozostał z ojcem, któremu nie tylko wróciło dwadzie- ścia lat, jakie stracił, ale przybyło kolejne dwadzieścia. Zmizerowany, poszarzały ze zmęczenia — spory były długie i uciążliwe — Tamaros stanął przed ołtarzem i popatrzył z miłością na Kamień Władzy, niechętnie myśląc o rozstaniu z nim, nawet aby udać się na zasłużony spoczynek. — Dlaczego oni nie mogą tego zrozumieć? — pytał król ża- łośnie. — Nie będę żył wiecznie. Może tobie, mój synu, dane bę- dzie powoływać Lordów Dominiów. Może nie. A po tobie — kto wie? Kamień Władzy daje pewność, że moc czynienia dobra przez Lordów Dominiów będzie trwała. A teraz ta moc ma się rozszerzyć na pozostałe rasy. Jestem przekonany, że ten kamień — z szacun- kiem położył na nim rękę — przyniesie światu wieczny pokój. Jego syn pełnym miłości gestem położył dłoń na szczupłym ra- mieniu Tamarosa. — To dobrzy ludzie, ojcze. Oddani i lojalni. Jednak ich umysły ograniczają czasem drobne troski i zmartwienia. Mają klapki na oczach. Ty zaś widzisz piękny widok, jaki się przed nami rozciąga. — Mimo to — mówił Tamaros, nie słysząc syna, wpatrując się teraz w Kamień Władzy zatroskanym spojrzeniem — zastanawiam się. Bogowie powiedzieli mi... — Urwał niespokojny, zakłopotany. — Bogowie powiedzieli mi: „Słodki z wierzchu, gorzki w środku". I jeszcze: „W tej chwili może być dla ciebie zbyt ciężkostrawny". Jak myślisz, co to może znaczyć? — Kamień Władzy byłby zbyt ciężkostrawny dla jednego — rzekł Helmos po chwili namysłu. — Ale podzielony staje się wy- śmienitym daniem. Sądzę, że bogowie potwierdzają, że powinieneś podzielić się tym darem z innymi. Teraz Tamaros położył dłoń na ramieniu syna. — Jesteś dobrym synem, Helmosie. Dobrym synem i dobrym człowiekiem. Ceremonia rozdzielenia Kamienia Władzy będzie naj- wspanialszą uroczystością, jaką świat oglądał. Ten radosny dzień stanie się punktem zwrotnym w historii świata. Król zaczął czynić przygotowania do ceremonii. Jedną z pierw- szych decyzji było postanowienie, że młodszy syn, Dagnarus, stanie się ważną częścią uroczystości. Książę, jeszcze dziecko, reprezen- tując wszystkie dzieci świata, poniesie Kamień Władzy od ołtarza do króla, który wówczas rozdzieli kamień na cztery równe części i rozda je przedstawicielom poszczególnych ras. Tamaros podjął tę decyzję z kilku powodów — Dagnarus byt ładnym dzieckiem, nie onieśmielały go tłumy, rozumiał wagę i war- tość królewskich ceremonii. Takie były praktyczne powody wyboru księcia. Inne powody były mniej namacalne, odczuwane, ale nie wypowiadane na głos. Prawda była taka, że słowa Najwyższego Maga głęboko poruszyły Tamarosa. Jeżeli Reinholt je wypowie- dział, to znaczy, że również inni o tym myśleli. Włączenie Dagna- rusa w ceremonię było ze strony Tamarosa gestem wyzwania. Chciał pokazać światu, że kocha swoich synów. Obu. Dagnarus był niezmiernie zadowolony, że odegra tak ważną rolę. Jedyną łyżką dziegciu w tej beczce miodu był dla księcia fakt, że miał teraz mniej czasu na zabawy ze swoim nowym koniem. Sta- le musiał próbować swoją rolę, a uważał to za nadzwyczaj nudne. Kiedy nie miał próby, brano mu miarę na nowy ubiór, co było jesz- cze gorsze. Choć uwielbiał piękne stroje, nie znosił stać zupełnie nieruchomo podczas mierzenia. Ponieważ rzecz odbywała się pod nadzorem królowej Emillii, gotowe ubrania okazały się niedobre. Peleryna była za długa albo za krótka, dalmatyka za ciasna lub za obszerna, kapelusz za duży albo za mały, toteż Dagnarusa stale ciągnięto do komnat Jej Królewskiej Mości na miarę, gdzie uwijały się wokół niego i mamrotały kobiety z ustami pełnymi szpilek. — Dagnarusie! — Gareth złapał księcia, gdy ten miał skręcić za róg. — Patrz! Tam, w korytarzu! Pani Florencja! Pani Florencja zajmowała się szyciem garderoby Jej Królewskiej Mości, zatem i szyciem ceremonialnego stroju Dagnarusa. Miała zdecydowany wyraz twarzy, a w ręku niosła centymetr krawiecki. — Tędy! — rzucił Dagnarus, który właśnie się wybierał na po- szukiwanie Dunnera. Miał nadzieję, że uda mu się namówić krasno- luda, aby pouczył go jazdy konnej. Chłopcy dali nura za najbliższą kolumnę i wstrzymali oddech, dopóki krawcowa nie minęła ich, spiesznie podążając w stronę kom- naty księcia. — Silwytha nie znajdzie — szepnął Dagnarus — a Evaristo wyjechał na cały dzień. — Czyli zaraz zacznie cię szukać. Prędko! Chłopcy pobiegli korytarzem. — Skąd wiesz, że Silwytha nie ma? — spytał Gareth. — Gdzie mógłby być? — Zajmuje się swoimi tajemniczymi sprawami — odrzekł Da- gnarus. — Zawsze wychodzi, kiedy zejdziemy mu z oczu. — Naprawdę? — zdziwił się Gareth. — Kiedy wracamy, za- wsze jest. — Stąd właśnie wiem — powiedział Dagnarus, puszczając oko. — Jest zbyt punktualny. To znaczy, że robi coś za naszymi plecami i uważa, żeby nikt go nie przyłapał. Poza tym widziałem go... Nie, w dół, po schodach. — Mówiłeś, że znajdziemy Dunnera w Wielkiej Bibliotece. To nie tędy. — Tamtędy pójdziemy za blisko komnat matki. Schodami w dół, potem korytarzem, schodami w górę i dojdziemy do bibliote- ki z drugiej strony. Zwalniając kroku, Gareth wyobrażał sobie trasę w głowie. — Ale wtedy znajdziemy się w komnatach Jego Królewskiej Mości. To koło komnaty narad. Nie wolno nam się tam bawić. — Nie bawimy się — powiedział Dagnarus, rzucając przyjacie- lowi potępiające spojrzenie. — Ja nigdy się nie bawię. Już nie. Zresztą o tej porze nikogo tam nie będzie. Ojciec i Helmos przygo- towują się do popołudniowego zgromadzenia sądu. Chłopcy weszli po szerokich schodach, skręcili za róg i zoba- czyli niemal całą armię elfów przybranych w kolorowe emaliowane zbroje, uzbrojonych w miecze i włócznie; maszerowały w głąb ko- rytarza. — Bogowie, uchrońcie nas! — rzucił zdenerwowany Gareth. Nie było żadnej kryjówki, żadnych długich kobierców, zbroi, szerokich kolumn ani przyjaznych alków. Dagnarus chwycił za klamką najbliższych drzwi, nacisnął ją i przekonał sią, że drzwi są otwarte. Otwierając pchniąciem drzwi, wciągnął przyjaciela do po- koju i przymknął drzwi, zostawiając małą szparą. Przyłożył do szpa- ry oko i wyjrzał. — Czy to wojna? — zapytał Gareth drżącym głosem. — Idą nas zabić? — Nie bądź bącwałem — odparł Dagnarus, zirytowany głupotą przyjaciela. — Mają odświątne zbroje i jest ich zaledwie dwudzie- stu albo trzydziestu. Przyjechali na ceremonią Kamienia Władzy, to jasne. Lord Mabreton wychodzi im na powitanie. — Och — rzekł Gareth, czując sią głupio. — Wiąc kim są? — Nie wiem — rzekł Dagnarus, marszcząc brwi. — Kiedy się nad tym zastanowić, to rzeczywiście dziwne, że tu są. Ich król... Jak on sią nazywa? — Boski — podpowiedział Gareth. — Prawda. Boski przysłał mojemu ojcu wiadomość, że elfem wybranym do przyjęcia cząści Kamienia Władzy będzie lord Ma- breton. A tu zjawiają się te wszystkie elfy. Ciekawe dlaczego? — Może mają pilnować kamienia w drodze powrotnej do kra- iny elfów — podpowiedział Gareth. Dagnarus, ku przestrachowi Garetha, uchylił drzwi o kolejny cal. — Lord Mabreton nie wydaje się zadowolony, że ich tu widzi. Ale mamy szczęście! Zatrzymują się tuż przed nami! Teraz się do- wiemy, o co tu chodzi. Tym razem to ja przekażę nowiny Silwytho- wi, zamiast na odwrót. Ten elf w każdym razie to ktoś znaczny. Ty znasz elfi język. — Dagnarus przywołał przyjaciela do drzwi. — Powiedz mi, co oni mówią. — Nie znam elfiego aż tak dobrze — zaprotestował szeptem gareth, ale Dagnarus tylko wykrzywił sią do niego i gniewnie wska- zał na drzwi. Gareth westchnął, ukląkł na podłodze i ostrożnie wyj- rzał na zewnątrz. Dagnarus mówił prawdą. Lord Mabreton patrzył na przyby- ły oddział elfów ze złością i niezadowoleniem, które bardzo wyraź- nie malowały sią na jego twarzy. Zdołał je usunąć, ale z widocz- nym wysiłkiem. Krzyżując ręce na piersi, skłonił się zbliżającym się elfom. Idący na czele postawny elf w średnim wieku nie miał zbroi, lecz był ubrany w bogate brokatowe szaty, grube i tak pokryte klej- notami oraz haftem, że mogły z powodzeniem służyć za zbroję. Wyprzedził swoją świtę i zatrzymał się pośrodku korytarza. Chłop- cy nie zauważyli, żeby elf uczynił jakiś znak, jednak jego świta za- trzymała się jak jeden mąż, posłuszna jakiemuś bezgłośnemu rozka- zowi. Pierwszy elf zbliżył się do lorda Mabretona, przystając dopie- ro wtedy, gdy niemal nadepnął mu na stopę. Stał zbyt blisko. Elfi protokół wymaga zachowania należytej odległości między osoba- mi, chyba że jedna z nich zachęci drugą do przekroczenia niewi- dzialnej bariery. Dwa elfy zmierzyły się wzrokiem. Obcy skrzyżował ramiona na piersi. Lord Mabreton spuścił wzrok i odstąpił o krok, choć uczynił to z chłodną obojętnością, zauważoną zarówno przez drugiego elfa, jak i przez dwóch obserwatorów. — Tarczo Boskiego — przemówił zakłopotany lord Mabreton. — Przykro mi, że nie powitałem cię u wyjścia z Portalu, mój panie, ale dopiero zostałem poinformowany o twoim przybyciu. Zawsze czujemy się zaszczyceni twoją obecnością, panie, lecz dziwimy się, dlaczego postanowiłeś przybyć do Vinnengael akurat teraz. — Przybyłem na ceremonię — odrzekł łagodnym tonem Tar- cza. — Ceremonię, w której, jak rozumiem, odgrywasz ważną rolę, panie. Zakłopotanie lorda Mabretona wzrosło, choć starał się to ukryć. Uciekł wzrokiem pod wpływem przenikliwego spojrzenia Tarczy. Zerknął pospiesznie w jedną i drugą stronę korytarza, w którym poza elfami nie było nikogo. — Nieważna rola w nieważnej ceremonii, mój panie — odparł lord Mabreton lekceważąco. — Boski poprosił mnie, bym reprezen- tował nasz lud. Ceremonia odbędzie się za siedem dni od dzisiaj. Z pewnością czas oczekiwania wyda ci się męczący w tym wilgot- nym zamku. Pozwól, Wasza Lordowska Mość, zaoferować sobie mój dom na okres twojego pobytu... — W istocie bardzo piękny to dom, i oddalony od Vinnengael — przerwał Tarcza. — Zatrzymałem się w twoim domu, lordzie Mabreton, w drodze do zamku. Moim żołnierzom wydał się nie- zwykle wygodny. Twoja piękna żona jest uroczą gospodynią. Lord Mabreton poczerwieniał z gniewu. Ręką niechcący wyko- nał drobny ruch, na który wszyscy członkowie świty Tarczy jedno- cześnie położyli dłonie na głowniach mieczy. Dagnarus aż pokiwał głową z uznaniem. Krew momentalnie odpłynęła z twarzy lorda Mabretona, ustę- pując chorobliwej bladości. Powoli opuścił ręce i przycisnął drżące do boków. Strażnicy nadal trzymali ręce na głowniach mieczy. Stali sztyw- no na baczność, obserwując wszystko, od potu perlącego się na czo- le lorda Mabretona po kota przemykającego korytarzem w poszuki- waniu myszy. Lord gorączkowo zastanawiał się, co odpowiedzieć. Tarcza wy- bawił go z kłopotu. — Jestem pewien, że Boski właśnie układa poemat, którym za- mierza mnie poinformować o darze Kamienia Władzy, poemat, w którym wyjaśni jego zalety, między innymi, jeśli dobrze mi wia- domo, moc powoływania spośród elfów Lordów Dominiów. Taki cudowny dar od bogów wymaga wspaniałego wiersza. Nie wątpię, że Boski poświęci na niego wiele miesięcy — dodał Tarcza oschle. — Miesięcy, w czasie których Kamień Władzy znajdzie się w jego posiadaniu. Miesięcy, w czasie których powoła własnych Lordów Dominiów. — Jest Boskim — wyrwało się gniewnie lordowi Mabretonowi. — A ja jestem przedstawicielem Boskiego! Kamień Władzy należy się jemu! — Ja jestem Tarczą Boskiego — rzekł Tarcza z niebezpieczną, ostrą nutką w głosie. — Protektorem Boskiego. Kamień Władzy na- leży się mnie. Musisz się usunąć. — Zbliżył się o krok. — Albo zo- staniesz zdeptany. Lord Mabreton wybuchał gniewem i rozwścieczony wykrzyknął: — Ośmielasz się mi grozić? Jestem Opiekunem. Lojalnym sługą Boskiego. Nie ważysz się mnie tknąć! Chyba że chcesz, żeby twój Dom zawalił ci się na głowę! Dagnarus dał Garethowi kuksańca w ramię. — Popatrz. Silwyth. — Widzę — szepnął Gareth, rozcierając siniaka. Silwyth wyłonił się zza rogu na dalekim końcu korytarza. Za- szedł od tyłu lorda Mabretona, który, wykrzykując do Tarczy, nie zauważył szambelana ani nie dosłyszał jego bezszelestnego stąpa- nia. Silwyth stanął o pięć czy sześć kroków za lordem Mabretonem i spojrzał na Tarczę, oczekując znaku. Tarcza Boskiego założył ramiona na piersi i niemal niedostrze- galnie skinął głową. — Masz rację, lordzie Mabreton — rzekł Tarcza spokojnym, pojednawczym tonem. — Nie ważę się ciebie tknąć. Silwyth przysunął się do lorda Mabretona. Ręka Silwytha wy- strzeliła w powietrze. Chłopcy dostrzegli błysk zimnej stali. Na twarzy lorda Mabretona najpierw odbiło się ogromne zdzi- wienie, a potem wstrząs. Chrząknął i ugięły się pod nim kolana. Jednym płynnym ruchem Silwyth wyciągnął nóż z pleców lorda Mabretona i pochwycił lorda w ramiona, żeby nie upadł na ziemię. Tak szybko, cicho i gładko dokonał się ten mord, że chłopcy w pierwszej chwili nie zorientowali się, co widzieli. Na znak Tarczy jeden z gwardzistów podniósł ciało lorda Ma- bretona i przerzucił je sobie przez ramię. Głowa i ramiona lorda zwisły na plecy gwardzisty, który mocno otoczył ramieniem nogi lorda. Oczy lorda, szeroko otwarte i nieruchome, patrzyły wprost na chłopców. Rysy twarzy zastygły w wyrazie zdumienia. Z otwartych ust wyciekła strużka krwi. — On... nie żyje — zachłysnął się Gareth. Tarcza obejrzał się. — Co to było? Dagnarus zakrył dłonią usta przyjaciela. — Cicho — szepnął książę z naciskiem Garethowi do ucha. Gareth, dygocząc, skinął głową. Chłopcy przyczaili się skuleni za lekko uchylonymi drzwiami, nie poruszając się, nie ośmielając się nawet oddychać. — Tylko to, panie — wskazał jeden ze strażników. Kot skoczył i przytrzymał łapką mysz. — Ach tak, nagroda łowcy — rzekł z uśmiechem Tarcza. Silwyth otarł białą szmatką krew z noża, po czym ukrył go ra- zem z zakrwawioną szmatką w długim, szerokim rękawie. Ułożył sprytnie odzienie na plecach lorda Mabretona, aby plama krwi była niewidoczna. — Co chcesz zrobić z ciałem, panie? — zapytał Silwyth. — Odeślę je do naszej ojczyzny, gdzie zostanie należycie po- chowany. Nie obrażę jego rodziny. Nie dam powodu jego przod- kom, by mnie prześladowali, ani jego Domowi, by powstał prze- ciwko mnie. — Ale oni spostrzegą, że zginął od ciosu w plecy, panie — za- uważył Silwyth. — Racja. — Tarcza zwrócił się do gwardzisty niosącego ciało. — Kiedy znajdziecie się bezpiecznie na zewnątrz, pchnij go mie- czem od przodu. Lord Mabreton zginął podczas pełnienia swoich obowiązków, choć źle je pojmował. Należy mu się śmierć żołnie- rza, by rodzina mogła go przyjąć z honorami. Strażnik pochylił głowę na znak, że zrozumiał. — Ty, Silwythu, będziesz musiał pokazać gwardziście drogę wyjścia z tego niemożliwego labiryntu — rzekł Tarcza. — Tak, panie. Pokażę mu drogę, która prowadzi pod wodospa- dami, a stamtąd tajemnym przejściem na zewnątrz. Jeżeli ktoś nas zatrzyma, powiem, że lord jest pijany. — Zawahał się, popatrzył na Tarczę, jakby chciał coś dodać, po czym spuścił wzrok. — Mów, Silwyth — polecił Tarcza, uśmiechając się szeroko. — Oddałeś mi dzisiaj wielką przysługę. Masz prawo do jednego czy dwóch impertynenckich pytań. — Zastanawiałem się... lady Mabreton... — Silwyth sprawiał wrażenie zawstydzonego. — Piękna lady Mabreton — Tarcza położył rękę na ramieniu Silwytha. — Lord Mabreton ma nieżonatego brata — zdaje się, że niedawno owdowiał — który z pewnością chętnie pojąłby tę damę za żonę. Nie martw się. Nie będzie musiała płacić za szaleństwa swojego męża. Silwyth z ulgą skinął głową. — Pojedzie z ciałem do domu — ciągnął Tarcza. — Rozma- wiałem z nią wczoraj wieczorem. Nagła śmierć męża nie będzie dla niej wielkim zaskoczeniem. Nie sądzę też, żeby bardzo ją zasmuciła. Czas na mnie, spóźnię się na spotkanie z Jego Królewską Mością. Ufam, że spotkamy się jeszcze podczas mojej wizyty, Silwyth? — Jeśli pozwolą mi obowiązki wobec młodego księcia, panie. — Silwyth skłonił się. Tarcza w towarzystwie strażników podążył w głąb korytarza. Silwyth odszedł w przeciwną stronę, prowadząc gwardzistę nio- sącego ciało lorda Mabretona. — Silwyth go zamordował! — wyjąkał Gareth, kiedy korytarz był całkowicie pusty i gdy ucichły odgłosy ostatnich kroków. — Wbił mu nóż w plecy! Widziałem jego twarz! — Wstrząsnął się i zakrył ręką oczy, aby nie widzieć okropnej sceny. —- Widziałem jego twarz! — Przestań! Zachowujesz się jak jakaś głupia pokojówka, któ- ra zobaczyła szczura — upomniał go Dagnarus. Uszczypnął przyja- ciela w ramię, i to mocno. — Schyl głowę między nogi. Poczujesz się lepiej. Szkoda, że nie rozumiem po elfiemu — dodał z żalem. — O co tam chodziło? Co oni mówili? — Nie wiem — wymamrotał Gareth. — Niedobrze mi. — Powiedz mi, do licha! — Dagnarus potrząsnął Garethem i zmusił go do podniesienia głowy. — Powiedz mi, co mówili. Twarz Dagnarusa była blada, zielone oczy płonęły. W żołądku Garetha wzbierały mdłości, czuł szok i przerażenie. — Powiedz mi, Łato — nakazał Dagnarus. Jego równy głos działał uspokajająco. Gareth usłuchał, jak zwykle. — Chodziło o Kamień Władzy — odpowiedział trzęsącym się głosem. — Boski chciał go chyba dla siebie. Ten elf jest Tarczą Boskiego i uważa, że kamień należy się jemu. Lord powiedział, że kamień jest własnością Boskiego, a wtedy... wtedy... — Gareth przełknął ślinę. — Więc Silwyth pracuje dla Tarczy — mruknął Dagnarus. — Twój ojciec się rozgniewa, gdy się dowie — zauważył Ga- reth. — Myślał, że Kamień Władzy przyniesie pokój. A tutaj... — Mój ojciec nie może się o tym dowiedzieć — powiedział sta- nowczo Dagnarus. — Nikomu nie mów o tym, co dzisiaj widzieliś- my. Jeśli powiesz, Łato... — Książę urwał, szukając w myślach naj- straszliwszej pogróżki. — Jeśli powiesz, każę cię wypędzić. Powiem, że mnie okradłeś. Twoich rodziców też każę wypędzić z dworu. Twoja rodzina będzie zrujnowana. Będziesz żebrał na ulicy! Gareth patrzył, oniemiały z przestrachu. — Zrobię to! — powiedział Dagnarus tonem, który nie pozo- stawiał wątpliwości. — Wiesz, że mogę. Wiesz, że zrobię. Przy- rzeknij mi, Łato. Przyrzeknij, że nikomu nie powiesz, co dziś wi- dzieliśmy. — Ale on został zamordowany... — To nie twoja sprawa. Przyrzeknij mi, Łato! Przyrzeknij! — Przyrzekam — powiedział ochryple Gareth. — Dobrze. — Dagnarus pogłaskał przyjaciela niczym posłusz- nego psą. — Dobrze. Ta wiadomość bardzo zraniłaby i zaniepo- koiła mojego ojca. Nie chcesz tego, prawda? Gareth pokręcił przecząco głową. Dobrze wiedział, że Dagnaru- sowi wcale nie zależy na uczuciach ojca. Chodziło mu o coś innego, czego Gareth nie rozumiał albo nie chciał zrozumieć. — Jak spojrzymy w oczy Silwythowi? — zapytał żałośnie Ga- reth. — Jak mam mu pozwolić się dotknąć po... po tym. — Nie bądź niemądry — rzekł wzgardliwie Dagnarus. — Ar- got zabił setki ludzi, a nie przeszkadza ci, jak cię dotyka. — To nie to samo — upierał się Gareth. — On zabijał na wojnie. — To jest wojna, Łato. Tylko trochę inna. Wojna na sposób elfi. Chodź. Jesteśmy już spóźnieni. Dunner będzie się zastanawiał, co się stało. — Dlaczego tak mi się przyglądasz, Gareth? — zapytał Silwyth wieczorem, kiedy podawał chłopcom obiad: królika w potrawce i chleb. — Czy moja twarz nagle stała ci się wstrętna? Dagnarus kopnął Garetha pod stołem. Gareth spuścił głowę i wbił wzrok w jedzenie, którego nie mógł przełknąć. Nie potrafił się przemóc. Widział, jak Silwyth z zimną krwią zabił. „Nawet elf— myślał Gareth — powinien okazać jakiś ślad emocji po popełnieniu tak obrzydliwego czynu". Ale Silwyth był równie niewzruszony i spokojny jak zawsze. Dagnarus popa- trzył na przyjaciela znacząco, przypominając mu o przyrzeczeniu. Gareth, wymawiając się chorobą, poszedł wcześnie do łóżka. Ale nie mógł spać. Przez zamknięte powieki widział twarz umie- rającego elfa. I widział twarz Silwytha, obojętną, nieruchomą, gdy wbijał lordowi nóż w plecy. Zza ściany, z sypialni Dagnarusa, do- biegał spokojny, gładki głos elfa, który mówił coś do księcia, przy- gotowując go do snu. Drżąc w ciemności, Gareth zapragnął, żeby głosy zamilkły. Jed- nak zaraz uświadomił sobie, że gdyby głosy zamilkły, zostałby całkiem sam z widmem twarzy umarłego elfa. Gareth wysunął się z łóżka i przycisnął całym ciałem do drzwi. Nie mógł wejść do sy- pialni księcia, nie narażając się na drwiny Dagnarusa, a może i jego gniew. Ale musiał znaleźć się jak najbliżej żywych, aby odpędzić umarłego. Książę leżał w łóżku, a Silwyth zatrzymał się na chwilę w sy- pialni, jak co wieczór. Przed wyjściem elf ujął świecę. Gareth wi- dział światło pod swoimi drzwiami. — Czy Wasza Wysokość życzy sobie jeszcze czegoś? — zapy- tał Silwyth, jak zawsze. — Podobno lord Mabreton opuścił dwór. Jego odjazd jest dość nagły i niespodziewany, prawda? — zapytał Dagnarus. Gareth wstrząsnął się na zuchwalstwo księcia. Uchylił leciutko drzwi, obawiając się, że Silwyth — popełniwszy już dziś jedno morderstwo — zechce dołożyć do niego mord na księciu. Silwyth nie odpowiedział natychmiast. Popatrzył przeciągle na Dagnarusa, który odwzajemnił spojrzenie elfa. — Nie tak niespodziewany — rzekł Silwyth, przerywając dłu- gie milczenie. — Dano mu wybór, z którego skorzystał. — Zamilkł na kolejną chwilę, po czym powiedział: — Zastanawiałem się, dla- czego przy obiedzie Gareth tak dziwnie na mnie patrzył, jakbym miał go pożreć. Widzieliście, co się stało? Dagnarus kiwnął głową. Gareth zacisnął oczy, bojąc się najgor- szego. Silwyth trzymał świecę pewnie. Płomień nawet się nie zachy- botał. — Zrozumiałeś, co widzieliście, Wasza Wysokość? — Nie całkiem — przyznał Dagnarus. — Łata nie zna elfiego zbyt dobrze. Wiem, że Tarcza chciał być tym, który dostanie Ka- mień Władzy, a lord Mabreton chciał go sam zabrać. Dlaczego mu- siał umrzeć? Dlaczego po prostu nie odszedł, kiedy Tarcza mu kazał? Dlaczego Tarcza nie pozwolił mu odejść? — Gdyby opuścił pałac bez Kamienia Władzy, lord Mabreton zawiódłby jako wysłannik Boskiego. Straciłby twarz. Byłby zmu- szony wrócić do domu wyzuty z honoru. Aby odzyskać honor, on i jego Dom wypowiedzieliby wojnę Tarczy i jego Domowi. Boski, chcąc pomścić zniewagę wyrządzoną swemu słudze, lordowi Mabre- tonowi, stanąłby przeciwko Tarczy. Naród elfi pogrążyłby się w woj- nie domowej. Możliwe, że z powodu Portali Vinnengael także zo- stałoby wciągnięte w wojnę. W wojnie domowej nie ma zwycięz- ców, Wasza Wysokość. Niezliczona liczba elfów straciłaby życie. — Mój ojciec wierzy, że Kamień Władzy przyniesie światu po- kój — powiedział Dagnarus. — A jednak już ktoś przez niego umarł. — Ależ kamień przyniósł pokój, Wasza Wysokość. Groźba woj- ny została odwrócona. Pokój będzie utrzymany. Śmierć jednego uratowała życie wielu. Duch lorda zrozumie to, kiedy dołączy do swych przodków. Czy zamierzasz powiedzieć królowi? Silwyth zadał to pytanie mimochodem, albo pewny odpowiedzi, albo przygotowany na każdą ewentualność. Dagnarus potrząsnął głową. — Nie. Łacie też kazałem milczeć. Mów, co chcesz, ale mój oj- ciec nie zrozumiałby tego. Zmartwiłby się. Już i tak się rozgniewał na Wysokich Magów. Powiedział, że jeśli dojdzie do dalszych kło- potów i sprzeczek z powodu kamienia, zamknie go i nie będzie uży- wał. A to byłoby niedobrze — zakończył Dagnarus ciszej. — Wi- działeś Kamień Władzy, Silwyth? — Nie, Wasza Wysokość, nie miałem tego zaszczytu — od- rzekł Silwyth. — A ja tak — powiedział Dagnarus. Gareth nadstawił uszu. Książę nic mu o tym nie mówił. Nikomu nie powiedział. — Któregoś dnia, podczas prób do ceremonii, ojciec pozwolił mi go potrzymać. Czułem zamkniętą w nim moc, Silwyth. Gdy do- tykałem diamentu, dostałem gęsiej skórki, jak wtedy, kiedy gdzieś blisko uderza piorun. Włoski na ramionach podniosły mi się, a całe ciało zapulsowało. To było straszne i wspaniałe jednocześnie. — Poczułeś moc bogów, Wasza Wysokość — rzekł Silwyth. — Tak, wiem. Takiej mocy nie wolno zmarnować. Co elfy zro- bią ze swoim kawałkiem kamienia, Silwyth? — Tarcza weźmie go w posiadanie w imieniu Boskiego. Tarcza powoła Lordów Dominiów, którzy będą działać w imieniu Boskiego na rzecz bezpieczeństwa narodu elfiego oraz współpracować z ludem Waszej Wysokości dla dobra obu wspaniałych narodów. — A co zrobią ze swoimi kawałkami orkowie i krasnoludy, jak myślisz? — zaciekawił się Dagnarus. — Nie mam pojęcia, Wasza Wysokość — odparł z pogardą Sil- wyth. — Cokolwiek zrobią, nie sądzę, żeby miało to dla nas jakie- kolwiek znaczenie. — Zapytam Dunnera — powiedział Dagnarus. Ziewnął i wtulił się w poduszki. — Teraz będę spał. — Życzę Waszej Wysokości dobrych snów — rzekł Silwyth. Cofnął się do drzwi, zabierając z sobą światło. — Silwyth! — zawołał Dagnarus, gdy elf położył dłoń na klamce. — Tak, Wasza Wysokość? — To mój brat odziedziczy tę moc, tak? To on odziedziczy naszą część kamienia. — Tak, Wasza Wysokość. Kiedy zostanie królem. Silwyth czekał na odpowiedź Dagnarusa, ale książę milczał. Sądząc, że podopieczny zasnął, Silwyth wyszedł i cicho zamknął drzwi, pozostawiając księcia w ciemności. Dagnarus westchnął z przygnębieniem, tęsknie. Kiedy z komnaty zabrano jaśniejsze światło świecy, niczym duch słońca wkradł się do niej blask księżyca. Gareth, podglądając przez drzwi, widział, że książę leży w łóżku na wznak z rękami podłożonymi pod głowę i z ponurą miną wbija wzrok w rozjaśnio- ną księżycem ciemność. Gareth na palcach wrócił do łóżka, z całego serca żałując, że usłyszał to westchnienie. Położył się, lecz bał się zamknąć oczy, żeby znowu nie ujrzeć twarzy martwego elfa. Ale lord Mabreton chyba odszedł do swoich przodków. Musiał zostać wynagrodzony za spełnienie obowiązku, bo Gareth już nigdy nie zobaczył twarzy elfa. MROCZNA STUDNIA Następnego dnia Evaristo zmartwił się o swojego ucznia. Zwy- kle pogodny i chętny do nauki, Gareth był milczący i zamyślony. Co chwilę zerkał na drzwi, a kiedy Evaristo zaproponował, żeby za- jęli się elfim zwyczajem czczenia przodków, Gareth gwałtownie pokręcił głową i nie chciał otworzyć książki. Ostatecznie Evaristo uznał, że Gareth jest zazdrosny o uwagę, jaką wszyscy obdarzają Dagnarusa, który był oczywiście nieobec- ny. Książę poszedł nakarmić i napoić konia, gdyż Dunner powie- dział mu, że wykonywanie takich prostych posług przy zwierzęciu, zazwyczaj powierzanych chłopcom stajennym, tworzy więź między koniem i jego panem. To naturalne, że dziecko czuje się zaniedbywane, pomyślał Eva- risto, który znał rodziców Garetha. Zazdrość odrzuconego dziecka pogłębia jeszcze zamieszanie i podniecenie panujące w pałacu. Co- dziennie przybywali dygnitarze z różnych stron Loerem, a każdego wieczoru odbywały się uroczyste przyjęcia. Poza tym, że jest zazdrosny, chłopiec prawdopodobnie cierpi na niestrawność. Ceremonia miała się odbyć za sześć dni; Evaristo cieszył się, że wkrótce wszystko się skończy i życie wróci do nor- my. Tymczasem mag usiłował coś wymyślić, by pobudzić uwagę ucznia. — Gareth — odezwał się Evaristo i zaskoczony zobaczył, że chłopiec podskakuje na krześle. — Tak, panie? — Gareth uniósł mizerną twarzyczkę. — Porzućmy dzisiaj nasze lekcje. — Evaristo z trzaskiem zamknął księgę i pchnął ją na środek stołu. — Zbyt wiele nas roz- prasza. Ani ty, ani ja nie możemy się skupić. — Przepraszam, panie — powiedział Gareth. — Tylko... — Zawahał się, patrząc niepewnie na Evarista. — Tylko co, Gareth? — Nic. — Gareth westchnął głęboko. Evaristo czekał, ale chłopiec milczał. „Dobrze by mu zrobiła rozmowa o jego uczuciach" — pomyślał Evaristo. Ale sam musi wybrać czas. Wymuszone zwierzenia spra- wiłyby, że chłopiec by go znienawidził. — Chciałbyś spędzić poranek w Królewskiej Bibliotece? — spytał Evaristo. — Naprawdę, panie? — Tak, naprawdę— odparł Evaristo, zadowolony z efektu, jaki wywołała jego propozycja. Na twarz Garetha wróciły kolory, oczy mu zabłysły. Energicz- nie zeskoczył z krzesła. — Możemy pójść od razu? — Tak, od razu. Wiesz, że trzeba przestrzegać pewnych reguł — mówił Evaristo, gdy szli korytarzami, zwykle pustymi, ale te- raz rojącymi się od sług i strażników, szwaczek i kucharzy, skry- bów i sekretarzy, a niekiedy szlachetnych osobistości, trzymających się z dala od tego wszystkiego. — Tak, pahie — odpowiedział Gareth, usiłując zachować się godnie, jak tego wymagała okazja. — Nie wolno rozmawiać — rzekł Evaristo. — To reguła numer jeden i każde od niej odstępstwo skończy się tym, że cię wypro- wadzą na zewnątrz. Jeśli masz pytanie albo potrzebujesz informa- cji, musisz zapisać swoje pytanie na tablicy specjalnie w tym celu zawieszonej, a otrzymasz odpowiedź. — Evaristo przybrał surowy wyraz twarzy. — Pospolitym żartem wśród nowicjuszy jest pod- kraść się do tablicy i napisać „Pożar!", ale ufam, że nie dasz się sku- sić, aby ich naśladować. — Nie, panie! — zapewnił wstrząśnięty Gareth. — To dobrze. — Evaristo z aprobatą pokiwał głową. — Głów- ny bibliotekarz zna miejsce i treść wszystkich książek. To jego obo- wiązek. Księgi są pogrupowane, bardzo logicznie i w porządku, choć na pierwszy rzut oka może tego nie widać. Na przykład mógłbyś oczekiwać, że książka o budowaniu okrętów znajduje się w katego- rii „orkowie", ale takie księgi tworzą oddzielną kategorię. Jeśli jed- nak przypadkiem książka o przesądach orków zawiera rozdział o bu- dowaniu okrętów, znajdziesz ją w innym miejscu. A jeśli książka napisana jest w języku orków, nie w ludzkim, będzie jeszcze gdzie indziej. Ale nie martw się. — Evaristo położył dłoń na ramieniu ucznia. Gareth wyglądał na oszołomionego, jakby ktoś go obrzucił kamieniami. — To brzmi bardzo zawile, wiem, ale szybko się przy- zwyczaisz. Dzisiaj pochodź sobie, zapoznaj się z pomieszczeniami. Uważaj tylko, żeby nie przeszkadzać tym, którzy czytają, chociaż zdaje mi się, że nie będzie ich dzisiaj wielu. Wszyscy szykują się do ceremonii. Jeśli znajdziesz księgę, którą chciałbyś przeczytać, zdej- mij ją ostrożnie z półki. Na miejsce książki wstaw jeden z drewnia- nych klocków, które znajdziesz porozstawiane w rozmaitych punk- tach. Zanieś księgę do głównego bibliotekarza, żeby mógł zobaczyć tytuł. W ten sposób wie, kto ma księgę, w razie gdyby prosił o nią ktoś inny. Królewska Biblioteka była prawie pusta. Nawet Dunnera nie było. Główny bibliotekarz, usadowiony na wielkim podium ze sto- jącą obok dużą tablicą, skrzywił się na widok dziecka wchodzącego do jego sanktuarium. Evaristo napisał na tablicy „Uczeń". Bibliote- karz, drobny, pomarszczony człowiek z wyjątkowo dużą głową, pewnie po to, by pomieścić w niej całą wiedzę, skinął krótko i wró- cił do tomu, który studiował. Evaristo wybrał dla siebie książkę, a Gareth z podziwem roz- glądał się. Spokój i cisza spłynęły na jego znękaną duszę niczym balsam. Samo powietrze pachnące skórą, pergaminem i inkaustem zdawało się być przesycone wiedzą. Gareth miał wrażenie, że mógłby wchło- nąć mądrość porami ciała, tylko stojąc w tym cudownym miejscu. Niezliczone półki wypełniały tomy wszelkiego rozmiaru, kształtu i koloru, mącąc mu w głowie i przytłaczając. Półki sięgały do same- go sufitu, który był bardzo wysoki. Rzeźbiona drewniana drabinka, która przesuwała się po podłodze na dobrze naoliwionych, cichych kółkach, pozwalała zapalonemu uczonemu sięgnąć do książek na najwyższych półkach. Gareth nie wiedział, od czego zacząć. Czując na sobie nieufny wzrok bibliotekarza, powędrował wzdłuż pierwszego rzędu półek, odczytując napisy na grzbietach oprawnych w skórę tomów. Był tak poruszony i podekscytowany, że w pierwszej chwili nie rozumiał tytułów. W końcu uspokoił się i słowa na grzbietach nabrały zna- czenia. Okazało się, że znalazł się w dziale ksiąg napisanych po krasnoludzku. Znał odrobinę ten język, więc rozumiał słowa na nie- których książkach, ale na innych nie. Przyszło mu do głowy, żeby poszukać książki o koniach. Gdyby przeczytał coś na ten temat, mógłby zadziwić Dagnarusa swoją wiedzą. Gareth z zapałem ruszył na poszukiwanie. Krasnoludy ma- ją wiele słów oznaczających konia, jednak Gareth nie mógł znaleźć ani jednego grzbietu książki, gdzie użyto któregoś z nich. Tutaj wszystko było chyba na temat „żelaza", gdyż zauważył to słowo wielokrotnie. Zrozumiał, że książki o koniach muszą znajdować się w innym dziale. Mógł oczywiście poprosić o informację, ale za każdym razem, kiedy podnosił wzrok, główny bibliotekarz patrzył na niego z ta- ką dezaprobatą, jakby był pewien, że oto jest chłopiec, który napi- sze na tablicy „Pożar!". Garethowi brakło odwagi, aby zmierzyć się z bulwiastogłowym bibliotekarzem, postanowił zatem znaleźć książ- ki samodzielnie. Logika podpowiadała, że będą gdzieś pośród ksiąg o krasnoludach. Gareth przeszedł wzdłuż szeregu półek i do następ- nego, ale nie znalazł ani jednej. Księgi o krasnoludach — zdumiewające, ile ich było na te- mat rasy, która w większości nie znajdowała zastosowania dla ksiąg — ciągnęły się do następnego pomieszczenia. Gareth z zadowole- niem podążył ich szlakiem, z ulgą znikając z widoku bibliotekarzo- wi o oczach jak paciorki. Ten pokój szczelnie wypełniały księgi. Stoły do czytania znaj- dowały się w pierwszym pokoju, gdzie bibliotekarz miał czytelni- ków na oku. Gareth doszedł do końca książek o krasnoludach, nie znalazłszy ani jednej na temat koni, choć może by mu się bardziej poszczęściło, gdyby nie był zbyt onieśmielony, aby zdjąć którykol- wiek tom z półki. Postanowił, że następnym razem poprosi Evari- sta. Dzisiaj oddał się przyjemności spacerowania pośród półek, ra- dując się samym ich widokiem, jak skąpiec cieszący się swym złotem. Nie zauważył upływu czasu. Przechodził z pokoju do pokoju z założonymi do tyłu rękami, spoglądając na tytuły na wysokości wzroku i zapisując w pamięci książki, które chciałby przeczytać, kiedy znów tu przyjdzie. Lista wydłużała się, aż zgromadził chyba dość materiału, żeby mieć zajęcie, dopóki nie dorośnie. W pewnej chwili z dreszczem podniecenia uświadomił sobie, że wszedł do po- koju poświęconego księgom o naukach magicznych. W pokoju nie było ksiąg z zaklęciami. Te trzymano w Świątyni Magów. Ale były tu naukowe traktaty o czarach wszystkich ras, ich działaniu, składnikach, charakterze. „Już za dwa lata — pomyślał Gareth — będę przychodził do tego pokoju prowadzić własne studia". Wyobraził sobie, jak pod- chodzi prosto do książki, którą chce przeczytać, wyjmuje ją i zanosi do głównego bibliotekarza, który podziwia pewność siebie młode- go uczonego. Gareth rozmarzył się, chodząc między rzędami półek. W końcu jednak nawet lube marzenia pierzchły. Poczuł zmęczenie, szyja go bolała od ciągłego zadzierania głowy, żeby odczytać tytuły na wyż- szych półkach, a tytuły zaczynały się zamazywać. Czas wracać do Evarista, ale przecież, uświadomił sobie Gareth z ukłuciem, nie do- tknął jeszcze ani jednej książki. Doszedł do końca rzędu, a tam, na skraju dolnej półki, w mrocz- nym kącie, leżał cienki tomik w zwyczajnej okładce, mocno przy- kurzony. Przewrócił się — był ostatni w rzędzie — i leżał na boku. Książeczka wyglądała niepozornie i nieszkodliwie, najwyraźniej niezbyt ważna, bo nikt nie zadał sobie trudu, żeby ją z powrotem postawić. Oto książka, którą mógł wyjąć, wziąć do ręki, potrzymać, poczytać, książka, której miejsca nie potrzeba było zastawiać kloc- kiem, której nie musiał pokazywać głównemu bibliotekarzowi. Ga- reth wziął cienki tomik, zdmuchnął kurz, kichnął, po czym usado- wił się ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, zadowolony z od- poczynku. Otworzył książkę. Rozczarował się. Napisana była w Starszej Mowie — języku Vinnengael — ale jeśli o niego chodziło, mogła być napisana w ja- kimś dialekcie elfów. Na ile rozumiał, książka traktowała o pustce, śmierci i magii, choć co jedno miało wspólnego z drugim, chło- piec nie miał pojęcia. Pełna wielkich słów, książka była w najwyż- szym stopniu nudna. Był w niej tylko jeden obrazek, przedstawiał cztery mandale wyobrażające cztery żywioły. Gareth rozpoznał je, ponieważ symbole były popularnie używane we wzorach drukowa- nych lub haftowanych na materiałach, w obramowaniach kobier- ców, a często także dodawane na frontonach budynków, gdyż wie- rzono, że przynoszą domowi szczęście. Zwykle symbole ustawiano w linii prostej: puste kółko przedsta- wiało Ogień, kółko z kropką w środku Powietrze, kółko przekreślo- ne poziomą linią oznaczało Wodę, a kółko przecięte linią poziomą oraz pionową, tworzącymi krzyż, oznaczało Ziemię. W tej książce kółka nie znajdowały się w linii prostej, lecz naprzeciw siebie. Ogień stał naprzeciw Wody, Powietrze naprzeciw Ziemi. Pośrodku znalazło się kółko zaczernione — tak ciemne, że wydawało się, że w kartce jest dziura. Podpis głosił: Próżnia. Autor mówił dalej o śmierci, krwi i duszy, o tym, że moc żywiołów musi przechodzić przez Próżnię, i co to znaczy. Gareth nic z tego nie zrozumiał. Wiedział o Próżni, ale niewiele, tylko to, że przypomina seks — dorośli rozmawiali o niej szeptem i marszczyli czoła, kiedy słowo padało w jego obecności. Próżnia była czymś bardzo złym i miała związek z magią i śmiercią. To wszystko, co wiedział. Nie zależało mu szczególnie, by dowiedzieć się więcej. Wzmian- ka o śmierci przywiodła mu na myśl z całą siłą straszliwe zdarzenie z poprzedniego dnia, zapomniane w przyjemnym otoczeniu biblio- teki. Kiedy na Garetha padł cień, zadrżał, pewny, że martwy elf wrócił i żąda, aby chłopiec ujawnił morderstwo. Ale to był tylko szukający go Evaristo. Gareth schował książeczkę na półkę, stawiając ją prosto — przy- najmniej tyle mógł dla niej uczynić, choć jego zdaniem nie zasługi- wała na to. — Czas wracać — szepnął bezgłośnie Evaristo. Gareth skinął głową, myśląc o kolacji. Ale opuszczając bibliote- kę, poczuł smutek i obejrzał się za siebie tęsknie. Natknąwszy się z nauczycielem na zbiorowisko hałaśliwych ludzi, pożałował, że musiał opuścić spokój, samotność. — Miło spędziłeś czas? — spytał Evaristo. — Och, panie! — To wszystko, na co zdobył się Gareth. Sło- wo „miło" było tak wyświechtane i słabe. — Kiedy możemy tam wrócić? — Może będziemy chodzić raz w tygodniu — odrzekł Evaristo. Widząc, że uczeń jest zawiedziony, dodał: — Będziemy spisywać pytania, które zechcesz mi zadać w ciągu tygodnia, i przyjdziemy tu po odpowiedzi. Pomogę ci znaleźć potrzebne księgi. A co to za książkę oglądałeś w dziale magii? — Nie wiem — odparł Gareth wymijająco. Nie chciał rozma- wiać o książce, żałował, że ją wziął do ręki. Zabrudził sobie ręce; kurz przylepił mu się do palców. — Umiałem przeczytać słowa, ale nie miały sensu. — Tak, pamiętam, jakie to może być irytujące. Podobnie jak ty, kiedy byłem w twoim wieku, umiałem czytać jak dorosły. Przecież dla dorosłych książki coś znaczyły, a dla mnie nic. Z książek można się nauczyć tylko trochę, Gareth. Wiedza przychodzi z doświadcze- niem i wiekiem. Musisz być cierpliwy. W końcu się nauczysz, może nawet zbyt wiele. Ciesz się niewinnością dzieciństwa. Gareth uśmiechnął się trochę smutno i powiedział: — Tak, panie. ROZDZIELENIE KAMIENIA WŁADZY Zwano go Kapitanem Kapitanów. Był przywódcą orków, nie tylko politycznym, ale i duchowym. Był stary: dzwony okrętowe, które wybijają wachty, dzwoniły dla niego już wiele, wiele razy. Tak wiele, że stracił rachubę. Ale wiek nie był dla orków ważny. Tylko ludzie i elfy zawra- cały sobie głowę odmierzaniem lat, jak się mierzy długość liną z węzłami. Orkowie uważają to za bzdurę. Od ciągłych wschodów i zachodów słońca znacznie ważniejsze dla orków są cykle ży- cia. Narodziny, dzieciństwo, gody, rodzenie dzieci i wreszcie wiek mądrości. Tylko takie węzły się liczą. Ciała zmarłych orków — obojętnie, czy na morzu, czy na lądzie — zostają przywiązane do desek i oddane morzu, gdzie święte le- wiatany pilnują, aby orkowie trafili do celu. Ork nie może być po- chowany na lądzie i jest to jeden z powodów, dla którego orkowie wolą mieszkać w pobliżu morza, a przynajmniej jakiejś dużej rzeki, która poniesie ciała ich zmarłych do morza. Kapitan Kapitanów był w wieku mądrości, kiedy to kobiety or- ków nie mogą już rodzić dzieci, wobec czego same mogą wyruszyć na morze, a mężczyźni orków tracą włosy na głowie i zyskują przy- wilej hodowania brody. Kapitan Kapitanów miał długą, gęstą brodę opadającą na potężną pierś i udekorowaną wplecionymi w nią mu- szelkami oraz paciorkami. Kapitan Kapitanów przybył do Yinnengael odebrać należną or- kom część Kamienia Władzy, nie dlatego, że uwierzył w opisy- waną przez króla Tamarosa moc kamienia — ludzie, nawet najlep- si, byli notorycznymi kłamcami — lecz dlatego, że Kapitan podej- rzewał jakąś sztuczkę. Ludzie chcieli za pomocą kamienia jakimś sposobem zapanować nad orkami. Kapitan pojawił się, żeby to uniemożliwić. Postanowił, że sam odbierze kamień ludzi i przyjmie za niego odpowiedzialność. Nie ufał nikomu, sobie też nieszczególnie. Swojej połowicy wydał surowy rozkaz, żeby w chwili, gdy Kapitan zacznie zachowywać się dziwnie i niewytłumaczalnie, uderzyła go w głowę i wysłała w ostat- nią podróż. Kamień miała posłać razem z nim do morza. Z powodu naglącej sytuacji Kapitan odbył podróż przez Portal, czego zazwyczaj nie robił. Wolałby pożeglować do Vinnengael włas- nym statkiem, ale choć statek był chyży, nie dowiózłby go na czas ceremonii. W Portalu było duszno, ciasno i — ponieważ nie widziało się wody — niewygodnie. Razem z załogą spiesznie pokonał kory- tarz w szarej skale, która wcale nie była skałą. Całą drogę biegli. Zanim dotarli do końca, Kapitan spocił się i zadyszał, nie od biegu, od którego nie przyspieszyłby mu nawet oddech, ale od strasznego uczucia, że Portal zamknie się i go połknie. Obraz ten skojarzył mu się z widzianym kiedyś wężem pożerającym w całości szczura. Załoga czuła się tak samo. Kiedy doszli do Vinnengael, wielu potykało się ze strachu. Na szczęście znaki przed podróżą były sprzyjające: w dniu, kie- dy orkowie otrzymali wiadomość o Kamieniu Władzy, święta góra wypuściła kłęby pary. Długie sznury pelikanów lecących na północ utwierdziły szamankę w przekonaniu, że orkowie powinni udać się w drogę. Kapitan przypomniał o znakach swoim ludziom, aby pod- trzymać ich na duchu. To oraz kłótnia z ludźmi, kiedy już wyszli z Portalu — Kapitan poinformował strażników Portalu, że nie zapłaci myta, gdyż nigdy nie płaci myta i żaden człowiek nie zmusi go do zapłacenia — przyczyniło się do poprawienia humoru Kapitana. Ludzcy żołnierze przerwali sprzeczkę. Myto zostało opłacone z sakiewki króla Tamarosa. Żołnierze dali Kapitanowi eskortę do pałacu. — Kapitanie Kapitanów — rzekł król Tamaros, kładąc dłonie na biodrach i krótko, gwałtownie skinął głową, co było przywita- niem na sposób orków. — Witaj w Vinnengael. Twoje przybycie jest dla nas zaszczytem. Kapitan oparł dłonie na biodrach i skinął głową. Orkowie uważają ludzki zwyczaj podawania rąk za obraźliwy. Orkowie dotykają się wyłącznie wtedy, gdy chcą okazać uczucie połowicy (dopiero po ceremonii godów), ukołysać dziecko (tylko do czasu, kiedy dziecko staje się na tyle duże, by potrafiło samo chodzić), pomóc rannemu orkowi lub walczyć z godnym przeciwni- kiem. (Niegodnych przeciwników zabija się za pomocą broni.) Or- kowie uważają, że wyrządzają przeciwnikowi zaszczyt, gdy duszą go gołymi rękami. Niestety, ofiara nie może go docenić. Król Tamaros przedstawił Tarczę Boskiego, który miał przyjąć Kamień Władzy w imieniu Boskiego. Przedstawił Wodza Wodzów Klanów, którego udało się odszukać i skłonić do przybycia. Kapitan skinął głową elfowi, po czym skinął i szeroko uśmiech- nął się do krasnoluda. Orkowie lubią krasnoludów, uważają ich za jedyną obok siebie rasę prawdziwie godną, by zamieszkiwać ten sam świat. Elfy i ludzie mają swoje określone miejsce w hierarchii krasnoludów — głównie jako źródło zysku. Ogólnie rzecz biorąc, są jednak uważani za gatunki gorsze, które z czasem wymrą — nie wskutek jakiegoś aktu agresji, ale z własnej głupoty. — Moi synowie, następca tronu książę Helmos i książę Dag- narus. Kapitan nie skinął. Przyjrzał się następcy tronu z litością i pew- ną dozą niecierpliwości. — Dla tego człowieka znaki były bardzo złe — morze się zapa- liło — oznajmił Kapitan. — Wy mimo wszystko zrobiliście z niego Lorda Dominium, najpotężniejszego wojownika. Do tego nazywa się Lordem Smutku. Typowo po ludzku. — Kapitan potrząsnął głową. Król Tamaros chyba nagle ogłuchł, gdyż zdawało się, że nic nie usłyszał. — Orkowie nie znają smutku — ciągnął nieco głośniej Kapitan. — Smutek to kulenie się w kącie i bezradny szloch, gdy bogowie wymierzą cios. Lepiej wstać, potrząsnąć groźnie pięścią i żyć dalej. — Kapitan stuknął się w pierś. — Między nami orkami taki pecho- wy wojownik jak ten tu Helmos zostałby wygnany z plemienia, na poszukiwanie lepszego znaku. Widząc, że uprzejma głuchota nie pomoże, Tamaros spróbował zmienić temat. — Książę Helmos ma korzenie — rzekł król. — Jego korzenie są w jego ojczyźnie. — Korzenie! — prychnął Kapitan. — My, orkowie, nie mamy korzeni. Ani wy, ludzie. Drzewa mają korzenie. My mamy nogi, i to nie bez powodu — chodzi o wybór. Drzewo nie ma wyboru. Musi żyć tam, gdzie padło jego nasienie. A jeśli wzrostowi drzewa prze- szkadza cień większego, silniejszego drzewa? Nie może się ruszyć. A jeśli pragnie wody, której nie może dosięgnąć? Drzewo ginie. Nie może się wyrwać z korzeniami i przenieść na lepsze miejsce. A wy, ludzie, mówicie o „korzeniach", jakby to było coś dobrego, cennego. Ale nie dla orków ani krasnoludów — mówił Kapitan, uśmiechając się do Dunnera. — Jeżeli tam, gdzie jesteś, życie nie jest dobre, pakuj manatki i ruszaj w drogę. Gdzieś słońce świeci ja- śniej, a woda płynie swobodniej. Trzeba to tylko znaleźć. — Być może — odparł uprzejmie król Tamaros. — Ale na na- stępcy tronu ciąży odpowiedzialność wobec jego ludu. Jego prze- znaczeniem jest być ich królem. — Co za bzdura! — powiedział Kapitan. — Niech królem bę- dzie ktoś inny. Wy, ludzie, zawsze chcecie być królem. Niech kró- lem będzie ktoś, kto chce nim być, jeśli to go uszczęśliwi. Na przykład to młode książątko. Ty chcesz być królem, prawda? — zwrócił się Kapitan do Dagnarusa. — Nie dla ciebie smutki. Ork wypowiadał na głos swe myśli. Nie powiedział niczego, czego by wszyscy nie wiedzieli, jednak na jego słowa przez komna- tę przeszła fala niepokoju. Król Tamaros zmarszczył brwi i przybrał surową minę. Sprawy zaszły za daleko. — Książę Dagnarus doskonale rozumie położenie młodszego syna, Kapitanie — przemówił król tonem nagany. — Wie, że jego starszy brat zostanie pewnego dnia królem i całym sercem popiera Helmosa. Książątko stało z pochyloną głową i spuszczonym wzrokiem, jak przystało na dobrze wychowane ludzkie dziecko. — To prawda, Kapitanie, nie chcą być królem. Inaczej mu- siałbym życzyć mojemu bratu nieszczęścia, a to byłoby straszne. Bogowie pokaraliby mnie za takie złe pragnienia. Ale Kapitan nie dał się zwieść. Zauważył błysk w tych zielo- nych oczach. „Kłamstwa, same kłamstwa". Ludzie bezustannie kła- mali — sobie nawzajem, a co gorsza, także sobie samym. Orkowie nigdy nie kłamią. Ich słowa są prawdą, przynajmniej w danej chwili. Jeżeli okoliczności ulegają zmianie, może wyłonić się nowa praw- da, w świetle której stara prawda wydaje się kłamstwem. Ale orko- wie wiedzą, że to co innego. Nie ich wina, że inni tego nie pojmują. Kapitan rozejrzał się po komnacie, w której nie było okien. Nie widział przestrzeni, powietrza i zaczynało mu się robić duszno. Wieczorem będzie odpływ. Dobry czas na żeglowanie. Chciał to wykorzystać. — No, to dajcie mi mój kawałek kamienia — powiedział Kapi- tan. — Powiedzcie mi, co mam z nim zrobić, jeśli nie rzucić rybom, i ruszam w drogę. Żeglujemy z wieczornym odpływem. I znów jego słowa wprawiły wszystkich w konsternację. Ludzie byli oburzeni. Nie dostanie Kamienia Władzy. To Kamień Władzy, a nie jakiś tam odłamek skały. I jak to? „Rzucić go rybom"? Wszak to święty skarb! Przecież Kapitan zna jego wartość! — Skąd mam znać? Jeszcze go nie widziałem — oświadczył Kapitan ze złością. — Ten kamyk należy do orków, tak? Tak mówił wasz posłaniec. Bogowie dali go wam, ludziom, żebyście przekaza- li go orkom. Zatem orkowie mogą z nim uczynić, co zechcą, a jeśli zechcą wrzucić go do oceanu albo do wnętrzności świętej góry, to właśnie to zrobią. Więc jeśli kamyk jest nasz, królu Tamarosie, daj mi go. Krasnoludy śmiały się, gdy Dunner przetłumaczył wodzowi sło- wa orka. Elf, Tarcza, stał pogrążony w wyniosłym milczeniu, ze znudzoną miną. Ministrowie i inne ludzkie płotki kłębiły się wokół Kapitana, paplając coś. Nie zwracał uwagi na drobnicę. Wbił wzrok w króla. — Kapitanie — przemówił król Tamaros, przywołując cierpli- wość. — To prawda, że Kamień Władzy należy do orków. Kiedy go zobaczysz i dotkniesz, poczujesz jego magiczną moc i będziesz wiedział, jak go użyć, aby pomóc swojemu ludowi. Jako że jest to dar bogów, musimy uczcić bogów uroczystością i modlitwą, po- dobnie jak wy czynicie przed wyruszeniem w rejs, aby prosić bo- gów o szybką i zyskowną podróż. Kapitan był pod wrażeniem. Słyszał wcześniej, że król Tamaros jest mądrym człowiekiem, ale dotychczas lekceważył to. Zdziwił się, że Tamaros wie o orkowym zwyczaju modlitewnej ceremonii i że odnosi się do niego z szacunkiem. Kapitan zdziwił się także, że słowa człowieka brzmiały rozsądnie. — Dobrze więc — zgodził się niechętnie Kapitan. — Kiedy jest ta ceremonia? — Odbędzie się jutro — powiedział król. — W Świątyni. Kapitan skrzywił się. Odpływ minie, ale przypuszczał, że nic się na to nie poradzi. Jednak zawsze będzie następny odpływ i na to or- kowie mogli liczyć. — Będę — rzekł. — Jeżeli znaki będą pomyślne. Jeśli nie — wzruszył ramionami — nie przyjdę. A teraz potrzebuję napełnić brzuch jedzeniem. Fale ponownie zmarszczyły powierzchnię. Troska odbiła się na twarzach wszystkich zebranych, z wyjątkiem krasnoludów, które chichotały w brody. Nawet elf pozwolił sobie na cień uśmiechu. — Jeszcze nie pora... — zaczął król Tamaros. — Ba! — Kapitan miał dość. Już i tak zirytowany głupotą ludzi, nie zamierzał dać się za- głodzić. Obrócił się na pięcie z zamiarem powrotu do zamieszkanej przez orków części miasta, gdzie mógł dostać jedzenie niezależnie od pory dnia. Następnego dnia, kiedy jadł śniadanie — zupę z rybich wnętrz- ności i suchary — Kapitan posłał po miejscową szamankę, żeby od- czytała znaki. Szamanka przybyła natychmiast, przemoczona, gdyż nad miasto Vinnengael nadciągnęła ulewa. Usiadłszy bez ceregieli naprzeciwko Kapitana, szamanka przy- jęła poczęstunek w postaci zupy i zajadała ją z apetytem, o czym świadczyło głośne siorbanie. Odsuwając miskę na bok, na znak, że skończyła, szamanka — imieniem Morga — zaczęła odczytywać znaki. — W nocy była burza — powiedziała. — To zły omen. Ale łodzie, które rankiem wypłynęły na ryby, wróciły ze wspaniałym połowem — czterema pełnymi beczkami. Towarzyszyły im czte- ry delfiny ocierające się o boki łodzi. Albatros czterokrotnie okrążył maszt. To wszystko dobre znaki. Kapitan skinął głową, by pokazać, że rozumie. — Jak więc sądzisz, szamanko? Mam iść na ceremonię? Mam przyjąć kamień? Nie podobała mi się ta nocna burza ani ta ulewa, jakby bogowie wyczerpywali wodę z zęzy. — Oto, jak odczytuję znaki, Kapitanie — rzekła Morga. — Bu- rza i deszcz to rzeczywiście niedobrze, ale skoro nasz połów był dzisiaj udany, to znaczy, że złe znaki są nie dla nas. Gdyby tak było, zarzucilibyśmy sieci i wyciągnęli je puste. Znaki mówią, że powi- nieneś pójść na ceremonię. A co do kamienia: jak mówisz, zostanie podzielony na cztery części. Mamy cztery delfiny, cztery okrążenia albatrosa, cztery beczki ryb. Znaki mówią, że — jak na razie — te słowa wymówiła z naciskiem — powinieneś przyjąć czwartą część kamienia. — Jak na razie? — Kapitan przyglądał się jej z powątpiewa- niem. — Musimy być ostrożni, Kapitanie — przestrzegła Morga. — Deszcz ciągle pada. Znaki mogą się zmienić. Musimy mieć pew- ność, że burza nie była dla nas. — Oczywiście. Pójdziesz ze mną na ceremonię — rzekł Ka- pitan. — Tak jest, panie — odparła szamanka. Ceremonia była dokładnie tak długa i nudna, jak Kapitan prze- widywał. Co więcej, kazano mu siedzieć na podwyższeniu blisko ołtarza, co znaczyło, że setki ludzi obecnych na ceremonii będą się na niego gapić. Jak dotąd jedynym zabawnym zdarzeniem była sprzeczka Kapitana z magiem zarządzającym przebiegiem uroczy- stości w związku z obecnością szamanki u jego boku. Mag oświadczył, że szamanka jest osobą niepożądaną, nie jest dygnitarzem i nie przygotowano dostatecznej liczby krzeseł, a stać nie może, ponieważ król będzie siedział — wierutne bzdury, oczy- wiście. Kapitan zerknął na scenę, zauważył stół oraz stojące przy nim masywne dębowe krzesło. Ponieważ na krześle nikt nie sie- dział, Kapitan dźwignął je, przeniósł przez scenę i z łoskotem po- stawił obok swojego. Gestem kazał szamance usiąść. Mag omal nie zemdlał. Krzesło należało do Najwyższego Maga! Nikt inny nie mógł go używać! Musi je odstawić na miejsce! Kapitan rozzłościł się. Krzesło to krzesło. Służy do posadzenia zadka. Czy zadek tego maga jest jakiś wyjątkowy, że wymaga spe- cjalnego krzesła? Czy ten mag uważa swój zadek za lepszy od zad- ka szamanki? To wywołało wybuch śmiechu wśród krasnoludów. Wódz kras- noludów musiał aż odejść za kulisy sceny, gdzie jego strażnicy kle- pali go po plecach, by odzyskał oddech. Młode książątko uśmiech- nęło się, lecz na karcące spojrzenie towarzyszącego mu elfa pochy- liło głowę i ukryło uśmiech w koronkowym kołnierzu. Na to wszystko pojawił się Najwyższy Mag. — Witam szamankę. Może zająć moje krzesło — powiedział uprzejmie Reinholt. — Jestem zaszczycony, że mogę je jej odstąpić. Dla mnie przyniosą inne. Po zakończeniu tej awantury otwarto drzwi i weszli lordowie oraz damy dworu, a za nimi tyle pospólstwa, ile się zmieściło. W budynku zaczęło cuchnąć ludźmi. Kapitan z rezygnacją poddał się losowi, zadowolony, że wpadł na pomysł wysmarowania się olejem rybim, aby zabić ten smród. Kapitan drzemał podczas modlitw i przemówień, budząc się tyl- ko raz na jakiś czas, by popatrzeć na szamankę i przekonać się, czy zauważyła jakieś znaki. Za każdym razem, kiedy na nią spoglądał, wzruszała ramionami, zataczała oczami i kręciła głową. Żadnych znaków. Ale czego można się było spodziewać, skoro tkwili zamk- nięci w budynku, odcięci od żywiołów, które mówią wyraźnie, jeśli się umie słuchać. Kapitan słyszał deszcz bębniący o Świątynię ni- czym wojenne werble. Czy ludzie naprawdę sądzili, że bogowie przerwą żeglowanie statkiem świata, aby tego wszystkiego wysłuchiwać? Gdyby nikt nie trzymał steru, statek świata musiałby dryfować bez celu, osiąść na mieliźnie albo rozbić się o brzeg. Orkowie wiedzą, że bogowie są zajęci, i szanują to. Kiedy orkowie rozmawiają z bogami, a czy- nią to tylko w razie największej konieczności, mówią zwięźle. Kapitan znów zasnął. Obudził się, kiedy szamanka szturchnęła go łokciem w żebra. Usiadł wyprostowany, czujny. Król Tamaros stał przed ołtarzem, gdzie spoczywał kamień nakryty purpurowym aksamitem obrze- żonym złotem. Książątko, Dagnarus, stał z ojcem przy ołtarzu. Król wyciągnął rękę i zdjął aksamitną narzutkę. Kapitan był pod wrażeniem. Ludzie nazwali to „kamieniem", co dla niego było jednoznaczne z „kamykiem" — słowem, które irytowało ludzi. Lepszym określe- niem byłby „klejnot". Gdyby ludzie powiedzieli mu, że chcą mu dać klejnot, może potraktowałby sprawę poważniej. Kamień Władzy był w istocie jednym z najpiękniejszych klejno- tów, jakie Kapitan widział w swoim długim życiu. Idealna pirami- da, na której gładkich bokach tańczyły tęcze. Szamanka westchnęła i kiwnęła głową. Jak na razie, znaki były dobre. Bardzo dobre. Ale deszcz wciąż padał. Kapitan pozostał czujny. Król Tamaros wyciągnął dłoń nad Kamieniem Władzy. Jego modlitwa była krótka i do rzeczy. Kapitan wysłuchał jej z aprobatą. — Ja, Tamaros, król Vinnengael, wzywam bogów, aby podzie- lili ten Kamień Władzy, by przez jego podział nasze cztery rasy stały się jednością. Kapitan poczuł, że króla otacza moc bogów. Z przejęcia wstrzy- mał oddech. Szamanka z szacunkiem pochyliła głowę Rozległo się bicie w dzwony, cztery różne dźwięki, a wszystkie szlachetne. Przy każdym uderzeniu dzwonu na kamieniu pojawiała się rysa. Pirami- da otworzyła się jak kwiat. W blasku świec zamigotały cztery kry- ształowe wierzchołki. '.'.,. u • Publiczność westchnęła. Zebrani na scenie byli przejęci naboż- nym podziwem, nawet elfy, które tym razem nie usiłowały ukryć swojego zachwytu. , Król Tamaros zmówił modlitwę dziękczynną - którą Kapitan znów przyjął z aprobatą, czując, że bogowie zasłużyli sobie na nią. Król wziął jedną część diamentu z ołtarza i podnosząc ją wysoko, żeby wszyscy mogli zobaczyć, powiedział donośnie: L Bogowie dają tę część Kamienia Władzy naszym przyja- ciołom i braciom, elfom. Wręczył diament książątku. Dagnarus przyjął go z rozszerzonymi oczami. Był bardzo blady, przejęty powagą ceremonii oraz spoczywającą na nim odpowie- dzialnością. Przyjąwszy kamień, odwrócił się, po czym krocząc po- woli i godnie, zaniósł diament Tarczy Boskiego. Tarcza był tak poruszony, że przygładzając szaty, padł na kolana. - W imieniu Boskiego ja, Tarcza Boskiego, przyjmuję Ka- mień Władzy. Niech nasi przodkowie zaniosą bogom nasze dzięki za ten dar. Książątko zaniosło kolejny diament krasnoludom. Wódz krasnoludów nie ukląkł. Krasnoludy przed nikim me zgi- nają kolan, nawet przed bogami. Wódz krasnoludów zmierzył kry- ształ spode łba, gdyż krasnoludy odnoszą się do magu nieufme. Pragnął go głównie dlatego, że inni też otrzymywali swój kawałek, a także dlatego, że mu się prawowicie należał. Ale wzdragał się przed dotknięciem go. Publiczność zaczęła szemrać. Na policzki książątka buchnął ru- mieniec. Spod rzęs zerknął na ojca, licząc na jakąś wskazówkę. Najwyższy Mag odkaszlnął lekko, choć z naganą, czego jednak krasnolud w ogóle nie zauważył; przyzwyczajony do grzmotu ko- pyt o ziemię, zareagowałby dopiero na dźwięk rogu. Wreszcie kras- nolud rozwiązał problem: ręką uczynił gwałtowny gest, którym przekazywał diament Dunnerowi Bezkonnemu. Dunner uśmiechnął się do książątka. Widać było, że lubi chłopca. Kapitan zapisał to jako kolejny plus na koncie książątka. Dagnarus uśmiechnął się, podając kryształ Dunnerowi, który w imieniu swe- go wodza przyjął go pochyleniem głowy i gorączkowym, niemal niezrozumiałym dziękczynieniem wypowiedzianym do bogów. Dun- ner, jak widział Kapitan, złapał diament kurczowo, jak tonący ork, który chwyta się liny. Po pomarszczonym policzku krasnoluda spły- nęła łza i znikła w brodzie. Dunner patrzył prosto przed siebie, ale było jasne, że nie widział, co się dzieje wokół. Wódz krasnoludów z ulgą skinął głową. Nadeszła kolej orków. Kapitan stanął w całej swej okazałości. Dagnarus ostrożnie ujął diament i zaniósł go Kapitanowi, który pra- wie nie zwracał uwagi na ludzkie dziecko. Kapitan wpatrywał się żarliwie w klejnot. Odwrotnie niż krasnolud, pragnął wziąć cenny przedmiot w dłonie, przyjąć go w imieniu swego ludu, lecz pozostała nie rozwiązana kwestia złych znaków. Deszcz padał coraz mocniej. Kapitan spojrzał na szamankę. Siedziała na krześle Najwyższego Maga (ledwie się w nim mie- szcząc, gdyż była to potężnie zbudowana kobieta ork) i długo pa- trzyła w kryształ. Słyszała deszcz, budynek zdawał się od niego drżeć. W końcu uniosła wzrok, popatrzyła na Kapitana, westchnęła i skinęła głową. Kapitan ujął diament w dłonie. — Dziękuję wam, bogowie — powiedział i usiadł. Wśród publiczności ktoś zachichotał nerwowo. Kapitan trzymał diament ostrożnie, niczym jeżowca, obawia- jąc się jego ukrytych igiełek z jadem. Przedtem wyczuwał magię w świętych przedmiotach — w kamieniach wyrzucanych przez świętą górę. Orkowie czczą takie kamienie. Są przez nich noszo- ne jako amulety, umieszczane na statkach i używane w uzdrawia- niu. Jednak nigdy nie czuł mocy tak silnie, jak w tym cudownym klejnocie, od którego pulsowało całe ciało — wrażenie dziwne, ale nie przykre — od dłoni przez ramiona aż do serca, a stamtąd dalej. Poczuł jak przenika go wielka radość i energia, uniesienie. Gdyby zapragnął, wzleciałby w powietrze, wdzięcznie niczym rybitwa. W głowie rmgotały mu tysięczne wizje, zbyt liczne, by je zrozu- mieć Gdyby zamknął oczy i skoncentrował się, odróżniłby je, ale na razie nie mógł tego uczynić. Musiał uważać na znak, ostateczny ^Ostatnia część kamienia miała trafić do ludzi, których reprezen- tował następca tronu książę Helmos, Lord Smutku. Dagnarus ujął ostatnią ćwiartkę diamentu i zaniósł go swojemu bratu. Dziecko było ślicznym pacholęciem, następca tronu - przystojnym męż- czyzną W rzeczywistości nie łączyło ich zbytnie podobieństwo ro- dzinne' ale publiczność wolała je widzieć. Gdy bracia stanęli na- przeciw siebie, z widowni popłynęły zachwyty i westchnienia. Da- gnarus uśmiechnął się do starszego brata, który z kolei z miłoscrą uśmiechnął się do niego. Dagnarus uniósł Kamień Władzy. Helmos wyciągnął po niego 'C — 1 co? — zapytał znienacka Dagnarus, natknąwszy się na Ga- retha. — Znalazłeś go? — Króla nie ma w pałacu — odparł Gareth. Dagnarus zmierzył przyjaciela wzrokiem. — Nie ma go? Więc gdzie jest? — Rozejrzał się. — I gdzie jest Silwyth? — Uciekł — powiedziała Valura, a w jej zwykle pozbawionym życia głosie zabrzmiała emocja, nutka mrocznego triumfu, jakby zwyciężyła wroga. — Elf cię zdradził, ukochany. Nie myśl o nim więcej. Dagnarus patrzył ze zdumieniem, z niedowierzaniem. — To prawda — potwierdził Gareth. — Silwyth odszedł. Kazał ci powiedzieć... — Nie obchodzi mnie, co mówi ten zdrajca! — warknął dziko Dagnarus. — Gdzie jest król? Gareth spuścił wzrok. — Słudzy — ci, którzy nie umknęli — myślą, że może być na murach ze swoimi żołnierzami. — Helmos w pobliżu bitwy? — Dagnarus prychnął szyderczo. — Wątpię. Kłamiesz. Zrobiłbyś wszystko, żeby go ochronić. Ale to bez znaczenia. Teraz sam wiem, gdzie go znaleźć. Jego żona powie- działa: „Tam, gdzie jego miejsce". Oczywiście. Jest w Świątyni. Mój brat pobiegł z płaczem do bogów. Na zewnątrz pałacu dym był o wiele gęstszy. W ognistych po- dmuchach przeciągających przez miasto zgliszcza rozżarzały się do czerwoności. Wojownicy walczyli i ginęli przy oślepiającym bla- sku. Dudniący odgłos, nieregularny i głośny, niczym bicie niespo- kojnego serca, wywoływał drgania ziemi. — Co to jest? — zapytał bojaźliwie Gareth, zasłaniając usta i nos peleryną. — Taran — odrzekł z satysfakcją Dagnarus. — Shakur przebija się przez główną bramę. Wokół nich kłębili się ludzie, żołnierze uciekający z bitwy, bie- gnący w bitwę i zatrzymujący się, aby wykłócać się czy też zakli- nać do powrotu uciekających; matki płaczące, aby ktoś odnalazł ich zaginione dzieci; mężowie gorączkowo szukający całych rodzin, które znikły. Wpadali na Garetha, popychali go, potrącali i obijali się o niego. Jeden żołnierz, pijany bitewnym szałem, zaatakował Valurę. Nawet nie dobyła miecza, lecz jednym uderzeniem pięści zgniotła jego czaszkę w stalowym hełmie. Ale mimo paniki nikt nie odważył się podejść do Dagnarusa. Otaczała go Próżnia, tworzyła wokół nie- go wyspę spokoju, na której stał w suchych butach, gdy na jej brze- gu rozbijały się fale chaosu. Podążał prędko ku Świątyni: wycięta z czerni sylwetka na tle płomieni. Dagnarus nie zasłaniał nosa przed dymem, lecz wdychał zapach śmierci i zniszczenia, jakby to było święte kadzidło. — Oczywiście będziemy musieli odbudować Vinnengael — powiedział w drodze. — Powstanie z popiołów, odrodzone, dzie- sięć razy piękniejsze. Zbuduję takie miasto, że mój ojciec poczuje dumę! — Nie tędy! — zawołał Gareth, wskazując, gdyż Dagnarus nie- siony butą chciał wstąpić prosto na schody Świątyni. — Patrz! Drzwi Świątyni zatarasowali magowie wojny. Około dwudzie- stu z nich tworzyło półkole. Promieniowała od nich magiczna tar- cza, która oświetlała ich miękkim białym blaskiem, jakby pośród jaskrawych płomieni umierającego słońca zaświecił księżyc. Wi- dok magów wojny sprawił, że Dagnarus przystanął. — Nawet ty nie pokonasz ich wszystkich! — rzekł Gareth, sta- rając się przekrzyczeć wrzaski tłumu. — Nie, masz rację — odparł Dagnarus, mierząc ich chłodnym spojrzeniem. — To dopiero idioci, strzec Świątyni, kiedy potrzebni sana murach. Ale kiedy ja zostanę królem, to się zmieni! Wejdzie- my od tyłu. Założę się, że nikt nie pomyślał o ustawieniu straży na tyłach. Spiżarnia była strzeżona przez zaledwie kilku magów, których skierowano do odpędzenia szabrowników, tych, którzy wykorzy- stują każde nieszczęście i zamęt, aby ukraść, co tylko zdołają. Ta garstka magów nie mogło powstrzymać Lorda Próżni i Vrykyla. Garęth starał się nie przyglądać zmiażdżonym ciałom, przez które przechodził. Bał się, że kogoś rozpozna, i w istocie zdawało mu się, że widział ich dawnego nauczyciela, Evarista. Gareth zabronił sobie o tym myśleć. W jego duszy panował taki zamęt, taka trwoga i niepokój w związku ze zbliżającą się konfron- tacją brata przeciw bratu, księcia przeciw królowi, że nie mógł po- święcić ani jednej myśli, ani jednej troski niczemu innemu. Weszli do świątynnej spiżarni. Ponieważ była położona pod ziemią i nie miała okien, było tu stosunkowo niewiele duszącego dymu. Dagnarus zatrzymał się. — Wiesz, gdzie jest Portal? — zapytał, rozglądając się, jakby sądził, że Portal Bogów może się znajdować między gąsiorami z wi- nem, serami, martwymi kurczakami i zakrwawionymi płatami mięsa. Zwrócił się do Garetha, który wiedział, że to pytanie padnie, i ze stra- chem go oczekiwał. — Gdzie jest Portal? — powtórzył ze złością. Jak łatwo byłoby powiedzieć, że się nie wie! Ale Dagnarus prze- cież mu nie uwierzy. Ktoś, kto tak jak Gareth spędził w Świątyni długie lata, musiał wiedzieć, gdzie jest Portal Bogów. — Tak, Wasza Wysokość. Wiem. — Co? — zapytał poirytowany Dagnarus. — Nie mamrocz! — Wiem. — Więc zaprowadź mnie tam. Gareth zawahał się. Oczy Dagnarusa zwęziły się niebezpiecznie. — Obiecaj... Obiecaj, że go nie zabijesz — wykrztusił w końcu Gareth. — Zabić go! Oczywiście, że go nie zabiję! — zawołał wy- trącony z równowagi Dagnarus. — Nie jestem potworem! To mój brat. Poza tym chcę, żeby był świadkiem mojego triumfu, mojego zwycięstwa! Dobrze go wykorzystam. Może nawet pozwolę mu pozostać Lordem Dominium. Wszyscy oni znajdą się pod moją władzą i on może mi się przydać. Nie, Łato. Wystarczy, że Helmos przekaże mi Kamień Władzy, a ucałuję go w oba policzki i przy- cisnę do piersi. — Wiesz, że raczej umrze, niż to zrobi — powiedział Gareth. — Posłuchaj, Łato! — Dagnarus schwycił Garetha za ramiona, ścisnął je boleśnie, przyciągnął go do siebie. Wilcza przyłbica hełmu wbiła się Garethowi w twarz, jej kanty zakłuły. — Znajdę ten Por- tal. Przeszukam Świątynię od piwnic po dach, jeśli będzie trzeba, zburzę ją tak, że nie zostanie kamień na kamieniu. Ale znajdę go. I wiedz jedno. W tej chwili jestem zadowolony z mojego sukcesu i w miłosiernym nastroju. Ale jeśli będziesz mi się sprzeciwiał, jeśli będę musiał zburzyć Świątynię, aby znaleźć mojego brata, dobry nastrój mi minie. Mój gniew i zdenerwowanie będzie rosło z każdy- mi nadaremnie otwartymi drzwiami i, zanim go znajdę, będę miał ochotę chwycić go za gardło i udusić. Zatem jak będzie, Łato? Za- prowadzisz mnie do mojego brata? — Zaprowadzę — zgodził się Gareth. „Ostatecznie może tak będzie lepiej — pomyślał. — Przynaj- mniej będę obecny przy rozmowie, inaczej wściekły Dagnarus mógłby mnie zostawić albo nawet od razu zabić". Gareth nie posługiwał się dotąd magią, nie było takiej potrzeby. Miał dużo siły. Wiedział, że Helmos nigdy nie odda Kamienia Władzy, ale może Garethowi uda się ocalić jednego brata przed nim samym, a drugiego wbrew niemu samemu. Szybko i pewnie poprowadził przez Świątynię do samego jej środka. Poprowadził Dagnarusa do Portalu Bogów. PORTAL BOGÓW Helmos siedział na łóżku w celi, która była Portalem Bogów, a w dłoni mocno zaciskał Kamień Władzy. Nie modlił się już do bo- gów o pomoc. Nie przyjdą. Nie spadną na mury Vinnengael i nie odepchną wroga płomienistymi mieczami do wtóru złotych trąb. I nagle pomyślał: „A dlaczego mieliby to robić?" To pytanie całkowicie go zaskoczyło. Zastanowił się nad nim. „Oczywiście, że powinni — pomyślał najpierw. — Dlaczego? Ponieważ ich o to proszę. Ponieważ miasto jest moje i chcę je za- chować". „Ale bogowie nie zbudowali murów. Bogowie nie uprawiali zie- mi i nie zbierali plonów. Bogowie nie umieścili ksiąg w bibliotece i łóżek w szpitalu. Tak, bogowie dali nam magię, aby leczyć przy- bywających do szpitala, podobnie jak bogowie dostarczyli kamie- nia na mury i oczu do czytania ksiąg. A kto odpowiada za mury, księgi, łóżka? Ci, którzy dali nam środki do ich wykorzystania, czy my, którzy je stworzyliśmy?" „Bogowie dali nam Portale, abyśmy mogli podróżować do krain naszych braci i lepiej ich poznać. A co my zrobiliśmy? Powodowa- ni strachem zamknęliśmy je na głucho!" Otworzył dłoń i popatrzył na Kamień Władzy. Przywołał wspo- mnienie ceremonii i kamień w dłoniach ojca — idealny diament, bez skazy, gładki. Helmos ujrzał, jak rozdziela się na czworo i za- raz zobaczył to, co widział jego brat — pustkę pośrodku, Próżnię powstałą w miejscu, gdzie kamień się rozdzielił. Helmos patrzył w Próżnię, przepełniony wstrętem i lękiem; przez chwilę zdawało mu się, że pustka wchłonie w siebie całe światło, piękno i prawdę świata. — Nie — powiedział głośno. — Nie pozwolę na to. Spojrzał prosto w ciemność, bez trwogi, i choć ciemność była przytłaczająca i straszna, przy zewnętrznej krawędzi dostrzegł czte- ry malutkie punkciki światła. Cztery punkciki światła, które nie przestaną jaśnieć. Jak gwiazdy — im głębsza ciemność, tym jaśniejszym blaskiem świecą. Bogowie nie mogli go ocalić, nie mogli ocalić Vinnengael. Czło- wiek musi sam ocalić się lub zgubić, jak woli. Rodzice uczą dziec- ko chodzić. Patrzą, jak się przewraca, uderza w główkę. Słyszą jego płacz i widzą, jak wyciąga rączki, aby je podnieść. Rodzice odma- wiają, choć sprawia im to ból. Dziecko musi iść samodzielnie. Helmos doznał absolutnej pewności, że bogowie w istocie odpo- wiedzieli na jego modlitwy. Nie odpowiedzieli w taki sposób, jak chciał. Nie porwali go na ręce z twardej podłogi, nie ucałowali i przytulili, nie ochronili. Musi iść samodzielnie i choć pochłonie go mrok, tak jak noc pochłania dzień, bogowie dali mu sposób na przetrwanie ciemności i doczekanie świtu. — Przebacz mi, ojcze — rzekł miękko Helmos, a w oczach wezbrały mu łzy. — Przebacz, że w ciebie zwątpiłem. Tylko przez rozdzielenie kamienia, tylko przez zaakceptowanie, zrozumienie i uszanowanie dzielących nas różnic możemy mieć nadzieję, że ka- mień znów stanie się jednością. Ty wiedziałeś, że jeśli tego dokona- my, jeśli zdołamy, kamień rozdzielony będzie silniejszy niż cały. Helmos zdjął z szyi łańcuch z Kamieniem Władzy. Przyłożył wargi do kamienia, ucałował go z szacunkiem, po czym umieścił go na ołtarzu. Tam go zostawił, a sam podszedł do drzwi wiodących z powro- tem do świata, do mroku. Szedł sam, lecz wiedział, że jego kroki obserwują przez łzy ko- chający rodzice. Najwyższy Mag słyszał, że zwierzęta potrafią przewidzieć strasz- liwe trzęsienia ziemi. Podobno psy stają się niezwykle podniecone. Nie mogą usiedzieć w jednym miejscu, ale muszą bez końca cho- dzić, a jeśli się je zamknie w pomieszczeniu, skomlą i drapią do drzwi, starając się uciec na zewnątrz. Stada ptactwa fruną nagle w powietrze, zanim ziemia zacznie drżeć. Jeśli to była prawda, Naj- wyższy Mag wiedział, co zwierzęta czują. Może nie dokładnie trzęsienie ziemi. Przynajmniej nie na ziemi. Jednak sama tkanina magii stała się niepewna. Już na początku bit- wy wyczuł drobniutkie pęknięcia, rozdarcia i drgania, które potem zdawały się nabierać mocy i gwałtowności. Chociaż był w swoim gabinecie, myślami znajdował się w innej części Świątyni, w Porta- lu Bogów, z Helmosem. Reinholt często spoglądał na drzwi gabine- tu, sądząc, że zaraz wejdzie król i powie, że wszystko jest w po- rządku. Bogowie pobiją wrogów i wrzucą Dagnarusa z powrotem w Próżnię. Jednak mijały godziny, a Helmos nie przynosił mu wieści. Naj- wyższy Mag był głęboko zaniepokojony. Kiedy ostatni raz rozma- wiał z królem, nie podobał mu się wyraz twarzy Helmosa. Był to wyraz twarzy kogoś, kto utracił wiarę, wyraz bezradności i rozpa- czy. Czy Najwyższy Mag doznawał gniewu bogów? Gniewu prze- ciwko wrogom? Czy też gniewu przeciwko tym, którzy ignorują ich ostrzeżenia? Reinholt chodził po gabinecie niczym nerwowy pies. Choć był tu sam, nie został odcięty od tego, co działo się w mieście. Prawie co minutę otrzymywał relacje od kurierów i z pewnością relacje te przyczyniały się do jego wzburzenia. Sam wygląd kurierów był wy- mowny, nie potrzebowali słów — ich szaty były podarte i zakrwa- wione, twarze czarne od sadzy i popiołu, w którym łzy wyżłobiły ślady. W końcu zaczął się obawiać pukania do drzwi i kiedy roz- legło się kolejne, w pierwszym odruchu chciał im powiedzieć, żeby sobie poszli. Poczucie obowiązku i odpowiedzialności przeważyło. Otworzył drzwi. W drzwiach stało dziewięcioro mężczyzn i kobiet, odzianych w futra i żelazo, uzbrojonych we włócznie niczym drzewa, o spo- kojnych twarzach. Wojownicy otaczali kruchą, skurczoną, drobną, przypominającą ptaszka kobietę o ciele pokrytym tatuażami. Najwyższy Mag zagapił się. Opamiętał się jednak i złożył niski, spóźniony ukłon. — Strażniczka Tabita! Twoja obecność jest dla mnie zaszczy- tem. Proszę, wejdź. W chwili gdy zapraszał ją do wejścia w jego progi, w jego duszy zapanował zamęt, rozpacz pomieszana z dziko trzepoczącą nadzieją. Spotkał Tabitę w dniu jej przybycia i widział wówczas nagie miejsce na jej głowie. Obecnie to miejsce było niemal całkowicie pokryte ta- tuażami opowiadającymi tragiczną historię bitwy o Vinnengael. Zo- stał jedynie niewielki pusty obszar, na samym czubku głowy. Koniec nadchodził szybko. Ona zaś przybyła, by być jego świadkiem. Tabita, drepcząc, weszła do gabinetu. Jej twarz była wesoła, wręcz ekstatyczna. Zbliżał się moment kulminacyjny jej życia. Jako obserwatorka życia uwieczniająca zdarzenia nie była poruszona okropnymi widokami, jakie widziała. Zasiadłszy na krześle z po- mocą Najwyższego Maga, który właściwie musiał ją na nie podsa- dzić, spokojnie patrzyła na koniec. Jej stopy dyndały nad krawędzią krzesła, daleko od podłogi. Przyjęła kilka sucharków i kielich wina, by. je w nim maczać. Je- dząc i pijąc, rozglądała się wokół bystrymi, przenikliwymi oczami. Przez ramię miała przewieszoną torbę z narzędziami potrzebnymi w jej fachu. Po skończonym posiłku wyjęła z torby specjalny nie- zmywalny inkaust oraz magiczny rylec i rozłożyła je na stole. Rylec nakłuje jej skórę, nakreśli na niej zawijasy, kreski i kropki, znaki, które odczytać potrafią jedynie kształceni w tej sztuce, pilnie strze- żonej przez Strażników Czasu. Dziewięcioro członków ochrony Omarah weszło do gabinetu: ustawili się pod ścianami i gdzie tylko znaleźli miejsce, ostrzami włóczni wydłubując dziury w boazerii. Stali cicho z pochylonymi pod niskim sufitem głowami, utkwiwszy oczy w swojej podopiecz- nej — Strażniczce Czasu. Najwyższy Mag jako gospodarz wcale się nie sprawdził. Jego lęk i niepokój pomieszany z nadzieją całkiem go sparaliżowały. Nie mógł już chodzić po pokoju, jeśli nie chciał się potknąć o stopy ochroniarzy, i zupełnie nie potrafił prowadzić uprzejmej rozmowy. Siedział i nerwowo podrygiwał, pukając palcami w stół. Tabita napełniła rylec inkaustem. Mijały minuty. Najwyższy Mag już ani chwili dłużej nie mógł znieść oczekiwania. Tkanina magii zdawała się skręcać coraz moc- niej. Magia była napięta niczym lina przeciągana przez dwie po- tężne siły. Żadna z sił nie chciała jej puścić, żadna nie śmiała pu- ścić, z obawy, że lina trzaśnie i zabije. Lina musiała pęknąć sama, gdyż nie mogła wytrzymać naprężenia. — Stosowna analogia — powiedziała Tabita, chociaż Najwyż- szy Mag nie wymówił jej na głos. — Strażniczko — rzekł zdesperowany Reinholt. — Czy mo- żemy ... czy możemy coś zrobić? — Ja tylko patrzę. Ja tylko zapisuję. — Poklepała się po głowie i zamachała nogami. — Ale podoba mi się twoja analogia. Największy Mag na powrót zapadł w ponurą obawę. Kilka chwil później ocknął się na odgłos kroków za drzwiami przedsionka. Ze- rwał się na nogi i z rozmachem otworzył drzwi. — Tak? — Wyszedł na korytarz. — Co się stało, Rodericku? — zapytał, rozpoznając przełożonego magów wojennych. — Jakie wieści? — Dagnarus jest tutaj, Najwyższy Magu! Jest w Świątyni! Idzie prosto do Portalu Bogów! — Oczywiście. — Reinholt westchnął ze zrozumieniem. — To dlatego magia jest ściągana, szarpana i naprężana, niemal do granic wytrzymałości. Między nimi dwoma musi dojść do konfrontacji. Nic nie mogę zrobić. Nikt nie może nic zrobić, żeby temu zapobiec. Bogowie nazwali Helmosa Lordem Smutku. To jego los. Przyjął go na siebie. Próbować go od niego uwolnić oznaczałoby pozbawić go triumfu. — Przygotowujemy się do ataku, Najwyższy Magu. Ja... — Nie! Nie atakujcie! — Ależ, Najwyższy Magu! — Mag wojny był zgorszony. — Nie możemy dopuścić... — To nie należy do nas! — Reinholt z trudem łapał oddech i ocierał spocone czoło. — Mamy inne, większe obowiązki. Musi- my ewakuować miasto! Mag wojny patrzył na niego z otwartymi ustami. — Ruszaj! Ty, pozostali magowie wojenni i wszyscy, jakich znajdziecie. Ruszajcie do miasta i każcie ludziom uciekać! Niech uciekają, jeśli mogą! Ewakuujcie szpital! Szybko, szybko! Mamy mało czasu! Najwyższy Mag zawrócił do gabinetu. Chciał ostrzec Strażnicz- kę Czasu, namówić ją do ucieczki, ale zobaczył, że ma zamknięte oczy. W dłoni trzymała rylec; właśnie podnosiła dłoń do pustego miejsca na głowie. — Obawiam się, że to miejsce... jest śmiertelnie niebezpieczne — powiedział cicho Najwyższy Mag, zwracając się do Omarah, gdyż nie śmiał przeszkadzać Strażniczce Czasu. Omarah spokojnie pokiwali głowami, niewzruszeni. Strażniczka zaczęła pisać. — To tutaj — powiedział Gareth, zatrzymując się przed ma- łymi drzwiami osadzonymi w nie wyróżniającej się niczym ścianie. — To jest Portal Bogów. Dagnarus popatrzył na drzwi z lekceważeniem. — To nic innego jak cela nowicjusza. — A jednak — powiedział poważnie Gareth — to jest Portal. — Był bardzo blady, przybity i drżący. — Twój brat jest w środku. Dagnarus zmierzył drzwi celi posępnym spojrzeniem. Zaczynał odczuwać emanacje, magia zapulsowała mu w dłoni. — Odejdź — nakazał oschle. — Wasza Wysokość! To zbyt niebezpieczne... — Odejdź! — krzyknął Dagnarus, odwracając się do Garetha. Jego oczy pociemniały, Gareth aż się przed nimi cofnął. — To spra- wa między moim bratem i mną— powiedział Dagnarus. — A skoro musisz wiedzieć, Łato, przyjacielu z lat młodości, nie całkiem ci ufam. Sądzę, że gdybyś mógł, uratowałbyś mojego brata. W sercu Garetha przemówiła prawda. — Gdybym mógł... — rzekł cicho. — Przynajmniej uczciwy z ciebie zdrajca — mruknął Dagna- rus. — Nie tak jak ten łajdak Silwyth. Valuro, zabierz mi sprzed oczu chłopca do bicia. — Mogę go zabić — zaproponowała. Martwy głos zabrzmiał dziwnym ożywieniem, nutką nienawiści, zazdrości. — Nie, czasami jest przydatny. Widzieli nas magowie wojny. Prawdopodobnie maszerują teraz na nas, chcąc nas zaatakować. Wy dwoje wracajcie na koniec korytarza i obejmijcie tam straż. Jeśli trzeba będzie, walczcie z nimi. Niech nikt nie przejdzie. — Nie chcę cię zostawiać samego. — Valura pieszczotliwym gestem wyciągnęła do niego okrytą czarną rękawicą rękę. Odsunął się od niej. — Będziesz mi posłuszna — rozkazał zimno. — Jestem twoim panem. Ręka Valury zawisła bez ruchu w powietrzu, i zaraz, bardziej martwa niż w dniu śmierci elfki, zwisła wzdłuż jej boku. Odwróciła się od niego i oddaliła w głąb wypełnionego dymem korytarza. Dagnarus popatrzył za nią ponurym, mrocznym wzro- kiem. Potem przeniósł spojrzenie — zawzięte i twarde — na drzwi Portalu. — Niech bogowie przeklną twojego ojca! — zawołał nagle Ga- reth, namiętnie, gwałtownie. — Niech moje przekleństwo spadnie na bogów! To ich wina. Nie powinieneś zaglądać w Kamień Władzy! Na to Dagnarus się uśmiechnął. Uśmiech zmiękczył jego rysy, lecz zaraz wykrzywił się. — Wiesz, Łato, to chyba niezupełnie tak było. — Szmaragdo- we oczy były przejrzyste i puste, bardziej puste niż martwe oczy Vrykyla. — To raczej Kamień Władzy zajrzał we mnie. Zapadł w milczenie. Z Portalu dobiegł głos Helmosa. Słów nie dało się rozróżnić, ale głos był silny i zdecydowany, nie drżał nie- pewnie i nie łamał się ze strachu. — Ruszaj — nakazał Dagnarus. — Odejdź. Muszę skończyć, co zacząłem. Na wpół oślepiony przez łzy, Gareth odwrócił się i, potykając się, ruszył korytarzem. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy z głębo- kim wstydem uświadomił sobie, że rad jest, iż Dagnarus go odesłał; przynajmniej został zwolniony z wszelkiej odpowiedzialności. Zrozumiawszy to, zatrzymał się i ocierając łzy, zerknął na Valu- rę. Jeśli wiedziała, co on zamierza, będzie próbowała go zatrzymać. Elfka-Vrykyl stanęła na warcie, jak jej rozkazano. Nie zwracała na niego uwagi. Gareth wahał się ledwie przez chwilę, po czym ruszył biegiem. Odległość, którą musiał pokonać, nie była duża, ale jak w kosz- marnym śnie krótki korytarz staje się z każdym gorączkowym kro- kiem coraz dłuższy, i ten korytarz zdawał się przed nim wydłużać i rozciągać. Mimo to biegł. Dagnarus odczekał do chwili, kiedy miał pewność, że jest sam, kiedy odpędził od siebie ostatnie dwie istoty, które go kochały. Wol- ny od nich, wolny od wszelkich więzów, uderzył pięścią w zamk- nięte drzwi. — Helmosie! Bogowie już nie mogą ci pomóc. Opuścili cię. Wyjdź i układaj się ze mną, jeśli chcesz ocalić miasto. Drzwi do Portalu Bogów otworzyły się. Stanął w nich Helmos w srebrzystej zbroi Lorda Dominium, która odbijała jasne białe światło emanujące z Portalu. Dagnarus ze zdumieniem zajrzał w głąb. Portal nie był już małą ciasną celą. Portal stał się ogromną kom- natą, której ściany były niewidoczne, a jej sklepienie tworzyła ko- puła nieba. Kopuła była pusta, lecz tę pustkę wypełniało światło, nie ciemność. W samym środku, w promiennym blasku, jarzył się Kamień Władzy — czwarta część Kamienia Władzy — jak o za- chodzie słońca jarzy się wieczorna gwiazda. Wzrok Dagnarusa przeniósł się z Portalu na klejnot — nie strze- żony, pozostawiony sam sobie. Między nim a jego największym pragnieniem stał tylko jego brat. Jego brat stał sam. Król miał twarz poważną, surową, ale światło, które jaśniało w Portalu, jaśniało także w jego oczach. — Wiesz, po co przyszedłem — powiedział Dagnarus, patrząc na brata z nienawiścią zabarwioną zazdrością. — Wiesz, czego chcę. Moja armia zwyciężyła, Miasto Vinnengael jest moje. Ka- mień Władzy także będzie mój. Usuń się. Helmos nic nie odrzekł, ale nie ruszył się. — Usuń się, Helmosie! — powtórzył Dagnarus, kładąc rękę w czarnej rękawicy na głowni swego czarnego miecza. — Nie chcę cię skrzywdzić — jesteś moim bratem, w nas obu płynie krew na- szego ojca. — Jego twarz przybrała wyraz zawziętości. — Ale pchnę cię bez skrupułów, jeśli nie cofniesz się od drzwi. — Mówię ci to przez wzgląd na naszego ojca, jak również na ciebie — odpowiedział Helmos spokojnym głosem. — Nie wchodź do Portalu Bogów, Dagnarusie. Kamień Władzy nie może być twój. Bogowie cię zniszczą, jeśli spróbujesz go zabrać. — Bogowie mnie zniszczą? — Dagnarus się roześmiał. — Ależ, drogi braciszku, ja sam jestem właściwie bogiem! Władam Sztyle- tem Vrykyla. Piłem krew tych, których oddałem Próżni. Mam wię- cej żywotów niż przysłowiowy kot! — Dagnarus postąpił krok do przodu. — Cofnij się, Helmosie. Inaczej twoja droga żona, którą zostawiłem pod opieką moich żołnierzy, zostanie wdową. Na te słowa Helmos pobladł, lecz nie ugiął się. — Niechaj bogowie jej strzegą — powiedział cicho — i wrócą mi ją całą i zdrową, gdy to wszystko się skończy. — Popatrzył na brata niemal czule. — Ostatnia myśl naszego ojca była o tobie. Ty byłeś jego ostatnią ziemską troską. Mówię ci to w jego imieniu. Je- śli wejdziesz do Portalu, narazisz się na niebezpieczeństwo. Nara- zisz nie tylko siebie, ale i całe Vinnengael. — Ośmielasz się mi grozić? — rzekł szyderczo Dagnarus. — Nie — odparł Helmos. — Próbuję cię ostrzec. — Dobył miecza, niewprawnie, gdyż był uczonym, nie wojownikiem. — Dla twego dobra i dla dobra mojego ludu powstrzymam cię. — Możesz spróbować, braciszku — stwierdził Dagnarus. Teraz z kolei on dobył miecza. — Wystarczy, że zabiję cię raz, Helmosie. Ty jednak musisz mnie zabić wiele razy. Tego nie potrafią dokonać nawet bogowie! Dagnarus wykonał szybkie, zręczne pchnięcie. Helmos niezdar- nie odparował cios, lecz Dagnarus odepchnął miecz króla i wytrącił mu go z ręki. Dagnarus wzniósł swój miecz, zamierzając go wbić między napierśnik i hełm i odrąbać Helmosowi głowę. Czyjeś silne ręce schwyciły ramię Dagnarusa i powstrzymały cios. Dagnarus odwrócił się z furią, która zamieniła się w zdumienie. Księcia trzymał Gareth. Skóra chłopca do bicia była masą otwar- tych ropni. Gareth wydyszał: — Metal w lód! — i dotknął miecza. Ostrze pękło. Ręce Dagnarusa sparaliżowało odrętwiające zimno. — Bądź przeklęty! — krzyknął z wściekłością i rzucił się na Garetha. Zabiłby go na miejscu, lecz usłyszał za sobą jakiś ruch. Helmos zanurkował po swój miecz. Dagnarus kopnął go i miecz ze świstem poleciał w głąb Portalu. Helmos nie mógł go odzyskać, jeśli nie chciał opuścić posterunku przy drzwiach. — Zatem walka wręcz — rzekł Dagnarus, oddychając z wy- siłkiem. Odrzucił bezużyteczną głownię złamanego miecza. — Tak chyba miało być. Skoczył na brata i rękami sięgnął do jego gardła. Helmos obro- nił się przed atakiem, chwytając Dagnarusa za przeguby. Zmagali się w rozpaczliwej walce na progu Portalu Bogów. Zbroja Lorda Dominium chroniła Helmosa. Zbroja Próżni okrywała Dagnarusa. Dagnarus był młodszy, silniejszy, lepiej wyćwiczony. Lecz był zbyt pewny siebie, zbyt zapalczywy. Spodziewał się, że obali swe- go brata — swego słabego, przemądrzałego brata — z łatwością. Tak się nie stało i teraz, rozdrażniony, napotkawszy opór, książę stracił głowę. Próbował pokonać Helmosa siłą. Helmos wykorzy- stał siłę Dagnarusa przeciw niemu i przeważył go. Dagnarus leżał na plecach na podłodze, oszołomiony i zamro- czony od ciężkiego upadku, nie mogąc się poruszyć. Czuł się, jakby bogowie przyszpilili go do podłogi. Helmos złapał miecz i uniósł go nad Danarusem. — Niech przebaczą mi bogowie i ojciec! — pomodlił się. Kula ciemności, zrobiona z Próżni, utworzona i uformowana krwawymi rękami Garetha i ciśnięta mocą jego magii, trafiła Hel- mosa prosto w pierś. Nawet potęga Próżni nie mogła przebić zbroi Lorda Dominium, ale kula uderzyła Helmosa z okropną siłą, spra- wiając, że król wypuścił miecz z rąk. Upadł i leżał bez ruchu. Dagnarus zdołał wstać. Wyciągnął sztylet, Sztylet Vrykyla, i stanął nad nieprzytomnym bratem. — Dagnarusie, nie! — zawołał Gareth. Jego energia wyczer- pała się. Ledwo stał na nogach. Z siłą zrodzoną z rozpaczy chwy- cił Dagnarusa. — Powstrzymałem go! Nie wolno ci go zabić! On jest... twoim bratem. — Rzeczywiście go powstrzymałeś, Łato — powiedział Da- gnarus. — Dziękuję ci za to. Zostaniesz wynagrodzony. Spróbował strząsnąć z siebie Garetha. — Przez całe życie ponosiłem za ciebie kary — rzekł Gareth, trzymając się go z niezwykłym, jak na niego, uporem. — Zniosę i tę! Oskarż mnie! Powiedz, że to moja wina! Tylko nie popełniaj tej straszliwej zbrodni! W Portalu Bogów Kamień Władzy zalśnił tęczowym blaskiem. — Tak, zostaniesz ukarany! — krzyknął Dagnarus. Chwyciw- szy Garetha za kark, uderzył głową chłopca do bicia o kamien- ną ścianę, rozbijając mu czaszkę. — Przykro mi, Łato — powie- dział do wypełnionych bólem, wpatrzonych w niego oczu, których światło zaczynało już przygasać. — Ostrzegałem cię na samym po- czątku. „Zrobię, co zechcę, choćby cię mieli za to zabić". Po raz drugi uderzył głową Garetha o ścianę, po czym zwolnił uścisk. Ciało osunęło się po ścianie, pozostawiając na białym ka- mieniu smugę krwi. Odwróciwszy się, Lord Próżni zatopił Sztylet Vrykyla w szyi brata. Helmos umarł, nie wydawszy jęku. Jego ciało leżało rozciągnię- te na progu, jakby jeszcze po śmierci chciał powstrzymać brata przed wejściem do środka. Dagnarus kopnął zagradzające drogę ramię brata. Książę prze- stąpił ponad ciałem i wszedł do Portalu Bogów. Wyciągnął rękę i dotknął klejnotu, swego skarbu, swej nagrody. Pogładził go: był chłodny i piękny. Jednak jego blask był dla niego bolesny. Nie mógł na niego patrzeć. Chwycił kamień, zamknął go w czarnych rękawicach, starając się ugasić blask, który przeszywał go niczym ogniste lance. W tej chwili magia pękła, siekąc wszystko po drodze, odwinęła się i uderzyła go. Nie mógł umrzeć, ale mógł pragnąć śmierci. Zdjęty straszliwym bólem zajęczał, zwinął się w kłębek i padł na podłogę, usiłował wbić się w podłogę, zrobić cokolwiek, żeby tylko uciec przed tor- turą. Usłyszał ogłuszający huk magii i poczuł, że ziemia się trzęsie. Przez zamknięte z potwornego bólu powieki ujrzał, że Świątynia się wali, a mury miasta rozsypują się. Atakujący i obrońcy spadli w gruzy, ich wojna zakończyła się na zawsze. Rzeka, uwolniona spod władzy Próżni, wściekłym nurtem runęła w swoje koryto. Dagnarus ryczał z wściekłości i przeklinał bogów, złośliwych bogów, tak zazdrosnych o jego zwycięstwo, że woleli raczej znisz- czyć Vinnengael, niż pozwolić mu je zdobyć. Nie mógł umrzeć. Nie mogli go zabić. Jeszcze ich zwycięży. Jego ręka zacisnęła się na Kamieniu Władzy, zamknęła go w śmier- telnym uścisku. Choć wszystko stracił, miał jeszcze kamień. Tego mu nie od- biorą. Blask ustąpił, przybladł, zgasł. Lorda Próżni otoczyła ciemność, łagodna i kojąca. MROCZNA STUDNIA Zdawało jej się, że zwalił się na nią świat. Valura zobaczyła, że Gareth pędzi z powrotem w głąb korytarza. Próbowała go zatrzymać, znalazła się przy nim na odległość wy- ciągniętego ramienia, lecz on wtedy rzucił swoje czarne zaklęcie, które przewróciło Helmosa i dało zwycięstwo Dagnarusowi. Śmierć samego Garetha nie obeszła Valury, która nienawidziła go, tak jak nienawidziła wszystkich bliskich Dagnarusowi. Zwłaszcza żywych. Patrzyła, jak Dagnarus wstępuje do Portalu. Straszliwy blask oślepiał ją, sprawiał jej taki ból, że wolałaby wyłupić sobie oczy, aby tylko nie musieć w niego patrzeć. Czekała na jego powrót, na triumfalne wyjście, lecz usłyszała jego krzyk, ochrypły, przeszywająco bolesny wrzask wściekłości i gniewu. Próbowała pokonać blask, przezwyciężyć go, choć zdawało się, że pochłonie on ciemne macki magii, które utrzymywały w całości jej martwe ciało. Z wielkim wysiłkiem dotarła do drzwi Portalu i wtedy blask wybuchł. Zawołała go, rzuciła się go ratować, lecz wybuch poderwał ją niczym drobinę pyłu i cisnął daleko, daleko od niego. Świat zwalił się na nią, grzebiąc pod gigantycznymi blokami, które niegdyś były Świątynią, a teraz rozsypały się jak porzucone zabawki. Nie straciła przytomności. Niestety, nie mogła stracić przytom- ności. Słyszała głosy żywych, krzyczące z bólu, i umierających, lecz były dla niej niczym, ćwierkaniem ptaków, brzęczeniem owa- dów. Jedyny głos, którego nasłuchiwała, głos, który pragnęła usły- szeć, jedyny głos, który coś znaczył, nie odezwał się. Jego głos wciąż milczał. Gruzy nad nią zastygły. Zamknęła się nad nią ciemność. Wokół niej wirował pył, na jej twarz kapała woda, a może krew. Spróbo- wała wstać, lecz przekonała się, że jej ciało przygniotła ogromna złamana kolumna oraz spoczywająca na niej sterta gruzu. Cisza rozbrzmiewała okropnie w jej głowie. Gorączkowo prag- nąc usłyszeć głos, dźwignęła kolumnę i odrzuciła ją na bok. Czoł- gając się na rękach i kolanach, z trudem pełzła przez gruzy, od- pychała na bok ogromne bloki marmuru, wzbudzała małe lawiny w górze rozbitych kamieni, która niegdyś była Świątynią. Jej zmagania trwały długie godziny, może dni. Musiała go zna- leźć. Zanim wydostała się na powierzchnię, minęła noc. Nad Vin- nengael rozpościerała się szara jasność świtu, niczym koc z po- piołów. Ale jaki świt? Który świt, po ilu nocach? Stanęła na szczycie zniszczenia i rozejrzała się, a choć Vrykyl rzadko coś czuje — jeśli już, to silne uczucia, zapamiętane z cza- sów, kiedy żył — Valura na widok tego, co ujrzała, poczuła zdu- mienie i trwogę. Piękne miasto Vinnengael, zamożne i ruchliwe, budzące zazdrość i podziw, leżało w gruzach. Pałac jeszcze stał, ale tylko częściowo. Wieżyczki zapadły się, fragmenty murów rozkruszyły. Rwąca rzeka wróciła do wodospadów, ale jej wody była ciemne, mętne, zabar- wione czerwonawym odcieniem. W powietrzu unosił się dym, na wszystkich poziomach miasta gorzały pożary. Opadający popiół i płaty sadzy zmieniły cudny błękit jeziora Ildurel w czerń. Z gruzów wyczołgało się kilku ocalałych. Niektórzy dramatycz- nie nawoływali bliskich i rozgrzebywali ruiny; inni, oszołomieni i wstrząśnięci, snuli się po zdruzgotanym mieście niczym dzieci, któ- re się zgubiły, a teraz czekają, żeby ktoś je odnalazł i zabrał do domu. Znienacka przesunął się nad nimi cień: zawołali z trwogą i roz- pierzchli się. Cień przesunął się nad Valurą. Był tak ciemny, że przeniknął jej ciemność, tak zimny, że jej rozkładające się ciało za- drżało od chłodu. Odruchowo przykucnęła i spojrzała w górę. Nad Yinnengael niczym wielka wrona krążył smok, olbrzymie stworzenie, ciemne na tle szarego świtu. Jego czerwone oczy cze- goś wypatrywały. Chyba smok znalazł to, czego szukał, gdyż nagle zanurkował w dół z rozstawionymi szponiastymi łapami i rozpo- startymi skrzydłami. Valura w pierwszej chwili myślała, że smok przyleciał po nią, i doznała prawdziwego strachu, gdyż miecz Lorda Dominium oraz szpony smoka to dwa rodzaje broni śmiertelne dla Vrykyla. Jednak- że smok nie zwrócił na nią uwagi, a gdy się zbliżył, lęk Valury ustąpił. Smok był jej pokrewny. Smok należał do Próżni. Smok wylądował na ruinie Świątyni i zaczął rozgrzebywać gruz. Valura znów doznała lęku, innego rodzaju lęku. Może smok szuka Dagnarusa! Wyczołgała się zza osłony zrujnowanego budyn- ku, żeby lepiej widzieć. Smok podnosił i odrzucał kawałki kamieni, aż wykopał w rumo- wisku dużą dziurę — wielkości małego budynku. Sięgnąwszy w głąb przednią łapą, smok ostrożnie i z czułością wydobył ciało. Nie było to ciało Dagnarusa. Było drobne niczym ciało dziec- ka, brunatne i pokrywały je dziwne znaki. Strażniczka. To wyja- śniało obecność smoka, jednego z pięciu, które strzegły Fortecy Czasu i które nie pragnęły niczego innego, jak tylko poznać zakoń- czenie historii. Ściskając drobną postać w ogromnej szponiastej łapie, Smok Próżni rozpostarł skrzydła i wzbił się w niebo; wijący się ogon spra- wił, że na ulice z hukiem posypał się gruz. Valura odwróciła się. Miała wyłącznie jeden cel: odnaleźć go. Świątynia była tak zrujnowana, że nie miała pojęcia, gdzie roz- począć poszukiwania. Ogarnęła ją rozpacz i bezradność — dwa często wspominane uczucia. Wypierając je z myśli, tak jak czyniła zawsze, zabrała się do pracy, ale przekonała się, że jest słaba — na skutek wybuchu i po przekopywaniu się z pozostałości Świątyni na powierzchnię. Na szczęście nie brakowało umierających, którymi mogła się pożywić. Zakończyła życie rannej kobiety, szlochającej po umarłym kochanku, i uznała, że oddała kobiecie przysługę. Po zaspokojeniu pragnienia wróciły jej siły, toteż Valura poszła z powrotem do Świątyni i zaczęła po jednym usuwać zwalone głazy. — Tracisz czas — powiedział jakiś zimny głos, który nie za- brzmiał, lecz przemówił przez Krwawy Nóż wiszący u jej pasa. — On nie żyje. Valura nie odpowiedziała, nie przerwała pracy. Shakur zbliżył się i stanął przed nią. Podniosła głowę. Patrzyły na nią jego martwe oczy. Zza niego patrzyły na nią martwe oczy innych Vrykyli. Zza nich patrzyły na nią martwe oczy miasta Vinnengael. — On jest gdzieś tutaj — powiedziała Shakurowi Valura. — Był w Portalu. Jego magia go ochroni. — Portal! — Shakur prychnął z pogardą. — Portale nie mogą nikogo ochronić. Portali nie ma. — Nie ma! — Valura przerwała pracę. Nie miała wyboru, mu- siała mu uwierzyć. Połączeni Krwawym Nożem nie mogą się na- wzajem okłamywać. — Jak to nie ma? Shakur stanął na szczycie ruin i rozglądał się, zdając się wciągać w nozdrza wirujący, przepływający pasmami dym. — Zwycięstwo było nasze — powiedział. — Zepchnęliśmy ich z murów. Bramy otworzyły się przed naszą potęgą. Nasi żołnierze wdarli się do środka. Wiele spośród ich oddziałów złamało się i uciekło, ale niektórzy zostali. Lordowie Dominiów nie przerywali walki i najdzielniejsi zgromadzili się przy nich. Ale odnieślibyśmy zwycięstwo, nie wątpiłem w to. I nagle zaczęły dzwonić dzwony. Na ulice wybiegli magowie, krzycząc, że nadeszła zagłada i że wszyscy mają uciekać z miasta, aby uratować życie. Czułem, że mówią prawdę. Czułem, że magia się drze, tnie powietrze niczym setki biczów. Żywi też to czuli. Nasi żołnierze przestali myśleć o wygranej i uciekli. Przyjaciele i wrogowie porzucili miecze i po- dali sobie ręce, aby pomóc sobie wzajem w ucieczce. — A ty? — zapytała Valura chłodno. Nienawidziła go bardziej niż całej reszty. — Co ty zrobiłeś, Shakur? Także uciekłeś? — Nie uciekłem. Skorzystałem z zamętu, żeby się pożywić, wi- dzę, że ty też. — Martwy wzrok Shakura spoczął na zakrwawio- nych ustach i rękach Valury. — W pewnej chwili ze Świątyni trysnął słup blasku, tak jasny, że zabolały mnie oczy. Rozświetlił noc niby dzień. Potem nastąpił wybuch. Patrzyłem, jak Vinnengael umiera i wiedziałem, że on też umarł. Pan umarł, a my zostaliśmy uwolnieni. Valura odwróciła się od niego i zabrała z powrotem do pracy. — Miałem zamiar wejść do jednego z Portali — ciągnął Sha- kur. Kopnąwszy żarzącą się belkę, posłał iskry w powietrze, w któ- rym unosił się zapach śmierci. — Planowałem przedostać się do krainy elfów. Tam można by się łatwo wyżywić. Elfy nas nie znają. Stworzyłbym własną armię, sam zostałbym królem... — I co się stało? — zapytała Valura, zerkając na niego przez otwory w hełmie. — Dlaczego nie poszedłeś? — Mówiłem ci. Portali nie ma. — Więc gdzie się podziały? Shakur wzruszył ramionami. — Znikły? Może. Zostały przeniesione? To też możliwe. Wiem tylko, że można wejść do środka — wejście nie zostało zniszczone — ale dalej nic nie ma. Magia się rozproszyła. Nie wyczuwa się jej. — Rozejrzał się. — Tak jak tutaj. Valura nadal pracowała. — Chodź z nami, Valuro — powiedział Shakur. Wskazał na po- zostałe Vrykyle. — Stworzymy własne królestwo, będziemy swoimi panami. Są gdzieś miasta gotowe do przejęcia. Jesteś potężna i sil- na, twoja uroda łatwo przywodzi mężczyzn do śmierci. Możesz mi się przydać. Valura zaprzestała pracy. Shakur miał rację. Magia znikła. Por- talu Bogów tutaj nie było. Ale gdzieś był, a z nim był Dagnarus. Słyszała już jego głos, cichutki, słyszała go przez Krwawy Nóź. — Stworzysz armię, Shakur — oznajmiła. — Potężną armię. Ale nie dla siebie, nie dla twojej chwały i ambicji. Stworzysz armię dla Dagnarusa. Vrykyl roześmiał się szyderczo. — Historia się nie zakończyła. On żyje, Shakur — dodała Va- lura z takim przekonaniem, że śmiech Shakura zamarł. — Nasz pan jest słaby i ranny. Magia odrzuciła go daleko, daleko stąd. Ale nie zdołała go zabić. On żyje. I choćbym miała szukać przez setki lat, znajdę go. A kiedy wróci, jego armia zaleje świat. Bahk był dorosłym samcem, młodym, jeszcze nie całkiem doj- rzałym. Jego ciało — i mózg — nadal się rozwijało. Fakt ten — że był młody — wyjaśnia, jak znalazł się sam, zagubiony i głodny, wę- drując po dzikich okolicach tego dziwnego, nieznanego świata. Starszy, dojrzalszy bahk nigdy by nie wszedł do dziwnego, przy- pominającego jaskinię otworu, który tak znienacka pojawił się w le- sie. Choć przyciągnięty do dziury zapachem magii — bahki uwiel- biają magię, tak jak ludzie uwielbiają czekoladę — starszy bahk wy- czułby, że to nie jest jasna, lśniąca magia czarodziejów, nie taka ma- gia, która przyjemnie łaskocze w palce i napełnia całe ciało miłym dreszczykiem, nie taka magia, która iskrzy się i błyszczy w blasku słońca, a w nocy rozgrzewa ręce i serca. Ta dziura pochodziła z ma- gii bogów, zatem była niebezpieczna, jeśli nie wręcz zabójcza. Starszy bahk może by wszedł do dziury, ale najpierw przez wie- le dni obserwowałby ją, badał, wrzucałby do niej kamyki, żeby się przekonać, czy coś odrzuci je z powrotem, składałby ofiary z mar- twych taan, ludzi oraz innej zwierzyny, jaką miałby pod ręką. Lecz kiedy młodzik natknął się na dziurę, w okolicy nie było starszych bahków. Nie było nikogo, kto stuknąłby nierozgarniętego młodzika w głowę i odpędził go. Jego nierozwinięty mózg nie wy- krył zapachu bogów. Wyczuwał tylko zapach magii, dlatego wbiegł do środka. Myślał, że wchodzi do jaskini. Jaskinia okazała się zupełnie inna od większości jaskiń, jakie młody bahk znał. Jej podłoga i ściany były idealnie gładkie, zrobio- ne z czegoś, co przypominało szary kamień. Zapach magii był w ja- skini dość silny. Bahk wyobraził sobie skarbiec wypełniony cudow- nymi przyborami magicznego rzemiosła. Szedł i szedł, szukając skarbca, ale widział wyłącznie szary kamień. Szedł tak długo, że zaczęło go ogarniać zniechęcenie, rozdrażnienie, zmęczenie, złość i rozbolały go nogi. W pewnej chwili bahk uderzył pięścią w szary kamień albo w to, co na szary kamień wyglądało. Było to tak, jakby uderzył pię- ścią o gładką powierzchnię czystej wody. Pięść przeszła przez ka- mień. Po drugiej stronie widział swoje przebierające palce. Teraz bahk się przeraził. Zrozumiał, że popełnił okropny błąd. Odwrócił się, chcąc uciekać, opuścić to straszne miejsce, lecz prze- konał się, że droga powrotna wygląda dokładnie tak samo, jak dro- ga naprzód. Znów się odwrócił, spojrzał przed siebie, a potem obej- rzał się, czy na pewno nic nie pomylił, i ostatecznie całkiem bezna- dziejnie pomieszał wszystko. Ogarnięty paniką młody bahk zawył rozpaczliwie, mając na- dzieję, że ktoś ze starszych znajdzie go i wyciągnie z tej okropnej szarej dziury. Jednak nikt nie przyszedł, a bahka po jakimś czasie rozbolało gardło, więc przestał wyć. Usiadł i rozpłakał się, zagubio- ny, samotny, przestraszony, a teraz jeszcze głodny. Głód skłonił go do wstania i podjęcia wędrówki: w końcu z wy- siłkiem wymyślił, że jedyną szansę ucieczki daje mu posuwanie się naprzód. Inteligencja bahka została nagrodzona. Przed nim zabłysło świat- ło — blask słońca. Bahk wydał ochrypły, bolesny kwik radości, po- pędził przed siebie i w końcu wypadł z szarej dziury w las. Bahk tak się cieszył, że wreszcie uwolnił się z okropnej dziury, iż wyko- nał krótki, entuzjastyczny taniec, od którego kilka niewielkich, ros- nących w pobliżu drzew obluzowało się w ziemi i upadło. Dopiero gdy zmęczył się tańcem i zaczął myśleć, że pora kolacji już chyba minęła, bahk rozejrzał się wokół siebie. Sparaliżowany trwogą zrozumiał, że to nie jest jego ojczyzna. To był las, a on nie mieszkał w lesie. Mieszkał na pustyni. Na ciepłej, przyjaznej pusty- ni, w bezkresnych piaskach. Na pustyni, gdzie bahk widział wszyst- ko dookoła i mógł dostrzec zbliżających się wrogów. Bahk usiłował zrozumieć, co się stało. Jedyna odpowiedź by- ła taka, że pod jego nieobecność drzewa przeniosły się i zajęły pu- stynię. Drzewa. Bahk widział ich kilka w życiu i nie lubił ich specjal- nie. Starsze bahki uczyły, że drzewa są dobre. Starsze bahki robiły z drzew broń, którą dawały młodym bahkom, kiedy osiągnęły pełnoletniość, i uczyły posługiwać się nią. Lecz miało upłynąć jesz- cze wiele lat, zanim ten bahk zostanie uznany za wystarczająco rozsądnego, aby pozwolić mu władać bronią. Bahk spojrzał gniewnie na drzewa i wykrzywił twarz w okrut- nym grymasie, żeby im pokazać, że się nie boi. Naprężył ramiona i tupnął nogą, aby je przestraszyć, a kiedy nie odpowiedziały, na- brał odwagi i uderzył kilka z nich ogromną pięścią. Drzewa zamachały ramionami i zadygotały od ciosów, ale nie oddały. Zadowolony z siebie bahk zajął się następnym problemem - swoim skurczonym i pustym brzuchem. Potrzebował jedzenia, ulubionego pożywienia bahków, ich jedynego pożywienia — so- czystych owoców kaktusa obabwi, który w pustynnej ojczyźnie ba- hków rośnie w wielkiej obfitości. Aby znaleźć obabwi, bahk musiał przedostać się za te paskudne drzewa. Ruszył, węsząc za zapachem kaktusów. Poczuł zapach, lecz nie był to soczysty aromat owoców obabwi. Był to odrażający zapach tych, którzy żywią się zwierzętami, zapach ludzi. Z tym wstrętnym zapachem mieszał się inny, o wiele przyjemniejszy i bar- dziej ekscytujący — zapach magii- Bahk niejasno pomyślał, że ma dość magii na całe życie. Jednak minione przerażenie szybko się rozwiało pod wpływem dojmującego uczucia głodu. Bahk oczywiście już nigdy nie wejdzie do strasznej dziury, ale za swoje problemy winił samą dziurę, nie zaś magię. Ludzie używają magii. Ludzie zaprzęgają magię do pracy. Lu- dzie są przechowalniami ślicznych magicznych przedmiotów. Ba- hki nie używają magii. Nie chcą, aby magia im służyła. Kocnają magię dla niej samej. Lubią nosić ją przy sobie, wyciągać i podzi- wiać dwadzieścia razy dziennie. Lubią ozdabiać magią swoje ciata, spać z nią w nocy, podkładając pod głowę. Bahk wyrwał z ziemi młode drzewko na pałkę, jeden z nielicz- nych rodzajów broni, jakie powierza się młodym bahkom. Ludzie prawie zawsze niechętnie się rozstawali z magicznymi przedmiota- mi i zwykle walczyli w ich obronie. Bahk się nie bał. Choć nie osiągnął jeszcze pełnego wzrostu — miał wysokość dwóch ludz- kich samców ułożonych jeden za drugim — ludzie znali tylko nie- wiele sposobów, by zrobić mu krzywdę. Gdy całkiem dorośnie, osiągnie wzrost około czterech ludzi stojących jeden na drugim, jego ciało będzie potężne niczym góra, a skóra tak twarda, że z łatwością odbije ostre jak brzytwa groty strzał i stępi miecze z naj- lepszej stali. Bahk runął na drzewa, które nie chciały ustąpić z drogi, choć wrzeszczał i pohukiwał na nie, a w końcu zaczął je rozpychać. Za- pach magii był silny, napełniał mu nozdrza podniecającą obietnicą. Parł do przodu, łowiąc zapach w powietrzu, niczym kot do koci- miętki. Niedaleko od dziury znalazł człowieka i magię. Człowiek leżał na ziemi. Miał zamknięte oczy, oddychał płytko, gwałtownie i urywanie. Miał na sobie zbroję. Bahk poznał, że to zbroja, choć była lśniąco czarna. Hełm człowieka leżał na zie- mi, z boku. Sama zbroja była magiczna i bahk chciał ją zedrzeć z człowieka. Ale kiedy jej dotknął, boleśnie poparzyła mu palce. Warcząc z wściekłości, bahk prędko cofnął poparzoną rękę, we- pchnął palce do ust i zaczął je ssać. W napadzie złości kilkakrotnie uderzył człowieka pałką. Człowiek jęknął. Z bolesnym wysiłkiem obrócił głowę. Pod- niósł powieki i spojrzał na bahka. Patrzył na górujące nad sobą stworzenie z przerażeniem i zdumieniem. Bahk nie zwracał uwa- gi na człowieka, który najwyraźniej nie był groźny. Bahk znalazł źródło magii, człowiek trzymał je mocno w dłoni — był to jasno świecący diament. Ta magia była łagodna. Ta magia nie skrzywdzi bahka. Ten klejnot, gładki i trójkątnego kształtu, był najcudowniejszą rzeczą, jakąbahk kiedykolwiek widział. Oczarowany jego pięknością, bahk wyciągnął po niego rękę. Człowiek krzyknął i z wysiłkiem spróbował wstać. Był za słaby. Padł z powrotem, sapiąc z bólu. Bahk chwycił rękę człowieka, za- ciśniętą mocno na magicznym diamencie. Człowiek, chociaż ranny, usiłował utrzymać diament. Tak mocno zacisnął na nim palce, że diament werżnął mu się w ciało. Z ręki popłynęła krew, ale nie chciał puścić. Bahk ukucnął przy człowieku. Podniósł rękę człowieka do ust i zmiażdżył ją między zębami. Trzasnęła kość, człowiek krzyknął. Bahk poczuł w ustach obrzydliwy smak. Wypluł krew, kawałki ciała i kości, przyjrzał się ręce i uśmiechnął się triumfalnie. Pośród tego, co pozostało z połamanych i poskręcanych palców człowieka, świecił prześliczny diament, najcudowniejsza rzecz, jaką bahk kie- dykolwiek widział. Człowiek próbował wstać, chyba z zamiarem odebrania klejno- tu. Bahk kilka razy uderzył człowieka pałką; człowiek, z twarzą za- laną krwią, osunął się na ziemię i przestał się ruszać. Bahk stał i z radosnym uniesieniem i podziwem wpatrywał się w swoją zdobycz. Potem, przynaglony burczeniem w żołądku, po- wędrował między drzewa w poszukiwaniu pożywienia. 4~2tfśU) SPIS TREŚCI Podziękowania........................ 7 Część pierwsza ........................ 11 1. Chłopiec do bicia..................... 13 2. Młodszy opiekun..................... 27 3. Lekcja czytania...................... 50 4. Splątane nici....................... 66 5. Królewska audiencja................... 83 6. Następca tronu. Lord Duchów............... 100 7. Płonące jezioro...................... 108 8. Gwiezdni bracia...................... 126 9. Dunner Bezkonny..................... 136 10. Portal Bogów....................... 151 11. Dzieci nie powinno się ani widzieć, ani słyszeć....... 158 12. Mroczna Studnia..................... 178 13. Rozdzielenie Kamienia Władzy............... 185 14. Gorzki środek....................... 200 Część druga......................... 219 1. Lady Valura....................... 221 2. Pragnienie serca..................... 234 3. Dorosły chłopiec do bicia................. 244 4. Spokój serca....................... 260 5. Mroczne ostrze...................... 277 6. Sztylet Yrykyla...................... 294 7. Nominacja........................ 304 8. Shakur.......................... 318 9. Stworzenie Vrykyla.................... 331 10. Siedem Przygotowań................... 355 11. Glosowanie........................ 379 12. Wola bogów....................... 391 13. Król umarł, niech żyje król................ 407 14. Lord Próżni........................ 422 15. Ofiara.......................... 436 Część trzecia......................... 451 1. Rozdzielony....................... 453 2. Strażnicy Czasu...................... 470 3. Rozkazuj ciemności.................... 489 4. Bitwa o Vinnengael.................... 508 5. Portal Bogów....................... 524 6. Mroczna Studnia..................... 536 Epilog............................ 541